EVA RUTLAND
Boże Narodzenie jest codziennie
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Karin siedziała przy barze, bezwiednie uderzając palcami
w kontuar. Obiecała sobie, że w ciągu roku postawi firmę na
nogi. Pozostało jeszcze siedem miesięcy. Zapowiedziała
ciotce, że na Boże Narodzenie będzie pławić się w forsie.
A teraz... Czy ma dać za wygraną, zanim jeszcze nadejdzie
wiosna? Wyprostowała się. No dobrze. Awaria autobusu,
która wydarzyła się rano, to prawdziwy pech. Ale w
interesach trzeba liczyć się ze wszystkim. J akoś z tego
wybrnie.
Siedziała blisko tylnego wejścia do baru kasyna Haraha
nad jeziorem Tahoe i próbowała uporządkować myśli. Nie
docierało do niej nieustanne grzechotanie automatów do
gier,
nie
słyszała
brzęku
wypadających
monet
i
rozlegających się co pewien czas dzwonków, które
oznajmiały wygraną.
Pan Turner pożyczył jej stary autobus. Dzięki jego
życzliwości mogła zacząć bez grosza. Niestety, dzisiaj rano w
połowie drogi nawalił silnik. - Zatarty - orzekł Bert,
kierowca autobusu. - Trzeba go wymienić. - I dodał, że to
kosztuje.
Nagle pojawił się przed nią pełny kieliszek. Zmarszczyła
czoło ze zdumieniem. Przecież niczego nie zamawiała.
- Whisky z wodą sodową - usłyszała nosowy męski głos,
który przebił się przez szum kasyna. - Czy to pani
odpowiada?
Potrząsnęła głową, nawet się nie obracając. Wciąż
nurtował ją problem, z którym zmagała się od sześciu
godzin. Rano nie uległa panice, a w każdym razie jej nie
okazała. Zachowała spokój starego rutyniarza. Sympatyczny
policjant z drogówki wezwał autobus zastępczy, a gdy ten
nadjechał, dowiozła pasażerki do kasyna. Bert został, żeby
poczekać na holowanie.
1
RS
A teraz, gdy jej podopieczne świetnie się bawiły, głowa
Karin pękała od natłoku liczb. Powinna była przygotować
się na taką ewentualność, choć to, co ją spotkało, nie było
zwykłym kłopotem, lecz prawdziwą katastrofą! Westchnęła.
Przed oczyma stanął jej wyciąg z konta. Dwa tysiące sześćset
pięćdziesiąt cztery dolary i piętnaście centów. Jeżeli...
- A może woli pani coś innego? Manhattan? Wódka z
sokiem pomarańczowym? Czym mogę służyć?
- Dziękuję. Nie piję. Naprawdę nie mam ochoty -
odpowiedziała, spoglądając na tego, kto zadał pytanie. Był to
jakiś brzuchaty facet, który ciężko dysząc sadowił się na
stołku obok.
- Dopisało pani szczęście? - spytał.
- Nie - Karin odwróciła głowę. Uśmiechnęła się jednak na
wspomnienie słów wuja Boba, który, gdy mu się nie
powiodło, mawiał: Ja mam szczęście tylko w nieszczęściu.
- A ja miałem dziś spory fart w Black Jacku - pociągnął
głęboki łyk. - Ale potem przeszedłem na keno i, daję słowo...
Widzi pani, opracowałem pewien system... - zaczął omawiać
go szczegółowo.
Karin marzyła, żeby odszedł. Niestety sama nie mogła tego
zrobić. Umówiła się tu z kierowcą autobusu zastępczego,
gdyż chciała mieć na oku swoje podopieczne.
- Często bywa pani w kasynie? - dopytywał się mężczyzna.
Potrząsnęła głową. - J a staram się przychodzić raz w
tygodniu. W poniedziałki. Po weekendach automaty pękają
od monet i...
Perorował dalej, a Karin potakiwała automatycznie,
usiłując nie słuchać. Wróciła do swoich kalkulacji. Wedle
Berta wymiana silnika pochłonie co najmniej pięć tysięcy
dolarów.
Do tego dojdą koszty holowania i autobusu zastępczego.
Dodawała, dzieliła, by w końcu dojść do wniosku, że
potrzebuje...
2
RS
Mężczyzna nachylił się ku niej.
- Przepraszam, czy pani jest mężatką?
Pierwszy raz spojrzała mu prosto w oczy, usiłując
przybrać najbardziej odpychający wyraz twarzy.
- A czy pan jest bogaty? Poskutkowało. Odsunął się i
mruknął:
- Chciałem tylko pogadać...
- Owszem, jestem bogaty. - Głos z lewej strony był głęboki,
zdecydowany i niewątpliwie sugestywny.
Kolejny nudziarz! Karin okręciła się na stołku. Nie miała
czasu na bzdury. Ale rozbawione oczy i szczery uśmiech
nieznajomego mówiły jej, że to żart. Odetchnęła z ulgą i
uśmiechnęła się przekornie.
- A ile ma pan na koncie? - Nie mogła powstrzymać się od
riposty.
- A ile powinienem mieć?
- Trzy tysiące trzysta czterdzieści dolarów i osiemdziesiąt
pięć centów - odparła natychmiast i niemal jednocześnie
ogarnęło ją zmieszanie. Odruchowo podała sumę, którą
przed chwilą starannie obliczyła.
Uśmiech rozjaśnił mu twarz.
- To dość umiarkowana fortuna, ale suma jest bardzo
dokładna. Czy można spytać, jak pani do niej doszła?
- Z wielkim trudem - odparła, kapitulując wobec tonu, w
którym brzmiało szczere zainteresowanie. - Po wielu...
- Wszystko załatwione. Jesteś gotowa? - Był to Jake
Traverse, kierowca zastępczego autobusu. Na jego widok
Karin
przypomniała
sobie
o
obowiązkach
wobec
podopiecznych. Mało brakowało, a zaczęłaby się zwierzać ze
swych kłopotów jakiemuś nieznajomemu.
- Prawie - odpowiedziała, zeskakując ze stołka. - Zaczekaj
parę minut. Muszę pozbierać pasażerki.
- Nie spiesz się. - Jake wdrapał się na zwolniony przez nią
stołek i zamówił: ,,Wielki, wielki kufel piwa imbirowego".
3
RS
W miarę jak przesuwała się do środka sali, hałas
automatów do gry ogłuszał ją coraz bardziej. Przeciskała się
wśród graczy, by wyłuskać spomiędzy nich swoje
podopieczne. Nim zdołała je zebrać, upłynęło jednak sporo
czasu.
- Ale miałam szczęście! - piszczała mała pani Jackson.
- Mój Boże, musimy już jechać? Karin, skarbie, czy
możesz wymienić to w kasie?
Po wymianie trzech pojemników wypełnionych pięciocen-
tówkami na banknoty, Karin zajęła się wspartą na lasce
panią Conway, która chciała przejść do toalety. Później
zaczęły się poszukiwania swetra pani Leslie.
- Chyba zostawiłam go na krześle, gdy grałam w keno -
wahała się staruszka. - A teraz go nie widzę...
Karin wiedziała, że uczestnicy wycieczek z reguły czekają
na autokar w miejscu zbiórki. Ale wiedziała też, iż właśnie
dzięki szczególnie troskliwej obsłudze pasażerów otrzymuje
zlecenia od Ogrodowego Klubu Seniora, którego członkowie
co drugi wtorek odwiedzali kasyno. Na ogół nie zajmowała
się organizacją wycieczek do domów gry. Zrobiła wyjątek
dla przyjaciółki ciotki Meg, Laury Jackson. Uczestniczyła
ona w kilku wycieczkach organizowanych przez Karin dla
miłośników sztuki i na koniec oznajmiła: - Opiekujesz się
nami jak rodzona córka. Mój klub pragnąłby teraz...
A poza tym, myślała Karin, prowadząc panie do autokaru,
wszystkie one dzielnie i z humorem zniosły poranne
tarapaty. Chwilę później wróciła do kasyna, by przywołać
J ake'a, wciąż siedzącego na sali obok mężczyzny, z którym
wcześniej żartowała.
Nieznajomy skinął głową na pożegnanie i uśmiechnął się
tak ciepło i serdecznie, że krew zaczęła jej silniej pulsować w
skroniach.
- Jedziemy?
4
RS
- Co? Ach tak, oczywiście. - Odwróciła się i podążyła za
J akiem, głęboko zawstydzona. Oto czyjś uśmiech oszołomił
ją jak pensjonarkę. Przystojna, męska twarz przesłoniła
wszystko - rozkład jazdy, pasażerów, program dnia... Przez
chwilę uległa złudzeniu, że są tu tylko we dwoje - ona i
nieznajomy. Potrząsnęła głową, wsiadając do autobusu. Nie,
nie może teraz lekceważyć swoich kłopotów. Jak zdobyć
niemal cztery tysiące dolarów na wymianę silnika? A
przecież musi go wymienić. Od czterech miesięcy, to znaczy
od chwili, gdy rozpoczęła prowadzenie wycieczek, używała
autobusu o wiele częściej niż pan Turner. On sam bardzo
rzadko przewoził swój chór, a już na pewno nie jeździł po
stromych górskich drogach, zabójczych dla starych silników.
Miała wobec niego zobowiązania. Zamierzała spłacić je, gdy
tylko rozkręci firmę... A teraz? Czy zdoła choćby zdobyć
kredyt? A może jednak Bert mylił się i nie jest aż tak źle?
Pobożne życzenia! Bert był jednym z najlepszych
mechaników w mieście. Dobra, zabiorę się do tego, jak tylko
będę wiedziała, za co mam się zabrać. Po kolei, po kolei -
przerwała rozmyślania, wiążąc fartuch hostessy. Jedną z
wielkich kieszeni wypełniła małymi paczuszkami orzeszków,
w drugiej umieściła plastykowe kubki, a następnie zręcznie
otworzyła butelkę szampana. Ruszyła wzdłuż przejścia
między fotelami z promiennym uśmiechem, tchnąć na pozór
spokojem i optymizmem. Później pomyśli o autobusie pana
Tu rnera, a o mężczyźnie z baru w ogóle nie będzie myśleć.
Niestety, myślała o nim nadal. Odbierały jej spokój
zachowane w pamięci szczegóły - połysk skóry w rozchyleniu
śnieżnobiałego kołnierza koszulki polo, dżinsy, niczym druga
skóra przylegające do jego smukłych, muskularnych ud.
- Oczywiście, już pani służę. - Przez moment balansowała,
utrzymując równowagę, po czym po raz drugi nalała
szampana do kubka pani Downing i wysłuchała opowieści o
5
RS
jej sukcesach w grze. - Cieszę się z pani powodzenia -
pogratulowała białowłosej kobiecie i ruszyła dalej.
Był zapewne jednym z tych nałogowych hazardzistów,
którzy wciąż wysiadują w kasynach. Wskazywała na to
nawet jego zewnętrzna nonszalancja. Sprawiał wrażenie
kogoś, kto właśnie wyszedł spod prysznica i zapomniał się
uczesać. Jego włosy miały barwę piasku. A przecież nie
gustowała w blondynach. Wolała brunetów o tajemniczych
oczach...
- Och, bardzo przepraszam! - wykrzyknęła, błyskawicznie
wycierając szampan rozlany na spódnicę pani J ackson.
- Nic nie szkodzi, to tylko syntetyk. - Starsza pani
mrugnęła do niej porozumiewawczo. - Niezły szampan, co,
złotko?
- Owszem - przytaknęła Karin.
A może po prostu pracował w kasynie? W każdym razie
sprawiał wrażenie kogoś od dawna tam zadomowionego.
Gdyby chociaż zdołali ze sobą porozmawiać... Daj spokój -
przywołała się do porządku. - Co cię to w ogóle obchodzi...
Kiedy jednak cała paczka orzeszków wypadła jej z rąk,
uświadomiła sobie, że wciąż marzy o nieznajomym. A
przecież -strofowała siebie, szukając na kolanach paczuszki -
są teraz inne, prawdziwie ważne sprawy. Dwa zlecenia w
przyszłym tygodniu! Co robić bez autobusu?
Gdy dotarli do celu, do Centrum Seniora w Carmichael,
Karin przeprosiła panie za nieoczekiwane kłopoty i
podziękowała im za wyrozumiałość.
- Postaram się wszystko zrekompensować następnym
razem - obiecała, gdy opuszczały autobus.
Po powrocie do domu zatelefonowała do Berta.
- Silnik do remontu - usłyszała. - Ale koszty są mniejsze,
niż przewidywałem. Tylko cztery tysiące czterdzieści sześć
dolarów i trzydzieści dziewięć centów. Robocizna i części.
6
RS
Wielka różnica! Równie dobrze mogło to być pięć tysięcy.
A do tego koszt autokaru zastępczego, nie wspominając o
holowaniu.
- Dziękuję, Bert. Wpadnę jutro i... - I co? - Pomyślę. Do
zobaczenia.
Odłożyła słuchawkę i podeszła do kuchennego stołu,
odsuwając na wpół zjedzoną kanapkę.
Do diabła! Co tu robić? Siedziała opierając łokcie o blat.
Wpatrywała się w mały zegar wiszący na ścianie. Jakże
chciałaby z kimś porozmawiać! Szkoda, że ciotka Meg i wuj
Bob wyjechali tak daleko. Chociaż... Nie, to dobrze, że ich
nie ma. Dość już dla niej zrobili. Wzięli ją do siebie, gdy
miała dziewięć lat, tuż po śmierci rodziców, i zawsze
traktowali jak własną córkę. Była z nimi naprawdę
szczęśliwa. Mając osiemnaście lat zapisała się na kurs
sekretarek i niebawem rozpoczęła pracę w Miejskim
Wydziale Gospodarki Wodnej w Sac-ramento. Upajała się
niezależnością, żyjąc z własnej pensji w małym mieszkaniu,
które wynajmowała ze swą przyjaciółką, Joyce. Jednakże po
roku zaczęło nudzić ją codzienne wystukiwanie danych
technicznych na setkach stronic papieru maszynowego.
Okazało się, że tęskni za domem w Carmichael, na
przedmieściach Sacramento, gdzie mieszkała dotąd z ciotką i
wujem. Brakowało jej również słonecznego poddasza, które
wuj Bob przerobił na pracownię malarską dla Meg.
Margaret Palmer zajmowała się akwarelą i, od czasu do
czasu, malarstwem olejnym. To pod jej wpływem Karin
zabrała się do malowania. Często też towarzyszyła ciotce w
organizowanych przez nią na zlecenie miejscowej galerii
wycieczkach dla miłośników sztuki.
- Nudzi cię twoja praca, co? - spytała Meg, gdy któregoś
niedzielnego popołudnia, przy tym samym kuchennym stole,
Karin zwierzyła się ze swych odczuć. - To ją rzuć.
7
RS
Karin spojrzała ze zdumieniem na swą wciąż at rakcyjną i
pełną życia pięćdziesięcioletnią ciotkę. Wuj Bob słusznie
twierdził, że Meg ma duszę artysty. Pieniądze nic dla niej nie
znaczą. Myśli, że leżą na ziemi.
- Droga ciociu, zapominasz o pewnym drobiazgu. Trzeba
jeszcze zarobić na życie.
- Droga siostrzenico - odparła Meg - czy wiesz, ilu ludzi
wpada w pułapkę listy płac i trwoni całe życie na pracę,
której nienawidzi? Wszystko to z lenistwa lub tchórzostwa.
- A może z głodu? - zachichotała Karin.
- A może z bierności? - kontynuowała Meg, marszcząc
czoło. - Może nawet nie pomyśleli, co lubią robić.
Karin spojrzała na nią sceptycznie.
- Co byś więc radziła?
- Rzuć tę pracę i zajmij się organizacją wycieczek. Pani
Trotter martwi się, że będę teraz często wyjeżdżać i nie mogę
się już tym zajmować. Ale przecież ty mi pomagałaś. Masz
już pewną wprawę. Mogłabyś też zająć się organizacją
turystycznych objazdów miasta dla różnych konferencji i
zjazdów. Posłuchaj...
Wszystko, co mówiła, brzmiało nader prosto. Wuj Bob
przechodził właśnie na emerytu rę po latach urzędniczej
pracy w miejscowej bazie lotnictwa. Zamierzali przeznaczyć
jego skromną emeryturę na to, co naprawdę lubili - na
podróże. Oboje zapewniali, że bardzo się ucieszą, jeśli Karin
wróci do Carmichael i zaopiekuje się domem pod ich
nieobecność. Zaoszczędzi w ten sposób na czynszu w okresie
rozkręcania własnej firmy.
Ogromnie ułatwili jej początki. Meg przekazała Karin
sporządzone przez siebie listy ewentualnych klientów i
dopomogła w organizacji kilku pierwszych wyjazdów. Wuj
Bob natomiast wsparł ją pożyczką dwu tysięcy dolarów,
które przeznaczyła na druk folderów i opłaty pocztowe.
8
RS
Wreszcie, na koniec, pan Turner z sąsiedztwa zaproponował
jej autobus.
Wyprostowała się gwałtownie. Pan Turner! Dotąd nie
powiedziała mu, co się stało. Teraz było już za późno.
Nazajutrz rano, jak zwykle, pan Turner pójdzie na uczelnię.
Prowadzi tam zajęcia z muzyki. No cóż, porozmawia z nim
dopiero po powrocie z warsztatu. Tak czy owak, musi coś
wymyślić. Przecież nie zrezygnuje z interesu, który tak
polubiła. Poprzednie cztery miesiące były naprawdę
wspaniale. Wraz ze swymi pasażerami przemierzała
kolorowe wzgórza Kalifornii. Sporo szkicowali. Karin też
rysowała. A jeszcze do tego mogła zwiedzać wystawy
malarstwa w San Francisco. Organizowanie wycieczek i
kontakty z ludźmi sprawiały jej prawdziwą przyjemność.
Miała już pierwszych stałych klientów. I nie chciała nawet
myśleć o powrocie do etatowej pracy.
Nazajutrz rano ubrała się bardzo starannie w granatowy
lniany kostium i równie eleganckie granatowe pantofelki.
Zamierzała wyruszyć do warsztatu i, być może, do banku.
Chciała wyglądać jak przedsiębiorca, któremu się powodzi.
Sporządziła listę wycieczek zorganizowanych w ciągu
minionych czterech miesięcy, a także spis wyjazdów
planowanych i wykaz przewidywanych zysków. Właśnie
zbierała broszury reklamowe, gdy rozległ się dzwonek.
Pewnie pan Turner przyszedł na kawę - pomyślała. Będzie
musiała powiedzieć mu całą prawdę.
Był to jednak listonosz, który wręczył jej ekspresową
przesyłkę. Karin nie znalazła na odwrocie nazwiska
nadawcy. Otworzyła kopertę i rozłożyła znajdującą się w
niej kartkę. Na podłogę wypadł wąski pasek papieru.
Podniosła go. Jej zdumionym oczom ukazał się czek, który
opiewał na trzy tysiące trzysta czterdzieści dolarów i
osiemdziesiąt pięć centów. Na czeku widniał podpis: Blake
Connors.
9
RS
ROZDZIAŁ DRUGI
Niewiarygodne! Karin w osłupieniu wpatrywała się w
cyfrę figurującą na czeku. W połączeniu z kwotą na jej
koncie w banku pozwalała na pokrycie kosztów naprawy
silnika.
Tylko... Zmarszczyła czoło. Skąd jakiś - ponownie
zerknęła na podpis - człowiek nazwiskiem Connors może
wiedzieć, ile dokładnie koszty te wynoszą?
Zaraz... Przecież od niej samej! Tak. To z pewnością on -
wciąż pamiętała ten zniewalający uśmiech - mężczyzna,
który twierdził, że jest bogaty' Sądziła, że to żart i
odpowiedziała mu żartem. Ale czemu wysłał czek? Skąd znał
jej nazwisko? I adres? Skąd w ogóle cokolwiek o niej
wiedział?
No jasne! - uświadomiła sobie po chwili. Jake, kierowca
autobusu, musiał mu powiedzieć o awarii silnika.
9
RS
Nieznajomy dokładnie zapamiętał sumę, którą wymieniła i...
Doznała uczucia takiej ulgi i wdzięczności, że zakręciło jej
się w głowie. Nie będzie już musiała...
Dziewczyno, czy ty oszalałaś?! Nikt nie wręcza takich sum
zupełnie obcej osobie. To na pewno oferta pożyczki. Słyszała
już o firmach, które wysyłają czek, a w ślad za nim umowę
pożyczki na wysoki procent. Wyjęła z koperty wizytówkę.
Blake Connors - przeczytała - Prezes Spółki Promocyjnej
,,Nowe Inicjatywy". Ten facet dowiedział się od Jake'a, że
Karin prowadzi prywatną agencję i że ma kłopoty. Możliwe
również, że to czek sfingowany - reklama firmy, która
zajmuje się udzielaniem wysokooprocentowanych pożyczek.
W gorączkowym oczekiwaniu logicznego wyjaśnienia,
otworzyła list. Widok czeku wywarł na niej tak silne
wrażenie, że w pierwszej chwili nie dostrzegła załączonej
kartki. Przebiegła wzrokiem słowa skreślone zdecydowanym
charakterem pisma: ,,Na wypadek dalszych życzeń pozostaję
do dyspozycji. Blake Connors ".
Karin dwukrotnie przeczytała to zdanie i ponownie
spojrzała na czek. Nie, to nie była pożyczka. To była obelga.
Facet spotyka w barze dziewczynę, która określa swoją cenę,
i przesyła jej ekspresem żądaną kwotę. Spurpu rowiała z
gniewu i upokorzenia. Przecież sama wychlapałaś, ile
potrzebujesz, a na widok czeku wpadłaś w euforię! -
strofowała siebie w myślach. - Wmawiałaś sobie, że to
zwyczajna handlowa transakcja. Nie wiem, co pan sobie
wyobraża, panie Connors, ale choć ma pan forsę, źle pan
trafił. Nie jestem towarem na sprzedaż. Proszę zatrzymać
swoje pieniądze.
Chciała podrzeć czek, ale się rozmyśliła. Ten człowiek
gotów pomyśleć, że podjęła pieniądze, albo że celowo
zatrzymuje czek. Odeśle go z powrotem, żeby nie miał
żadnych wątpliwości. Wciąż odczuwała gniew, który jednak
powoli ustępował fali rozczarowania. W jego uśmiechu było
11
RS
przecież tyle ciepła, jego twarz promieniowała taką
szczerością i otwartością. Przed wyjściem z kasyna
zapragnęła... Czego? Nie, do tego nie przyzna się nawet
sobie. Wsiadła do samochodu i ruszyła do Sacramento.
- To stary model, proszę pani - wyjaśnił pracownik
warsztatu naprawczego. - Muszę poszukać takiego silnika.
Jeśli nie znajdę, będziemy naprawiać stary. Wszystko
potrwa sześć do siedmiu tygodniu.
Nie spytała nawet o warunki płatności. W gruncie rzeczy
odczuła pewną ulgę. W ciągu sześciu tygodni zdobędzie
jakoś pieniądze. W tym miesiącu weźmie dwa dodatkowe
kursy, a w następnym pięć. Oczywiście musi wynająć
autobus, co każdorazowo wyniesie pięćset dolarów, czyli
koszty wzrosną o dwieście. Zaraz... przecież poniesie straty!
Wsiadła do samochodu i w lekkim odrętwieniu pochyliła
się nad kierownicą. Nie mogła podnieść cen. W rozesłanych
prospektach reklamowych zamieściła cennik i na takich
warunkach
przyjęła
zamówienia.
Wyprostowała
się
gwałtownie.
Autobusy
wycieczkowe
mają
przecież
czterdzieści sześć miejsc! Jeśli zdobędzie komplet pasażerów,
a przynajmniej zapełni czterdzieści miejsc, to zyska osiemset
dolarów. Zaczęła gwałtownie szperać w torebce, szukając
kwitu, który wczoraj dał jej Jake. Jest. Autobusowe Linie
Czarterowe i adres firmy. Wrzuciła bieg i ze świeżym
zapałem ruszyła pod wskazany adres. Zamówi autokar, a
następnie przejrzy wszystkie dotychczasowe listy pasażerów
i telefonicznie rozreklamuje nowy program wycieczek.
- Niestety - pokręcił głową pracownik Linii Czarterowych.
- Mam referencje i, jeśli trzeba, mogę zapłacić z góry -
nalegała, dziękując Bogu, że zachowała na koncie skromną
sumę.
Zapewnił ją jednak, że nie chodzi o pieniądze. Po prostu w
tak krótkim terminie firma nie dysponowała żadnymi
wolnymi autokarami.
12
RS
- Przecież wczoraj patrol drogowy załatwił autokar od
ręki - upierała się Karin.
- Zawsze mamy jeden autokar w pogotowiu - odpowiedział
-
a
poza
tym
drogówce
przysługuje
bezwzględne
pierwszeństwo.
Widząc
jej
przygnębienie, zatelefonował
do
dwu
podobnych firm. Bez rezultatu.
- Przykro mi - oświadczył rozkładając ręce - ale
sąsiedztwo
kasyn
sprawia,
że trudno nadążyć z
zamówieniami.
Karin podziękowała i wróciła do samochodu, usiłując
zignorować lekkie kłucie w dołku. Bez środka transportu nie
będzie mogła prowadzić swojej agencji. Ale niezależnie od
tego, co stanie się dalej, pan Turner otrzyma autobus w
przyzwoitym stanie. Po raz pierwszy ogarnął ją prawdziwy
strach. Będzie musiała wrócić do swojej poprzedniej pracy i
spłacić z pensji naprawę silnika. Nie, tylko nie to! Trudno,
odwoła planowane w tym miesiącu wyjazdy. Zorganizuje je
ponownie, gdy tylko będzie miała transport. Postanowiła
wrócić do domu i załatwić kilka telefonów. Wtem drgnęła.
Przypomniała sobie kopertę, która nadeszła rano ekspresem.
Nie zastanowiła się nawet, dlaczego to właśnie na nadawcy
tego listu chciała wyładować rozdrażnienie. Gdyby nawet
odważyła się przyjąć czek, co zresztą nie wchodziło w
rachubę, to i tak nie miał podstaw do wyciągania
jakichkolwiek wniosków. Gwałtownie zapragnęła mu to
powiedzieć. - Są rzeczy, panie Connors, których nie
zdobędzie pan za pieniądze, takie jak wycofany z produkcji
silnik, zamówiony wcześniej autokar, czy wreszcie takie...
jak ja.
Chciałaby widzieć jego minę, gdy zwróci mu czek,
dziękując chłodno i uprzejmie. Tak, pojedzie do niego od
razu i załatwi tę sprawę.
13
RS
Po dwudziestu minutach dotarła na Forest Avenue
trzydzieści pięć. Nie znalazła tam jednak, jak przypuszczała,
zwykłego małego biura. Oczom jej ukazał się okazały
budynek. Wjechała na zapełniony parking i postawiła
samochód na jednym z nie zarezerwowanych stanowisk.
Z budynku wciąż wylewał się strumień ludzi. Wkrótce
wtopiła się w tłum wchodzących i wychodzących.
Gabinet Connorsa znajdował się na pierwszym piętrze.
Panowała tu atmosfera dyskretnego luksusu. Gruby dywan,
eleganckie meble w głębokich odcieniach brązu i beżu,
bogactwo zieleni. Wszystko w doskonałym guście. Młody
człowiek za biurkiem spytał z uśmiechem:
- Czym mogę służyć?
- Chciałabym rozmawiać z panem Connorsem.
- Czy jest pani umówiona?
- Nie – odparła – ale ja...
- Hmm... - zawahał się. - Nie jestem pewien, czy pan
Connors jest osiągalny. Proszę zwrócić się do jego zastępcy,
panny Wentworth. Wolno prosić o nazwisko?
Karin podała mu wizytówkę. Szepnął coś do słuchawki
telefonu stojącego na biurku.
- Proszę spocząć. Zaraz panią przyjmie.
Miała właśnie powiedzieć, że nie będzie sprawiać kłopotu,
ale on już się zajął kobietą w śnieżnobiałym kombinezonie, z
napisem ,,Desery Dolly". Karin wzruszyła ramionami i
zatonęła w miękkiej kanapie. Skoro dotarła aż tutaj,
poczeka.
Tuż obok niej siadły ,,Desery Dolly" w osobie pełnej
wdzięku, pulchnej dziewczyny. Uśmiechnęła się przyjaźnie,
ale nim zdołała coś powiedzieć, recepcjonista oznajmił:
- Prosimy panią, panno Palmer!
Gabinet panny Wentworth nie był tak duży, jak hol
recepcyjny, ale nie mniej elegancki. Młoda kobieta siedząca
za biurkiem mogłaby być modelką z okładki czasopisma
14
RS
,,Kobieta sukcesu ". Sprawiała wrażenie pewnej siebie,
kompetentnej, a ponadto była uderzająco atrakcyjna. Miała
owalną twarz, małe, ładnie wykrojone wargi, delikatny
nosek i ciemne, płomienne oczy. Na oparciu krzesła panny
Wentworth spoczywał niedbale udrapowany, miękki,
beżowy żakiet, a jedwabna bluzka w paski z wysokim
kołnierzem i szerokimi mankietami sprawiała wrażenie tak
świeżej i wyprasowanej, że Karin czuła każdy ślad
wygniecenia na swoim kostiumiku.
- Dzień dobry. - Wąska, wymanikiurowana dłoń wskazała
jej krzesło. - Czym mogę służyć, panno...?
- Palmer. Karin Palmer. - Karin siadła, trochę zła na
siebie samą. Onieśmielenie nie należało do jej naturalnych
reakcji. Przecież pracowała z różnymi ludźmi.
- Tak, oczywiście. - Panna Wentworth spojrzała na
biurko, gdzie z pewnością leżała informacja przekazana jej
szeptem przez interkom. - Agencja Turystyczna Karin
Palmer.
- Chciałabym mówić z panem Connorsem.
- Przykro mi. Jest nieobecny. - Na twarzy panny
Wentworth pojawił się zawodowy uśmiech. - Radzę zwrócić
się do pana Petersona. On załatwia sprawy nowych klientów.
- Nie jestem nowym klientem.
- Taak?
- Chciałabym się widzieć z panem Connorsem w sprawie..
. - Karin zawahała się - osobistej.
- Osobistej? - Brwi panny Wentworth zbiegły się. Czyżby
Karin uległa złudzeniu, czy w ciemnych oczach tamtej
pojawiła się nagle wrogość?
- No, może niezupełnie...
- Aha, rozumiem... To znaczy, nic nie rozumiem. - Ton
panny Wentworth wyrażał litość dla kogoś, kto nie potrafi
rozróżnić spraw osobistych od nieosobistych.
15
RS
Karin czuła, jak oblewa ją fala wściekłości na Blake'a
Connorsa. To za jego sprawą znalazła się w takiej sytuacji.
Wstała.
- To bez znaczenia. Po prostu... - Wyślę ten cholerny czek
pocztą, pomyślała.
- Może mogłabym jednak pomóc - proponowała panna
Wentworth. - Proszę zostawić wiadomość.
W tej samej chwili drzwi, prowadzące zapewne do
przyległego gabinetu, otworzyły się i stanął w nich Blake.
- Vickie, chciałbym, żebyś to załatwiła - powiedział
podchodząc do biurka. Wtem zobaczył Karin. - Panna
Palmer! Jak miło, że pani wpadła.
- Chciałabym porozmawiać.
- Oczywiście. Zjedzmy razem lunch.
- Nie, dziękuję. To sprawa na kilka minut.
- Więc będziemy je mieli podczas lunchu. - Jego ton był
równie stanowczy jak podpis pod czekiem. - Wezmę tylko
marynarkę.
- Przecież mieliśmy zjeść lunch z Pete'em - protestowała
panna Wentworth, ale Blake znikał już w swoim gabinecie.
- Rzeczywiście, zapomniałem. - Znów się wyłonił,
wsuwając ręce w marynarkę letniego garnituru. Na tle
płowej barwy materiału jego twarz była uderzająco
przystojna. - Dobrze, obgadajcie to sami. Powiedz Pete'owi,
że wieczorem będę w klubie. - Najwyraźniej uznał kwestię za
wyczerpaną i z uśmiechem odwrócił się do Karin.
Usiłowała wytrwać w wojowniczym nastroju, ale plan
zaczynał zawodzić. Instynkt podpowiadał jej, że bez względu
na to, co myśli o Blake'u, to mężczyzna godny zaufania.
Przyjmie zaproszenie, choćby ze względu na tę ważniaczkę,
która siedziała teraz z głupią miną. A więc nie ma pana
Connorsa?
- Bardzo dziękuję za pomoc - powiedziała Karin,
obdarzając kobietę za biurkiem promiennym uśmiechem.
16
RS
Czuła
się
wystarczająco
usatysfakcjonowana,
gdy
wychodziła z Bla-kiem Connorsem.
Blisko budynku stał lśniący maserati z bardzo niskim
zawieszeniem. Blake otworzył drzwi i czekał. Ale Karin nie
podchodziła. W gruncie rzeczy, pomyślał, wygląda na nieco
speszoną. Dlaczego? Przecież, gdy wychodzili z biura,
sprawiała wrażenie zadowolonej, a nawet triumfującej. A
teraz...
- Myślałam, że pójdziemy pieszo.
- Pieszo?
- Gdzieś niedaleko stąd. - Wykonała dość nieokreślony
ruch ręką, wskazując uliczne stoisko z hamburgerami. - Jest
taka ładna pogoda.
- Właśnie. Zrobimy sobie przejażdżkę do River's End -
powiedział. Czyżby sądziła, że zamierza cisnąć się przy
jednym z tych zatłoczonych, rozklekotanych stołów? - To
niedaleko. Pojedziemy wzdłuż rzeki.
- Nie. Wolałabym nie - powiedziała tak szybko, że
natychmiast zrozumiał, w czym rzecz. I choć spojrzała na
zegarek, wyjaśniając, że ma mało czasu, wiedział, o co
chodzi naprawdę. Dała mu do zrozumienia, że nie jest łatwą
zdobyczą i że przejażdżka nad rzeką nie zrekompensuje mu
wysłanych pieniędzy.
Na potwierdzenie tych przypuszczeń sięgnęła do torebki.
- Ten lunch nap rawdę nie jest potrzebny. Chciałam tylko...
Zatrzasnął drzwi samochodu i wziął ją pod ramię.
- Dobrze. Kilka domów dalej jest kawiarnia. - Nim zdążyła
zaprotestować, przeprowadził ją przez ulicę.
O nie, nie da jej odejść. Zbyt wiele zadał sobie trudu, by
zobaczyć ją po raz drugi.
Zaintrygowała go od momentu, gdy ujrzał ją w kasynie.
Obserwował, jak uprzejmie ignoruje gadaninę faceta, który
nieustannie ją nagabywał. Gdy w końcu ciętą ripostą
zamknęła
natrętowi
usta,
Blake
niemal
wybuchnął
17
RS
śmiechem. Odruchowo włączył się do rozmowy, a wówczas
Karin po raz pierwszy się roześmiała. Zafascynowała go ta
zmiana. Zachwyciły dołeczki na jej buzi i sposób, w jaki
mrużyła kąciki oczu - orzechowych oczu, w których migotały
złote iskry. Chciał z nią porozmawiać, ale wtedy wszedł
kierowca. Wciąż miał przed oczyma jej zgrabną, małą
figurkę w lawendowym kombinezonie, posuwającą się
metodycznie
po
kasynie
w
poszukiwaniu
swoich
podopiecznych. Podobał mu się sposób, w jaki odnosiła się
do tych pań. Wykraczał poza zawodową staranność. Odniósł
wrażenie, że opieka nad nimi jest jej jedyną troską.
Umiejętnie ukrywała swój prawdziwy nastrój. Zdołała
nawet stworzyć atmosferę spokoju i pewnej odświętności.
Gdy opuściła kasyno, ogarnęło go dziwne doznanie.
Wydawało mu się, że coś stracił. Chciał znów ją zobaczyć.
Wiedział, że czek wywoła oczekiwaną reakcję. Obawiał się
tylko, że Karin odeśle go pocztą.
Nie zrobiła tego. Miał więc szczęście. Chociaż - pomyślał
wchodząc do hałaśliwej kawiarni, gdzie zapach kawy
mieszał się z wonią smażonej cebuli - nie jest to idealne
miejsce na początek takiej znajomości. Blake coraz silniej
odczuwał potrzebę zmiany. I wiedział, że Karin Palmer
będzie zmianą bardzo przyjemną. Wszystkie kobiety, które
pojawiały się w pracowitym życiu Blake'a Connorsa, były
właśnie tym -zmianą. Od czasu Fran. Myśl o Frań, nawet
teraz, po latach, wytrąciła go z równowagi tak dalece, że
wpadł na mężczyznę, który właśnie wychodził. Od czasu
Fran w jego życiu nie było nikogo ważnego i Blake nie
pragnął tego zmieniać. Automatycznie położył rękę na
ramieniu Karin i przyciągnął ją do siebie, osłaniając przed
naporem wychodzących. Jedwabisty lok musnął jego brodę,
a w nozdrza uderzył delikatny, świeży zapach, chwilę
później wchłonięty przez wonie kuchni. W ten sposób -
pomyślał - twardy świat interesu unicestwi i ją. A zwłaszcza
18
RS
małą firmę, którą prowadzi. Organizacją wyjazdów do
kasyn trudni się przecież wiele biur podróży. W każdej
chwili grozi jej plajta. A tamtego popołudnia w kasynie
dziewczyna wydawała mu się taka wrażliwa i krucha, że
instynktownie zapragnął ją chronić. Dostrzegł teraz, że
Karin z namysłem zmarszczyła brwi. Zapewne znów martwi
się zepsutym autobusem. A może jego czek rozwiąże cały
problem i postanowiła go przyjąć?... Nie. Gdy tylko
przedarli się wśród gwarnych zatłoczonych stołów i usiedli
przy mniejszym, odosobnionym stoliku, Karin wyciągnęła
czek z torebki.
- Przyjechałam, żeby to zwrócić. - Ponieważ nie wyciągał
ręki, położyła czek na stole. - Nie rozumiem, czemu pan to
wysłał.
- Sądziłem, że może się przydać. Przecież sama mi to pani
powiedziała.
Karin zlodowaciała.
- Panie Connors, ludzie często czegoś potrzebują. Zdarza
się nawet, że pod wpływem impulsu mówią o tym komuś
nieznajomemu. Nie oznacza to jednak prośby o wsparcie.
- Tak się składa, że na tym właśnie polega działalność
mojej firmy.
- Co? - Jej oczy zaokrągliły się ze zdumienia, by w moment
później zmrużyć się figlarnie. - Kim pan właściwie jest?
