Jill Barnett
9
Jill Barnett
Żmija
Żmija
7
Tytuł oryginału
A SEASON IN THE HIGHLNADS
Copyright © 2000 by Jill Barnett
Żmija
Przełożył
Marian Grzegorz Woźniak
Jill Barnett
9
Diabeł zawsze sprzyja początkującym
stare szkockie przysłowie
Żmija
9
1
Leżał bez ducha, a Grace McNish siedziała na nim okra-
kiem, myśląc, że miała dużo szczęścia. Była zdumiewająco
przytomna, a przecież runęła z nie byle jakiego drzewa - stara
jarzębina wybujała wysoko. Szczęśliwie wylądowała nie na
ziemi, ale na nim: na drabie z klanu McNabów.
Wypatrzyła go z daleka. Jechał jak panisko, jakby cała
droga należała do niego. Masywna postać spowita w zło-
wrogie barwy McNabów. Puszczony luzem kraj tartanu po-
wiewał na wietrze jak diabelski ogon. Tak go zapamiętała.
Zapamiętała też, że zaraz wyciągnęła sztylet i postanowiła
zsunąć się na niższą gałąź, aby spaść na niego jak sęp, gdy
już nadejdzie stosowny moment. W tym wszakże miejscu
pamięć odmawiała jej posłuszeństwa. Nie umiała sobie przy-
pomnieć, jak to się stało, że nagle straciła oparcie i zamiast
spaść na McNaba niczym sęp, runęła zwyczajnie jak kamień. Na
szczęście prosto na niego i oto siedziała na nim okra-
kiem, ze sztyletem w ręku, starając się przybrać groźną minę
i bacząc pilnie, czy drab czegoś nie knuje.
Cała Szkocja wie, że McNabów trzeba się strzec. Nikt nie jest
tak pazerny na ziemię i w ogóle wszystko, co ma jakąś wartość,
Jill Barnett
9
jak oni, zwłaszcza zaś na własność McNishów. Jak pijawki
wyssaliby wszystko do ostatniej kropli.
Przykładając ostrze sztyletu do szyi jeńca, pochyliła się, żeby
przyjrzeć mu się dokładniej.
Nawet nie drgnął.
Nie żyje?
Podskoczyła na nim parę razy jak na łóżku.
Nawet nie jęknął.
Pochyliła się jeszcze niżej.
Oddychał płytko, jak ktoś, kto śpi albo jest nieprzytomny. Na
czole, tuż nad krzaczastymi brwiami, miał potężnego guza.
Gdy przesunęła dłonią po własnym czole, zabolało. Miała
dokładnie takiego samego guza, wielkiego jak jajo. Musieli się
stuknąć głowami, co zapewne wielce ucieszy dziadka, gdy mu
o tym opowie. Dziadek zawsze mawiał, że powinna ruszać
głową. No i ruszyła.
A tymczasem mocniej chwyciła sztylet. W razie czego
wystarczy tylko pchnąć.
Rozejrzała się na boki, czy w pobliżu nie czai się jeszcze jakiś
McNab. Czasami podróżowali samotnie, ale bywało, że i całą
gromadą, jak wilcze stado podchodzące owce. Jednak
w zasięgu wzroku nie było nikogo. I nic się nie zmieniło,
jeśli nie liczyć kępy stratowanej paproci tam, gdzie uciekł
jego koń.
Wiadomo, McNabowie na bydle może się i znają, ale na
koniach absolutnie nie.
Wydęła pogardliwie usta. Właśnie! A zresztą koń i tak
najpewniej był skradziony.
Pochyliła się jeszcze niżej, tak że niemal dotknęła jeńca
nosem. Miał zadziwiająco miły oddech, słodki, i świeży, jakby
najadł się jabłek. A ją aż skręcało z głodu. Zjadłaby nawet
ogryzek. Lewą ręką obmacała pierś mężczyzny w nadziei, że
znajdzie coś do zjedzenia za pazuchą.
Żmija
11
Nic - ani kruszyny chleba, ani kawałka sera, ani nawet
ogryzka jabłka.
I jak tu nie pogardzać takim drabem, co nie potrafi zapanować
nad wierzchowcem, a w jukach pewnie było coś do przekąszenia.
Spojrzała na niego ze złością. Odgarnęła mu nawet kosmyk
włosów z policzka, żeby wyraźniej widzieć tę nienawistną twarz.
Nie wyglądał na McNaba. McNabowie są paskudni, a ten
niezupełnie.
Ciemne brwi, jasne włosy, długie prawie do ramion, twarz
mocna, rysy wyraziste jak skały, wydatna, ale kształtna szczęka,
gładko ogolona, co też dziwne, bo niemal wszyscy McNabowie
noszą brody - wstydzą się wątłych podbródków i w ogóle tego,
że są paskudni.
Ten nie był. I tak słodko oddychał.
Znów doleciał ją zapach jabłek.
Jabłka, jabłecznik, pudding z jabłek, ciastko z jabłkiem,
jabłkowy dżem, jabłka pieczone, krem z jabłek, pieczone
siewki z jabłkowym nadzieniem.
Zaburczało jej w brzuchu. Oj wiedziała, co to głód, wiedziała
też, że z głodu ludzie potrafią wyprawiać przedziwne rzeczy.
Znów obrzuciła go bacznym spojrzeniem w obawie, że
mężczyzna coś knuje.
Ale oddychał płytko i miarowo, więc się uspokoiła. Nie na
długo, bo oto z lasu po prawej dobiegł trzask łamanej gałązki.
Spięła się w sobie. Jeszcze mocniej chwyciła sztylet i nie
ruszając głową, powiodła oczami w prawo i lewo. Usłyszawszy
znajome mruczenie, podniosła oczy do nieba w niemej przy-
ganie. Po chwili w zaroślach zaszumiało, jakby ktoś się prze-
dzierał albo utknął.
- Fiona?! - zawołała.
- To ja, strasznie tu gęsto - dobiegła odpowiedź i łomot,
jakby gęstwiną przeganiano parę wołów.
Grace czekała.
Jill Barnett
9
Wreszcie ukazała się Fiona McNish we własnej osobie.
Szamotała się i wierciła w zaroślach jak derwisz w transie,
usiłując wyrwać tartan, który wplątał się w osty.
Grace nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy zwymyślać
niezdarę. A ta wreszcie wydostała się z gęstwiny, przytruchtała
do niej i przyklękła, zerkając ciekawie na jeńca. Po chwili
przeniosła wzrok na Grace.
- Nie żyje? - Pogładziła się nerwowo po rudych włosach. -
Wielkie nieba, tylko nie mów, że go zabiłaś.
Grace wsunęła sztylet za pas.
- Żyje, tylko nieprzytomny. Oby tak wszyscy McNabo-
wie... - Zaśmiała się.
Jej kuzynka nawet się nie skrzywiła. Zrobiła taką minę, jakby
chciała natychmiast uciec, pobiec do starego dziedzica
z wieścią o fatalnym błędzie, jakiego dopuściła się Grace
McNish.
Ta jednak była czujna. Złapała ją oburącz za głowę, obróciła
lewym uchem do siebie, bo na prawe Fiona mało co słyszała,
i powiedziała:
- Na szczęście jest nieprzytomny, bo narobiłaś tyle hałasu,
że obudziłabyś nawet starego McAfeego.
- Jak to, przecież on nie żyje?
- Właśnie!
- Bo... bo... tartan mi uwiązł w zaroślach - wyjaśniła Fiona
pokornym tonem.
- A kto ci kazał włazić w gęstwinę? Miałaś się ukryć po
drugiej stronie drogi i czekać na mój znak.
- Ukryłam się.
- Ale nie tam, gdzie ci kazałam.
- Bałam się.
- Czego?
- Bo on taki wielki.
- Ten drab? - Grace postukała jeńca palcem w pierś, po
Żmija
13
czym odwróciła się z wyrazem obrzydzenia na twarzy. - Im
mniej McNabów, tym Szkocja będzie lepsza.
- Bałam się o ciebie.
- O mnie?
- Strasznie krzyczałaś. Słyszałam nawet prawym uchem.
- Niemożliwe, a już zupełnie niemożliwe, żebym krzyczała
ze strachu. - Grace machnęła ręką, jakby chciała tym gestem
udowodnić, że ani nie jest zachrypnięta od krzyku, ani nie
wrzeszczała jak opętana, gdy spadała z gałęzi. - O mnie się
nie bój!- dodała z mocą. - W moich żyłach płynie krew dawnych
wojowników, jestem wnuczką lairda.
- Bałam się, że mogłaś sobie coś złamać?
- Złamałam... gałąź, ale za to zwaliłam z siodła tego draba. -
Grace zaśmiała się dumnie.
Fiona znów ani drgnęła.
- O mnie się nie bój - powtórzyła jej kuzynka. - Popatrz,
załatwiłam McNaba! Tym razem wszystko pójdzie jak z płatka,
słowo daję.
Fiona odpowiedziała taką miną, jakby Grace przyrzekała jej
gwiazdkę z nieba.
- Ależ to jest McNab. Spójrz tylko na tartan.
- Widzę, ale jeśli naprawdę myślisz, że wszystko pójdzie
dobrze, to się chyba mylisz - odparła Fiona ponuro. - Widzę
same kłopoty.
- Tylko jeden, a ten nazywa się McNab - ucięła Grace,
próbując wstać.
Coś jednak ściągnęło ją w dół i znów wylądowała na brzuchu
jeńca. Jej tartan uwiązł pod leżącym. Szarpnęła ostro, czer-
wieniejąc z wysiłku, wstydu i złości. Bez skutku; tkanina
z trzaskiem pękła.
- Cholera, ciężki ten drab... - mruknęła, chwytając mocniej
materiał.
- A kiedy on się obudzi?
Jill Barnett
9
Grace nie odpowiedziała od razu. Walczyła jeszcze z tkaniną.
W końcu udało się ją odzyskać.
- Jeśli o mnie chodzi, niech tak leży do końca świata. -
Z miną zwycięzcy stanęła okrakiem nad nieprzytomnym jeńcem.
Widywała takie pozy na rodzinnych obrazach, które wisiały
w starym zamku, nim najechali McNabowie i wszystko pokradli.
Obrazy przedstawiały dawnych dziedziców, stojących nad
ubitym zwierzem - bykiem lub dzikiem - jak to bywało przed
wojną klanów.
Spojrzała na swoją zdobycz. Nawet nieprzytomny wyglądał
dorodnie i zdrowo.
- Popatrz tylko na niego, jaki duży. McNabowie nie głodują.
- To racja. Ten chyba nigdy nie pościł.
- Napycha się z braćmi naszą baraniną! Baraniną McNi-
shów... - Grace nagle zamilkła, bo przyszedł jej do głowy
wspaniały pomysł. Skrzywiła się złowieszczo.
- Znam tę minę, coś ci znowu strzeliło do głowy. - Jej
kuzynka przeżegnała się z lękiem i postąpiła krok do tyłu,
jakby zobaczyła potwora, jednego z tych, co żyją w lochs,
jeziorach. - Coś knujesz, a ja się boję. - Targnęła się jakby
do ucieczki.
- Poczekaj. - Grace zastąpiła jej drogę. - To naprawdę
dobry pomysł.
- Zawsze tak mówisz... - Fiona nie dawała się zatrzymać.
- Posłuchaj tylko. - Kuzynka chwyciła ją za ramię.
Fiona westchnęła z rezygnacją i spojrzała na nią pytająco.
- Za tego draba można wziąć niezły okup.
- Co to znaczy niezły?
- Nie taki jak zwykle. Nie będziemy liczyć, ile owiec nam
ukradli, ale - Grace uśmiechnęła się tajemniczo - weźmiemy
okup według wagi!
- Wagi? - zdumiała się Fiona.
- Właśnie. Spójrz tylko na niego.
Żmija
15
Obie skierowały wzrok na leżącego. Miał szerokie ramiona,
wąskie biodra; odzienie świadczyło o wysokiej pozycji w klanie.
Same spodnie musiały kosztować krocie, a w butach miał
jedwabne sznurowadła.
-
No widzisz - odezwała się Grace po chwili. - Ciężki,
można za niego wziąć tyle, że wystarczy najedzenie dla całego
klanu na długie miesiące.
-
Twój dziadek nie będzie zachwycony. Nie pamiętasz, co
mówił? Że wkrótce przyjeżdża sam Campbell, lord wysp, i że
klany starają się siedzieć cicho, żeby nie przysparzać zmartwień
władcy.
- Ach... - Grace machnęła ręką ze złością i zaczęła dreptać
w kółko. - Co mnie obchodzi potężny Colin Campbell. Jego
wysokość nigdy nie raczyła nam pomóc.
-
Ale dziadek ostrzegał cię jeszcze dziś rano. Żadnych
pomysłów w ciągu najbliższych dwóch tygodni.
-
Biedny dziadek. Z braku mięsa jego umysł nie pracuje, jak
należy...
-
Grace...
-
Tylko powiedz, co wielki Campbell zrobił dla nas? No?
-
Nic, ale...
-
Nawet palcem nie ruszył przez te wszystkie lata, kiedy
McNabowie ciągle na nas napadali.
-
To prawda, ale...
-
Jakie ale? Dlaczego mam się przejmować Campbellem?
Wiesz tak samo dobrze jak ja, że gdyby mu na nas zależało,
to nie pozwoliłby McNabom okradać nas ze wszystkiego. -
Stuknęła się palcem w pierś. - I ja mam się nim przejmować? -
powtórzyła. - Gdybym tylko mogła, dałabym mu popalić, że aż
hej. - Nadal krążyła, gniewnie zaciskając zęby. W końcu stanęła
przed Fioną z rękami na biodrach. - Nic dla nas nie zrobił, nic!
-
Mówią, że jest bardzo zajęty.
Jill Barnett
9
- Zajęty! - zaszydziła Grace - Pewnie, że zajęty, bo bez
przerwy liże buty angielskiemu królowi albo ugania się za tymi
dzikusami McGregorami. Nic dziwnego, że nie ma czasu dla
biednych klanów.
Przez chwilę patrzyła zatroskana na siebie. Rankiem od-
kryła nową dziurę w tartanie. Potarła uszkodzone miejsce
dłonią, jakby w ten sposób można było naprawić wyświech-
tane odzienie, i spojrzała na bose stopy. Jedwabne sznu--
rówki? Jak myśleć o sznurówkach, gdy nie ma się trze-
wików.
- Bez jedzenia i bydła, w łachach zamiast przyzwoitego
odzienia klan nie przeżyje zimy - oświadczyła półgłosem
i wyprostowała się dumnie na tyle, na ile pozwalało niepełne
sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Wiedziała, że posturę
ma równie skromną, jak odzienie, ale braki w tej mierze
starała się nadrabiać siłą ducha.
Dziadek mawiał, że cały jej duch to po prostu wybujała
wyobraźnia i ośli upór, a tego drugiego ma ponoć tyle, ile
Anglicy fałszu. Ona jednak uważała się za spadkobierczynię
całych pokoleń szkockich górali. Czuła się silna, ponieważ
w jej żyłach płynęła ich krew, a serce biło ich rytmem.
Owszem, bywała uparta, i to nie jak jeden osioł, ale
wszystkie osły naraz,lecz tylko wtedy, gdy uważała, że dobrze
służy klanowi. Wszystko, co robiła, robiła z myślą o klanie.
Ktoś musi to zrobić, ktoś musi ich uratować. Dziadek może
sobie wierzyć,że potężny Campbell przyjdzie im z pomocą, ale
ona – Grace - nie miała żadnych złudzeń. Obciągnęła ubranie,
aby ukryć dziury i przetarte miejsca, przez które zimą zawsze
wdzierał się mróz, boleśnie przypominając o nędzy, w jakiej
przyszło żyć jej, dziadkowi i całemu klanowi McNishów.
- Pierwszym obowiązkiem dziadka jest klan - oznajmiła,
patrząc przenikliwie na kuzynkę. - Jestem więc pewna, że
zażąda okupu od McNabów.
Żmija
17
- I jesteś pewna, że dzięki okupowi zapomni o pożarze -
zaszydziła Fiona.
Grace zmilczała szyderstwo. Jej kuzynka miała rację; to z jej
winy spłonął cały zapas drewna i węgla na zimę.
Fiona wyczuła jej słaby punkt.
- Jak dobrze pociągnę nosem, to jeszcze dziś czuję woń
spalenizny, a gdy przymknę oczy, widzę starszego pana, jak
pokraśniał ze złości. Sama nie wiem, co było czerwieńsze,
płomienie czy jego oblicze.
- To prawda, że dziadek strasznie się wtedy rozgniewał.
- Mnie by do głowy nie przyszło, żeby strzelać płonącymi
strzałami ze starej kuszy, a to ty dałaś Seamusowi te strzały.
- Naszym obowiązkiem jest chronić klan przed tymi dra-
bami, McNabami. Dziadek niewiele może zdziałać, mając
tylko jedną nogę – odparła Grace, unosząc dumnie głowę.
- I z jedną potrafi krzyczeć. Sama słyszałam, jak wtedy
wrzeszczał.
- Na szczęście języka McNabowie mu nie ucięli - odrzekła
Grace. - Zabili synów, okaleczyli ciało i duszę. Tylko my mu
zostałyśmy i w nas cała nadzieja. - Machnęła ręką. - A poza
tym mówiłam Seamusowi, żeby mierzył w stronę jeziora.
- I tak też celował.
- Właśnie, co tylko dowodzi, że trzeba się ciągle ćwiczyć.
Podpalałam mu strzały, żeby dokładnie widział, gdzie trafia.
To logiczne, nie? Miał mierzyć w wodę.
- Ale nie trafił.
Taka niestety była prawda. Zamiast ku wodzie, strzały
pomknęły prosto w stodołę i Grace nosiła w sobie poczucie
winy. Szczerze żałowała tego, co się stało, a jeszcze bardziej
żal jej było dziadka, gdy po tym wszystkim, kuśtykając o kuli,
ruszył do lasu po drewno. Szedł przytłoczony ciężarem nie-
szczęścia, aby naciąć go choć trochę, bo wszystko, co rąbał
przez wiele miesięcy , poszło z dymem.
Jill Barnett
9
Grace chciało się płakać, pobiegła za dziadkiem, żeby
pomóc, a wtedy on - jak nigdy - kazał jej iść do domu i nie
wychodzić. Kiedy próbowała postawić na swoim, wzruszył
tylko ramionami i pokuśtykał przed siebie.
- Co się stało, to się nie odstanie - rzekła krótko. - Ale
mamy szansę, żeby nakarmić klan z zapasów, które McNabowie
przygotowali na św. Michała. Na coś takiego czekaliśmy od
dawna. Czas zacząć im odbierać to, co nam ukradli. Nie wolno
marnować okazji, gdy sama wchodzi w ręce.
- Nie jestem pewna, czy to taki dobry pomysł... - Fiona
wyglądała tak, jakby niebo miało jej się zwalić na głowę.
- Czy ty naprawdę nie widzisz...
- Niby czego?
- ...że jest w tym palec boży.
Fiona aż się przygarbiła pod brzemieniem nowiny, co jej
kuzynka natychmiast dostrzegła i postanowiła wykorzystać.
- Pomyśl tylko! Spadłam z jarzębiny dokładnie wtedy,
kiedy nadjeżdżał McNab. Nie chcesz chyba... - zawiesiła głos
i położyła rękę na sercu - ...żebym kwestionowała wolę Naj-
wyższego! Spadłam dokładnie na łeb McNaba. Jeśli to nie jest
palec boży, to co?
-
Noga!
-
Co ty pleciesz?
-
Noga! Noga ci się omsknęła i spadłaś.
-
Myśl sobie, co chcesz - odrzekła Grace tonem, który, jej
zdaniem, powinien wykluczać wszelkie wątpliwości. - Ja wiem
swoje. Pamiętasz druciarza, który przybył tu, na wyspę, w tym
roku? Więc on właśnie opowiedział mi o planach McNabów
na św. Michała i tak, jak to widzę, to jest w tym wszystkim
palec boży. To nie przypadek, że zwaliłam się na McNaba
i nie przypadkiem mamy teraz szansę na okup. Ja nic nie
wymyśliłam, tak zostało postanowione. - Grace wymownie
podniosła oczy do nieba, dając do zrozumienia, że ma za sobą
Żmija
19
najwyższe przyzwolenie. - A skoro tak, to wszystko pójdzie jak
z płatka - powtórzyła koronny argument.
Fiona nic nie odpowiedziała, popatrzyła tylko na nią, a po
chwili przeniosła wzrok na leżącego, a potem znów na kuzynkę,
jakby doznała objawienia. W tej samej chwili z oddali dobiegł
łoskot gromu.
Grace o mało co nie wybuchła śmiechem. W lepszym
momencie nie mogło chyba zagrzmieć. Z całą powagą, na jaką
zdołała się zdobyć, skrzyżowała ręce na piersi.
- Słyszysz? Pan w niebiesiech potwierdza!
Fiona zbladła.
- I mam nadzieję, że nie zamierzasz sprzeciwiać się woli
Najwyższego?!
Fiona potrząsnęła trwożnie głową.
- Tak też myślałam. - Grace postawiła kropkę nad i, wra-
cając do leżącego.
Fiona podreptała pokornie za nią.
- Nie wygląda na McNaba - zauważyła. - McNabowie mają
cofnięte brody, a ten nie.
- I co z tego?
- Nic, tylko nigdy nie widziałam McNaba z normalną brodą.
- Mogło się zdarzyć. Domieszka lepszej krwi. Pewnie któryś
z przodków uprowadził kobietę z innego klanu i zmusił do
małżeństwa.
- A ten jak się nazywa?
- A bo ja wiem! McNabów jest jak psów.
Tym razem nawet Fiona skrzywiła się w pogardliwym
uśmiechu.
- Stary Donnell McNab - ciągnęła jej kuzynka - dorobił się
dwunastu synów. Jeden w drugiego najgorsze łotry i tchórze.
Krzywdzą bezbronnych, okradają kobiety i dzieci. To musi być
jeden z nich.
- Chyba tak.
Jill Barnett
9
- A wiesz - Grace pochyliła się konfidencjonalnie nad
Fioną- że potwór z loch to też McNab?
- Naprawdę?
- Niech zginę na miejscu, jeśli to nieprawda. Był taki
McNab, straszny okrutnik, okropny, i czarodziejka z gór prze-
mieniła go w potwora i zesłała do loch na wieczność. - Grace
mówiła coraz wolniej i ciszej. Dla większego efektu zawiesiła
nawet głos, zbliżyła się jeszcze bardziej do Fiony i dalszy ciąg
wygłosiła szeptem. - Możesz mi wierzyć, bo to święta prawda,
McNabowie są gorsi od najgorszych wiedźminów. - Odstąpiła
od Fiony, pochyliła się nad leżącym i przyglądała mu się przez
chwilę. - U wrót piekielnych straż trzyma dwóch McNabów -
powiedziała z głębokim przekonaniem. - Pilnują, żeby nikt nie
uciekł. Nurzają się w rzece zwanej Styks, pełnej obrzydliwych
wodorostów i buchającej ogniem. A wiesz, że szatan... - znów
ściszyła głos- ...wygląda jak stary laird McNab? Kropka
w kropkę, jakby skórę zdjął.
