Agatha Christie N czy M

background image

AGATHA CHRISTIE



N CZY M?
PIĄTA KOLUMNA DZIAŁA

TYTUŁ ORYGINAŁU "N OR M?"
PRZEŁOŻYŁA KRYSTYNA TARNOWSKA

I

Tomasz Beresford zdjął płaszcz w przedpokoju i
starannie, nie śpiesząc się, powiesił go na wieszaku.
Kapelusz powędrował na sąsiedni wieszak.
Wyprostował plecy i z przylepionym do twarzy
pewnym siebie uśmiechem wszedł do saloniku, gdzie
jego żona robiła na drutach czapeczkę wojskową z
wełny koloru khaki.
Była to wiosna roku 1940.
Pani Beresford zerknęła na męża spod oka, po czym
z niewiarygodną wprost szybkością zaczęła
przebierać drutami.
- Jest może coś nowego w popołudniowych gazetach?
- spytała po chwili.
- Lada dzień rozpocznie się Blitzkrieg - odpowiedział
Tomasz. - Sytuacja we Francji wygląda kiepsko.
- Trzeba przyznać, że świat teraz nie jest wesoły -
mruknęła Tuppence.
Zapadło milczenie. Po chwili odezwał się Tomasz:

background image

- No i dlaczego nie pytasz? Nie bądźże tak piekielnie
taktowna.
- Wiem - przyznała Tuppence. - Świadomie
okazywany takt jest strasznie irytujący. Ale kiedy
pytam, też cię to drażni. Zresztą po co pytać?
Wystarczy na ciebie spojrzeć.
- Nie przypuszczałem, że wyglądam jak wcielenie
rozpaczy.
- Bynajmniej, mój drogi. Tylko twój uśmiech robi
takie wrażenie, jakbyś go gwoździkami przybił do
twarzy. Na sam widok kraje się serce.
- Czyżby to robiło wrażenie aż tak rozpaczliwe? -
spytał Tomasz z uśmiechem.
- Gorzej niż rozpaczliwe. No, wyrzućże z siebie
wszystko. Nic z tego?
- Nic. Nie jestem im w ogóle potrzebny. Przyznasz,
Tuppence, że to przykre, kiedy z
czterdziestosześcioletniego mężczyzny robi się wbrew
jego woli zgrzybiałego starca. Piechota, marynarka,
lotnictwo, Ministerstwo Spraw Zagranicznych -
wszędzie powiadają mi to samo: jestem za stary.
Ewentualnie może później na coś im się przydam.
- To samo ze mną - powiedziała Tuppence. - Kobiet
w moim wieku nie przyjmują na sanitariuszki:
dziękujemy, nie chcemy! Ani w ogóle nie biorą do
żadnych innych zajęć. Wolą pierwszą lepszą
niedouczoną smarkulę, która w życiu nie widziała
rany ani nie sterylizowała opatrunku, niż mnie,
która od 1915 do 1918 roku wykonywałam
najrozmaitsze prace. Byłam pielęgniarką na oddziale

background image

chirurgicznym i siostrą operacyjną, potem kierowcą
ciężarówki dowożącej zaopatrzenie na front i
wreszcie szoferem generalskiego samochodu. Jak
sam wiesz najlepiej, we wszystkich tych
czynnościach wykazywałam się doskonałymi
rezultatami. A teraz jestem śmieszną, nudną,
natrętną kobietą w średnim wieku, która w żaden
sposób nie chce (chociaż powinna) siedzieć spokojnie
w domu i robić na drutach.
- Ta wojna jest po prostu ohydna - mruknął posępnie
Tomasz.
- Każda wojna jest ohydna. Ale kiedy w dodatku
każą człowiekowi siedzieć z założonymi rękami...
- Na szczęście Debora ma pracę - rzucił pocieszająco.
- O tak, jej się udało - przyznała Tuppence. - Zresztą
mam wrażenie, że się dobrze spisuje. Ale mimo to
uważam, że dawałabym sobie radę nie gorzej od niej.
- Debora jest pewnie innego zdania - uśmiechnął się
Tomasz.
- Córki są czasami wręcz nieznośne. Zwłaszcza kiedy
przez delikatność starają się być szczególnie dobre
dla matek.
- Życzliwa pobłażliwość, jaką mi okazuje ten
smarkacz Derek - mruknął Tomasz - bywa niekiedy
trudna do zniesienia. Widzę wtedy wyraźnie w jego
oczach współczucie dla "biednego starego ojca".
- Trzeba przyznać - odparła Tuppence - że chociaż
nasze dzieci są przemiłe, są jednocześnie strasznie
irytujące.

background image

Ale na samo wspomnienie bliźniaków, Derka i
Debory, tkliwość pojawiła się w jej oczach.
- Ludziom chyba zawsze trudno jest przywyknąć do
myśli - powiedział poważnie Tomasz - że się starzeją
i nie nadają do niczego.
Tuppence parsknęła gniewnie i z taką gwałtownością
potrząsnęła ciemną, lśniącą główką, że aż motek
wełny zsunął jej się z kolan.
- Nie nadajemy się już do niczego? Czyżby? A może
tylko inni usiłują w nas to wmówić? Czasami mam
takie uczucie, że zawsze byliśmy parą niedołęgów.
- Bardzo prawdopodobne.
- Może. Ale przecież kiedyś nam się zdawało, że
dokonaliśmy czegoś w życiu. Teraz zaczynam
podejrzewać, że tamto wszystko wcale się nie
zdarzyło. Powiedz, Tomaszu - czy tamto jest tylko
urojeniem? Czy to prawda, że niemieccy szpiedzy
rozbili ci głowę i porwali cię? Czy to prawda, że
wyśledziliśmy kiedyś i schwytali niebezpiecznego
złoczyńcę? Czy to prawda, że uratowaliśmy życie
młodej dziewczynie i odzyskaliśmy ważne tajne
dokumenty, co w swoim czasie potrafiła ocenić
wdzięczna ojczyzna? My! Ty i ja! Wyszydzani,
nikomu niepotrzebni państwo Beresford?
- Uspokój się, kochanie. Takie próżne żale do niczego
nie prowadzą.
- W każdym razie - oznajmiła Tuppence, przełykając
łzy - nasz pan Carter mocno mnie rozczarował.
- Dostaliśmy od niego bardzo miły list.

background image

- Ale absolutnie nic dla nas nie zrobił, nie zostawił
nam nawet cienia nadziei.
- No cóż, odsunięto go od tych spraw - odparł
Tomasz. - Jak nas. Przecież to stary człowiek. Siedzi
w Szkocji i łowi ryby.
Tuppence powiedziała z tęskną nutą w głosie:
- Mogliby nam dać jakąś... jakąkolwiek pracę w
wywiadzie.
- Może nie dalibyśmy rady. Może zabrakłoby nam
dzisiaj odwagi.
- Czyja wiem... Mam wrażenie, że od tamtych czasów
nic się nie zmieniłam. Ale kto wie, może gdyby
przyszło co do czego... Och, żeby nam dali
jakąkolwiek pracę! - dodała z westchnieniem. - To
okropne, kiedy człowiek ma tyle czasu na myślenie.
Jej wzrok spoczywał króciutką chwilę na fotografii
młodego chłopca w mundurze lotnika, którego
szczery, szeroki uśmiech tak bardzo przypominał
uśmiech ojca.
- Sytuacja mężczyzny jest jeszcze trudniejsza -
mruknął Tomasz. - Kobiety mogą ostatecznie robić
na drutach, przygotowywać paczki na front i
pomagać w kantynach żołnierskich.
- Tego rodzaju zajęcia będą dla mnie odpowiednie za
dwadzieścia lat - warknęła Tuppence. - Nie jestem
jeszcze aż tak stara, żeby się tym zadowolić. Nie
jestem ani stara, ani młoda.
Rozległ się dzwonek u drzwi. Tuppence wstała.
Beresfordowie zajmowali małe mieszkanko w
nowoczesnym bloku. Otworzywszy drzwi, Tuppence

background image

zobaczyła na progu mężczyznę o szerokich barach, z
dużymi jasnymi wąsami i wesołą, ogorzałą twarzą.
Ogarnął ją szybkim spojrzeniem i zapytał:
- Czy pani Beresford?
Tuppence spodobało się miłe brzmienie jego głosu.
- Tak - odparła.
- Nazywam się Grant. Jestem przyjacielem lorda
Easthamptona. Namówił mnie, żebym państwa
odwiedził.
- Bardzo mi miło, proszę, niech pan wejdzie.
Wprowadziła go do saloniku.
- Mój mąż, kapitan... - rzekła.
- Wystarczy "pan".
- Pan Grant - poprawiła się Tuppence. - Przyjaciel
pana Car... lorda Easthamptona.
O ileż swobodniej wymawiała nazwisko Carter,
którym posługiwał się kiedyś dawny szef wywiadu,
niż ów właściwy tytuł ich starego przyjaciela.
Przez kilka minut rozmawiali wesoło we trójkę.
Grant był czarującym człowiekiem o miłym i
swobodnym obejściu.
Tuppence wyszła z pokoju i po chwili wróciła z
butelką sherry i trzema kieliszkami.
Gdy w pewnym momencie zapadło krótkie
milczenie, Grant zwrócił się do Tomasza:
- Słyszałem, że szuka pan pracy.
W oczach Tomasza pojawił się błysk.
- Tak - odparł. - Czy może pan... Grant roześmiał się
i potrząsnął głową.

background image

- O, nic w tym rodzaju. Niestety, tamte sprawy
trzeba zostawić młodym, energicznym
mężczyznom... albo ludziom, którzy zajmują się nimi
od lat. Przykro mi, ale mógłbym panu zaproponować
tylko coś bardzo mało pociągającego. Praca w
biurze. Papierkowa robota. Porządkowanie akt i
umieszczanie ich we właściwych przegródkach. Coś
w tym rodzaju.
Twarz Tomasza wydłużyła się.
- Ach tak... - mruknął.
- Myślę, że lepsze to niż nic - dodał zachęcająco
Grant. - W każdym razie niech mnie pan odwiedzi
któregoś dnia w biurze. Ministerstwo Zaopatrzenia.
Pokój numer 22. Coś dla pana znajdziemy.
Zadzwonił telefon. Tuppence podniosła słuchawkę.
- Halo... tak... co? - w słuchawce brzęczał głośno
czyjś chrypli- wy, podniecony głos. Tuppence
zmieniła się na twarzy. - Kiedy? Moje biedactwo...
Ależ naturalnie, zaraz przyjdę.
Odłożyła słuchawkę.
- Dzwoniła Maureen - powiedziała do Tomasza.
- Tak mi się też zdawało. Nawet stąd poznałem jej
głos. Tuppence wyjaśniała z przejęciem:
- Tak mi przykro, proszę pana. Ale muszę pójść do
przyjaciółki. Upadła i zwichnęła nogę, a jest przy
niej tylko jej mała córeczka... więc muszę tam pójść i
zająć się wszystkim, i znaleźć kogoś, kto by jej
doglądał. Nie pogniewa się pan?
- Ależ nie, proszę pani. Rozumiem to doskonale.

background image

Tuppence uśmiechnęła się do niego, wzięła palto
leżące na oparciu kanapy, ubrała się i wyszła. Drzwi
wejściowe zatrzasnęły się za nią.
Tomasz nalał gościowi kieliszek sherry.
- Niech pan jeszcze nie odchodzi - powiedział.
- Chętnie zostanę. - Grant sięgnął po kieliszek i pił
powoli, w milczeniu. Po chwili rzekł: - Właściwie
dobrze się stało, że pańska żona wyszła. To nam
oszczędzi czasu.
- Nie rozumiem. - Na twarzy Tomasza odmalowało
się zdziwienie.
- Gdyby pan przyszedł do mnie do ministerstwa,
przedłożyłbym panu pewną propozycję, do czego
zostałem upoważniony - powiedział z naciskiem
Grant.
Ciemny rumieniec rozlewał się powoli na piegowatej
twarzy Tomasza.
- Czy chce pan przez to powiedzieć... - zaczął. Grant
kiwnął głową.
- Easthampton nam pana polecił. Powiedział, że jest
pan do tej pracy po prostu stworzony.
Z piersi Tomasza wyrwało się głębokie westchnienie.
- Niech mi pan wszystko dokładnie opowie - rzekł.
- Naturalnie sprawa jest ściśle tajna. Tomasz skinął
głową.
- Nawet żona nie może o niczym wiedzieć. Rozumie
pan?
- Oczywiście. Jeżeli stawia pan to jako warunek...
Ale poprzednio pracowaliśmy razem. - Wiem. Ta
propozycja dotyczy jednak tylko pana.

background image

- Cóż, zgoda.
- Oficjalnie otrzyma pan, jak już to mówiłem, pracę
biurową w oddziale ministerstwa w Szkocji, w strefie
zakazanej, dokąd żona nie będzie mogła panu
towarzyszyć. W rzeczywistości uda się pan zupełnie
gdzie indziej.
Tomasz słuchał w milczeniu.
- Czytał pan zapewne w gazetach o Piątej Kolumnie -
ciągnął Grant. - Musi więc pan wiedzieć,
przynajmniej w przybliżeniu, co ten termin oznacza.
- Wróg wewnątrz kraju - mruknął Tomasz.
- Otóż to. Wojna rozpoczęła się w nastroju
optymistycznym. Nie mówię o ludziach, którzy
naprawdę znali te zagadnienia - od pierwszej chwili
wiedzieliśmy, kogo mamy przeciwko sobie,
ocenialiśmy właściwie potencjał wojenny wroga,
potęgę jego lotnictwa, jego determinację i precyzję
działania jego machiny wojennej. Mam na myśli
naszą ludność. Dobrodusznego, ogłupionego
obywatela, który wierzy w to, w co mu wierzyć
wygodnie: że Niemcy same się rozlecą, że znajdują
się w przededniu rewolucji, że uzbrojenie mają z
blachy, że niedożywieni niemieccy żołnierze będą
padać w marszu, i tym podobne bzdury. Słowem,
wiara w to, w co ma się ochotę wierzyć.
Cóż, wojna potoczyła się trochę innym torem.
Początek był zły, a dalszy ciąg jeszcze gorszy. Nasi
żołnierze spisali się dzielnie - ci na okrętach, ci w
samolotach, ci w okopach. Ale zawiodło
kierownictwo, nie byliśmy należycie przygotowani,

background image

co wynikało może częściowo z naszych wad
narodowych. Nie chcieliśmy wojny, nie
traktowaliśmy poważnie możliwości wybuchu wojny,
nie potrafiliśmy się do niej należycie przygotować.
Najgorsze mamy już za sobą. Naprawiliśmy niektóre
błędy, powoli znajdujemy właściwych ludzi na
właściwe stanowiska. Zaczynamy prowadzić wojnę
tak, jak powinna być prowadzona, i - niech mnie pan
dobrze zrozumie - możemy ją wygrać, jeżeli jej
przedtem nie przegramy. A niebezpieczeństwo klęski
nie zagraża nam z zewnątrz - nie ze strony
niemieckich bombowców, nie stąd, że Niemcy
zagarniają jedno po drugim państwa neutralne i
zyskują coraz to nowe bazy wypadowe - tylko z
wewnątrz. Jest to niebezpieczeństwo takie jak w
Troi: drewniany koń w naszych murach. Może pan
to nazwać Piątą Kolumną, jeśli się tak panu podoba.
Jest ono tu, między nami. Mężczyźni i kobiety,
niektórzy na wysokich stanowiskach, inni nikomu
nieznani, ale wszyscy wierzący głęboko w cele
hitleryzmu j w hitlerowski system. Chcieliby oni
zastąpić tym bezwzględnie precyzyjnym systemem
nieskoordynowaną, beztroską swobodę naszych
demokratycznych instytucji. - Grant pochylił się do
przodu i wciąż tym samym miłym, beznamiętnym
głosem powiedział: - A my nie wiemy, kim oni są...
- Przecież chyba... - zaczął Tomasz.
Grant przerwał z odcieniem zniecierpliwienia:
- Ależ tak, naturalnie, możemy wyłapać płotki. To
nic trudnego. Chodzi nam jednak o tamtych. Wiemy

background image

o nich coś niecoś. Wiemy na przykład, że najmniej
dwóch zajmuje wysokie stanowiska w Ministerstwie
Marynarki, że przynajmniej jeden musi być
członkiem Sztabu Generalnego, chyba ze trzech jest
w dowództwie lotnictwa i wreszcie dwóch - jeśli nie
więcej - to członkowie wywiadu, posiadający dostęp
do tajnych akt państwowych. Wiemy, że tak jest.
Wskazuje na to sam przebieg zdarzeń. Zresztą,
najlepszy dowód to przeciekanie informacji do
wroga - informacji pochodzących z samej góry.
Tomasz, na którego sympatycznej twarzy malowało
się zakłopotanie, spytał niepewnie:
- Ale w jaki sposób ja mógłbym się wam przydać?
Przecież nie znam żadnej z tych osób.
Grant przytaknął skinieniem głowy.
- Właśnie o to idzie. Nie zna pan ich i oni pana nie
znają. Milczał przez chwilę, jakby dając Tomaszowi
czas na przetrawienie tej myśli, po czym ciągnął
dalej:
- Ci ludzie z góry znają większość naszych
współpracowników. Nie możemy im przecież
odmawiać informacji. Znalazłem się w położeniu bez
wyjścia. Pojechałem do Easthamptona. On
naturalnie nie jest już z nami związany... Cóż, chory
człowiek... ale jego umysł pracuje niezwykle
sprawnie; to jeden z najmądrzejszych ludzi, jakich w
życiu spotkałem. Wspomniał o panu. Minęło już
dwadzieścia lat, odkąd pan współpracował z naszym
departamentem. Nazwisko z nami niezwiązane.

background image

Twarz nikomu nieznana. Co pan na to? Zaryzykuje
pan?
Szeroki, radosny uśmiech o mało nie rozszczepił
twarzy Tomasza na dwoje.
- Czy zaryzykuję? No chyba! Tylko nie wiem, czy
będzie ze mnie jakikolwiek pożytek. Jestem przecież
amatorem.
- Drogi panie, o to nam właśnie idzie - odparł Grant.
- Okoliczności przemawiają w tym wypadku na
niekorzyść zawodowców. Przyjmujemy pana na
miejsce najlepszego pracownika, jakiego mieliśmy
dotąd i jakiego kiedykolwiek będziemy mieli.
Tomasz spojrzał na Granta pytająco.
- Tak. Zmarł w szpitalu w ubiegły wtorek.
Przejechany przez ciężarówkę. Żył zaledwie kilka
godzin. Cóż, wypadek. Tylko że to nie był wypadek.
Tomasz powiedział z namysłem:
- Rozumiem.
- I właśnie dlatego - ciągnął spokojnie Grant - mamy
podstawę do przypuszczeń, że Farquhar był na
jakimś śladzie, że wreszcie zbliżał się do celu.
Właśnie dlatego, że jego śmierć nie była
przypadkowa.
W milczeniu Tomasza kryło się pytanie.
- Niestety - mówił dalej Grant. - O wynikach jego
poszukiwań nic prawie nie wiemy. Farquhar
prowadził metodyczne i wielokierunkowe śledztwo.
Większość dróg, po których kroczył, prowadziła
donikąd.
Grant umilkł, lecz po chwili odezwał się znowu:

background image

- Farquhar dopiero na kilka minut przed śmiercią
odzyskał przytomność. Usiłował wtedy coś
powiedzieć. Zdążył wyszeptać tylko tyle: "N czy M...
Song Susie".
- Trzeba przyznać - powiedział Tomasz - że nie jest
to wskazówka zbyt jasna.
Grant uśmiechnął się.
- Nieco bardziej, niż pan przypuszcza. O "N czy M"
słyszeliśmy już niejednokrotnie. Kryptonim ten
odnosi się do dwojga bodaj najważniejszych i
najbardziej zaufanych członków niemieckiego
wywiadu. Natrafiliśmy na ślady ich działalności w
innych krajach i wiemy coś niecoś o tej parze, ale
bardzo niewiele. Do nich właśnie należy
organizowanie Piątej Kolumny poza granicami
Niemiec i utrzymanie łączności między danym
krajem a Rzeszą. Jak zdołaliśmy się dowiedzieć, N
jest mężczyzną, M zaś kobietą. Wiemy o nich tylko
tyle, że są najbardziej zaufanymi agentami Hitlera, a
w szyfrze, który nam się udało odczytać tuż przed
wybuchem wojny, było zdanie: "Proponuję N albo
M na Anglię. Pełne uprawnienia..."
- Rozumiem. Widocznie Farquhar... - zaczął Tomasz.
- Przypuszczam, że Farquhar wpadł na ślad jednego
z tych dwojga. Niestety, nie wiemy którego. "Song
Susie" brzmi jak kryptonim, ale trzeba pamiętać, że
francuszczyzna Farquhara nie odznaczała się
wykwintnym akcentem. W jego kieszeni znaleźliśmy
bilet powrotny do Leahampton, co nasuwa rozmaite
przypuszczenia. Leahampton jest niewielką

background image

miejscowością wypoczynkową na południowym
wybrzeżu, usiłującą dorównać Bournemouth czy
Torquay, czy innym słynnym kąpieliskom. Mnóstwo
tam prywatnych hoteli i pensjonatów. Między
innymi pensjonat Sans Souci...
- Song Susie... Sans Souci... Teraz rozumiem -
przerwał Tomasz.
- Czy tak? - spytał Grant.
- Chodzi o to - rzekł Tomasz - żebym tam pojechał i
hm... spróbował powęszyć.
- O to właśnie chodzi - przyznał Grant.
Na twarzy Tomasza pojawił się znów uśmiech.
- Trochę to mgliste i nieokreślone. Prawda? Nie
wiem nawet, czego mam właściwie szukać.
- A ja nic panu nie mogę pomóc - powiedział Grant. -
Po prostu nic nie wiem. Wszystko będzie zależało od
pana.
Tomasz westchnął. Wyprostował plecy.
- Cóż, mogę spróbować. Ale uprzedzam, że nie
odznaczam się szczególną pomysłowością.
- Mówiono mi, że w dawnych czasach nieźle pan
sobie radził.
- Ot, zwykłe szczęście - pośpiesznie odrzekł Tomasz.
- Tego nam właśnie najbardziej potrzeba - odparł
Grant.
Tomasz rozważał jakąś myśl. Po chwili powiedział:
- Co się tyczy tego Sans Souci...
Grant wzruszył ramionami.
- Może to być fałszywy ślad. Naprawdę nie wiem.
Farquhar mógł mieć na myśli piosenkę "Siostra

background image

Susie szyje koszule dla wojska". Przecież to wszystko
domysły.
- A samo Leahampton? - spytał Tomasz.
- Cóż, miejscowość jak tyle innych. Można je liczyć
na setki. Stare damy, starzy pułkownicy,
nieposzlakowane stare panny, trochę niebieskich
ptaków, kilku cudzoziemców. Ot, zwykła
mieszanina.
- I N albo M między nimi?
- Niekoniecznie. Może tylko ktoś, kto jest ich
łącznikiem. Ale zupełnie możliwe, że N albo M we
własnej osobie. Tak, pensjonat w małej miejscowości
nadmorskiej to dobra i nierzucająca się w oczy
kryjówka.
- Nie domyśla się pan nawet, czy mam szukać
mężczyzny czy kobiety? - pytał dalej Tomasz.
Grant potrząsnął głową.
- Hm... mogę spróbować - mruknął Tomasz.
- Życzę powodzenia. A teraz przejdźmy do
szczegółów...
Kiedy w pół godziny później Tuppence wróciła,
zdyszana i rozpalona ciekawością, Tomasz był już
sam i z niewyraźną miną siedział, pogwizdując w
fotelu.
- No i jak? - spytała, wkładając w to krótkie pytanie
bezmiar tłumionego uczucia.
- Cóż - odparł Tomasz, trochę jakby niepewnie. -
Dostałem... dostałem pracę.
- Jaką?

background image

Tomasz wykrzywił twarz w grymasie
odpowiadającym treści jego słów.
- Pracę biurową. W jakimś zapadłym kącie Szkocji.
Ściśle tajne i tak dalej, ale nie zapowiada się to
bardzo emocjonująco.
- Dostaliśmy ją oboje czy tylko ty? - spytała
Tuppence.
- Niestety tylko ja.
- Niech cię licho! Co za podłość ze strony naszego
pana Cartera.
- Przypuszczam, że przy tego rodzaju pracach
zatrudnia się mężczyzn i kobiety oddzielnie. Inaczej
ciężko byłoby skupić myśli - podsunął Tomasz.
- Czy będziesz układał, czy odczytywał szyfry? Czy
będziesz robił coś takiego, co robi Debora? Bądź
ostrożny, Tomaszu, bo ludzie ślęczący nad szyframi
stają się po jakimś czasie dziwni, źle sypiają, chodzą
po nocach, jęcząc i powtarzając w kółko: 9, 7, 8, 3, 4,
5, 2, 8, 6... albo coś w tym rodzaju i w końcu wędrują
do zakładów dla obłąkanych.
- Tego się nie obawiaj - pocieszył ją Tomasz.
- Prędzej czy później musi się to tak skończyć -
rzekła Tuppence. - Czy mogłabym z tobą pojechać...
nie żeby pracować, tylko po prostu jako twoja żona?
Rozumiesz - pantofle ranne przy łóżku, gorący
posiłek wieczorem...
Tomasz wyraźnie się zmieszał.
- Przykro mi, staruszko. Naprawdę mi przykro. Tak
nie lubię się z tobą rozstawać.

background image

- Ale mimo to uważasz, żeś powinien jechać -
wyszeptała Tuppence głosem nabrzmiałym
wzruszeniem.
- Ostatecznie, kochanie, możesz robić na drutach -
wyjąkał Tomasz niepewnie.
- Robić na drutach? Na drutach? - Chwyciła
wełnianą czapeczkę koloru khaki i z całej siły cisnęła
nią o podłogę. - Nienawidzę wełny koloru khaki -
zawołała - i granatowej marynarskiej, i
szaroniebieskiej lotniczej! Chciałabym robić coś w
kolorze magenta.
- To słowo brzmi bardzo wojennie - odparł Tomasz. -
Prawie jak Blitzkrieg.
Było mu ciężko na duszy. Ale w Tuppence wstąpił
duch iście spartański. Nadrabiała miną, po wielekroć
zapewniając Tomasza, że koniecznie musi przyjąć
pracę i że naprawdę ona zupełnie się nie liczy.
Dodała, że podobno potrzebny jest ktoś do
szorowania podłóg w punkcie pomocy sanitarnej.
Kto wie, może nada się do tej pracy.
W trzy dni później Tomasz wyjechał do Aberdeen.
Tuppence odprowadziła go na dworzec. Oczy
błyszczały jej podejrzanie, mrugała też od czasu do
czasu powiekami, ale na ogół trzymała się bardzo
dzielnie.
Gdy jednak pociąg ruszył i Tomasz zobaczył drobną,
samotną postać żony opuszczającej peron, poczuł
dławienie w gardle. Wojna wojną, ale mimo
wszystko miał uczucie, że zdradza Tuppence.
Opanował się z wysiłkiem. Cóż, rozkaz - to rozkaz.

background image

Przyjechawszy, jak to było postanowione, do Szkocji,
nazajutrz kupił bilet do Manchesteru, na trzeci zaś
dzień wysiadł na dworcu w Leahampton. Zatrzymał
się w największym hotelu i następnego dnia obszedł
kolejno rozmaite hoteliki i pensjonaty, oglądając
pokoje i omawiając warunki na wypadek dłuższego
pobytu.
Sans Souci, obszerna ciemnoczerwona willa w stylu
wiktoriańskim, stała na zboczu pagórka, dzięki
czemu z okien wyżej położonych pokoi roztaczał się
widok na morze. W hallu bił w nozdrza zapach
kurzu i gotowanego w kuchni jedzenia, dywan zaś
był mocno wytarty, ale w porównaniu z kilkoma
innymi pensjonatami, które Tomasz tego ranka
oglądał, Sans Souci wywarło na nim dość korzystne
wrażenie. Odbył rozmowę z właścicielką, panią
Perenna, w jej biurze, dość niechlujnym pokoiku z
biurkiem zarzuconym papierami.
Pani Perenna miała wygląd również dość niechlujny.
Była to kobieta w średnim wieku, z ogromną szopą
wijących się bezładnie czarnych włosów, niedbale
uróżowana i ukazująca w szerokim, trochę jakby
wymuszonym uśmiechu rząd bardzo białych zębów.
Tomasz napomknął o swojej krewnej, pannie
Meadowes, która przebywała w Sans Souci przed
dwoma laty. Pani Perenna doskonale pamięta pannę
Meadowes... taka miła staruszka... może nie taka
znów bardzo stara... a co za żywotność, co za
poczucie humoru!

background image

Tomasz przytaknął powściągliwie. Wiedział, że
panna Meadowes naprawdę istniała. Departament
zachowywał daleko posuniętą ostrożność w tego
rodzaju drobiazgach.
- A jak się miewa panna Meadowes?
Tomasz wyjaśnił ze smutkiem, że panny Meadowes
nie ma już na tym świecie, co usłyszawszy, pani
Perenna cmoknęła współczująco, wydała kolejno
wszystkie stosowne w takich okolicznościach dźwięki
i oblekła twarz w żałobę.
Po chwili znów się rozgadała. Ma wolny pokój, który
- jest tego niemal pewna - będzie odpowiadał panu
Meadowesowi. Pokój z pięknym widokiem na morze.
Jej zdaniem pan Meadowes słusznie postąpił,
opuszczając Londyn. Jak słyszała, nastrój w mieście
jest teraz bardzo przygnębiający, no i oczywiście po
tak ostrej grypie...
Nie przerywając potoku wymowy, pani Perenna
zaprowadziła Tomasza na górę i pokazała mu kilka
pokoi. Wymieniła przy tym tygodniowy koszt
utrzymania. Tomasz zrobił zgnębioną minę. Pani
Perenna wyjaśniła, że ceny zastraszająco poszły w
górę. Tomasz zapewnił ją, że jego dochody spadły, a
jeśli wziąć pod uwagę podatki i tym podobne...
Pani Perenna jęknęła:
- Och, ta okropna wojna!
Tomasz przytaknął i dodał, że jego zdaniem tego
draba Hitlera powinno się powiesić. Przecież to
wariat, zwykły szaleniec.