Świętym Mikołajem?
Uśmiechnął się, potrząsając głową.
- W żadnym wypadku.
- A więc zapewne owym słynnym Milionerem?
- Kim?
- W latach pięćdziesiątych był taki serial w telewizji.
Opowiadał mi o nim wuj Bob. Jego bohater przybywał z
pomocą ludziom, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji.
Rodzice Blake'a usunęli z domu telewizję, toteż nie słyszał
nawet o takim serialu. Rozbawiło go jednak porównanie, a
19
RS
poza tym w oczach Karin znów zapaliły się te urocze,
figlarne błyski.
- Ale nisko mnie pan wycenił. Wybraniec losu otrzymywał
równy milion dolarów.
- Rozumiem. - Chciał coś dodać, ale podeszła do nich
kelnerka, by przyjąć zamówienie. Gdy odeszła, powiedział: -
Milion również wchodzi w rachubę. Jeśli pani potrzebuje...
- Nie potrzebuję miliona dolarów! Nie potrzebuję niczego!
- wykrzyknęła z emfazą.
- Proszę nie podejmować pospiesznych decyzji. Nie ma
pani pojęcia, co możemy dla pani zrobić. ,,Nowe Inicjatywy"
to najlepszy inkubator w mieście.
- Inkubator? Taka wylęgarnia dla kurcząt?
- Coś w tym rodzaju - parsknął śmiechem. - Tyle że u nas
wylęgają się nowe przedsiębiorstwa.
Zmarszczyła czoło.
- Nie rozumiem.
- Mówiąc najprościej, wspieramy nowe fumy we
wczesnym stadium rozwoju. Załatwiamy lokale biurowe i
warsztaty, organizujemy dostęp do kapitału, uczymy
zarządzania, i te pe.
- Rozumiem. - Nie próbowała nawet ukryć sarkazmu. - I
wszystkimi tymi łaskami obdarzacie każdego, kto o to
poprosi. A także tych, którzy nie proszą o nic?
Starał się zachować powagę.
- No, może niezupełnie. Dokonujemy wyboru. Kandydaci
są dokładnie sprawdzani, zanim znajdą się na liście naszych
klientów. Na wstępie sami oceniamy skalę ich potrzeb.
- Dokładnie sprawdzani? - zastanawiała się Karin. - Aha,
rozumiem. Wymiana dwu zdań w barze to wystarczający
sprawdzian kandydata.
- Bardzo dokładnie określiła pani niezbędną kwotę.
20
RS
Roześmiała się, a on nagle poczuł się uszczęśliwiony
widząc, jak z jej twarzy ustępuje napięcie, a na policzkach
pojawiają się dołki.
- Obliczałam tę sumę przez cały dzień. Rzeczywiście
obliczyłam ją dość dokładnie.
- I na koniec doszła pani do wniosku, że pieniądze nie są
potrzebne?
- Tak. To znaczy nie.
Dostrzegł, że lekko zaciska wargi, co pewnie znaczy: To
już moja sprawa.
- I nie skorzysta pani z fachowej porady eksperta?
Zmrużyła oczy. Znów pojawiły się uparte dołeczki.
- Mam na to pogląd dość sceptyczny.
- Dlaczego?
- Czy poważny ekspert wysyła obcej osobie czterocyfrowy
czek, nie mając żadnych gwarancji?
Wybuchnął śmiechem.
- Panno Palmer, zapewniam, że moje nie byle jakie
osiągnięcia wymagają spostrzegawczości i znajomości
charakterów. Jedno spojrzenie pani dużych oczu przekonało
mnie, że nie ryzykuję.
- Ha! Dostrzegł pan w nich desperację, a to niewiele mówi
o charakterze. - Podniosła oczy do góry. - Jak można
wysyłać taką sumę do kogoś, o kim nie wie się nic.
- A więc pomyślmy... - Z uśmiechem założył ręce,
opierając je na stole. - Imię: Karin, nazwisko: Palmer, wiek:
dwadzieścia cztery lata, zamieszkała w Carmichael, Market
Place czterdzieści cztery wspólnie z Margaret i Bobem
Palmerami.
Dziesiątego
stycznia
bieżącego
roku
zarejestrowała firmę pod nazwą Agencja Turystyczna Karin
Palmer. Poprzednie dwa lata mieszkała w Sacramento, gdzie
wspólnie z Joyce Car ruthers wynajmowała mieszkanie przy
High Street i pracowała w Miejskim Wydziale Gospodarki
21
RS
Wodnej. Referencje kredytowe są niemal żadne, ale brak
informacji negatywnych.
Przyglądała mu się z niedowierzaniem. Wtem kąciki jej
ust uniosły się do góry.
- Zapomniał pan o stoisku z lemoniadą. Prowadziłam je
mając siedem lat.
- Ależ skąd! To przesądziło o wysłaniu pani czeku.
- Dajmy temu spokój. Czy pan wie, co pan robi? Przecież
to zwyczajne szpiegostwo!
Nie odpowiedział. Uśmiechając się czekał, aż kelnerka
postawi filiżanki z kawą. Gdy się oddaliła, odpowiedział
życzliwie:
-
Droga
panno
Palmer,
trudno
sprostać
pani
wymaganiom. W jednym zdaniu oskarża mnie pani o
niedbalstwo w prowadzeniu interesów, a już w drugim o
szpiegostwo z racji sprawdzania referencji kredytowych.
- Proszę nie traktować mnie w ten sposób. Wie pan, o co
mi chodzi. Poza tym żadna z tych informacji nie ma
znaczenia. Mogłam bez trudu zrealizować rano czek i
zniknąć z miasta.
- Ale przyszła pani do mojego biura trzymając go w ręku.
- Uniósł filiżankę. - Pozostanę jednak przy swoim zdaniu.
- Oczywiście! Pańskie zdanie! A co z moim? Co miałam
pomyśleć, kiedy... - przerwała, gdyż kelnerka przyniosła
zamówione danie.
Zaraz się zacznie - pomyślał, próbując ukryć uśmiech i
przygotowując się na przemówienie z cyklu: ,,Jak pan
śmiał!".
Ona jednak zajęła się hamburgerem. Polewała go
keczupem i kroiła w ćwiartki, patrząc z zaciśniętymi ustami
w talerz. Następnie, jak gdyby zapominając o wzburzeniu, z
wdziękiem i apetytem zabrała się do jedzenia.
- Znakomity hamburger. Bardzo dziękuję za lunch -
wyrecytowała z oficjalną uprzejmością.
22
RS
- Mam na imię Blake. Czy możemy zapomnieć o
formalnościach, Karin?
- Tak, oczywiście. Dziękuję za lunch, Blake.
- To brzmi lepiej. Zdaje się, że coś mówiłaś na temat
sprzeczności naszych poglądów.
- Nie, ja tylko... To nie ma znaczenia.
- Myślę, że ma. Czy sądzisz, że kierował mną jakiś ukryty
cel?
Podniosła oczy. Czuła, że się rumieni.
- Nie, oczywiście, że nie. Ja tylko...
- Bo jeśli tak myślałaś, to miałaś rację - dokończył.
23
RS
ROZDZIAŁ TRZECI
W jej mózgu pulsowało światełko alarmowe. Objął ją tak
ciepłym, tak zniewalająco intymnym spojrzeniem, że
poczuła ogarniający ją lęk. Gorączkowo usiłowała wymyślić
coś zabawnego, rozładować jakoś atmosferę, ale w głowie
miała kompletną pustkę. Wpat rywała się w talerz.
- To bardzo dobry hambu rger - wykrztusiła.
- Nie zmieniaj tematu. Miałaś rację. Jest pewien ukryty
motyw. Pragnę cię poznać bliżej, Karin.
- Masz przecież bardzo dokładne dane na temat mojej
osoby. - Spojrzała na niego ostro.
-
To
wiedza
bardzo
powierzchowna.
Chciałbym
dowiedzieć się o tobie dużo więcej.
- Jestem otwartą księgą - dowcipkowała, usiłując
opanować
podniecenie,
które
wzbudzał
jego
niski,
sugestywny głos. - Nie ma we mnie nic ponad to, co widać
gołym okiem.
- Żadnych mrocznych tajemnic? Żadnych niszczących
żądz?
- Tylko jedna. Gwałtownie pożądam autobusu. -
Próbowała się roześmiać.
- A więc nie załatwiłaś tej sprawy.
- Jeszcze nie. - Znów napotkała jego wzrok i znów odniosła
wrażenie, że tonie w jego oczach.
- Naprawa silnika trwa zbyt długo? Skinęła głową.
- A więc wynajmij autobus. To czasem najlepsze wyjście.
- Które też wymaga czasu.
- Może więc ,,Nowe Inicjatywy" mogłyby ci pomóc?
- Nie. Dam sobie radę sama.
24
RS
- Chwileczkę. Nie rezygnuj z nas tak szybko. Nie musisz
walczyć o wszystko sama. Po to właśnie powstały
inkubatory.
- Nigdy przedtem o nich nie słyszałam.
- To stosunkowo świeży pomysł, choć działamy od kilku
lat.
- Działamy? Czy to znaczy, że są inne firmy takie jak
twoja?
- Chodzi ci o ilość czy o jakość?
- Wiem. Jesteś niezrównany - powiedziała z uśmiechem
- ale nie odpowiedziałeś mi na pytanie.
Gryzł akurat kawałek wyraźnie twardego steku i wolno
przełknął.
- No cóż, jeśli poszukujesz innego inkubatora...
- Niczego nie poszukuję. Pytam z ciekawości. Czy są inne
podobne firmy?
- Jest ich bardzo wiele. Ta dziedzina szybko się rozwija.
- Sięgnął po kawę. - Osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu
procent małych przedsiębiorstw pada w ciągu pierwszych
czterech lat działalności. Inkubatory tworzą dla nich sieć
zabezpieczeń, co często umożliwia tym firmom przetrwanie.
- Ale co wam to daje? Czyżby to był... - spojrzała na czek,
który wciąż leżał na stole -... dobroczynny program dla
przedsięwzięć gospodarczych?
Parsknął śmiechem, ponownie atakując stek.
- Ależ skąd! Mamy określone cele i plan finansowy, choć
istnieją również inkubatory, które nie osiągają zysku.
Powołują je do życia lokalne władze, żeby tworzyć nowe
stanowiska pracy i zwiększać bazę podatników.
- A ty?
- Ja jestem człowiekiem interesu, nastawionym na zysk,
podobnie jak moi klienci. Nasze dochody pochodzą z
czynszów, a także z udziałów w zyskach podopiecznych firm
lub z ustalonych procentów ich dochodów.
25
RS
- Rozumiem - przypomniała sobie jego zatłoczony
biurowiec. - Mam wrażenie, że znakomicie ci idzie.
- W ciągu ośmiu lat działalności mieliśmy pod opieką sto
dwadzieścia jeden firm. Tylko trzy splajtowały.
- Musisz być znakomitym fachowcem.
- Owszem. Jestem nie najgorszy - odparł z niezmąconą
pewnością siebie. - A poza tym lubię tę pracę. Mam ogromną
satysfakcję, jeśli zdołam kogoś pchnąć we właściwym
kierunku, a później obserwuję, jak rozwija skrzydła.
Karin patrzyła w urzeczeniu, jak w miarę opowiadania
jego figlarne, błękitne oczy ciemnieją z przejęcia. Odnosiła
wrażenie, że kwestia sukcesu innych to dla niego osobiste
wyzwanie. Fascynował ją także on sam - jego zapał, jego
umiejętność panowania nad każdą sytuacją. I tyle troski o
innych - myślała, gdy opowiadał o człowieku, który z
powodu choroby kręgosłupa stracił pracę w gospodarstwie
ogrodniczym. Otworzył wtedy we własnym domu sklep z
nasionami, ale zyski nie wystarczały nawet na pokrycie
czynszu.
- Wówczas zwrócił się do nas - ciągnął Blake. Jego twarz
rozjaśnił chłopięcy entuzjazm. - Teraz jego dochody
przekraczają milion dolarów rocznie - zakończył.
Karin niemal zakrztusiła się kawą.
- Milion? Ze sprzedaży nasion? - odstawiła filiżankę. -
Sądziłam, że zajmujecie się tylko małymi firmami.
- Naszym celem jest stały rozwój. A ponadto z faktu, że
jakieś przedsiębiorstwo jest nowe, nie wynika, że musi być
małe. Niektóre zaczynają od poważnych inwestycji.
Karin słuchała z zaciekawieniem.
- Kiedyś zgłosiła się do nas kobieta, która opracowała
nową metodę eksploatacji ropy naftowej. Znaleźliśmy dla
niej inwestorów i wprowadziliśmy wynalazek na światowy
rynek. Teraz jest właścicielką trzech rafinerii. Trzy
rafinerie! Światowy rynek!
26
RS
- Myślałam, że żartujesz, ale ty rzeczywiście jesteś bogaty!
- Zmierzam w tym kierunku. - Jego głos zabrzmiał ostro,
niemal zaczepnie.
Dlaczego? Co sprawiło tę nieoczekiwaną zmianę, to nagłe
zacięcie warg? Była zaskoczona i zaintrygowana. Teraz ona
zapragnęła dowiedzieć się więcej o Blake'u Connorsie. Jakie
to ukryte pragnienia i głębokie lęki kryły się za tą silną,
budzącą ufność fasadą?
- Opowiedz mi o sobie... To znaczy - sprostowała gryząc
się w język - o twojej firmie. Jak to się wszystko zaczęło?
- Przypadkowo - odparł. Ale wiedział, że nie jest to cała
prawda. Tak, Ed Matthews wykonał pierwszy ruch, ale to
Blake dostrzegł szansę osiągnięcia celu, który wyznaczył
sobie tego wieczoru, gdy Fran powiedziała mu, że wychodzi
za Ricky'ego Dunlapa, spadkobiercę tytoniowej fortuny
Dunlapów.
- Nie wykręcaj się - Karin kiwała palcem w ten sam
żartobliwy sposób, w jaki robiła to Fran, gdy chciała go
rozbawić. Niech to... Nie widział jej przecież od tamtego
wieczora przed dziesięciu laty. Czemu więc myśli o niej
teraz? Kobieta siedząca naprzeciw w niczym jej nie
przypomina. Patrzył, jak dołeczki znów tańczą na buzi
Karin i próbował skoncentrować się na tym, co mówi.
- A więc przypadkowo założyłeś własną firmę, by zapobiec
przypadkowym działaniom tych, którzy słabo sobie radzą.
- Przyznaję się do winy, Wysoki Sądzie! - próbował się
roześmiać i przywrócić poprzedni nastrój. - Było to trzy lata
po ukończeniu studiów. Pracowałem jak wszyscy od
dziewiątej do piątej w firmie konsultingowej w Filadelfii.
Pewnego dnia jeden z moich kolegów, Ed Matthews,
poprosił mnie o pożyczkę. Trudnił się obwoźną sprzedażą
kosmetyków i popadł w długi. Spłaciłem je. Oczy Karin
zalśniły.
27
RS
- Wiedziałam. Masz to we krwi. Po prostu musisz
pomagać bliźnim.
Tym razem poczuł się głupio.
- To nie był wielki dług. Nie przekraczał tysiąca dolarów. I
nie zrobiłem tego z czystego altruizmu - wzruszył
ramionami. - Wiedziałem, że jeśli mam otrzymać zwrot, to
Ed musi lepiej sobie radzić. Zaryzykowałem i poszedłem na
całego. Zaciągnąłem drugą pożyczkę na mieszkanie i
kupiłem stary budynek po magazynie. Zmodernizowałem go
i część powierzchni odstąpiłem Edowi. Jednocześnie
udzielałem
mu
porad,
jak
przekształcić
kierunek
działalności. W zamian miałem otrzymywać procent jego
zysków, które szczęśliwie stopniowo rosły.
- I tak powstały ,,Nowe Inicjatywy"?
- Tak. Wkrótce inne firmy zaczęły wynajmować u nas
lokale. Stanąłem na nogach. - A wszystko po to, by osiągnąć
sukces, o którym marzył od tamtego wieczoru, kiedy Fran
odchyliła do tyłu głowę i powiedziała:, Ja chcę czegoś więcej
niż to ". Wtedy właśnie siedzieli przy stoliku takim jak teraz
ten. ,,To " było tanią knajpą z hamburgerami, domowym
winem i wonią tłuszczu. Jednym z tych miejsc, gdzie czub się
jak w raju podczas pełnych intymności studenckich lat
Kochał Fran. Działała na niego jak haust świeżego
powietrza. Wspomnienia wyzwoliły gwałtowny przypływ
nostalgii. Przypomniał sobie sekrety, którymi dzielili się
chrupiąc frytki z cebulą, słodki zapach jej skóry, gdy tulił ją
w parku, a jeszcze później, gdy miał już własne mieszkanie,
namiętnie uprawiany seks. Myślał, że tak będzie zawsze. Aż
do tamtego wieczoru. Wtedy ,,zawsze" przestało istnieć.
Obiecał sobie, że nie zakocha się już nigdy więcej, a jeśli
już tak się zdarzy, będzie miał więcej do ofiarowania niż
,,to".
- No tak. Teraz rozumiem. Patrzył na nią zaskoczony.
28
RS
- Mówię o twoich .inicjatywach ". Pomogłeś w karierze
wielu ludziom.
- Tak. Na tym polega ta robota. - Blake z zażenowaniem
wzruszył ramionami. Karin miała rację. Pomagał innym, by
pomóc sobie.
- Jest pan wyjątkowym człowiekiem, panie Connors.
,,Zawsze zostaniesz dla mnie kimś wyjątkowym " -
powróciły echem słowa Fran. Gwałtownie zapragnął wyjść z
tego baru, uciec przed kobietą, która wyglądała zupełnie
inaczej niż Fran, a tak bardzo ją przypominała.
- Skończyłaś? - spytał, patrząc na zegarek. Skinęła
twierdząco. Wziął ze stołu rachunek, wstał i spiesznie
skierował się w stronę kasy.
Karin złapała go za rękaw.
- Zapomniałeś o tym - powiedziała, wpychając mu w dłoń
otrzymany od niego czek. Bez słowa wsunął go do
wewnętrznej kieszeni marynarki.
Kiedy znaleźli się na parkingu, Karin raz jeszcze
podziękowała za lunch i ruszyła do swego samochodu.
- Zaczekaj - usłyszała. Ob róciła się zdziwiona. W drodze
powrotnej niemal sienie odzywał. Pomyślała, że próbuje
teraz zatuszować niekorzystne wrażenie.
- Chodzi mi o twoją agencję turystyczną - odezwał się z
wahaniem. - Zdaje się, że do awarii tego silnika nieźle ci
szło?
Skinęła głową.
- Tak. Bardzo dobrze. Jesteś zdziwiony? - spytała widząc,
jak sceptycznie unosi brew.
- Tak. Wycieczki do kasyn to bardzo popularna forma
działalności. Często nawet opłacana przez ich właścicieli.
- Ależ ja nie jeżdżę do kasyn!
- Przecież tam cię poznałem... - Był zaskoczony.
- Organizuję zaledwie dwa wyjazdy w miesiącu.
Zasadniczo zajmuję się wyłącznie organizacją wycieczek dla
29
RS
miłośników
sztuki.
Ostatnio
zamierzałam
poszerzyć
program o wyjazdy do teatrów w San Francisco, a także na
festiwal szekspirowski w Oregonie. Planowałam dwa
wyjazdy w przyszłym tygodniu, ale teraz... - Jej głos
przycichł, a entuzjazm opadł, gdy przypomniała sobie o
kłopotach z transportem.
- Wycieczki dla amatorów sztuki? - Blake nieco się ożywił.
- To już bardziej interesujące. - Przez chwilę myślał, po
czym się uśmiechnął. - Być może zdołamy ci pomóc.
Karin potrząsnęła głową.
- Nie przypuszczam.
- Mimo wszystko wejdź ze mną do biura. Może zdołam coś
zrobić w sprawie tego autobusu.
- Naprawdę? - spytała z nadzieją. - Pracownik Linii
Czarterowych telefonował w kilka miejsc.
- No cóż, spróbujemy - odparł.
Ogarnęła ją radość, gdy patrzyła, jak jego błękitne oczy
znów odzyskują swój figlarny wyraz. Ruszyła za nim w
stronę budynku. Minęli recepcję i weszli do gabinetu
Blake'a. Drzwi do pokoju panny Wentworth były otwarte i
niemal jednocześnie rozległ się jej głos.
- Och, Blake, dobrze, że wróciłeś. Obawiałam się, że
zapomniałeś o spotkaniu z panem Bryanem.
- Nie, Vickie, już idę. Chciałbym cię o coś prosić. Złap
Tima Holidaya. Powiedz mu, że chciałbym pożyczyć jeden z
jego autokarów na... - Odwrócił się do Karin. - Czy możesz
wynotować i podać terminy, w których będzie ci potrzebny?
Skinęła głową i wyjęła z torebki notes. Blake wyjaśnił jej,
że Tim Holiday jest klientem ,,Nowych Inicjatyw" i zajmuje
się wyłącznie organizacją wyjazdów do kasyn.
- Ma całą flotyllę własnych autobusów. Sądzę, że zrobi to
dla nas i pożyczy ci jeden z nich.
- Czy panna Palmer jest naszą nową klientką? - spytała
panna Wentworth.
30
RS
- Jeszcze nie. Ale może da się przekonać, jeśli
wyczarujemy dla niej autobus - powiedział z uśmiechem,
wchodząc do gabinetu i niemal natychmiast wrócił,
trzymając aktówkę. Wyciągnął rękę po sporządzony przez
Karin wykaz. - Tim powinien nam pomóc - powiedział,
podając kartkę pannie Wentworth, która zmarszczyła brwi.
- Tim jest bardzo zajęty i trudno go złapać - mruknęła. -
Nie wiem...
- Liczę na ciebie, kochanie - przerwał jej spokojnie. Karin
poczuła, jak nagle drgnęło jej serce, gdy schylił się nad
panną Wentworth, z poufałością kładąc jej rękę na
ramieniu. - Wierzę w twój niezawodny czar.
- Och ty... - uśmiechnęła się panna Wentworth, której
dotknięcie jego ręki sprawiło wyraźną przyjemność. -
Postaram się. I jeszcze jedno. Pete nie może zobaczyć się z
tobą wieczorem. Ma czas dopiero jutro po południu. Mogę
zająć się tym sama, ale przedtem muszę omówić to z tobą.
Może dziś wieczorem? U mnie czy u ciebie?
A więc to tak... - pomyślała Karin. - U mnie czy u ciebie?...
- Jestem dziś do późna zajęty - zawahał się, a Karin
wyczuła w jego tonie niechęć.
- Nie szkodzi. Poczekam. Są jeszcze inne sprawy do
omówienia. A wiec u mnie?
- No cóż, zobaczę. - Pomachał ręką Karin. - Powodzenia. I
pamiętaj o nas w razie kłopotów. - Otworzył drzwi,
zatrzymał się i odwrócił do panny Wentworth. - Słuchaj,
Vickie, jeśli zawiedzie twój urok osobisty, przypomnij
Timowi, że wczoraj spędziłem z nim cały wieczór w Tahoe i
załatwiłem mu u szefa dodatkową pulę żetonów do gry i
talonów konsumpcyjnych. Jest mi więc co nieco winien.
Karin słyszała, że każda grupa licząca ponad dziesięć osób
otrzymuje bezpłatne talony na drinki oraz konsumpcję i
żetony do automatów. W ten sposób kasyna przyciągały
klientów. Zastanawiała się, ile takich żetonów otrzymują
31
RS
klienci tajemniczego Tima. Organizowana przez nią grupa
otrzymywała żetony wartości piętnastu dolarów, ona sama
zaś pobierała opłatę w wysokości dwudziestu dolarów... Tak
więc każdy uczestnik wycieczki płacił za wszystko zaledwie
pięć dolarów. Wyglądało na to, że jeśli ktoś miał całą flotyllę
autobusów, to jego klienci w ogóle nie płacili za wyjazd do
kasyna. Nieźle pomyślane!
Panna Wentworth podniosła słuchawkę. Znów przybrała
poprzednią, pewną siebie minę, choć Karin dobrze
wiedziała, że to pozory. Miała bowiem przed sobą kobietę
odtrąconą, a w każdym razie niemal odtrąconą. W swej
zaborczej gorliwości panna Wentworth sprawiała wrażenie
osoby, która za wszelką cenę usiłuje utrzymać coś, co
wymyka jej się z rąk. Karin zaczęła jej współczuć.
Rozumiała, co czuje ta kobieta. Godzina z Blakiem
Connorsem uświadomiła jej, jak bardzo potrafi on
fascynować.
Do licha! Co właściwie mam z tym wspólnego! I tak nigdy
więcej nie spotkam tego faceta. Chociaż... Jeśli załatwi dla
mnie ten autobus?
Słuchała, jak panna Wentworth rozmawia przez telefon.
Zapewne z tym Timem. Może lepiej załatwić to osobiście? -
pomyślała. Oczywiście wyśle wtedy Connorsowi list z
podziękowaniem. Albo wpadnie tu raz jeszcze, żeby... Nie!
Widziała przecież wyraz twarzy Vickie, słyszała błagalny ton
w jej głosie. Tak. Ten typ potrafi zawrócić w głowie. O nie,
stanowczo nigdy więcej go nie zobaczy.
32
RS
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mimo wszystko katastrofa nie okazała się aż tak wielka -
myślała Karin trzy tygodnie później, stawiając pudlo
ananasów na kuchennym blacie. Był pierwszy dzień lipca.
Minęło pół roku od założenia agencji, a nie musiała odwołać
ani jednego wyjazdu. To prawda, że korzystając ze starego
autobusu pana Turnera osiągała niemal czysty zysk. Ale,
przy wzmożonej pracy, również kosztowny, luksusowy,
klimatyzowany autokar Tima Holidaya przynosił pewien
dochód. W gruncie rzeczy musiała nawet odmówić kilku
osobom
reflektującym
na
dzisiejszą
wycieczkę
do
Vikingholm. Nad jeziorem Tahoe stała wspaniała rezydencja
zbudowana w 1920 roku. Rozciągał się z niej widok na
maleńką skalistą wysepkę. Na jednym ze skalnych stoków
ówcześni właściciele pałacu zbudowali herbaciarnię. To
właśnie ten obiekt stał się ulubionym tematem malarzy.
33
RS
Przez większą część dnia spędzonego w Vikingholm Karin
szkicowała tak jak inni, a po przyjeździe do domu godzinami
odtwarzała szkice w oleju.
W rezultacie zabrakło jej czasu i teraz krzątała się
gorączkowo, wykonując kilka czynności jednocześnie. Kroiła
ananasy, przyjmowała telefoniczne zgłoszenia na kolejną
wycieczkę, a ponadto próbowała opracować projekt reklamy
wycieczki do muzeum de Younga. Ananasy wymagały
natychmiastowej
interwencji.
Prawdopodobnie
sprowadzono z Hawajów zbyt wiele transportów. Tak
przynajmniej twierdziła Rosa Lewis, która zostawiła przed
drzwiami dwa pudła pełne owoców.
- Byłam na targu - oznajmiła. - Tylko pięćdziesiąt centów
za sztukę. Wzięłam je też dla was.
Rosa i Meg często świadczyły sobie takie drobne przysługi.
Kłopot polegał na tym, że Meg wracała za tydzień, a ananasy
należało natychmiast zawekować lub wyrzucić. Karin
kończyła pracę przy ananasach, kiedy cichutki pisk
przypomniał jej o jeszcze jednym obowiązku. To Smokey,
malutki pudelek pana Tu rnera, który został pod jej opieką,
domagał się wyjścia. Otworzyła drzwi ogrodowe, niemal
jednocześnie odpowiadając na kolejny telefon.
-
Agencja
Turystyczna
Karin
Palmer.
Wystawa
talizmanów w San Francisco? Proszę bardzo. Już wpisuję. -
Poinformowała o miejscu zbiórki i godzinie wyjazdu. -
Dziękuję, pani Gideon. Cieszę się, że jedzie pani z nami.
Będzie pani zadowolona. - Odwiesiła słuchawkę. Następnie
obrała, wydrążyła i pocięła w paski ananas, który wrzuciła
do dużej miski.
Wszelkie prace domowe zawsze wpływały mobilizująco na
jej
umysł.
Obmyślała
więc
fragmenty
biuletynu
reklamującego wycieczkę na wystawę w muzeum de
Younga. Wycieczkę tę organizowała czternastego lipca. ,,...
niezwykłej urody akwarele przedstawiają rdzenne kultury
34
RS
amerykańskie widziane oczyma szwajcarskiego malarza
Karla Bodmera..." - przerwała, by pomyśleć. Tak, musi
sięgnąć do historii malarstwa i poświęcić kilka słów
artystycznemu kunsztowi Bodmeria, i musujące życiem
pejzaże, ludzie, zwierzęta i obyczaje przedstawione z
niezwykłą wiernością". Dalszy tok myślenia zakłóciło
ponownie cichutkie piśniecie. Wytarła palce w ścierkę i
otworzyła drzwi, by wpuścić Smokey. Może to trochę za
dużo jak na prospekt reklamowy, ale ta wystawa jest
nap rawdę czymś wyjątkowym. Na szczęście Tim Holiday
pożyczy jej jeden ze swych autokarów. Oczywiście nie
zawdzięczała tego tylko jemu. Sprawił to Blake Connors.
Karin nie chciała myśleć o Blake'u. A jednak, choć od
czasu, kiedy jedli razem lunch, nie widziała go ani nie
rozmawiała z nim przez telefon, nie potrafiła o Blake'u
zapomnieć. Głęboki błękit jego oczu nadal kusił i przyciągał.
Czuła, że całkowicie zawładnęło jej wyobraźnią to wszystko,
co z niego emanowało - dominująca osobowość, dar
panowania nad sytuacją, siła i witalność... To dobrze, że nie
zatelefonował. To dobrze, że potraktował jej list jedynie jak
grzecznościowy gest - formalne podziękowanie.
Blake nie rozumiał, dlaczego wciąż jeszcze trzyma ten list.
Być może dlatego, że rozbawił go tak, jak dziewczyna, która
go wysłała. ,,To warte więcej niż milion - pisała - i nieważne,
że ten oszałamiająco luksusowy, bezszelestnie pochłaniający
przestrzeń krążownik szos bez reszty mnie zepsuł. Ważne
jest to, że nie odwołałam ani jednej wycieczki! Dziękuję,
dziękuję, dziękuję. Szczerze oddana Karin Palmer ". Ani
,,może wpadłbyś na drinka? ", ani ,jak mogę się
zrewanżować? ". Jedno było pewne: ten list nie zawierał ani
słowa zachęty, ani jednej propozycji, z którymi zwykle się
spotykał.
Nie odgrywało to większej roli. Nie brakowało mu
damskiego towarzystwa. Ale Karin miała w sobie coś
35
RS
wyjątkowego. Była taka świeża. Podobała mu się jej
otwartość, jej cięty język. A jednak nie zatrzymałby się
przed jej domem, gdyby nie znalazł się w sąsiedztwie i nie
miał chwili czasu pomiędzy spotkaniami. I gdyby nie był w
złym nastroju. Pani Martha Channing miała całkowitą
słuszność
wytaczając
proces
Jackowi
Austinowi,
przedsiębiorcy budowlanemu związanemu z ,,Nowymi
Inicjatywami " od sześciu miesięcy. Fatalnie wykonał prace
remontowe. Instalacje elektryczne i hydrauliczne wolały o
pomstę do nieba, a prace wykończeniowe stanowiły przykład
niedbalstwa i niechlujstwa. Blake pragnął, by pani Channing
dała łobuzowi nauczkę. Ale oczywiście nie było o czym
marzyć. Sprawa tego rodzaju nie może zagrażać komuś, kto
ma takie powiązania, jak Austin. A wszystko za sprawą
niezwykle korzystnego zamówienia
rządowego, które
uzyskał dzięki poparciu ,,Nowych Inicjatyw". Oczywiście,
teraz zerwą z nim stosunki, lecz nie zmieni to faktu, że
ułatwili start podrzędnemu oszustowi. I to właśnie dręczyło
Blake'a.
Opuszczając dom pani Channing sięgnął do kieszeni
marynarki i wymacał pomiętą kartkę. Owładnęło nim
przemożne pragnienie, by zobaczyć Karin Palmer. Chciał
patrzeć, jak dołeczki na jej buzi pojawiają się i znikają,
spojrzeć w te orzechowe oczy, pełne wyrazu i tchnące
uczciwością.
Był
bardzo
blisko
Carmichael.
Jeżeli
wyjeżdżając z Eastern skręci w lewo...
Na dwuakrowej parceli stał biały dom, zbudowany na
podobieństwo wiejskiej farmy. Otaczający go trawnik był
starannie utrzymany, a z murowanego ceglanego kwietnika
wylewały się girlandy różowych pelargonii. Nacisnął
przycisk dzwonka. Rozległo się gwałtowne szczekanie. Drzwi
otworzyła Karin. U jej stóp zawzięcie ujadała mała popielata
kuleczka, która próbowała przypuścić groiny atak na
nogawki Blake'a. Karin przywołała psa do porządku.
36
RS
- Uspokój się, Smokey, bo cię wyrzucę.
- Byłem w sąsiedztwie - tłumaczył się Blake. - Wpadłem
spytać, jak się miewa biuro podróży.
- Och... to bardzo miło. - Karin wydawała się zdziwiona i
lekko speszona. Miała na sobie dżinsowe szorty i nieco
poplamiony bawełniany pulowerek bez rękawów. Jej twarz
usmarowana była czymś lepkim, a włosy miała w nieładzie.
Pat rzył z zachwytem na niesforne, grube, jedwabiste loki i
oczekiwał na pojawienie się dołeczków. Wtem wewnątrz
domu rozległ się telefon. Karin szybko się odwróciła.
- Proszę, wejdź. Nie mogę przerwać tego, co robię! -
zawołała i popędziła z powrotem.
Słyszał tylko, jak gumowe podeszwy jej sandałów lekko
uderzały w twarde drewno podłóg. Ruszył przez hol w ślad
za jej smukłymi nagimi nogami, zdziwiony, że nie dostrzegł
wcześniej, jak są zgrabne.
Nagle owionęła go fala gorąca z unoszącej się pary wodnej
i słodkiego, odurzającego aromatu ananasów. Wydzielały go
skórki piętrzące się w wiadrze na odpadki, a także plastry
owoców na desce do krojenia.
- Wekujesz ananasy?
Skinęła głową i założyła kuchenne rękawice, po czym
ostrożnie wyjęła gorące słoiki z drucianego kosza i ustawiła
je na przykrytym ręcznikiem stole.
- Dlaczego? - Nigdy w życiu nie spotkał nikogo, kto
zajmowałby się robieniem weków. Jego matka uznawała
wyłącznie mrożonki z supermarketu i sałatki z delikatesów.
- Bo się zepsują, jeśli tego nie zrobię. - Teraz zaczęła
układać w koszyku z drutu następną porcję słoików
wypełnionych plastrami ananasów. Rozległ się telefon.
- Proszę, usiądź - powiedziała, wskazując krzesło.
Jednocześnie podniosła słuchawkę. - Tu agencja Karin
Palmer. -Nawet na moment nie przerywając wykonywanych
czynności, spokojnym, zawodowym tonem informowała o
37
RS
miejscu zbiórki i terminie wyjazdu na jakąś wystawę sztuki.
Blake rozejrzał się wokół. Kuchnia w jego luksusowym
apartamencie była prawie nie używana. Nie pamiętał
również, żeby kuchnia jego matki kiedykolwiek znajdowała
się w takim nieładzie. A jednak tym bałaganem rządził jakiś
porządek. Świadczyły o tym czyste, białe ściereczki
rozpostarte pod czystymi słojami owoców, ułożonymi do
góry dnem, a także wielkie, starannie wyłożone folią wiadro,
do którego Karin wyrzucała odpadki. Atmosfera tego
miejsca miała w sobie coś dziwnie miłego.
Jeszcze przed odłożeniem słuchawki Karin zdołała
umieścić w kotle koszyk wypełniony słojami i nastawić
stoper.
- Czy to aby nie jest anachronizm? - spytał, ale uciszyła go
syknięciem, gdyż właśnie zapisywała coś w otwartym notesie,
który leżał na kuchennym blacie.
- Co mówiłeś? - spytała, odkładając pióro.
- Pytałem, czy nie jest to nieco... - Znów rozległ się
przenikliwy dźwięk telefonu.
- Agencja Karin Palmer - powiedziała do słuchawki.
Jednocześnie wybrała ananas i zaczęła go obierać, a
następnie kroić w plastry. Tym razem pchnęła notes łokciem
w stronę Blake'a, szepcząc: - Proszę, zapisz.
Był zbyt urzeczony rozgrywającą się przed nim sceną, by
myśleć o siadaniu. Podniósł pióro i zapisywał to, co Karin
mówiła do słuchawki.
- Iola Cuthbert, rezerwacja dla dwu osób. Wystawa
talizmanów. Zbiórka pod Galerią Crockera. Dziękuję pani -
skończyła.
- Masz szczególny sposób prowadzenia interesów -
powiedział. Na twarzy Karin pojawiły się dołeczki.
- Wiem, ale jutro mam wycieczkę. - Opowiedziała mu o
nieoczekiwanej dostawie ananasów i o nieobecności ciotki.
Wtem ułożone na stole słoiki zaczęły podskakiwać.
38
RS
- Co się dzieje? - spytał.
- Nic. Wszystko w porządku. To znak, że wieczka są
szczelnie zamknięte - powiedziała, stawiając po drugiej
stronie stołu gotowe weki. Blake zaczął pytać, dlaczego tak
się dzieje, gdy znów rozległ się telefon i wszystko powtórzyło
się od początku. Blake spisywał dane, podczas gdy Karin
przyjmowała zamówienia, jednocześnie krojąc owoce.
- Możesz przecież włączyć automat zgłoszeniowy -
zauważył.
- Tak, oczywiście, ale wtedy ryzykuję, że niektóre osoby
mogłyby powtórnie nie zadzwonić, a w tej chwili nie mogę
sobie pozwolić na stratę żadnego klienta. Ojej! Czy możesz
wypuścić Smokey?
Piesek ruszył w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu.
Blake otworzył je, by go wypuścić. Jego oczom ukazało się
wówczas gustownie umeblowane, duże patio i przestronny,
ogrodzony trawnik, po bokach którego rosły ładnie
skomponowane krzewy i kwiaty. Z tyłu widniał basen.
Budowano go zapewne w czasach, gdy jeszcze wykładano
brzegi prawdziwym marmu rem, a nie, jak obecnie, jego
namiastką. Z tyłu rozciągał się ogród warzywny.