- To prawda?
Grace tylko skinęła głową i dalej ciągnęła ponurą opowieść:
- A słyszałaś, że McNabowie wycinają jeńcom wątroby?
Fiona zamarła z trwogi i przerażenia.
- Właśnie! I rzucają wilkom na pożarcie. - Grace machnęła
ręką jak rzekomy McNab, karmiący wilcze stado ludzką wątro-
bą. - A wilki chodzą za nimi jak psy. Straszne bestie, stale głodne...
Zdjęta zgrozą Fiona cofnęła się, ale jej kuzynka miała
jeszcze coś w zanadrzu.
- A pojmanych żywcem obdzierają ze skóry – oznajmiła
tonem równie złowieszczym jak wiadomość, którą oto objawiła.
Fiona postąpiła jeszcze krok do tyłu, a Grace zaczęła krążyć
wokół niej.
- I skalpują ich! -wykrzyknęła, strzygąc palcami nad rudymi
kędziorami Fiony.
A ta, zlękniona, złapała się oburącz za głowę.
Żmija
21
- Nieee...
-
Robią jeszcze gorsze rzeczy.
-
Gorsze?
-
Okropne. Gdy dopadną kobietę, zrywają z niej całe odzie-
nie i folgują sobie do woli.
-
Nie chcę tego słuchać. - Fiona zaczęła dygotać z lęku
i zgrozy.
-
A tak, folgują! - powtórzyła Grace.
Minęła dłuższa chwila, nim Fiona przestała dygotać i opuściła
ręce. Jej kuzynka zastanawiała się tymczasem, czym jeszcze
uczęstować nieboraczkę.
- Grace? A co to znaczy folgują - spytała Fiona, ale nie
usłyszała odpowiedzi. - Powiedziałaś, że McNabowie zdzierają
z kobiet szaty i folgują sobie?
Grace też nie wiedziała, co to naprawdę oznacza, ale uznała,
że niewiedza jej nie przystoi. Wzięła się pod boki i spojrzała na
Fionę z góry.
-
Jeśli nie wiesz, to ja ci nie powiem.
-
A wiesz?
-
Oczywiście. Jestem wnuczką lairda i muszę znać takie
sprawy.
-
To mi powiedz.
-
Nie mogę, nie jesteś wnuczką dziedzica.
-
Ale jestem twoją przyjaciółką i kuzynką, co prawda
daleką, ale jednak.
-
Właśnie dlatego, że jesteś moją prawdziwą przyjaciółką,
oszczędzę ci szczegółów, bo są naprawdę okropne - odparła
Grace z udawaną wielkodusznością. - A teraz przestań nudzić
i pomóż mi spętać tego draba.
-
Jak ty to właściwie robisz? - spytała Fiona, marszcząc
czoło.
-
Niby co?
-
Gadasz tak, że zaczyna ci się wierzyć.
Jill Barnett
9
- Dar od Boga - rzuciła Grace przez ramię, bo zajęła się już
leżącym. Próbowała obrócić go na bok. - Do diabła, ciężki jak
smok, cetnar ani chybi! - Zrezygnowała z próby i usiadła na
piętach. - To przez ten zakuty łeb. Wszyscy McNabowie
to zakute łby. Chodźże mi pomóż - zażądała.
Kosztowało to sporo wysiłku, ale we dwie zdołały wreszcie
przewrócić nieprzytomnego mężczyznę na bok. Grace przy-
szykowała się do następnego etapu.
- Dawaj sznur - rozkazała, nie patrząc nawet na kuzynkę.-
Nie doczekała się, więc zirytowana spojrzała na nią ostrym
wzrokiem. - No sznur! - powtórzyła.
Fiona biegała w kółko, rozglądając się pilnie po ziemi.
- A gdzie on jest?
Grace puściła ramię jeńca, na które zamierzała nałożyć pęta.
Potężna ręka opadła bezwolnie na ziemię.
-
Gdzie jest co?
-
No, sznur.
-
A ty nie masz?
-
Nie.
-
Przecież mówiłam ci, żebyś wzięła.
-
Kiedy mówiłaś?
-
Przed wyjściem.
-
Naprawdę?
- Mówiłam, żebyś poszła do stodoły i wzięła sznur.
Strapiona Fiona spojrzała pokornie na kuzynkę, a następnie
pogrzebała ręką w sporranie - skórzanej torbie przy pasku.
Gdy po chwili otworzyła dłoń, oczom Grace ukazała się
brązowawa kulka jak z wosku, wielkości orzecha.
-
A to co?
-
Mydło. Leżało na stole.
Grace westchnęła. Stodoła... na stole... Przygłuchłe biedactwo
znów nie dosłyszało.
- Trudno - ucięła sprawę. -Ale czym go związać? – Zaczęła
Żmija
23
dreptać w kółko, szukając czegoś sposobnego. - Stań przy nim
i w razie czego zdziel go przez łeb - rozkazała Fionie.
-
Czym?.
-
Choćby tą gałęzią, co się złamała. Leży obok niego.
-
A jeśli go zabiję... - Zdjęta przerażeniem Fiona cofnęła się
dwa kroki. Jej kuzynka nie zareagowała na to. - Nie mogłabym
tego zrobić.
- Nie bój się, to McNab, nie wyzionie ducha od jednej gałęzi.
Fiona ani drgnęła.
-
Pan w niebiesiech nie złamałby gałęzi, gdyby nie chciał,
abyśmy z niej skorzystały - pośpieszyła Grace z nowym
argumentem.
-
Przecież złamała się pod tobą.
-
Prawda, ale Pan tak chciał, dlatego kazał mi stanąć na tej
właśnie gałęzi. - Grace uznała wyjaśnienie za ostateczne.
Masując się palcem w czoło, zaczęła się głośno zastanawiać: -
Nie mamy sznura, więc czym by go tu związać...
Jej kuzynka, z orężem w drżącej ręce, stanęła nad jeńcem.
A Grace olśniło. Pas! Miały przecież pasy, i Fiona, i ona.
Spojrzała na jeńca. On też. Weźmie jego pas. A że bez niego
mężczyzna zacznie marznąć, bo mroźny wiatr będzie się
wciskał pod tartan, to nie szkodzi. To tylko McNab.
Przyklękła przy nieprzytomnym jeńcu i zaczęła odpinać mu
pas. Serce ścisnęło jej się na widok pięknej wytłaczanej skóry
i jeszcze wspanialszej, bogato zdobionej klamry z kutego
srebra. Ileż to musiało kosztować? Ilu ludzi można by za to
nakarmić.
Lata biedy i cierpień sprawiły, że wszystko przekładała na
jedzenie, choć gdzieś jeszcze, w zakamarkach pamięci, kołatało
wspomnienie, że matka też kiedyś nosiła kosztowne stroje, złote
ozdoby i drogie kamienie. Ale wtedy McNishowie byli bogaci
i możni. Później wszystko się zmieniło. Czego nie zrabowali
McNabowie, poszło najedzenie. Wszystko. I nic nie zostało.
Jill Barnett
9
Ale oto miała przed sobą jednego z tych okrutników, złodziei
i rabusiów.
W żołądku znów zaczęło jej burczeć. Zmęła przekleństwo
i ze złością pociągnęła za luźny koniec pasa. Niewiele wskórała,
więc chwyciła oburącz i pociągnęła z całej siły.
Mężczyzna jęknął, gdy pas zacisnął się o dobre trzy dziurki.
-
Grace. - Fiona przeraziła się. - Obudzisz go.
-
Przepraszam, poniosło mnie. Chodźżeż tu do mnie.
-
Po co?
-
Spętamy go jego własnym pasem, pomożesz mi go odpiąć.
-
Co mam zrobić?
-
Pilnuj go, a ja spróbuję go obrócić na bok, łatwiej będzie
wyciągnąć pas. I pamiętaj: gdy tylko się ruszy albo otworzy
oczy, wal w łeb.
Żmija
25
2
A on miałby ochotę walnąć ją.
Tymczasem zachowywał żelazny spokój. On - książę Argyl-
lu, władca wysp, potomek monarchów Szkocji, możny i potężny
Colin Campbell - leżał bezwolny, jakby uszły zeń wszystkie siły,
i pozwalał się pętać tej małej żmii. Udawał zemdlonego. Nie
otwierał oczu, oddychał płytko, raz tylko, gdy ta żmija niemal
przepołowiła go jego własnym pasem, jęknął boleśnie.
Zacisnęła pas o co najmniej pięć dziurek, silna bestia -
pomyślał. Pierś jak u wołu, mocne ramiona, ale nogi jak
szczudła i siedzieć też nie ma na czym - oceniał na ślepo,
a wsłuchując się w jej słowa, malował w wyobraźni resztę
wizerunku Grace McNish - bo tak się przecież ta mała opraw-
czyni nazywała. Nos zapewne miała haczykowaty, ze dwie
brodawki na policzkach, rudą płeć, takież włosy, ślepia małe,
chytre, oczywiście czarne i złośliwe jak ona sama.
- Gotowe - oznajmiła z dumą Grace, kończąc pętanie jeńca.
Powiedziała to takim tonem, jakby właśnie związała kokardę
we włosach, a nie ręce człowieka, od którego mogła zależeć
cała jej przyszłość. Skończywszy, zatarła dłonie, co Colin
usłyszał wyraźnie.
Jill Barnett
9
- Odłóż teraz ten drąg i chodź tu do mnie - poleciła przy-
jaciółce. - Obrócimy tego durnia.
Colin zacisnął zęby. Oj, nauczy tę żmiję szacunku, ale
jeszcze nie teraz.
Poczuł na sobie dwie pary małych rąk. Dwie dłonie chwyciły
go za lewe ramię. To -jak się domyślał - ta Fiona.
Druga para rąk złapała go boleśnie za lewe biodro. To ta
żmija Grace, której przyszłość malowała się coraz bardziej
ponuro.
Pojękując i dysząc z wysiłku, obróciły go na plecy. Zległ na
spętanych dłoniach i bacznie nasłuchiwał, co postanowią dalej.
Czekał na sposobny moment, aby się uwolnić i odpłacić
napastniczkom pięknym za nadobne.
- Grace! - usłyszał wołanie i pośpieszne kroki. Głos wska-
zywał na młodego chłopca, a trzask łamanych gałęzi, że pędzi
przez chaszcze.
Musiał biec co sił, bo z trudem zatrzymał się przed leżącym.
Colin poczuł tylko, jak spada na niego kaskada błota, zgniłych
liści i patyków. Nie zareagował, nawet nie drgnął, co wcale nie
było łatwe, zważywszy na to, że mokry liść spod pięt chłopca
wylądował najpierw na nosie Colina, a potem zaczął przesuwać
ku uchu, łaskocząc i drażniąc skórę na twarzy.
- Grace! Jadą. Trzy wozy pełne dobra. Zaraz tu będą. I nie
ma strażnika! - zameldował przybysz, dysząc z wysiłku i prze-
jęcia.
- A pewnie, że nie ma - podchwyciła Grace. - Bo go
pojmałam, Duncanie! - I dla podkreślenia zwycięstwa wbiła
bosą stopę w brzuch jeńca.
Colin aż jęknął. Trudno mu było utrzymać równy oddech, ale
dołożył wysiłku. Jeszcze nie pora, żeby odkryć karty. Zwłaszcza -
co czuł przez skórę - że cała trójka wpatrywała się w niego
z wytężoną uwagą. Oj, mieliby się z pyszna, gdyby skoczył na
równe nogi! I pewnie by tak zrobił, gdyby nie spętane ręce.
Żmija
27
- Hej! - zawołała Grace, zdejmując stopę z jego brzucha. -
Nie gapcie się tak, szkoda czasu. A gdzie reszta?
Reszta? A więc jest więcej rabusiów. Ciekawe ilu? - pomyślał
Colin.
-
Siedzą w zasadzce - wyjaśnił Duncan.
-
W porządku, a ty weź tego durnia i zaciągnij w krzaki.
-
W krzaki?
-
Trzeba go ukryć. Zaciągniemy go tam, w te wysokie zarośla.
-
Grace, a co z jego nogami? Nie są spętane - zauważył
przytomnie Duncan.
Zapadła cisza.
- To nie problem - odezwała się po chwili Grace. – Ma
sznurowadła w butach, jedwabne - dodała z przekąsem. – Weź
je zwiąż, tylko solidnie.
Colin zaklął w duchu. Sprytna bestia z tej małej żmii.
Zaraz potem chwycili go za ubranie i pociągnęli w gęstwinę,
a on niezauważalnie zaczął uwalniać ręce z pęt, przyrzekając
sobie, że skręci tej małej żmii kark.
Poczuł pod plecami ostrą skałę, a po chwili porzucili go jak
wór w zaroślach.
Leżał bez ruchu, nasłuchując, o czym mówią. Niestety, szum
drzew zagłuszał słowa, poza tym ta mała żmija kazała wszystkim
mówić szeptem. Po jakimś czasie nic już nie było słychać. Tylko
wiatr pohukiwał w gęstwinie, mamiąc pozornym spokojem, jak
wtedy, na początku podróży, gdy koń mu okulał.
Zwiedziony takim właśnie pozornym spokojem, jechał niemal
na oślep i to był błąd; kopyto trafiło w rozpadlinę i trzeba było
zmienić konia. Żeby tylko konia, także strój. W upadku potargał
i opończę, i resztę ubrania, więc musiał się przebrać. A w przy-
drożnej gospodzie, do której trafił, nie było niczego przy-
zwoitego. Byle jakie łachy i byle jaka szkapa, która zaraz
zbiegła, gdy ta mała żmija spadła mu na plecy.
Inaczej by to wyglądało, gdyby dosiadał swego Torquaya.
Jill Barnett
9
Nie leżałby w chaszczach spętany własnym pasem jak ostatni
dureń. Wyobrażał sobie, co powiedzą przyboczni z orszaku,
gdy go odnajdą. Kpinom i docinkom nie będzie końca. Powinni
nadjechać najdalej za godzinę. Na szczęście udało mu się
poluzować pęta. Jeszcze trochę, a ręce będzie miał wolne.
I wtedy Grace McNish otrzyma należną sobie lekcję.
Od strony drogi niósł się turkot wozów i nawoływania ludzi.
Colin skorzystał z okazji, żeby obrócić się na brzuch, i wreszcie
otworzył oczy.
Zarośla ograniczały widok, ale i tak zobaczył ciężko ładowne
furgony, z trudem pokonujące pnącą się w tym miejscu w górę
drogę. Żadnych straży, tylko czeladź. Staruszkowie woźnice
pokrzykiwali wesoło, popijając wino z bukłaków, nieświadomi
niebezpieczeństwa, a jechali prosto w zasadzkę.
Pierwszy wóz znikał właśnie z pola widzenia Colina, gdy jego
wzrok wyłowił błysk wśród gałęzi na drzewie - promień słońca
odbił się od ostrza sztyletu.
Gałąź poruszyła się, odbity promień zapląsał w liściach, a zaraz
potem w leśną ciszę wdarł się okrzyk zagrzewający do boju.
- McNiiiish!
Z konaru śmignęły w dół bose stopy i chmura czarnych jak
kruk włosów.
Ich właścicielka mierzyła pewnie w woźnicę i wóz, ale
zamiast skoczyć zręcznie jak kot, zwaliła się na ziemię niczym
marionetka zerwana z uwięzi.
Nie sięgnęła ani woźnicy, ani nawet wozu. Zwaliła się prosto
w kałużę pełną błota.
Przez sekundę, a może dwie, leżała w mazi, zdumiona takim
obrotem rzeczy, lecz spięła się w sobie, skoczyła na równe
nogi i objawiła się światu utytłana błotem od stóp do głów.
Rzuciła się na woźnicę i tym razem trafiła w cel, więcej
nawet - udało jej się tak wywinąć sztyletem, że ostrze znalazło
się przy jego szyi.
Żmija
29
- McNiiish! - zakrzyknęła doniośle.
-
McNiiish! - odparł chór jej kompanów ukrytych wśród
konarów, gdy jeden po drugim spadali na wozy McNabów.
Właśnie! Spadali.
Z jękiem, łomotem i przekleństwem.
-
Duncan? - zatroskała się żmija, słysząc, że to on właśnie
wydał z siebie i jęk, i przekleństwo.
-
Tak?
-
Nic ci nie jest?
- Nieee... -zabrzmiała niepewna odpowiedź. - Nie trafiłem.
Nie trafił! Ona też nie - zakpił w myślach Colin, zdziwiony do
granic, że mimo wszystko akcja zakończyła się powodzeniem.
Ale cóż, pijani woźnice nie stawiali oporu. Cud, że w ogóle
trzymali się na kozłach.
Lecz oto powietrze rozdarł dźwięk tak piekielny, jakby setka
kotów unisono obwieszczała swoje istnienie.
Colin aż skurczył się w sobie, chroniąc boleśnie dotknięty
słuch. A gdy spojrzał w kierunku, z którego dochodził ów
diabelski pisk, zobaczył rudowłose dziewczę. Stało przy pierw-
szym ze zdobycznych wozów, z policzkami wzdętymi jak bania
i z błogim wyrazem dęło w dudy.
- Fiona!
Koncert trwał. Fiona znów nabrała powietrza i zadęła w instru-
ment. Przejmujący dźwięk uderzył Colina boleśnie już nie tylko
w uszy, ale w zęby i każdą, najmniejszą nawet, kostkę jego ciała.
Nie tylko on cierpiał, słuchając zaimprowizowanego koncertu
na piszczałkę solo. Pokryta błotem od stóp do głów żmija wtuliła
uszy w ramiona, a staruszek woźnica zakrył swoje rękami.
A Fiona znów zadęła.
Pisk był tak nieznośny, że Colin chciał już skoczyć na równe
nogi, by osobiście uciszyć muzykantkę. Ale ubiegła go Grace.
Jill Barnett
9
Wolną ręką chwyciła za sznurek umocowany do piszczałki
i jednym ruchem wyrwała instrument z ust grającej.
- Fiona!
Ta podniosła zdziwione oczy.
- Przestań.
- Jak to? - zaprotestowała Fiona, najwyraźniej dotknięta
w swojej ambicji. - Przecież to nasz hymn, nie poznajesz?
Ładny hymn. Colina zęby bolały, a nieznośny pisk niósł się
jeszcze echem po całej okolicy. Ani chybi dotrze do samego
Edynburga.
- Ależ oczywiście, moja droga, poznaję. Tylko następnym
razem włóż tę piszczałkę do ust bliżej lewego ucha, żebyś
lepiej słyszała.
Głucha muzykantka, jeszcze tego brakowało do kompletu! -
pomyślał Colin, lecz odkrycie wcale go nie zdumiało.
- Duncan? - syknęła ubłocona żmija przez zęby, gromiąc
wzrokiem swego pomocnika.
Duncan pilnował drugiego wozu. Wyglądał na jakieś szesnaś-
cie lat - włosy zmierzwione, czupryna pełna liści, a na obliczu
grudki błota. W ręku trzymał wiekowy obosieczny miecz, grożąc
nim woźnicy, który chyba nie zdawał sobie sprawy z niebezpie-
czeństwa ani w ogóle z niczego. Był tak pijany, że osunął się
z kozła i pochrapując głośno, pogrążył się w błogim śnie.
- Duncan - powtórzyła ubłocona żmija. - Sądziłam,
że kobza... zaginęła?
Chłopak zaczął się wiercić jak niepyszny, po czym otworzył
usta, chcąc coś powiedzieć, lecz nie zdążył. Potknął się i padł na
klatkę z gęsiami, załadowaną na wóz.
Ptaki zagęgały, podnosząc larum tak głośne, że Colin niemal
zatęsknił do koncertu na piszczałce w wykonaniu Fiony.
Duncan próbował uciszyć rozdrażnione kłębowisko dziobów
i pierza w klatce, co miało tylko taki skutek, że gęgający chór
zaczął wydawać jeszcze głośniejsze dźwięki.
Żmija
31
- Zaginęła, ale ja znalazłam - pośpieszyła Fiona z wyjaś-
nieniem tajemnicy piszczałek. - Dziś rano, kiedy jeszcze spaliś-
cie - dodała. - Nawet nie zgadniesz gdzie. - Spojrzała z dumą
na kuzynkę.
-
Masz rację, pewnie nie zgadnę - odparła Grace z ledwo
skrywaną kpiną. - No więc... gdzie były?
-
W starym kufrze na broń, wiesz, tym z wielkim zamkiem.
A wiesz, gdzie on stoi? - spytała Fiona, a że kuzynka milczała,
odpowiedziała sama: - W stodole na stryszku, ale i tak byś nie
znalazła, bo na kufrze leży stary koc, a na nim drwa, a wszystko
zasłania stary stół, przed którym leży kupa siana. - Przerwała
wywód i zamyśliła się na chwilę, jakby zatroskana. - Nie mam
pojęcia, skąd się moje piszczałki tam wzięły.
A żmija odwróciła się na pięcie, mrucząc pod nosem, że ona
z kolei nie ma pojęcia, jak Fiona mogła odnaleźć instrument
ukryty w kącie, na strychu, za kupą siana i stołem, w głębi
kufra, którego nikt od lat nie otwierał.
-
Coś mówiłaś? - zainteresowała się Fiona, odrywając wzrok
od ukochanych piszczałek.
-
Nie, nic takiego. Odłóż te fujarki i stań przy drodze, żeby
nikt nas nie zaskoczył. -Iain!? Seamus!? - zawołała Grace, gdy
kuzynka ruszyła wykonać polecenie. - Wszystko w porządku?
-
Taaak - dobiegła zgodna odpowiedź.
Colin przeniósł wzrok na trzeci wóz, stojący nieco z tyłu
za dwoma pierwszymi, pod baczną strażą dwóch wyrostków,
z których żaden nie przekroczył jeszcze dwunastego roku
życia. Jeden dzierżył w dłoni pikę, a drugi pordzewiałą kuszę,
której lata świetności minęły w czasach, zwykle określanych
mianem zamierzchłych.
Pika też mogła ozdobić niejedną kolekcję starej broni. Na
oko liczyła co najmniej sto lat. Drzewce wygięte pod ciężarem
czasu wróżyło, że groźny ongiś oręż nie wytrzyma dziś nawet
jednego pchnięcia, ba - rozpadnie się na pół przy pierwszym
Jill Barnett
9
energiczniejszym zamachu. A co do kuszy, to Colin wątpił, aby
posłano z niej choćby jedną strzałę w ciągu ostatnich trzystu lat.
A jakby tego było mało, to strzała, która w niej teraz tkwiła,
obrócona była grotem w kierunku strzelca, co wszelako nie
przeszkadzało młodemu człowiekowi mierzyć w woźnicę.
Pikinier też kierował swoją broń w starca na koźle.
Colin tymczasem zdołał uwolnić dłonie z pęt. Chyba nigdy
nie dane mu było oglądać równie żałosnej bandy rabusiów jak
ta, którą miał przed oczami. Gdyby na miejscu starych pijanic,
siedzieli na kozłach ludzie choćby odrobinę trzeźwiejsi, McNi-
showi zbóje leżeliby już pewnie pokotem i mogliby mówić
o wielkim szczęściu, gdyby darowano im życie.
