Judith McNaught
Od trzech dni chodził za nią i obserwując, czekał. Poznał jej przyzwyczajenia i rozkład dnia. Wiedział, o której rano wstaje, z kim spotyka się w dzień i kiedy idzie spać. Wiedział, że przed zaśnięciem oparta na poduszkach czyta w łóżku. Znał tytuł książki, którą czyta, i wiedział, że przed zgaszeniem światła kładzie ją grzbietem do góry na nocnym stoliku.
Wiedział, że jej bujne jasne włosy mają naturalny kolor, a fascynujące oczy nie zawdzięczają błękitnofiołkowej barwy soczewkom. A także że kupuje kosmetyki w drogerii i rano potrzebuje dokładnie dwudziestu pięciu minut, aby gotowa wyjść do pracy. Niewątpliwie większą wagę przywiązywała do schludności i gustownego wyglądu niż do podkreślania swoich atutów fizycznych. On jednakże bardziej interesował się jej urodą. Ale nie natarczywie i nie ze „zwykłych powodów”.
Początkowo dbał głównie o to, by nie tracić jej z oczu, jednocześnie starając się nie dopuścić, by go zauważyła. Środki ostrożności wynikały bardziej z nawyku niż z poczucia konieczności. W niewielkim, położonym na wschodnim wybrzeżu Florydy mieście Bell Harbor, liczącym sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, w tym piętnaście tysięcy studentów, panował dostatecznie duży ruch, by obcy mógł nie zwracać na siebie uwagi; równocześnie miasto nie było tak rozległe, by łatwo stracił ślad swej ofiary, jakby to mogło stać się w większej aglomeracji, w plątaninie dróg i autostrad.
Dzisiaj przyszedł za nią do parku miejskiego, gdzie spędził orzeźwiające, ale mało ciekawe popołudnie lutowe wśród rozbawionych piwoszy i wrzeszczących dzieci, przybyłych tu na piknik i festyn z okazji Dnia Prezydenta. Nie lubił kręcących się koło niego dzieci, szczególnie takich z lepkimi rękoma i umorusanymi twarzami, które goniąc się, potykały się o jego nogi. Wołały do niego „proszę pana”, prosząc o odrzucenie piłki baseballowej.
Ich wesołe zabawy zaczęły go drażnić, tak że zrezygnował z wygodnych ławek parkowych i poszukał schronienia i anonimowości za drzewem, którego pień był zbyt szeroki, żeby się dało o niego oprzeć, a grube, rozłożyste korzenie nie pozwalały także na usadowienie się na ziemi. Wszystko zaczynało go denerwować, aż zdał sobie sprawę, że jego cierpliwość jest bliska kresu. Podobnie jak chodzenie za nią i czekanie.
Aby pohamować rozdrażnienie, zaczął rozważać związane z nią plany, jednocześnie nie spuszczając jej z oka. Sloan schodziła właśnie z konaru wielkiego drzewa, z którego usiłowała zdjąć latawiec, wyglądający jak czarny sokół z rozpostartymi skrzydłami w jasnożółte kropki. Pod drzewem grupa pięcio - i sześciolatków zachęcała ją okrzykami. Za nimi stało kilkoro starszej młodzieży, sami chłopcy. Dzieci interesowały się odzyskaniem latawca, chłopcy byli pochłonięci patrzeniem na opalone, kształtne nogi Sloan Reynolds, schodzącej bez pośpiechu z wyższych gałęzi drzewa. Rzucając łakome spojrzenia, trącali się łokciami, a on rozumiał ich męskie zainteresowanie. Gdyby była dwudziestoletnią studentką, jej zgrabne nogi mogłyby frapować kolegów, ale w przypadku trzydziestoletniej policjantki był to fenomen.
Na ogół pociągały go kobiety wysokie, zmysłowe, podczas gdy ta dziewczyna miała zaledwie pięć stóp, cztery cale, niewielki biust i szczupłą sylwetkę, ale poruszała się zwinnie i z wdziękiem, dalekim jednak od zmysłowości.
Nie nadawała się na rozkładówkę magazynu, lecz w krótkich szortach w kolorze khaki i czystym białym podkoszulku, z jasnymi włosami związanymi w koński ogon stanowiła okaz zdrowia i schludności - co nagle okazało się niezwykle atrakcyjne.
Okrzyki z boiska baseballowego sprawiły, że dwaj starsi chłopcy odwrócili się i spojrzeli w jego stronę, uniósł więc do ust papierowy kubek z lemoniadą, aby zasłonić twarz; był to gest wynikający raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. Nie zauważyła go w czasie ostatnich trzech dni, gdy śledził ją nieustannie, kiedy tylko opuszczała dom; tak więc jeśli teraz go dostrzegła, nie mogła przecież doszukać się niczego groźnego w samotnym mężczyźnie, w parku pełnym praworządnych obywateli, korzystających z darmowych przekąsek i pokazów.
Z wewnętrznym rozbawieniem pomyślał, że bywa nieprawdopodobnie głupio nieostrożna, gdy nie jest na służbie. Nawet nie obejrzała się za siebie, gdy usłyszała tamtego wieczoru jego kroki. Po zaparkowaniu samochodu nie zadawała sobie trudu, by go zamknąć.
Jak większość policjantów w małym mieście czuła się bezpieczna, ufając, że ochroni ją oznaka policyjna i broń, którą nosi, a także znajomość drobnych sekretów obywateli.
Jednakże jemu udało się poznać, i to dość szybko, jej sekrety. Zanim minęły siedemdziesiąt dwie godziny obserwacji, znał jej wszystkie dane - wiek, wzrost, numer prawa jazdy, saldo bankowe, roczny dochód, adres domowy - informacje łatwo osiągalne w Internecie dla każdego, kto wiedział, gdzie ich szukać. W kieszeni miał jej fotografię, ale wszystkie te dane były niczym w porównaniu z tym, co teraz o niej wiedział.
Wypił jeszcze jeden łyk letniej oranżady, tłumiąc nową falę zniecierpliwienia. Chwilami wydawała mu się tak otwarta, tak prostolinijna, a jej zachowanie łatwe do przewidzenia, że go to bawiło. Innym razem nieoczekiwanie stawała się porywcza, co sprawiało, że jej postępki były trudne do przewidzenia, a zatem dla niego ryzykowne i niebezpieczne. Musiał więc nadal czekać i śledzić ją. W ciągu ostatnich trzech dni zebrał liczne sekretne drobiazgi, które dopełniają obrazu kobiety, ale w przypadku Sloan Reynolds wszystko było zamazane, niejednoznaczne i mylące.
Trzymając latawiec lewą ręką, Sloan ostrożnie zeszła na najniższą gałąź, a potem zeskoczyła na ziemię i oddała go właścicielowi. Wokół rozbrzmiewały okrzyki i ożywione oklaski małych rączek.
- Hej, Sloan! Dzięki! - powiedział Kenny Landry, rumieniąc się z podziwu i radości z odzyskania latawca. Wypadły mu dwa przednie zęby, więc nieco seplenił. Sloan zaś, która z jego matką chodziła do liceum, wydało się to szczególnie urocze.
- Mama obawiała się, że zrobisz sobie coś złego, ale mogę się założyć, że ty nigdy się nie boisz.
Tymczasem Sloan naprawdę się bała złażąc z drzewa wśród sterczących gałęzi, które zaczepiały o jej szorty i podciągały je w górę.
- Każdy się czegoś boi - odrzekła Sloan, tłumiąc chęć uściskania chłopca w obawie, że takie publiczne czułości mogłyby go zawstydzić. Poprzestała tylko na zburzeniu jego włosów w kolorze brązowego piasku.
- Spadłam kiedyś z drzewa - zwierzyła się mała dziewczynka w różowych szortach i biało - różowej bawełnianej koszulce, patrząc na Sloan z trwożnym podziwem.
- A ja zraniłam się w łokieć - powiedziała nieśmiało Emma. Miała krótko obcięte rude włosy, piegi na małym nosku, a w ręku gałgankową lalkę.
Jedynie Butch Ingersoll nie chciał pokazać, że był pod wrażeniem wyczynów Sloan.
- Dziewczynki powinny się bawić lalkami - oznajmił Emmie. - To chłopcy chodzą po drzewach.
- Moja nauczycielka powiedziała, że Sloan jest prawdziwą bohaterką - oznajmiła Emma, mocniej ściskając lalkę, jakby to miało dodać jej odwagi. Spojrzała na Sloan i wykrzyknęła: - Moja nauczycielka mówiła, że ryzykowałaś życie, aby uratować małego chłopca, który wpadł do studni.
- Twoja nauczycielka była bardzo uprzejma - stwierdziła Sloan, podnosząc z trawy sznurek od latawca i zwijając go na palcach. Matka Emmy także była dawną koleżanką Sloan, patrząc więc na Kenny'ego i Emmę, nie mogła rozstrzygnąć, które dziecko jest milsze.
Chodziła do szkoły z większością rodziców tych malców, i kiedy teraz uśmiechając się patrzyła na otaczające ją wokoło twarzyczki, ze wzruszeniem zobaczyła zadziwiające podobieństwo do przyjaciół z lat młodości.
Otoczona przez latorośle dawnych koleżanek i kolegów Sloan poczuła ostre ukłucie tęsknoty za własnym dzieckiem. W ostatnim roku to pragnienie posiadania chłopczyka czy dziewczynki, małej istotki, którą mogłaby kochać, tulić w ramionach i odprowadzać do szkoły, zmieniło się w potrzebę i nabierało siły z zatrważająca szybkością. Marzyła o własnym dziecku, takim jak Emma albo Kenny, by je kochać, pieścić i uczyć. Nie marzyła natomiast o mężu i nie chciała podporządkować swego życia żadnemu mężczyźnie.
Dzieci patrzyły na Sloan z otwartym podziwem, ale Butch Ingersoll postanowił, że się temu nie podda. Jego ojciec i dziadek byli gwiazdami szkolnego futbolu. Sześcioletni Butch odziedziczył po nich nie tylko krępą budowę, ale także kanciastą szczękę i męską pewność siebie. Jego dziadek był komisarzem policji oraz szefem Sloan. Wysunięta szczęka Butcha przypominała Sloan komisarza Ingersolla.
- Dziadek powiedział, że pierwszy z brzegu policjant mógłby uratować tego dzieciaka, ale faceci z telewizji postanowili zrobić z tego sensację, ponieważ jesteś kobietą.
Przed tygodniem Sloan przydzielono do grupy poszukującej zagubionego chłopca. Skończyło się na tym, że musiała spuścić się na dno studni, aby wyciągnąć stamtąd malca. Miejscowe stacje telewizyjne natychmiast zajęły się tą sprawą, a potem temat uratowanego dziecka podjęły media całej Florydy. W trzy godziny po tym, jak zeszła do studni i spędziła tam przerażające chwile, Sloan stała się bohaterką. Ubrudzoną i wyczerpaną po wyjściu na powierzchnię witały ogłuszające wiwaty mieszkańców Bell Harbor, którzy zebrali się, by modlić się o uratowanie dziecka. Dołączyli do nich reporterzy, modlący się o wystarczająco frapujące wiadomości, które by podniosły ich pozycję zawodową.
Po tygodniu rozgłos i sława bohaterki wreszcie zaczęły słabnąć, ale nie tak szybko, jakby Sloan sobie tego życzyła. Uważała, że rola gwiazdy mediów i miejscowej bohaterki nie tylko jest humorystyczna, niewłaściwa, lecz także rujnuje jej spokój. Z jednej strony musiała robić dobrą minę wobec mieszkańców Bell Harbor, którzy obecnie uważali ją za bohaterkę i niemalże wzór kobiety. Z drugiej strony miała do czynienia z kapitanem Ingersollem, pięcdziesięciopięcioletnim dziadkiem Kenny'ego, który uważał sprowokowane przez przypadek bohaterstwo Sloan za „rozmyślne poszukiwanie rozgłosu”, jej pracę w policji zaś za afront wymierzony w jego godność, wyzwanie wobec jego autorytetu i ciężar, który musi dźwigać, dopóki nie znajdzie sposobu pozbycia się jej.
Gdy Sloan skończyła zwijać sznurek od latawca i z uśmiechem oddała zgubę, nadeszła jej najlepsza przyjaciółka Sara Gibbon.
- Słyszałam wiwaty i oklaski - powiedziała Sara, patrząc na Sloan, potem na grupę dzieci, a wreszcie na latawiec - sokoła w żółte kropki ze złamanym jednym skrzydłem.
- Co się stało z twoim latawcem, Kenny? - spytała. Uśmiechnęła się do niego, a twarz chłopca natychmiast się rozjaśniła.
Sara robiła takie wrażenie na mężczyznach, bez względu na wiek. Z lśniącymi, krótko przystrzyżonymi kasztanowatymi włosami, błyszczącymi zielonymi oczyma i ślicznymi rysami Sara jednym zachęcającym spojrzeniem mogła przyciągnąć każdego mężczyznę.
- Zaczepił się na drzewie.
- Tak, ale Sloan zdjęła go - wtrąciła się podniecona Emma, grubym paluszkiem pokazując koronę drzewa.
- Weszła na sam szczyt - dodał Kenny - i wcale się nie bała, bo jest odważna.
Sloan, jako przyszła matka, uznała, że musi skorygować takie wrażenie dzieci.
- Być odważnym nie znaczy, że się nie boimy. Ale nawet przerażeni robimy to, co należy. Na przykład - wskazała palcami małą grupę - odważni mówią prawdę, choć obawiają się, że mogą popaść w kłopoty. To jest właśnie odwaga, prawdziwa odwaga.
Tymczasem przybycie klowna Clarence'a z pękiem olbrzymich baloników sprawiło, że dzieci odwróciły się i część z nich natychmiast popędziła za nim. Pozostali tylko Emma, Kenny i Butch.
- Dzięki za ściągnięcie mego latawca - powiedział Kenny z uroczym uśmiechem ukazującym braki w uzębieniu.
- Nie ma za co - odrzekła Sloan, walcząc z nieodpartą chęcią przytulenia go, mimo jego poplamionej koszulki i umorusanej buzi. Wesoła trójka odeszła, kłócąc się o to, jak bardzo Sloan była odważna.
- Panna McMullin ma rację. Sloan to prawdziwa bohaterka - oświadczyła Emma.
- Rzeczywiście jest odważna - dodał Kenny.
Natomiast Butch Ingersoll poczuł, że musi jakoś osłabić pochwałę.
- Jest odważna jak na dziewczynę - oświadczył zdecydowanie, jeszcze bardziej przypominając rozbawionej Sloan komisarza Ingersolla.
Nieoczekiwanie mała Emma wyczuła w tym oświadczeniu obelgę.
- Dziewczyny są tak samo odważne jak chłopcy.
- Wcale nie! Ona nawet nie powinna być policjantką. To zajęcie dla mężczyzny - upierał się Butch.
Taka obraza jej bohaterki mocno dotknęła Emmę.
- Moja mama powiedziała, że Sloan Reynolds powinna być komisarzem policji - oświadczyła dobitnie.
- Doprawdy? - żachnął się Butch Ingersoll. - Mój dziadek jest komisarzem i mówi, że Sloan jest głupia! Dziadek twierdzi, że powinna znaleźć sobie męża i rodzić dzieci. To właściwe zadanie dla dziewczyn.
Emma otworzyła usta, aby zaprotestować, ale nic jej nie przyszło na myśl. Zamiast tego świeżo upieczona feministka krzyknęła ze łzami w oczach, ściskając swoją lalkę:
- Nienawidzę cię, Butchu Ingersoll!
- Nie powinieneś tego mówić - odezwał się Kenny. - Przez ciebie się rozpłakała.
- Kto by się tym przejmował? - powiedział Butch, świeżo upieczony fanatyk wyznający poglądy swego dziadka.
- Jeśli jutro będziesz dla niej bardzo miły, to być może przebaczy ci twoje słowa - oświadczył Kenny, świeżo upieczony polityk, jak jego ojciec.
Kiedy dzieci nie mogły już usłyszeć, Sloan odwróciła się do Sary z niepewnym uśmiechem:
- Do tej pory nie mogłam się zdecydować, czy chciałabym mieć małą dziewczynkę, czy chłopca. Teraz jestem pewna. Zdecydowanie wolę dziewczynkę.
- Tak jakby można było wybierać - zaśmiała się Sara, przyzwyczajona do tego typu rozmów, które ostatnio zdarzały się coraz częściej.
- Skoro jednak chcesz decydować o płci twego jeszcze nie poczętego dziecka, proponuję, abyś poświęciła trochę więcej czasu na poszukiwanie przyszłego ojca i męża.
Sara ciągle chodziła na randki, a kiedy poznawała kogoś nowego - co zdarzało się często - robiła systematyczny przegląd jego znajomych, usiłując znaleźć kogoś odpowiedniego także dla Sloan. Gdy tylko zdawało jej się, że znalazła właściwego kandydata, rozpoczynały się zabiegi, by poznać go ze Sloan. Bez względu na to jak wiele razy jej próby swatania szły na marne, nie rezygnowała. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Sloan woli samotne wieczory w domu zamiast towarzystwa stosunkowo pociągającego młodego mężczyzny, nawet jeżeli niewiele mają ze sobą wspólnego.
- Kogo tym razem wybrałaś? - spytała ostrożnie Sloan, gdy wyruszyły w stronę namiotów i kiosków ustawionych przez miejscowych handlowców.
- Ten tam to nowa twarz - powiedziała Sara, wskazując opartego o pień drzewa wysokiego mężczyznę w brązowych spodniach i żółtej kurtce. Obserwował dzieci zgromadzone wokół klowna Clarence'a, który szybko obracał dwoma czerwonymi balonikami umieszczonymi na rogach czerwonego łosia. Przysłoniętą cieniem twarz mężczyzny widać było z profilu. Pił coś z dużego papierowego kubka. Sloan już przed chwilą zwróciła na niego uwagę, gdy rozmawiała z dziećmi po ściągnięciu na ziemię latawca. Ponieważ teraz przyglądał się tej samej grupie dzieci, uznała, że to ojciec któregoś z nich, pilnujący swojej latorośli.
- Jest już ojcem - powiedziała.
- Skąd wiesz?
- Bo obserwuje od pół godziny tę samą grupę dzieci. Sara nie dawała za wygraną.
- To, że obserwuje dzieci, nie musi oznaczać, że jedno z nich należy do niego.
- Dlaczego więc się im przygląda?
- Może...
- ...jest pedofilem? - sucho podsunęła Sloan.
Mężczyzna jakby się domyślił, że jest tematem rozmowy, wrzucił kubek do kosza stojącego za drzewem i odszedł wolno w stronę nowego wozu straży pożarnej, wokół którego gromadził się spory tłum.
Sara spojrzała na zegarek.
- Masz szczęście. Dzisiaj nie mam czasu, aby bawić się w swatkę. Muszę być w naszym stoisku przez następne trzy godziny. - Sara miała dyżur w stoisku swojej firmy zajmującej się architekturą wnętrz. Rozdawano tutaj broszury wraz z bezpłatnymi poradami. - Przez cały dzień żaden pociągający mężczyzna nie zatrzymał się, by wziąć broszurę albo zadać jakieś pytanie.
- Masz pecha - zażartowała Sloan.
- Istotnie - zgodziła się poważnie Sara, gdy szły alejką. - Zdecydowałam jednakże, że zamknę kiosk na dwadzieścia minut, gdybyś chciała ze mną coś zjeść.
Sloan szybko spojrzała na zegarek.
- Za pięć minut przejmuję na godzinę dyżur w naszym namiocie. Jedzenie musi poczekać, aż będę wolna.
- Trudno. Ale unikaj chili, bez względu na okoliczności. Wczoraj wieczór był konkurs, kto przygotuje najostrzejsze chili i wygrał Pete Salinas. W jego kiosku jest pełno reklam, głoszących, że podają tam najostrzejsze chili na Florydzie, a wokół stoją mężczyźni usiłujący jeść to danie, choć w połowie jest to jalapa, reszta fasola. To potrawa dla mężczyzn. - Sara powiedziała to z pewnością siebie kobiety, która na wylot poznała mężczyzn i wobec tego śmiało może uchodzić za znawczynię w tej materii. - Dowieść, że mogą jeść ostre chili, jest niewątpliwie kwestią męskiej ambicji.
Mimo kwalifikacji Sary Sloan miała wątpliwości co do jej wniosków.
- Prawdopodobnie to chili nie jest tak ostre, jak myślisz.
- Ależ tak. Prawdę mówiąc, jest nie tylko ostre, ale nawet zabójcze. Shirley Morrison dyżuruje w kiosku pierwszej pomocy. Powiedziała mi, że przez ostatnią godzinę zgłaszają się ofiary chili Petera, narzekając na różne dolegliwości, począwszy od bólu brzucha, do kurczy i biegunki.
Namiot policji zainstalowano w północnej stronie parku, niedaleko parkingu, podczas gdy namiot Sary znajdował się także od strony północnej w odległości około trzydziestu jardów. Sloan chciała coś powiedzieć na temat tego sąsiedztwa, gdy zobaczyła zatrzymujący się nieoczekiwanie koło policyjnego namiotu patrolowy samochód Ingersolla. Kapitan dźwignął swoje ociężałe ciało z przedniego fotela, zatrzasnął drzwi i wolno skierował się do namiotu. Odbył krótką rozmowę z porucznikiem Caruso i ze zmarszczonym czołem zaczął rozglądać się wkoło.
- Jeśli można sądzić z wyrazu twarzy, powiedziałabym, że rozgląda się za mną - Sloan westchnęła.
- Mówiłaś, że masz jeszcze pięć minut do objęcia służby.
- Oczywiście, ale to nie ma znaczenia... - przerwała nagle ogromnie poruszona, chwytając rękę Sary.
- Spójrz, Saro, kto czeka przed twoim stoiskiem! To pani Peale, z dwoma kotami na rękach.
Pani Clifford Harrison Peale III była wdową po jednym z założycieli Bell Harbor i należała do najbogatszych obywatelek miasta.
- Na twoją bezcenną radę czeka wspaniała potencjalna klientka. Choć jest stuknięta. I bardzo wymagająca.
- Na szczęście ja jestem bardzo cierpliwa i układna - powiedziała Sara i ruszyła galopem w stronę swego stoiska. Sloan zdusiła śmiech, uczesała i związała włosy w koński ogon; sprawdziła, czy białą bluzkę i szorty w kolorze khaki dokładnie opina pas i skierowała się na prawo w stronę namiotu policji.
Kapitan Roy Ingersoll, stojąc za stołem przed namiotem policyjnym, rozmawiał z Mattem Caruso i Jessem Jessupem, których Sloan miała zastąpić w czasie lunchu. Jess uśmiechnął się na jej widok, Ingersoll utkwił w niej piorunujący wzrok, Caruso zaś, etatowy konformista, odruchowo naśladował uśmiech Jessy'ego, potem zaś zobaczywszy reakcję Ingersolla, poprzestał na wlepieniu w nią oczu.
Sloan zazwyczaj starała się znaleźć powody, aby czuć sympatię do ludzi, z którymi przebywała, jednakże w wypadku Carusa nie przychodziło jej to łatwo, bo nie tylko był fałszywy, ale także donosił kapitanowi. W wieku trzydziestu trzech lat Caruso miał już sześćdziesiąt funtów nadwagi, ziemistą cerę, przerzedzone włosy i skłonność do pocenia się, zwłaszcza gdy Ingersoll zmarszczył brwi w jego obecności.
Gdy tylko Sloan dotarła do namiotu, Ingersoll wycedził złośliwie:
- Zdaję sobie sprawę, że służba tutaj nie jest dla ciebie tak ważna, jak dokonywanie bohaterskich czynów na oczach zachwyconego tłumu - zakpił - ale porucznik Caruso i ja czekamy, aby pójść na lunch. Czy sądzisz, że będziesz mogła posiedzieć tu przez pół godziny, pod naszą nieobecność?
Czasami Sloan odczuwała jego docinki boleśnie, często było jej tylko przykro, ale ta ostatnia uwaga była tak głupia i niesprawiedliwa, że wydał jej się bardziej rozkapryszonym dzieckiem z siwymi włosami i brzuchem piwosza niż tyranem bez serca, którym często się okazywał.
- Proszę się nie spieszyć - powiedziała Sloan wielkodusznie. - Jestem na służbie przez następną godzinę.
Ponieważ jego zaczepki nie wywołały oczekiwanej reakcji Sloan, obrócił się na pięcie, ale odchodząc rzucił przez ramię:
- Postaraj się nie zepsuć wszystkiego w czasie naszej nieobecności, Reynolds.
Tym razem jego złośliwość wprawiła ją w zakłopotanie i zdenerwowanie, gdyż usłyszeli to przechodnie, a Caruso uśmiechnął się głupkowato. Zaczekała, aż się oddalili, i zawołała wesoło:
- Spróbujcie dania z chili. Wszyscy mówią, że jest wspaniałe. Pamiętała, co powiedziała Sara o konkursie potraw z chili, a choć przedtem uwaga ta wydała jej się całkiem bez znaczenia, to jednak Sara była niewątpliwym autorytetem w sprawie mężczyzn i ich postępowania.
- Lepiej jednak powstrzymać się, jeśli nie znosicie jalapy - dodała, trochę podnosząc głos, by ją usłyszeli.
Obaj mężczyźni odwrócili się nieco, a na ich twarzach ukazały się identyczne uśmiechy, pełne przeświadczenia o wyższości rodzaju męskiego, i skierowali się prosto do kiosku Pete'a Saliny.
Sloan spuściła głowę, by ukryć uśmiech, i zaczęła układać rozrzucone broszury o sąsiedzkich grupach wzajemnej pomocy, warunkach zatrudnienia w administracji i nowych kursach samoobrony dla kobiet, które odbywały się w ratuszu.
Obok niej Jess Jessup także obserwował Ingersolla i Carusa, dopóki nie zniknęli w tłumie.
- Ależ to dobrana para - powiedział - egocentryk Ingersoll i pochlebca Caruso.
Sloan zgadzała się z nim w głębi ducha, lecz usiłowała raczej złagodzić sytuację, niż ją rozjątrzyć.
- A jednak Ingersoll jest dobrym gliną. Trzeba mu oddać sprawiedliwość.
- Ty też jesteś diabelnie dobrym gliną, a on nie oddaje ci sprawiedliwości - odparł Jess.
- Nikomu nie oddaje sprawiedliwości - zauważyła Sloan, nie dopuszczając, aby ta rozmowa zmąciła spokojną atmosferę rześkiego popołudnia.
- Chyba że przypadkiem kogoś lubi - dalej złościł się Jess. Sloan przesłała mu niewymuszony uśmiech, mówiąc:
- A kogóż on lubi?
Jess zamyślił się chwilę, potem zachichotał.
- Nikogo - zgodził się. - Nie lubi nikogo.
Zamilkli, obserwując tłum. Od czasu do czasu odpowiadali na ukłony i przyjazne uśmiechy ludzi, których znali albo którzy ich znali, a także spacerujących nieznajomych. Sloan zażartowała, że wiele kobiet przechodzi koło nich ponownie, a ich uśmiechy skierowane wprost do Jessa stają się coraz wymowniejsze.
Śmieszyło to Sloan, ale nie dziwiło. Jess Jessup tak właśnie działał na kobiety, bez względu na to czy nosił mundur, czy cywilne ubranie. Jednak w mundurze wyglądał jak gwiazdor hollywoodzkiego filmu, grający rolę przystojnego, charyzmatycznego policjanta. Miał czarne wijące się włosy, promienny uśmiech, blizna nad brwią sprawiała, że wyglądał trochę groźnie; przy tym na jednym jego policzku tworzył się zupełnie nieoczekiwany dołek, nadając jego twarzy niemal chłopięcy wyraz.
Przybył do Bell Harbor przed rokiem, po siedmiu latach spędzonych w Miami, gdzie pracował w wydziale policji hrabstwa Dade. Zmęczony zbrodniami wielkiego miasta i korkami na drogach, pod koniec któregoś tygodnia wrzucił śpiwór i zmianę ubrania do jeepa i pojechał na północ od Miami. Trzymając się jedynie szerokiego pasa plaży, jechał bez określonego celu, aż znalazł się w Bell Harbor. Po dwóch dniach zdecydował, że miasteczko będzie prawdziwym „domem”.
Znalazł pracę w policji Bell Harbor i bez wahania rozstał się z Miami, rezygnując z pozycji i wynagrodzenia, jakie tam osiągnął. Kompetentny, dowcipny i energiczny zyskał prawie taką samą popularność wśród kolegów jak wśród żeńskiej populacji miasteczka.
Koledzy żartowali z powodu zwiększonej liczby wezwań od „zrozpaczonych panienek”, które napływały z terenu jego patroli. Rozkład patroli zmieniał się co trzy miesiące i niezależnie od tego, gdzie przypadał przydział Jessa, zawsze niezmienny pozostawał wzrost wezwań od pań.
Wszyscy w wydziale, począwszy od sekretarek, a skończywszy na policjantach przy biurkach, żartowali na temat jego powodzenia u kobiet, ale on nie okazywał z tego powodu ani rozdrażnienia, ani oznak próżności. Gdyby nie fakt, że kobiety, z którymi się umawiał, były wysokie, szczupłe i piękne, Sloan uważałaby, że jest nieczuły na wygląd zewnętrzny własny i innych.
Właśnie w tej chwili rudowłosa dziewczyna i dwie jej przyjaciółki zdołały przepchać się przez tłum i szły prosto do ich stolika. Sloan od razu je zauważyła, Jess także.
- Zbliżają się twoje fanki - zażartowała. - Realizują swój plan. Rozbawiona spostrzegła, że Jess usiłuje je powstrzymać, odwracając głowę w stronę namiotu Sary.
- Mam wrażenie, że Sara ma klientkę - powiedział z niepotrzebnym naciskiem, wpatrując się w namiot Sary. - Czy to nie przypadkiem pani Peale? Powinienem pewnie tam pójść i przywitać się.
- Nieźle pomyślane - zauważyła Sloan. - Jeśli jednak odejdziesz, to albo pójdą za tobą, albo będą tutaj czekać. Mają takie pełne determinacji, błyszczące oczy, jak zwykle kobiety w twojej obecności.
- Nie pleć! - rzucił ze zdenerwowaniem w głosie, ale ona tylko się roześmiała.
Wszystkie trzy panie były pod trzydziestkę, miały atrakcyjne, szczupłe, opalone ciała, tak doskonałe i promieniujące zmysłowością, że Sloan nie mogła wyjść z podziwu. Rudowłosa była rzeczniczką trójki i pierwsze jej słowa wskazywały, że znają Jessa..
- Cześć, Jess - powiedziała - uznałyśmy, że wyglądasz na osamotnionego.
- Doprawdy? - rzekł z pełnym rezerwy uśmiechem.
Z bliska okazało się, że wszystkie trzy miały zbyt silny makijaż, a Sloan uznała, że jednak przekroczyły już trzydziestkę.
- Z całą pewnością - wesoło odpowiedziała rudowłosa, rzucając mu długie, znaczące spojrzenie, które wywołałoby rumieniec na twarzy Sloan, gdyby się na nie odważyła. Gdy nie zareagował na zachętę w spojrzeniu dziewczyny, spróbowała bardziej praktycznej taktyki.
- To wielka ulga, że obecnie patrolujesz w naszym sąsiedztwie.
- Niby dlaczego? - spytał z chłodnym uśmiechem, jaki Sloan już u niego widziała, gdy chciał zniechęcić kobiety.
Dziewczyny wyglądały na zaskoczone, ale nie zrezygnowały.
- Przecież szaleniec ciągle jest na wolności - niepotrzebnie przypomniała mu jedna z nich, mając na myśli liczne przypadki włamań do domów, w których wyniku znaleziono ciężko, niemal śmiertelnie pobite starsze kobiety.
- Kobiety w mieście są przerażone, szczególnie osoby samotne - dodała rudowłosa.
- Zwłaszcza w nocy - podkreśliła z zalotnym spojrzeniem. W odpowiedzi Jess nieoczekiwanie się roześmiał.
- Mogę wam pomóc - powiedział z przekonującą powagą w głosie.
- Doprawdy?
- Jasne! - Odwrócił się w stronę Sloan, pozbawiając ją wygodnej pozycji obserwatorki i wciągając w akcję. - Podaj mi, proszę, notatnik i trzy broszury.
Sloan wykonała polecenie, on zaś wręczył każdej z kobiet broszurę, a podając notatnik rudowłosej powiedział:
- Wpiszcie swoje nazwiska na listę!
Tak były nastawione na wykonanie wszystkich jego poleceń, że bez sprzeciwu wpisały swoje nazwiska i telefony.
- Do czego się zobowiązałam? - spytała rudowłosa, oddając mu notatnik.
- Do uczęszczania na kurs samoobrony - wyjaśnił z radosnym uśmiechem. - Cztery takie wykłady odbędą się w ratuszu, a pierwszy już jutro po południu - dodał, zręcznie omijając informację, że większość zajęć poprowadzi Sloan, on zaś będzie tylko demonstrował pewne chwyty, które kobiety mogą stosować w walce z napastnikiem.
- Przyjdziemy - zapewniła go brunetka, przerywając milczenie.
- Nie zawiedźcie mnie - powiedział dobrodusznie.
- Jasne! - przyrzekły przed odejściem.
Wyglądają jak dziewczęta z rewii w Las Vegas - pomyślała Sloan, oceniając taneczne ruchy zgrabnych pośladków, długie nogi i sandały na wysokich obcasach. W kącikach jej warg pojawił się lekki uśmiech na myśl o sobie samej w roli femme fatale.
- Powiedz wreszcie! - sucho teraz odezwał się Jess.
- Co mam powiedzieć? - zareagowała, zaskoczona, że zamiast obserwować trzy kobiety, obrócił się na krześle i patrzył na nią.
- Co pomyślałaś?
- Pomyślałam, że wyglądają jak z rewii w Las Vegas - odparła zdumiona i zaskoczona jego uporczywym wzrokiem. Już nieraz w przeszłości łapała go na takim przenikliwym, poważnym spojrzeniu i sama nie wiedziała, dlaczego nie chciała go pytać o przyczynę. W komisariacie Jess miał opinię, że potrafi jak nikt inny wydobyć z podejrzanych zeznania. Po prostu rzucał pytanie, a potem siedząc naprzeciw nich wnikliwie im się przyglądał, dopóki nie zaczynali mówić. Teraz jego spojrzenie nie było tak groźne, ale wystarczająco uporczywe, aby wyprowadzić ją z równowagi.
- Naprawdę właśnie to pomyślałam - upierała się trochę rozpaczliwie.
- Ale to nie wszystko - nalegał łagodnie. - Ten twój uśmiech...
- Ach, uśmiech... - Sloan poczuła nieoczekiwaną ulgę. - Usiłowałam sobie wyobrazić siebie spacerującą w parku na wysokich obcasach i w obcisłych, skąpych szortach.
- Chciałbym cię tak zobaczyć - rzekł szybko i zanim Sloan znalazła odpowiedź, wstał, wsunął ręce do kieszeni i powiedział coś, co ją zdumiało: - Kiedy już o tym mówimy, mogłabyś nałożyć odrobinę makijażu na tę promienną cerę? Użyj także trochę farby na te miodowoblond włosy i zlikwiduj słoneczne pasemka.
- Co takiego? - zakrztusiła się śmiechem. Spojrzał na nią i dorzucił z oszałamiającą ekspresją:
- Zrób coś, abyś nie przypominała mi rożków z lodami i ciastek z truskawkami.
Śmiech kipiał w niej, tańczył w jej oczach i drżał w słowach.
- Przysmaki? Kojarzę ci się z przysmakami?
- Przypominasz mi w ten sposób to, co czułem mając trzynaście lat.
- Jaki wtedy byłeś? - spytała, stłumiwszy śmiech.
- Byłem ministrantem.
- Coś podobnego!
- Rzeczywiście, byłem. Jednakże w czasie mszy nie mogłem przestać myśleć o dziewczynce, którą lubiłem, a ona zawsze siadywała w trzecim rzędzie ławek na mszy o dziesiątej. To mnie paraliżowało.
- Jak sobie z tym poradziłeś?
- Najpierw usiłowałem zrobić na niej wrażenie, sprawniej klękając i próbując być lepszy od innych ministrantów.
- Czy to pomogło?
- Nie tak jak chciałem. Byłem tak dobry, że musiałem służyć do dwu mszy w każdą niedzielę, ale Mary Sue Bonner nadal mnie lekceważyła.
- Trudno mi sobie wyobrazić dziewczynę, która cię lekceważy, nawet w tamtych czasach.
- To mnie trochę niepokoiło.
- Wiesz przecież: fortuna kołem się toczy.
- Nie znałem tego wtedy. Wiedziałem tylko, że chcę sympatii Mary Sue Bonner.
Jess rzadko kiedy mówił o przeszłości, więc Sloan zdziwiło nieoczekiwane wyznanie z okresu dzieciństwa. Zmarszczył brwi.
- Skoro pobożność i religijność nie robiły na niej wrażenia, podszedłem do niej po mszy o dziesiątej i namówiłem ją na pójście na lody do Sandera. Ona wzięła rożek z czekoladowymi lodami, a ja kruche ciasto z truskawkami...
Czekał, aż zapyta, co stało się potem, i Sloan nie mogła uniknąć ryzykownego pytania:
- I wtedy zdobyłeś sympatię Mary Sue?
- Jeszcze nie. Próbowałem przez następne dwa lata, ale ciągle była nieczuła na te próby. Zupełnie jak teraz ty.
Był tak piekielnie przystojny i tak wymagający w sprawach urody, że Sloan trochę to pochlebiało.
- Kiedy już mówimy o tobie, to nie sądzę, abyś chciała pójść ze mną jutro wieczorem na przyjęcie Pete'a.
- Mam jutro dyżur, ale mam zamiar przyjść tam później.
- A gdybyś nie miała dyżuru, poszłabyś ze mną?
- Nie - rzekła Sloan z lekkim uśmiechem, aby złagodzić szorstkość odpowiedzi, choć wątpiła, czy on ją odczuł. - Po pierwsze, jak już wyjaśniłam, pracujemy razem.
- Nie oglądasz telewizji? - zachichotał. - Podobno gliny ulegają romantycznym związkom.
- Po drugie - kończyła pogodnie, ignorując tę uwagę - jak ci już powiedziałam, trzymam się zasady, że nie chodzę z mężczyzną sto razy atrakcyjniejszym ode mnie. To za bardzo rani moje delikatne ego.
Jess przyjął jej odmowę z takim samym humorem jak przedtem, zapewne chcąc dowieść, że jest mu to obojętne.
- W takim razie mogę wyjść na obiad.
- Tym razem nie pozwól, aby dziewczyny walczyły, która będzie mogła zapłacić - zażartowała Sloan i zaczęła porządkować papiery na stole. - Bo bardzo przykro na to patrzeć.
- Kiedy mówimy o wielbicielach - powiedział - to Sara niewątpliwie ma nowego. Kręcił się w pobliżu, dopóki go tu nie przyprowadziła i nie przedstawiła. Ma na imię Jonathan. - Biedaczysko - dodał. - Jeśli nie ma kilku milionów dolarów w banku, traci tylko czas. Sara jest flirciarą. - Przeszedł nad linkami przytrzymującymi słupki namiotu. - Chyba spróbuję chili, które polecałaś.
- Nie radzę - ostrzegła Sloan ze złośliwym uśmiechem.
- Dlaczego niby nie?
- Słyszałam, że jest tak ostre, że ambulans pierwszej pomocy wydaje leki na dolegliwości żołądkowe.
- Mówisz poważnie?
Wolno skinęła głową, jeszcze szerzej się uśmiechając.
- Całkowicie poważnie.
Jess wybuchnął śmiechem i skierował się w przeciwnym kierunku niż budka z chili, ku kioskom z pizzą i hot dogami. Zatrzymał się, by pozdrowić Sarę ciągle zatopioną w rozmowie z panią Peale i trzymającą jednego z jej kotów.
Potem zatrzymał się przy gromadce dzieci. Pochylił się ku nim i mówił coś, co wywołało wybuchy śmiechu. Sloan obserwowała go, żałując trochę, że nie poszła z nim, nie troszcząc się o następstwa.
Znając jego skłonności do wysokich, wspaniałych kobiet, Sloan była zaskoczona, gdy przed paru tygodniami zaprosił ją na kolację, a jeszcze bardziej się zdziwiła, gdy poprosił ją ponownie. Miała wielką ochotę zgodzić się. Ogromnie go lubiła, a miał wszystkie cechy, których szukała u mężczyzn. Ale Jess Jessup był za przystojny, by nie budzić jej obaw. W przeciwieństwie do Sary, która w małżeństwie szukała przyjemności i rozrywki i zdecydowanie chciała znaleźć mężczyznę, który byłby przystojny, czarujący i bogaty, Sloan pragnęła nieomal zupełnego przeciwieństwa. Marzyła o „normalnym” mężczyźnie, uprzejmym, czułym, inteligentnym, i takim, na którym można polegać. Jednym słowem, pragnęła życia różniącego się od tego, jakie znała, ale podobnie wolnego od trosk. Myślała o prostym życiu, takim jakie wiodła obecnie w Bell Harbor, ale z dziećmi i mężem, który byłby kochającym, wiernym, odpowiedzialnym ojcem. Chciała, aby jej dzieci mogły polegać na miłości ojca i jego pomocy i żeby ona sama mogła mu zaufać.
Jess Jessup w dużym stopniu odpowiadał temu obrazowi, z wyjątkiem tego, że przyciągał kobiety jak żywy magnes, co zdaniem Sloan nie dawało nadziei, by stał się dobrym mężem do końca życia. Fakt zaś, że miał tyle innych pozytywnych cech, sprawiał, że jakkolwiek kuszący, wybór jego byłby zbyt ryzykowny. Tak więc z żalem postanowiła unikać wszelkich osobistych z nim związków. A to obejmowało także zaproszenia na kolację.
Poza tym wszelkie bliższe związki z Jessem czy innym oficerem policji przeszkadzałyby w pracy, a Sloan nie chciała dopuścić, aby cokolwiek zakłócało jej wypełnianie obowiązków służbowych. Kochała swój zawód i lubiła współpracę z dziewięćdziesiątką funkcjonariuszy wchodzących w skład sił policyjnych Bell Harbor. Podobnie jak Jess, byli przyjacielscy i pomocni, ponadto wiedziała, że ją naprawdę lubią.
Około czwartej po południu Sloan była całkowicie gotowa do zakończenia służby. Caruso i Ingersoll zaraz po lunchu poszli do domu, narzekając na „grypę” żołądkową, co oznaczało, że ona z Jessem muszą pozostać na posterunku, zanim nadejdzie zastępstwo.
Była na służbie od ósmej rano i tęskniła za odprężającą kąpielą, lekką kolacją i książką, którą czytała w łóżku. Sara odeszła już przed godziną. Przystanęła jeszcze przy namiocie Sloan, by powiedzieć, że pani Peale zaprosiła ją na wtorek wieczór, by pokazać jej swój dom i porozmawiać o zmianie umeblowania i wystroju pierwszego piętra. Z jakichś względów starsza pani chciała, aby przyszła także Sloan. Sara, uzyskawszy zgodę Sloan, pobiegła na spotkanie z niedawno poznanym obiecującym prawnikiem o imieniu Jonathan.
Zbliżająca się pora kolacji sprawiła, że park opustoszał i Sloan siedziała obok Jessa przy stoliku, z łokciami na stole, obejmując dłońmi twarz.
- Wyglądasz na zgubioną dziewczynkę - zauważył Jess. Siedział na metalowym krześle i obserwował tłum posuwający się leniwie w stronę parkingu. - Jesteś zmęczona czy tylko znudzona?
- Czuję się winna wobec Ingersolla i Carusa - wyznała.
- A ja nie - powiedział Jess z uśmiechem, który to potwierdzał. - Chłopcy znowu uznają cię za bohaterkę, jak się dowiedzą.
- Nie opowiadaj o tym - ostrzegła go Sloan. - W Bell Harbor nie utrzyma się żaden sekret, nawet w wydziale.
- Spokojnie, Reynolds, to był żart. - Głos jego przybrał ciepłą, głęboką barwę, której u niego dotąd nie słyszała. - Powinnaś wiedzieć, że zrobiłbym wiele, aby ci pomóc, a nie zaszkodzić.
Opuściwszy ręce, dziewczyna obróciła się do niego, patrząc w jego przystojną, uśmiechniętą twarz z wyrazem zabawnego niedowierzania.
- Czyżbyś flirtował ze mną, Jess? Spojrzał nad jej głową.
- Nadchodzą nasi zmiennicy - wstał, rozglądając się wokół, czy czegoś nie zapomniał. - Co robisz dziś wieczorem? - spytał, patrząc na zbliżających się Reagana i Burnby'ego.
- Pójdę do łóżka z dobrą książką. A ty?
- Mam obiecującą randkę. - Chciał zatrzeć wrażenie, że z nią flirtuje.
Roześmiała się.
- Podrywacz - powiedziała miękko, szybko wchodząc do namiotu, by zabrać swoją torebkę. Gdy wyszła stamtąd, policjanci Reagan i Burnby stali już przy stole, gotowi przejąć służbę. Obaj mieli ponad czterdziestkę; odpowiedzialni i przystojni policjanci Bell Harbor, którzy pamiętają czasy, gdy jedynymi przestępstwami w mieście były wykroczenia drogowe i rodzinne kłótnie; obaj mieli rodziny, ich żony należały do Stowarzyszenia Rodziców i Dzieci, a dzieci do Małej Ligi.
- Dzieje się coś? - spytał ją Ted Burnby.
Sloan przewiesiła swą brązową torebkę przez ramię.
- Nie - odpowiedziała.
- Tak - zgłosił sprzeciw Jess. - Sloan nazwała mnie podrywaczem.
- Wygląda, że robisz postępy - mrugnął do Sloan Burnby.
- Sloan ma rację, jesteś podrywaczem - zgodził się Reagan z uśmiechem.
- Przy okazji spróbuj chili - z szelmowskim błyskiem rzucił Jess, przechodząc nad linkami namiotu.
Sloan odwróciła się tak gwałtownie, że wpadła na Jessa, który musiał schwycić linkę, by utrzymać równowagę.
- Nie zbliżajcie się do tego chili - ostrzegła ich. - Ingersoll i Caruso już się przez nie pochorowali.
- Ależ potrafisz zepsuć zabawę - narzekał Jess, obracając ją w kierunku wyjścia w stronę parkingu. - Psuja!
Ramiona Sloan drżały od śmiechu.
- Wariat - odpaliła.
- Sloan! - zawołał jeszcze za nią Bumy. - Znowu byłaś w telewizji. Kanał szósty wykorzystał wczoraj reportaż w lokalnej stacji. Dobrze wypadłaś, mała!
Sloan przytaknęła, ale wcale jej to nie ucieszyło. Widziała fragment wiadomości wczoraj o szóstej wieczorem i zapomniała o tym, ale to niewątpliwie było powodem wyjątkowego złego humoru kapitana Ingersolla dzisiaj.
Kiedy Sloan i Jess oddalali się, obaj policjanci przyglądali się im z niezwykłym zainteresowaniem.
- Jak myślisz? - spytał Regan, nawiązując do zakładów w biurze wydziału. - Czy Jessowi uda się wciągnąć ją do łóżka? Postawiłem pięć dolców, że Sloan da mu kosza.
- Ja postawiłem dziesięć na Jessa.
Burnby zmrużył oczy, patrząc za oddalającą się parą, która właśnie zatrzymała się na krańcu parku, by porozmawiać z jakimiś ludźmi.
- Jeśli Sloan dowie się o zakładach, będzie piekło.
- Powiem ci coś. - Reagan był wyraźnie rozbawiony. - Sądzę, że Sloan już o tym wie i dlatego nie da mu żadnej szansy. Wie, ale nie pójdzie na to, bo jest bystra i ma klasę.
Wóz Sloan, przydzielony jej przez władze samorządowe Bell Harbor biały Chevrolet, stał koło wozu Jessa. Skinąwszy ręką do Jessa, chwilę siedziała bez ruchu z otwartymi drzwiami i prawą nogę oparła na podłodze. Z przyzwyczajenia, a częściowo z poczucia bliżej nieokreślonej obawy, rozejrzała się, by upewnić się, że wokół jest spokojnie i normalnie.
Bell Harbor rozwijało się tak szybko, że codziennie pojawiały się tuziny nowych twarzy. Nie znała tej nastolatki ciągnącej za rękę dzieciaka, ani babci z bliźniakami goniącymi się wokół niej, ani brodacza czytającego gazetę za drzewem. Napływ nowych mieszkańców wywołał wyraźne ożywienie w interesach i wzbogacił kasę miejską o wpływy z podatków, ale spowodował także znaczący wzrost przestępczości, gdy z sennej nadmorskiej miejscowości Bell Harbor zaczęło rozwijać się w małą metropolię.
W parku pozostało nie więcej niż sto pięćdziesiąt osób. Klown Clarence zrobił sobie przerwę na obiad, tak samo żonglerzy. Większość kiosków i namiotów opustoszała, zostali tylko pilnujący ich ludzie. Nigdzie też nie dostrzegła starannie ogolonego nieznajomego w żółtej bawełnianej kurtce, która wydała się jej nieodpowiednia na taki słoneczny dzień.
Uspokojona, Sloan usadowiła się w samochodzie i zapaliła silnik, rzucając okiem w lusterko wsteczne. Nikogo za nią nie było, wrzuciła więc wsteczny bieg i wycofała się z parkingu, następnie wolno pojechała wzdłuż krętych, oświetlonych gazem ulic, które przecinały park.
Wcześniej, gdy Burnby gratulował jej, miał na myśli jej skuteczną interwencję poprzedniego wieczoru, kiedy to Sloan łagodnie przekonała rozwścieczonego i pijanego porzuconego męża, aby oddał pistolet, którym zamierzał zabić przyjaciela byłej żony. Gdy prowadzony do więzienia za „usiłowanie” zabójstwa stawiał opór, Sloan przekonała go, że czas w więzieniu to dla niego szansa, da mu „odprężenie” i pozwoli przemyśleć możliwość znalezienia właściwej kobiety, która doceni jego „prawdziwą wartość”. Nikt by się o tym nie dowiedział, gdyby oskarżony nie udzielił wywiadu w lokalnej telewizji i nie powiedział reporterowi, co doradziła mu Sloan, skłaniając do złożenia broni. Choć oskarżony nie dostrzegł czarnego humoru w słowach Sloan, media natychmiast to odkryły i tego poranka znowu mimowolnie stała się bohaterką. Tym razem wszakże chwalono ją nie za odwagę, ale za dowcip w niesprzyjających okolicznościach.
Wieczorem kapitan Ingersoll niechętnie udzielił jej pochwały za sposób załatwienia trudnej sprawy, ale poranne sprawozdanie telewizyjne niewątpliwie znowu go poruszyło. Poniekąd mogła go zrozumieć. Uważał, że ona wzbudza większe zainteresowanie, ponieważ jest kobietą.
Mijając skrzyżowanie przy głównym wejściu do parku, celowo skierowała myśli ku czemuś przyjemniejszemu, jak na przykład odprężająca kąpiel z bąbelkami, którą zamierzała wziąć za parę minut. Skręciła na lewo w Blythe Lane, szeroką brukowaną aleję z eleganckimi sklepami i wykwintnymi magazynami, których szykowne wejścia wyróżniały koliste, zielone, baldachimy i olbrzymie palmy w donicach przy krawężniku. Podczas nieczęstych przejazdów przez centrum handlowe za każdym razem zaskakiwały ją zmiany, jakie zaszły tu podczas kilku ostatnich lat. Początkowo gwałtowny rozwój miasta wywoływał ze strony starych mieszkańców gorzkie narzekania, które nagle ucichły, gdy ceny nieruchomości poszły w górę i walczące dotychczas o utrzymanie się firmy stały się niemal przez jedną noc kwitnącymi przedsiębiorstwami.
Chcąc przyciągać dalszych potencjalnych płatników podatków, zarząd miejski wykorzystał przychylne nastawienie obywateli, wydając serie liczących się obligacji, przeznaczonych na modernizację i upiększanie miasta. Za namową ambitnej, wpływowej żony burmistrza Blumenthala wynajęto zespół architektów z Palm Beach i rozpoczęła się przebudowa.
Kiedy ją ukończono, w następstwie rozsądnie pomyślanego planu, Bell Harbor stało się podobne do Palm Beach. Tego właśnie chciała pani Blumenthal. Wykorzystując swoje wpływy i pieniądze podatników, przeniosła teraz swą uwagę z budynków handlowych na budowle publiczne, zaczynając od ratusza.
Ruch tego świątecznego dnia był tak uciążliwy, że Sloan straciła prawie piętnaście minut, zanim skręciła w swoją ulicę i wjechała na podjazd prowadzący do szarobiałego, pełnego stiukowych ozdób domku w miejscu, które kochała. Z drugiej strony ulicy była plaża i mogła słyszeć rozbijające się o brzeg fale, śmiech dzieci i nawoływania rodziców.
W niewielkiej odległości za minivanem wjechała na parking ciemnobłękitna limuzyna, ale nie było w tym nic nadzwyczajnego. Tak było zawsze pod koniec tygodnia.
Sloan wsunęła klucz do zamka frontowych drzwi, marząc już o zanurzeniu się w ciepłej wannie i spędzeniu reszty wieczoru z sensacyjną powieścią, którą czytała w łóżku. Sara nie mogła pojąć, dlaczego Sloan woli spędzić sobotni wieczór z dobrą książką niż na randce, ale Sara nie znosiła samotności. Dla Sloan wybór między randką z kimś, kto nie był w stanie jej zainteresować, a czasem spędzonym z książką był łatwy. Zdecydowanie wolała książkę.
Uśmiechnęła się na myśl, że musi iść do pracy dopiero następnego dnia po południu, gdy będzie prowadziła wykład z samoobrony.
Wydział policji mieścił się w nowym budynku ratusza, ładnym, trzykondygnacyjnym białym domu z dachem z czerwonych dachówek, otoczonym dużą, harmonijnie zakończoną łukami loggią. Wokół znajdował się bujny zielony trawnik z drzewami palmowymi i starymi latarniami gazowymi. Ratusz Bell Harbor był nie tylko ładny, ale także funkcjonalny.
Wyłożone boazerią dębową sale sądowe i sala konferencyjna, używana głównie do zebrań miejskich, znajdowały się na drugim piętrze. Gabinet burmistrza, biura urzędników i archiwum zajmowały pierwsze piętro, natomiast większą część parteru przeznaczono dla wydziału policji.
Projekt urządzenia wnętrz powierzono firmie, którą prowadziła Sara, i jej talent dał się poznać w przestronnym gabinecie burmistrza i w salach sądowych z miękkimi krzesłami, obitymi gustowną materią w granatowo - beżowe paski, dopasowane barwą do wykładzin podłogowych i dywanów.
Jeśli chodzi o wystrój pomieszczeń przeznaczonych dla wydziału policji, Sara i jej partnerzy mieli do dyspozycji stosunkowo mały budżet, określone wymagania zaś nie pozwalały na zbytnią dowolność czy fantazje projektantów.
Na środku tej znacznej przestrzeni stanęło ustawionych w trzy rzędy trzydzieści biurek, każde wyposażone w komputer, szafkę z dwoma szufladami na dokumenty, obrotowe krzesło i dodatkowe krzesło obok. Gabinety ze szklanymi ścianami frontowymi, przeznaczone dla wyższych rangą funkcjonariuszy, zajmowały przód obszernego pomieszczenia. Z prawej i lewej strony znajdowały się sale konferencyjne. W głębi, za zawsze zamkniętymi ciężkimi drzwiami, był areszt dla tymczasowo zatrzymanych.
Projektanci z firmy Sary podjęli wysiłek stonowania ostrości linoleum w kolorze morskiej zieleni, beżowych metalowych biurek i beżowych monitorów komputerów, zakrywając środek pomieszczenia wykładziną w granatowy i beżowy wzór i zawieszając odpowiednie zasłony w oknach. Niestety, dywan ciągle był pełen plam z jedzenia, napojów i śladów butów dziewięćdziesięciu funkcjonariuszy, pracujących na trzy zmiany.
Sloan należała do nielicznych funkcjonariuszy, którzy docenili wysiłki Sary, ale choć zwykle dostrzegała je, tego dnia była obojętna jak wszyscy inni. Święta były zawsze czasem wzmożonej pracy dla policji, ale ostatnio wydawały się jeszcze bardziej hałaśliwe i gorączkowe. Telefony dzwoniły nieustannie, a głośne krzyki zmieszane z wybuchami nerwowego śmiechu dochodziły z sali, gdzie zebrało się czterdzieści kobiet, by wysłuchać wykładu Sloan na temat samoobrony. Wszystkie pokoje konferencyjne były zajęte przez funkcjonariuszy przesłuchujących świadków i rozmawiających z podejrzanymi zamieszanymi w bandyckie napady gangu młodocianych. Członków gangu schwytano dzięki zorganizowaniu wielkiego pościgu, przekraczającego granice tego stanu. Rodzice nastolatków i adwokaci reprezentujący rodziny nie odstępowali od telefonów i przemierzali wzdłuż i wszerz korytarz.
Piekielny rozgardiasz dokuczał Royowi Ingersollowi, który nie czuł się dobrze i miotał się między rzędami biurek, łykając pigułki na nadkwasotę i szukając czegoś do zganienia. Marian Liggett, jego sześćdziesięciopięcioletnia sekretarka z przytępionym słuchem - która uważała świeżo zainstalowany system interkomu za nieudany i zawodny - dołączała się do ogólnego zgiełku, stając na progu gabinetu szefa i krzykiem wzywając go, gdy ktoś do niego telefonował.
Funkcjonariusze usiłowali się skoncentrować na papierkowej robocie, nie zwracając uwagi na harmider, wszyscy stwierdzili jednak, że to jest trudne, wszyscy z wyjątkiem Pete'a Bensingera, który tak był przejęty zaplanowanym na wieczór przyjęciem kawalerskim i zbliżającym się ślubem, że obojętnie przyjmował kwaśny humor Ingersolla i wszystko inne. Pogwizdując pod nosem, przechadzał się między biurkami, gawędząc krótko z każdym, kto miał na to ochotę.
- Hej, Jess - powiedział, zatrzymując się koło biurka Sloan. - Jak ci leci?
- Wynoś się - zareagował Jess zajęty przepisywaniem raportu z akcji przeciw narkomanii młodzieży, który przygotował na początku tygodnia. - Nie chcę, aby twój dobry humor skupił się na mnie.
Ofuknięcie Jessa nie osłabiło euforycznego nastawienia Pete'a. Pochylając się nad biurkiem Sloan, próbował naśladować głos Humphreya Bogarta.
- Powiedz mi, dziecino, co taka przystojna osóbka robi w takim miejscu, jak to?
- Czeka na takiego gładkiego pochlebcę jak ty - Sloan zażartowała, nie podnosząc oczu znad notatek do odczytu, który miała wygłosić.
- Spóźniłaś się - wykrzyknął radośnie. - Żenię się w przyszłym tygodniu. Czy nie słyszałaś?
- Zdaje się, że słyszałam pogłoski - rzuciła mu promienny uśmiech, pisząc dalej. Wraz z większością kolegów została na siłę bezpośrednio wciągnięta w te pełne komplikacji konkury! Pete poznał Mary Beth przed pięcioma miesiącami i zakochał się od „pierwszego spojrzenia”, jak sam to określił. Niestety, ani Mary Beth, ani jej zamożni rodzice nie byli szczególnie dobrze nastawieni do małżeństwa z funkcjonariuszem policji, którego zawodowe i finansowe perspektywy nie były nazbyt olśniewające, ale Pete wytrwale walczył. Idąc za radami kolegów, przekonał Mary Beth, przezwyciężając wszystkie trudności i przeszkody. Teraz, gdy tylko tydzień dzielił go od ślubu, jego bezgraniczny entuzjazm robił na Sloan wrażenie chłopięcej euforii i ogromnie ją ujmował.
- Nie zapomnij przyjść wieczorem na moje przyjęcie na plaży - przypomniał jej.
Jess, Leo Reagan i Ted Burnby początkowo mieli pomysł, by zaangażować striptizerkę i urządzić zwykłą w takich okazjach pijacką hulankę, ale Pete nie chciał o tym słyszeć. Małżeństwo z Mary Beth zbyt wiele dla niego znaczy, oświadczył, by zrobić coś, czego mógłby potem żałować... a raczej, co ona uznałaby za godne pożałowania - uzupełnił Jess Jessup. Dla pewności, że wszystko się odbędzie, jak chciał, Pete przekonał wszystkich, że jego wieczór kawalerski będzie zabawą „par” i zamierzał zaprosić także Mary Beth.
- Myślałam, że przyjęcie jest jutro wieczorem - skłamała Sloan, sugerując niejako, że może mieć trudności z przyjściem dzisiaj.
- Sloan, musisz przyjść. Zapowiada się wspaniała zabawa. Zapalimy na plaży ognisko i zrobimy barbecue...
- To brzmi jak pogwałcenie aktu o czystości środowiska - zażartowała.
- Pomyśl o piwie, które będziesz mogła wypić - zachęcał ją Pete.
- Pijaństwo i zgorszenie - wszyscy się wstawimy, a media zrobią z tego narodowy skandal.
- Ale nie będzie nikogo na służbie, aby nas zamknąć - podsumował uszczęśliwiony.
- Oczywiście, przyjdę. Pracuję dziś na zmianę z Derkiem Kipinskim, tak że on przyjdzie na początek twojego przyjęcia, a ja później.
Pete wyglądał na nieco zawiedzionego, więc dodała poważniej:
- Ktoś musi patrolować plażę; mamy poważne kłopoty z narkomanami, szczególnie pod koniec tygodnia.
- Wszystko to wiem, ale nie rozprawimy się z tym, zatrzymując kilku dealerów na małą skalę. Towar przychodzi drogą morską. Rozwiązanie problemu to sprawa wyspecjalizowanej jednostki i oni prawdopodobnie nad tym pracują. Naszym zadaniem jest nie dopuścić towaru na plażę i ulice.
Sloan zobaczyła wchodzącą Sarę. Szybko dopisała jeszcze jedną uwagę w notatkach dotyczących wykładu o samoobronie.
- Mam wykład za dziesięć minut.
Pete uścisnął koleżeńskim gestem jej ramię i poszedł do swego biura, by zatelefonować. Kiedy oddalił się na tyle, że nie mógł ich usłyszeć, do biurka Sloan podszedł Reagan.
- Mogę się założyć dziesięć do jednego, że telefonuje do Mary Beth - powiedział. - Dzisiaj dzwonił do niej już trzy razy.
- Zupełnie zgłupiał - zgodził się Jess.
Sara, oparłszy się biodrami o brzeg biurka Sloan, uśmiechnęła się na powitanie dwóch policjantów, potem pochyliła nad Leo i spojrzała na telefonującego Pete'a, który bujał się na krześle, uśmiechając się do sufitu.
- Dla mnie jest uroczy - powiedziała - a sądząc po wyrazie jego twarzy, z pewnością rozmawia z Mary Beth.
Korzystając z tego, że Pete był zajęty, Leo wyjął z kieszeni koszuli kopertę i wyciągnął ją w stronę Jessa.
- Zbieramy pieniądze na prezent ślubny dla Pete'a i Mary Beth. Każdy daje dwadzieścia pięć dolarów.
- A co im kupujemy, dom? - spytał Jess. Zanurzył rękę w kieszeni, a Sloan sięgnęła po torebkę.
- Srebro stołowe - oznajmił Leo.
- Nie żartuj! - powiedział Jess, kładąc dwadzieścia pięć dolarów do koperty i podając ją Sloan.
- A niby ile dzieciaków zamierzają karmić?
- Nie wiem. Wiem tylko, że Rosę była w magazynie, gdzie jest lista prezentów, którą ustaliła narzeczona. Czy dacie wiarę, że za te wasze dwadzieścia pięć dolarów można kupić co najwyżej część widelca?
- To musi być olbrzymi widelec.
Sloan i Sara uśmiechnęły się do siebie, a Sara wyciągnęła dwadzieścia pięć dolarów z torebki. Kapitan Ingersoll wyszedł właśnie ze swego szklanego gabinetu i ogarnąwszy wzrokiem pokój, zobaczył wesołe towarzystwo wokół biurka Sloan. Jego twarz przybrała groźny wyraz.
- Cholera - powiedział Reagan. - Idzie Ingersoll. - Odwrócił się, by odejść, ale Sary nie speszyło przyjście kapitana ani jego groźne spojrzenie.
- Zaczekaj, Leo, pozwól mi się przyłączyć do tych sreber.
Włożyła pieniądze do koperty, a potem z najbardziej uwodzicielskim uśmiechem zwróciła się w stronę Ingersolla w nadziei, że dla dobra ogółu humor kapitana nieco się poprawi.
- Cześć, kapitanie. Martwiłam się o pana. Słyszałam, że to okropne chili tak panu zaszkodziło, aż musiał pan skorzystać z ambulatorium pierwszej pomocy.
Ponura mina kapitana złagodniała i stopniowo zmieniła się w charakterystyczny dla niego słaby uśmiech.
- To twoja przyjaciółka mi je poleciła - powiedział, energicznym ruchem głowy wskazując na Sloan, ale nie mógł oderwać wzroku od Sary. Próbował nawet zażartować ze składki, którą wręczyła Reaganowi.
- Czy wiesz, że łapówkę dla policjanta uważa się w tym stanie za przestępstwo?
On rzeczywiście ma potworne poczucie humoru, pomyślała Sloan, gdy żartobliwie dodał:
- A także przeszkadzanie funkcjonariuszowi w wykonywaniu obowiązków.
Sara zamrugała oczyma, aż się zmieszał.
- Jak niby przeszkadzam?
- Przeszkadzasz, młoda damo.
- Doprawdy? - zagruchała.
Za plecami Ingersolla Jess otworzył usta i usiłował coś powiedzieć, zasłaniając się ręką. Niestety Ingersoll nie był głuptasem i rozejrzawszy się dokoła, zobaczył jego gest.
- Co się, do diabła, z tobą dzieje, Jessup?
Sloan stłumiła śmiech i widząc kłopotliwą sytuację Jessa, pośpieszyła na pomoc.
- Mam ochotę na kawę - powiedziała zmieniając temat. - Kapitanie, napije się pan kawy? - spytała słodkim głosem, chcąc go rozbroić.
To podziałało.
- Doprawdy? Kiedy... proponujesz kawę, napiję się.
Kubki do kawy stały na stole, po drugiej stronie rzędu biurek, za kserokopiarkami.
- Dwie kostki cukru - zawołał Ingersoll, gdy Sloan była w połowie drogi.
Telefon Sloan zadzwonił i kapitan podniósł słuchawkę, by zrobić wrażenie na Sarze, że jest nieustannie zajęty.
- Ingersoll - warknął do słuchawki.
Męski głos z drugiego końca linii był uprzejmy, ale apodyktyczny.
- Powiedziano mi, że to jest telefon Sloan Reynolds. Mówi jej ojciec.
Ingersoll spojrzał na zegarek. Wykład Sloan miał zacząć się za trzy minuty.
- Właśnie ma zacząć wykład z samoobrony. Czy może oddzwonić później?
- Wolałbym porozmawiać z nią teraz.
- Proszę zaczekać. - Ingersoll nacisnął przycisk interkomu. - Reynolds - powiedział głośno - jest do ciebie prywatny telefon. Dzwoni twój ojciec.
Sloan wrzuciła dwie kostki cukru do kubka i spojrzała przez ramię.
- To nie może być do mnie. Nie mam ojca...
To oświadczenie musiało być bardziej interesujące niż inne rozmowy w sali, gdyż hałas zmniejszył się o parę decybeli.
- Każdy ma ojca - zauważył Ingersoll.
- To znaczy nie mam kontaktu z moim ojcem - wyjaśniła. - Ten, kto dzwoni, z pewnością chce mówić z kimś innym.
- Z kim pan chciał mówić? - zapytał Ingersoll kategorycznym tonem.
- Ze Sloan Reynolds - odpowiedział mężczyzna ze zniecierpliwieniem.
- A pana nazwisko?
- Carter Reynolds.
- Czy powiedział pan Carter Reynolds? - Ingersollowi opadła szczęka.
- To właśnie powiedziałem. Chcę mówić ze Sloan. Ingersoll odłożył słuchawkę, skrzyżował ręce na piersi i wstał, spoglądając na Sloan z mieszaniną podziwu i niedowierzania.
- Czy twój ojciec przypadkiem nazywa się Carter Reynolds?
Nazwisko znanego finansisty i filantropa z San Francisco wybuchło jak bomba w rozgardiaszu sali policyjnej, a potem zapanowała cisza. Sloan zatrzymała się z filiżanką kawy w każdej ręce. Znajome twarze spoglądały na nią obco, z wyrazem podejrzenia, zdziwienia i podziwu. Nawet Sara gapiła się na nią. Ingersoll wziął z jej ręki filiżankę kawy, ale pozostał przy biurku Sloan, niewątpliwie gotów do podsłuchiwania.
Sloan nie przejmowała się jego obecnością, po prostu nie zwracała na niego uwagi. Jeśli zaś chodzi o jej ojca, nigdy nie dostała od niego nawet kartki z życzeniami urodzinowymi i bez względu na to, jakie miał powody, aby ją tu wytropić, dla niej nie miało to znaczenia. Chciała dać mu to do zrozumienia twardo, obiektywnie i zasadniczo. Postawiła swoją filiżankę z kawą na biurku i uniosła słuchawkę do ucha. Jednakże palec dotykający białego guziczka nieco drżał.
- Mówi Sloan Reynolds.
Nie słyszała dotąd jego głosu. Odezwał się kulturalnym tonem, z którego przebijało rozbawienie i uznanie.
- Twój głos brzmi bardzo oficjalnie, Sloan.
Nie miał prawa oceniać czegokolwiek, co jej dotyczyło, ale stłumiła chęć, by mu to powiedzieć.
- Nie mam teraz czasu na rozmowę - oznajmiła. - Musisz zadzwonić o innej porze.
- Kiedy?
Błysnął jej w pamięci widziany w gazecie obraz przystojnego, szczupłego mężczyzny z włosami w kolorze stali, grającego debla z przyjaciółmi w wiejskim klubie w Palm Beach.
- Powiedzmy za następne trzydzieści lat?
- Nie mam ci za złe, że się oburzasz.
- Oburzam? Nie masz mi za złe? - Głos Sloan ociekał sarkazmem. - To niezwykle miło z pana strony, panie Reynolds.
Przerwał jej tyradę tonem grzecznym, ale kategorycznie.
- Nie kłóćmy się w czasie naszej pierwszej rozmowy. Możesz mi osobiście wypomnieć wszystkie niedociągnięcia ojcowskie za dwa tygodnie.
Sloan na moment odsunęła słuchawkę, spojrzała na nią niepewnie, potem ponownie przyłożyła ją do ucha.
- Za dwa tygodnie? Osobiście? Nie interesuje mnie, co masz mi do powiedzenia.
- Ależ tak! - rzekł dobitnie i Sloan poczuła nagły błysk podziwu dla jego bezczelności i siły woli, która powstrzymała ją od rzucenia słuchawki.
- Zapewne powinienem napisać list, ale sądziłem, że przez telefon załatwię to szybciej.
- Co mianowicie?
- Ja... - zawahał się. - Twoja siostra i ja chcielibyśmy zaprosić cię na parę tygodni do Beach, tak abyśmy mogli się poznać. Kilka miesięcy temu miałem atak serca...
„Beach” - domyśliła się Sloan, tak zapewne nazywają swoje miasto mieszkańcy Palm Beach.
- Czytałam o twojej chorobie w prasie - przyznała się Sloan, której udało się zademonstrować narzuconą sobie obojętność wobec faktu, że o swoim ojcu dowiadywała się z gazet. Geograficznie Palm Beach było niezbyt odległe od Bell Harbor, ale pod względem społecznym i ekonomicznym należało do innej galaktyki. Aby dodać sobie prestiżu, gazeta Bell Harbor zamieszczała w niedzielę informacje towarzyskie dotyczące znakomitego sąsiada, położonego bardziej na południe. Oto dlaczego Sloan oglądała często fotografie i wzmianki o swoim wybitnym ojcu i wspaniałej siostrze, należących do elity społecznej.
- Chcę, aby nasza trójka poznała się, zanim będzie za późno.
- Trudno mi uwierzyć w twoje zuchwalstwo - ponownie wybuchnęła Sloan, zła i zaskoczona nagłymi łzami, które wywołał ten poruszający jej uczucia telefon.
- Jest już za późno. Nie chcę cię poznać, nie teraz, po tylu latach.
- A twoją siostrę? - ciągnął gładko. - Jej także nie chcesz poznać?
Pamięć Sloan szybko wywołała tę samą fotografię z wiejskiego klubu. Jej siostra Paris była partnerką ojca w tenisie. Z ciemnymi, odrzuconymi do tyłu włosami i ręką wyciągniętą do doskonałego serwu nie sprawiała wrażenia, że w jej życiu czegoś brak... że nie jest doskonałe.
- Nie bardziej interesuję się poznaniem jej niż ona poznaniem mnie - odpowiedziała głucho Sloan.
- Paris uważa, że w życiu ominęło ją coś bardzo ważnego, ponieważ nie zna ciebie.
Na podstawie licznych wzmianek w prasie Sloan uważała, że życie Paris jest niekończącym się pasmem atrakcyjnych, satysfakcjonujących doznań - od konkursów tenisa i medali za jeździectwo, do wystawnych przyjęć, które ojciec urządzał w San Francisco i w Palm Beach. Mając trzydzieści jeden lat, Paris Reynolds była piękna, swobodna i błyskotliwa, i dotąd nie potrzebowała i nie czuła braku siostry w swoim życiu. Uświadomienie sobie tego na nowo umocniło nieco słabnące postanowienie Sloan, że powinna unikać kontaktów z bogatą częścią swojej rodziny.
- Nie interesuje mnie to - powtórzyła twardo. - Do widzenia.
- Rozmawiałem dzisiaj z twoją matką. Mam nadzieję, że jej uda się zmienić twoją decyzję - dodał jeszcze, gdy odkładała słuchawkę. Kolana zaczęły jej drżeć w spóźnionej reakcji, ale nie mogła okazać słabości w obecności innych.
- Na tym skończymy - rzuciła. - Powinnam iść na wykład. Czekają na mnie.
Zanim doszła do sali wykładowej, Sloan przekonała samą siebie, że kontroluje swoje uczucia i może się koncentrować na zadaniu, które ma do wykonania.
Weszła do sali, zamykając za sobą drzwi i uśmiechnęła się wesoło do zgromadzonych.
- Będziemy rozmawiać o odpowiednich dla kobiet sposobach reagowania na sytuacje, które mogą się okazać niebezpieczne... - powiedziała i zdała sobie sprawę, że zapomniała o przywitaniu grupy i nie przedstawiła się.
- Nazywam się Sloan Reynolds... - zaczęła ponownie. A pomyślała: mój ojciec właśnie skontaktował się ze mną po raz pierwszy w życiu.
Potrząsnęła głową, aby pozbyć się takich myśli. Wykłady, które miała wygłosić, były bardzo ważne dla kobiet w tej sali, a te kobiety były ważne dla niej. Potrzebowały jej rad i czekały na nie. Carter Reynolds się nie liczy.
Sloan usunęła go z myśli i rozpoczęła pierwszy wykład.
- Zacznijmy od najczęściej występującego scenariusza, gdy samotna kobieta znajdzie się w niebezpieczeństwie. Wyobraźmy sobie, że prowadzi samochód po pustej drodze i łapie gumę - powiedziała. - Ruch jest niewielki, a najbliższe domy są w odległości trzech, czterech mil. Co wtedy należy zrobić?
Kilka rąk uniosło się w górę, a Sloan skinęła na atrakcyjną kobietę w średnim wieku, która zajmowała się sprzedażą nieruchomości.
- Blokuję drzwi i zamykam okna, pozostając w samochodzie do czasu ukazania się wozu policyjnego albo patrolu drogowego czy jakiejś innej godnej zaufania pomocy.
Taką właśnie odpowiedź Sloan spodziewała się usłyszeć, a była to zła odpowiedź.
- Dobrze - odrzekła, gotując się do wyjaśnienia swego punktu widzenia. - A teraz przypuśćmy, że w czasie gdy kobieta jest w samochodzie, jakiś wóz parkuje na poboczu. Wychodzi z niego mężczyzna, ofiarowując pomoc. Co wtedy należy zrobić?
- Czy wygląda na godnego zaufania? - spytała pośredniczka w handlu nieruchomościami.
- Nie wiem, jak wygląda uczciwy człowiek - twardo powiedziała Sloan - i nikt nie wie. Na przykład kto wygląda uczciwiej niż Jeffrey Dahmer czy Ted Bundy? Przypuśćmy jednak, że facet nie wygląda uczciwie. Co wtedy należy zrobić?
- Opuszczę trochę jedno okno i skłamię, że pomoc jest w drodze - skończyła agentka z satysfakcją, że znalazła pomysł na rozwiązanie.
- Czy to prawidłowa odpowiedź, czy też nie? - Sloan podeszła do stolika, gdzie umieściła aparat telewizyjny i magnetowid. - Jeśli to jest przyzwoity człowiek, który rzeczywiście chciał pomóc, to odejdzie. Ale, jak myślicie, co zrobi facet, który chce was obrabować, zgwałcić albo zabić?
- Co może zrobić? - odpowiedziała kobieta. - Jestem w samochodzie z zablokowanymi drzwiami i zamkniętymi oknami.
- Pokażę wam, co może zrobić - powiedziała Sloan, cofając taśmę wideo. Na ekranie ukazała się scena rozgrywająca się w nocy, dokładnie tak jak to opisała Sloan; rolę kobiety w opałach grała aktorka. Po chwili zatrzymał się drugi samochód i przyzwoicie wyglądający mężczyzna ofiarował się z pomocą. Gdy kobieta grzecznie podziękowała, facet nagle chwycił klamkę, usiłując otworzyć drzwi jej samochodu. Przerażona kobieta zaczęła krzyczeć i wtedy osobnik pobiegł do swego samochodu i wrócił po chwili z żelaznym łomem. Roztrzaskał szybę, otworzył drzwi i wyrzuciwszy krzyczącą kobietę z wozu, zaczął ją bić żelaznym łomem.
Krótki film był tak realistyczny, że słuchaczki Sloan milczały wstrząśnięte, kiedy wyłączyła magnetowid.
- Lekcja numer jeden - poważnie oznajmiła Sloan, ale uśmiechnęła się, by rozproszyć napięcie w sali. - Nie należy pozostawać w uszkodzonym samochodzie. Przebywanie w nim naraża was na to, że staniecie się potencjalną ofiarą przejeżdżających kryminalistów i innych opryszków.
- Co zatem powinnyśmy zrobić? - spytała żona aptekarza.
- Jest wiele sposobów, zależnie od tego, jak daleko jesteście od domów czy innych zabudowań. Żadna z tych możliwości nie jest dogodna, ale najbardziej „niedogodne” jest stać się ofiarą rabunku albo czegoś gorszego. Jeśli znajdziecie się w odległości, którą możecie przebyć na piechotę, udajcie się w drogę, choćby było kilka mil do przebycia. Jeżeli nie możecie iść na przełaj, trzeba się trzymać autostrady, ale bądźcie przygotowane do schowania się w krzakach albo w rowie na widok świateł nadjeżdżającego samochodu. Gdyby odległość była za duża, aby iść na piechotę, albo gdy zmusi do tego zła pogoda i będziecie musiały pozostać w samochodzie, bądźcie przygotowane, że na widok świateł zbliżającego się samochodu należy wyjść z wozu i gdzieś się schować. W razie gdyby kierowca się zatrzymał i oglądał wasz samochód, pozostańcie w ukryciu.
Sloan przerwała wykład, by to dotarło do słuchaczek, a potem dodała:
- Jeżeli z jakiegoś powodu musicie pozostać w wozie do rana, czekajcie do pierwszych świateł na szosie i wtedy ukryjcie się. Ze swojej kryjówki zaobserwujcie, co przybysz robi i jak postępuje. Gdyby próbował wedrzeć się do waszego samochodu lub go uszkodzić czy coś ukraść, albo gdy ma w swoim wozie pijanych kumpli, to przynajmniej będziecie bezpieczniejsze w swojej kryjówce.
Teraz sięgnęła do stołu i wzięła z niego mały czarny przedmiot. Uśmiechając się dodała:
- Jeśli nie lubicie marszu wzdłuż autostrady i przez pola w ciemności ani wskakiwania i wyskakiwania z samochodu, ukrywania się i przeżywania strachu, powiem wam, co należy zrobić.
Podnosząc ramię, pokazała telefon komórkowy, który wzięła ze stołu, a jej uśmiech znikł.
- Proszę, zaopatrzcie się w coś takiego - powiedziała błagalnie. - Proszę - powtórzyła. - Można go kupić nawet za mniej niż sto dolarów, a jeśli posłuży wam jedynie w razie niebezpieczeństwa, miesięczna opłata nie będzie wysoka. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu z was koszt komórki i comiesięczny rachunek to uszczerbek w budżecie, ale nie można przeliczać na pieniądze swego życia - a bez tego telefonu narażacie je na ryzyko. Mając komórkę, w razie kłopotów z samochodem w nocy nie potrzebujecie się ukrywać ani szukać ratunku na piechotę. Możecie wezwać telefonicznie pomoc drogową albo policję, męża czy przyjaciela i powiedzieć, że będziecie czekać koło samochodu. Wtedy trzeba tylko chować się przed światłami innych samochodów, dopóki nie zjawi się oczekiwane wybawienie.
- Jeszcze jedno - dodała na widok Jessa, który właśnie wszedł do sali. - W przypadku zawiadomienia policji podkreślcie, że zaczekacie w pobliżu samochodu, a nie wewnątrz. Nie należy wyskakiwać zza krzaka na widok policji.
- Dlaczego? - spytała Sara, uśmiechając się do Jessa wyzywająco.
- Gdyż wpadamy wtedy w panikę - odparł Jess.
Wszyscy się roześmieli, ale Sloan inaczej zrozumiała ten niewinny dialog między Sarą i Jessem. Sara, zawsze taka miła dla wszystkich, chciała zmusić Jessa do przyznania się do strachu w obecności zgromadzonych na tej sali kobiet. Sloan wiedziała, że Jessowi, który nigdy nie brał poważnie żadnej drwiny (ani kobiety), nie podobał się „żart” Sary. Oboje byli najbardziej uroczymi ludźmi w Bell Habor, ale nawzajem się nie znosili. Ich skryta wzajemna niechęć nagle wydostała się na powierzchnię i otwarcie wybuchła. Sloan skończyła wykład, przypominając, że następne zajęcia obejmą naukę kilku chwytów samoobrony, i zalecając słuchaczkom, aby miały odpowiednie stroje. Wtedy wyłączyła aparat telewizyjny i wyjęła kasetę z magnetowidu.
- Nie mogę uwierzyć, że Carter Reynolds jest twoim ojcem - wybuchła podniecona Sara, kiedy tylko zamknęły się za nimi ciężkie drzwi ratusza. - Nie mogę uwierzyć - powtórzyła, myśląc o artykułach, które czytała w „Kronice towarzyskiej Palm Beach” niedzielnej gazety Bell Harbor.
- Sama nigdy nie mogłam w to uwierzyć - oschle odparła Sloan. - Prawdę mówiąc, nigdy nie dał mi powodu, abym w to uwierzyła - dodała, kierując się w stronę parkingu.
Sara ledwo tego słuchała. Myśli jej wędrowały innym szlakiem.
- Kiedy byłyśmy dziećmi, powiedziałaś mi, że twoi rodzice się rozwiedli, gdy byłaś jeszcze niemowlęciem, ale zapomniałaś wspomnieć, że twoim ojcem jest... jest Carter Reynolds. O Boże! Samo jego imię przywodzi na myśl jachty, rolls - royce'y, banki... i pieniądze. Góry wspaniałych pieniędzy. Jak mogłaś trzymać to w sekrecie przez tyle lat?
Sloan nie miała chwili, aby pomyśleć o telefonie ojca, ale podniecenie Sary na myśl o bogactwie tylko wzmocniło jej postanowienie, aby nie dać się wzruszyć ani chorobą Cartera Reynoldsa, ani jego spóźnionymi próbami poznania jej, a zwłaszcza jego pieniędzmi.
- Jest moim ojcem jedynie w sensie biologicznym. Przez te wszystkie lata nie zdobył się nawet na kartkę na urodziny czy Boże Narodzenie. Nawet na jeden telefon.
- Ale przecież dzisiaj zadzwonił do ciebie. Czego chciał?
- Chciał, żebym przyjechała do niego do Palm Beach z wizytą, abyśmy mogli się poznać. Odmówiłam mu. Powiedziałam nie, i nie zmienię decyzji - oznajmiła, chcąc uniknąć dyskusji z Sarą. - Za późno na odgrywanie roli ojca - dodała, wsuwając kluczyk do zamka w drzwiach samochodu.
Sara była nadzwyczaj lojalna wobec Sloan i w zwykłych okolicznościach od razu by się zgodziła z decyzją Sloan odrzucenia rodzica, który wyrzekł się córki zaraz po jej urodzeniu. Jednakże z punktu widzenia Sary nie było nic „zwykłego” w fakcie, że Sloan miała ojca, który mógł ją uczynić dziedziczką wielkiej fortuny.
- Nie sądzę, abyś mogła rozstrzygnąć to bez namysłu - dowodziła Sara, myśląc o jakimś usprawiedliwieniu tego, czego nie można było wytłumaczyć. Użyła pierwszego lepszego argumentu, który przyszedł jej na myśl:
- Myślę, że mężczyźni nie czują się tak związani ze swymi dziećmi, jak kobiety - nie mają jakiegoś rodzicielskiego chromosomu czy czegoś w tym rodzaju.
- Przykro mi - powiedziała lekko Sloan - ale nie możesz przypisać braku zainteresowania mną jego wadliwej genetyce. Z tego, co czytałam, bardzo kocha moją siostrę. Razem grają w tenisa, razem jeżdżą na nartach i grają w golfa. Tworzą duet i to zwycięski. Już zapomniałam, ile trofeów wspólnie zdobyli. Widziałam ich obydwoje z uniesionym w górę pucharem.
- Siostra! Właśnie! O Boże, masz także siostrę - wykrzyknęła Sara pełna zachwytu. - Nie mogę w to uwierzyć. Lepiłyśmy razem babki z piasku, odrabiałyśmy lekcje, nawet jednocześnie zachorowałyśmy na wietrzną ospę, a teraz odkrywam, że masz nie tylko bogatego i znakomitego ojca, ale także siostrę, o której mi nigdy nie mówiłaś.
- Powiedziałam ci prawie wszystko, co o niej wiem - i to tylko z gazet. Poza tym mogę dodać, że na imię ma Paris i jest o rok starsza ode mnie. Nigdy nie miałam od niej znaku życia.
- Ale jak do tego doszło? Sloan zerknęła na zegarek.
- Mam tylko godzinę na kolację i przebranie się, a potem jestem na służbie do dziewiątej. Jeśli rzeczywiście chcesz o tym porozmawiać, możesz przyjść do mnie.
Sara była równie zaciekawiona, jak gotowa zgodzić się.
Biały domek Sloan, kupiony dawno temu, znajdował się na rogu ulicy, na wprost plaży. Był mały, z dwiema sypialniami i stał na wąskim placu w sąsiedztwie kilku równie małych czterdziestoletnich domów.
Bliskość oceanu oraz niewielkie rozmiary domów uczyniły je niesłychanie atrakcyjnymi dla młodych ludzi, mających do urządzania ich energię i zapał, ale niewiele pieniędzy. Twórcza wyobraźnia tych pierwszych właścicieli sprawiła, że całe sąsiedztwo przybrało dziwny, eklektyczny wygląd. Domy z wysuniętymi okapami harmonijnie mieszały się z wiejskimi otynkowanymi budynkami z cegły, jak ze starych opowiadań.
Wszystkie swoje oszczędności i cały wolny czas Sloan zainwestowała we własny dom, czyniąc z niego malowniczy dworek z białymi skrzyneczkami na kwiaty w oknach i lśniącymi białymi ozdobami rozjaśniającymi tynk w kolorze szarego łupka. W czasie kiedy Sloan kupiła dom, pas plaży koło niego należał niemal w całości do spokojnych sąsiadów. Ulice całego osiedla były wtedy ciche, mieszkańców usypiała kołysanka szumu morza, którą przerywał jedynie głośny plusk, gdy nowy przybysz rzucał się na fale, aby popływać.
Gwałtowny wzrost ludności w Bell Harbor położył temu kres, gdyż rodziny z małymi dziećmi poszukiwały spokojnej plaży bez błazeństw młodzieży studenckiej. Wtedy odkryli plażę Sloan.
Gdy Sloan o czwartej po południu w niedzielę skręciła w wąską ulicę, stały tam liczne samochody, zderzak przy zderzaku, nierzadko na wprost znaków zakazu parkowania, a czasem blokując wręcz wjazdy do domów. Choć wiedziała, że trwa nieustanny przypływ i odpływ morza, nie słyszała go z powodu krzyków dzieci i muzyki z turystycznych odbiorników radiowych rodziców.
Sara wypatrzyła wolny skrawek do zaparkowania, a Sloan ukryła uśmiech, przyglądając się, jak przyjaciółka zmusiła kierowcę granatowego forda do wycofania się, aby ona mogła zająć miejsce. Kierowca dał się zaskoczyć i wymanewrować.
- Doprawdy musisz coś zrobić z tymi samochodami - stwierdziła Sara, szybko podchodząc do Sloan i usiłując usunąć plamę ze spodni. - Parkują tak blisko siebie, że utknęłam między moim wozem a tym przed nim, i zabrudziłam sobie spodnie.
- Uważam się za szczęśliwą, jeśli nie blokują mi wjazdu - żartowała Sloan, otwierając frontowe drzwi. Wnętrze domu było jasne i pełne uroku - meble z trzciny i dużo poduszek we wzory palmowych liści i żółtego hibiskusa na białym tle.
- Będę szczęśliwa, jeśli opowiesz mi wszystko o Carterze Reynoldsie. Skąd miał numer twego telefonu? - zapytała Sara.
- Powiedział, że zadzwonił do mojej matki.
- A zatem byli w kontakcie przez ten cały czas. - Nie.
- Coś podobnego! - Sara westchnęła. - Zastanawiam się, co też sobie pomyślała o tym nagłym zainteresowaniu się tobą.
Sloan gotowa była założyć się o duże pieniądze co do przewidywanej reakcji matki, jednakże zamiast od razu odpowiedzieć, spojrzała na automatyczną sekretarkę, gdzie czerwone światełko wskazywało, że czeka na nią wiadomość. Tłumiąc znużony uśmiech, podeszła do aparatu i nacisnęła guzik. Głos matki pełen był młodzieńczego entuzjazmu, tak jak Sloan się spodziewała.
- Sloan, kochanie, tu mama. Zaskoczy cię bardzo wiadomość, której nie zdradzę, żebyś miała większą niespodziankę, taką jak ja miałam. Tylko ci napomknę: otrzymasz dzisiaj telefon od bardzo ważnego dla ciebie człowieka. Zadzwoń do mnie na domowy numer po południu, zanim pójdziesz wieczorem na służbę.
