McNaught Judith Kolejna szansa 03 Szepty w świetle księżyca (poprawiony)

Judith McNaught

SZEPTY W ŚWIETLE KSIĘŻYCA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Od trzech dni chodził za nią i obserwując, czekał. Poznał jej przy­zwyczajenia i rozkład dnia. Wiedział, o której rano wstaje, z kim spotyka się w dzień i kiedy idzie spać. Wiedział, że przed zaśnię­ciem oparta na poduszkach czyta w łóżku. Znał tytuł książki, którą czyta, i wiedział, że przed zgaszeniem światła kładzie ją grzbietem do góry na nocnym stoliku.

Wiedział, że jej bujne jasne włosy mają naturalny kolor, a fa­scynujące oczy nie zawdzięczają błękitnofiołkowej barwy soczew­kom. A także że kupuje kosmetyki w drogerii i rano potrzebuje do­kładnie dwudziestu pięciu minut, aby gotowa wyjść do pracy. Niewątpliwie większą wagę przywiązywała do schludności i gustow­nego wyglądu niż do podkreślania swoich atutów fizycznych. On jednakże bardziej interesował się jej urodą. Ale nie natarczywie i nie ze „zwykłych powodów”.

Początkowo dbał głównie o to, by nie tracić jej z oczu, jedno­cześnie starając się nie dopuścić, by go zauważyła. Środki ostroż­ności wynikały bardziej z nawyku niż z poczucia konieczności. W niewielkim, położonym na wschodnim wybrzeżu Florydy mie­ście Bell Harbor, liczącym sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, w tym piętnaście tysięcy studentów, panował dostatecznie duży ruch, by obcy mógł nie zwracać na siebie uwagi; równocześnie miasto nie było tak rozległe, by łatwo stracił ślad swej ofiary, jak­by to mogło stać się w większej aglomeracji, w plątaninie dróg i autostrad.

Dzisiaj przyszedł za nią do parku miejskiego, gdzie spędził orzeźwiające, ale mało ciekawe popołudnie lutowe wśród rozba­wionych piwoszy i wrzeszczących dzieci, przybyłych tu na piknik i festyn z okazji Dnia Prezydenta. Nie lubił kręcących się koło nie­go dzieci, szczególnie takich z lepkimi rękoma i umorusanymi twa­rzami, które goniąc się, potykały się o jego nogi. Wołały do niego „proszę pana”, prosząc o odrzucenie piłki baseballowej.

Ich wesołe zabawy zaczęły go drażnić, tak że zrezygnował z wy­godnych ławek parkowych i poszukał schronienia i anonimowości za drzewem, którego pień był zbyt szeroki, żeby się dało o niego oprzeć, a grube, rozłożyste korzenie nie pozwalały także na usado­wienie się na ziemi. Wszystko zaczynało go denerwować, aż zdał so­bie sprawę, że jego cierpliwość jest bliska kresu. Podobnie jak cho­dzenie za nią i czekanie.

Aby pohamować rozdrażnienie, zaczął rozważać związane z nią plany, jednocześnie nie spuszczając jej z oka. Sloan schodziła wła­śnie z konaru wielkiego drzewa, z którego usiłowała zdjąć latawiec, wyglądający jak czarny sokół z rozpostartymi skrzydłami w jasnożółte kropki. Pod drzewem grupa pięcio - i sześciolatków zachęcała ją okrzykami. Za nimi stało kilkoro starszej młodzieży, sami chłop­cy. Dzieci interesowały się odzyskaniem latawca, chłopcy byli po­chłonięci patrzeniem na opalone, kształtne nogi Sloan Reynolds, schodzącej bez pośpiechu z wyższych gałęzi drzewa. Rzucając ła­kome spojrzenia, trącali się łokciami, a on rozumiał ich męskie zainteresowanie. Gdyby była dwudziestoletnią studentką, jej zgrabne nogi mogłyby frapować kolegów, ale w przypadku trzydzie­stoletniej policjantki był to fenomen.

Na ogół pociągały go kobiety wysokie, zmysłowe, podczas gdy ta dziewczyna miała zaledwie pięć stóp, cztery cale, niewielki biust i szczupłą sylwetkę, ale poruszała się zwinnie i z wdziękiem, dale­kim jednak od zmysłowości.

Nie nadawała się na rozkładówkę magazynu, lecz w krótkich szortach w kolorze khaki i czystym białym podkoszulku, z jasnymi włosami związanymi w koński ogon stanowiła okaz zdrowia i schludności - co nagle okazało się niezwykle atrakcyjne.

Okrzyki z boiska baseballowego sprawiły, że dwaj starsi chłop­cy odwrócili się i spojrzeli w jego stronę, uniósł więc do ust papie­rowy kubek z lemoniadą, aby zasłonić twarz; był to gest wynikają­cy raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. Nie zauważyła go w czasie ostatnich trzech dni, gdy śledził ją nieustannie, kiedy tyl­ko opuszczała dom; tak więc jeśli teraz go dostrzegła, nie mogła przecież doszukać się niczego groźnego w samotnym mężczyźnie, w parku pełnym praworządnych obywateli, korzystających z dar­mowych przekąsek i pokazów.

Z wewnętrznym rozbawieniem pomyślał, że bywa nieprawdopo­dobnie głupio nieostrożna, gdy nie jest na służbie. Nawet nie obej­rzała się za siebie, gdy usłyszała tamtego wieczoru jego kroki. Po zaparkowaniu samochodu nie zadawała sobie trudu, by go za­mknąć.

Jak większość policjantów w małym mieście czuła się bezpiecz­na, ufając, że ochroni ją oznaka policyjna i broń, którą nosi, a tak­że znajomość drobnych sekretów obywateli.

Jednakże jemu udało się poznać, i to dość szybko, jej sekrety. Zanim minęły siedemdziesiąt dwie godziny obserwacji, znał jej wszystkie dane - wiek, wzrost, numer prawa jazdy, saldo bankowe, roczny dochód, adres domowy - informacje łatwo osiągalne w In­ternecie dla każdego, kto wiedział, gdzie ich szukać. W kieszeni miał jej fotografię, ale wszystkie te dane były niczym w porówna­niu z tym, co teraz o niej wiedział.

Wypił jeszcze jeden łyk letniej oranżady, tłumiąc nową falę zniecierpliwienia. Chwilami wydawała mu się tak otwarta, tak pro­stolinijna, a jej zachowanie łatwe do przewidzenia, że go to bawiło. Innym razem nieoczekiwanie stawała się porywcza, co sprawiało, że jej postępki były trudne do przewidzenia, a zatem dla niego ryzy­kowne i niebezpieczne. Musiał więc nadal czekać i śledzić ją. W cią­gu ostatnich trzech dni zebrał liczne sekretne drobiazgi, które do­pełniają obrazu kobiety, ale w przypadku Sloan Reynolds wszystko było zamazane, niejednoznaczne i mylące.

Trzymając latawiec lewą ręką, Sloan ostrożnie zeszła na najniż­szą gałąź, a potem zeskoczyła na ziemię i oddała go właścicielowi. Wokół rozbrzmiewały okrzyki i ożywione oklaski małych rączek.

- Hej, Sloan! Dzięki! - powiedział Kenny Landry, rumieniąc się z podziwu i radości z odzyskania latawca. Wypadły mu dwa przed­nie zęby, więc nieco seplenił. Sloan zaś, która z jego matką chodzi­ła do liceum, wydało się to szczególnie urocze.

- Mama obawiała się, że zrobisz sobie coś złego, ale mogę się założyć, że ty nigdy się nie boisz.

Tymczasem Sloan naprawdę się bała złażąc z drzewa wśród ster­czących gałęzi, które zaczepiały o jej szorty i podciągały je w górę.

- Każdy się czegoś boi - odrzekła Sloan, tłumiąc chęć uściskania chłopca w obawie, że takie publiczne czułości mogłyby go zawsty­dzić. Poprzestała tylko na zburzeniu jego włosów w kolorze brązo­wego piasku.

- Spadłam kiedyś z drzewa - zwierzyła się mała dziewczynka w różowych szortach i biało - różowej bawełnianej koszulce, patrząc na Sloan z trwożnym podziwem.

- A ja zraniłam się w łokieć - powiedziała nieśmiało Emma. Miała krótko obcięte rude włosy, piegi na małym nosku, a w ręku gałgankową lalkę.

Jedynie Butch Ingersoll nie chciał pokazać, że był pod wraże­niem wyczynów Sloan.

- Dziewczynki powinny się bawić lalkami - oznajmił Emmie. - To chłopcy chodzą po drzewach.

- Moja nauczycielka powiedziała, że Sloan jest prawdziwą boha­terką - oznajmiła Emma, mocniej ściskając lalkę, jakby to miało dodać jej odwagi. Spojrzała na Sloan i wykrzyknęła: - Moja nauczy­cielka mówiła, że ryzykowałaś życie, aby uratować małego chłopca, który wpadł do studni.

- Twoja nauczycielka była bardzo uprzejma - stwierdziła Sloan, podnosząc z trawy sznurek od latawca i zwijając go na palcach. Mat­ka Emmy także była dawną koleżanką Sloan, patrząc więc na Kenny'ego i Emmę, nie mogła rozstrzygnąć, które dziecko jest milsze.

Chodziła do szkoły z większością rodziców tych malców, i kiedy teraz uśmiechając się patrzyła na otaczające ją wokoło twarzyczki, ze wzruszeniem zobaczyła zadziwiające podobieństwo do przyjaciół z lat młodości.

Otoczona przez latorośle dawnych koleżanek i kolegów Sloan poczuła ostre ukłucie tęsknoty za własnym dzieckiem. W ostatnim roku to pragnienie posiadania chłopczyka czy dziewczynki, małej istotki, którą mogłaby kochać, tulić w ramionach i odprowadzać do szkoły, zmieniło się w potrzebę i nabierało siły z zatrważająca szyb­kością. Marzyła o własnym dziecku, takim jak Emma albo Kenny, by je kochać, pieścić i uczyć. Nie marzyła natomiast o mężu i nie chciała podporządkować swego życia żadnemu mężczyźnie.

Dzieci patrzyły na Sloan z otwartym podziwem, ale Butch Ingersoll postanowił, że się temu nie podda. Jego ojciec i dziadek byli gwiazdami szkolnego futbolu. Sześcioletni Butch odziedziczył po nich nie tylko krępą budowę, ale także kanciastą szczękę i męską pewność siebie. Jego dziadek był komisarzem policji oraz szefem Sloan. Wysunięta szczęka Butcha przypominała Sloan komisarza Ingersolla.

- Dziadek powiedział, że pierwszy z brzegu policjant mógłby uratować tego dzieciaka, ale faceci z telewizji postanowili zrobić z tego sensację, ponieważ jesteś kobietą.

Przed tygodniem Sloan przydzielono do grupy poszukującej za­gubionego chłopca. Skończyło się na tym, że musiała spuścić się na dno studni, aby wyciągnąć stamtąd malca. Miejscowe stacje te­lewizyjne natychmiast zajęły się tą sprawą, a potem temat urato­wanego dziecka podjęły media całej Florydy. W trzy godziny po tym, jak zeszła do studni i spędziła tam przerażające chwile, Sloan stała się bohaterką. Ubrudzoną i wyczerpaną po wyjściu na po­wierzchnię witały ogłuszające wiwaty mieszkańców Bell Harbor, którzy zebrali się, by modlić się o uratowanie dziecka. Dołączyli do nich reporterzy, modlący się o wystarczająco frapujące wiadomo­ści, które by podniosły ich pozycję zawodową.

Po tygodniu rozgłos i sława bohaterki wreszcie zaczęły słab­nąć, ale nie tak szybko, jakby Sloan sobie tego życzyła. Uważała, że rola gwiazdy mediów i miejscowej bohaterki nie tylko jest hu­morystyczna, niewłaściwa, lecz także rujnuje jej spokój. Z jednej strony musiała robić dobrą minę wobec mieszkańców Bell Har­bor, którzy obecnie uważali ją za bohaterkę i niemalże wzór ko­biety. Z drugiej strony miała do czynienia z kapitanem Ingersollem, pięcdziesięciopięcioletnim dziadkiem Kenny'ego, który uważał sprowokowane przez przypadek bohaterstwo Sloan za „rozmyślne poszukiwanie rozgłosu”, jej pracę w policji zaś za afront wymierzony w jego godność, wyzwanie wobec jego autory­tetu i ciężar, który musi dźwigać, dopóki nie znajdzie sposobu po­zbycia się jej.

Gdy Sloan skończyła zwijać sznurek od latawca i z uśmiechem oddała zgubę, nadeszła jej najlepsza przyjaciółka Sara Gibbon.

- Słyszałam wiwaty i oklaski - powiedziała Sara, patrząc na Sloan, potem na grupę dzieci, a wreszcie na latawiec - sokoła w żół­te kropki ze złamanym jednym skrzydłem.

- Co się stało z twoim latawcem, Kenny? - spytała. Uśmiechnę­ła się do niego, a twarz chłopca natychmiast się rozjaśniła.

Sara robiła takie wrażenie na mężczyznach, bez względu na wiek. Z lśniącymi, krótko przystrzyżonymi kasztanowatymi włosa­mi, błyszczącymi zielonymi oczyma i ślicznymi rysami Sara jednym zachęcającym spojrzeniem mogła przyciągnąć każdego mężczyznę.

- Zaczepił się na drzewie.

- Tak, ale Sloan zdjęła go - wtrąciła się podniecona Emma, gru­bym paluszkiem pokazując koronę drzewa.

- Weszła na sam szczyt - dodał Kenny - i wcale się nie bała, bo jest odważna.

Sloan, jako przyszła matka, uznała, że musi skorygować takie wrażenie dzieci.

- Być odważnym nie znaczy, że się nie boimy. Ale nawet przera­żeni robimy to, co należy. Na przykład - wskazała palcami małą grupę - odważni mówią prawdę, choć obawiają się, że mogą popaść w kłopoty. To jest właśnie odwaga, prawdziwa odwaga.

Tymczasem przybycie klowna Clarence'a z pękiem olbrzymich baloników sprawiło, że dzieci odwróciły się i część z nich natych­miast popędziła za nim. Pozostali tylko Emma, Kenny i Butch.

- Dzięki za ściągnięcie mego latawca - powiedział Kenny z uro­czym uśmiechem ukazującym braki w uzębieniu.

- Nie ma za co - odrzekła Sloan, walcząc z nieodpartą chęcią przytulenia go, mimo jego poplamionej koszulki i umorusanej bu­zi. Wesoła trójka odeszła, kłócąc się o to, jak bardzo Sloan była od­ważna.

- Panna McMullin ma rację. Sloan to prawdziwa bohaterka - oświadczyła Emma.

- Rzeczywiście jest odważna - dodał Kenny.

Natomiast Butch Ingersoll poczuł, że musi jakoś osłabić po­chwałę.

- Jest odważna jak na dziewczynę - oświadczył zdecydowanie, jeszcze bardziej przypominając rozbawionej Sloan komisarza Ingersolla.

Nieoczekiwanie mała Emma wyczuła w tym oświadczeniu obelgę.

- Dziewczyny są tak samo odważne jak chłopcy.

- Wcale nie! Ona nawet nie powinna być policjantką. To zajęcie dla mężczyzny - upierał się Butch.

Taka obraza jej bohaterki mocno dotknęła Emmę.

- Moja mama powiedziała, że Sloan Reynolds powinna być ko­misarzem policji - oświadczyła dobitnie.

- Doprawdy? - żachnął się Butch Ingersoll. - Mój dziadek jest komisarzem i mówi, że Sloan jest głupia! Dziadek twierdzi, że po­winna znaleźć sobie męża i rodzić dzieci. To właściwe zadanie dla dziewczyn.

Emma otworzyła usta, aby zaprotestować, ale nic jej nie przy­szło na myśl. Zamiast tego świeżo upieczona feministka krzyknęła ze łzami w oczach, ściskając swoją lalkę:

- Nienawidzę cię, Butchu Ingersoll!

- Nie powinieneś tego mówić - odezwał się Kenny. - Przez cie­bie się rozpłakała.

- Kto by się tym przejmował? - powiedział Butch, świeżo upie­czony fanatyk wyznający poglądy swego dziadka.

- Jeśli jutro będziesz dla niej bardzo miły, to być może przeba­czy ci twoje słowa - oświadczył Kenny, świeżo upieczony polityk, jak jego ojciec.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kiedy dzieci nie mogły już usłyszeć, Sloan odwróciła się do Sary z niepewnym uśmiechem:

- Do tej pory nie mogłam się zdecydować, czy chciałabym mieć małą dziewczynkę, czy chłopca. Teraz jestem pewna. Zdecydowa­nie wolę dziewczynkę.

- Tak jakby można było wybierać - zaśmiała się Sara, przyzwy­czajona do tego typu rozmów, które ostatnio zdarzały się coraz czę­ściej.

- Skoro jednak chcesz decydować o płci twego jeszcze nie po­czętego dziecka, proponuję, abyś poświęciła trochę więcej czasu na poszukiwanie przyszłego ojca i męża.

Sara ciągle chodziła na randki, a kiedy poznawała kogoś nowe­go - co zdarzało się często - robiła systematyczny przegląd jego zna­jomych, usiłując znaleźć kogoś odpowiedniego także dla Sloan. Gdy tylko zdawało jej się, że znalazła właściwego kandydata, rozpoczy­nały się zabiegi, by poznać go ze Sloan. Bez względu na to jak wie­le razy jej próby swatania szły na marne, nie rezygnowała. Nie mo­gła zrozumieć, dlaczego Sloan woli samotne wieczory w domu zamiast towarzystwa stosunkowo pociągającego młodego mężczy­zny, nawet jeżeli niewiele mają ze sobą wspólnego.

- Kogo tym razem wybrałaś? - spytała ostrożnie Sloan, gdy wy­ruszyły w stronę namiotów i kiosków ustawionych przez miejsco­wych handlowców.

- Ten tam to nowa twarz - powiedziała Sara, wskazując oparte­go o pień drzewa wysokiego mężczyznę w brązowych spodniach i żółtej kurtce. Obserwował dzieci zgromadzone wokół klowna Clarence'a, który szybko obracał dwoma czerwonymi balonikami umieszczonymi na rogach czerwonego łosia. Przysłoniętą cieniem twarz mężczyzny widać było z profilu. Pił coś z dużego papierowe­go kubka. Sloan już przed chwilą zwróciła na niego uwagę, gdy roz­mawiała z dziećmi po ściągnięciu na ziemię latawca. Ponieważ teraz przyglądał się tej samej grupie dzieci, uznała, że to ojciec któ­regoś z nich, pilnujący swojej latorośli.

- Jest już ojcem - powiedziała.

- Skąd wiesz?

- Bo obserwuje od pół godziny tę samą grupę dzieci. Sara nie dawała za wygraną.

- To, że obserwuje dzieci, nie musi oznaczać, że jedno z nich na­leży do niego.

- Dlaczego więc się im przygląda?

- Może...

- ...jest pedofilem? - sucho podsunęła Sloan.

Mężczyzna jakby się domyślił, że jest tematem rozmowy, wrzucił kubek do kosza stojącego za drzewem i odszedł wolno w stronę no­wego wozu straży pożarnej, wokół którego gromadził się spory tłum.

Sara spojrzała na zegarek.

- Masz szczęście. Dzisiaj nie mam czasu, aby bawić się w swat­kę. Muszę być w naszym stoisku przez następne trzy godziny. - Sa­ra miała dyżur w stoisku swojej firmy zajmującej się architekturą wnętrz. Rozdawano tutaj broszury wraz z bezpłatnymi poradami. - Przez cały dzień żaden pociągający mężczyzna nie zatrzymał się, by wziąć broszurę albo zadać jakieś pytanie.

- Masz pecha - zażartowała Sloan.

- Istotnie - zgodziła się poważnie Sara, gdy szły alejką. - Zdecy­dowałam jednakże, że zamknę kiosk na dwadzieścia minut, gdybyś chciała ze mną coś zjeść.

Sloan szybko spojrzała na zegarek.

- Za pięć minut przejmuję na godzinę dyżur w naszym namio­cie. Jedzenie musi poczekać, aż będę wolna.

- Trudno. Ale unikaj chili, bez względu na okoliczności. Wczo­raj wieczór był konkurs, kto przygotuje najostrzejsze chili i wygrał Pete Salinas. W jego kiosku jest pełno reklam, głoszących, że poda­ją tam najostrzejsze chili na Florydzie, a wokół stoją mężczyźni usi­łujący jeść to danie, choć w połowie jest to jalapa, reszta fasola. To potrawa dla mężczyzn. - Sara powiedziała to z pewnością siebie kobiety, która na wylot poznała mężczyzn i wobec tego śmiało mo­że uchodzić za znawczynię w tej materii. - Dowieść, że mogą jeść ostre chili, jest niewątpliwie kwestią męskiej ambicji.

Mimo kwalifikacji Sary Sloan miała wątpliwości co do jej wnio­sków.

- Prawdopodobnie to chili nie jest tak ostre, jak myślisz.

- Ależ tak. Prawdę mówiąc, jest nie tylko ostre, ale nawet za­bójcze. Shirley Morrison dyżuruje w kiosku pierwszej pomocy. Powiedziała mi, że przez ostatnią godzinę zgłaszają się ofiary chili Pe­tera, narzekając na różne dolegliwości, począwszy od bólu brzucha, do kurczy i biegunki.

Namiot policji zainstalowano w północnej stronie parku, nieda­leko parkingu, podczas gdy namiot Sary znajdował się także od strony północnej w odległości około trzydziestu jardów. Sloan chciała coś powiedzieć na temat tego sąsiedztwa, gdy zobaczyła za­trzymujący się nieoczekiwanie koło policyjnego namiotu patrolowy samochód Ingersolla. Kapitan dźwignął swoje ociężałe ciało z przedniego fotela, zatrzasnął drzwi i wolno skierował się do na­miotu. Odbył krótką rozmowę z porucznikiem Caruso i ze zmarsz­czonym czołem zaczął rozglądać się wkoło.

- Jeśli można sądzić z wyrazu twarzy, powiedziałabym, że roz­gląda się za mną - Sloan westchnęła.

- Mówiłaś, że masz jeszcze pięć minut do objęcia służby.

- Oczywiście, ale to nie ma znaczenia... - przerwała nagle ogrom­nie poruszona, chwytając rękę Sary.

- Spójrz, Saro, kto czeka przed twoim stoiskiem! To pani Peale, z dwoma kotami na rękach.

Pani Clifford Harrison Peale III była wdową po jednym z założy­cieli Bell Harbor i należała do najbogatszych obywatelek miasta.

- Na twoją bezcenną radę czeka wspaniała potencjalna klient­ka. Choć jest stuknięta. I bardzo wymagająca.

- Na szczęście ja jestem bardzo cierpliwa i układna - powiedzia­ła Sara i ruszyła galopem w stronę swego stoiska. Sloan zdusiła śmiech, uczesała i związała włosy w koński ogon; sprawdziła, czy białą bluzkę i szorty w kolorze khaki dokładnie opina pas i skiero­wała się na prawo w stronę namiotu policji.

ROZDZIAŁ TRZECI

Kapitan Roy Ingersoll, stojąc za stołem przed namiotem poli­cyjnym, rozmawiał z Mattem Caruso i Jessem Jessupem, których Sloan miała zastąpić w czasie lunchu. Jess uśmiechnął się na jej widok, Ingersoll utkwił w niej piorunujący wzrok, Caruso zaś, eta­towy konformista, odruchowo naśladował uśmiech Jessy'ego, po­tem zaś zobaczywszy reakcję Ingersolla, poprzestał na wlepieniu w nią oczu.

Sloan zazwyczaj starała się znaleźć powody, aby czuć sympatię do ludzi, z którymi przebywała, jednakże w wypadku Carusa nie przychodziło jej to łatwo, bo nie tylko był fałszywy, ale także dono­sił kapitanowi. W wieku trzydziestu trzech lat Caruso miał już sześćdziesiąt funtów nadwagi, ziemistą cerę, przerzedzone włosy i skłonność do pocenia się, zwłaszcza gdy Ingersoll zmarszczył brwi w jego obecności.

Gdy tylko Sloan dotarła do namiotu, Ingersoll wycedził złośliwie:

- Zdaję sobie sprawę, że służba tutaj nie jest dla ciebie tak waż­na, jak dokonywanie bohaterskich czynów na oczach zachwycone­go tłumu - zakpił - ale porucznik Caruso i ja czekamy, aby pójść na lunch. Czy sądzisz, że będziesz mogła posiedzieć tu przez pół godzi­ny, pod naszą nieobecność?

Czasami Sloan odczuwała jego docinki boleśnie, często było jej tylko przykro, ale ta ostatnia uwaga była tak głupia i niesprawiedli­wa, że wydał jej się bardziej rozkapryszonym dzieckiem z siwymi włosami i brzuchem piwosza niż tyranem bez serca, którym często się okazywał.

- Proszę się nie spieszyć - powiedziała Sloan wielkodusznie. - Jestem na służbie przez następną godzinę.

Ponieważ jego zaczepki nie wywołały oczekiwanej reakcji Slo­an, obrócił się na pięcie, ale odchodząc rzucił przez ramię:

- Postaraj się nie zepsuć wszystkiego w czasie naszej nieobecno­ści, Reynolds.

Tym razem jego złośliwość wprawiła ją w zakłopotanie i zdener­wowanie, gdyż usłyszeli to przechodnie, a Caruso uśmiechnął się głupkowato. Zaczekała, aż się oddalili, i zawołała wesoło:

- Spróbujcie dania z chili. Wszyscy mówią, że jest wspaniałe. Pamiętała, co powiedziała Sara o konkursie potraw z chili, a choć przedtem uwaga ta wydała jej się całkiem bez znaczenia, to jednak Sara była niewątpliwym autorytetem w sprawie mężczyzn i ich postępowania.

- Lepiej jednak powstrzymać się, jeśli nie znosicie jalapy - do­dała, trochę podnosząc głos, by ją usłyszeli.

Obaj mężczyźni odwrócili się nieco, a na ich twarzach ukazały się identyczne uśmiechy, pełne przeświadczenia o wyższości rodza­ju męskiego, i skierowali się prosto do kiosku Pete'a Saliny.

Sloan spuściła głowę, by ukryć uśmiech, i zaczęła układać roz­rzucone broszury o sąsiedzkich grupach wzajemnej pomocy, wa­runkach zatrudnienia w administracji i nowych kursach samoobro­ny dla kobiet, które odbywały się w ratuszu.

Obok niej Jess Jessup także obserwował Ingersolla i Carusa, do­póki nie zniknęli w tłumie.

- Ależ to dobrana para - powiedział - egocentryk Ingersoll i po­chlebca Caruso.

Sloan zgadzała się z nim w głębi ducha, lecz usiłowała raczej złagodzić sytuację, niż ją rozjątrzyć.

- A jednak Ingersoll jest dobrym gliną. Trzeba mu oddać spra­wiedliwość.

- Ty też jesteś diabelnie dobrym gliną, a on nie oddaje ci spra­wiedliwości - odparł Jess.

- Nikomu nie oddaje sprawiedliwości - zauważyła Sloan, nie do­puszczając, aby ta rozmowa zmąciła spokojną atmosferę rześkiego popołudnia.

- Chyba że przypadkiem kogoś lubi - dalej złościł się Jess. Sloan przesłała mu niewymuszony uśmiech, mówiąc:

- A kogóż on lubi?

Jess zamyślił się chwilę, potem zachichotał.

- Nikogo - zgodził się. - Nie lubi nikogo.

Zamilkli, obserwując tłum. Od czasu do czasu odpowiadali na ukłony i przyjazne uśmiechy ludzi, których znali albo którzy ich znali, a także spacerujących nieznajomych. Sloan zażartowała, że wiele kobiet przechodzi koło nich ponownie, a ich uśmiechy skiero­wane wprost do Jessa stają się coraz wymowniejsze.

Śmieszyło to Sloan, ale nie dziwiło. Jess Jessup tak właśnie dzia­łał na kobiety, bez względu na to czy nosił mundur, czy cywilne ubranie. Jednak w mundurze wyglądał jak gwiazdor hollywoodz­kiego filmu, grający rolę przystojnego, charyzmatycznego policjan­ta. Miał czarne wijące się włosy, promienny uśmiech, blizna nad brwią sprawiała, że wyglądał trochę groźnie; przy tym na jednym jego policzku tworzył się zupełnie nieoczekiwany dołek, nadając jego twarzy niemal chłopięcy wyraz.

Przybył do Bell Harbor przed rokiem, po siedmiu latach spędzo­nych w Miami, gdzie pracował w wydziale policji hrabstwa Dade. Zmęczony zbrodniami wielkiego miasta i korkami na drogach, pod koniec któregoś tygodnia wrzucił śpiwór i zmianę ubrania do jeepa i pojechał na północ od Miami. Trzymając się jedynie szerokiego pasa plaży, jechał bez określonego celu, aż znalazł się w Bell Har­bor. Po dwóch dniach zdecydował, że miasteczko będzie prawdzi­wym „domem”.

Znalazł pracę w policji Bell Harbor i bez wahania rozstał się z Miami, rezygnując z pozycji i wynagrodzenia, jakie tam osiągnął. Kompetentny, dowcipny i energiczny zyskał prawie taką samą po­pularność wśród kolegów jak wśród żeńskiej populacji miasteczka.

Koledzy żartowali z powodu zwiększonej liczby wezwań od „zrozpaczonych panienek”, które napływały z terenu jego patroli. Rozkład patroli zmieniał się co trzy miesiące i niezależnie od tego, gdzie przypadał przydział Jessa, zawsze niezmienny pozostawał wzrost wezwań od pań.

Wszyscy w wydziale, począwszy od sekretarek, a skończywszy na policjantach przy biurkach, żartowali na temat jego powodzenia u kobiet, ale on nie okazywał z tego powodu ani rozdrażnienia, ani oznak próżności. Gdyby nie fakt, że kobiety, z którymi się umawiał, były wysokie, szczupłe i piękne, Sloan uważałaby, że jest nieczuły na wygląd zewnętrzny własny i innych.

Właśnie w tej chwili rudowłosa dziewczyna i dwie jej przyja­ciółki zdołały przepchać się przez tłum i szły prosto do ich stolika. Sloan od razu je zauważyła, Jess także.

- Zbliżają się twoje fanki - zażartowała. - Realizują swój plan. Rozbawiona spostrzegła, że Jess usiłuje je powstrzymać, odwra­cając głowę w stronę namiotu Sary.

- Mam wrażenie, że Sara ma klientkę - powiedział z niepotrzeb­nym naciskiem, wpatrując się w namiot Sary. - Czy to nie przypad­kiem pani Peale? Powinienem pewnie tam pójść i przywitać się.

- Nieźle pomyślane - zauważyła Sloan. - Jeśli jednak odej­dziesz, to albo pójdą za tobą, albo będą tutaj czekać. Mają takie pełne determinacji, błyszczące oczy, jak zwykle kobiety w twojej obecności.

- Nie pleć! - rzucił ze zdenerwowaniem w głosie, ale ona tylko się roześmiała.

Wszystkie trzy panie były pod trzydziestkę, miały atrakcyjne, szczupłe, opalone ciała, tak doskonałe i promieniujące zmysłowo­ścią, że Sloan nie mogła wyjść z podziwu. Rudowłosa była rzecz­niczką trójki i pierwsze jej słowa wskazywały, że znają Jessa..

- Cześć, Jess - powiedziała - uznałyśmy, że wyglądasz na osa­motnionego.

- Doprawdy? - rzekł z pełnym rezerwy uśmiechem.

Z bliska okazało się, że wszystkie trzy miały zbyt silny makijaż, a Sloan uznała, że jednak przekroczyły już trzydziestkę.

- Z całą pewnością - wesoło odpowiedziała rudowłosa, rzucając mu długie, znaczące spojrzenie, które wywołałoby rumieniec na twarzy Sloan, gdyby się na nie odważyła. Gdy nie zareagował na zachętę w spojrzeniu dziewczyny, spróbowała bardziej praktycznej taktyki.

- To wielka ulga, że obecnie patrolujesz w naszym sąsiedztwie.

- Niby dlaczego? - spytał z chłodnym uśmiechem, jaki Sloan już u niego widziała, gdy chciał zniechęcić kobiety.

Dziewczyny wyglądały na zaskoczone, ale nie zrezygnowały.

- Przecież szaleniec ciągle jest na wolności - niepotrzebnie przypomniała mu jedna z nich, mając na myśli liczne przypadki włamań do domów, w których wyniku znaleziono ciężko, niemal śmiertelnie pobite starsze kobiety.

- Kobiety w mieście są przerażone, szczególnie osoby samotne - dodała rudowłosa.

- Zwłaszcza w nocy - podkreśliła z zalotnym spojrzeniem. W odpowiedzi Jess nieoczekiwanie się roześmiał.

- Mogę wam pomóc - powiedział z przekonującą powagą w głosie.

- Doprawdy?

- Jasne! - Odwrócił się w stronę Sloan, pozbawiając ją wygod­nej pozycji obserwatorki i wciągając w akcję. - Podaj mi, proszę, notatnik i trzy broszury.

Sloan wykonała polecenie, on zaś wręczył każdej z kobiet bro­szurę, a podając notatnik rudowłosej powiedział:

- Wpiszcie swoje nazwiska na listę!

Tak były nastawione na wykonanie wszystkich jego poleceń, że bez sprzeciwu wpisały swoje nazwiska i telefony.

- Do czego się zobowiązałam? - spytała rudowłosa, oddając mu notatnik.

- Do uczęszczania na kurs samoobrony - wyjaśnił z radosnym uśmiechem. - Cztery takie wykłady odbędą się w ratuszu, a pierwszy już jutro po południu - dodał, zręcznie omijając informację, że więk­szość zajęć poprowadzi Sloan, on zaś będzie tylko demonstrował pew­ne chwyty, które kobiety mogą stosować w walce z napastnikiem.

- Przyjdziemy - zapewniła go brunetka, przerywając milczenie.

- Nie zawiedźcie mnie - powiedział dobrodusznie.

- Jasne! - przyrzekły przed odejściem.

Wyglądają jak dziewczęta z rewii w Las Vegas - pomyślała Sloan, oceniając taneczne ruchy zgrabnych pośladków, długie nogi i sandały na wysokich obcasach. W kącikach jej warg pojawił się lekki uśmiech na myśl o sobie samej w roli femme fatale.

- Powiedz wreszcie! - sucho teraz odezwał się Jess.

- Co mam powiedzieć? - zareagowała, zaskoczona, że zamiast obserwować trzy kobiety, obrócił się na krześle i patrzył na nią.

- Co pomyślałaś?

- Pomyślałam, że wyglądają jak z rewii w Las Vegas - odparła zdumiona i zaskoczona jego uporczywym wzrokiem. Już nieraz w przeszłości łapała go na takim przenikliwym, poważnym spojrze­niu i sama nie wiedziała, dlaczego nie chciała go pytać o przyczynę. W komisariacie Jess miał opinię, że potrafi jak nikt inny wydobyć z podejrzanych zeznania. Po prostu rzucał pytanie, a potem siedząc naprzeciw nich wnikliwie im się przyglądał, dopóki nie zaczynali mówić. Teraz jego spojrzenie nie było tak groźne, ale wystarczają­co uporczywe, aby wyprowadzić ją z równowagi.

- Naprawdę właśnie to pomyślałam - upierała się trochę roz­paczliwie.

- Ale to nie wszystko - nalegał łagodnie. - Ten twój uśmiech...

- Ach, uśmiech... - Sloan poczuła nieoczekiwaną ulgę. - Usiło­wałam sobie wyobrazić siebie spacerującą w parku na wysokich obcasach i w obcisłych, skąpych szortach.

- Chciałbym cię tak zobaczyć - rzekł szybko i zanim Sloan zna­lazła odpowiedź, wstał, wsunął ręce do kieszeni i powiedział coś, co ją zdumiało: - Kiedy już o tym mówimy, mogłabyś nałożyć odro­binę makijażu na tę promienną cerę? Użyj także trochę farby na te miodowoblond włosy i zlikwiduj słoneczne pasemka.

- Co takiego? - zakrztusiła się śmiechem. Spojrzał na nią i dorzucił z oszałamiającą ekspresją:

- Zrób coś, abyś nie przypominała mi rożków z lodami i ciastek z truskawkami.

Śmiech kipiał w niej, tańczył w jej oczach i drżał w słowach.

- Przysmaki? Kojarzę ci się z przysmakami?

- Przypominasz mi w ten sposób to, co czułem mając trzyna­ście lat.

- Jaki wtedy byłeś? - spytała, stłumiwszy śmiech.

- Byłem ministrantem.

- Coś podobnego!

- Rzeczywiście, byłem. Jednakże w czasie mszy nie mogłem prze­stać myśleć o dziewczynce, którą lubiłem, a ona zawsze siadywała w trzecim rzędzie ławek na mszy o dziesiątej. To mnie paraliżowało.

- Jak sobie z tym poradziłeś?

- Najpierw usiłowałem zrobić na niej wrażenie, sprawniej klę­kając i próbując być lepszy od innych ministrantów.

- Czy to pomogło?

- Nie tak jak chciałem. Byłem tak dobry, że musiałem służyć do dwu mszy w każdą niedzielę, ale Mary Sue Bonner nadal mnie lek­ceważyła.

- Trudno mi sobie wyobrazić dziewczynę, która cię lekceważy, nawet w tamtych czasach.

- To mnie trochę niepokoiło.

- Wiesz przecież: fortuna kołem się toczy.

- Nie znałem tego wtedy. Wiedziałem tylko, że chcę sympatii Mary Sue Bonner.

Jess rzadko kiedy mówił o przeszłości, więc Sloan zdziwiło nie­oczekiwane wyznanie z okresu dzieciństwa. Zmarszczył brwi.

- Skoro pobożność i religijność nie robiły na niej wrażenia, pod­szedłem do niej po mszy o dziesiątej i namówiłem ją na pójście na lody do Sandera. Ona wzięła rożek z czekoladowymi lodami, a ja kruche ciasto z truskawkami...

Czekał, aż zapyta, co stało się potem, i Sloan nie mogła uniknąć ryzykownego pytania:

- I wtedy zdobyłeś sympatię Mary Sue?

- Jeszcze nie. Próbowałem przez następne dwa lata, ale ciągle była nieczuła na te próby. Zupełnie jak teraz ty.

Był tak piekielnie przystojny i tak wymagający w sprawach uro­dy, że Sloan trochę to pochlebiało.

- Kiedy już mówimy o tobie, to nie sądzę, abyś chciała pójść ze mną jutro wieczorem na przyjęcie Pete'a.

- Mam jutro dyżur, ale mam zamiar przyjść tam później.

- A gdybyś nie miała dyżuru, poszłabyś ze mną?

- Nie - rzekła Sloan z lekkim uśmiechem, aby złagodzić szorst­kość odpowiedzi, choć wątpiła, czy on ją odczuł. - Po pierwsze, jak już wyjaśniłam, pracujemy razem.

- Nie oglądasz telewizji? - zachichotał. - Podobno gliny ulegają romantycznym związkom.

- Po drugie - kończyła pogodnie, ignorując tę uwagę - jak ci już powiedziałam, trzymam się zasady, że nie chodzę z mężczyzną sto razy atrakcyjniejszym ode mnie. To za bardzo rani moje deli­katne ego.

Jess przyjął jej odmowę z takim samym humorem jak przed­tem, zapewne chcąc dowieść, że jest mu to obojętne.

- W takim razie mogę wyjść na obiad.

- Tym razem nie pozwól, aby dziewczyny walczyły, która będzie mogła zapłacić - zażartowała Sloan i zaczęła porządkować papiery na stole. - Bo bardzo przykro na to patrzeć.

- Kiedy mówimy o wielbicielach - powiedział - to Sara niewąt­pliwie ma nowego. Kręcił się w pobliżu, dopóki go tu nie przypro­wadziła i nie przedstawiła. Ma na imię Jonathan. - Biedaczysko - dodał. - Jeśli nie ma kilku milionów dolarów w banku, traci tylko czas. Sara jest flirciarą. - Przeszedł nad linkami przytrzymujący­mi słupki namiotu. - Chyba spróbuję chili, które polecałaś.

- Nie radzę - ostrzegła Sloan ze złośliwym uśmiechem.

- Dlaczego niby nie?

- Słyszałam, że jest tak ostre, że ambulans pierwszej pomocy wydaje leki na dolegliwości żołądkowe.

- Mówisz poważnie?

Wolno skinęła głową, jeszcze szerzej się uśmiechając.

- Całkowicie poważnie.

Jess wybuchnął śmiechem i skierował się w przeciwnym kierun­ku niż budka z chili, ku kioskom z pizzą i hot dogami. Zatrzymał się, by pozdrowić Sarę ciągle zatopioną w rozmowie z panią Peale i trzymającą jednego z jej kotów.

Potem zatrzymał się przy gromadce dzieci. Pochylił się ku nim i mówił coś, co wywołało wybuchy śmiechu. Sloan obserwowała go, żałując trochę, że nie poszła z nim, nie troszcząc się o następstwa.

Znając jego skłonności do wysokich, wspaniałych kobiet, Sloan była zaskoczona, gdy przed paru tygodniami zaprosił ją na kolację, a jeszcze bardziej się zdziwiła, gdy poprosił ją ponownie. Miała wielką ochotę zgodzić się. Ogromnie go lubiła, a miał wszystkie ce­chy, których szukała u mężczyzn. Ale Jess Jessup był za przystojny, by nie budzić jej obaw. W przeciwieństwie do Sary, która w mał­żeństwie szukała przyjemności i rozrywki i zdecydowanie chciała znaleźć mężczyznę, który byłby przystojny, czarujący i bogaty, Sloan pragnęła nieomal zupełnego przeciwieństwa. Marzyła o „nor­malnym” mężczyźnie, uprzejmym, czułym, inteligentnym, i takim, na którym można polegać. Jednym słowem, pragnęła życia różnią­cego się od tego, jakie znała, ale podobnie wolnego od trosk. Myślała o prostym życiu, takim jakie wiodła obecnie w Bell Harbor, ale z dziećmi i mężem, który byłby kochającym, wiernym, odpowie­dzialnym ojcem. Chciała, aby jej dzieci mogły polegać na miłości ojca i jego pomocy i żeby ona sama mogła mu zaufać.

Jess Jessup w dużym stopniu odpowiadał temu obrazowi, z wy­jątkiem tego, że przyciągał kobiety jak żywy magnes, co zdaniem Sloan nie dawało nadziei, by stał się dobrym mężem do końca ży­cia. Fakt zaś, że miał tyle innych pozytywnych cech, sprawiał, że jakkolwiek kuszący, wybór jego byłby zbyt ryzykowny. Tak więc z żalem postanowiła unikać wszelkich osobistych z nim związków. A to obejmowało także zaproszenia na kolację.

Poza tym wszelkie bliższe związki z Jessem czy innym oficerem policji przeszkadzałyby w pracy, a Sloan nie chciała dopuścić, aby cokolwiek zakłócało jej wypełnianie obowiązków służbowych. Ko­chała swój zawód i lubiła współpracę z dziewięćdziesiątką funkcjo­nariuszy wchodzących w skład sił policyjnych Bell Harbor. Podob­nie jak Jess, byli przyjacielscy i pomocni, ponadto wiedziała, że ją naprawdę lubią.

Około czwartej po południu Sloan była całkowicie gotowa do zakończenia służby. Caruso i Ingersoll zaraz po lunchu poszli do do­mu, narzekając na „grypę” żołądkową, co oznaczało, że ona z Jessem muszą pozostać na posterunku, zanim nadejdzie zastępstwo.

Była na służbie od ósmej rano i tęskniła za odprężającą kąpie­lą, lekką kolacją i książką, którą czytała w łóżku. Sara odeszła już przed godziną. Przystanęła jeszcze przy namiocie Sloan, by powie­dzieć, że pani Peale zaprosiła ją na wtorek wieczór, by pokazać jej swój dom i porozmawiać o zmianie umeblowania i wystroju pierw­szego piętra. Z jakichś względów starsza pani chciała, aby przy­szła także Sloan. Sara, uzyskawszy zgodę Sloan, pobiegła na spo­tkanie z niedawno poznanym obiecującym prawnikiem o imieniu Jonathan.

Zbliżająca się pora kolacji sprawiła, że park opustoszał i Sloan siedziała obok Jessa przy stoliku, z łokciami na stole, obejmując dłońmi twarz.

- Wyglądasz na zgubioną dziewczynkę - zauważył Jess. Siedział na metalowym krześle i obserwował tłum posuwający się leniwie w stronę parkingu. - Jesteś zmęczona czy tylko znudzona?

- Czuję się winna wobec Ingersolla i Carusa - wyznała.

- A ja nie - powiedział Jess z uśmiechem, który to potwierdzał. - Chłopcy znowu uznają cię za bohaterkę, jak się dowiedzą.

- Nie opowiadaj o tym - ostrzegła go Sloan. - W Bell Harbor nie utrzyma się żaden sekret, nawet w wydziale.

- Spokojnie, Reynolds, to był żart. - Głos jego przybrał ciepłą, głęboką barwę, której u niego dotąd nie słyszała. - Powinnaś wie­dzieć, że zrobiłbym wiele, aby ci pomóc, a nie zaszkodzić.

Opuściwszy ręce, dziewczyna obróciła się do niego, patrząc w je­go przystojną, uśmiechniętą twarz z wyrazem zabawnego niedowie­rzania.

- Czyżbyś flirtował ze mną, Jess? Spojrzał nad jej głową.

- Nadchodzą nasi zmiennicy - wstał, rozglądając się wokół, czy czegoś nie zapomniał. - Co robisz dziś wieczorem? - spytał, patrząc na zbliżających się Reagana i Burnby'ego.

- Pójdę do łóżka z dobrą książką. A ty?

- Mam obiecującą randkę. - Chciał zatrzeć wrażenie, że z nią flirtuje.

Roześmiała się.

- Podrywacz - powiedziała miękko, szybko wchodząc do namio­tu, by zabrać swoją torebkę. Gdy wyszła stamtąd, policjanci Reagan i Burnby stali już przy stole, gotowi przejąć służbę. Obaj mieli po­nad czterdziestkę; odpowiedzialni i przystojni policjanci Bell Har­bor, którzy pamiętają czasy, gdy jedynymi przestępstwami w mie­ście były wykroczenia drogowe i rodzinne kłótnie; obaj mieli rodziny, ich żony należały do Stowarzyszenia Rodziców i Dzieci, a dzieci do Małej Ligi.

- Dzieje się coś? - spytał ją Ted Burnby.

Sloan przewiesiła swą brązową torebkę przez ramię.

- Nie - odpowiedziała.

- Tak - zgłosił sprzeciw Jess. - Sloan nazwała mnie podrywa­czem.

- Wygląda, że robisz postępy - mrugnął do Sloan Burnby.

- Sloan ma rację, jesteś podrywaczem - zgodził się Reagan z uśmiechem.

- Przy okazji spróbuj chili - z szelmowskim błyskiem rzucił Jess, przechodząc nad linkami namiotu.

Sloan odwróciła się tak gwałtownie, że wpadła na Jessa, który musiał schwycić linkę, by utrzymać równowagę.

- Nie zbliżajcie się do tego chili - ostrzegła ich. - Ingersoll i Ca­ruso już się przez nie pochorowali.

- Ależ potrafisz zepsuć zabawę - narzekał Jess, obracając ją w kierunku wyjścia w stronę parkingu. - Psuja!

Ramiona Sloan drżały od śmiechu.

- Wariat - odpaliła.

- Sloan! - zawołał jeszcze za nią Bumy. - Znowu byłaś w telewizji. Kanał szósty wykorzystał wczoraj reportaż w lokalnej stacji. Dobrze wypadłaś, mała!

Sloan przytaknęła, ale wcale jej to nie ucieszyło. Widziała frag­ment wiadomości wczoraj o szóstej wieczorem i zapomniała o tym, ale to niewątpliwie było powodem wyjątkowego złego humoru ka­pitana Ingersolla dzisiaj.

Kiedy Sloan i Jess oddalali się, obaj policjanci przyglądali się im z niezwykłym zainteresowaniem.

- Jak myślisz? - spytał Regan, nawiązując do zakładów w biurze wydziału. - Czy Jessowi uda się wciągnąć ją do łóżka? Postawiłem pięć dolców, że Sloan da mu kosza.

- Ja postawiłem dziesięć na Jessa.

Burnby zmrużył oczy, patrząc za oddalającą się parą, która wła­śnie zatrzymała się na krańcu parku, by porozmawiać z jakimiś ludźmi.

- Jeśli Sloan dowie się o zakładach, będzie piekło.

- Powiem ci coś. - Reagan był wyraźnie rozbawiony. - Sądzę, że Sloan już o tym wie i dlatego nie da mu żadnej szansy. Wie, ale nie pójdzie na to, bo jest bystra i ma klasę.

Wóz Sloan, przydzielony jej przez władze samorządowe Bell Harbor biały Chevrolet, stał koło wozu Jessa. Skinąwszy ręką do Jessa, chwilę siedziała bez ruchu z otwartymi drzwiami i prawą no­gę oparła na podłodze. Z przyzwyczajenia, a częściowo z poczucia bliżej nieokreślonej obawy, rozejrzała się, by upewnić się, że wokół jest spokojnie i normalnie.

Bell Harbor rozwijało się tak szybko, że codziennie pojawiały się tuziny nowych twarzy. Nie znała tej nastolatki ciągnącej za rę­kę dzieciaka, ani babci z bliźniakami goniącymi się wokół niej, ani brodacza czytającego gazetę za drzewem. Napływ nowych miesz­kańców wywołał wyraźne ożywienie w interesach i wzbogacił kasę miejską o wpływy z podatków, ale spowodował także znaczący wzrost przestępczości, gdy z sennej nadmorskiej miejscowości Bell Harbor zaczęło rozwijać się w małą metropolię.

W parku pozostało nie więcej niż sto pięćdziesiąt osób. Klown Clarence zrobił sobie przerwę na obiad, tak samo żonglerzy. Więk­szość kiosków i namiotów opustoszała, zostali tylko pilnujący ich ludzie. Nigdzie też nie dostrzegła starannie ogolonego nieznajome­go w żółtej bawełnianej kurtce, która wydała się jej nieodpowied­nia na taki słoneczny dzień.

Uspokojona, Sloan usadowiła się w samochodzie i zapaliła sil­nik, rzucając okiem w lusterko wsteczne. Nikogo za nią nie było, wrzuciła więc wsteczny bieg i wycofała się z parkingu, następnie wolno pojechała wzdłuż krętych, oświetlonych gazem ulic, które przecinały park.

Wcześniej, gdy Burnby gratulował jej, miał na myśli jej skutecz­ną interwencję poprzedniego wieczoru, kiedy to Sloan łagodnie prze­konała rozwścieczonego i pijanego porzuconego męża, aby oddał pistolet, którym zamierzał zabić przyjaciela byłej żony. Gdy prowa­dzony do więzienia za „usiłowanie” zabójstwa stawiał opór, Sloan przekonała go, że czas w więzieniu to dla niego szansa, da mu „odprę­żenie” i pozwoli przemyśleć możliwość znalezienia właściwej kobie­ty, która doceni jego „prawdziwą wartość”. Nikt by się o tym nie do­wiedział, gdyby oskarżony nie udzielił wywiadu w lokalnej telewizji i nie powiedział reporterowi, co doradziła mu Sloan, skłaniając do złożenia broni. Choć oskarżony nie dostrzegł czarnego humoru w sło­wach Sloan, media natychmiast to odkryły i tego poranka znowu mi­mowolnie stała się bohaterką. Tym razem wszakże chwalono ją nie za odwagę, ale za dowcip w niesprzyjających okolicznościach.

Wieczorem kapitan Ingersoll niechętnie udzielił jej pochwały za sposób załatwienia trudnej sprawy, ale poranne sprawozdanie telewizyjne niewątpliwie znowu go poruszyło. Poniekąd mogła go zrozumieć. Uważał, że ona wzbudza większe zainteresowanie, po­nieważ jest kobietą.

Mijając skrzyżowanie przy głównym wejściu do parku, celowo skierowała myśli ku czemuś przyjemniejszemu, jak na przykład od­prężająca kąpiel z bąbelkami, którą zamierzała wziąć za parę mi­nut. Skręciła na lewo w Blythe Lane, szeroką brukowaną aleję z eleganckimi sklepami i wykwintnymi magazynami, których szy­kowne wejścia wyróżniały koliste, zielone, baldachimy i olbrzymie palmy w donicach przy krawężniku. Podczas nieczęstych przejaz­dów przez centrum handlowe za każdym razem zaskakiwały ją zmiany, jakie zaszły tu podczas kilku ostatnich lat. Początkowo gwałtowny rozwój miasta wywoływał ze strony starych mieszkań­ców gorzkie narzekania, które nagle ucichły, gdy ceny nierucho­mości poszły w górę i walczące dotychczas o utrzymanie się firmy stały się niemal przez jedną noc kwitnącymi przedsiębiorstwami.

Chcąc przyciągać dalszych potencjalnych płatników podatków, zarząd miejski wykorzystał przychylne nastawienie obywateli, wy­dając serie liczących się obligacji, przeznaczonych na modernizację i upiększanie miasta. Za namową ambitnej, wpływowej żony bur­mistrza Blumenthala wynajęto zespół architektów z Palm Beach i rozpoczęła się przebudowa.

Kiedy ją ukończono, w następstwie rozsądnie pomyślanego pla­nu, Bell Harbor stało się podobne do Palm Beach. Tego właśnie chciała pani Blumenthal. Wykorzystując swoje wpływy i pieniądze podatników, przeniosła teraz swą uwagę z budynków handlowych na budowle publiczne, zaczynając od ratusza.

Ruch tego świątecznego dnia był tak uciążliwy, że Sloan straci­ła prawie piętnaście minut, zanim skręciła w swoją ulicę i wjecha­ła na podjazd prowadzący do szarobiałego, pełnego stiukowych ozdób domku w miejscu, które kochała. Z drugiej strony ulicy by­ła plaża i mogła słyszeć rozbijające się o brzeg fale, śmiech dzieci i nawoływania rodziców.

W niewielkiej odległości za minivanem wjechała na parking ciemnobłękitna limuzyna, ale nie było w tym nic nadzwyczajnego. Tak było zawsze pod koniec tygodnia.

Sloan wsunęła klucz do zamka frontowych drzwi, marząc już o zanurzeniu się w ciepłej wannie i spędzeniu reszty wieczoru z sen­sacyjną powieścią, którą czytała w łóżku. Sara nie mogła pojąć, dla­czego Sloan woli spędzić sobotni wieczór z dobrą książką niż na randce, ale Sara nie znosiła samotności. Dla Sloan wybór między randką z kimś, kto nie był w stanie jej zainteresować, a czasem spę­dzonym z książką był łatwy. Zdecydowanie wolała książkę.

Uśmiechnęła się na myśl, że musi iść do pracy dopiero następne­go dnia po południu, gdy będzie prowadziła wykład z samoobrony.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wydział policji mieścił się w nowym budynku ratusza, ładnym, trzykondygnacyjnym białym domu z dachem z czerwonych da­chówek, otoczonym dużą, harmonijnie zakończoną łukami loggią. Wokół znajdował się bujny zielony trawnik z drzewami palmowymi i starymi latarniami gazowymi. Ratusz Bell Harbor był nie tylko ładny, ale także funkcjonalny.

Wyłożone boazerią dębową sale sądowe i sala konferencyjna, używana głównie do zebrań miejskich, znajdowały się na drugim piętrze. Gabinet burmistrza, biura urzędników i archiwum zajmo­wały pierwsze piętro, natomiast większą część parteru przeznaczo­no dla wydziału policji.

Projekt urządzenia wnętrz powierzono firmie, którą prowadziła Sara, i jej talent dał się poznać w przestronnym gabinecie burmi­strza i w salach sądowych z miękkimi krzesłami, obitymi gustowną materią w granatowo - beżowe paski, dopasowane barwą do wykła­dzin podłogowych i dywanów.

Jeśli chodzi o wystrój pomieszczeń przeznaczonych dla wydzia­łu policji, Sara i jej partnerzy mieli do dyspozycji stosunkowo ma­ły budżet, określone wymagania zaś nie pozwalały na zbytnią do­wolność czy fantazje projektantów.

Na środku tej znacznej przestrzeni stanęło ustawionych w trzy rzędy trzydzieści biurek, każde wyposażone w komputer, szafkę z dwoma szufladami na dokumenty, obrotowe krzesło i dodatkowe krzesło obok. Gabinety ze szklanymi ścianami frontowymi, prze­znaczone dla wyższych rangą funkcjonariuszy, zajmowały przód ob­szernego pomieszczenia. Z prawej i lewej strony znajdowały się sa­le konferencyjne. W głębi, za zawsze zamkniętymi ciężkimi drzwiami, był areszt dla tymczasowo zatrzymanych.

Projektanci z firmy Sary podjęli wysiłek stonowania ostrości li­noleum w kolorze morskiej zieleni, beżowych metalowych biurek i beżowych monitorów komputerów, zakrywając środek pomieszczenia wykładziną w granatowy i beżowy wzór i zawieszając odpo­wiednie zasłony w oknach. Niestety, dywan ciągle był pełen plam z jedzenia, napojów i śladów butów dziewięćdziesięciu funkcjona­riuszy, pracujących na trzy zmiany.

Sloan należała do nielicznych funkcjonariuszy, którzy docenili wysiłki Sary, ale choć zwykle dostrzegała je, tego dnia była obojęt­na jak wszyscy inni. Święta były zawsze czasem wzmożonej pracy dla policji, ale ostatnio wydawały się jeszcze bardziej hałaśliwe i gorączkowe. Telefony dzwoniły nieustannie, a głośne krzyki zmie­szane z wybuchami nerwowego śmiechu dochodziły z sali, gdzie ze­brało się czterdzieści kobiet, by wysłuchać wykładu Sloan na te­mat samoobrony. Wszystkie pokoje konferencyjne były zajęte przez funkcjonariuszy przesłuchujących świadków i rozmawiają­cych z podejrzanymi zamieszanymi w bandyckie napady gangu młodocianych. Członków gangu schwytano dzięki zorganizowaniu wielkiego pościgu, przekraczającego granice tego stanu. Rodzice nastolatków i adwokaci reprezentujący rodziny nie odstępowali od telefonów i przemierzali wzdłuż i wszerz korytarz.

Piekielny rozgardiasz dokuczał Royowi Ingersollowi, który nie czuł się dobrze i miotał się między rzędami biurek, łykając piguł­ki na nadkwasotę i szukając czegoś do zganienia. Marian Liggett, jego sześćdziesięciopięcioletnia sekretarka z przytępionym słu­chem - która uważała świeżo zainstalowany system interkomu za nieudany i zawodny - dołączała się do ogólnego zgiełku, stając na progu gabinetu szefa i krzykiem wzywając go, gdy ktoś do niego telefonował.

Funkcjonariusze usiłowali się skoncentrować na papierkowej robocie, nie zwracając uwagi na harmider, wszyscy stwierdzili jed­nak, że to jest trudne, wszyscy z wyjątkiem Pete'a Bensingera, któ­ry tak był przejęty zaplanowanym na wieczór przyjęciem kawaler­skim i zbliżającym się ślubem, że obojętnie przyjmował kwaśny humor Ingersolla i wszystko inne. Pogwizdując pod nosem, prze­chadzał się między biurkami, gawędząc krótko z każdym, kto miał na to ochotę.

- Hej, Jess - powiedział, zatrzymując się koło biurka Sloan. - Jak ci leci?

- Wynoś się - zareagował Jess zajęty przepisywaniem raportu z akcji przeciw narkomanii młodzieży, który przygotował na począt­ku tygodnia. - Nie chcę, aby twój dobry humor skupił się na mnie.

Ofuknięcie Jessa nie osłabiło euforycznego nastawienia Pete'a. Pochylając się nad biurkiem Sloan, próbował naśladować głos Humphreya Bogarta.

- Powiedz mi, dziecino, co taka przystojna osóbka robi w takim miejscu, jak to?

- Czeka na takiego gładkiego pochlebcę jak ty - Sloan zażartowa­ła, nie podnosząc oczu znad notatek do odczytu, który miała wygłosić.

- Spóźniłaś się - wykrzyknął radośnie. - Żenię się w przyszłym tygodniu. Czy nie słyszałaś?

- Zdaje się, że słyszałam pogłoski - rzuciła mu promienny uśmiech, pisząc dalej. Wraz z większością kolegów została na siłę bezpośrednio wciągnięta w te pełne komplikacji konkury! Pete po­znał Mary Beth przed pięcioma miesiącami i zakochał się od „pierwszego spojrzenia”, jak sam to określił. Niestety, ani Mary Beth, ani jej zamożni rodzice nie byli szczególnie dobrze nastawie­ni do małżeństwa z funkcjonariuszem policji, którego zawodowe i finansowe perspektywy nie były nazbyt olśniewające, ale Pete wytrwale walczył. Idąc za radami kolegów, przekonał Mary Beth, przezwyciężając wszystkie trudności i przeszkody. Teraz, gdy tylko tydzień dzielił go od ślubu, jego bezgraniczny entuzjazm robił na Sloan wrażenie chłopięcej euforii i ogromnie ją ujmował.

- Nie zapomnij przyjść wieczorem na moje przyjęcie na plaży - przypomniał jej.

Jess, Leo Reagan i Ted Burnby początkowo mieli pomysł, by za­angażować striptizerkę i urządzić zwykłą w takich okazjach pijacką hulankę, ale Pete nie chciał o tym słyszeć. Małżeństwo z Mary Beth zbyt wiele dla niego znaczy, oświadczył, by zrobić coś, czego mógł­by potem żałować... a raczej, co ona uznałaby za godne pożałowania - uzupełnił Jess Jessup. Dla pewności, że wszystko się odbędzie, jak chciał, Pete przekonał wszystkich, że jego wieczór kawalerski będzie zabawą „par” i zamierzał zaprosić także Mary Beth.

- Myślałam, że przyjęcie jest jutro wieczorem - skłamała Sloan, sugerując niejako, że może mieć trudności z przyjściem dzisiaj.

- Sloan, musisz przyjść. Zapowiada się wspaniała zabawa. Za­palimy na plaży ognisko i zrobimy barbecue...

- To brzmi jak pogwałcenie aktu o czystości środowiska - zażar­towała.

- Pomyśl o piwie, które będziesz mogła wypić - zachęcał ją Pete.

- Pijaństwo i zgorszenie - wszyscy się wstawimy, a media zrobią z tego narodowy skandal.

- Ale nie będzie nikogo na służbie, aby nas zamknąć - podsumo­wał uszczęśliwiony.

- Oczywiście, przyjdę. Pracuję dziś na zmianę z Derkiem Kipinskim, tak że on przyjdzie na początek twojego przyjęcia, a ja później.

Pete wyglądał na nieco zawiedzionego, więc dodała poważniej:

- Ktoś musi patrolować plażę; mamy poważne kłopoty z narko­manami, szczególnie pod koniec tygodnia.

- Wszystko to wiem, ale nie rozprawimy się z tym, zatrzymując kilku dealerów na małą skalę. Towar przychodzi drogą morską. Rozwiązanie problemu to sprawa wyspecjalizowanej jednostki i oni prawdopodobnie nad tym pracują. Naszym zadaniem jest nie dopuścić towaru na plażę i ulice.

Sloan zobaczyła wchodzącą Sarę. Szybko dopisała jeszcze jedną uwagę w notatkach dotyczących wykładu o samoobronie.

- Mam wykład za dziesięć minut.

Pete uścisnął koleżeńskim gestem jej ramię i poszedł do swego biura, by zatelefonować. Kiedy oddalił się na tyle, że nie mógł ich usłyszeć, do biurka Sloan podszedł Reagan.

- Mogę się założyć dziesięć do jednego, że telefonuje do Mary Beth - powiedział. - Dzisiaj dzwonił do niej już trzy razy.

- Zupełnie zgłupiał - zgodził się Jess.

Sara, oparłszy się biodrami o brzeg biurka Sloan, uśmiechnęła się na powitanie dwóch policjantów, potem pochyliła nad Leo i spojrzała na telefonującego Pete'a, który bujał się na krześle, uśmiechając się do sufitu.

- Dla mnie jest uroczy - powiedziała - a sądząc po wyrazie jego twarzy, z pewnością rozmawia z Mary Beth.

Korzystając z tego, że Pete był zajęty, Leo wyjął z kieszeni ko­szuli kopertę i wyciągnął ją w stronę Jessa.

- Zbieramy pieniądze na prezent ślubny dla Pete'a i Mary Beth. Każdy daje dwadzieścia pięć dolarów.

- A co im kupujemy, dom? - spytał Jess. Zanurzył rękę w kie­szeni, a Sloan sięgnęła po torebkę.

- Srebro stołowe - oznajmił Leo.

- Nie żartuj! - powiedział Jess, kładąc dwadzieścia pięć dola­rów do koperty i podając ją Sloan.

- A niby ile dzieciaków zamierzają karmić?

- Nie wiem. Wiem tylko, że Rosę była w magazynie, gdzie jest lista prezentów, którą ustaliła narzeczona. Czy dacie wiarę, że za te wasze dwadzieścia pięć dolarów można kupić co najwyżej część wi­delca?

- To musi być olbrzymi widelec.

Sloan i Sara uśmiechnęły się do siebie, a Sara wyciągnęła dwa­dzieścia pięć dolarów z torebki. Kapitan Ingersoll wyszedł właśnie ze swego szklanego gabinetu i ogarnąwszy wzrokiem pokój, zobaczył wesołe towarzystwo wokół biurka Sloan. Jego twarz przybrała groź­ny wyraz.

- Cholera - powiedział Reagan. - Idzie Ingersoll. - Odwrócił się, by odejść, ale Sary nie speszyło przyjście kapitana ani jego groźne spojrzenie.

- Zaczekaj, Leo, pozwól mi się przyłączyć do tych sreber.

Włożyła pieniądze do koperty, a potem z najbardziej uwodzi­cielskim uśmiechem zwróciła się w stronę Ingersolla w nadziei, że dla dobra ogółu humor kapitana nieco się poprawi.

- Cześć, kapitanie. Martwiłam się o pana. Słyszałam, że to okropne chili tak panu zaszkodziło, aż musiał pan skorzystać z am­bulatorium pierwszej pomocy.

Ponura mina kapitana złagodniała i stopniowo zmieniła się w charakterystyczny dla niego słaby uśmiech.

- To twoja przyjaciółka mi je poleciła - powiedział, energicz­nym ruchem głowy wskazując na Sloan, ale nie mógł oderwać wzro­ku od Sary. Próbował nawet zażartować ze składki, którą wręczyła Reaganowi.

- Czy wiesz, że łapówkę dla policjanta uważa się w tym stanie za przestępstwo?

On rzeczywiście ma potworne poczucie humoru, pomyślała Sloan, gdy żartobliwie dodał:

- A także przeszkadzanie funkcjonariuszowi w wykonywaniu obowiązków.

Sara zamrugała oczyma, aż się zmieszał.

- Jak niby przeszkadzam?

- Przeszkadzasz, młoda damo.

- Doprawdy? - zagruchała.

Za plecami Ingersolla Jess otworzył usta i usiłował coś powie­dzieć, zasłaniając się ręką. Niestety Ingersoll nie był głuptasem i rozejrzawszy się dokoła, zobaczył jego gest.

- Co się, do diabła, z tobą dzieje, Jessup?

Sloan stłumiła śmiech i widząc kłopotliwą sytuację Jessa, po­śpieszyła na pomoc.

- Mam ochotę na kawę - powiedziała zmieniając temat. - Kapita­nie, napije się pan kawy? - spytała słodkim głosem, chcąc go rozbroić.

To podziałało.

- Doprawdy? Kiedy... proponujesz kawę, napiję się.

Kubki do kawy stały na stole, po drugiej stronie rzędu biurek, za kserokopiarkami.

- Dwie kostki cukru - zawołał Ingersoll, gdy Sloan była w poło­wie drogi.

Telefon Sloan zadzwonił i kapitan podniósł słuchawkę, by zrobić wrażenie na Sarze, że jest nieustannie zajęty.

- Ingersoll - warknął do słuchawki.

Męski głos z drugiego końca linii był uprzejmy, ale apodyktyczny.

- Powiedziano mi, że to jest telefon Sloan Reynolds. Mówi jej ojciec.

Ingersoll spojrzał na zegarek. Wykład Sloan miał zacząć się za trzy minuty.

- Właśnie ma zacząć wykład z samoobrony. Czy może oddzwonić później?

- Wolałbym porozmawiać z nią teraz.

- Proszę zaczekać. - Ingersoll nacisnął przycisk interkomu. - Reynolds - powiedział głośno - jest do ciebie prywatny telefon. Dzwoni twój ojciec.

Sloan wrzuciła dwie kostki cukru do kubka i spojrzała przez ramię.

- To nie może być do mnie. Nie mam ojca...

To oświadczenie musiało być bardziej interesujące niż inne roz­mowy w sali, gdyż hałas zmniejszył się o parę decybeli.

- Każdy ma ojca - zauważył Ingersoll.

- To znaczy nie mam kontaktu z moim ojcem - wyjaśniła. - Ten, kto dzwoni, z pewnością chce mówić z kimś innym.

- Z kim pan chciał mówić? - zapytał Ingersoll kategorycznym tonem.

- Ze Sloan Reynolds - odpowiedział mężczyzna ze zniecierpli­wieniem.

- A pana nazwisko?

- Carter Reynolds.

- Czy powiedział pan Carter Reynolds? - Ingersollowi opadła szczęka.

- To właśnie powiedziałem. Chcę mówić ze Sloan. Ingersoll odłożył słuchawkę, skrzyżował ręce na piersi i wstał, spoglądając na Sloan z mieszaniną podziwu i niedowierzania.

- Czy twój ojciec przypadkiem nazywa się Carter Reynolds?

Nazwisko znanego finansisty i filantropa z San Francisco wybu­chło jak bomba w rozgardiaszu sali policyjnej, a potem zapanowa­ła cisza. Sloan zatrzymała się z filiżanką kawy w każdej ręce. Zna­jome twarze spoglądały na nią obco, z wyrazem podejrzenia, zdziwienia i podziwu. Nawet Sara gapiła się na nią. Ingersoll wziął z jej ręki filiżankę kawy, ale pozostał przy biurku Sloan, niewąt­pliwie gotów do podsłuchiwania.

Sloan nie przejmowała się jego obecnością, po prostu nie zwra­cała na niego uwagi. Jeśli zaś chodzi o jej ojca, nigdy nie dostała od niego nawet kartki z życzeniami urodzinowymi i bez względu na to, jakie miał powody, aby ją tu wytropić, dla niej nie miało to znaczenia. Chciała dać mu to do zrozumienia twardo, obiektywnie i zasadniczo. Postawiła swoją filiżankę z kawą na biurku i uniosła słuchawkę do ucha. Jednakże palec dotykający białego guziczka nieco drżał.

- Mówi Sloan Reynolds.

Nie słyszała dotąd jego głosu. Odezwał się kulturalnym tonem, z którego przebijało rozbawienie i uznanie.

- Twój głos brzmi bardzo oficjalnie, Sloan.

Nie miał prawa oceniać czegokolwiek, co jej dotyczyło, ale stłu­miła chęć, by mu to powiedzieć.

- Nie mam teraz czasu na rozmowę - oznajmiła. - Musisz za­dzwonić o innej porze.

- Kiedy?

Błysnął jej w pamięci widziany w gazecie obraz przystojnego, szczupłego mężczyzny z włosami w kolorze stali, grającego debla z przyjaciółmi w wiejskim klubie w Palm Beach.

- Powiedzmy za następne trzydzieści lat?

- Nie mam ci za złe, że się oburzasz.

- Oburzam? Nie masz mi za złe? - Głos Sloan ociekał sarka­zmem. - To niezwykle miło z pana strony, panie Reynolds.

Przerwał jej tyradę tonem grzecznym, ale kategorycznie.

- Nie kłóćmy się w czasie naszej pierwszej rozmowy. Możesz mi osobiście wypomnieć wszystkie niedociągnięcia ojcowskie za dwa tygodnie.

Sloan na moment odsunęła słuchawkę, spojrzała na nią niepew­nie, potem ponownie przyłożyła ją do ucha.

- Za dwa tygodnie? Osobiście? Nie interesuje mnie, co masz mi do powiedzenia.

- Ależ tak! - rzekł dobitnie i Sloan poczuła nagły błysk podziwu dla jego bezczelności i siły woli, która powstrzymała ją od rzucenia słuchawki.

- Zapewne powinienem napisać list, ale sądziłem, że przez tele­fon załatwię to szybciej.

- Co mianowicie?

- Ja... - zawahał się. - Twoja siostra i ja chcielibyśmy zaprosić cię na parę tygodni do Beach, tak abyśmy mogli się poznać. Kilka miesięcy temu miałem atak serca...

Beach” - domyśliła się Sloan, tak zapewne nazywają swoje miasto mieszkańcy Palm Beach.

- Czytałam o twojej chorobie w prasie - przyznała się Sloan, której udało się zademonstrować narzuconą sobie obojętność wobec faktu, że o swoim ojcu dowiadywała się z gazet. Geograficznie Palm Beach było niezbyt odległe od Bell Harbor, ale pod względem społecznym i ekonomicznym należało do innej galaktyki. Aby do­dać sobie prestiżu, gazeta Bell Harbor zamieszczała w niedzielę in­formacje towarzyskie dotyczące znakomitego sąsiada, położonego bardziej na południe. Oto dlaczego Sloan oglądała często fotografie i wzmianki o swoim wybitnym ojcu i wspaniałej siostrze, należą­cych do elity społecznej.

- Chcę, aby nasza trójka poznała się, zanim będzie za późno.

- Trudno mi uwierzyć w twoje zuchwalstwo - ponownie wy­buchnęła Sloan, zła i zaskoczona nagłymi łzami, które wywołał ten poruszający jej uczucia telefon.

- Jest już za późno. Nie chcę cię poznać, nie teraz, po tylu la­tach.

- A twoją siostrę? - ciągnął gładko. - Jej także nie chcesz po­znać?

Pamięć Sloan szybko wywołała tę samą fotografię z wiejskiego klubu. Jej siostra Paris była partnerką ojca w tenisie. Z ciemnymi, odrzuconymi do tyłu włosami i ręką wyciągniętą do doskonałego serwu nie sprawiała wrażenia, że w jej życiu czegoś brak... że nie jest doskonałe.

- Nie bardziej interesuję się poznaniem jej niż ona poznaniem mnie - odpowiedziała głucho Sloan.

- Paris uważa, że w życiu ominęło ją coś bardzo ważnego, po­nieważ nie zna ciebie.

Na podstawie licznych wzmianek w prasie Sloan uważała, że ży­cie Paris jest niekończącym się pasmem atrakcyjnych, satysfakcjo­nujących doznań - od konkursów tenisa i medali za jeździectwo, do wystawnych przyjęć, które ojciec urządzał w San Francisco i w Palm Beach. Mając trzydzieści jeden lat, Paris Reynolds była piękna, swobodna i błyskotliwa, i dotąd nie potrzebowała i nie czu­ła braku siostry w swoim życiu. Uświadomienie sobie tego na nowo umocniło nieco słabnące postanowienie Sloan, że powinna unikać kontaktów z bogatą częścią swojej rodziny.

- Nie interesuje mnie to - powtórzyła twardo. - Do widzenia.

- Rozmawiałem dzisiaj z twoją matką. Mam nadzieję, że jej uda się zmienić twoją decyzję - dodał jeszcze, gdy odkładała słuchaw­kę. Kolana zaczęły jej drżeć w spóźnionej reakcji, ale nie mogła okazać słabości w obecności innych.

- Na tym skończymy - rzuciła. - Powinnam iść na wykład. Cze­kają na mnie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Zanim doszła do sali wykładowej, Sloan przekonała samą siebie, że kontroluje swoje uczucia i może się koncentrować na zadaniu, które ma do wykonania.

Weszła do sali, zamykając za sobą drzwi i uśmiechnęła się weso­ło do zgromadzonych.

- Będziemy rozmawiać o odpowiednich dla kobiet sposobach re­agowania na sytuacje, które mogą się okazać niebezpieczne... - powiedziała i zdała sobie sprawę, że zapomniała o przywitaniu grupy i nie przedstawiła się.

- Nazywam się Sloan Reynolds... - zaczęła ponownie. A pomy­ślała: mój ojciec właśnie skontaktował się ze mną po raz pierwszy w życiu.

Potrząsnęła głową, aby pozbyć się takich myśli. Wykłady, które miała wygłosić, były bardzo ważne dla kobiet w tej sali, a te kobie­ty były ważne dla niej. Potrzebowały jej rad i czekały na nie. Car­ter Reynolds się nie liczy.

Sloan usunęła go z myśli i rozpoczęła pierwszy wykład.

- Zacznijmy od najczęściej występującego scenariusza, gdy sa­motna kobieta znajdzie się w niebezpieczeństwie. Wyobraźmy so­bie, że prowadzi samochód po pustej drodze i łapie gumę - powie­działa. - Ruch jest niewielki, a najbliższe domy są w odległości trzech, czterech mil. Co wtedy należy zrobić?

Kilka rąk uniosło się w górę, a Sloan skinęła na atrakcyjną kobie­tę w średnim wieku, która zajmowała się sprzedażą nieruchomości.

- Blokuję drzwi i zamykam okna, pozostając w samochodzie do czasu ukazania się wozu policyjnego albo patrolu drogowego czy jakiejś innej godnej zaufania pomocy.

Taką właśnie odpowiedź Sloan spodziewała się usłyszeć, a była to zła odpowiedź.

- Dobrze - odrzekła, gotując się do wyjaśnienia swego punktu widzenia. - A teraz przypuśćmy, że w czasie gdy kobieta jest w samochodzie, jakiś wóz parkuje na poboczu. Wychodzi z niego męż­czyzna, ofiarowując pomoc. Co wtedy należy zrobić?

- Czy wygląda na godnego zaufania? - spytała pośredniczka w handlu nieruchomościami.

- Nie wiem, jak wygląda uczciwy człowiek - twardo powiedzia­ła Sloan - i nikt nie wie. Na przykład kto wygląda uczciwiej niż Jef­frey Dahmer czy Ted Bundy? Przypuśćmy jednak, że facet nie wy­gląda uczciwie. Co wtedy należy zrobić?

- Opuszczę trochę jedno okno i skłamię, że pomoc jest w dro­dze - skończyła agentka z satysfakcją, że znalazła pomysł na roz­wiązanie.

- Czy to prawidłowa odpowiedź, czy też nie? - Sloan podeszła do stolika, gdzie umieściła aparat telewizyjny i magnetowid. - Jeśli to jest przyzwoity człowiek, który rzeczywiście chciał pomóc, to odejdzie. Ale, jak myślicie, co zrobi facet, który chce was obrabo­wać, zgwałcić albo zabić?

- Co może zrobić? - odpowiedziała kobieta. - Jestem w samo­chodzie z zablokowanymi drzwiami i zamkniętymi oknami.

- Pokażę wam, co może zrobić - powiedziała Sloan, cofając ta­śmę wideo. Na ekranie ukazała się scena rozgrywająca się w nocy, dokładnie tak jak to opisała Sloan; rolę kobiety w opałach grała aktorka. Po chwili zatrzymał się drugi samochód i przyzwoicie wy­glądający mężczyzna ofiarował się z pomocą. Gdy kobieta grzecznie podziękowała, facet nagle chwycił klamkę, usiłując otworzyć drzwi jej samochodu. Przerażona kobieta zaczęła krzyczeć i wtedy osob­nik pobiegł do swego samochodu i wrócił po chwili z żelaznym ło­mem. Roztrzaskał szybę, otworzył drzwi i wyrzuciwszy krzyczącą kobietę z wozu, zaczął ją bić żelaznym łomem.

Krótki film był tak realistyczny, że słuchaczki Sloan milczały wstrząśnięte, kiedy wyłączyła magnetowid.

- Lekcja numer jeden - poważnie oznajmiła Sloan, ale uśmiech­nęła się, by rozproszyć napięcie w sali. - Nie należy pozostawać w uszkodzonym samochodzie. Przebywanie w nim naraża was na to, że staniecie się potencjalną ofiarą przejeżdżających kryminali­stów i innych opryszków.

- Co zatem powinnyśmy zrobić? - spytała żona aptekarza.

- Jest wiele sposobów, zależnie od tego, jak daleko jesteście od domów czy innych zabudowań. Żadna z tych możliwości nie jest do­godna, ale najbardziej „niedogodne” jest stać się ofiarą rabunku albo czegoś gorszego. Jeśli znajdziecie się w odległości, którą może­cie przebyć na piechotę, udajcie się w drogę, choćby było kilka mil do przebycia. Jeżeli nie możecie iść na przełaj, trzeba się trzymać autostrady, ale bądźcie przygotowane do schowania się w krzakach albo w rowie na widok świateł nadjeżdżającego samochodu. Gdyby odległość była za duża, aby iść na piechotę, albo gdy zmusi do tego zła pogoda i będziecie musiały pozostać w samochodzie, bądźcie przygotowane, że na widok świateł zbliżającego się samochodu na­leży wyjść z wozu i gdzieś się schować. W razie gdyby kierowca się zatrzymał i oglądał wasz samochód, pozostańcie w ukryciu.

Sloan przerwała wykład, by to dotarło do słuchaczek, a potem dodała:

- Jeżeli z jakiegoś powodu musicie pozostać w wozie do rana, czekajcie do pierwszych świateł na szosie i wtedy ukryjcie się. Ze swojej kryjówki zaobserwujcie, co przybysz robi i jak postępuje. Gdyby próbował wedrzeć się do waszego samochodu lub go uszko­dzić czy coś ukraść, albo gdy ma w swoim wozie pijanych kumpli, to przynajmniej będziecie bezpieczniejsze w swojej kryjówce.

Teraz sięgnęła do stołu i wzięła z niego mały czarny przedmiot. Uśmiechając się dodała:

- Jeśli nie lubicie marszu wzdłuż autostrady i przez pola w ciem­ności ani wskakiwania i wyskakiwania z samochodu, ukrywania się i przeżywania strachu, powiem wam, co należy zrobić.

Podnosząc ramię, pokazała telefon komórkowy, który wzięła ze stołu, a jej uśmiech znikł.

- Proszę, zaopatrzcie się w coś takiego - powiedziała błagalnie. - Proszę - powtórzyła. - Można go kupić nawet za mniej niż sto do­larów, a jeśli posłuży wam jedynie w razie niebezpieczeństwa, mie­sięczna opłata nie będzie wysoka. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu z was koszt komórki i comiesięczny rachunek to uszczerbek w bu­dżecie, ale nie można przeliczać na pieniądze swego życia - a bez te­go telefonu narażacie je na ryzyko. Mając komórkę, w razie kłopo­tów z samochodem w nocy nie potrzebujecie się ukrywać ani szukać ratunku na piechotę. Możecie wezwać telefonicznie pomoc drogową albo policję, męża czy przyjaciela i powiedzieć, że będziecie czekać koło samochodu. Wtedy trzeba tylko chować się przed światłami in­nych samochodów, dopóki nie zjawi się oczekiwane wybawienie.

- Jeszcze jedno - dodała na widok Jessa, który właśnie wszedł do sali. - W przypadku zawiadomienia policji podkreślcie, że za­czekacie w pobliżu samochodu, a nie wewnątrz. Nie należy wyska­kiwać zza krzaka na widok policji.

- Dlaczego? - spytała Sara, uśmiechając się do Jessa wyzywająco.

- Gdyż wpadamy wtedy w panikę - odparł Jess.

Wszyscy się roześmieli, ale Sloan inaczej zrozumiała ten niewin­ny dialog między Sarą i Jessem. Sara, zawsze taka miła dla wszystkich, chciała zmusić Jessa do przyznania się do strachu w obecno­ści zgromadzonych na tej sali kobiet. Sloan wiedziała, że Jessowi, który nigdy nie brał poważnie żadnej drwiny (ani kobiety), nie po­dobał się „żart” Sary. Oboje byli najbardziej uroczymi ludźmi w Bell Habor, ale nawzajem się nie znosili. Ich skryta wzajemna niechęć nagle wydostała się na powierzchnię i otwarcie wybuchła. Sloan skończyła wykład, przypominając, że następne zajęcia obejmą naukę kilku chwytów samoobrony, i zalecając słuchacz­kom, aby miały odpowiednie stroje. Wtedy wyłączyła aparat tele­wizyjny i wyjęła kasetę z magnetowidu.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Nie mogę uwierzyć, że Carter Reynolds jest twoim ojcem - wy­buchła podniecona Sara, kiedy tylko zamknęły się za nimi ciężkie drzwi ratusza. - Nie mogę uwierzyć - powtórzyła, myśląc o artyku­łach, które czytała w „Kronice towarzyskiej Palm Beach” niedziel­nej gazety Bell Harbor.

- Sama nigdy nie mogłam w to uwierzyć - oschle odparła Sloan. - Prawdę mówiąc, nigdy nie dał mi powodu, abym w to uwierzyła - dodała, kierując się w stronę parkingu.

Sara ledwo tego słuchała. Myśli jej wędrowały innym szlakiem.

- Kiedy byłyśmy dziećmi, powiedziałaś mi, że twoi rodzice się rozwiedli, gdy byłaś jeszcze niemowlęciem, ale zapomniałaś wspo­mnieć, że twoim ojcem jest... jest Carter Reynolds. O Boże! Samo jego imię przywodzi na myśl jachty, rolls - royce'y, banki... i pienią­dze. Góry wspaniałych pieniędzy. Jak mogłaś trzymać to w sekrecie przez tyle lat?

Sloan nie miała chwili, aby pomyśleć o telefonie ojca, ale pod­niecenie Sary na myśl o bogactwie tylko wzmocniło jej postano­wienie, aby nie dać się wzruszyć ani chorobą Cartera Reynoldsa, ani jego spóźnionymi próbami poznania jej, a zwłaszcza jego pie­niędzmi.

- Jest moim ojcem jedynie w sensie biologicznym. Przez te wszystkie lata nie zdobył się nawet na kartkę na urodziny czy Boże Narodzenie. Nawet na jeden telefon.

- Ale przecież dzisiaj zadzwonił do ciebie. Czego chciał?

- Chciał, żebym przyjechała do niego do Palm Beach z wizytą, abyśmy mogli się poznać. Odmówiłam mu. Powiedziałam nie, i nie zmienię decyzji - oznajmiła, chcąc uniknąć dyskusji z Sarą. - Za późno na odgrywanie roli ojca - dodała, wsuwając kluczyk do zam­ka w drzwiach samochodu.

Sara była nadzwyczaj lojalna wobec Sloan i w zwykłych okolicz­nościach od razu by się zgodziła z decyzją Sloan odrzucenia rodzica, który wyrzekł się córki zaraz po jej urodzeniu. Jednakże z punktu widzenia Sary nie było nic „zwykłego” w fakcie, że Sloan miała oj­ca, który mógł ją uczynić dziedziczką wielkiej fortuny.

- Nie sądzę, abyś mogła rozstrzygnąć to bez namysłu - dowodzi­ła Sara, myśląc o jakimś usprawiedliwieniu tego, czego nie można było wytłumaczyć. Użyła pierwszego lepszego argumentu, który przyszedł jej na myśl:

- Myślę, że mężczyźni nie czują się tak związani ze swymi dzieć­mi, jak kobiety - nie mają jakiegoś rodzicielskiego chromosomu czy czegoś w tym rodzaju.

- Przykro mi - powiedziała lekko Sloan - ale nie możesz przypi­sać braku zainteresowania mną jego wadliwej genetyce. Z tego, co czytałam, bardzo kocha moją siostrę. Razem grają w tenisa, razem jeżdżą na nartach i grają w golfa. Tworzą duet i to zwycięski. Już zapomniałam, ile trofeów wspólnie zdobyli. Widziałam ich obydwo­je z uniesionym w górę pucharem.

- Siostra! Właśnie! O Boże, masz także siostrę - wykrzyknęła Sara pełna zachwytu. - Nie mogę w to uwierzyć. Lepiłyśmy razem babki z piasku, odrabiałyśmy lekcje, nawet jednocześnie zachoro­wałyśmy na wietrzną ospę, a teraz odkrywam, że masz nie tylko bo­gatego i znakomitego ojca, ale także siostrę, o której mi nigdy nie mówiłaś.

- Powiedziałam ci prawie wszystko, co o niej wiem - i to tylko z gazet. Poza tym mogę dodać, że na imię ma Paris i jest o rok star­sza ode mnie. Nigdy nie miałam od niej znaku życia.

- Ale jak do tego doszło? Sloan zerknęła na zegarek.

- Mam tylko godzinę na kolację i przebranie się, a potem je­stem na służbie do dziewiątej. Jeśli rzeczywiście chcesz o tym po­rozmawiać, możesz przyjść do mnie.

Sara była równie zaciekawiona, jak gotowa zgodzić się.

Biały domek Sloan, kupiony dawno temu, znajdował się na rogu ulicy, na wprost plaży. Był mały, z dwiema sypialniami i stał na wą­skim placu w sąsiedztwie kilku równie małych czterdziestoletnich domów.

Bliskość oceanu oraz niewielkie rozmiary domów uczyniły je niesłychanie atrakcyjnymi dla młodych ludzi, mających do urzą­dzania ich energię i zapał, ale niewiele pieniędzy. Twórcza wy­obraźnia tych pierwszych właścicieli sprawiła, że całe sąsiedztwo przybrało dziwny, eklektyczny wygląd. Domy z wysuniętymi okapa­mi harmonijnie mieszały się z wiejskimi otynkowanymi budynkami z cegły, jak ze starych opowiadań.

Wszystkie swoje oszczędności i cały wolny czas Sloan zainwesto­wała we własny dom, czyniąc z niego malowniczy dworek z białymi skrzyneczkami na kwiaty w oknach i lśniącymi białymi ozdobami rozjaśniającymi tynk w kolorze szarego łupka. W czasie kiedy Sloan kupiła dom, pas plaży koło niego należał niemal w całości do spokoj­nych sąsiadów. Ulice całego osiedla były wtedy ciche, mieszkańców usypiała kołysanka szumu morza, którą przerywał jedynie głośny plusk, gdy nowy przybysz rzucał się na fale, aby popływać.

Gwałtowny wzrost ludności w Bell Harbor położył temu kres, gdyż rodziny z małymi dziećmi poszukiwały spokojnej plaży bez błazeństw młodzieży studenckiej. Wtedy odkryli plażę Sloan.

Gdy Sloan o czwartej po południu w niedzielę skręciła w wąską ulicę, stały tam liczne samochody, zderzak przy zderzaku, nierzad­ko na wprost znaków zakazu parkowania, a czasem blokując wręcz wjazdy do domów. Choć wiedziała, że trwa nieustanny przypływ i odpływ morza, nie słyszała go z powodu krzyków dzieci i muzyki z turystycznych odbiorników radiowych rodziców.

Sara wypatrzyła wolny skrawek do zaparkowania, a Sloan ukry­ła uśmiech, przyglądając się, jak przyjaciółka zmusiła kierowcę granatowego forda do wycofania się, aby ona mogła zająć miejsce. Kierowca dał się zaskoczyć i wymanewrować.

- Doprawdy musisz coś zrobić z tymi samochodami - stwierdzi­ła Sara, szybko podchodząc do Sloan i usiłując usunąć plamę ze spodni. - Parkują tak blisko siebie, że utknęłam między moim wo­zem a tym przed nim, i zabrudziłam sobie spodnie.

- Uważam się za szczęśliwą, jeśli nie blokują mi wjazdu - żarto­wała Sloan, otwierając frontowe drzwi. Wnętrze domu było jasne i pełne uroku - meble z trzciny i dużo poduszek we wzory palmo­wych liści i żółtego hibiskusa na białym tle.

- Będę szczęśliwa, jeśli opowiesz mi wszystko o Carterze Rey­noldsie. Skąd miał numer twego telefonu? - zapytała Sara.

- Powiedział, że zadzwonił do mojej matki.

- A zatem byli w kontakcie przez ten cały czas. - Nie.

- Coś podobnego! - Sara westchnęła. - Zastanawiam się, co też sobie pomyślała o tym nagłym zainteresowaniu się tobą.

Sloan gotowa była założyć się o duże pieniądze co do przewidy­wanej reakcji matki, jednakże zamiast od razu odpowiedzieć, spoj­rzała na automatyczną sekretarkę, gdzie czerwone światełko wska­zywało, że czeka na nią wiadomość. Tłumiąc znużony uśmiech, podeszła do aparatu i nacisnęła guzik. Głos matki pełen był mło­dzieńczego entuzjazmu, tak jak Sloan się spodziewała.