Żałość brała, gdy patrzyło się na takich zbójców, a jawili się
równie nędznie jak ich zbójeckie umiejętności. Ubrania
złachmanione, wyświechtane - dziura na dziurze i dziurą
pogania - gołe pięty, bo nikt z całej bandy nie miał trzewików.
Colin podkurczył nogi, zamierzając rozplatać węzły na
sznurówkach.
- Diable nasienie! Nie ruszaj, bo jak nie, to wydrę ci
wątrobę z tego zapijaczonego cielska i rzucę wilkom na
pożarcie! - dobiegł go gromki krzyk.
Krzyczała oczywiście ta żmija.
Ciekaw, co się dzieje, Colin zerknął.
Grace celowała sztyletem w szyję woźnicy. Wyglądała
okropnie. Błoto na twarzy, we włosach pełno liści i gałązek.
Colin nie był w stanie dostrzec oblicza, widział tylko pęk
czarnych włosów i błyszczące oczy.
- Złaźże wreszcie z wozu, zapijaczony durniu! – wydarła
się ponownie.
Woźnica zachwiał się na koźle, beknął ze dwa razy i wreszcie
stoczył się z wozu, stając na niepewnych nogach.
Grace zeskoczyła za nim, wymachując groźnie sztyletem.
Chłopiec uzbrojony w pikę przyprowadził tymczasem dru-
Żmija
33
giego woźnicę. Orszak zamykał wyrostek z kuszą. Wywijał
orężem bez sensu na prawo i lewo, marszczył czoło i przystawał
co chwila, drapiąc się w głowę, jakby się zastanawiał, co
właściwie powinien zrobić.
- Obudź tego durnia! - krzyknęła Grace do Duncana, wska-
zując na trzeciego woźnicę, który pochrapywał, pogrążony
w pijackim śnie.
Ale Duncan miał kłopoty, bo gęsi wzięły go w jasyr. Dwa
dzioby trzymały go za koszulę, a gdy próbował się wyrywać,
reszta ptaków przystępowała do ataku, dziobiąc go boleśnie.
W tej sytuacji dziewczyna pofatygowała się osobiście. Targnęła
chrapiącego za nogę, ten ocknął się, potoczył nieprzytomnym
wzrokiem, zaklął szpetnie i zaczął masować obolałą kończynę.
- Złaź - rozkazała Grace, a żeby dodać wagi słowom,
zaczęła go kłuć sztyletem. Wystarczyło. Pijaczyna stoczył się na
ziemię i chwiejnym krokiem dołączył do pozostałej dwójki.
- Pan McNab nie będzie zadowolony, gdy się dowie, co tu
się stało - ostrzegł najtrzeźwiejszy z trójki.
- Guzik mnie to obchodzi. - Grace zaśmiała się szyderczo,
na co jeden z pijaków rzucił się na nią.
Wywinęła się jak błyskawica, siejąc wokół błotne grudki,
po czym zaczęła krążyć wokół osłupiałej trójki jak derwisz
w tańcu, wymachując groźnie sztyletem.
- Uważaj! - zawołał błagalnie ów trzeźwy, widząc niezbyt
opanowane ruchy.
- Ty uważaj. - Wzięła się pod boki i rozpoczęła przemó-
wienie: - Powiedźcie McNabowi, że klan McNishów z wdzięcz-
nością przyjmuje dar w postaci tych trzech ładownych wozów. -
Zaśmiała się, zadowolona z dowcipu, ukazując sznur białych jak
śnieg zębów. - Będziemy mieli wspaniałe święta. – Znów się
zaśmiała, ale tym razem inaczej, wyniośle, co podkreśliła
jeszcze, prostując dumnie plecy i podnosząc głowę. – Przeszła
przed trójką jeńców jak na paradzie, zawróciła na pięcie i znów
Jill Barnett
9
wzięła się pod boki. - I nie zapomnijcie dodać, że pojmaliśmy
jednego z tych jego przygłupów.
Odpowiedziała jej cisza.
-
Mamy jego syna! - uściśliła dziewczyna.
-
Syna? Którego?
-
A czy ja ich znam? - odpowiedziała pytaniem na pyta-
nie. - Wielki jak dąb, a taki głupi, że konia nie upilnuje -
wyjaśniła.
Colin nabrał pełne płuca powietrza i wstrzymał oddech.
- I powiedźcie mu - uzupełniła posłanie - że jeśli choć
jeden McNab postawi stopę na naszej ziemi, to wyślemy tego
przygłupa prosto do piekła.
Trójka opilców spojrzała po sobie; najtrzeźwiejszy pokręcił
głową.
- Nie rozumiem, o kim... - Nie dokończył, wzruszył tylko
ramionami.
- Nie musisz nic rozumieć. Masz tylko powtórzyć staremu
Donnellowi, co ci kazałam. Powiedz mu jeszcze, niech szykuje
okup. Damy mu znać, czego żądamy.
Stary sługa znów pokręcił głową, ale Grace uznała audiencję
za zakończoną.
- Jeśli zależy wam na waszych wątrobach, to zacznijcie
przebierać tymi swoimi krzywymi nogami. No, jazda stąd! -
Machnęła wymownie sztyletem.
- Ale... - Rozmówca chciał się jeszcze wdać w targi albo coś
powiedzieć, lecz nie zdążył.
Cal przed jego nosem i tyleż przed czubkiem nosa Grace
przemknęła strzała.
Stary padł plackiem, dziewczyna zamarła, a Colin całym
ciałem przywarł do ziemi. Strzała wbiła się w drzewo tuż nad
nim! Odczekał dobrą chwilę, nim odważył się unieść głowę.
Woźnica, który padł plackiem, jeszcze się nie podniósł;
pozostała dwójka stała z rozdziawionymi gębami, spopielała ze
Żmija
35
strachu. Po sekundzie, a może dwóch, cała trójka puściła się
pędem, jakby ich gonił sam diabeł.
- Seamus! - krzyknęła żmija. W jej głosie nie było nawet
nuty paniki; trwała nieruchomo, nie ruszając się z miejsca. -
Seamus! - krzyknęła jeszcze raz, obracając ostrożnie głowę.
Seamusa nie było w zasięgu wzroku, tylko tam, gdzie jeszcze
przed chwilą stał, leżała kusza z wciąż drgającą cięciwą.
Przeniosła wzrok na pikiniera, a temu broń wypadła z ręki
i zrobił taką minę, jakby nagle musiał iść na stronę.
- Ani kroku, Iain - warknęła Grace, podchodząc do niego. -
Gdzie jest Seamus?
- Ja... ja... nie wiem.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Ja... ja... nic nie widziałem... przysięgam. - Podniósł ręce
do nieba.
Grace już bez słowa ominęła wyrostka i przystanęła na skraju
zarośli.
- Seamuuuus!
W zaroślach zaszumiało.
-
Seamus? - Nikt jej nie odpowiedział, więc podeszła bli-
żej. - Seamus? - Z gęstwiny dobiegło nerwowe kichnięcie. -
Wiem, że tam jesteś.
-
Ja... ja... nie chciałem - rozległo się w zaroślach. - Palec
mi się osunął.
-
Wyłaź stamtąd.
-
Ale trafiłem w drzewo - dobiegła wcale niewylękniona,
ale wręcz dumna odpowiedź.
-
Wyłaź.
-
A nie będziesz się gniewać?
- Nie będę, wyłaź.
Znów zapadła cisza.
- Seamus!
Z gęstwiny wychynęła głowa z parą chytrych jak u łasicy oczek.
Jill Barnett
9
Ale ów niezwykły dialog żmii z gęstwiną przerwało inne
wydarzenie.
- Grace, Grace! - Od drogi nadbiegła Fiona, ściskając
coś w obu dłoniach. - Popatrz tylko, mam! - oznajmiła z wy-
raźną dumą.
Jej kuzynka uniosła brwi.
-
Co masz?
-
No... żabę - odrzekła Fiona tonem pełnym oczekiwania na
zasłużoną pochwałę.
- Żabę?
-
Żabę, przecież powiedziałaś... Postarałam się, choć było
trudno, no i proszę. - Fiona otworzyła dłoń. - Tylko nie
rozumiem, po co ci ta żaba?
-
Do niczego, wcale jej nie chcę.
-
Ale kazałaś....
-
Powiedziałam tylko, żeby nikt nas nie zaskoczył.
-
Nie rozumiem.
Grace pochyliła się nad kuzynką i powtórzyła jeszcze raz,
krzycząc prosto do ucha Fiony.
- Dzięki Bogu, bo już myślałam, że potrzebujesz żaby do
jakichś czarów. - Przygłucha dziewczyna odetchnęła z ulgą,
gdy kuzynka wyjęła jej płaza z ręki i rzuciła w krzaki.
Colin słuchał, łowiąc każde słowo, i sam nie wiedział, co myśleć
o tej przedziwnej bandzie rzezimieszków. Pilnie też baczył, co się
dzieje przy wozach. Bo oto czarnowłosa żmija zostawiła przyja-
ciółkę z jej rozterkami, podeszła do beczki z wodą, załadowanej na
jeden z wozów, i zaczęła obmywać twarz z błota.
Stała plecami do niego i Colin tylko czekał, aż się odwróci,
żeby potwierdzić to, co sobie wyobrażał. Spodziewał się ujrzeć
haczykowaty nos, brodawki na policzkach, krótko mówiąc,
wiedźmę jak z najgorszego snu.
I zamarł, nie śmiał nawet nabrać powietrza, gdy „wiedźma",
odwróciwszy się, ukazała mu swoje prawdziwe oblicze. Tak
Żmija
37
pięknych rysów nie widział chyba nigdy. Za coś takiego można
by i w ogień skoczyć.
Cera wcale nie różowa, lecz biała jak śnieg na górskich
szczytach i gładka niczym dojrzały owoc. Twarz taka, że za sam
przywilej patrzenia każdy mężczyzna gotów byłby podpisać
cyrograf z szatanem. Żywe świadectwo perfekcji Stwórcy,
w kształcie przywodzące na myśl serce. Lekki rumieniec na
wysokich policzkach, usta pełne - na sam ich widok Colin
poczuł żywsze tętno krwi - oczy lekko skośne, tajemnicze,
jakby przysłonięte zwiewną zasłoną mgły. Takie oczy, złaknione
miłości i gotowe sycić się nią bez końca, rozpalają mężczyzn
do białości.
Colin ledwie śmiał oddychać; wsparł ręce na podkurczonych
kolanach i patrzył niepomny niczego, bo tak cudownego zjawis-
ka nie dane mu było widzieć nigdy.
-
Duncan! - okrzyk Grace wyrwał go z odrętwienia.
Cudowna, wspaniała... tylko ten język niewyparzony.
-
Duncan, sprawdź, jak się ma ten nasz dureń.
Colin powrócił do rzeczywistości. Sięgnął pod opończę, odpiął
rodowy ryngraf,a zaraz potem omotał ręce pasem, aby wyglądało,
że nadal leży spętany i bezwolny. Przymknął oczy, nabrał
powietrza i zamarł w bezruchu, kryjąc ryngraf w zaciśniętej dłoni.
W gęstwinie zaszumiało, a po sekundzie zapadła cisza.
Domyślił się, że Duncan stoi nad nim i bacznie się przygląda.
Egzamin wypadł pomyślnie.
- Leży, jeszcze się nie ocknął.
- To i dobrze - odpowiedziała dziewczyna, podchodząc
bliżej.
I znów zapadła cisza. Grace najwyraźniej oceniała sytuację.
- Iain, Seamus, chodźcie tutaj. Załadujemy go na wóz -
zdecydowała.
Colin poczuł, jak cztery pary rąk chwytają go gdzie popadnie.
Palce, które wyjątkowo boleśnie złapały go za ramię, należały -
jak się domyślał - do Grace.
Jill Barnett
9
Nie chcąc się zdradzić, nie ułatwiał im zadania. Leżał
bezwolnie. Przy jego wzroście i wadze mieli co dźwigać.
Ale dźwignęli, z jękiem, wysiłkiem i przekleństwami mio-
tanymi pod jego adresem. W tym ostatnim celowała oczywiście
Grace. Przeklinała pogańską duszę starego McNaba, który
„śmiał spłodzić takiego ciężkiego wieprza".
Koniec końców zaczęli go ciągnąć jak wór.
Na skraju drogi Colin niezauważenie upuścił ryngraf, zo-
stawiając znak dla swoich ludzi. Powinni nadjechać lada
chwila, a przy tym tempie załadunku mogą nawet przybyć,
zanim karawana zdobycznych wozów ruszy z miejsca.
Nie czuł lęku, no bo czego miałby się obawiać. Jeśli już, to
tylko tego, że ogłuchnie, gdy Fiona znów zadmie w swój
ukochany instrument. Ale przypomniał sobie o strzale, wypusz-
czonej niewprawną ręką strzale, która utknęła w drzewie tuż
nad jego głową. No cóż, nie ma przygody bez ryzyka, zwłaszcza
gdy jest się w tak niewprawnych rękach. A te ręce tymczasem
dociągnęły go na drogę. Duncan z Grace wspięli się na wóz
i zaczęli go wciągać za ramiona, a reszta, dysząc, próbowała
unieść go w górę. Udało się. Grace z wysiłku aż przysiadła,
a on zległ z głową na jej kolanach.
Pachniała piżmem i górską rosą. Dyszała ciężko, a każdy
oddech sprawiał, że muskała go piersią w policzek. Nie śmiał
się ruszyć. Marzył tylko, aby jego ludzie nie nadjechali zbyt
spiesznie.
- Wypasiony, nie ma co mówić - odezwał się jeden z wyrost-
ków.
- Spasł się na naszych owcach i bydle - mruknęła Grace, zbyt
jeszcze zmęczona, by ruszyć się z miejsca, więc Colin nadal
mógł chłonąć jej zapach i poddawać twarz pod niezamierzoną
pieszczotę.
Westchnął z cicha i, niby nadal nieprzytomny, obrócił głowę
tak, by jej pierś znalazła się tuż przy jego ustach. Z trudem
powstrzymał śmiech, gdy Grace targnęła się jak rażona piorunem.
Żmija
39
I znów zapadła cisza. Colin czuł na sobie jej wzrok i gorący
oddech, gdy pochyliła się nad nim, patrząc, czy powraca do
przytomności.
- Chyba zaraz się ocknie - oznajmiła. - Nie ma czasu,
ruszamy. Iain i Seamus, zajmiecie się ostatnim wozem. Ty,
Duncan, drugim. Fiona, siadaj tu przy mnie. Będziesz mieć oko
na tego draba. Słyszysz?
- Nie krzycz, słyszę. Już przynoszę drabinę, tylko gdzie ona
jest?
- Jaka drabina? Pilnuj draba!
-
Aaa, draba! Znaczy jego?
- Wreszcie zrozumiałaś. Dzięki Bogu. Tylko postaraj się
o jakiś solidny kołek. - Grace odczekała chwilę. - Poszła? -
upewniła się, adresując pytanie do Duncana.
- Jest tam, w gęstwinie.
- I Bóg łaskaw. Weź schowaj gdzieś tę kobzę. Najlepiej w
kojcu z ptakami. Fiona boi się gęsi.
Po chwili Grace dała znak do odjazdu. Koła zaturkotały, wozy
zaczęły się toczyć, wioząc cenną zdobycz - ziarno, mąkę, beki
pełne piwa oraz jeńca. A lord Colin Campbell, książę Argyllu,
władca wysp, potomek monarchów, tylko uśmiechał się do siebie.
Dawno się tak nie bawił.
Wkrótce na opuszczoną polanę wpadła gromada zbrojnych
jeźdźców. Zatrzymali konie; dowódca zsiadł i zaczął się pilnie
rozglądać. Ślady kół, stóp, połamane gałęzie i stratowana trawa
nie pozostawiały wątpliwości, co tu się działo.
A gdy jeden z konnych znalazł ryngraf na skraju zarośli,
dowódca nie namyślał się ani chwili.
- Ruszamy za nimi!
I oddział pogalopował dalej.
Jill Barnett
9
3
I znów zaburczało jej w brzuchu. Zerknęła na jeńca. Ciągle
jeszcze był nieprzytomny. McNab, więc nie ma się co cackać.
Nabrała kubeł wody z potoku i chlusnęła na niego.
Myślała, że mężczyzna skoczy na równe nogi, zaklnie,
zakaszle, a on tymczasem ani drgnął. Dopiero po chwili uniósł
jedną powiekę, potem drugą, leniwie, niespiesznie i z takim
spokojem, jakby leżał pod gruszą w gorący, słoneczny dzień
i cieszył się odrobiną chłodu. A przecież potok był zimny jak lód,
a powietrze rześkie.
I te oczy! Ani gniewne, ani złowrogie, przeciwne, błyszczące,
czujnie i takie, że chciałoby się w nie patrzeć bez końca.
Aż ją zamurowało. Zaniemówiła. Nie śmiała nawet nabrać
powietrza.
Ach te oczy. Cokolwiek się stanie, zapamięta je do końca
życia.
Wiedziała, że powinna się ruszyć, coś powiedzieć, coś
zrobić, a przynajmniej odejść, ale nie mogła. Nie była w stanie.
Patrzyła bez słowa, a on patrzył na nią. Zwarli się jak w po-
jedynku.
Kto pierwszy odwróci wzrok?
Żmija
41
Kto... ulegnie?
Kto...?
A on patrzył tak, jakby czytał w jej myślach. Więcej nawet,
jakby czytał myśli, których sama nie śmiała nawet nazwać.
I zniewalał ją spojrzeniem, jakby był myśliwym, a nie zdobyczą.
-
Grace, chodźże tutaj! - Gromki krzyk Duncana położył
kres milczącemu pojedynkowi.
- Już idę. - Spuściła wzrok.
A on zaśmiał się jak zwycięzca.
Wyjęła sztylet. Jeniec nawet nie drgnął. Podeszła bliżej. Nie
ruszył się, nawet okiem nie mrugnął i... patrzył.
Przyłożyła mu sztylet do piersi. Wystarczy jedno pchnięcie...
Serce biło jej młotem. Nic, leżał jak przedtem i... patrzył,
Przesunęła nóż niżej. Żadnej reakcji.
Nabrała powietrza i przesunęła ostrze jeszcze niżej.
Są sprawy i rzeczy, które mężczyźni cenią wyżej niż serce,
i nie ma takiego, co nie drgnie, gdy groźba zawisa nad jego...
Patrzyła więc, co zrobi. Czas jakby stanął w miejscu, powie-
trze stężało jak przed walną bitwą.
- Grace! - dobiegło niecierpliwe wołanie.
Niech go wszyscy diabli! Uniosła sztylet jak do ciosu. Nawet
powieką nie ruszył. Przegrała! Jednym cięciem uwolniła mu
stopy z więzów.
- Wstawaj - machnęła groźnie nożem - i nie próbuj uciekać,
bo cię poślę do piekła. - Zeskoczyła z wozu, z gracją i wdzię-
kiem, ale... nie zauważyła gwoździa, wystającego z boku.
Ciszą targnął bolesny dźwięk rozrywanej tkaniny.
Zawróciła, oderwała suknię z gwoździa i nie bacząc na
śmiech świadka wydarzenia, oddaliła się z dumnie uniesioną
głową. I wielką dziurą w strategicznym miejscu z tyłu.
- McNish!
Nie raczyła się odwrócić.
Jill Barnett
9
- To najwspanialszy widok w całej Szkocji! - dobiegło ją
podszyte kpiną wesołe wołanie.
Stanęła w miejscu. Widok? Jaki widok? Obejrzała się,
zastanawiając się, o co mu chodzi.
A on gapił się rozradowany, jakby... odkrył największą
tajemnicę.
Sięgnęła ręką do tyłu i... dotknęła gołej skóry.
Dziura po gwoździu, wielka jak łeb tego durnia, odsłaniała
oba pośladki w całej ich okazałości.
Zaklęła w duchu. Spiesznie obciągnęła odzienie, zasłaniając
sromotę, i z całą godnością, na jaką potrafiła się w tej sytuacji
zdobyć, ruszyła dalej, życząc tej McNabowskiej zarazie wszyst-
kiego co najgorsze. Niech sczeźnie.
Nie sczezł. Zaczął rozmasowywać zesztywniałe od więzów
członki. To i owo zesztywniało mu z zupełnie innych powodów.
Rozmyślał o tym, co właśnie stało się jego udziałem.
Stoczył w życiu niejeden pojedynek, w którym stawką była
duma, i rozegrał niejedną skomplikowaną grę, w której o zwy-
cięstwie lub przegranej decydowała taktyka, kiedy nawet nie
trzeba było słów, bo wystarczał odpowiedni gest lub spojrzenie.
Takie właśnie gry toczy się w świecie polityki, gdy staje się oko
w oko z monarchą albo przywódcą zwaśnionego klanu.
Nigdy jednak nie toczył takiej bitwy na spojrzenia i gesty
z kobietą, zwłaszcza zaś z tak niezwykłą i tak nieodgadnioną.
Stała przecież nad nim ze sztyletem w ręku i wystarczyłoby
jedno cięcie, aby pozbawić go życia albo jeszcze gorzej -
okaleczyć. Chyba oszalał, dając się wciągnąć w taką grę z kimś
takim jak ona.
Zeskoczył z wozu i zaczął szukać jej wzrokiem.
Stała nieopodal, pogrążona w rozmowie z Duncanem, podczas
gdy Fiona myszkowała zawzięcie wśród pakunków na wozie.
Żmija
43
- Hej, nie widzieliście mojej piszczałki?
Grace pokręciła głową, uśmiechając się znacząco do swego
rozmówcy, i wtedy poczuła chyba na sobie wzrok Colina, bo
obróciła się w jego stronę. I uśmiech znikł jej z twarzy.
Sprawiło mu to przykrość, ale nie chciał się zastanawiać
dlaczego.
Grace uniosła dumnie głowę, dłoń trzymała na rękojeści
sztyletu. Wygrałam - zdawała się mówić.
Punkt dla niej.
On zaś, wsparłszy się o burtę wozu, popatrzył wymownie na
tę część jej ciała, która przed chwilą, za sprawą przypadkowego
gwoździa, objawiła się całemu światu. Przeniósł następnie
wzrok na jej bose stopy, a stamtąd wyżej. Uśmiechnął się
nieznacznie, wstrzymując na chwilę spojrzenie nieco poniżej
jej pasa, i dokończył dzieła, patrząc wyzywająco w jej oczy.
Zarumieniła się jak piwonia.
Punkt dla niego.
Grace obróciła się na pięcie, a on tylko się zaśmiał. Spojrzał na
spętane dłonie; węzeł ledwo się trzymał, ale lepiej, aby mieli
przekonanie, że jest inaczej. Jeszcze nie pora na zrzucenie pęt.
Dał krok do przodu.
- Stój! - usłyszał za plecami drżący głos.
Spojrzał przez ramię. Seamus mierzył weń z kuszy. Tym
razem strzała wspierała się o cięciwę właściwym końcem.
Punkt dla Seamusa.
- Stój!
- Stoję, chłopcze, stoję. - Colin cenił sobie życie, wolał
niczego nie ryzykować.