- Nie uwierzę, że zajmujesz się również ogrodem -
powiedział.
- Czasami - roześmiała się. - Ale to domena wuja Boba.
- A kto opiekuje się psem, kiedy wyjeżdżasz.
- Smokey jest tu tylko z wizytą. To pies państwa
Tu rnerów. Są w Mills College na letnim festiwalu
teatralnym. Dziś występuje ich córka. Na szczęście jestem w
domu i mogę zająć się nim.
Sąsiedzi... Jeszcze jedno pojęcie, z którym w praktyce nie
zetknął się niemal nigdy. Jego różnorodne odizolowane
apartamenty nie stwarzały okazji do kontaktów z sąsiadami.
Widywał ich czasem na basenie, a czasem w sali
39
RS
gimnastycznej, ale te spotkania nie miały w sobie cech
prawdziwej sąsiedzkiej więzi.
- Zawsze bardzo się cieszę, jeśli mogę coś zrobić dla
państwa Turnerów - ciągnęła Karin. - Wiesz, to pan Turner
pożyczył mi ten autobus. Kupił go z drugiej ręki kilka lat
temu, by przewozić nim chór. Wtedy dużo koncertowali,
toteż autobus często kursował. - Udawała swobodną i pewną
siebie, ale w gruncie rzeczy była roztrzęsiona. Niech to
diabli... że też musiał ,,wpaść" w sam środek tego bałaganu,
właśnie teraz, kiedy wygląda tak okropnie. Co mnie to
zresztą obchodzi - buntowała się w myślach. - Powiedział mi,
że teraz autobus stoi bezużytecznie i że mogę go używać.
Bezpłatnie. Wystarczy napełnić bak. Nie zagląda się
darowanemu koniowi w zęby.
- Może jednak należało to zrobić?
- Co zrobić? - stał tak blisko, że zupełnie straciła
kontenans.
- Sprawdzić te zęby. Stare konie miewają kiepskie zęby,
stare autobusy... kiepskie silniki. - Jego rozbawienie jeszcze
bardziej wytrąciło ją z równowagi. Z impetem odcięła
wierzchołek ananasa.
- Ten autobus dobrze mi służył przez cztery miesiące
- odparła, wrzucając odcięty kawałek do wiadra na
odpadki.
- Każda wycieczka przynosiła mi niemal czysty zysk.
- Czysty zysk? Czy aby na pewno? Pomyśl tylko. - Pochylił
się nad blatem, trzymając ręce w kieszeniach. - Musisz teraz
wymienić silnik. Ile to wyniesie? Cztery? Pięć tysięcy?
- Nie. Reperują stary. - Powiedziano jej w warsztacie, że
nie mogą znaleźć takiego silnika. Ale czemu ten facet wtyka
nos w cudze sprawy! - Koszt wyniesie poniżej trzech tysięcy.
- A na dodatek musisz teraz wynajmować autokar po
pięćset dolarów za kurs.
40
RS
- Tak. Dzięki tobie nie musiałam odwołać ani jednej
wycieczki.
- Tak, ale czy po dodaniu kosztów naprawy silnika i
kosztów wynajmu twój zysk wystarczy na pokrycie
wydatków?
- No cóż... Autobus pana Turnera będzie gotów pod koniec
miesiąca. - Nie odpowiedziała na jego pytanie. Do diabła! Nie
należy przecież do klienteli tego cholernego inkubatora.
Zgoda. Pomógł jej i w pełni to docenia, ale jego ton jątrzył
tylko i wzmagał wzbierający w niej niepokój.
- Zamierzasz nadal korzystać z tego starego autobusu?
- Oczywiście.
- A co z ubezpieczeniem?
- Jest w pełni opłacone - odparła z satysfakcją. - Chór
przez całe lata korzystał z tej polisy, a ponieważ warunki
były korzystne, więc pan Turner postanowił z niej nie
rezygnować na wypadek, gdyby znów...
- Przecież to nie jest polisa dla wyjazdów organizowanych
w celach komercyjnych! - ostro przerwał jej Blake. Zaczął
wyjaśniać, czym różnią się ubezpieczenia działalności
obliczonej
na
zysk
od
ubezpieczeń
dla
instytucji
niedochodowych. - Ogromnie ryzykujesz - skończył. Okazało
się, że autobusy czarterowane dla celów komercyjnych są
ubezpieczane na ogromne sumy, toteż i stawki sięgają
astronomicznych kwot. Wymienił kilka z nich. Nawet gdyby
ktoś zechciał ją ubezpieczyć, nie byłaby w stanie wykupić
polisy.
- Nie wiedziałam o tym - powiedziała, jakby próbując się
bronić. - Pan Turner powiedział, że wóz jest ubezpieczony -
wzruszyła ramionami - więc pomyślałam, że ubezpieczenie
to ubezpieczenie...
- Na tym właśnie polegają kłopoty z tymi, którzy na gwałt
chcą otwierać własne firmy. W pośpiechu zawsze coś
zaniedbują. Chętnie przyjmują pomoc i polegają na radach
41
RS
jakiegoś Toma, Dicka czy Har ry'ego. Gdy otwiera się własne
przedsiębiorstwo,
należy
dokładnie
wszystko
przeanalizować. Masz szczęście, że skończyło się na zatartym
silniku, a nie na poważnym wypadku drogowym, który do
końca życia obciążyłby cię finansowymi zobowiązaniami.
Niewątpliwie miał słuszność, ale nie przyniosło to Karin
najmniejszej pociechy.
- Dobra! Przestań już! - krzyknęła w końcu. - Ja nie
miałam poważnego wypadku i... och! - przerwała nagle, gdyż
ostrze noża przecięło jej dwa palce. Skrzywiła się na widok
krwi, a także dlatego, że sączący się w ranę kwaśny sok
owoców piekl niemiłosiernie. Odruchowo podniosła palce do
ust.
- Na miłość boską! - Blake podbiegł do kranu i wepchnął
jej dłoń pod zimną wodę.
Znów rozległ się telefon. Karin wykonała półobrót,
zamierzając go odebrać, lecz Blake silnie ją przytrzymał.
- Niech sobie dzwoni - powiedział spokojnie. - To głębokie
skaleczenie. Gdzie są bandaże i środki opatrunkowe?
- W łazience. - Wskazała głową w kierunku przedpokoju. -
Pierwsze drzwi na lewo.
- Nie ruszaj się - nakazał wybiegając.
Owinęła palce papierowym ręcznikiem i sięgnęła po
słuchawkę wciąż dzwoniącego telefonu. Do diabła! Za późno.
- Prosiłem, żebyś się nie ruszała - powiedział, wracając ze
środkami opatrunkowymi.
- Mówiłam ci, że nie mogę stracić żadnego klienta -
prychnęła. To on był wszystkiemu winien. Gdyby nie te jego
nauki, gdyby nie pojawił się właśnie teraz, w najgorszej
chwili...
- Jest lepiej, niż myślałem. - Otarł czystą gazą krew z jej
palców i zdezynfekował przecięcia wodą utlenioną. - Zaraz
zrobię opatrunek. - W tej samej chwili rozdzwonił się
kuchenny budzik. - Sam się tym zajmę - powiedział,
42
RS
przerywając zakładanie opatrunku, by wyjąć słoiki z kotła i
ułożyć je na blacie. - Wykonujesz zbyt wiele czynności naraz
- mówił opatrując skaleczenia. - Podstawą biznesu jest
planowanie, wybór priorytetów i dobra organizacja. Sama
widzisz.
- Przestań wreszcie! - nie wytrzymała Karin. - Wszystko
było świetnie zorganizowane do momentu, gdy tu wtargnąłeś
i zacząłeś się mnie czepiać.
- Czepiać? - uśmiechał się, starannie obcinając kawałek
plastra. To rozeźliło ją do reszty. - Dałem ci zaledwie kilka
wskazówek. Ludzie dużo płacą za takie rady. Moi klienci...
- Nie należę do twoich klientów.
- Tak. To niestety widać.
- I nie bądź taki złośliwy. - Miała ochotę wyrwać rękę, ale
Blake fachowo owijał plastrem skaleczony palec.
- To powinno wystarczyć. Na szczęście nie trzeba zakładać
szwów.
- Dziękuję - powiedziała nieco udobruchana. - Przyznaję,
że nie wszystko robiłam dość fachowo, ale przecież radziłam
sobie całkiem nieźle. Gdyby nie awaria silnika... - przerwała.
- Panie Connors, doceniam pańską pomoc, ale to nie daje
panu prawa do udzielania mi nauk. Nie jestem dzieckiem
zagubionym we mgle.
- Nauk? Tobie? Miałem zaledwie kilka sugestii.
- Ładne mi sugestie! A ten wykład o darowanych koniach i
ubezpieczeniach, i... nieważne!
- Przepraszam, nie chciałem cię zmartwić. A teraz pozwól
mi obmyć te krwawe ślady. Nie należy wsadzać palców do
buzi. - Zwilżył papierowy ręcznik i delikatnie otarł jej twarz,
cały czas łagodnie przemawiając: - Tak mi przykro. Nie
chciałem cię straszyć ani besztać. Ale, widzisz, mój zawód to
organizacja przedsiębiorstw. Tego dnia, gdy spotkałem cię w
kasynie... Muszę wyznać, że mi zaimponowałaś. Awaria
autobusu musiała cię przygnębić, a jednak nikomu tego nie
43
RS
okazałaś, w każdym razie nie twoim pasażerom. Zachowałaś
spokój i pogodę. Jak prawdziwy fachowiec.
Stał bardzo blisko, a jego błękitne oczy uśmiechały się do
niej. Na moment uległa wrażeniu, że pragnie ją pocałować.
- No dobrze, możesz teraz odebrać telefon - przywołał ją
do przytomności jego spokojny głos. Nie słyszała nawet
dźwięku dzwonka.
- Agencja Karin Palmer - próbowała się skoncentrować i
odpowiadać opanowanym tonem. Słyszała, jak otwierał
drzwi, by wpuścić Smokey. Widziała, jak zdejmuje
marynarkę, rozluźnia węzeł krawata i zakasuje rękawy
koszuli. Nim skończyła przyjmować rezerwację, mył już ręce
nad kuchennym zlewem.
- Ty będziesz przyjmować rezerwacje - zadecydował,
usuwając resztki ananasów i myjąc starannie blat - a ja
wezmę się do weków.
Szeroko otworzyła oczy.
- Ależ to niemożliwe! Czy kiedykolwiek to robiłeś?
- Nigdy. Ale przecież to proste. - Wybrał jeden z ananasów
i zaczął go kroić w wielkie, niezgrabne kawałki. Karin
patrzyła na niego z niepokojem. Wyraźnie nie miał pojęcia,
jak należy to robić. Wykonywał czynności niezdarnie i
głośno wyrzekał, nachylając się nad wrzącym kotłem i
manewrując gorącymi słojami owoców. Na widok jego
komicznych ruchów Karin na zmianę ulegała atakom
śmiechu i przerażeniu. To wykrzykiwała: - Zaczekaj! Nie,
nie w ten sposób!, to znów: - Uważaj, ja to zrobię! - w
obawie, że za chwilę słój wypadnie mu z rąk, a jego
zawartość i kawałki szkła rozprysną się na glazurze
kuchennego blatu.
- Czort z tym! Uważaj, wrzątek! - wykrzykiwał. - Tylko
nie zmocz opatrunku! Panuję nad sytuacją.
Tak więc raz gryząc się w język, raz wstrzymując oddech,
jak tylko mogła, pomagała mu jedną ręką, jednocześnie
44
RS
odbierając telefony. A każda chwila sprawiała jej radość,
nawet gdy z niej kpił.
- To przecież powrót do ery wczesnego osadnictwa -
narzekał Blake.
- Mylisz się. - Odrzuciła głowę, patrząc na niego z
wyższością. - Raczej do ery oświecenia. To ludzie tej epoki
panowali nad swym ciałem, czasem i życiem.
- Czyżby? A pomyślałaś, że biorąc pod uwagę stracony
czas i wysiłek, ten przysmak jest bardziej kosztowny niż
konserwowane owoce w sklepach warzywnych?
- Aż zbyt dobrze konserwowane! - odpaliła. - Dzięki
środkom chemicznym.
Uniósł brew.
- Czyżbym miał przed sobą fanatyczkę zdrowego
żywienia?
- Nic podobnego. Ale ciotka Meg nie uznaje kupnych
konserw.
- I ty nazywasz to oświeceniem? - patrzył na nią kpiąco. -
Twój wuj to zapewne zwolennik trzymania kobiet w kuchni.
- Głupstwa pleciesz. - Czy wuj Bob mógłby zmusić Meg do
zrobienia czegoś, czego nie chciałaby zrobić?
A jednak, pomyślała Karin, przy całej swojej niezależności
Meg zawsze umiała zrobić to, co sprawiało mu największą
radość i przyjemność. On zaś odpłacał jej tym samym. I nie
miało to nic wspólnego z żadną erą. Po prostu troszczyli się o
siebie wzajemnie. Był to ich codzienny sposób wyrażania
wzajemnych uczuć. Wtem nasunęła jej się inna myśl,
wywołując lekki uśmiech. Przecież ten silny mężczyzna,
którego obecność zdominowała atmosferę kuchni, również
troszczył się o nią. Czyżby inaczej tak gorliwie opatrywał jej
skaleczenia i borykał się z wekami? Czy strofowałby ją w
obawie, że zmoczy opat runek? To przecież on sprawił, że
proste kuchenne czynności okazały się nagle komiczne,
cyrkowe i... zachwycające. Nagle dostrzegła piękno znanej,
45
RS
słonecznej kuchni, parującej ciężkim, przenikliwie słodkim
aromatem ananasów. Czuła się lekka, nieco oszołomiona i
niewiarygodnie szczęśliwa. Żałowała, że to już koniec, że w
kuchni znów jest czysto, a słoiki z owocami stygną na stole.
- Musisz wziąć sobie kilka. Zasłużyłeś na to - zwróciła się
do Blake'a. - Choć możesz się na zawsze zniechęcić do tych
dobrze zakonserwowanych puszek z supermarketu.
- Chyba żartujesz - skrzywił się komicznie. - Nigdy
bardziej ich nie doceniałem.
- Och, ty biedny, nieoświecony człowieku - kpiła,
potrząsając głową. Beztrosko otworzyła jeden ze stygnących
słoików, wyłowiła z niego kawałek ananasa i kusząco
podniosła na wysokość jego ust. - Spróbuj tego swoim
niedouczonym językiem i powiedz, czy można kupić
cokolwiek w puszce lub w mrożonce, co jest tak świeże i tak
smaczne?
Obserwowała, jak wolno skubie ananas, patrząc na nią
swymi błękitnymi oczyma. Znów pogrążała się w jego
spojrzeniu. Czuła, że się zatraca, staje cząstką wtopioną w
ten wszechobecny, zmysłowy aromat, w wonną słodycz
owocu, którego smak poznawał swym językiem. Nie
dostrzegła, że owoc zniknął, a jej palce spoczywają na jego
wargach. Gdy dotknął językiem wrażliwej skóry na
opuszkach jej palców, poczuła, jak wewnątrz niej, głęboko,
coś topnieje. Dziwny dreszcz wstrząsnął całym jej ciałem,
ugięły się pod nią kolana. Byłaby upadła, gdyby nie to, że
Blake objął ją silnym ramieniem, a jego głodne wargi
przylgnęły do miękkiego wnętrza jej dłoni, obiecując,
rozbudzając...
- Masz rację - powiedział, patrząc w jej oczy. - Choć, być
może, są większe rozkosze, których warto skosztować. Jak
ta... - jego usta błądziły po jej szyi - lub ta - szeptał,
delikatnie muskając wargami kącik jej ust. Karin stała jak
zaklęta, a gdy lekko się odsunął, wydała cichy jęk protestu.
46
RS
Wówczas on gwałtownie przyciągnął ją do siebie, jego
ramiona zamknęły się wokół jej smukłego ciała, a usta bez
reszty zawładnęły jej ustami. Spływało na nią falami
rozkoszne omdlenie, a do jej świadomości docierało
narastające pożądanie i cudowny dźwięk dzwonów, które
dzwoniły, dzwoniły, dzwoniły...
- Chyba jednak nie odejdą - dotarły do niej w końcu jego
słowa, gdy wypuścił ją z objęć.
W oszołomieniu sięgnęła po słuchawkę.
- Nie, to nie telefon - powiedział. - To dzwonek do drzwi.
47
RS
ROZDZIAŁ PIĄTY
Karin wypadła do holu, czując się, jak kompletna idiotka.
Potrafi przecież rozróżnić dźwięk dzwonka od telefonu. Co
się z nią stało? Przecież to nie był pierwszy pocałunek w jej
życiu. Ale nigdy przedtem tak dalece nie zatraciła poczucia
rzeczywistości, nigdy nie zdarzyło się, by świat przestał dla
niej istnieć. Otworzyła drzwi i ze zdziwienia zamrugała
powiekami. Na brzegu murowanego kwietnika siedział
Richard Ables z niewyraźną miną. Rozpromienił się na jej
widok.
- Miałem już dać za wygraną - powiedział. - Myślałem, że
zapomniałaś o naszej randce.
Randka? Jaka randka? Richard miał na sobie strój
tenisowy. Przypomniała sobie, że umówili się dziś na partię
tenisa w klubie. A co z kortem? To ona miała go zamówić!
Wszystko wyleciało jej z głowy.
- Chyba przyszedłem trochę za wcześnie - powiedział.
- Nic nie szkodzi. To ja jestem spóźniona. Poczekaj chwilę,
wezmę tylko prysznic i przebiorę się. - Przecież jeszcze
muszę pożegnać się z Blakiem, pomyślała.
- Oczywiście. Napiję się tylko wody sodowej. Jest bardzo
gorąco.
Ruszył za nią do kuchni i ze zdumieniem ujrzał tam
Connorsa, który przerzucił marynarkę przez ramię,
wyraźnie zbierając się do wyjścia. Sprawiał wrażenie tak
spokojnego i opanowanego, jak gdyby właśnie sfinalizował
jakiś korzystny kontrakt. Nikt nie domyśliłby się, że
przerwano mu nieoczekiwanie namiętny pocałunek. Czy
rzeczywiście tak go odczuwał? Pewnie to dla niego rzecz
powszednia - pomyślała Karin.
48
RS
Przedstawiła sobie obu mężczyzn, jednocześnie zwracając
się do Richarda:
- Wspominałam ci o panu Connorsie. To dzięki niemu
zdobyłam autokar.
- Tak. Wiele słyszałem o pańskiej firmie. To ,,Nowe
Inicjatywy", prawda?
Blake skinął głową.
- Może przekona pan Karin, by skorzystała z naszych
usług.
- Och, Karin potrafi być dość uparta - mruknął Richard.
- Przez pewien czas usiłowałem skłonić ją, by
zaakceptowała... - uśmiechnął się znacząco - plan bardziej
osobisty.
- Ach tak... a więc sam będę musiał bronić swojej sprawy.
Richard rzucił mu badawcze spojrzenie, ale ponieważ
Blake uprzejmie się uśmiechał, wzruszył ramionami i z
miną kogoś całkowicie zadomowionego ruszył w stronę
lodówki.
- Czy napije się pan wody sodowej? Blake potrząsnął
głową.
- Nie, dziękuję. Muszę już iść - uśmiechnął się do Karin.
- To było niezwykle... pouczające popołudnie. Dziękuję.
- Nie, to ja dziękuję - odparła, usiłując naśladować jego
opanowany uśmiech.
- A więc do zobaczenia - skinął głową Richardowi i ruszył
w stronę drzwi.
- Poczekaj! - zawołała Karin. - Zapomniałeś o swoim
przydziale.
Blake wrócił po słoiki ananasów i jeszcze raz podziękował.
Pat rzyła, jak odchodzi i z pewną dozą satysfakcji dostrzegła,
że marynarka w jednej ręce i trzy słoiki w drugiej nieco
naruszają jego nieskazitelną elegancję.
- Pouczające popołudnie...? - spytał Richard.
49
RS
- Wekowaliśmy razem ananasy - szybko odpowiedziała.
Próbowała się otrząsnąć. - Zaraz będę gotowa. Czuj się jak u
siebie - dodała. Do tego nigdy nie trzeba było go namawiać,
pomyślała biegnąc do łazienki, by wziąć prysznic. Richard
zawsze czuł się jak u siebie.
Owszem, zrobił na niej wrażenie, gdy go poznała. Było to
rok temu. Przyprowadził go Al, chłopak koleżanki, z którą
dzieliła mieszkanie. Richard spodobał jej się. Miał ciemne
włosy i ciemne marzycielskie oczy. A przy tym był zabawny i
wesoły. Razem z Joyce i Alem spędzili we czworo wiele
miłych chwil. Richard i Al wynajmowali wspólnie mały dom.
Gdy w końcu Joyce postanowiła przeprowadzić się do Ala,
Richard zaproponował, że przeniesie się do Karin.
- Nie chciałbym rozbijać takiej świetnej czwórki -
twierdził.
- A ja nie lubię przytulnych gniazdek dla gruchających
parek - odparowała Karin.
- Ależ Karin ... - próbował perswadować. - No dobrze, już
dobrze - dodał szybko. - Będziemy to traktować czysto
platonicznie. Sama musisz przyznać, że ze względów
finansowych takie rozwiązanie jest najbardziej korzystne.
Poza tym nie bałaganię tak jak Joyce i dobrze gotuję.
- A więc dasz sobie radę sam - odparła ze słodyczą.
- Doprawdy, Karin, jesteś strasznie staroświecka - orzekła
w końcu Joyce.
Przypominała sobie to wszystko, wycierając się do sucha
po prysznicu. Czy rzeczywiście jest staroświecka? Miło
wspominała wspólne życie z Joyce, a jednak często męczył ją
nieustanny zgiełk, tłumy znajomych i to, że ciągle coś się
działo. Prawdę mówiąc, odetchnęła po powrocie do
stosunkowo spokojnego domu wujostwa i cieszyła się, że
znów może w ciszy malować i robić to, co lubi.
Zdjęła gumową rękawicę, którą nałożyła, by nie zmoczyć
skaleczonej ręki. Spojrzała na opatrunek, który tak
50
RS
delikatnie nałożył jej Blake. On też mówił, że jest
staroświecka.
Wślizgnęła
się
w
tunikę
tenisową
i
gwałtownym ruchem zasunęła zamek błyskawiczny. Mówił
też, że nie potrafi prowadzić własnej firmy. A przecież
nap rawdę nieźle sobie radziła. Przynajmniej do awarii
autobusu. Zmarszczyła brwi wiążąc sznurowadła. To fakt,
że powinna była sprawdzić kilka rzeczy, choćby to
ubezpieczenie.
Ale
nie
potrzebuje
pomocy
tego
zarozumialca.
Ta dziewczyna potrzebuje pomocy - rozmyślał Blake. I to
solidnej pomocy. Traktuje interes niczym hobby, które się
uprawia między czynnościami domowymi i zajęciami
sportowymi, jak na przykład tenis z tym facetem w
śnieżnobiałym stroju. Nie wzbudził w nim sympatii. Był zbyt
gładki. Mimo wszystko dobrze się stało, że ktoś im przerwał
- ciągnął w myślach Blake. Sprawy zaczęły toczyć się w zbyt
szybkim tempie. Nie zdążył nawet uświadomić jej
podstawowych zasad, którymi się kierował w stosunkach z
kobietami i od których nigdy nie odstępował. Nie miał czasu
i nie zamierzał wiązać się trwale z jedną osobą. Ten warunek
zawsze stawiał uczciwie. Jeśli więc miałby częściej widywać
Karin Palmer... O tak, rzeczywiście w porę im przerwano.
Do diabła! Nie w porę, za późno! - uświadomił sobie, patrząc
na zegarek. Zapomniał o spotkaniu z Si Wermanem! I nie
ma nawet przyzwoitego usprawiedliwienia. Co mu teraz
powie? - Przepraszam, ale byłem pochłonięty wekowaniem?
Uśmiechnął się, patrząc na słoiki leżące na tylnym siedzeniu.
Co zrobić z tymi ananasami? W domu rano wypijał jedynie
filiżankę rozpuszczalnej kawy. A i to tylko wtedy, gdy było
już za późno na śniadanie w barku, gdzie zazwyczaj jadał.
Przypomniał sobie ich smak - soczystość, aromat, słodycz... I
kuszące ciepło posłusznych ust Karin. Dźwięk klaksonu
przywołał go do rzeczywistości. W ostatniej chwili zdołał
wyprzedzić ciężarówkę.
51
RS
Trzy dni później Karin przyciskała do ucha słuchawkę,
szczęśliwa, że słyszy jego głęboki, lekko gardłowy głos.
Jednocześnie starała się sobie wmówić, że nie czekała z
nadzieją na ten telefon.
- Widzę, że jesteś osobą bardzo zajętą - mówił. -
Dzwoniłem już trzy razy.
- Naprawdę? - Za nic nie chciała okazać wątpliwości,
mimo że codziennie, gorliwie i bez rezultatu, sprawdzała
taśmę w automacie zgłoszeniowym. - Musiałam przeoczyć
informację, którą zostawiłeś.
- Nie zostawiałem żadnej informacji. Mam uczulenie na te
automaty.
- I to mówi ekspert w zakresie techniki prowadzenia
biznesu? Czy przypadkiem nie radziłeś mi kiedyś, żebym
używała tego automatu?
- No cóż, czasami bywa przydamy. Nasze badania
wykazują jednak, że oprócz kontaktów osobistych, najlepiej
sprawdza się system, który niestety już zanika. A mianowicie
żywy człowiek, odpowiadający na drugim końcu kabla. Ten
czynnik ma ogromny wpływ na wzrost obrotów firmy.
- I na wzrost kosztów jej utrzymania.
- Nie dotyczy to firm, które są pod naszą kuratelą.
Naprawdę powinnaś to przemyśleć. Poza tym coś mi jesteś
winna.
- Ja?
- Tak, właśnie ty. Przecież załatwiłem dla ciebie autobusy,
nie mówiąc już o wekach...
- To brzmi jak szantaż.
- Nic podobnego. To jedynie łagodna perswazja. A więc,
czy mogłabyś przyjść we czwartek około dziesiątej? Sam
chciałbym ci wszystko pokazać.
Karin wpatrywała się w pąk róży, znajdującej się w
małym wazoniku na biurku. Wśród leżących w nieładzie
papierów i ołówków wydawał się niedorzeczny. Równie
52
RS
niedorzeczny, jak dreszcz podniecenia, którego doznała na
dźwięk jego głosu. Sam ci wszystko pokażę - powiedział, ale
Karin wmawiała sobie, że nie tym ją przekonał. Czemuż
miałaby nie skorzystać z szansy udoskonalenia swojej firmy?
Coś wewnątrz niej drgnęło ostrzegawczo, ale zlekceważyła
ten sygnał. Nie zamierzała również zastanawiać się nad tym,
czy myśli o swojej firmie, czy o Blake'u Connorsie.
W czwartek włożyła czarną sukienkę z lnu, o klasycznie
prostej, a zarazem eleganckiej linii.-Tak, efekt wart był
ceny, którą zapłaciła. Gdy wysiadała z samochodu w
czarnych pantofelkach, z małą czarną torebką na ramieniu,
czuła się atrakcyjna, elegancka. Skierowała się do biura
Blake'a Connorsa. Jeśli zaprosi ją na lunch, to... no cóż, tym
razem nie odmówi.
- Dzień dobry, panno Palmer. Miło znów panią widzieć -
powitała ją Vickie Wentworth. Tym razem miała na sobie
bladomorelową
bluzkę
z
miękkiego
materiału,
prawdopodobnie jedwabiu, i swobodnie układającą się
spódnicę. Jak ona to robi, że zawsze wygląda tak...
stosownie, a zarazem tak kobieco? Karin poczuła się przy
niej sztywna i nieco niemodna w swoim czarnym lnie.
- Pan Connors proponował, żebym dziś przyszła i...
- Tak. Wiem. Wszystko jest ustalone. Proszę usiąść -
podniosła słuchawkę, mówiąc: - Panna Palmer już przyszła,
Pete.
Pete? Karin spojrzała na zamknięte drzwi prywatnego
gabinetu pana Connorsa. Powiedział przecież...
- Jesteś już. To świetnie - mówiła panna Wentworth.
Karin odwróciła się z nadzieją. Ale to nie był Blake.
- Pete, pozwól, to panna Palmer z agencji turystycznej
- zwróciła się do wchodzącego. Był to drobny mężczyzna
średniego wzrostu w grubych rogowych okularach. - To pan
Peterson, szef działu obsługi klientów.
53
RS
- Mam na imię Pete - z ujmującym uśmiechem podał
Karin rękę. - Blake pragnąłby widzieć panią wśród naszych
klientów - powiedział poprawiając okulary. - Muszę się
postarać, żebyśmy wypadli jak najlepiej. Proszę pozwolić za
mną.
Karin ruszyła za Pete'em, nie oglądając się na gabinet
Blake'a. Nie mogła jednak stłumić dojmującego uczucia
rozczarowania. Czyżby znajdował się za tymi zamkniętymi
drzwiami? A może z jakiegoś powodu musiał wyjść? Na
podstawie tego, co mówił, mogła przypuszczać... Do licha!
Przecież wyraźnie powiedział, że oprowadzi ją sam!
- ... jest wciąż do wynajęcia. Czy to panią interesuje?
- Interesuje? No coż, hm, to znaczy... - Bezradnie spojrzała
na Petersona. Co on właściwie mówił? - Proszę mi wybaczyć,
ale to wszystko jest dla mnie zupełną nowością.
- Tak, rozumiem - powiedział. - Zdumiewające, że tylu
ludzi nie słyszało nawet o koncepcji inkubatorów biznesu.
- Wyobrażam sobie - bąkała Karin.
- Jak już mówiłem, pierwsze dwa piętra zajmują lokale,
które dzierżawimy różnym instytucjom. - Wskazał ręką
jeden z nich. - Ten na przykład należy do agencji
ubezpieczeniowej Pimbrook. Ale są jeszcze dwa niewielkie,
wolne pomieszczenia. Myślę, że jedno z nich nadawałoby się
dla pani.
- Przecież ja wcale nie potrzebuję biura - szybko
odpowiedziała Karin. - Do papierkowej roboty wystarcza mi
zupełnie biurko i szafka na dokumenty. A w gruncie rzeczy
nie podjęłam jeszcze decyzji... To znaczy, nie jestem pewna,
czy odniosę jakieś korzyści z tego, że zostanę waszą klientką.
- Rozumiem. - Uśmiechnął się do niej Pete. - Przed
podjęciem decyzji należy dobrze się rozejrzeć. To dopiero
pozwoli pani ocenić, która z usług może panią interesować.
Karin uświadomiła sobie nagle, że chyba przyszła tu ze
względu na Blake'a Connorsa, a nie po to, by obejrzeć jego
54
RS
firmę. Oblała się rumieńcem wstydu. Jeśli ten facet tak ją
opętał po zaledwie dwu spotkaniach, to lepiej unikać
wszystkiego, co się z nim wiąże.
Mimo wszystko uważnie słuchała Petersona, który w
dalszym ciągu oprowadzał ją po budynku. Musiała
przyznać, że główne zaplecze biurowe wywarło na niej
nap rawdę silne wrażenie. Znajdowało się tam pełne
wyposażenie techniczne - faksy, kopiarki, komputery - a
także księgowość i sekretariaty przeznaczone do użytku
wszystkich
przedsiębiorstw
związanych
z
,,Nowymi
Inicjatywami ", zarówno tych, które mieściły się w budynku,
jak i tych poza nim.
- Mamy na przykład ogrodnika - wyjaśniał Pete - który
pracuje w swoim domu, ale wszystkie służbowe telefony
załatwia za niego nasza centrala. Telefonista ustala
spotkania, udziela informacji i następnie przekazuje mu
wiadomości.
- Rozumiem - powiedziała Karin, przypominając sobie to,
co mówił Blake o ,,żywej osobie na drugim końcu kabla ".
- Czy można
dowolnie wybrać którąkolwiek ze
świadczonych przez was form pomocy?
- Oczywiście - odparł. - Stosownie do tego wystawiamy
rachunek. Czy Vickie nie przekazała pani informatora
zawierającego wykaz usług? - Wydawał się zdziwiony, gdy
potrząsnęła przecząco głową. - Musiała zapomnieć. Ma coś
dla pani. Proszę pamiętać o tym przed wyjściem.
Opuszczając dział księgowości, Karin natknęła się na tę
samą kobietę, którą spotkała pierwszego dnia w holu
recepcyjnym. Tak jak i wtedy, miała na sobie biały,
wykrochmalony kombinezon z napisem: ,,Desery Dolly".
Teraz dopiero, z bliska, stało się widoczne, że musi mieć
około czterdziestki.
- Dzień dobry pani Spencer - powitał ją Pete. - Jak
interesy?
55
RS
- Wspaniale! Nie może być lepiej - odpowiedziała radośnie.
- To znakomicie. A może pani przekona pannę Palmer?
Próbujemy skłonić ją do korzystania z usług naszej firmy.
- Gorąco je polecam. Choćby dlatego, by nie bawić się z
tym... - potrząsnęła plikiem papierów, który niosła, ukazując
w uśmiechu równe zęby, lśniące na tle gładkiej ciemnej
skóry. - Rachunkowość zawsze powierzam fachowcom.
Pete wyjaśnił, że Dolly Spencer prowadzi piekarnię
mieszczącą się w bloku numer jeden i poprosił, by pokazała
Karin swój warsztat pracy.
- Oczywiście jeśli ma pani na to ochotę.
Karin postanowiła zobaczyć wszystko. Nie zamierzała
wprawdzie otwierać tu biura, ale powodowała nią czysta
ciekawość. Zwiedzając ,,Nowe Inicjatywy" doszła do
przekonania,
że
u
podstaw
tego
gigantycznego
przedsięwzięcia leży troska o podopiecznych i że każdy
traktowany jest tu indywidualnie. Chciała także pomówić z
przedstawicielami innych firm. Spytać, co sądzą o Blake'u
Connorsie.
- A więc czekamy na panią - pożegnał się Pete. - I proszę
pamiętać o pakiecie, który jest u Vickie.
Karin zapewniła, że nie zapomni, podziękowała Pete'owi
za poświęcony jej czas i ruszyła w ślad za Dolly.
- Mam nadzieję, że lubisz spacerować - powiedziała Dolly.
- Na tym odcinku nigdy nie korzystam z samochodu.
Blok numer jeden znajdował się zaledwie o dwa budynki
dalej. Dolly wyjaśniła, że mieszczą się tam firmy, których
działalność wymaga większej przestrzeni, jak na przykład
przewozowa firma Carlsona, ,,Desery Dolly" itp.
- Kiedy przystąpiłaś do ,,Nowych Inicjatyw"? - spytała
Karin.
- Prawie siedem miesięcy temu, mniej więcej rok po
śmierci mojego męża. Z trudem dawałam sobie radę. A
dziś... No cóż, rzeczywistość przekracza najśmielsze
56
RS
marzenia. Pan Connors znakomicie pokierował moją
działalnością.
Podczas gdy Karin zwiedzała różne przedsiębiorstwa,
podobne słowa padały z wielu ust. Wciąż powtarzano: ,,Pan
Connors mówi...", ,,Pan Connors radzi...". Odniosła
wrażenie, że wszystkie te firmy rozrosły się lub zwiększyły
obroty, i że wszystkie przypisują swój sukces Blake'owi
Connorsowi. Przypomniała sobie to, co mówił w dniu, kiedy
zabrał ją na lunch, że każda sprawa stanowiła dla niego
wyzwanie. Karin przyznała, że w głębi duszy spodziewała
się, że go spotka. Przełknęła ślinę, usiłując opanować
dotkliwe uczucie rozczarowania.
- A to jest moja dziupla - powiedziała Dolly, wchodząc do
pierwszego z dwu pokoi, w którym mieściło się skromnie
umeblowane biuro. Stał tam niewielki stół i krzesła. - Proszę
usiąść. Zaraz podam kawę i pogadamy. Jeszcze tylko
zamienię kilka słów z moją pomocnicą, Sally. I sprawdzę, co
robi Keith. - Otworzyła duże drzwi prowadzące do drugiego
pomieszczenia. Cały pokój wypełniła aromatyczna woń
wypieków. Jednocześnie wtargnął trzask otwieranych i
zamykanych pieców, łoskot blach do pieczenia oraz
monotonny szum automatu do wyrabiania ciasta.
- Naprawdę muszę już iść - powiedziała Karin, patrząc na
zegarek.
- Och, proszę zostać. Tylko chwilę. Wypijemy razem kawę.
I skosztujesz torcik z jabłkami. To nasz ostatni produkt.
Właśnie wprowadzamy go na rynek. Zaraz przyjdzie Jane
Morris. Może zechcecie pogadać? Jest najnowszym
członkiem naszego zespołu. Zajmuje się oprzyrządowaniem
komputerów. Jak sama widzę, jest to przydatne dla
wszystkich ludzi interesu. Zaraz wracam - przerwała,
znikając wśród upajających woni.
Karin siadła na krześle i automatycznie spojrzała na
kartki porozrzucane na stole. Widniały na nich rysunki. I to
57
RS
znakomite rysunki, pomyślała oceniając fachowym okiem
szkice przedstawiające psa.
- Kim jest ten artysta? - spytała, gdy Dolly wróciła, niosąc
na tacy torcik.
- To mój syn, Keith. Nie może usiedzieć bez ołówka. A to
J ane. - Zwróciła się do wchodzącej: - Przyszłaś w samą porę.
Właśnie podaję kawę i tort. Prosto z pieca. Palce lizać, choć
może nie powinnam się chwalić.
- Nie potrzebujesz reklamy. - Roześmiała się Jane,
wnosząc kubki z kawą. - Trudno oprzeć się samemu
zapachowi tych smakołyków. Dzięki tobie przytyłam już
dwa kilo.
- Daremne żale. I tak będę je reklamować - odparła Dolly.
Siadła obok Karin, namawiając ją, by ,,skosztowała choć
kawałeczek ". A gdy Karin wyraziła uznanie, spytała: - Czy
nie sądzisz, że byłby to znakomity dodatek do kawy, którą
podajesz swojej grupie wycieczkowej? Po co masz piec sama,
skoro wystarczy zamówić domowe wypieki u Dolly. Pyszne,
prawda?
Karin uśmiechnęła się przytakując. Po dziesięciu
minutach z Dolly zdała sobie sprawę, że rozmowa z nią
polega na słuchaniu.
- Wspólnie z mężem trudniliśmy się dostawami żywności.