- Sloan, kochanie, tu mama. Zaskoczy cię bardzo wiadomość, której nie zdradzę, żebyś miała większą niespodziankę, taką jak ja miałam. Tylko ci napomknę: otrzymasz dzisiaj telefon od bardzo ważnego dla ciebie człowieka. Zadzwoń do mnie na domowy numer po południu, zanim pójdziesz wieczorem na służbę.

Druga wiadomość zarejestrowano w dwie minuty później i po­chodziła także od Kimberly Reynolds.

- Kochanie, zostawiając ci ostatnią wiadomość tak byłam pod­niecona, że wszystko mi się pokręciło. Wrócę dzisiaj do domu do­piero o dziewiątej wieczór, bo mamy wyprzedaż w Escadzie; W sklepie jest wielki ruch, więc powiedziałam Lidii, że zostanę i pomogę aż do zamknięcia. Do sklepu nie możesz telefonować, bo Lidię denerwuje, gdy pracownice korzystają z telefonu służbowe­go, a wiesz, jak dokuczają jej wrzody żołądka. Nie chcę, aby miała nowy atak. Nie mogę tkwić w niepewności, proszę więc, zostaw mi wiadomość na sekretarce. Nie zapomnij...

- Ależ się przejęła tym telefonem. - Sara była oszołomiona re­akcją matki.

- Z pewnością. - Sloan potrząsnęła głową, rozbawiona niewiary­godnie naiwnym optymizmem matki, tak dla niej charakterystycz­nym. Zgodnie z metryką urodzenia, Kimberly Janssen Reynolds była jej matką, ale w rzeczywistości to Sloan wychowywała Kimberly, a nie odwrotnie. - Dlaczego tak cię to dziwi?

- Nie wiem. Myślę jednak, że Kim musi odczuwać pewną urazę do byłego męża - wyjaśniła Sara.

Sloan wzruszyła ramionami.

- Czy mówimy o mojej mamie? Tej słodkiej kobiecie, która ni­komu niczego nie odmówi, bo będzie się obawiała, że wyda się nieuprzejma albo że zrani czyjeś uczucia? O tej samej kobiecie, którą Lidia właśnie zmusiła do dodatkowych sześciu godzin pracy, ale która nie ośmieli się użyć jej telefonu, gdyż obawia się, że ta apodyktyczna kobieta może mieć bóle żołądka? O tej samej mało zarabiającej, przepracowanej kobiecie, która prowadzi sklep Li­dii od piętnastu lat i przyciąga więcej klientów niż cała reszta pra­cowników?

Sara, która kochała Kimberly prawie tak samo jak Sloan, zaczę­ła się śmiać, gdy Sloan zakończyła swoje przemówienie:

- Nie uwierzę, że naprawdę myślisz, że ta kobieta, która po czę­ści ciebie wychowała, może żywić urazę do Cartera Reynoldsa tyl­ko dlatego, że odszedł od niej trzydzieści lat temu, złamał jej ser­ce i nigdy nie obejrzał się za siebie ani próbował nawiązać z nią kontaktu.

- Masz całkowitą rację - poddała się Sara - musiałam doznać chwilowego zaćmienia, żeby coś takiego pomyśleć.

Uspokoiwszy się, Sloan ponownie nacisnęła przycisk aparatu. Wiadomość numer trzy także pochodziła od Kimberly, a została na­grana na kwadrans przed przyjściem Sloan i Sary do domu.

- Kochanie, tu mama. Mówię z automatu w drogerii. Dzwoni­łam do komisariatu policji i Jess powiedział mi, że już odebrałaś te­lefon międzymiastowy od ojca. Nie psuję więc twej niespodzianki, zostawiając tę wiadomość. Zastanawiałam się, co powinnaś zabrać na wizytę w Palm Beach. Wiem, że ostatnio wydawałaś każdego centa na dom, ale teraz zrobimy ogromne zakupy, abyś miała kom­pletnie nową garderobę. Nie martw się, kochanie, zanim wyruszysz, będziesz miała masę pięknych strojów.

Sarze udało się powstrzymać chichot, podczas gdy Sloan skaso­wała wiadomość i ponownie włączyła sekretarkę. Potem wykręciła numer matki i zostawiła wiadomość, jak tego życzyła sobie Kim.

- Cześć, mamo, tu Sloan. Rozmawiałam z Carterem Reynold­sem, ale nie wybieram się do Palm Beach. Nie chcę poznać bliżej tej części rodziny i właśnie to mu powiedziałam. Pozdrowienia i do zobaczenia.

Odłożyła słuchawkę i zwróciła się do Sary.

- Umieram z głodu - oznajmiła, jakby temat Cartera Reynoldsa przestał istnieć i został zapomniany. - Myślę, że przygotuję sobie kanapkę z tuńczykiem. Zrobić także dla ciebie?

Sara w milczeniu obserwowała, jak Sloan idzie do kuchni i otwiera szafki. Teraz, gdy minęło pierwsze wrażenie oszałamiają­cego odkrycia, Sara poczuła się równie dotknięta, jak zaskoczona, że Sloan i Kim ukryły przed nią ten niezwykły sekret. Stanowiły jej rodzinę, bliższą jej niż reszta jej prawdziwych krewnych.

Matka Sary była nieuleczalną alkoholiczką, której nie obcho­dziło, a nawet nie zauważała, że jej kilkuletnia córeczka przebywa głównie z Kimberly i Sloan Reynolds.

Siedząc obok Sloan przy starym stole kuchennym z białym lami­natowym blatem, Sara nauczyła się malować kredkami w książecz­kach do kolorowania, którymi Sloan chętnie się z nią dzieliła, a Kim zawsze głośno podziwiała jej wysiłki. W następnym roku, gdy dziewczynki po raz pierwszy poszły do przedszkola, dla dodania sobie odwagi trzymając się za ręce, miały jednakowe plecaczki z Myszką Miki, które kupiła im Kim.

Gdy wróciły tego dnia do domu, obie z dumą ściskały rysunki, które nauczycielka oznaczyła gwiazdkami. Kim szybko przykleiła rysunek Sloan na lodówce, ale gdy dziewczynki pobiegły, by pokazać pani Gibbon dzieło Sary, ta rzuciła go na zaśmiecony stół, gdzie wylądował w kałuży rozlanej whisky. Kiedy Sloan chciała jej poka­zać gwiazdkę na rysunku Sary, pani Gibbon wrzeszcząc kazała jej „się zamknąć”, co upokorzyło i tak przestraszyło Sarę, że nie mogła powstrzymać łez. Ale Sloan nie rozpłakała się ani nie przeraziła. Chwyciła rysunek Sary, wzięła ją za rękę i zaprowadziła do swego domu.

- Mamą Sary nie ma odpowiedniego miejsca na jej rysunki - podniecona wyjaśniła matce, a jej drżący głos zdziwił Sarę. Sloan odkleiła taśmę przytrzymującą jej rysunek i powiesiła razem z nim rysunek, Sary.

- Tutaj będzie wisieć, prawda, mamusiu? - oznajmiła, przyci­skając z całej siły taśmę, by nie odpadła.

Sara wstrzymała oddech w obawie, że pani Reynolds nie zechce poświęcić miejsca na jej rysunek, podobnie jak nie chciała tego jej własna matka. Ale Kimberly uściskała obie dziewczynki, stwierdza­jąc, że to bardzo dobry pomysł. Wspomnienie to wyryło się na za­wsze w sercu Sary, gdyż od tamtej pory nigdy nie czuła się całkiem samotna. To nie po raz ostatni matka Sary sprawiała przykrość, a Sloan wstawiała się za Sarą lub kimś innym, dusząc łzy i strach. Nie po raz ostatni Kimberly obejmowała dziewczynki, pocieszając je, i kupowała drogie pomoce szkolne, dla obu jednakowe, na co ją w gruncie rzeczy nie było stać. Był to wszakże ostatni raz, kiedy Sa­ra czuła się bezradną, nikomu niepotrzebną istotą w okrutnym, prze­rażającym świecie, gdzie wszyscy poza nią mieli kogoś bliskiego.

W następnych latach dziecinne rysunki zostały zastąpione przez świadectwa i fotografie szkolne oraz wycinki z gazet z podkreślony­mi czerwoną linią wzmiankami o Sloan i Sarze. W miejsce koloro­wych rysunków i kredek na stole kuchennym znalazły się książki do algebry i świadectwa semestralne. Tematem rozmów przestały być małostkowe nauczycielki, a stali się fajni chłopcy i pieniądze, których nigdy nie starczało. W wieku kilkunastu lat zdały sobie sprawę, że Kim nie może odpowiadać za wydatki, i Sloan przejęła kasę; trzeba było także przejąć inne obowiązki matki. Jedno się nie zmieniło: Sara wiedziała, że jest kochanym i szanowanym człon­kiem rodziny.

Wziąwszy to wszystko pod uwagę, można zrozumieć, jak wiel­kim szokiem dla Sary było odkrycie, że istnieje wielka tajemnica rodzinna, do której jej nie dopuszczono.

Sara usiadła teraz za stołem kuchennym, rozpamiętując, jakże często siedziała tak ze Sloan i Kimberly. Tysiące razy!

- Czy masz ochotę na kanapkę? - powtórzyła pytanie Sloan.

- Wiem, że to nie moja sprawa - powiedziała Sara, czując się jak obca, po raz pierwszy, odkąd poznała Sloan i Kimberly. - Powiedz mi przynajmniej, dlaczego wszystko to, co dotyczy twego oj­ca, trzymałaś w takiej absolutnej tajemnicy?

Sloan zaskoczył urażony ton Sary.

- To wcale nie była tajemnica, naprawdę. Gdy byłyśmy dziećmi, rozmawiałyśmy o naszych ojcach, a ja opowiadałam ci o moim. Kie­dy mama miała osiemnaście lat, zajęła pierwsze miejsce w miej­scowym konkursie piękności. Nagrodą był wyjazd do Fort Lauder­dale na tygodniowy pobyt w najlepszym hotelu. W tym samym czasie przebywał tam Carter Reynolds. Był od niej starszy o sie­dem lat, nieprawdopodobnie przystojny i sto razy bardziej do­świadczony. Mama uwierzyła, że jest to miłość od pierwszego spoj­rzenia, że pobiorą się i będą żyć szczęśliwie aż do śmierci. Tymczasem on wcale nie miał zamiaru ani jej poślubić, ani nawet się z nią spotkać aż do czasu, gdy dowiedział się, że Kim oczekuje dziecka. Wtedy ożenił się z nią, a oburzona rodzina wyrzekła się go. Przez następnych parę lat mieszkali w pobliżu Coral Gables, przy jego marnych zarobkach z trudem wiążąc koniec z końcem. Wkrótce pojawiło się następne dziecko.

- Mama myślała, że ich małżeństwo jest szczęśliwe, aż do dnia, gdy pod ich dom przyjechała limuzyną jego matka i zaproponowa­ła Carterowi powrót na łono rodziny, a on natychmiast z tego sko­rzystał. Gdy zrozpaczona mama zareagowała łzami, przekonali ją, że to egoizm z jej strony zatrzymywać mężczyznę, który pragnie wolności, i zabrać mu obydwoje dzieci. Zgodziła się więc, aby za­brali Paris do San Francisco, z tym że mama myślała, iż chodzi o krótką wizytę. Potem wymusili na niej podpisanie papierów roz­wodowych. Nie zauważyła wydrukowanej drobnymi literami klau­zuli, że zrzeka się wszystkich praw do Paris. Wyjechali limuzyną w trzy godziny po przyjeździe jego matki. To koniec opowieści.

Sara przyglądała się Sloan z oczami pełnymi łez współczucia dla niej i skrzywdzonej Kim.

- Opowiedziałaś mi o tym dawno temu, ale byłam za młoda, by pojąć całą bezwzględność tego postępku i cierpienie, które sprawił.

Słowa Sary pozwoliły Sloan wyjaśnić własny stosunek do całej sprawy.

- Teraz, kiedy to zrozumiałaś, czy chciałabyś podtrzymywać więzy rodzinne z takim człowiekiem albo jego rodziną? Czy chcia­łabyś mu przebaczyć?

- Chciałabym zamordować drania - odpowiedziała Sara, ale za­raz się roześmiała.

- Zdrowa reakcja i uczciwa charakterystyka człowieka - uznała Sloan, kładąc dwie kanapki z tuńczykiem na stole.

- Ponieważ moja matka nie brała pod uwagę morderstwa, a ja byłam za młoda, aby ją wyręczyć - lekko kończyła Sloan - wspo­mnienie zaś o nim lub o mojej siostrze czy innych związanych z tym sprawach bardzo ją przygnębiało, mając siedem czy osiem lat prze­konałam ją, żebyśmy uważały, że nie istnieją. Bądź co bądź miały­śmy siebie i byłaś ty. Uważam, że mamy wspaniałą rodzinę.

- Miałyśmy i nadal mamy - powiedziała Sara ze wzruszeniem, ale tym razem nie uśmiechnęła się.

- Czy Kim nie mogła nic zrobić, aby oddali jej Paris? Sloan potrząsnęła głową.

- Mama rozmawiała z miejscowym prawnikiem, który powie­dział, że to by kosztowało fortunę, trzeba by zaangażować wybit­nych adwokatów, walczyć w sądzie, a wątpliwe, czy i wówczas by się jej udało. Mama usiłowała żyć w przekonaniu, że Paris, będąc członkiem rodziny Reynoldsów, ma wspaniałe życie, możliwości i przywileje, których ona sama nigdy nie mogłaby jej zapewnić.

Mimo obojętnego tonu Sloan kipiała złością. Kiedyś najżywiej odczuwała oburzenie z powodu postępowania Reynoldsów z mat­ką, dla ojca zaś żywiła pogardę. Teraz, będąc już dorosłą kobietą, gdy opowiadała tę historię, czuła więcej niż oburzenie; było to bo­lesne współczucie dla matki. Wobec ojca zaś - brutalnego, samo­lubnego, okrutnego, który zniszczył niewinność i marzenia - czuła nie tylko wzgardę. To była nienawiść, a jego zarozumiała pewność siebie podczas rozmowy telefonicznej jeszcze pogłębiła to uczucie. Po latach zapomnienia zdawało mu się, że wystarczy zatelefonować, a jego porzucona żona i nieznana mu córka skwapliwie skorzystają z okazji do pojednania się. Powinna była nie tylko chłodno mu od­mówić, powinna też powiedzieć, że wolałaby spędzić tydzień w do­le ze żmijami niż z nim. Należało powiedzieć mu, że jest draniem.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Pożar zauważono około dziewiątej trzydzieści wieczorem. Alarm podniosła sąsiadka pani Rivery, która spostrzegła wydobywający się spod frontowych drzwi dym i zatelefonowała pod numer 911. W sześć minut później przyjechała straż pożarna. Było już jednak za późno, by uratować nędzny budynek.

Sloan wracała do domu chcąc się szybko przebrać przed pój­ściem na kawalerskie przyjęcie Pete'a, które odbywało się na pla­ży, po drugiej stronie jezdni. Usłyszawszy alarm radiowy postano­wiła jednak w miarę swych możliwości pomóc. Kiedy się tam zjawiła, ulica była pełna wozów strażackich, karetek pogotowia i samochodów policyjnych z włączonymi światłami alarmowymi, świecącymi jak posępne latarnie morskie w nocy. Z dala dochodził zawodzący jęk syren, a na ulicy wiły się przeciągnięte węże pożar­nicze. Policjanci odgradzali bezpośrednią strefę ognia, usiłując po­wstrzymać coraz większy tłum ciekawskich.

Gdy Sloan zebrała już zeznania sąsiadów, nagle pojawiła się pa­ni Rivera. Solidnie zbudowana starsza kobieta przebiła się przez grupy funkcjonariuszy i przyglądających się sąsiadów, potknęła się na wężu pożarniczym i z impetem wylądowała w ramionach Sloan, omalże jej nie wywracając.

- Mój dom! - krzyknęła, próbując uwolnić się z uchwytu Sloan.

- Nie może pani tam iść - powstrzymywała ją policjantka. - To niebezpieczne, będzie pani tylko przeszkadzała strażakom ratują­cym pani dom.

To nie uspokoiło ani nie odstraszyło kobiety, która wpadła w hi­sterię.

- Mój pies - wrzasnęła nagle, nadal się wyrywając - tam jest moja Daisy!

Sloan silniej objęła panią Rivere ramieniem, usiłując zatrzymać ją i uspokoić.

- Czy Daisy to biało - brązowy piesek?

- Tak. Mały. Brązowy i biały.

- Zdaje się, że widziałam ją przed chwilą - powiedziała Sloan. - Jest cała i zdrowa. Proszę zawołać ją głośno. Razem jej poszukamy.

- Daisy - szlochała pani Riviera, kręcąc się beznadziejnie wko­ło. - Daisy, gdzie jesteś?

Sloan przebiegła wzrokiem ulicę, szukając ewentualnej kryjów­ki, w której mógłby szukać schronienia mały przerażony piesek, gdy biało - brązowa mordka wyjrzała nagle z nieoznaczonego samo­chodu policyjnego.

- Jest Daisy - oznajmiła Sloan.

- Daisy! - krzyknęła pani Rivera, biegnąc w stronę przerażone­go pieska, którego chwyciła na ręce.

Sloan mogła więc jedynie stać przy biednej kobiecie, która stra­ciła dom, i ofiarować jej pociechę samą swoją obecnością, gdy ra­zem obserwowały drapieżne płomienie pożerające dach i już się­gające do werandy na froncie.

- Ktoś z sąsiadów powiedział mi, że pani córka mieszka gdzieś niedaleko - łagodnie odezwała się Sloan.

Pani Rivera skinęła głową, ale nie oderwała oczu od walącego się domu.

- Wezwę przez radio patrol, aby ją tutaj przywieźli - zapropono­wała jeszcze Sloan.

Kiedy Sloan wreszcie dotarła do domu, była już tak spóźniona na przyjęcie Pete'a, że nie było czasu na prysznic i umycie włosów. Za­parkowała samochód na podjeździe, chwyciła torebkę, szybko prze­skoczyła na drugą stronę ulicy, gdzie musiała przejść między dwoma samochodami. Gdy przecisnęła się między zderzakami, zdawało się jej, że w fordzie ktoś siedzi za kierownicą. Jednak zaraz ciemna po­stać zniknęła, jakby ten osobnik schylił się, by go nie zauważono.

Sloan stłumiła chęć zbadania sprawy i szybko weszła na chod­nik. Spieszyła się. Możliwe, że człowiekowi w samochodzie - jeśli istotnie był tam człowiek - spadło coś na podłogę i schylił się, by to coś podnieść. Może postanowił się zdrzemnąć. A najprawdopodob­niej zobaczyła po prostu na przedniej szybie zwieszający się nad ulicą cień palmowego liścia.

Mimo to kierując się w stronę długiego rzędu kiosków spożyw­czych wzdłuż promenady, ciągle zerkała kątem oka na tego forda. Mijając od północnej strony pawilon z lodami, zobaczyła, że we wnętrzu samochodu zapaliło się światło i wyszedł z niego wysoki mężczyzna. Wolno skierował się w stronę plaży, mijając sklepiki z żywnością, tak że znalazł się na wydmach na południe od nich.

4. Szepty w świetle...

Teraz Sloan nie mogła już zignorować groźnych podejrzeń i ukryła się w cieniu pawilonów. Na północ od kiosków ciągnęła się trzymilowa piaszczysta plaża, na której stały okrągłe wiaty, gdzie plażowicze urządzali pikniki i zabawy. Ta część plaży służyła za­równo do opalania, pływania, jak i organizowania spotkań towa­rzyskich i tu właśnie odbywało się przyjęcie Pete'a Bensingera.

Na południe od kiosków, dokąd zmierzał nieznajomy, znajdo­wały się jedynie wydmy pokryte obfitą roślinnością - wieczorne miejsce schadzek par szukających odosobnienia, przyciągające też typy zaangażowane w mniej niewinne sprawy.

Sloan miała świadomość, że od czasu telefonu ojca jest zdener­wowana i wyprowadzona z równowagi, ale ten mężczyzna, który wyszedł z samochodu, obudził w niej zawodową czujność. Przede wszystkim wydał jej się w jakiś sposób znajomy; ponadto jego strój był nieodpowiedni na tak późny spacer po plaży, a co najważ­niejsze, w jego zachowaniu, zarówno w samochodzie, jak teraz, by­ło coś podejrzanie tajemniczego. Wydmy zaś bywały miejscem ra­bunku, handlu narkotykami, a kilka lat temu nawet zabójstwa.

Sloan wróciła do pawilonu z lodami, potem jeszcze raz przeszła tę drogę, trzymając się blisko tyłu kiosków, tak aby wyjść od połu­dniowego ich końca. Stamtąd będzie mogła go zaobserwować albo pójść za nim.

Cicho pomstując na piasek sypiący mu się do butów, mężczyzna zatrzymał się przy wydmach, czekając, aż cel jego obserwacji uka­że się na plaży za kioskiem. Był tak pewien, że ona niczego nie po­dejrzewa, a jej postępowanie jest łatwe do przewidzenia, że gdy nie zobaczył jej tam, gdzie się spodziewał, nie zaniepokoił się. Spie­szyła się, a skoro nie znalazł jej na plaży, pomyślał, że zapomniała czegoś i wróciła do domu, by to zabrać.

Zamiast pójść za nią i mieć jeszcze więcej piasku w butach, cof­nął się parę kroków i ukrył między wydmami. Niewidoczny wśród piasków i roślinności, wyciągnął rulonik miętowych cukierków z kieszeni, czekając, że zobaczy powracającą.

Zdejmując srebrne opakowanie z cukierka, czekał, kiedy zoba­czy ją przecinającą ulicę w drodze do domu. Księżyc schował się za chmurę, ale lampa uliczna stojąca blisko snack - baru pozwoliła mu ujrzeć dziewczynę, gdy nagle pojawiła się od południowej stro­ny zabudowań i prawie natychmiast zniknęła w zieleni pokrywają­cej wydmę.

Tego się nie spodziewał, ale był w tym posmak czegoś podnieca­jącego, co przerywało nudę tych czterech dni. Musiała mieć jakieś plany.

Ostrożnie rozglądał się, wykręcając szyję, uczulony na każdy dźwięk, każdy cień, ale wydawało się, że ona na dobre zniknęła.

Klnąc pod nosem, odwrócił się i zaczął wspinać się na wzgórek. Dostrzeże ją niewątpliwie z pewnej wysokości.

- Stój...

Jej zawołanie tak go zaskoczyło, że wypuścił z ręki wysokie ło­dygi i stoczył się w dół. Straciwszy równowagę i nie mogąc utrzy­mać się na nogach w miękkim piasku, zatoczył się, potknął i rzucił w jej stronę. Przeskoczył jakąś przeszkodę, ale poczuł uderzenie w kark i wylądował z twarzą w piasku.

Próbował na nią spojrzeć, mimo że piasek niemal go oślepił. Sta­ła w bezpiecznej odległości, na lekko rozstawionych nogach, z wy­ciągniętymi ramionami, a w rękach ściskała dziewięciomilimetrowego glocka.

- Skrzyżuj ręce na plecach - rozkazała.

Przez chwilę zastanawiał się, czy ma się zastosować do jej pole­cenia. Z pewnością zobaczyła, kiedy rozpięła mu się kurtka, że ma broń. Na pewno chciała go rozbroić, a on nie zamierzał na to po­zwolić. Uśmiechnął się łagodnie, krzyżując ręce na plecach.

- To potężna broń w rękach takiej małej dziewczynki - powie­dział.

- Spleć dłonie i przewróć się na plecy. Jego uśmiech znacznie się poszerzył.

- Jak to? A gdzie kajdanki?

Sloan nie miała kajdanek, nie miała nawet sznurowadła, aby związać mu nadgarstki. Miała natomiast przed sobą uzbrojonego mężczyznę, który albo do tego stopnia zachował zimną krew, aby prowokować ją uśmiechem, albo był typem psychopaty, który nie okazuje normalnej reakcji, gdy znajdzie się w opałach.

- Rób, co powiedziałam - ostrzegła go Sloan, na potwierdzenie swych słów podnosząc wyżej pistolet.

Znowu dziwny uśmiech ukazał się na jego twarzy, gdy rozważał jej rozkazy.

- To niedobry plan. Jeśli sięgniesz po moją broń, wystarczy, abym tylko trochę się poruszył, chwycił cię za nadgarstek, a będę mógł zastrzelić cię twoją własną bronią. Widziałaś kiedyś, jaką krzywdę może wyrządzić dziewieciomilimetrowy rewolwer?

Robił wrażenie wystarczająca szalonego, aby na plaży zabić ko­goś, kto wszedł mu w drogę, ale Sloan nawet przez mgnienie nie pomyślała, aby dać mu szansę i próbować go rozbroić. Napięta, ale spokojna wymierzyła pistolet w środek jego czoła.

- Nie prowokuj mnie do użycia broni - wycedziła.

Zmrużył oczy, widząc, że źle ją ocenił. Następnie powoli, z rę­kami skrzyżowanymi z tyłu, przewrócił się na plecy.

- Mam przy sobie dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w gotówce. Weź je, a odejdę. Nikomu to nie zaszkodzi; nikt się nie dowie.

Sloan zlekceważyła te słowa. Cofając się nieco, wycelowała glocka ku wodzie i szybko jeden po drugim oddała trzy strzały, a potem znowu skierowała broń w jego stronę. Strzały odbiły się echem w ciemności, jakby to były małe armatki strzelające w wąwozie. W oddali ktoś krzyknął, zaalarmowany.

- Dlaczego, do licha, to zrobiłaś? - spytał.

- Wezwałam tylko posiłki - odpowiedziała. - Policjanci są na plaży. Za chwilę będą tutaj.

Zobaczyła, jak jego zachowanie zmienia się.

- A zatem czas się przedstawić - rzucił, ożywiając się i poważ­niejąc. - Nazywam się Paul Richardson. Jestem agentem specjal­nym FBI, a ty, detektywie Reynolds, właśnie zamierzasz zburzyć moje incognito.

Gdyby nie fakt, że znał jej nazwisko i że jego zachowanie ule­gło teraz radykalnej zmianie, Sloan nie miałaby powodu, aby uwierzyć, że jest kimś innym, niż niedawno przypuszczała. A jed­nak...

- Pokaż legitymację.

- Jest w kieszeni kurtki.

- Usiądź powoli - rozkazała, wodząc po nim bronią, gdy się po­ruszył. - Wyjmij ją lewą ręką i rzuć do mnie.

Płaska legitymacja natychmiast wylądowała w piasku koło jej stóp. Ciągle mierząc w niego bronią, schyliła się, wzięła ją i otwo­rzyła. Z jednej strony była fotografia, z drugiej dane osobowe, po­twierdzające wiarygodność mężczyzny.

- Zadowolona? - spytał podrywając się na nogi.

Sloan nie była zadowolona. Była wściekła. Spuściła broń i za­częła się trząść w reakcji na napięcie, które z jego powodu prze­żyła.

- Czy chciałeś się rozerwać, czy może masz inne powody, aby wciągać mnie w takie piekielne rozgrywki?

Wzruszył ramionami, jednocześnie strząsając piasek ze spodni.

- To była okazja do przekonania się, jak reagujesz w stresie, i postanowiłem z niej skorzystać.

Obserwując go, Sloan nagle zdała sobie sprawę, że go skądś zna, a także że nie powiedział jej całej prawdy.

- Byłeś wczoraj w parku, a dzisiaj na parkingu pod ratuszem. Śledziłeś mnie od kilku dni.

Zamiast odpowiedzi pociągnął zamek błyskawiczny zamykający kurtkę, ale tylko tyle, by zasłonić kaburę i dopiero wtedy spojrzał na nią uważnie.

- Tak, to prawda. Śledziłem cię przez parę dni.

- Ale dlaczego? Dlaczego FBI się mną interesuje?

- Nie interesuje się tobą. Interesuje nas Carter Reynolds.

- Co takiego?

- Interesuje nas twój ojciec.

Sloan przyglądała mu się bez słowa, całkowicie zdezorientowa­na. Jej ojciec od dawna przestał dla niej istnieć. Carter Reynolds to było dla niej tylko nazwisko obcego człowieka, nazwisko, które­go nie wymieniano w jej obecności. A jednak w ciągu ostatnich dwunastu godzin jakby wyłoniło się z popiołów przeszłości i przy­lgnęło do niej jak sadza.

- Nie wiem, o co go podejrzewacie, ale bez względu na to, co zro­bił, ja nie mam z tym żadnego związku. Przez całe życie nie miałam z nim nic wspólnego.

- Wszystko to wiemy. - Spojrzał w kierunku brzegu i zobaczył biegnących w ich stronę trzech mężczyzn. Jeden z nich trzymał re­flektor, a wiązka promieni odbijała się w piasku niczym rozszalałe światło latarni morskiej.

- Zbliżają się twoje posiłki - powiedział Richardson, dotykając jej łokciem i lekko popychając.

- Chodźmy im na spotkanie.

Sloan poruszała się, ale wydawało się, że ma nogi z drewna, a mózg wypełniony trocinami.

- Zachowuj się, jakby nic się nie stało - pouczył ją agent spe­cjalny. - Jeśli będą pytać, powiedz, że poznaliśmy się w Fort Lau­derdale na seminarium policyjnym. Zaprosiłaś mnie na ten week­end do Bell Harbor. A teraz uśmiechnij się i pomachaj im ręką.

Sloan skinęła głową i zastosowała się do zaleceń, ale nie mogła myśleć o niczym innym niż o wiadomości, że FBI prowadzi docho­dzenie przeciw Carterowi Reynoldsowi... Śledzili także ją... a kilka minut temu ten agent specjalny próbował sprawdzić, czy ona weź­mie łapówkę.

Pierwszy dopadł ich Jess, dużo szybciej niż pozostali, ale bieg nie odbił się na jego miarowym oddechu.

- Zdawało nam się, że słyszeliśmy strzały - powiedział, uważnie przyglądając się wydmom.

Sloan zrobiła niezwykły wysiłek, by wyglądać na rozbawioną, kiedy kłamała godnemu zaufania przyjacielowi, który przybiegł jej na pomoc.

- To były petardy, Jess. Małolaty umieściły je na wydmie, a po­tem odpaliły.

- Zabrzmiało to jak strzały - upierał się Jess z rękami opartymi na biodrach, spoglądając nad jej głową na wydmy.

Ted Burnby i Leo Reagan dotarli chwilę później.

- Chyba słyszeliśmy strzały - wysapał Ted, ale Leo Regan nie był w stanie się odezwać. Z nadwagą czterdziestu funtów, kom­pletnie wykończony, Leo spuścił głowę i z rękoma na kolanach usi­łował odzyskać oddech.

- Kilku nastolatków odpaliło petardy - ponownie skłamała Sloan, czując się podle, że musi okłamywać przyjaciół.

Leo i Ted przyjęli jej słowa z większym zaufaniem niż Jess, by­strzejszy i mający doświadczenie w przestępstwach ulicznych, jako że wcześniej był policjantem w wielkim mieście. Mimo że obecnie pracował w spokojniejszym środowisku, zachował nieomylny in­stynkt. Po chwili zrezygnował z obserwowania wydm i popatrzył na nią z niezadowoleniem.

- Przyjęcie Pete'a dobiega do końca - rzekł szorstko. - Zasta­nawialiśmy się, dlaczego nie przyszłaś.

W tej sytuacji Sloan mogła jedynie powiedzieć:

- Właśnie tam się wybierałam.

Przyjął trochę mniej agresywną postawę i przyjrzał się jej towa­rzyszowi.

- Kto to?

Sloan ulżyło, bo agent FBI sam zdecydował się przedstawić.

- Paul Richardson - powiedział, wyciągając rękę, aby uścisnąć dłoń Jessa, a potem Teda i Leo. Po tej małej męskiej serdeczności dorzucił: - Jestem znajomym Sloan z Fort Lauderdale.

- Jeśli chcecie jeszcze dostać coś do jedzenia na przyjęciu Pete'a, to się pospieszcie - ostrzegł Leo, którego myśli ciągle błądziły wokół jedzenia. - Chipsy kukurydziane już się skończyły, ale pa­rówki z chili są całkiem dobre.

- Mam za sobą męczący dzień - oznajmił agent specjalny Ri­chardson. Potem spojrzał na Sloan i powiedział: - Sloan, idź beze mnie.

Sloan przeraziła się. Miał zamiar zniknąć, nie odpowiadając na jej pytania! Zdemaskowała go, a więc po prostu zniknie z Bell Har­bor, zostawiając ją w strasznej niepewności, bez możliwości dowie­dzenia się, dlaczego śledziło ją FBI. Tak była zdesperowana, by go zatrzymać, że chwyciła go za ramię.

- Ależ ja chcę przedstawić ci Pete'a - nalegała. - Zostaniemy tam tylko parę minut.

- Będę dziś mało zabawny.

- Nie sądzę - zaprzeczyła wesoło.

- Myślę, że tak - zmrużył oko, porozumiewawczo ostrzegając ją.

- Z pewnością nie będziesz nudny. Człowiek tak interesujący!

- Pochlebiasz mi.

- Nic podobnego - przekonywała, w rozpaczy uciekając się do szantażu.

- Pozwólcie mi wyjaśnić, jaki jest naprawdę interesujący...

- Nie zanudzaj ich szczegółami, Sloan - przerwał jej ze znaczą­cym uśmiechem.

- A zatem chodźmy na spotkanie waszego przyjaciela Pete'a i coś zjeść.

Na wzmiankę o jedzeniu Leo rozpogodził się.

- Hej, Paul, lubisz sardele?

- Przepadam za nimi - entuzjastycznie odpowiedział Richard­son, ale Sloan miała wrażenie, że zaciska zęby.

- Masz zatem szczęście, bo pizza jest z sardelami i jeszcze trochę jej pozostało. Dotąd nie spotkałem nikogo, kto lubi sardele, z wy­jątkiem Pete'a. A teraz ty.

W czasie tej dyskusji Jess intensywnie przyglądał się agentowi FBI, ale w końcu jakby stracił zainteresowanie i cierpliwość.

- Jeśli nie wrócimy na przyjęcie, to przyjęcie zacznie nas szukać - powiedział.

- Chodźmy więc - zgodził się agent. Potem zaskoczył Sloan, obejmując ją ramieniem, co mogło być uznane za normalny ser­deczny gest. Natomiast ostrzegawcze ściśnięcie jej ramienia wy­kraczało poza zwykłą serdeczność.

Jess, Leo i Ted szli obok nich i wkrótce czterej mężczyźni wda­li się w rozmowę o sporcie. Niebawem stosunkowo pusty teren wydm ustąpił miejsca oświetlonej plaży, gdzie radia turystyczne rywalizowały z szumem fal, a jednolitą barwę piasku ożywiały prze­ścieradła kąpielowe, zajęte przeważnie przez młode, romantycznie nastawione pary.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Obok szałasu, w którym odbywało się przyjęcie Pete'a, stał grill, a zapach węgla drzewnego i trochę przypalonych hot dogów wy­starczył, by Sloan poczuła nerwowy skurcz żołądka. Pete ze swoją narzeczoną i reszta gości stali w pewnej odległości, słuchając Jima Finkle'a, który przyniósł gitarę i grał piękną melodię flamenco.

- Powinien być muzykiem, nie gliną - zauważył Jess i dołączył do audytorium Jima.

Leo przez chwilę słuchał, ale zaraz zwrócił się do Richardsona, wskazując szerokim gestem drewniany stół, na którym znajdowały się otwarte pudła z pizzą, salaterki z resztkami sosu chili i sałatki kartoflanej oraz półmisek wystygłych hot dogów.

- Zjedz coś - zachęcał. - Napoje są w wiaderku z lodem. - Za­nim odszedł, by posłuchać Jima, dodał: - Częstuj się sam.

- Dzięki, z chęcią - powiedział agent Richardson, a nadal trzy­mając rękę na ramieniu Sloan zmusił ją, aby została z nim, kiedy szli do stołu. Sloan wiedziała, że początkowo był wściekły, ale wy­dawało się, że idąc tutaj złagodniał; żartował z Leo na temat męż­czyzn, którzy lubią kuchnię, a nawet roześmiał się głośno z czegoś, co powiedziała Sloan. Skoro nie zdradziła jego tożsamości, uznała za naturalne, że traktował ją z większą przychylnością. Kiedy jed­nak podawał jej z uśmiechem talerz, rzekł gwałtownie:

- Jeśli choćby jednym słowem narazisz mnie tej nocy na nie­bezpieczeństwo, oskarżę cię o utrudnianie śledztwa.

Ten agresywny ton tak ją zaskoczył, że biorąc talerz, gapiła się na niego z niedowierzaniem. Ciągle się uśmiechając podał jej ser­wetkę, wziął jedną dla siebie i warknął:

- Zrozumiałaś?

Po tym ostrzeżeniu - a czuła, że nie była to czcza pogróżka - za­czął nakładać sobie na talerz po trochu z każdej salaterki, następ­nie wziął zimnego hot doga, ale Sloan zauważyła, że nie tknął pizzy - nawet gdy do stołu wrócił Leo z kolegami. Niewątpliwie poświęcenie się obowiązkom zawodowym i patriotycznym wykluczało jed­nak jedzenie sardeli.

- Wcale nie mam zamiaru mówić im czegokolwiek o tobie - powiedziała Sloan spokojnym tonem, którego używała zawsze dla roz­ładowania atmosfery. - Ale mam prawo do kilku słów wyjaśnienia i nie pozwolę ci zniknąć, póki ich nie usłyszę.

- Powinnaś zaczekać do jutra.

- Doprawdy? Jak niby miałabym jutro cię znaleźć?

- Nie znalazłabyś. Ja bym cię znalazł.

- W jaki sposób? Używając lornetki?

Prawie rozbawiło go jej pytanie, ale był jak kameleon, tak że nie była pewna.

- Rozumiem cię - powiedział.

- Hej, Sloan, gdzie jesteś? - pytał Pete. Jedną ręką obejmując narzeczoną, z piwem w drugiej zbliżał się do nich, a za nim sunął Jess. Mary Beth, szczupła, nieśmiała, delikatna, ładna blondynka wyglą­dała na równie szczęśliwą jak Pete, choć nie powiedziała ani słowa.

- Kochanie, pokaż im medalion, który ci podarowałem na pa­miątkę tygodnia przed naszym ślubem - zarządził Pete, kiedy tylko Sloan przedstawiła im swego „przyjaciela” Paula Richardsona. - To prawdziwe, czternastokaratowe złoto - dodał Pete dumnie.

Mary Beth uniosła ciężki medalion w kształcie serca, aby mogli lepiej go podziwiać.

- Jest piękny - wymamrotała Sloan, usiłując skupić się na wszystkim, co się wokół dzieje, i uważając, czy Richardson nie uzna, że coś naraża go na niebezpieczeństwo.

Agent specjalny Richardson zaś schylił się, by lepiej widzieć medalion, jakby obecnie obchodziło go jedynie bliższe poznanie przyjaciół Sloan.

- Miesiąc temu - zwierzyła mu się Mary Beth, łamiąc swój zwy­czaj nierozmawiania z obcymi - Pete dał mi złoty zegarek dla upa­miętnienia miesiąca przed naszym ślubem.

- Oczywiście, szaleje za tobą - zauważył agent Richardson.

- Jest opętany - z uśmiechem poprawił go Jess, ale Sloan pra­wie go nie słyszała. Teraz jej uwagę przykuło nieoczekiwanie nie­bezpieczeństwo zdemaskowania Richardsona. Sara szła w ich stro­nę ze swoim towarzyszem, a ona nigdy nie zapominała twarzy przystojnego mężczyzny. Sara mówiła co prawda, że nie zamierza zostać długo na przyjęciu Pete'a, a jednak dotąd tu była. Agent Ri­chardson zauważył niepokój Sloan i spostrzegł jego źródło.

- To moja przyjaciółka Sara - Sloan uprzedziła go jak najbar­dziej zdawkowym tonem.

- Wraz z przyjacielem na ten weekend - sarkastycznie wyjaśnił Jess, popijając piwo. - Ten akurat ma błękitne BMW za osiemdzie­siąt tysięcy dolarów. Nazywa się Jonathan.

Sloan miała większe kłopoty niż przysłuchiwanie się docinkom dwojga najbliższych przyjaciół.

Gdy tylko para zbliżyła się do zgromadzonych, wysunęła się na­przód.

- Cześć, Saro - powiedziała szybko w nadziei, że w ten sposób od­wróci niebezpieczeństwo. - Cześć, Jonathan - dodała. - Nazywam się Sloan, a to jest mój przyjaciel Paul Richardson z Fort Lauderdale.

Mężczyźni podali sobie ręce, podczas gdy Sloan bez powodzenia usiłowała odwrócić uwagę Sary, badawczo przyglądającej się agen­towi FBI.

- Czy słyszeliście petardy? Wszyscy myśleli, że to były strzały.

- Nie - odparła Sara, wpatrując się w Richardsona, podczas gdy na jej twarzy ciekawość ustąpiła olśnieniu.

- Wiem, kim jesteś, widziałam cię wczoraj w parku!

- Istotnie, byłem tam.

- Zobaczyłam cię i pokazałam Sloan.

Na tę oczywistą sprzeczność informacji Jess Jessup opuścił rękę z puszką piwa i zaczął intensywnie przyglądać się Richardsonowi, ale Sloan pośpieszyła z wyjaśnieniem.

- Niestety, gdy mi go pokazałaś, był odwrócony do mnie tyłem - roześmiała się. - Szukał mnie w parku, ale minęliśmy się i spotka­liśmy się dopiero później.

- Czy chcesz powiedzieć, że wiedziałaś, że przyjedzie? - Sara wlepiła w nią oczy.

- Nie wiedziałam - gorączkowo improwizowała Sloan. - Gdy za­prosiłam Paula, nie był pewien, czy będzie mógł się wyrwać, więc go nie oczekiwałam. W ostatniej chwili okazało się, że może przyje­chać podczas weekendu. Chciał zrobić mi niespodziankę.

Zainteresowanie Sary przerzuciło się z tych pokrętnych wyja­śnień Sloan, zapowiadających romans - do finansowych możliwości potencjalnego przyjaciela Sloan.

- Od czego się wyrwać?

Sloan przyjęła z ulgą, że agent FBI postanowił pomóc jej wydo­być się z tej nieprawdopodobnej sytuacji, w której się znalazła.

- Pracuję w ubezpieczeniach - powiedział uprzejmie.

- Doprawdy? - zareagowała Sara z entuzjazmem w głosie, ale Sloan wiedziała, że przyjaciółka nie była zachwycona. Sara pragnę­ła dla siebie bogatego męża i była zdecydowana znaleźć takiego także dla Sloan.

- To bardzo interesująca dziedzina. Zajmujesz się ubezpiecze­niami gospodarczymi czy majątkowymi, a może osobistymi?

- Prowadzimy większość funduszy. Czy interesujesz się dodat­kową polisą na życie? - szybko spytał, sprawiając wrażenie, jakby chciał zaraz sprzedać jej polisę. Była to mistrzowska taktyka zmia­ny tematu, ponieważ nikt nie lubi przyjęć, na których ktoś próbu­je sprzedać ubezpieczenie. W innych okolicznościach Sloan ubawi­łaby się takim zwrotem sprawy i przyjęłaby to z uznaniem.

- Nie jestem zainteresowana - powiedziała Sara, przerażona, że przyjaciel Sloan zechce ją przekonywać.

Sloan ucieszyła się, że postanowił ją i siebie wyplątać z tej cięż­kiej próby.

- Sloan tak była zajęta podczas weekendu, że prawie wcale nie byliśmy razem, a ja muszę jutro wyjechać - oznajmił, a potem spoj­rzał na Sloan, jakby byli co najmniej bardzo bliskimi przyjaciółmi.

- Sloan, czy nie zaprosiłabyś mnie na filiżankę kawy, zanim wró­cę do hotelu?

- Świetny pomysł - wydusiła, pomachała im ręką, odwróciła się i odeszła z Richardsonem.

Sara dłuższą chwilę obserwowała ich, a potem spojrzała na swe­go towarzysza.

- Jonathanie - powiedziała - zostawiłam tu gdzieś sweter. Zda­je się, że na kocu Jima. Czy nie zechciałbyś go poszukać?

Jess spojrzał za odchodzącym mężczyzną z cynicznym skrzywie­niem warg, a potem pociągnął łyk piwa.

- Powiedz mi, Saro - powiedział sarkastycznie - dlaczego wszy­scy twoi partnerzy mają trzysylabowe imiona?

- A dlaczego wszystkie twoje partnerki mają dwucyfrowy ilo­raz inteligencji? - odcięła się Sara, ale w jej ataku nie było siły, gdyż wszystkie jej myśli koncentrowały się na Sloan i Paulu Richardsonie. Stojąc przy Jessie, przyglądała się tej parze idącej pla­żą w stronę ulicy.

- Jest bardzo atrakcyjny - zauważyła myśląc głośno. Jess wzruszył ramionami.

- Nie interesuje mnie szczególnie.

- Bo nie wygląda jak tancerka topless.

- Nie ufam mu - stwierdził Jess, ignorując uwagę o tancerce.

- Przecież go nie znasz.

- Sloan także go nie zna.

- Ależ tak, w przeciwnym razie nie zaprosiłaby go tutaj - lojal­nie broniła przyjaciółki Sloan, choć w rzeczywistości miała jej za złe, że nie wspomniała jej o Paulu.

- Dziwi mnie, że jeszcze nie biegniesz do swego biura, by napi­sać o nim raport - powiedziała z sarkazmem w głosie.

- Pomyślałam, że zaczekam z tym do jutra - odrzekł, nie chcąc sprawić jej satysfakcji, że udało się jej go zirytować.

- Jesteś interesowną dziewuchą - dodał.

Nigdy dotąd w długich dziejach ich sprzeczek Jess Jessup nie przekroczył granicy oddzielającej sarkazm od wulgarnego ataku osobistego. Sara poczuła, że szczypią ją oczy, a te łzy jeszcze bar­dziej ją upokorzyły.

- Myślę, że bardzo ciężko jest czuć się odrzuconym, prawda? - odparowała.

- Nie można odrzucić czegoś, co nie zostało ofiarowane. A skoro jesteśmy tak bezceremonialni - ciągnął bezlitośnie - czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego Sloan Reynolds chce mieć płytką, interesowną, flirtującą nudziarę za najlepszą przyjaciółkę?

Sara poczuła się, jakby dostała cios w żołądek. Nigdy dotąd nie spotkała się z taką zjadliwą pogardą, nie Ucząc jej stosunków z matką, i teraz napłynęły wspomnienia z dzieciństwa, paraliżując ją. Jess czekał, że odpowie na cios, lecz ona milczała. Z jakiegoś niejasnego powodu nie lubili się od samego początku znajomości, ale Sara nie zdawała sobie sprawy, nawet nie wyobrażała sobie, że on w istocie czuł do niej pogardę. Patrzyła na niego oczyma pełny­mi łez, potem spuściła wzrok, przełknęła ślinę i z wysiłkiem wydo­była z siebie:

- Przepraszam - i odwróciła się.

- Przepraszasz? - spytał. - Za co, do diabła?

- Za wszystko to, co zrobiłam, że tak mną gardzisz. Nadszedł Jonathan ze swetrem, narzucił go jej na ramiona i za­raz odeszli.

- Chciałabym wrócić do domu. Trochę jestem zmęczona - po­wiedziała do swego towarzysza.

Jess przyglądał się odchodzącej.

- Do diabła - rzekł z goryczą, zgniótł puszkę po piwie i wrzucił ją do kosza na odpadki.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Sloan ukłoniła się sąsiadce spacerującej z psem na smyczy, uśmiechnęła się do małżeństwa rozmawiającego z sąsiadami w ogródku na froncie domu, ale gdy znalazła się w swoim saloniku, zrezygnowała z gry.

- Dlaczego obserwuje mnie FBI? - spytała.

- Jak się zapatrujesz na filiżankę kawy, w czasie gdy będę wyja­śniał?

- Oczywiście - odpowiedziała po krótkiej pauzie i zaprowadziła go do kuchni. Jeśli chce pozostać tu tak długo, aby mogła zrobić kawę, widocznie ma zamiar dać jej prawdziwe wyjaśnienie, a nie zbyć ją byle czym, jak się obawiała.

Podeszła do kranu i napełniła wodą dzbanek do kawy. Sypiąc kawę na siteczko, obserwowała go przez ramię. On tymczasem zdjął kurtkę i powiesił ją na krześle. Był około czterdziestki, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ostrzyżonymi włosami, ciem­nymi oczyma i kwadratową szczęką. Miał na sobie białą koszulkę polo, granatowe spodnie i granatowe tenisówki. Łatwo mógł ucho­dzić za przystojnego, zadbanego biznesmena w swobodnym stroju. Z jednym wyjątkiem - był wyposażony także w dziewięciomilitnetrowego glocka na skórzanych szelkach. Ponieważ Paul wydał jej się trochę mniej napię­ły, zachowywała się bardzo uprzejmie, a nawet zachęcała go uśmiechem, mówiąc:

- Słucham cię.

- Dwa tygodnie temu dowiedzieliśmy się, że twój ojciec będzie próbował nawiązać z tobą kontakt - rzekł, przysuwając krzesło ku­chenne i siadając przy stole. - Wiemy, że miał zamiar telefonować do ciebie dzisiaj. Co powiedział?

Sloan włączyła ekspresowy dzbanek do gniazdka elektrycznego i odwróciła się, opierając się na plastikowym blacie stołu.

- Czyżbyście tego nie wiedzieli?

- Porozmawiajmy szczerze.

Wstrzemięźliwa, pewna siebie odpowiedź rozdrażniła Sloan, ale wyczuwała, że jeśli zachowa spokój i zagra w otwarte karty, on powie jej o wszystkim, o czym chciała się dowiedzieć.

- Powiedział, że miał atak serca, i chciał, abym przyjechała na kilka tygodni do Palm Beach.

- Co odpowiedziałaś?

- Nawet go nie znam. Nigdy go nie spotkałam. Odmówiłam mu. Zdecydowanie odmówiłam.

Paul Richardson wiedział o tym. Interesowały go jedynie jej sto­sunek do sprawy i spontaniczne, szczere reakcje na jego pytania.

- Dlaczego mu odmówiłaś?

- Już to powiedziałam.

- Ale poinformował cię, że miał atak serca i że chce cię poznać, zanim będzie za późno.

- Już jest trzydzieści lat za późno.

- Czy to nie była zbyt impulsywna odpowiedź? - argumentował. - Z tym mogą wiązać się duże pieniądze - spuścizna.

Wyobrażenie, że pieniądze Cartera Reynoldsa mają czy mogą wpływać na jej decyzję, przyjęła z pogardą.

- Impulsywna? Nie sądzę, aby tak można było to ocenić. Gdy miałam zaledwie osiem łat, moja matka straciła pracę i przez dłu­gie tygodnie musiałyśmy się żywić hot dogami i kanapkami z ma­słem orzechowym. Mama chciała do niego zadzwonić i prosić o po­moc, ale znalazłam w jakimś podręczniku informację, że masło orzechowe jest najbardziej pożywnym produktem, i przekonałam ją o tym! Potem upierałam się, że wolę masło orzechowe od czeko­lady. Kiedy miałam dwanaście lat, zachorowałam na zapalenie płuc. Mama obawiała się, że umrę, jeśli nie pójdę do szpitala, ale .nie miałyśmy ubezpieczenia. Chciała zadzwonić do niego i popro­sić, aby zobowiązał się opłacić szpital, lecz okazało się, że nie muszę tam iść. Czy wiesz dlaczego, agencie Richardson?

- Dlaczego? - spytał Paul mimo woli wzruszony jej dumą i pro­mieniującą od niej niezwykłą godnością.

- Gdyż tej właśnie nocy nastąpił przełom w chorobie. A wiesz, co spowodowało tę cudowną odmianę?

- Nie, co?

- Wyzdrowiałam, gdyż odrzucałam wszystko, wszystko, co mo­głoby kiedykolwiek zmusić mnie do przyjęcia pomocy od tej nędz­nej kreatury.

- Rozumiem.

- Rozumiesz zatem, dlaczego teraz, gdy ani nie głoduję, ani nie jestem chora, nie chcę mieć nic wspólnego z jego pieniędzmi. Wiesz zatem, że z równą stanowczością odrzuciłam jego zaproszenie do Palm Beach, aby mógł ułagodzić swoje sumienie.

Odwróciła się, sięgając do szafki, skąd wyjęła kubki do kawy.

- Co mogłoby zmienić twój stosunek do tych odwiedzin?

- Cud.

Paul nic nie odpowiedział, czekając, że w miarę odpływu nie­chęci obudzi się w niej ciekawość. Sądził, że potrzeba jej trochę czasu na tę zmianę emocjonalną, ale omylił się.

- Czy Carter Reynolds wysłał cię, abyś próbował wpłynąć na moją opinię? - spytała. - Czy oficjalnie jesteś na służbie FBI, a w wolnych chwilach załatwiasz jego zlecenia?

Była to zupełnie bezpodstawna sugestia, ale uzmysłowiła Paulo­wi, że Sloan ma żywą wyobraźnię i potrafi samodzielnie myśleć. Niestety nie uważał, żeby te cechy przydały się do roli, którą dla niej zaplanował.

- FBI interesuje się pewną dziedziną zawodowej działalności Reynoldsa i kilku jego partnerów - odparł, nie zważając na jej oskarżenie. - Ostatnio dostaliśmy informację, że Reynolds uczest­niczy w pewnych kryminalnych procederach. Nie mamy jednak dość danych, by udowodnić mu bezpośredni czy choćby świadomy w nich udział.

Choć była obojętna wobec spraw swego ojca, Paul zauważył, że usłyszawszy, iż może być on uznany za przestępcę, nagle zamilkła. Zamiast zrozumiałego zadowolenia z tej wiadomości, jak się spo­dziewał, najwidoczniej nie chciała w to uwierzyć. Ale po paru mi­nutach opanowała się i uśmiechnęła do niego przepraszająco, po­tem nalała kawę do kubków i zaniosła ją na tacy do stołu.

- Jaki rodzaj działalności masz na myśli?

- Tego nie mogę wyjawić.

- Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną - powiedziała, sia­dając naprzeciw niego.

- W żadnym razie nie możesz uważać, że mam swój udział w tym, co robi - dodała z taką szczerością w głosie, że Paul roze­śmiał się mimo woli.

- Wcale tak nie sądzę! Zaczęliśmy interesować się twoją osobą dopiero parę tygodni temu. W San Francisco mieliśmy w jego oto­czeniu informatora, który powiedział nam o jego zamiarze skontak­towania się z tobą. Tymczasem od wczoraj ten człowiek nie może nas już informować.

- Dlaczego?

- Zmarł.

- W sposób naturalny? - nalegała, bezwiednie przeistaczając się w doświadczonego wywiadowcę.

Prawie niedostrzegalnie wahanie Richardsona podsunęło jej odpowiedź, zanim usłyszała:

- Nie!

Jeszcze nie minęło jej oszołomienie, gdy Richardson mówił dalej:

- Obserwowaliśmy Reynoldsa, ale nie byliśmy w stanie zgroma­dzić wystarczająco mocnych dowodów, aby przekonać sędziego do wydania nakazu podsłuchu. Reynolds ma wspaniały lokal biurowy w San Francisco, lecz transakcje, które nas interesują, załatwia gdzie indziej, prawdopodobnie w domu. Jest ostrożny i mądry. Te­raz wyjeżdża do Palm Beach, a my chcemy mieć kogoś blisko niego.

- Mnie - powiedziała Sloan, czując, że opuszcza ją odwaga.

- Nie ciebie. Mnie. Proszę cię, abyś jutro nagle zmieniła zdanie i zadzwoniła do Reynoldsa, mówiąc mu, że chcesz skorzystać z oka­zji poznania go i przyjmujesz zaproszenie do Palm Beach.

- Co to wam da?

Spojrzał na nią rozbrajająco, choć w istocie nie było to wcale niewinne spojrzenie.

- Naturalnie chciałabyś przyjechać z kimś bliskim, aby nie czuć się zagubiona i samotna w nowym otoczeniu. Chcesz zaprosić ko­goś, kto będzie ci towarzyszył, gdy nowo odnaleziony ojciec będzie zajęty.

Przerażona jego sugestią, Sloan oparła się na krześle, patrząc na agenta.

- Tym kimś masz być ty?

- Oczywiście.

- Oczywiście... - powtórzyła oszołomiona.

- Jeśli Reynolds będzie się sprzeciwiał, powiedz mu, że plano­waliśmy wspólne dwutygodniowe wakacje i że nie zamierzasz zmie­nić swoich planów, jeśli nie będę mógł przyjechać z tobą do Palm Beach. Ustąpi. Ma tam dom z trzydziestoma pokojami, tak że do­datkowy gość nie ma znaczenia. Poza tym nie może narzucać ci te­raz ograniczeń.

Sloan ogarnęło przemożne znużenie.

- Muszę to przemyśleć - stwierdziła.

- Możesz odpowiedzieć mi jutro - zastrzegł, potem spojrzał na zegarek, łyknął trochę gorącej kawy i wstał sięgając po kurtkę.

- Muszę wracać do hotelu, bo czekam na telefon. Zgłoszę się ju­tro rano. Masz wolny dzień, jest zatem czas, aby ustalić, co będziesz mówiła tutaj i w Palm Beach. Prawdy nie możesz zdradzić nikomu, Sloan. To dotyczy zwłaszcza Sary Gibbon, Roya Ingersolla i Jessupa.

Sloan wydało się trochę dziwne i niepokojące, że wymienił „zwłaszcza” tych ludzi, ale gdy jeszcze dodał, że to dotyczy także jej matki, poczuła się lepiej.

- Nie muszę ci przypominać o konieczności zachowania absolut­nej tajemnicy - mówił, gdy szli przez hol. - Nikogo nie możesz uznać za godnego zaufania ani tu, ani w Palm Beach. Ryzyko jest większe, niż myślisz.

- Jeszcze się nie zgodziłam na wyjazd z tobą do Palm Beach - przypomniała mu stanowczo, przystając w drzwiach. - A poza tym, to niedobry pomysł spotykać się tu jutro rano. Sara zarzuci mnie pytaniami o ciebie, a mama będzie usiłowała przekonać mnie do Palm Beach, choć zostawiłam jej wiadomość, że zdecydowanie się lam nie wybieram. Obie zjawią się tu zapewne od samego rana.

- Gdzie się możemy w takim razie spotkać?

- Co myślisz o miejscu, gdzie spotkaliśmy się wieczorem, czyli o wydmach?

Zamiast odpowiedzi, Paul wzruszył ramionami, obserwując mło­dą kobietę czekającą na jego decyzję. W czasie ostatniej godziny spokojnie i skutecznie postępowała z człowiekiem, którego uważa­ła za uzbrojonego napastnika. Potem, gdy zorientowała się w rze­czywistej sytuacji, dostosowała się do niej, uznając go za partnera. Przed chwilą obserwował, jak przyjęła fakt, że jej należący do eli­ty towarzyskiej ojciec może okazać się przestępcą. Mimo wątłej bu­dowy i delikatnego wyglądu była fizycznie sprawna i bystra. Wi­dział jednak, że doświadczenia tego dnia wyraźnie się na niej odbiły. Robiła wrażenie napiętej i znużonej, i to wywołało w nim poczucie winy. Zrobił wysiłek, aby poprawić trochę jej nastrój.

- Czy możesz być dla mnie trochę mniej ostra, gdy spotkamy się na wydmach? - spytał sucho.

- Czy znowu będziesz mnie atakował? - udało się jej zdobyć na uśmiech.

- Nie zaatakowałem cię, tylko się potknąłem.

- Bardziej mi się podoba moja wersja - oświadczyła zawadiacko i Paul, mimo swoich rozterek, musiał się roześmiać. Kiedy jednak opuścił już jej dom, rozbawienie ustąpiło miejsca trosce, że dziew­czyna przysporzy mu zapewne kłopotów w Palm Beach. Początkowo odrzucił pomysł wykorzystania jej w tak skomplikowanym przed­sięwzięciu. Wystarczająco dobrze znał gliny z małych miasteczek - na ogół byli głupi, niedoświadczeni i skorumpowani, tak że intu­icyjnie nie ufał żadnemu z nich. Fakt zaś, że ta policjantka okazała się wyjątkowo rozsądną, niezepsutą idealistką i wyglądała jak studentka college'u, także nie rozproszył jego wątpliwości.

W każdym razie nie obawiał się, że nie zechce pojechać z nim do Palm Beach. Na podstawie danych dotyczących Sloan Reynolds z kartoteki FBI, a także osobistych obserwacji, był przekonany, że tam pojedzie. Ta sama nieustępliwa prawość, która w wieku ośmiu lat kazała jej wybrać raczej masło orzechowe, niż zwrócić się do oj­ca po pieniądze, teraz zmusi ją do pokonania dumy, i wbrew swoim zasadom moralnym wyrazi zgodę na wyjazd z nim.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Motel Widok na Ocean w rzeczywistości nie oferował widoku na ocean. Jedyną oznaką bliskości morza były tylko siedzące na da­chu rybitwy, ale miał basen kąpielowy, a w otwartym do drugiej w nocy saloniku stał telewizor z programem kablowym. Wszystkie te udogodnienia były jeszcze dostępne, gdy Paul zatrzymał samo­chód przed frontowym wejściem.

Program CNN, na który nastawiono aparat telewizyjny, zagłu­szała grająca szafa, w holu, gdzie kilkoro gości popijało przy barze, nie zwracając uwagi na parkiet do tańca. Wszedł tylnymi drzwiami, okrążając basen, gdzie kilku nastolatków grało w piłkę wodną, wśród nieustannego potoku obscenicznych wykrzykników, mają­cych świadczyć o ich męskości.

Gdy wszedł do swego pokoju, usłyszał sygnał telefonu. Raczej z nawyku niż z konieczności, pozwolił, by telefon dzwonił, sam zaś zamknął drzwi, zaciągnął w oknach zasłony i dopiero wtedy pod­szedł do stolika i podniósł słuchawkę. Głos z aparatu komórkowego należał do agenta, którego Paul znał od paru lat. Był on w Bell Har­bor od dwóch dni, pomagając Paulowi śledzić Sloan Reynolds.

- Widziałem cię z nią na przyjęciu na plaży - powiedział drugi agent. - Czy będzie współpracowała?

- Będzie - odrzekł.

Podtrzymując słuchawkę ramieniem pochylił się, przesuwając przełącznik klimatyzacji do końca skali, aż poczuł zapach zimnego, zapierającego dech powietrza na twarzy.

- Myślałem, że nie będziesz próbował z nią kontaktu przed ju­trem.

- Zmieniłem zdanie.

- Kiedy?

- Może wtedy gdy podeszła do mnie od tyłu i zwaliła na ziemię. Nie, sądzę, że wtedy gdy wymierzyła we mnie dziewięciomilimetrowego glocka.

- Doprawdy, zrobiła to? - ryknął śmiechem kolega. - Nie żartu­jesz?

- Absolutnie nie. A jeśli żywisz pewne nadzieje na dalsze trwa­nie naszej przyjaźni, nie wracaj już do tego tematu.

Mówiąc cierpkim tonem Paul nie do końca mógł ukryć rozba­wienie na myśl, jaką ujmą dla jego godności było to, że dał się osa­czyć młodej, filigranowej policjantce.

- Słyszałem wieczorem trzy strzały. Biorąc pod uwagę wszyst­kie medale, które zdobyła w zawodach akademii policyjnej, dziwi mnie, że nawet cię nie drasnęła.

- Nie strzelała do mnie. Uważała, że przyskrzyniła na ludnej plaży uzbrojonego napastnika, a jej koledzy byli w odległości zale­dwie stu jardów. Zamiast ryzyka rozbrojenia mnie, co by oczywi­ście mogło być groźne dla niewinnych przechodniów na wydmach, wystrzeliła w powietrze, wzywając kolegów. To było dobre zagranie z jej strony. Działała rozważnie, skutecznie i z wyobraźnią. - Za­milkł na chwilę, by oprzeć się na poduszce u wezgłowia łóżka i wy­ciągnął się swobodnie, a potem znowu zaczął mówić:

- Zanim w parę minut później nadeszły posiłki, dowiedziała się, kim jestem, zrozumiała, czego od niej oczekuję, przyjęła rolę, któ­rą miała zagrać, i zdołała ukryć całą rzecz przed kolegami. Biorąc to wszystko pod uwagę - kończył sprawozdanie - wykazała nadzwy­czajną zręczność i umiejętność dostosowania się.

- Wygląda zatem, że doskonale się nadaje do współpracy w two­im przedsięwzięciu.

Skłoniwszy głowę, Paul zamknął oczy, ciągle jeszcze walcząc z własnymi wątpliwościami.

- Jeszcze nie wyciągałbym takiego wniosku.

- Czy obawiasz się, że kiedy się znajdzie w pałacu Reynoldsa w Palm Beach, otoczona dostatkiem i jego bogatymi przyjaciółmi, może skusić się, by przejść na ich stronę?

- Po rozmowie z nią wieczorem uważam, że to mało prawdopo­dobne.

- A zatem w czym problem? Sam powiedziałeś, że jest bystra, ła­two się dostosowuje do sytuacji, a do tego jeszcze strzela lepiej od ciebie.

Gdy przyjaciel nie złapał się na tę przynętę, dodał zachęcająco:

- Nie sądzę, abyśmy mieli jej za złe, że ma wspaniałe nogi i ład­ną buzię.

W wymownym milczeniu, które potem nastąpiło, dobry nastrój Paula gdzieś się ulotnił.

- Paul, przekonaliśmy się, że nie jest skorumpowana, uważasz, że nie można jej przekupić, a do tego odkryłeś, że jest mądra. Cze­mu więc, do diabła, zawracasz jeszcze głowę?

- Boję się, że to typ „harcerki”. Jest oczywiste, że została poli­cjantką, bo chce pomagać ludziom. Zdejmuje z drzewa latawce, szuka na ulicach kundla; potem pozostaje na służbie poza godzina­mi, by pocieszać starą Latynoskę, której dom się spalił. Mając w dzieciństwie do wyboru odżywianie się masłem orzechowym albo poproszenie ojca o pieniądze, wybiera masło orzechowe. Jest idealistką do szpiku kości i to mnie właśnie niepokoi.

- Nie rozumiem.

- Nie wiesz, co to znaczy być idealistą?

- Tak, ale chciałbym usłyszeć twoją definicję, gdyż jeszcze przed chwilą myślałem, że idealizm to rzadka cnota.

- Być może, ale nieprzydatna w naszej sytuacji. Idealiści mają szczególny zwyczaj decydować, co jest dobre, a co złe. Słuchają swego sumienia, a potem działają zgodnie z własnym sądem. Jeśli idealizm nie jest trzymany w ryzach, uznaje tylko swój własny au­torytet. Idealiści mogą być groźni w wielu sytuacjach, ale naiwna idealistka, jak Sloan Reynolds, może okazać się uzbrojonym ładun­kiem nuklearnym.

- Z tej naukowej wycieczki w dziedzinę filozofii domyślam się, że obawiasz się, że nie pozwoli ci sobą kierować.

- Tego się właśnie boję.

Sara pożegnała się z Jonathanem na progu swego domu, wzięła gorący prysznic, próbując przejść do porządku nad ubliżającymi uwagami Jessa, które bardzo ją dotknęły. Nie wiadomo dlaczego walka na słowa między nimi rozpoczęła się wkrótce porem, jak się poznali, aż Sara przywykła bronić się, ciągle go atakując. Tego wie­czoru posunął się jednak zbyt daleko. Okazał się brutalny. Co gor­sza, w jego słowach był cień prawdy, a to jeszcze bardziej ją zabo­lało.

Suszyła właśnie włosy, gdy odezwał się dzwonek przy drzwiach frontowych. Zaintrygowana, ale ostrożna, w długim szlafroku we­szła do saloniku, skąd między zasłonami w oknach zerknęła na uli­cę, zanim podeszła do drzwi. Na brzegu chodnika frontem do jej domu stał policyjny samochód z Bell Harbor. Z bladym uśmiechem pomyślała, że to Pete chce zakończyć tutaj swoje przyjęcie, a goście zaraz nadejdą.

Otworzyła frontowe drzwi, i uśmiech zamarł gwałtownie na jej wargach. Na werandzie stał Jess Jessup. Ciemne włosy miał zmierz­wione, jakby przeczesał je palcami albo, co bardziej prawdopodobne, potargała je jakaś kobieta na plaży po jej odejściu. Sądząc po wyrazie jego twarzy, owe damskie zabiegi nie były satysfakcjonują­ce. Przybierając ton najbardziej lodowaty, na jaki mogła się zdo­być, Sara powiedziała pogardliwie:

- Jeśli nie masz do mnie urzędowej sprawy, odejdź i nigdy nie wracaj. Ze względu na Sloan będę dla ciebie grzeczna, kiedy spo­tkamy się w jej obecności, ale kiedy jej nie ma, trzymaj się ode mnie z daleka!

Chciała powiedzieć coś więcej i coś znacznie gorszego, lecz nagle rozpłakała się. Poczuła się głupio i to jeszcze bardziej ją zezłościło.

Jess ze zmarszczonymi brwiami słuchał, dopóki nie skończyła swojej tyrady:

- Przyszedłem cię przeprosić za to, co powiedziałem na plaży - lecz głos miał jeszcze gniewny, nie przepraszający.

- Świetnie - odrzekła chłodno. - Już to zrobiłeś, ale to niczego nie zmienia.

Chciała zamknąć drzwi, lecz on zablokował je stopą.

- No i co teraz? - spytała.

- Właśnie zdałem sobie sprawę, że nie przyszedłem tutaj, by cię przeprosić.

Zanim zdążyła coś powiedzieć, chwycił ją w ramiona i przytulił do siebie.

- Zabierz swoje łapy - wybuchnęła, ale wtedy jego wargi zbliży­ły się do jej ust i zawładnęły nimi w mocnym pocałunku, czemu usiłowała się oprzeć - dopóki nie osłabła. Gniewne zaskoczenie z domieszką bolesnej przyjemności przyspieszyły jej puls, ale stała absolutnie spokojna, nie chcąc mu dać satysfakcji, że walczy albo poddaje się.

Gdy tylko rozluźnił ramiona, Sara cofnęła się do drzwi, wyciąga­jąc rękę do klamki.

- Czy atak to twój sposób na wszystkie dzierlatki, które podry­wasz? - spytała i zanim zdążył odpowiedzieć, z całej siły zatrzasnęła przed nim drzwi.

Przerażona nie poruszyła się, dopóki nie usłyszała warkotu od­jeżdżającego samochodu, wtedy odwróciła się i chwiejąc się weszła do holu. Z suchymi oczyma spojrzała na starannie dobrane przed­mioty przeznaczone do saloniku: piękny porcelanowy wazon, an­tyczny podnóżek i mały stolik w stylu Ludwika XIV. Były to jej ukochane skarby - symbole wspaniałego życia, którego chciała dla siebie i swoich przyszłych dzieci.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Zapadał zmrok, gdy Carter Reynolds odłożył słuchawkę telefo­nu w gabinecie swego domu w San Francisco i obrócił się w krześle, spoglądając przez owalne okno za biurkiem. Aż po horyzont rozcią­gało się przed nim spowite we mgle San Francisco - tajemnicze, podniecające. Za dwa tygodnie będzie musiał patrzeć na monoton­ne, błękitne marcowe niebo w Palm Beach. Jego rodzina podejmo­wała tę pielgrzymkę od kilku minionych pokoleń; była to tradycja, której jego babka nie pozwoliłaby mu zaniechać.

W przeszłości traktował te dwukrotne w ciągu roku podróże do Palm Beach jako nadzwyczaj nużące, nieuniknione wtręty w jego życie, ale po ostatniej rozmowie telefonicznej ujrzał w tej wypra­wie możliwość pewnej odmiany. Pozostał w fotelu jeszcze prawie godzinę, rozważając różne scenariusze; potem odwrócił się i naci­snął przycisk telefonu uruchamiający domowy interkom.

- Gdzie jest pani Reynolds? - spytał służącego, który odebrał jego telefon.

- Odpoczywa w swoim pokoju przed kolacją, sir.

- A moja córka?

- Jest z panią Reynolds, czyta jej, sir.

Zadowolony, że kobiety są razem, wstał, kierując się na drugą kondygnację, gdzie czterdzieści lat temu architekt jego dziadka ulokował apartamenty rodziny. Ominąwszy windę wybrał się w gó­rę szerokimi schodami z ozdobną żelazną poręczą, potem skręcił w prawo do wykładanego boazerią holu. Spoglądały tu na niego portrety przodków w bogatych rzeźbionych ramach.

- Cieszę się, że zastałem was obie - powiedział, gdy Paris otwo­rzyła mu drzwi, słysząc pukanie. Pokój budził w nim poczucie klaustrofobii. W oknach wisiały zawsze opuszczone brązowe brokatowe zasłony, nie dopuszczające światła słonecznego, a powietrze przesy­cała silna woń lawendy. Usiłując nie dopuścić do grożącej mu depre­sji, objął ramieniem Paris i uśmiechnął się do swej babki siedzącej w barokowym fotelu przy kominku. Jej kruchą postać ze śnieżno­białymi włosami, uczesanymi w kok, okrywała popielata suknia z wysokim kołnierzykiem, podtrzymywanym dużą broszą filigrano­wą z rubinem. Edith Reynolds wyglądała jak zamożna „Matka” z portretu Whistlera, choć jej plecy były bardziej wyprostowane.

- Co cię tu sprowadza? - spytała władczym tonem. - Mów szyb­ko, dobrze? Paris czytała mi i właśnie jesteśmy w bardzo interesu­jącym miejscu.

- Mam bardzo podniecające wieści dla was obydwu - powie­dział, czekając, aż Paris usiądzie.

- Właśnie telefonowała Sloan. Zmieniła zdanie. Postanowiła od­wiedzić nas w Palm Beach i zostać tu przez dwa tygodnie.

Jego babka oparła się wygodnie w fotelu, Paris zaś gwałtownie się poruszyła. Zarówno ich reakcja na nowinę, jak wyraz ich twarzy były zupełnie odmienne.

- Dobrze zrobiłeś, zapraszając ją - powiedziała babka z królew­skim skłonem głowy i lekkim ściągnięciem warg, co w jej przypad­ku najbardziej przypominało uśmiech.

Córka, o kasztanowych włosach, spojrzała natomiast na niego jak koń czystej krwi wyrywający się do skoku przez bramę.

- Czy to możliwe, żebyś tak zwyczajnie przyszedł tutaj, aby mnie tym zaskoczyć w ostatniej chwili? Myślałam, że nie przyje­dzie. To nie w porządku. Nie mam zamiaru brać w tym udziału. Nie pojadę do Palm Beach.

- Paris, nie bądź śmieszna. Oczywiście, że pojedziesz. Odwrócił się do drzwi, na koniec bardzo grzecznie, ale stanow­czo dodając, jakby ogłaszał edykt:

- A skoro już tam będziesz - zmierzył ją wzrokiem - oczekuję, że możliwie najwięcej czasu poświęcisz Noahowi. Chyba się nie spodziewasz, że uda ci się poślubić mężczyznę, jeżeli unikasz go bez względu na okoliczności.

- Nie unikałam go. Był w Europie!

- Teraz przyjedzie do Palm Beach. Będąc tam, możesz nadrobić stracony czas.

Courtney Maitland przysiadła na poręczy skórzanego fotela na­przeciw biurka swego brata, przyglądając się, jak pakuje pliki do­kumentów do dwu teczek.

- Dopiero wróciłeś z Europy i znowu wyjeżdżasz - narzekała. - Więcej czasu spędzasz za granicą niż w kraju.

Noah spojrzał na piętnastoletnią przyrodnią siostrę ubraną w obcisłą, lśniącą czarną spódniczkę, która ledwo zakrywała górę jej ud, i zabójczo czerwony stanik słabo zakrywający biust. Była dosyć ładna, ale robiła wrażenie nadąsanej, rozpieszczonej nasto­latki ze skłonnością do wyzywających strojów, a w każdym razie on uważał taką opinię o niej za uzasadnioną.

- Gdzie, u licha, robisz zakupy? - spytał.

- Wyobraź sobie, że moje ciuchy są szczytem mody. To jest mój styl - oznajmiła.

- Wyglądasz jak ulicznica. Courtney nie zareagowała na to.

- Na jak długo wyjeżdżasz tym razem? - spytała.

- Sześć tygodni.

- Biznes czy przyjemność?

- Trochę jednego i drugiego.

- Tak określałeś wyprawę do Paragwaju, gdy zabrałeś mnie z sobą - powiedziała z wymownym wzruszeniem ramion. - Padało bez przerwy, a twoi kontrahenci nosili pistolety maszynowe.

- Nie, nieprawda. To ich obstawa miała pistolety maszynowe.

- Twoi przyjaciele także mieli broń. Widziałam. To były auto­matyczne pistolety.

- Tak ci się zdawało.

- Niech ci będzie, masz rację, a ja się mylę. To w Peru twoi partnerzy mieli rewolwery, które wystawały im z kieszeni mary­narek.

- Teraz przypominam sobie, dlaczego przestałem zabierać cię z sobą w podróże handlowe. Byłaś na nich utrapieniem.

- Jestem dobrym obserwatorem.

Jakiś papier spadł mu z biurka na podłogę, Courtney podniosła go i podała mu.

- Skutki są takie same. - Biorąc papier, rzucił nań okiem, za­nim włożył go do jednej z teczek.

- Jednakże tym razem jadę do Palm Beach, nie do Paragwaju czy Peru. Pamiętasz, że mamy w Palm Beach dom, do którego jeź­dzimy corocznie w czasie ferii szkolnych? Jest tam teraz twój oj­ciec. A my dołączymy do niego jutro.

- Nie wybieram się tam w tym roku. Tata cały czas spędza na polu golfowym. Ty cały czas siedzisz za zamkniętymi drzwiami albo na jakichś spotkaniach, albo przy telefonie, a jak masz wolną chwi­lę, to na pokładzie „Apparition”.

- Twoim zdaniem jestem nudny.

- Tak, jesteś nudny.

Spojrzał na nią i prawie niezauważalna zmiana w wyrazie jego twarzy sprawiła, że Courtney szybko się poprawiła:

- Mam na myśli, że prowadzisz nudne życie. Tylko praca, nie ma miejsca na rozrywki.

- Żywy kontrast z twoim życiem. Nic dziwnego, że nie widzisz we mnie nic interesującego.

- Jaka to szczęściara będzie tym razem przelotnym celem two­ich zabiegów miłosnych w Palm Beach?

- Napraszasz się o lanie.

- Jestem na to za stara. Poza tym nie jesteś moim ojcem ani matką.

- To potwierdza moją wiarę w miłosierdzie Boga. Postanowiła zmienić temat.

- Widziałam wczoraj Paris u Saksa na Fifth Avenue. Reynoldowie także wyjeżdżają do Palm Beach. Wiesz co, Noah, jeśli nie będziesz miał się na baczności, któregoś dnia obudzisz się jako mąż Paris.

Wrzucił złote pióro i ołówek do jednej z teczek i zamknął ją na szyfrowy zamek.

- To byłoby najkrótsze małżeństwo na świecie.

- Nie lubisz Paris?

- Ależ tak.

- Dlaczego więc się z nią nie ożenisz?

- Po pierwsze, jest dla mnie za młoda.

- Masz rację. Masz czterdziestkę, a to poważny wiek.

- Czy usiłujesz być nieprzyjemna?

- Nie muszę się wysilać. To przychodzi mi naturalnie. Czy gdy­by Paris była w odpowiednim wieku, ożeniłbyś się z nią?

- Nie!

- Dlaczego?

- Zajmij się swoimi cholernymi sprawami.

- To ty jesteś ośrodkiem moich spraw - powiedziała słodko. - Jesteś mi najbliższy.

Była to świadoma próba zjednania go sobie i Noah zdawał so­bie z tego sprawę. Ale mimo wszystko podziałało to na niego, tak że nic nie powiedział. Postanowił zachować siły do walki, którą musi stoczyć, aby skłonić ją do wyjazdu. Ojciec zamierzał pozostać na stałe w Palm Beach i zapisał tam Courtney do szkoły, ale Noah nie chciał dać się wciągnąć w tę wojnę.

- Czy w ogóle nie chcesz się ożenić? - Nie.

- Dlaczego nie!

- Byłem już żonaty i wcale mi się nie spodobało.

- To Jordanna sprawiła, że jesteś przeciwny małżeństwu, praw­da? Paris uważa, że zraziła ciebie do wszystkich kobiet.

Spojrzał znad papierów, które układał, a na jego czole ukazała się zmarszczka zniecierpliwienia.

- Paris nic nie wie o kobietach, które zabierasz na jacht, ani o tych, które wymykają się chyłkiem z twoich pokoi hotelowych. Miałam okazję to obserwować w tych rzadkich okazjach, kiedy za­bierałeś mnie z sobą. Paris uważa, że jesteś zrażony, szlachetny i sa­motny.

- Świetnie, niech tak myśli.

- Za późno. Przepraszam. Powiedziałam jej wszystko. Całą straszną, ponurą prawdę.

Noah pisał notatkę dla swego asystenta i nie przerwał pisania, nie przestając się na nim koncentrować.

- Zabieram cię do Palm Beach.

- Co to, to nie. To ci się nie uda.

Przerwał pisanie i rzucił na nią groźne spojrzenie, które zazwy­czaj przerażało ludzi.

- Czas się pakować.

- Nie chcę.

- Doskonale, zabiorę cię tak jak jesteś i będziesz musiała pogo­dzić się z tym obrzydliwym strojem do końca pobytu.

- Blefujesz.

- Nic podobnego. Powinnaś wiedzieć to lepiej niż większość lu­dzi, po tylu latach naszych utarczek.

- Nienawidzę cię, Noah.

- To mnie wcale nie wzrusza. Teraz idź się pakować, a rano spo­tkamy się na dole.

Zsunęła się z oparcia fotela, oczy błyszczały jej powstrzymywa­nymi łzami. Płacz go nie wzruszał. Był nieczuły na łzy.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Zajęta czekającym ją wyjazdem do Palm Beach, Sloan nie zauwa­żyła policyjnego samochodu Jessa; dopiero gdy byli o milę od jej domu i Jess zamrugał światłami, spojrzała w lusterko wsteczne i zo­baczyła Jessa unoszącego dłoń.

- Życzę dobrych wakacji - krzyknął przez głośnik.

Gdy skręciła na parking, samochód Sary stał za wozem Kimber­ly, a Paul Richardson umieszczał bagaż w kufrze niebieskiego ka­brioletu, który zapewne wynajął na tę wyprawę. Nie widziała go od dwóch tygodni, kiedy zgodziła się na wyjazd. Spotkali się wtedy ponownie i Paul zaprosił Sloan i jej matkę na obiad. Jak zauważy­ła Sloan, łatwiej było wówczas przekonać Kimberly, że Paul jest uczuciowo zainteresowany jej córką, niż teraz umieścić bagaże w wozie. Wreszcie dał za wygraną, wydobył jedną ze swoich wali­zek z kufra i otworzył drzwi samochodu.

- Czy mogę pomóc? - zaproponowała, widząc, jak próbuje umie­ścić ciężką walizę między fotelem kierowcy i tylnym siedzeniem.

- Nie, potrzebuję raczej ciągnika - odparł z krzywym uśmiechem.

- Będę gotowa za pięć minut - zapowiedziała Sloan, gdyż miała tylko dwie średniej wielkości walizki pożyczone od Sary. Pomyśla­ła, że albo kufer jest za mały, albo bagaż agenta Richardsona jest za wielki, ale w żadnym razie nie chciała wypowiadać się o jego walizkach ani ich zawartości. Od czasu gdy Sara i Kimberly dowie­działy się, że Sloan pojedzie do Palm Beach, zaczęły mówić o stro­jach dla niej i nie przerywały dyskusji, dopóki Sloan nie oświadczy­ła, że już nie zniesie ani jednego słowa na ten temat.

Nigdy nie lubiła wydawać pieniędzy na ubranie, a teraz w prze­ciwieństwie do matki i swojej najlepszej przyjaciółki nie trakto­wała tego wyjazdu jako okazji do zmiany nawyków czy swojego image'u. Oczywiście, nie wiedziały, że jedzie do Palm Beach, by szpiegować swego ojca, mogły zatem wiązać z tą wyprawą olbrzy­mie nadzieje. Jak stwierdziła z wisielczym humorem Sloan, ich marzenia miały związek z tym, jak ona będzie ubrana, gdy nadejdzie ten właściwy moment.

- Carter będzie olśniony - z entuzjazmem przepowiadała Kimberly w dniu, gdy Sloan zdecydowała się na wyjazd - gdy zobaczy cię w czarnej, haftowanej perełkami sukni koktajlowej, którą wi­działam na wystawie u Faylene. Kupię ją dla ciebie.

Nadzieje Sary miały trochę inny charakter.

- Widzę cię w Klubie Polo w Palm Beach - mówiła rozmarzona Sara - w mojej czerwonej, płóciennej, obcisłej sukni, gdy spoty­kasz „idealnego mężczyznę”... przystojnego, bogatego... pociągają­cego...

- Skończcie wreszcie - twardo przerwała Sloan. - Mamo, nie próbuj wydać na stroje dla mnie ani jednego dolara. Jeśli to zro­bisz, zwrócę wszystko nieużywane do sklepów.

- Saro, doceniam twoją propozycję, ale nie mam zamiaru ubie­rać się, by wywrzeć wrażenie na Carterze Reynoldsie.

- Dobrze, a co z idealnym mężczyzną?

- Może to będzie „ideał” dla ciebie, ale nie dla mnie. - Sloan uśmiechnęła się serdecznie. - Poza tym jadę przecież z Paulem, za­pomniałaś?

- Tak, lecz nie jesteś z nim przecież zaręczona, tak więc nadal masz możliwość wyboru, a moja czerwona suknia jest doskonała, zwraca uwagę, ale nie jest wyzywająca...

- Nie zaczynaj - błagała Sloan i zasłaniała uszy z desperacją, chcąc powstrzymać Sarę od pogrążenia się w entuzjastycznych wy­kładach na temat mody. - Umówmy się - będę otwarta na nowe możliwości, jeśli przestaniesz teraz gadać o modzie.

Wstała, by podkreślić, że kończy te nieustające dyskusje, i oznajmiła, że idzie do łóżka.

Ale to wcale nie był koniec. Rozmowy wybuchały dzień po dniu, godzina po godzinie, w jej obecności czy gdy jej nie było. Kimberly i Sara tak były pełne zapału, że kiedy Sloan ostatecznie uściska­ła je na pożegnanie, obawiała się, czy Sara nie dorzuci jeszcze jed­nej torby wypchanej swoimi ciuchami, aby Sloan miała z czego wybierać. Obie życzyły jej dobrej zabawy, stojąc w progu domu.

Kimberly bacznie obserwowała, jak Richardson obszedł samo­chód dookoła, otwierając Sloan drzwi.

- Będzie wspaniale wyglądała w czarnej koktajlowej sukni - przewidywała zachwycona Kimberly. - Ma piękną nową gardero­bę na nowe piękne życie, życie z ojcem i Paulem.

- A do tego moją czerwoną suknię - dodała Sara z nerwowym chichotem.

Gdy samochód ruszył, obie kobiety pomachały serdecznie ręka­mi z niewinnym wyrazem twarzy.

- To bardzo miło ze strony Paula, że ukrył dwie dodatkowe wa­lizki - powiedziała Kimberly.

- Istotnie - zgodziła się Sara, choć w jej uśmiechu była niepew­ność. - Czułabym się jednak znacznie lepiej, gdyby ten ich romans nie wybuchł tak nagle. To znaczy wolałabym, aby Sloan lepiej go poznała.

- Jestem innego zdania - pogodnie odpowiedziała Kimberly za­skoczonej Sarze. - Zawsze była zbyt poważna i ostrożna wobec męż­czyzn. Prawdę mówiąc, od dawna pragnęłam, żeby była bardziej... bardziej... impulsywna!

Wychylając głowę za odjeżdżającym wozem, Sara uśmiechnęła się do kobiety, którą kochała bardziej niż własną matkę.

- Sądzę, że spełniło się twoje marzenie, mamo.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Już od dwóch godzin byli w drodze, a Paul z troską spoglądał ukradkiem na swą milczącą pasażerkę. Siedziała bez słowa, wypro­stowana, na jej twarzy malował się spokój, ale z każdą niemal mi­lą wyczuwał u Sloan rosnący lęk i napięcie; wyrzucał więc sobie, że zmusił ją do takiej decyzji.

Od czasu ich ostatniej rozmowy starannie unikał wszelkich no­wych informacji, obawiając się, by nie skłoniły jej do wycofania się z wyprawy. Kiedy do niej dzwonił, zadawała mu wiele pytań o ojca i siostrę, ale wymógł, aby poczekała na wyjaśnienia do cza­su podróży do Palm Beach. Teraz był gotów odpowiedzieć na wszystkie pytania, aby złagodzić jej napięcie i podbudować decy­zję. Zdawała się jednak unikać rozmowy, a nawet omijała jego wzrok, gdy do niej mówił.

Chciał powiedzieć jej coś, co by ją dobrze nastawiło do tej wizy­ty. Gdyby była zwykłą kobietą, która po raz pierwszy ma spotkać ojca i siostrę i wiąże z tym pewne nadzieje na przyszłe zbliżenie ro­dzinne, umocniłby te oczekiwania.

Sloan jednakże nie jechała do Palm Beach ze względów uczu­ciowych, ale wbrew swoim chęciom, z obowiązku zdecydowała się pomóc Paulowi w zbieraniu dowodów przeciw swemu ojcu. Możli­wość szczęśliwego zakończenia była zatem bardzo nikła, więc Paul wymyślił coś, co częściowo miało złagodzić jego głos sumienia, a za­razem dodać jej odwagi. W jego bajkowym scenariuszu miało się okazać, że Carter Reynolds nie dopuścił się żadnego przestępstwa, natomiast poczuł do córki ojcowską miłość i przywiązanie, i wszyst­ko skończy się pomyślnie.

Ignorując sprzeczności takiego ujęcia sprawy, powiedział:

- Choć teraz wydaje się to całkiem nieprawdopodobne, Sloan, ta wizyta może mieć wspaniałe następstwa dla całej rodziny.

Sloan przestała wpatrywać się w szybę i skierowała na niego oczy. Ponieważ była to jedyna zachęta, ostrożnie ciągnął dalej:

- Obecnie mamy tylko podejrzenia wobec twojego ojca. Pomo­żesz nam zbliżyć się do niego, a kiedy zbadamy całą sprawę, może się okazać, że jest całkiem niewinny i wszelkie zarzuty o działa­niach przestępczych są niesłuszne.

- Myślisz, że jest na to jakaś szansa?

Paul zawahał się. Nie chciał uchybić jej inteligencji ani wpro­wadzić dziewczyny w błąd, wykorzystując jej ufność.

- Niewielka - odparł uczciwie. - Ale jest taka możliwość. Zasta­nówmy się nad sytuacją w bardziej osobistym aspekcie. Niewątpli­wie był nędznym ojcem, ale obecnie wyraźnie tego żałuje, bo gdy­by było inaczej, nie skontaktowałby się z tobą. Nikt z nas nie zna całej prawdy o tym, co doprowadziło do rozbicia małżeństwa two­ich rodziców, ale sądząc po tym, co mi powiedziałaś, to jego matka dążyła do rozwodu i orzeczenia o prawie do opieki nad dziećmi. To ona przyjechała na Florydę i sprowadziła go do San Francisco, gdy jego ojciec ciężko zachorował. Czy dobrze mówię?

- Tak, lecz on podporządkował się tym planom.

- To prawda, ale wtedy nie miał jeszcze trzydziestki. Mógł dosto­sować się do jej życzeń z powodu słabości czy niedojrzałości, a może tchórzostwa, albo dlatego że przekonała go, iż to jest jego święty obo­wiązek względem rodzinny. Kto wie? Były to przede wszystkim ska­zy charakteru, ale na ogół nie uważa się ich za niewybaczalne czy niezmienne. Wiemy tylko, że kiedy jego matka zmarła przed trzema miesiącami, prawie natychmiast ojciec zaproponował pojednanie.

Sloan miała świadomość, że Paul szczerze próbuje jej pomóc, jednakże sprawił, że poczuła się niewyraźnie i niepewnie, bo jego słowa obudziły w niej nadzieje, których dotąd starała się do siebie nie dopuszczać. Chciała poprosić go, aby zamilkł, ale jakieś wro­dzone poczucie sprawiedliwości, a może zwykła ciekawość pchały ją do dalszej rozmowy.

- A moja siostra? Jak można usprawiedliwić fakt, że nigdy nie próbowała skontaktować się z matką?

Paul spojrzał na nią z boku.

- Może i ona dziwi się, dlaczego matka nie usiłowała się z nią skontaktować?

- Warunki umowy zmusiły moją matkę do zobowiązania się, że nie będzie się kontaktować ze starszą córką.