Druga wiadomość zarejestrowano w dwie minuty później i pochodziła także od Kimberly Reynolds.
- Kochanie, zostawiając ci ostatnią wiadomość tak byłam podniecona, że wszystko mi się pokręciło. Wrócę dzisiaj do domu dopiero o dziewiątej wieczór, bo mamy wyprzedaż w Escadzie; W sklepie jest wielki ruch, więc powiedziałam Lidii, że zostanę i pomogę aż do zamknięcia. Do sklepu nie możesz telefonować, bo Lidię denerwuje, gdy pracownice korzystają z telefonu służbowego, a wiesz, jak dokuczają jej wrzody żołądka. Nie chcę, aby miała nowy atak. Nie mogę tkwić w niepewności, proszę więc, zostaw mi wiadomość na sekretarce. Nie zapomnij...
- Ależ się przejęła tym telefonem. - Sara była oszołomiona reakcją matki.
- Z pewnością. - Sloan potrząsnęła głową, rozbawiona niewiarygodnie naiwnym optymizmem matki, tak dla niej charakterystycznym. Zgodnie z metryką urodzenia, Kimberly Janssen Reynolds była jej matką, ale w rzeczywistości to Sloan wychowywała Kimberly, a nie odwrotnie. - Dlaczego tak cię to dziwi?
- Nie wiem. Myślę jednak, że Kim musi odczuwać pewną urazę do byłego męża - wyjaśniła Sara.
Sloan wzruszyła ramionami.
- Czy mówimy o mojej mamie? Tej słodkiej kobiecie, która nikomu niczego nie odmówi, bo będzie się obawiała, że wyda się nieuprzejma albo że zrani czyjeś uczucia? O tej samej kobiecie, którą Lidia właśnie zmusiła do dodatkowych sześciu godzin pracy, ale która nie ośmieli się użyć jej telefonu, gdyż obawia się, że ta apodyktyczna kobieta może mieć bóle żołądka? O tej samej mało zarabiającej, przepracowanej kobiecie, która prowadzi sklep Lidii od piętnastu lat i przyciąga więcej klientów niż cała reszta pracowników?
Sara, która kochała Kimberly prawie tak samo jak Sloan, zaczęła się śmiać, gdy Sloan zakończyła swoje przemówienie:
- Nie uwierzę, że naprawdę myślisz, że ta kobieta, która po części ciebie wychowała, może żywić urazę do Cartera Reynoldsa tylko dlatego, że odszedł od niej trzydzieści lat temu, złamał jej serce i nigdy nie obejrzał się za siebie ani próbował nawiązać z nią kontaktu.
- Masz całkowitą rację - poddała się Sara - musiałam doznać chwilowego zaćmienia, żeby coś takiego pomyśleć.
Uspokoiwszy się, Sloan ponownie nacisnęła przycisk aparatu. Wiadomość numer trzy także pochodziła od Kimberly, a została nagrana na kwadrans przed przyjściem Sloan i Sary do domu.
- Kochanie, tu mama. Mówię z automatu w drogerii. Dzwoniłam do komisariatu policji i Jess powiedział mi, że już odebrałaś telefon międzymiastowy od ojca. Nie psuję więc twej niespodzianki, zostawiając tę wiadomość. Zastanawiałam się, co powinnaś zabrać na wizytę w Palm Beach. Wiem, że ostatnio wydawałaś każdego centa na dom, ale teraz zrobimy ogromne zakupy, abyś miała kompletnie nową garderobę. Nie martw się, kochanie, zanim wyruszysz, będziesz miała masę pięknych strojów.
Sarze udało się powstrzymać chichot, podczas gdy Sloan skasowała wiadomość i ponownie włączyła sekretarkę. Potem wykręciła numer matki i zostawiła wiadomość, jak tego życzyła sobie Kim.
- Cześć, mamo, tu Sloan. Rozmawiałam z Carterem Reynoldsem, ale nie wybieram się do Palm Beach. Nie chcę poznać bliżej tej części rodziny i właśnie to mu powiedziałam. Pozdrowienia i do zobaczenia.
Odłożyła słuchawkę i zwróciła się do Sary.
- Umieram z głodu - oznajmiła, jakby temat Cartera Reynoldsa przestał istnieć i został zapomniany. - Myślę, że przygotuję sobie kanapkę z tuńczykiem. Zrobić także dla ciebie?
Sara w milczeniu obserwowała, jak Sloan idzie do kuchni i otwiera szafki. Teraz, gdy minęło pierwsze wrażenie oszałamiającego odkrycia, Sara poczuła się równie dotknięta, jak zaskoczona, że Sloan i Kim ukryły przed nią ten niezwykły sekret. Stanowiły jej rodzinę, bliższą jej niż reszta jej prawdziwych krewnych.
Matka Sary była nieuleczalną alkoholiczką, której nie obchodziło, a nawet nie zauważała, że jej kilkuletnia córeczka przebywa głównie z Kimberly i Sloan Reynolds.
Siedząc obok Sloan przy starym stole kuchennym z białym laminatowym blatem, Sara nauczyła się malować kredkami w książeczkach do kolorowania, którymi Sloan chętnie się z nią dzieliła, a Kim zawsze głośno podziwiała jej wysiłki. W następnym roku, gdy dziewczynki po raz pierwszy poszły do przedszkola, dla dodania sobie odwagi trzymając się za ręce, miały jednakowe plecaczki z Myszką Miki, które kupiła im Kim.
Gdy wróciły tego dnia do domu, obie z dumą ściskały rysunki, które nauczycielka oznaczyła gwiazdkami. Kim szybko przykleiła rysunek Sloan na lodówce, ale gdy dziewczynki pobiegły, by pokazać pani Gibbon dzieło Sary, ta rzuciła go na zaśmiecony stół, gdzie wylądował w kałuży rozlanej whisky. Kiedy Sloan chciała jej pokazać gwiazdkę na rysunku Sary, pani Gibbon wrzeszcząc kazała jej „się zamknąć”, co upokorzyło i tak przestraszyło Sarę, że nie mogła powstrzymać łez. Ale Sloan nie rozpłakała się ani nie przeraziła. Chwyciła rysunek Sary, wzięła ją za rękę i zaprowadziła do swego domu.
- Mamą Sary nie ma odpowiedniego miejsca na jej rysunki - podniecona wyjaśniła matce, a jej drżący głos zdziwił Sarę. Sloan odkleiła taśmę przytrzymującą jej rysunek i powiesiła razem z nim rysunek, Sary.
- Tutaj będzie wisieć, prawda, mamusiu? - oznajmiła, przyciskając z całej siły taśmę, by nie odpadła.
Sara wstrzymała oddech w obawie, że pani Reynolds nie zechce poświęcić miejsca na jej rysunek, podobnie jak nie chciała tego jej własna matka. Ale Kimberly uściskała obie dziewczynki, stwierdzając, że to bardzo dobry pomysł. Wspomnienie to wyryło się na zawsze w sercu Sary, gdyż od tamtej pory nigdy nie czuła się całkiem samotna. To nie po raz ostatni matka Sary sprawiała przykrość, a Sloan wstawiała się za Sarą lub kimś innym, dusząc łzy i strach. Nie po raz ostatni Kimberly obejmowała dziewczynki, pocieszając je, i kupowała drogie pomoce szkolne, dla obu jednakowe, na co ją w gruncie rzeczy nie było stać. Był to wszakże ostatni raz, kiedy Sara czuła się bezradną, nikomu niepotrzebną istotą w okrutnym, przerażającym świecie, gdzie wszyscy poza nią mieli kogoś bliskiego.
W następnych latach dziecinne rysunki zostały zastąpione przez świadectwa i fotografie szkolne oraz wycinki z gazet z podkreślonymi czerwoną linią wzmiankami o Sloan i Sarze. W miejsce kolorowych rysunków i kredek na stole kuchennym znalazły się książki do algebry i świadectwa semestralne. Tematem rozmów przestały być małostkowe nauczycielki, a stali się fajni chłopcy i pieniądze, których nigdy nie starczało. W wieku kilkunastu lat zdały sobie sprawę, że Kim nie może odpowiadać za wydatki, i Sloan przejęła kasę; trzeba było także przejąć inne obowiązki matki. Jedno się nie zmieniło: Sara wiedziała, że jest kochanym i szanowanym członkiem rodziny.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, można zrozumieć, jak wielkim szokiem dla Sary było odkrycie, że istnieje wielka tajemnica rodzinna, do której jej nie dopuszczono.
Sara usiadła teraz za stołem kuchennym, rozpamiętując, jakże często siedziała tak ze Sloan i Kimberly. Tysiące razy!
- Czy masz ochotę na kanapkę? - powtórzyła pytanie Sloan.
- Wiem, że to nie moja sprawa - powiedziała Sara, czując się jak obca, po raz pierwszy, odkąd poznała Sloan i Kimberly. - Powiedz mi przynajmniej, dlaczego wszystko to, co dotyczy twego ojca, trzymałaś w takiej absolutnej tajemnicy?
Sloan zaskoczył urażony ton Sary.
- To wcale nie była tajemnica, naprawdę. Gdy byłyśmy dziećmi, rozmawiałyśmy o naszych ojcach, a ja opowiadałam ci o moim. Kiedy mama miała osiemnaście lat, zajęła pierwsze miejsce w miejscowym konkursie piękności. Nagrodą był wyjazd do Fort Lauderdale na tygodniowy pobyt w najlepszym hotelu. W tym samym czasie przebywał tam Carter Reynolds. Był od niej starszy o siedem lat, nieprawdopodobnie przystojny i sto razy bardziej doświadczony. Mama uwierzyła, że jest to miłość od pierwszego spojrzenia, że pobiorą się i będą żyć szczęśliwie aż do śmierci. Tymczasem on wcale nie miał zamiaru ani jej poślubić, ani nawet się z nią spotkać aż do czasu, gdy dowiedział się, że Kim oczekuje dziecka. Wtedy ożenił się z nią, a oburzona rodzina wyrzekła się go. Przez następnych parę lat mieszkali w pobliżu Coral Gables, przy jego marnych zarobkach z trudem wiążąc koniec z końcem. Wkrótce pojawiło się następne dziecko.
- Mama myślała, że ich małżeństwo jest szczęśliwe, aż do dnia, gdy pod ich dom przyjechała limuzyną jego matka i zaproponowała Carterowi powrót na łono rodziny, a on natychmiast z tego skorzystał. Gdy zrozpaczona mama zareagowała łzami, przekonali ją, że to egoizm z jej strony zatrzymywać mężczyznę, który pragnie wolności, i zabrać mu obydwoje dzieci. Zgodziła się więc, aby zabrali Paris do San Francisco, z tym że mama myślała, iż chodzi o krótką wizytę. Potem wymusili na niej podpisanie papierów rozwodowych. Nie zauważyła wydrukowanej drobnymi literami klauzuli, że zrzeka się wszystkich praw do Paris. Wyjechali limuzyną w trzy godziny po przyjeździe jego matki. To koniec opowieści.
Sara przyglądała się Sloan z oczami pełnymi łez współczucia dla niej i skrzywdzonej Kim.
- Opowiedziałaś mi o tym dawno temu, ale byłam za młoda, by pojąć całą bezwzględność tego postępku i cierpienie, które sprawił.
Słowa Sary pozwoliły Sloan wyjaśnić własny stosunek do całej sprawy.
- Teraz, kiedy to zrozumiałaś, czy chciałabyś podtrzymywać więzy rodzinne z takim człowiekiem albo jego rodziną? Czy chciałabyś mu przebaczyć?
- Chciałabym zamordować drania - odpowiedziała Sara, ale zaraz się roześmiała.
- Zdrowa reakcja i uczciwa charakterystyka człowieka - uznała Sloan, kładąc dwie kanapki z tuńczykiem na stole.
- Ponieważ moja matka nie brała pod uwagę morderstwa, a ja byłam za młoda, aby ją wyręczyć - lekko kończyła Sloan - wspomnienie zaś o nim lub o mojej siostrze czy innych związanych z tym sprawach bardzo ją przygnębiało, mając siedem czy osiem lat przekonałam ją, żebyśmy uważały, że nie istnieją. Bądź co bądź miałyśmy siebie i byłaś ty. Uważam, że mamy wspaniałą rodzinę.
- Miałyśmy i nadal mamy - powiedziała Sara ze wzruszeniem, ale tym razem nie uśmiechnęła się.
- Czy Kim nie mogła nic zrobić, aby oddali jej Paris? Sloan potrząsnęła głową.
- Mama rozmawiała z miejscowym prawnikiem, który powiedział, że to by kosztowało fortunę, trzeba by zaangażować wybitnych adwokatów, walczyć w sądzie, a wątpliwe, czy i wówczas by się jej udało. Mama usiłowała żyć w przekonaniu, że Paris, będąc członkiem rodziny Reynoldsów, ma wspaniałe życie, możliwości i przywileje, których ona sama nigdy nie mogłaby jej zapewnić.
Mimo obojętnego tonu Sloan kipiała złością. Kiedyś najżywiej odczuwała oburzenie z powodu postępowania Reynoldsów z matką, dla ojca zaś żywiła pogardę. Teraz, będąc już dorosłą kobietą, gdy opowiadała tę historię, czuła więcej niż oburzenie; było to bolesne współczucie dla matki. Wobec ojca zaś - brutalnego, samolubnego, okrutnego, który zniszczył niewinność i marzenia - czuła nie tylko wzgardę. To była nienawiść, a jego zarozumiała pewność siebie podczas rozmowy telefonicznej jeszcze pogłębiła to uczucie. Po latach zapomnienia zdawało mu się, że wystarczy zatelefonować, a jego porzucona żona i nieznana mu córka skwapliwie skorzystają z okazji do pojednania się. Powinna była nie tylko chłodno mu odmówić, powinna też powiedzieć, że wolałaby spędzić tydzień w dole ze żmijami niż z nim. Należało powiedzieć mu, że jest draniem.
Pożar zauważono około dziewiątej trzydzieści wieczorem. Alarm podniosła sąsiadka pani Rivery, która spostrzegła wydobywający się spod frontowych drzwi dym i zatelefonowała pod numer 911. W sześć minut później przyjechała straż pożarna. Było już jednak za późno, by uratować nędzny budynek.
Sloan wracała do domu chcąc się szybko przebrać przed pójściem na kawalerskie przyjęcie Pete'a, które odbywało się na plaży, po drugiej stronie jezdni. Usłyszawszy alarm radiowy postanowiła jednak w miarę swych możliwości pomóc. Kiedy się tam zjawiła, ulica była pełna wozów strażackich, karetek pogotowia i samochodów policyjnych z włączonymi światłami alarmowymi, świecącymi jak posępne latarnie morskie w nocy. Z dala dochodził zawodzący jęk syren, a na ulicy wiły się przeciągnięte węże pożarnicze. Policjanci odgradzali bezpośrednią strefę ognia, usiłując powstrzymać coraz większy tłum ciekawskich.
Gdy Sloan zebrała już zeznania sąsiadów, nagle pojawiła się pani Rivera. Solidnie zbudowana starsza kobieta przebiła się przez grupy funkcjonariuszy i przyglądających się sąsiadów, potknęła się na wężu pożarniczym i z impetem wylądowała w ramionach Sloan, omalże jej nie wywracając.
- Mój dom! - krzyknęła, próbując uwolnić się z uchwytu Sloan.
- Nie może pani tam iść - powstrzymywała ją policjantka. - To niebezpieczne, będzie pani tylko przeszkadzała strażakom ratującym pani dom.
To nie uspokoiło ani nie odstraszyło kobiety, która wpadła w histerię.
- Mój pies - wrzasnęła nagle, nadal się wyrywając - tam jest moja Daisy!
Sloan silniej objęła panią Rivere ramieniem, usiłując zatrzymać ją i uspokoić.
- Czy Daisy to biało - brązowy piesek?
- Tak. Mały. Brązowy i biały.
- Zdaje się, że widziałam ją przed chwilą - powiedziała Sloan. - Jest cała i zdrowa. Proszę zawołać ją głośno. Razem jej poszukamy.
- Daisy - szlochała pani Riviera, kręcąc się beznadziejnie wkoło. - Daisy, gdzie jesteś?
Sloan przebiegła wzrokiem ulicę, szukając ewentualnej kryjówki, w której mógłby szukać schronienia mały przerażony piesek, gdy biało - brązowa mordka wyjrzała nagle z nieoznaczonego samochodu policyjnego.
- Jest Daisy - oznajmiła Sloan.
- Daisy! - krzyknęła pani Rivera, biegnąc w stronę przerażonego pieska, którego chwyciła na ręce.
Sloan mogła więc jedynie stać przy biednej kobiecie, która straciła dom, i ofiarować jej pociechę samą swoją obecnością, gdy razem obserwowały drapieżne płomienie pożerające dach i już sięgające do werandy na froncie.
- Ktoś z sąsiadów powiedział mi, że pani córka mieszka gdzieś niedaleko - łagodnie odezwała się Sloan.
Pani Rivera skinęła głową, ale nie oderwała oczu od walącego się domu.
- Wezwę przez radio patrol, aby ją tutaj przywieźli - zaproponowała jeszcze Sloan.
Kiedy Sloan wreszcie dotarła do domu, była już tak spóźniona na przyjęcie Pete'a, że nie było czasu na prysznic i umycie włosów. Zaparkowała samochód na podjeździe, chwyciła torebkę, szybko przeskoczyła na drugą stronę ulicy, gdzie musiała przejść między dwoma samochodami. Gdy przecisnęła się między zderzakami, zdawało się jej, że w fordzie ktoś siedzi za kierownicą. Jednak zaraz ciemna postać zniknęła, jakby ten osobnik schylił się, by go nie zauważono.
Sloan stłumiła chęć zbadania sprawy i szybko weszła na chodnik. Spieszyła się. Możliwe, że człowiekowi w samochodzie - jeśli istotnie był tam człowiek - spadło coś na podłogę i schylił się, by to coś podnieść. Może postanowił się zdrzemnąć. A najprawdopodobniej zobaczyła po prostu na przedniej szybie zwieszający się nad ulicą cień palmowego liścia.
Mimo to kierując się w stronę długiego rzędu kiosków spożywczych wzdłuż promenady, ciągle zerkała kątem oka na tego forda. Mijając od północnej strony pawilon z lodami, zobaczyła, że we wnętrzu samochodu zapaliło się światło i wyszedł z niego wysoki mężczyzna. Wolno skierował się w stronę plaży, mijając sklepiki z żywnością, tak że znalazł się na wydmach na południe od nich.
4. Szepty w świetle...
Teraz Sloan nie mogła już zignorować groźnych podejrzeń i ukryła się w cieniu pawilonów. Na północ od kiosków ciągnęła się trzymilowa piaszczysta plaża, na której stały okrągłe wiaty, gdzie plażowicze urządzali pikniki i zabawy. Ta część plaży służyła zarówno do opalania, pływania, jak i organizowania spotkań towarzyskich i tu właśnie odbywało się przyjęcie Pete'a Bensingera.
Na południe od kiosków, dokąd zmierzał nieznajomy, znajdowały się jedynie wydmy pokryte obfitą roślinnością - wieczorne miejsce schadzek par szukających odosobnienia, przyciągające też typy zaangażowane w mniej niewinne sprawy.
Sloan miała świadomość, że od czasu telefonu ojca jest zdenerwowana i wyprowadzona z równowagi, ale ten mężczyzna, który wyszedł z samochodu, obudził w niej zawodową czujność. Przede wszystkim wydał jej się w jakiś sposób znajomy; ponadto jego strój był nieodpowiedni na tak późny spacer po plaży, a co najważniejsze, w jego zachowaniu, zarówno w samochodzie, jak teraz, było coś podejrzanie tajemniczego. Wydmy zaś bywały miejscem rabunku, handlu narkotykami, a kilka lat temu nawet zabójstwa.
Sloan wróciła do pawilonu z lodami, potem jeszcze raz przeszła tę drogę, trzymając się blisko tyłu kiosków, tak aby wyjść od południowego ich końca. Stamtąd będzie mogła go zaobserwować albo pójść za nim.
Cicho pomstując na piasek sypiący mu się do butów, mężczyzna zatrzymał się przy wydmach, czekając, aż cel jego obserwacji ukaże się na plaży za kioskiem. Był tak pewien, że ona niczego nie podejrzewa, a jej postępowanie jest łatwe do przewidzenia, że gdy nie zobaczył jej tam, gdzie się spodziewał, nie zaniepokoił się. Spieszyła się, a skoro nie znalazł jej na plaży, pomyślał, że zapomniała czegoś i wróciła do domu, by to zabrać.
Zamiast pójść za nią i mieć jeszcze więcej piasku w butach, cofnął się parę kroków i ukrył między wydmami. Niewidoczny wśród piasków i roślinności, wyciągnął rulonik miętowych cukierków z kieszeni, czekając, że zobaczy powracającą.
Zdejmując srebrne opakowanie z cukierka, czekał, kiedy zobaczy ją przecinającą ulicę w drodze do domu. Księżyc schował się za chmurę, ale lampa uliczna stojąca blisko snack - baru pozwoliła mu ujrzeć dziewczynę, gdy nagle pojawiła się od południowej strony zabudowań i prawie natychmiast zniknęła w zieleni pokrywającej wydmę.
Tego się nie spodziewał, ale był w tym posmak czegoś podniecającego, co przerywało nudę tych czterech dni. Musiała mieć jakieś plany.
Ostrożnie rozglądał się, wykręcając szyję, uczulony na każdy dźwięk, każdy cień, ale wydawało się, że ona na dobre zniknęła.
Klnąc pod nosem, odwrócił się i zaczął wspinać się na wzgórek. Dostrzeże ją niewątpliwie z pewnej wysokości.
- Stój...
Jej zawołanie tak go zaskoczyło, że wypuścił z ręki wysokie łodygi i stoczył się w dół. Straciwszy równowagę i nie mogąc utrzymać się na nogach w miękkim piasku, zatoczył się, potknął i rzucił w jej stronę. Przeskoczył jakąś przeszkodę, ale poczuł uderzenie w kark i wylądował z twarzą w piasku.
Próbował na nią spojrzeć, mimo że piasek niemal go oślepił. Stała w bezpiecznej odległości, na lekko rozstawionych nogach, z wyciągniętymi ramionami, a w rękach ściskała dziewięciomilimetrowego glocka.
- Skrzyżuj ręce na plecach - rozkazała.
Przez chwilę zastanawiał się, czy ma się zastosować do jej polecenia. Z pewnością zobaczyła, kiedy rozpięła mu się kurtka, że ma broń. Na pewno chciała go rozbroić, a on nie zamierzał na to pozwolić. Uśmiechnął się łagodnie, krzyżując ręce na plecach.
- To potężna broń w rękach takiej małej dziewczynki - powiedział.
- Spleć dłonie i przewróć się na plecy. Jego uśmiech znacznie się poszerzył.
- Jak to? A gdzie kajdanki?
Sloan nie miała kajdanek, nie miała nawet sznurowadła, aby związać mu nadgarstki. Miała natomiast przed sobą uzbrojonego mężczyznę, który albo do tego stopnia zachował zimną krew, aby prowokować ją uśmiechem, albo był typem psychopaty, który nie okazuje normalnej reakcji, gdy znajdzie się w opałach.
- Rób, co powiedziałam - ostrzegła go Sloan, na potwierdzenie swych słów podnosząc wyżej pistolet.
Znowu dziwny uśmiech ukazał się na jego twarzy, gdy rozważał jej rozkazy.
- To niedobry plan. Jeśli sięgniesz po moją broń, wystarczy, abym tylko trochę się poruszył, chwycił cię za nadgarstek, a będę mógł zastrzelić cię twoją własną bronią. Widziałaś kiedyś, jaką krzywdę może wyrządzić dziewieciomilimetrowy rewolwer?
Robił wrażenie wystarczająca szalonego, aby na plaży zabić kogoś, kto wszedł mu w drogę, ale Sloan nawet przez mgnienie nie pomyślała, aby dać mu szansę i próbować go rozbroić. Napięta, ale spokojna wymierzyła pistolet w środek jego czoła.
- Nie prowokuj mnie do użycia broni - wycedziła.
Zmrużył oczy, widząc, że źle ją ocenił. Następnie powoli, z rękami skrzyżowanymi z tyłu, przewrócił się na plecy.
- Mam przy sobie dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w gotówce. Weź je, a odejdę. Nikomu to nie zaszkodzi; nikt się nie dowie.
Sloan zlekceważyła te słowa. Cofając się nieco, wycelowała glocka ku wodzie i szybko jeden po drugim oddała trzy strzały, a potem znowu skierowała broń w jego stronę. Strzały odbiły się echem w ciemności, jakby to były małe armatki strzelające w wąwozie. W oddali ktoś krzyknął, zaalarmowany.
- Dlaczego, do licha, to zrobiłaś? - spytał.
- Wezwałam tylko posiłki - odpowiedziała. - Policjanci są na plaży. Za chwilę będą tutaj.
Zobaczyła, jak jego zachowanie zmienia się.
- A zatem czas się przedstawić - rzucił, ożywiając się i poważniejąc. - Nazywam się Paul Richardson. Jestem agentem specjalnym FBI, a ty, detektywie Reynolds, właśnie zamierzasz zburzyć moje incognito.
Gdyby nie fakt, że znał jej nazwisko i że jego zachowanie uległo teraz radykalnej zmianie, Sloan nie miałaby powodu, aby uwierzyć, że jest kimś innym, niż niedawno przypuszczała. A jednak...
- Pokaż legitymację.
- Jest w kieszeni kurtki.
- Usiądź powoli - rozkazała, wodząc po nim bronią, gdy się poruszył. - Wyjmij ją lewą ręką i rzuć do mnie.
Płaska legitymacja natychmiast wylądowała w piasku koło jej stóp. Ciągle mierząc w niego bronią, schyliła się, wzięła ją i otworzyła. Z jednej strony była fotografia, z drugiej dane osobowe, potwierdzające wiarygodność mężczyzny.
- Zadowolona? - spytał podrywając się na nogi.
Sloan nie była zadowolona. Była wściekła. Spuściła broń i zaczęła się trząść w reakcji na napięcie, które z jego powodu przeżyła.
- Czy chciałeś się rozerwać, czy może masz inne powody, aby wciągać mnie w takie piekielne rozgrywki?
Wzruszył ramionami, jednocześnie strząsając piasek ze spodni.
- To była okazja do przekonania się, jak reagujesz w stresie, i postanowiłem z niej skorzystać.
Obserwując go, Sloan nagle zdała sobie sprawę, że go skądś zna, a także że nie powiedział jej całej prawdy.
- Byłeś wczoraj w parku, a dzisiaj na parkingu pod ratuszem. Śledziłeś mnie od kilku dni.
Zamiast odpowiedzi pociągnął zamek błyskawiczny zamykający kurtkę, ale tylko tyle, by zasłonić kaburę i dopiero wtedy spojrzał na nią uważnie.
- Tak, to prawda. Śledziłem cię przez parę dni.
- Ale dlaczego? Dlaczego FBI się mną interesuje?
- Nie interesuje się tobą. Interesuje nas Carter Reynolds.
- Co takiego?
- Interesuje nas twój ojciec.
Sloan przyglądała mu się bez słowa, całkowicie zdezorientowana. Jej ojciec od dawna przestał dla niej istnieć. Carter Reynolds to było dla niej tylko nazwisko obcego człowieka, nazwisko, którego nie wymieniano w jej obecności. A jednak w ciągu ostatnich dwunastu godzin jakby wyłoniło się z popiołów przeszłości i przylgnęło do niej jak sadza.
- Nie wiem, o co go podejrzewacie, ale bez względu na to, co zrobił, ja nie mam z tym żadnego związku. Przez całe życie nie miałam z nim nic wspólnego.
- Wszystko to wiemy. - Spojrzał w kierunku brzegu i zobaczył biegnących w ich stronę trzech mężczyzn. Jeden z nich trzymał reflektor, a wiązka promieni odbijała się w piasku niczym rozszalałe światło latarni morskiej.
- Zbliżają się twoje posiłki - powiedział Richardson, dotykając jej łokciem i lekko popychając.
- Chodźmy im na spotkanie.
Sloan poruszała się, ale wydawało się, że ma nogi z drewna, a mózg wypełniony trocinami.
- Zachowuj się, jakby nic się nie stało - pouczył ją agent specjalny. - Jeśli będą pytać, powiedz, że poznaliśmy się w Fort Lauderdale na seminarium policyjnym. Zaprosiłaś mnie na ten weekend do Bell Harbor. A teraz uśmiechnij się i pomachaj im ręką.
Sloan skinęła głową i zastosowała się do zaleceń, ale nie mogła myśleć o niczym innym niż o wiadomości, że FBI prowadzi dochodzenie przeciw Carterowi Reynoldsowi... Śledzili także ją... a kilka minut temu ten agent specjalny próbował sprawdzić, czy ona weźmie łapówkę.
Pierwszy dopadł ich Jess, dużo szybciej niż pozostali, ale bieg nie odbił się na jego miarowym oddechu.
- Zdawało nam się, że słyszeliśmy strzały - powiedział, uważnie przyglądając się wydmom.
Sloan zrobiła niezwykły wysiłek, by wyglądać na rozbawioną, kiedy kłamała godnemu zaufania przyjacielowi, który przybiegł jej na pomoc.
- To były petardy, Jess. Małolaty umieściły je na wydmie, a potem odpaliły.
- Zabrzmiało to jak strzały - upierał się Jess z rękami opartymi na biodrach, spoglądając nad jej głową na wydmy.
Ted Burnby i Leo Reagan dotarli chwilę później.
- Chyba słyszeliśmy strzały - wysapał Ted, ale Leo Regan nie był w stanie się odezwać. Z nadwagą czterdziestu funtów, kompletnie wykończony, Leo spuścił głowę i z rękoma na kolanach usiłował odzyskać oddech.
- Kilku nastolatków odpaliło petardy - ponownie skłamała Sloan, czując się podle, że musi okłamywać przyjaciół.
Leo i Ted przyjęli jej słowa z większym zaufaniem niż Jess, bystrzejszy i mający doświadczenie w przestępstwach ulicznych, jako że wcześniej był policjantem w wielkim mieście. Mimo że obecnie pracował w spokojniejszym środowisku, zachował nieomylny instynkt. Po chwili zrezygnował z obserwowania wydm i popatrzył na nią z niezadowoleniem.
- Przyjęcie Pete'a dobiega do końca - rzekł szorstko. - Zastanawialiśmy się, dlaczego nie przyszłaś.
W tej sytuacji Sloan mogła jedynie powiedzieć:
- Właśnie tam się wybierałam.
Przyjął trochę mniej agresywną postawę i przyjrzał się jej towarzyszowi.
- Kto to?
Sloan ulżyło, bo agent FBI sam zdecydował się przedstawić.
- Paul Richardson - powiedział, wyciągając rękę, aby uścisnąć dłoń Jessa, a potem Teda i Leo. Po tej małej męskiej serdeczności dorzucił: - Jestem znajomym Sloan z Fort Lauderdale.
- Jeśli chcecie jeszcze dostać coś do jedzenia na przyjęciu Pete'a, to się pospieszcie - ostrzegł Leo, którego myśli ciągle błądziły wokół jedzenia. - Chipsy kukurydziane już się skończyły, ale parówki z chili są całkiem dobre.
- Mam za sobą męczący dzień - oznajmił agent specjalny Richardson. Potem spojrzał na Sloan i powiedział: - Sloan, idź beze mnie.
Sloan przeraziła się. Miał zamiar zniknąć, nie odpowiadając na jej pytania! Zdemaskowała go, a więc po prostu zniknie z Bell Harbor, zostawiając ją w strasznej niepewności, bez możliwości dowiedzenia się, dlaczego śledziło ją FBI. Tak była zdesperowana, by go zatrzymać, że chwyciła go za ramię.
- Ależ ja chcę przedstawić ci Pete'a - nalegała. - Zostaniemy tam tylko parę minut.
- Będę dziś mało zabawny.
- Nie sądzę - zaprzeczyła wesoło.
- Myślę, że tak - zmrużył oko, porozumiewawczo ostrzegając ją.
- Z pewnością nie będziesz nudny. Człowiek tak interesujący!
- Pochlebiasz mi.
- Nic podobnego - przekonywała, w rozpaczy uciekając się do szantażu.
- Pozwólcie mi wyjaśnić, jaki jest naprawdę interesujący...
- Nie zanudzaj ich szczegółami, Sloan - przerwał jej ze znaczącym uśmiechem.
- A zatem chodźmy na spotkanie waszego przyjaciela Pete'a i coś zjeść.
Na wzmiankę o jedzeniu Leo rozpogodził się.
- Hej, Paul, lubisz sardele?
- Przepadam za nimi - entuzjastycznie odpowiedział Richardson, ale Sloan miała wrażenie, że zaciska zęby.
- Masz zatem szczęście, bo pizza jest z sardelami i jeszcze trochę jej pozostało. Dotąd nie spotkałem nikogo, kto lubi sardele, z wyjątkiem Pete'a. A teraz ty.
W czasie tej dyskusji Jess intensywnie przyglądał się agentowi FBI, ale w końcu jakby stracił zainteresowanie i cierpliwość.
- Jeśli nie wrócimy na przyjęcie, to przyjęcie zacznie nas szukać - powiedział.
- Chodźmy więc - zgodził się agent. Potem zaskoczył Sloan, obejmując ją ramieniem, co mogło być uznane za normalny serdeczny gest. Natomiast ostrzegawcze ściśnięcie jej ramienia wykraczało poza zwykłą serdeczność.
Jess, Leo i Ted szli obok nich i wkrótce czterej mężczyźni wdali się w rozmowę o sporcie. Niebawem stosunkowo pusty teren wydm ustąpił miejsca oświetlonej plaży, gdzie radia turystyczne rywalizowały z szumem fal, a jednolitą barwę piasku ożywiały prześcieradła kąpielowe, zajęte przeważnie przez młode, romantycznie nastawione pary.
Obok szałasu, w którym odbywało się przyjęcie Pete'a, stał grill, a zapach węgla drzewnego i trochę przypalonych hot dogów wystarczył, by Sloan poczuła nerwowy skurcz żołądka. Pete ze swoją narzeczoną i reszta gości stali w pewnej odległości, słuchając Jima Finkle'a, który przyniósł gitarę i grał piękną melodię flamenco.
- Powinien być muzykiem, nie gliną - zauważył Jess i dołączył do audytorium Jima.
Leo przez chwilę słuchał, ale zaraz zwrócił się do Richardsona, wskazując szerokim gestem drewniany stół, na którym znajdowały się otwarte pudła z pizzą, salaterki z resztkami sosu chili i sałatki kartoflanej oraz półmisek wystygłych hot dogów.
- Zjedz coś - zachęcał. - Napoje są w wiaderku z lodem. - Zanim odszedł, by posłuchać Jima, dodał: - Częstuj się sam.
- Dzięki, z chęcią - powiedział agent Richardson, a nadal trzymając rękę na ramieniu Sloan zmusił ją, aby została z nim, kiedy szli do stołu. Sloan wiedziała, że początkowo był wściekły, ale wydawało się, że idąc tutaj złagodniał; żartował z Leo na temat mężczyzn, którzy lubią kuchnię, a nawet roześmiał się głośno z czegoś, co powiedziała Sloan. Skoro nie zdradziła jego tożsamości, uznała za naturalne, że traktował ją z większą przychylnością. Kiedy jednak podawał jej z uśmiechem talerz, rzekł gwałtownie:
- Jeśli choćby jednym słowem narazisz mnie tej nocy na niebezpieczeństwo, oskarżę cię o utrudnianie śledztwa.
Ten agresywny ton tak ją zaskoczył, że biorąc talerz, gapiła się na niego z niedowierzaniem. Ciągle się uśmiechając podał jej serwetkę, wziął jedną dla siebie i warknął:
- Zrozumiałaś?
Po tym ostrzeżeniu - a czuła, że nie była to czcza pogróżka - zaczął nakładać sobie na talerz po trochu z każdej salaterki, następnie wziął zimnego hot doga, ale Sloan zauważyła, że nie tknął pizzy - nawet gdy do stołu wrócił Leo z kolegami. Niewątpliwie poświęcenie się obowiązkom zawodowym i patriotycznym wykluczało jednak jedzenie sardeli.
- Wcale nie mam zamiaru mówić im czegokolwiek o tobie - powiedziała Sloan spokojnym tonem, którego używała zawsze dla rozładowania atmosfery. - Ale mam prawo do kilku słów wyjaśnienia i nie pozwolę ci zniknąć, póki ich nie usłyszę.
- Powinnaś zaczekać do jutra.
- Doprawdy? Jak niby miałabym jutro cię znaleźć?
- Nie znalazłabyś. Ja bym cię znalazł.
- W jaki sposób? Używając lornetki?
Prawie rozbawiło go jej pytanie, ale był jak kameleon, tak że nie była pewna.
- Rozumiem cię - powiedział.
- Hej, Sloan, gdzie jesteś? - pytał Pete. Jedną ręką obejmując narzeczoną, z piwem w drugiej zbliżał się do nich, a za nim sunął Jess. Mary Beth, szczupła, nieśmiała, delikatna, ładna blondynka wyglądała na równie szczęśliwą jak Pete, choć nie powiedziała ani słowa.
- Kochanie, pokaż im medalion, który ci podarowałem na pamiątkę tygodnia przed naszym ślubem - zarządził Pete, kiedy tylko Sloan przedstawiła im swego „przyjaciela” Paula Richardsona. - To prawdziwe, czternastokaratowe złoto - dodał Pete dumnie.
Mary Beth uniosła ciężki medalion w kształcie serca, aby mogli lepiej go podziwiać.
- Jest piękny - wymamrotała Sloan, usiłując skupić się na wszystkim, co się wokół dzieje, i uważając, czy Richardson nie uzna, że coś naraża go na niebezpieczeństwo.
Agent specjalny Richardson zaś schylił się, by lepiej widzieć medalion, jakby obecnie obchodziło go jedynie bliższe poznanie przyjaciół Sloan.
- Miesiąc temu - zwierzyła mu się Mary Beth, łamiąc swój zwyczaj nierozmawiania z obcymi - Pete dał mi złoty zegarek dla upamiętnienia miesiąca przed naszym ślubem.
- Oczywiście, szaleje za tobą - zauważył agent Richardson.
- Jest opętany - z uśmiechem poprawił go Jess, ale Sloan prawie go nie słyszała. Teraz jej uwagę przykuło nieoczekiwanie niebezpieczeństwo zdemaskowania Richardsona. Sara szła w ich stronę ze swoim towarzyszem, a ona nigdy nie zapominała twarzy przystojnego mężczyzny. Sara mówiła co prawda, że nie zamierza zostać długo na przyjęciu Pete'a, a jednak dotąd tu była. Agent Richardson zauważył niepokój Sloan i spostrzegł jego źródło.
- To moja przyjaciółka Sara - Sloan uprzedziła go jak najbardziej zdawkowym tonem.
- Wraz z przyjacielem na ten weekend - sarkastycznie wyjaśnił Jess, popijając piwo. - Ten akurat ma błękitne BMW za osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Nazywa się Jonathan.
Sloan miała większe kłopoty niż przysłuchiwanie się docinkom dwojga najbliższych przyjaciół.
Gdy tylko para zbliżyła się do zgromadzonych, wysunęła się naprzód.
- Cześć, Saro - powiedziała szybko w nadziei, że w ten sposób odwróci niebezpieczeństwo. - Cześć, Jonathan - dodała. - Nazywam się Sloan, a to jest mój przyjaciel Paul Richardson z Fort Lauderdale.
Mężczyźni podali sobie ręce, podczas gdy Sloan bez powodzenia usiłowała odwrócić uwagę Sary, badawczo przyglądającej się agentowi FBI.
- Czy słyszeliście petardy? Wszyscy myśleli, że to były strzały.
- Nie - odparła Sara, wpatrując się w Richardsona, podczas gdy na jej twarzy ciekawość ustąpiła olśnieniu.
- Wiem, kim jesteś, widziałam cię wczoraj w parku!
- Istotnie, byłem tam.
- Zobaczyłam cię i pokazałam Sloan.
Na tę oczywistą sprzeczność informacji Jess Jessup opuścił rękę z puszką piwa i zaczął intensywnie przyglądać się Richardsonowi, ale Sloan pośpieszyła z wyjaśnieniem.
- Niestety, gdy mi go pokazałaś, był odwrócony do mnie tyłem - roześmiała się. - Szukał mnie w parku, ale minęliśmy się i spotkaliśmy się dopiero później.
- Czy chcesz powiedzieć, że wiedziałaś, że przyjedzie? - Sara wlepiła w nią oczy.
- Nie wiedziałam - gorączkowo improwizowała Sloan. - Gdy zaprosiłam Paula, nie był pewien, czy będzie mógł się wyrwać, więc go nie oczekiwałam. W ostatniej chwili okazało się, że może przyjechać podczas weekendu. Chciał zrobić mi niespodziankę.
Zainteresowanie Sary przerzuciło się z tych pokrętnych wyjaśnień Sloan, zapowiadających romans - do finansowych możliwości potencjalnego przyjaciela Sloan.
- Od czego się wyrwać?
Sloan przyjęła z ulgą, że agent FBI postanowił pomóc jej wydobyć się z tej nieprawdopodobnej sytuacji, w której się znalazła.
- Pracuję w ubezpieczeniach - powiedział uprzejmie.
- Doprawdy? - zareagowała Sara z entuzjazmem w głosie, ale Sloan wiedziała, że przyjaciółka nie była zachwycona. Sara pragnęła dla siebie bogatego męża i była zdecydowana znaleźć takiego także dla Sloan.
- To bardzo interesująca dziedzina. Zajmujesz się ubezpieczeniami gospodarczymi czy majątkowymi, a może osobistymi?
- Prowadzimy większość funduszy. Czy interesujesz się dodatkową polisą na życie? - szybko spytał, sprawiając wrażenie, jakby chciał zaraz sprzedać jej polisę. Była to mistrzowska taktyka zmiany tematu, ponieważ nikt nie lubi przyjęć, na których ktoś próbuje sprzedać ubezpieczenie. W innych okolicznościach Sloan ubawiłaby się takim zwrotem sprawy i przyjęłaby to z uznaniem.
- Nie jestem zainteresowana - powiedziała Sara, przerażona, że przyjaciel Sloan zechce ją przekonywać.
Sloan ucieszyła się, że postanowił ją i siebie wyplątać z tej ciężkiej próby.
- Sloan tak była zajęta podczas weekendu, że prawie wcale nie byliśmy razem, a ja muszę jutro wyjechać - oznajmił, a potem spojrzał na Sloan, jakby byli co najmniej bardzo bliskimi przyjaciółmi.
- Sloan, czy nie zaprosiłabyś mnie na filiżankę kawy, zanim wrócę do hotelu?
- Świetny pomysł - wydusiła, pomachała im ręką, odwróciła się i odeszła z Richardsonem.
Sara dłuższą chwilę obserwowała ich, a potem spojrzała na swego towarzysza.
- Jonathanie - powiedziała - zostawiłam tu gdzieś sweter. Zdaje się, że na kocu Jima. Czy nie zechciałbyś go poszukać?
Jess spojrzał za odchodzącym mężczyzną z cynicznym skrzywieniem warg, a potem pociągnął łyk piwa.
- Powiedz mi, Saro - powiedział sarkastycznie - dlaczego wszyscy twoi partnerzy mają trzysylabowe imiona?
- A dlaczego wszystkie twoje partnerki mają dwucyfrowy iloraz inteligencji? - odcięła się Sara, ale w jej ataku nie było siły, gdyż wszystkie jej myśli koncentrowały się na Sloan i Paulu Richardsonie. Stojąc przy Jessie, przyglądała się tej parze idącej plażą w stronę ulicy.
- Jest bardzo atrakcyjny - zauważyła myśląc głośno. Jess wzruszył ramionami.
- Nie interesuje mnie szczególnie.
- Bo nie wygląda jak tancerka topless.
- Nie ufam mu - stwierdził Jess, ignorując uwagę o tancerce.
- Przecież go nie znasz.
- Sloan także go nie zna.
- Ależ tak, w przeciwnym razie nie zaprosiłaby go tutaj - lojalnie broniła przyjaciółki Sloan, choć w rzeczywistości miała jej za złe, że nie wspomniała jej o Paulu.
- Dziwi mnie, że jeszcze nie biegniesz do swego biura, by napisać o nim raport - powiedziała z sarkazmem w głosie.
- Pomyślałam, że zaczekam z tym do jutra - odrzekł, nie chcąc sprawić jej satysfakcji, że udało się jej go zirytować.
- Jesteś interesowną dziewuchą - dodał.
Nigdy dotąd w długich dziejach ich sprzeczek Jess Jessup nie przekroczył granicy oddzielającej sarkazm od wulgarnego ataku osobistego. Sara poczuła, że szczypią ją oczy, a te łzy jeszcze bardziej ją upokorzyły.
- Myślę, że bardzo ciężko jest czuć się odrzuconym, prawda? - odparowała.
- Nie można odrzucić czegoś, co nie zostało ofiarowane. A skoro jesteśmy tak bezceremonialni - ciągnął bezlitośnie - czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego Sloan Reynolds chce mieć płytką, interesowną, flirtującą nudziarę za najlepszą przyjaciółkę?
Sara poczuła się, jakby dostała cios w żołądek. Nigdy dotąd nie spotkała się z taką zjadliwą pogardą, nie Ucząc jej stosunków z matką, i teraz napłynęły wspomnienia z dzieciństwa, paraliżując ją. Jess czekał, że odpowie na cios, lecz ona milczała. Z jakiegoś niejasnego powodu nie lubili się od samego początku znajomości, ale Sara nie zdawała sobie sprawy, nawet nie wyobrażała sobie, że on w istocie czuł do niej pogardę. Patrzyła na niego oczyma pełnymi łez, potem spuściła wzrok, przełknęła ślinę i z wysiłkiem wydobyła z siebie:
- Przepraszam - i odwróciła się.
- Przepraszasz? - spytał. - Za co, do diabła?
- Za wszystko to, co zrobiłam, że tak mną gardzisz. Nadszedł Jonathan ze swetrem, narzucił go jej na ramiona i zaraz odeszli.
- Chciałabym wrócić do domu. Trochę jestem zmęczona - powiedziała do swego towarzysza.
Jess przyglądał się odchodzącej.
- Do diabła - rzekł z goryczą, zgniótł puszkę po piwie i wrzucił ją do kosza na odpadki.
Sloan ukłoniła się sąsiadce spacerującej z psem na smyczy, uśmiechnęła się do małżeństwa rozmawiającego z sąsiadami w ogródku na froncie domu, ale gdy znalazła się w swoim saloniku, zrezygnowała z gry.
- Dlaczego obserwuje mnie FBI? - spytała.
- Jak się zapatrujesz na filiżankę kawy, w czasie gdy będę wyjaśniał?
- Oczywiście - odpowiedziała po krótkiej pauzie i zaprowadziła go do kuchni. Jeśli chce pozostać tu tak długo, aby mogła zrobić kawę, widocznie ma zamiar dać jej prawdziwe wyjaśnienie, a nie zbyć ją byle czym, jak się obawiała.
Podeszła do kranu i napełniła wodą dzbanek do kawy. Sypiąc kawę na siteczko, obserwowała go przez ramię. On tymczasem zdjął kurtkę i powiesił ją na krześle. Był około czterdziestki, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ostrzyżonymi włosami, ciemnymi oczyma i kwadratową szczęką. Miał na sobie białą koszulkę polo, granatowe spodnie i granatowe tenisówki. Łatwo mógł uchodzić za przystojnego, zadbanego biznesmena w swobodnym stroju. Z jednym wyjątkiem - był wyposażony także w dziewięciomilitnetrowego glocka na skórzanych szelkach. Ponieważ Paul wydał jej się trochę mniej napięły, zachowywała się bardzo uprzejmie, a nawet zachęcała go uśmiechem, mówiąc:
- Słucham cię.
- Dwa tygodnie temu dowiedzieliśmy się, że twój ojciec będzie próbował nawiązać z tobą kontakt - rzekł, przysuwając krzesło kuchenne i siadając przy stole. - Wiemy, że miał zamiar telefonować do ciebie dzisiaj. Co powiedział?
Sloan włączyła ekspresowy dzbanek do gniazdka elektrycznego i odwróciła się, opierając się na plastikowym blacie stołu.
- Czyżbyście tego nie wiedzieli?
- Porozmawiajmy szczerze.
Wstrzemięźliwa, pewna siebie odpowiedź rozdrażniła Sloan, ale wyczuwała, że jeśli zachowa spokój i zagra w otwarte karty, on powie jej o wszystkim, o czym chciała się dowiedzieć.
- Powiedział, że miał atak serca, i chciał, abym przyjechała na kilka tygodni do Palm Beach.
- Co odpowiedziałaś?
- Nawet go nie znam. Nigdy go nie spotkałam. Odmówiłam mu. Zdecydowanie odmówiłam.
Paul Richardson wiedział o tym. Interesowały go jedynie jej stosunek do sprawy i spontaniczne, szczere reakcje na jego pytania.
- Dlaczego mu odmówiłaś?
- Już to powiedziałam.
- Ale poinformował cię, że miał atak serca i że chce cię poznać, zanim będzie za późno.
- Już jest trzydzieści lat za późno.
- Czy to nie była zbyt impulsywna odpowiedź? - argumentował. - Z tym mogą wiązać się duże pieniądze - spuścizna.
Wyobrażenie, że pieniądze Cartera Reynoldsa mają czy mogą wpływać na jej decyzję, przyjęła z pogardą.
- Impulsywna? Nie sądzę, aby tak można było to ocenić. Gdy miałam zaledwie osiem łat, moja matka straciła pracę i przez długie tygodnie musiałyśmy się żywić hot dogami i kanapkami z masłem orzechowym. Mama chciała do niego zadzwonić i prosić o pomoc, ale znalazłam w jakimś podręczniku informację, że masło orzechowe jest najbardziej pożywnym produktem, i przekonałam ją o tym! Potem upierałam się, że wolę masło orzechowe od czekolady. Kiedy miałam dwanaście lat, zachorowałam na zapalenie płuc. Mama obawiała się, że umrę, jeśli nie pójdę do szpitala, ale .nie miałyśmy ubezpieczenia. Chciała zadzwonić do niego i poprosić, aby zobowiązał się opłacić szpital, lecz okazało się, że nie muszę tam iść. Czy wiesz dlaczego, agencie Richardson?
- Dlaczego? - spytał Paul mimo woli wzruszony jej dumą i promieniującą od niej niezwykłą godnością.
- Gdyż tej właśnie nocy nastąpił przełom w chorobie. A wiesz, co spowodowało tę cudowną odmianę?
- Nie, co?
- Wyzdrowiałam, gdyż odrzucałam wszystko, wszystko, co mogłoby kiedykolwiek zmusić mnie do przyjęcia pomocy od tej nędznej kreatury.
- Rozumiem.
- Rozumiesz zatem, dlaczego teraz, gdy ani nie głoduję, ani nie jestem chora, nie chcę mieć nic wspólnego z jego pieniędzmi. Wiesz zatem, że z równą stanowczością odrzuciłam jego zaproszenie do Palm Beach, aby mógł ułagodzić swoje sumienie.
Odwróciła się, sięgając do szafki, skąd wyjęła kubki do kawy.
- Co mogłoby zmienić twój stosunek do tych odwiedzin?
- Cud.
Paul nic nie odpowiedział, czekając, że w miarę odpływu niechęci obudzi się w niej ciekawość. Sądził, że potrzeba jej trochę czasu na tę zmianę emocjonalną, ale omylił się.
- Czy Carter Reynolds wysłał cię, abyś próbował wpłynąć na moją opinię? - spytała. - Czy oficjalnie jesteś na służbie FBI, a w wolnych chwilach załatwiasz jego zlecenia?
Była to zupełnie bezpodstawna sugestia, ale uzmysłowiła Paulowi, że Sloan ma żywą wyobraźnię i potrafi samodzielnie myśleć. Niestety nie uważał, żeby te cechy przydały się do roli, którą dla niej zaplanował.
- FBI interesuje się pewną dziedziną zawodowej działalności Reynoldsa i kilku jego partnerów - odparł, nie zważając na jej oskarżenie. - Ostatnio dostaliśmy informację, że Reynolds uczestniczy w pewnych kryminalnych procederach. Nie mamy jednak dość danych, by udowodnić mu bezpośredni czy choćby świadomy w nich udział.
Choć była obojętna wobec spraw swego ojca, Paul zauważył, że usłyszawszy, iż może być on uznany za przestępcę, nagle zamilkła. Zamiast zrozumiałego zadowolenia z tej wiadomości, jak się spodziewał, najwidoczniej nie chciała w to uwierzyć. Ale po paru minutach opanowała się i uśmiechnęła do niego przepraszająco, potem nalała kawę do kubków i zaniosła ją na tacy do stołu.
- Jaki rodzaj działalności masz na myśli?
- Tego nie mogę wyjawić.
- Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną - powiedziała, siadając naprzeciw niego.
- W żadnym razie nie możesz uważać, że mam swój udział w tym, co robi - dodała z taką szczerością w głosie, że Paul roześmiał się mimo woli.
- Wcale tak nie sądzę! Zaczęliśmy interesować się twoją osobą dopiero parę tygodni temu. W San Francisco mieliśmy w jego otoczeniu informatora, który powiedział nam o jego zamiarze skontaktowania się z tobą. Tymczasem od wczoraj ten człowiek nie może nas już informować.
- Dlaczego?
- Zmarł.
- W sposób naturalny? - nalegała, bezwiednie przeistaczając się w doświadczonego wywiadowcę.
Prawie niedostrzegalnie wahanie Richardsona podsunęło jej odpowiedź, zanim usłyszała:
- Nie!
Jeszcze nie minęło jej oszołomienie, gdy Richardson mówił dalej:
- Obserwowaliśmy Reynoldsa, ale nie byliśmy w stanie zgromadzić wystarczająco mocnych dowodów, aby przekonać sędziego do wydania nakazu podsłuchu. Reynolds ma wspaniały lokal biurowy w San Francisco, lecz transakcje, które nas interesują, załatwia gdzie indziej, prawdopodobnie w domu. Jest ostrożny i mądry. Teraz wyjeżdża do Palm Beach, a my chcemy mieć kogoś blisko niego.
- Mnie - powiedziała Sloan, czując, że opuszcza ją odwaga.
- Nie ciebie. Mnie. Proszę cię, abyś jutro nagle zmieniła zdanie i zadzwoniła do Reynoldsa, mówiąc mu, że chcesz skorzystać z okazji poznania go i przyjmujesz zaproszenie do Palm Beach.
- Co to wam da?
Spojrzał na nią rozbrajająco, choć w istocie nie było to wcale niewinne spojrzenie.
- Naturalnie chciałabyś przyjechać z kimś bliskim, aby nie czuć się zagubiona i samotna w nowym otoczeniu. Chcesz zaprosić kogoś, kto będzie ci towarzyszył, gdy nowo odnaleziony ojciec będzie zajęty.
Przerażona jego sugestią, Sloan oparła się na krześle, patrząc na agenta.
- Tym kimś masz być ty?
- Oczywiście.
- Oczywiście... - powtórzyła oszołomiona.
- Jeśli Reynolds będzie się sprzeciwiał, powiedz mu, że planowaliśmy wspólne dwutygodniowe wakacje i że nie zamierzasz zmienić swoich planów, jeśli nie będę mógł przyjechać z tobą do Palm Beach. Ustąpi. Ma tam dom z trzydziestoma pokojami, tak że dodatkowy gość nie ma znaczenia. Poza tym nie może narzucać ci teraz ograniczeń.
Sloan ogarnęło przemożne znużenie.
- Muszę to przemyśleć - stwierdziła.
- Możesz odpowiedzieć mi jutro - zastrzegł, potem spojrzał na zegarek, łyknął trochę gorącej kawy i wstał sięgając po kurtkę.
- Muszę wracać do hotelu, bo czekam na telefon. Zgłoszę się jutro rano. Masz wolny dzień, jest zatem czas, aby ustalić, co będziesz mówiła tutaj i w Palm Beach. Prawdy nie możesz zdradzić nikomu, Sloan. To dotyczy zwłaszcza Sary Gibbon, Roya Ingersolla i Jessupa.
Sloan wydało się trochę dziwne i niepokojące, że wymienił „zwłaszcza” tych ludzi, ale gdy jeszcze dodał, że to dotyczy także jej matki, poczuła się lepiej.
- Nie muszę ci przypominać o konieczności zachowania absolutnej tajemnicy - mówił, gdy szli przez hol. - Nikogo nie możesz uznać za godnego zaufania ani tu, ani w Palm Beach. Ryzyko jest większe, niż myślisz.
- Jeszcze się nie zgodziłam na wyjazd z tobą do Palm Beach - przypomniała mu stanowczo, przystając w drzwiach. - A poza tym, to niedobry pomysł spotykać się tu jutro rano. Sara zarzuci mnie pytaniami o ciebie, a mama będzie usiłowała przekonać mnie do Palm Beach, choć zostawiłam jej wiadomość, że zdecydowanie się lam nie wybieram. Obie zjawią się tu zapewne od samego rana.
- Gdzie się możemy w takim razie spotkać?
- Co myślisz o miejscu, gdzie spotkaliśmy się wieczorem, czyli o wydmach?
Zamiast odpowiedzi, Paul wzruszył ramionami, obserwując młodą kobietę czekającą na jego decyzję. W czasie ostatniej godziny spokojnie i skutecznie postępowała z człowiekiem, którego uważała za uzbrojonego napastnika. Potem, gdy zorientowała się w rzeczywistej sytuacji, dostosowała się do niej, uznając go za partnera. Przed chwilą obserwował, jak przyjęła fakt, że jej należący do elity towarzyskiej ojciec może okazać się przestępcą. Mimo wątłej budowy i delikatnego wyglądu była fizycznie sprawna i bystra. Widział jednak, że doświadczenia tego dnia wyraźnie się na niej odbiły. Robiła wrażenie napiętej i znużonej, i to wywołało w nim poczucie winy. Zrobił wysiłek, aby poprawić trochę jej nastrój.
- Czy możesz być dla mnie trochę mniej ostra, gdy spotkamy się na wydmach? - spytał sucho.
- Czy znowu będziesz mnie atakował? - udało się jej zdobyć na uśmiech.
- Nie zaatakowałem cię, tylko się potknąłem.
- Bardziej mi się podoba moja wersja - oświadczyła zawadiacko i Paul, mimo swoich rozterek, musiał się roześmiać. Kiedy jednak opuścił już jej dom, rozbawienie ustąpiło miejsca trosce, że dziewczyna przysporzy mu zapewne kłopotów w Palm Beach. Początkowo odrzucił pomysł wykorzystania jej w tak skomplikowanym przedsięwzięciu. Wystarczająco dobrze znał gliny z małych miasteczek - na ogół byli głupi, niedoświadczeni i skorumpowani, tak że intuicyjnie nie ufał żadnemu z nich. Fakt zaś, że ta policjantka okazała się wyjątkowo rozsądną, niezepsutą idealistką i wyglądała jak studentka college'u, także nie rozproszył jego wątpliwości.
W każdym razie nie obawiał się, że nie zechce pojechać z nim do Palm Beach. Na podstawie danych dotyczących Sloan Reynolds z kartoteki FBI, a także osobistych obserwacji, był przekonany, że tam pojedzie. Ta sama nieustępliwa prawość, która w wieku ośmiu lat kazała jej wybrać raczej masło orzechowe, niż zwrócić się do ojca po pieniądze, teraz zmusi ją do pokonania dumy, i wbrew swoim zasadom moralnym wyrazi zgodę na wyjazd z nim.
Motel Widok na Ocean w rzeczywistości nie oferował widoku na ocean. Jedyną oznaką bliskości morza były tylko siedzące na dachu rybitwy, ale miał basen kąpielowy, a w otwartym do drugiej w nocy saloniku stał telewizor z programem kablowym. Wszystkie te udogodnienia były jeszcze dostępne, gdy Paul zatrzymał samochód przed frontowym wejściem.
Program CNN, na który nastawiono aparat telewizyjny, zagłuszała grająca szafa, w holu, gdzie kilkoro gości popijało przy barze, nie zwracając uwagi na parkiet do tańca. Wszedł tylnymi drzwiami, okrążając basen, gdzie kilku nastolatków grało w piłkę wodną, wśród nieustannego potoku obscenicznych wykrzykników, mających świadczyć o ich męskości.
Gdy wszedł do swego pokoju, usłyszał sygnał telefonu. Raczej z nawyku niż z konieczności, pozwolił, by telefon dzwonił, sam zaś zamknął drzwi, zaciągnął w oknach zasłony i dopiero wtedy podszedł do stolika i podniósł słuchawkę. Głos z aparatu komórkowego należał do agenta, którego Paul znał od paru lat. Był on w Bell Harbor od dwóch dni, pomagając Paulowi śledzić Sloan Reynolds.
- Widziałem cię z nią na przyjęciu na plaży - powiedział drugi agent. - Czy będzie współpracowała?
- Będzie - odrzekł.
Podtrzymując słuchawkę ramieniem pochylił się, przesuwając przełącznik klimatyzacji do końca skali, aż poczuł zapach zimnego, zapierającego dech powietrza na twarzy.
- Myślałem, że nie będziesz próbował z nią kontaktu przed jutrem.
- Zmieniłem zdanie.
- Kiedy?
- Może wtedy gdy podeszła do mnie od tyłu i zwaliła na ziemię. Nie, sądzę, że wtedy gdy wymierzyła we mnie dziewięciomilimetrowego glocka.
- Doprawdy, zrobiła to? - ryknął śmiechem kolega. - Nie żartujesz?
- Absolutnie nie. A jeśli żywisz pewne nadzieje na dalsze trwanie naszej przyjaźni, nie wracaj już do tego tematu.
Mówiąc cierpkim tonem Paul nie do końca mógł ukryć rozbawienie na myśl, jaką ujmą dla jego godności było to, że dał się osaczyć młodej, filigranowej policjantce.
- Słyszałem wieczorem trzy strzały. Biorąc pod uwagę wszystkie medale, które zdobyła w zawodach akademii policyjnej, dziwi mnie, że nawet cię nie drasnęła.
- Nie strzelała do mnie. Uważała, że przyskrzyniła na ludnej plaży uzbrojonego napastnika, a jej koledzy byli w odległości zaledwie stu jardów. Zamiast ryzyka rozbrojenia mnie, co by oczywiście mogło być groźne dla niewinnych przechodniów na wydmach, wystrzeliła w powietrze, wzywając kolegów. To było dobre zagranie z jej strony. Działała rozważnie, skutecznie i z wyobraźnią. - Zamilkł na chwilę, by oprzeć się na poduszce u wezgłowia łóżka i wyciągnął się swobodnie, a potem znowu zaczął mówić:
- Zanim w parę minut później nadeszły posiłki, dowiedziała się, kim jestem, zrozumiała, czego od niej oczekuję, przyjęła rolę, którą miała zagrać, i zdołała ukryć całą rzecz przed kolegami. Biorąc to wszystko pod uwagę - kończył sprawozdanie - wykazała nadzwyczajną zręczność i umiejętność dostosowania się.
- Wygląda zatem, że doskonale się nadaje do współpracy w twoim przedsięwzięciu.
Skłoniwszy głowę, Paul zamknął oczy, ciągle jeszcze walcząc z własnymi wątpliwościami.
- Jeszcze nie wyciągałbym takiego wniosku.
- Czy obawiasz się, że kiedy się znajdzie w pałacu Reynoldsa w Palm Beach, otoczona dostatkiem i jego bogatymi przyjaciółmi, może skusić się, by przejść na ich stronę?
- Po rozmowie z nią wieczorem uważam, że to mało prawdopodobne.
- A zatem w czym problem? Sam powiedziałeś, że jest bystra, łatwo się dostosowuje do sytuacji, a do tego jeszcze strzela lepiej od ciebie.
Gdy przyjaciel nie złapał się na tę przynętę, dodał zachęcająco:
- Nie sądzę, abyśmy mieli jej za złe, że ma wspaniałe nogi i ładną buzię.
W wymownym milczeniu, które potem nastąpiło, dobry nastrój Paula gdzieś się ulotnił.
- Paul, przekonaliśmy się, że nie jest skorumpowana, uważasz, że nie można jej przekupić, a do tego odkryłeś, że jest mądra. Czemu więc, do diabła, zawracasz jeszcze głowę?
- Boję się, że to typ „harcerki”. Jest oczywiste, że została policjantką, bo chce pomagać ludziom. Zdejmuje z drzewa latawce, szuka na ulicach kundla; potem pozostaje na służbie poza godzinami, by pocieszać starą Latynoskę, której dom się spalił. Mając w dzieciństwie do wyboru odżywianie się masłem orzechowym albo poproszenie ojca o pieniądze, wybiera masło orzechowe. Jest idealistką do szpiku kości i to mnie właśnie niepokoi.
- Nie rozumiem.
- Nie wiesz, co to znaczy być idealistą?
- Tak, ale chciałbym usłyszeć twoją definicję, gdyż jeszcze przed chwilą myślałem, że idealizm to rzadka cnota.
- Być może, ale nieprzydatna w naszej sytuacji. Idealiści mają szczególny zwyczaj decydować, co jest dobre, a co złe. Słuchają swego sumienia, a potem działają zgodnie z własnym sądem. Jeśli idealizm nie jest trzymany w ryzach, uznaje tylko swój własny autorytet. Idealiści mogą być groźni w wielu sytuacjach, ale naiwna idealistka, jak Sloan Reynolds, może okazać się uzbrojonym ładunkiem nuklearnym.
- Z tej naukowej wycieczki w dziedzinę filozofii domyślam się, że obawiasz się, że nie pozwoli ci sobą kierować.
- Tego się właśnie boję.
Sara pożegnała się z Jonathanem na progu swego domu, wzięła gorący prysznic, próbując przejść do porządku nad ubliżającymi uwagami Jessa, które bardzo ją dotknęły. Nie wiadomo dlaczego walka na słowa między nimi rozpoczęła się wkrótce porem, jak się poznali, aż Sara przywykła bronić się, ciągle go atakując. Tego wieczoru posunął się jednak zbyt daleko. Okazał się brutalny. Co gorsza, w jego słowach był cień prawdy, a to jeszcze bardziej ją zabolało.
Suszyła właśnie włosy, gdy odezwał się dzwonek przy drzwiach frontowych. Zaintrygowana, ale ostrożna, w długim szlafroku weszła do saloniku, skąd między zasłonami w oknach zerknęła na ulicę, zanim podeszła do drzwi. Na brzegu chodnika frontem do jej domu stał policyjny samochód z Bell Harbor. Z bladym uśmiechem pomyślała, że to Pete chce zakończyć tutaj swoje przyjęcie, a goście zaraz nadejdą.
Otworzyła frontowe drzwi, i uśmiech zamarł gwałtownie na jej wargach. Na werandzie stał Jess Jessup. Ciemne włosy miał zmierzwione, jakby przeczesał je palcami albo, co bardziej prawdopodobne, potargała je jakaś kobieta na plaży po jej odejściu. Sądząc po wyrazie jego twarzy, owe damskie zabiegi nie były satysfakcjonujące. Przybierając ton najbardziej lodowaty, na jaki mogła się zdobyć, Sara powiedziała pogardliwie:
- Jeśli nie masz do mnie urzędowej sprawy, odejdź i nigdy nie wracaj. Ze względu na Sloan będę dla ciebie grzeczna, kiedy spotkamy się w jej obecności, ale kiedy jej nie ma, trzymaj się ode mnie z daleka!
Chciała powiedzieć coś więcej i coś znacznie gorszego, lecz nagle rozpłakała się. Poczuła się głupio i to jeszcze bardziej ją zezłościło.
Jess ze zmarszczonymi brwiami słuchał, dopóki nie skończyła swojej tyrady:
- Przyszedłem cię przeprosić za to, co powiedziałem na plaży - lecz głos miał jeszcze gniewny, nie przepraszający.
- Świetnie - odrzekła chłodno. - Już to zrobiłeś, ale to niczego nie zmienia.
Chciała zamknąć drzwi, lecz on zablokował je stopą.
- No i co teraz? - spytała.
- Właśnie zdałem sobie sprawę, że nie przyszedłem tutaj, by cię przeprosić.
Zanim zdążyła coś powiedzieć, chwycił ją w ramiona i przytulił do siebie.
- Zabierz swoje łapy - wybuchnęła, ale wtedy jego wargi zbliżyły się do jej ust i zawładnęły nimi w mocnym pocałunku, czemu usiłowała się oprzeć - dopóki nie osłabła. Gniewne zaskoczenie z domieszką bolesnej przyjemności przyspieszyły jej puls, ale stała absolutnie spokojna, nie chcąc mu dać satysfakcji, że walczy albo poddaje się.
Gdy tylko rozluźnił ramiona, Sara cofnęła się do drzwi, wyciągając rękę do klamki.
- Czy atak to twój sposób na wszystkie dzierlatki, które podrywasz? - spytała i zanim zdążył odpowiedzieć, z całej siły zatrzasnęła przed nim drzwi.
Przerażona nie poruszyła się, dopóki nie usłyszała warkotu odjeżdżającego samochodu, wtedy odwróciła się i chwiejąc się weszła do holu. Z suchymi oczyma spojrzała na starannie dobrane przedmioty przeznaczone do saloniku: piękny porcelanowy wazon, antyczny podnóżek i mały stolik w stylu Ludwika XIV. Były to jej ukochane skarby - symbole wspaniałego życia, którego chciała dla siebie i swoich przyszłych dzieci.
Zapadał zmrok, gdy Carter Reynolds odłożył słuchawkę telefonu w gabinecie swego domu w San Francisco i obrócił się w krześle, spoglądając przez owalne okno za biurkiem. Aż po horyzont rozciągało się przed nim spowite we mgle San Francisco - tajemnicze, podniecające. Za dwa tygodnie będzie musiał patrzeć na monotonne, błękitne marcowe niebo w Palm Beach. Jego rodzina podejmowała tę pielgrzymkę od kilku minionych pokoleń; była to tradycja, której jego babka nie pozwoliłaby mu zaniechać.
W przeszłości traktował te dwukrotne w ciągu roku podróże do Palm Beach jako nadzwyczaj nużące, nieuniknione wtręty w jego życie, ale po ostatniej rozmowie telefonicznej ujrzał w tej wyprawie możliwość pewnej odmiany. Pozostał w fotelu jeszcze prawie godzinę, rozważając różne scenariusze; potem odwrócił się i nacisnął przycisk telefonu uruchamiający domowy interkom.
- Gdzie jest pani Reynolds? - spytał służącego, który odebrał jego telefon.
- Odpoczywa w swoim pokoju przed kolacją, sir.
- A moja córka?
- Jest z panią Reynolds, czyta jej, sir.
Zadowolony, że kobiety są razem, wstał, kierując się na drugą kondygnację, gdzie czterdzieści lat temu architekt jego dziadka ulokował apartamenty rodziny. Ominąwszy windę wybrał się w górę szerokimi schodami z ozdobną żelazną poręczą, potem skręcił w prawo do wykładanego boazerią holu. Spoglądały tu na niego portrety przodków w bogatych rzeźbionych ramach.
- Cieszę się, że zastałem was obie - powiedział, gdy Paris otworzyła mu drzwi, słysząc pukanie. Pokój budził w nim poczucie klaustrofobii. W oknach wisiały zawsze opuszczone brązowe brokatowe zasłony, nie dopuszczające światła słonecznego, a powietrze przesycała silna woń lawendy. Usiłując nie dopuścić do grożącej mu depresji, objął ramieniem Paris i uśmiechnął się do swej babki siedzącej w barokowym fotelu przy kominku. Jej kruchą postać ze śnieżnobiałymi włosami, uczesanymi w kok, okrywała popielata suknia z wysokim kołnierzykiem, podtrzymywanym dużą broszą filigranową z rubinem. Edith Reynolds wyglądała jak zamożna „Matka” z portretu Whistlera, choć jej plecy były bardziej wyprostowane.
- Co cię tu sprowadza? - spytała władczym tonem. - Mów szybko, dobrze? Paris czytała mi i właśnie jesteśmy w bardzo interesującym miejscu.
- Mam bardzo podniecające wieści dla was obydwu - powiedział, czekając, aż Paris usiądzie.
- Właśnie telefonowała Sloan. Zmieniła zdanie. Postanowiła odwiedzić nas w Palm Beach i zostać tu przez dwa tygodnie.
Jego babka oparła się wygodnie w fotelu, Paris zaś gwałtownie się poruszyła. Zarówno ich reakcja na nowinę, jak wyraz ich twarzy były zupełnie odmienne.
- Dobrze zrobiłeś, zapraszając ją - powiedziała babka z królewskim skłonem głowy i lekkim ściągnięciem warg, co w jej przypadku najbardziej przypominało uśmiech.
Córka, o kasztanowych włosach, spojrzała natomiast na niego jak koń czystej krwi wyrywający się do skoku przez bramę.
- Czy to możliwe, żebyś tak zwyczajnie przyszedł tutaj, aby mnie tym zaskoczyć w ostatniej chwili? Myślałam, że nie przyjedzie. To nie w porządku. Nie mam zamiaru brać w tym udziału. Nie pojadę do Palm Beach.
- Paris, nie bądź śmieszna. Oczywiście, że pojedziesz. Odwrócił się do drzwi, na koniec bardzo grzecznie, ale stanowczo dodając, jakby ogłaszał edykt:
- A skoro już tam będziesz - zmierzył ją wzrokiem - oczekuję, że możliwie najwięcej czasu poświęcisz Noahowi. Chyba się nie spodziewasz, że uda ci się poślubić mężczyznę, jeżeli unikasz go bez względu na okoliczności.
- Nie unikałam go. Był w Europie!
- Teraz przyjedzie do Palm Beach. Będąc tam, możesz nadrobić stracony czas.
Courtney Maitland przysiadła na poręczy skórzanego fotela naprzeciw biurka swego brata, przyglądając się, jak pakuje pliki dokumentów do dwu teczek.
- Dopiero wróciłeś z Europy i znowu wyjeżdżasz - narzekała. - Więcej czasu spędzasz za granicą niż w kraju.
Noah spojrzał na piętnastoletnią przyrodnią siostrę ubraną w obcisłą, lśniącą czarną spódniczkę, która ledwo zakrywała górę jej ud, i zabójczo czerwony stanik słabo zakrywający biust. Była dosyć ładna, ale robiła wrażenie nadąsanej, rozpieszczonej nastolatki ze skłonnością do wyzywających strojów, a w każdym razie on uważał taką opinię o niej za uzasadnioną.
- Gdzie, u licha, robisz zakupy? - spytał.
- Wyobraź sobie, że moje ciuchy są szczytem mody. To jest mój styl - oznajmiła.
- Wyglądasz jak ulicznica. Courtney nie zareagowała na to.
- Na jak długo wyjeżdżasz tym razem? - spytała.
- Sześć tygodni.
- Biznes czy przyjemność?
- Trochę jednego i drugiego.
- Tak określałeś wyprawę do Paragwaju, gdy zabrałeś mnie z sobą - powiedziała z wymownym wzruszeniem ramion. - Padało bez przerwy, a twoi kontrahenci nosili pistolety maszynowe.
- Nie, nieprawda. To ich obstawa miała pistolety maszynowe.
- Twoi przyjaciele także mieli broń. Widziałam. To były automatyczne pistolety.
- Tak ci się zdawało.
- Niech ci będzie, masz rację, a ja się mylę. To w Peru twoi partnerzy mieli rewolwery, które wystawały im z kieszeni marynarek.
- Teraz przypominam sobie, dlaczego przestałem zabierać cię z sobą w podróże handlowe. Byłaś na nich utrapieniem.
- Jestem dobrym obserwatorem.
Jakiś papier spadł mu z biurka na podłogę, Courtney podniosła go i podała mu.
- Skutki są takie same. - Biorąc papier, rzucił nań okiem, zanim włożył go do jednej z teczek.
- Jednakże tym razem jadę do Palm Beach, nie do Paragwaju czy Peru. Pamiętasz, że mamy w Palm Beach dom, do którego jeździmy corocznie w czasie ferii szkolnych? Jest tam teraz twój ojciec. A my dołączymy do niego jutro.
- Nie wybieram się tam w tym roku. Tata cały czas spędza na polu golfowym. Ty cały czas siedzisz za zamkniętymi drzwiami albo na jakichś spotkaniach, albo przy telefonie, a jak masz wolną chwilę, to na pokładzie „Apparition”.
- Twoim zdaniem jestem nudny.
- Tak, jesteś nudny.
Spojrzał na nią i prawie niezauważalna zmiana w wyrazie jego twarzy sprawiła, że Courtney szybko się poprawiła:
- Mam na myśli, że prowadzisz nudne życie. Tylko praca, nie ma miejsca na rozrywki.
- Żywy kontrast z twoim życiem. Nic dziwnego, że nie widzisz we mnie nic interesującego.
- Jaka to szczęściara będzie tym razem przelotnym celem twoich zabiegów miłosnych w Palm Beach?
- Napraszasz się o lanie.
- Jestem na to za stara. Poza tym nie jesteś moim ojcem ani matką.
- To potwierdza moją wiarę w miłosierdzie Boga. Postanowiła zmienić temat.
- Widziałam wczoraj Paris u Saksa na Fifth Avenue. Reynoldowie także wyjeżdżają do Palm Beach. Wiesz co, Noah, jeśli nie będziesz miał się na baczności, któregoś dnia obudzisz się jako mąż Paris.
Wrzucił złote pióro i ołówek do jednej z teczek i zamknął ją na szyfrowy zamek.
- To byłoby najkrótsze małżeństwo na świecie.
- Nie lubisz Paris?
- Ależ tak.
- Dlaczego więc się z nią nie ożenisz?
- Po pierwsze, jest dla mnie za młoda.
- Masz rację. Masz czterdziestkę, a to poważny wiek.
- Czy usiłujesz być nieprzyjemna?
- Nie muszę się wysilać. To przychodzi mi naturalnie. Czy gdyby Paris była w odpowiednim wieku, ożeniłbyś się z nią?
- Nie!
- Dlaczego?
- Zajmij się swoimi cholernymi sprawami.
- To ty jesteś ośrodkiem moich spraw - powiedziała słodko. - Jesteś mi najbliższy.
Była to świadoma próba zjednania go sobie i Noah zdawał sobie z tego sprawę. Ale mimo wszystko podziałało to na niego, tak że nic nie powiedział. Postanowił zachować siły do walki, którą musi stoczyć, aby skłonić ją do wyjazdu. Ojciec zamierzał pozostać na stałe w Palm Beach i zapisał tam Courtney do szkoły, ale Noah nie chciał dać się wciągnąć w tę wojnę.
- Czy w ogóle nie chcesz się ożenić? - Nie.
- Dlaczego nie!
- Byłem już żonaty i wcale mi się nie spodobało.
- To Jordanna sprawiła, że jesteś przeciwny małżeństwu, prawda? Paris uważa, że zraziła ciebie do wszystkich kobiet.
Spojrzał znad papierów, które układał, a na jego czole ukazała się zmarszczka zniecierpliwienia.
- Paris nic nie wie o kobietach, które zabierasz na jacht, ani o tych, które wymykają się chyłkiem z twoich pokoi hotelowych. Miałam okazję to obserwować w tych rzadkich okazjach, kiedy zabierałeś mnie z sobą. Paris uważa, że jesteś zrażony, szlachetny i samotny.
- Świetnie, niech tak myśli.
- Za późno. Przepraszam. Powiedziałam jej wszystko. Całą straszną, ponurą prawdę.
Noah pisał notatkę dla swego asystenta i nie przerwał pisania, nie przestając się na nim koncentrować.
- Zabieram cię do Palm Beach.
- Co to, to nie. To ci się nie uda.
Przerwał pisanie i rzucił na nią groźne spojrzenie, które zazwyczaj przerażało ludzi.
- Czas się pakować.
- Nie chcę.
- Doskonale, zabiorę cię tak jak jesteś i będziesz musiała pogodzić się z tym obrzydliwym strojem do końca pobytu.
- Blefujesz.
- Nic podobnego. Powinnaś wiedzieć to lepiej niż większość ludzi, po tylu latach naszych utarczek.
- Nienawidzę cię, Noah.
- To mnie wcale nie wzrusza. Teraz idź się pakować, a rano spotkamy się na dole.
Zsunęła się z oparcia fotela, oczy błyszczały jej powstrzymywanymi łzami. Płacz go nie wzruszał. Był nieczuły na łzy.
Zajęta czekającym ją wyjazdem do Palm Beach, Sloan nie zauważyła policyjnego samochodu Jessa; dopiero gdy byli o milę od jej domu i Jess zamrugał światłami, spojrzała w lusterko wsteczne i zobaczyła Jessa unoszącego dłoń.
- Życzę dobrych wakacji - krzyknął przez głośnik.
Gdy skręciła na parking, samochód Sary stał za wozem Kimberly, a Paul Richardson umieszczał bagaż w kufrze niebieskiego kabrioletu, który zapewne wynajął na tę wyprawę. Nie widziała go od dwóch tygodni, kiedy zgodziła się na wyjazd. Spotkali się wtedy ponownie i Paul zaprosił Sloan i jej matkę na obiad. Jak zauważyła Sloan, łatwiej było wówczas przekonać Kimberly, że Paul jest uczuciowo zainteresowany jej córką, niż teraz umieścić bagaże w wozie. Wreszcie dał za wygraną, wydobył jedną ze swoich walizek z kufra i otworzył drzwi samochodu.
- Czy mogę pomóc? - zaproponowała, widząc, jak próbuje umieścić ciężką walizę między fotelem kierowcy i tylnym siedzeniem.
- Nie, potrzebuję raczej ciągnika - odparł z krzywym uśmiechem.
- Będę gotowa za pięć minut - zapowiedziała Sloan, gdyż miała tylko dwie średniej wielkości walizki pożyczone od Sary. Pomyślała, że albo kufer jest za mały, albo bagaż agenta Richardsona jest za wielki, ale w żadnym razie nie chciała wypowiadać się o jego walizkach ani ich zawartości. Od czasu gdy Sara i Kimberly dowiedziały się, że Sloan pojedzie do Palm Beach, zaczęły mówić o strojach dla niej i nie przerywały dyskusji, dopóki Sloan nie oświadczyła, że już nie zniesie ani jednego słowa na ten temat.
Nigdy nie lubiła wydawać pieniędzy na ubranie, a teraz w przeciwieństwie do matki i swojej najlepszej przyjaciółki nie traktowała tego wyjazdu jako okazji do zmiany nawyków czy swojego image'u. Oczywiście, nie wiedziały, że jedzie do Palm Beach, by szpiegować swego ojca, mogły zatem wiązać z tą wyprawą olbrzymie nadzieje. Jak stwierdziła z wisielczym humorem Sloan, ich marzenia miały związek z tym, jak ona będzie ubrana, gdy nadejdzie ten właściwy moment.
- Carter będzie olśniony - z entuzjazmem przepowiadała Kimberly w dniu, gdy Sloan zdecydowała się na wyjazd - gdy zobaczy cię w czarnej, haftowanej perełkami sukni koktajlowej, którą widziałam na wystawie u Faylene. Kupię ją dla ciebie.
Nadzieje Sary miały trochę inny charakter.
- Widzę cię w Klubie Polo w Palm Beach - mówiła rozmarzona Sara - w mojej czerwonej, płóciennej, obcisłej sukni, gdy spotykasz „idealnego mężczyznę”... przystojnego, bogatego... pociągającego...
- Skończcie wreszcie - twardo przerwała Sloan. - Mamo, nie próbuj wydać na stroje dla mnie ani jednego dolara. Jeśli to zrobisz, zwrócę wszystko nieużywane do sklepów.
- Saro, doceniam twoją propozycję, ale nie mam zamiaru ubierać się, by wywrzeć wrażenie na Carterze Reynoldsie.
- Dobrze, a co z idealnym mężczyzną?
- Może to będzie „ideał” dla ciebie, ale nie dla mnie. - Sloan uśmiechnęła się serdecznie. - Poza tym jadę przecież z Paulem, zapomniałaś?
- Tak, lecz nie jesteś z nim przecież zaręczona, tak więc nadal masz możliwość wyboru, a moja czerwona suknia jest doskonała, zwraca uwagę, ale nie jest wyzywająca...
- Nie zaczynaj - błagała Sloan i zasłaniała uszy z desperacją, chcąc powstrzymać Sarę od pogrążenia się w entuzjastycznych wykładach na temat mody. - Umówmy się - będę otwarta na nowe możliwości, jeśli przestaniesz teraz gadać o modzie.
Wstała, by podkreślić, że kończy te nieustające dyskusje, i oznajmiła, że idzie do łóżka.
Ale to wcale nie był koniec. Rozmowy wybuchały dzień po dniu, godzina po godzinie, w jej obecności czy gdy jej nie było. Kimberly i Sara tak były pełne zapału, że kiedy Sloan ostatecznie uściskała je na pożegnanie, obawiała się, czy Sara nie dorzuci jeszcze jednej torby wypchanej swoimi ciuchami, aby Sloan miała z czego wybierać. Obie życzyły jej dobrej zabawy, stojąc w progu domu.
Kimberly bacznie obserwowała, jak Richardson obszedł samochód dookoła, otwierając Sloan drzwi.
- Będzie wspaniale wyglądała w czarnej koktajlowej sukni - przewidywała zachwycona Kimberly. - Ma piękną nową garderobę na nowe piękne życie, życie z ojcem i Paulem.
- A do tego moją czerwoną suknię - dodała Sara z nerwowym chichotem.
Gdy samochód ruszył, obie kobiety pomachały serdecznie rękami z niewinnym wyrazem twarzy.
- To bardzo miło ze strony Paula, że ukrył dwie dodatkowe walizki - powiedziała Kimberly.
- Istotnie - zgodziła się Sara, choć w jej uśmiechu była niepewność. - Czułabym się jednak znacznie lepiej, gdyby ten ich romans nie wybuchł tak nagle. To znaczy wolałabym, aby Sloan lepiej go poznała.
- Jestem innego zdania - pogodnie odpowiedziała Kimberly zaskoczonej Sarze. - Zawsze była zbyt poważna i ostrożna wobec mężczyzn. Prawdę mówiąc, od dawna pragnęłam, żeby była bardziej... bardziej... impulsywna!
Wychylając głowę za odjeżdżającym wozem, Sara uśmiechnęła się do kobiety, którą kochała bardziej niż własną matkę.
- Sądzę, że spełniło się twoje marzenie, mamo.
Już od dwóch godzin byli w drodze, a Paul z troską spoglądał ukradkiem na swą milczącą pasażerkę. Siedziała bez słowa, wyprostowana, na jej twarzy malował się spokój, ale z każdą niemal milą wyczuwał u Sloan rosnący lęk i napięcie; wyrzucał więc sobie, że zmusił ją do takiej decyzji.
Od czasu ich ostatniej rozmowy starannie unikał wszelkich nowych informacji, obawiając się, by nie skłoniły jej do wycofania się z wyprawy. Kiedy do niej dzwonił, zadawała mu wiele pytań o ojca i siostrę, ale wymógł, aby poczekała na wyjaśnienia do czasu podróży do Palm Beach. Teraz był gotów odpowiedzieć na wszystkie pytania, aby złagodzić jej napięcie i podbudować decyzję. Zdawała się jednak unikać rozmowy, a nawet omijała jego wzrok, gdy do niej mówił.
Chciał powiedzieć jej coś, co by ją dobrze nastawiło do tej wizyty. Gdyby była zwykłą kobietą, która po raz pierwszy ma spotkać ojca i siostrę i wiąże z tym pewne nadzieje na przyszłe zbliżenie rodzinne, umocniłby te oczekiwania.
Sloan jednakże nie jechała do Palm Beach ze względów uczuciowych, ale wbrew swoim chęciom, z obowiązku zdecydowała się pomóc Paulowi w zbieraniu dowodów przeciw swemu ojcu. Możliwość szczęśliwego zakończenia była zatem bardzo nikła, więc Paul wymyślił coś, co częściowo miało złagodzić jego głos sumienia, a zarazem dodać jej odwagi. W jego bajkowym scenariuszu miało się okazać, że Carter Reynolds nie dopuścił się żadnego przestępstwa, natomiast poczuł do córki ojcowską miłość i przywiązanie, i wszystko skończy się pomyślnie.
Ignorując sprzeczności takiego ujęcia sprawy, powiedział:
- Choć teraz wydaje się to całkiem nieprawdopodobne, Sloan, ta wizyta może mieć wspaniałe następstwa dla całej rodziny.
Sloan przestała wpatrywać się w szybę i skierowała na niego oczy. Ponieważ była to jedyna zachęta, ostrożnie ciągnął dalej:
- Obecnie mamy tylko podejrzenia wobec twojego ojca. Pomożesz nam zbliżyć się do niego, a kiedy zbadamy całą sprawę, może się okazać, że jest całkiem niewinny i wszelkie zarzuty o działaniach przestępczych są niesłuszne.
- Myślisz, że jest na to jakaś szansa?
Paul zawahał się. Nie chciał uchybić jej inteligencji ani wprowadzić dziewczyny w błąd, wykorzystując jej ufność.
- Niewielka - odparł uczciwie. - Ale jest taka możliwość. Zastanówmy się nad sytuacją w bardziej osobistym aspekcie. Niewątpliwie był nędznym ojcem, ale obecnie wyraźnie tego żałuje, bo gdyby było inaczej, nie skontaktowałby się z tobą. Nikt z nas nie zna całej prawdy o tym, co doprowadziło do rozbicia małżeństwa twoich rodziców, ale sądząc po tym, co mi powiedziałaś, to jego matka dążyła do rozwodu i orzeczenia o prawie do opieki nad dziećmi. To ona przyjechała na Florydę i sprowadziła go do San Francisco, gdy jego ojciec ciężko zachorował. Czy dobrze mówię?
- Tak, lecz on podporządkował się tym planom.
- To prawda, ale wtedy nie miał jeszcze trzydziestki. Mógł dostosować się do jej życzeń z powodu słabości czy niedojrzałości, a może tchórzostwa, albo dlatego że przekonała go, iż to jest jego święty obowiązek względem rodzinny. Kto wie? Były to przede wszystkim skazy charakteru, ale na ogół nie uważa się ich za niewybaczalne czy niezmienne. Wiemy tylko, że kiedy jego matka zmarła przed trzema miesiącami, prawie natychmiast ojciec zaproponował pojednanie.
Sloan miała świadomość, że Paul szczerze próbuje jej pomóc, jednakże sprawił, że poczuła się niewyraźnie i niepewnie, bo jego słowa obudziły w niej nadzieje, których dotąd starała się do siebie nie dopuszczać. Chciała poprosić go, aby zamilkł, ale jakieś wrodzone poczucie sprawiedliwości, a może zwykła ciekawość pchały ją do dalszej rozmowy.
- A moja siostra? Jak można usprawiedliwić fakt, że nigdy nie próbowała skontaktować się z matką?
Paul spojrzał na nią z boku.
- Może i ona dziwi się, dlaczego matka nie usiłowała się z nią skontaktować?
- Warunki umowy zmusiły moją matkę do zobowiązania się, że nie będzie się kontaktować ze starszą córką.