Obsługiwaliśmy prywatne przyjęcia i tym podobne imprezy.
Ale prawdziwym przebojem były zawsze moje desery. Pan
Connors spytał kiedyś: ,,Dolly, czemu nie poświęcisz się
wyłącznie swojej specjalności? Sprzedawaj to, co robisz
najlepiej ". Zrobiłam więc, jak radził, i wysłałam próbki do
różnych hoteli. Teraz zaopatruję trzy duże hotele w
Sacramento. Myślę także o sprzedaży mrożonych ciast i
serników.
Mogłabym
je
dostarczać
sieci
sklepów
spożywczych. To też doradził mi pan Connors.
- Tak. On ma naprawdę znakomite pomysły - potwierdziła
J ane. - Jestem szczęśliwa, że przystąpiłam do ,,Nowych
58
RS
Inicjatyw". A w dodatku poznałam tu mojego narzeczonego
- dodała, połyskując brylantem na lewej ręce. - Nazywa się
J ack Austin. Jest przedsiębiorcą budowlanym. Wcześniej
wykonywał drobne usługi remontowe, ale pan Connors
pomógł mu zdobyć zamówienia i dzięki niemu podpisał teraz
państwowy kontrakt. Nie jest to wielkie zamówienie, ale
złożył ofertę na następne i, jeśli je otrzyma, mocno stanie na
nogach. O, jak się masz Keith!
- Cześć - odpowiedział wysoki, ładny chłopiec, który
wyłonił się z kuchni.
- To mój syn, Keith - przedstawiła go Dolly. - Keith, to
panna Palmer.
- Dzień dobry pani - grzecznie ukłonił się chłopiec, ale nim
Karin zdołała pogratulować mu świetnych rysunków,
mruknął ,,przepraszam " i zwrócił się do matki: -
Skończyłem, mamo. Czy mogę już iść do domu? Jeszcze
zdążę złapać autobus. - Nastąpiła krótka wymiana zdań
pomiędzy
matką
i
synem.
Chłopiec
był
wyraźnie
niezadowolony, podczas gdy matka przy czymś obstawała.
- Poczekasz na mnie - nalegała. - Jeśli skończysz pakować
ostatnią partię zamówień, oboje wyjdziemy szybciej. -Gdy
chłopiec zniknął, zwróciła się z westchnieniem do
pozostałych kobiet.
- To nie jest dla niego łatwe - wyjaśniła. - Siedzi tu ze mną
całe lato, zamiast spędzać czas z kolegami. Ale cóż, ma
zaledwie piętnaście lat. Nie mogę zostawiać go bez opieki i
bez planu zajęć... - spojrzała zmartwiona w ślad za synem.
- Jack mówi, że jeśli dostanie ten kontrakt, to miodowy
miesiąc spędzimy w Europie - zwierzała się Jane, całkowicie
pochłonięta własnymi sprawami. - W związku z tym
zamierzam zatrudnić pracownika. A poza tym siostra
obiecała mi pomoc. W takich sytuacjach potrzebny jest ktoś
nap rawdę zaufany. Wspólnik Jacka...
Karin nie słuchała. Ten chłopiec był taki smutny...
59
RS
Tymczasem Pete dotarł do centralnego biurowca ,,Nowych
Inicjatyw". Poinformował Vickie Wentworth, że Dolly
Spencer zabrała Karin do bloku numer jeden.
- Wróci tu jeszcze po informator - dodał. - Zdaje mi się, że
Blake coś dla niej zostawił.
- Chyba tak - odparła Vickie niedbałym tonem. - Ale
wątpię, by chciał przyłączać do nas tę agencję. Przecież
mamy już Holidaya. To dla niego konkurencja, a dla nas
dodatkowe obciążenie.
- Może Blake chce być obciążony - uśmiechnął się Pete. -
W każdym razie dopilnuj, żeby panna Palmer otrzymała te
informacje. Wyraźnie mu na tym zależy.
Vickie skinęła głową, z namysłem marszcząc czoło, gdy
Pete wychodził z jej gabinetu. Pięć minut później wpadł
Blake.
- Czy była tu Karin? - spytał z miejsca.
- O tak, jakiś czas temu - odparła Vickie. - Pete wszystko
jej pokazał.
- Powiedziałaś, że wrócę zabrać ją na lunch?
- No cóż, zamierzałam, ale ... - rozłożyła ręce - nie miała
czasu.
- Ach tak... - Blake poczuł się zaskoczony własnym
rozczarowaniem. Spojrzał na zegarek. - Zamówiłem stolik w
River's End. Proszę, zadzwoń tam i odwołaj rezerwację.
- Nie, nie rezygnujmy z tych miejsc, Blake. To jedyna
okazja, żeby wreszcie porozmawiać. Tu panuje wieczne
zamieszanie, a przecież pewne sprawy trzeba spokojnie
omówić. Właśnie przyszedł list od adwokata. Dotyczy
sprawy
Austina. Podobno nie mamy podstaw, by usuwać go z listy
naszych podopiecznych.
- Niech to diabli! Właśnie, że mamy.
60
RS
- No cóż. Są liczne komplikacje. Muszę wprowadzić cię w
całość zagadnienia. I to gdzieś, gdzie nikt nie będzie nam
przeszkadzał.
Blake wzruszył ramionami. Był naprawdę głodny.
Ostatecznie można to przedyskutować w trakcie jedzenia.
Chyba jednak powinnam przystąpić do ,,Nowych
Inicjatyw", rozmyślała Karin opuszczając blok numer
jeden. Wprawdzie Dolly zajmowała się niemal wyłącznie
dostawami dla hoteli i przygotowaniem bankietów, jednak
oświadczyła, że chętnie będzie dostarczać świeże domowe
wypieki dla wycieczkowych grup Karin.
Jakaż to
oszczędność czasu. Do tej pory Karin sama piekła bułeczki i
ciastka dla swoich klientów. Istotnie, trzeba przyznać, że
,,Nowe Inicjatywy" dają poczucie przynależności do wielkiej
rodziny. Jej członkowie bywają również na organizowanych
spotkaniach. Są one niezwykle produktywne. W ich efekcie
rodzą się bowiem liczne pomysły i plany, których zapewne
nikt nie wymyśliłby sam. ,,Nowe Inicjatywy" pozwalały
zachować niezależność, dając jednocześnie świadomość
przynależności do zespołu. A więc wpadnie jeszcze tylko do
biura Blake'a po te broszury. Może on tam jest... Nie, nie
będzie o niego pytać, ale jeśli go ujrzy...
Przeszła obok narożnika budynku i ruszyła w stronę
wejścia. Wtedy ich zobaczyła. Dwie sylwetki - mężczyznę i
kobietę. Stała w pewnej odległości, ale rozpoznała seksowną
morelową bluzkę i portfelową spódnicę. Vickie szła bardzo
blisko Blake'a, a on uważnie na nią pat rzył. Karin
nieruchomo obserwowała, gdy wsiadali do samochodu i
odjeżdżali, głowa przy głowie. Jak para kochanków...
61
RS
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Blake ostrożnie manewrował swoim maserati pomiędzy
rzędami zaparkowanych samochodów. Starał się ukryć
rozdrażnienie, które go ogarnęło, gdy Vickie nachyliła się ku
niemu, próbując położyć rękę na jego nodze. Lubił Vickie.
Więcej, doceniał jej fachowość i był świadom, że jest
niezastąpiona dla dalszego rozwoju i sprawnej działalności
,,Nowych Inicjatyw". Gdy jednak stało się jasne, że Vickie
62
RS
pragnie czegoś więcej niż stosunków czysto służbowych,
Blake taktownie zaczął się wycofywać. W miarę możliwości
skracał owe kolacje organizowane pod pretekstem narad i
zawsze bywał na nich w towarzystwie Pete'a. Gdyby Karin
chciała zaczekać... I tak wybiegł przed końcem posiedzenia
Izby Handlowej. Uśmiechnął się do siebie. Czyżby zamierzał
winić Karin o to, że nie potrafił bronić się przed własnym
zastępcą?
- To nie jest wcale śmieszne. Sprawa wygląda poważnie -
powiedziała Vickie.
Rzucił jej krótkie spojrzenie, próbując uzmysłowić sobie,
o co jej chodzi.
- Naprawdę, Blake, uważam, że grubo przesadzasz. Czym
się właściwie przejmujesz? Tym, że jakaś stara baba czepia
się o grosze i wypisuje skargi na Austina?
- Sprawdziłem - uciął krótko. - Umowa sformułowana jest
na niekorzyść pani Channing. Nie chcę zadawać się z
oszustami.
- Podzielam twoje zdanie, Blake. Ale będziesz miał do
czynienia z adwokatem. I pamiętaj o tym. że Austin złożył
ofertę na budowę nowej biblioteki miejskiej. Istnieje
poważna
szansa,
że
wygra
przetarg.
Sporo
zainwestowaliśmy w jego karierę. Czy mamy rezygnować
właśnie teraz, gdy lada moment zacznie przysparzać nam
zysków? Przecież mógłbyś z nim pogadać - perswadowała,
powoli głaszcząc dłonią jego kolano.
- Nic z tego. Mam dość gadania. - Ujął jej rękę, delikatnie
ścisnął i jakby od niechcenia położył na torebce, którą
trzymała na kolanach. - Masz dobre wyczucie w interesach,
Vickie, i na ogół polegam na twoim sądzie. Tym razem
jednak muszę zdać się na swój instynkt. Z Austinem koniec -
powiedział, wyraźnie zamykając kwestię.
63
RS
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. - Vickie założyła ręce i
wzruszyła ramionami. - Tyle że, moim zdaniem, wyrzucasz
kurę, która właśnie zaczyna znosić złote jaja.
- Może i złote. Ale na pewno cuchnące. I nie zamierzam
ich wysiadywać. - Zachichotał przypominając sobie, jak
Karin pytała zdziwiona: Inkubator? Czy hodujesz kurczęta?
- Szkoda, że nie zatrzymałaś panny Palmer - odezwał się
po chwili. - Chciałem z nią pomówić.
Vickie zacisnęła usta.
- Nie jestem opiekunką panny Palmer. A w ogóle to
niewiele
z
tego
rozumiem.
Chyba
nie
zamierzasz
przyjmować następnego biura podróży. Tim...
- Zapominasz, że Tim się uniezależnił. Jeśli jeszcze nie
całkowicie, to zrobi to zaraz. Czekamy tylko na pożyczkę,
która pozwoli sfinansować wycieczki do Monte Carlo.
- Mimo wszystko sądzę, że nie będzie zachwycony, gdy się
dowie, że popieramy konkurencyjną firmę.
- Dajże spokój, Vickie. Powinien być nam wdzięczny! Nim
tu przyszedł, dwa razy w tygodniu kursował do Reno. I tyle.
Teraz ma zlecenia z kasyn na jakieś pięć kursów dziennie i
jeszcze kilka do Las Vegas. Tim może organizować
wycieczki dla amatorów hazardu, a Karin dla miłośników
sztuki.
- Naprawdę? - skrzywiła się Vickie. - Widzę, że marzą ci
się regularne kursy do Luwru w Paryżu, a także loty do
Amsterdamu i tak dalej. Czy może liczysz na gwałtowne
zainteresowanie sztuką w okolicy Sacramento?
Blake wyczul ironię w jej głosie i z rozdrażnieniem wiercił
się w fotelu, wjeżdżając na parking przed restauracją. W
gruncie rzeczy sam wątpił, by liczba osób zainteresowanych
sztuką pozwoliła na utrzymanie tego typu firmy. Do licha! I
wciskać tłum ludzi w stary, rozklekotany autobus, który
nawet nie jest ubezpieczony! Ta dziewczyna nie ma pojęcia o
prowadzeniu interesów!
64
RS
A jednak jej entuzjazm udzielał się każdemu, promienny
uśmiech emanował takim ciepłem...
- No więc jak? Idziemy na lunch?
Blake ocknął się z zażenowaniem i wyłączył silnik.
- Słusznie. Chodźmy coś zjeść - odparł jak ktoś nieobecny.
Sztuka - myślał - to bardzo wąskie pole dla agencji podróży.
Jeśli ma ona przynosić przyzwoity zysk, trzeba znaleźć
dodatkowo coś opłacalnego.
- Idziesz? - głos Vickie brzmiał ostro.
- Tak, idę. - Wsunął kluczyki do kieszeni i ruszył za nią.
- Nie, to nie jest zrzeszenie - wyjaśniała Karin, siedząc
nazajut rz przy śniadaniu ze swą ciotką i wujem, którzy
wrócili poprzedniego wieczoru. Niecierpliwie czekała, by
wybadać, co sądzą o ,,Nowych Inicjatywach ". - On to
nazywa inkubatorem biznesu.
- Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym - powiedział Bob.
- A na czym polega ten twój inkubator? - spytała Meg.
Karin starała się wytłumaczyć najlepiej, jak umiała.
- Sami więc widzicie - zakończyła - że każda firma
korzysta z fachowego doradztwa i pomocy, jednocześnie
zachowując swoją indywidualność.
- Indywidualność. O to właśnie chodzi. - Gestykulowała
Meg,
powiewając
koronkami
swego
turkusowego
szlafroczka. - Czy wiecie, że w świetle najnowszych badań
pewne owoce należy jadać indywidualnie? Na przykład
banany czy melony. Trzeba spożywać je oddzielnie.
- Chcesz powiedzieć, że w samotności? - Bob mrugnął do
Karin.
- Jesteś niemądry. - Meg potrząsnęła głową. - Mówię, że
nie należy ich łączyć z niczym innym. Ciekawe. Ludzie
zawsze dodawali banany do płatków śniadaniowych. -
Zmarszczyła czoło z namysłem. Po chwili wzruszyła
ramionami. -No cóż, nie należy ślepo wierzyć każdej nowej
65
RS
koncepcji. Człowiek powinien myśleć samodzielnie. Co więc
zamierzasz zrobić, Karin?
- Chodzi ci o banany?
- Nie, głuptasie. O tę firmę. Chcesz się z nią związać?
- Nie. No cóż, właściwie nie wiem... - odparła Karin z
wahaniem. Nie zapomniała jeszcze o wstrząsie, którego
doznała na widok Blake'a z tą Wentworth. A przecież nie
była to zazdrość. Może tylko ostrzeżenie? Karin wówczas
wsiadła do samochodu i nieodwracalnie zrezygnowała z
,,Nowych Inicjatyw". Tymczasem wczoraj wieczorem
zatelefonował... -Ja... nie jestem zupełnie przekonana, czy
powinnam się przyłączyć...
- A co wiesz o tym Connorsie? - spytał Bob.
- Niewiele. - Dlaczego więc ma wrażenie, że znała go
zawsze? - Już ci mówiłam, że niedawno go poznałam.
- Hmm... - zastanawiał się Bob. - W barze. I od tej pory
wciąż tak nalega.
- Ależ nie! Wcale nie nalega Pomógł mi załatwić autobus
i...
- I przyjechał specjalnie aż tutaj, zaprosił cię do swojej
firmy, a wczoraj telefonował.
- Ale nic nie mówił. W każdym razie nic o interesach.
Zap rosił mnie tylko na kolację dziś wieczorem.
- To ładnie z jego strony - powiedziała Meg. - Czy jest
sympatyczny?
- Tak, on...
- Ile chce za wpisowe?
- Wpisowe? - Karin ze zdumieniem patrzyła na wuja.
- Ile kosztuje wpis do tej firmy.
- Ależ nic. Zrozumiałam, że dopiero potem płaci się
pewien procent uzyskanych dochodów. No cóż, nie znam
dokładnie szczegółów. - Przecież nie chciało jej się nawet
zajrzeć do informatora.
66
RS
- A więc to tak działają ci cwaniacy! Na początku żadnych
szczegółów. Tylko wielka gala powitalna. A później, nim się
połapiesz, oddajesz cały zarobek.
- Ależ nie! Blake, to znaczy pan Connors, nie jest taki... -
Karin gratulowała sobie w myślach, że nie wspomniała
nawet o czeku. - Nie chcę, żebyście sądzili...
- Pewnie dziś wieczorem ostro weźmie się za werbowanie. -
Bob odsunął krzesło i wstał. - Tylko niczego nie podpisuj.
Najpierw ja muszę to zobaczyć.
Karin pomyślała, że zamieszkiwanie z wujem ma również
swoje mankamenty.
- Chwileczkę, Bob - odezwała się Meg. - Wiem, że Karin to
jedyna córka twojego ukochanego brata, ale jest już dorosła
i powinna decydować sama.
- Naturalnie. Ale co dwie głowy to nie jedna. Po prostu
pragnę zespolić nasze intelekty. - Schylił się, by szczypnąć
żonę w nos. - Tak jak wy to robicie, majstrując przy
gruszkach czy brzoskwiniach, żabko.
- Nie mów głupstw. - Meg żartobliwie trzepnęła go po
palcach. - To zupełnie inne sprawy. I dobrze o tym wiesz. -
Odwróciła się do Karin, a jej oczy rozjaśniło nagle
zainteresowanie. - Powiedz mi, Karin, czy pan Connors jest
młody? Czy przystojny?
Blake był zdumiony, gdy tego wieczoru drzwi przy Market
Place czterdzieści cztery otworzyła nie Karin, lecz niewysoki
mężczyzna o przerzedzonych siwych włosach.
- Pan Blake Connors? - spytał, przyglądając mu się
podejrzliwie.
- Tak - odparł Blake. - Jestem umówiony z Karin.
- Oczywiście. Proszę wejść. - Mężczyzna cofnął się, robiąc
mu przejście. - Jestem Bob Palmer, wuj Karin - wyjaśnił. -
To dobrze, że przyszedł pan nieco wcześniej. Chciałbym z
panem pomówić. Proszę do środka.
67
RS
Blake wszedł za nim do salonu, nieco speszony sytuacją,
która nasunęła mu wspomnienie sprzed wielu lat, kiedy to
stał się obiektem inkwizytorskich pytań ze strony
zaniepokojonego ojca pewnej nastolatki.
Wielki okrągły stół, jak poprzednim razem, był
zastawiony. Teraz jednak były to pudełka pełne slajdów,
albumy, stosy folderów i fotografii.
- Dzień dobry - powiedziała kobieta siedząca za stołem. -
O! Rzeczywiście jest pan taki, jak mówiła Karin.
- Blake Connors - przedstawił się pokrywając zmieszanie.
- Dzień dobry pani.
- Miło mi pana poznać. Jestem Meg, ciotka Karin. - Jej
zielone oczy skrzyły się młodzieńczym blaskiem, ale drobne
linie, zarysowane w kącikach, świadczyły o wielu minionych
latach, podczas których często się śmiała.
- Proszę, niech pan siada. - Bob podał mu krzesło. - Jeśli
można, chciałbym zadać kilka pytań, które...
- Ależ. Bob, dajże panu odetchnąć. Karin zaraz będzie
gotowa. Czego pan się napije?
- Bardzo dziękuję. - Blake usiadł, wskazując gestem
szklankę, z której Meg sączyła płyn o wyglądzie whisky. -
Tego, co pani.
- Świetnie. - Meg szybko ruszyła do lodówki w przyległej
kuchni, a Bob usadowił się przy stole obok Blake'a.
- Panie Connors - zaczął tonem na pół przepraszającym,
na pół poufnym - mam nadzieję, że to pana nie dotknie, ale
chciałbym wyjaśnić kilka spraw. Karin znajduje się pod
naszą opieką od dziecka i przywykłem ją chronić.
- Oczywiście - odparł Blake, jednocześnie dodając w
myślach: ale, na miłość boską, przed czym? Mimo wszystko
Karin ma dwadzieścia cztery lata. Czy ten człowiek sądzi, że
jestem jakimś zboczeńcem, który zamierza ją napastować?
- Proszę bardzo - powiedziała Meg, stawiając przed nim
szklankę i kładąc obok serwetkę. - To wyciąg z łusek ryżu i
68
RS
specjalnego gatunku ziołowej herbaty. Bardzo odświeżające
i szalenie zdrowe.
- Dziękuję. - Blake przełknął mały łyk i z trudem
opanował grymas obrzydzenia.
- A więc, panie Connors, o co właściwie chodzi? - spytał
Bob. Blake aż się zakrztusił, pewien, że zaraz padnie
sakramentalne pytanie: Jakie pan ma zamiary, młody
człowieku?
- Czy był pan kiedyś na Hawajach? - gorączkowo
przerwała Meg.
Blake skinął twierdząco głową.
- Czy nie jest to niewiarygodnie piękne miejsce? Wszystkie
te fantastycznie kolorowe kwiaty... plumerie, lilie wodne,
bugenwille, orchidee. Prawdziwy kalejdoskop. Jeśli tylko
zdołam, zajmę się malowaniem kwiatów w oleju.
- Później, Meg - błagał Bob.
Ale Meg powróciła do układania slajdów i nie zwracała na
męża najmniejszej uwagi.
- Niech pan podejdzie. Czyż to nie jest zupełnie wspaniałe?
- Zjawiskowe! - potwierdził Blake, patrząc na barwną
mozaikę rozkwitających kwiatów, ułożoną na oświetlonym
stole.
- Rosną w takiej obfitości - kontynuowała Meg - że im
więcej się zbiera, tym bardziej się mnożą.
- Skoro o tym mowa - zdecydowanym tonem odezwał się
Bob - to jakie są koszty przystąpienia Karin do pańskiej
firmy? I co właściwie jej to daje?
Blake patrzył na niego w osłupieniu. A więc o to mu
chodziło! Wątpliwości tego człowieka dotyczyły wyłącznie
,,Nowych Inicjatyw". A on myślał... Nieźle się ośmieszył. Z
trudem pohamował głośny wybuch śmiechu i przybrał
stosowną minę.
- Chwileczkę - powiedział do Boba. - Mam w samochodzie
pewne dane, które mogą pana zainteresować.
69
RS
Gdy powrócił z aktówką, nareszcie wyłoniła się Karin.
Miała na sobie bladozieloną sukienkę, zapewne z jedwabiu,
pozbawioną jakichkolwiek ozdób. Lekkie rozkloszowanie na
wysokości kolan ukazywało zgrabne, opalone nogi.
- Witaj - powiedziała z nieśmiałym uśmiechem.
- Witaj. - Jej widok zaparł mu dech w piersi. Karin...
Brązowe loki, zaczesane staranniej niż lubił, rezolutny, lekko
zadarty nosek, wielkie orzechowe oczy. I te dołeczki zawsze
towarzyszące jej promiennemu, ciepłemu uśmiechowi.
Ogarnęło go nagle poczucie ciepła, niemal ukojenia.
Jednocześnie uświadomił sobie gwałtownie, dlaczego tak
mylnie zinterp retował pytania jej wuja. Przecież jadąc tutaj
nawet ani razu nie pomyślał o ,,Nowych Inicjatywach ",
organizacji wycieczek czy o kimś innym niż ta kobieta, którą
miał zobaczyć. A teraz pragnął tylko porwać ją stąd. Jak
najdalej od błaznującej ciotki i podejrzliwego wuja.
- Usiądź tu, Karin. - Bob odsunął foldery rozłożone przez
Meg, by zrobić miejsce dla aktówki Blake'a. - Pan Connors
dokładnie przedstawi swoje propozycje, a więc i ty powinnaś
ich wysłuchać.
- Tym bardziej, że to jej interesom właśnie szkodzisz -
szepnęła cicho Meg. Tak przynajmniej wydawało się
Blake'owi, który z rezygnacją powrócił do swego krzesła i
otworzył aktówkę.
- Inkubatory biznesu zyskują coraz większą popularność.
Są to instytucje wspierające ekonomiczny rozwój nowych
firm - zaczął. - Zwiększają szanse ich przetrwania o
osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu pięciu procent. ,,Nowe
Inicjatywy" kładą szczególny nacisk...
Karin siedziała obok Blake'a zdumiona mistrzostwem, z
jakim oczarował jej wuja. Oczywiście przesądziły o tym te
cechy Blake'a, które i ją oszołomiły pierwszego dnia
znajomości - nieodparty urok osobisty, a także zapał i gorące
zaangażowanie w każdą powierzoną mu sprawę. Teraz
70
RS
jednak z jego ust płynęły dalsze informacje: dokładne dane
na temat promocji nowych przedsiębiorstw, liczba firm
uratowanych przed bank ructwem i firm o zmienionych
kierunkach działalności. Imponujące osiągnięcia poparte
danymi statystycznymi i dokumentacją, którą Blake wyjął z
aktówki, całkowicie przekonały Boba.
- Rzeczywiście, rozumiem, rozumiem - powtarzał. -
Uważam, że stanowczo powinnaś oddać się pod opiekę pana
Connorsa, Karin. Będzie ci potrzebna pomoc w zakresie... -
Wyjął
ołówek,
by
sporządzić
listę
potrzeb
i
prawdopodobnych wydatków.
Ku zdumieniu Karin tym razem Blake zaczął wysuwać
wątpliwości.
- Może zechciałby pan sprawdzić moją wiarygodność w
Zrzeszeniu Przedsiębiorstw? Jeśli Karin podejmie decyzję w
tej sprawie, może wpaść w tym tygodniu i wtedy wszystko
omówimy. - Zerknął na zegarek. - Nie chciałbym stracić
zarezerwowanego stolika.
Karin, na której wywody Blake'a wywarły równie silne
wrażenie, jak na jej wuju, wychodząc z domu wciąż
znajdowała się w stanie euforii. Powietrze było ciepłe i
ciężkie od słodkich zapachów letnich kwiatów, skąpanych
teraz w złotym blasku późnego zachodu. Czuła siłę ręki,
trzymającej jej dłoń. Ręki, która tak mądrze i tak
nieomylnie prowadziła wielu do upragnionego sukcesu.
Pat rzyła na twarde, męskie rysy, a jej wzrok spoczął na
zdecydowanym konturze ust, tak przecież skorych do
uśmiechu. Emanowały teraz chłodną pewnością siebie i
opanowaniem, które stwarzało poczucie bezpieczeństwa.
Ogarniające ją doznanie było nowe i dziwne.
- To, co robisz w ,,Nowych Inicjatywach ", jest naprawdę
imponujące - powiedziała. - Wiem, że Bob jest... - przerwała,
gdyż Blake zatrzymał się i nachylił nad nią, by dotknąć
ustami jej ust. Było to zaledwie muśnięcie, ale tak pełne
71
RS
czułości, iż od tej chwili Karin czuła wyłącznie jego bliskość i
bicie własnego serca.
- Nie będziemy więcej mówić o ,,Nowych Inicjatywach ". -
Jego głos przeszedł w niski szept, ale zawarta w nim
obietnica brzmiała równie wyraźnie, jak nieustające granie
świerszczy, które docierało z oddali. - Pragnę, by ten wieczór
należał tylko do nas.
72
RS
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Sala Cedrowa tchnęła wykwintną elegancją świec,
goździków i sztywnych obrusów. Panował tu spokój, cicho
grała muzyka, a odległość między stolikami tłumiła głosy
innych gości, brzęk porcelany i kryształów.
Karin była tu już kiedyś z Richardem. Słuchała tego
samego zespołu muzycznego, tańczyła. Ale dzisiejszy wieczór
w niczym nie przypominał tamtego. Zelektryzowana,
wyzbyta poczucia własnego ciężaru, balansowała na
krawędzi cudownej tajemnicy. Nie wiedziała, co właściwie je
i co pije. Jej napięta uwaga rejestrowała natomiast z
niezwykłą dokładnością każde drgnienie twarzy mężczyzny,
który siedział naprzeciw niej. Nawet najsubtelniejszy
grymas tej twarzy miał na zawsze utrwalić się w jej pamięci.
Towarzyszyła temu świadomość, że i on na nią patrzy.
Zachwyt, który odbijał się w jego błękitnych oczach,
pobudzał i napawał pewnością. Czuła się piękna, mądra i
dowcipna. W jej zachowaniu pojawiła się prowokująca
śmiałość, której nigdy nie miała.
- Dzisiejszy wieczór należy do nas - przypomniała mu
lekko kpiącym tonem. - Zacznijmy więc od ciebie.
- Zacznijmy?
- Powiedz mi wszystko o sobie.
- No cóż... Zanim powstały ,,Nowe Inicjatywy",
pracowałem jako doradca w...
- Nie, nie, nie - energicznie potrząsnęła głową. - Znamy już
tę wersję Kopciuszka. Chciałabym poznać cię nap rawdę.
Nie mam żadnych kontaktów z wywiadem, nie zatrudniam
agentów, którzy grzebią w aktach przypadkowo poznanych
osób, toteż nie dowiedziałam się o tobie niczego.
- Ach tak? - Z rozbawieniem uniósł brew.
73
RS
- Ach tak - powtórzyła, parodiując jego zdziwienie. - Czy
zdajesz sobie sprawę, że nie wiem nawet, czy jesteś
rozwiedziony, żonaty, czy też - z rozbawieniem zmarszczyła
nosek
- żyjesz w grzechu? A może masz inne zobowiązania:
prawne, moralne lub jakiekolwiek wobec osoby płci żeńskiej,
która mogłaby być przeciwna temu miłemu... hm...
interludium?
- Zdołała wprawdzie wykonać sugestywny gest ręką, ale
serce mocno jej biło, gdy czekała na odpowiedź, myśląc
jednocześnie o Vickie Wentworth.
- Skoro o tym mowa, to i ja niewiele wiem o tobie. Kim jest
ten tenisista... no, jak mu tam?
- Richard? To tylko kolega. - Wycelowała widelec w
Blake'a. - Nie odpowiadasz na moje pytanie!
Roześmiał się.
- No dobrze. Nie mam żadnych zobowiązań prawnych ani
innych i w najbliższej przyszłości niczego nie planuję.
Natomiast chętnie nawiązuję znajomości. Lubię towarzystwo
kobiet i owe, jak to nazwałaś, ,,miłe interludia".
- Dziękuję. Mam już obraz sytuacji. - Udawała, że
trzonkiem widelca notuje dane: - Wolny strzelec, łowca
przygód...
- Chwileczkę, to nie fair. Chodziło mi o to...
- Podtrzymuję opinię. Oddalam sprzeciw. - Parsknęła
śmiechem, z apetytem zabierając się do małży. A więc nie
chce żadnych zobowiązań... - Chciałam mieć w tej sprawie
jasność. To wszystko. A tak nap rawdę pragnę wiedzieć,
gdzie się urodziłeś, gdzie chodziłeś do szkoły, na jakiej
pozycji grałeś w baseball i tak dalej. - Starała się mówić
naturalnie, mając nadzieję, że jej ton nie zdradza, jak
rozpaczliwie pragnie poznać każdy szczegół jego życia.
- Zaczynamy od punktu wyjścia, tak? - Odciął kawałek
polędwicy. - A więc dobrze. Urodziłem się w Szpitalu
74
RS
Uniwersyteckim w Nowym Jorku. Moi rodzice wykładali na
Uniwersytecie Kolumbia i nigdy nie grałem w drużynie
baseballowej.
- A więc jaki sport uprawiałeś?
- Razem z ojcem ćwiczyliśmy na sali gimnastycznej, a w
internacie należałem do reprezentacji pływackiej. Ale
większość czasu spędzałem nad książkami. Co zresztą
niewiele dało. - Uśmiechnął się. - Moi starzy pewnie myślą,
że w szpitalu zamieniono im dziecko.
To, co Karin zdołała z niego wyciągnąć, brzmiało
rzeczowo i miało pewien odcień humoru. Musiała jednak
czytać między wierszami, aby w pełni ocenić sytuację.
Zarówno jego ojciec, jak i matka byli wykładowcami na
Uniwersytecie Kolumbia, należeli do Phi Beta Kappa -
elitarnej korporacji - i spodziewali się, że ich jedyny syn
będzie cudownym dzieckiem. W gruncie rzeczy cieszył się
wieloma przywilejami - uczęszczał do prywatnych szkół,
wiele podróżował. Rozśmieszał ją teraz anegdotkami z
okresu dwuletniego pobytu w Związku Radzieckim, gdzie
jego ojciec studiował język rosyjski, oraz z rocznego pobytu
w Grecji, gdzie matka przebywała na stypendium. Karin
czuła jednak, że dzieciństwo upłynęło mu na nauce i że było
samotne. Odniosła też wrażenie, że Blake nie chce mówić o
latach uniwersyteckich.
- Dość już na mój temat - oświadczył, prowadząc ją na
parkiet. - Wolę wziąć cię w ramiona.
Wzajemne wyznania zbliżyły ich do siebie. Czuła rodzącą
się w nim, nie znaną jej dotąd czułość. Oddech Blake'a
muskał koniuszek jej ucha, a sposób, w jaki ją obejmował,
krył w sobie tajemną obietnicę. Chciała, by ten wieczór
nigdy się nie skończył.
Dobrze po północy odwiózł ją wreszcie do domu. Gdy
nachylił się, by dotknąć jej ust, wówczas sama do niego
przylgnęła.
75
RS
- Chodźmy popływać - powiedziała pod wpływem impulsu.
- Co takiego? - Odsunął się, patrząc na nią ze zdumieniem.
- Noc jest gorąca, a basen podgrzewany. Tylko na nas
czeka - oznajmiła prowokacyjnym tonem. - Twierdzisz, że
należałeś do reprezentacji pływackiej. Teraz mi to
udowodnij.
Roześmiał się.
- Nie jestem najstosowniej ubrany. I choć nie mam nic
przeciwko kąpielom na golasa, sądzę, że twój wuj mógłby
mieć zastrzeżenia.
- Nie mów głupstw. Zawsze mamy kostiumy dla gości.
- Znakomicie. Jestem więc gotów. - W jego głosie
zabrzmiała radość, która po chwili uległa zmąceniu. - A co
powiedzą na to twoi wujostwo?
- Meg i Bob? Ich sypialnia wychodzi na drugą stronę
domu. Zresztą, jeśli nas usłyszą, chętnie się przyłączą. I na
pewno nie będą marudzić. Idziemy - zdecydowała i wzięła go
za rękę.
Karin stała przy basenie, wchłaniając czarowny urok tej
nocy. Wokół trwała cisza, lecz gdzieś w głębi niej pulsowało
życie - echo niosło muzykę świerszczy, na niebie migotały
gwiazdy. Światło księżyca sączyło się przez drzewa, rzucając
srebrzystą poświatę na wodę w basenie i dokładnie
podkreślając doskonałość proporcji ciała Blake'a. Gdy
zrobił krok w jej stronę, Karin nagle zorientowała się, że ma
na sobie tylko skąpe bikini. Wstrzymała oddech. Czuła
instynktownie, że należy stłumić ten gorący żar, który tlił się
głęboko
w
niej,
zanim
wybuchnie
i
ogarnie
ją
niepohamowanym płomieniem.
- Raz! - zawołała. - Dwaa... i...
- ... trzy! - dokończył, zamykając ją w ramionach. - Czy
zdajesz sobie sprawę, Karin, jak bardzo jesteś ponętna i jak
trudno siedzieć naprzeciw ciebie, rozsądnie konwersując,
gdy pragnie się tylko tego? - Powoli pieścił jej kibić, a Karin
76
RS
reagowała dreszczem rozkoszy, gdy jego ręka dotykała jej
nagiej skóry. - I tego - mówił, mierzwiąc jej loki. - Pragnę cię
rozczochranej, lepkiej od słodkich ananasów, których smak
czuję na twoich ustach. - Wziął ją pod brodę, kierując jej
twarz ku górze. W oczach lśnił mu blask księżyca.
Przesunęła ręką po jego piersi i objęła go za szyję,
przyciągając ku sobie. Westchnął, obsypując pocałunkami
jej skronie i lekko kąsając koniuszek ucha, a ona czuła, jak
przez jej ciało przebiegają dreszcze rozkoszy. - Jesteś taka
piękna, tak bardzo cię pragnę... -szeptał.
- O, Blake, Blake, tak bardzo chciałabym... - Jej głos
zamarł, gdy wygięta w łuk przywarła do jego ciała.
- Ja też, moja słodka, ja też. - Jego usta zawładnęły jej
wargami. Ciało jej pulsowało nie znaną dotąd namiętnością.
Czuła, że drży z pragnienia. Jego dłoń czule dotykała jej
brzucha. Cicho jęknęła trawiona głodem nienasyconym,
niepohamowanym. Pragnęła tylko dawać, tylko kochać...
Kochać... Ta myśl przywróciła jej poczucie rzeczywistości.
To przecież nie jest miłość, to jest... Gwałtownie odsunęła się
od niego.
- Karin... - W jego głosie brzmiało jednocześnie zdumienie
i zmieszanie. Zrobił krok w jej stronę. Cofnęła się. Czuła się
naga i bezbronna. Ogarnął ją lęk.
- Ja... ja myślałam, że przyszliśmy tu popływać - zdołała
wyjąkać, po czym obróciła się i wskoczyła do basenu.
Uderzenie wody było jak policzek. Zakrztusiła się i
prychnęła, po czym znów się zanurzyła. Głupie, naiwne
dziewczę! Co on sobie pomyśli! On, przyzwyczajony do
kobiet tak wyrafinowanych jak Vickie Wentworth!
- Kto pierwszy, ten lepszy! - Zsunął się do wody i szybko ją
wyprzedził.
Szczęśliwa, że wybaczył jej dziecinne zachowanie, z ulgą
przyjęła Wyzwanie i dotarła do drugiego brzegu w kilka
sekund po nim.
77
RS
- To nie było fair. Liczyłeś nieprawidłowo, a ponadto jesteś
wyższy niż ja.
- Dobrze - odparł. - Daję ci fory o głowę.
Ruszyła, ale w tej samej chwili schwycił ją za kostkę. Jego
silny uchwyt wyzwolił w niej falę zmysłowego zadowolenia.
Z chwilą, gdy pociągnął ją w tył, doznała uczucia napięcia.
Czekała. Jeśli tym razem ją pocałuje...
Zamiast tego usłyszała jego kpiący głos.
- Ale nie aż takie fory, panienko. Czekaj na sygnał do
startu.
Przez godzinę baraszkowali w basenie, ścigając się na
wodzie i pod wodą. Pływali na grzbiecie, patrząc w gwiazdy.
Przez cały ten czas Karin usiłowała odtworzyć poprzedni
nastrój. Gdyby znów zechciał na nią spojrzeć w tamten
sposób, mogłaby odzyskać wiarę w siebie, pewność, że jest
pożądana. Potrafiłaby od nowa zachowywać się tak
prowokacyjnie, jak poprzednio. Ale on stał się nagle daleki,
a ją ogarnęła nieśmiałość.
Siedzieli na marmu rowym brzegu, machając nogami w
letniej wodzie i rozmawiali.
- Mieszkasz tu od urodzenia? - spytał.