- A jeśli Paris o tym nie wiedziała?

Sloan spojrzała na niego ostro, usiłując zdławić przebłysk na­dziei, że może dojdzie do połączenia rodziny.

- Powiedziałeś, że mieliście informatora w domu w San Franci­sco. Czy to od niego wiecie coś na temat Paris?

- Nie. Nigdy zbytnio się nią nie interesowaliśmy. Wiemy tylko to, że jedni uważają ją za dumną i chłodną, ale inni twierdzą, że jest spokojna, subtelna i elegancka. Wszyscy zgadzają się, że jest piękna. To jedna z najlepszych tenisistek, znakomicie gra w golfa i jest mistrzynią brydża. W turniejach zwykle gra z ojcem, który zajmuje dobre miejsce na liście krajowej w rozgrywkach brydżo­wych i w golfie.

Sloan wzniosła oczy ku górze i wzruszyła ramionami, wyrażając lekceważenie dla tak niepoważnych osiągnięć. Był to tak miły i nie­oczekiwany gest, że Paul zdusił wybuch śmiechu.

- Poza tym jest Edith - wspomniał kolejnego członka rodziny. - Ona także będzie w Palm Beach.

- Edith? - powtórzyła Sloan.

- Twoja prababka ze strony ojca - wyjaśnił Paul i szorstko do­dał: - Jest dziewięćdziesięciopięcioletnim potworem o żywym uspo­sobieniu. Terroryzuje i onieśmiela wszystkich, którzy znajdą się w jej zasięgu. Poza tym jest straszną sknerą. Ocenia się ją na pięć­dziesiąt milionów dolarów, ale wpada w furię, gdy w pokoju pali się więcej niż jedna lampa.

- Musi być czarująca - ironicznie odezwała się Sloan, ale zaraz spuściła z tonu na wspomnienie o własnych skłonnościach do oszczędzania. Nie dalej niż tydzień wcześniej Sara nazwała ją skąpiradłem, a matka lamentowała, że Sloan nie znosi wydawania pie­niędzy. Jednakże i Sara, i Kimberly są beznadziejnie rozrzutne - pocieszała się Sloan. Ona zaś żyła skromnie, gdyż nauczyła się tego w dzieciństwie, a teraz pensja policjantki nie pozwalała na żadne finansowe szaleństwa. Gdyby miała dużo pieniędzy, chętnie by je wydawała. Przynajmniej część z nich.

Paul, zadowolony, że rozproszył nieco niepokój Sloan, zostawił ją własnym myślom. Wiedział jednak, że nim dojadą do Palm Beach, będzie musiał sprowadzić ją na ziemię. Przedtem usiłował ją przekonać, że jej krewni są ludzcy i dadzą się polubić, teraz jed­nak musiał przypomnieć, że jej ojciec jest posądzany o działalność kryminalną, a ona ma za zadanie śledzenie go.

- Dom twojego ojca znajduje się o dziesięć minut jazdy stąd - powiedział. - Przedtem przedstawiłem ci najkorzystniejszy z możli­wych scenariusz. Obawiam się, że teraz musimy przygotować się na pesymistyczny przebieg zdarzeń. Powtórzmy sobie role, jakie ma­my zagrać, aby wykonać zadanie.

Poruszyła się w fotelu, kierując na niego całą uwagę.

- W porządku. Zaczynaj!

- A więc: spotkaliśmy się przed pięcioma miesiącami w Fort Lauderdale, gdzie uczestniczyłem w seminarium na temat ubez­pieczeń - przypomniał jej, jak ma odpowiadać, gdy ją o to zapy­tają.

- Mój ojciec ma na imię Clifford, matka nazywała się Joan. Zmarła przed paru laty. Jestem ich jedynym synem. Wychowałem się w Chicago, gdzie skończyłem Loyola University. Ciągle miesz­kam w Chicago i pracuję w Worldwide Underwriters Inc. Nie mo­gliśmy często się spotykać ze względu na odległość i dlatego tak ważne dla nas obojga są te dwa tygodnie spędzone razem. - Spoj­rzał na znak drogowy i zmienił pas autostrady, szykując się do zjaz­du do Palm Beach. - Jak dotąd jasne?

Sloan przytaknęła. Omówili to już podczas poprzedniego spo­tkania, ale teraz obudziła się w niej ciekawość.

- Czy coś z tego jest prawdą? - spytała.

- Nie - powiedział stanowczo, co zniechęciło ją do dalszych py­tań o jego sprawy osobiste.

- Kamuflaż jest stosowny do okoliczności i wytrzyma próbę, gdyby Reynolds chciał mnie sprawdzić, ale nie sądzę, aby do tego doszło. Kiedy rodzina dowie się, że znamy się niedługo i spędzili­śmy razem niewiele czasu, nie zdziwią się, że nie wiesz wszystkiego o mnie. W każdym razie nie będą się specjalnie mną interesować ani zadawać wielu pytań. Zresztą przyjdę ci na pomoc, gdy zajdzie potrzeba. Jeśli mnie nie będzie, powiedz, co ci przyjdzie na myśl, ale pamiętaj, że musisz mi to później powtórzyć. Teraz zajmijmy się tobą. Czy wybrałaś już dla siebie zawód?

- Tak.

Zgodnie uznali, że byłoby nierozsądne powiedzieć Carterowi Reynoldsowi, że Sloan jest policjantką. Zdaniem informatora Pau­la z San Francisco, Reynolds nic nie wiedział o Sloan, kiedy telefo­nował do Kimberly, aby dostać numer jej telefonu. Nic też nie wskazywało, że zorientował się, czym Sloan się zajmuje, dzwoniąc do niej do pracy. Paul był z tego powodu bardzo zadowolony.

- Trudno uwierzyć, jakie mieliśmy szczęście, że twoja matka nie zdążyła mu nic powiedzieć o tobie wówczas, gdy do niej zadzwonił.

- Szczęście nie ma tu nic do rzeczy! Mama paliła się, aby mu wszystko o mnie opowiedzieć, ale jej nie pozwolił, gdyż jest nie­uprzejmy i bez serca. Nie dzwonił do niej przez trzydzieści lat, gdyż nie obchodzi go, jak ona się czuje i co myśli. Gdy wreszcie zatelefo­nował, powiedział, że nie ma czasu na rozmowę, chodzi mu tylko o numer mego telefonu. Kiedy go dostał, powiedział, że zadzwoni, gdy będzie miał więcej czasu, i odłożył słuchawkę.

- Wiem, co czujesz.

- Twoje szczęście dało znać o sobie później, gdy dzwonił do mnie - po chwili milczenia powiedziała z uśmiechem Sloan. - Wypytałam Sarę, oczywiście tak, aby się nie zorientowała, co powiedział Carte­rowi kapitan Ingersoll, gdy przyjął telefon do mnie. Ze słów Ingersolla nie wynikało nic, co mogłoby zaalarmować mego ojca, że tele­fon odebrano w komisariacie, a ja jestem gliną. To było szczęście!

- Należało mi się trochę szczęścia w tych okolicznościach - po­ważnie powiedział Paul. - Powiedz mi teraz, jaki wybrałaś dla sie­bie zawód?

- W college'u interesowałam się biologią morską i matematy­ką, potem przerzuciłam się na prawo, ale powiedziałeś, że powin­nam wybrać zawód, który Reynolds uzna za niepoważny i nieszko­dliwy. Ani biologia, ani matematyka nie nadają się do tego, zresztą moja wiedza w tym zakresie jest ograniczona. Zastanawiałam się nad tym w zeszłym tygodniu, gdy czekałam, aż Sara skończy roz­mowę z klientem, i wtedy mnie olśniło - to doskonały zawód.

- Nie trzymaj mnie w niepewności. Co to jest?

- Przez następne dwa tygodnie będę projektantką wnętrz.

- Świetny pomysł - roześmiał się. - Właśnie o czymś takim my­ślałem. Czy jesteś w tym na tyle zorientowana, by ci się udało?

- Wiem dostatecznie dużo, aby przekonująco blefować.

Od lat Sloan słuchała Sary rozprawiającej z uniesieniem o meblach i wyposażeniu wnętrz, była więc pewna, że na tyle przyswoiła sobie żargon zawodowy i informacje, by móc stworzyć pozory w rozmowie z Carterem Reynoldsem, który zresztą z pewnością uzna temat za nudny.

- Musimy omówić jeszcze jedną sprawę - powiedział stanowczo.

- Chciałbym się upewnić, że w pełni rozumiesz swoją rolę w Palm Beach i następstwa prawne, jeśli wykroczysz poza jej granice.

Sloan świetnie zdawała sobie sprawę, co ma na myśli, ale była ciekawa, jak będzie to tłumaczył.

- W myśl przepisów twój ojciec ma prawo do prywatności we własnym domu. Ponieważ udajesz się tam na moją prośbę, formal­nie pracujesz dla FBI. Skoro agencja nie dysponuje nakazem rewi­zji, wszystkie dowody, które ty czy ja zdobędziemy, nie mogą być wzięte pod uwagę w sądzie, chyba że zdobylibyśmy je otwarcie i w miejscu, gdzie mamy prawo przebywać. Ty możesz przekazać mi informacje, ale nie możesz ich poszukiwać. Czy jasno to powie­działem? Nie możesz na przykład otwierać szuflady, chyba że ktoś cię poprosi, abyś coś z niej wydobyła.

Sloan powstrzymała uśmiech na myśl, że Paul uznał za potrzeb­ne wyjaśnić jej elementarne zasady procedury prawnej.

- Prawdę mówiąc, wiem trochę na ten temat z serialu „Prawo i bezprawie” - powiedziała.

Po chwilowym milczeniu kontynuował takim samym tonem:

- Ta reguła dotyczy też rozmów, które możesz przypadkiem pod­słuchać. Upewnij się, że jesteś w miejscu, w którym masz prawo i uzasadniony powód przebywać. Byłoby także dobrze, aby to się odbywało w czasie, gdy ktoś tam jest. Jeśli chodzi o telefony, to podsłuch nie obejmuje aparatów wewnętrznych. Rozumiesz?

Sloan skinęła głową.

- Rozumiem. Rzecz jednak w tym, że bez względu na to, jak bę­dziemy skrupulatni, jego prawnicy zasypią sąd wnioskami, aby nie dopuścić naszych zeznań w śledztwie.

- Twoim zadaniem będzie upewnić się, że nie zrobiłaś nic, co może skłonić sędziego do przyjęcia takich wniosków. Trzeba pa­miętać, że nie jesteśmy tutaj, by znaleźć dowody. Mam go tylko nie spuszczać z oczu. Carter spędza dużo czasu w Palm Beach, a ja mam się dowiedzieć, czym się wtedy zajmuje, gdzie chodzi i z kim spoty­ka. Ty będziesz tam dlatego, że jest to jedyny sposób, abym mógł tam się znaleźć, a ponadto może zdołasz mi przekazać jakąś ważną informację, na którą przypadkiem wpadniesz. Przypadkiem - a nie starając się ją zdobyć.

- Rozumiem.

Zadowolony z przebiegu rozmowy Paul usiłował zmienić temat na lżejszy i wrócił do sprawy, o której mówili wcześniej.

- Uważam, że przedstawienie siebie jako projektantki wnętrz to znakomity pomysł. Reynoldsa to na pewno nie zainteresuje. Świetny wybór.

Sloan przytaknęła, ale w miarę jak zbliżał się czas rozpoczęcia maskarady, perspektywa ta wcale nie wydała jej się pociągająca. Znajdzie się w nieznanym środowisku, gdzie będzie musiała prze­bywać z obcymi ludźmi, a ukrywanie swego prawdziwego zawodu oznacza nie tylko rezygnację z głównego tematu bezpiecznej roz­mowy, ale zubożenie własnego życia.

- Sloan - mówił dalej Paul, gdy skręcili w szeroką aleję, po któ­rej obu stronach znajdowały się okazałe rezydencje zwrócone fron­tem w stronę oceanu - czy nadal jesteś przekonana, że potrafisz udawać, że jesteś dekoratorką wnętrz?

- Projektantką wnętrz - poprawiła go z westchnieniem. - Uda mi się. Jest to w gruncie rzeczy sprawa smaku, jeśli zatem popełnię jakiś błąd, pomyślą tylko, że nie mam gustu.

- Mnie to wystarczy - oznajmił wesoło, choć brał pod uwagę możliwość, że w ten sposób Sloan może się skompromitować. - Bądź co bądź im bardziej Carter będzie cię lekceważyć, tym większa możliwość, że zacznie się mniej pilnować. Pozwól, by uznał cię za głupią, naiwną, a nawet niedorzeczną. On się na to nabierze.

- Dlaczego uważasz, że uwierzy w to wszystko?

- Gdyż według naszych informacji tak mniej więcej za­pamiętał twoją matkę. - Mówiąc to, Paul starannie dobierał słów. Nie chciał jej powiedzieć, że Reynolds określał jej matkę jako „naiwną”, „głupią jak gęś” czy „kwintesencję głupoty blondy­nek”.

- Wiem, że nienawidzę tego człowieka. - Aby się uspokoić, Slo­an wciągnęła głęboko powietrze i dodała: - Ale co jego opinia o mo­jej matce ma wspólnego z tym, co będzie myślał o mnie?

- Jesteś do niej zewnętrznie podobna. - Paul krzywo się do niej uśmiechnął.

- Nie sądzę.

- A jednak tak - powiedział stanowczo. - Reynolds wyciągnie prosty wniosek, że jesteś... - zamilkł, szukając najmniej obraźliwego słowa do charakterystyki matki Sloan - tak naiwna, jak ona kie­dyś była.

Sloan nagle błysnęła w głowie myśl, że Paul właściwie już pod­jął decyzję, a teraz ostrożnie przygotowuje ją do czegoś, co jej się nie spodoba.

- Domyślam się, że chcesz, abym umocniła jego błędną opinię o inteligencji matki i mojej. Mam rację?

- No, gdyby się udało...

- A ponieważ wiedziałeś, że zapewne znienawidzę ten pomysł, zdecydowałeś się zdradzić mi go dopiero teraz, gdy dojeżdżamy do domu ojca.

- Właśnie tak - przytaknął bezwstydnie.

Sloan oparła głowę na zagłówku, przymknęła oczy i pozwoliła sobie na chwilę żalu nad samą sobą.

- Wspaniale! Po prostu wspaniale!

- Sloan, przyjeżdżasz tutaj, aby wykonać zadanie, a nie spra­wić, aby Reynolds cię podziwiał. Rozumiesz to?

Sloan przełknęła ślinę.

- Rozumiem - westchnęła, ale w głębi duszy zadrżała, wyobraża­jąc sobie czekające ją dwa tygodnie.

Paul nacisnął klakson, bo właśnie się zbliżali do okazałej willi w stylu śródziemnomorskim, z podjazdem wyłożonym kamiennymi płytami i olbrzymią żelazną bramą broniącą wejścia od ulicy.

- Jeszcze jedna sprawa, zanim wejdziemy do środka. Wiem, że to będzie trudne, ale nie możesz okazywać Reynoldsowi wrogości.

On nie jest głupi i trzeba go przekonać, że pragniesz pojednania. Czy będziesz mogła ukryć uczucia do niego?

- Przygotowywałam się do tego.

- Jak można przygotowywać się do czegoś takiego? - spytał szorstko, wjeżdżając na podjazd.

- Stawałam przed lustrem, myśląc o czymś okropnym, co zrobił, i starałam się uśmiechać, tak aby rzeczywiście wyglądać na urado­waną.

Paul roześmiał się i aby dodać jej odwagi, zanim zatrzymał au­to przed bramą, uścisnął jej dłoń. Potem opuścił boczną szybę okna i wyciągnął rękę w stronę przycisku umieszczonego na wysokości drzwi samochodu. Wtedy spojrzał na swą towarzyszkę.

- Uśmiechnij się do kamery - pouczył ją, znaczącym gestem wskazując maleńkie szklane oko w metalowej osłonie na postu­mencie.

Nacisnął guzik.

- Tak? - odezwał się męski głos.

- Sloan Reynolds i Paul Richardson - zapowiedział. Brama poruszyła się w środku i otwarła na oścież.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Ilekroć Sloan wyobrażała sobie spotkanie z ojcem, przed oczyma miała jego obraz otwierającego drzwi i witającego ją osobiście. To­też teraz stojąc przed drzwiami postarała się, aby wyglądać sym­patycznie, ale zachować rezerwę. Udało jej się, ale wysiłek ten był całkowicie daremny, gdyż wysoki, jasnowłosy majordomus, który otworzył jej drzwi, wyglądał również sympatycznie i zaprezentował jeszcze większą rezerwę niż ona.

- Dzień dobry, panno Reynolds. Dzień dobry, panie Richardson - odezwał się głębokim głosem z lekkim śladem nordyckiego akcentu.

- Rodzina oczekuje państwa. Wskażę drogę.

Prowadził ich w dół do szerokiego holu z łukami po obu stronach, które otwierały widok na liczne, obszerne pokoje, umeblowane eu­ropejskimi antykami. Na końcu holu nagle otworzyły się drzwi i Slo­an zobaczyła po raz pierwszy ojca, który szedł w ich stronę, by oso­biście ją przywitać. Ponieważ przeszedł atak serca i zabiegał o możliwość zadośćuczynienia za przeszłość, oczekiwała oczywiście, że zobaczy wymizerowanego człowieka, pełnego skruchy. Tymcza­sem szedł ku nim zwinny, opalony i bardzo przystojny mężczyzna.

- Sloan! - zawołał zatrzymując się przed nią z wyciągniętą ręką.

Sloan bezwiednie wyciągnęła rękę, oczekując zwykłego powita­nia, on tymczasem objął jej dłoń obydwoma rękoma i przytrzymy­wał przez chwilę.

- Na Boga, jesteś tak niesamowicie podobna do twojej matki - powiedział z ciepłym uśmiechem; potem dodał z wyraźną szczero­ścią: - Dziękuję, że przyjechałeś.

Wszystkie nerwy Sloan były napięte i choć nie mogła opanować wewnętrznego drżenia, powiedziała zadziwiająco spokojnym, nor­malnym głosem:

- To mój przyjaciel, Paul Richardson.

Mężczyźni uścisnęli sobie ręce, potem oczy Cartera spoczęły ponownie na niej.

- Nie wiem dlaczego - przyznał z nutą żalu Carter - miałem wra­żenie, że przyjedziesz z przyjaciółką. Nordstrom przygotował dwa pokoje...

- Świetnie - pospiesznie odezwała się Sloan.

Carter uśmiechnął się serdecznie, a Sloan pomyślała, że jej oj­ciec ucieszył się, że nie jest tak bezwstydna, aby zażądać jednego pokoju, który będzie mogła dzielić ze swoim „chłopcem”. Nie była całkiem pewna, jak dał jej to do zrozumienia, i musiała upomnieć siebie, że nie zależy jej na tym, co on sobie pomyśli.

- Nordstrom zajmie się waszym bagażami. Chodźcie teraz ze mną - dodał - twoja siostra i prababka są w oranżerii.

Gdy ruszyli przed siebie, szczupły mężczyzna wyglądający na ja­kieś trzydzieści parę lat, z przerzedzonymi włosami i okularami w metalowej oprawie, wyszedł z pokoju w pobliżu głównej klatki schodowej. Niósł plik gazet, czytając jedną z nich. Carter zatrzy­mał go i przedstawił Sloan i Paulowi:

- To Gary Dishler. Jest moim asystentem - wyjaśnił. - Jeśli bę­dziecie czegoś potrzebować, a mnie nie będzie w domu, wystarczy zwrócić się do Gary'ego.

Z miłym uśmiechem, towarzyszącym jego swobodnemu zacho­waniu, Gary uściskał ręce obydwojga.

- Proszę bez wahania zwracać się do mnie w różnych sprawach. Jestem kimś w rodzaju „chłopca do wszystkiego”.

Oranżeria okazała się olbrzymim szklanym, ośmiobocznym po­mieszczeniem na tyle domu, pełnym prawdziwych drzew, roślin tropikalnych, z małym mostkiem w stylu orientalnym, zawieszo­nym nad miniaturowym strumykiem. Trzcinowe krzesła z miękki­mi poduszkami ustawiono w grupach wokół donic z egzotycznymi kwiatami i za pergolami, na których pięła się kwitnąca winorośl. Nieopodal mostka, w otoczeniu wyniosłych drzew i białych stor­czyków dwie kobiety przyglądały się zbliżającej się trójce. Sloan zebrała siły na to spotkanie, równie dziwne jak otoczenie, w któ­rym się odbywało.

Fotografie Paris w gazetach nie oddawały w pełni jej urody, po­myślała Sloan, zbliżając się do pięknej siostry. Z karnacją w kolo­rze kości słoniowej, dużymi brązowymi oczami i. ciemnymi lśniący­mi włosami do ramion, Paris była wzorem stylowej elegancji. Miała na sobie płócienną wąską suknię w kolorze nefrytu, z szerokimi rę­kawami ujętymi w mankiety, przybrane błyszczącymi, złotymi gu­zikami. Nieruchoma i milcząca, trzymała luźno splecione ręce na kolanach, zasłaniając, jak się później okazało, szkicownik. Patrzy­ła na Sloan nie zdradzając żadnych uczuć.

Zła na siebie z powodu ogarniającej ją tremy, Sloan starała się myśleć tylko o uważnym stawianiu kroków. Skoro nie mogła wyglą­dać tak obojętnie jak jej siostra, skupiła uwagę na wiekowej, szczu­płej staruszce siedzącej obok Paris. Paul nazwał Edith Reynolds po­tworem, ale Sloan pomyślała, że wygląda raczej jak sterany jastrząb. Ubrana w ponurą czarną suknię, z ciężkim naszyjnikiem z pereł, sta­ra kobieta miała patrycjuszowski wygląd - cerę równie bladą jak perły, białe brwi i białe włosy, upięte z tyłu w sztywny kok. Błękitne oczy staruszki stanowiły jedyny kolorowy akcent w całej postaci, ich spojrzenie było tak ostre i intensywne jak promień lasera, gdy obserwowała każdy szczegół twarzy, a potem całą postać Sloan.

Bez cienia słabości w głosie natychmiast przerwała Carterowi, gdy chciał przedstawić przybyłych.

- Ona doskonale wie, kim jesteśmy, Carter - warknęła i przesu­nęła spojrzenie na Sloan, jakby ta chciała jej zaprzeczyć. Potem powiedziała szorstko: - Jestem twoją prababką, to twoja siostra, a ty z pewnością jesteś Sloan.

Jej sposób bycia był niemal arogancki, Sloan postanowiła więc poprzestać na skinieniu głową, przytakując temu, co powiedziała starsza pani, którą to trochę zaskoczyło. Przerzuciła więc uwagę na Paula, na niego kierując atak.

- A kim ty jesteś? - spytała.

Tym razem zwykła grzeczność nakazała Sloan odezwać się.

- To mój przyjaciel Paul Richardson - wyrecytowała gładko i spojrzała na ojca. Zdawał się nie zwracać uwagi na dziwaczne za­chowanie babki. - Zawiadamiałam, że ktoś ze mną przyjedzie.

- Ale my oczywiście oczekiwaliśmy, że przywieziesz przyjaciół­kę - powiedziała Edith Reynolds. - Mam nadzieję, że nie masz za­miaru dzielić z nim tutaj sypialni?

Na to pytanie Sloan mogła tylko albo roześmiać się, albo natych­miast wyjść. Skoro jednak żadna z tych reakcji nie pasowałaby do osobowości, którą dla niej wymyślił Paul, spróbowała więc natych­miast puścić w niepamięć prowokujące odezwanie starszej pani.

- Nie, proszę pani, z całą pewnością nie.

- Nie zwracaj się do mnie „proszę pani”, możesz nazywać mnie prababką - oznajmiła po chwili Edith Reynolds.

Zabrzmiało to jak nakaz monarchy przyznający niezasłużone ła­ski nędznemu wieśniakowi i Sloan natychmiast postanowiła, że ni­gdy tak się do niej się nie zwróci. Nieświadoma wewnętrznego bun­tu Sloan, staruszka znów skierowała ostre spojrzenie na Paula.

- Ile masz lat?

- Trzydzieści dziewięć.

- A więc jesteś dostatecznie dorosły, aby zrozumieć, że w moim domu obowiązują pewne zasady w kwestii dobrych obyczajów. Czy pojmujesz, co mam na myśli?

- Sądzę, że rozumiem. Oczywiście - powiedział, a ona z groźną miną dodała:

- Możesz zwracać się do mnie „pani Reynolds”.

- Dziękuję, pani Reynolds - odpowiedział uprzejmie, jakby był nieśmiałym uczniem podstawówki, a nie agentem FBI, mogącym spowodować kłopoty dla całej rodziny.

Wreszcie wkroczył na scenę ojciec Sloan.

- Paris - zwrócił się do córki - wiem, że czekałaś na tę chwilę... Paris Reynolds przyjęła wyzwanie i przybierając wdzięczną po­zę, uprzejmie spojrzała na Sloan.

- Tak, istotnie czekałam - powiedziała doskonale wymodulowanym, ale ostrożnym głosem i wyciągnęła znakomicie utrzymaną dłoń.

- Jak się masz?

Sloan zastanawiała się rozpaczliwie, co odpowiedzieć, ale pa­mięć podsunęła jej wyczytane gdzieś zdanie:

- Z góry cieszyłam się na to spotkanie. - Podała rękę uprzej­mej, obcej osobie, która była jej siostrą.

Edith Reynolds tymczasem miała dość tych towarzyskich uprzejmości.

- Sądzę, że Sloan i pan Richardson chcą się odświeżyć i odpo­cząć przed kolacją - powiedziała. - Paris wskaże wam wasze poko­je - zwróciła się do Sloan. - Zasiadamy do kolacji o siódmej. Nie spóźnijcie się! I nie przychodź w spodniach.

Sloan sądziła, że po przyjeździe czeka ją długa i trudna rozmowa z ojcem i siostrą. Ze zdziwieniem i ulgą przyjęła podarowane jej przez starego potwora dwie godziny odroczenia. Intuicja mówiła jej, że gdyby Edith Reynolds wiedziała, jak bardzo Sloan chciała odetchnąć w samotności, prawdopodobnie nalegałaby na rozmowę.

- Paris dopilnuje, abyście się wygodnie urządzili. - Prababka obdarzyła pojednawczym uśmiechem Sloan i Paula.

- Zobaczymy się na kolacji.

Sloan szła za Paris, a obok niej Paul, który przytrzymywał jej ło­kieć poufałym gestem, odpowiednim do przyjętej roli serdecznego przyjaciela. Tak była oszołomiona spotkaniem tych dziwnych ludzi, że prawie nie zwracała uwagi na pomieszczenia, które mijali idąc w kierunku foyer, skąd zaczęli wchodzić po długich, kręconych schodach z ażurową żelazną balustradą, zakończoną masywną porę­czą z brązu. Do tej pory najbardziej „ludzki” okazał się Carter Rey­nolds, ona zaś spodziewała się, że będzie najmniej sympatyczny.

Na piętrze Paris skręciła w lewo i prowadziła ich nadal przez długi hol.

- To pański pokój, panie Richardson - oznajmiła melodyjnym tonem, otwierając drzwi do przestronnego pokoju w kolorze nefry­tu z ciężkimi włoskimi meblami. Na łóżku leżały jego otwarte waliz­ki. - Jeśli będzie pan czegokolwiek potrzebował, proszę nacisnąć przycisk wewnętrznego telefonu - powiedziała uprzejmie z równie uprzejmym uśmiechem i ruszyła z powrotem przez hol.

Paul mówił, że ma opinię chłodnej i zarozumiałej. Sloan uznała, że ocena powinna być surowsza - jest całkiem bez życia - stwierdzi­ła ze zdziwieniem i zawodem, odczuwając przy tym głęboki ból. Na­wet ruchy Paris przypominały układ baletowy - delikatnie przebie­rała stopami w sandałach na wysokich obcasach, ruchy bioder nie były gwałtowne, nie kołysała ramionami, a głowę trzymała wysoko.

- Spotkamy się na kolacji - serdecznie powiedział Paul. Zaskoczona Sloan przypomniała sobie o odgrywanej roli i od­wróciła się, mówiąc ciepło:

- Miłej drzemki!

- Wzajemnie!

Na końcu holu Paris zatrzymała się przy następnych drzwiach, otworzyła je i identycznym tonem, z takim samym uśmiechem, wygłosiła te same słowa, jakie skierowała do Paula. Ale tym ra­zem dłużej stała w drzwiach, jakby na coś czekała. Zapewne chce zobaczyć moją reakcję na wystrój pokoju - pomyślała Sloan, spo­glądając na wspaniały apartament w kolorach bladego różu, z de­likatnymi francuskimi meblami o jedwabnym kremowym obiciu z ornamentem złocistego liścia. Pod stopami miała wschodni dy­wan, tak gruby, iż odnosiła wrażenie, że stąpa po piasku.

- Piękny pokój - powiedziała sztywno, odwracając się do stoją­cej w drzwiach siostry.

Paris wdzięcznym ruchem wskazała drzwi na taras.

- Z balkonu widać ocean, widok jest szczególnie piękny u wschodzie słońca.

- Dziękuję - wykrztusiła Sloan, czując się coraz bardziej nie­swojo.

- Nordstrom przyniósł tu twoje walizki. - Paris skłoniła królew­skim gestem głowę w kierunku łóżka z baldachimem w głębi poko­ju. - Czy przysłać ci kogoś do pomocy w rozpakowaniu?

- Nie, dziękuję. - Sloan czekała na odejście siostry. Chciała, żeby Paris już zdała sobie nagle sprawę, że przepisy etykiety, którymi kierowała się jej siostra, wymagały, by teraz ona podjęła rozmowę.

- Jesteś malarką? - odezwała się, zadając jedyne pytanie, jakie przyszło jej do głowy.

- Nie. Dlaczego pytasz? - Paris patrzyła na nią, jakby Sloan mó­wiła obcym dialektem.

Sloan wskazała gestem na blok w rękach siostry.

- Myślałam, że to szkicownik.

- Tak. Zapomniałam, że go mam. Ale nie jestem malarką.

Speszona tą zdawkową odpowiedzią, Sloan patrzyła na tak nieska­zitelnie piękną brunetkę w drzwiach, jakby była modelką „Vogue” i pomyślała nagle, że może to raczej nieśmiałość niż duma. Jakkol­wiek było, rozmowa z siostrą była trudna, ale Sloan spróbowała po­nownie.

- Jeśli nie malujesz, to do czego służy ci szkicownik?

Paris zawahała się przez moment, potem podeszła do siostry, wręczając jej blok, jakby była królową oddającą berło.

- Projektuję własną kolekcję mody damskiej.

Moda! Sloan westchnęła. Sara lubiła rozmawiać o ciuchach, Kim uwielbiała takie rozmowy, ale w Sloan nie było ani krzty takich za­interesowań. Wzięła jednakże szkicownik z rąk Paris, podeszła do łóżka, potem usiadła przerzucając jego kartki.

Mimo niewprawnego oka Sloan, natychmiast stało się dla niej oczywiste, że to nie były stroje dla przeciętnej kobiety. Paris pro­jektowała modę w wielkim stylu, bogate stroje koktajlowe, suknie na oficjalne okazje, które muszą kosztować, jak podpowiadała jej intuicja, nie mniej niż dobry używany samochód. Rozpaczliwie szu­kając w myślach czegoś właściwego, co należałoby powiedzieć, przewracała kartki bloku, aż zatrzymała się na rysunku obcisłej to­alety, podobnej do czerwonej sukni Sary i nagle przypomniało się jej, jak Sara ją określiła.

- Ogromnie mi się podoba ten model! - wykrzyknęła nieco zbyt entuzjastycznie, jak sama uznała. - Zwraca uwagę, ale nie jest wy­zywająca.

Paris zerknęła na szkicownik, by zobaczyć, co tak spodobało się Sloan, ale wyglądała raczej na zawiedzioną.

- Uważam, że jest nieco pospolita.

Sloan nie wiedziała, czy siostra chciała z rozmysłem dokuczyć jej, podważając jej dobry gust, lecz zamknęła blok, decydując się na szczerość.

- Nie jestem w tym zakresie dobrym sędzią - stwierdziła. - Mo­ja matka i moja przyjaciółka Sara kochają stroje, ale ja nigdy nie mam czasu na zakupy. A kiedy już kupuję coś nowego, nie jestem pewna, czy będzie mi w tym dobrze, dlatego wybieram ubrania w stylu tych, które już mam, potem noszę je tak długo, aż zaczyna­ją ze mnie spadać. Sara mówi, że jedynie po kolorze poznaje, że kupiłam coś nowego.

Sloan nagle sobie uświadomiła, że coś z tego, co powiedziała, zwróciło specjalną uwagę Paris, ale nie wiedziała, co to było, dopó­ki Paris nie spytała:

- Czy ona lubi stroje? To znaczy twoja matka.

- Nasza matka!

Sloan uderzyła nieoczekiwana ironia losu zawarta w tej sytu­acji, a rodzącą się sympatię dla Paris zdominował żal, że siostrę by­ło stać na stroje, które lubiła, a ich matka musiała pracować w skle­pie i sprzedawać je innym kobietom.

- Tak - powiedziała obojętnie. - Bardzo lubi.

Wstała i obeszła łóżko, by sięgnąć do walizki, jakby chciała się rozpakować.

Czując, że powinna wyjść, Paris wstała.

- Zobaczymy się na kolacji - powiedziała tym samym obojęt­nym głosem.

Z poczuciem winy, że tak nagle przerwała rozmowę, Sloan pochyliła się i otworzyła zamek błyskawiczny składanej torby Sary, spoglądając jeszcze na Paris opuszczającą pokój. Głęboko zatopio­na w myślach, wyjęła z torby czarną suknię i powiesiła ją na wieszaku, rozglądając się za szafą, gdy nagle coś zwróciło jej uwagę.

Nie pożyczała od Sary składanego worka z wieszakami, gdyż go nie potrzebowała. I nigdy dotąd nie widziała czarnej koktajlowej sukni, z krótką szyfonową spódniczką, którą trzymała w rękach. Z powrotem podeszła do łóżka, przyglądając się otwartej walizce. Na następnym wieszaku była długa jedwabna spódnica w kolorze barwinka. Sloan również jej nie rozpoznawała, podobnie jak sta­niczka do kompletu czy też czerwonej sukienki plażowej...

- Mamo, jak mogłaś! - westchnęła wściekła Sloan, rzucając się na łóżko obok walizki. Nie patrząc, zrozumiała, że wszystko w niej jest nowe, i doskonale wiedziała, jak matka zdołała za to wszystko zapłacić. Za paski nowych żółtych sandałków zatknięta była biała koperta. Sięgnęła po nią, postanawiając, że po powrocie do domu odda wszystko, co zawiera walizka. Jeśli nie będzie nosiła tych rze­czy, magazyny z pewnością zwrócą matce pieniądze. Była tego pewna, dopóki nie przeczytała listu matki.

Kochana - pisała matka swoim okrągłym, ładnym pismem - wiem, że będziesz zmartwiona, widząc te wszystkie stroje, ale nie płaciłam za nie kartą kredytową i nie musisz się martwić odsetkami, które zdają się ciągle rosnąć, mimo że się je regularnie spłaca. Po prostu wydałam pieniądze, które oszczędzałam na wycieczkę morską.

Sloan jęknęła, ale znów uświadomiła sobie, że stroje będzie można zwrócić.

Chciałaś, abym pojechała na moje wymarzone wakacje, ale wła­śnie teraz ty spełniasz moje największe pragnienia. Po tych wszystkich latach twój ojciec nareszcie cię pozna, a ja chcę, abyś była równie pięk­na zewnętrznie, jak jesteś wewnętrznie. To jedyne marzenie, jakie jesz­cze noszę w sercu. Wszystkie inne spełniłaś, po prostu będąc sobą.

Baw się wspaniale w Palm Beach!' Bądź szczęśliwa i beztroska i noś te piękne stroje, które ci kupiłam.

Kocham cię. Mama

PS W przypadku gdybyś nie chciała nosić tych nowych ubrań, po­winnaś wiedzieć, że obcięłam wszystkie metki, także nie będzie można ich zwrócić. Miłych wakacji!

Uśmiechając się przez łzy, Sloan patrzyła na rozmazujące się li­tery listu, a potem przeniosła wzrok na zawartość walizki. Nie mo­że być w Palm Beach „beztroska” ani „szczęśliwa”, ale szpiegując własnego ojca, niewątpliwie będzie „nosiła te piękne stroje”. Z ty­pową dla niej bezinteresowną wielkodusznością matka nie zosta­wiła Sloan żadnego wyboru.

Wytarła łzy z oczu i uważnie rozpakowując te wszystkie piękne nowe stroje zdała sobie sprawę, że na podłodze jest jeszcze walizka Sary, której również nie pakowała. Dźwignęła ją na łóżko, otworzy­ła zamki i uniosła wieko.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, była czerwona sukienka Sary, następną - biała koperta z krótkim listem od przyjaciółki:

Zawsze myślisz o innych, ale i mama, i ja chcemy, abyś tym razem pomyślała o sobie. I nie przejmuj się kiedy stwierdzisz, Że twoich rzeczy nie ma w żadnej walizce. Pozdrowienia

Sara

PS Sfotografowałyśmy wszystkie komplety, fotografie są w kasetce z kosmetykami. Tym sposobem nie będziesz musiała się troszczyć, jakie dodatki pasują do poszczególnych kompletów.

Z wściekłością patrzyła na list. Nie mogła uwierzyć, że zrobiły jej taki kawał, nie zdradzając ani słowem swoich planów. Jej złość przeszła w bezradny uśmiech, a w końcu roześmiała się szczerze.

Rozpakowawszy walizki, otworzyła drzwi i wyszła na taras. Jej pokój znajdował się w północno - wschodniej części domu. Z tarasu roztaczał się widok na ogromny gazon dochodzący aż do piaszczy­stej plaży w odległości około trzystu jardów od domu. Wysoki strzy­żony żywopłot wyznaczał granicę posiadłości, sięgającej prawie do plaży, i krył wysokie żelazne ogrodzenie.

Sloan nawet go nie zauważyła.

Na całym terenie rosły rozrzucone kępy palmowców, krzewy mirtu i olbrzymie hibiskusy. Znajdowały się tu także korty teniso­we, położone na lewo od basenu kąpielowego o wymiarach olim­pijskich, i kabina do przebierania. Mała flaga oznaczała środek trawnika z dołkami do gry w golfa. Gęsta, nisko skoszona trawa wy­glądała jak przycięta małymi nożyczkami.

Ubawiona niewiarygodną ekstrawagancją miliarderów, Sloan oparła się o balustradę tarasu i wyjrzała w prawą stronę, zastana­wiając się, czy pokój Paula ma balkon. Widziała poręcze podobne do tej, na której się opierała, ale balkony znajdowały się w załomie budynku, tak że nie można było zobaczyć, czy ktoś jest na zewnątrz.

Zawiedziona, że nie może choćby pomachać ręką współkonspiratorowi, rozejrzała się wokoło. Na tarasie, poza dwoma leżakami z miękkimi poduszkami, stał także okrągły żelazny stolik i kilka krzeseł, ale było tak parno, że nie chciała pozostać na powietrzu.

Żałując, że nie ma sposobu, aby się dowiedzieć, czy pierwsze wrażenia agenta FBI o jej rodzinie są podobne do jej własnych, wróciła do pokoju i skierowała się w stronę łóżka.

Dom był wielkości hotelu, a telefon na jej nocnej szafce miał sześć linii i dwanaście innych przycisków, które były nieoznaczo­ne. Nawet gdyby odkryła, jak połączyć się z jego pokojem, nie mo­głaby mówić swobodnie w obawie, że ktoś z domowników podniesie słuchawkę i podsłucha ich rozmowę.

Zastanawiała się, czy nie pójść do jego pokoju, ale istniało ryzy­ko, że zobaczy to któryś ze służących. A służba mogła dostać polece­nie, aby o każdym przekroczeniu zasad informować tę despotyczną siarą kobietę, która właśnie uznała, że Sloan powinna ją nazywać prababką.

Niechętnie odsunęła rozmowę ze swoim wspólnikiem na póź­niejsze godziny wieczoru, licząc na sprzyjające okoliczności.

Zbyt podniecona, aby zasnąć, Sloan postanowiła poczytać sen­sacyjną powieść, którą zaczęła, zanim Paul Richardson przyjechał do Bell Harbor i zburzył całe jej życie. Zdjęła narzutę z łóżka, wzię­ła kilka poduszek pod głowę i wyciągnęła się na posłaniu. Mając w pamięci szorstkie ostrzeżenie Edith Reynolds, aby nie spóźniać się na kolację, nastawiła elektroniczny budzik na szóstą po połu­dniu, na wypadek gdyby zasnęła. Wtedy na tablicy z przyciskami telefonicznymi zapaliło się światło, wskazując, że korzystano z jed­nej z sześciu linii. Sloan zastanowiła się, czy było to połączenie te­lefoniczne na zewnątrz rezydencji, czy też część systemu obsługu­jącego dom.

Gdy bogaci mieszkańcy Bell Harbor budowali nowe rezydencje albo unowocześniali stare, zawsze instalowali wieloliniowe syste­my telefoniczne. Telefony w tych nowych systemach nie tylko za­pewniały wewnętrzną komunikację, ale pozwalały także właścicie­lowi kontrolować za pomocą telefonu wszystkie urządzenia domowe - oświetlenie, ogrzewanie i klimatyzację.

Dopóki właściciel pamiętał kody usług, telefony spełniały zada­nia, ale w razie omyłki powstawał chaos, a zabawne opowieści o ta­kich przypadkach krążyły wśród miejskiej straży pożarnej i funk­cjonariuszy policji.

Rozbawiona Sloan przypomniała sobie, jak kiedyś Karen Althorp omyłkowo nacisnęła piątkę, wzywając straż pożarną, zamiast szóstki, która miała uruchomić jej jacuzzi. Gdy strażacy przez okna dostali się do środka i spenetrowali dom, odkryli pulchną rozwód­kę, zabawiającą się w wannie ze swoim ogrodnikiem.

Naga, ale pełna godności dama oskarżyła nieszczęsnych straż­ników o zakłócenie jej spokoju w jej własnym domu i zażądała, aby wyszli.

W tydzień później zamiast szóstki nacisnęła dziewiątkę, co było bezgłośnym zaalarmowaniem policji. Jako pierwszy zjawił się w po­grążonym w ciemności do domu Jess Jessup i znalazł zupełnie nagą Karen Althorp leżącą nad basenem i wpatrzoną w gwiazdy.

Była tak zaskoczona, gdy Jess stanął przed nią, że wrzasnęła, ale zaraz potem zaprosiła przystojnego policjanta, by się rozebrał ? i dołączył do niej.

Doktorostwo Pembroke także zainstalowali podobny system w swym nowym domu, ale okazało się to przyczyną ich rozwodu. Doktor Pembroke próbował nawet uzyskać od producenta telefo­nów odszkodowanie w wysokości siedmiu milionów dolarów. Była to kwota, którą miał zapłacić pani Pembroke po rozwodzie, zgodnie z decyzją sądu...

Sloan otworzyła wreszcie swą książkę „Śmierć zatrzymuje się tutaj”, bestseller mrożący krew w żyłach, i pogrążyła się w lekturze.

Poderwał ją dopiero nagły alarm. Chcąc skończyć rozdział, wy­łączyła budzik. W parę minut później z ociąganiem odłożyła książ­kę na nocny stolik i wstała.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Paul zapukał do drzwi pokoju Sloan parę minut przed siódmą. Poprosiła go, by wszedł do środka.

- Jestem prawie gotowa - zawołała, wychylając się z gardero­by. Paul ubrany był w szary garnitur w paski, białą koszulę i krawat w czerwono - szary wzór. Sloan uznała, że wygląda znakomicie, ale nie była pewna, czy w ich sytuacji właściwe byłyby uwagi o jego wyglądzie. - Zostaw drzwi otwarte, aby nikt nie wyciągnął błęd­nych wniosków i nie doniósł Jej Wysokości - ostrzegła go.

Stojąc przed ogromnym lustrem w garderobie, porównywała swój wygląd z odbitką z polaroidu. Jasna, błękitnofioletowa, długa wąska spódnica miała rozcięcie do kolana, a dobrana kolorem góra wykończona była szerokim kołnierzem z kapturem, który według fotografii powinien być zsunięty z ramion. Sloan poczuła się trochę dziwnie z odkrytymi ramionami i próbowała podciągnąć kołnierz w górę, ale miękki jedwab zsuwał się z ramion, tak że zostawiła go w spokoju.

Znowu spojrzała na zdjęcie i umocowała pasek wokół talii, po­tem włożyła srebrne sandały, przypięła srebrne kolczyki i wsunę­ła bransoletkę, którą zobaczyła na fotografii, a potem także wi­doczny tam srebrny naszyjnik. Zdawało jej się, że jest obwieszona biżuterią, ale w dziedzinie mody czuła się neofitką, podczas gdy Sara była znawczynią, tak więc postanowiła kierować się jej rada­mi z fotografii.

Reakcja Paula na jej widok była tak pochlebna, że Sloan od ra­zu poczuła zadowolenie, że posłuchała zaleceń przyjaciółki.

- Wyglądasz zachwycająco - powiedział z uśmiechem wyrażają­cym pełną męską aprobatę. - Jak określić ten kolor?

- Nie wiem. Dlaczego pytasz?

- Gdyż jest dokładnie taki sam jak kolor twoich oczu.

- W takim razie określę go jako „błękitny” - odpowiedziała z uśmiechem.

Szepty w świetle...

U dołu schodów czekała pokojówka, by zaprowadzić ich do salo­nu, gdzie podawano obecnym koktajle i przekąski. Były to trzy oso­by z rodziny i mężczyzna rozmawiający z Paris, zwrócony tyłem do drzwi.

Carter Reynolds ujrzawszy ich odstawił swój kieliszek na stolik do kawy i natychmiast podszedł.

- W samą porę - powiedział z powitalnym uśmiechem.

Przedstawił obcego mężczyznę jako Noaha Maitlanda. Sloan by­ła zaskoczona, że w takiej trudnej dla rodziny sytuacji zaproszono gościa, ale gdy Noah Maitland się odwrócił, poczuła się jak olśnio­na nastolatka.

Wysoki, opalony, z czarnymi włosami, miał uśmiech, który mógł ogrzać pokój, oczy w kolorze zimnej stali, a jego modulowany bary­ton miał niemal muzyczne brzmienie. Miał tyle seksapilu i wyglą­dał tak cudownie w świetnie skrojonym ciemnym garniturze z kra­watem w paski, że podając mu rękę, Sloan poczuła zamęt myśli.

- Niewątpliwie w tej rodzinie są same piękne kobiety - powie­dział, a jego ciepłe, pełne podziwu szare oczy utkwione były w jej twarzy.

Sloan wybąkała słowa powitania, po czym dodała szybko: - Dzię­kuję - kwitując jego komplement. Pospiesznie uwolniła rękę z je­go uścisku i odwróciła oczy. Był ucieleśnieniem „idealnego męż­czyzny” Sary.

W drodze do jadalni ojciec szepnął jej cicho:

- Paris i Noah są prawie zaręczeni.

- Tworzą piękną parę - szczerze powiedziała Sloan, przyglądając się Paris idącej z Noahem. Poczuła lekki żal, że Sara traci taką oka­zję, ale zanim rozpoczęła się kolacja, miała poważniejsze kłopoty, gdyż wraz z Paulem stali się głównym tematem rozmowy przy stole.

- To pamiętna chwila dla całej rodziny - rozpoczął ojciec, ogar­niając wzrokiem cały stół, ale szczególnie patrząc na Noaha Mait­landa, siedzącego z drugiej strony stołu, naprzeciw Sloan.

- Sloan, opowiedz nam o sobie!

- Niewiele jest do opowiadania - odpowiedziała, próbując nie zauważyć, że Noah Maitland skupił na niej całą uwagę. - Od czego mam zacząć?

- Zacznij od swojego zawodu - podsunął jej Carter. - Czym się zajmujesz?

- Jestem projektantką wnętrz.

- W tej rodzinie nie brak też kobiet o artystycznych zaintere­sowaniach - wtrącił Noah Maitland, spoglądając z uśmiechem na Paris.

- Ja nie mam artystycznych skłonności - szorstko wykrzyknęła siedząca u szczytu stołu Edith. - Czy byłaś w college'u? - skierowa­ła pytanie do Sloan.

- Tak.

- Co studiowałaś?

Nadszedł czas, aby się przedstawić jako pusta, niezbyt inteli­gentna dziewczyna, jak sobie tego życzył Paul Richardson.

- Studiowałam wiele przedmiotów - oświadczyła Sloan, stara­jąc się nie odbiegać zbyt daleko od prawdy, tak aby przypadkiem w przyszłości nie powiedzieć czegoś zgoła przeciwnego. - Nie mo­głam się zdecydować, co chcę robić w życiu.

Zamilkła, bo właśnie podano zupę.

Tymczasem prababka nie odczuwała potrzeby jedzenia.

- Jakie miałaś wyniki? - spytała.

- Niezłe.

- Czy jesteś dobra jako dekoratorka wnętrz? Miała małą satysfakcję poprawiając starszą panią.

- Projektantka wnętrz - powiedziała.

Paul Richardson włączył się i czule uśmiechając się do Sloan, powiedział:

- Sądzę, że jest bardzo dobra.

Ta opinia nie wystarczyła, aby przekonać Edith Reynolds.

- Słyszałam, że wszyscy dekoratorzy wnętrz są homoseksuali­stami - oznajmiła. - Chciałabym mieć świadomość, że obecnie ko­biety, takie jak ty i Paris, wybierają coś poważniejszego, by wypeł­nić sobie życie.

Sloan rzuciła okiem na Paris, aby zobaczyć, jak jej milcząca sio­stra przyjmuje tę niezbyt subtelną krytykę, która dotyczyła ich obydwu. Jednakże jeżeli nawet Paris coś czuła, nie okazała tego.

Ubrana w suknię w stylu sarongu, z ciemnymi włosami upiętymi w górze głowy wyglądała pięknie, egzotycznie, a wyraz jej twarzy wskazywał na opanowanie.

- A jaki zawód należałoby wybrać? - spytała Sloan siwą damę.

- Ja wybrałabym zawód doradcy podatkowego - oświadczyła Edith. - Jestem przekonana, że robiłabym to lepiej i znalazła wię­cej możliwości niż mój doradca.

- Niestety, Sloan nie ma talentu do liczb - z dumą powiedział Paul, lekko dotykając dłoni Sloan.

- Interesujesz się sportem? - spytał ją Carter. - Grasz w golfa? - Nie.

- W tenisa?

Sloan grała w tenisa, ale wiedziała, że im nie dorównuje.

- Trochę. Nie za bardzo.

Teraz Carter zwrócił się do Paula:

- A ty grasz?

- Trochę.

- Spotkajmy się jutro rano o dziewiątej; razem z Paris podcią­gniemy was w tenisie. Korzystając z pobytu tutaj, powinnaś wziąć parę lekcji golfa. Paris gra doskonale. - Spojrzał na Paris, mówiąc: - Czy zechcesz zabrać Sloan jutro po południu do klubu? Sprawdź, aby miała wszystko, co potrzeba, i daj jej wskazówki.

- Oczywiście - natychmiast odpowiedziała Paris, rzucając w stronę Sloan układne spojrzenie.

- Nie lubię golfa - przyznała się Sloan.

- To dlatego że nie grasz - dowodził. - Masz jakieś hobby? Co robisz z wolnym czasem?

- Ja... hm... czytam - Sloan czuła się przyparta do muru.

- Co czytasz? - spytał z pewnym niezadowoleniem w głosie.

- Czasopisma - odpowiedziała Sloan, chcąc zwiększyć jego nie­zadowolenie. - Lubię „House and Garden”. A ty, Paris?

Siostra spojrzała zaskoczona, że włączono ją do dyskusji, ale od­powiedziała:

- Tak, bardzo lubię. - Sloan była pewna, że skłamała.

- Masz jakieś inne zainteresowania? - pytał dalej Carter. Sloan uznała, że ten wywiad trwa zbyt długo. Była głodna, zła­mała więc kawałek bułki.

- O jakich zainteresowaniach myślisz?

- Na przykład sprawy publiczne? - naciskał.

Spuszczając oczy, by ukryć śmiech, Sloan posmarowała masłem bułkę, zanim odpowiedziała.

- Przepadam za sprawami publicznymi - wyznała. - Oglądam kanał rozrywkowy w telewizji kablowej, aby dowiedzieć się, kto ma jakiś romans. Czy raczej „z kim”? - Udając niewinne pomie­szanie, podniosła oczy i uchwyciła wyraz niesmaku na twarzy Maitlanda, zanim zdążył to ukryć. Właśnie uznał, że jest kompletną idiotką, stwierdziła z odrobiną żalu.

Widocznie Carter postanowił, że nie należy jej dalej zawstydzać, a jednocześnie nudzić pozostałych, bo zwrócił się do Maitlanda:

- Co myślisz o najbliższych zmianach na rynku?

Gdy Sara wymawiała słowo „rynek”, miała na myśli wprowa­dzenie nowych produktów w centrach projektowania w Dallas i No­wym Jorku, co odbywało się dwa razy do roku.

- Na rynku Dallas królowały w tym roku kolory różowy i złoty - odpowiedziała z udawanym zachwytem, doskonale wiedząc, że Carter miał na myśli rynek giełdowy. - A na rynku w Nowym Jorku widziałam naprawdę boską tkaninę z nowym wzorem zainspirowa­nym barwami dżungli.

- Będziesz miała okazję mówić o tym później - powiedział Carter. Z mieszaniną ulgi, rozbawienia i upokorzenia Sloan zrozumiała kryjące się za tymi słowami polecenie, aby zamilkła. Trochę się martwiła, że zapewne przesadziła w roli, którą sobie narzuciła. Jed­nak gdy spojrzała na Paula i zobaczyła jego szeroki uśmiech, zrozu­miała, że zachowywała się nawet lepiej, niż oczekiwał.

Zadowolona, że nie musi tym się przejmować, skupiła uwagę na kolacji składającej się z ośmiu dań, jednocześnie słuchając ożywio­nej dyskusji ojca z Noahem Maitlandem o ekonomii światowej. Pa­nowie zasadniczo różnili się w wielu punktach, ale obaj wykazywa­li tak dogłębną znajomość tych zagadnień, że zafascynowało to Sloan i wzbudziło jej podziw.

Poza składkami na fundusz emerytalny w wydziale policji Sloan wpłacała także stały procent ze swej pensji na prywatne konto eme­rytalne, nalegając, aby matka robiła to samo. Podczas deseru do te­go stopnia była pod wrażeniem logicznego rozumowania Noaha Maitlanda, że postanowiła zmienić swoją strategię inwestowania. Tymczasem Edith Reynolds sięgnęła po laskę i wstała, zanim zabra­no ostatni talerzyk deserowy ze stołu przykrytego lnianym obrusem.

- Dla mnie czas na odpoczynek - ogłosiła.

Paul i Noah wstali, by jej pomóc, ale gestem ich z tego zwolniła.

- Nie muszę być traktowana jak inwalidka - oznajmiła szorstko. - Jestem zdrowa jak wy.

Wbrew temu oświadczeniu, oparła się ciężko na lasce i z naj­wyższym trudem dźwignęła się na nogi. Sloan uświadomiła sobie, że to raczej siła woli niż sprawność mięśni pozwoliły starszej pani pokonać przestrzeń olbrzymiego pokoju.

W drzwiach zatrzymała się i przyjrzała grupie siedzącej wokół barokowego stołu pod imponującym żyrandolem. Sloan oczekiwała, że białowłosa matrona będzie życzyć dobrej nocy. Ona tymczasem warknęła:

- Nie zapomnijcie pogasić świateł.

Sloan szybko spuściła oczy, by ukryć rozbawienie. Odejście Edith okazało się sygnałem do natychmiastowego ukończenia posiłku.

- Przepraszam bardzo, ale muszę was pożegnać, bo mam coś do zrobienia - powiedział Carter, wstając.

- Sądzę, że pospaceruję trochę - oświadczył Paul, odsuwając ciężkie krzesło Sloan. - Ty też, Sloan?

- Z rozkoszą - odpowiedziała, rozpaczliwie chcąc się wydostać z jadalni.

Nie można było nie zaprosić pozostałej pary, ale Sloan ode­tchnęła z ulgą, gdy odmówili.

W ogrodzie nie odzywali się do siebie, póki nie znaleźli się koło pola golfowego, gdzie już nie mogli być słyszani z domu. Wtedy Sloan spojrzała na Paula z nieukrywaną wesołością.

- Nie chcę mi się wierzyć, że jestem spokrewniona z tymi ludź­mi - zwierzyła się.

- Ja też nie wierzę - przyznał, chichocząc.

- Moja prababka musi w prostej linii pochodzić od Czyngis - chana - dodała.

- Ze względu na pozory powinienem trzymać cię za rękę albo objąć ramieniem, gdyby ktoś nas obserwował. Co wolisz?

- I jedno, i drugie mi odpowiada - powiedziała Sloan tak skupio­na na swoich wrażeniach, że prawie nie zauważyła, iż wziął ją za rękę.

- A moja siostra! Jest całkiem pozbawiona życia. Nic dziwnego, że ludzie uważają ją za zimną i dumną.

- Sądzisz, że rzeczywiście jest taka?

- Jeszcze nie wiem.

- A co myślisz o ojcu?

- To pierwsze wrażenie, jeszcze niepełne. Sądzę jednak, że rozu­miem, co w nim widziała moja matka. Miała wtedy zaledwie osiem­naście lat... a on ma tyle uroku i jest taki przystojny! Wyobrażam sobie, jak ją to olśniło.

- A co myślisz o Maitlandzie?

Pytanie zaskoczyło Sloan, bo przecież Noah nie był członkiem rodziny ani Paul nie interesował się nim zawodowo.

- Przystojny - odrzekła po chwili.

- Niewątpliwie mu się podobałaś. Początkowo nie mógł ode­rwać od ciebie oczu.

- Masz na myśli, zanim odkrył, że jestem kompletną idiotką - odpowiedziała z żalem.

Paul spontanicznie wypuścił jej dłoń ze swojej ręki i, objąwszy ramieniem, lekko pocałował.

- Byłaś doskonała.

Zaskoczona szczerością jego tonu, Sloan spojrzała na oświetlony księżycem profil Paula.

- Dziękuję - powiedziała, po raz pierwszy czując, że jest jego partnerką.

- Mam nadzieję, że nie zostawiłaś swojej oznaki i broni w miej­scu, gdzie ktoś mógłby je znaleźć?

- Nie, są dobrze schowane w moim pokoju.

- Chyba możemy powiedzieć, że mamy za sobą ten wieczór. Do­myślam się, że nie możesz doczekać się powrotu do twojej lektury.

Wracali z powrotem do domu, a ponieważ Paul był w dobrym nastroju, postanowiła nacisnąć go, by dowiedzieć się czegoś więcej o ich zadaniu.

- Bardzo bym chciała zorientować się, czego właściwie tutaj szu­kasz - zaczęła.

- Gdybym znał dokładną odpowiedź, mógłbym wydobyć od sę­dziego pozwolenie na przeszukanie domu, a wtedy nie byłabyś po­trzebna, aby mnie tu wprowadzić.

Po chwili, lżejszym tonem, dodał:

- Bez względu na to, jak się potoczą wypadki, czas spędzony tu nie jest stracony. Dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy w czasie kolacji, gdy Maitland rozmawiał z twoim ojcem o świato­wej ekonomii.

- Jakich na przykład? Roześmiał się z jej natarczywości.

- Na przykład tego, że powinienem zmienić strategię swojego inwestowania na rynku giełdowym. Czy nie wydaje ci się interesu­jące, że ich opinie tak zasadniczo się różnią? Twój ojciec kontrolu­je bank z filiami na całym świecie, a Maitland ma na całym świecie inwestycje. Mają wspólne interesy i globalną orientację. Spodzie­wałem się, że będą mieli zbliżone poglądy.

- Też tak myślałam - przytaknęła Sloan. - Zdawało mi się, że ich zasadnicze opinie o przyszłym przebiegu wydarzeń na rynku nie po­winny się różnić. Zauważyłam, że wiele inwestują na wybrzeżu.

- Także to zauważyłem - spojrzał na nią z ukosa.

Nie pożegnał się z nią w holu, ale dotrzymując jej kroku, wszedł za nią do jej pokoju i zamknął drzwi.

- Co robisz? - spytała Sloan, idąc przez pokój i zdejmując kol­czyki.

- Całuję cię na dobranoc - zażartował.

Gdy wyszedł, Sloan postanowiła napisać list do Sary, dopóki wrażenia wieczoru pozostały jeszcze świeże. Telewizor był ukryty w antycznej szafce naprzeciw łóżka. Włączyła CNN i zabrała się do pisania listu.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Sloan najbardziej lubiła wybiec na plażę zaraz po wschodzie słoń­ca, ale obudziła się dopiero przed siódmą. Szybko wyskoczyła z łóż­ka, związała włosy w koński ogon, włożyła szorty i jedyną koszulkę bawełnianą, której Sara nie wyrzuciła, rozpakowując jej walizkę.

Gdy cicho mijała hol, a potem zeszła w dół schodami, dom wyda­wał jej się niezamieszkany, ale na zewnątrz dwaj mężczyźni już przycinali żywopłot z jednej strony posiadłości. Biegnąc przez traw­nik, pomachała im ręką. Słone powietrze i bliskość oceanu polep­szyły jej samopoczucie.

Gdy biegła brzegiem morza, leniwe fale oblewały piasek u jej stóp, a głośne krzyki krążących rybitw podniecały, a jednocześnie koiły jak muzyka.

Nad nią rozpościerało się krystalicznie błękitne niebo, po któ­rym płynęły białe chmurki, popychane orzeźwiającym powiewem bryzy. Na lewo od niej ocean sięgał do linii horyzontu, wspaniały, piękny i nieujarzmiony. Na prawo horyzont zasłaniały rzędy rezy­dencji, a kilka z nich było nawet większych niż willa ojca. W każdej z nich panował jakiś ruch. Ogrodnicy zajmowali się klombami kwiatów, służący sprzątali wewnętrzne dziedzińce i porządkowali baseny kąpielowe; specjalne urządzenia nawadniały trawniki, któ­re mieniły się jak mokre szmaragdy w porannym słońcu.

Z oczyma zwróconymi na ocean przebiegła trzy mile wzdłuż brzegu i postanowiła zawrócić. Biegła jeszcze przez chwilę, zanim zobaczyła małą flagę na polu golfowym ojca. Uznała, że mieszkań­cy Palm Beach śpią dłużej niż ich sąsiedzi z Bell Harbor, gdyż prze­była połowę trasy po prawie pustej plaży; teraz jednak ukazało się wielu biegających. Byli jednak nietowarzyscy, unikali kontaktu, nawet wzrokowego, podczas gdy w Bell Harbor nikt nie mijał się bez pozdrowienia, choćby skinienia głowy czy uśmiechu.

Zastanawiała się nad tym, gdy uwagę jej zwrócił stary ogrodnik w koszuli z długimi rękawami, pracujący przy klombie kwiatowym tuż przy granicy trawnika Reynoldsów. Właśnie wstał i złapawszy się za ramię zgiął się wpół. Sloan natychmiast do niego podbiegła, rozglądając się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej pomóc w ra­zie potrzeby, ale wyglądało na to, że ogrodnik pracował tu sam.

- Proszę się nie wysilać - powiedziała serdecznie. - Pomogę pa­nu. Proszę się na mnie oprzeć. - Objęła go w pasie, zastanawiając się, czy będzie mógł dojść do żelaznej ławki, stojącej przy pobli­skim drzewie. - Co panu dolega?

- Ramię - jęknął, blednąc z bólu.

- Czy odczuwa pan bóle w klatce piersiowej?

- Nie. Ale operowano... mi... bark.

Z ogromną ulgą, że to nie jest atak serca, Sloan podprowadziła go do drzewa i pomogła usiąść na białej żelaznej ławce.

- Proszę głęboko zaczerpnąć powietrze i wolno je wypuścić - poradziła mu. - Czy ma pan jakiś lek przeciwbólowy?

Zgodnie z jej wskazówkami, głęboko wciągał powietrze, powta­rzając to kilkakrotnie.

- Za chwilę... mi przejdzie.

- Proszę się nie spieszyć. Mam dużo czasu.

Po kilku dalszych głębokich oddechach ogrodnik uniósł głowę, spoglądając na dziewczynę. Sloan zauważyła, że jego bladość ustę­puje. Był trochę młodszy, niż myślała - zapewne nie miał jeszcze siedemdziesięciu lat - ale wyglądał na cierpiącego.

- Wstając, zapomniałem i oparłem się na lewym ramieniu - wy­jaśnił. - Miałem wrażenie, że ramię mi odpadnie.

- Jak dawno przeszedł pan zabieg?

- W zeszłym tygodniu.

- Czy chory bark nie powinien być unieruchomiony? Skinął głową.

- Tak, ale z takim urządzeniem nie mógłbym używać ramienia.

- Zapewne ktoś mógłby przejąć pańskie obowiązki, póki nie wróci pan do zdrowia, a pan tymczasem wykonywałby jakąś lżejszą pracę.

Spojrzał na nią, jak gdyby nie pomyślał o takiej możliwości, ale pomysł ogromnie mu się spodobał.

- Jaką pracę, według pani, mógłbym tu wykonywać?

- Wygląda na to, że pracuje pan w jednej z największych posia­dłości w Palm Beach. Na pewno się znajdzie robota, która nie bę­dzie za ciężka. Powinien pan porozmawiać z właścicielem, ktokol­wiek nim jest, i wyjaśnić sytuację.

- On wie o moim ramieniu. Uważa jednak, że powinienem prze­stać pracować, dopóki ramię nie będzie zdrowe.

- Nie przydzielił panu innej pracy? - spytała gniewnie, zżyma­jąc się na obojętność bogaczy wobec ludzi, którym mniej się po­szczęściło w życiu.

Delikatnie poklepał jej rękę.

- Poczuję się lepiej, gdy pani usiądzie koło mnie i chwilę ze mną porozmawia. Rozmowa z tak miłą i śliczną osóbką jak pani bę­dzie lepsza niż jakiś tam środek przeciwbólowy.

- Czy nie będzie miał pan przykrości, siedząc ze mną?

- Sam nie wiem, ale jest to tak urocza perspektywa, że zaryzy­kuję - uśmiechnął się do swoich myśli.

Sloan uderzyło nagle kilka rzeczy: ręce miał gładkie, mowę cha­rakterystyczną dla wykształconego człowieka i najwyraźniej ją podrywał.

Zakłopotana chciała wstać, zamierzając odejść.

- Nie jest pan ogrodnikiem - stwierdziła. - Pomyliłam się, prze­praszam.

On mocniej przytrzymał jej rękę, nie chcąc dopuścić, aby wstała.

- Niech pani nie ucieka i nie czuje się zawstydzona. Bardzo wzruszyła mnie pani troska i jestem wdzięczny za pomoc. Niewielu tutejszych młodych ludzi zatrzymałoby się, by zająć się starym ogrodnikiem, który ma atak bólu.

- Pan nie jest starym ogrodnikiem - powiedziała, ubawiona je­go zuchwalstwem.

- Jestem nowym ogrodnikiem. Potrzebne mi było przejściowe hobby na czas rekonwalescencji. Operacja była spowodowana sta­rą kontuzją, która zaczęła uniemożliwiać mi grę w golfa. - W jego zwierzeniach wyczuła szczerą nutę. - Przy rzutach w lewo dokuczał mi ból w ramieniu i właściwie wszystkie krótkie rzuty były bezna­dziejne.

- To... tragiczne - współczuła Sloan, ukrywając śmiech.

- Właśnie. A ten dom należy do mojego syna, który do tego stopnia nie ma serca, że nie tylko grał wczoraj w golfa beze mnie, ale jeszcze znakomicie mu poszło.

- To potwór - żartowała Sloan. - Zasługuje na śmierć!

- Lubię kobiety z poczuciem humoru - zachichotał - a pani go nie brak. Jestem zaintrygowany. Kim właściwie pani jest?

Dom ojca Sloan znajdował się w niewielkiej odległości od tej rezydencji i wszystko wskazywało, że właściciele muszą się znać. Nie chciała wprawdzie wyjawiać, że jest córką Cartera Reynoldsa, ale nie mogła ukryć przed tym starym panem, w którą stronę skie­ruje się, idąc do domu.

- Nazywam się Sloan - wykręciła się zręcznie.

- To pani imię?

- Tak. A jak pan się nazywa? - spytała szybko, zanim zdążył spy­tać o jej nazwisko.

- Douglas. Nie widziałem tu pani przedtem.

- Mieszkam w Bell Harbor. Przyjechałam do ludzi mieszkają­cych przy plaży, ale tylko na kilka dni.

- Doprawdy? Jakich ludzi? Znam większość rodzin na tym wy­brzeżu.

- Do rodziny Cartera Reynoldsa. - Sloan poczuła, że znalazła się w potrzasku.

- Wielkie nieba! Znam Reynoldsów od bardzo dawna. Musi pa­ni być przyjaciółką Paris?

Sloan przytaknęła, spoglądając na zegarek.

- Powinnam wracać.

Wyglądał na tak zawiedzionego, że poczuła się winna.

- Czy nie może pani ofiarować jeszcze paru minut, by rozjaśnić dzień samotnego starego człowieka? Doktor nie pozwolił mi prowa­dzić samochodu, a mój syn albo pracuje, albo jest nieobecny. Za­pewniam panią, że wcale nie jestem groźny.

Sloan łatwo ulegała prośbom starszych ludzi, a ci zamożni, jak teraz zdała sobie sprawę, także mogli przykro odczuwać samotność.

- Sądzę, że mam jeszcze wolną chwilę przed grą w tenisa. O czym chciałby pan porozmawiać?

- O wspólnych znajomych - natychmiast zaproponował. - Tro­chę sobie poplotkujemy, rwąc ich reputację na strzępy! To zawsze jest zabawne.

Sloan parsknęła śmiechem, słysząc jego ton i propozycję.

- Nic z tego. W Palm Beach znam tylko rodzinę Reynoldsów.

- Plotkowanie o nich nie byłoby śmieszne - żartował. - Są okropnie nudni i przyzwoici. Zamiast o nich, pomówmy o pani.

- Ja także jestem nudna - zapewniała go, ale on nie dał się od­wieść od wybranego tematu.

- Nie nosi pani obrączki, to znaczy, że nie jest pani zamężna, a to sugeruje, że obecnie inaczej ułożyła pani sobie życie. Czy ma pani jakiś zawód?

- Jestem projektantką wnętrz - odpowiedziała i szybko doda­ła: - ale to nie jest interesujący temat. Pomówmy o czymś, co pana interesuje.

- Jestem bardzo zainteresowany młodymi, pięknymi kobieta­mi, które z jakichś względów nie chcą mówić o sobie - powiedział z przenikliwością, która ją zaniepokoiła po dotychczasowym nie­winnym przekomarzaniu się.

- Nie będę jednak wdzierał się w pani sekrety - zapewnił ją. - Zastanówmy się, musimy wybrać temat, który interesuje i panią, i mnie. Nie sądzę, aby panią pociągały zagadnienia samorządowe, wielkie finanse, polityka światowa - i tego rodzaju sprawy.

Sloan zgodziła się gorliwie.

- Jednak wczoraj w czasie kolacji słyszałam interesującą dysku­sję o przyszłości rynku światowego - dodała.

Spojrzał na nią, nie ukrywając, że to zrobiło na nim wrażenie.

- Piękna kobieta z czułym sercem, poczuciem humoru i bystrym umysłem. Nic dziwnego, że nie jest pani mężatką. Założę się, że wy­strasza pani młodych ludzi w pani wieku.

Uśmiechnął się do niej z wymownym spojrzeniem, aż Sloan za­dała sobie pytanie, czy rzeczywiście nie jest wcale groźny, jak po­wiedział.

- Porozmawiajmy o ekonomii rosyjskiej. Bardzo lubię słuchać, co sam mam do powiedzenia na ten temat. Zawsze mi się udaje za­bawić siebie tym, jaki jestem mądry i przenikliwy.

Sloan zaśmiała się, oczarowana jego humorem. A potem słucha­ła i była pod wrażeniem jego argumentów.

Po jej odejściu Douglas Maitland stanął na skraju trawnika, pa­trząc za oddalającą się dziewczyną. Potem zawrócił w stronę domu i powlókł się do kuchni.

- Dzień dobry - przywitał syna i córkę, nalewając sobie filiżan­kę kawy. - Powinniście popatrzyć dzisiaj na wschód słońca - za­uważył. - Był bardzo piękny.

Jego syn siedząc przy kuchennym stole czytał „The Wall Street Journal”. Córka wyciągała rogaliki z opiekacza. Oboje zdziwili się jego pogodnym tonem.

- Jesteś w wyjątkowo dobrym nastroju - zauważył Noah.

- Miałem niecodzienne przeżycie z samego rana.

- Co takiego robiłeś? - spytała jego sceptycznie nastawiona cór­ka Courtney. - Po pierwsze, nigdzie nie wychodziłeś. Po drugie, nie ma gdzie iść. Palm Beach to beznadziejny grajdoł. Trudno mi uwie­rzyć, że oczekujesz, że zamieszkam tu na dobre, gdy mogłabym mieszkać w Kalifornii w internacie.

- Widocznie jestem masochistą - pogodnie odpowiedział Douglas. - Ale odpowiadając na twoje pierwsze pytanie, muszę przyznać, że miałem tak wspaniały ranek za sprawą fascynującej młodej kobie­ty. Dziewczyna ta zauważyła, że dokucza mi ramię, i ofiarowała po­moc, a potem rozmawialiśmy.

Courtney zmrużyła oczy.

- Młoda? Ile miała lat?

- Sądzę, że poniżej trzydziestu.

- Wspaniale! Ostatnie takie spotkanie z „fascynującą młodą ko­bietą przed trzydziestką” zakończyło się twoim z nią małżeństwem. Zresztą zdarzyło się tak dwukrotnie.

- Nie ironizuj, Courtney. Jedna z tych kobiet jest twoją matką.

- Druga była za młoda, by mieć dzieci - rzuciła.

Douglas nie przejął się jej docinkami i opisywał Sloan synowi.

- Wzięła mnie za ogrodnika - zrozumiała pomyłka, biorąc pod uwagę, że kopałem ziemię. Mieliśmy zachwycającą rozmowę. Ni­gdy nie zgadniesz, kto to był.

- Pozwólcie, że spróbuję zgadnąć - przerwała Courtney. - Czy w czasie waszej rozmowy siedziała na skale, jedząc twaróg z ser­watką?

Żaden z mężczyzn nie zareagował na ten żart.

- Co się okazało? - spytał Noah. - Wiesz, kim jest?

- Prawdopodobnie poznałeś ją, będąc wczoraj na kolacji u Rey­noldsów. Spytałbym ją o to, ale sprawiłoby mi przykrość przyzna­nie się, że mam dorosłego syna. Moja próżność już ucierpiała, gdy wzięła mnie za ogrodnika. Nazywa się Sloan.

Noah wybuchnął śmiechem.

- Chyba żartujesz! O czym, na Boga, mogłeś z nią rozmawiać?

- O wielu sprawach. Omawialiśmy problemy polityki światowej, ekonomii...

- To ty musiałeś mówić - zauważył sarkastycznie syn. - Ona nie mogłaby wydusić z siebie inteligentnego zdania.

- Robiła to znakomicie dziś rano. Wspomniała, że przysłuchiwa­ła się podobnej dyskusji wczoraj wieczór. Kiedy mi ją powtórzyła, zdawało mi się, że słyszę ciebie.

- Dziwi mnie, że potrafiła to powtórzyć, ale wierz mi, że nie zro­zumiała nic z tego.

- Usiłujesz zrobić z niej gadającą papugę! Wierz mi jednak, Noah, że nie tylko jest śliczna, ale także bystra. A do tego dowcipna.

- Czy obaj mówimy rzeczywiście o córce Cartera Reynoldsa? Teraz z kolei Douglas był zaskoczony.

- Jego córka?

- Carter ma dwie córki. Paris jest o rok starsza od Sloan.

- Znam Cartera od lat, a nigdy nie wspominał mi, że ma jeszcze jedną córkę.

- Powiedział mi wczoraj, że we wczesnym dzieciństwie córki zostały rozdzielone mocą ugody rozwodowej; Sloan została z matką. Po ataku serca Carter zdecydował się poznać dorosłą już córkę i zaprosił ją do Palm Beach. Do wczoraj obie gałęzie rodziny nie utrzy­mywały kontaktów.

- Dlaczego?

Odsunąwszy gazetę, Noah wstał.

- Nie mam pojęcia. Carter nie podał więcej informacji, a ja nie uznałem za właściwe zadawać pytań.

- Czuję, że ukrywa jakiś sekret - uśmiechnął się do siebie Douglas, dumny ze swojej spostrzegawczości.

- Nabrałem ją, udając ogrodnika, a ona mi się odpłaciła, ukry­wając, kim jest. Musiała się domyślać, że dowiem się tego. Wet za wet. Jest zadziwiająca! Powiedziałem ci, że jej nie doceniłeś.

- Być może - odparł Noah nieprzekonany, ale zaciekawiony. Courtney skończyła smarować rogalik serem kremowym i idąc do stołu otarła się o Noaha.

- Domyślam się, jak to się skończy - przewidywała. - Mój brat poślubi Paris, ojciec ożeni się z jej siostrą, a ja dostanę się do Sally Jessy Raphael Show, gdzie będę opowiadała o kazirodczych powi­nowactwach. To będzie mocna rzecz.

- Już ci mówiłem, że nie ożenię się z Paris - zastrzegał się Noah.

- Ale nie będziesz też mógł ożenić się ze Sloan, ponieważ twój ojciec zamierza to zrobić. A nie będziesz mógł zrobić tego jako na­stępny, gdyż to byłby stary dowcip i nie mogłabym z nim wystąpić w programie Sally. Już był program „moja przyrodnia siostra była moją macochą”.

- Skończ już z tym!

Courtney zaczekała, aż Noah wyjdzie i nie będzie mógł ich sły­szeć; potem spojrzała na ojca rozkładającego gazetę Noaha.

- Dlaczego pozwalasz mu tak się do mnie odzywać? Douglas nie zareagował na jej próbę wywołania kłótni i spoj­rzał na stronę tytułową gazety.

- On nie jest moim ojcem - ciągnęła Courtney. - Jest tylko mo­im bratem. Dlaczego pozwalasz mu tak mnie traktować?

- Gdyż jestem za stary, aby sprawić ci lanie, a on też tego od­mawia.

- Prawdopodobnie sprawiłoby mu to zadowolenie. On lubi przemoc.

- Na jakiej podstawie to mówisz? - spytał cicho Douglas.

- Wiesz dlaczego - odkrzyknęła. - Tylko udajesz, że się nie do­myślasz, gdyż jest ci tak wygodniej. Straciłeś większość naszych pieniędzy, a on teraz tyle zarabia, że możemy żyć na wysokiej sto­pie. Czy będziesz udawał, że nie wiedziałeś o niczym, gdy go zła­pią? Czy będziesz chodził na widzenia w wyznaczone dni?

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Na korcie tenisowym ojciec i siostra Sloan nie tylko dobrze wy­glądali z zimową opalenizną, ale jeszcze prezentowali wdzięk i siłę dwojga doskonale dobranych pierwszorzędnych zawodników. Sloan nie mogła się oprzeć podziwowi na początku pierwszego gema w za­czynającym się secie.

Na koniec tego gema Sloan spostrzegła coś jeszcze: jej ojciec grał w tenisa, jakby kort był polem bitwy, a on postanowił nie oka­zywać litości wrogowi, choć było oczywiste, że Sloan i Paul bezna­dziejnie ustępowali mu umiejętnościami. Co więcej, nie okazywał leż wyrozumiałości dla swojej partnerki. Gdy tylko Paris zrobiła błąd, a tak nazywał każde jej uchybienie, nawet niewielkie, udzie­lał jej pouczeń albo ostro ją krytykował.

Sprawiało to taką przykrość Sloan, że cieszyła się, kiedy pozo­stał już tylko jeden gem. Tymczasem stanęła koło Paula po ich stro­nie siatki, udając, że nie słyszy ojca upominającego Paris, że znowu straciła punkt.

- Cały czas stałaś za blisko siatki! To tylko przypadek, że Paul nie odebrał twojej ostatniej piłki. Przegrywający liczą na szczęście. Wygrywający na sprawność. Doskonale o tym wiesz!

- Tak - odpowiedziała Paris, jak zwykle opanowana i uprzejma, ale Sloan wiedziała, że to sprawiło jej dużą przykrość, i zastana­wiała się, czy ojciec zawsze się tak zachowywał.

- Trudno pojąć - powiedziała Paulowi - dlaczego mu nie odpo­wie, że stara się, jak może najlepiej.

- Wcale się nie stara, by być najlepsza - odparł Paul. - Usiłuje grać na tyle dobrze, aby Carter nie miał do niej pretensji, ale nie tak dobrze, abyśmy czuli, że jesteśmy poniżej poziomu.

Krew odbiegła z serca Sloan. Miała podobne wrażenie, ale gdy Paul to powiedział, stało się to faktem i teraz nie mogła zignoro­wać gniewnego współczucia dla siostry.

Gdy tylko skończył się mecz, zachowanie Cartera uległo zasad­niczej zmianie. Z pełnym serdeczności wdziękiem, z jakim ich witał poprzedniego dnia, podszedł do siatki, uśmiechając się do niej z uznaniem.

- Masz wrodzony talent, Sloan - powiedział jej - gdybyś potre­nowała, stałabyś się dobrą tenisistką. Podczas twego tu pobytu dam ci kilka lekcji. Dlaczego nie zacząć od razu?

Ta zapowiedź wywołała nerwowy śmiech Sloan.

- To bardzo miła propozycja, ale chyba na razie zrezygnuję.

- Dlaczego?

- Gra w tenisa nie sprawia mi szczególnej przyjemności.

- To dlatego że nie grasz jeszcze tak dobrze, jak mogłabyś.

- Zapewne masz rację, ale teraz nie będę próbowała.

- W porządku. Masz niezłą kondycję. Dobrze biegasz. Jaki jesz­cze sport uprawiasz?

- Żadnego.

- A co z kursem samoobrony, który skończyłaś? Musieli cię tro­chę zaznajomić z tae kwon czy dżiu-dżitsu?

- Trochę - odpowiedziała wymijająco.

- Świetnie, przez parę łat zajmowałem się walkami wschodu. Spróbujmy, może pokażesz mi, czego się nauczyłaś?

Carter, zbudowany atletycznie, był w świetnej formie i wyglą­dało na to, że w żadnym razie nie popuści swej przeciwniczce. Wie­działa dobrze, że on nie lubi przegrywać, a ponieważ znalazła się tutaj, by wkraść się w jego łaski, nie wydawało się słuszne upoko­rzyć go.

- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł.

- Będę atakował łagodnie - nalegał. Ignorując jej sprzeciw, po­łożył rakietę tenisową na trawie i odszedł parę kroków.

- Chodź!

Sloan spojrzała rozpaczliwie na Paula i zobaczyła, że w ich stro­nę idzie trawnikiem Noah Maitland z dużą brunatną kopertą, Carter zobaczył go także i pomachał mu ręką.

- Nie wiedziałem, Noah, że przyjdziesz dziś rano.

- Przyniosłem dokumenty, które powinieneś podpisać, Edith także - wyjaśnił gość.

- Za parę minut będę wolny. Sloan niedawno skończyła kurs sa­moobrony i chce mi pokazać, czego się nauczyła.

- Nie spiesz się - powiedział Noah.

Z wielkimi oporami Sloan położyła swoją rakietę obok rakiety ojca. Paris sprawiała wrażenie niezadowolonej, ale się nie odzy­wała. Paul także wyglądał na niespokojnego, lecz Sloan nie była pewna, czy martwił się, że ona przegra, czy może obawiał się, że pokona gospodarza. Noah Maitland ze sceptyczną miną skrzyżował ręce na piersi, co zdenerwowało Sloan bardziej niż zamierzo­na walka.

- Nie chciałabym opóźniać waszej konferencji - powiedziała Noahowi, ufając, że w ostatniej chwili walka zostanie odroczona. - Jestem pewna, że te papiery są ważniejsze niż nasze próby.

- Nie dla mnie - odrzekł Noah i skinął głową, zachęcając Cartera.

- Zaczynajcie!

Sloan pomyślała, że zachowuje się trochę dziwnie, ale nie mia­ła innego wyjścia niż podporządkować się życzeniom ojca. Pamięta­ła jednak, że jakkolwiek się wszystko potoczy, nie może powalić go na łopatki.

- Gotowa? - spytał Carter, składając zwyczajowy ukłon. Sloan przytaknęła, kłaniając się podobnie.

Natarł tak nagle, że Sloan nie zdążyła zareagować i Carter zdo­był punkt z zawstydzającą łatwością.

- Nie okazałaś czujności - odezwał się takim samym wściekłym tonem, jakim strofował Paris w czasie meczu tenisowego. Nie zosta­wiwszy jej czasu, by przyjęła postawę, znowu zaatakował, aż straci­ła równowagę.

- Sloan, nie koncentrujesz się.

Wtedy Sloan zdecydowała, że byłoby bardzo dobrze położyć go na obie łopatki. Właśnie zrobił ruch do przodu, myśląc, że to daje mu szansę. Sloan odwróciła się, odpowiedziała blokiem i zadając potężny cios rozłożyła go na trawie.

- Zdaje się, że tym razem byłam bardziej skoncentrowana - od­powiedziała ze słodkim uśmiechem.

Teraz był ostrożniejszy, podnosząc się z trawy okrążył ją, szuka­jąc celu ataku. Sloan musiała przyznać, że ojciec jest bardzo do­bry, ale także przesadnie pewny siebie. Ponownie zrobił krok do przodu, ona odpowiedziała blokiem na brzuszny splot nerwowy, aż stracił oddech.

- Tym razem byłam jeszcze bardziej uważna - przyznała. Sloan miała już do czynienia z agresywnymi przeciwnikami i gdy teraz zaliczyła następny punkt, zdała sobie sprawę, że ojciec należy do takich. Schylił się, twarz mu poczerwieniała gniewem, a jego ruchy straciły cały wdzięk i styl. Zaczekał na dogodną sytu­ację, próbował kopnąć ją, ale zaliczyła następny punkt i wtedy zde­cydowała, że nadszedł czas na zakończenie tego „popisu”, zanim będzie musiała zranić go albo jemu pozwolić się zranić.

Z rękoma opuszczonymi wzdłuż bioder, Sloan odsunęła się od ojca.

- Wystarczy mi - zaśmiała się, chcąc rozładować napięcie. - Dla mnie grasz za ostro.

- Jeszcze nie skończyliśmy - powiedział, strząsając trawę ze swoich szortów.

- Raczej tak. Jestem wykończona.

Tymczasem Noah Maitland nieoczekiwanie jej pomógł.

- Carter, to niegrzecznie atakować gości w drugim dniu ich po­bytu.

- Słusznie - zażartowała Sloan. - Powinno się odłożyć to do trze­ciego dnia.

Odwróciła się, by wziąć leżącą u stóp Noaha Maitlanda rakietę, ale ubiegł ją.

- Mój ojciec przesyła ci pozdrowienia - powiedział, podając jej rakietę, z tym swoim pociągającym bladym, leniwym uśmiechem, co tak podziałało na spokój Sloan, że z trudem skoncentrowała się na jego słowach.

- Słucham?

- Ojciec powiedział mi, że prowadziliście bardzo interesującą dyskusję. Jest pod twoim urokiem.

- Nie miałam pojęcia, że to twój ojciec - wykrztusiła przerażo­na Sloan.

- Domyśliłem się tego. - Noah poszukał wzrokiem Cartera, a Sloan skorzystała z okazji, aby umknąć.

- Carter - powiedział - jeśli wieczorem idziesz do klubu na po­kera, chciałbym zaprosić Sloan, Paula i Paris na kolację.

Sloan już zmierzała do domu z Paulem, ale usłyszała odpowiedź ojca.

- Wspaniały pomysł! Sloan! - zawołał. - Czy tobie i Paulowi od­powiada taki plan?

Nie był to „wspaniały pomysł” i „nie odpowiadał” im. Sloan od­wróciła się, ale nie cofnęła, gdyż coś nakazywało jej, by trzymać się jak najdalej od Noaha Maitlanda.

- Brzmi zachęcająco! - krzyknęła. Do Paula zaś powiedziała:

- Dobrze byłoby uwolnić się od tego zaproszenia.

- Bardzo bym chciał dowiedzieć się czegoś o tych papierach, które Maitland przyniósł do podpisania - przyznał się Paul, patrząc na nią z ukosa.

- Czy Noah Maitland jest także naszym podejrzanym?

- Wszyscy są podejrzani poza tobą i mną. Choć właściwie nie jestem całkowicie przekonany co do ciebie - zażartował. I już po­ważniej powiedział: - Ciekawi mnie, jakie dokumenty wymagają podpisu Edith. Gdybyśmy wiedzieli, mogłoby to nas zaprowadzić w kierunku, którego nie braliśmy pod uwagę.

Sloan czuła, że nie mówi jej całej prawdy, ale wiedziała, że dal­sze pytania nie mają sensu.

- Jak to się stało, że spotkałaś ojca Maitlanda?

- Dziś wcześnie rano, wracając po bieganiu, zobaczyłam kopią­cego ziemię mężczyznę, a gdy się wyprostował, wyraźnie było wi­dać, że coś go boli. Zatrzymałam się, by mu pomóc, a potem rozma­wiałam chwilę. Początkowo myślałam, że jest ogrodnikiem.

- Chyba nic mu nie zdradziłaś?

- Nie powiedziałam nic, co mogłoby nam zaszkodzić, i nic wię­cej, niż było konieczne. Podałam mu moje imię i nie mogłam unik­nąć powiedzenia, gdzie mieszkam. Czy mogą wyniknąć z tego ja­kieś kłopoty?

Przez chwilę myślał, ale zaraz ją zapewnił:

- Nie sądzę. - Nie wiadomo dlaczego uśmiechnął się. - Nie tylko ojca Maitlanda oczarowałaś dzisiaj. Myślę, że zrobiłaś wrażenie także na synu. Wygląda na to, że jest zaciekawiony.

- Niby mną? Na pewno nie!

- Widziałem, jak na ciebie patrzył. Ty także zauważyłaś jego wzrok i to cię peszyło.

Sloan rozśmieszyła ta paradoksalna obserwacja.

- Tacy mężczyźni jak Noah Maitland wyzwalają wokół siebie ty­le elektryzującego erotyzmu, że można by oświetlić połowę Nowe­go Jorku. Mają wielką siłę i wykorzystują ją wobec wszystkich, któ­rzy znajdują się w pobliżu. Tak się zdarzyło, że to ja byłam w pobliżu. Trochę mnie to przeraziło i poczułam się odrobinę pode­nerwowana.

- A więc tak to było? Ilu mężczyzn w typie Noaha Maitlanda znałaś?

- Zrozumienie takiego „typu” mężczyzny jest u mnie dziedziczne - powiedziała twardo - a zatem mam na nich genetyczną odporność.

- Co masz na myśli?

- Moją matkę. Z tego, co mówiła mi matka i co sama mogłam za­obserwować, mój ojciec był dokładnie taki jak Noah Maitland. Czy wiesz, że Paris jest zakochana w Maitlandzie? Są prawie zaręczeni.

Zbliżali się do schodów patio. Paul zniżył głos.

- Paris nie jest w nim zakochana. Ojciec popycha ją do tego małżeństwa, ale ona tego nie chce. Niestety - dodał z namysłem - (o niekoniecznie znaczy, że nie podda się naciskowi. Jest pod wpły­wem obu mężczyzn, którzy nad nią panują i ją onieśmielają.

- Skąd to wszystko wiesz?

- Wyznała mi dzisiaj przy śniadaniu, że go nie kocha. Resztę so­bie dopowiedziałem.

- Sama ci to wyznała? - zainteresowała się przejęta Sloan. Trudno wyobrazić sobie, że tak mogła się przed kimś otworzyć. I dlaczego wybrała ciebie?

- Gdyż jej nie przytłaczam. Z drugiej strony jestem mężczyzną, a to ją onieśmiela. Gdy więc zadałem jej delikatne pytanie, poczu­ła się zmuszona do odpowiedzi.

- To bardzo smutne - cicho powiedziała Sloan, gdy zatrzymali się przy wejściu do patio. - Nie spodziewałam się, że ją polubię, nie chcę jej polubić.

- Ależ polubisz ją - zachichotał - a właściwie już ją lubisz. A po­za tym dopóki tu będziesz, zechcesz chronić ją przed obydwoma mężczyznami.

W tej chwili poczuła, że pewność siebie Paula Richardsona dzia­ła jej na nerwy.