- A jeśli Paris o tym nie wiedziała?
Sloan spojrzała na niego ostro, usiłując zdławić przebłysk nadziei, że może dojdzie do połączenia rodziny.
- Powiedziałeś, że mieliście informatora w domu w San Francisco. Czy to od niego wiecie coś na temat Paris?
- Nie. Nigdy zbytnio się nią nie interesowaliśmy. Wiemy tylko to, że jedni uważają ją za dumną i chłodną, ale inni twierdzą, że jest spokojna, subtelna i elegancka. Wszyscy zgadzają się, że jest piękna. To jedna z najlepszych tenisistek, znakomicie gra w golfa i jest mistrzynią brydża. W turniejach zwykle gra z ojcem, który zajmuje dobre miejsce na liście krajowej w rozgrywkach brydżowych i w golfie.
Sloan wzniosła oczy ku górze i wzruszyła ramionami, wyrażając lekceważenie dla tak niepoważnych osiągnięć. Był to tak miły i nieoczekiwany gest, że Paul zdusił wybuch śmiechu.
- Poza tym jest Edith - wspomniał kolejnego członka rodziny. - Ona także będzie w Palm Beach.
- Edith? - powtórzyła Sloan.
- Twoja prababka ze strony ojca - wyjaśnił Paul i szorstko dodał: - Jest dziewięćdziesięciopięcioletnim potworem o żywym usposobieniu. Terroryzuje i onieśmiela wszystkich, którzy znajdą się w jej zasięgu. Poza tym jest straszną sknerą. Ocenia się ją na pięćdziesiąt milionów dolarów, ale wpada w furię, gdy w pokoju pali się więcej niż jedna lampa.
- Musi być czarująca - ironicznie odezwała się Sloan, ale zaraz spuściła z tonu na wspomnienie o własnych skłonnościach do oszczędzania. Nie dalej niż tydzień wcześniej Sara nazwała ją skąpiradłem, a matka lamentowała, że Sloan nie znosi wydawania pieniędzy. Jednakże i Sara, i Kimberly są beznadziejnie rozrzutne - pocieszała się Sloan. Ona zaś żyła skromnie, gdyż nauczyła się tego w dzieciństwie, a teraz pensja policjantki nie pozwalała na żadne finansowe szaleństwa. Gdyby miała dużo pieniędzy, chętnie by je wydawała. Przynajmniej część z nich.
Paul, zadowolony, że rozproszył nieco niepokój Sloan, zostawił ją własnym myślom. Wiedział jednak, że nim dojadą do Palm Beach, będzie musiał sprowadzić ją na ziemię. Przedtem usiłował ją przekonać, że jej krewni są ludzcy i dadzą się polubić, teraz jednak musiał przypomnieć, że jej ojciec jest posądzany o działalność kryminalną, a ona ma za zadanie śledzenie go.
- Dom twojego ojca znajduje się o dziesięć minut jazdy stąd - powiedział. - Przedtem przedstawiłem ci najkorzystniejszy z możliwych scenariusz. Obawiam się, że teraz musimy przygotować się na pesymistyczny przebieg zdarzeń. Powtórzmy sobie role, jakie mamy zagrać, aby wykonać zadanie.
Poruszyła się w fotelu, kierując na niego całą uwagę.
- W porządku. Zaczynaj!
- A więc: spotkaliśmy się przed pięcioma miesiącami w Fort Lauderdale, gdzie uczestniczyłem w seminarium na temat ubezpieczeń - przypomniał jej, jak ma odpowiadać, gdy ją o to zapytają.
- Mój ojciec ma na imię Clifford, matka nazywała się Joan. Zmarła przed paru laty. Jestem ich jedynym synem. Wychowałem się w Chicago, gdzie skończyłem Loyola University. Ciągle mieszkam w Chicago i pracuję w Worldwide Underwriters Inc. Nie mogliśmy często się spotykać ze względu na odległość i dlatego tak ważne dla nas obojga są te dwa tygodnie spędzone razem. - Spojrzał na znak drogowy i zmienił pas autostrady, szykując się do zjazdu do Palm Beach. - Jak dotąd jasne?
Sloan przytaknęła. Omówili to już podczas poprzedniego spotkania, ale teraz obudziła się w niej ciekawość.
- Czy coś z tego jest prawdą? - spytała.
- Nie - powiedział stanowczo, co zniechęciło ją do dalszych pytań o jego sprawy osobiste.
- Kamuflaż jest stosowny do okoliczności i wytrzyma próbę, gdyby Reynolds chciał mnie sprawdzić, ale nie sądzę, aby do tego doszło. Kiedy rodzina dowie się, że znamy się niedługo i spędziliśmy razem niewiele czasu, nie zdziwią się, że nie wiesz wszystkiego o mnie. W każdym razie nie będą się specjalnie mną interesować ani zadawać wielu pytań. Zresztą przyjdę ci na pomoc, gdy zajdzie potrzeba. Jeśli mnie nie będzie, powiedz, co ci przyjdzie na myśl, ale pamiętaj, że musisz mi to później powtórzyć. Teraz zajmijmy się tobą. Czy wybrałaś już dla siebie zawód?
- Tak.
Zgodnie uznali, że byłoby nierozsądne powiedzieć Carterowi Reynoldsowi, że Sloan jest policjantką. Zdaniem informatora Paula z San Francisco, Reynolds nic nie wiedział o Sloan, kiedy telefonował do Kimberly, aby dostać numer jej telefonu. Nic też nie wskazywało, że zorientował się, czym Sloan się zajmuje, dzwoniąc do niej do pracy. Paul był z tego powodu bardzo zadowolony.
- Trudno uwierzyć, jakie mieliśmy szczęście, że twoja matka nie zdążyła mu nic powiedzieć o tobie wówczas, gdy do niej zadzwonił.
- Szczęście nie ma tu nic do rzeczy! Mama paliła się, aby mu wszystko o mnie opowiedzieć, ale jej nie pozwolił, gdyż jest nieuprzejmy i bez serca. Nie dzwonił do niej przez trzydzieści lat, gdyż nie obchodzi go, jak ona się czuje i co myśli. Gdy wreszcie zatelefonował, powiedział, że nie ma czasu na rozmowę, chodzi mu tylko o numer mego telefonu. Kiedy go dostał, powiedział, że zadzwoni, gdy będzie miał więcej czasu, i odłożył słuchawkę.
- Wiem, co czujesz.
- Twoje szczęście dało znać o sobie później, gdy dzwonił do mnie - po chwili milczenia powiedziała z uśmiechem Sloan. - Wypytałam Sarę, oczywiście tak, aby się nie zorientowała, co powiedział Carterowi kapitan Ingersoll, gdy przyjął telefon do mnie. Ze słów Ingersolla nie wynikało nic, co mogłoby zaalarmować mego ojca, że telefon odebrano w komisariacie, a ja jestem gliną. To było szczęście!
- Należało mi się trochę szczęścia w tych okolicznościach - poważnie powiedział Paul. - Powiedz mi teraz, jaki wybrałaś dla siebie zawód?
- W college'u interesowałam się biologią morską i matematyką, potem przerzuciłam się na prawo, ale powiedziałeś, że powinnam wybrać zawód, który Reynolds uzna za niepoważny i nieszkodliwy. Ani biologia, ani matematyka nie nadają się do tego, zresztą moja wiedza w tym zakresie jest ograniczona. Zastanawiałam się nad tym w zeszłym tygodniu, gdy czekałam, aż Sara skończy rozmowę z klientem, i wtedy mnie olśniło - to doskonały zawód.
- Nie trzymaj mnie w niepewności. Co to jest?
- Przez następne dwa tygodnie będę projektantką wnętrz.
- Świetny pomysł - roześmiał się. - Właśnie o czymś takim myślałem. Czy jesteś w tym na tyle zorientowana, by ci się udało?
- Wiem dostatecznie dużo, aby przekonująco blefować.
Od lat Sloan słuchała Sary rozprawiającej z uniesieniem o meblach i wyposażeniu wnętrz, była więc pewna, że na tyle przyswoiła sobie żargon zawodowy i informacje, by móc stworzyć pozory w rozmowie z Carterem Reynoldsem, który zresztą z pewnością uzna temat za nudny.
- Musimy omówić jeszcze jedną sprawę - powiedział stanowczo.
- Chciałbym się upewnić, że w pełni rozumiesz swoją rolę w Palm Beach i następstwa prawne, jeśli wykroczysz poza jej granice.
Sloan świetnie zdawała sobie sprawę, co ma na myśli, ale była ciekawa, jak będzie to tłumaczył.
- W myśl przepisów twój ojciec ma prawo do prywatności we własnym domu. Ponieważ udajesz się tam na moją prośbę, formalnie pracujesz dla FBI. Skoro agencja nie dysponuje nakazem rewizji, wszystkie dowody, które ty czy ja zdobędziemy, nie mogą być wzięte pod uwagę w sądzie, chyba że zdobylibyśmy je otwarcie i w miejscu, gdzie mamy prawo przebywać. Ty możesz przekazać mi informacje, ale nie możesz ich poszukiwać. Czy jasno to powiedziałem? Nie możesz na przykład otwierać szuflady, chyba że ktoś cię poprosi, abyś coś z niej wydobyła.
Sloan powstrzymała uśmiech na myśl, że Paul uznał za potrzebne wyjaśnić jej elementarne zasady procedury prawnej.
- Prawdę mówiąc, wiem trochę na ten temat z serialu „Prawo i bezprawie” - powiedziała.
Po chwilowym milczeniu kontynuował takim samym tonem:
- Ta reguła dotyczy też rozmów, które możesz przypadkiem podsłuchać. Upewnij się, że jesteś w miejscu, w którym masz prawo i uzasadniony powód przebywać. Byłoby także dobrze, aby to się odbywało w czasie, gdy ktoś tam jest. Jeśli chodzi o telefony, to podsłuch nie obejmuje aparatów wewnętrznych. Rozumiesz?
Sloan skinęła głową.
- Rozumiem. Rzecz jednak w tym, że bez względu na to, jak będziemy skrupulatni, jego prawnicy zasypią sąd wnioskami, aby nie dopuścić naszych zeznań w śledztwie.
- Twoim zadaniem będzie upewnić się, że nie zrobiłaś nic, co może skłonić sędziego do przyjęcia takich wniosków. Trzeba pamiętać, że nie jesteśmy tutaj, by znaleźć dowody. Mam go tylko nie spuszczać z oczu. Carter spędza dużo czasu w Palm Beach, a ja mam się dowiedzieć, czym się wtedy zajmuje, gdzie chodzi i z kim spotyka. Ty będziesz tam dlatego, że jest to jedyny sposób, abym mógł tam się znaleźć, a ponadto może zdołasz mi przekazać jakąś ważną informację, na którą przypadkiem wpadniesz. Przypadkiem - a nie starając się ją zdobyć.
- Rozumiem.
Zadowolony z przebiegu rozmowy Paul usiłował zmienić temat na lżejszy i wrócił do sprawy, o której mówili wcześniej.
- Uważam, że przedstawienie siebie jako projektantki wnętrz to znakomity pomysł. Reynoldsa to na pewno nie zainteresuje. Świetny wybór.
Sloan przytaknęła, ale w miarę jak zbliżał się czas rozpoczęcia maskarady, perspektywa ta wcale nie wydała jej się pociągająca. Znajdzie się w nieznanym środowisku, gdzie będzie musiała przebywać z obcymi ludźmi, a ukrywanie swego prawdziwego zawodu oznacza nie tylko rezygnację z głównego tematu bezpiecznej rozmowy, ale zubożenie własnego życia.
- Sloan - mówił dalej Paul, gdy skręcili w szeroką aleję, po której obu stronach znajdowały się okazałe rezydencje zwrócone frontem w stronę oceanu - czy nadal jesteś przekonana, że potrafisz udawać, że jesteś dekoratorką wnętrz?
- Projektantką wnętrz - poprawiła go z westchnieniem. - Uda mi się. Jest to w gruncie rzeczy sprawa smaku, jeśli zatem popełnię jakiś błąd, pomyślą tylko, że nie mam gustu.
- Mnie to wystarczy - oznajmił wesoło, choć brał pod uwagę możliwość, że w ten sposób Sloan może się skompromitować. - Bądź co bądź im bardziej Carter będzie cię lekceważyć, tym większa możliwość, że zacznie się mniej pilnować. Pozwól, by uznał cię za głupią, naiwną, a nawet niedorzeczną. On się na to nabierze.
- Dlaczego uważasz, że uwierzy w to wszystko?
- Gdyż według naszych informacji tak mniej więcej zapamiętał twoją matkę. - Mówiąc to, Paul starannie dobierał słów. Nie chciał jej powiedzieć, że Reynolds określał jej matkę jako „naiwną”, „głupią jak gęś” czy „kwintesencję głupoty blondynek”.
- Wiem, że nienawidzę tego człowieka. - Aby się uspokoić, Sloan wciągnęła głęboko powietrze i dodała: - Ale co jego opinia o mojej matce ma wspólnego z tym, co będzie myślał o mnie?
- Jesteś do niej zewnętrznie podobna. - Paul krzywo się do niej uśmiechnął.
- Nie sądzę.
- A jednak tak - powiedział stanowczo. - Reynolds wyciągnie prosty wniosek, że jesteś... - zamilkł, szukając najmniej obraźliwego słowa do charakterystyki matki Sloan - tak naiwna, jak ona kiedyś była.
Sloan nagle błysnęła w głowie myśl, że Paul właściwie już podjął decyzję, a teraz ostrożnie przygotowuje ją do czegoś, co jej się nie spodoba.
- Domyślam się, że chcesz, abym umocniła jego błędną opinię o inteligencji matki i mojej. Mam rację?
- No, gdyby się udało...
- A ponieważ wiedziałeś, że zapewne znienawidzę ten pomysł, zdecydowałeś się zdradzić mi go dopiero teraz, gdy dojeżdżamy do domu ojca.
- Właśnie tak - przytaknął bezwstydnie.
Sloan oparła głowę na zagłówku, przymknęła oczy i pozwoliła sobie na chwilę żalu nad samą sobą.
- Wspaniale! Po prostu wspaniale!
- Sloan, przyjeżdżasz tutaj, aby wykonać zadanie, a nie sprawić, aby Reynolds cię podziwiał. Rozumiesz to?
Sloan przełknęła ślinę.
- Rozumiem - westchnęła, ale w głębi duszy zadrżała, wyobrażając sobie czekające ją dwa tygodnie.
Paul nacisnął klakson, bo właśnie się zbliżali do okazałej willi w stylu śródziemnomorskim, z podjazdem wyłożonym kamiennymi płytami i olbrzymią żelazną bramą broniącą wejścia od ulicy.
- Jeszcze jedna sprawa, zanim wejdziemy do środka. Wiem, że to będzie trudne, ale nie możesz okazywać Reynoldsowi wrogości.
On nie jest głupi i trzeba go przekonać, że pragniesz pojednania. Czy będziesz mogła ukryć uczucia do niego?
- Przygotowywałam się do tego.
- Jak można przygotowywać się do czegoś takiego? - spytał szorstko, wjeżdżając na podjazd.
- Stawałam przed lustrem, myśląc o czymś okropnym, co zrobił, i starałam się uśmiechać, tak aby rzeczywiście wyglądać na uradowaną.
Paul roześmiał się i aby dodać jej odwagi, zanim zatrzymał auto przed bramą, uścisnął jej dłoń. Potem opuścił boczną szybę okna i wyciągnął rękę w stronę przycisku umieszczonego na wysokości drzwi samochodu. Wtedy spojrzał na swą towarzyszkę.
- Uśmiechnij się do kamery - pouczył ją, znaczącym gestem wskazując maleńkie szklane oko w metalowej osłonie na postumencie.
Nacisnął guzik.
- Tak? - odezwał się męski głos.
- Sloan Reynolds i Paul Richardson - zapowiedział. Brama poruszyła się w środku i otwarła na oścież.
Ilekroć Sloan wyobrażała sobie spotkanie z ojcem, przed oczyma miała jego obraz otwierającego drzwi i witającego ją osobiście. Toteż teraz stojąc przed drzwiami postarała się, aby wyglądać sympatycznie, ale zachować rezerwę. Udało jej się, ale wysiłek ten był całkowicie daremny, gdyż wysoki, jasnowłosy majordomus, który otworzył jej drzwi, wyglądał również sympatycznie i zaprezentował jeszcze większą rezerwę niż ona.
- Dzień dobry, panno Reynolds. Dzień dobry, panie Richardson - odezwał się głębokim głosem z lekkim śladem nordyckiego akcentu.
- Rodzina oczekuje państwa. Wskażę drogę.
Prowadził ich w dół do szerokiego holu z łukami po obu stronach, które otwierały widok na liczne, obszerne pokoje, umeblowane europejskimi antykami. Na końcu holu nagle otworzyły się drzwi i Sloan zobaczyła po raz pierwszy ojca, który szedł w ich stronę, by osobiście ją przywitać. Ponieważ przeszedł atak serca i zabiegał o możliwość zadośćuczynienia za przeszłość, oczekiwała oczywiście, że zobaczy wymizerowanego człowieka, pełnego skruchy. Tymczasem szedł ku nim zwinny, opalony i bardzo przystojny mężczyzna.
- Sloan! - zawołał zatrzymując się przed nią z wyciągniętą ręką.
Sloan bezwiednie wyciągnęła rękę, oczekując zwykłego powitania, on tymczasem objął jej dłoń obydwoma rękoma i przytrzymywał przez chwilę.
- Na Boga, jesteś tak niesamowicie podobna do twojej matki - powiedział z ciepłym uśmiechem; potem dodał z wyraźną szczerością: - Dziękuję, że przyjechałeś.
Wszystkie nerwy Sloan były napięte i choć nie mogła opanować wewnętrznego drżenia, powiedziała zadziwiająco spokojnym, normalnym głosem:
- To mój przyjaciel, Paul Richardson.
Mężczyźni uścisnęli sobie ręce, potem oczy Cartera spoczęły ponownie na niej.
- Nie wiem dlaczego - przyznał z nutą żalu Carter - miałem wrażenie, że przyjedziesz z przyjaciółką. Nordstrom przygotował dwa pokoje...
- Świetnie - pospiesznie odezwała się Sloan.
Carter uśmiechnął się serdecznie, a Sloan pomyślała, że jej ojciec ucieszył się, że nie jest tak bezwstydna, aby zażądać jednego pokoju, który będzie mogła dzielić ze swoim „chłopcem”. Nie była całkiem pewna, jak dał jej to do zrozumienia, i musiała upomnieć siebie, że nie zależy jej na tym, co on sobie pomyśli.
- Nordstrom zajmie się waszym bagażami. Chodźcie teraz ze mną - dodał - twoja siostra i prababka są w oranżerii.
Gdy ruszyli przed siebie, szczupły mężczyzna wyglądający na jakieś trzydzieści parę lat, z przerzedzonymi włosami i okularami w metalowej oprawie, wyszedł z pokoju w pobliżu głównej klatki schodowej. Niósł plik gazet, czytając jedną z nich. Carter zatrzymał go i przedstawił Sloan i Paulowi:
- To Gary Dishler. Jest moim asystentem - wyjaśnił. - Jeśli będziecie czegoś potrzebować, a mnie nie będzie w domu, wystarczy zwrócić się do Gary'ego.
Z miłym uśmiechem, towarzyszącym jego swobodnemu zachowaniu, Gary uściskał ręce obydwojga.
- Proszę bez wahania zwracać się do mnie w różnych sprawach. Jestem kimś w rodzaju „chłopca do wszystkiego”.
Oranżeria okazała się olbrzymim szklanym, ośmiobocznym pomieszczeniem na tyle domu, pełnym prawdziwych drzew, roślin tropikalnych, z małym mostkiem w stylu orientalnym, zawieszonym nad miniaturowym strumykiem. Trzcinowe krzesła z miękkimi poduszkami ustawiono w grupach wokół donic z egzotycznymi kwiatami i za pergolami, na których pięła się kwitnąca winorośl. Nieopodal mostka, w otoczeniu wyniosłych drzew i białych storczyków dwie kobiety przyglądały się zbliżającej się trójce. Sloan zebrała siły na to spotkanie, równie dziwne jak otoczenie, w którym się odbywało.
Fotografie Paris w gazetach nie oddawały w pełni jej urody, pomyślała Sloan, zbliżając się do pięknej siostry. Z karnacją w kolorze kości słoniowej, dużymi brązowymi oczami i. ciemnymi lśniącymi włosami do ramion, Paris była wzorem stylowej elegancji. Miała na sobie płócienną wąską suknię w kolorze nefrytu, z szerokimi rękawami ujętymi w mankiety, przybrane błyszczącymi, złotymi guzikami. Nieruchoma i milcząca, trzymała luźno splecione ręce na kolanach, zasłaniając, jak się później okazało, szkicownik. Patrzyła na Sloan nie zdradzając żadnych uczuć.
Zła na siebie z powodu ogarniającej ją tremy, Sloan starała się myśleć tylko o uważnym stawianiu kroków. Skoro nie mogła wyglądać tak obojętnie jak jej siostra, skupiła uwagę na wiekowej, szczupłej staruszce siedzącej obok Paris. Paul nazwał Edith Reynolds potworem, ale Sloan pomyślała, że wygląda raczej jak sterany jastrząb. Ubrana w ponurą czarną suknię, z ciężkim naszyjnikiem z pereł, stara kobieta miała patrycjuszowski wygląd - cerę równie bladą jak perły, białe brwi i białe włosy, upięte z tyłu w sztywny kok. Błękitne oczy staruszki stanowiły jedyny kolorowy akcent w całej postaci, ich spojrzenie było tak ostre i intensywne jak promień lasera, gdy obserwowała każdy szczegół twarzy, a potem całą postać Sloan.
Bez cienia słabości w głosie natychmiast przerwała Carterowi, gdy chciał przedstawić przybyłych.
- Ona doskonale wie, kim jesteśmy, Carter - warknęła i przesunęła spojrzenie na Sloan, jakby ta chciała jej zaprzeczyć. Potem powiedziała szorstko: - Jestem twoją prababką, to twoja siostra, a ty z pewnością jesteś Sloan.
Jej sposób bycia był niemal arogancki, Sloan postanowiła więc poprzestać na skinieniu głową, przytakując temu, co powiedziała starsza pani, którą to trochę zaskoczyło. Przerzuciła więc uwagę na Paula, na niego kierując atak.
- A kim ty jesteś? - spytała.
Tym razem zwykła grzeczność nakazała Sloan odezwać się.
- To mój przyjaciel Paul Richardson - wyrecytowała gładko i spojrzała na ojca. Zdawał się nie zwracać uwagi na dziwaczne zachowanie babki. - Zawiadamiałam, że ktoś ze mną przyjedzie.
- Ale my oczywiście oczekiwaliśmy, że przywieziesz przyjaciółkę - powiedziała Edith Reynolds. - Mam nadzieję, że nie masz zamiaru dzielić z nim tutaj sypialni?
Na to pytanie Sloan mogła tylko albo roześmiać się, albo natychmiast wyjść. Skoro jednak żadna z tych reakcji nie pasowałaby do osobowości, którą dla niej wymyślił Paul, spróbowała więc natychmiast puścić w niepamięć prowokujące odezwanie starszej pani.
- Nie, proszę pani, z całą pewnością nie.
- Nie zwracaj się do mnie „proszę pani”, możesz nazywać mnie prababką - oznajmiła po chwili Edith Reynolds.
Zabrzmiało to jak nakaz monarchy przyznający niezasłużone łaski nędznemu wieśniakowi i Sloan natychmiast postanowiła, że nigdy tak się do niej się nie zwróci. Nieświadoma wewnętrznego buntu Sloan, staruszka znów skierowała ostre spojrzenie na Paula.
- Ile masz lat?
- Trzydzieści dziewięć.
- A więc jesteś dostatecznie dorosły, aby zrozumieć, że w moim domu obowiązują pewne zasady w kwestii dobrych obyczajów. Czy pojmujesz, co mam na myśli?
- Sądzę, że rozumiem. Oczywiście - powiedział, a ona z groźną miną dodała:
- Możesz zwracać się do mnie „pani Reynolds”.
- Dziękuję, pani Reynolds - odpowiedział uprzejmie, jakby był nieśmiałym uczniem podstawówki, a nie agentem FBI, mogącym spowodować kłopoty dla całej rodziny.
Wreszcie wkroczył na scenę ojciec Sloan.
- Paris - zwrócił się do córki - wiem, że czekałaś na tę chwilę... Paris Reynolds przyjęła wyzwanie i przybierając wdzięczną pozę, uprzejmie spojrzała na Sloan.
- Tak, istotnie czekałam - powiedziała doskonale wymodulowanym, ale ostrożnym głosem i wyciągnęła znakomicie utrzymaną dłoń.
- Jak się masz?
Sloan zastanawiała się rozpaczliwie, co odpowiedzieć, ale pamięć podsunęła jej wyczytane gdzieś zdanie:
- Z góry cieszyłam się na to spotkanie. - Podała rękę uprzejmej, obcej osobie, która była jej siostrą.
Edith Reynolds tymczasem miała dość tych towarzyskich uprzejmości.
- Sądzę, że Sloan i pan Richardson chcą się odświeżyć i odpocząć przed kolacją - powiedziała. - Paris wskaże wam wasze pokoje - zwróciła się do Sloan. - Zasiadamy do kolacji o siódmej. Nie spóźnijcie się! I nie przychodź w spodniach.
Sloan sądziła, że po przyjeździe czeka ją długa i trudna rozmowa z ojcem i siostrą. Ze zdziwieniem i ulgą przyjęła podarowane jej przez starego potwora dwie godziny odroczenia. Intuicja mówiła jej, że gdyby Edith Reynolds wiedziała, jak bardzo Sloan chciała odetchnąć w samotności, prawdopodobnie nalegałaby na rozmowę.
- Paris dopilnuje, abyście się wygodnie urządzili. - Prababka obdarzyła pojednawczym uśmiechem Sloan i Paula.
- Zobaczymy się na kolacji.
Sloan szła za Paris, a obok niej Paul, który przytrzymywał jej łokieć poufałym gestem, odpowiednim do przyjętej roli serdecznego przyjaciela. Tak była oszołomiona spotkaniem tych dziwnych ludzi, że prawie nie zwracała uwagi na pomieszczenia, które mijali idąc w kierunku foyer, skąd zaczęli wchodzić po długich, kręconych schodach z ażurową żelazną balustradą, zakończoną masywną poręczą z brązu. Do tej pory najbardziej „ludzki” okazał się Carter Reynolds, ona zaś spodziewała się, że będzie najmniej sympatyczny.
Na piętrze Paris skręciła w lewo i prowadziła ich nadal przez długi hol.
- To pański pokój, panie Richardson - oznajmiła melodyjnym tonem, otwierając drzwi do przestronnego pokoju w kolorze nefrytu z ciężkimi włoskimi meblami. Na łóżku leżały jego otwarte walizki. - Jeśli będzie pan czegokolwiek potrzebował, proszę nacisnąć przycisk wewnętrznego telefonu - powiedziała uprzejmie z równie uprzejmym uśmiechem i ruszyła z powrotem przez hol.
Paul mówił, że ma opinię chłodnej i zarozumiałej. Sloan uznała, że ocena powinna być surowsza - jest całkiem bez życia - stwierdziła ze zdziwieniem i zawodem, odczuwając przy tym głęboki ból. Nawet ruchy Paris przypominały układ baletowy - delikatnie przebierała stopami w sandałach na wysokich obcasach, ruchy bioder nie były gwałtowne, nie kołysała ramionami, a głowę trzymała wysoko.
- Spotkamy się na kolacji - serdecznie powiedział Paul. Zaskoczona Sloan przypomniała sobie o odgrywanej roli i odwróciła się, mówiąc ciepło:
- Miłej drzemki!
- Wzajemnie!
Na końcu holu Paris zatrzymała się przy następnych drzwiach, otworzyła je i identycznym tonem, z takim samym uśmiechem, wygłosiła te same słowa, jakie skierowała do Paula. Ale tym razem dłużej stała w drzwiach, jakby na coś czekała. Zapewne chce zobaczyć moją reakcję na wystrój pokoju - pomyślała Sloan, spoglądając na wspaniały apartament w kolorach bladego różu, z delikatnymi francuskimi meblami o jedwabnym kremowym obiciu z ornamentem złocistego liścia. Pod stopami miała wschodni dywan, tak gruby, iż odnosiła wrażenie, że stąpa po piasku.
- Piękny pokój - powiedziała sztywno, odwracając się do stojącej w drzwiach siostry.
Paris wdzięcznym ruchem wskazała drzwi na taras.
- Z balkonu widać ocean, widok jest szczególnie piękny u wschodzie słońca.
- Dziękuję - wykrztusiła Sloan, czując się coraz bardziej nieswojo.
- Nordstrom przyniósł tu twoje walizki. - Paris skłoniła królewskim gestem głowę w kierunku łóżka z baldachimem w głębi pokoju. - Czy przysłać ci kogoś do pomocy w rozpakowaniu?
- Nie, dziękuję. - Sloan czekała na odejście siostry. Chciała, żeby Paris już zdała sobie nagle sprawę, że przepisy etykiety, którymi kierowała się jej siostra, wymagały, by teraz ona podjęła rozmowę.
- Jesteś malarką? - odezwała się, zadając jedyne pytanie, jakie przyszło jej do głowy.
- Nie. Dlaczego pytasz? - Paris patrzyła na nią, jakby Sloan mówiła obcym dialektem.
Sloan wskazała gestem na blok w rękach siostry.
- Myślałam, że to szkicownik.
- Tak. Zapomniałam, że go mam. Ale nie jestem malarką.
Speszona tą zdawkową odpowiedzią, Sloan patrzyła na tak nieskazitelnie piękną brunetkę w drzwiach, jakby była modelką „Vogue” i pomyślała nagle, że może to raczej nieśmiałość niż duma. Jakkolwiek było, rozmowa z siostrą była trudna, ale Sloan spróbowała ponownie.
- Jeśli nie malujesz, to do czego służy ci szkicownik?
Paris zawahała się przez moment, potem podeszła do siostry, wręczając jej blok, jakby była królową oddającą berło.
- Projektuję własną kolekcję mody damskiej.
Moda! Sloan westchnęła. Sara lubiła rozmawiać o ciuchach, Kim uwielbiała takie rozmowy, ale w Sloan nie było ani krzty takich zainteresowań. Wzięła jednakże szkicownik z rąk Paris, podeszła do łóżka, potem usiadła przerzucając jego kartki.
Mimo niewprawnego oka Sloan, natychmiast stało się dla niej oczywiste, że to nie były stroje dla przeciętnej kobiety. Paris projektowała modę w wielkim stylu, bogate stroje koktajlowe, suknie na oficjalne okazje, które muszą kosztować, jak podpowiadała jej intuicja, nie mniej niż dobry używany samochód. Rozpaczliwie szukając w myślach czegoś właściwego, co należałoby powiedzieć, przewracała kartki bloku, aż zatrzymała się na rysunku obcisłej toalety, podobnej do czerwonej sukni Sary i nagle przypomniało się jej, jak Sara ją określiła.
- Ogromnie mi się podoba ten model! - wykrzyknęła nieco zbyt entuzjastycznie, jak sama uznała. - Zwraca uwagę, ale nie jest wyzywająca.
Paris zerknęła na szkicownik, by zobaczyć, co tak spodobało się Sloan, ale wyglądała raczej na zawiedzioną.
- Uważam, że jest nieco pospolita.
Sloan nie wiedziała, czy siostra chciała z rozmysłem dokuczyć jej, podważając jej dobry gust, lecz zamknęła blok, decydując się na szczerość.
- Nie jestem w tym zakresie dobrym sędzią - stwierdziła. - Moja matka i moja przyjaciółka Sara kochają stroje, ale ja nigdy nie mam czasu na zakupy. A kiedy już kupuję coś nowego, nie jestem pewna, czy będzie mi w tym dobrze, dlatego wybieram ubrania w stylu tych, które już mam, potem noszę je tak długo, aż zaczynają ze mnie spadać. Sara mówi, że jedynie po kolorze poznaje, że kupiłam coś nowego.
Sloan nagle sobie uświadomiła, że coś z tego, co powiedziała, zwróciło specjalną uwagę Paris, ale nie wiedziała, co to było, dopóki Paris nie spytała:
- Czy ona lubi stroje? To znaczy twoja matka.
- Nasza matka!
Sloan uderzyła nieoczekiwana ironia losu zawarta w tej sytuacji, a rodzącą się sympatię dla Paris zdominował żal, że siostrę było stać na stroje, które lubiła, a ich matka musiała pracować w sklepie i sprzedawać je innym kobietom.
- Tak - powiedziała obojętnie. - Bardzo lubi.
Wstała i obeszła łóżko, by sięgnąć do walizki, jakby chciała się rozpakować.
Czując, że powinna wyjść, Paris wstała.
- Zobaczymy się na kolacji - powiedziała tym samym obojętnym głosem.
Z poczuciem winy, że tak nagle przerwała rozmowę, Sloan pochyliła się i otworzyła zamek błyskawiczny składanej torby Sary, spoglądając jeszcze na Paris opuszczającą pokój. Głęboko zatopiona w myślach, wyjęła z torby czarną suknię i powiesiła ją na wieszaku, rozglądając się za szafą, gdy nagle coś zwróciło jej uwagę.
Nie pożyczała od Sary składanego worka z wieszakami, gdyż go nie potrzebowała. I nigdy dotąd nie widziała czarnej koktajlowej sukni, z krótką szyfonową spódniczką, którą trzymała w rękach. Z powrotem podeszła do łóżka, przyglądając się otwartej walizce. Na następnym wieszaku była długa jedwabna spódnica w kolorze barwinka. Sloan również jej nie rozpoznawała, podobnie jak staniczka do kompletu czy też czerwonej sukienki plażowej...
- Mamo, jak mogłaś! - westchnęła wściekła Sloan, rzucając się na łóżko obok walizki. Nie patrząc, zrozumiała, że wszystko w niej jest nowe, i doskonale wiedziała, jak matka zdołała za to wszystko zapłacić. Za paski nowych żółtych sandałków zatknięta była biała koperta. Sięgnęła po nią, postanawiając, że po powrocie do domu odda wszystko, co zawiera walizka. Jeśli nie będzie nosiła tych rzeczy, magazyny z pewnością zwrócą matce pieniądze. Była tego pewna, dopóki nie przeczytała listu matki.
Kochana - pisała matka swoim okrągłym, ładnym pismem - wiem, że będziesz zmartwiona, widząc te wszystkie stroje, ale nie płaciłam za nie kartą kredytową i nie musisz się martwić odsetkami, które zdają się ciągle rosnąć, mimo że się je regularnie spłaca. Po prostu wydałam pieniądze, które oszczędzałam na wycieczkę morską.
Sloan jęknęła, ale znów uświadomiła sobie, że stroje będzie można zwrócić.
Chciałaś, abym pojechała na moje wymarzone wakacje, ale właśnie teraz ty spełniasz moje największe pragnienia. Po tych wszystkich latach twój ojciec nareszcie cię pozna, a ja chcę, abyś była równie piękna zewnętrznie, jak jesteś wewnętrznie. To jedyne marzenie, jakie jeszcze noszę w sercu. Wszystkie inne spełniłaś, po prostu będąc sobą.
Baw się wspaniale w Palm Beach!' Bądź szczęśliwa i beztroska i noś te piękne stroje, które ci kupiłam.
Kocham cię. Mama
PS W przypadku gdybyś nie chciała nosić tych nowych ubrań, powinnaś wiedzieć, że obcięłam wszystkie metki, także nie będzie można ich zwrócić. Miłych wakacji!
Uśmiechając się przez łzy, Sloan patrzyła na rozmazujące się litery listu, a potem przeniosła wzrok na zawartość walizki. Nie może być w Palm Beach „beztroska” ani „szczęśliwa”, ale szpiegując własnego ojca, niewątpliwie będzie „nosiła te piękne stroje”. Z typową dla niej bezinteresowną wielkodusznością matka nie zostawiła Sloan żadnego wyboru.
Wytarła łzy z oczu i uważnie rozpakowując te wszystkie piękne nowe stroje zdała sobie sprawę, że na podłodze jest jeszcze walizka Sary, której również nie pakowała. Dźwignęła ją na łóżko, otworzyła zamki i uniosła wieko.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, była czerwona sukienka Sary, następną - biała koperta z krótkim listem od przyjaciółki:
Zawsze myślisz o innych, ale i mama, i ja chcemy, abyś tym razem pomyślała o sobie. I nie przejmuj się kiedy stwierdzisz, Że twoich rzeczy nie ma w żadnej walizce. Pozdrowienia
Sara
PS Sfotografowałyśmy wszystkie komplety, fotografie są w kasetce z kosmetykami. Tym sposobem nie będziesz musiała się troszczyć, jakie dodatki pasują do poszczególnych kompletów.
Z wściekłością patrzyła na list. Nie mogła uwierzyć, że zrobiły jej taki kawał, nie zdradzając ani słowem swoich planów. Jej złość przeszła w bezradny uśmiech, a w końcu roześmiała się szczerze.
Rozpakowawszy walizki, otworzyła drzwi i wyszła na taras. Jej pokój znajdował się w północno - wschodniej części domu. Z tarasu roztaczał się widok na ogromny gazon dochodzący aż do piaszczystej plaży w odległości około trzystu jardów od domu. Wysoki strzyżony żywopłot wyznaczał granicę posiadłości, sięgającej prawie do plaży, i krył wysokie żelazne ogrodzenie.
Sloan nawet go nie zauważyła.
Na całym terenie rosły rozrzucone kępy palmowców, krzewy mirtu i olbrzymie hibiskusy. Znajdowały się tu także korty tenisowe, położone na lewo od basenu kąpielowego o wymiarach olimpijskich, i kabina do przebierania. Mała flaga oznaczała środek trawnika z dołkami do gry w golfa. Gęsta, nisko skoszona trawa wyglądała jak przycięta małymi nożyczkami.
Ubawiona niewiarygodną ekstrawagancją miliarderów, Sloan oparła się o balustradę tarasu i wyjrzała w prawą stronę, zastanawiając się, czy pokój Paula ma balkon. Widziała poręcze podobne do tej, na której się opierała, ale balkony znajdowały się w załomie budynku, tak że nie można było zobaczyć, czy ktoś jest na zewnątrz.
Zawiedziona, że nie może choćby pomachać ręką współkonspiratorowi, rozejrzała się wokoło. Na tarasie, poza dwoma leżakami z miękkimi poduszkami, stał także okrągły żelazny stolik i kilka krzeseł, ale było tak parno, że nie chciała pozostać na powietrzu.
Żałując, że nie ma sposobu, aby się dowiedzieć, czy pierwsze wrażenia agenta FBI o jej rodzinie są podobne do jej własnych, wróciła do pokoju i skierowała się w stronę łóżka.
Dom był wielkości hotelu, a telefon na jej nocnej szafce miał sześć linii i dwanaście innych przycisków, które były nieoznaczone. Nawet gdyby odkryła, jak połączyć się z jego pokojem, nie mogłaby mówić swobodnie w obawie, że ktoś z domowników podniesie słuchawkę i podsłucha ich rozmowę.
Zastanawiała się, czy nie pójść do jego pokoju, ale istniało ryzyko, że zobaczy to któryś ze służących. A służba mogła dostać polecenie, aby o każdym przekroczeniu zasad informować tę despotyczną siarą kobietę, która właśnie uznała, że Sloan powinna ją nazywać prababką.
Niechętnie odsunęła rozmowę ze swoim wspólnikiem na późniejsze godziny wieczoru, licząc na sprzyjające okoliczności.
Zbyt podniecona, aby zasnąć, Sloan postanowiła poczytać sensacyjną powieść, którą zaczęła, zanim Paul Richardson przyjechał do Bell Harbor i zburzył całe jej życie. Zdjęła narzutę z łóżka, wzięła kilka poduszek pod głowę i wyciągnęła się na posłaniu. Mając w pamięci szorstkie ostrzeżenie Edith Reynolds, aby nie spóźniać się na kolację, nastawiła elektroniczny budzik na szóstą po południu, na wypadek gdyby zasnęła. Wtedy na tablicy z przyciskami telefonicznymi zapaliło się światło, wskazując, że korzystano z jednej z sześciu linii. Sloan zastanowiła się, czy było to połączenie telefoniczne na zewnątrz rezydencji, czy też część systemu obsługującego dom.
Gdy bogaci mieszkańcy Bell Harbor budowali nowe rezydencje albo unowocześniali stare, zawsze instalowali wieloliniowe systemy telefoniczne. Telefony w tych nowych systemach nie tylko zapewniały wewnętrzną komunikację, ale pozwalały także właścicielowi kontrolować za pomocą telefonu wszystkie urządzenia domowe - oświetlenie, ogrzewanie i klimatyzację.
Dopóki właściciel pamiętał kody usług, telefony spełniały zadania, ale w razie omyłki powstawał chaos, a zabawne opowieści o takich przypadkach krążyły wśród miejskiej straży pożarnej i funkcjonariuszy policji.
Rozbawiona Sloan przypomniała sobie, jak kiedyś Karen Althorp omyłkowo nacisnęła piątkę, wzywając straż pożarną, zamiast szóstki, która miała uruchomić jej jacuzzi. Gdy strażacy przez okna dostali się do środka i spenetrowali dom, odkryli pulchną rozwódkę, zabawiającą się w wannie ze swoim ogrodnikiem.
Naga, ale pełna godności dama oskarżyła nieszczęsnych strażników o zakłócenie jej spokoju w jej własnym domu i zażądała, aby wyszli.
W tydzień później zamiast szóstki nacisnęła dziewiątkę, co było bezgłośnym zaalarmowaniem policji. Jako pierwszy zjawił się w pogrążonym w ciemności do domu Jess Jessup i znalazł zupełnie nagą Karen Althorp leżącą nad basenem i wpatrzoną w gwiazdy.
Była tak zaskoczona, gdy Jess stanął przed nią, że wrzasnęła, ale zaraz potem zaprosiła przystojnego policjanta, by się rozebrał ? i dołączył do niej.
Doktorostwo Pembroke także zainstalowali podobny system w swym nowym domu, ale okazało się to przyczyną ich rozwodu. Doktor Pembroke próbował nawet uzyskać od producenta telefonów odszkodowanie w wysokości siedmiu milionów dolarów. Była to kwota, którą miał zapłacić pani Pembroke po rozwodzie, zgodnie z decyzją sądu...
Sloan otworzyła wreszcie swą książkę „Śmierć zatrzymuje się tutaj”, bestseller mrożący krew w żyłach, i pogrążyła się w lekturze.
Poderwał ją dopiero nagły alarm. Chcąc skończyć rozdział, wyłączyła budzik. W parę minut później z ociąganiem odłożyła książkę na nocny stolik i wstała.
Paul zapukał do drzwi pokoju Sloan parę minut przed siódmą. Poprosiła go, by wszedł do środka.
- Jestem prawie gotowa - zawołała, wychylając się z garderoby. Paul ubrany był w szary garnitur w paski, białą koszulę i krawat w czerwono - szary wzór. Sloan uznała, że wygląda znakomicie, ale nie była pewna, czy w ich sytuacji właściwe byłyby uwagi o jego wyglądzie. - Zostaw drzwi otwarte, aby nikt nie wyciągnął błędnych wniosków i nie doniósł Jej Wysokości - ostrzegła go.
Stojąc przed ogromnym lustrem w garderobie, porównywała swój wygląd z odbitką z polaroidu. Jasna, błękitnofioletowa, długa wąska spódnica miała rozcięcie do kolana, a dobrana kolorem góra wykończona była szerokim kołnierzem z kapturem, który według fotografii powinien być zsunięty z ramion. Sloan poczuła się trochę dziwnie z odkrytymi ramionami i próbowała podciągnąć kołnierz w górę, ale miękki jedwab zsuwał się z ramion, tak że zostawiła go w spokoju.
Znowu spojrzała na zdjęcie i umocowała pasek wokół talii, potem włożyła srebrne sandały, przypięła srebrne kolczyki i wsunęła bransoletkę, którą zobaczyła na fotografii, a potem także widoczny tam srebrny naszyjnik. Zdawało jej się, że jest obwieszona biżuterią, ale w dziedzinie mody czuła się neofitką, podczas gdy Sara była znawczynią, tak więc postanowiła kierować się jej radami z fotografii.
Reakcja Paula na jej widok była tak pochlebna, że Sloan od razu poczuła zadowolenie, że posłuchała zaleceń przyjaciółki.
- Wyglądasz zachwycająco - powiedział z uśmiechem wyrażającym pełną męską aprobatę. - Jak określić ten kolor?
- Nie wiem. Dlaczego pytasz?
- Gdyż jest dokładnie taki sam jak kolor twoich oczu.
- W takim razie określę go jako „błękitny” - odpowiedziała z uśmiechem.
Szepty w świetle...
U dołu schodów czekała pokojówka, by zaprowadzić ich do salonu, gdzie podawano obecnym koktajle i przekąski. Były to trzy osoby z rodziny i mężczyzna rozmawiający z Paris, zwrócony tyłem do drzwi.
Carter Reynolds ujrzawszy ich odstawił swój kieliszek na stolik do kawy i natychmiast podszedł.
- W samą porę - powiedział z powitalnym uśmiechem.
Przedstawił obcego mężczyznę jako Noaha Maitlanda. Sloan była zaskoczona, że w takiej trudnej dla rodziny sytuacji zaproszono gościa, ale gdy Noah Maitland się odwrócił, poczuła się jak olśniona nastolatka.
Wysoki, opalony, z czarnymi włosami, miał uśmiech, który mógł ogrzać pokój, oczy w kolorze zimnej stali, a jego modulowany baryton miał niemal muzyczne brzmienie. Miał tyle seksapilu i wyglądał tak cudownie w świetnie skrojonym ciemnym garniturze z krawatem w paski, że podając mu rękę, Sloan poczuła zamęt myśli.
- Niewątpliwie w tej rodzinie są same piękne kobiety - powiedział, a jego ciepłe, pełne podziwu szare oczy utkwione były w jej twarzy.
Sloan wybąkała słowa powitania, po czym dodała szybko: - Dziękuję - kwitując jego komplement. Pospiesznie uwolniła rękę z jego uścisku i odwróciła oczy. Był ucieleśnieniem „idealnego mężczyzny” Sary.
W drodze do jadalni ojciec szepnął jej cicho:
- Paris i Noah są prawie zaręczeni.
- Tworzą piękną parę - szczerze powiedziała Sloan, przyglądając się Paris idącej z Noahem. Poczuła lekki żal, że Sara traci taką okazję, ale zanim rozpoczęła się kolacja, miała poważniejsze kłopoty, gdyż wraz z Paulem stali się głównym tematem rozmowy przy stole.
- To pamiętna chwila dla całej rodziny - rozpoczął ojciec, ogarniając wzrokiem cały stół, ale szczególnie patrząc na Noaha Maitlanda, siedzącego z drugiej strony stołu, naprzeciw Sloan.
- Sloan, opowiedz nam o sobie!
- Niewiele jest do opowiadania - odpowiedziała, próbując nie zauważyć, że Noah Maitland skupił na niej całą uwagę. - Od czego mam zacząć?
- Zacznij od swojego zawodu - podsunął jej Carter. - Czym się zajmujesz?
- Jestem projektantką wnętrz.
- W tej rodzinie nie brak też kobiet o artystycznych zainteresowaniach - wtrącił Noah Maitland, spoglądając z uśmiechem na Paris.
- Ja nie mam artystycznych skłonności - szorstko wykrzyknęła siedząca u szczytu stołu Edith. - Czy byłaś w college'u? - skierowała pytanie do Sloan.
- Tak.
- Co studiowałaś?
Nadszedł czas, aby się przedstawić jako pusta, niezbyt inteligentna dziewczyna, jak sobie tego życzył Paul Richardson.
- Studiowałam wiele przedmiotów - oświadczyła Sloan, starając się nie odbiegać zbyt daleko od prawdy, tak aby przypadkiem w przyszłości nie powiedzieć czegoś zgoła przeciwnego. - Nie mogłam się zdecydować, co chcę robić w życiu.
Zamilkła, bo właśnie podano zupę.
Tymczasem prababka nie odczuwała potrzeby jedzenia.
- Jakie miałaś wyniki? - spytała.
- Niezłe.
- Czy jesteś dobra jako dekoratorka wnętrz? Miała małą satysfakcję poprawiając starszą panią.
- Projektantka wnętrz - powiedziała.
Paul Richardson włączył się i czule uśmiechając się do Sloan, powiedział:
- Sądzę, że jest bardzo dobra.
Ta opinia nie wystarczyła, aby przekonać Edith Reynolds.
- Słyszałam, że wszyscy dekoratorzy wnętrz są homoseksualistami - oznajmiła. - Chciałabym mieć świadomość, że obecnie kobiety, takie jak ty i Paris, wybierają coś poważniejszego, by wypełnić sobie życie.
Sloan rzuciła okiem na Paris, aby zobaczyć, jak jej milcząca siostra przyjmuje tę niezbyt subtelną krytykę, która dotyczyła ich obydwu. Jednakże jeżeli nawet Paris coś czuła, nie okazała tego.
Ubrana w suknię w stylu sarongu, z ciemnymi włosami upiętymi w górze głowy wyglądała pięknie, egzotycznie, a wyraz jej twarzy wskazywał na opanowanie.
- A jaki zawód należałoby wybrać? - spytała Sloan siwą damę.
- Ja wybrałabym zawód doradcy podatkowego - oświadczyła Edith. - Jestem przekonana, że robiłabym to lepiej i znalazła więcej możliwości niż mój doradca.
- Niestety, Sloan nie ma talentu do liczb - z dumą powiedział Paul, lekko dotykając dłoni Sloan.
- Interesujesz się sportem? - spytał ją Carter. - Grasz w golfa? - Nie.
- W tenisa?
Sloan grała w tenisa, ale wiedziała, że im nie dorównuje.
- Trochę. Nie za bardzo.
Teraz Carter zwrócił się do Paula:
- A ty grasz?
- Trochę.
- Spotkajmy się jutro rano o dziewiątej; razem z Paris podciągniemy was w tenisie. Korzystając z pobytu tutaj, powinnaś wziąć parę lekcji golfa. Paris gra doskonale. - Spojrzał na Paris, mówiąc: - Czy zechcesz zabrać Sloan jutro po południu do klubu? Sprawdź, aby miała wszystko, co potrzeba, i daj jej wskazówki.
- Oczywiście - natychmiast odpowiedziała Paris, rzucając w stronę Sloan układne spojrzenie.
- Nie lubię golfa - przyznała się Sloan.
- To dlatego że nie grasz - dowodził. - Masz jakieś hobby? Co robisz z wolnym czasem?
- Ja... hm... czytam - Sloan czuła się przyparta do muru.
- Co czytasz? - spytał z pewnym niezadowoleniem w głosie.
- Czasopisma - odpowiedziała Sloan, chcąc zwiększyć jego niezadowolenie. - Lubię „House and Garden”. A ty, Paris?
Siostra spojrzała zaskoczona, że włączono ją do dyskusji, ale odpowiedziała:
- Tak, bardzo lubię. - Sloan była pewna, że skłamała.
- Masz jakieś inne zainteresowania? - pytał dalej Carter. Sloan uznała, że ten wywiad trwa zbyt długo. Była głodna, złamała więc kawałek bułki.
- O jakich zainteresowaniach myślisz?
- Na przykład sprawy publiczne? - naciskał.
Spuszczając oczy, by ukryć śmiech, Sloan posmarowała masłem bułkę, zanim odpowiedziała.
- Przepadam za sprawami publicznymi - wyznała. - Oglądam kanał rozrywkowy w telewizji kablowej, aby dowiedzieć się, kto ma jakiś romans. Czy raczej „z kim”? - Udając niewinne pomieszanie, podniosła oczy i uchwyciła wyraz niesmaku na twarzy Maitlanda, zanim zdążył to ukryć. Właśnie uznał, że jest kompletną idiotką, stwierdziła z odrobiną żalu.
Widocznie Carter postanowił, że nie należy jej dalej zawstydzać, a jednocześnie nudzić pozostałych, bo zwrócił się do Maitlanda:
- Co myślisz o najbliższych zmianach na rynku?
Gdy Sara wymawiała słowo „rynek”, miała na myśli wprowadzenie nowych produktów w centrach projektowania w Dallas i Nowym Jorku, co odbywało się dwa razy do roku.
- Na rynku Dallas królowały w tym roku kolory różowy i złoty - odpowiedziała z udawanym zachwytem, doskonale wiedząc, że Carter miał na myśli rynek giełdowy. - A na rynku w Nowym Jorku widziałam naprawdę boską tkaninę z nowym wzorem zainspirowanym barwami dżungli.
- Będziesz miała okazję mówić o tym później - powiedział Carter. Z mieszaniną ulgi, rozbawienia i upokorzenia Sloan zrozumiała kryjące się za tymi słowami polecenie, aby zamilkła. Trochę się martwiła, że zapewne przesadziła w roli, którą sobie narzuciła. Jednak gdy spojrzała na Paula i zobaczyła jego szeroki uśmiech, zrozumiała, że zachowywała się nawet lepiej, niż oczekiwał.
Zadowolona, że nie musi tym się przejmować, skupiła uwagę na kolacji składającej się z ośmiu dań, jednocześnie słuchając ożywionej dyskusji ojca z Noahem Maitlandem o ekonomii światowej. Panowie zasadniczo różnili się w wielu punktach, ale obaj wykazywali tak dogłębną znajomość tych zagadnień, że zafascynowało to Sloan i wzbudziło jej podziw.
Poza składkami na fundusz emerytalny w wydziale policji Sloan wpłacała także stały procent ze swej pensji na prywatne konto emerytalne, nalegając, aby matka robiła to samo. Podczas deseru do tego stopnia była pod wrażeniem logicznego rozumowania Noaha Maitlanda, że postanowiła zmienić swoją strategię inwestowania. Tymczasem Edith Reynolds sięgnęła po laskę i wstała, zanim zabrano ostatni talerzyk deserowy ze stołu przykrytego lnianym obrusem.
- Dla mnie czas na odpoczynek - ogłosiła.
Paul i Noah wstali, by jej pomóc, ale gestem ich z tego zwolniła.
- Nie muszę być traktowana jak inwalidka - oznajmiła szorstko. - Jestem zdrowa jak wy.
Wbrew temu oświadczeniu, oparła się ciężko na lasce i z najwyższym trudem dźwignęła się na nogi. Sloan uświadomiła sobie, że to raczej siła woli niż sprawność mięśni pozwoliły starszej pani pokonać przestrzeń olbrzymiego pokoju.
W drzwiach zatrzymała się i przyjrzała grupie siedzącej wokół barokowego stołu pod imponującym żyrandolem. Sloan oczekiwała, że białowłosa matrona będzie życzyć dobrej nocy. Ona tymczasem warknęła:
- Nie zapomnijcie pogasić świateł.
Sloan szybko spuściła oczy, by ukryć rozbawienie. Odejście Edith okazało się sygnałem do natychmiastowego ukończenia posiłku.
- Przepraszam bardzo, ale muszę was pożegnać, bo mam coś do zrobienia - powiedział Carter, wstając.
- Sądzę, że pospaceruję trochę - oświadczył Paul, odsuwając ciężkie krzesło Sloan. - Ty też, Sloan?
- Z rozkoszą - odpowiedziała, rozpaczliwie chcąc się wydostać z jadalni.
Nie można było nie zaprosić pozostałej pary, ale Sloan odetchnęła z ulgą, gdy odmówili.
W ogrodzie nie odzywali się do siebie, póki nie znaleźli się koło pola golfowego, gdzie już nie mogli być słyszani z domu. Wtedy Sloan spojrzała na Paula z nieukrywaną wesołością.
- Nie chcę mi się wierzyć, że jestem spokrewniona z tymi ludźmi - zwierzyła się.
- Ja też nie wierzę - przyznał, chichocząc.
- Moja prababka musi w prostej linii pochodzić od Czyngis - chana - dodała.
- Ze względu na pozory powinienem trzymać cię za rękę albo objąć ramieniem, gdyby ktoś nas obserwował. Co wolisz?
- I jedno, i drugie mi odpowiada - powiedziała Sloan tak skupiona na swoich wrażeniach, że prawie nie zauważyła, iż wziął ją za rękę.
- A moja siostra! Jest całkiem pozbawiona życia. Nic dziwnego, że ludzie uważają ją za zimną i dumną.
- Sądzisz, że rzeczywiście jest taka?
- Jeszcze nie wiem.
- A co myślisz o ojcu?
- To pierwsze wrażenie, jeszcze niepełne. Sądzę jednak, że rozumiem, co w nim widziała moja matka. Miała wtedy zaledwie osiemnaście lat... a on ma tyle uroku i jest taki przystojny! Wyobrażam sobie, jak ją to olśniło.
- A co myślisz o Maitlandzie?
Pytanie zaskoczyło Sloan, bo przecież Noah nie był członkiem rodziny ani Paul nie interesował się nim zawodowo.
- Przystojny - odrzekła po chwili.
- Niewątpliwie mu się podobałaś. Początkowo nie mógł oderwać od ciebie oczu.
- Masz na myśli, zanim odkrył, że jestem kompletną idiotką - odpowiedziała z żalem.
Paul spontanicznie wypuścił jej dłoń ze swojej ręki i, objąwszy ramieniem, lekko pocałował.
- Byłaś doskonała.
Zaskoczona szczerością jego tonu, Sloan spojrzała na oświetlony księżycem profil Paula.
- Dziękuję - powiedziała, po raz pierwszy czując, że jest jego partnerką.
- Mam nadzieję, że nie zostawiłaś swojej oznaki i broni w miejscu, gdzie ktoś mógłby je znaleźć?
- Nie, są dobrze schowane w moim pokoju.
- Chyba możemy powiedzieć, że mamy za sobą ten wieczór. Domyślam się, że nie możesz doczekać się powrotu do twojej lektury.
Wracali z powrotem do domu, a ponieważ Paul był w dobrym nastroju, postanowiła nacisnąć go, by dowiedzieć się czegoś więcej o ich zadaniu.
- Bardzo bym chciała zorientować się, czego właściwie tutaj szukasz - zaczęła.
- Gdybym znał dokładną odpowiedź, mógłbym wydobyć od sędziego pozwolenie na przeszukanie domu, a wtedy nie byłabyś potrzebna, aby mnie tu wprowadzić.
Po chwili, lżejszym tonem, dodał:
- Bez względu na to, jak się potoczą wypadki, czas spędzony tu nie jest stracony. Dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy w czasie kolacji, gdy Maitland rozmawiał z twoim ojcem o światowej ekonomii.
- Jakich na przykład? Roześmiał się z jej natarczywości.
- Na przykład tego, że powinienem zmienić strategię swojego inwestowania na rynku giełdowym. Czy nie wydaje ci się interesujące, że ich opinie tak zasadniczo się różnią? Twój ojciec kontroluje bank z filiami na całym świecie, a Maitland ma na całym świecie inwestycje. Mają wspólne interesy i globalną orientację. Spodziewałem się, że będą mieli zbliżone poglądy.
- Też tak myślałam - przytaknęła Sloan. - Zdawało mi się, że ich zasadnicze opinie o przyszłym przebiegu wydarzeń na rynku nie powinny się różnić. Zauważyłam, że wiele inwestują na wybrzeżu.
- Także to zauważyłem - spojrzał na nią z ukosa.
Nie pożegnał się z nią w holu, ale dotrzymując jej kroku, wszedł za nią do jej pokoju i zamknął drzwi.
- Co robisz? - spytała Sloan, idąc przez pokój i zdejmując kolczyki.
- Całuję cię na dobranoc - zażartował.
Gdy wyszedł, Sloan postanowiła napisać list do Sary, dopóki wrażenia wieczoru pozostały jeszcze świeże. Telewizor był ukryty w antycznej szafce naprzeciw łóżka. Włączyła CNN i zabrała się do pisania listu.
Sloan najbardziej lubiła wybiec na plażę zaraz po wschodzie słońca, ale obudziła się dopiero przed siódmą. Szybko wyskoczyła z łóżka, związała włosy w koński ogon, włożyła szorty i jedyną koszulkę bawełnianą, której Sara nie wyrzuciła, rozpakowując jej walizkę.
Gdy cicho mijała hol, a potem zeszła w dół schodami, dom wydawał jej się niezamieszkany, ale na zewnątrz dwaj mężczyźni już przycinali żywopłot z jednej strony posiadłości. Biegnąc przez trawnik, pomachała im ręką. Słone powietrze i bliskość oceanu polepszyły jej samopoczucie.
Gdy biegła brzegiem morza, leniwe fale oblewały piasek u jej stóp, a głośne krzyki krążących rybitw podniecały, a jednocześnie koiły jak muzyka.
Nad nią rozpościerało się krystalicznie błękitne niebo, po którym płynęły białe chmurki, popychane orzeźwiającym powiewem bryzy. Na lewo od niej ocean sięgał do linii horyzontu, wspaniały, piękny i nieujarzmiony. Na prawo horyzont zasłaniały rzędy rezydencji, a kilka z nich było nawet większych niż willa ojca. W każdej z nich panował jakiś ruch. Ogrodnicy zajmowali się klombami kwiatów, służący sprzątali wewnętrzne dziedzińce i porządkowali baseny kąpielowe; specjalne urządzenia nawadniały trawniki, które mieniły się jak mokre szmaragdy w porannym słońcu.
Z oczyma zwróconymi na ocean przebiegła trzy mile wzdłuż brzegu i postanowiła zawrócić. Biegła jeszcze przez chwilę, zanim zobaczyła małą flagę na polu golfowym ojca. Uznała, że mieszkańcy Palm Beach śpią dłużej niż ich sąsiedzi z Bell Harbor, gdyż przebyła połowę trasy po prawie pustej plaży; teraz jednak ukazało się wielu biegających. Byli jednak nietowarzyscy, unikali kontaktu, nawet wzrokowego, podczas gdy w Bell Harbor nikt nie mijał się bez pozdrowienia, choćby skinienia głowy czy uśmiechu.
Zastanawiała się nad tym, gdy uwagę jej zwrócił stary ogrodnik w koszuli z długimi rękawami, pracujący przy klombie kwiatowym tuż przy granicy trawnika Reynoldsów. Właśnie wstał i złapawszy się za ramię zgiął się wpół. Sloan natychmiast do niego podbiegła, rozglądając się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej pomóc w razie potrzeby, ale wyglądało na to, że ogrodnik pracował tu sam.
- Proszę się nie wysilać - powiedziała serdecznie. - Pomogę panu. Proszę się na mnie oprzeć. - Objęła go w pasie, zastanawiając się, czy będzie mógł dojść do żelaznej ławki, stojącej przy pobliskim drzewie. - Co panu dolega?
- Ramię - jęknął, blednąc z bólu.
- Czy odczuwa pan bóle w klatce piersiowej?
- Nie. Ale operowano... mi... bark.
Z ogromną ulgą, że to nie jest atak serca, Sloan podprowadziła go do drzewa i pomogła usiąść na białej żelaznej ławce.
- Proszę głęboko zaczerpnąć powietrze i wolno je wypuścić - poradziła mu. - Czy ma pan jakiś lek przeciwbólowy?
Zgodnie z jej wskazówkami, głęboko wciągał powietrze, powtarzając to kilkakrotnie.
- Za chwilę... mi przejdzie.
- Proszę się nie spieszyć. Mam dużo czasu.
Po kilku dalszych głębokich oddechach ogrodnik uniósł głowę, spoglądając na dziewczynę. Sloan zauważyła, że jego bladość ustępuje. Był trochę młodszy, niż myślała - zapewne nie miał jeszcze siedemdziesięciu lat - ale wyglądał na cierpiącego.
- Wstając, zapomniałem i oparłem się na lewym ramieniu - wyjaśnił. - Miałem wrażenie, że ramię mi odpadnie.
- Jak dawno przeszedł pan zabieg?
- W zeszłym tygodniu.
- Czy chory bark nie powinien być unieruchomiony? Skinął głową.
- Tak, ale z takim urządzeniem nie mógłbym używać ramienia.
- Zapewne ktoś mógłby przejąć pańskie obowiązki, póki nie wróci pan do zdrowia, a pan tymczasem wykonywałby jakąś lżejszą pracę.
Spojrzał na nią, jak gdyby nie pomyślał o takiej możliwości, ale pomysł ogromnie mu się spodobał.
- Jaką pracę, według pani, mógłbym tu wykonywać?
- Wygląda na to, że pracuje pan w jednej z największych posiadłości w Palm Beach. Na pewno się znajdzie robota, która nie będzie za ciężka. Powinien pan porozmawiać z właścicielem, ktokolwiek nim jest, i wyjaśnić sytuację.
- On wie o moim ramieniu. Uważa jednak, że powinienem przestać pracować, dopóki ramię nie będzie zdrowe.
- Nie przydzielił panu innej pracy? - spytała gniewnie, zżymając się na obojętność bogaczy wobec ludzi, którym mniej się poszczęściło w życiu.
Delikatnie poklepał jej rękę.
- Poczuję się lepiej, gdy pani usiądzie koło mnie i chwilę ze mną porozmawia. Rozmowa z tak miłą i śliczną osóbką jak pani będzie lepsza niż jakiś tam środek przeciwbólowy.
- Czy nie będzie miał pan przykrości, siedząc ze mną?
- Sam nie wiem, ale jest to tak urocza perspektywa, że zaryzykuję - uśmiechnął się do swoich myśli.
Sloan uderzyło nagle kilka rzeczy: ręce miał gładkie, mowę charakterystyczną dla wykształconego człowieka i najwyraźniej ją podrywał.
Zakłopotana chciała wstać, zamierzając odejść.
- Nie jest pan ogrodnikiem - stwierdziła. - Pomyliłam się, przepraszam.
On mocniej przytrzymał jej rękę, nie chcąc dopuścić, aby wstała.
- Niech pani nie ucieka i nie czuje się zawstydzona. Bardzo wzruszyła mnie pani troska i jestem wdzięczny za pomoc. Niewielu tutejszych młodych ludzi zatrzymałoby się, by zająć się starym ogrodnikiem, który ma atak bólu.
- Pan nie jest starym ogrodnikiem - powiedziała, ubawiona jego zuchwalstwem.
- Jestem nowym ogrodnikiem. Potrzebne mi było przejściowe hobby na czas rekonwalescencji. Operacja była spowodowana starą kontuzją, która zaczęła uniemożliwiać mi grę w golfa. - W jego zwierzeniach wyczuła szczerą nutę. - Przy rzutach w lewo dokuczał mi ból w ramieniu i właściwie wszystkie krótkie rzuty były beznadziejne.
- To... tragiczne - współczuła Sloan, ukrywając śmiech.
- Właśnie. A ten dom należy do mojego syna, który do tego stopnia nie ma serca, że nie tylko grał wczoraj w golfa beze mnie, ale jeszcze znakomicie mu poszło.
- To potwór - żartowała Sloan. - Zasługuje na śmierć!
- Lubię kobiety z poczuciem humoru - zachichotał - a pani go nie brak. Jestem zaintrygowany. Kim właściwie pani jest?
Dom ojca Sloan znajdował się w niewielkiej odległości od tej rezydencji i wszystko wskazywało, że właściciele muszą się znać. Nie chciała wprawdzie wyjawiać, że jest córką Cartera Reynoldsa, ale nie mogła ukryć przed tym starym panem, w którą stronę skieruje się, idąc do domu.
- Nazywam się Sloan - wykręciła się zręcznie.
- To pani imię?
- Tak. A jak pan się nazywa? - spytała szybko, zanim zdążył spytać o jej nazwisko.
- Douglas. Nie widziałem tu pani przedtem.
- Mieszkam w Bell Harbor. Przyjechałam do ludzi mieszkających przy plaży, ale tylko na kilka dni.
- Doprawdy? Jakich ludzi? Znam większość rodzin na tym wybrzeżu.
- Do rodziny Cartera Reynoldsa. - Sloan poczuła, że znalazła się w potrzasku.
- Wielkie nieba! Znam Reynoldsów od bardzo dawna. Musi pani być przyjaciółką Paris?
Sloan przytaknęła, spoglądając na zegarek.
- Powinnam wracać.
Wyglądał na tak zawiedzionego, że poczuła się winna.
- Czy nie może pani ofiarować jeszcze paru minut, by rozjaśnić dzień samotnego starego człowieka? Doktor nie pozwolił mi prowadzić samochodu, a mój syn albo pracuje, albo jest nieobecny. Zapewniam panią, że wcale nie jestem groźny.
Sloan łatwo ulegała prośbom starszych ludzi, a ci zamożni, jak teraz zdała sobie sprawę, także mogli przykro odczuwać samotność.
- Sądzę, że mam jeszcze wolną chwilę przed grą w tenisa. O czym chciałby pan porozmawiać?
- O wspólnych znajomych - natychmiast zaproponował. - Trochę sobie poplotkujemy, rwąc ich reputację na strzępy! To zawsze jest zabawne.
Sloan parsknęła śmiechem, słysząc jego ton i propozycję.
- Nic z tego. W Palm Beach znam tylko rodzinę Reynoldsów.
- Plotkowanie o nich nie byłoby śmieszne - żartował. - Są okropnie nudni i przyzwoici. Zamiast o nich, pomówmy o pani.
- Ja także jestem nudna - zapewniała go, ale on nie dał się odwieść od wybranego tematu.
- Nie nosi pani obrączki, to znaczy, że nie jest pani zamężna, a to sugeruje, że obecnie inaczej ułożyła pani sobie życie. Czy ma pani jakiś zawód?
- Jestem projektantką wnętrz - odpowiedziała i szybko dodała: - ale to nie jest interesujący temat. Pomówmy o czymś, co pana interesuje.
- Jestem bardzo zainteresowany młodymi, pięknymi kobietami, które z jakichś względów nie chcą mówić o sobie - powiedział z przenikliwością, która ją zaniepokoiła po dotychczasowym niewinnym przekomarzaniu się.
- Nie będę jednak wdzierał się w pani sekrety - zapewnił ją. - Zastanówmy się, musimy wybrać temat, który interesuje i panią, i mnie. Nie sądzę, aby panią pociągały zagadnienia samorządowe, wielkie finanse, polityka światowa - i tego rodzaju sprawy.
Sloan zgodziła się gorliwie.
- Jednak wczoraj w czasie kolacji słyszałam interesującą dyskusję o przyszłości rynku światowego - dodała.
Spojrzał na nią, nie ukrywając, że to zrobiło na nim wrażenie.
- Piękna kobieta z czułym sercem, poczuciem humoru i bystrym umysłem. Nic dziwnego, że nie jest pani mężatką. Założę się, że wystrasza pani młodych ludzi w pani wieku.
Uśmiechnął się do niej z wymownym spojrzeniem, aż Sloan zadała sobie pytanie, czy rzeczywiście nie jest wcale groźny, jak powiedział.
- Porozmawiajmy o ekonomii rosyjskiej. Bardzo lubię słuchać, co sam mam do powiedzenia na ten temat. Zawsze mi się udaje zabawić siebie tym, jaki jestem mądry i przenikliwy.
Sloan zaśmiała się, oczarowana jego humorem. A potem słuchała i była pod wrażeniem jego argumentów.
Po jej odejściu Douglas Maitland stanął na skraju trawnika, patrząc za oddalającą się dziewczyną. Potem zawrócił w stronę domu i powlókł się do kuchni.
- Dzień dobry - przywitał syna i córkę, nalewając sobie filiżankę kawy. - Powinniście popatrzyć dzisiaj na wschód słońca - zauważył. - Był bardzo piękny.
Jego syn siedząc przy kuchennym stole czytał „The Wall Street Journal”. Córka wyciągała rogaliki z opiekacza. Oboje zdziwili się jego pogodnym tonem.
- Jesteś w wyjątkowo dobrym nastroju - zauważył Noah.
- Miałem niecodzienne przeżycie z samego rana.
- Co takiego robiłeś? - spytała jego sceptycznie nastawiona córka Courtney. - Po pierwsze, nigdzie nie wychodziłeś. Po drugie, nie ma gdzie iść. Palm Beach to beznadziejny grajdoł. Trudno mi uwierzyć, że oczekujesz, że zamieszkam tu na dobre, gdy mogłabym mieszkać w Kalifornii w internacie.
- Widocznie jestem masochistą - pogodnie odpowiedział Douglas. - Ale odpowiadając na twoje pierwsze pytanie, muszę przyznać, że miałem tak wspaniały ranek za sprawą fascynującej młodej kobiety. Dziewczyna ta zauważyła, że dokucza mi ramię, i ofiarowała pomoc, a potem rozmawialiśmy.
Courtney zmrużyła oczy.
- Młoda? Ile miała lat?
- Sądzę, że poniżej trzydziestu.
- Wspaniale! Ostatnie takie spotkanie z „fascynującą młodą kobietą przed trzydziestką” zakończyło się twoim z nią małżeństwem. Zresztą zdarzyło się tak dwukrotnie.
- Nie ironizuj, Courtney. Jedna z tych kobiet jest twoją matką.
- Druga była za młoda, by mieć dzieci - rzuciła.
Douglas nie przejął się jej docinkami i opisywał Sloan synowi.
- Wzięła mnie za ogrodnika - zrozumiała pomyłka, biorąc pod uwagę, że kopałem ziemię. Mieliśmy zachwycającą rozmowę. Nigdy nie zgadniesz, kto to był.
- Pozwólcie, że spróbuję zgadnąć - przerwała Courtney. - Czy w czasie waszej rozmowy siedziała na skale, jedząc twaróg z serwatką?
Żaden z mężczyzn nie zareagował na ten żart.
- Co się okazało? - spytał Noah. - Wiesz, kim jest?
- Prawdopodobnie poznałeś ją, będąc wczoraj na kolacji u Reynoldsów. Spytałbym ją o to, ale sprawiłoby mi przykrość przyznanie się, że mam dorosłego syna. Moja próżność już ucierpiała, gdy wzięła mnie za ogrodnika. Nazywa się Sloan.
Noah wybuchnął śmiechem.
- Chyba żartujesz! O czym, na Boga, mogłeś z nią rozmawiać?
- O wielu sprawach. Omawialiśmy problemy polityki światowej, ekonomii...
- To ty musiałeś mówić - zauważył sarkastycznie syn. - Ona nie mogłaby wydusić z siebie inteligentnego zdania.
- Robiła to znakomicie dziś rano. Wspomniała, że przysłuchiwała się podobnej dyskusji wczoraj wieczór. Kiedy mi ją powtórzyła, zdawało mi się, że słyszę ciebie.
- Dziwi mnie, że potrafiła to powtórzyć, ale wierz mi, że nie zrozumiała nic z tego.
- Usiłujesz zrobić z niej gadającą papugę! Wierz mi jednak, Noah, że nie tylko jest śliczna, ale także bystra. A do tego dowcipna.
- Czy obaj mówimy rzeczywiście o córce Cartera Reynoldsa? Teraz z kolei Douglas był zaskoczony.
- Jego córka?
- Carter ma dwie córki. Paris jest o rok starsza od Sloan.
- Znam Cartera od lat, a nigdy nie wspominał mi, że ma jeszcze jedną córkę.
- Powiedział mi wczoraj, że we wczesnym dzieciństwie córki zostały rozdzielone mocą ugody rozwodowej; Sloan została z matką. Po ataku serca Carter zdecydował się poznać dorosłą już córkę i zaprosił ją do Palm Beach. Do wczoraj obie gałęzie rodziny nie utrzymywały kontaktów.
- Dlaczego?
Odsunąwszy gazetę, Noah wstał.
- Nie mam pojęcia. Carter nie podał więcej informacji, a ja nie uznałem za właściwe zadawać pytań.
- Czuję, że ukrywa jakiś sekret - uśmiechnął się do siebie Douglas, dumny ze swojej spostrzegawczości.
- Nabrałem ją, udając ogrodnika, a ona mi się odpłaciła, ukrywając, kim jest. Musiała się domyślać, że dowiem się tego. Wet za wet. Jest zadziwiająca! Powiedziałem ci, że jej nie doceniłeś.
- Być może - odparł Noah nieprzekonany, ale zaciekawiony. Courtney skończyła smarować rogalik serem kremowym i idąc do stołu otarła się o Noaha.
- Domyślam się, jak to się skończy - przewidywała. - Mój brat poślubi Paris, ojciec ożeni się z jej siostrą, a ja dostanę się do Sally Jessy Raphael Show, gdzie będę opowiadała o kazirodczych powinowactwach. To będzie mocna rzecz.
- Już ci mówiłem, że nie ożenię się z Paris - zastrzegał się Noah.
- Ale nie będziesz też mógł ożenić się ze Sloan, ponieważ twój ojciec zamierza to zrobić. A nie będziesz mógł zrobić tego jako następny, gdyż to byłby stary dowcip i nie mogłabym z nim wystąpić w programie Sally. Już był program „moja przyrodnia siostra była moją macochą”.
- Skończ już z tym!
Courtney zaczekała, aż Noah wyjdzie i nie będzie mógł ich słyszeć; potem spojrzała na ojca rozkładającego gazetę Noaha.
- Dlaczego pozwalasz mu tak się do mnie odzywać? Douglas nie zareagował na jej próbę wywołania kłótni i spojrzał na stronę tytułową gazety.
- On nie jest moim ojcem - ciągnęła Courtney. - Jest tylko moim bratem. Dlaczego pozwalasz mu tak mnie traktować?
- Gdyż jestem za stary, aby sprawić ci lanie, a on też tego odmawia.
- Prawdopodobnie sprawiłoby mu to zadowolenie. On lubi przemoc.
- Na jakiej podstawie to mówisz? - spytał cicho Douglas.
- Wiesz dlaczego - odkrzyknęła. - Tylko udajesz, że się nie domyślasz, gdyż jest ci tak wygodniej. Straciłeś większość naszych pieniędzy, a on teraz tyle zarabia, że możemy żyć na wysokiej stopie. Czy będziesz udawał, że nie wiedziałeś o niczym, gdy go złapią? Czy będziesz chodził na widzenia w wyznaczone dni?
Na korcie tenisowym ojciec i siostra Sloan nie tylko dobrze wyglądali z zimową opalenizną, ale jeszcze prezentowali wdzięk i siłę dwojga doskonale dobranych pierwszorzędnych zawodników. Sloan nie mogła się oprzeć podziwowi na początku pierwszego gema w zaczynającym się secie.
Na koniec tego gema Sloan spostrzegła coś jeszcze: jej ojciec grał w tenisa, jakby kort był polem bitwy, a on postanowił nie okazywać litości wrogowi, choć było oczywiste, że Sloan i Paul beznadziejnie ustępowali mu umiejętnościami. Co więcej, nie okazywał leż wyrozumiałości dla swojej partnerki. Gdy tylko Paris zrobiła błąd, a tak nazywał każde jej uchybienie, nawet niewielkie, udzielał jej pouczeń albo ostro ją krytykował.
Sprawiało to taką przykrość Sloan, że cieszyła się, kiedy pozostał już tylko jeden gem. Tymczasem stanęła koło Paula po ich stronie siatki, udając, że nie słyszy ojca upominającego Paris, że znowu straciła punkt.
- Cały czas stałaś za blisko siatki! To tylko przypadek, że Paul nie odebrał twojej ostatniej piłki. Przegrywający liczą na szczęście. Wygrywający na sprawność. Doskonale o tym wiesz!
- Tak - odpowiedziała Paris, jak zwykle opanowana i uprzejma, ale Sloan wiedziała, że to sprawiło jej dużą przykrość, i zastanawiała się, czy ojciec zawsze się tak zachowywał.
- Trudno pojąć - powiedziała Paulowi - dlaczego mu nie odpowie, że stara się, jak może najlepiej.
- Wcale się nie stara, by być najlepsza - odparł Paul. - Usiłuje grać na tyle dobrze, aby Carter nie miał do niej pretensji, ale nie tak dobrze, abyśmy czuli, że jesteśmy poniżej poziomu.
Krew odbiegła z serca Sloan. Miała podobne wrażenie, ale gdy Paul to powiedział, stało się to faktem i teraz nie mogła zignorować gniewnego współczucia dla siostry.
Gdy tylko skończył się mecz, zachowanie Cartera uległo zasadniczej zmianie. Z pełnym serdeczności wdziękiem, z jakim ich witał poprzedniego dnia, podszedł do siatki, uśmiechając się do niej z uznaniem.
- Masz wrodzony talent, Sloan - powiedział jej - gdybyś potrenowała, stałabyś się dobrą tenisistką. Podczas twego tu pobytu dam ci kilka lekcji. Dlaczego nie zacząć od razu?
Ta zapowiedź wywołała nerwowy śmiech Sloan.
- To bardzo miła propozycja, ale chyba na razie zrezygnuję.
- Dlaczego?
- Gra w tenisa nie sprawia mi szczególnej przyjemności.
- To dlatego że nie grasz jeszcze tak dobrze, jak mogłabyś.
- Zapewne masz rację, ale teraz nie będę próbowała.
- W porządku. Masz niezłą kondycję. Dobrze biegasz. Jaki jeszcze sport uprawiasz?
- Żadnego.
- A co z kursem samoobrony, który skończyłaś? Musieli cię trochę zaznajomić z tae kwon czy dżiu-dżitsu?
- Trochę - odpowiedziała wymijająco.
- Świetnie, przez parę łat zajmowałem się walkami wschodu. Spróbujmy, może pokażesz mi, czego się nauczyłaś?
Carter, zbudowany atletycznie, był w świetnej formie i wyglądało na to, że w żadnym razie nie popuści swej przeciwniczce. Wiedziała dobrze, że on nie lubi przegrywać, a ponieważ znalazła się tutaj, by wkraść się w jego łaski, nie wydawało się słuszne upokorzyć go.
- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł.
- Będę atakował łagodnie - nalegał. Ignorując jej sprzeciw, położył rakietę tenisową na trawie i odszedł parę kroków.
- Chodź!
Sloan spojrzała rozpaczliwie na Paula i zobaczyła, że w ich stronę idzie trawnikiem Noah Maitland z dużą brunatną kopertą, Carter zobaczył go także i pomachał mu ręką.
- Nie wiedziałem, Noah, że przyjdziesz dziś rano.
- Przyniosłem dokumenty, które powinieneś podpisać, Edith także - wyjaśnił gość.
- Za parę minut będę wolny. Sloan niedawno skończyła kurs samoobrony i chce mi pokazać, czego się nauczyła.
- Nie spiesz się - powiedział Noah.
Z wielkimi oporami Sloan położyła swoją rakietę obok rakiety ojca. Paris sprawiała wrażenie niezadowolonej, ale się nie odzywała. Paul także wyglądał na niespokojnego, lecz Sloan nie była pewna, czy martwił się, że ona przegra, czy może obawiał się, że pokona gospodarza. Noah Maitland ze sceptyczną miną skrzyżował ręce na piersi, co zdenerwowało Sloan bardziej niż zamierzona walka.
- Nie chciałabym opóźniać waszej konferencji - powiedziała Noahowi, ufając, że w ostatniej chwili walka zostanie odroczona. - Jestem pewna, że te papiery są ważniejsze niż nasze próby.
- Nie dla mnie - odrzekł Noah i skinął głową, zachęcając Cartera.
- Zaczynajcie!
Sloan pomyślała, że zachowuje się trochę dziwnie, ale nie miała innego wyjścia niż podporządkować się życzeniom ojca. Pamiętała jednak, że jakkolwiek się wszystko potoczy, nie może powalić go na łopatki.
- Gotowa? - spytał Carter, składając zwyczajowy ukłon. Sloan przytaknęła, kłaniając się podobnie.
Natarł tak nagle, że Sloan nie zdążyła zareagować i Carter zdobył punkt z zawstydzającą łatwością.
- Nie okazałaś czujności - odezwał się takim samym wściekłym tonem, jakim strofował Paris w czasie meczu tenisowego. Nie zostawiwszy jej czasu, by przyjęła postawę, znowu zaatakował, aż straciła równowagę.
- Sloan, nie koncentrujesz się.
Wtedy Sloan zdecydowała, że byłoby bardzo dobrze położyć go na obie łopatki. Właśnie zrobił ruch do przodu, myśląc, że to daje mu szansę. Sloan odwróciła się, odpowiedziała blokiem i zadając potężny cios rozłożyła go na trawie.
- Zdaje się, że tym razem byłam bardziej skoncentrowana - odpowiedziała ze słodkim uśmiechem.
Teraz był ostrożniejszy, podnosząc się z trawy okrążył ją, szukając celu ataku. Sloan musiała przyznać, że ojciec jest bardzo dobry, ale także przesadnie pewny siebie. Ponownie zrobił krok do przodu, ona odpowiedziała blokiem na brzuszny splot nerwowy, aż stracił oddech.
- Tym razem byłam jeszcze bardziej uważna - przyznała. Sloan miała już do czynienia z agresywnymi przeciwnikami i gdy teraz zaliczyła następny punkt, zdała sobie sprawę, że ojciec należy do takich. Schylił się, twarz mu poczerwieniała gniewem, a jego ruchy straciły cały wdzięk i styl. Zaczekał na dogodną sytuację, próbował kopnąć ją, ale zaliczyła następny punkt i wtedy zdecydowała, że nadszedł czas na zakończenie tego „popisu”, zanim będzie musiała zranić go albo jemu pozwolić się zranić.
Z rękoma opuszczonymi wzdłuż bioder, Sloan odsunęła się od ojca.
- Wystarczy mi - zaśmiała się, chcąc rozładować napięcie. - Dla mnie grasz za ostro.
- Jeszcze nie skończyliśmy - powiedział, strząsając trawę ze swoich szortów.
- Raczej tak. Jestem wykończona.
Tymczasem Noah Maitland nieoczekiwanie jej pomógł.
- Carter, to niegrzecznie atakować gości w drugim dniu ich pobytu.
- Słusznie - zażartowała Sloan. - Powinno się odłożyć to do trzeciego dnia.
Odwróciła się, by wziąć leżącą u stóp Noaha Maitlanda rakietę, ale ubiegł ją.
- Mój ojciec przesyła ci pozdrowienia - powiedział, podając jej rakietę, z tym swoim pociągającym bladym, leniwym uśmiechem, co tak podziałało na spokój Sloan, że z trudem skoncentrowała się na jego słowach.
- Słucham?
- Ojciec powiedział mi, że prowadziliście bardzo interesującą dyskusję. Jest pod twoim urokiem.
- Nie miałam pojęcia, że to twój ojciec - wykrztusiła przerażona Sloan.
- Domyśliłem się tego. - Noah poszukał wzrokiem Cartera, a Sloan skorzystała z okazji, aby umknąć.
- Carter - powiedział - jeśli wieczorem idziesz do klubu na pokera, chciałbym zaprosić Sloan, Paula i Paris na kolację.
Sloan już zmierzała do domu z Paulem, ale usłyszała odpowiedź ojca.
- Wspaniały pomysł! Sloan! - zawołał. - Czy tobie i Paulowi odpowiada taki plan?
Nie był to „wspaniały pomysł” i „nie odpowiadał” im. Sloan odwróciła się, ale nie cofnęła, gdyż coś nakazywało jej, by trzymać się jak najdalej od Noaha Maitlanda.
- Brzmi zachęcająco! - krzyknęła. Do Paula zaś powiedziała:
- Dobrze byłoby uwolnić się od tego zaproszenia.
- Bardzo bym chciał dowiedzieć się czegoś o tych papierach, które Maitland przyniósł do podpisania - przyznał się Paul, patrząc na nią z ukosa.
- Czy Noah Maitland jest także naszym podejrzanym?
- Wszyscy są podejrzani poza tobą i mną. Choć właściwie nie jestem całkowicie przekonany co do ciebie - zażartował. I już poważniej powiedział: - Ciekawi mnie, jakie dokumenty wymagają podpisu Edith. Gdybyśmy wiedzieli, mogłoby to nas zaprowadzić w kierunku, którego nie braliśmy pod uwagę.
Sloan czuła, że nie mówi jej całej prawdy, ale wiedziała, że dalsze pytania nie mają sensu.
- Jak to się stało, że spotkałaś ojca Maitlanda?
- Dziś wcześnie rano, wracając po bieganiu, zobaczyłam kopiącego ziemię mężczyznę, a gdy się wyprostował, wyraźnie było widać, że coś go boli. Zatrzymałam się, by mu pomóc, a potem rozmawiałam chwilę. Początkowo myślałam, że jest ogrodnikiem.
- Chyba nic mu nie zdradziłaś?
- Nie powiedziałam nic, co mogłoby nam zaszkodzić, i nic więcej, niż było konieczne. Podałam mu moje imię i nie mogłam uniknąć powiedzenia, gdzie mieszkam. Czy mogą wyniknąć z tego jakieś kłopoty?
Przez chwilę myślał, ale zaraz ją zapewnił:
- Nie sądzę. - Nie wiadomo dlaczego uśmiechnął się. - Nie tylko ojca Maitlanda oczarowałaś dzisiaj. Myślę, że zrobiłaś wrażenie także na synu. Wygląda na to, że jest zaciekawiony.
- Niby mną? Na pewno nie!
- Widziałem, jak na ciebie patrzył. Ty także zauważyłaś jego wzrok i to cię peszyło.
Sloan rozśmieszyła ta paradoksalna obserwacja.
- Tacy mężczyźni jak Noah Maitland wyzwalają wokół siebie tyle elektryzującego erotyzmu, że można by oświetlić połowę Nowego Jorku. Mają wielką siłę i wykorzystują ją wobec wszystkich, którzy znajdują się w pobliżu. Tak się zdarzyło, że to ja byłam w pobliżu. Trochę mnie to przeraziło i poczułam się odrobinę podenerwowana.
- A więc tak to było? Ilu mężczyzn w typie Noaha Maitlanda znałaś?
- Zrozumienie takiego „typu” mężczyzny jest u mnie dziedziczne - powiedziała twardo - a zatem mam na nich genetyczną odporność.
- Co masz na myśli?
- Moją matkę. Z tego, co mówiła mi matka i co sama mogłam zaobserwować, mój ojciec był dokładnie taki jak Noah Maitland. Czy wiesz, że Paris jest zakochana w Maitlandzie? Są prawie zaręczeni.
Zbliżali się do schodów patio. Paul zniżył głos.
- Paris nie jest w nim zakochana. Ojciec popycha ją do tego małżeństwa, ale ona tego nie chce. Niestety - dodał z namysłem - (o niekoniecznie znaczy, że nie podda się naciskowi. Jest pod wpływem obu mężczyzn, którzy nad nią panują i ją onieśmielają.
- Skąd to wszystko wiesz?
- Wyznała mi dzisiaj przy śniadaniu, że go nie kocha. Resztę sobie dopowiedziałem.
- Sama ci to wyznała? - zainteresowała się przejęta Sloan. Trudno wyobrazić sobie, że tak mogła się przed kimś otworzyć. I dlaczego wybrała ciebie?
- Gdyż jej nie przytłaczam. Z drugiej strony jestem mężczyzną, a to ją onieśmiela. Gdy więc zadałem jej delikatne pytanie, poczuła się zmuszona do odpowiedzi.
- To bardzo smutne - cicho powiedziała Sloan, gdy zatrzymali się przy wejściu do patio. - Nie spodziewałam się, że ją polubię, nie chcę jej polubić.