background image

Pani Perenna przyznała mu słuszność, po czym
oznajmiła, że racjonowanie żywności, a także
kłopoty z rzeźnikami, którzy nigdy nie otrzymują
właściwego mięsa (czasem jest go za dużo na rynku,
kiedy indziej znów znika wątróbka i podroby), że
wszystko to utrudnia niepomiernie prowadzenie
gospodarstwa. Biorąc jednak pod uwagę
pokrewieństwo Tomasza z panną Meadowes, gotowa
jest opuścić pół gwinei.
Obiecawszy przemyśleć propozycję, Tomasz wycofał
się z placu boju, jednakże pani Perenna ścigała go aż
do furtki, wyrzucając z siebie coraz gwałtowniejsze
salwy słów i objawiając zapał, który go przerażał.
Musiał przyznać, że jest na swój sposób przystojną
kobietą. Zastanowił się, jakiej też jest narodowości.
Chyba nie czystej krwi Angielką? Nazwisko miało
brzmienie portugalskie albo hiszpańskie, ale to
stanowiło przecież tylko o narodowości męża.
Pomyślał że można by ją było wziąć za Irlandkę,
chociaż nie miała charakterystycznego irlandzkiego
akcentu. Takie pochodzenie tłumaczyłoby jej żywość
i wybuchowość temperamentu.
W końcu ustalono, że pan Meadowes wprowadzi się
następnego dnia.
Tomasz przybył do Sans Souci o godzinie szóstej po
południu. Pani Perenna wyszła mu na spotkanie do
hallu, wydała mnóstwo poleceń dotyczących bagażu
pokojówce o wyglądzie bez mała idiotki, która
wybałuszywszy oczy, spoglądała na Tomasza z

background image

rozdziawionymi ustami, i zaprowadziła go do pokoju
zwanego w tym domu salonem.
- Zawsze przedstawiam moich gości - oznajmiła pani
Perenna, uśmiechając się świadomym swego celu
uśmiechem, który nie uląkł się podejrzliwych
spojrzeń pięciu par oczu. - To jest nasz nowy
domownik, pan Meadowes... pani O'Rourke. -
Wąsata kobieta przerażającego wzrostu i tuszy
obdarzyła Tomasza rozkosznym uśmiechem.
- Major Bletchley - wymieniła pani Perenna. Major
Bletchley zmierzył Tomasza wzrokiem i skłonił lekko
głowę.
- Pan von Deinim - młody człowiek, bardzo sztywny,
jasnowłosy i niebieskooki, wstał i ukłonił się.
- Panna Minton - starsza niewiasta obwieszona
paciorkami, robiąca na drutach szalik z wełny
koloru khaki, uśmiechnęła się i zachichotała.
- I pani Blenkensop - jeszcze jedna para śmigających
drutów, ciemna, niezbyt porządnie uczesana głowa i
oczy, które oderwały się niechętnie od czapeczki
wojskowej.
Tomasz wstrzymał oddech, pokój zawirował mu
przed oczami.
Pani Blenkensop! Tuppence! Chociaż wydawało się
to nieprawdopodobne i niemożliwe - Tuppence,
spokojnie robiąca na drutach w saloniku Sans Souci!
Rzuciła mu tylko jedno spojrzenie - grzeczne,
obojętne spojrzenie obcej osoby.
Podziw Tomasza wzrósł.
Tuppence!

background image


II

Tomasz nigdy nie mógł zrozumieć, jak zdołał
przebrnąć przez resztę tego wieczoru. Nie miał
odwagi spoglądać zbyt często w kierunku pani
Blenkensop. Przy obiedzie pojawiło się troje
pozostałych pensjonariuszy Sans Souci: państwo
Cayley, małżeństwo w średnim wieku, i pani Sprot,
młoda mężatka, która przyjechała z córeczką z
Londynu i była najwyraźniej znudzona
przymusowym pobytem w Leahampton. Siedziała
przy stole obok Tomasza i od czasu doczasu
wpatrywała się w niego wyblakłymi, zielonkawymi
oczami, w pewnej zaś chwili spytała nieco nosowym
głosem:
- Czy nie myśli pan, że teraz jest już zupełnie
bezpiecznie? Prawda, że wszyscy po trochu wracają?
Zanim Tomasz zdążył odpowiedzieć na to
nieskomplikowane pytanie, jego sąsiadka z drugiej
strony, dama obwieszona sznurkami ś paciorków,
wmieszała się do rozmowy.
- Kiedy się ma dzieci, moim zdaniem, nie wolno
ryzykować. Maleńka Betty taka jest zachwycająca.
Gdyby się coś stało, nigdy by sobie pani tego nie
darowała, a zna pani przecież zapowiedź Hitlera, że i
niedługo rozpocznie swój Blitzkrieg na Anglię i w
dodatku użyje zupełnie nowych gazów.
Major Bletchley przerwał ostro:

background image

- Mówi się tysiące bzdur na temat gazów. Hitler nie
będzie marnował czasu i zawracał sobie głowy
gazami. Wystarczą bomby burzące i zapalające.
Wypróbowano je w Hiszpanii.
Wszyscy stołownicy wzięli udział w ożywionej
rozmowie. Nagle Tuppence odezwała się głosem
piskliwym i nie bardzo mądrze:
- Mój syn Douglas mówi...
"Douglas, rzeczywiście! - pomyślał Tomasz. -
Chciałbym wiedzieć, dlaczego właśnie Douglas!"
Po nieco pretensjonalnym obiedzie składającym się z
wielu raczej skąpych dań, w jednakowym stopniu
pozbawionych smaku, goście przeszli do salonu.
Panie zabrały się znów do roboty na drutach,
Tomasz zaś, chcąc nie chcąc, musiał wysłuchać
bardzo długiej i bardzo nudnej opowieści majora
Bletchleya o jego doświadczeniach na północno-
zachodnim froncie.
Jasnowłosy młody człowiek o przezroczystych
niebieskich oczach, skłoniwszy się lekko na progu,
wyszedł z pokoju.
Major Bletchley przerwał opowiadanie i szturchnął
Tomasza kułakiem w bok.
- Wie pan, kto to jest? Uciekinier. Wyjechał z
Niemiec na miesiąc przed wybuchem wojny.
- Obywatel niemiecki?
- Tak. I nawet nie Żyd. Jego ojciec był
prześladowany za krytykę nazizmu. Dwaj jego
bracia są tam w obozach koncentracyjnych. Temu
udało się uciec w porę.

background image

W tym momencie Tomasz dostał się w niepodzielne
władanie pana Cayleya, który długo i nie szczędząc
szczegółów, informował go o stanie swojego zdrowia.
Dla narratora temat ów tak był zajmujący, że
Tomasz zdołał się wymknąć wtedy dopiero, gdy
nadeszła pora spoczynku.
Nazajutrz Tomasz wstał wcześnie i wyszedł z domu.
Ruszył raźnym krokiem na molo, a gdy wracał
nadbrzeżnym bulwarem, spostrzegł idącą mu
naprzeciw znajomą sylwetkę. Uchylił kapelusza.
- Dzień dobry - powiedział uprzejmie. - Pani
Blenkensop, jeśli się nie mylę?
W pobliżu nie było nikogo. Tuppence odpowiedziała:
- Czyżbym miała przyjemność z doktorem
Livingstonem?
- Na miłość boską, Tuppence, skąd tyś się tu wzięła?
Przecież to czary, zwykłe czary.
- Żadne czary. Po prostu inteligencja - odparła.
- Masz zapewne na myśli własną inteligencję?
- Słusznie zgadujesz. Ach, ty i ten twój nadęty pan
Grant! Mam nadzieję, że dałam mu dobrą nauczkę.
- Chyba nawet doskonałą - przyznał Tomasz. -
Dalejże, Tuppence, powiedz prędko, jak to zrobiłaś.
Dosłownie umieram z ciekawości.
- Och, nic w tym nie było trudnego. Jak tylko Grant
wspomniał o panu Carterze, zaraz wiedziałam, co się
święci. Zrozumiałam, że nie chodzi o żadną głupią
pracę biurową. Ale domyśliłam się z jego
zachowania, że będę tym razem pominięta. Wobec
tego postanowiłam sama sobie radzić. Kiedy poszłam

background image

po sherry, wymknęłam się do mieszkania Brownów i
zadzwoniłam do Maureen. Prosiłam, żeby
zatelefonowała do mnie, i pouczyłam ją, co ma
mówić. Uczciwie odegrała swoją rolę... udał jej się
ten zbolały, skrzekliwy głos. W całym pokoju było
słychać, co mówiła. Wtedy zrobiłam, co do mnie
należało - okazałam niepokój, odrobinę niechęci,
przyjacielską troskę, potem wyszłam z wszelkimi
oznakami żalu i irytacji. Zatrzasnęłam drzwi, ale
naturalnie nie za sobą, wśliznęłam się do pokoju
sypialnego i odemknęłam drzwi zastawione i
etażerką.
- I słyszałaś wszystko?
- Wszyściutko - odpowiedziała Tuppence z
satysfakcją.
Tomasz rzekł z wyrzutem:
- I nie przyznałaś się do niczego?
- Oczywista, że nie. Chciałam ci dać nauczkę. Tobie i
temu twojemu panu Grantowi.
- Po pierwsze, on nie jest żadnym "moim" panem
Grantem. A po drugie, rzeczywiście dałaś mu
nauczkę.
- Pan Carter na pewno nie potraktowałby mnie tak
ohydnie - powiedziała Tuppence z przekonaniem. -
Myślę, że wywiad nie jest już tym, czym był za
naszych czasów.
- Teraz, kiedyśmy wrócili w jego szeregi,
niewątpliwie odzyska swoją dawną świetność. Ale
skąd to Blenkensop? - rzekł poważnie Tomasz.
- Nie podoba ci się? - spytała Tuppence.

background image

- Takie jakieś trochę dziwaczne nazwisko.
- Pierwsze, które mi przyszło do głowy, a poza tym
pasuje mi do bielizny.
- Tuppence, co ty pleciesz?
- B, ty głupcze. B, czyli Beresford. I B, czyli
Blenkensop. Monogramy wyhaftowane na koszulach
i majtkach. Patrycja Blenkenshop i Prudence
Beresford. A czemu ty wybrałeś Meadowesa? To
idiotyczne nazwisko.
- Po pierwsze dlatego, że nie mam B wyhaftowanej
na intymnych częściach garderoby. Po drugie, nie ja
je wybrałem. Powiedziano mi, że się nazywam
Meadowes. Pan Meadowes jest dżentelmenem o
nieskazitelnej przeszłości, której dokładnie
nauczyłem się na pamięć.
- O, jak to miło. Jesteś kawalerem czy człowiekiem
żonatym?
- Jestem wdowcem - odparł Tomasz z godnością.
Moja żona umarła dziesięć lat temu w Singapurze.
- Dlaczego akurat w Singapurze?
- Przecież każdy z nas musi gdzieś umrzeć. Czy masz
coś przeciwko Singapurowi?
- Ależ nic. Bardzo możliwe, że w Singapurze świetnie
się umiera. Ja też jestem wdową.
- Gdzie umarł twój mąż?
- Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
Prawdopodobnie w szpitalu Jeszcze się ostatecznie
nie zdecydowałam, ale umarł chyba na marskość
wątroby.

background image

- Rozumiem. Przykro ci o tym wspominać. A jak się
miewa syn Douglas?
- Douglas jest w marynarce wojennej.
- Wiem. Dowiedziałem się o tym wczoraj wieczorem.
- Mam jeszcze dwóch synów. Raymond służy w
lotnictwie, a najmłodszy, Cyryl, w armii lądowej.
- A co by się stało, gdyby tak ktoś zadał sobie trud
odszukania tych urojonych Blenkensopów? - spytał
Tomasz.
- Kiedy oni wcale nie nazywają się Blenkensop.
Blenkensop to nazwisko mojego drugiego męża.
Pierwszy nazywał się Hill. W książce telefonicznej są
trzy strony Hillów. Gdyby się nawet ktoś uparł, nie
dałby rady wszystkich sprawdzić.
Tomasz westchnął.
- Oj, Tuppence, z tobą zawsze ten sam kłopot. We
wszystkim przesadzasz. Dwóch mężów i trzech
synów. Za dużo tego dobrego. W końcu wszystko
poplączesz.
- Na pewno nie. Zresztą uważam, że ci synowie mogą
mi się przydać. Nie zapominaj, że nie muszę słuchać
niczyich rozkazów. Jestem wolontariuszką. Ponieważ
robię to dla własnej zabawy, zamierzam się bawić
możliwie najlepiej.
- Widzę to - mruknął Tomasz. Po chwili dodał
ponuro: - Jeśli cię interesuje moje zdanie, wszystko
to zakrawa na komedię.
- Dlaczego? - zdziwiła się Tuppence.
- Jesteś w Sans Souci dłużej ode mnie. Czy mogłabyś
powiedzieć z ręką na sercu, że którakolwiek z tych

background image

osób siedzących wczoraj przy stole wygląda na
niebezpiecznego agenta nieprzyjacielskiego
wywiadu?
Tuppence odpowiedziała z namysłem:
- Wydaje mi się to trochę nieprawdopodobne. Ale nie
zapominajmy o młodym człowieku.
- O Karolu von Deinimie? Przecież policja ma chyba
wszystkich uchodźców na oku - rzekł Tomasz.
- Tak przypuszczam. W każdym razie nie jest to
niemożliwe. Widzisz, on jest bardzo przystojny.
- Chcesz przez to powiedzieć, że dziewczęta mogą mu
dostarczać tajnych informacji? Ale jakie
dziewczęta? Gdzie masz w Lear ton to zatrzęsienie
generalskich i admiralskich córek? A może
podejrzewasz, że Deinim flirtuje z dowódcą
kompanii Kobiecych Wojsk Lądowych?
- Dość tych żartów. Powinniśmy nasze zadanie
traktować poważnie.
- Tak też je traktuję. Tylko wydaje mi się, że
polujemy na cień.
- Za wcześnie na takie wnioski - powiedziała
Tuppence poważnie. - Przecież w tych sprawach
nigdy nic nie przebiega utartym torem. Co myślisz o
pani Perenna?
- Przyznaję - odparł Tomasz z namysłem - że nad
panią Perenna warto się zastanowić.
- A co z nami? - spytała Tuppence rzeczowym tonem.
- Mam na myśli naszą współpracę.
- W każdym razie - oznajmił Tomasz - nie możemy
się zbyt często pokazywać razem.

background image

- Naturalnie. Byłoby bardzo źle, gdyby ludzie zaczęli
podejrzewać, że łączy nas znajomość bliższa, niż się
do tego przyznajemy. Przede wszystkim musimy
ustalić nasz wzajemny stosunek. Myślę... tak... myślę,
że napastowanie to znakomita metoda.
- Napastowanie? Co ty wygadujesz?
- Tak. Pomyśl tylko: ja napastuję ciebie. Ty mnie
unikasz, ponieważ jesteś dżentelmenem, nie zawsze
ci się to udaje. Miała już dwóch mężów, teraz poluję
na trzeciego. Ty odegrasz rolę prześladowanego
wdowca. Od czasu do czasu przyłapię cię gdzieś -
przydybię w kawiarni, dopadnę na przechadzce nad
morzem. Wszyscy będą się z tego śmiali i uważali to
za bardzo zabawne.
- Niezły pomysł - przyznał Tomasz.
- Prawda to stara jak świat, że widok napastowanego
mężczyzny, jest śmieszny. Powinno nam to oddać
nieocenione przysługi. Ktokolwiek zobaczy nas
razem, roześmieje się i powie: "Ach, biedak z tego
Meadowesa!"
Nagle Tomasz schwycił ją za ramię.
- Spójrz, Tuppence! Tam, przed siebie!
Obok jednego z wiatrochronów młody mężczyzna
rozmawiał dziewczyną. Oboje byli bardzo poważni,
bardzo pochłonięci rozmową.
- Karol von Deinim - powiedziała cicho Tuppence. -
Ciekawe, kim jest ta dziewczyna?
- Nie wiem, kim jest, ale wiem, że jest bardzo ładna -
rzekł Tomasz.

background image

Tuppence skinęła głową. Jej wzrok zatrzymał się na
śniadej, wzburzonej teraz twarzy, na obcisłym
swetrze uwydatniającym dziewczęce kształty.
Nieznajoma mówiła coś poważnie, z naciskiem.
Karol von Deinim słuchał.
- Może się teraz rozstaniemy - wyszeptała Tuppence.
- Dobrze - odparł.
Zawrócił i oddalił się w przeciwnym kierunku. Na
końcu deptaku spotkał majora Bletchleya, który
przyjrzawszy mu się podejrzliwie, mruknął:
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
- Widzę, że z pana też ranny ptaszek - rzekł
Bletchley.
- Na Wschodzie człowiek przywyka do rannego
wstawania - wyjaśnił uprzejmie Tomasz. - Chociaż to
dawne czasy, ciągle jeszcze; budzę się wcześnie.
- Tym lepiej dla pana - stwierdził Bletchley. - Wstręt
mnie ogarnia, jak patrzę na tych dzisiejszych
młodych mężczyzn! Gorąca kąpiel... śniadanie o
dziesiątej albo i później. Co się tu dziwić, że Niemcy
są górą. Brak krzepy. Zgraja zniewieściałych
młokosów. Wojsko, nie jest już tym, czym dawniej
było. Rozpieszczają ich i tyle. Obkładają na noc
butelkami z gorącą wodą. Tfu! Ohyda!
Tomasz melancholijnie pokiwał głową, co zachęciło
majora do, dalszych wywodów.
- Karność, tego nam brak. Tak, karności. Jakim
cudem możemy, wygrać wojnę bez karności? Czy
pan wie, że niektórzy z tych młokosów pokazują się

background image

na defiladzie w drelichowych spodniach? Tak mii
przynajmniej mówiono. Tym sposobem nie wygramy
wojny. Drelichowe spodnie! Tfu!
Pan Meadowes zaryzykował twierdzenie, że czasy
bardzo się zmieniły.
- Wszystko przez tę demokrację - ciągnął major
Bletchley ponuro. - Każdą rzecz można doprowadzić
do absurdu. Moim zdaniem, z tą całą demokracją za
daleko się zapędzili. Gruba przesada. Mieszać
oficerów z szeregowcami, żywić ich po tych samych
restauracjach. Tfu! Żołnierz tego nie lubi, panie
Meadowes. Żołnierz ma swój rozum. Żołnierz to nie
głupiec.
- Co prawda - powiedział pan Meadowes - sam się
nie znam tak dobrze na sprawach wojskowych...
- Był pan na froncie podczas ostatniej wojny? -
przerwał major, obrzucając Tomasza szybkim
spojrzeniem.
- Owszem, byłem.
- Tak przypuszczałem - mruknął major. - Zaraz
poznać, że przechodził pan musztrę. Proste plecy.
Jaki pułk?
- Piąty z Corfeshire - Tomasz nie omieszkał popisać
się przeszłością wojenną pana Meadowesa.
- Ach, Saloniki?
- Tak.
- A ja byłem w Mezopotamii.
Bletchley zaczął snuć na głos wspomnienia, którym
Tomasz przysłuchiwał się uprzejmie. W końcu
major wybuchnął:

background image

- Czy pan sobie wyobraża, że wykorzystują teraz
moje doświadczenia? Ani myślą. Za stary. Za stary!
Do diabła z takim gadaniem! Mógłbym tych
smarkaczy jeszcze niejednego o wojnie nauczyć.
- Już choćby tylko, czego należy na wojnie unikać? -
podsunął Tomasz z uśmiechem.
- Hm, co? Jak?
Widocznie poczucie humoru nie należało do zalet
majora Bletchleya. Spojrzał podejrzliwie na
towarzysza. Tomasz spiesznie zmienił temat
rozmowy.
- Czy wie pan może coś bliższego o pani... pani
Blenkensop, jeśli nie mylę nazwiska?
- Tak, Blenkensop. Niebrzydka niewiasta, trochę za
długie zęby, poza tym gadatliwa. Dość miła, ale...
hm, nie bardzo mądra. Niewiele o niej wiem, jest u
nas zaledwie od dwóch dni.
Po chwili dodał:
- Dlaczego pan pyta?
- Spotkałem ją przed chwilą - wyjaśnił Tomasz. -
Zastanawiałem się, czy zawsze tak wcześnie wstaje.
- Nie mam pojęcia - odparł major. - Kobiety nie
lubią na ogół spacerować przed śniadaniem... Bogu
dzięki - dodał.
- Amen - dorzucił Tomasz, po czym ciągnął dalej: -
Nie umiem prowadzić towarzyskich rozmów przed
śniadaniem. Mam nadzieję, że nie zachowałem się
niegrzecznie wobec tej pani, ale doprawdy nie
miałem ochoty wyrzekać się dla niej spaceru.

background image

Na twarzy Bletchleya natychmiast pojawił się wyraz
współczucia i zrozumienia.
- Podzielam pańskie zdanie. Całkowicie podzielam -
oświadczył. - Bardzo lubię towarzystwo kobiet, ale
we właściwej porze i nigdy przed śniadaniem. -
Zaśmiał się... - Radzę uważać. Pani Blenkensop jest
wdową.
- Ach tak? - rzucił Tomasz.
Major poczęstował go żartobliwym kuksańcem.
- Wiemy przecież, jakie są wdowy - dodał. -
Pochowała już dwóch mężów i, moim zdaniem,
szuka teraz trzeciego. Niech pan będzie ostrożny i
trzyma oczy szeroko otwarte. Jak najszerzej otwarte.
Taka jest moja rada.
Major Bletchley zawrócił i w doskonałym humorze
ruszył raźno w drogę powrotną do Sans Souci na
śniadanie.
Tymczasem Tuppence przechadzająca się wolnym
krokiem po nadmorskim bulwarze minęła z bliska
wiatrochron, przy którym młoda para prowadziła
rozmowę. Zdołała pochwycić kilka zaledwie słów.
- Karolu, musisz uważać. Najmniejsze podejrzenie...
- mówiła dziewczyna.
Tuppence nie usłyszała nic więcej. Słowa dające dużo
do myślenia? Oczywiście, ale można je również
tłumaczyć na wiele najzupełniej niewinnych
sposobów. Zawróciła niepostrzeżenie i znów minęła
pochłoniętą rozmową parę. Znów doleciały ją słowa
dziewczyny:
- Wymuskany wstrętny Anglik...

background image

Pani Blenkensop uniosła leciutko brwi. Karol von
Deinim uciekł przed prześladowaniami nazistów,
udzielono mu schronienia w Anglii. Źle to świadczy o
jego rozwadze i jego poczuciu wdzięczności, że bez
sprzeciwu przysłuchuje się tego rodzaju słowom.
Po raz trzeci Tuppence zawróciła. Ale tym razem,
zanim dotarła do wiatrochronu, młodzi rozstali się
dość raptownie. Dziewczyna przeszła na drugą
stronę ulicy wiodącej od morza, Karol von Deinim
szedł bulwarem w kierunku Tuppence.
Gdyby nie przystanęła i nie zawahała się, byłby jej
chyba nie poznał. W ostatniej chwili stuknął
obcasami i skłonił głowę. Tuppence zaszczebiotała:
- Dzień dobry. Pan von Deinim... prawda? Jaki
śliczny poranek.
- Ach tak, pogoda jest istotnie piękna. Nabrawszy
rozpędu, Tuppence mówiła dalej:
- Tak piękna, że mnie po prostu skusiła. Rzadko
wychodzę przed śniadaniem. Ale dziś, zwłaszcza że
nie spałam dobrze... spostrzegłam, że na nowym
miejscu ludzie zwykle sypiają źle. Zawsze
powtarzam, że musi minąć kilka dni, zanim się
człowiek zdoła przyzwyczaić.
- To bardzo słuszna uwaga - mruknął von Deinim.
- A z jakim apetytem zjem teraz śniadanie! -
powiedziała.
- Pani wraca do Sans Souci? Czy mogę pani
towarzyszyć?
- Pan też wyszedł dla nabrania apetytu? - spytała.
Von Deinim potrząsnął poważnie głową.

background image

- Ależ nie. Jadłem już śniadanie. Idę teraz do pracy.
- Do pracy?
- Pracuję naukowo, jestem chemikiem.
"A więc to tak" - pomyślała Tuppence, spoglądając
na niego spod oka.
- Schroniłem się w Anglii - ciągnął Deinim
bezbarwnym głosem - przed prześladowaniami
hitlerowskimi. Miałem bardzo mało pieniędzy i nie
miałem przyjaciół. Wykonuję taką pracę, na jakiej
się znam i jaka może być pożyteczna dla tego kraju.
Spoglądał prosto przed siebie. Tuppence
uświadomiła sobie, że miotają nim jakieś potężne,
tłumione uczucia. Powiedziała niepewnie:
- Ach tak, rozumiem. Rozumiem. Bardzo to ładnie z
pana strony.
- Moi dwaj bracia - ciągnął Deinim - są więźniami
obozów koncentracyjnych. Mój ojciec zginął w takim
właśnie obozie. Matka umarła ze zgryzoty.
"Mówi, jakby się tego wykuł na pamięć" - pomyślała
Tuppence.
Znów obrzuciła go ukradkowym spojrzeniem.
Patrzył wciąż przed siebie z kamiennym wyrazem
twarzy.
Przez chwilę szli w milczeniu. Minęło ich dwóch
mężczyzn. Jeden z nich spojrzał badawczo na
Karola. Tuppence usłyszała, jak mówi do
towarzysza:
- Założę się, że to Niemiec.
Tuppence spostrzegła, że fala krwi wypływa powoli
na policzki młodego człowieka. Nagle stracił

background image

panowanie nad sobą. Hamowane z trudem uczucia
znalazły wreszcie ujście. Wybuchnął:
- Czy pani słyszała... słyszała pani? Oni wszyscy tak
mówią. Ja...
- Mój drogi chłopcze. - Tuppence stała się znów sobą.
Jej głos był dźwięczny, zmuszał do posłuchu. -
Niechże pan nie będzie głupcem. I niech pan za dużo
nie żąda.
Wlepił w nią zdumione spojrzenie.
- Nie rozumiem - powiedział.
- Jest pan uchodźcą. Musi się pan pogodzić zarówno
z dobrymi, jak i ze złymi stronami tego stanu rzeczy.
Jest pan żywy - a to najważniejsze. Żywy i wolny!
Jeśli idzie o tamtych... cóż, to nieuniknione. Anglia
prowadzi wojnę z Niemcami. Pan jest Niemcem. -
Uśmiechnęła się nagle. - Nie może pan żądać, żeby
człowiek z ulicy, dosłownie człowiek z ulicy,
odróżniał na pierwszy rzut oka - niech mi pan
wybaczy to trochę drastyczne określenie - dobrego
Niemca od złego.
Wpatrywał się w nią wciąż z natężeniem. W jego
bardzo niebieskich oczach skupiły się wszystkie
tłumione uczucia. Nagle uśmiechnął się również.
- O Indianach mówiono, że dobry Indianin to
martwy Indianin. Nie mam racji? - roześmiał się. -
Żeby być dobrym Niemcem, muszę punktualnie
stawić się do pracy. Pani wybaczy. Do widzenia.
Znów ten sam sztywny ukłon. Tuppence spoglądała
za nim przez chwilę. Powiedziała sobie w duchu:
"Oj, pani Blenkensop, strzeliła pani głupstwo. W

background image

przyszłości więcej trzeba myśleć o sprawie. A teraz
na śniadanie do Sans Souci".
Drzwi frontowe były otwarte. W hallu pani Perenna
prowadziła z kimś ożywioną rozmowę.
- I powiesz mu, co myślę o tamtej margarynie.
Kupisz gotowaną szynkę u Quillera, ostatnim razem
liczył o dwa pensy taniej, i uważaj na kapustę... - na
widok Tuppence umilkła w pół zdania. - Dzień dobry
pani - zwróciła się do niej. - Prawdziwy z pani ranny
ptaszek. Nie jadła pani jeszcze śniadania. Wszystko
jest przygotowane w stołowym. - Wskazując na swą
towarzyszkę, dodała: - Moja córka Sheila. Nie zna
jej pani. Była poza domem i wróciła dopiero wczoraj
po kolacji.
Tuppence przyjrzała się ciekawie żywej, ładnej
twarzy dziewczyny. Nie dostrzegła na niej teraz owej
bez mała tragicznej pasji, tylko znudzenie i złość.
"Moja córka Sheila". A więc była to Sheila Perenna.
Tuppence rzuciła kilka uprzejmych słów, po czym
weszła do jadalni. Trzy osoby siedziały przy stole:
pani Sprot z córeczką i olbrzymia pani O'Rourke.
- Dzień dobry - powiedziała Tuppence.
Pani O'Rourke odwzajemniła jej się serdecznym a
grzmiącym:
- Dzień dobry, dzień najlepszy! - które zagłuszyło
bardziej anemiczne przywitanie pani Sprot.
Stara kobieta przyglądała się Tuppence z wprost
zachłanną ciekawością.

background image

- Jaka to mądra rzecz, przechadzka przed
śniadaniem - rzekła. - Nadzwyczajnie wzmaga
apetyt.
Pani Sprot powiedziała do swojej pociechy:
- Pyszny chlebek i mleczko, kochanie. - Jednocześnie
starała się przemycić łyżkę z jedzeniem do ust panny
Betty Sprot.
Panna Betty zaś zręcznym ruchem głowy udaremniła
te zamiary, wpatrując się w Tuppence dużymi,
okrągłymi oczami. Wreszcie wskazała na nowo
przybyłą palcem umazanym w mleku, obdarzyła ją
olśniewającym uśmiechem i oznajmiła:
- Ga, ga, bucz!
- Spodobała jej się pani! - wykrzyknęła
rozpromieniona pani Sprot, przyglądając się
Tuppence takim wzrokiem, jakby to był ktoś
obdarzony szczególną łaską. - Czasami jest przy
obcych strasznie nieśmiała.
- Bucz - powtórzyła Betty. - Ach, bubu, ach, bag -
dodała z naciskiem.
- Co ona chce przez to powiedzieć? - spytała ciekawie
pani O'Rourke.
- Betty jeszcze nie mówi tak bardzo wyraźnie -
przyznała pani Sprot. - Ale przecież dopiero co
skończyła dwa latka. Wydaje mi się, że to, co mówi,
najczęściej nie ma żadnego znaczenia. Ale potrafi
powiedzieć "mama". Prawda, córeczko?
Betty spojrzała uważnie na matkę, po czym
oznajmiła głosem nie dopuszczającym sprzeciwu:
- Ku, ku, bik!

background image

- Ach, te złote, kochane aniołki mają swój własny
słownik - zahuczała pani O'Rourke. - Betty,
kochanie, powiedz "mama"!
Betty spojrzała na panią O'Rourke, zmarszczyła
brewki i wyrzekła z przerażającą stanowczością:
- Nazer...
- Kochane maleństwo, stara się, jak może. Jaka to
śliczna, przemiła dziewczynka. - Pani O'Rourke
wstała, obdarzyła Betty mrożącym krew w żyłach
uśmiechem i stąpając ciężko, opuściła pokój.
- Ga, ga, ga! - zawołała Betty ogromnie zadowolona i
uderzyła łyżką w stół.
- Co właściwie znaczy "nazer"? - spytała Tuppence z
uśmiechem.
- Och, tak mi przykro, proszę pani - odparła pani
Sprot, rumieniąc się lekko - ale Betty tak mówi,
kiedy jej się ktoś albo coś nie podoba.
- Tak właśnie myślałam. Obie kobiety roześmiały się.
- Prawdę powiedziawszy - rzekła pani Sprot - pani
O'Rourke ma najlepsze chęci, ale właściwie jest
trochę przerażająca. Ten jej gruby głos, broda i w
ogóle wszystko...
Betty z główką przechyloną na bok gaworzyła
przymilnie do Tuppence.
- Betty naprawdę panią polubiła - powiedziała pani
Sprot. Tuppence wydało się, że usłyszała w jej głosie
nutkę zazdrości.
Postanowiła ratować sytuację.
- Dzieci zawsze lubią nowe twarze - rzuciła lekko.

background image

Drzwi otworzyły się i wszedł major Bletchley, a za
nim Tomasz. Tuppence spojrzała na Tomasza
zalotnie.
- Ach, panie Meadowes - powiedziała. - Jak pan
widzi, ubiegłam pana. Pierwsza dobrnęłam do mety.
Ale mimo to zostawiłam panu odrobinę jedzenia.
Ruchem tak delikatnym, że prawie
niedostrzegalnym, wskazała mu miejsce obok siebie.
Tomasz bąknął niewyraźnie pod nosem:
- Och, ach, hm... dziękuję - i usiadł na drugim końcu
stołu. Betty, wyrzuciwszy małą fontannę mleka w
stronę majora Bletchleya, powiedziała:
- Pu-uch! - Na twarzy majora pojawił się
natychmiast wyraz onieśmielenia zmieszanego z
zachwytem.
- Jak się miewa dzisiaj mała panna Bi Pi? - zadał
niedorzeczne pytanie. - Bi Pi - powtórzył i dla
lepszego zilustrowania swoich słów zamachał gazetą.
Betty piszczała uradowana.
Nagle zwątpienie ogarnęło Tuppence. Pomyślała:
"To jakieś nieporozumienie. W tym domu nie może
się dziać nic podejrzanego. Po prostu nie może".
Chyba tylko ktoś tak ograniczony jak Królowa z
"Alicji w Krainie Czarów" mógłby uwierzyć, że w
Sans Souci mieści się kwatera główna Piątej
Kolumny.