- Co sprawia, że jesteś tak pewny siebie? Dlaczego sądzisz, że spełnię twoje przewidywania?

Jej gniew nie zbił go z tropu.

- Nie będziesz w stanie powstrzymać się - powiedział nieubłaga­nie, choć uprzejmie - gdyż odczuwasz przymus pomocy wszystkim, którzy jej potrzebują.

- Nie jesteś psychiatrą.

- To prawda - odparł z uśmiechem, wyciągając rękę, by otwo­rzyć przed nią drzwi - ale rozpoznaję litościwe serca, a twoje jest tak miękkie jak beza świeżo wyjęta z pieca.

- To brzmi obrzydliwie.

- Ależ to był komplement. Szaleję za bezami. Nie możesz jed­nak pozwolić, aby miękkie serce miało wpływ na twoją opinię albo na obowiązki.

Tymczasem zatrzymał ich Gary Dishler, Sloan nie mogła więc odpowiedzieć na te jego kpinki.

- To był bardzo zabawny poranek - skłamała. - Idę na górę wziąć prysznic...

- Proszę mi wybaczyć, panno Reynolds - powiedział Dishler. - Pani Reynolds czeka na panią w oranżerii.

- Ach... - Sloan spojrzała na splamione trawą szorty i brudne ręce - najpierw muszę wziąć prysznic i przebrać się.

- Pani Reynolds powiedziała, że chce panią widzieć natych­miast - poinformował ją asystent Cartera.

Wezwanie brzmiało groźnie. Paul także to zauważył.

- Pójdę z tobą - zaproponował.

Gary potrząsnął głową i twardo przekazał:

- Pani Reynolds powiedziała, że ma pani przyjść sama.

Z oranżerii widać było trawnik na tyle domu. Na widok kwaśnej miny Edith Reynolds Sloan doszła do wniosku, że starsza pani wi­działa krótką próbę sił w samoobronie i jej nie akceptowała.

- Jakimż to przedstawieniem uraczyliście nas dziś rano? - spy­tała i zamilkła, rzucając potępiające spojrzenie na potargane wło­sy i poplamione szorty Sloan. - Dobrze wychowane młode kobiety nie tarzają się po trawie i nie paradują w poplamionym ubraniu.

Sloan obruszyła się na to niesprawiedliwe oskarżenie.

- Nie chciałam uczestniczyć w tym przedstawieniu. Zrobiłam naprawdę wszystko, aby do niego nie dopuścić, ale Carter zmusił mnie, bym wzięła w nim udział. Poza tym oczywiście przebrałabym się, ale pan Dishler nalegał, abym natychmiast tu przyszła.

Na twarzy pani Reynolds pojawił się chłodny cień.

- Czy skończyłaś? Sloan skłoniła głowę.

- Nie panujesz nad nerwami.

- Spędziłam bardzo spokojny ranek.

- Obserwowałam to. W ostatnich paru godzinach próbowałaś ra­tować Douglasa Maitlanda, domyślam się, że przed Noahem. Wró­ciłaś na tenisa, ale nie grałaś dobrze - a zakończyłaś ranek, powa­lając ojca na ziemię i to nie raz, lecz dwukrotnie. Jeśli zostanie ci trochę energii po obiedzie, poświęć ją na trening bekhendu.

- Co takiego?

- Twoja gra w tenisa wymaga wiele treningu.

- Nie należę do klasy próżnujących bogaczy, pani Reynolds. Za­rabiam na życie i mój czas jest bardzo cenny. Chcę spędzać go tak, jak lubię, a tenis nie należy do moich ulubionych rozrywek.

- W młodości zdobywałam nagrody. Reynoldsowie zawsze wy­różniali się w tenisie, zdobywali mistrzowskie tytuły w najelegant­szych klubach w kraju. Twoja gra przynosi wstyd rodzinie, ale są­dzę, że jeśli się przyłożysz, możesz nam dorównać.

- Nie mam ani ochoty, ani zamiaru, by zająć się czymś takim - poinformowała ją pogardliwie Sloan. - Nie należę do rodziny Rey­noldsów.

- Głupia dziewczyno! Nie jesteś do nas podobna fizycznie, ale pod skórą masz więcej z Reynoldsów niż Paris. Skąd niby wzięłaś tę buntowniczość, którą teraz demonstrujesz? Skąd się wziął ten sprzeciw wobec prób Cartera pokonania cię na korcie? Spójrz na siebie. Nieugięta, pewna siebie, choć brudna i okropnie ubrana, ale przekonana, że masz królewskie prawo patrzeć na mnie z góry w moim domu, gdyż uważasz, iż ty masz rację, a ja się mylę. Jeśli to nie jest poczucie wyższości Reynoldsów, to nie wiem, jak to nazwać.

- Jeśli to ma mi pochlebić, to muszę powiedzieć, że tak nie jest.

- Ha! - powiedziała Edith, uderzając poręcz fotela z radosnym zadowoleniem. - Mowa prawdziwego Reynoldsa. Uważasz, że je­steś lepsza od nas, choć moglibyśmy z miejsca kupić i sprzedać mia­sto, w którym mieszkasz. Jaka szkoda, że matka Cartera nie żyje i nie może tego zobaczyć. Gdy wyjechała na Florydę, zamierzała sprowadzić do San Francisco to z dzieci, które jest bardziej podob­ne do Reynoldsów. Mimo tych chytrych planów wybrała niewłaści­wą dziewczynkę.

- Co na pewno było szczęśliwe dla mnie - wtrąciła Sloan.

- Dość żartów. Sądzę, że nieźle się rozumiemy i szybko dojdzie­my do pełnego zrozumienia. Usiądź, proszę!

Na poły rozbawiona, na poły oburzona użyciem przez prababkę słowa „żarty”, Sloan zagłębiła się w najbliżej stojącym fotelu wikli­nowym.

- Zamierzam skończyć z tym cackaniem się - oznajmiła starsza pani, co spowodowało nową falę rozbawienia Sloan. - Nalegałam na zaproszenie cię tutaj, a miałam do tego kilka powodów. Dlacze­go masz taką zdziwioną minę?

- Miałam wrażenie, że to był pomysł ojca. Powiedział mi, że miał atak serca, i chciał mnie poznać, zanim będzie za późno.

Edith Reynolds się zawahała, przebierając palcami perły na­szyjnika, z którym się nie rozstawała.

- Błędnie myślałaś. Początkowo opierał się nawet bardziej niż Paris.

- Paris się sprzeciwiała!

- Oczywiście, była ogromnie zmartwiona, że przyjęłaś zapro­szenie.

Sloan odwróciła wzrok, przyglądając się kwitnącym różowym azaliom koło jej fotela. Usiłowała przyjąć te wiadomości z obojęt­ną miną.

- Rozumiem.

- Nie sądzę, żebyś mogła zrozumieć. Gdy Paris była jeszcze małą dziewczynką, jej babka przekonała ją, że jej własna matka jest tak nieodpowiedzialną osobą, że w żadnym wypadku nie powinna opie­kować się małymi dziećmi. Dlatego sędzia na wniosek Cartera wpro­wadził zastrzeżenie, by matka nie mogła się z Paris kontaktować. Po­tem wmówiono jej, że ty z biegiem czasu upodobniłaś się do matki.

Umilkła na chwilę, aby ta informacja dotarła do Sloan. Potem powiedziała:

- Jeśli chodzi o Cartera, miał wiele obiekcji co do zaproszenia cię tutaj po tylu latach. Po pierwsze, uważał, że nie jest właściwe wprowadzanie cię w życie, które nie jest twoim życiem. Co więcej, podejrzewam, iż czuł się winny, że cię porzucił. W takim przypadku jest zrozumiałe, że nie chciał znaleźć się twarzą w twarz z kimś, ko­go skrzywdził. Zmusiłabym go już dawno do takiego spotkania, ale nie mogłam tego zrobić, dopóki matka Cartera, a moja synowa, nie zrobiła mi tej nieoczekiwanej uprzejmości, że umarła przede mną.

- Dlaczego nie mogła pani tego zrobić?

- Gdyż ona sprawiłaby, że bardzo szybko wyjechałabyś stąd. Nie pogodziłabyś się z traktowaniem, na jakie by cię naraziła. Oczywi­ście, mogłabym interweniować, ale to nie zmniejszyłoby przepaści między tobą a Carterem i Paris. A to jest właśnie moim celem.

Sloan zdumiało wyznanie, że celem prababki było pojednanie ro­dziny, gdyż dotychczas tylko upokarzała i krytykowała prawnuczkę.

- Po śmierci matki Cartera zdałam sobie sprawę, że teraz mogę przyjąć cię do rodziny i zmusić Cartera, by to zorganizował. Nie miał wyboru.

- Doprawdy?

- Oczywiście - oznajmiła z cierpkim uśmiechem. - Gdyż to ja trzymam kasę.

Sloan zamrugała powiekami i chrząknąwszy spytała:

- Co takiego?

- Kontroluję Fundusz Hanoverow, który obejmuje większość kapitału Reynoldsa - oznajmiła, jakby ta skąpa informacja mogła coś Sloan wyjaśnić.

- Nie rozumiem - przyznała się.

- To całkiem proste. Mój ojciec, James Hunsley, był przystoj­nym hultajem bez grosza, ale pochodził ze świetnej rodziny. Prze­grał w karty swoje dziedzictwo w wieku dwudziestu pięciu lat. Aby zachować dotychczasowy poziom życia, musiał poślubić bogatą pan­nę i wybrał moją matkę, dziedziczkę fortuny Hanoverow. Mój dzia­dek, znając go, odmówił pozwolenia na ślub. Matka kochała go jed­nak, a że była rozpieszczoną, upartą dziewczyną, zagroziła ucieczką z nim i wtedy dziadek ustąpił, ale dopiero gdy tak zabezpieczył sprawy majątkowe, aby mój ojciec nie mógł dysponować mająt­kiem żony. Dziadek Hanover otworzył wtedy Fundusz i upoważnił ją, by po jego śmierci kontrolowała go zgodnie z radą i zgodą powo­łanego przez niego grona powierników. Odtąd regulamin funduszu przewiduje, że kontrola pozostaje w rękach najstarszej spadkobier­czyni Hanoverow, a nie jej małżonka. Obecnie ja jestem tą spadko­bierczynią.

Sloan powstrzymała się od komentarza po usłyszeniu tych re­welacji. Powiedziała tylko:

- Wiadomość o funduszu musiała sprawić dziadkowi gorzki za­wód.

- Był wściekły, ale gdy zdał sobie sprawę, że jego sytuacja nie polepszy się, jeśli sam nie będzie zarabiać, zaczął to robić. Nie był to duży kapitał, nie można go było porównać z majątkiem Hanoverów, oczywiście połowa należała do mojej matki i ostatecznie zna­lazła się w funduszu. Carter odziedziczył talent do interesów, wie­lokrotnie powiększając majątek Reynoldsów - stwierdziła z dumą. - Ale nie posłałam po ciebie, by mówić o Carterze. Chcę pomówić o Paris. Widzisz, wbrew temu, co jej wmówiono o twojej matce i to­bie, powiedziała wczoraj wieczór, że wydałaś się jej całkiem miła.

Do tej pory pani Reynolds mówiła same przykre rzeczy, tak że Sloan była całkiem nieprzygotowana na pochwałę, którą usłyszała.

- Widzę, że masz odwagę i charakter, a chciałabym, żeby Paris była pod tym względem podobna do ciebie. Dobrze byłoby, abyś o tym pamiętała, gdy będziesz w jej towarzystwie.

Prababka zamilkła, słysząc kroki Paris i czekała bez słowa, aż prawnuczka musnęła pocałunkiem jej policzek.

- Twoja gra była dziś nie na poziomie - powiedziała szorstko. - Grałaś zbyt blisko siatki. Co cię napadło?

- Sądzę, że sobie pofolgowałam.

- Nonsens. Usiłowałaś oszczędzić uczucia Sloan, która grała roz­paczliwie źle. Dość na ten temat - przerwała, gdy Paris zamierzała odpowiedzieć. - Zdaje się, że po południu grasz ze Sloan w golfa.

- Tak, zaczynamy grę po obiedzie.

- Dobrze. Chciałabym, abyście spędzały dużo czasu razem. Co planujecie wieczorem?

- Noah chce zabrać Sloan, Paula i mnie na kolację.

- Doskonale. - Podkreśliła zadowolenie wyrazistym gestem. - Twój ojciec zamierza wam obu wyprawić wesele na Boże Narodze­nie. Trzeba, abyś częściej spotykała się z Noahem.

Sloan nie chciała grać w golfa, wiedziała też, że Paris nie chce wyjść za mąż za Noaha. Okazało się jednak, że Cartera i Edith Rey­nolds nie interesuje to, czego pragną panny Reynolds. Sloan nie była pewna, czego chciała. Zakręciło jej się w głowie od tego, co usłyszała od Edith, i nie mogła się doczekać spotkania z Paulem, aby mu to powtórzyć. Poza tym była pewna jedynie, że chce bliżej poznać siostrę.

- Muszę wziąć prysznic - oznajmiła im, a potem porozumiewaw­czo uśmiechnęła się do Paris i wstała.

- Chciałam ci podziękować, że na korcie byłaś wyrozumiała dla mnie i Paula. To było bardzo uprzejme.

- Nonsens - przerwała jej Edith. - Powinna wykorzystać pobyt tutaj, aby się wprawiać, niczym się nie krępując.

Sloan zrozumiała, że ta kobieta nie będzie się łączyła z nikim, kogo chce sobie podporządkować, i uważa, że ma do tego prawo.

- Paris wie, że ja i Paul jesteśmy gośćmi, i przede wszystkim stara się stworzyć nam miłą atmosferę. Wydaje mi się, że czytałam w zaleceniach savoir vivre'u w jakimś czasopiśmie, że jest to pierw­szy i najważniejszy obowiązek gospodyni. Czyż nie? _ Sloan skoń­czyła, starając się wyglądać niewinnie.

Edith Reynolds nie była jednak naiwna.

- Młoda kobieto, czyżbyś zamierzała robić mi wykład na temat dobrych manier?

W jej tonie było coś nieokreślonego: oburzenie, ale nie złość. Sloan zagryzła wargi, by ukryć uśmiech.

- Tak, proszę pani, chyba tak. Ale tylko trochę.

- Bezwstydna dziewczyno - odezwała się szorstko., choć bez praw­dziwego gniewu. - Nie mogę patrzeć dłużej na twoje brudne ubranie. Szybko biegnij pod prysznic!

Sloan skierowała się do wyjścia.

- Nie marnuj wody! - zawołała jeszcze z irytacją w głosie Edith. Kiedy Sloan zniknęła za drzwiami, Edith utkwiła swe bladoniebieskie oczy w Paris.

- Zachowuje się impertynencko. Nie ma szacunku dla autoryte­tu. Niewiele dla pieniędzy. Co o niej myślisz?

Dawno temu, będąc jeszcze dzieckiem, Paris przekonała się, że sprzeciwianie się komukolwiek z rodziny nic nie dawało. Byli nie­pokonani i nie przebaczali, podczas gdy ona była tchórzliwa i ule­gła. A jednak przed chwilą widziała swoją młodszą siostrę stawia­jącą czoło atakom na siebie i na nią. Widząc to, Paris poczuła, że powinna postępować tak samo. Ze zdenerwowania zwilgotniały jej dłonie, wytarła je zatem o szorty.

- Przykro mi, prababciu, bardzo przykro - powiedziała drżącym głosem Paris, nienawykła do sprzeciwu - ale o - o - ona...

- Przestań się jąkać, dziecko, przecież przezwyciężyłaś już tę wadę. Drżąca, ale zdeterminowana, Paris uniosła brodę i spojrzała pra­babce w oczy, jak to zrobiła Sloan, i oświadczyła:

- Sądzę, że jest wspaniała!

- Dlaczego zatem nie powiedziałaś jej tego?

Niezdolna do odpowiedzi i przyzwyczajona do kazań Paris spoj­rzała na zegarek.

- Jeśli się nie pospieszę z prysznicem, spóźnimy się do klubu na grę w golfa.

- Przejrzyj ubrania, które przywiozła - zawołała za nią Edith. - Upewnij się, że jako nasz gość nie przyniesie wstydu ani sobie, ani nam. Będzie spotykała naszych przyjaciół w klubie i w mieście. Je­śli potrzebuje garderoby, zajmij się tym.

Paris odwróciła się przerażona.

- Nie mogę zaglądać do jej szafy, oceniać jej strojów, mówiąc, że są nieodpowiednie.

- Oczywiście, że możesz. Masz doskonałe wyczucie stylu. Jesteś projektantką.

- Tak, ale...

- Zajmij się tym. I jeszcze jedno, Paris - dorzuciła, gdy pra­wnuczka już wychodziła - nie ma powodu wyrzucać pieniędzy na drogie sklepy, jeśli nie będziesz mogła jej czegoś pożyczyć!

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Sloan nie miała pojęcia, jak daleko sięgały informacje FBI o jej ojcu i jego finansach, nie wiedziała również, jakie podejrzenia do­tyczyły jego transakcji bankowych. Uważała jednak, że powinna przekazać Paulowi to, czego się dowiedziała. Niezadowolona, że to tylko ona udziela wyjaśnień, a on milczy, zapukała do jego drzwi. Nie słysząc odpowiedzi, wróciła do swego pokoju. Ze zdziwieniem stwierdziła, że drzwi są zamknięte od środka. Zapukała ponownie.

- Halo, czy ktoś tam jest?

Drzwi otworzyły się tak nagle, że cofnęła się, patrząc zmieszana na Paula w szortach i z jej książką w ręku. Palcem przytrzymywał stronę, którą musiał czytać.

- W moim pokoju nie ma balkonu, pomyślałem więc, że skorzy­stam z twojego tarasu i trochę poczytam, czekając na ciebie.

Sloan sądziła, że Paul kłamie ze względu na to, że ktoś mógł usłyszeć go z holu. Weszła za nim do środka, zamykając drzwi.

- Co naprawdę tutaj robisz?

- Szukałem mikrofonów, ale nic nie znalazłem.

Pomysł, że właściciel domu sam u siebie założył podsłuch, wy­dal jej się niedorzeczny i to mu powiedziała.

- To tylko przezorność. Twój ojciec uchodzi za bardzo ostrożnego.

- Gdyby tak było, nie znaleźlibyśmy się tutaj.

- A jeśli chodzi o powody naszego przyjazdu - dodała z zadowo­loną miną - miałam ciekawą rozmowę z prababką. Czy wiesz, że ona kontroluje większość kapitałów rodziny?

- Mówisz o Funduszu Hanoverow?

Trochę zawiedziona, że Paul już o tym wie, Sloan przytaknęła.

- Co ci powiedziała?

Sloan powtórzyła prawie dosłownie fragmenty rozmowy z pra­babką.

- Nic nowego, a przynajmniej nic znaczącego - ocenił. - Byłaś z nią dość długo. Co więcej mówiła?

Sloan opowiedziała resztę, a ku jej zdumieniu był z tego bar­dziej zadowolony niż z informacji, które uznała za takie ważne.

- Jeśli zechce, abyś więcej czasu spędzała z Paris, zrób to. Ja będę tu się kręcił i zobaczę, co jeszcze odkryję.

- Co cię interesuje? - spytała poruszona Sloan. - O co podejrze­wacie Cartera? Sądzę, że mam prawo domagać się jakiejś infor­macji?

- Podstawowe rzeczy wiesz. Gdy będzie trzeba, powiem ci to, co konieczne.

Usiłując przybrać równie obojętny ton, Sloan powiedziała:

- A jeśli zdobędę informację, która powinna cię zainteresować, sądzę, że będziemy mogli z sobą pertraktować.

Oczekiwała, że na jej propozycję zareaguje dowcipem albo zło­ścią, ale on zamiast tego powiedział poważnie:

- Jest dwóch ludzi w Palm Beach, z którymi nigdy nie próbuj negocjować. Jednym z nich jestem ja.

- Kim jest drugi? - Trochę spuściła z tonu, słysząc w jego głosie ukrytą groźbę.

- Noah Maitland - odrzekł, kiedy już otwierał drzwi na kory­tarz. - Dzięki za użyczenie mi tarasu.

Gdy zamknęły się za nim drzwi, Sloan wolno skierowała się do łazienki, by wziąć prysznic. Trudno było przewidzieć reakcję Pau­la. Bywał nieobliczalny, dążył uparcie do wytkniętego celu, ale cza­sami potrafił zachowywać się czarująco. Teraz z przykrością pomy­ślała, że może to być tylko maska.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Sloan znalazła Paris w holu.

- Samochód czeka - powiedziała i Sloan od razu ruszyła za nią. Jasnozłoty jaguar z opuszczonym dachem stał na podjeździe.

Kiedy już wyjechały główną bramą, Sloan przyglądała się, jak pro­mienie słońca migały w kasztanowych włosach Paris i pomyślała, jak doskonale pasuje jej elegancka siostra do swego wytwornego samochodu. Paris zerknęła na nią z boku i zauważyła, że Sloan jej się przygląda.

- Czy zapomniałaś czegoś?

- Nie, dlaczego?

- Tak dziwnie patrzyłaś.

Po tym, co dzisiaj zobaczyła i usłyszała, Sloan desperacko pra­gnęła przełamać barierę oficjalności i poznać siostrę bliżej. Pytanie Paris uznała za dobrą okazję.

- Pomyślałam, że masz piękny samochód, który pasuje do two­jej urody.

Odwróciwszy się do Sloan, nie spuszczając z niej oczu, Paris nie­omal straciła panowanie nad kierownicą.

- Nie wiem, co mam odpowiedzieć.

- Możesz mówić o wszystkim, o czym chcesz.

Sloan zamilkła, nie chcąc wywierać na siostrę nacisku, gdy Pa­ris nieoczekiwanie podjęła:

- Ale to takie miłe z twojej strony, że to powiedziałaś.

W zdaniu tym kryło się tyle ciepła, iż Sloan wiedziała, że Paris potraktowała jej słowa jak wielki komplement.

Skręciły w lewo, w szeroką aleję. Wtedy Paris powiedziała z wa­haniem:

- Czy nie wydaje ci się dziwne, że oto jesteśmy w samochodzie razem... dwie siostry.

Sloan skinęła głową.

- To samo sobie pomyślałam.

- Jesteś zupełnie inna, niż oczekiwałam.

- Wiem.

- Doprawdy?

- Tak, twoja prababcia powiedziała mi, co ci wmawiano. Paris spojrzała na nią nieśmiało.

- Jest także twoją prababką.

Jakiś zły duch podszepnął Sloan słowa:

- Jakoś łatwiej mi uwierzyć, że jesteś moją siostrą, niż że ona jest moją prababką.

- Niełatwo ją poznać bliżej. Onieśmiela łudzi. Włącznie z tobą, pomyślała Sloan.

- Czy ciebie także onieśmiela? - spytała Paris.

- Chyba nie. No, może trochę - przyznała się Sloan.

- Większość ludzi boi się jej.

- Nie odpowiada mojemu wyobrażeniu prababki.

- Jaka jest twoja babka?

- Masz na myśli matkę mojej matki? - Tak.

- Zmarła, gdy miałam siedem lat, ale pamiętam, że była troskli­wa i serdeczna. Pachniała ciasteczkami.

- Ciasteczkami?

- Bardzo lubiła piec - wyjaśniła Sloan. - Była pulchna i zawsze miała ciasteczka dla Sary i dla mnie.

- Dla Sary?

- To od czasów dzieciństwa aż dotąd moja najlepsza przyjaciółka. Zapanowało niezręczne milczenie. Milczenie dwóch osób, które chciałyby zbliżyć się, i tak się cieszą z tego, co już osiągnęły, że lę­kają się zrobić następny krok. Sloan odetchnęła głęboko, mając nadzieję, że pytanie, które zada, nie okaże się błędem.

- Czy chciałabyś usłyszeć ode mnie, jaka jest twoja matka?

- Jeśli masz ochotę... To od ciebie zależy.

Z twarzą wystawioną na wiatr, Sloan przechyliła głowę do tyłu, zastanawiając się nad wymijającą odpowiedzią Paris.

- Jeśli nie będziemy rozmawiać szczerze i otwarcie - rzekła sta­nowczo - nie wykorzystamy szansy poznania się, a ja nie chcę stra­cić tej okazji. Czy sądzisz, że mogłybyśmy zawrzeć porozumienie, że będziemy mówić sobie prawdę i dzielić się tym, co naprawdę czuje­my. To wymaga ślepego zaufania, ale ja jestem gotowa podjąć pró­bę. A ty?

Rozważając propozycję Sloan, Paris zacisnęła ręce na kierownicy.

- Tak. Spróbuję - szepnęła wreszcie. - Tak - oświadczyła po­nownie z łagodnym uśmiechem i wyraźnym przytaknięciem głową.

Sloan poddała umowę pierwszej próbie.

- W takim razie czy chcesz dowiedzieć się, jaka jest naprawdę twoja matka?

- Tak, chcę.

- To łatwe - powiedziała zadowolona Sloan. - Sądząc z wrażenia, jakie odniosłam patrząc na ciebie, jesteś do niej bardzo podobna. Jest uprzejma. Nie lubi ranić uczuć innych osób. Przepada za pięk­nymi strojami i pracuje w najelegantszym sklepie z konfekcją dam­ską w Bell Harbor. Ci, którzy ją znają, bardzo ją lubią, z wyjątkiem właścicielki sklepu, Lidii. Ta ciągle nią dyryguje, gromiąc ją wzro­kiem, i nieustannie wyzyskuje. Matka jednak zawsze jej broni.

Sloan zamilkła, bo zobaczyła wejście do klubu.

- Paris, zrezygnujmy z gry w golfa. Spędźmy ten czas inaczej.

- Ale ojciec chciał, abyś miała trening.

- Wiem, ale gdybym powiedziała, że zdecydowanie odmawiam gry - jak by wtedy zareagował?

Sloan była ciekawa, czy usiłowałby ją przekonać, wściekał się, czy jeszcze gorzej. Wiedziała, że jest apodyktyczny.

- Czy będzie na ciebie krzyczał? Ta myśl przeraziła Paris.

- Nie, ale byłby ogromnie rozczarowany.

- Rozumiem. Chcesz powiedzieć: tak zawiedziony, jak dziś rano na korcie tenisowym.

- Tak, tylko że tym razem ojciec byłby ogromnie rozczarowany z powodu nas obu. Rano był niezadowolony tylko ze mnie. Niezado­wolenie nie opuszcza go tak szybko i łatwo, jak to się dzieje u in­nych ludzi - tłumaczyła, jakby ona za to odpowiadała, a nie on. Był to fakt, który Sloan powinna przyjąć i zrozumieć, podobnie jak Paris.

Sloan świetnie to rozumiała. Ojciec nie reaguje agresywnie. Sto­suje za to szantaż emocjonalny, bardziej subtelną, ale nie mniej efektywną formę brutalnej dominacji.

- Gdybym to ja zdecydowanie odmówiła, nie mógłby być nieza­dowolony z ciebie.

- Chyba nie...

- Czy chcesz teraz grać w golfa?

Paris wahała się tak długo, że Sloan nie była pewna, czy nie chce odpowiedzieć, czy nie wie, czego chce.

- Nie. Tak naprawdę to nie chcę grać. Nie lubię tak bardzo gol­fa, jak chciałby tego ojciec.

- Gdybyśmy miały teraz swobodę wyboru, co byś wybrała?

- Mogłybyśmy zjeść obiad gdzieś w mieście i po prostu porozmawiać.

- To mi bardzo odpowiada. Ponieważ zdecydowanie odmawiam grania w golfa, nie może być niezadowolony z ciebie. Chodźmy za­tem na obiad i porozmawiajmy.

Zagryzając wargi, Paris jeszcze się zastanawiała, ale nagle skrę­ciła w prawo.

- Znam doskonałe miejsce. To mała kawiarnia. Możemy zamó­wić obiad na zewnątrz. Nikt nie będzie nam przeszkadzał ani nas niepokoił.

W Bell Harbor „kawiarnia” była miejscem spotkań, gdzie moż­na coś naprędce zjeść. Natomiast kawiarnia Paris okazała się szy­kowną restauracją francuską z półkolistą markizą nad wejściem, wewnętrznym patio z fontanną i odźwiernym parkującym samocho­dy. Odźwierny znał Paris, tak samo jak zarządzający salą.

- Chciałybyśmy dostać stolik na zewnątrz, Jean - powiedziała Paris z pewnym siebie uśmiechem, który był całkowicie naturalny i spodobał się Sloan.

- Czy mogę podać coś do picia? - spytał kelner, gdy usiadły przy stoliku blisko fontanny z widokiem na sklepy z drugiej strony ulicy.

Paris spojrzała na Sloan, oczekując decyzji, ale nagle rozstrzy­gnęła sama:

- Sądzę, że powinnyśmy napić się szampana. Dobrego szampana na specjalną okazję.

- Urodziny? - zagadnął kelner. Paris potrząsnęła głową i nie­śmiało spojrzała na Sloan. - Raczej ponowne narodziny.

Po jego odejściu znowu zapanowała kłopotliwa cisza. Obie usiło­wały znaleźć temat, który by je zbliżył. Na chodniku przed nimi ja­kaś matka pchała wózek z niemowlęciem. Nastolatek krążył koło niej na rowerze.

- Dostałam pierwszy rower na dwóch kołach, gdy miałam pięć lat - przerwała ciszę Sloan. - Był dla mnie za duży i wpadałam na wszystkich przechodniów. Długo musiałam uczyć się utrzymywa­nia równowagi. Policjant na skrzyżowaniu uznał, że stanowię za­grożenie.

- Czy zawsze myślałaś, że chcesz zostać projektantką wnętrz?

Mimo że Sloan musiała ukryć kilka spraw dotyczących obecne­go swego życia, postanowiła być absolutnie szczera we wszystkim innym.

- Prawdę mówiąc - zwierzyła się - najpierw marzyłam, że zosta­nę Superkobietą albo żeńskim Batmanem. A ty?

- Kiedy tylko dostałam pierwszą lalkę, zaczęłam zajmować się jej garderobą - przyznała się Paris - sądzę więc, że zawsze intere­sowałam się modą.

Tymczasem kelner przyniósł butelkę szampana w srebrnym ku­bełku. Sloan wstrzymała się z dalszym pytaniem, zanim skończył nalewać szampana do kieliszków. Zobaczyły wtedy przechodzącą parę nastolatków czule trzymających się za ręce.

- Wyglądają na zbyt młodych do takich spacerów ze spleciony­mi rękoma - zauważyła Sloan, a gdy Paris przytaknęła, wykorzy­stała to do dalszej rozmowy.

- Ile miałaś lat na pierwszej randce?

- Szesnaście - odpowiedziała Paris. - Nazywał się David. Zabrał mnie wtedy na studencką potańcówkę. Chciałam tam iść z chłop­cem o imieniu Richard, ale ojciec znał rodzinę Davida i uznał, że będzie właściwszym partnerem.

Sloan zainteresowała się natychmiast.

- I jak się udała randka?

- Było strasznie - z uśmiechem przyznała się Paris, wzruszając ramionami. - W drodze powrotnej do domu David zaczął popijać prosto z butelki, potem zaparkował samochód i zaczął mnie cało­wać. Dopiero gdy wybuchnęłam płaczem, przestał. A twoja pierw­sza randka?

- Bardzo podobna - zaśmiała się Sloan. - Umówiłam się z Butchem Bellamy, który był wyższy ode mnie o stopę i nie umiał tań­czyć. Spędził większość wieczoru w szatni, pijąc piwo ze swymi kumplami z drużyny piłki nożnej. W drodze do domu zatrzymał sa­mochód, zaczął mnie całować i obejmować.

Paris śmiejąc się, dokończyła opowieść:

- Rozpłakałaś się i zażądałaś, aby zawiózł cię do domu?

- Nie, powiedziałam mu, że jeśli nie wypuści mnie z samochodu, powiem jego kolegom z drużyny, że jest gejem. Potem zdjęłam swo­je pierwsze buty na wysokich obcasach i poszłam na piechotę dwie mile w samych rajstopach. Były w opłakanym stanie, gdy dotarłam do domu.

Paris roześmiała się, a Sloan uniosła w górę kieliszek.

- Za nas, że udało nam się przeżyć pierwsze randki - powiedzia­ła uroczyście, nie przestając się uśmiechać.

Paris trąciła swoim kieliszkiem kieliszek Sloan.

- Za nas i za pierwsze randki wszystkich dziewcząt.

Znowu przyszedł kelner, wręczając im menu. Chcąc podtrzymać nastrój radosnego zbliżenia, które się między nimi zrodziło, Sloan spojrzała nad swoją kartą.

- Czego najbardziej nie lubisz?

- Brukselki, ą ty?

- Wątróbki.

9. Szepty w świetle...

- Mówią, że jeśli wątróbka jest przyprawiona... Sloan potrząsnęła głową.

- Nie ma takiego sposobu przygotowania wątróbki, aby stała się jadalna. Jeśli w to wierzysz, może nie jesteśmy rodzonymi siostra­mi. Może mnie adoptowano... Dlaczego się śmiejesz?

- Bo powołuję się tylko na opinie łudzi. Nienawidzę wątróbki. Przyprawia mnie o mdłości.

- Ta skłonność do mdłości jest ostatecznym dowodem. Jesteśmy na pewno spokrewnione - rozstrzygnęła zadowolona Sloan, ale Pa­ris oświadczyła uroczyście:

- Niekoniecznie. Teraz nastąpi ostatnia próba, więc namyśl się przed odpowiedzią. Co myślisz o zupie pomidorowej?

Sloan wzruszyła ramionami i obie wybuchnęły śmiechem. Kelner przyniósł koszyczek ze świeżymi bułeczkami w kształcie paluszków. Paris od razu sięgnęła po jeden z nich.

- Czy byłaś zamężna? - spytała.

- Nie - odpowiedziała Sloan. - A ty?

- Prawie. Miałam dwadzieścia pięć lat, gdy się zaręczyłam. Hen­ry miał trzydzieści dwa lata. Spotkaliśmy się w Santa Barbara na przyjęciu po premierze teatralnej. W dwa miesiące później byli­śmy zaręczeni.

Sloan tymczasem wzięła paluszek.

- Co się stało?

- Następnego dnia po zaręczynach ojciec odkrył, że była żona Henry'ego mieszka w Paryżu. Nie obeszłoby to mnie, gdyby nie skłamał, mówiąc mi, że nigdy nie był żonaty.

- To musiało być straszne dla ciebie.

- Tylko początkowo. Ojciec nigdy mu nie ufał.

Sloan wyobraziła sobie, jak niewiele zrozumienia doznała wtedy Paris od ojca, i zalała ją fala współczucia na myśl, że w tym czasie Paris nie miała przy sobie jej albo matki.

- Jak twój ojciec to odkrył?

- On jest także twoim ojcem - przypomniała jej Paris z rozba­wieniem. Dopiero potem odpowiedziała na pytanie:

- Gdy zaczęłam się często spotykać z Henrym, ojciec polecił, aby zebrano informacje o nim, ale z Europy dotarły dopiero po na­szych zaręczynach.

Sloan usiłowała nie okazać swoich wątpliwości co do dobrych intencji Cartera Reynoldsa.

- Czy zawsze zbiera informacje dotyczące twoich przyjaciół? Ku przerażeniu Sloan, Paris potwierdziła, jakby to była najnor­malniejsza rzecz na świecie.

- Nie tylko moich przyjaciół, ale wszystkich nieznanych mu osób, z którymi zaczynamy się często spotykać. Ojciec uważa, że trzeba być pewnym ludzi, którzy nas otaczają. Niełatwo przycho­dzi mu zaufanie do obcych.

Rzuciła okiem na trzymany w ręku paluszek, a potem przyjrza­ła się Sloan.

- Porozmawiajmy o czymś innym. Moje zerwane zaręczyny nie zasługują ani na jedną więcej chwilę naszego czasu.

Potem godziny płynęły szybko, pełne niepewnych pytań, szcze­rych odpowiedzi, ciepłych uśmiechów, jak to się dzieje z obcymi ludźmi, którzy chcą się zbliżyć i odkrywają, że więź między nimi już istnieje. Nie zwracając uwagi na kelnerów, potrawy i pełne po­dziwu spojrzenia mężczyzn, wytworna brunetka i piękna blondyn­ka siedziały przy stoliku pod parasolem w paski, starając się prze­rzucić most nad tym, co je dzieliło przez trzydzieści lat.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Późnym popołudniem, siedząc obok Paris w samochodzie posu­wającym się po zatłoczonej drodze w stronę domu, Sloan miała wrażenie, że magia ostatnich paru godzin objęła swym czarem całe Palm Beach. Rozpościerające się nad nią niebo było bardziej błę­kitne, chmury bardziej puszyste i jaśniejsze niż wcześniej. Ocean bardziej majestatyczny, a plaża piękniejsza. Kolory były żywsze, odgłosy łagodniejsze, a powietrze morskie orzeźwiające jej twarz odczuwała jak błogosławieństwo, a nie tylko powiew bryzy.

Jeszcze wczoraj ona i Paris były sobie obce, myślały o sobie jak o przeciwniczkach; teraz czuły się siostrami i uważały się za sprzy­mierzeńców. Spojrzała na Paris, która odpowiedziała jej uśmie­chem pełnym takiego samego zdziwienia i zachwytu, jaki czuła Sloan.

- Nie starczyło nam czasu, by porozmawiać o Paulu i tobie - powiedziała Paris, gdy zbliżały się do domu. - Czy to dla ciebie po­ważna sprawa?

Sloan się zawahała, bo oto nagle z przykrością zdała sobie spra­wę, że kłamstwa, jakich się wraz z Paulem dopuszczą wobec niej, mogą zagrozić wspaniałej, choć kruchej jeszcze więzi z siostrą. Je­śli Paul nie znajdzie dowodów obciążających Cartera, to przynaj­mniej Paris nie pozna powodu jej przyjazdu do Palm Beach. Wów­czas będzie musiała tylko wytłumaczyć, dlaczego utrzymywała w sekrecie swój prawdziwy zawód. Jeśli jednak dowody potwier­dzą winę Cartera, Paris wkrótce dowie się o ich podstępie, a Sloan była pełna obaw, jak na to zareaguje.

W obu przypadkach Sloan znajdzie się w pułapce. Nie mogła po­wstrzymać śledztwa Paula, postanowiła zatem trzymać się możli­wie najbliżej prawdy, tak aby Paris miała najmniej powodów czuć się oszukana, bez względu na to, jak ułożą się sprawy ich ojca.

- Prawdę mówiąc, jesteśmy tylko przyjaciółmi. Przyjazd tutaj... niepokoił mnie, a on... zaproponował... że ze mną pojedzie.

- By dodać ci odwagi - wywnioskowała Paris. - Jest taki sympa­tyczny. Po prostu czuje się, że można mu zaufać.

Sloan pomyślała, że nigdy nie należy polegać na sądzie Paris o mężczyznach.

- A jeśli chodzi o Noaha i ciebie? - spytała, gorliwie usiłując odwrócić zainteresowanie od swojej osoby. - Carter powiedział mi, że jesteście prawie zaręczeni.

- Ojciec zdecydowanie do tego dąży. Powiedziałam mu, że nie wyjdę za Noaha, ale on nie chce tego przyjąć do wiadomości.

Na twarzy Paris zajaśniał ujmujący uśmiech.

- Najpewniej dlatego że Noah jest wspaniały, błyskotliwy, nie­prawdopodobnie bogaty, a kobiety za nim szaleją. Jednakże Noah także nie chce się ze mną żenić, tak więc zawarliśmy sekretny układ rozwiązujący całą sprawę.

- Jaki układ?

- Noah się nie oświadczy - powiedziała ze śmiechem i skręciła w podjazd. Brama otworzyła się automatycznie, bez użycia przyci­sku ani pilota.

Uwagę Sloan przyciągnął system bezpieczeństwa domu, nie tyl­ko ze względu na ochronę Paris, ale także ponieważ uświadomiła sobie, że tego typu informacje mogą okazać się użyteczne dla Pau­la i dla niej samej.

- Czy nie boisz się tu mieszkać?

- Czego miałabym się bać?

- Złodziei. Nocnych amatorów łupów. Ta rezydencja ma rozmia­ry muzeum. Gdybym była złodziejem, wyobrażam sobie, że znala­złabym wiele przedmiotów wartych kradzieży.

- Jesteśmy bezpieczni - zapewniała ją Paris. - Za ogrodzeniem wzdłuż granicy posesji zainstalowano system promieni podczerwo­nych. Włącza się równocześnie z systemem alarmowym. Jest także dziesięć kamer umieszczonych wokół naszego terenu. Czy masz ja­kieś obawy?

- Hm!... Zdaje mi się, że zawsze myślę o bezpieczeństwie - odpo­wiedziała Sloan, chcąc jak najściślej trzymać się prawdy ze wzglę­du na przyszłe związki z Paris.

- To dlatego ukończyłaś kurs samoobrony? - domyślała się Paris i chcąc uspokoić Sloan, podała dalsze informacje: - Jeśli coś cię za­niepokoi, możesz uruchomić którykolwiek aparat telewizyjny w do­mu i natychmiast zobaczysz to, co pokazują kamery. Nastaw kanał dziewięćdziesiąt i po kolei dojdź do kanału sto. Zobaczysz wtedy ca­łą posesję. Sądzę, że podałam właściwe kanały, ale dokładnie będzie wiedział Gary. Spytam go. Ojciec i Gary zainstalowali nowy system.

- Dziękuję - odpowiedziała niepewnie Sloan.

- Gdy natomiast zobaczysz czy usłyszysz coś naprawdę straszne­go, możesz skorzystać z wszystkich domowych aparatów telefonicz­nych; trzeba podnieść słuchawkę, włączyć interkom i czekać. Ale nie korzystaj z tego urządzenia, jeśli nie jesteś pewna, że dzieje się coś naprawdę groźnego. Zdarzyło mi się to zaraz po zainstalowaniu systemu. Próbowałam otworzyć bramę, będąc w domu, ale zapo­mniałam o włączeniu przycisku interkomu, zanim nacisnęłam głów­ny przycisk.

- Co wtedy się dzieje?

- Wszystko! - zachichotała Paris. - Od razu włącza się alarm na komendzie policji. W domu zaczynają wyć syreny, a wszystkie świa­tła wewnątrz i na zewnątrz zapalają się, oświetlając okolicę.

Sloan przypomniało to systemy bezpieczeństwa, które przyczy­niły się do kłopotów Karen Althorp i doktora Pembroke'a w Bell Harbor.

Paris skierowała wóz na tył domu, gdzie znajdował się garaż na sześć samochodów. Jedne z drzwi garażowych otworzyły się auto­matycznie.

- Nie zauważyłam, abyś użyła pilota do otwarcia bramy ani drzwi garażu - zauważyła Sloan.

- W naszych samochodach jest ukryte elektroniczne urządze­nie. Gdy dojeżdżasz do garażu, mechanizm w samochodzie infor­muje właściwe drzwi garażu i je otwiera. Takie samo urządzenie otworzyło bramę, gdy skręciłyśmy na podjazd.

- Wygląda na to, że nikt niepowołany nie wjedzie tu ani nie wy­jedzie stąd - powiedziała Sloan, podczas gdy Paris postawiła samo­chód na przeznaczonym dla niego miejscu.

- Każdy, kogo wpuścił Nordstrom, może swobodnie wyjechać. Pod płytami podjazdu są zainstalowane czujniki, które otwierają bramę pod wpływem ciężaru przejeżdżającego nad nimi samocho­du. W przeciwnym razie Nordstrom musiałby być w pogotowiu za każdym razem, gdy chciałby wyjechać samochód dostawczy.

- Widać z tego, że naprawdę korzystacie z elektroniki - mówiąc to się uśmiechnęła.

- Ojciec bardzo dba o bezpieczeństwo.

Sloan pomyślała, że ma zapewne do tego niejeden powód.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Gdy Paris i Sloan mijały pokój przy schodach w hollu, wyszedł z niego Gary Dishler.

- Pani Reynolds pytała o panie - zawiadomił Paris. - Jest na gó­rze w swoim pokoju.

- Czy nic prababci nie dolega? - zaniepokoiła się Paris.

- Może dokuczać jej jedynie nuda - zapewnił ją.

Podczas gdy Paris demonstrowała, że kanały telewizji od dzie­więćdziesiątego do setnego ukazują obrazy zarejestrowane przez kamery bezpieczeństwa, Sloan przyglądała się stojącemu nieopo­dal lokajowi. Nordstrom miał znacznie ponad sześć stóp wzrostu, był muskularnym blondynem o niebieskich oczach i rumianej cerze.

Idąc po schodach, Sloan szepnęła do Paris:

- Bardziej wygląda na ochroniarza niż na lokaja.

- Rzeczywiście, jest potężnej budowy - odparła uśmiechając się Paris.

Roześmiane weszły do sypialni Edith.

Starsza pani siedziała na brązowej aksamitnej sofie z frędzlami w głębi dużego pokoju, prawie tej wielkości co cały dom Sloan w Bell Harbor, tak wypełnionego ciemnymi, rzeźbionymi meblami, że Sloan poczuła lekki lęk.

Pani Reynolds z kwaśną miną zdjęła okulary i odłożyła książkę.

- Nie było was przez cały dzień - poskarżyła się. A potem zwró­ciła się do Paris: - Jak się udała lekcja golfa Sloan?

- Nie poszłyśmy do klubu - oznajmiła Paris.

Białe brwi Edith ściągnęły się, ale zanim zdążyła coś powie­dzieć, odezwała się Sloan. Chcąc ochronić Paris przed niezadowole­niem starej kobiety, a zarazem poprawić jej nastrój, z humorem opowiedziała, że odmówiła udziału w treningu.

- Paris zmuszała mnie do grania, ale ja błagałam ją o litość, po­tem odmówiłam wyjścia z samochodu. Chciała wyciągnąć mnie siłą, lecz ja jestem silniejsza. Następnie próbowała przetrzepać mi skórę kijem golfowym, ale jej przypomniałam, że nie pochwalasz takich publicznych widowisk, tak że musiała zrezygnować.

- Zachowujesz się impertynencko - stwierdziła surowo Edith, choć trudno jej było zachować groźną minę.

Sloan nie ukrywała swego rozbawienia.

- Tak, proszę pani, wiem, że to niedobrze, ale nie mogę się opa­nować.

- Już ci mówiłam, że masz zwracać się do mnie „prababciu”.

- Tak, prababciu - Sloan szybko się poprawiła, sądząc, że użycie tej formy poprawi humor Edith. Miała rację. Wargi pani Reynolds zaczęły drżeć w powstrzymywanym rozbawieniu.

- Jesteś także bezwstydnie uparta. Sloan skinęła potulnie głową.

- Moja mama też to mówi.

Będąc o włos od poddania się dowcipowi dziewczyny, Edith ura­towała twarz, dając Sloan znak ręką, że wizyta skończona.

- Odejdź już! Mam tego dość. Chcę porozmawiać z samą Paris. Zadowolona, że Paris nie spotka bura za zrezygnowanie z golfa.

Sloan zastosowała się do polecenia, ale spojrzawszy na Paris, zoba­czyła zaskoczenie na jej twarzy.

Po wyjściu Sloan Edith wskazała prawnuczce fotel naprzeciw siebie.

- Usiądź. Chcę się dowiedzieć, co robiłyście i o czym rozmawia­łyście.

- Zjadłyśmy obiad w Le Gamin, a rozmawiałyśmy o wszystkim - powiedziała Paris, siadając na wskazanym miejscu. Chciała krótko powtórzyć, co powiedziała Sloan, ale prababka ciągle przerywała dociekliwymi pytaniami.

- Było cudownie - wyznała Paris, gdy śledztwo ostatecznie się zakończyło. - Mogłabym tam tak siedzieć przez cały dzień i przez całą noc. Sloan odczuwała to podobnie. Wiem, że tak było.

- A teraz - chłodno powiedziała Edith - wyobrażam sobie, że chciałabyś pojechać do Bell Harbor i poznać twoją matkę.

Paris wiedziała, że spotka się ze sprzeciwem, ale mimo to nie uległa, jak zawsze dotąd.

- Tak, rzeczywiście chciałabym. Sloan opowiadała mi o niej i było to całkowicie różne od tego, co słyszałam od ojca i babki.

- Znasz Sloan zaledwie od dwu dni i przedkładasz jej zdanie nad to, co oni ci mówili?

Paris skoncentrowała się na własnych słowach, aby nie zacząć się jąkać.

- Nie kieruję się zdaniem innych. Po prostu sama chcę się prze­konać.

Tymczasem zamiast ostrej krytyki, której się spodziewała, pra­babka wyprostowała się w fotelu i długo jej się przyglądała. Po przedłużającej się, pełnej napięcia ciszy, powiedziała:

- Okazuje się, że buntowniczość i upór Sloan są ogromnie za­raźliwe.

- Mam nadzieję - mówiąc to, Paris uniosła w górę brodę.

- Jeśli jeszcze uznajesz rady innych, proponuję, abyś przy ojcu powstrzymała się od wyrażenia nowej opinii o twojej matce.

Paris przytaknęła, wstając.

- Mogę teraz odejść?

- Oczywiście.

Edith Reynolds patrzyła za odchodzącą, przez kilka minut sie­dząc zupełnie nieruchomo, tak była pogrążona w myślach. Potem sięgnęła po swój telefon i wybrała zastrzeżony prywatny numer.

- Mam dla ciebie zlecenie, Wilson - powiedziała mężczyźnie, który się odezwał. - Musi być wykonane bardzo dyskretnie i szyb­ko. - Potem wytłumaczyła, czego od niego oczekuje.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

- Jak wam minął dzień? - spytał Noah wchodząc do bawialni, gdzie jego ojciec oglądał stary film z Johnem Wayne'em, a Courtney ze słuchawkami na uszach siedziała w fotelu, przerzucając czasopisma. Courtney jednym szarpnięciem zrzuciła słuchawki, a i Douglas ode­rwał wzrok od ekranu.

- Miałem bardzo nudny dzień - narzekał żałosnym głosem cho­rego, który uważa, że każdy powinien dzielić z nim jego odosob­nienie. - Czytałem i trochę drzemałem. Ale gdzie ty byłeś całe po­południe?

- Rano zaniosłem pewne dokumenty Carterowi, potem załatwi­łem kilka spraw i spotkałem się z Gordonem Sandersem.

- Nie ufam Sandersowi - powiedział Douglas, następnie spytał zaciekawiony: - Czy będąc w domu Cartera spotkałeś Sloan?

- Istotnie, spotkałem - odpowiedział Noah z dobrotliwą ironią.

- Przyszedłem tam akurat w momencie, gdy Carter namawiał ją, aby się z nim zmierzyła, gdyż chciał sprawdzić, czego nauczyła się na kursie samoobrony, który podobno ukończyła.

- To godne pożałowania, aby kobiety musiały kończyć kursy sa­moobrony, by czuć się bezpieczne na ulicach. Biedna mała Sloan. Jest słodka i delikatna jak gołąbka.

- Twoja słodka mała gołąbka rozłożyła Cartera na łopatki. Dwu­krotnie!

Douglasowi odjęło mowę.

- Doprawdy? A jednak współczuję dzisiejszym kobietom. Tyl­ko pomyśl, żyją w strachu, że mogą zostać napadnięte.

- Zachowaj współczucie dla jej napastnika - zachichotał Noah.

- Jeśli Sloan nie ma czarnego pasa karate czy czegoś podobnego, to jest diabelnie bliska tego. - Spojrzał na zegarek. - Muszę za­dzwonić.

- Wychodzisz wieczorem? - spytał Douglas, dopiero teraz do­strzegając, że Noah jest w garniturze i nosi krawat.

Gdy Noah przyznał, że istotnie wychodzi, i ojciec, i siostra spoj­rzeli na niego, jakby skazywał ich na niepewny los, gdy zostaną sa­mi. Courtney przyjęła to z większą goryczą, pytając:

- Kim jest szczęśliwa dama tego wieczoru?

- Jem kolację z Paris i Sloan...

- Ten człowiek jest bezwstydny - stwierdziła Courtney spoglą­dając na sufit. - Uderza do dwóch sióstr. To kazirodztwo!

- ...i z Paulem Richardsonem - dodał Noah, ignorując ją, a zwra­cając się do ojca.

- Kto to? - spytał Douglas.

- Przyjaciel Sloan.

- Biedny facet! - ironizowała Courtney, ponownie nakładając słuchawki. - Wkrótce straci swoją przyjaciółkę na rzecz najbar­dziej pożądanego, oszałamiająco przystojnego mężczyzny w Palm Beach.

Przewidywania Courtney zdecydowanie odbiegały od rzeczywi­stości. Przynajmniej, jak stwierdził Noah wieczorem w klubie, Sloan Reynolds ledwo się domyślała, że należał do osiemdziesiątki Klubu Oceanicznego. Niewiele by go to obchodziło, gdyby nie za­czynała budzić jego zainteresowania. Po pierwsze, trudno było uwierzyć, że delikatna, złotowłosa piękność, siedząca naprzeciw niego w seksownej czarnej sukni koktajlowej, jest tą samą rozczo­chraną siłaczką, która rano rozłożyła na łopatki Cartera.

Słuchając jej w rozmowie z Paris czy Paulem Richardsonem, Noah nie mógł zrozumieć, jak mógł się tak mylić ostatniego wie­czoru, uważając ją za nudną czy pozbawioną poczucia humoru. Kie­dy jednak zadawał jej jakieś pytanie, wydawała się niezdolna czy niechętna do sklecenia dłuższego zdania. Gdy natomiast nie zwra­cał się do niej wprost, w ogóle na niego nie patrzyła.

Richardson był następną zagadką. Choć przybył tu ze Sloan, ca­łą jego uwagę skupiała Paris, a Sloan to wcale nie przeszkadzało. Paris natomiast była pełna niespodzianek. Noah znał ją od lat, ale dzisiaj przy dwojgu obcych była bardziej ożywiona niż kiedykol­wiek w jego towarzystwie czy innych znajomych, których z nią spo­tykał. Co więcej, obserwując ją, Noah stwierdził, co wydawało się nieprawdopodobne, że Paris zaczęła żywić prawdziwą sympatię do przyjaciela swej siostry.

Gdyby Noah w tym pogodnym towarzystwie nie czuł się trochę obco, uznałby ten wieczór za nadzwyczaj udany.

Parkiet w Klubie Oceanicznym oddzielała od sali jadalnej kra­ta z tropikalnymi roślinami.

Czekając na podanie deseru, Noah postanowił porwać Sloan na parkiet, gdzie nie mogłaby go tak łatwo ignorować. Przewidywał wprawdzie, że może mu odmówić, ale wstał i poprosił ją do tańca, dopiero gdy stanął przed jej krzesłem.

Potrząsnęła głową, przyglądając mu się zaskoczona.

- Nie, dziękuję; nie sądzę...

Z mieszaniną rozbawienia i złości Noah spojrzał na Richardsona.

- Czy ty także masz kłopot z wyciągnięciem jej na parkiet, czy tylko ja?

- Czasami - odpowiedział Paul z łagodnym uśmiechem. Potem spojrzał na Sloan, mówiąc: - Noah będzie przypominał stracha na wróble, jeśli pozwolisz mu tak dłużej stać. Musisz wiedzieć, że męż­czyźni także są wrażliwi. Okaż mu serce i zatańcz z nim.

Ociągając się, powoli wstała. Noah zauważył, że idąc na parkiet, wydawała się całkowicie nieświadoma tego, że mężczyźni przyglą­dali się jej, nie odrywając od niej oczu. Z doświadczenia wiedział, że piękne kobiety zdają sobie sprawę z wrażenia, jakie wywierają. Tymczasem fakt, że Sloan, nie przejmowała się ani nawet nie za­uważała tego, tylko dodawał jej uroku.

Gdy objął ją ramieniem na parkiecie, trzymała się możliwie naj­dalej od niego, skupiając wzrok na trzecim guziku jego koszuli.

Sloan była tak napięta, że zdawało jej się, że jest sztywna jak kawałek drewna. Noah Maitland obserwował ją przez cały wieczór jak jastrząb, a teraz oto musiała z nim tańczyć. Wprawiał ją w takie zdenerwowanie, że nie mogła zdobyć się na żadną sensowną odpo­wiedź, gdy pytał ją o coś. Był tak nieprawdopodobnie przystojny, że kobiety patrzyły na nią zazdrośnie, gdy szli na parkiet. Niewątpli­wie mógłby być wymarzonym mężczyzną dla Sary, ale dla niej prze­bywanie w jego towarzystwie stanowiło koszmar.

Uświadomiła sobie, że im większą okazywała mu obojętność, tym bardziej zdawał się nią interesować. Pomyślała zatem logicz­nie, że najskuteczniejszym sposobem zniechęcenia go będzie za­pewne okazanie mu zainteresowania. Tylko że nie mogła się na to zdobyć, gdyż do tego potrzebny był flirt albo przynajmniej spojrze­nie w jego hipnotyzujące oczy. A na to nie była jeszcze gotowa.

Noah poruszał się automatycznie po parkiecie, usiłując przy­pomnieć sobie, kiedy ostatni raz tańczył z kimś, kto tak zachowy­wał dystans, jak Sloan. Gdy cofnął się we wspomnieniach do cza­sów podstawówki, poddał się. Postanowił rozruszać ją nieco małym flirtem.

- Jak postępują mężczyźni w Bell Harbor, by zrobić na tobie wrażenie? - spytał.

Zaskoczona nutą intymności w jego niskim głosie, odpowiedzia­ła pierwszym zdaniem, które się jej nasunęło:

- Nie robią tego.

- Co za ulga.

- Co mianowicie?

- Dla mnie to ulga, że nie robią na tobie wrażenia. To uspokaja moją urażoną dumę, kiedy wiem, że nie jestem jedyny, któremu się to nie udaje.

Przez chwilę myślał, że nie będzie chciała odpowiedzieć, ale wreszcie podniosła na niego niebieskofiołkowe oczy.

- Miałam na myśli to, że nie próbują. - Popatrzyła na niego, jak­by powiedział coś absurdalnego.

Noah zdecydowanie odrzucił cięte riposty, w których zwykle ce­lował, i zapytał ją wprost:

- Czy zechcesz mi odpowiedzieć na ważne pytanie?

- Spróbuję.

- Dlaczego znakomicie umiesz i chcesz prowadzić rozmowę ze wszystkimi poza mną?

Sloan poczuła się głupio, a jej twarz, jak się obawiała, przybra­ła równie niemądry wyraz.

- Nie umiem tego wyjaśnić.

- Ale też to zauważyłaś? Przytaknęła.

Noah spojrzał w osłonięte długimi rzęsami oczy i zapomniał, ja­ki zawiedziony czuł się jeszcze przed chwilą. Uśmiechnął się.

- Co mogę zrobić, abyś poczuła się swobodniej?

Sloan odczuła w tym pytaniu jakiś odcień erotyzmu, a to wzmo­gło jej zdenerwowanie.

- Czy próbujesz ze mną flirtować? - spytała bez ogródek.

- Bez większego powodzenia - odparł szorstko.

- Chciałabym, abyś tego zaniechał - powiedziała szczerze, ale dodała łagodnie: - Jeśli jednak znajdziesz się kiedyś w Bell Har­bor, przedstawię cię mojej przyjaciółce. Sara będzie dla ciebie do­skonałą partnerką.

Nie wierząc własnym uszom, zdał sobie sprawę, że usiłowała na­rzucić mu swoją przyjaciółkę. Było to równie niesłychane, co obraźliwe.

- Zaprzestańmy rozmowy - westchnął. - Moje ego nie zniesie tego dłużej.

- Przykro mi.

- Mnie również - odpowiedział krótko. Kiedy tylko taniec się skończył, natychmiast zaprowadził ją do stolika, a ona wiedziała, że nie zamierza już więcej zawracać sobie nią głowy. Powinna odczuć ulgę, tymczasem poczuła się... odrzucona. Poprosił do tańca Paris, a gdy się oddalili, Paul spojrzał na nią, marszcząc czoło.

- Masz jakieś kłopoty z Maitlandem?

- To nie kłopoty. Po prostu nie wiem, co z nim zrobić. Próbował ze mną flirtować.

- Więc flirtuj z nim!

Sloan ścisnęła nóżkę kieliszka z winem.

- Nie jestem w tym zbyt dobra, on natomiast robi to świetnie.

- Poćwicz na nim. Udawaj, że badasz go, zadawaj mu pytania, i koniecznie uśmiechaj się, gdy odpowiada, pamiętaj. Patrz mu pro­sto w oczy. Nie tak! - dodał ze śmiechem. - Wyglądasz, jakbyś osłu­piała z przerażenia.

- O co niby mam go pytać? - Sloan poczuła się dotknięta jego śmiechem.

- Co cię najpierw uderzyło, gdy przyjechał po nas wieczorem?

- Zastanawiałam się, ile go kosztuje utrzymanie jego rolls - royce'a.

- O to go nie pytaj - znowu śmiejąc się, ostrzegł ją Paul.

- Niewiele mamy wspólnego - powiedziała rozzłoszczona jego wesołością. - Jest zepsutym bogaczem z innego świata. Spójrz tylko na jego garnitur! Jak myślisz, ile go kosztował?

- O to także nie pytaj.

- Nie jestem aż tak głupia. Jednakże cieszę się, że ciebie to bawi. Z jej tonu zrozumiał, że naprawdę czuje się dotknięta, więc na­tychmiast spoważniał.

- Sloan, masz do wykonania zadanie. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o papierach, które przyniósł rano. Pogódźcie się albo, jesz­cze lepiej, zaprzyjaźnijcie się. Przyjaciele opowiadają sobie różne rzeczy. Twój ojciec uważa Maitlanda za przyjaciela i z pewnością w rozmowach wspominał mu choćby przelotnie o sprawach, które nie wydały się interesujące Maitlandowi, ale dla nas mogą okazać się ważne. Rozumiesz?

Sloan postanowiła wykorzystać chwilę, w której zostali sami, do omówienia jeszcze jednej sprawy.

- Jeśli cię to interesuje, znam system bezpieczeństwa domu.

- To wspaniale!

Gdy tylko umilkła orkiestra, Sloan szybko przekazała Paulowi resztę informacji, które powinien był poznać.

- I jeszcze jedno. Paris spytała mnie rano o mój stosunek do cie­bie, a ja odpowiedziałam, że nie jesteśmy zaangażowani uczuciowo.

Szybko streściła mu rozmowę z Paris. Paul skinął głową.

- Dobrze zrobiłaś. Jeśli tak będą się dalej układać sprawy, są­dzę, że bardzo nam pomoże, gdy i Paris, i Maitland będą to wie­dzieć.

- Paris cię lubi - ostrzegała go. - Uważa, że można ci ufać.

- Ja także ją lubię.

- Wiesz, co próbuję powiedzieć.

- Wiem, i przestań się na mnie gniewać, bo ten mars nie pasuje do twojej twarzy.

Sloan uśmiechnęła się i zmarszczka gniewu zniknęła.

- Teraz lepiej. Skoncentruj się na Maitlandzie, a ja będę się martwił o Paris.

Sloan nie tylko nie miała ochoty skorzystać z rady Paula, ale nie miała ku temu okazji, gdyż Noah Maitland do końca wieczoru traktował ją z chłodną uprzejmością.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Courtney wsunęła głowę do kuchni, gdzie tęga kobieta po sześć­dziesiątce maczała posiekane orzechy pekanowe w naleśnikowym cieście.

- Dzień dobry, Claudine. Gdzie są wszyscy?

- Twój brat postanowił zjeść śniadanie na tarasie - odpowie­działa, nie patrząc na dziewczynę. - Ojciec także jest na zewnątrz.

- Będę jadła naleśniki. Cieszę się, że nieczęsto zapadasz na zdrowiu. Wczoraj musieliśmy sami dać sobie radę ze śniadaniem. Spaliłam swoją grzankę.

- Cud, że przeżyłaś - ironicznie zauważyła Claudine.

- Gdy będę kiedyś miała własnego kucharza, będzie to francu­ski mistrz!

- Świetnie, wtedy utyjesz od pożywnych potraw, a to ci z pewno­ścią posłuży.

Zadowolona z rytualnej porannej sprzeczki, Courtney uśmiech­nęła się, wycofując się w stronę drzwi.

- Sądzę, że zamiast naleśników zjem francuski tost.

Za drzwiami stanęła przy barku na kołach, na którym Claudine postawiła dzbanek ze świeżym sokiem pomarańczowym. Nalała so­ku do szklanki, a potem wbiegła po kamiennych stopniach na taras na drugim poziomie, gdzie pod jaskrawożółtym parasolem jej brat czytał jedną z licznych gazet rozłożonych obok niego.

- Jak ci poszło wczoraj wieczór ze Sloan Reynolds?

- Wcale nie poszło.

- Żartujesz - powiedziała z nieukrywanym zadowoleniem i wsu­nęła się na fotel stojący obok. - To coś nowego!

Zanim odpowiedział, odwrócił stronę gazety na dział finansowy.

- Podrywałem ją i dostałem kosza - rzekł, nie patrząc na nią.

- Dziewczyna musi być ślepa.

Noah przyjął tę uwagę jako objaw lojalności i z przelotnym bły­skiem uśmiechu powiedział:

- Dziękuję.

Courtney szybko poprawiła swoją pomyłkę:

- Miałam na myśli albo jej ślepotę, albo fakt, że nie umie czy­tać, gdyż z pewnością nie zna stanu twego konta. Gdyby wiedziała, jadłaby ci z ręki.

Ponieważ to nie wywołało odpowiedzi, spojrzała przez prawe ra­mię na trawnik w stronę plaży.

- Gdzie jest ojciec?

- Ostatnio widziałem, jak sadził kwiaty na skraju trawnika. Courtney spojrzała w kierunku kępy drzew.

- Teraz nie kopie. Stoi nieruchomo, jakby na kogoś czekał. Zało­żę się, że wygląda Sloan! Wczoraj o tej samej porze spotkał ją tutaj.

Courtney zauważyła, że to obudziło zainteresowanie Noaha. Przekręcił się w obrotowym fotelu, zerkając na słońce.

- To, że ty zaatakowałeś ją wczoraj, nie znaczy, że ojciec nie zro­bi tego samego. A może ona lubi właśnie starszych panów. Bardzo chciałabym ją spotkać. Chyba dołączę do niego.

- Nawet nie próbuj. Nie sprawiaj nam kłopotów.

- Ależ ja to lubię.

Noah czuł, że siostra miała rację co do zamiarów ojca, który cią­gle pozostawał w ukryciu krzewów na końcu trawnika. Westchnął z oburzeniem.

- Telefonował do niego niedawno Roger Kilman. Pobiegnij do niego i powiedz mu o tym. To absurdalne, aby tak wyczekiwał.

- Zazdrosny?

- Wystarczy! - ostrzegł ją szorstko, ale zaraz pożałował swego tonu. - Czy możesz zrobić coś dla mnie bez komentarzy?

- Kto wie... - odpowiedziała z uśmiechem, patrząc na ojca ma­chającego do kogoś i kierującego się w tamtą stronę. W chwilę póź­niej zobaczyła blondynkę w sportowych szortach i bawełnianej ko­szulce, biegnącą wzdłuż plaży. Zatrzymała się, by porozmawiać z Douglasem. Courtney przez chwilę się przyglądała.

- Sprowadzę go niewątpliwie - przyrzekła entuzjastycznie bra­tu, odsuwając swój fotel.

Sloan wymieniła kilka powodów, dla których nie może przyjąć zaproszenia na śniadanie na tarasie. Douglas jednak odrzucił jej protesty, żartobliwie przekonując ją, że Reynoldsowie to śpiochy. Potem wziął dziewczynę pod ramię i poprowadził w stronę domu.

Położony na delikatnie opadającym stoku gazon był pięknie za­planowany i ciągał się na przestrzeni co najmniej dwustu jardów od plaży do domu, gdzie kończył się szerokim trójpoziomowym ta­rasem z kamieni wapiennych. Na każdym poziomie ustawiono stoliki pod parasolami i białe fotele z kutego żelaza z jaskrawożółtymi poduszkami. Dopiero gdy zbliżyli się do tarasu, Sloan spostrzegła, że jeden ze stolików zajmowali mężczyzna i dziewczyna.

Nie musiała podchodzić bliżej i widzieć jego twarzy, by się upewnić, że mężczyzną jest Noah Maitland. Spotkała go dopiero trzy razy, ale jego cyzelowany profil, lśniące włosy i szerokie ra­miona wyryły się w jej świadomości i teraz jej system nerwowy za­reagował na jego obecność przykrym pobudzeniem, jak na przy­pływ adrenaliny.

Chciała wymyślić jakąś wymówkę, aby wycofać się w ostatniej chwili, gdy dziewczyna przy stoliku wstała i zbiegła po stopniach z tarasu, kierując się prosto do nich.

- Zaraz przedstawię ci moją córkę Courtney - zapowiedział we­soło Douglas i mocniej ścisnął łokieć Sloan, jakby wyczuł jej chęć odwrotu i przypisał to zbliżeniu się Courtney.

- Wierz mi, nie miała łatwego dzieciństwa... Jej matka była mo­ją czwartą żoną. Piękna kobieta, ale po urodzeniu Courtney stwier­dziła, że nie jest stworzona do macierzyństwa. Courtney spotkała ją tylko kilka razy i nie zaznała dobrodziejstwa macierzyńskiej opie­ki. Musimy o tym stale pamiętać.

Wysoka, szczupła nastolatka miała ciemne włosy z trwałą ondu­lacją związane w gruby koński ogon nad lewym uchem. Szła żywo, energicznie, co nie odpowiadało wyobrażeniu Sloan o zepsutej, za­rozumiałej nastolatce, jaki sobie wytworzyła po słowach Douglasa. Pierwsze słowa Courtney także nie pasowały do obrazu.

- Jesteś Sloan, prawda? - Zanim zdążyła potwierdzić, Courtney wyciągnęła rękę. - Paliłam się do spotkania z tobą. Nazywam się Courtney.

Sloan to nie zaskoczyło, była pod miłym wrażeniem jej dziecin­nego zapału, figlarnego uśmiechu i czegoś znajomego w spojrzeniu szarych oczu.

- Cieszę się, że cię poznałam - powiedziała Sloan, potrząsając dłoń dziewczynki.

- Ludzie często tak mówią na początku, ale potem zwykle zmie­niają zdanie.

Sloan miała wiele do czynienia z młodzieżą w Bell Harbor, a te­raz poczuła, że jeśli zlekceważy to wyznanie Courtney, będzie to raczej wyraz obojętności niż dobrych manier.

- Dlaczego tak się dzieje? - spytała.

- Dlatego że mówię, co myślę.

- Nie, kochanie - delikatnie sprzeciwił się Douglas - dlatego że w ogóle nie myślisz.

Courtney zlekceważyła jego słowa i pobiegła pierwsza ku scho­dom tarasu.

- Noah bardzo się ucieszy ze spotkania - oznajmiła, gdy zbliża­li do siedzącego. - Noah, spójrz, kogo spotkałam.

Nie ucieszyło go spotkanie, zauważyła Sloan. Spojrzał przez ra­mię i cień przykrości przebiegł po jego twarzy, zanim odłożył gaze­tę i grzecznie wstał.

- Dzień dobry, Sloan - przywitał się obojętnie, z nienaganną uprzejmością.

- Zaczaiłem się na nią na plaży - przyznał się Douglas, wysuwa­jąc dla Sloan krzesło naprzeciw Noaha i siadając po jej prawej stro­nie. Courtney usiadła z lewej, a na tarasie pojawiła się kobieta, niosąca tacę z dzbankiem kawy i filiżankami.

- Jest nas czworo na śniadaniu, Claudine - powiedział jej Noah i spytał gościa: - Co będziesz jadła, Sloan?

Odpowiedziała, starając się nie myśleć, jaki wydaje jej się szorstki, i jak niezręcznie i nieprzyjemnie będzie się czuła podczas tego śniadania. Ale postara się tym nie przejmować. Tymczasem, zanim Claudine skończyła nalewać kawę, Courtney postanowiła za­cząć błyskotliwą rozmowę. Opierając brodę na zaciśniętych kciu­kach, powiodła wzrokiem od Douglasa do Noaha i wreszcie zatrzy­mała oczy na Sloan.

- Jakie to uczucie być jedyną kobietą w Palm Beach, za którą uganiają się obaj Maitlandowie? Który z nich ma większe szanse?

Sloan pomyślała, że jej nie zrozumiała. Zamrugała powiekami, mówiąc:

- Przepraszam?

- Proszę cię, Courtney... - zaczął Douglas, ale zmienił zdanie, gdy Courtney wyjaśniła:

- Noah powiedział, że Sloan wczoraj dała mu odprawę. Douglas spojrzał na Sloan zaintrygowany.

- Naprawdę?

- Nie, ja... - Sloan zobaczyła, że Noah patrzy groźnie na siostrę, ale ta wcale się nie zniechęciła.

- Z całą pewnością - odparła stanowczo. - Noah powiedział to dziś rano. - Zwracając się do Sloan, dodała: - Spytałam, jak mu wczoraj poszło, a on odrzekł, że podrywał cię wczoraj i dostał kosza.

- Nie! - Sloan broniła się desperacko. - Nie zrozumiałaś go. Na­wet nie próbował...

Nie bardzo zdawała sobie sprawę, co powiedziała, póki nie usły­szała rechotu Douglasa i nie zobaczyła, jak uderzył się ręką w kola­no. Sloan czuła, że jeśli nie opanuje sytuacji, za chwilę zjawi się kot z „Alicji w krainie czarów”. Ponieważ Noah wydawał się jedy­ną stosunkowo normalną osobą przy tym stole, spojrzała wprost na niego.

- Chciałam powiedzieć - wyjaśniła zwięźle - że nie mogłeś „podrywać” i „dostać kosza”, bo nawet nie próbowałeś...

W jego szarych oczach błysnęła iskierka rozbawienia:

- Nie próbowałem?

- Oczywiście - odrzekła z naciskiem. Była tutaj zaledwie dwie minuty, a już czuła się, jakby przebrnęła przez pole minowe. - Tak właśnie było - wykrztusiła ostrożnie po chwili.

Noah miał zamiar wymówić się od śniadania, ale widząc wyraz”! ulgi na twarzy Sloan, zmienił zamiar.

- Nie ciesz się. Może być jeszcze gorzej.

- Domyślam się, że nie byłeś wczoraj wieczorem w zbyt dobrej formie, Noah - wywnioskowała Courtney.

- Chyba tak - przyznał.

Courtney postanowiła obrać sobie łatwiejszy cel i zwróciła się do Sloan:

- Noah powiedział mi, że masz czarny pas karate i że widział, jak zwaliłaś Cartnera na łopatki...

- To nie było karate - przerwała Sloan, starając się nie zdra­dzić, jak ta wypowiedź ją poruszyła.

- Co to zatem było?

- Kilka chwytów ze sztuki walki, których uczą na kursach sa­moobrony. Zdaje się, że należą do tae kwon albo dżiu-dżitsu.

- Znasz trochę karate? - Tak.

- Masz czarny pas?

- Uczę kobiety samoobrony - nie odpowiedziała wprost. - Jako wolontariuszka.

- Pokażesz mi kilka chwytów, abym mogła się bronić?

- To my musimy bronić się przed wami - oschle zauważył Douglas. Sloan zgodziłaby się z nim dla świętego spokoju, ale nie mogła oprzeć się prośbie niepohamowanej w zapale nastolatki.

- Chętnie, jeśli masz ochotę.

- Przyrzekasz?

- Przyrzekam.

Chcąc zyskać na czasie, Sloan wypiła łyk wody, myśląc jedno­cześnie, w jaki sposób zniechęcić Courtney do zadawania dalszych pytań, w czym ta niewątpliwie znajdowała ogromne zadowolenie.

Z niemałą ulgą Sloan usłyszała, że sama Courtney na razie zre­zygnowała z wypytywania jej:

- Teraz wprawdzie ludzie pytają mnie, jakich przedmiotów uczę się w szkole i do jakiego college'u zamierzam wstąpić, a nie o kara­te - powiedziała.

Sloan zagryzła wargi, by zdusić uśmiech, i zauważyła porozu­miewawczą, także rozbawioną minę Noaha. Była przekonana, że wiedzie on wesołe i beztroskie życie eleganckiego mężczyzny, da­lekie od kłopotów, które są udziałem zwyczajnych ludzi. Świado­mość, że musi wytrzymywać „kaprysy” przedwcześnie dojrzałej nastolatki, sprawiła, że wydał się jej bardziej ludzki i przez to sym­patyczny.

Nie zdając sobie sprawy, że to wrażenie wpłynęło na jej zacho­wanie, mimo woli uśmiechnęła się do niego. Chciała powiedzieć Courtney coś, co byłoby prawdziwe i naturalne, i po chwili odezwa­ła się łagodnie:

- Założę się, że twój iloraz inteligencji nie mieści się w tabeli.

- Nie mylisz się. Tak samo Noaha. No i teraz powiedz mi wresz­cie, gdzie poszliście wczoraj wieczór? Gdzie Noah podrywał cię i do­stał odprawę.

- Byliśmy w Klubie Oceanicznym, a ja nie... - rozpaczliwie pró­bowała skończyć.

- Poszliśmy zatańczyć - z namaszczeniem powiedział Noah. - Starałem się ją zabawić, próbowałem z nią flirtować, ale ona wola­ła odstąpić mnie swojej przyjaciółce w Bell Harbor.

Douglas głośno się roześmiał, Courtney zaś przyjrzała się Sloan z wyraźnym szacunkiem.

- Czy rzeczywiście nie działa na ciebie jego fantastyczny wy­gląd i bogactwo? Czy może to była tylko zręczna gra, aby go przy­ciągnąć?

Walcząc z uczuciem upokorzenia, Sloan spojrzała na Noaha, jak­by pragnęła, by przyszedł jej z pomocą, ale on czekał na jej odpo­wiedź.

- Nie trzymaj nas w niepewności, kochanie - nalegał z uśmie­chem Douglas.

Cała ta rozmowa wydała się Sloan tak absurdalna, że zakryw­szy twarz rękoma, przechyliła się na krześle i wybuchnęła niepoha­mowanym śmiechem. Śmiała się tak szczerze, że udzieliło się to wszystkim, a kiedy próbowała coś wyjaśnić, wyraz ich twarzy wy­wołał nowy wybuch jej śmiechu.

- Nie mam pojęcia o flircie - wyznała siostrze Noaha. - Gdybym miała na parkiecie... aparat telefoniczny, zadzwoniłabym do mojej przyjaciółki Sary, by spytać ją...

- O co? - spytała Courtney zaciekawiona.

- Spytałabym ją, co powinnam powiedzieć mężczyźnie, który za­stanawia się, co ma zrobić... aby wywrzeć na mnie wrażenie.

- Powinnaś wspomnieć o biżuterii - szybko poradził Douglas. - Na przykład o diamentowej bransoletce.

Ta nieprawdopodobna propozycja ponownie wywołała salwę śmiechu Sloan.

- Czy tak postępują bogate kobiety w Palm Beach? - udało jej się wydusić wśród chichotów. Już bez zakłopotania zwróciła się w stronę Noaha. - Co byś zrobił, gdybym... napomknęła o diamen­towej bransolecie?

Spojrzenie Noaha zawisło na twarzy dziewczyny. Jej ocienione' gęstymi rzęsami, błyszczące, urzekające oczy były zachwycająco lawendowobłękitne, a policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. Pa­sma włosów wysunęły się spod luźnej opaski i lśniły na skroniach jak złote nici. Odważna, swobodna, pełna naturalnego wdzięku Sloan promieniała urodą. Musiał przyznać, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką spotkał. Tymczasem pod jego badawczym spojrzeniem ogarnia­ło ją skrępowanie, śmiech zamierał na jej drżących wargach, długie rzęsy opadły w dół, zakrywając oczy.

- Po zastanowieniu - dalej żartował Douglas, tłumacząc po swo­jemu milczenie Noaha - bransoletka to za mało, Sloan. Zdecyduj się na diamentowy naszyjnik.

Czas upływał im szybko. Zanim opróżniono talerze śniadanio­we, Sloan poczuła się, jakby od dawna była przyjaciółką rodziny, głównie za sprawą Courtney. Niezwykle bezpośrednia, śmiało wy­powiadająca się nastolatka przerzuciła swoje zainteresowanie z osoby Sloan, czyniąc celem impertynenckich i hałaśliwych ko­mentarzy najpierw ojca, a potem brata. Nikogo nie oszczędziła i pod koniec posiłku trzy ofiary połączyły się w nieudolnej obronie przed atakami wesołej, sympatycznej dziewczyny.

W krótkim czasie Sloan dowiedziała się zadziwiająco dużo o obu mężczyznach, włącznie z faktem, że Noah przez trzy lata był żonaty z kimś o imieniu Jordanna, co prawdopodobnie zraziło go do mał­żeństwa, oraz że dwie żony Douglasa miały tyle lat co Sloan.

Courtney była bezlitosna wobec ojca, a on się nie bronił. Nato­miast o Noahu mówiła w mniej bezwzględny sposób - zasługiwał na jej uznanie za zaangażowanie w pracy. Nie reagował na drwi­ny Courtney z jego osobistego życia, a nawet z kobiet, z którymi miał do czynienia, jednak gdy zaczęła robić uwagi o jego „partne­rach” w interesach, Noah zacisnął szczęki, a jego głos zabrzmiał złowrogo.

- Zaniechałbym tego tematu na twoim miejscu - ostrzegł ją.

Ku zaskoczeniu Sloan niepohamowana piętnastolatka przerwa­ła w pół słowa i „zaniechała tematu”.

Pojawiła się Claudine i zaproponowała gościowi kawę, ale Sloan spojrzała na zegarek i potrząsnęła głową.

- To były najlepsze naleśniki, jakie jadłam - powiedziała ku­charce, która się rozpromieniła. - Muszę już iść - zwróciła się do swych gospodarzy. - Będą mnie szukać.

- Zaczekaj - zatrzymała ją Courtney. - Dlaczego uczyłaś się wschodnich walk?

- Aby nadrobić niedobory wzrostu - lekko odpowiedziała Sloan. Odsunęła krzesło i wstała, potem uśmiechnęła się do młodej gospo­dyni.

- Dziękuję za najbardziej pamiętny posiłek, w jakim brałam udział. I dzięki, że sprawiliście, że poczułam się jak członek rodziny.

Sloan zauważyła, że po raz pierwszy odkąd poznała Courtney, ta zdawała się zapomnieć języka, patrząc na nią. Tymczasem Noah wstał, mówiąc:

- Odprowadzę cię.

Courney i Douglas bez słowa patrzyli na parę, idącą obok siebie przez trawnik.

Opierając bose stopy na krześle Noaha, Courney skrzyżowała nogi w kostkach i przyglądała się polakierowanym na brunatnoczerwony kolor paznokciom u nóg.

- Co teraz myślisz o Sloan? - spytała wreszcie.

- Uważam, że jest śliczna i czarująca - odpowiedział Donald. - Myślę także - dodał łagodnie, mieszając cukier w filiżance - że prze­kroczyłaś granice przyzwoitości swoimi komentarzami. Dawniej przy obcych liczyłaś się trochę ze słowami i byłaś bardziej powścią­gliwa, ale tym razem zachowywałaś się doprawdy niewłaściwie.

- Wiem - pogodnie zgodziła się Courtney. - Byłam wspaniała. Noah powinien mi powiększyć kieszonkowe za to, co dzisiaj osią­gnęłam.

- A niby co zdziałałaś?

- To oczywiste! Sprawiłam, że Sloan rozluźniła się. Na początku była taka sztywna i nie można jej tego mieć za złe. Przecież ona nie zna nikogo w Palm Beach. Nie zna nawet swojej rodziny. Całe życie żyła w małym miasteczku, nie umie flirtować i założę się, że nigdy nie miała pieniędzy.

- Jestem przekonany, że Carter dobrze wyposażył jej matkę i ją.

- Gdybyś słuchał, jak odpowiadała na moje pytania, zamiast wpatrywać się w jej wielkie, piękne...

- Courtney!

- ...oczy. Miałam powiedzieć „oczy” - uparcie dokończyła. - A więc gdybyś słuchał, zamiast się w nie wpatrywać, dowiedział­byś się, że jej matka pracuje w sklepie, a Sloan uczęszczała do miejscowego college'u, pracując przez część dnia. Czy zrozumia­łeś? Czy domyślasz się, dokąd zmierzam?

- Jeszcze nie, ale staram się iść śladem twoich myśli. Courtney westchnęła, zirytowana jego niedomyślnością.

- Biorąc pod uwagę wszystko, co o sobie powiedziała, możesz sobie wyobrazić, jak musi być oszołomiona Noahem? Przecież jest wspaniałym, wysokim i bardzo seksownym brunetem, do tego boga­tym i wykształconym. Zadałam sobie wiele trudu, aby wydał jej się bardziej zwyczajny i nie tak niedostępny.

- Teraz rozumiem - sucho zauważył Douglas. - To wyjaśnia, dla­czego uznałaś za potrzebne opisać jego byłą żonę jako Złą Czarow­nicę z Zachodu, a jego kochance wypomnieć wystające zęby?

- Nigdy nie nazwałam Nicole kochanką Noaha! - zaprotestowa­ła Courtney. - Słowo „kochanka” ma taki odcień, że mogłoby wy­straszyć Sloan. Mówiłam o niej „Nicole”.

Schyliła się sprawdzając, czyjej pedicure jest dostatecznie do­skonały.

- Biedna Sloan - westchnęła. - Noah zechce ją oczarować. Za­bierze ją na jeden z swych jachtów, zadziwi oddaniem, olśni bogac­twem i zwabi do łóżka. Ona zakocha się w nim jak wszystkie inne kobiety. Wtedy odkryje, że ma do czynienia z twardym typem, któ­rego interesuje jedynie robienie pieniędzy. Gdy jakiś biznes zbyt go wciągnie, nie będzie miał czasu dla niej. Ona straci humor, za­cznie się nudzić. Wtedy ją porzuci, łamiąc serce. - Wiesz - kończy­ła pogodnie - gdybym nie była lojalną, oddaną siostrą, ostrzegła­bym Sloan, że on jest prawdziwym draniem.

Wracając do domu, Sloan pocieszała się, że w czasie śniadania udało się jej przezwyciężyć brak pewności siebie. Jednakże kiedy tak szli we dwoje, poczuła, że znowu ogarnia ją nieśmiałość. Ku swemu zdumieniu usłyszała pytanie Noaha, czy zechciałaby popły­nąć z nim jachtem. Widząc jej zmieszanie, wdał się w długą opo­wieść, jak to kiedyś Douglas i Courtney nieomal wywrócili się z jachtem w czasie burzy koło wybrzeża Nassau.

Niedaleko rezydencji Cartera grupa dzieci budowała zamek z piasku. Najmłodsze, pucołowate maleństwo, wyglądające na pół­tora roku, jeszcze niepewnie trzymało się na nóżkach, ale dzielnie dorównywało starszym chłopcom, drepcząc na brzeg z wiaderkiem po wodę. W drodze powrotnej malec nagle zachwiał się i upadł, roz­lewając wodę na piasku tuż koło Sloan.

- Czy mam ci pomóc? - Sloan pochyliła się nad nim. Ciągle ści­skając uchwyt swego wiaderka, chłopczyk przekręcił się na piasku, spojrzał na nią i rozszlochał się. Sloan podniosła dziecko i śmiejąc się uścisnęła malca.

- Nie płacz, malutki - pocieszała go, klepiąc ze śmiechem po plecach, podczas gdy niania, z którą Sloan rano rozmawiała, waha­ła się, czy przyjść z pomocą.

- Nie płacz! Pomożemy ci.

Dziecko uciszyło się, przetarło oczy wolną, pełną piasku rączką, i dostało czkawki. Sloan przytuliła je.

- Pomożemy ci, prawda?

Noah spojrzał we wpatrzone w niego prosząco fiołkowobłękitne oczy dziewczyny, potem na brązowe ufne oczy maleństwa. Bez słowa wziął wiaderko z rączki dziecka. Sloan uśmiechnęła się do niego, malec zrobił rozradowaną minkę. Noah chciał zatrzymać tę chwilę w pamięci jak fotografię.

Pragnął jej.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

W parę minut później, gdy oddalili się od zamku z piasku, teraz budowanego ze znacznie większą ilością wody, Sloan powiedziała:

- Dzieci to sama radość.

- To ty przynosisz radość - poprawił ją z wymownym skinieniem głowy.

- Dziękuję. Nie lubisz dzieci?

- Nie dziękuj. A co do dzieci - rzeczywiście nie przepadam za nimi.

- Doprawdy?

Swobodna rozmowa podczas śniadania pozwoliła Sloan zadać na­stępne pytanie, co zresztą natychmiast wydało się jej niestosowne:

- Czy dlatego nie miałeś własnych dzieci?

- Miałem już dwadzieścia pięć lat, gdy urodziła się Courtney, i ona wyleczyła mnie z wszelkich iluzji, jakie mogłem snuć na te­mat własnych dzieci czy dziecka, które musiałoby pogodzić się z tym, że jestem jego ojcem.

- Nie chciałam być wścibska - powiedziała szczerze. - Nie po­winnam o to pytać.

- Możesz pytać, o co chcesz, a moje odpowiedzi będą w miarę możliwości uczciwe i bezpośrednie. Zależy mi na tym.

Od śniadania Sloan przygotowywała się w duchu, aby zdecydo­wanie odeprzeć próby flirtu ze strony Noaha, ale teraz prosił o bez­pośredniość i szczerość, a to wydało jej się równie niepokojące, co po prostu niemożliwe.

- Świetnie - powiedziała niepewnie.

- To również okazja, abym mógł zapytać cię o wszystko, ocze­kując uczciwej odpowiedzi.

- Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł - odparła ostrożnie, a on wybuchnął śmiechem.

- Spróbujmy.

Dotknął jej ramienia, zatrzymując ją przy żywopłocie, zakrywa­jącym ogrodzenie posiadłości jej ojca.

- Czy chcesz tej próby teraz? - spytała.

- Od razu - odparł z niepokojącą bezpośredniością. - W czasie twego pobytu tutaj chciałbym dotrzymywać ci towarzystwa. Po­cząwszy od dzisiejszego wieczoru.

- To niemożliwe - odpowiedziała głosem, w którym był absur­dalny lęk, z czego wyraźnie zdawała sobie sprawę.

- Dlaczego niemożliwe?

- Są trzy ważne przyczyny - powoli odzyskiwała normalny głos. - To Paris, Paul i Carter.

- Paris powiedziała mi wczoraj wieczorem, że nie jesteś związa­na uczuciowo z Paulem. Ja też nie jestem zainteresowany Paris, a ponieważ nikt z nas nie jest związany uczuciowo z Carterem, nie uważam tego za przeszkodę.

- Miałam na myśli, że to im powinnam poświęcić swój czas.

- Możemy to pogodzić. Czy jest coś ponadto, co nie pozwała nam na bliższe poznanie się?

- Na przykład? - Sloan spytała wymijająco, ale on natychmiast to wyczuł.

- Nie prowadźmy ze sobą gry. Ja już mam za sobą te wszystkie, komedie, a tobie nie sprawiłoby to przyjemności, nawet gdybyś po­trafiła.

Chcąc zyskać na czasie, Sloan przyglądała się małej muszelce znalezionej na brzegu i udawała, że znalezisko ją interesuje. Czekał w milczeniu, aż uznała, że nie ma wyboru. Spojrzała mu w oczy, a on powiedział:

- Jedną z twoich cech, którą tak lubię, jest to, że jesteś na wskroś szczera i uczciwa. Jednak coś cię dręczy, gdy jesteś ze mną sama. Co to jest?

Sloan zastanowiła się, czy wydawałaby mu się tak szczera i uczciwa, gdyby powiedziała mu całą prawdę: Gdy jestem z tobą sam na sam, dręczy mnie to, że nie jestem projektantką wnętrz, ale gliną, i ukrywam fakt, że nie przyjechałam tutaj, aby pojednać się z ojcem, ale by go szpiegować. Paul nie jest moim przyjacielem, ale agentem FBI, który ma tu wykonać zadanie. A przy okazji, tak jak ja, po­winien zebrać wiadomości o tobie.

Nie była niewinna i szczera; w rzeczywistości prawdopodobnie nigdy w swoim życiu nie spotkał nikogo równie podstępnego. Do tego wszystkiego tak straciła głowę, że czuła skurcz żołądka na sa­mą myśl, jak Noah zareaguje, gdy dowie się prawdy.

- Czy jestem ci zupełnie obojętny? - spytał wprost. Sloan miała świadomość, że zna już odpowiedź.

- Wiesz co - powiedziała rozdygotana - nie bądźmy tacy uczciwi.

Ze śmiechem schylił się, lekko całując ją w usta.

- To była próba. Za pierwszym razem jest najtrudniej. Teraz już będzie łatwiej.