- Znalazłam! - dobiegł pełen szczęścia głos Fiony. - Znalaz-
łam! - powtórzyła i ciszę rozdarł przejmujący dźwięk jej
ukochanej kobzy.
Colin padł na ziemię, w samą porę, bo strzała wypuszczona
z kuszy Seamusa z furkotem przemknęła tuż nad jego głową.
Jill Barnett
9
Gdy po chwili odważył się unieść wzrok, zobaczył przed sobą
parę znajomych bosych stóp. Grace McNish.
Ale nie zdążyła nawet powiedzieć słowa, powietrzem znów
bowiem targnął piekielny pisk piszczałek.
- A ktoś mówił, że Fiona boi się gęsi - zauważył z przekąsem
Colin, gdy piszcząca melodia wreszcie przebrzmiała.
- Masz ostry słuch, McNab.
- Jak ty język - odparował, wędrując wzrokiem od bosych
stóp w górę, ku twarzy równie pięknej, co wyzywającej.
- Ciekawe, jak na ofermę, co nie potrafi nawet konia
upilnować, jesteś całkiem szybki.
- Nie tylko, mam jeszcze inne zalety. Umiem, na przykład,
dostrzec w porę gwóźdź.
Trafił, Dziewczyna znów się zarumieniła, ale nie dała za
wygraną.
- Nie mam zamiaru rozmawiać z draniem, który okrada
kobiety i dzieci.
- A McNabowie nie mają kobiet i dzieci? - odrzekł, patrząc
wymownie na zdobyczne wozy.
- Nie odwracaj kota ogonem, bo ci się to nie uda. McNa-
bowie nie głodują i nie mieszkają jak my na nagiej wyspie
pośrodku jeziora, gdzie nie ma z czego żyć. Czy ty w ogóle
wiesz, co to jest głód i łzy? Co to znaczy stracić synów
i bliskich? Nie móc wykarmić klanu? I żyć jak zwierz? -
Spojrzała na niego tak nienawistnym wzrokiem, że przez
chwilę czuł się jak prawdziwy McNab w obliczu McNishów. -
Zabraliście nam wszystko. Zrabowaliście trzodę, zajęliście
ziemię, pasiecie brzuchy naszym nieszczęściem. A te tłuste
gęsi, pomarańcze, figi to skąd? Z tego, co ukradliście McNi-
shom. - Chwyciła z wozu worek pełen fig i zaczęła nim
wymachiwać przed nosem Colina. - Pasiecie się tym wszyst-
kim, gdy inni nie mają nawet kromki chleba. - Rzuciła worek
na ziemię. - Fig wam się zachciało, a inni puchną z głodu.
Żmija
45
Nie macie wstydu. Bądźcie przeklęci, ty i ten twój złodziejski
klan.
Obróciła się na pięcie i odeszła z dumnie uniesioną głową.
Colin powiódł za nią wzrokiem. Co za temperament! Twarz
anioła, język niewyparzony. Prawdziwa córa swego klanu.
Wierna, lojalna, bez reszty oddana rodzinie. Rzadka to już
cnota w Szkocji wystawionej na angielskie zakusy. A ciągłe
wojny klanów ułatwiają tylko Anglikom osiągnięcie celu.
Tak rozmyślał, uznając, że czas już chyba zakończyć mas-
karadę. Powie im, kim jest. Nie zdążył jednak wstać, bo oto
nadbiegł Iain, dzierżąc w dłoni stary miecz.
- Hej ty, wstawaj! - rozkazał. - Pójdziesz tam. – Machnął
mieczem w stronę wielkiej sosny na skraju polany. – Łatwiej
tam będzie cię upilnować.
Colin wstał. Był o dwie głowy wyższy od chłopca, który
z wyraźnym wysiłkiem dźwigał ciężki miecz.
- A gdzie twoja pika? - spytał.
Iain speszył się nieco i wzrokiem wskazał na Duncana, który
stał właśnie przy ostatnim wozie i udzielał Seamusowi po-
śpiesznej lekcji posługiwania się piką.
-
Seamus weźmie pikę, bo z kuszą mu nie wyszło - wyjaśnił.
- A kto weźmie kuszę?
- Duncan.
Colin zmilczał. Zmiana oręża nie gwarantowała większego
bezpieczeństwa. Czyż to nie Duncan padł jak długi w błoto,
bo „nie trafił" na wóz? Czyż to nie jego gęsi wzięły w jasyr?
Colin zmarszczył tylko czoło, postanawiając nie spuszczać oka
z kuszy. Seamus czy Duncan - lepiej mieć się na baczności.
Zerkając na obu, podszedł do drzewa wskazanego przez
Iaina, który giął się pod ciężarem miecza; w rzeczy samej
ciągnął go po ziemi, bo nie mógł już unieść, i Colin szczerze
mu współczuł. Miecz był tak solidny, że nawet dorosłemu
mężczyźnie nie byłoby łatwo.
Jill Barnett
9
- Tutaj? - upewnił się, gdy doszli na miejsce.
Zdyszany Iain kiwnął tylko głową. Gdy jeniec rozsiadł się
pod drzewem, chłopiec odszedł parę kroków, zarzucił sobie
miecz na ramię i zaczął chodzić w tę i we w tę jak strażnik
przy zamkowych wrotach.
W leśnej ciszy wprawne ucho Colina wyłowiło szmer inny
niż szum gałęzi na wietrze. Nie ruszając się, zerknął na prawo
i lewo. Ktoś krył się w gęstwinie. Colin ziewnął, zmienił nieco
pozycję, jakby układał się do snu, i dzięki temu, bez wzbudzania
podejrzeń, mógł omieść wzrokiem miejsce, z którego dobiegł
szmer. W zaroślach błysnęła stał.
Ostrożnie, aby się nie zdradzić, uwolnił ręce z pęt. Udał, że
zasypia, ale pilnie nadsłuchiwał, co się dzieje w zaroślach.
Nie mylił się, bo oto z gęstwiny ktoś się z cicha ku niemu
skradał.
Żmija
47
4
Chyba się starzejesz, Mungo. Słyszałem cię na co najmniej
sześć kroków - szepnął Colin, obserwując jednocześnie Iaina,
który służbiście, jak prawdziwy wartownik, chodził tam i z po-
wrotem, bacząc na jeńca.
- Dobrze panu mówić. Chciałbym widzieć, jak pan by się
skradał ze strzałą w nodze - dobiegło z krzaków.
Colin z trudem powstrzymał śmiech. Punkt dla Seamusa.
Mungo krył się w lesie ze swoimi ludźmi, gdy chłopak wypuścił
strzałę i... trafił! - Dawno jesteście?
- Już jakiś czas. Z tego, co widzę, to nic panu nie grozi, co
najwyżej może pan ogłuchnąć...
- Chodzi ci o ten instrument?
- Właśnie. Jazgocze, jakby sam diabeł. Już ja dorwę tego
muzykanta.
- Muzykantkę.
- A która to?
- Ta ruda.
- A tak miło wygląda... Czyi to ludzie?
- McNishów.
- A z kuszy, który strzelał?
Jill Barnett
9
- Seamus.
- Nie celował, a trafił, niech go diabli wezmą.
- Mocno cię zranił?
- Eee, nie ma o czym mówić, draśnięcie, ale mnie złości.
Już ja go dopadnę tego... jak mu tam, Seamusa. Więc jak,
przetnę panu pęta i zaczynamy?
Colin nie odpowiedział; patrzył na Grace McNish.
- A więc? - Mungo czekał na rozkaz, lecz Colin dalej
milczał. - Czekają na pana u McNabów. Ma pan być u nich
na święta. Stary Donnell McNab skarży się, że zbyt długo
zwleka pan z odpowiedzią na jego posłanie w sprawie przejęcia
reszty ziem McNishów - przypomniał mu Mungo.
Colin znów zmilczał. Ważył w myślach odpowiedź. Sporo
już zobaczył. Bose stopy, nędzny przyodziewek i wychudzone
ciała, które miał przed oczami, raczej potwierdzały, że to
McNishom dzieje się krzywda, a nie McNabom.
- No cóż - odparł wreszcie. - McNab ma rację, sprawa
przeleżała się już dość długo i czas coś postanowić. Ale jeszcze
nie teraz, nie zaraz.
Mungo nie protestował.
- Jak pan chce - mruknął.
A Colin nie odrywał wzroku od Grace. Myszkowała na
wozach, sprawdzając zawartość skrzyń i worków. Właśnie
otworzyła worek pełen fig, spojrzała na nie tak łakomie, że
Colinowi aż dech zaparło. Patrzył, co dziewczyna zrobi. A ona
westchnęła głęboko, związała wór i wrzuciła z powrotem na
wóz. Nie widział dokładnie, ale wydawało mu się, że w jej
oczach zalśniły łzy.
Pojął, że nie przyszło jej to łatwo. Ledwo się trzymała
z głodu, a jednak nie uszczknęła nic dla siebie, nawet jednej
figi. Wszystko zostawiała dla rodziny, dla klanu.
- Oto moje rozkazy - szepnął po chwili. - Weź ludzi i jedź
do McNabów. Powiedz, że jestem jeszcze w drodze. Rozejrzyj
Żmija
49
się, pogadaj, spróbuj się dowiedzieć czegoś więcej o sporze
z McNishami, kiedy to się zaczęło i o co poszło.
- A pan?
- Dam sobie radę. Chcę się bliżej przyjrzeć drugiej stronie,
sprawdzić, czy McNab ma rację, skarżąc się na McNishów.
- Chce pan tu z nimi zostać?
- Właśnie.
- Jak pan sobie życzy - mruknął Mungo. - Ale w ostatniej
oberży, w której się zatrzymaliśmy, mówili, że w okolicy
widziano McGregora.
Była to ważna wiadomość. McGregorowie dawali się ostatnio
mocno we znaki. Colin miał ich za bandę wyrzutków, którzy
dążą do podziału Szkocji.
- Widziano Peadra McGregora? To bardzo dobrze. Marzę
o tym, żeby go dostać w swoje ręce.
Mungo nic już nie odpowiedział, tylko uścisnął Colina za
ramię na znak, że odchodzi. Po chwili w lesie zaćwierkał
skowronek i tylko Colin wiedział, że to nie ptasie trele, lecz
jego ludzie nawołują się do drogi.
Przez jakiś czas patrzył na Iaina, który uginał się pod
ciężarem miecza i ledwie powłóczył nogami, a potem przymknął
oczy i zapadł w sen.
Spał dobrą chwilę i nie widział, jak Grace podchodzi
z miską jedzenia. Duncan, Seamus i Fiona rozsiedli się między
wozami i też pałaszowali, aż im się uszy trzęsły. Oni również
byli wygłodzeni. Nie jedli od trzech dni, bo kawałek przaśnego
chleba z garścią jagód trudno nazwać posiłkiem.
- Idź, zjedz coś, Iain. Ja popilnuję tego draba.
Na te słowa rzekomy McNab otworzył oczy.
-
Przyniosłam jedzenie. -Grace podsunęła jeńcowi miskę.
-
Nie myślałem, że zadbasz także o mój żołądek.
Jill Barnett
9
- A pewnie, że nie myślałeś, ale my, McNishowie, nie
głodzimy jeńców tak jak wy. Ale jak patrzę na ciebie, to nie
wyglądasz na głodnego.
- A podobam ci się?
Oblała się rumieńcem i uniosła rękę z miską, jakby chciała
wylać na niego całą zawartość.
- No! Nie krępuj się, rzucaj.
Zrobiłaby to, gdyby się nie odezwał. Opanowała się, opuściła
rękę i podsunęła mu miskę.
- Bierzesz czy nie? - spytała, widząc, że nie reaguje.
- Jak mogę wziąć, kiedy mam ręce związane - odparł z nutą
kpiny w głosie i zniewalającym uśmiechem na twarzy.
Nie poddała się. Spojrzała na niego z góry i przyklękła,
obiecując sobie w duchu, że nie da się wyprowadzić z równo-
wagi. Nie kapituluje się przed diabłem, nawet tak wielkim jak
on, bo choć siedział, przewyższał ją o głowę. Miał więc
przewagę, ale właśnie dlatego postanowiła, że nie odda pola.
- Rozwiąż mnie - poprosił, jakby chodziło o drobiazg bez
większego znaczenia.
-
Żebyś uciekł? Mowy nie ma. Sama cię nakarmię.
Znów się zaśmiał - pojedynek trwał.
-
Będziesz karmić McNaba? Ciekawe. A nie wolałabyś,
żebym sczezł?
- Wolałabym, mimo to dam ci jeść. - Zamieszała łyżką
w misce.
- Dlaczego? Przecież McNabowie nie zasługują na litość.
- Nie zasługują, ale chodzi o okup. Weźmiemy wedle twojej
wagi, więc nie mogę pozwolić, żebyś schudł. Każdy funt się
liczy. - Spojrzała na niego, jakby przeliczała w myślach, ile
jest wart. - Za sam twój łeb dostaniemy niezłą sumę.
- Kiedy wreszcie przestaniesz gadać?
- Kiedy wreszcie otworzysz tę wielką gębę. - Nabrała pełną
łyżkę jedzenia.
Żmija
51
- Nie tylko gębę mam wielką.
Udała, że nie słyszy, ale rumieniec na jej twarzy świadczył
o tym, że pojęła aluzję.
A on zrobił niewinną minę, jakby nic się nie stało. Co za
diabeł! A w dodatku widać było, że bawi go i rozmowa,
i sytuacja, w jakiej się znalazł. Dziewczyna zezłościła się.
W pierwszym odruchu chciała nawet wylać zawartość miski
na tę roześmianą gębę, ale nie zrobiła tego. Zbyt dobrze
wiedziała co to głód, aby marnować jedzenie.
Podniosła łyżkę. Nakarmi go jak najszybciej, i basta.
A on nie odwracał wzroku od jej oczu.
Ręka z łyżką zawisła w powietrzu, jakby jego wzrok miał
szczególną moc. Ale Grace wytrzymała jego spojrzenie. Nie
spuściła oczu, tylko zrobiło jej się jakoś dziwnie. Wzięła
głęboki oddech i zdecydowanym ruchem podsunęła jeńcowi
łyżkę do ust. Nie zauważyła, że pochylił się w jej stronę,
przenosząc wzrok na jej usta.
Znaleźli się niebezpiecznie blisko siebie. Poczuła zapach
skóry i czegoś jeszcze, czego nie potrafiła nazwać - zapach
mężczyzny. Mogła się cofnąć, ale nie zrobiła tego.
Podała mu jedzenie.
- Dzięki, Grace, jesteś słodka.
Jeszcze nikt i nigdy nie nazwał jej słodką. I nie zdążyła nawet
o tym pomyśleć, kiedy jego wargi dotknęły jej ust. Tego też
nigdy jeszcze nie doświadczyła. Nikt nigdy nie pocałował jej
w ten sposób. Zapomniała o świecie, zapomniała, że to McNab.
Smakowała jego usta i swój pierwszy prawdziwy pocałunek.
A on przygarnął ją do siebie udami twardymi jak kamień
i pociągnął za drzewo, kryjąc przed spojrzeniami czwórki przy
wozach. Zadrżała, gdy jego język wypełnił jej usta, ale nie
zrobiła nic, aby mu się wymknąć.
Nie wiedziała, ile to trwało. Chwilę? Wieczność? Czas
przestał się liczyć. Aż nagle McNab oderwał usta od jej warg.
Jill Barnett
9
Natychmiast za nim zatęskniła, lecz on wędrował ustami po
jej policzkach.
Uniosła powieki. W jego oczach nie odczytała wyrachowania.
Wydawał się równie zaskoczony, jak ona. Ale nie tylko to
odnalazła w jego wzroku, bo także moc, namiętność i jeszcze
coś, coś co przepajało ją lękiem, a jednocześnie tak bardzo,
tak ogromnie podniecało. On tymczasem patrzył na nią, jakby
nie wierzył, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Bo nigdy jeszcze nie doświadczył takiego wszechogarniającego
pragnienia - żądzy graniczącej z szaleństwem. Patrzył na
dziewczynę, zdyszany, a ona przymknęła oczy, jakby w ten
sposób chciała zaprzeczyć temu, co nagle między nimi zaistniało,
Na próżno. Stało się i on też doskonale o tym wiedział. Oczy
jej zwilgotniały, a policzki pokryły się rumieńcem. Przełknęła
łzy, nie chcąc, aby je zobaczył.
Zobaczył jednak.
- To nie wstyd płakać - szepnął.
- Nie płaczę - zaprzeczyła gwałtownie, ale nie mając odwagi
spojrzeć mu w oczy, odsunęła się od niego. - Nigdy więcej
mnie nie dotykaj, ty... -zerwała się na równe nogi -...diable! -
Obróciła się na pięcie, dumnie unosząc głowę, jakby chciała
udowodnić, że jest górą i że jest naprawdę tak silna, za jaką
chciała uchodzić.
Starała się, i to właśnie było widać, tylko to.
Chciał jej powiedzieć, że nie jest McNabem, ujawnić prawdę,
lecz odeszła, nim zdążył otworzyć usta. Wsparł się więc
wygodnie o pień i przymknął oczy, śniąc o ubłoconych wiedź-
mach, żmijach o niewyparzonym języku i kruczoczarnych
niewiastach o niebiańskich rysach i mocy zniewalania męskich
serc jednym pocałunkiem.
Żmija
53
5
Obudził go piekielny koncert na piszczałkach.
- Fiona, przestań! - krzyknęła Grace.
Koncertmistrzyni, stojąc na jednym z wozów, westchnęła
ciężko i z przyganą spojrzała na interweniującą kuzynkę.
- Nie podoba ci się? Nie bierze cię za serce nasza szkocka
muzyka?
Lepiej nogi brać za pas i zbiegać choćby do Anglii -
pomyślał Colin. Największy patriota uciekłby gdzie pieprz
rośnie.
- Odłóż piszczałki i mów, co jest na wozie - poleciła
Grace. - Robię spis.
- Skoro tak, to zagram ci później - odparła Fiona z nadzieją
na koncert. Poklepała czule miech i nie słysząc, że instrument
westchnął boleśnie, zajęła się ładunkiem.
Wartę trzymał teraz Seamus. Też chodził tam i z powrotem,
ale na znacznie dłuższej trasie niż Iain i nie dźwigał miecza,
lecz pikę. Maszerował od krańca do krańca polany; idąc
w jedną stronę przechodził obok Colina, a po nawrocie obok
wozów.
Zawracał energicznie. Przy kolejnym nawrocie pika zaha-
Jill Barnett
9
czyła o sosnę i na ziemię posypała się chmura igieł, czego
dzielny wartownik zdawał się nie zauważać. Nadal kroczył,
jakby się nic nie stało, a oręż, który dźwigał na ramieniu, nie
wymagał żadnej szczególnej uwagi.
- Na moim wozie jest dziesięć szynek - meldował tym-
czasem Iain.
- W porządku - przyjęła meldunek Grace. - A u ciebie?! -
zawołała do Fiony.
Seamus maszerował niezmordowanie.
- Beczka solonych śledzi - raportowała jej kuzynka – trzy
beczki piwa, pięćdziesiąt kuropatw i jabłka.
Seamus doszedł właśnie do krańca polany i zawrócił.
-
A u mnie - meldował Duncan - mendel gęsi z piekła
rodem. - Któraś znów złapała go dziobem za koszulę. - Mam
jeszcze trzy beczki mąki owsianej i... uwaga!
-
Waga? Jaka waga? - spytała Fiona.
- Uwaga, uważaj! - zawołał Duncan, podskakując w górę
na dobry metr, a może i więcej. Zdążył w ostatniej chwili.
Pika Seamusa zataczała właśnie koło po kolejnym nawrocie
i ze świstem przecięła powietrze dokładnie tam, gdzie jeszcze
przed chwilą stał Duncan. Teraz wylądował na klatce z gęsiami.
- Seamus! - wrzasnął ze złością.
Seamus stanął jak wryty. Grot piki zawisł niebezpiecznie tuż
nad głową Grace.
- O co chodzi, Duncan? - Seamus odwrócił się uprzejmie.
Pika przestała zagrażać Grace, ale z impetem uderzyła Duncana
w plecy, bo tym razem nie zdążył uskoczyć.
-
O to, że wylegujesz się, podczas gdy wszyscy inni ciężko
pracują - rzekł Seamus na widok przyjaciela, który spadł
z wozu pod ciosem oręża.
Duncan spurpurowiał ze złości.
- I nawet gęsi nie raczyłeś upilnować - kontynuował Sea-
mus. - Jedna właśnie ucieka. Dajcie mi kuszę!
Żmija
55
- Nie - odpowiedział mu chór z pięciu gardeł, bo również
Colin pośpieszył ze stanowczym protestem.
Gęś zniknęła w zaroślach.
Już od dobrych dwóch godzin karawana złożona z trzech
wozów pięła się po górskiej drodze. Im wyżej, tym mgła była
gęstsza, a las jawił się dzikszy. Karawanę prowadził Duncan,
pieczę nad drugim wozem sprawował Iain, a ostatnim powoził
Seamus, mając do pomocy Fionę. Za nimi siedziała Grace, nie
spuszczając z oka McNaba.
Nieopodal strzelał ku niebu poszarpany szczyt Ben Lawers.
Wedle niego właśnie Grace obliczała, że do celu zostało już
tylko sześć godzin jazdy. A cel to loch Earn - górskie jezioro
ze skalistą wysepką pośrodku i starym rozpadającym się zam-
czyskiem, siedzibą klanu McNishów, bo z dawnej świetności
zostało już tylko to: spłachetek ugoru otoczony wodą.
Po nieszczęsnej bitwie pod Boltachan, która miała miejsce
cztery lata temu, McNabowie stale najeżdżali ziemie McNishów,
rabując wszystko, co wpadało im w ręce. Grace skończyła
ledwie czternaście lat, gdy zaczęły się nieszczęścia i nie miała
pojęcia, co stało się zarzewiem krwawego konfliktu i zagłady
klanu McNishów.
Tyle jedzenia, ile znajdowało się na wozach, klan nie widział
od lat. Głodowali wszyscy, więc będą radzi, widząc tyle
dobra - szynki, gęsi i mąkę. Dzieci najbardziej ucieszą słodkie
figi i pomarańcze, bo nigdy jeszcze nie zaznały ich smaku.
Grace uśmiechnęła się do siebie, wyobrażając sobie urado-
wane buzie najmłodszych.
- O czym myślisz, McNish? - wyrwał ją z zamyślenia głos
McNaba.
Zadrżała. Było w jego głosie coś takiego, że krew zaczynała
krążyć szybciej. Spojrzała na jeńca. Siedział rozparty jak król
Jill Barnett
9
na workach z mąką. Kiedy ostatnio na niego zerkała, jeszcze
spał.
- Spałeś - ni to spytała, ni stwierdziła.
-
Spałem.
-
Jak człowiek winny zagłady niemal całego klanu może
tak spokojnie spać. Czy ty nie masz sumienia?
- Moje sumienie jest czyste.
Prychnęła z oburzenia.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Jakie? Zapomniałam - skłamała.
- Pytałem, o czym myślisz?
- A dlaczego cię to interesuje?