III

background image

Na osłoniętym tarasie siedziała panna Minton i
robiła na drutach. Ta chuda i koścista osoba miała
na sobie jasnoniebieski sweter, rzędy paciorków na
wyschłej szyi i obwisłą z tyłu, zmiętą wełnianą
spódnicę. Powitała Tuppence z niezwykłą żywością.
- Dzień dobry pani. Jakże się pani spało?
Pani Blenkensop wyznała, że przez pierwsze kilka
nocy na nowym miejscu zawsze sypia kiepsko. Panna
Minton stwierdziła, że to doprawdy zdumiewające -
z nią zawsze dzieje się to samo!
- Co za dziwny zbieg okoliczności. I jaki to ładny
ścieg - zawołała Tuppence.
Panna Minton aż pokraśniała z zadowolenia. Tak,
przyznaje, że jest to ścieg niepospolity, a przy tym
bardzo łatwy. Jeżeli pani Blenkensop zechce, ona
chętnie ją tego ściegu nauczy. Bardzo to uprzejmie
ze strony panny Minton, ale pani Blenkensop tak jest
niepojętna, w ogóle niezbyt wprawnie robi na
drutach, a zwłaszcza gubi się w bardziej wymyślnych
wzorach. Umie robić tylko najprostsze rzeczy, jak na
przykład te czapeczki wojskowe, chociaż wydaje jej
się, że nawet w tym popełniła błąd. Coś tu chyba nie
jest w porządku, prawda?
Panna Minton rzuciła okiem znawcy na
zielonkawobrązowe kłębowisko. Dobrotliwie
wskazała błędy. Przepełniona wdzięcznością
Tuppence podała jej nieszczęsną czapeczkę. Panna
Minton była życzliwa i opiekuńcza. - Ależ to
doprawdy drobiazg. Od tylu lat robię na drutach.

background image

- A ja nigdy nie brałam drutów do rąk przed tą
okropną wojną - wyznała ze skruchą Tuppence. - Ale
to wszystko jest takie straszne, że człowiek po prostu
musi się czymś zająć. Czymkolwiek.
- Tak, słusznie - przytwierdziła panna Minton. - Tym
bardziej że, jak pani chyba wczoraj wieczorem
wspominała, pani syn jest w marynarce.
- Tak, mój najstarszy - odparta Tuppence. - Chociaż
matce nie wypada tak mówić, ale to rzeczywiście
wspaniały chłopak. Drugi mój syn jest w lotnictwie, a
najmłodszy, Cyryl, we Francji.
- O Boże, jak też pani musi się o nich niepokoić!
Tuppence myślała: "Derek, mój drogi Derek... on
tam w tym piekle, a ja tu robię z siebie idiotkę...
udaję coś, co naprawdę odczuwam".
- Wszyscy musimy być dzielni - powiedziała, nadając
głosowi możliwie najszlachetniejsze brzmienie. -
Miejmy nadzieję, że się to wszystko szybko skończy.
Niedawno słyszałam z bardzo dobrego źródła, że
Niemcy nie wytrzymają dłużej niż dwa miesiące.
Panna Minton przytakiwała z taką żywością, że aż
paciorki na jej szyi trzęsły się i brzęczały.
- Tak, z pewnością, a ja wiem - zniżyła głos do
tajemniczego szeptu - że Hitler jest chory,
beznadziejnie chory... najpóźniej w sierpniu wpadnie
w obłęd.
- Cały ten Blitzkrieg jest ich ostatnim rozpaczliwym
wysiłkiem - odparła Tuppence z energią. - Sytuacja
ludności jest po prostu okropna. Robotnicy są
rozgoryczeni. Wszystko to runie w niedługim czasie.

background image

- O czym pani mówi? O czym pani mówi? - Pytanie
to zadał rozdrażnionym głosem pan Cayley, który
wraz z żoną wyszedł właśnie na taras. Usadowił się w
fotelu, poczekał, aż żona okryje mu nogi pledem, po
czym powtórzył z tym samym rozdrażnieniem: - O
czym pani mówi?
- Mówiłyśmy - odparła panna Minton - że wojna
skończy się jesienią.
- Głupstwo - uciął pan Cayley. - Wojna potrwa
najmniej sześć lat.
- Och, proszę pana - zaprotestowała Tuppence. Pan
chyba nie mówi tego poważnie?
Pan Cayley rozglądał się podejrzliwie dokoła.
- Nie jestem pewien - mruknął - czy tu przypadkiem
nie ma przeciągu. Może byłoby lepiej, żebym
przesunął fotel pod ścianę?
Odbyła się przeprowadzka pana Cayleya. Jego żona,
kobieta o zatroskanej twarzy, robiła wrażenie osoby,
której jedynym celem w życiu jest zaspokajanie
życzeń męża, poprawianie poduszek i pledów, i od
czasu do czasu zadawanie pytań:
- No i jak tam, Alfredzie? Czy ci teraz wygodnie?
Czy nie powinieneś włożyć ciemnych okularów?
Słońce takie dzisiaj jaskrawe.
Pan Cayley odparł zirytowany:
- Nie, nie włożę. Nie róbże tyle zamieszania, Elżbieto.
Czy wzięłaś mój szalik? Nie, nie ten, pytam o
jedwabny. No dobrze, mniejsza o to. Niech już
będzie. Chociaż nie powinienem przegrzewać gardła,
a wełna... w tym słońcu... wiesz co, lepiej przynieś

background image

może tamten szalik. - Skierował teraz uwagę ku
sprawom publicznym. - Tak - powtórzył. - Wojna
potrwa sześć lat.
Z satysfakcją przysłuchiwał się gwałtownym
protestom obu kobiet.
- Drogie panie hołdują metodzie, którą nazywamy
rozumowaniem naginanym do własnych życzeń.
Otóż ja znam Niemcy. Mogę nawet powiedzieć, że
znam Niemcy bardzo dobrze. Zanim wycofałem się z
interesów, podróżowałem bezustannie między Anglią
a Niemcami. Berlin, Hamburg, Monachium - znam
wszystkie te miasta. Otóż mogę panie zapewnić, że
praktycznie rzecz biorąc, Niemcy zdolne są
prowadzić wojnę w nieskończoność. W obecnej
sytuacji politycznej...
Pan Cayley ciągnął tryumfalnie swoje wywody, przy
czym jego głos to wznosił się, to opadał w miłym dla
ucha, melancholijnym rytmie. Raz tylko przerwał,
aby odebrać z rąk żony jedwabny szalik i owinąć
nim szyję.
Pani Sprot przyniosła Betty i zostawiła ją na tarasie,
dając maleństwu pluszowego pieska, któremu
brakowało jednego ucha, i wełniany żakiecik dla
lalki.
- Teraz Betty ubierze Bonza - powiedziała - żeby mu
było ciepło na spacerku, a tymczasem mamusia
przygotuje się do wyjścia.
Monotonne brzęczenie głosu pana Cayleya nie
milkło, cytował dane statystyczne i liczby, wszystkie
bez wyjątku napawające najczarniejszym

background image

pesymizmem. Za akompaniament do tego monologu
służyło wesołe gaworzenie Betty, prowadzącej we
własnym języku ożywioną rozmowę z Bonzem.
- Trukel... bukel, pa, bat - mówiła Betty. A gdy jakiś
ptaszek usiadł blisko niej, zachwycona wyciągnęła do
niego rączyny i zaszczebiotała radośnie. Ptaszek
odleciał, a Betty powiodła po zebranych wzrokiem i
bardzo wyraźnie powiedziała: - Ptaszek - po czym
kiwnęła główką, ogromnie z siebie zadowolona.
- To dziecko robi zdumiewające postępy - stwierdziła
panna Minton. - Betty, powiedz "lala". No, Betty,
powiedz "lala".
Betty spojrzała na nią zimno i oznajmiła:
- Be!
Następnie wepchnęła jedną łapkę Bonza w rękaw
wełnianego żakiecika, podreptała do fotela,
podniosła leżącą na oparciu poduszkę i schowała pod
nią pieska. Chichocząc radośnie, zawołała:
- Chować! Bo-wo. Chować!
Przyjąwszy na siebie rolę tłumaczki, panna Minton
oświadczyła z dumą:
- Ona strasznie lubi się bawić w chowanego. Zawsze
coś chowa.
- Z przesadnym zdziwieniem zawołała: - Gdzie jest
Bonzo? Gdzie nasz Bonzo? Gdzie też on się mógł
podziać?
W wybuchu niepohamowanej radości Betty rzuciła
się na podłogę.
Widząc, że jego wywody na temat niemieckich metod
stosowania surowców zastępczych nie przyciągają

background image

uwagi słuchaczy, pan Cayley zrobił zagniewaną
minę, zakasłał wojowniczo i umilkł.
Pani Sprot wróciła w kapeluszu na głowie i zabrała
Betty.
Uwaga słuchaczy skierowała się znów w stronę pana
Cayleya.
- A więc mówił pan... - podsunęła Tuppence. Ale pan
Cayley czuł się dotknięty.
- Ta niewiasta podrzuca zawsze dziecko, licząc na to,
że inni będą się nim opiekowali - powiedział chłodno.
- Myślę, moja droga, że mimo wszystko włożę szalik
wełniany. Słońce kryje się powoli.
- Och, proszę pana, niechże pan mówi dalej! -
zawołała panna Minton. - To było takie ciekawe.
Ułagodzony pan Cayley podjął z uroczystą miną
swój wykład, jednocześnie owijając szczelnie wyschłą
szyję wełnianym szalikiem.
- Jak mówiłem, Niemcy tak dalece udoskonalili
system...
- A co pani myśli o wojnie? - spytała Tuppence panią
Cayley. Pani Cayley aż podskoczyła.
- Och, co ja myślę? Jak to, co myślę?
- Czy pani przypuszcza, że wojna potrwa aż sześć
lat? - nastawała Tuppence.
- Och, mam nadzieję, że nie. To byłoby okropnie
długo, prawda? - odpowiedziała niepewnie pani
Cayley.
- Tak, bardzo długo. Ale co pani o tym naprawdę
myśli? Pytanie to najwyraźniej przeraziło panią
Cayley. Po namyśle odparła:

background image

- Och ja... ja nie wiem. Nie mam pojęcia. Alfred
mówi, że potrwa sześć lat.
- Ale pani tak nie myśli?
- Och, nie wiem. To bardzo trudno przewidzieć...
Rozpacz ogarnęła Tuppence. Szczebiocząca panna
Minton, arbitralny pan Cayley, jego głupkowata
żona - czyż ludzie ci są typowymi przedstawicielami
jej rasy? Czy może lepsza od nich jest pani Sprot z tą
swoją pozbawioną wyrazu twarzą i oczami jak kulki
agrestu? Czy to możliwe, żeby ona, Tuppence,
wpadła w tym domu na jakikolwiek ślad? Przecież
żadna z tych osób...
Nie dokończyła myśli. Poczuła, że padł na nią cień.
Ktoś stanął za jej plecami, pomiędzy nią a słońcem.
Odwróciła głowę.
Pani Perenna stała na tarasie, z oczami utkwionymi
w zebranych. A w jej oczach? Czyżby to było
szyderstwo? Raczej miażdżąca pogarda. Tuppence
pomyślała: "Muszę dowiedzieć się czegoś bliższego o
pani Perenna".

Stosunki Tomasza z majorem Bletchleyem układały
się znakomicie.
- Przywiózł pan ze sobą kije do golfa?
Tomasz przyznał się do grzechu.
- Ha, widzi pan! Przed moimi oczami nic się nie
ukryje - zawołał major. - Musimy zagrać. Czy grał
pan kiedyś na tutejszym terenie?
Tomasz odpowiedział przecząco.

background image

- Nie jest zły, wcale nie najgorszy. Może trochę za
mały - dodał major - ale za to piękny stamtąd widok
na morze i temu podobne. I nigdy nie ma tłoku. A co
pan na to, żebyśmy poszli tam jeszcze dzisiaj?
Moglibyśmy pograć chwilę.
- Bardzo chętnie - odparł Tomasz.
- Rad jestem, że pan przyjechał - powiedział
Bletchley, gdy wstępowali wolno na pagórek. - Za
dużo tu kobiet. Denerwujące. Cieszę się, że mam
towarzysza, który mnie w tym babskim gronie
podtrzyma na duchu. Cayleya nie można brać w
rachubę. Ten człowiek to chodząca apteka. Mówi
tylko ł wyłącznie o swoim zdrowiu, o leczeniu, które
stosował, i lekarstwach, które zażywał. Gdyby
wyrzucił za okno wszystkie te pudełka z pigułkami i
robił codziennie dziesięciomilowy spacer, zaraz
byłby zdrów. Jedyny poza nim mężczyzna to von
Deinim, a muszę panu powiedzieć, że mnie ten
człowiek mocno niepokoi.
- Naprawdę?
- A tak. Zapewniam pana, że to cackanie się z
uchodźcami jest bardzo niebezpieczne. Gdyby to ode
mnie zależało, internowałbym całą tę zgraję.
Bezpieczeństwo przede wszystkim.
- Czy to nie nazbyt drastyczny środek? - zauważył
Tomasz.
- Ani trochę. Wojna ma swoje prawa. Zresztą
powziąłem pewne podejrzenia co do panicza Karola.
Po pierwsze, na pewno nie jest Żydem. Po drugie,

background image

przybył tu na miesiąc - niech pan zwróci na to uwagę
- przed wybuchem wojny. Trochę podejrzane.
- Więc pan przypuszcza... - podsunął zachęcająco
Tomasz.
- Wywiad, oto, czym się von Deinim trudni.
- Ale przecież w tych stronach nie ma żadnego
obiektu o znaczeniu wojskowym.
- Hola, mój panie. Nie bierze pan pod uwagę
przebiegłości szpiega. Gdyby osiadł gdzieś blisko
Plymouth czy Portsmouth, znajdowałby się pod
obserwacją. W tym zapadłym kącie nikt się nim nie
interesuje. Ale Leahampton leży na wybrzeżu,
prawda? Cała rzecz w tym, że nasz rząd jest zbyt
pobłażliwy dla obywateli nieprzyjacielskich krajów.
Każdy, kto tylko chciał, mógł tu przyjechać, zrobić
nieszczęśliwą minę i powiedzieć, że ma braci w
obozie koncentracyjnym. Niech się pan przyjrzy
uważnie temu młodzieńcowi - arogancki w każdym
calu. To hitlerowiec, nic innego, tylko hitlerowiec.
- Bardzo by nam się w Anglii przydało kilku dobrych
różdżkarzy - rzekł Tomasz pogodnie.
- Hm... cóż to za pomysł?
- Żeby wskazali różdżkami wszystkich szpiegów -
wyjaśnił Tomasz z powagą.
- Ha, doskonała myśl, doskonała. Różdżką ich
wskazać, tak, naturalnie.
Rozmowa urwała się, ponieważ weszli do budynku,
gdzie mieścił się klub golfowy.
Nazwisko Tomasza wpisane zostało na listę
tymczasowych członków, po czym przedstawiono go

background image

sekretarzowi klubu, starszemu panu o
roztargnionym wyglądzie. Po wpłaceniu składki
Tomasz i major rozpoczęli grę.
Tomasz był zaledwie średnim graczem. Stwierdził z
zadowoleniem, że umiejętnościami dorównuje mniej
więcej swemu partnerowi. Major wygrał różnicą
dwóch punktów, co było bardzo szczęśliwym
zbiegiem okoliczności.
- Piękna gra, piękna - rzekł z uznaniem. - Miał pan
pecha z tym uderzeniem, w ostatniej chwili piłka
skręciła. Musimy grywać jak najczęściej. Chodźmy,
przedstawię pana teraz kilku kolegom klubowym.
Na ogół miła kompania, niektórzy z upodobaniami
starych bab. Rozumie pan, co mam na myśli? Idzie
właśnie Haydock, spodoba się panu. Emerytowany
oficer marynarki. Do niego należy ten dom na
wzgórzu, tuż obok Sans Souci. Jest tutejszym
komendantem obrony przeciwlotniczej.
Komandor Haydock był postawnym, krzepkim
mężczyzną o twarzy ogorzałej od wiatru i bardzo
niebieskich oczach. Miał zwyczaj nie wypowiadać,
tylko wykrzykiwać większość swoich uwag. Powitał
Tomasza przyjaźnie.
- A więc będzie pan podporą duchową Bletchleya w
Sans Souci? Przyda mu się do towarzystwa
mężczyzna. Ma pan już chyba po uszy wszystkich
tych dam? - zwrócił się do Bletchleya.
- Nie należę do bawidamków - odparł major.

background image

- Tere-fere! - zaśmiał się Haydock. - Po prostu nie są
w pana guście. Stare pensjonatowe megiery. Cały
dzień tylko plotki i robota na drutach.
- Zapomina pan o pannie Perenna - rzekł major
Bletchley.
- A tak, Sheila. Ładna dziewczyna. Prawdziwa
piękność, moim zdaniem.
- Trochę się o nią martwię - powiedział Bletchley.
- Dlaczego? - spytał Haydock. - Napije się pan, panie
Meadowes? A co panu podać, majorze?
Gdy zamówiono trunki i panowie usadowili się na
werandzie klubu, Haydock powtórzył pytanie.
Major Bletchley odpowiedział z pewną
gwałtownością:
- Ten młody Niemiec. Sheila za dużo przebywa w
jego towarzystwie.
- Chce pan przez to powiedzieć, że się nim zajęła? -
spytał Haydock. - Hm... to niedobrze. Trzeba
przyznać, że na swój sposób przystojny z niego
chłopiec. Ale tak nie wolno. Tak nie może być,
majorze. Nie powinniśmy na to pozwolić. Przecież to
zakrawa bez mała na konszachty z wrogiem. Ach, te
nasze dziewczęta! Czy to jest właściwa postawa
moralna? Tylu jest przyzwoitych młodych
Anglików!
- Sheila to dziwna dziewczyna - wtrącił Bletchley.
Ma napady przygnębienia, podczas których nie
odzywa się do nikogo.
- Hiszpańska krew - rzekł komandor. - Jej ojciec był
zdaje się pół-Hiszpanem.

background image

- Nic o tym nie wiem - odparł major. - Nazwisko ma
brzmienie hiszpańskie.
Komandor spojrzał na zegarek.
- Za chwilę będzie dziennik. Wejdźmy i
posłuchajmy.
Tego dnia dziennik południowy był bardzo ubogi,
zawierał niewiele więcej wiadomości niż gazety
poranne. Wyraziwszy uznanie dla ostatnich
bohaterskich czynów lotnictwa ("wspaniali chłopcy,
waleczni jak lwy"), komandor wsiadł na swojego
ulubionego konika: że prędzej czy później Niemcy
spróbują wysadzić desant w Leahampton, i to
właśnie dlatego, że Leahampton jest miejscowością
pozbawioną strategicznego znaczenia.
- Ani jednego działka przeciwlotniczego! Hańba! -
wykrzykiwał. Temat ten nie został wyczerpany, bo
Tomasz i major musieli się śpieszyć na obiad do Sans
Souci. Haydock objął serdecznym zaproszeniem do
swojej willi Jaskinia Przemytników także Tomasza:
- Wspaniały widok, własna plaża, wszystkie
udogodnienia w domu. Niech go pan przyprowadzi,
majorze.
Zostało uzgodnione, że nazajutrz wieczorem Tomasz
i major Bletchley wpadną do Haydocka na kieliszek
sherry.
W Sans Souci po lunchu było spokojnie i cicho. Pan
Cayley udał się na "odpoczynek" w asyście wiernej
żony, panna Minton zaprowadziła panią Blenkensop
do magazynu wojskowego, gdzie miały pomagać

background image

przy pakowaniu i adresowaniu paczek wysyłanych
na front.
Pan Meadowes powędrował wolnym krokiem do
miasteczka, po czym skręcił na bulwar nadmorski.
Kupił trochę papierosów, wstąpił do Smitha, gdzie
zaopatrzył się w ostatni numer "Puncha", przez
kilka chwil wahał się najwyraźniej, co dalej robić,
wreszcie wsiadł do autobusu z napisem "Stara
Przystań".
Stara Przystań znajdowała się na samym końcu
bulwaru. Pośrednicy nieruchomości wiedzieli, że na
mieszkanie w tej części Leahampton jest zawsze
najmniej amatorów. Było to tak zwane zachodnie
Leahampton, nie znajdujące uznania w oczach
kuracjuszy. Tomasz zapłacił dwa pensy i wszedł na
częściowo zbutwiałe molo, gdzie z rzadka rozsiane
stały automaty do gry o umęczonym wyglądzie. Nie
było tam nikogo prócz gromadki dzieci,
uganiających się po drewnianym pomoście i niemal
bezbłędnie dostrajających swoje wrzaski do
przeraźliwego krzyku mew. Na końcu pomostu
samotny mężczyzna łowił ryby.
Pan Meadowes zaszedł aż na sam koniec mola i
przystanął, wpatrując się w wodę. Po chwili zwrócił
się uprzejmie do wędkarza:
- Złapał pan coś?
Wędkarz potrząsnął przecząco głową.
- Kiepsko tu biorą - Grant skrócił linkę wędki. A co
u pana słychać? - spytał, nie odwracając głowy.

background image

- Jak do tej pory, niewiele mam do zameldowania.
Próbuję dopiero zorientować się w sytuacji.
- Słucham, niech pan mówi.
Tomasz usiadł na sąsiednim słupku, skąd mógł
swobodnie obserwować całe molo.
- Myślę, że moje zainstalowanie się w Sans Souci
wypadło dobrze. Otrzymał pan już pewnie listę
gości? - Grant skinął głową. - Dotychczas nie mam
nic do zaraportowania. Nawiązałem bliższą
znajomość z majorem Bletchleyem. Graliśmy dziś
rano w golfa. Robi wrażenie typowego
emerytowanego oficera. Można mu najwyżej
zarzucić, że jest trochę za bardzo typowy. Cayley
wydaje się rzeczywiście schorowanym
hipochondrykiem. Ale ta rola byłaby również łatwa
do odegrania. Według jego własnych słów, w
ostatnich latach często jeździł do Niemiec.
- Podejrzane - rzekł lakonicznie Grant.
- Jest jeszcze von Deinim - ciągnął Tomasz.
- Tak. Nie muszę pana zapewniać, że jego osoba
szczególnie mnie interesuje.
- Myśli pan, że to N?
Grant potrząsnął przecząco głową.
- Nie. Wcale tak nie myślę. Moim zdaniem N w
żadnym wypadku nie może być Niemcem.
- Nawet Niemcem prześladowanym przez faszystów?
- Nawet takim - odparł Grant. - Nadzorujemy, o
czym oni dobrze wiedzą, wszystkich osiadłych w
Anglii obywateli państw nieprzyjacielskich. Ponadto
- mówię to panu w zaufaniu - wkrótce wszyscy tacy

background image

cudzoziemcy między szesnastym a sześćdziesiątym
rokiem życia zostaną internowani. Bez względu na
to, czy nasi przeciwnicy wiedzą o tym, czy też nie
wiedzą, muszą się liczyć z tego rodzaju możliwością.
Nie mogą ryzykować, żeby szef ich organizacji
znalazł się pewnego dnia w obozie dla
internowanych. Dlatego N albo musi być obywatelem
państwa neutralnego, albo też jest przynajmniej z
pozoru Anglikiem. To samo naturalnie dotyczy M.
Nie, rolę von Deinima wyobrażam sobie inaczej.
Może on być jednym z ogniw łańcucha. Jest rzeczą
prawdopodobną, że ani N, ani M w ogóle nie
znajdują się w Sans Souci, ale że Karol von Deinim
jest agentem wywiadu i że przez niego uda nam się
trafić na właściwy ślad. To mi się wydaje bardziej
niż możliwe. Zwłaszcza że niej bardzo sobie
wyobrażam, aby któreś z pozostałych pensjonariuszy
Sans Souci mogło być poszukiwaną przez nas osobą.
- Przypuszczam, że kazał pan zebrać o nich trochę
informacji? - spytał Tomasz.
W westchnieniu Granta słychać było gniew i
zniecierpliwienie.
- Nie. Właśnie tego w żadnym wypadku nie wolno mi
robić. Zdawałoby się, że nic łatwiejszego, jak
zażądać od departamentu, aby przeprowadzono
wywiad o każdym z nich, ale nie wolno mi się
narażać na takie ryzyko. Bo widzi pan, w samym
departamencie dzieją się rzeczy złe. Napomknę
jednym choćby słowem, że z jakichkolwiek przyczyn
interesuje mnie Sans Souci, a już cała organizacja

background image

będzie ostrzeżona. Dlatego pan, człowiek z
departamentem nie związany, jest nam potrzebny. I
dlatego musi pan pracować na ślepo, bez żadnej od
nas pomocy. To nasza jedyna szansa, więc nie wolno
mi przedsiębrać niczego, co mogłoby zbudzić ich
czujność. Jest tylko jedna osoba, której personalia
udało mi się sprawdzić.
- Kto taki? - spytał Tomasz.
- Sam Karol von Deinim. Sprawa nie przedstawiała
żadnych trudności. Zwykły szablon. Mogę bez
ryzyka żądać o nim informacji - nie jako o
mieszkańcu Sans Souci, tylko dlatego, że jest
obywatelem nieprzyjacielskiego państwa.
- A jaki wynik? - spytał ciekawie Tomasz. Osobliwy
uśmiech przewinął się przez wargi Granta.
- Karol von Deinim jest rzeczywiście tym, za kogo się
podaje. Jego ojciec naraził się, został aresztowany i
zginął w obozie koncentracyjnym. Dwaj jego starsi
bracia są w obozach. Matka przed rokiem umarła ze
zgryzoty. Karol uciekł do Anglii na miesiąc przed
wybuchem wojny. Oświadczył, że chce pracować dla
dobra naszego kraju. Jego praca w chemicznym
laboratorium naukowym w dziedzinie
przeciwdziałania niektórym gazom i badań nad
środkami odtruwającymi dała znakomite rezultaty.
- W takim razie von Deinimowi nic nie mamy do
zarzucenia? - spytał Tomasz.
- Wcale tak nie twierdzę. Nasi niemieccy przyjaciele
znani są z dokładności. Jeżeli von Deinim został
rzeczywiście wysłany do Anglii jako agent wywiadu,

background image

dołożono z pewnością wszelkich starań, aby jego
życiorys był zgodny z tym, na co on sam się
powołuje. Istnieją dwie możliwości. Albo cała
rodzina Deinima uczestniczy w tej komedii, co,
zważywszy dbałość, jaką we wszystkich swoich
przedsięwzięciach objawia reżym hitlerowski, nie
wydaje się nieprawdopodobne. Albo też nie jest to
Karol von Deinim, tylko ktoś podszywający się pod
niego.
- Rozumiem - rzekł Tomasz z namysłem. I dodał
niespodziewanie: - Karol von Deinim robi na mnie
wrażenie niezwykle miłego chłopca.
- Bo też oni wszyscy są przeważnie mili - rzekł z
westchnieniem Grant. - Dziwne jest to nasze życie,
dziwna służba. Szanujemy naszych przeciwników i
oni nas szanują. Bywa nawet, że lubimy naszego
partnera z tamtej strony barykady, chociaż
jednocześnie robimy wszystko, żeby go pognębić.
Zapadło milczenie. Tomasz rozmyślał o zawiłych
prawach rządzących wojną. Głos Granta wyrwał go
z zadumy.
- Ale są i tacy, dla których nie mamy szacunku,
którym nie okazujemy żadnych względów. Są to
zdrajcy spośród własnych naszych szeregów. Ludzie
gotowi sprzedać ojczyznę, gotowi przyjąć nagrody i
zaszczyty z rąk wroga, który ją zwyciężył.
- Mój Boże, rozumiem pana! - głos Tomasza
nabrzmiały był uczuciem. - Ci ludzie prowadzą
nikczemną, świńską robotę!
- Zasługują też na nikczemny koniec.

