EVA RUTLAND
Zaopiekuj się mną
- 1 -
PROLOG
Liza Reynolds badawczym spojrzeniem obrzuciła opustoszały hol
biurowca Bonus Bank. Przy windach śladu żywej duszy. I niewielka szansa, by
w ciągu najbliższych minut pojawili się chętni do skorzystania z tego
diabelskiego wynalazku.
Podeszła bliżej. Wzięła kilka głębokich oddechów, by się uspokoić.
Potem z determinacją podniosła dłoń do przycisku.
Nie mogła się zdobyć, by go nacisnąć.
Przecież to bez sensu, czyste szaleństwo! Co z tego, że kiedyś utknęła
między piętrami? To nie znaczy, że taka straszna historia może się kiedyś
powtórzyć.
Zachowujesz się jak idiotka, skończ z tym, przemawiała do siebie w
duchu. Jesteś mądrą i bystrą dziewczyną. W wieku dwudziestu trzech lat
zrobiłaś dyplom MBA. Teraz, ledwie trzy lata po studiach, kierujesz działem
badawczo-rozwojowym CTI - Computer Technology Incorporated.
Już nie, przypomniała sobie.
Owszem, straciłam posadę, ale nie dlatego, że się nie sprawdziłam. Po
prostu nastały takie czasy. Firmy się kurczą, zmieniają profil, łączą się z innymi
przedsiębiorstwami. Wszystko po to, by obniżyć koszty i przetrwać na rynku.
Nie ma czego żałować, to raczej CTI powinno po mnie płakać. Z moim
wykształceniem i umiejętnościami bez żadnego problemu dostanę pracę u
konkurencji, dodawała sobie animuszu.
I mogę sobie załatwić biuro na parterze, pocieszyła się, szukając dobrych
stron swojej sytuacji. Szkoda tylko, że nie potrafiła zwalczyć tej niezwykle
uciążliwej i utrudniającej życie fobii!
Chociaż, już i tak zrobiła duży krok naprzód. Szczerze mówiąc, nie miała
wyjścia, skoro jej biuro mieściło się na trzydziestym czwartym piętrze. Trudno
R S
- 2 -
się wspinać tak wysoko dwa razy dziennie. Wybrała kompromisowe rozwiąza-
nie - wsiadała do windy tylko wtedy, gdy wchodził jeszcze ktoś inny.
Przynajmniej mogła wówczas liczyć na czyjąś pomoc w razie katastrofy czy
zagrożenia.
Odetchnęła z ulgą na widok wchodzącej do środka kobiety, lecz jej
nadzieje rozwiały się, w chwili gdy nieznajoma zatrzymała się przed windami
dochodzącymi jedynie do dwudziestego pierwszego piętra. Liza cofnęła się,
udając, że na kogoś czeka. Zapatrzyła się na zdobiące ścianę malowidło,
ukradkiem zerkając na stojącą obok kobietę. Ma klasę, pomyślała z uznaniem.
Elegancki gabardynowy kostium, rękawiczki z mięciutkiej skóry, szykowny
skórzany neseser.
Jest taka jak ja, przemknęło Lizie przez myśl, gdy mimowolnie
przeciągnęła dłonią po jedwabistych, czarnych, starannie przyciętych do ramion
włosach. Nieskazitelna fryzura, zadbane dłonie, lakier na paznokciach... Kobieta
sukcesu w każdym calu! W dodatku jestem też świetną profesjonalistką. Tak
przynajmniej uważał Sam Fraser.
- Czynię to z ogromną przykrością - usprawiedliwiał się, wręczając jej
wymówienie. - Pod twoim kierownictwem dział wypłynął na szerokie wody,
naprawdę zaistniał. Nie twoja wina, że musimy zredukować liczbę
pracowników, takie są prawa rynku.
- To tylko przejściowe trudności - zaoponowała, w tym momencie
mocniej identyfikując się z firmą, niż martwiąc się własnymi problemami. -
Wyjdziemy na swoje, gdy zdobędziemy nowe fundusze rozwojowe. Wypuścimy
na rynek nowe programy i nasze akcje natychmiast pójdą w górę.
- Owszem - potwierdził Sam. - Jednak skupmy się na stanie obecnym.
Tray Kingsley, człowiek, który negocjuje warunki fuzji CTI z Lawson
Enterprises, zwraca uwagę wyłącznie na wskaźniki giełdowe. Każdy spadek
automatycznie oznacza dalsze obniżanie kosztów i redukcje. Na pierwszy ogień
idzie personel średniego szczebla. Naprawdę bardzo mi przykro.
R S
- 3 -
W ten sposób jej stanowisko po prostu przestało istnieć. Tylko dlatego, że
tak zdecydowała gruba ryba w Nowym Jorku, Tray Kingsley. Do tej pory Liza
nie miała pojęcia, że może znienawidzić kogoś, kogo nigdy nie widziała na
oczy.
Jakie on może mieć pojęcie na temat rzeczywistej wartości CTI, siedząc
za biurkiem tysiące kilometrów stąd?
A skoro już o tym mowa... że też CTI akurat teraz musi się łączyć z
Lawson Enterprises! Przepracowała tu dopiero rok, za krótko, by uchronić się
przed zwolnieniem.
Wyprostowała się, widząc wchodzącego mężczyznę. W innych
okolicznościach pewnie by zauważyła, że jest wysoki, ciemnowłosy i całkiem
do rzeczy, ale teraz widziała tylko jedno - że nieznajomy zmierza wprost ku
windom. Pora działać.
Tray Kingsley z uśmiechem nacisnął przycisk. Był z siebie niezwykle
dumny. Pracował u Lawsona zaledwie rok, a już zlecono mu przeprowadzenie
przejęcia CTI. W ślad za tym przyszła znacząca podwyżka i awans na szefa
rejonu San Francisco. Nie zamierzał utknąć tu na dłużej, ale cieszył go sukces i
perspektywa zakosztowania kalifornijskiego słońca. Takiej okazji się nie
przepuszcza.
Prawdę mówiąc, sam zasugerował dyrekcji, że zależy mu na tym
wyjeździe. Na miejscu będzie miał lepszy ogląd sytuacji, no a przede wszystkim
będzie mógł z czystym sumieniem odłożyć na jakiś czas ostateczną decyzję w
sprawie związku, łączącego go z nieustępliwą i zaborczą panną, w dodatku
córką szefa.
Został czasowo oddelegowany do San Francisco, zachowując
równocześnie swoją pozycję w Nowym Jorku, do którego zresztą zamierzał
często jeździć. Co zaś do Chase Lawson, to właściwie niczego nie mógł jej
zarzucić. Śliczna i ustosunkowana, była niezwykle pomocna przy nawiązywaniu
cennych kontaktów zawodowych i towarzyskich. Nie potrafił powiedzieć, co
R S
- 4 -
naprawdę do niej czuje. Może zniechęcała go świadomość, że Chase jest córką
Lawsona? Wolał myśleć, że karierę zawdzięcza własnym umiejętnościom, a nie
protekcji szefa, który upatrywał w nim przyszłego zięcia i następcę...
Nieważne, teraz powinienem się skupić na czekającej mnie pracy,
pomyślał, wbijając wzrok w rozsuwające się drzwi windy. Dziś pierwszy raz
zobaczy CTI, ale już ma parę pomysłów, które pozwolą wprowadzić tę firmę na
szersze wody. Przede wszystkim...
- Przepraszam - mruknął odruchowo, zastanawiając się, skąd wzięła się ta
kobieta. Chyba po prostu usiłowali równocześnie wsiąść do windy i dlatego
doszło do lekkiej kolizji.
Muszę zacząć od Sama Frasera, pomyślał. To tutaj najważniejszy
człowiek. Niektóre sprawy najlepiej jest omawiać przy dobrym posiłku. Zależy
nam na czasie, więc muszę działać szybko. Nie będę szukać mieszkania. Hotel
w zupełności wystarczy...
- O Boże! - Rozpaczliwy okrzyk wyrwał go z rozmyślań.
Co tu, do diabła, się dzieje?
Odwrócił się w stronę dziewczyny. Była przerażona. Pochylił się ku niej.
- Co... co się stało?
- Jesteśmy uwięziem. Winda się zatrzymała. O Boże! Wiedziałam,
wiedziałam, że tak będzie! O Boże, o mój Boże! - lamentowała.
Jej histeria wyprowadzała go z równowagi. Rzeczywiście teraz i on
spostrzegł, że stoją między piętrami. Chciał uruchomić alarm, ale dziewczyna
zagradzała mu dostęp do przycisków.
- Po co ja wsiadałam... po co... O Boże!
Nie panowała nad sobą. Spróbował ją uspokoić.
- Nic się nie stało. Zaraz ściągniemy pomoc - powiedział, by dodać jej
otuchy. Niechby tylko wreszcie wzięła się w garść! Potrząsnął nią delikatnie. -
No już, spokojnie. Wszystko będzie dobrze.
R S
- 5 -
Dziewczyna rozpaczliwie pokręciła głową, czarne włosy przesłoniły
twarz. Nie był pewien, czy płacze, czy się śmieje.
Klasyczna histeria. Ale przecież jej nie uderzy. Może powinien ją
pocałować?
Pocałunek uciszył żałosne jęki. Albo tak zaskoczył nieznajomą, że
umilkła. O Boże, to podziałało nawet lepiej niż policzek. Na niego też...
Chciał ją odsunąć, ale dziewczyna przywarła do niego całym ciałem.
Tu jest bezpieczna. Za każdym razem, gdy próbował ją odsunąć,
przytulała się jeszcze mocniej.
Z trudem się opamiętał. Dobrze, że przynajmniej zdołał ją uciszyć.
Ponad jej ramieniem nacisnął przycisk alarmu.
- Halo! Jest tam ktoś?
Dziewczyna wzdrygnęła się, na nowo ogarnęła ją panika. Nadal
obejmowała go kurczowo.
- Tam nikogo nie ma! - wykrzyknęła z przerażeniem. - Nikt nas nie
uwolni! O Boże, o mój Boże!
- Uspokój się! - krzyknął. Poczuł, że od jej łez ma wilgotną koszulę. Głos
mu złagodniał. - Jak krzyczysz, to nic nie słyszę. Cierpliwości, zaraz nas
uwolnią.
- Na pewno nie! - zawołała przez łzy. - Ostatnio siedzieliśmy w windzie
prawie dwie godziny!
- Tak? Czyli to już się kiedyś zdarzyło? - Cholerna winda. Tym bardziej
powinni ją naprawić. - Kiedy? - zapytał.
- Dwa lata temu. W kamienicy, w której wtedy mieszkałam. Ale tam było
tylko sześć pięter - dodała. - Winda zatrzymała się między pierwszym a drugim,
musieliśmy wychodzić górą.
- Rozumiem. - W jej poprzednim mieszkaniu. A zatem to z nią, a nie z
windą, jest coś nie w porządku. Uśmiechnął się.
Ten uśmiech podziałał na nią jak płachta na byka.
R S
- 6 -
- Dlaczego się śmiejesz? To wcale nie jest zabawne. Czy zdajesz sobie
sprawę, że wisimy w głębokim szybie, a wkoło jest tylko beton? Ta winda
zatrzymuje się dopiero na dwudziestym pierwszym piętrze. Nie ma szans, by
wydostać się górą. A jeżeli coś się zepsuło, to spadniemy z hukiem na sam dół.
Jak kamień...
- Przestań! Dość tego! - Wolał już histerię niż te mroczne wizje. Zaczynał
się denerwować. Chociaż lepiej, żeby coś mówiła... - Masz przykre
doświadczenia, ale nie jesteś fachowcem. Na dole są specjalne zabezpieczenia.
- Naprawdę? - Popatrzyła na niego rozszerzonymi ze strachu oczami.
Potwierdził skinieniem głowy, choć sam nie był tego stuprocentowo
pewny. Jeszcze raz nacisnął przycisk alarmu.
- Halo, jest tam ktoś?
- Wtedy też dzwoniliśmy, ale na próżno - rzekła dziewczyna. - I pewnie
siedzielibyśmy tak do rana, gdyby nie pizza.
- Pizza?
- W windzie jechała dziewczyna z pizzerii, z dostawą dla lokatora z
czwartego piętra. No i on po jakimś czasie wyszedł zobaczyć, dlaczego jeszcze
jej nie ma. Gdyby nie on... - Urwała, tknięta złym przeczuciem. - A może to
trzęsienie ziemi?
- Trzęsienie ziemi?
- W czasie trzęsienia nie wolno korzystać z windy. Odcinają dopływ
prądu i...
- Gdyby było trzęsienie, tobyśmy je odczuli - prychnął ze złością. - I
gdyby odcięli elektryczność, to telefon też by nie działał. - Nieoczekiwanie po
drugiej stronie rozległ się jakiś głos. Głos dodający otuchy. Tray uśmiechnął się.
- Oczywiście. Jasne. - Popatrzył na dziewczynę. - Wszystko w porządku. Pomoc
zaraz nadejdzie.
Puściła go dopiero wtedy, gdy winda ruszyła w górę. Odwróciła się i
zaczęła wycierać zapłakaną twarz.
R S
- 7 -
- Przepraszam, że tak się zachowałam. Dziękuję - powiedziała i wybiegła
na korytarz, gdy tylko winda zatrzymała się na trzydziestym czwartym piętrze.
Tray poprawił krawat, skinął głową. Gdy wyszedł z windy, po
dziewczynie nie było już śladu.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Czyli utknęłaś w windzie! - stwierdził Mike.
- To wcale nie było zabawne. - Liza skrzywiła się, jednak po chwili
udzieliło jej się rozbawienie kolegi. Dobrze, że nie widział, jaką zrobiła z siebie
idiotkę.
- Nie martw się, niewiele się spóźniłaś - pocieszył ją i pchnął drzwi sali
konferencyjnej.
Zaparło jej dech. Wszyscy współpracownicy w komplecie, stół uginający
się od przysmaków i drobnych upominków. Poczuła się zażenowana.
- No wiecie! Świętujecie, że wyrzucili mnie na bruk?
- Jasne! - Mike rozpromienił się w uśmiechu. - Nieraz cię ostrzegałem, że
jeśli nadal będziesz mnie gnębić, to wylecisz!
Śmiech i niewinne żarciki rozładowały atmosferę. Jednak Lizie wcale nie
było lekko na sercu. Nie chciała odchodzić. Zwłaszcza teraz, gdy zaczynała
odnosić znaczące sukcesy.
- Chłopaki, uspokójcie się! Liza, chodź tutaj. - Pam, której nowy model
klawiatury miał szansę zrewolucjonizować rynek, poprowadziła ją do stołu. -
Poczęstuj się. Może kawy?
Liza uśmiechnęła się do miłej Japonki, która pracowała w firmie zaledwie
od kilku miesięcy. Sama przyjęłam ją do pracy, pomyślała, uświadamiając sobie
ze smutkiem, że właśnie żegna się z zespołem, który z takim trudem skom-
pletowała.
R S
- 8 -
Przestań! - upomniała się w duchu. Wydaje ci się, że światkręci się wokół
ciebie? Że twoje odejście coś zmieni? Nie ma ludzi niezastąpionych. Byłaś tylko
małym trybikiem...
Ale za to jakże ważnym, dodała gorzko. To ja łagodziłam napięcia i
spory, byłam buforem między zespołem a dyrekcją; broniłam ich pomysłów,
walczyłam o środki, pilnowałam terminów...
- Przyniosłem szampan - powiedział Mike.
- A ja upiekłam ciasto - pochwaliła się Linda.
- Dziękuję. Mój ulubiony drink i ulubione ciasto. - Liza postanowiła robić
dobrą minę do złej gry. Nie było sensu psuć kolegom nastroju. Zwłaszcza że
urządzili jej wspaniałe przyjęcie pożegnalne. - Częstujcie się, bo wszystko, co
zostanie, zabieram do domu.
- Robisz się oszczędna, co?
- Jasne. Kto wie, kiedy będzie następna wypłata? - Liza zmusiła się do
szerokiego uśmiechu.
Gdy po skończonym dniu podeszła do windy, znowu poczuła
nieprzyjemne ukłucie strachu. Zawsze tak było, ale po dzisiejszym porannym
epizodzie jej lęk jeszcze przybrał na sile. Dobrze, że wypiła trochę szampana.
Na szczęście razem z nią czekało kilka osób.
Gdy weszła do windy, zamknęła oczy. Przypomniała sobie dzisiejszy atak
klaustrofobii. To przerażające uczucie, że już nigdy nie wydostanie się z
ciasnego wnętrza, że zaraz zabraknie jej powietrza... I potem te cudownie
bezpieczne, ciepłe męskie ramiona, tkliwy pocałunek... Gdyby tak...
Opamiętaj się! Zachowałaś się jak skończona idiotka. Módl się, by już
nigdy więcej nie zobaczyć tego mężczyzny na oczy, strofowała się bezlitośnie.
Winda zatrzymała się na parterze, drzwi rozsunęły się bezszelestnie i Liza
z uczuciem ulgi wyszła do holu.
Może i dobrze, że straciłam tę pracę, przebiegło jej przez myśl. Muszę
dopilnować, by w następnej pracy mieć pokój na parterze.
R S
- 9 -
Wyszła na ulicę, skręciła w prawo i przeszła kilka przecznic dzielących ją
od domu. Lubiła swoje mieszkanie, mieszczące się w przyjemnej kamienicy
blisko nadbrzeża. Miało co prawda tylko jedną sypialnię, ale za to przestronną
łazienkę z garderobą i piękny obszerny salon, wyłożony puszystą wykładziną.
Ulokowane na parterze, zapewniało dogodny dostęp do sali gimnastycznej,
pralni i basenu. Bardzo chciałaby je zatrzymać.
O ile oczywiście okaże się to możliwe.
Czynsz był wysoki, lecz dopóki miała pracę w CTI, nie stanowiło to
żadnego problemu. Godziwa pensja umożliwiała opłacanie wszystkich
świadczeń i wspieranie dziadków, którzy zamieszkali w luksusowym ośrodku
dla emerytów. .
Gdy Liza miała pięć lat, jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym.
Od tamtej pory mieszkała z dziadkami. Ich bezkrytyczna miłość pomogła jej
przeboleć stratę. Niczego jej nie odmawiali, miała wszystko: prywatne szkoły,
lekcje muzyki, tańca, pływanie, narty, rodzinne wakacje w Europie. Żadnych
obowiązków czy prac domowych, bo tym zajmowała się gosposia. Babcia nie
pracowała, całkowicie poświęciła się wychowaniu wnuczki.
Nic dziwnego, że zawsze uważała dziadków za ludzi dobrze
sytuowanych! Dopiero gdy dziadek przeszedł na emeryturę, Liza uświadomiła
sobie, że prawda jest zupełnie inna.
Przez całe życie dziadkowie żyli ponad stan, a pod skromny dom
zaciągnięto pożyczki na jej studia w Stanford. Pieniądze z jego sprzedaży i
niewielkie sumy z kilku drobnych inwestycji pozwoliły jednak na zakup
dwupokojowego mieszkania w ośrodku dla emerytów.
Liza, która właśnie rozpoczynała pracę w San Francisco, odetchnęła z
ulgą. W ośrodku dziadkowie mieli zapewnione trzy posiłki dziennie, sprzątanie i
pranie, mnóstwo zorganizowanej rozrywki, rekreację i opiekę medyczną.
Tyle tylko że emerytura dziadka ledwo wystarczała na opłacenie
wszystkich świadczeń i usług. Liza co miesiąc wysyłała im pokaźną sumkę,
R S
- 10 -
chociaż gorąco przeciwko temu protestowali. Cieszyło ją, że przynajmniej w
małym stopniu może im się odwdzięczyć za wszystko, co dla niej zrobili.
Ale teraz...
Po raz pierwszy opuściła ją pewność siebie. Do tej pory nie liczyła się z
pieniędzmi. Bez zastanowienia wydawała na mieszkanie, meble, ciuchy...
Jeśli nawet zrezygnuje z mieszkania, to co z nie spłaconymi do końca
meblami? A rachunki za wodę, gaz, światło...
Miasto znów zaczynało tętnić życiem. Różnokolorowy tłum wylewał się z
biur na chodniki, ulicami ciągnęły sznury aut. Liza szła szybko, nie zwracając
uwagi na przechodniów, zaprzątnięta własnymi myślami.
Jak to mówią? Jaki ojciec taki syn? Zaśmiała się mimowolnie. Ona też,
tak jak dziadkowie, żyła ponad stan. Nie myślała o oszczędzaniu i odkładaniu na
czarną godzinę. Zwykle z trudem wystarczało jej do pierwszego.
Dostanie jeszcze tylko jedną wypłatę, potem miesiąc wypowiedzenia. I na
tym koniec. Musi jak najszybciej rozejrzeć się za nową posadą.
Nie ma się czym przejmować, pocieszyła się w duchu. Już wysłała oferty.
Jest świetnie wykształcona, ma doświadczenie, doskonałe referencje. Przyszłość
stoi przed nią otworem.
Na jutro miała umówione spotkanie w Corry Corporation, w przyszłym
tygodniu w dwóch innych firmach. Już trochę uspokojona i w zdecydowanie
lepszym nastroju przebrała się i poszła na basen.
Trzy tygodnie później była daleka od optymizmu. Pan Brown z firmy
Safe Securities zamykał jej listę ewentualnych pracodawców.
- Ma pani doskonałe kwalifikacje, pani Reynolds, i z największą chęcią
widziałbym panią w naszych szeregach, lecz... - Urwał, nerwowo przełożył
leżące przed nim papiery. - Jak już powiedziałem, w tej chwili zwalniamy
pracowników, nie przyjmujemy nowych.
Znowu. Czy redukcje dotknęły wszystkie firmy równocześnie?
R S
- 11 -
- Niczego nie mogę obiecać, ale za kilka miesięcy, kiedy sytuacja ulegnie
zmianie... - Pan Brown znacząco zawiesił głos. Westchnął.
To miłe, że przynajmniej chciał jej osłodzić gorycz porażki. Postanowiła
mu pomóc.
- Rozumiem, panie Brown. I bardzo dziękuję, że zechciał pan poświęcić
mi czas. - Podniosła się i z gracją wyszła przez sekretariat na korytarz.
Nikogo. Czy nikt nie zamierza zjechać na dół?
Weź się w garść! Poradzisz sobie bez niczyjej pomocy!
Podeszła do windy. Zawahała się.
To tylko pięć pięter. Ma wygodne buty, czas jej nie goni. Ruszyła
schodami w dół. Trochę gimnastyki nie zaszkodzi.
Zamyśliła się. Musi jeszcze raz przejrzeć ogłoszenia, może przegapiła coś
ciekawego? Chociaż to mało prawdopodobne.
Co powinna zrobić, jeśli okaże się, że nigdzie nie potrzebują
pracowników? Może zarejestrować się w agencji, zapisać na jakiś kurs? Jeśli
szybko czegoś nie znajdzie, będzie musiała utrzymywać się z zasiłku dla
bezrobotnych. Do tej pory nie brała tego pod uwagę, ale kto wie...
No, wreszcie koniec tych schodów. Sięgnęła do klamki.
Zamknięte.
Spróbowała jeszcze raz - z tym samym rezultatem.
No cóż, pozostawało mieć nadzieję, że kiedyś ktoś będzie tędy
przechodzić. Wszak cierpliwość jest cnotą wartą pielęgnowania.
Dziesięć minut później z opresji wybawiła ją wytworna pani ubrana w
szykowny brązowy płaszcz. Na widok Lizy zrobiła zdumioną minę.
- Co pani tu robi?
Liza poprawiła włosy i przybrała nonszalancką, pewną siebie minę.
- Chciałam zażyć trochę ruchu. Nie przypuszczałam, że drzwi będą
zamknięte.
- To ze względów bezpieczeństwa.
R S
- 12 -
- Trochę to dziwne. Tak czy inaczej, bardzo dziękuję - rzekła z
uśmiechem i wyprostowawszy się, odeszła.
Gdy przekroczyła próg mieszkania, dobiegł ją przytłumiony dźwięk
włączonego odkurzacza.
Joline. Raz na tydzień przychodziła posprzątać. Jeszcze jedna
ekstrawagancja, na jaką Liza mogła sobie pozwolić, pracując w CTI. Miło było
wrócić do czystego i pachnącego domu. Pozostało jedynie podlać rośliny i
włożyć świeże kwiaty do wazonu. No, i może przetrzeć kurze przed wizytą
znajomych.
Teraz nieprędko ktoś do niej zawita. Większość przyjaciół poznała w
firmie, nawet chłopak, z którym się spotykała, pracował w dziale księgowości
CTI. Jednak Chris trzy miesiące temu przeniósł się do Seattle. Widać przeczuł,
że szykują się zwolnienia.
- Joline, napijmy się kawy - zaproponowała, gdy sprzątaczka uporała się z
robotą. - Mam ci do zakomunikowania niezbyt przyjemne wieści.
- Dzięki, z przyjemnością trochę odetchnę. - Joline opadła na fotel. - Co to
za wieści? Twoja mina nie wróży nic dobrego.
- Niestety - przyznała Liza, nalewając kawę do filiżanek. - Przykro mi, ale
nie będzie mnie dłużej stać na twoje usługi.
- Szkoda. Lubiłam tu pracować. Nie jesteś taką bałaganiarą jak inni.
Nie pytała o powód, ale Liza czuła się w obowiązku poinformować ją, co
się stało.
- Jak tak można! - podsumowała Joline ze współczuciem. - Co to się teraz
wyrabia! Pan Taylor, ten z trzeciego piętra, już w zeszłym tygodniu wymówił
mi pracę. Zwolnili go i przenosi się do Lodi. Dostanie tam dużo mniejszą
pensję. Ależ doczekaliśmy się podłych czasów! Jest coraz gorzej.
- To prawda - potwierdziła Liza, zastanawiając się w duchu, czy może
sama nie powinna pomyśleć o przeprowadzce do innego miasta. Tak bardzo
lubiła San Francisco i swoje mieszkanie, że na razie nie brała tej ewentualności
R S
- 13 -
pod uwagę. - Czy dwa tygodnie wymówienia wystarczą? A może wolisz
ekwiwalent? - zwróciła się do Joline.
- Daj spokój! Masz swoje kłopoty. Mną się nie przejmuj.
- Na pewno? - Liza odetchnęła z ulgą, lecz wolała się upewnić.
- Jasne. Wiem, jak to jest, kiedy człowiek traci robotę. Chociaż ja
osobiście mam jej aż za dużo. W zeszłym tygodniu musiałam odmówić trojgu
chętnym.
- Musiałaś odmówić? - zdumiała się Liza. - Czyli w twojej branży nie ma
kryzysu.
- Jasne, że nie. I sama o wszystkim decydujesz: gdzie, kiedy, za ile.
Przysłuchiwała się temu ze wzrastającym zdumieniem.
- Sama sobie jestem szefem - perorowała Joline. - Na przykład panu
Jenkinsowi liczę podwójnie, bo straszny z niego flejtuch. Tak samo, jeśli muszę
jeździć do Heights czy Cove.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Nie dość, że to taki kawał drogi, to ile się jeszcze człowiek
nalata po tych cholernych schodach!
- Po schodach?
- No wiesz, w tych wszystkich wiktoriańskich domach są kręcone schody
na piętro. Ja osobiście tego nie znoszę. Co z tego, że mogę zażądać większej
zapłaty? Wczoraj dzwoniła do mnie pani Smith. Liczyła, że jednak dam się
namówić i wrócę. Ale powiedziałam, że to absolutnie wykluczone.
Liza nie odrywała od niej oczu. Być samej sobie szefem, ustalać cenę...
Podwójna stawka za dojazd. I te schody...
Tam nie ma windy! A przecież każdy umie posprzątać dom. Prawda?
Mogłaby to potraktować jako tymczasowe zajęcie, dopóki nie znajdzie
czegoś lepszego.
- Joline - odezwała się zdecydowanym głosem. - Mogłabyś mnie polecić?
R S
- 14 -
ROZDZIAŁ DRUGI
Nie zobaczył jej więcej. Ani razu w ciągu tych dwóch miesięcy, jakie
spędził w CTI. Przez ten czas poznał pracowników, zajrzał niemal do
wszystkich pokoi, uważnie przyglądając się wszystkim paniom. Ale tej nigdy
więcej nie spotkał.
Może nawet by jej nie poznał? Niemal przez cały czas wtulała twarz w
jego pierś. Histeryczka i wariatka...
Czemu zatem nie mógł przestać o niej myśleć? I to w najbardziej
zaskakujących momentach. Jej obraz prześladował go nawet we śnie...
Dzwonienie nie ustawało.
Budzik. Wyciągnął rękę, by go wyłączyć.
Uporczywy dźwięk nadal rozdzierał ciszę. Tray po namyśle podniósł
słuchawkę.
- Witaj, kochanie! Czyżbym cię obudziła?
- Ale za to cóż za przyjemne rozpoczęcie dnia - wymamrotał, próbując
otrząsnąć się z resztek snu. - Cześć, Chase. Jak się masz?
- Tęsknię za tobą. I martwię się. Ciągle tkwisz w tym okropnym hotelu.
- Co zrobić.
- Biedaczek. Koniecznie musimy coś na to zaradzić.
- Jest mi tu całkiem dobrze. - Jak rozumieć to „my"? Chyba jeszcze nie
doszliśmy do tego etapu!
Owszem, pochlebiało mu zainteresowanie okazywane otwarcie przez
Chase Smith-Lawson, która świeżo po rozwodzie wróciła do rodzinnego domu.
Piękna i zgrabna, była oczkiem w głowie ojca i potrafiła bez skrupułów zdążać
do celu!
- Tray, słuchasz mnie?
R S
- 15 -
- Oczywiście. Właśnie chciałem ci powiedzieć, że zamierzam zostać tu na
dłużej. Chyba powinienem rozejrzeć się za jakimś mieszkaniem.
- Wiedziałam, że beze mnie się nie obejdziesz. Obiecałam tatkowi, że
pomogę ci znaleźć odpowiednie lokum, poznam z właściwymi osobami. To
ważne, jeśli chce się wejść w lepsze środowisko.
Otóż to... Niedługo wszyscy zaczną mu wyrzucać, że jego awans nie był
następstwem ciężkiej i wytężonej pracy, a jedynie efektem pogłębiającej się
znajomości z córką szefa.
- Wydaje mi się, że doskonale sobie radzę. Udała, że nie dosłyszała nutki
sarkazmu.
- Wiem. I pewnie jak zawsze żyjesz wyłącznie pracą. Ale nie martw się,
moja w tym głowa, żeby trochę cię rozruszać.
- Chase, posłuchaj. Jest mi tu całkiem wygodnie i... Nie dała mu
skończyć.
- Tylko jeszcze nie w tej chwili - oświadczyła. - Page Anderson prosiła,
bym pomogła jej zorganizować bal dobroczynny.
- Tak? - Bogu dzięki! - rozpromienił się w duchu.
- Wytrzymasz beze mnie jeszcze sześć tygodni?
- Spróbuję. - Musiał bardzo uważać, by w jego głosie nie dosłyszała ulgi.
- Postaram się.
Gdy już zasiadł za biurkiem, popatrzył na Sama Frasera, który przez te
dwa miesiące stał się jego prawą ręką.
- No cóż, Sam, przygotuj się. Nadeszła pora na przeprowadzenie pewnych
zmian.
- Jakiego rodzaju?
- Musimy dokonać podziału. - To będzie pierwszy krok do rozpoczęcia
procesu, jaki rada nadzorcza zainicjowała na ostatnim posiedzeniu. - Chyba się
tego spodziewałeś?
- Do pewnego stopnia.
R S
- 16 -
- Tak. Nie da się tego uniknąć. Każdy etap ma własną specyfikę. Taka jest
polityka Lawsona. Całą produkcję przerzucamy do Denver, dział badawczo-
rozwojowy do...
- Jaka ma być nasza rola? - przerwał mu Sam. Widząc jego niepokój, Tray
uśmiechnął się.
- Nie denerwuj się, ty zostajesz na miejscu. W San Francisco będzie
centrala obsługująca Wschodnie Wybrzeże, Azję i Bliski Wschód. Ciebie
mianowaliśmy szefem. Niestety, będziesz musiał dość często wyjeżdżać. Co ty
na to? Czy to skomplikuje ci życie?
- Raczej nie. Nieporównywalnie mniej niż przeprowadzka. Wiesz, żona,
dzieci... Tim, mój najstarszy, chodzi do liceum, jest w drużynie piłkarskiej, więc
zabieranie go z tej szkoły... Sam rozumiesz. - Rozłożył ręce. - To od czego
zaczynamy?
- Jeśli chodzi o poszczególne działy... - Dźwięk telefonu przerwał mu.
Tray podniósł słuchawkę. - Słucham?
- Dzwoni pan Canson, adwokat z Columbus. Mówi, że to pilne.
- Proszę połączyć - rzekł, z trudem usiłując sobie przypomnieć słyszane
nazwisko. Canson? Nie znał nikogo w Columbus, jedynie... - Tray Kingsley -
odezwał się i przez długą chwilę słuchał w milczeniu. Daremnie próbował
otrząsnąć się z szoku. Kathy Byrd nie żyje. Atak serca. - Ogromnie mi przykro -
powiedział machinalnie, zastanawiając się przelotnie, dlaczego akurat to on
został powiadomiony. - Mógłbym w czymś pomóc?
W miarę słuchania na jego twarzy rysowało się coraz większe zdumienie.
- Oczywiście - wydusił. - Rozumiem. - Niczego nie rozumiał, jednak
dodał: - Przyjadę najszybciej, jak to możliwe.
O czwartej po południu już siedział w samolocie do Columbus. Jeszcze
się nie otrząsnął. Kathy nie żyje. Przecież miała dopiero... Policzył w duchu.
Dwadzieścia sześć lat. Dziwne. Tyle samo co Pete, kiedy zmarł dwa lata temu.
Pete i Kathy. Oboje odeszli z tego świata.