- Po prostu interesuje.
- Myślałam o klanie... o dzieciach.
- Masz dzieci?
- A co, chciałbyś je porwać przy najbliższej okazji?
- Nie porywam dzieci - odparł.
- Tylko mordujesz ich ojców.
- Straciłaś męża?
- Mam tylko osiemnaście lat.
- A więc możesz być mężatką od dwóch albo trzech lat.
Nie odpowiedziała od razu. Oboje milczeli.
- Nie jestem zamężna - rzuciła po chwili. Patrzył na nią
tak, że serce znów zaczęło jej bić szybciej.
- Straciłaś ojca? - spytał.
- Oboje rodzice nie żyją.
- A te dzieci. Dlaczego się uśmiechałaś, myśląc o nich?
- Na pewno nie dlatego, że są sierotami.
- Na Boga, McNish, zawsze miałaś taki niewyparzony język?
- Zawsze. A ty zawsze byłeś tchórzem?
Twarz Colina stężała, a oczy zagorzały ogniem.
- Uważaj, co mówisz - wycedził przez zęby. - Są słowa, za
które płaci się głową. Ostrzegam - dodał ze śmiertelną powagą.
Żmija
57
- Nikt mi nie zabroni mówić, co zechcę, a zwłaszcza ty,
McNab. Nie zapominaj, że mamy cię w ręku.
Colin zmilczał, a Grace miała wrażenie, że jeniec liczy
w myślach, żeby się w ten sposób powstrzymać od wybuchu.
Dopiekło mu. I bardzo dobrze.
Przybrała obojętną minę i patrząc w przestrzeń, ugniatała
w dłoni rąbek sukni.
To jeniec przerwał milczenie.
- Zastanawiam się, McNish, dlaczego nie masz odwagi
spojrzeć mi w oczy?
Jak na komendę podniosła wzrok i zaczęła się weń wpat-
rywać równie wyzywająco, jak on wpatrywał się w nią.
-
I zastanawiam się także, dlaczego nie potrafisz odpowie-
dzieć zwyczajnie, po ludzku, na zwyczajne ludzkie pytanie.
-
Dobre sobie. Skąd tak nagle u ciebie tyle ludzkich uczuć,
McNab. Skąd raptem tyle troski o wdowy i sieroty po mężach
i ojcach, których wymordowaliście?
Nie odpowiedział, czekał na odpowiedź.
- A w ogóle co cię obchodzą moje myśli?
Znów zmilczał.
Niech go diabli!
- No więc powiem ci, skoro tak bardzo chcesz wiedzieć.
Myślałam o naszych dzieciach i o tym, że nigdy jeszcze nie
widziały takich smakołyków, jakie są na tych wozach. - Spuściła
wzrok, patrząc na swoje ręce, zniszczone i pełne odcisków od
pracy na skalistej ziemi, która i tak niczego nie rodzi. -
Myślałam o radości, jaką zobaczę w ich oczach, gdy po raz
pierwszy w życiu poczują słodki smak pomarańcz i woń
pieczonych gęsi. Dlatego się śmiałam. Chciałabym, żeby dzieci
były szczęśliwe, żeby mamy kołysały je do snu, a ojcowie
podrzucali wesoło do góry. Tylko że tak już nigdy nie będzie,
bo nie ma już ojców, a głodnego dziecka nie ukoi żadna
kołysanka. Chciałabym ujrzeć uśmiech na twarzy mojego
Jill Barnett
9
dziadka. On nikogo już nie ma poza mną. Nie przywrócę mu
nogi, ale kto wie, może uda mi się przywrócić mu dumę.
Chciałabym, żeby było jak dawniej.
-
A jak było?
-
Dobrze, żyliśmy szczęśliwie.
A więc nie mylił się - potwierdzało się to, co przeczuwał.
Klan był całym jej życiem, a ambicją - wyrównanie krzywd. Dla
klanu, dla bliskich nie cofnie się przed niczym, zrobi wszystko -
myślał Colin, gdy Grace wyrzucała z siebie całą gorycz.
Jakże doskonale ją rozumiał. Tak samo przecież postępował.
Dziesięć lat walczył o przywrócenie dobrego imienia rodu
Campbellów. Nie o lordowski tytuł, bo ten odziedziczył, ale
o szacunek i respekt dla władców Argyllu, który jego wuj
i poprzednik na lordowskim stolcu utracił doszczętnie.
Wuj podburzał klany, prowokował konflikty i spory, wy-
sługując się królowi, który drżał o tron i bał się, że gdy spory
zostaną zażegnane, ktoś może rzucić wyzwanie jego osobie.
Colin miał ledwie piętnaście lat, gdy odziedziczył tytuł
i niemal drugie tyle musiał poświęcić na naprawę krzywd
wyrządzonych przez człowieka, który za nic miał lojalność,
tradycję i ludzki szacunek. Cenił tylko złoto i aby je zdobyć,
nie cofał się nawet przed sianiem zamętu, intrygą i zdradą.
Gdy poczuł na sobie wzrok Grace, spojrzał na nią. Odwróciła
się jak przyłapana na czymś niestosownym i zaczęła myszkować
w workach. Wyjęła trzy dorodne jabłka. Poczęstowała Seamusa
i Fionę, a trzecie zaczęła obierać sztyletem dobytym zza pasa.
Jak dziecko - pomyślał Colin, patrząc, jak starannie zdejmuje
skórkę, formując z niej długą spiralę. Uśmiechnęła się zadowolo-
na, że udała jej się tak trudna sztuka. Nie wyrzuciła łupiny,
chciała ją zjeść, ale speszyła się, widząc, że Colin się jej
przypatruje.
Żmija
59
Patrzył na nią z rozbawieniem i wzruszeniem zarazem, po
prostu lubił na nią patrzeć.
Może dlatego, że miała tak szczerą twarz i można w niej
było czytać jak w otwartej księdze. Żadna myśl nie mogła się
ukryć. Teraz zaś Grace McNish była w doskonałym humorze
i z takim apetytem spoglądała na jabłko, że Colin aż się zaśmiał.
Kiedy zerknęła na niego przez ramię, puścił do niej oko.
Odwróciła się natychmiast, udając, że nie widzi. Przez chwilę
wpatrywała się w jabłko, po czym mruknęła coś, ni to do siebie,
ni do niego.
- Jeśli chcesz, żebym usłyszał, to nie mów do lasu, tylko
do mnie.
Nie raczyła się odwrócić, spytała jednak, czy ma ochotę na
kawałek jabłka.
-
Coś mi to przypomina. Kto to kusił jabłkiem...
Zrozumiała aluzję i odwróciła się z iskrą w oczach.
- Tylko że ja, McNab, widzę tu tylko węża.
- Wiesz, korci mnie, żeby ci coś powiedzieć.
-- Niby co? - spytała podejrzliwie, ale wzrok mówił coś
zupełnie innego.
Uśmiechnął się. Bawiła go swoim uporem i naiwnością.
- A więc?
- Eee, lepiej nie.
- Nie masz odwagi?
- Nie, ale nie chcę być nieuprzejmy.
- Łap! - krzyknęła nagle, rzucając kawałek jabłka w jego
stronę.
Zerwał się jak błyskawica i złapał ustami. Spojrzała, zdu-
miona jego zręcznością, lecz nic nie powiedziała. Colin miał
nadzieję, że się przynajmniej uśmiechnie, ale się tego nie
doczekał.
Przeżuł poczęstunek z apetytem.
- Nie dasz więcej? - spytał.
Jill Barnett
9
Odkroiła drugi kawałek i podrzuciła wysoko w powietrze.
Znów chwycił. Rzuciła trzeci i czwarty. Nie uronił żadnego.
Zaczęła rzucać coraz szybciej, ale Colin ze zręcznością
akrobaty z każdej próby wychodził zwycięsko. Gdy złapał
ostatni kawałek, roześmiała się, szczerze rozbawiona. I znów
go ujęła tym śmiechem, dźwięcznym i czystym jak górskie
potoki.
- Miałam rację, McNab. Jesteś szybki.
-
Raczej zwinny i cierpliwy. Są sprawy, kiedy lepiej działać
wolno.
Chyba nie zrozumiała; była jeszcze zbyt młoda i niewinna.
Ale nie dała po sobie tego poznać. Zadarła tylko nos.
- Wolno, powiadasz... - Nagle zmieniła ton. - Jasne, tortury
zawsze trwają długo, prawda, McNab?
Ostatnie słowo zawsze musiało należeć do niej.
Fiona przymknęła oczy i dobyła z kobzy pierwsze nuty
starego szkockiego hymnu na cześć zwycięstwa. Taki przynaj-
mniej miała zamiar. W istocie dźwięk, który dobywał się
z piszczałek, bardziej przypominał jęki dogorywających zwie-
rząt. Gęsi w klatce na drugim wozie podniosły takie larum, że
echo poniosło się po całej okolicy.
Grace nie wstrzymała koncertu - na złość McNabowi, który
zwijał się jak w mękach.
Droga zwęziła się jeszcze bardziej, wóz podskakiwał na
nierównościach, a po obu stronach zbocza schodziły ostro
w dół ku rzeczce, za którą ciemniała gęstwina lasu.
Grace poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Przepaść
napawała ją lękiem, zwłaszcza kiedy wóz niebezpiecznie
chybotał się w nierównych koleinach. Chwyciła się kurczowo
jego boków.
A McNab jakby nie zauważał niebezpieczeństwa, takie
Żmija
61
przynajmniej odniosła wrażenie, gdy na niego zerknęła. Tym
bardziej więc postanowiła nie okazywać lęku. Wyprostowała
się, przestała się trzymać wozu i założyła ręce, jakby siedziała
w fotelu, a nie nad skrajem przepaści.
Koło trafiło w rozpadlinę, wozem zatrzęsło tak gwałtownie,
że Fiona okrutnie sfałszowała, ku jeszcze większemu cierpieniu
wszystkich słuchaczy.
- Pomyliłam się - stwierdziła z całą pokorą, przerywając
koncert. Słychać było tylko gęganie rozeźlonego drobiu w klat-
ce, lecz po chwili muzykantka zadęła w miech i znów, niestety,
piszczałki zabrzmiały fałszywie. - Chyba zacznę od początku -
oznajmiła i zagrała jeszcze głośniej.
McNab aż podskoczył. Puścił oko do Grace, która walczyła ze
zbuntowanym od podróży żołądkiem.
- A nie myślałaś, żeby wrzucić te jej dudy do jeziora?! -
zawołał, wiedząc, że Fiona i tak nie usłyszy.
Grace puściła wóz, bo bezwiednie znów się za niego kur-
czowo chwyciła.
Niech nie myśli, że się boję.
Wozem rzuciło na nierówności.
- O Jezu!- krzyknęła, wylatując jak z procy. Zawisła
nad przepaścią, w ostatniej chwili zdążyła się jednak złapać
boku wozu.
Zawołała rozpaczliwie o pomoc, ale głos tonął w powodzi
nut wygrywanych zapamiętale przez Fionę.
I tylko McNab widział, co się dzieje, i tylko on pośpieszył
z pomocą. Chwycił Grace za ramiona i wciągnął do środka.
Przylgnęła do niego kurczowo i nie była w stanie powstrzy-
mać łez.
- Już dobrze, słonko, już dobrze - uspokajał ją, ocierając
jej łzy.
Ręce miał wolne!
Odepchnęła go gwałtownie.
Jill Barnett
9
- Ty łotrze, udało ci się rozwiązać.
- Dzięki temu żyjesz.
Pchnęła go ze złością. Właśnie w tym momencie, gdy wóz
znowu trafił w rozpadlinę.
- Niech to diabli! - zaklął McNab, kiedy najpierw rzuciło
go na dziewczynę, a ułamek sekundy później oboje znaleźli
się na zewnątrz.
Żmija
63
6
Grace była pewna, że oto wybiła jej ostatnia godzina, gdy
nagle poczuła na sobie silne ramiona McNaba. Objął ją,
przygarnął i osłonił.
Z góry nie było tego widać, ale zaraz za krawędzią
drogi zbocze nie opadało już tak ostro. I tam właśnie ich
rzuciło. Ziemia aż jęknęła pod ciężarem dwóch ciał, które
z jękiem toczyły się w dół jak śnieżna kula po ostrych
skałach.
Grace czuła, jak skały rozdzierają jej skórę. McNab cały
czas starał się ją osłaniać, wystawiając się w ten sposób
na jeszcze większe ryzyko. Jak śnieżna kula, wyzwalająca
lawinę, tak za nimi sypały się kamienie i skalne złomy,
spadając do potoku, gdzie wreszcie szalona podróż dobiegła
kresu.
Woda była zimna jak lód.
McNab podniósł się pierwszy.
- Do diabła! Czy ty zawsze musisz iść na całość?
Grace tylko przez chwilę trwała nieruchomo. Zerwała się na
równe nogi, wyciągnęła sztylet i natarła na jeńca całym
ciałem. Padł jak długi, wyrzucając z potoku fontanny wody.
Jill Barnett
9
Osunęła się na niego; ręka ze sztyletem zawisła nad jego szy-
ją. McNab otworzył oczy, spojrzał najpierw na nią, a potem
przeniósł wzrok na sztylet. Grace triumfowała!
A on jakby z trudem hamował śmiech.
- McNish - nie wytrzymał i wyszczerzył zęby w uśmiechu -
znowu? Tak nie wypada!
Zrozumiała aluzję. Przypomniała sobie, że na polanie pod
drzewem też na nim zległa.
Ale tym razem McNab przewrócił ją na plecy, objął udami,
i chwycił za nadgarstki. Sztylet wypadł jej z dłoni.
- I co teraz, McNish? - spytał ze śmiechem.
- Nie pójdzie ci tak łatwo! - zawołała wojowniczo, próbując
go z siebie zrzucić.
Przytrzymał ją mocniej, nie pozwalając na żaden ruch rąk
i nóg. Nie miała się jak bronić. Ruszała tylko głową, wyrzucając
fontanny wody. Walczyła tak, póki starczyło sił, a potem zległa
bez ruchu, ciężko dysząc.
McNab widział lęk malujący się na jej twarzy. Czuł galo-
pujące tętno i widział, że Grace trwożnie spogląda ku drodze,
szukając pomocy.
Ale pomoc nie nadejdzie. Dźwięk piszczałek milkł już
w oddali - znak, że nikt z pomocników dziewczyny nie za-
uważył nawet, że zniknęła i ona, i jeniec.
Była więc w jego mocy.
- No, zaczynaj! - syknęła, po czym zamknęła oczy, zacisnęła
usta i wstrzymała oddech.
Nie zrozumiał. Patrzył na nią zdziwiony. Trwało to dobrą
chwilę. Wreszcie Grace zabrakło powietrza i wzięła głęboki
oddech.
- Jestem gotowa - oświadczyła dramatycznym głosem
i znów nabrała powietrza i zległa nieruchomo. I znów minęła
Żmija
65
długa chwila. Dziewczyna uniosła powieki. - Na co jeszcze
czekasz, McNab? Zaczynaj.
- Niby co mam zacząć?
- To co zawsze. Dobrze wiem, co robicie z kobietami. -
Zamknęła oczy i demonstracyjne odrzuciła głowę, aby wiedział,
że jest gotowa na... najgorsze.
McNab ledwo stłumił śmiech.
- Ach tak... rzeczywiście, zapomniałem... - zawiesił głos -
...więc od czego mam zacząć? - Zmarszczył czoło, jakby
rzeczywiście szukał odpowiedzi.
- Jak to od czego? Zedrzyj ze mnie ubranie, ośle.
Nawet w takiej sytuacji nie potrafiła zapanować nad językiem.
McNab kiwnął głową i znów zrobił taką minę, jakby się
głęboko zastanawiał.
- Ale... - odezwał się po chwili ze śmiertelną powagą-
równie dobrze mógłbym ci wyrwać wątrobę...
Spojrzała na niego nieco innym wzrokiem.
- ...tylko nie ma tu wilków, żeby ją pożarły - dokończył.
Grace odetchnęła.
- Jednak - ciągnął McNab - może rzeczywiście zedrę
z ciebie ubranie, bo i tak nic innego nie potrafię sobie przy-
pomnieć, a powinienem, bo przecież my, McNabowie, jesteś-
my straszliwymi okrutnikami. Tylko że nic mi nie przychodzi
do głowy.
Grace słuchała w osłupieniu, ale lęk najwyraźniej jej nie
opuszczał; starała się jednak tego nie okazywać. Postanowił
więc zmienić taktykę. Puścił dziewczynę i jak błyskawica
sięgnął po sztylet, nie dając jej żadnych szans.
Krzyknęła ze strachu tak głośno i rozpaczliwie, że echo
musiało dobiec do niebios.
- Nie ruszaj się – rozkazał, przyciskając ją mocniej.
- O Jezu, tylko nie zdzieraj ze mnie skóry żywcem -
błagała, usiłując się wyrwać z żelaznych objęć.
Jill Barnett
9
- Do diabla, McNish, uspokój się wreszcie. – Przycisnął ją
mocniej, żeby wreszcie złamać opór. – Nic ci nie zrobię!
Minęła chwila, nim zrozumiała. Uspokoiła się.
- Jak to? – spytała podejrzliwie.
- Zwyczajnie, nie mam zamiaru cię skrzywdzić. - Wstał
i wyciągnął rękę, żeby jej pomóc.
Uparta jak zawsze, nie skorzystała z pomocy. Sama wygrzeba-
ła się z potoku, ogarnęła się nieco i dumnie podniosła czoło.
- Miałam rację, jesteś tchórzem - oświadczyła najgłupiej,
jak tylko można.
Nic nie odpowiedział, policzył tylko w myślach do dziesięciu
i odetchnął głęboko, a następnie zaczął badać wzrokiem
urwisko, szukając wejścia na górę. Obrócił sie dopiero, gdy
usłyszał plusk wody.
Grace próbowała się ogarnąć. Wykręcała tartan, a woda
z przemoczonego ubrania strumieniem spływała do potoku.
Dziewczyna była przemoczona do suchej nitki. Mokra koszula
przylgnęła do ciała, ukazując cała jej kruchą postać. Z Colina też
kapało, również był przemoczony.
Grace wykręcała odzienie kawałek po kawałku z taką mocą,
z jaką najchętniej wzięłaby go za kark. Tymczasem nawet na
niego nie spojrzała, choć musiała wiedzieć, że na nią patrzy.
Colin, milcząc, odwrócił się i znów zaczął wypatrywać
ścieżki na urwisku.
-
A więc co chcesz ze mną zrobić? – rzuciła, gdy tylko
odwrócił się do niej plecami. Wiedział, że odczekała specjalnie,
żeby go upokorzyć. Też odczekał chwilę.
- A jak sądzisz, co powinienem? - spytał wreszcie.
- Nie jestem z McNabów, nie znam się na torturach.
Zmrużył oczy, zastanawiając się, czy nie powiedzieć wreszcie
prawdy, że nie jest McNabem.
- A co byś powiedziała, gdybym nadal uznawał się za
twojego jeńca? - spytał.
Żmija
67
Zdumiał ją i zaskoczył.
- Powiedziałabym... powiedziałabym, że jesteś tchórzem i...
głupcem!
Jak zwykle chlapnęła bez zastanowienia. Człowiek, który
najpierw mówi, a potem myśli, nie zasługuje na prawdę, tylko na
nauczkę, a on chętnie jej takiej nauczki udzieli. Na razie zmilczał.
- A... a dlaczego chciałbyś być moim jeńcem? - odezwała
się po chwili. Głos zdradzał, że nie jest pewna, jak potraktować
jego propozycję.
-
Żeby ci udowodnić, że McNabowie wcale nie są tacy, jak
myślisz - odparł i znów zaczął badać wzrokiem urwisko.
- I sądzisz, że uwierzę? Chcesz nas szpiegować, i tyle -
warknęła.
Tym razem policzył w myślach do pięćdziesięciu.
- Nie wierzę, słyszysz, nie wierzę! - zawołała.
Nic nie odpowiedział. Przeszedł parę kroków, żeby obejrzeć
urwisko pod nieco innym kątem.
- Co tak wypatrujesz? – nie wytrzymała.
- Jak się wydostać na górę.
Powiodła wzrokiem po zboczu pełnym kamiennych złomów,
ledwie trzymających się podłoża. Od góry zaczynała już scho-
dzić mgła, kładąc się białymi plamami na skalnych szczytach.
- Zaraz po nas wrócą- oświadczyła Grace z fałszywym
przekonaniem.
- Idź za mną. - Ruszył przed siebie między skały.
-
Tędy jest lepiej - odwarknęła, idąc w przeciwną stronę.
Odwrócił się, chwytając ją za ramię.
- Tędy!
- Tamtędy!
Zacisnął zęby, że aż zatrzeszczało. Zabić taką upartą babę
to mało.
Odwzajemniła się tym samym. Zacisnęła szczęki i spojrzała
na niego pogardliwie.
Jill Barnett
9
Colin nie wytrzymał; złapał ją wpół i nie bacząc na gwałtowne
protesty, postawił przed sobą i popchnął w plecy.
- Tędy!
A ona, jak to ona, najpierw zmęłła przekleństwo, a następnie
otworzyła usta, żeby powiedzieć coś głośniej. Nie dał jej szans.
- Ruszaj! - Naparł na nią z groźną miną.
Dała za wygraną, ale nie do końca. Ruszyła, lecz pomrukiwała
coś pod nosem o głupcach, co na niczym się nie znają. Miał
ochotę zrzucić ją z powrotem do potoku.
Pierwsze dziesięć metrów poszło stosunkowo łatwo, dalej
zaczynała się goła skała.
- I co teraz, panie McNab? - spytała dziewczyna, co w istocie
znaczyło: „A nie mówiłam!".
Colin policzył do stu, a następnie zaczął wypatrywać wyjścia
z pułapki, starając się nie słyszeć uszczypliwych uwag i złoś-
liwości. A gdy Grace zaczęła mówić o przygłupich McNabach,
wzniósł oczy ku niebu, pytając Boga, w jakim celu obdarzył
niewieści ród darem mowy.
Gdyby nie to, że postanowił na własne oczy sprawdzić
postępowanie McNabów i wybadać, na czym polega spór
z McNishami, powiedziałby jej prawdę, że nie jest McNabem,
ale Campbellem, i miałaby nauczkę. Jeśli jednak chciał się
dowiedzieć prawdy, musiał nadal udawać McNaba.
- Chodź tutaj - syknął.
- Po co?
- Bo ci każę.
- A ja nie chcę. - Wzięła się pod boki i nie ruszyła z miejsca.
- Chodź tutaj, mówię.
- A mnie się nie chce.
Spurpurowiał ze złości i skoczył do niej. Wyrwała się, ale po
sekundzie chyba zmądrzała.
- No dobra, już idę.
Wspinaczka na górę i ciągłe kłótnie trwały dobrą godzinę,
Żmija
69
weszcie jednak wydostali się na drogę. Grace mogła mówić
o szczęściu, że Colin nie skręcił jej karku, tak się w nim
gotowało. Tymczasem usiedli zdyszani, wypatrując wozów,
lecz przejmująca cisza świadczyła, że nie nadjeżdżają. Nie
słychać było nawet piszczałek Fiony.