- Od dziesiątego roku życia. - Opowiedziała mu o śmierci
rodziców i dobroci Boba oraz Meg. - Praca na państwowej
posadzie nudziła mnie. Kocham sztukę, a prowadzenie firmy
traktuję jak sprawdzian swoich możliwości. Chciałabym
osiągnąć sukces.
- Mógłbym ci w tym pomóc - powiedział. Ale Karin daleka
była teraz od myśli o sztuce i o interesach. Zniewolona
magicznym czarem tej nocy, myślała tylko o mężczyźnie,
który siedział obok. Wciąż czuła dotyk jego dłoni, silę
ramion, które ją obejmowały. Wciąż czekała. Ale on już jej
nie pocałował. Ani razu.
- Tak, uważam, że słusznie zrobiłaś z tym inkubatorem -
stwierdził Bob trzy tygodnie później, stawiając na
78
RS
kuchennym stole małą przenośną lodówkę. Właśnie miał
pakować prowiant, który wraz z Meg zabierali na
samochodową wycieczkę. - Od kiedy przejęli twoje telefony,
przynajmniej to piekielne urządzenie nie dzwoni co kilka
minut.
Na buzi Karin pojawiły się dołeczki.
- A poza tym Ruth, telefonistka z centrali ,,Nowych
Inicjatyw", jest naprawdę znakomita. Dzięki niej wszystkie
miejsca w autokarze są zawsze wypełnione. A przecież ma
na głowie jeszcze cztery inne firmy. - Początkowo Karin była
dość nieufna. Bała się, że utraci kontrolę nad własną firmą.
Tymczasem jako członek ,,Nowych Inicjatyw" radziła sobie
dużo lepiej niż wówczas, gdy działała na własną rękę.
Postawiła pojemnik z jajami na twardo obok stosu kanapek.
- Czy na pewno wam to wystarczy? Przecież będziecie w
podróży aż cztery godziny! - kpiła.
- Z Meg? Co najmniej sześć. Ona staje w każdym punkcie
widokowym i szkicuje. Muszę wtedy coś robić. No wiec jem.
- Karin, czy mogłabym to wziąć? - Do kuchni weszła Meg,
trzymając dwie butelki szampana. - Dziś wieczorem mamy
spotkać się w domku na plaży z Davem i Joan.
- Bierz tyle, ile chcesz. Nie są mi już potrzebne.
- Przecież zawsze podajesz pasażerom szampana w drodze
powrotnej do miasta.
- Już nie. Zaraz sprawdzę, czy się tu zmieści. Pakuj torby,
Bob. Ja zajmę się resztą. - Kończąc pakować prowiant,
Karin wyjaśniała przyczyny tak surowej abstynencji. Otóż
powiedziano jej. że jeśli turysta, któremu podała alkohol,
ulegnie jakiemuś wypadkowi, to ona ponosi prawną
odpowiedzialność.
- Wielkie nieba! Za kieliszek szampana?! - wykrzyknęła
Meg. - To pewnie wymysł tego miłego, kompetentnego pana
Connorsa.
79
RS
- Wcale nie - gniewnie burknęła Karin. - Poinformował
mnie o tym miły, kompetentny pan Peterson i najbardziej
kompetentna panna Wentworth. - Gdy Meg spojrzała na nią
bacznie, Karin zaczerwieniła się i szybko dodała: - To tylko
jeden z istotnych drobiazgów, których dowiedziałam się na
pierwszej rozmowie konsultacyjnej. Spotkanie z dwiema
osobami z kierownictwa było naprawdę cenne.
- O? - Meg wyglądała na zdziwioną. - Sądziłam, że pan
Connors sam...
- Pan Connors to człowiek bardzo zajęty. Jest właścicielem
dużej firmy tutaj i jeszcze jednej w Filadelfii. Przypuszczam,
że często tam jeździ. W każdym razie, poza jednym krótkim
lunchem, od czasu przystąpienia do ,,Inicjatyw", prawie go
nie widziałam.
I tym lepiej dla mnie - dodała w myślach. Przecież nie ze
względu na niego przystąpiła do tej firmy. Przełknęła ślinę,
tłumiąc niejasne uczucie rozczarowania, które wciąż jej
towarzyszyło, i szeroko uśmiechnęła się do Meg.
- Proszę, wszystko gotowe. Jakoś to upchnęłam.
- A więc ruszamy w bój! - oznajmił Bob, podnosząc
lodówkę. - Chciałbym wyjechać wcześniej.
- A ja muszę się przygotować do jutrzejszej wycieczki -
powiedziała Karin. - Przed południem mam wpaść do firmy,
wziąć od Dolly bułeczki i listę pasażerów z biura, a także, co
podkreślam, wpłaty zaliczkowe. - Uśmiechnęła się mrugając
do Meg. - To też za ich radą. W ten sposób nie ponoszę strat
z powodu odwołanych w ostatniej chwili rezerwacji.
W drodze do zespołu biur Blake'a wciąż towarzyszyło jej
uczucie smutku i dziwnej tęsknoty. Czemu, na miłość boską,
stała się tak głupio sentymentalna, i to za sprawą mężczyzny,
którego zna zaledwie kilka tygodni? Ponieważ żaden inny
nie zawładnął tak dalece jej wyobraźnią. Żaden nie calowa!
jej, jak on; żaden nie sprawił, że czuła się tak... tak
cudownie. I nagle ten sam człowiek stał się chłodny,
80
RS
zdystansowany.
Nie
proponował
nawet
następnego
spotkania. Owszem, zaprosił ją na krótki lunch, gdy
któregoś dnia wpadła na niego w biurze, ale i wtedy
zachowywał się, no cóż, z rezerwą. Tak, był uprzejmy i
okazywał zainteresowanie, ale dotyczyło ono wyłącznie
prowadzonej przez nią agencji. - Jak sobie radzisz? - pytał.
- Czy uzyskujesz od nas wszelką niezbędną pomoc?
- Odniosła wrażenie, że celowo podkreślił owo ,,nas ",
jakby dając do zrozumienia, że wycofuje się z wszelkich
osobistych powiązań. Nie ulegało wątpliwości, że Agencja
Tu rystyczna K. Palmer przeszła pod jurysdykcję panny
Wentworth.
Karin ocknęła się. Czemu właściwie czuje się urażona?
Vickie
to
osoba
niezwykle
kompetentna.
O
tak,
wszystkowiedząca
panna
Wentworth
jest
naprawdę
nieodzowna dla ,,Nowych Inicjatyw". Prowadzi rachunki,
nadzoruje codzienną działalność całej instytucji. Musi być
też nieodzowna dla Blake'a Connorsa. Wtedy, gdy razem
odjeżdżali, siedzieli tak blisko, głowa przy głowie...
Jesteś zazdrosna, Karin! Spójrz prawdzie w oczy!
Początkowo wydawało się... Tak - myślała - bez wątpienia
był nią zajęty. Ale teraz... Zacisnęła palce na kierownicy i
zaczerwieniła się ze wstydu. Czy zniechęcił się tamtej nocy
na basenie? Sparaliżowana dziwnym nowym doznaniem,
które nią owładnęło, zachowała się tak niedojrzale. A więc
ciesz się, że zrezygnował. Byłabyś tylko zabawką w rękach
tego mężczyzny, jak zapewne każda inna kobieta - pocieszała
się w myślach.
Zaczęła zastanawiać się nad związkiem Blake'a z Vickie
Wentworth. po czym celowo powróciła myślami do
poprzedniego wieczoru. Razem z Richardem oglądali w
teatrze muzycznym znakomity musical ,,My Fair Lady".
Była zachwycona. Richard... Czy powinna dalej go
widywać? Do tej pory łączyły ich tylko wspólne zabawy i
81
RS
sport. Ale teraz? Richard coraz poważniej zaczynał
traktować ich znajomość. Ona tymczasem wiedziała, że
nigdy nie będzie dla niej nikim więcej niż tylko kolegą. Może
powinna mu to uświadomić?
Teraz jednak wjeżdżała na teren biurowy i musiała się
skupić na przygotowaniach do jutrzejszej wycieczki. Weszła
do budynku, natychmiast wsiadła do windy i, nie patrząc
nawet w stronę gabinetu Blake'a, wjechała na trzecie piętro.
Ruth czekała już na nią z listą pasażerów i pieniędzmi z
zaliczek. Chwilę później Karin podjechała pod drugi
budynek, z góry ciesząc się na krótką pogawędkę przy kawie
z Dolly.
Zanim jednak Dolly zdołała nalać kawę, do pokoju niczym
chmura gradowa wpadła Jane.
- Czy wiesz, co zrobił ten gad?! - wykrzyknęła.
- Jaki gad? - zdziwiła się Karin.
- Ten fałszywy intrygant, Blake Connors! - wrzasnęła
J ane. Karin zaniemówiła. Przecież to Jane najgłośniej ze
wszystkich wychwalała Blake'a. A teraz całkowicie zmieniła
front. Twierdziła, że to Connors pozbawił jej narzeczonego
szansy otrzymania poważnego kontraktu. - Jack rozmawiał
z kimś w dziale umów - kontynuowała oskarżenie. -
Powiedziano mu, że praktycznie ma już w kieszeni kontrakt
na budowę miejskiej biblioteki. A dziś odrzucono jego
ofertę. Jack twierdzi, że to sprawka Connorsa. Tak go drań
załatwił!
- Ależ Jane, pomyśl - perswadowała Karin. - Pan Connors
nie jest członkiem zarządu miasta ani komisji planowania.
W jaki sposób...?
- Użył swoich wpływów, by odegrać się na Jacku.
- Nie rozumiem. - Zaskoczona Karin odstawiła kubek z
kawą. - Sądziłam, że pan Connors popiera Jacka?
- O, pan Connors ma zmienne upodobania.
82
RS
Karin czuła, że się rumieni. Jak dobrze o tym wiedziała.
Ale w interesach...
- Przecież zawsze zachowywał się lojalnie - odruchowo
broniła Blake'a. - I zawsze służył pomocą.
- Jak długo wszystko szło dobrze, a on brał największą
dolę. Uważaj z nim, Karin. Spytaj Dolly, co zrobił Jackowi.
Muszę wracać do sklepu.
J ane wypadła, a zdumiona Karin obróciła się do Dolly.
- Nie wiem dokładnie, co się stało. Podobno Jack miał
otrzymać duże zamówienie. Podobno ,,Nowe Inicjatywy"
zażądały większego udziału w zyskach. Jack wściekł się i
zerwał z firmą. Teraz myśli, że się na nim mszczą.
- Nie wierzę! - zaprotestowała gorąco Karin.
- Jeśli o mnie chodzi, zawsze dobrze wychodziłam na tej
współpracy. - Dolly wzruszyła ramionami.
- Ja też - potwierdziła jej zdanie Karin. - Jestem tu
wprawdzie bardzo krótko, ale nie sądzę, by Blake Connors
był chciwy lub mściwy.
- Nie - zamyśliła się Dolly. - Ale jest ambitny. Podobnie jak
J ack Austin. A w przypadku sum, które wchodzą tu w
rachubę, zawsze są jakieś tarcia i niesnaski. Nie jestem
pewna, czy chcę się w to bawić. - Westchnęła. - Pan Connors
znów prosił o wysłanie próbek moich wyrobów do sieci
sklepów spożywczych. Prawdę mówiąc, Karin, nie pragnę
powiększania swojej firmy. Jestem na tyle dobrą kucharką,
by wiedzieć, że duża ilość rzadko oznacza dobrą jakość.
- Myślę, że masz rację. - Korzystała z wyrobów Dolly, gdyż
do złudzenia przypominały domowe wypieki.
- Czasem nawet - ciągnęła Dolly - chciałabym znów wrócić
do czasów, gdy prowadziłam firmę we własnej kuchni.
- Przecież tak dobrze ci idzie. Nie mówisz chyba serio...-
oponowała Karin.
Dolly roześmiała się.
83
RS
- Oczywiście, że nie. Czuję się teraz pewniej. Stać mnie na
opłacenie nauki Keitha. Z drugiej strony... - westchnęła. -
Miałam dziś ciężki dzień. Keith ma stale do mnie żal. Chciał
wrócić do domu, pograć z kolegami w koszykówkę. A ja
muszę zostać dziś do późna i nie chcę puszczać go samego.
Mówi, że mu nie ufam, ale przecież nie o niego tu chodzi,
lecz o innych ludzi... Tyle wciąż się słyszy... stale się
zamartwiam. Dawniej byłam dużo spokojniejsza. Gdy grali
przed domem w piłkę, mogłam wyjrzeć przez okno i mieć ich
na oku. - Wstała, by umyć kubki. - Wiem, że nie mogę go
więzić. To dobry chłopiec. Tyle mi pomaga. - Znów
westchnęła.
- W końcu zgodziłam się, by pojechał do domu, gdy tylko
skończy pakować torty. Wiesz, co chłopcy czują, gdy w grę
wchodzi sport.
- Wiem. I cieszę się, że go puściłaś - powiedziała Karin.
- Nie będzie jechał autobusem. Podwiozę go pod sam dom.
Kiedy nieco później Karin odjeżdżała z Keithem, Dolly z
niepokojem wołała do syna:
- Tylko wróć do domu przed szóstą! Na kolację masz chili.
Musisz je podgrzać, a sałatę przygotuj sam. I nie zapraszaj
żadnych kolegów, zanim wrócę!
- Dobrze, mamo. Tak, dobrze - padały radosne, choć dość
roztargnione odpowiedzi.
J ak trudno być samotną matką, myślała Karin, gdy
uśmiechnięty Keith sadowił się obok niej. Dolly jest zbyt
opiekuńcza. Ale ja byłabym taka sama, gdybym miała
takiego syna, przystojnego, zdrowego, ładnego chłopca,
który wkrótce stanie się
mężczyzną. To ogromna
odpowiedzialność - w duchu przyznała Dolly rację.
84
RS
ROZDZIAŁ ÓSMY
Blake postanowił, że nie będzie widywał się z Karin. W
każdym razie prywatnie. Oczywiście, wciąż go pociągała. Ale
ostatecznie podobało mu się wiele innych kobiet, z którymi
miewał... Jak ona to określiła? Aha... miłe interludia. I
właśnie takim miłym interludium miała być również Karin.
W trakcie pogoni za kolejną rozrywką zdał sobie jednak
sprawę, że ta dziewczyna może stać się dla niego czymś
poważniejszym. Znacznie poważniejszym. Wtedy, gdy ją
całował, silniej niż kiedykolwiek czuł zapowiedź zmysłowej
rozkoszy. Przeraziło go jednak nade wszystko przeczucie
więzi dużo głębszej niż więź fizyczna. Raz już doświadczył
podobnej bliskości, a jej utrata głęboko go zraniła.
85
RS
Karin pierwsza rzuciła się do odwrotu, przerażona siłą
trawiącej ją namiętności. To jej reakcja pozwoliła mu
odzyskać nad sobą kontrolę i w porę się wycofać. Od tamtej
nocy unikał wszelkich bardziej osobistych kontaktów.
Siedział teraz w swoim gabinecie i patrzył na zamknięte
drzwi. Dokuczało mu wszakże lekkie poczucie winy. Tak ją
namawiał, by rozwijała swoją firmę, a w gruncie rzeczy nie
ruszył w tej sprawie palcem, w niczym jej nie pomógł. To
prawda, nie zajmował się codzienną działalnością swoich
klientów. Wszelkie rozmowy i spotkania instruktażowe
odbywały się pod nadzorem Pete'a, Vickie i innych
wyszkolonych
członków
personelu.
Zawsze
jednak
interesował się rozwojem i działalnością promowanych
przedsiębiorstw. Nie wolno mu zatem lekceważyć Agencji
Tu rystycznej K. Palmer - pomyślał i chwycił za słuchawkę
interkomu.
- Przynieś mi konto Karin Palmer - poprosił Vickie. Gdy
chwilę później kładła wyciąg na biurku, obrzuciła go
zdziwionym spojrzeniem.
- Przecież jest u nas dopiero dwa miesiące - mruknęła.
Przesuwał palcem wzdłuż kolumn. Tak jak przypuszczał,
Karin z trudem wiązała koniec z końcem. Galerie sztuki
nie dają wielu szans na zwiększenie dochodów. Co by tu
wymyślić? Uderzał palcem w blat biurka, z roztargnieniem
wystukując uparcie powracający rytm starej, po wielekroć
sprawdzonej maksymy: szukajcie, a znajdziecie. Ogarnęło
go rozdrażnienie, gdy Vickie przerwała mu rozmyślania,
przypominając o umówionym lunchu z Billem Snowdenem.
Tymczasem okazało się, że to właśnie Snowden nasunął
rozwiązanie. Był jednym z pierwszych klientów Blake'a.
Jego kariera przebiegała naprawdę błyskotliwie. Zajmował
się
produkcją
specjalistycznych
urządzeń
i
naczyń
kuchennych. Zakłady w Filadelfii szybko się rozwijały, toteż
zamierzał teraz otworzyć filię w Sacramento.
86
RS
- Mam jednak problem z moimi pracownikami - zwierzał
się Blake'owi. - Chciałbym ich tu przenieść z Filadelfii, ale to
zwolennicy Wschodu. Nie chcą nawet słyszeć o Zachodnim
Wybrzeżu.
- Musisz zafundować kilka wycieczek dla ewentualnych
przesiedleńców i skusić ich do przeprowadzki. Mam nawet
kogoś, kto to zorganizuje.
Snowden z entuzjazmem odniósł się do pomysłu Blake'a.
Później, tuż przed wyjazdem na posiedzenie zarządu w
Nowym Jorku oraz wizytacją ,,Nowych Inicjatyw" w
Filadelfii, Blake przekazał Vickie polecenie dla Karin.
Chciał, by natychmiast zaczęła przygotowania.
Był szczerze przejęty, że wreszcie znalazł dla niej tak
lukratywne
zajęcie.
Słyszał
również
o
innych
przedsiębiorstwach przenoszących się w okolice Sacramento.
One też mogłyby korzystać z usług Karin. Trudno się zatem
dziwić, że gdy po jego powrocie, tydzień później, Vickie
poinformowała go o odrzuceniu przez Karin projektu,
ogarnęła go wściekłość.
- Odrzuciła propozycję? Co ty, u diabła, mówisz! - zaczął
niemal krzyczeć.
- To, co słyszysz. Powiedziała, że to nie jej branża. - Vickie
z zainteresowaniem studiowała kształt swoich paznokci. -
Czy mam doradzić Snowdenowi, by szukał kogoś innego?
- Nie! - Teraz już krzyczał i nawet nie starał się zniżyć
głosu. - Sam pomówię ze Snowdenem. Nie, do diabła,
najpierw z Karin. Nie jej branża? Chyba prowadzi biuro
podróży! Czy jej wyjaśniłaś, że to ma przynosić zysk?
- Znasz nasze zasady, Blake. My jedynie radzimy. Nigdy
nie zmuszamy. Jeśli chce prowadzić objazdową galerię
sztuki... - Vickie wzruszyła ramionami.
Trzasnął drzwiami gabinetu, złapał słuchawkę i wykręcił
numer. Ktoś jednak powinien ją zmusić! Telefon odebrała
ciotka.
87
RS
- Ach, pan Connors! Miło pana słyszeć! Właśnie pytałam
Karin, czy pan... Co? Nie, nie ma jej tutaj. Pojechała do
Mendocino z grupą młodzieży szkolnej. Będą zwiedzać
Centrum Sztuki i wystawęSandsa... Tak, Sandsa. Wie pan,
to ten słynny karykaturzysta. Kilka kresek, i w nadętym
polityku widzimy małpę. Jest bardzo pomysłowy, ale
osobiście przedkładam piękno nad pomysłowość i dlatego
trzymam się natury. Wie pan, natura też wiele wyraża... Co?
O nie, Karin wraca dopiero za kilka dni. Co? Mieszkają w
Hill House. To takie ładne historyczne miejsce. A w niedzielę
rano pojadą pewnie do hotelu w Mendocino na śniadanie z
obiadem. Głupi wymysł. Masa jedzenia i trudno coś wybrać.
Człowiek nie wie. czy je śniadanie, lunch czy kolację. I jak tu
oddzielić to, co naprawdę zdrowe od... Co? Ach tak.
oczywiście, rozumiem. Dobrze, czy mam przekazać Karin, że
pan... Ach tak, dobrze. Do widzenia.
Odłożył słuchawkę na widełki, pocierając ucho. Niech to
diabli! Karin wróci dopiero za kilka dni. Jeśli otrzyma
zamówienie Snowdena, to natychmiast musi zacząć
przygotowania. Spojrzał na sporządzony przez Vickie
program zajęć. Ani jednej luki. Uświadomił sobie jednak, że
jest piątek. Jeśli odwoła umówioną na jutro partię golfa...
Dochodziło południe, gdy znalazł się na wąskiej
kamienistej drodze, która skręcała w dół do małego
Mendocino. Bez trudu dotarł do Hill House - uroczego
wiktoriańskiego zajazdu, leżącego w pobliżu centrum
miasteczka.
- Ma pan szczęście. Nasz ostatni wolny pokój... -
powiedział recepcjonista.
Karin nie było w hotelu.
- Zapewne poszła ze swoją grupą do Centrum Sztuki -
poinformowano go w recepcji.
Spacerując wśród tłumu ludzi kręcących się między
galeriami sztuki i restauracjami, Blake wyczuwał atmosferę
88
RS
ogólnego zadowolenia i wzajemnej życzliwości. Miasteczko
było śliczne, znakomity plenerowy teren dla artystów. Na
każdym kroku przemawiała tu historia - świadczyły o niej
wąskie uliczki oraz pieczołowicie odnowione stare budynki.
Prawdziwe nadmorskie miasto, pomyślał, wciągając w płuca
świeże powietrze.
Recepcjonista poinformował go, że dość rozproszone
Centrum Sztuki mieści się w kilku budynkach. Jest wśród
nich teatr, galeria sztuki i trzy pracownie, a także część
mieszkalna dla studentów. Blake spodziewał się, że długo
będzie szukać grupy Karin, ale i tym razem miał szczęście.
Gdy tylko wszedł na teren Centrum, wśród osób
wychodzących z dużego budynku dostrzegł Keitha.
- Keith! - zawołał.
- Pan Connors? Nie wiedziałem, że i pan tu jest.
- Czy wiesz, gdzie poszła Karin?
- Co? Aha. Powiedziała, że idzie rysować. Nie interesują
jej karykatu ry. Szkoda, że nie widziała Sandsa! - W oczach
chłopca widać było entuzjazm.
- Hej, Keith! - wołali jego koledzy, stojący w grupie na
schodach. - Idziemy na hambu rgery. Pójdziesz z nami?
- Jasne. - Keith spojrzał pytająco na Blake'a.
- Biegnij do nich - uśmiechnął się Blake. - Jeszcze się
zobaczymy. - Gdy chłopcy odchodzili, zawołał: - Poczekajcie
chwilę! Może wiecie, gdzie jest Karin?
- Pewnie - odparł jeden z nich. - Na plaży, tuż pod skałami,
nap rzeciwko hotelu Mendocino.
Skała była duża. Wystawała z krawędzi plaży i wcinała się
w morze. Miała stosunkowo płaską powierzchnię, toteż
otwiera! się z niej wspaniały widok na okolicę. Karin
wdrapała się na sam szczyt i siedziała teraz w samotności z
leżącym
obok,
otwartym
pudełkiem
farb.
Niemal
bezpośrednio poniżej, pod czujnym spojrzeniem matki,
pluskała się w zimnej wodzie dwójka dzieci. Ich pełne
89
RS
zachwytu krzyki niemal nie docierały do świadomości Karin.
W czasie każdej z wycieczek, zwłaszcza tych dłuższych,
starała się zorganizować ,,czas wolny". Każdy mógł wtedy
robić, co chciał: myszkować po sklepach, błądzić po okolicy
lub kontemplować dowolnie długo jakieś dzieło sztuki.
Zarówno dla Karin, jak i dla turystów była to dodatkowa
at rakcja. Jeszcze jedna korzyść z pracy w charakterze
przewodnika wycieczek - myślała. Musiała bowiem
przyznać, że mimo pomocy ,,Nowych Inicjatyw" nie zarabia
zbyt wiele. W każdym razie o wiele mniej niż wtedy, gdy
pracowała jako maszynistka w Wydziale Gospodarki
Wodnej. Ale właśnie owe drobne satysfakcje stanowiły
decydującą różnicę. Jakaż bowiem inna praca pozwalała tyle
podróżować, spędzać tyle czasu w miejscach takich jak to.
Głęboko wciągnęła powietrze, ogarniając spojrzeniem
sterczące z morza poszarpane skały. Zatrzymała wzrok na
grzmiącym wodospadzie, który tryskał z potężnego tunelu.
Był to najbardziej zjawiskowy spośród słynnych ,,wentyli",
wyżłobionych przez morze w potężnych przybrzeżnych
skałach. ,,Diabelska czara ponczu " - takie bowiem nosił
miano - to naprawdę właściwa nazwa, myślała Karin,
wpatrzona w gigantyczny gejzer. Był to jednak widok zbyt
piękny, by mógł budzić grozę. Spoglądała na pienisty, biały
taniec wodnej kurzawy, wzbijającej się nad potężną płachtą
wód. Gdyby tylko mogła uchwycić ten ruch, te barwy...
Opuściła wzrok na akwarelę, którą zaczęła malować na
starannie przypiętym do gładkiej tabliczki papierze. Raz
jeszcze spojrzała na wodospad, ponownie zlustrowała swój
obrazek, potrząsnęła głową i westchnęła. No cóż, nie była
wielką malarką. Dlatego też zawsze używała grubego
papieru akwarelowego, z którego bez trudu mogła wszystko
wymazać. Zanurzyła gąbkę w wodzie, wycisnęła ją i
delikatnie starła farby. Z uporem zaczęła od nowa,
dokładnie obserwując wodospad, gdy nakładała kolory.
90
RS
Pół godziny później odłożyła pędzel i wyjęła z plecaka
lśniące, czerwone jabłko. Gryząc je, odchyliła się w tył, by
porównać ukończoną akwarelę z pejzażem w rzeczywistości.
Nie jest to arcydzieło, ale też nie kicz, pomyślała.
- Ależ to jest cholernie dobre!
Zaskoczona, odwróciła się i ujrzała Blake'a Connorsa,
który kucał na piętach, przypatrując się jej obrazkowi.
Przez moment ogarnęło ją uczucie tak żywej radości, że
przyćmiło ono wszelkie inne reakcje nawet zdumienie. Nie
patrzył na nią. Przyglądał się akwareli z taką uwagą, że
Karin poczuła się speszona.
- Nie wiedziałem, że jesteś taką artystką!
- Ależ nie. Ja tylko... tak się bawię. - Nie mogła oderwać
wzroku od twarzy Blake'a. Co on tu robi? I dlaczego jej
serce bije tak gwałtownie? Wstrzymała oddech, gdy objął
palcami jej przegub i przyciągnął dłoń do swych ust.
- Powinnaś się ze mną podzielić - powiedział, odgryzając
spory kawał jabłka. - Przez ciebie przepadł mi lunch.
- Przeze mnie? Ale dlaczego...? - Ucichła, czując, jak jego
palce delikatnie gładzą jej przegub. Znów uniósł jej rękę z
jabłkiem do ust.
- Hmm... Nie jest tak słodkie jak ananasy - skonstatował.
Zmysłowy ton jego niskiego głosu sprawił, że przez ciało
Karin przebiegły fale gorąca. Nagle, jakby żałując tej
chwili zbliżenia, puścił jej rękę i stanął w pewnej odległości.
Starała się zapanować nad emocjami, ale zapewne
zdradzał ją głos.
- Jestem zaskoczona. Co tu właściwie robisz?
- Szukam cię.
- Mnie? - Czyżby przyjechał aż tutaj, by się z nią
zobaczyć?
- Tak, ciebie. Nie było to łatwe zadanie. Spodziewałem się,
że będziesz ze swoją grupą w Centrum Sztuki.
91
RS
- O nie - odpowiedziała niepewnie, zastanawiając się,
czemu ten mężczyzna, który tygodniami jej unikał, jechał
tak daleko, by się z nią zobaczyć. - Nie zajmuję się portretem
ani karykaturą.
- Właśnie widzę. - Ponownie spojrzał na akwarelę. -
Wolisz to, co piękne, od tego, co pomysłowe.
- Co?
- I utrzymujesz, że natura też wiele wyraża? - Sprawiał
wrażenie
bardzo
rozbawionego,
a
Karin
usiłowała
zrozumieć, o co mu właściwie chodzi.
-
Wyraża
więcej
niż
Sands,
karykaturując
najwybitniejszych polityków?
- No cóż, nie zastanawiałam się nad tym, ale... - Jego
ciemnobłękitne oczy wyraźnie z niej kpiły, toteż zaczęła się
bronić. - Tak, to prawda. Natura może wiele wyrażać.
- No proszę!
- Czy można patrzeć na to wszystko - zrobiła szeroki gest
ręką
- i
nie
dostrzegać
konieczności... - szukała
odpowiedniego słowa - życia... Boga?
Spojrzał na nią z uwagą.
- Chcesz powiedzieć, że jeśli Bóg jest w niebie, to świat
zawsze podąża właściwym torem?
- Tak, właśnie tak. Wszędzie widać cudowne znaki...
boskiego ładu. Sądzę, że to właśnie porządkuje nasz świat i
daje nam poczucie spokoju. Cokolwiek bowiem się stanie,
ziemia zawsze będzie się kręcić, słońce wschodzić i
zachodzić, a morza, piaski i cale piękno świata będzie trwać.
- Chyba się zagalopowałam, uznała. Spuściła oczy, trochę
zawstydzona.
- Pięknie powiedziane. - W jego glosie brzmiała zaduma.
Karin spojrzała na niego spod rzęs. Wpatrywał się w
wodospad, po czym wziął do ręki akwarelę i uważnie jej się
przyglądał. - A więc to właśnie wyrażasz. Poczucie
nieuchronnego ładu. Czy jak chciałabyś to nazwać...
92
RS
- I tak, i nie. Tak, ponieważ wszyscy próbujemy to
wyrazić. Nie, ponieważ jesteśmy tylko ludźmi i oddanie
poczucia nieuchronności nie leży w naszej mocy.
- A jednak próbujesz.
- Tak, to prawda - powiedziała z namysłem. - Każdy
fragment tego morskiego pejzażu ma inną barwę, inny
kształt, dostarcza innych wrażeń. - Zamilkła, speszona, po
czym nieznacznie wzruszyła ramionami i dodała miękko: -
To uniemożliwia naśladownictwo.
- Karin, odkrywam w tobie ukrytą głębię.
Znów na niego spojrzała. Czy kpił? Ale widząc w jego
oczach tkliwość, poczuła, że przenikają fala ciepła.
Długo siedzieli obok siebie, rozmawiając o uroczej
atmosferze takich małych miasteczek jak Mendocino. Nawet
długie chwile milczenia, przerywane jedynie krzykiem mew i
uderzeniami fal o skały, wydawały się chwilami wzajemnej
bliskości. Karin czuła się szczęśliwa i spokojna.
- Powiedz mi, Karin, jak ci się podoba w ,,Nowych
Inicjatywach "? - zapytał w pewnej chwili.
- Jest wspaniale! - odpowiedziała spontanicznie. -
Wszystko stało się o wiele prostsze. Mam teraz tyle wolnego
czasu!
- Nie sądzę, by to był nasz główny cel.
- Nie, oczywiście, że nie. - Zaczerwieniła się przypominając
sobie, co parokrotnie powtarzała jej Jane: ,,Tak, Connors
sprawia wrażenie sympatycznego i tolerancyjnego. Ale nie
zapominaj, że najważniejszy jest dla niego dolar ". Czyżby
sprawdzili stan jej konta i doszli do wniosku, że nie spełnia
wymaganych warunków?
- Sprawdziłem twoje konto - usłyszała na potwierdzenie
swych obaw. - Twoje dochody spadają. ,,Inicjatywy"
pomagają w dążeniu do celu, jakim jest zwiększenie zysków.
Tymczasem twoje decyzje są z nim sprzeczne.
93
RS
- Nie chcesz mi chyba powiedzieć... - ale nie mogła
wykrztusić dalszych słów przez ściśnięte lękiem gardło. Była
śmieszna. Jasne, że nie przebył całej tej drogi tylko po to, by
powiedzieć, że wyklucza ją z ,,Inicjatyw".
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Przeglądałem z Vickie twoją kartotekę.
Karin zesztywniała, znów ożył zadawniony
uraz.
Wyjaśniała Meg i Bobowi, że Blake jest bardzo zajęty.
Udawała, że nie zważa na to, iż przekazał jej sprawy Vickie
94
RS
i, jak zapewne sobie życzył, przypisała ich znajomości czysto
zawodowy charakter. Od tamtej nocy na basenie, poza
jednym krótkim lunchem, poświęconym bardziej sprawom
biznesu niż prywatnym, oraz jeszcze jednym przelotnym
spotkaniem, niemal go nie widywała.
- ... i nie rozumiem, dlaczego. - Sprawiał wrażenie
rozdrażnionego. Karin zamrugała powiekami, głęboko
zmieszana, gdyż w zamyśleniu prawie go nie słuchała.
Jednakże chwilę później gwałtownie się poderwała, gdy
dotarły do niej jego słowa: - Zamówienie Snowdena
podreperuje wreszcie stan twego konta. Przecież to ty
mówiłaś, że nie należy zaglądać darowanemu koniowi w
zęby.
- A ty twierdziłeś, że przeciwnie! - Rozzłościła się.
,,Postanowiliśmy
powierzyć
ci
organizację
objazdów
relokacyjnych na zlecenie Snowdena "- poinformowała ją
Vickie protekcjonalnym tonem. Karin wzdrygnęła się na
samą myśl. ,,Parcele budowlane i ośrodki handlowe to nie
moja dziedzina " - oświadczyła wówczas i to samo
powtórzyła teraz.
- Bardzo precyzyjnie określasz swoją dziedzinę. - Jego
rzeczowy ton jeszcze bardziej ją zirytował.
- I nie wstydzę się tego. Interesuje mnie sztuka: muzea,
wykłady, plenery malarskie. Tylko to sprawia mi
przyjemność.
- Ach tak? Zdaje się. że poznałem cię w kasynie?
Potrząsnęła głową.
- Mówiłam już. że zrobiłam to z uprzejmości dla pani
J ackson. Zasadniczo jestem przewodnikiem wycieczek,
który specjalizuje się w...
- Stop! - Podniósł rękę do góry. - Nie jesteś
przewodnikiem. Jesteś przedsiębiorcą. Prowadzisz własną
firmę.
- Niech ci będzie. I co z tego?
95
RS
- Firmy nie prowadzi się dla znajomych ani dla własnej
przyjemności. Jej celem jest zysk.
- O tak. Nigdy nie zapominajmy o dolarze! - Natychmiast
pożałowała tych słów. Nie powinna opierać swoich sądów na
plotkach rozpuszczanych przez Jane. - Czy sądzisz, że
pieniądz jest jedyną miarą sukcesu?
- Sądzę, że to miara zazwyczaj stosowana.
- Jeśli chodzi o działalność komercjalną. Lekko uniósł
brew.
- O takiej chyba mówimy, prawda?
- Dobrze, zgadzam się, ale... - Zmarszczyła brwi. Saldo jej
konta nie było ujemne. Spłacała również koszty naprawy
autobusu pana Turnera. - Słuchaj, może nie zbijam
błyskawicznie majątku, ale jakoś sobie radzę.
- Ledwie, ledwie. - Spojrzał na nią spokojnie. - Ile na
przykład przyniesie ci ten wyjazd?
- No cóż, niewiele. - Z trudem przełknęła kłamstwo.
Wyjazd nic jej nie przynosił. - Ale to wyjątkowa okazja.
Takie sławy jak Sands rzadko odwiedzają nasze okolice. A te
dzieciaki pasjonują się tą formą sztuki. Widzisz, nie mają
pieniędzy i... - zawahała się, po czym wzruszyła ramionami. -
No cóż, skalkulowałam cenę tak, by mogli ją zapłacić.
- Karin, to jest biznes, a nie działalność dobroczynna.
- Ale niektóre z tych dzieci mają prawdziwy talent.
Chciałam, by nie traciły niepowtarzalnej okazji. Jakoś to
potem wyrównam.
- Nie jesteś także łowcą talentów. I nie wiem, jak
wyrównasz straty. Mówiłem już, że dokładnie sprawdziłem
twoje konto. Nie zarabiasz nawet na utrzymanie. Pojęcia nie
mam, jak sobie radzisz z wydatkami osobistymi, czynszem
i...
- Nie muszę - przerwała mu, parskając śmiechem. -
Pilnuję domu Boba i Meg, z czego wszyscy jesteśmy
zadowoleni. I w ten sposób...
96
RS
- Zaczekaj! - przerwał jej z lekką irytacją. - Nie chcę w to
wnikać.
Według
mnie
każdy
powinien
w
pełni
wykorzystywać swój talent, czas i możliwości. Twoje wyniki
natomiast są coraz gorsze. Chciałbym ci pomóc. Rozważmy
zatem, jakie jest wyjście z sytuacji. - Potarł pięścią policzek i
głęboko wciągnął powietrze. - Mówiąc prawdę, Karin, od
początku miałem wątpliwości, czy biuro podróży może
opierać swoją egzystencję na zainteresowaniu klientów
sztuką.
- Nigdy mi tego nie mówiłeś. - Jej ton brzmiał cierpko.
Miała uczucie, że ją zdradził.
- Owszem. Nie chciałem, żebyś ograniczała swoje
możliwości. Zawsze należy planować pod kątem dalszego
rozwoju.
- Może nie każdy pragnie rozwijać swoją firmę? - odparła,
myśląc o Dolly.
- Alternatywą rozwoju jest stagnacja. A to prowadzi do
upadku.
- Więc twoim zdaniem mam się rozwijać, łapiąc wszystko,
co popadnie... wycieczki do kasyn, przeprowadzki, zjazdy...
Wszystko.
- Moim zdaniem podstawą wszelkiego biznesu jest
wypłacalność.
Sztuka
nie
daje
szansy
przetrwania.
Natomiast projekt Snowdena dostarczy ci środków na to
artystyczne utracjuszostwo.
Artystyczne utracjuszostwo! Tego było za wiele. Wstała i z
góry spojrzała na niego oburzonym wzrokiem.
- Słuchaj, rzuciłam dobrze płatną pracę, by robić to, czego
pragnę. Nie chciałam zbijać majątku. Lubię to zajęcie i nie
ulegnę twojej gigantomanii. W życiu są ważniejsze sprawy
niż pieniądze.