R S
- 17 -
Wbił niewidzący wzrok w chmury za oknem. Nie mógł się pozbierać.
Przypomniał sobie słowa adwokata.
- Ustanowiła pana wykonawcą testamentu. Odszukanie pana zajęło mi
trochę czasu.
No tak. Ostatnio widział Kathy dwa lata temu. Od tego czasu dwa razy
zmienił adres. Na samo wspomnienie Kathy czuł żal, ale teraz dołączyła do
niego lekka irytacja. Dlaczego właśnie ja? Dlaczego akurat teraz, w najmniej
sprzyjającym momencie?
- Przykro mi - powtórzył. - Nie mogę teraz przyjechać.
- Panie Kingsley, to konieczne. Ze względu na dzieci. Dzieci... Na chwilę
zaniemówił. Biedne istotki. Przecież
to jeszcze małe szkraby.
- Co z nimi? - zaniepokoił się. - Ktoś się nimi zajął?
- Znajoma - uspokoił go natychmiast adwokat. - Są u niej od tygodnia.
Odetchnął z ulgą. No tak, powinien był się domyślić. Kathy nie
zostawiała spraw własnemu biegowi, pewnie już dawno o wszystko się
zatroszczyła. Zawsze była bardzo pragmatyczna.
Pomyślała o wszystkim, nie zaniedbując żadnego szczegółu. Był
zaskoczony, jak świetnie sobie radziła po śmierci Pete'a. I choć otaczali ją
znajomi i sąsiedzi, to u Traya szukała wsparcia.
- Jesteś dla mnie rodziną - powiedziała wtedy.
Wzruszyło go to stwierdzenie, choć było dalekie od prawdy. Kathy była
jedną z kilkanaściorga dzieci, z którymi dorastał w Dayton. Przestronny dom
stale rozbrzmiewał wesołym gwarem. Wszystko dzięki mamie, pomyślał, czując
znajomy ucisk w gardle. Była osobą pełną radości życia, ciepłą i otwartą na
ludzi. Wszyscy do niej lgnęli, a ona każdego obdarzała miłością i ciepłem.
Dzieci z pobliskiego domu dziecka, między nimi Pete i Kathy, były chętnie
widzianymi gośćmi. Przyjaźnił się z Pete'em, chodzili do tej samej klasy, grali w
tych samych drużynach. Kathy, odwieczna sympatia Pete'a, nie odstępowała ich
R S
- 18 -
na krok. Nieco później umawiali się we czwórkę, z kolejnymi dziewczynami,
dla których Tray tracił głowę.
Po maturze ich drogi się rozeszły. Tray wyjechał na uniwersytet Harvarda
i pewnie całkowicie straciłby kontakt ze starymi przyjaciółmi, gdyby nie mama,
która jeszcze długie lata pracowała społecznie w zarządzie miejscowego domu
dziecka. To od niej Tray dowiedział się, że Pete studiuje dziennikarstwo i
pracuje dorywczo jako kelner, a Kathy znalazła pracę w banku. Był świadkiem
na ślubie Kathy i Pete'a, a potem ojcem chrzestnym ich pierwszego dziecka. I
wtedy zmarła mama.
Bardzo to przeżył, do tej pory nie lubił wracać myślą do tamtych czasów.
Wkrótce potem Pete i Kathy przeprowadzili się do Columbus i powoli odpłynęli
w przeszłość.
Aż do czasu, gdy Kathy powiadomiła go o śmierci Pete'a. Była
wstrząśnięta, ale jakimś cudem udało jej się pozbierać. Została sama z dwojgiem
małych dzieci. Na szczęście jej sytuacja finansowa przedstawiała się zupełnie
nieźle. Pete, jako ceniony dziennikarz sądowy, miał stałe i dość wysokie
dochody. No i był ubezpieczony na życie. Kathy przepisywała mu w domu
teksty, a w czasie jego choroby zaczęła to robić również dla innych reporterów,
dzięki czemu wydatnie zasilała budżet domowy. Właściwie nie pozostało mu
nic innego, jak ją pocieszyć i dopilnować formalności. Obiecał, że zawsze
chętnie jej pomoże.
- Życzy pan sobie koktajl?
Pytanie stewardesy wyrwało go z rozmyślań.
- Poproszę whisky z wodą. - Natychmiast upił solidny łyk i westchnął
głęboko. Tego właśnie było mu trzeba. Dręczyły go wyrzuty sumienia, gdyż nie
spełnił danej Kathy obietnicy.
Dzwonił parę razy w odpowiedzi na sporadycznie przysyłane przez nią
kartki. Wysyłał dzieciakom prezenty na gwiazdkę i urodziny. Ale nigdy tam nie
R S
- 19 -
pojechał, choć przecież często odwiedzał ojca, który nadal pracował w Dayton
jako farmaceuta.
A przecież z Dayton nie jest daleko do Columbus... A mimo to nigdy się
tam nie wybrał.
Teraz to nadrabiam, pomyślał, wracając dwa dni później do San
Francisco. Miał z sobą sześcioletnią dziewczynkę, tulącą ogromnego
pluszowego misia i czteroletniego chłopczyka ściskającego w lepkiej rączce
miętowy cukierek.
Niezły dobytek jak na kawalera przywykłego do podróżowania jedynie z
niewielkim neseserem. W dodatku dobytek mający własne zdanie i tryskający
energią.
- Nie! Nie chcę tego! - Chłopczyk odepchnął od siebie pas z zaskakującą
jak na czterolatka siłą,
- To tylko na chwilę, póki nie wzbijemy się w powietrze - przekonywał
cierpliwie Tray, jednocześnie mocując się z pasem przy fotelu małej, by
przypiąć również misia.
- Musisz zapiąć pas, Peter - odezwała się dziewczynka.
- Nie pamiętasz, że mamusia też zapinała nam pasy w samochodzie?
- Ja chcę do mamy!
- Mama jest w niebie - powiedziała mała i po raz kolejny powtórzyła, że
mamusia już nigdy do nich nie wróci. Za każdym razem, gdy Tray to słyszał,
serce ściskał mu żal. Błękitne oczy dziewczynki robiły się wtedy jeszcze
smutniejsze. To już nie było to samo pogodne i roześmiane dziecko, które
widział dwa lata temu, gdy przyjechał na pogrzeb Pete'a.
- Ma na imię Chelsea, ale nazywamy ją Sunny, bo jest dla nas... dla mnie -
poprawiła się Kathy - jak promyk słońca.
Sunny. Wtedy rzeczywiście taka była. Rozpromienione, błyszczące oczy,
złote loki falujące przy każdym ruchu. Wtedy była za mała, by zdawać sobie
sprawę z nieszczęścia, jakie dotknęło ich rodzinę.
R S
- 20 -
Teraz było inaczej. Wiedziała, że mama na zawsze odeszła z jej życia.
Ani razu się nie uśmiechnęła. Dzielna mała. Tak świetnie się trzyma... próbuje
dodać otuchy braciszkowi. I tylko kurczowy uścisk, w jakim trzyma pluszowego
misia, świadczy o jej zagubieniu.
Patrzył na tę dwójkę z bólem serca, z trudem opanowując zbierające się
pod powiekami łzy. Chłopiec, który jeszcze niczego nie rozumie. I jego
siostrzyczka, która już wie, że życie bywa okrutne.
Dzieci, przypięte już pasami, siedziały teraz z buziami przylepionymi do
Szyby, z fascynacją przyglądając się umykającej ziemi. Miał nadzieję, że
wkrótce zmorzy je sen. Gdy już będą w górze, pójdzie umyć ręce i wreszcie
sięgnie po gazetę...
Gazetę! Jakby teraz miał do tego głowę!
Kathy nie zapomniała o niczym. Wszystko zaplanowała i zapisała w
odpowiednich dokumentach. Tray nie potrafił ukryć zaskoczenia, gdy adwokat
oznajmił, że uczyniła go opiekunem prawnym obojga swoich dzieci,
ustanawiając je równocześnie swoimi jedynymi spadkobiercami.
- Mnie? - zapytał z niedowierzaniem. - Przecież ja jestem dla nich
zupełnie obcym człowiekiem.
- Kathy nie miała rodziny - przypomniał prawnik.
- Nigdy nawet słowem nie wspomniała mi o tych planach. Z pewnością
musiała mieć jakąś dalszą rodzinę.
- Nie - powtórzył adwokat. - Miała jedynie pana.
To był prawdziwy szok. Sprawy finansowe, formalności - tego mógłby się
podjąć. W razie potrzeby chętnie wspomoże dzieci. Ale opieka nad nimi?
- Co mam z nimi zrobić? - zapytał z konsternacją. - Nie mogę ich wziąć.
Jestem kawalerem. Nie mam żony, nie mam nawet własnego domu. Mieszkam
w hotelu.
Pan Canson rozumiał jego obiekcje.
R S
- 21 -
- Jako opiekun musi pan jedynie dopilnować, by dzieciom nie działa się
krzywda. Zapewnić im właściwą opiekę. - Chrząknął. - Może znajdzie się ktoś
w rodzinie, kto...
- Raczej nie. - Ojciec odpada, ciotka jest gdzieś w podróży po świecie.
Nie, to jakieś szaleństwo!
- Domyślam się, że to dla pana wyjątkowo trudna sytuacja - zagaił
adwokat. - Ale mam nadzieję, że znajdzie się jakieś wyjście. Skontaktuję się z
opieką społeczną. Może znajdą dobrą rodzinę zastępczą.
- Świetny pomysł. - Co ta Kathy sobie wymyśliła? - Ich matka nigdy ze
mną nie rozmawiała na ten temat.
- Może napisała coś w liście? - podsunął adwokat, wskazując na
przekazane Trayowi papiery.
- Może. - Otworzył list.
Gdy skończył go czytać, zrozumiał, że nie odda dzieci. Nawet na jakiś
czas.
Popatrzył na ich wypogodzone snem buzie. Potem wstał i poszedł do
łazienki. Umył ręce, ochłodził twarz wodą. Wrócił na swoje miejsce i sięgnął po
list Kathy.
Drogi Tray!
Mam nadzieję, że nigdy nie przeczytasz tego listu. Oby tak było. Mam
dopiero dwadzieścia pięć lat i żadnych problemów ze zdrowiem. Ale Pete zmarł
w wieku dwudziestu sześciu, dlatego dmucham na zimne. Co by się stało z Pete-
rem i Sunny, gdyby mnie zabrakło?
Jeśli coś mi się przydarzy, choć z całego serca modlę się, by tak się nie
stało, to... dlatego piszę do ciebie ten list.
Dlaczego do ciebie? Bo jesteś jedyną osobą na świecie, której ufam. Twój
dom był jedynym szczęśliwym miejscem, jakie znałam. I choć bywałam w nim
tylko od czasu do czasu, to nawet nie wiesz, jak cenna była dla mnie każda
R S
- 22 -
spędzona u was minuta. Te zabawy pod starym dębem czy przy basenie,
pomaganie twojej mamie przy robieniu kanapek czy sprzątaniu kuchni...
Pamiętasz, jak robiliśmy domowe lody i każdy chciał pierwszy spróbować?
Twoja mama była zawsze pogodna i uśmiechnięta. Często wyobrażałam sobie,
że to mój prawdziwy dom.
W domu dziecka można było jeszcze jakoś wytrzymać. Najgorzej było w
rodzinach zastępczych, nie chcę nawet wspominać. Nie wiedziałeś, że przez to
przeszłam, prawda? Brali dzieci a potem znowu je oddawali. Nie mogę znieść
myśli, że moje dzieci miałyby przechodzić przez coś równie okropnego.
Tray, obiecaj mi, że tak się nie stanie. Wiem, że jeszcze się nie ożeniłeś i
pewnie dlatego nie zechcesz wziąć ich do siebie. Ale błagam, znajdź kogoś, kto
je pokocha, znajdź dla nich dobry dom, taki jak twój. Zaklinam cię na Boga, nie
dopuść, by moje maleństwa wpadły w tryby bezdusznej machiny państwowej.
Tray, proszę, zrób to dla mnie.
Mam nadzieję, że nigdy nie przeczytasz tego listu. Ale na wszelki
wypadek... Dziękuję ci za chwile, jakie przeżyłam w waszym domu. I za
znalezienie równie cudownego domu dla Petera i Sunny. Kocham cię,
Kathy
R S
- 23 -
ROZDZIAŁ TRZECI
Liza skończyła myć podłogę w łazience na piętrze, podniosła się z kolan i
potarła zesztywniałe ramiona. Łazienka lśniła czystością. Przyjemny zapach
płynu do glazury maskował niemal nieuchwytną woń chloru.
Dziewczyna popatrzyła na swoje dłonie. Skóra zaczerwieniona od
kontaktu z chemikaliami, połamane paznokcie. Nie potrafi pracować w
gumowych rękawiczkach. Poza tym bez nich szło jej szybciej. A czas liczy się
na wagę złota.
Zapomniała o cotygodniowych wizytach w salonie piękności.
Oszczędzała na fryzjerze, ale i tak ledwie starczało jej na opłacenie wszystkich
rachunków. Brała coraz więcej zleceń i pracowała bez wytchnienia, a długi
wciąż rosły.
Jednak nie powinna narzekać. Przynajmniej już trochę się wciągnęła i
najgorsze miała za sobą. Na początku z trudem udawało się jej sprzątnąć jeden
dom dziennie. A jaki szok przeżyła, gdy jedna z pracodawczyń zrezygnowała z
jej usług!
Nie mogła dojść do siebie; na szczęście tego wieczoru wpadła do niej
Joline z nowymi ofertami.
- Chyba nie powinnam ich przyjmować - odparła stropiona. - Pani Smith
dziś mnie zwolniła.
- I co z tego? To wstrętny babsztyl. Zobacz, mam trzy nowe adresy.
Liza nie słuchała. Ciągle rozpamiętywała dzisiejszy dzień.
- Wiesz co, może rzeczywiście lepiej się stało? Nie mogłam doczyścić
wanny, a okna po umyciu wciąż wyglądały jak przydymione.
- Trzeba było polać wannę chlorem. Okna? Nie miałaś obowiązku myć
okien. - Joline nie posiadała się z oburzenia.
- Powiedziała, że tylko to jedno na dole i...
R S
- 24 -
- No wiesz! To ty mówisz, co zrobisz, a czego nie.
- Skoro mnie zatrudniła...
- Mylisz się. To ty zaproponowałaś jej usługę.
- Ach tak. A co to za różnica?
- Widzę, że nie masz pojęcia o biznesie - podsumowała Joline. - Nie
martw się, wszystkiego cię nauczę. Zawsze byłaś w porządku. Dostawałam od
ciebie ciuchy dla córki, dałaś mi dodatkowe pieniądze, gdy mój synek był chory.
Liza była szczerze wzruszona.
- To bardzo miło z twojej strony. Dzięki, ale chyba przeceniłam swoje
możliwości - wyznała ze wstydem.
- Nie przejmuj się tak. Po prostu musisz najpierw z góry ustalić, czego
konkretnie się podejmujesz.
- Masz na myśli określenie warunków kontraktu? - Liza roześmiała się
głośno.
- Zobaczysz, że świetnie sobie poradzisz. Tylko słuchaj moich rad. A
najlepiej zapisz sobie wszystko. Przynieś kartkę i długopis, a ja przez ten czas
zaparzę kawę.
- Nigdy nie gódź się na pracę na godziny, mają ci płacić za całość -
zaczęła Joline po chwili. - Najpierw obejrzyj dom, a dopiero potem podaj swoją
cenę. Musisz zorientować się, co cię czeka. Niektórzy mieszkają jak w chlewie.
Spisz na kartce wszystko, co będzie potrzebne. Oni muszą ci to zapewnić. W ten
sposób ani ty siebie nie obciążasz, ani niczego nie wynosisz od klientów.
Niektórzy są bardzo uczuleni na tym punkcie.
To rzeczywiście wyższa szkoła jazdy, stwierdziła Liza, gdy Joline podała
jej spis środków czyszczących i ich zastosowanie.
- Nie biegaj po piętrach, sprzątnij dokładnie jedną kondygnację i dopiero
potem przejdź na następną. Hej, Liza, już masz dość?
- Nie... - Na samą myśl o pracy robiło się jej niedobrze. - Po prostu to
był... ciężki dzień.
R S
- 25 -
- Zapomnij o dzisiejszym dniu. Wiesz co? Pójdę z tobą kilka razy i
wszystkiego cię nauczę. Dobieraj zlecenia tak, by nie tracić dużo czasu na
dojazdy.
Próbuję tak robić, ale z miernym skutkiem, pomyślała Liza ze smutkiem.
Gdyby zrezygnowała z kosztownego mieszkania...
Spokojnie, to tylko przejściowe trudności. Owszem, ostatnie dwa
miesiące były trudne, ale mogło być jeszcze gorzej.
Dlaczego zatem na myśl o przyszłości natychmiast oblewał ją zimny pot?
Tray Kingsley uchodził za świetnego organizatora. Zazwyczaj wystarczał
mu rzut oka, by prawidłowo ocenić sytuację i rozdzielić zadania. To był
wrodzony dar.
Jednak gdy wszedł do kalifornijskiego hotelu z dwójką dzieci
uczepionych jego dłoni, nieoczekiwanie poczuł się zagubiony. Nie miał pojęcia,
co powinien teraz zrobić.
- Witamy, panie Kingsley! Miło znów pana widzieć. - Recepcjonistka z
trudem maskowała ciekawość. Pochyliła się nad ladą i uśmiechnęła do
ściskającej misia Sunny. - Jaka śliczna dziewczynka! Jak masz na imię?
Sunny nie odpowiedziała, tylko mocniej przycisnęła do piersi ukochaną
zabawkę. Nie wypuszczała z piąstki palców Traya. Rozszerzonymi oczami
wpatrywała się w nieznajomą.
Traya ścisnęło w gardle. Dziewczynka nie odezwała się ani słowem, ale
jej oczy mówiły wszystko. Widział w nich lęk przed nieznanym otoczeniem,
samotność, przerażenie.
Za dużo spadło na te drobne barki, przebiegło mu przez myśl. To przecież
tylko mała dziewczynka. Gdyby tak...
- Cieszymy się, że do nas przyjechaliście, ty i twój braciszek. -
Recepcjonistka uśmiechnęła się serdecznie. Popatrzyła na Traya. - Zrobiliśmy,
jak pan sobie życzył, panie Kingsley. Pana rzeczy przeniesiono do apartamentu
z dwiema sypialniami.
R S
- 26 -
- Dziękuję - odpowiedział, próbując oswobodzić rękę, by wziąć klucz, ale
Sunny jeszcze mocniej zacisnęła paluszki. Delikatnie uwolnił lewą dłoń z
uścisku Petera. - Dziękuję - powtórzył. - A wracając do dzieci, czy wynajęto już,
jak prosiłem, kogoś do opieki?
- Możemy polecić sprawdzoną agencję opiekunek. - Podała mu ulotkę. -
Gdyby były jakieś problemy, proszę zwrócić się do nas o pomoc.
- Dziękuję - powiedział i podążył za chłopcem hotelowym, już
pochłonięty czekającymi na załatwienie sprawami. Wprawdzie był w kontakcie
z firmą, ale w tak przełomowej chwili lepiej trzymać rękę na pulsie. W dodatku
jego sprawy osobiste dramatycznie się skomplikowały.
Było trochę za późno, by jechać do biura. A gdyby tak umówić się
wieczorem na spotkanie z Samem? Przydałoby się wszystko z nim obgadać,
zwłaszcza przed środową naradą w Nowym Jorku.
Jutro powinien się zgłosić skoro świt w biurze. We wtorek musi polecieć
na wschód. To oznacza, że trzeba jak najszybciej znaleźć kogoś do dzieci.
Chłopiec hotelowy próbował w windzie porozmawiać z Peterem, ale
malec spłoszył się i przytulił mocniej do Traya. Sunny nie puszczała jego ręki.
Wiedział, co czują te biedne dzieci. Miały tylko jego.
Ta świadomość bardzo mu ciążyła. I poczucie, że jest za nie
odpowiedzialny.
- Jesteśmy na miejscu! - zawołał z udaną beztroską. - Sunny, zobacz, w
tylnej kieszeni powinien być portfel. Potrzymaj Petera, ja muszę coś załatwić.
Gdy drzwi się zamknęły, obrzucił wzrokiem nieskazitelnie czysty,
bezosobowy apartament. Szkoda, że nie zamówiłem kwiatów czy owoców. Albo
zabawek i książek...
Płacz Sunny wyrwał go z tych rozmyślań.
- Ja... ja nie chcę być tutaj! - Jej drobnym ciałkiem wstrząsało ciche
łkanie. - Ja chcę... chcę do domu!
R S
- 27 -
Nadal ściskała swojego misia i trzymała za rączkę chłopczyka, ale już nie
była dzielną starszą siostrą, a zagubionym, samotnym dzieckiem. Peter, słysząc
jej płacz, zaniósł się szlochem.
Tray, ze ściśniętym sercem, ukląkł przy nich i otoczywszy je ramionami,
przytulił do piersi. Twarz miał mokrą od ich łez. Westchnął.
- Już dobrze, dobrze - szeptał. - Wyrzućcie to z siebie. Mnie też brakuje
waszej mamy - przyznał ze smutkiem.
- Kiedy ją poznałem, była małą dziewczynką, taką jak ty - rzekł, choć nie
do końca była to prawda.
Podziałało. Sunny przestała płakać, popatrzyła na niego z ciekawością.
- Znałeś mamusię, gdy była taka jak ja? Tray skinął głową.
- Wyglądała tak samo? - zapytała dziewczynka. - I miała takiego misia?
Umiała czytać?
Tray usiadł na podłodze, posadził dzieci obok siebie i zaczął barwną
opowieść, dodając sporo od siebie. Po kilku chwilach dzieci zaniosły się
śmiechem. Atmosfera została rozładowana. Dalej poszło łatwiej. Dzieciaki
zjadły zamówione do pokoju kanapki, wypiły gorącą czekoladę, pochlapały się
w wannie i pomogły mu znaleźć w swoich rzeczach pidżamki i książki.
Wreszcie ułożył je w jednym łóżku i poczytał na dobranoc, bo „mama zawsze
im czytała".
Było już po dziesiątej, gdy podnosił słuchawkę telefonu. Na szczęście
agencja piastunek pracuje całą dobę.
- Trochę się martwię o mojego dziadka. - Liza spojrzała ze smutkiem na
Joline. - Ostatnio dziwnie się zachowuje.
- To znaczy jak?
- Stał się zupełnie innym człowiekiem. Babcia mówiła, że któregoś dnia
pokłócił się z kimś o solniczkę - opowiadała, nie mogąc wyobrazić sobie
ujmująco grzecznego dziadka w takiej sytuacji. - Podobno bywa też
rozdrażniony podczas gry w brydża.
R S
- 28 -
- To niedobrze. Był u lekarza?
- Tak, babcia go zaciągnęła. Potem rozmawiała z lekarzem, ale...
- No i...?
- Nie potrafił postawić diagnozy. Powiedział, że może to wiek. Na starość
ludzie często robią się zrzędliwi i tracą pamięć. Dziadek zawsze był bardzo
zrównoważony. Martwię się o niego.
- Domyślam się. Sądzisz, że może ma... no, jak ta choroba się nazywa?
Al... coś tam. Pani Salter, dla której pracuję, opowiadała mi, że jej ojciec już jej
nawet nie poznaje.
- Joline, proszę, przestań krakać. Nie zniosłabym tego.
- Ani psychicznie, ani finansowo. Opieka nad takimi chorymi jest
niezwykle kosztowna. Wiem od pani Salter.
- Akurat o to nie musimy się martwić. Dziadkowie kupili apartament w
ośrodku dla emerytów, mają zagwarantowaną dożywotnią opiekę lekarską.
Dziadek to dobrze przemyślał. Mówił, że jak któreś z nich zachoruje, nie będę
mieć kłopotu.
- Tak jest najlepiej. Trzeba być przezornym.
- To cały dziadek. - Roześmiała się. - Czemu się martwię? Nawet jeśli jest
to choroba Alzheimera, zawsze będzie bystry.
Rozległ się dźwięk telefonu.
- Liza? - Poznała w słuchawce głos pani Dunn, u której sprzątała w
czwartki. - Dzwonię w sprawie sąsiadów, którzy niedawno się tu sprowadzili.
Pilnie potrzebują kogoś do sprzątania, dwa razy w tygodniu. Jesteś
zainteresowana?
- Jak najbardziej. - Dwa razy w tygodniu. Im więcej pracy, tym lepiej.
Musi jakoś wiązać koniec z końcem, a z tym coraz trudniej. Jeśli szybko nie
znajdzie normalnej pracy...
- Świetnie. To dom obok mnie, 168 Pine Grove. Zapisz sobie telefon....
Nazwisko Kingsley.
R S
- 29 -
Liza zapisała numer, wolno odłożyła kartkę. Kingsley. To nazwisko
wydało jej się znajome.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W domu pani Dunn jak zwykle panował nieludzki bałagan. Sprzątanie
zajęło Lizie dobre pół dnia. Było po pierwszej, gdy wreszcie dotarła pod
następny adres.
Zadzwoniła. Drzwi uchyliły się, zajaśniała w nich buzia kilkuletniej
dziewczynki.
- To nie twoja kolej - odezwała się, wlepiając w nią zaciekawione oczka.
- Nie moja kolej?
- Teraz jest u nas Bronsie.
Czyżby przyszła za późno? Przecież jeszcze wczoraj wieczorem
rozmawiała z właścicielem... No właśnie, z właścicielem! A może...
- Mogłabym porozmawiać z twoją mamą?
- Nie możesz. - Dziewczynka potrząsnęła główką, złote włosy zatańczyły
wokół jej buzi. - Mamusia jest w niebie i już nigdy nie wróci. Ona...
- Sunny! Z kim ty tam rozmawiasz? - Z głębi domu rozległ się donośny
głos. Po chwili na progu stanęła pulchna dziewczyna w jasnoniebieskim
mundurku. - Mówiłam ci, żebyś nie otwierała drzwi.
- Mówiłaś, żebym nikogo nie wpuszczała. I nie wpuściłam.
- Nieważne. Idź na górę i zobacz, co porabia twój brat. Może znów coś
głupiego wpadło mu do głowy.
Z oczami utkwionymi w Lizę, dziecko wycofało się i posłusznie zaczęło
wchodzić po schodach.
- Tylko zachowuj się cicho, żeby go nie obudzić! Mam nadzieję, że
jeszcze śpi - dodała, zwracając się do Lizy. - Ten chłopak ani przez chwilę nie
R S
- 30 -
może spokojnie usiedzieć w miejscu. - Proszę. - Otworzyła szerzej drzwi. - Pani
do sprzątania?
- Tak. Jestem Liza Reynolds.
- Mae Bronson, z agencji opiekunek. Mów mi po imieniu. Bardzo się
cieszę, że przyszłaś. Tu jest potworny bałagan. Nie to, co w hotelu.
- Zaraz się wszystkim zajmę. Pokaż mi tylko...
- Wiedziałam, że masz przyjść i słuchałam, czy ktoś nie dzwoni, ale
musiałam przegapić. Boże, ile się dzisiaj dzieje! Angela właśnie powiedziała
Kenowi, że jest w ciąży, a on...
- Angela? - Z niepokojem zerknęła ponad jej ramieniem.
- Diablica z piekła rodem! To ta z serialu „Świat do góry nogami".
Oglądasz go?
- Nie. Ja...
- Jeśli ta podstępna żmija jest w ciąży, to ja jestem cesarzową chińską!
Ale wie, że Ken kocha Kathy, dlatego za wszelką cenę chce stanąć im na
drodze! Boże, czego to ludzie nie wyrabiają! Słucham? Ach tak, zaraz ci pokażę
co i jak. Chodź ze mną.
Poprowadziła ją w głąb domu. W pomieszczeniu gospodarczym była
pralka, suszarka, odkurzacz i środki do czyszczenia. Z wyjątkiem pralki i
suszarki wszystko prosto ze sklepu, nawet ściereczki do kurzu.
- Zacznę od góry, jeśli można - zaproponowała Liza.
- Tylko nie obudź małego. Ach, to dla ciebie. - Sięgnęła do kieszeni i
wyjęła kopertę. - Od właściciela. Powiedział, żebyś posprzątała wszystko, ale
nie dotykała jego biurka. Zerknij też na dzieciaki, dobrze? Ani na chwilę nie
można spuścić ich z oka. No dobra, to ja lecę. Zaraz się zaczyna „Szpital
miejski"! - rzuciła, biegnąc do salonu.
Co za dziwny dom, skonstatowała Liza, rozglądając się po wnętrzu. Z
wyjątkiem kilku mebli w salonie, gdzie przed telewizorem urzędowała Bronsie,
R S
- 31 -
wszędzie było zupełnie pusto. Może nie zdążyli przewieźć rzeczy z
poprzedniego mieszkania?
W kuchni żadnych talerzy czy sztućców. Wszędzie za to pełno pudełek po
potrawach na wynos, na blacie i stoliku śniadaniowym niedojedzone resztki.
Weszła na górę, zajrzała do pierwszej z brzegu sypialni. Dwa skotłowane
łóżka, komoda zasłana dziecinnymi ubrankami i zabawkami, mnóstwo zabawek
porozrzucanych po podłodze. Zatrzymała wzrok na dzieciach. Na jednym z
łóżek spał mały chłopczyk. Dziewczynka siedziała na drugim. Tuliła do siebie
pluszowego misia. Zastygła nieruchomo, w niebieskich oczach malowało się za-
gubienie i pustka.
- Dobrze, że tu jesteś - powiedziała Liza serdecznie. Dziewczynka
popatrzyła na nią bez przekonania.
- Pomyślałam, że mogłabyś mi pomóc. Pokażesz, gdzie mam najpierw
posprzątać - wyjaśniła szeptem Liza. Chciała wyrwać małą z odrętwienia, a
równocześnie wyciągnąć z pokoju, w którym spał chłopczyk.
- Nianie nie sprzątają.
- Nie jestem nianią. Przyszłam posprzątać. Tu na razie nie będę nic robić,
żeby go nie obudzić - wyjaśniła szeptem. - Ale możesz pokazać mi inne pokoje,
powiedzieć, gdzie co postawić.
- Dobrze. - Dziewczynka ostrożnie odłożyła misia i na paluszkach
przeszła przez pokój.
Do dziecinnej sypialni przylegała łazienka. W niej też panował niezły
bałagan.
- To ubranka Petera - wyjaśniła mała, podnosząc z podłogi bluzkę i
skarpetki. - Tray mówi, żeby wkładać rzeczy do kosza, ale Peter nie potrafi -
dodała.
Pełen po brzegi. Widać nianie nie robią prania.
- Peter to twój braciszek?
- Tak. Ma cztery lata.
R S
- 32 -
- A ty ile? Sześć? - zapytała, zakręcając pastę do zębów i porządkując
rzeczy na blacie.
- Prawie.
- A jak masz na imię?
- Sunny. To znaczy naprawdę nazywam się Chelsea, ale wszyscy mówią
na mnie Sunny.
- Bardzo ładnie. A ja mam na imię Liza i właśnie tak wszyscy na mnie
mówią...
Sunny zachichotała.
- To moja szczoteczka, ta różowa. I ten kubeczek. Ta druga jest Petera.
- Dziękuję. Bardzo mi pomagasz. Chcę, żeby wszystko było na swoim
miejscu. Tata się ucieszy.
- Tray nie jest moim tatą.
- Nie? Jest twoim...? - Pytanie zawisło w powietrzu. Kim może dla nich
być? Wujkiem? Może dziadkiem?
- To po prostu Tray. On znał moją mamusię.
- Rozumiem - odparła, niezbyt zgodnie z prawdą.
- Był z nami kiedyś, ale potem wyjechał. Niewiele pamiętam.
- Aha. - Zostawił dziewczynę z dwójką małych dzieci. Drań bez serca.
- Jak mamusia poszła do nieba, powiedziała mu, żeby się nami zajął.
Dzielna kobieta! Zmusiła tego drania, by poniósł odpowiedzialność za
swe czyny! W końcu powinien zaopiekować się własnymi dziećmi.
- Tray przyjechał i zabrał nas, chociaż nie chcieliśmy jechać bez Spota.
- Kto to jest Spot?
- Nasz piesek. Ale Tray powiedział, że w hotelu nie pozwalają trzymać
psów. Bo najpierw mieszkaliśmy w hotelu. Dopiero potem przenieśliśmy się
tutaj.
- Rozumiem. - To wyjaśnia brak mebli.
R S
- 33 -
- Tutaj też nie mogliśmy go zabrać, bo jesteśmy tu tylko czas... no, nie na
zawsze. Tray powiedział, że możemy się bawić w ogródku. - Lizie nie udało się
rozbawić Sunny, ale małej przynajmniej rozwiązał się język. - Nie wychodzimy
do ogródka, bo Bronsie musi oglądać telewizję, a Marylee, która pilnuje nas
rano, zawsze się uczy. Tray zabrał nas raz do zoo i Peter przestraszył się słonia.
Tray ciągle pracuje, czasami nawet w nocy, a nieraz musi wyjeżdżać, nawet aż
do Nowego Jorku. Wtedy zostaje z nami na noc Cora, a ona lubi straszne filmy.
Ty też takie lubisz?
- Nie, nie lubię! - By wyładować złość, energicznie pociągnęła ścierką po
podłodze. Kto to widział, wychowywać w ten sposób dzieci. - Och, przepraszam
- bąknęła, czując, że kogoś potrąciła. Odwróciła się. Na wpół zaspany brzdąc
chował się nieśmiało za siostrą. Liza uśmiechnęła się do malca. - Nie chowaj
się, i tak cię widzę. I wiem, kim jesteś. Jesteś Barney. Dinozaur Barney!
Chłopczyk pokręcił głową. Sunny zachichotała.
- Nie? Poczekaj... już wiem! Jesteś mrówkojadem Arthurem, bo on miał
siostrę, i ty też masz. Co, nie jesteś Arthurem?