- Ależ polubisz ją - zachichotał - a właściwie już ją lubisz. A poza tym dopóki tu będziesz, zechcesz chronić ją przed obydwoma mężczyznami.
W tej chwili poczuła, że pewność siebie Paula Richardsona działa jej na nerwy.
- Co sprawia, że jesteś tak pewny siebie? Dlaczego sądzisz, że spełnię twoje przewidywania?
Jej gniew nie zbił go z tropu.
- Nie będziesz w stanie powstrzymać się - powiedział nieubłaganie, choć uprzejmie - gdyż odczuwasz przymus pomocy wszystkim, którzy jej potrzebują.
- Nie jesteś psychiatrą.
- To prawda - odparł z uśmiechem, wyciągając rękę, by otworzyć przed nią drzwi - ale rozpoznaję litościwe serca, a twoje jest tak miękkie jak beza świeżo wyjęta z pieca.
- To brzmi obrzydliwie.
- Ależ to był komplement. Szaleję za bezami. Nie możesz jednak pozwolić, aby miękkie serce miało wpływ na twoją opinię albo na obowiązki.
Tymczasem zatrzymał ich Gary Dishler, Sloan nie mogła więc odpowiedzieć na te jego kpinki.
- To był bardzo zabawny poranek - skłamała. - Idę na górę wziąć prysznic...
- Proszę mi wybaczyć, panno Reynolds - powiedział Dishler. - Pani Reynolds czeka na panią w oranżerii.
- Ach... - Sloan spojrzała na splamione trawą szorty i brudne ręce - najpierw muszę wziąć prysznic i przebrać się.
- Pani Reynolds powiedziała, że chce panią widzieć natychmiast - poinformował ją asystent Cartera.
Wezwanie brzmiało groźnie. Paul także to zauważył.
- Pójdę z tobą - zaproponował.
Gary potrząsnął głową i twardo przekazał:
- Pani Reynolds powiedziała, że ma pani przyjść sama.
Z oranżerii widać było trawnik na tyle domu. Na widok kwaśnej miny Edith Reynolds Sloan doszła do wniosku, że starsza pani widziała krótką próbę sił w samoobronie i jej nie akceptowała.
- Jakimż to przedstawieniem uraczyliście nas dziś rano? - spytała i zamilkła, rzucając potępiające spojrzenie na potargane włosy i poplamione szorty Sloan. - Dobrze wychowane młode kobiety nie tarzają się po trawie i nie paradują w poplamionym ubraniu.
Sloan obruszyła się na to niesprawiedliwe oskarżenie.
- Nie chciałam uczestniczyć w tym przedstawieniu. Zrobiłam naprawdę wszystko, aby do niego nie dopuścić, ale Carter zmusił mnie, bym wzięła w nim udział. Poza tym oczywiście przebrałabym się, ale pan Dishler nalegał, abym natychmiast tu przyszła.
Na twarzy pani Reynolds pojawił się chłodny cień.
- Czy skończyłaś? Sloan skłoniła głowę.
- Nie panujesz nad nerwami.
- Spędziłam bardzo spokojny ranek.
- Obserwowałam to. W ostatnich paru godzinach próbowałaś ratować Douglasa Maitlanda, domyślam się, że przed Noahem. Wróciłaś na tenisa, ale nie grałaś dobrze - a zakończyłaś ranek, powalając ojca na ziemię i to nie raz, lecz dwukrotnie. Jeśli zostanie ci trochę energii po obiedzie, poświęć ją na trening bekhendu.
- Co takiego?
- Twoja gra w tenisa wymaga wiele treningu.
- Nie należę do klasy próżnujących bogaczy, pani Reynolds. Zarabiam na życie i mój czas jest bardzo cenny. Chcę spędzać go tak, jak lubię, a tenis nie należy do moich ulubionych rozrywek.
- W młodości zdobywałam nagrody. Reynoldsowie zawsze wyróżniali się w tenisie, zdobywali mistrzowskie tytuły w najelegantszych klubach w kraju. Twoja gra przynosi wstyd rodzinie, ale sądzę, że jeśli się przyłożysz, możesz nam dorównać.
- Nie mam ani ochoty, ani zamiaru, by zająć się czymś takim - poinformowała ją pogardliwie Sloan. - Nie należę do rodziny Reynoldsów.
- Głupia dziewczyno! Nie jesteś do nas podobna fizycznie, ale pod skórą masz więcej z Reynoldsów niż Paris. Skąd niby wzięłaś tę buntowniczość, którą teraz demonstrujesz? Skąd się wziął ten sprzeciw wobec prób Cartera pokonania cię na korcie? Spójrz na siebie. Nieugięta, pewna siebie, choć brudna i okropnie ubrana, ale przekonana, że masz królewskie prawo patrzeć na mnie z góry w moim domu, gdyż uważasz, iż ty masz rację, a ja się mylę. Jeśli to nie jest poczucie wyższości Reynoldsów, to nie wiem, jak to nazwać.
- Jeśli to ma mi pochlebić, to muszę powiedzieć, że tak nie jest.
- Ha! - powiedziała Edith, uderzając poręcz fotela z radosnym zadowoleniem. - Mowa prawdziwego Reynoldsa. Uważasz, że jesteś lepsza od nas, choć moglibyśmy z miejsca kupić i sprzedać miasto, w którym mieszkasz. Jaka szkoda, że matka Cartera nie żyje i nie może tego zobaczyć. Gdy wyjechała na Florydę, zamierzała sprowadzić do San Francisco to z dzieci, które jest bardziej podobne do Reynoldsów. Mimo tych chytrych planów wybrała niewłaściwą dziewczynkę.
- Co na pewno było szczęśliwe dla mnie - wtrąciła Sloan.
- Dość żartów. Sądzę, że nieźle się rozumiemy i szybko dojdziemy do pełnego zrozumienia. Usiądź, proszę!
Na poły rozbawiona, na poły oburzona użyciem przez prababkę słowa „żarty”, Sloan zagłębiła się w najbliżej stojącym fotelu wiklinowym.
- Zamierzam skończyć z tym cackaniem się - oznajmiła starsza pani, co spowodowało nową falę rozbawienia Sloan. - Nalegałam na zaproszenie cię tutaj, a miałam do tego kilka powodów. Dlaczego masz taką zdziwioną minę?
- Miałam wrażenie, że to był pomysł ojca. Powiedział mi, że miał atak serca, i chciał mnie poznać, zanim będzie za późno.
Edith Reynolds się zawahała, przebierając palcami perły naszyjnika, z którym się nie rozstawała.
- Błędnie myślałaś. Początkowo opierał się nawet bardziej niż Paris.
- Paris się sprzeciwiała!
- Oczywiście, była ogromnie zmartwiona, że przyjęłaś zaproszenie.
Sloan odwróciła wzrok, przyglądając się kwitnącym różowym azaliom koło jej fotela. Usiłowała przyjąć te wiadomości z obojętną miną.
- Rozumiem.
- Nie sądzę, żebyś mogła zrozumieć. Gdy Paris była jeszcze małą dziewczynką, jej babka przekonała ją, że jej własna matka jest tak nieodpowiedzialną osobą, że w żadnym wypadku nie powinna opiekować się małymi dziećmi. Dlatego sędzia na wniosek Cartera wprowadził zastrzeżenie, by matka nie mogła się z Paris kontaktować. Potem wmówiono jej, że ty z biegiem czasu upodobniłaś się do matki.
Umilkła na chwilę, aby ta informacja dotarła do Sloan. Potem powiedziała:
- Jeśli chodzi o Cartera, miał wiele obiekcji co do zaproszenia cię tutaj po tylu latach. Po pierwsze, uważał, że nie jest właściwe wprowadzanie cię w życie, które nie jest twoim życiem. Co więcej, podejrzewam, iż czuł się winny, że cię porzucił. W takim przypadku jest zrozumiałe, że nie chciał znaleźć się twarzą w twarz z kimś, kogo skrzywdził. Zmusiłabym go już dawno do takiego spotkania, ale nie mogłam tego zrobić, dopóki matka Cartera, a moja synowa, nie zrobiła mi tej nieoczekiwanej uprzejmości, że umarła przede mną.
- Dlaczego nie mogła pani tego zrobić?
- Gdyż ona sprawiłaby, że bardzo szybko wyjechałabyś stąd. Nie pogodziłabyś się z traktowaniem, na jakie by cię naraziła. Oczywiście, mogłabym interweniować, ale to nie zmniejszyłoby przepaści między tobą a Carterem i Paris. A to jest właśnie moim celem.
Sloan zdumiało wyznanie, że celem prababki było pojednanie rodziny, gdyż dotychczas tylko upokarzała i krytykowała prawnuczkę.
- Po śmierci matki Cartera zdałam sobie sprawę, że teraz mogę przyjąć cię do rodziny i zmusić Cartera, by to zorganizował. Nie miał wyboru.
- Doprawdy?
- Oczywiście - oznajmiła z cierpkim uśmiechem. - Gdyż to ja trzymam kasę.
Sloan zamrugała powiekami i chrząknąwszy spytała:
- Co takiego?
- Kontroluję Fundusz Hanoverow, który obejmuje większość kapitału Reynoldsa - oznajmiła, jakby ta skąpa informacja mogła coś Sloan wyjaśnić.
- Nie rozumiem - przyznała się.
- To całkiem proste. Mój ojciec, James Hunsley, był przystojnym hultajem bez grosza, ale pochodził ze świetnej rodziny. Przegrał w karty swoje dziedzictwo w wieku dwudziestu pięciu lat. Aby zachować dotychczasowy poziom życia, musiał poślubić bogatą pannę i wybrał moją matkę, dziedziczkę fortuny Hanoverow. Mój dziadek, znając go, odmówił pozwolenia na ślub. Matka kochała go jednak, a że była rozpieszczoną, upartą dziewczyną, zagroziła ucieczką z nim i wtedy dziadek ustąpił, ale dopiero gdy tak zabezpieczył sprawy majątkowe, aby mój ojciec nie mógł dysponować majątkiem żony. Dziadek Hanover otworzył wtedy Fundusz i upoważnił ją, by po jego śmierci kontrolowała go zgodnie z radą i zgodą powołanego przez niego grona powierników. Odtąd regulamin funduszu przewiduje, że kontrola pozostaje w rękach najstarszej spadkobierczyni Hanoverow, a nie jej małżonka. Obecnie ja jestem tą spadkobierczynią.
Sloan powstrzymała się od komentarza po usłyszeniu tych rewelacji. Powiedziała tylko:
- Wiadomość o funduszu musiała sprawić dziadkowi gorzki zawód.
- Był wściekły, ale gdy zdał sobie sprawę, że jego sytuacja nie polepszy się, jeśli sam nie będzie zarabiać, zaczął to robić. Nie był to duży kapitał, nie można go było porównać z majątkiem Hanoverów, oczywiście połowa należała do mojej matki i ostatecznie znalazła się w funduszu. Carter odziedziczył talent do interesów, wielokrotnie powiększając majątek Reynoldsów - stwierdziła z dumą. - Ale nie posłałam po ciebie, by mówić o Carterze. Chcę pomówić o Paris. Widzisz, wbrew temu, co jej wmówiono o twojej matce i tobie, powiedziała wczoraj wieczór, że wydałaś się jej całkiem miła.
Do tej pory pani Reynolds mówiła same przykre rzeczy, tak że Sloan była całkiem nieprzygotowana na pochwałę, którą usłyszała.
- Widzę, że masz odwagę i charakter, a chciałabym, żeby Paris była pod tym względem podobna do ciebie. Dobrze byłoby, abyś o tym pamiętała, gdy będziesz w jej towarzystwie.
Prababka zamilkła, słysząc kroki Paris i czekała bez słowa, aż prawnuczka musnęła pocałunkiem jej policzek.
- Twoja gra była dziś nie na poziomie - powiedziała szorstko. - Grałaś zbyt blisko siatki. Co cię napadło?
- Sądzę, że sobie pofolgowałam.
- Nonsens. Usiłowałaś oszczędzić uczucia Sloan, która grała rozpaczliwie źle. Dość na ten temat - przerwała, gdy Paris zamierzała odpowiedzieć. - Zdaje się, że po południu grasz ze Sloan w golfa.
- Tak, zaczynamy grę po obiedzie.
- Dobrze. Chciałabym, abyście spędzały dużo czasu razem. Co planujecie wieczorem?
- Noah chce zabrać Sloan, Paula i mnie na kolację.
- Doskonale. - Podkreśliła zadowolenie wyrazistym gestem. - Twój ojciec zamierza wam obu wyprawić wesele na Boże Narodzenie. Trzeba, abyś częściej spotykała się z Noahem.
Sloan nie chciała grać w golfa, wiedziała też, że Paris nie chce wyjść za mąż za Noaha. Okazało się jednak, że Cartera i Edith Reynolds nie interesuje to, czego pragną panny Reynolds. Sloan nie była pewna, czego chciała. Zakręciło jej się w głowie od tego, co usłyszała od Edith, i nie mogła się doczekać spotkania z Paulem, aby mu to powtórzyć. Poza tym była pewna jedynie, że chce bliżej poznać siostrę.
- Muszę wziąć prysznic - oznajmiła im, a potem porozumiewawczo uśmiechnęła się do Paris i wstała.
- Chciałam ci podziękować, że na korcie byłaś wyrozumiała dla mnie i Paula. To było bardzo uprzejme.
- Nonsens - przerwała jej Edith. - Powinna wykorzystać pobyt tutaj, aby się wprawiać, niczym się nie krępując.
Sloan zrozumiała, że ta kobieta nie będzie się łączyła z nikim, kogo chce sobie podporządkować, i uważa, że ma do tego prawo.
- Paris wie, że ja i Paul jesteśmy gośćmi, i przede wszystkim stara się stworzyć nam miłą atmosferę. Wydaje mi się, że czytałam w zaleceniach savoir vivre'u w jakimś czasopiśmie, że jest to pierwszy i najważniejszy obowiązek gospodyni. Czyż nie? _ Sloan skończyła, starając się wyglądać niewinnie.
Edith Reynolds nie była jednak naiwna.
- Młoda kobieto, czyżbyś zamierzała robić mi wykład na temat dobrych manier?
W jej tonie było coś nieokreślonego: oburzenie, ale nie złość. Sloan zagryzła wargi, by ukryć uśmiech.
- Tak, proszę pani, chyba tak. Ale tylko trochę.
- Bezwstydna dziewczyno - odezwała się szorstko., choć bez prawdziwego gniewu. - Nie mogę patrzeć dłużej na twoje brudne ubranie. Szybko biegnij pod prysznic!
Sloan skierowała się do wyjścia.
- Nie marnuj wody! - zawołała jeszcze z irytacją w głosie Edith. Kiedy Sloan zniknęła za drzwiami, Edith utkwiła swe bladoniebieskie oczy w Paris.
- Zachowuje się impertynencko. Nie ma szacunku dla autorytetu. Niewiele dla pieniędzy. Co o niej myślisz?
Dawno temu, będąc jeszcze dzieckiem, Paris przekonała się, że sprzeciwianie się komukolwiek z rodziny nic nie dawało. Byli niepokonani i nie przebaczali, podczas gdy ona była tchórzliwa i uległa. A jednak przed chwilą widziała swoją młodszą siostrę stawiającą czoło atakom na siebie i na nią. Widząc to, Paris poczuła, że powinna postępować tak samo. Ze zdenerwowania zwilgotniały jej dłonie, wytarła je zatem o szorty.
- Przykro mi, prababciu, bardzo przykro - powiedziała drżącym głosem Paris, nienawykła do sprzeciwu - ale o - o - ona...
- Przestań się jąkać, dziecko, przecież przezwyciężyłaś już tę wadę. Drżąca, ale zdeterminowana, Paris uniosła brodę i spojrzała prababce w oczy, jak to zrobiła Sloan, i oświadczyła:
- Sądzę, że jest wspaniała!
- Dlaczego zatem nie powiedziałaś jej tego?
Niezdolna do odpowiedzi i przyzwyczajona do kazań Paris spojrzała na zegarek.
- Jeśli się nie pospieszę z prysznicem, spóźnimy się do klubu na grę w golfa.
- Przejrzyj ubrania, które przywiozła - zawołała za nią Edith. - Upewnij się, że jako nasz gość nie przyniesie wstydu ani sobie, ani nam. Będzie spotykała naszych przyjaciół w klubie i w mieście. Jeśli potrzebuje garderoby, zajmij się tym.
Paris odwróciła się przerażona.
- Nie mogę zaglądać do jej szafy, oceniać jej strojów, mówiąc, że są nieodpowiednie.
- Oczywiście, że możesz. Masz doskonałe wyczucie stylu. Jesteś projektantką.
- Tak, ale...
- Zajmij się tym. I jeszcze jedno, Paris - dorzuciła, gdy prawnuczka już wychodziła - nie ma powodu wyrzucać pieniędzy na drogie sklepy, jeśli nie będziesz mogła jej czegoś pożyczyć!
Sloan nie miała pojęcia, jak daleko sięgały informacje FBI o jej ojcu i jego finansach, nie wiedziała również, jakie podejrzenia dotyczyły jego transakcji bankowych. Uważała jednak, że powinna przekazać Paulowi to, czego się dowiedziała. Niezadowolona, że to tylko ona udziela wyjaśnień, a on milczy, zapukała do jego drzwi. Nie słysząc odpowiedzi, wróciła do swego pokoju. Ze zdziwieniem stwierdziła, że drzwi są zamknięte od środka. Zapukała ponownie.
- Halo, czy ktoś tam jest?
Drzwi otworzyły się tak nagle, że cofnęła się, patrząc zmieszana na Paula w szortach i z jej książką w ręku. Palcem przytrzymywał stronę, którą musiał czytać.
- W moim pokoju nie ma balkonu, pomyślałem więc, że skorzystam z twojego tarasu i trochę poczytam, czekając na ciebie.
Sloan sądziła, że Paul kłamie ze względu na to, że ktoś mógł usłyszeć go z holu. Weszła za nim do środka, zamykając drzwi.
- Co naprawdę tutaj robisz?
- Szukałem mikrofonów, ale nic nie znalazłem.
Pomysł, że właściciel domu sam u siebie założył podsłuch, wydal jej się niedorzeczny i to mu powiedziała.
- To tylko przezorność. Twój ojciec uchodzi za bardzo ostrożnego.
- Gdyby tak było, nie znaleźlibyśmy się tutaj.
- A jeśli chodzi o powody naszego przyjazdu - dodała z zadowoloną miną - miałam ciekawą rozmowę z prababką. Czy wiesz, że ona kontroluje większość kapitałów rodziny?
- Mówisz o Funduszu Hanoverow?
Trochę zawiedziona, że Paul już o tym wie, Sloan przytaknęła.
- Co ci powiedziała?
Sloan powtórzyła prawie dosłownie fragmenty rozmowy z prababką.
- Nic nowego, a przynajmniej nic znaczącego - ocenił. - Byłaś z nią dość długo. Co więcej mówiła?
Sloan opowiedziała resztę, a ku jej zdumieniu był z tego bardziej zadowolony niż z informacji, które uznała za takie ważne.
- Jeśli zechce, abyś więcej czasu spędzała z Paris, zrób to. Ja będę tu się kręcił i zobaczę, co jeszcze odkryję.
- Co cię interesuje? - spytała poruszona Sloan. - O co podejrzewacie Cartera? Sądzę, że mam prawo domagać się jakiejś informacji?
- Podstawowe rzeczy wiesz. Gdy będzie trzeba, powiem ci to, co konieczne.
Usiłując przybrać równie obojętny ton, Sloan powiedziała:
- A jeśli zdobędę informację, która powinna cię zainteresować, sądzę, że będziemy mogli z sobą pertraktować.
Oczekiwała, że na jej propozycję zareaguje dowcipem albo złością, ale on zamiast tego powiedział poważnie:
- Jest dwóch ludzi w Palm Beach, z którymi nigdy nie próbuj negocjować. Jednym z nich jestem ja.
- Kim jest drugi? - Trochę spuściła z tonu, słysząc w jego głosie ukrytą groźbę.
- Noah Maitland - odrzekł, kiedy już otwierał drzwi na korytarz. - Dzięki za użyczenie mi tarasu.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, Sloan wolno skierowała się do łazienki, by wziąć prysznic. Trudno było przewidzieć reakcję Paula. Bywał nieobliczalny, dążył uparcie do wytkniętego celu, ale czasami potrafił zachowywać się czarująco. Teraz z przykrością pomyślała, że może to być tylko maska.
Sloan znalazła Paris w holu.
- Samochód czeka - powiedziała i Sloan od razu ruszyła za nią. Jasnozłoty jaguar z opuszczonym dachem stał na podjeździe.
Kiedy już wyjechały główną bramą, Sloan przyglądała się, jak promienie słońca migały w kasztanowych włosach Paris i pomyślała, jak doskonale pasuje jej elegancka siostra do swego wytwornego samochodu. Paris zerknęła na nią z boku i zauważyła, że Sloan jej się przygląda.
- Czy zapomniałaś czegoś?
- Nie, dlaczego?
- Tak dziwnie patrzyłaś.
Po tym, co dzisiaj zobaczyła i usłyszała, Sloan desperacko pragnęła przełamać barierę oficjalności i poznać siostrę bliżej. Pytanie Paris uznała za dobrą okazję.
- Pomyślałam, że masz piękny samochód, który pasuje do twojej urody.
Odwróciwszy się do Sloan, nie spuszczając z niej oczu, Paris nieomal straciła panowanie nad kierownicą.
- Nie wiem, co mam odpowiedzieć.
- Możesz mówić o wszystkim, o czym chcesz.
Sloan zamilkła, nie chcąc wywierać na siostrę nacisku, gdy Paris nieoczekiwanie podjęła:
- Ale to takie miłe z twojej strony, że to powiedziałaś.
W zdaniu tym kryło się tyle ciepła, iż Sloan wiedziała, że Paris potraktowała jej słowa jak wielki komplement.
Skręciły w lewo, w szeroką aleję. Wtedy Paris powiedziała z wahaniem:
- Czy nie wydaje ci się dziwne, że oto jesteśmy w samochodzie razem... dwie siostry.
Sloan skinęła głową.
- To samo sobie pomyślałam.
- Jesteś zupełnie inna, niż oczekiwałam.
- Wiem.
- Doprawdy?
- Tak, twoja prababcia powiedziała mi, co ci wmawiano. Paris spojrzała na nią nieśmiało.
- Jest także twoją prababką.
Jakiś zły duch podszepnął Sloan słowa:
- Jakoś łatwiej mi uwierzyć, że jesteś moją siostrą, niż że ona jest moją prababką.
- Niełatwo ją poznać bliżej. Onieśmiela łudzi. Włącznie z tobą, pomyślała Sloan.
- Czy ciebie także onieśmiela? - spytała Paris.
- Chyba nie. No, może trochę - przyznała się Sloan.
- Większość ludzi boi się jej.
- Nie odpowiada mojemu wyobrażeniu prababki.
- Jaka jest twoja babka?
- Masz na myśli matkę mojej matki? - Tak.
- Zmarła, gdy miałam siedem lat, ale pamiętam, że była troskliwa i serdeczna. Pachniała ciasteczkami.
- Ciasteczkami?
- Bardzo lubiła piec - wyjaśniła Sloan. - Była pulchna i zawsze miała ciasteczka dla Sary i dla mnie.
- Dla Sary?
- To od czasów dzieciństwa aż dotąd moja najlepsza przyjaciółka. Zapanowało niezręczne milczenie. Milczenie dwóch osób, które chciałyby zbliżyć się, i tak się cieszą z tego, co już osiągnęły, że lękają się zrobić następny krok. Sloan odetchnęła głęboko, mając nadzieję, że pytanie, które zada, nie okaże się błędem.
- Czy chciałabyś usłyszeć ode mnie, jaka jest twoja matka?
- Jeśli masz ochotę... To od ciebie zależy.
Z twarzą wystawioną na wiatr, Sloan przechyliła głowę do tyłu, zastanawiając się nad wymijającą odpowiedzią Paris.
- Jeśli nie będziemy rozmawiać szczerze i otwarcie - rzekła stanowczo - nie wykorzystamy szansy poznania się, a ja nie chcę stracić tej okazji. Czy sądzisz, że mogłybyśmy zawrzeć porozumienie, że będziemy mówić sobie prawdę i dzielić się tym, co naprawdę czujemy. To wymaga ślepego zaufania, ale ja jestem gotowa podjąć próbę. A ty?
Rozważając propozycję Sloan, Paris zacisnęła ręce na kierownicy.
- Tak. Spróbuję - szepnęła wreszcie. - Tak - oświadczyła ponownie z łagodnym uśmiechem i wyraźnym przytaknięciem głową.
Sloan poddała umowę pierwszej próbie.
- W takim razie czy chcesz dowiedzieć się, jaka jest naprawdę twoja matka?
- Tak, chcę.
- To łatwe - powiedziała zadowolona Sloan. - Sądząc z wrażenia, jakie odniosłam patrząc na ciebie, jesteś do niej bardzo podobna. Jest uprzejma. Nie lubi ranić uczuć innych osób. Przepada za pięknymi strojami i pracuje w najelegantszym sklepie z konfekcją damską w Bell Harbor. Ci, którzy ją znają, bardzo ją lubią, z wyjątkiem właścicielki sklepu, Lidii. Ta ciągle nią dyryguje, gromiąc ją wzrokiem, i nieustannie wyzyskuje. Matka jednak zawsze jej broni.
Sloan zamilkła, bo zobaczyła wejście do klubu.
- Paris, zrezygnujmy z gry w golfa. Spędźmy ten czas inaczej.
- Ale ojciec chciał, abyś miała trening.
- Wiem, ale gdybym powiedziała, że zdecydowanie odmawiam gry - jak by wtedy zareagował?
Sloan była ciekawa, czy usiłowałby ją przekonać, wściekał się, czy jeszcze gorzej. Wiedziała, że jest apodyktyczny.
- Czy będzie na ciebie krzyczał? Ta myśl przeraziła Paris.
- Nie, ale byłby ogromnie rozczarowany.
- Rozumiem. Chcesz powiedzieć: tak zawiedziony, jak dziś rano na korcie tenisowym.
- Tak, tylko że tym razem ojciec byłby ogromnie rozczarowany z powodu nas obu. Rano był niezadowolony tylko ze mnie. Niezadowolenie nie opuszcza go tak szybko i łatwo, jak to się dzieje u innych ludzi - tłumaczyła, jakby ona za to odpowiadała, a nie on. Był to fakt, który Sloan powinna przyjąć i zrozumieć, podobnie jak Paris.
Sloan świetnie to rozumiała. Ojciec nie reaguje agresywnie. Stosuje za to szantaż emocjonalny, bardziej subtelną, ale nie mniej efektywną formę brutalnej dominacji.
- Gdybym to ja zdecydowanie odmówiła, nie mógłby być niezadowolony z ciebie.
- Chyba nie...
- Czy chcesz teraz grać w golfa?
Paris wahała się tak długo, że Sloan nie była pewna, czy nie chce odpowiedzieć, czy nie wie, czego chce.
- Nie. Tak naprawdę to nie chcę grać. Nie lubię tak bardzo golfa, jak chciałby tego ojciec.
- Gdybyśmy miały teraz swobodę wyboru, co byś wybrała?
- Mogłybyśmy zjeść obiad gdzieś w mieście i po prostu porozmawiać.
- To mi bardzo odpowiada. Ponieważ zdecydowanie odmawiam grania w golfa, nie może być niezadowolony z ciebie. Chodźmy zatem na obiad i porozmawiajmy.
Zagryzając wargi, Paris jeszcze się zastanawiała, ale nagle skręciła w prawo.
- Znam doskonałe miejsce. To mała kawiarnia. Możemy zamówić obiad na zewnątrz. Nikt nie będzie nam przeszkadzał ani nas niepokoił.
W Bell Harbor „kawiarnia” była miejscem spotkań, gdzie można coś naprędce zjeść. Natomiast kawiarnia Paris okazała się szykowną restauracją francuską z półkolistą markizą nad wejściem, wewnętrznym patio z fontanną i odźwiernym parkującym samochody. Odźwierny znał Paris, tak samo jak zarządzający salą.
- Chciałybyśmy dostać stolik na zewnątrz, Jean - powiedziała Paris z pewnym siebie uśmiechem, który był całkowicie naturalny i spodobał się Sloan.
- Czy mogę podać coś do picia? - spytał kelner, gdy usiadły przy stoliku blisko fontanny z widokiem na sklepy z drugiej strony ulicy.
Paris spojrzała na Sloan, oczekując decyzji, ale nagle rozstrzygnęła sama:
- Sądzę, że powinnyśmy napić się szampana. Dobrego szampana na specjalną okazję.
- Urodziny? - zagadnął kelner. Paris potrząsnęła głową i nieśmiało spojrzała na Sloan. - Raczej ponowne narodziny.
Po jego odejściu znowu zapanowała kłopotliwa cisza. Obie usiłowały znaleźć temat, który by je zbliżył. Na chodniku przed nimi jakaś matka pchała wózek z niemowlęciem. Nastolatek krążył koło niej na rowerze.
- Dostałam pierwszy rower na dwóch kołach, gdy miałam pięć lat - przerwała ciszę Sloan. - Był dla mnie za duży i wpadałam na wszystkich przechodniów. Długo musiałam uczyć się utrzymywania równowagi. Policjant na skrzyżowaniu uznał, że stanowię zagrożenie.
- Czy zawsze myślałaś, że chcesz zostać projektantką wnętrz?
Mimo że Sloan musiała ukryć kilka spraw dotyczących obecnego swego życia, postanowiła być absolutnie szczera we wszystkim innym.
- Prawdę mówiąc - zwierzyła się - najpierw marzyłam, że zostanę Superkobietą albo żeńskim Batmanem. A ty?
- Kiedy tylko dostałam pierwszą lalkę, zaczęłam zajmować się jej garderobą - przyznała się Paris - sądzę więc, że zawsze interesowałam się modą.
Tymczasem kelner przyniósł butelkę szampana w srebrnym kubełku. Sloan wstrzymała się z dalszym pytaniem, zanim skończył nalewać szampana do kieliszków. Zobaczyły wtedy przechodzącą parę nastolatków czule trzymających się za ręce.
- Wyglądają na zbyt młodych do takich spacerów ze splecionymi rękoma - zauważyła Sloan, a gdy Paris przytaknęła, wykorzystała to do dalszej rozmowy.
- Ile miałaś lat na pierwszej randce?
- Szesnaście - odpowiedziała Paris. - Nazywał się David. Zabrał mnie wtedy na studencką potańcówkę. Chciałam tam iść z chłopcem o imieniu Richard, ale ojciec znał rodzinę Davida i uznał, że będzie właściwszym partnerem.
Sloan zainteresowała się natychmiast.
- I jak się udała randka?
- Było strasznie - z uśmiechem przyznała się Paris, wzruszając ramionami. - W drodze powrotnej do domu David zaczął popijać prosto z butelki, potem zaparkował samochód i zaczął mnie całować. Dopiero gdy wybuchnęłam płaczem, przestał. A twoja pierwsza randka?
- Bardzo podobna - zaśmiała się Sloan. - Umówiłam się z Butchem Bellamy, który był wyższy ode mnie o stopę i nie umiał tańczyć. Spędził większość wieczoru w szatni, pijąc piwo ze swymi kumplami z drużyny piłki nożnej. W drodze do domu zatrzymał samochód, zaczął mnie całować i obejmować.
Paris śmiejąc się, dokończyła opowieść:
- Rozpłakałaś się i zażądałaś, aby zawiózł cię do domu?
- Nie, powiedziałam mu, że jeśli nie wypuści mnie z samochodu, powiem jego kolegom z drużyny, że jest gejem. Potem zdjęłam swoje pierwsze buty na wysokich obcasach i poszłam na piechotę dwie mile w samych rajstopach. Były w opłakanym stanie, gdy dotarłam do domu.
Paris roześmiała się, a Sloan uniosła w górę kieliszek.
- Za nas, że udało nam się przeżyć pierwsze randki - powiedziała uroczyście, nie przestając się uśmiechać.
Paris trąciła swoim kieliszkiem kieliszek Sloan.
- Za nas i za pierwsze randki wszystkich dziewcząt.
Znowu przyszedł kelner, wręczając im menu. Chcąc podtrzymać nastrój radosnego zbliżenia, które się między nimi zrodziło, Sloan spojrzała nad swoją kartą.
- Czego najbardziej nie lubisz?
- Brukselki, ą ty?
- Wątróbki.
9. Szepty w świetle...
- Mówią, że jeśli wątróbka jest przyprawiona... Sloan potrząsnęła głową.
- Nie ma takiego sposobu przygotowania wątróbki, aby stała się jadalna. Jeśli w to wierzysz, może nie jesteśmy rodzonymi siostrami. Może mnie adoptowano... Dlaczego się śmiejesz?
- Bo powołuję się tylko na opinie łudzi. Nienawidzę wątróbki. Przyprawia mnie o mdłości.
- Ta skłonność do mdłości jest ostatecznym dowodem. Jesteśmy na pewno spokrewnione - rozstrzygnęła zadowolona Sloan, ale Paris oświadczyła uroczyście:
- Niekoniecznie. Teraz nastąpi ostatnia próba, więc namyśl się przed odpowiedzią. Co myślisz o zupie pomidorowej?
Sloan wzruszyła ramionami i obie wybuchnęły śmiechem. Kelner przyniósł koszyczek ze świeżymi bułeczkami w kształcie paluszków. Paris od razu sięgnęła po jeden z nich.
- Czy byłaś zamężna? - spytała.
- Nie - odpowiedziała Sloan. - A ty?
- Prawie. Miałam dwadzieścia pięć lat, gdy się zaręczyłam. Henry miał trzydzieści dwa lata. Spotkaliśmy się w Santa Barbara na przyjęciu po premierze teatralnej. W dwa miesiące później byliśmy zaręczeni.
Sloan tymczasem wzięła paluszek.
- Co się stało?
- Następnego dnia po zaręczynach ojciec odkrył, że była żona Henry'ego mieszka w Paryżu. Nie obeszłoby to mnie, gdyby nie skłamał, mówiąc mi, że nigdy nie był żonaty.
- To musiało być straszne dla ciebie.
- Tylko początkowo. Ojciec nigdy mu nie ufał.
Sloan wyobraziła sobie, jak niewiele zrozumienia doznała wtedy Paris od ojca, i zalała ją fala współczucia na myśl, że w tym czasie Paris nie miała przy sobie jej albo matki.
- Jak twój ojciec to odkrył?
- On jest także twoim ojcem - przypomniała jej Paris z rozbawieniem. Dopiero potem odpowiedziała na pytanie:
- Gdy zaczęłam się często spotykać z Henrym, ojciec polecił, aby zebrano informacje o nim, ale z Europy dotarły dopiero po naszych zaręczynach.
Sloan usiłowała nie okazać swoich wątpliwości co do dobrych intencji Cartera Reynoldsa.
- Czy zawsze zbiera informacje dotyczące twoich przyjaciół? Ku przerażeniu Sloan, Paris potwierdziła, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
- Nie tylko moich przyjaciół, ale wszystkich nieznanych mu osób, z którymi zaczynamy się często spotykać. Ojciec uważa, że trzeba być pewnym ludzi, którzy nas otaczają. Niełatwo przychodzi mu zaufanie do obcych.
Rzuciła okiem na trzymany w ręku paluszek, a potem przyjrzała się Sloan.
- Porozmawiajmy o czymś innym. Moje zerwane zaręczyny nie zasługują ani na jedną więcej chwilę naszego czasu.
Potem godziny płynęły szybko, pełne niepewnych pytań, szczerych odpowiedzi, ciepłych uśmiechów, jak to się dzieje z obcymi ludźmi, którzy chcą się zbliżyć i odkrywają, że więź między nimi już istnieje. Nie zwracając uwagi na kelnerów, potrawy i pełne podziwu spojrzenia mężczyzn, wytworna brunetka i piękna blondynka siedziały przy stoliku pod parasolem w paski, starając się przerzucić most nad tym, co je dzieliło przez trzydzieści lat.
Późnym popołudniem, siedząc obok Paris w samochodzie posuwającym się po zatłoczonej drodze w stronę domu, Sloan miała wrażenie, że magia ostatnich paru godzin objęła swym czarem całe Palm Beach. Rozpościerające się nad nią niebo było bardziej błękitne, chmury bardziej puszyste i jaśniejsze niż wcześniej. Ocean bardziej majestatyczny, a plaża piękniejsza. Kolory były żywsze, odgłosy łagodniejsze, a powietrze morskie orzeźwiające jej twarz odczuwała jak błogosławieństwo, a nie tylko powiew bryzy.
Jeszcze wczoraj ona i Paris były sobie obce, myślały o sobie jak o przeciwniczkach; teraz czuły się siostrami i uważały się za sprzymierzeńców. Spojrzała na Paris, która odpowiedziała jej uśmiechem pełnym takiego samego zdziwienia i zachwytu, jaki czuła Sloan.
- Nie starczyło nam czasu, by porozmawiać o Paulu i tobie - powiedziała Paris, gdy zbliżały się do domu. - Czy to dla ciebie poważna sprawa?
Sloan się zawahała, bo oto nagle z przykrością zdała sobie sprawę, że kłamstwa, jakich się wraz z Paulem dopuszczą wobec niej, mogą zagrozić wspaniałej, choć kruchej jeszcze więzi z siostrą. Jeśli Paul nie znajdzie dowodów obciążających Cartera, to przynajmniej Paris nie pozna powodu jej przyjazdu do Palm Beach. Wówczas będzie musiała tylko wytłumaczyć, dlaczego utrzymywała w sekrecie swój prawdziwy zawód. Jeśli jednak dowody potwierdzą winę Cartera, Paris wkrótce dowie się o ich podstępie, a Sloan była pełna obaw, jak na to zareaguje.
W obu przypadkach Sloan znajdzie się w pułapce. Nie mogła powstrzymać śledztwa Paula, postanowiła zatem trzymać się możliwie najbliżej prawdy, tak aby Paris miała najmniej powodów czuć się oszukana, bez względu na to, jak ułożą się sprawy ich ojca.
- Prawdę mówiąc, jesteśmy tylko przyjaciółmi. Przyjazd tutaj... niepokoił mnie, a on... zaproponował... że ze mną pojedzie.
- By dodać ci odwagi - wywnioskowała Paris. - Jest taki sympatyczny. Po prostu czuje się, że można mu zaufać.
Sloan pomyślała, że nigdy nie należy polegać na sądzie Paris o mężczyznach.
- A jeśli chodzi o Noaha i ciebie? - spytała, gorliwie usiłując odwrócić zainteresowanie od swojej osoby. - Carter powiedział mi, że jesteście prawie zaręczeni.
- Ojciec zdecydowanie do tego dąży. Powiedziałam mu, że nie wyjdę za Noaha, ale on nie chce tego przyjąć do wiadomości.
Na twarzy Paris zajaśniał ujmujący uśmiech.
- Najpewniej dlatego że Noah jest wspaniały, błyskotliwy, nieprawdopodobnie bogaty, a kobiety za nim szaleją. Jednakże Noah także nie chce się ze mną żenić, tak więc zawarliśmy sekretny układ rozwiązujący całą sprawę.
- Jaki układ?
- Noah się nie oświadczy - powiedziała ze śmiechem i skręciła w podjazd. Brama otworzyła się automatycznie, bez użycia przycisku ani pilota.
Uwagę Sloan przyciągnął system bezpieczeństwa domu, nie tylko ze względu na ochronę Paris, ale także ponieważ uświadomiła sobie, że tego typu informacje mogą okazać się użyteczne dla Paula i dla niej samej.
- Czy nie boisz się tu mieszkać?
- Czego miałabym się bać?
- Złodziei. Nocnych amatorów łupów. Ta rezydencja ma rozmiary muzeum. Gdybym była złodziejem, wyobrażam sobie, że znalazłabym wiele przedmiotów wartych kradzieży.
- Jesteśmy bezpieczni - zapewniała ją Paris. - Za ogrodzeniem wzdłuż granicy posesji zainstalowano system promieni podczerwonych. Włącza się równocześnie z systemem alarmowym. Jest także dziesięć kamer umieszczonych wokół naszego terenu. Czy masz jakieś obawy?
- Hm!... Zdaje mi się, że zawsze myślę o bezpieczeństwie - odpowiedziała Sloan, chcąc jak najściślej trzymać się prawdy ze względu na przyszłe związki z Paris.
- To dlatego ukończyłaś kurs samoobrony? - domyślała się Paris i chcąc uspokoić Sloan, podała dalsze informacje: - Jeśli coś cię zaniepokoi, możesz uruchomić którykolwiek aparat telewizyjny w domu i natychmiast zobaczysz to, co pokazują kamery. Nastaw kanał dziewięćdziesiąt i po kolei dojdź do kanału sto. Zobaczysz wtedy całą posesję. Sądzę, że podałam właściwe kanały, ale dokładnie będzie wiedział Gary. Spytam go. Ojciec i Gary zainstalowali nowy system.
- Dziękuję - odpowiedziała niepewnie Sloan.
- Gdy natomiast zobaczysz czy usłyszysz coś naprawdę strasznego, możesz skorzystać z wszystkich domowych aparatów telefonicznych; trzeba podnieść słuchawkę, włączyć interkom i czekać. Ale nie korzystaj z tego urządzenia, jeśli nie jesteś pewna, że dzieje się coś naprawdę groźnego. Zdarzyło mi się to zaraz po zainstalowaniu systemu. Próbowałam otworzyć bramę, będąc w domu, ale zapomniałam o włączeniu przycisku interkomu, zanim nacisnęłam główny przycisk.
- Co wtedy się dzieje?
- Wszystko! - zachichotała Paris. - Od razu włącza się alarm na komendzie policji. W domu zaczynają wyć syreny, a wszystkie światła wewnątrz i na zewnątrz zapalają się, oświetlając okolicę.
Sloan przypomniało to systemy bezpieczeństwa, które przyczyniły się do kłopotów Karen Althorp i doktora Pembroke'a w Bell Harbor.
Paris skierowała wóz na tył domu, gdzie znajdował się garaż na sześć samochodów. Jedne z drzwi garażowych otworzyły się automatycznie.
- Nie zauważyłam, abyś użyła pilota do otwarcia bramy ani drzwi garażu - zauważyła Sloan.
- W naszych samochodach jest ukryte elektroniczne urządzenie. Gdy dojeżdżasz do garażu, mechanizm w samochodzie informuje właściwe drzwi garażu i je otwiera. Takie samo urządzenie otworzyło bramę, gdy skręciłyśmy na podjazd.
- Wygląda na to, że nikt niepowołany nie wjedzie tu ani nie wyjedzie stąd - powiedziała Sloan, podczas gdy Paris postawiła samochód na przeznaczonym dla niego miejscu.
- Każdy, kogo wpuścił Nordstrom, może swobodnie wyjechać. Pod płytami podjazdu są zainstalowane czujniki, które otwierają bramę pod wpływem ciężaru przejeżdżającego nad nimi samochodu. W przeciwnym razie Nordstrom musiałby być w pogotowiu za każdym razem, gdy chciałby wyjechać samochód dostawczy.
- Widać z tego, że naprawdę korzystacie z elektroniki - mówiąc to się uśmiechnęła.
- Ojciec bardzo dba o bezpieczeństwo.
Sloan pomyślała, że ma zapewne do tego niejeden powód.
Gdy Paris i Sloan mijały pokój przy schodach w hollu, wyszedł z niego Gary Dishler.
- Pani Reynolds pytała o panie - zawiadomił Paris. - Jest na górze w swoim pokoju.
- Czy nic prababci nie dolega? - zaniepokoiła się Paris.
- Może dokuczać jej jedynie nuda - zapewnił ją.
Podczas gdy Paris demonstrowała, że kanały telewizji od dziewięćdziesiątego do setnego ukazują obrazy zarejestrowane przez kamery bezpieczeństwa, Sloan przyglądała się stojącemu nieopodal lokajowi. Nordstrom miał znacznie ponad sześć stóp wzrostu, był muskularnym blondynem o niebieskich oczach i rumianej cerze.
Idąc po schodach, Sloan szepnęła do Paris:
- Bardziej wygląda na ochroniarza niż na lokaja.
- Rzeczywiście, jest potężnej budowy - odparła uśmiechając się Paris.
Roześmiane weszły do sypialni Edith.
Starsza pani siedziała na brązowej aksamitnej sofie z frędzlami w głębi dużego pokoju, prawie tej wielkości co cały dom Sloan w Bell Harbor, tak wypełnionego ciemnymi, rzeźbionymi meblami, że Sloan poczuła lekki lęk.
Pani Reynolds z kwaśną miną zdjęła okulary i odłożyła książkę.
- Nie było was przez cały dzień - poskarżyła się. A potem zwróciła się do Paris: - Jak się udała lekcja golfa Sloan?
- Nie poszłyśmy do klubu - oznajmiła Paris.
Białe brwi Edith ściągnęły się, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, odezwała się Sloan. Chcąc ochronić Paris przed niezadowoleniem starej kobiety, a zarazem poprawić jej nastrój, z humorem opowiedziała, że odmówiła udziału w treningu.
- Paris zmuszała mnie do grania, ale ja błagałam ją o litość, potem odmówiłam wyjścia z samochodu. Chciała wyciągnąć mnie siłą, lecz ja jestem silniejsza. Następnie próbowała przetrzepać mi skórę kijem golfowym, ale jej przypomniałam, że nie pochwalasz takich publicznych widowisk, tak że musiała zrezygnować.
- Zachowujesz się impertynencko - stwierdziła surowo Edith, choć trudno jej było zachować groźną minę.
Sloan nie ukrywała swego rozbawienia.
- Tak, proszę pani, wiem, że to niedobrze, ale nie mogę się opanować.
- Już ci mówiłam, że masz zwracać się do mnie „prababciu”.
- Tak, prababciu - Sloan szybko się poprawiła, sądząc, że użycie tej formy poprawi humor Edith. Miała rację. Wargi pani Reynolds zaczęły drżeć w powstrzymywanym rozbawieniu.
- Jesteś także bezwstydnie uparta. Sloan skinęła potulnie głową.
- Moja mama też to mówi.
Będąc o włos od poddania się dowcipowi dziewczyny, Edith uratowała twarz, dając Sloan znak ręką, że wizyta skończona.
- Odejdź już! Mam tego dość. Chcę porozmawiać z samą Paris. Zadowolona, że Paris nie spotka bura za zrezygnowanie z golfa.
Sloan zastosowała się do polecenia, ale spojrzawszy na Paris, zobaczyła zaskoczenie na jej twarzy.
Po wyjściu Sloan Edith wskazała prawnuczce fotel naprzeciw siebie.
- Usiądź. Chcę się dowiedzieć, co robiłyście i o czym rozmawiałyście.
- Zjadłyśmy obiad w Le Gamin, a rozmawiałyśmy o wszystkim - powiedziała Paris, siadając na wskazanym miejscu. Chciała krótko powtórzyć, co powiedziała Sloan, ale prababka ciągle przerywała dociekliwymi pytaniami.
- Było cudownie - wyznała Paris, gdy śledztwo ostatecznie się zakończyło. - Mogłabym tam tak siedzieć przez cały dzień i przez całą noc. Sloan odczuwała to podobnie. Wiem, że tak było.
- A teraz - chłodno powiedziała Edith - wyobrażam sobie, że chciałabyś pojechać do Bell Harbor i poznać twoją matkę.
Paris wiedziała, że spotka się ze sprzeciwem, ale mimo to nie uległa, jak zawsze dotąd.
- Tak, rzeczywiście chciałabym. Sloan opowiadała mi o niej i było to całkowicie różne od tego, co słyszałam od ojca i babki.
- Znasz Sloan zaledwie od dwu dni i przedkładasz jej zdanie nad to, co oni ci mówili?
Paris skoncentrowała się na własnych słowach, aby nie zacząć się jąkać.
- Nie kieruję się zdaniem innych. Po prostu sama chcę się przekonać.
Tymczasem zamiast ostrej krytyki, której się spodziewała, prababka wyprostowała się w fotelu i długo jej się przyglądała. Po przedłużającej się, pełnej napięcia ciszy, powiedziała:
- Okazuje się, że buntowniczość i upór Sloan są ogromnie zaraźliwe.
- Mam nadzieję - mówiąc to, Paris uniosła w górę brodę.
- Jeśli jeszcze uznajesz rady innych, proponuję, abyś przy ojcu powstrzymała się od wyrażenia nowej opinii o twojej matce.
Paris przytaknęła, wstając.
- Mogę teraz odejść?
- Oczywiście.
Edith Reynolds patrzyła za odchodzącą, przez kilka minut siedząc zupełnie nieruchomo, tak była pogrążona w myślach. Potem sięgnęła po swój telefon i wybrała zastrzeżony prywatny numer.
- Mam dla ciebie zlecenie, Wilson - powiedziała mężczyźnie, który się odezwał. - Musi być wykonane bardzo dyskretnie i szybko. - Potem wytłumaczyła, czego od niego oczekuje.
- Jak wam minął dzień? - spytał Noah wchodząc do bawialni, gdzie jego ojciec oglądał stary film z Johnem Wayne'em, a Courtney ze słuchawkami na uszach siedziała w fotelu, przerzucając czasopisma. Courtney jednym szarpnięciem zrzuciła słuchawki, a i Douglas oderwał wzrok od ekranu.
- Miałem bardzo nudny dzień - narzekał żałosnym głosem chorego, który uważa, że każdy powinien dzielić z nim jego odosobnienie. - Czytałem i trochę drzemałem. Ale gdzie ty byłeś całe popołudnie?
- Rano zaniosłem pewne dokumenty Carterowi, potem załatwiłem kilka spraw i spotkałem się z Gordonem Sandersem.
- Nie ufam Sandersowi - powiedział Douglas, następnie spytał zaciekawiony: - Czy będąc w domu Cartera spotkałeś Sloan?
- Istotnie, spotkałem - odpowiedział Noah z dobrotliwą ironią.
- Przyszedłem tam akurat w momencie, gdy Carter namawiał ją, aby się z nim zmierzyła, gdyż chciał sprawdzić, czego nauczyła się na kursie samoobrony, który podobno ukończyła.
- To godne pożałowania, aby kobiety musiały kończyć kursy samoobrony, by czuć się bezpieczne na ulicach. Biedna mała Sloan. Jest słodka i delikatna jak gołąbka.
- Twoja słodka mała gołąbka rozłożyła Cartera na łopatki. Dwukrotnie!
Douglasowi odjęło mowę.
- Doprawdy? A jednak współczuję dzisiejszym kobietom. Tylko pomyśl, żyją w strachu, że mogą zostać napadnięte.
- Zachowaj współczucie dla jej napastnika - zachichotał Noah.
- Jeśli Sloan nie ma czarnego pasa karate czy czegoś podobnego, to jest diabelnie bliska tego. - Spojrzał na zegarek. - Muszę zadzwonić.
- Wychodzisz wieczorem? - spytał Douglas, dopiero teraz dostrzegając, że Noah jest w garniturze i nosi krawat.
Gdy Noah przyznał, że istotnie wychodzi, i ojciec, i siostra spojrzeli na niego, jakby skazywał ich na niepewny los, gdy zostaną sami. Courtney przyjęła to z większą goryczą, pytając:
- Kim jest szczęśliwa dama tego wieczoru?
- Jem kolację z Paris i Sloan...
- Ten człowiek jest bezwstydny - stwierdziła Courtney spoglądając na sufit. - Uderza do dwóch sióstr. To kazirodztwo!
- ...i z Paulem Richardsonem - dodał Noah, ignorując ją, a zwracając się do ojca.
- Kto to? - spytał Douglas.
- Przyjaciel Sloan.
- Biedny facet! - ironizowała Courtney, ponownie nakładając słuchawki. - Wkrótce straci swoją przyjaciółkę na rzecz najbardziej pożądanego, oszałamiająco przystojnego mężczyzny w Palm Beach.
Przewidywania Courtney zdecydowanie odbiegały od rzeczywistości. Przynajmniej, jak stwierdził Noah wieczorem w klubie, Sloan Reynolds ledwo się domyślała, że należał do osiemdziesiątki Klubu Oceanicznego. Niewiele by go to obchodziło, gdyby nie zaczynała budzić jego zainteresowania. Po pierwsze, trudno było uwierzyć, że delikatna, złotowłosa piękność, siedząca naprzeciw niego w seksownej czarnej sukni koktajlowej, jest tą samą rozczochraną siłaczką, która rano rozłożyła na łopatki Cartera.
Słuchając jej w rozmowie z Paris czy Paulem Richardsonem, Noah nie mógł zrozumieć, jak mógł się tak mylić ostatniego wieczoru, uważając ją za nudną czy pozbawioną poczucia humoru. Kiedy jednak zadawał jej jakieś pytanie, wydawała się niezdolna czy niechętna do sklecenia dłuższego zdania. Gdy natomiast nie zwracał się do niej wprost, w ogóle na niego nie patrzyła.
Richardson był następną zagadką. Choć przybył tu ze Sloan, całą jego uwagę skupiała Paris, a Sloan to wcale nie przeszkadzało. Paris natomiast była pełna niespodzianek. Noah znał ją od lat, ale dzisiaj przy dwojgu obcych była bardziej ożywiona niż kiedykolwiek w jego towarzystwie czy innych znajomych, których z nią spotykał. Co więcej, obserwując ją, Noah stwierdził, co wydawało się nieprawdopodobne, że Paris zaczęła żywić prawdziwą sympatię do przyjaciela swej siostry.
Gdyby Noah w tym pogodnym towarzystwie nie czuł się trochę obco, uznałby ten wieczór za nadzwyczaj udany.
Parkiet w Klubie Oceanicznym oddzielała od sali jadalnej krata z tropikalnymi roślinami.
Czekając na podanie deseru, Noah postanowił porwać Sloan na parkiet, gdzie nie mogłaby go tak łatwo ignorować. Przewidywał wprawdzie, że może mu odmówić, ale wstał i poprosił ją do tańca, dopiero gdy stanął przed jej krzesłem.
Potrząsnęła głową, przyglądając mu się zaskoczona.
- Nie, dziękuję; nie sądzę...
Z mieszaniną rozbawienia i złości Noah spojrzał na Richardsona.
- Czy ty także masz kłopot z wyciągnięciem jej na parkiet, czy tylko ja?
- Czasami - odpowiedział Paul z łagodnym uśmiechem. Potem spojrzał na Sloan, mówiąc: - Noah będzie przypominał stracha na wróble, jeśli pozwolisz mu tak dłużej stać. Musisz wiedzieć, że mężczyźni także są wrażliwi. Okaż mu serce i zatańcz z nim.
Ociągając się, powoli wstała. Noah zauważył, że idąc na parkiet, wydawała się całkowicie nieświadoma tego, że mężczyźni przyglądali się jej, nie odrywając od niej oczu. Z doświadczenia wiedział, że piękne kobiety zdają sobie sprawę z wrażenia, jakie wywierają. Tymczasem fakt, że Sloan, nie przejmowała się ani nawet nie zauważała tego, tylko dodawał jej uroku.
Gdy objął ją ramieniem na parkiecie, trzymała się możliwie najdalej od niego, skupiając wzrok na trzecim guziku jego koszuli.
Sloan była tak napięta, że zdawało jej się, że jest sztywna jak kawałek drewna. Noah Maitland obserwował ją przez cały wieczór jak jastrząb, a teraz oto musiała z nim tańczyć. Wprawiał ją w takie zdenerwowanie, że nie mogła zdobyć się na żadną sensowną odpowiedź, gdy pytał ją o coś. Był tak nieprawdopodobnie przystojny, że kobiety patrzyły na nią zazdrośnie, gdy szli na parkiet. Niewątpliwie mógłby być wymarzonym mężczyzną dla Sary, ale dla niej przebywanie w jego towarzystwie stanowiło koszmar.
Uświadomiła sobie, że im większą okazywała mu obojętność, tym bardziej zdawał się nią interesować. Pomyślała zatem logicznie, że najskuteczniejszym sposobem zniechęcenia go będzie zapewne okazanie mu zainteresowania. Tylko że nie mogła się na to zdobyć, gdyż do tego potrzebny był flirt albo przynajmniej spojrzenie w jego hipnotyzujące oczy. A na to nie była jeszcze gotowa.
Noah poruszał się automatycznie po parkiecie, usiłując przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz tańczył z kimś, kto tak zachowywał dystans, jak Sloan. Gdy cofnął się we wspomnieniach do czasów podstawówki, poddał się. Postanowił rozruszać ją nieco małym flirtem.
- Jak postępują mężczyźni w Bell Harbor, by zrobić na tobie wrażenie? - spytał.
Zaskoczona nutą intymności w jego niskim głosie, odpowiedziała pierwszym zdaniem, które się jej nasunęło:
- Nie robią tego.
- Co za ulga.
- Co mianowicie?
- Dla mnie to ulga, że nie robią na tobie wrażenia. To uspokaja moją urażoną dumę, kiedy wiem, że nie jestem jedyny, któremu się to nie udaje.
Przez chwilę myślał, że nie będzie chciała odpowiedzieć, ale wreszcie podniosła na niego niebieskofiołkowe oczy.
- Miałam na myśli to, że nie próbują. - Popatrzyła na niego, jakby powiedział coś absurdalnego.
Noah zdecydowanie odrzucił cięte riposty, w których zwykle celował, i zapytał ją wprost:
- Czy zechcesz mi odpowiedzieć na ważne pytanie?
- Spróbuję.
- Dlaczego znakomicie umiesz i chcesz prowadzić rozmowę ze wszystkimi poza mną?
Sloan poczuła się głupio, a jej twarz, jak się obawiała, przybrała równie niemądry wyraz.
- Nie umiem tego wyjaśnić.
- Ale też to zauważyłaś? Przytaknęła.
Noah spojrzał w osłonięte długimi rzęsami oczy i zapomniał, jaki zawiedziony czuł się jeszcze przed chwilą. Uśmiechnął się.
- Co mogę zrobić, abyś poczuła się swobodniej?
Sloan odczuła w tym pytaniu jakiś odcień erotyzmu, a to wzmogło jej zdenerwowanie.
- Czy próbujesz ze mną flirtować? - spytała bez ogródek.
- Bez większego powodzenia - odparł szorstko.
- Chciałabym, abyś tego zaniechał - powiedziała szczerze, ale dodała łagodnie: - Jeśli jednak znajdziesz się kiedyś w Bell Harbor, przedstawię cię mojej przyjaciółce. Sara będzie dla ciebie doskonałą partnerką.
Nie wierząc własnym uszom, zdał sobie sprawę, że usiłowała narzucić mu swoją przyjaciółkę. Było to równie niesłychane, co obraźliwe.
- Zaprzestańmy rozmowy - westchnął. - Moje ego nie zniesie tego dłużej.
- Przykro mi.
- Mnie również - odpowiedział krótko. Kiedy tylko taniec się skończył, natychmiast zaprowadził ją do stolika, a ona wiedziała, że nie zamierza już więcej zawracać sobie nią głowy. Powinna odczuć ulgę, tymczasem poczuła się... odrzucona. Poprosił do tańca Paris, a gdy się oddalili, Paul spojrzał na nią, marszcząc czoło.
- Masz jakieś kłopoty z Maitlandem?
- To nie kłopoty. Po prostu nie wiem, co z nim zrobić. Próbował ze mną flirtować.
- Więc flirtuj z nim!
Sloan ścisnęła nóżkę kieliszka z winem.
- Nie jestem w tym zbyt dobra, on natomiast robi to świetnie.
- Poćwicz na nim. Udawaj, że badasz go, zadawaj mu pytania, i koniecznie uśmiechaj się, gdy odpowiada, pamiętaj. Patrz mu prosto w oczy. Nie tak! - dodał ze śmiechem. - Wyglądasz, jakbyś osłupiała z przerażenia.
- O co niby mam go pytać? - Sloan poczuła się dotknięta jego śmiechem.
- Co cię najpierw uderzyło, gdy przyjechał po nas wieczorem?
- Zastanawiałam się, ile go kosztuje utrzymanie jego rolls - royce'a.
- O to go nie pytaj - znowu śmiejąc się, ostrzegł ją Paul.
- Niewiele mamy wspólnego - powiedziała rozzłoszczona jego wesołością. - Jest zepsutym bogaczem z innego świata. Spójrz tylko na jego garnitur! Jak myślisz, ile go kosztował?
- O to także nie pytaj.
- Nie jestem aż tak głupia. Jednakże cieszę się, że ciebie to bawi. Z jej tonu zrozumiał, że naprawdę czuje się dotknięta, więc natychmiast spoważniał.
- Sloan, masz do wykonania zadanie. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o papierach, które przyniósł rano. Pogódźcie się albo, jeszcze lepiej, zaprzyjaźnijcie się. Przyjaciele opowiadają sobie różne rzeczy. Twój ojciec uważa Maitlanda za przyjaciela i z pewnością w rozmowach wspominał mu choćby przelotnie o sprawach, które nie wydały się interesujące Maitlandowi, ale dla nas mogą okazać się ważne. Rozumiesz?
Sloan postanowiła wykorzystać chwilę, w której zostali sami, do omówienia jeszcze jednej sprawy.
- Jeśli cię to interesuje, znam system bezpieczeństwa domu.
- To wspaniale!
Gdy tylko umilkła orkiestra, Sloan szybko przekazała Paulowi resztę informacji, które powinien był poznać.
- I jeszcze jedno. Paris spytała mnie rano o mój stosunek do ciebie, a ja odpowiedziałam, że nie jesteśmy zaangażowani uczuciowo.
Szybko streściła mu rozmowę z Paris. Paul skinął głową.
- Dobrze zrobiłaś. Jeśli tak będą się dalej układać sprawy, sądzę, że bardzo nam pomoże, gdy i Paris, i Maitland będą to wiedzieć.
- Paris cię lubi - ostrzegała go. - Uważa, że można ci ufać.
- Ja także ją lubię.
- Wiesz, co próbuję powiedzieć.
- Wiem, i przestań się na mnie gniewać, bo ten mars nie pasuje do twojej twarzy.
Sloan uśmiechnęła się i zmarszczka gniewu zniknęła.
- Teraz lepiej. Skoncentruj się na Maitlandzie, a ja będę się martwił o Paris.
Sloan nie tylko nie miała ochoty skorzystać z rady Paula, ale nie miała ku temu okazji, gdyż Noah Maitland do końca wieczoru traktował ją z chłodną uprzejmością.
Courtney wsunęła głowę do kuchni, gdzie tęga kobieta po sześćdziesiątce maczała posiekane orzechy pekanowe w naleśnikowym cieście.
- Dzień dobry, Claudine. Gdzie są wszyscy?
- Twój brat postanowił zjeść śniadanie na tarasie - odpowiedziała, nie patrząc na dziewczynę. - Ojciec także jest na zewnątrz.
- Będę jadła naleśniki. Cieszę się, że nieczęsto zapadasz na zdrowiu. Wczoraj musieliśmy sami dać sobie radę ze śniadaniem. Spaliłam swoją grzankę.
- Cud, że przeżyłaś - ironicznie zauważyła Claudine.
- Gdy będę kiedyś miała własnego kucharza, będzie to francuski mistrz!
- Świetnie, wtedy utyjesz od pożywnych potraw, a to ci z pewnością posłuży.
Zadowolona z rytualnej porannej sprzeczki, Courtney uśmiechnęła się, wycofując się w stronę drzwi.
- Sądzę, że zamiast naleśników zjem francuski tost.
Za drzwiami stanęła przy barku na kołach, na którym Claudine postawiła dzbanek ze świeżym sokiem pomarańczowym. Nalała soku do szklanki, a potem wbiegła po kamiennych stopniach na taras na drugim poziomie, gdzie pod jaskrawożółtym parasolem jej brat czytał jedną z licznych gazet rozłożonych obok niego.
- Jak ci poszło wczoraj wieczór ze Sloan Reynolds?
- Wcale nie poszło.
- Żartujesz - powiedziała z nieukrywanym zadowoleniem i wsunęła się na fotel stojący obok. - To coś nowego!
Zanim odpowiedział, odwrócił stronę gazety na dział finansowy.
- Podrywałem ją i dostałem kosza - rzekł, nie patrząc na nią.
- Dziewczyna musi być ślepa.
Noah przyjął tę uwagę jako objaw lojalności i z przelotnym błyskiem uśmiechu powiedział:
- Dziękuję.
Courtney szybko poprawiła swoją pomyłkę:
- Miałam na myśli albo jej ślepotę, albo fakt, że nie umie czytać, gdyż z pewnością nie zna stanu twego konta. Gdyby wiedziała, jadłaby ci z ręki.
Ponieważ to nie wywołało odpowiedzi, spojrzała przez prawe ramię na trawnik w stronę plaży.
- Gdzie jest ojciec?
- Ostatnio widziałem, jak sadził kwiaty na skraju trawnika. Courtney spojrzała w kierunku kępy drzew.
- Teraz nie kopie. Stoi nieruchomo, jakby na kogoś czekał. Założę się, że wygląda Sloan! Wczoraj o tej samej porze spotkał ją tutaj.
Courtney zauważyła, że to obudziło zainteresowanie Noaha. Przekręcił się w obrotowym fotelu, zerkając na słońce.
- To, że ty zaatakowałeś ją wczoraj, nie znaczy, że ojciec nie zrobi tego samego. A może ona lubi właśnie starszych panów. Bardzo chciałabym ją spotkać. Chyba dołączę do niego.
- Nawet nie próbuj. Nie sprawiaj nam kłopotów.
- Ależ ja to lubię.
Noah czuł, że siostra miała rację co do zamiarów ojca, który ciągle pozostawał w ukryciu krzewów na końcu trawnika. Westchnął z oburzeniem.
- Telefonował do niego niedawno Roger Kilman. Pobiegnij do niego i powiedz mu o tym. To absurdalne, aby tak wyczekiwał.
- Zazdrosny?
- Wystarczy! - ostrzegł ją szorstko, ale zaraz pożałował swego tonu. - Czy możesz zrobić coś dla mnie bez komentarzy?
- Kto wie... - odpowiedziała z uśmiechem, patrząc na ojca machającego do kogoś i kierującego się w tamtą stronę. W chwilę później zobaczyła blondynkę w sportowych szortach i bawełnianej koszulce, biegnącą wzdłuż plaży. Zatrzymała się, by porozmawiać z Douglasem. Courtney przez chwilę się przyglądała.
- Sprowadzę go niewątpliwie - przyrzekła entuzjastycznie bratu, odsuwając swój fotel.
Sloan wymieniła kilka powodów, dla których nie może przyjąć zaproszenia na śniadanie na tarasie. Douglas jednak odrzucił jej protesty, żartobliwie przekonując ją, że Reynoldsowie to śpiochy. Potem wziął dziewczynę pod ramię i poprowadził w stronę domu.
Położony na delikatnie opadającym stoku gazon był pięknie zaplanowany i ciągał się na przestrzeni co najmniej dwustu jardów od plaży do domu, gdzie kończył się szerokim trójpoziomowym tarasem z kamieni wapiennych. Na każdym poziomie ustawiono stoliki pod parasolami i białe fotele z kutego żelaza z jaskrawożółtymi poduszkami. Dopiero gdy zbliżyli się do tarasu, Sloan spostrzegła, że jeden ze stolików zajmowali mężczyzna i dziewczyna.
Nie musiała podchodzić bliżej i widzieć jego twarzy, by się upewnić, że mężczyzną jest Noah Maitland. Spotkała go dopiero trzy razy, ale jego cyzelowany profil, lśniące włosy i szerokie ramiona wyryły się w jej świadomości i teraz jej system nerwowy zareagował na jego obecność przykrym pobudzeniem, jak na przypływ adrenaliny.
Chciała wymyślić jakąś wymówkę, aby wycofać się w ostatniej chwili, gdy dziewczyna przy stoliku wstała i zbiegła po stopniach z tarasu, kierując się prosto do nich.
- Zaraz przedstawię ci moją córkę Courtney - zapowiedział wesoło Douglas i mocniej ścisnął łokieć Sloan, jakby wyczuł jej chęć odwrotu i przypisał to zbliżeniu się Courtney.
- Wierz mi, nie miała łatwego dzieciństwa... Jej matka była moją czwartą żoną. Piękna kobieta, ale po urodzeniu Courtney stwierdziła, że nie jest stworzona do macierzyństwa. Courtney spotkała ją tylko kilka razy i nie zaznała dobrodziejstwa macierzyńskiej opieki. Musimy o tym stale pamiętać.
Wysoka, szczupła nastolatka miała ciemne włosy z trwałą ondulacją związane w gruby koński ogon nad lewym uchem. Szła żywo, energicznie, co nie odpowiadało wyobrażeniu Sloan o zepsutej, zarozumiałej nastolatce, jaki sobie wytworzyła po słowach Douglasa. Pierwsze słowa Courtney także nie pasowały do obrazu.
- Jesteś Sloan, prawda? - Zanim zdążyła potwierdzić, Courtney wyciągnęła rękę. - Paliłam się do spotkania z tobą. Nazywam się Courtney.
Sloan to nie zaskoczyło, była pod miłym wrażeniem jej dziecinnego zapału, figlarnego uśmiechu i czegoś znajomego w spojrzeniu szarych oczu.
- Cieszę się, że cię poznałam - powiedziała Sloan, potrząsając dłoń dziewczynki.
- Ludzie często tak mówią na początku, ale potem zwykle zmieniają zdanie.
Sloan miała wiele do czynienia z młodzieżą w Bell Harbor, a teraz poczuła, że jeśli zlekceważy to wyznanie Courtney, będzie to raczej wyraz obojętności niż dobrych manier.
- Dlaczego tak się dzieje? - spytała.
- Dlatego że mówię, co myślę.
- Nie, kochanie - delikatnie sprzeciwił się Douglas - dlatego że w ogóle nie myślisz.
Courtney zlekceważyła jego słowa i pobiegła pierwsza ku schodom tarasu.
- Noah bardzo się ucieszy ze spotkania - oznajmiła, gdy zbliżali do siedzącego. - Noah, spójrz, kogo spotkałam.
Nie ucieszyło go spotkanie, zauważyła Sloan. Spojrzał przez ramię i cień przykrości przebiegł po jego twarzy, zanim odłożył gazetę i grzecznie wstał.
- Dzień dobry, Sloan - przywitał się obojętnie, z nienaganną uprzejmością.
- Zaczaiłem się na nią na plaży - przyznał się Douglas, wysuwając dla Sloan krzesło naprzeciw Noaha i siadając po jej prawej stronie. Courtney usiadła z lewej, a na tarasie pojawiła się kobieta, niosąca tacę z dzbankiem kawy i filiżankami.
- Jest nas czworo na śniadaniu, Claudine - powiedział jej Noah i spytał gościa: - Co będziesz jadła, Sloan?
Odpowiedziała, starając się nie myśleć, jaki wydaje jej się szorstki, i jak niezręcznie i nieprzyjemnie będzie się czuła podczas tego śniadania. Ale postara się tym nie przejmować. Tymczasem, zanim Claudine skończyła nalewać kawę, Courtney postanowiła zacząć błyskotliwą rozmowę. Opierając brodę na zaciśniętych kciukach, powiodła wzrokiem od Douglasa do Noaha i wreszcie zatrzymała oczy na Sloan.
- Jakie to uczucie być jedyną kobietą w Palm Beach, za którą uganiają się obaj Maitlandowie? Który z nich ma większe szanse?
Sloan pomyślała, że jej nie zrozumiała. Zamrugała powiekami, mówiąc:
- Przepraszam?
- Proszę cię, Courtney... - zaczął Douglas, ale zmienił zdanie, gdy Courtney wyjaśniła:
- Noah powiedział, że Sloan wczoraj dała mu odprawę. Douglas spojrzał na Sloan zaintrygowany.
- Naprawdę?
- Nie, ja... - Sloan zobaczyła, że Noah patrzy groźnie na siostrę, ale ta wcale się nie zniechęciła.
- Z całą pewnością - odparła stanowczo. - Noah powiedział to dziś rano. - Zwracając się do Sloan, dodała: - Spytałam, jak mu wczoraj poszło, a on odrzekł, że podrywał cię wczoraj i dostał kosza.
- Nie! - Sloan broniła się desperacko. - Nie zrozumiałaś go. Nawet nie próbował...
Nie bardzo zdawała sobie sprawę, co powiedziała, póki nie usłyszała rechotu Douglasa i nie zobaczyła, jak uderzył się ręką w kolano. Sloan czuła, że jeśli nie opanuje sytuacji, za chwilę zjawi się kot z „Alicji w krainie czarów”. Ponieważ Noah wydawał się jedyną stosunkowo normalną osobą przy tym stole, spojrzała wprost na niego.
- Chciałam powiedzieć - wyjaśniła zwięźle - że nie mogłeś „podrywać” i „dostać kosza”, bo nawet nie próbowałeś...
W jego szarych oczach błysnęła iskierka rozbawienia:
- Nie próbowałem?
- Oczywiście - odrzekła z naciskiem. Była tutaj zaledwie dwie minuty, a już czuła się, jakby przebrnęła przez pole minowe. - Tak właśnie było - wykrztusiła ostrożnie po chwili.
Noah miał zamiar wymówić się od śniadania, ale widząc wyraz”! ulgi na twarzy Sloan, zmienił zamiar.
- Nie ciesz się. Może być jeszcze gorzej.
- Domyślam się, że nie byłeś wczoraj wieczorem w zbyt dobrej formie, Noah - wywnioskowała Courtney.
- Chyba tak - przyznał.
Courtney postanowiła obrać sobie łatwiejszy cel i zwróciła się do Sloan:
- Noah powiedział mi, że masz czarny pas karate i że widział, jak zwaliłaś Cartnera na łopatki...
- To nie było karate - przerwała Sloan, starając się nie zdradzić, jak ta wypowiedź ją poruszyła.
- Co to zatem było?
- Kilka chwytów ze sztuki walki, których uczą na kursach samoobrony. Zdaje się, że należą do tae kwon albo dżiu-dżitsu.
- Znasz trochę karate? - Tak.
- Masz czarny pas?
- Uczę kobiety samoobrony - nie odpowiedziała wprost. - Jako wolontariuszka.
- Pokażesz mi kilka chwytów, abym mogła się bronić?
- To my musimy bronić się przed wami - oschle zauważył Douglas. Sloan zgodziłaby się z nim dla świętego spokoju, ale nie mogła oprzeć się prośbie niepohamowanej w zapale nastolatki.
- Chętnie, jeśli masz ochotę.
- Przyrzekasz?
- Przyrzekam.
Chcąc zyskać na czasie, Sloan wypiła łyk wody, myśląc jednocześnie, w jaki sposób zniechęcić Courtney do zadawania dalszych pytań, w czym ta niewątpliwie znajdowała ogromne zadowolenie.
Z niemałą ulgą Sloan usłyszała, że sama Courtney na razie zrezygnowała z wypytywania jej:
- Teraz wprawdzie ludzie pytają mnie, jakich przedmiotów uczę się w szkole i do jakiego college'u zamierzam wstąpić, a nie o karate - powiedziała.
Sloan zagryzła wargi, by zdusić uśmiech, i zauważyła porozumiewawczą, także rozbawioną minę Noaha. Była przekonana, że wiedzie on wesołe i beztroskie życie eleganckiego mężczyzny, dalekie od kłopotów, które są udziałem zwyczajnych ludzi. Świadomość, że musi wytrzymywać „kaprysy” przedwcześnie dojrzałej nastolatki, sprawiła, że wydał się jej bardziej ludzki i przez to sympatyczny.
Nie zdając sobie sprawy, że to wrażenie wpłynęło na jej zachowanie, mimo woli uśmiechnęła się do niego. Chciała powiedzieć Courtney coś, co byłoby prawdziwe i naturalne, i po chwili odezwała się łagodnie:
- Założę się, że twój iloraz inteligencji nie mieści się w tabeli.
- Nie mylisz się. Tak samo Noaha. No i teraz powiedz mi wreszcie, gdzie poszliście wczoraj wieczór? Gdzie Noah podrywał cię i dostał odprawę.
- Byliśmy w Klubie Oceanicznym, a ja nie... - rozpaczliwie próbowała skończyć.
- Poszliśmy zatańczyć - z namaszczeniem powiedział Noah. - Starałem się ją zabawić, próbowałem z nią flirtować, ale ona wolała odstąpić mnie swojej przyjaciółce w Bell Harbor.
Douglas głośno się roześmiał, Courtney zaś przyjrzała się Sloan z wyraźnym szacunkiem.
- Czy rzeczywiście nie działa na ciebie jego fantastyczny wygląd i bogactwo? Czy może to była tylko zręczna gra, aby go przyciągnąć?
Walcząc z uczuciem upokorzenia, Sloan spojrzała na Noaha, jakby pragnęła, by przyszedł jej z pomocą, ale on czekał na jej odpowiedź.
- Nie trzymaj nas w niepewności, kochanie - nalegał z uśmiechem Douglas.
Cała ta rozmowa wydała się Sloan tak absurdalna, że zakrywszy twarz rękoma, przechyliła się na krześle i wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. Śmiała się tak szczerze, że udzieliło się to wszystkim, a kiedy próbowała coś wyjaśnić, wyraz ich twarzy wywołał nowy wybuch jej śmiechu.
- Nie mam pojęcia o flircie - wyznała siostrze Noaha. - Gdybym miała na parkiecie... aparat telefoniczny, zadzwoniłabym do mojej przyjaciółki Sary, by spytać ją...
- O co? - spytała Courtney zaciekawiona.
- Spytałabym ją, co powinnam powiedzieć mężczyźnie, który zastanawia się, co ma zrobić... aby wywrzeć na mnie wrażenie.
- Powinnaś wspomnieć o biżuterii - szybko poradził Douglas. - Na przykład o diamentowej bransoletce.
Ta nieprawdopodobna propozycja ponownie wywołała salwę śmiechu Sloan.
- Czy tak postępują bogate kobiety w Palm Beach? - udało jej się wydusić wśród chichotów. Już bez zakłopotania zwróciła się w stronę Noaha. - Co byś zrobił, gdybym... napomknęła o diamentowej bransolecie?
Spojrzenie Noaha zawisło na twarzy dziewczyny. Jej ocienione' gęstymi rzęsami, błyszczące, urzekające oczy były zachwycająco lawendowobłękitne, a policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. Pasma włosów wysunęły się spod luźnej opaski i lśniły na skroniach jak złote nici. Odważna, swobodna, pełna naturalnego wdzięku Sloan promieniała urodą. Musiał przyznać, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką spotkał. Tymczasem pod jego badawczym spojrzeniem ogarniało ją skrępowanie, śmiech zamierał na jej drżących wargach, długie rzęsy opadły w dół, zakrywając oczy.
- Po zastanowieniu - dalej żartował Douglas, tłumacząc po swojemu milczenie Noaha - bransoletka to za mało, Sloan. Zdecyduj się na diamentowy naszyjnik.
Czas upływał im szybko. Zanim opróżniono talerze śniadaniowe, Sloan poczuła się, jakby od dawna była przyjaciółką rodziny, głównie za sprawą Courtney. Niezwykle bezpośrednia, śmiało wypowiadająca się nastolatka przerzuciła swoje zainteresowanie z osoby Sloan, czyniąc celem impertynenckich i hałaśliwych komentarzy najpierw ojca, a potem brata. Nikogo nie oszczędziła i pod koniec posiłku trzy ofiary połączyły się w nieudolnej obronie przed atakami wesołej, sympatycznej dziewczyny.
W krótkim czasie Sloan dowiedziała się zadziwiająco dużo o obu mężczyznach, włącznie z faktem, że Noah przez trzy lata był żonaty z kimś o imieniu Jordanna, co prawdopodobnie zraziło go do małżeństwa, oraz że dwie żony Douglasa miały tyle lat co Sloan.
Courtney była bezlitosna wobec ojca, a on się nie bronił. Natomiast o Noahu mówiła w mniej bezwzględny sposób - zasługiwał na jej uznanie za zaangażowanie w pracy. Nie reagował na drwiny Courtney z jego osobistego życia, a nawet z kobiet, z którymi miał do czynienia, jednak gdy zaczęła robić uwagi o jego „partnerach” w interesach, Noah zacisnął szczęki, a jego głos zabrzmiał złowrogo.
- Zaniechałbym tego tematu na twoim miejscu - ostrzegł ją.
Ku zaskoczeniu Sloan niepohamowana piętnastolatka przerwała w pół słowa i „zaniechała tematu”.
Pojawiła się Claudine i zaproponowała gościowi kawę, ale Sloan spojrzała na zegarek i potrząsnęła głową.
- To były najlepsze naleśniki, jakie jadłam - powiedziała kucharce, która się rozpromieniła. - Muszę już iść - zwróciła się do swych gospodarzy. - Będą mnie szukać.
- Zaczekaj - zatrzymała ją Courtney. - Dlaczego uczyłaś się wschodnich walk?
- Aby nadrobić niedobory wzrostu - lekko odpowiedziała Sloan. Odsunęła krzesło i wstała, potem uśmiechnęła się do młodej gospodyni.
- Dziękuję za najbardziej pamiętny posiłek, w jakim brałam udział. I dzięki, że sprawiliście, że poczułam się jak członek rodziny.
Sloan zauważyła, że po raz pierwszy odkąd poznała Courtney, ta zdawała się zapomnieć języka, patrząc na nią. Tymczasem Noah wstał, mówiąc:
- Odprowadzę cię.
Courney i Douglas bez słowa patrzyli na parę, idącą obok siebie przez trawnik.
Opierając bose stopy na krześle Noaha, Courney skrzyżowała nogi w kostkach i przyglądała się polakierowanym na brunatnoczerwony kolor paznokciom u nóg.
- Co teraz myślisz o Sloan? - spytała wreszcie.
- Uważam, że jest śliczna i czarująca - odpowiedział Donald. - Myślę także - dodał łagodnie, mieszając cukier w filiżance - że przekroczyłaś granice przyzwoitości swoimi komentarzami. Dawniej przy obcych liczyłaś się trochę ze słowami i byłaś bardziej powściągliwa, ale tym razem zachowywałaś się doprawdy niewłaściwie.
- Wiem - pogodnie zgodziła się Courtney. - Byłam wspaniała. Noah powinien mi powiększyć kieszonkowe za to, co dzisiaj osiągnęłam.
- A niby co zdziałałaś?
- To oczywiste! Sprawiłam, że Sloan rozluźniła się. Na początku była taka sztywna i nie można jej tego mieć za złe. Przecież ona nie zna nikogo w Palm Beach. Nie zna nawet swojej rodziny. Całe życie żyła w małym miasteczku, nie umie flirtować i założę się, że nigdy nie miała pieniędzy.
- Jestem przekonany, że Carter dobrze wyposażył jej matkę i ją.
- Gdybyś słuchał, jak odpowiadała na moje pytania, zamiast wpatrywać się w jej wielkie, piękne...
- Courtney!
- ...oczy. Miałam powiedzieć „oczy” - uparcie dokończyła. - A więc gdybyś słuchał, zamiast się w nie wpatrywać, dowiedziałbyś się, że jej matka pracuje w sklepie, a Sloan uczęszczała do miejscowego college'u, pracując przez część dnia. Czy zrozumiałeś? Czy domyślasz się, dokąd zmierzam?
- Jeszcze nie, ale staram się iść śladem twoich myśli. Courtney westchnęła, zirytowana jego niedomyślnością.
- Biorąc pod uwagę wszystko, co o sobie powiedziała, możesz sobie wyobrazić, jak musi być oszołomiona Noahem? Przecież jest wspaniałym, wysokim i bardzo seksownym brunetem, do tego bogatym i wykształconym. Zadałam sobie wiele trudu, aby wydał jej się bardziej zwyczajny i nie tak niedostępny.
- Teraz rozumiem - sucho zauważył Douglas. - To wyjaśnia, dlaczego uznałaś za potrzebne opisać jego byłą żonę jako Złą Czarownicę z Zachodu, a jego kochance wypomnieć wystające zęby?
- Nigdy nie nazwałam Nicole kochanką Noaha! - zaprotestowała Courtney. - Słowo „kochanka” ma taki odcień, że mogłoby wystraszyć Sloan. Mówiłam o niej „Nicole”.
Schyliła się sprawdzając, czyjej pedicure jest dostatecznie doskonały.
- Biedna Sloan - westchnęła. - Noah zechce ją oczarować. Zabierze ją na jeden z swych jachtów, zadziwi oddaniem, olśni bogactwem i zwabi do łóżka. Ona zakocha się w nim jak wszystkie inne kobiety. Wtedy odkryje, że ma do czynienia z twardym typem, którego interesuje jedynie robienie pieniędzy. Gdy jakiś biznes zbyt go wciągnie, nie będzie miał czasu dla niej. Ona straci humor, zacznie się nudzić. Wtedy ją porzuci, łamiąc serce. - Wiesz - kończyła pogodnie - gdybym nie była lojalną, oddaną siostrą, ostrzegłabym Sloan, że on jest prawdziwym draniem.
Wracając do domu, Sloan pocieszała się, że w czasie śniadania udało się jej przezwyciężyć brak pewności siebie. Jednakże kiedy tak szli we dwoje, poczuła, że znowu ogarnia ją nieśmiałość. Ku swemu zdumieniu usłyszała pytanie Noaha, czy zechciałaby popłynąć z nim jachtem. Widząc jej zmieszanie, wdał się w długą opowieść, jak to kiedyś Douglas i Courtney nieomal wywrócili się z jachtem w czasie burzy koło wybrzeża Nassau.
Niedaleko rezydencji Cartera grupa dzieci budowała zamek z piasku. Najmłodsze, pucołowate maleństwo, wyglądające na półtora roku, jeszcze niepewnie trzymało się na nóżkach, ale dzielnie dorównywało starszym chłopcom, drepcząc na brzeg z wiaderkiem po wodę. W drodze powrotnej malec nagle zachwiał się i upadł, rozlewając wodę na piasku tuż koło Sloan.
- Czy mam ci pomóc? - Sloan pochyliła się nad nim. Ciągle ściskając uchwyt swego wiaderka, chłopczyk przekręcił się na piasku, spojrzał na nią i rozszlochał się. Sloan podniosła dziecko i śmiejąc się uścisnęła malca.
- Nie płacz, malutki - pocieszała go, klepiąc ze śmiechem po plecach, podczas gdy niania, z którą Sloan rano rozmawiała, wahała się, czy przyjść z pomocą.
- Nie płacz! Pomożemy ci.
Dziecko uciszyło się, przetarło oczy wolną, pełną piasku rączką, i dostało czkawki. Sloan przytuliła je.
- Pomożemy ci, prawda?
Noah spojrzał we wpatrzone w niego prosząco fiołkowobłękitne oczy dziewczyny, potem na brązowe ufne oczy maleństwa. Bez słowa wziął wiaderko z rączki dziecka. Sloan uśmiechnęła się do niego, malec zrobił rozradowaną minkę. Noah chciał zatrzymać tę chwilę w pamięci jak fotografię.
Pragnął jej.
W parę minut później, gdy oddalili się od zamku z piasku, teraz budowanego ze znacznie większą ilością wody, Sloan powiedziała:
- Dzieci to sama radość.
- To ty przynosisz radość - poprawił ją z wymownym skinieniem głowy.
- Dziękuję. Nie lubisz dzieci?
- Nie dziękuj. A co do dzieci - rzeczywiście nie przepadam za nimi.
- Doprawdy?
Swobodna rozmowa podczas śniadania pozwoliła Sloan zadać następne pytanie, co zresztą natychmiast wydało się jej niestosowne:
- Czy dlatego nie miałeś własnych dzieci?
- Miałem już dwadzieścia pięć lat, gdy urodziła się Courtney, i ona wyleczyła mnie z wszelkich iluzji, jakie mogłem snuć na temat własnych dzieci czy dziecka, które musiałoby pogodzić się z tym, że jestem jego ojcem.
- Nie chciałam być wścibska - powiedziała szczerze. - Nie powinnam o to pytać.
- Możesz pytać, o co chcesz, a moje odpowiedzi będą w miarę możliwości uczciwe i bezpośrednie. Zależy mi na tym.
Od śniadania Sloan przygotowywała się w duchu, aby zdecydowanie odeprzeć próby flirtu ze strony Noaha, ale teraz prosił o bezpośredniość i szczerość, a to wydało jej się równie niepokojące, co po prostu niemożliwe.
- Świetnie - powiedziała niepewnie.
- To również okazja, abym mógł zapytać cię o wszystko, oczekując uczciwej odpowiedzi.
- Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł - odparła ostrożnie, a on wybuchnął śmiechem.
- Spróbujmy.
Dotknął jej ramienia, zatrzymując ją przy żywopłocie, zakrywającym ogrodzenie posiadłości jej ojca.
- Czy chcesz tej próby teraz? - spytała.
- Od razu - odparł z niepokojącą bezpośredniością. - W czasie twego pobytu tutaj chciałbym dotrzymywać ci towarzystwa. Począwszy od dzisiejszego wieczoru.
- To niemożliwe - odpowiedziała głosem, w którym był absurdalny lęk, z czego wyraźnie zdawała sobie sprawę.
- Dlaczego niemożliwe?
- Są trzy ważne przyczyny - powoli odzyskiwała normalny głos. - To Paris, Paul i Carter.
- Paris powiedziała mi wczoraj wieczorem, że nie jesteś związana uczuciowo z Paulem. Ja też nie jestem zainteresowany Paris, a ponieważ nikt z nas nie jest związany uczuciowo z Carterem, nie uważam tego za przeszkodę.
- Miałam na myśli, że to im powinnam poświęcić swój czas.
- Możemy to pogodzić. Czy jest coś ponadto, co nie pozwała nam na bliższe poznanie się?
- Na przykład? - Sloan spytała wymijająco, ale on natychmiast to wyczuł.
- Nie prowadźmy ze sobą gry. Ja już mam za sobą te wszystkie, komedie, a tobie nie sprawiłoby to przyjemności, nawet gdybyś potrafiła.
Chcąc zyskać na czasie, Sloan przyglądała się małej muszelce znalezionej na brzegu i udawała, że znalezisko ją interesuje. Czekał w milczeniu, aż uznała, że nie ma wyboru. Spojrzała mu w oczy, a on powiedział:
- Jedną z twoich cech, którą tak lubię, jest to, że jesteś na wskroś szczera i uczciwa. Jednak coś cię dręczy, gdy jesteś ze mną sama. Co to jest?
Sloan zastanowiła się, czy wydawałaby mu się tak szczera i uczciwa, gdyby powiedziała mu całą prawdę: Gdy jestem z tobą sam na sam, dręczy mnie to, że nie jestem projektantką wnętrz, ale gliną, i ukrywam fakt, że nie przyjechałam tutaj, aby pojednać się z ojcem, ale by go szpiegować. Paul nie jest moim przyjacielem, ale agentem FBI, który ma tu wykonać zadanie. A przy okazji, tak jak ja, powinien zebrać wiadomości o tobie.
Nie była niewinna i szczera; w rzeczywistości prawdopodobnie nigdy w swoim życiu nie spotkał nikogo równie podstępnego. Do tego wszystkiego tak straciła głowę, że czuła skurcz żołądka na samą myśl, jak Noah zareaguje, gdy dowie się prawdy.
- Czy jestem ci zupełnie obojętny? - spytał wprost. Sloan miała świadomość, że zna już odpowiedź.
- Wiesz co - powiedziała rozdygotana - nie bądźmy tacy uczciwi.