On również wstał, szczerze zdumiony jej wybuchem.
97
RS
- Ależ Karin, ja nie żądam, byś podcięła sobie gardło!
Radzę ci, jak zwiększyć dochód! Dopóki jesteś klientką
,,Nowych Inicjatyw" to mój obowiązek.
- Nie musiałeś jechać aż tutaj, żeby mnie wyrzucić. Sama
odchodzę! - krzyknęła, tupiąc nogą. Ale zagłuszył ją grzmot
potężnej fali, która nagle przewaliła się przez cypel i pchnęła
Karin w ramiona Blake'a. Oboje gwałtownie się ocknęli.
Zajęci sporem nie dostrzegli, że nastąpił przypływ i że
wzburzony ocean pochłonie wkrótce skałę, na której stoją.
Karin odruchowo odskoczyła od Blake'a, próbując chwycić
swój obraz, nim uniesie go nacierająca fala. Trzymając
akwarelę wysoko w górze rzuciła się, by ratować pudło z
farbami.
- Zostaw to, do diabła! - krzyknął Blake, łapiąc ją w pasie.
- Uciekajmy stąd! - Wyjął z jej rąk akwarelę. Tymczasem
plecak i pudło z farbami wściekle wirując znikły im z oczu.
Gdy zeszli ze skały na plażę, woda sięgała niemal na
wysokość piersi Karin. Czuła prawdziwą moc napierającego
żywiołu. Przez moment ogarnęła ją panika. Bała się, że
odbite od skał fale zniosą ich na pełne morze. Krztusząc się i
prychając przylgnęła ciasno do Blake'a. Niemal ją ciągnął,
brnąc przez wzburzoną kipiel. Gdy wreszcie dotarli do małej
skalnej platformy, niedostępnej dla coraz wyższych fal, byli
zupełnie przemoknięci. Oboje ciężko dyszeli. Karin padła na
ziemię i spojrzała w dół, na plażę, która stała się teraz
fragmentem wzburzonego i huczącego pod nimi morza.
- Widzisz, Karin - powiedział Blake - natura właśnie
wyraziła swoje zdanie. Prawdę mówiąc, gdyby mnie tu nie
było, mogłabyś już nic więcej nie usłyszeć i nie zobaczyć...
- Mało prawdopodobne - odparła, wciąż spięta i lekko
wystraszona. - Nieźle pływam - dodała, zirytowana
rozbawionym tonem Blake'a.
98
RS
- A jednak omal nie zniosła cię fala, gdy próbowałaś
ratować swoje dzieło, które - położył obrazek na ziemi obok
niej -jest bezpieczne i suche. Też dzięki mnie.
- Panie Connors - odparła, powoli wstając - gdyby pan tu
nie wtargnął, nic by się nie stało. Pan też nie dostrzegł
nadciągających fal, bowiem pańską uwagę pochłaniał tylko
pieniądz, pieniądz i jeszcze raz pieniądz!
- Karin - zwrócił się do niej łagodnie. - Chodzi mi o twoje
dobro. I jestem teraz przekonany, że należy pielęgnować
twoje zamiłowanie do sztuki. A najlepszym środkiem
prowadzącym do tego celu jest uzyskanie pieniędzy.
- I tylko ty jeden wiesz, jak je zdobyć! - parsknęła, po
czym napadł ją ostry atak kichania.
- Owszem. Na tym polega mój zawód. Ale zanim
zaczniemy to omawiać, lepiej się wysuszmy.
- Nie będziemy niczego omawiać. Ty masz swoje zdanie. Ja
swoje. - Związała sznurowadła. Ruszyli do Hill House. Gdy
zbliżali się do zajazdu, Karin usłyszała, że ktoś ją woła.
Odwróciła się i zobaczyła Richarda, który biegł w ich stronę.
W kąpielówkach i bawełnianej koszulce wyglądał dość
niedbale. Przez ramię przerzucił gumowy kombinezon,
płetwy i okulary do nurkowania.
- Żałuj, że nie byłaś ze mną! - zawołał. - Widziałem
ośmiornicę. Niesamowite! Wszystkimi mackami wczepiła się
w skałę!
- Żałuję - powiedziała Karin, opanowując wzdrygnięcie. -
Przypominasz sobie pana Connorsa? Poznaliście się u mnie
w domu. - Odwróciła się do Blake'a. lecz speszył ją widoczny
na jego twarzy wyraz niechęci, może nawet gniewu.
- Oczywiście - odparł Richard, przekładając okulary na
drugie ramię i obdarzając Blake'a wesołym uśmiechem. -
Człowiek z inkubatora. Co pana tu sprowadza?
- O to samo chciałem spytać pana - powiedział Blake.
- Czyżby zainteresowanie sztuką?
99
RS
- Nie tyle sztuką, ile pewną artystką - odparł Richard ze
znaczącym uśmiechem, co sprawiło, że Karin oblała się
rumieńcem. - Jeżdżę więc za nią. I gdy wraz z grupą gapi się
na obrazki, ja idę nurkować.
- Tutaj? - zdziwił się Blake. - Przy tym prądzie? Tak
blisko skal? To dość ryzykowne.
- Nie jest lekko, ale się nie przejmuję. - Weszli do zajazdu.
Richard ruszył przez hol do swojego pokoju, mówiąc:
- Do zobaczenia. Spotkamy się na kolacji, Karin.
- Obawiam się, że nie - odpowiedział mu Blake. Richard
odwrócił się ze zdziwieniem.
- Dziś wieczorem ja zabieram Karin na kolację. Mamy do
omówienia ważne sprawy zawodowe. - Jego głos brzmiał
uprzejmie,
lecz
stanowczo.
-
Dlatego
właśnie
tu
przyjechałem.
- Taak? - Richard pytająco spojrzał na Karin.
- Hmm, tak - potwierdziła. Miała już powiedzieć, że po raz
pierwszy słyszy o tej kolacji, ale atmosfera stała się wyraźnie
napięta. - Pan Connors ma pewien projekt, który musimy
omówić.
- Dobra, a więc do zobaczenia jutro rano. - Richard
pojednawczo machnął ręką i odszedł.
- Czy zjemy kolację tutaj? - spytała Blake'a. - Muszę
dopilnować...
- Kim jest ten facet dla ciebie?
- Richard? Już ci mówiłam. Wyłącznie kolegą - odparła,
zdumiona zarówno pytaniem, jak i jego ponurą miną.
- Czy zawsze z tobą jeździ? Roześmiała się.
- Oczywiście, że nie. Przecież pracuje. - Przyjrzała się
twarzy Blake'a. Czy to możliwe, żeby był zazdrosny o
Richarda?
Zdał sobie sprawę z jej badawczego spojrzenia i spuścił
oczy.
100
RS
- Szósta trzydzieści, dobrze? - spytał. - Zarezerwuję
miejsca.
- Jeśli chcesz jeść tutaj, to moja grupa...
- Nie, nie tutaj - powiedział, gdy weszli do windy.
- W takim razie siódma trzydzieści. Muszę zebrać kupony
kolacyjne i usadowić wszystkie dzieci.
Po powrocie do pokoju starannie się ubrała, zadowolona,
że spakowała choć jedną wieczorową suknię. Oczy Blake'a
rozbłysły uznaniem, gdy wsiadała do samochodu.
- Pojedziemy wzdłuż wybrzeża do restauracji, którą znam
- powiedział.
Restauracja była nieduża, ale bardzo oryginalna i
przytulna. Każdy stolik oświetlała mała, ciepła lampa
kapitańska, a w kamiennym kominku buzował jasny ogień.
- Jak tu uroczo! - wykrzyknęła Karin. - Mamy środek
sierpnia, a ten ogień jest naprawdę miły.
- Owszem - zgodził się Blake, odsuwając dla niej krzesło.
- Noce na wybrzeżu bywają bardzo chłodne.
Karin rozejrzała się wokół. W wielkim pokoju stało tylko
sześć stolików, z czego, poza ich stołem, jedynie dwa były
zajęte. Młoda dziewczyna, która sprawiała wrażenie
studentki, występowała w podwójnej roli gospodyni i
kelnerki. Blake zapewne ją znal, wymieniali bowiem
przyjazne uwagi, gdy nalewała im wino do kieliszków.
- Często tu bywasz? - spytała Karin, gdy dziewczyna
przeszła do innego stolika.
- Nie tak często, jak powinienem. Zasadniczo jest to
hotelik, w którym podaje się tylko śniadania. W gruncie
rzeczy właśnie ja im doradziłem, by podawali również
kolacje. Mnie zatem dziękuj za specjały, które wkrótce
dostaniesz.
- Czy to będzie coś nadzwyczajnego? - Nie podano jej
karty dań.
101
RS
- Tak. Karta nie jest tu potrzebna. Już złożyłem
zamówienie. O, właśnie dostajemy pierwsze danie. Sałatka z
krewetek i selerów. Czy to twoje dzieło, Marty? - spytał, gdy
kelnerka podawała sałatkę.
Z uśmiechem skinęła głową.
- Mam nadzieję, że będzie państwu smakowało.
- Cudowne! - zachwyciła się Karin po spróbowaniu
sałatki. - Czy przepis jest tajemnicą?
- Ależ nie - roześmiała się Marty, wymieniając składniki. -
Zupę również ja przygotowałam - oświadczyła z dumą.
- Uroczy dzieciak - powiedziała Karin, gdy dziewczyna
odeszła. - To najmilsza restauracja, w jakiej byłam. Mam
wrażenie, że ktoś zaprosił mnie do własnego domu.
- Słusznie. To rodzinny interes. Marty jest córką
właścicieli. - Blake zaczął wyjaśniać, jak państwo
Reddickowie przekształcili swój duży dom w hotel oferujący
noclegi ze śniadaniem. - W ubiegłym roku, kiedy Marty
zaczęła studiować, uznali, że ich dochody są zbyt małe.
Podsunąłem im wówczas projekt wykwintnych kolacji dla
smakoszy.
Zasugerowałem,
by
z
wyprzedzeniem
przyjmowali rezerwacje miejsc i ustalali wybór dań. Tylko w
ten sposób można prowadzić interes na tak małą skalę. Jak
widać, idzie im nie najgorzej.
- Wygląda na to, że znakomicie. - Karin zastanawiała się,
ile to już razy słyszała, co ,,pan Connors zasugerował".
- Wyborne - oznajmił Blake kosztując zupę z małży. -
Marty jest naprawdę pomysłowa.
- Pan też jest pomysłowy, panie Connors. A więc Reddi-
ckowie to również twoi klienci?
Spojrzał na nią zdziwiony.
- Ależ nie. To po prostu znajomi, no, może niezupełnie.
Zatrzymywałem się tu parokrotnie, rozmawialiśmy i...
- Nie mów więcej. - Karin podniosła rękę do góry. - Widzę
to bardzo wyraźnie. Wystarczy, by ktoś narzekał, że kiepsko
102
RS
idą mu interesy, a już pojawia się dobroczyńca z gotowym
rozwiązaniem. Czasem bywa to dobra rada, czasem czek na
cztery tysiące dolarów. - Mrugnęła do niego żartobliwie.
- Daj spokój, robisz ze mnie ckliwego naiwniaka.
- Skądże! Ale... - przerwała, gdyż Marty przyniosła główne
danie.
Nie, to z pewnością nie jest bezwzględny biznesmen -
myślała. Ma w sobie coś... Tak, dostrzegła to już wcześniej,
choć na pierwszy rzut oka mógł wydawać się zręcznym
człowiekiem
interesu.
Tego
wieczoru
jednak
jego
serdeczność i gotowość służenia pomocą ujawniły się bardzo
wyraźnie.
- Powinnam cię przeprosić, Blake - powiedziała poważnie.
Czuła, że coś ściska ją w gardle. Próbując rozładować
atmosferę, zażartowała: - Słusznie za pierwszym razem
nazwałam cię Świętym Mikołajem.
Spojrzał na nią łagodnie.
- Teraz ty kpisz ze mnie. Przecież po południu obwiniałaś
mnie o ....
- Byłam w błędzie. - Nagle poczuła się szczęśliwa. - Tak,
Święty Mikołaju, z tobą gwiazdka jest co dzień.
- A z tobą, Karin, niczego nie można przewidzieć. To
ogarnia cię złość, to znów... - wzruszył ramionami, jakby nad
czymś się zastanawiał. - Zresztą nieważne. Taka mi się
właśnie podobasz. Lubię patrzeć, jak śmieją się twoje oczy,
jak dołeczki tańczą na twojej buzi.
Ciepła, pogodna atmosfera otoczenia udzieliła im się tak
dalece, że zapomnieli o wszelkich sporach. Swobodnie
rozmawiali i często się śmiali. Karin czuła, że w miarę
upływu czasu ogarnia ją dziwny spokój i zadowolenie.
Jedzenie było wyśmienite. Sprzątnęła co do joty świeżą solę z
rusztu, podaną w cytrynowym sosie z kaparami.
103
RS
- Żadnych deserów - protestowała, ale na widok soczystej
leguminy z jeżyn zmieniła zdanie. - Wyborne! - orzekła. -
Założę się, że każdy, kto raz tu był, zawsze tu wraca.
- Istotnie - potwierdził Blake. - Reddickowie mają wielu
stałych klientów i niełatwo dostać tu miejsce.
- Wiedziałeś, co im doradzić. Ale to twoja specjalność. Jak
się z tym czujesz?
- O co ci chodzi?
- O to, że zawsze znajdujesz właściwe rozwiązanie i że,
wiedziony szóstym zmysłem, prowadzisz jakiegoś Jacka czy
inną Mary prosto do sukcesu. Czy nie wydaje ci się czasem,
że jesteś jakimś bogiem? - Mówiła to na pół żartobliwie,
toteż zdziwiła się, widząc, jak drgnął. - Ależ ja nie
chciałam... Czy powiedziałam coś niewłaściwego?
- Nie - odparł potrząsając głową. - Ale się mylisz.
Doradzam wielu ludziom i często boję się odpowiedzialności
za ich losy, nie wiem, czy wskazałem im właściwą drogę.
Czuła, że coś go dręczy, ale nie chciała natrętnie
wypytywać.
- Słuchaj - powiedziała. - Przecież wiem, że nie jesteś
bogiem. Możesz tylko zrobić lub radzić to, co tobie wydaje
się słuszne.
Długo na nią patrzył, po czym westchnął.
- Tak... Mam skłonność do pochopnych sądów i nie zawsze
jestem pewien, czy postępuję słusznie. - Głęboko wciągnął
powietrze i nachylił się ku niej, jak gdyby chciał się z czegoś
zwierzyć. - Widzisz, mieliśmy klienta, który nie wywiązał się
uczciwie ze swoich zobowiązań. Zbadałem sprawę i wiem, że
od początku wyglądała podejrzanie. Natychmiast skreśliłem
go z listy naszych podopiecznych. Muszę dodać, że zrobiłem
to wbrew opinii moich współpracowników. Przekonywali
mnie, że to jego pierwsze potknięcie, prosili, bym dal mu
szansę. Nie posłuchałem. Nie chciałem zadawać się z tym
facetem.
104
RS
- Sądzę, że postąpiłeś słusznie - powiedziała Karin bez
wahania. - Nie znam w pełni sytuacji, ale znam ciebie. Znam
też stosunki w ,,Nowych Inicjatywach ". Wiem, że swoją
markę zawdzięczacie pewnej zasadzie działania, wedle
której wszelkie kroki powinny prowadzić do rozwoju i
doskonalenia się firm, ale nigdy za cenę jakości usług czy
uczciwej gry.
- Założyła ręce i przyjrzała mu się badawczo. - Nie wiem
wiele o biznesie, ale wiem, że nie wszyscy ludzie interesu
kierują się tą zasadą. Chodzi im wyłącznie o zysk. Zmierzam
do tego, Blake, że wziąwszy pod uwagę liczbę osób, którymi
się zajmujesz, i zależnych od ciebie firm, lepiej pozbyć się
człowieka, jeśli jego uczciwość stoi pod znakiem zapytania.
Przez chwilę patrzył w jej oczy, po czym cicho powiedział:
- Dziękuję. - Wciąż jednak widziała, że coś go dręczy, a
gdy znów się odezwał, mówił bardziej do siebie niż do niej.
- Masz chyba rację. Odbieraliśmy na innych falach i nie
mogłem z nim współpracować. Ale to młody człowiek u
progu kariery zawodowej. Myśl, że ten błąd mógłby
zrujnować mu przyszłość, nie daje mi spokoju. -
Niespokojnie się poruszył.
- Widzisz, sprawa nie skończyła się na wykluczeniu go z
mojej firmy. Niedawno złożył ofertę na wykonanie poważnej
inwestycji budowlanej. Jeden z członków zarządu miasta,
jak to bywa, zwrócił się do mnie z pytaniem: Co to za jeden,
Blake? Był chyba twoim klientem?
Karin wyprostowała się, uświadamiając sobie, że ten
przedsiębiorca budowlany to narzeczony Jane. A więc
jednak zasięgano opinii Blake'a.
- I co powiedziałeś? Zachmurzył się.
- Właściwie nic. Co miałem powiedzieć? Że to oszust?
Pominąłem pytanie milczeniem. Od tej pory wciąż się
zastanawiam, czy to, co zrobiłem, było w porządku.
105
RS
Blake bębnił palcami w blat stołu, a Karin zauważyła, że
nigdy dotąd nie sprawiał wrażenia tak niezdecydowanego.
Miał twarz człowieka dręczonego wątpliwościami, czy nie
wyrządził komuś krzywdy.
Odruchowo położyła dłonie na jego rękach.
- Słuchaj, Blake. Nie zbawisz całego świata. Ten człowiek
musi uczyć się na własnych błędach, a zarząd miejski sam
odpowiada za podjęte decyzje. - Uśmiechnęła się do niego. -
J uż ci mówiłam, że nie jesteś żadnym bogiem.
Obrócił dłoń, by ująć jej ręce.
- A ty nie jesteś aniołem, Karin. Czemu więc sprawiasz, że
przy tobie ogarnia mnie taki spokój?
- Och, ty - żachnęła się, ale po raz drugi tego wieczoru coś
ścisnęło ją w gardle, gdy unosił jej dłoń i przyciskał do
swych ust. Ogarnęła ją fala ciepła i, nim cofnęła rękę,
delikatnie pogładziła palcami jego policzek. Wciąż patrzył w
jej oczy, a ona rozkoszowała się cudowną chwilą niemego
porozumienia, które odnalazła w jego czystym, spokojnym
wzroku.
Czar chwili prysł z nadejściem Marty, która pojawiła się z
likierami. Blake uniósł kieliszek.
- Za twoją pomyślność, Karin. Jesteś osobą niezwykłą, a ja
uczynię cię osobą bogatą.
Dotknęła jego kieliszka swoim, z uśmiechem potrząsając
głową.
- Wiem, że wskażesz drogę każdemu, kto pragnie
bogactwa. Ale dla mnie bogactwo nie jest miarą sukcesu. I
nie myśl, że mnie wciągniesz w ten projekt relokacji.
- Powinienem był raczej powiedzieć: osobą niezwykle
upartą - żartował, a Karin rozjaśniła się widząc, że wrócił
mu humor. - W każdym razie na pewno masz rację, mówiąc
o różnorodności ludzi i firm, którymi steruję. Czasem, dla
zachowania równowagi, próbuję działać tak, by ich interesy
uzupełniały się wzajemnie. Ty na przykład z trudem sobie
106
RS
radzisz, podczas gdy Snowden rozwija takie tempo, że
obawiam się, by nie wypadł z toru.
- O, nie wiedziałam, że Snowden to twój klient -
powiedziała Karin, marszcząc zaróżowiony od brandy
nosek.
- Już nim nie jest. Ale był jednym z pierwszych, tuż po
otwarciu oddziału w Filadelfii. I wciąż nie spuszczam go z
oczu.
- Racja - kiwała głową, a w jej oczach pojawiły się figlarne
błyski. - Inkubator to właściwa nazwa dla twojej firmy.
Przypominasz kwokę, która bez końca martwi się o pisklęta.
Długo jeszcze rozmawiali, pokpiwając z siebie i
znakomicie się bawiąc. Karin nie wiedziała nawet, co
sprawiło, iż uległa namowom Blake'a. Być może stało się tak
dlatego, że podkreślał tymczasowość zadania. Może też
dlatego, że niepokoił się o los Snowdena. Gdyby wyszkolony
przez niego personel nie zgodził się na przesiedlenie, całe
przedsięwzięcie mogłoby wziąć w łeb.
Niezależnie od przyczyn tej decyzji Karin w końcu
powiedziała:
- Dobrze. Przez najbliższych kilka dni mam tu zajęcia
warsztatowe. Ale gdy tylko wrócę, zabiorę się do pracy.
- Wspaniale. Naprawdę to doceniam. I nie będziesz sama.
Tym razem zamierzam blisko z tobą współpracować.
Wówczas jej serce zaczęło bić szybciej, a ciało przeszył
dreszcz radosnego oczekiwania.
107
RS
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Nie powiedział jej całej prawdy. Ale przecież nie kłamał.
Snowden naprawdę musiał przenieść swój personel. Tyle że
Karin nie podjęłaby się tego zadania, nie będąc przekonana,
że ten człowiek stoi na krawędzi bankructwa. Tymczasem
było odwrotnie. To ona wymagała pomocy. Agencja
Turystyczna K. Palmer rozpaczliwie potrzebowała bodźców
finansowych. Jeśli więc ten projekt przyniesie jej korzyści...
Doszedł do wniosku, że jeśli projekt ma się pomyślnie
rozwijać, musi nadzorować go sam. Miał wrażenie, że Vickie
sterowała Karin w niewłaściwym kierunku. Poza tym wpadł
108
RS
na kilka nowych pomysłów. Chciał eksperymentować -
wprowadzić nową formułę programu relokacji. Gdyby
zyskała uznanie, mógłby to być początek działalności
nowego typu. Może nawet na światową skalę?
Należało zacząć zaraz. Toteż tego poranka, gdy Karin
miała wrócić z Mendocino, wyruszył do jej domu. Nie paliła
się zbytnio do tego zadania, postanowił więc, że zaczną pracę
tylko we dwoje, z dala od Vickie i od biura.
Naciskając dzwonek przypuszczał, że mimo wagi
powierzonego jej zadania, znajdzie Karin zajętą czymś
zupełnie innym. Może będzie to tenis, może malarstwo, a
może gotowanie weków.
- Poluje na robaki - wyjaśniła Meg, która otworzyła mu
drzwi. - Jak miło pana widzieć! Właśnie zrobiłam przerwę w
pracy i zamierzam wypić coś chłodnego. Napije się pan ze
mną?
Wszedł za nią do dużego pokoju i podejrzliwie patrzył, jak
nalewa z dzbanka jakiś bladozielony płyn. Polowanie na
robaki? Znów coś nowego, pomyślał.
- Czy Karin wybiera się na ryby? - spytał, ostrożnie
kosztując płyn. Był mdły, ale niezły.
- Na ryby? - zdziwiła się Meg, lecz natychmiast twarz jej
się rozjaśniła. - Ach, chodzi o te robaki! Nie, nie wybiera się
na ryby. Próbuje ratować nasze pomidory.
Tym razem on był zdumiony.
- Dziś rano okazało się, że jeden z krzaków jest zupełnie
ogołocony z liści - tłumaczyła Meg. - Te robaki żerujące na
pomidorach są straszliwie żarłoczne. - Zmarszczyła czoło. -
W gruncie rzeczy nie wiem, czemu mówię ,,robaki ". To
przecież gąsienice, które przedzierzgają się w wielkie,
niewiarygodnie piękne ćmy. - Potrząsnęła głową. - Trudno
uwierzyć, że wylęgają się z tego pełzającego zielonego
robactwa. Dlatego trudno je dostrzec. Mają kolor liści
pomidorów, które błyskawicznie zjadają. - Westchnęła. - Ale
109
RS
gdy pomyślę o tych cudownych ćmach, nie potrafię zmusić
się do niszczenia gąsienic. Bob jest na turnieju golfowym,
więc spadło to na Karin. Oczywiście ona też ich nie zniszczy.
Zostawi je dla kur.
- Dla kur? - W tym domu niespodziankom nie było końca.
- O tak. Mamy dziewięć kwok, dobrze się niosą. Zawsze
jemy świeże, doskonałe jajka. Robaki to dla nich prawdziwy
przysmak. Połkną je w okamgnieniu. A my będziemy jedli
nasze pyszne pomidory. Tak się to wszystko kręci. -
Wykonała okrężny ruch ręką. - Czy natura nie jest
cudowna?
- Tak, oczywiście - Blake odstawił szklankę. - Chciałbym
poszukać Karin. Mamy kilka spraw do omówienia.
- Ależ proszę. Jest w samym końcu ogrodu.
Nie zdawał sobie sprawy, jak rozległy jest to teren. Basen i
dobrze utrzymany trawnik oddzielone były starannie
skomponowanymi krzewami i klombami od wielkiego
ogrodu warzywnego, gdzie w końcu dostrzegł Karin.
Klęczała pośród krzaków pomidorów. Obrócona tyłem,
pilnie przeszukiwała liście, jak gdyby prócz gąsienic nic się
dla niej nie liczyło.
- To już chyba ostatni zbrodniarz - powiedziała,
podnosząc łodygę, na której wiła się najtłustsza, najdłuższa i
najbardziej ohydna gąsienica, jaką kiedykolwiek widział.
Wzdrygnął się.
- Och, myślałam, że to Meg - dodała, wrzucając łodygę z
gąsienicą do puszki. - Nie spodziewałam się...
- Przyjechałem, żeby zacząć prace nad programem dla
Snowdena. Spodziewałem się, że zadzwonisz do mnie po
powrocie.
- Miałam to zrobić, gdy tylko uporządkuję swoje sprawy.
- Ach tak? - spojrzał znacząco na puszkę z gąsienicami.
Zaczerwieniła się.
110
RS
- Mówię o mojej agencji. Muszę przygotować sesję
malarstwa akwarelowego w Grass Valley i...
- Zamówienie Snowdena to też sprawa twojej agencji -
przerwał. - I sądzę, że jemu właśnie należy przyznać
pierwszeństwo.
- Czyżby? - buńczucznie uniosła podbródek. - Uważam, że
pierwszeństwo mają wyjazdy już zaprogramowane. A
ponadto w naszej pierwszej rozmowie twierdziłeś, że klienci
,,Nowych Inicjatyw" zachowują prawo do niezależności. -
Zamilkła, jakby żałując swego wybuchu. - Nie zapomniałam
o sprawie Snowdena. Zamierzam zabrać się za nią pod
koniec tygodnia.
- Pod koniec tygodnia?! - Czy ta dziewczyna zdaje sobie
sprawę, jaka czeka ją praca? - Ależ ten program powinien
być gotów od tygodni! - wykrzyknął.
- Przecież zgodziłam się nim zająć zaledwie trzy dni temu!
- broniła się Karin.
- Masz rację. - Przypomniał sobie, że przecież sam jej
wmówił, iż to ona świadczy uprzejmość Snowdenowi. -
Jestem ci naprawdę wdzięczny - powiedział. - Pomyślałem
sobie,
że moja pomoc może przyspieszyć tempo
przygotowań.
- Tak, oczywiście. - Spojrzała na puszkę, która stała obok
jej usmarowanego ziemią uda. - Pozwól tylko, że pozbędę się
tych robaków.
Ruszył za nią w stronę małej, otoczonej siatką zagrody,
której dotąd nie dostrzegł, tak dokładnie bowiem zakrywało
ją dzikie wino. Ktoś bardzo pomysłowo zaprojektował ten
ogród - myślał Blake. - Jest nie tylko bardzo estetyczny, lecz
zarazem spełnia liczne funkcje praktyczne.
- A gdzie trzymacie świnie? - spytał.
- Świnie? - zdumiała się Karin, by po chwili parsknąć
śmiechem. - No cóż, gdzieś trzeba wyznaczyć granicę. Mimo
wszystko nie mieszkamy na wsi. - Wyrzuciła zawartość
111
RS
puszki do zagrody dla ku r i oświadczyła: - No to doskonale.
Wracamy do domu i zaczynamy.
- Dobrze - powiedział, ale wciąż stal nieruchomo,
zapat rzony w rozpościerający się przed nim pejzaż. Cisza,
czyste powietrze ogrodu, widok dostojnie przechadzających
się kur
- wszystko to tchnęło dziwnym spokojem. Zwlekał długą
chwilę, zanim obrócił się, by pójść za Karin.
Później, gdy siedzieli już przy stole na patio, Karin
patrząc na Blake'a zmarszczyła czoło. Była szczerze
zaskoczona jego pytaniem.
- Kapitał? - powtórzyła. - Dlaczego o to pytasz? Usadowiła
go w chłodnym miejscu, postawiła na stole
dzban lemoniady i siadła obok, nie zwracając uwagi na
swój wygląd. Dlaczego ten człowiek zawsze pojawia się
wtedy, gdy ona wygląda jak straszydło? Prosił, aby
natychmiast
przystąpiła
do
pracy
nad
programem
wycieczek. I zrobiła to. Tymczasem pierwsze pytanie, które
jej zadał, dotyczyło posiadanego przez nią kapitału. Jeśli
chodzi mu o gotówkę... - Mam bardzo małą rezerwę -
wyjąkała. - Zaledwie na wynajęcie następnego autobusu.
- Tym razem będzie ci potrzebna kwota na pokrycie
wynajmu kilku autobusów, a ponadto będziesz musiała
wpłacić zaliczkę. Tylko w ten sposób uzyskasz gwarancję
otrzymania
autokarów
przy
tak
krótkim
terminie
zamówienia. Tak, tak... - powiedział, widząc, że Karin z
niedowierzaniem unosi brwi. - Nie wyobrażasz sobie nawet,
co potrafią zdziałać pieniądze. Ponadto potrzebne są
fundusze na opłatę personelu.
- Personelu?
- Nie zamierzasz chyba obsługiwać wszystkiego sama.
Jednocześnie mogą kursować trzy autobusy. W każdym
umieścimy kogoś, kto będzie udzielał podstawowych
informacji i rozdawał foldery.
112
RS
- Foldery?
- Tak. Oddamy je do druku, gdy tylko zbierzemy
wszystkie
dane
na
temat
nieruchomości,
ośrodków
handlowych, szkół itd. Również informacje na temat galerii
sztuki!
- Na miłość boską! Zaczekaj! - Karin była wyraźnie
oszołomiona. Nie przewidziała tego wszystkiego. - Słuchaj,
nie zdawałam sobie sprawy z kosztów tego projektu.
- Wcale nie jest kosztowny. Możesz się zamknąć w
niecałych pięciu tysiącach.
- Ależ ja nie mam pięciu tysięcy!
- A więc będziemy musieli załatwić pożyczkę.
- Jestem już po uszy zapożyczona. Jeszcze nie zaczęłam
nawet spłacać dwu tysięcy, które dostałam od wuja. - Wolała
już nie wspominać o nie spłaconym koszcie naprawy
autobusu pana Turnera.
Odchylił się w tył i potrząsnął głową.
- Dlaczego myślisz o kosztach, zamiast o zysku. Czy
zdajesz sobie sprawę, że ta operacja da ci brutto ponad
dwadzieścia tysięcy?
- Dwadzieścia tysięcy dolarów? - Nie mogła w to uwierzyć.
- Przecież mówiłeś, że ten Snowden ma trudności finansowe.
J ak więc może sobie pozwolić na taki wydatek?
-
Nie
ma
wyjścia.
Z
punktu
widzenia
całości
przedsięwzięcia jest to wydatek niezbędny. - Blake
odchrząknął. -Nie chciałem sugerować, że Snowden ma
trudności
finansowe.
Mówiłem
tylko,
że
projekt
powiększenia zakładów jest niezwykle ryzykowny. Ten
człowiek kładzie wszystko na jedną szalę. - Blake rozłożył
ręce. - No cóż, wszelki zysk łączy się z ryzykiem inwestycji.
Ale w przeciwieństwie do Snowdena, twój zysk jest
gwarantowany.
113
RS
- Pod warunkiem, że zainwestuję pięć tysięcy, których nie
mam. - Mimo wszystko nie była przekonana, czy chce się w
to wdawać.
- Nic się nie martw. Sam się zajmę uzyskaniem pożyczki.
- No dobrze. - Odprężyła się trochę. Stanowczo nie chciała
powiększać swoich długów, ale skoro można je spłacić, gdy
tylko...
- Z tym że, oczywiście oczekuję jakiegoś zabezpieczenia.
- Naturalnie. - W sprawach finansowych ,,Nowe
Inicjatywy" zawsze przestrzegały prawidłowej procedury.
Bardzo jej to odpowiadało. - Wyższy udział w zysku czy
oprocentowanie pożyczki? - spytała.
- Nic z tych rzeczy. Wolałbym coś, co ma konkretną
wartość już dziś. Coś, co mógłbym zatrzymać, gdyby nasze
kalkulacje zawiodły.
- Zawiodły? - Wyprostowała się. - Przecież mówiłeś, że
zysk jest pewny.
Właśnie przełykał lemoniadę i omal się nie zakrztusił.
Odchrząknął i odstawił szklankę.
- Tak, owszem, ale w interesach trzeba liczyć się ze
wszystkim.
- A więc nasza umowa nie wchodzi w rachubę. Nie mam
niczego, co przedstawiałoby poważną wartość.
- Właśnie, że masz. Coś, czego bardzo pragnę. Coś, co
tylko ty możesz mi ofiarować. - Uśmiechał się do niej. Nie!
Zerkał na nią pożądliwie!
Zaczerwieniła się i instynktownie odsunęła krzesło do tylu.
Czyżby nie zdawała sobie z tego sprawy od początku?
Mężczyzna, który wysyła czek na taką sumę kobiecie
spotkanej w barze...
- Nie wszystko jest na sprzedaż, panie Connors.
- Wszystko ma cenę, panno Palmer, a ja jestem gotów
zapłacić każdą, jakiej pani zażąda.
114
RS
Zerwała się, pałając gniewem. Spięta, gotowa do ataku,
prawie nie słyszała jego dalszych słów.
- Przypuszczam, że masz jeszcze inne obrazy. Chyba
możesz się rozstać z tą ,,Diabelską Czarą "?
Zamknęła usta w osłupieniu, miotana zmiennymi
odczuciami żalu, ulgi, rozbawienia. Znów ogarnęło ją
rozdrażnienie. Robił sobie żarty.
Tymczasem on uśmiechał się do niej.
- Nie spodziewałaś się tego, co?
- Niezupełnie - odparła, od niechcenia przyglądając się
swym paznokciom. - Jestem tylko zdziwiona. Każdy, kto
chciałby zapłacić za którykolwiek z moich obrazów więcej
niż pięć dolarów, to wariat, a nie znawca.
- A więc jestem wariatem.
- Racja - zgodziła się Karin, starając się ukryć radość,
która ją ogarnęła. Chciał zatrzymać jej obraz!
To popołudnie było wstępem do wielu podobnych spotkań
poświęconych projektowi relokacji. Wspólnie naradzali się
nad mapami miasta i omawiali broszury na temat
nieruchomości. Odwiedzali dzielnice handlowe, szkoły, parki
i tereny rekreacyjne. Sporządzili mapki tras wycieczek i, w
efekcie kilku rozmów przeprowadzonych z kandydatami,
zatrudnili dwie studentki jako przewodników. Karin nie
była szczególnie zdziwiona, że Blake spędza nadp rogramowo
tyle
czasu
z
właścicielką
małej
agencji
podróży.
Przypuszczała, że zawsze pracuje w ten sposób. Przecież
pomagał klientom, którzy mieli jakieś szczególne problemy.
Cieszyła się, mogąc w zamian poczęstować go kolacją, do
której podawała świeże warzywa z ogrodu Meg, lub, w
ramach relaksu po szczególnie pracowitym dniu, skłonić go
do popływania w basenie.
Nie zawsze jednak była to tylko przyjemność i zabawy.
Kilkakrotnie doszło między nimi do zażartych sporów.
Pierwszy wybuchł w jadalni, gdzie zasiedli przy okrągłym
115
RS
stole, na którym piętrzyły się sterty map i próbnych
egzemplarzy broszur.
- Tak się nie da - oświadczył Blake. - Powinnaś przenieść
się do naszego biura. W bloku numer jeden jest wolne
pomieszczenie, w sam raz odpowiednie do twoich potrzeb.
- Nie chcę przenosić się do biurowca. Chcę pracować tutaj.
- Wiem o tym - potrząsnął głową z rozdrażnieniem. - Żeby
zawsze, gdy ci się spodoba, zbierać pomidory, łapać
gąsienice dla kur i Bóg wie, co jeszcze.
- I co w tym złego? - odparła zarzut. - To krótkie
odprężenie, chwilowy relaks, po którym...
- To nie jest sposób na prowadzenie interesów, czym
przypadkowo
się
zajmujesz.
Spójrz
tylko.
Jestem
przekonany, że na tym stole leżą różne śmieci, to znaczy...
rzeczy
zupełnie
niepotrzebne.
Powinnaś
być
lepiej
zorganizowana.
- Mam szafę na dokumenty w swoim pokoju.
- Zapewne wypchaną po brzegi materiałami na temat
muzeów, wystaw sztuki i tym podobnych rzeczy.
Miał rację, więc nie protestowała.
- Poza tym - kontynuował - zatrudniasz przecież
pracowników, którzy mają ci pomóc w prowadzeniu tych
wyjazdów. W odróżnieniu od ciebie nie znają wytyczonych
tras. Będziesz musiała prowadzić spotkania szkoleniowe.
Gdzie chcesz to robić? Mam nadzieję, że nie zamierzasz
ściągać tych ludzi tutaj.
Jego argumenty brzmiały tak logicznie, że poddała się w
końcu.
- Ale - zmarszczyła czoło - to bardzo wiele zachodu jak na
doraźne zajęcie.
- No dobrze - powiedział, odsuwając krzesło. - Może to
jednak nie będzie zajęcie doraźne. Istnieje rzeczywiste
zapotrzebowanie na usługi tego typu. Nie tylko na relokację
116
RS
załóg. Kierownictwa firm wciąż poszukują najbardziej
odpowiednich terenów, w których mogłyby umiejscowić...
- Chwileczkę! - Karin wyprostowała się. - Ustaliliśmy
przecież, że zajmuję się tym tymczasowo. Ponadto nie jestem
fachowcem w tej dziedzinie.
- Ale możesz nim zostać. A popyt na te usługi...
- Nic mnie nie obchodzi, jaki jest popyt. Rzucił pióro na
stół.
- Karin, co ty, u diabla, chcesz od sukcesu!