- Ona tak żartuje - wyjaśniła Sunny. - Już jej powiedziałam, że nazywasz
się Peter.
- No tak, to prawda. Zapomniałam. - Liza postawiła wiadro i ujęła
chłopczyka za rączkę. - Cześć, Peter. Chodź, też możesz mi pomagać.
Sprzątając kolejne pokoje, zabawiała wpatrzone w nią dzieci. Bez
komentarza wysłuchiwała ich nie kończących się opowieści na temat Traya. Co
zrobił, co powiedział, co lubi...
To imię budziło w niej niepokój. Miała wrażenie, że już kiedyś je
słyszała.
Dziwne przeczucie, które szybko się wyjaśniło, gdy przeszła do pokoju
gospodarza. Zgodnie z poleceniem nie tknęła biurka, ale kosz był pełen
papierów i kopert. Adresowanych do pana Traya Kingsleya, wiceprezesa
Lawson Enterprises.
R S
- 34 -
Wszystko stało się jasne. A więc to on! Wszechpotężny pan prezes, który
decyduje o być albo nie być nie znanych mu ludzi. Przez niego straciła pracę!
Zrujnował jej karierę zawodową, a wcześniej zrujnował życie nieszczęsnej
matce tych biednych dzieci.
Aż się w niej gotowało, choć starała się zachować pogodną twarz. Po co
denerwować niewinne dzieci? Zamiast tego, nadal recytowała im wierszyki.
Kończyła sprzątać na górze, gdy przywieziono jedzenie. A zatem
gotowanie również nie należy do obowiązków niani. Początkowo chciała
podziękować, ale w końcu przyjęła zaproszenie Mae. Jedzenie pachniało
apetycznie, a poza tym była już bardzo głodna. Zresztą, zapracowała na obiad.
Zajmowała się dziećmi, a przecież to należało do obowiązków niani, która
zarabiała krocie! Liza aż zaniemówiła, gdy Mae powiedziała jej, jak opłacane są
tego typu usługi.
- Tutaj dochodzą dodatkowe koszty - mądrzyła się, nie zważając na
obecność dzieci. - W zasadzie nasza agencja nie świadczy usług w domu,
jedynie w hotelu. Tam codziennie przychodzi sprzątaczka, można zamówić
jedzenie przez telefon lub zejść z dziećmi do restauracji. A tutaj?! - Skrzywiła
się z niesmakiem. Popatrzyła na dzieci. - Co to, nie smakuje?
- Za gorące - bąknęła Sunny, a Peter odsunął talerz.
- Boże, te dzieciaki jedzą wyłącznie słodycze - mruknęła Mae, sięgając po
mleko.
Liza uprzątnęła po jedzeniu i wyniosła śmieci. Przynajmniej zostawi
nieskazitelnie wysprzątany dom.
R S
- 35 -
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kiedy trzy tygodnie później wchodziła do domu przy Pine Grove, miała
już serdecznie dość sprzątania. To wyczerpująca, a w dodatku mało płatna
praca.
Dobrze, że pojawiła się nadzieja na posadę w Minnesocie. Znajoma, która
się tam przeniosła, zawiadomiła listownie, że szukają kogoś o kwalifikacjach
Lizy.
Wysłała swoją ofertę, ale wciąż liczyła, że może znajdzie coś bliżej.
Gdyby przeniosła się do Minnesoty, cotygodniowe odwiedziny u dziadków
stałyby się niemożliwe.
Babcia coraz bardziej martwiła się o dziadka, skarżyła się, że dzieje się z
nim coś dziwnego. Dlatego Lizie zależało, by być w pobliżu.
Dobrze się składa, że przynajmniej mieszkają niedaleko osób, z którymi
od lat się przyjaźnią. Dzięki temu ich życie toczy się utartym torem, bez
gwałtownych zmian. A może z dziadkiem wcale nie jest tak źle? Babcia zawsze
lubiła przesadzać.
Jedyne, co Liza mogłaby teraz zrobić, to zrezygnować z drogiego
mieszkania. Koleżanka z firmy jeszcze niedawno szukała współlokatorki.
Jednak odkąd ją zwolniono, Liza unikała kontaktów z dawnymi znajomymi. Nie
miała się czym pochwalić, jej życie przypominało wegetację. Trudno, jednak
wieczorem trzeba będzie zadzwonić i dowiedzieć się, czy ta oferta jest jeszcze
aktualna.
Tylko co zrobić z meblami? Mając do dyspozycji przestronne wnętrze,
zaszalała. Nakupowała nie tylko mnóstwo mebli, ale i różnych bibelotów.
Ciekawe, ile kosztowałoby wynajęcie magazynu?
Nacisnęła dzwonek. Otworzyła jej Mae.
- Och, to ty. Wejdź. Poczekaj, powiem mu, że jesteś.
R S
- 36 -
- Ruszyła schodami na piętro. Wróciła razem z dziećmi. Maluchy rzuciły
się na Lizę.
- Nie wiedziałam, że przyjdziesz - zaszczebiotała Sunny.
- Idziemy do parku, ale jak chcesz, żeby ci pomóc, mogę...
- Wykluczone - przerwała jej Mae. - Bierz brata za rękę i ruszamy. -
Wypuściła dzieci na zewnątrz, odwróciła się do Lizy i skrzywiła się. - Jest dziś
w domu - mruknęła. - Przez niego tracę seriale. Uparł się, że dzieci powinny
wyjść na świeże powietrze. Siedzi tu, zamiast pójść do biura. I poucza mnie, co
mam robić. Aha, powiedział, żebyś sobie sprzątała do woli, byle byś mu tylko
nie przeszkadzała. Omiń jego pokój. To na razie.
Liza z zazdrością patrzyła za odchodzącymi. Rozmasowała bolące barki.
Ciekawe, ile Mae dostaje za spacer po parku. Ona ma świeże powietrze, a ja w
tym czasie będę tyrać jak dziki osioł. Chętnie zamieniłabym się z nią
miejscami...
Ta myśl, początkowo dość mglista, zaczynała przybierać coraz realniejsze
kształty. I stawała się coraz bardziej kusząca.
Tray już koło południa wyszedł z biura. Liczył, że w domu spokojnie
przygotuje się do jutrzejszego spotkania.
Daremnie próbował uników, Lawson okazał się nieustępliwy. W czasie
ostatniej rozmowy Tray z trudem panował nad głosem.
- Oczywiście. Ma pan rację - rzekł na koniec, skrywając irytację. Do
diabła! To miało być tylko przejęcie CTI. Teraz okazuje się, że Lawson chce
przenieść firmę na Filipiny. Przecież to zupełnie zmienia postać rzeczy. - Trzeba
dokładnie rozważyć wszystkie za i przeciw. Tak, oczywiście, że będę. - Powoli
odłożył słuchawkę. Co za zachłanny facet! Myśli wyłącznie o szybkim zysku.
Jeśli przeforsuje swoje zdanie...
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.
- Panie Kingsley?
R S
- 37 -
- Proszę ominąć ten pokój! - To na pewno sprzątaczka. Czyżby niańka jej
nie uprzedziła?
- Chciałabym zamienić z panem kilka słów.
- Nie w tej chwili! Jestem bardzo... - urwał. Przecież to Lawsona
najchętniej by teraz udusił, nie tę Bogu ducha winną kobiecinę. - Proszę, niech
pani wejdzie.
Liza aż podskoczyła, słysząc ten nieprzyjazny ton. Mae ostrzegała, że pan
domu jest dzisiaj w złym humorze. Może niepotrzebnie...
A co tam! Przez niego straciła świetną pracę! Dość czyszczenia cudzych
toalet, w dodatku za nędzne grosze. Ten bufon bez mrugnięcia okiem płaci
ciężkie pieniądze, by ktoś zabrał dzieci na spacer do parku. I nawet nie ma
pojęcia, że płaci niańkom, które nie wywiązują się należycie ze swych
obowiązków.
- Słucham, o co chodzi? - usłyszała niecierpliwe pytanie. Zebrała się na
odwagę i weszła do środka.
- Przepraszam, że panu przeszkadzam. Chciałam tylko... - Nagle
raptownie umilkła. - Pan jest... - To przecież ten nieznajomy z windy. To w jego
ramionach poczuła się bezpieczna. Wydał się jej tata spokojny, pewny siebie,
godny zaufania... Zamrugała, próbując dopasować ten obraz do kogoś, kto
notorycznie zaniedbywał własne dzieci. Do kogoś, kto jednym podpisem
zmarnował jej życie!
- Tak? - Spojrzał na nią z lekkim zaskoczeniem. Był przekonany, że ujrzy
kogoś postawnego i silnego, nie taką drobną dziewczynę.
Miała wrażenie, że jego wzrok przenika ją na wskroś, że nic się przed nim
nie ukryje. O Boże! Na pewno pamięta, jak się wtedy zachowałam, jak
panicznie się bałam! Z pewnością nie zgodzi się mnie zatrudnić, myślała w
popłochu.
- O co chodzi, pani... pani...?
R S
- 38 -
Nie poznał mnie! Dzięki ci, Panie! Wyprostowała się, zdecydowana
wywrzeć jak najkorzystniejsze wrażenie.
- Liza Reynolds. - Gorączkowo przypominała sobie przygotowaną
wcześniej przemowę. - Chciałabym z panem porozmawiać.
- W sprawie?
- Pana domu.
- Słucham? - zdumiał się.
- Nie przychodzę tu regularnie, jednak są rzeczy, których nie można nie
zauważyć. Zrobił pan wiele, by zapewnić dzieciom jak najlepszą opiekę,
jednak... - urwała. Lepiej nie brnąć za daleko.
Chyba wyczuł, do czego zmierzała, bo natychmiast przeszedł do obrony.
- Te obowiązki spadły na mnie zupełnie nieoczekiwanie. Sunny mówiła,
że mama wezwała go z nieba. Ten drań
miał nadzieję, że uda mu się wykpić. Pracować dla kogoś takiego?
Jednak... była zmęczona sprzątaniem i potrzebowała pieniędzy.
Przybrała oficjalny ton.
- Czy nie zastanawiał się pan nad konsolidacją i zmniejszeniem kosztów?
- Słucham?
Tak jakby nigdy wcześniej o tym nie słyszał.
- Mam na myśli cięcia kadrowe i zmianę zakresu obowiązków -
wyjaśniła. Już ty dobrze wiesz, o czym mówię! - Z pewnością te pojęcia nie są
panu obce.
- Oczywiście, ale jaki to ma związek z dziećmi?
- Sytuacja jest bardzo podobna. - Widząc jego minę, uściśliła: - Zatrudnia
pan opiekunki do dzieci, firmę kateringową i mnie.
- Zaczynam rozumieć. - Uśmiechnął się ironicznie. Ten uśmiech zbił ją z
tropu. Odwróciła wzrok, przebiegła spojrzeniem po pokoju.
- Chyba pan rozumie, że powierzenie tych zadań jednej osobie bardzo
ułatwiłoby panu życie.
R S
- 39 -
- Możliwe. Jednak nie będziemy tu długo...
- Nie zamierza pan tu mieszkać?
- Tylko tak długo, dopóki nie znajdę odpowiedniego miejsca dla dzieci.
Takiego, w którym mogłyby zostać na stałe...
- Stałego miejsca? - Poczuła ukłucie niepokoju.
- Tak. - Czekała, ale nie powiedział nic więcej. Pewnie uważa, że to nie
moja sprawa, domyśliła się. Czyżby chciał się pozbyć dzieci? Czy te maleństwa
nie dość już wycierpiały?
Wyraźnie zastanawiał się, co ona tu jeszcze robi. Ponieważ nie zbierała
się do wyjścia, dodał:
- Wiem, że nie wszystko jest tak, jak być powinno, ale to tylko
przejściowe kłopoty. Później załatwię coś bardziej odpowiedniego.
Miała ochotę rzucić się na niego z pięściami. Albo zabrać mu dzieci,
wziąć je pod swoją opiekę.
- Nawet teraz można z łatwością zapewnić dzieciom o wiele lepsze
warunki - powiedziała z wymuszonym spokojem. - Proponuję moje usługi.
- Pani usługi?
- Właśnie o tym chciałam z panem porozmawiać. Zatrudnia pan kilka
osób, choć jest to całkowicie zbędne.
- Jest tyle do zrobienia. - Znowu ten uśmiech. - Nie radzę sobie z
nawałem obowiązków. - Westchnął. Przez chwilę było jej go żal.
- Mogę się wszystkiego podjąć.
- Wszystkiego?
- Gotowania, sprzątania, wszystkiego. I to za mniejszą stawkę. - Jednak
bez przesady, stać go było na takie luksusy.
- Wierzę, ale nie mogę pani przyjąć.
- Dlaczego?
- To zbyt krótki okres, czułbym się wobec pani nie w porządku.
R S
- 40 -
- Ja będę się tym martwić - zapewniła go szybko. Gdyby dzięki niej te
dzieci choć trochę odżyły... - Zajmę się dziećmi, niech mi pan zaufa. - Umilkła.
Patrzył na nią podejrzliwie. Chyba się trochę zagalopowała. Powinna mówić
spokojnie i rozsądnie, bez emocji. - Proszę policzyć, ile pan zaoszczędzi,
rezygnując z wysoko opłacanych opiekunek na godziny.
Spojrzał na nią badawczo.
- Najważniejsze jest dobro dzieci, pani Reynolds - rzekł łagodnie, jakby
próbował ją uspokoić. - Nowe obowiązki spadły na mnie niespodziewanie,
dlatego też staram się zatrudniać najwyższej klasy fachowców. Mam nadzieję,
że nie poczuje się pani urażona - powiedział, unikając jej wzroku. - Jednak
muszę mieć pewność, że powierzam dzieci opiece odpowiednich osób. Agencja
ma starannie dobrany, sprawdzony personel.
- Mogę przedstawić bardzo dobre referencje, panie Kingsley.
Potrząsnął głową.
- Obawiam się, że to za duże obciążenie dla jednej osoby. Często
przebywam poza domem, wyjeżdżam...
- A zatem najlepszym rozwiązaniem byłoby zatrudnienie osoby, która
zgodziłaby się tu zamieszkać. - Nie wierzyła, że to powiedziała.
- Chyba nie jestem na to przygotowany. Jak już mówiłem, to przejściowa
sytuacja. Wynająłem dom na krótko, bez mebli...
- A zatem będzie to układ korzystny dla obu stron. Ja również jestem w
przejściowej sytuacji.
- Nie rozumiem.
- Muszę się wyprowadzić. - Widząc jego minę, dodała: - Jestem w trakcie
zmiany pracy.
- I dlatego musi się pani wyprowadzić?
- Tak. Muszę z czegoś żyć, zanim obejmę posadę w Minnesocie.
Widziała, że jej nie wierzy.
- Rozumiem. Praca w Minnesocie?
R S
- 41 -
- Tak, zgodna z moimi kwalifikacjami. - To akurat było prawdą. - Nie
bardzo opłaca mi się wynajmować drogie mieszkanie w San Francisco, skoro i
tak będę się musiała wkrótce wyprowadzić.
- Aha. - Nadal nie wydawał się przekonany.
- Chętnie podejmę się pracy u pana na dwa miesiące. Mogłabym zwolnić
swoje mieszkanie i, o ile nie ma pan nic przeciwko temu, przechować tu moje
rzeczy. - Upiekłaby dwie pieczenie przy jednym ogniu. Rozpromieniła się na tę
myśl.
- Nie jestem pewien...
- Przecież liczy się każdy grosz! Proponuję panu korzystny układ: biorę
na siebie sprzątanie, gotowanie i opiekę nad dziećmi.
Zmrużył oczy. Z pewnością podliczał koszty.
Zajęła się tym samym. Jeśli Kingsley da jej połowę, a nawet jedną trzecią
sumy, jaką przeznaczał teraz na piastunki, jedzenie i sprzątanie...
- Sam pan widzi, że to optymalne rozwiązanie. A już na pewno dla dzieci.
- Nie mogła się powstrzymać, by tego nie dodać.
Popatrzył na nią dziwnie.
- Wspominała pani o referencjach?
- Mogę je dostarczyć w ciągu tygodnia.
- To wtedy wrócimy do tematu. Zastanowię się nad pani propozycją -
dokończył. Nie brzmiało to zbyt zachęcająco.
Poczekaj, ja ci jeszcze pokażę! Będąc nastolatką, pracowała w
Sacramento jako niania, również u wielu sławnych i wpływowych osób. Nawet
u aktualnego gubernatora stanu.
Dwa tygodnie później Tray wysiadł na lotnisku w San Francisco. Tu była
dopiero dziesiąta wieczorem, podczas gdy w Nowym Jorku dochodziła pierwsza
w nocy. Minione pięć dni spędził na wyczerpujących służbowych rozmowach, z
rezultatu których nie był zadowolony.
R S
- 42 -
Czyżbym to ja się mylił? - zastanawiał się, odbierając bagaż. Wraz z
tłumem innych pasażerów ruszył w kierunku parkingu. Lawson przekonał go do
zajęcia się tą sprawą, w dodatku nie pożałował pieniędzy. Tray miał za zadanie
tak zręcznie przeprowadzić negocjacje, by nie wzbudzać podejrzeń władz
federalnych, szczególnie wyczulonych na każdy przejaw działań
monopolistycznych.
Lawson podniósł mu pensję, obiecał możliwość zakupu akcji po
preferencyjnych cenach i zapewnił wiele dodatkowych przywilejów. Tray miał
tyle pieniędzy, że mógłby do końca życia leniuchować. Już jako dziecko uważał,
że powinien sam zarobić na własne kieszonkowe. W przyszłości chciał być tak
bogaty, by nie musieć sobie niczego odmawiać.
Udało się zrealizować dziecięce marzenia. I nadal idzie mi jak po maśle,
pomyślał, skręcając na autostradę. Przez półtora roku firma Lawsona podwoiła
zysk, a ceny akcji wzrosły o sto procent. I wzrosną jeszcze bardziej, jeśli uda się
manewr z przenosinami na Filipiny.
Zjechał z autostrady. Ciekawe, jak tam dzieciaki, pomyślał nie wiadomo
który raz. Może źle zrobił, rezygnując z usług sprawdzonej agencji.
Niepotrzebnie uległ namowom Lizy Reynolds.
Jednak w jej argumentach było sporo racji, a referencje, jakie mu
dostarczyła, okazały się więcej niż zadowalające. W ciągu tych pięciu dni
dwukrotnie dzwonił do domu i dzieci wydawały się bardzo zadowolone.
Zatrudnił ją zaledwie na tydzień przed wyjazdem do Nowego Jorku.
Niewiele potrafił o niej powiedzieć, ponieważ większość czasu spędzał w
biurze.
No właśnie, w tym tkwił największy problem. Wciąż spędzał w domu za
mało czasu, tak dłużej być nie mogło. Postanowił pogadać o tym z Chase, chciał
się kogoś poradzić.
Może niepotrzebnie powiedział jej o swych problemach. A może w
nieodpowiedniej chwili... Prawdopodobnie spodziewała się bardziej
R S
- 43 -
romantycznego wieczoru, gdy wreszcie udało im się wyrwać na wspólną
kolację.
Gdy usłyszała nowinę, oczy jej pociemniały, a głos stał się nieprzyjemnie
ostry.
- Co to za dzieci? - syknęła.
- Sunny... Chelsea i Peter Byrd. Ona ma sześć lat, a on...
- Pytałam, czyje to dzieci?
- Przecież już mówiłem. Ich mamą była Kathy Byrd. Umarła i... To długa
historia. Krótko mówiąc, powierzono te maleństwa mej opiece.
- To twoje?
- Słucham?
- Domyślam się, że to twoje dzieci.
- Moje? Ja nigdy nie byłem żonaty. Chase zaśmiała się nieprzyjemnie.
- I co z tego?
- Jak to?
- Nie trzeba się żenić, by zostać ojcem!
- Chase, do diabła... - Nie powinien się oburzać, nie po raz pierwszy
spotykał się z tego typu podejrzeniami. Nie odrzucał ich, uznając, że szkoda
zachodu. No i ze względu na dobro dzieci. - To nie są moje dzieci - wyjaśnił
łagodnie.
Wbiła w niego zdumione spojrzenie.
- To niesłychane! Jak można zostawić komuś swoje dzieci, jeśli... Ale
chyba uzgodniła to z tobą?
- To spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Co według ciebie miałem
zrobić?
- Co zrobić? Powinieneś zostawić je w Columbus. Są instytucje, które
zajmują się takimi przypadkami.
- Nie. - Sunny i Peter nie są dla niego „przypadkami". - Nie mogłem
zostawić ich obcym ludziom.
R S
- 44 -
- Przecież ty też jesteś dla nich obcy! - Potrząsnęła głową, zdumiona. - Ich
matka chyba nie oczekiwała, że zajmiesz się nimi osobiście. Nie jesteś do tego
przygotowany.
- To racja. Ale chcę znaleźć dla nich dom, w którym będzie im dobrze.
Tylko nie bardzo wiem, od czego zacząć.
- Trzeba jak najszybciej skontaktować się z odpowiednimi instytucjami i
załatwić adopcję.
- Czy ja wiem... może. - Zawahał się. - Nie jestem pewien. Kathy prosiła,
bym...
- Pora, byś wreszcie zaczął myśleć o sobie. Nadal mieszkasz w hotelu i...
- Nie mieszkam. Wynająłem domek. Tak jest lepiej dla dzieci i...
- Lepiej dla dzieci! A dla ciebie? Obiecałam, że przyjadę i znajdę ci
odpowiedni dom, a ty bierzesz, co się nawinie! W dodatku wziąłeś sobie na
głowę dwójkę zupełnie obcych dzieciaków! Och, jak mnie to denerwuje! Z tego
co mówisz wynika, że ich matka nawet nie była dla ciebie kimś bliskim.
- Nie, ale...
- Wymyśliła sobie, że wciśnie je komuś bogatemu...
- Nie zawsze byłem bogaty - przerwał jej. - Ona chciała jedynie... - Nagle
przypomniał sobie małą Kathy, z uwielbieniem wpatrzoną w jego mamę,
garnącą się do każdej pracy, byle tylko zostać u nich odrobinę dłużej. Sunny ma
takie same oczy. - Chciała tylko, by było im jak najlepiej - dokończył.
- Ha, ha! Dlatego powierzyła je tobie, co? Bezdzietnemu kawalerowi? -
Popatrzyła na niego uważnie. - A kto się teraz nimi zajmuje?
Opowiedział jej o nianiach z agencji.
- Jednak tuż przed wyjazdem zatrudniłem opiekunkę na stałe - powiedział.
- Młoda, energiczna, inna niż tamte. Chyba można na niej polegać.
Chociaż, czy rzeczywiście? Te jej opowieści o planowanej zmianie
pracy...
R S
- 45 -
- Wiesz co, Tray? Jesteś niemożliwy! - Cierpki głos Chase przywołał go
do rzeczywistości. - Wynajmujesz dom i całodobową opiekę dla pary
dzieciaków, z którymi nawet nie łączą cię więzy pokrewieństwa. - Westchnęła. -
Koniecznie trzeba z tym coś zrobić, nie ma na co czekać. Zaraz... Zadzwonię do
Page. Jest w kilku organizacjach dobroczynnych w San Francisco, między
innymi w domu dziecka. - Położyła dłoń na jego dłoni. - Biedaczek. Zostaw tę
sprawę mnie. Już ja wszystkiego dopilnuję.
Spojrzał na nią chłodno. Dziwne, ale wcale nie zamierzał pozwalać, by
Chase w jakikolwiek sposób zajęła się Sunny i Peterem.
Skręcił na podjazd. W salonie paliło się światło. Pewnie Liza jest kolejną
nianią uzależnioną od telewizji, pomyślał ze smutkiem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Zaparkował w garażu obok zdezelowanego chevroleta. Ten sam,
skonstatował z uśmiechem. Przynajmniej raz ominie mnie poznawanie kolejnej
agencyjnej niani, która z miejsca oznajmi, że należy dopłacić za nadgodziny,
odetchnął w duchu.
Zawsze pokrywał bez szemrania wszystkie rachunki. Zatrudniając
agencję, miał gwarancję, że dzieciom nie stanie się krzywda. Mógł polegać na
jej pracownicach. Wiadomo było, że bez względu na sytuację, maleństwa nigdy
nie pozostaną bez opieki. A poczucie odpowiedzialności za ich los coraz
bardziej mu ciążyło. Szczególnie gdy na kilka dni tracił je z oczu.
No ale teraz ma tę Reynolds. Samochód stoi, więc i ona jest w domu.
Przedstawiła doskonałe referencje. Dzieci pewnie już smacznie śpią, pomyślał,
wyciągając z bagażnika walizkę.
Chociaż nigdy nie wiadomo... Może Sunny wybiegnie na powitanie,
szczebiocąc beztrosko lub z powagą referując nieszczęścia, jakie się przydarzyły
R S
- 46 -
podczas jego nieobecności. Pogodna, zawsze poczuwająca się do
odpowiedzialności za braciszka dziewczynka.
Peter przytuli się mocno, kurczowo szukając oparcia u jedynej znanej mu
osoby w tym ponurym, obcym świecie, jaki go otaczał. Peter ciągle czuł się
niepewnie. Już dwa razy Tray znalazł go w nocy u siebie w łóżku. Nawet przez
sen malec nie rozluźniał kurczowego uścisku.
W domu panowała niczym niezmącona cisza. Nie słychać było
podekscytowanych głosów dzieci, a ekran telewizora był czarny i głuchy. Może
niania usnęła, a światło w salonie zostawiła zapalone, by czuć się pewniej?
Liza nie spała. Przeglądała listę firm, do których zamierzała wysłać swoją
ofertę. Gdy usłyszała samochód, pośpiesznie i ze złością zgarnęła papiery.
Pomyślała, że gdyby nie Tray, nie miałaby teraz takich zmartwień.
Opamiętała się. On przecież nie miał o niczym zielonego pojęcia. Z
jakichś nieokreślonych powodów nie chciała go wtajemniczać w swoje sprawy.
Pewnie się zdziwi, gdy Liza wymówi mu pracę, informując od niechcenia, że
czeka na nią poważna posada w którejś z wielkich kompanii! Na samą myśl
poczuła dziką satysfakcję. Gdyby udało jej się zatrudnić w Los Angeles,
mogłaby często odwiedzać dziadków.
Dlaczego wcześniej nie pomyślała, by porozsyłać swoje oferty po całej
Kalifornii? Skąd brało się jej optymistyczne założenie, że bez trudu dostanie
pracę w San Francisco? Gdy jej starania zakończyły się fiaskiem, bardzo
podupadła na duchu. Najpierw nieoczekiwane zwolnienie z pracy, potem ciągłe
odmowy... Wszystko przez tę modę na sprytne zawężanie działalności, by w ten
sposób zredukować koszty. To prawdziwa zaraza, która dotknęła wszystkie
większe firmy. Lecz kiedy człowiekowi brakuje do pierwszego, nie może sobie
pozwolić na wybrzydzanie i przebieranie w ofertach.
Zresztą, czy po dniu wyczerpującego sprzątania można jeszcze logicznie
myśleć? Co innego teraz. Pieniądze przestały być problemem, no i miała dach
nad głową. Wprawdzie tylko przez dwa najbliższe miesiące, ale to i tak stawiało
R S
- 47 -
ją w o wiele lepszej sytuacji. Zarobi tyle, że będzie mogła spokojnie przetrwać
kilka następnych tygodni i bez pośpiechu rozejrzeć się za odpowiednią posadą.
Była zadowolona z podjętej decyzji. Ustalenie stałego rozkładu dnia,
dającego poczucie stabilizacji i jej, i dzieciom, dokonało się błyskawicznie.
Utrzymanie porządku nie było uciążliwe, a dzieci dostarczały jej prawdziwej
radości.
No a poza tym, wreszcie miała czas dla siebie. Czas, by odpocząć i
spokojnie pomyśleć.
Czas, by coś zaplanować. Obecna komfortowa sytuacja nie będzie trwać
wiecznie, dlatego należałoby skupić się na przyszłości. Liza coraz częściej
powtarzała sobie w duchu dewizę Joline, że nawet jeśli ktoś zrezygnuje z jej
usług, to znajdą się inni chętni. I kogoś takiego muszę szybko znaleźć,
postanowiła, pośpiesznie zamykając teczkę z papierami.
- Dobry wieczór.
Głęboki głos Traya wyrwał ją z rozmyślań.
- Panie Kingsley, już pan wrócił... Nie przypuszczałam, że przyjedzie pan
dzisiaj... Trochę mnie pan zaskoczył... - Przestań pleść trzy po trzy, zbeształa się
w duchu. Dlaczego on tak na mnie patrzy?
Te ogromne, utkwione w niego błękitne oczy. Dałby głowę, że już kiedyś
je widział. No tak. Przecież sam ją zatrudnił, była tu, gdy wyjeżdżał. To przecież
ta sama dziewczyna. Jasna twarz, równo podcięte włosy.
Ale te oczy, to spojrzenie. Musiał już kiedyś je widzieć. Ale gdzie?
- Czy... czy coś nie tak?
- Nie. - Rozejrzał się po salonie. - Jakoś tu inaczej.
- Pozwolił mi pan przywieźć rzeczy. - W jej głosie zabrzmiała obronna
nuta.
- Tak, oczywiście. Ale... - To są jej rzeczy? Luksusowa trzyosobowa
kanapa, pluszowe poduszki. Nad kominkiem reprodukcja obrazu Renoira.
Donica z ogromną palmą. Niskie lampy rzucające przytłumione światło.
R S
- 48 -
Wyobrażał sobie, że ona przywiezie trochę rupieci, a tymczasem wszystkie
meble wyglądały na zupełnie nowe i w dodatku bardzo drogie.
- Powiedział pan...
- Wiem. - Rozluźnił krawat. Czemu jestem taki zdziwiony? - pomyślał z
niesmakiem. Gdzie jest powiedziane, że gosposia nie ma prawa otaczać się
ładnymi i kosztownymi przedmiotami? Chociaż chyba trudno byłoby zarobić na
to wszystko sprzątaniem...
- O co chodzi, panie Kingsley?
- O nic. Zastanawiałem się tylko... - Ta jej teczka. Nie pasuje do
wizerunku sprzątaczki. Liza wspominała co prawda, że szuka pracy zgodnej ze
swoimi kwalifikacjami, ale nie uwierzył jej. Może jednak nie były to jedynie
puste słowa. Kto jak kto, ale on doskonale wiedział, jak wielu wysoko
wykwalifikowanych specjalistów z dnia na dzień traci dziś pracę.
- Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu.
- Przepraszam? - Tak się zagłębił w rozważaniach, że umknęło mu jej
pytanie.
- Te moje meble, że tak je porozstawiałam. Nie chciałam stłoczyć ich w
kącie, jak w przechowalni.
No tak, wspominała coś o magazynie, gdy pytała o pozwolenie na
przywiezienie swoich rzeczy. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, jak bardzo była
wtedy przejęta. Nie chciała przedłużać okresu wynajmu swojego mieszkania.
Czyżby z dnia na dzień wyrzucono ją na bruk? Są ludzie, którzy żyją od wypłaty
do wypłaty. Sądząc po tych drogich meblach, Liza też do nich należała.
- Mam nadzieję, że nie wziął mi pan tego za złe, panie Kingsley.
Pomyślałam sobie... Tak będzie dużo wygodniej. Bardziej przytulnie.
Zbyt przytulnie, pomyślał. Zachowuje się, jakby zamierzała tu zostać na
dłużej. Przecież ostrzegał ją, że w grę wchodzą najwyżej dwa miesiące.
- Pani Lizo, chciałbym tylko przypomnieć, że mieszkam tu jedynie
tymczasowo.
R S
- 49 -
- Wiem. Zresztą, ja też mam swoje plany. Mówiłam panu, że niedługo
zamierzam zmienić pracę?
- Owszem. - Tyle że zabrzmiało to tak nieprzekonująco, że wcale jej nie
uwierzył. Teraz pozostawało się jedynie modlić, by rzeczywiście mówiła
prawdę. Gdyby przyszło mu ją odprawić, wystawić jej rzeczy na ulicę... Mimo
wszystko poczuwał się do pewnej odpowiedzialności za tę obcą dziewczynę, tak
jak za powierzone mu dzieci. Walizka, którą wciąż trzymał w ręku, nagle
wydała mu się ciężka jak z ołowiu. Postawił ją na podłodze.
- Wygląda pan na zmęczonego, panie Kingsley.
- Tak, trochę jestem. - Do diabła, czemu życie nagle stało się tak
skomplikowane? Najpierw dzieciaki. Teraz ta dziewczyna, prawdopodobnie
bezdomna.
- Nie jest pan głodny?
- Czy ja wiem... - Chociaż to może dlatego tak marnie się czuje? W
samolocie niczego nie tknął.
- Mieliśmy kurczaka na kolację. Zrobię panu kanapkę.
- Nie, dziękuję, bardzo proszę, niech pani nie zawraca sobie mną głowy...
- Żaden problem. To zajmie tylko chwilę - zawołała, zerwała się i
pobiegła do kuchni.
Jest bardzo usłużna, pomyślał, podążając za nią. Pewnie próbuje...
Zatrzymał się jak wryty. Jadalnia też zmieniła się nie do poznania. Niewielki
bufet, stolik i cztery krzesła - niby tak samo, ale teraz na ścianach wisiały
obrazy, a na bufecie stało mnóstwo drobiazgów! Ile jeszcze rzeczy tu nawiozła?
Zupełnie jakby zamierzała osiąść na stałe. Nic dziwnego, że próbuje go
udobruchać.
Bardzo się rozczaruje. Choćby wyłaziła ze skóry, nic przez to nie zyska. I
może sobie darować odgrywanie roli bezradnej, pozbawionej dachu nad głową
istoty!