Ze śmiechem schylił się, lekko całując ją w usta.
- To była próba. Za pierwszym razem jest najtrudniej. Teraz już będzie łatwiej.
Sloan spojrzała na niego, a w głowie jej wirowało; to, co się stało, było nieprawdopodobne. Niemal natychmiast opanowało ją przemożne uczucie tęsknoty i przerażenia.
Sloan była przekonana, że Noah opuści ją przy drzwiach, tymczasem wszedł za nią do środka. Dobiegł ich głos Paula, któremu towarzyszył wybuch śmiechu, co wydało się dziwnie nieodpowiednie w tym dostojnym domostwie o ciemnych wnętrzach.
- Zdaje się, że wszyscy są w jadalni - powiedziała do Noaha, kierując się dochodzącymi głosami.
Rodzina właśnie skończyła śniadanie; Paris pokazywała album z fotografiami pochylonemu nad nią Paulowi.
- Ta rakieta była prawie tak duża, jak ty sama - zauważył Paul ze śmiechem.
- Miała wówczas trzy lata - wtrąciła się Edith. - Ja również w tym wieku zaczęłam mieć lekcje tenisa.
Wszyscy spojrzeli na wchodzących Noaha i Sloan i uśmiech na twarzy Cartera zgasł.
- Czy spędziliście razem cały ranek?
- Ojciec i Courtney wypatrzyli Sloan na plaży i zmusili ją, aby zjadła z nami śniadanie - gładko odpowiedział Noah.
Carter uspokoił się, powrócił mu dobry nastrój.
- Sloan, uważaj lepiej na Douglasa. On jest niebezpieczny dla kobiet.
Edith nigdy nie okazywała dobrego humoru. Sloan zauważyła, jakim posępnym spojrzeniem przywitała Noaha.
- Należy przykrócić cugle tej małej, Noah. Jej maniery są straszne. - Miała na myśli Courtney.
- Czuje się samotna i nudzi się - delikatnie broniła dziewczynki Sloan. - Jest bardzo inteligentna, nie zna tutaj nikogo, i otaczają ją sami dorośli, więc dla rozrywki szokuje i rozrabia. Jak każde dziecko.
Pamiętając, że nie należy otwarcie sprzeciwiać się starszej pani, Sloan dotknęła ramienia Edith, mówiąc:
- Dzień dobry, prababciu.
Gniew starszej pani zmienił się w jej zwykłe niezadowolenie.
- Dzień dobry - odpowiedziała oschle.
- Sloan bardzo lubi dzieci - odezwał się Noah, nalewając sobie filiżankę kawy ze srebrnego dzbanka stojącego na kredensie. - Nawet Courtney.
- Ja nie lubię dzieci - szorstko przypomniała mu Edith. - Jesteśmy w tej sprawie zgodni, jak sobie przypominam.
- Rzeczywiście - potwierdził Noah.
- To zresztą była jedyna obiekcja wobec twego małżeństwa z Paris, jaką miałam.
Ta bardzo osobista uwaga spowodowała, że służący stojący przy kredensie wyszedł z pokoju przez boczne drzwi. Sloan postanowiła pójść za jego przykładem.
- Muszę się umyć - użyła pierwszego preteksu, jaki przyszedł jej na myśl. - Zabrudziłam ręce syropem klonowym. Przepraszam. - Wycofała się przez łukowate przejście do głównego holu.
Paul także wstał.
- Muszę wziąć coś z samochodu - powiedział, ale wyszedłszy z jadalni zatrzymał się w salonie po drugiej stronie holu. Chwycił jakieś czasopismo ze stolika do kawy i zaczął je przerzucać.
- Mówię poważnie, Noah - usłyszał stanowczy głos Edith z salonu. - Nie po to dożyłam do dziewięćdziesięciu pięciu lat, by patrzeć, jak linia rodziny kończy się na Paris.
- Czy nie zapomniała pani o Sloan? - spytał, chcąc przypomnieć jej, że Sloan jest także członkiem rodziny i umknąć dyskusji o nieaktualnych planach małżeńskich.
- Rzeczywiście, zapomniałam o Sloan - przyznała się z widoczną skruchą. - Chyba dlatego że znam ją od niedawna, nie włączam jej automatycznie do tych planów. Masz jednak zupełną rację.
Jej odpowiedź całkowicie zadowoliła Noaha, ale słowa Cartera wzbudziły zdziwienie, a potem gniew.
- Bez względu na to czy Sloan będzie miała dzieci, czy też nie, nie można jej zaliczyć do następców w linii rodzinnej - krótko oświadczył Carter. - Pomysł jest niedorzeczny. Nie ma pojęcia, do czego to zobowiązuje, a jest o trzydzieści lat za późno, by ją tego uczyć. Swoim dzieciom też przekaże swoje zasady wychowania i swój system wartości, nie nasz.
- Może się nauczyć - odważyła się powiedzieć Paris.
- Nie pytałem cię o zdanie, Paris. Mimo że ty być może już uznałaś ją za członka rodziny, nikt inny tego nie zrobi. Nasi przyjaciele jej nie znają, nigdy nawet o niej nie słyszeli i nigdy nie zaakceptują...
- Mam pomysł, jak rozwiązać twój kłopot, Carter - przerwał Noah, a w jego głosie pojawił się jakiś ostry ton. - Jakie masz plany na dzisiejszy wieczór?
- Nie planuję nic szczególnego, dopóki Sloan i Paul są tutaj - oznajmił zaskoczony tonem Noaha. - Myślałem, że ty i Paris poświęcicie im parę wieczorów, zabierając ich do miasta, aby zabawili się tak, jak lubią młodzi ludzie.
- Świetnie, skoro nikt nie ma żadnych szczególnych planów na dzisiejszy wieczór, możesz wydać małe przyjęcie, aby przedstawić Sloan swoim przyjaciołom, i przekonać się, czy zechcą ją zaakceptować.
- Niemożliwe! - Carter z ironią potrząsnął głową, podkreślając swoją niechęć.
- To konieczne! - chłodno sprzeciwił się Noah. - Im dłużej będziesz zwlekał, tym więcej będzie przypuszczeń na temat niej samej i powodów, dla których nie chcesz przedstawić jej przyjaciołom. Mój ojciec z pewnością wspominał o niej swoim znajomym i wiadomość rozniesie się lotem błyskawicy.
- Zastanów się! Pozostanie tutaj tylko przez dwa tygodnie. Poza tym uważam, że przyjęcie byłoby dla niej ciężką próbą.
- Będzie musiała przyjąć to wyzwanie - Noah powiedział to z ledwo skrywanym sarkazmem.
- Uważam, że przyjęcie dla Sloan to fantastyczny pomysł - odezwała się Paris z odrobiną wahania pod wpływem lodowatego spojrzenia ojca, ale nie spuściła oczu.
- Paris - ostrzegł ją groźnym głosem - twoje zachowanie zaczyna mi się nie podobać ...
- Zawsze jesteś niezadowolony, gdy nie masz racji - oznajmiła Edith. - Zgadzam się z Noahem i Paris. Powinniśmy wydać to przyjęcie, aby przedstawić Sloan towarzystwu, i im szybciej to zrobimy, tym lepiej.
- Doskonale - zdecydował Carter unosząc ręce; potem natychmiast zwrócił się do Paris, aby przestrzec ją przed konsekwencjami jej niedopuszczalnego sprzeciwu wobec niego.
- Powiedziałaś, że chcesz spędzić jak najwięcej czasu ze Sloan, dopóki jest tutaj. A teraz będziesz zajęta organizowaniem przyjęcia, które nie sprawi jej żadnej przyjemności; zaprosisz ludzi, którzy przyjdą pogapić się na nią, ale jej nie zaakceptują.
- Zaakceptują - lodowato zauważył Noah - jeśli będziesz postępował tak, jak chciałbyś, żeby oni postępowali. Jeśli obawiasz się, że twój autorytet nie jest wystarczający, wówczas chętnie użyję swoich wpływów, zwłaszcza wobec wspólnych znajomych.
Rzuciwszy to wyzwanie, Noah złagodził ton i spojrzał na Paris.
- Nie ma potrzeby, Paris, abyś traciła czas, który chcesz spędzić w towarzystwie Sloan. Porozumiem się z panią Snowden, aby zorganizowała przyjęcie i nadzorowała wszystko. Sądzę, że masz listę gości zapraszanych na takie okazje, czy możesz mi ją dać?
Skinęła głową.
- A zatem tobie pozostaje wydanie dyspozycji służącym, aby przygotowali dom na dzisiejszy wieczór, a ja zamówię panią Snowden, aby zajęła się resztą.
- Ja dopilnuję personelu - oświadczyła Edith. - Sloan i Paris mogą zająć się fryzurami i tym wszystkim, co zabiera młodym kobietom cały dzień, gdy mają uczestniczyć w ważnym przyjęciu.
Sloan weszła właśnie do jadalni i zmieszana spoglądała na uśmiechniętą Paris i patrzącego spode łba Cartera.
- Czy wybieramy się na przyjęcie? - spytała, gdy zebrani umilkli, patrząc na nią.
- Wydajemy dla ciebie przyjęcie tutaj i na pewno będzie wspaniale! - wykrzyknęła Paris. - Noah, bardzo ci dziękuję za panią Snow - den. Boję się, że będzie musiała załatwić zaproszenia przez telefon.
- Pani Snowden lubi wyzwania.
- Prawdę mówiąc, nie potrzebuję przyjęcia - nieśmiało wtrąciła Sloan. - Nie chcę nikomu sprawiać kłopotu swoją osobą.
Carter triumfalnie spojrzał na trójkę zwolenników przyjęcia.
- Mówiłem wam, że tak to przyjmie.
Sloan chciała poprzeć stanowisko Cartera, ale Noah nieco arogancko poinformował ją:
- Decyzja nie należy do ciebie. Rodzina powinna przedstawić cię swoim przyjaciołom, a przyjęcie stanowi najwłaściwszą okazję.
Sloan wyczuła jakąś wrogość między obu mężczyznami i trudno jej było sobie wyobrazić, aby mogło to spowodować zwykłe party. Zamierzała zlekceważyć słowa Noaha, żeby zatrzymała swoją opinie dla siebie, ale Paris wyglądała na tak podnieconą, że Sloan nie mogła zdobyć się na następny protest. Na twarzy Edith malował się wyraz takiego uporu, że ostatecznie postanowiła się poddać.
- Jeśli to postanowione - uśmiechnęła się do Noaha - chciałabym zaprosić Courtney.
Gdy Noah skinął głową, zdecydowała się wycofać z dyskusji i z pokoju. Spojrzała jeszcze raz na Paris i powiedziała:
- Chyba wezmę prysznic. Paris wstała z krzesła.
- Listę gości i adresów mam w komputerze. Zaraz ci ją dostarczę - rzekła do Noaha.
Sloan była mile zaskoczona, gdy w drzwiach dołączyła do niej Paris i wsunęła rękę pod jej ramię, mówiąc:
- To będzie takie przyjemne! Musimy rano załatwić małe zakupy, uczesać się, wziąć masaż. Paul mówił, że też ma do załatwienia w mieście kilka drobnych spraw.
Sloan tak była przerażona na myśl, że niby jakaś osobliwość zostanie przedstawiona gronu obcych ludzi, którzy będą ją obserwować, oceniać i snuć przypuszczenia, iż pozwoliła Paris prowadzić się schodami, a potem do zamkniętych drzwi pokoju na prawo za salonem. Gdy Paris oswobodziła ramię, aby otworzyć drzwi, Sloan przypomniała sobie o prysznicu i chciała zawrócić, jednakże gdy uświadomiła sobie, na co patrzy, zmieniła zamiar. Za otwartymi drzwiami zobaczyła gabinet Cartera. Kilkakrotnie widziała wychodzącego stąd Gary'ego Dishlera.
W głębi pokoju znajdowało się rzeźbione mahoniowe biurko, bufet, a za nim ściana zabudowana półkami na książki. Paris podeszła do biurka, wyjęła z szuflady klucz i otworzyła drzwi znajdujące się w ścianie. Kiedy otworzyła te drzwi, wzrok Sloan przykuł monitor komputera. Ekran świecił gotowy do użycia; pojawiło się polecenie wpisania hasła. Paris wsunęła się w brązowy skórzany fotel i odwróciła w stronę komputera. Gdy Sloan stanęła obok Paris, serce zabiło jej z podniecenia.
- Używam hasła FRANCJA - obojętnie powiedziała Paris. Sloan przyglądała się siostrze, która otworzyła plik „Lista gości w Palm Beach” z katalogu „Lista adresowa”. Pochylając się, otworzyła drzwiczki do szafki na prawo od jej kolan, gdzie ukazała się wysokiej klasy drukarka laserowa; zaczęła drukować.
Sloan spojrzała na komputer, ale przede wszystkim zainteresowała się ikonami, które było widać na monitorze. Wskazywały one, jakie programy, a być może rodzaj informacji, mógł Carter czerpać z komputera. Starczyło jej jedynie czasu na rzut oka, bo Paris usiadła, zasłaniając monitor, i wyjmowała po jednej kartce z drukarki.
- Czy sądzisz, że Carter pozwoli mi później skorzystać ze swego komputera? - spytała Sloan od niechcenia. - Chciałabym sprawdzić mój e - mail i wysłać kilka wiadomości.
- Wydaje mi się śmieszne, że mówiąc o ojcu określasz go imieniem - przyznała z uśmiechem Paris. - Z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu, abyś skorzystała z jego komputera, chyba że będzie go potrzebował.
- Czy często go używa? - spytała Sloan, czując, że rośnie jej podniecenie.
- Tak, ale na krótko. Ma dostęp do komputera w banku w San Francisco i tam sprawdza, jak stoją interesy. Najczęściej używa go w tym celu i w innych sprawach finansowych.
Sloan wiedziała, że bank oznacza fundusz Reynoldsów w San Francisco.
- Jakimi jeszcze sprawami się zajmuje?
- Nie wiem, ojciec nie lubi rozmawiać o interesach. Mówi, że są za trudne, abyśmy obie z prababcią mogły je rozumieć.
Wyjęła pozostałe arkusze z drukarki, zamknęła drzwi na klucz, wrzuciła go do górnej prawej szuflady biurka, a potem wzięła ołówek ze skórzanego pojemnika stojącego na biurku.
- Zaniosę listę Noahowi. Jestem już ubrana do wyjścia... Gdy wyszły z gabinetu, powiedziała wesoło:
- Cudownie spędzimy czas w mieście. Pozwolimy się rozpieszczać i wrócimy dopiero, aby przebrać się na twój „debiut”.
Sloan zostawiła ją na klatce schodowej i pobiegła do swego pokoju. Paris zaniosła listę do jadalni i usiadła przy stole. Sprawdziła kilka nazwisk w spisie i spojrzała na ojca i prababkę.
- Ile osób chcecie zaprosić? Jest już trochę późno, połowa towarzystwa zapewne będzie miała inne plany, dlatego powinniśmy zaprosić dwa razy więcej osób, niż zamierzamy przyjąć.
- Tylko bez szaleństw! - rzucił Carter. Noah nie zareagował, spoglądając na Paris.
- Zaznacz ludzi, na których ci szczególnie zależy, ja wybiorę pozostałych. Mamy wspólnych znajomych.
Paris podkreśliła kilka nazwisk na każdej z jedenastu kartek i dała cały spis Noahowi.
- Poproszę panią Snowden, aby zajęła się wszystkim - przyrzekł wstając. - Czy podać siódmą godzinę?
- Świetnie - odpowiedziała Edith. - Pogoda jest taka ładna. Moglibyśmy urządzić przyjęcie w ogrodzie!
- Zobaczę, czy to możliwe - rzekł Noah, wychodząc z pokoju.
- Ogranicz zaproszenia na to cholerne widowisko - przypomniał mu Carter.
Myśli Edith nieodmiennie skupiły się na kosztach.
- Nie potrzebujemy ekstrawagancji - krzyknęła za nim. - Bufet z przekąskami, a nie bankiet. Dwaj nasi służący mogą podawać przekąski, dwaj inni będą obsługiwać bar. Nie musimy za to płacić firmie kateringowej.
- Zajmę się tym - rzucił krótko Noah przez ramię.
- Będzie potrzebny szampan - przypomniała mu Paris.
- Krajowy! - zastrzegła Edith.
Już był w holu, gdy zatrzymała go Paris.
- Noah - powiedziała z troską, ściszając głos - może powinniśmy odłożyć przyjęcie na później.
Zacisnął szczęki.
- Czego się obawiasz? Kosztów? Faktu, że rodzinny szkielet wypadnie z szafy? Czy może boisz się rywalizacji ze Sloan?
Cofnęła się, jakby uderzył ją w twarz.
- O czym ty mówisz?
- A co miałaś na myśli?
- Wolałabym zaczekać i zorganizować wspaniałe przyjęcie, zamiast sklecić z trudem kilka nędznych pomysłów, jakie wpadły do głowy ojcu i prababci. Ojciec nic nie rozumie. Zawsze wydawaliśmy wspaniałe przyjęcia i jeśli to na cześć Sloan będzie dużo gorsze, ludzie pomyślą, że uznaliśmy całą sprawę za niewartą trudu. Firmy dostawcze chcą wcześniejszych zamówień, aby zaplanować menu i wynająć personel. Teraz na pewno od dawna są zajęte. Poza tym trzeba pomyśleć o kwiatach i orkiestrze, krzesłach i stołach, obrusach. Niełatwo to zorganizować w ciągu paru dni, a cóż dopiero paru godzin!
Złość Noaha na Paris natychmiast się ulotniła i twarz mu złagodniała.
- Przepraszam, że źle oceniłem twoje motywy - powiedział łagodnie. - Powinienem lepiej ciebie znać. Zostaw już to wszystko mnie.
Gdy Noah wrócił do domu, Courtney i jej ojciec popatrzyli na niego z uwagą.
- Co się dzieje? - spytała dziewczyna zdziwiona. Jego zaciśnięte szczęki zdradzały zdecydowanie, stawiał długie, szybkie kroki.
- Carter wydaje przyjęcie dla Sloan - rzucił, nie zatrzymując się. - Czy pani Snowden jest na górze?
- A gdzie miałaby być? - Courtney żachnęła się głośno. - Jeździ z tobą z miasta do miasta, od domu do domu, od hotelu do hotelu, zawsze gotowa na każde skinienie i zawołanie, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę...
Przesadziła, ale nie miał zamiaru prostować. Siostra pani Snowden mieszkała w odległości czterdziestu mil od Palm Beach i gdy Noah dwa razy w roku tam jechał, pani Snowden towarzyszyła mu. Był to układ wygodny dla obojga. Noah zawsze miał dla niej jakieś zadanie, nawet w czasie wakacji. Za codzienną parogodzinną pracę Noah pokrywał wszystkie koszty jej odwiedzin u siostry.
- Dzień dobry - przywitała go, odwracając się od szafy z aktami, gdy wszedł do biblioteki, która w czasie pobytu w Palm Beach służyła mu jako gabinet.
- Jak się czuje pani siostra? - spytał uprzejmie.
- Świetnie.
Po wymianie uprzejmości Noah usiadł za biurkiem i wskazał jej fotel naprzeciw siebie.
- Wydajemy przyjęcie - oznajmił, przesuwając do niej blok i ołówek.
- Myślałam, że to Carter Reynolds wydaje przyjęcie. - Courtney weszła za nim do pokoju i rozsiadła się w fotelu obok pani Snowden, z nogami opartymi na poręczach.
Noah nie odpowiedział, pani Snowden zaś niezwłocznie wzięła blok i ołówek.
- Kiedy odbędzie się przyjęcie? - spytała.
- Dziś wieczorem.
- Mała kolacja? - wyciągnęła prawidłowy wniosek.
- Coś większego.
- Znacznie większego?
Nie odpowiadając od razu, Noah przebiegał wzrokiem spis nazwisk i adresów przyjaciół Reynoldsa w Palm Beach. Chwycił pióro i zaczął wykreślać nazwiska ludzi, których nie lubił i, jak mu się wydawało, Sloan także nie polubi. Następnie przekazał listę pani Snowden.
- Około stu siedemdziesięciu osób, jak oceniam.
- Przy tak krótkim terminie zapewne chce pan urządzić kolację w jednym z pana klubów. Choć myślę, że jest za późno...
- Chciałbym, by to się odbyło w ogrodzie rezydencji Reynoldsa. Rzuciła mu krótkie spojrzenie.
- Chce pan wydać dziś wieczorem przyjęcie w ogrodzie dla stu siedemdziesięciu osób? Trzeba zatem wynająć firmę...
Łatwo oddalił wysuwane trudności.
- Można to zrobić systemem bufetowym, tak jak ostatnio u nas, ale potrzeba wielu kelnerów do obsłużenia gości, aby nie musieli stać w kolejce przy bufecie. Wszystko musi być na najwyższym poziomie.
- Oczywiście - odpowiedziała, ale wyglądała na poruszoną.
- Trzeba zamówić dużo szampana - Dom Perignon. I trochę tych kompozycji z lodów. Dobrze wyglądają na stołach...
- Myśli pan o rzeźbach lodowych? - spytała niepewnie.
- Tak. I oczywiście kwiaty.
- Oczywiście - powtórzyła cicho.
- Trzeba także zamówić orkiestrę. Wie pani, jak to załatwić. Robiła to pani niejeden raz dla mnie.
- Tak, ale nie w tak krótkim terminie! - wykrzyknęła bliska płaczu, że musi przyznać się, iż nie może czegoś załatwić. - Panie Maitland, nie sądzę, abym mogła to zorganizować...
- Nie oczekuję tego od pani osobiście - powiedział zniecierpliwiony. - Ostatnio kupiliśmy tu dwa hotele. Niech to dla nas urządzą.
Pani Snowden dostrzegła w tym jakąś możliwość wywiązania się z polecenia, choć nadal sądziła, że jest to raczej zadanie dla Herkulesa, zarówno pod względem organizacyjnym, jak towarzyskim. Zerwała się jednak natychmiast do działania.
- Będę polegała na dyrektorach hoteli - oświadczyła już z uśmiechem.
- Z pewnością - zgodził się sucho. - Zaproszenia proszę załatwić telefonicznie. Należy mówić wszystkim, że dzwoni pani z polecenia Cartera i że on wydaje przyjęcie, aby przedstawić swoją córkę Sloan.
Skinęła głową.
- Będę potrzebowała pomocy. Dwóm sekretarkom z naszego biura w San Francisco można zaufać, że taktownie i z wdziękiem załatwią przez telefon zaproszenia w ostatniej chwili. Mogę wysłać im listę faksem, ale połączenia telefoniczne będą międzymiastowe. Czy to w porządku?
- Świetnie.
- Jest jeszcze jeden kłopot. Zupełnie możliwe, że zapraszani w ostatniej chwili pomyślą, że nie ma ich na liście stałych gości i mają zastąpić tych, którzy odmówili. Mogą poczuć się obrażeni i odmówić.
Noah sięgnął po pocztę, którą położyła w skórzanej kasecie na jego biurku.
- Proszę więc powiedzieć im, że właśnie odkryliśmy, iż nie wysłano pisemnych zaproszeń. Proszę obciążyć winą pocztę, jeśli to pani odpowiada. Wszyscy tak robią.
Courtney spuściła nogi z poręczy fotela i wstała.
- Coś mi się wydaje, że to będzie jeszcze jedno nudne przyjęcie w Palm Beach. Diabelnie się cieszę, że nie ma mnie na tej liście. Nikt nie byłby w stanie zaciągnąć mnie na taką nudę.
Noah spojrzał znad listu, który czytał.
- Sloan specjalnie prosiła, aby ciebie zaprosić. Proszę, nie zmuszaj mnie, abym cię tam ciągnął siłą.
Zamiast okazać wojowniczość i opór, jak spodziewał się Noah, wyglądała na zaskoczoną.
- Sloan zaprosiła mnie? Chyba żartujesz!
- Ależ skąd!
- Nie mam zatem wyboru - powiedziała męczeńskim tonem. - Bo gdybym nie poszła, miałaby tylko niewiarygodnie nudnych gości.
Wychodząc, jeszcze się odwróciła.
- Noah?
- Co takiego? - spytał, nie odrywając oczu od listu.
- Dlaczego robisz to wszystko dla Sloan? Dlaczego to nie Carter, Edith czy Paris zajmują się przyjęciem?
- Carter zachowuje się jak arogancki sukinsyn, natomiast Edith jest za skąpa i za stara, by jej powierzyć decyzje. Paris była gotowa zająć się wszystkim, ale dopiero od niedawna próbuje się im przeciwstawiać, a tych dwoje zawsze postawi na swoim. Jeśli to nie będzie przyjęcie na odpowiednim poziomie, a Sloan nie zostanie przedstawiona we właściwy sposób, nigdy nie będzie miała pozycji w tym środowisku.
Minęło kilka chwil, zanim Noah zorientował się, że Courtney jeszcze nie wyszła z pokoju. Zły spojrzał na nią i stwierdził, że przygląda mu się z przechyloną na bok głową.
- Co tym razem wymyśliłaś? - zniecierpliwił się.
- To wyjaśnia, dlaczego sami tego nie organizują. Nie wyjaśnia natomiast, dlaczego robisz to ty.
Noaha zezłościły jej podchwytliwe pytania.
- Nie wiem dlaczego - odpowiedział krótko. - Chyba zrobiło mi się jej żal, gdyż Carter zachowuje się jak snob, mówiąc o niej jak o ubogiej krewnej. To mnie nastawiło przeciw niemu.
- Ależ ona jest ubogą krewną - powiedziała z naciskiem. - A ty także jesteś snobem.
- Dziękuję - uciekł się do sarkazmu. - Czy już skończyłaś, czy masz jeszcze coś przykrego do dodania?
- Prawdę mówiąc, mam coś do dodania. Widziałam kiedyś taki film. Był w nim bogaty facet, właściciel studia filmowego, który wydał fortunę, aby zrobić gwiazdę z pięknej blondynki. Wiesz dlaczego to zrobił?
- Dlaczego?
- Gdyż chciał się z nią ożenić, ale najpierw postanowił dać jej pozycję godną jego osoby.
- Jaki, do diabła, ma to związek z nami?
- Tylko tak mi się przypomniało. - Courtney wzruszyła ramionami.
- Jeśli sugerujesz, że zamierzam poślubić Sloan i że obchodzi mnie, co ludzie o niej myślą, mylisz się w obu sprawach. Teraz już wyjdź i daj mi trochę popracować.
Gdy wyszła, Noah dwukrotnie przeczytał pierwszy ustęp tego samego listu, potem rzucił go na biurko, oparł się mocno w fotelu, spoglądając na pole błękitnych łubinów na impresjonistycznym obrazie wiszącym na przeciwległej ścianie.
Nie wiedział, dlaczego forsował pomysł urządzenia przyjęcia dla Sloan, choć to godziło w jego osobiste cele. Wieczorem spotka innych mężczyzn, którzy odkryją jej oszałamiającą urodę, zachwycający sposób rozmowy, jak to wcześniej zdarzyło się jemu. Poznają ten sam fascynujący urok nieświadomego siebie piękna i szczerej wesołości, które go oczarowały; wyczują także, że za tym kryje się znacznie więcej. Zważywszy że miał bezsensowne poczucie jej przynależności do niego, ten wieczór nic dobrego nie wróżył.
Nie wiedział, dlaczego stracił cierpliwość wobec Cartera ani dlaczego samozwańczo uznał siebie za jej obrońcę. Chyba to jej szczerość, naturalność, uprzejmość i łagodna duma sprawiły, iż poczuł absurdalną chęć uchronienia jej przed własnym ojcem.
Paul czekał w korytarzu, gdy Sloan zeszła na dół gotowa poddać się temu, co Paris żartobliwie nazwała „rozpieszczaniem”.
- Chciałem zostawić was w mieście i załatwić własne sprawy - powiedział jej Paul - ale Paris twierdzi, że te zabiegi kosmetyczne, które zaplanowała dla was, zajmą ponad godzinę czy dwie. W takim razie wezmę mój samochód, a ty musisz z nią pojechać. Już wyprowadzili jaguara, stoi przed domem.
- Odprowadzę cię do samochodu - zapowiedziała Sloan ze znaczącym ruchem głowy w stronę frontowych drzwi.
Samochód Paris stał przed domem, natomiast wóz Paula dalej na podjeździe. Dopiero gdy doszli do niego, Sloan zaczęła mówić:
- W gabinecie Cartera jest komputer połączony z jego bankiem. Paris powiedziała, że mogę z niego skorzystać i podała mi swoje hasło.
- Nie ciesz się z góry. Jest zbyt ostrożny, aby zapewnić Paris dostęp do swoich danych albo umożliwić wgląd do sieci komputerów w banku. Na pewno ma własne hasło.
- Wiem. Po prostu informuję cię, co dzisiaj odkryłam.
- Chciałbym dostać kopię listy nazwisk i adresów, które Paris dała Maitlandowi.
- Poproszę ją o kopię - przyrzekła Sloan. - Mogę całkiem szczerze powiedzieć jej, że chciałabym ją mieć na miłą pamiątkę, a także poznać nazwiska gości.
- Świetnie. - Zobaczył, że otwierają się frontowe drzwi.
- Paris właśnie wyszła z domu. A tak na marginesie, to Maitland zainicjował i wymusił przyjęcie dla ciebie. Pomyślałem, że może warto, abyś o tym wiedziała.
- Domyślałam się, że Carter jest niezbyt entuzjastycznie nastawiony do przyjęcia, ale jak Noah mógł je wymusić, gdy Carter był taki przeciwny?
- Aby docenić, jak znakomicie to przeprowadził, musiałabyś tam być. Na mnie zrobiło to duże wrażenie - przyznał.
Sloan ściszyła głos, bo zbliżała się Paris.
- Tak, ale dlaczego miało na tym zależeć Noahowi, jeśli Carter nie chciał, aby poznali mnie jego znajomi?
- Sądzę - odpowiedział ze znaczącym uśmiechem - że już znasz odpowiedź. Noah Maitland jest zadurzony.
Sloan poczuła ogarniającą ją falę zadowolenia, że Noah tak się o nią troszczył, a jeszcze większą radość, iż udało mu się przechytrzyć Cartera Reynoldsa.
- To potrwa parę godzin! - wesoło odezwała się Paris, podchodząc do samochodu Paula.
- Sloan, będziemy miały sporo do roboty: kosmetyczka, manicure, pedicure, masaż, a potem fryzjer. Musimy się jednak pospieszyć, bo zgodzili się wepchnąć nas między innymi rezerwacjami. Dlatego nie możemy się spóźnić.
- Ruszajmy więc - powiedział Paul i wsiadł do wynajętego samochodu. Dopiero gdy znalazł się w odległości kilku ulic od domu, otworzył kluczykiem schowek i wyciągnął z niego telefon komórkowy. Nakręcił numer, odpowiedział inny agent FBI, siedzący z wędką w ręce na molo.
- Czy możesz mówić? - spytał Paul.
- Czy mogę mówić? - powtórzył jego rozmówca z gniewnym niedowierzaniem. - To ty lepiej zacznij mówić, Paul. Nie powiedziałeś mi, że przyjechałeś tu z własnej inicjatywy. Dostałem telefon od ważnego człowieka z biura: kiedy tylko dowiedział się o twojej akcji, wpadł w szał. Uważa, że osobista niechęć mąci twój osąd, a sprawa stała się twoją obsesją. Mówię serio, kolego, narażasz swój tyłek. Możesz sobie zrujnować karierę. Nawet gdybyś zdobył dowody, prawnicy Reynoldsa odrzucą je w sądzie, ze względu na sposób...
- Ale ja nie szukam dowodów, a gdy się znajdą, to nie ja je zdobędę - przerwał mu Paul znużonym, cierpliwym tonem kogoś, kto musi wyjaśnić oczywiste sprawy. - Jestem tutaj jako „pomocnik” Sloan. Nie mam nic wspólnego z decyzją Cartera Reynoldsa, który postanowił zaprosić tutaj córkę. Gdyby zaś jego córka przypadkiem natknęła się na coś obciążającego w czasie swego pobytu, to byłoby naturalne, że zawiadomi o tym władze, bez względu na to, czy tu byłem, czy nie. Bądź co bądź ona jest gliną.
- To nie mnie masz przekonać. Powinieneś zadzwonić do starego i jego przekonać:
- Jestem teraz na urlopie. Gdy zrobię z niego bohatera, uspokoi się. Tymczasem zachowuję się jak doskonały gość w obcym domu. Gram w tenisa, wyleguję się nad basenem, uczestniczę w kolacjach, chodzę na dansingi. Nie otworzyłem żadnej szuflady, nawet albumu z fotografiami, jeśli nie poproszono mnie, bym zajrzał do środka. Nie mówię Sloan, gdzie i czego ma szukać. Nie powiedziałem jej, że Reynolds korzysta ze swego banku do prania brudnych pieniędzy, i nie poinformowałem jej, czyje to są pieniądze. Nie będę musiał tego robić, bo wkroczyło przeznaczenie i postawiło ją w dokładnie takiej sytuacji, w jakiej chciałbym ją widzieć.
- Co masz na myśli?
- Tylko to, że moja cudowna towarzyszka znalazła wielce wytrwałego admiratora, a żaden sędzia federalny nie podważy dowodów zdobytych przez nią dzięki niemu, gdy ja nie jestem osobiście w to zaangażowany.
- Kto to?
- Noah Maitland.
Agent westchnął głęboko, a wypuszczając powietrze szepnął z triumfem:
- Bingo!
Sloan stała przy balustradzie swego tarasu oczarowana widokiem w dole. Ogród z tyłu domu oświetlały lampy, ukazując porozstawiane w odstępach, przykryte białymi obrusami stoliki, udekorowane kwiatami i palącymi się świecami w szklanych czarkach. Kelnerzy w smokingach roznosili tace z szampanem i przekąskami wśród co najmniej dwustu gości.
Stoły z potrawami, wśród bogatych dekoracji kwiatowych, umieszczono z prawej strony gazonu, a po lewej, obok basenu kąpielowego, grała orkiestra przy przenośnym parkiecie do tańca. Na środku trawnika znajdował się stół, na którym stała rzeźba z lodów przedstawiająca mewy w locie.
- Jesteś gotowa do wielkiego wejścia? - spytała Paris, wchodząc na taras.
- Nie myślałam, że to będzie takie wielkie, starannie przygotowane przyjęcie - powiedziała oszołomiona Sloan.
- Sekretarka Noaha jest czarodziejką - oceniła Paris, obserwując z aprobatą zgromadzonych gości. - Nigdy nie udałoby mi się urządzić czegoś takiego w tak krótkim czasie. Chodźmy!
- Denerwuję się - przyznała Sloan.
- Ja także. - Paris zaśmiała się nerwowo. - Nikt dotąd nie oceniał moich projektów. Teraz zobaczą ich efekty.
Sloan odsunęła się od balustrady i poszła za siostrą do sypialni, gdzie wykonała niespieszny piruet, aby Paris obejrzała jej suknię. Cytrynowa suknia z szyfonu składała się ze spódniczki z licznymi warstwami falban, powiewającymi wokół kolan przy każdym poruszeniu dziewczyny. Dopasowany staniczek miał dekolt karo, spięty delikatną klamerką.
- Nigdy już nie będę tak wspaniale wyglądać - półżartem oznajmiła Sloan.
- Kolor doskonale pasuje do twojej opalenizny - uznała Paris, stając za Sloan, by obejrzeć pełny efekt. - Suknia świetnie na tobie leży. Czuję się jak profesjonalistka.
- Jesteś profesjonalistką - stwierdziła Sloan.
- Ojciec nie godzi się z tą opinią. Powiedział, że tylko marnuję czas, gdy przygotowywałam w zeszłym miesiącu te modele...
- Nie pozwól, aby tak cię traktował - powiedziała Sloan cicho, ale dobitnie. - Nie pozwól mu! Nie ma racji. Spójrz na mnie. Spójrz na nas. - Sloan wyraźnie to podkreśliła, wchodząc do garderoby i stając przed sięgającym ziemi lustrem. - Zaprojektowałaś obie te suknie.
Stanęły obok siebie przed lustrem. Paris w haftowanej jedwabnej sukni w kolorze brzoskwini, z ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu, z przytrzymującymi je złotymi spinkami. Sloan w bladożółtej sukni, z burzą włosów opadających na ramiona.
- Tej oszałamiającej kreacji nie dorównałaby nawet ślubna suknia!
- Ależ nie - odparła Paris, podrzucając wysoko głowę, aby nabrać pewności siebie - bo także ją dla ciebie zaprojektuję! - Odwróciła się od lustra.
- Chodź, księżniczko Sloan, czas na bal. Ojciec czeka na nas w patio. Będę przy tobie, gdy będzie cię przedstawiał gościom.
Noah stał w pobliżu, słuchając uważnie kilku mężczyzn, którzy usiłowali go przekonać, aby wraz z nimi kupił farmę hodowli koni.
Stał odwrócony, ale był pewien, że Sloan ukazała się na trawniku, gdyż mężczyźni nagle zamilkli, wpatrując się w jeden punkt, podobnie jak inni wokół nich.
- Na Boga, tylko spójrzcie! - powiedział jeden z gości szeptem. Noah dopiero po chwili odwrócił się, przedłużając oczekiwanie, ale gdy ją zobaczył, z trudem pozostał w miejscu, patrząc, jak wmieszała się między gości.
Blisko pół godziny stał tak, przyglądając się, jak Carter przesuwa się wśród zebranych, podtrzymując jednym ramieniem Sloan, a Paris drugim. Patrzył, jak Sloan uśmiecha się, gdy ojciec przedstawia ją kolejnym gościom, a potem uważnie słucha, co do niej mówią. Widział, jak swoją naturalnością i niewymuszonym ciepłem zdobywa przychylność świeżo poznanych ludzi.
Jednak cierpliwość Courtney była na wyczerpaniu.
- Sądzę, że powinnam ją uratować - oznajmiła Noahowi. - Carter już przebrnął z nią przez cały tłum.
- Nie ruszaj się - polecił jej Noah. - Za chwilę ją tutaj przyprowadzę.
- Nadchodzi! I to bez Cartera, dzięki Bogu! - oznajmiła w chwilę później Courtney, ale zaraz straciła humor, gdyż kilku przyjaciół Noaha, widząc, dokąd zmierza Sloan, puściło się w tym kierunku.
- Wilki są gotowe do ataku, włącznie z naszym ojcem. To obrzydliwe!
Rozwiązała ten problem, odwracając się razem z Noahem tyłem do grupy mężczyzn. Potem podeszła do Sloan, odgradzając ją od wszystkich.
- Cześć, Sloan - przywitała ją z uśmiechem. - Noah powiedział mi, że chciałaś, abym przyszła, a więc jestem. Czy zauważyłaś, że nawet ubrałam się odpowiednio na tę okazję? - spytała prostując spódniczkę, aby Sloan mogła ocenić efekt.
Jej strój składał się ze zdobnej koronką niemodnej sukienki z zabawy szkolnej, długich jedwabnych rękawiczek bez palców i topornych butów wojskowych. Wyglądała tak przerażająco, a jednocześnie uroczo, że Sloan wybuchnęła śmiechem i bez namysłu ją uściskała.
- Tak się cieszę, że przyszłaś!
- Tak, ale jak ci się podoba mój strój?
- Jest... jest w twoim stylu - odparła Sloan.
- Pani Reynolds powiedziała, że wyglądam jak wystrojona sierotka.
- Jest bardzo stara i myślę, że niedowidzi.
- Nie przywitasz się z Noahem?
Od początku przyjęcia Sloan prawie o niczym innym nie myślała, ale teraz, gdy nadszedł moment, poczuła się niepewnie. Uniosła oczy, mówiąc cicho:
- Cześć!
- Witaj! - odpowiedział, a jego szare oczy błysnęły podziwem.
- W gruncie rzeczy powinnaś uściskać także Noaha - naciskała Courtney. - Nie uwierzyłabyś, ile włożył wysiłku w organizację tego przyjęcia tylko dla ciebie.
- Co masz na myśli?
Sloan wiedziała, że to Noah nakłonił Cartera do tego przedsięwzięcia i że jego sekretarka włożyła wiele trudu w organizację. Ale nie miała pojęcia, że Noah zrobił coś więcej, dopóki Courtney nie podała jej szczegółów.
- Noah polecił zamknąć główną restaurację w jednym ze swoich hoteli, gdyż potrzebne były stoły i krzesła stamtąd i założę się, że nie zostawił ani jednego kwiatka w hotelu. Czy widziałaś dekorację kwiatową na stole bankietowym, gdzie ustawiono wszystkie przekąski?
Sloan z trudem oderwała swoje spojrzenie od wesołych, szarych oczu Noaha, spoglądając w kierunku wskazanym przez Courtney.
- Widzę.
- A więc jeszcze dziś rano ten wielki bukiet stał na stole w holu hotelu...
- Dość, Courtney! Dziewczyna nie słuchała.
- To prawda. Założę się też, że nie zostawił tam ani jednego obrusa, ani jednego kelnera, ani widelca...
Śmiejąc się, Noah delikatnie zasłonił usta siostry, tłumiąc jej dalsze, entuzjastyczne informacje.
- Kiedy ostatnio zaprosiłem cię do tańca, odmówiłaś. Jak myślisz, czy teraz mam szansę? - zwrócił się do Sloan.
Sloan głęboko wzruszyła myśl, jak wiele zadał sobie dla niej trudu, i uległa czarowi jego głębokiego głosu i srebrzystych oczu.
- Powiedziałabym, że szansa jest ogromna.
Dopiero na parkiecie, tańcząc w jego ramionach, Sloan zobaczyła w pełnym świetle całą postać Noaha. Elegancki garnitur w kolorze nocnego nieba doskonale podkreślał jego sylwetkę, szerokie ramiona, wąskie biodra i zarys długich nóg. Na tle opalenizny szyi koszula lśniła bielą, gdy z uśmiechem na twarzy i położywszy rękę na jej plecach, prowadził ją zręcznie po parkiecie, lekko przyciskając do siebie.
- Czy jesteś zadowolona z przyjęcia? - spytał, gdy orkiestra zaczęła grać modną melodię.
- Bardzo - cicho odpowiedziała Sloan, starając się nie zwracać uwagi na ucisk jego nóg ani ręki, mocno trzymającej jej dłoń, i nie poddawać się działaniu jego głębokiego głosu. - Nie wiem, jak mam ci podziękować.
Spojrzenie Noaha spod ciężkich powiek zawisło znacząco na jej wargach.
- Musimy pomyśleć, jak to zrobić. Sloan w popłochu uciekła się do żartu:
- Sądzę, że mogłabym ci dać lekcję samoobrony.
Zwrócił na nią spojrzenie swoich szarych oczu, z uśmiechem błąkającym się na ustach.
- Czy będzie mi potrzebna?
- Być może. Jestem silniejsza, niż na to wyglądam.
- Tak jak ja.
Sloan poczuła suchość w ustach.
Czuła się tak zmieszana swymi doznaniami, że ledwo zauważyła, jak łatwo się z nim tańczy, jak rozkosznie poruszają się w rytmie słodkiej, znanej melodii. Mówiła sobie, że on pociąga ją w jakiś niebezpieczny sposób i musi mu się oprzeć, ale gdy przesunął rękę lekko po jej plecach, przyciągając ją do siebie, zapomniała o niebezpieczeństwie. Powiedziała sobie, że to tylko taniec, a on zapewne robi to podświadomie.
Noah tymczasem wiedział dokładnie, co robi, i już obmyśla! następne posunięcie. Patrzył, jak światło zmieniało jej włosy w płynne złoto, czuł jej delikatny zapach, a poruszała się w tańcu lekko jak obłok.
Gdy muzyka ucichła, odsunęła się nieco, nie odrywając od niego oczu. Noah także patrzył na jej twarz, zahipnotyzowany delikatnie rzeźbionymi rysami, zgrabnym noskiem i ocienionymi rzęsami fiołkowymi oczyma.
- Kiedy przyjęcie się skończy, odprowadzę ojca i Courtney do domu, a potem wrócę tutaj. Czekaj na mnie na plaży.
- Po co? - spytała drżąc.
- Znajdziemy powód, gdy się tam spotkamy - odparł z kpiącym uśmiechem.
Jego „powód” był dla Sloan równie oczywisty, jak uświadomienie sobie, że on chciał wyraźnie dać go jej do zrozumienia.
Paul tańczył z Paris i gdy obie pary spotkały się, Paul zaproponował wymianę partnerek.
- Noah - szepnęła Sloan, gdy się rozstawali.
Zaskoczony miękkim brzmieniem jej głosu, kiedy wymawiała jego imię, zatrzymał się.
- Byłoby miło, gdybyś poprosił Courtney do tańca - powiedziała.
- Courtney? - powtórzył zaskoczony, bo myśl, aby poprosić siostrę do tańca, nigdy nie przyszłaby mu go głowy. Z przerażeniem przypomniał sobie jej wojskowe buty, ale zgodził się.
- Poproszę ją.
Kiedy taniec się skończył, zbliżył się do Courtney. W pełni przygotowany, że odpowie szyderstwem na zaproszenie - a trochę mając na to nadzieję - zapytał:
- Panno Maitland, czy zechce pani zatańczyć?
- Z tobą? - spytała zaskoczona.
- Nie, z kelnerem - powiedział złośliwie. Ale zaraz zobaczył, że już się schyliła i rozwiązała sznurowadło jednego z fatalnych butów. Zanim jednak rozsznurowała następny, zawahała się i patrząc na niego, spytała:
- Mówisz poważnie?
Poczucie winy poruszyło go, bo zdał sobie sprawę, jak bardzo ją ucieszyło jego zaproszenie.
- Jak najpoważniej - odparł.
Na parkiecie okazała się świetną partnerką.
- Gdzie się nauczyłaś tańczyć? Wywróciła oczami.
- To specjalność dziewczyn. Rodzimy się z tą umiejętnością. Czy masz zamiar pójść ze Sloan do łóżka?
- Zajmij się swoimi sprawami.
- Zrób to dla mnie, pozwól jej odejść. W przeciwnym razie skończy się na tym, że porzucisz ją jak wszystkie inne. Sloan poczuje się zraniona i już jej nie zobaczymy. A jest taka miła. Tak bardzo chciałabym zostać jej przyjaciółką.
Noah przyglądał się poważnej twarzy siostry, czując upokorzenie na myśl o wielkoduszności Sloan i jej delikatności wobec innych, które sprawiły, że pomyślała o Courtney nawet w środku przyjęcia, mimo że sama znajdowała się pod presją spojrzeń wszystkich gości, poddana ich bezlitosnej ocenie.
- Sloan już jest twoją przyjaciółką - powiedział ze spokojną pewnością.
Większość wieczoru spędził Noah na rozmowach ze znajomymi, przez cały czas pragnąc, aby już sobie poszli. Tymczasem czas płynął wolno, wpadł więc na pomysł, że przedstawi Sloan grupce swoich przyjaciół i w ten sposób uda mu się ją utrzymać blisko, przynajmniej w przerwach między tańcami z ojcem i innymi gośćmi. Noah jeszcze dwukrotnie zatańczył z Courtney.
Sloan stała z ojcem i Paris przy frontowych drzwiach, żegnając paru bliskich przyjaciół, którzy, jeszcze długo po odejściu Noaha i innych gości, pozostali, by porozmawiać o polityce. Edith odeszła znacznie wcześniej, a Paul, prawdopodobnie przewidując, że senator Meade z żoną będą zwlekali z odejściem, przed pół godziną przeprosił towarzystwo i udał się do swego pokoju.
- Dobranoc, Sloan - żegnała się pani Meade. - Bardzo się cieszę, że cię poznałam. Jeszcze dziś wypróbuję przepis na okład lipowy. Bardzo pomógł mi dzisiaj wytrzymać ból ramienia.
Odwróciła się do Paris, pochylając się nad nią i prawie dotykając jej policzka, w modnym geście, który, jak zauważyła Sloan, wśród bogatych mieszkańców Palm Beach stanowił formę pożegnania.
- Niegrzeczna dziewczynko - powiedziała do Paris. - Nie chcę mi się wierzyć, że tak długo ukrywałaś swój talent. Gdyby Sloan nam nie wyznała, że zaprojektowałaś wasze suknie, nikt z nas by się o tym nie dowiedział! Słyszałam, że Sally Linkley prosiła, abyś pokazała jej swoje szkice, ale ja pierwsza chcę je widzieć. To będzie sprawiedliwe, bo znam cię dłużej niż Sally.
Senator Meade bardziej oficjalnie pożegnał Sloan i Paris, ale ściskając dłoń Cartera pozwolił sobie na entuzjastyczne, szczere komplementy.
- Jesteś szczęściarzem, Carter. Masz dwie piękne córki. Paris zawsze przynosiła ci zaszczyt, ale możesz także być bardzo dumny ze Sloan. Zyskała dzisiaj sympatię wszystkich.
Carter z uśmiechem ściskał jego rękę.
- Wiem o tym.
Gdy zamknął za gośćmi drzwi, z taką samą szczerością, jak to zrobił senator Meade, zwrócił się do Sloan:
- Brak mi słów, by wyrazić, jaki byłem z ciebie dumny.
W tej chwili rzeczywiście bardzo ją lubił, nie dlatego jednak że jest miła, ale że odezwał się w nim narcyzm, jak podejrzewała Sloan.
Podobając się jego znajomym, dodała mu prestiżu. Ku własnemu zaskoczeniu, ona także tego wieczoru polubiła wielu spośród gości ojca. Jego jednak nie mogła polubić i bardzo się starała to ukryć, kiedy z uśmiechem mu dziękowała.
Gdy skierował się na schody, spojrzała na stary zegar w holu. Widząc, jak jest późno, poczuła skurcz serca. Noah zapewne już nie czeka na nią na plaży. Przeznaczenie i senator Meade uratowali ją od głupiego kroku. Powinna poczuć ulgę, a tymczasem była zawiedziona.
Dla Paris natomiast późna godzina nie miała znaczenia. Obejmując Sloan serdecznym uściskiem, powiedziała:
- Zrobiłaś furorę. Wszyscy głośno podziwiali twoją urodę, dowcip, a przyjęcie bardzo się udało. Dlatego goście zostali tak długo.
Sloan była już prawie u drzwi swego pokoju, kiedy poddała się w wewnętrznej walce, i postanowiła sprawdzić, czy Noah czeka jeszcze na plaży.
- Dobranoc - szepnęła Paris.
- Dobranoc - odpowiedziała, ale trzymając rękę na klamce, nadal się wahała.
- Od rana jesteś na nogach. Nie czujesz zmęczenia? Sloan potrząsnęła głową i wyznała całą prawdę.
- Noah prosił mnie o spotkanie na plaży po przyjęciu.
- Doprawdy?
- Tak.
- Na co zatem czekasz? - uśmiechnęła się Paris. To wystarczyło, aby Sloan podjęła decyzję.
Trawnik nadal był jasno oświetlony i roił się od służby hotelowej. Służący pakowali wszystko, co przynieśli na przyjęcie. Część personelu Cartera także pomagała, zauważyła Sloan, pozdrawiając dwie pokojówki, które rozpoznała.
Nikt nie okazał zdziwienia, że miała ochotę na spacer po plaży w świetle księżyca, o pierwszej w nocy, w olśniewającej sukni szyfonowej i pantofelkach na wysokich obcasach. Niemniej jej się wydało, że to musi zwracać uwagę.
Gdy wreszcie znalazła się na plaży i zniknęła im z oczu, poczuła najpierw ulgę, którą jednak bardzo szybko wyparło uczucie zawodu, gdyż nigdzie nie mogła dostrzec Noaha.
Spojrzała w stronę jego domu, ale, jeśli nie zasłaniały go jakieś krzewy, nie było go i na tarasie. Zdjęła sandały i wolno snuła się po plaży, z sandałami dyndającymi w jej palcach, mając jeszcze trochę nadziei, że Noah wyłoni się z cienia.
W miarę jak zbliżała się do jego domu, rosło w niej uczucie zawodu. Zdradzieckie serce przypominało jej, jak się czuła tańcząc z nim, jego zuchwałe spojrzenie, gdy powiedziała, że nie wie, jak mu podziękować za przyjęcie. „Musimy pomyśleć, jak to zrobić” - powiedział wtedy. A gdy spytała, po co mają się spotkać na plaży, jego poruszającą odpowiedź: „Znajdziemy powód, gdy się spotkamy”.
Zatrzymała się na skraju trawnika, w świetle księżyca przebiegając wzrokiem tarasy, ale zobaczyła tylko zamazane kształty i cienie.
- Dobrze się stało - powiedziała, starając się powściągnąć uczucie zawodu. - Noah Maitland jest dla mnie zbyt światowy, zblazowany i zbyt pewny siebie. Po dwóch dniach znajomości uważał, że to normalne uwodzić ją na parkiecie. Gdyby dała mu szansę, złamałby jej serce.
Miała dużo, dużo szczęścia, że udało jej się dzisiaj uniknąć katastrofy.
Była zadowolona, że nie czekał.
Bardzo dobrze, że poszedł spać.
Ze ściśniętym gardłem usiłowała zdławić łzy i zawróciła. Tymczasem jeden z cieni na tarasie poruszył się, zaczął rosnąć i usłyszała swoje imię wypowiedziane cicho, ale władczo:
- Sloan!
Ogarnęła ją taka radość, że jeszcze nie poszedł do domu, iż omal nie puściła się biegiem, podczas gdy Noah zszedł po schodach tarasu i zatrzymał się, czekając na nią. Nie miał marynarki ani krawata, biała koszula była częściowo rozpięta, z podwiniętymi rękawami. Wydał jej się jeszcze przystojniejszy niż przedtem.
Zatrzymała się przed nim, szczęśliwa, zdenerwowana, zakłopotana i rozpaczliwie usiłowała zachować się normalnie.
- Ostatni goście wyszli tak późno.
Przyjął jej wyjaśnienia nieznacznym skinieniem głowy. Następnie schował ręce w kieszeniach spodni i długo przyglądał się jej w milczeniu.
Sloan trochę się spodziewała, że do niej podejdzie, gdyż dzieliła ich długość ramienia. Tymczasem on dalej jej się przyglądał, a ona pragnęła jego bliskości. Kiedy wreszcie zrozumiała, że tego nie zrobi, uznała jego wahanie za przejaw tej samej obawy, która naszła ją, gdy z nim tańczyła. Wydało jej się naturalne, że skoro coś dręczy ją, dręczy także jego.
Kryjąc swoje rozczarowanie, Sloan odezwała się cicho:
- Nie powinniśmy tego robić. Jeśli Carter dowie się, że coś się dzieje między nami, będzie miał pretensję do Paris, że nie okazała ci większej zachęty.
- Sądzę, że powiedziałbym mu wówczas uczciwie, że nie interesuje mnie małżeństwo - powiedział obojętnym tonem.
- Będzie ci to miał za złe.
- Czy zawsze martwisz się o innych?
Noah zauważył, że bardzo poważnie potraktowała jego pytanie, westchnęła, a potem smutno wyznała:
- To jedna z moich licznych wad.
Wad? - pomyślał z gorzkim humorem. Zastanawiał się, czy ona wie, co to naprawdę są wady. W blasku księżyca, w powiewie wiatru porywającym jej spódniczkę, rozwiewającym złociste włosy, nieodparcie przypominała mu bosego anioła, zamiast niebiańskiej harfy trzymającego w dłoni sandały.
Była tego rodzaju kobietą, która pomaga dzieciom nosić wiaderka z wodą do ich zamków z piasku i zatrzymuje się, by pomóc cierpiącemu staremu ogrodnikowi. Pamiętał też, jak ucieszyła się Courtney, gdy Sloan przypomniała mu, by z nią zatańczył, i jak rozkwitła Paris w ostatnich dniach. Courtney tego wieczoru miała rację, mówiąc, że Noah nie powinien i nie ma prawa postępować tak, aby zgasł jej promienny blask albo osłabło jej cudowne oddziaływanie na otoczenie.
Z drugiej strony Sloan miała przecież trzydzieści lat... Była wystarczająco dojrzała, by wiedzieć, do czego może prowadzić przyjście tutaj w nocy i zrozumieć reguły toczącej się gry, a także dostatecznie dorosła, aby wiedzieć, co nastąpi, gdy gra będzie skończona. Jednakże zdawał sobie sprawę, że ona nie wiedziała, jak potoczy się gra. Jak sama przyznała, nie umiała nawet flirtować. Z sardonicznym uśmiechem zastanawiał się, jakie spustoszenie wśród mężczyzn mogłaby spowodować, gdyby się tego nauczyła. Obserwował na przyjęciu rozsądnych, doświadczonych mężczyzn, którzy miękli jak wosk, gdy tylko się do nich uśmiechnęła czy przemówiła.
Zbijało go to z tropu, że nie był pewien, czy nie zdaje sobie sprawy, jakie wrażenie robi na mężczyznach, czy po prostu jej to nie obchodzi. Tak naprawdę dwu rzeczy był całkowicie pewien: że ona nic nie wie o takich mężczyznach jak on i że zasługuje na znacznie więcej, niż on ma do zaoferowania.
- O czym myślisz? - spytała wreszcie, gdy opuściły ją resztki odwagi, sprawiając, że poczuła się głupio i nie na miejscu.
- Myślałem, że wyglądasz jak bosy anioł - odpowiedział obojętnie.
Ta odpowiedź speszyła Sloan. Zaczęła się zastanawiać, kim ona naprawdę jest i co robi w Palm Beach. Jej dwuznaczna sytuacja obudziła w niej poczucie winy.
- Wierz mi, nie jestem aniołem. Daleko mi do tego. Noah wyjął ręce z kieszeni i przyciągnął ją do siebie.
- Świetnie - powiedział krótko, pochylając głowę, aby ją pocałować.
Zaskakująca i natychmiastowa reakcja Noaha uzmysłowiła Sloan, iż on zrozumiał, że miała na myśli swoje doświadczenia erotyczne. Tyle już razy karmiła go nieprawdziwymi informacjami o sobie, że poczuła, iż tym razem musi być całkowicie uczciwa.
- Mówiąc, że nie jestem aniołem - szybko wyjaśniła - nie miałam na myśli spraw związanych z seksem.
Noah uniósł głowę i spod półprzymkniętych powiek przyglądał się jej badawczo.
- Nie o to ci chodziło?
Sloan potrząsnęła głową i odważnie, z całą otwartością, dojrzale i inteligentnie spróbowała mu powiedzieć coś, czego omawianie z nim wydało jej się boleśnie nieprzyjemne.
- Jeśli chodzi... o ten typ związków... nie mam za sobą tego... co ludzie mogliby uznać za większe doświadczenie.
Noah przyglądał się jej fascynującej twarzy i promiennym oczom.
Zamęt w jego uczuciach sprawił, że uśmiechnął się lekko, a jednocześnie odezwał się szorstko:
- Nie masz większego doświadczenia?
- Prawdę mówiąc, przeżyłam tylko dwa takie związki.
- Tylko dwa? - zakpił. - Jestem bardzo zawiedziony. - Wprawdzie jeszcze przed godziną Sloan nie potrafiła flirtować, ale teraz wystarczyło jej parę sekund, by zauważyć czający się w jego spojrzeniu uśmiech. Domyśliła się jego przyczyny.
Z błyskiem w oczach, przepraszającym tonem, ale tak samo kpiąco, jak on przed chwilą, kiwnęła głową, mówiąc.
- Żałuję, że nie mogę ci powiedzieć, że było ich więcej, ale niestety były tylko dwa.
- Jaka szkoda! Czy mam prawo przypuszczać, że oba były krótkie i bez znaczenia?
Piękna dziewczyna, którą trzymał w ramionach, uroczyście, bez pośpiechu skinęła głową, przygryzając wargi, by ukryć uśmiech.
- Ależ tak, były bardzo krótkie i całkowicie bez znaczenia - wyszeptała tragicznym szeptem.
- Świetnie! - Pochylił głowę, by scałować uśmiech z jej warg, ale zatrzymał się. - Czy rzeczywiście tak było? - spytał poważnie, nie mogąc uporać się z ogarniającą go potrzebą dowiedzenia się wszystkiego o kochankach dziewczyny.
Jej długie rzęsy zadrżały, spokojnie spojrzała mu w oczy, lekko dotykając jego twarzy.
- Tak - szepnęła żałośnie. - Było ich tylko dwóch.
Nie mogąc oderwać od niej oczu Noah pochylił i pocałował jej dłoń. Wydawało się, że drżenie, jakie ją przebiegło, udzieliło się także jemu.
Gdy Douglas w swoim pokoju na piętrze sięgał do kontaktu przy łóżku, by zgasić światło, wpadła jak burza Courtney.
- Nie uwierzysz, co się dzieje na tarasie - powiedziała, kierując się gwałtownie do drzwi balkonowych. - Przed paroma minutami usłyszałam na zewnątrz głos Noaha, a gdy wyjrzałam, zobaczyłam idącą w stronę naszego domu Sloan. Zobacz, co teraz robią! - Rozsunęła zasłonę w oknie i cofnęła się, zachęcając go, aby poszedł.
- Spójrz tylko!
Poruszony Douglas wstał z łóżka, pospieszył do okna i wlepił oczy w ciemność. Zmarszczka na jego czole ustąpiła miejsca zadowoleniu, gdy zobaczył scenę na dole. Noah otoczywszy ramieniem Sloan, trzymał ją w objęciach i całował, ona zaś ciasno przytulona do niego nie opierała się i oddawała mu pocałunki, a oboje wolno osuwali się na jedną z wiklinowych kanap.
Douglas wyjął z zaciśniętej pięści Courtney brzeg zasłony, i pozwolił jej opaść.
- Czy powiedziałaś, że to zaczęło się przed paroma minutami?
- Tak!
- Zadziwiające - powiedział uszczęśliwiony.
- Noah wszędzie ma kobiety. Nie widzę powodu, aby musiał także uwodzić Sloan!
- Nie nazwałbym tego uwodzeniem. Courtney ze złością tupnęła nogą.
- A jak byś to nazwał?
- Spontaniczny wybuch - powiedział ciągle się uśmiechając. Włączył telewizor i z półki pod aparatem wziął talię kart.
- Mam ochotę obejrzeć nocne kino i rozegrać partyjkę.
- Idę do łóżka - powiedziała, kierując się do swej sypialni, a ojciec wiedział, że będzie dalej podglądała brata.
- Zostań tutaj, kochanie.
- Ależ ja...
- Wiem, że masz zamiar podglądać brata - powiedział łagodnie. - A to byłoby nie tylko niegrzeczne, lecz okazałoby się prawdziwą stratą czasu, gdyż zobaczyłaś już wszystko, co było do zobaczenia. Daję ci słowo, że już nic ponadto nie zdarzy się tej nocy.
Usiadł w fotelu i zaczął bawić się talią kart.
- Skąd ta pewność? - spytała, klapnąwszy na krześle przed nim, z widocznym buntem na twarzy.
- Jestem pewien, bo znam twojego brata. Noah nie jest tak głupi ani tak prymitywny, by uwieść dziewczynę na leżaku w swoim ogrodzie.
Przez chwilę się zastanawiała, potem wzruszyła ramionami, jakby odcięła się od tej sprawy. Ten niemy gest wskazywał, że gotowa jest przyznać ojcu rację. Wzięła karty, które jej podał, i spojrzała na nie.
- Jesteś mi ciągle winien sto czterdzieści pięć dolarów, które przegrałeś ostatnim razem - przypomniała. - Jeśli nie oddasz mi dzisiaj, będę zmuszona zażądać odsetek.
- Jak wysokich? - spytał Douglas, układając swoje karty.
- Osiemnaście procent za trzydziestodniowa zwłokę. Muszę pomyśleć o swojej przyszłości.
- Biada twojej przyszłości, jeśli obciążysz mnie osiemnastoprocentowymi odsetkami.
Znowu wygrała od niego piętnaście dolarów i obydwoje zasnęli, oglądając film.
- Zrobiło się bardzo późno - szepnęła Sloan, gdy Noah oderwał wargi od jej ust. - Muszę wracać.
- Wiem. - Noah rozluźnił ramię, na którym się opierała, spojrzał na zegarek i ze zdziwieniem stwierdził, że jest po trzeciej. Wstał, podając rękę, by pomóc jej się podnieść z kanapy.
Sloan spojrzała na swe bose stopy, beznadziejnie pomiętą sukienkę i szybko podniosła rękę, usiłując trochę uporządkować włosy. Poczuła się nagle zawstydzona swoim wyglądem i winna z powodu tego, co robili przez ostatnie dwie godziny. Gdyby ktoś ją zobaczył w tym stanie przemykającą się chyłkiem do domu, czułaby się jak babilońska ladacznica. Co gorsza, zapewne tak właśnie teraz oceniał ją Noah.
Jest uroczo potargana - myślał Noah - jak kobieta, którą tulił mężczyzna niezdolny oderwać się od niej, który pieścił jej włosy i całował ją. Nie mógł uwierzyć, że spędził z nią względnie Wstrzemięźliwie ostatnie dwie godziny, na niewygodnej ogrodowej kanapie, a to, co się z nimi działo, było nie mniej podniecające, a na swój sposób bardziej satysfakcjonujące niż seks z inną kobietą.
Zeszli razem po schodach tarasu - ona ze splecionymi z tyłu rękoma, w których trzymała sandałki, i z głową pochyloną, jakby pogrążona w myślach, i Noah, który usiłował teraz spojrzeć jej oczyma na minione dwie godziny. W rzeczywistości, całując ją i pieszcząc w ogrodzie, zachował się jak nadpobudliwy erotycznie, niedoświadczony szesnastolatek, który nie miał dość rozsądku i galanterii, aby zabrać ją gdzieś, gdzie zapewniłby jej komfort i intymność. Czuł się skrępowany na myśl o tym, jak się zachował; czuł się zakłopotany, bo było coś...
Gdy znaleźli się blisko kępy drzew na skraju trawnika, Noah powiedział porywczo:
- Przepraszam cię za to wszystko. Nie powinienem pozwalać, aby to trwało tak długo i zaszło tak daleko. To było prawie molestowanie ciebie na tej przeklętej kanapie.
Serce Sloan gwałtownie zabiło, gdy usłyszała, że nie tylko ona straciła pewność siebie i czuje się zażenowana.
- Na kanapie? - powtórzyła z namysłem; potem podniosła na niego śmiejące się oczy. - Molestowanie? Czyżbyś naprawdę mnie molestował?
Tłumiąc śmiech, Noah porwał ją w ramiona. Spojrzała na niego żartobliwie, opierając ręce na jego piersi.
- Musi zawodzić mnie pamięć, ale...
- Nie chcę, aby zawiodła cię pamięć - szepnął pochylając głowę. - Pamiętaj, zrobiłem to - lekko ucałował jej czoło. - I to - przesunął wargi do jej ucha i pocałował je, uśmiechając się do siebie, gdy poczuł, że zadrżała i przylgnęła do niego. - Zrobiłem także to...
Zamknęła oczy, a on delikatnie ucałował jej powieki, potem przesunął wargi po jej szyi i dotarł do ust.
- I to... - Przycisnął wargi do jej warg i całował je z rosnącym pożądaniem, błądząc językiem w jej ustach, przygarniając ją ciasno do swego mocnego ciała, a gdy przylgnęła do niego i zaczęła oddawać pocałunki, po raz drugi tej nocy stracił głowę. Oparłszy ją o drzewo, chwycił obie jej ręce, uniósł je, całując ją szaleńczo, głęboko i napierając na nią całym ciałem.
Język Noaha gniótł jej usta, jego ciało kołysało się lekko, a jej piersi zachęcająco nabrzmiewały pod jego dotykiem. Uwolnił jedną jej rękę, a jego dłoń przesunęła się ku jej szyi, a potem ku piersi, drażniąc ją lekko, w końcu przykryła ją zaborczo.
Sloan wolną ręką objęła jego szyję, jej ciało było napięte, podczas gdy on walczył z klamerką przytrzymującą staniczek jej sukni. Ale zanim udało się mu ją otworzyć, nagle uświadomił sobie, co robi, i ostatkiem woli zapanował nad sobą. Zmagając się jeszcze z sobą, oderwał usta od jej warg i patrzył na oświetloną księżycem twarz dziewczyny.
- To obłęd - szepnął ochryple, potem wolno pochylił głowę i znowu przywarł ustami do jej warg.
- Chyba późno się położyłaś? - spytała Paris, siadając na brzegu łóżka Sloan, już ubrana i w pogodnym nastroju. Sloan przewróciła się na plecy.
- Bardzo późno - odparła z sennym uśmiechem, myśląc o Noahu. - Która godzina?
- Dziesiąta trzydzieści.
- Powinnam już wstać... Paris przytaknęła.
- Na szczęście pamiętałam, żeby uprzedzić Dishlera idąc spać, aby nie włączał systemu bezpieczeństwa. W przeciwnym razie wywołałabyś alarm, przechodząc przez podczerwone promienie na końcu trawnika koło plaży.
Sloan szeroko rozwarła oczy. Nie pomyślała ostatniej nocy o systemie bezpieczeństwa. W rzeczy samej nie pomyślała, jak się dostanie do domu, jeśli boczne drzwi będą zamknięte. Wyobraziła sobie reakcję Cartera, gdyby włączyły się syreny i zapaliły wszystkie światła, a on odkrył, że była na spotkaniu z Noahem.
- Dam ci klucz do domu i pilota do otwierania bramy. Możesz wyłączyć system alarmowy w bramie, stosując kod bezpieczeństwa. Jeśli tego nie zrobisz, wywołasz alarm, przekraczając już pierwsze pasmo promieni podczerwonych. Otaczają ze wszystkich stron posiadłość i nie można ich ominąć.
Paris podała kod alarmowy, a Sloan powtórzyła go, starając się zapamiętać. Jednak nie chciała, aby Paris myślała, iż zawsze postępuje tak jak tej nocy albo że zamierza to powtarzać.
- Nie mam zamiaru stale tak robić - powiedziała niezręcznie, siadając na łóżku.
- Doprawdy? - drażniła się Paris. - On już telefonował z samego rana, umawiając się na dzisiejszy wieczór.
- Telefonował? - upewniła się Sloan, nie kryjąc zadowolenia.
- Tak, i nasza czwórka zje razem kolację w mieście. - Głos Paris drżał od dziewczęcej radości z powodu tych planów. - Strój ma być oficjalny, panowie na czarno, ale miejsce jest nieznane. Kierowca Noaha przyjedzie po nas tuż przed zachodem słońca. Niczego więcej nie zdradził.
Sloan podciągnęła kolana pod brodę, obejmując je rękoma.
- A jak tobie udał się wczorajszy wieczór? - spytała siostry.
- Było bardzo miło. Paul potrafi mnie rozśmieszyć i jest takim przyjemnym towarzyszem. W czasie tańca powiedział mi dziwną rzecz.
- Co mianowicie? - spytała Sloan, ciesząc się z tej poufałej rozmowy z siostrą o mężczyznach.
- Powiedział mi, że go intryguję, gdyż mam skomplikowany charakter. Nie jestem pewna, czy to miał być komplement.
- Jak mogłoby być inaczej? - odparła Sloan z tak pełnym lojalności entuzjazmem, że obie wybuchnęły śmiechem, jednakże następne oświadczenie Paris zmiotło z twarzy Sloan uśmiech.
- Interesujące - dalej mówiła Paris - bo ja uważam, że to Paul ma skomplikowany charakter, nie uważasz?
- Szczerze mówiąc... nie wiem.
- Jestem pewna, że tak jest. Zauważam u ludzi drobiazgi, których inni nie dostrzegają. Ojciec zawsze twierdzi, że potrafię na odległość wykryć obłudnika.
- Z wyjątkiem Henry'ego - Sloan szybko przypomniała Paris jej nieuczciwego narzeczonego.
- To prawda - zgodziła się Paris, smutno się uśmiechając. - Jednak nie zrozum mnie źle, gdyż wcale nie chciałam zarzucać Paulowi, że jest fałszywy, bo tak nie myślę. Absolutnie nie!
Sloan nie była do końca pewna, czy Paris istotnie tak nie myślała. Zastanawiając się, czy zmienić temat, czy też drążyć go dalej, po chwili wahania wybrała to drugie.
- Co wydaje ci się takie niezwykłe w Paulu?
- Po pierwsze, mężczyźni bardzo lubią mówić o sobie. A Paul nie. Co więcej, chętnie zadaje pytania i z taką uwagą śledzi odpowiedzi, że nie zawsze się spostrzeżesz, że on tylko słucha, a mało mówi. Byłoby to zrozumiałe, gdyby był nieśmiały, ale wcale tak nie jest. To drugi powód, by uznać, że jest niezwykły...
- Co masz na myśli? - spytała Sloan bez przekonania.
- Uważam, że przy nikim nie czuje się onieśmielony, nawet przy ojcu, który zawsze peszy młodych ludzi, którzy mu nie dorównują.
- Mnie wcale nie onieśmiela - przyznała się Sloan.
- Tak, ale mężczyźni oceniają siebie na podstawie tego, co udało im się osiągnąć w życiu, a my nie.
Myślała racjonalnie i była tak spostrzegawcza, że Sloan z trudem rozpoznawała w niej tę wstrzemięźliwą w słowach siostrę, którą poznała po przyjeździe do Palm Beach.
- Jest jeszcze jedna sprawa. Paul pracuje w ubezpieczeniach, a ojciec narzekał na koszty grupowych ubezpieczeń swoich pracowników. Jednakże gdy chciałam, aby Paul porozmawiał z ojcem i zaproponował swój projekt, Paul nie skorzystał z tego.
- Może myślał, że to byłoby w złym stylu sprzedawać polisy swemu gospodarzowi!
- Z pewnością nie, gdyż to był mój pomysł, nie jego. Może czuł się skrępowany twoją propozycją.
- Nie sądzę, aby tak łatwo się peszył.
Sloan szybko notowała w pamięci spostrzeżenia siostry - trzeba skłonić Paula, aby był rozmowniejszy i podjął temat polis. Odpowiedziała zaś całkiem uczciwie:
- Niewiele wiem o mężczyznach, tak że zadajesz pytania niewłaściwej osobie. Mogę jedynie powiedzieć, że Paul jest uczciwy, można na nim polegać, a prawdopodobnie jest także dzielnym człowiekiem.
Paris przytaknęła rozważnie:
- Jestem tego samego zdania.
Gdy wstała, jej myśli zaprzątał już czekający je dzień.
- Chyba rzeczywiście powinnaś już wstać. Pomyślałam, że trochę przespacerujemy się po mieście, robiąc małe zakupy. Paul zapowiedział, że zostanie tutaj i trochę poleniuchuje.
- A co z jego smokingiem na dzisiejszy wieczór? - spytała Sloan, odrzucając kołdrę i spuszczając nogi na podłogę.
- Gdy spytałam go o to, wyjaśnił, że pożyczył smoking od przyjaciela i przywiózł na wypadek, gdyby go potrzebował.
Sloan pospiesznie wzięła prysznic i szybko się ubrała, aby jeszcze przed wyjazdem zadzwonić do matki. Ponieważ długo spała, musi zadzwonić do sklepu, co oznacza, że Kimberly nie będzie mogła swobodnie rozmawiać.
Przytrzymując słuchawkę telefoniczną ramieniem, Sloan wystukała numer, przygotowana na utarczkę z właścicielką Lidią Collins, której stosunek do personelu przypominał sposób traktowania gangu przestępców przez straż więzienną. Choć Sloan rzadko telefonowała do matki, Lidia niezmiennie zachowywała się tak, jakby prywatny telefon był podstawą do wymówienia pracy jej najlepszej pracownicy.
- Lidia? - odezwała się Sloan, gdy właścicielka sklepu podniosła słuchawkę. - Tu Sloan, dzwonię z Palm Beach.
Uprzejmy ton Lidi nagle zmienił się w irytację.
- Twoja matka właśnie ma klientkę, Sloan.
Kimberly zawsze była zajęta klientkami, gdyż wszystkie ją lubiły i wolały poczekać, aby je obsłużyła.
- Wiem, ale mam do niej tylko parę słów.
- Trudno.
Lidia rzuciła słuchawkę na kontuar z taką siłą, że Sloan zadrżała, ale za chwilę ciepły, radosny głos Kimberly wywołał jej uśmiech.
- Bardzo się cieszę, że cię słyszę, skarbie. Jak ci się wiedzie? Sloan zapewniła ją, że ojciec i prababka są dla niej bardzo mili i traktują ją dobrze. Wiadomość o Paris zostawiła na koniec i gdy tylko wymieniła jej imię, matka zamilkła. Powiedziała jej wszystko o Paris, kończąc:
- Pokochasz ją, a ona pokocha ciebie. Chce wkrótce przyjechać do Bell Harbor.
Skończywszy, czekała na reakcję Kimberly, ale ona milczała.
- Mamo, czy jesteś tam?
- Tak - odparła matka przerywanym szeptem, a Sloan zorientowała się, że płacze.
Sloan z bólem uzmysłowiła sobie, jak ciężko było matce udawać, że już dawno pogodziła się z utratą Paris. Teraz sama możliwość zobaczenia starszej córki wycisnęła łzy z jej oczu. Sloan nie pamiętała, aby Kimberly kiedyś płakała, a teraz poczuła, że i jej łzy cisną się do oczu.
- Tak bardzo przypomina mi ciebie - cicho powiedziała Sloan - i bardzo lubi ładne stroje. Ona je projektuje.
Z głębi sklepu doszedł ostry głos Lidii, wzywający Kimberly.
- Chyba powinnyśmy skończyć - powiedziała Sloan. - Zadzwonię za parę dni.
- Proszę cię bardzo!
- Pa!
- Zaczekaj jeszcze - powiedziała pośpiesznie Kimberly. - Czy sądzisz, że mogłabym przekazać Paris serdeczności?
Sloan wytarła łzy.
- Tak, oczywiście. Przekażę je.
Edith siedziała w swym ulubionym fotelu, w czarnej ponurej sukni, a do stanika przypięła dużą broszę diamentową z rubinami.
- Prababciu - odezwała się Paris, wyciskając pocałunek na czole starszej pani - chciałaś widzieć się ze Sloan, zanim wyjedziemy.
- Chciałam z nią porozmawiać sam na sam, jeśli można, Paris. Paris była zaskoczona, ale skinęła głową i wyszła.
Zanim Sloan zagłębiła się w fotelu naprzeciw starszej pani, padło stanowcze pytanie:
- O czym pomyślałaś przed chwilą?
- Zastanawiałam się, czy nosiłabyś kolorową apaszkę, gdybym ci ją kupiła? - odparła Sloan z poczuciem winy.
Białe brwi uniosły się.
- Nie podoba ci się mój styl ubierania!
- Nie, wcale tak nie myślę.
- Nie dodawaj kłamstw do impertynencji! Dokładnie o tym myślałaś.
Przyłapana, Sloan przestała się uśmiechać.
- Moja matka zawsze mówi, że kolorowe dodatki bardzo ożywiają.
- A więc uważasz, że potrzebuję ożywienia.
- Niezupełnie tak. Pomyślałam, że masz piękne błękitne oczy, a niebieska apaszka...
- Teraz uciekasz się do komplementów. Widać jak na dłoni wszystkie twoje przywary - przerwała starsza pani, ale zostało to powiedziane z wątłym uśmiechem. - Jak się okazuje, nasze myśli zmierzają w tym samym kierunku. - Spojrzała w sufit, jakby to był kierunek, o którym mówiła.
Sloan także spojrzała w sufit, a potem niepewnie na Edith.
- W jakim kierunku?
- W górę. Przyjmuję, że kiedy odejdę, to będę odchodziła w górę, nie w dół. Zgodzisz się ze mną?
Sloan uzmysłowiła sobie, że mówiła o umieraniu, i uśmiech jej zbladł.
- Wolałabym o tym nie myśleć.
Wtedy Edith ożywiła się i odezwała rzeczowo:
- Śmierć jest faktem. Ja mam dziewięćdziesiąt pięć lat. Wobec tego muszę się z tym faktem liczyć. Ale nie o to mi chodzi w tej chwili. Powiem ci bez ogródek, co mam na myśli, i nie życzę sobie wybuchu egzaltacji.
Ponieważ Edith zawsze mówiła bez ogródek i bez wstępnych przygotowań, Sloan nastawiła się na wysłuchanie czegoś nadzwyczaj nieprzyjemnego.
Tymczasem Edith bez słowa sięgnęła po dużą brązową aksamitną kasetę stojącą na stole i z impetem postawiła ją na kolanach Sloan, a sama zaczęła mocować się z zamkiem broszy, którą miała przypiętą do sukni. Wiek i artretyzm wykrzywiły jej palce, ale Sloan wiedziała, że nie powinna proponować pomocy. Siedziała więc w milczeniu, z kasetą na kolanach.
- Otwórz tę kasetę - poleciła jej Edith, gdy wreszcie odpięła broszę.
Sloan otworzyła duże płaskie etui. Na aksamicie leżał wspaniały, szeroki na dwa i pół cala naszyjnik z rubinów i diamentów oraz kolczyki i bransoletka do kompletu. Ponieważ Edith zdjęła broszę, Sloan pomyślała, że może postanowiła włożyć te klejnoty.
- Co o tym myślisz?
- To na pewno rozjaśnia... - powiedziała Sloan, nawiązując do pomysłu apaszki, która miała ożywić czarną suknię Edith.
- Ta biżuteria razem z broszą należały do twej praprababki Hanover. Pozostają w mojej rodzinie dłużej niż inne klejnoty i z tej racji mają dla mnie szczególne znaczenie. Ty jesteś w rodzinie najkrócej, nie z własnej winy, i choć zazwyczaj nie jestem sentymentalna, przyszło mi na myśl, że te klejnoty będą czymś, co wypełni ową lukę w czasie, jeśli tak można powiedzieć. Przypięłam dzisiaj tę broszę, gdyż noszę ją po raz ostatni. Poczekam jednak, aby je zobaczyć na tobie, gdy będziesz miała na sobie coś bardziej odpowiedniego niż te męskie spodnie.
- Na mnie? - powtórzyła Sloan, ale przypomniawszy sobie czekającą ją dzisiaj oficjalną okazję, zrozumiała.
- To bardzo miło z twojej strony, prababciu, że pozwolisz mi włożyć...
- Głupie dziecko, nie pożyczam ci tych klejnotów. Daję ci je. Rubin jest twoim szczęśliwym kamieniem. Gdy mnie już nie będzie, przypomną ci mnie i twoich przodków, których nie miałaś okazji poznać.
Sloan poderwała się z miejsca tak raptownie, że ledwie zdążyła chwycić aksamitne etui, by nie upadło na ziemię. Teraz zrozumiała, dlaczego wstępem była rozmowa o śmierci.
- Prababciu, wierzę, że będziesz żyła jeszcze długie lata i znajdziesz wiele okazji do włożenia tych klejnotów. Nie trzeba mi ich, abym pamiętała o tobie, kiedy już...
- Umrę - dokończyła Edith poważnie.
- Nie chcę teraz o tym myśleć, gdy dopiero cię poznałam.
- Życzę sobie, abyś wzięła klejnoty.
- Nie zrobię tego - powiedziała z uporem Sloan, kładąc etui na stole przy swoim łokciu.
- Kiedyś będą jednak twoje.
- Nie chcę rozważać, co będzie „kiedyś”.
- Mam nadzieję, że nie będziesz równie uparta, kiedy pomówimy o moim testamencie. Postanowiłam bowiem go zmienić i ty dostaniesz sprawiedliwie swoją część...
- A właśnie że będę uparta - powiedziała Sloan, a ku jej zaskoczeniu Edith Reynolds roześmiała się głośnym, ostrym chichotem, który choć nieprzyjemny w brzmieniu, był ciepły i serdeczny.
- Co za nieznośny uparciuch - gderała Edith, wycierając rożkiem chusteczki łzy wesołości z oczu.
- Nie przypominam sobie - mówiła dalej - aby ktoś kiedykolwiek próbował zmienić moją decyzję, jeśli coś postanowiłam. Nawet Carter wie, że jeśli coś zdecyduję, sprzeciwianie mi się jest bez szans.
Sloan nie chciała uchodzić za niewdzięczną albo nieuprzejmą, dlatego złagodziła ton.
- Po prostu nie chcę mówić o twojej śmierci, prababciu, ani o czymkolwiek, co jest z tym związane. To takie przygnębiające!
- Często też tak to odczuwam - powiedziała Edith cierpko, a Sloan zrozumiała, że starsza pani żartuje.
Schyliła się i impulsywnie pocałowała jej pergaminowy policzek.
- Kupię ci kolorową apaszkę, by cię „ożywiła”, wbrew tej rozmowie - przyrzekła Sloan prostując się.
- Ale niezbyt drogą! - zawołała za nią Edith.
Ponieważ żadna z nich nie jadła obiadu, Paris zaproponowała, aby zatrzymały się i coś przekąsiły. Sloan się zgodziła. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie przekaże Paris pozdrowienia od Kimberly, choć zdawała sobie sprawę, że wszystko, co przybliży Paris do matki, równocześnie w tym samym stopniu oddali ją od ojca.
Kelnerka napełniła wodą ich szklanki i wręczyła im oprawne w skórę menu. Sloan machinalnie je otworzyła. Wpatrując się niewidzącym wzrokiem w listę zakąsek, myślała o czekającej je rozmowie, w której chciała zachować pełny obiektywizm. Mimo krytycznej opinii o Carterze, musiała przyznać, że dla Paris był oddanym ojcem, a chociaż często postępował wobec niej apodyktycznie, odpłacała mu się jedynie lojalnością i oddaniem. Z naturalną łatwością polubiła Sloan, gdyż z poznaniem jej nie łączyła się bolesna znajomość przeszłości. Natomiast inaczej było w momencie próby zbliżenia się do Kimberly. Teraz Paris będzie musiała poznać historię małżeństwa rodziców i dowiedzieć się, że ojciec okazał się wówczas kłamcą i łajdakiem.
Carter wraz ze swą matką wpajali w Paris przekonanie, że Kimberly była osobą zasługującą na tak jednoznaczne potępienie, że sędzia musiał wydać wyrok, odbierający jej prawo do opieki nad starszą córką. Aby Paris mogła uwierzyć, że to, co ojciec i babka jej wmówili, było nieprawdą, musiałaby równocześnie przyjąć, że oboje kłamali. Sloan wiedziała, że dla Paris będzie to bolesne odkrycie, ale nie mogła jej tego oszczędzić. Obawiała się, że można by uniknąć zranienia siostry, jedynie odrzucając możliwość pojednania Paris z matką, a wówczas należałoby podać Kimberly powód, dlaczego Paris nie chce jej zobaczyć.
Tymczasem podeszła do nich kelnerka, by przyjąć zamówienie. Sloan zamówiła „specjalne” danie, nawet nie patrząc, z czego się składa, potem chciała podjąć temat Kimberly, ale myśli Paris powędrowały już w inną stronę.
- O czym prababcia chciała z tobą mówić dziś rano?
- O biżuterii - lekceważąco odpowiedziała Sloan. - Chciała dać mi część klejnotów rodzinnych, ale odmówiłam przyjęcia.
Mięśnie twarzy Paris napięły się.
- Czy wspominała także o swoim testamencie?
Gdy Sloan przytaknęła, Paris dotknęła końcami palców swoich skroni i zaczęła je nacierać, jakby nagle poczuła ból głowy.
- Przepraszam - powiedziała z markotną miną - wiem, że musi umrzeć.
Sloan w wyrozumiałym milczeniu czekała, że powie coś więcej, i Paris rzeczywiście z westchnieniem, opuszczając ręce, wyjaśniła:
- Widziałam aksamitne etui na stole i spodziewałam się czegoś takiego. Ale nie znoszę, gdy mówi o śmierci. Być może czuję, że jeśli się o tym mówi, to wkrótce nastąpi, kto wie? - Potrząsnęła głową, jakby chciała strącić dokuczliwe myśli. Następnie pochyliła się ku siostrze:
- Mówmy o czymś weselszym. Było to również po myśli Sloan.
- Czy chciałabyś porozmawiać o matce?
- Świetnie.
- Telefonowałam do niej dziś rano. Mówiłam jej, że chcesz przyjechać, aby ją poznać.
- I co ona na to?
Sloan spojrzała Paris prosto w oczy, mówiąc cicho:
- Płakała. Nigdy przedtem nie widziałam mamy płaczącej. Paris przełknęła ślinę, jakby zrozumiała emocjonalną treść tego wyznania.
- Czy jeszcze coś powiedziała?
- Tak. Prosiła, abym ci przekazała serdeczne pozdrowienia. Spojrzenie Paris zatrzymało się na szklance z wodą.
- To miło z jej strony.
Łańcuchowa reakcja emocjonalna, której oczekiwała Sloan, zaczęła działać i teraz trzeba było zręcznie ją wykorzystać.
- Wiem, że jest ci ciężko. Mówiono ci o niej okropne rzeczy, a teraz ja twierdzę, że jest najserdeczniejszą, najmilszą osobą na świecie. Trudno nie zauważyć, że jeśli to, co ja mówię, jest prawdą, oczywiste jest, że cię okłamywano. Zrobili to twój ojciec i jego matka.
- Jest także twoim ojcem - powiedziała Paris błagalnie, gdyż odwołując się do wspólnego pokrewieństwa, chciała skłonić Sloan, aby pomogła jej także wobec Kimberly.
- Oczywiście - przyznała Sloan, postanawiając użyć tego samego argumentu, którego użył Paul w drodze do Palm Beach, mówiąc o przypuszczalnych powodach rozbicia małżeństwa Reynoldsów. Na początek zadała pytanie:
- Czy matka Cartera była ci bliska?
- Babcia Frances? - Paris się zastanowiła, a potem potrząsnęła głową. - Bardzo jej się bałam. Nie tylko zresztą ja. Nie dlatego że była niedobra - choć była niedobra - ale ona była taka zimna.
To właśnie spodziewała się usłyszeć Sloan.
- A zatem uwierz mi, że ona jest winna temu, co się stało, to ona mówiła ci o mamie same złe rzeczy. I to ona zawiniła tu najbardziej.
Sloan opowiedziała Paris, jak matka Cartera przyjechała limuzyną na Florydę i odjechała do San Francisco z Carterem i Paris.
Sloan widziała, jak słuchając tej opowieści, Paris zamyka się w sobie, jakby nie mogła uwierzyć, że jej ojciec i jego matka mogli postąpić tak okrutnie.
- Musimy jednak pamiętać - Sloan chciała zakończyć ten temat optymistycznym akcentem - że kiedy nasz ojciec zgodził się wrócić do San Francisco ze swoją matką i tobą, miał tylko dwadzieścia siedem lat. Nie był wtedy człowiekiem, którego teraz znamy. Młody, wychowany w dobrobycie, nagle musiał nauczyć się walczyć o byt rodziny - żony i dwójki dzieci. Prawdopodobnie był śmiertelnie przerażony. Jego matce udało się przekonać go, że robi to dla jego dobra. Mogła też powiedzieć mu, że jest rozpaczliwie potrzebny w San Francisco, gdyż jego ojciec jest chory. Może chciał w to uwierzyć... Któż to wie?
- Nikt - po chwili powiedziała Paris.
- Dla pełni obrazu trzeba tu jeszcze dodać, że nasi rodzice różnili się bardzo. Ona była tylko śliczną, naiwną dziewczyną z małego miasteczka, która zakochała się w bogatym, dojrzałym, „starszym”, mężczyźnie i zaszła w ciążę.