background image

- I naprawdę znajdują się tacy... takie bydlęta? -
spytał Tomasz z niedowierzaniem.
- Wszędzie. Jak już zresztą panu o tym mówiłem. W
wywiadzie. W wojsku. Na ławach parlamentu. W
ministerstwach na wysokich stanowiskach. Musimy
ich wszystkich wyłapać. Musimy. I to szybko. A nie
da się tego zrobić od dołu. Małe płotki, ludzie, którzy
przemawiają w parkach, którzy sprzedają swoje
obmierzłe ulotki propagandowe, nie wiedzą, nie
mają pojęcia, kim są ci ważni na górze. Musimy
dotrzeć do tych ważnych i wielkich, do tych, którzy
mogą nam wyrządzić nieobliczalne szkody, i
wyrządzą, jeżeli my nie zdążymy temu zapobiec.
- Zdążymy - powiedział Tomasz z przekonaniem.
- Na jakiej podstawie pan to mówi? - spytał Grant.
- Sam pan to powiedział. Powiedział pan, że musimy
ich wyłapać.
Mężczyzna z wędką obrócił głowę i przez kilka chwil
wpatrywał się w twarz podwładnego, jakby nowymi
oczami szacując spokój bijący z jego rysów,
stanowczą linię podbródka. To, co zobaczył,
spodobało mu się widocznie i zyskało jego uznanie.
Powiedział spokojnie:
- Porządny z pana chłop. A co pan myśli o kobietach
w Sans Souci? Żadna nie wydaje się panu
podejrzana? - ciągnął.
- Jedna tylko właścicielka pensjonatu robi na mnie
trochę dziwne wrażenie.
- Pani Perenna?
- Tak. Czy może... czy może wie pan coś o niej?

background image

Grant odpowiedział z namysłem:
- Mógłbym spróbować zbadać jej przeszłość, ale jak
już mówiłem, trochę to niebezpieczne.
- Lepiej niech pan nie ryzykuje. To jedyna osoba,
która wydaje; mi się trochę podejrzana. Poza tym
jest jedna młoda mężatka z dzieckiem, zrzędliwa
stara panna, głupkowata żona hipochondryka i stara
Irlandka o śmiesznie groźnym wyglądzie.
Przynajmniej na pozór wszystkie wyglądają dość
nieszkodliwie.
- I na tym koniec, prawda?
- Nie - mruknął Tomasz. - Jest jeszcze pani
Blenkensop, która przyjechała przed trzema dniami.
- I co pan o niej myśli?
Tomasz powiedział:
- Pani Blenkensop to moja żona.
- Co?!
Zaskoczony słowami Tomasza, Grant podniósł głos
nieomal do krzyku. Obrócił się ku niemu
gwałtownie, jego oczy pociemniały z gniewu.
- Jeżeli dobrze pamiętam, zabroniłem panu
wspominać o tym żonie!
- Słusznie. I nie powiedziałem jej ani słowa. Jeżeli
zechce mnie pan wysłuchać...
Tomasz opowiedział zwięźle, co się wydarzyło. Nie
śmiał patrzeć na swojego rozmówcę. Uważał też
pilnie, żeby w jego głosie nie przebiła duma, którą
potajemnie odczuwał.

background image

Skończył i zapadło milczenie. Nagle Grant wydał z
siebie jakiś dziwny dźwięk. Śmiał się! Śmiał się długo
i szczerze. Wreszcie powiedział:
- Chylę czoło przed pańską żoną. To kobieta jedna
na tysiąc.
- Też tak uważam - odparł Tomasz.
- Ależ Easthampton będzie się śmiał, kiedy mu o tym
opowiem. Ostrzegał mnie, żebym pani Beresford nie
pomijał. Powiedział, że jeśli to zrobię, wystrychnie
mnie na dudka. Nie chciałem go posłuchać. Ale
swoją drogą mamy najlepszy dowód, jak diabelnie
trzeba uważać. Byłem pewien, że zabezpieczyłem się
dostatecznie przed ewentualnym podsłuchem. Zanim
wszedłem, upewniłem się, że jesteście sami w
mieszkaniu. Na własne uszy słyszałem głos w
telefonie wzywający pańską żonę i w rezultacie
dałem się nabrać... dałem się nabrać za pomocą
oklepanej sztuczki z zatrzaśnięciem drzwi. O tak,
przebiegła niewiasta ta pańska żona.
Po chwili milczenia dodał:
- Niech jej pan powie ode mnie, że się kajam.
- Mam nadzieję, że teraz może już ze mną
współpracować? - spytał Tomasz.
Grant zrobił zabawny grymas.
- I tak będzie pracowała, czy nam się to podoba, czy
nie. Niech pan powie żonie, że departament poczyta
sobie za zaszczyt, jeżeli pani Beresford zechce nam
ofiarować swoje usługi.
- Powiem jej - odparł Tomasz, uśmiechając się lekko.
Grant nagle spoważniał.

background image

- Prawdopodobnie nie udałoby się panu namówić
żony, żeby wróciła do domu?
- Nie zna pan Tuppence - potrząsnął głową Tomasz.
- Wydaje mi się, że zaczynam ją powoli poznawać.
Powiedziałem to tylko dlatego, że... co tu dużo
mówić... sprawa jest niebezpieczna. Jeżeli wpadną na
wasz ślad... - Nie dokończył zdania.
Tomasz powiedział poważnie:
- Rozumiem doskonale.
- Ale nawet panu nie udałoby się pewnie namówić
żony, żeby trzymała się z daleka od
niebezpieczeństwa?
Tomasz odparł z namysłem:
- Nie jestem nawet pewien, czy chciałbym ją do tego
namawiać. Widzi pan, łączą nas z Tuppence
szczególne stosunki. Przeżywamy wszystko wspólnie.
Przypomniał sobie zdanie wypowiedziane dawno
temu, kiedy kończyła się poprzednia wojna. Wspólne
przedsięwzięcie...
Takie było i będzie jego życie z Tuppence. Wspólne
przedsięwzięcie...

IV

Gdy tuż przed obiadem Tuppence weszła do hallu
Sans Souci, zastała tam tylko siedzącą przy oknie
potężną panią O'Rourke, która wyglądała jak jakiś
ogromny Budda.
Przywitała Tuppence bardzo serdecznie i żywo. - A
oto i pani Blenkensop! Pani jak ja lubi zejść

background image

wcześniej, żeby posiedzieć tu chwilę, zanim podadzą
obiad. Trzeba przyznać, że to miły pokój, zwłaszcza
kiedy w ładną pogodę otwarte są okna i nie czuje się
zapachów kuchennych. To istna plaga wszystkich
pensjonatów, szczególnie jak postawią na blasze
cebulę albo kapustę. Proszę siąść i opowiedzieć mi
dokładnie, jak pani spędziła ten piękny dzień i jak
się pani podoba Leahampton.
Pani O'Rourke działała na Tuppence w sposób bez
mała magiczny. Była niczym potwór z bajek, którego
mgliste wspomnienie do dzisiaj zachowało się w
pamięci. Jej tusza, gruby głos, sterczące kłaczki
brody i wąsów, głęboko osadzone oczy pełne
zmiennych błysków i wzrost prawie nadludzki -
wszystko to razem składało się na całość,
przypominającą postacie z dziecięcych wyobrażeń.
Tuppence odparła, że Leahampton bardzo jej się
podoba i że będzie tu chyba szczęśliwa.
- Naturalnie o tyle - dodała głosem melancholijnym -
o ile w ogóle może mi być gdziekolwiek dobrze z tą
okropną niepewnością ciążącą na mnie bez ustanku.
- Och, nie wolno się tak zadręczać - radziła pani
O'Rourke pogodnie. - Ci pani dzielni chłopcy wrócą
cali i zdrowi. Na pewno. Jeżeli dobrze pamiętam,
jeden służy w lotnictwie?
- Tak, Raymond.
- A teraz jest we Francji czy Anglii?
- W Egipcie, jak mi to napisał w ostatnim liście.
Właściwie wcale tego nie napisał, tylko, widzi pani,
mamy taki swój prywatny szyfr.

background image

Rozumie pani, prawda? Pewne zdania mają pewne
ustalone znaczenie. Chyba jestem usprawiedliwiona,
jak pani myśli?
- Naturalnie. To przywilej matki - pośpieszyła pani
O'Rourke z odpowiedzią.
- Bo widzi pani, ja po prostu muszę wiedzieć, gdzie
on się znajduje.
Pani O'Rourke skinęła głową podobną do głowy
Buddy.
- Zgadzam się z panią, najzupełniej się zgadzam.
Gdybym miała syna w wojsku, oszukiwałabym
cenzora dokładnie w ten sam sposób. A pani drugi
syn, ten marynarz?
Nie dając się dwa razy prosić, Tuppence rozpoczęła
sagę o Douglasie.
- Widzi pani - powiedziała na zakończenie - czuję się
taka osamotniona bez moich trzech chłopców.
Dotychczas nigdy się nie zdarzyło, żeby wszyscy trzej
jednocześnie byli poza domem. Tacy są dla mnie
dobrzy! Myślę, że rzeczywiście traktują mnie
bardziej jak przyjaciela niż matkę. - Zaśmiała się,
trochę zakłopotana. - Muszę ich czasem łajać i
niemal zmuszać, żeby wychodzili beze mnie.
"Robię wrażenie naprawdę wstrętnej baby" -
powiedziała sobie w duchu.
Na głos zaś mówiła dalej:
- No i widzi pani, nie bardzo wiedziałam, co ze sobą
robić. Najem domu w Londynie wygasł, a
przedłużenie go wydało mi się po prostu nonsensem.

background image

Pomyślałam, że jeśli pojadę do jakiejś spokojnej
miejscowości z dobrym połączeniem kolejowym...
Budda znowu skinął głową.
- Zgadzam się z panią, zgadzam w zupełności.
Londyn nie nadaje się teraz do mieszkania. Brrr...
cóż to za ponure miasto! Trzeba pani wiedzieć, że
mieszkałam tam wiele lat. Handluję antykami - może
pani zna mój sklep w Chelsea, na ulicy Cornaby? Na
szyldzie jest napis Katarzyna Kelly. Miałam tam
piękne rzeczy, o tak, bardzo piękne. Przeważnie
szkło, z Waterford, Cork... ach, przepiękne sztuki.
Świeczniki, kryształowe pająki, wazy na poncz i tym
podobne. Także zagraniczne szkła. I trochę mebli,
same małe sztuki, prawdziwe arcydzieła z epoki,
głównie orzech i dąb. Wyrobiłam sobie dobrą
klientelę. Ale kiedy na świecie jest wojna, nikt nie
kupuje antyków. Miałam szczęście, że wyszłam z
tego bez większych strat.
Mglisty obraz zamajaczył w pamięci Tuppence.
Sklep tak szczelnie zastawiony szkłem, że wprost
trudno się w nim było poruszać, dźwięczny, głęboki
głos, imponująca postać kobieca. Tak, naturalnie,
była kiedyś w tym sklepie.
- Nie należę do osób, które lubią narzekać - ciągnęła
pani O'Rourke - jak to robią niektórzy w tym domu.
Choćby taki pan Cayley z tymi swoimi szalikami i
pledami, lamentujący bezustannie, że interesy biorą
w łeb. No chyba, przecież, bądź co bądź, na świecie
jest wojna. I ta jego żona, biedactwo, trzech słów nie

background image

umie powiedzieć do rzeczy. I pani Sprot, wiecznie
zaaferowana myślą o mężu.
- Czy on jest na froncie? - spytała Tuppence.
- Ale gdzie tam. To jakiś drobny urzędniczyna z
towarzystwa ubezpieczeniowego, który tak się boi
nalotów, że trzyma tu żonę od wybuchu wojny.
Uważam, że to jest nawet słuszne ze względu na
dziecko - prawda, jakie to miłe maleństwo? Ale pani
Sprot wiecznie się tylko gryzie i trapi, chociaż mąż
odwiedza ją, jak tylko ma czas... w kółko biedna
powtarza, że Artur tak za nią tęskni. Mnie się tam
zdaje, że z tęsknoty za nią nie usycha. Kto wie, czy
nie złowił już przypadkiem jakiejś innej rybki.
- Bardzo mi żal tych wszystkich młodych matek -
rzekła Tuppence. - Jeżeli wyślą gdzieś dzieci i same z
nimi nie pojadą, nie mają chwili spokoju. A jak
pojadą, natychmiast zaczyna się troska o męża.
- Słusznie. Poza tym prowadzenie dwóch domów tyle
kosztuje - westchnęła pani O'Rourke.
- Trzeba przyznać - powiedziała Tuppence - że ceny
w Sans Souci nie są wygórowane.
- Tak, to prawda. Otrzymujemy za swoje pieniądze
to, co się należy. Pani Perenna jest dobrą
gospodynią. Zauważyła pani, jaka to dziwna
kobieta?
- Co pani chce przez to powiedzieć?
W oczach pani O'Rourke zapaliły się ogniki.
- Na pewno pani pomyśli, że jestem straszna
plotkara. To prawda. Ludzie ogromnie mnie
interesują, dlatego przesiaduję tak często w tym

background image

fotelu. Widać stąd, kto wchodzi i wychodzi, kto
przebywa na tarasie i co się dzieje w ogrodzie. O
czym to mówiłyśmy? Aha, o pani Perenna. Tak, to
dziwna kobieta. Dałabym głowę, że w jej życiu
rozegrał się jakiś wielki dramat.
- Naprawdę tak pani przypuszcza?
- Jestem tego pewna. A jaka jest tajemnicza!
Spytałam ją kiedyś, z jakiej dzielnicy Irlandii
pochodzi. Nie uwierzy pani, ale bez zmrużenia
powieki oznajmiła, że w ogóle nie jest Irlandką.
- Myśli pani, że jednak jest?
- Naturalnie - odparła pani O'Rourke. - Potrafię
chyba poznać moją krajankę. Mogłabym pani
powiedzieć, z jakiej okolicy pochodzi. Ale ona
powiada: "Jestem Angielką, a mój mąż był
Hiszpanem..."
Pani O'Rourke urwała w pół zdania, bo do pokoju
weszła pani Sprot, a tuż za nią Tomasz.
Tuppence natychmiast się ożywiła.
- Dobry wieczór panu - zagadnęła Tomasza. -
Wspaniale pan dziś wygląda.
- Dużo ruchu, to cały sekret - odparł Tomasz. - Rano
golf, po południu spacer nad morzem.
Pani Sprot wtrąciła się do rozmowy.
- Zaprowadziłam po południu Betty na plażę.
Chciała się chlapać w wodzie, ale uznałam, że jest za
zimno. Pomagałam jej budować zamek z piasku, a
tymczasem jakiś pies porwał moją robotę na drutach
i uciekł z nią, i spruł ogromny kawał. Muszę teraz

background image

połapać wszystkie oczka. To takie trudne i takie
nudne, zwłaszcza że mało mam jeszcze wprawy.
- Doskonale pani robi tę czapeczkę - rzekła nagle
pani O'Rourke do Tuppence. - Mnóstwo pani
zrobiła. A panna Minton zdaje się wspominała, że
nie bardzo sobie pani radzi z drutami.
Leciutki rumieniec wypłynął na policzki Tuppence.
Pani O'Rourke przyglądała jej się badawczo. Trochę
niepewnym głosem odpowiedziała:
- Tak naprawdę to robię na drutach od dawna.
Zresztą wspomniałam o tym pannie Minton. Ale
cóż... ona tak lubi innych pouczać!
Słowa Tuppence przyjęto ogólnym wybuchem
śmiechu. W kilka minut później zeszła się reszta
towarzystwa i gong wezwał domowników do stołu.
Rozmowy podczas obiadu obracały się dokoła
szpiegostwa, tego wiecznie pasjonującego tematu.
Powtarzano wszystkie anegdoty z długimi brodami -
o mniszce, która miała ramiona atlety, o
duchownym, który źle wylądowawszy na
spadochronie, klął w sposób niezupełnie kapłański, o
austriackiej kucharce, która ukryła nadajnik
radiowy w kominku swojego pokoju, i wreszcie o
wszystkim, co się przydarzyło albo prawie że
przydarzyło rozmaitym ciotkom i dalekim kuzynom
zebranych przy stole. Rozmowa naturalną rzeczy
koleją prowadziła do działalności Piątej Kolumny,
do pogróżek angielskich faszystów, komunistów i
pacyfistów, do działalności osób, które kierując się
zakazami własnego sumienia, odmawiają służby

background image

wojskowej. Była to bardzo zwyczajna rozmowa z
rodzaju tych, jakie słyszało się co dzień, lecz
Tuppence obserwowała uważnie zarówno twarze,
jak i zachowanie uczestniczących w niej osób, bacząc
pilnie, czy nie zdradzą się one jakimś gestem lub
słowem. Ale na próżno. Jedna tylko Sheila nie brała
udziału w rozmowie, ale można to było przypisać jej
wrodzonej małomówności. Siedziała milcząca, z
wyrazem buntu na śniadej, pochmurnej twarzy.
Karol von Deinim był nieobecny, więc rozmowa
mogła się toczyć swobodnie.
Sheila przemówiła tylko raz, przy samym końcu
obiadu. Właśnie pani Sprot powiedziała swoim
piskliwym głosikiem:
- Uważam, że podczas tamtej wojny Niemcy popełnili
ogromny błąd, rozstrzeliwując siostrę Cavell.
Wywołało to ogólne oburzenie.
Wtedy Sheila, odrzuciwszy w tył głowę, spytała
gwałtownie:
- Dlaczego nie mieliby jej rozstrzelać? Przecież była
szpiegiem?
- Och nie, nie była szpiegiem - odparła pani Sprot.
- Pomagała Anglikom w ucieczce z
nieprzyjacielskiego terytorium. To na jedno
wychodzi. Więc dlaczego nie mieliby jej rozstrzelać?
- Rozstrzeliwać kobietę, i w dodatku pielęgniarkę! -
oburzyła się pani Sprot.
Sheila wstała.
- Uważam, że Niemcy postąpili słusznie - powiedziała
i wyszła do ogrodu.

background image

Deser, składający się z niezupełnie dojrzałych
bananów i trochę przejrzałych pomarańcz, stał już
na stole. Wkrótce wszyscy przeszli na kawę do
saloniku.
Tomasz nieznacznie wysunął się do ogrodu. Odnalazł
Sheilę na tarasie. Oparta o balustradę wpatrywała
się w morze. Podszedł do niej.
Przyśpieszony oddech dziewczyny zdradzał jej
zdenerwowanie. Tomasz poczęstował ją papierosem.
- Piękna noc - zaczai.
- Mogłaby być piękna - odparła stłumionym głosem.
Tomasz spojrzał na nią niepewnie. Nagle odczuł cały
powab, cały czar tej dziewczyny. Tętniło w niej
bujne życie, promieniowała od niej jakaś
zniewalająca siła. Tomasz pomyślał, że dla takiej
kobiety mężczyzna może łatwo stracić głowę.
- Gdyby nie wojna? - spytał.
- Wcale nie o tym myślałam. Nienawidzę wojny.
- Tak jak wszyscy.
- Nie o to mi chodziło - odparła gwałtownie.
Nienawidzę obłudy z nią związanej, przesady,
ohydnego, wstrętnego patriotyzmu.
- Patriotyzmu? - powtórzył Tomasz z nieopisanym
zdumieniem.
- Tak, nienawidzę patriotyzmu, rozumie pan? Nic
tylko ojczyzna, ojczyzna i ojczyzna. Zdradzać
ojczyznę, umierać za ojczyznę, służyć ojczyźnie - w
kółko to samo. Dlaczego ojczyzna ma znaczyć tak
wiele dla człowieka?
Tomasz odparł prosto, zwyczajnie:

background image

- Nie wiem dlaczego, ale tak jest.
- Dla mnie nic nie znaczy. O tak, może dla pana. Pan
wyjeżdża za granicę, handluje po całym Imperium
Brytyjskim i wraca opalony i naszpikowany
banalnymi poglądami, rozprawia pan o tubylcach i
dopomina się egzotycznych potraw i temu
podobnych bzdur.
- Mam nadzieję, moja droga - rzekł Tomasz łagodnie
- że nie jestem aż tak zły.
- Naturalnie trochę przesadzam, ale pan wie, o co mi
chodzi. Wierzy pan w ideę Imperium Brytyjskiego
i... w głupotę umierania za ojczyznę.
- Nie wydaje mi się - powiedział sucho Tomasz - aby
mojej ojczyźnie tak znów bardzo zależało na tym,
żebym za nią umierał.
- W każdym razie pan tego chce. A to jest takie
głupie. Nie ma na świecie rzeczy, za którą warto
byłoby umierać. To wszystko ludzie w siebie
wmówili... Wszystko czcza gadanina... dumnie
brzmiący idiotyzm. Moja ojczyzna nic dla mnie nie
znaczy.
- Kiedyś przekona się pani ze zdziwieniem, że
znaczy, i to wiele.
- Nie, nigdy. Dosyć cierpiałam, dosyć widziałam... -
Nagle umilkła i po chwili spytała gwałtownie,
popędliwie: - Czy pan wie, kim był mój ojciec?
- Nie - zainteresowanie Tomasza wzrosło.
- Nazywał się Patryk Maguire. Był podczas tamtej
wojny stronnikiem Casementa*. Został rozstrzelany
jako zdrajca. I za co? Za ideę! Dał się wciągnąć do

background image

współpracy irlandzkim patriotom. Dlaczego nie
siedział spokojnie w domu i nie pilnował własnych
spraw? Dla jednych jest męczennikiem, dla innych
zdrajcą. Ja uważam go tylko za głupca.
Tomasz zrozumiał, że to, co usłyszał, jest wybuchem
tłumionego buntu.
- A więc wzrastała pani w cieniu takiego dramatu? -
powiedział.
- Tak, cień to właściwe słowo. Matka zmieniła
nazwisko. Mieszkałyśmy przez kilka lat w Hiszpanii.
Zawsze mówi, że mój ojciec był pół-Hiszpanem.
Gdziekolwiek jesteśmy, musimy kłamać.
Włóczyłyśmy się po całej Europie. W końcu
przyjechałyśmy tutaj i otworzyłyśmy ten pensjonat.
To jest chyba najwstrętniejsze z naszych wszystkich
dotychczasowych zajęć.
- A jak... jak pani matka ustosunkowała się do tych
spraw? - spytał Tomasz.
- Pan ma na myśli śmierć mojego ojca? - Zaskoczona
pytaniem Sheila zmarszczyła brwi. Milczała chwilę,
wreszcie powiedziała z namysłem: - Właściwie nie
wiem... nigdy o tym nie mówi. Niełatwo jest
odgadnąć myśli i uczucia mojej matki.
Tomasz kiwnął głową w milczeniu. Nagle Sheila
odezwała się popędliwie:
- Nie mam pojęcia, po co to wszystko panu mówiłam.
Byłam zdenerwowana. Od czego się to zaczęło?
- Od rozmowy o Edycie Cavell.
- Ach tak, patriotyzm. Powiedziałam, że nienawidzę
patriotyzmu.

background image

- Czy nie zapomniała pani przypadkiem słów Edyty
Cavell? - spytał.
- Jakich słów?
- Wypowiedzianych przed śmiercią. Nie wie pani, co
powiedziała?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- "Sam patriotyzm nie wystarcza - zacytował
Tomasz. - Muszę wyzbyć się nienawiści".
- Och - przez chwilę Sheila stała nieruchomo, jak
wrośnięta w ziemię. Potem, odwróciwszy się
gwałtownie, odeszła i zniknęła w mroku ogrodu.

- Jak więc widzisz, Tuppence, wszystko to ma ręce i
nogi.
Kiwnęła głową w zamyśleniu. Plaża dokoła nich była
pusta. Tuppence opierała się o falochron, Tomasz
siedział nieco wyżej, na krawędzi falochronu, skąd
bez trudu mógł dostrzec każdego, kto szedłby
nadbrzeżem. Co prawda nie spodziewał się, że
zobaczy kogokolwiek, ponieważ zdołał zebrać mniej
więcej dokładne informacje, jak goście Sans Souci
spędzą dzisiejszy ranek. Tak czy inaczej, jego
schadzka z Tuppence nosiła wszelkie cechy
przypadkowego spotkania, które acz miłe dla pani,
było nieco kłopotliwe dla pana.
- Pani Perenna? - spytała Tuppence.
- Tak. M, nie N. Czyni zadość wszelkim
wymaganiom. Tuppence zamyślona ponownie
kiwnęła głową.

background image

- Słusznie - powiedziała. - Jest Irlandką, na co
zwróciła już uwagę pani O'Rourke. Nie przyznaje się
do tego. Dużo podróżowała po Europie. Zmieniła
nazwisko na Perenna, przyjechała tu i otworzyła
pensjonat. Doskonały kamuflaż, całe to życie na
pozór nieszkodliwe i nudne. Jej męża rozstrzelano
jako zdrajcę... tak, tej kobiecie nie brak motywów
zemsty. Słusznie, to ma ręce i nogi. Czy myślisz, że
Sheila też jest w to zamieszana?
Tomasz odpowiedział z przekonaniem:
- Na pewno nie. W takim wypadku nigdy by mi tego
wszystkiego nie mówiła. I dlatego czuję się teraz...
czuję się po prostu paskudnie.
Tuppence kiwnęła głową ze zrozumieniem.
- Tak to bywa - przyznała. - W pewnym sensie cała
ta nasza praca jest dość obmierzła.
- Ale za to bardzo potrzebna.
- Och, naturalnie - mruknęła Tuppence.
- Podobnie jak ty nie lubię kłamstwa... - zaczął
Tomasz, czerwieniąc się lekko.
- Nie mam nic przeciwko kłamstwom - przerwała
Tuppence. - Prawdę mówiąc, moje kłamstwa dają mi
mnóstwo artystycznego zadowolenia. Ale
przygnębiają mnie te chwile, kiedy zapominam
kłamać, kiedy jestem po prostu sobą i dzięki temu
osiągam rezultaty, jakich nie uzyskałabym w inny
sposób. - Milczała chwilę. - Właśnie to ci się
przydarzyło wczoraj z Sheilą - dodała. - Dziewczyna
zaufała prawdziwemu tobie i dlatego czujesz się tak
paskudnie.

background image

- Chyba masz rację.
- Na pewno mam rację. Doświadczyłam tego samego
z Karolem Deinimem.
- I co o nim myślisz? Tuppence odparła szybko:
- Moim zdaniem, nie ma z całą tą sprawą nic a nic
wspólnego.
- Grant uważa inaczej.
- Och, ten twój pan Grant! - nastrój Tuppence
raptownie się zmienił. Roześmiała się cicho. - Żałuję,
że nie widziałam jego miny, kiedy mu o mnie
mówiłeś.
- W każdym razie szczerze się kajał. Zostałaś
nieodwołalnie przyjęta do współpracy.
Tuppence kiwnęła głową, ale widać było z jej twarzy,
że myśli o czymś innym.
- Czy pamiętasz, po tamtej wojnie... - spytała - kiedy
wpadliśmy na trop Browna? Pamiętasz, jak nas to
bawiło? Jak nas podniecało?
Twarz Tomasza rozjaśniła się.
- Jeszcze jak nas bawiło!
- Tomaszu, dlaczego... dlaczego odczuwamy teraz
wszystko inaczej?
Zastanawiał się nad odpowiedzią. Jego spokojna,
brzydka twarz stężała w wyrazie powagi.
- Myślę, że to naprawdę jest sprawa wieku - odparł.
- Czy może uważasz, że jesteśmy za starzy? - W
głosie Tuppence zadźwięczała ostra nuta.
- Nie, jestem pewien, że nie - rzekł z namysłem. -
Tylko cóż, tym razem nasza praca nie będzie się nam

background image

wydawała zabawna. Przeżywamy już drugą wojnę i
ta druga wojna budzi w nas zupełnie inne uczucia.
- Rozumiem. Dostrzegamy jej bezsens i grozę. Wtedy
byliśmy za młodzi, żeby się zastanawiać nad takimi
sprawami.
- Dokładnie to miałem na myśli. Podczas tamtej
wojny bywało, że się bałem, otarłem się kilka razy o
śmierć, kilka razy przeszedłem przez piekło, ale
zdarzały się też dobre chwile.
- Przypuszczam, że Derek tak to właśnie odczuwa -
szepnęła Tuppence.
- Lepiej nie myśl o nim, staruszko - poradził Tomasz.
- Masz rację - Tuppence zacisnęła zęby. - Dostaliśmy
robotę. Musimy ją wykonać. Więc do rzeczy. Czy w
osobie pani Perenna znaleźliśmy to, czego szukamy?
- W każdym razie pozory przemawiają przeciwko
niej. Czy jest jeszcze ktoś, kto ci się wydaje
podejrzany? - spytał.
Tuppence namyślała się chwilę.
- Nie. Zaczęłam od tego, że zaraz po przyjeździe
kolejno otaksowałam ich wszystkich i w każdym
przypadku starałam się ocenić stopień
prawdopodobieństwa. Niektórych można chyba
wykluczyć.
- Na przykład?
- Chociażby pannę Minton, to uosobienie
angielskiego staropanieństwa, i panią Sprot wraz z
Betty, i wreszcie głupkowatą panią Cayley.
- Nic łatwiejszego, jak udawać głupotę - rzekł
Tomasz.

background image

- No, oczywiście, ale bardzo jest łatwo wpaść w
przesadę, kiedy się gra rolę natrętnej starej panny i
wiecznie zaaferowanej młodej matki, a obie te
kobiety zachowują się najzupełniej naturalnie.
Zresztą jeśli idzie o panią Sprot, dziecko przesądza
sprawę.
- Myślę, że nawet szpieg może mieć dziecko.
- Tak, ale nie ze sobą przy pracy - odparła Tuppence.
- Żadna kobieta nie narażałaby w ten sposób
własnego dziecka. Ja chyba mam coś do powiedzenia
na ten temat.
- Wycofuję się - oznajmił Tomasz. - Przyznaję ci
słuszność co do pani Sprot i panny Minton, ale pani
Cayley nie jestem tak bardzo pewien.
- Myślę, że panią Cayley musimy brać w rachubę, bo
ona już naprawdę trochę przesadza. Chcę przez to
powiedzieć, że trudno po prostu uwierzyć, żeby
mogły istnieć kobiety aż tak głupie.
- Nieraz obserwowałem, że dbałość o męża
podkopuje intelekt żony - mruknął Tomasz pod
nosem.
- A u kogo to zauważyłeś? - zaperzyła się Tuppence.
- Nie u ciebie, moja droga. Twoja dbałość o mnie
nigdy nie osiągnęła takich szczytów.
- Trzeba przyznać - powiedziała łagodnie Tuppence -
że jak na mężczyznę, robisz koło siebie stosunkowo
mało zamieszania, kiedy zachorujesz.
Tomasz rozpatrywał na głos dalsze możliwości:
- Cayley - powiedział. - Coś mi się nie podoba w tym
Cayleyu.

background image

- Zgadzam się. Ponadto mamy jeszcze panią
O'Rourke.
- Co o niej myślisz?
- Właściwie sama nie wiem. Są w niej jakieś cechy
niepokojące.
- Tak. Wydaje mi się, że tak. Ale przypuszczam, że
jest to tylko pewna drapieżność charakteru. To ten
typ kobiety.
- Pani O'Rourke jest bardzo spostrzegawcza -
powiedziała Tuppence z namysłem, przypomniawszy
sobie jej uwagę o robocie na drutach.
- Mamy jeszcze Bletchleya - rzekł Tomasz.
- Zamieniłam z nim zaledwie kilka słów. Ty go
przecież wziąłeś w obroty.
- Myślę, że to klasyczny okaz żołnierza starej daty -
dżentelmena z kolonii. Tak mi się przynajmniej
zdaje - powtórzył z naciskiem.
- Właśnie o to idzie - wybuchnęła Tuppence,
odpowiadając bardziej na jego ton niż na same
słowa. - Najgorsze w tym wszystkim to, że
spoglądamy na zwyczajnych, normalnych ludzi i
usiłujemy ich wtłoczyć w taki kształt, jaki
odpowiadałby naszym makabrycznym wymaganiom.
- Poddałem Bletchleya kilku próbom.
- Ciekawa jestem, jakim. Bo ja też mam zamiar
przeprowadzić parę doświadczeń.
- Och, zwykłe, niezbyt wymyślne pułapki - odparł
Tomasz. - Ograniczyłem się do dat, miejscowości i
tak dalej.

background image

- Czy zechcesz łaskawie przejść od ogólników do
szczegółów?
- Na przykład rozmawialiśmy o polowaniu na kaczki.
Napomknął, że w takim to a takim miesiącu i roku,
w Fayum, polował z doskonałym wynikiem. Potem
wspomniałem o Egipcie w związku z zupełnie czymś
innym - mumie, Tutenchamon i tym podobne.
Spytałem, czy to widział. I kiedy. Porównałem
odpowiedzi. Innym razem wymieniłem nazwy kilku
statków brytyjsko-śródziemnomorskich linii
okrętowych i powiedziałem, że jeden z nich był
szczególnie luksusowy. Na to on wspomniał o takiej
czy innej podróży. Znowu porównałem wyniki. Nic
specjalnie ważnego ani nic, co by mogło obudzić jego
czujność. Ot, zwykłe sprawdzenie ścisłości
przytoczonych faktów.
- I jak dotąd nie potknął się ani razu?
- Ani razu. A zapewniam cię, że to dobra próba.
- Tak, przyznaję. Swoją drogą, gdyby on był N, na
pewno umiałby swój życiorys na pamięć.
- Oczywiście, ale tylko w ogólnych zarysach. Nie jest
jednak łatwo nie potknąć się na szczegółach. A
ponadto ten, kto zmyśla, pamięta niekiedy za dużo,
to znaczy więcej niż pamiętałby człowiek działający
w dobrej wierze. Na ogół ludzie nie przypominają
sobie tak na zawołanie, czy tę albo inną wyprawę
myśliwską odbyli w 1926 czy 1927 roku. Muszą
najpierw trochę pomyśleć i pogrzebać w pamięci.
- Ale jak dotąd, nie złapałeś Bletchleya na niczym? -
dopytywała się Tuppence.

background image

- Dotąd nasz major zachowuje się najzupełniej
normalnie.
- A więc wynik negatywny? - Tak - przyznał Tomasz.
- Teraz pozwól - powiedziała Tuppence - że z kolei ja
przedstawię ci kilka moich pomysłów.
Co też zrobiła.