R S
- 50 -
Bezradna! Myślałby kto! W pięć minut potrafiła go przekabacić i
doskonale się ustawić. Za jednym zamachem załatwiła sobie nie tylko pracę, ale
i dach nad głową. I z miejsca poczuła się jak u siebie. Do tego całkiem
przyzwoita pensja... Przez jakiś czas nie będzie musiała martwić się o przy-
szłość. Do tej pory uważał się za doskonałego negocjatora, ale ona go
zdyskontowała...
- Podać do salonu czy może... - Urwała, bo niemal wpadła na niego.
- Pójdę do kuchni - rzekł szorstko, nie do końca pewien, czy jest zły na
nią, czy na siebie.
W kuchni nic nie przybyło, ale też wydała się inna. Wypucowana, lśniąca
czystością. Ani śladu piętrzących się pustych pudełek i kartonów. Nieskazitelna.
Nie mógł zarzucić Lizie, że brała pieniądze za nic. I miała rację, twierdząc, że
Tray zaoszczędzi na tej zmianie sporą sumkę.
W dodatku usługi Lizy są najwyższej jakości, skonstatował w duchu, gdy
zasiadł przy kuchennym stoliku i wbił zęby w apetyczną kanapkę. Przepyszna.
Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest głodny.
- Pomyślałam, że po kawie trudno będzie panu zasnąć, dlatego
zaparzyłam herbatę.
Upił łyk gorącego, aromatycznego płynu.
- Niezła - przyznał.
- To herbata „Słodkie sny", uspokaja i działa lekko nasennie. Zawsze ją
piję, gdy jestem w nie najlepszej formie.
- Usiadła naprzeciwko niego i podniosła do ust filiżankę.
Porcelanowe filiżanki!
- To pani zastawa? - zapytał.
- Tak. Wstawiłam je do szafki. Są bardziej...
- Eleganckie - podsunął usłużnie, nie mogąc powściągnąć lekkiej irytacji.
R S
- 51 -
- Wygodne - poprawiła sucho. - Trudno podawać domowe jedzenie na
plastikowych talerzach. I pić z plastikowych kubków. Nie mówiąc już o
gotowaniu - dodała nieco napastliwie.
- Przecież od początku uprzedzałem, że to nie jest docelowe mieszkanie.
Nie ma sensu kupować teraz całego wyposażenia.
- Dlatego zaproponowałam panu kompleksową usługę.
- Popatrzyła na niego wojowniczo. - Przywiozłam garnki, talerze, sztućce,
dzbanek do kawy, parę rzeczy, które pozwolił mi pan tu przechować i bez
których nie jestem w stanie wywiązać się z umowy, czyli gotować, sprzątać,
opiekować się dziećmi. Wydawało mi się, że zgodnie uznaliśmy ten układ za
korzystny dla obu stron. Lecz jeśli zmienił pan zdanie...
- Chwileczkę! Nie powiedziałem, że mi to nie odpowiada. - Dlaczego się
przed nią usprawiedliwia? Po co się tłumaczy? - Nie sądziłem, że tego będzie aż
tyle.
- Aż tyle? Zapewniam pana, panie Kingsley, że przywiozłam wyłącznie
to, co niezbędne.
- Tak? A te palmy, obrazy i Bóg wie, co jeszcze?
- Miałam zostawić je na ulicy? Przecież zgodził się pan, bym przywiozła
swoje rzeczy.
- Owszem. Przepraszam - przyznał ze wstydem. Ta dziewczyna ma nóż na
gardle, a on niepotrzebnie się czepia.
- Po prostu nie jestem przyzwyczajony do takiej ilości przedmiotów. Moje
mieszkanie w Nowym Jorku jest niemal puste. A tutaj jestem tylko chwilowo.
- A ja myślałam... - Urwała raptownie. - Nie zostaje pan w Kalifornii?
- Tylko do czasu, póki firma CTI, którą przejęliśmy, nie zostanie
zlikwidowana.
- Zlikwidowana? Dlaczego?
Sam nie do końca to pojmował i chyba dlatego wdał się w bardziej
szczegółowe wyjaśnienia.
R S
- 52 -
- Początkowo w ogóle o tym nie było mowy. Zwykle, gdy przejmujemy
jakąś firmę, dokonujemy jedynie reorganizacji. - Odgryzł kęs kanapki, popił
herbatą. Zamyślił się. - A teraz Lawson nalega na relokację.
- Chce wszystko przenieść gdzie indziej?
- Właśnie. A ja nie jestem do końca przekonany... - Umilkł. Co ona może
z tego zrozumieć? I co ją obchodzą jego problemy? - Przepraszam. Byłem tak
pochłonięty pracą, że nie miałem głowy, by pomyśleć o domowych sprawach.
- Wskazał ręką na kuchnię.
Dziewczyna wydawała się błądzić myślami gdzie indziej.
- Ależ San Francisco to handlowe i gospodarcze centrum Zachodniego
Wybrzeża, co jest szczególnie istotne, jeśli planuje się ekspansję na Daleki
Wschód.
- Dokładnie tak - rzekł, zaskoczony trafnością jej uwagi.
- A w tym konkretnym przypadku - dodał, mając na myśli Frasera - w grę
wchodzą jeszcze ludzie, na których mi zależy i których chciałbym zatrzymać, a
boję się, że nie wszyscy zechcą się przenieść.
- To racja. Łatwiej przenieść firmę niż ludzi. Przerzucić ich jak pionki na
szachownicy!
Popatrzył na nią badawczo. Skąd ta oskarżycielska nuta?
- W tej grze chodzi wyłącznie o zysk, tylko to się liczy. A przecież każdy
rozsądny człowiek musi dojść do wniosku, że po dokonaniu fuzji dwóch
przedsiębiorstw, wiele czynności i stanowisk się dubluje. I że najlepszym
rozwiązaniem jest wtedy...
- Konsolidacja i cięcia kadrowe! - dokończyła za niego.
- Czy nie to samo mówiła pani, starając się o pracę?
- Panie Kingsley, każda przeciętnie inteligentna kobieta jest w stanie
poprowadzić dom. Ale wielki biznes to co innego. Cięcia kadrowe mogą okazać
się niepotrzebne, wręcz szkodliwe. W trakcie przekształceń często zwalnia się
najlepszą kadrę.
R S
- 53 -
- Nie bardzo w to wierzę. Kierownictwo zwykle wie, kto ze względu na
dobro firmy powinien pozostać na stanowisku.
- Oni też są tylko ludźmi - sprzeciwiła się. - I, jak wszyscy, jednych lubią,
innych nie. A to może wpłynąć na ich decyzje kadrowe. Poza tym - dodała
znacząco, wskazując na niego palcem - często pozorne dublowanie stanowisk
działa nadzwyczaj stymulująco.
- W jakim sensie?
- Wymiany poglądów, współzawodnictwa, poszukiwania nowych
rozwiązań. Co w efekcie daje lepszy produkt... - Urwała, uświadamiając sobie,
że przypatruje się jej z uwagą.
- Ma pani sporą wiedzę - zagadnął. - Czy ma pani jakieś doświadczenia w
tej dziedzinie?
- Zbyt małe, by warto o nich wspominać. - Podniosła się gwałtownie. -
Może jeszcze herbaty?
- Nie, dziękuję. Wszystko było pyszne. Tego mi było trzeba - powiedział,
przyglądając się, jak sprząta ze stołu. Nie odpowiedziała na jego pytanie. - Pani
Reynolds, te referencje, które mi pani pokazała, dotyczyły wyłącznie pani
kwalifikacji jako opiekunki do dzieci. Ciekawi mnie...
- A właśnie, skoro mowa o dzieciach - przerwała mu w pół słowa,
podeszła do lodówki i zdjęła przyczepione do niej rysunki. - To dla pana od
Sunny i Petera. Na powitanie - powiedziała, kładąc przed nim kolorowe obrazki.
Nawet nie zapytał o dzieci! Tak pochłonęła go niania, że zupełnie o nich
zapomniał.
- Rysowanie dało im mnóstwo radości - odezwała się Liza. - Chcieli
zrobić panu niespodziankę.
I udało im się, pomyślał Tray ze wzruszeniem. Po raz pierwszy uzyskał
pewność, że zostawił dzieci pod dobrą opieką. Nie tylko się nie nudziły, ale
chyba były też zadowolone z nowej niani.
R S
- 54 -
- Na laurce Sunny są same kwiaty i serduszka - podpowiedziała Liza. -
Cała ona.
- To prawda - przyznał, z uwagą przyglądając się rysunkom. - Zabiorę je
do siebie - powiedział, podnosząc się.
- Chcę w ten sposób pokazać, że mi się spodobały.
- Dzieci się ucieszą. Rysunki Petera są, powiedzmy, bardziej abstrakcyjne.
Ale da się poznać, że to dinozaur? - Popatrzyła na niego. - Czy pan wie, że Peter
uważa pana za swojego dinozaura, który broni go przed nieznanym, budzącym
trwogę światem?
- Wiem. - To, że ona też to wie, daje do myślenia. W odróżnieniu od
poprzednich niań, nie traktowała opieki nad dziećmi jedynie jako uciążliwego
obowiązku. Dostrzegała ich potrzeby, trafnie oceniła ich różne charaktery,
umiała dojść z nimi do porozumienia.
Właściwie, gdy się nad tym zastanowić, to Liza Reynolds jest osobą o
niepospolitej osobowości. Miła i usłużna, potrafi tak nim manipulować, że
chwilami trudno się zorientować, kto tu jest pracodawcą, a kto pracownikiem!
Jak sprytnie wynegocjowała najlepsze dla siebie warunki! Zaśmiał się w duchu.
To ją powinien zatrudnić Lawson. W dodatku miło się z nią rozmawiało i...
- Na którą życzy pan sobie śniadanie, panie Kingsley?
I wcale nie jest taka pospolita, jak mu się wydawało. Ma piękne oczy. I
ten uśmiech! Uprzejmy, a jednocześnie taki promienny! Błyszczące oczy,
leciutko rozchylone usta, jakby zapraszające. Gdyby tak...
Dobry Boże! Co też mi chodzi po głowie!
O co ona pytała?
- Przepraszam?
- Pytałam o śniadanie. O której i...
- Dziękuję. Proszę się mną nie przejmować. - Sam się zdziwił ostrym
brzmieniem swojego głosu. - Wychodzę wcześnie, po drodze wstąpię gdzieś na
kawę. - Chrząknął. - To był męczący dzień. Dobranoc, pani Reynolds.
R S
- 55 -
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Dlaczego wyszedł tak raptownie? Czyżby go zdenerwowała?
A może był zły na siebie. Bo siedział w kuchni z gosposią? Nie wyglądał
na takiego snoba.
Nawet babcia, największa snobka pod słońcem, chętnie przesiadywała z
Sissie, która co tydzień przychodziła sprzątać, i jadła z nią lunch. One też
wypiły z Joline niemało filiżanek kawy, gadając przy tym o wszystkim, co się
ostatnio wydarzyło.
Brakowało jej Joline.
Zresztą, tęskniła za wszystkimi kolegami z biura, za Chrisem, za
wspólnymi wypadami do kina, na tańce, do restauracji. Wprawdzie nie chciała,
by ich przyjaźń przerodziła się w poważny związek i nawet odetchnęła z ulgą,
gdy Chris przeniósł się do Seattle, ale teraz brakowało jej jego telefonów.
Pewnie już znalazł sobie kogoś na stałe i...
No właśnie, nawet nie miała do kogo otworzyć ust. Sprzątanie to co
innego niż praca w biurze, wśród ludzi. Zawsze można było się pośmiać, trochę
pożartować, wymienić poglądy. Teraz była zbyt zmęczona, by po całym dniu
szukać towarzystwa. I chyba dopiero teraz zdała sobie sprawę, ile traci.
Dzisiejszy wieczór...
Tray też wydał się jej samotny, gdy tak stał w salonie, z walizką w ręku.
Nawet zrobiło się jej go żal. No i chciała go też udobruchać.
Zresztą, co jej szkodzi zrobić kanapkę i podać filiżankę herbaty?
Tylko niepotrzebnie rozwiązał się jej język. Tak miło było usiąść przy
stole i porozmawiać. Tray słuchał jej z uwagą, jakby rzeczywiście interesowało
go to, co miała do powiedzenia. W jego uśmiechu było coś urokliwego,
pociągającego... Po prostu nie mogła przestać. Wiele osób w ogóle nie słucha,
co się do nich mówi, narzucają od razu własne zdanie. Tray jest inny. Jak
R S
- 56 -
przyjemnie było z nim dyskutować, omawiać kolejne tematy. Chyba jej
komentarz na temat fuzji CTI dał mu wiele do myślenia.
Cierpliwie wysłuchał też wszystkich uwag na temat dzieci. To bardzo
podniosło ją na duchu. Z powodów, których nie potrafiła pojąć, te dzieciaki
wprost go uwielbiały. Wciąż musiała wysłuchiwać, co Tray powiedział i co
zrobił, a o czym zapomniał...
Ciekawe, jaki naprawdę był jego stosunek do tych biednych maleństw.
Ciągle miała w uszach jego stwierdzenie, że musi je gdzieś „umieścić na stałe", i
to nie dawało jej spokoju. Dlatego pokazała mu ich rysunki. Niech wie, jak jest
dla nich ważny. Przez chwilę miała wrażenie, że coś do niego dotarło, że
naprawdę mu na nich zależy. Wydawał się szczerze wzruszony...
I wtedy stało się coś dziwnego. Popatrzył na nią jakoś inaczej, z
napięciem, a ją ogarnął irracjonalny niepokój.
A kiedy zapytała o śniadanie, zareagował tak gwałtownie, jakby był na
nią zły. No, może nie zły. Jednak podniósł się raptownie i pobiegł szybko na
górę.
Boże! A może uznał, że ona się do niego zaleca?
Niepotrzebnie tak się rozgadała. Plotła trzy po trzy, niczym papuga.
W dodatku wcale go nie lubiła. Facet, który porzucił żonę i dzieci, nie
zasługiwał na sympatię. A na pierwszy rzut oka wydawał się niezdolny do takiej
podłości...
To nie jej sprawa. Ona ma tylko zajmować się domem i dziećmi.
I schodzić Trayowi z drogi. Lepiej, żeby nie uznał jej zachowania jako
zaproszenia do flirtu.
Tray szedł szybkim krokiem Piątą Aleją w stronę restauracji, w której
umówił się z prawnikiem z Seattle. Z uwagą przypatrywał się to idącemu, to
podskakującemu przed nim chłopcu. W tym samym wieku co Peter, równie
rozbrykany, pomyślał, widząc, jak chłopczyk podbiega do skraju krawężnika,
R S
- 57 -
niebezpiecznie blisko sunących jezdnią samochodów. Już wyciągał rękę, by go
schwycić, ale uprzedziła go idąca obok kobieta.
Malec szarpnął się, wykrzywił buzię.
- Puść mnie! - krzyknął.
- Muszę cię trzymać - spokojnie odparła kobieta. - A już na pewno nie
pozwolę ci iść po krawężniku, bo jeszcze stracisz równowagę.
- Ale ja chcę stracić równo...! - chłopczyk umilkł. - A co to jest
„równowaga"?
Kobieta, w jak najbardziej dla dziecka zrozumiały sposób, wyjaśniła
znaczenie słowa.
Tray mimo woli uśmiechnął się do niej, gdy go mijała. Przypominała mu
Lizę. Liza też unikała kazań i zawsze odwoływała się do zdrowego rozsądku:
„Peter, jak płaczesz, to ja nic nie słyszę. No już, teraz powiedz spokojnie, o co
chodzi". I tak jak ta pani wykorzystywała każdy moment, by dziecko czegoś
nauczyć.
Zresztą, płacz rzadko rozlegał się w domu. Po raz pierwszy, odkąd wziął
dzieci, maluchy wydawały się szczęśliwe.
Ciągle coś sobie podśpiewywały lub powtarzały zabawne wierszyki,
których nauczyła je Liza.
Dobrze się stało, że ją zatrudnił. Wzięła dom i dzieci pod swoje
opiekuńcze skrzydła. Wszystko się zmieniło. Teraz to był prawdziwy dom.
Pachniało świeżo upieczonym ciastem, pyszną pieczenią...
Liza wspaniale gotuje, pomyślał z uśmiechem. Dania, jakie
przygotowywała dla dzieci, bardzo różniły się od potraw, które podawano w
restauracjach. Przyjemna odmiana. Nie potrafił oprzeć się pokusie i coraz
częściej dzwonił z zapowiedzią, że wróci na obiad.
Ostatecznie płacił Lizie za gotowanie. Powinien też częściej ściągać ludzi
do siebie, zamiast samemu ciągle być w rozjazdach.
R S
- 58 -
Co złego w tym, że z przyjemnością wracał teraz do domu? Tam wreszcie
miał ciszę i spokój... No, to już być może przesada, ale lubił tę ciepłą, serdeczną
atmosferę, dzięki której wracał myślami do lat szczęśliwego dzieciństwa. I lubił
patrzeć na uśmiechnięte, rozpromienione buzie dzieci.
Dzieci. Najwyższy czas, by coś postanowić w sprawie ich przyszłości.
Powinien działać szybko, ale rozważnie. Ciągle brzmiała mu w uszach prośba
Kathy, by nie powierzać ich państwowym instytucjom.
Czy miałaby coś przeciwko, gdyby oddał je do adopcji? Szkoda, że nie
mógł ją o to zapytać...
Nie wiedząc, od czego zacząć, nie robił nic. Poza tym był teraz zbyt
zajęty innymi sprawami. Niezależnie od fuzji z CTI, Lawson zlecił mu
przygotowanie przejęcia zakładów lotniczych w Seattle. To dopiero było
prawdziwe wyzwanie.
Jak również, niestety, budzące wiele wątpliwości, przyznawał w duchu.
Niełatwo zachować spokój, będąc częstym pasażerem linii lotniczych i mając
świadomość, jak wielu odpowiedzialnych i świetnie wyszkolonych fachowców
zostało zredukowanych, by nie dublować stanowisk.
Uśmiechnął się, przypominając sobie uwagę Lizy, że współzawodnictwo i
wymiana poglądów mogą tylko podnieść jakość produktu końcowego. .
Niebywałe, ile rzeczy przypomina mu Lizę. Było to tym dziwniejsze, że
ona sama nigdy nie narzucała mu się ze swoim towarzystwem. Wiecznie czymś
zajęta, krzątała się energicznie po domu lub bawiła się z dziećmi. Wieczorem,
po położeniu Sunny i Petera do łóżek, natychmiast znikała w swoim pokoju.
Nigdy nie wdawała się w pogawędkę z Trayem. Tak miły wieczór, jak wtedy w
kuchni, już się nigdy nie powtórzył.
Szkoda, bo Liza okazała się świetną rozmówczynią. Zaskakujące, jak
dobrze orientowała się w tematach związanych z ekonomią i zarządzaniem.
Posługiwała się nawet fachową terminologią, co, zważywszy na wykonywany
R S
- 59 -
przez nią aktualnie zawód, było dość niezwykłe. Chętnie pociągnąłby ją za
język, dowiedział o niej Czegoś więcej...
Co złego w tym, że chciałby z nią porozmawiać? Jest taka miła, bystra...
I zapracowana. Wzięła na swe barki liczne obowiązki, którymi wcześniej
obarczał kilka osób. W dodatku wywiązywała się z nich o niebo lepiej.
Może powinien zaproponować...
Bez sensu. Czy którykolwiek pracodawca użalałby się nad ciężkim losem
pracownika, który wydawał się zadowolony? Gotowa jeszcze opacznie
zrozumieć jego intencje...
No nic, trzeba będzie załatwić to jakoś inaczej. Pomyśli o tym, gdy
skończy się konferencja w Nowym Jorku.
Jeszcze coś. Liza ma wolne niedziele, a on wraca dopiero w poniedziałek
wieczorem. Musi poprosić, by została z dziećmi.
Swoją drogą, ciekawe co ona robi w wolne niedziele?
Zagadka wyjaśniła się, gdy wrócił w poniedziałek do domu. Wszedł przez
garaż. Dzieci wybiegły mu na powitanie.
- Jechaliśmy pociągiem - obwieściła Sunny.
- Był ogromny - dodał zachwycony Peter. Z kuchni dobiegło wołanie
Lizy:
- Sunny, pan Kingsley dopiero co przyjechał i jest zmęczony. Przestańcie
go zamęczać.
- Wcale go nie męczymy. - Sunny popatrzyła na niego z przejęciem. -
Opowiedzieć ci o pociągu?
- Oczywiście. - Przynajmniej czegoś się wreszcie dowie. Podał
dziewczynce teczkę. - Możesz ją ponieść? Po drodze opowiadaj.
- Mieliśmy pojechać samochodem, ale Liza powiedziała, że jazda
pociągiem będzie prawdziwą przygodą.
- I dostaliśmy prażoną kukurydzę, a ja miałem miejsce przy oknie - dodał
Peter, wchodząc za nimi na górę.
R S
- 60 -
- Ja też siedziałam przy oknie - szczebiotała Sunny. - Tylko że po drugiej
stronie. I było tak, jakby wszystko uciekało.
Tray zaśmiał się.
- A pociąg jakby stał w miejscu, co?
- Tak. Jechałeś kiedyś tyłem?
- Jechałem. Wiem, jak to jest. - Powiesił pokrowiec z garniturem w
garderobie, zdjął płaszcz i rozluźnił krawat.
- A dokąd pojechaliście tym pociągiem?
- Do babci - oznajmił Peter.
- To nie jest nasza babcia - wyjaśniła Sunny. - To babcia Lizy. Ale
udawaliśmy, że też nasza. Ona nam pozwoliła. A na dziadka mówiliśmy
Gramps, tak jak Liza.
- To bardzo duży dom - powiedział Peter.
- Bo tam mieszka dużo ludzi - dodała szybko Sunny. - Wszyscy są starsi,
tacy jak babcia. A ona mieszka na górze, ma swoją kuchnię i wszystko.
- Graliśmy z Grampsem w karty. Ja wygrałem. Sunny zachichotała i
potrząsnęła głową.
- Bo mu pozwoliliśmy. On nie umie czytać. A ja umiem.
A więc to tam Liza jeździ co niedziela. Odwiedza dziadków. Muszą być
dobrze sytuowani, skoro stać ich na zamieszkanie w takim ośrodku. Chyba że...
że to Liza pokrywa koszty.
Sprzątając domy? Niemożliwe.
Dziadkowie. A co z jej rodzicami?
I co go to wszystko obchodzi? Powinno interesować go jedynie to, jak
wywiązuje się ze swych obowiązków, a nie jej sprawy osobiste.
- Smakuje tak samo dobrze, jak wygląda - pochwalił obiad. Dzisiaj Liza
zrobiła kotlet mielony, fasolkę szparagową i puree ziemniaczane.
R S
- 61 -
- Dziękuję - odparła zadowolona. - Zawsze... - Urwała nagle. Już chciała
powiedzieć, jak bardzo lubiła pomagać w kuchni babci, doskonałej zresztą
kucharce. - Lubię gotować - powiedziała.
- To widać. To danie bije na głowę potrawy, które przywozili z
restauracji.
- Babcia robi dobre ciasteczka - wtrąciła się Sunny. - Dała nam trochę na
drogę.
- To miłe z jej strony. - Popatrzył na Lizę. - Więc wybraliście się na
wycieczkę pociągiem?
- Tak. - Wiedziała, że dzieci się wygadają. I co z tego? Nie miała zamiaru
rezygnować z odwiedzin u dziadków. - Chyba nic w tym złego?
- Ależ skąd. Dla nich to była ogromna atrakcja. Odwiedziny u dziadków,
tak?
Liza skinęła głową.
- Babcia jest fajna - powiedziała Sunny. - Pozwoliła mi przymierzyć
szpilki i pokropiła mnie perfumami.
- Dziadek nauczył mnie grać w karty i ja wygrałem - pochwalił się Peter.
- Mieliście miłą niedzielę, co? - zapytał Tray, nie odrywając oczu od Lizy.
- Pani jest z Sacramento?
Dziewczyna skinęła głową.
- I zawsze tam pani mieszkała?
- Dopóki nie przeprowadziłam się do San Francisco - powiedziała,
pomijając milczeniem lata studiów. - Peter, uważaj! - zawołała, ale było za
późno. Pośpiesznie zaczęła wycierać rozlany sok, zadowolona, że dzięki temu
umknie dalszego wypytywania. Jej życie to wyłącznie jej sprawa.
Zadzwoniła komórka, z którą Tray nie rozstawał się ani na chwilę.
- Kingsley... Och, cześć! Tak, przyjechałem przed chwilą. Przepraszam,
nie mogłem. Tak? - Popatrzył na Sunny. Zmarszczył czoło. - Poczekaj,
R S
- 62 -
oddzwonię za chwilę. Słucham? - Wskazał ręką szarlotkę i bezgłośnie
powiedział „później".
- Ja już zjadłam - oznajmiła Sunny.
- Ja też. Mogę poprosić lody do szarlotki?
Liza skinęła głową i przyłożyła palec do ust, by uciszyć dzieci.
Ale Tray już był przy drzwiach.
- Chase, nie chcę nic robić na łapu-capu.
Czyli nie chodzi o sprawy służbowe. Jakaś Chase. Liza skrzywiła się
nieznacznie. Pewnie dobrze ustawiona, skoro Tray tak się z nią cacka.
Posprzątała kuchnię, a potem zabrała dzieci do parku. Gdy wrócili,
położyła je do łóżek, przeczytała bajkę na dobranoc i poszła do siebie. Czytała
w łóżku prawie do północy.
Obudził ją krzyk Petera.
- Nie! Idź sobie stąd!
Znów dręczyły go koszmary. W jednej chwili poderwała się z łóżka,
pobiegła szybko korytarzem.
Wpadła prosto na Traya. Na pewno by upadła, gdyby jej nie podtrzymał.
- To Peter - wydusiła.
- Wiem, słyszałem. Nic się nie stało? Potrząsnęła głową. Nie puścił jej.
Poszli razem.
Przez chwilę zapanowało takie zamieszanie, że trudno się było
zorientować w sytuacji. Sunny, kurczowo tuląc do siebie misia, wyjaśniała
chaotycznie:
- Coś go przestraszyło, a ja nie mogę go obudzić.
Liza próbowała ją minąć, by przytulić chłopca, ale Tray ją ubiegł. Wziął
małego na ręce.
- No już, stary. Już dobrze. Już nic ci nie grozi.
W ciszy słychać było tylko zduszone łkanie chłopczyka.
- On... on już prawie mnie złapał.
R S
- 63 -
- Nie. To był tylko zły sen - uspokajająco powiedział Tray. - Nikt nie
złapie mojego chłopca. Wezmę go do siebie - rzekł, zwracając się do Lizy. -
Wracajcie do łóżek.
Okazał małemu wiele serca, pomyślała później, gdy już ułożyła się w
łóżku wraz z Sunny i jej ukochanym misiem. Powiedział: „mój chłopiec". Może
jednak zależało mu na dzieciach bardziej, niż to okazywał?
Już zasypiała, gdy nieoczekiwanie przypomniała sobie chwilę, gdy w
korytarzu przytrzymał ją mocno, chroniąc przed upadkiem. Ciepłe, silne
ramiona... Bezpieczne, cudowne schronienie. Już raz tego doświadczyła, wtedy
w windzie.
Tray też rozmyślał o tamtej chwili. Miękkie, przyjemnie zaokrąglone
kobiece ciało... Zapach świeżo umytych włosów...
Peter poruszył się niespokojnie, ale oddychał równo i głęboko. Tray
popatrzył na uśpione dziecko. Rozluźnił uścisk, odsunął chłopca lekko i otulił
kołdrą.
Położył się na plecach, założył ręce pod głowę. Liza. Liza Reynolds. Coś
zaczynało mu się przypominać..
R S
- 64 -
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nie powiedziała dziadkom, że zmieniła pracę.
Zresztą, przecież nie będzie do końca życia nianią. Na razie mogła sobie
pozwolić, by co miesiąc wysyłać im pieniądze, dlatego nie mieli powodu, by coś
podejrzewać.
Utrzymywanie ich w niewiedzy okazało się łatwe. Rzadko przyjeżdżali do
San Francisco, ostatnio prawie wcale. A skoro ona odwiedzała ich co niedziela,
w ogóle nie ciągnęło ich do miasta.
Tylko telefon nastręczał pewne problemy. Zależało jej na stałym
kontakcie, lecz obawiała się reakcji dziadków, gdy w słuchawce usłyszą
dziecięcy czy męski głos. Musiałaby się gęsto tłumaczyć. Ale i na to znalazła
radę. Wyjaśniła, że ze względów oszczędnościowych wyłączyła telefon,
poprzestając na komórce.
To rozwiązanie sprawdziło się. Komórkę miała zawsze pod ręką, a dzieci
zupełnie ignorowały to urządzenie. Trayem się nie przejmowała. W końcu nic
mu do tego.
Ten numer podawała również w swoich ofertach, więc gdy o piątej nad
ranem obudził ją dźwięk telefonu, była bardziej podekscytowana niż
zaniepokojona. Wprawdzie to bardzo wczesna pora, nawet jak na połączenie z
drugiego końca Stanów, ale kto wie?
W słuchawce rozległ się głos babci. Dziwnie zmieniony.
- Liza, okropnie się martwię. Dziadek gdzieś zniknął. Obudziłam się o
piątej nad ranem i...
- Zniknął? Jak to? - Słuchała ze wzrastającym zaniepokojeniem. Babcia
była bardzo zdenerwowana, trzeba ją natychmiast uspokoić. - Posłuchaj,
wszystko się szybko wyjaśni. Może poszedł... - O tej porze? Nikomu nic nie
mówiąc?
R S
- 65 -
- Liza, martwię się o niego. Mówiłam ci, że ostatnio jest jakiś inny... traci
orientację, zapomina o wielu rzeczach...
- Babciu, nic mu nie jest. Przestań się denerwować. Zaraz do was
przyjadę. Najszybciej, jak będę mogła.
Pocieszała się, że to nic poważnego, ale ciągle miała w uszach słowa
babci: ,,Jest jakiś zmieniony, inny".
Zwykle był w świetnej formie, roześmiany, otwarty na ludzi. Takim go
zawsze widziała. I zawsze znajdowała w nim oparcie.
Niepokój, jaki ją ogarnął, wzrastał z minuty na minutę.
Ktoś zastukał do drzwi. Tray popatrzył na śpiącego Petera. Narzucił
szlafrok, otworzył drzwi.
- Liza?
Krótka nocna koszulka nie sięgała kolan. Liza miała długie, szczupłe
nogi... Co za seksowny strój!
- Ja... muszę wyjechać - odezwała się.
Popatrzył na nią uważnie, natychmiast zapominając o wcześniejszych
frywolnych myślach. Poczuł dziwny niepokój.
- Wyjechać? Dokąd?
- Do Sacramento. Natychmiast.
Nigdy nie widział jej tak wytrąconej z równowagi. Z jej chaotycznych
słów pośpiesznie wyłuskiwał sens. Dziadek gdzieś zniknął. Wyszedł o piątej nad
ranem.
- Na pewno nic się nie stało. - Chciał ją za wszelką cenę uspokoić. -
Musiał mieć swoje powody...
- Nie, to nie to... - Spojrzała na swoje odsłonięte nogi. - Pójdę się ubrać.
Chciałam tylko uprzedzić. No bo dzieci... - wymamrotała, biegiem wycofując
się do siebie.
Do diabła, co się właściwie stało, pomyślał zdenerwowany. Wiedział
jedynie, że nie powinna w takim stanie siadać za kierownicą.
R S
- 66 -
Do Sacramento jest około stu dwudziestu kilometrów. Czy zdąży wrócić?
W południe był umówiony na bardzo ważne spotkanie.
Nie może jej samej puścić. Jest zbyt roztrzęsiona.
Przytłaczało go poczucie odpowiedzialności. Ubierał się szybko i
chaotycznie. Za dużo ostatnio tych „atrakcji". I po co mu to? Jeszcze kilka
tygodni temu nawet nie miał pojęcia o istnieniu tej dziewczyny...
Wpadł na nią, gdy już schodziła po schodach.
- Odwiozę panią - oznajmił, ujmując ją za ramię.
- Słucham? - Spojrzała na niego nieprzytomnie,
- Nie może pani prowadzić w takim stanie.
- Dam sobie radę.
- Wykluczone. Zdenerwowana, rozespana, ledwo ubrana - powiedział,
patrząc krytycznie na jej nie dopiętą bluzkę. - Może będzie pani musiała zostać -
dodał, szukając pretekstu, by zyskać na czasie. Musiał natychmiast znaleźć
kogoś do dzieci. - Niech pani spakuje kilka rzeczy. Na wszelki wypadek.
- Och, rzeczywiście. Wcale o tym nie pomyślałam. - Poderwała się i
pobiegła z powrotem na górę. Zszedł do kuchni i zadzwonił do agencji po
nianię. Sięgnął po dzbanek do kawy.
Milczał, gdy Liza raz po raz dzwoniła do babci, podtrzymując ją na
duchu, choć sama była kłębkiem nerwów. Gdy wreszcie ruszyli w drogę, zabrał
Lizie komórkę.
- Przez te telefony babcia jeszcze bardziej się denerwuje
- wyjaśnił. - Zresztą zaraz będziemy na miejscu.
Usłuchała potulnie, ale ciągle nie mogła się uspokoić.
- Mówiła, że jest z nim coś nie tak, ale ja nie słuchałam - wyrzucała sobie.
- Myślałam, że przesadza. Ostatnio często graliśmy w karty i on bez przerwy
wygrywał. Jak kiedyś. Wydawało mi się... Nic do mnie nie docierało. A
powinnam była coś zrobić...
Położył dłoń na jej ręce.
R S
- 67 -
- Nie ma sensu tak się obwiniać. Może miał powód, by wyjść. Wszystko
na pewno się wyjaśni.
- No tak. - Umilkła, uspokoiła się nieco. Po chwili zmorzył ją sen. Tray
obudził ją, gdy dojeżdżali do Sacramento.
Strażnik przy wjeździe powitał Lizę uśmiechem.