- Ludzie różnie pojmują sukces, panie Connors. Ty
przypisujesz sukces firmie tylko wtedy, gdy rozwija się i
rozrasta. Tymczasem pewnym ludziom wystarcza spokojne
jej funkcjonowanie.
- Jesteś jedyną ze znanych mi osób, która przedkłada
stagnację nad rozwój.
Podskoczyła.
- Wielu woli prowadzić interes na mniejszą skalę.
- Wymień choć jedną osobę.
- Proszę bardzo, na przykład Doiły.
- Dolly Spencer? Tu się mylisz, moja mila. Teraz właśnie
ona emocjonuje się tym, że może umieścić swoje wyroby w
sieci sklepów kolonialnych.
- To ty się emocjonujesz! Ona robi to, co chcesz, ale wcale
nie jest z tego powodu uszczęśliwiona.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - Spojrzał na nią z ponu rą
miną. Karin zarumieniła się. Nie miała prawa wtrącać się w
sprawy Dolly, ale teraz była zmuszona wszystko mu
wyjaśnić.
- To nie ja tak myślę. To ona tak powiedziała. - Blake był
wyraźnie przygnębiony. Wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć
jego ramienia. - Nie ma nic przeciw tobie ani twoim
pomysłom. Jest ogromnie wdzięczna za to, że jej pomogłeś.
Sama mówi, że po raz pierwszy w życiu nie musi się martwić
o pieniądze. Ale uważa, że to wystarczy.
117
RS
- Wystarczy? Pomyśl, mogłaby zarobić milion dolarów. A
jej jedyny syn mógłby je odziedziczyć!
- Ale czy ty nie rozumiesz, Blake, że nie tego ona chce? I że
z całą pewnością nie tego chce Keith. - Karin zawahała się
przez chwilę, starając się dobrać właściwe słowa. - Blake, to
niełatwo być samotną matką. Takiej kobiecie potrzebny jest
czas. Czas, by zobaczyć, jak syn gra w koszykówkę, czas, by
sprawdzić odrobione lekcje, a także czas na wspólną chwilę
wytchnienia. Walka o milion dolarów nie zawsze jest
najważniejsza. Próbuję ci tylko powiedzieć, że samo życie
jest równie ważne, jak zarabianie na życie, i że należy
dobrze wyważyć obie te sprawy.
Blake wciąż miał ponury wyraz twarzy. Wtem uśmiechnął
się do niej.
- W porządku. Przyjąłem do wiadomości. A jakie ty masz
powody? Nie jesteś samotną matką. I nie chodzi tu o milion
dolarów. A więc zabierajmy się do roboty.
118
RS
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Doprawdy, ogromnie się cieszę, że wreszcie zakończyłeś
prace nad programem relokacji personelu Snowdena. -
Słodki ton Vickie z trudem maskował jej złość, gdy dwa
tygodnie później siedziała przy stole konferencyjnym
nap rzeciw Blake'a. - Może teraz zajmiemy się sprawami
nap rawdę istotnymi dla ,,Nowych Inicjatyw"?
- Sądzę, że sprawy istotne dla firmy prowadzone były, jak
zawsze pod moją nieobecność, przez moich dwu zaufanych i
kompetentnych zastępców. - Blake uśmiechnął się. - To takie
krzepiące, że zawsze mogę liczyć na waszą fachowość.
- Wolelibyśmy słyszeć mniej komplementów, za to częściej
cię widywać - odparła Vickie. - Doprawdy, Blake, wiesz
przecież, że pewne sprawy wymagają twojej interwencji, na
przykład kwestia sfinansowania Blascoe Tool i...
- Ależ, Vickie - przerwał jej Pete. - Wszystko już ustaliłem
z Wells Fargo. Blascoe ma pożyczkę w kieszeni, a Blake'owi
należy się czasem chwila oddechu.
Blake uśmiechnął się. Chwila oddechu... Tak właśnie
Karin
określała
owe
nieplanowane,
a
jednocześnie
niezaprzeczalnie miłe przerwy, kiedy to przyglądali się
kurom, pływali w basenie lub...
- Oddechu? Tak to nazywasz? - Nozdrza Vickie drgały. -
Według mnie, to zupełnie bezsensowna praca, próba
wyciągnięcia mało ważnej firmy jednej z najmniej
produktywnych klientek. Jesteśmy doradcami, a nie
najemnymi pracownikami.
119
RS
- Indyk dla ciebie, Vickie; pastrami dla Pete'a, a dla mnie
ciemny chleb z szynką. - Blake rozdzielał kanapki,
dostarczone z pobliskich delikatesów.
- Doprawdy, Blake, dajesz zły przykład - powiedziała
Vickie, odwijając kanapkę. - Inni klienci będą oczekiwali od
ciebie tego samego.
- Hm - Blake otworzył puszkę coli i spojrzał na porządek
dzienny, który Vickie przygotowała. Była diablo sprawna,
kompetentna, pewna, a zarazem dekoracyjna. Dostatecznie
dekoracyjna, by przyciągnąć mężczyznę, który - jak miał
nadzieję - potrafi ją zmiękczyć. Jeśli, oczywiście, temu
mężczyźnie nie przeszkadzałoby w niej to coś kociego,
drapieżnego. W każdym razie miała rację, przyznał,
pociągając łyk z puszki. Za wiele czasu spędzał z Karin, a
prawdę powiedziawszy, była to bardziej rozrywka niż praca.
Oczywiście początkowo należało Karin pokierować, ale z
chwilą, gdy naprowadził ją na właściwy tor, powinien się
usunąć. Nie zrobił tego. Być może ze względu na jej
zwariowany dom, tak różny od wszystkiego, czego
doświadczył w swoim życiu. Wszyscy byli tam stale czymś
zajęci, a przecież odnosił wrażenie, że się bawią, że sprawia
im to przyjemność. Może to właśnie go wciągnęło? Doszło do
tego, że wyrywał chwasty, że przy domu ćwiczył z Bobem
grę w golfa, że rozważał z Meg różne dziwaczne pomysły,
oceniał jej obrazy i wraz z nią zajmował się zdrową
żywnością. Ale najmilsze chwile spędzał z Karin. Oczywiście
zdarzało się, że leniuchowali, siedząc na brzegu basenu lub
pływając, ale zajmowali się również sprawami firmy.
Przygotowywali broszury reklamowe, sporządzali mapy
tras, odwiedzali miejsca, które nigdy nie przyszłyby mu do
głowy.
- Pizzerie i kręgielnie? - dziwił się. - Dlaczego mamy je
oglądać?
120
RS
- Ludzie muszą wiedzieć, gdzie będą przesiadywać ich
nastolatki - odpowiedziała. Wciąż miał jej obraz przed
oczyma: śmiała się do niego, a sok pomidorowy spływał jej
po brodzie.
- No i co w tym złego?! - Słowa Pete'a, głośniejsze niż
zwykle, wdarły się w marzenia Blake'a. Ocknął się, słysząc
gorącą dyskusję między Pete'em a Vickie. Spierali się o to,
który z czterech nowych kandydatów zajmie trzy
pomieszczenia w biurowcu. Wkrótce miały się zwolnić.
- Myślę, że powinniśmy odstawić drukarnię Lowella -
powiedziała Vickie. - Nie mamy teraz miejsca, zresztą nie
wiem, czy w ogóle brać ją w rachubę.
- A więc wszystko sprowadza się do tego, kto jest najlepszy
- spierał się Pete. - Lowell to wysoka jakość. Myślę, że
powinniśmy go poprzeć.
- Zamiast zaangażować specjalistę do spraw kształtowania
wizerunku firmy? Przecież to jest najważniejsze.
- Nic podobnego - powiedział Pete. - Najważniejszą rzeczą
jest produkt.
- Słusznie - słodko odparła Vickie. - Coś nowego,
oryginalnego. A kreowanie obrazu firmy to rzecz nieznana,
nie tak, jak pospolita...
- Ej, poczekajcie chwilę! - przerwał im Blake. - Może
będziemy mogli pomieścić wszystkich. Wkrótce odejdą od
nas ,,Desery Dolly".
- Co takiego?! - wykrzyknęła Vickie, a oboje ze
zdumieniem obrócili się do Blake'a.
- Przecież właśnie postanowiliśmy, że będą zaopatrywać
sieć sklepów spożywczych - dziwił się Pete.
- Okazuje się, że Dolly nie zależy na dalszym rozwoju i nie
chcę jej do tego zmuszać.
-
Jej
perspektywy
handlowe
są
nieskończone
-
przekonywał Pete.
Ale Blake był nieugięty.
121
RS
- To była dobra klientka. Osiągnęła tyle, ile chciała.
Pozwolimy jej odejść dobrowolnie i rozstaniemy się w
przyjaźni.
Wyjazdy relokacyjne zakończyły się ogromnym sukcesem.
Pan Snowden wysłał Karin kwiaty, dołączył do nich premię i
osobiste podziękowanie za pomoc w rozwiązaniu kłopotów z
przeniesieniem personelu. A Blake zaprosił ją na kolację, by
uczcić ten sukces. Tym razem wybrał restaurację z orkiestrą
grającą głównie rock and rolla. Tańczyli jak nastolatki. A
Blake powtarzał jej, że jest cudowna.
- Twój entuzjazm udziela się innym. Masz taką otwartą,
szczerą twarz. To wspaniałe połączenie. Snowden mówił mi,
że ludzie błagają go o przeniesienie do Sacramento. -
Podniósł w górę kieliszek. - Za twoją pomyślność, Karin.
- I za twoją. - Karin dotknęła jego kieliszka swoim. -Wiesz,
że bez twojej pomocy nie dałabym rady. Dziękuję.
- Nie dziękuj. Mówiłem ci, że to mój fach. Ale praca z
kimś, kto ma twoje zdolności i pomysłowość, jest naprawdę
łatwa. Cieszę się na samą myśl, że mogę uczynić cię bogatą,
Karin. Tylko nic nie mów. - Uniósł rękę, jakby chciał uciszyć
jej protesty. - A właściwie powiedz mi jedno. Co masz
przeciwko dużym pieniądzom?
- Sądzę... - zawahała się, zbita z tropu poważnym wyrazem
jego twarzy. - Chyba nigdy o tym nie myślałam. Zawsze
zarabiałam tylko na życie.
Postawił kieliszek na stoliku i potrząsnął głową.
- Karin - powiedział miękko. - Czy wiesz, na czym polega
problem większości ludzi? Nie potrafią planować na wielką
skalę i dlatego nigdy nie wyjdą poza przeciętność. Ale ty
jesteś inna. - Nachylił się ku niej, mówiąc żarliwie. - Masz
wszelkie dane, by osiągnąć sukces. Nie tylko inteligencję i
pomysłowość, ale i wrodzony wdzięk. - Ciągnął dalej w tym
duchu, a ona spijała każde słowo z jego ust, radując się
zachwytem promieniującym z jego oczu.
122
RS
Później, gdy już siedzieli na kanapce w jej cichym pokoju,
powiedział raz jeszcze:
- Jestem dumny z ciebie, Karin.
Uśmiechnęła się do niego, ale ,,dziękuję ci" uwięzło jej w
gardle. W łagodnym blasku lampy zdecydowane rysy jego
twarzy nabierały wyrazistości. Wydawało jej się, że
odczytuje jakieś pytanie w uniesieniu jego brwi. Gdy wziął
ją w ramiona, czule muskając ustami jej usta, odpowiedziała
mu całym ciałem. Jej drżąca dłoń dotknęła jego twarzy, a
palce pieszczotliwie błądziły po brodzie. Jego szybki oddech,
jego szept: - Karin, o Karin! - przejmował ją doznaniem
czystej rozkoszy. Słodkie upojenie zmysłów potęgowała
świadomość, że i ona daje mu rozkosz. Jej palce wplątały mu
się we włosy, gdy objęła go za szyję i przyciągnęła do siebie.
Jego pocałunki stały się coraz gorętsze, coraz bardziej
żarliwe, a gdy dotarł ustami do wgłębienia u nasady jej szyi,
zapragnęła stopić się z nim w jedno, pogrążyć w całkowitym
zapomnieniu.
Po długiej chwili lekko się odsunął. Widziała, jak stara się
zapanować nad emocjami.
- Jesteś dla mnie bardzo ważna, Karin - powiedział,
wsuwając jej lok za ucho. Była mu wdzięczna za ten
opiekuńczy gest, który pozwolił jej zapanować nad sobą.
- Pan też jest dla mnie bardzo ważny, panie C -
powiedziała żartobliwym tonem, ale serce jej przepełnione
było szczęściem. W nagłym olśnieniu pojęła, że kocha
Blake'a
Connorsa.
Umilkła,
porażona
radością
i
zdumieniem, jakim przejęło ją odkrycie tej prawdy.
Blake również milczał, zdawał się pogrążony w myślach.
Wstał i podszedł do okna, za którym zapadał już zmrok.
Nie widziała jego twarzy, tylko napięty kształt ramion. Czy
wydawało jej się, czy też zmagał się z wewnętrznym
niepokojem? Odruchowo podeszła do niego i dotknęła jego
ręki. Szybko się obrócił i ujął jej obie dłonie.
123
RS
- Zapewniam cię, że zrobimy z twojej agencji kwitnące
przedsiębiorstwo
-
powiedział
swoim
zwyczajnym,
energicznym i pogodnym tonem. W jego oczach czaiła się
obietnica.
Uśmiechnęła się, skupiona na owym ,,my". Więc zrobimy
to razem...
- Mam wielkie plany - rzekł i żartobliwie mrugnął,
dodając jej otuchy.
Skinęła głową. Była gotowa zrobić wszystko, by spełniły
się jego wielkie plany.
W takim właśnie radosnym uniesieniu upłynęły jej kolejne
miesiące, wrzesień i październik. Karin dostosowywała się
do wszelkich sugestii Blake'a. Z wielkim powodzeniem. Tak
jakby jeden sukces rodził następny. Gdy tylko skończyła ze
Snowde-nem, otrzymała zlecenia na wyjazdy relokacyjne do
pobliskich miast. Zorganizowała również dwudniową
wycieczkę dla kogoś ze Szkocji; o jego względy zabiegało
jedno z wielkich przedsiębiorstw w Sacramento. Był to
miłośnik golfa. Podjęła się dla niego objazdu pól golfowych
w promieniu stu mil.
W tym czasie zaczęły się chłodne, rześkie dni jesienne,
przeplatane deszczami. Karin spędzała większość czasu w
swoim gabinecie w zespole biur ,,Nowych Inicjatyw". Jej
firma rozrosła się do takich rozmiarów, że Karin tonęła w
pracy papierkowej. Nigdy nie dałaby sobie rady bez
wielkiego biurka i kilku szaf na akta, by nie wspomnieć o
telefonie, usługach działu rachunkowości i, oczywiście, o
personelu, który składał się teraz z sześciu studentów,
zajmujących się wycieczkami w wolnym czasie pomiędzy
wykładami i seminariami.
Spodziewała się, że pracując w budynku ,,Nowych
Inicjatyw" będzie częściej widywać Blake'a. Tymczasem
widywała go rzadziej. Często wyjeżdżał z miasta, a kiedy już
był w firmie, zazwyczaj zamykał się w swoim wielkim
124
RS
gabinecie. Od czasu do czasu mignął jej, wychodząc z biura
z Pete'em albo Vickie, zapewne na lunch czy na jakieś
spotkanie. Karin starała się zlekceważyć nagłe ukłucia
zazdrości, starała się oprzeć powracającej wizji pięknej,
egzotycznej Vickie, pochylonej uwodzicielsko nad Blakiem,
dotykającej go... Oczywiście, mieli wspólne narady i
wspólnie brali udział w spotkaniach. Była przecież jego
zastępcą. Ale, czy tylko zastępcą?
Czasami,
gdy
przesuwała
palcem
wzdłuż
trasy
wyznaczonej na mapie albo gdy przejeżdżała przez jakąś
okolicę, by zbadać, gdzie są pizzerie i dzielnice handlowe, nie
mogła odsunąć od siebie wspomnień tych dni, kiedy robiła to
razem z Blakiem. Brakowało go jej boleśnie. To zabawne, że
czuję się tak opuszczona - mówiła sobie. Poświęcił swój czas,
by ją nauczyć, a teraz musi radzić sobie sama. Jeśli
widywała go teraz rzadziej, to dlatego, że był tak zajęty, jak i
ona. Poza tym szukał jej przecież w wolnych chwilach.
Trzykrotnie wpadł do jej domu, dwa razy wziął ją na lunch,
a tej pamiętnej nocy na kolację. Powiedział jej, że jest
bardzo z niej dumny, że stworzyła nową branżę i że Agencja
Tu rystyczna K. Palmer zyskała renomę ogólnoamerykańską.
Dodał, że wkrótce będzie otrzymywała oferty z całego kraju.
To prawda, odniosła niezwykły sukces - zarabiała więcej, niż
kiedykolwiek wydawało jej się to możliwe.
Powinnam wpaść w radosne uniesienie - myślała Karin
pewnego ponurego październikowego dnia. Stała w oknie
swojego biura, patrząc na zbierającą się mgłę. Ale nie mogła
wyzwolić się z głębokiego uczucia przygnębienia. Co za
głupota! Pogrążać się w rozpaczy dlatego, że nie jestem
razem z wycieczką zmierzającą do muzeum de Younga, aby
obejrzeć wystawę sztuki świątecznej?! Zatrzymywał ją
ogrom papierkowej roboty oraz przygotowania do porannej
sesji szkoleniowej. Sprawy te wymagały jej obecności.
125
RS
A tak uwielbiała święta. Wszystkie święta. Wiedziała, że
wycieczka zatrzyma się w Nut Tree na śniadanie i obejrzy
czarownice, duchy i czarne koty, które wykonano z dyni i
gałganów.
Potem pójdą do muzeum, by jak zawsze podziwiać
wspaniałą wystawę ukazującą różnorodne idee twórcze. A
przecież zbliża się i Dzień Dziękczynienia, i Boże
Narodzenie...
Boże Narodzenie. Ulubiony okres roku. Kiedy była
dzieckiem... Przypominała sobie oczekiwanie, podniecenie,
prośby, które kierowała do Świętego Mikołaja. Ale nawet
jako kobieta dorosła nie przestała uwielbiać świąt Bożego
Narodzenia. Ten dzień, pełen radości i ciepłej gościnności,
spędzany z najbliższymi osobami, nigdy nie zawiódł jej
oczekiwań. W ubiegłym roku razem z Meg własnoręcznie
namalowały kartki świąteczne. Wykonały też z gałganków
małe laleczki - podobizny Świętego Mikołaja. Ależ, na miłość
boską, po co jej nowe pomysły!? Dobrze będzie, jeśli w tym
roku zdoła choćby ubrać drzewko!
Praca posuwała się wolno. Co parę minut łapała się na
tym, że trzymając w ręku plik broszur, nieruchomo
wpatruje się w przestrzeń. Blake... Tak, miał prawdziwy dar
robienia pieniędzy. A także dar pomagania innym w ich
zdobywaniu. Przypomniała sobie, jak wyciągnął z kłopotów
przyjaciela, który trudnił się handlem kosmetykami.
Przypomniała sobie człowieka z chorym kręgosłupem, który
dzięki Blake'owi zdołał przekształcić upadający sklepik z
nasionami w kwitnącą firmę wysyłkową. Pomyślała na
koniec o sobie. I wtedy, w nagłym olśnieniu, pojęła, że
stanowiła dla niego jedynie ułamek kolejnego projektu.
Blake nie interesował się osobą Karin Palmer. Interesowała
go wyłącznie prowadzona przez nią agencja podróży!
126
RS
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Będzie mi ciebie brakowało - powiedziała Karin, gdy
pewnego dnia, w jakieś trzy tygodnie później, natrafiła na
pakującą się Dolly.
- Och, nie przejmuj się! - odpowiedziała wesoło Dolly. - W
dalszym ciągu będę dostarczać ci bułeczki. Otwieram mały
sklepik, a Sally nadal będzie ze mną pracować. - Wręczyła
Karin wizytówkę ze swym nowym adresem.
- Nie rozumiem, czemu wycofujesz się teraz - powiedziała
J ane, która weszła w tej chwili. - Przecież twój interes
właśnie zaczął się rozwijać.
Dolly zaśmiała się.
- ,,Nowe Inicjatywy" to zaledwie punkt do startu. A mnie
się wydaje, że ja już wystartowałam. Dostarczanie deserów
hotelom zapewnia regularny dochód. Mogę teraz zajmować
się tym, czym chcę. Mogę posiedzieć w domu z Keithem... Na
życie mi wystarcza. Karin, podaj mi blachę z bułeczkami.
127
RS
Karin podała blachę, myśląc przez cały czas o słowach
Dolly. Czas... Móc robić to, co się chce...
- Rozumiem, o co ci chodzi - powiedziała powoli.
- A ja nie - odezwała się szorstko Jane. - Connors wiąże ze
mną wielkie nadzieje i będę się go trzymała.
Karin obrzuciła ją szybkim spojrzeniem. Ach, więc Blake
Connors znowu powrócił do jej łask.
J ane uchwyciła spojrzenie Karin. Uśmiechnęła się.
- Tak. w końcu ujrzałam światło w tunelu. - Podniosła
lewą rękę. Nie nosiła już lśniącego diamentu.
- Och, przepraszam - automatycznie powiedziała Karin.
- Nie masz za co przepraszać. Dobrze się czuję bez tego
pierścionka. Uwierz mi, że bez względu na to, co Connors
zrobił Jackowi, ten nędzny tchórz zasługiwał na to.
- Ale Blake nic mu nie zrobił... - Karin przerwała w porę.
Nie leżało w jej interesie dalsze omawianie tej sprawy. -
Pomogę ci - zwróciła się do Dolly. Wszystkie trzy starały się
zamknąć wielkie pudło, oklejając je taśmą. Karin cieszyła
się, że Jane zerwała z Jackiem Austinem. Nie, nie tylko z
tego powodu... Cieszyła się, gdyż Jane zrozumiała w końcu i
sama przyznała, że Blake jest uczciwym człowiekiem.
Tak, jest uczciwy - pomyślała ze smutkiem. Mówił
przecież tylko tyle, że jest ona osobą niezwykłą, i że z jej
agencji uczyni niezwykłe przedsiębiorstwo. To nie jego wina,
że zrozumiała to inaczej.
- Zastanawiałam się nad rozwojem przedsiębiorstwa,
takim, jakie sugerował mi pan Connors - zwierzyła się jej
Dolly, kiedy Jane wyszła. - Rozbudować je w poważną
firmę... Wiesz, dla Keitha... Ale nie sądzę, by pochłaniał go
zawód piekarza. - Dolly uśmiechnęła się. - Nalej nam kawy,
Karin. Jestem taka zmęczona, a chciałabym cię o coś
zapytać.
Karin napełniła dwie filiżanki i usiadła obok Dolly.
128
RS
- Wiesz, jak wygląda pracownia twojej ciotki na
poddaszu? - zapytała Dolly, a kiedy Karin przytaknęła,
ciągnęła dalej. - Chciałabym urządzić taką samą pracownię
dla Keitha. Czy mogłabyś mi pomóc? Wiesz, jak to zrobić.
- Wspaniale! - Karin z entuzjazmem zajęła się planem
Dolly, niemalże nieświadoma pogłębiającej się w niej
zazdrości. Czas i przestrzeń, w której możesz robić to, co
lubisz. ..
Nie były to pierwsze zajęcia z dziedziny malarstwa, w
których nie mogła wziąć udziału. Wycieczki dla miłośników
sztuki stawały się coraz rzadsze, wypierane przez bardziej
lukratywne wyjazdy relokacyjne i wyjazdy organizowane z
okazji kongresów. Pod ciężarem obowiązków Karin była
zmuszona przekazać oprowadzanie swym pomocnikom.
Jednakże postanowiła, że pojedzie do Malibu. Miała
nadzieję, że to wydobędzie ją z nieustannego przygnębienia.
Trzy dni bez ponurych deszczów północnej Kalifornii. Trzy
dni pod opieką słynnej akwarelistki Madeline Kolensky.
Tyle mogła się od niej nauczyć! Trzy dni, by cieszyć się
słońcem, morzem i piaskiem.
Ale czynności relokacyjnych związanych z otwarciem
zakładów elektronicznych w Stockton nie można było
odłożyć. Niestety, tu zaufać mogła tylko sobie. Na domiar
złego Stockton... Nie lubiła Stockton.
Tego poranka, tuż przed wyjazdem, siedziała z ciotką i
wujem, nieszczęśliwa, sfrustrowana i zawstydzona.
- Po prostu jestem leniwa - wymamrotała.
- No i dobrze. Każdy ma prawo do jakiejś wady -
uspokoiła ją Meg. - Moją wadą jest picie kawy - dodała,
nalewając sobie jeszcze jedną filiżankę parującego napoju. -
Wiem, że to niezdrowe, ale za bardzo lubię kawę, by z niej
rezygnować.
- A ja nie lubię lenistwa. W każdym razie nie powinnam go
lubić - powiedziała Karin, nadziewając na widelec kawałek
129
RS
grapefruita. - Mam jechać do Stockton, kręcić się po
dzielnicy handlowej i wyszukiwać działek na sprzedaż, a
tymczasem wolałabym leżeć na plaży w Malibu i
ewentualnie malować. Wolałabym nawet zostać tutaj i
pomóc ci w porządkowaniu kwietnika.
Meg zaśmiała się.
- A widzisz, wcale nie jesteś leniwa. Jesteś taka, jak ja. Nie
chcesz się nudzić. Chcesz robić to, co cię bawi.
- Zapewne. Tylko że trzeba z czegoś żyć.
- No i znowu wróciliśmy do tego. - Meg spojrzała uważnie
na siostrzenicę, a potem powiedziała: - Nie możesz być
niewolnicą swojej firmy ani pieniędzy.
Bob odłożył gazetę, którą właśnie czytał.
- Nie słuchaj jej. Dopóki nie jesteście bogate i niezależne,
ktoś musi finansować wasze kaprysy. Taki naiwniak jak ja,
który jest niewolnikiem pieniądza.
- Ach, ci mężczyźni! - wykrzyknęła Meg. - Życie, panie
Palmer, nie sprowadza się do pieniędzy. Nie zapominaj o
tym.
- Pogroziła mu palcem. - Dzięki moim kaprysom jesteś
zdrowy, szczęśliwy i dobrze odżywiony.
- Dobrze, dobrze, ale zachowajmy zdrowy rozsądek.
- Bob wstał, by pocałować żonę. - Musisz się zgodzić,
kochanie, że pieniądze są konieczne. Karin zrobiłaby
najlepiej, wychodząc za tego tenisistę, który za nią lata.
Miałaby się z czego utrzymać. - Zaśmiał się i wyszedł z
pokoju.
- Nie myślę, żeby Richard popierał ten pogląd. - Karin
uśmiechnęła się do Meg. - On sądzi, że powinniśmy razem
zdobywać i razem się dzielić.
- Rozumiem. - Meg uniosła brwi. - To bardzo współczesne.
Właściwie nie ma w tym nic złego. Jeśli dokonałaś takiego
wyboru... A dokonałaś?
- Obawiam się, że już za późno na wybór.
130
RS
- Dlaczego?
- Richard zamieszkał z Joyce. Ona i Al zerwali ze sobą,
Richard zaczął ją pocieszać...
- Rozumiem. - Meg badawczo spojrzała na Karin. - Czy to
sprawia ci przykrość?
- Ależ skąd! - Karin odsunęła filiżankę kawy. - Lubię
Richarda, ale tylko jako przyjaciela. Wiedziałam, że chciał
ode mnie czegoś więcej i myślę, że nie powinnam była
spędzać z nim tyle czasu. - Zawahała się. - Widzisz, on jest
zabawny i odciągał mnie od... od innych spraw.
Meg nie przestawała przyglądać się jej badawczo.
- A jeśli nie Richard, to kto to jest?
- Nikt - odrzekła Karin, szybko usuwając Blake'a ze swych
myśli. - Skąd przyszło ci to do głowy?
- Za długo trwasz w melancholijnym nastroju.
- Och, Meg. Nie potrafię prowadzić przedsiębiorstwa.
Jestem już chora od tego zwiedzania willowych dzielnic,
tłumaczenia moim przewodnikom, gdzie pójść i co
powiedzieć. Strasznie nudne! - Wstała i odrzuciła serwetkę. -
Przepraszam, nie powinnam narzekać. Wszystko idzie tak
dobrze. Do licha, chyba jestem leniwa.
- Albo zbyt zaangażowana - spokojnie powiedziała Meg.
Karin, która już zmierzała ku wyjściu, odwróciła się nagle.
- Ciociu, co chcesz przez to powiedzieć?
- Sama wiesz, dwie firmy, dwu mężczyzn, i brak czasu,
żeby to uporządkować.
- Ależ nie, Meg. Nie masz racji. To nie... - urwała,
niezdolna przeciwstawić się prawdzie. Kochana, miła,
śmieszna Meg była jednak spostrzegawcza. - Może
rzeczywiście powinnam to przemyśleć, co?
- Tak sądzę. - Meg nalała sobie następną filiżankę kawy.
- Dziękuję. - Karin ucałowała ciotkę i wyszła. Pogrążona w
myślach jechała autostradą numer pięć. Meg
131
RS
miała rację. Dwu mężczyzn: Richard i Blake. Czy Richard
kiedykolwiek wchodził w rachubę? Przyznaj się, Karin.
Oczywiście, wchodził. Był pożądanym odwróceniem uwagi.
Dobry partner tenisowy, towarzysz wypraw do teatru,
żartował, schlebiał i pomagał oderwać myśli od Blake'a.
Blake. Mój Boże, jak mogła się do tego stopnia
zaangażować? Nigdy tego nie chciała. Już pierwszego dnia,
kiedy ulegając jego urokowi poszła z nim na lunch, czuła
niebezpieczny magnetyzm, który z niego promieniował.
Przysięgła sobie wówczas, że będzie unikać Blake'a. Gdyby
nie przyszedł do domu, nie namówił jej, by przyłączyła się
do ,,Nowych Inicjatyw"...
Jej palce zacisnęły się na kierownicy. Blake... Czy byłaby
znudzona, gdyby teraz znalazł się obok niej? Nie.
Odpowiedź nie wymagała namysłu. Gdyby był obok niej,
czułaby się szczęśliwa. Aura radości obejmowała każdą
czynność wykonywaną wespół z nim. A kiedy ją całował...
Fala namiętności przepłynęła przez nią. Poczuła bolesną
tęsknotę. Wiedziała, że z chęcią uczyni wszystko, o co ją
poprosi.
Ale on nie prosił o nic. Mimo że odgadywała, iż tak jak
ona przeżywał chwile ich zbliżenia. Odczuwała z jego strony
swego rodzaju powściągliwość. Mówił, że jest niezwykła, i
dodawał coś jeszcze: ,,Sprawi mi przyjemność, że za moją
sprawą będziesz bogata".
To jego marzenie. Nie jej.
Dwie firmy... Jedna, która nudziła ją, wciągała w pułapkę
i przynosiła jej pieniądze. Druga, która pozwalała na
podróże, kontemplację sztuki, umożliwiała wypoczynek i
przynosiła jej szczęście.
Prosty wybór - raczej szczęście niż bogactwo.
Ale wciąż dręczyło ją uporczywe pytanie.
Gdyby Blake powiedział: ,,pobierzmy się", albo: ,,chodź,
zamieszkaj ze mną ". Gdyby nawet wymienił magiczne
132
RS
słowo: miłość... Wiedziała jednak, że ani takie wyznania, ani
takie propozycje Blake'a nie wystarczą jej. Byłaby tylko
cząstką samej siebie, gdyby nie mogła podążyć za swoim
marzeniem, gdyby nie mogła postępować zgodnie z sobą
samą. Nie byłaby szczęśliwa. Nikomu też nie mogłaby dać
szczęścia.
Tak więc tego poranka, wjeżdżając do centrum Stockton,
podjęła decyzję. To będzie ostatnia przeprowadzka, którą się
zajmuje.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Blake patrzył na nią, jak gdyby nie mógł uwierzyć w to, co
słyszy.
- O czym ty mówisz? Chcesz rzucić ,,Nowe Inicjatywy"?! -
wybuchnął gniewem.
Karin przełknęła ślinę. Nie chciała zrywać z ,,Nowymi
Inicjatywami ". W każdym razie jeszcze nie teraz.
133
RS
Odpowiadał jej panujący tam system pracy, a także to, że
,,Nowe Inicjatywy" załatwiały za nią wszelkie rezerwacje i
prowadzenie księgowości. Powiedziała to Vickie, jeszcze
zanim Blake wszedł do sali konferencyjnej. Wówczas Vickie
spojrzała na nią z nie skrywanym rozbawieniem.
- Moja droga Karin, wiesz przecież, że nie zajmujemy się
obsługą. Naszym celem jest rozwój, poprawa, postęp.
Karin niezręcznie obracała w palcach prospekt, nad
którym dyskutowała z Vickie. Wolałaby rozmawiać z
Pete'em. Omawiając z Vickie kwestie dotyczące kierowania
przedsiębiorstwem zawsze czuła się jak idiotka.
- Ale ja chcę postępu - powiedziała. - Tyle że w tej
dziedzinie, którą obrałam. A jest nią sztuka.
Twarz Vickie rozjaśnił uśmiech wyższości.
- To w ogóle nie ma sensu. Wycieczki dla miłośników
sztuki przynoszą tylko straty.
Karin, która z całą wyrazistością przypomniała sobie
słowa
Blake'a
o
,,artystycznym
utracjuszostwie"
wypowiedziane wówczas w Mendocino, na chwilę zgubiła
sens tego, co mówiła Vickie. Ale to, co przypomniała sobie,
rozdrażniło ją, wzmacniając jej postanowienie. Toteż gdy
Vickie gratulując pomyślnego załatwienia sprawy w
Stockton, dodała: - J ak z pewnością wiesz, relokacje
przynoszą ci najwięcej pieniędzy. Oczywiście przyjmiesz
ofertę Simco Corporation? - Karin odpowiedziała z całą siłą:
- Nie!
To wtedy Vickie rozpoczęła tyradę o postępie i stagnacji.
- Obawiam się. że my w ,,Nowych Inicjatywach "
marnujemy swój czas. Jeśli rzeczywiście nie zależy ci na
rozwoju twojego przedsiębiorstwa, to w naszym interesie
leżałoby, żebyś wycofała się od razu.
Karin słuchała, zmagając się z emocjami. Wycofać się z
,,Nowych Inicjatyw"? Odejść od Blake'a?
134
RS
- Ależ zależy mi na rozwoju mojej firmy! - Zajęła pozycję
obronną, nie chcąc zrywać tych słabych więzi z Blakiem. -
J ak ci już mówiłam - powiedziała, stukając folderem -
skoncentruję się na organizowaniu zajęć artystycznych.
- Zajęcia artystyczne! - parsknęła Vickie, jak gdyby
mówienie o nich dowodziło złego smaku. - Doprawdy, Karin,
nie rozumiemy się.
- Ale gdyby dało się z nich uczynić rzecz opłacalną... -
powoli ciągnęła zaalarmowana Karin. Jej cel okazał się
pozorem. Nie chodziło o pracę z Blakiem, lecz o jego
obecność. Bo to on dawał poczucie życia i szczęścia.
- Czy nie rozumiesz? Zmierzamy w różnych kierunkach.
A to nigdzie nie prowadzi - powiedziała Vickie.
I jest nieuczciwe - pomyślała Karin. - Nieuczciwe wobec
Blake'a, którego celem jest postęp. Nieuczciwe także wobec
mnie, gdyż chcę czegoś innego.
- Tak, chyba najlepszą rzeczą z mojej strony byłoby
wycofanie się-powiedziała z namysłem.
I właśnie wtedy Blake wszedł do sali konferencyjnej. Bez
wątpienia przyszedł tu w poszukiwaniu Vickie. Ale jej
obecności nawet nie zauważył z chwilą, gdy dostrzegł Karin.
- Karin? - Zdziwił się. - Nie wiedziałem, że tu jesteś.
Pójdziesz ze mną na lunch?
- Ja... ja nie wiem - odparła, wytrącona z równowagi
obrotem spraw. Oto stał przed nią. Tryskał żywotnością i
dobrym humorem, śmiech czaił się w jego zmrużonych
oczach. - Tak, dobrzeją...
Vickie podniosła się gwałtownie, odsuwając krzesło.
- Dobrze by było, żebyś powiedziała mu to teraz - rzekła.
- Powiedziała? A co? - Blake spoglądał to na jedną, to na
drugą.
- Odchodzi od nas - szorstko oświadczyła Vickie.
- Odchodzi? - zapytał Blake, a Karin skręciła się ze
wstydu, widząc zdziwienie i wyrzut w jego oczach.
135
RS
- Dlaczego? Co się stało?
- To jej decyzja, Blake. To prawo wszystkich naszych
podopiecznych. I oczywiście pozwolimy jej odejść.
Vickie podeszła do Blake'a, uspokajającym gestem
położyła mu rękę na ramieniu, po czym zwróciła się do
Karin:
- Przepraszam, moja droga, mam trochę papierkowej
roboty. Właśnie ją zaczęłam. Życzę ci wszystkiego
najlepszego. - Wyszła z pokoju z triumfalnym uśmiechem na
twarzy.
Blake nie odrywał oczu od Karin.
- Pytam cię raz jeszcze - powiedział. - Dlaczego mówisz, że
chcesz od nas odejść? Co cię podkusiło?
- To Vickie myślała, że... Właściwie postanowiłyśmy obie,
że skoro nie będę już zajmowała się relokacją...
- Ale oczywiście będziesz. - Wyraźnie się rozluźnił. -
Otrzymałaś przecież ofertę od Simco.
- I ją odrzucam.
- Chwileczkę, zaczekaj. Nie odrzucaj od razu. Można
przenegocjować warunki. - Podszedł do niej pewny siebie.
- Jeśli myślisz, że ich oferta jest nie do przyjęcia...
- Nie, to nie to - odpowiedziała szybko i podniosła się,
instynktownie przyjmując postawę obronną - Po prostu
postanowiłam nie zajmować się już relokacją.
- Jak to? Co ty chcesz zrobić? Chcesz podkopać swoją
firmę?
- Nie, a skądże. Chcę robić to, co pierwotnie zamierzałam.
Chciałam prowadzić firmę jako...
- I doprowadzić ją do bank ructwa! Zesztywniała.
- Dawałam sobie radę i bez twojej pomocy.
- O, z pewnością. Z zepsutym autobusem, bez
ubezpieczenia, bez jakiegokolwiek planu. Gdybym nie
wcisnął ci tego Snowdena, leżałabyś jak długa.