- A on usiłował postępować „właściwie”, żeniąc się z nią - wtrąciła Paris.
- Było trochę inaczej. Gdy nasza matka pojechała do San Francisco, aby powiedzieć mu, że spodziewa się dziecka, w domu zastała jego rodziców. Byli tak oburzeni i rozwścieczeni tą sytuacją, że gdy Carter wrócił do domu późnym wieczorem, kazali mu wyprowadzić się i zabrać ze sobą naszą mamę.
Sloan rozsądnie powstrzymała się od powiedzenia Paris, że Carter wrócił do domu pijany, a jego rodzice potraktowali nastolatkę z małego miasta w ciąży jako ostateczny wybryk na długiej liście jego nieodpowiedzialnych wyczynów.
Bardzo ostrożnie Sloan zbliżała się do ostatniego problemu, który trzeba było wyjaśnić i przezwyciężyć.
- Kiedy małżeństwo już się rozpadło, babka i Carter mówili o naszej mamie straszne rzeczy, które nie miały nic wspólnego z prawdą. To była ich wielka wina, ale gdy się nad tym zastanowić, wcale nie było to zaskakujące.
- Prawdę mówiąc, to babcia Frances mówiła te najgorsze rzeczy - zauważyła Paris.
- To mnie wcale nie dziwi po tym, co powiedziałaś o niej. - Sloan próbowała żartować.
- Tak, ale ojciec słuchał tego i nigdy nie zaprzeczał.
Sloan nie była przygotowana na taki komentarz, lecz intuicja podyktowała jej doskonałe usprawiedliwienie.
- Wtedy był już starszy i rozsądniejszy, a w głębi duszy zapewne wstydził się swego postępku - a może tego, że nie sprzeciwił się matce. Niewątpliwie bardzo cię kocha, nie chciał więc uchodzić w twoich oczach za łotra.
Czekając chwilę, aż Paris przetrawi sobie to wyjaśnienie, Sloan chwyciła szklaneczkę z wodą; nasunął się jej jeszcze jeden argument.
- Zdaje mi się, że w rozwiedzionych małżeństwach często mówi się źle do dzieci o pozostałym rodzicu.
- Masz rację. A co złego mówiła nasza matka o ojcu?
Sloan spojrzała na Paris z bezbronnym uśmiechem na wargach, zapominając o szklance z wodą.
- Nic, ale ona jest wyjątkiem. Kilka lat temu naszej matce nastolatek wyrwał portmonetkę. W sądzie zeznała na korzyść oskarżonego i prosiła sędziego o łagodne potraktowanie chłopaka. Tak , chciała, aby nie został ukarany, że wygłosiła niemal mowę obrończą - dodała z chichotem Sloan.
- I udało się jej? - spytała Paris, także wybuchając śmiechem Sloan skinęła głową.
- Sędzia powiedział, że gdyby skazał chłopaka, to czułby się, jakby wydał wyrok na nią.
- Śliczna historia!
- Niestety w tydzień później ten sam chłopak skradł jej samochód. Uważał, że ma miękkie serce, i miał rację.
Sloan wiedziała, że udało jej się rozwiązać problem stosunku „ Paris do matki, bo od tej chwili przez cały czas spaceru po mieście i podczas zakupów Paris zarzucała ją pytaniami o Kimberly.
Rozmowa o matce pozwoliła Sloan tego popołudnia oderwać się od myśli o Noahu, ale potem wydawało jej się, że zegarek porusza się wstecz, dopóki nie nadszedł czas, aby się ubrać na wieczór. Tak była podniecona, myśląc o spotkaniu z nim, że cały czas się spieszyła, choć nie było do tego powodu. Na długo przed umówionym czasem nie miała już nic do roboty poza decyzją, jaką włożyć suknię.
Paris przyszła do jej pokoju, chcąc pomóc siostrze w wyborze. Obejrzawszy garderobę Sloan, wyraziła podziw dla jej strojów i oświadczyła, że jest to szczególny wieczór i wymaga długiej sukni.
- Nie za strojnej, ale czegoś, co będzie falowało wokół ciebie, gdy będziesz szła. - Upewniwszy się, że Sloan nie przywiozła nic takiego, serdecznie otoczyła ją ramieniem i zaprowadziła do swego pokoju.
Sloan stwierdziła żartobliwie, że szafa Paris jest większa i pomieści więcej niż sklep Lidii w Bell Harbor. Garderoba łączyła się z innym dużym pokojem, pełnym niedokończonych strojów, które Paris projektowała.
Sloan przyglądała się, jak jej siostra jedną po drugiej wyjmuje wspaniałe toalety i odrzuca je po kolei, na ogół z niezrozumiałych dla niej powodów.
- Wreszcie jest! - stwierdziła triumfalnie, wybrawszy z rzędu długich toalet białą obcisłą suknię.
- Jak ci się podoba?
Sloan pomyślała, że przypomina czerwoną, obcisłą, płócienną suknię Sary, z wyjątkiem długości i barwy - dopóki Paris nie zasunęła zamka błyskawicznego na plecach i nie obróciła jej do lustra.
Góra sukni była prosta i przylegała do figury Sloan jak rękawiczka, na biodrach lekko się rozszerzała i opadała prostą linią do stóp. Kiście białych haftowanych kwiatów ze złotymi listkami i łodyżkami zdobiły stanik i rąbek spódnicy.
- O! - wyszeptała Sloan. - Jest piękna.
- Nie widziałaś jeszcze reszty kompletu - oświadczyła Paris, zdejmując z wieszaka narzutkę utkaną lekko jak pajęczyna, z wzorem białych i złotych liści.
- Teraz potrzebujesz tylko odpowiedniej biżuterii - uznała, otwierając szuflady wbudowane w ścianę.
- Co mam zrobić z włosami? - spytała Sloan przez ramię. - Czy powinnam je rozpuścić na ramiona?
Zamiast zaczesać włosy na bok, jak robiła to zawsze, pozwalając im opadać naturalnie, odciągnęła je ku tyłowi i zwinęła w luźny kok.
Paris trzymała w ręku dwa złote filigranowe kolczyki, przyglądając im się uważnie, ale odwróciła się, by wyrazić swą opinię.
- Fryzura jest doskonała, tak samo jak makijaż, ale potrzebujesz kolczyków. A ja właśnie mam odpowiednie. - Podała jej kolczyki wyglądające jak długie, połyskujące złotem krople deszczu. Sloan założyła kolczyki i zapięła złoty filigranowy naszyjnik, spoglądając do lustra. Paris dokonała zadziwiającej zmiany w jej wyglądzie. Obróciła się, by jej to powiedzieć, i zobaczyła, że siostra trzyma w ręku trzy jeszcze świeże, białe pączki róż.
- Ukradłam je z wczorajszej dekoracji stołu - wyjaśniła, przypinając je do koka Sloan.
- Czy któraś z was podejrzewa, dokąd jedziemy? - spytał Paul, gdy ubrany w uniform szofer otworzył tylne drzwi rolls - royce'a Noaha.
- Nie mam pojęcia - przyznała Sloan, wsiadając za nim do samochodu - ale wszędzie, dokądkolwiek pójdziemy, zwalisz dziewczyny z nóg!
Podniecenie i entuzjazm Sloan były tak zaraźliwe, że nawet poważny Paul był w świetnym humorze.
- Nie mają szczęścia, gdyż już jestem w towarzystwie dwóch najpiękniejszych kobiet na Florydzie. Paris, czy nie wiesz, dokąd jedziemy?
Paris, siedząca obok Sloan w długim kolorowym sarongu, wyglądała jak rajski ptak.
- Wiem - uśmiechnęła się - ale nie wolno mi niczego zdradzać. Spojrzawszy na Sloan, stała się nieco bardziej ustępliwa.
- Myślę, że mogę co nieco napomknąć. Jedziemy na kolację do najbardziej ekskluzywnej restauracji w Palm Beach.
- To znaczy? - uśmiechnął się Paul, dostosowując się do jej żartobliwego tonu.
- Nazywa się „Apparition”.
Twarz Paula na moment przybrała jakiś dziwny wyraz; Sloan wyczuła, że rozpoznał nazwę.
- Czy już tam byłeś? - spytała.
- Nie. Pierwszy raz o niej słyszę.
- To musi być niezwykle eleganckie miejsce, skoro wymaga takich strojów - zauważyła Sloan.
Wkrótce potem samochód skręcił w stronę prywatnej przystani. Przy pomostach były zacumowane duże jachty.
- Powinnam się domyślić - zachwycona Sloan zwróciła się do Paris: - „Apparition” to jest jacht!
Paris nie odpowiedziała. Pochylona do przodu, zmarszczyła czoło, gdy rolls posuwał się w stronę ostatniego pomostu, zatrzymując się na oddalonym pustym parkingu, gdzie czekał mały biały śmigłowiec gotów do drogi.
- To niemożliwe... - powiedziała Paris, gdy szofer otwierał drzwi samochodu.
Wysiadła, a za nią Sloan i Paul, ale Paris zrobiła kilka kroków i nagle zamarła, przenosząc wzrok tam i z powrotem z małego helikoptera na postać szofera.
- Oczekiwałam, że pan Maitland wyśle po nas barkas - powiedziała z lekką pretensją.
Szofer Martin, olbrzymi mężczyzna około pięćdziesiątki, wyglądał, jakby miał dość sił do przeniesienia rolls - royce'a, nie tylko do prowadzenia go. W jego głosie zaś więcej było pewności siebie niż szacunku.
- Są kłopoty z silnikiem barkasu - poinformował. - Pan Maitland oczekuje, że wszyscy przylecą na jacht helikopterem, gdzie z pewnością spędzicie państwo bardzo miły wieczór.
Sloan zaskoczyła pewność siebie szofera, wskazującego śmigłowiec, natomiast Paris bardziej onieśmielał helikopter niż szofer Noaha.
- Co ci się nie podoba? - uprzejmie spytał ją Paul. Paris, cofając się, wpadła na Paula.
- Przykro mi, ale nie sądzę, żebym mogła tam wejść. Wiem, że nie jestem w stanie tego zrobić. Nie lubię nawet wielkich pasażerskich samolotów, a cóż dopiero taka miniaturka!
Serce Sloan biło niespokojnie. Nie martwiło jej, że musi zrezygnować z jachtu czy helikoptera, ale że straci wieczór z Noahem.
- Czy jesteśmy jedynymi gośćmi, których oczekuje Noah? - spytała, ukrywając swój żal pod uprzejmym uśmiechem. - Jeśli tak, może mógłby dołączyć do nas w jakiejś restauracji na lądzie?
- To nie byłoby w porządku - powiedziała dobitnie Paris. - Noah polecił swemu szefowi kuchni przygotować specjalną kolację i ma zaplanowany cały wieczór. To miała być niespodzianka dla was.
Obróciła się, spoglądając z żalem na Paula.
- Nie chcę zepsuć tego wieczoru. Poleć ze Sloan, a ja wrócę do domu.
Sloan otworzyła usta, by sprzeciwić się takiemu rozwiązaniu, ale Paul wyprzedził ją szarmancko:
- To nie byłoby w porządku wobec mnie. Sloan powinna polecieć, a my gdzieś tutaj zjemy kolację.
- Czy na pewno ci to odpowiada? - zawahała się Paris, spoglądając na niego z mieszaniną żalu i wdzięczności.
Paul traktował całą sprawę raczej z humorem niż żalem. Wskazując helikopter, powiedział do Sloan:
- Lepiej nie zwlekaj, bo może skończyć się paliwo. - Następnie kierując się w stronę samochodu, zwrócił się do Paris: - Jedźmy!
Paris siedząc w aucie patrzyła, jak helikopter uniósł się z płyty i zaraz ostro skierował się nad wodą w kierunku zachodu słońca.
- Mam nadzieję, że nie jesteś bardzo zawiedziony - powiedziała do Paula.
- Broń Boże - odparł gładko.
Skrzyżowawszy ręce na piersi, zwrócony tyłem do drzwi samochodu, przyglądał się jej z żartobliwą miną.
Trochę zdenerwowana jego zachowaniem i badawczym spojrzeniem, Paris wybuchnęła:
- Pewnie uważasz mnie za głuptaskę albo neurotyczkę. W milczeniu potrząsnął przecząco głową.
- Boję się helikopterów - powiedziała.
- To musi psuć ci trochę przyjemność, kiedy sama pilotujesz - zaskoczył ją.
- Pilotuję?
- Tak!
Ze śmiechem zapadła się głębiej w swoim fotelu.
- Skąd wiedziałeś?
- Twój ojciec jest bardzo dumny z twoich umiejętności. Ale powiedz mi, tylko aby zaspokoić moją ciekawość, co byś zrobiła, gdybym zdecydował się polecieć ze Sloan?
- Wiedziałam, że tego nie zrobisz - odrzekła bez wahania.
Tymczasem szofer rozmawiał przez telefon w samochodzie, zawiadamiając „Apparition”, że helikopter z panną Reynolds wystartował. Odłożył słuchawkę i spoglądając w lusterko wsteczne, czekał na decyzję Paris.
- Nie potrzebujemy już udawać, Marty. Wszystko się wydało. Pan Maitland powiedział, że załatwił dla nas rezerwację w jakiejś restauracji. Zawieź nas tam.
Szofer skinął głową, skręcił ostro do mola numer trzy i zatrzymał wóz. Paris z niezadowoleniem zmarszczyła czoło i spytała:
- Co teraz?
- Tak się składa - szofer kłamał bez zająknięcia, recytując przygotowane wyjaśnienia - że kapitan i szef helikoptera wkrótce wrócą. Gdy przed chwilą telefonowałem do pana Maitlanda, aby go zawiadomić, że panna Reynolds jest w drodze, był bardzo zmartwiony. Nie pamiętał, że całe życie boi się pani latania. Polecił mi przekonać panią, aby skorzystała pani z kolacji przygotowanej na jachcie „Star Gazer”. - Wskazał żaglówkę długości sześćdziesięciu pięciu stóp, zacumowaną przed nimi przy pierwszej pochylni.
Paris spojrzała na Paula z rozbawieniem w oczach.
- Jak myślisz, czy można odmówić, gdy Noah zadał sobie tyle trudu?
- Jedyną właściwą rzeczą jest przyjąć propozycję - powiedział cicho Paul, daleki jednak od radosnego nastroju Paris. Z niechętnym uśmiechem dodał: - Noah dostałby nauczkę, gdybyśmy skorzystali z jachtu bez jego załogi.
- Czy potrafiłbyś żeglować na takiej dużej łodzi?
- Z niewielką twoją pomocą.
Powiedział to tak zwyczajnie, że Paris natychmiast zrozumiała, że znakomicie sobie poradzi.
- Czy umiesz gotować? - zrewanżował się pytaniem.
- Nie bez ogromnej pomocy z twojej strony. Podał jej rękę.
- Zatem do dzieła!
Apparition” odpowiada swej nazwie - pomyślała Sloan, gdy helikopter skręcił w lewo, i z niedowierzaniem przyglądała się jachtowi, zacumowanemu w odległości pięciu minut lotu od brzegu. Na tle oślepiających promieni zachodzącego słońca, mieniących się odcieniami od czerwieni do fioletu, rysujący się ostrym konturem biały jacht wyglądał wspaniale.
- Witam panią na pokładzie - powiedział członek załogi w białym uniformie, wyciągając rękę, by pomóc jej opuścić śmigłowiec. Zaprowadził ją na główny pokład, znajdujący się dwa poziomy niżej, i dalej na rufę, gdzie stał przykryty lnianym obrusem stół, zastawiony porcelaną i kryształami do kolacji na dwie osoby.
- Pan Maitland musiał przyjąć pilny telefon, ale zaraz przyjdzie - wyjaśnił i szybko zniknął.
Oczarowana Sloan rozglądała się wkoło. Nie spodziewała się, że Noah może posiadać tak wykwintny statek. Nie widziała dotąd czegoś równie wspaniałego, chyba że w filmach o miejscowościach w rodzaju Monte Carlo, w których do portu przybijały olbrzymie jachty bajecznie bogatych ludzi.
Trzymając się wypolerowanego relingu, wolno przemierzała główny pokład. Większość przestrzeni zajmował obszerny salon z dużymi oknami wychodzącymi na morze i oszklonymi drzwiami otwierającymi się na pokład. Story były odsłonięte. Ze zdziwieniem zauważyła, że wnętrze bardziej przypomina ultranowoczesny, wytworny apartament niż pomieszczenia statku. Na białej wykładzinie podłogowej akcenty w kolorze śliwkowym i srebrzystym tworzyły wzorzysty szlak na brzegach i surrealistyczny medalion w środku. Kręcone schody z chromowanymi poręczami prowadziły na wyższą i niższą kondygnację. Sofy i fotele, obite tkaniną w kolorach dywanu, zgrupowano wokół stołów z grubymi blatami ze szkła. Stały na nich, a także na postumentach, modernistyczne rzeźby z lśniącego srebra i złota, ogromne geody ukazywały błyszczące odłamki skalne w różnych odcieniach ametystu i błękitu.
Skoro Noaha nie było w salonie, oczekiwała, że wejdzie przez jedne z drzwi, które minęła, ale ciągle się nie pojawiał. Zobaczyła go za to w miejscu, skąd zaczęła wędrówkę po pokładzie: na rufie. Stał przy relingu, rozmawiając przez telefon komórkowy. Widziała jego profil, mówił szorstko, przyciszonym głosem.
- Nie obchodzą mnie dalsze wymówki Warrena, interesują mnie wyniki - mówił swemu rozmówcy. - Powiedz Grazielli, że jeśli i tym razem sknoci tę sprawę, to nie będę poręczał za niego w rządzie wenezuelskim i może tam gnić w więzieniu. - Przerwał na chwilę, słuchając. - Masz cholerną rację, mówię poważnie. - Znowu milczał przez chwilę, ale tym razem bardzo krótko. - A zatem zajmij się Graziellą i nie dopuść do katastrofy.
Bez pożegnania rozłączył się i rzucił telefon na stół. Jego ton różnił się teraz całkowicie od tego, jaki Sloan pamiętała. Było jej przykro, że ów zimny, groźny człowiek był tym samym uprzejmym mężczyzną, którego znała.
Rzuciwszy telefon, zobaczył Sloan i wyraz jego twarzy natychmiast złagodniał.
- Cześć - przywitał ją z leniwym, uroczym uśmiechem, który poruszył ją nie mniej niż olśniewająca elegancja stroju: doskonale skrojony kruczoczarny smoking, śnieżnobiała koszula i czarna muszka.
Sloan zatrzymała się kilka kroków przed nim, zupełnie wytrącona z równowagi jego statkiem, helikopterem, rozmową telefoniczną i doskonałym wyglądem w czarnym smokingu.
- Witaj - odpowiedziała uprzejmie, ale chłodno.
Jeśli zauważył jej rezerwę, to wcale tego nie okazał. Pochylił się i wyjął butelkę szampana, która chłodziła się w srebrnym kubełku na stole. Nalał dwa kieliszki. Podał jej jeden, zmuszając, by podeszła bliżej, aby wziąć kieliszek z jego ręki.
Oboje spojrzeli na helikopter, który właśnie zaczął warczeć, unosząc z sobą trzech mężczyzn wraz z pilotem.
- To wszystko jest tak oszałamiające - powiedziała głośno, obserwując wznoszący się do góry śmigłowiec.
Noah opanował pragnienie wzięcia jej w ramiona, patrzył na delikatny profil i oparłszy łokieć na relingu, delektował się jej widokiem w sukni odkrywającej ramiona.
Sloan dopóki mogła, obserwowała odlatujący helikopter, ale wreszcie odwróciła się do Noaha i chcąc przerwać milczenie, z wdzięcznym uśmiechem wypowiedziała pierwszą myśl, która jej przyszła do głowy:
- Paris nie przyleciała ze mną, gdyż boi się helikopterów.
- Jaka szkoda - powiedział uprzejmie. Sloan kiwnęła głową.
- Paul z nią został.
- Jestem zrozpaczony.
W jego pięknych oczach błysnęło rozbawienie, z czym wydał jej się nieskończenie bliższy. Jednocześnie jednak coś ją w jego słowach zastanowiło i szybko spojrzała na stół. Kwiaty, świece migające w kryształowych czarkach, nakrycia porcelanowe i srebrne sztućce. Tylko dwa nakrycia. Dwa krzesła. Z mieszanymi uczuciami winy wobec Paris i rozbawienia z powodu jego pomysłowości, Sloan usiłowała udawać oburzenie.
- Wiedziałeś, że Paris boi się śmigłowców.
- Nawet mi to przez myśl nie przeszło - powiedział z niewinną miną.
- Doprawdy? - Sloan była zaskoczona, ale nieprzekonana.
Pokiwał wolno głową, ale oczy mu się śmiały. Niewątpliwie powinna domyślić się, że on coś ukrywa... Musiała się w końcu tego dowiedzieć.
- Znasz ją od tylu lat i dopiero dzisiaj zorientowałeś się, że nie lubi latać śmigłowcami? - spytała zdziwiona, ale nagle zrozumiała, że jest inna możliwość. - Czyżby w rzeczywistości Paris wcale nie bała się...?
Noah nie mógł ciągnąć tego żartu dłużej. Pochylił się nad jej uchem i szepnął:
- Paris ma licencję pilota.
Śmiejąc się, próbowała nie okazać, jak bardzo działa na nią jego bliskość. Wskazując na stół wykrzyknęła:
- Ale dlaczego zadałeś sobie tyle trudu tylko dla nas dwojga?
- Zadośćuczynienie za spacer wieczorem po przyjęciu.
- Aż tyle do tego potrzeba? - żartowała. - Czy nigdy nie potrafisz się zatrzymać w połowie drogi?
- Zrobiłem to wczoraj wieczorem - powiedział znacząco. Subtelna zmiana tonu i ukryte znaczenie tej uwagi natychmiast dotarły do Sloan.
- Ale mnie ten spacer odpowiadał - szepnęła.
- Uznasz, że dzisiaj okoliczności są pomyślniejsze.
Była to delikatna zapowiedź i jej serce natychmiast zatrzepotało nerwowo.
- Czy spodoba ci się zmiana?
- Tak - szybko odpowiedziała, mając na myśli podróż śmigłowcem.
Objął jej dłoń, splatając jej palce ze swoimi, ale nawet ciepło jego mocnego uścisku nie mogło zniwelować obaw, które odczuła, zdając sobie sprawę, jakie plany ma Noah na ten wieczór.
Wiedziała, że to w końcu nadejdzie, ale wybrał nieodpowiedni czas i niewłaściwe miejsce, gdziekolwiek bowiem spojrzała, widziała niewątpliwe, dramatyczne dowody, że jego świat nie tylko różni się od jej świata, ale, co więcej, należy do innego systemu słonecznego. Dla niego to był przelotny wakacyjny romans, dwutygodniowe urozmaicenie... jeśli potrwa przez całe dwa tygodnie. Dla niej... Nie mogła pogodzić się z tą myślą, ale nie potrafiła też uciec. To było powtórzeniem historii.
Historii jej matki sprzed trzydziestu lat.
Sloan oszalała na punkcie Noaha Maitlanda, a on był równie nieosiągalny, jak pociągający. Całe dotychczasowe życie czekała na miłość, a resztę spędzi porównując z nim wszystkich mężczyzn.
Zaprowadził ją zewnętrznymi schodami na wyższą kondygnację i zatrzymał się przy pierwszych drzwiach na tym pokładzie.
- To kabina kapitana - poinformował, otwierając drzwi.
Sloan opanowała narastającą w niej panikę, spojrzała na bogato urządzone pomieszczenie, a jej wzrok przykuło olbrzymie łoże. Gruba narzuta była zachęcająco odgięta, przytłumione światło - nastrojowe i kuszące. Nadając z rozmysłem swemu głosowi żartobliwy ton, powiedziała wesoło:
- Nie jest to wprawdzie motel, ale domyślam się, że ludzie morza, tacy jak ty, muszą korzystać z wszystkiego, co dla nich dostępne.
Zabrzmiało to tak wstrętnie, że natychmiast go przeprosiła.
- Wybacz, to było głupie i niegrzeczne.
Noah popatrzył na nią bez słowa, z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Dlaczego to powiedziałaś?
Sloan westchnęła i zdecydowała się na szczerość. Spoglądając mu w oczy, przyznała się z całą otwartością:
- Powiedziałam to, bo jestem podenerwowana i niespokojna. Przyzwyczaiłam się do ciebie takiego, jakim jesteś w obecności Courtney i Douglasa.
Zrobiła niezdecydowany gest, obejmujący i jego, i statek.
- Nie spodziewałam się, że spotkamy się tu, pośród tego wszystkiego. Nie poznałam nawet twego głosu, gdy usłyszałam cię rozmawiającego przez telefon. W ogóle cię nie znam - skończyła z rozpaczą, tonem pozbawionym wszelkiej nadziei.
Noah doskonale to rozumiał, gdyż i on nie poznawał siebie, gdy był blisko niej. Patrząc na jej uroczą, zmienioną twarz, zastanawiał się nad słodyczą tego wyjaśnienia i podziwiał odwagę, że się na to , zdobyła. Nie umiał się zdecydować, czy bardziej chce zanurzyć twarz we włosach Sloan i śmiać się z jej lęków, czy pocałunkiem uciszyć wątpliwości. Sloan uznała jego majątek raczej za przeszkodę niż za coś pożądanego i to tym bardziej czyniło ją wyjątkową - stokroć bardziej pożądaną. Uniósł palcami jej brodę.
- Znasz mnie, Sloan - szepnął, pochylając głowę.
Wolno, drażniąco muskał jej usta, usiłując je rozchylić wargami.
- Pamiętasz? - szepnął ochryple, przesuwając ręce po jej ramionach i plecach. Nagle jego usta rozchyliły jej wargi i pocałunek stał się głębszy.
Minęły zaledwie sekundy, gdy rozgorzała w niej pamięć tamtego wieczoru, skruszały wszelkie opory. Jej dłonie same wśliznęły się pod jego marynarkę i przesunąwszy się po jego mocnej piersi, oplotły ramiona i szyję. Na moment oderwał od niej swe wargi i z półprzymkniętymi oczyma, stłumionym głosem, nabrzmiałym pożądaniem, wyszeptał:
- Czy teraz pamiętasz?
Sloan zrozumiała, że było już za późno, aby zawrócić, bo nigdy nie będzie umiała go zapomnieć. Nie potrafi zaprzeć się siebie i pamięci tego, co się między nimi stało w tym pokoju. Na samotność i żal będzie miała dość czasu w Bell Harbor. A teraz chciała być z nim, dzisiaj, jutro i pojutrze, a może dłużej - dopóki działa jej urok.
Czekał na odpowiedź.
- Tak - jej głos przeszedł w miękki szept poddania. Uniósłszy się na palcach, przycisnęła usta do jego ust i całowała go z miłością i rozpaczą w sercu, a ta odpowiedź była dzika i namiętna. Jego usta były natarczywe i nienasycone, ramiona oplatały ją ciasno, a ręce zachłannie wędrowały po jej biodrach aż do piersi.
Pchnął nogą drzwi, zatrzaskując je. Sloan poczuła dreszcz podniecenia, ale on zamiast podsycać jej namiętność, nagle zmienił się, zwolnił pieszczoty. Jego pocałunki sprawiły, że stała się jednym kłębkiem pożądania - były na przemian długie, niespieszne, potem twarde, pożądliwe, a jego ręce błądziły pieszcząc ją z równą intensywnością. Zanim oderwał od niej usta, Sloan poczuła, że rozpina zamek błyskawiczny jej sukni. Szybko odwrócił się, zrzucając ubranie, a równocześnie suknia bez ramiączek zsunęła się do jej stóp. Schyliła się, chcąc ją podnieść.
- Zostaw - powiedział, przesuwając wzrokiem po jej różowych piersiach, podczas gdy szybko rozpinał koszulę.
Bez żadnego skrępowania rozbierał się tak przed nią, a Sloan poczuła zażenowanie za nich oboje.
Gdy się odwróciła, by zrzucić bieliznę, Noah zobaczył, że jest zawstydzona, ale także że ma cudowne ciało w rozkwicie kobiecości, smukłe nogi i promienną skórę. Wyjmował spinki z rękawów koszuli, patrząc, jak wyciąga szpilki z włosów. Z uniesionymi ramionami i lekko pochyloną głową przypominała mu jakiś akt wiszący w Luwrze. Wyjąwszy ostatnią szpilkę, lekko potrząsnęła głową, a włosy opadły jej na ramiona złocistą, lśniącą kaskadą.
Jest oszołomiona, pomyślał, czując niepohamowaną falę pożądania. Jest nieśmiała, upomniał sam siebie. Podszedł do niej od tyłu i otoczywszy ją ramionami przyciągnął do siebie.
- Zapierasz mi oddech - szepnął całując jej szyję.
Przebiegł ją dreszcz. Odwrócił ją, wziął na ręce i zaniósł na łóżko. Sam wyciągnięty przy niej oparł się na lewym ramieniu, pozostawiając rękę trochę poniżej jej karku.
Sloan czekała z rosnącym niepokojem, podczas gdy jego spojrzenie wolno przesuwało się po wszystkich krągłościach jej ciała. Gdy znowu podniósł oczy ku jej twarzy, zobaczyła w nich radosny blask. Jego ręka się zacisnęła, a ona instynktownie sprężyła się w oczekiwaniu. Tymczasem nastąpił delikatny pocałunek, lekki jak piórko, odprężający po dotychczasowych pieszczotach, a końce jego palców delikatnie pogładziły jej kark.
Sloan oddała mu pocałunek, jego ręka ześlizgnęła się z jej ramienia dotykając piersi, a palce zaczęły ją lekko muskać. Była to przyjemna, podniecająca pieszczota.
Udręczona oczekiwaniem, położyła dłoń na twardej piersi Noaha, przesuwając palce po krótkich, ciemnych włosach. Skóra Noaha była jak gładka powierzchnia stali, sutki małe i twarde pod delikatnym dotykiem. Ramię było splotem mięśni. Jej wędrujące palce odkrywały kolejno jego szczękę, jakby wykutą w granicie, i policzki rzeźbione w marmurze. Jest wspaniały, mówiło jej bolesne przeświadczenie. I należy do niej. Tak, teraz.
Dla Sloan te dotknięcia były wzruszającym odkrywaniem, dla Noaha jej pieszczoty, tak delikatne i nieoczekiwane, czymś głęboko poruszającym.
Oderwał usta od jej warg, przyglądając się z czułym niedowierzaniem, jak przez całe jej ciało przenikają fale pożądania.
Nieświadoma, jakie uczucia w nim wywołuje, gładziła palcami jego wargi, niczym wyrzeźbione w cudownym materiale, ciepłym i ruchliwym. Brwi miał proste, piękne oczy były otwarte.
Zaskoczyła ją nagła zmiana w jego rysach. Twarz miał teraz napiętą i pociemniałą namiętnością, mięśnie szyi poruszały się kurczowo. Zrozumiała, co się stało, nieważne, jak to sprawiła. Objęła ramieniem jego szyję i z zamkniętymi oczyma przylgnęła do niego całym ciałem. Całując go, czuła na swoich wargach jego oddech.
Z niecierpliwym pożądaniem wargi Noaha rozchyliły jej usta, jego język napotkał jej język, a ręka przesunęła się w dół jej ciała. Palce wplątał w delikatne krótkie włosy między udami, a dziewczyna wiła się pod namiętną pieszczotą jego rąk i zmysłowymi ruchami języka.
Jego wargi oderwały się od jej ust i powędrowały do szyi, Sloan mocno przytrzymywała jego ramiona, wpijając palce w plecy.
Nagle zagarnął rękami jej biodra, przyciągając ją do siebie, jakby pragnął ich wzajem do siebie dopasować i wszedł w nią z taką siłą, że jej ciało sprężyło się jak łuk. Każdy jego powolny, namiętny ruch unosił ją do kresu rozkoszy; potem oplótł ją ramionami i przewracając się na plecy, pociągnął na siebie. Siedząc na nim spojrzała niedowierzająco, aż Noah omal nie parsknął śmiechem na widok zaskoczenia na jej rozpalonej twarzy. Gdyby był z inną kobietą, zdążałby już do końca, ale chciał, aby doznała tyle rozkoszy, ile tylko mógł jej dać, zanim utraci wszelką kontrolę. Sądził, że to pragnienie kieruje jego postępowaniem, ale mimo roznamiętnienia zdawał sobie sprawę, że miało ono jednak niejasny związek z jej dwoma dawnymi kochankami. Byli niezdarni i głupi. On był inny. I chciał, aby opuszczając ten pokój, Sloan była całkowicie o tym przekonana.
Dosięgną! ręką jej włosów i rozgarniając je palcami szepnął:
- Jesteś cudowna.
Jego palce znowu ześliznęły się ku jej piersiom, potem oderwał je i objął biodra dziewczyny, wprawiając je w powolny ruch.
Nie kłamała, mówiąc, że brak jej doświadczenia - pomyślał Noah z uśmiechem. Nie umiała dostosować do niego rytmu swego ciała, stawał się powolny, gdy on chciał przyspieszenia, wzmagał się, gdy on chciał trwać. Nie wiedział, co zrobi i co przyniesie następna chwila, czekał więc w stanie podniecającej niepewności, i było to bardziej pobudzające, niż gdyby postępowała rozmyślnie.
Zaledwie zdołał to sobie uświadomić, gdy spojrzała mu w twarz i poddała się rytmowi jego bioder. Twarz Noaha stężała, a pożądanie wymknęło się spod jego władzy i z niepowstrzymaną siłą napłynęło do lędźwi. Mocniej przytrzymał jej biodra, przewrócił ją na wznak i przesunął się na nią. Jego biodra przycisnęły ją do posłania mocnymi głębokimi ruchami. Szorstko przylgnął wargami do twarzy dziewczyny, pragnąc zostawić ślad w jej świadomości, jak zostawiał w jej ciele.
- Otwórz oczy - szepnął ochryple.
Długie rzęsy Sloan uniosły się. W jej oczach było błaganie o spełnienie, a on bez słów jej to przyrzekł. Ramiona zesztywniały mu od hamowanego wysiłku, a ruchy nabrały przyspieszenia.
Sloan czuła w głębi ciała rosnące pulsowanie; ogarnęło ją drżenie, które nagle przeszło w dreszcz niezmierzonej rozkoszy, z jej gardła wydobył się głuchy jęk. Noah zrobił jeszcze jeden spazmatyczny ruch i jego ciało ogarnęła ta sama rozkosz, jaką ofiarował. Oddychał ciężko z pochyloną głową, potem objąwszy ramionami jej biodra, przesunął się z nią na bok.
Sloan do głębi wstrząśnięta, drżąca ze wzruszenia, leżała w jego ramionach. Razem z uspokojeniem nasunęła jej się myśl, że mężczyzna, z którym doznała takiej rozkoszy, zawdzięczał zapewne swoją techniczną perfekcję doświadczeniom z wieloma kobietami. Jednakże nie mógł chyba uważać jej za całkowicie niedoświadczoną i poczuć się tak rozczarowanym, że nie będzie znowu jej pragnął. Gdyby tak było, z pewnością nie tuliłby jej i nie obejmował tak czule, z ręką leniwie pieszczącą jej ciało. Postanowiła ostrożnie porozmawiać z nim.
- Noah! - Hm?
- Jestem bystrą uczennicą - powiedziała triumfująco.
Noah przechylił głowę, by popatrzeć na jej śliczną twarzyczkę, na jego ustach pojawił się czuły uśmiech.
- Zauważyłem to - szepnął.
- Chciałam przez to powiedzieć, że będę lepsza w miarę praktyki. Od jego śmiechu zatrzęsło się łóżko, a on chwycił ją w ramiona, chowając twarz na jej szyi.
- Panie Boże! Pomocy! - westchnął.
Przestał się śmiać, ale radosny, szczęśliwy nastrój trwał, gdy dalej tulił ją do siebie. Orgazm zazwyczaj dawał mu odprężenie, a potem był źródłem energii, nie pozostawiał wszakże uczucia takiego nieprawdopodobnego szczęścia jak teraz. Nie mógł zrozumieć, dlaczego kobieta w jego ramionach tak na niego działa w łóżku i poza nim. Jedno jej spojrzenie rozpalało go, jej uśmiech go zniewalał, dotyk poruszał. Nie było w niej zachłanności, próżności ani wyrachowania.
Jest też bez kolacji, uświadomił sobie. Spojrzał na zegarek. Chciał pokazać jej z pokładu zachód słońca, ale do wieczora mieli jeszcze trochę czasu.
Pogładził gęste włosy dziewczyny, odgarniając je z gładkich policzków, a ona spojrzała na niego.
- Rozrywki przewidziane na wieczór to kolacja i przejażdżka - zażartował.
Spojrzała na niego leniwie, dotykając długimi palcami jego piersi.
- Czy to mieści się w cenie biletu, czy będzie program specjalny?
- Nie patrz tak na mnie, bo dostaniesz jeszcze coś poza kolacją i przejażdżką.
- Doprawdy? Co jeszcze?
- Deser.
Aby uniknąć dalszych pokus, chwycił telefon i zamówił kolację za pół godziny; potem niechętnie wstał.
Ubrani wieczorowo zjedli kolację przy świetle świec, przy cichych dźwiękach muzyki, w swobodnym nastroju. Uwolnieni od napięć niespełnionego pożądania, rozmawiali jak pragnący poznać się wzajemnie nowi przyjaciele.
Po kolacji ogarnął ją nastrój takiego odprężenia, że swobodnie mogła odpowiadać na jego pytania o Cartera i swoją matkę.
- Moja matka mając osiemnaście lat wygrała konkurs piękności, w którym nagrodą była wycieczka do Fort Lauderdale i tygodniowy pobyt w najlepszym hotelu. Fotograf z miejscowej gazety robił jej zdjęcia na plaży. W pobliżu odbywały się poprawiny wesela, a był tam Carter, który zainteresował się tym, co działo się obok na plaży i poszedł to zobaczyć. Wyglądał świetnie, ubrany w biały smoking, i moja matka doznała olśnienia. I to cała historia.
- To nie mogło być wszystko - zażartował Noah.
- To prawie cała historia. Moją matkę wychowywała jej babcia. Dzięki temu mama była równie naiwna, jak piękna. Pozostałe trzy dni pobytu w Fort Lauderdale spędziła z Carterem w jej hotelowym apartamencie. Podarowała mu swoje dziewictwo, a on jej Paris. Wróciła do domu przekonana, że się kochają i on ją poślubi, gdy tylko przekona do tego pomysłu swoją wysoko postawioną rodzinę w San Francisco. Oczywiście mama była nieco zdziwiona, że jej „narzeczony” więcej się nie odezwał, ale jeszcze bardziej ją zaskoczyło, gdy lekarz powiedział, że jej dolegliwości to nie grypa, ale ciąża.
Noah uniósł kieliszek z winem, obserwując emocje widoczne na jej ślicznej twarzy. Bardzo się starała, aby to, co mówiła, nie brzmiało dramatycznie, ale jej głos miękł, gdy opowiadała o matce, a twardniał, gdy wymieniała imię Cartera.
- Co się wtedy stało?
- To co zazwyczaj się dzieje. Na podstawie informacji znalezionej w „Who is who” matka poznała adres ojca swego dziecka.
Gdy Noah nie uśmiechnął się na jej próby przedstawienia tej historii z humorem, Sloan spokojnie, ale lekceważąco powiedziała:
- Była ciągle tak pewna, że Carter ją kocha, a to jego rodzina jest nieprzejednana, iż za resztę pieniędzy z nagrody konkursowej kupiła bilet na samolot do San Francisco. Wieczorem znalazła się z walizką na progu domu rodzinnego Cartera. Powiedziano jej jednak, że wyszedł. Wyjaśniła, że jest jego narzeczoną, i spytała, czy może na niego poczekać. Możesz sobie wyobrazić resztę.
- Zapewne, ale chciałbym usłyszeć to od ciebie.
- Jesteś strasznie uparty - zażartowała.
Zamiast odwieść ją od opowiadania, przypierał ją do muru pytaniami i czekał na dalszy ciąg historii. Nie umiejąc zignorować jego milczącego nakazu, westchnęła, zanim powróciła do opowieści.
- Rodzice Cartera bardzo szybko usłyszeli od niej całą historię i jeszcze szybciej ich to zirytowało.
Zamilkła, szukając właściwych słów. Carter był przyjacielem Noaha i ojcem Paris, a ona nie chciała niepotrzebnie zepsuć jego obrazu.
- Oczywiście uznali, że Carter postąpił niewłaściwie, on zaś wróciwszy do domu, przyznał się do wszystkiego i wyjechał z moją matką...
Noah wyśmiał jej próbę zatajenia prawdy.
- Sloan, to nie przejdzie, znałem rodziców Cartera, kiedy byli już starsi, ale nie mogli aż tak się zmienić. Jak naprawdę było?
Nieco speszona jego otwartością, Sloan wyprostowała serwetkę na kolanach, a potem napotkała jego skupione spojrzenie.
- Prawdę mówiąc - powiedziała wzdychając - Carter wrócił tego wieczoru późno i był pijany. Jego rodzice od dawna byli na niego wściekli z powodu długiej listy jego grzechów. Teraz wyrzucili go z domu, a z nim i moją matkę. To go trochę otrzeźwiło; zatrzymali się w Las Vegas i tam się pobrali, później pojechali na Florydę. Carter miał dość pieniędzy, by kupić statek, i przez następne dwa lata czarterował go. W tym czasie urodziła się Paris, a później ja.
- A co potem?
- Potem któregoś dnia pojawiła się jego matka, mówiąc mu, że ojciec miał udar. Powiedziała mu, że powinien wrócić na łono rodziny i zabrać z sobą jedną córeczkę. Tego samego dnia wyjechał z Paris.
- Courtney uważa, że w całej tej historii nie zadbano wystarczająco o ciebie i twoją matkę.
- Matce przyznano skromną sumę.
- Jak skromną?
- Bardzo skromną - powtórzyła z uporem. Potem się uśmiechnęła i potrząsnęła głową. - To nie miałoby znaczenia, gdyby suma była większa. Moja matka jest tak naiwna i dobra, że pożyczyłaby te pieniądze, gdyby ktoś ją o to poprosił, albo dałaby się oszukać jakiemuś fałszywemu „doradcy finansowemu”.
- Czy tak właśnie się stało z tym, co jej przyznano?
- Z większością - potwierdziła.
- Nigdy nie nazywasz Cartera ojcem, prawda? - spytał. Spojrzała na niego wesoło i przewróciła oczyma.
- On nie jest moim ojcem.
Noah powoli odstawił swój kieliszek z winem.
- Nie jest?
- Nie w pełnym znaczeniu.
- Co nazywasz pełnym znaczeniem?
- Jest tylko moim biologicznym ojcem. „Ojciec” to coś więcej. To ktoś, kto wyciera dziecku łzy i zagląda pod łóżko, gdy dziecko boi się, że tam siedzi potwór, chodzi na zebrania rodziców i na mecze szkolne, nawet gdy siedzisz tylko na jego kolanach, bo jesteś za mała, aby grać. Martwi się o dziecko w razie choroby, a także w okresie dojrzewania, gdy zaczynają się problemy z chłopakami.
Noah uśmiechnął się, słysząc te mimowolne zwierzenia. Wyobraził sobie małą złotowłosą dziewczynkę w kostiumie sportowym, siedzącą na ławce. Jej wielkie fiołkowe oczy musiały być smutne, bo nie pozwolono jej grać.
- Czy grałaś w piłkę? - usiłował przypomnieć sobie, czy znał kiedyś choć jedną dziewczynę, która wolała tę grę od tenisa czy hokeja na trawie.
- Gdybym tak powiedziała, byłaby to przesada - odrzekła ze śmiechem, który dla niego zabrzmiał jak cichy dźwięk dzwonków, - Byłam bardzo mała na swój wiek, tak że gdy grałam z rówieśnikami, gubiłam się im w trawie. Dopiero jak skończyłam dziesięć lat, gwałtownie urosłam.
- Chyba nie aż tak gwałtownie - zauważył czule.
- Ależ tak - zapewniła go ze śmiechem.
Noah pomyślał, że proces dojrzewania musiał być trudny, gdyż miała świetną figurę, w doskonałej harmonii z jej wzrostem. A w każdym razie w doskonałej harmonii z jego ciałem. Na tę myśl zesztywniał i z mieszaniną rozdrażnienia i rozbawienia powiedział:
- Obiecałem ci małą wycieczkę.
Wstając, odsunął jej krzesło, potem osłonił jej ramiona narzutką.
Sloan była zachwycona tą wycieczką. Wielokrotnie pływała łodziami, ale „Apparition” bardziej przypominała jej mały krążownik niż łódź rejsową. Dokładnie zwiedziła lśniącą maszynownię statku, a potem kuchnię. Widząc, że naprawdę ją to interesuje, Noah wyjął klucze i pokazywał jej miejsca, które normalnie by pominął; zatrzymał się, otwierając drzwi z korytarza do pomieszczeń, w których przechowywano wszystko, począwszy od środków czyszczących do zapasowego ekwipunku morskiego.
- Kocham łodzie - zwierzyła mu się z błyskiem w oczach.
- Wszystkie łodzie? - zażartował. Uroczyście przytaknęła.
- Wszystkie! Także holowniki i łodzie rybackie, powolne łodzie i szybkie. Kocham ocean i wszystko, co się z tym wiąże.
Znajdowali się w samym środku statku, o jedną kondygnację niżej od głównego pokładu. Sloan machinalnie zatrzymała się przed następnymi drzwiami.
- Możemy sobie darować to miejsce - powiedział stanowczo, obejmując ją, aby poprowadzić ją dalej.
Pobudziło to ciekawość Sloan.
- Dlaczego? Co tam ukrywasz?
- Nic, co mogłoby cię zainteresować. Wybuchnęła śmiechem.
- Nie mów tak. To nie w porządku. Dopiero teraz mnie zaciekawiłeś. Nie znoszę tajemnic. Jestem detektywem... - zamilkła przerażona. - Detektywem - amatorem - dodała szybko i chcąc odwrócić jego uwagę, powiedziała z udanym oburzeniem: - To pomieszczenie kobiece, prawda? Trzymasz tu kobiety, aby w czasie długich rejsów załoga się nie zbuntowała.
- Ależ nie - oburzył się, lecz nie otworzył drzwi. Zainteresowanie Sloan wzmogło się.
- Skarb pirata? - zaryzykowała, usiłując nakłonić go do odpowiedzi. - Przemyt? Narkotyki? - powiedziała już poważniej.
Usłyszawszy to, westchnął zrezygnowany, otworzył drzwi i zapalił światło.
Sloan patrzyła przerażona. W małym pomieszczeniu znajdował się arsenał broni palnej, włącznie z karabinami maszynowymi.
Sloan potrząsnęła głową, usiłując dojść do siebie.
- Nie dramatyzuj - ostrzegał ją bardziej stanowczo, niż jej się to wydało konieczne.
Sloan zauważyła broń szturmową i inne rodzaje uznane w Stanach Zjednoczonych za nielegalne.
- Oczywiście... Ale do czego są ci potrzebne? Próbował to zlekceważyć.
- Właściciele statków często trzymają na pokładach broń. Sloan była tak przerażona, że nie mogła przezwyciężyć drżenia, a Noahowi nasunęło to błędny wniosek.
- Nie obawiaj się, nie są naładowane.
Sloan podeszła bliżej. Oczywiście kłamał, ale musiała udawać amatorkę, gdy wskazując ręką spytała:
- Jeśli to prawda, to dlaczego ten pas z nabojami wisi na karabinie maszynowym?
Noah stłumił śmiech i wyciągnął ją z pomieszczenia z bronią, gasząc światło.
- Nie powinien tu się znaleźć. To stary model karabinu, który skonfiskowaliśmy przypadkowemu gościowi podczas ostatniego rejsu.
W myślach Sloan wirował ten sam powtarzający się refren. Nie zna go. Tak naprawdę to wcale go nie poznała. Poszła z nim do łóżka, kochała się z nim, ale zupełnie go nie zna.
Stojąc koło niej przy relingu głównego pokładu, wyczuł, że jest spięta; uznał, że przyczyną był widok pomieszczenia z bronią i przypisał jej reakcję tej samej nieokreślonej obawie, jaką odczuwała Courtney.
- Nauka strzelania jest najlepszym sposobem, aby wyzbyć się strachu przed bronią.
Sloan przełknąwszy ślinę przytaknęła.
- Mógłbym cię nauczyć strzelać z tej broni.
- Bardzo chętnie - powiedziała obojętnie, chcąc odzyskać panowanie nad sobą. Twardo usiłowała sobie wmówić, że to tylko nieokiełzana wyobraźnia, głupia pomyłka, podniecenie po niedawnych doznaniach. Zakochała się w nim już w czasie pierwszego spotkania w salonie Cartera, a teraz ich ciała połączyły się, przeżyła rozkosz w jego ramionach.
Należałoby raczej prosić go o wyjaśnienia, niż samej je wymyślać.
- Jednak byłoby lepiej, gdybym wiedziała, po co ci ten arsenał. Nie mamy przecież wojny.
- Nie, ale prowadzę interesy z krajami, które często mają niepewne rządy. Biznesmeni w tych krajach bywają uzbrojeni.
Odwróciła się do niego twarzą, jej oczy szukały jego spojrzenia.
- Prowadzisz interesy z ludźmi, którzy zagrażają twemu życiu?
- Nie. Prowadzę interesy z ludźmi, których życiu zagrażają wspólnicy. Albo mojemu, gdybym przeszkadzał. Z tego powodu zdecydowałem przed paru laty, że nie tylko lepiej, ale bezpieczniej jest prowadzić transakcje na własnym terenie. Ten statek to właśnie mój teren. W przyszłym miesiącu spotkam się z partnerami na wybrzeżu dużego miasta w Ameryce Środkowej. Spotkanie odbędzie się na pokładzie „Apparition”, a moi kontrahenci przylecą helikopterem.
- Może powinieneś się zająć bezpiecznymi transakcjami - głośno się zastanawiała.
Roześmiał się.
- Nie chodzi tylko o bezpieczeństwo, ważne są także wyniki. Wyglądała na zakłopotaną i Noah wyjaśnił:
- Chodzi o załatwienie transakcji w obcym porcie z ludźmi, na których robi wrażenie sukces; „Apparition” zapewnia mi taką przewagę.
Sloan się uspokoiła. To, co mówił, brzmiało bardzo rozsądnie.
- Jakiego rodzaju interesy prowadzisz?
- Import - eksport. Działam głównie jako konsultant w sprawie umów.
- W Wenezueli?
- To jedno z wielu miejsc.
- Czy pan Graziella nosi broń? Zauważyła, że nie spodobało mu się to pytanie.
- Nie - powiedział obojętnie. - Gdyby tak było, ktoś by mu ją odebrał i użył przeciw niemu.
Wiedział, że jest podejrzliwa, ale zamiast wyjaśnić wszystko, by uśmierzyć te wątpliwości, pozostawił to jej.
Sloan wyczuła, że wystawił ją na próbę. Czyżby chciał sprawdzić jej lojalność? A może zaufanie do kochanka? Podobała jej się ta ostatnia możliwość. Jednakże bez względu na to, o co mu chodzi, przeczucie mówiło jej, że nie kłamie. W jej zawodzie należało ufać intuicji i ona to robiła.
- Przepraszam, nie powinnam się wtrącać - powiedziała, zwracając się w stronę relingu i spoglądając na ocean.
- Masz jeszcze jakieś pytania? Skinęła poważnie głową.
- Tak. Jedno.
- A mianowicie?
- Dlaczego pominęliśmy salon?
Noaha zachwycił jej humor, inteligencja, a w tej chwili jej wygląd w świetle księżyca, w sukni odkrywającej ramiona, z włosami targanymi przez powiew wiatru. Stanąwszy za nią, objął ją i przyciągnął blisko do siebie, a budzące się pożądanie zmieniło mu głos.
- W salonie są schody prowadzące do mojej kabiny i jeśli wejdziesz do salonu, musisz pójść dalej. W czasie tego spaceru nie można zbaczać z drogi - żartował.
Czekał, co odpowie, a gdy lekko skinęła głową, opanowała go nowa fala pożądania.
- Jest jeszcze jedna sprawa - szepnął. - Popełniłem omyłkę, mówiąc ci, że w cenie rejsu jest także ten spacer. Wymaga dodatkowej nagrody i pragnę ją dostać.
Jego usta dotknęły jej warg, czekała na to z dreszczem poddania i odwróciła głowę, by w pełni przyjąć jego pocałunek.
Następny tydzień był dla Sloan rozkosznym następstwem słonecznych dni i namiętnych nocy. Dużą część dnia spędzała z Paris, a dużą część nocy z Noahem. Jego zacumowany żaglowiec służył za miejsce ich intymnych schadzek. Statek zawsze czekał dyskretnie gotowy na bliskim nadbrzeżu. Rezydencja Maitlandów stała się dla niej tak niemal tak samo swojska, jak własny dom w Bell Harbor. Douglas i Courtney traktowali ją jak członka rodziny, ale wiedziała, że to tylko przejściowe. Czuła, że jedyna rzecz z czasu pobytu w Palm Beach pozostanie trwała i niezmienna: jej miłość do Noaha.
Paul i Paris dobrze się czuli w swym towarzystwie i często cała czwórka spędzała dzień razem, choć wieczorem rozstawali się. Sloan jednak nie umiała powiedzieć, jaki związek łączył agenta FBI z jej siostrą. Paul nie był człowiekiem, którego można wypytywać o jego uczucia. Choć Paris dużo jej mówiła o sobie, tak naprawdę nie wiedziała, jaki jest stosunek Paula do siostry. Często rozmawiała o tym z Noahem, gdy zostawali sami.
W osiem dni po owej rozstrzygającej nocy na pokładzie „Apparition” po raz pierwszy czekał ją wieczór w samotności, i choć przed paru tygodniami myślałaby o tym z przyjemnością, teraz czuła się niespokojna i samotna.
Noah pojechał na jakieś spotkania w interesach do Miami i miał wrócić dopiero następnego dnia. Sloan zamierzała spędzić ten czas z Paris i Edith, ale tego popołudnia siostra dostała migreny i wziąwszy jakieś proszki na ból głowy, zasnęła. Paul także wyszedł z domu, mając do załatwienia jakieś „osobiste sprawy” i nie wiedział, czy wróci przed nocą, czy dopiero następnego dnia.
Po wczesnej kolacji Edith chciała oglądać mecze w telewizji satelitarnej, a Sloan o wpół do dziesiątej miała ich absolutnie dość. Carter grał z przyjaciółmi w pokera, planując wrócić do domu po jedenastej.
Sloan nękało przeczucie, że po opuszczeniu Palm Beach, gdy Noah będzie daleko, towarzyszyć jej będzie nieustający niepokój i samotność. Nie oszukiwała siebie co do zamiarów Noaha. Słyszała dość uwag Courtney i Douglasa, i samego Noaha, że jest przeciwnikiem małżeństwa i dzieci. Co więcej, uwagi jego przyjaciół, gdy kiedyś zabrał ją do klubu wiejskiego, wyraźnie świadczyły, że bez zastanowienia porzucał kobiety, tak jak zmieniał koszule - i prawie równie często.
A jednak wiedząc to wszystko i zdając sobie sprawę, jak bolesny będzie dla niej koniec ich związku, za żadną cenę, nawet gdyby miała możliwość wyboru, nie wyrzekłaby się ani jednej chwili z tego, co przeżyła.
Przed przyjazdem tutaj Sloan czuła się jak dziwaczka w towarzystwie Sary i ich starych przyjaciół. Z wyjątkiem Sloan wszyscy zachowywali się jak szalone nastolatki z college'u. Spali razem, kochali się i odkochiwali. Inaczej było ze Sloan. W całym życiu tylko dwa razy nawiązała związki erotyczne i do jednego z nich nigdy by nie doszło, gdyby nie poczuła się wtedy całkowicie wyobcowana ze swego środowiska.
Jedynie matka przyjmowała to bez zdziwienia, choć gdy Sloan zbliżała się do trzydziestki, a w jej życiu nie było mężczyzny, nawet Kimberly zaczęła nakłaniać ją, aby częściej się umawiała. Zresztą sama Kimberly postępowała tak jak Sloan. Mężczyźni stale proponowali jej spotkania, ale ona prawie nigdy nie wychodziła. „Nie podoba mi się - mówiła córce. - Wolę zostać w domu albo spotkać starych przyjaciół”.
Z czasem Sloan spostrzegła, że jest bardziej podobna do matki, niż myślała. Obydwu nie pociągali mężczyźni tylko dlatego, że byli przystojni i wolni; jeśli już zwróciły gdzieś swoje uczucia, stawało się to doświadczeniem zmieniającym całe życie.
Gdy Sloan wyszła na balkon swego pokoju, spoglądając w zamyśleniu na księżyc nad oceanem, w jej głowie kołatało się powiedzenie „kobieta jednego mężczyzny”.
Spojrzała na zegarek i postanowiła wyjść na spacer na plażę. Dochodziła dziesiąta, jeszcze nie jest późno, ruch ukoi jej myśli, tak że będzie mogła zasnąć.
Włożyła dżinsy i tenisówki, wciągnęła jasnoróżowy bawełniany pulower i związawszy włosy w koński ogon, skierowała się w dół schodów.
Już na plaży postanowiła, że skręci na lewo, z dala od domu Noaha, tak aby nań nie patrzeć i nie używać jako punktu orientacyjnego. Nie może nieustannie myśleć o Noahu. Powinna zastanowić się nad przyszłością, gdy jego nie będzie w pobliżu. Powinna - ale nie mogła się do tego zmusić. O wiele milej było przypominać sobie, co robił i co mówił, gdy byli razem.
Był dowcipny i chętny do rozmów na każdy temat, który ją interesował, z wyjątkiem uczuć do niej. Nigdy, nawet w chwilach uniesień nie wymówił słowa „miłość” i nie rozmawiał o przyszłości, gdy ona wyjedzie. Nie używał żadnych zdrobnień jej imienia ani pieszczotliwych przezwisk. W Bell Harbor Jess mówił do niej „Mała”, a gdy był w nastroju Humphreya Bogarta - „ Skarbie”. Połowa facetów w komendzie policji używała zdrobnienia jej imienia, natomiast mężczyzna, który całymi godzinami z nią się kochał, nazywał ją po prostu „Sloan”.
Zamiast martwić się tym, postanowiła myśleć jedynie o wspaniałych chwilach, jakie razem przeżyli. Nadal pogrążona w zadumie, wracała powoli do domu. Z rękoma w tylnych kieszeniach spodni patrzyła na ocean, uśmiechając się na wspomnienie żeglującego Noaha, z włosami targanymi przez wiatr. Był spokojny i rozważny przy sterze tej bardzo wymagającej łodzi żaglowej; zapowiedział zresztą, że nauczy ją żeglowania. W roli instruktora był początkowo bardzo wymagający, oczekując od razu wiele, wykrzykiwał polecenia, których nie rozumiała, a które miała natychmiast wykonać. Oduczył się jednak tego w czasie drugiej lekcji, gdy półżartem nazwała go Kapitanem Nudziarzem.
Tak była pogrążona we wspomnieniach tej sceny, że gdy nagle usłyszała jego głos, przez moment pomyślała, że to sprawka wyobraźni.
- Sloan!
Oderwała wzrok od wody i popatrzyła przed siebie na plażę, potem spojrzała w prawo i stanęła, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Noah miał być w Miami w sprawach handlowych... Tymczasem szedł teraz do niej po trawniku jej ojca. Był w niebieskich dżinsach i koszuli polo. Ruszyła przed siebie, a on także się do niej zbliżał.
- Masz jakiś konkretny cel spaceru? - Spojrzał z chłopięcym uśmiechem, stając obok.
Sloan potrząsnęła głową.
- Czy przypadkiem nie czułaś się dzisiaj zagubiona i osamotniona, i absolutnie niezdolna do koncentracji?
- Tak, rzeczywiście - roześmiała się, bo jasne było, że on także tak się czuł. - Sądzę, że to jakaś grypa!
- Grypa? Czy dlatego jesteś zdenerwowana i nic ci się nie podoba?
W ostatnich dniach Sloan spostrzegła, że czasami Noah bywał zły i rzucał wtedy zwięzłe, szorstkie zdania, ale nigdy nie okazywał swoich humorów rodzinie i jej. Spojrzała na niego z wyższością.
- Niczego takiego nie czuję. Zawsze mam dobry humor. Roześmiał się, otwierając ramiona.
- Chodź i podziel się nim.
Sloan podeszła do niego, a jego ramiona oplotły ją z zadziwiającą siłą.
- Brakowało mi ciebie. Stałaś się moim nałogiem.
Usta Noaha objęły jej wargi w namiętnym pocałunku, zmuszając je, aby się rozchyliły. Zadowolony objął ramieniem talię Sloan i poprowadził do swego domu.
- Dokąd idziemy?
- Do miejsca, w którym najbardziej cię lubię. Było późno. Sloan poruszyła gwałtownie ramieniem.
- Do kuchni?
- Skąd wiedziałaś? - żartował. - Wróciłem wieczorem, zamiast czekać do jutra, bo chciałem cię zobaczyć. Nic nie jadłem od śniadania, a Claudine już poszła do łóżka. Courtney przypala wszystko, czego się dotknie, Douglas z kolei nie tknie niczego, jeśli sam tego natychmiast nie zje. Czy mogłabyś upiec mi taki omlet, jak ten w zeszłym tygodniu?
Sloan wstrzymała śmiech.
- Serce mi pęka na myśl, że mógłbyś pójść spać głodny, gdybyś nie spotkał na plaży kobiety, która potrafi włączyć kuchenkę. To takie smutne.
Noah spojrzał jej w oczy.
- Nie wyglądasz na zasmuconą.
- Nie tylko jesteś przystojny, wybitnie zdolny i nieprawdopodobnie seksowny - Sloan próbowała żartem wyrazić, co myślała naprawdę - ale jeszcze ta spostrzegawczość! Nie wyglądam na zasmuconą, bo mam rozwiązanie.
- Czy mi się spodoba?
Courtney przybiegła do gabinetu Douglasa i chwyciwszy go za rękę, usiłowała wyciągnąć go z fotela.
- Co robisz? - protestował, widząc, że książka, którą czytał, spadła na podłogę.
- Musisz zejść na dół. Jest tam Sloan i nie uwierzysz w to, co się tam dzieje, jeśli nie zobaczysz tego na własne oczy.
- Czego nie zobaczę?
- Noah gotuje...
- Masz na myśli „gotowanie się” do wybuchu złości?
- Nie, mówię o „gotowaniu” w kuchni.
Zbliżając się do kuchni, ojciec i córka przestali rozmawiać i szli bardzo cicho, by zobaczyć bezprzykładne wydarzenie, sami nie będąc widziani.
Noah stał na środku kuchni, patrząc, jak Sloan układa na stole składniki do omletu.
- Jeśli chodzi o gotowanie, mam własną teorię - oznajmił tonem profesjonalisty, który na podstawie analizy chce rozwiązać teoretyczne zagadnienie, które świetnie zna.
Sloan uśmiechnęła się, wyjmując z szuflady cebulę, kilka pomidorów i zieloną paprykę, by ją pokroić.
- Czy twoja teoria nie sprowadza się do czegoś takiego: „zapłaciłem za produkty, niech więc ktoś inny pomyśli, co z nich można zrobić”.
- Czyżbyś już przeczytała mój bestseller na ten temat? Ignorując ten dowcip, Sloan powiedziała:
- Czy nie mylę się, przyjmując, że „ktoś inny” w twojej teorii jest rodzaju żeńskiego?
- Jak do tego doszłaś?
- Czy to nie jest założenie seksistowskie?
- Nie myślę o tym w tych kategoriach - oznajmił z udanym oburzeniem. - Traktuję to jako dzielenie odpowiedzialności.
Z mikrofalowej kuchenki już wydobywał się zapach smażonego bekonu. Noah poruszył z uznaniem nozdrzami.
- Pachnie rozkosznie. Uśmiechnęła się do niego przez ramię.
- Doprawdy?
- Lubię omlety i jestem bardzo głodny.
- Chcesz wysłuchać moich poglądów na temat gotowania? - zaproponowała.
- Nie sądzę.
Ona jednak nie powstrzymała się.
- Kto nie bierze udziału w gotowaniu, nie bierze także udziału w jedzeniu.
- W porządku. Jestem gotowy. Wyznacz mi zadanie. Trudne zadanie!
Nie odwracając się, podała mu przez lewe ramię nóż i zieloną paprykę.
- Proszę bardzo. Zielona papryka. Uśmiechnął się.
- Miałem na myśli coś bardziej macho.
Podała mu cebule. Noah był bardzo rozbawiony. Obrał cebule z wierzchniej warstwy.
- Mam nadzieję, że faceci z naszego toru kręglowego tego nie słyszą. Straciłbym dobrą opinię.
- Ależ skąd. Noże są ostre. Można powiedzieć „macho”.
W odpowiedzi chwycił ściereczkę i rzucił w nią, trafiając odwróconą od niego Sloan w pośladek.
- Nie próbuj tego ze mną, Noah - krzyknęła Courtney, wysuwając się teraz do przodu. Z łokciami na kontuarze, oparła brodę na pięściach i patrząc na niego z niejaką wyższością, powiedziała:
- Sloan nauczyła mnie kilku świetnych chwytów samoobrony. Mogę przewrócić... Och! - krzyknęła, gdy ściereczka, tym razem ciśnięta z większą siłą, trafiła ją w pupę.
Spojrzała na niego szyderczo, potem na Sloan.
- Czy mam go wyprowadzić, czy ty to zrobisz?
Zanim Sloan odpowiedziała, Noah położył pomidor z przygotowanej przez Sloan kupki jarzyn na desce leżącej przed Courtney i wręczył jej nóż.
- Sloan właśnie przedstawiła mi swoją teorię gotowania. Pozwól, że ci ją powtórzę.
Courtney chwyciła nóż i bez przekonania próbowała pokroić pomidor.
- Ach, to obrzydliwe - powiedziała. - Nigdy nie wystąpię w programie Sally. Wygląda na to, że w tym domu mieszkają normalni ludzie.
Douglas ukazał się w chwilę potem, jak cebula zaczęła się smażyć i przygotowania zostały zakończone.
- Czy przypadkiem nie dałoby się pożywić jeszcze jednej osoby? - spytał Douglas.
- Nawet więcej - powiedziała Sloan.
- Nie powinieneś jeść, bo nie przyłożyłeś się do gotowania - uznała trochę rozsierdzona Courtney.
- Przecież nic już nie zostało do roboty. - Douglas rozejrzał się niewinnie.
Noah spojrzał na ojca porozumiewawczo.
- Dobrze wymierzone w czasie.
- Tak pomyślałem - bezwstydnie odpowiedział Douglas, zasiadając przy kuchennym stole.
- Już po północy - powiedziała Sloan, idąc wolno do domu Cartera z ręką w ciepłym uścisku Noah; jego szczupłe palce splecione były z jej dłonią. Zmysły Sloan chłonęły jego dotyk, bliskość i głęboki, melodyjny głos.
- To był zabawny wieczór - powiedział.
- Cieszę się.
- Z tobą wszystko jest zabawne.
- Dziękuję.
Cicho, nie akcentując słów, dodał:
- Szaleję za tobą.
Serce Sloan odpowiedziało bez słów „kocham cię”, ale wyszeptała tylko „dziękuję”, bo nie mogła wyjawić mu prawdy.
- Czy to wszystko? - uśmiechnął się, ale wydawało się, że jest zawiedziony.
- Nie, to nie wszystko - odparła miękko i wspiąwszy się na palcach wyjawiła mu pocałunkiem, czego nie ośmieliła się wyznać słowami. Trzymając ją w ramionach, odpowiedział pocałunkiem.
Pomyślała, że on także ją kocha.
Już byli w połowie trawnika, w pobliżu pola golfowego Cartera, gdy Sloan z opóźnieniem przypomniała sobie zaporę podczerwonych promieni.
- Zapomniałam! - krzyknęła przerażona.
- O czym?
- O podczerwonych promieniach - roześmiała się nerwowo. - Gdyby był włączony system bezpieczeństwa, przeszlibyśmy przez promienie. Na szczęście Dishler musiał widzieć, że wychodzę i wyłączył promienie, aby nie wywołały alarmu.
- A może gliny już dobijają się do frontowych drzwi - żartował Noah.
- Nie - zapewniła go Sloan. - Paris powiedziała, że przy włączeniu się alarmu zapalają się wszystkie światła w domu i zaczynają wyć syreny.
- Nie słyszałaś o cichym alarmie, który odzywa się w komendzie policji?
Nie tylko słyszała o takim systemie, ale mogła mu powiedzieć, jak go włączyć. Nie chcąc mnożyć spraw, które kiedyś okażą się kłamstwem, oznajmiła pogodnie:
- Wiem wszystko na ten temat.
- Założę się, że wiesz. - Czule ścisnął jej dłoń, a ona poczuła zagrożenie.
- Dlaczego to powiedziałeś?
- Prosta logika i wspaniała intuicja. Połączone ze sobą te dwa czynniki prowadzą mnie do wniosku, że dziewczyna ucząca się samoobrony, by zapewnić sobie spokój, musi dysponować bardzo dobrym systemem bezpieczeństwa w domu. Czy mam rację? - spytał z pewną wyższością.
- Nie mogę zaprzeczyć... - ale nie skończyła zdania, bo na tarasie na pierwszym piętrze poruszył się jakiś cień i usłyszeli:
- Cześć!
Była to Paris. Stała w podomce przy balustradzie tarasu.
- Jak się czujesz? - spytała ją Sloan.
- Znacznie lepiej. Przespałam cały dzień. Ale teraz jestem całkiem obudzona. Paul i ojciec wrócili około jedenastej, lecz poszli prosto do łóżek. Pomyślałam, że przygotuję trochę gorącej czekolady. Napijecie się?
Sloan przyjęła propozycję, ale Noah potrząsnął głową, zatrzymując się przy drzwiach.
- Jestem trochę zmęczony, nie mówiąc o tym, że nie mógłbym już nic przełknąć.
Nie był jednak tak zmęczony, by nie całować gorąco Sloan na dobranoc i nie trzymać w uścisku, co dało jej poczucie, że niechętnie się z nią rozstaje. Noah otworzył kluczem, który mu wręczyła, drzwi na tyle domu.
- Zadzwonię... Przerwał mu krzyk Paris:
- Prababcia! Pomocy!
Sloan odwróciła się, rzucając się w stronę korytarza, skąd dochodził głos Paris, Noah pobiegł za nią. Za kuchnią znajdował się przytulny pokój, gdzie wcześniej Edith oglądała telewizję. Scena, którą Sloan zobaczyła, przeraziła ją. Edith leżała rozciągnięta na sofie; pochylona nad nią Paris usiłowała ją odwrócić.
- Boże, mój Boże - jęczała Paris. - Atak sercowy, a nikogo nie było, by jej pomóc.
- Szybko, zadzwoń dziewięć jeden jeden - poleciła siostrze Sloan, obejmując komendę, i delikatnie odwróciła starszą panią na plecy.
- Zastosujemy reanimację i... - zamilkła widząc ranę postrzałową na piersi swej prababki. Wyprostowana, krzyknęła przez ramię: - Wezwijcie Paula. Nie dotykajcie niczego. Zapalcie wszystkie światła w domu...
Przez jedną krótką chwilę Noah myślał, że Sloan biegnie do telefonu, ale aparat stał tutaj, na biurku. Wtedy usłyszał, że drzwi na tyle domu otwierają się na oścież.
- Wezwij dziewięć jeden jeden - krzyknął do Paris, wypadając z pokoju za Sloan. Nie mógł uwierzyć, że szalona dziewczyna wybiegła, by złapać mordercę.
Ruszył przez otwarte drzwi, nie spuszczając oczu z pustego trawnika, gdy biegł wzdłuż tylnej ściany domu, bo logika powiedziała mu, że to musi być droga ucieczki. Dobiegł do rogu w momencie, gdy Sloan zanurzyła się w cieniu; gdy ponownie ją zobaczył, stała przylepiona do frontowej ściany domu, rozglądając się wokół.
- Sloan! - zawołał, ale ona już pędziła przez trawnik, omijając krzewy i przeskakując przeszkody. Biegł za nią, usiłując ją dogonić, zbyt wściekły i przestraszony, aby podziwiać zręczność i skuteczność jej ruchów lub też uzmysłowić sobie, że to, co robiła, wydało mu się działaniem zastanawiająco fachowym i sprawnym.
Stanęła przed bramą frontową. Ręce opadły jej, bo wiedziała, że przegrała, a ramiona drżały w cichym płaczu. Noah dobiegłszy, chwycił ją i obrócił twarzą do siebie.
- Co, do diabła...
- Nie żyje - szlochała - nie żyje.
Łzy spływające po policzkach Sloan zmyły jego złość z powodu jej lekkomyślności. Noah przyciągnął dziewczynę do siebie, obejmując ramieniem.
- Tak mi przykro - wyszeptał - tak przykro.
W oddali wyły syreny, ich dźwięk przybliżał się i Noah zauważył, że elektroniczna brama zaczyna się otwierać. Odsunął Sloan z podjazdu, w chwili gdy z dwóch przeciwnych stron nadjechały, z dźwiękiem wyjących syren i światłem sygnałów, dwa wozy policyjne.
Wydział policji w Palm Beach nie tylko działa skutecznie, ale wie, jak postępować z bogatymi ludźmi o wysokiej pozycji społecznej, nie zakłócając niepotrzebnie ich spokoju - powiedziała sobie Sloan.
Już w parę minut po przybyciu pierwszego patrolu sytuacja była opanowana. Ostrzeżono mieszkańców domu, aby nie zniszczyli dowodów; zawiadomiono urzędowego lekarza policyjnego. Wkrótce potem przybyła ekipa sekcji zabójstw wydziału policji zabezpieczała teren i zaczęła szukać odcisków stóp i palców.
W tym samym czasie dwaj detektywi przeprowadzali wywiady ze wszystkimi obecnymi.
Kucharza, gospodynię, lokaja i dozorcę przesłuchiwano w jadalni. Członków rodziny i przyjaciół umieszczono w salonie, by nikt się nie niepokoił. Ponieważ Gary Dishler mógł być zaklasyfikowany do obu grup, spytano Cartera, gdzie powinien czekać. Właściciel domu skierował go do salonu.
Kapitana Waltera Hocklina wezwano, by zjawił się i osobiście dopilnował, aby Carter Reynolds i jego rodzina nie doznali niepotrzebnych przykrości ze strony detektywów Dennisa Flynna i Andy'ego Cagle'a, lub innych funkcjonariuszy pozostawionych w budynku i na zewnątrz.
W gabinecie, gdzie leżało ciało Edith, błyskały flesze, bo funkcjonariusz z ekipy lekarza policyjnego fotografował ciało, zanim je wyniesiono. Za każdym razem gdy błysnęły światła, Sloan drżała, widząc ich odbicie w lustrze wiszącym w holu i modliła się, aby Paris nie spostrzegła tego i nie zdała sobie sprawy z charakteru tych czynności policji.
Gdy wreszcie usiadła w salonie z Carterem, Noahem i innymi, czuła w sobie dziwną pustkę i gniewne niedowierzanie, że to nieszczęście mogło się naprawdę przydarzyć. Detektywi Flynn i Cagle skończyli indywidualne przesłuchania, ale po porozumieniu się z ekipą z gabinetu stwierdzili, że jeszcze muszą wyświetlić i potwierdzić pewne informacje.
Detektywi zaglądali do notatek, podczas gdy kapitan Hocklin, usadowiwszy się w fotelu, uprzejmie udzielał wyjaśnień swoim słuchaczom.
- Wiem, że wszyscy państwo jesteście zmęczeni i przygnębieni - mówił, zwracając się przede wszystkim do Cartera i Paris. - Zanim zaczniemy męczyć państwa nowymi pytaniami, powiem, czego dowiedzieliśmy się do tej pory. Najważniejsza dla państwa będzie niewątpliwie informacja, że pani Reynolds nie cierpiała. Kula przebiła jej serce i nastąpiła natychmiastowa śmierć.
- Są dowody na to, że morderca włamał się do domu. Szyba w pokoju, gdzie znaleziono denatkę, została stłuczona, aby można było otworzyć okno. Bez państwa pomocy nie będziemy mogli stwierdzić, co zostało skradzione, ale szuflady zostały splądrowane. Nie orientuję się, jak długo przebywał tu zabójca ani czy był w innych pomieszczeniach. Rano poprosimy, by się państwo rozejrzeli i stwierdzili, czy coś znikło. Jeśli okaże się, że czegoś brak, proszę nas o tym zawiadomić.
Gdy zamilkł, Carter odpowiedział krótko:
- Zrobimy wszystko, aby pomóc w śledztwie. Kapitan mówił dalej:
- Zdejmiemy odciski palców w pokojach sypialnych używanych obecnie przez rodzinę i przyjaciół, tak aby państwo mogli tam spędzić noc. Proszę nie dotykać niczego poza tymi pomieszczeniami. Będziemy pracować przez całą noc i mamy nadzieję, że rano się stąd wyniesiemy. Prasa lokalna już wie o zdarzeniu, a jutro będzie to wiadomość podawana na cały kraj. Frontowa brama ochroni państwa przed reporterami. Niestety, do pana posiadłości można dostać się także od strony plaży. Umieściliśmy tam taśmę odgraniczającą ciekawskich od miejsca zbrodni, a jeszcze tej nocy i jutro postawię na straży policjantów, by nie dopuszczali ludzi; byłoby wskazane, aby wynajął pan na kilka dni, po naszym odejściu, paru ochroniarzy. W przeciwnym razie gapie i prasa zatrują państwu życie. Jeśli chodzi o obecną sytuację, to prawie skończyliśmy przesłuchanie mieszkającego w rezydencji personelu i chciałbym, aby służący opuścili dom do zakończenia śledztwa jutro. Czy mógłby pan wysłać ich do miejscowego motelu, ale tak by łatwo można było do nich dotrzeć, gdyby zaistniała potrzeba dalszych przesłuchań?
Carter spojrzał na Gary'ego, który przytaknął.
- Dowiedziałem się, że zatrudnia pan także dwie pokojówki, które nie mieszkają tutaj. Przesłuchamy je rano, jak tylko się pojawią. Potem proszę je także odesłać.
Zadowolony, że poinformował ich o wszystkim, Hocklin z miejsca wziął się do pracy.
- Przykro mi, że muszę zadać państwu jeszcze kilka pytań, ale powinniśmy uzyskać teraz możliwie najwięcej informacji, gdy pamięć wydarzeń jest świeża. Detektywi Flynn i Cagle już przesłuchiwali państwa po kolei, ale teraz należy porozmawiać w grupie. Czasami słowa jednego uczestnika wyzwalają pamięć innej osoby.
- Detektywie Flynn... - skinął na policjanta siedzącego na prawo od niego.
Dennis Flynn zbliżał się do pięćdziesiątki, był tęgim mężczyzną średniego wzrostu, miał pogodną twarz, która pasowałaby zarówno do irlandzkiego księdza, jak i irlandzkiego genialnego oszusta. A jednak było w nim coś, co wzbudzało zaufanie. Sloan domyśliła się, że zapewne dlatego powierzono mu tę sprawę.
Andy Cagle stanowił jego przeciwieństwo - przed trzydziestką, wysoki, szczupły. Na pociągłej twarzy dominującym akcentem była para grubych okularów, nadających mu wygląd naukowca. Bez przerwy podsuwał je na nosie. Wszystko robił tak jakoś nieporadnie. Trzykrotnie na przykład przepraszał Sloan, że pytają o nazwisko, adres i o to, gdzie była tej nocy. Robił wrażenie naiwnego mężczyzny - chłopca, który nie jest w stanie odkryć fałszu, ale Sloan podejrzewała, że to tylko pozory, a w rzeczywistości był sprytniejszy i działał bardziej skutecznie niż pierwszy detektyw.
Ponieważ Paul poinformował ją, że powinna się trzymać swojego zmyślonego życiorysu, połowa z tego, co powiedziała Cagle'owi, była kłamstwem. Jednakże w tych okolicznościach nie stanowiło przecież dużej różnicy, czy była projektantką wnętrz na wakacjach, czy policjantką pracującą dla FBI - Edith Reynolds i tak była martwa. Bardziej martwiło Sloan to, że gdyby nie wyszła z domu, Edith mogłaby żyć... Jedyną pociechą dla dziewczyny był fakt, że jej prababka nie cierpiała.
- Panie Reynolds - rozpoczął Flynn - powiedział pan, że wrócił do domu około jedenastej wieczorem.
Sloan zauważyła drżenie ręki Cartera, gdy odgarniał włosy z czoła. Był blady z powodu szoku i jej serce troszkę zmiękło. Życie z Edith nie było łatwe, ale przeżył wstrząs ze względu na rodzaj jej śmierci.
Skinął głową w odpowiedzi Flynnowi i odkaszlnął.
- W rzeczy samej grałem z przyjaciółmi w pokera do dziesiątej czterdzieści pięć. Od razu przyjechałem do domu. To zabrało mi około piętnastu minut. Wprowadziłem samochód do garażu, a potem poszedłem do łóżka.
- Teraz proszę się zastanowić: czy zauważył pan jakieś samochody stojące na ulicy, może zwróciło pana uwagę coś podejrzanego?
- Pytał mnie pan o to wcześniej. Usiłuję sobie przypomnieć. Zdaje mi się, że widziałem mały biały furgon zaparkowany w dole ulicy.
- Co szczególnego było w tym wozie, pana zdaniem?
- Tylko to, że widziałem już taki furgon zaparkowany tam w zeszłym tygodniu.
Flynn skinął głową i zanotował coś w notesie.
- A więc wjechał pan do garażu. Z tyłu domu są cztery wejścia do budynku. Jedno prowadzi z garażu do kuchni, drugie również do kuchni z trawnika na tyle domu. Pozostałe dwa także wychodzą na podwórze za domem, ale z różnych pomieszczeń. Którym wejściem wszedł pan do domu po zaparkowaniu?
Carter spojrzał na policjanta, jakby ten był imbecylem.
- Oczywiście skorzystałem z drzwi prowadzących z garażu do kuchni.
Z niezmąconym spokojem detektyw Flynn zrobił następną notatkę.
- Czy idąc do sypialni wstąpił pan do pokoju, gdzie znaleziono ofiarę? A może coś pan słyszał?
- Nie. Z kuchni poszedłem w stronę klatki schodowej, a stamtąd na górę.
- Czy pani Reynolds często pozostawała sama w tym pokoju wieczorem przy zamkniętych drzwiach?
- Nie przy zamkniętych drzwiach, ale lubiła tam przebywać wieczorami, gdyż okna wychodzą na trawnik i w pokoju jest aparat telewizyjny z bardzo dużym ekranem. Nie lubiła siedzieć wieczorem w oranżerii, bo żeby stworzyć tam miły nastrój, trzeba zapalać wiele lamp.
Carter siedział z łokciami opartymi na kolanach, splecionymi dłońmi, ale w tym momencie spuścił głowę i ujął ją rękoma, jakby nie mógł znieść tego, co się tutaj przed paru godzinami stało.
- Proszę mi powiedzieć, czy lubiła przebywać tam przy odsuniętych zasłonach w oknach.
Przytaknął.
- Tak więc gdy ktoś obserwował dom od strony plaży, mógł ją tam widzieć?
Carter potrząsnął głową.
- Czy pan sugeruje, że kręcił się tu jakiś psychopata, czatujący w dzień i noc i wyczekujący sposobności jej zamordowania?
- To możliwe. Czy pani Reynolds była niesprawna fizycznie?
- Miała dziewięćdziesiąt pięć lat. To chyba wystarczająca niesprawność.
- Mogła jednak chodzić?
- Jak na swój wiek poruszała się niezwykle sprawnie. - A jej wzrok?
- Potrzebowała grubych szkieł do czytania, ale używała ich od tak dawna, jak tylko sięga moja pamięć.
- A słuch? Czy miała z tym trudności? Przełknął ślinę.
- Tylko wtedy gdy tego chciała. Po co te wszystkie pytania?
- To normalne, rutynowe pytania.
Flynn kłamał i Sloan wiedziała o tym. Kiedy tylko Hocklin wspomniał o stłuczonym oknie w pokoju, w którym zamordowano Edith, w jej głowie odezwały się dzwonki alarmowe. Prababcia powinna usłyszeć albo zobaczyć coś, co musiałoby ją zaalarmować, że ktoś włamuje się do pokoju - i próbowałaby uciekać. Ale nie zrobiła tego. Znaleziono ją leżącą na sofie, z twarzą w dół. Z drugiej strony Sloan wiedziała, że prababcia miała sztywne stawy i czasami wstawanie z fotela zabierało jej dużo czasu. Może próbowała się podnieść, ale jej się nie udało zrobić tego wystarczająco szybko? W każdym razie Flynn i Cagle powinni wiedzieć o jej stanie zdrowia i kłopotach z poruszaniem się.
- Pani Reynolds cierpiała na artretyzm - ostrożnie powiedziała Sloan, od razu wzbudzając uwagę detektywów. - Wiem, że nie jest to całkowite ograniczenie ruchu, ale bywa bardzo dokuczliwe. Kiedy mocniej odczuwała sztywność stawów, szczególnie trudno jej było wstać.
- Cieszę się, że pani o tym wspomniała, panno Reynolds - odpowiedział Hocklin. - Może nam to pomóc.
- Dziękuję.
Spojrzała na Paula siedzącego naprzeciw niej na kanapie wraz z Noahem, aby sprawdzić, jak przyjął fakt, że dostarczyła informacji, o których nie pomyśleli inni. Paul tymczasem z nieprzeniknionym wyrazem twarzy obserwował Paris.
To Noah napotkał wzrok Sloan, uśmiechając się do niej z cichą zachętą i poparciem. Ona zaś z całej siły pragnęła złożyć głowę na jego ramieniu i płakać. Jest gliną, a mimo to nie zdołała nie dopuścić do zabójstwa członka własnej rodziny. Jest gliną, i wyszkolono ją do zwracania uwagi na wszystko, co jest podejrzane, na służbie lub poza nią. A tymczasem idąc na plażę, mogła przechodzić w odległości kilku metrów od mordercy Edith. I nic nie zauważyła.
Flynn, przejrzawszy swoje notatki, spojrzał na Paris.
- Mówiła pani, panno Reynolds, że wzięła pani po południu leki na migrenę i obudziła się około dziesiątej. Czy wie pani, co panią obudziło?
- Nie. Spałam kilka godzin, a po pastylkach niczego nie słyszałam.
- Co pani robiła po obudzeniu?
- Powiedziałam już panu. Czułam potrzebę świeżego powietrza i wyszłam na taras.
- Czy widziała pani coś podejrzanego?
- Nie, nic, co by mnie uderzyło.
- Obudziła się pani mniej więcej w tym czasie, kiedy dokonano morderstwa, a okazuje się, że napastnik dostał się do domu przez okno. Pani taras jest niedaleko stamtąd.
- Wiem, ale nie zauważyłam nic podejrzanego.
- Nic zupełnie? Nawet nic niezwykłego?
- Zobaczyłam jedynie Noaha... - przerwała przerażona, bo w świetle jej słów Noah mógł uchodzić za podejrzanego.
- Noah! Wcale nie chciałam...
Wtedy po raz pierwszy odezwał się detektyw Cagle. Z wahaniem i niepewną miną powiedział:
- Panie Maitland, nie wspomniał pan, że był pan w rezydencji wieczorem. Powiedział pan jedynie, że spotkał pannę Reynolds na plaży.
Noah wydawał się nieporuszony faktem, że przesłuchania przybierały nowy kierunek.
- Idąc do domu przez trawnik, zobaczyłem na plaży kobietę, która mogłaby być Sloan; zatrzymałem się więc, aby się upewnić, że to ona, a potem wróciłem na plażę. Tam ją spotkałem.
- Czy ma pan zwyczaj przychodzić tutaj w późnych godzinach wieczorem bez uprzedzenia telefonicznego?
- Zadzwoniłem przedtem, ale nikt nie odbierał telefonu.
- Kiedy to było?
- Piętnaście minut wcześniej, nim postanowiłem przyjść tutaj. Odezwała się automatyczna sekretarka.
- To prawda - stanowczo wtrącił się Dishler. - Nordstrom wcześnie chodzi spać, gdyż wstaje wcześnie, tak że ja załatwiam wszystkie telefony po dziewiątej trzydzieści. Usłyszałem sygnał w czasie, gdy brałem prysznic, ale zanim dotarłem do aparatu w moim pokoju, pan Maitland wyłączył się. Jego telefon został zarejestrowany na automatycznej sekretarce. Przesłuchałem wiadomość, aby się upewnić, czy nie powinienem się zająć tym od razu. Pan Maitland zostawił krótką wiadomość dla panny Reynolds. Coś żartował o tym, że powrócił, by rzucić kamykami w drzwi jej balkonu. Próbowałem skontaktować się z panną Reynolds, ale nie było jej w pokoju i nie odpowiadała wzywana przez interkom. Przyjąłem, że wyszła.
- Co jeszcze pan zrobił?
- Istotnie, jakiś czas potem, zanim poszedłem do łóżka, wyłączyłem podczerwone promienie, aby nie zaalarmowały domu wraz z resztą systemu bezpieczeństwa, który włącza się automatycznie o północy.
- Dlaczego wyłączył pan promienie podczerwone?
- Aby panna Reynolds i pan Maitland, przechodząc przez trawnik, nie natknęli się na promienie i nie spowodowali alarmu. Wyłączenie promieni jest całkiem proste, choć musiałem zajrzeć do instrukcji po przybyciu panny Reynolds.
- Dlaczegóż to?
- Panna Reynolds lubi biegać rano bardzo wcześnie i spacerować późno wieczorem. Pan Reynolds i panna Paris nie mają tego zwyczaju.
Sloan zawsze miała ambiwalentny stosunek do Dishlera, tak więc teraz zdumiało ją, że lojalnie chronił ją, podobnie jak Noaha, od dalszych podejrzeń. Tak jakby wyczuł wątpliwości detektywów co do telefonu Noaha i jej późnych wycieczek na plażę i chciał to do końca wyjaśnić.
- Choć nikt mnie nie pytał, mogę również zeznać, że pan Maitland nie dotarł do domu; otwierając bowiem w moim pokoju okno, by wpuścić trochę świeżego powietrza, zobaczyłem pana Maitlanda, jak idąc przez trawnik na tyle domu, zatrzymał się i wrócił na plażę.
- Czy zobaczył pan pannę Reynolds?
- Nie, jej nie widziałem. Zauważyłem, że pan Maitland skręca w kierunku północnym, nie na południe, gdzie znajduje się jego dom. Z tego, co teraz wiemy, domyślam się, że panna Reynolds musiała wracać od strony północnej, gdy ją spostrzegł, i wtedy przeciął trawnik w tę stronę, by ją spotkać.
Cagle wyglądał na zadowolonego z tych odpowiedzi.
- Nie miałem zamiaru rzucać podejrzenia na pannę Reynolds czy pana Maitlanda - tłumaczył się. - Po prostu chciałem ustalić, gdzie wszyscy się znajdowali i kiedy tam byli, tak abyśmy mogli wykluczyć te miejsca z jutrzejszego przeszukiwania domu i ogrodu w celu znalezienia dowodów. Od niedawna pracuję w wydziale. Proszę uważać mnie za kogoś w rodzaju stażysty.