- Dzień dobry, pani Reynolds. Wiedziałem, że pani przyjedzie. Dziadek
wrócił dwadzieścia minut temu.
- Och, to dobrze! Dziękuję za wiadomość. Bardzo się denerwowałam. -
Gdy wjechali za bramę, odwróciła się do Traya. - Kamień spadł mi z serca, ale
jestem potwornie wściekła. Czemu dziadek nie zostawił choćby karteczki? Tak
nas zdenerwował! I pan niepotrzebnie się fatygował. - Uśmiechnęła się do
niego. - Ale bardzo dziękuję, że mnie pan przywiózł.
- Wolę dmuchać na zimne - odparł z uśmiechem. - Jeszcze bym został
pociągnięty do odpowiedzialności.
- To ma zastosowanie tylko wobec osób, które pozwalają innym
prowadzić pod wpływem... Byłam trochę nieprzytomna, co?
- Owszem.
- No bo... Zresztą, nieważne. Przesadziłam, tak jak babcia. - Wskazała na
ogromny, elegancki budynek. - Z tyłu jest parking. Pójdę na górę i... - zawahała
się. Po chwili dokończyła: - Chodźmy razem, pozna pan moich dziadków. Do-
wiemy się wreszcie, co się stało. A potem ja odwiozę pana z powrotem. Zgoda?
- Niezły pomysł. Prześpię się po drodze i zdążę jeszcze do biura.
Weszli do przestronnego holu. Tray był zaskoczony. Nie spodziewał się,
że jej dziadkowie mieszkają w takim eleganckim miejscu. Rozległy ogród,
dostatnio urządzone wnętrze, wytwornie ubrani, uśmiechnięci mieszkańcy.
Widać powodzi im się dużo lepiej niż Lizie. I muszą być w całkiem niezłej
formie, pomyślał, wchodząc za nią na pierwsze piętro. Chyba niepotrzebnie gnał
tu na łeb na szyję.
R S
- 68 -
Jednak gdy tylko przestąpili próg mieszkania, zmienił zdanie. Trzy starsze
panie siedzące w saloniku, wyglądały na bardzo zaniepokojone. Jedna z nich
padła Lizie w ramiona.
- Och, Lizo! Jak dobrze, że jesteś!
Pochwycił spojrzenie dziewczyny. Gdy się odezwała, jej głos zabrzmiał
spokojnie i przekonująco.
- Już dobrze. Już wszystko dobrze.
- Wcale nie! Gdy go przynieśli...
- Przynieśli? - Liza przeraziła się. Była pewna, że Gramps sam przyjechał.
- Och, Lizo! - Z piersi babci wyrwał się żałosny jęk, a po nim posypały się
bezładne wyjaśnienia: - Zabrali go... zamknęli gdzieś. Mówią, że tu nie jest
bezpieczny, a oni ponoszą odpowiedzialność. Lizo, musisz coś zrobić!
Na twarzy Lizy widział z trudem maskowane przerażenie. Jak on sobie
poradzi z dwiema rozhisteryzowanymi kobietami?
To niezwykłe, ale Liza niemal natychmiast zdołała wziąć się w garść.
Obserwował ją ze wzrastającym podziwem.
- Już dobrze - mówiła do babci spokojnym, kojącym głosem, chcąc dodać
jej otuchy. - Na pewno nie jest tak źle, jak myślisz. Zaraz skontaktuję się z
doktorem McDougalem... Chwileczkę, ale ze mnie gapa. Babciu, to jest pan
Kingsley... mój pracodawca. Pani Wilcox, moja babcia.
Rzeczowy ton Lizy podziałał na starszą panią uspokajająco.
- Witam, panie Kingsley. Przykro mi, że wyciągnęłam Lizę z biura, ale
zupełnie straciłam głowę. A to moje sąsiadki...
Przywitał się ze wszystkimi, nawet nie próbując zapamiętać usłyszanych
nazwisk. Zresztą po chwili obie znajome pani Wilcox dyskretnie wymknęły się
z pokoju.
Sytuacja przedstawiała się gorzej, niż przypuszczał. Ale się wpakował! I
co miała znaczyć wzmianka na temat biura? Szybko otrząsnął się z rozmyślań.
Wiedział, że powinien coś zrobić. Ale co?
R S
- 69 -
- Niech pan spróbuje ją namówić, żeby to wypiła - rzekła Liza, podając
mu kieliszek brandy. - Ja muszę zadzwonić.
Przekonał starszą panią, by upiła łyk. Dziewczyna cicho rozmawiała przez
telefon. Tray usiadł na kanapie, zastanawiając się, co jeszcze mógłby zrobić.
Liza odłożyła słuchawkę.
- Babciu - zaczęła - najważniejsze, że dziadek szczęśliwie wrócił do
domu. Teraz pójdziemy go odwiedzić. Chyba nie zamierzasz pokazać mu się w
takim stanie? Opłucz twarz, podmaluj się lekko - poprosiła. Gdy babcia wyszła
do łazienki, zwróciła się do Traya: - Muszę się sama przekonać, jak... jak z nim
jest. Może też będę musiała zostać. Nie wiem, na jak długo.
Był pewien, że zachowanie spokoju przychodziło jej z najwyższym
trudem. Te oczy pełne lęku i niepokoju... A jednak wzięła się w karby.
Naprawdę mu zaimponowała.
- Może nie jest tak źle - pocieszył ją. - Poczekam na panią.
- Już i tak miał pan przeze mnie mnóstwo kłopotów.
- Kilka minut dłużej czy krócej, co za różnica? To mnie nie zbawi.
- To nie powinno zająć mi dużo czasu.
- Spokojnie, niech się pani nie śpieszy. - Przecież nie zostawi jej teraz
samej. Może powinien zadzwonić do Sama i na wszelki wypadek uprzedzić, że
może się spóźnić na spotkanie?
Liza uśmiechnęła się do babci.
- No, już lepiej. Poczekaj, poprawię ci włosy i idziemy. Zamówię
śniadanie dla pana Kingsleya. Akurat jest pora posiłku, a jedzenie jest tu niezłe -
powiedziała, gdy schodzili na dół. Zdziwiło go, że nie skorzystali z windy, ale
powstrzymał się od komentarza.
Śniadanie rzeczywiście było doskonałe i pięknie podane. Gdy skończył,
wdał się w miłą pogawędkę z dwoma współbiesiadnikami. Liza wróciła
niebawem.
R S
- 70 -
- Dziękuję, że pan zaczekał. Nie muszę zostawać. Podpiszę tylko kilka
dokumentów, ustalę parę szczegółów i mogę jechać.
Patrzył za nią, jak odchodzi wyprostowana, z dumnie uniesioną głową,
pozdrawiając licznych znajomych. Uśmiechnięta i pewna siebie.
A on myślał...
Cóż, pomylił się. Świetnie by się bez niego obyła.
Gdy wróciła, śniadanie dobiegało końca, ale Liza nie miała ochoty na
jedzenie. Uparła się, by już jechać.
- Jeszcze pan zdąży na swoje spotkanie - zapewniła go, gdy szli do
samochodu. Tak jak obiecała, usiadła za kierownicą. Przy bramie pomachała
strażnikowi. Czyli z dziadkiem nie mogło być aż tak źle. Tray odetchnął z ulgą,
oparł się wygodnie.
Minęli dwie przecznice, gdy Liza zjechała na bok i zatrzymała samochód.
Tray wyprostował się.
- Co się stało?
- Nic... Po prostu muszę... - wyjąkała drżącym głosem. Zacisnęła palce na
kierownicy. Próbowała wyrównać oddech.
Tray sięgnął do kluczyka, wyłączył silnik. Wysiadł i obszedł samochód,
otworzył drzwi od strony kierowcy.
- Nic mi nie jest - szepnęła. - Mogę prowadzić.
- Wiem. Ale moment wytchnienia nie zaszkodzi. - W pierwszej chwili
zamierzał usiąść za kierownicą, ale spostrzegł, że tuż przy drodze jest kawiarnia
i postanowił namówić Lizę, by coś zjadła.
Patrzył z niedowierzaniem, jak błyskawicznie zmieniał się jej nastrój.
Rano była tak roztrzęsiona, że bał się puścić ją samą. Potem wykazała się
niezwykłym hartem ducha, teraz zaś, zamiast pewnej siebie kobiety, stała przed
nim rozdygotana dziewczynka. Jeszcze chwila, a zaraz mu tu zemdleje!
Usadził ją w przytulnym kącie, zamówił gorącą zupę. Ciepły, pożywny
posiłek powinien postawić ją na nogi.
R S
- 71 -
- Za dużo przeżyć na jeden dzień. Trzeba coś zjeść, od razu poczuje się
pani lepiej.
Nie protestowała. Posłusznie podniosła łyżkę do ust, ale już po chwili
wypuściła ją z drżącej dłoni. Opuściła rękę. Siedziała z uniesioną głową, nie
odzywając się ani słowem, a po jej policzkach spływały wielkie łzy.
Przypomniała mu się Sunny. Tego pierwszego dnia, gdy przyjechali z
lotniska do hotelu, płakała i nie dawała się uspokoić. A przecież zaledwie chwilę
wcześniej była taka opanowana i opiekuńcza w stosunku do młodszego
braciszka.
Tak samo, jak Liza wobec swoich dziadków. Ukrywała przed nimi
rozpacz, lecz teraz już nie musiała się pilnować.
Niech się wypłacze, wyrzuci to z siebie.
Obszedł stolik, usiadł obok niej i przytulił ją mocno.
- No już dobrze, dobrze - powiedział, bo nic innego nie przychodziło mu
do głowy.
Dziewczyna oparła twarz o jego pierś. Ledwie rozumiał sens jej urywanej
wypowiedzi.
- Gramps. O mój Boże. Nie mogę w to uwierzyć. Jest jak dziecko. Nie...
Dziś rano. Myślał, że... Wstał, ubrał się jak zwykle. Garnitur, krawat. Myślał, że
jest umówiony. Szkoła była zamknięta i... - Natychmiast domyślił się, że
dziadek cierpi na chorobę Alzheimera.
Nie mogła sobie darować, że niczego wcześniej nie dostrzegła, że nie
zdołała temu zapobiec.
- Babcia mi mówiła, a ja nie słuchałam. Nie wierzyłam. A przecież
powinnam...
- Już dobrze - powiedział miękko. - To by nic nie pomogło.
- Właśnie że tak. Zawsze byliśmy bardzo zżyci i gdybym wcześniej...
- Nie. - Potrząsnął nią lekko. - Ja też tak myślałem.
- Jak to?
R S
- 72 -
- Po śmierci mojej mamy. Bardzo ją kochałem. Wbiłem sobie do głowy,
że atak serca, który ją zabił, to moja wina. - Spojrzała na niego z napięciem.
Umilkła. - Nie chciała, żebym uczył się poza domem. Potem podjąłem pracę,
przyjeżdżałem do domu coraz rzadziej... - Minęło sporo czasu, nim po śmierci
mamy doszedł do siebie, przezwyciężył rozpacz i dojmujące poczucie winy.
Poczuł ulgę, dzieląc się z Lizą swoim bólem. - Gdy zły los dopadnie kogoś z na-
szych bliskich, nie potrafimy się z tym pogodzić. Ale nie ma w tym naszej winy
- powiedział z przekonaniem. - Takie już jest życie - niedoskonałe.
- Wiem. Tylko... gdy zobaczyłam go w takim stanie... I uświadomiłam
sobie, że w żaden sposób nie mogę mu pomóc... - Podniosła na niego wzrok. -
To jest straszne!
Spojrzał jej prosto w oczy. I nagle go olśniło.
Głowa oparta o jego pierś, te szeroko otwarte, przerażone oczy, zapach
perfum...
Już kiedyś...
Wtedy w windzie!
R S
- 73 -
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Dlaczego nie zorientował się wcześniej?
Właściwie, wtedy wyglądała zupełnie inaczej - elegancki kostium,
odpowiednie dodatki, drogie buty... Wysiadła z windy i zniknęła w którymś z
pokoi. Był pewien...
Liza poruszyła się. Pochylił się, by lepiej zrozumieć słowa, które
właściwie nie były skierowane do niego. Mówiła jedynie do siebie.
- Zawsze mogłam na niego liczyć, a ja nie potrafię mu pomóc.
- Nie, to nie tak.
- Właśnie że tak.
- Przecież nic więcej nie można było zrobić.
- Dlatego jestem zdruzgotana. A to dopiero początek. Lekarz powiedział,
że nie ma nadziei na poprawę, będzie już tylko gorzej. - Podniosła na niego
pełne łez oczy. - I... nie mogę się opanować!
- Trzeba się wypłakać. Wyrzucić to z siebie.
Gdy później przypominała sobie tamte chwile, wzruszało ją zrozumienie,
jakie jej okazał. Rozpacz, żal, gniew - wszystkie gwałtowne emocje, jakie ją
przepełniały i domagały się ujścia.
Milcząc, tulił ją do siebie. A gdy w końcu wzięła się w garść, zamówił
nową porcję zupy.
Ciepły posiłek przywrócił jej siły. Może sprawiły to również słowa Traya,
a może ciepło jego ramion. Nie starała się tego zgłębiać. Ważne, że teraz już
mogła zebrać myśli. Wprawdzie Tray nie pozwolił jej prowadzić, jednak w dro-
dze powrotnej była już o wiele spokojniejsza.
Lecz gdy przestąpili próg domu, Sunny i Peter rzucili się na nią z takim
impetem, że prawie zbili ją z nóg.
R S
- 74 -
- Liza! Wróciłaś! - krzyczeli uszczęśliwieni. Chyba myśleli, że odeszła na
zawsze.
Zajęła się dziećmi, Tray zapłacił niani z agencji i pośpiesznie zaczął
zbierać się do wyjścia.
- Muszę pędzić - usprawiedliwił się. - Już i tak jestem spóźniony.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, Mae popatrzyła na Lisę znacząco.
- Zatrudnił cię na stałe? Nieźle. Tylko te dzieci... Nie mogę dać sobie z
nimi rady. Bez przerwy szaleją i czegoś chcą. Tak wrzeszczą, że straciłam
kolejny odcinek swojego ulubionego serialu. I nadal takie grymaśne.
Zamówiłam im pizzę, ale nawet jej nie tknęły. Piętnaście dolarów. O, właśnie,
zapomniałam. Możesz mi zwrócić? Dzięki, odbierz sobie potem od tego
Kingsleya. Zaraz stąd uciekam, obejrzę tylko odcinek, który się właśnie zaczyna
- rzuciła, zasiadając przed telewizorem. - Nie wyrzucaj pizzy, zabiorę ją do
domu. One i tak jej nie zjedzą.
Życie toczy się dalej i muszę się z tym pogodzić, pomyślała Liza ponuro.
Zaprowadziła dzieci do kuchni. Zabawiając je wesołymi historyjkami, zaczęła
dokładnie sprzątać. Jak to możliwe, żeby przez parę godzin zrobić taki bałagan?
Dni mijały. Mając dom i dzieci na głowie, Lizie nie starczało czasu na
roztrząsanie spraw, na które i tak nie miała wpływu. Lekarz, który zalecił jej i
babci jak najszybszy powrót do normalnego trybu życia, miał całkowitą rację.
Babcia chodziła na wieczorki brydżowe, na długie spacery. Na szczęście miała
wielu przyjaciół, którzy chętnie wyciągnęli do niej pomocną dłoń.
Dziadek pozostawał pod troskliwą opieką specjalistów. Babcia mogła
odwiedzać go bez ograniczeń, Liza przyjeżdżała dwa razy w tygodniu. Prawie
zawsze zabierała dzieci. Wnosiły ożywienie, dostarczały babci wiele radości.
Dziadek miewał bardzo zmienne nastroje. Czasem nie poznawał Lizy, czasem
zachowywał się jak dawniej. Widać było, że jest zadowolony z życia. I to
stanowiło niejaką, choć niewielką, pociechę.
R S
- 75 -
Starała się nie popadać w przygnębienie, doszukiwać się jaśniejszych
stron sytuacji. Tray okazał jej wiele serca i zrozumienia, co ją zaskoczyło i
ujęło. Z własnej inicjatywy zaproponował, by bez ograniczeń jeździła do
dziadków. Jakby tego było mało, sam posyłał im drobne upominki: książki,
kwiaty, czekoladki. Jednak ciągle miała świadomość, że żyje w zawieszeniu i
powinna jak najszybciej znaleźć dobrze płatną stałą pracę. Najlepiej w pobliżu
Sacramento.
Zdawał sobie sprawę ze stresu, jaki stał się jej udziałem, dlatego też
powstrzymywał się od zadawania pytań. Niestety, tylko do czasu, bo zżerała go
ciekawość.
W tej historii jest za dużo rzeczy, które do siebie nie pasują. Dziadek był
dyrektorem szkoły. A Liza sprząta cudze domy...
Ta dziewczyna w windzie... To musiała być ona.
Nie mógł już dłużej czekać. Chciał jak najszybciej uzyskać odpowiedzi na
dręczące go pytania.
- Lizo, mogę o coś zapytać?
- Oczywiście. - Nie podniosła głowy znad zlewozmywaka.
- Co pani robiła wcześniej?
- Co robiłam? - Zacisnęła palce na garnku, który właśnie szorowała. W
ciszy, jaka zaległa, słychać było tylko dobiegający z salony dźwięk telewizora i
śmiech dzieci. Liza odkręciła kran, zaszumiała woda. - Nie rozumiem.
- Czym się pani zajmowała?
- Sprzątałam domy. Pracowałam u pani Dunn i to ona...
- Pytałem o wcześniejsze prace.
Wytarła garnek, postawiła go na blacie, odwróciła się.
- Dlaczego?
- Z ciekawości. Wydaje mi się, że już panią widziałem.
- Tak?
R S
- 76 -
- W windzie. Wysiadła pani na piętrze CTI, ale nie sądzę, by pojechała
pani tam sprzątać. W kostiumie i w szpilkach?
- No dobrze. Pracowałam tam.
- Tak myślałem. Ale... dlaczego nigdy więcej tam pani nie spotkałem?
- Bo to był mój ostatni dzień w pracy.
- Rozumiem - powiedział z namysłem, zastanawiając się nad gniewnym
błyskiem, który nagle dostrzegł w jej oczach. Przypomniał sobie, że wspominała
coś o poszukiwaniu pracy zgodnej z jej kwalifikacjami. - I co, postanowiła pani
spróbować czegoś nowego?
- Nie. Zostałam zwolniona. Mogę za to podziękować ważniakowi z
Nowego Jorku, który w ramach reorganizacji dokonał licznych cięć kadrowych.
Czyli ten gniew był wymierzony w niego. Ale dlaczego?
- No i? - zagadnął. Popatrzyła mu prosto w twarz.
- Dla niego ważne było jedynie to, jak stoją na giełdzie nasze akcje.
- To oczywiste przy takich procesach jak fuzja. Liczy się zysk.
- Jasne! - Przecięła ręką powietrze. - Zwolnić ludzi i podwoić zyski!
- Aha. - Powoli zaczynało do niego docierać, o co oskarża go Liza. - Fuzje
przedsiębiorstw zawsze pociągają za sobą cięcia kadrowe. Przejdźmy do rzeczy.
Jak wpłynęło to na pani pozycję w firmie?
- Zawsze zaczynają od zwolnień kierownictwa średniego szczebla!
- A więc była pani kierownikiem. Jakiego działu?
- Badania i rozwój. Popatrzył na nią z uznaniem.
- Najważniejszy dział CTI, jego osiągnięcia już dawno zwróciły naszą
uwagę i między innymi dlatego dążyliśmy do fuzji.
- Gratuluję, udało się. Lawson podobno zawsze stawia na swoim.
- Zostawmy to teraz. To nie ja panią zwolniłem.
- Na to nie mówi się teraz zwolnienia, tylko redukcja. Lepiej brzmi.
Nawet jeśli nie zrobił pan tego osobiście, to...
R S
- 77 -
- Dobrze, ma pani trochę racji. Wprowadzanie nowych technologii
wymaga... - Urwał, popatrzył na nią uważnie. - Jednak z pani doświadczeniem i
kwalifikacjami... Nie mogę pojąć, dlaczego zdecydowała się pani na sprzątanie
domów.
- Inne firmy również likwidują etaty. Przynajmniej w rejonie Seattle -
dodała.
- A zatem zależało pani, by pozostać na miejscu? - Gdy skinęła głową,
dopowiedział: - Ze względu na dziadków?
Znowu skinęła głową.
- Jednak są jakieś osłony socjalne dla osób...
- Bezrobotnych? To tyle trwa, że lepiej zapomnieć. Doświadczył pan tego
na własnej skórze? Zresztą, gdy brakuje gotówki...
Tray uniósł brew.
- No dobrze! - wybuchła. - Jestem utracjuszką!
- Wiem - mruknął.
- Nic pan o mnie nie wie!
- Wiem, że wspaniale pani umeblowała i urządziła cały dom,
wykorzystując jedynie rzeczy ze swojego mieszkania.
- To było duże mieszkanie!
- Z którego panią wyeksmitowano.
- Co pan opowiada! W każdej chwili mogę tam wrócić...
- Czyli płaciła pani czynsz, pewnie niemały. Do tego meble, samochód. -
Przypomniał sobie luksusowy ośrodek, w którym mieszkali jej dziadkowie. - Za
pobyt dziadków też pani płaci?
- Nie, skądże! Ja tylko... To moja sprawa, na co wydaję pieniądze.
- Oczywiście. Jednak musiała pani ciężko harować, zanim... - Zaśmiał się
nieoczekiwanie. - Ależ zręcznie mnie pani podeszła!
- No wie pan! Chyba nie uważa mnie pan za naciągaczkę? Zatrudniając
mnie, wiele pan zaoszczędził. Nie powinien się pan uskarżać.
R S
- 78 -
- Wcale się nie skarżę! To układ korzystny dla obu stron, używając pani
określenia. No już dobrze, proszę się na mnie nie gniewać. Jestem po pani
stronie. Zresztą pełen podziwu i uznania. Genialnie to pani rozegrała. I z
wdziękiem. Cieszę się, że tak się stało. Proszę, niech pani usiądzie - powiedział,
zapraszając ją gestem do stolika. - Porozmawiajmy.
Usiadła, oszołomiona. Spodziewała się szykan, nie komplementów.
- Dzielna z pani kobieta. Zasługuje pani na coś więcej niż to. - Pokazał
ręką na kuchnię. - Zaparzę kawę i zastanowimy się, co powinniśmy
przedsięwziąć.
- My? Nie wiem jak pan, ale ja doskonale potrafię o siebie zadbać.
- Już to pani udowodniła. - Postawił na stoliku dwie filiżanki z kawą i
usiadł wygodnie. Upił łyk. - Nigdy nie zaszkodzi porozmawiać. Oboje wiemy,
że jest pani w trudnej sytuacji. Ma pani kwalifikacje do znacznie ciekawszej i
lepiej płatnej pracy. Może będę mógł coś pani zaproponować.
- Dziękuję, ale nie skorzystam. Nie wrócę do CTI, które lada moment ma
być przeniesione na Filipiny.
- I trzeba codziennie wjeżdżać na trzydzieste czwarte piętro -
przypomniał, uśmiechając się złośliwie.
Poczuła, że płoną jej policzki.
- Proszę mi nie przypominać tego incydentu. Zachowałam się jak idiotka.
- Skądże, to była wyjątkowa sytuacja. Już pani udowodniła, na co panią
stać. - Znowu popatrzył na nią z podziwem. - Domyślam się, że nowa praca była
dla pani prawdziwym wyzwaniem, a mimo to nie bała się pani podjąć tego
ryzyka. I muszę przyznać, że świetnie sobie pani radzi.
- Szkoda, że nie widział mnie pan pierwszego dnia. - Przypomniała sobie
tamte chwile i nie mogła powstrzymać śmiechu. - Gdyby nie Joline...
Pokrótce opowiedziała mu o jej radach i sposobach na kapryśnych
pracodawców. Tray słuchał z uśmiechem.
R S
- 79 -
Kamień spadł jej z serca. Jak dobrze było komuś się zwierzyć,
pożartować. Tak miło się rozmawiało, że nawet się nie spostrzegli, iż zrobiło się
bardzo późno. Zmęczone dzieci znaleźli śpiące przed migoczącym telewizorem.
Nazajutrz obudziła się w doskonałym nastroju. Słońce świeciło mocno,
powietrze wydawało się bardziej rześkie, a ją przepełniała cudowna lekkość.
Nucąc pod nosem, pobiegła do pokoju dzieci.
- Pobudka, śpiochy! Pora wstawać, już czas, już czas! Sunny wyciągnęła
ramiona na powitanie.
- Jaka ładna piosenka! Sama ją wymyśliłaś?
- Chyba tak. - Nawet nie zauważyła, że śpiewa, uświadomiła sobie,
przytulając dziewczynkę i łaskocząc Petera.
- Lubię, jak śpiewasz - rzekła Sunny. - Od razu robi się wesoło.
- Ja też lubię - wyjąkał Peter, krztusząc się ze śmiechu. Od wczoraj czuła
się jak nowo narodzona. Wreszcie nie
musi niczego ukrywać, wreszcie może być sobą.
I było jeszcze coś, co bardzo podtrzymało ją na duchu. Reakcja Traya,
sposób, w jaki przyjął jej słowa. Jakby sprzątanie domów było nie
upokarzającym, ale wręcz genialnym rozwiązaniem. Ciągle miała w uszach jego
pełne uznania stwierdzenie, że jest dzielną dziewczyną.
I to po zjadliwym komentarzu, który wygłosiła na jego temat. Zrobiło jej
się wstyd. Przecież to jego praca, zajmuje się negocjacjami i przeprowadzaniem
fuzji. CTI jest jedną z wielu firm, z jakimi ma do czynienia. Nie mogła go winić
za to, że straciła pracę.
W dodatku udał, że wcale go to nie dotknęło. Powoli wyciągnął z niej całą
historię. Opowiedziała mu o sobie, o Joline. Jak miło było pogadać z kimś, kto
potrafił słuchać z życzliwą uwagą. Przeżyty koszmar niepostrzeżenie stał się
kolejną życiową przygodą, z której można pożartować. Lizę urzekł miły
uśmiech Traya, drobne zmarszczki w kącikach jego pięknych oczu...
- Liza, nie mogę założyć mu buta!
R S
- 80 -
O Boże! Zupełnie zapomniała o dzieciach.
- To nie ten but, Sunny. Ten jest na prawą nogę. Spróbuj jeszcze raz.
Jesteś bardzo dobrą siostrzyczką. - A ja siedzę i rozmyślam o waszym tacie,
zbeształa się w duchu. - Widzisz, teraz dobrze. Pokaż, masz bluzkę włożoną tył
na przód. Podaj szczotkę, to cię uczeszę. - Musi się wziąć w garść.
Ale trudno o nim nie myśleć. Tray coraz więcej czasu spędzał w domu.
Mniej podróżował, prawie zawsze wracał na obiad. Doszło do tego, że dzwonił i
uprzedzał, jeśli musiał zostać dłużej w pracy.
Dzięki temu pogłębiała się jego więź z dziećmi. W wolnych chwilach
bawił się z nimi, czytał im bajki na dobranoc, potrafił godzinami słuchać ich
opowieści. Dzieci były w niego wpatrzone jak w obraz.
Właściwie nie mogła mu nic zarzucić. Kilka razy wybrali się wszyscy na
piknik do parku, zabrał dzieci do cyrku, a kiedy pojechała z Sunny do dentysty,
przyjechał po nie.
- Obiecałem Sunny, że przyjadę - wyjaśnił. - A potem pójdziemy razem
na lunch - dodał z uśmiechem.
Naprawdę jest dobrym ojcem. I chyba ich nie zostawi.
Ale już kiedyś je zostawił. I ich matkę.
Musiał mieć ważne powody. Nie jest typem mężczyzny, który porzuca
rodzinę.
Trudno kogoś osądzać, nie znając wszystkich faktów.
Tak czy inaczej, dzieci powinny z nim zostać. Wprawdzie jest kawalerem,
ale jeśli znajdzie dobrą gosposię...
To już nie jej sprawa. Jak najszybciej powinna znaleźć inną pracę. Nim
sama za bardzo przywiąże się do dzieci. Już umówiła się na kilka spotkań w Los
Angeles.
Dlaczego ta myśl tak ją przygnębia?
Wiedziała, choć sama przed sobą nie chciała się przyznać. Przywiązała się
do tej pracy, do dzieci, i, tak jak one...
R S
- 81 -
Nie, nie będzie jej brakowało Traya. Ani tych wieczorów, gdy dzieci już
poszły do łóżka, a oni w spokoju omawiali różne wydarzenia, żartowali, grali w
karty.
Dlaczego nie może przestać o nim myśleć... o tym, co powiedział, jak się
uśmiechał...
Cóż, pora się zbierać.
Jedna z firm Los Angeles była nią poważnie zainteresowana. Warto
spróbować.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Idziesz z nami, Tray? - zawołał Sam Fraser, szykując się do wyjścia na
lunch.
- Nie, dzięki. Na razie wszystko jest pod kontrolą, a w domu czeka na
mnie coś pilnego, więc muszę się za to wziąć - dodał tonem wyjaśnienia. Choć
to nie do końca prawda, pomyślał, wciskając guzik windy, by zjechać do garażu.
Owszem, ma w domu trochę papierów na biurku, ale nic takiego, co by nie
mogło poczekać do jutra.
Czemu więc ciągnie go tam w środku dnia?
Bo skoro w biurze rzeczywiście wszystko gra, po południu nie ma
żadnych umówionych spotkań, warto skorzystać z okazji i nieco odetchnąć. A
najlepiej odpocznie w domu.
Zaśmiał się cicho. Od skończenia studiów mieszkał w najrozmaitszych
miejscach: wynajmowanych mieszkaniach, hotelach, apartamentach. Ale
nigdzie nie czuł się jak w domu.
Dopiero teraz. Może dlatego, że ten domek był naprawdę bardzo
przytulny? A może z powodu dzieci? Często natykał się w ogrodzie na
R S
- 82 -
chłopców z sąsiedztwa, synów pani Dunn. Liza zaręczała, że choć starsi od
Sunny i Petera, świetnie dogadywali się z maluchami.
Liza. To dzięki niej ten wynajęty budynek stał się domem dla Sunny i
Petera.
To zupełnie co innego niż przychodzące na godziny niańki i jedzenie na
telefon.
Obce, ziejące chłodem i pustką pokoje przeobraziły sięw przytulne, pełne
ciepła i wesołego gwaru pomieszczenia, wypełnione smakowitymi aromatami
dolatującymi z kuchni. Stały się miejscem, do którego chętnie się wraca, gdzie
każdy czuje się dobrze i bezpiecznie. Taki dom przed laty stworzyła jego mama,
w takim domu dorastał.
Kiedyś to wszystko było dla niego oczywiste, nie mieściło mu się w
głowie, że mogłoby być inaczej. I nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo
mu brakowało prawdziwie domowej atmosfery. Aż do teraz.
Ale z Kathy było inaczej. Ona od początku wiedziała, czego poskąpił jej
los.
Po raz pierwszy dotarł do niego sens jej żarliwych próśb, by dał jej
dzieciom taki dom, w jakim on sam się wychował. I jeszcze coś. Powiedziała, że
jest jedynym człowiekiem na świecie, któremu ufa.
Zawładnęło nim poczucie winy. Dzieci są teraz szczęśliwe, nie dzieje im
się krzywda. Jednak co przyniesie im przyszłość? Co je czeka?
Nieuchronnie zbliżał się czas podjęcia ostatecznej decyzji. Nie było
prawdą, że celowo z tym zwlekał. Chase postanowiła mu pomóc i już poczyniła
pierwsze kroki. Nie dalej jak wczoraj dzwoniła, informując go, że sprawa jest na
dobrej drodze.
Skręcił na podjazd. Znowu pomyślał o Lizie i poczuł wyrzuty sumienia.
Miał przecież wpływowych znajomych, ludzi kierujących ogromnymi
przedsiębiorstwami. Wystarczyłoby szepnąć słówko i dziewczyna miałaby pracę
zgodną z jej kwalifikacjami.
R S
- 83 -
A on nawet nie kiwnął palcem. Oczywiście z czysto egoistycznych
powodów. Nie poradziłby sobie ze wszystkim bez jej pomocy. Dzięki niej życie
stało się prostsze, a nawet przyjemne. I póki miał na głowie dzieci...
Jasne, że nie zostawi jej na pastwę losu. Gdy tylko wszystko się ułoży,
gdy już umieści dzieci we właściwym miejscu, dopilnuje, by Liza dostała
świetną posadę w którejś z lokalnych firm.
Pora na drzemkę, pomyślał, wchodząc do dziwnie cichego domu. Czyżby
Liza również postanowiła się przespać?
Znalazł ją w kuchni. Na kolanach szorowała podłogę.
- Zostaw to! - Podskoczył do niej, niemal przewracając wiadro. Złapał ją
za ramię.
- Co... co się stało?
Sam nie wiedział, dlaczego wpadł w taką złość.
- Nie musisz tego robić. - Jego matka nigdy nie myła podłóg, robił to on
albo ojciec. Gdy rodzicom powodziło się lepiej, przychodziła sprzątaczka.
Dziewczyna popatrzyła na niego skonfundowana.
- Muszę ją umyć, już jest brudna.
- Ale ty... - Urwał, widząc jej minę. Rozluźnił uścisk, ale nie puścił jej
ramienia. Nie mógł nawet się poruszyć. Te duże, błękitne oczy, tak niewinnie
uwodzicielskie, ponętne różowe usta...
Wziął głęboki oddech.
- Za dużo na siebie bierzesz. Ja umyję podłogę. Tylko się przebiorę. - Nie
mógł się powstrzymać. Pochylił się i musnął ustami jej czoło. - Nie możesz tak
ciężko pracować - mruknął i pośpiesznie wyszedł.
Joline ugryzła kanapkę, przełknęła i uważnie rozejrzała się po kuchni.