- Wrócą - powtarzała Grace co parę minut.
A minuty mijały jedna za drugą. Dziewczyna zaczęła rysować
patykiem kółka w piasku, Colin dreptał niecierpliwie tam
i z powrotem.
- Byłaś pewna, że zauważą, że nas nie ma, kiedy Fiona
skończy grać...
Nie odpowiedziała.
-
A jak długo trwa ten hymn? - dopytywał się Colin.
-
Gdyby udało jej zagrać od początku do końca bez po-
wtórek, to około dziesięciu minut - odparła po chwili.
-
A z powtórkami?
-
Bóg jeden raczy wiedzieć. Jak się pomyli, zawsze zaczyna
od początku.
Colin westchnął ciężko i usiadł obok niej. Spojrzała na niego
z niechęcią, lecz on, nie zważając na to, wyciągnął nogi
i rozsiadł się wygodniej.
- Przyjdzie nam długo czekać - oznajmił.
- Mylisz się McNab, zaraz tu będą.
Gdy słońce zaczęło zachodzić, Colin wstał, otrzepał ubranie
i bez słowa ruszył w stronę, w którą pojechały wozy.
- Gdzie idziesz?
Nie odpowiedział.
- McNab?
Szedł dalej bez słowa.
- Jesteś moim jeńcem, nie wolno ci tak sobie odejść.
Chwilę jeszcze trwało, ale usłyszał za plecami spieszne
kroki. Uśmiechnął się do siebie i wydłużył krok, zmuszając
dziewczynę do biegu.
Jill Barnett
9
- Czegoś się nauczyłaś, prawda?
Milczała; zacisnęła tylko usta, zmrużyła oczy i biegła dalej,
usiłując dotrzymać mu kroku.
- Żaden McNab nie będzie uczył McNishów - warknęła.
- A jednak.
- Niby czego? - Przystanęła zdyszana, tracąc do niego kilka
kroków. Nie odpowiedział, szedł dalej. Usłyszał, że Grace
znowu biegnie. - Na przykład, jak upilnować konia? - nie
dawała za wygraną.
- Na przykład, jak trafić w cel, skacząc z drzewa - od-
wzajemnił się.
Gdyby nie to, że złapał ją za nadgarstek, dostałby pięścią
w szczękę. Tego było już za wiele! A gdy Grace ponowiła
próbę, zamierzając się na niego z drugiej ręki, przestał się
zastanawiać, chwycił ją wpół i zarzucił sobie na ramię jak wór.
- To cię nauczy, że są granice cierpliwości! - zawołał,
przekrzykując jej przekleństwa i protesty.
I choć dziewczyna nie dawała za wygraną, wiercąc się,
kręcąc, pokrzykując i błagając na przemian, ruszył przed siebie,
trzymając ją mocno i starając się niczego nie słyszeć.
Żmija
71
7
Tak uszli spory kawałek. Gdy Grace zrozumiała wreszcie,
że niczego nie wskóra, że McNab traktuje ją jak wór owsa
i gwiżdże na jej protesty, uspokoiła się i zamilkła. Milczała
nawet wtedy, gdy wreszcie postawił ją na ziemi. Zaraz skie-
rowała się ku niewielkiej polance przy drodze, gdzie pasło się
stadko kuropatw. Oczami duszy widziała ptaki piekące się na
ognisku. Żołądek głośnym burczeniem upominał się o swoje.
McNab też milczał. Spojrzał na dziewczynę, przeniósł wzrok
na ptaki i zaczął się skradać w stronę zarośli otaczających
polankę, dając Grace znak, żeby była cicho.
W odpowiedzi obrzuciła go pełnym oburzenia spojrzeniem.
Dureń traktuje ją głupią!
Colin wziął kamień, podszedł jeszcze bliżej ptaków i cisnął.
Udało się. Jedną kuropatwę już mieli. Cisnął drugi kamień
i znów trafił. Zamierzał właśnie pójść po łup, ale Grace dała mu
znak, żeby poczekał i nie robił hałasu.
Podniosła kamień z drogi.
- Teraz moja kolej - szepnęła z taką miną, jakby chciała
cisnąć w niego. Z trudem pohamował wesołość.
Grace wycelowała starannie.
Jill Barnett
9
- Hej, trafiłaś! - zawołał ze zdumieniem, gdy trzeci ptak
legł na ziemi, nie zdążywszy nawet załopotać skrzydłami.
- Oczywiście, dziwi cię to? - rzuciła przez ramię, strzepując
kurz z dłoni.
- Nic mnie już nie zdziwi, McNish - odparł, kucając przy
ptakach.
Grace przystanęła; nie mogła pozwolić, żeby ostatnie słowo
należało do niego.
- Wyobraziłam sobie, że to twój łeb, więc trafiłam od
pierwszego razu.
Zaśmiał się, jakby był pewien, że to właśnie usłyszy z jej ust.
- I załatwiłam większą sztukę niż ty - pochwaliła się,
pochylając nad zdobyczą.
Nie odpowiedział. Podniósł wszystkie trzy kuropatwy i nagle
znieruchomiał.
- Te dwa twoje to pokurcza - dodała.
Znów zmilczał, złapał ją tylko za ramię i energicznie pociąg-
nął za sobą między drzewa.
- O co ci chodzi? - zaprotestowała.
- Nie gadaj. Szybko. Tędy.
- Niby gdzie?
- Bądź cicho.
- Ty bądź cicho. Nigdzie nie idę, nie jestem głupia, wracam
na drogę.
- Zamknij się, babo!
Od drogi dobiegło rżenie koni, a zaraz potem śmiech.
- Mówiłam! Wracają po nas. - Grace wyrwała mu się
i ruszyła w stronę drogi. - Widzisz, durniu, mówiłam, że
wrócą, toś nie wierzył. - Jeszcze by coś dodała, gdyby
nie zakneblował jej ust ręką i nie przyciągnął stanowczo
do siebie. Wyrywała się, próbowała krzyczeć, ale nie ustę-
pował.
- Uspokój się, do diabła - szepnął.
Żmija
73
Przeraziła się. Pomyślała, że McNab szykuje pułapkę, w którą
zaraz wpadnie Duncan i cała reszta. Próbowała walczyć, ale
on jeszcze mocniej przyciągnął ją do siebie i powlókł w gęs-
twinę.
- Popatrz - szepnął, obracając ją w stronę drogi.
Grace struchlała. Na drogę, z lasu po drugiej stronie, wjeż-
dżało kilku konnych. Jeden w drugiego opryszek z piekła rodem.
Najroślejszy, z siwą grzywą i rudą brodą, uderzył piką
w ziemię.
- Pusto, Tom. Nic nie widać.
- Właśnie - dodał drugi, okryty czerwoną chustą. - Pusto,
Tom, a obiecywałeś piękne łupy.
- Jechali tędy, Sim - pośpieszył z odpowiedzią mały czło-
wieczek z chytrymi oczkami i kilkoma nożami za pasem,
zwracając się do właściciela czerwonej chusty. - Widziałem ich
na własne oczy, McGregor - dodał, adresując ostatnie zdanie
do siwego osiłka.
- Nie dziw mu się, McGregor - odezwał się ten, którego
nazwano Simem. - Tom wypróżnił rano cały dzban i ma zwidy.
A zresztą co zezowaty może widzieć?
Wszyscy zarechotali, tylko Tom zaklął, wyciągnął nóż i rzucił
się na Sima, ściągając go z siodła.
Zaczęła się bójka. Pozostali zaraz stanęli w kręgu i zaczęli
podburzać walczących, aż wreszcie siwy McGregor położył
temu kres. Wbił pikę między adwersarzy, a butem przycisnął
uzbrojoną dłoń Toma do ziemi.
- Basta, straciliśmy już dość czasu.
Wojujący usłuchali, a po chwili cała banda, kląć głośno,
ruszyła tam, skąd przybyła.
- Na nas czyhali? - spytała Grace szeptem.
- Na wozy. Dobrze, że twoi jednak nie wrócili.
Dziewczyna spojrzała na drogę i zadrżała na myśl o tym,
co mogło się stać, gdyby Duncan z resztą zawrócili.
Jill Barnett
9
- Chodź, McNish, idziemy. Trzeba coś zrobić z tymi pta-
kami. Tylko nie wyłaź na drogę.
Colin wziął ją za rękę, a ona nie zaprotestowała.
Noc bezksiężycowa, ciemno choć oko wykol, ale bór tętnił
życiem. Hukały sowy, brzęczały owady, szumiał wiatr. Tylko
Grace milczała. Nie odzywała się od dłuższego czasu, choć
z każdym krokiem oddalali się coraz bardziej od drogi i domu.
Myślała, że McNab ciągnie ją do siebie, do siedziby klanu,
ale gdy odeszli spory kawał, przystanął nagle w lesie i powie-
dział, że tu będzie bezpiecznie i że tu zostaną na noc. Tak też
się stało. I oto siedzieli przy ognisku. Mężczyzna dokładał do
ognia, odwrócony do niej plecami.
Patrzyła na niego, myśląc, że nie zachowuje się jak McNab.
Ani jej nie atakował, ani nic. W ogóle nie zwracał na nią uwagi,
choć - też przyznawała to w duchu - robiła wszystko, by go
zezłościć. Nie reagował, jakby jej nie było.
Otuliła się szczelniej opończą. Przyrzekła sobie, że będzie
milczeć, nie powie ani słowa. To powinno dać mu do myślenia.
Tymczasem ukradkiem zerkała na niego. Powinna go nie-
nawidzić, bo każdy McNab to wróg. Nienawiść do nich miała
we krwi. McNishom nic zresztą już nie zostało, tylko to -
nienawiść do McNabów.
Ale, o dziwo, nie potrafiła wykrzesać z siebie nienawiści.
Patrząc na niego, powinna widzieć wszystkie krzywdy, jakie
McNabowie wyrządzili McNishom, a tymczasem nic z tego.
Patrzyła i patrzyła, a nienawiść nie nadchodziła. Gdy zamknęła
oczy, było jeszcze gorzej; nie widziała McNaba, widziała...
mężczyznę, i w dodatku wielce przystojnego.
Powiedziała sobie, że nie będzie o nim tak myśleć, i znów się nie
udało. Ten profil, te usta, te oczy, te mocne ramiona i... ten
spokój, ten absolutny spokój, wręcz obojętność na wszystkie jej
manewry.
Żmija
75
Starała się myśleć o krzywdach i zemście, lecz nawet własne
myśli nie chciały jej słuchać. Nieposłuszna pamięć przywoły-
wała wspomnienie pocałunku. Zaraz potem przypomniała sobie,
jak śmiesznie chwytał kawałki jabłka, które mu rzucała, i jak
się wtedy serdecznie śmiała. Dawno się tak nie bawiła.
Przypomniała sobie też, jak chwycił ją za ręce, gdy wypadła
z wozu, i jak ją osłaniał i chronił, kiedy oboje polecieli
w przepaść.
McNab? Trudno w to uwierzyć, ale tak, McNab.
Uratował ją, gdy jak głupia chciała wejść w sam środek
bandy opryszków.
Mimo wszystko powinna go nienawidzić. Przecież to McNab!
Lecz jakoś nie potrafiła.
Była głodna jak wilk; zapach pieczonych kuropatw drażnił jej
powonienie. Postanowiła na niego nie zerkać, a w myślach
przywołała wszystkie niegodziwości i krzywdy doznane od
wrażego klanu. Może w ten sposób zdoła rozpalić w sobie
ogień nienawiści, a zarazem wytłumi to coś, co lęgło się
w zakamarkach serca.
W oddali zawył wilk, huknęła sowa. Grace ogarnęła opończę.
McNab dołożył drew i ogień buchnął wesoło.
- Pewnie jesteś bardzo głodna?
- Wcale nie - odparła, przeklinając własny brzuch, bo
burczał tak, że echo niosło.
Colin spojrzał na nią wymownie i znów zajął się ogniskiem,
Ptaki skwierczały na rożnie, które wystrugał.
-
Łżesz, McNish, albo się mylisz, słyszę, jak ci w brzuchu
burczy.
-
Nigdy się nie mylę i zawsze mam rację - odparła po-
śpiesznie, niepomna, że przyrzekała sobie, że nie odezwie się
słowem.
- A to burczenie?
- Burczy, i co z tego? Nie jestem głodna- powtórzyła
Jill Barnett
9
z uporem, Nigdy w życiu nie odda pola, bo byłoby to wbrew
pierwszej zasadzie Grace McNish: nigdy nikomu nie przy-
znawać racji. - A w ogóle to nie przejmuj się mną, McNab.
W naszym klanie nawykliśmy do głodu. - Mówiąc to, patrzyła
łakomie na skwierczące ptaki. Nie mogła już wytrzymać. Tak
ją skręcało w żołądku, że zjadłaby je natychmiast, nawet na
surowo.
- Jeszcze się nie upiekły? - jęknęła pokornie. Poczuła się
strasznie nieszczęśliwa. Nawet własny brzuch nie chciał jej
słuchać.
- Jeszcze chwila.
- Największy jest mój, pamiętaj.
Zaległa cisza.
- Największy? Mówiłaś o ptakach? - spytał z niewinną
miną. Wiedział, jak ją zbić z pantałyku.
- Ty chyba jesteś chory albo masz obsesję, McNab.
- Chcesz największego? Dostaniesz, ale poproś.
Nie wytrzymała. Wzięła się pod boki i wygłosiła całe
przemówienie:
- Jak to? To ja trafiłam największego i ten mi się należy.
- Znowu chcesz się kłócić?
- Nie mam zamiaru. Największy jest mój, i tyle. Cały
problem z wami, McNabami, polega na tym, że zawsze wy-
ciągacie łapy po cudze.
Colin odczekał dobrą chwilę, po czym zapytał rzeczowo:
- A kto zabił pierwszą kuropatwę?
Nie musiał czekać na odpowiedź.
- Ależ oczywiście ty - odparła Grace głosem słodkim jak
miód. – Jeśli idzie o zabijanie, McNabowie są zawsze pierwsi.
Spojrzał na nią tak, jakby chciał czynem potwierdzić, że tym
razem ma absolutną rację.
Grace uznała, że lepiej nie brnąć dalej – czasami potrafiła
myśleć rozsądnie – więc zmieniła temat.
Żmija
77
- Uważaj, palą się!
Colin spojrzał na ogień i zaklął. Dwa mniejsze ptaki płonęły
żywym ogniem. Rzucił się jak błyskawica i poderwał rożen.
- Poproszę mojego ptaszka – odezwała się Grace najsłodziej,
jak tylko potrafiła.
Spojrzał na nią ukosem.
-
Ten w środku, tłusty i nieprzypalony jest mój – wyjaśniła.
Patrząc jak McNab jej własnym sztyletem zsuwa ptaki z patyka.
Dwa mniejsze, zwęglone, spadły na ziemię z trzaskiem. Na
moment zrobiło jej przykro, ale tylko trochę. Przyda mu się
lekcja. Niech pozna, co to głód.
- Czekam.
Wbił nóż w tłustą sztukę i podał jej. Krople tłuszczu za-
skwierczały na ogniu.
Dziewczyna chwyciła kuropatwę tak łapczywie, jakby się
bała, że ktoś jej odbierze. Odłamała udko, przymknęła oczy
i ugryzła pierwszy kęs. Co za wspaniałość! Żuła powoli,
delektując się smakiem. Przełknęła. Oblizała wargi. Gdy otwo-
rzyła oczy, zobaczyła, że McNab patrzy wygłodniałym wzro-
kiem. Odruchowo przycisnęła ptaka do piersi.
- To moje, McNab.
-
Co twoje?
-
Ano to. - Podsunęła mu pachnącego ptaka pod nos.
Zaklął i ze złością wbił zęby w swój zwęglony posiłek. Mina
mu zrzedła. Wyglądał tak, jakby rzeczywiście miał w ustach
kawałek najprawdziwszego węgla. Przestał jeść, a Grace,
gdyby ktoś ją zapytał, gotowa byłaby przysiąc, że zobaczyła łzy
w jego oczach.
- Mniam, mniam - mruknęła, z zachwytem biorąc do ust
kolejny kęs swojej kuropatwy.
McNab spojrzał na swoje jedzenie z najwyższą niechęcią, ale
też odgryzł kawałek.
- Ach, tylko trochę przypalone - oznajmił.
Jill Barnett
9
- A moje w sam raz, doskonałe. – Pochyliła się nad jego
kuropatwą, przyjrzała się jej uważnie. – Ooo! – zawołała,
pokazując palcem. – Tu jest kawałek mięsa jakby mniej przy-
palony, widzisz?
- Widzę, bardzo dobry. - Odgryzł kawałek, splunął i wyrzucił
zwęglonego ptaka w krzaki.
- A moja jest wspaniała, mniam, mniam.
Colin obejrzał drugiego ptaka, skrzywił się i nawet nie
spróbował ugryźć, od razu wyrzucił, a zaraz potem obdarzył
Grace takim spojrzeniem, że bez słów zrozumiała, że ma dość
jej i jej gadania.
Ale nie byłaby sobą, gdyby nie brnęła dalej.
- Bardzo smaczne - oznajmiła, żując kolejny kęs z le-
dwie skrywanym uśmiechem. Jej towarzysz zerwał się
z miejsca. Słyszała jego kroki za plecami, ale nie raczyła
spojrzeć. Skończyła posiłek, resztki wrzuciła do ognia i do-
piero wtedy odwróciła się, podnosząc wzrok, i to był jej
trzeci błąd. Drugi polegał na tym, że nie zwróciła uwagi
na jego kroki, a pierwszy - że dokuczyła mu ponad wszelką
miarę.
- Lubisz się drażnić, McNish? – rzucił, patrząc na nią z góry.
- Ano lubię. - Wytrzymała jego wzrok.
Schylił się i chwycił ją w ramiona tak błyskawicznie, że
nawet nie zdążyła pomyśleć, co się dzieje.
- A teraz, m'fheudail, zobaczysz, co ja lubię.
Grace wpadła we własne sidła. Chciała oczywiście coś
powiedzieć, więc otworzyła usta, a on tylko na to czekał.
Zamknął jej usta pocałunkiem i jeszcze mocniej przyciągnął
do siebie. Broniła się tylko przez chwilę, a w każdym razie
znacznie krócej, niż się spodziewał.
Gdy językiem zaczął szukać jej ust, uniosła zaciśnięte pięści,
Żmija
79
a sięgnąwszy ramion, bo wyżej i tak nie sięgała... rozluźniła
palce i zarzuciła mu ręce na szyję, przygarniając go do siebie,
tak jak on przygarniał ją.
Oboje zatracili się w namiętnym pocałunku.
- Och, McNab, co ty ze mną wyprawiasz? – szepnęła, gdy
brakło jej tchu i oderwała wargi od jego ust.
- Nic takiego, zdzieram z ciebie ubranie. - Delikatnie szarp-
nął za suknię - I... folguję sobie.
- Nie mów tak. - Pokręciła zakłopotana głową, a gdy ustami
trafiła na jego wargi, przyciągnęła go znów do siebie.
Opuścił rękę, obejmując ją w pasie i przytulając do siebie.
Przylgnęła do niego całą sobą.
Krew uderzyła Colinowi do głowy. Co za kobieta! Zakołysał
biodrami w miłosnym rytmie starym jak świat. Odpowiedziała
tym samym, jakby uznając, że powinna sprostać każdemu
wyzwaniu.
Nie odrywała ust od jego warg. Namiętny pocałunek trwał,
a w nim krew wrzała. Takiej fali namiętności nie doświadczał
jeszcze nigdy. Dziewczyna przylgnęła do niego jeszcze mocniej,
a on jeszcze mocniej ją przyciskał. Trwali w zgodnym rytmie
obu ciał.
Ręce Colina zbłądziły niżej, ku krajowi sukni, a zaraz potem
rozpoczęły wędrówkę w górę wzdłuż nagich nóg, ku udom,
tam gdzie jej ciało skrywało największą tajemnicę.
Jęknęła z rozkoszy, pieszcząc jego słuch długo wyczekiwa-
nym sygnałem przyzwolenia. Wyczuwał palcami jedwab nagiej
kobiecej skóry, miękki i delikatny jak płatki róż. Powędrował
niżej, a gdy dotarł z powrotem do kolan, uniósł dziewczynę,
a ona spętała go nogami namiętnym węzłem.
I znów z ust Grace dobył się stłumiony jęk, ni to błaganie, ni
szloch, a jednocześnie jej dłoń wślizgnęła się pod jego ubranie.
Nie wypuszczając jej z objęć, ułożył ją na ziemi i dopiero
wtedy oderwał się od jej ust. Palcami pieścił jej powieki i wargi.
Jill Barnett
9
- Och, m'fheudail.
Otworzyła zamglone oczy i odwzajemniła pieszczotę, doty-
kając jego warg. Zanurzył się w jej wzroku bez reszty i bez
końca. A ona, naśladując jego pieszczotę, wędrowała palcami
po policzkach Colina, ku powiekom i z powrotem ku na-
brzmiałym wargom.
Chwycił ją za nadgarstek, przytrzymał, a drugą ręką rozpiął
koszulę, dotykając nagiej szyi i brzucha. Znieruchomiała,
wstrzymała oddech, a jej oczy jeszcze bardziej zasnuły się
mgłą pożądania. Oblizała wargi.
Colin tymczasem śmielej rozsunął koszulę, obnażając piersi,
i delikatnie powiódł palcami po sutkach. Chciała usiąść, chciała
odwzajemnić pieszczotę, ale jej nie pozwolił. Wsunął rękę pod
plecy dziewczyny, uniósł ją ku sobie i na długą chwilę przylgnął
ustami do nagiej kibici. A gdy oderwał usta, na skórze został
znak.
Ona zaś niecierpliwą ręką odsłaniała jego pierś z okrycia.
Otwierając usta najszerzej, jak tylko mógł, powędrował ku
jej piersiom. Zaraz potem ułożył Grace na ziemi i znów jej
dotykał, pieścił, rozpalając w niej coraz to nowe ognie namięt-
ności.
- Palisz mnie, McNab - szepnęła. - Pal do końca, niech cała
spłonę.
Zwolnił rytm, spowolnił pieszczotę, jakby chciał odsunąć
spełnienie. Jęknęła, targając go niecierpliwą ręką za odzienie.
Odsunął się nagle, wsunął ramiona pod jej kolana, ustami
sięgając w najtajniejsze zakamarki jej kobiecości.
I znów jęknęła, pulsując cała z rozkoszy. Drżała jeszcze, gdy
powtórzył pieszczotę. Opuściła nogi i jednym ruchem zerwała
odzienie z jego bioder. Ułożył się na dziewczynie, przywierając
do niej całym ciałem.
A potem znów rozpoczął wędrówkę ustami od brzucha ku
piersiom i wyżej ku szyi, a gdy jego nabrzmiała męskość
Żmija
81
znalazła się u wrót jej kobiecości, zamarł bez ruchu na krótką
chwilę, która dla niej trwała całą wieczność.