136
RS
Spojrzała na niego. ,,Gdybym nie wcisnął ci tego
Snowdena "? Wyobrażała sobie Snowdena jako kogoś, kto
rozpaczliwie potrzebuje pomocy, podczas gdy naprawdę
rzecz wyglądała całkiem inaczej. Powinnam była wiedzieć,
myślała, widząc ten prosperujący zakład i czując ten
dławiący zapach pieniędzy. Spuściła głowę. Może zresztą
wiedziała od początku? Ale planowanie, praca z Blakiem...
Tak bardzo chciała sprawić mu przyjemność.
- No dobrze, dobrze. - Nieznacznie wzruszył ramionami.
- Może nie najdokładniej przedstawiłem fakty, ale...
- Nie dość dokładnie przedstawiłeś fakty?! Ty mną
manipulowałeś! - Nie mogła powstrzymać ogarniającej ją
fali rozgoryczenia. Tak łatwo dała się uwieść jego urokowi.
- Przekształciłem upadającą agencję turystyczną w szybko
rozwijającą się firmę, która zyskała znakomitą reputację na
terenie kraju, ze względu na swoją działalność w zakresie
rozpoznawania terenu. A mógłbym do tego dodać -
powiedział, wpatrując się w nią - perspektywę stabilności
finansowej.
- Nie tego chciałam - odrzekła powoli. Nie rzuciła swej
pracy po to, by przemienić się w robota rysującego mapy i
zwiedzającego centra handlowe.
- Nie? - podniósł brwi. - Przecież po to przyłączyłaś się do
,,Nowych Inicjatyw". Sądziłem, że liczysz na naszą pomoc w
osiągnięciu sukcesu.
- Sukces? Owszem. Ale robiąc to, co lubię. Zajęcia w
plenerze i ...
- Mój Boże, Karin! Już mówiliśmy o tym. Daj spokój z tą
fetyszyzacją sztuki. To nie jest...
- Przestań! - zjeżyła się w gniewie. - Mówisz o sztuce tak,
jakby to było... - zawahała się, szukając właściwego słowa. -
J akby to było zwyrodnienie i zgnilizna.
- Wcale nie. - Wydawał się zbity z tropu jej gwałtowną
reakcją. - Po prostu mówię, że nie zrobi się pieniędzy
137
RS
ograniczając działalność do wycieczek dla miłośników
sztuki.
- Na pieniądzach życie się nie kończy, panie Connors.
- Zgoda, ale...
- Zaczęłam zajmować się wycieczkami dla miłośników
sztuki, ponieważ to było to, co lubię i co chcę robić. Może nie
zostanę milionerką, ale zarobię na siebie i będę się z tego
cieszyć. - Była nie tylko gniewna, lecz zdeterminowana. Nie
pozwoli już manipulować sobą.
- Bądź rozsądna, Karin. Wykorzystaj nasze ekspertyzy.
Masz opracowane dane statystyczne, wyliczone ryzyko.
Możemy wskazać najwłaściwszy kierunek. Ostatecznie
jesteśmy firmą-inkubatorem.
-
Tak,
wiem.
Wysiadujecie
wielkie,
olśniewające
bogactwem firmy. Gratuluję wam. Ale - dodała spokojnie -
postanowiłam, że mojej firmy nikt nie będzie wysiadywał.
- Nie pora, żebyś teraz podejmowała decyzję. - Jego twarz
poczerwieniała z gniewu. - Obowiązuje cię kontrakt, a nie
upłynął jeszcze termin umowy wstępnej.
- No to ją zrywam. - Przeszła obok niego i zaczęła otwierać
drzwi.
- Chwileczkę. Nie możesz zerwać. Ja włożyłem i swój czas,
i pieniądze w przygotowanie dla ciebie projektu. Jesteś moją
dłużniczką moralnie, etycznie. A i prawnie. I będę się
trzymał litery kontraktu.
- To wytocz mi proces! - Karin wyszła, trzaskając
drzwiami. Ale w miarę jak szła korytarzem, zwalniała kroku
i wówczas jej myśl zaczęła doganiać słowa, które
wypowiedziała przed chwilą. To ,,wytocz mi proces" było
zbyt porywcze i niepotrzebne. Musiała to przyznać. A poza
tym mógł rzeczywiście wytoczyć jej proces. I wygrać. Miała
wobec niego dług. Ostatecznie zainwestował w nią i swój
czas, i pieniądze.
138
RS
Opuściła ją odwaga. Uświadomiła sobie, iż liczy na to, że
Blake pobiegnie za nią. Przyspieszyła kroku. Postanowiła, że
nie pozwoli się przykuć do monotonnych działań związanych
z rozpoznawaniem terenu. Nawet gdyby przyniosło to
największe pieniądze. Nie miał prawa tego od niej żądać.
A jednak miał pełne prawo. Szła przez parking, nie widząc
niczego prócz jego twarzy, jego uśmiechu, który dawał
poczucie bezpieczeństwa. Nic nie słysząc prócz jego głosu: -
Na tym polega moja praca - mówił. Był dumny ze swojej
pracy, pomagał ludziom, jak choćby Snowdenowi. To
Snowden opowiadał jej: ,,Wyrabiałem specjalistyczny sprzęt
kuchenny w garażu i niczym domokrążca chodziłem z nim
od drzwi do drzwi".
Dolly... Wycofała się, jak twierdzono, nim osiągnęła pełnię
swych możliwości. Ale mimo to Dolly przyznawała, że jej
związki z ,,Nowymi Inicjatywami " były dla niej zbawienne.
A ja? - rozważała Karin, ogarnięta poczuciem winy.
Powiedziała Meg, że na Boże Narodzenie będzie pławić się w
forsie. I pławiła się już, chociaż jeszcze nie nadszedł Dzień
Dziękczynienia. Miała poważne konto, żadnych długów, i
to pozwalało jej na samodzielność.
Bądź co bądź Blake nie robił trudności Dolly, kiedy
odchodziła - myślała Karin, otwierając samochód i sadowiąc
się za kierownicą. Dolly opowiadała, że był bardzo
wyrozumiały, zwłaszcza gdy mu powiedziała, że jest samotną
matką z kilkunastoletnim synem i w związku z tym ma
jeszcze inne obowiązki.
Westchnąwszy głęboko, Karin uruchomiła silnik. No
dobrze, nie ma takich obowiązków. Ale ma prawo robić ze
swoją firmą to, co zechce. A nie chciała kierować
przedsiębiorstwem na skalę całego kraju, z wielkim sztabem
pracowników, z piętrzącymi się wynikami badań i stosem
papierków zalegających jej biurko. Nie, panie Connors. Ja
także mam swoje prawa. Wytoczy jej proces? Dojdzie aż do
139
RS
tego? Miała nadzieję, że nie. Nie chciała jednak rozstawać
się w ten sposób, z goryczą i w gniewie. Starała się myśleć
racjonalnie. Czy kontrakt nie gwarantował każdej firmie
wchodzącej w skład ,,Nowych Inicjatyw" funkcjonowania
jako samodzielna jednostka? Jeśli czuła, że związek z
,,Nowymi
Inicjatywami "
staje
się
niemożliwy,
jeśli
występowała z nich, z całą pewnością puszczą ją bez urazy.
Bądź co bądź, miała prawo odejść. Powtarzała sobie:
Jestem szczęśliwa, że to zrobiłam. Jestem szczęśliwa, że
jestem wolna. Tyle że nie czuła się szczęśliwa ani nawet
wolna. Była samotna i po trosze zagubiona.
W sali konferencyjnej Blake stał nieruchomo. Trzaśniecie
drzwi wciąż brzmiało echem w jego mózgu.
A więc to tak? Niech tak będzie. Wziął głęboki oddech,
wepchnął ręce w kieszenie i ruszył ku oknu, potrząsając
głową.
Cholera! Cholera! Nie potrafiła widzieć dalej swego nosa.
Relokacją, chociaż sama w sobie ważna, to był dopiero
początek. Znajdowała się na progu nowego, rewolucyjnego
podejścia do zbiorowych przemieszczeń. Mogła pracować
dla firm szukających sobie miejsca i dla miast, hrabstw czy
stanów, pragnących zwabić przemysł.
Obrócił się i zaczął przemierzać pokój, aż nagle poraziła
go myśl: Czy w pełni wytłumaczył jej to, co przewidywał?
Psiakrew! Zapewne próbował, ale to niełatwe zadanie.
Musiał nalegać, pochlebiać, no dobrze, musiał manipulować
nią tak, by pozwoliła mu na tracenie pieniędzy i czasu, jego
własnego czasu, zużytego na uzyskanie ekspertyz, których
potrzebowała. A teraz, gdy już się jej powiodło, gdy zdobyła
opinię fachowca w tej względnie nowej dziedzinie, teraz, gdy
pieniądze zaczęły płynąć, chciała odejść? Pogrążony w
myślach zadzwonił kluczykami. Przypomniał sobie to, co
powiedziała: ,,Mogę nie zostać milionerką, ale zarobię na
siebie i będę się z tego cieszyć". Weź to pod uwagę, Connors.
140
RS
W ten sposób chciała ci coś dać do rozumienia... Że nie ma
ani skłonności, ani ambicji, by rozwijać ten typ firmy, który
dla niej wymyśliłeś. Woli tracić czas na zrobienie weków z
ananasami, zbieranie gąsienic, czy wałęsanie się po plażach i
bawienie się w swoją sztukę.
Wytoczyć jej sprawę? O to, że jest taka, jaka jest?
Niedaleko pada jabłko od jabłoni... Była równie szalona jak
jej ciotka. Wzruszył ramionami. Czasem wygrywa, czasem
się przegrywa. Ma ważniejsze sprawy na głowie. Jeśli ma
lecieć z Holidayem do Monte Carlo, powinien wziąć się do
roboty.
Wyjął ręce z kieszeni i energicznym krokiem ruszył do
swego biura.
141
RS
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
,,Zielona gałąź pełna radości! Tra-Ia-Ia-Ia - radio na jego
biurku nadawało piosenkę - niech w twej pamięci na zawsze
gości! Tra-la-la ". Blake wyłączył odbiornik. Zachmurzony
spoglądał na stos papierów piętrzących się przed nim. Miał
za sobą cztery tygodnie prawdziwej udręki. Niezależnie od
uciążliwego wyjazdu do Monte Carlo trzykrotnie był w
Filadelfii. Po jednej z tych wypraw poleciał do Nowego
Jorku na Dzień Dziękczynienia i zabrał swoich rodziców na
kolację. A potem cztery dni spędził w Memphis, następnie
trzy dni w Houston. Tam z kolei ojcowie miasta nalegali,
żeby otworzył oddział. Oczywiście mógł skorzystać z usług
specjalisty od relokacji. Karin Palmer... Wzruszenie ściskało
mu gardło, gdy jej obraz przesuwał się mu przed oczami.
Chciał go odpędzić. Nie miał czasu, by zastanawiać się nad
niepowodzeniami.
Wziął do ręki prospekt Blascoe Tool. Wyglądało to
obiecująco. Czuł jednak pustkę. Przetarł oczy, spojrzał raz
jeszcze na papiery z niezwykłym jak na niego niesmakiem.
Interesy! Przekręcił się na krześle, obracając się do biurka
plecami.
Szafka tuż za nim była zastawiona bożenarodzeniowymi
kartami i udekorowana świątecznie. Sięgnął po kopię
staroświeckiego przycisku do papieru, nakręcił pozytywkę i
potrząsnął nią. Stawiając ją z powrotem na dawnym
miejscu, przyglądał się leniwie, jak pada śnieg na małą
figurkę Świętego Mikołaja i uwijające się wokół niego
skrzaty. Wsłuchiwał się w melodię ,,Jingle Bells".
Zastanawiał się nad tym, czemu czuje się tak przygnębiony.
142
RS
Boże Narodzenie niewiele dla niego znaczyło, nawet
wówczas, gdy był dzieckiem. Blake westchnął.
W Boże Narodzenie nigdy nie był sam. Zazwyczaj Pete
zapraszał go na kolację. Od Pete'a i Thelmy biła ciepła
gościnność. Dzieci właziły mu na kolana, podniecone i
wdzięczne za to wszystko, co im przyniósł. A mimo to zawsze
czuł się kimś z boku, outsiderem, nad którym się litowano.
Pete i Thelma zapraszali również Vickie. Ale w tym roku
spędzała ona Boże Narodzenie nad jeziorem Tahoe z
Hankiem Lowellem. Nie spodziewał się tego...
Rozległ się dzwonek telefonu. Blake nacisnął guzik
interkomu i usłyszał głos recepcjonistki:
- Pani Dunlap chciałaby się z panem zobaczyć.
- Dunlap? Któż to, u licha?
- Pani Dunlap mówi, że pan ją będzie pamiętał jako Fran
Powers.
Fran. Cofnął się myślami w przeszłość, ku zacienionemu
kampusowi uniwersyteckiemu, odosobnionym zakątkom
parku, ku swojej kawalerce, w której... Boże, jak on kochał
tę kobietę! Nie widział jej od dziesięciu lat. Zapomniał teraz
o bólu rozstania. Odczuwał jedynie napięcie oczekiwania.
Fran!
- Panie Connors?
- Och tak, oczywiście. Proszę wprowadzić. - Wyłączył
interkom. Podniósł się i ruszył wzdłuż biurka, by ją
przywitać.
Była nadal piękna. Wysoka, smukła - taka, jaką pamiętał.
Bardziej wyrobiona, bardziej wyrafinowana. Objęła go i
pocałowała w usta.
Wciąż jeszcze nie mógł powrócić do równowagi, gdy
cofnęła się, by ogarnąć go pełnym podziwu spojrzeniem.
- Blake Connors. Przystojny jak zawsze. Odzyskał głos.
- A ty nie zmieniłaś się ani trochę. Wygląda na to, że u
ciebie wszystko układa się jak najlepiej.
143
RS
- Można by tak powiedzieć. Jeśli koniec złego małżeństwa
oznacza ,,jak najlepiej " .
- Och, Fran, przepraszam.
- Nie ma za co przepraszać. Od dawna się nie układało.
Ale nie mówmy o tym. Będę tu zaledwie dwa dni, a mamy
tyle do nadrobienia.
- Oczywiście - przytaknął, podsuwając jej krzesło. - Co tu
robisz?
- Jestem w drodze do Palm Springs, żeby spędzić tam Boże
Narodzenie z przyjaciółmi. Przed wyjazdem zadzwoniłam do
twojej matki i dostałam od niej twój adres. Przecież nie
mogłam przejeżdżać tędy i nie wstąpić do ciebie.
- Wspaniale - powiedział i pomyślał: Dlaczego teraz?
- Twoja matka poinformowała mnie, że kipisz energią. -
Fran uśmiechnęła się olśniewająco. - Podobno jesteś
właścicielem czegoś, co składa się z szeregu bardzo
dochodowych przedsiębiorstw.
- O Fran, nie wiesz, jakie są matki?
- Wiem, ale też wiem, jaki ty jesteś skromny. - Jej oczy
wędrowały po umeblowanym ze smakiem biurze. - Ale to od
ciebie chcę usłyszeć, jaki jesteś inteligentny i jak zdołałeś to
wszystko zdobyć... - Wykonała ręką gest przypominający ten
z przeszłości. - No to bierz płaszcz, zaprowadzisz mnie na
lunch i tam opowiesz, jak zostałeś nababem.
Poszedł z nią do spokojnego Garden Room, w
malowniczym Terrace Hotel, w nadziei, że powróci dawne
oczarowanie, że wróci dawny czas.
Fran pochlebiała mu, jak tylko mogła. Zabawne. Zdawała
się wiedzieć o każdej poważniejszej sprawie, z którą zmagał
się w ciągu ostatnich trzech lat. Nie mogła zdobyć tych
informacji od jego matki, która w ogóle niczego nie
wiedziała o interesach. Fran widocznie uważnie śledziła jego
karierę.
144
RS
- Czytałam wielki artykuł o tobie w ,,Economic Times ".
Zyskałeś nie byle jaką renomę z racji niezwykłego podejścia
do interesów. Powiodło ci się w tak wielu różnych
dziedzinach.
- No, powiedzmy... - Wzruszył ramionami.
- Oczywiście, od początku wiedziałam, co w tobie siedzi -
ciągnęła. - Och, Blake, jak bardzo dumna jestem z ciebie!
Wiercił się na krześle. Chciał zmienić temat rozmowy.
Nagle przypomniały mu się słowa Karin: ,,Omówiliśmy już
historię Kopciuszka. A teraz opowiedz o sobie".
- Mów mi o sobie - rzekł. - Co robiłaś, kiedy ja... - urwał -
... dorabiałem się pieniędzy.
Z chęcią opowiadała mu o wszystkim. O tym, że jej
małżeństwo od pierwszej chwili było fiaskiem. Że
próbowała, że ostatnich pięć lat stało się doprawdy nie do
wytrzymania. I o tym, kto miał po rozwodzie dostać dom w
mieście i dom nad morzem, i liczne udziały, i aktywa. Zbyt
liczne, by Blake mógł je spamiętać. Ale Fran je pamiętała.
Słuchał nieuważnie. Nagle zadała mu pytanie.
- To nie ma pani Connors? Nie ma? - powtarzała jak
gdyby nieśmiało. A gdy potrząsnął głową, dodała: - Nikogo
w twoim życiu, kto byłby szczególnie ważny?
- Nie - odpowiedział. Ale myślał: Tak. Jest ktoś, kto byłby
szczególnie ważny, gdyby tylko...
Fran sięgnęła przez stół i dotknęła jego ręki.
- Chyba to, co przeżyliśmy, Blake, było zbyt doniosłe
- powiedziała z wyraźnie udawanym smutkiem. - Ale to
właśnie pozbawiło nas możliwości doznawania innych uczuć.
Pat rzył na nią wstrząśnięty. Zdał sobie sprawę, że Fran
ma rację. Kiedyś tak bardzo ją kochał. I dopiero teraz, gdy
mówiła, mógł miłość tę rozpoznać i określić jako
młodzieńcze zaślepienie. Ta wizyta, te błyskotliwe repliki...
Teraz Fran jawiła mu się z całą jasnością jako
wyrachowana, płytka, egoistyczna kobieta. I pomyśleć -
145
RS
dumał - że dziesięć lat temu tak wstrząsnęło nim to, że go
rzuciła, iż wyrzekł się na zawsze uczuciowych związków z
innymi kobietami.
Odetchnął z ulgą, kiedy odwiózł Fran do hotelu.
Powiedział, że żałuje, ale naglące interesy przeszkadzają mu
w zobaczeniu się z nią ponownie przed jej wyjazdem do
Palm Springs.
Nie wrócił do biura, lecz poszedł do swego apartamentu.
Czuł się bardzo samotny. Rozejrzał się wokół. Pokój był
niepokalanie czysty. Ani jedna świąteczna ozdoba nie
zakłócała elegancji wnętrza. Potężnej mocy audiowizualny
zestaw elektroniczny był znakomicie zamaskowany, ciężkie
stylowe meble o typowo męskim charakterze niezwykle
wygodne. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu, poza
jednym obrazkiem, który Blake zawiesił nad marmurowym
kominkiem, po prawej stronie japońskiego drzeworytu o
starannie wydobytych szczegółach.
Karin. Jego wzrok spoczął na akwareli przedstawiającej
wodospad nad oceanem, tryskający ze skał. I oto nagle był
już na plaży w Mendocino. Siedział na skale obok kobiety,
która nie troszczyła się o rzeczy materialne, której umysł
zwracał się ku różnym koncepcjom życia i ku natu rze.
Kobiety, która czerpała przyjemność z tego, na co nie można
podać ceny - ze swoich obrazów, z bliskości innych ludzi. I w
obecności tej kobiety, bez względu na to, czy stał na plaży,
czy też obok kurnika, doświadczał takiego spokoju i
szczęścia, jakich nie znal przedtem.
A tymczasem on chciał ją zmienić w przedsiębiorcę równie
nieczułego jak Vickie, w materialistkę równie chciwą jak
Fran. Jakimż był głupcem!
- O, Meg. te udały się wspaniale - powiedziała Karin,
podnosząc łopatką ślicznie udekorowane słodkie ciasteczka.
Meg spojrzała sponad świątecznego placka, który właśnie
wkładała do formy.
146
RS
- Rzeczywiście dobrze wyglądają.
- Czekajcie, niech ja zobaczę. Znakomite! - oświadczył
Bob, chrupiąc starannie ukształtowaną gwiazdkę. - Karin,
nie słyszałem od dawna telefonu.
- Mówiłam ci, że nie planuję żadnych wyjazdów przed
Nowym Rokiem - odrzekła, choć głuchy ból ściskał jej serce.
- Gdybyś mnie pytała, to bym ci powiedział, że niedobrze
robisz zostawiając ,,Nowe Inicjatywy". Ten facet ma głowę
na karku.
Karin przełknęła ślinę. Wolałaby, żeby nie wspominał o
,,tym facecie".
- Ale Karin ciebie nie pyta - powiedziała Meg. - Lepiej byś
zrobił, gdybyś przestał się tu kręcić i przyniósł choinkę.
Karin mogłaby ją udekorować.
- Nie rozumiem, czemu wybrałaś taką wielką - utyskiwał
Bob. - Stojak jest za mały.
- Większy stojak jest na drugiej półce w garażu. I przynieś
od razu pudełko z błyskotkami. Stoi obok. - Meg pochyliła
się, by wstawić placek do pieca, gdy rozległ się dzwonek do
drzwi. - Otworzysz, Karin? To na pewno Lisa Turner z
orzechami.
Nie była to jednak Lisa. To był Blake. Serce Karin zaczęło
bić gwałtowniej. Stała w zadziwieniu, zdjęta radością.
Dlaczego przyszedł? Przeraziła się - wygląda jak straszydło,
a on to dostrzega. Znała jego spojrzenie, rozbawione i
taksujące.
Potwierdził jej obawy.
- Masz mąkę na nosie. Uniosła rękę, żeby ją zetrzeć.
- Nie zaprosisz mnie?
- Tak. oczywiście - wybąkała cofając się.
- Dziękuję. - Zamknął za sobą drzwi. - Nie będę miał
pretensji, jeśli mnie nie wpuścisz. Wtedy zachowałem się
niewłaściwie...
147
RS
Powróciły do niej i jego szorstkie słowa, i jej gniew.
Zapomniała o tym wszystkim pogrążona w pustce, którą
jego nieobecność wniosła w jej życie.
- No cóż, mieliśmy różne poglądy.
- Przynieś orzechy! - zawołała z kuchni Meg. - Są mi
potrzebne.
- To nie Lisa - odkrzyknęła Karin. - To Blake.
- Przepraszam, ale nie mam orzechów - powiedział
uśmiechając się.
- Och, niech pan nie żartuje. - Meg wyszła wycierając ręce
w fartuch. - Chodzi o to, że Lisa miała przynieść łuskane
orzechy, a ja miałam jej pokazać, jak otaczać je w cukrze... -
wzruszyła ramionami. - Bardzo nam miło. Prosimy dalej.
- Pomoże mi pan uporać się z tym cholernym drzewem?
- Bob ciężko dyszał, ciągnąc choinkę z patio. - Dlaczego te
kobiety zawsze wybierają największe drzewka?
Karin przyglądała się Blake'owi, który zdjął marynarkę i
starał się utrzymać pionowo sosnę, podczas gdy Bob
próbował wsadzić ją w stojak.
Znów poczuła do niego urazę, bo pojawił się tutaj, gdy
uporządkowała już swoje życie, ułożyła plany. I oto wdzierał
się tu znowu, burzył wszystko...
- Karin, przygotuj następną porcję ciasteczek. Zaraz
trzeba będzie wyjąć placek - powiedziała Meg, przerywając
tok jej myśli.
Karin była szczęśliwa, że może uciec do kuchni. Starała się
zapanować nad sobą, mechanicznie ugniatając ciasto,
wykrawając zeń różne formy i dekorując każdą z nich. Nie
było powodów po temu, by niepokoiła ją obecność Blake'a.
Jednakże reagowała na wszystko, co działo się w jadalni, a
tam dwaj mężczyźni, przeklinając i śmiejąc się, pod stałym
nadzorem Meg walczyli z choinką.
148
RS
- Nie, wciąż przechyla się w lewo - komenderowała Meg. -
O tak! Tak jest dobrze. Dobrze, Bob, nie ruszaj! Świetnie,
panie Connors. Wykonał pan trudne zadanie.
- A ja co?! - wykrzyknął Bob. - Gdybym ja...
- Dobrze, już dobrze, obaj zrobiliście to znakomicie -
śmiejąc się powiedziała Meg. - I obu was czeka za to
nagroda. Co byście powiedzieli o zupie z ostryg, a potem o
zapiekance?
- Brzmi to obiecująco - odrzekł Bob.
- Dobrze - przytaknęła Meg. - Więc jak tylko zawiesicie na
choince światła i...
- Ejże, to robota Karin - zaprotestował Bob. - Nie
będziemy się tym bawić.
- Proszę mówić za siebie - wtrącił się Blake. - Gdzie są te
lampki? Jeśli zapiekanka smakuje tak, jak pachnie...
W kuchni do Karin docierał znajomy śmiech. Była
przerażona nagłym poruszeniem swego serca. O nie! -
ostrzegała siebie. - Nie ulegaj mu, jego wdziękowi, jego
uśmiechom, sposobowi, w jaki unosi brwi...
Ciasteczka wyjęto z pieca. Szesnastoletnia Lisa przyniosła
orzechy, a Meg wypędziła Karin z kuchni. Karin nie mogła
już unikać Blake'a. Ale na całe szczęście nie byli sami.
- Napełnijcie stojak piwem imbirowym, a nie wodą -
krzyczała Meg. - Cukier podtrzymuje zieleń i świeżość
choinki. Czyż nie cudowny jest ten zapach sosny!
- A ja myślałem, że twoja ciotka nie lubi cukru - szepnął
Blake do Karin.
- W Boże Narodzenie wszystko jest dozwolone. - Na
twarzy Karin pojawiły się dołki. - Nie da się przecież
wyżywić tego tłumu samymi owocami i orzechami.
- A u was zawsze jest tłum?
- O tak, Turnerowie zapraszają nas na kolację w Dniu
Dziękczynienia. My podejmujemy ich kolacją w Boże
Narodzenie. A jest ich sześcioro, włączywszy w to teściów. W
149
RS
tym roku przychodzą jeszcze Dolly i Keith. - Zawahała się. -
Zap raszamy i ciebie. Oczywiście, jeśli nie masz innych
planów - dodała, starając się nadać swemu głosowi obojętny
ton.
- Miałem nadzieję, że mnie zaprosisz. Dziękuję.
Pochyliła głowę, by ukryć rumieniec zadowolenia i zaczęła
grzebać w pudełku z ozdobami na choinkę. Poczuła radość z
powodu jego obecności. Siedzieli na podłodze. Podniosła
jeden z prymitywnych dzwoneczków, sporządzonych z
pojemników po mrożonym soku pomarańczowym. -
Zrobiłyśmy go wtedy, kiedy byłam jeszcze harcerką -
powiedziała i zakołysała dzwonkiem.
- To inteligentnie pomyślane. - Nie patrzył na ozdobę, lecz
na nią, a w wyrazie jego twarzy było coś... - Widzę cię jako
pracowitą i rozbawioną harcerkę. Od razu mógłbym
powiedzieć, że to twoje dzieło.
- I pomyliłbyś się! - wybuchnęła śmiechem. - To zrobiła
Carol Jamison. Mówiła, że jej dzwonek jest pogięty. Widzisz
te drobne wgniecenia? Chciała go dać swojemu tacie, który
leżał w szpitalu, więc wymieniłam swój na jej.
- Tak - powiedział spokojnie. - Tego się należało
spodziewać. Tkwi w tobie prawdziwy duch Bożego
Narodzenia.
- Ojojoj! Tyle komplementów od Świętego Mikołaja!
Zmarszczył brwi.
- To znaczy ode mnie? Przytaknęła. Bawiło ją jego
zdumienie.
- Od ciebie. Czyż nie tak cię nazwałam, kiedy przysłałeś mi
czek na cztery tysiące dolarów? - Potrząsnęła głową. -
Doprawdy, nigdy o czymś takim nie słyszałam.
Uśmiechnął się.
- A, to...
- Tak, to. I nie mów o tym lekceważąco. Powiedz mi, co
byś zrobił, gdybym zatrzymała ten czek?
150
RS
- Noo... Nie wiem. Przypuszczam, że...
- A ja ci powiem. Spokojnie zacząłbyś mi objaśniać, jak go
wykorzystać, żeby z tego wyciągnąć więcej pieniędzy.
- Niewykluczone - uśmiechnął się. - Za procent w zysku.
- Nie ma powodu, żebyś sam nie robił tego, co radzisz
innym. Dobra robota zasługuje na nagrodę. - Lekko
wzruszyła ramionami. - Ale z tego nie wynika, że obchodzą
cię tylko pieniądze.
- Chciwy groszorób o dyktatorskich zapędach i
właściwościach Midasa. - Skrzywił się.
- Nie mów takich rzeczy. - Położyła mu palec na ustach.
- Karin, droga, kochana Karin! - Całował koniuszek
każdego jej palca, a potem przycisnął jej dłoń do swego
policzka. - Jesteś taka dobra.
- Wcale nie jestem dobra! Nie ma w tobie ani krzty
samolubnej chciwości. A ,,Nowe Inicjatywy" ? Przecież to
jakby rodzina. Opiekuńcza rodzina. Należałam do niej i
wiem, jak bardzo ,,Nowe Inicjatywy" pomogły wielu
ludziom.
- Naprawdę tak myślisz, naprawdę?
- Ależ tak!
- W takim razie wracasz do nas?
Cofnęła rękę i opadła na pięty, czując się nagle
pozbawiona nadziei i po trosze śmieszna. Znowu pokonał ją
ten mężczyzna. Okazała mu zainteresowanie. Chciała
podnieść go na duchu. Przecież chyba tego potrzebował! A
on okazał się pewny siebie, świadom swoich celów.
Nastawiony na osiągniecie tego, czego chciał. A już przez
chwilę myślała, że brakowało mu jej. Głupia! Głupia! Dla
niego nie istniało nic poza firmą. O nie! Nie wróci po to, by
zajmować się relokacjami.
- Czekaj! Nie patrz tak. Posłuchaj chwilę - poprosił. -
Ciężko pracowałaś. Wyrobiłaś sobie dobrą opinię.
151
RS
- Tak, wyrobiłam. - Wyrobiła ją, aby mu sprawić
przyjemność. Wyprostowała się. Tym razem nie pozwoli
sobą manipulować.
- Dobra opinia bardzo się przydaje - spokojnie ciągnął
dalej. - Byłoby głupotą z niej rezygnować. A w tej względnie
nowej dziedzinie możliwości są nieograniczone.
Milczała przyglądając się mu; jego oczy zapaliły się
dawnym ogniem, jak wtedy, gdy nadawał kształt nowym
pomysłom. Jak mogła hamować poryw jego entuzjazmu! Był
człowiekiem nastawionym na pieniądz, w każdym razie
stanowiło to część jego osobowości. I czyż nie kochała go za
to? Czuła, jak słabnie jej postanowienie.
- Kilka dni temu miałem świetny pomysł - powiedział.
- Jakaś dziewczynka przyszła do mojego biura. Właściwie
nie dziewczynka. Ma już dwadzieścia jeden lat. W każdym
razie ona i jej dziadek założyli firmę organizującą wycieczki
krajoznawcze, głównie po Kalifornii. Jej dziadek jest
emerytowanym leśnikiem i zna teren. - Potrząsnął głową. -
To sezonowe przedsięwzięcie i dziwię się, że nie zdają sobie z
tego sprawy.
Ponieważ nie zwróciłeś im na to uwagi - pomyślała
mimowolnie rozbawiona Karin.
- Dość, że - ciągnął - wpakowali się w poważne kłopoty. Jej
babka zachorowała i dziadek musiał zostać z nią w domu.
Dziewczyna sama borykała się z trudnościami. Jest
rzeczywiście przedsiębiorcza i całkiem ujmująca. Słuchaj,
Karin...
- Mówił teraz żarliwie i przekonująco.
Karin słuchała. To był ten najlepszy Blake Connors, który
widział potrzeby innych, układał plany, pomagał im,
znajdował rozwiązania. A rozwiązanie, jakie dla niej znalazł,
było też znakomite. Miałaby wspólnika, który zajmowałby
się relokacją, podczas gdy ona mogłaby dalej prowadzić
wycieczki dla miłośników sztuki.
152
RS
- Dobrze - zgodziła się. - Nie mam nic przeciwko temu.
- Wspaniale. Zaczynamy zaraz po świętach. Ale
powiadomię ją o naszych planach jutro. Jestem pewien, że
ucieszy się, że będzie zadowolona. - Roześmiał się. -
Przyniosę jej prezent. Bądź co bądź to Boże Narodzenie.
- Nie wiem, czy Boże Narodzenie gra tu jakąkolwiek rolę.
- Na jej twarzy zatańczyły dołeczki.
- O co ci chodzi?
- O to, że nie było Bożego Narodzenia wówczas, kiedy
wypisałeś czek dla mnie. I nie było Bożego Narodzenia, kiedy
wyciągnąłeś z kłopotów zajazd w Mendocino...
- Dobra, dobra. Dosyć. - Blake wyglądał na zakłopotanego.
- Przejdźmy do interesów. Oczywiście, będziesz musiała
przeszkolić tę małą. Propozycja Simco nadal wchodzi w grę.
Jeśli podejmiesz się tego, to nadal będziesz musiała...
Ale tym razem jego entuzjazm nie liczył się z jej
wyobraźnią. W miarę jak mówił, coraz bardziej czuła się
schwytana w pułapkę, pogrążona w mapach, broszurach i
spotkaniach
szkoleniowych.
Zamierzała
zająć
się
planowaniem wycieczek dla miłośników sztuki. Ale jeszcze
raz ma zająć się tym, czego on chciał.
- Wstydu nie masz! - Niemalże wy buchnęła gniewem.
- Przyszedłeś tu, żeby mnie podstępem nakłonić do
robienia tego, czego ja nie chcę.
- Mylisz się. Ja...
- Ależ tak! Po to przyszedłeś! I znowu mną manipulujesz..
. - przerwała, urażona, że jego dzisiejsza wizyta nie była tym,
o czym myślała, czego się spodziewała. - Interesy, interesy,
nic więcej cię nie obchodzi, nieprawdaż?
- Nie. W każdym razie niezupełnie. Ja tylko myślałem... Do
diabła! A co ja takiego powiedziałem, że się wściekłaś?
- Przeciągnął ręką po włosach. - Słuchaj, ja myślałem, że
jeśli omówimy twoje sprawy, to sama zobaczysz, co jest dla
ciebie najlepsze.
153
RS
- Oczywiście tak myślałeś. Wiesz, kim ty jesteś, panie
Blake Connors? Jesteś oszustem!
- Poczekaj chwilę. - Wyciągnął rękę, ale Karin nie
zareagowała na to.
- I przyszedłeś tu, żeby mnie oszukać. Żebym robiła to, co
ty chcesz. - Podniosła się, czuła, że łzy napływają jej do oczu.
Musi stąd wyjść, zanim zrobi z siebie idiotkę.
Blake wstał szybko i złapał ją za rękę.
- Nie. Mylisz się, Karin. Przyszedłem, żeby cię poprosić...
- I udało ci się. - Starała się go odepchnąć. - Chciałeś,
żebym znowu wróciła do twojej firmy i do tych relokacji!
- A niech to diabli wezmą! - powiedział z wściekłością. -
Nic mnie nie obchodzi, czy wracasz do ,,Nowych Inicjatyw ",
czy będziesz się zajmować relokacjami! J a nie po to
przyszedłem. Ja przyszedłem, żeby cię zapytać, czy za mnie
wyjdziesz!
- Co? Co powiedziałeś? - Gwałtownie uniosła głowę.
- Mówiłem, że nic mnie nie obchodzi, czy będziesz...
- Nie, nie to. Co innego. Powiedziałeś, że przyszedłeś tu, by
mnie zapytać... - wyjąkała.
- Powiedziałem, że przyszedłem cię zapytać, czy za mnie
wyjdziesz. Czekałem, aż... Cholera! To nie jest czas ani
miejsce. Na dodatek jesteś wściekła.
- Nie, nie jestem wściekła. - Doznała zawrotu głowy, tak
jakby znalazła się w diabelskim młynie i nie mogła się z
niego wydobyć. Raz do góry, raz w dół... Czy mówił serio?
- Och, Karin - powiedział, biorąc ją w ramiona i
spoglądając na nią. - Byłem takim głupcem, chcąc cię
zmienić, podczas gdy ty jesteś właśnie tym, czego
najbardziej pragnę. Obiecuję ci, że będziesz mogła malować,
hodować kurczęta i co tylko chcesz. Nie będziesz
potrzebowała kłopotać się relokacją. Kocham cię, Karin.
Jeśli wyjdziesz za mnie, obiecuję ci...
154
RS
- Och. Blake! - Rozsadzało ją szczęście. A więc o to mu
chodziło. Kochał ją naprawdę! - Tak, tak. wyjdę za ciebie!
Kocham cię tak bardzo. I tą relokację, i wszystko!
- I ja cię kocham - szeptał jej do ucha. Trzymał ją teraz
przy sobie tak, jakby nie chciał pozwolić, by odeszła. - Byłem
taki nieszczęśliwy. Wszystko, nawet interesy stały się dla
mnie czymś bez znaczenia. Myślałem, że to taki czas. Wiesz,
czas świątecznego smutku, który nadchodzi, gdy jesteś
samotny. Naprawdę było mi źle.
- Mnie też - wyznała stłumionym głosem.
- Ale to nie sprawa świąt. Kiedy otworzyłaś drzwi i
stanęłaś w nich z mąką na nosie, wszystko się zmieniło. To
było tak, jakbym wszedł do domu. To ciebie mi brakowało.
Ciebie. Wiecznie kochającego ducha wszystkich Bożych
Narodzeń.
Boże Narodzenie. Oto, czym będzie każdy ich dzień -
myślała Karin. Tak długo, jak długo Blake będzie z nią.
Objęła go ramionami. Spijała jego pocałunki, czując, że
rozkosz upajają jak wino, napełniając miłością, radością i
spokojem.
Gdzieś z oddali usłyszała oklaski.
- Dlaczego ty klaszczesz, Bob? - rozległ się glos Meg. -
Skończyłyśmy z orzechami, zupa jest gotowa, a oni nic nie
zrobili. Proszę, nie zawiesili nawet jednej ozdoby!
- Mylisz się, mój kotku - zabrzmiał głos Boba. - Zrobili to,
co należało zrobić. Brakuje tylko jemioły.
155
RS