Sloan spojrzała na niego, a w głowie jej wirowało; to, co się sta­ło, było nieprawdopodobne. Niemal natychmiast opanowało ją przemożne uczucie tęsknoty i przerażenia.

Sloan była przekonana, że Noah opuści ją przy drzwiach, tym­czasem wszedł za nią do środka. Dobiegł ich głos Paula, któremu to­warzyszył wybuch śmiechu, co wydało się dziwnie nieodpowiednie w tym dostojnym domostwie o ciemnych wnętrzach.

- Zdaje się, że wszyscy są w jadalni - powiedziała do Noaha, kierując się dochodzącymi głosami.

Rodzina właśnie skończyła śniadanie; Paris pokazywała album z fotografiami pochylonemu nad nią Paulowi.

- Ta rakieta była prawie tak duża, jak ty sama - zauważył Paul ze śmiechem.

- Miała wówczas trzy lata - wtrąciła się Edith. - Ja również w tym wieku zaczęłam mieć lekcje tenisa.

Wszyscy spojrzeli na wchodzących Noaha i Sloan i uśmiech na twarzy Cartera zgasł.

- Czy spędziliście razem cały ranek?

- Ojciec i Courtney wypatrzyli Sloan na plaży i zmusili ją, aby zjadła z nami śniadanie - gładko odpowiedział Noah.

Carter uspokoił się, powrócił mu dobry nastrój.

- Sloan, uważaj lepiej na Douglasa. On jest niebezpieczny dla kobiet.

Edith nigdy nie okazywała dobrego humoru. Sloan zauważyła, jakim posępnym spojrzeniem przywitała Noaha.

- Należy przykrócić cugle tej małej, Noah. Jej maniery są straszne. - Miała na myśli Courtney.

- Czuje się samotna i nudzi się - delikatnie broniła dziewczynki Sloan. - Jest bardzo inteligentna, nie zna tutaj nikogo, i otaczają ją sami dorośli, więc dla rozrywki szokuje i rozrabia. Jak każde dziecko.

Pamiętając, że nie należy otwarcie sprzeciwiać się starszej pani, Sloan dotknęła ramienia Edith, mówiąc:

- Dzień dobry, prababciu.

Gniew starszej pani zmienił się w jej zwykłe niezadowolenie.

- Dzień dobry - odpowiedziała oschle.

- Sloan bardzo lubi dzieci - odezwał się Noah, nalewając sobie filiżankę kawy ze srebrnego dzbanka stojącego na kredensie. - Na­wet Courtney.

- Ja nie lubię dzieci - szorstko przypomniała mu Edith. - Jeste­śmy w tej sprawie zgodni, jak sobie przypominam.

- Rzeczywiście - potwierdził Noah.

- To zresztą była jedyna obiekcja wobec twego małżeństwa z Paris, jaką miałam.

Ta bardzo osobista uwaga spowodowała, że służący stojący przy kredensie wyszedł z pokoju przez boczne drzwi. Sloan postanowiła pójść za jego przykładem.

- Muszę się umyć - użyła pierwszego preteksu, jaki przyszedł jej na myśl. - Zabrudziłam ręce syropem klonowym. Przepraszam. - Wycofała się przez łukowate przejście do głównego holu.

Paul także wstał.

- Muszę wziąć coś z samochodu - powiedział, ale wyszedłszy z jadalni zatrzymał się w salonie po drugiej stronie holu. Chwycił jakieś czasopismo ze stolika do kawy i zaczął je przerzucać.

- Mówię poważnie, Noah - usłyszał stanowczy głos Edith z salo­nu. - Nie po to dożyłam do dziewięćdziesięciu pięciu lat, by pa­trzeć, jak linia rodziny kończy się na Paris.

- Czy nie zapomniała pani o Sloan? - spytał, chcąc przypomnieć jej, że Sloan jest także członkiem rodziny i umknąć dyskusji o nie­aktualnych planach małżeńskich.

- Rzeczywiście, zapomniałam o Sloan - przyznała się z widoczną skruchą. - Chyba dlatego że znam ją od niedawna, nie włączam jej automatycznie do tych planów. Masz jednak zupełną rację.

Jej odpowiedź całkowicie zadowoliła Noaha, ale słowa Cartera wzbudziły zdziwienie, a potem gniew.

- Bez względu na to czy Sloan będzie miała dzieci, czy też nie, nie można jej zaliczyć do następców w linii rodzinnej - krótko oświadczył Carter. - Pomysł jest niedorzeczny. Nie ma pojęcia, do czego to zobowiązuje, a jest o trzydzieści lat za późno, by ją tego uczyć. Swoim dzieciom też przekaże swoje zasady wychowania i swój system wartości, nie nasz.

- Może się nauczyć - odważyła się powiedzieć Paris.

- Nie pytałem cię o zdanie, Paris. Mimo że ty być może już uznałaś ją za członka rodziny, nikt inny tego nie zrobi. Nasi przy­jaciele jej nie znają, nigdy nawet o niej nie słyszeli i nigdy nie za­akceptują...

- Mam pomysł, jak rozwiązać twój kłopot, Carter - przerwał Noah, a w jego głosie pojawił się jakiś ostry ton. - Jakie masz pla­ny na dzisiejszy wieczór?

- Nie planuję nic szczególnego, dopóki Sloan i Paul są tutaj - oznajmił zaskoczony tonem Noaha. - Myślałem, że ty i Paris poświęcicie im parę wieczorów, zabierając ich do miasta, aby zabawi­li się tak, jak lubią młodzi ludzie.

- Świetnie, skoro nikt nie ma żadnych szczególnych planów na dzisiejszy wieczór, możesz wydać małe przyjęcie, aby przedstawić Sloan swoim przyjaciołom, i przekonać się, czy zechcą ją zaakcep­tować.

- Niemożliwe! - Carter z ironią potrząsnął głową, podkreślając swoją niechęć.

- To konieczne! - chłodno sprzeciwił się Noah. - Im dłużej bę­dziesz zwlekał, tym więcej będzie przypuszczeń na temat niej sa­mej i powodów, dla których nie chcesz przedstawić jej przyjacio­łom. Mój ojciec z pewnością wspominał o niej swoim znajomym i wiadomość rozniesie się lotem błyskawicy.

- Zastanów się! Pozostanie tutaj tylko przez dwa tygodnie. Poza tym uważam, że przyjęcie byłoby dla niej ciężką próbą.

- Będzie musiała przyjąć to wyzwanie - Noah powiedział to z le­dwo skrywanym sarkazmem.

- Uważam, że przyjęcie dla Sloan to fantastyczny pomysł - ode­zwała się Paris z odrobiną wahania pod wpływem lodowatego spoj­rzenia ojca, ale nie spuściła oczu.

- Paris - ostrzegł ją groźnym głosem - twoje zachowanie zaczy­na mi się nie podobać ...

- Zawsze jesteś niezadowolony, gdy nie masz racji - oznajmiła Edith. - Zgadzam się z Noahem i Paris. Powinniśmy wydać to przy­jęcie, aby przedstawić Sloan towarzystwu, i im szybciej to zrobi­my, tym lepiej.

- Doskonale - zdecydował Carter unosząc ręce; potem natych­miast zwrócił się do Paris, aby przestrzec ją przed konsekwencjami jej niedopuszczalnego sprzeciwu wobec niego.

- Powiedziałaś, że chcesz spędzić jak najwięcej czasu ze Sloan, dopóki jest tutaj. A teraz będziesz zajęta organizowaniem przyję­cia, które nie sprawi jej żadnej przyjemności; zaprosisz ludzi, któ­rzy przyjdą pogapić się na nią, ale jej nie zaakceptują.

- Zaakceptują - lodowato zauważył Noah - jeśli będziesz postę­pował tak, jak chciałbyś, żeby oni postępowali. Jeśli obawiasz się, że twój autorytet nie jest wystarczający, wówczas chętnie użyję swoich wpływów, zwłaszcza wobec wspólnych znajomych.

Rzuciwszy to wyzwanie, Noah złagodził ton i spojrzał na Paris.

- Nie ma potrzeby, Paris, abyś traciła czas, który chcesz spędzić w towarzystwie Sloan. Porozumiem się z panią Snowden, aby zorga­nizowała przyjęcie i nadzorowała wszystko. Sądzę, że masz listę go­ści zapraszanych na takie okazje, czy możesz mi ją dać?

Skinęła głową.

- A zatem tobie pozostaje wydanie dyspozycji służącym, aby przygotowali dom na dzisiejszy wieczór, a ja zamówię panią Snowden, aby zajęła się resztą.

- Ja dopilnuję personelu - oświadczyła Edith. - Sloan i Paris mogą zająć się fryzurami i tym wszystkim, co zabiera młodym ko­bietom cały dzień, gdy mają uczestniczyć w ważnym przyjęciu.

Sloan weszła właśnie do jadalni i zmieszana spoglądała na uśmiechniętą Paris i patrzącego spode łba Cartera.

- Czy wybieramy się na przyjęcie? - spytała, gdy zebrani umil­kli, patrząc na nią.

- Wydajemy dla ciebie przyjęcie tutaj i na pewno będzie wspania­le! - wykrzyknęła Paris. - Noah, bardzo ci dziękuję za panią Snow - den. Boję się, że będzie musiała załatwić zaproszenia przez telefon.

- Pani Snowden lubi wyzwania.

- Prawdę mówiąc, nie potrzebuję przyjęcia - nieśmiało wtrąci­ła Sloan. - Nie chcę nikomu sprawiać kłopotu swoją osobą.

Carter triumfalnie spojrzał na trójkę zwolenników przyjęcia.

- Mówiłem wam, że tak to przyjmie.

Sloan chciała poprzeć stanowisko Cartera, ale Noah nieco aro­gancko poinformował ją:

- Decyzja nie należy do ciebie. Rodzina powinna przedstawić cię swoim przyjaciołom, a przyjęcie stanowi najwłaściwszą okazję.

Sloan wyczuła jakąś wrogość między obu mężczyznami i trudno jej było sobie wyobrazić, aby mogło to spowodować zwykłe party. Zamierzała zlekceważyć słowa Noaha, żeby zatrzymała swoją opi­nie dla siebie, ale Paris wyglądała na tak podnieconą, że Sloan nie mogła zdobyć się na następny protest. Na twarzy Edith malował się wyraz takiego uporu, że ostatecznie postanowiła się poddać.

- Jeśli to postanowione - uśmiechnęła się do Noaha - chciała­bym zaprosić Courtney.

Gdy Noah skinął głową, zdecydowała się wycofać z dyskusji i z pokoju. Spojrzała jeszcze raz na Paris i powiedziała:

- Chyba wezmę prysznic. Paris wstała z krzesła.

- Listę gości i adresów mam w komputerze. Zaraz ci ją dostar­czę - rzekła do Noaha.

Sloan była mile zaskoczona, gdy w drzwiach dołączyła do niej Paris i wsunęła rękę pod jej ramię, mówiąc:

- To będzie takie przyjemne! Musimy rano załatwić małe zaku­py, uczesać się, wziąć masaż. Paul mówił, że też ma do załatwienia w mieście kilka drobnych spraw.

Sloan tak była przerażona na myśl, że niby jakaś osobliwość zo­stanie przedstawiona gronu obcych ludzi, którzy będą ją obserwo­wać, oceniać i snuć przypuszczenia, iż pozwoliła Paris prowadzić się schodami, a potem do zamkniętych drzwi pokoju na prawo za salonem. Gdy Paris oswobodziła ramię, aby otworzyć drzwi, Sloan przypomniała sobie o prysznicu i chciała zawrócić, jednakże gdy uświadomiła sobie, na co patrzy, zmieniła zamiar. Za otwartymi drzwiami zobaczyła gabinet Cartera. Kilkakrotnie widziała wycho­dzącego stąd Gary'ego Dishlera.

W głębi pokoju znajdowało się rzeźbione mahoniowe biurko, bufet, a za nim ściana zabudowana półkami na książki. Paris pode­szła do biurka, wyjęła z szuflady klucz i otworzyła drzwi znajdują­ce się w ścianie. Kiedy otworzyła te drzwi, wzrok Sloan przykuł mo­nitor komputera. Ekran świecił gotowy do użycia; pojawiło się polecenie wpisania hasła. Paris wsunęła się w brązowy skórzany fotel i odwróciła w stronę komputera. Gdy Sloan stanęła obok Pa­ris, serce zabiło jej z podniecenia.

- Używam hasła FRANCJA - obojętnie powiedziała Paris. Sloan przyglądała się siostrze, która otworzyła plik „Lista gości w Palm Beach” z katalogu „Lista adresowa”. Pochylając się, otworzyła drzwiczki do szafki na prawo od jej kolan, gdzie ukazała się wyso­kiej klasy drukarka laserowa; zaczęła drukować.

Sloan spojrzała na komputer, ale przede wszystkim zaintereso­wała się ikonami, które było widać na monitorze. Wskazywały one, jakie programy, a być może rodzaj informacji, mógł Carter czerpać z komputera. Starczyło jej jedynie czasu na rzut oka, bo Paris usia­dła, zasłaniając monitor, i wyjmowała po jednej kartce z drukarki.

- Czy sądzisz, że Carter pozwoli mi później skorzystać ze swego komputera? - spytała Sloan od niechcenia. - Chciałabym spraw­dzić mój e - mail i wysłać kilka wiadomości.

- Wydaje mi się śmieszne, że mówiąc o ojcu określasz go imie­niem - przyznała z uśmiechem Paris. - Z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu, abyś skorzystała z jego komputera, chyba że będzie go potrzebował.

- Czy często go używa? - spytała Sloan, czując, że rośnie jej pod­niecenie.

- Tak, ale na krótko. Ma dostęp do komputera w banku w San Francisco i tam sprawdza, jak stoją interesy. Najczęściej używa go w tym celu i w innych sprawach finansowych.

Sloan wiedziała, że bank oznacza fundusz Reynoldsów w San Francisco.

- Jakimi jeszcze sprawami się zajmuje?

- Nie wiem, ojciec nie lubi rozmawiać o interesach. Mówi, że są za trudne, abyśmy obie z prababcią mogły je rozumieć.

Wyjęła pozostałe arkusze z drukarki, zamknęła drzwi na klucz, wrzuciła go do górnej prawej szuflady biurka, a potem wzięła ołó­wek ze skórzanego pojemnika stojącego na biurku.

- Zaniosę listę Noahowi. Jestem już ubrana do wyjścia... Gdy wyszły z gabinetu, powiedziała wesoło:

- Cudownie spędzimy czas w mieście. Pozwolimy się rozpiesz­czać i wrócimy dopiero, aby przebrać się na twój „debiut”.

Sloan zostawiła ją na klatce schodowej i pobiegła do swego po­koju. Paris zaniosła listę do jadalni i usiadła przy stole. Sprawdzi­ła kilka nazwisk w spisie i spojrzała na ojca i prababkę.

- Ile osób chcecie zaprosić? Jest już trochę późno, połowa towa­rzystwa zapewne będzie miała inne plany, dlatego powinniśmy za­prosić dwa razy więcej osób, niż zamierzamy przyjąć.

- Tylko bez szaleństw! - rzucił Carter. Noah nie zareagował, spoglądając na Paris.

- Zaznacz ludzi, na których ci szczególnie zależy, ja wybiorę po­zostałych. Mamy wspólnych znajomych.

Paris podkreśliła kilka nazwisk na każdej z jedenastu kartek i dała cały spis Noahowi.

- Poproszę panią Snowden, aby zajęła się wszystkim - przyrzekł wstając. - Czy podać siódmą godzinę?

- Świetnie - odpowiedziała Edith. - Pogoda jest taka ładna. Mo­glibyśmy urządzić przyjęcie w ogrodzie!

- Zobaczę, czy to możliwe - rzekł Noah, wychodząc z pokoju.

- Ogranicz zaproszenia na to cholerne widowisko - przypomniał mu Carter.

Myśli Edith nieodmiennie skupiły się na kosztach.

- Nie potrzebujemy ekstrawagancji - krzyknęła za nim. - Bufet z przekąskami, a nie bankiet. Dwaj nasi służący mogą podawać przekąski, dwaj inni będą obsługiwać bar. Nie musimy za to płacić firmie kateringowej.

- Zajmę się tym - rzucił krótko Noah przez ramię.

- Będzie potrzebny szampan - przypomniała mu Paris.

- Krajowy! - zastrzegła Edith.

Już był w holu, gdy zatrzymała go Paris.

- Noah - powiedziała z troską, ściszając głos - może powinni­śmy odłożyć przyjęcie na później.

Zacisnął szczęki.

- Czego się obawiasz? Kosztów? Faktu, że rodzinny szkielet wy­padnie z szafy? Czy może boisz się rywalizacji ze Sloan?

Cofnęła się, jakby uderzył ją w twarz.

- O czym ty mówisz?

- A co miałaś na myśli?

- Wolałabym zaczekać i zorganizować wspaniałe przyjęcie, za­miast sklecić z trudem kilka nędznych pomysłów, jakie wpadły do głowy ojcu i prababci. Ojciec nic nie rozumie. Zawsze wydawali­śmy wspaniałe przyjęcia i jeśli to na cześć Sloan będzie dużo gor­sze, ludzie pomyślą, że uznaliśmy całą sprawę za niewartą trudu. Firmy dostawcze chcą wcześniejszych zamówień, aby zaplanować menu i wynająć personel. Teraz na pewno od dawna są zajęte. Po­za tym trzeba pomyśleć o kwiatach i orkiestrze, krzesłach i stołach, obrusach. Niełatwo to zorganizować w ciągu paru dni, a cóż dopie­ro paru godzin!

Złość Noaha na Paris natychmiast się ulotniła i twarz mu zła­godniała.

- Przepraszam, że źle oceniłem twoje motywy - powiedział ła­godnie. - Powinienem lepiej ciebie znać. Zostaw już to wszystko mnie.

Gdy Noah wrócił do domu, Courtney i jej ojciec popatrzyli na niego z uwagą.

- Co się dzieje? - spytała dziewczyna zdziwiona. Jego zaciśnię­te szczęki zdradzały zdecydowanie, stawiał długie, szybkie kroki.

- Carter wydaje przyjęcie dla Sloan - rzucił, nie zatrzymując się. - Czy pani Snowden jest na górze?

- A gdzie miałaby być? - Courtney żachnęła się głośno. - Jeździ z tobą z miasta do miasta, od domu do domu, od hotelu do hotelu, zawsze gotowa na każde skinienie i zawołanie, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę...

Przesadziła, ale nie miał zamiaru prostować. Siostra pani Snow­den mieszkała w odległości czterdziestu mil od Palm Beach i gdy Noah dwa razy w roku tam jechał, pani Snowden towarzyszyła mu. Był to układ wygodny dla obojga. Noah zawsze miał dla niej jakieś zadanie, nawet w czasie wakacji. Za codzienną parogodzinną pracę Noah pokrywał wszystkie koszty jej odwiedzin u siostry.

- Dzień dobry - przywitała go, odwracając się od szafy z aktami, gdy wszedł do biblioteki, która w czasie pobytu w Palm Beach słu­żyła mu jako gabinet.

- Jak się czuje pani siostra? - spytał uprzejmie.

- Świetnie.

Po wymianie uprzejmości Noah usiadł za biurkiem i wskazał jej fotel naprzeciw siebie.

- Wydajemy przyjęcie - oznajmił, przesuwając do niej blok i ołówek.

- Myślałam, że to Carter Reynolds wydaje przyjęcie. - Courtney weszła za nim do pokoju i rozsiadła się w fotelu obok pani Snowden, z nogami opartymi na poręczach.

Noah nie odpowiedział, pani Snowden zaś niezwłocznie wzięła blok i ołówek.

- Kiedy odbędzie się przyjęcie? - spytała.

- Dziś wieczorem.

- Mała kolacja? - wyciągnęła prawidłowy wniosek.

- Coś większego.

- Znacznie większego?

Nie odpowiadając od razu, Noah przebiegał wzrokiem spis na­zwisk i adresów przyjaciół Reynoldsa w Palm Beach. Chwycił pió­ro i zaczął wykreślać nazwiska ludzi, których nie lubił i, jak mu się wydawało, Sloan także nie polubi. Następnie przekazał listę pani Snowden.

- Około stu siedemdziesięciu osób, jak oceniam.

- Przy tak krótkim terminie zapewne chce pan urządzić kola­cję w jednym z pana klubów. Choć myślę, że jest za późno...

- Chciałbym, by to się odbyło w ogrodzie rezydencji Reynoldsa. Rzuciła mu krótkie spojrzenie.

- Chce pan wydać dziś wieczorem przyjęcie w ogrodzie dla stu siedemdziesięciu osób? Trzeba zatem wynająć firmę...

Łatwo oddalił wysuwane trudności.

- Można to zrobić systemem bufetowym, tak jak ostatnio u nas, ale potrzeba wielu kelnerów do obsłużenia gości, aby nie musieli stać w kolejce przy bufecie. Wszystko musi być na najwyższym po­ziomie.

- Oczywiście - odpowiedziała, ale wyglądała na poruszoną.

- Trzeba zamówić dużo szampana - Dom Perignon. I trochę tych kompozycji z lodów. Dobrze wyglądają na stołach...

- Myśli pan o rzeźbach lodowych? - spytała niepewnie.

- Tak. I oczywiście kwiaty.

- Oczywiście - powtórzyła cicho.

- Trzeba także zamówić orkiestrę. Wie pani, jak to załatwić. Ro­biła to pani niejeden raz dla mnie.

- Tak, ale nie w tak krótkim terminie! - wykrzyknęła bliska pła­czu, że musi przyznać się, iż nie może czegoś załatwić. - Panie Maitland, nie sądzę, abym mogła to zorganizować...

- Nie oczekuję tego od pani osobiście - powiedział zniecierpli­wiony. - Ostatnio kupiliśmy tu dwa hotele. Niech to dla nas urządzą.

Pani Snowden dostrzegła w tym jakąś możliwość wywiązania się z polecenia, choć nadal sądziła, że jest to raczej zadanie dla Herku­lesa, zarówno pod względem organizacyjnym, jak towarzyskim. Ze­rwała się jednak natychmiast do działania.

- Będę polegała na dyrektorach hoteli - oświadczyła już z uśmiechem.

- Z pewnością - zgodził się sucho. - Zaproszenia proszę zała­twić telefonicznie. Należy mówić wszystkim, że dzwoni pani z pole­cenia Cartera i że on wydaje przyjęcie, aby przedstawić swoją cór­kę Sloan.

Skinęła głową.

- Będę potrzebowała pomocy. Dwóm sekretarkom z naszego biura w San Francisco można zaufać, że taktownie i z wdziękiem za­łatwią przez telefon zaproszenia w ostatniej chwili. Mogę wysłać im listę faksem, ale połączenia telefoniczne będą międzymiastowe. Czy to w porządku?

- Świetnie.

- Jest jeszcze jeden kłopot. Zupełnie możliwe, że zapraszani w ostatniej chwili pomyślą, że nie ma ich na liście stałych gości i mają zastąpić tych, którzy odmówili. Mogą poczuć się obrażeni i odmówić.

Noah sięgnął po pocztę, którą położyła w skórzanej kasecie na jego biurku.

- Proszę więc powiedzieć im, że właśnie odkryliśmy, iż nie wy­słano pisemnych zaproszeń. Proszę obciążyć winą pocztę, jeśli to pani odpowiada. Wszyscy tak robią.

Courtney spuściła nogi z poręczy fotela i wstała.

- Coś mi się wydaje, że to będzie jeszcze jedno nudne przyjęcie w Palm Beach. Diabelnie się cieszę, że nie ma mnie na tej liście. Nikt nie byłby w stanie zaciągnąć mnie na taką nudę.

Noah spojrzał znad listu, który czytał.

- Sloan specjalnie prosiła, aby ciebie zaprosić. Proszę, nie zmu­szaj mnie, abym cię tam ciągnął siłą.

Zamiast okazać wojowniczość i opór, jak spodziewał się Noah, wyglądała na zaskoczoną.

- Sloan zaprosiła mnie? Chyba żartujesz!

- Ależ skąd!

- Nie mam zatem wyboru - powiedziała męczeńskim tonem. - Bo gdybym nie poszła, miałaby tylko niewiarygodnie nudnych gości.

Wychodząc, jeszcze się odwróciła.

- Noah?

- Co takiego? - spytał, nie odrywając oczu od listu.

- Dlaczego robisz to wszystko dla Sloan? Dlaczego to nie Car­ter, Edith czy Paris zajmują się przyjęciem?

- Carter zachowuje się jak arogancki sukinsyn, natomiast Edith jest za skąpa i za stara, by jej powierzyć decyzje. Paris była gotowa zająć się wszystkim, ale dopiero od niedawna próbuje się im prze­ciwstawiać, a tych dwoje zawsze postawi na swoim. Jeśli to nie bę­dzie przyjęcie na odpowiednim poziomie, a Sloan nie zostanie przedstawiona we właściwy sposób, nigdy nie będzie miała pozycji w tym środowisku.

Minęło kilka chwil, zanim Noah zorientował się, że Courtney jeszcze nie wyszła z pokoju. Zły spojrzał na nią i stwierdził, że przy­gląda mu się z przechyloną na bok głową.

- Co tym razem wymyśliłaś? - zniecierpliwił się.

- To wyjaśnia, dlaczego sami tego nie organizują. Nie wyjaśnia natomiast, dlaczego robisz to ty.

Noaha zezłościły jej podchwytliwe pytania.

- Nie wiem dlaczego - odpowiedział krótko. - Chyba zrobiło mi się jej żal, gdyż Carter zachowuje się jak snob, mówiąc o niej jak o ubogiej krewnej. To mnie nastawiło przeciw niemu.

- Ależ ona jest ubogą krewną - powiedziała z naciskiem. - A ty także jesteś snobem.

- Dziękuję - uciekł się do sarkazmu. - Czy już skończyłaś, czy masz jeszcze coś przykrego do dodania?

- Prawdę mówiąc, mam coś do dodania. Widziałam kiedyś taki film. Był w nim bogaty facet, właściciel studia filmowego, który wy­dał fortunę, aby zrobić gwiazdę z pięknej blondynki. Wiesz dlacze­go to zrobił?

- Dlaczego?

- Gdyż chciał się z nią ożenić, ale najpierw postanowił dać jej pozycję godną jego osoby.

- Jaki, do diabła, ma to związek z nami?

- Tylko tak mi się przypomniało. - Courtney wzruszyła ramio­nami.

- Jeśli sugerujesz, że zamierzam poślubić Sloan i że obchodzi mnie, co ludzie o niej myślą, mylisz się w obu sprawach. Teraz już wyjdź i daj mi trochę popracować.

Gdy wyszła, Noah dwukrotnie przeczytał pierwszy ustęp tego samego listu, potem rzucił go na biurko, oparł się mocno w fotelu, spoglądając na pole błękitnych łubinów na impresjonistycznym ob­razie wiszącym na przeciwległej ścianie.

Nie wiedział, dlaczego forsował pomysł urządzenia przyjęcia dla Sloan, choć to godziło w jego osobiste cele. Wieczorem spotka innych mężczyzn, którzy odkryją jej oszałamiającą urodę, zachwyca­jący sposób rozmowy, jak to wcześniej zdarzyło się jemu. Poznają ten sam fascynujący urok nieświadomego siebie piękna i szczerej wesołości, które go oczarowały; wyczują także, że za tym kryje się znacznie więcej. Zważywszy że miał bezsensowne poczucie jej przy­należności do niego, ten wieczór nic dobrego nie wróżył.

Nie wiedział, dlaczego stracił cierpliwość wobec Cartera ani dla­czego samozwańczo uznał siebie za jej obrońcę. Chyba to jej szcze­rość, naturalność, uprzejmość i łagodna duma sprawiły, iż poczuł absurdalną chęć uchronienia jej przed własnym ojcem.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Paul czekał w korytarzu, gdy Sloan zeszła na dół gotowa poddać się temu, co Paris żartobliwie nazwała „rozpieszczaniem”.

- Chciałem zostawić was w mieście i załatwić własne sprawy - powiedział jej Paul - ale Paris twierdzi, że te zabiegi kosmetycz­ne, które zaplanowała dla was, zajmą ponad godzinę czy dwie. W takim razie wezmę mój samochód, a ty musisz z nią pojechać. Już wyprowadzili jaguara, stoi przed domem.

- Odprowadzę cię do samochodu - zapowiedziała Sloan ze zna­czącym ruchem głowy w stronę frontowych drzwi.

Samochód Paris stał przed domem, natomiast wóz Paula dalej na podjeździe. Dopiero gdy doszli do niego, Sloan zaczęła mówić:

- W gabinecie Cartera jest komputer połączony z jego bankiem. Paris powiedziała, że mogę z niego skorzystać i podała mi swoje hasło.

- Nie ciesz się z góry. Jest zbyt ostrożny, aby zapewnić Paris do­stęp do swoich danych albo umożliwić wgląd do sieci komputerów w banku. Na pewno ma własne hasło.

- Wiem. Po prostu informuję cię, co dzisiaj odkryłam.

- Chciałbym dostać kopię listy nazwisk i adresów, które Paris dała Maitlandowi.

- Poproszę ją o kopię - przyrzekła Sloan. - Mogę całkiem szcze­rze powiedzieć jej, że chciałabym ją mieć na miłą pamiątkę, a także poznać nazwiska gości.

- Świetnie. - Zobaczył, że otwierają się frontowe drzwi.

- Paris właśnie wyszła z domu. A tak na marginesie, to Maitland zainicjował i wymusił przyjęcie dla ciebie. Pomyślałem, że może warto, abyś o tym wiedziała.

- Domyślałam się, że Carter jest niezbyt entuzjastycznie nasta­wiony do przyjęcia, ale jak Noah mógł je wymusić, gdy Carter był taki przeciwny?

- Aby docenić, jak znakomicie to przeprowadził, musiałabyś tam być. Na mnie zrobiło to duże wrażenie - przyznał.

Sloan ściszyła głos, bo zbliżała się Paris.

- Tak, ale dlaczego miało na tym zależeć Noahowi, jeśli Carter nie chciał, aby poznali mnie jego znajomi?

- Sądzę - odpowiedział ze znaczącym uśmiechem - że już znasz odpowiedź. Noah Maitland jest zadurzony.

Sloan poczuła ogarniającą ją falę zadowolenia, że Noah tak się o nią troszczył, a jeszcze większą radość, iż udało mu się przechy­trzyć Cartera Reynoldsa.

- To potrwa parę godzin! - wesoło odezwała się Paris, podcho­dząc do samochodu Paula.

- Sloan, będziemy miały sporo do roboty: kosmetyczka, mani­cure, pedicure, masaż, a potem fryzjer. Musimy się jednak pospie­szyć, bo zgodzili się wepchnąć nas między innymi rezerwacjami. Dlatego nie możemy się spóźnić.

- Ruszajmy więc - powiedział Paul i wsiadł do wynajętego sa­mochodu. Dopiero gdy znalazł się w odległości kilku ulic od domu, otworzył kluczykiem schowek i wyciągnął z niego telefon komór­kowy. Nakręcił numer, odpowiedział inny agent FBI, siedzący z wędką w ręce na molo.

- Czy możesz mówić? - spytał Paul.

- Czy mogę mówić? - powtórzył jego rozmówca z gniewnym nie­dowierzaniem. - To ty lepiej zacznij mówić, Paul. Nie powiedziałeś mi, że przyjechałeś tu z własnej inicjatywy. Dostałem telefon od ważnego człowieka z biura: kiedy tylko dowiedział się o twojej ak­cji, wpadł w szał. Uważa, że osobista niechęć mąci twój osąd, a sprawa stała się twoją obsesją. Mówię serio, kolego, narażasz swój tyłek. Możesz sobie zrujnować karierę. Nawet gdybyś zdobył dowody, prawnicy Reynoldsa odrzucą je w sądzie, ze względu na sposób...

- Ale ja nie szukam dowodów, a gdy się znajdą, to nie ja je zdo­będę - przerwał mu Paul znużonym, cierpliwym tonem kogoś, kto musi wyjaśnić oczywiste sprawy. - Jestem tutaj jako „pomocnik” Sloan. Nie mam nic wspólnego z decyzją Cartera Reynoldsa, który postanowił zaprosić tutaj córkę. Gdyby zaś jego córka przypadkiem natknęła się na coś obciążającego w czasie swego pobytu, to było­by naturalne, że zawiadomi o tym władze, bez względu na to, czy tu byłem, czy nie. Bądź co bądź ona jest gliną.

- To nie mnie masz przekonać. Powinieneś zadzwonić do stare­go i jego przekonać:

- Jestem teraz na urlopie. Gdy zrobię z niego bohatera, uspo­koi się. Tymczasem zachowuję się jak doskonały gość w obcym do­mu. Gram w tenisa, wyleguję się nad basenem, uczestniczę w kolacjach, chodzę na dansingi. Nie otworzyłem żadnej szuflady, nawet albumu z fotografiami, jeśli nie poproszono mnie, bym zajrzał do środka. Nie mówię Sloan, gdzie i czego ma szukać. Nie powiedzia­łem jej, że Reynolds korzysta ze swego banku do prania brudnych pieniędzy, i nie poinformowałem jej, czyje to są pieniądze. Nie bę­dę musiał tego robić, bo wkroczyło przeznaczenie i postawiło ją w dokładnie takiej sytuacji, w jakiej chciałbym ją widzieć.

- Co masz na myśli?

- Tylko to, że moja cudowna towarzyszka znalazła wielce wy­trwałego admiratora, a żaden sędzia federalny nie podważy dowo­dów zdobytych przez nią dzięki niemu, gdy ja nie jestem osobiście w to zaangażowany.

- Kto to?

- Noah Maitland.

Agent westchnął głęboko, a wypuszczając powietrze szepnął z triumfem:

- Bingo!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Sloan stała przy balustradzie swego tarasu oczarowana wido­kiem w dole. Ogród z tyłu domu oświetlały lampy, ukazując poroz­stawiane w odstępach, przykryte białymi obrusami stoliki, udeko­rowane kwiatami i palącymi się świecami w szklanych czarkach. Kelnerzy w smokingach roznosili tace z szampanem i przekąskami wśród co najmniej dwustu gości.

Stoły z potrawami, wśród bogatych dekoracji kwiatowych, umieszczono z prawej strony gazonu, a po lewej, obok basenu ką­pielowego, grała orkiestra przy przenośnym parkiecie do tańca. Na środku trawnika znajdował się stół, na którym stała rzeźba z lodów przedstawiająca mewy w locie.

- Jesteś gotowa do wielkiego wejścia? - spytała Paris, wchodząc na taras.

- Nie myślałam, że to będzie takie wielkie, starannie przygoto­wane przyjęcie - powiedziała oszołomiona Sloan.

- Sekretarka Noaha jest czarodziejką - oceniła Paris, obserwu­jąc z aprobatą zgromadzonych gości. - Nigdy nie udałoby mi się urządzić czegoś takiego w tak krótkim czasie. Chodźmy!

- Denerwuję się - przyznała Sloan.

- Ja także. - Paris zaśmiała się nerwowo. - Nikt dotąd nie oce­niał moich projektów. Teraz zobaczą ich efekty.

Sloan odsunęła się od balustrady i poszła za siostrą do sypialni, gdzie wykonała niespieszny piruet, aby Paris obejrzała jej suknię. Cytrynowa suknia z szyfonu składała się ze spódniczki z licznymi warstwami falban, powiewającymi wokół kolan przy każdym poru­szeniu dziewczyny. Dopasowany staniczek miał dekolt karo, spięty delikatną klamerką.

- Nigdy już nie będę tak wspaniale wyglądać - półżartem oznaj­miła Sloan.

- Kolor doskonale pasuje do twojej opalenizny - uznała Paris, stając za Sloan, by obejrzeć pełny efekt. - Suknia świetnie na tobie leży. Czuję się jak profesjonalistka.

- Jesteś profesjonalistką - stwierdziła Sloan.

- Ojciec nie godzi się z tą opinią. Powiedział, że tylko marnuję czas, gdy przygotowywałam w zeszłym miesiącu te modele...

- Nie pozwól, aby tak cię traktował - powiedziała Sloan cicho, ale dobitnie. - Nie pozwól mu! Nie ma racji. Spójrz na mnie. Spójrz na nas. - Sloan wyraźnie to podkreśliła, wchodząc do garderoby i stając przed sięgającym ziemi lustrem. - Zaprojektowałaś obie te suknie.

Stanęły obok siebie przed lustrem. Paris w haftowanej jedwab­nej sukni w kolorze brzoskwini, z ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu, z przytrzymującymi je złotymi spinkami. Sloan w bladożółtej sukni, z burzą włosów opadających na ramiona.

- Tej oszałamiającej kreacji nie dorównałaby nawet ślubna suknia!

- Ależ nie - odparła Paris, podrzucając wysoko głowę, aby na­brać pewności siebie - bo także ją dla ciebie zaprojektuję! - Od­wróciła się od lustra.

- Chodź, księżniczko Sloan, czas na bal. Ojciec czeka na nas w patio. Będę przy tobie, gdy będzie cię przedstawiał gościom.

Noah stał w pobliżu, słuchając uważnie kilku mężczyzn, którzy usiłowali go przekonać, aby wraz z nimi kupił farmę hodowli koni.

Stał odwrócony, ale był pewien, że Sloan ukazała się na trawni­ku, gdyż mężczyźni nagle zamilkli, wpatrując się w jeden punkt, podobnie jak inni wokół nich.

- Na Boga, tylko spójrzcie! - powiedział jeden z gości szeptem. Noah dopiero po chwili odwrócił się, przedłużając oczekiwanie, ale gdy ją zobaczył, z trudem pozostał w miejscu, patrząc, jak wmieszała się między gości.

Blisko pół godziny stał tak, przyglądając się, jak Carter przesu­wa się wśród zebranych, podtrzymując jednym ramieniem Sloan, a Paris drugim. Patrzył, jak Sloan uśmiecha się, gdy ojciec przed­stawia ją kolejnym gościom, a potem uważnie słucha, co do niej mówią. Widział, jak swoją naturalnością i niewymuszonym ciepłem zdobywa przychylność świeżo poznanych ludzi.

Jednak cierpliwość Courtney była na wyczerpaniu.

- Sądzę, że powinnam ją uratować - oznajmiła Noahowi. - Car­ter już przebrnął z nią przez cały tłum.

- Nie ruszaj się - polecił jej Noah. - Za chwilę ją tutaj przypro­wadzę.

- Nadchodzi! I to bez Cartera, dzięki Bogu! - oznajmiła w chwi­lę później Courtney, ale zaraz straciła humor, gdyż kilku przyjaciół Noaha, widząc, dokąd zmierza Sloan, puściło się w tym kierunku.

- Wilki są gotowe do ataku, włącznie z naszym ojcem. To obrzy­dliwe!

Rozwiązała ten problem, odwracając się razem z Noahem tyłem do grupy mężczyzn. Potem podeszła do Sloan, odgradzając ją od wszystkich.

- Cześć, Sloan - przywitała ją z uśmiechem. - Noah powiedział mi, że chciałaś, abym przyszła, a więc jestem. Czy zauważyłaś, że nawet ubrałam się odpowiednio na tę okazję? - spytała prostując spódniczkę, aby Sloan mogła ocenić efekt.

Jej strój składał się ze zdobnej koronką niemodnej sukienki z zabawy szkolnej, długich jedwabnych rękawiczek bez palców i to­pornych butów wojskowych. Wyglądała tak przerażająco, a jedno­cześnie uroczo, że Sloan wybuchnęła śmiechem i bez namysłu ją uściskała.

- Tak się cieszę, że przyszłaś!

- Tak, ale jak ci się podoba mój strój?

- Jest... jest w twoim stylu - odparła Sloan.

- Pani Reynolds powiedziała, że wyglądam jak wystrojona sie­rotka.

- Jest bardzo stara i myślę, że niedowidzi.

- Nie przywitasz się z Noahem?

Od początku przyjęcia Sloan prawie o niczym innym nie myśla­ła, ale teraz, gdy nadszedł moment, poczuła się niepewnie. Uniosła oczy, mówiąc cicho:

- Cześć!

- Witaj! - odpowiedział, a jego szare oczy błysnęły podziwem.

- W gruncie rzeczy powinnaś uściskać także Noaha - naciskała Courtney. - Nie uwierzyłabyś, ile włożył wysiłku w organizację te­go przyjęcia tylko dla ciebie.

- Co masz na myśli?

Sloan wiedziała, że to Noah nakłonił Cartera do tego przedsię­wzięcia i że jego sekretarka włożyła wiele trudu w organizację. Ale nie miała pojęcia, że Noah zrobił coś więcej, dopóki Courtney nie podała jej szczegółów.

- Noah polecił zamknąć główną restaurację w jednym ze swo­ich hoteli, gdyż potrzebne były stoły i krzesła stamtąd i założę się, że nie zostawił ani jednego kwiatka w hotelu. Czy widziałaś deko­rację kwiatową na stole bankietowym, gdzie ustawiono wszystkie przekąski?

Sloan z trudem oderwała swoje spojrzenie od wesołych, szarych oczu Noaha, spoglądając w kierunku wskazanym przez Courtney.

- Widzę.

- A więc jeszcze dziś rano ten wielki bukiet stał na stole w holu hotelu...

- Dość, Courtney! Dziewczyna nie słuchała.

- To prawda. Założę się też, że nie zostawił tam ani jednego ob­rusa, ani jednego kelnera, ani widelca...

Śmiejąc się, Noah delikatnie zasłonił usta siostry, tłumiąc jej dalsze, entuzjastyczne informacje.

- Kiedy ostatnio zaprosiłem cię do tańca, odmówiłaś. Jak my­ślisz, czy teraz mam szansę? - zwrócił się do Sloan.

Sloan głęboko wzruszyła myśl, jak wiele zadał sobie dla niej tru­du, i uległa czarowi jego głębokiego głosu i srebrzystych oczu.

- Powiedziałabym, że szansa jest ogromna.

Dopiero na parkiecie, tańcząc w jego ramionach, Sloan zobaczy­ła w pełnym świetle całą postać Noaha. Elegancki garnitur w kolo­rze nocnego nieba doskonale podkreślał jego sylwetkę, szerokie ra­miona, wąskie biodra i zarys długich nóg. Na tle opalenizny szyi koszula lśniła bielą, gdy z uśmiechem na twarzy i położywszy rękę na jej plecach, prowadził ją zręcznie po parkiecie, lekko przyciska­jąc do siebie.

- Czy jesteś zadowolona z przyjęcia? - spytał, gdy orkiestra za­częła grać modną melodię.

- Bardzo - cicho odpowiedziała Sloan, starając się nie zwracać uwagi na ucisk jego nóg ani ręki, mocno trzymającej jej dłoń, i nie poddawać się działaniu jego głębokiego głosu. - Nie wiem, jak mam ci podziękować.

Spojrzenie Noaha spod ciężkich powiek zawisło znacząco na jej wargach.

- Musimy pomyśleć, jak to zrobić. Sloan w popłochu uciekła się do żartu:

- Sądzę, że mogłabym ci dać lekcję samoobrony.

Zwrócił na nią spojrzenie swoich szarych oczu, z uśmiechem błą­kającym się na ustach.

- Czy będzie mi potrzebna?

- Być może. Jestem silniejsza, niż na to wyglądam.

- Tak jak ja.

Sloan poczuła suchość w ustach.

Czuła się tak zmieszana swymi doznaniami, że ledwo zauważyła, jak łatwo się z nim tańczy, jak rozkosznie poruszają się w rytmie słodkiej, znanej melodii. Mówiła sobie, że on pociąga ją w jakiś niebezpieczny sposób i musi mu się oprzeć, ale gdy przesunął rękę lekko po jej plecach, przyciągając ją do siebie, zapomniała o nie­bezpieczeństwie. Powiedziała sobie, że to tylko taniec, a on zapewne robi to podświadomie.

Noah tymczasem wiedział dokładnie, co robi, i już obmyśla! na­stępne posunięcie. Patrzył, jak światło zmieniało jej włosy w płyn­ne złoto, czuł jej delikatny zapach, a poruszała się w tańcu lekko jak obłok.

Gdy muzyka ucichła, odsunęła się nieco, nie odrywając od niego oczu. Noah także patrzył na jej twarz, zahipnotyzowany delikat­nie rzeźbionymi rysami, zgrabnym noskiem i ocienionymi rzęsami fiołkowymi oczyma.

- Kiedy przyjęcie się skończy, odprowadzę ojca i Courtney do domu, a potem wrócę tutaj. Czekaj na mnie na plaży.

- Po co? - spytała drżąc.

- Znajdziemy powód, gdy się tam spotkamy - odparł z kpiącym uśmiechem.

Jego „powód” był dla Sloan równie oczywisty, jak uświadomie­nie sobie, że on chciał wyraźnie dać go jej do zrozumienia.

Paul tańczył z Paris i gdy obie pary spotkały się, Paul zapropo­nował wymianę partnerek.

- Noah - szepnęła Sloan, gdy się rozstawali.

Zaskoczony miękkim brzmieniem jej głosu, kiedy wymawiała jego imię, zatrzymał się.

- Byłoby miło, gdybyś poprosił Courtney do tańca - powiedziała.

- Courtney? - powtórzył zaskoczony, bo myśl, aby poprosić sio­strę do tańca, nigdy nie przyszłaby mu go głowy. Z przerażeniem przypomniał sobie jej wojskowe buty, ale zgodził się.

- Poproszę ją.

Kiedy taniec się skończył, zbliżył się do Courtney. W pełni przy­gotowany, że odpowie szyderstwem na zaproszenie - a trochę ma­jąc na to nadzieję - zapytał:

- Panno Maitland, czy zechce pani zatańczyć?

- Z tobą? - spytała zaskoczona.

- Nie, z kelnerem - powiedział złośliwie. Ale zaraz zobaczył, że już się schyliła i rozwiązała sznurowadło jednego z fatalnych bu­tów. Zanim jednak rozsznurowała następny, zawahała się i patrząc na niego, spytała:

- Mówisz poważnie?

Poczucie winy poruszyło go, bo zdał sobie sprawę, jak bardzo ją ucieszyło jego zaproszenie.

- Jak najpoważniej - odparł.

Na parkiecie okazała się świetną partnerką.

- Gdzie się nauczyłaś tańczyć? Wywróciła oczami.

- To specjalność dziewczyn. Rodzimy się z tą umiejętnością. Czy masz zamiar pójść ze Sloan do łóżka?

- Zajmij się swoimi sprawami.

- Zrób to dla mnie, pozwól jej odejść. W przeciwnym razie skoń­czy się na tym, że porzucisz ją jak wszystkie inne. Sloan poczuje się zraniona i już jej nie zobaczymy. A jest taka miła. Tak bardzo chciałabym zostać jej przyjaciółką.

Noah przyglądał się poważnej twarzy siostry, czując upokorze­nie na myśl o wielkoduszności Sloan i jej delikatności wobec in­nych, które sprawiły, że pomyślała o Courtney nawet w środku przyjęcia, mimo że sama znajdowała się pod presją spojrzeń wszystkich gości, poddana ich bezlitosnej ocenie.

- Sloan już jest twoją przyjaciółką - powiedział ze spokojną pewnością.

Większość wieczoru spędził Noah na rozmowach ze znajomymi, przez cały czas pragnąc, aby już sobie poszli. Tymczasem czas pły­nął wolno, wpadł więc na pomysł, że przedstawi Sloan grupce swo­ich przyjaciół i w ten sposób uda mu się ją utrzymać blisko, przy­najmniej w przerwach między tańcami z ojcem i innymi gośćmi. Noah jeszcze dwukrotnie zatańczył z Courtney.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Sloan stała z ojcem i Paris przy frontowych drzwiach, żegnając paru bliskich przyjaciół, którzy, jeszcze długo po odejściu Noaha i innych gości, pozostali, by porozmawiać o polityce. Edith odeszła znacznie wcześniej, a Paul, prawdopodobnie przewidując, że sena­tor Meade z żoną będą zwlekali z odejściem, przed pół godziną przeprosił towarzystwo i udał się do swego pokoju.

- Dobranoc, Sloan - żegnała się pani Meade. - Bardzo się cieszę, że cię poznałam. Jeszcze dziś wypróbuję przepis na okład lipowy. Bardzo pomógł mi dzisiaj wytrzymać ból ramienia.

Odwróciła się do Paris, pochylając się nad nią i prawie dotykając jej policzka, w modnym geście, który, jak zauważyła Sloan, wśród bogatych mieszkańców Palm Beach stanowił formę pożegnania.

- Niegrzeczna dziewczynko - powiedziała do Paris. - Nie chcę mi się wierzyć, że tak długo ukrywałaś swój talent. Gdyby Sloan nam nie wyznała, że zaprojektowałaś wasze suknie, nikt z nas by się o tym nie dowiedział! Słyszałam, że Sally Linkley prosiła, abyś pokazała jej swoje szkice, ale ja pierwsza chcę je widzieć. To bę­dzie sprawiedliwe, bo znam cię dłużej niż Sally.

Senator Meade bardziej oficjalnie pożegnał Sloan i Paris, ale ściskając dłoń Cartera pozwolił sobie na entuzjastyczne, szczere komplementy.

- Jesteś szczęściarzem, Carter. Masz dwie piękne córki. Paris zawsze przynosiła ci zaszczyt, ale możesz także być bardzo dumny ze Sloan. Zyskała dzisiaj sympatię wszystkich.

Carter z uśmiechem ściskał jego rękę.

- Wiem o tym.

Gdy zamknął za gośćmi drzwi, z taką samą szczerością, jak to zrobił senator Meade, zwrócił się do Sloan:

- Brak mi słów, by wyrazić, jaki byłem z ciebie dumny.

W tej chwili rzeczywiście bardzo ją lubił, nie dlatego jednak że jest miła, ale że odezwał się w nim narcyzm, jak podejrzewała Sloan.

Podobając się jego znajomym, dodała mu prestiżu. Ku własnemu zaskoczeniu, ona także tego wieczoru polubiła wielu spośród gości ojca. Jego jednak nie mogła polubić i bardzo się starała to ukryć, kiedy z uśmiechem mu dziękowała.

Gdy skierował się na schody, spojrzała na stary zegar w holu. Widząc, jak jest późno, poczuła skurcz serca. Noah zapewne już nie czeka na nią na plaży. Przeznaczenie i senator Meade uratowali ją od głupiego kroku. Powinna poczuć ulgę, a tymczasem była zawie­dziona.

Dla Paris natomiast późna godzina nie miała znaczenia. Obej­mując Sloan serdecznym uściskiem, powiedziała:

- Zrobiłaś furorę. Wszyscy głośno podziwiali twoją urodę, dow­cip, a przyjęcie bardzo się udało. Dlatego goście zostali tak długo.

Sloan była już prawie u drzwi swego pokoju, kiedy poddała się w wewnętrznej walce, i postanowiła sprawdzić, czy Noah czeka jeszcze na plaży.

- Dobranoc - szepnęła Paris.

- Dobranoc - odpowiedziała, ale trzymając rękę na klamce, na­dal się wahała.

- Od rana jesteś na nogach. Nie czujesz zmęczenia? Sloan potrząsnęła głową i wyznała całą prawdę.

- Noah prosił mnie o spotkanie na plaży po przyjęciu.

- Doprawdy?

- Tak.

- Na co zatem czekasz? - uśmiechnęła się Paris. To wystarczyło, aby Sloan podjęła decyzję.

Trawnik nadal był jasno oświetlony i roił się od służby hotelo­wej. Służący pakowali wszystko, co przynieśli na przyjęcie. Część personelu Cartera także pomagała, zauważyła Sloan, pozdrawiając dwie pokojówki, które rozpoznała.

Nikt nie okazał zdziwienia, że miała ochotę na spacer po plaży w świetle księżyca, o pierwszej w nocy, w olśniewającej sukni szy­fonowej i pantofelkach na wysokich obcasach. Niemniej jej się wy­dało, że to musi zwracać uwagę.

Gdy wreszcie znalazła się na plaży i zniknęła im z oczu, poczuła najpierw ulgę, którą jednak bardzo szybko wyparło uczucie zawo­du, gdyż nigdzie nie mogła dostrzec Noaha.

Spojrzała w stronę jego domu, ale, jeśli nie zasłaniały go jakieś krzewy, nie było go i na tarasie. Zdjęła sandały i wolno snuła się po plaży, z sandałami dyndającymi w jej palcach, mając jeszcze trochę nadziei, że Noah wyłoni się z cienia.

W miarę jak zbliżała się do jego domu, rosło w niej uczucie zawo­du. Zdradzieckie serce przypominało jej, jak się czuła tańcząc z nim, jego zuchwałe spojrzenie, gdy powiedziała, że nie wie, jak mu po­dziękować za przyjęcie. „Musimy pomyśleć, jak to zrobić” - powie­dział wtedy. A gdy spytała, po co mają się spotkać na plaży, jego po­ruszającą odpowiedź: „Znajdziemy powód, gdy się spotkamy”.

Zatrzymała się na skraju trawnika, w świetle księżyca przebiega­jąc wzrokiem tarasy, ale zobaczyła tylko zamazane kształty i cienie.

- Dobrze się stało - powiedziała, starając się powściągnąć uczu­cie zawodu. - Noah Maitland jest dla mnie zbyt światowy, zblazo­wany i zbyt pewny siebie. Po dwóch dniach znajomości uważał, że to normalne uwodzić ją na parkiecie. Gdyby dała mu szansę, zła­małby jej serce.

Miała dużo, dużo szczęścia, że udało jej się dzisiaj uniknąć kata­strofy.

Była zadowolona, że nie czekał.

Bardzo dobrze, że poszedł spać.

Ze ściśniętym gardłem usiłowała zdławić łzy i zawróciła. Tym­czasem jeden z cieni na tarasie poruszył się, zaczął rosnąć i usłysza­ła swoje imię wypowiedziane cicho, ale władczo:

- Sloan!

Ogarnęła ją taka radość, że jeszcze nie poszedł do domu, iż omal nie puściła się biegiem, podczas gdy Noah zszedł po schodach tara­su i zatrzymał się, czekając na nią. Nie miał marynarki ani krawa­ta, biała koszula była częściowo rozpięta, z podwiniętymi rękawa­mi. Wydał jej się jeszcze przystojniejszy niż przedtem.

Zatrzymała się przed nim, szczęśliwa, zdenerwowana, zakłopota­na i rozpaczliwie usiłowała zachować się normalnie.

- Ostatni goście wyszli tak późno.

Przyjął jej wyjaśnienia nieznacznym skinieniem głowy. Następ­nie schował ręce w kieszeniach spodni i długo przyglądał się jej w milczeniu.

Sloan trochę się spodziewała, że do niej podejdzie, gdyż dzieli­ła ich długość ramienia. Tymczasem on dalej jej się przyglądał, a ona pragnęła jego bliskości. Kiedy wreszcie zrozumiała, że tego nie zrobi, uznała jego wahanie za przejaw tej samej obawy, która naszła ją, gdy z nim tańczyła. Wydało jej się naturalne, że skoro coś dręczy ją, dręczy także jego.

Kryjąc swoje rozczarowanie, Sloan odezwała się cicho:

- Nie powinniśmy tego robić. Jeśli Carter dowie się, że coś się dzieje między nami, będzie miał pretensję do Paris, że nie okazała ci większej zachęty.

- Sądzę, że powiedziałbym mu wówczas uczciwie, że nie intere­suje mnie małżeństwo - powiedział obojętnym tonem.

- Będzie ci to miał za złe.

- Czy zawsze martwisz się o innych?

Noah zauważył, że bardzo poważnie potraktowała jego pytanie, westchnęła, a potem smutno wyznała:

- To jedna z moich licznych wad.

Wad? - pomyślał z gorzkim humorem. Zastanawiał się, czy ona wie, co to naprawdę są wady. W blasku księżyca, w powiewie wia­tru porywającym jej spódniczkę, rozwiewającym złociste włosy, nieodparcie przypominała mu bosego anioła, zamiast niebiańskiej harfy trzymającego w dłoni sandały.

Była tego rodzaju kobietą, która pomaga dzieciom nosić wia­derka z wodą do ich zamków z piasku i zatrzymuje się, by pomóc cierpiącemu staremu ogrodnikowi. Pamiętał też, jak ucieszyła się Courtney, gdy Sloan przypomniała mu, by z nią zatańczył, i jak rozkwitła Paris w ostatnich dniach. Courtney tego wieczoru miała rację, mówiąc, że Noah nie powinien i nie ma prawa postępować tak, aby zgasł jej promienny blask albo osłabło jej cudowne od­działywanie na otoczenie.

Z drugiej strony Sloan miała przecież trzydzieści lat... Była wy­starczająco dojrzała, by wiedzieć, do czego może prowadzić przyj­ście tutaj w nocy i zrozumieć reguły toczącej się gry, a także dosta­tecznie dorosła, aby wiedzieć, co nastąpi, gdy gra będzie skończona. Jednakże zdawał sobie sprawę, że ona nie wiedziała, jak potoczy się gra. Jak sama przyznała, nie umiała nawet flirtować. Z sardo­nicznym uśmiechem zastanawiał się, jakie spustoszenie wśród męż­czyzn mogłaby spowodować, gdyby się tego nauczyła. Obserwował na przyjęciu rozsądnych, doświadczonych mężczyzn, którzy miękli jak wosk, gdy tylko się do nich uśmiechnęła czy przemówiła.

Zbijało go to z tropu, że nie był pewien, czy nie zdaje sobie spra­wy, jakie wrażenie robi na mężczyznach, czy po prostu jej to nie obchodzi. Tak naprawdę dwu rzeczy był całkowicie pewien: że ona nic nie wie o takich mężczyznach jak on i że zasługuje na znacznie więcej, niż on ma do zaoferowania.

- O czym myślisz? - spytała wreszcie, gdy opuściły ją resztki od­wagi, sprawiając, że poczuła się głupio i nie na miejscu.

- Myślałem, że wyglądasz jak bosy anioł - odpowiedział obo­jętnie.

Ta odpowiedź speszyła Sloan. Zaczęła się zastanawiać, kim ona naprawdę jest i co robi w Palm Beach. Jej dwuznaczna sytuacja obudziła w niej poczucie winy.

- Wierz mi, nie jestem aniołem. Daleko mi do tego. Noah wyjął ręce z kieszeni i przyciągnął ją do siebie.

- Świetnie - powiedział krótko, pochylając głowę, aby ją poca­łować.

Zaskakująca i natychmiastowa reakcja Noaha uzmysłowiła Sloan, iż on zrozumiał, że miała na myśli swoje doświadczenia erotyczne. Tyle już razy karmiła go nieprawdziwymi informacjami o sobie, że poczuła, iż tym razem musi być całkowicie uczciwa.

- Mówiąc, że nie jestem aniołem - szybko wyjaśniła - nie mia­łam na myśli spraw związanych z seksem.

Noah uniósł głowę i spod półprzymkniętych powiek przyglądał się jej badawczo.

- Nie o to ci chodziło?

Sloan potrząsnęła głową i odważnie, z całą otwartością, dojrza­le i inteligentnie spróbowała mu powiedzieć coś, czego omawianie z nim wydało jej się boleśnie nieprzyjemne.

- Jeśli chodzi... o ten typ związków... nie mam za sobą tego... co ludzie mogliby uznać za większe doświadczenie.

Noah przyglądał się jej fascynującej twarzy i promiennym oczom.

Zamęt w jego uczuciach sprawił, że uśmiechnął się lekko, a jed­nocześnie odezwał się szorstko:

- Nie masz większego doświadczenia?

- Prawdę mówiąc, przeżyłam tylko dwa takie związki.

- Tylko dwa? - zakpił. - Jestem bardzo zawiedziony. - Wpraw­dzie jeszcze przed godziną Sloan nie potrafiła flirtować, ale teraz wystarczyło jej parę sekund, by zauważyć czający się w jego spoj­rzeniu uśmiech. Domyśliła się jego przyczyny.

Z błyskiem w oczach, przepraszającym tonem, ale tak samo kpiąco, jak on przed chwilą, kiwnęła głową, mówiąc.

- Żałuję, że nie mogę ci powiedzieć, że było ich więcej, ale nie­stety były tylko dwa.

- Jaka szkoda! Czy mam prawo przypuszczać, że oba były krót­kie i bez znaczenia?

Piękna dziewczyna, którą trzymał w ramionach, uroczyście, bez pośpiechu skinęła głową, przygryzając wargi, by ukryć uśmiech.

- Ależ tak, były bardzo krótkie i całkowicie bez znaczenia - wy­szeptała tragicznym szeptem.

- Świetnie! - Pochylił głowę, by scałować uśmiech z jej warg, ale zatrzymał się. - Czy rzeczywiście tak było? - spytał poważnie, nie mogąc uporać się z ogarniającą go potrzebą dowiedzenia się wszystkiego o kochankach dziewczyny.

Jej długie rzęsy zadrżały, spokojnie spojrzała mu w oczy, lekko dotykając jego twarzy.

- Tak - szepnęła żałośnie. - Było ich tylko dwóch.

Nie mogąc oderwać od niej oczu Noah pochylił i pocałował jej dłoń. Wydawało się, że drżenie, jakie ją przebiegło, udzieliło się także jemu.

Gdy Douglas w swoim pokoju na piętrze sięgał do kontaktu przy łóżku, by zgasić światło, wpadła jak burza Courtney.

- Nie uwierzysz, co się dzieje na tarasie - powiedziała, kierując się gwałtownie do drzwi balkonowych. - Przed paroma minutami usłyszałam na zewnątrz głos Noaha, a gdy wyjrzałam, zobaczyłam idącą w stronę naszego domu Sloan. Zobacz, co teraz robią! - Roz­sunęła zasłonę w oknie i cofnęła się, zachęcając go, aby poszedł.

- Spójrz tylko!

Poruszony Douglas wstał z łóżka, pospieszył do okna i wlepił oczy w ciemność. Zmarszczka na jego czole ustąpiła miejsca zado­woleniu, gdy zobaczył scenę na dole. Noah otoczywszy ramieniem Sloan, trzymał ją w objęciach i całował, ona zaś ciasno przytulona do niego nie opierała się i oddawała mu pocałunki, a oboje wolno osuwali się na jedną z wiklinowych kanap.

Douglas wyjął z zaciśniętej pięści Courtney brzeg zasłony, i po­zwolił jej opaść.

- Czy powiedziałaś, że to zaczęło się przed paroma minutami?

- Tak!

- Zadziwiające - powiedział uszczęśliwiony.

- Noah wszędzie ma kobiety. Nie widzę powodu, aby musiał tak­że uwodzić Sloan!

- Nie nazwałbym tego uwodzeniem. Courtney ze złością tupnęła nogą.

- A jak byś to nazwał?

- Spontaniczny wybuch - powiedział ciągle się uśmiechając. Włączył telewizor i z półki pod aparatem wziął talię kart.

- Mam ochotę obejrzeć nocne kino i rozegrać partyjkę.

- Idę do łóżka - powiedziała, kierując się do swej sypialni, a oj­ciec wiedział, że będzie dalej podglądała brata.

- Zostań tutaj, kochanie.

- Ależ ja...

- Wiem, że masz zamiar podglądać brata - powiedział łagodnie. - A to byłoby nie tylko niegrzeczne, lecz okazałoby się prawdziwą stratą czasu, gdyż zobaczyłaś już wszystko, co było do zobaczenia. Daję ci słowo, że już nic ponadto nie zdarzy się tej nocy.

Usiadł w fotelu i zaczął bawić się talią kart.

- Skąd ta pewność? - spytała, klapnąwszy na krześle przed nim, z widocznym buntem na twarzy.

- Jestem pewien, bo znam twojego brata. Noah nie jest tak głu­pi ani tak prymitywny, by uwieść dziewczynę na leżaku w swoim ogrodzie.

Przez chwilę się zastanawiała, potem wzruszyła ramionami, jakby odcięła się od tej sprawy. Ten niemy gest wskazywał, że gotowa jest przyznać ojcu rację. Wzięła karty, które jej podał, i spojrzała na nie.

- Jesteś mi ciągle winien sto czterdzieści pięć dolarów, które przegrałeś ostatnim razem - przypomniała. - Jeśli nie oddasz mi dzisiaj, będę zmuszona zażądać odsetek.

- Jak wysokich? - spytał Douglas, układając swoje karty.

- Osiemnaście procent za trzydziestodniowa zwłokę. Muszę po­myśleć o swojej przyszłości.

- Biada twojej przyszłości, jeśli obciążysz mnie osiemnastoprocentowymi odsetkami.

Znowu wygrała od niego piętnaście dolarów i obydwoje zasnęli, oglądając film.

- Zrobiło się bardzo późno - szepnęła Sloan, gdy Noah oderwał wargi od jej ust. - Muszę wracać.

- Wiem. - Noah rozluźnił ramię, na którym się opierała, spoj­rzał na zegarek i ze zdziwieniem stwierdził, że jest po trzeciej. Wstał, podając rękę, by pomóc jej się podnieść z kanapy.

Sloan spojrzała na swe bose stopy, beznadziejnie pomiętą su­kienkę i szybko podniosła rękę, usiłując trochę uporządkować wło­sy. Poczuła się nagle zawstydzona swoim wyglądem i winna z powo­du tego, co robili przez ostatnie dwie godziny. Gdyby ktoś ją zobaczył w tym stanie przemykającą się chyłkiem do domu, czuła­by się jak babilońska ladacznica. Co gorsza, zapewne tak właśnie teraz oceniał ją Noah.

Jest uroczo potargana - myślał Noah - jak kobieta, którą tulił mężczyzna niezdolny oderwać się od niej, który pieścił jej włosy i całował ją. Nie mógł uwierzyć, że spędził z nią względnie Wstrze­mięźliwie ostatnie dwie godziny, na niewygodnej ogrodowej kana­pie, a to, co się z nimi działo, było nie mniej podniecające, a na swój sposób bardziej satysfakcjonujące niż seks z inną kobietą.

Zeszli razem po schodach tarasu - ona ze splecionymi z tyłu rękoma, w których trzymała sandałki, i z głową pochyloną, jakby pogrążona w myślach, i Noah, który usiłował teraz spojrzeć jej oczyma na minione dwie godziny. W rzeczywistości, całując ją i pieszcząc w ogrodzie, zachował się jak nadpobudliwy erotycznie, niedoświadczony szesnastolatek, który nie miał dość rozsądku i ga­lanterii, aby zabrać ją gdzieś, gdzie zapewniłby jej komfort i in­tymność. Czuł się skrępowany na myśl o tym, jak się zachował; czuł się zakłopotany, bo było coś...

Gdy znaleźli się blisko kępy drzew na skraju trawnika, Noah po­wiedział porywczo:

- Przepraszam cię za to wszystko. Nie powinienem pozwalać, aby to trwało tak długo i zaszło tak daleko. To było prawie molesto­wanie ciebie na tej przeklętej kanapie.

Serce Sloan gwałtownie zabiło, gdy usłyszała, że nie tylko ona straciła pewność siebie i czuje się zażenowana.

- Na kanapie? - powtórzyła z namysłem; potem podniosła na niego śmiejące się oczy. - Molestowanie? Czyżbyś naprawdę mnie molestował?

Tłumiąc śmiech, Noah porwał ją w ramiona. Spojrzała na niego żartobliwie, opierając ręce na jego piersi.

- Musi zawodzić mnie pamięć, ale...

- Nie chcę, aby zawiodła cię pamięć - szepnął pochylając głowę. - Pamiętaj, zrobiłem to - lekko ucałował jej czoło. - I to - przesunął wargi do jej ucha i pocałował je, uśmiechając się do siebie, gdy po­czuł, że zadrżała i przylgnęła do niego. - Zrobiłem także to...

Zamknęła oczy, a on delikatnie ucałował jej powieki, potem przesunął wargi po jej szyi i dotarł do ust.

- I to... - Przycisnął wargi do jej warg i całował je z rosnącym pożądaniem, błądząc językiem w jej ustach, przygarniając ją cia­sno do swego mocnego ciała, a gdy przylgnęła do niego i zaczęła oddawać pocałunki, po raz drugi tej nocy stracił głowę. Oparłszy ją o drzewo, chwycił obie jej ręce, uniósł je, całując ją szaleńczo, głę­boko i napierając na nią całym ciałem.

Język Noaha gniótł jej usta, jego ciało kołysało się lekko, a jej piersi zachęcająco nabrzmiewały pod jego dotykiem. Uwolnił jedną jej rękę, a jego dłoń przesunęła się ku jej szyi, a potem ku pier­si, drażniąc ją lekko, w końcu przykryła ją zaborczo.

Sloan wolną ręką objęła jego szyję, jej ciało było napięte, pod­czas gdy on walczył z klamerką przytrzymującą staniczek jej sukni. Ale zanim udało się mu ją otworzyć, nagle uświadomił sobie, co ro­bi, i ostatkiem woli zapanował nad sobą. Zmagając się jeszcze z so­bą, oderwał usta od jej warg i patrzył na oświetloną księżycem twarz dziewczyny.

- To obłęd - szepnął ochryple, potem wolno pochylił głowę i znowu przywarł ustami do jej warg.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

- Chyba późno się położyłaś? - spytała Paris, siadając na brzegu łóż­ka Sloan, już ubrana i w pogodnym nastroju. Sloan przewróciła się na plecy.

- Bardzo późno - odparła z sennym uśmiechem, myśląc o Noahu. - Która godzina?

- Dziesiąta trzydzieści.

- Powinnam już wstać... Paris przytaknęła.

- Na szczęście pamiętałam, żeby uprzedzić Dishlera idąc spać, aby nie włączał systemu bezpieczeństwa. W przeciwnym razie wy­wołałabyś alarm, przechodząc przez podczerwone promienie na końcu trawnika koło plaży.

Sloan szeroko rozwarła oczy. Nie pomyślała ostatniej nocy o sys­temie bezpieczeństwa. W rzeczy samej nie pomyślała, jak się dosta­nie do domu, jeśli boczne drzwi będą zamknięte. Wyobraziła sobie reakcję Cartera, gdyby włączyły się syreny i zapaliły wszystkie światła, a on odkrył, że była na spotkaniu z Noahem.

- Dam ci klucz do domu i pilota do otwierania bramy. Możesz wyłączyć system alarmowy w bramie, stosując kod bezpieczeństwa. Jeśli tego nie zrobisz, wywołasz alarm, przekraczając już pierwsze pasmo promieni podczerwonych. Otaczają ze wszystkich stron po­siadłość i nie można ich ominąć.

Paris podała kod alarmowy, a Sloan powtórzyła go, starając się zapamiętać. Jednak nie chciała, aby Paris myślała, iż zawsze postę­puje tak jak tej nocy albo że zamierza to powtarzać.

- Nie mam zamiaru stale tak robić - powiedziała niezręcznie, siadając na łóżku.

- Doprawdy? - drażniła się Paris. - On już telefonował z same­go rana, umawiając się na dzisiejszy wieczór.

- Telefonował? - upewniła się Sloan, nie kryjąc zadowolenia.

- Tak, i nasza czwórka zje razem kolację w mieście. - Głos Paris drżał od dziewczęcej radości z powodu tych planów. - Strój ma być oficjalny, panowie na czarno, ale miejsce jest nieznane. Kierowca Noaha przyjedzie po nas tuż przed zachodem słońca. Niczego wię­cej nie zdradził.

Sloan podciągnęła kolana pod brodę, obejmując je rękoma.

- A jak tobie udał się wczorajszy wieczór? - spytała siostry.

- Było bardzo miło. Paul potrafi mnie rozśmieszyć i jest takim przyjemnym towarzyszem. W czasie tańca powiedział mi dziwną rzecz.

- Co mianowicie? - spytała Sloan, ciesząc się z tej poufałej roz­mowy z siostrą o mężczyznach.

- Powiedział mi, że go intryguję, gdyż mam skomplikowany cha­rakter. Nie jestem pewna, czy to miał być komplement.

- Jak mogłoby być inaczej? - odparła Sloan z tak pełnym lojal­ności entuzjazmem, że obie wybuchnęły śmiechem, jednakże na­stępne oświadczenie Paris zmiotło z twarzy Sloan uśmiech.

- Interesujące - dalej mówiła Paris - bo ja uważam, że to Paul ma skomplikowany charakter, nie uważasz?

- Szczerze mówiąc... nie wiem.

- Jestem pewna, że tak jest. Zauważam u ludzi drobiazgi, któ­rych inni nie dostrzegają. Ojciec zawsze twierdzi, że potrafię na od­ległość wykryć obłudnika.

- Z wyjątkiem Henry'ego - Sloan szybko przypomniała Paris jej nieuczciwego narzeczonego.

- To prawda - zgodziła się Paris, smutno się uśmiechając. - Jed­nak nie zrozum mnie źle, gdyż wcale nie chciałam zarzucać Paulo­wi, że jest fałszywy, bo tak nie myślę. Absolutnie nie!

Sloan nie była do końca pewna, czy Paris istotnie tak nie myśla­ła. Zastanawiając się, czy zmienić temat, czy też drążyć go dalej, po chwili wahania wybrała to drugie.

- Co wydaje ci się takie niezwykłe w Paulu?

- Po pierwsze, mężczyźni bardzo lubią mówić o sobie. A Paul nie. Co więcej, chętnie zadaje pytania i z taką uwagą śledzi odpo­wiedzi, że nie zawsze się spostrzeżesz, że on tylko słucha, a mało mówi. Byłoby to zrozumiałe, gdyby był nieśmiały, ale wcale tak nie jest. To drugi powód, by uznać, że jest niezwykły...

- Co masz na myśli? - spytała Sloan bez przekonania.

- Uważam, że przy nikim nie czuje się onieśmielony, nawet przy ojcu, który zawsze peszy młodych ludzi, którzy mu nie dorównują.

- Mnie wcale nie onieśmiela - przyznała się Sloan.

- Tak, ale mężczyźni oceniają siebie na podstawie tego, co uda­ło im się osiągnąć w życiu, a my nie.

Myślała racjonalnie i była tak spostrzegawcza, że Sloan z tru­dem rozpoznawała w niej tę wstrzemięźliwą w słowach siostrę, któ­rą poznała po przyjeździe do Palm Beach.

- Jest jeszcze jedna sprawa. Paul pracuje w ubezpieczeniach, a ojciec narzekał na koszty grupowych ubezpieczeń swoich pracow­ników. Jednakże gdy chciałam, aby Paul porozmawiał z ojcem i za­proponował swój projekt, Paul nie skorzystał z tego.

- Może myślał, że to byłoby w złym stylu sprzedawać polisy swe­mu gospodarzowi!

- Z pewnością nie, gdyż to był mój pomysł, nie jego. Może czuł się skrępowany twoją propozycją.

- Nie sądzę, aby tak łatwo się peszył.

Sloan szybko notowała w pamięci spostrzeżenia siostry - trzeba skłonić Paula, aby był rozmowniejszy i podjął temat polis. Odpo­wiedziała zaś całkiem uczciwie:

- Niewiele wiem o mężczyznach, tak że zadajesz pytania niewła­ściwej osobie. Mogę jedynie powiedzieć, że Paul jest uczciwy, można na nim polegać, a prawdopodobnie jest także dzielnym człowiekiem.

Paris przytaknęła rozważnie:

- Jestem tego samego zdania.

Gdy wstała, jej myśli zaprzątał już czekający je dzień.

- Chyba rzeczywiście powinnaś już wstać. Pomyślałam, że tro­chę przespacerujemy się po mieście, robiąc małe zakupy. Paul za­powiedział, że zostanie tutaj i trochę poleniuchuje.

- A co z jego smokingiem na dzisiejszy wieczór? - spytała Sloan, odrzucając kołdrę i spuszczając nogi na podłogę.

- Gdy spytałam go o to, wyjaśnił, że pożyczył smoking od przy­jaciela i przywiózł na wypadek, gdyby go potrzebował.

Sloan pospiesznie wzięła prysznic i szybko się ubrała, aby jesz­cze przed wyjazdem zadzwonić do matki. Ponieważ długo spała, musi zadzwonić do sklepu, co oznacza, że Kimberly nie będzie mo­gła swobodnie rozmawiać.

Przytrzymując słuchawkę telefoniczną ramieniem, Sloan wystu­kała numer, przygotowana na utarczkę z właścicielką Lidią Collins, której stosunek do personelu przypominał sposób traktowania gan­gu przestępców przez straż więzienną. Choć Sloan rzadko telefono­wała do matki, Lidia niezmiennie zachowywała się tak, jakby pry­watny telefon był podstawą do wymówienia pracy jej najlepszej pracownicy.

- Lidia? - odezwała się Sloan, gdy właścicielka sklepu podnio­sła słuchawkę. - Tu Sloan, dzwonię z Palm Beach.

Uprzejmy ton Lidi nagle zmienił się w irytację.

- Twoja matka właśnie ma klientkę, Sloan.

Kimberly zawsze była zajęta klientkami, gdyż wszystkie ją lubi­ły i wolały poczekać, aby je obsłużyła.

- Wiem, ale mam do niej tylko parę słów.

- Trudno.

Lidia rzuciła słuchawkę na kontuar z taką siłą, że Sloan zadrża­ła, ale za chwilę ciepły, radosny głos Kimberly wywołał jej uśmiech.

- Bardzo się cieszę, że cię słyszę, skarbie. Jak ci się wiedzie? Sloan zapewniła ją, że ojciec i prababka są dla niej bardzo mili i traktują ją dobrze. Wiadomość o Paris zostawiła na koniec i gdy tylko wymieniła jej imię, matka zamilkła. Powiedziała jej wszystko o Paris, kończąc:

- Pokochasz ją, a ona pokocha ciebie. Chce wkrótce przyjechać do Bell Harbor.

Skończywszy, czekała na reakcję Kimberly, ale ona milczała.

- Mamo, czy jesteś tam?

- Tak - odparła matka przerywanym szeptem, a Sloan zorien­towała się, że płacze.

Sloan z bólem uzmysłowiła sobie, jak ciężko było matce uda­wać, że już dawno pogodziła się z utratą Paris. Teraz sama możli­wość zobaczenia starszej córki wycisnęła łzy z jej oczu. Sloan nie pamiętała, aby Kimberly kiedyś płakała, a teraz poczuła, że i jej łzy cisną się do oczu.

- Tak bardzo przypomina mi ciebie - cicho powiedziała Sloan - i bardzo lubi ładne stroje. Ona je projektuje.

Z głębi sklepu doszedł ostry głos Lidii, wzywający Kimberly.

- Chyba powinnyśmy skończyć - powiedziała Sloan. - Zadzwo­nię za parę dni.

- Proszę cię bardzo!

- Pa!

- Zaczekaj jeszcze - powiedziała pośpiesznie Kimberly. - Czy sądzisz, że mogłabym przekazać Paris serdeczności?

Sloan wytarła łzy.

- Tak, oczywiście. Przekażę je.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Edith siedziała w swym ulubionym fotelu, w czarnej ponurej suk­ni, a do stanika przypięła dużą broszę diamentową z rubinami.

- Prababciu - odezwała się Paris, wyciskając pocałunek na czo­le starszej pani - chciałaś widzieć się ze Sloan, zanim wyjedziemy.

- Chciałam z nią porozmawiać sam na sam, jeśli można, Paris. Paris była zaskoczona, ale skinęła głową i wyszła.

Zanim Sloan zagłębiła się w fotelu naprzeciw starszej pani, pa­dło stanowcze pytanie:

- O czym pomyślałaś przed chwilą?

- Zastanawiałam się, czy nosiłabyś kolorową apaszkę, gdybym ci ją kupiła? - odparła Sloan z poczuciem winy.

Białe brwi uniosły się.

- Nie podoba ci się mój styl ubierania!

- Nie, wcale tak nie myślę.

- Nie dodawaj kłamstw do impertynencji! Dokładnie o tym my­ślałaś.

Przyłapana, Sloan przestała się uśmiechać.

- Moja matka zawsze mówi, że kolorowe dodatki bardzo oży­wiają.

- A więc uważasz, że potrzebuję ożywienia.

- Niezupełnie tak. Pomyślałam, że masz piękne błękitne oczy, a niebieska apaszka...

- Teraz uciekasz się do komplementów. Widać jak na dłoni wszystkie twoje przywary - przerwała starsza pani, ale zostało to powiedziane z wątłym uśmiechem. - Jak się okazuje, nasze myśli zmierzają w tym samym kierunku. - Spojrzała w sufit, jakby to był kierunek, o którym mówiła.

Sloan także spojrzała w sufit, a potem niepewnie na Edith.

- W jakim kierunku?

- W górę. Przyjmuję, że kiedy odejdę, to będę odchodziła w gó­rę, nie w dół. Zgodzisz się ze mną?

Sloan uzmysłowiła sobie, że mówiła o umieraniu, i uśmiech jej zbladł.

- Wolałabym o tym nie myśleć.

Wtedy Edith ożywiła się i odezwała rzeczowo:

- Śmierć jest faktem. Ja mam dziewięćdziesiąt pięć lat. Wobec tego muszę się z tym faktem liczyć. Ale nie o to mi chodzi w tej chwili. Powiem ci bez ogródek, co mam na myśli, i nie życzę sobie wybuchu egzaltacji.

Ponieważ Edith zawsze mówiła bez ogródek i bez wstępnych przygotowań, Sloan nastawiła się na wysłuchanie czegoś nadzwy­czaj nieprzyjemnego.

Tymczasem Edith bez słowa sięgnęła po dużą brązową aksamit­ną kasetę stojącą na stole i z impetem postawiła ją na kolanach Sloan, a sama zaczęła mocować się z zamkiem broszy, którą miała przypiętą do sukni. Wiek i artretyzm wykrzywiły jej palce, ale Sloan wiedziała, że nie powinna proponować pomocy. Siedziała więc w milczeniu, z kasetą na kolanach.

- Otwórz tę kasetę - poleciła jej Edith, gdy wreszcie odpięła broszę.

Sloan otworzyła duże płaskie etui. Na aksamicie leżał wspania­ły, szeroki na dwa i pół cala naszyjnik z rubinów i diamentów oraz kolczyki i bransoletka do kompletu. Ponieważ Edith zdjęła broszę, Sloan pomyślała, że może postanowiła włożyć te klejnoty.

- Co o tym myślisz?

- To na pewno rozjaśnia... - powiedziała Sloan, nawiązując do pomysłu apaszki, która miała ożywić czarną suknię Edith.

- Ta biżuteria razem z broszą należały do twej praprababki Ha­nover. Pozostają w mojej rodzinie dłużej niż inne klejnoty i z tej racji mają dla mnie szczególne znaczenie. Ty jesteś w rodzinie naj­krócej, nie z własnej winy, i choć zazwyczaj nie jestem sentymental­na, przyszło mi na myśl, że te klejnoty będą czymś, co wypełni ową lukę w czasie, jeśli tak można powiedzieć. Przypięłam dzisiaj tę bro­szę, gdyż noszę ją po raz ostatni. Poczekam jednak, aby je zobaczyć na tobie, gdy będziesz miała na sobie coś bardziej odpowiedniego niż te męskie spodnie.

- Na mnie? - powtórzyła Sloan, ale przypomniawszy sobie cze­kającą ją dzisiaj oficjalną okazję, zrozumiała.

- To bardzo miło z twojej strony, prababciu, że pozwolisz mi włożyć...

- Głupie dziecko, nie pożyczam ci tych klejnotów. Daję ci je. Ru­bin jest twoim szczęśliwym kamieniem. Gdy mnie już nie będzie, przy­pomną ci mnie i twoich przodków, których nie miałaś okazji poznać.

Sloan poderwała się z miejsca tak raptownie, że ledwie zdążyła chwycić aksamitne etui, by nie upadło na ziemię. Teraz zrozumia­ła, dlaczego wstępem była rozmowa o śmierci.

- Prababciu, wierzę, że będziesz żyła jeszcze długie lata i znajdziesz wiele okazji do włożenia tych klejnotów. Nie trzeba mi ich, abym pamiętała o tobie, kiedy już...

- Umrę - dokończyła Edith poważnie.

- Nie chcę teraz o tym myśleć, gdy dopiero cię poznałam.

- Życzę sobie, abyś wzięła klejnoty.

- Nie zrobię tego - powiedziała z uporem Sloan, kładąc etui na stole przy swoim łokciu.

- Kiedyś będą jednak twoje.

- Nie chcę rozważać, co będzie „kiedyś”.

- Mam nadzieję, że nie będziesz równie uparta, kiedy pomówi­my o moim testamencie. Postanowiłam bowiem go zmienić i ty do­staniesz sprawiedliwie swoją część...

- A właśnie że będę uparta - powiedziała Sloan, a ku jej zaskoczeniu Edith Reynolds roześmiała się głośnym, ostrym chichotem, który choć nieprzyjemny w brzmieniu, był ciepły i serdeczny.

- Co za nieznośny uparciuch - gderała Edith, wycierając roż­kiem chusteczki łzy wesołości z oczu.

- Nie przypominam sobie - mówiła dalej - aby ktoś kiedykol­wiek próbował zmienić moją decyzję, jeśli coś postanowiłam. Na­wet Carter wie, że jeśli coś zdecyduję, sprzeciwianie mi się jest bez szans.

Sloan nie chciała uchodzić za niewdzięczną albo nieuprzejmą, dlatego złagodziła ton.

- Po prostu nie chcę mówić o twojej śmierci, prababciu, ani o czymkolwiek, co jest z tym związane. To takie przygnębiające!

- Często też tak to odczuwam - powiedziała Edith cierpko, a Sloan zrozumiała, że starsza pani żartuje.

Schyliła się i impulsywnie pocałowała jej pergaminowy poli­czek.

- Kupię ci kolorową apaszkę, by cię „ożywiła”, wbrew tej roz­mowie - przyrzekła Sloan prostując się.

- Ale niezbyt drogą! - zawołała za nią Edith.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

Ponieważ żadna z nich nie jadła obiadu, Paris zaproponowała, aby zatrzymały się i coś przekąsiły. Sloan się zgodziła. Nie mogła się do­czekać, kiedy wreszcie przekaże Paris pozdrowienia od Kimberly, choć zdawała sobie sprawę, że wszystko, co przybliży Paris do mat­ki, równocześnie w tym samym stopniu oddali ją od ojca.

Kelnerka napełniła wodą ich szklanki i wręczyła im oprawne w skórę menu. Sloan machinalnie je otworzyła. Wpatrując się niewidzącym wzrokiem w listę zakąsek, myślała o czekającej je rozmo­wie, w której chciała zachować pełny obiektywizm. Mimo krytycz­nej opinii o Carterze, musiała przyznać, że dla Paris był oddanym ojcem, a chociaż często postępował wobec niej apodyktycznie, od­płacała mu się jedynie lojalnością i oddaniem. Z naturalną łatwo­ścią polubiła Sloan, gdyż z poznaniem jej nie łączyła się bolesna znajomość przeszłości. Natomiast inaczej było w momencie próby zbliżenia się do Kimberly. Teraz Paris będzie musiała poznać hi­storię małżeństwa rodziców i dowiedzieć się, że ojciec okazał się wówczas kłamcą i łajdakiem.

Carter wraz ze swą matką wpajali w Paris przekonanie, że Kim­berly była osobą zasługującą na tak jednoznaczne potępienie, że sędzia musiał wydać wyrok, odbierający jej prawo do opieki nad starszą córką. Aby Paris mogła uwierzyć, że to, co ojciec i babka jej wmówili, było nieprawdą, musiałaby równocześnie przyjąć, że obo­je kłamali. Sloan wiedziała, że dla Paris będzie to bolesne odkrycie, ale nie mogła jej tego oszczędzić. Obawiała się, że można by unik­nąć zranienia siostry, jedynie odrzucając możliwość pojednania Pa­ris z matką, a wówczas należałoby podać Kimberly powód, dlacze­go Paris nie chce jej zobaczyć.

Tymczasem podeszła do nich kelnerka, by przyjąć zamówienie. Sloan zamówiła „specjalne” danie, nawet nie patrząc, z czego się składa, potem chciała podjąć temat Kimberly, ale myśli Paris po­wędrowały już w inną stronę.

- O czym prababcia chciała z tobą mówić dziś rano?

- O biżuterii - lekceważąco odpowiedziała Sloan. - Chciała dać mi część klejnotów rodzinnych, ale odmówiłam przyjęcia.

Mięśnie twarzy Paris napięły się.

- Czy wspominała także o swoim testamencie?

Gdy Sloan przytaknęła, Paris dotknęła końcami palców swoich skroni i zaczęła je nacierać, jakby nagle poczuła ból głowy.

- Przepraszam - powiedziała z markotną miną - wiem, że musi umrzeć.

Sloan w wyrozumiałym milczeniu czekała, że powie coś więcej, i Paris rzeczywiście z westchnieniem, opuszczając ręce, wyjaśniła:

- Widziałam aksamitne etui na stole i spodziewałam się czegoś takiego. Ale nie znoszę, gdy mówi o śmierci. Być może czuję, że je­śli się o tym mówi, to wkrótce nastąpi, kto wie? - Potrząsnęła gło­wą, jakby chciała strącić dokuczliwe myśli. Następnie pochyliła się ku siostrze:

- Mówmy o czymś weselszym. Było to również po myśli Sloan.

- Czy chciałabyś porozmawiać o matce?

- Świetnie.

- Telefonowałam do niej dziś rano. Mówiłam jej, że chcesz przy­jechać, aby ją poznać.

- I co ona na to?

Sloan spojrzała Paris prosto w oczy, mówiąc cicho:

- Płakała. Nigdy przedtem nie widziałam mamy płaczącej. Paris przełknęła ślinę, jakby zrozumiała emocjonalną treść tego wyznania.

- Czy jeszcze coś powiedziała?

- Tak. Prosiła, abym ci przekazała serdeczne pozdrowienia. Spojrzenie Paris zatrzymało się na szklance z wodą.

- To miło z jej strony.

Łańcuchowa reakcja emocjonalna, której oczekiwała Sloan, za­częła działać i teraz trzeba było zręcznie ją wykorzystać.

- Wiem, że jest ci ciężko. Mówiono ci o niej okropne rzeczy, a te­raz ja twierdzę, że jest najserdeczniejszą, najmilszą osobą na świe­cie. Trudno nie zauważyć, że jeśli to, co ja mówię, jest prawdą, oczy­wiste jest, że cię okłamywano. Zrobili to twój ojciec i jego matka.

- Jest także twoim ojcem - powiedziała Paris błagalnie, gdyż odwołując się do wspólnego pokrewieństwa, chciała skłonić Sloan, aby pomogła jej także wobec Kimberly.

- Oczywiście - przyznała Sloan, postanawiając użyć tego same­go argumentu, którego użył Paul w drodze do Palm Beach, mówiąc o przypuszczalnych powodach rozbicia małżeństwa Reynoldsów. Na początek zadała pytanie:

- Czy matka Cartera była ci bliska?

- Babcia Frances? - Paris się zastanowiła, a potem potrząsnęła głową. - Bardzo jej się bałam. Nie tylko zresztą ja. Nie dlatego że była niedobra - choć była niedobra - ale ona była taka zimna.

To właśnie spodziewała się usłyszeć Sloan.

- A zatem uwierz mi, że ona jest winna temu, co się stało, to ona mówiła ci o mamie same złe rzeczy. I to ona zawiniła tu najbardziej.

Sloan opowiedziała Paris, jak matka Cartera przyjechała limu­zyną na Florydę i odjechała do San Francisco z Carterem i Paris.

Sloan widziała, jak słuchając tej opowieści, Paris zamyka się w sobie, jakby nie mogła uwierzyć, że jej ojciec i jego matka mogli postąpić tak okrutnie.

- Musimy jednak pamiętać - Sloan chciała zakończyć ten temat optymistycznym akcentem - że kiedy nasz ojciec zgodził się wrócić do San Francisco ze swoją matką i tobą, miał tylko dwadzieścia sie­dem lat. Nie był wtedy człowiekiem, którego teraz znamy. Młody, wychowany w dobrobycie, nagle musiał nauczyć się walczyć o byt rodziny - żony i dwójki dzieci. Prawdopodobnie był śmiertelnie przerażony. Jego matce udało się przekonać go, że robi to dla jego dobra. Mogła też powiedzieć mu, że jest rozpaczliwie potrzebny w San Francisco, gdyż jego ojciec jest chory. Może chciał w to uwie­rzyć... Któż to wie?

- Nikt - po chwili powiedziała Paris.

- Dla pełni obrazu trzeba tu jeszcze dodać, że nasi rodzice różni­li się bardzo. Ona była tylko śliczną, naiwną dziewczyną z małego miasteczka, która zakochała się w bogatym, dojrzałym, „starszym”, mężczyźnie i zaszła w ciążę.

- A on usiłował postępować „właściwie”, żeniąc się z nią - wtrą­ciła Paris.

- Było trochę inaczej. Gdy nasza matka pojechała do San Fran­cisco, aby powiedzieć mu, że spodziewa się dziecka, w domu zasta­ła jego rodziców. Byli tak oburzeni i rozwścieczeni tą sytuacją, że gdy Carter wrócił do domu późnym wieczorem, kazali mu wyprowa­dzić się i zabrać ze sobą naszą mamę.