W drodze powrotnej pani Blenkensop wstąpiła na
pocztę. Kupiła kilka znaczków i zanim wyszła z
budynku pocztowego, zamknęła się w kabinie
telefonicznej. Nakręciła pewien numer i poprosiła
"pana Faradaya". Był to umówiony sposób
porozumiewania się z Grantem. Wyszła
uśmiechnięta i wolnym krokiem ruszyła w stronę
domu. Po drodze zaszła jeszcze do sklepu z włóczką i
kupiła kilka motków.
Dzień był ładny, wiał lekki wiatr od morza. Chociaż
Tuppence chodziła zwykle szybkim, sprężystym
krokiem, teraz starała się iść powoli, dostosowując
ruchy do nieco rozwlekłego chodu, właściwego dla
stworzonej przez nią postaci pani Blenkensop.
Przecież pani Blenkensop nie bardzo wiedziała, co
robić z czasem - jedyne jej zajęcia to robota (nie
najlepsza) na drutach i listy do synów. Wciąż pisała i
pisała te listy, a niekiedy zostawiała je
niedokończone w hallu czy saloniku, gdzie każdy
mógł je zobaczyć.
Wchodziła powoli zboczem pagórka ku Sans Souci.
Ponieważ do pensjonatu prowadziła ślepa ulica
(kończyła się na Jaskini Przemytników, willi

background image

komandora Haydocka), ruch na niej ograniczał się
do kilku sklepowych furgonów rozwożących z rana
produkty. Tuppence mijała dom za domem,
zabawiając się odczytywaniem ich nazw. Pierwszy
nosił nazwę Piękny Widok (niezbyt stosowną, jako że
zobaczyć można było z niego zaledwie skrawek
morza, cały zaś niemal widok zasłaniało obszerne
domisko w stylu wiktoriańskim po drugiej stronie
ulicy, nazwane Rajska Jabłoń). Nad furtką
następnego domu widniał napis Karachi. Dalej stała
Wysmukła Wieża, jeszcze dalej Widoki Morskie
(tym razem nazwa stosowna), Zamek Klary (nazwa
trochę pompatyczna, bo dom był maleńki), wreszcie
Trelawny (konkurencja pensjonatu pani Perenna) i
na samym końcu ceglany masyw Sans Souci.
Znalazłszy się blisko domu, Tuppence spostrzegła
kobietę stojącą przed furtką i zaglądającą do środka.
Cała jej postać wyrażała napięcie i czujność.
Niemal instynktownie Tuppence ściszyła kroki. Szła
teraz ostrożnie, na palcach.
Dopiero gdy przystanęła tuż za nią, kobieta usłyszała
szelest kroków, drgnęła gwałtownie i odwróciła się.
Była wysoka, ubogo, a nawet nędznie ubrana, ale o
niezwykłym wprost wyglądzie, już niemłoda -
zapewne dobiegała czterdziestki. Na pierwszy rzut
oka uderzała dziwna sprzeczność między jej
ubraniem a twarzą. Włosy miała bardzo jasne, kości
policzkowe nieco wystające. Musiała być kiedyś, a
nawet była jeszcze, bardzo piękna. Przez mgnienie
oka Tuppence zdawało się, że zna tę twarz, ale

background image

wrażenie rozwiało się prawie natychmiast. Tuppence
pomyślała, że takie rysy niełatwo jest zapomnieć.
Nieznajoma była wyraźnie przestraszona, Tuppence
zauważyła skurcz trwogi przebiegający jej twarz.
Czyżby się w tym coś kryło?
- Przepraszam panią, czy pani kogoś szuka? - spytała
Tuppence. Kobieta powiedziała z akcentem
cudzoziemskim, wymawiając słowa ostrożnie,
powoli, jakby się ich wyuczyła na pamięć:
- Ten dom to Sans Souci?
- Tak, mieszkam tutaj - odparła Tuppence. - Czy
chce się pani z kimś zobaczyć?
Milczenie trwające kilka sekund. Potem kobieta
spytała:
- Pani może powiedzieć? Mieszka tu pan Rosenstein,
tak?
- Pan Rosenstein? - powtórzyła Tuppence. - Nie, nie
mieszka. Ale może mieszkał i wyprowadził się. Czy
chce pani, żebym spytała?
Obca kobieta gwałtownie potrząsnęła głową.
- Nie, nie. To pomyłka. Przepraszam.
Odwróciła się i szybkim krokiem odeszła drogą w
dół pagórka.
Tuppence spoglądała za nią ciekawie. Z jakichś
niewytłumaczonych przyczyn zbudziły się w niej
podejrzenia. Zachowanie kobiety stało w osobliwej
sprzeczności z lakoniczną treścią jej słów. Tuppence
odniosła wrażenie, że "pan Rosenstein" jest postacią
zmyśloną, że nieznajoma posłużyła się pierwszym
nazwiskiem, jakie jej przyszło do głowy.

background image

Po chwili wahania Tuppence podążyła za nią. Coś, co
mogłaby określić tylko jako przeczucie, kazało jej
pójść śladem tej kobiety.
Ale niebawem przystanęła. Jeżeli zacznie ją śledzić,
zwróci na siebie uwagę. Było rzeczą oczywistą, że w
momencie, kiedy odezwała się do nieznajomej, miała
właśnie wejść do Sans Souci. Jeżeli więc teraz
pójdzie jej śladem, narazi się na podejrzenie, że pani
Blenkensop jest kimś najzupełniej innym, niż
wskazują na to pozory - naturalnie wszystko to w
przypadku, gdyby kobieta rzeczywiście należała do
szajki szpiegowskiej.
Nie, pani Blenkensop musi za wszelką cenę pozostać
osobą, za którą dotąd uchodzi.
Zawróciwszy, Tuppence ponownie zaczęła się
wspinać na pagórek. Weszła do Sans Souci i
przystanęła w hallu. Dom wydawał się wyludniony,
jak zwykle wczesnym popołudniem. Betty spała,
dorośli odpoczywali w swoich pokojach albo byli
poza domem.
I gdy Tuppence stała tak w mrocznym hallu, myśląc
o niedawnym spotkaniu, cichy dźwięk zwrócił jej
uwagę. Był to dobrze jej znany odgłos - jakby echo
przytłumionego dzwonka. W Sans Souci telefon
znajdował się w hallu. To, co Tuppence właśnie
usłyszała, było dźwiękiem, jaki rozlega się w
membranie głównego aparatu, gdy słuchawkę
aparatu wewnętrznego podnosi się lub kładzie na
widełki. W Sans Souci był tylko jeden wewnętrzny
aparat - w pokoju pani Perenna.

background image

Tomasz byłby się może zawahał. Tuppence nie
wahała się ani chwili. Cicho, ostrożnie, wzięła do ręki
słuchawkę i przyłożyła ją do ucha.
Ktoś mówił przez drugi aparat. Tuppence usłyszała
głos mężczyzny:
- ...wszystko idzie dobrze. Więc czwarty, jak było
umówione.
Kobiecy głos odpowiedział:
- Tak, róbcie swoje.
Brzdęk! Słuchawka wróciła na widełki.
Tuppence stała zamyślona ze zmarszczonym czołem.
Czy był to głos pani Perenna? Trudno rozstrzygnąć
na podstawie tych trzech słów. Gdyby rozmowa
potrwała trochę dłużej! Naturalnie mogła to być
najniewinniejsza w świecie rozmowa, z usłyszanych
słów nic przecież nie wynikało.
Jakiś cień przysłonił światło padające przez drzwi.
Tuppence drgnęła i odłożyła słuchawkę, gdy
jednocześnie rozległ się głos pani Perenna:
- Jakie śliczne popołudnie! Wychodzi pani, czy też
właśnie pani wróciła?
A więc to pani Perenna rozmawiała z aparatu w
swoim pokoju. Tuppence napomknęła coś o miłym
spacerze i zaczęła iść ku schodom.
Pani Perenna szła za nią przez hali. Zdawała się
masywniejsza niż zwykle. "Ta kobieta ma siłę atlety"
- pomyślała niespodziewanie Tuppence.
- Muszę zdjąć palto - powiedziała i zaczęła szybko
wchodzić na schody. Gdy minęła zakręt, omal nie

background image

zderzyła się z panią O'Rourke, której wielka postać
tarasowała wyjście na podest.
- Ho, ho! Ależ się pani śpieszy!
Nie przepuściła Tuppence, tylko stała, uśmiechając
się do niej, tuż nad nią. Jak zwykle, było coś
przerażającego w jej uśmiechu.
I nagle, bez żadnego powodu, ogarnęło Tuppence
dławiące uczucie strachu.
Ogromna Irlandka z tym swoim niskim głosem i
dziwnym uśmiechem zagradzała jej drogę, na dole
zaś pani Perenna...
Tuppence obejrzała się przez ramię. Czy to tylko
złudzenie, że w twarzy pani Perenna kryje się
groźba? "Niedorzeczność - pomyślała. -
Niedorzeczność". W biały dzień, w zwykłym
nadmorskim pensjonacie. Ale w domu tak jest cicho,
ani dźwięku! A ona tu, na schodach, między tymi
dwiema kobietami! W uśmiechu pani O'Rourke było
niewątpliwie coś niepokojącego - czyżby stężały
grymas okrucieństwa? Tuppence pomyślała
półprzytomnie: "Jak kot z myszą..."
I nagle napięcie prysło. Maleńka figurka wybiegła na
podest, krzycząc głośno i radośnie. Betty Sprot w
staniczku i majteczkach. Wołając: - Pik, bok! -
wyminęła panią O'Rourke i uszczęśliwiona rzuciła
się w objęcia Tuppence.
Nastrój natychmiast się zmienił. Ogromna pani
O'Rourke, nagle aż promieniejąca serdecznością,
zawołała:

background image

- Kochane maleństwo! Co dzień z niej większa
panna! Na dole pani Perenna skierowała się ku
drzwiom prowadzącym do kuchni. Tuppence
chwyciła Betty za rękę, wyminęła Irlandkę i pobiegła
korytarzem do pani Sprot, która czekała z burą na
małą uciekinierkę.
Tuppence weszła z dzieckiem do pokoju.
Odczuła dziwną ulgę w tej prawdziwie domowej
atmosferze - porozkładane tu i tam dziecięce
ubranka, pluszowe zabawki, kojec z lakierowanego
drzewa, trochę jakby owcza, brzydka twarz pana
Sprota w ramce na toalecie, monotonne narzekania
pani Sprot na ceny w pralniach i na tę
niewyrozumiałą panią Perenna, która nie chce się
zgodzić, żeby goście używali własnych żelazek
elektrycznych w pokojach...
Wszystko takie zwyczajne, takie codzienne,
uspokajające.
A jednak... przed chwilą tam na schodach...
"Nerwy - powiedziała sobie w duchu Tuppence. - Po
prostu nerwy".
Ale czy rzeczywiście były to tylko nerwy? Przecież
ktoś rozmawiał przez telefon z pokoju pani Perenna.
Pani O'Rourke? Byłoby to co najmniej dziwne. Ale
dawałoby oczywiście pewność, że nikt w domu nie
podsłucha rozmowy.
Musiała to być, doszła Tuppence do wniosku, bardzo
zwięzła rozmowa. Najkrótsza wymiana zdań.
"Wszystko idzie dobrze. Więc czwarty, jak było
umówione".

background image

Słowa te mogły nie mieć żadnego znaczenia albo
mogły znaczyć bardzo wiele.
Czwarty. Czy była to data? Na przykład czwarty
dzień miesiąca?
Mógł to być równie dobrze czwarty przystanek albo
czwarty słup mola, albo czwarty falochron - nie
sposób odgadnąć.
A dlaczego słowa te nie miały oznaczać czwartego
mostu? Podczas ostatniej wojny próbowano go
przecież wysadzić.
Czy znaczyły w ogóle cokolwiek?
Czy nie były potwierdzeniem najzwyklejszego
spotkania? Kto wie, czy pani Perenna nie wyraziła
zgody, żeby pani O'Rourke korzystała z telefonu w
jej sypialni o każdej porze?
Atmosferę zaś na schodach, tę chwilę pełną napięcia,
bez trudu dało się wytłumaczyć, pomyślała
Tuppence, jej własną nadmierną nerwowością.
Ale ta cisza w domu i to uczucie, że coś
złowieszczego, coś występnego...
"Ograniczaj się do faktów, moja pani Blenkensop! -
powiedziała sobie ostro Tuppence. - A teraz do
roboty!"

V

Okazało się, że komandor Haydock jest przemiłym
gospodarzem. Przywitawszy majora Bletchleya i
pana Meadowesa wprost entuzjastycznie,

background image

zaproponował temu ostatniemu, że go oprowadzi po
"całej swojej maleńkiej posiadłości".
Stały tu kiedyś dwa oddzielne domki straży
nadbrzeżnej, wzniesione na sterczącej z morza
wysokiej skale. Poniżej znajdowała się J mała
zatoczka, do której dostęp był jednak tak
niebezpieczny, że tylko najodważniejsi ośmielali się
szukać tu schronienia.
Potem jakiś londyński kupiec czy przemysłowiec
nabył domki, przebudował je, łącząc w jedną całość i
trochę bez przekonania usiłował założyć ogród.
Przyjeżdżał tu czasem na krótki pobyt w lecie.
Potem przez kilka lat dom był niezamieszkany,
wynajmowano go tylko wraz ze skąpym
umeblowaniem na sezon letni.
- Aż wreszcie przed kilku laty - wyjaśniał komandor
Haydock - kupił go niejaki Hahn, Niemiec, a moim
zdaniem ni mniej, ni więcej, tylko szpieg.
Tomasz nastawił uszu.
- O, to ciekawe - powiedział, odstawiając kieliszek, z
którego popijał sherry.
- Diabelnie skrupulatni ludzie, ci Niemcy - rzekł
Haydock. - Już wtedy przygotowywali się do wojny.
Przynajmniej ja tak uważam. Niech pan zwróci
uwagę na położenie Jaskini Przemytników. Po
prostu wymarzone miejsce do nadawania sygnałów
na morze. Poniżej zatoczka, do której może
wygodnie wpłynąć spora motorówka. Posiadłość
odosobniona, ze wszystkich stron osłonięta skałami.

background image

Tak, nikt mi nie powie, że Hahn nie był niemieckim
szpiegiem.
- Oczywista, że był! - przytaknął Bletchley.
- A co się z nim stało? - spytał Tomasz.
- To długa opowieść - odparł Haydock. - Hahn wydał
tu mnóstwo pieniędzy. Więc przede wszystkim kazał
wyciąć w skale zejście na brzeg morza - betonowe
schodki, kosztowna impreza. Dalej przerobił cały
dom: łazienki, wszystkie luksusy, jakie tylko można
sobie wyobrazić. A wie pan, kogo zapędził do tej
roboty? Nikogo z miejscowej ludności. Mówiło się, że
firma z Londynu prowadzi przebudowę, ale
większość zatrudnionych robotników byli to
cudzoziemcy. Niektórzy z nich nie rozumieli ani
słowa po angielsku. Zgodzi się pan chyba ze mną, że
to wszystko wyglądało mocno podejrzanie?
- Muszę przyznać, że co najmniej dziwnie - rzekł
Tomasz.
- Ponieważ sam przebywałem wtedy w sąsiedztwie,
zaciekawiły mnie poczynania tego jegomościa -
ciągnął Haydock. - Kręciłem się w pobliżu budowy i
obserwowałem robotników. Otóż powiem panu, że
wcale im się to nie podobało. Ani trochę. Kilka razy
wręcz mi grozili. Dlaczego mieliby to robić, gdyby
wszystko było w porządku?
Bletchley skinął głową w milczeniu.
- Powinien był pan pójść do władz - powiedział.
- Tak też zrobiłem, drogi panie. Jak przysłowiowy
stary nudziarz nachodziłem miejscową policję. -
Napełnił swój kieliszek. - I cóż osiągnąłem za moje

background image

trudy, czym mnie tam przyjęto? Uprzejmym
brakiem zainteresowania. Ach, my Anglicy byliśmy
wtedy ślepi i głusi. Uważaliśmy, że nowa wojna w
ogóle nie wchodzi w rachubę, bo w Europie panuje
pokój, a nasze stosunki z Niemcami układają się
znakomicie. Słowem, że nic już teraz nie zmąci
obopólnego zrozumienia. Spoglądano na mnie jak na
okaz przedpotopowego mamuta, jak na maniaka
opętanego myślą o wojnie, zdziwaczałego starego
marynarza. Daremne byłoby tłumaczyć ludziom, że
Niemcy budują najlepsze lotnictwo w Europie nie po
to, żeby sobie latać dla zabawy i urządzać pikniki na
świeżym powietrzu.
Major Bletchley wybuchnął:
- Nikt w to nie chciał wierzyć. Wierutni głupcy. "Era
trwałego pokoju", "rozbrojenie" i tym podobne
bzdury!
- Wiecie, panowie, jak mnie nazywali? - zawołał
Haydock z twarzą purpurową od hamowanego
gniewu. - Podżegacz wojenny! Tak mnie nazwali.
Człowiek zagrażający pokojowi! Pokojowi!
Wiedziałem, co knują nasi niemieccy przyjaciele. I
pamiętałem, że oni każdą rzecz przygotowują
zawczasu. Byłem przeświadczony, że pan Hahn
ukrywa jakieś bardzo brzydkie sprawki. Nie
podobali mi się ci jego cudzoziemscy robotnicy. Nie
podobały mi się te ogromne sumy pieniędzy, jakie
ładował w swoją posiadłość. Tak czy inaczej, nie
dawałem za wygraną.

background image

- Dzielny z pana chłop - powiedział z uznaniem
major Bletchley.
- W końcu - ciągnął komandor - moje słowa wywarły
na kimś wrażenie. Mianowano u nas nowego
konstabla, został nim były wojskowy. Ten
przynajmniej miał dość rozumu, żeby mnie
wysłuchać. Jego ludzie zaczęli węszyć, szperać w
okolicy. Naturalnie Hahn się ulotnił. Pewnego
pięknego dnia po prostu zniknął. Policja otrzymała
nakaz rewizji. W skrytce umieszczonej w pokoju
stołowym znaleziono nadajnik radiowy i mocno
obciążające dokumenty. A pod garażem - duży skład
na benzynę, kilka ogromnych zbiorników. Mogę
panów zapewnić, że czułem się, jakby mnie ktoś na
sto koni wsadził. Koledzy w klubie podrwiwali sobie
z mojego, jak to nazywali, "kompleksu niemieckich
szpiegów". Po tym wydarzeniu natychmiast ucichli.
Najgorsze to, że my, Anglicy, doprowadzamy do
absurdu nasz brak podejrzliwości.
- A bo też to zwykła zbrodnia. Głupcy z nas, nic
innego, tylko głupcy. Dlaczego nie internuje się u nas
tych wszystkich uchodźców? - teraz z kolei major
Bletchley wsiadł na swojego ulubionego konika.
- No i koniec końców, jak się tylko dało, kupiłem tę
posiadłość - ciągnął komandor, który ani myślał
zrezygnować ze swojej opowieści. - Czy miałby pan
ochotę ją obejrzeć? - zwrócił się do Tomasza.
- Z przyjemnością.
Komandor Haydock robił honory domu z iście
chłopięcym zapałem. Otworzył dużą skrytkę w

background image

pokoju stołowym, gdzie policja znalazła tajną stację
nadawczą. Zaprowadził Tomasza do garażu i
pokazał mu miejsce, gdzie znajdowały się ukryte
ogromne zbiorniki na benzynę. W końcu, rzuciwszy
okiem na dwie luksusowo wyposażone łazienki,
specjalne oświetlenie i różne udogodnienia kuchenne,
Tomasz powędrował śladami swojego gospodarza w
dół po stromych betonowych schodkach do małej
zatoczki; przez cały czas komandor Haydock
powtarzał mu w kółko, jak nieocenione usługi
podczas wojny oddać mogła nieprzyjacielowi ta
kryjówka.
Tomasz zwiedził także jaskinię, od której dom
otrzymał nazwę, a Haydock objaśniał z zapałem, w
jaki sposób mógłby ją wykorzystać niemiecki
wywiad.
Major Bletchley nie towarzyszył im w tej wędrówce,
lecz zasiadłszy wygodnie na tarasie, popijał swój
trunek. Tomasz domyślił się, że polowanie na
szpiegów, tak szczęśliwie zakończone, było głównym
tematem rozmów komandora Haydocka i że jego
przyjaciele słyszeli zapewne tę opowieść wiele razy.
Przypuszczenie to potwierdził sam major Bletchley,
gdy w jakiś czas potem wracali do Sans Souci.
- Porządny chłop z tego Haydocka - powiedział - ale
w żaden sposób nie może zostawić w spokoju tego, co
się kiedyś zdarzyło. Tyleśmy razy słyszeli tę jego
opowiastkę, że już nam bokiem wychodzi. Taki jest
dumny z tych wszystkich przebiegłych urządzeń tam
na górze jak kotka ze swoich małych.

background image

Ponieważ mimo wszystko porównanie było dość
trafne, Tomasz przytaknął z uśmiechem.
W tym momencie rozmowa została skierowana na
uwieńczone sukcesem czyny majora Bletchleya,
który w roku 1923 w Indiach zdemaskował
nieuczciwego kulisa, przeto Tomasz swobodnie mógł
snuć własne myśli, przerywając od czasu do czasu
ich tok grzecznymi wykrzyknikami w rodzaju:
"Naprawdę?", "Nie może być!" lub: "Niesłychana
historia!", co dla majora Bletchleya stanowiło
dostateczną zachętę.
Tomasz był bardziej niż kiedykolwiek dotąd
przeświadczony, że gdy Farquhar wymienił w chwili
śmierci Sans Souci, znajdował się na właściwym
tropie. Tu, w tym zapadłym kącie, już od dawna
czyniono przygotowania. Przybycie Niemca Hahna i
jego zakrojone na szeroką skalę inwestycje
wskazywały wyraźnie, że ten, a nie inny skrawek
wybrzeża został upatrzony na punkt wypadowy, na
ośrodek działań nieprzyjacielskich.
Ta pierwsza runda została przegrana, a to dzięki
nieoczekiwanej inicjatywie podejrzliwego
komandora Haydocka. Anglia wyszła z niej
zwycięsko. Ale gdyby założyć, że Jaskinia
Przemytników to jedynie punkt wypadowy dla
jakiegoś bardziej skomplikowanego planu ataku?
Jaskinia Przemytników to połączenie z morzem.
Plaża tej posiadłości, dostępna jedynie od strony
idącej w dół ścieżki, nadawałaby się doskonale do
tego celu. Ale to tylko cząstka ogólnego planu...

background image

Jaka była reakcja wroga, pobitego na jednym
odcinku działania przez Haydocka? Czy nie wycofał
się on na najbliższą możliwą do przyjęcia pozycję, to
znaczy do Sans Souci? Hahn został zdemaskowany
mniej więcej przed czterema laty. Tomasz
wnioskował z tego, co mu powiedziała Sheila, że pani
Perenna wróciła do Anglii i kupiła Sans Souci
wkrótce po tym zdarzeniu. Czyżby następne
posunięcie w grze?
Należałoby więc przypuszczać, że Leahampton jest
ośrodkiem działalności nieprzyjacielskiej, że w
sąsiedztwie znajdują się odpowiednie urządzenia, że
zorganizowano tu sieć kontaktów z członkami
wywiadu w całym kraju.
Tomasz poczuł się raźniej. Przygnębienie wywołane
jałową i niewinną atmosferą Sans Souci zniknęło bez
śladu. Ta pozorna niewinność była tylko maską. A
pod tą maską kryły się różne rzeczy...
Zdaniem Tomasza, wszystkie nici tej działalności
skupiały się w ręku pani Perenna. Przede wszystkim
więc należało zebrać więcej informacji o niej,
przeniknąć przez pozorną prostotę jej obowiązków,
związanych z prowadzeniem pensjonatu. Jej
korespondencja, jej znajomości, jej praca społeczna i
praca na rzecz wojny - gdzieś tam musi się kryć
istota prawdziwej działalności tej kobiety. Jeżeli pani
Perenna jest rzeczywiście osławionym agentem M -
w takim razie ona nadzoruje działalność Piątej
Kolumny w Anglii. Jej osoba byłaby znana

background image

niewielkiej tylko garstce ludzi, jedynie tym na samej
górze.
Musi się jednak jakoś porozumiewać ze swoimi
podwładnymi, pomyślał Tomasz, na nim zaś i na
Tuppence ciąży obowiązek wykrycia tych
kontaktów.
Rozumiał doskonale, że w odpowiednim momencie
Jaskinia Przemytników może zostać opanowana i
utrzymana przez kilku śmiałków działających z Sans
Souci. Ta chwila jeszcze nie nadeszła, ale kto wie, czy
nie jest już bliska?
Gdyby armia niemiecka opanowała francuskie i
belgijskie porty nad Kanałem, mogłaby skierować
wszystkie swoje siły na próbę inwazji i podboju
Anglii. A sytuacja we Francji wyglądała przecież
bardzo źle...
Angielska flota wciąż panowała na morzu, atak
musiałby więc przyjść z powietrza i być wspomagany
przez zdrajców wewnątrz kraju. Jeżeli zaś nici tej
zdradzieckiej działalności skupiały się w ręku pani
Perenna, nie było ani chwili do stracenia.
Słowa majora Bletchleya zabrzmiały jak zgodny
akompaniament do myśli Tomasza.
- Zrozumiałem, widzi pan - mówił major - że nie ma
ani chwili do stracenia. Przywołałem Abdula, mojego
ordynansa... porządny chłop był z tego Abdula...
Opowiadanie ciągnęło się monotonnie dalej.
Tomasz wrócił do swoich rozmyślań.
Dlaczego właśnie Leahampton? Dlaczego? Leży na
uboczu - prawdę mówiąc, trochę zakisła dziura.

background image

Staroitnodna i konserwatywna miejscowość.
Wszystko to przemawiało za takim wyborem. Czy
znalazłby się jeszcze jakiś inny powód?
Za Leahampton w głąb lądu rozpościera się płaska
rolnicza okolica. Ogromne łąki, doskonale nadające
się na lądowiska dla transportowców wojskowych
lub na wysadzenie lotniczego desantu. Ale to samo
dotyczyło wielu innych miejscowości w Anglii.
Znajdowała się tu ponadto wielka fabryka
chemiczna, w której - o czym należało pamiętać -
pracował Karol von Deinim.
Karol von Deinim. Czy pasował do tego ogólnego
obrazu? Aż za dobrze. Jak to podkreślił Grant, nie
mógł być szefem wywiadu. Zwykłe kółko w
maszynie. Nazbyt łatwo ściągnąłby na siebie
podejrzenia, bezustannie groziło mu internowanie.
Ale tymczasem mógł spokojnie wypełniać swoje
zadania. Wspomniał Tuppence, że pracuje nad
sposobami neutralizowania niektórych, gazów i nad
znalezieniem środków odtruwających. Kryły się tu
możliwości - możliwości, o jakich lepiej nie myśleć.
Karol, rozmyślał Tomasz, pokonując pewien
wewnętrzny opór, jest członkiem wywiadu. Szkoda,
bo polubił tego chłopca. No cóż, Karol pracował dla
swojej ojczyzny, ryzykując życie. Tomasz umiał
znaleźć w sobie szacunek dla takiego przeciwnika.
Dołoży wszelkich starań, żeby go zdemaskować... a
potem pluton egzekucyjny. Ale człowiek wie o tym,
kiedy się decyduje na taką pracę.

background image

Ludzie, którzy zdradzają swoją ojczyznę - ci budzili
w nim wściekłość, niepohamowane pragnienie
zemsty. Na Boga, dostanie ich w swoje ręce!
- No i w ten sposób wpadli mi w ręce - kończył major
tryumfalnie. - Nieźle się spisałem, co?
- To najznakomitszy pomysł, o jakim kiedykolwiek w
życiu zdarzyło mi się słyszeć - powiedział Tomasz
bezwstydnie.