- Całkiem nieźle.
- Prawda? - upewniała się Liza. - Bardzo przyjemny dom. Przyznaj.
- Nie mówiłam o domu, ale o tym, jak się tu urządziłaś.
- Jak ja się tu urządziłam?
R S
- 84 -
- Liza, nie wykręcaj się! - Joline podniosła filiżankę.
- Twoje talerze, filiżanki. Właściwie masz tu wszystkie swoje rzeczy:
kanapę, obrazy, bibeloty porozstawiane po kątach. Jak u siebie w domu.
Zachodzę w głowę, jak ci się to udało.
- Opowiadałam ci, jak zaproponowałam, że zastąpię nianie przychodzące
na godziny i... - Urwała. - Przecież dobrze wiesz. Sama mi pomogłaś. Gdybyś
nie wzięła moich zleceń, nie mogłabym tu zamieszkać. Bardzo ci jestem
wdzięczna.
- No dobrze. Powiedz mi teraz o tym gogusiu. Jaki jest? Młody? Bogaty?
Przystojny?
- Na litość boską, Joline! - Liza z niepokojem popatrzyła na bawiące się
na podłodze dzieci. Sunny zwykle chętnie nastawiała ucha, gdy w pobliżu
rozmawiali dorośli, ale teraz była pochłonięta zabawą z Peterem. - Co to ma do
rzeczy? Wystarczy, że polecił mi znaleźć kogoś do pomocy, z czego się bardzo
cieszę. Myślałam, że się nie zgodzisz, bo to daleko. Bardzo się za tobą
stęskniłam. I przyjechałaś!
- Bo byłam ciekawa. No to już, mów! Jak ci się to udało?
- Przecież już ci mówiłam...
- Nie pytam, jak się tu dostałaś, bo to wiem. Chodzi mi o to, w jaki sposób
ze sprzątaczki stałaś się... - Przewróciła oczami i machnęła ręką. - Panią domu!
- Joline! - Liza nerwowo zerknęła w stronę bawiącej się Sunny. - Tak
wcale...
- Przecież ty mi zlecasz robotę! I lepiej od razu ustalmy, że mycie okien
nie wchodzi w grę.
- Daj spokój. Skończyłaś? - Liza podniosła się z krzesła.
- Załaduję zmywarkę i możemy zacząć sprzątać górę.
- Nie skończyłam. Nie zaspokoiłaś mojej ciekawości. Nalej mi kawy i po
kolei opowiedz, jak ci się to udało. Wziął cię do sprzątania, a teraz ty
zatrudniasz sprzątaczkę!
R S
- 85 -
- To nie tak. Stwierdził tylko, że mam za dużo zajęć. Joline, przestań tak
na mnie patrzeć! Sama nie wiem, co mu przyszło do głowy. - Do tej pory nie
mogła pojąć, co w niego wtedy wstąpiło. I potem... - Oznajmił, że powinnam
poszukać kogoś do najcięższych prac.
- Uhu!
- Rzecz w tym, że zależy mu, bym jak najwięcej czasu spędzała z
dziećmi. - Słysząc powątpiewające mruknięcie, dodała: - No i... nie chce, bym
była przeciążona.
- Uhu!
- Przestań się ze mnie nabijać. - Gdyby jeszcze usłyszała o pocałunku!
- Po prostu trochę się dziwię - odrzekła Joline.
- Robisz z igły widły.
Bo przecież to nie było nic takiego. Ot, niemal niezauważalne, nic nie
znaczące muśnięcie. Tylko dlaczego do tej pory płonęła na samo wspomnienie?
- Nie przyjechałaś po to, by się dziwić - przywołała Joline do porządku. -
Bierzmy się do roboty. Chodźcie, dzieci. Pomożemy Joline.
- Dobrze. - Sunny poderwała się z miejsca, wzięła Joline za rękę. - Ja
mogę pomóc pościelić łóżka. Wiem, jak to się robi.
- Naprawdę? - Joline uśmiechnęła się do dziewczynki. - No, no! Widzę,
że nie żartujesz.
- Pokażę ci też, gdzie poukładać rzeczy Petera. On ma dopiero cztery lata
i...
Wesołe szczebiotanie dziewczynki nieco uspokoiło nerwy Lizy, choć
złośliwe uwagi Joline nadal nie dawały jej spokoju.
Tak jakby nie wystarczało, że delikatny pocałunek Traya zupełnie zamącił
jej w głowie! A przecież to nic takiego, pomyślała, dotykając miejsca na czole.
Od tamtej pory Tray wyraźnie schodził jej z drogi, celowo jej unikał. Nigdy nie
był z nią sam na sam. Skończyły się wspólne wieczorne pogawędki, gra w
karty... wszystko!
R S
- 86 -
Boże, co też mi chodzi po głowie? Co się ze mną dzieje?
Na samą myśl zapiekły ją policzki. Nie, to nie tak. Całe dnie spędzała w
towarzystwie dzieci i brakowało jej kontaktu z dorosłymi ludźmi. Jak to dobrze,
że Joline zgodziła się przyjechać, pomyślała, gdy zaczęły sprzątać łazienki.
Sunny nie odstępowała Joline.
- Założysz gumowe rękawiczki? - zapytała ciekawie.
- Oczywiście. Nie mam zamiaru zniszczyć sobie rąk.
- Liza najpierw ich nie nosiła, bo w rękawiczkach szło jej wolniej, ale
teraz zakłada.
- Zakłada rękawiczki?
- Tak. I smaruje ręce kremem, żeby były ładne i gładkie.
- Aha...
Liza zbyła znaczące mruknięcie Joline wzruszeniem ramion.
Żar lał się z nieba, gdy w niedzielne popołudnie wracała z odwiedzin u
dziadków. Nic dziwnego, koniec czerwca. W dodatku w samochodzie nie
działała klimatyzacja, na drodze był ogromny ruch, a wyjątkowa wilgoć,
panująca w rejonie zatoki, utrudniała oddychanie.
Z tym większą radością przyjęła wesołe wołanie Sunny:
- Jesteśmy przy basenie. Liza, chodź do nas! Cieszyła się, że Tray podczas
jej nieobecności tak chętnie
zajmuje się dziećmi. Widać było, że sprawia mu to przyjemność. Marzyła,
by jak najszybciej zanurzyć się w chłodnej wodzie.
Pośpiesznie przebrała się w kostium. Dzieci świetnie pływały, choć Peter
najchętniej przemierzał basen na plecach Traya. Z radością obserwowała, jak
Tray czujnie śledzi każdy ruch dzieci, ile poświęca im uwagi. Nie mogła też nie
dostrzec, jak zgrabnie wygląda w tych czarnych slipkach. Długie i szczupłe,
ładnie umięśnione nogi...
Boże, powinna patrzeć na dzieci, nie na Traya!
R S
- 87 -
- Zagrajmy w kosza, dziewczyny na chłopaków! - zawołała, rzucając
piłkę na drugi koniec basenu. Siły były nierówne, ale gra pochłonęła ich bez
reszty. Radosne krzyki mieszały się z pluskiem wody. Nieoczekiwanie przez ten
gwar przedarł się dźwięk dzwonka u drzwi.
- Ja otworzę. - Liza wyskoczyła z basenu, sięgnęła po ręcznik. - To
pewnie gazeciarz.
Nikt inny nie przychodził jej na myśl. Chłopcy z sąsiedztwa weszliby
przez ogródek. Otworzyła drzwi i znieruchomiała. Stojąca na progu wysoka
blondynka mogłaby z powodzeniem występować w reklamie farby do włosów.
Słońce lśniło w złotych lokach. Piękna twarz o nieskazitelnej cerze, regularne
rysy twarzy, zielone oczy i dobrana do ich barwy wycięta letnia sukienka,
podkreślająca zgrabną, szczupłą figurę...
Nieznajoma wydawała się równie zaskoczona, jak Liza.
- Czy to... - Zamrugała. Po chwili cofnęła się, by jeszcze raz spojrzeć na
numer. - Czy tu mieszka pan Kingsley?
- Tak. - Liza szerzej otworzyła drzwi. - Proszę wejść. Jest teraz... Zaraz go
poproszę - powiedziała, prowadząc gościa do salonu. Nie zauważyła, że kobieta
nie usiadła, lecz podążyła za nią na patio. - Tray! Ktoś do ciebie!
Tray był zajęty uczeniem Petera, jak rzucać piłką. Chłopczyk zamachnął
się i piłka wpadła do kosza.
- Dobrze! - zawołała cała trójka zgodnym chórem. - Wspaniale, Peter!
Tray odwrócił się do Lizy.
- Coraz lepiej mu idzie, prawda?
- Tak. Robi... Och! - Niemal wpadła na nieznajomą, o której w
zamieszaniu zapomniała. - Tray, ktoś do ciebie...
Tray sam spostrzegł przybyłą.
- Chase! Przyjechałaś! - Wygramolił się z basenu, wyciągając ze sobą
dzieci. - Wytrzyjcie się - polecił, a sam przerzucił ręcznik przez ramię i wszedł
na patio. - Miło cię widzieć! Jak się tu dostałaś? Nie spodziewałem się ciebie.
R S
- 88 -
- To widać.
Chyba nie zauważył jej lodowatego tonu.
- Mówiłaś, że będziesz w Kalifornii w połowie tygodnia. Planowałem, że
się spotkamy, ale...
- Chciałam ci zrobić niespodziankę. I chyba mi się udało.
- Owszem. Przebyłaś szmat drogi. W jaki sposób...?
- Taksówką, to chyba oczywiste. Mam nadzieję, że odłożysz swoje zajęcia
i odwieziesz mnie.
- Jasne. Cieszę się, że cię widzę. Liza, poznaj Chase Lawson. Chase, to
Liza Reynolds.-
- Ach tak. - Uniosła wyżej nos, skinęła głową. - Twoja gosposia -
stwierdziła, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Też mi się nie podobasz, pomyślała w duchu Liza, odwzajemniając
skłonienie głowy.
Tray, przygarniając do siebie dzieci, lekko pchnął je w stronę przybyłej.
- To Sunny i Peter. Dzieci, przywitajcie się z panią Chase Lawson.
- Dzień dobry - odezwała się Sunny. Peter kurczowo przywarł do nogi
Traya.
- Witajcie. - Chase Lawson pochyliła się ku dzieciom. - Miło mi was
poznać. Tray ciągle o was opowiada. Przyjechałam, żeby się o was zatroszczyć.
- Liza się o nas troszczy - oświadczyła Sunny. - Już nie potrzeba nam
niani.
- Ja nie jestem nianią! Ale rozglądam się za jakimś dobrym domem dla...
- Chodźcie, pora wziąć prysznic. - Liza pociągnęła dzieci w stronę domu.
- Napijesz się czegoś? - zaproponował Tray.
- Z przyjemnością. Najchętniej mrożonej herbaty. - Spojrzała na Lizę. - Z
cytryną i miętą, jeśli można. I dużo lodu. Usiądź, Tray - powiedziała,
rozsiadając się przy stole obok basenu. - Musimy porozmawiać.
- Oczywiście, tylko przyniosę ci herbatę.
R S
- 89 -
Liza została z dziećmi na górze. Po kąpieli przeczytała im ich ulubioną
bajkę. Zmęczone zabawą wkrótce usnęły. Nie budziła ich. Miała nadzieję, że
gdy wstaną, Tray i ta Lawson już wyjadą.
Jak rozumieć słowa Chase? Podobno przyjechała, by się nimi zająć.
Powiedziała też, że już szuka dla nich domu.
Ogarnął ją lęk. Czy on naprawdę zamierza pozbyć się własnych dzieci?
Wielokrotnie wspominał, że chce gdzieś je umieścić.
Nigdy nie dyskutowali na ten temat. To w końcu wyłącznie jego sprawa.
Jednak teraz przekonała się dobitnie, że nie zamierzał zatrzymać przy sobie
dzieci. Owszem, zajmował się nimi chętnie i z oddaniem, okazywał im wiele
serca. Może dlatego zaczęła wierzyć, że Tray nigdy nie porzuci Sunny i Petera.
Ale teraz...
To ta Lawson! Spodziewał się jej, miał się z nią zobaczyć. Ten ostry, nie
znoszący sprzeciwu ton, jakim prosiła go do telefonu. Bez przerwy do niego
wydzwaniała.
Najwyraźniej łączy ich bliska zażyłość. Chciała mu zrobić niespodziankę
i wpadła w złość, widząc, jak dobrze bawi się z własnymi dziećmi.
Może planują ślub i chcą jak najszybciej pozbyć się Sunny i Petera?
Przestań, skarciła się w duchu. Takie rozważania prowadzą na manowce.
No cóż, są bardzo zżyci, to widać. Chase jest piękna, Tray jest młodym,
zdrowym mężczyzną.
Czy miała pierścionek zaręczynowy?
Zresztą, co to ma do rzeczy. Dlaczego tak się do niej uprzedziłam?
Zupełnie jakbym była zazdrosna...
Usłyszała na schodach kroki Traya. Położyła się, udając, że śpi. Pewnie
już zdążył wziąć prysznic. Delikatnie zastukał do drzwi.
- Słucham? - odezwała się sennie.
- Jadę z Chase do miasta. Nie czekaj z kolacją. Prawdopodobnie zjem coś
po drodze.
R S
- 90 -
Pewnie nie skończy się jedynie na kolacji, przemknęło jej przez myśl.
- Dobrze - powiedziała obojętnie. No, bo cóż ją mogło obchodzić jego
życie osobiste? Powinna myśleć jedynie o tym, by nie stała się krzywda
dzieciom.
Jednak, gdy patrzyła w ślad za odjeżdżającym samochodem,
nieoczekiwanie zalała ją fala wściekłości. I naprawdę miało to niewiele
wspólnego z obawami o los Sunny i Petera.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Zatrzymałaś się w „Sheratonie"? - zagadnął Tray, skręcając na
autostradę.
- Przecież wiesz, że zawsze się tam zatrzymuję!
- Uhm, wiem - odparł machinalnie, zbyt zaprzątnięty innymi rzeczami, by
zauważyć jej oziębły ton. Trzeba być niespełna rozumu, by w taki upał pchać się
do nagrzanego jak piekarnik i dusznego miasta! W garniturze i pod krawatem! A
mógłby teraz pluskać się w basenie... Uśmiechnął się, przypominając sobie, jak
Peter machał nóżkami, by utrzymać się na powierzchni. I jak zręcznie rzucił
piłką do kosza...
- No dobrze, Tray. Powiedz mi, co się dzieje!
- Sama wiesz. Jak zwykle praca zawodowa pochłania mnie bez reszty.
- Ja wcale nie pytam o twoje sprawy zawodowe!
Tym razem nie mógł mieć wątpliwości. Chase jest wściekła i żądna walki.
Zerknął w tylne lusterko. Ten van siedzi mu na ogonie!
- O czym mówisz, Chase?
- O tej Lizie. Taka z niej gosposia, jak i ze mnie!
- No cóż...
- Nie wygląda mi też na sprzątaczkę.
R S
- 91 -
- No tak, ale ona naprawdę ciężko pracuje, by utrzymać w domu
porządek. I w dodatku jest taka...
- Nie musisz mi tego mówić! Sama mam oczy. Wystarczyło mi popatrzeć
na jej bikini, które więcej pokazuje niż zasłania. A to uwodzicielskie spojrzenie!
Och, doskonale wiem, jaka ona jest. Od pierwszej chwili, gdy ją ujrzałam!
- Chase, opanuj się. Ona wcale nie jest... - Cholera, ten z tyłu podjeżdża
za blisko. Przycisnął pedał gazu, wyprzedził jadący przez nimi samochód i
zmienił pas. Fatalnie. To nic nie dało. Wszystkie pasy zaczęły się korkować.
Pewnie gdzieś wydarzył się wypadek.
- Teraz rozumiem, dlaczego ostatnio mnie unikałeś.
- Chase, co ty opowiadasz? Ja jestem w Kalifornii, ty w Nowym Jorku -
rzekł, ucinając dyskusję. Choć mówiąc szczerze, zdecydował się na wyjazd do
Kalifornii również dlatego, że miał dość zaborczości Chase. Coraz bardziej czuł
się przez nią osaczony. Jak te uwięzione w korku samochody, bez możliwości
odwrotu czy wykonania jakiegokolwiek ruchu. - Jestem tu bez reszty
zaabsorbowany pracą...
- Przestań, Tray! Nie opowiadaj bzdur! Kiedyś nie było tygodnia, byś nie
wpadł do Nowego Jorku, a ostatnio w ogóle nie ruszasz się z San Francisco! To
przez tę dziewczynę!
- Do diabła, Chase! Za kogo ty mnie masz? W życiu nie spojrzałem na
kogoś, kto jest ode mnie zależny! - oświadczył podniesionym głosem. Chase
cisnęła mu w twarz krzywdzące oskarżenie. Tym bardziej trudne do
zignorowania, że Traya kosztowało wiele wysiłku trzymanie się z dala od Lizy.
- Nigdy bym się do tego nie posunął!
Wyczuła jego oburzenie i, jak to miała w zwyczaju, natychmiast zmieniła
taktykę.
- Och, Tray, kochanie, wcale cię nie oskarżam - zaczęła przymilnie.
Poczuła się dużo pewniej. - Po prostu jesteś taki wrażliwy i czuły, że inni bez
wahania cię wykorzystują. Tak jak ta Kathy, która obarczyła cię opieką nad
R S
- 92 -
własnymi dziećmi. Po prostu nie chcę, by cię wykorzystywano - dodała, gładząc
go dłonią po udzie.
Poruszył się niespokojnie. Samochody już całkiem utknęły w korku. On
też miał wrażenie, że jest uwięziony i zaraz zabraknie mu powietrza.
- Mnie to nie przeszkadza. I cieszę się, że mogę to zrobić dla Kathy. I dla
mojej mamy - dodał. - Bo ona postąpiłaby tak samo.
- Rozumiem, co czujesz. Jednak... - Spojrzała na niego z udawaną troską.
- Martwię się o ciebie. Jesteś zbyt uczuciowy, masz za miękkie serce. A inni
tylko na to czyhają. Tak jak ta dziewczyna, która została gosposią, byle tylko
znaleźć się bliżej ciebie.
- To nie było tak. Ona mnie nawet nie znała. Opowiadałem ci. Poleciła mi
ją moja sąsiadka. - Zawahał się, przypominając sobie spotkanie w windzie.
Wtedy ją pocałował. To było jak...
- Wyczuła szansę i sprytnie ją wykorzystała.
- Nie musiała się specjalnie starać, to było oczywiste. Każdy widział, że
potrzebna mi pomoc.
- Zorientowała się, że to ty możesz pomóc jej. Wyczuła moment.
- To był układ korzystny dla obu stron. - Nie mógł sobie przypomnieć,
czy opowiadał Chase, w jaki sposób Liza przekonała go, że powinien ją
zatrudnić.
- Założę się, że to ona wyszła z propozycją?
- Tak, ale...
- A gdy już się wprowadziła, życie stało się znacznie wygodniejsze,
prawda?
- Owszem.
- Podsuwała ci pod nos domowe potrawy, gdy wracałeś zmęczony do
domu?
- No tak...
- Nie musisz nic więcej mówić. Znam te kobiece gierki.
R S
- 93 -
- Chase, Liza nie bawi się w żadne gry. Ma na głowie dom i dzieci i
świetnie sobie radzi. Na tym jej rola się kończy.
- Tak? Chcesz powiedzieć, że nie jest uroczą i gotową na każde skinienie
towarzyszką, gdy masz wolny czas?
- No cóż... - Przypomniał sobie wieczorne gry w karty, rozmowy na temat
biznesu i...
- Widziałam ją, więc wiem, co mówię. Ten kostium, mający na celu
doprowadzenie facetów do szaleństwa... Uwierz mi, to sprytna podrywaczka!
W kostiumie czy w starych dżinsach i powyciąganym podkoszulku - Liza
zawsze wygląda pociągająco, przemknęło mu przez myśl. I ten pocałunek...
Gdy już Liza przestanie u niego pracować...
- Nie martw się. Poradzimy sobie z nią, moja w tym głowa. - Chase
władczym gestem ścisnęła palcami jego udo. - No, to dokąd zabierzesz mnie na
kolację? Oczywiście, o ile uda się nam wydostać z tego cholernego korka.
Liza nie mogła usnąć. Było to o tyle dziwne, że gdy położyła dzieci,
obejrzała nocny film w telewizji.
Ale niechby ktoś spytał, o czym on był! Nie miała pojęcia. Przez cały czas
krążyła myślami wokół Chase Lawson. No tak. Córka, może siostra szefa
Lawson Enterprises. W każdym razie ktoś z rodziny i z pewnością
współwłaścicielka firmy. Nic dziwnego, że traktowała Traya niemal jak swoją
własność.
Ciągle miała w uszach jego słowa, że pewnie zje kolację na mieście.
Zerknęła na zegarek. Prawie druga, a jego jeszcze nie ma.
Daremnie próbowała przemówić sobie do rozsądku. W końcu, co ją
obchodzi, gdzie jest i co robi Tray? Co z tego, że o świcie leci na Filipiny i
chyba nie jest spakowany?
Zachowujesz się jak żona, w dodatku zazdrosna! - upomniała się z
niesmakiem. Traya nie będzie dziesięć dni. Może przez ten czas się opamiętasz,
uświadomisz sobie, że tylko tu pracujesz. I to czasowo.
R S
- 94 -
Jutro skoro świt wyślę ofertę do tej firmy w Los Angeles, ale teraz muszę
zasnąć, postanowiła.
Przyłożyła głowę do poduszki i wreszcie zmorzył ją sen. Nie słyszała,
kiedy wrócił ani kiedy rano wyjechał. Zostawił kartkę z poleceniami i obietnicą,
że niedługo zadzwoni. Ale nawet to nie złagodziło dojmującego poczucia pustki
i osamotnienia.
Przy dzieciach nadrabiała miną, praca pomagała jej zapomnieć o
własnych problemach. Gdy po lunchu maluchy poszły się zdrzemnąć, zaczęła
sprzątać w kuchni. I wtedy ktoś zadzwonił do drzwi.
Miała wrażenie, że śni. Na progu stała Chase. Tym razem ubrana w proste
czarne spodnie, złote włosy upięła na czubku głowy. Szykowna i prowokacyjna.
Długie rzęsy i... Czy naprawdę są takie długie i gęste?
Zielone oczy Chase błysnęły gniewnie.
- Nie wpuści mnie pani?
- Ależ oczywiście, przepraszam. - Liza cofnęła się. - Proszę wejść.
Myślałam... Traya, pana Kingsleya nie ma...
- Wiem. Przyszłam zobaczyć się z panią - powiedziała, wchodząc i
obrzucając wzrokiem salon. Popatrzyła na Lizę. - Widzę, że utrzymuje pani
porządek. To dobrze.
- Dziękuję - wycedziła Liza.
Chase zdawała się nie słuchać. Przeszła przez jadalnię do kuchni. Liza,
czując się jak na cenzurowanym, podążyła za nią.
- No dobrze. - Chase z zadowoloną miną skończyła inspekcję. Popatrzyła
na Lisę. - Nie nosi pani mundurka?
- Słucham?
- Te szorty są dosyć niestosowne. Och, ten Tray! Nigdy nie myśli o takich
szczegółach. - Westchnęła. - Ale to nic. Teraz ja wszystkiego dopilnuję.
Obiecałam mu to i dotrzymam słowa. Znajdę dla pani stosowny strój. Nie mogę
pokazać pani w szortach i boso.
R S
- 95 -
- O czym pani mówi?
- Musi się pani odpowiednio prezentować. No tak, widzę, że Tray nic pani
nie powiedział. Otóż będą przychodzić osoby skłonne zaadoptować dzieci. Tray
chce znaleźć dla nich dobry dom, wtedy będziemy mogli pomyśleć o naszej
przyszłości.
Liza poczuła, że robi się jej niedobrze. Chce pozbyć się dzieci? Był dla
nich taki dobry, taki czuły. Miała nadzieję...
Może zdecydował się pod presją tej Chase?
Ale czy naprawdę byłby do tego zdolny? Nie spodziewała się po nim
takiej bezduszności. Stała nieruchomo, nie mogąc wydobyć głosu ze ściśniętego
gardła.
Chase patrzyła na nią jak na egzaltowaną i niezbyt rozwiniętą istotę.
- Myślałam, że Tray wszystko pani wyjaśnił. Jest bardzo zajęty, dlatego
prosił, bym sama wszystkiego dopilnowała. Zależy mu, by dzieci trafiły do
dobrego domu, a to nie takie proste. To już nie są maleństwa. Ludzie, którzy
byliby skłonni wziąć starsze dziecko, chcą mieć pewność, że wychowało się we
właściwym otoczeniu i... Zresztą, nie ma co wdawać się w szczegóły. Rzecz w
tym, że musimy dobrze wypaść. Dostarczę pani strój, przejrzę też ubrania
dzieci. Wczoraj wyglądały jak zmokłe kury.
- A jak miały wyglądać w basenie? - Wezbrała w niej dzika złość. -
Powinny mieć wykrochmalone fartuszki i lakierki?
- Nie chciałam pani zdenerwować. Z pewnością robi pani wszystko, co w
tych warunkach jest możliwe - stwierdziła tak protekcjonalnym tonem, że Liza z
trudem powstrzymała się, by nie rzucić się na nią z pazurami. - Ale wygląd ma
ogromne znaczenie. Zależy mi, by wszystko grało, nim dam pani Clayton
zielone światło.
- Pani Clayton?
- To pani z agencji adopcyjnej. Będzie przywozić potencjalnych
rodziców, by obejrzeli dzieci.
R S
- 96 -
Zabrakło jej słów. Najchętniej złapałaby tę Chase za włosy i wyrzuciła z
domu na zbity pysk.
Opamiętała się. Jest tylko wynajętą opiekunką. Tray zlecił Chase
dopilnowanie bardzo ważnej sprawy. Nie mam innego wyjścia, jak posłusznie
wykonywać polecenia, uświadomiła sobie ponuro.
Albo zrezygnować z pracy.
Nie mogła tego zrobić. Nie mogła odejść i zostawić dzieci na łasce tej
blond piękności o sercu twardym jak głaz.
I z taką wydrą Tray zamierzał się ożenić!
Dobrze mu tak. Dostanie, na co zasłużył.
Ale Sunny i Peter. Te biedne dzieci...
Była tak wściekła, że kiedy zadzwonił, nie mogła się przemóc, by z nim
normalnie rozmawiać. Ograniczyła się do zwięzłego „tak" lub „nie".
Tray, choć zdziwiony, złożył to na karb złego połączenia.
- Bardzo możliwe, że może będę musiał zostać tu dłużej. Na wszelki
wypadek zapisz numer. W razie czego...
Nawet mu nie wspomniała, co wyczynia Chase Lawson. Niech się nie
cieszy, że jego przyszła żona wzięła na siebie sprawy, na które on nie miał
czasu! Działa według jego wskazówek!
Była bezradna. Nie pozostało jej nic innego, jak zastosować się do
poleceń Chase. Pani Clayton sprowadzała coraz to nowe pary, a nawet
pojedyncze osoby, by obejrzały sobie dzieci. Liza godziła się na to w milczeniu,
lecz z każdym kolejnym dniem jej gniew narastał.
Starała się przynajmniej przygotować dzieci do tych spotkań, prosząc, by
zachowywały się grzecznie w stosunku do gości. Czasami korciło ją, by ubrać je
w znoszone ubranka i przykazać, by były nieznośne. Ale one były po prostu cu-
downe. To najwspanialsze dzieci pod słońcem. Sunny może jest nieco zbyt
poważna jak na swój wiek, a Peter troszkę nieśmiały i nieporządny, ale to
przecież nic złego.
R S
- 97 -
Serce jej pękało, gdy patrzyła, przez co przechodzą. Chciała krzyczeć,
gdy któraś z kobiet wyznała pani Clayton, że chętnie wezmą chłopca, bo
dziewczynka jest dla nich za duża i ma już swoje ustalone nawyki. I dopiero
wtedy zapytała, jak on ma na imię!
- Nie braliśmy pod uwagę rozdzielenia dzieci - przyznała pani Clayton. -
Muszę uzgodnić to z panią Lawson.
Liza, słuchająca tej rozmowy zza drzwi, ledwie się powstrzymała, by nie
wykrzyczeć, że to nie są dzieci pani Lawson. I że Tray nigdy by się na to nie
zgodził. Że nie powierzyłby Petera pod opiekę kobiecie, która nie ma pojęcia o
jego lękach i nawet nie wie, jak chłopiec ma na imię.
Ale czy na pewno? Tak bardzo chciała w to uwierzyć...
Dobrze, że dzieci nie były świadkami tych rozmów. Na znak pani
Clayton, Liza odprowadzała je na górę.
Zdarzały się też osoby jak ta starsza pani, która przyklękła przed Sunny,
ujęła ją za rączkę i żarliwie wypytywała, czy chce z braciszkiem zamieszkać w
jej domu.
- Nie możemy - odparła Sunny. - Musimy być razem z Trayem.
Nie pomogły nawet obietnice własnego, pełnego lalek i zabawek pokoju, i
pieska dla Petera. Ani zapewnienia, że będzie im tam bardzo dobrze.
- Nie, Tray nas potrzebuje. Musimy się nim opiekować - upierała się
Sunny, a widząc sceptyczny uśmiech kobiety, dodała: - Ja mu szukam
kluczyków do samochodu. A gdybym nie przynosiła mu rano teczki, to by o niej
w ogóle zapomniał. Peter też mu jest potrzebny - dokończyła z nieco mniejszym
przekonaniem, przenosząc wzrok na Lizę. - Jesteśmy mu potrzebni, prawda?
- Oczywiście. Mnie też - odparła, przepraszając gości i wyciągając dzieci
z pokoju. To było ponad jej siły.
Jednak dzieci powoli zaczęły się czegoś domyślać.
- Liza, czy my już jesteśmy zagospodarowani? Zaskoczyło ją i
zaniepokoiło to pytanie.
R S
- 98 -
- Dlaczego pytasz?
- No, bo w hotelu nie mogliśmy mieć pieska. Tray powiedział, że dopiero
jak się zagospodarujemy. To jak z tym jest? Może go zapytać?
- Wiesz... - Głos uwiązł jej w gardle. - Poczekajmy. Potem zobaczymy.
Jak... - Nie, lepiej niczego nie obiecywać. Przecież nie ma pojęcia, co Chase
ustaliła z panią Clayton. Nie wiadomo, co się jeszcze może zdarzyć.
Jednego jednak była pewna - że bez ogródek wygarnie mu prawdę. Prosto
w oczy. Jak można tak okrutnie traktować własne dzieci!
We wtorkowe popołudnie siedzieli w kuchni, gdy pod dom podjechał
samochód.
- To Tray! - rozpromieniła się Sunny. Razem z bratem wybiegła mu na
spotkanie. Potem pomagała wnosić bagaże.
Liza nie mogła oderwać oczu od Traya. Jest taki przystojny, taki męski!
Ożywiony i odprężony. Opalona twarz, Spłowiałe od słońca włosy, bijąca od
niego żywiołowa energia.
Przyłożyła dłoń do serca, jakby bała się, że bije za szybko.
Całe szczęście, że wszyscy byli zbyt zajęci, by na nią teraz patrzeć.
Co się z nią dzieje? Przecież on już jest z kimś związany. Jeszcze wczoraj
uważała, że nawet go nie lubi.
- Chcecie zobaczyć, co wam przywiozłem? - Tray usiadł na podłodze,
otworzył walizkę i wyjął prezenty: małą kolejkę dla Petera, lalkę dla Sunny oraz
inne drobiazgi. Podczas gdy dzieci z zachwytem oglądały zabawki, Tray
barwnie opowiadał im o dalekim, egzotycznym kraju.
Jak on tak może? - zdumiewała się w duchu Liza, czując narastającą
złość. Jak może siedzieć tu z nimi i udawać kochającego tatusia, obmyślając
jednocześnie, jak tu najszybciej pozbyć się ich raz na zawsze?
- To dla ciebie. - Tray podał jej niewielkie zawiniątko. Nagle zamrugał
gwałtownie oczami. Dopiero teraz zauważył jej mundurek. Roześmiał się głośno
i serdecznie. - Liza! Co ty włożyłaś?
R S
- 99 -
Sunny ubiegła ją z odpowiedzią.
- Musimy ładnie wyglądać. Mamy bardzo dużo gości.
- Tak? - Tray popatrzył na Lizę pytająco. Znowu Sunny była szybsza.
- Pani Clayton przyprowadza do nas dużo ludzi. Znasz panią Clayton?
- Nie, chyba nie. Kto to jest?
Liza postanowiła szybko zmienić temat.
- Może najpierw skończymy lunch? Jak się prześpicie, opowiemy, co
robiliśmy. Tray, zrobić ci kanapkę? Kawy czy herbaty? - Posadziła dzieci przy
stole, skierowała rozmowę na Filipiny. Potem odprowadziła Sunny i Petera na
górę, by odpoczęli.
Teraz, gdy już zostali sami, ogarnęły ją wątpliwości. Co zrobić, by nie
zdradziło jej drżenie głosu? Od czego zacząć?Tray, jak zwykle, natychmiast
przeszedł do rzeczy.
- Kto to jest ta pani Clayton? Co tu się działo? Tak jakby sam nie
wiedział!
- To pani z agencji.
- Jakiej agencji?
- Adopcyjnej. Pani Lawson powiedziała, że chcesz znaleźć dla dzieci
dobry dom.
- Ach, o to chodzi. - Powoli zaczęło do niego docierać, co tu się dzieje. -
Prosiłem Chase, żeby się tym zajęła. Ale jeszcze z nią nie rozmawiałem,
przyjechałem prosto do domu. Znalazła im dobrą rodzinę?
- To nie my wybieraliśmy - wybuchła Liza. - Nas oceniano, jak
niewolników na targu.
- Co to ma znaczyć?