Sloan rozsądnie powstrzymała się od powiedzenia Paris, że Car­ter wrócił do domu pijany, a jego rodzice potraktowali nastolatkę z małego miasta w ciąży jako ostateczny wybryk na długiej liście jego nieodpowiedzialnych wyczynów.

Bardzo ostrożnie Sloan zbliżała się do ostatniego problemu, któ­ry trzeba było wyjaśnić i przezwyciężyć.

- Kiedy małżeństwo już się rozpadło, babka i Carter mówili o naszej mamie straszne rzeczy, które nie miały nic wspólnego z prawdą. To była ich wielka wina, ale gdy się nad tym zastanowić, wcale nie było to zaskakujące.

- Prawdę mówiąc, to babcia Frances mówiła te najgorsze rzeczy - zauważyła Paris.

- To mnie wcale nie dziwi po tym, co powiedziałaś o niej. - Sloan próbowała żartować.

- Tak, ale ojciec słuchał tego i nigdy nie zaprzeczał.

Sloan nie była przygotowana na taki komentarz, lecz intuicja podyktowała jej doskonałe usprawiedliwienie.

- Wtedy był już starszy i rozsądniejszy, a w głębi duszy zapew­ne wstydził się swego postępku - a może tego, że nie sprzeciwił się matce. Niewątpliwie bardzo cię kocha, nie chciał więc uchodzić w twoich oczach za łotra.

Czekając chwilę, aż Paris przetrawi sobie to wyjaśnienie, Sloan chwyciła szklaneczkę z wodą; nasunął się jej jeszcze jeden argu­ment.

- Zdaje mi się, że w rozwiedzionych małżeństwach często mówi się źle do dzieci o pozostałym rodzicu.

- Masz rację. A co złego mówiła nasza matka o ojcu?

Sloan spojrzała na Paris z bezbronnym uśmiechem na wargach, zapominając o szklance z wodą.

- Nic, ale ona jest wyjątkiem. Kilka lat temu naszej matce na­stolatek wyrwał portmonetkę. W sądzie zeznała na korzyść oskarżo­nego i prosiła sędziego o łagodne potraktowanie chłopaka. Tak , chciała, aby nie został ukarany, że wygłosiła niemal mowę obrończą - dodała z chichotem Sloan.

- I udało się jej? - spytała Paris, także wybuchając śmiechem Sloan skinęła głową.

- Sędzia powiedział, że gdyby skazał chłopaka, to czułby się, jakby wydał wyrok na nią.

- Śliczna historia!

- Niestety w tydzień później ten sam chłopak skradł jej samo­chód. Uważał, że ma miękkie serce, i miał rację.

Sloan wiedziała, że udało jej się rozwiązać problem stosunku „ Paris do matki, bo od tej chwili przez cały czas spaceru po mieście i podczas zakupów Paris zarzucała ją pytaniami o Kimberly.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

Rozmowa o matce pozwoliła Sloan tego popołudnia oderwać się od myśli o Noahu, ale potem wydawało jej się, że zegarek porusza się wstecz, dopóki nie nadszedł czas, aby się ubrać na wieczór. Tak była podniecona, myśląc o spotkaniu z nim, że cały czas się spieszy­ła, choć nie było do tego powodu. Na długo przed umówionym cza­sem nie miała już nic do roboty poza decyzją, jaką włożyć suknię.

Paris przyszła do jej pokoju, chcąc pomóc siostrze w wyborze. Obejrzawszy garderobę Sloan, wyraziła podziw dla jej strojów i oświadczyła, że jest to szczególny wieczór i wymaga długiej sukni.

- Nie za strojnej, ale czegoś, co będzie falowało wokół ciebie, gdy będziesz szła. - Upewniwszy się, że Sloan nie przywiozła nic ta­kiego, serdecznie otoczyła ją ramieniem i zaprowadziła do swego pokoju.

Sloan stwierdziła żartobliwie, że szafa Paris jest większa i po­mieści więcej niż sklep Lidii w Bell Harbor. Garderoba łączyła się z innym dużym pokojem, pełnym niedokończonych strojów, które Paris projektowała.

Sloan przyglądała się, jak jej siostra jedną po drugiej wyjmuje wspaniałe toalety i odrzuca je po kolei, na ogół z niezrozumiałych dla niej powodów.

- Wreszcie jest! - stwierdziła triumfalnie, wybrawszy z rzędu długich toalet białą obcisłą suknię.

- Jak ci się podoba?

Sloan pomyślała, że przypomina czerwoną, obcisłą, płócienną suknię Sary, z wyjątkiem długości i barwy - dopóki Paris nie zasu­nęła zamka błyskawicznego na plecach i nie obróciła jej do lustra.

Góra sukni była prosta i przylegała do figury Sloan jak ręka­wiczka, na biodrach lekko się rozszerzała i opadała prostą linią do stóp. Kiście białych haftowanych kwiatów ze złotymi listkami i ło­dyżkami zdobiły stanik i rąbek spódnicy.

- O! - wyszeptała Sloan. - Jest piękna.

- Nie widziałaś jeszcze reszty kompletu - oświadczyła Paris, zdejmując z wieszaka narzutkę utkaną lekko jak pajęczyna, z wzo­rem białych i złotych liści.

- Teraz potrzebujesz tylko odpowiedniej biżuterii - uznała, otwierając szuflady wbudowane w ścianę.

- Co mam zrobić z włosami? - spytała Sloan przez ramię. - Czy powinnam je rozpuścić na ramiona?

Zamiast zaczesać włosy na bok, jak robiła to zawsze, pozwala­jąc im opadać naturalnie, odciągnęła je ku tyłowi i zwinęła w luź­ny kok.

Paris trzymała w ręku dwa złote filigranowe kolczyki, przyglą­dając im się uważnie, ale odwróciła się, by wyrazić swą opinię.

- Fryzura jest doskonała, tak samo jak makijaż, ale potrzebu­jesz kolczyków. A ja właśnie mam odpowiednie. - Podała jej kol­czyki wyglądające jak długie, połyskujące złotem krople deszczu. Sloan założyła kolczyki i zapięła złoty filigranowy naszyjnik, spo­glądając do lustra. Paris dokonała zadziwiającej zmiany w jej wy­glądzie. Obróciła się, by jej to powiedzieć, i zobaczyła, że siostra trzyma w ręku trzy jeszcze świeże, białe pączki róż.

- Ukradłam je z wczorajszej dekoracji stołu - wyjaśniła, przypi­nając je do koka Sloan.

- Czy któraś z was podejrzewa, dokąd jedziemy? - spytał Paul, gdy ubrany w uniform szofer otworzył tylne drzwi rolls - royce'a Noaha.

- Nie mam pojęcia - przyznała Sloan, wsiadając za nim do samo­chodu - ale wszędzie, dokądkolwiek pójdziemy, zwalisz dziewczyny z nóg!

Podniecenie i entuzjazm Sloan były tak zaraźliwe, że nawet po­ważny Paul był w świetnym humorze.

- Nie mają szczęścia, gdyż już jestem w towarzystwie dwóch najpiękniejszych kobiet na Florydzie. Paris, czy nie wiesz, dokąd jedziemy?

Paris, siedząca obok Sloan w długim kolorowym sarongu, wy­glądała jak rajski ptak.

- Wiem - uśmiechnęła się - ale nie wolno mi niczego zdradzać. Spojrzawszy na Sloan, stała się nieco bardziej ustępliwa.

- Myślę, że mogę co nieco napomknąć. Jedziemy na kolację do najbardziej ekskluzywnej restauracji w Palm Beach.

- To znaczy? - uśmiechnął się Paul, dostosowując się do jej żar­tobliwego tonu.

- Nazywa się „Apparition”.

Twarz Paula na moment przybrała jakiś dziwny wyraz; Sloan wyczuła, że rozpoznał nazwę.

- Czy już tam byłeś? - spytała.

- Nie. Pierwszy raz o niej słyszę.

- To musi być niezwykle eleganckie miejsce, skoro wymaga ta­kich strojów - zauważyła Sloan.

Wkrótce potem samochód skręcił w stronę prywatnej przystani. Przy pomostach były zacumowane duże jachty.

- Powinnam się domyślić - zachwycona Sloan zwróciła się do Paris: - „Apparition” to jest jacht!

Paris nie odpowiedziała. Pochylona do przodu, zmarszczyła czo­ło, gdy rolls posuwał się w stronę ostatniego pomostu, zatrzymując się na oddalonym pustym parkingu, gdzie czekał mały biały śmi­głowiec gotów do drogi.

- To niemożliwe... - powiedziała Paris, gdy szofer otwierał drzwi samochodu.

Wysiadła, a za nią Sloan i Paul, ale Paris zrobiła kilka kroków i nagle zamarła, przenosząc wzrok tam i z powrotem z małego heli­koptera na postać szofera.

- Oczekiwałam, że pan Maitland wyśle po nas barkas - powie­działa z lekką pretensją.

Szofer Martin, olbrzymi mężczyzna około pięćdziesiątki, wyglą­dał, jakby miał dość sił do przeniesienia rolls - royce'a, nie tylko do prowadzenia go. W jego głosie zaś więcej było pewności siebie niż szacunku.

- Są kłopoty z silnikiem barkasu - poinformował. - Pan Mait­land oczekuje, że wszyscy przylecą na jacht helikopterem, gdzie z pewnością spędzicie państwo bardzo miły wieczór.

Sloan zaskoczyła pewność siebie szofera, wskazującego śmigło­wiec, natomiast Paris bardziej onieśmielał helikopter niż szofer Noaha.

- Co ci się nie podoba? - uprzejmie spytał ją Paul. Paris, cofając się, wpadła na Paula.

- Przykro mi, ale nie sądzę, żebym mogła tam wejść. Wiem, że nie jestem w stanie tego zrobić. Nie lubię nawet wielkich pasażer­skich samolotów, a cóż dopiero taka miniaturka!

Serce Sloan biło niespokojnie. Nie martwiło jej, że musi zrezy­gnować z jachtu czy helikoptera, ale że straci wieczór z Noahem.

- Czy jesteśmy jedynymi gośćmi, których oczekuje Noah? - spy­tała, ukrywając swój żal pod uprzejmym uśmiechem. - Jeśli tak, może mógłby dołączyć do nas w jakiejś restauracji na lądzie?

- To nie byłoby w porządku - powiedziała dobitnie Paris. - Noah polecił swemu szefowi kuchni przygotować specjalną kolację i ma zaplanowany cały wieczór. To miała być niespodzianka dla was.

Obróciła się, spoglądając z żalem na Paula.

- Nie chcę zepsuć tego wieczoru. Poleć ze Sloan, a ja wrócę do domu.

Sloan otworzyła usta, by sprzeciwić się takiemu rozwiązaniu, ale Paul wyprzedził ją szarmancko:

- To nie byłoby w porządku wobec mnie. Sloan powinna pole­cieć, a my gdzieś tutaj zjemy kolację.

- Czy na pewno ci to odpowiada? - zawahała się Paris, spogląda­jąc na niego z mieszaniną żalu i wdzięczności.

Paul traktował całą sprawę raczej z humorem niż żalem. Wska­zując helikopter, powiedział do Sloan:

- Lepiej nie zwlekaj, bo może skończyć się paliwo. - Następnie kierując się w stronę samochodu, zwrócił się do Paris: - Jedźmy!

Paris siedząc w aucie patrzyła, jak helikopter uniósł się z płyty i zaraz ostro skierował się nad wodą w kierunku zachodu słońca.

- Mam nadzieję, że nie jesteś bardzo zawiedziony - powiedzia­ła do Paula.

- Broń Boże - odparł gładko.

Skrzyżowawszy ręce na piersi, zwrócony tyłem do drzwi samo­chodu, przyglądał się jej z żartobliwą miną.

Trochę zdenerwowana jego zachowaniem i badawczym spojrze­niem, Paris wybuchnęła:

- Pewnie uważasz mnie za głuptaskę albo neurotyczkę. W milczeniu potrząsnął przecząco głową.

- Boję się helikopterów - powiedziała.

- To musi psuć ci trochę przyjemność, kiedy sama pilotujesz - zaskoczył ją.

- Pilotuję?

- Tak!

Ze śmiechem zapadła się głębiej w swoim fotelu.

- Skąd wiedziałeś?

- Twój ojciec jest bardzo dumny z twoich umiejętności. Ale po­wiedz mi, tylko aby zaspokoić moją ciekawość, co byś zrobiła, gdy­bym zdecydował się polecieć ze Sloan?

- Wiedziałam, że tego nie zrobisz - odrzekła bez wahania.

Tymczasem szofer rozmawiał przez telefon w samochodzie, za­wiadamiając „Apparition”, że helikopter z panną Reynolds wystar­tował. Odłożył słuchawkę i spoglądając w lusterko wsteczne, czekał na decyzję Paris.

- Nie potrzebujemy już udawać, Marty. Wszystko się wydało. Pan Maitland powiedział, że załatwił dla nas rezerwację w jakiejś restauracji. Zawieź nas tam.

Szofer skinął głową, skręcił ostro do mola numer trzy i zatrzy­mał wóz. Paris z niezadowoleniem zmarszczyła czoło i spytała:

- Co teraz?

- Tak się składa - szofer kłamał bez zająknięcia, recytując przy­gotowane wyjaśnienia - że kapitan i szef helikoptera wkrótce wró­cą. Gdy przed chwilą telefonowałem do pana Maitlanda, aby go zawiadomić, że panna Reynolds jest w drodze, był bardzo zmar­twiony. Nie pamiętał, że całe życie boi się pani latania. Polecił mi przekonać panią, aby skorzystała pani z kolacji przygotowanej na jachcie „Star Gazer”. - Wskazał żaglówkę długości sześćdziesięciu pięciu stóp, zacumowaną przed nimi przy pierwszej pochylni.

Paris spojrzała na Paula z rozbawieniem w oczach.

- Jak myślisz, czy można odmówić, gdy Noah zadał sobie tyle trudu?

- Jedyną właściwą rzeczą jest przyjąć propozycję - powiedział cicho Paul, daleki jednak od radosnego nastroju Paris. Z niechęt­nym uśmiechem dodał: - Noah dostałby nauczkę, gdybyśmy sko­rzystali z jachtu bez jego załogi.

- Czy potrafiłbyś żeglować na takiej dużej łodzi?

- Z niewielką twoją pomocą.

Powiedział to tak zwyczajnie, że Paris natychmiast zrozumiała, że znakomicie sobie poradzi.

- Czy umiesz gotować? - zrewanżował się pytaniem.

- Nie bez ogromnej pomocy z twojej strony. Podał jej rękę.

- Zatem do dzieła!

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

Apparition” odpowiada swej nazwie - pomyślała Sloan, gdy he­likopter skręcił w lewo, i z niedowierzaniem przyglądała się jachtowi, zacumowanemu w odległości pięciu minut lotu od brzegu. Na tle oślepiających promieni zachodzącego słońca, mieniących się od­cieniami od czerwieni do fioletu, rysujący się ostrym konturem bia­ły jacht wyglądał wspaniale.

- Witam panią na pokładzie - powiedział członek załogi w bia­łym uniformie, wyciągając rękę, by pomóc jej opuścić śmigłowiec. Zaprowadził ją na główny pokład, znajdujący się dwa poziomy ni­żej, i dalej na rufę, gdzie stał przykryty lnianym obrusem stół, za­stawiony porcelaną i kryształami do kolacji na dwie osoby.

- Pan Maitland musiał przyjąć pilny telefon, ale zaraz przyjdzie - wyjaśnił i szybko zniknął.

Oczarowana Sloan rozglądała się wkoło. Nie spodziewała się, że Noah może posiadać tak wykwintny statek. Nie widziała dotąd czegoś równie wspaniałego, chyba że w filmach o miejscowościach w rodzaju Monte Carlo, w których do portu przybijały olbrzymie jachty bajecznie bogatych ludzi.

Trzymając się wypolerowanego relingu, wolno przemierzała główny pokład. Większość przestrzeni zajmował obszerny salon z dużymi oknami wychodzącymi na morze i oszklonymi drzwiami otwierającymi się na pokład. Story były odsłonięte. Ze zdziwie­niem zauważyła, że wnętrze bardziej przypomina ultranowocze­sny, wytworny apartament niż pomieszczenia statku. Na białej wykładzinie podłogowej akcenty w kolorze śliwkowym i srebrzy­stym tworzyły wzorzysty szlak na brzegach i surrealistyczny meda­lion w środku. Kręcone schody z chromowanymi poręczami pro­wadziły na wyższą i niższą kondygnację. Sofy i fotele, obite tkaniną w kolorach dywanu, zgrupowano wokół stołów z grubymi blatami ze szkła. Stały na nich, a także na postumentach, moder­nistyczne rzeźby z lśniącego srebra i złota, ogromne geody ukazywały błyszczące odłamki skalne w różnych odcieniach ametystu i błękitu.

Skoro Noaha nie było w salonie, oczekiwała, że wejdzie przez jedne z drzwi, które minęła, ale ciągle się nie pojawiał. Zobaczyła go za to w miejscu, skąd zaczęła wędrówkę po pokładzie: na rufie. Stał przy relingu, rozmawiając przez telefon komórkowy. Widziała jego profil, mówił szorstko, przyciszonym głosem.

- Nie obchodzą mnie dalsze wymówki Warrena, interesują mnie wyniki - mówił swemu rozmówcy. - Powiedz Grazielli, że jeśli i tym razem sknoci tę sprawę, to nie będę poręczał za niego w rządzie wenezuelskim i może tam gnić w więzieniu. - Przerwał na chwilę, słuchając. - Masz cholerną rację, mówię poważnie. - Znowu mil­czał przez chwilę, ale tym razem bardzo krótko. - A zatem zajmij się Graziellą i nie dopuść do katastrofy.

Bez pożegnania rozłączył się i rzucił telefon na stół. Jego ton różnił się teraz całkowicie od tego, jaki Sloan pamiętała. Było jej przykro, że ów zimny, groźny człowiek był tym samym uprzejmym mężczyzną, którego znała.

Rzuciwszy telefon, zobaczył Sloan i wyraz jego twarzy natych­miast złagodniał.

- Cześć - przywitał ją z leniwym, uroczym uśmiechem, który po­ruszył ją nie mniej niż olśniewająca elegancja stroju: doskonale skro­jony kruczoczarny smoking, śnieżnobiała koszula i czarna muszka.

Sloan zatrzymała się kilka kroków przed nim, zupełnie wytrąco­na z równowagi jego statkiem, helikopterem, rozmową telefoniczną i doskonałym wyglądem w czarnym smokingu.

- Witaj - odpowiedziała uprzejmie, ale chłodno.

Jeśli zauważył jej rezerwę, to wcale tego nie okazał. Pochylił się i wyjął butelkę szampana, która chłodziła się w srebrnym kubeł­ku na stole. Nalał dwa kieliszki. Podał jej jeden, zmuszając, by po­deszła bliżej, aby wziąć kieliszek z jego ręki.

Oboje spojrzeli na helikopter, który właśnie zaczął warczeć, unosząc z sobą trzech mężczyzn wraz z pilotem.

- To wszystko jest tak oszałamiające - powiedziała głośno, ob­serwując wznoszący się do góry śmigłowiec.

Noah opanował pragnienie wzięcia jej w ramiona, patrzył na de­likatny profil i oparłszy łokieć na relingu, delektował się jej wido­kiem w sukni odkrywającej ramiona.

Sloan dopóki mogła, obserwowała odlatujący helikopter, ale wreszcie odwróciła się do Noaha i chcąc przerwać milczenie, z wdzięcznym uśmiechem wypowiedziała pierwszą myśl, która jej przyszła do głowy:

- Paris nie przyleciała ze mną, gdyż boi się helikopterów.

- Jaka szkoda - powiedział uprzejmie. Sloan kiwnęła głową.

- Paul z nią został.

- Jestem zrozpaczony.

W jego pięknych oczach błysnęło rozbawienie, z czym wydał jej się nieskończenie bliższy. Jednocześnie jednak coś ją w jego sło­wach zastanowiło i szybko spojrzała na stół. Kwiaty, świece migają­ce w kryształowych czarkach, nakrycia porcelanowe i srebrne sztućce. Tylko dwa nakrycia. Dwa krzesła. Z mieszanymi uczuciami winy wobec Paris i rozbawienia z powodu jego pomysłowości, Sloan usiłowała udawać oburzenie.

- Wiedziałeś, że Paris boi się śmigłowców.

- Nawet mi to przez myśl nie przeszło - powiedział z niewinną miną.

- Doprawdy? - Sloan była zaskoczona, ale nieprzekonana.

Pokiwał wolno głową, ale oczy mu się śmiały. Niewątpliwie po­winna domyślić się, że on coś ukrywa... Musiała się w końcu tego dowiedzieć.

- Znasz ją od tylu lat i dopiero dzisiaj zorientowałeś się, że nie lubi latać śmigłowcami? - spytała zdziwiona, ale nagle zrozumiała, że jest inna możliwość. - Czyżby w rzeczywistości Paris wcale nie bała się...?

Noah nie mógł ciągnąć tego żartu dłużej. Pochylił się nad jej uchem i szepnął:

- Paris ma licencję pilota.

Śmiejąc się, próbowała nie okazać, jak bardzo działa na nią je­go bliskość. Wskazując na stół wykrzyknęła:

- Ale dlaczego zadałeś sobie tyle trudu tylko dla nas dwojga?

- Zadośćuczynienie za spacer wieczorem po przyjęciu.

- Aż tyle do tego potrzeba? - żartowała. - Czy nigdy nie potra­fisz się zatrzymać w połowie drogi?

- Zrobiłem to wczoraj wieczorem - powiedział znacząco. Subtelna zmiana tonu i ukryte znaczenie tej uwagi natychmiast dotarły do Sloan.

- Ale mnie ten spacer odpowiadał - szepnęła.

- Uznasz, że dzisiaj okoliczności są pomyślniejsze.

Była to delikatna zapowiedź i jej serce natychmiast zatrzepota­ło nerwowo.

- Czy spodoba ci się zmiana?

- Tak - szybko odpowiedziała, mając na myśli podróż śmigłow­cem.

Objął jej dłoń, splatając jej palce ze swoimi, ale nawet ciepło jego mocnego uścisku nie mogło zniwelować obaw, które odczuła, zdając sobie sprawę, jakie plany ma Noah na ten wieczór.

Wiedziała, że to w końcu nadejdzie, ale wybrał nieodpowiedni czas i niewłaściwe miejsce, gdziekolwiek bowiem spojrzała, widzia­ła niewątpliwe, dramatyczne dowody, że jego świat nie tylko różni się od jej świata, ale, co więcej, należy do innego systemu słonecz­nego. Dla niego to był przelotny wakacyjny romans, dwutygodnio­we urozmaicenie... jeśli potrwa przez całe dwa tygodnie. Dla niej... Nie mogła pogodzić się z tą myślą, ale nie potrafiła też uciec. To było powtórzeniem historii.

Historii jej matki sprzed trzydziestu lat.

Sloan oszalała na punkcie Noaha Maitlanda, a on był równie nieosiągalny, jak pociągający. Całe dotychczasowe życie czekała na miłość, a resztę spędzi porównując z nim wszystkich mężczyzn.

Zaprowadził ją zewnętrznymi schodami na wyższą kondygnację i zatrzymał się przy pierwszych drzwiach na tym pokładzie.

- To kabina kapitana - poinformował, otwierając drzwi.

Sloan opanowała narastającą w niej panikę, spojrzała na boga­to urządzone pomieszczenie, a jej wzrok przykuło olbrzymie łoże. Gruba narzuta była zachęcająco odgięta, przytłumione światło - nastrojowe i kuszące. Nadając z rozmysłem swemu głosowi żartobli­wy ton, powiedziała wesoło:

- Nie jest to wprawdzie motel, ale domyślam się, że ludzie morza, tacy jak ty, muszą korzystać z wszystkiego, co dla nich dostępne.

Zabrzmiało to tak wstrętnie, że natychmiast go przeprosiła.

- Wybacz, to było głupie i niegrzeczne.

Noah popatrzył na nią bez słowa, z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

- Dlaczego to powiedziałaś?

Sloan westchnęła i zdecydowała się na szczerość. Spoglądając mu w oczy, przyznała się z całą otwartością:

- Powiedziałam to, bo jestem podenerwowana i niespokojna. Przyzwyczaiłam się do ciebie takiego, jakim jesteś w obecności Courtney i Douglasa.

Zrobiła niezdecydowany gest, obejmujący i jego, i statek.

- Nie spodziewałam się, że spotkamy się tu, pośród tego wszyst­kiego. Nie poznałam nawet twego głosu, gdy usłyszałam cię rozma­wiającego przez telefon. W ogóle cię nie znam - skończyła z rozpa­czą, tonem pozbawionym wszelkiej nadziei.

Noah doskonale to rozumiał, gdyż i on nie poznawał siebie, gdy był blisko niej. Patrząc na jej uroczą, zmienioną twarz, zastanawiał się nad słodyczą tego wyjaśnienia i podziwiał odwagę, że się na to , zdobyła. Nie umiał się zdecydować, czy bardziej chce zanurzyć twarz we włosach Sloan i śmiać się z jej lęków, czy pocałunkiem uciszyć wątpliwości. Sloan uznała jego majątek raczej za przeszko­dę niż za coś pożądanego i to tym bardziej czyniło ją wyjątkową - stokroć bardziej pożądaną. Uniósł palcami jej brodę.

- Znasz mnie, Sloan - szepnął, pochylając głowę.

Wolno, drażniąco muskał jej usta, usiłując je rozchylić wargami.

- Pamiętasz? - szepnął ochryple, przesuwając ręce po jej ramio­nach i plecach. Nagle jego usta rozchyliły jej wargi i pocałunek stał się głębszy.

Minęły zaledwie sekundy, gdy rozgorzała w niej pamięć tamte­go wieczoru, skruszały wszelkie opory. Jej dłonie same wśliznęły się pod jego marynarkę i przesunąwszy się po jego mocnej piersi, oplotły ramiona i szyję. Na moment oderwał od niej swe wargi i z półprzymkniętymi oczyma, stłumionym głosem, nabrzmiałym pożądaniem, wyszeptał:

- Czy teraz pamiętasz?

Sloan zrozumiała, że było już za późno, aby zawrócić, bo nigdy nie będzie umiała go zapomnieć. Nie potrafi zaprzeć się siebie i pa­mięci tego, co się między nimi stało w tym pokoju. Na samotność i żal będzie miała dość czasu w Bell Harbor. A teraz chciała być z nim, dzisiaj, jutro i pojutrze, a może dłużej - dopóki działa jej urok.

Czekał na odpowiedź.

- Tak - jej głos przeszedł w miękki szept poddania. Uniósłszy się na palcach, przycisnęła usta do jego ust i całowała go z miłością i rozpaczą w sercu, a ta odpowiedź była dzika i namięt­na. Jego usta były natarczywe i nienasycone, ramiona oplatały ją ciasno, a ręce zachłannie wędrowały po jej biodrach aż do piersi.

Pchnął nogą drzwi, zatrzaskując je. Sloan poczuła dreszcz pod­niecenia, ale on zamiast podsycać jej namiętność, nagle zmienił się, zwolnił pieszczoty. Jego pocałunki sprawiły, że stała się jed­nym kłębkiem pożądania - były na przemian długie, niespieszne, potem twarde, pożądliwe, a jego ręce błądziły pieszcząc ją z równą intensywnością. Zanim oderwał od niej usta, Sloan poczuła, że roz­pina zamek błyskawiczny jej sukni. Szybko odwrócił się, zrzucając ubranie, a równocześnie suknia bez ramiączek zsunęła się do jej stóp. Schyliła się, chcąc ją podnieść.

- Zostaw - powiedział, przesuwając wzrokiem po jej różowych piersiach, podczas gdy szybko rozpinał koszulę.

Bez żadnego skrępowania rozbierał się tak przed nią, a Sloan poczuła zażenowanie za nich oboje.

Gdy się odwróciła, by zrzucić bieliznę, Noah zobaczył, że jest zawstydzona, ale także że ma cudowne ciało w rozkwicie kobie­cości, smukłe nogi i promienną skórę. Wyjmował spinki z ręka­wów koszuli, patrząc, jak wyciąga szpilki z włosów. Z uniesiony­mi ramionami i lekko pochyloną głową przypominała mu jakiś akt wiszący w Luwrze. Wyjąwszy ostatnią szpilkę, lekko potrzą­snęła głową, a włosy opadły jej na ramiona złocistą, lśniącą ka­skadą.

Jest oszołomiona, pomyślał, czując niepohamowaną falę pożą­dania. Jest nieśmiała, upomniał sam siebie. Podszedł do niej od tyłu i otoczywszy ją ramionami przyciągnął do siebie.

- Zapierasz mi oddech - szepnął całując jej szyję.

Przebiegł ją dreszcz. Odwrócił ją, wziął na ręce i zaniósł na łóż­ko. Sam wyciągnięty przy niej oparł się na lewym ramieniu, pozo­stawiając rękę trochę poniżej jej karku.

Sloan czekała z rosnącym niepokojem, podczas gdy jego spoj­rzenie wolno przesuwało się po wszystkich krągłościach jej ciała. Gdy znowu podniósł oczy ku jej twarzy, zobaczyła w nich radosny blask. Jego ręka się zacisnęła, a ona instynktownie sprężyła się w oczekiwaniu. Tymczasem nastąpił delikatny pocałunek, lekki jak piórko, odprężający po dotychczasowych pieszczotach, a końce je­go palców delikatnie pogładziły jej kark.

Sloan oddała mu pocałunek, jego ręka ześlizgnęła się z jej ra­mienia dotykając piersi, a palce zaczęły ją lekko muskać. Była to przyjemna, podniecająca pieszczota.

Udręczona oczekiwaniem, położyła dłoń na twardej piersi Noaha, przesuwając palce po krótkich, ciemnych włosach. Skóra Noaha była jak gładka powierzchnia stali, sutki małe i twarde pod delikat­nym dotykiem. Ramię było splotem mięśni. Jej wędrujące palce odkrywały kolejno jego szczękę, jakby wykutą w granicie, i policz­ki rzeźbione w marmurze. Jest wspaniały, mówiło jej bolesne prze­świadczenie. I należy do niej. Tak, teraz.

Dla Sloan te dotknięcia były wzruszającym odkrywaniem, dla Noaha jej pieszczoty, tak delikatne i nieoczekiwane, czymś głębo­ko poruszającym.

Oderwał usta od jej warg, przyglądając się z czułym niedowie­rzaniem, jak przez całe jej ciało przenikają fale pożądania.

Nieświadoma, jakie uczucia w nim wywołuje, gładziła palcami jego wargi, niczym wyrzeźbione w cudownym materiale, ciepłym i ruchliwym. Brwi miał proste, piękne oczy były otwarte.

Zaskoczyła ją nagła zmiana w jego rysach. Twarz miał teraz na­piętą i pociemniałą namiętnością, mięśnie szyi poruszały się kur­czowo. Zrozumiała, co się stało, nieważne, jak to sprawiła. Objęła ramieniem jego szyję i z zamkniętymi oczyma przylgnęła do niego całym ciałem. Całując go, czuła na swoich wargach jego oddech.

Z niecierpliwym pożądaniem wargi Noaha rozchyliły jej usta, jego język napotkał jej język, a ręka przesunęła się w dół jej ciała. Palce wplątał w delikatne krótkie włosy między udami, a dziew­czyna wiła się pod namiętną pieszczotą jego rąk i zmysłowymi ru­chami języka.

Jego wargi oderwały się od jej ust i powędrowały do szyi, Sloan mocno przytrzymywała jego ramiona, wpijając palce w plecy.

Nagle zagarnął rękami jej biodra, przyciągając ją do siebie, jak­by pragnął ich wzajem do siebie dopasować i wszedł w nią z taką si­łą, że jej ciało sprężyło się jak łuk. Każdy jego powolny, namiętny ruch unosił ją do kresu rozkoszy; potem oplótł ją ramionami i prze­wracając się na plecy, pociągnął na siebie. Siedząc na nim spojrzała niedowierzająco, aż Noah omal nie parsknął śmiechem na widok zaskoczenia na jej rozpalonej twarzy. Gdyby był z inną kobietą, zdążałby już do końca, ale chciał, aby doznała tyle rozkoszy, ile tyl­ko mógł jej dać, zanim utraci wszelką kontrolę. Sądził, że to pra­gnienie kieruje jego postępowaniem, ale mimo roznamiętnienia zdawał sobie sprawę, że miało ono jednak niejasny związek z jej dwoma dawnymi kochankami. Byli niezdarni i głupi. On był inny. I chciał, aby opuszczając ten pokój, Sloan była całkowicie o tym przekonana.

Dosięgną! ręką jej włosów i rozgarniając je palcami szepnął:

- Jesteś cudowna.

Jego palce znowu ześliznęły się ku jej piersiom, potem oderwał je i objął biodra dziewczyny, wprawiając je w powolny ruch.

Nie kłamała, mówiąc, że brak jej doświadczenia - pomyślał Noah z uśmiechem. Nie umiała dostosować do niego rytmu swego ciała, stawał się powolny, gdy on chciał przyspieszenia, wzmagał się, gdy on chciał trwać. Nie wiedział, co zrobi i co przyniesie na­stępna chwila, czekał więc w stanie podniecającej niepewności, i było to bardziej pobudzające, niż gdyby postępowała rozmyślnie.

Zaledwie zdołał to sobie uświadomić, gdy spojrzała mu w twarz i poddała się rytmowi jego bioder. Twarz Noaha stężała, a pożąda­nie wymknęło się spod jego władzy i z niepowstrzymaną siłą napły­nęło do lędźwi. Mocniej przytrzymał jej biodra, przewrócił ją na wznak i przesunął się na nią. Jego biodra przycisnęły ją do posłania mocnymi głębokimi ruchami. Szorstko przylgnął wargami do twarzy dziewczyny, pragnąc zostawić ślad w jej świadomości, jak zosta­wiał w jej ciele.

- Otwórz oczy - szepnął ochryple.

Długie rzęsy Sloan uniosły się. W jej oczach było błaganie o spełnienie, a on bez słów jej to przyrzekł. Ramiona zesztywniały mu od hamowanego wysiłku, a ruchy nabrały przyspieszenia.

Sloan czuła w głębi ciała rosnące pulsowanie; ogarnęło ją drże­nie, które nagle przeszło w dreszcz niezmierzonej rozkoszy, z jej gardła wydobył się głuchy jęk. Noah zrobił jeszcze jeden spazma­tyczny ruch i jego ciało ogarnęła ta sama rozkosz, jaką ofiarował. Oddychał ciężko z pochyloną głową, potem objąwszy ramionami jej biodra, przesunął się z nią na bok.

Sloan do głębi wstrząśnięta, drżąca ze wzruszenia, leżała w jego ramionach. Razem z uspokojeniem nasunęła jej się myśl, że męż­czyzna, z którym doznała takiej rozkoszy, zawdzięczał zapewne swo­ją techniczną perfekcję doświadczeniom z wieloma kobietami. Jed­nakże nie mógł chyba uważać jej za całkowicie niedoświadczoną i poczuć się tak rozczarowanym, że nie będzie znowu jej pragnął. Gdyby tak było, z pewnością nie tuliłby jej i nie obejmował tak czule, z ręką leniwie pieszczącą jej ciało. Postanowiła ostrożnie po­rozmawiać z nim.

- Noah! - Hm?

- Jestem bystrą uczennicą - powiedziała triumfująco.

Noah przechylił głowę, by popatrzeć na jej śliczną twarzyczkę, na jego ustach pojawił się czuły uśmiech.

- Zauważyłem to - szepnął.

- Chciałam przez to powiedzieć, że będę lepsza w miarę praktyki. Od jego śmiechu zatrzęsło się łóżko, a on chwycił ją w ramiona, chowając twarz na jej szyi.

- Panie Boże! Pomocy! - westchnął.

Przestał się śmiać, ale radosny, szczęśliwy nastrój trwał, gdy da­lej tulił ją do siebie. Orgazm zazwyczaj dawał mu odprężenie, a po­tem był źródłem energii, nie pozostawiał wszakże uczucia takiego nieprawdopodobnego szczęścia jak teraz. Nie mógł zrozumieć, dla­czego kobieta w jego ramionach tak na niego działa w łóżku i poza nim. Jedno jej spojrzenie rozpalało go, jej uśmiech go zniewalał, dotyk poruszał. Nie było w niej zachłanności, próżności ani wyra­chowania.

Jest też bez kolacji, uświadomił sobie. Spojrzał na zegarek. Chciał pokazać jej z pokładu zachód słońca, ale do wieczora mieli jeszcze trochę czasu.

Pogładził gęste włosy dziewczyny, odgarniając je z gładkich po­liczków, a ona spojrzała na niego.

- Rozrywki przewidziane na wieczór to kolacja i przejażdżka - zażartował.

Spojrzała na niego leniwie, dotykając długimi palcami jego piersi.

- Czy to mieści się w cenie biletu, czy będzie program specjalny?

- Nie patrz tak na mnie, bo dostaniesz jeszcze coś poza kolacją i przejażdżką.

- Doprawdy? Co jeszcze?

- Deser.

Aby uniknąć dalszych pokus, chwycił telefon i zamówił kolację za pół godziny; potem niechętnie wstał.

Ubrani wieczorowo zjedli kolację przy świetle świec, przy ci­chych dźwiękach muzyki, w swobodnym nastroju. Uwolnieni od na­pięć niespełnionego pożądania, rozmawiali jak pragnący poznać się wzajemnie nowi przyjaciele.

Po kolacji ogarnął ją nastrój takiego odprężenia, że swobodnie mogła odpowiadać na jego pytania o Cartera i swoją matkę.

- Moja matka mając osiemnaście lat wygrała konkurs piękno­ści, w którym nagrodą była wycieczka do Fort Lauderdale i tygo­dniowy pobyt w najlepszym hotelu. Fotograf z miejscowej gazety robił jej zdjęcia na plaży. W pobliżu odbywały się poprawiny wese­la, a był tam Carter, który zainteresował się tym, co działo się obok na plaży i poszedł to zobaczyć. Wyglądał świetnie, ubrany w biały smoking, i moja matka doznała olśnienia. I to cała historia.

- To nie mogło być wszystko - zażartował Noah.

- To prawie cała historia. Moją matkę wychowywała jej babcia. Dzięki temu mama była równie naiwna, jak piękna. Pozostałe trzy dni pobytu w Fort Lauderdale spędziła z Carterem w jej hotelo­wym apartamencie. Podarowała mu swoje dziewictwo, a on jej Pa­ris. Wróciła do domu przekonana, że się kochają i on ją poślubi, gdy tylko przekona do tego pomysłu swoją wysoko postawioną ro­dzinę w San Francisco. Oczywiście mama była nieco zdziwiona, że jej „narzeczony” więcej się nie odezwał, ale jeszcze bardziej ją za­skoczyło, gdy lekarz powiedział, że jej dolegliwości to nie grypa, ale ciąża.

Noah uniósł kieliszek z winem, obserwując emocje widoczne na jej ślicznej twarzy. Bardzo się starała, aby to, co mówiła, nie brzmiało dramatycznie, ale jej głos miękł, gdy opowiadała o matce, a twardniał, gdy wymieniała imię Cartera.

- Co się wtedy stało?

- To co zazwyczaj się dzieje. Na podstawie informacji znalezio­nej w „Who is who” matka poznała adres ojca swego dziecka.

Gdy Noah nie uśmiechnął się na jej próby przedstawienia tej hi­storii z humorem, Sloan spokojnie, ale lekceważąco powiedziała:

- Była ciągle tak pewna, że Carter ją kocha, a to jego rodzina jest nieprzejednana, iż za resztę pieniędzy z nagrody konkursowej kupiła bilet na samolot do San Francisco. Wieczorem znalazła się z walizką na progu domu rodzinnego Cartera. Powiedziano jej jed­nak, że wyszedł. Wyjaśniła, że jest jego narzeczoną, i spytała, czy może na niego poczekać. Możesz sobie wyobrazić resztę.

- Zapewne, ale chciałbym usłyszeć to od ciebie.

- Jesteś strasznie uparty - zażartowała.

Zamiast odwieść ją od opowiadania, przypierał ją do muru pyta­niami i czekał na dalszy ciąg historii. Nie umiejąc zignorować jego milczącego nakazu, westchnęła, zanim powróciła do opowieści.

- Rodzice Cartera bardzo szybko usłyszeli od niej całą historię i jeszcze szybciej ich to zirytowało.

Zamilkła, szukając właściwych słów. Carter był przyjacielem Noaha i ojcem Paris, a ona nie chciała niepotrzebnie zepsuć jego obrazu.

- Oczywiście uznali, że Carter postąpił niewłaściwie, on zaś wróciwszy do domu, przyznał się do wszystkiego i wyjechał z moją matką...

Noah wyśmiał jej próbę zatajenia prawdy.

- Sloan, to nie przejdzie, znałem rodziców Cartera, kiedy byli już starsi, ale nie mogli aż tak się zmienić. Jak naprawdę było?

Nieco speszona jego otwartością, Sloan wyprostowała serwetkę na kolanach, a potem napotkała jego skupione spojrzenie.

- Prawdę mówiąc - powiedziała wzdychając - Carter wrócił te­go wieczoru późno i był pijany. Jego rodzice od dawna byli na nie­go wściekli z powodu długiej listy jego grzechów. Teraz wyrzuci­li go z domu, a z nim i moją matkę. To go trochę otrzeźwiło; zatrzymali się w Las Vegas i tam się pobrali, później pojechali na Florydę. Carter miał dość pieniędzy, by kupić statek, i przez na­stępne dwa lata czarterował go. W tym czasie urodziła się Paris, a później ja.

- A co potem?

- Potem któregoś dnia pojawiła się jego matka, mówiąc mu, że ojciec miał udar. Powiedziała mu, że powinien wrócić na łono ro­dziny i zabrać z sobą jedną córeczkę. Tego samego dnia wyjechał z Paris.

- Courtney uważa, że w całej tej historii nie zadbano wystarcza­jąco o ciebie i twoją matkę.

- Matce przyznano skromną sumę.

- Jak skromną?

- Bardzo skromną - powtórzyła z uporem. Potem się uśmiechnę­ła i potrząsnęła głową. - To nie miałoby znaczenia, gdyby suma by­ła większa. Moja matka jest tak naiwna i dobra, że pożyczyłaby te pieniądze, gdyby ktoś ją o to poprosił, albo dałaby się oszukać ja­kiemuś fałszywemu „doradcy finansowemu”.

- Czy tak właśnie się stało z tym, co jej przyznano?

- Z większością - potwierdziła.

- Nigdy nie nazywasz Cartera ojcem, prawda? - spytał. Spojrzała na niego wesoło i przewróciła oczyma.

- On nie jest moim ojcem.

Noah powoli odstawił swój kieliszek z winem.

- Nie jest?

- Nie w pełnym znaczeniu.

- Co nazywasz pełnym znaczeniem?

- Jest tylko moim biologicznym ojcem. „Ojciec” to coś więcej. To ktoś, kto wyciera dziecku łzy i zagląda pod łóżko, gdy dziecko boi się, że tam siedzi potwór, chodzi na zebrania rodziców i na me­cze szkolne, nawet gdy siedzisz tylko na jego kolanach, bo jesteś za mała, aby grać. Martwi się o dziecko w razie choroby, a także w okresie dojrzewania, gdy zaczynają się problemy z chłopakami.

Noah uśmiechnął się, słysząc te mimowolne zwierzenia. Wyobra­ził sobie małą złotowłosą dziewczynkę w kostiumie sportowym, sie­dzącą na ławce. Jej wielkie fiołkowe oczy musiały być smutne, bo nie pozwolono jej grać.

- Czy grałaś w piłkę? - usiłował przypomnieć sobie, czy znał kie­dyś choć jedną dziewczynę, która wolała tę grę od tenisa czy hoke­ja na trawie.

- Gdybym tak powiedziała, byłaby to przesada - odrzekła ze śmiechem, który dla niego zabrzmiał jak cichy dźwięk dzwonków, - Byłam bardzo mała na swój wiek, tak że gdy grałam z rówieśnika­mi, gubiłam się im w trawie. Dopiero jak skończyłam dziesięć lat, gwałtownie urosłam.

- Chyba nie aż tak gwałtownie - zauważył czule.

- Ależ tak - zapewniła go ze śmiechem.

Noah pomyślał, że proces dojrzewania musiał być trudny, gdyż miała świetną figurę, w doskonałej harmonii z jej wzrostem. A w każdym razie w doskonałej harmonii z jego ciałem. Na tę myśl zesztywniał i z mieszaniną rozdrażnienia i rozbawienia powiedział:

- Obiecałem ci małą wycieczkę.

Wstając, odsunął jej krzesło, potem osłonił jej ramiona na­rzutką.

Sloan była zachwycona tą wycieczką. Wielokrotnie pływała ło­dziami, ale „Apparition” bardziej przypominała jej mały krążow­nik niż łódź rejsową. Dokładnie zwiedziła lśniącą maszynownię statku, a potem kuchnię. Widząc, że naprawdę ją to interesuje, Noah wyjął klucze i pokazywał jej miejsca, które normalnie by po­minął; zatrzymał się, otwierając drzwi z korytarza do pomieszczeń, w których przechowywano wszystko, począwszy od środków czysz­czących do zapasowego ekwipunku morskiego.

- Kocham łodzie - zwierzyła mu się z błyskiem w oczach.

- Wszystkie łodzie? - zażartował. Uroczyście przytaknęła.

- Wszystkie! Także holowniki i łodzie rybackie, powolne łodzie i szybkie. Kocham ocean i wszystko, co się z tym wiąże.

Znajdowali się w samym środku statku, o jedną kondygnację niżej od głównego pokładu. Sloan machinalnie zatrzymała się przed następnymi drzwiami.

- Możemy sobie darować to miejsce - powiedział stanowczo, obejmując ją, aby poprowadzić ją dalej.

Pobudziło to ciekawość Sloan.

- Dlaczego? Co tam ukrywasz?

- Nic, co mogłoby cię zainteresować. Wybuchnęła śmiechem.

- Nie mów tak. To nie w porządku. Dopiero teraz mnie zacieka­wiłeś. Nie znoszę tajemnic. Jestem detektywem... - zamilkła prze­rażona. - Detektywem - amatorem - dodała szybko i chcąc odwrócić jego uwagę, powiedziała z udanym oburzeniem: - To pomieszczenie kobiece, prawda? Trzymasz tu kobiety, aby w czasie długich rej­sów załoga się nie zbuntowała.

- Ależ nie - oburzył się, lecz nie otworzył drzwi. Zainteresowanie Sloan wzmogło się.

- Skarb pirata? - zaryzykowała, usiłując nakłonić go do odpo­wiedzi. - Przemyt? Narkotyki? - powiedziała już poważniej.

Usłyszawszy to, westchnął zrezygnowany, otworzył drzwi i zapa­lił światło.

Sloan patrzyła przerażona. W małym pomieszczeniu znajdował się arsenał broni palnej, włącznie z karabinami maszynowymi.

Sloan potrząsnęła głową, usiłując dojść do siebie.

- Nie dramatyzuj - ostrzegał ją bardziej stanowczo, niż jej się to wydało konieczne.

Sloan zauważyła broń szturmową i inne rodzaje uznane w Sta­nach Zjednoczonych za nielegalne.

- Oczywiście... Ale do czego są ci potrzebne? Próbował to zlekceważyć.

- Właściciele statków często trzymają na pokładach broń. Sloan była tak przerażona, że nie mogła przezwyciężyć drżenia, a Noahowi nasunęło to błędny wniosek.

- Nie obawiaj się, nie są naładowane.

Sloan podeszła bliżej. Oczywiście kłamał, ale musiała udawać amatorkę, gdy wskazując ręką spytała:

- Jeśli to prawda, to dlaczego ten pas z nabojami wisi na kara­binie maszynowym?

Noah stłumił śmiech i wyciągnął ją z pomieszczenia z bronią, gasząc światło.

- Nie powinien tu się znaleźć. To stary model karabinu, który skonfiskowaliśmy przypadkowemu gościowi podczas ostatniego rejsu.

W myślach Sloan wirował ten sam powtarzający się refren. Nie zna go. Tak naprawdę to wcale go nie poznała. Poszła z nim do łóż­ka, kochała się z nim, ale zupełnie go nie zna.

Stojąc koło niej przy relingu głównego pokładu, wyczuł, że jest spięta; uznał, że przyczyną był widok pomieszczenia z bronią i przy­pisał jej reakcję tej samej nieokreślonej obawie, jaką odczuwała Courtney.

- Nauka strzelania jest najlepszym sposobem, aby wyzbyć się strachu przed bronią.

Sloan przełknąwszy ślinę przytaknęła.

- Mógłbym cię nauczyć strzelać z tej broni.

- Bardzo chętnie - powiedziała obojętnie, chcąc odzyskać pano­wanie nad sobą. Twardo usiłowała sobie wmówić, że to tylko nie­okiełzana wyobraźnia, głupia pomyłka, podniecenie po niedawnych doznaniach. Zakochała się w nim już w czasie pierwszego spotkania w salonie Cartera, a teraz ich ciała połączyły się, przeżyła rozkosz w jego ramionach.

Należałoby raczej prosić go o wyjaśnienia, niż samej je wymy­ślać.

- Jednak byłoby lepiej, gdybym wiedziała, po co ci ten arsenał. Nie mamy przecież wojny.

- Nie, ale prowadzę interesy z krajami, które często mają nie­pewne rządy. Biznesmeni w tych krajach bywają uzbrojeni.

Odwróciła się do niego twarzą, jej oczy szukały jego spojrzenia.

- Prowadzisz interesy z ludźmi, którzy zagrażają twemu życiu?

- Nie. Prowadzę interesy z ludźmi, których życiu zagrażają wspólnicy. Albo mojemu, gdybym przeszkadzał. Z tego powodu zdecydowałem przed paru laty, że nie tylko lepiej, ale bezpieczniej jest prowadzić transakcje na własnym terenie. Ten statek to wła­śnie mój teren. W przyszłym miesiącu spotkam się z partnerami na wybrzeżu dużego miasta w Ameryce Środkowej. Spotkanie odbę­dzie się na pokładzie „Apparition”, a moi kontrahenci przylecą he­likopterem.

- Może powinieneś się zająć bezpiecznymi transakcjami - gło­śno się zastanawiała.

Roześmiał się.

- Nie chodzi tylko o bezpieczeństwo, ważne są także wyniki. Wyglądała na zakłopotaną i Noah wyjaśnił:

- Chodzi o załatwienie transakcji w obcym porcie z ludźmi, na których robi wrażenie sukces; „Apparition” zapewnia mi taką prze­wagę.

Sloan się uspokoiła. To, co mówił, brzmiało bardzo rozsądnie.

- Jakiego rodzaju interesy prowadzisz?

- Import - eksport. Działam głównie jako konsultant w sprawie umów.

- W Wenezueli?

- To jedno z wielu miejsc.

- Czy pan Graziella nosi broń? Zauważyła, że nie spodobało mu się to pytanie.

- Nie - powiedział obojętnie. - Gdyby tak było, ktoś by mu ją odebrał i użył przeciw niemu.

Wiedział, że jest podejrzliwa, ale zamiast wyjaśnić wszystko, by uśmierzyć te wątpliwości, pozostawił to jej.

Sloan wyczuła, że wystawił ją na próbę. Czyżby chciał spraw­dzić jej lojalność? A może zaufanie do kochanka? Podobała jej się ta ostatnia możliwość. Jednakże bez względu na to, o co mu cho­dzi, przeczucie mówiło jej, że nie kłamie. W jej zawodzie należało ufać intuicji i ona to robiła.

- Przepraszam, nie powinnam się wtrącać - powiedziała, zwra­cając się w stronę relingu i spoglądając na ocean.

- Masz jeszcze jakieś pytania? Skinęła poważnie głową.

- Tak. Jedno.

- A mianowicie?

- Dlaczego pominęliśmy salon?

Noaha zachwycił jej humor, inteligencja, a w tej chwili jej wy­gląd w świetle księżyca, w sukni odkrywającej ramiona, z włosami targanymi przez powiew wiatru. Stanąwszy za nią, objął ją i przy­ciągnął blisko do siebie, a budzące się pożądanie zmieniło mu głos.

- W salonie są schody prowadzące do mojej kabiny i jeśli wej­dziesz do salonu, musisz pójść dalej. W czasie tego spaceru nie moż­na zbaczać z drogi - żartował.

Czekał, co odpowie, a gdy lekko skinęła głową, opanowała go nowa fala pożądania.

- Jest jeszcze jedna sprawa - szepnął. - Popełniłem omyłkę, mó­wiąc ci, że w cenie rejsu jest także ten spacer. Wymaga dodatkowej nagrody i pragnę ją dostać.

Jego usta dotknęły jej warg, czekała na to z dreszczem poddania i odwróciła głowę, by w pełni przyjąć jego pocałunek.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

Następny tydzień był dla Sloan rozkosznym następstwem sło­necznych dni i namiętnych nocy. Dużą część dnia spędzała z Pa­ris, a dużą część nocy z Noahem. Jego zacumowany żaglowiec słu­żył za miejsce ich intymnych schadzek. Statek zawsze czekał dyskretnie gotowy na bliskim nadbrzeżu. Rezydencja Maitlandów stała się dla niej tak niemal tak samo swojska, jak własny dom w Bell Harbor. Douglas i Courtney traktowali ją jak członka ro­dziny, ale wiedziała, że to tylko przejściowe. Czuła, że jedyna rzecz z czasu pobytu w Palm Beach pozostanie trwała i niezmienna: jej miłość do Noaha.

Paul i Paris dobrze się czuli w swym towarzystwie i często cała czwórka spędzała dzień razem, choć wieczorem rozstawali się. Sloan jednak nie umiała powiedzieć, jaki związek łączył agenta FBI z jej siostrą. Paul nie był człowiekiem, którego można wypytywać o jego uczucia. Choć Paris dużo jej mówiła o sobie, tak naprawdę nie wiedziała, jaki jest stosunek Paula do siostry. Często rozma­wiała o tym z Noahem, gdy zostawali sami.

W osiem dni po owej rozstrzygającej nocy na pokładzie „Appa­rition” po raz pierwszy czekał ją wieczór w samotności, i choć przed paru tygodniami myślałaby o tym z przyjemnością, teraz czuła się niespokojna i samotna.

Noah pojechał na jakieś spotkania w interesach do Miami i miał wrócić dopiero następnego dnia. Sloan zamierzała spędzić ten czas z Paris i Edith, ale tego popołudnia siostra dostała migreny i wziąw­szy jakieś proszki na ból głowy, zasnęła. Paul także wyszedł z domu, mając do załatwienia jakieś „osobiste sprawy” i nie wiedział, czy wróci przed nocą, czy dopiero następnego dnia.

Po wczesnej kolacji Edith chciała oglądać mecze w telewizji sa­telitarnej, a Sloan o wpół do dziesiątej miała ich absolutnie dość. Carter grał z przyjaciółmi w pokera, planując wrócić do domu po jedenastej.

Sloan nękało przeczucie, że po opuszczeniu Palm Beach, gdy Noah będzie daleko, towarzyszyć jej będzie nieustający niepokój i samotność. Nie oszukiwała siebie co do zamiarów Noaha. Słysza­ła dość uwag Courtney i Douglasa, i samego Noaha, że jest prze­ciwnikiem małżeństwa i dzieci. Co więcej, uwagi jego przyjaciół, gdy kiedyś zabrał ją do klubu wiejskiego, wyraźnie świadczyły, że bez zastanowienia porzucał kobiety, tak jak zmieniał koszule - i prawie równie często.

A jednak wiedząc to wszystko i zdając sobie sprawę, jak bolesny będzie dla niej koniec ich związku, za żadną cenę, nawet gdyby miała możliwość wyboru, nie wyrzekłaby się ani jednej chwili z te­go, co przeżyła.

Przed przyjazdem tutaj Sloan czuła się jak dziwaczka w towa­rzystwie Sary i ich starych przyjaciół. Z wyjątkiem Sloan wszyscy zachowywali się jak szalone nastolatki z college'u. Spali razem, ko­chali się i odkochiwali. Inaczej było ze Sloan. W całym życiu tylko dwa razy nawiązała związki erotyczne i do jednego z nich nigdy by nie doszło, gdyby nie poczuła się wtedy całkowicie wyobcowana ze swego środowiska.

Jedynie matka przyjmowała to bez zdziwienia, choć gdy Sloan zbliżała się do trzydziestki, a w jej życiu nie było mężczyzny, na­wet Kimberly zaczęła nakłaniać ją, aby częściej się umawiała. Zresztą sama Kimberly postępowała tak jak Sloan. Mężczyźni sta­le proponowali jej spotkania, ale ona prawie nigdy nie wychodziła. „Nie podoba mi się - mówiła córce. - Wolę zostać w domu albo spo­tkać starych przyjaciół”.

Z czasem Sloan spostrzegła, że jest bardziej podobna do matki, niż myślała. Obydwu nie pociągali mężczyźni tylko dlatego, że byli przystojni i wolni; jeśli już zwróciły gdzieś swoje uczucia, stawało się to doświadczeniem zmieniającym całe życie.

Gdy Sloan wyszła na balkon swego pokoju, spoglądając w za­myśleniu na księżyc nad oceanem, w jej głowie kołatało się powie­dzenie „kobieta jednego mężczyzny”.

Spojrzała na zegarek i postanowiła wyjść na spacer na plażę. Dochodziła dziesiąta, jeszcze nie jest późno, ruch ukoi jej myśli, tak że będzie mogła zasnąć.

Włożyła dżinsy i tenisówki, wciągnęła jasnoróżowy bawełniany pulower i związawszy włosy w koński ogon, skierowała się w dół schodów.

Już na plaży postanowiła, że skręci na lewo, z dala od domu No­aha, tak aby nań nie patrzeć i nie używać jako punktu orientacyj­nego. Nie może nieustannie myśleć o Noahu. Powinna zastanowić się nad przyszłością, gdy jego nie będzie w pobliżu. Powinna - ale nie mogła się do tego zmusić. O wiele milej było przypominać so­bie, co robił i co mówił, gdy byli razem.

Był dowcipny i chętny do rozmów na każdy temat, który ją inte­resował, z wyjątkiem uczuć do niej. Nigdy, nawet w chwilach unie­sień nie wymówił słowa „miłość” i nie rozmawiał o przyszłości, gdy ona wyjedzie. Nie używał żadnych zdrobnień jej imienia ani piesz­czotliwych przezwisk. W Bell Harbor Jess mówił do niej „Mała”, a gdy był w nastroju Humphreya Bogarta - „ Skarbie”. Połowa face­tów w komendzie policji używała zdrobnienia jej imienia, nato­miast mężczyzna, który całymi godzinami z nią się kochał, nazywał ją po prostu „Sloan”.

Zamiast martwić się tym, postanowiła myśleć jedynie o wspa­niałych chwilach, jakie razem przeżyli. Nadal pogrążona w zadumie, wracała powoli do domu. Z rękoma w tylnych kieszeniach spodni patrzyła na ocean, uśmiechając się na wspomnienie żeglującego Noaha, z włosami targanymi przez wiatr. Był spokojny i rozważny przy sterze tej bardzo wymagającej łodzi żaglowej; zapowiedział zresz­tą, że nauczy ją żeglowania. W roli instruktora był początkowo bar­dzo wymagający, oczekując od razu wiele, wykrzykiwał polecenia, których nie rozumiała, a które miała natychmiast wykonać. Oduczył się jednak tego w czasie drugiej lekcji, gdy półżartem nazwała go Kapitanem Nudziarzem.

Tak była pogrążona we wspomnieniach tej sceny, że gdy nagle usłyszała jego głos, przez moment pomyślała, że to sprawka wy­obraźni.

- Sloan!

Oderwała wzrok od wody i popatrzyła przed siebie na plażę, po­tem spojrzała w prawo i stanęła, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Noah miał być w Miami w sprawach handlowych... Tymcza­sem szedł teraz do niej po trawniku jej ojca. Był w niebieskich dżinsach i koszuli polo. Ruszyła przed siebie, a on także się do niej zbliżał.

- Masz jakiś konkretny cel spaceru? - Spojrzał z chłopięcym uśmiechem, stając obok.

Sloan potrząsnęła głową.

- Czy przypadkiem nie czułaś się dzisiaj zagubiona i osamotnio­na, i absolutnie niezdolna do koncentracji?

- Tak, rzeczywiście - roześmiała się, bo jasne było, że on także tak się czuł. - Sądzę, że to jakaś grypa!

- Grypa? Czy dlatego jesteś zdenerwowana i nic ci się nie po­doba?

W ostatnich dniach Sloan spostrzegła, że czasami Noah bywał zły i rzucał wtedy zwięzłe, szorstkie zdania, ale nigdy nie okazywał swoich humorów rodzinie i jej. Spojrzała na niego z wyższością.

- Niczego takiego nie czuję. Zawsze mam dobry humor. Roześmiał się, otwierając ramiona.

- Chodź i podziel się nim.

Sloan podeszła do niego, a jego ramiona oplotły ją z zadziwiają­cą siłą.

- Brakowało mi ciebie. Stałaś się moim nałogiem.

Usta Noaha objęły jej wargi w namiętnym pocałunku, zmusza­jąc je, aby się rozchyliły. Zadowolony objął ramieniem talię Sloan i poprowadził do swego domu.

- Dokąd idziemy?

- Do miejsca, w którym najbardziej cię lubię. Było późno. Sloan poruszyła gwałtownie ramieniem.

- Do kuchni?

- Skąd wiedziałaś? - żartował. - Wróciłem wieczorem, zamiast czekać do jutra, bo chciałem cię zobaczyć. Nic nie jadłem od śnia­dania, a Claudine już poszła do łóżka. Courtney przypala wszyst­ko, czego się dotknie, Douglas z kolei nie tknie niczego, jeśli sam tego natychmiast nie zje. Czy mogłabyś upiec mi taki omlet, jak ten w zeszłym tygodniu?

Sloan wstrzymała śmiech.

- Serce mi pęka na myśl, że mógłbyś pójść spać głodny, gdybyś nie spotkał na plaży kobiety, która potrafi włączyć kuchenkę. To takie smutne.

Noah spojrzał jej w oczy.

- Nie wyglądasz na zasmuconą.

- Nie tylko jesteś przystojny, wybitnie zdolny i nieprawdopo­dobnie seksowny - Sloan próbowała żartem wyrazić, co myślała na­prawdę - ale jeszcze ta spostrzegawczość! Nie wyglądam na zasmu­coną, bo mam rozwiązanie.

- Czy mi się spodoba?

Courtney przybiegła do gabinetu Douglasa i chwyciwszy go za rękę, usiłowała wyciągnąć go z fotela.

- Co robisz? - protestował, widząc, że książka, którą czytał, spa­dła na podłogę.

- Musisz zejść na dół. Jest tam Sloan i nie uwierzysz w to, co się tam dzieje, jeśli nie zobaczysz tego na własne oczy.

- Czego nie zobaczę?

- Noah gotuje...

- Masz na myśli „gotowanie się” do wybuchu złości?

- Nie, mówię o „gotowaniu” w kuchni.

Zbliżając się do kuchni, ojciec i córka przestali rozmawiać i szli bardzo cicho, by zobaczyć bezprzykładne wydarzenie, sami nie bę­dąc widziani.

Noah stał na środku kuchni, patrząc, jak Sloan układa na stole składniki do omletu.

- Jeśli chodzi o gotowanie, mam własną teorię - oznajmił tonem profesjonalisty, który na podstawie analizy chce rozwiązać teore­tyczne zagadnienie, które świetnie zna.

Sloan uśmiechnęła się, wyjmując z szuflady cebulę, kilka pomi­dorów i zieloną paprykę, by ją pokroić.

- Czy twoja teoria nie sprowadza się do czegoś takiego: „zapła­ciłem za produkty, niech więc ktoś inny pomyśli, co z nich można zrobić”.

- Czyżbyś już przeczytała mój bestseller na ten temat? Ignorując ten dowcip, Sloan powiedziała:

- Czy nie mylę się, przyjmując, że „ktoś inny” w twojej teorii jest rodzaju żeńskiego?

- Jak do tego doszłaś?

- Czy to nie jest założenie seksistowskie?

- Nie myślę o tym w tych kategoriach - oznajmił z udanym obu­rzeniem. - Traktuję to jako dzielenie odpowiedzialności.

Z mikrofalowej kuchenki już wydobywał się zapach smażonego bekonu. Noah poruszył z uznaniem nozdrzami.

- Pachnie rozkosznie. Uśmiechnęła się do niego przez ramię.

- Doprawdy?

- Lubię omlety i jestem bardzo głodny.

- Chcesz wysłuchać moich poglądów na temat gotowania? - za­proponowała.

- Nie sądzę.

Ona jednak nie powstrzymała się.

- Kto nie bierze udziału w gotowaniu, nie bierze także udziału w jedzeniu.

- W porządku. Jestem gotowy. Wyznacz mi zadanie. Trudne za­danie!

Nie odwracając się, podała mu przez lewe ramię nóż i zieloną paprykę.

- Proszę bardzo. Zielona papryka. Uśmiechnął się.

- Miałem na myśli coś bardziej macho.

Podała mu cebule. Noah był bardzo rozbawiony. Obrał cebule z wierzchniej warstwy.

- Mam nadzieję, że faceci z naszego toru kręglowego tego nie słyszą. Straciłbym dobrą opinię.

- Ależ skąd. Noże są ostre. Można powiedzieć „macho”.

W odpowiedzi chwycił ściereczkę i rzucił w nią, trafiając odwró­coną od niego Sloan w pośladek.

- Nie próbuj tego ze mną, Noah - krzyknęła Courtney, wysuwa­jąc się teraz do przodu. Z łokciami na kontuarze, oparła brodę na pięściach i patrząc na niego z niejaką wyższością, powiedziała:

- Sloan nauczyła mnie kilku świetnych chwytów samoobrony. Mogę przewrócić... Och! - krzyknęła, gdy ściereczka, tym razem ciśnięta z większą siłą, trafiła ją w pupę.

Spojrzała na niego szyderczo, potem na Sloan.

- Czy mam go wyprowadzić, czy ty to zrobisz?

Zanim Sloan odpowiedziała, Noah położył pomidor z przygoto­wanej przez Sloan kupki jarzyn na desce leżącej przed Courtney i wręczył jej nóż.

- Sloan właśnie przedstawiła mi swoją teorię gotowania. Po­zwól, że ci ją powtórzę.

Courtney chwyciła nóż i bez przekonania próbowała pokroić po­midor.

- Ach, to obrzydliwe - powiedziała. - Nigdy nie wystąpię w pro­gramie Sally. Wygląda na to, że w tym domu mieszkają normalni ludzie.

Douglas ukazał się w chwilę potem, jak cebula zaczęła się sma­żyć i przygotowania zostały zakończone.

- Czy przypadkiem nie dałoby się pożywić jeszcze jednej oso­by? - spytał Douglas.

- Nawet więcej - powiedziała Sloan.

- Nie powinieneś jeść, bo nie przyłożyłeś się do gotowania - uznała trochę rozsierdzona Courtney.

- Przecież nic już nie zostało do roboty. - Douglas rozejrzał się niewinnie.

Noah spojrzał na ojca porozumiewawczo.

- Dobrze wymierzone w czasie.

- Tak pomyślałem - bezwstydnie odpowiedział Douglas, zasia­dając przy kuchennym stole.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

- Już po północy - powiedziała Sloan, idąc wolno do domu Cartera z ręką w ciepłym uścisku Noah; jego szczupłe palce splecione były z jej dłonią. Zmysły Sloan chłonęły jego dotyk, bliskość i głęboki, melodyjny głos.

- To był zabawny wieczór - powiedział.

- Cieszę się.

- Z tobą wszystko jest zabawne.

- Dziękuję.

Cicho, nie akcentując słów, dodał:

- Szaleję za tobą.

Serce Sloan odpowiedziało bez słów „kocham cię”, ale wyszep­tała tylko „dziękuję”, bo nie mogła wyjawić mu prawdy.

- Czy to wszystko? - uśmiechnął się, ale wydawało się, że jest zawiedziony.

- Nie, to nie wszystko - odparła miękko i wspiąwszy się na pal­cach wyjawiła mu pocałunkiem, czego nie ośmieliła się wyznać sło­wami. Trzymając ją w ramionach, odpowiedział pocałunkiem.

Pomyślała, że on także ją kocha.

Już byli w połowie trawnika, w pobliżu pola golfowego Cartera, gdy Sloan z opóźnieniem przypomniała sobie zaporę podczerwo­nych promieni.

- Zapomniałam! - krzyknęła przerażona.

- O czym?

- O podczerwonych promieniach - roześmiała się nerwowo. - Gdyby był włączony system bezpieczeństwa, przeszlibyśmy przez promienie. Na szczęście Dishler musiał widzieć, że wychodzę i wy­łączył promienie, aby nie wywołały alarmu.

- A może gliny już dobijają się do frontowych drzwi - żartował Noah.

- Nie - zapewniła go Sloan. - Paris powiedziała, że przy włącze­niu się alarmu zapalają się wszystkie światła w domu i zaczynają wyć syreny.

- Nie słyszałaś o cichym alarmie, który odzywa się w komendzie policji?

Nie tylko słyszała o takim systemie, ale mogła mu powiedzieć, jak go włączyć. Nie chcąc mnożyć spraw, które kiedyś okażą się kłamstwem, oznajmiła pogodnie:

- Wiem wszystko na ten temat.

- Założę się, że wiesz. - Czule ścisnął jej dłoń, a ona poczuła za­grożenie.

- Dlaczego to powiedziałeś?

- Prosta logika i wspaniała intuicja. Połączone ze sobą te dwa czynniki prowadzą mnie do wniosku, że dziewczyna ucząca się sa­moobrony, by zapewnić sobie spokój, musi dysponować bardzo do­brym systemem bezpieczeństwa w domu. Czy mam rację? - spytał z pewną wyższością.

- Nie mogę zaprzeczyć... - ale nie skończyła zdania, bo na tara­sie na pierwszym piętrze poruszył się jakiś cień i usłyszeli:

- Cześć!

Była to Paris. Stała w podomce przy balustradzie tarasu.

- Jak się czujesz? - spytała ją Sloan.

- Znacznie lepiej. Przespałam cały dzień. Ale teraz jestem cał­kiem obudzona. Paul i ojciec wrócili około jedenastej, lecz poszli prosto do łóżek. Pomyślałam, że przygotuję trochę gorącej czekola­dy. Napijecie się?

Sloan przyjęła propozycję, ale Noah potrząsnął głową, zatrzy­mując się przy drzwiach.

- Jestem trochę zmęczony, nie mówiąc o tym, że nie mógłbym już nic przełknąć.

Nie był jednak tak zmęczony, by nie całować gorąco Sloan na dobranoc i nie trzymać w uścisku, co dało jej poczucie, że niechęt­nie się z nią rozstaje. Noah otworzył kluczem, który mu wręczyła, drzwi na tyle domu.

- Zadzwonię... Przerwał mu krzyk Paris:

- Prababcia! Pomocy!

Sloan odwróciła się, rzucając się w stronę korytarza, skąd do­chodził głos Paris, Noah pobiegł za nią. Za kuchnią znajdował się przytulny pokój, gdzie wcześniej Edith oglądała telewizję. Scena, którą Sloan zobaczyła, przeraziła ją. Edith leżała rozciągnięta na sofie; pochylona nad nią Paris usiłowała ją odwrócić.

- Boże, mój Boże - jęczała Paris. - Atak sercowy, a nikogo nie było, by jej pomóc.

- Szybko, zadzwoń dziewięć jeden jeden - poleciła siostrze Sloan, obejmując komendę, i delikatnie odwróciła starszą panią na plecy.

- Zastosujemy reanimację i... - zamilkła widząc ranę postrzało­wą na piersi swej prababki. Wyprostowana, krzyknęła przez ramię: - Wezwijcie Paula. Nie dotykajcie niczego. Zapalcie wszystkie światła w domu...

Przez jedną krótką chwilę Noah myślał, że Sloan biegnie do te­lefonu, ale aparat stał tutaj, na biurku. Wtedy usłyszał, że drzwi na tyle domu otwierają się na oścież.

- Wezwij dziewięć jeden jeden - krzyknął do Paris, wypadając z pokoju za Sloan. Nie mógł uwierzyć, że szalona dziewczyna wy­biegła, by złapać mordercę.

Ruszył przez otwarte drzwi, nie spuszczając oczu z pustego traw­nika, gdy biegł wzdłuż tylnej ściany domu, bo logika powiedziała mu, że to musi być droga ucieczki. Dobiegł do rogu w momencie, gdy Sloan zanurzyła się w cieniu; gdy ponownie ją zobaczył, stała przylepiona do frontowej ściany domu, rozglądając się wokół.

- Sloan! - zawołał, ale ona już pędziła przez trawnik, omijając krzewy i przeskakując przeszkody. Biegł za nią, usiłując ją dogonić, zbyt wściekły i przestraszony, aby podziwiać zręczność i skutecz­ność jej ruchów lub też uzmysłowić sobie, że to, co robiła, wydało mu się działaniem zastanawiająco fachowym i sprawnym.

Stanęła przed bramą frontową. Ręce opadły jej, bo wiedziała, że przegrała, a ramiona drżały w cichym płaczu. Noah dobiegłszy, chwycił ją i obrócił twarzą do siebie.

- Co, do diabła...

- Nie żyje - szlochała - nie żyje.

Łzy spływające po policzkach Sloan zmyły jego złość z powodu jej lekkomyślności. Noah przyciągnął dziewczynę do siebie, obej­mując ramieniem.

- Tak mi przykro - wyszeptał - tak przykro.

W oddali wyły syreny, ich dźwięk przybliżał się i Noah zauważył, że elektroniczna brama zaczyna się otwierać. Odsunął Sloan z pod­jazdu, w chwili gdy z dwóch przeciwnych stron nadjechały, z dźwię­kiem wyjących syren i światłem sygnałów, dwa wozy policyjne.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

Wydział policji w Palm Beach nie tylko działa skutecznie, ale wie, jak postępować z bogatymi ludźmi o wysokiej pozycji społecz­nej, nie zakłócając niepotrzebnie ich spokoju - powiedziała sobie Sloan.

Już w parę minut po przybyciu pierwszego patrolu sytuacja by­ła opanowana. Ostrzeżono mieszkańców domu, aby nie zniszczyli dowodów; zawiadomiono urzędowego lekarza policyjnego. Wkrótce potem przybyła ekipa sekcji zabójstw wydziału policji zabezpiecza­ła teren i zaczęła szukać odcisków stóp i palców.

W tym samym czasie dwaj detektywi przeprowadzali wywiady ze wszystkimi obecnymi.

Kucharza, gospodynię, lokaja i dozorcę przesłuchiwano w jadal­ni. Członków rodziny i przyjaciół umieszczono w salonie, by nikt się nie niepokoił. Ponieważ Gary Dishler mógł być zaklasyfikowa­ny do obu grup, spytano Cartera, gdzie powinien czekać. Właści­ciel domu skierował go do salonu.

Kapitana Waltera Hocklina wezwano, by zjawił się i osobiście dopilnował, aby Carter Reynolds i jego rodzina nie doznali niepo­trzebnych przykrości ze strony detektywów Dennisa Flynna i Andy'ego Cagle'a, lub innych funkcjonariuszy pozostawionych w bu­dynku i na zewnątrz.

W gabinecie, gdzie leżało ciało Edith, błyskały flesze, bo funk­cjonariusz z ekipy lekarza policyjnego fotografował ciało, zanim je wyniesiono. Za każdym razem gdy błysnęły światła, Sloan drżała, widząc ich odbicie w lustrze wiszącym w holu i modliła się, aby Pa­ris nie spostrzegła tego i nie zdała sobie sprawy z charakteru tych czynności policji.

Gdy wreszcie usiadła w salonie z Carterem, Noahem i innymi, czuła w sobie dziwną pustkę i gniewne niedowierzanie, że to nie­szczęście mogło się naprawdę przydarzyć. Detektywi Flynn i Cagle skończyli indywidualne przesłuchania, ale po porozumieniu się z ekipą z gabinetu stwierdzili, że jeszcze muszą wyświetlić i po­twierdzić pewne informacje.

Detektywi zaglądali do notatek, podczas gdy kapitan Hocklin, usadowiwszy się w fotelu, uprzejmie udzielał wyjaśnień swoim słu­chaczom.

- Wiem, że wszyscy państwo jesteście zmęczeni i przygnębieni - mówił, zwracając się przede wszystkim do Cartera i Paris. - Zanim zaczniemy męczyć państwa nowymi pytaniami, powiem, czego do­wiedzieliśmy się do tej pory. Najważniejsza dla państwa będzie nie­wątpliwie informacja, że pani Reynolds nie cierpiała. Kula przebi­ła jej serce i nastąpiła natychmiastowa śmierć.

- Są dowody na to, że morderca włamał się do domu. Szyba w pokoju, gdzie znaleziono denatkę, została stłuczona, aby można było otworzyć okno. Bez państwa pomocy nie będziemy mogli stwierdzić, co zostało skradzione, ale szuflady zostały splądrowa­ne. Nie orientuję się, jak długo przebywał tu zabójca ani czy był w innych pomieszczeniach. Rano poprosimy, by się państwo rozej­rzeli i stwierdzili, czy coś znikło. Jeśli okaże się, że czegoś brak, proszę nas o tym zawiadomić.

Gdy zamilkł, Carter odpowiedział krótko:

- Zrobimy wszystko, aby pomóc w śledztwie. Kapitan mówił dalej:

- Zdejmiemy odciski palców w pokojach sypialnych używa­nych obecnie przez rodzinę i przyjaciół, tak aby państwo mogli tam spędzić noc. Proszę nie dotykać niczego poza tymi pomiesz­czeniami. Będziemy pracować przez całą noc i mamy nadzieję, że rano się stąd wyniesiemy. Prasa lokalna już wie o zdarzeniu, a ju­tro będzie to wiadomość podawana na cały kraj. Frontowa brama ochroni państwa przed reporterami. Niestety, do pana posiadłości można dostać się także od strony plaży. Umieściliśmy tam taśmę odgraniczającą ciekawskich od miejsca zbrodni, a jeszcze tej nocy i jutro postawię na straży policjantów, by nie dopuszczali ludzi; byłoby wskazane, aby wynajął pan na kilka dni, po naszym odej­ściu, paru ochroniarzy. W przeciwnym razie gapie i prasa zatrują państwu życie. Jeśli chodzi o obecną sytuację, to prawie skończy­liśmy przesłuchanie mieszkającego w rezydencji personelu i chciałbym, aby służący opuścili dom do zakończenia śledztwa ju­tro. Czy mógłby pan wysłać ich do miejscowego motelu, ale tak by łatwo można było do nich dotrzeć, gdyby zaistniała potrzeba dal­szych przesłuchań?

Carter spojrzał na Gary'ego, który przytaknął.

- Dowiedziałem się, że zatrudnia pan także dwie pokojówki, które nie mieszkają tutaj. Przesłuchamy je rano, jak tylko się poja­wią. Potem proszę je także odesłać.

Zadowolony, że poinformował ich o wszystkim, Hocklin z miej­sca wziął się do pracy.

- Przykro mi, że muszę zadać państwu jeszcze kilka pytań, ale powinniśmy uzyskać teraz możliwie najwięcej informacji, gdy pa­mięć wydarzeń jest świeża. Detektywi Flynn i Cagle już przesłu­chiwali państwa po kolei, ale teraz należy porozmawiać w grupie. Czasami słowa jednego uczestnika wyzwalają pamięć innej osoby.

- Detektywie Flynn... - skinął na policjanta siedzącego na pra­wo od niego.

Dennis Flynn zbliżał się do pięćdziesiątki, był tęgim mężczyzną średniego wzrostu, miał pogodną twarz, która pasowałaby zarówno do irlandzkiego księdza, jak i irlandzkiego genialnego oszusta. A jednak było w nim coś, co wzbudzało zaufanie. Sloan domyśliła się, że zapewne dlatego powierzono mu tę sprawę.

Andy Cagle stanowił jego przeciwieństwo - przed trzydziestką, wysoki, szczupły. Na pociągłej twarzy dominującym akcentem by­ła para grubych okularów, nadających mu wygląd naukowca. Bez przerwy podsuwał je na nosie. Wszystko robił tak jakoś nieporad­nie. Trzykrotnie na przykład przepraszał Sloan, że pytają o nazwi­sko, adres i o to, gdzie była tej nocy. Robił wrażenie naiwnego mężczyzny - chłopca, który nie jest w stanie odkryć fałszu, ale Sloan podejrzewała, że to tylko pozory, a w rzeczywistości był sprytniej­szy i działał bardziej skutecznie niż pierwszy detektyw.

Ponieważ Paul poinformował ją, że powinna się trzymać swoje­go zmyślonego życiorysu, połowa z tego, co powiedziała Cagle'owi, była kłamstwem. Jednakże w tych okolicznościach nie stanowiło przecież dużej różnicy, czy była projektantką wnętrz na wakacjach, czy policjantką pracującą dla FBI - Edith Reynolds i tak była mar­twa. Bardziej martwiło Sloan to, że gdyby nie wyszła z domu, Edith mogłaby żyć... Jedyną pociechą dla dziewczyny był fakt, że jej pra­babka nie cierpiała.

- Panie Reynolds - rozpoczął Flynn - powiedział pan, że wrócił do domu około jedenastej wieczorem.

Sloan zauważyła drżenie ręki Cartera, gdy odgarniał włosy z czo­ła. Był blady z powodu szoku i jej serce troszkę zmiękło. Życie z Edith nie było łatwe, ale przeżył wstrząs ze względu na rodzaj jej śmierci.

Skinął głową w odpowiedzi Flynnowi i odkaszlnął.

- W rzeczy samej grałem z przyjaciółmi w pokera do dziesiątej czterdzieści pięć. Od razu przyjechałem do domu. To zabrało mi około piętnastu minut. Wprowadziłem samochód do garażu, a po­tem poszedłem do łóżka.

- Teraz proszę się zastanowić: czy zauważył pan jakieś samocho­dy stojące na ulicy, może zwróciło pana uwagę coś podejrzanego?

- Pytał mnie pan o to wcześniej. Usiłuję sobie przypomnieć. Zda­je mi się, że widziałem mały biały furgon zaparkowany w dole ulicy.

- Co szczególnego było w tym wozie, pana zdaniem?

- Tylko to, że widziałem już taki furgon zaparkowany tam w ze­szłym tygodniu.

Flynn skinął głową i zanotował coś w notesie.

- A więc wjechał pan do garażu. Z tyłu domu są cztery wejścia do budynku. Jedno prowadzi z garażu do kuchni, drugie również do kuchni z trawnika na tyle domu. Pozostałe dwa także wychodzą na podwórze za domem, ale z różnych pomieszczeń. Którym wej­ściem wszedł pan do domu po zaparkowaniu?

Carter spojrzał na policjanta, jakby ten był imbecylem.

- Oczywiście skorzystałem z drzwi prowadzących z garażu do kuchni.

Z niezmąconym spokojem detektyw Flynn zrobił następną no­tatkę.

- Czy idąc do sypialni wstąpił pan do pokoju, gdzie znaleziono ofiarę? A może coś pan słyszał?

- Nie. Z kuchni poszedłem w stronę klatki schodowej, a stamtąd na górę.

- Czy pani Reynolds często pozostawała sama w tym pokoju wieczorem przy zamkniętych drzwiach?

- Nie przy zamkniętych drzwiach, ale lubiła tam przebywać wie­czorami, gdyż okna wychodzą na trawnik i w pokoju jest aparat te­lewizyjny z bardzo dużym ekranem. Nie lubiła siedzieć wieczorem w oranżerii, bo żeby stworzyć tam miły nastrój, trzeba zapalać wie­le lamp.

Carter siedział z łokciami opartymi na kolanach, splecionymi dłońmi, ale w tym momencie spuścił głowę i ujął ją rękoma, jakby nie mógł znieść tego, co się tutaj przed paru godzinami stało.

- Proszę mi powiedzieć, czy lubiła przebywać tam przy odsunię­tych zasłonach w oknach.

Przytaknął.

- Tak więc gdy ktoś obserwował dom od strony plaży, mógł ją tam widzieć?

Carter potrząsnął głową.

- Czy pan sugeruje, że kręcił się tu jakiś psychopata, czatujący w dzień i noc i wyczekujący sposobności jej zamordowania?

- To możliwe. Czy pani Reynolds była niesprawna fizycznie?

- Miała dziewięćdziesiąt pięć lat. To chyba wystarczająca nie­sprawność.

- Mogła jednak chodzić?

- Jak na swój wiek poruszała się niezwykle sprawnie. - A jej wzrok?

- Potrzebowała grubych szkieł do czytania, ale używała ich od tak dawna, jak tylko sięga moja pamięć.

- A słuch? Czy miała z tym trudności? Przełknął ślinę.

- Tylko wtedy gdy tego chciała. Po co te wszystkie pytania?

- To normalne, rutynowe pytania.

Flynn kłamał i Sloan wiedziała o tym. Kiedy tylko Hocklin wspomniał o stłuczonym oknie w pokoju, w którym zamordowano Edith, w jej głowie odezwały się dzwonki alarmowe. Prababcia po­winna usłyszeć albo zobaczyć coś, co musiałoby ją zaalarmować, że ktoś włamuje się do pokoju - i próbowałaby uciekać. Ale nie zrobi­ła tego. Znaleziono ją leżącą na sofie, z twarzą w dół. Z drugiej stro­ny Sloan wiedziała, że prababcia miała sztywne stawy i czasami wstawanie z fotela zabierało jej dużo czasu. Może próbowała się podnieść, ale jej się nie udało zrobić tego wystarczająco szybko? W każdym razie Flynn i Cagle powinni wiedzieć o jej stanie zdro­wia i kłopotach z poruszaniem się.

- Pani Reynolds cierpiała na artretyzm - ostrożnie powiedziała Sloan, od razu wzbudzając uwagę detektywów. - Wiem, że nie jest to całkowite ograniczenie ruchu, ale bywa bardzo dokuczliwe. Kie­dy mocniej odczuwała sztywność stawów, szczególnie trudno jej by­ło wstać.

- Cieszę się, że pani o tym wspomniała, panno Reynolds - odpo­wiedział Hocklin. - Może nam to pomóc.

- Dziękuję.

Spojrzała na Paula siedzącego naprzeciw niej na kanapie wraz z Noahem, aby sprawdzić, jak przyjął fakt, że dostarczyła informa­cji, o których nie pomyśleli inni. Paul tymczasem z nieprzeniknio­nym wyrazem twarzy obserwował Paris.

To Noah napotkał wzrok Sloan, uśmiechając się do niej z cichą zachętą i poparciem. Ona zaś z całej siły pragnęła złożyć głowę na jego ramieniu i płakać. Jest gliną, a mimo to nie zdołała nie dopu­ścić do zabójstwa członka własnej rodziny. Jest gliną, i wyszkolono ją do zwracania uwagi na wszystko, co jest podejrzane, na służbie lub poza nią. A tymczasem idąc na plażę, mogła przechodzić w od­ległości kilku metrów od mordercy Edith. I nic nie zauważyła.

Flynn, przejrzawszy swoje notatki, spojrzał na Paris.

- Mówiła pani, panno Reynolds, że wzięła pani po południu le­ki na migrenę i obudziła się około dziesiątej. Czy wie pani, co panią obudziło?

- Nie. Spałam kilka godzin, a po pastylkach niczego nie słysza­łam.

- Co pani robiła po obudzeniu?

- Powiedziałam już panu. Czułam potrzebę świeżego powietrza i wyszłam na taras.

- Czy widziała pani coś podejrzanego?

- Nie, nic, co by mnie uderzyło.

- Obudziła się pani mniej więcej w tym czasie, kiedy dokonano morderstwa, a okazuje się, że napastnik dostał się do domu przez okno. Pani taras jest niedaleko stamtąd.

- Wiem, ale nie zauważyłam nic podejrzanego.

- Nic zupełnie? Nawet nic niezwykłego?

- Zobaczyłam jedynie Noaha... - przerwała przerażona, bo w świetle jej słów Noah mógł uchodzić za podejrzanego.

- Noah! Wcale nie chciałam...

Wtedy po raz pierwszy odezwał się detektyw Cagle. Z wahaniem i niepewną miną powiedział:

- Panie Maitland, nie wspomniał pan, że był pan w rezydencji wieczorem. Powiedział pan jedynie, że spotkał pannę Reynolds na plaży.

Noah wydawał się nieporuszony faktem, że przesłuchania przy­bierały nowy kierunek.

- Idąc do domu przez trawnik, zobaczyłem na plaży kobietę, która mogłaby być Sloan; zatrzymałem się więc, aby się upewnić, że to ona, a potem wróciłem na plażę. Tam ją spotkałem.

- Czy ma pan zwyczaj przychodzić tutaj w późnych godzinach wieczorem bez uprzedzenia telefonicznego?

- Zadzwoniłem przedtem, ale nikt nie odbierał telefonu.

- Kiedy to było?

- Piętnaście minut wcześniej, nim postanowiłem przyjść tutaj. Odezwała się automatyczna sekretarka.

- To prawda - stanowczo wtrącił się Dishler. - Nordstrom wcze­śnie chodzi spać, gdyż wstaje wcześnie, tak że ja załatwiam wszyst­kie telefony po dziewiątej trzydzieści. Usłyszałem sygnał w czasie, gdy brałem prysznic, ale zanim dotarłem do aparatu w moim poko­ju, pan Maitland wyłączył się. Jego telefon został zarejestrowany na automatycznej sekretarce. Przesłuchałem wiadomość, aby się upewnić, czy nie powinienem się zająć tym od razu. Pan Maitland zostawił krótką wiadomość dla panny Reynolds. Coś żartował o tym, że powrócił, by rzucić kamykami w drzwi jej balkonu. Pró­bowałem skontaktować się z panną Reynolds, ale nie było jej w pokoju i nie odpowiadała wzywana przez interkom. Przyjąłem, że wyszła.

- Co jeszcze pan zrobił?

- Istotnie, jakiś czas potem, zanim poszedłem do łóżka, wyłą­czyłem podczerwone promienie, aby nie zaalarmowały domu wraz z resztą systemu bezpieczeństwa, który włącza się automatycznie o północy.

- Dlaczego wyłączył pan promienie podczerwone?

- Aby panna Reynolds i pan Maitland, przechodząc przez traw­nik, nie natknęli się na promienie i nie spowodowali alarmu. Wyłą­czenie promieni jest całkiem proste, choć musiałem zajrzeć do in­strukcji po przybyciu panny Reynolds.

- Dlaczegóż to?

- Panna Reynolds lubi biegać rano bardzo wcześnie i spacero­wać późno wieczorem. Pan Reynolds i panna Paris nie mają tego zwyczaju.

Sloan zawsze miała ambiwalentny stosunek do Dishlera, tak więc teraz zdumiało ją, że lojalnie chronił ją, podobnie jak Noaha, od dalszych podejrzeń. Tak jakby wyczuł wątpliwości detektywów co do telefonu Noaha i jej późnych wycieczek na plażę i chciał to do końca wyjaśnić.

- Choć nikt mnie nie pytał, mogę również zeznać, że pan Mait­land nie dotarł do domu; otwierając bowiem w moim pokoju okno, by wpuścić trochę świeżego powietrza, zobaczyłem pana Maitlanda, jak idąc przez trawnik na tyle domu, zatrzymał się i wrócił na plażę.

- Czy zobaczył pan pannę Reynolds?

- Nie, jej nie widziałem. Zauważyłem, że pan Maitland skręca w kierunku północnym, nie na południe, gdzie znajduje się jego dom. Z tego, co teraz wiemy, domyślam się, że panna Reynolds mu­siała wracać od strony północnej, gdy ją spostrzegł, i wtedy prze­ciął trawnik w tę stronę, by ją spotkać.

Cagle wyglądał na zadowolonego z tych odpowiedzi.

- Nie miałem zamiaru rzucać podejrzenia na pannę Reynolds czy pana Maitlanda - tłumaczył się. - Po prostu chciałem ustalić, gdzie wszyscy się znajdowali i kiedy tam byli, tak abyśmy mogli wykluczyć te miejsca z jutrzejszego przeszukiwania domu i ogro­du w celu znalezienia dowodów. Od niedawna pracuję w wydziale. Proszę uważać mnie za kogoś w rodzaju stażysty.

Rzucił przepraszające spojrzenie zebranym, włącznie z kapita­nem Hocklinem, nasunął na nos okulary i usiłował stać się niewi­dzialny, gdy przyszła kolej na detektywa Flynna.

- Prawie skończyliśmy z dzisiejszym przesłuchaniem - stwier­dził Flynn. - Panie Richardson, powiedział pan, że był pan nieobec­ny przez cały dzień i wrócił dopiero około jedenastej wieczorem.