Pani Blenkensop czytała list napisany na cieniutkim
zagranicznym papierze, ostemplowany przez
cenzora.
Otóż list ten był bezpośrednim następstwem
rozmowy telefonicznej z "panem Faradayem".
- Ach, kochany Raymond - powiedziała z
westchnieniem. - Taka byłam zadowolona, że jest aż
w Egipcie, a teraz, jak się okazuje, czekają ich tam
wielkie zmiany. Wszystko to jest naturalnie straszna
tajemnica i on nic mi nie może napisać... tylko tyle,
że plan jest rzeczywiście wspaniały i żebym się
przygotowała na wielką niespodziankę w bardzo
niedługim czasie. Taka jestem zadowolona, że wiem
przynajmniej, dokąd ich przenoszą, ale prawdę
powiedziawszy, nie bardzo rozumiem, dlaczego...
Major Bletchley chrząknął głośno.
- Tego nie wolno mu chyba pisać? - spytał.
Tuppence zaśmiała się przepraszająco i składając
swój drogocenny list, objęła spojrzeniem
domowników zebranych przy stole.

background image

- Och, mamy swoje sposoby - powiedziała przebiegle.
- Kochany Raymond pamięta, że jeśli tylko znam
miejsce jego pobytu albo wiem, dokąd go przenoszą,
jestem znacznie spokojniejsza. A trzeba państwu
wiedzieć, że nasze sposoby porozumiewania się są
bardzo proste. Właściwy ustęp w liście zaznaczony
jest pewnym umówionym słowem, a początkowe
litery następujących po nim słów dają nazwę
miejscowości. Naturalnie w ten sposób układają się
czasem zupełnie nieoczekiwane zdania, ale Raymond
jest naprawdę bardzo pomysłowy. Dałabym głowę,
że nikt tego nie zauważy.
Przy stole rozległ się szmer głosów. Chwila została
znakomicie wybrana, przynajmniej raz się zdarzyło,
że wszyscy jednocześnie przyszli na śniadanie.
Major Bletchley, mocno czerwony na twarzy,
powiedział:
- Wybaczy pani, ale to diabelna nieostrożność.
Niemcy niczego bardziej nie pragną, jak znać ruchy
naszych wojsk i eskadr lotniczych.
- Ale ja przecież nikomu o tym nie mówię! -
wykrzyknęła Tuppence. - Jestem bardzo, bardzo
ostrożna.
- Niemniej jednak takie postępowanie jest wysoce
nierozważne i pani syn gotów się kiedyś z tego
powodu narazić na duże przykrości.
- Och, mam nadzieję, że nie - jęknęła Tuppence. -
Jestem przecież jego matką. Matka ma prawo
wiedzieć.

background image

- W zupełności się z panią zgadzam - zagrzmiała
pani O'Rourke. - Wiemy przecież, że żadna siła nie
wydobyłaby z pani tych informacji.
- Ktoś może listy przeczytać - mruknął major.
- Nigdy nie zostawiam moich listów na wierzchu -
powiedziała Tuppence z miną skrzywdzonej
niewinności. - Trzymam je zawsze pod kluczem.
Major Bletchley potrząsnął głową, wyrażając w ten
sposób powątpiewanie.

Poranek był mglisty, zimny wiatr wiał od morza.
Tuppence znajdowała się zupełnie sama na odległym
krańcu plaży.
Wyjęła z torebki dwa listy, które przed chwilą
odebrała w mieście z małej agencji ogłoszeniowej.
Ponieważ były przeadresowane po raz drugi do
niejakiej pani Soender upłynęło dość dużo czasu,
zanim trafiły do jej rąk. Tuppence lubiła dokładnie
zacierać za sob ślady. Jej dzieci przypuszczały, że
przebywa u starej ciotki w Kornwalii.
Otworzyła pierwszy list.

Najdroższa Mateczko!
Mógłbym Ci opowiedzieć mnóstwo zabawnych
rzeczy, ale mi nie wolno Myślę, że radzimy sobie tu i
nieźle. Dziś przed śniadaniem mieliśmy na
rozkładzie pięć niemieckich samolotów. W tej chwili
wszystko trochę się pokręciło itp., ale w końcu
będziemy górą.

background image

To ich strzelanie z karabinów maszynowych do
nieszczęsnych cywili na drogach doprowadza mnie
do wściekłości. Na samą myśl o tym robi się nam
wszystkim czerwono? przed oczami. Gus i Trundles
każą Ci się kłaniać. Jak dotąd powodzi i im się
dobrze.
Nie martw się o mnie. Czuję się doskonale. Za żadne
skarby me wyrzekłbym się tej zabawy. Uściskkaj
starą Rudą Marchew - czy Ministerstwo Wojny dało
mu wreszcie j jakąś pracę?
Twój Derek

Oczy Tuppence błyszczały podejrzanie, gdy
kilkakrotnie odczytywała ten list.
Po chwili rozerwała drugą kopertę.

Kochana Mamo!
Jak się czuje ciotka Gracja? Dobrze? Jesteś
wspaniała, ze to wytrzymujesz. Ja bym nie potrafiła.
U mnie nic nowego. Pracę mam bardzo ciekawą, ale
to wszystko taka tajemnica, że nic więcej nie mogę Ci
napisać. W każdym razie wiem, że robię coś
naprawdę pożytecznego Nie złość się, Maseczko, że
Cię nie wzięli do żadnej służby - okropnie zabawne
są te wszystkie starsze panie, uganiające się po
mieście i zanudzające wszystkich, że koniecznie
muszą pracować. Tak naprawdę potrzebni i są tylko
ludzie młodzi i energiczni. Ciekawa jestem, jak sobie
Ruda Marchew radzi w Szkocji. Przypuszczam, że
jego praca to zwykłe wypełnianie blankietów. W

background image

każdym razie czuje się potrzebny, co mu daje pewnie
mnóstwo zadowolenia.
Całuję cię najserdeczniej.
Debora.

Skończywszy czytać, Tuppence uśmiechała się przez
chwilę. Potem złożyła i wygładziła listy ruchem
pełnym miłości, następnie za pod osłoną falochronu
przytknęła do nich zapałkę. Czekała, dopóki nie
zmieniły się w popiół.
Wyjąwszy z torby wieczne pióro i mały blok papieru
listowego, pisała szybko:

Langherne, Kornwalia
Najdroższa Deb!
Wojna wydaje się stąd czymś tak
nieprawdopodobnie odległym! Niekiedy odnoszę
wrażenie, że jej w ogóle nie ma. Bardzo mnie
ucieszył Twój list i wiadomość, że masz tak ciekawą
pracę.
Ciotka Gracja bardzo się posunęła, jej umysł działa
coraz mniej sprawnie. Myślę, że jest zadowolona z
mojego pobytu. Ciągle mówi o dawnych czasach i
niekiedy mi się zdaje, że mnie bierze za moją matkę.
Uprawiają tu obecnie więcej warzyw, nawet w
rosarium posadzili kartofle. Pomagam trochę
staremu Sikesowi, daje mi to uczucie, że jednak
przydaję się na coś. Ojciec sprawia wrażenie trochę
rozczarowanego, ale myślę, że masz rację. W gruncie
rzeczy na pewno jest zadowolony, że robi cokolwiek.

background image

Całuję Cię mocno
Matka

Wzięła nową kartkę papieru:

Kochany Derku!
Twoje listy to dla mnie taka ulga. Przysyłaj często
polowe kartki pocztowe, jeżeli nie masz czasu na
pisanie.
Przyjechałam do Langherne i posiedzę teraz trochę
u ciotki Gracji, która jest bardzo słaba. Mówi o
Tobie, jak gdybyś miał siedem lat, a wczoraj dała mi
dla Ciebie dziesięć szylingów.
Jestem wciąż poza nawiasem wojennego życia, nikt
nie jest spragniony moich bezcennych usług.
Zdumiewające! Jak Ci już pisałam, ojciec dostał
zajęcie w Ministerstwie Zaopatrzenia. Przebywa
gdzieś na północy kraju. Lepsze to niż nic, ale biedna
stara Ruda Marchew chciała przecież czegoś innego.
Przypuszczam, że musimy uderzyć w pokorę i
zasiąść w dalszych miejscach na widowni, a wojnę
pozostawić Wam, młodym głupcom.
Nie piszę "uważaj na siebie", bo cała rzecz polega
zdaje się na tym, żebyś robił coś wręcz odwrotnego.
Ale nie bądź już takim zupełnym wariatem.
Całuję Cię mocno
Matka

background image

Włożyła listy do kopert, zaadresowała je, nakleiła
znaczki i w drodze powrotnej do Sans Souci wrzuciła
do skrzynki.
Gdy znalazła się u stóp wzgórza, spostrzegła nieco
wyżej na drodze dwie rozmawiające ze sobą osoby.
Stanęła jak wryta. W kobiecie poznała nieznajomą,
spotkaną zaledwie przedwczoraj w pobliżu furtki
Sans Souci. Rozmawiał z nią Karol von Deinim!
Tuppence stwierdziła z żalem, że nie ma gdzie się
schować. Nie mogła podejść do nich niezauważona i
podsłuchać rozmowy.
Co więcej, właśnie w tym momencie młody Niemiec
odwrócił się i zobaczył ją. Pożegnał swoją
towarzyszkę dość raptownie. Kobieta zaczęła
schodzić szybko, ale zanim minęła Tuppence,
przeszła na drugą stronę ulicy.
Karol von Deinim zaczekał na Tuppence.
Kiedy do niego podeszła, przywitał ją poważnym i
grzecznym "dzień dobry".
Tuppence powiedziała prędko:
- Jak osobliwy wygląd ma ta kobieta, z którą pan
rozmawiał.
- A tak. Typ środkowoeuropejski. Jest Polką.
- Doprawdy? Czy to... pana znajoma?
Tuppence zadała to pytanie głosem, który imitował
znakomicie badawczy ton ciotki Gracji z lat jej
młodości.
Nie - chłodno odparł Karol. - Nigdy dotąd nie
widziałem tej kobiety.

background image

- Ach, tak. Zdawało mi się... - Tuppence zrobiła
artystyczną pauzę.
- Pytała mnie tylko o drogę. Mówiłem z nią po
niemiecku, bo zna bardzo słabo angielski.
- Rozumiem. Pewnie pytała pana o jakiś adres?
- Pytała mnie, czy nie znam tu w sąsiedztwie
niejakiej pani Gottlieb. Odpowiedziałem, że nie
znam, a ona na to, że pewnie pomyliła nazwę domu.
- Rozumiem - bąknęła Tuppence w zamyśleniu. Pan
Rosenstein. Pani Gottlieb.
Rzuciła ukradkowe spojrzenie na Karola von
Deinima. Szedł obok niej z twarzą zaciętą, stężałą.
Obca kobieta wydała jej się bardziej niż dotąd
podejrzana. I Tuppence była niemal pewna, że gdy
ich spostrzegła, kobieta i Karol rozmawiali już dobrą
chwilę.
Karol von Deinim?
Karol i Sheila tamtego ranka. "Musisz być bardzo
ostrożny..."
Tuppence powiedziała sobie w duchu: "Mam
nadzieję... och, I mam nadzieję, że ci młodzi nie są w
to wmieszani. Jestem sentymentalna... - myślała
dalej. - Taka stara i wciąż sentymentalna!"
Hitleryzm otumaniał młodych. Szpiedzy niemieccy
według wszelkiego prawdopodobieństwa są młodzi.
Karol i Sheila. Tomasz powiedział, że Sheila nie ma z
tym nic wspólnego. Tak, ale Tomasz jest przecież
mężczyzną, a Sheila to taka piękna dziewczyna. Jej
piękność porywa i niepokoi.

background image

Karol i Sheila, a za nimi zagadkowa osoba - pani
Perenna. Pani Perenna, chwilami gadatliwa, zwykła
sobie właścicielka pensjonatu, chwilami zaś, przez
krótkie mgnienie oka, postać dziwnie tragiczna i
pełna tłumionych namiętności.
Tuppence szła powoli po schodach do swojego
pokoju.
Wczoraj wieczorem, zanim położyła się do łóżka,
otworzyła długą szufladę biurka. Stało tam małe
lakierowane pudełeczko zamknięte na lichy zamek.
Tuppence włożyła rękawiczki, przekręciła kluczyk i
w zamku i otworzyła pudełko. Wewnątrz znajdował
się plik listów. Na wierzchu leżał list otrzymany tego
ranka od "Raymonda". Ostrożnie wyjęła zapisane
arkusiki z koperty. Zagryzła wargi. Jeszcze dzisiaj
rano była tam rzęsa umieszczona w zagięciu papieru.
Teraz jej nie znalazła.
Podeszła do umywalni i wzięła małą buteleczkę z
niewinnym napisem "Szary proszek" i z podanym
na etykiecie sposobem stosowania.
Wprawnym ruchem posypała odrobiną proszku list i
lśniącą powierzchnię pudełka.
Ani na jednym, ani na drugim nie znalazła odcisków
palców.
Tuppence powtórnie kiwnęła głową, z wyrazem
posępnego zadowolenia na twarzy.
Bo powinny się tu znajdować odciski palców - jej
własne.
Można by posądzić służącą, że czytała listy ze
zwykłej ciekawości, chociaż nie wydawało się to

background image

prawdopodobne; tym mniej prawdopodobne, że
musiałaby zadać sobie trud znalezienia kluczyka
pasującego do zamka.
Ale służąca nie pomyślałaby przecież o wytarciu
odcisków palców.
Pani Perenna? Sheila? Może ktoś inny? W każdym
razie ktoś, kto interesował się ruchami brytyjskich
sił zbrojnych.

Plan kampanii naszkicowany przez Tuppence był w
zasadzie bardzo prosty. Po pierwsze, należało
przynajmniej z grubsza ocenić w poszczególnych
wypadkach stopień prawdopodobieństwa i
możliwości. Po drugie, przeprowadzić
doświadczenie, które by ustaliło, czy w Sans Souci
jest pensjonariusz zainteresowany ruchami wojsk, a
jednocześnie ukrywający swoją ciekawość. Po
trzecie, stwierdzić, kim jest ta osoba.
Właśnie nad trzecią operacją wojenną zastanawiała
się Tuppence, leżąc w łóżku następnego ranka. Bieg
jej myśli napotykał pewne przeszkody ze strony
Betty Sprot, która wpadła w podskokach do pokoju,
jeszcze zanim przyniesiono Tuppence filiżankę
ciepłego płynu, znanego w Sans Souci pod nazwą
herbaty.
Betty była ogromnie ożywiona i gadatliwa. Bardzo
polubiła Tuppence. Teraz wdrapała się
bezceremonialnie na łóżko i podsuwając jej pod nos
straszliwie postrzępioną książeczkę z obrazkami,
rozkazała krótko:

background image

- Cytaj!
Tuppence posłusznie zaczęła czytać:

Gąsko, gąsko, gąsiorze,
Dokąd to śpieszycie?
Gąsko, gąsko, gąsiorze,
Czy wy mnie słyszycie?
Biegniemy na dół, biegniemy na górę,
Dostaniemy od naszej pani burę.

Betty turlała się po łóżku, wołając z zachwytem:
- Gól...lę, gól...lę, gól...lę! - A potem, gdy jej
rozbawienie doszło do szczytu, wrzasnęła: - Na... dół!
- i stoczyła się z łóżka na podłogę.
Betty powtarzała to wysoce interesujące zajęcie kilka
razy, dopóki jej całkiem nie spowszedniało. Wtedy
zaczęła się czołgać po podłodze i bawić bucikami
Tuppence, jednocześnie z wielkim przejęciem
gaworząc do siebie w swoim dziecinnym języku.
Zapomniawszy o dziecku, Tuppence oddała się
rozmyślaniom o własnych sprawach. Zatrzymane w
pamięci słowa dziecinnej pioosenki jakby z niej
drwiły.

Gąsko, gąsko, gąsiorze,
Dokąd to śpieszycie?

To prawda, dokąd? Gęsią jest ona, gąsiorem
Tomasz. W każdym razie takie sprawiają wrażenie.
Tuppence miała dla pani Blenkensop, uczucie

background image

najszczerszej pogardy. Pan Meadowes był już trochę
lepszy - nudny, strasznie brytyjski, pozbawiony
wyobraźni, wprost nieprawdopodobnie głupi.
Tuppence była przekonana, że oboje pasują
doskonale do ogólnego tła Sans Souci. Tacy właśnie
ludzie tu przyjeżdżali.
Mimo to bezustannie trzeba się mieć na baczności, o
potknięcie nietrudno. Raz strzeliła już głupstwo - nic
specjalnie ważnego, ale zrozumiała wtedy, jak
bardzo musi się pilnować. Taki łatwy sposób
nawiązania dobrych stosunków: osoba
niedoświadczona w robocie na drutach prosi o
wskazówki. Ale któregoś dnia zapomniała o tym i jej
palce same zaczęły się poruszać ze sprawnością, jaką
daje długoletnie doświadczenie, druty zadźwięczały
rytmicznie. Zauważyła to pani O'Rourke. Teraz
Tuppence wybrała pośrednią drogę: nie była ani tak
niezdarna jak na początku, ani tak szybka, jakby
naprawdę mogła.
- Ag... puch... bach? - spytała nagle Betty. - Ag...
puch... bach? - powtórzyła.
- Ślicznie, kochanie - odparła Tuppence w
roztargnieniu. - Po prostu cudownie.
Betty, zadowolona, zaczęła znów gaworzyć cichutko.
Następne posunięcie, rozmyślała Tuppence, nie
będzie trudne. Naturalnie za zgodą i z pomocą
Tomasza. Ułożyła już sobie dokładny plan.
Czas szybko upływał jej na tych rozmyślaniach.
Nagle do pokoju wpadła zadyszana pani Sprot.

background image

- Ach, jest tutaj! - zawołała na widok Betty. - Nie
miałam pojęcia, gdzie ona się podziała. Betty, ty
niedobre dziecko! Tak mi przykro, proszę pani!
Tuppence usiadła na łóżku. Betty przyglądała się
swojemu dziełu z miną aniołka.
Wyjęła sznurowadła z bucików Tuppence i włożyła
je do szklanki z wodą. Teraz uszczęśliwiona mieszała
wodę paluszkiem.
Tuppence roześmiała się, nie chcąc nawet słuchać
przeprosin pani Sprot.
- Jakie to zabawne! Niech się pani nie martwi.
Sznurowadłom nic się nie stało. To moja wina.
Powinnam była na nią uważać. Ale zachowywała się
tak spokojnie...
- A właśnie - rzekła z westchnieniem pani Sprot.
Kiedy dzieci są spokojne, jest to zwykle zły znak.
Zaraz przyniosę pani inne sznurowadła.
- Proszę się nie kłopotać - uspokajała ją Tuppence. -
Te wyschną i będą dobre.
Gdy pani Sprot i Betty wyszły, Tuppence wstała, aby
zrealizować swój plan.

VI

Tomasz spojrzał trochę nieufnie na paczuszkę, którą
mu wręczyła Tuppence.
- To jest właśnie to? - spytał.
- Tak - odparła. - Uważaj. Nie obsyp się tym
przypadkiem.
- Z pewnością tego nie zrobię. Co to za paskudztwo?

background image

- Asafetyda - wyjaśniła Tuppence. - Szczypta tego
proszku zdołałaby ochłodzić zapał najgorętszego
wielbiciela, mówiąc stylem ogłoszeń.
- Kataru można dostać! - mruknął Tomasz. Wkrótce
po tej rozmowie wydarzyło się mnóstwo rzeczy. Po
pierwsze - dziwny zapach w pokoju pana
Meadowesa.
Pan Meadowes, który nie należał bynajmniej do osób
narzekających z byle powodu, najpierw napomykał
o tym delikatnie, potem ze wzrastającą
stanowczością.
Wezwano na naradę panią Perenna. Mimo mocnego
postanowienia, że nie ustąpi, musiała jednak
przyznać, że w pokoju coś pachnie, i to w sposób
bardzo nieprzyjemny. Podsunęła myśl, że może
kurek od gazu przy kominku jest nieszczelny.
Tomasz pochylił się i z powątpiewaniem pociągając
nosem oświadczył, że według niego zapach nie stąd
się wydziela. Ani spod podłogi. On osobiście jest
przekonany, że to zdechły szczur.
Pani Perenna odparła, że owszem, słyszała o takich
wypadkach, ale jednocześnie zapewniła Tomasza, że
w Sans Souci nie ma szczurów. Co najwyżej mogłaby
to być mysz, aczkolwiek ona nigdy nie widziała w
tym domu myszy.
Pan Meadowes z ogromną stanowczością stwierdził,
że sądząc po zapachu, musi to być co najmniej
szczur, i z jeszcze większą stanowczością oznajmił, że
dopóki sprawa nie zostanie pomyślnie rozwiązana,

background image

nie spędzi w tym pokoju ani jednej nocy więcej.
Raczej poprosi panią Perenna o zmianę pokoju.
Pani Perenna odparła, że właśnie miała zamiar to
zaproponować. Co prawda, jedyny wolny pokój jest
mały i pozbawiony niestety widoku na morze, ale
jeżeli to panu Meadowesowi nie przeszkadza...
Panu Meadowesowi bynajmniej to nie
przeszkadzało. Jedynym jego pragnieniem było
uwolnić się od wstrętnego zapachu. Wobec tego pani
Perenna zaprowadziła go do maleńkiej sypialni,
której drzwi - tak się dziwnie składało - znajdowały
się naprzeciwko drzwi pokoju pani Blenkensop, i
kazała głupkowatej Beatrycze z polipami w nosie
przenieść rzeczy pana Meadowesa. Zapowiedziała,
że sprowadzi "człowieka", który zerwie podłogę i
poszuka przyczyny zapachu.
Gdy podjęty został ten pierwszy krok, sprawy
ułożyły się w sposób zadowalający.

Następnym wydarzeniem była gorączka sienna pana
Meadowesa. Tak to przynajmniej on sam nazwał na
początku. Później przyznał się z pewnym
ociąganiem, że kto wie, czy się jednak nie zaziębił.
Kichał raz po raz, oczy zachodziły mu łzami. Jeżeli
nawet z jego dużej jedwabnej chustki do nosa
ulatniał się i rozchodził na wietrze leciutki zapach
surowej cebuli, nikt tego nie zauważył, bo tłumiła go
potężna dawka wody kolońskiej.
W końcu katar wziął górę nad biednym panem
Meadowesem, który na jeden dzień wycofał się do

background image

łóżka. Tegoż dnia rano pani Blenkensop otrzymała
list od Douglasa. Tak była tym wydarzeniem
przejęta, że każdy w Sans Souci chcąc nie chcąc
musiał o nim słyszeć. Mówiła, że list szczęśliwie
uniknął cenzury, ponieważ przywiózł go udający się
na urlop przyjaciel Douglasa. Dzięki temu Douglas
mógł pisać zupełnie swobodnie.
- I dopiero teraz zrozumiałam - mówiła pani
Blenkensop z miną osoby wtajemniczonej - jak mało
w gruncie rzeczy wiemy o tym, co się naprawdę
dzieje.
Po śniadaniu poszła do siebie na górę, otworzyła
lakierowane pudełko i włożyła list do środka. Między
kartkami znajdowała się niewidoczna drobina pudru
ryżowego. Tuppence zamknęła pudełko, mocno
przyciskając palcem wieczko.
Wychodząc z pokoju, zakasłała, a wtedy z przeciwka
odezwało się kichnięcie będące istnym
majstersztykiem kunsztu aktorskiego.
Tuppence uśmiechnęła się i zeszła na dół.
Już przedtem rozgłosiła, że wybiera się na jeden
dzień do Londynu, aby porozmawiać z adwokatem o
interesach i załatwić kilka sprawunków.
Teraz zebrani w hallu domownicy życzyli jej
szczęśliwej drogi i powierzali rozmaite zlecenia,
zastrzegając, jak to zwykle w takich wypadkach:
"Naturalnie, jeśli pani zdąży..."
Major Bletchley trzymał się z daleka od tej kobiecej
gadaniny. Czytał gazetę, wypowiadając na głos
stosowne komentarze..

background image

- Świnie ci Niemcy - mówił. - Ostrzeliwują z
karabinów maszynowych bezbronną ludność na
drogach. Bydlęta. Niechbym tylko ja mógł
decydować...
Gdy Tuppence wychodziła, major opisywał szeroko
własny plan działania, gdyby dowództwo znajdowało
się w jego ręku.
Nadkładając drogi, Tuppence szła przez ogród.
Chciała spytać Betty, co ma jej przywieźć z
Londynu.
Trzymając w obu rozgrzanych rączkach ślimaka,
Betty pokrzykiwała głośno i radośnie. Na
propozycję:
- Może pluszowego kotka? Książkę z obrazkami?
Kredki? - Betty odparła stanowczo:
- Betty lysować. - I w ten sposób kolorowe kredki
wpisane zostały na listę zakupów przygotowaną
przez Tuppence.
Idąc ścieżką w głębi ogrodu z zamiarem wydostania
się tamtędy na drogę, Tuppence spotkała
niespodziewanie Karola von Deinima. Stał oparty o
mur. Ręce miał zaciśnięte, a kiedy podeszła bliżej,
obrócił do niej twarz, która, tak zwykle pozbawiona
wyrazu, tym razem wykrzywiona była cierpieniem.
Tuppence mimo woli przystanęła i spytała:
- Czy coś się stało?
- O tak. Bardzo dużo się stało - głos von Deinima
brzmiał chrapliwie i nienaturalnie. - Jeśli dobrze
pamiętam, mówi się u was, że jakaś rzecz może nie
być ani rybą, ani rakiem. Prawda?

background image

Tuppence kiwnęła głową.
Karol von Deinim ciągnął z goryczą w głosie:
- To powiedzenie odnosi się do mnie. Już nie mogę
dalej, po prostu nie mogę. Myślę, że lepiej byłoby
skończyć z tym wszystkim.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Okazywała mi pani życzliwość - odpowiedział von
Deinim. - Myślę, że pani zrozumie.
Niesprawiedliwość i okrucieństwo wygnały mnie z
mojego kraju. Miałem nadzieję, że w Anglii znajdę
wolność. Nienawidziłem hitlerowskich Niemiec.
Mimo to nie przestałem być Niemcem. I nic tego
faktu nie zmieni.
Tuppence wyszeptała:
- Spotykają pana różne przykrości, rozumiem...
- Nie o to idzie. Mówię pani: jestem Niemcem.
Niemcy nadal są dla mnie ojczyzną. Czytam o
bombardowaniu niemieckich miast, o tym, jak
padają na froncie niemieccy żołnierze, o strącaniu
niemieckich samolotów - to przecież moi rodacy
umierają. Kiedy ten stary narwany major czyta
gazetę, kiedy wykrzykuje "te świnie", robi mi się
czerwono przed oczami. Nie mogę tego znieść.
Po chwili już spokojnie dodał:
- I dlatego myślę, że może będzie lepiej skończyć z
tym wszystkim. Tak, skończyć z tym...
Tuppence chwyciła go energicznie za ramię.
- Brednie! - powiedziała ostro. - Rozumiem, że pan to
odczuwa w taki właśnie sposób. Z każdym byłoby
podobnie. Ale musi pan jakoś nad sobą zapanować.

background image

- Wolałbym, żeby mnie internowali. Byłoby mi wtedy
lżej.
- Tak, prawdopodobnie byłoby panu lżej. Ale teraz
ma pan pożyteczną robotę, tak przynajmniej
słyszałam. Pożyteczną nie tylko dla Anglii, ale dla
całej ludzkości. Prowadzi pan prace badawcze nad
sposobami unieszkodliwiania pewnych gazów,
prawda?
Twarz młodego Niemca rozjaśniła się trochę.
- Tak. Mam już niezłe rezultaty. Jest to proces
nieskomplikowany, tani i przy tym bardzo łatwy do
zastosowania.
- Nad takimi zagadnieniami warto pracować -
powiedziała Tuppence. - Warto pracować nad
wszystkim, co zmniejsza cierpienia, i nad wszystkim,
co buduje, a nie niszczy. To przecież naturalne, że
obrzucamy naszych przeciwników niezbyt miłymi
epitetami. Oni robią to samo. Istnieją setki takich
majorów Bletchleyów z pianą na ustach. Ja także
nienawidzę Niemców. Kiedy myślę: "Niemcy", nie
ma we mnie nic prócz nienawiści. Ale kiedy pomyślę
o poszczególnych ludziach, o matce, która czeka
niecierpliwie na wiadomość o synu, o młodych
chłopcach, opuszczających domy i jadących na front,
o wieśniakach, sprzątających zboże z pola, o
właścicielach małych sklepików i innych
sympatycznych Niemcach, których znam, moje
uczucia są zupełnie inne. Wiem, że to tacy sami
ludzie jak my i że czują tak jak my. I to jedynie jest
ważne. Tamto jest tylko maską nałożoną na czas

background image

wojny, jest jednym z elementów wojny,
prawdopodobnie niezbędnym, ale nietrwałym.
Gdy to mówiła, przypomniały jej się - jak niedawno
Tomaszowi - słowa siostry Cavell. "Patriotyzm to
jeszcze nie wszystko. Muszę wyzbyć się nienawiści".
To powiedzenie gorącej patriotki było dla nich
obojga wyrazem najczystszego poświęcenia.
Karol von Deinim pocałował ją w rękę. Powiedział:
- Dziękuję. Pani słowa były prawdziwe i piękne.
Dodadzą mi siły. "O Boże - myślała Tuppence,
schodząc drogą do miasteczka. - Czy to nie pech,
żeby człowiek, którego najbardziej tu polubiłam,
musiał być akurat Niemcem? Przez to wszystko
wydaje się takie zwariowane".