- Przyjeżdżały tu tłumy ludzi, o których nic nie wiemy. I to oni oglądali
bacznie dzieci - wystrojone w nowe ubranka i pouczone, że mają się grzecznie
zachowywać. Sunny i Peter nie mają pojęcia, że rozstrzyga się ich los. - Odwró-
R S
- 100 -
ciła się, by nie mógł dostrzec jej łez. Ale nie była w stanie opanować złości. -
Jak mogłeś! Jak mogłeś postąpić tak z własnymi dziećmi!
- Moimi...? Liza, poczekaj. Mylisz się.
- Wiem, nie powinnam się wtrącać. Jednak... - Postanowiła wszystko mu
wygarnąć. Nie mogła już dłużej udawać obojętności. - Jak mogłeś dopuścić, by
twoje własne dzieci paradowały przed obcymi ludźmi jak pieski na wystawie!
- Przepraszam, nie tak to miało wyglądać. Liza, usiądź, chcę ci coś
wytłumaczyć. - Popchnął ją lekko na krzesło.
Odsunęła brudne talerze, oparła ręce na stole i ukryła twarz w dłoniach.
- Myślałam... myślałam, że ich kochasz.
- Kocham. Ale... Liza, wysłuchaj mnie. Sunny i Peter nie są moimi
dziećmi.
Odrzuciła gwałtownie głowę, spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Słucham?
- Powinienem ci powiedzieć, ale jakoś nie było okazji. Kiedy do nas
przyszłaś, byłem w kiepskim stanie. Na wpół przytomny, zabiegany... -
Uśmiechnął się. - Ale to już wiesz. Poczekaj, opowiem ci wszystko po kolei.
W zdumieniu wysłuchała całej historii.
- Czyli one nawet nie są z tobą spokrewnione - powiedziała oszołomiona,
gdy skończył. - I prawie ich nie znasz.
- Widziałem je raz w życiu. I to przed laty.
- A jednak je zabrałeś. - I sprawiłeś, że poczuły się bezpieczne i kochane,
dodała w duchu.
Tray wzruszył ramionami.
- A co miałem zrobić?
- Mogłeś je oddać do domu dziecka.
- Nie, to wykluczone. Pokażę ci list od Kathy - szepnął.
Czytała ze łzami w oczach. Biedna Kathy. Zupełnie jakby coś
przeczuwała. I wiedziała, że Tray jej nie zawiedzie. Że może na niego liczyć.
R S
- 101 -
- Nie wiem, dlaczego powierzyła dzieci właśnie mnie - rzekł bezradnie.
- Ja wiem. - Dotknęła jego dłoni. - Ufała ci
- Tak czy inaczej sama rozumiesz, dlaczego mi zależy, by znalazły dobry
dom i trafiły do przyzwoitych ludzi. Chase być może niewłaściwie się do tego
zabrała, ale miała dobre intencje. Pogadam z nią. W takich sprawach można na
niej polegać, jest świetnie zorganizowana. W każdym razie dzięki niej został
zrobiony pierwszy krok. A ja, jak sama wiesz, dotąd nawet nie kiwnąłem
palcem, by zadbać o przyszłość dzieci.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- I on mówi, że nic nie zrobił! - z przejęciem powtórzyła Liza, gdy
nazajutrz z Joline sprzątały kuchnię. Dzieci siedziały przed telewizorem, więc
mogła mówić swobodnie. - Czuje się winny... Możesz w to uwierzyć?
Joline, pochylona nad zlewozmywakiem, zmarszczyła czoło.
- Pewnie jest zdania, że do tej pory już dawno powinien znaleźć im dom.
- Przecież to nie takie proste, wymaga czasu i zachodu. Zresztą popatrz
tylko, ile już zdziałał! Jest sam, w zasadzie nie ma prawdziwego domu, bo
ciągle jest w rozjazdach. Bez reszty pochłonięty pracą. Te wyczerpujące
negocjacje związane z przejmowaniem i łączeniem firm, nieustające narady i
spotkania z kadrą wszystkich szczebli. Na nic innego poza pracą już nie starcza
czasu. I naraz, jak grom z jasnego nieba, spada na niego odpowiedzialność za
dwójkę małych dzieci, których właściwie nie zna. To musiał być szok!
- Pewnie tak. Zwłaszcza że jest kawalerem.
- Biedne dzieciny! Co one musiały przeżywać... Ich mama nagle umiera i
zostają same na świecie.
Joline pokiwała głową.
- Bardzo mi ich szkoda, naprawdę.
R S
- 102 -
- A Tray... On ma w sobie tyle współczucia i zrozumienia. Wtedy, gdy się
załamałam po wizycie u dziadków, zrozumiał mnie. Bez słów. Po prostu wziął
mnie w ramiona i pozwolił się wypłakać.
Joline popatrzyła na nią badawczo.
- Pamiętam, opowiadałaś mi.
- Tak samo było z Sunny i Peterem. Wiedział, co czują. Przygarnął ich do
siebie bez wahania. Na początku nie miał pojęcia, co powinien robić, błądził po
omacku. - Uśmiechnęła się, wspominając tamte dni. - Dał sobie radę. Jemu
naprawdę na nich zależy. Kazał mi wyrzucić ten idiotyczny mundurek. Już nie
przychodzą tu tłumy ludzi, by oglądać dzieci. Powiedział, że inaczej to załatwi.
Sam ocenia starających się o adopcję. Tak mi się wydaje - uściśliła, widząc
minę Joline. - Od jego przyjazdu nie pojawił się tu nikt z agencji. I choć Tray
nie miał pojęcia o wychowywaniu dzieci, jednak sprawił, że. poczuły się nie
tylko kochane, ale również bezpieczne.
- Widzę, że jego akcje szybko idą w górę - podsumowała Joline.
- Źle go oceniałam. Myślałam... Zresztą, to już nieistotne. Powinnam brać
przykład z dzieci. Od samego początku były w niego wpatrzone. Żebyś
widziała, jak Peter do niego lgnie!
- Może właśnie to go niepokoi.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Boi się, że za bardzo się do niego przywiążą, a on nie może stworzyć im
prawdziwego domu. Teraz wszystko opiera się na tobie. Pamiętasz przecież, jak
to wyglądało, nim tu zamieszkałaś.
- Przyszłam tu, bo sama byłam w rozpaczliwej sytuacji.
- Nie tylko. Mówiłaś, że było ci żal tych biednych dzieci.
- No tak. A na nim wieszałam psy - przyznała ze wstydem. - Uważałam
go za wyrodnego ojca. A okazał im tyle serca i czułości. Wiesz, Joline, chyba
nie ma na świecie drugiego takiego mężczyzny. Zawsze opanowany i pogodny...
naprawdę wspaniały.
R S
- 103 -
Joline odwróciła się, oparła o blat, skrzyżowała ramiona.
- Tak?
- I wydaje mi się, że bardzo pokochał dzieci. Byłby dla nich wspaniałym
ojcem.
- Ach tak?
- No, może nie, jeśli ożeni się z Chase Lawson. - Widząc pytającą minę
Joline, wyjaśniła: - Córka jego szefa. Zimna jak lód. Chce jak najszybciej
pozbyć się dzieci, by rozpocząć wspólne życie z Trayem. Tak mi oświadczyła.
- Nieźle. Lepiej trzymaj te biedne maleństwa od niej z daleka -
podsumowała Joline. - Sprawdzę, czy pranie już wyschło.
- Wiesz, zastanawiam się... - Liza zawahała się i umilkła. Wyjęła ręcznik
z suszarki, potrząsnęła nim.
- Nad czym?
- Może... - Wzięła głęboki oddech. Była tak zaprzątnięta własnymi
myślami, że nawet nie spostrzegła, jak Joline zabrała jej ręcznik i zaczęła go
składać. - Może ja mogłabym je zaadoptować.
- Ty?
- Prawo zezwala, by o adopcję ubiegały się również osoby samotne.
- Nie jest lekko być samotną matką. Wiem coś o tym.
- Po prostu nie mogę znieść myśli, że te biedactwa trafią do
nieodpowiednich ludzi. A do mnie są przywiązane niemal w równym stopniu,
co do Traya.
- Pomyśl trochę o sobie. Masz dość zmartwień z dziadkami. Prawda?
- Och, nie powiedziałam ci. Dostałam pracę! Zadzwonili z firmy w Los
Angeles. Wypytali mnie przez telefon i powiedzieli, że przyjmują! Wyobrażasz
sobie! Moje referencje zrobiły wrażenie. W dodatku dostanę więcej niż w CTI.
- Kotku, sama praca to dopiero początek, gdy ma się na głowie dwójkę
małych dzieci.
R S
- 104 -
- Wiem. Zastrzegłam, że nie mogę zacząć od razu, bo muszę najpierw
załatwić pilne sprawy rodzinne. Z dziadkiem nie jest dobrze, zdarza się, że nie
poznaje babci. Dla niej to też dramat. Gdyby zamieszkała ze mną, mogłaby
zająć się dziećmi. Straciłaby kontakt ze znajomymi, ale znów stworzyłybyśmy
prawdziwą rodzinę. - Zakończyła przemowę i pytająco popatrzyła na Joline. -
Co o tym myślisz?
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
- Oczywiście.
- No dobrze, powiem ci. Gdybym to ja była na twoim miejscu i
zamierzała zaadoptować dzieci, najpierw zaadoptowałabym jego.
- Jego? To znaczy kogo?
- Tego najbardziej wrażliwego, dobrego i szlachetnego mężczyznę pod
słońcem.
- Chcesz powiedzieć... ? Och, Joline! Ja naprawdę mówiłam poważnie.
Przestań żartować.
- Wcale nie żartuję. Pomyśl tylko. Czy ci tu źle? Na twoim miejscu
podjęłabym energiczne działania, by zostać tu na stałe.
- Co ty! To niemożliwe. Sama wiesz.
- Już ja bym się postarała, by to zmienić. I nim by się spostrzegł, dałby mi
pierścionek!
- Pierścionek zaręczynowy? - Wybuchła śmiechem. - Co ty!
- Pytałaś, to powiedziałam. - Joline wzruszyła ramionami.
- Liczyłam na dobrą radę.
- No, to ją dostałaś. I daruj sobie te gadki o niezależności kobiet!
Powtarzasz w kółko jak papuga, że sama sobie poradzisz. Ja tam dziękuję Bogu,
że gdy moje dzieciaki były małe, nie musiałam się sama ze wszystkim szarpać.
Mój Joe dbał, by niczego nam nie brakowało. - Joline, pogrążona we wspo-
mnieniach, delikatnie przeciągnęła dłonią po stercie złożonych ręczników.
R S
- 105 -
- To był dobry mąż. Sam ciężko harował, żebym mogła zostać z dziećmi
w domu. Gdyby nie umarł...
Liza dotknęła jej ramienia.
- Przepraszam, Joline. Bardzo ci go brak, prawda?
- Tak. - Joline wyprostowała się. - Ale cieszę się, że był w moim życiu, że
byliśmy razem, choć tak krótko. Byliśmy szczęśliwi. Dlatego jeszcze raz
powtarzam, dobrze przemyśl moją radę.
- Jest różnica między żoną a gosposią.
- Nie aż tak wielka.
- Na Boga, Joline! Joe cię kochał. A Traya obchodzi tylko, czy dobrze
prowadzę mu dom.
- Moja droga, znasz się na mężczyznach jak kura na pieprzu. Na przykład
mój Joe miał w głowie tylko bar i hazard, nim pokazałam mu, że w życiu są
ciekawsze rzeczy!
- Ale ja... ja wcale... - Nie wiadomo kiedy rozmowa zeszła na
niebezpieczny temat. Liza czuła, że płoną jej policzki. - Joline, ja go nie kocham
ani...
- Chyba nie chcesz mi wmówić, że go nienawidzisz?
- Nawet gdybym się w nim... - Musi zachować umiar i zdrowy rozsądek. -
On jest związany z Chase Lawson, praktycznie jest żonaty.
- On tak powiedział?
- Nie, ona.
- Sama widzisz! To niekoniecznie musi być prawda. Niektóre kobiety
często mylą własne marzenia z rzeczywistością. Wydaje im się, że skoro one
kochają, to mężczyzna musi odwzajemnić ich uczucia.
- Oni są do siebie bardzo przywiązani. Zresztą to nie moja sprawa -
oświadczyła, próbując zwalczyć palącą zazdrość, jaka ją nieoczekiwanie
ogarnęła. - Nic mnie to nie obchodzi!
- Ale zależy ci chyba na samej sobie?
R S
- 106 -
- O co ci chodzi?
- Że powinnaś stawiać siebie na pierwszym miejscu. I walczyć o swoje.
Na twoim miejscu tak bym zrobiła. Bez oporów!
- Joline, ja nie...
- W porządku. - Joline uciszyła ją ruchem ręki. - Prosiłaś o radę, więc ci
jej udzieliłam. - Wzięła złożoną bieliznę i wyszła z pralni. - Chodźmy powlec
pościel.
- Racja. I tak straciłyśmy za dużo czasu na bzdury - mruknęła Liza.
Nie jest wyrachowaną, zdolną do wszystkiego manipulantką, dążącą za
wszelką cenę do celu i owijającą sobie mężczyzn wokół palca, by...
Chociaż, swoją drogą, jak one to robią?
Liza daremnie próbowała odepchnąć od siebie natarczywe myśli.
Obrazy, jakie powstały w jej wyobraźni po rozmowie z Joline, były zbyt
wyraziste, nazbyt pociągające. Tray, dzieci i ona - szczęśliwa rodzina;
beztroskie zabawy w basenie; wspólne spacery do parku, wyjścia do restauracji,
wizyty u dentysty czy... Zawsze i wszędzie razem. Uśmiechnięte, radosne
dzieci... I ona przy boku Traya!
Tray, uśmiechający się do niej znad kart. Jego ręce delikatnie dotykające
jej ciała, muśnięcie ust...
Zamrugała gwałtownie, chcąc przepędzić te obrazy, ale wyobraźnia nie
dawała za wygraną.
Musi się opamiętać! Rozejrzała się po mieszkaniu, ale nie było nic do
zrobienia, wszystkie kąty lśniły czystością.
- Dzieci! - zawołała. - Chodźmy popływać w basenie przed kolacją.
Zabawa w wodzie podziałała odświeżająco, ale Liza jeszcze bardziej
uspokoiła się, odsłuchując nagraną przez Traya na sekretarkę wiadomość.
Zawiadamiał, że zje kolację na mieście.
No tak. Nie dające wytchnienia rozkoszne obrazki sielskiego życia na
łonie szczęśliwej rodziny nagle odpłynęły w niebyt, ich miejsce zajęły
R S
- 107 -
wyobrażenia Traya i pięknej Chase... w wytwornej restauracji, w czułym
uścisku podczas tańca, potem w zaciszu hotelowego apartamentu...
No i dobrze, niech im będzie. Ona i tak powinna skupić się na
obowiązkach. Gdy po kolacji położyła dzieci spać, usiadła w salonie z książką.
To ostatni bestseller, jednak nie mogła się skoncentrować. Czyżby
podświadomie czekała na Traya?
Wykluczone!
Ale gdyby nie wysiadywała w salonie aż do nocy...
I gdyby on nie wyglądał na kogoś, kto umiera ze zmęczenia...
Odłożył płaszcz, rozluźnił krawat i osunął się na fotel. Wyglądał, jakby
miał wszystkiego dość.
Aż świerzbiły ją ręce, by łagodnie pogładzić go po twarzy. Na wszelki
wypadek przysiadła na nich.
- Męczący dzień, co? - spytała z troską.
- Tak. - Potarł ręką czoło. - Dwugodzinna telekonferencja. Lawson dostał
szału i w kółko gadał o większym zysku.
- Ciśnie na Filipiny?
- Zgadłaś.
- Coraz więcej kompanii przenosi tam swoją działalność - powiedziała
spokojnie.
Tray odezwał się ostro, jakby wyrzucając z siebie nagromadzoną
frustrację.
- Nie mam nic przeciwko ekspansji. Ale po co od razu przenosić całość,
skoro można jedynie część. I nie wolno zapominać o podnoszeniu poziomu
życia w tych zaniedbanych regionach. Powinniśmy tworzyć dobre miejsca
pracy, dać tym ludziom przyzwoite pensje, świadczenia socjalne.
- Innymi słowy uważasz, że najlepszą drogą do zwiększenia zysków jest
inwestowanie w ludzi - powiedziała z uśmiechem.
Pochwycił jej spojrzenie, też się uśmiechnął.
R S
- 108 -
- Sam może bym tak tego nie ujął, ale masz rację. Jednak moje poglądy
najwyraźniej nie mają żadnego znaczenia. Przekonywałem Lawsona tak długo,
aż mi zaschło w gardle, ale równie dobrze mógłbym mówić do ściany. Potem
zadzwoniła Chase i musiałem iść z nią na kolację do... - Urwał. - Jak dzieci?
- Dobrze - odparta, starając się, by niczego nie wyczytał z jej oczu. On i
Chase, razem. Ta myśl była nie do zniesienia.
- Chase nalegała, bym spotkał się z panią zainteresowaną adopcją Sunny i
Petera.
Liza gwałtownie odrzuciła głowę.
- I co?
- Tak jak przewidywałem, to było bez sensu. Owszem, wygląda na miłą,
dobrą i zrównoważoną osobę, jednak nie wchodzi w grę. Nie oddam dzieciaków
samotnej osobie.
- Nie?
- Nie! Sama widziałaś, co tu się działo, gdy starałem się łączyć pracę z
opieką nad dziećmi. Chcę, by miały pełną rodzinę, normalny dom... tak jak
wymarzyła sobie Kathy. - Patrzył gdzieś w dal. - Kathy zaufała mi, nie mogę jej
zawieść. Ani mojej mamy.
Naprawdę tak uważa, była tego pewna. Nigdy się nie zgodzi, bym je
zaadoptowała. Serce krwawiło jej na myśl, co czeka te biedactwa. Na chwilę
zakosztowały spokoju i bezpieczeństwa, a teraz znów będą musiały pogodzić się
z nagłą zmianą ich życia. Przywiązały się już do Traya i Lizy, nagle przyjdzie
im zamieszkać z kimś zupełnie obcym... Trudno, musi to powiedzieć.
- Dzieci bardzo się do ciebie przywiązały.
- Wiem. Ale sam nie dam rady odpowiednio się nimi zająć.
- Jednak skoro zamierzasz się ożenić...
- Chase odrzuca taką ewentualność. Nie zgodzi się. Mówi, że nie
powinienem wymagać od niej takiego poświęcenia. To byłoby nie fair. Te dzieci
R S
- 109 -
nie są nawet ze mną spokrewnione. I chyba ma rację, nie mogę obarczać jej tak
poważnymi obowiązkami. - Spojrzał pytająco na Lizę.
- Ma rację! - niemal wykrzyknęła, nie będąc w stanie dłużej pohamować
złości. To przede wszystkim nie fair w stosunku do dzieci. Skazywać je na taką
macochę! Każde inne rozwiązanie będzie dla nich o niebo lepsze.
Tray nie krył zdziwienia. Może nawet szoku. Czyżby nie zdawał sobie
sprawy, z jaką bezwzględną egoistką zamierzał się ożenić? Czy ma mu
otworzyć oczy? W ostatniej chwili ugryzła się w język. Że też ci faceci są tacy
ślepi!
- No tak - powiedział, ucinając dyskusję. - Chase zwróciła mi uwagę na
jeszcze jedną sprawę. I chyba ma rację. Zarzuca mi, że za bardzo się ociągam z
podjęciem ostatecznej decyzji. Ona uważa, że to szkodzi interesom dzieci i źle
wpływa na ich psychikę. Powinienem coś zrobić, i to szybko. Twierdzi, że
niepotrzebnie jestem taki podejrzliwy i dlatego nie podoba mi się żadna z osób,
zgłaszających chęć adopcji Sunny i Petera. Pewnie rzeczywiście szukam dziury
w całym - dodał z rozterką w głosie. - Ale skąd mogę mieć pewność, że
powierzam dzieci odpowiednim ludziom? Co z tego, że zobaczę czyjś wyciąg z
konta lub dom? Albo usłyszę zapewnienia o miłości do dzieci? Jaką mam
gwarancję, że Sunny będzie szczęśliwa, a Peter nabierze pewności siebie? Nie
wiem, co robić.
Odchylił się w fotelu, zamknął oczy.
Też je pokochał, uświadomiła sobie Liza, a jej złość znikła bez śladu.
Czuła się wypalona, pozbawiona resztki sił. Jakim prawem go osądzała? Tray
jest rozdarty. Z jednej strony chce zadowolić osobę, którą kocha, z drugiej
zapewnić dzieciom szczęśliwe dzieciństwo i przyszłość, a na to wszystko nakła-
da się odpowiedzialność za los tysięcy ludzi zatrudnionych w firmach, które
reorganizował. Wziął na swe barki ogromny ciężar. Nie potrafiła przyglądać się
obojętnie...
R S
- 110 -
Podniosła się, podeszła do niego i stanęła z tyłu. Delikatnie dotknęła
palcami jego twarzy, jakby chcąc zetrzeć z niej zmęczenie, wygładzić głęboko
wyżłobione zmarszczki. Przesunęła rękami po jego szyi, zaczęła łagodnie
masować mięśnie barków.
- Och, jak dobrze - mruknął, rozpinając koszulę.
- Może być jeszcze lepiej - powiedziała rzeczowo. Nie umiała rozwiązać
jego problemów, ale potrafiła sprawić, by choć na chwilę się odprężył. -
Poczekaj. - Przyniosła dwa prześcieradła i krem do rąk. - Zdejmij ubranie -
poleciła.
- Co takiego?
Niemal wybuchła śmiechem na widok jego miny.
- Tray, nie zamierzam cię molestować! Masaż lepiej działa na gołą skórę,
dlatego powinieneś się rozebrać. Nie będę patrzeć - dodała, rozkładając na
dywanie prześcieradło.
Gdy już się położył, zaczęła mu powoli masować obolałe barki.
- Lepiej byłoby na stole, ale jakoś sobie poradzimy.
- Jest wspaniale - zamruczał. Zachichotał, jakby oświeciła go
nieoczekiwana myśl. - Dodatkowa usługa, której nie wymieniłaś w swojej
ofercie.
- Bo to nie powinno należeć do moich obowiązków - przekomarzała się z
nim. - Za masaż płaci się ekstra, a w dodatku podwójnie, bo już po godzinach.
- No tak! Jeszcze trochę, a puścisz mnie z torbami... Och! Tak, tutaj -
poprosił, wzdychając błogo.
- Niezła jestem, co? - Roześmiała się, mocniej uciskając palcami obolałe
mięśnie. - Warto zapłacić.
- Poczekaj, nie tak szybko. Umiesz się upomnieć o swoje, ale skąd mogę
wiedzieć, czy masz odpowiednie kwalifikacje...
- Nie ma sprawy. Wystarczy świadectwo kursów Czerwonego Krzyża
plus dwa lata praktyki w domu spokojnej starości?
R S
- 111 -
- Żartujesz - spytał zupełnie poważnie.
- Pracowałam jako wolontariuszka, ale to chyba nie ma znaczenia.
- Byłaś wolontariuszką? Dlaczego?
- Jak to dlaczego? Uważasz, że to coś złego?
Tray przez chwilę milczał. Wreszcie odezwał się cicho:
- Nie, to nic złego. Po prostu rzadko się zdarza, by młoda kobieta,
dziewczyna...
To babcia przekonała Lizę, że warto pomyśleć czasami o innych. Starsza
pani była przekonana, że bezinteresowność jest najwyższą cnotą. I miała rację.
Przyjemnie było patrzeć na rozpromienioną twarz pani Smith i wysłuchiwać
szczerych podziękowań.
- Wolontariuszka w domu starców - powiedział z namysłem.
- Daj spokój, to nic wielkiego - powiedziała, ciesząc się, że jego napięte
mięśnie powoli się rozluźniają.
Przez długą chwilę nie odzywał się, jedynie zduszone westchnienia
świadczyły, że masaż sprawia mu przyjemność. I to dużą.
Liza też milczała. Tray zaczyna się odprężać, to dobrze.
Tylko ona z każdą chwilą jest coraz bardziej niespokojna, coraz bardziej
poruszona. Czuła pod palcami jego nagą skórę, twarde mięśnie, ciepło bijące od
jego mocnego ciała...
- Na Boga! Przestań. Ja... już nie mogę. - Tray przekręcił się na plecy,
otoczył dziewczynę ramionami.
Nie mogła się poruszyć. Nie mogła niczego zrobić, by powstrzymać to
dziwne drżenie wstrząsające jej ciałem. Nie potrafiła cofnąć ust przed
upragnionym, wymarzonym pocałunkiem.
Tray przytulił ją mocniej, przesunął dłonią po jej ciele, delikatnie musnął
palcami piersi. Liza szarpnęła bluzkę, pochyliła się ku niemu, zapominając o
bożym świecie, z cichym, zdyszanym westchnieniem zatracając się w pieszczo-
cie - bezrozumnie, szaleńczo, do upojenia.
R S
- 112 -
Instynktownie wiedziała, że Tray czuje dokładnie to samo, że z nim też
dzieje się coś niezwykłego.
- Pragnę cię - usłyszała jego zduszony szept.
- Tak, tak...
- Nie chciałem... Próbowałem się opanować. Ale... to ponad moje siły...
Nie chciał! Te słowa podziałały na Lizę otrzeźwiająco, jakby ktoś wylał
jej na głowę kubeł lodowatej wody. Nieoczekiwanie przypomniała sobie rady,
jakich ostatnio udzieliła jej Joline.
Boże, czyżby bezwiednie próbowała usidlić Traya? Masaż... Czyżby to
był tylko pretekst, przewrotna prowokacja?
Nie! Przecież nie należy do tych, które wymyślnymi sztuczkami
doprowadzają mężczyznę do szaleństwa, by tym łatwiej zdobyć jego uczucia.
Uczucia! Żeby jeszcze! Teraz chodziło wyłącznie o seks, nic więcej. Zła
na siebie, wyszarpnęła się z jego ramion.
- Liza?
Zmusiła się do uśmiechu.
- Jesteś bezpieczny. Obiecałam, że nie będę cię molestować - powiedziała
i pośpiesznie wyszła z pokoju.
R S
- 113 -
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Chciał pobiec za nią, ale zaplątał się w prześcieradło. Zaklął siarczyście i
pośpiesznie uwolnił z krępujących go więzów. Stał nieruchomo, zły na siebie.
Ale się zachował! Ogarnął go wstyd.
Chyba zupełnie postradał zmysły. Chce gonić uciekającą przed nim
dziewczynę? Jak mógł tak się zapomnieć? Liza jest od niego zależna, mieszka
pod jego dachem i ma prawo oczekiwać szacunku i opieki. A on próbuje ją
uwieść.
Chociaż... To ona zaczęła. Ona zaproponowała masaż, ona kazała mu się
rozebrać!
I przez cały czas zachowywała dystans i rezerwę.
Gdy poczuł dotyk jej rąk... To było jak najbardziej wyrafinowana
pieszczota. Wydawało mu się... Był pewien, że Liza też tego chce, że pragnie go
z równą siłą, co on jej... Przestał nad sobą panować. Jeszcze żadna kobieta nie
doprowadziła go do takiego stanu. Przestał logicznie myśleć, zapomniał, gdzie
jest. I gdyby nie uciekła tak nieoczekiwanie, kto wie...
Właściwie, czemu to zrobiła? Chociaż... Zdążyli się dobrze poznać, wręcz
zżyć ze sobą. I chwilami miał wrażenie, że nie jest jej zupełnie obojętny.
Dałby głowę, że darzyła gorącym uczuciem również dzieci. Dlatego
podświadomie spodziewał się, że zaprotestuje, że nie podzieli zdania Chase. A
jednak...
No cóż, nie powinien liczyć, że taka osoba jak Liza zadowoli się rolą
gosposi.
Doskonale potrafił ją sobie wyobrazić w roli żony i matki. Nie stawiałby
przeszkód, gdyby zależało jej na zrobieniu kariery. Bardzo chciałby ją
uszczęśliwić. Nie było sensu ukrywać, że od niedawna bardzo poważnie o niej
R S
- 114 -
myślał. Może pogodziłby się nawet z tym, że mogłaby nie chcieć zatrzymać
dzieci.
Kobiety! Któż je zrozumie?
Tylko czy Liza rzeczywiście coś do niego czuje? Gdyby tak móc zacząć
ich znajomość od początku!
Wrzucił prześcieradła do prania, pozbierał ubrania i poszedł do łazienki
wziąć prysznic.
Nazajutrz obudziła się pełna wątpliwości. Jak spojrzy mu w oczy? A jeśli
już się na to zdobędzie, jak zachowa się Tray?
Miała obiecaną wspaniałą posadę. Mogła stąd odejść. Choćby dziś.
Zostawić Sunny i Petera?
Nie, nie może im tego zrobić. Nie opuści ich, póki nie trafią do dobrej
rodziny.
Czyli musi stawić mu czoło. I to teraz, nim wyjedzie i nim dzieci się
obudzą. Wzięła prysznic, ubrała się i zeszła do kuchni. Kawa właśnie kończyła
się parzyć, gdy na schodach rozległy się kroki Traya.
- Chodź do kuchni! - zawołała go. - Mam coś dla ciebie.
Wszedł do środka, rzucił na nią badawcze spojrzenie i usiadł za stołem
przed czekającą na niego słodką bułeczką i sokiem.
- To coś nowego - odezwał się pogodnym, prawie normalnym tonem.
- To na przeprosiny - powiedziała, nie odrywając oczu od kawy, którą
właśnie nalewała do filiżanek.
- Na przeprosiny?
Liza usiadła, upiła łyk kawy.
- W tym domu opieki masowałam jedynie starsze panie, dlatego zupełnie
nie pomyślałam...
- O czym?
- Że może być inaczej. Że można mimowolnie stracić kontrolę...
- Wiem coś o tym - potwierdził. Wydawał się równie stropiony, jak ona.
R S
- 115 -
- Przebaczasz?
Ujął wyciągniętą do niego rękę.
- Jeśli i ty mi przebaczysz.
Ta rozmowa rozładowała atmosferę. Liza z lżejszym sercem mogła zająć
się codziennymi obowiązkami. Była spokojniejsza, choć nie do końca.
Wprawdzie Chase czy pani Clayton już od dawna się nie pojawiały, jednak kto
wie, jaki los stanie się udziałem dzieci? I czy w ogóle w ich sprawie coś się
dzieje.
Tray spędzał w domu bardzo mało czasu. Ostateczna decyzja dotycząca
przeniesienia CTI na Filipiny już zapadła i choć Tray jej nie pochwalał, nie
pozostało mu nic innego, jak się podporządkować. Negocjacje z firmą z Seattle
weszły w końcowy etap. Tray wychodził skoro świt, wracał późno. Mogła tylko
spekulować, ile czasu zajmowała mu praca, a ile Chase Lawson.
Nie porzuciła myśli o adopcji. Kto wie, może Tray przystałby na takie
rozwiązanie. Miał świadomość, że dzieci są do niej przywiązane. Gdyby
zapewniła, że babcia jej pomoże, może dałby się przekonać...
Na razie było za wcześnie na decydującą rozmowę z Trayem. Babcia
wciąż się wahała, chciała być przy dziadku. To oznaczało utrzymanie trzech
domów. Nie mówiąc już o opiekunce dla dzieci, którą trzeba będzie wynająć,
jeśli babcia zostanie w Sacramento. Najgorsze, że czas nie stoi w miejscu. Nie
mogła w nieskończoność pracować u Traya, skoro czekała na nią świetna
posada w Los Angeles. Trudno, jednak z nim porozmawia, jeszcze dzisiaj. Tym
bardziej że jutro leciał do Nowego Jorku.
Gdy przyszedł, dochodziła północ. Był zmęczony, widać było, że pada z
nóg.
- Tray, przyjdź na chwilę do kuchni, dobrze? - poprosiła. - Muszę z tobą o
czymś pogadać. Masażu nie będzie - uprzedziła ze śmiechem. Lepiej obrócić to
w żart. - Może masz ochotę na filiżankę mojej czarodziejskiej herbaty, a może
wolisz czekoladę? Będzie ci się lepiej spało.
R S
- 116 -
- Nic mi nie pomoże. Na samą myśl, co mnie czeka w Nowym Jorku,
odechciewa mi się spać.
- Aż tak źle?
- O Boże! - zawołał, podrywając się z miejsca, bo z góry doszedł
rozpaczliwy krzyk Petera.
Biegł, przeskakując po dwa stopnie, Liza za nim. A już myślała, że te
nocne koszmary przestały prześladować malca. Peter zanosił się przeraźliwym,
pełnym przerażenia krzykiem. Sunny potrząsała bratem, próbując go obudzić.
Liza podbiegła do łóżka, objęła chłopca.
- Już wszystko dobrze, Peter. Już...
- Peter, proszę, uspokój się - stanowczym tonem przemówił Tray.
Malec otworzył oczy, wbił wzrok w Traya.
- Jesteś! Jesteś ze mną! - Wyrwał się z objęć Lizy i rzucił na Traya. -
Chciał mnie złapać, a ciebie nie było!
- Już jestem. Już wszystko dobrze - spokojnie powiedział Tray. Chłopiec
nadal trzymał się go kurczowo, ale jego łkanie powoli cichło. - Wezmę go do
siebie. - Tray popatrzył na Lizę. - Inaczej pewnie nie zaśnie.
- Dobrze - przystała. - Ja wezmę Sunny.
- Nie, wolę iść z Peterem - zaprotestowała dziewczynka, pośpiesznie
łapiąc swojego misia.
Odprowadzała ich wzrokiem, póki cała trójka nie znikła w pokoju Traya.
Czuła się trochę odtrącona. Czy kiedykolwiek dzieci zaufają jej tak
bezgranicznie jak Trayowi?
A czy ktoś potrafi tak je zrozumieć i pokochać jak ona? Wystąpi o
adopcję. To postanowione!