Wchodził w nią powoli, patrząc w oczy z obawą, czy nie
pojawi się w nich cień lęku albo smuga bólu. A oczy Grace
z każdą chwilą robiły się coraz większe, ale nie dała mu w nie
spoglądać do końca. Targnęła się do przodu, przywierając
ustami do jego warg. Wchodził w nią dalej i głębiej, aż wyczuł
przeszkodę. I znów znieruchomiał.
Wtedy ona przerwała pocałunek, odrzuciła głowę, zamykając
powieki.
Na nic już nie czekał. Jednym zdecydowanym pchnięciem
pokonał przeszkodę, biorąc dziewczynę całą w posiadanie,
wiedząc, że nikt przed nim tego nie uczynił.
Krzyknęła i wymierzyła mu cios pięścią w szczękę.
- Do diabła... McNish... - Zmroziło go. - Czemu?
- Zraniłeś mnie - rzuciła oskarżenie.
- Musiałem.
- Dlaczego? Bom z McNishów? - W jej oczach zalśniły
łzy.
Jezu Chryste! Zazgrzytał zębami, wziął głęboki oddech.
- Boli tylko za pierwszym razem.
- Wielkie nieba! - Zatrwożyła się. - Co cię boli?
- Mnie? Nic - odparł bez zastanowienia.
- A więc robiłeś to już kiedyś?
Piekło i szatani... Jeśli odpowie zgodnie z prawdą, dostanie
zapewne niejeden, ale wiele ciosów. Przygarnął dziewczynę
do siebie, ucałował w policzki, w usta i szyję.
- Mężczyzn nie boli, tylko kobiety - szepnął. - I tylko za
pierwszym razem. Odsunął ją lekko od siebie i spojrzał prosto
w oczy. - Bardzo boli? - spytał z troską.
Milczała. Przez chwilę trwała nieruchomo, jakby pogrążona
w sobie, po czym zakołysała z lekka biodrami.
Policzył w myślach, nie wiedzieć do ilu, modląc się, żeby...
Jill Barnett
9
- Wcale nie boli!
Odetchnął z ulgą, cofnął się odrobinę, najdelikatniej, jak
potrafił, aby nie sprawić jej bólu.
-
Nie wychodź, nie zostawiaj mnie! - zawołała zlękniona,
a jej małe dłonie zacisnęły się na jego ciele.
-
Nie zostawię. Będziemy teraz jednym ciałem, McNish. -
Wsunął się głębiej, cofnął i znów wsunął w odwiecznym rytmie
zespolenia ciał.
Grace przymknęła oczy.
-
Czuję cię, czuję cię całego. - Przywarła do niego jeszcze
mocniej.
-
A nie boli? - spytał z troską.
Uniosła powieki, ukazując oczy, zamglone, pragnące, o bar-
wie ciemnego szmaragdu jak górskie knieje.
- Nie. - Pokręciła głową i jakby na dowód, że mówi szczerą
prawdę, spętała go mocniej nogami.
Brał ją powoli, niespiesznie docierał do kresu, cofał się i wracał,
smakując każdy ruch, sycąc się kobiecym ciałem i spełniając jej
najtajniejsze pragnienia. Przywoływał całą swoją siłę, aby chwila
stała się wiecznością, bo tak chciał - chciał w niej trwać bez końca,
rozkoszować się nią, słuchać jej szeptów i westchnień rozkoszy.
- Jeszcze - błagała, poruszając coraz szybciej biodrami.
Samczy instynkt wołał o to samo, ale Colin nie chciał. Nie
chciał zamieniać wieczności na chwilę, więc kochał ją wolno,
rytmem serca, a nie ciała. Dziewczyna otworzyła oczy, za-
mglone, spragnione i... śmiałe. Przygarnęła go mocnej, wpra-
wiając biodra w jeszcze szybszy ruch.
-
Szybciej, McNab, szybciej - ponaglała, wyszeptując nie-
cierpliwe pragnienie.
-
Wolniej, McNish - odpowiadał, nurzając się w niej i wy-
chodząc najwolniej, jak mógł, by chwila była wiecznością.
Uniosła biodra, wciągając go głębiej, i uśmiechała się uśmie-
chem spełnienia, gdy sięgnął kresu jej ciała. Przymknęła oczy,
Żmija
83
łamiąc zgodny do tej pory rytm. Nie dał się zwieść. Przygarnął ją
do siebie, zwolnił i poszukał ustami jej piersi.
Jęknęła z rozkoszy. Powędrował ustami niżej, wytyczając
ścieżkę pocałunków na brzuchu, a potem znów na piersiach.
Zmienił pozycję, klęknął i uniósł Grace ku sobie, a ona
chwyciła go oburącz za szyję.
Nie przyspieszał rytmu, ale ważył i smakował każdy ruch.
Wnikał w nią i wychodził na przemian, czując, jak go wchłania
i wyzwala, wchłania i wyzwala.
Jej nagły krzyk oznajmił kres wieczności. Colin przestał
walczyć i runął za nią w przepaść spełnienia.
Gdy się ocknął, otoczyła go ciemność, jakby oślepł. Przed
oczami miał czerń jej włosów. Jeśli na tym polega ślepota, to
podda się jej z rozkoszą. Chłonął włosy dziewczyny, jej ciepło,
zapach i ciało.
Odetchnął głęboko. Powietrze niosło woń miłosnego speł-
nienia i aromat sosnowego boru, który był im komnatą.
Patrzył na nią, jak z wolna dochodzi do siebie. Uniosła
powieki, odnalazła go wzrokiem.
- Wielkie nieba - westchnęła ledwie słyszalnym szeptem.
Jeśli na zawsze miałby doświadczać tylko jej miłości, będzie
najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Gdy to sobie
uświadomił, zrozumiał, że właśnie przegrał bitwę, którą miał
nadzieję wygrać.
Gdy na niego spojrzała, wyglądał jak przetrącony. Opuściła
wzrok. Sama też się tak czuła.
Podobało jej się. Podobało? Chciałaby to robić do końca
życia! Z nim. Z nim?
Jak zdrajczyni! Jak tchórz! Jak słaba kobieta! Jak w ogóle
mogła do tego dopuścić?
A jednak dopuściła. Przymknęła oczy, czując, że przytłacza ją
Jill Barnett
9
ogrom winy. Zległa z wrogiem. Z McNabem. I jakby tego było
mało - miłowała go. Tak, miłowała i nie mogła temu
zaprzeczyć.
- Musimy porozmawiać - odezwał się tym swoim aksamit-
nym głosem, którego mogłaby słuchać bez końca.
Odgarnęła włosy i drgnęła, odsłaniając twarz.
Colin również zadrżał. Coś w jej oczach sprawiało, że zdjął
go lęk.
- Skrzywdziłem cię.
Odwróciła wzrok i nie patrząc, odepchnęła go od siebie.
Wstał. Ona też stanęła na nogi, ogarniając ubranie na sobie.
- McNish?
Znów ten głos. Jak trudno mu się oprzeć.
- Nie, nie skrzywdziłeś mnie. Sama jestem winna - odparła,
nie patrząc na niego. Sama! Zdradziła. Zdradziła klan. Skrzyw-
dziła siebie i bliskich. Co powie dziadek, gdy się dowie, że
zrobiła to z McNabem.
- Muszę ci coś powiedzieć. - Wyciągnął do niej ręce.
- Nie, nie teraz. - Szarpnęła się.
Gdy dotknął jej ramienia, zesztywniała i... wyglądała tak,
jakby zaraz miała się rozszlochać. Ona, która nigdy nie płakała.
-
McNish.
-
Nie, nie teraz, McNab. Ani teraz, ani nigdy. - Uciekła.
Ona, która nigdy przed nikim i niczym nie uciekała.
Żmija
85
8
Gdzież ona, u diabła, się podziała - mruczał Colin do
siebie, przedzierając się przez gęstwinę. Nie sposób, żeby
odeszła daleko. McNish, ty diablico.
Noc choć oko wykol. Szedł po omacku od drzewa do drzewa,
wypatrując, szukając. Zniknęła. Jak kamień w wodę.
Nagle jakiś głos rozdarł nocną ciszę.
Colin zamarł.
- Puść mnie, ty diabelskie nasienie! - Ten głos znał aż za
dobrze. A język tym bardziej.
Przylgnął do drzewa.
- Och, ty przeklęta żmijo. Łap ją, Sim. Suka ugryzła mnie
w rękę.
-
Zobaczysz, co ci jeszcze zrobię, padalcu. McNaaab! -
Słychać było, że boleśnie kopnęła jednego z opryszków.
Colin dobył noża i wyskoczył na polanę.
- Puście ją!
Dwaj bandyci obejrzeli się za siebie, ale nie uwolnili dziew-
czyny. Rzut oka wystarczył, by Colin przekonał się, że - na
szczęście - nie jest ranna.
- Najwyższy czas, McNab - warknęła.
Jill Barnett
9
Był to jeden z tych częstych momentów, kiedy nie starczało
jej rozumu, by docenić niebezpieczeństwo.
- To jest McNab - oświadczyła bandytom z dumą. - A kto
to są McNabowie, pewnie wiecie, bo wszyscy wiedzą. Wyry-
wają wrogom wątroby i rzucają wilkom na pożarcie, ot co!
- McNish - jęknął Colin.
- McNab oprawi was żywcem ze skóry, złodzieje! – wyrwała
się, a gdy tylko odzyskała swobodę ruchów, zaraz złapała tego,
co stał bliżej, za kudły. - A ciebie oskalpuje!
- Jezu Chryste, weźcie te zarazę ode mnie, bo stracę resztki
włosów.
- Puśćcie ją! - zagrzmiał Colin, nie bardzo przekonany, czy to
ją trzymają, czy ona trzyma ich.
- Wy śmierdzące padalce...
- McNish, zamknij się.
Posłuchała. Zamilkła, a nawet przestała ciągnąć ich za
włosy. Oni też ją puścili. Ogarnęła ubranie i z dumnie pod-
niesionym czołem potruchtała do Colina.
- Mogłeś się pośpieszyć.
- Porozmawiamy później - rzucił. - A gdzie reszta? - zwró-
cił się do bandytów, przygwożdżając ich wzrokiem.
Mniejszy obejrzał się lękliwie w lewo i prawo.
- Nikogo więcej nie ma. Tylko my dwaj. I to ona na nas
napadła.
- Ja? - wrzasnęła Grace, biorąc się pod boki. - To łgar-
stwo i łżecie, że jesteście sami. Sama widziałam McGregora
i resztę.
- McNish, do diabła, bądź cicho. - Colin chwycił jej rękę
pchnął za siebie.
- Przecież ty też widziałeś - zaprotestowała oburzona.
- Dzięki ci wielce, że im to mówisz.
Zrozumiała, że palnęła głupstwo, zaczerwieniła się nawet, ale
trwało to tylko chwilę.
Żmija
87
- Trudno, mleko się wylało - wzruszyła ramionami - ale to
nie powód, żebyś ze mnie szydził, McNab.
Nie zdążył odpowiedzieć, poczuł bowiem na plecach ostrze
noża. Ktoś zaszedł ich z tyłu.
- Nie ruszać się, bo... - zagrzmiała groźba.
- Widzisz, McNab - rzuciła Grace półgłosem. - Pytałeś, gdzie
reszta, teraz już wiesz.
Powiedli ich na inną polanę, gdzie stały trzy zdobyczne
wozy z ładunkiem, który miał wykarmić cały klan McNishów,
a obok - spętani - leżeli Duncan, Fiona, Seamus i Iain, na
szczęście cali i zdrowi. Grace naliczyła ośmiu opryszków, ale
nie było wśród nich herszta - McGregora.
Tymczasem nałożono im pęta, a Grace dodatkowo zakneb-
lowano, rzucono na ziemię i kazano czekać, podczas gdy
banda rozsiadła się przy ogniu, łypiąc łakomie na obie dziew-
czyny.
- Cóżeś nam tu przyprowadził, Tom? Coś na uciechę?
Spódniczka, tak? Chętnie się nią zajmę.
Tom z Simem spojrzeli najpierw po sobie, potem na Grace.
- Nie wiesz, co mówisz, Lem. My jej nie chcemy, a i tobie
się odechce.
- Głupiście. Jest całkiem, całkiem... - Lem wstał od ogniska,
a Grace w ciemności wyciągnęła nogi, szykując się, żeby go
kopnąć, gdy podejdzie bliżej.
- Wara ode mnie, podły szczurze! - wrzasnęła, kiedy Tom
wyciągnął jej knebel. McNab chyba parsknął śmiechem, Duncan
i Iain też, ale nie była pewna, bo krzyknęła tak gromko, że
niemal ogłuchła.
- Lubię takie ostre. - Lem oblizał się obleśnie.
- No to masz. - Napluła na niego.
- Trzymaj się, Grace! - zawołał Duncan.
Jill Barnett
9
Nie trzeba było jej zachęcać. Nóg jej nie związano, więc
wymierzyła opryszkowi solidnego kopniaka.
Lem zaklął i skoczył do niej, zaciskając pięści. Nie zdążył, bo
jak spod ziemi wyrósł przed nim Colin.
- Zostaw ją!
Bandyta zatrzymał się; ważył szanse. Przeciwnik był o głowę
albo i więcej wyższy i roślejszy i nawet ze spętanymi rękami
mógł być niebezpieczny.
- To moja żona. Nie próbuj jej dotknąć, bo zabiję. A do
dziewczyny - spojrzał na Fionę - też nie podchodź. Niech im się
coś stanie, a zabiję, jak nie ja, to inni, a mam ich wielu.
Grace szczęka opadła. Żona? Co mu się stało? Chyba oszalał.
- Żona? -powtórzył jak echo zdumiony do granic Duncan.
Lem łypnął podejrzliwie na chłopca. Ten zaczerwienił się
po same uszy.
- Twój przyjaciel chyba się dziwił. Co to ma znaczyć?
Jesteś żoną czy nie? Mów prawdę.
Grace zmartwiała. To tak jakby postawiono ją pod ścianą.
Jeśli powie, że tak, nie będzie odwrotu. Wedle praw Szkocji
bowiem mężem i żoną zostają ci, co zgodnie ogłaszają to
wszem i wobec.
Spojrzała na Colina, szukając w jego oczach odpowiedzi na
pytanie, czy wie, co zrobił. Wystarczy jej jedno słowo i będą
małżeństwem.
Milczał, a z jego oblicza też nie potrafiła niczego odczytać.
Będzie miał nauczkę - pomyślała, gdy nagle zrobił taką
minę, jakby był pewien, że Grace zaprzeczy i powie „nie".
Jej to wystarczyło. Zmrużyła oczy i spojrzała na Lema.
- Oczywiście, jestem jego żoną.
Żmija
89
9
Colin aż się zaśmiał. Plan powiódł się doskonale. Zareago-
wała dokładnie tak, jak to sobie umyślił i... zdała sobie sprawę,
że wpadła w sprytnie zastawioną pułapkę, bo zbladła jak
kreda.
Tom teatralnym gestem zdjął kapelusz i skłonił się przed
Colinem, bacząc tylko, żeby nie znaleźć się zbyt blisko Grace.
- Współczuję ci z całego serca, chłopie - oznajmił i chyba
po raz pierwszy w całym swoim złodziejskim życiu powiedział
prawdę. Pokręcił jeszcze głową i wrócił z Simem do ogniska,
pomrukując coś o piekle na ziemi.
Lem został jeszcze, gapiąc się to na Grace, to na jej męża.
- Wara od kobiet - ostrzegł go jeszcze raz Colin.
Lem tylko zaklął szpetnie.
-
Weź tę swoją babę i tę drugą też, i zejdźcie mi z oczu. Ona
ma milczeć, bo ją znów zaknebluję.
-
Kogo? Mnie? - żachnęła się Grace.
-
Bądź cicho, żono! - zmitygował ją Colin i nie licząc, że
dziewczyna posłucha słownej przestrogi, dał jej kolanem w
zadek.
Mężczyźni zarechotali, Grace zmilczała, ale gdy tylko Lem
wystarczająco daleko się oddalił, syknęła do Colina półgłosem:
Jill Barnett
9
- Nabrałeś mnie, McNab. Jeszcze pożałujesz,
- Zapewne, zapewne, m'fheudail, skarbie - rzucił, gdy od-
chodziła z dumnie podniesioną głową.
Po chwili ruszył za nią, by dołączyć do Duncana i innych,
a pod drodze dokładnie zbadał wzrokiem cały obóz. Gdy zaś
dotarł tam, gdzie przycupnęli jeńcy, stanął nad Grace, a ta tak
się wierciła i kręciła, aż obróciła się do niego plecami. Duncan
i cała reszta patrzyli na nią z wyrazem najwyższego zdumienia.
- Grace - zdobył się na odwagę Duncan – poślubiłaś
McNaba?!
Ale wystarczyło jedno gromiące spojrzenie dziewczyny, by
zamilkł jak niepyszny.
Colin przysiadł się do niej; oczywiście zaraz się odsunęła.
Pochylił się do Duncana, który przycupnął z Iainem, Fioną
i Seamusem.
- Gdzie wasza broń?
- Przy wozie, tym tutaj - odparł chłopak, wskazując wóz
stojący kilka metrów od nich. I rzeczywiście pika, kusza
i miecz leżały na stosie przy kole. Tyle samo metrów dzieliło
ich od tego arsenału, co od ogniska, przy którym rozsiedli się
bandyci.
Colin pochylił ku Grace, która znów zaczęła się odsuwać.
- Siedź spokojnie, małżonko, jeśli chcesz wyjść stąd cało.
Spojrzała na niego z niechęcią, uparta i przekorna jak
zawsze. Teraz on zaczął się wiercić i przesuwać, aż znalazł się
w takim miejscu, w którym zasłonił ją sobą przed wzrokiem
opryszków łypiących od ogniska.
- Pod koszulą mam twój sztylet - szepnął. - Wyciągnij.
Posłuchała, a co więcej, nie odezwała się słowem. Zaczęła
manipulować spętanymi rękami pod jego ubraniem, aż wyma-
cała coś twardego.
- Wspaniale - pochwalił. - Chwyć go.
Przesunęła palcami i objęła mocno rękojeść.
Żmija
91
- To nie to - szepnął.
Dziewczyna zamarła.
-
Rękojeść jest mniejsza.
Dostał łokciem w żołądek, aż się zakrztusił, i w samą porę,
bo wybuchłby śmiechem.
- A teraz przetnij mi pęta. - Podsunął jej związane na
plecach ręce.
Nie przecięła, wsunęła mu tylko nóż w dłoń.
-
Nie, najpierw ty przetnij moje.
-
McNish, nie pora na kłótnie - syknął, zaciskając zęby.
Grace nie zareagowała. - Żona powinna być posłuszna - zaczął
z innej beczki.
-
Mam sztylet, więc uważaj, co mówisz. Jeszcze raz mi
przypomnisz, że dałam się nabrać, a tak cię urządzę, że zostanę
wdową. A poza tym nie ślubowałam ci posłuszeństwa ani
w ogóle niczego.
-
Przetnij te pęta, do diabła!
Odczekała jeszcze długą chwilę, żeby zezłościć go reszty, po
czym zrobiła to, co kazał, i oddała mu sztylet.
- A teraz ty mi przetnij – zażądała.
Udał, że nie słyszy. Przeciął więzy Duncanowi i dwóm
pozostałym chłopcom, szeptem nakazując, żeby niczego nie
dawali po sobie poznać, i ukrył nóż za pasem.
- Teraz mnie - domagała się Grace.
-
Jeszcze nie pora.
-
Co to znaczy?
-
Bądź cierpliwa, droga małżonko.
-
Niech cię diabli wezmą, McNab.
Znów udał, że nie słyszy. Pilnie baczył, co dzieje się przy
ognisku. Opryszkowie wytoczyli antałek piwa i raczyli się bez
opamiętania, a teraz zebrało im się na śpiewanie.
- Śpiewamy z nimi - rzucił Colin do swoich i dołączył do
chóru nucącego starą szkocką balladę.
Jill Barnett
9
-
Wiecie co, chłopcy, przydałaby się kobza! - zawołał, gdy
utwór dobiegł końca. - Nasza ruda - głową wskazał Fionę -
potrafi pięknie grać - obwieścił, nie bacząc na rozpaczliwe
gesty Grace.
- No to dajcie jej dudy! - krzyknął któryś od ogniska.
-
Niech nam zagra! - zawtórowali inni.
-
Pomożesz nam - szepnął Colin do lewego, oczywiście,
ucha Fiony. - Zagraj najgłośniej, jak tylko możesz. A potem
ukryj się za wozem. Zrozumiałaś?
Kiwnęła głową, przejęta, że McNab powierza jej tak ważne
zadanie.
Ten, którego zwano Tomem, podniósł się od ogniska i chwiej-
nym krokiem poszedł po dudy porzucone na jednym z wozów.
- A wy, gdy tylko Fiona zacznie, biegiem po broń - polecił
Colin chłopcom. - Ty, Duncan, weźmiesz pikę, Iain miecz,
a ty, Seamus, bierz kuszę.
- Tylko nie kuszę i nie on - zaprotestowali Duncan z Ianem
i obie dziewczyny zgodnym chórem.
- Nie gadajcie, wiem, co robię. I pamiętajcie: zaczynamy
dopiero, gdy Fiona zagra. Zrozumiano?
- A co ze mną? - spytała Grace.
-
Cicho, Tom nadchodzi.
Tom właśnie przyniósł ukochany instrument Fiony. Kazał jej
wyciągnąć spętane ręce i przeciął postronki. Jego kamraci
patrzyli wyczekująco. Dziewczyna wzięła miech pod pachę
i zadęła tak, że echo zadudniło po całej okolicy.
Słuchaczy przy ognisku zamurowało.
- Teraz! - krzyknął Colin, a sam skoczył do gardła Lema.
Nie wiadomo, jak to by się skończyło, gdyby kątem oka nie
spostrzegł Duncana, wymachującego piką. Rzucił opryszka
i kucnął, a chłopak zwalił się na Lema, przeszywając go na
wylot.
O jednego bandytę mniej.
Żmija
93
Colin zerwał się na nogi, złapał dwóch bandytów za łby,
łupnął o siebie i to wystarczyło, by bez ducha padli na ziemię.
Kątem oka zerknął na Iaina, który mocował się z ciężkim
mieczem.
- Daj spokój, zarzuć go sobie na ramię - poradził Colin,
a chłopak chętnie skorzystał z sugestii z niebywałym, acz
przypadkowym skutkiem. Miecz zamiast w ramię Iaina, trafił
w czaszkę złodzieja, który akurat znalazł się za plecami chłopca.
Czterech bandytów zległo już na ziemi.
Colin sięgał po następnego wroga, gdy tuż przed jego nosem,
jak czarna pantera, skoczyła Grace. Mierzyła w plecy tego,
którego zwali Tomem. Ten zawył, jakby go sam diabeł ścigał,
a diabeł co prawda spudłował, ale zdołał zarzucić spętane ręce
na szyję opryszka.
Ten ruszył w szaleńczy pląs, usiłując wyzwolić się z duszącej
pętli. Charczał i wrzeszczał jak szaleniec i Colin wręcz zaczął
mu współczuć.
Sim próbował przemknąć na prawo od Colina, lecz ten zwalił
go pięścią z półobrotu. Sim padł prosto pod nogi Toma, który
upadł, pociągając za sobą Grace.