Tuppence była niezwykle dokładna. Chociaż wcale
nie miała ochoty jechać do Londynu, uważała, że
musi zrobić to, co zapowiedziała. Gdyby się
wyprawiła na całodzienną wycieczkę w okolice,
mógłby ją ktoś zobaczyć i donieść o tym do Sans
Souci.
Nie, pani Blenkensop powiedziała, że jedzie do
Londynu, wobec tego pani Blenkensop pojedzie do
Londynu.
Kupiła bilet powrotny trzeciej klasy i kiedy
odchodziła od okienka, natknęła się na Sheilę
Perenna.
- Dzień dobry - zawołała Sheila. - Dokąd pani jedzie?
Przyszłam dowiedzieć się o paczkę, która gdzieś
zaginęła.

background image

Tuppence zwierzyła jej się ze swoich projektów.
- Ach, naturalnie - powiedziała Sheila niedbale. -
Przypominam sobie, że pani coś o tym wspominała,
ale nie wiedziałam, że to akurat dziś pani wyjeżdża.
Odprowadzę panią do pociągu.
Sheila była tego dnia niezwykle ożywiona. Nie
sprawiała wrażenia ani zniecierpliwionej, ani
nachmurzonej. Mówiła w miły sposób o drobiazgach
życia codziennego w Sans Souci. Bawiła Tuppence
rozmową, dopóki pociąg nie ruszył ze stacji.
Tuppence pomachała jej ręką, przez chwilę
spoglądała za malejącą postacią dziewczyny, potem
zaś siadła w kącie przedziału i oddała się poważnym
rozmyślaniom.
Czy to tylko przypadek, że Sheila przyszła na
dworzec o tej właśnie porze? A może jest to raczej
dowód skrupulatności wroga? Może pani Perenna
chciała się upewnić, czy gadatliwa pani Blenkensop
naprawdę pojechała do Londynu?
Na to właśnie wyglądało. Dopiero nazajutrz udało się
Tuppence odbyć rozmowę z Tomaszem. Postanowili
nie porozumiewać się nigdy pod dachem Sans Souci.
Pani Blenkensop spotkała pana Meadowesa, gdy
wykurowawszy się już trochę z kataru, odbywał
niemęczącą przechadzkę nad brzegiem morza.
Usiedli na ławce.
- No i co? - spytała.
Tomasz pokiwał głową. Minę miał bardzo
niewyraźną.

background image

- Hm... - mruknął. - Mam ci coś do powiedzenia.
Boże, co za dzień! Z okiem przy szparze w drzwiach,
bez chwili odpoczynku. Kark mi zupełnie
zesztywniał.
- Mniejsza o twój kark - powiedziała Tuppence bez
cienia współczucia. - Mów.
- Najpierw weszły pokojówki i sprzątały - zaczął
Tomasz. - Potem zjawiła się pani Perenna, ale jeszcze
zanim one wyszły, i zrobiła im o coś piekło. I raz
wpadła Betty po pluszowego pieska.
- Dobrze, dobrze. I nikt więcej?
- Owszem, jeszcze jedna osoba - powiedział wolno
Tomasz. - Kto?
- Karol von Deinim.
- Och... - Tuppence poczuła przykre ukłucie w sercu.
A więc mimo wszystko... - Kiedy? - spytała.
- Podczas obiadu. Wyszedł przed innymi ze
stołowego, wstąpił na chwilę do siebie, a potem
przemknął się przez korytarz do twojego pokoju. Był
tam z piętnaście minut.
Tomasz umilkł.
- Myślę, że sprawa jest jasna? - spytał po chwili.
Tuppence kiwnęła głową.
Tak, sprawa była najzupełniej jasna. Karol von
Deinim mógł mieć tylko jeden jedyny powód do tego,
żeby przebywać w pokoju pani Blenkensop przez
piętnaście minut. "Swoją drogą, wspaniały aktor z
tego von Deinima" - pomyślała Tuppence...
Jego poranne zwierzenia brzmiały tak szczerze. Cóż,
w pewnym stopniu mogły być szczere. Umiejętnie

background image

dozowana prawda jest warunkiem udanego
kłamstwa. Karol von Deinim to patriota, szpieg
wrogiego kraju pracujący dla swojej ojczyzny.
Można go za to szanować. Ale trzeba - zniszczyć.
- Tak mi przykro - powiedziała z wahaniem.
- Mnie też - dorzucił Tomasz. - To miły chłopak.
Tuppence wyszeptała:
- Oboje moglibyśmy robić to samo w Niemczech.
Tomasz kiwnął głową. Tuppence ciągnęła dalej:
- A więc wiemy mniej więcej, jak się przedstawia
sytuacja. Karol von Deinim pracuje z Sheilą i panią
Perenna. Przypuszczalnie pani Perenna jest główną
sprężyną. Mamy jeszcze tę cudzoziemkę, z którą von
Deinim wczoraj rozmawiał. Tak czy inaczej, musi
być w tę sprawę wplątana.
- I co teraz? - spytał Tomasz.
- Trzeba będzie przetrząsnąć pokój pani Perenna.
Może znajdzie się tam coś, co naprowadzi nas na
ślad. A poza tym musimy ją mieć na oku, wybadać,
dokąd chodzi i z kim się widuje. Sprowadźmy może
Alberta.
Tomasz zastanowił się chwilę.
Wiele lat temu Albert, wówczas pikolak w jednym z
londyńskich hoteli, stowarzyszył się z młodymi
Beresfordami i dzielił z nimi przygody. Potem
wstąpił do Tuppence i Tomasza na służbę i stanowił
główną, a zarazem jedyną, podporę ich
gospodarstwa. Przed sześciu mniej więcej laty ożenił
się i teraz był pełnym godności właścicielem baru

background image

Pod Kaczką i Psem w jednej z południowych dzielnic
Londynu.
Tuppence szybko mówiła dalej:
- Albert będzie uradowany. Ściągniemy go tu.
Zamieszka w hoteliku przy stacji i będzie śledził
panią Perenna, Sheilę i w ogóle każdego, kogo mu
wskażemy.
- A co powie na to pani Albertowa? - spytał Tomasz.
- W zeszły poniedziałek wybierała się z dziećmi do
swojej matki do Walii. Żeby uniknąć nalotów.
Wszystko znakomicie się składa.
- Przyznaję, że to dobry pomysł. Gdyby któreś z nas
zaczęło ją śledzić, zaraz by się to rzuciło w oczy.
Albert jest wymarzony do tej roboty. A teraz jeszcze
jedno - ciągnął Tomasz. - Myślę, że powinniśmy
pilnować tej niby Polki, która kręciła się w pobliżu
Sans Souci i rozmawiała z Deinimem. Mam
wrażenie, że ona może nas zaprowadzić do drugiego
końca szpiegowskiej organizacji, a o to nam przecież
idzie.
- Tak, zgadzam się z tobą - rzekła Tuppence. - Ta
kobieta przychodzi tu po rozkazy albo zabiera
informacje. Jak ją zobaczymy następnym razem,
któreś z nas będzie musiało pójść za nią i dowiedzieć
się o niej czegoś bliższego.
- Wróćmy do pani Perenna. Chyba trzeba będzie
przetrząsnąć nie tylko jej pokój, ale także sypialnię
von Deinima?
- Nie myślę, że coś byś znalazł w jego pokoju. Jest
przecież Niemcem i policja ma prawo w każdej

background image

chwili przeprowadzić u niego rewizję. Nie narażałby
się na ryzyko przechowywania jakichś
kompromitujących materiałów. Z panią Perenna
sprawa nie będzie łatwa. Kiedy ona wychodzi, w
domu często zostaje Sheila, no i ta wiecznie
rozbiegana pani Sprot, i Betty, i pani O'Rourke
przesiadująca ciągle w swoim pokoju. - Umilkła. -
Pora obiadowa jest najlepsza - dodała po chwili.
- Pora, którą wybrał von Deinim - mruknął Tomasz.
- Tak. Może mnie rozboleć głowa i będę musiała
pójść na górę. Nie, ktoś mógłby zechcieć się mną
zaopiekować. Już wiem. Przed samym obiadem
pójdę do siebie, nie mówiąc nic nikomu. Dopiero po
obiedzie powiem, że mnie bolała głowa.
- Czy nie lepiej, żebym ja to zrobił? - zaproponował
Tomasz. - Mój katar mógłby się jutro bez trudu
odnowić.
- Myślę, że to raczej moja rola. Jeżeli mnie przyłapią,
zawsze będę się mogła wytłumaczyć, że przyszłam po
aspirynę czy coś takiego. Obecność mężczyzny w
pokoju pani Perenna dałaby dużo więcej do
myślenia.
- I nasunęłaby różne frywolne wnioski - uśmiechnął
się Tomasz. Uśmiech na jego twarzy prędko
przygasł. Tomasz miał teraz minę poważną i
zatroskaną.
- Trzeba się będzie ostro wziąć do rzeczy, kochanie -
powiedział. - Dzisiejsze wiadomości są wręcz fatalne.
Musimy jak najprędzej z tym skończyć.

background image

Tomasz poszedł dalej na spacer. Po drodze wstąpił
na pocztę, połączył się z Grantem i zawiadomił go, że
"ostatnia próba się powiodła, nasz przyjaciel K. jest
w to niewątpliwie wmieszany".
Następnie napisał list i wrzucił go do skrzynki.
Koperta była zaadresowana do pana Alberta Batta,
Kaczka i Pies, ulica Glamorgan, Londyn
Kennington.
Wreszcie kupił tygodnik, głoszący na okładce, że
informuje Anglików o tym, co się naprawdę wydarzy
na świecie, i z niewinną miną ruszył w drogę
powrotną do Sans Souci.
Po chwili z mijającego go dwuosobowego samochodu
wychylił się komandor Haydock, wołając przyjaźnie:
- Dzień dobry, może pana podwieźć? Tomasz z
wdzięcznością przyjął zaproszenie.
- Czytuje pan tę szmatę? - spytał Haydock, rzucając
okiem na szkarłatną okładkę "Zakulisowych
Wiadomości Tygodnia".
Pan Meadowes zmieszał się nieznacznie, jak zresztą
wszyscy czytelnicy tego periodyku, gdy im stawiano
to pytanie.
- Straszna szmata - przyznał. - Ale widzi pan, oni
czasami naprawdę chyba wiedzą, co się dzieje za
kulisami polityki.
- A czasem znów się mylą - odparł Haydock.
- No, naturalnie.
- Prawda przedstawia się w ten sposób... - powiedział
Haydock, wyminąwszy niezupełnie zgodnie z
przepisami wysepkę wskazującą na ruch

background image

jednostronny i o włos uniknąwszy zderzenia z
ogromną ciężarówką - prawda przedstawia się w ten
sposób - powtórzył - że kiedy te łobuzy mają rację,
wszyscy o tym pamiętamy, a kiedy się mylą, nikt na
to nie zwraca uwagi.
- Czy myśli pan, że w tym, co mówią o zamiarze
Stalina porozumienia się z nami, może być trochę
prawdy?
- Marzenie ściętej głowy, drogi panie, czyste mrzonki
- oznajmił komandor Haydock. - Rosjanie są i
zawsze byli przewrotni. Wciąż powtarzam, że nie
należy im ufać. Słyszałem, że pan chorował?
- Och, zwykła gorączka sienna. Łapie mnie co roku o
tej porze.
- Ano racja, wiosna. Sam nigdy tego nie
przechodziłem, ale mój przyjaciel chorował na
gorączkę sienną. Co roku w czerwcu kładło go to
paskudztwo na kilka dni do łóżka. Czuje się pan na
tyle dobrze, że mógłby pan zagrać w golfa?
Tomasz odparł, że zagra jak najchętniej.
- Świetnie - ucieszył się Haydock. - Więc może jutro?
Bo dzisiaj muszę iść na zebranie w sprawie tych
spadochroniarzy, trzeba zorganizować ochotniczy
oddział przeciwdesantowy. Świetny pomysł, moim
zdaniem. Najwyższy czas, żebyśmy dali coś z siebie
krajowi. Więc o szóstej?
- Dziękuję, chętnie.
- No to umowa stoi - komandor zahamował
gwałtownie przed Sans Souci.
- Jak się miewa piękna Sheila? - spytał.

background image

- Chyba dobrze. Rzadko ją widuję - rzekł Tomasz.
- Zakład, że nie tak często, jakby pan sobie tego
życzył - Haydock zaśmiał się swoim głośnym,
szczekliwym śmiechem. - Śliczna dziewczyna, ale
diabelnie opryskliwa. Stanowczo za dużo przebywa
w towarzystwie tego Niemiaszka. Moim zdaniem,
takie postępowanie jest wysoce niepatriotyczne.
Naturalnie, nic jej po takich antykach jak pan czy ja,
ale dość jest przecież miłych młodych mężczyzn w
naszym wojsku. Po co zadawać się z Niemcem?
Przyznaję, że mnie to doprowadza do wściekłości.
- Niech pan uważa. Von Deinim właśnie się zbliża -
ostrzegł Tomasz.
- Nie mam nic przeciwko temu, żeby mnie usłyszał.
Nawet chciałbym, żeby usłyszał. Miałbym ochotę dać
mu mocnego kopniaka. Każdy przyzwoity Niemiec
walczy za ojczyznę, a nie chowa się po kątach, żeby z
bliska nie powąchać prochu.
- W każdym razie - wtrącił Tomasz - o tego jednego
Niemca mniej w razie inwazji na Anglię.
- Chce pan powiedzieć, że jest już tutaj? Ha, ha, ha!
A to się panu udało. Co nie znaczy wcale, żebym
wierzył w to głupie gadanie o inwazji. Nikt nas tu
jeszcze nie napadł i nikt nie napadnie. Na szczęście
mamy flotę.
Wypowiedziawszy tę krótką patriotyczną orację,
komandor Haydock włączył ze zgrzytem bieg.
Samochód szarpnął i zaczai piąć się pod górę do
Jaskini Przemytników.

background image

Tuppence znalazła się pod bramą Sans Souci za
dwadzieścia minut druga. Ominęła podjazd i idąc
ogrodem, weszła do domu przez otwarte drzwi
saloniku. Z oddali docierał do niej zapach pieczeni
po irlandzku, brzęk porcelany i szmer rozmów przy
stole. Sans Souci było pochłonięte południowym
posiłkiem.
Tuppence zaczekała przy drzwiach saloniku, aż
pokojówka Marta przejdzie przez hali i zniknie w
drzwiach jadalni. Wtedy w samych tylko
pończochach pobiegła szybko na górę.
Wpadła do siebie, włożyła ranne pantofle z
miękkiego filcu i przez korytarz przemknęła się do
pokoju pani Perenna.
Gdy zamknąwszy za sobą drzwi, rozejrzała się po
pokoju, opanowało ją uczucie niesmaku. Ach,
przykra praca! Nie wybaczyłaby sobie nigdy, gdyby
pani Perenna była tylko panią Perenna. Wdzierać się
w cudze intymne sprawy...
Tuppence otrząsnęła się zapamiętanym z dzieciństwa
ruchem zniecierpliwionego teriera. Przecież na
świecie jest wojna!
Podeszła do toaletki.
Szybko i zręcznie przeszukała zawartość szufladek.
Jedna z szuflad w wysokiej sekreterze była
zamknięta na klucz. To przynajmniej zapowiadało
się bardziej interesująco.
Tomasz otrzymał komplet narzędzi wraz z krótkim
pouczeniem, jak się z nimi obchodzić. Z kolei

background image

przekazał Tuppence tę nowo nabytą wiedzę. Kilka
zręcznych ruchów ręki - i zamek ustąpił.
W szufladzie znajdowała się kasetka na pieniądze, w
niej dwadzieścia funtów w banknotach i trochę
srebra, dalej pudełeczko z biżuterią i plik papierów.
Te ostatnie najbardziej Tuppence interesowowały.
Przejrzała je szybko, z konieczności dość
powierzchownie. Nie miała czasu na dokładniejsze
zbadanie ich treści.
Dokumenty dotyczące długu hipotecznego na Sans
Souci, stan konta bankowego, korespondencja. Czas
uciekał, Tuppence przerzucała pośpiesznie papiery, z
bolesnym niemal skupieniem starając się pochwycić
wzrokiem wszystko, co mogło mieć ukryte znaczenie.
Dwa listy od przyjaciółki z Włoch, rozwlekłe,
gadatliwej pozornie zupełnie niewinne. Ale czy
naprawdę nic się w nich nie kryło? List od niejakiego
Szymona Mortimera z Londynu, zwięzły, suchy list o
tak obojętnej treści, że przechowywanie go wydało
siej Tuppence podejrzane. Czy pan Mortimer nie
jest przypadkiem kimś bardziej niebezpiecznym, niż
to wynikało ze słów listu? I na samym spodzie
wyblakłe litery na arkusikach podpisanych "Pat"' i
zaczynających się od słów: "Jest to mój ostatni list
do Ciebie, najdroższa Eileen..."
Och, nie, nie! Tuppence w żaden sposób nie
potrafiłaby się zmusić do przeczytania tego listu.
Złożyła go starannie, uporządkowała leżące na nim
papiery i nagle zaniepokojona, wsunęła na miejsce
szufladę, ale nie zdążyła jej zamknąć. Gdy pani

background image

Perenna zajrzała do pokoju, Tuppence stała obok
umywalni i szukała czegoś bezradnie między
buteleczkami na półce.
Pani Blenkensop zwróciła ku gospodyni
zawstydzoną, ale jednocześnie zbolałą twarz.
- Och, niech mi pani daruje - wyjąkała. - Wróciłam
do domu i z takim potwornym bólem głowy...
pomyślałam, że chyba wezmę l aspirynę i położę się
do łóżka, ale nie mogłam znaleźć moich proszków,
więc pomyślałam, że się pani może nie pogniewa...
wiedziałam, że pani ma aspirynę, bo wczoraj
proponowała pani pannie Minton...
Pani Perenna weszła zamaszystym krokiem do
pokoju. Gdy przemówiła, w głosie jej zadźwięczała
ostra nuta.
- Ależ proszę bardzo, tylko dlaczego mi pani o tym
nie powiedziała?
- Tak, naturalnie, powinnam się była do pani
zwrócić. Ale wiedziałam, że wszyscy państwo
siedzicie przy stole, a ja tak strasznie nie lubię
sprawiać innym kłopotu swoją osobą...
Pani Perenna wyminęła Tuppence i dość gwałtownie
zdjęła flakonik aspiryny z półki.
- Ile? - spytała krótko.
Pani Blenkensop wzięła trzy pastylki.
Odprowadzona na samo miejsce przez panią
Perenna, wróciła do swojego pokoju, gdzie
energicznie odrzuciła propozycję worka gumowego z
gorącą wodą.

background image

Pani Perenna zachowała swój najcelniejszy strzał na
chwilę rozstania.
- Pani przecież ma aspirynę. Sama widziałam -
powiedziała.
Tuppence zawołała prędko:
- Och, mam, naturalnie. Wiem, że mam gdzieś cały
flakonik i naprawdę strasznie się wstydzę, ale w
żaden sposób nie mogłam go znaleźć.
Pani Perenna odezwała się, błysnąwszy dużymi,
olśniewająco białymi zębami:
- Niechże pani nie wstaje aż do podwieczorku.
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Tuppence
odetchnęła głęboko. Leżała wyciągnięta nieruchomo
na łóżku w obawie, że pani Perenna wróci.
Czy inni domownicy domyślali się czegoś? Te zęby
takie duże i białe... "dlatego takie duże, żeby cię
lepiej zjeść, Czerwony Kapturku". Ilekroć Tuppence
spostrzegła błysk zębów pani Perenna, przypominała
jej się ta bajka. Ach, i jej ręce - takie wielkie, dziwnie
okrutne z wyglądu.
Tuppence zdawało się, że pani Perenna przyjęła dość
naturalnie jej obecność w pokoju. Ale później
zorientuje się zapewne, że szufladka sekretery jest
otwarta. Czy zacznie wtedy coś podejrzewać? Czy po
prostu pomyśli, że przez nieuwagę sama zostawiła ją
otwartą? To się przecież zdarza. Czy Tuppence
zdołała tak ułożyć papiery, że wyglądają, jakby nie
były ruszane?
Zresztą, jeżeli nawet pani Perenna zauważy, że coś
nie jest w porządku, skłonna będzie raczej

background image

podejrzewać którąś ze służących niż "panią
Blenkensop". A gdyby mimo wszystko podejrzenia
padły na "panią Blenkensop", to czyż nie posądzi jej
o zwykłą, acz niezbyt chwalebną ciekawość?
Tuppence wiedziała, że bywają ludzie, wdzierający
się bez skrupułów w cudze tajemnice.
Z drugiej jednak strony, jeżeli pani Perenna jest
osławioną M, szpiegiem niemieckim, z pewnością ma
się na baczności przed kontrwywiadem.
Czy cokolwiek w obejściu tej kobiety wskazywało na
zbudzoną nagle czujność?
Zachowywała się najzupełniej naturalnie - tylko ta
jedna, wypowiedziana z naciskiem, uwaga o
aspirynie, którą widziała w pokoju Tuppence...
Tuppence poderwała się i usiadła w łóżku.
Przypomniała sobie nagle, że jeszcze podczas
rozpakowywania walizek wsunęła aspirynę wraz z
buteleczką jodyny i flakonem pastylek miętowych na
dno szuflady biurka.
A więc okazuje się, że nie jest w Sans Souci jedyną
osobą myszkującą po cudzych sypialniach.
Wyprzedziła ją pani Perenna.

VII

Nazajutrz pani Sprot pojechała do Londynu.
Kilka jej uwag, wypuszczonych niczym balony
próbne, znalazło natychmiast odzew w różnorodnych
ofertach mieszkańców Sans Souci, którzy gotowi byli
zaopiekować się Betty.

background image

Kiedy pani Sprot wyszła z domu, obsypawszy Betty
na pożegnanie ostatnimi zaklęciami, aby była
"naprawdę grzeczną dziewczynką", dziecko zostało
pod opieką Tuppence, która zobowiązała się pełnić
przy nim straż w godzinach przedpołudniowych.
- Bawić - powiedziała Betty. - Bawić chowanego.
Mówienie z każdym dniem przychodziło jej łatwiej,
nabrała też zachwycającego zwyczaju
przekrzywiania główki na bok, przy czym
wpatrywała się w rozmówcę z czarującym
uśmiechem i szeptała cichutko:
- Plosę, plosę...
Tuppence zamierzała pójść z nią na przechadzkę, ale
padał gęsty deszcz, więc chwilowo usadowiły się obie
w pokoju pani Sprot. Betty natychmiast
zaprowadziła Tuppence do najniższej szuflady
sekretery, gdzie chowano jej zabawki.
- Będziemy chować Bonza? - spytała Tuppence.
Ale Betty zmieniła już tymczasem postanowienie i
zażądała stanowczo:
- Cytaj!
Tuppence wyjęła stojącą na brzegu półki zniszczoną
książeczkę. Widząc to, Betty zaczęła piszczeć
przeraźliwie:
- Nie, nie! Bzydkie... niedoble... be!
Tuppence spojrzała zdziwiona najpierw na dziecko,
potem na książeczkę. Był to "Mały Jack Horner" w
kolorowym wydaniu.
- Czy Jack był niedobrym chłopczykiem, ponieważ
wyciągnął pióro? - spytała.

background image

- Be! - powtórzyła Betty z naciskiem. I zdobywając
się na ogromny wysiłek, dodała: - Obzy...dliwe!
Wyrwała Tuppence książeczkę, wsunęła ją na dawne
miejsce i wyciągnęła z drugiego końca półki
identyczny egzemplarz.
- C...cysty, ładny Dzekholnel - oznajmiła,
uśmiechając się radośnie.
Tuppence zrozumiała, że zniszczone i brudne
książeczki zastąpione zostały nowymi. Ubawiło ją to
odkrycie. Pomyślała, że widocznie pani Sprot należy
do gatunku tak zwanych "higienicznych matek",
które śmiertelnie boją się bakterii i
zanieczyszczonego jedzenia, a zwłaszcza wpadają w
panikę, kiedy dziecko włoży do buzi brudną
zabawkę.
Wychowana w swobodnej atmosferze wiejskiego
probostwa Tuppence odnosiła się pogardliwie do
przesadnych wymagań higieny i wychowywała swoje
własne dzieci w taki sposób, aby się mogły zetknąć z
"rozsądną" - jak to nazywała - ilością brudu.
Jednakże teraz wzięła posłusznie czysty egzemplarz
"Jacka Homera" i czytała dziecku powiastkę,
opatrując ją stosownymi komentarzami. Betty
wykrzykiwała: "To Dzek! To piólo! Cias...to!",
wskazując jednocześnie te niezmiennie interesujące
obiekty paluszkiem tak brudnym, iż należało się
spodziewać, że również ten nowy egzemplarz
powędruje niedługo na śmietnik. Następnie
Tuppence odczytała "Gąsko, gąsko, gąsiorze" i
powiastkę "O staruszce, co mieszkała w bucie", po

background image

czym Betty schowała książeczki, Tuppence zaś ku jej
wielkiej radości strasznie długo nie mogła ich
znaleźć. I tak prędko minął ranek.
Po obiedzie Betty poszła spać, a pani O'Rourke
zaprosiła Tuppence do siebie na pogawędkę.
W pokoju pani O'Rourke panował nieład, powietrze
zaś przesycone było zapachem mięty i stęchłego
ciasta z niewielkim dodatkiem naftaliny. Na każdym
stole i stoliku stały fotografie dzieci i wnucząt z
bocznej linii. Takie zatrzęsienie było tych fotografii,
iż Tuppence odnosiła wrażenie, że spogląda na
naturalistyczne dekoracje sztuki z
późnowiktoriańskiego okresu.
- Wspaniale umie się pani bawić z dziećmi -
powiedziała serdecznie pani O'Rourke.
- Och, nic dziwnego - odparła Tuppence. - Przecież
moja dwójka...
- Jak to dwójka? - przerwała szybko pani O'Rourke.
- Jeżeli dobrze zrozumiałam, ma pani trzech, synów?
- Naturalnie, trzech - wyjaśniła Tuppence. - Ale
różnica wieku między dwoma jest bardzo mała, tak
że mówiąc o dwóch, miałam po prostu na myśli czas
przy nich spędzony.
- Ach, rozumiem. Proszę, niechże się pani rozgości.
Tuppence usiadła posłusznie, wyrzucając sobie w
duchu, że w obecności pani O'Rourke czuje się
zawsze tak nieswojo. Podobnych uczuć musieli
doświadczać Jaś i Małgosia, kiedy przyjąwszy
zaproszenie, wchodzili do chatki czarownicy.

background image

- A teraz proszę mi powiedzieć - zwróciła się do niej
pani O'Rourke - co pani myśli o Sans Souci?
Tuppence rozpoczęła mowę pochwalną o dość
zaskakującej obfitości słów, lecz pani O'Rourke
przerwała jej bezceremonialnie.
- Pytam panią o coś zupełnie innego. Czy Sans Souci
nie wydaje się pani trochę, hm... dziwne?
- Dziwne? Ależ bynajmniej.
- I pani Perenna też nie wydaje się pani dziwna? Nie
zaprzeczy pani jednak, że ona panią ciekawi. Nieraz
widziałam, jak ją pani obserwuje.
Tuppence zaczerwieniła się.
- A bo... bo to taka interesująca kobieta - wyjąkała.
- Ani trochę - oświadczyła stanowczo pani O'Rourke.
- Jest sobie najpospolitszą kobietą w świecie...
naturalnie, jeżeli jest naprawdę taka, za jaką by
chciała uchodzić. Ale może nie jest. Czy to
przychodzi pani czasem do głowy?
- Doprawdy nie wiem, o czym pani mówi...
- Czy zastanawiała się pani kiedykolwiek nad tym, że
można by to samo powiedzieć o każdym z nas? Że
jesteśmy inni, niż się wydajemy na pozór? Na
przykład taki pan Meadowes. To zaskakujący
człowiek. Niekiedy dałabym głowę, że jest typowym
Anglikiem, głupim i ograniczonym, a kiedy indziej
znów usłyszę jakieś jego słowo czy pochwycę
spojrzenie, które dowodzi czegoś wręcz przeciwnego.
Dziwne. Co?
Tuppence odpowiedziała bardzo stanowczo:

background image

- Och, moim zdaniem pan Meadowes jest strasznie
angielski.
- Są jeszcze inni. Może pani zgaduje, kogo mam na
myśli?
Tuppence potrząsnęła głową.
- Jeden z inicjałów tej osoby to litera "S" - poddała
zachęcająco pani O'Rourke i pokiwała głową.
W nagłym odruchu gniewu, pod wpływem
niejasnego impulsu, który kazał jej chronić coś, co
jest młode i bezbronne, Tuppence powiedziała ostro:
- Sheila przeżywa okres buntu. To rzecz normalna w
tym wieku.
Pani O'Rourke kiwała głową długo i miarowo, jak
otyły mandaryn z porcelany, stojący na półce nad
kominkiem w pokoju ciotki Gracji, którego
Tuppence zapamiętała z dzieciństwa. Kąciki jej ust
uniosły się w szerokim uśmiechu. Powiedziała cicho:
- Może pani tego nie wie, ale panna Minton ma na
imię Sara.
- Och! - W głosie Tuppence słychać było zdumienie. -
Czy pani miała na myśli pannę Minton?
- Nie - odparła krótko pani O'Rourke.
Tuppence odwróciła głowę i zaczęła wyglądać przez
okno.
Dziwne, jak ta stara kobieta na nią oddziaływa,
roztaczając wokół siebie atmosferę niepokoju i lęku.
"Mam takie uczucie - myślała - jakbym była myszą,
którą kot trzyma między łapami..."
Ta ogromna, uśmiechająca się, majestatyczna
kobieta siedzi tam, bez mała mrucząc jak dobrotliwy

background image

kot - a przecież jednocześnie słychać stuk łap
bawiących się czymś, czego mimo dobrotliwego
mruczenia nie zamierza puścić wolno...
"Ach, nonsens, bzdura! Wmawiam w siebie to
wszystko" - pomyślała Tuppence, spoglądając w
ogród. Deszcz ustał, słychać było cichy szmer kropel,
spadających z drzew.
"Nie, to nie jest tylko moje przywidzenie. Nie należę
do osób o chorobliwej, wybujałej wyobraźni. Jest tu
coś... kryje się gdzieś jakieś zło. Gdybym mogła tylko
zrozumieć..."
Nie dokończyła myśli.
Krzaki w głębi ogrodu drgnęły lekko, w szparze
między gałązkami ukazała się czyjaś twarz, czyjeś
oczy spojrzały ukradkiem na dom. Tuppence
poznała twarz cudzoziemki, z którą przed kilkoma
dniami Karol von Deinim rozmawiał na drodze.
Oczy kobiety tak były martwe, twarz tak
nieruchoma, że niemal pozbawiona cech
człowieczeństwa. Wpatrywała się bez zmrużenia
powiek w okna Sans Souci. Twarz bez wyrazu, a
jednak... tak, niewątpliwie czaiła się w niej jakaś
groźba. Nieruchoma, nieprzenikniona maska, pod
którą kryły się jakieś siły wrogie, obce Sans Souci i
atmosferze banalności życia w angielskim
pensjonacie.
Myśli te niczym błyskawica przemknęły Tuppence
przez głowę. Odwróciwszy się od okna,
wymamrotała jakieś usprawiedliwienie, wybiegła z

background image

pokoju pani O'Rourke, potem na dół po schodach,
przez hali i do drzwi frontowych.
Skręciła w prawo i boczną alejką ogrodu pobiegła do
miejsca, gdzie przed chwilą widziała twarz kobiety.
Nie było tam nikogo. Weszła w krzaki i przez
żywopłot wydostała się na drogę. Spojrzała w dół
wzgórza, w górę. Żywego ducha. Gdzie mogła się
podziać kobieta?
Tuppence wróciła zdenerwowana do ogrodu. Czy to
możliwe, że jej się to wszystko przywidziało? Nie,
kobieta była tu przed chwilą.
Nie dając za wygraną, obeszła dokoła ogród,
zaglądając za każdy krzak. Przemoczyła buty, ale
kobiety nie znalazła. Wróciła do domu z niejasnym
przeczuciem czegoś złego - mglistym, bezkształtnym
lękiem przed czymś, co ma się zdarzyć.
Nie domyślała się, nie zdołałaby nigdy odgadnąć,
jakie miało być to zdarzenie.