Jeśli tylko będzie okazja, by porozmawiać o tym z Trayem, skonstatowała
cierpko, schodząc na dół, by posprzątać w kuchni i pogasić światła. Dziś nic z
tego nie wyszło. Jutro skoro świt Tray wyjeżdża i nie będzie go parę dni.
R S
- 117 -
Trudno, zadzwoni do niego do Nowego Jorku. Nie będzie dłużej tego
odkładać.
Chyba nie zmrużę oka, pomyślał Tray, kładąc się do łóżka. Peter umościł
się tuż obok niego i leżał z otwartymi oczami, przytulony mocno.
Sunny, trzymając przy sobie misia, odsunęła się nieco, by zrobić dla
Traya trochę miejsca.
- Czy już jesteśmy urządzeni, Tray? - zapytała.
- Mnie jest wygodnie - powiedział, choć czuł się teraz mniej więcej tak,
jak tego pierwszego dnia w samolocie, mając przy sobie dwójkę nieznajomych
dzieci i większego od nich miśka. - A tobie?
- Też. Ale chodziło mi o to, czy już jesteśmy na tyle urządzeni, że
możemy mieć pieska. Obiecałeś.
Próbował przypomnieć sobie, co też im naopowiadał.
- Pieska?
- Nie pamiętasz? Powiedziałeś, że w hotelu nie pozwolą nam trzymać psa,
ale jak już się urządzimy, to jakiegoś przygarniemy. Nie pamiętasz?
- Ach, no tak - przyznał, czując coraz większe wyrzuty sumienia.
Obietnice, których nie dotrzymywał... Ostatnio, nie przebierając w słowach,
powiedział Chase, by zaniechała wszelkich starań. A ona przecież robiła
wszystko, by znaleźć dla dzieci dom.
Tyle że nie odpowiadał mu sposób, w jaki do tego zmierzała. Kathy z
pewnością byłaby oburzona.
- Piesek mógłby spać z Peterem. I może Peter by się wtedy tak nie bał.
- Może. - Gdyby udało się ich umieścić w dobrej rodzinie, gdzie by je
rozumiano. Ale jak ocenić właściwie ludzi, których się widzi pierwszy raz w
życiu na oczy? Te dzieciaki są takie ufne i niewinne. Gdyby spotkała je krzywda
czy...
- Tray, możemy już mieć pieska? Jesteśmy już urządzeni?
R S
- 118 -
Nawet nie liczyła, że rano z nim porozmawia. Wiedziała, że nie będzie na
to czasu. Postanowiła zadzwonić do niego do Nowego Jorku.
Ciekawe, czy ta Chase też tam pojechała, czy została w San Francisco?
Prawie całą noc przeleżała z otwartymi oczami. Wiedziała, że już nie
zaśnie.
Na palcach poszła zerknąć na dzieci. Spały smacznie. Nic dziwnego, po
wczorajszej nocy. Biedny Peter! Ciągle jest taki niepewny siebie, zagubiony.
Jeśli go zaadoptuje...
Pragnęła być przy nich w trudnych chwilach. Będzie jekochać całym
sercem, będą jej radością... nawet jeśli do końca życia pozostanie sama.
Zeszła na dół, zaparzyła kawę. Przyjemny aromat wypełnił kuchnię,
poprawił humor.
Tak zrobię, postanowiła, nalewając kawę i zasiadając przy stoliku.
Przekonam go, by się zgodził. Musi się ugiąć, przecież wie, że przy mnie nie
spotka ich nic złego. Może nawet odetchnie z ulgą.
Pora zacząć działać. Zacznie od babci. Musi wiedzieć, na czym stoi, czy
może na nią liczyć. Jeśli babcia przez parę dni zajmie się dziećmi, Liza pojedzie
do Los Angeles podpisać umowę o pracę, znaleźć mieszkanie i kogoś do dzieci.
A może klubik osiedlowy? Od września Sunny zaczyna szkołę, Peter na pół dnia
będzie chodzić do przedszkola. Większość szkół ma świetlicę... za dodatkową
opłatą.
Ale jaka szkoła, jakie przedszkole? Na co mnie będzie stać? Wynajęcie
mieszkania...
Poczuła, jakby zwalił się na nią olbrzymi ciężar. Wzięła kartkę papieru,
zaczęła ostrożne kalkulacje. Skromne środki nie wystarczą na wiele.
- Nie zaśpiewałaś mi na dzień dobry! - Zaspana Sunny, w pidżamce,
trzymając w ramionach misia, przydreptała do kuchni.
- Chciałam, żebyś sobie jeszcze pospała. Ale teraz ci zaśpiewam. -
Przytuliła dziewczynkę, posadziła ją sobie na kolanach. - Mała dziewczynka ma
R S
- 119 -
dużego misia. I ten misio wszędzie z nią chodzi. Miś jest bardzo duży, ale ma
śmieszną mordkę. I ta dziewczynka, która nazywa się Sunny, odgryzła mu
kawałek uszka.
Sunny zachichotała radośnie.
- To głupia piosenka.
- Tak? Może zaśpiewasz ładniejszą? Na przykład braciszkowi? Spróbuj.
Sunny ziewnęła szeroko.
- Peter jeszcze śpi.
- Śpi? No, to chodźmy go obudzić.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Peter jeszcze spał, ale przez sen poruszał się niespokojnie. Pewnie coś mu
się śni, pomyślała Liza i pochyliła się nad chłopcem.
- Wstawaj, śpioszku! - powiedziała, całując go w policzek. Chłopiec
wydał się jej dziwnie gorący. Chyba ma temperaturę.
Przeszukała wszystkie trzy łazienki, ale w żadnej nie było termometru.
Boże, co za facet! Dwójka małych dzieci, a w domu nawet jednego termometru!
Mogłaby podjechać do apteki, ale nie chciała zostawiać dzieci samych.
Postanowiła zastosować domowe sposoby: chłodna kąpiel, dużo soku i
wody. Wmusiła też w niego pół tabletki aspiryny, choć zrobiła to z drżeniem
serca, obawiając się, czy to nie za duża dawka dla takiej kruszyny. Ale aspiryny
dla dzieci Tray też nie miał!
Nic nie pomogło. Temperatura nie spadała, a po południu jeszcze wzrosła.
W dodatku chłopczyk zaczął skarżyć się na ból brzucha. Liza przestraszyła się
nie na żarty. Zadzwoniła do pani Dunn, by ta poleciła jej dobrego pediatrę.
Gdy dostała numer, natychmiast chwyciła za słuchawkę. Nagrana na
taśmie informacja ciągnęła się w nieskończoność. W środy od dziewiątej do
R S
- 120 -
dwunastej. Czyli już po godzinach przyjęć. Mimo wzrastającego lęku słuchała
dalej.
Przecież zdarza się, że dziecko zachoruje o innej porze! Musi być jakieś
wyjście.
Trzeba będzie podać imię i nazwisko dziecka, jego numer. W napięciu
słuchała dalej.
„Jeśli chodzi o przedłużenie recepty, naciśnij jedynkę".
„Jeśli chodzi o umówienie się na wizytę, dwójkę".
Nagrany głos beznamiętnie podawał dalsze instrukcje. Liza z trudem
powstrzymała się od krzyku. Wreszcie! „W pilnym wypadku naciśnij ósemkę".
Pośpiesznie nacisnęła guzik. To powinno być na początku, pomyślała z
furią. Przez ten czas pacjent mógłby umrzeć.
- Recepcja doktora Grimsby. Czym mogę służyć?
W pierwszej chwili zabrakło jej słów. Chyba już zwątpiła, że porozmawia
z żywym człowiekiem.
- Mój... Peter... ma dopiero cztery lata i dostał wysokiej temperatury. Boli
go brzuch i...
- Proszę podać nazwisko, imię i jego numer.
- Peter Kingsley - zaczęła, uświadamiając sobie, że nie zna jego nazwiska.
- Nie ma numeru. Nigdy jeszcze...
- Nie jest pacjentem doktora Grimsby?
- Nie, on...
- Przykro mi, ale pan doktor nie przyjmuje nowych pacjentów.
Tego już było za wiele. Straciła panowanie nad sobą.
- Proszę pani! Ten chłopiec jest chory - wykrzyknęła. - Ma coraz wyższą
temperaturę. Nie jesteśmy stąd, nie znam tu żadnego lekarza. Co ja mam robić?
Co mogę...
- Proszę się uspokoić. Skoro chłopiec nie ma swojego lekarza, najlepiej od
razu zawieźć go na ostry dyżur.
R S
- 121 -
- Gdzie?
- Do najbliższego szpitala. Skąd pani dzwoni? Liza pośpiesznie podała
adres.
- Dobrze się składa. Szpital dziecięcy jest bardzo blisko - ucieszyła się
recepcjonistka i wyjaśniła, jak tam dojechać.
- Dziękuję. - Odłożyła słuchawkę. Dlaczego sama o tym nie pomyślała?
No cóż, nie myśli się od razu o szpitalu, gdy dziecko ma temperaturę. Zwykle
dzwoni się do swojego doktora i...
A tu ani swojego lekarza, ani nawet głupiego termometru!
Pani Dunn obiecała zaopiekować się Sunny. Dziesięć minut później Liza
z Peterem w ramionach wbiegła do szpitala.
Nareszcie! Tu się nim zajmą. Jest lekarz, pielęgniarka.
Ale ulga była tylko chwilowa. Ze wzrastającym niepokojem ściskała
gorącą łapkę chłopca i przemawiała do niego uspokajająco, gdy badał go lekarz.
Z trudem skrywała przerażenie, gdy okazało się, że temperatura rośnie.
- Dałem mu coś na zbicie gorączki - odezwał się lekarz, zakończywszy
oględziny. - Ale musimy zrobić kilka badań, by postawić diagnozę. Weźmiemy
go na górę.
Wjechali na siódme piętro. Zapytano ją o ubezpieczenie, historię
dotychczasowych chorób. Do niektórych badań konieczna była pisemna zgoda.
Zawahała się, gdy podsunięto jej papiery.
- Zadzwonię do jego opiekuna. Jestem tylko piastunką.
Nerwowo wybierała kolejne numery, przekazując prośbę o
natychmiastowy kontakt, zapewniając, że chodzi o sprawę najwyższej wagi.
Przez cały ten czas aż się skręcała ze złości. Dlaczego nie przekazał jej żadnych
informacji, nie pomyślał, co robić, jeśli któreś z dzieci zachoruje.
Bezmyślny dyletant! Nawet gdy były zdrowe, nie miał zielonego pojęcia,
jak się nimi zajmować.
R S
- 122 -
Jednak jej też nawet przez myśl nie przeszła taka sytuacja. Myślała o
dzieciach wyłącznie w kontekście miłości, radości, jaką daje obcowanie z nimi.
Czy ktoś taki nadaje się na rodzica?
Nie minęło pięć minut i Tray oddzwonił, choć Lizie wydawało się, że
upłynęła wieczność. Zasypał ją pytaniami. Dopiero po chwili udało się jej
wyjaśnić, co jest potrzebne.
Tray nie tracił czasu.
- Doktor Bradley, tak? Zaraz do niego zadzwonię, potem do ciebie. -
Odłożył słuchawkę, przerywając połączenie.
Pół godziny później Tray znów zadzwonił, oznajmiając, że wszystkie
formalności zostały załatwione.
- Przylatuję pierwszym samolotem. Potrzebna jest książeczka zdrowia
małego, więc poprosiłem Chase, by dostarczyła jego papiery.
Liza poczuła, że robi jej się słabo. Chase! To jej zostawił papiery Petera.
Podczas gdy ja...
- Nie martw się, Lizo. Powinna zjawić się za kilka minut.
- Domyślam się.
Chyba musiał usłyszeć w jej głosie rozżalenie, bo dodał szybko:
- Przepraszam cię. Powinienem wcześniej pomyśleć, co robić w razie
wypadku.
Nic na to nie powiedziała.
- No trudno, stało się - ciągnął Tray. - Przekaż Peterowi, że niedługo
przyjadę. Powiedz mu... zaraz, a co z Sunny?
- Zostawiłam ją u pani Dunn.
- Och, to dobrze. Tam nic się jej nie stanie. Znowu nic nie powiedziała.
- Liza?
- Słucham?
- Cieszę się, że tam jesteś. Przyjeżdżam jak najszybciej.
R S
- 123 -
- Do widzenia - odpowiedziała i szybko rozłączyła się. To Chase
powierzył papiery, nie mnie! Do niej ma zaufanie!
Nie mogła powściągnąć przepełniającej ją złości. I urazy. Do tego
nakładał się coraz większy niepokój o chłopca. Jeśli coś z nim się stanie...
Trzymała go za rączkę, przemawiając do niego czule i dodając otuchy.
Gdy zabrano go na badania, została w poczekalni, modląc się, by nie wykazały
niczego poważnego.
Wszystko tak szybko się zmienia, pomyślała. Jeszcze wczoraj bawili się
w parku i nic nie wskazywało, że...
Sunny, przypomniała sobie nagle. Muszę natychmiast zadzwonić.
- Liczyłam, że zadzwonisz - rzekła pani Dunn. - Jak Peter?
- Robią mu badania - odparła Liza i pokrótce wyjaśniła sytuację. - Nie
wiem, jak długo to może potrwać.
- Nie denerwuj się o Sunny. Bardzo mi z nią miło, to świetna
dziewczynka. Może zostać, jak długo trzeba.
Liza podziękowała, zostawiła swój numer i poprosiła do aparatu Sunny.
- Peter już wyzdrowiał? - zapytała mała.
- Już czuje się lepiej - odparła Liza, ściskając kciuki.
- To dobrze. A ja będę pomagać pani Dunn sadzić nowe kwiatki. On też
będzie mógł, jak wróci - dodała.
Liza ze łzami w oczach słuchała jej szczebiotania.
- Dobrze, powiem mu - obiecała i rozłączyła się.
I właśnie wtedy spostrzegła nadchodzącą Chase. Szykowny lniany
kostium, falujące złote loki, zielone oczy. Już z daleka usłyszała jej oficjalny
ton.
- Pani Rey... Lizo! Dlaczego nie zostałam zawiadomiona? Przecież
sprawuję opiekę nad tymi dziećmi.
R S
- 124 -
- Chyba... chyba po prostu... - Czy rzeczywiście powinna do niej
zadzwonić? Miała ich dokumenty. - To stało się tak szybko i nieoczekiwanie,
że...
W tym momencie z gabinetu wyszedł zaaferowany doktor Bradley. Od
razu zwrócił się do Lizy.
- Pani Reynolds, nie chcę pani niepokoić, ale stan małego jest krytyczny
i...
- Chwileczkę, doktorze. - Chase energicznie wkroczyła do akcji. - Proszę
konsultować się ze mną. Nazywam się Chase Lawson i...
- Zamknij się! - Gwałtowny wybuch Lizy był tak nieoczekiwany, że
Chase umilkła w pół słowa. Liza wbiła wzrok w lekarza. - Krytyczny? Co mu
jest? Skąd ta temperatura?
Lekarz omiótł zdziwionym spojrzeniem Chase, lecz zwrócił się do Lizy.
- Jeszcze nie ma wyników z laboratorium, ale wszystko przemawia za
tym, że to wyrostek. Nie możemy czekać. Potrzebna jest zgoda na operację.
- Podpiszę ją. Proszę pokazać, gdzie.
- To wykluczone. - Chase odzyskała opanowanie. Postąpiła krok do
przodu. - Kochana, jesteś tylko gosposią. Teraz ja się tym zajmuję. - Odwróciła
się do lekarza. - Działam w imieniu mojego narzeczonego, Traya Kingsleya,
prawnego opiekuna Petera. Prosił, bym dostarczyła te dokumenty - powiedziała,
wymachując papierami niczym bojowym sztandarem.
- Dziękuję - odparł lekarz. - Ale nie możemy zwlekać...
- Nie dam się popędzać - wyniośle rzekła Chase. - Nim podpiszę zgodę,
muszę skonsultować się z innym specjalistą.
Doktor Bradley wyraźnie się zdenerwował.
- Moje panie, chłopiec jest w bardzo poważnym stanie. Jeśli będziemy
zwlekać, życie pacjenta znajdzie się w niebezpieczeństwie. Uważam, że należy
go operować, i to jak najszybciej. Daję paniom pół godziny. Tak czy inaczej, za-
R S
- 125 -
czynamy go przygotowywać. W razie konieczności będziemy operować nawet
mimo braku zgody opiekunów. - Odwrócił się i odszedł.
Liza nie odezwała się. Stała nieruchomo, a w uszach wciąż dźwięczały jej
słowa Chase: „W imieniu mojego narzeczonego, Traya Kingsleya".
Czuła rozczarowanie. No tak. Chase jest jego narzeczoną, występuje w
jego imieniu.
I złość. Palącą, wszechogarniającą złość! Jak mógł, przecież wiedział, że
to ja stale jestem przy dzieciach, opiekuję się nimi, jestem dla nich kimś
bliskim!
I jeszcze to paraliżujące przerażenie. Życie Petera wisi na włosku...
- Za bardzo się angażujesz, Lizo. Jesteś tylko opiekunką i nie masz prawa
podejmować żadnych istotnych decyzji co do losu dzieci.
- Tak? Wydaje mi się, że widziałaś je dwa razy w życiu.
- Och, niepotrzebnie się denerwujesz. Nie lubię nikogo krytykować, ale
chyba trochę przesadzasz. Nie przywozi się dziecka na ostry dyżur tylko
dlatego, że ma gorączkę. Ani nie posyła się go pod nóż, bo chirurg czeka.
Trzeba się upewnić, potwierdzić diagnozę i... Zresztą nieważne. Ja już tego
dopatrzę. - Ziewnęła donośnie. - Myślę, że powinnaś wrócić do swoich zajęć.
Miałaby powierzyć los Petera tej bezdusznej jędzy? Zostawić go na jej
łasce? Nigdy!
- A ja myślę, że najlepiej zrobisz, jak pójdziesz stąd do diabła! -
powiedziała z mocą i biegiem ruszyła do gabinetu, by podpisać oświadczenie.
- Och, dobrze, że pani idzie! - Pielęgniarka wpadła na nią w drzwiach. -
Doktor prosi, żeby zaraz to pani podpisała. Proszę usiąść i przeczytać wszystko
uważnie - poinstruowała, kładąc na biurku gotowy druk.
Liza usiadła, przeczytała dokument. Ręka jej drżała, gdy go podpisywała.
Chase ma rację. Jest tylko wynajętą opiekunką. Nie ma pełnomocnictw, nie ma
żadnego prawa, by podejmować taką decyzję. A jeśli się myli? Jeśli popełnia
błąd i...
R S
- 126 -
- Na szczęście nie musimy działać w stanie wyższej konieczności. Doktor
Bradley dostał to parę minut temu.
O czym ona mówi? Liza podniosła oczy na pielęgniarkę.
- W samą porę. Faks z Nowego Jorku. Proszę przeczytać.
„Niniejszym upoważniam Lizę Reynolds do podejmowania wszelkich
działań, mających służyć dobru Chelsea i Petera Byrdów". Podpisane przez
prawnego opiekuna Traya Kingsleya i poświadczone przez notariusza.
Liza przytrzymała kartkę w dłoni. Miała wrażenie, że ciepło płynące z
tego przesłania przenika ją do głębi. To coś znacznie więcej niż tylko dokument.
Jakby poczuła na ramieniu przyjazną dłoń Traya. Dodającą otuchy.
Tchnącą wiarą i zaufaniem.
- Biedaczek. Nie miał pojęcia, co mógłby jeszcze zrobić... wiedząc o
moich napiętych planach.
Liza odwróciła się raptownie. Nie słyszała, że Chase weszła za nią i przez
jej ramię przeczytała faks.
- Trzeba było od razu dzwonić do mnie. Tray jest w Nowym Jorku i ma
teraz na głowie sprawy, o jakich ci się nawet nie śni. Nie ma czasu, by
zajmować się takimi rzeczami.
- Jakoś znalazł czas - odcięła się Liza. - Z miejsca trafnie ocenił sytuację i
przedsięwziął właściwe kroki.
- To jasne. Czuje się odpowiedzialny. - Potrząsnęła głową. - Wtryniono
mu te dzieci, a one od samego początku są dla niego ogromnym i zupełnie
zbędnym obciążeniem. Nie dzwoń do niego więcej! Kontaktuj się ze mną.
- To nie będzie konieczne. - Liza popatrzyła na trzymaną w dłoni kartkę,
jakby czerpiąc z niej siły. - Zostaję tutaj.
- No cóż, jak sobie chcesz. - Chase zerknęła na zegarek. - O nie! Już po
siódmej! Jestem spóźniona na kolację. Możesz złapać mnie po dziesiątej w
„Sheratonie", w razie gdybyś znów wpakowała się w jakieś kłopoty - rzuciła na
odchodnym.
R S
- 127 -
Jakbym wpakowała się w kłopoty! To swego rodzaju ostrzeżenie.
Przypomnienie, że problemy jeszcze się nie skończyły.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Pośpiesznie poszła do chłopca. Peter, przygotowany do operacji, był
lekko oszołomiony lekami. Pojawienie się Lizy dodało mu otuchy. Ujęła jego
rączkę i nie odstępowała go, nawet gdy już był wieziony na salę operacyjną.
Dopiero kiedy drzwi się zamknęły, wróciła do poczekalni.
Bała się. Ciągle myślała o skalpelu zagłębiającym się w drobne ciało
malca.
Nie mogła się otrząsnąć. Zadręczała się myślą, że go nie dopilnowała, że
za późno zdała sobie sprawę, jak bardzo jest chory. Gdyby od razu przyjechała
na ostry dyżur... Czy zdążą? A może nie powinna godzić się na operację, może...
Nieoczekiwany dźwięk komórki wyrwał ją z tych rozmyślań.
- Lizo, przepraszam, że przeszkadzam, ale co z Peterem? - rozpoznała w
słuchawce głos pani Dunn. - Czy...?
- Jest w trakcie operacji. To wyrostek. - Głos jej się łamał. - To jeszcze
trochę potrwa. Ja... na razie czekam.
- Biedny dzieciaczek. Ale ty się nie denerwuj. Zobaczysz, że wszystko
będzie dobrze.
- Mam nadzieję.
- Czy można się jakoś dostać do waszego domu?
- Raczej nie. A o co chodzi?
- Chodzi o Sunny. Chciałam ją położyć, ale strasznie płacze za swoim
misiem.
- Ojej, przepraszam. - Dopiero teraz dotarło do niej, że te dziwne dźwięki
w tle, to szloch dziewczynki. - Zapomniałam zostawić klucze. - Myślała
R S
- 128 -
wyłącznie o Peterze. Jak mogła zapomnieć o Sunny? - Chciałabym z nią
porozmawiać. Sunny - zaczęła, gdy mała podeszła do telefonu. - Posłuchaj...
Ale Sunny nie słuchała. Zawsze opanowana i nad wiek poważna
opiekunka młodszego braciszka, naraz stała się bezradnym, bezbronnym i
osamotnionym dzieckiem. Bez rodziców, bez nikogo bliskiego w pobliżu.
Jedynym oparciem był dla niej pluszowy miś.
Liza słuchała jej płaczu ze ściśniętym sercem. Sunny łkała rozpaczliwie.
Nie za nią, Trayem czy Peterem. Chciała tylko swojego zwierzaka, jedyną rzecz,
jaka z nią zawsze była przez te długie miesiące.
- Sunny, zaraz ci go przyniosę. Przyjadę za kilka minut - obiecała. Tutaj
na razie w niczym nie może Peterowi pomóc. A Sunny była naprawdę
zrozpaczona.
Pozostała przy niej, póki mała nie usnęła. Potem wróciła do domu, wzięła
szybki prysznic, przebrała się i znowu pojechała do szpitala.
- Peter już jest w sali pooperacyjnej - powiedział doktor.
- Operacja przeszła bez komplikacji, niebezpieczeństwo minęło. Chłopiec
stracił sporo krwi, był już też trochę odwodniony. Podejrzewam, że dość długo
musiał mieć gorączkę.
To moja wina, pomyślała. Już poprzedniego dnia Peter był nieswój.
Złożyłam to na karb zmęczenia. Potem miał te nocne koszmary...
- Powinnam była się domyślić, że jest chory.
- Zrobiła to pani. I przywiozła w samą porę. - Lekarz uśmiechnął się do
niej. - Za kilka dni znów będzie dokazywać. Na razie jeszcze działa narkoza, ale
może go pani zobaczyć.
Nie odejdzie od niego na krok. Może się przecież poruszyć i niechcący
wyrwać igłę od kroplówki. Może się przebudzić i przestraszyć, nie widząc obok
siebie znajomej twarzy. Pielęgniarki się zmieniały, ale Liza ciągle siedziała przy
łóżku malca.
R S
- 129 -
Szła ze wzrokiem wbitym w igłę kroplówki, gdy przewożono go na
normalną salę. Taka drobna, słaba rączka.
Był wczesny ranek, gdy Tray wszedł do sali Petera. Liza, otulona cienkim
kocem, usnęła na krześle przy łóżku chłopca. Wiedział od pielęgniarki, że
przesiedziała przy nim całą noc. Z miłością i oddaniem. Jak mógł choć przez
chwilę sądzić, że jest inaczej, że to dla niej tylko praca? Ledwie się
powstrzymał, by nie dotknąć ustami jej policzka. Nawet we śnie była spięta.
Delikatnie pogładził dłonią bladą buzię chłopca. Odetchnął z ulgą.
Pielęgniarka już wcześniej zapewniła, że malec jest na dobrej drodze do
całkowitego wyzdrowienia.
Popatrzył na Lizę. Potargane włosy, zamknięte oczy, cień rzęs na
zaróżowionych policzkach. Skulona na tym niewygodnym krześle wyglądała jak
zmęczone dziecko. Serce mu się ścisnęło. Te ostatnie godziny były dla niej
ciężkie, gorsze niż dla Petera. Tak chciałby wziąć ją teraz w ramiona, przytulić...
Nie, wykluczone. Nie teraz.
Potrzeba jej jedynie spokoju, chwili oddechu. Czułości i poczucia
bezpieczeństwa, jakie wcześniej zapewniła chłopcu.
- Dzień dobry - odezwał się cicho.
Liza otworzyła oczy, a jemu zaparło dech. Czy to radość, czy tylko ulga?
A może coś głębszego?
- Jesteś! - Oplotła go ramionami i nie puszczała. Uśmiechnął się. Zanurzył
twarz w jej słodko pachnące włosy. Przygarnął ją do siebie, delikatnie tuląc,
rozkoszując się ciepłym, miękkim dotykiem jej ciała.
- Lizo... - Urwał, słysząc płacz. - Co się stało?
Potrząsnęła tylko głową.
- Nic... Tylko że... z Peterem już jest dobrze, i ty przyjechałeś - wydusiła
przez łzy.
- To czemu płaczesz?
- Ja... nie wiem.
R S
- 130 -
- Ale ja wiem - powiedział. Wszystko się na nią zwaliło. Była sama,
mogła liczyć tylko na własne siły. I tak się bała. - Przeżyłaś trudne chwile.
- Okropnie się bałam.
- Wiem. - Odsunął jej z twarzy pasmo włosów, odgarnął je za ucho. - Ale
już po wszystkim. Teraz się rozluźnij.
- Nawet nie było termometru.
- Ale poradziłaś sobie, i to świetnie. Dzięki Bogu, że byłaś na miejscu.
Ja... - Urwał, bo do sali weszła pielęgniarka. Liza oswobodziła się z jego objęć.
Pielęgniarka pochyliła się nad chłopcem.
- Temperatura i tętno w normie - powiedziała. - Już chyba czujemy się
lepiej, co, maluszku?
Peter podniósł zaspany wzrok, zobaczył Traya.
- Przyjechałeś!
- A myślałeś, że dam ci chorować samemu?
- Ale nie było ciebie. I zachorowałem.
- I byłeś bardzo dzielny. Naprawdę jestem z ciebie dumny - powiedział
Tray, pochylając się, by go pocałować. - Teraz już jestem przy tobie, a ty
wracasz do zdrowia. Tylko musisz być grzecznym chłopcem i robić wszystko,
co mówi pan doktor.
- No dobrze, to teraz się umyjemy, bo pan doktor niedługo przyjdzie -
powiedziała z uśmiechem pielęgniarka.
Tray, zapewniwszy chłopca, że wkrótce do niego wróci, popatrzył na
Lizę.
- Pora zająć się tobą. Kiedy ostatnio coś jadłaś?
Daremnie próbowała sobie przypomnieć.
- Chyba wczoraj rano piłam kawę. Boże, wydaje się, że od tamtej chwili
minęły wieki. Byłam też w barze na dole, ale niczego nie mogłam przełknąć.
- Zaraz coś na to zaradzimy.
R S
- 131 -
Poprowadził ją do windy. Ciche westchnienie dziewczyny naraz
przypomniało mu o jej lęku. Odwrócił się do niej. Wpatrywała się w przycisk,
który przed chwilą nacisnął.
- Nienawidzę przycisków - powiedziała.
- Przycisków? - zapytał, nie rozumiejąc.
- No wiesz... naciśnij to, a jeśli coś innego, to naciśnij tamto.
- Aha. - Nie miał pojęcia, dlaczego akurat to przyszło jej do głowy, ale nie
zamierzał tego dociekać, bo winda właśnie nadjechała. Drzwi rozsunęły się
cicho. Objął Lizę ramieniem. Nie chciał, by się przeraziła.
- Chyba wyślę jej upominek - rzekła Liza.
Bez wahania weszła do windy, wyraźnie czymś pochłonięta. Jeśli
podtrzyma tę rozmowę, skłoni ją do mówienia...
- Upominek? Dla kogo?
- Nie wiem, jak ona się nazywa, ale ten głos... Jaką ulgą było wreszcie
usłyszeć żywego człowieka, móc o coś zapytać. I naprawdę była bardzo miła.
Pokrótce opowiedziała całą historię. Weszli do baru.
- Dowiem się, kim ona jest i wyślę jej...
- Poczekaj - przerwał jej Tray. - Już się nie boisz?
- Nie boję? Czego?
- Windy.
Zatrzymała się w miejscu, zaskoczona.
- Zupełnie zapomniałam! - Odwróciła się i popatrzyła na windę. -
Jechałam z Peterem. Potem na dół do baru, raz, może dwa. Potem jak jechałam
do Sunny... - Ze zdumieniem pokręciła głową. - Tyle razy w górę i w dół, i
nawet o tym nie pomyślałam!
Tray zaśmiał się. Tak bardzo bała się o jego dzieci, że przestała się bać o
siebie.
Jego dzieci! Co też chodzi mu po głowie!
R S
- 132 -
Czyżby naprawdę się przemogła, naprawdę pokonała lęk? Chociaż
mówią, że czasami tak się zdarza, nie wiadomo dlaczego. Czy może to tylko
chwilowe? Nie wiedziała.
- Myślisz, że... - Urwała, widząc jego minę. Był czymś całkowicie
pochłonięty. Zresztą ona też zapomniała o swojej obsesji. Dochodzący z
restauracji aromat uświadomił jej, jak dawno nie jadła.
Kilka minut później zamknęła oczy i westchnęła.
- To najlepsze śniadanie, jakie jadłam w życiu. Tray uśmiechnął się.
- Czy to możliwe, że jednak byłaś głodna?
- Możliwe. - Jeszcze wczoraj siedziała przy tym stoliku i nie mogła się
zmusić, by przełknąć choćby kęs. - A może to jest tak - zaczęła bardziej do
siebie niż do niego - że dopiero gdy spotka cię coś bardzo złego, zaczynasz
doceniać najprostsze rzeczy, których wcześniej nawet nie zauważasz lub
uważasz za oczywiste. - Smakowite jajka na boczku, Tray na wprost niej, z
uśmiechem wysłuchujący historyjki o misiu Sunny...
Nie, z Trayem nic nie jest oczywiste. Nawet jego obecność tutaj. Być z
nim, patrzeć na drobne zmarszczki, jakie rysują się na jego twarzy, kiedy się
uśmiecha... Gdy dziś rano otworzyła oczy i zobaczyła go przed sobą, nagle
wszystko się uspokoiło, świat znów wydał się piękny. W jego ramionach
poczuła się tak pewnie, tak bezpiecznie... jakby tam właśnie było jej miejsce.
Co on musiał sobie wtedy pomyśleć!
A jednak... Jednak nie puścił jej, nie odepchnął.
- Och, tu jesteś, kochanie!
Raptownie podniosła głowę. Chase Lawson wsunęła się na ławę obok
Traya. Cmoknęła go w policzek, odgryzła kawałek bekonu wzięty z jego talerza
i uśmiechnęła się.
- Domyśliłam się, że tu cię znajdę, jak tylko tatuś opowiedział mi o
wczorajszej awanturze. Powiedział, że pojechałeś prosto na lotnisko i... Tray,
nie powinieneś gniewać się na tatę. Przecież wiesz, jaki on jest.
R S
- 133 -
- Nie pogniewałem się. Po prostu musiałem tu przyjechać.
- Nie musiałeś. Wiedziałeś, że jestem na miejscu. Przywiozłam te
dokumenty, tak jak prosiłeś. A z chłopcem już jest dobrze. Właśnie
rozmawiałam z lekarzem. A teraz posłuchaj mnie. Nie chcę, byś rozstawał się z
tatą. On też nie chce cię stracić. Polecę z tobą i spokojnie z nim pogadamy.
Wszystko da się naprawić. Możemy wsiąść wieczorem do samolotu i rano być
w Nowym Jorku.
Liza podniosła się.
Tray wyciągnął do niej rękę.
- Dokąd chcesz iść? Jeszcze nie skończyłaś śniadania.
- Już... już skończyłam. - I tak by niczego teraz nie przełknęła. - Chcę
porozmawiać z doktorem Bradleyem, zanim pójdzie do domu. - Nim zdołał ją
zatrzymać, wyszła z restauracji i pobiegła prosto do windy.
A jednak życie jest piękne, pomyślała i uśmiechnęła się promiennie.
R S