Rzucił przepraszające spojrzenie zebranym, włącznie z kapitanem Hocklinem, nasunął na nos okulary i usiłował stać się niewidzialny, gdy przyszła kolej na detektywa Flynna.
- Prawie skończyliśmy z dzisiejszym przesłuchaniem - stwierdził Flynn. - Panie Richardson, powiedział pan, że był pan nieobecny przez cały dzień i wrócił dopiero około jedenastej wieczorem.
- Zgadza się.
- Zadzwonił pan do bramy, rozmawiał przez domofon z panem Dishlerem, który pana wpuścił do środka?
- Tak jest.
- Dziękuję panu.
- Do usług - potwierdził Dishler.
- Jeszcze raz dziękuję - powiedział zadowolony Flynn.
- Panno Reynolds - zwrócił się teraz do Sloan. - Czy zechciałaby pani jeszcze raz mi opowiedzieć o ostatniej części wieczoru? Powiedziała pani, że jadła kolację z ofiarą. Co stało się potem?
Sloan dotknęła czoła i potarła je, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo boli ją głowa.
- Po kolacji oglądałam z prababcią telewizję w tym pokoju, gdzie ją znaleziono, mniej więcej do dziewiątej trzydzieści. Pani Reynolds bardzo lubiła programy sportowe, a szczególnie niebezpieczne konkurencje. Oglądała je zwykle z wielkim napięciem i nie lubiła wtedy rozmawiać, chyba że była przerwa na reklamy. Obejrzałam z nią trzy rozgrywki. Nie wydawało mi się, abym wytrzymała czwartą. Postanowiłam iść na górę i napisać list, potem jednak stwierdziłam, że nie mam ochoty siedzieć w domu i zdecydowałam się na spacer.
Detektyw Flynn świetnie ją rozumiał i był bardzo wyrozumiały.
- Mam nadzieję, że nie robi sobie pani wyrzutów, że zostawiła panią Reynolds samą. Gdyby pani została, prawdopodobnie zginęłaby pani z rąk tego samego przestępcy.
- Możliwe - powiedziała Sloan, czując rosnącą wściekłość na potwora, który dokonał tego czynu, i na siebie, że nie było jej tam, by przeciwdziałać. Gdyby nie była tak opętana na punkcie Noaha, mogłoby się to nigdy nie zdarzyć.
Przebiegł ją dreszcz. Noah zauważył to i ostrym tonem zwrócił się do policjantów:
- Macie już dość zeznań, by zająć się nimi teraz - powiedział. - Pozwólcie tym ludziom trochę odpocząć.
Sloan z ulgą ujrzała, że kapitan natychmiast wstał. Detektywi poszli za jego przykładem.
- Słusznie, panie Maitland.
Carter natychmiast poszedł do łóżka, a Paris wstała, by zrobić to samo. Wyglądała jak widmo, popielata twarz pozbawiona była wyrazu. W dłoni ściskała chustkę, ale nie pozwoliła sobie na załamanie w obecności obcych. Sloan podeszła z nią do drzwi i zatrzymała się, widząc, że opanowanie Paris kończy się.
- Ty także idziesz do łóżka? - spytała Paris drżącym głosem. Najwyraźniej Paris bała się zostać sama. Sloan poznała tego typu reakcje podczas pracy w policji.
- Za parę minut - przyrzekła Sloan. - Najpierw chcę porozmawiać z Paulem. Zastanawiam się - dodała delikatnie - czy nie chciałabyś spędzić tej nocy w moim pokoju. Łóżko jest olbrzymie i...
Paris przytaknęła z ulgą, a Sloan serdecznie ją objęła, próbując przelać w nią trochę własnej siły. Gdy się odwróciła, mignęła jej w lustrze własna twarz, ale nie dała poznać, że czuje się prawie tak wykończona jak Paris, że wstrząsa nią wewnętrzny dreszcz z powodu wyczerpania i żalu.
Noah zauważył jej stan i teraz, gdy wyszedł Carter, odrzucił swoją rolę przyjaciela rodziny. Nie zwracając uwagi na Paula, pociągnął Sloan w ramiona, tuląc jej twarz do piersi.
- Chodź ze mną do domu - powiedział szeptem. - Zajmiemy się tobą. Nie zostawaj tu na noc, kochanie.
Po raz pierwszy usłyszała z jego ust ten pieszczotliwy zwrot i wyczuła jego wzruszającą tkliwość, tak że omal się nie rozkleiła. Tak przywykła do zajmowania się innymi ludźmi, do dodawania im odwagi, że była bliska płaczu, widząc, że Noah pragnie otoczyć ją opieką.
- Nie mogę - wykrztusiła i łza stoczyła się po jej policzku. Noah delikatnie otarł ją palcem, ale pojawiły się następne łzy. Jego czułość sprawiła to, czego nie dokonał żal po stracie prababki - Sloan zdała sobie sprawę, że jeszcze chwila, a straci nad sobą kontrolę.
- Dam sobie radę - powiedziała, wysuwając się z jego ramion i wycierając oczy. Rzuciła okiem na Paula i zobaczyła, że jest tak wściekły, aż ją zmroziło. Odwróciła się do Noaha.
- Wszystko będzie dobrze, doprawdy - zapewniła, żegnając go porozumiewawczym uśmiechem. Widząc, że Noah jeszcze ma wątpliwości, wzięła go pod ramię i odprowadziła do drzwi.
Zgodnie z oczekiwaniami Sloan Paul udał się do swego pokoju, gdyż tam mogli swobodnie rozmawiać. Zostawił uchylone drzwi, więc gdy weszła do środka, zaraz je zamknęła. Stał przy oknie, obserwując Noaha wracającego przez trawnik do domu.
- To był cholerny wieczór - powiedział gniewnie.
Przez cały wieczór Paul odgrywał rolę uprzejmego agenta ubezpieczeniowego, aż do pożegnania się Noaha ze Sloan. Nadal wściekły, podszedł do jednego z dwóch foteli i spytał wzburzonym głosem:
- Co, do diabła, jest między tobą a Maitlandem?
To go nie powinno obchodzić, pomyślała Sloan, zbyt przerażona, by się oburzyć. Ponadto uważała, że nie musi z nim tego omawiać.
- A jak ty sądzisz, co jest między nami? - spytała łagodnie, siadając naprzeciw niego.
- Na podstawie tego, co zaobserwowałem w ostatnich dniach - powiedział z sarkazmem - myślę, że masz mały romansik. Ale może to coś więcej? Widziałem tę uroczą scenę, zanim Noah wyszedł, i widziałem, jak na niego patrzyłaś.
- I co z tego? - zareagowała defensywnie Sloan.
- Jak możesz być tak bystra w innych sprawach, a diabelnie głupia w stosunku do niego? Zgodnie z tym, co sama powiedziałaś, ma na jednym statku cały arsenał i spory zapas broni na drugim jachcie.
- Ludzie trzymają na jachtach broń palną! Noah nie sprzedaje broni ani jej nie transportuje, ale istnieją porty niezupełnie bezpieczne. Noah chroni życie swoje i załogi oraz swoją własność!
- Za pomocą pistoletów maszynowych? - ironizował gniewnie Paul. - Z magazynem pełnym broni automatycznej? Dla mnie wygląda to, jakby przewoził jakiś ładunek, który musi chronić.
- Ta uwaga o ładunku jest po prostu śmieszna. Skonfiskował pistolet maszynowy. Co więcej, wcale nie powiedziałam, że to jest broń automatyczna.
- Nie możesz tego powiedzieć, gdyż nie widziałaś jej z bliska.
- Nie miałam pojęcia, że to cię gnębi - odpowiedziała Sloan, usiłując zapanować nad gniewem. - Poproszę Noaha, aby mi ją znowu pokazał, jeśli to miałoby cię uspokoić.
- Nie! Nie rób tego! Zostaw to w spokoju. Widzisz, po prostu nie chcę, abyś się za bardzo wiązała emocjonalnie z tym człowiekiem. Nic mnie nie obchodzi, czy poszłaś z nim do łóżka, oboje jesteście dorośli. Głupio jednak uważałem, że do tego nie dojdzie, biorąc pod uwagę twój dotychczasowy stosunek do mężczyzn. W Bell Harbor z całą pewnością nie spałaś ze wszystkimi.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Skąd mogę wiedzieć? - powtórzył zgryźliwym tonem. - Wiem o tobie wszystko, od czasu jak wypadły ci mleczne zęby, co sobie, do diabła, myślisz?
Pochylony do przodu, oparł ramiona na kolanach i ściskając szklankę w ręku nie odrywał od niej wzroku. Gdy znowu się odezwał, głos miał opanowany i było w nim więcej niepokoju niż złości.
- Jak daleko posunęłaś się z Maitlandem, mam na myśli zaangażowanie uczuciowe?
Było to powiedziane prawie z rodzicielską troską, ale Sloan odpowiedziała stanowczo, choć bez zawziętości:
- To cię nie powinno obchodzić.
To wystarczyło, aby wyciągnął prawidłowy wniosek, i z niedbałym uśmiechem, przyglądając się szklance, stwierdził:
- To oznacza cholerne zaangażowanie...
- Paul? Spojrzał na nią.
- Dlaczego mówimy o Noahu, gdy w tym domu popełniono morderstwo? Czy z tego przesłuchania nic nie wydało ci się dziwne?
- Nie wiem, po prostu poruszyła mnie ta sprawa - odparł. - Co konkretnie masz na myśli?
- Mówili, że zabójca prawdopodobnie dostał się do domu, wybijając okno w gabinecie. To nie ma sensu. Zasłony były rozsunięte i było widać prababkę oglądającą telewizję. Nawet jeśli nie od razu zobaczyła napastnika, usłyszałaby hałas.
- Niekoniecznie, jeśli napastnik zachowywał się względnie cicho, a głośno nastawiony telewizor pochłaniał całą jej uwagę.
- Dlaczego jednak bandyta wybrał tę drogę, kiedy mógł dostać się przez sąsiednie pokoje? I dlaczego go nie zauważyła, gdy się włamywał, i nie próbowała uciec?
- Miała słaby wzrok, a okno było z jej lewej strony. Jeśli wpatrywała się w ekran, mogła zobaczyć go dopiero wtedy, gdy było za późno.
- Szwankował jej wzrok, ale z pewnością nie była niewidoma. Znaleziono ją na kanapie, co oznacza, że morderca musiał rozbić szybę, otworzyć okno, wedrzeć się do środka, podejść do niej i zastrzelić ją, zanim go zauważyła. Albo to się stało w ten sposób - kończyła Sloan z naciskiem - albo nie obawiała się tego, kto ją zastrzelił.
- Badania policyjne pomogą ustalić, gdzie kto był, gdy miało miejsce morderstwo.
Sloan miała wrażenie, że Paul nadal z jakiegoś powodu myśli o Noahu, a to wyprowadzało ją do tego stopnia z równowagi, że czuła złość i zbierało jej się na płacz.
- Oczywiście, doszedłem do pewnych wniosków - powiedział z ponurym uśmiechem. - Gdyby nie rozbita szyba, wszystko wskazywałoby, że zrobił to ktoś z wewnątrz.
- Wcześniej czy później detektywi odkryją mnie w rejestrze. Jestem pewna, że twój kamuflaż wytrzyma, ale co do mnie, zechcą sprawdzić, czy naprawdę jestem projektantką wnętrz z Bell Harbor.
- Mam nadzieję, że zrobią to raczej później niż wcześniej. Bądź co bądź, nie jesteś podejrzana. Dlaczego miałabyś wdzierać się przez okno, gdy miałaś klucze od domu?
- Aby upozorować napad z zewnątrz - powiedziała ze znużeniem Sloan. Z przechyloną do tyłu głową zamknęła oczy. - Andy Cagle jest bystry. Sprawdzi mnie w rejestrze, choćby po to, aby mnie wyeliminować z kręgu podejrzanych. Powinieneś pozwolić mi powiedzieć prawdę, to wykluczyłoby mnie z podejrzanych i policja mogłaby skoncentrować się na innych możliwościach. Sądzę, że powinieneś z nimi porozmawiać z samego rana.
- Nie - odparł ostro. - Jest zbyt duża szansa, że dowie się o tym Carter. Potrzeba mi jeszcze trzydziestu sześciu godzin. Za trzydzieści sześć godzin nie będzie to miało znaczenia.
Sloan otworzyła oczy, przyglądając mu się uważnie.
- Co ma nastąpić w ciągu tych trzydziestu sześciu godzin? Ponownie zmarszczył brwi, obracając szklankę w dłoniach.
- Nie mogę ci powiedzieć.
- Doprawdy, zaczyna mnie to męczyć...
- Wierz mi - powiedział krótko - chcę ci wyjaśnić i przedstawić stan rzeczy, ale nie mogę. W każdym razie nie teraz.
Sloan pomyślała, że mówi o zabójstwie Edith. Nie wiedziała, jaki to ma związek z jego śledztwem w sprawie Cartera, ale było oczywiste, że nic jej nie powie.
- Czy masz jakieś podejrzenia, kto tego dokonał, czy to jeszcze jeden sekret, którego nie możesz zdradzić? - spytała gorzko.
Zaskoczył ją odpowiadając:
- To zależy. Jeśli Flynn i Cagle mają jakieś dowody, że to był rabunek, zaczną przepytywać pokojówki, te nie mieszkające w rezydencji. Reynolds nieraz mi mówił, że pozostałe pracują u nich od wielu lat. W każdym razie domniemany zabójca użył dziewięciomilimetrowej broni, bo widziałem łuskę na podłodze; ponadto był amatorem.
- Dlatego że niepotrzebnie się narażał, wchodząc przez okno, jeśli rzeczywiście wszedł tą drogą?
- Nie, mam na myśli to, że przeoczył pewne ślady, których by nie zostawił profesjonalista. Gdy wyszłaś z domu, usiłując schwytać zabójcę, byłem z Paris w gabinecie. Zabójca zdjął z palca Edith brylantowy pierścionek, który zwykle nosiła, ale nie spostrzegł drogocennej brylantowej broszki i pierścionka, który miała na drugiej ręce. To następny powód, aby Cagle i Flynn wykluczyli cię z grona podejrzanych. Dlaczego miałabyś symulować włamanie, zabić ją, a po tym wszystkim zostawić cenną biżuterię?
Zanim Sloan odpowiedziała, spytał:
- A tak na marginesie, dlaczego szukałaś zabójcy z przodu, a nie z tyłu domu?
- Wracając ze spaceru z Noahem nie widziałam nikogo na plaży. Miałam niewielką szansę zobaczyć kogoś na froncie, ale musiałam to sprawdzić.
Zmęczenie nachodziło Sloan falami, a łzy, z którymi przez cały czas walczyła, napływały jej do oczu. Myślała o ciele Edith na kanapie, gładkich włosach, sukni dokładnie osłaniającej kolana. Ktoś pozbawił ją życia, odarł z biżuterii, ale nawet po śmierci zachowała godność. Sloan westchnęła, ocierając łzy.
- Nie mogę uwierzyć, że nie żyje.
- Dopiero jutro dotrze to do ciebie w pełni - powiedział Paul z filozoficzną pewnością kogoś, kto niejednokrotnie widział ludzką reakcję na śmierć bliskiej osoby.
- Chodźmy spać. Potrzebujesz odpoczynku nie mniej niż ja.
Sloan nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo Paul jest wykończony. Powiedział, że „ta sprawa go poruszyła”, ale odniosła wrażenie, że jest zmartwiony. Bardzo zmartwiony. Zawsze wydawał się tak pewny siebie, że trudno było wyobrazić go sobie innym.
- Spotkamy się rano - powiedziała.
W sypialni zrzuciła ubranie i wciągnęła starą bawełnianą koszulkę, której Sara nie wyrzuciła z jej walizki. Uważając, by nie obudzić Paris, wsunęła się do łóżka i natychmiast zapadła w niespokojny sen.
O dziesiątej trzydzieści rano w wydziale policji Flynn, oczekując na telefon, siedział przed komputerem, odczytując informacje z Regionalnego Centrum Informacji w Nashville, które odpowiadało na jego kwerendę. Miał już pełen spis członków rodziny, przyjaciół i służby zatrudnionej w rezydencji Reynoldsa.
Przy biurku naprzeciw niego Andy Cagle kręcił się na swoim krześle, co chwila nasuwając na nos okulary. Już wcześniej przesłuchał wszystkie pozostałe pokojówki i skończył pisać raport.
- Czy Centrum podało coś interesującego?
- Nic. Zero. Fiasko. Według informacji Centrum mieszkańcy rezydencji Reynoldsa stanowią zgraną grupę przestrzegających prawa obywateli.
Na jego biurku zadzwonił telefon. Uniósł słuchawkę i rozpoznawszy głos rozmówcy, wyprostował się wyczekująco.
- Co dobrego masz mi do powiedzenia? - zapytał porucznika Finemana kierującego grupą dochodzeniową w rezydencji Reynoldsa. - Odkryliście coś?
- Stwierdziliśmy, że włamanie nie było włamaniem.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nie wydaje się, aby zniknęło coś poza pierścionkiem starszej pani, o czym wiedzieliśmy już wczoraj wieczór.
Flynn zmarszczył brwi.
- Jesteś pewny?
- Przeszukaliśmy z lokajem, asystentem, gospodynią i z Paris Reynolds pokój po pokoju. Nikt z nich nie stwierdził, że poruszono czy zabrano cokolwiek z wyjątkiem tego, co w pokoju telewizyjnym.
- Co jeszcze?
- Szukamy, ale nie mamy nic więcej.
- To źle - powiedział Flynn, przyglądając się spacerującemu po gabinecie kapitanowi Hocklinowi. - Pełno tu dziennikarzy - dodał - niczym w gnieździe os, i ciągle napływają nowi. CNN ulokowała się przy naszych schodach. „The Enquirer” próbuje się wedrzeć do środka przez okno męskiej toalety, a MSNBC szuka miejsca do parkowania. Do Hocklina już dzwonili burmistrz i trzej senatorzy, aby przyspieszyć aresztowania. Nie miał nawet chwili na sen i trochę wysiada. Zlituj się i podsuń mi jakąś wiadomość, po której odczepiłby się ode mnie.
- W porządku - powiedział porucznik Fineman. - Weź pod uwagę na przykład, że szybę wybito od środka.
- Już wczoraj rozważaliśmy to.
- Ale teraz mamy pewność. Poza tym wykluczyliśmy także jako drogę ucieczki teren przed domem. Na klombach nie ma śladów ani odcisków stóp. Czego dowiedzieliście się od ekipy technicznej?
- Dotąd niewiele. Czas śmierci ustalono mniej więcej na godzinę dziesiątą. Na podstawie kąta pocisku wiemy, że strzał oddano go z odległości trzech stóp. Siedziała na kanapie, a napastnik stał. Nic więcej nie mamy.
Flynn odłożył słuchawkę, spoglądając na Cagle'a.
- Niczego nie brakuje w domu - powiedział, a twarz mu się zachmurzyła. Sięgnął dłonią do karku i zaczął masować napięte mięśnie.
- Co teraz?
- Teraz przestajemy zajmować się włamywaczem i ustalimy, kto z mieszkańców był w tym czasie w domu i miał motyw do zamordowania starszej pani.
- Sprawdziłem sąsiednie rezydencje z obu stron Reynoldsa i wszyscy mieli ostatniej nocy włączone podczerwone promienie od dziesiątej wieczór. Tak że zabójca nie mógł przekroczyć granic posiadłości. Nie wrócił też od strony plaży, bo zobaczyliby go Maitland i Sloan Reynolds.
Flynn westchnął.
- Nie przeszedł też nad ogrodzeniem z frontu, gdyż Fineman właśnie mi powiedział, że nie ma tam śladów na klombach.
- Co oznacza, że nasz zabójca, albo zabójczym, mogli w gruncie rzeczy być z nami w czasie przesłuchania wczoraj wieczorem.
Flynn z roztargnieniem zakołysał się na krześle, potem nagle pochylił się i chwycił ołówek.
- Dobrze. Przejrzyjmy po kolei listę przesłuchiwanych pod kątem motywów i możliwości. Każdemu z nich nadarzała się okazja. Zaczekaj - zamilkł na chwilę. - Teraz, kiedy wiemy, że nie szukamy zawodowego mordercy, przekażemy kopię spisu Hankowi Little, aby sprawdził ich w rejestrze komputerowym Regionalnego Centrum Danych.
- Pozwoliłem sobie zrobić to wcześniej - ze skromnym uśmiechem odpowiedział Cagle. - Dostęp do danych Centrum obejmuje wszystkie agencje zajmujące się egzekwowaniem prawa w naszym regionie. Robią to dla nas bezpłatnie, udostępniając informacje całemu personelowi policji w Palm Beach na monitorach naszych komputerów. Natomiast w olbrzymim rejestrze Centrum w Pampano Beach poszukiwania kosztują dolara za minutę. Dostęp mają różni upoważnieni użytkownicy, począwszy od personelu towarzystw ubezpieczeniowych i firm aż do kas kredytowych. Wydziały policji w całym kraju korzystają z ich usług, ale gdy znajdą się na linii, stają się nie do zidentyfikowania, tak aby przeszkodzić komukolwiek w namierzeniu tego, co sprawdzali i czyje dane badali.
- Za parę minut Hank będzie dysponował pełnym zbiorem ich danych - zauważył Cagle, mając na myśli olbrzymi zapas informacji Centrum nawet o zupełnie zwyczajnych obywatelach.
- W porządku. Napijmy się kawy i zajmijmy naszą listą.
Jako młodszy z dwójki detektywów Cagle uznał przynoszenie kawy za swój obowiązek. Po chwili wrócił z dwoma filiżankami mocnej, czarnej kawy i postawił je na biurku Flynna, potem obrócił krzesło, aby mogli razem pracować.
- Jeśli morderstwo było zamierzone, sądzę, że możemy chwilowo wykluczyć lokaja, kucharza, gospodynię i dozorcę - powiedział Flynn.
- Dlaczego? W czasie przesłuchań doszedłem do wniosku, że starsza pani była kłótliwa jak diabeł.
- Gdyby była aż tak przykra - uśmiechnął się Flynn - kucharz czy ktoś z pozostałych służących uśmierciłby ją dawno temu. Wytrzymywali z nią od wielu lat. - Skreślił nazwiska tych czterech osób.
- Czy pokojówki, które przesłuchiwałeś dzisiaj, dały ci jakiekolwiek powody do podejrzeń, że gotowe są na zabójstwo, nawet ryzykując więzienie?
Ciągle przecząco potrząsnął głową, potem wypił łyk parzącej kawy, a Flynn skreślił dwie następne pozycje.
- Co myślisz o Dishlerze? - spytał Flynn.
- Pracuje dla Reynoldsa od kilku lat i z całą pewnością jest lojalny. Dość szybko potwierdził zeznania Maitlanda. Niewielka szansa.
- Zgadzam się, ale sprawdźmy go - uznał Flynn. - A co myślisz o Maitlandzie?
- Jaki ma motyw?
Flynn obrócił ołówek w palcach.
- Nie lubię go.
- To po co tracisz czas? Przynieś nakaz aresztowania - kpiąco powiedział Cagle.
Gdy Flynn nie przestawał z namysłem spoglądać na ołówek, Cagle się nagle zaciekawił.
- Dlaczego go nie lubisz?
- Miałem z nim starcie przed rokiem, gdy usiłowałem przesłuchać jego siostrzyczkę co do jej koleżków, o których wiedzieliśmy, że mają dostęp do narkotyków.
- I co?
- Zdenerwował się. Jest cholernie arogancki, a jego adwokaci to sfora dobermanów. Wiem o tym, gdyż po tym małym epizodzie poszczuł ich na nas.
- Zatem daruj sobie nakaz i od razu wsadź go do ciupy - ciągle ! żartował Cagle.
Flynn nie zareagował.
- Jego mała siostrzyczka to też dobre ziółko. Stale nazywała mnie Sherlockiem.
- Cholera, ją także zapudłuj.
Gdy Flynn w końcu spojrzał na niego krzywo, Cagle szybko zmienił temat.
- Czy możemy dobrać się do kogoś bardziej prawdopodobnego?
- Nie pozostał już prawie nikt. Spojrzał na spis.
- Paris Reynolds?
- Możliwe - Cagle przytaknął z rozmysłem.
- Dlaczego? - spytał Flynn. - Podaj mi motyw.
- Gdy pytałem Cartera Reynoldsa o testament starszej pani, powiedział mi, że on i Paris są jedynymi spadkobiercami.
Flynn wybuchnął ponurym śmiechem.
- Myślisz, że jedno z nich gwałtownie potrzebuje pieniędzy?
- Może Paris ma dość czekania? Może chce być niezależna od tatusia?
- Przecież Edith Reynolds miała dziewięćdziesiąt pięć lat! Nie mogła żyć wiecznie.
- Wiem, ale nie skreślaj jeszcze Paris.
- Dobrze, zaczekam. A co myślisz o facecie od ubezpieczeń - Richardsonie?
- Z pewnością nie podpada - uznał Cagle. - Przyjechał tu ze swoją przyjaciółką, która według tego, co powiedział Reynolds, nic nie dziedziczy. Wobec tego Richardson nic nie zyska na śmierci Edith Reynolds. Zresztą przemawia za nim nie tylko brak motywu, ale także zeznanie Dishlera, że Richardson wrócił do domu dopiero około jedenastej.
- Masz rację - uznał Flynn. - Jestem bardziej zmęczony, niż myślałem. Zapomniałem o alibi.
Skreślił Paula Richardsona.
- A Carter Reynolds? Powiedział, że wrócił dopiero po jedenastej , a Dishler to potwierdził. Ale Dishler mógł skłamać przez lojalność wobec swego pracodawcy.
Cagle przytaknął.
- Dishler mógł skłamać, ale nie sądzę, by chciał skłamać senator Meade. Był jednym z tych, którzy dziś rano żądali natychmiastowego aresztowania domniemanego mordercy.
- A więc?
- A więc stąd Hocklin dowiedział się, że senator grał z nieszczęsnym Carterem w karty wczorajszego wieczoru w czasie, gdy dokonano morderstwa.
- Skąd senator wiedział, kiedy to było?
- Wszystkie komunikaty telewizyjne podają godzinę.
- To prawda - przyznał z westchnieniem Flynn.
- Poza tym Reynolds nie ma motywów. Wytrzymał ze swoją babcią prawie sześćdziesiąt lat i z pewnością nie potrzebuje pieniędzy.
- Nie tylko to. Nie sądzę także, aby wczoraj wieczór udawał. Był nie tylko roztrzęsiony, ale twarz miał zupełnie szarą.
- Zauważyłem. - Flynn wykreślił nazwisko Cartera.
- Pozostała nam Sloan Reynolds. Twarz Cagle'a rozjaśniła się.
- To jest interesująca sytuacja. Po raz pierwszy spotkała się z rodziną. Nigdy wcześniej u nich nie była i nagle okazuje się, że kogoś z nich zamordowano.
- Wiem, ale to nie jest najlepszy sposób, aby wkraść się w łaski nowej, bogatej rodziny.
Cagle jednak wyraźnie sprzeciwiał się wykreśleniu jej nazwiska z powodu tak wątłych argumentów.
- Była tam. Miała okazję.
- Jakie motywy?
- Zemsta za odsunięcie jej od rodziny przez tyle lat.
- Tak. Ale bardziej sensowne byłoby dla niej przypodobać się starszej pani. Sloan nie dziedziczyła, lecz gdyby babcia żyła trochę dłużej, mogłaby przekonać ją, aby i jej zapisała kawałek cennego placka z rodzynkami. A teraz może obejść się smakiem.
- Albo wybrać zemstę - przypomniał mu Cagle.
- Dlaczegoś się tak przyczepił do Sloan Reynolds? - spytał Flynn, ale mimo sarkazmu w głosie nie odrzucał podejrzeń Cagle'a.
Smarkacz znakomicie wyłapywał wszystko, bystro obserwował, chwytał trop i szedł tym tropem bez względu na trudności.
- Uznałeś ją za podejrzaną, jak tylko wczoraj opuściliśmy dom, kiedy za motyw uważaliśmy rabunek. Teraz wiemy, że to było morderstwo z premedytacją, a ty ciągle przy niej obstajesz.
- Poza wszystkim czas jej wyjścia z domu i powrotu jest zbyt wygodny. Trudno było też nie zauważyć, jak zręcznie udało jej się nam powiedzieć, że choć Edith nie była niepełnosprawna, to nie mogła poruszać się szybko. Chyba wiedziała, że zakładamy, iż zabójcą był ktoś, kogo Edith Reynolds znała i przed kim wcale nie próbowała uciekać.
Flynn zastanawiał się nad tym przez chwilę, potem kiwnął głową na znak zgody.
- Przyjmuję to, choć nie sądzę, aby Sloan Reynolds była zdolna do morderstwa z premedytacją. Trzeba być bez reszty opętaną chęcią zemsty, aby mieć odwagę zdobyć broń, zaplanować to wszystko, a potem wymierzyć z pistoletu w bezbronną staruszkę i zastrzelić ją, Nie mówiąc o tym, że jeśli chciała zemścić się za te wszystkie lata, to dlaczego nie zastrzeliła tatusia?
Cagle zabębnił palcami o blat biurka, przerwał, by poprawić okulary, i spojrzał na Hanka, który za szklaną przegrodą łączył się z komputerem Regionalnego Centrum Danych.
- Hej, Hank - zawołał - długo będziemy jeszcze czekać?
- Już niedługo.
- Wiesz, co myślę - dodał Cagle.
- Chyba żartujesz. Nigdy nie wiem, co myślisz i dlaczego. Cagle zignorował złośliwość poczciwca.
- Jest tylko jeden ważny punkt, którego nie sprawdziliśmy. Czy masz dane o prawniku Edith Reynolds? Tym, który przygotował jej testament, jak powiedział Reynolds?
Flinn przerzucił kartki swego notatnika, strona po stronie.
- Wilson - powiedział wreszcie.
- Porozmawiamy osobiście z panem Wilsonem - oznajmił Cagle wstając. - Ruch dobrze nam zrobi. Wzmocni nasze siły przed zajęciem się rejestrem Centrum.
Paul siedział nad basenem, przyglądając się ekipie pracowników technicznych z wydziału, przeszukujących dokładnie krzewy na tyle domu.
- Szukają broni - powiedział, gdy Sloan usiadła na krześle koło niego.
Skinęła głową, odgarniając włosy z czoła.
- Gary Dishler pytał o ciebie - dodał. - Dwukrotnie telefonował Maitland, prosząc, abyś zaraz oddzwoniła. Ekipa nie chce go wpuścić na teren Reynoldsa.
- Gary mówił mi o tym. Pójdę tam za chwilę, ale najpierw chciałabym z tobą porozmawiać.
Paul dostrzegł napięcie w jej głosie i zobaczył, jak była blada. W tej chwili poczuł się winny bardziej niż kiedykolwiek. Przechodziła piekło, a on jeszcze przyczyni się do tego, że będzie jej stokroć ciężej.
Miał szaloną chęć odciągnąć ją na bok i poprosić, by z góry mu wybaczyła. „Przebacz mi, nie zasłużyłaś na to. Tyle razy byłem z ciebie dumny. Uważam, że jesteś wspaniała”.
Ale tylko spytał:
- O co chodzi?
- Dotrzymywałam towarzystwa Paris i porucznikowi Finemanowi i trochę podsłuchiwałam. Chciałam dowiedzieć się, kiedy mnie wreszcie uwolnią od podejrzeń. Niczego nie skradziono, Paul. Widziałam, jak technicy zbierali kawałki szkła z rozbitego okna. Większość była w krzakach, nie w pokoju. To było zaplanowane morderstwo. Myślę, że nieudolnie próbowano upozorować napad rabunkowy. Sądzę, że zabójca mieszka w tym domu. To ktoś, kogo znała.
Słuchał uważnie, ale jego uwagę przyciągnęła Paris, która pojawiła się z tacą chłodzących napoi.
- Zgadzam się - powiedział.
- Teraz zostałam główną podejrzaną. Wzrok Paula znowu zatrzymał się na niej.
- Ty? Dlaczego ty?
- Ponieważ jestem porzuconą córką. Znalazłam się tutaj po raz pierwszy. Zamordowano Edith i zginął jej brylantowy pierścionek.
- Zbrodnia wywołana urazą? Gdybyś chciała ukarać kogoś z tego powodu, byłby to poczciwy Carter, który do tej pory ciebie zaniedbywał, albo Paris, gdyż to ona korzystała dotąd z wszystkich przywilejów.
Sloan wiedziała, że Paul ma rację, i poczuła się trochę lepiej.
Tymczasem on jeszcze przez chwilę obserwował Paris, gdy zatrzymała się, by uprzejmie porozmawiać z ludźmi z ekipy i zaproponować im napoje. Potem ponownie spojrzał na Sloan, usiłując z uśmiechem podtrzymać ją na duchu.
- Gdybyś była dziedziczką Edith, sprawa wyglądałaby inaczej. Sloan uśmiechnęła się na to wspomnienie.
- Ona tego pragnęła. Kilka dni temu prababcia wezwała mnie do oranżerii i chciała podarować część klejnotów rodzinnych, a potem wspominała coś o zmianie testamentu. Nie chciałam rozmawiać na ten temat.
Uśmiech Paula nagle znikł.
- Mówiłaś może o tym Paris?
- Tak sądzę... Tak, chyba wspominałam jej o tym tamtego dnia w czasie lunchu.
Mięśnie jego twarzy nagle zesztywniały, gdy ponownie skierował wzrok na Paris, bacznie się jej przyglądając.
Ze złością wyrzuci! z siebie prymitywne przekleństwo.
- Chyba nie przyszło ci na myśl to, co podejrzewam. - Sloan roześmiała się ironicznie.
Zdawał się nie słyszeć, bez reszty skoncentrowany na scenie, którą ogląda.
- Cholera!
- Jesteś śmieszny!
Chwyciła go za ramię, by przyciągnąć jego uwagę i wtedy odwrócił wzrok od Paris.
- Doprawdy? - ironizował gorzko. - Jesteś zaślepiona w swojej siostrze, Sloan. Przejrzyj na oczy! Taka jest rzeczywistość! Po pierwsze, twoja siostra nie chciała twego przyjazdu. Nie miałem serca, aby ci to powiedzieć, ale wiedziałem o tym od naszego informatora.
- Wiem o tym. Powiedziała mi Edith. Przez całe życie próbowano przekonać Paris, że moja matka i ja jesteśmy nic nie warte. Ona w to wierzyła aż do czasu, gdy się poznałyśmy.
- Oczywiście - zakpił - Paris wystarczył niespełna dzień, aby zmieniła przeświadczenie całego życia. W ciągu jednego dnia przeistoczyła się w kochającą starszą siostrzyczkę. Czy nie wydaje ci się to trochę zbyt piękne?
- Nie. Wcale nie.
- Zastanów się. Przez trzydzieści lat była niewolniczo podporządkowana uczuciowo ojcu i prababce, potem zjawiasz się ty i nim minął tydzień, prababka zaczyna darzyć ciebie uczuciami, potem chce zapisać ci część fortuny, która miała należeć do Paris. Nie tylko skradłaś należne jej uczucia i pieniądze prababki, ale także mężczyznę, którego miała poślubić. I sądzisz, że po tym wszystkim Paris mogła cię nie znienawidzić? Kiedy już o tym mówimy, czy nie wydaje ci się dziwne, że jednym z koników „słodkiej, delikatnej, nieśmiałej” Paris jest pilotowanie helikopterów?
- Nie rozumiesz Paris...
- Ty także - przerwał jej. - Trzeba by zaangażować zespół psychiatrów, by ją zbadali, ale bałbym się poznać ich diagnozę.
Wytrącona z równowagi, Sloan spojrzała na niego.
- Nienawidzisz jej, prawda?
- Nienawidzę? - zaśmiał się krótko. - Ona budzi we mnie niemalże przerażenie.
- O Boże! Sądziłam, że jest w tobie zakochana, a ty uważasz ją za potwora.
- Nie jest ani potworem, ani świętą, a ponieważ nie wierzę w świętość, pozostaje raczej potwór.
Całkowicie oszołomiona i bardzo zasmucona Sloan potrząsnęła głową.
- Myślałam, że ci na niej zależy. Naprawdę tak myślałam. Sloan nie mogła oderwać wzroku od jego twarzy, szukając jakiegoś klucza, wskazującego, jakim naprawdę jest człowiekiem.
- Wiem, że to jest dla ciebie „zawodowe” zadanie, ale czasami widziałam, jak patrzysz na nią z dziwnym... prawie czułym uśmiechem.
- Przyjemnie na nią patrzeć - powiedział gorzko. - Spójrz sama. - Wskazał głową Paris, rozmawiającą z jednym z ludzi ekipy. - Jest piękna, wdzięczna, dobrze wychowana. Robi wrażenie nieśmiałej, póki jej nie poznasz, potem nagle rozkwita w twoich oczach, a tobie się wydaje, że to z twego powodu.
Sloan z każdą chwilą ogarniało coraz większe zdumienie. Nie myliła się, mówiąc, że Paris go pociąga. Podobała mu się bardzo i to wbrew jego woli; uznała to za optymistyczną, pomyślną sytuację.
- Wyjaśnij mi. Gdyby Paris miała wszystkie te zalety, które wymieniłeś, i żadnej z tych złych, chorych cech, które jej przypisujesz, jak byś ją wtedy scharakteryzował?
Paul na krótko rzucił niechętnym wzrokiem na bohaterkę rozmowy, która już wracała do domu.
- Nazwałbym ją ideałem. Tłumiąc śmiech, Sloan wstała.
- To mi się zgadza.
- Niestety, nie wierzę w ideały - wzruszył ramionami. Wsuwając ręce w tylne kieszenie spodni, Sloan spojrzała na siedzącego obok niej mężczyznę.
- Paris jest taka jak nasza matka. Przypomina młode wierzby. Wydają się kruche, uginają się pod wpływem wiatru, ale nie można ich złamać. Nie poddają się. Zawsze jakimś sposobem nadal rosną. Wydaje się, że są słabe i trzeba je chronić, a tymczasem radzą sobie same. Kiedy jednak je osłaniasz, to one chronią ciebie. Moja matka zawsze mnie zaskakiwała, nie spotkałam nikogo podobnego do niej. A moja siostra jest dokładnie taka sama.
Paul popatrzył na nią przeciągle, zastanawiając się, czy powiedzieć jej prawdę, i po chwili postanowił, że tak zrobi.
- Mylisz się, Sloan - powiedział cicho. - To nie Paris jest taka. To ty przypominasz matkę.
Wstał i odszedł, zostawiając zdumioną Sloan, która dalej za nim spoglądała.
- Panie Richardson!
Paul odwrócił się na głos lokaja.
- Jest do pana pilny telefon.
Paul pospieszył do swego pokoju i podniósł słuchawkę. Czekał na ten telefon, a wiadomości były nie tylko pomyślne, ale nadeszły dzień wcześniej, niż się spodziewał.
- Paul - odezwał się jego partner, przekazując mu informacje, z których ukrytego znaczenia tylko Paul mógł zrozumieć, że sędzia federalny właśnie podpisał nakaz przeszukania przez FBI statków Maitlanda.
Brzmiało to tak:
- Przykro mi, że kłopoczę cię w czasie wakacji, ale mam ważną wiadomość. Klient podpisał umowę. Mam ją w ręku. Czy chcesz zaczekać do jutra, by ją podsygnować? Czy raczej powinienem dostarczyć ci ją dzisiaj?
- Dzisiaj. Oczywiście dzisiaj. Rodzina Reynoldsów nie odczuje mojej nieobecności, bo dotknęła ich śmierć kogoś bliskiego.
- Słyszałem. Jakie to smutne.
Mężczyzna przez chwilę milczał, aby pokazać, że go to obeszło, potem spytał, czy Paul życzy sobie, aby to samo FBI weszło dzisiaj na pokład łodzi czy też chce uczestniczyć w akcji straży przybrzeżnej albo komisji alkoholu i tytoniu lub też straży pożarnej.
- Jest kilka szczegółów w polisie ubezpieczenia grupowego, które nie są dla mnie jasne. Czy chcesz wprowadzić klauzule dla palaczy?
- Tak, nie wykluczaj ich.
- A jeśli chodzi o ubezpieczenie na wypadek śmierci?
- Uwzględnij to także. To będzie spory pakiet. Nie zlekceważ następstw bez względu na to, co się zdarzy. Kiedy ukończysz przygotowanie polisy?
- Jesteśmy gotowi, bo liczyliśmy się, że klient podpisze umowę. Jeśli się pospieszę, ukończę wszystko za godzinę, może dwie.
- Zatem do roboty. Zjawię się na miejscu i osobiście cię wprowadzę. Lepiej robić to za dnia.
Paul odłożył słuchawkę i westchnął z ulgą.
Zamiast odpowiedzieć na telefon Noaha, Sloan postanowiła się z nim zobaczyć. Miała mu coś do powiedzenia, a nie chciała robić tego przez telefon.
Ponieważ Courtney zapisano do prywatnej szkoły w Palm Beach, na powitanie Sloan wyszedł Douglas. Uścisnął ją i wyraził swoje współczucie.
- Noah jest na górze w gabinecie i bardzo się ucieszy, że przyszłaś. Poufnie powiem ci, że miota się jak niedźwiedź w klatce, bo nie mógł z tobą porozmawiać i dowiedzieć się, jak się czujesz.
Na górze Sloan pomachała pani Snowden, która zajmowała mały pokoik obok gabinetu Noaha.
Noah rozmawiał przez telefon, i wydawało się, że omawia ważne sprawy, jednakże na jej widok bezceremonialnie przerwał i oznajmił swemu rozmówcy:
- Zadzwonię później.
Wyszedł zza biurka i namiętnie uścisnął Sloan.
- Martwiłem się o ciebie. Jak to wytrzymujesz, kochanie?
- Całkiem dobrze - szepnęła, przyciskając policzek do jego piersi. Słodycz tego słowa połączona z czułością w jego głosie tak ją poruszyły, że omal się nie rozpłakała.
- Czy gliniarze znaleźli coś znaczącego?
- Znaczące jest to, że nic nie znaleźli - odparła, unosząc na niego oczy i odchylając głowę.
Noah dostrzegł jej bladość i wyraz przerażenia w fiołkowych oczach.
- Opowiedz mi o wszystkim. Ale najpierw poproszę Claudine, żeby nam przygotowała coś do jedzenia. Wyglądasz jak zjawa! Szkoda, że nie pozwoliłaś zaopiekować się sobą i nie spędziłaś ostatniej nocy u nas.
Dla Sloan myśl, że ktoś pragnie się o nią troszczyć, była czymś zupełnie nowym, a przy jej obecnym stanie jej ducha wzruszyło ją to nie mniej, niż kiedy zwrócił się do niej „kochanie”.
Noah otoczył ją ramieniem i zeszli na dół.
- Mam ci coś do powiedzenia i chciałabym, aby to była intymna rozmowa, bez Douglasa - powiedziała.
Skinął ze zrozumieniem głową i zaprowadził ją do salonu, wystawnego pomieszczenia, z podwieszonym sufitem, podłogą z białego marmuru i dużymi oknami sięgającymi posadzki i wychodzącymi na trawnik na froncie, na którym z fontanny w kształcie naturalnej wielkości delfina tryskała woda. Dom Noaha był lekki i przewiewny, a dla Sloan o wiele piękniejszy od rezydencji Cartera.
- Niewiele skradziono - zaczęła, gdy usiadł obok niej na kanapie.
Noah jednakże postanowił przede wszystkim zadbać o nią, nacisnął więc przycisk telefonu wewnętrznego. Polecił Claudine, aby przyniosła im do salonu lunch; potem dopiero mógł skupić się na jej słowach.
- Nikt nie włamał się do domu - zaczęła ponownie. - Zabójca chciał upozorować napad, ale większość rozbitego szkła znaleziono na zewnątrz, co oznacza, że szybę wybito od środka. Do tej pory stwierdzono, że brakuje jedynie pierścionka, który nosiła Edith, ale drugiego pierścionka i broszki nie ruszono. Motywem nie był rabunek, Noah. To było morderstwo.
Zmarszczył czoło, starając się wyobrazić sobie, komu zależało na śmierci Edith.
- Czy jesteś pewna?
- Trudno o większą pewność, zwłaszcza że nikt nie wszedł do domu.
- To prawie nie do wiary. Rzadko opuszczała dom i nie mogła mieć nieprzyjaciół. Komu zależało na jej śmierci?
Sloan głęboko wciągnęła powietrze, patrząc mu prosto w oczy.
- Sądzę, że policja mnie uzna za główną podejrzaną.
- Ciebie? - roześmiał się. - Ciebie? - powtórzył. - Dlaczego, na litość Boga, mieliby pomyśleć, że jesteś zdolna do tak okrutnego morderstwa?
Sloan już nieraz brała udział w śledztwie w sprawie o zabójstwo, ale nie mogła mu tego wyznać. Zamiast tego powiedziała, dlaczego policja uzna ją za podejrzaną.
Noah wysłuchał jej w milczeniu, ale w miarę jej słów twarz mu poważniała. Nie był, jak zauważyła, naiwny w kwestii funkcjonowania prawa, nie próbował przekonać jej, że niczego nie musi się obawiać, dlatego że jest niewinna. Natomiast zrobił coś, co ją zaskoczyło.
Gdy skończyła mówić, sięgnął po telefon wewnętrzny, zlecając pani Snowden:
- Proszę odszukać Robbinsa, gdziekolwiek jest, i połączyć mnie telefonicznie z Kirshem. Mieszka w hotelu Windsor.
Odłożył słuchawkę i w odpowiedzi na pytające spojrzenie Sloan wyjaśnił:
- Robbins kieruje moją grupą agentów bezpieczeństwa, a Kirsh jest jednym z najlepszych prawników na Florydzie. Zatrzymał się w jednym z moich hoteli.
Sloan szeroko otworzyła oczy.
- Kenneth Kirsh?
- Ten sam - uśmiechnął się uspokajająco. Nie minęła minuta, gdy pani Snowden połączyła go z Kirshem.
- Potrzebuję cię, Ken, i to zaraz, u siebie.
Ledwo odłożył słuchawkę, znowu odezwała się pani Snowden, mówiąc, że dzwoni Robbins. Noah podniósł telefon.
- Gdzie jesteś?
- Świetnie. W dwie godziny możesz dojechać do mnie. - Słuchał przez chwilę. - Twój przyjazd jest ważniejszy.
Sloan oglądała kiedyś Kennetha Kirsha w programie emitowanym na całą Amerykę, mówił o przestępcy, którego bronił w sądzie. Wydawał jej się wyższy niż w rzeczywistości. Był postrachem dla wszystkich organów wymiaru sprawiedliwości. Wyglądało na to, że teraz bardzo przyda się Sloan.
Z uwagą słuchał tego, co miała mu do powiedzenia o wypadku i czego się obawiała. Nie wykluczał ewentualności, że policja może uznać ją za główną podejrzaną, ale, podobnie jak Paul, uznał za korzystny fakt, że nie zyskiwała niczego na śmierci Edith Reynolds.
- Przyjmuję, że dotąd nie była pani skazana za poważną zbrodnię, z użyciem siły - powiedział półżartem.
Gdy Sloan zapewniła go, że nic takiego się nie zdarzyło, z uśmiechem wręczył jej swoją wizytówkę.
- Proszę do mnie zadzwonić, gdy zostanie pani wezwana na przesłuchanie.
Potem zwrócił się do Noaha, ściskając mu rękę ze słowami:
- Dzięki, że pomyślałeś o mnie. To mi pochlebia - powiedział na pożegnanie.
Sloan była pod wrażeniem, że arogancki Kenneth Kirsh poczuł się pochlebiony, mimo że przerwano mu wypoczynek i wezwano do domu Noaha, gdy spojrzała na zegarek.
- Muszę wracać - powiedziała Noahowi. - Nie chcę zbyt długo zostawiać Paris samą. Carter zajmuje się organizowaniem pogrzebu, ale Paris ma także pełne ręce roboty, a jest chyba o krok od załamania.
- Mam jeszcze kilka rozmów telefonicznych. Chcę się upewnić, że jesteśmy przygotowani na wszelkie ewentualności, tak że pozwolę ci tym razem wrócić samej - powiedział, przyciągając ją do siebie i całując.
- Sądzę, że dam sobie radę - odpowiedziała żartobliwie Sloan.
- Tak, ale nie jestem z tego zadowolony. Lubię cię odprowadzać. Żałuję, że swego czasu nie nosiłem ci torby z książkami szkolnymi i nie pożyczałem zeszytów po lekcjach.
Sloan spojrzała na niego zmieszana, a on znów ją pocałował, czule wyjaśniając:
- Sprawiasz, że czuję się jak zakochany po raz pierwszy licealista.
- Zakochany?
Sloan spojrzała na jego opaloną twarz, chłonąc czułość jego oczu, uśmiech jego warg, i wiedziała, że mówił to poważnie. Uśmiechnął się radośnie, patrząc na nią i zrozumiała, że powiedział to, bo naprawdę tak się czuje.
- Musi ci się cholernie spieszyć, że odrywasz mnie od tej sprawy w Atlancie - powiedział Jack Robbins, zamykając w dwie godziny później drzwi gabinetu Noaha. - O co chodzi? - spytał.
Noah spojrzał na krępego, energicznego mężczyznę odpowiedzialnego za bezpieczeństwo jego przedsiębiorstw na całym świecie. Jak wielu ludzi zajmujących się ochroną wybitnych klientów, Robbins był niegdyś agentem FBI. W wieku pięćdziesięciu lat robił wrażenie sympatycznego, sprawnego fizycznie, beztroskiego biznesmena. Ale pod tymi pozorami krył się twardy, uparty i niestrudzony agent. Noah uważał jego usługi za jeden z największych atutów w swoim biznesie. Jack był też jedynym pracownikiem, z którym łączyła go przyjaźń.
- Nie jestem pewien, co jest grane - odparł Noah, prostując się w fotelu. - Prawdopodobnie nic, ale chcę się upewnić, że do końca pozostanie „nic”. - Czy wiesz, że wczoraj wieczorem zamordowano Edith Reynolds?
- Było we wszystkich mediach, ale słyszałem, że chodzi o nieudany napad rabunkowy.
- Nie sądzę.
Noah powiedział Robbinsowi, kim jest Sloan, i o informacjach na temat śledztwa, które od niej otrzymał. Na zakończenie stwierdził:
- Będą szukać kogoś, kogo można obciążyć, bo ma swobodny wstęp do domu albo był tam w czasie morderstwa.
Robbins zmarszczył brwi, zmieszany tą wiadomością.
- Przecież nie myślisz poważnie, że mogą cię uznać za podejrzanego?
- Nie ryzykowałbym nawet centa, że tego nie zrobią.
- Po co więc mnie sprowadziłeś?
- Nie chcę, aby podejrzewali Sloan.
Robbins długo przyglądał się swemu chlebodawcy i zaczął się uśmiechać.
- A więc o to chodzi?
Spodziewał się, że Noah albo zaprzeczy, albo to zignoruje. Ale on skinął głową, mówiąc:
- Właśnie o to.
- Niech mnie diabli! - Robbins uśmiechnął się szeroko.
- Zapewne nie od razu skierują na nią podejrzenia. Ale posłuchaj: chcę być pewien, że znajdą prawdziwego zabójcę, a nie zadowolą się oskarżeniem Sloan, bo świeżo zjawiła się na scenie. W Palm Beach nieczęsto zdarzają się zabójstwa i gliniarze nie mają wprawy w prowadzeniu dochodzenia.
- Jeśli Sloan Reynolds jest spadkobierczynią, będzie to dla nich logiczny wybór, bez względu na ich brak doświadczenia.
- Pomożemy im zatem znaleźć inną możliwość. Noah podsunął Robbinsowi listę, którą dała mu Sloan.
- To spis obecnych w domu w ciągu wczorajszego dnia i wieczoru. Ktoś z nich albo zamordował Edith, albo wpuścił zabójcę. Wykorzystaj swoje znajomości albo przepuść to przez system. Ktoś z nich może już mieć coś na sumieniu, jeśli dobrze pogrzebiesz. Obawiam się, że miejscowi gliniarze zdecydują, że to Sloan jest morderczynią, i przestaną szukać. Chcę, abyś kopał, dopóki się czegoś nie dokopiesz i wtedy załatw to szybko.
Skończywszy, Noah czekał, że Jack natychmiast podejmie działanie.
- Masz jakieś pytania?
- Tak, jedno - odpowiedział przyjaciel z uśmiechem. - Masz przypadkiem fotografię Sloan Reynolds?
Noah źle zrozumiał powód tej prośby.
- Nie chcę sprawdzać Sloan. Sprawdź pozostałych - Noah się zniecierpliwił. - Ona nie mogłaby zabić muchy! Do diabła, nawet boi się wejść do pokoju, w którym jest złożona broń.
- Nie chcę jej sprawdzać. Chcę zobaczyć kobietę, która ci weszła za skórę.
- Idź już i pospiesz się. Nie chcę nawet, aby nazwisko Sloan figurowało w prasie na liście podejrzanych.
Pomimo wcześniejszej odpowiedzi nagle poczuł potrzebę pokazania zdjęcia dziewczyny, którą pokochał. Sięgnął więc do szuflady.
- Z drugiej strony - tłumaczył się, gdy Robbins wstał - nie chcę, aby ciekawość co do wyglądu Sloan przeszkadzała ci w pracy.
Podsunął Robbinsowi wycinek z gazety z artykułem o przyjęciu na cześć Sloan. Był to ogólny widok zgromadzonych gości, ona z ojcem stali na pierwszym planie.
- Blondynka? - zażartował Jack. - Myślałem, że lubisz brunetki.
- Lubię tę blondynkę.
- Skąd pochodzi?
- Z Bell Harbor. Jest projektantką wnętrz.
- Ten, co zaprojektował jej wygląd, znakomicie wykonał zadanie. Widzę, że senator Meade zaszczycił zebranie swoją mętną politycznie osobą - zauważył Jack.
- Oczywiście, obaj z Carterem zawsze trzymają się razem. - Ale Jack nie słuchał. Przesunął wycinek w stronę Noaha i wskazał palcem na parę tańczącą w tle.
- To Paris, siostra Sloan - powiedział Noah.
- Znam Paris, ale kim jest facet, z którym tańczy?
- Przyjaciel Sloan, z którym przyjechała, by podtrzymywał ją na duchu podczas pierwszego spotkania z rodziną. Pracuje w ubezpieczeniach.
- Jak się nazywa?
- Paul Richardson. Dlaczego pytasz?
- Nie wiem. Przypomina mi kogoś.
- Może sprzedał ci polisę? Sprawdź go z innymi ze spisu.
- Oczywiście.
- Pani Snowden zaprowadzi cię do pokoju. Będzie ci potrzebny komputer?
- Nie. - Jack podniósł swoją teczkę, w której był laptop. - Nie ruszam się bez niego.
Andy Cagle z zadowoleniem rozparł się w fotelu, podczas gdy Denis Flynn włączył silnik i ruszył spod domu Wilsona. Musieli uzbroić się w cierpliwość, czekając dwie godziny na prawnika, którego zatrzymano w sądzie do spraw spadkowych. Kiedy wreszcie się zjawił, udało się im przekonać go, że posiada dowody, które mogą pomóc w rozwiązaniu sprawy morderstwa.
Cierpliwość została nagrodzona. To, co odkryli, wprawiło obu w stan pełnego podnieceniaa niedowierzania, że ujęcie sprawcy w tej sprawie będzie łatwiejsze, niż sądzili.
- Aż boję się uwierzyć w to wszystko. Dlaczego Edith Reynolds nie powiadomiła Cartera, że zmieniła ostatnią wolę i uczyniła Sloan spadkobierczynią? - spytał Flynn.
- Nie wiem. Może obawiała się, że wywoła jego sprzeciw. A może uważała, że Carter nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie. Mogła też nie pomyśleć, że powinna go poinformować.
- To bez znaczenia - z uśmiechem ocenił sytuację Flynn. - Liczą się tylko słowa Wilsona, że Edith zapewniła go, iż omówiła tę sprawę ze Sloan.
Cagle poprawił okulary na nosie i dodał zadowolony:
- Tak. A jednym sposobem uniemożliwienia jej zmiany zapisu, po wyjeździe Sloan, było ukatrupić ją od razu.
Flynn się zgodził.
- Mamy motyw i okazję. Potrzebujemy jeszcze broni. Powinniśmy wezwać Reynolds na przesłuchanie i spróbować wydobyć z niej miejsce ukrycia pistoletu. A może należy zawiadomić grupę pracującą w rezydencji, co odkryliśmy? Mogliby przeczesać jej pokój i stamtąd ruszyć dalej.
- Spróbujmy sami znaleźć broń, tak aby Sloan Reynolds nie domyśliła się, że mamy ją na oku.
Flynn wezwał przez komórkę porucznika Finemana, przebywającego w rezydencji Reynoldsa, i poinformował go o ostatnim odkryciu.
Zanim Flynn odłożył słuchawkę, Cagle wpadł na pomysł:
- Powiedz chłopcom, aby dokładnie przeszukali pas krzewów wzdłuż północnej strony posiadłości aż do plaży. Maitland powiedział, że tego wieczoru tam ją spotkał. Sądzę, że nie jest tak głupia, aby schować broń w walizce albo innym podobnym miejscu, gdzie z łatwością ją znajdziemy. I przestrzeż ich, że ona nie może się zorientować, co robią. Nie chcę, aby ruszała broń.
Flynn przekazał to przez telefon, dodając:
- Zajmijcie ją czymś, zażądajcie na przykład, aby spisała, co zapamiętała z tamtego dnia.
Odłożył słuchawkę.
- A teraz podbudujmy kapitana. Jeśli zdążą znaleźć broń na czas, Hocklin będzie mógł zachować twarz, kiedy wystąpi na konferencji prasowej.
Wiadomość o odkryciu motywu morderstwa w rezydencji Reynoldsa szybko rozeszła się w wydziale. Przyjęto ją oczywiście z wielkim zadowoleniem.
- Macie szczęście, chłopaki - zażartował sierżant, przechodząc koło nich.
- Gratulacje - powiedział Hank, składając plik raportów Centrum o podejrzanych na biurku Andy'ego Cagle'a. - Sądzę, że to już nie będzie wam potrzebne.
Cagle przerzucał arkusze z raportami, wyciągając ten jeden, który go obecnie interesował; za nim Flynn rozmawiał przez telefon.
- Zaraz tam przyjedziemy. - Flynn gwałtownie wstał, chwytając marynarkę.
- Znaleźli narzędzie zbrodni - powiedział Cagle'owi - pistolet Glock, dziewięciomilimetrowy, a w magazynku brak jednego ładunku. Chodźmy po nakaz.
Cagle już był na nogach i też wkładał marynarkę.
- Gdzie go znaleźli?
- Nie uwierzysz, jaka to głupia baba - dziwił się Flynn, potrząsając głową. - Wsunęła go pod materac, jakbyśmy tam nie mogli zajrzeć.
Sloan była w jadalni z Paris, pisząc sprawozdanie ze zdarzeń poprzedniego wieczoru, co uważała za kompletną stratę czasu. Paris odpowiadała na nieustanne telefony od pełnych współczucia przyjaciół rodziny. Porucznik Fineman cicho rozmawiał z kimś z ekipy kryminalnej w korytarzu.
Gdy zadzwonił dzwonek przy wejściu frontowym, Sloan zobaczyła, że Nordstrom idzie do holu, by otworzyć bramę. W chwilę później ujrzała szybko zmierzających do jadalni detektywów Flynna i Cagle'a.
Spostrzegła ich zimne, stanowcze miny i długopis wypadł jej z ręki.
- Sloan Reynolds - odezwał się Flynn prowadząc ją do ściany. - Jesteś zatrzymana pod zarzutem zamordowania Edith Reynolds.
Szarpnął jej ręce do tyłu i założył kajdanki.
- Masz prawo milczeć...
- Nie! - wykrzyknęła Paris, opierając się rękoma o blat stołu i zachwiała się, jakby miała zemdleć. - Nie...
- To omyłka - zapewniła ją przez ramię Sloan, podczas gdy funkcjonariusze ją popędzali. - To pomyłka. Wszystko będzie dobrze.
Przy wejściu czekały dwa samochody policyjne.
Stojący na ulicy dziennikarze poruszyli się na widok policjantów wyprowadzających kogoś z domu. Gdy samochód ze Sloan znalazł się w bramie, skierowano na siedzącą na tylnym siedzeniu kamery, a w oknie auta zobaczyła wzniesione do góry kciuki, w geście uznania dla detektywów.
Andy Cagle z obrzydzeniem spojrzał na nią z przedniego fotela, jakby była jakąś zabójczą bakterią.
- Chciałabyś porozmawiać czy wolisz zaczekać, aż cię zamkniemy?
Na ustach Sloan cisnęło się zdanie: „Popełniacie błąd”, ale zdusiła je, gdyż było to zbyt wytarte. Słyszała je setki razy wypowiadane przez nędzne kreatury na przesłuchaniu lub przy aresztowaniu. Nie zniosłaby, gdyby usłyszała samą siebie mówiącą te słowa.
Mijali dom Maitlanda i z drogi zobaczyła za bramą fontannę tryskającą z delfina. Zastanawiała się, kiedy Noah dowie się o jej aresztowaniu.
Paul wyszedł do miasta, mając do załatwienia coś pilnego, powiedział tylko, że wróci późno. Cagle i Flynn niewątpliwie nie mieli zamiaru przesłuchiwać jej przed aresztowaniem. Paul nie dotrze do niej na czas i zostanie przepuszczona przez system, i to ją złościło.
Nie miała ochoty, by brano jej odciski palców i fotografowano z numerem na piersi. Nie było takiego punktu w umowie, gdy zgodziła się przyjechać do Palm Beach.
Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego nie chcą jej przesłuchać. Zapomniała, że Cagle już spytał, czy będzie zeznawała, i teraz jej to tylko przypomniał.
- Czy twoje milczenie oznacza, że chciałabyś zeznawać po dopełnieniu wszystkich formalności?
- Nie - powiedziała ze spokojem, na jaki jeszcze mogła się zdobyć. - Moje milczenie oznacza, że czekam na wyjaśnienia, dlaczego niepotrzebny jest wam dowód rzeczowy.
Flynn spojrzał na nią przez ramię, ale odezwał się, dopiero gdy przepuściły ich dwa ciężarowe wozy, zaalarmowane syreną:
- Dlaczego uważasz, że moglibyśmy zrobić coś tak paskudnego, jak aresztowanie cię bez dowodu?
Wesoły ton jego głosu sprawił, że Sloan przez moment wyobraziła sobie, jak detektyw zwija się wpół od jej ciosu.
- Nie możesz mieć dowodu, ponieważ nie popełniłam zbrodni.
- Odłóżmy tę miłą pogawędkę do chwili, gdy będziemy mogli porozmawiać twarzą w twarz - powiedział, naciskając gaz przy wymijaniu ciężarówek.
Przed budynkiem policji zgromadził się tłum dziennikarzy telewizyjnych, reporterów prasowych, fotografów i Sloan była przekonana, że to ze względu na nich wprowadzono ją przez frontowe wejście. Flynn i Cagle chcieli pochwalić się swoją zdobyczą, żeby ich sfotografowano i sfilmowano.
Sloan przez chwilę pomyślała o matce oglądającej ją w wiadomościach wieczornych i to odczuła boleśniej niż cokolwiek innego... Tymczasem detektywi zaprowadzili ją do pomieszczenia z francuską szybą, które służyło policji do konfrontacji podejrzanych ze świadkami. Wtedy pokazali jej pistolet w plastikowej torbie.
- Poznajesz?
Po początkowym szoku na ten widok Sloan prawie poczuła ulgę, że broń była jedynym dowodem, na jakim opierali jej aresztowanie. Zanim otworzyła usta, by powiedzieć, że pistolet należy do niej i ma nań pozwolenie, Flynn wyprzedził ją:
- Zgadnij, gdzie to znaleźliśmy. Pod twoim materacem. Jak ci się zdaje, skąd się tam znalazł?
Sloan schowała broń w znacznie mniej oczywistym miejscu niż pod materacem i jeszcze rano upewniła się, że nadal leży na swoim miejscu.
- Nie wiem - schyliła się, patrząc na dziewięciomilimetrowego glocka - jak się tam znalazł - powiedziała uczciwie. - Schowałam go gdzie indziej.
Flynn zwrócił się do niej bardzo życzliwie:
- Teraz postępujesz słusznie. Spojrzał na Cagle'a mówiąc:
- Nie chciałbyś przynieść szklanki wody dla panny Reynolds?
- Nie chcę wody - powiedziała Sloan, ale Cagle, nie zwracając na to uwagi, wyszedł z pokoju.
- Proszę mi odpowiedzieć, jakim sposobem pistolet znalazł się pod materacem? - spytała detektywa.
Flynn parsknął śmiechem.
- Pomyliła pani rolę. Pierwszy raz z tym się spotykam. Wytłumaczę pani, jak tu się pracuje, panno Reynolds. My zadajemy pytania, pani odpowiada.
Przerażonej Sloan zakręciło się w głowie, gdyż doszła do nieprawdopodobnego i przerażającego wniosku. Nie zwracając uwagi na informację detektywa o porządku przesłuchań spytała:
- Ile naboi było w magazynku?
- Dziewięć. Jednego brakuje. Czy to nie dziwna zbieżność? Chciałaby pani dowiedzieć się o jeszcze innym zbiegu okoliczności? Sądzę, że eksperci od balistyki powiedzą nam, że pocisk, który uśmiercił panią Reynolds, pochodzi z tej broni.
Sloan spojrzała na niego, czując, jak opanowuje ją chłód. Rano upewniła się, że pistolet był w schowku, gdzie go ukryła, ale nie pomyślała o sprawdzeniu, czy magazynek był nadal pełny.
- O Boże! - westchnęła.
Tymczasem Andy Cagle zatrzymał się przy swym biurku i sięgnął do raportu Centrum o Sloan Reynolds. Coś go zaniepokoiło w jej reakcji na widok broni. Nie, zaalarmowało go całe jej zachowanie podczas zatrzymania i przewożenia do komisariatu. Zaczął przeglądać plik arkuszy.
- Dobra robota, Andy - powiedział kapitan Hocklin, wróciwszy do budynku po złożeniu krótkiego oświadczenia mediom o aresztowaniu Sloan Reynolds, podejrzanej o zamordowanie Edith Reynolds, prababki. Z uznaniem poklepał Andy'ego po ramieniu, ale zatrzymał go wyraz zaskoczenia i paniki w spojrzeniu policjanta.
- O co chodzi, do cholery? - spytał Hocklin, od razu wyobrażając sobie najgorsze, gdyż jeszcze nie widział Cagle'a tak przerażonego.
- Jest gliną - powiedział Cagle. - Co?
Cagle pokazał trzydzieści pięć stron informacji o Sloan Reynolds.
- Jest gliną - powtórzył.
Hocklin najpierw pomyślał, że powinien zawiadomić media, iż popełnił omyłkę; wyjdzie na niebotycznego osła, ale zaraz trochę się uspokoił.
- Co z tego? Gliniarze nie zarabiają wiele, a ona chciała dostać swoją część po starszej pani.
- Możliwe.
- Czy zaprzeczyła, że pistolet jest jej własnością?
- Nie! Zaprzeczyła, że schowała go pod materacem. Jest na nią zarejestrowany. Spójrz tylko!
Wskazał raport Centrum. Hocklin zignorował to.
- Miała motyw, broń i okazję. Zamknij ją.
- Nie sądzę...
- To rozkaz!
- Ale możemy się mylić.
- Zamknij ją, a jeśli się mylimy, przeprosimy.
Cagle przyglądał się oddalającemu się kapitanowi, potem wstał. Wszedł do pokoju, gdzie Flynn przesłuchiwał Sloan Reynolds.
- Przepraszam - mimowolnie zwrócił się do niej i spojrzał na Flynna.
- Chciałbym z tobą porozmawiać. - Wskazał ręką na drzwi. Flynn popatrzył zdziwiony, ale nie Sloan. W chwili gdy Clage spojrzał na nią, mówiąc „przepraszam”, wiedziała, że odkrył jej sekret. Patrząc na plik arkuszy w jego ręku, zapisany od góry do dołu danymi, Sloan zrozumiała, że wykorzystał Centralny Rejestr Danych, gdyż nie było jej w spisach regionalnych, które sprawdzał wcześniej. Jednak w dalszym ciągu była w kłopotliwej sytuacji, bo nie mogła wyjaśnić policji, dlaczego kłamała, mówiąc, że jest projektantką wnętrz i ukrywając, że pracuje dla FBI.
Spodziewała się, że detektywi po powrocie zaczną traktować ją raczej jak zagadkowy problem niż morderczynię. Tu się jednak myliła.
- Panno Reynolds - obojętnie odezwał się Flynn - czy zechce pani wyjść ze mną?
Sloan wstała. Nie mogła uwierzyć, że tak łatwo ją zwolnią. Dlaczego?
- Zna pani procedurę, choć wcześniej była pani zawsze z drugiej strony.
- Czy zamierzacie mnie aresztować? - wybuchnęła gniewnie. - Nie pytając mnie o żadne wyjaśnienia?
Detektywi spojrzeli po sobie, Cagle przesunął okulary i jakimś sposobem wyglądał i łagodnie, i wściekle.
- Później poprosimy o wyjaśnienia. Na razie musi pani odpowiedzieć na pytania kapitana Hocklina, a potem zażądamy, aby wezwała pani swego adwokata.
Oto była odpowiedź. Hocklin chciał ją zatrzymać bez względu na wszystko. Z goryczą pomyślała, że kapitan prawdopodobnie poinformował już zgraję reporterów czekających przed budynkiem.
Poszła za detektywami, ale nie odezwała się do nich ani jednym słowem. Wiedziała, w jakim hotelu przebywał adwokat, a jeśli go nie zastanie, będzie mogła zadzwonić do Noaha, który go odszuka. Nie było sensu kontaktować się z Paulem, gdyż zapewne oczekiwał, że będzie cicho siedziała w areszcie, aby mógł skorzystać z tych trzydziestu sześciu godzin, które, jak mówił, były mu potrzebne.
Jack Robbins pochylił się nad danymi przeniesionymi do jego „komputera z rejestru Centrum Bazy Danych, ale ciągle krążył myślami wokół wycinka z gazety i twarzy mężczyzny, która wydawała mu się znajoma.
Potrząsnął głową, jakby to mogło usunąć niespokojne myśli. Pochylony wypisał hasło „Reynolds Sloan”. Na dole monitora pojawiło się napis „Now online”. Następnie wyświetlił się spis osób, które w tym momencie używały danych Centrum.
Kiedy wpisywał jej nazwisko, nie oczekiwał rewelacji i wcale nie był ciekaw szczegółów z osobistego życia kobiety. Wykonywał po prostu zlecenie, za które bardzo dobrze mu płacono. Poza tym miało to uchronić Noaha przed kłopotami, bez względu na ich charakter. Jeżeli kobieta, która sprawiła, że rysy i głos Noaha złagodniały, będzie podejrzaną w sprawie o morderstwo, to według Jacka stanie on przed bardzo poważnym problemem.
Komputer pokazał siedem haseł z nazwiskiem „Sloan Reynolds”, podając numer ubezpieczenia i miejsce zamieszkania przy każdej pozycji. Tylko jedna z nich mieszkała w Bell Harbor, Floryda. Wybrał tę pozycję.
Pierwsza grupa informacji dostarczyła adresy Sloan przez ostatnie dziesięć lat, wartość domów według stawek podatków i nazwiska odbiorców rat hipotecznych lub właścicieli, którym płaciła za wynajem. Stwierdził, że była właścicielką bardzo skromnego domu.
Następna grupa zawierała nazwiska osób, które kiedykolwiek z nią mieszkały czy choćby otrzymywały pocztę pod jej adresem. Okazało się, że nigdy nie mieszkał z nią żaden mężczyzna.
O sekundę za długo trzymał przycisk „page down”. Dalszy dział obejmował nazwiska, adresy i numery telefonów jej sąsiadów.
Od tego miejsca Jack cofnął się. Dziewczyna nie miała samochodu, co wydawało mu się dziwne, ale była właścicielką taniej żaglówki. Nie zalegała ze spłatami, nie miała długów i nie zajmowano jej rzeczy. Nigdy nie była stroną w przestępstwach kryminalnych, cywilnych, a nawet w wypadku drogowym. Jest niewiarygodnie czysta, pomyślał Jack, gdy wrócił do pierwszego działu.
Jest święta. Jest... Nagle wstał z krzesła, wpatrując się w ekran swego małego komputera.
...Jest gliną.
Jest detektywem w siłach policyjnych w Bell Harbor. Nie jest projektantką wnętrz. I z jakichś względów nie chciała, aby Noah się o tym dowiedział.
Jack wsadził dyskietkę do swego laptopa i przegrał na nią dane Sloan. Jednocześnie zadzwonił do miejscowej informacji i poprosił o numer wydziału policji w Bell Harbor. Otrzymawszy go, połączył się z tym numerem.
- Proszę z detektyw Sloan Reynolds - powiedział mężczyźnie, który odebrał telefon.
- Jest na urlopie do końca przyszłego tygodnia. Czy można panu w czymś pomóc?
Jack odłożył słuchawkę i z dyskietką w ręku skierował się w stronę gabinetu Noaha. Doszedł do jego drzwi razem z panią Snowden. Zauważył, że zawsze niewzruszona pani Snowden jest roztrzęsiona, po raz pierwszy odkąd ją poznał.
Podbiegła do drzwi, zagradzając mu drogę.
- Panie Maitland! - wybuchnęła.
Noah rozmawiał przez telefon z prezesem międzynarodowej korporacji lotniczej we Francji. Zmarszczył brwi, widząc jednocześnie zapalające się światełka sygnalizacyjne dwóch innych telefonów.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale telefonuje Paris Reynolds. Już po raz drugi, ale pan wtedy rozmawiał z innego telefonu; teraz mówi, że to pilne.
Maitland szybko pożegnał się z francuskim przemysłowcem i wyciągnął rękę do drugiej linii, ale Jack zatrzymał go.
- Nie przyjmuj tego telefonu. Mam ci coś do powiedzenia. Noah zatrzymał się z ręką wyciągniętą w stronę słuchawki.
- Co się, do diabła, dzieje? Czy nie...
- Noah, ona jest gliną.
W ciągu długich lat pracy dla Maitlanda Jack nigdy nie widział, aby jakaś wiadomość tak go sparaliżowała. Jeśli Noah miał trudności czy niepowodzenia, to tym energiczniej zabierał się do działania, by czym prędzej się z nimi uporać.
Teraz jednak patrzył, jakby nie mógł pojąć tego, co usłyszał.
- Zwariowałeś - powiedział wreszcie, sięgając ponownie do świecącego przycisku telefonu. - Sloan boi się broni - dodał.
- Posłuchaj mnie, Noah. Sloan Reynolds jest detektywem w policji Bell Harbor. Nie wiem, co tutaj robi i jakie ma zadanie, że ukrywa swą tożsamość.
W głowie Noaha błyskawicznie przesuwały się zmieniające się sceny: Sloan przewracająca Cartera na łopatki na trawniku i demonstrująca Courtney chwyty samoobrony; Sloan szukająca śladów zabójcy, pokonująca przeszkody, skacząca przez żywopłot jak gazela. Nie... Jak glina!
Wolno podniósł słuchawkę i przez chwilę słuchał Paris.
- Kiedy ją zabrali? Wszystko w porządku. Uspokój się. Ojciec jest wstrząśnięty i nie myśli jasno. Zajmę się tym, potem zadzwonię do ciebie.
Odłożył słuchawkę, patrząc na Jacka. Wyraz jego twarzy był nieodgadniony.
- Dlaczego mnie okłamała?
Zanim Jack mógł wyrazić swoje przypuszczenie, w drzwiach znowu pojawiła się pani Snowden.
- Telefonuje Ross Halperin i mówi, że to bardzo ważne. Za nią do gabinetu Noaha wpadła Courtney.
- Aresztowano Sloan! - krzyknęła i rzuciła się, aby włączyć telewizor.
- Przyjmę telefon Halperina - powiedział Jack i sięgnął po słuchawkę, by przeprowadzić pilną rozmowę z głównym doradcą Noaha. Odkładając słuchawkę, spojrzał na Noaha, ukrywając gniew pod obojętnymi słowami:
- FBI otrzymała nakaz rewizji twoich żaglowców. Obecnie wraz ze strażą przybrzeżną rozpierzchli się po twoich statkach, szukając magazynu nielegalnej broni automatycznej.
Noah powoli wstał.
- Co takiego? Po co, u diabła, tak mnie okłamała? Courtney stała przed ekranem telewizyjnym, wściekając się na reklamy, które przerwały wiadomości.
- Spójrz, Noah, cholera! - Pokazała mu ekran, ale informacje nie dotyczyły teraz Sloan.
- To był ciężki dzień dla bogatych, znanych i wpływowych ludzi w Palm Beach na Florydzie - oświadczył prezenter. - Przed dwoma godzinami na dwóch jachtach należących do potentata Noaha Maitlanda znalazła się FBI i straż przybrzeżna. Pokazuje* my obraz na żywo.
Jack rozpoznał agenta FBI stojącego koło steru „Apparition”. Noah poznał go także.
- Richardson! - Noah wyrzucił to jak przekleństwo.
- Twoja dziewczyna jest gliną, Noah - obojętnie stwierdził Jack - a jej przyjaciel agentem FBI.
- Courtney! - wrzasnął Noah. - Wynoś się stąd!
Spojrzała na niego i natychmiast się cofnęła. Mimo częstych impertynenckich, oskarżycielskich uwag o interesach brata Courtney nigdy nie wierzyła, aby Noah mógł zrobić coś nielegalnego.
- Sloan ma być gliną? - spytała zaskoczona. - A Paul agentem FBI? I razem chcieli pozbawić cię jachtów? Ale dlaczego?
Gdy odwrócił się do niej, zobaczyła, że drżą mu mięśnie zaciśniętych szczęk. Pani Snowden wyciągnęła Courtney z gabinetu Noaha i wychodząc powiadomiła go z wahaniem:
- Panie Maitland, telefonuje Sloan Reynolds.
Stojąc przy swoim biurku oglądał na kanale CNN, jak agenci przejmują jego statki. Po chwili sięgnął po słuchawkę. Sloan wydawała się spokojna, tylko trochę drżał jej głos.
- Noah, pana Kirsha nie ma w hotelu, a ja zostałam zatrzymana.
- Rzeczywiście? - ton Noaha brzmiał słodko. - Czy to jedyny telefon, który ci przysługuje?
- Tak...
- To diabelnie przykre, detektywie Reynolds, gdyż go zmarnowałaś. - Wyciągnął rękę i rozłączył się.
Z rękoma w kieszeni Noah przyglądał się nalotowi na swoje statki. Przypomniał sobie reakcję Sloan na broń na pokładzie i pytania, jakie mu wtedy zadała. A potem poszła z nim do kajuty kapitana i tam się kochali. Tego wieczoru przez wiele godzin oddawali się miłości. Ale przedtem wyciągnęła z niego dość informacji potrzebnych, aby jej współpracownik mógł wymusić podpisanie przez sędziego federalnego nakazu przeszukania.
Przypomniał sobie, jak z czułością ściskał jej rękę, wyznając, że szaleje za nią, i chwilę, gdy powiedział jej, że czuje się jak zakochany po raz pierwszy licealista.
- Suka! - wycedził głośno.
Gdy wiadomości się skończyły, odwrócił się do biurka i zaczął działać. Poprosił panią Snowden o połączenie go z czterema ludźmi: dwaj z nich byli adwokatami, jeden sędzią federalnym na emeryturze, a czwarty sędzią Sądu Najwyższego. Po wydaniu tych poleceń powiedział Jackowi, czego od niego oczekuje.
- Zrozumiałeś? - rzucił na koniec.
- Możesz uważać, że już to załatwiłem.
- Gdy skończę z tym sukinsynem - Noah był wściekły - nie dostanie pracy nawet jako glina, regulujący ruch na skrzyżowaniu.
Paul upewniwszy się, że statki Maitlanda pozostaną na noc pod strażą, poszedł do swego wynajętego samochodu. Wyjeżdżając z przystani, usłyszał o dziesiątej w radiu wiadomości: „To był przykry dzień dla znakomitych rodzin z Palm Beach - mówił prezenter. - Po południu aresztowano Sloan Reynolds, córkę finansisty Cartera Reynoldsa, oskarżoną o zamordowanie swej prababki Edith Reynolds”.
Klnąc pod nosem, Paul zawrócił samochód, nacisnął gaz i skierował się w stronę komisariatu policji.
Tych samych wiadomości słuchała Sloan w celi wydziału policji, ale dopiero druga ich część poderwała ją na nogi. Była tak zbulwersowana, że nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.
„Trochę później agenci FBI we współpracy ze strażą przybrzeżną i ekipą komisji alkoholu i tytoniu oraz oddziałem strażaków weszli na pokład dwóch jachtów milionera Noaha Maitlanda. Źródła zbliżone do ekipy śledczej dają do zrozumienia, że FBI miało podstawy podejrzewać, że Maitland używał swoich jachtów do transportu nielegalnej broni”.
Budynek komisariatu na zewnątrz robił wrażenie nowoczesnego i dobrze utrzymanego, wnętrze było jasne, a liczni znajdujący się tam funkcjonariusze wyglądali, jakby mieli za sobą spokojną noc.
- Kto jest szefem? - Paul rzucił pytanie policjantowi, który pił wodę ze zbiornika z wodą.
- Sierżant Babcock, rozmawia tam z reporterem.
- Nazywasz się Babcock? - spytał Paul, przerywając rozmowę o przejęciu statków Maitlanda.
Babcock się wyprostował.
- Tak, a ty...
Nie skończył pytania, gdyż Paul podsunął mu pod nos legitymację FBI.
- Co mogę dla pana zrobić, panie Richardson?
- Zatrzymaliście kogoś z moich ludzi. Chcę jej uwolnienia. Zaraz!
Areszt był pusty, z wyjątkiem pijanego nastolatka, czekającego, aż zabierze go ojciec, i Sloan Reynolds. Zatrzymanie jej uczyniło kapitana Hocklina sławnym, co natychmiast wprawiło go w euforię.
- Chodzi o Sloan Reynolds.
Sierżant zbladł. Reporter gapił się, a funkcjonariusze przestali pisać raporty i odwrócili się, otwarcie podsłuchując.
- Czy to znaczy, że Sloan Reynolds pracuje dla FBI?
- To właśnie powiedziałem. Czy trzymacie ją tutaj?
- Tak, ale nie mogę jej zwolnić... Nie mam uprawnień.
- Kto może?
- Musi być rozkaz od samego kapitana Hocklina. Ale on wcześnie poszedł spać, gdyż wczorajszej nocy pracował do rana.
Paul chwycił telefon z biurka reportera i rzucił go w stronę Babcocka.
- Obudź go! - rzucił porywczo.
Babcock zawahał się, ale zobaczywszy wyraz twarzy agenta FBI, wykonał polecenie.
Sloan podpisała odbiór należących do niej przedmiotów - była to damska torebka i zegarek - i w milczeniu poszła z Paulem na parking.
- Zatrzymamy się na noc w motelu - powiedział. - Przykro mi, Sloan, ale nie miałem pojęcia, że cię przyskrzynią, dopóki nie wysłuchałem wiadomości o dziesiątej.
- Jestem pewna, że byłeś bardzo zajęty, gdyż na pewno przyjechałbyś wcześniej 4- mówiła dziwnym, cichym głosem.
Paul przyjrzał jej się niepewnie, postanawiając, iż dopiero na miejscu wyjaśni jej dokładnie, co go zatrzymało.
Zaparkował samochód przed przyzwoicie wyglądającym motelem, wynajął dwa położone obok siebie pokoje i zostawił ją przed drzwiami jej lokum.
- Muszę zatelefonować, a potem porozmawiamy.
Nic nie mówiąc, Sloan otworzyła drzwi i nie domykając ich, weszła do środka.
W pokoju od razu podeszła do telewizora i włączyła CNN. Dziennikarzom trafiła się gratka i bez końca pokazywali filmy z agentami federalnymi, przeszukującymi jacht Noaha. W świetle tych filmów właściciel był kryminalistą, który zrobił pieniądze na transporcie i sprzedaży nielegalnej broni. W jakimś momencie mignęła jej postać Paula.
Gdy Paul wszedł do jej pokoju, Sloan stała przy łóżku, nadal oglądając nalot na statki Maitlanda.
- Wiem, jak musisz się czuć - powiedział pocieszająco. Opuściła ręce, odwracając się do niego, ale twarz kryła emocje, których charakteru nie mógł odgadnąć.
- Czy znaleźliście coś? - spytała dziwnym głosem.
- Nie. Jeszcze nie - przyznał. - Wiem, że masz prawo mi wygarnąć, za to wszystko - westchnął zrezygnowany. - Jeśli to ci pomoże, nie wahaj się.
- Wygarnięcie ci nic mi nie da, ale to pomoże.
Prawa pięść dziewczyny trafiła go w szczękę, aż głowa Paula poleciała do tyłu. Zatoczył się na ścianę. Chwytając się jej gładkiej powierzchni, by odzyskać równowagę, uniósł drugą rękę do szczęki. Biorąc pod uwagę, że uderzyła go osóbka szczupła i niewysoka, był to mocny cios.
Sloan zbliżyła się do niego jeszcze o krok. On zaś, odczuwając jednocześnie ból, podziw i oburzenie, uniósł rękę i powiedział:
- Wystarczy. Zupełnie wystarczy. Pozwoliłem na ten jeden, ale nie będzie następnego.
Nie mogąc do końca wyładować gniewu, Sloan zdawała się słabnąć na jego oczach. Gwałtownie opadła na łóżko, chwyciła się za brzuch i kołysała się wolno, jakby próbowała zebrać się do kupy. Włosy opadły jej, zakrywając twarz, a ramiona zaczęły drżeć.
Paulowi było trudniej znieść jej cichy, pełen udręki płacz niż cios.
- Spróbuję wszystko jakoś naprawić - powiedział. Przestała się kołysać, unosząc ku niemu zalaną łzami twarz.
- Z Noahem? - spytała głosem zduszonym łzami. - Zanim dowiedział się dzisiaj, co zrobiłeś, poruszył ziemię i niebo, próbując ochronić mnie przed aresztowaniem. W godzinę później tak mnie nienawidził, że odwiesił słuchawkę, zostawiając mnie w areszcie.
- Nie mogę na to nic poradzić.
- A co możesz? Możesz pomóc Paris zapomnieć, że przed całym światem zhańbiłam nazwisko rodziny, że moje aresztowanie pokazywano w wiadomościach? - krzyknęła dziko. - Czy możesz pomóc jej zapomnieć, że wywleczono mnie z jej domu w kajdankach? Krzyczała, gdy mnie wyprowadzali. Czy słyszysz? - skończyła histerycznie. - Paris krzyczała.
W jego opinii Paris była aktorką godną laurów Akademii Filmowej, ale zdawał sobie sprawę, że nie było sensu mówić tego ani przekonywać Sloan, że Paris zapewne odczuwała jedynie ulgę, gdy aresztowano siostrę za jej zbrodnię. Nie wiedział, czy teraz, gdy Sloan jest podejrzana o morderstwo, Paris będzie udawała kochającą, naiwną, współczującą siostrę, czy też zdecyduje się pozostać obojętna. Miał nadzieję, ze względu na Sloan, że Paris wybierze to pierwsze. Sloan byłoby trochę łatwiej to znieść, gdyby mogła powrócić do rezydencji. Ruchem głowy wskazał aparat telefoniczny.
- Zadzwoń do niej - powiedział. - Jeśli się tak przejęła twoją sytuacją, może będzie chciała, abyś wróciła.
Nadzieja rozświetlająca twarz Sloan, wahanie, gdy sięgnęła po słuchawkę, ugodziły Paula równie mocno, jak wtedy gdy uznał Paris za morderczynię.
Rozmowa trwała bardzo krótko i gdy Sloan odłożyła słuchawkę, nie było już w niej nadziei.
- Gary Dishler powiedział mi, że Paris razem z Carterem nie chcą ze mną mówić ani w ogóle mnie już widzieć. Nasze bagaże zostały wystawione koło werandy. Jeśli nie zabierzemy ich w ciągu pół godziny, zostaną wyrzucone do śmieci.
- Pojadę po nie - zaproponował Paul - czując, że miałby ochotę chwycić szczupłą, „delikatną” szyję Paris i po prostują udusić.
Sloan przytaknęła i sięgnęła po słuchawkę telefonu.
- Zadzwonię do matki i Sary. Muszą szaleć z niepokoju, jeśli dowiedziały się o wszystkim.
Wydział policji niewątpliwie zapewniał bezpieczeństwo ekipy śledczej podczas pracy w rezydencji, gdyż przy wjeździe stały dwa samochody policyjne. Ale ludzie z ekipy musieli odpuścić sobie noc. Tak samo media, jak z ulgą stwierdził Paul, gdy Gary Dishler odpowiedział na jego wezwanie od bramy.
Paul wziął bagaż z werandy i umieścił go w samochodzie. Następnie podszedł do frontowych drzwi i zadzwonił.
Drzwi otworzył Dishler pokazując kamienną twarz.
- Jak przed paroma minutami powiedziałem Sloan Reynolds, nie jest tu pożądana, podobnie zresztą jak pan.
Chciał zamknąć drzwi, ale Paul przytrzymał je prawą ręką, lewą wyciągając legitymację FBI. Dishler cholernie dobrze wiedział, że ma do czynienia z agentem, ale tego wymagały przepisy, zanim Paul mógł wykorzystać swe prerogatywy. Przez chwilę trzymał legitymację na wysokości oczu agenta.
- Teraz, gdy mamy za sobą formalności - warknął - sprowadź Paris Reynolds.
- FBI nie ma tu żadnej władzy.
- W tym domu popełniono zbrodnię i to wymaga akcji FBI. Co zatem wolisz: sprowadzisz Paris, czy mam wrócić do samochodu i skorzystać z telefonu, a za godzinę dom będzie pełen agentów.
- Zaczekaj - rzucił Dishler i z hukiem zamknął drzwi. Gdy otworzyły się ponownie, na progu stała Paris w jasnej brokatowej podomce. Twarz jej była lodowatą, piękną maską.
- Czy nie dość ci zła, które wszystkim wyrządziłeś? - spytała. Paul, nie reagując na to pytanie, wręczył jej urzędową wizytówkę z numerem telefonu komórkowego na odwrocie.
- Zadzwoń pod ten numer, gdy zdecydujesz się na rozmowę.
- O czym? - spojrzała na niego.
- O tym, dlaczego zabiłaś swoją prababkę.
Po raz drugi tego dnia Paul dał się zaskoczyć przez kobietę. Otwartą dłonią walnęła go w twarz i zatrzasnęła drzwi.