- Zgadza się.

- Zadzwonił pan do bramy, rozmawiał przez domofon z panem Dishlerem, który pana wpuścił do środka?

- Tak jest.

- Dziękuję panu.

- Do usług - potwierdził Dishler.

- Jeszcze raz dziękuję - powiedział zadowolony Flynn.

- Panno Reynolds - zwrócił się teraz do Sloan. - Czy zechciała­by pani jeszcze raz mi opowiedzieć o ostatniej części wieczoru? Powiedziała pani, że jadła kolację z ofiarą. Co stało się potem?

Sloan dotknęła czoła i potarła je, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo boli ją głowa.

- Po kolacji oglądałam z prababcią telewizję w tym pokoju, gdzie ją znaleziono, mniej więcej do dziewiątej trzydzieści. Pani Reynolds bardzo lubiła programy sportowe, a szczególnie niebez­pieczne konkurencje. Oglądała je zwykle z wielkim napięciem i nie lubiła wtedy rozmawiać, chyba że była przerwa na reklamy. Obej­rzałam z nią trzy rozgrywki. Nie wydawało mi się, abym wytrzyma­ła czwartą. Postanowiłam iść na górę i napisać list, potem jednak stwierdziłam, że nie mam ochoty siedzieć w domu i zdecydowałam się na spacer.

Detektyw Flynn świetnie ją rozumiał i był bardzo wyrozumiały.

- Mam nadzieję, że nie robi sobie pani wyrzutów, że zostawiła panią Reynolds samą. Gdyby pani została, prawdopodobnie zginę­łaby pani z rąk tego samego przestępcy.

- Możliwe - powiedziała Sloan, czując rosnącą wściekłość na po­twora, który dokonał tego czynu, i na siebie, że nie było jej tam, by przeciwdziałać. Gdyby nie była tak opętana na punkcie Noaha, mo­głoby się to nigdy nie zdarzyć.

Przebiegł ją dreszcz. Noah zauważył to i ostrym tonem zwrócił się do policjantów:

- Macie już dość zeznań, by zająć się nimi teraz - powiedział. - Pozwólcie tym ludziom trochę odpocząć.

Sloan z ulgą ujrzała, że kapitan natychmiast wstał. Detektywi poszli za jego przykładem.

- Słusznie, panie Maitland.

Carter natychmiast poszedł do łóżka, a Paris wstała, by zrobić to samo. Wyglądała jak widmo, popielata twarz pozbawiona była wy­razu. W dłoni ściskała chustkę, ale nie pozwoliła sobie na załama­nie w obecności obcych. Sloan podeszła z nią do drzwi i zatrzymała się, widząc, że opanowanie Paris kończy się.

- Ty także idziesz do łóżka? - spytała Paris drżącym głosem. Najwyraźniej Paris bała się zostać sama. Sloan poznała tego ty­pu reakcje podczas pracy w policji.

- Za parę minut - przyrzekła Sloan. - Najpierw chcę porozma­wiać z Paulem. Zastanawiam się - dodała delikatnie - czy nie chcia­łabyś spędzić tej nocy w moim pokoju. Łóżko jest olbrzymie i...

Paris przytaknęła z ulgą, a Sloan serdecznie ją objęła, próbując przelać w nią trochę własnej siły. Gdy się odwróciła, mignęła jej w lustrze własna twarz, ale nie dała poznać, że czuje się prawie tak wykończona jak Paris, że wstrząsa nią wewnętrzny dreszcz z powo­du wyczerpania i żalu.

Noah zauważył jej stan i teraz, gdy wyszedł Carter, odrzucił swo­ją rolę przyjaciela rodziny. Nie zwracając uwagi na Paula, pocią­gnął Sloan w ramiona, tuląc jej twarz do piersi.

- Chodź ze mną do domu - powiedział szeptem. - Zajmiemy się tobą. Nie zostawaj tu na noc, kochanie.

Po raz pierwszy usłyszała z jego ust ten pieszczotliwy zwrot i wy­czuła jego wzruszającą tkliwość, tak że omal się nie rozkleiła. Tak przywykła do zajmowania się innymi ludźmi, do dodawania im od­wagi, że była bliska płaczu, widząc, że Noah pragnie otoczyć ją opieką.

- Nie mogę - wykrztusiła i łza stoczyła się po jej policzku. Noah delikatnie otarł ją palcem, ale pojawiły się następne łzy. Jego czu­łość sprawiła to, czego nie dokonał żal po stracie prababki - Sloan zdała sobie sprawę, że jeszcze chwila, a straci nad sobą kontrolę.

- Dam sobie radę - powiedziała, wysuwając się z jego ramion i wycierając oczy. Rzuciła okiem na Paula i zobaczyła, że jest tak wściekły, aż ją zmroziło. Odwróciła się do Noaha.

- Wszystko będzie dobrze, doprawdy - zapewniła, żegnając go porozumiewawczym uśmiechem. Widząc, że Noah jeszcze ma wąt­pliwości, wzięła go pod ramię i odprowadziła do drzwi.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY

Zgodnie z oczekiwaniami Sloan Paul udał się do swego pokoju, gdyż tam mogli swobodnie rozmawiać. Zostawił uchylone drzwi, więc gdy weszła do środka, zaraz je zamknęła. Stał przy oknie, ob­serwując Noaha wracającego przez trawnik do domu.

- To był cholerny wieczór - powiedział gniewnie.

Przez cały wieczór Paul odgrywał rolę uprzejmego agenta ubez­pieczeniowego, aż do pożegnania się Noaha ze Sloan. Nadal wście­kły, podszedł do jednego z dwóch foteli i spytał wzburzonym głosem:

- Co, do diabła, jest między tobą a Maitlandem?

To go nie powinno obchodzić, pomyślała Sloan, zbyt przerażona, by się oburzyć. Ponadto uważała, że nie musi z nim tego omawiać.

- A jak ty sądzisz, co jest między nami? - spytała łagodnie, sia­dając naprzeciw niego.

- Na podstawie tego, co zaobserwowałem w ostatnich dniach - powiedział z sarkazmem - myślę, że masz mały romansik. Ale może to coś więcej? Widziałem tę uroczą scenę, zanim Noah wyszedł, i widziałem, jak na niego patrzyłaś.

- I co z tego? - zareagowała defensywnie Sloan.

- Jak możesz być tak bystra w innych sprawach, a diabelnie głu­pia w stosunku do niego? Zgodnie z tym, co sama powiedziałaś, ma na jednym statku cały arsenał i spory zapas broni na drugim jachcie.

- Ludzie trzymają na jachtach broń palną! Noah nie sprzedaje broni ani jej nie transportuje, ale istnieją porty niezupełnie bez­pieczne. Noah chroni życie swoje i załogi oraz swoją własność!

- Za pomocą pistoletów maszynowych? - ironizował gniewnie Paul. - Z magazynem pełnym broni automatycznej? Dla mnie wy­gląda to, jakby przewoził jakiś ładunek, który musi chronić.

- Ta uwaga o ładunku jest po prostu śmieszna. Skonfiskował pi­stolet maszynowy. Co więcej, wcale nie powiedziałam, że to jest broń automatyczna.

- Nie możesz tego powiedzieć, gdyż nie widziałaś jej z bliska.

- Nie miałam pojęcia, że to cię gnębi - odpowiedziała Sloan, usiłując zapanować nad gniewem. - Poproszę Noaha, aby mi ją zno­wu pokazał, jeśli to miałoby cię uspokoić.

- Nie! Nie rób tego! Zostaw to w spokoju. Widzisz, po prostu nie chcę, abyś się za bardzo wiązała emocjonalnie z tym człowiekiem. Nic mnie nie obchodzi, czy poszłaś z nim do łóżka, oboje jesteście dorośli. Głupio jednak uważałem, że do tego nie dojdzie, biorąc pod uwagę twój dotychczasowy stosunek do mężczyzn. W Bell Har­bor z całą pewnością nie spałaś ze wszystkimi.

- Skąd możesz wiedzieć?

- Skąd mogę wiedzieć? - powtórzył zgryźliwym tonem. - Wiem o tobie wszystko, od czasu jak wypadły ci mleczne zęby, co sobie, do diabła, myślisz?

Pochylony do przodu, oparł ramiona na kolanach i ściskając szklankę w ręku nie odrywał od niej wzroku. Gdy znowu się ode­zwał, głos miał opanowany i było w nim więcej niepokoju niż złości.

- Jak daleko posunęłaś się z Maitlandem, mam na myśli zaanga­żowanie uczuciowe?

Było to powiedziane prawie z rodzicielską troską, ale Sloan od­powiedziała stanowczo, choć bez zawziętości:

- To cię nie powinno obchodzić.

To wystarczyło, aby wyciągnął prawidłowy wniosek, i z niedba­łym uśmiechem, przyglądając się szklance, stwierdził:

- To oznacza cholerne zaangażowanie...

- Paul? Spojrzał na nią.

- Dlaczego mówimy o Noahu, gdy w tym domu popełniono mor­derstwo? Czy z tego przesłuchania nic nie wydało ci się dziwne?

- Nie wiem, po prostu poruszyła mnie ta sprawa - odparł. - Co konkretnie masz na myśli?

- Mówili, że zabójca prawdopodobnie dostał się do domu, wybi­jając okno w gabinecie. To nie ma sensu. Zasłony były rozsunięte i było widać prababkę oglądającą telewizję. Nawet jeśli nie od ra­zu zobaczyła napastnika, usłyszałaby hałas.

- Niekoniecznie, jeśli napastnik zachowywał się względnie ci­cho, a głośno nastawiony telewizor pochłaniał całą jej uwagę.

- Dlaczego jednak bandyta wybrał tę drogę, kiedy mógł dostać się przez sąsiednie pokoje? I dlaczego go nie zauważyła, gdy się włamywał, i nie próbowała uciec?

- Miała słaby wzrok, a okno było z jej lewej strony. Jeśli wpa­trywała się w ekran, mogła zobaczyć go dopiero wtedy, gdy było za późno.

- Szwankował jej wzrok, ale z pewnością nie była niewidoma. Znaleziono ją na kanapie, co oznacza, że morderca musiał rozbić szybę, otworzyć okno, wedrzeć się do środka, podejść do niej i za­strzelić ją, zanim go zauważyła. Albo to się stało w ten sposób - kończyła Sloan z naciskiem - albo nie obawiała się tego, kto ją za­strzelił.

- Badania policyjne pomogą ustalić, gdzie kto był, gdy miało miejsce morderstwo.

Sloan miała wrażenie, że Paul nadal z jakiegoś powodu myśli o Noahu, a to wyprowadzało ją do tego stopnia z równowagi, że czu­ła złość i zbierało jej się na płacz.

- Oczywiście, doszedłem do pewnych wniosków - powiedział z ponurym uśmiechem. - Gdyby nie rozbita szyba, wszystko wska­zywałoby, że zrobił to ktoś z wewnątrz.

- Wcześniej czy później detektywi odkryją mnie w rejestrze. Je­stem pewna, że twój kamuflaż wytrzyma, ale co do mnie, zechcą sprawdzić, czy naprawdę jestem projektantką wnętrz z Bell Harbor.

- Mam nadzieję, że zrobią to raczej później niż wcześniej. Bądź co bądź, nie jesteś podejrzana. Dlaczego miałabyś wdzierać się przez okno, gdy miałaś klucze od domu?

- Aby upozorować napad z zewnątrz - powiedziała ze znużeniem Sloan. Z przechyloną do tyłu głową zamknęła oczy. - Andy Cagle jest bystry. Sprawdzi mnie w rejestrze, choćby po to, aby mnie wy­eliminować z kręgu podejrzanych. Powinieneś pozwolić mi powie­dzieć prawdę, to wykluczyłoby mnie z podejrzanych i policja mo­głaby skoncentrować się na innych możliwościach. Sądzę, że powinieneś z nimi porozmawiać z samego rana.

- Nie - odparł ostro. - Jest zbyt duża szansa, że dowie się o tym Carter. Potrzeba mi jeszcze trzydziestu sześciu godzin. Za trzydzie­ści sześć godzin nie będzie to miało znaczenia.

Sloan otworzyła oczy, przyglądając mu się uważnie.

- Co ma nastąpić w ciągu tych trzydziestu sześciu godzin? Ponownie zmarszczył brwi, obracając szklankę w dłoniach.

- Nie mogę ci powiedzieć.

- Doprawdy, zaczyna mnie to męczyć...

- Wierz mi - powiedział krótko - chcę ci wyjaśnić i przedstawić stan rzeczy, ale nie mogę. W każdym razie nie teraz.

Sloan pomyślała, że mówi o zabójstwie Edith. Nie wiedziała, ja­ki to ma związek z jego śledztwem w sprawie Cartera, ale było oczy­wiste, że nic jej nie powie.

- Czy masz jakieś podejrzenia, kto tego dokonał, czy to jeszcze jeden sekret, którego nie możesz zdradzić? - spytała gorzko.

Zaskoczył ją odpowiadając:

- To zależy. Jeśli Flynn i Cagle mają jakieś dowody, że to był ra­bunek, zaczną przepytywać pokojówki, te nie mieszkające w rezy­dencji. Reynolds nieraz mi mówił, że pozostałe pracują u nich od wielu lat. W każdym razie domniemany zabójca użył dziewięciomilimetrowej broni, bo widziałem łuskę na podłodze; ponadto był amatorem.

- Dlatego że niepotrzebnie się narażał, wchodząc przez okno, jeśli rzeczywiście wszedł tą drogą?

- Nie, mam na myśli to, że przeoczył pewne ślady, których by nie zostawił profesjonalista. Gdy wyszłaś z domu, usiłując schwytać zabójcę, byłem z Paris w gabinecie. Zabójca zdjął z palca Edith bry­lantowy pierścionek, który zwykle nosiła, ale nie spostrzegł drogo­cennej brylantowej broszki i pierścionka, który miała na drugiej ręce. To następny powód, aby Cagle i Flynn wykluczyli cię z grona podejrzanych. Dlaczego miałabyś symulować włamanie, zabić ją, a po tym wszystkim zostawić cenną biżuterię?

Zanim Sloan odpowiedziała, spytał:

- A tak na marginesie, dlaczego szukałaś zabójcy z przodu, a nie z tyłu domu?

- Wracając ze spaceru z Noahem nie widziałam nikogo na plaży. Miałam niewielką szansę zobaczyć kogoś na froncie, ale musiałam to sprawdzić.

Zmęczenie nachodziło Sloan falami, a łzy, z którymi przez cały czas walczyła, napływały jej do oczu. Myślała o ciele Edith na kana­pie, gładkich włosach, sukni dokładnie osłaniającej kolana. Ktoś pozbawił ją życia, odarł z biżuterii, ale nawet po śmierci zachowa­ła godność. Sloan westchnęła, ocierając łzy.

- Nie mogę uwierzyć, że nie żyje.

- Dopiero jutro dotrze to do ciebie w pełni - powiedział Paul z filozoficzną pewnością kogoś, kto niejednokrotnie widział ludz­ką reakcję na śmierć bliskiej osoby.

- Chodźmy spać. Potrzebujesz odpoczynku nie mniej niż ja.

Sloan nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo Paul jest wykończo­ny. Powiedział, że „ta sprawa go poruszyła”, ale odniosła wrażenie, że jest zmartwiony. Bardzo zmartwiony. Zawsze wydawał się tak pewny siebie, że trudno było wyobrazić go sobie innym.

- Spotkamy się rano - powiedziała.

W sypialni zrzuciła ubranie i wciągnęła starą bawełnianą ko­szulkę, której Sara nie wyrzuciła z jej walizki. Uważając, by nie obudzić Paris, wsunęła się do łóżka i natychmiast zapadła w nie­spokojny sen.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY

O dziesiątej trzydzieści rano w wydziale policji Flynn, oczekując na telefon, siedział przed komputerem, odczytując informacje z Re­gionalnego Centrum Informacji w Nashville, które odpowiadało na jego kwerendę. Miał już pełen spis członków rodziny, przyjaciół i służby zatrudnionej w rezydencji Reynoldsa.

Przy biurku naprzeciw niego Andy Cagle kręcił się na swoim krześle, co chwila nasuwając na nos okulary. Już wcześniej przesłu­chał wszystkie pozostałe pokojówki i skończył pisać raport.

- Czy Centrum podało coś interesującego?

- Nic. Zero. Fiasko. Według informacji Centrum mieszkańcy re­zydencji Reynoldsa stanowią zgraną grupę przestrzegających pra­wa obywateli.

Na jego biurku zadzwonił telefon. Uniósł słuchawkę i rozpo­znawszy głos rozmówcy, wyprostował się wyczekująco.

- Co dobrego masz mi do powiedzenia? - zapytał porucznika Finemana kierującego grupą dochodzeniową w rezydencji Reynold­sa. - Odkryliście coś?

- Stwierdziliśmy, że włamanie nie było włamaniem.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Nie wydaje się, aby zniknęło coś poza pierścionkiem starszej pani, o czym wiedzieliśmy już wczoraj wieczór.

Flynn zmarszczył brwi.

- Jesteś pewny?

- Przeszukaliśmy z lokajem, asystentem, gospodynią i z Paris Reynolds pokój po pokoju. Nikt z nich nie stwierdził, że poruszono czy zabrano cokolwiek z wyjątkiem tego, co w pokoju telewizyjnym.

- Co jeszcze?

- Szukamy, ale nie mamy nic więcej.

- To źle - powiedział Flynn, przyglądając się spacerującemu po gabinecie kapitanowi Hocklinowi. - Pełno tu dziennikarzy - dodał - niczym w gnieździe os, i ciągle napływają nowi. CNN ulokowała się przy naszych schodach. „The Enquirer” próbuje się wedrzeć do środka przez okno męskiej toalety, a MSNBC szuka miejsca do par­kowania. Do Hocklina już dzwonili burmistrz i trzej senatorzy, aby przyspieszyć aresztowania. Nie miał nawet chwili na sen i trochę wysiada. Zlituj się i podsuń mi jakąś wiadomość, po której odcze­piłby się ode mnie.

- W porządku - powiedział porucznik Fineman. - Weź pod uwa­gę na przykład, że szybę wybito od środka.

- Już wczoraj rozważaliśmy to.

- Ale teraz mamy pewność. Poza tym wykluczyliśmy także jako drogę ucieczki teren przed domem. Na klombach nie ma śladów ani odcisków stóp. Czego dowiedzieliście się od ekipy technicznej?

- Dotąd niewiele. Czas śmierci ustalono mniej więcej na godzi­nę dziesiątą. Na podstawie kąta pocisku wiemy, że strzał oddano go z odległości trzech stóp. Siedziała na kanapie, a napastnik stał. Nic więcej nie mamy.

Flynn odłożył słuchawkę, spoglądając na Cagle'a.

- Niczego nie brakuje w domu - powiedział, a twarz mu się za­chmurzyła. Sięgnął dłonią do karku i zaczął masować napięte mię­śnie.

- Co teraz?

- Teraz przestajemy zajmować się włamywaczem i ustalimy, kto z mieszkańców był w tym czasie w domu i miał motyw do zamordo­wania starszej pani.

- Sprawdziłem sąsiednie rezydencje z obu stron Reynoldsa i wszyscy mieli ostatniej nocy włączone podczerwone promienie od dziesiątej wieczór. Tak że zabójca nie mógł przekroczyć granic po­siadłości. Nie wrócił też od strony plaży, bo zobaczyliby go Maitland i Sloan Reynolds.

Flynn westchnął.

- Nie przeszedł też nad ogrodzeniem z frontu, gdyż Fineman właśnie mi powiedział, że nie ma tam śladów na klombach.

- Co oznacza, że nasz zabójca, albo zabójczym, mogli w gruncie rzeczy być z nami w czasie przesłuchania wczoraj wieczorem.

Flynn z roztargnieniem zakołysał się na krześle, potem nagle pochylił się i chwycił ołówek.

- Dobrze. Przejrzyjmy po kolei listę przesłuchiwanych pod ką­tem motywów i możliwości. Każdemu z nich nadarzała się okazja. Zaczekaj - zamilkł na chwilę. - Teraz, kiedy wiemy, że nie szukamy zawodowego mordercy, przekażemy kopię spisu Hankowi Little, aby sprawdził ich w rejestrze komputerowym Regionalnego Cen­trum Danych.

- Pozwoliłem sobie zrobić to wcześniej - ze skromnym uśmie­chem odpowiedział Cagle. - Dostęp do danych Centrum obejmuje wszystkie agencje zajmujące się egzekwowaniem prawa w naszym regionie. Robią to dla nas bezpłatnie, udostępniając informacje ca­łemu personelowi policji w Palm Beach na monitorach naszych komputerów. Natomiast w olbrzymim rejestrze Centrum w Pampano Beach poszukiwania kosztują dolara za minutę. Dostęp mają różni upoważnieni użytkownicy, począwszy od personelu towa­rzystw ubezpieczeniowych i firm aż do kas kredytowych. Wydziały policji w całym kraju korzystają z ich usług, ale gdy znajdą się na linii, stają się nie do zidentyfikowania, tak aby przeszkodzić komu­kolwiek w namierzeniu tego, co sprawdzali i czyje dane badali.

- Za parę minut Hank będzie dysponował pełnym zbiorem ich danych - zauważył Cagle, mając na myśli olbrzymi zapas informa­cji Centrum nawet o zupełnie zwyczajnych obywatelach.

- W porządku. Napijmy się kawy i zajmijmy naszą listą.

Jako młodszy z dwójki detektywów Cagle uznał przynoszenie kawy za swój obowiązek. Po chwili wrócił z dwoma filiżankami mocnej, czarnej kawy i postawił je na biurku Flynna, potem obró­cił krzesło, aby mogli razem pracować.

- Jeśli morderstwo było zamierzone, sądzę, że możemy chwilo­wo wykluczyć lokaja, kucharza, gospodynię i dozorcę - powiedział Flynn.

- Dlaczego? W czasie przesłuchań doszedłem do wniosku, że starsza pani była kłótliwa jak diabeł.

- Gdyby była aż tak przykra - uśmiechnął się Flynn - kucharz czy ktoś z pozostałych służących uśmierciłby ją dawno temu. Wy­trzymywali z nią od wielu lat. - Skreślił nazwiska tych czterech osób.

- Czy pokojówki, które przesłuchiwałeś dzisiaj, dały ci jakie­kolwiek powody do podejrzeń, że gotowe są na zabójstwo, nawet ryzykując więzienie?

Ciągle przecząco potrząsnął głową, potem wypił łyk parzącej ka­wy, a Flynn skreślił dwie następne pozycje.

- Co myślisz o Dishlerze? - spytał Flynn.

- Pracuje dla Reynoldsa od kilku lat i z całą pewnością jest lojal­ny. Dość szybko potwierdził zeznania Maitlanda. Niewielka szansa.

- Zgadzam się, ale sprawdźmy go - uznał Flynn. - A co myślisz o Maitlandzie?

- Jaki ma motyw?

Flynn obrócił ołówek w palcach.

- Nie lubię go.

- To po co tracisz czas? Przynieś nakaz aresztowania - kpiąco powiedział Cagle.

Gdy Flynn nie przestawał z namysłem spoglądać na ołówek, Ca­gle się nagle zaciekawił.

- Dlaczego go nie lubisz?

- Miałem z nim starcie przed rokiem, gdy usiłowałem przesłu­chać jego siostrzyczkę co do jej koleżków, o których wiedzieliśmy, że mają dostęp do narkotyków.

- I co?

- Zdenerwował się. Jest cholernie arogancki, a jego adwokaci to sfora dobermanów. Wiem o tym, gdyż po tym małym epizodzie poszczuł ich na nas.

- Zatem daruj sobie nakaz i od razu wsadź go do ciupy - ciągle ! żartował Cagle.

Flynn nie zareagował.

- Jego mała siostrzyczka to też dobre ziółko. Stale nazywała mnie Sherlockiem.

- Cholera, ją także zapudłuj.

Gdy Flynn w końcu spojrzał na niego krzywo, Cagle szybko zmienił temat.

- Czy możemy dobrać się do kogoś bardziej prawdopodobnego?

- Nie pozostał już prawie nikt. Spojrzał na spis.

- Paris Reynolds?

- Możliwe - Cagle przytaknął z rozmysłem.

- Dlaczego? - spytał Flynn. - Podaj mi motyw.

- Gdy pytałem Cartera Reynoldsa o testament starszej pani, po­wiedział mi, że on i Paris są jedynymi spadkobiercami.

Flynn wybuchnął ponurym śmiechem.

- Myślisz, że jedno z nich gwałtownie potrzebuje pieniędzy?

- Może Paris ma dość czekania? Może chce być niezależna od tatusia?

- Przecież Edith Reynolds miała dziewięćdziesiąt pięć lat! Nie mogła żyć wiecznie.

- Wiem, ale nie skreślaj jeszcze Paris.

- Dobrze, zaczekam. A co myślisz o facecie od ubezpieczeń - Richardsonie?

- Z pewnością nie podpada - uznał Cagle. - Przyjechał tu ze swoją przyjaciółką, która według tego, co powiedział Reynolds, nic nie dziedziczy. Wobec tego Richardson nic nie zyska na śmierci Edith Reynolds. Zresztą przemawia za nim nie tylko brak motywu, ale także zeznanie Dishlera, że Richardson wrócił do domu dopie­ro około jedenastej.

- Masz rację - uznał Flynn. - Jestem bardziej zmęczony, niż my­ślałem. Zapomniałem o alibi.

Skreślił Paula Richardsona.

- A Carter Reynolds? Powiedział, że wrócił dopiero po jedena­stej , a Dishler to potwierdził. Ale Dishler mógł skłamać przez lojal­ność wobec swego pracodawcy.

Cagle przytaknął.

- Dishler mógł skłamać, ale nie sądzę, by chciał skłamać sena­tor Meade. Był jednym z tych, którzy dziś rano żądali natychmiasto­wego aresztowania domniemanego mordercy.

- A więc?

- A więc stąd Hocklin dowiedział się, że senator grał z nieszczę­snym Carterem w karty wczorajszego wieczoru w czasie, gdy doko­nano morderstwa.

- Skąd senator wiedział, kiedy to było?

- Wszystkie komunikaty telewizyjne podają godzinę.

- To prawda - przyznał z westchnieniem Flynn.

- Poza tym Reynolds nie ma motywów. Wytrzymał ze swoją babcią prawie sześćdziesiąt lat i z pewnością nie potrzebuje pie­niędzy.

- Nie tylko to. Nie sądzę także, aby wczoraj wieczór udawał. Był nie tylko roztrzęsiony, ale twarz miał zupełnie szarą.

- Zauważyłem. - Flynn wykreślił nazwisko Cartera.

- Pozostała nam Sloan Reynolds. Twarz Cagle'a rozjaśniła się.

- To jest interesująca sytuacja. Po raz pierwszy spotkała się z rodziną. Nigdy wcześniej u nich nie była i nagle okazuje się, że kogoś z nich zamordowano.

- Wiem, ale to nie jest najlepszy sposób, aby wkraść się w łaski nowej, bogatej rodziny.

Cagle jednak wyraźnie sprzeciwiał się wykreśleniu jej nazwi­ska z powodu tak wątłych argumentów.

- Była tam. Miała okazję.

- Jakie motywy?

- Zemsta za odsunięcie jej od rodziny przez tyle lat.

- Tak. Ale bardziej sensowne byłoby dla niej przypodobać się starszej pani. Sloan nie dziedziczyła, lecz gdyby babcia żyła trochę dłużej, mogłaby przekonać ją, aby i jej zapisała kawałek cennego placka z rodzynkami. A teraz może obejść się smakiem.

- Albo wybrać zemstę - przypomniał mu Cagle.

- Dlaczegoś się tak przyczepił do Sloan Reynolds? - spytał Flynn, ale mimo sarkazmu w głosie nie odrzucał podejrzeń Cagle'a.

Smarkacz znakomicie wyłapywał wszystko, bystro obserwował, chwytał trop i szedł tym tropem bez względu na trudności.

- Uznałeś ją za podejrzaną, jak tylko wczoraj opuściliśmy dom, kiedy za motyw uważaliśmy rabunek. Teraz wiemy, że to było mor­derstwo z premedytacją, a ty ciągle przy niej obstajesz.

- Poza wszystkim czas jej wyjścia z domu i powrotu jest zbyt wygodny. Trudno było też nie zauważyć, jak zręcznie udało jej się nam powiedzieć, że choć Edith nie była niepełnosprawna, to nie mogła poruszać się szybko. Chyba wiedziała, że zakładamy, iż za­bójcą był ktoś, kogo Edith Reynolds znała i przed kim wcale nie próbowała uciekać.

Flynn zastanawiał się nad tym przez chwilę, potem kiwnął gło­wą na znak zgody.

- Przyjmuję to, choć nie sądzę, aby Sloan Reynolds była zdolna do morderstwa z premedytacją. Trzeba być bez reszty opętaną chę­cią zemsty, aby mieć odwagę zdobyć broń, zaplanować to wszystko, a potem wymierzyć z pistoletu w bezbronną staruszkę i zastrzelić ją, Nie mówiąc o tym, że jeśli chciała zemścić się za te wszystkie la­ta, to dlaczego nie zastrzeliła tatusia?

Cagle zabębnił palcami o blat biurka, przerwał, by poprawić okulary, i spojrzał na Hanka, który za szklaną przegrodą łączył się z komputerem Regionalnego Centrum Danych.

- Hej, Hank - zawołał - długo będziemy jeszcze czekać?

- Już niedługo.

- Wiesz, co myślę - dodał Cagle.

- Chyba żartujesz. Nigdy nie wiem, co myślisz i dlaczego. Cagle zignorował złośliwość poczciwca.

- Jest tylko jeden ważny punkt, którego nie sprawdziliśmy. Czy masz dane o prawniku Edith Reynolds? Tym, który przygotował jej testament, jak powiedział Reynolds?

Flinn przerzucił kartki swego notatnika, strona po stronie.

- Wilson - powiedział wreszcie.

- Porozmawiamy osobiście z panem Wilsonem - oznajmił Cagle wstając. - Ruch dobrze nam zrobi. Wzmocni nasze siły przed zaję­ciem się rejestrem Centrum.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY

Paul siedział nad basenem, przyglądając się ekipie pracowni­ków technicznych z wydziału, przeszukujących dokładnie krzewy na tyle domu.

- Szukają broni - powiedział, gdy Sloan usiadła na krześle koło niego.

Skinęła głową, odgarniając włosy z czoła.

- Gary Dishler pytał o ciebie - dodał. - Dwukrotnie telefono­wał Maitland, prosząc, abyś zaraz oddzwoniła. Ekipa nie chce go wpuścić na teren Reynoldsa.

- Gary mówił mi o tym. Pójdę tam za chwilę, ale najpierw chcia­łabym z tobą porozmawiać.

Paul dostrzegł napięcie w jej głosie i zobaczył, jak była blada. W tej chwili poczuł się winny bardziej niż kiedykolwiek. Przecho­dziła piekło, a on jeszcze przyczyni się do tego, że będzie jej stokroć ciężej.

Miał szaloną chęć odciągnąć ją na bok i poprosić, by z góry mu wybaczyła. „Przebacz mi, nie zasłużyłaś na to. Tyle razy byłem z ciebie dumny. Uważam, że jesteś wspaniała”.

Ale tylko spytał:

- O co chodzi?

- Dotrzymywałam towarzystwa Paris i porucznikowi Finemanowi i trochę podsłuchiwałam. Chciałam dowiedzieć się, kiedy mnie wreszcie uwolnią od podejrzeń. Niczego nie skradziono, Paul. Widziałam, jak technicy zbierali kawałki szkła z rozbitego okna. Większość była w krzakach, nie w pokoju. To było zaplanowane morderstwo. Myślę, że nieudolnie próbowano upozorować napad rabunkowy. Sądzę, że zabójca mieszka w tym domu. To ktoś, kogo znała.

Słuchał uważnie, ale jego uwagę przyciągnęła Paris, która poja­wiła się z tacą chłodzących napoi.

- Zgadzam się - powiedział.

- Teraz zostałam główną podejrzaną. Wzrok Paula znowu zatrzymał się na niej.

- Ty? Dlaczego ty?

- Ponieważ jestem porzuconą córką. Znalazłam się tutaj po raz pierwszy. Zamordowano Edith i zginął jej brylantowy pierścionek.

- Zbrodnia wywołana urazą? Gdybyś chciała ukarać kogoś z te­go powodu, byłby to poczciwy Carter, który do tej pory ciebie za­niedbywał, albo Paris, gdyż to ona korzystała dotąd z wszystkich przywilejów.

Sloan wiedziała, że Paul ma rację, i poczuła się trochę lepiej.

Tymczasem on jeszcze przez chwilę obserwował Paris, gdy za­trzymała się, by uprzejmie porozmawiać z ludźmi z ekipy i zapropo­nować im napoje. Potem ponownie spojrzał na Sloan, usiłując z uśmiechem podtrzymać ją na duchu.

- Gdybyś była dziedziczką Edith, sprawa wyglądałaby inaczej. Sloan uśmiechnęła się na to wspomnienie.

- Ona tego pragnęła. Kilka dni temu prababcia wezwała mnie do oranżerii i chciała podarować część klejnotów rodzinnych, a po­tem wspominała coś o zmianie testamentu. Nie chciałam rozma­wiać na ten temat.

Uśmiech Paula nagle znikł.

- Mówiłaś może o tym Paris?

- Tak sądzę... Tak, chyba wspominałam jej o tym tamtego dnia w czasie lunchu.

Mięśnie jego twarzy nagle zesztywniały, gdy ponownie skiero­wał wzrok na Paris, bacznie się jej przyglądając.

Ze złością wyrzuci! z siebie prymitywne przekleństwo.

- Chyba nie przyszło ci na myśl to, co podejrzewam. - Sloan ro­ześmiała się ironicznie.

Zdawał się nie słyszeć, bez reszty skoncentrowany na scenie, którą ogląda.

- Cholera!

- Jesteś śmieszny!

Chwyciła go za ramię, by przyciągnąć jego uwagę i wtedy od­wrócił wzrok od Paris.

- Doprawdy? - ironizował gorzko. - Jesteś zaślepiona w swojej siostrze, Sloan. Przejrzyj na oczy! Taka jest rzeczywistość! Po pierw­sze, twoja siostra nie chciała twego przyjazdu. Nie miałem serca, aby ci to powiedzieć, ale wiedziałem o tym od naszego informatora.

- Wiem o tym. Powiedziała mi Edith. Przez całe życie próbowa­no przekonać Paris, że moja matka i ja jesteśmy nic nie warte. Ona w to wierzyła aż do czasu, gdy się poznałyśmy.

- Oczywiście - zakpił - Paris wystarczył niespełna dzień, aby zmieniła przeświadczenie całego życia. W ciągu jednego dnia prze­istoczyła się w kochającą starszą siostrzyczkę. Czy nie wydaje ci się to trochę zbyt piękne?

- Nie. Wcale nie.

- Zastanów się. Przez trzydzieści lat była niewolniczo podpo­rządkowana uczuciowo ojcu i prababce, potem zjawiasz się ty i nim minął tydzień, prababka zaczyna darzyć ciebie uczuciami, potem chce zapisać ci część fortuny, która miała należeć do Paris. Nie tyl­ko skradłaś należne jej uczucia i pieniądze prababki, ale także mężczyznę, którego miała poślubić. I sądzisz, że po tym wszystkim Paris mogła cię nie znienawidzić? Kiedy już o tym mówimy, czy nie wydaje ci się dziwne, że jednym z koników „słodkiej, delikatnej, nieśmiałej” Paris jest pilotowanie helikopterów?

- Nie rozumiesz Paris...

- Ty także - przerwał jej. - Trzeba by zaangażować zespół psy­chiatrów, by ją zbadali, ale bałbym się poznać ich diagnozę.

Wytrącona z równowagi, Sloan spojrzała na niego.

- Nienawidzisz jej, prawda?

- Nienawidzę? - zaśmiał się krótko. - Ona budzi we mnie nie­malże przerażenie.

- O Boże! Sądziłam, że jest w tobie zakochana, a ty uważasz ją za potwora.

- Nie jest ani potworem, ani świętą, a ponieważ nie wierzę w świętość, pozostaje raczej potwór.

Całkowicie oszołomiona i bardzo zasmucona Sloan potrząsnęła głową.

- Myślałam, że ci na niej zależy. Naprawdę tak myślałam. Sloan nie mogła oderwać wzroku od jego twarzy, szukając ja­kiegoś klucza, wskazującego, jakim naprawdę jest człowiekiem.

- Wiem, że to jest dla ciebie „zawodowe” zadanie, ale czasami widziałam, jak patrzysz na nią z dziwnym... prawie czułym uśmie­chem.

- Przyjemnie na nią patrzeć - powiedział gorzko. - Spójrz sa­ma. - Wskazał głową Paris, rozmawiającą z jednym z ludzi ekipy. - Jest piękna, wdzięczna, dobrze wychowana. Robi wrażenie nie­śmiałej, póki jej nie poznasz, potem nagle rozkwita w twoich oczach, a tobie się wydaje, że to z twego powodu.

Sloan z każdą chwilą ogarniało coraz większe zdumienie. Nie myliła się, mówiąc, że Paris go pociąga. Podobała mu się bardzo i to wbrew jego woli; uznała to za optymistyczną, pomyślną sytu­ację.

- Wyjaśnij mi. Gdyby Paris miała wszystkie te zalety, które wy­mieniłeś, i żadnej z tych złych, chorych cech, które jej przypisu­jesz, jak byś ją wtedy scharakteryzował?

Paul na krótko rzucił niechętnym wzrokiem na bohaterkę roz­mowy, która już wracała do domu.

- Nazwałbym ją ideałem. Tłumiąc śmiech, Sloan wstała.

- To mi się zgadza.

- Niestety, nie wierzę w ideały - wzruszył ramionami. Wsuwając ręce w tylne kieszenie spodni, Sloan spojrzała na sie­dzącego obok niej mężczyznę.

- Paris jest taka jak nasza matka. Przypomina młode wierzby. Wydają się kruche, uginają się pod wpływem wiatru, ale nie moż­na ich złamać. Nie poddają się. Zawsze jakimś sposobem nadal ro­sną. Wydaje się, że są słabe i trzeba je chronić, a tymczasem radzą sobie same. Kiedy jednak je osłaniasz, to one chronią ciebie. Moja matka zawsze mnie zaskakiwała, nie spotkałam nikogo podobnego do niej. A moja siostra jest dokładnie taka sama.

Paul popatrzył na nią przeciągle, zastanawiając się, czy powie­dzieć jej prawdę, i po chwili postanowił, że tak zrobi.

- Mylisz się, Sloan - powiedział cicho. - To nie Paris jest taka. To ty przypominasz matkę.

Wstał i odszedł, zostawiając zdumioną Sloan, która dalej za nim spoglądała.

- Panie Richardson!

Paul odwrócił się na głos lokaja.

- Jest do pana pilny telefon.

Paul pospieszył do swego pokoju i podniósł słuchawkę. Czekał na ten telefon, a wiadomości były nie tylko pomyślne, ale nadeszły dzień wcześniej, niż się spodziewał.

- Paul - odezwał się jego partner, przekazując mu informacje, z których ukrytego znaczenia tylko Paul mógł zrozumieć, że sędzia federalny właśnie podpisał nakaz przeszukania przez FBI statków Maitlanda.

Brzmiało to tak:

- Przykro mi, że kłopoczę cię w czasie wakacji, ale mam ważną wiadomość. Klient podpisał umowę. Mam ją w ręku. Czy chcesz za­czekać do jutra, by ją podsygnować? Czy raczej powinienem do­starczyć ci ją dzisiaj?

- Dzisiaj. Oczywiście dzisiaj. Rodzina Reynoldsów nie odczuje mojej nieobecności, bo dotknęła ich śmierć kogoś bliskiego.

- Słyszałem. Jakie to smutne.

Mężczyzna przez chwilę milczał, aby pokazać, że go to obeszło, potem spytał, czy Paul życzy sobie, aby to samo FBI weszło dzisiaj na pokład łodzi czy też chce uczestniczyć w akcji straży przybrzeż­nej albo komisji alkoholu i tytoniu lub też straży pożarnej.

- Jest kilka szczegółów w polisie ubezpieczenia grupowego, któ­re nie są dla mnie jasne. Czy chcesz wprowadzić klauzule dla pala­czy?

- Tak, nie wykluczaj ich.

- A jeśli chodzi o ubezpieczenie na wypadek śmierci?

- Uwzględnij to także. To będzie spory pakiet. Nie zlekceważ następstw bez względu na to, co się zdarzy. Kiedy ukończysz przy­gotowanie polisy?

- Jesteśmy gotowi, bo liczyliśmy się, że klient podpisze umowę. Jeśli się pospieszę, ukończę wszystko za godzinę, może dwie.

- Zatem do roboty. Zjawię się na miejscu i osobiście cię wpro­wadzę. Lepiej robić to za dnia.

Paul odłożył słuchawkę i westchnął z ulgą.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY

Zamiast odpowiedzieć na telefon Noaha, Sloan postanowiła się z nim zobaczyć. Miała mu coś do powiedzenia, a nie chciała robić tego przez telefon.

Ponieważ Courtney zapisano do prywatnej szkoły w Palm Beach, na powitanie Sloan wyszedł Douglas. Uścisnął ją i wyraził swoje współczucie.

- Noah jest na górze w gabinecie i bardzo się ucieszy, że przy­szłaś. Poufnie powiem ci, że miota się jak niedźwiedź w klatce, bo nie mógł z tobą porozmawiać i dowiedzieć się, jak się czujesz.

Na górze Sloan pomachała pani Snowden, która zajmowała ma­ły pokoik obok gabinetu Noaha.

Noah rozmawiał przez telefon, i wydawało się, że omawia ważne sprawy, jednakże na jej widok bezceremonialnie przerwał i oznaj­mił swemu rozmówcy:

- Zadzwonię później.

Wyszedł zza biurka i namiętnie uścisnął Sloan.

- Martwiłem się o ciebie. Jak to wytrzymujesz, kochanie?

- Całkiem dobrze - szepnęła, przyciskając policzek do jego pier­si. Słodycz tego słowa połączona z czułością w jego głosie tak ją po­ruszyły, że omal się nie rozpłakała.

- Czy gliniarze znaleźli coś znaczącego?

- Znaczące jest to, że nic nie znaleźli - odparła, unosząc na nie­go oczy i odchylając głowę.

Noah dostrzegł jej bladość i wyraz przerażenia w fiołkowych oczach.

- Opowiedz mi o wszystkim. Ale najpierw poproszę Claudine, żeby nam przygotowała coś do jedzenia. Wyglądasz jak zjawa! Szkoda, że nie pozwoliłaś zaopiekować się sobą i nie spędziłaś ostatniej nocy u nas.

Dla Sloan myśl, że ktoś pragnie się o nią troszczyć, była czymś zupełnie nowym, a przy jej obecnym stanie jej ducha wzruszyło ją to nie mniej, niż kiedy zwrócił się do niej „kochanie”.

Noah otoczył ją ramieniem i zeszli na dół.

- Mam ci coś do powiedzenia i chciałabym, aby to była intymna rozmowa, bez Douglasa - powiedziała.

Skinął ze zrozumieniem głową i zaprowadził ją do salonu, wy­stawnego pomieszczenia, z podwieszonym sufitem, podłogą z białe­go marmuru i dużymi oknami sięgającymi posadzki i wychodzącymi na trawnik na froncie, na którym z fontanny w kształcie natural­nej wielkości delfina tryskała woda. Dom Noaha był lekki i prze­wiewny, a dla Sloan o wiele piękniejszy od rezydencji Cartera.

- Niewiele skradziono - zaczęła, gdy usiadł obok niej na kanapie.

Noah jednakże postanowił przede wszystkim zadbać o nią, naci­snął więc przycisk telefonu wewnętrznego. Polecił Claudine, aby przyniosła im do salonu lunch; potem dopiero mógł skupić się na jej słowach.

- Nikt nie włamał się do domu - zaczęła ponownie. - Zabójca chciał upozorować napad, ale większość rozbitego szkła znaleziono na zewnątrz, co oznacza, że szybę wybito od środka. Do tej pory stwierdzono, że brakuje jedynie pierścionka, który nosiła Edith, ale drugiego pierścionka i broszki nie ruszono. Motywem nie był ra­bunek, Noah. To było morderstwo.

Zmarszczył czoło, starając się wyobrazić sobie, komu zależało na śmierci Edith.

- Czy jesteś pewna?

- Trudno o większą pewność, zwłaszcza że nikt nie wszedł do domu.

- To prawie nie do wiary. Rzadko opuszczała dom i nie mogła mieć nieprzyjaciół. Komu zależało na jej śmierci?

Sloan głęboko wciągnęła powietrze, patrząc mu prosto w oczy.

- Sądzę, że policja mnie uzna za główną podejrzaną.

- Ciebie? - roześmiał się. - Ciebie? - powtórzył. - Dlaczego, na litość Boga, mieliby pomyśleć, że jesteś zdolna do tak okrutnego morderstwa?

Sloan już nieraz brała udział w śledztwie w sprawie o zabójstwo, ale nie mogła mu tego wyznać. Zamiast tego powiedziała, dlaczego policja uzna ją za podejrzaną.

Noah wysłuchał jej w milczeniu, ale w miarę jej słów twarz mu poważniała. Nie był, jak zauważyła, naiwny w kwestii funkcjono­wania prawa, nie próbował przekonać jej, że niczego nie musi się obawiać, dlatego że jest niewinna. Natomiast zrobił coś, co ją za­skoczyło.

Gdy skończyła mówić, sięgnął po telefon wewnętrzny, zlecając pani Snowden:

- Proszę odszukać Robbinsa, gdziekolwiek jest, i połączyć mnie telefonicznie z Kirshem. Mieszka w hotelu Windsor.

Odłożył słuchawkę i w odpowiedzi na pytające spojrzenie Sloan wyjaśnił:

- Robbins kieruje moją grupą agentów bezpieczeństwa, a Kirsh jest jednym z najlepszych prawników na Florydzie. Zatrzymał się w jednym z moich hoteli.

Sloan szeroko otworzyła oczy.

- Kenneth Kirsh?

- Ten sam - uśmiechnął się uspokajająco. Nie minęła minuta, gdy pani Snowden połączyła go z Kirshem.

- Potrzebuję cię, Ken, i to zaraz, u siebie.

Ledwo odłożył słuchawkę, znowu odezwała się pani Snowden, mówiąc, że dzwoni Robbins. Noah podniósł telefon.

- Gdzie jesteś?

- Świetnie. W dwie godziny możesz dojechać do mnie. - Słuchał przez chwilę. - Twój przyjazd jest ważniejszy.

Sloan oglądała kiedyś Kennetha Kirsha w programie emitowa­nym na całą Amerykę, mówił o przestępcy, którego bronił w sądzie. Wydawał jej się wyższy niż w rzeczywistości. Był postrachem dla wszystkich organów wymiaru sprawiedliwości. Wyglądało na to, że teraz bardzo przyda się Sloan.

Z uwagą słuchał tego, co miała mu do powiedzenia o wypadku i czego się obawiała. Nie wykluczał ewentualności, że policja może uznać ją za główną podejrzaną, ale, podobnie jak Paul, uznał za ko­rzystny fakt, że nie zyskiwała niczego na śmierci Edith Reynolds.

- Przyjmuję, że dotąd nie była pani skazana za poważną zbrod­nię, z użyciem siły - powiedział półżartem.

Gdy Sloan zapewniła go, że nic takiego się nie zdarzyło, z uśmie­chem wręczył jej swoją wizytówkę.

- Proszę do mnie zadzwonić, gdy zostanie pani wezwana na przesłuchanie.

Potem zwrócił się do Noaha, ściskając mu rękę ze słowami:

- Dzięki, że pomyślałeś o mnie. To mi pochlebia - powiedział na pożegnanie.

Sloan była pod wrażeniem, że arogancki Kenneth Kirsh poczuł się pochlebiony, mimo że przerwano mu wypoczynek i wezwano do domu Noaha, gdy spojrzała na zegarek.

- Muszę wracać - powiedziała Noahowi. - Nie chcę zbyt długo zostawiać Paris samą. Carter zajmuje się organizowaniem pogrzebu, ale Paris ma także pełne ręce roboty, a jest chyba o krok od załamania.

- Mam jeszcze kilka rozmów telefonicznych. Chcę się upewnić, że jesteśmy przygotowani na wszelkie ewentualności, tak że pozwo­lę ci tym razem wrócić samej - powiedział, przyciągając ją do sie­bie i całując.

- Sądzę, że dam sobie radę - odpowiedziała żartobliwie Sloan.

- Tak, ale nie jestem z tego zadowolony. Lubię cię odprowa­dzać. Żałuję, że swego czasu nie nosiłem ci torby z książkami szkol­nymi i nie pożyczałem zeszytów po lekcjach.

Sloan spojrzała na niego zmieszana, a on znów ją pocałował, czu­le wyjaśniając:

- Sprawiasz, że czuję się jak zakochany po raz pierwszy liceali­sta.

- Zakochany?

Sloan spojrzała na jego opaloną twarz, chłonąc czułość jego oczu, uśmiech jego warg, i wiedziała, że mówił to poważnie. Uśmiechnął się radośnie, patrząc na nią i zrozumiała, że powiedział to, bo naprawdę tak się czuje.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY

- Musi ci się cholernie spieszyć, że odrywasz mnie od tej sprawy w Atlancie - powiedział Jack Robbins, zamykając w dwie godziny później drzwi gabinetu Noaha. - O co chodzi? - spytał.

Noah spojrzał na krępego, energicznego mężczyznę odpowie­dzialnego za bezpieczeństwo jego przedsiębiorstw na całym świe­cie. Jak wielu ludzi zajmujących się ochroną wybitnych klientów, Robbins był niegdyś agentem FBI. W wieku pięćdziesięciu lat robił wrażenie sympatycznego, sprawnego fizycznie, beztroskiego biz­nesmena. Ale pod tymi pozorami krył się twardy, uparty i niestru­dzony agent. Noah uważał jego usługi za jeden z największych atu­tów w swoim biznesie. Jack był też jedynym pracownikiem, z którym łączyła go przyjaźń.

- Nie jestem pewien, co jest grane - odparł Noah, prostując się w fotelu. - Prawdopodobnie nic, ale chcę się upewnić, że do końca pozostanie „nic”. - Czy wiesz, że wczoraj wieczorem zamordowano Edith Reynolds?

- Było we wszystkich mediach, ale słyszałem, że chodzi o nie­udany napad rabunkowy.

- Nie sądzę.

Noah powiedział Robbinsowi, kim jest Sloan, i o informacjach na temat śledztwa, które od niej otrzymał. Na zakończenie stwierdził:

- Będą szukać kogoś, kogo można obciążyć, bo ma swobodny wstęp do domu albo był tam w czasie morderstwa.

Robbins zmarszczył brwi, zmieszany tą wiadomością.

- Przecież nie myślisz poważnie, że mogą cię uznać za podejrza­nego?

- Nie ryzykowałbym nawet centa, że tego nie zrobią.

- Po co więc mnie sprowadziłeś?

- Nie chcę, aby podejrzewali Sloan.

Robbins długo przyglądał się swemu chlebodawcy i zaczął się uśmiechać.

- A więc o to chodzi?

Spodziewał się, że Noah albo zaprzeczy, albo to zignoruje. Ale on skinął głową, mówiąc:

- Właśnie o to.

- Niech mnie diabli! - Robbins uśmiechnął się szeroko.

- Zapewne nie od razu skierują na nią podejrzenia. Ale posłu­chaj: chcę być pewien, że znajdą prawdziwego zabójcę, a nie zado­wolą się oskarżeniem Sloan, bo świeżo zjawiła się na scenie. W Palm Beach nieczęsto zdarzają się zabójstwa i gliniarze nie mają wpra­wy w prowadzeniu dochodzenia.

- Jeśli Sloan Reynolds jest spadkobierczynią, będzie to dla nich logiczny wybór, bez względu na ich brak doświadczenia.

- Pomożemy im zatem znaleźć inną możliwość. Noah podsunął Robbinsowi listę, którą dała mu Sloan.

- To spis obecnych w domu w ciągu wczorajszego dnia i wieczo­ru. Ktoś z nich albo zamordował Edith, albo wpuścił zabójcę. Wyko­rzystaj swoje znajomości albo przepuść to przez system. Ktoś z nich może już mieć coś na sumieniu, jeśli dobrze pogrzebiesz. Obawiam się, że miejscowi gliniarze zdecydują, że to Sloan jest morderczy­nią, i przestaną szukać. Chcę, abyś kopał, dopóki się czegoś nie dokopiesz i wtedy załatw to szybko.

Skończywszy, Noah czekał, że Jack natychmiast podejmie dzia­łanie.

- Masz jakieś pytania?

- Tak, jedno - odpowiedział przyjaciel z uśmiechem. - Masz przypadkiem fotografię Sloan Reynolds?

Noah źle zrozumiał powód tej prośby.

- Nie chcę sprawdzać Sloan. Sprawdź pozostałych - Noah się zniecierpliwił. - Ona nie mogłaby zabić muchy! Do diabła, nawet boi się wejść do pokoju, w którym jest złożona broń.

- Nie chcę jej sprawdzać. Chcę zobaczyć kobietę, która ci we­szła za skórę.

- Idź już i pospiesz się. Nie chcę nawet, aby nazwisko Sloan figu­rowało w prasie na liście podejrzanych.

Pomimo wcześniejszej odpowiedzi nagle poczuł potrzebę poka­zania zdjęcia dziewczyny, którą pokochał. Sięgnął więc do szuflady.

- Z drugiej strony - tłumaczył się, gdy Robbins wstał - nie chcę, aby ciekawość co do wyglądu Sloan przeszkadzała ci w pracy.

Podsunął Robbinsowi wycinek z gazety z artykułem o przyjęciu na cześć Sloan. Był to ogólny widok zgromadzonych gości, ona z oj­cem stali na pierwszym planie.

- Blondynka? - zażartował Jack. - Myślałem, że lubisz brunetki.

- Lubię tę blondynkę.

- Skąd pochodzi?

- Z Bell Harbor. Jest projektantką wnętrz.

- Ten, co zaprojektował jej wygląd, znakomicie wykonał zada­nie. Widzę, że senator Meade zaszczycił zebranie swoją mętną po­litycznie osobą - zauważył Jack.

- Oczywiście, obaj z Carterem zawsze trzymają się razem. - Ale Jack nie słuchał. Przesunął wycinek w stronę Noaha i wskazał pal­cem na parę tańczącą w tle.

- To Paris, siostra Sloan - powiedział Noah.

- Znam Paris, ale kim jest facet, z którym tańczy?

- Przyjaciel Sloan, z którym przyjechała, by podtrzymywał ją na duchu podczas pierwszego spotkania z rodziną. Pracuje w ubez­pieczeniach.

- Jak się nazywa?

- Paul Richardson. Dlaczego pytasz?

- Nie wiem. Przypomina mi kogoś.

- Może sprzedał ci polisę? Sprawdź go z innymi ze spisu.

- Oczywiście.

- Pani Snowden zaprowadzi cię do pokoju. Będzie ci potrzebny komputer?

- Nie. - Jack podniósł swoją teczkę, w której był laptop. - Nie ruszam się bez niego.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY

Andy Cagle z zadowoleniem rozparł się w fotelu, podczas gdy Denis Flynn włączył silnik i ruszył spod domu Wilsona. Musieli uzbroić się w cierpliwość, czekając dwie godziny na prawnika, któ­rego zatrzymano w sądzie do spraw spadkowych. Kiedy wreszcie się zjawił, udało się im przekonać go, że posiada dowody, które mo­gą pomóc w rozwiązaniu sprawy morderstwa.

Cierpliwość została nagrodzona. To, co odkryli, wprawiło obu w stan pełnego podnieceniaa niedowierzania, że ujęcie sprawcy w tej sprawie będzie łatwiejsze, niż sądzili.

- Aż boję się uwierzyć w to wszystko. Dlaczego Edith Reynolds nie powiadomiła Cartera, że zmieniła ostatnią wolę i uczyniła Sloan spadkobierczynią? - spytał Flynn.

- Nie wiem. Może obawiała się, że wywoła jego sprzeciw. A mo­że uważała, że Carter nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie. Mo­gła też nie pomyśleć, że powinna go poinformować.

- To bez znaczenia - z uśmiechem ocenił sytuację Flynn. - Liczą się tylko słowa Wilsona, że Edith zapewniła go, iż omówiła tę spra­wę ze Sloan.

Cagle poprawił okulary na nosie i dodał zadowolony:

- Tak. A jednym sposobem uniemożliwienia jej zmiany zapisu, po wyjeździe Sloan, było ukatrupić ją od razu.

Flynn się zgodził.

- Mamy motyw i okazję. Potrzebujemy jeszcze broni. Powinni­śmy wezwać Reynolds na przesłuchanie i spróbować wydobyć z niej miejsce ukrycia pistoletu. A może należy zawiadomić grupę pracu­jącą w rezydencji, co odkryliśmy? Mogliby przeczesać jej pokój i stamtąd ruszyć dalej.

- Spróbujmy sami znaleźć broń, tak aby Sloan Reynolds nie do­myśliła się, że mamy ją na oku.

Flynn wezwał przez komórkę porucznika Finemana, przebywają­cego w rezydencji Reynoldsa, i poinformował go o ostatnim odkryciu.

Zanim Flynn odłożył słuchawkę, Cagle wpadł na pomysł:

- Powiedz chłopcom, aby dokładnie przeszukali pas krzewów wzdłuż północnej strony posiadłości aż do plaży. Maitland powie­dział, że tego wieczoru tam ją spotkał. Sądzę, że nie jest tak głupia, aby schować broń w walizce albo innym podobnym miejscu, gdzie z łatwością ją znajdziemy. I przestrzeż ich, że ona nie może się zo­rientować, co robią. Nie chcę, aby ruszała broń.

Flynn przekazał to przez telefon, dodając:

- Zajmijcie ją czymś, zażądajcie na przykład, aby spisała, co za­pamiętała z tamtego dnia.

Odłożył słuchawkę.

- A teraz podbudujmy kapitana. Jeśli zdążą znaleźć broń na czas, Hocklin będzie mógł zachować twarz, kiedy wystąpi na konfe­rencji prasowej.

Wiadomość o odkryciu motywu morderstwa w rezydencji Rey­noldsa szybko rozeszła się w wydziale. Przyjęto ją oczywiście z wiel­kim zadowoleniem.

- Macie szczęście, chłopaki - zażartował sierżant, przechodząc koło nich.

- Gratulacje - powiedział Hank, składając plik raportów Cen­trum o podejrzanych na biurku Andy'ego Cagle'a. - Sądzę, że to już nie będzie wam potrzebne.

Cagle przerzucał arkusze z raportami, wyciągając ten jeden, któ­ry go obecnie interesował; za nim Flynn rozmawiał przez telefon.

- Zaraz tam przyjedziemy. - Flynn gwałtownie wstał, chwyta­jąc marynarkę.

- Znaleźli narzędzie zbrodni - powiedział Cagle'owi - pistolet Glock, dziewięciomilimetrowy, a w magazynku brak jednego ła­dunku. Chodźmy po nakaz.

Cagle już był na nogach i też wkładał marynarkę.

- Gdzie go znaleźli?

- Nie uwierzysz, jaka to głupia baba - dziwił się Flynn, potrzą­sając głową. - Wsunęła go pod materac, jakbyśmy tam nie mogli zajrzeć.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI

Sloan była w jadalni z Paris, pisząc sprawozdanie ze zdarzeń po­przedniego wieczoru, co uważała za kompletną stratę czasu. Paris odpowiadała na nieustanne telefony od pełnych współczucia przy­jaciół rodziny. Porucznik Fineman cicho rozmawiał z kimś z ekipy kryminalnej w korytarzu.

Gdy zadzwonił dzwonek przy wejściu frontowym, Sloan zoba­czyła, że Nordstrom idzie do holu, by otworzyć bramę. W chwilę później ujrzała szybko zmierzających do jadalni detektywów Flynna i Cagle'a.

Spostrzegła ich zimne, stanowcze miny i długopis wypadł jej z ręki.

- Sloan Reynolds - odezwał się Flynn prowadząc ją do ściany. - Jesteś zatrzymana pod zarzutem zamordowania Edith Reynolds.

Szarpnął jej ręce do tyłu i założył kajdanki.

- Masz prawo milczeć...

- Nie! - wykrzyknęła Paris, opierając się rękoma o blat stołu i zachwiała się, jakby miała zemdleć. - Nie...

- To omyłka - zapewniła ją przez ramię Sloan, podczas gdy funk­cjonariusze ją popędzali. - To pomyłka. Wszystko będzie dobrze.

Przy wejściu czekały dwa samochody policyjne.

Stojący na ulicy dziennikarze poruszyli się na widok policjan­tów wyprowadzających kogoś z domu. Gdy samochód ze Sloan zna­lazł się w bramie, skierowano na siedzącą na tylnym siedzeniu ka­mery, a w oknie auta zobaczyła wzniesione do góry kciuki, w geście uznania dla detektywów.

Andy Cagle z obrzydzeniem spojrzał na nią z przedniego fotela, jakby była jakąś zabójczą bakterią.

- Chciałabyś porozmawiać czy wolisz zaczekać, aż cię zam­kniemy?

Na ustach Sloan cisnęło się zdanie: „Popełniacie błąd”, ale zdu­siła je, gdyż było to zbyt wytarte. Słyszała je setki razy wypowiadane przez nędzne kreatury na przesłuchaniu lub przy aresztowaniu. Nie zniosłaby, gdyby usłyszała samą siebie mówiącą te słowa.

Mijali dom Maitlanda i z drogi zobaczyła za bramą fontannę try­skającą z delfina. Zastanawiała się, kiedy Noah dowie się o jej aresztowaniu.

Paul wyszedł do miasta, mając do załatwienia coś pilnego, po­wiedział tylko, że wróci późno. Cagle i Flynn niewątpliwie nie mieli zamiaru przesłuchiwać jej przed aresztowaniem. Paul nie dotrze do niej na czas i zostanie przepuszczona przez system, i to ją złościło.

Nie miała ochoty, by brano jej odciski palców i fotografowano z numerem na piersi. Nie było takiego punktu w umowie, gdy zgo­dziła się przyjechać do Palm Beach.

Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego nie chcą jej przesłuchać. Zapomniała, że Cagle już spytał, czy będzie zeznawała, i teraz jej to tylko przypomniał.

- Czy twoje milczenie oznacza, że chciałabyś zeznawać po do­pełnieniu wszystkich formalności?

- Nie - powiedziała ze spokojem, na jaki jeszcze mogła się zdo­być. - Moje milczenie oznacza, że czekam na wyjaśnienia, dlaczego niepotrzebny jest wam dowód rzeczowy.

Flynn spojrzał na nią przez ramię, ale odezwał się, dopiero gdy przepuściły ich dwa ciężarowe wozy, zaalarmowane syreną:

- Dlaczego uważasz, że moglibyśmy zrobić coś tak paskudnego, jak aresztowanie cię bez dowodu?

Wesoły ton jego głosu sprawił, że Sloan przez moment wyobra­ziła sobie, jak detektyw zwija się wpół od jej ciosu.

- Nie możesz mieć dowodu, ponieważ nie popełniłam zbrodni.

- Odłóżmy tę miłą pogawędkę do chwili, gdy będziemy mogli porozmawiać twarzą w twarz - powiedział, naciskając gaz przy wy­mijaniu ciężarówek.

Przed budynkiem policji zgromadził się tłum dziennikarzy tele­wizyjnych, reporterów prasowych, fotografów i Sloan była przeko­nana, że to ze względu na nich wprowadzono ją przez frontowe wejście. Flynn i Cagle chcieli pochwalić się swoją zdobyczą, żeby ich sfotografowano i sfilmowano.

Sloan przez chwilę pomyślała o matce oglądającej ją w wiado­mościach wieczornych i to odczuła boleśniej niż cokolwiek inne­go... Tymczasem detektywi zaprowadzili ją do pomieszczenia z francuską szybą, które służyło policji do konfrontacji podejrza­nych ze świadkami. Wtedy pokazali jej pistolet w plastikowej torbie.

- Poznajesz?

Po początkowym szoku na ten widok Sloan prawie poczuła ulgę, że broń była jedynym dowodem, na jakim opierali jej aresztowa­nie. Zanim otworzyła usta, by powiedzieć, że pistolet należy do niej i ma nań pozwolenie, Flynn wyprzedził ją:

- Zgadnij, gdzie to znaleźliśmy. Pod twoim materacem. Jak ci się zdaje, skąd się tam znalazł?

Sloan schowała broń w znacznie mniej oczywistym miejscu niż pod materacem i jeszcze rano upewniła się, że nadal leży na swoim miejscu.

- Nie wiem - schyliła się, patrząc na dziewięciomilimetrowego glocka - jak się tam znalazł - powiedziała uczciwie. - Schowałam go gdzie indziej.

Flynn zwrócił się do niej bardzo życzliwie:

- Teraz postępujesz słusznie. Spojrzał na Cagle'a mówiąc:

- Nie chciałbyś przynieść szklanki wody dla panny Reynolds?

- Nie chcę wody - powiedziała Sloan, ale Cagle, nie zwracając na to uwagi, wyszedł z pokoju.

- Proszę mi odpowiedzieć, jakim sposobem pistolet znalazł się pod materacem? - spytała detektywa.

Flynn parsknął śmiechem.

- Pomyliła pani rolę. Pierwszy raz z tym się spotykam. Wytłu­maczę pani, jak tu się pracuje, panno Reynolds. My zadajemy py­tania, pani odpowiada.

Przerażonej Sloan zakręciło się w głowie, gdyż doszła do nie­prawdopodobnego i przerażającego wniosku. Nie zwracając uwagi na informację detektywa o porządku przesłuchań spytała:

- Ile naboi było w magazynku?

- Dziewięć. Jednego brakuje. Czy to nie dziwna zbieżność? Chciałaby pani dowiedzieć się o jeszcze innym zbiegu okoliczno­ści? Sądzę, że eksperci od balistyki powiedzą nam, że pocisk, który uśmiercił panią Reynolds, pochodzi z tej broni.

Sloan spojrzała na niego, czując, jak opanowuje ją chłód. Rano upewniła się, że pistolet był w schowku, gdzie go ukryła, ale nie pomyślała o sprawdzeniu, czy magazynek był nadal pełny.

- O Boże! - westchnęła.

Tymczasem Andy Cagle zatrzymał się przy swym biurku i się­gnął do raportu Centrum o Sloan Reynolds. Coś go zaniepokoiło w jej reakcji na widok broni. Nie, zaalarmowało go całe jej zacho­wanie podczas zatrzymania i przewożenia do komisariatu. Zaczął przeglądać plik arkuszy.

- Dobra robota, Andy - powiedział kapitan Hocklin, wróciwszy do budynku po złożeniu krótkiego oświadczenia mediom o aresz­towaniu Sloan Reynolds, podejrzanej o zamordowanie Edith Rey­nolds, prababki. Z uznaniem poklepał Andy'ego po ramieniu, ale zatrzymał go wyraz zaskoczenia i paniki w spojrzeniu policjanta.

- O co chodzi, do cholery? - spytał Hocklin, od razu wyobrażając sobie najgorsze, gdyż jeszcze nie widział Cagle'a tak przerażonego.

- Jest gliną - powiedział Cagle. - Co?

Cagle pokazał trzydzieści pięć stron informacji o Sloan Rey­nolds.

- Jest gliną - powtórzył.

Hocklin najpierw pomyślał, że powinien zawiadomić media, iż popełnił omyłkę; wyjdzie na niebotycznego osła, ale zaraz trochę się uspokoił.

- Co z tego? Gliniarze nie zarabiają wiele, a ona chciała dostać swoją część po starszej pani.

- Możliwe.

- Czy zaprzeczyła, że pistolet jest jej własnością?

- Nie! Zaprzeczyła, że schowała go pod materacem. Jest na nią zarejestrowany. Spójrz tylko!

Wskazał raport Centrum. Hocklin zignorował to.

- Miała motyw, broń i okazję. Zamknij ją.

- Nie sądzę...

- To rozkaz!

- Ale możemy się mylić.

- Zamknij ją, a jeśli się mylimy, przeprosimy.

Cagle przyglądał się oddalającemu się kapitanowi, potem wstał. Wszedł do pokoju, gdzie Flynn przesłuchiwał Sloan Reynolds.

- Przepraszam - mimowolnie zwrócił się do niej i spojrzał na Flynna.

- Chciałbym z tobą porozmawiać. - Wskazał ręką na drzwi. Flynn popatrzył zdziwiony, ale nie Sloan. W chwili gdy Clage spojrzał na nią, mówiąc „przepraszam”, wiedziała, że odkrył jej se­kret. Patrząc na plik arkuszy w jego ręku, zapisany od góry do do­łu danymi, Sloan zrozumiała, że wykorzystał Centralny Rejestr Da­nych, gdyż nie było jej w spisach regionalnych, które sprawdzał wcześniej. Jednak w dalszym ciągu była w kłopotliwej sytuacji, bo nie mogła wyjaśnić policji, dlaczego kłamała, mówiąc, że jest pro­jektantką wnętrz i ukrywając, że pracuje dla FBI.

Spodziewała się, że detektywi po powrocie zaczną traktować ją ra­czej jak zagadkowy problem niż morderczynię. Tu się jednak myliła.

- Panno Reynolds - obojętnie odezwał się Flynn - czy zechce pani wyjść ze mną?

Sloan wstała. Nie mogła uwierzyć, że tak łatwo ją zwolnią. Dla­czego?

- Zna pani procedurę, choć wcześniej była pani zawsze z dru­giej strony.

- Czy zamierzacie mnie aresztować? - wybuchnęła gniewnie. - Nie pytając mnie o żadne wyjaśnienia?

Detektywi spojrzeli po sobie, Cagle przesunął okulary i jakimś sposobem wyglądał i łagodnie, i wściekle.

- Później poprosimy o wyjaśnienia. Na razie musi pani odpo­wiedzieć na pytania kapitana Hocklina, a potem zażądamy, aby we­zwała pani swego adwokata.

Oto była odpowiedź. Hocklin chciał ją zatrzymać bez względu na wszystko. Z goryczą pomyślała, że kapitan prawdopodobnie po­informował już zgraję reporterów czekających przed budynkiem.

Poszła za detektywami, ale nie odezwała się do nich ani jednym słowem. Wiedziała, w jakim hotelu przebywał adwokat, a jeśli go nie zastanie, będzie mogła zadzwonić do Noaha, który go odszuka. Nie było sensu kontaktować się z Paulem, gdyż zapewne oczekiwał, że będzie cicho siedziała w areszcie, aby mógł skorzystać z tych trzydziestu sześciu godzin, które, jak mówił, były mu potrzebne.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI

Jack Robbins pochylił się nad danymi przeniesionymi do jego „komputera z rejestru Centrum Bazy Danych, ale ciągle krążył my­ślami wokół wycinka z gazety i twarzy mężczyzny, która wydawała mu się znajoma.

Potrząsnął głową, jakby to mogło usunąć niespokojne myśli. Po­chylony wypisał hasło „Reynolds Sloan”. Na dole monitora poja­wiło się napis „Now online”. Następnie wyświetlił się spis osób, które w tym momencie używały danych Centrum.

Kiedy wpisywał jej nazwisko, nie oczekiwał rewelacji i wcale nie był ciekaw szczegółów z osobistego życia kobiety. Wykonywał po prostu zlecenie, za które bardzo dobrze mu płacono. Poza tym miało to uchronić Noaha przed kłopotami, bez względu na ich cha­rakter. Jeżeli kobieta, która sprawiła, że rysy i głos Noaha złagod­niały, będzie podejrzaną w sprawie o morderstwo, to według Jacka stanie on przed bardzo poważnym problemem.

Komputer pokazał siedem haseł z nazwiskiem „Sloan Rey­nolds”, podając numer ubezpieczenia i miejsce zamieszkania przy każdej pozycji. Tylko jedna z nich mieszkała w Bell Harbor, Flory­da. Wybrał tę pozycję.

Pierwsza grupa informacji dostarczyła adresy Sloan przez ostat­nie dziesięć lat, wartość domów według stawek podatków i nazwi­ska odbiorców rat hipotecznych lub właścicieli, którym płaciła za wynajem. Stwierdził, że była właścicielką bardzo skromnego domu.

Następna grupa zawierała nazwiska osób, które kiedykolwiek z nią mieszkały czy choćby otrzymywały pocztę pod jej adresem. Okazało się, że nigdy nie mieszkał z nią żaden mężczyzna.

O sekundę za długo trzymał przycisk „page down”. Dalszy dział obejmował nazwiska, adresy i numery telefonów jej sąsiadów.

Od tego miejsca Jack cofnął się. Dziewczyna nie miała samo­chodu, co wydawało mu się dziwne, ale była właścicielką taniej ża­glówki. Nie zalegała ze spłatami, nie miała długów i nie zajmowano jej rzeczy. Nigdy nie była stroną w przestępstwach kryminalnych, cywilnych, a nawet w wypadku drogowym. Jest niewiarygodnie czysta, pomyślał Jack, gdy wrócił do pierwszego działu.

Jest święta. Jest... Nagle wstał z krzesła, wpatrując się w ekran swego małego komputera.

...Jest gliną.

Jest detektywem w siłach policyjnych w Bell Harbor. Nie jest projektantką wnętrz. I z jakichś względów nie chciała, aby Noah się o tym dowiedział.

Jack wsadził dyskietkę do swego laptopa i przegrał na nią dane Sloan. Jednocześnie zadzwonił do miejscowej informacji i poprosił o numer wydziału policji w Bell Harbor. Otrzymawszy go, połączył się z tym numerem.

- Proszę z detektyw Sloan Reynolds - powiedział mężczyźnie, który odebrał telefon.

- Jest na urlopie do końca przyszłego tygodnia. Czy można panu w czymś pomóc?

Jack odłożył słuchawkę i z dyskietką w ręku skierował się w stronę gabinetu Noaha. Doszedł do jego drzwi razem z panią Snowden. Zauważył, że zawsze niewzruszona pani Snowden jest roztrzęsiona, po raz pierwszy odkąd ją poznał.

Podbiegła do drzwi, zagradzając mu drogę.

- Panie Maitland! - wybuchnęła.

Noah rozmawiał przez telefon z prezesem międzynarodowej kor­poracji lotniczej we Francji. Zmarszczył brwi, widząc jednocześnie zapalające się światełka sygnalizacyjne dwóch innych telefonów.

- Przepraszam, że przeszkadzam, ale telefonuje Paris Reynolds. Już po raz drugi, ale pan wtedy rozmawiał z innego telefonu; teraz mówi, że to pilne.

Maitland szybko pożegnał się z francuskim przemysłowcem i wyciągnął rękę do drugiej linii, ale Jack zatrzymał go.

- Nie przyjmuj tego telefonu. Mam ci coś do powiedzenia. Noah zatrzymał się z ręką wyciągniętą w stronę słuchawki.

- Co się, do diabła, dzieje? Czy nie...

- Noah, ona jest gliną.

W ciągu długich lat pracy dla Maitlanda Jack nigdy nie widział, aby jakaś wiadomość tak go sparaliżowała. Jeśli Noah miał trudno­ści czy niepowodzenia, to tym energiczniej zabierał się do działa­nia, by czym prędzej się z nimi uporać.

Teraz jednak patrzył, jakby nie mógł pojąć tego, co usłyszał.

- Zwariowałeś - powiedział wreszcie, sięgając ponownie do świecącego przycisku telefonu. - Sloan boi się broni - dodał.

- Posłuchaj mnie, Noah. Sloan Reynolds jest detektywem w po­licji Bell Harbor. Nie wiem, co tutaj robi i jakie ma zadanie, że ukrywa swą tożsamość.

W głowie Noaha błyskawicznie przesuwały się zmieniające się sceny: Sloan przewracająca Cartera na łopatki na trawniku i de­monstrująca Courtney chwyty samoobrony; Sloan szukająca śla­dów zabójcy, pokonująca przeszkody, skacząca przez żywopłot jak gazela. Nie... Jak glina!

Wolno podniósł słuchawkę i przez chwilę słuchał Paris.

- Kiedy ją zabrali? Wszystko w porządku. Uspokój się. Ojciec jest wstrząśnięty i nie myśli jasno. Zajmę się tym, potem zadzwonię do ciebie.

Odłożył słuchawkę, patrząc na Jacka. Wyraz jego twarzy był nieodgadniony.

- Dlaczego mnie okłamała?

Zanim Jack mógł wyrazić swoje przypuszczenie, w drzwiach zno­wu pojawiła się pani Snowden.

- Telefonuje Ross Halperin i mówi, że to bardzo ważne. Za nią do gabinetu Noaha wpadła Courtney.

- Aresztowano Sloan! - krzyknęła i rzuciła się, aby włączyć te­lewizor.

- Przyjmę telefon Halperina - powiedział Jack i sięgnął po słu­chawkę, by przeprowadzić pilną rozmowę z głównym doradcą No­aha. Odkładając słuchawkę, spojrzał na Noaha, ukrywając gniew pod obojętnymi słowami:

- FBI otrzymała nakaz rewizji twoich żaglowców. Obecnie wraz ze strażą przybrzeżną rozpierzchli się po twoich statkach, szukając magazynu nielegalnej broni automatycznej.

Noah powoli wstał.

- Co takiego? Po co, u diabła, tak mnie okłamała? Courtney stała przed ekranem telewizyjnym, wściekając się na reklamy, które przerwały wiadomości.

- Spójrz, Noah, cholera! - Pokazała mu ekran, ale informacje nie dotyczyły teraz Sloan.

- To był ciężki dzień dla bogatych, znanych i wpływowych lu­dzi w Palm Beach na Florydzie - oświadczył prezenter. - Przed dwoma godzinami na dwóch jachtach należących do potentata Noaha Maitlanda znalazła się FBI i straż przybrzeżna. Pokazuje* my obraz na żywo.

Jack rozpoznał agenta FBI stojącego koło steru „Apparition”. Noah poznał go także.

- Richardson! - Noah wyrzucił to jak przekleństwo.

- Twoja dziewczyna jest gliną, Noah - obojętnie stwierdził Jack - a jej przyjaciel agentem FBI.

- Courtney! - wrzasnął Noah. - Wynoś się stąd!

Spojrzała na niego i natychmiast się cofnęła. Mimo częstych impertynenckich, oskarżycielskich uwag o interesach brata Courtney nigdy nie wierzyła, aby Noah mógł zrobić coś nielegalnego.

- Sloan ma być gliną? - spytała zaskoczona. - A Paul agentem FBI? I razem chcieli pozbawić cię jachtów? Ale dlaczego?

Gdy odwrócił się do niej, zobaczyła, że drżą mu mięśnie zaci­śniętych szczęk. Pani Snowden wyciągnęła Courtney z gabinetu Noaha i wychodząc powiadomiła go z wahaniem:

- Panie Maitland, telefonuje Sloan Reynolds.

Stojąc przy swoim biurku oglądał na kanale CNN, jak agenci przejmują jego statki. Po chwili sięgnął po słuchawkę. Sloan wyda­wała się spokojna, tylko trochę drżał jej głos.

- Noah, pana Kirsha nie ma w hotelu, a ja zostałam zatrzymana.

- Rzeczywiście? - ton Noaha brzmiał słodko. - Czy to jedyny te­lefon, który ci przysługuje?

- Tak...

- To diabelnie przykre, detektywie Reynolds, gdyż go zmarno­wałaś. - Wyciągnął rękę i rozłączył się.

Z rękoma w kieszeni Noah przyglądał się nalotowi na swoje stat­ki. Przypomniał sobie reakcję Sloan na broń na pokładzie i pytania, jakie mu wtedy zadała. A potem poszła z nim do kajuty kapitana i tam się kochali. Tego wieczoru przez wiele godzin oddawali się miłości. Ale przedtem wyciągnęła z niego dość informacji potrzeb­nych, aby jej współpracownik mógł wymusić podpisanie przez sę­dziego federalnego nakazu przeszukania.

Przypomniał sobie, jak z czułością ściskał jej rękę, wyznając, że szaleje za nią, i chwilę, gdy powiedział jej, że czuje się jak zakocha­ny po raz pierwszy licealista.

- Suka! - wycedził głośno.

Gdy wiadomości się skończyły, odwrócił się do biurka i zaczął działać. Poprosił panią Snowden o połączenie go z czterema ludźmi: dwaj z nich byli adwokatami, jeden sędzią federalnym na emerytu­rze, a czwarty sędzią Sądu Najwyższego. Po wydaniu tych poleceń powiedział Jackowi, czego od niego oczekuje.

- Zrozumiałeś? - rzucił na koniec.

- Możesz uważać, że już to załatwiłem.

- Gdy skończę z tym sukinsynem - Noah był wściekły - nie do­stanie pracy nawet jako glina, regulujący ruch na skrzyżowaniu.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY

Paul upewniwszy się, że statki Maitlanda pozostaną na noc pod strażą, poszedł do swego wynajętego samochodu. Wyjeżdżając z przystani, usłyszał o dziesiątej w radiu wiadomości: „To był przy­kry dzień dla znakomitych rodzin z Palm Beach - mówił prezenter. - Po południu aresztowano Sloan Reynolds, córkę finansisty Carte­ra Reynoldsa, oskarżoną o zamordowanie swej prababki Edith Reynolds”.

Klnąc pod nosem, Paul zawrócił samochód, nacisnął gaz i skiero­wał się w stronę komisariatu policji.

Tych samych wiadomości słuchała Sloan w celi wydziału poli­cji, ale dopiero druga ich część poderwała ją na nogi. Była tak zbul­wersowana, że nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.

Trochę później agenci FBI we współpracy ze strażą przybrzeż­ną i ekipą komisji alkoholu i tytoniu oraz oddziałem strażaków we­szli na pokład dwóch jachtów milionera Noaha Maitlanda. Źródła zbliżone do ekipy śledczej dają do zrozumienia, że FBI miało pod­stawy podejrzewać, że Maitland używał swoich jachtów do trans­portu nielegalnej broni”.

Budynek komisariatu na zewnątrz robił wrażenie nowoczesnego i dobrze utrzymanego, wnętrze było jasne, a liczni znajdujący się tam funkcjonariusze wyglądali, jakby mieli za sobą spokojną noc.

- Kto jest szefem? - Paul rzucił pytanie policjantowi, który pił wodę ze zbiornika z wodą.

- Sierżant Babcock, rozmawia tam z reporterem.

- Nazywasz się Babcock? - spytał Paul, przerywając rozmowę o przejęciu statków Maitlanda.

Babcock się wyprostował.

- Tak, a ty...

Nie skończył pytania, gdyż Paul podsunął mu pod nos legityma­cję FBI.

- Co mogę dla pana zrobić, panie Richardson?

- Zatrzymaliście kogoś z moich ludzi. Chcę jej uwolnienia. Zaraz!

Areszt był pusty, z wyjątkiem pijanego nastolatka, czekające­go, aż zabierze go ojciec, i Sloan Reynolds. Zatrzymanie jej uczy­niło kapitana Hocklina sławnym, co natychmiast wprawiło go w euforię.

- Chodzi o Sloan Reynolds.

Sierżant zbladł. Reporter gapił się, a funkcjonariusze przestali pisać raporty i odwrócili się, otwarcie podsłuchując.

- Czy to znaczy, że Sloan Reynolds pracuje dla FBI?

- To właśnie powiedziałem. Czy trzymacie ją tutaj?

- Tak, ale nie mogę jej zwolnić... Nie mam uprawnień.

- Kto może?

- Musi być rozkaz od samego kapitana Hocklina. Ale on wcze­śnie poszedł spać, gdyż wczorajszej nocy pracował do rana.

Paul chwycił telefon z biurka reportera i rzucił go w stronę Babcocka.

- Obudź go! - rzucił porywczo.

Babcock zawahał się, ale zobaczywszy wyraz twarzy agenta FBI, wykonał polecenie.

Sloan podpisała odbiór należących do niej przedmiotów - była to damska torebka i zegarek - i w milczeniu poszła z Paulem na parking.

- Zatrzymamy się na noc w motelu - powiedział. - Przykro mi, Sloan, ale nie miałem pojęcia, że cię przyskrzynią, dopóki nie wy­słuchałem wiadomości o dziesiątej.

- Jestem pewna, że byłeś bardzo zajęty, gdyż na pewno przyje­chałbyś wcześniej 4- mówiła dziwnym, cichym głosem.

Paul przyjrzał jej się niepewnie, postanawiając, iż dopiero na miejscu wyjaśni jej dokładnie, co go zatrzymało.

Zaparkował samochód przed przyzwoicie wyglądającym mote­lem, wynajął dwa położone obok siebie pokoje i zostawił ją przed drzwiami jej lokum.

- Muszę zatelefonować, a potem porozmawiamy.

Nic nie mówiąc, Sloan otworzyła drzwi i nie domykając ich, we­szła do środka.

W pokoju od razu podeszła do telewizora i włączyła CNN. Dzien­nikarzom trafiła się gratka i bez końca pokazywali filmy z agenta­mi federalnymi, przeszukującymi jacht Noaha. W świetle tych filmów właściciel był kryminalistą, który zrobił pieniądze na trans­porcie i sprzedaży nielegalnej broni. W jakimś momencie mignęła jej postać Paula.

Gdy Paul wszedł do jej pokoju, Sloan stała przy łóżku, nadal oglądając nalot na statki Maitlanda.

- Wiem, jak musisz się czuć - powiedział pocieszająco. Opuściła ręce, odwracając się do niego, ale twarz kryła emocje, których charakteru nie mógł odgadnąć.

- Czy znaleźliście coś? - spytała dziwnym głosem.

- Nie. Jeszcze nie - przyznał. - Wiem, że masz prawo mi wygar­nąć, za to wszystko - westchnął zrezygnowany. - Jeśli to ci pomoże, nie wahaj się.

- Wygarnięcie ci nic mi nie da, ale to pomoże.

Prawa pięść dziewczyny trafiła go w szczękę, aż głowa Paula po­leciała do tyłu. Zatoczył się na ścianę. Chwytając się jej gładkiej powierzchni, by odzyskać równowagę, uniósł drugą rękę do szczęki. Biorąc pod uwagę, że uderzyła go osóbka szczupła i niewysoka, był to mocny cios.

Sloan zbliżyła się do niego jeszcze o krok. On zaś, odczuwając jednocześnie ból, podziw i oburzenie, uniósł rękę i powiedział:

- Wystarczy. Zupełnie wystarczy. Pozwoliłem na ten jeden, ale nie będzie następnego.

Nie mogąc do końca wyładować gniewu, Sloan zdawała się słab­nąć na jego oczach. Gwałtownie opadła na łóżko, chwyciła się za brzuch i kołysała się wolno, jakby próbowała zebrać się do kupy. Włosy opadły jej, zakrywając twarz, a ramiona zaczęły drżeć.

Paulowi było trudniej znieść jej cichy, pełen udręki płacz niż cios.

- Spróbuję wszystko jakoś naprawić - powiedział. Przestała się kołysać, unosząc ku niemu zalaną łzami twarz.

- Z Noahem? - spytała głosem zduszonym łzami. - Zanim do­wiedział się dzisiaj, co zrobiłeś, poruszył ziemię i niebo, próbując ochronić mnie przed aresztowaniem. W godzinę później tak mnie nienawidził, że odwiesił słuchawkę, zostawiając mnie w areszcie.

- Nie mogę na to nic poradzić.

- A co możesz? Możesz pomóc Paris zapomnieć, że przed całym światem zhańbiłam nazwisko rodziny, że moje aresztowanie poka­zywano w wiadomościach? - krzyknęła dziko. - Czy możesz pomóc jej zapomnieć, że wywleczono mnie z jej domu w kajdankach? Krzyczała, gdy mnie wyprowadzali. Czy słyszysz? - skończyła histe­rycznie. - Paris krzyczała.

W jego opinii Paris była aktorką godną laurów Akademii Fil­mowej, ale zdawał sobie sprawę, że nie było sensu mówić tego ani przekonywać Sloan, że Paris zapewne odczuwała jedynie ulgę, gdy aresztowano siostrę za jej zbrodnię. Nie wiedział, czy teraz, gdy Sloan jest podejrzana o morderstwo, Paris będzie udawała kochającą, naiwną, współczującą siostrę, czy też zdecyduje się pozostać obojętna. Miał nadzieję, ze względu na Sloan, że Paris wybierze to pierwsze. Sloan byłoby trochę łatwiej to znieść, gdyby mogła po­wrócić do rezydencji. Ruchem głowy wskazał aparat telefoniczny.

- Zadzwoń do niej - powiedział. - Jeśli się tak przejęła twoją sytuacją, może będzie chciała, abyś wróciła.

Nadzieja rozświetlająca twarz Sloan, wahanie, gdy sięgnęła po słuchawkę, ugodziły Paula równie mocno, jak wtedy gdy uznał Pa­ris za morderczynię.

Rozmowa trwała bardzo krótko i gdy Sloan odłożyła słuchawkę, nie było już w niej nadziei.

- Gary Dishler powiedział mi, że Paris razem z Carterem nie chcą ze mną mówić ani w ogóle mnie już widzieć. Nasze bagaże zo­stały wystawione koło werandy. Jeśli nie zabierzemy ich w ciągu pół godziny, zostaną wyrzucone do śmieci.

- Pojadę po nie - zaproponował Paul - czując, że miałby ochotę chwycić szczupłą, „delikatną” szyję Paris i po prostują udusić.

Sloan przytaknęła i sięgnęła po słuchawkę telefonu.

- Zadzwonię do matki i Sary. Muszą szaleć z niepokoju, jeśli do­wiedziały się o wszystkim.

Wydział policji niewątpliwie zapewniał bezpieczeństwo ekipy śledczej podczas pracy w rezydencji, gdyż przy wjeździe stały dwa samochody policyjne. Ale ludzie z ekipy musieli odpuścić sobie noc. Tak samo media, jak z ulgą stwierdził Paul, gdy Gary Dishler odpowiedział na jego wezwanie od bramy.

Paul wziął bagaż z werandy i umieścił go w samochodzie. Na­stępnie podszedł do frontowych drzwi i zadzwonił.

Drzwi otworzył Dishler pokazując kamienną twarz.

- Jak przed paroma minutami powiedziałem Sloan Reynolds, nie jest tu pożądana, podobnie zresztą jak pan.

Chciał zamknąć drzwi, ale Paul przytrzymał je prawą ręką, lewą wyciągając legitymację FBI. Dishler cholernie dobrze wiedział, że ma do czynienia z agentem, ale tego wymagały przepisy, zanim Paul mógł wykorzystać swe prerogatywy. Przez chwilę trzymał legi­tymację na wysokości oczu agenta.

- Teraz, gdy mamy za sobą formalności - warknął - sprowadź Paris Reynolds.

- FBI nie ma tu żadnej władzy.

- W tym domu popełniono zbrodnię i to wymaga akcji FBI. Co zatem wolisz: sprowadzisz Paris, czy mam wrócić do samochodu i skorzystać z telefonu, a za godzinę dom będzie pełen agentów.

- Zaczekaj - rzucił Dishler i z hukiem zamknął drzwi. Gdy otwo­rzyły się ponownie, na progu stała Paris w jasnej brokatowej po­domce. Twarz jej była lodowatą, piękną maską.

- Czy nie dość ci zła, które wszystkim wyrządziłeś? - spytała. Paul, nie reagując na to pytanie, wręczył jej urzędową wizytów­kę z numerem telefonu komórkowego na odwrocie.

- Zadzwoń pod ten numer, gdy zdecydujesz się na rozmowę.

- O czym? - spojrzała na niego.

- O tym, dlaczego zabiłaś swoją prababkę.

Po raz drugi tego dnia Paul dał się zaskoczyć przez kobietę. Otwartą dłonią walnęła go w twarz i zatrzasnęła drzwi.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY

- Czy będziesz próbowała zobaczyć się z Maitlandem przed powro­tem do Bell Harbor? - Paul spytał Sloan następnego ranka. Była nie mniej blada i znękana niż poprzedniego dnia. Czuł się jeszcze bardziej winny, gdy zorientował się, że dziewczyna nie ma nawet si­ły, by okazać mu gniew.

Włożyła torebkę z przyborami toaletowymi do walizki i zamknę­ła zamek błyskawiczny.

- Tak, ale to nie przyniesie nic dobrego - powiedziała, nie pa­trząc na niego. W ogóle spojrzała na niego tylko przez moment, gdy otwierała mu drzwi.

- Czy poczujesz się lepiej, jeśli ci wyznam, że ja też przeżywam okropne chwile?

- Nie obchodzi mnie, jak się czujesz.

Paul nie mógł uwierzyć, że te wydarzenia aż tak fatalnie na niego podziałały. Sloan uwierzyła mu i lojalnie wykonała swoje zadanie. On zaś, mimo że ogromnie ją polubił i cenił, zawiódł jej zaufanie.