Colin chciał jej nawet pomóc, ale sama sobie doskonale
poradziła, pozbawiając obu opryszków przytomności celnymi
kopniakami.
Już sześciu leżało bez życia.
Siódmy zamachnął się na Colina, ale ten skontrował, a kątem
oka dostrzegł, że Seamus naciąga kuszę i zaczyna mierzyć.
- Uwaga!- krzyknął. - Seamus będzie strzelał! Padł plac-
kiem na ziemię, a za nim cała reszta McNishowych wojow-
ników.
Seamus pociągnął za spust, strzała załopotała w powietrzu
i wbiła się w sosnę, przy której krył się ósmy opryszek,
przygwożdżając go do drzewa.
Colin odetchnął z ulgą. Zwycięstwo!
Jill Barnett
9
- McNaaab! - rozległo się stłumione wołanie. Para bosych
stóp wystawała spod dwóch ciał, Toma i Sima, podczas gdy
Grace bez skutku próbowała się uwolnić od podwójnego ciężaru.
Udało jej się wreszcie wyciągnąć głowę.
- Nie stój jak dureń! - wrzasnęła jak zwykle jadowitym
tonem. - Pomóż mi i przetnij wreszcie te pęta!
Colin stanął w miejscu, zastanawiając się, czy uczynić
zadość tak wyrażonej prośbie swojej słodkiej żoneczki, gdy
tuż nad jego głową przeleciał nóż, ciśnięty mocną ręką, i wbił
się w bok wozu.
Padł na ziemię i błyskawicznie uwolnił ręce Grace.
- Długo na ciebie czekałem, ale wreszcie się doczekałem! -
zagrzmiał ponury głos McGregora. Stał na skraju polany,
podrzucając w ręku ryngraf Campbellów.
- Ja też - odwarknął Colin i jak zwierz rzucił się na wroga.
Zwalił go na ziemię i obaj zwarli się w śmiertelnym uścisku.
Rozgorzała walka, na którą obaj dawno czekali.
McGregor wzniósł pięść potężną jak młot. Colin zdołał
uniknąć ciosu, a jednocześnie trafił kolanem w podbrzusze
bandyty.
- Daj mu popalić, McNab! Weź go za gardło, wal w brzuch,
wykończ go...
Colin zerknął kątem oka. Grace wygrzebała się spod dwóch
ciał, usiadła na nich jak na zydlu i machając rękami, zagrzewała
go do walki.
Wystarczyła jednak ta chwila nieuwagi, bo oto poczuł, że
wali się na ziemię, a przed oczami wirują mu wszystkie
gwiazdy świata. Dosięgła go pięść McGregora. Zerwał się
jednak i półociemniały od ciosu, runął na bandytę.
- W nos, w oko, w bebech... - zagrzewała rozogniona walką
Grace.
Colin wyprowadził straszliwy cios z prawej. Trafił. Echem po
całej polanie poniósł się chrzęst łamanej szczęki opryszka.
Żmija
95
McGregor padł jak podcięte drzewo.
- Pięknie, McNab, wspaniale! - Grace z uciechy zaczęła
klaskać. - Wiedziałam, że dasz radę!
Colin jeszcze nie triumfował. Podniósł nóż, który wypadł
mu z rąk, i przystawił do piersi McGregora, podczas gdy ten
wodził wzrokiem od Grace do Colina i na powrót do dziew-
czyny.
- A ta diablica, to kto? - wykrztusił zdumiony.
- Moja żona.
- A McNab? Który to?
Grace poderwała się z żywego, acz nieprzytomnego zydla,
zwabiona pytaniem. Stanęła nad McGregorem z rękami na
biodrach i dumną miną.
- Jak to który? Ten. - Pokazała palcem Colina.
McGregor zarechotał, jakby usłyszał coś niezwykłe zabaw-
nego. Chłopcy zaczęli pętać mu ręce i nogi.
- Z czego się śmiejesz, padalcu? - Grace ściągnęła groźnie
brwi.
McGregor spojrzał na swojego wroga.
- Wydaje mi się, Campbell, że powinieneś przedstawić się
swojej małżonce.
- Campbell? -powtórzyła Grace, wbijając wzrok w ryngraf,
który wypadł z ręki McGregora. Schyliła się, podniosła go,
a jej zdumienie nie miało granic, bo oto miała przed oczami
herb księcia Argyllu, władcy wysp. Spojrzała na właściciela
i widać było, że krew odpłynęła jej z głowy, bo zbladła jak lilia.
- Jaki z niego McNab - McGregor rechotał - toż to Colin
Campbell we własnej osobie.
Rozległ się głuchy dźwięk padającego na murawę ciała.
Jej wysokość Grace, księżna Argyllu, zlegla bez ducha na
ziemi.
Jill Barnett
9
10
Colin potrzebował niewiele czasu, aby się upewnić, że to
nie McNabowie zasługują na względy, ale klan jego małżonki.
Wystarczyło, że zobaczył, jak się sprawy mają na nagiej
wysepce McNishów, a gotów był gołymi rękami dobrać się do
pazernych gardeł Donnella McNaba i jego synów.
Ale z pobytu na wyspie wyciągnął jeszcze inną lekcję.
Odkrył tajemnicę gwałtownego i dumnego zarazem charakteru
żony. Gdy przybyli na wyspę, na powitanie wyszedł im,
kuśtykając, stary Angus McNish. Mimo nędzy i wszystkich
nieszczęść, jakie spadły na jego klan, siwy starzec kroczył
z dumnie podniesionym czołem i w ogóle zachowywał się tak,
jakby nie liczył się ani ciężar lat, jakie dźwigał, ani nędzne
odzienie na grzbiecie, ani zrujnowany zamek.
Z Angusem Colin przegadał kilka długich godzin, a zaraz
potem skoczył na siodło i popędził do McNabów. Szczęściem
dla nich droga nie była krótka, podróż zajęła cały dzień, więc
zdążył nieco ochłonąć. Gdyby nie to, z miejsca kazałby całe
McNabowe plemię załadować na statki i wysłać na kraniec
świata do dzikusów, gdzie mieliby za swoje, jeśli w ogóle
udałoby im się przeżyć.
Żmija
97
Powstrzymał się od najsurowszego wyroku, ale uprzedził,
że jeśli nie porzucą złodziejskiego procederu, jeśli ukradną
komuś choćby jabłko, wtedy nie będzie dla nich litości. Odbierze
im ziemię, puści z torbami i przepędzi ze Szkocji na zawsze.
Nie mógł, oczywiście, przywrócić życia tym, co zginęli za
przyczyną McNabów - pamięć o cierpieniach pozostanie u ludzi
na zawsze - ale nałożył na McNabów dotkliwe kary. Z ich
majątku kazał wypłacić hojne odszkodowania rodzinom ofiar,
odebrał rabusiom połowę bydła i oddał McNishom, nie mówiąc
już o tym, że nakazał zwrócić zagrabioną ziemię. Ustanowił
także straże wokół ziem, jakie McNabom zostały, aby już nigdy
nikomu nie zagrażali.
Ci zachowali się tak, jak można było się tego spodziewać -
tchórzliwie. Gdy Colin ze swoimi ludźmi wyjeżdżał, Donnell
z bandą synów gotów był całować ziemię, po której stąpał
jednonogi Angus McNish,
Po powrocie do zamku McNishów Colin Campbell zdał
sobie boleśnie sprawę, że wojny klanów i złodziejstwa McNa-
bów to drobiazg w porównaniu z problemem, z jakim teraz
przyszło mu się zmierzyć. Grace McNish zamknęła się w swojej
komnacie na zamkowej wieży, oświadczając, że nie chce mieć
z nim nic wspólnego.
Skoro góra nie chce przyjść do Mahometa, Mahomet musi
udać do góry. Tak też postąpił lord Colin. Udał się do komnat
małżonki. Przyjęła go wyniośle, słowa nie powiedziała na
powitanie.
- Długo będziesz się boczyć? - spytał.
Nie raczyła odpowiedzieć.
-
Sądziłem, że się ucieszysz, gdy się dowiesz, że nie jestem
McNabem.
-
I pomyliłeś się, mój panie.
-
Nie mów do mnie „panie",
-
Jakżeż to? Przecież jesteś wielkim i potężnym Colinem
Jill Barnett
9
Campbellem, księciem Argyllu i królem kłamstw, - Demon-
stracyjne obróciła się na pięcie, częstując jego lordowską
wysokość widokiem swoich pleców.
Doskonale wiedział, że to po to, aby go zezłościć, więc
machnął ręką i podszedł do niej.
- A ty, McNish, nigdy w życiu nie kłamałaś.
Obróciła się do niego z ogniem w oczach.
- Liczy się tylko to, że doskonale wiedziałeś, kim jestem,
i to od samego początku, mój panie. A co do łgarstw, to nigdy
nie kłamałam, gdy chodziło o ważne sprawy.
-
Przyznajesz zatem, że małżeństwo to ważna sprawa,
m 'fheudail
- Nie nazywaj mnie skarbem, bo sobie tego nie życzę.
- Nie raczyłaś odpowiedzieć na moje pytanie. - Objął ją
i przyciągnął do siebie.
Zesztywniała.
- A więc czy małżeństwo to ważna sprawa?
Broda zaczęła jej drżeć, łzy popłynęły po policzkach, ode-
pchnęła go od siebie i strasznie się rozszlochała.
Było to tak do niej niepodobne, że Colin stanął jak wryty
i zrobiło mu się okropnie żal. A ona dygotała jak kupka
nieszczęścia, szlochając coraz głośniej. Chciał ją uciszyć, lecz nic
z tego nie wyszło. Ludzie na dole pomyślą pewnie, że ją bije,
tak strasznie rozpaczała.
- McNish... - Nic lepszego nie przyszło mu do głowy, nie
wiedział, co powiedzieć i co zrobić. Stał i patrzył, a im dłużej
stał, tym ona głośniej szlochała.
-
Chcesz, żebym wyszedł.
-
Ta... tak.
Ruszył do drzwi.
-
Nieeee.
Zatrzymał się.
-
Saaama nieee wieeem. - Dalej szlochała.
Żmija
99
- Co u licha powinienem zrobić? - zapytywał sam siebie.
-
Jesteś nieszczęśliwa?
-
Saaama nieee wieeem.
-
Pomyśl logicznie. Nic takiego się nie stało, żeby tak
rozpaczać.
-
Logicznie? - Rozszlochała się jeszcze bardziej.
- Żałujesz, że wyszłaś za mnie?
Zmilczała.
Czekał na odpowiedź i chyba minęła wieczność, a dziewczyna
nic, tylko szlochała. W końcu stracił cierpliwość.
- Skoro nie raczysz odpowiedzieć, to wychodzę – rzekł
ostrym tonem. - Wrócę, gdy nabierzesz rozumu i przestaniesz
zachowywać się jak szalona.
Pomogło.
-
Szalona? - Obróciła się jak na zawołanie, ukazując oczy
spuchnięte i czerwone od łez.
-
Tak, i mam tego dość.
-
Ty masz tego dość, a ja jestem szalona - powtórzyła,
akcentując każde słowo.
Po chwili jego lordowską mość zbiegał jak niepyszny po
paradnych schodach, chroniąc się przed lawiną talerzy, dzba-
nów, mis i tym podobnych przedmiotów, którymi lady jęła
ciskać bez opamiętania.
Uszedłszy mimo wszystko z życiem, Colin udał się do
Angusa McNisha, który wypoczywał w wielkiej sali, nasłuchując
z rozbawieniem odgłosów debaty wnuczki z jej wysoko
urodzonym małżonkiem.
Nie tylko on, bo przy stole w wielkiej sali zebrali się również
wierni towarzysze Campbella z dzielnym Mungiem na czele
i oczywiście wszyscy łypali ciekawie na swojego pana.
Mungo pierwszy poderwał się z miejsca. Stanął w całej
swojej prawie dwumetrowej okazałości, dobył miecz i podał
Colinowi.
Jill Barnett
9
- Weź, panie, żebyś miał się czym bronić przed szanowną
małżonką.
Wszyscy zarechotali jak z najprzedniejszego dowcipu.
-
Zrazu myśleliśmy, że dajesz jej nauczkę, bo tak straszne
rozpaczała, ale, widzę, było odwrotnie.
-
Następnym razem zabiorę was ze sobą, żebyście mnie
pilnowali.
- Chętnie poniańczę, ale nie ciebie, lecz wnuka.
Przyjacielskie przekomarzania trwały jeszcze dobrą chwilę,
aż Colin machnął ręką i zasiadł na wielkim krześle przy ogniu.
Zapadła cisza, a potem ludzie dyskretnie, jeden po drugim,
zaczęli wymykać się z sali, aż zostali we trójkę - Colin, Angus
i Mungo. Usiedli przy stole.
Angus podał mężowi wnuczki puchar wina.
- Napij się, dobrze ci zrobi. Ależ ona wrzeszczała, słychać
było na całej wyspie.
- Podejrzewam, że echo poniosło aż do Londynu - dodał
Colin z rezygnacją.
- No, no, no - odezwał się Mungo tonem niekłamanego
podziwu - ale masz guza na głowie! Wielki jak gęsie jajo.
- Nie zdążyłem uciec. – Colin pomacał się po głowie i skrzy-
wił z bólu.
- Dziewczyna ma temperament, jak, wypisz wymaluj, jej
babka - oznajmił Angus. - Nie będziesz się nudził, mój chłopcze,
tak jak ja się nie nudziłem.
- Trzeba było sprawić jej porządne lanie – mruknął Colin.
- Dobrze ci mówić. Nawet jak miałem obie nogi, nie
mogłem jej dogonić.
- Masz rację, nie będę się nudził, ale problem w tym, że
nie potrafię jej rozgryźć.
- Cierpliwości, wszystko przyjdzie z czasem. Nauczysz się, jak
z nią postępować.
- A ja nie wytrzymałbym ani chwili z taką złośnicą -
Żmija
101
mruknął Mungo. - Marzy mi się co innego: cichy, spokojny
dom. Będę najszczęśliwszy, gdy znajdę taką żonę.
Colina aż targnęło ze zdumienia. Znali się od dwudziestu
lat, w niejednej bitwie walczyli i zdawałoby się, że poza
żołnierką Mungo świata nie widzi. Nigdy nie wspominał
o żadnych białogłowach i patrzcie - ten wielki wojownik
marzył o domowym zaciszu. Świat chyba oszalał albo stanął
na głowie i poza nim, Colinem, wszyscy zwyczajnie powa-
riowali.
Mungo sięgnął po chleb i mięsiwo, po czym zachęcił Colina,
aby poszedł w jego ślady.
- Zjedz coś, odpocznij, niech małżonka trochę ochłonie.
Colin nie dał się długo namawiać. Dolał wina, urwał wspa-
niale upieczone gęsie udo i potoczyła się rozmowa o dawnych
czasach, wspólnych przygodach i bitwach.
Czas mijał niepostrzeżenie i gdy w pewnym momencie Colin
wstał, żeby dołożyć do ognia, bo przygasał, spostrzegł Fionę.
Weszła do sali nie wiadomo kiedy, ale ze spojrzeń rzucanych
na Munga wiadomo było, po co i do kogo przyszła.
To ją miał na myśli Mungo, gdy mówił o cichym i spokojnym
domu. Ale też trudno o większy kontrast - rudowłose dziewczę,
słodkie jak miód, i wojownik wielki jak niedźwiedź o pooranej
bliznami twarzy i rękach jak bochny, co i tura powalą, gdy
trzeba, nie mówiąc już o latach, a tych Mungo miał co najmniej
dwa tuziny więcej niż jego wybranka, z którą łączył nadzieję
na ciszę i spokój.
Tylko co z ukochanym instrumentem Fiony?
Jak pożenić ciszę i spokój z zamiłowaniem do hałaśliwych
koncertów?
Ale gdy Colin spojrzał na maślane oczy i głupawy uśmiech
na twarzy rozmarzonego Munga, wiedział, że kobza Fiony nie
będzie żadną przeszkodą. Stary wojak przepadł z kretesem, tak
jak z kretesem przepadł on, Colin. Mungo machnie ręką na
muzyczne umiłowania przyszłej małżonki, tak jak on nie
Jill Barnett
9
przejmował się talentem Grace McNish do wykręcania kota
ogonem.
Fiona dyskretnie zakaszlała.
- Wasza wysokość - dygnęła jak prawdziwa dworka -
przynoszę posłanie od małżonki waszej książęcej wysokości.
Angus nalał Colinowi pełny puchar wina.
- Napij się, chłopcze, wypij do końca, nim pozwolisz jej
mówić.
Fiona już otwierała usta, ale Colin dał znak, żeby poczekała.
Wypił duszkiem do ostatniej kropli i dopiero wtedy rozpoczął
posłuchanie.
- Mówże, z czym przychodzisz.
Fiona spojrzała najpierw na Munga, potem znów na Colina,
przybrała pozę pełną szacunku i... zrobiła najgłupszą na
świecie minę.
- Za... zapomniałam.
Spuściła oczy i zaczęła coś mamrotać pod nosem. Trwało to
dobrą chwilę, aż wreszcie podniosła oczy i znów dygnęła.
- Przypomniałaś sobie?
- Tak, wasza wysokość.
- No to słucham.
Dziewczyna nabrała powietrza w płuca i zaczęła wyrzucać
z siebie słowa, jakby w obawie, że za chwilę znów zapomni.
- Jej wysokość, księżna Argyłlu, wnuczka Angusa, Bairda
klanu McNishów, i małżonka waszej wysokości, władcy wysp,
pragnie zakomunikować, iż nie żywi żalu, to znaczy... nie
żałuje...
Colin odetchnął; kamień spadł mu z serca. Tak się bał, tak
bardzo się bał, że Grace będzie żądać rozwiązania małżeństwa.
- Jej wysokość poleciła mi również zakomunikować waszej
wysokości, co następuje: „Nawet gdybym żałowała, że za
Żmija
103
ciebie wyszłam, czego po prawdzie nie żałuję, to i tak bym się
do tego nie przyznała, bo nie zwykłam przyznawać się do
błędów, a kto myśli inaczej, ten jest osioł i dureń".
Cała Grace!
Szczery śmiech z trzech męskich gardeł poniósł się po całym
zamku, wyspie, jeziorze i całej Szkocji.
Jill Barnett
9
Epilog
I oto mijał trzynasty rok od dnia, kiedy księżna Grace
nastała na zamku Findon - odwiecznej siedzibie rodu Camp-
bellów. Lord Colin władał sprawiedliwie, zyskując szczery
szacunek poddanych. Wyciszył spory, w szkockich górach
zagościł wytęskniony pokój i spokój, czego, niestety, nie
dałoby się powiedzieć o zamku Findon.
W dzień św. Michała, do którego książę pan i księżna mieli
szczególne nabożeństwo, w zaniku rozległy się dzwony, wzy-
wające Campbellowski drobiazg na świąteczne ciasto - trady-
cyjny biszkopt z owocami zwany dundee.
Na podwórcu nieopodal wielkiej sali, w której służba wyłożyła
ciasto, ośmioletnia dziewczynka wydarła się na całe gardło
i z bitewnym okrzykiem - „Campbell"! runęła z rosłej jarzębiny na
plecy chłopaka, swego brata Gavina, najstarszego potomka
książęcej pary i przyszłego dziedzica tytułu i dóbr. Chłopiec był
ponad wiek cierpliwy, inteligentny i - na szczęście - równie
rosły i mocarny, jak jego ojciec.
- Zaniesiesz mnie braciszku?
- Jeśli sobie życzysz, Annabello.
- No to chodźmy - ucieszyła się mała, obejmując brata za
szyję. Mając takiego wierzchowca, mogła być pewna, że żadna
Żmija
105
z sióstr nie wyprzedzi jej w wyścigu do stołu, a więc jej
przypadnie pierwszy i najsmaczniejszy kawałek ciasta.
Na schodach dołączył do nich młodszy od Gavina Lucas.
Też zapowiadał się na rosłego mężczyznę, jak brat i ojciec,
i jak oni miał niewyczerpane zasoby cierpliwości, co znakomicie
różniło obu chłopców od czwórki młodszego rodzeństwa -
dziewczynek, które co do jednej wrodziły się w mamę.
Gdy chłopcy z Annabellą na plecach wpadli do wielkiej sali,
zobaczyli rodziców złączonych w pocałunku. Annabella nie
zwróciła na nich najmniejszej uwagi. Zsunęła się pleców
Gavina, podbiegła do stołu i sięgnęła po nóż, aby ukroić sobie
pierwszy kawałek. Nie zdążyła, bo ojciec czujnie wziął ją
w ramiona, wyjął nóż z małej dłoni, podrzucił córkę wesoło
do góry i przytulił, strofując łagodnie, że powinna jednak
opanować łakomstwo i poczekać, aż się wszyscy zbiorą.
Mama uśmiechnęła się tajemniczo, głaszcząc obu chłopców
po czuprynach.
- Moi drodzy - zaczęła uroczyście - mamy dla was wspaniałą
wiadomość. Na wiosnę przybędzie wam rodzeństwa.
Lucas z Gavinem odmówili w duchu pacierz, aby nowy
członek rodziny okazał się chłopcem, bo dziewczyn było już
stanowczo dość.
Drzwi otworzyły się z hukiem i do sali wpadły bliźniaczki -
Bridget i Isabell. Biegły co tchu, Bridget na czele. Z trudem
wyhamowała przy rodzicach, ale nie zagrzała miejsca, łokciami
utorowała sobie drogę przez tłumek rodzeństwa i stanęła przy
stole.
- A widzisz - wykrzywiła się do Isabell -jestem pierwsza!
- Tylko dlatego, że mnie oszukałaś. Zamknęłaś mnie w piw-
nicy - odparła Isabell z wyraźną pretensją.
- Głupio ci, że sama na coś takiego nie wpadłaś.
Isabell zadarła nos i oświadczyła z głębokim przekonaniem:
Jill Barnett
9
- Jesteś gorsza od McNabów.
I byłyby się tak kłóciły nie wiadomo dokąd, gdyby nie
dwuletnia Marta, która zmyliwszy uwagę wszystkich, prze-
czołgała się między nogami rodziców, wdrapała na stół i skoczy-
ła... w sam środek bogato zdobionego lukrem ciasta.
Niemal nikt nie uszedł cało. Gavin dostał lukrem w czoło,
co wyglądało tak, jakby z włosów zwisał mu sopel lodu. Lucas
miał zaklejone lukrem cale prawe oko, Bridget - twarz w pie-
gach od okruchów, Isabell - włosy w cukrowych strąkach,
a Annabella zajęła się wydłubywaniem orzechów z tartanów
rodziców i swojego.
Tylko Grace nic się nie dostało, mogła się więc ze wszystkich
śmiać, co, oczywiście, czyniła z wielką przyjemnością.
Gdy wreszcie Marta zdołała się wygrzebać ze słodkiej
kąpieli, oblizała łakomie usteczka, spojrzała na wszystkich
z zachwytem i oznajmiła: „pierwsa!".
Spokoju na zamku Findon nie było, ale miłości nie brakowało
i nikt nigdy niczego nie żałował.