- Czy będziesz próbowała zobaczyć się z Maitlandem przed powrotem do Bell Harbor? - Paul spytał Sloan następnego ranka. Była nie mniej blada i znękana niż poprzedniego dnia. Czuł się jeszcze bardziej winny, gdy zorientował się, że dziewczyna nie ma nawet siły, by okazać mu gniew.
Włożyła torebkę z przyborami toaletowymi do walizki i zamknęła zamek błyskawiczny.
- Tak, ale to nie przyniesie nic dobrego - powiedziała, nie patrząc na niego. W ogóle spojrzała na niego tylko przez moment, gdy otwierała mu drzwi.
- Czy poczujesz się lepiej, jeśli ci wyznam, że ja też przeżywam okropne chwile?
- Nie obchodzi mnie, jak się czujesz.
Paul nie mógł uwierzyć, że te wydarzenia aż tak fatalnie na niego podziałały. Sloan uwierzyła mu i lojalnie wykonała swoje zadanie. On zaś, mimo że ogromnie ją polubił i cenił, zawiódł jej zaufanie.
- Dobrze, a czy poczujesz się lepiej, jeśli cię poinformuję, dlaczego śledziłem Cartera i co dokładnie sprowadziło mnie tutaj?
- Dlaczego chcesz mi powiedzieć o tym teraz, gdy dawniej było to „tajne”?
- Właśnie to chcę ci wyjaśnić.
Po raz pierwszy spojrzała na niego i zaraz odwróciła wzrok. Paul wziął ją za rękę i zmusił, by usiadła na łóżku. Sam usiadł w fotelu na wprost niej.
- Wiem, że Carter pierze brudne pieniądze południowoamerykańskiego kartelu zajmującego się narkotykami. Przekazują ogromne sumy na konto Banku Reynoldsa i do jego Funduszu. Środki są przyjmowane i księgowane na fałszywych kontach. Z kolei Bank Reynoldsa przekazuje telegraficznie te olbrzymie fundusze na konta kartelu, gdzie stają się przyzwoitą, czystą walutą. Gotową do wydawania.
Spojrzała mu prosto w oczy, a jej odpowiedź dowodziła ogromnej przenikliwości.
- Wcale nie wiesz na pewno, czy Carter w tym uczestniczy, tylko podejrzewasz, że to robi. I to wszystko. Gdybyś miał jakiś dowód, rozporządzałbyś podsłuchem i nakazem rewizji.
- Nasz informator uległ dziwnemu wypadkowi w dniu, kiedy miał dostarczyć nam dowody. Ten kartel to okrutni bandyci, ale są bystrzejsi od rywalizujących z nimi organizacji. Zaangażowali szacowne firmy prawnicze do reprezentacji ich legalnych interesów tutaj i stopniowo zdobywają wpływy polityczne. Szczególnym ich przyjacielem jest senator Meade. Chciałbym dać nauczkę Carterowi, ale jeszcze bardziej mi zależy na poznaniu jego kontaktów z kartelem.
- Co to wszystko ma wspólnego z Noahem?
- Maitland jest największym klientem Banku Cartera. Ma u niego zadziwiającą liczbę kont. A także przyjemne, duże żaglowce, które systematycznie pływają do Ameryki Środkowej i Południowej...
- Tak samo jak statki rejsowe Holland America. Paul zlekceważył ten sarkazm.
- Maitland ma wątpliwych „współpracowników handlowych” w tych portach.
- Znanych kryminalistów? - zasugerowała Sloan.
- Nie. Ale nie mówmy o nich. Trzymajmy się tematu współpracy Maitlanda z Carterem. Ktoś musi przeszmuglować pieniądze do Stanów, do Banku i Funduszu Reynoldsa. Uważam także, że Noah od czasu do czasu przewozi narkotyki.
Pochyliła się, podnosząc walizkę i torebkę.
- Nie wierzysz w nic z tego, co ci powiedziałem.
- O Noahu nie wierzę, o Carterze nie wiem. Odwróciła się od drzwi.
- Zawdzięczam ci zwolnienie z aresztu, ale jeszcze nie jestem uniewinniona od zarzutu morderstwa. Będę wdzięczna, jeśli tym się zajmiesz.
Paul słuchał, przyglądając się Sloan bezradnie. Miała tyle szlachetnej godności i tak źle jej się przysłużył, że poczuł się jak nędzne kreatury, o których dopiero co mówił.
- Żegnaj - powiedziała.
Rozstawał się z nią bez słowa, bo do głowy nie przyszło mu nic, co mógłby jeszcze powiedzieć.
Wiele posiadłości w Palm Beach, a między nimi rezydencja Noaha, miało w bramach od strony ulicy wideofony. Ten system uniemożliwiał intruzom wtargnięcie przez frontowe wejście.
Czekając przed bramą w wynajętym samochodzie, Sloan obawiała się, że teraz należy do takich gości. Potwierdziła to pani Snowden. Głos sekretarki Noaha był lodowaty, jak to sugerowało jej nazwisko.
- Polecono mi powiedzieć, że jeśli kiedykolwiek znajdzie się pani koło tego domu albo innych posiadłości rodziny, pan Maitland nie będzie wzywał policji. Sam to załatwi.
Sekretarka chwilę się zastanawiała, czy może dodać jeszcze ostrzeżenie od siebie, widocznie zdecydowała, że to jest potrzebne, bo dodała:
- Na pani miejscu nie wystawiałabym go na próbę. Żegnam panią.
Nie chcąc się rozpłakać na oczach pani Snowden, obserwującej ją na ekranie wideofonu, Sloan zaczęła cofać samochód, gdy zobaczyła zbiegającą po schodach frontowych Courtney.
Sloan wyszła z samochodu i podeszła do bramy. Courtney stanęła z drugiej strony ogrodzenia, mierząc ją pogardliwym spojrzeniem.
- Jak mogłaś? - wybuchnęła gorzkim gniewem. - Jak mogłaś nam to zrobić, gdy zawsze byliśmy dla ciebie mili?
- Wiem, że to tak wygląda - powiedziała Sloan. - Nie oczekuję, abyś mi uwierzyła, ale prawdą jest, że nie miałam wpływu na to, co się wydarzyło. - Przełknęła ślinę, potem dodała: - Kocham waszą rodzinę, wszystkich was.
Szare oczy Courtney były tak bardzo podobne do oczu Noaha, że Sloan mimo woli wpatrywała się w nie, choć błyszczały lodowatą wrogością.
- Nie jestem tak głupia, aby uwierzyć w to, co mówisz. Sloan przyjęła to potępienie skinieniem głowy.
- Nie winię cię.
Chciała ruszyć, ale nagle uświadomiła sobie coś ważnego, musiała jednak zamrugać oczyma z powodu łez, zanim powiedziała:
- Dziękuję, że nie oskarżasz mnie chociaż o morderstwo, tak jak o szpiegowanie.
Courtney przyjęła te słowa obojętnym wzruszeniem ramion.
- Nie jestem tak głupia, aby uwierzyć, że zabiłaś Edith. Sloan odwróciła się, bo nic już nie miała do powiedzenia, ale Courtney jeszcze nie skończyła.
- Opuściłam zajęcia szkolne, gdyż oczekiwałam, że przyjdziesz, ale nie powinnaś tu się zjawiać. Masz szczęście, że Noaha nie ma. Nie tylko jest wściekły. On ciebie nienawidzi.
Sloan jeszcze raz przytaknęła.
- Rozumiem. Czy sądzisz, że gdybym za jakiś czas napisała do niego list, przeczytałby go przynajmniej?
- Na pewno nie! - powiedziała Courtney i odwróciła się plecami do Sloan. Dziewczynka zaczekała, aż Sloan odjedzie, zanim wolno poszła w stronę domu, jeszcze przyglądając się odjeżdżającej. Mocno przyciskając dłońmi powieki usiłowała powstrzymać łzy.
Sloan czuła się tak nieszczęśliwa w drodze do Bell Harbor, że nie martwiła się, jakie skutki będą miały wiadomości o aresztowaniu dla jej życia osobistego i pracy. Ale już w parę godzin po powrocie nie miała wątpliwości.
Gdy zatelefonowała do sklepu Lidii, by zawiadomić matkę, że jest w domu, Kimberly zignorowała niezadowolenie chlebodawczyni i szybko zwolniła się na resztę dnia ze „względów osobistych”. Sara także czym prędzej zakończyła spotkanie z ważnym klientem i zjawiła się zaraz za matką. Obie zaczęły rozczulać się nad Sloan, jakby była chora. Przyniosły małe upominki i trochę przysmaków, aby przywrócić jej dobre samopoczucie i apetyt.
Sloan nie protestowała przeciw tym wszystkim zabiegom, bo w istocie czuła się chora. Obejmując ramionami poduszkę, siedziała wtulona w róg kanapy i opowiadała im, co wie o morderstwie.
Obie rozpoznały Paula w wiadomościach telewizyjnych, gdzie pokazywano go na pokładzie jachtu Noaha, i Sloan nie widziała powodu, aby ich nie poinformować, co ją łączyło z Paulem. Żeby nie zasmucać matki, powiedziała tylko, że Paul prowadził w Palm Beach śledztwo przeciw Noahowi, i nie włączyła do tego Cartera. Mówiła im o Paris i Carterze, o nowo poznanych ludziach i o tym, co tam robiła, ale pominęła krótki romans z Noahem. Nie wiedziała, co miałaby o nim powiedzieć, i obawiała się, że gdyby się na to zdobyła, mogłaby się rozkleić.
Gdy skończyła opowieść, Kimberly poszła do kuchni, by przygotować Sloan filiżankę herbaty, a Sara próbowała rozjaśnić nastrój Sloan, choć źle wybrała temat.
- Czy spotkałaś jakiegoś „idealnego mężczyznę”? Sloan musiała pilnować wyrazu swej twarzy.
- No... tak... spotkałam.
- Ilu?
- Tylko jednego.
- Tylko jednego? W Palm Beach można spotkać liczne „ideały”. Musiałaś się nie dość rozglądać.
Sloan przymknęła oczy i zobaczyła opaloną męską twarz, z mocną szczęką, pięknymi szarymi oczyma i zbliżającymi się do niej, natarczywymi wargami. Przełknęła ślinę.
- Był idealny pod każdym względem.
- Czy poznałaś go osobiście?
- Tak - odpowiedziała cichym głosem.
- Czy wychodziłaś z nim? - Tak.
- I co? - popędzała ją Sara. Teraz głos Sloan przeszedł w szept.
- Polubiliśmy się.
- Czy bardzo?
Sloan przytuliła policzek do poduszki i przełknęła ślinę.
- Bardzo.
- Jak się nazywa?
- Noah Maitland.
- Noah Maitland! - krzyknęła Sara.
Jak wielu mieszkańców Bell Harbor, prenumerowała „Palm Beach Daily News” i orientowała się, co działo się w tamtejszych kołach towarzyskich.
- Posłuchaj mnie, nawet gdyby nie szmuglował broni, to nie jest właściwy mężczyzna. Na każdym zdjęciu, na którym go widziałam, jest z inną bogatą, atrakcyjną kobietą, ale z żadną z nich nie pozostaje długo.
Zanim Sloan mogła jej odpowiedzieć, z kuchni powróciła Kimberly z herbatą.
- Myślę, Sloan, że nie powinnaś tracić nadziei - powiedziała miłym, ale stanowczym tonem. - Znajdą mordercę Edith, a wtedy Paris i Carter zrozumieją, że Sloan jest niewinna. Przebaczą jej. A do tej pory nie znaleziono na jachtach Noaha Maitlanda nic nielegalnego. Jestem pewna, że jest niewinny, bo w przeciwnym razie Sloan... - czule spojrzała na swą nieszczęśliwą córkę i powiedziała pewnie - nigdy by się w nim nie zakochała. Prawda o jego uczciwości jeszcze wyjdzie na jaw, a Sloan może go przeprosić. Jestem pewna, że jest miłym człowiekiem, który ją zrozumie i wybaczy jej.
Spojrzała na Sloan.
- Czy nie jest taki, kochanie?
Sloan przypomniała sobie ostatnią rozmowę z Noahem i podniosła załzawione oczy na matkę.
- Nie.
W chwilę później Sloan pomyślała, że musi natychmiast coś zrobić, aby poprawić swój nastrój. Sięgnęła po telefon, łącząc się z wydziałem policji. Odebrał porucznik Caruso.
- Matt, mówi Sloan. Chciałabym wrócić do pracy jutro, nie w poniedziałek, jeśli będę potrzebna.
- Wróciłaś do domu? - spytał, a gdy potwierdziła, powiedział, żeby zameldowała się do pracy jutro rano. Caruso odwiesił słuchawkę i podszedł do biurka Jessa.
- Sloan jest już z powrotem. Powiadomiłem ją, że może zacząć pracę od jutra. Mam nadzieję, że kapitan Ingersoll to potwierdzi. Myślę o tym, że jest oskarżona o morderstwo...
- Caruso, jesteś osłem.
- Dokąd idziesz? - spytał Caruso.
- Szukaj mnie w razie potrzeby przez radio.
Ale nim wyszedł z wydziału, zatrzymał się przy biurku policjanta kierującego dzisiaj komunikatami.
- Wróciła Sloan - powiedział mu. - Jest teraz w domu.
Zanim Jess dotarł do swego samochodu, wszyscy będący na służbie funkcjonariusze w Bell Harbor dowiedzieli się o nowinie z komunikatu wydziału.
Nie minęło dziesięć minut, gdy kawalkada wozów patrolowych zatrzymała się przed domem Sloan.
Jess był pierwszy, a drzwi otworzyła mu Sara. Nie widzieli się od tamtego wieczoru, gdy przyszedł do niej do domu po przyjęciu na plaży. Sara cofnęła się na jego widok.
- Wyjdźmy na chwilę. - Pociągnął Sarę na werandę. - Jak ona się czuje?
- Świetnie - stanowczo powiedziała Sara. - Jest wspaniała. Ale Jess nie dał się oszukać.
- Jak się naprawdę czuje?
- Nieźle.
Skinął głową, jakby oczekiwał takiej odpowiedzi; potem zrobił coś, co było ostatnią rzeczą, jakiej mogła się spodziewać. Ujął i uniósł brodę Sary, a w jego uśmiechu nie było ani kpiny, ani zalotności.
- Czy sądzisz, że na pewien czas moglibyśmy zakopać topór wojenny?
Sara przytaknęła ostrożnie, przekonana łagodnością widoczną na jego twarzy.
- Bardzo chętnie, Jess.
Przez resztę popołudnia i wieczorem przed domem Sloan przesunęła się istna procesja samochodów policyjnych, koledzy witali się z nią, ustępując następnym.
Na stole salonu Sloan mnożyły się pudełka z pizzą, kanapki z restauracji fast - food, a przyjaciele z policji znajdowali preteksty, by zjawić się z powitaniem.
Sloan rozumiała to dobrze. Przyjechali, chcąc okazać poparcie i podnieść ją na duchu. Pozwoliło to jej przetrwać do nadejścia nocy. Jednak gdy znalazła się w łóżku, nic nie mogło oderwać jej myśli od wspomnień o Noahu. Zasnęła, myśląc o tym, jak się kochali, a potem leżeli obok siebie, ona z głową na jego ramieniu, on zaś pieścił ją, dopóki nie zmorzył ich sen. Albo znowu się kochali.
Paris nie dała się ani trochę oszukać uprzejmym tonem detektywów Cagle'a i Flynna. Następnego dnia po pogrzebie jej prababki siedzieli w salonie i próbowali obciążyć ją morderstwem Edith.
- Jestem pewien, że pani rozumie, dlaczego mamy takie wątpliwości - mówił Flynn. - Przecież jeśli Sloan zabiła panią Reynolds, to dlaczego usunęła swoje ślady z własnego pistoletu, a potem go „ukryła” w miejscu, w którym musieliśmy go szukać? Te odciski na jej pistolecie nie obciążały jej. Obciążało ją to, że z tego pistoletu zastrzelono Edith Reynolds. Ponadto Sloan twierdzi, że ukryła go w innym miejscu, a nie pod materacem. Czy sądzi pani, że ktoś inny mógł wsunąć pistolet pod materac?
- Kto? Odesłaliście wszystkich służących. Tego dnia poza waszymi ludźmi w domu byli tylko Paul Richardson, Sloan, mój ojciec i ja oraz Gary Dishler.
- To trudny punkt - wtrącił Cagle.
- Nieprawda? - mówiła dalej. - Oczywiście nie uważacie Paula Richardsona ani Sloan za winnych.
- Richardson jest agentem FBI i nie ma motywu. Pani siostra ma nieskazitelną opinię jako funkcjonariuszka policji i pracowała dla niego. Proszę mi wierzyć, że gdyby to nie odpowiadało prawdzie, pani siostrę czekałoby dożywocie. Zastanówmy się teraz, kto pozostał i miał motyw, aby uśmiercić pani prababkę, zrzucić podejrzenia na Sloan i wepchnąć ją do więzienia. I kto był w domu, aby ukryć pistolet pod materacem?
Paris wstała, kończąc w ten sposób przesłuchanie, i zwróciła się do Nordstroma, który kręcił się w korytarzu. Miała dość świadczenia uprzejmości ludziom, którzy chcieli ją skrzywdzić.
- Nordstrom - powiedziała chłodno - proszę zaprowadzić tych panów do drzwi i zamknąć je za nimi. Nie należy ich ponownie wpuszczać do domu.
Flynn zrezygnował z uprzejmego tonu.
- Możemy dostać nakaz. Paris wskazała drzwi.
- Proszę bardzo. Ale dopóki go nie dostaniecie, bądźcie uprzejmi wyjść i nie wracać.
Kiedy znaleźli się na frontowymi drzwiami, Cagle spojrzał na Flynna ze skwaszonym uśmiechem.
- To chyba był elegancki sposób powiedzenia nam: „Spadajcie!”.
- Tak. Założę się, że była tak samo pewna siebie, celując z pistoletu w pierś swojej babki i ciągnąc za cyngiel.
Tymczasem Paris nie czuła się wcale taka pewna siebie. Ogarniała ją panika. Chodziła tam i z powrotem po salonie, zastanawiając się, kto był mordercą. Nie wierzyła policji i wcale nie chciała wyłączyć z podejrzeń Paula Richardsona ani Sloan. Paul ewidentnie kłamał i był fałszywy, a także nie miał skrupułów, bezlitośnie wykorzystując ludzi. Umiał używać broni i wiedział, jak się zachować, aby fakty obciążały innych. Był bez serca, ale złamał jej serce. A do tego... zdawał się wierzyć, że zabiła swą prababkę.
Sloan była nie mniej fałszywa i bez serca niż on. Udawała, że uważa Paris za prawdziwą siostrę, i tak ją tym usidliła, że Paris też ją pokochała. Sloan nabiła jej głowę wzruszającymi opowiadaniami o ich matce i sprawiła, że Paris zapragnęła stać się częścią rodziny w Bell Harbor. Patrząc wstecz, łatwo było dostrzec, że Sloan przyjęła zaproszenie do Palm Beach, aby wprowadzić do ich domu agenta FBI i razem z nim zrujnować reputację Noaha.
Bezwiednie pocierając obolałe skronie, przypomniała sobie, co powiedzieli detektywi i do jakich wniosków doszli. Według nich Sloan mówiła prawdę, a ten, kto włożył broń pod jej materac, był zabójcą. Policja twierdziła z całą pewnością, że nie jest nim ani Paul, ani Sloan, a Paris wiedziała, że nie jest nim ani jej ojciec, ani ona.
Pozostawał tylko Gary Dishler.
Początkowo wydawało jej się to absurdem, ale im dłużej się zastanawiała, tym bardziej sobie uświadamiała, jak bardzo nie lubiła tego człowieka. Gdy przed paru laty zaczął pracować dla jej ojca, jego pozycja jako asystenta była oczywista, ale obecnie zdawał się kierować wszystkimi sprawami. Na ogół traktował ojca z pełnym szacunkiem, ale kilkakrotnie słyszała go zniecierpliwionego w rozmowie z Carterem, co było całkowicie niewłaściwe. Widziała, jak się zezłościł na pokojówkę, gdy poruszyła jakieś papiery na jego biurku, i z miejsca ją zwolnił.
Im dłużej nad tym się zastanawiała, tym bardziej wydawał jej się niebezpieczny. Trudno jej było sobie wyobrazić, dlaczego miałby zabić prababkę, ale nie była już całkowicie pewna, że jest do tego niezdolny.
Ojciec właśnie przeglądał kondolencję w obszernym gabinecie na pierwszym piętrze, z którego jedne drzwi prowadziły do jego sypialni, drugie zaś do gabinetu Gary'ego Dishlera. Wejście z korytarza do gabinetu Gary'ego było otwarte, natomiast drzwi łączące z gabinetem Cartera zamknięte. Paris cicho zamknęła drzwi z korytarza do gabinetu ojca, tak aby nikt nie mógł im przeszkadzać.
- Mamy kłopot - powiedziała możliwie najspokojniej.
- Kłopot? - spytał Carter, otwierając kolejną kopertę. Paris usiadła w fotelu naprzeciw niego.
- Czy wiesz, jaki był stosunek Gary'ego do prababci? Przecież wiadomo, że od czasu do czasu była dla niego nieuprzejma.
- Od czasu do czasu była nieuprzejma dla wszystkich - filozoficznie zauważył Carter. - Co to ma wspólnego z Garym?
Paris głęboko wciągnęła powietrze.
- Niedawno była tutaj policja. Uważają, że ktoś, kto schował broń Sloan pod materacem, jest zabójcą prababci i są przekonani, że nie byli to ani Sloan, ani Paul.
- Nie daj się w to wciągnąć, Paris. Chcąc to wszystko rozsupłać, doprowadzisz się do szaleństwa. Niech zajmie się tym policja.
- Nie sądzę, abyśmy mogli tak zostawić tę sprawę. Spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- Dlaczego?
- Gdyż policja już jest przekonana, że to ja zabiłam. Miałam najpoważniejszy motyw i najlepszą okazję.
- To śmieszne. Szalony pomysł.
- Szaleństwem jest raczej iść do więzienia za to, czego się nie zrobiło, ale to się zdarza ludziom. Jest tylko jeden człowiek, który mógł przenieść tę broń tego ranka, gdy prababka straciła życie, i jest nim Dishler. Był jedyną osobą poza Paulem, Sloan, tobą i mną, której policja pozwoliła pozostać w domu po znalezieniu ciała prababci. Ty nie zrobiłeś tego i ja również. Pozostaje tylko Gary.
Gdy skończyła, przez twarz Cartera przemknął cień jak gdyby przerażenia, ale znikł tak szybko, że Paris nie była pewna, czy jej się nie zdawało.
- Policja nawet nie przesłucha Gary'ego, a tymczasem ja będę aresztowana. Uważam, że powinniśmy wynająć prywatnych detektywów. A także uprzedzić adwokata, żeby był gotów.
To gniew, a nie strach sprawił, że zesztywniały jej mięśnie twarzy, gdy wstała mówiąc:
- Czy weźmiesz pod uwagę to, co ci radzę?
Gdy krótko przytaknął, Paris wyszła. Schodząc w dół, usłyszała trzask drzwi o futrynę. Odwróciła się i spojrzała w górę. Drzwi gabinetu ojca były otwarte, ale drzwi z korytarza do gabinetu Dishlera zostały zamknięte. Paris prawie głośno westchnęła na myśl, że ojciec zapewne Gary'emu zleci zaangażowanie dla niej adwokata i wynajęcie detektywów. Potem pomyślała, że ojciec był tak zły, gdyż postanowił sam wybadać Dishlera i wydobyć z niego prawdę.
Obawy o ojca sprawiły, że złamała przyjęte zasady. Pobiegła do gabinetu ojca, zamknęła drzwi i przechylając się nad biurkiem wcisnęła guzik z numerem wewnętrznego telefonu Dishlera, a on natychmiast podniósł słuchawkę.
- Słucham - warknął.
- Gary? Przepraszam - powiedziała Paris, naciskając numer trzy na telefonie ojca. - Chciałam połączyć się z kuchnią - wyjaśniła.
- To wewnętrzny trzydzieści dwa - odparł i odłożył słuchawkę. Gary wprowadził nowy system komunikacji wewnętrznej i w czasie choroby ojca, po jego ataku sercowym, pokazał jej, jak korzystać z systemu kontrolującego. Teraz Paris włączyła to urządzenie. Przez głośnik dochodziła do niej rozmowa w gabinecie Gary'ego, a w miarę słuchania zrodziło się w niej najpierw niedowierzanie, potem przestrach, aż w końcu ogarnęło ją przerażenie.
- Mówiłem ci, żebyś się uspokoił, Carter - ostrzegał Dishler tonem, jakiego Paris nigdy wcześniej nie słyszała u niego. - Co masz mi do zakomunikowania?
- Słyszałeś, co powiedziałem. Moja córka powiedziała mi, że grozi jej aresztowanie za morderstwo Edith.
- Która córka? - niepotrzebnie spytał Dishler.
- Mam tylko jedną córkę, która się liczy - rzucił Carter. - A ona przedstawiła mi raczej przekonujący argument, że to ty podrzuciłeś broń. Co czyni cię mordercą.
Zamiast gwałtownego zaprzeczenia, czego się Paris spodziewała, usłyszała odgłos, jakby ktoś mocno oparł się na krześle. Gdy Gary przemówił, jego głos był groteskowy w swoim spokoju i bezosobowości.
- Masz poważny kłopot, Carter, a twoi partnerzy w interesach zrozumieli to, jak tylko ich zawiadomiłem. Polecili mi załatwić sprawę, zanim głośno wybuchnie i zniszczy nas wszystkich.
- Jaką sprawę? - spytał Carter głosem, w którym było przerażenie i rozpaczliwa chęć obrony.
- Co znowu, przecież wiesz, jaka to sprawa - złośliwie odpowiedział Dishler. - Polega na tym, że Edith zmieniła swoją ostatnią wolę, zanim ktoś z nas mógł temu przeciwdziałać. Zapisała Sloan dużą część swego majątku, a znaczący jego fragment to Fundusz Hanoverów. Fundusz powierniczy dla Sloan wynosi w całości piętnaście milionów dolarów. Ale w Funduszu Hanoverow jest jedynie pięć milionów dolarów, bo jego powiernicy (to znaczy ty i twój bank) doili fundusz od dziesięciu lat, by utrzymać płynność finansową i pokryć twoje straty w innych przedsięwzięciach. Czy mam rację?
Po chwili milczenia usłyszała głos ojca.
- Mógłbym przekonać Sloan, by zostawiła pieniądze na koncie funduszu, zadowalając się odsetkami. Namówiłem już do tego Paris...
Dał się słyszeć trzask, jakby ktoś walnął ręką w biurko.
- Sloan Reynolds nie jest Paris. Jest gliną. Gdyby zażądała wypłaty kapitału, a ty nie mógłbyś jej tego zapewnić, narobiłaby smrodu, który dotknąłby nie tylko ciebie osobiście, ale Bank Reynoldsa. Twoi wspólnicy nie mogliby do tego dopuścić.
- Nie nazywaj ich wspólnikami, do diabła. Mamy układ, ale nie spółkę. Poręczyli za mnie, gdy bank znalazł się w kłopotach w latach osiemdziesiątych, a w rewanżu zgodziłem się przez parę lat prać ich pieniądze. Pozwoliłem im wsadzić swoich ludzi na kilka kluczowych stanowisk w banku i tolerowałem twoją obecność w domu, ale nikt nie mówił o morderstwie.
- Nie było wyboru. Od razu wiedziałem, że Edith zechce zmienić testament, aby włączyć Sloan. Staruszka mogła umrzeć śmiercią naturalną, zanim podpisała zmianę, i byłby kłopot z głowy. Niestety, nie wiedziałem, co ma zamiar zrobić - kontynuował - dopóki nie wyszedł stąd Wilson z nowym podpisanym testamentem, poświadczonym przez dwoje służących. Omówiłem to z twoimi wspólnikami, którzy poradzili się adwokatów. Okazało się, że jedynym pewnym środkiem zabezpieczenia się przed kimś takim jak Sloan i jej żądaniem przejęcia spadku jest rzucenie na nią podejrzenia o morderstwo. Twoi wspólnicy poradzili mi, bym się tym zajął.
Paris usłyszała jakby przekleństwo ojca, potem Dishler powiedział pewnym siebie głosem:
- To tylko interes, Carter. Nic osobistego. Dobrze się złożyło, że Sloan miała własną broń.
Głos Cartera był teraz szeptem pokonanego.
- Skąd wiedziałeś? Kiedy przekonałeś się, że jest policjantką?
- Dzień przed śmiercią Edith. Spytałem Sloan, co myśli o rzadkim perskim dywanie na dole. Pomieszała wiadomości o nim z cechami gobelinów z Aubusson. Nie zauważyła różnicy. Ponadto fakt, że w ogóle nie interesowały jej przedmioty sztuki czy urządzenie wnętrz, sprawił, że nabrałem podejrzeń. Tylko pięć minut zajęło mi odszukanie przez komputer, że jest gliną, a wystarczył jeden telefon, by to potwierdzić. Twoim wspólnikom wystarczyło piętnaście minut, by przygotować plan i dać mi instrukcje. Ale potrzebowałem pół godziny, by dojść, gdzie schowała ten przeklęty pistolet - dodał poirytowanym głosem. - No, możemy teraz skończyć tę nieprzyjemną rozmowę?
Paris usłyszała z sąsiedniego pokoju napięty głos ojca:
- A co z Paris? Czy aresztują ją za morderstwo?
- Wiesz przecież, że nie dopuściłbym do tego. Jeszcze dziś w nocy zajmą się Sloan i w ten sposób zakończy się cała sprawa.
- Jak?
- Czy jesteś pewien, że chcesz się dowiedzieć?
Paris w sąsiednim pokoju wstrzymała oddech i wyciągnęła rękę, by nacisnąć przycisk, wyłączający głośnik. Ale musiała usłyszeć, co będą mówili o Sloan.
Ojciec zapewne przytaknął ruchem głowy, bo nie doszedł do niej jego głos. Odpowiedź Dishlera zmroziła jej w żyłach krew.
- Jeszcze tej nocy po małej perswazji Sloan najdzie gwałtowne poczucie winy i napisze krótki list, w którym przyzna się do morderstwa prababki, a potem strzeli sobie w głowę. Kobiety nawet w chwili śmierci starają się oszczędzić swoją twarz, ale ona jest gliną i wybierze najpewniejszy sposób...
Paris wyłączyła interkom i uciekła z gabinetu ojca, potykając się w drodze do holu. Sypialnia Cartera była w końcu północnego skrzydła, jej - w końcu południowego. Gdy głównymi schodami dobiegła do holu rozdzielającego dwa skrzydła, zobaczyła jedną z pokojówek z naręczem czystej bielizny i musiała zwolnić kroku.
Jeszcze nie wiedziała dokładnie, co zrobi. Rozszalałe emocje burzyły logikę, ale dwie myśli przebijały się na pierwszy plan: musi ostrzec Sloan i musi opuścić ten dom, tak aby w nikim nie obudziły się podejrzenia co do przyczyn i celu wyjazdu.
- Mary - zawołała pokojówkę. - Wyjeżdżam. Jestem spóźniona na wizytę do manikiurzystki. Bardzo się spieszę.
Chwyciła ze swego pokoju torebkę i kluczyki samochodowe i ruszyła do drzwi, gdy nagle przypomniała sobie o wizytówce Paula Richardsona, którą wrzuciła do szuflady z mglistym zamiarem napisania ostrej skargi do jego przełożonych z tego powodu, że ją oskarżył o zabicie prababki. Wyjęła wizytówkę, ale jej ręce trzęsły się jak w febrze, tak że dwukrotnie upuściła kartę.
Nordstrom był w holu na parterze. Chciała przez niego przekazać ojcu wiadomość, aby nie był zaskoczony, gdy nie wróci na kolację. Próbowała wymyślić wiarygodny powód do wyjścia z domu w dzień po pogrzebie prababki.
- Mój ojciec rozmawia z panem Dishlerem i nie chcę mu przeszkadzać. Przekaż mu... że dzwoniła pani Meade i jadę do niej, aby omówić kilka moich projektów. Sądzę, że to trochę poprawi mi nastrój.
- Oczywiście, panienko - skinął głową Nordstrom.
Paris rzuciła Okiem na zegar na desce rozdzielczej jaguara, podnosząc słuchawkę telefoniczną. Było trochę po czwartej. Jeśli nie będzie przestrzegała ograniczeń prędkości, droga do Bell Harbor zajmie jej godzinę, a może nawet mniej. Zorganizowanie podróży samolotem do Bell Harbor potrwałoby dłużej, a po wylądowaniu miałaby kłopot z dojazdem. Postanowiła jechać samochodem. W obu przypadkach nie uda się jej znaleźć tam przed wieczorem. Przytrzymując telefon ramieniem, jednym okiem obserwowała ruch samochodów, usiłując równocześnie odczytać numer, który Paul nagryzmolił na odwrocie wizytówki. Jeszcze trzęsły się jej ręce, ale musiała załatwić ważne sprawy i to zmuszało ją do praktycznego myślenia.
W telefonie Paula odezwał się tonem pager, podała swój numer telefonu w samochodzie, odwiesiła słuchawkę i czekała na szybką odpowiedź.
Siedząc w pokoju hotelu w Palm Beach, ze słuchawką przy uchu, Paul z rezygnacją słuchał potoku słów specjalnego agenta dowodzącego oddziałem FBI w Palm Beach. Jego telefon komórkowy leżał na nocnej szafce. Ukazało się tam światełko, sygnalizujące, że ktoś dzwoni. Paul sięgnął do aparatu, przełączył go na pager, nie chcąc, aby dzwonił, i dalej słuchał rozwścieczonego rozmówcy z drugiej strony linii.
- Zdajesz sobie sprawę, co tutaj się dzieje? Czy tłumaczę to jasno? Biuro będzie musiało pokryć olbrzymie koszty zatrudnienia ludzi, aby odpowiadali na powódź skarg, jakimi zarzucili dzisiaj sąd prawnicy Maitlanda.
- O co dokładnie was oskarża?
- Cieszę się, że o to pytasz - odpowiedział z gorzkim sarkazmem Brian McCade. Szelest papierów oznaczał, że miał przed sobą papiery ze skargami prawników Maitlanda.
- Zobaczmy! Jeden zarzuca nam nielegalne przeszukanie i rekwizycję, a potem postawienie straży...
Paul słuchał w milczeniu długiej litanii oskarżeń.
- Zaczekaj, pominąłem jeszcze jedno - gorzko dodał McCade. - Tutaj oskarżają nas o „złośliwą niekompetencję”.
- Nigdy nie słyszałem o czymś takim. Odkąd to brak kompetencji jest pogwałceniem prawa?
- Odkąd adwokaci Maitlanda zdecydowali włączyć je do skarg - wściekle odparł McCade. - Jego adwokaci zapewne tworzą nowy kodeks. Już widzę, jak szykuje się rozprawa w Sądzie Najwyższym.
- Nie mam nic do powiedzenia, Brian.
- Masz! W jednej z tych skarg Maitland żąda formalnego publicznego oświadczenia i przeprosin, ponieważ nie znalazłeś nic nielegalnego na żadnym z jego jachtów.
- Powiedz mu, żeby poszedł do diabła.
- Nasi prawnicy przygotowują prawny ekwiwalent tej odpowiedzi. Nie sądzę jednak, chyba że jesteś tego pewny, abyśmy mogli uznać, że bez waszej wiedzy usunął z łodzi materiały, których szukaliśmy.
Paul westchnął głęboko.
- Nie mógł tego zrobić. Przyleciał samolotem po ostatnim spotkaniu w Ameryce Południowej, które odbywało się na pokładzie „Apparition”. Mieliśmy cały czas nadzór nad statkiem w drodze powrotnej i w Palm Beach, godzina po godzinie.
- Przyznajesz więc, że nie było kontrabandy, bo w przeciwnym razie znaleźlibyśmy towar.
Paul pokiwał głową, a głośno powiedział:
- Tak.
- A na tym drugim także nic nie było?
- Nie.
- To w gruncie rzeczy Maitland jest niewinny?
Paul pomyślał o osobach, którym jego niesłuszne posądzenie przyniosło ból. Czuł się znacznie gorzej, niż mógł to wyznać McCade'owi.
- Do tego to się sprowadza. Choć z punktu widzenia prawa możesz się przyczepić do karabinu maszynowego, który znaleźliśmy. To zalicza się do broni automatycznej, którą uważają za „nielegalną”.
- Dziękuję za wyjaśnienie. Ale co zrobimy z faktem, że ten przeklęty karabin to antyk i na dobitkę skonfiskowany przez niego?
Paul westchnął ponownie, myśląc, jak energicznie broniła Maitlanda Sloan, a jej ocena faktów była bardziej trafna niż jego.
- Czy myślisz, że warto byłoby, abym złożył wizytę Maitlandowi i spróbował ułagodzić go i poprawić mu złe samopoczucie?
- On nie chce, abyś cokolwiek łagodził czy poprawiał, chce krwi... twojej krwi.
- Muszę z nim i tak porozmawiać, by sprostować inną sprawę - powiedział Paul, uważając, że co najmniej powinien przekonać Maitlanda, iż Sloan nie miała pojęcia, że był on celem śledztwa FBI.
- Nie zbliżaj się do Maitlanda - ostrzegał go McCade, znowu wpadając w złość. - Mógłbyś zagrozić naszej obronie. Czy mnie słyszysz? To rozkaz, nie sugestia!
- Słyszałem.
Po tej rozmowie Paul miał jeszcze telefon od swoich ludzi w Palm Beach. Każdemu z nich dał dokładną instrukcję. Dopiero wtedy nalał sobie szklankę wody i przyniósł ją do łóżka. Wyciągnął walizkę i zaczął się pakować.
Prawie godzinę Paris bezskutecznie czekała na odpowiedź Paula na jej telefon. Wreszcie się zorientowała, że musi polegać na sobie i powziąć jakiś plan. Spocone ręce ściskały kierownicę, licznik wskazywał szybkość stu dziesięciu mil na godzinę i w każdej chwili mogła zostać zatrzymana za przekroczenie prędkości.
Czuła, że musi stanąć i pomyśleć. Prawą ręką otworzyła torebkę i znalazła jakąś kartkę i pióro, potem podniosła słuchawkę telefonu i poprosiła informację w Bell Harbor.
Informatorka oznajmiła jej, że numer Sloan jest zastrzeżony.
- Czy macie w spisie Kimberly Reynolds? - spytała. Informatorka podała jej numer i adres, który Paris zapisała.
- Proszę również o wydział policji w Bell Harbor.
Zapisała go i tam najpierw zadzwoniła. Spytała o detektywa Sloan Reynolds i operator przełączył ją. Napięcie Paris rosło.
Odezwał się mężczyzna, który się przedstawił jako porucznik Caruso.
- Chciałabym mówić ze Sloan Reynolds.
- Przykro mi, ale zeszła z dyżuru o trzeciej.
- Muszę natychmiast się z nią skontaktować. Jestem jej siostrą i mam bardzo pilną sprawę. Czy może mi pan podać numer jej telefonu?
- Jest pani siostrą i nie zna jej numeru telefonu?
- Zostawiłam go w domu.
- Przykro mi, ale to niezgodne z przepisami podawać numer telefonu funkcjonariusza.
- Proszę posłuchać - powiedziała Paris z napięciem w głosie. - To pilne. Jej życie jest w niebezpieczeństwie. Ktoś będzie usiłował zabić ją tej nocy.
Mężczyzna z drugiej strony linii uznał niewątpliwie, że ma do czynienia z wariatką.
- Czy pani mówi o sobie?
- Oczywiście, że nie - wybuchnął Paris. Zdając sobie sprawę, że ani histeria, ani atak złości nie odniosą skutku z tym głupcem, spróbowała dalszych pertraktacji.
- Jestem jej siostrą. Czy pan zna Sloan Reynolds osobiście?
- Oczywiście, że ją znam.
- Musi pan zatem wiedzieć, że była ostatnio w Palm Beach odwiedzić rodzinę.
- Tak! I jej prababkę zamordowano, a detektyw Reynolds została aresztowana, a potem zwolniona. Mieliśmy dwa telefony od ludzi, którzy usiłowali przyznać się do zabójstwa.
Paris uznała, że jest idiotą.
- Kto kieruje wydziałem?
- Kapitan Ingersoll, ale ma dzisiaj wolny dzień.
- Kto go zastępuje? - Ja.
Paris rzuciła słuchawkę.
Zapakowawszy walizkę, Paul machinalnie sięgnął po klucze od samochodu. Migające światło w aparacie komórkowym oznaczało nieodebraną rozmowę. Przypomniał sobie, że telefon dzwonił w czasie rozmowy z McCade'em. Potem odbył jeszcze dwa długie telefony. Nie wiedział, do kogo należy numer, pod który miał zadzwonić.
Paris nie mogła opanować drżenia rąk, gdy sięgnęła na siedzenie, gdzie położyła kartkę z numerem telefonu Kimberly Reynolds. Nie zdążyła go odczytać, aby się połączyć, gdy zadzwonił jej telefon. Chwyciła go gwałtownie.
- Mówi Paul Richardson - zgłaszał się znajomy głos. - Otrzymałem wezwanie na moim pagerze...
Była to najwspanialsza wiadomość, jaką kiedykolwiek usłyszała. Ten telefon przyniósł jej taką ulgę, że rozpłakała się bezgłośnie.
- Paul, tu mówi Paris. Jestem w samochodzie w drodze do Bell Harbor. Musisz mi uwierzyć, gdyż policja w Bell Harbor uważa mnie za wariatkę i nie chce nic zrobić. Jeśli mi pomożesz...
- Wierzę ci, Paris - przerwał nadzwyczaj łagodnym, krzepiącym tonem. - Pomogę ci. Powiedz mi, co się stało.
- Zamierzają tej nocy zamordować Sloan. Zmusza ją do napisania listu pożegnalnego, w którym przyzna się do morderstwa prababki, a potem ją zastrzelą.
Oczekiwała, że Paul albo to odrzuci, albo zażąda szczegółów, podczas gdy czas uciekał, a życie Sloan było w niebezpieczeństwie.
- W porządku. Powiedz mi, kim są ci „oni”, abym mógł skutecznie ich powstrzymać.
- Tego nie wiem. Po prostu podsłuchałam rozmowę, że stanie się to dzisiejszego wieczoru.
- Dobrze, powiedz mi zatem, czyją rozmowę słyszałaś? Nadszedł więc moment zdrady. Ojciec ją kochał i wychował...
Ale jednocześnie ojciec nie wahał się poświęcić życia Sloan, by ratować swoje „interesy”. Nie bardzo się przejął, że jego babka została zamordowana z tych właśnie powodów. Paris tak bardzo ją kochała. Kocha także jego. Kocha też Sloan.
- Paris, muszę wiedzieć, kto jest w to zamieszany, bo w przeciwnym razie nie będę mógł działać skutecznie.
Przełknęła ślinę i lewą ręką wytarła zalaną łzami twarz.
- Mój ojciec. Mój ojciec i Gary Dishler. Słyszałam ich rozmowę. Dishler pracuje dla ludzi, których nazywa „wspólnikami” ojca, a oni kazali mu zabić moją prababkę. Gary zrobił to.
Po policzkach Paris płynęły strumienie łez, zamazując sylwetki samochodów i drogę przed nią.
- Teraz powiedzieli mu, co zrobić ze Sloan. Sądzę, że nie ma wykonać tego osobiście, ale że wynajął ludzi.
- Tego chciałem się dowiedzieć. Zadzwonię do ciebie.
Paris odłożyła słuchawkę. Paul pomoże jej uratować Sloan. Zaaresztuje także ojca.
Myślała o swoim dumnym, przystojnym ojcu, wyprowadzanym z domu w kajdankach. Myślała o rozprawie sądowej, oskarżeniu i obrzydliwych artykułach z jego fotografią w gazetach. Łzy płynęły już całkiem niepowstrzymanie. „Przepraszam”, powiedziała głośno, myśląc o nim. „Przepraszam, przepraszam”.
Helikopter FBI czekał w przystani. Jadąc tam, Paul połączył się telefonicznie z wydziałem policji w Bell Harbor. Telefon znowu odebrał porucznik Caruso. Paul się przedstawił, ale zanim zdążył coś powiedzieć, usłyszał Carusa mówiącego:
- Znam pana nazwisko z reportaży telewizyjnych. Był pan ze Sloan...
- Proszę posłuchać - przerwał mu Paul. - Sloan jest w niebezpieczeństwie. Ktoś próbuje ją dopaść, może się to zdarzyć w jej domu...
- Ręczę, że ma pan na myśli wariatkę, która do nas telefonowała. Sądzę, że to szalona kobieta, ale dla pewności zadzwoniłem do Sloan i zostawiłem wiadomość na automatycznej sekretarce.
- Czy odpowiedziała?
- Jeszcze nie, ale...
Paul przerzucił w myślach nazwiska funkcjonariuszy z Bell Harbor poznanych na wieczornym przyjęciu na plaży. Jeden z nich się wyróżniał; był na tyle bystry, że Paul wzbudził w nim podejrzenia, oraz kwestionował opowieść Sloan o petardach, które wydawały mu się strzałami.
- Gdzie jest Jessup? - spytał.
- Jest także po służbie. Kogo jeszcze pan potrzebuje?
- Posłuchaj, ty głupi sukinsynu. Powiem ci, kogo potrzebuję. Rusz tyłkiem i znajdź Jessupa. Niech zadzwoni na ten numer!
Podał numer swego telefonu komórkowego.
W marcu dni są krótsze i słońce zachodziło, gdy Paris zobaczyła zjazd z autostrady międzystanowej do Bell Harbor. Nie wiedziała, gdzie mieszka Sloan, a za każdym razem, gdy dzwoniła do domu Kimberly, odpowiadała automatyczna sekretarka.
Kimberly prawdopodobnie jest jeszcze w pracy, pomyślała roztrzęsiona. Nakazała sobie spokój. Musi znaleźć inny sposób. Nagle przypomniała sobie, że Kimberly pracuje w eleganckim magazynie z konfekcją dla pań. Sloan opowiadała o właścicielce, która ma jakieś stare, niemodne imię. I nazwa sklepu pochodzi od tego imienia. Paris szczególnie interesowała się tego typu projektowanymi strojami, które... sprzedaje... LIDIA.
Chwyciła telefon i poprosiła o numer butiku Lidii. Z radości nieomal zaśmiała się, gdy Lidia, narzekając na prywatne telefony personelu, wezwała Kimberly.
- Tu Kimberly Reynolds - powiedziała cicho matka, z oczywistym zaciekawieniem, kto do niej dzwoni.
- Mówi Paris, panna Reyn... mamo.
- O Boże! Dzięki ci, Boże.
Tak mocno ściskała słuchawkę, że Paris słyszała odgłos w swoim telefonie. Paris włączyła kierunkowskaz i zwolniła, aby nie uderzyć w samochody stojące na światłach na końcu zjazdu.
- Jestem na drodze do Bell Harbor. Mam kłopot. Muszę natychmiast znaleźć Sloan.
- Powinna być w domu. Jest po piątej, a ona pracowała na wczesnej zmianie, ale gdy zajmuje się jakąś trudną sprawą, wraca często później.
- Wyjeżdżam z międzystanowej. Mamo, czy możesz mi powiedzieć, jak dojechać do jej domu... - Paris przerwała rozmowę, by odczytać nazwę ulicy - ...od Harbor Point Boulevard i międzystanowej.
Kimberly z taką gorliwością wyjaśniła, jak dojechać do Sloan, że wzruszyło to Paris, choć serce waliło jej niespokojnie.
- Sloan trzyma dodatkowy klucz w miejscu, którego trudno się domyślić - dodała i wytłumaczyła Paris, gdzie należy go szukać. - Jeśli jej jeszcze nie będzie, możesz wejść do środka i zaczekać.
- Dziękuję bardzo.
Paris, zgodnie ze wskazówkami Kimberly, już skręcała w lewo. Nagle uświadomiła sobie, że nie chce na tym skończyć pierwszej rozmowy z matką. Wstrzymując oddech, powiedziała niepewnie:
- Czy potem będę mogła cię zobaczyć? Matka zaśmiała się przez łzy.
- Przez trzydzieści lat czekałam, aby to usłyszeć. Nie... zapomnij.
- Przyrzekam.
Wkrótce potem Paris znalazła dom Sloan. W środku paliło się światło, a skromny nowy model białego samochodu z niezwykłą tablicą rejestracyjną BHPD 031 stał na wjeździe.
Z pewnością BHPD oznacza Departament Policji w Bell Harbor. Na parkingu przed domem było dość miejsca do zaparkowania. Wysiadając z samochodu, Paris chwyciła torebkę. Zerwał się wiatr i na wjazd spadło parę kropli deszczu. Choć już było ciemno, oświetlona ulica wydawała się cicha i spokojna. Zamierzała zapukać do drzwi, powiedzieć Sloan o grożącym jej niebezpieczeństwie i natychmiast wyciągnąć ją z tego domu. Paul będzie mógł zająć się resztą.
Plan wydawał się rozsądny i łatwy do przeprowadzenia, ale im bardziej zbliżała się do frontowych drzwi, tym większy ogarniał ją niepokój. Weszła na ganek i już wyciągnęła rękę, by zapukać, ale jeszcze rozejrzała się wokoło. Z drugiej strony ulicy, na prawo, plażę oświetlały lampy jarzeniowe na wysokich słupach. Było wystarczająco widno, by dojrzeć na drodze, w oddali, szybko idącą postać kobiecą. Paris rozpoznała siostrę, która teraz zaczęła biec wzdłuż wybrzeża. Paris tak się ucieszyła, że nie myśląc o odgłosach wiatru i przypływu zawołała ją:
- Sloan! - ale jej powitanie przeszło w zduszony krzyk, gdyż drzwi otworzyły się gwałtownie, jakaś ręka zatkała jej usta i wciągnięto ją do środka.
Obawa przed deszczem przyspieszyła kroki Sloan, ale teraz, gdy spadły już pierwsze krople, dziewczyna zwolniła bieg. Zwykle ocean działał na nią kojąco, słuchała jego szumu jak śpiewu. Natomiast od powrotu do Bell Harbor nie znajdowała w nim ukojenia. Przed wyjazdem do Palm Beach bardzo lubiła także godziny samotności w domu. Teraz nie mogła jej znieść.
Schyliła się po okrągły, gładki kamień i podeszła do nadbrzeża, próbując go tak rzucić, aby odbił się od fal. Powinien podskoczyć, tymczasem uderzył w powierzchnię wody i utonął. Trudny dzień, który miała za sobą, sprawił, że była całkowicie wytrącona z równowagi.
Od powrotu do domu, zaraz po trzeciej, większość czasu przesiedziała na pryzmie kamieni na północ od terenu przeznaczonego na pikniki.
Obserwowała płynące po niebie chmury i zapadające o zachodzie słońce, i próbowała usłyszeć muzykę. W ciche wieczory morze śpiewało jej kołysanki Brahmsa, w burzliwe noce to był Mozart. Od powrotu z Palm Beach w odgłosach morza słyszała przejmujące skargi i ponure szepty, które nie opuszczały jej nawet w nocy.
Były w nich wyrzuty, że choć jej prababka nie żyje, zabójca jest na wolności. Przypomnienie, że choć znalazła miłość, straciła ją, gdyż zawiodła wszystkich. Piętrzące się fale przypominały jej wszystko, co utraciła: Edith... Noaha... Paris... Courtney... Douglasa.
Stała, z rękoma w kieszeniach, słuchając ponurego refrenu, potem zawróciła do domu, choć wiedziała, że i tam od niego nie ucieknie. Przecięła ulicę, gnana wspomnieniami i smętnymi, natarczywymi szeptami. Tak była zamyślona, że dopiero niemal przy drzwiach kuchennych zorientowała się, że tył domu był ciemny. Od powrotu z Palm Beach zostawiała światło w kuchni i salonie, aby nie wracać do ciemnej pustki. I tym razem zapaliła światło w kuchni, była tego pewna.
Zastanawiając się, jak mogła tak dokładnie pamiętać, że coś zrobiła, kiedy oczywiste jest, że się myli, Sloan wyciągnęła dłoń do klamki. Wtedy zobaczyła małą, rozbitą szybę i gwałtownie cofnęła rękę. Obróciła się i skulona przycisnęła do ściany domu.
Schylając się poniżej poziomu okna, doszła do frontu domu, zauważając, że jednak pali się lampa w salonie. Gorączkowo rozważała różne możliwości, w jaki sposób dowiedzieć się, czy ktoś jest w domu i dlaczego się włamał. Złodzieje, którzy dokonywali szybkich włamań, nie gasiliby części świateł.
Miała klucze do drzwi, ale kluczyki samochodowe i broń zostawiła w domu. Jej glock pozostawał jeszcze w komisariacie w Palm Beach. Zastępcza broń leżała schowana w torebce w sypialni. Kaliber trzydzieści osiem spoczywał w szufladzie w salonie. Jeśli ktoś jest w domu, rozsądnie byłoby pójść do sąsiadów i wezwać pomoc.
Była na to zdecydowana, dopóki nie wyszła za róg domu i nie zobaczyła znajomego jaguara zaparkowanego na ulicy. Samochód Paris! Czyżby Paris włamała się do domu i zostawiła samochód na widoku? Pomysł był tak dziwaczny, że wprawił ją w osłupienie.
Sloan cicho wróciła na tył domu, podeszła do drzwi i bezgłośnie nacisnęła klamkę, odruchowo stając z boku, by nie być na linii ognia. Wtedy usłyszała coś w środku. Jakieś poruszenie? Ludzki głos?
Szybko zerknęła przez stłuczoną szybę do ciemnej kuchni i była niemal pewna, że nikogo tam nie ma, natomiast wahadłowe drzwi prowadzące do salonu były zamknięte.
Jej zmysły wyostrzyły się, wyczulone na wszystkie dźwięki. Wchodząc do kuchni, pchnęła palcem wahadłowe drzwi.
W salonie za biurkiem siedziała Paris, jej blada, przerażona twarz była zwrócona w stronę kuchni, a jakiś obcy mężczyzna, stojący plecami do Sloan, mierzył do Paris z. pistoletu. Modląc się, aby był tylko jeden napastnik, Sloan pchnęła drzwi, aby nieco bardziej się otworzyły.
Wtedy Paris ją zobaczyła i w desperackim odruchu zaczęła głośno mówić, aby odwrócić uwagę groźnego osobnika, a Sloan dać czas na działanie.
- Sloan nie podpisze wyznania, że zabiła prababkę, aby wyciągnąć ojca z pułapki. Będzie wiedziała, że kiedy podpisze, zabijecie ją.
- Zamknij się - syknął mężczyzna - jeśli chcesz żyć i przekona się, czy miałaś rację.
- Nie wiem, dlaczego potrzeba aż trzech uzbrojonych mężczyzn by zabić jedną kobietę. - Teraz Paris wiedziała już, że Paris ze Sloan czeka ją śmierć; wyczuła to z przerażającym fatalizmem.
- Kiedy już się tu znalazłaś, będą dwie kobiety - cicho powiedział osobnik stojący na lewo od drzwi kuchennych.
Paris była pewna, że Sloan się wycofa, tymczasem ona zrobiła coś, co było tak potworne, że Paris zamknęła oczy z przerażenia. Sloan otworzyła szerzej drzwi od kuchni i weszła do salonu podnosząc ręce do góry, by pokazać, że nie ma broni.
- Wypuście ją - powiedziała cicho. - To na mnie czekacie.
Paris krzyknęła; mężczyzna przy biurku odwrócił się, a dwaj pozostali chwycili Sloan za ramiona i postawili ją pod ścianą, przykładając pistolety do jej głowy.
- Coś podobnego! Witamy w domu! - wykrzyknął jeden z nich.
- Wypuście ją, a ja zrobię wszystko, czego żądacie - powiedziała Sloan tak spokojnie, że Paris nie mogła w to uwierzyć.
- Zrobisz, czego zażądamy, albo zabijemy ją na twoich oczach - powiedział ten zza biurka, zbliżając się do Paris. Chwycił ją za kołnierz i pociągnął na krzesło, popychając w stronę mężczyzn przytrzymujących Sloan.
Mierząc pistoletem, rozkazał Sloan:
- Przejdź tutaj. Napiszesz list.
- Napiszę - powiedziała Sloan, popychana z taką siłą, że się potknęła. - Ale popełniacie błąd.
- To ty popełniłaś błąd, wchodząc tutaj - powiedział bandyta, kierując ją do biurka.
- Jeśli chcecie żyć, gdy już stąd wyjdziecie - ostrzegła Sloan - zadzwońcie do waszych mocodawców.
Mężczyzna przycisnął lufę do jej głowy.
- Zamknij pysk, do cholery, i zacznij pisać.
- Dobrze. Daj mi wyjąć jakiś papier z biurka, ale przedtem posłuchaj. Moja siostra nie ma z tym nic wspólnego. Nie przyciskaj mi tak mocno pistoletu do głowy. Wiem, że chcesz mnie zabić, ale nikt nie kazał wam zabijać jej. Zadzwoń do swego szefa i spytaj go.
Sloan zauważyła cień przesuwający się w korytarzu prowadzącym do jej sypialni. Poczuła, że na czole wystąpiły jej krople potu, a adrenalina skoczyła gwałtownie w górę. Paplała głośniej, szybciej, usiłując wyprowadzić z równowagi swego oprawcę, aby nie dojrzał owego cienia.
- Ona chciała tylko mnie ochronić. Powiedz to swemu szefowi... Zbir chwycił ją za włosy, odchylając gwałtownie jej głowę. Przysunął pistolet do jej ust.
- Jeszcze jedno słowo, a nacisnę spust.
Wolno skłoniła głowę, a on odsunął rewolwer i puścił jej włosy.
- Co mam napisać? - spytała, wolno otwierając szufladę. Prawą ręką wyciągnęła blok, lewą zaś zacisnęła na kolbie trzydziestkiósemki.
Zasłaniając blokiem broń, położyła ją na kolanach i przysunęła się bliżej do biurka, by to ukryć.
- Co mam napisać? - powtórzyła.
Wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i rzucił ją na biurko przed nią.
We wspomnieniach Paris - zanim nastała ciemność - jednocześnie z plaśnięciem papieru o biurko ze wszystkich stron rozległy się strzały i poczuła ostry ból w głowie. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyła, zanim wszystko pochłonęła ciemność, była wykrzywiona wściekłością twarz Paula Richardsona.
Atmosfera w miejskim szpitalu w Bell Harbor była wyraźnie świąteczna, mimo że mały szpital oblegali ci sami rozszalali reporterzy, którzy przyjechali z Palm Beach, by napisać o wydarzeniach związanych z morderstwem Edith Reynolds. Usiłowanie zabójstwa poprzedniego wieczoru Sloan i Paris Reynolds wywołało burzę domysłów i nieprawdopodobnych teorii.
Lokalne stacje telewizyjne wolały wyrazić uznanie za odwagę miejscowym detektywom Sloan Reynolds i Jessowi Jessupowi, nie zauważając bohaterstwa dwóch agentów FBI, którzy wczoraj także uczestniczyli w obławie.
Media krajowe zaś uznały za zastanawiające i podniecające, że jednego z tych agentów FBI pokazano w dzienniku telewizyjnym już przed paroma dniami, w czasie przeszukiwania statków Noaha Maitlanda.
Wczesnym rankiem ogłoszono, że Paris Reynolds odzyskała przytomność, co wzbudziło wśród personelu szpitalnego radosny nastrój. Mieli nadzieję, że dzięki tej wiadomości tłum reporterów pod szpitalem nieco zmaleje.
- Panie Richardson! - Uśmiechnięta pielęgniarka weszła do prywatnej poczekalni na drugim piętrze. Mówiła cicho, aby nie obudzić Kimberly i Sloan, które zdrzemnęły się po całonocnym czuwaniu. - Panna Reynolds obudziła się. Jeśli chce ją pan zobaczyć bez świadków, może pan to zrobić teraz.
Paul wstał. Tyle długich godzin czekał, kiedy wreszcie Paris odzyska przytomność, a teraz nie wiedział, co ma jej powiedzieć.
Przeraził go trochę widok jej zamkniętych oczu. Jednak gdy usiadł przy łóżku, przekonał się, że oddycha spokojnie, równo i z wolna ustępuje jej bladość.
Ujął jej rękę, a Paris otworzyła oczy i Paul zobaczył, że poznała go. Teraz czekał aż zdecyduje, kim dla niej jest. Draniem, który powątpiewał w jej wszystkie szlachetne czyny, a na zakończenie niesprawiedliwie oskarżył ją o zamordowanie prababki, którą kochała? Czuł, że tego wieczoru, gdy wymierzyła mu policzek i zatrzasnęła przed nim drzwi, zasłużył na takie potraktowanie.
Teraz patrzyła na niego bez śladu zmieszania. Przełknęła ślinę, usiłując przemówić po raz pierwszy od dwóch dni, i Paulowi wróciła odwaga. Ale jej głos był tylko cichym szeptem.
- Dlaczego zabrało ci to tyle czasu? - spytała z ledwo widocznym uśmiechem.
Zaśmiał się ochryple i mocniej zacisnął rękę na jej dłoni.
- Czy do mnie strzelali? - spytała jeszcze.
Przytaknął, przypominając sobie okropny widok, gdy zabłąkany strzał odbił się rykoszetem i trafił ją w głowę.
- Kto do mnie strzelał?
Paul pochylił czoło do ich splecionych rak.
- Myślę, że to byłem ja.
W pierwszej chwili przyjęła to obojętnie, a potem zaczęła trząść się ze śmiechu.
- Powinnam się domyślić.
Paul spojrzał w jej oczy, usiłując się uśmiechnąć.
- Kocham cię - wyznał.
Paris opuściła szpital pod koniec tygodnia i udała się na rekonwalescencję do domu matki. Paul wziął urlop, by być przy niej. Kimberly kręciła się koło córki, a Sloan odwiedzała ją codziennie.
Kimberly i Paris, po przeżyciach tego gorącego dnia, wracały do siebie, ale Sloan z każdym dniem coraz bardziej chudła i była bardziej blada. Paul zdawał sobie sprawę, że powodem tego był Maitland.
Odkąd wiedział, że ich rozstanie było wyłącznie jego winą, zastanawiał się, jak to naprawić, choć powiedziano mu, aby zostawił Maitlanda w spokoju. Powstrzymywał go zresztą także fakt, że Maitland nie chciał się z nim spotkać. Paul dwukrotnie telefonował, ale Noah nie przyjmował jego telefonów.
Paul zastanawiał się nad tym w saloniku Kimberly, gdzie w słoneczne popołudnie, w dwa tygodnie po śmierci Edith, Kimberly gawędziła z córkami. Gdy odezwał się dzwonek przy frontowych drzwiach, a nikt nie zdawał się tego zauważyć, poszedł otworzyć drzwi. Stała tam Courtney Maitland, patrząc na niego zmrużonymi oczami.
- Przyjechaliśmy, by odwiedzić Paris. Co ty tu robisz? Czy dokonujesz rekwizycji porcelany?
Patrząc nad jej ramieniem, zobaczył wysiadającego z samochodu Douglasa. Poczuł, że jego mgliste pragnienia mogą nabrać realnych kształtów.
- Chciałbym porozmawiać z wami na osobności, zanim zobaczycie Paris - rzekł Paul, wychodząc na zewnątrz i tym samym zmuszając Courtney do wyjścia. Zamknął za sobą drzwi, tak że nie mogli go wyminąć. Choć patrzyli na niego nieżyczliwie, a nawet wrogo, Paul powiedział szczerze:
- Bardzo was skrzywdziłem, skrzywdziłem też Sloan. Chciałbym spróbować to naprawić, ale nie mogę tego zrobić bez waszej pomocy.
- Dlaczego po prostu nie pomachasz odznaką i nie wyrecytujesz formułki? - pogardliwie spytała Courtney. - Czy nie tak zwykle działasz?
Paul, jakby tego nie słysząc, zwrócił się do Douglasa:
- Chcę wam wyjaśnić, że Sloan nie miała pojęcia o moich planach dotyczących jachtów. Nie wiedziała też, że z jakichś powodów interesowałem się Noahem. Gdy zgodziła się pojechać ze mną do Palm Beach, uważała, że podejrzewam o nielegalną działalność jedynie Cartera. Czytaliście o tym w prasie i wiecie, że Carter przyznał się do wszystkiego, a także że aresztowano Dishlera.
Paul zamilkł, czekając na ich reakcję. Jednak ani Courtney, ani Douglas nie dali nic po sobie poznać i nie mógł się zorientować, co myślą. Brnął więc dalej.
- Miałem rację w sprawie Cartera, ale całkowicie fałszywie oskarżałem Noaha. Ważne jest to, że nie mylicie się, jeśli uważacie, że Sloan zależy na przyjaźni z wami. Wiecie, czego dokonała - ryzykowała życie, ratując Paris. Ufała mi, a ja ją zawiodłem. Zrobiłem to jednak, wykonując zadanie, wierząc, że ona się myli, a ja mam rację.
Znowu zamilkł. Douglas spojrzał na Courtney, jakby chciał sprawdzić, co o tym myśli.
- Courtney - dodał Paul - przez cały czas opowiada o tobie swej matce. Tęskni za tobą.
- Dlaczego mielibyśmy ci uwierzyć? - uparcie spytała Courtney. Paul wsunął ręce do kieszeni.
- Po co, u licha, miałbym kłamać?
- Bo jesteś frajerem - głos Courtney nie był jednak zdecydowany.
- Niewątpliwie tracę czas - krótko odpowiedział Paul, sięgając do klamki, by otworzyć drzwi. - Sloan nikogo z was nie obchodzi. Zapomnijcie o tym. To bez sensu, usiłować przeprosić ludzi, którym na tym nie zależy.
Otworzył drzwi, ale Courtney dotknęła jego ramienia.
- Czy Sloan bardzo ubolewa nad naszym rozstaniem?
- Aż trudno uwierzyć - odezwał się od drzwi. - A jak bardzo tęskni za nią twój brat? - wypali! w końcu.
Spuściła oczy, walcząc z poczuciem lojalności, ale potem spojrzała na niego.
- Tak bardzo, że dzisiaj jedzie do Saint Martin, czego nienawidzi. Będzie tam przebywał w towarzystwie ludzi, których nie lubi. Potem wraca do San Francisco.
- Pomóżcie mi się z nim spotkać, a ja spróbuję go przekonać, aby mnie wysłuchał.
- Wywali cię za drzwi - zapowiedziała z zadowoleniem Courtney. - On ciebie nie kocha. Trzeba załatwić to inaczej. Przede wszystkim musimy doprowadzić do jego spotkania ze Sloan, i to w takim miejscu, żeby nie mógł jej wyrzucić.
Spojrzeli po sobie ze zrozumieniem, a ponieważ byli zgodni co do wniosków, weszli do domu.
- Cześć! - zawołała Courtney.
Jej powitanie wytrąciło Sloan z równowagi.
- Wpadliśmy na krótko - kończyła powitanie Courtney, spiesząc się ucałować Paris. - Nie traćmy czasu.
Tuż za nią Sloan ujrzała Douglasa, który szeroko otworzył ramiona, a ściskając ją szepnął jej do ucha:
- Courtney zawiezie ciebie i Paula do Noaha. Pojedź z nami. Jeśli się zawahasz, stracisz Noaha, który za parę godzin wyjeżdża.
Odsunął się dyskretnie, patrząc nad jej ramieniem, i nagle opuścił ręce.
- Kto to jest?
Sloan tak była przerażona i tak niepewna następstw swego wyjazdu, że dopiero po zastanowieniu odpowiedziała:
- Moja matka. Czy mogę was sobie przedstawić?
- O Boże, niczego bardziej nie pragnę.
Noah wsunął ostatni plik papierów do teczki i zszedł z nią na dół, gdzie w holu już czekały jego walizki, które szofer miał umieścić w samochodzie.
Stanął z rękoma w kieszeniach, rozglądając się po raz ostatni. Sam zaprojektował swój dom. Bardzo lubił kształt tych pokoi, ich podwieszone sufity i rozległe widoki z okien. Teraz był zadowolony, że na pewien czas wyjeżdża i uwolni się od wspomnień o Sloan. W domu, gdziekolwiek był, prześladowała go uporczywa pamięć jej obecności, towarzyszyła mu w każdym pokoju i w holu na dole. Gdy zajrzał do salonu, widział Sloan lękającą się aresztowania.
Kroki Noaha odbijały się echem po błyszczących drewnianych posadzkach, gdy przechadzał się po pokojach; zszedł do kuchni, a ona była tam z nim i słyszał jej głos. „Kto nie bierze udziału w gotowaniu, nie bierze także w jedzeniu”.
„Wyznacz mi zadanie. Trudne zadanie...”. Podała mu nóż i zieloną paprykę.
„Miałem na myśli coś bardziej macho”. - Wtedy podała mu cebulę.
Noah otworzył drzwi w tyle domu i wyszedł na taras. Na lewo znajdował się stół z parasolem, gdzie po raz pierwszy jedli razem śniadanie w towarzystwie Courtney i Douglasa. Courtney pytała o szczegóły poprzedniego wieczoru, kiedy to Noach „stracił głowę i wpadł”, a Sloan wybuchnęła zaraźliwym śmiechem.
- „Nie mam pojęcia o flircie... gdybym miała telefon na parkiecie, zadzwoniłabym do mojej przyjaciółki Sary, by spytać ją...”
Noah odwrócił wzrok od stołu i spojrzał przed siebie. Tam ją spotkał, na trawniku koło tarasu, późnym wieczorem po przyjęciu na jej cześć. Wyglądała jak bosy anioł z sandałami w ręku. „Jeśli chodzi... o ten typ związków... nie mam za sobą tego... co ludzie mogliby uznać za większe doświadczenie. Prawdę mówiąc, przeżyłam tylko dwa takie związki.
- Tylko dwa? Jestem bardzo zawiedziony. Czy mam prawo sądzić, że oba były krótkie i bez znaczenia?
- Tak - szepnęła, dotykając ręką jego policzka. - Były bardzo krótkie i zupełnie bez znaczenia”.
Tego wieczoru skończyli spotkanie na kanapce na tarasie. Zachował się wtedy jak nastolatek, obejmując ją, całując i pieszcząc. Noah spojrzał na rozciągającą się przed nim plażę. Przypomniał sobie, jak spotkali się tego wieczoru, kiedy zamordowano Edith. Wrócił wtedy z Miami wcześniej, niż planował, bo tęsknił za Sloan. Potem pomagała mu przygotować kolację. Kiedy odprowadzał ją do domu, powiedział: „Szaleję za tobą”, mając na myśli „kocham cię”. Dzięki Bogu nie powiedział tego. To byłby jeszcze jeden idiotyzm, którego by teraz żałował.
Wreszcie wolno zawrócił w stronę domu. Zastanawiał się, jaki fałszywy czar, jaki kaprys ludzkiej osobowości sprawił, że pragnął tej kobiety jak żadnej dotąd.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego był tak naiwny. Gotów był założyć się o wszystko, co posiada, że ona go kocha, tak samo jak on ją. W końcu postawił na nią i ostatecznie kosztowała go fortunę. Przykry rozgłos towarzyszący przeszukaniu jego statków przez FBI zrujnował jego opinię i choć agenci nic nie znaleźli, sam fakt, że go podejrzewali, będzie ciągnął się za nim przez długie lata.
Sloan Reynolds była delikatna i piękna jak orchidea. Była Matą Hari z końskim ogonem.
Zatrzymał się w salonie, gdzie zwykle zbierała się rodzina, i spojrzał na kasetę wideo wystającą z magnetowidu. Od paru dni, odkąd Paris i ona nieomal straciły życie, dzienniki telewizyjne, ku zadowoleniu widzów, pokazywały sceny z pracy Sloan jako policjantki. Choć Courtney uważała Sloan za zdrajczynię, fascynowały ją te filmy i nagrywała je. Potem, z typowo młodzieńczym brakiem wyczucia, zadręczała go, aby je oglądał.
Courtney powiedziała mu, że wydział policji w Bell Harbor przygotowuje oparty na tych wydarzeniach film długometrażowy, pod tytułem „Policja w akcji” czy coś w tym rodzaju. Sloan brała udział w dochodzeniu przeciw gangowi handlującemu narkotykami i to śledztwo filmowano na żywo.
Kaseta przyciągnęła Noaha. To była ostatnia sposobność zobaczenia jej przed wyjazdem. Był sam w domu, gdyż Courtney i Douglas właśnie wyjechali, by odwiedzić Paris. Podszedł do telewizora, włączył go i wcisnął kasetę. Ekran rozbłysnął światłem i ukazał się na nim obraz. Noaha ogarnęła nowa fala wściekłości, gdy sobie przypomniał, że zaproponował jej naukę strzelania, aby „delikatny aniołek” nie bał się broni.
Na filmie „aniołek” był w kurtce ze znakiem POLICJA na plecach. Kuliła się z boku samochodu policyjnego z rewolwerem zaciśniętym w dłoniach. Ubezpieczała kolegów, którzy nacierali na przestępców od strony trawnika.
W następnym odcinku Sloan nie tylko ochraniała kolegów, ale biegła na przedzie grupy w stronę budynku, przylgnęła do ściany koło frontowych drzwi, wysoko uniosła broń w zaciśniętych rękach.
Noah wyłączył telewizor. Pogardzał nią. Jednakże gdyby nie zdradziła go, uznałby, że jest wspaniała.
Przypomniał sobie, że zostawił na górze jakieś potrzebne mu sprawozdanie. Wrócił więc do gabinetu, by je zabrać. Przerzucając papiery w szufladzie biurka, usłyszał głosy na dole, a potem kroki na schodach. Gdy spojrzał na drzwi, zobaczył, że stoi w nich Paul Richardson, z Courtney z jednej strony, a Douglasem z drugiej.
Douglas zobaczył złowieszcze spojrzenie syna, ale mimo to spytał:
- Czy zechcesz wysłuchać, co Paul ma ci do powiedzenia? Noah bez słowa nacisnął przycisk wewnętrznego telefonu.
- Martin - polecił szoferowi i ochraniarzowi w jednej osobie - w moim gabinecie jest intruz. Wyrzuć go! - Spojrzał na biurko i znalazł papier, którego szukał. Ojciec i siostra przezornie wyszli na korytarz. - Jeśli tylko się poruszysz, gdy będę koło ciebie przechodził, Richardson, uznam to za napad i z przyjemnością zrzucę cię z balkonu. Czy się rozumiemy?
W odpowiedzi agent FBI wszedł do pokoju Noaha, zamknął drzwi i przekręcił klucz, skutecznie blokując drogę Douglasowi, Courtney i Martinowi, który szedł już po schodach. Opierając się o drzwi, aby jeszcze skuteczniej uniemożliwić ich otwarcie, Richardson skrzyżował ręce na piersiach i przez chwilę obojętnie przyglądał się Noahowi.
Z drugiej strony drzwi słychać było Courtney i Douglasa, uspokajających Martina, że nie jest już potrzebny. Paul nie miał wątpliwości, że Noah był wystarczająco wściekły, by go zaatakować. Jednocześnie liczył na to, że nie będzie chciał narażać piętnastoletniej dziewczynki na gwałtowną scenę, nawet gdyby miała tylko usłyszeć jej odgłosy, a nic nie widzieć. Miał także nadzieję, że pokona złość Noaha, gdy zacznie mówić.
- Noah - powiedział wreszcie Paul swobodnym, towarzyskim tonem - przeżyłem dwa okropne tygodnie. Nie spotkało mnie nic równie przykrego od wielu lat.
Noah oparł się biodrem o biurko, mięśnie chrzęściły mu w zaciśniętej szczęce, uwagę skupił na drzwiach za Paulem, nasłuchując, czy Courtney jest tam jeszcze, czy odeszła. Paul domyślał się tego i dlatego mówił trochę szybciej i bardziej przyjacielsko.
- Czy pamiętasz sprawę Zachary'ego Benedicta sprzed pięciu lat?
Uderzyło go pogardliwe spojrzenie Maitlanda. Prawdopodobnie nikt nie zapomniał aktora, laureata nagrody Akademii Filmowej, niesłusznie skazanego i uwięzionego za zamordowanie żony. Benedict uciekł z więzienia, biorąc zakładniczkę, zakochaną w nim Julie Mathison. Paul zaaresztował Benedicta w Meksyku, gdy ten ryzykował więzienie, by połączyć się z Julie. Telewizje całego świata pokazywały dramatyczną scenę z Mexico City.
- Z twojej miny widzę, że pamiętasz ten zamęt na lotnisku. Byłem agentem odpowiedzialnym za ujęcie Zachary'ego, a Julii Mathison użyłem jako przynęty.
- Powiedz mi, czy czasami zdarzają ci się akcje przeciw winnym? - wtrącił Noah.
- Oczywiście, ani ty nie byłeś winny, ani Benedict. Poszedłem do niego, gdy został ostatecznie uniewinniony i zwolniony z więzienia po Mexico City, i poprosiłem go, by wybaczył Julii. Przebaczył jej.
- Co, do licha, ma to wspólnego ze mną?
- Zaraz to wyjaśnię. Były dwie zasadnicze różnice między sytuacją Benedicta i Julie a Sloan i twoją. Julie pojechała do Mexico City by pomóc mi ująć Benedicta, gdyż przekonałem ją, że on jest winny. Nigdy jednak nie zdołałem przekonać Sloan, że ty jesteś winny.
Paul dostrzegł błysk niechętnego zainteresowania w oczach Noaha i parł naprzód.
- Prawdę mówiąc, nawet nie próbowałem. Sloan przyjechała ze mną do Palm Beach, by śledzić Cartera Reynoldsa. Nie miała pojęcia, że podejrzewam, że to ty przewozisz gotówkę, którą Reynolds prał dla kartelu. Nie informowałem jej z kilku względów. Jednym z nich był fakt, że Sloan to idealistka; jest lojalna i bardzo bystra. Gdyby podejrzewała, że używam jej do zbierania informacji, którą można by wykorzystać przeciw tobie, myślę, że wyjawiłaby ci sekret naszego przedsięwzięcia.
- Oczekujesz, że w to uwierzę?
- Po co miałbym kłamać?
- Gdyż jesteś sukinsynem.
- Courtney jest tego samego zdania - powiedział Paul z widoczną przykrością. - Wyraziła to trochę grzeczniej, ale ton i sens były takie same.
- Jednakże to nie należy do tematu - dodał szybko. - Powiedziałem, że są dwie różnice pomiędzy sprawą Julie Mathison a Sloan. Druga polega na tym, że Julia czuła się winna, gdy zdradziła Benedicta. Była gotowa znieść jego wściekłość i odmowę zobaczenia się z nią, gdy chciała mu wszystko wyjaśnić. Sloan zaś w tej sprawie nie ma żadnego powodu, by czuć się winną. Jest jednak nie mniej dumna niż ty, tak że przemyśl to, zanim postanowisz, co dalej.
Paul odsunął się teraz od drzwi.
- Wiem, że musisz wiele przemyśleć. - Spojrzał na zegarek. - Masz pół godziny na decyzję, czy chcesz zrujnować życie swoje i Sloan.
- Co to, do diabła, znaczy?
- To znaczy, że Sloan czeka na ciebie na pokładzie „Apparition”. Pomyśl zatem. Nie przyszła tu cię prosić. Ona nigdy nie błaga. Chce ci tylko powiedzieć, iż jest jej przykro, że tak się stało, i pożegnać się.
Podszedł do drzwi, stanął i cofnął się w połowie drogi.
- Jeszcze coś. Poślubię Paris, a jak bardzo boleśnie przekonałem się któregoś wieczoru, ma ona zadziwiająco silne prawe ramię.
Noah domyślił się.
- Dała ci w pysk? - stwierdził obojętnie.
- Właśnie.
- Dlaczego?
- Oskarżyłem ją o zamordowanie Edith.
- Wygląda to na wskazówkę dla mnie - gorzko zażartował Noah.
- Godzinę wcześniej przekonałem się, że Sloan ma jeszcze silniejszy cios i jest szybsza niż Paris.
W oczach Maitlanda rozbłysło zainteresowanie.
- Wymierzyła ci policzek?
- Nie. Trafiła mnie prawym sierpowym, tak że prawie znalazłem się na ziemi.
- Dlaczego?
- Bo właśnie odkryła, że wykorzystałem ją, by mieć do ciebie dojście - rzekł spokojnie. Robił wszystko, by oczyścić Sloan z zarzutów. Patrząc jednak na obojętną twarz Noaha, nie wiedział, co ten czuł, gdyż jego mina była nieodgadniona.
Po wyjściu Paula Noah usiadł, myśląc nad tym, co mu powiedział agent. W żaden sposób nie mógł sprawdzić, czy to, co mówił o Sloan, było prawdą. Nigdy nie znajdzie na to dowodu. Nagle Noah uświadomił sobie, że ma przekonujący dowód. Zawsze go miał. Krył się w oczach Sloan, gdy na niego patrzyła, w jej ramionach, gdy go obejmowała, w jej sercu, gdy poddawała się jego pieszczotom.
To wystarczający dowód, zdecydował Noah. Wstał, pragnąc gorąco zobaczyć Sloan. Nagle uderzyła go pewna myśl i roześmiał się. Richardsonowi nie ujdzie to wszystko płazem. Publicznie zakwestionował jego uczciwość i rzucił cień na jego opinię, a teraz los sprawi, że zostanie jego szwagrem!
Jeszcze uśmiechał się, wchodząc do holu, gdy na progu zatrzymała go Courtney.
- Przypuszczam, że przyszedł się pożegnać - odezwała się jak na nią łagodnie. - Paul powiedział, że jego słowa nie zmieniły twego przekonania. Nie gniewaj się na mnie, że go tu sprowadziłam. Nie chcę, abyś odjechał zły na mnie.
Wspięła się na palce i ku zaskoczeniu Noaha objęła go za szyję, całując na pożegnanie.
- Gdybym cię nie znał, mógłbym pomyśleć, że będzie ci mnie brakowało - zażartował.
Wzruszyła ramionami.
- To prawda.
- Rzeczywiście? Nie wiedziałem nawet, że mnie lubisz. Walizki Noaha były już w samochodzie, sięgnął teraz po teczkę.
Wiedział, że Courtney przygląda mu się, próbując wybadać jego nastrój. A była dość mądra, by jeszcze raz podjąć próbę dającą „nadzieję”.
- Jeszcze bardziej bym cię lubiła, gdybyś przebaczył Sloan. Przez ramię zobaczył Douglasa, przyglądającego mu się z salonu z taką samą nadzieją, jaką usłyszał w słowach Courtney. Pragnąc jak najszybciej zobaczyć Sloan, Noah mrugnął na ojca i skierował się w stronę wyjścia.
- Zgoda, jeśli istotnie uważasz, że polubisz mnie jeszcze bardziej.
Tylko to chciała usłyszeć. Postanowiła jednak umocnić swoje zwycięstwo.
- A wiesz - dodała z zapałem - co by mnie uszczęśliwiło ponad wszystko? Gdybyś ożenił się z Sloan i pozostał w Palm Beach.
Noah się roześmiał, objął ją ramieniem i pocałował jej kędzierzawą główkę. Uznała to za zgodę i odprowadziła go do werandy.
- Noah - krzyknęła głośno, gdy wsiadł na tylne siedzenie auta - okażę się wspaniałą ciotką.
Śmiejąc się, Noah zamknął drzwi samochodu.
Wirnik helikoptera jeszcze krążył, gdy Noah znalazł się na głównym pokładzie, szukając Sloan. Zobaczył marynarza, który czyścił meble przed odpłynięciem statku. Zamiast marnować czas na poszukiwanie Sloan, spytał go krótko:
- Czy panna Reynolds jest na pokładzie?
Marynarz znał tylko trzy fakty dotyczące panny Reynolds - pogłoski wśród załogi, że jest bliską przyjaciółka agenta FBI, który spowodował sekwestr statków, że była oskarżona o morderstwo, że przywiozła ją teraz młoda siostra właściciela z poleceniem, aby załoga ukryła jej obecność.
- Nie, proszę pana. O ile wiem, nie ma jej. - Wybrał najbezpieczniejszą drogę: kompletną niewiedzę.
Noah skinął głową, marszcząc czoło i zewnętrznymi schodami udał się do kajuty kapitana. Niemożliwe, aby załoga nie zauważyła przybycia śmigłowca albo barkasu. Zapewne Sloan zmieniła zdanie i nie chce z nim rozmawiać. Wydało mu się to bardzo dziwne.
Z rękoma w kieszeniach przyglądał się olbrzymiemu łożu, które było świadkiem długich godzin namiętnej miłości i cichych rozmów ze Sloan. Znowu zaczął się zastanawiać, ile prawdy było w tym, co powiedział w jej obronie Richardson. Kobieta, którą oglądał na filmie wideo, nie bałaby się z nim spotkać, gdyby była niewinna.
Tymczasem Sloan stała w wejściu za nim, usiłując zebrać całą swą odwagę. Miała dość czasu na przemyślenie, co naprawdę zdarzyło się między nimi.
Mimo nadziei Courtney, że Noah zechce jej przebaczyć i zapomnieć, a potem nastąpią szczęśliwe dni, dręczyła ją niepewność. To nie była przecież bajka. Choć kochała go całym sercem, przyniosła mu jedynie upokorzenie w oczach świata. Noah nigdy nie powiedział, że ją kocha; nie wierzył w małżeństwo i nie chciał dzieci. Ponadto pochodzili z dwóch krańcowo różnych światów. Teraz mogła jedynie liczyć na uprzejmość w czasie tej ostatniej wizyty i może, kiedyś w przyszłości, na przebaczenie.
Zrobiła krok do przodu, drżąc ze zdenerwowania, sił dodawała jej twarda determinacja. Noah stał odwrócony do niej plecami, z rękoma w kieszeniach, z głową lekko pochyloną jakby w zamyśleniu.
- Przyszłam się pożegnać - powiedziała cicho.
Mięśnie ramion miał napięte, gdy powoli się odwracał, ale z wyrazu jego twarzy nie można było nic odczytać.
- Przyszłam prosić cię o przebaczenie, wiem, że musi upłynąć wiele czasu - Sloan zamilkła, by opanować drżenie głosu. Oczy jej błagały, by uwierzył i zrozumiał. - Nie mam do ciebie żalu za to, co czujesz dla mnie. Wiele razy chciałam powiedzieć ci prawdę, ale Paul obawiał się, że mógłbyś zdradzić coś Carterowi.
Próbując nie dopuścić, by przemówiły miłość i żal, westchnęła głęboko.
- Powinnam była ci powiedzieć, bo w głębi serca byłam pewna, że nie zdradzisz tajemnicy. Jednakże być może to najlepsze rozwiązanie, że tak szybko musieliśmy się rozstać. Nigdy nie mogłoby nam się udać.
- Nie mogłoby? - odezwał się po raz pierwszy.
- Nie. - Ręką wskazała elegancką kabinę. - Ty jesteś sobą, a ja... także sobą.
- To zawsze było dla nas straszliwą przeszkodą.
Sloan tak była roztrzęsiona, że nie uchwyciła rozbawienia w jego głosie.
- Tak, wiem, ale to by nie powstrzymało mnie i kochałabym cię coraz bardziej. Jesteś przeciwny małżeństwu, a ja chciałabym zostać twoją żoną.
- Rozumiem.
- Kocham dzieci - powiedziała z żalem. Łzy zasłaniały jej oczy, tak że ledwo go widziała.
Nie odrywając od niej wzroku, podszedł do łóżka, zdejmując narzutę.
- A ty nie chcesz mieć dzieci - skończyła. Już rozpinał guziki swej koszuli.
- Chciałbym mieć twoje dziecko. Rozpiął następny guzik...
Wszystkie stoliki w ekskluzywnej restauracji w Palm Beach były zajęte. Ludzie czekający na wolne stoliki gromadzili się w barze i holu na froncie.
Gdy zadzwonił telefon w recepcji, słuchawkę podjął maitre d'hotel. Słuchał przez chwilę, marszcząc brwi, bo nic nie rozumiał.
- Przepraszam, kogo mam poprosić do telefonu? - spytał zasłaniając ręką drugie ucho, by opanować hałas. - Tak, panie Maitland, są tutaj. Czy mam ją poprosić do telefonu?
Maitre d'hotel o imieniu Roland był nowy w Grill Remington. Odszukał na planie stolik zarezerwowany dla Maitlandów i poszedł na koniec restauracji.
Siedziały tam trzy kobiety. Jedna z nich była nadzwyczaj piękną blondynką, około trzydziestki, druga bardzo elegancką blondynką znacznie powyżej czterdziestki, a podobieństwo z pierwszą pozwalało uważać ją za jej matkę. Trzecia z nich była ciemnowłosą nastolatką w przerażającym stroju; wyglądała w nim, jakby nie należała do towarzystwa pozostałych kobiet ani ekskluzywnej klienteli restauracji.
Ponieważ maitre nie był pewien, czy proszono pannę czy panią Maitland, wybrał bezpieczną drogę.
- Przepraszam - odezwał się do trzech roześmianych kobiet. - Mam telefon w recepcji do jednej z pań Maitland.
Wszystkie spojrzały na niego.
- Do której z nas? - spytała nastolatka.
- Do pani Maitland - podkreślił, poruszony, że znalazł się w kłopocie.
- Jest pan tutaj nowy, a zatem wyjaśnię - zadziornie powiedziała nastolatka. - Widzi pan, ja jestem panna Maitland - skinieniem głowy wskazała młodszą blondynkę - a to jest moja szwagierka, żona Noaha Maitlanda. - A to - wskazała starszą blondynkę - jest matka mojej szwagierki, żona Douglasa Maitlanda. Jednakże - dodała wykładając atutową kartę, z mieszaniną wesołości i dumy - jest także moją matką.
Brwi Rolanda uniosły się w skrywanym zakłopotaniu.
- Jakież to miłe.
Sloan odsunęła krzesło, litując się nad mężczyzną.
- Prawdopodobnie to telefon do mnie. Noah dzwonił z Rzymu, zapowiadając, że może uda mu się wrócić wieczorem zamiast jutro.
Noah cicho udał się na górę, chcąc zaskoczyć trzyletnią córeczkę w jej pokoju.
- Tatusiu - krzyknęła, pędząc do niego w pidżamce, gdy gosposia zniknęła w sąsiednim pokoju.
- Wcześniej wróciłeś!
Normalnie Noah chwyciłby ją w ramiona, ale teraz chował za plecami prezent dla niej, więc tylko się uśmiechnął.
- Dzisiaj odwiedziła nas ciocia Courtney!
- Byłem pewien - powiedział czule.
Przechyliła głowę na bok, a ten ruch poruszył jej kędziory.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Po twoich lokach.
Sloan zobaczyła Noaha na tarasie, siedzącego z córeczką na kolanach, w świetle księżyca. Coś do siebie szeptali.
- Tatuś wrócił! - zawołała Ashley.
Noah podniósł głowę i też zobaczył Sloan, a jego oczy promieniały ciepłem i miłością.
- Mówiliśmy sobie sekrety - zwierzyła się Ashley. Szczęśliwa, przytuliła się do Noaha, by szepnąć mu jeszcze jeden sekret. Potem spojrzała na niego pytająco.
- Czy mogę zdradzić ten sekret mamusi?
- Tak - uroczyście zgodził się Noah. Tym samym tonem oznajmiła:
- Tatuś powiedział, że bardzo, bardzo cię kocha.