- Dobrze, a czy poczujesz się lepiej, jeśli cię poinformuję, dla­czego śledziłem Cartera i co dokładnie sprowadziło mnie tutaj?

- Dlaczego chcesz mi powiedzieć o tym teraz, gdy dawniej było to „tajne”?

- Właśnie to chcę ci wyjaśnić.

Po raz pierwszy spojrzała na niego i zaraz odwróciła wzrok. Paul wziął ją za rękę i zmusił, by usiadła na łóżku. Sam usiadł w fotelu na wprost niej.

- Wiem, że Carter pierze brudne pieniądze południowoamery­kańskiego kartelu zajmującego się narkotykami. Przekazują ogromne sumy na konto Banku Reynoldsa i do jego Funduszu. Środki są przyjmowane i księgowane na fałszywych kontach. Z ko­lei Bank Reynoldsa przekazuje telegraficznie te olbrzymie fundu­sze na konta kartelu, gdzie stają się przyzwoitą, czystą walutą. Go­tową do wydawania.

Spojrzała mu prosto w oczy, a jej odpowiedź dowodziła ogrom­nej przenikliwości.

- Wcale nie wiesz na pewno, czy Carter w tym uczestniczy, tyl­ko podejrzewasz, że to robi. I to wszystko. Gdybyś miał jakiś do­wód, rozporządzałbyś podsłuchem i nakazem rewizji.

- Nasz informator uległ dziwnemu wypadkowi w dniu, kiedy miał dostarczyć nam dowody. Ten kartel to okrutni bandyci, ale są bystrzejsi od rywalizujących z nimi organizacji. Zaangażowali sza­cowne firmy prawnicze do reprezentacji ich legalnych interesów tutaj i stopniowo zdobywają wpływy polityczne. Szczególnym ich przyjacielem jest senator Meade. Chciałbym dać nauczkę Cartero­wi, ale jeszcze bardziej mi zależy na poznaniu jego kontaktów z kartelem.

- Co to wszystko ma wspólnego z Noahem?

- Maitland jest największym klientem Banku Cartera. Ma u nie­go zadziwiającą liczbę kont. A także przyjemne, duże żaglowce, któ­re systematycznie pływają do Ameryki Środkowej i Południowej...

- Tak samo jak statki rejsowe Holland America. Paul zlekceważył ten sarkazm.

- Maitland ma wątpliwych „współpracowników handlowych” w tych portach.

- Znanych kryminalistów? - zasugerowała Sloan.

- Nie. Ale nie mówmy o nich. Trzymajmy się tematu współpra­cy Maitlanda z Carterem. Ktoś musi przeszmuglować pieniądze do Stanów, do Banku i Funduszu Reynoldsa. Uważam także, że Noah od czasu do czasu przewozi narkotyki.

Pochyliła się, podnosząc walizkę i torebkę.

- Nie wierzysz w nic z tego, co ci powiedziałem.

- O Noahu nie wierzę, o Carterze nie wiem. Odwróciła się od drzwi.

- Zawdzięczam ci zwolnienie z aresztu, ale jeszcze nie jestem uniewinniona od zarzutu morderstwa. Będę wdzięczna, jeśli tym się zajmiesz.

Paul słuchał, przyglądając się Sloan bezradnie. Miała tyle szla­chetnej godności i tak źle jej się przysłużył, że poczuł się jak nędz­ne kreatury, o których dopiero co mówił.

- Żegnaj - powiedziała.

Rozstawał się z nią bez słowa, bo do głowy nie przyszło mu nic, co mógłby jeszcze powiedzieć.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY

Wiele posiadłości w Palm Beach, a między nimi rezydencja Noaha, miało w bramach od strony ulicy wideofony. Ten system unie­możliwiał intruzom wtargnięcie przez frontowe wejście.

Czekając przed bramą w wynajętym samochodzie, Sloan oba­wiała się, że teraz należy do takich gości. Potwierdziła to pani Snowden. Głos sekretarki Noaha był lodowaty, jak to sugerowało jej nazwisko.

- Polecono mi powiedzieć, że jeśli kiedykolwiek znajdzie się pa­ni koło tego domu albo innych posiadłości rodziny, pan Maitland nie będzie wzywał policji. Sam to załatwi.

Sekretarka chwilę się zastanawiała, czy może dodać jeszcze ostrzeżenie od siebie, widocznie zdecydowała, że to jest potrzebne, bo dodała:

- Na pani miejscu nie wystawiałabym go na próbę. Żegnam panią.

Nie chcąc się rozpłakać na oczach pani Snowden, obserwującej ją na ekranie wideofonu, Sloan zaczęła cofać samochód, gdy zoba­czyła zbiegającą po schodach frontowych Courtney.

Sloan wyszła z samochodu i podeszła do bramy. Courtney stanę­ła z drugiej strony ogrodzenia, mierząc ją pogardliwym spojrzeniem.

- Jak mogłaś? - wybuchnęła gorzkim gniewem. - Jak mogłaś nam to zrobić, gdy zawsze byliśmy dla ciebie mili?

- Wiem, że to tak wygląda - powiedziała Sloan. - Nie oczekuję, abyś mi uwierzyła, ale prawdą jest, że nie miałam wpływu na to, co się wydarzyło. - Przełknęła ślinę, potem dodała: - Kocham waszą rodzinę, wszystkich was.

Szare oczy Courtney były tak bardzo podobne do oczu Noaha, że Sloan mimo woli wpatrywała się w nie, choć błyszczały lodo­watą wrogością.

- Nie jestem tak głupia, aby uwierzyć w to, co mówisz. Sloan przyjęła to potępienie skinieniem głowy.

- Nie winię cię.

Chciała ruszyć, ale nagle uświadomiła sobie coś ważnego, musia­ła jednak zamrugać oczyma z powodu łez, zanim powiedziała:

- Dziękuję, że nie oskarżasz mnie chociaż o morderstwo, tak jak o szpiegowanie.

Courtney przyjęła te słowa obojętnym wzruszeniem ramion.

- Nie jestem tak głupia, aby uwierzyć, że zabiłaś Edith. Sloan odwróciła się, bo nic już nie miała do powiedzenia, ale Courtney jeszcze nie skończyła.

- Opuściłam zajęcia szkolne, gdyż oczekiwałam, że przyjdziesz, ale nie powinnaś tu się zjawiać. Masz szczęście, że Noaha nie ma. Nie tylko jest wściekły. On ciebie nienawidzi.

Sloan jeszcze raz przytaknęła.

- Rozumiem. Czy sądzisz, że gdybym za jakiś czas napisała do niego list, przeczytałby go przynajmniej?

- Na pewno nie! - powiedziała Courtney i odwróciła się plecami do Sloan. Dziewczynka zaczekała, aż Sloan odjedzie, zanim wolno poszła w stronę domu, jeszcze przyglądając się odjeżdżającej. Moc­no przyciskając dłońmi powieki usiłowała powstrzymać łzy.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY

Sloan czuła się tak nieszczęśliwa w drodze do Bell Harbor, że nie martwiła się, jakie skutki będą miały wiadomości o aresztowaniu dla jej życia osobistego i pracy. Ale już w parę godzin po powrocie nie miała wątpliwości.

Gdy zatelefonowała do sklepu Lidii, by zawiadomić matkę, że jest w domu, Kimberly zignorowała niezadowolenie chlebodawczyni i szybko zwolniła się na resztę dnia ze „względów osobistych”. Sara także czym prędzej zakończyła spotkanie z ważnym klientem i zjawiła się zaraz za matką. Obie zaczęły rozczulać się nad Sloan, jakby była chora. Przyniosły małe upominki i trochę przysmaków, aby przywrócić jej dobre samopoczucie i apetyt.

Sloan nie protestowała przeciw tym wszystkim zabiegom, bo w istocie czuła się chora. Obejmując ramionami poduszkę, siedzia­ła wtulona w róg kanapy i opowiadała im, co wie o morderstwie.

Obie rozpoznały Paula w wiadomościach telewizyjnych, gdzie pokazywano go na pokładzie jachtu Noaha, i Sloan nie widziała po­wodu, aby ich nie poinformować, co ją łączyło z Paulem. Żeby nie zasmucać matki, powiedziała tylko, że Paul prowadził w Palm Beach śledztwo przeciw Noahowi, i nie włączyła do tego Cartera. Mówiła im o Paris i Carterze, o nowo poznanych ludziach i o tym, co tam robiła, ale pominęła krótki romans z Noahem. Nie wiedziała, co mia­łaby o nim powiedzieć, i obawiała się, że gdyby się na to zdobyła, mogłaby się rozkleić.

Gdy skończyła opowieść, Kimberly poszła do kuchni, by przygo­tować Sloan filiżankę herbaty, a Sara próbowała rozjaśnić nastrój Sloan, choć źle wybrała temat.

- Czy spotkałaś jakiegoś „idealnego mężczyznę”? Sloan musiała pilnować wyrazu swej twarzy.

- No... tak... spotkałam.

- Ilu?

- Tylko jednego.

- Tylko jednego? W Palm Beach można spotkać liczne „ideały”. Musiałaś się nie dość rozglądać.

Sloan przymknęła oczy i zobaczyła opaloną męską twarz, z moc­ną szczęką, pięknymi szarymi oczyma i zbliżającymi się do niej, na­tarczywymi wargami. Przełknęła ślinę.

- Był idealny pod każdym względem.

- Czy poznałaś go osobiście?

- Tak - odpowiedziała cichym głosem.

- Czy wychodziłaś z nim? - Tak.

- I co? - popędzała ją Sara. Teraz głos Sloan przeszedł w szept.

- Polubiliśmy się.

- Czy bardzo?

Sloan przytuliła policzek do poduszki i przełknęła ślinę.

- Bardzo.

- Jak się nazywa?

- Noah Maitland.

- Noah Maitland! - krzyknęła Sara.

Jak wielu mieszkańców Bell Harbor, prenumerowała „Palm Beach Daily News” i orientowała się, co działo się w tamtejszych kołach towarzyskich.

- Posłuchaj mnie, nawet gdyby nie szmuglował broni, to nie jest właściwy mężczyzna. Na każdym zdjęciu, na którym go widziałam, jest z inną bogatą, atrakcyjną kobietą, ale z żadną z nich nie pozo­staje długo.

Zanim Sloan mogła jej odpowiedzieć, z kuchni powróciła Kimberly z herbatą.

- Myślę, Sloan, że nie powinnaś tracić nadziei - powiedziała mi­łym, ale stanowczym tonem. - Znajdą mordercę Edith, a wtedy Pa­ris i Carter zrozumieją, że Sloan jest niewinna. Przebaczą jej. A do tej pory nie znaleziono na jachtach Noaha Maitlanda nic nielegal­nego. Jestem pewna, że jest niewinny, bo w przeciwnym razie Sloan... - czule spojrzała na swą nieszczęśliwą córkę i powiedziała pewnie - nigdy by się w nim nie zakochała. Prawda o jego uczciwo­ści jeszcze wyjdzie na jaw, a Sloan może go przeprosić. Jestem pew­na, że jest miłym człowiekiem, który ją zrozumie i wybaczy jej.

Spojrzała na Sloan.

- Czy nie jest taki, kochanie?

Sloan przypomniała sobie ostatnią rozmowę z Noahem i podnio­sła załzawione oczy na matkę.

- Nie.

W chwilę później Sloan pomyślała, że musi natychmiast coś zro­bić, aby poprawić swój nastrój. Sięgnęła po telefon, łącząc się z wy­działem policji. Odebrał porucznik Caruso.

- Matt, mówi Sloan. Chciałabym wrócić do pracy jutro, nie w poniedziałek, jeśli będę potrzebna.

- Wróciłaś do domu? - spytał, a gdy potwierdziła, powiedział, żeby zameldowała się do pracy jutro rano. Caruso odwiesił słu­chawkę i podszedł do biurka Jessa.

- Sloan jest już z powrotem. Powiadomiłem ją, że może zacząć pracę od jutra. Mam nadzieję, że kapitan Ingersoll to potwierdzi. Myślę o tym, że jest oskarżona o morderstwo...

- Caruso, jesteś osłem.

- Dokąd idziesz? - spytał Caruso.

- Szukaj mnie w razie potrzeby przez radio.

Ale nim wyszedł z wydziału, zatrzymał się przy biurku policjan­ta kierującego dzisiaj komunikatami.

- Wróciła Sloan - powiedział mu. - Jest teraz w domu.

Zanim Jess dotarł do swego samochodu, wszyscy będący na służ­bie funkcjonariusze w Bell Harbor dowiedzieli się o nowinie z ko­munikatu wydziału.

Nie minęło dziesięć minut, gdy kawalkada wozów patrolowych zatrzymała się przed domem Sloan.

Jess był pierwszy, a drzwi otworzyła mu Sara. Nie widzieli się od tamtego wieczoru, gdy przyszedł do niej do domu po przyjęciu na plaży. Sara cofnęła się na jego widok.

- Wyjdźmy na chwilę. - Pociągnął Sarę na werandę. - Jak ona się czuje?

- Świetnie - stanowczo powiedziała Sara. - Jest wspaniała. Ale Jess nie dał się oszukać.

- Jak się naprawdę czuje?

- Nieźle.

Skinął głową, jakby oczekiwał takiej odpowiedzi; potem zrobił coś, co było ostatnią rzeczą, jakiej mogła się spodziewać. Ujął i uniósł brodę Sary, a w jego uśmiechu nie było ani kpiny, ani zalotności.

- Czy sądzisz, że na pewien czas moglibyśmy zakopać topór wo­jenny?

Sara przytaknęła ostrożnie, przekonana łagodnością widoczną na jego twarzy.

- Bardzo chętnie, Jess.

Przez resztę popołudnia i wieczorem przed domem Sloan prze­sunęła się istna procesja samochodów policyjnych, koledzy witali się z nią, ustępując następnym.

Na stole salonu Sloan mnożyły się pudełka z pizzą, kanapki z re­stauracji fast - food, a przyjaciele z policji znajdowali preteksty, by zjawić się z powitaniem.

Sloan rozumiała to dobrze. Przyjechali, chcąc okazać poparcie i podnieść ją na duchu. Pozwoliło to jej przetrwać do nadejścia no­cy. Jednak gdy znalazła się w łóżku, nic nie mogło oderwać jej my­śli od wspomnień o Noahu. Zasnęła, myśląc o tym, jak się kochali, a potem leżeli obok siebie, ona z głową na jego ramieniu, on zaś pieścił ją, dopóki nie zmorzył ich sen. Albo znowu się kochali.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY

Paris nie dała się ani trochę oszukać uprzejmym tonem detekty­wów Cagle'a i Flynna. Następnego dnia po pogrzebie jej prababki siedzieli w salonie i próbowali obciążyć ją morderstwem Edith.

- Jestem pewien, że pani rozumie, dlaczego mamy takie wątpli­wości - mówił Flynn. - Przecież jeśli Sloan zabiła panią Reynolds, to dlaczego usunęła swoje ślady z własnego pistoletu, a potem go „ukryła” w miejscu, w którym musieliśmy go szukać? Te odciski na jej pistolecie nie obciążały jej. Obciążało ją to, że z tego pistole­tu zastrzelono Edith Reynolds. Ponadto Sloan twierdzi, że ukryła go w innym miejscu, a nie pod materacem. Czy sądzi pani, że ktoś inny mógł wsunąć pistolet pod materac?

- Kto? Odesłaliście wszystkich służących. Tego dnia poza wa­szymi ludźmi w domu byli tylko Paul Richardson, Sloan, mój oj­ciec i ja oraz Gary Dishler.

- To trudny punkt - wtrącił Cagle.

- Nieprawda? - mówiła dalej. - Oczywiście nie uważacie Paula Richardsona ani Sloan za winnych.

- Richardson jest agentem FBI i nie ma motywu. Pani siostra ma nieskazitelną opinię jako funkcjonariuszka policji i pracowała dla niego. Proszę mi wierzyć, że gdyby to nie odpowiadało praw­dzie, pani siostrę czekałoby dożywocie. Zastanówmy się teraz, kto pozostał i miał motyw, aby uśmiercić pani prababkę, zrzucić podej­rzenia na Sloan i wepchnąć ją do więzienia. I kto był w domu, aby ukryć pistolet pod materacem?

Paris wstała, kończąc w ten sposób przesłuchanie, i zwróciła się do Nordstroma, który kręcił się w korytarzu. Miała dość świadcze­nia uprzejmości ludziom, którzy chcieli ją skrzywdzić.

- Nordstrom - powiedziała chłodno - proszę zaprowadzić tych panów do drzwi i zamknąć je za nimi. Nie należy ich ponownie wpuszczać do domu.

Flynn zrezygnował z uprzejmego tonu.

- Możemy dostać nakaz. Paris wskazała drzwi.

- Proszę bardzo. Ale dopóki go nie dostaniecie, bądźcie uprzej­mi wyjść i nie wracać.

Kiedy znaleźli się na frontowymi drzwiami, Cagle spojrzał na Flynna ze skwaszonym uśmiechem.

- To chyba był elegancki sposób powiedzenia nam: „Spadajcie!”.

- Tak. Założę się, że była tak samo pewna siebie, celując z pisto­letu w pierś swojej babki i ciągnąc za cyngiel.

Tymczasem Paris nie czuła się wcale taka pewna siebie. Ogar­niała ją panika. Chodziła tam i z powrotem po salonie, zastana­wiając się, kto był mordercą. Nie wierzyła policji i wcale nie chciała wyłączyć z podejrzeń Paula Richardsona ani Sloan. Paul ewidentnie kłamał i był fałszywy, a także nie miał skrupułów, bez­litośnie wykorzystując ludzi. Umiał używać broni i wiedział, jak się zachować, aby fakty obciążały innych. Był bez serca, ale zła­mał jej serce. A do tego... zdawał się wierzyć, że zabiła swą pra­babkę.

Sloan była nie mniej fałszywa i bez serca niż on. Udawała, że uważa Paris za prawdziwą siostrę, i tak ją tym usidliła, że Paris też ją pokochała. Sloan nabiła jej głowę wzruszającymi opowiadaniami o ich matce i sprawiła, że Paris zapragnęła stać się częścią rodziny w Bell Harbor. Patrząc wstecz, łatwo było dostrzec, że Sloan przyję­ła zaproszenie do Palm Beach, aby wprowadzić do ich domu agen­ta FBI i razem z nim zrujnować reputację Noaha.

Bezwiednie pocierając obolałe skronie, przypomniała sobie, co powiedzieli detektywi i do jakich wniosków doszli. Według nich Sloan mówiła prawdę, a ten, kto włożył broń pod jej materac, był za­bójcą. Policja twierdziła z całą pewnością, że nie jest nim ani Paul, ani Sloan, a Paris wiedziała, że nie jest nim ani jej ojciec, ani ona.

Pozostawał tylko Gary Dishler.

Początkowo wydawało jej się to absurdem, ale im dłużej się za­stanawiała, tym bardziej sobie uświadamiała, jak bardzo nie lubi­ła tego człowieka. Gdy przed paru laty zaczął pracować dla jej ojca, jego pozycja jako asystenta była oczywista, ale obecnie zdawał się kierować wszystkimi sprawami. Na ogół traktował ojca z pełnym szacunkiem, ale kilkakrotnie słyszała go zniecierpliwionego w roz­mowie z Carterem, co było całkowicie niewłaściwe. Widziała, jak się zezłościł na pokojówkę, gdy poruszyła jakieś papiery na jego biurku, i z miejsca ją zwolnił.

Im dłużej nad tym się zastanawiała, tym bardziej wydawał jej się niebezpieczny. Trudno jej było sobie wyobrazić, dlaczego miałby zabić prababkę, ale nie była już całkowicie pewna, że jest do tego niezdolny.

Ojciec właśnie przeglądał kondolencję w obszernym gabinecie na pierwszym piętrze, z którego jedne drzwi prowadziły do jego sy­pialni, drugie zaś do gabinetu Gary'ego Dishlera. Wejście z koryta­rza do gabinetu Gary'ego było otwarte, natomiast drzwi łączące z gabinetem Cartera zamknięte. Paris cicho zamknęła drzwi z kory­tarza do gabinetu ojca, tak aby nikt nie mógł im przeszkadzać.

- Mamy kłopot - powiedziała możliwie najspokojniej.

- Kłopot? - spytał Carter, otwierając kolejną kopertę. Paris usiadła w fotelu naprzeciw niego.

- Czy wiesz, jaki był stosunek Gary'ego do prababci? Przecież wiadomo, że od czasu do czasu była dla niego nieuprzejma.

- Od czasu do czasu była nieuprzejma dla wszystkich - filozo­ficznie zauważył Carter. - Co to ma wspólnego z Garym?

Paris głęboko wciągnęła powietrze.

- Niedawno była tutaj policja. Uważają, że ktoś, kto schował broń Sloan pod materacem, jest zabójcą prababci i są przekonani, że nie byli to ani Sloan, ani Paul.

- Nie daj się w to wciągnąć, Paris. Chcąc to wszystko rozsupłać, doprowadzisz się do szaleństwa. Niech zajmie się tym policja.

- Nie sądzę, abyśmy mogli tak zostawić tę sprawę. Spojrzał na nią, marszcząc brwi.

- Dlaczego?

- Gdyż policja już jest przekonana, że to ja zabiłam. Miałam najpoważniejszy motyw i najlepszą okazję.

- To śmieszne. Szalony pomysł.

- Szaleństwem jest raczej iść do więzienia za to, czego się nie zrobiło, ale to się zdarza ludziom. Jest tylko jeden człowiek, który mógł przenieść tę broń tego ranka, gdy prababka straciła życie, i jest nim Dishler. Był jedyną osobą poza Paulem, Sloan, tobą i mną, której policja pozwoliła pozostać w domu po znalezieniu cia­ła prababci. Ty nie zrobiłeś tego i ja również. Pozostaje tylko Gary.

Gdy skończyła, przez twarz Cartera przemknął cień jak gdyby przerażenia, ale znikł tak szybko, że Paris nie była pewna, czy jej się nie zdawało.

- Policja nawet nie przesłucha Gary'ego, a tymczasem ja będę aresztowana. Uważam, że powinniśmy wynająć prywatnych detek­tywów. A także uprzedzić adwokata, żeby był gotów.

To gniew, a nie strach sprawił, że zesztywniały jej mięśnie twa­rzy, gdy wstała mówiąc:

- Czy weźmiesz pod uwagę to, co ci radzę?

Gdy krótko przytaknął, Paris wyszła. Schodząc w dół, usłyszała trzask drzwi o futrynę. Odwróciła się i spojrzała w górę. Drzwi ga­binetu ojca były otwarte, ale drzwi z korytarza do gabinetu Dishlera zostały zamknięte. Paris prawie głośno westchnęła na myśl, że ojciec zapewne Gary'emu zleci zaangażowanie dla niej adwokata i wynajęcie detektywów. Potem pomyślała, że ojciec był tak zły, gdyż postanowił sam wybadać Dishlera i wydobyć z niego prawdę.

Obawy o ojca sprawiły, że złamała przyjęte zasady. Pobiegła do gabinetu ojca, zamknęła drzwi i przechylając się nad biurkiem wci­snęła guzik z numerem wewnętrznego telefonu Dishlera, a on na­tychmiast podniósł słuchawkę.

- Słucham - warknął.

- Gary? Przepraszam - powiedziała Paris, naciskając numer trzy na telefonie ojca. - Chciałam połączyć się z kuchnią - wyjaśniła.

- To wewnętrzny trzydzieści dwa - odparł i odłożył słuchawkę. Gary wprowadził nowy system komunikacji wewnętrznej i w czasie choroby ojca, po jego ataku sercowym, pokazał jej, jak korzystać z systemu kontrolującego. Teraz Paris włączyła to urzą­dzenie. Przez głośnik dochodziła do niej rozmowa w gabinecie Gary'ego, a w miarę słuchania zrodziło się w niej najpierw niedowie­rzanie, potem przestrach, aż w końcu ogarnęło ją przerażenie.

- Mówiłem ci, żebyś się uspokoił, Carter - ostrzegał Dishler to­nem, jakiego Paris nigdy wcześniej nie słyszała u niego. - Co masz mi do zakomunikowania?

- Słyszałeś, co powiedziałem. Moja córka powiedziała mi, że grozi jej aresztowanie za morderstwo Edith.

- Która córka? - niepotrzebnie spytał Dishler.

- Mam tylko jedną córkę, która się liczy - rzucił Carter. - A ona przedstawiła mi raczej przekonujący argument, że to ty podrzuciłeś broń. Co czyni cię mordercą.

Zamiast gwałtownego zaprzeczenia, czego się Paris spodziewała, usłyszała odgłos, jakby ktoś mocno oparł się na krześle. Gdy Gary przemówił, jego głos był groteskowy w swoim spokoju i bezosobo­wości.

- Masz poważny kłopot, Carter, a twoi partnerzy w interesach zrozumieli to, jak tylko ich zawiadomiłem. Polecili mi załatwić sprawę, zanim głośno wybuchnie i zniszczy nas wszystkich.

- Jaką sprawę? - spytał Carter głosem, w którym było przeraże­nie i rozpaczliwa chęć obrony.

- Co znowu, przecież wiesz, jaka to sprawa - złośliwie odpowie­dział Dishler. - Polega na tym, że Edith zmieniła swoją ostatnią wo­lę, zanim ktoś z nas mógł temu przeciwdziałać. Zapisała Sloan dużą część swego majątku, a znaczący jego fragment to Fundusz Hanoverów. Fundusz powierniczy dla Sloan wynosi w całości piętna­ście milionów dolarów. Ale w Funduszu Hanoverow jest jedynie pięć milionów dolarów, bo jego powiernicy (to znaczy ty i twój bank) doili fundusz od dziesięciu lat, by utrzymać płynność finan­sową i pokryć twoje straty w innych przedsięwzięciach. Czy mam rację?

Po chwili milczenia usłyszała głos ojca.

- Mógłbym przekonać Sloan, by zostawiła pieniądze na koncie funduszu, zadowalając się odsetkami. Namówiłem już do tego Pa­ris...

Dał się słyszeć trzask, jakby ktoś walnął ręką w biurko.

- Sloan Reynolds nie jest Paris. Jest gliną. Gdyby zażądała wy­płaty kapitału, a ty nie mógłbyś jej tego zapewnić, narobiłaby smrodu, który dotknąłby nie tylko ciebie osobiście, ale Bank Rey­noldsa. Twoi wspólnicy nie mogliby do tego dopuścić.

- Nie nazywaj ich wspólnikami, do diabła. Mamy układ, ale nie spółkę. Poręczyli za mnie, gdy bank znalazł się w kłopotach w la­tach osiemdziesiątych, a w rewanżu zgodziłem się przez parę lat prać ich pieniądze. Pozwoliłem im wsadzić swoich ludzi na kilka kluczowych stanowisk w banku i tolerowałem twoją obecność w do­mu, ale nikt nie mówił o morderstwie.

- Nie było wyboru. Od razu wiedziałem, że Edith zechce zmienić testament, aby włączyć Sloan. Staruszka mogła umrzeć śmiercią naturalną, zanim podpisała zmianę, i byłby kłopot z głowy. Nieste­ty, nie wiedziałem, co ma zamiar zrobić - kontynuował - dopóki nie wyszedł stąd Wilson z nowym podpisanym testamentem, po­świadczonym przez dwoje służących. Omówiłem to z twoimi wspól­nikami, którzy poradzili się adwokatów. Okazało się, że jedynym pewnym środkiem zabezpieczenia się przed kimś takim jak Sloan i jej żądaniem przejęcia spadku jest rzucenie na nią podejrzenia o morderstwo. Twoi wspólnicy poradzili mi, bym się tym zajął.

Paris usłyszała jakby przekleństwo ojca, potem Dishler powie­dział pewnym siebie głosem:

- To tylko interes, Carter. Nic osobistego. Dobrze się złożyło, że Sloan miała własną broń.

Głos Cartera był teraz szeptem pokonanego.

- Skąd wiedziałeś? Kiedy przekonałeś się, że jest policjantką?

- Dzień przed śmiercią Edith. Spytałem Sloan, co myśli o rzad­kim perskim dywanie na dole. Pomieszała wiadomości o nim z ce­chami gobelinów z Aubusson. Nie zauważyła różnicy. Ponadto fakt, że w ogóle nie interesowały jej przedmioty sztuki czy urządzenie wnętrz, sprawił, że nabrałem podejrzeń. Tylko pięć minut zajęło mi odszukanie przez komputer, że jest gliną, a wystarczył jeden te­lefon, by to potwierdzić. Twoim wspólnikom wystarczyło piętna­ście minut, by przygotować plan i dać mi instrukcje. Ale potrzebo­wałem pół godziny, by dojść, gdzie schowała ten przeklęty pistolet - dodał poirytowanym głosem. - No, możemy teraz skończyć tę nie­przyjemną rozmowę?

Paris usłyszała z sąsiedniego pokoju napięty głos ojca:

- A co z Paris? Czy aresztują ją za morderstwo?

- Wiesz przecież, że nie dopuściłbym do tego. Jeszcze dziś w no­cy zajmą się Sloan i w ten sposób zakończy się cała sprawa.

- Jak?

- Czy jesteś pewien, że chcesz się dowiedzieć?

Paris w sąsiednim pokoju wstrzymała oddech i wyciągnęła rękę, by nacisnąć przycisk, wyłączający głośnik. Ale musiała usłyszeć, co będą mówili o Sloan.

Ojciec zapewne przytaknął ruchem głowy, bo nie doszedł do niej jego głos. Odpowiedź Dishlera zmroziła jej w żyłach krew.

- Jeszcze tej nocy po małej perswazji Sloan najdzie gwałtowne poczucie winy i napisze krótki list, w którym przyzna się do mor­derstwa prababki, a potem strzeli sobie w głowę. Kobiety nawet w chwili śmierci starają się oszczędzić swoją twarz, ale ona jest gli­ną i wybierze najpewniejszy sposób...

Paris wyłączyła interkom i uciekła z gabinetu ojca, potykając się w drodze do holu. Sypialnia Cartera była w końcu północnego skrzydła, jej - w końcu południowego. Gdy głównymi schodami do­biegła do holu rozdzielającego dwa skrzydła, zobaczyła jedną z po­kojówek z naręczem czystej bielizny i musiała zwolnić kroku.

Jeszcze nie wiedziała dokładnie, co zrobi. Rozszalałe emocje bu­rzyły logikę, ale dwie myśli przebijały się na pierwszy plan: musi ostrzec Sloan i musi opuścić ten dom, tak aby w nikim nie obudzi­ły się podejrzenia co do przyczyn i celu wyjazdu.

- Mary - zawołała pokojówkę. - Wyjeżdżam. Jestem spóźniona na wizytę do manikiurzystki. Bardzo się spieszę.

Chwyciła ze swego pokoju torebkę i kluczyki samochodowe i ru­szyła do drzwi, gdy nagle przypomniała sobie o wizytówce Paula Richardsona, którą wrzuciła do szuflady z mglistym zamiarem napi­sania ostrej skargi do jego przełożonych z tego powodu, że ją oskar­żył o zabicie prababki. Wyjęła wizytówkę, ale jej ręce trzęsły się jak w febrze, tak że dwukrotnie upuściła kartę.

Nordstrom był w holu na parterze. Chciała przez niego przeka­zać ojcu wiadomość, aby nie był zaskoczony, gdy nie wróci na kolację. Próbowała wymyślić wiarygodny powód do wyjścia z domu w dzień po pogrzebie prababki.

- Mój ojciec rozmawia z panem Dishlerem i nie chcę mu prze­szkadzać. Przekaż mu... że dzwoniła pani Meade i jadę do niej, aby omówić kilka moich projektów. Sądzę, że to trochę poprawi mi na­strój.

- Oczywiście, panienko - skinął głową Nordstrom.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY

Paris rzuciła Okiem na zegar na desce rozdzielczej jaguara, pod­nosząc słuchawkę telefoniczną. Było trochę po czwartej. Jeśli nie będzie przestrzegała ograniczeń prędkości, droga do Bell Harbor zajmie jej godzinę, a może nawet mniej. Zorganizowanie podróży samolotem do Bell Harbor potrwałoby dłużej, a po wylądowaniu miałaby kłopot z dojazdem. Postanowiła jechać samochodem. W obu przypadkach nie uda się jej znaleźć tam przed wieczorem. Przytrzymując telefon ramieniem, jednym okiem obserwowała ruch samochodów, usiłując równocześnie odczytać numer, który Paul nagryzmolił na odwrocie wizytówki. Jeszcze trzęsły się jej rę­ce, ale musiała załatwić ważne sprawy i to zmuszało ją do praktycznego myślenia.

W telefonie Paula odezwał się tonem pager, podała swój numer telefonu w samochodzie, odwiesiła słuchawkę i czekała na szybką odpowiedź.

Siedząc w pokoju hotelu w Palm Beach, ze słuchawką przy uchu, Paul z rezygnacją słuchał potoku słów specjalnego agenta dowo­dzącego oddziałem FBI w Palm Beach. Jego telefon komórkowy le­żał na nocnej szafce. Ukazało się tam światełko, sygnalizujące, że ktoś dzwoni. Paul sięgnął do aparatu, przełączył go na pager, nie chcąc, aby dzwonił, i dalej słuchał rozwścieczonego rozmówcy z drugiej strony linii.

- Zdajesz sobie sprawę, co tutaj się dzieje? Czy tłumaczę to ja­sno? Biuro będzie musiało pokryć olbrzymie koszty zatrudnienia ludzi, aby odpowiadali na powódź skarg, jakimi zarzucili dzisiaj sąd prawnicy Maitlanda.

- O co dokładnie was oskarża?

- Cieszę się, że o to pytasz - odpowiedział z gorzkim sarkazmem Brian McCade. Szelest papierów oznaczał, że miał przed sobą pa­piery ze skargami prawników Maitlanda.

- Zobaczmy! Jeden zarzuca nam nielegalne przeszukanie i re­kwizycję, a potem postawienie straży...

Paul słuchał w milczeniu długiej litanii oskarżeń.

- Zaczekaj, pominąłem jeszcze jedno - gorzko dodał McCade. - Tutaj oskarżają nas o „złośliwą niekompetencję”.

- Nigdy nie słyszałem o czymś takim. Odkąd to brak kompeten­cji jest pogwałceniem prawa?

- Odkąd adwokaci Maitlanda zdecydowali włączyć je do skarg - wściekle odparł McCade. - Jego adwokaci zapewne tworzą nowy kodeks. Już widzę, jak szykuje się rozprawa w Sądzie Najwyższym.

- Nie mam nic do powiedzenia, Brian.

- Masz! W jednej z tych skarg Maitland żąda formalnego pu­blicznego oświadczenia i przeprosin, ponieważ nie znalazłeś nic nie­legalnego na żadnym z jego jachtów.

- Powiedz mu, żeby poszedł do diabła.

- Nasi prawnicy przygotowują prawny ekwiwalent tej odpowie­dzi. Nie sądzę jednak, chyba że jesteś tego pewny, abyśmy mogli uznać, że bez waszej wiedzy usunął z łodzi materiały, których szu­kaliśmy.

Paul westchnął głęboko.

- Nie mógł tego zrobić. Przyleciał samolotem po ostatnim spo­tkaniu w Ameryce Południowej, które odbywało się na pokładzie „Apparition”. Mieliśmy cały czas nadzór nad statkiem w drodze po­wrotnej i w Palm Beach, godzina po godzinie.

- Przyznajesz więc, że nie było kontrabandy, bo w przeciwnym razie znaleźlibyśmy towar.

Paul pokiwał głową, a głośno powiedział:

- Tak.

- A na tym drugim także nic nie było?

- Nie.

- To w gruncie rzeczy Maitland jest niewinny?

Paul pomyślał o osobach, którym jego niesłuszne posądzenie przyniosło ból. Czuł się znacznie gorzej, niż mógł to wyznać McCade'owi.

- Do tego to się sprowadza. Choć z punktu widzenia prawa mo­żesz się przyczepić do karabinu maszynowego, który znaleźliśmy. To zalicza się do broni automatycznej, którą uważają za „niele­galną”.

- Dziękuję za wyjaśnienie. Ale co zrobimy z faktem, że ten prze­klęty karabin to antyk i na dobitkę skonfiskowany przez niego?

Paul westchnął ponownie, myśląc, jak energicznie broniła Maitlanda Sloan, a jej ocena faktów była bardziej trafna niż jego.

- Czy myślisz, że warto byłoby, abym złożył wizytę Maitlandowi i spróbował ułagodzić go i poprawić mu złe samopoczucie?

- On nie chce, abyś cokolwiek łagodził czy poprawiał, chce krwi... twojej krwi.

- Muszę z nim i tak porozmawiać, by sprostować inną sprawę - powiedział Paul, uważając, że co najmniej powinien przekonać Maitlanda, iż Sloan nie miała pojęcia, że był on celem śledztwa FBI.

- Nie zbliżaj się do Maitlanda - ostrzegał go McCade, znowu wpadając w złość. - Mógłbyś zagrozić naszej obronie. Czy mnie sły­szysz? To rozkaz, nie sugestia!

- Słyszałem.

Po tej rozmowie Paul miał jeszcze telefon od swoich ludzi w Palm Beach. Każdemu z nich dał dokładną instrukcję. Dopiero wtedy na­lał sobie szklankę wody i przyniósł ją do łóżka. Wyciągnął walizkę i zaczął się pakować.

Prawie godzinę Paris bezskutecznie czekała na odpowiedź Pau­la na jej telefon. Wreszcie się zorientowała, że musi polegać na so­bie i powziąć jakiś plan. Spocone ręce ściskały kierownicę, licznik wskazywał szybkość stu dziesięciu mil na godzinę i w każdej chwi­li mogła zostać zatrzymana za przekroczenie prędkości.

Czuła, że musi stanąć i pomyśleć. Prawą ręką otworzyła torebkę i znalazła jakąś kartkę i pióro, potem podniosła słuchawkę telefo­nu i poprosiła informację w Bell Harbor.

Informatorka oznajmiła jej, że numer Sloan jest zastrzeżony.

- Czy macie w spisie Kimberly Reynolds? - spytała. Informatorka podała jej numer i adres, który Paris zapisała.

- Proszę również o wydział policji w Bell Harbor.

Zapisała go i tam najpierw zadzwoniła. Spytała o detektywa Sloan Reynolds i operator przełączył ją. Napięcie Paris rosło.

Odezwał się mężczyzna, który się przedstawił jako porucznik Caruso.

- Chciałabym mówić ze Sloan Reynolds.

- Przykro mi, ale zeszła z dyżuru o trzeciej.

- Muszę natychmiast się z nią skontaktować. Jestem jej siostrą i mam bardzo pilną sprawę. Czy może mi pan podać numer jej tele­fonu?

- Jest pani siostrą i nie zna jej numeru telefonu?

- Zostawiłam go w domu.

- Przykro mi, ale to niezgodne z przepisami podawać numer te­lefonu funkcjonariusza.

- Proszę posłuchać - powiedziała Paris z napięciem w głosie. - To pilne. Jej życie jest w niebezpieczeństwie. Ktoś będzie usiłował zabić ją tej nocy.

Mężczyzna z drugiej strony linii uznał niewątpliwie, że ma do czynienia z wariatką.

- Czy pani mówi o sobie?

- Oczywiście, że nie - wybuchnął Paris. Zdając sobie sprawę, że ani histeria, ani atak złości nie odniosą skutku z tym głupcem, spró­bowała dalszych pertraktacji.

- Jestem jej siostrą. Czy pan zna Sloan Reynolds osobiście?

- Oczywiście, że ją znam.

- Musi pan zatem wiedzieć, że była ostatnio w Palm Beach od­wiedzić rodzinę.

- Tak! I jej prababkę zamordowano, a detektyw Reynolds zo­stała aresztowana, a potem zwolniona. Mieliśmy dwa telefony od ludzi, którzy usiłowali przyznać się do zabójstwa.

Paris uznała, że jest idiotą.

- Kto kieruje wydziałem?

- Kapitan Ingersoll, ale ma dzisiaj wolny dzień.

- Kto go zastępuje? - Ja.

Paris rzuciła słuchawkę.

Zapakowawszy walizkę, Paul machinalnie sięgnął po klucze od samochodu. Migające światło w aparacie komórkowym oznaczało nieodebraną rozmowę. Przypomniał sobie, że telefon dzwonił w cza­sie rozmowy z McCade'em. Potem odbył jeszcze dwa długie telefo­ny. Nie wiedział, do kogo należy numer, pod który miał zadzwonić.

Paris nie mogła opanować drżenia rąk, gdy sięgnęła na siedze­nie, gdzie położyła kartkę z numerem telefonu Kimberly Reynolds. Nie zdążyła go odczytać, aby się połączyć, gdy zadzwonił jej tele­fon. Chwyciła go gwałtownie.

- Mówi Paul Richardson - zgłaszał się znajomy głos. - Otrzyma­łem wezwanie na moim pagerze...

Była to najwspanialsza wiadomość, jaką kiedykolwiek usłyszała. Ten telefon przyniósł jej taką ulgę, że rozpłakała się bezgłośnie.

- Paul, tu mówi Paris. Jestem w samochodzie w drodze do Bell Harbor. Musisz mi uwierzyć, gdyż policja w Bell Harbor uważa mnie za wariatkę i nie chce nic zrobić. Jeśli mi pomożesz...

- Wierzę ci, Paris - przerwał nadzwyczaj łagodnym, krzepiącym tonem. - Pomogę ci. Powiedz mi, co się stało.

- Zamierzają tej nocy zamordować Sloan. Zmusza ją do napisa­nia listu pożegnalnego, w którym przyzna się do morderstwa pra­babki, a potem ją zastrzelą.

Oczekiwała, że Paul albo to odrzuci, albo zażąda szczegółów, podczas gdy czas uciekał, a życie Sloan było w niebezpieczeństwie.

- W porządku. Powiedz mi, kim są ci „oni”, abym mógł skutecz­nie ich powstrzymać.

- Tego nie wiem. Po prostu podsłuchałam rozmowę, że stanie się to dzisiejszego wieczoru.

- Dobrze, powiedz mi zatem, czyją rozmowę słyszałaś? Nadszedł więc moment zdrady. Ojciec ją kochał i wychował...

Ale jednocześnie ojciec nie wahał się poświęcić życia Sloan, by ra­tować swoje „interesy”. Nie bardzo się przejął, że jego babka zosta­ła zamordowana z tych właśnie powodów. Paris tak bardzo ją ko­chała. Kocha także jego. Kocha też Sloan.

- Paris, muszę wiedzieć, kto jest w to zamieszany, bo w przeciw­nym razie nie będę mógł działać skutecznie.

Przełknęła ślinę i lewą ręką wytarła zalaną łzami twarz.

- Mój ojciec. Mój ojciec i Gary Dishler. Słyszałam ich rozmowę. Dishler pracuje dla ludzi, których nazywa „wspólnikami” ojca, a oni kazali mu zabić moją prababkę. Gary zrobił to.

Po policzkach Paris płynęły strumienie łez, zamazując sylwetki samochodów i drogę przed nią.

- Teraz powiedzieli mu, co zrobić ze Sloan. Sądzę, że nie ma wy­konać tego osobiście, ale że wynajął ludzi.

- Tego chciałem się dowiedzieć. Zadzwonię do ciebie.

Paris odłożyła słuchawkę. Paul pomoże jej uratować Sloan. Za­aresztuje także ojca.

Myślała o swoim dumnym, przystojnym ojcu, wyprowadzanym z domu w kajdankach. Myślała o rozprawie sądowej, oskarżeniu i obrzydliwych artykułach z jego fotografią w gazetach. Łzy płynę­ły już całkiem niepowstrzymanie. „Przepraszam”, powiedziała gło­śno, myśląc o nim. „Przepraszam, przepraszam”.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY

Helikopter FBI czekał w przystani. Jadąc tam, Paul połączył się telefonicznie z wydziałem policji w Bell Harbor. Telefon znowu odebrał porucznik Caruso. Paul się przedstawił, ale zanim zdążył coś powiedzieć, usłyszał Carusa mówiącego:

- Znam pana nazwisko z reportaży telewizyjnych. Był pan ze Sloan...

- Proszę posłuchać - przerwał mu Paul. - Sloan jest w niebez­pieczeństwie. Ktoś próbuje ją dopaść, może się to zdarzyć w jej do­mu...

- Ręczę, że ma pan na myśli wariatkę, która do nas telefonowa­ła. Sądzę, że to szalona kobieta, ale dla pewności zadzwoniłem do Sloan i zostawiłem wiadomość na automatycznej sekretarce.

- Czy odpowiedziała?

- Jeszcze nie, ale...

Paul przerzucił w myślach nazwiska funkcjonariuszy z Bell Har­bor poznanych na wieczornym przyjęciu na plaży. Jeden z nich się wyróżniał; był na tyle bystry, że Paul wzbudził w nim podejrzenia, oraz kwestionował opowieść Sloan o petardach, które wydawały mu się strzałami.

- Gdzie jest Jessup? - spytał.

- Jest także po służbie. Kogo jeszcze pan potrzebuje?

- Posłuchaj, ty głupi sukinsynu. Powiem ci, kogo potrzebuję. Rusz tyłkiem i znajdź Jessupa. Niech zadzwoni na ten numer!

Podał numer swego telefonu komórkowego.

W marcu dni są krótsze i słońce zachodziło, gdy Paris zobaczyła zjazd z autostrady międzystanowej do Bell Harbor. Nie wiedziała, gdzie mieszka Sloan, a za każdym razem, gdy dzwoniła do domu Kimberly, odpowiadała automatyczna sekretarka.

Kimberly prawdopodobnie jest jeszcze w pracy, pomyślała roztrzęsiona. Nakazała sobie spokój. Musi znaleźć inny sposób. Nagle przypomniała sobie, że Kimberly pracuje w eleganckim magazynie z konfekcją dla pań. Sloan opowiadała o właścicielce, która ma ja­kieś stare, niemodne imię. I nazwa sklepu pochodzi od tego imie­nia. Paris szczególnie interesowała się tego typu projektowanymi strojami, które... sprzedaje... LIDIA.

Chwyciła telefon i poprosiła o numer butiku Lidii. Z radości nie­omal zaśmiała się, gdy Lidia, narzekając na prywatne telefony per­sonelu, wezwała Kimberly.

- Tu Kimberly Reynolds - powiedziała cicho matka, z oczywi­stym zaciekawieniem, kto do niej dzwoni.

- Mówi Paris, panna Reyn... mamo.

- O Boże! Dzięki ci, Boże.

Tak mocno ściskała słuchawkę, że Paris słyszała odgłos w swoim telefonie. Paris włączyła kierunkowskaz i zwolniła, aby nie uderzyć w samochody stojące na światłach na końcu zjazdu.

- Jestem na drodze do Bell Harbor. Mam kłopot. Muszę natych­miast znaleźć Sloan.

- Powinna być w domu. Jest po piątej, a ona pracowała na wcze­snej zmianie, ale gdy zajmuje się jakąś trudną sprawą, wraca czę­sto później.

- Wyjeżdżam z międzystanowej. Mamo, czy możesz mi powie­dzieć, jak dojechać do jej domu... - Paris przerwała rozmowę, by odczytać nazwę ulicy - ...od Harbor Point Boulevard i międzystanowej.

Kimberly z taką gorliwością wyjaśniła, jak dojechać do Sloan, że wzruszyło to Paris, choć serce waliło jej niespokojnie.

- Sloan trzyma dodatkowy klucz w miejscu, którego trudno się domyślić - dodała i wytłumaczyła Paris, gdzie należy go szukać. - Jeśli jej jeszcze nie będzie, możesz wejść do środka i zaczekać.

- Dziękuję bardzo.

Paris, zgodnie ze wskazówkami Kimberly, już skręcała w lewo. Nagle uświadomiła sobie, że nie chce na tym skończyć pierwszej rozmowy z matką. Wstrzymując oddech, powiedziała niepewnie:

- Czy potem będę mogła cię zobaczyć? Matka zaśmiała się przez łzy.

- Przez trzydzieści lat czekałam, aby to usłyszeć. Nie... zapo­mnij.

- Przyrzekam.

Wkrótce potem Paris znalazła dom Sloan. W środku paliło się światło, a skromny nowy model białego samochodu z niezwykłą ta­blicą rejestracyjną BHPD 031 stał na wjeździe.

Z pewnością BHPD oznacza Departament Policji w Bell Harbor. Na parkingu przed domem było dość miejsca do zaparkowania. Wy­siadając z samochodu, Paris chwyciła torebkę. Zerwał się wiatr i na wjazd spadło parę kropli deszczu. Choć już było ciemno, oświetlo­na ulica wydawała się cicha i spokojna. Zamierzała zapukać do drzwi, powiedzieć Sloan o grożącym jej niebezpieczeństwie i na­tychmiast wyciągnąć ją z tego domu. Paul będzie mógł zająć się resztą.

Plan wydawał się rozsądny i łatwy do przeprowadzenia, ale im bardziej zbliżała się do frontowych drzwi, tym większy ogarniał ją niepokój. Weszła na ganek i już wyciągnęła rękę, by zapukać, ale jeszcze rozejrzała się wokoło. Z drugiej strony ulicy, na prawo, pla­żę oświetlały lampy jarzeniowe na wysokich słupach. Było wystar­czająco widno, by dojrzeć na drodze, w oddali, szybko idącą postać kobiecą. Paris rozpoznała siostrę, która teraz zaczęła biec wzdłuż wybrzeża. Paris tak się ucieszyła, że nie myśląc o odgłosach wiatru i przypływu zawołała ją:

- Sloan! - ale jej powitanie przeszło w zduszony krzyk, gdyż drzwi otworzyły się gwałtownie, jakaś ręka zatkała jej usta i wcią­gnięto ją do środka.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY

Obawa przed deszczem przyspieszyła kroki Sloan, ale teraz, gdy spadły już pierwsze krople, dziewczyna zwolniła bieg. Zwykle oce­an działał na nią kojąco, słuchała jego szumu jak śpiewu. Nato­miast od powrotu do Bell Harbor nie znajdowała w nim ukojenia. Przed wyjazdem do Palm Beach bardzo lubiła także godziny samot­ności w domu. Teraz nie mogła jej znieść.

Schyliła się po okrągły, gładki kamień i podeszła do nadbrzeża, próbując go tak rzucić, aby odbił się od fal. Powinien podskoczyć, tymczasem uderzył w powierzchnię wody i utonął. Trudny dzień, który miała za sobą, sprawił, że była całkowicie wytrącona z równo­wagi.

Od powrotu do domu, zaraz po trzeciej, większość czasu prze­siedziała na pryzmie kamieni na północ od terenu przeznaczonego na pikniki.

Obserwowała płynące po niebie chmury i zapadające o zacho­dzie słońce, i próbowała usłyszeć muzykę. W ciche wieczory morze śpiewało jej kołysanki Brahmsa, w burzliwe noce to był Mozart. Od powrotu z Palm Beach w odgłosach morza słyszała przejmujące skargi i ponure szepty, które nie opuszczały jej nawet w nocy.

Były w nich wyrzuty, że choć jej prababka nie żyje, zabójca jest na wolności. Przypomnienie, że choć znalazła miłość, straciła ją, gdyż zawiodła wszystkich. Piętrzące się fale przypominały jej wszystko, co utraciła: Edith... Noaha... Paris... Courtney... Douglasa.

Stała, z rękoma w kieszeniach, słuchając ponurego refrenu, po­tem zawróciła do domu, choć wiedziała, że i tam od niego nie uciek­nie. Przecięła ulicę, gnana wspomnieniami i smętnymi, natarczy­wymi szeptami. Tak była zamyślona, że dopiero niemal przy drzwiach kuchennych zorientowała się, że tył domu był ciemny. Od powrotu z Palm Beach zostawiała światło w kuchni i salonie, aby nie wracać do ciemnej pustki. I tym razem zapaliła światło w kuch­ni, była tego pewna.

Zastanawiając się, jak mogła tak dokładnie pamiętać, że coś zrobiła, kiedy oczywiste jest, że się myli, Sloan wyciągnęła dłoń do klamki. Wtedy zobaczyła małą, rozbitą szybę i gwałtownie cofnęła rękę. Obróciła się i skulona przycisnęła do ściany domu.

Schylając się poniżej poziomu okna, doszła do frontu domu, za­uważając, że jednak pali się lampa w salonie. Gorączkowo rozważa­ła różne możliwości, w jaki sposób dowiedzieć się, czy ktoś jest w domu i dlaczego się włamał. Złodzieje, którzy dokonywali szyb­kich włamań, nie gasiliby części świateł.

Miała klucze do drzwi, ale kluczyki samochodowe i broń zosta­wiła w domu. Jej glock pozostawał jeszcze w komisariacie w Palm Beach. Zastępcza broń leżała schowana w torebce w sypialni. Kali­ber trzydzieści osiem spoczywał w szufladzie w salonie. Jeśli ktoś jest w domu, rozsądnie byłoby pójść do sąsiadów i wezwać pomoc.

Była na to zdecydowana, dopóki nie wyszła za róg domu i nie zobaczyła znajomego jaguara zaparkowanego na ulicy. Samochód Paris! Czyżby Paris włamała się do domu i zostawiła samochód na widoku? Pomysł był tak dziwaczny, że wprawił ją w osłupienie.

Sloan cicho wróciła na tył domu, podeszła do drzwi i bezgłośnie nacisnęła klamkę, odruchowo stając z boku, by nie być na linii ognia. Wtedy usłyszała coś w środku. Jakieś poruszenie? Ludzki głos?

Szybko zerknęła przez stłuczoną szybę do ciemnej kuchni i by­ła niemal pewna, że nikogo tam nie ma, natomiast wahadłowe drzwi prowadzące do salonu były zamknięte.

Jej zmysły wyostrzyły się, wyczulone na wszystkie dźwięki. Wchodząc do kuchni, pchnęła palcem wahadłowe drzwi.

W salonie za biurkiem siedziała Paris, jej blada, przerażona twarz była zwrócona w stronę kuchni, a jakiś obcy mężczyzna, sto­jący plecami do Sloan, mierzył do Paris z. pistoletu. Modląc się, aby był tylko jeden napastnik, Sloan pchnęła drzwi, aby nieco bardziej się otworzyły.

Wtedy Paris ją zobaczyła i w desperackim odruchu zaczęła gło­śno mówić, aby odwrócić uwagę groźnego osobnika, a Sloan dać czas na działanie.

- Sloan nie podpisze wyznania, że zabiła prababkę, aby wy­ciągnąć ojca z pułapki. Będzie wiedziała, że kiedy podpisze, zabi­jecie ją.

- Zamknij się - syknął mężczyzna - jeśli chcesz żyć i przekona się, czy miałaś rację.

- Nie wiem, dlaczego potrzeba aż trzech uzbrojonych mężczyzn by zabić jedną kobietę. - Teraz Paris wiedziała już, że Paris ze Sloan czeka ją śmierć; wyczuła to z przerażającym fatalizmem.

- Kiedy już się tu znalazłaś, będą dwie kobiety - cicho powie­dział osobnik stojący na lewo od drzwi kuchennych.

Paris była pewna, że Sloan się wycofa, tymczasem ona zrobiła coś, co było tak potworne, że Paris zamknęła oczy z przerażenia. Sloan otworzyła szerzej drzwi od kuchni i weszła do salonu podno­sząc ręce do góry, by pokazać, że nie ma broni.

- Wypuście ją - powiedziała cicho. - To na mnie czekacie.

Paris krzyknęła; mężczyzna przy biurku odwrócił się, a dwaj po­zostali chwycili Sloan za ramiona i postawili ją pod ścianą, przy­kładając pistolety do jej głowy.

- Coś podobnego! Witamy w domu! - wykrzyknął jeden z nich.

- Wypuście ją, a ja zrobię wszystko, czego żądacie - powiedzia­ła Sloan tak spokojnie, że Paris nie mogła w to uwierzyć.

- Zrobisz, czego zażądamy, albo zabijemy ją na twoich oczach - powiedział ten zza biurka, zbliżając się do Paris. Chwycił ją za koł­nierz i pociągnął na krzesło, popychając w stronę mężczyzn przy­trzymujących Sloan.

Mierząc pistoletem, rozkazał Sloan:

- Przejdź tutaj. Napiszesz list.

- Napiszę - powiedziała Sloan, popychana z taką siłą, że się po­tknęła. - Ale popełniacie błąd.

- To ty popełniłaś błąd, wchodząc tutaj - powiedział bandyta, kierując ją do biurka.

- Jeśli chcecie żyć, gdy już stąd wyjdziecie - ostrzegła Sloan - zadzwońcie do waszych mocodawców.

Mężczyzna przycisnął lufę do jej głowy.

- Zamknij pysk, do cholery, i zacznij pisać.

- Dobrze. Daj mi wyjąć jakiś papier z biurka, ale przedtem posłuchaj. Moja siostra nie ma z tym nic wspólnego. Nie przyci­skaj mi tak mocno pistoletu do głowy. Wiem, że chcesz mnie za­bić, ale nikt nie kazał wam zabijać jej. Zadzwoń do swego szefa i spytaj go.

Sloan zauważyła cień przesuwający się w korytarzu prowadzą­cym do jej sypialni. Poczuła, że na czole wystąpiły jej krople potu, a adrenalina skoczyła gwałtownie w górę. Paplała głośniej, szyb­ciej, usiłując wyprowadzić z równowagi swego oprawcę, aby nie dojrzał owego cienia.

- Ona chciała tylko mnie ochronić. Powiedz to swemu szefowi... Zbir chwycił ją za włosy, odchylając gwałtownie jej głowę. Przy­sunął pistolet do jej ust.

- Jeszcze jedno słowo, a nacisnę spust.

Wolno skłoniła głowę, a on odsunął rewolwer i puścił jej włosy.

- Co mam napisać? - spytała, wolno otwierając szufladę. Pra­wą ręką wyciągnęła blok, lewą zaś zacisnęła na kolbie trzydziestkiósemki.

Zasłaniając blokiem broń, położyła ją na kolanach i przysunęła się bliżej do biurka, by to ukryć.

- Co mam napisać? - powtórzyła.

Wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i rzucił ją na biurko przed nią.

We wspomnieniach Paris - zanim nastała ciemność - jednocze­śnie z plaśnięciem papieru o biurko ze wszystkich stron rozległy się strzały i poczuła ostry ból w głowie. Ostatnią rzeczą, którą zoba­czyła, zanim wszystko pochłonęła ciemność, była wykrzywiona wściekłością twarz Paula Richardsona.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI

Atmosfera w miejskim szpitalu w Bell Harbor była wyraźnie świąteczna, mimo że mały szpital oblegali ci sami rozszalali repor­terzy, którzy przyjechali z Palm Beach, by napisać o wydarzeniach związanych z morderstwem Edith Reynolds. Usiłowanie zabójstwa poprzedniego wieczoru Sloan i Paris Reynolds wywołało burzę do­mysłów i nieprawdopodobnych teorii.

Lokalne stacje telewizyjne wolały wyrazić uznanie za odwagę miejscowym detektywom Sloan Reynolds i Jessowi Jessupowi, nie zauważając bohaterstwa dwóch agentów FBI, którzy wczoraj także uczestniczyli w obławie.

Media krajowe zaś uznały za zastanawiające i podniecające, że jednego z tych agentów FBI pokazano w dzienniku telewizyjnym już przed paroma dniami, w czasie przeszukiwania statków Noaha Maitlanda.

Wczesnym rankiem ogłoszono, że Paris Reynolds odzyskała przytomność, co wzbudziło wśród personelu szpitalnego radosny nastrój. Mieli nadzieję, że dzięki tej wiadomości tłum reporterów pod szpitalem nieco zmaleje.

- Panie Richardson! - Uśmiechnięta pielęgniarka weszła do prywatnej poczekalni na drugim piętrze. Mówiła cicho, aby nie obudzić Kimberly i Sloan, które zdrzemnęły się po całonocnym czu­waniu. - Panna Reynolds obudziła się. Jeśli chce ją pan zobaczyć bez świadków, może pan to zrobić teraz.

Paul wstał. Tyle długich godzin czekał, kiedy wreszcie Paris od­zyska przytomność, a teraz nie wiedział, co ma jej powiedzieć.

Przeraził go trochę widok jej zamkniętych oczu. Jednak gdy usiadł przy łóżku, przekonał się, że oddycha spokojnie, równo i z wolna ustępuje jej bladość.

Ujął jej rękę, a Paris otworzyła oczy i Paul zobaczył, że poznała go. Teraz czekał aż zdecyduje, kim dla niej jest. Draniem, który powątpiewał w jej wszystkie szlachetne czyny, a na zakończenie niesprawiedliwie oskarżył ją o zamordowanie prababki, którą ko­chała? Czuł, że tego wieczoru, gdy wymierzyła mu policzek i zatrza­snęła przed nim drzwi, zasłużył na takie potraktowanie.

Teraz patrzyła na niego bez śladu zmieszania. Przełknęła ślinę, usiłując przemówić po raz pierwszy od dwóch dni, i Paulowi wróci­ła odwaga. Ale jej głos był tylko cichym szeptem.

- Dlaczego zabrało ci to tyle czasu? - spytała z ledwo widocz­nym uśmiechem.

Zaśmiał się ochryple i mocniej zacisnął rękę na jej dłoni.

- Czy do mnie strzelali? - spytała jeszcze.

Przytaknął, przypominając sobie okropny widok, gdy zabłąkany strzał odbił się rykoszetem i trafił ją w głowę.

- Kto do mnie strzelał?

Paul pochylił czoło do ich splecionych rak.

- Myślę, że to byłem ja.

W pierwszej chwili przyjęła to obojętnie, a potem zaczęła trząść się ze śmiechu.

- Powinnam się domyślić.

Paul spojrzał w jej oczy, usiłując się uśmiechnąć.

- Kocham cię - wyznał.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI

Paris opuściła szpital pod koniec tygodnia i udała się na rekon­walescencję do domu matki. Paul wziął urlop, by być przy niej. Kimberly kręciła się koło córki, a Sloan odwiedzała ją codziennie.

Kimberly i Paris, po przeżyciach tego gorącego dnia, wracały do siebie, ale Sloan z każdym dniem coraz bardziej chudła i była bardziej blada. Paul zdawał sobie sprawę, że powodem tego był Maitland.

Odkąd wiedział, że ich rozstanie było wyłącznie jego winą, za­stanawiał się, jak to naprawić, choć powiedziano mu, aby zostawił Maitlanda w spokoju. Powstrzymywał go zresztą także fakt, że Mait­land nie chciał się z nim spotkać. Paul dwukrotnie telefonował, ale Noah nie przyjmował jego telefonów.

Paul zastanawiał się nad tym w saloniku Kimberly, gdzie w sło­neczne popołudnie, w dwa tygodnie po śmierci Edith, Kimberly ga­wędziła z córkami. Gdy odezwał się dzwonek przy frontowych drzwiach, a nikt nie zdawał się tego zauważyć, poszedł otworzyć drzwi. Stała tam Courtney Maitland, patrząc na niego zmrużonymi oczami.

- Przyjechaliśmy, by odwiedzić Paris. Co ty tu robisz? Czy doko­nujesz rekwizycji porcelany?

Patrząc nad jej ramieniem, zobaczył wysiadającego z samocho­du Douglasa. Poczuł, że jego mgliste pragnienia mogą nabrać real­nych kształtów.

- Chciałbym porozmawiać z wami na osobności, zanim zobaczy­cie Paris - rzekł Paul, wychodząc na zewnątrz i tym samym zmusza­jąc Courtney do wyjścia. Zamknął za sobą drzwi, tak że nie mogli go wyminąć. Choć patrzyli na niego nieżyczliwie, a nawet wrogo, Paul powiedział szczerze:

- Bardzo was skrzywdziłem, skrzywdziłem też Sloan. Chciał­bym spróbować to naprawić, ale nie mogę tego zrobić bez waszej pomocy.

- Dlaczego po prostu nie pomachasz odznaką i nie wyrecytujesz formułki? - pogardliwie spytała Courtney. - Czy nie tak zwykle działasz?

Paul, jakby tego nie słysząc, zwrócił się do Douglasa:

- Chcę wam wyjaśnić, że Sloan nie miała pojęcia o moich pla­nach dotyczących jachtów. Nie wiedziała też, że z jakichś powodów interesowałem się Noahem. Gdy zgodziła się pojechać ze mną do Palm Beach, uważała, że podejrzewam o nielegalną działalność je­dynie Cartera. Czytaliście o tym w prasie i wiecie, że Carter przy­znał się do wszystkiego, a także że aresztowano Dishlera.

Paul zamilkł, czekając na ich reakcję. Jednak ani Courtney, ani Douglas nie dali nic po sobie poznać i nie mógł się zorientować, co myślą. Brnął więc dalej.

- Miałem rację w sprawie Cartera, ale całkowicie fałszywie oskarżałem Noaha. Ważne jest to, że nie mylicie się, jeśli uważacie, że Sloan zależy na przyjaźni z wami. Wiecie, czego dokonała - ryzy­kowała życie, ratując Paris. Ufała mi, a ja ją zawiodłem. Zrobiłem to jednak, wykonując zadanie, wierząc, że ona się myli, a ja mam rację.

Znowu zamilkł. Douglas spojrzał na Courtney, jakby chciał sprawdzić, co o tym myśli.

- Courtney - dodał Paul - przez cały czas opowiada o tobie swej matce. Tęskni za tobą.

- Dlaczego mielibyśmy ci uwierzyć? - uparcie spytała Courtney. Paul wsunął ręce do kieszeni.

- Po co, u licha, miałbym kłamać?

- Bo jesteś frajerem - głos Courtney nie był jednak zdecydowany.

- Niewątpliwie tracę czas - krótko odpowiedział Paul, sięgając do klamki, by otworzyć drzwi. - Sloan nikogo z was nie obchodzi. Zapomnijcie o tym. To bez sensu, usiłować przeprosić ludzi, któ­rym na tym nie zależy.

Otworzył drzwi, ale Courtney dotknęła jego ramienia.

- Czy Sloan bardzo ubolewa nad naszym rozstaniem?

- Aż trudno uwierzyć - odezwał się od drzwi. - A jak bardzo tę­skni za nią twój brat? - wypali! w końcu.

Spuściła oczy, walcząc z poczuciem lojalności, ale potem spoj­rzała na niego.

- Tak bardzo, że dzisiaj jedzie do Saint Martin, czego nienawi­dzi. Będzie tam przebywał w towarzystwie ludzi, których nie lubi. Potem wraca do San Francisco.

- Pomóżcie mi się z nim spotkać, a ja spróbuję go przekonać, aby mnie wysłuchał.

- Wywali cię za drzwi - zapowiedziała z zadowoleniem Court­ney. - On ciebie nie kocha. Trzeba załatwić to inaczej. Przede wszystkim musimy doprowadzić do jego spotkania ze Sloan, i to w takim miejscu, żeby nie mógł jej wyrzucić.

Spojrzeli po sobie ze zrozumieniem, a ponieważ byli zgodni co do wniosków, weszli do domu.

- Cześć! - zawołała Courtney.

Jej powitanie wytrąciło Sloan z równowagi.

- Wpadliśmy na krótko - kończyła powitanie Courtney, spie­sząc się ucałować Paris. - Nie traćmy czasu.

Tuż za nią Sloan ujrzała Douglasa, który szeroko otworzył ra­miona, a ściskając ją szepnął jej do ucha:

- Courtney zawiezie ciebie i Paula do Noaha. Pojedź z nami. Je­śli się zawahasz, stracisz Noaha, który za parę godzin wyjeżdża.

Odsunął się dyskretnie, patrząc nad jej ramieniem, i nagle opu­ścił ręce.

- Kto to jest?

Sloan tak była przerażona i tak niepewna następstw swego wy­jazdu, że dopiero po zastanowieniu odpowiedziała:

- Moja matka. Czy mogę was sobie przedstawić?

- O Boże, niczego bardziej nie pragnę.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY

Noah wsunął ostatni plik papierów do teczki i zszedł z nią na dół, gdzie w holu już czekały jego walizki, które szofer miał umieścić w samochodzie.

Stanął z rękoma w kieszeniach, rozglądając się po raz ostatni. Sam zaprojektował swój dom. Bardzo lubił kształt tych pokoi, ich podwieszone sufity i rozległe widoki z okien. Teraz był zadowolo­ny, że na pewien czas wyjeżdża i uwolni się od wspomnień o Sloan. W domu, gdziekolwiek był, prześladowała go uporczywa pamięć jej obecności, towarzyszyła mu w każdym pokoju i w ho­lu na dole. Gdy zajrzał do salonu, widział Sloan lękającą się aresztowania.

Kroki Noaha odbijały się echem po błyszczących drewnianych posadzkach, gdy przechadzał się po pokojach; zszedł do kuchni, a ona była tam z nim i słyszał jej głos. „Kto nie bierze udziału w go­towaniu, nie bierze także w jedzeniu”.

Wyznacz mi zadanie. Trudne zadanie...”. Podała mu nóż i zielo­ną paprykę.

Miałem na myśli coś bardziej macho”. - Wtedy podała mu ce­bulę.

Noah otworzył drzwi w tyle domu i wyszedł na taras. Na lewo znajdował się stół z parasolem, gdzie po raz pierwszy jedli razem śniadanie w towarzystwie Courtney i Douglasa. Courtney pytała o szczegóły poprzedniego wieczoru, kiedy to Noach „stracił głowę i wpadł”, a Sloan wybuchnęła zaraźliwym śmiechem.

- „Nie mam pojęcia o flircie... gdybym miała telefon na parkie­cie, zadzwoniłabym do mojej przyjaciółki Sary, by spytać ją...”

Noah odwrócił wzrok od stołu i spojrzał przed siebie. Tam ją spotkał, na trawniku koło tarasu, późnym wieczorem po przyjęciu na jej cześć. Wyglądała jak bosy anioł z sandałami w ręku. „Jeśli chodzi... o ten typ związków... nie mam za sobą tego... co ludzie mogliby uznać za większe doświadczenie. Prawdę mówiąc, przeżyłam tylko dwa takie związki.

- Tylko dwa? Jestem bardzo zawiedziony. Czy mam prawo są­dzić, że oba były krótkie i bez znaczenia?

- Tak - szepnęła, dotykając ręką jego policzka. - Były bardzo krótkie i zupełnie bez znaczenia”.

Tego wieczoru skończyli spotkanie na kanapce na tarasie. Za­chował się wtedy jak nastolatek, obejmując ją, całując i pieszcząc. Noah spojrzał na rozciągającą się przed nim plażę. Przypomniał so­bie, jak spotkali się tego wieczoru, kiedy zamordowano Edith. Wró­cił wtedy z Miami wcześniej, niż planował, bo tęsknił za Sloan. Po­tem pomagała mu przygotować kolację. Kiedy odprowadzał ją do domu, powiedział: „Szaleję za tobą”, mając na myśli „kocham cię”. Dzięki Bogu nie powiedział tego. To byłby jeszcze jeden idiotyzm, którego by teraz żałował.

Wreszcie wolno zawrócił w stronę domu. Zastanawiał się, jaki fałszywy czar, jaki kaprys ludzkiej osobowości sprawił, że pragnął tej kobiety jak żadnej dotąd.

Nie mógł zrozumieć, dlaczego był tak naiwny. Gotów był założyć się o wszystko, co posiada, że ona go kocha, tak samo jak on ją. W końcu postawił na nią i ostatecznie kosztowała go fortunę. Przy­kry rozgłos towarzyszący przeszukaniu jego statków przez FBI zruj­nował jego opinię i choć agenci nic nie znaleźli, sam fakt, że go po­dejrzewali, będzie ciągnął się za nim przez długie lata.

Sloan Reynolds była delikatna i piękna jak orchidea. Była Ma­tą Hari z końskim ogonem.

Zatrzymał się w salonie, gdzie zwykle zbierała się rodzina, i spojrzał na kasetę wideo wystającą z magnetowidu. Od paru dni, odkąd Paris i ona nieomal straciły życie, dzienniki telewizyjne, ku zadowoleniu widzów, pokazywały sceny z pracy Sloan jako poli­cjantki. Choć Courtney uważała Sloan za zdrajczynię, fascynowały ją te filmy i nagrywała je. Potem, z typowo młodzieńczym brakiem wyczucia, zadręczała go, aby je oglądał.

Courtney powiedziała mu, że wydział policji w Bell Harbor przy­gotowuje oparty na tych wydarzeniach film długometrażowy, pod tytułem „Policja w akcji” czy coś w tym rodzaju. Sloan brała udział w dochodzeniu przeciw gangowi handlującemu narkotykami i to śledztwo filmowano na żywo.

Kaseta przyciągnęła Noaha. To była ostatnia sposobność zoba­czenia jej przed wyjazdem. Był sam w domu, gdyż Courtney i Doug­las właśnie wyjechali, by odwiedzić Paris. Podszedł do telewizora, włączył go i wcisnął kasetę. Ekran rozbłysnął światłem i ukazał się na nim obraz. Noaha ogarnęła nowa fala wściekłości, gdy sobie przypomniał, że zaproponował jej naukę strzelania, aby „delikatny aniołek” nie bał się broni.

Na filmie „aniołek” był w kurtce ze znakiem POLICJA na ple­cach. Kuliła się z boku samochodu policyjnego z rewolwerem zaci­śniętym w dłoniach. Ubezpieczała kolegów, którzy nacierali na przestępców od strony trawnika.

W następnym odcinku Sloan nie tylko ochraniała kolegów, ale biegła na przedzie grupy w stronę budynku, przylgnęła do ściany koło frontowych drzwi, wysoko uniosła broń w zaciśniętych rękach.

Noah wyłączył telewizor. Pogardzał nią. Jednakże gdyby nie zdradziła go, uznałby, że jest wspaniała.

Przypomniał sobie, że zostawił na górze jakieś potrzebne mu sprawozdanie. Wrócił więc do gabinetu, by je zabrać. Przerzucając papiery w szufladzie biurka, usłyszał głosy na dole, a potem kroki na schodach. Gdy spojrzał na drzwi, zobaczył, że stoi w nich Paul Richardson, z Courtney z jednej strony, a Douglasem z drugiej.

Douglas zobaczył złowieszcze spojrzenie syna, ale mimo to spytał:

- Czy zechcesz wysłuchać, co Paul ma ci do powiedzenia? Noah bez słowa nacisnął przycisk wewnętrznego telefonu.

- Martin - polecił szoferowi i ochraniarzowi w jednej osobie - w moim gabinecie jest intruz. Wyrzuć go! - Spojrzał na biurko i znalazł papier, którego szukał. Ojciec i siostra przezornie wyszli na korytarz. - Jeśli tylko się poruszysz, gdy będę koło ciebie prze­chodził, Richardson, uznam to za napad i z przyjemnością zrzucę cię z balkonu. Czy się rozumiemy?

W odpowiedzi agent FBI wszedł do pokoju Noaha, zamknął drzwi i przekręcił klucz, skutecznie blokując drogę Douglasowi, Courtney i Martinowi, który szedł już po schodach. Opierając się o drzwi, aby jeszcze skuteczniej uniemożliwić ich otwarcie, Ri­chardson skrzyżował ręce na piersiach i przez chwilę obojętnie przyglądał się Noahowi.

Z drugiej strony drzwi słychać było Courtney i Douglasa, uspo­kajających Martina, że nie jest już potrzebny. Paul nie miał wątpli­wości, że Noah był wystarczająco wściekły, by go zaatakować. Jed­nocześnie liczył na to, że nie będzie chciał narażać piętnastoletniej dziewczynki na gwałtowną scenę, nawet gdyby miała tylko usły­szeć jej odgłosy, a nic nie widzieć. Miał także nadzieję, że pokona złość Noaha, gdy zacznie mówić.

- Noah - powiedział wreszcie Paul swobodnym, towarzyskim to­nem - przeżyłem dwa okropne tygodnie. Nie spotkało mnie nic rów­nie przykrego od wielu lat.

Noah oparł się biodrem o biurko, mięśnie chrzęściły mu w zaci­śniętej szczęce, uwagę skupił na drzwiach za Paulem, nasłuchując, czy Courtney jest tam jeszcze, czy odeszła. Paul domyślał się tego i dlatego mówił trochę szybciej i bardziej przyjacielsko.

- Czy pamiętasz sprawę Zachary'ego Benedicta sprzed pięciu lat?

Uderzyło go pogardliwe spojrzenie Maitlanda. Prawdopodob­nie nikt nie zapomniał aktora, laureata nagrody Akademii Filmo­wej, niesłusznie skazanego i uwięzionego za zamordowanie żony. Benedict uciekł z więzienia, biorąc zakładniczkę, zakochaną w nim Julie Mathison. Paul zaaresztował Benedicta w Meksyku, gdy ten ryzykował więzienie, by połączyć się z Julie. Telewizje całego świa­ta pokazywały dramatyczną scenę z Mexico City.

- Z twojej miny widzę, że pamiętasz ten zamęt na lotnisku. By­łem agentem odpowiedzialnym za ujęcie Zachary'ego, a Julii Ma­thison użyłem jako przynęty.

- Powiedz mi, czy czasami zdarzają ci się akcje przeciw win­nym? - wtrącił Noah.

- Oczywiście, ani ty nie byłeś winny, ani Benedict. Poszedłem do niego, gdy został ostatecznie uniewinniony i zwolniony z więzienia po Mexico City, i poprosiłem go, by wybaczył Julii. Przebaczył jej.

- Co, do licha, ma to wspólnego ze mną?

- Zaraz to wyjaśnię. Były dwie zasadnicze różnice między sytu­acją Benedicta i Julie a Sloan i twoją. Julie pojechała do Mexico Ci­ty by pomóc mi ująć Benedicta, gdyż przekonałem ją, że on jest win­ny. Nigdy jednak nie zdołałem przekonać Sloan, że ty jesteś winny.

Paul dostrzegł błysk niechętnego zainteresowania w oczach Noaha i parł naprzód.

- Prawdę mówiąc, nawet nie próbowałem. Sloan przyjechała ze mną do Palm Beach, by śledzić Cartera Reynoldsa. Nie miała poję­cia, że podejrzewam, że to ty przewozisz gotówkę, którą Reynolds prał dla kartelu. Nie informowałem jej z kilku względów. Jednym z nich był fakt, że Sloan to idealistka; jest lojalna i bardzo bystra. Gdyby podejrzewała, że używam jej do zbierania informacji, którą można by wykorzystać przeciw tobie, myślę, że wyjawiłaby ci se­kret naszego przedsięwzięcia.

- Oczekujesz, że w to uwierzę?

- Po co miałbym kłamać?

- Gdyż jesteś sukinsynem.

- Courtney jest tego samego zdania - powiedział Paul z widocz­ną przykrością. - Wyraziła to trochę grzeczniej, ale ton i sens były takie same.

- Jednakże to nie należy do tematu - dodał szybko. - Powiedzia­łem, że są dwie różnice pomiędzy sprawą Julie Mathison a Sloan. Druga polega na tym, że Julia czuła się winna, gdy zdradziła Bene­dicta. Była gotowa znieść jego wściekłość i odmowę zobaczenia się z nią, gdy chciała mu wszystko wyjaśnić. Sloan zaś w tej sprawie nie ma żadnego powodu, by czuć się winną. Jest jednak nie mniej dumna niż ty, tak że przemyśl to, zanim postanowisz, co dalej.

Paul odsunął się teraz od drzwi.

- Wiem, że musisz wiele przemyśleć. - Spojrzał na zegarek. - Masz pół godziny na decyzję, czy chcesz zrujnować życie swoje i Sloan.

- Co to, do diabła, znaczy?

- To znaczy, że Sloan czeka na ciebie na pokładzie „Appari­tion”. Pomyśl zatem. Nie przyszła tu cię prosić. Ona nigdy nie bła­ga. Chce ci tylko powiedzieć, iż jest jej przykro, że tak się stało, i pożegnać się.

Podszedł do drzwi, stanął i cofnął się w połowie drogi.

- Jeszcze coś. Poślubię Paris, a jak bardzo boleśnie przekona­łem się któregoś wieczoru, ma ona zadziwiająco silne prawe ramię.

Noah domyślił się.

- Dała ci w pysk? - stwierdził obojętnie.

- Właśnie.

- Dlaczego?

- Oskarżyłem ją o zamordowanie Edith.

- Wygląda to na wskazówkę dla mnie - gorzko zażartował Noah.

- Godzinę wcześniej przekonałem się, że Sloan ma jeszcze sil­niejszy cios i jest szybsza niż Paris.

W oczach Maitlanda rozbłysło zainteresowanie.

- Wymierzyła ci policzek?

- Nie. Trafiła mnie prawym sierpowym, tak że prawie znalazłem się na ziemi.

- Dlaczego?

- Bo właśnie odkryła, że wykorzystałem ją, by mieć do ciebie dojście - rzekł spokojnie. Robił wszystko, by oczyścić Sloan z za­rzutów. Patrząc jednak na obojętną twarz Noaha, nie wiedział, co ten czuł, gdyż jego mina była nieodgadniona.

Po wyjściu Paula Noah usiadł, myśląc nad tym, co mu powiedział agent. W żaden sposób nie mógł sprawdzić, czy to, co mówił o Sloan, było prawdą. Nigdy nie znajdzie na to dowodu. Nagle Noah uświa­domił sobie, że ma przekonujący dowód. Zawsze go miał. Krył się w oczach Sloan, gdy na niego patrzyła, w jej ramionach, gdy go obejmowała, w jej sercu, gdy poddawała się jego pieszczotom.

To wystarczający dowód, zdecydował Noah. Wstał, pragnąc go­rąco zobaczyć Sloan. Nagle uderzyła go pewna myśl i roześmiał się. Richardsonowi nie ujdzie to wszystko płazem. Publicznie zakwe­stionował jego uczciwość i rzucił cień na jego opinię, a teraz los sprawi, że zostanie jego szwagrem!

Jeszcze uśmiechał się, wchodząc do holu, gdy na progu zatrzy­mała go Courtney.

- Przypuszczam, że przyszedł się pożegnać - odezwała się jak na nią łagodnie. - Paul powiedział, że jego słowa nie zmieniły twe­go przekonania. Nie gniewaj się na mnie, że go tu sprowadziłam. Nie chcę, abyś odjechał zły na mnie.

Wspięła się na palce i ku zaskoczeniu Noaha objęła go za szyję, całując na pożegnanie.

- Gdybym cię nie znał, mógłbym pomyśleć, że będzie ci mnie brakowało - zażartował.

Wzruszyła ramionami.

- To prawda.

- Rzeczywiście? Nie wiedziałem nawet, że mnie lubisz. Walizki Noaha były już w samochodzie, sięgnął teraz po teczkę.

Wiedział, że Courtney przygląda mu się, próbując wybadać jego nastrój. A była dość mądra, by jeszcze raz podjąć próbę dającą „na­dzieję”.

- Jeszcze bardziej bym cię lubiła, gdybyś przebaczył Sloan. Przez ramię zobaczył Douglasa, przyglądającego mu się z salonu z taką samą nadzieją, jaką usłyszał w słowach Courtney. Pragnąc jak najszybciej zobaczyć Sloan, Noah mrugnął na ojca i skierował się w stronę wyjścia.

- Zgoda, jeśli istotnie uważasz, że polubisz mnie jeszcze bar­dziej.

Tylko to chciała usłyszeć. Postanowiła jednak umocnić swoje zwycięstwo.

- A wiesz - dodała z zapałem - co by mnie uszczęśliwiło ponad wszystko? Gdybyś ożenił się z Sloan i pozostał w Palm Beach.

Noah się roześmiał, objął ją ramieniem i pocałował jej kędzie­rzawą główkę. Uznała to za zgodę i odprowadziła go do werandy.

- Noah - krzyknęła głośno, gdy wsiadł na tylne siedzenie auta - okażę się wspaniałą ciotką.

Śmiejąc się, Noah zamknął drzwi samochodu.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIĄTY

Wirnik helikoptera jeszcze krążył, gdy Noah znalazł się na głów­nym pokładzie, szukając Sloan. Zobaczył marynarza, który czyścił meble przed odpłynięciem statku. Zamiast marnować czas na po­szukiwanie Sloan, spytał go krótko:

- Czy panna Reynolds jest na pokładzie?

Marynarz znał tylko trzy fakty dotyczące panny Reynolds - po­głoski wśród załogi, że jest bliską przyjaciółka agenta FBI, który spowodował sekwestr statków, że była oskarżona o morderstwo, że przywiozła ją teraz młoda siostra właściciela z poleceniem, aby za­łoga ukryła jej obecność.

- Nie, proszę pana. O ile wiem, nie ma jej. - Wybrał najbez­pieczniejszą drogę: kompletną niewiedzę.

Noah skinął głową, marszcząc czoło i zewnętrznymi schodami udał się do kajuty kapitana. Niemożliwe, aby załoga nie zauważyła przybycia śmigłowca albo barkasu. Zapewne Sloan zmieniła zda­nie i nie chce z nim rozmawiać. Wydało mu się to bardzo dziwne.

Z rękoma w kieszeniach przyglądał się olbrzymiemu łożu, któ­re było świadkiem długich godzin namiętnej miłości i cichych roz­mów ze Sloan. Znowu zaczął się zastanawiać, ile prawdy było w tym, co powiedział w jej obronie Richardson. Kobieta, którą oglądał na filmie wideo, nie bałaby się z nim spotkać, gdyby była niewinna.

Tymczasem Sloan stała w wejściu za nim, usiłując zebrać całą swą odwagę. Miała dość czasu na przemyślenie, co naprawdę zda­rzyło się między nimi.

Mimo nadziei Courtney, że Noah zechce jej przebaczyć i zapo­mnieć, a potem nastąpią szczęśliwe dni, dręczyła ją niepewność. To nie była przecież bajka. Choć kochała go całym sercem, przy­niosła mu jedynie upokorzenie w oczach świata. Noah nigdy nie powiedział, że ją kocha; nie wierzył w małżeństwo i nie chciał dzie­ci. Ponadto pochodzili z dwóch krańcowo różnych światów. Teraz mogła jedynie liczyć na uprzejmość w czasie tej ostatniej wizyty i może, kiedyś w przyszłości, na przebaczenie.

Zrobiła krok do przodu, drżąc ze zdenerwowania, sił dodawała jej twarda determinacja. Noah stał odwrócony do niej plecami, z rękoma w kieszeniach, z głową lekko pochyloną jakby w zamy­śleniu.

- Przyszłam się pożegnać - powiedziała cicho.

Mięśnie ramion miał napięte, gdy powoli się odwracał, ale z wy­razu jego twarzy nie można było nic odczytać.

- Przyszłam prosić cię o przebaczenie, wiem, że musi upłynąć wiele czasu - Sloan zamilkła, by opanować drżenie głosu. Oczy jej błagały, by uwierzył i zrozumiał. - Nie mam do ciebie żalu za to, co czujesz dla mnie. Wiele razy chciałam powiedzieć ci prawdę, ale Paul obawiał się, że mógłbyś zdradzić coś Carterowi.

Próbując nie dopuścić, by przemówiły miłość i żal, westchnęła głęboko.

- Powinnam była ci powiedzieć, bo w głębi serca byłam pewna, że nie zdradzisz tajemnicy. Jednakże być może to najlepsze rozwią­zanie, że tak szybko musieliśmy się rozstać. Nigdy nie mogłoby nam się udać.

- Nie mogłoby? - odezwał się po raz pierwszy.

- Nie. - Ręką wskazała elegancką kabinę. - Ty jesteś sobą, a ja... także sobą.

- To zawsze było dla nas straszliwą przeszkodą.

Sloan tak była roztrzęsiona, że nie uchwyciła rozbawienia w je­go głosie.

- Tak, wiem, ale to by nie powstrzymało mnie i kochałabym cię coraz bardziej. Jesteś przeciwny małżeństwu, a ja chciałabym zo­stać twoją żoną.

- Rozumiem.

- Kocham dzieci - powiedziała z żalem. Łzy zasłaniały jej oczy, tak że ledwo go widziała.

Nie odrywając od niej wzroku, podszedł do łóżka, zdejmując na­rzutę.

- A ty nie chcesz mieć dzieci - skończyła. Już rozpinał guziki swej koszuli.

- Chciałbym mieć twoje dziecko. Rozpiął następny guzik...

Epilog

Wszystkie stoliki w ekskluzywnej restauracji w Palm Beach by­ły zajęte. Ludzie czekający na wolne stoliki gromadzili się w barze i holu na froncie.

Gdy zadzwonił telefon w recepcji, słuchawkę podjął maitre d'hotel. Słuchał przez chwilę, marszcząc brwi, bo nic nie rozumiał.

- Przepraszam, kogo mam poprosić do telefonu? - spytał zasła­niając ręką drugie ucho, by opanować hałas. - Tak, panie Maitland, są tutaj. Czy mam ją poprosić do telefonu?

Maitre d'hotel o imieniu Roland był nowy w Grill Remington. Odszukał na planie stolik zarezerwowany dla Maitlandów i poszedł na koniec restauracji.

Siedziały tam trzy kobiety. Jedna z nich była nadzwyczaj pięk­ną blondynką, około trzydziestki, druga bardzo elegancką blondyn­ką znacznie powyżej czterdziestki, a podobieństwo z pierwszą po­zwalało uważać ją za jej matkę. Trzecia z nich była ciemnowłosą nastolatką w przerażającym stroju; wyglądała w nim, jakby nie na­leżała do towarzystwa pozostałych kobiet ani ekskluzywnej kliente­li restauracji.

Ponieważ maitre nie był pewien, czy proszono pannę czy panią Maitland, wybrał bezpieczną drogę.

- Przepraszam - odezwał się do trzech roześmianych kobiet. - Mam telefon w recepcji do jednej z pań Maitland.

Wszystkie spojrzały na niego.

- Do której z nas? - spytała nastolatka.

- Do pani Maitland - podkreślił, poruszony, że znalazł się w kło­pocie.

- Jest pan tutaj nowy, a zatem wyjaśnię - zadziornie powiedzia­ła nastolatka. - Widzi pan, ja jestem panna Maitland - skinieniem głowy wskazała młodszą blondynkę - a to jest moja szwagierka, żo­na Noaha Maitlanda. - A to - wskazała starszą blondynkę - jest matka mojej szwagierki, żona Douglasa Maitlanda. Jednakże - dodała wykładając atutową kartę, z mieszaniną wesołości i dumy - jest także moją matką.

Brwi Rolanda uniosły się w skrywanym zakłopotaniu.

- Jakież to miłe.

Sloan odsunęła krzesło, litując się nad mężczyzną.

- Prawdopodobnie to telefon do mnie. Noah dzwonił z Rzymu, zapowiadając, że może uda mu się wrócić wieczorem zamiast jutro.

Noah cicho udał się na górę, chcąc zaskoczyć trzyletnią córecz­kę w jej pokoju.

- Tatusiu - krzyknęła, pędząc do niego w pidżamce, gdy gospo­sia zniknęła w sąsiednim pokoju.

- Wcześniej wróciłeś!

Normalnie Noah chwyciłby ją w ramiona, ale teraz chował za plecami prezent dla niej, więc tylko się uśmiechnął.

- Dzisiaj odwiedziła nas ciocia Courtney!

- Byłem pewien - powiedział czule.

Przechyliła głowę na bok, a ten ruch poruszył jej kędziory.

- Skąd możesz wiedzieć?

- Po twoich lokach.

Sloan zobaczyła Noaha na tarasie, siedzącego z córeczką na ko­lanach, w świetle księżyca. Coś do siebie szeptali.

- Tatuś wrócił! - zawołała Ashley.

Noah podniósł głowę i też zobaczył Sloan, a jego oczy promienia­ły ciepłem i miłością.

- Mówiliśmy sobie sekrety - zwierzyła się Ashley. Szczęśliwa, przytuliła się do Noaha, by szepnąć mu jeszcze jeden sekret. Po­tem spojrzała na niego pytająco.

- Czy mogę zdradzić ten sekret mamusi?

- Tak - uroczyście zgodził się Noah. Tym samym tonem oznajmiła:

- Tatuś powiedział, że bardzo, bardzo cię kocha.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
H P Lovecraft Rzecz w świetle księżyca
Rzecz w świetle Księżyca, H. P. Lovecraft
McNaught Judith Cud (w Dary losu)
McNaught Judith Królestwo marzeń
McNaught Judith Fajerwerki
McNaught Judith 04 Każdy twój oddech
Ambrose Bierce Droga w świetle księżyca
Rzecz w świetle księżyca(1)
03 Samotnosc W Swietle Teorii Przywiazania
McNaught Judith RAJ
McNaught Judith Triumf miłości
McNaught Judith Dary losu Zlecenie
H P Lovecraft Rzecz w świetle księżyca
McNaught Judith Triumf milosci
Magia w świetle księżyca
Wandas T , 2016 03 26, Miejsce księżyca jest pod stopami Kościoła
Cud McNaught Judith

więcej podobnych podstron