Rozpogodziło się, więc panna Minton ubrała Betty,
postanawiając wziąć ją na spacer. Miały pójść do
miasteczka i kupić celuloidową kaczkę, która
pływałaby w wanience Betty.
Podniecone myślą o sprawunku dziecko tak się
rozbrykało, że tylko z największym trudem zdołano
wsunąć małe rączki w rękawy wełnianego sweterka.
Gdy wychodziły, Betty wykrzykiwała:
- Kupikaczke! Kupikaczke! Betty kąpi! - znajdując
ogromną przyjemność w głośnym stwierdzaniu tych
niezmiernie ważnych faktów.

background image

Dwie skrzyżowane zapałki, porzucone niedbale na
marmurowym stole w hallu, poinformowały
Tuppence, że pan Meadowes poświęcił popołudnie
na śledzenie pani Perenna. Tuppence weszła do
saloniku, gdzie siedzieli państwo Cayley.
Pan Cayley był wyraźnie poirytowany. Tłumaczył, że
przyjechał do Leahampton w poszukiwaniu ciszy i
spokoju, a jak tu marzyć o ciszy i spokoju, kiedy w
domu jest dziecko? Od rana do nocy hałasuje,
piszczy, wrzeszczy, skacze, tupie...
Pani Cayley wyjąkała pojednawczo, że Betty to
naprawdę przemiłe maleństwo, ale jej uwaga
przyjęta została nieprzychylnie.
- Zapewne, zapewne - warknął pan Cayley,
wyciągając długą i chudą szyję. - Ale matka powinna
ją krócej trzymać. Należy się liczyć z otoczeniem. Z
ludźmi chorymi, z ludźmi wyczerpanymi nerwowo,
którym potrzebny jest odpoczynek.
- Nie jest tak łatwo zmusić do spokoju dziecko w tym
wieku - powiedziała Tuppence. - Byłoby to sprzeczne
z naturą. Gdyby maleństwo zachowywało się
spokojnie, należałoby przypuszczać, że coś mu
dolega.
- Nonsens, czysty nonsens - burczał pan Cayley.
Zwariowane nowoczesne poglądy. Pozwalanie
dzieciom na wszystko, na co mają ochotę. Matka
powinna zmusić dziecko, żeby siedziało spokojnie i...
bawiło się lalką albo czytało... albo coś w tym
rodzaju.

background image

- Betty niedawno skończyła dwa lata - odparła
Tuppence z uśmiechem - więc nie może pan od niej
wymagać, żeby umiała czytać.
- W każdym razie coś trzeba zrobić. Rozmówię się z
panią Perenna. Dziecko wyśpiewywało dziś od
samego rana - zaczęło śpiewać w łóżku jeszcze przed
siódmą. Miałem bardzo kiepską noc i zdrzemnąłem
się dopiero nad ranem, ale te hałasy naturalnie mnie
obudziły.
- Bo dla mojego męża, proszę pani, sen jest bardzo
ważny - wtrąciła z przejęciem pani Cayley. - Doktor
tak powiedział.
- Powinien pan był pojechać do sanatorium - rzekła
Tuppence.
- Tego rodzaju zakłady, droga pani - oświadczył
gniewnie pan Cayley - są dla kieszeni wręcz
rujnujące, a ponadto ich atmosfera jest dla mnie
niewłaściwa. Bezustannie przywodzi na myśl
chorobę, co znów z kolei oddziaływa w sposób
niekorzystny na moją podświadomość.
- Doktor zalecił wesołe towarzystwo - podsunęła
usłużnie pani Cayley. - Normalne życie. Uważał, że
lepiej będzie, jeżeli pojedziemy do pensjonatu, niż
gdybyśmy wynajęli tu gdzieś umeblowane
mieszkanie. Chodziło mu o to, żeby mój mąż nie
ulegał melancholijnym nastrojom i mógł otrząsnąć
się z apatii dzięki wymianie myśli z innymi
pensjonariuszami.
O ile Tuppence było wiadomo, dyskusje z panem
Cayleyem polegały na tym, że recytował długą listę

background image

swoich chorób i ich symptomów, sama zaś wymiana
myśli ograniczała się do współczujących - lub też
obojętnych - półsłówek wypowiadanych przez
słuchaczy.
Tuppence zręcznie zmieniła temat.
- Bardzo byłabym panu wdzięczna - zaczęła - gdyby
zechciał pan podzielić się ze mną swoimi poglądami
na życie w Niemczech. Wspominał pan o licznych
swoich podróżach do tego kraju w ciągu ostatnich
kilku lat. Byłoby to dla mnie niezwykle interesujące,
gdybym mogła usłyszeć zdanie człowieka tak
doświadczonego i tak światowego. Orientuję się do
skonale, że należy pan do tej nielicznej kategorii
ludzi wolnych od przesądów, którzy potrafią
przedstawić niesfałszowany obraz panujących tam
stosunków.
Jeśli idzie o pochlebstwa w odniesieniu do
mężczyzny, zdaniem Tuppence należało strzelać z
najcięższych dział. Pan Cayley natychmiast połknął
przynętę.
- Jak słusznie droga pani przed chwilą zauważyła,
pogląd mój na sprawę Niemiec jest skrystalizowany i
wolny od uprzedzeń. Otóż w moim przekonaniu...
Nastąpił teraz monolog. Posługując się
wykrzyknikami w rodzaju: "Ach, jakie to ciekawe!"
lub: "Niezrównany z pana obserwator", Tuppence
przysłuchiwała się słowom pana Cayleya z uwagą
bynajmniej nieudawaną. Pan Cayley bowiem,
zachęcony wyrazem życzliwego zrozumienia
malującym się na twarzy słuchaczki, wypowiadał

background image

poglądy dowodzące niezbicie, że jest gorącym
zwolennikiem nazizmu. Jeśli nie powiedział tego
wyraźnie, to w każdym razie dał do zrozumienia, że
o wiele byłoby lepiej, gdyby Anglia i Niemcy
sprzymierzyły się przeciwko reszcie Europy!
Powrót panny Minton i Betty, która zgodnie z
obietnicą otrzymała celuloidową kaczkę, położył kres
owemu monologowi, ciągnącemu się nieprzerwanie
przez blisko dwie godziny. Podniósłszy wzrok,
Tuppence pochwyciła na twarzy pani Cayley
osobliwy wyraz. Tak osobliwy, że nie umiała go
określić. Mogła to być trochę śmieszna, ale
wybaczalna zazdrość żony o męża, którego uwagę
przyciągnęła inna kobieta. Mógł to być niepokój
wywołany szczerością, z jaką pan Cayley
wypowiadał swoje polityczne poglądy. Tak czy
inaczej, twarz pani Cayley wyrażała niezadowolenie.
Następnym wydarzeniem był podwieczorek i powrót
pani Sprot, która już od progu zawołała:
- Och, czy Betty zachowywała się grzecznie? Czy nie
sprawiła za dużo kłopotu? Powiedz, córeczko, czy
byłaś grzeczna?
Na co Betty odpowiedziała lakonicznie jednym tylko
słowem:
- Dodiabeł!
Okrzyk ten nie miał bynajmniej wyrażać
niezadowolenia z powrotu matki, a tylko natarczywą
prośbę o dżem z czarnych porzeczek.

background image

Natychmiast rozległ się głośny chichot pani
O'Rourke i jednocześnie pełne wyrzutu słowa pani
Sprot:
- Nie można tak mówić, Betty!
Pani Sprot usiadła do stołu i pijąc jedną filiżankę
herbaty po drugiej, opowiadała szeroko i z
ożywieniem o zakupach dokonanych w Londynie, o
tłoku w pociągu, o tym, co pasażerowie w jej
przedziale usłyszeli od żołnierza, który niedawno
wrócił z Francji, i wreszcie, co powiedziała
ekspedientka w sklepie o spodziewanym niedługo
ograniczeniu produkcji pończoch.
Ta bardzo zwykła, bardzo codzienna rozmowa
przeniosła się później na taras, gdyż świeciło teraz
słońce i deszcz należał już do przeszłości.
Betty biegała rozradowana to tu, to tam, odbywała
tajemnicze wyprawy między krzaki i wracała z
liściem bukszpanu albo z garstką kamyków, które
kładła dorosłym na kolana, wyjaśniając w sposób
zawiły i niezbyt zrozumiały, co przedstawiają te
skarby. Na szczęście umiała bawić się sama, więc
współudział dorosłych ograniczał się do rzucanych
od czasu do czasu okrzyków:
- Ach, jakie to śliczne, kochanie! Naprawdę?
Był to jeszcze jeden z owych banalnych wieczorów,
tak typowych dla Sans Souci. Błahe rozmowy, plotki,
dyskusje o dalszym przebiegu wojny... Czy Francja
zdoła się utrzymać?... Czy Weygand zaprowadzi
porządek? A co z Rosją? Czy inwazja niemiecka na
Anglię, jeżeli Hitler poweźmie decyzję, może się

background image

udać? Czy Paryż padnie, jeżeli "worek" nie zostanie
wyrównany? Czy to prawda, że...? Mówiono mi,
jakoby... Rozeszła się pogłoska o...
Na wojenne i polityczne plotki o posmaku skandalu
rzucali się wszyscy ze szczególnym upodobaniem.
"Plotka wojenna miałaby być niebezpieczna? -
zapytywała się Tuppence w duchu. - Nonsens. Plotka
to klapa bezpieczeństwa. Ludzie kochają tego
rodzaju sensacje. Dzięki nim mogą zapomnieć o
własnych kłopotach i troskach". Dorzuciła smaczny
kąsek zaczynający się od słów:
- Mój syn pisał mi... są to naturalnie sprawy
najściślej tajne...
Nagle pani Sprot drgnęła i spojrzała na zegarek.
- Już prawie siódma! Powinnam była Bóg wie jak
dawno położyć małą do łóżka. Betty... Betty!
Betty od dłuższej chwili nie pokazywała się na
tarasie, na co dorośli nie zwrócili jednak uwagi. Pani
Sprot przywoływała ją ze wzrastającym
zniecierpliwieniem.
- Betty! Betty! Gdzie się to dziecko podziewa?
- Na pewno coś psoci - zagrzmiała pani O'Rourke
swoim huczącym śmiechem. - Kiedy dzieci są
spokojne, nie wróży to nic dobrego.
- Betty! Proszę tu przyjść zaraz!
Nie było odpowiedzi. Pani Sprot wstała, wyraźnie
zirytowana.
- Pójdę i poszukam jej. Gdzie ona może być?
Panna Minton wyraziła przypuszczenie, że Betty się
schowała, a Tuppence wspominając własne

background image

dzieciństwo, podsunęła myśl o kuchni. Ale nie
znaleziono Betty ani w domu, ani na dworze.
Nawołując głośno, domownicy obeszli ogród,
przeszukali wszystkie sypialnie. Betty nigdzie nie
było.
Pani Sprot zaczęła się niepokoić.
- Niedobre dziecko... naprawdę niedobre. Czy
myślicie państwo, że mogła wyjść za bramę?
Poszły z Tuppence do furtki i wyjrzały na drogę. Nie
było widać nikogo, tylko pod drzwiami Św. Lucjana,
po drugiej stronie ulicy stał posłaniec ze sklepu,
trzymając rower i rozmawiając ze służącą.
Za radą Tuppence podeszły do nich i pani Sprot
spytała, czy nie widzieli małej dziewczynki. Oboje
potrząsnęli głowami, ale potem służąca, coś sobie
widocznie przypomniawszy, spytała:
- Mała dziewczynka w zielonej sukience w kratkę?
- Tak, tak - przytwierdziła skwapliwie pani Sprot.
- Widziałam ją pewnie z pół godziny temu. Szła
drogą do miasta, jakaś kobieta prowadziła ją za
rękę.
- Kobieta? Jaka kobieta? - zawołała zdumiona pani
Sprot. Pokojówka była wyraźnie zakłopotana.
- Hm... powiedziałabym, że jakaś taka dziwna z
wyglądu. Cudzoziemka. Trochę cudacznie ubrana.
Bez kapelusza, tylko w szalu czy czymś takim na
głowie, i twarz miała taką jakąś inną... cudaczną.
Pani wie, co mam na myśli? Widziałam ją tu ostatnio
kilka razy i jak mam być całkiem szczera, to
wydawała mi się... taka trochę nie tego. Rozumie

background image

pani, co chcę przez to powiedzieć? - dodała
zachęcająco.
Tuppence natychmiast pomyślała o twarzy
wychylającej się spośród krzaków i o trapiących ją
złych przeczuciach.
Była wtedy jak najdalsza od myśli, że kobieta może
mieć cokolwiek wspólnego z małą Betty. Teraz
zupełnie nie mogła tego zrozumieć.
Nie miała jednak czasu na medytacje, bo pani Sprot
zachwiała się i gdyby nie Tuppence, byłaby chyba
upadła.

- Och, Betty, moje maleństwo! Porwali ją! Ona jest
taka... Jak wyglądała ta kobieta? Cyganka?
Tuppence energicznie potrząsnęła głową.
- Nie, ma jasne włosy, bardzo jasne, szeroką twarz,
wystające kości policzkowe i niebieskie, szeroko
rozstawione oczy.
Widząc zdumione spojrzenie pani Sprot, wyjaśniła
prędko:
- Widziałam ją dzisiaj po południu, wyglądała z
krzaków na końcu ogrodu. Patrzała na dom.
Zauważyłam, że się tu kręci od jakiegoś czasu.
Rozmawiała któregoś dnia z Karolem von
Deinimem. To musi być ta sama kobieta.
- Głowę dam, że ta sama - przytaknęła służąca. -
Włosy miała jasne i była taka trochę nie tego... Nie
rozumiała ani słowa, kiedy się do niej mówiło.
- O Boże -jęknęła pani Sprot. - Co teraz robić?
Tuppence otoczyła ją ramieniem.

background image

- Wrócimy do domu, wypije pani łyk whisky i
zatelefonujemy na policję. Niech się pani nie martwi.
Znajdziemy małą.
Pani Sprot poszła za nią posłusznie, mówiąc cicho, w
oszołomieniu:
- Nie rozumiem... nie rozumiem... jak Betty mogła
pójść z kimś obcym.
- Jest jeszcze bardzo mała - powiedziała Tuppence.
Za mała na to, żeby odczuwać nieufność w stosunku
do obcych.
Pani Sprot zawołała łamiącym się głosem:
- To na pewno jakaś podła Niemka! Zabije mi moją
Betty!
- Głupstwo - powiedziała szorstko Tuppence. -
Wszystko skończy się dobrze. Ta kobieta jest
niezupełnie normalna.
Ale nie wierzyła we własne słowa, nie wierzyła ani
przez chwilę, żeby ta spokojna, opanowana kobieta
mogła być wariatką nieodpowiedzialną za własne
czyny.
Karol von Deinim. Czy Karol wie coś o tej sprawie?
Czy ma z nią coś wspólnego?
W chwilę później skłonna była wątpić. Von Deinim,
podobnie jak reszta domowników, okazał zdumienie,
niedowierzanie, był wstrząśnięty i zaskoczony.
Gdy tylko ustalono fakty, major Bletchley pochwycił
inicjatywę w swoje ręce.
- Niech teraz droga pani siądzie... o tu - zwrócił się
do pani Sprot - i wypije łyk tego... to whisky, z

background image

pewnością pani nie zaszkodzi... a ja zaraz
zatelefonuję na policję.
Pani Sprot wyszeptała:
- Proszę zaczekać... może jest tam coś...
Weszła spiesznie na schody, potem przez korytarz do
swojego pokoju.
W kilka chwil później usłyszeli na górze jej kroki
dudniące w szaleńczym pośpiechu. Zbiegłszy pędem
ze schodów, szarpnęła rękę majora Bletchleya, który
sięgał właśnie po słuchawkę telefonu.
- Nie, nie - wykrztusiła z trudem. - Niech pan tego
nie robi... nie wolno...
I szlochając przeraźliwie, padła na krzesło.
Otoczyli ją kołem. Po chwili odzyskała panowanie
nad sobą. Wyprostowała się, podtrzymywana
ramieniem pani Cayley i pokazała im coś, co
trzymała w zaciśniętej dłoni.
- Leżało na podłodze w moim pokoju, owinięte
dokoła kamienia. Ktoś to wrzucił przez okno.
Proszę... proszę przeczytać, co tu napisane.
Tomasz wziął zmiętą kartkę i rozprostował ją.
Charakter pisma był niespotykany, litery ostre,
wysokie, stawiane z rozmachem.

Pani dziecku nie stanie się krzywda. Damy znać we
właściwym czasie, czego żądamy. Jeżeli pójdzie pani
na policję, dziecko umrze. Ani słowa nikomu. Czekać
na dalsze instrukcje. W innym razie...

background image

Zamiast podpisu wyrysowana była czaszka i
skrzyżowane piszczele.
- Betty... Betty - jęczała cicho pani Sprot. Wszyscy
mówili naraz:
- Mordercy, dranie, łotry - pani O'Rourke.
- Bydlęta! - Sheila Perenna.
- Fantastyczne, niepojęte... ani myślę w to wierzyć,
głupie dowcipy - pan Cayley.
- Och, drogie maleństwo - panna Minton.
- Nie rozumiem tego. To nieprawdopodobne - Karol
von Deinim.
A ponad całą tę wrzawę wznosił się stentorowy głos
majora Bletchleya:
- Bzdura, nonsens. Próba zastraszenia. Natychmiast
trzeba zawiadomić policję. Policja raz dwa całą rzecz
wyjaśni.
Znowu podszedł do telefonu. Tym razem zatrzymał
go nabrzmiały bólem okrzyk pani Sprot. Major
wrzasnął:
- Ależ droga pani, musimy zawiadomić policję! Ta
kartka to tylko prymitywna gierka, za pomocą
której bandyci chcą panią zmusić do zaniechania
pościgu.
- Zabijają!
- Nonsens. Nie odważą się.
- Nie wolno panu tego robić. Jestem jej matką. Ja
jedna mam prawo decydować.
- Wiem, wiem. I tamci na to właśnie liczą... na pani
macierzyńskie uczucia. Skądinąd zupełnie naturalne.

background image

Ale niech pani posłucha rady żołnierza i człowieka
doświadczonego: musimy zawiadomić policję.
- Nie!
Bletchley objął wzrokiem zebranych, szukając
sprzymierzeńców.
- Pan Meadowes zgadza się ze mną? - spytał. Tomasz
skinął głową powoli, z namysłem.
- Pan Cayley? Niechże pani spojrzy, pan Cayley i
pan Meadowes przyznają mi słuszność.
Pani Sprot wybuchnęła z nagłą energią:
- Mężczyźni! Sami mężczyźni! Niech pan spyta
kobiety! Tomasz pochwycił spojrzenie Tuppence.
Powiedziała cicho, z przejęciem:
- Ja... zgadzam się z panią Sprot.
Jednocześnie myślała: "Derek, Debora! Gdyby o
nich chodziło, odczuwałabym to samo. Tomasz i
tamci mają rację, a jednak nie zrobiłabym tego.
Nigdy bym się nie odważyła".
- Żadna matka na świecie nie zaryzykowałaby
takiego kroku - rzekła pani O'Rourke.
Pani Cayley wymamrotała:
- Myślę, widzi pan, że... no przecież... - reszta zdania
rozpłynęła się w słowach bez składu i ładu.
- Takie wypadki się zdarzają - powiedziała drżącym
głosem panna Minton. - Nigdy byśmy sobie nie
darowali, gdyby kochaną małą Betty spotkało coś
złego.
- Jeszcze tylko pan nic nie powiedział - zwróciła się
ostro Tuppence do Karola von Deinima.

background image

Jego niebieskie oczy błyszczały, ale twarz miał
nieruchomą jak maska.
- Jestem cudzoziemcem. Nic mi nie wiadomo o
angielskiej policji. Nie wiem, jak dalece można na
niej polegać i czy działa sprawnie - powiedział powoli
i chłodno.
Ktoś wszedł do hallu. Pani Perenna. Policzki miała
zaczerwienione, widocznie szła prędko pod górę.
- Co się stało? - spytała rozkazująco, władczo. Nie
była to w tej chwili uprzejma właścicielka
pensjonatu, lecz kobieta zmuszająca do posłuchu.
Powiedzieli jej - chaotycznie, jak to zwykle, kiedy
mówi naraz kilka osób, ale ona szybko wyłuskała
sens z ich słów, i od tego momentu wszystko zdawało
się w jakiś sposób uzależnione od jej decyzji. Stała
się dla nich najwyższym trybunałem.
Spoglądała przez chwilę na nabazgraną w pośpiechu
kartkę, potem oddała ją pani Sprot. Gdy
przemówiła, jej głos brzmiał ostro, autorytatywnie:
- Policja? Policja jest do niczego. Zaczną robić
głupstwa, a to byłoby ryzykowne. Działajcie państwo
na własną rękę. Sami szukajcie dziecka.
Major Bletchley rzekł, wzruszając ramionami:
- Doskonale. Jeżeli pani Sprot nie chce zawiadomić
policji, nie pozostaje nam nic innego.
- Nie mogą mieć chyba dużej przewagi w czasie -
powiedział Tomasz.
- Pół godziny według słów służącej - wtrąciła
Tuppence.

background image

- Haydock - mruknął major. - Haydock nam pomoże.
Ma samochód. Mówiły panie, że jest to kobieta o
niepospolitym wyglądzie? I cudzoziemka? Hm... w
takim razie powinna zostawić za sobą ślady, które
nam ułatwią pościg. Tak czy inaczej, nie mamy
chwili do stracenia. Pojedzie pan z nami? - zwrócił
się do Tomasza.
Pani Sprot wstała:
- Ja też pojadę.
- Och, droga pani, my już to sami...
- Pojadę!
- No cóż...
Ustąpił, ale mruczał pod nosem, że samice
wszystkich gatunków stworzenia bardziej są
nieprzejednane od samców.

Stanęło na tym, że komandor Haydock,
zorientowawszy się błyskawicznie w sytuacji,
prowadził samochód, Tomasz usadowił się obok
niego, z tyłu zaś jechali Bletchley, pani Sprot i
Tuppence. Pani Sprot nie tylko trzymała jej się
kurczowo, ale co więcej, Tuppence był jedyną (poza
Karolem von Deinimem) osobą, która widziała
tajemniczą kobietę.
Komandor okazał się doskonałym organizatorem,
człowiekiem działającym niezwykle szybko. W
mgnieniu oka napełnił bak benzyną, rzucił majorowi
na kolana mapę okolic oraz drugą, dokładniejszą,
mapę samego Leahampton, i był gotów do drogi.

background image

Pani Sprot pobiegła na górę do swojego pokoju, niby
to włożyć palto. Ale kiedy ruszyli drogą w dół ku
miasteczku, pokazała Tuppence coś, co ukryła na
dnie torby. Był to mały rewolwer.
- Wzięłam go z pokoju majora Bletchleya -
powiedziała spokojnie. - Wspomniał kiedyś, że ma
rewolwer.
Tuppence miała minę trochę niepewną.
- Nie myśli pani chyba...
- Może się przydać - odparła pani Sprot. Jej wargi
zacisnęły się w wąską linię.
Tuppence podziwiała w duchu tajemnicze moce,
jakie instynkt macierzyński wyzwala w normalnej,
nawet dość pospolitej kobiecie. Bez trudu mogła
sobie wyobrazić panią Sprot, jedną z tych istot
bojaźliwych, które sam widok broni palnej napawa
przerażeniem, strzelającą z zimną krwią do każdego,
kto skrzywdziłby jej dziecko.
Za radą Haydocka pojechali najpierw na dworzec.
Przed dwudziestoma minutami odszedł pociąg, było
więc prawdopodobne, że uciekinierzy skorzystali z
tego środka lokomocji.
Na dworcu rozdzielili się. Komandor miał zasięgnąć
języka u biletera, Tomasz w kasie, major Bletchley u
tragarzy. Tuppence i pani Sprot poszły do damskiej
toalety, licząc na to, że może kobieta przebierała się,
zanim wsiadła do pociągu.
Ale nie zdobyli żadnych informacji. Teraz było już
trudniej zdecydować się na następne posunięcie.
Bandyci, - jak dowodził Haydock, mieli

background image

prawdopodobnie samochód, którym uciekli, gdy
tylko kobiecie udało się zwabić i uprowadzić Betty.
Dlatego właśnie, obstawał przy swoim Bletchley,
współpraca policji tak jest nieodzowna. Muszą
koniecznie zapewnić sobie pomoc organizacji,
zdolnej rozsyłać meldunki po całym kraju i
patrolować wszystkie drogi.
W odpowiedzi pani Sprot potrząsnęła tylko głową.
Usta nadal miała zaciśnięte.
- Musimy postawić się w ich sytuacji - powiedziała
Tuppence. - Gdzie według wszelkiego
prawdopodobieństwa czekał samochód? Możliwie
najbliżej Sans Souci, ale w takim miejscu, gdzie nie
rzucałby się specjalnie w oczy. Teraz zastanówmy się
dobrze. Na dole jest bulwar. Kto wie, - czy bandyci
właśnie tam nie zatrzymali samochodu. Na bulwarze
wolno parkować dość długo, jeżeli tylko ktoś zostaje
w wozie. Poza tym mogli czekać na postoju na placu
Św. Jakuba, też niedaleko Sans Souci, albo na
którejś z małych przecznic bulwaru.
W tym momencie zbliżył się do nich nieśmiało jakiś
mały człowieczek w binoklach na nosie.
- Ppp... przepraszam... chyba państwo nie weźmiecie
mi tego za złe - przemówił, zacinając się trochę - ale
niechcący usłyszałem, o co pan pytał tragarza. - Te
ostatnie słowa skierowane były do majora
Bletchleya. - Naturalnie nie podsłuchiwałem,
podszedłem tylko spytać o paczkę... ttt... trudno po
prostu uwierzyć, jak długo teraz idą przesyłki
pocztowe.... podobno przez te transporty wojsk... ale

background image

to naprawdę kłopotliwe, kiedy prędko się psują...
naturalnie mam na myśli paczki. No i w ten sposób,
widzicie państwo, mimo woli usłyszałem pytanie
pana i pomyślałem sobie, że to istotnie niezwykły
zbieg okoliczności...
Pani Sprot podskoczyła do nieznajomego i chwyciła
go za ramię.
- Widział ją pan? Widział pan moją córeczkę?
- Ach, więc to pani córeczka? Naprawdę? Swoją
drogą co za...
- Mów pan! - zawołała pani Sprot.
Mały człowieczek aż drgnął, gdy jej palce wpiły mu
się w ramię.
- Bylibyśmy niezmiernie wdzięczni - wtrąciła
spiesznie Tuppence - gdyby nam pan zechciał
możliwie prędko powiedzieć, co pan widział.
- Och, dlaczego nie, chętnie, ale może to nic ważnego.
Chociaż, z drugiej strony, opis tak się zgadzał...
Tuppence czuła drżenie pani Sprot, sama jednak
starała się zachować spokój i nie zdradzać
pośpiechu. Znała ten typ ludzi - nerwowych, łatwo
dających się zbić z tropu, nieśmiałych, nie
umiejących trafić w sedno, a już zupełnie
beznadziejnych, kiedy się ich ponagla.
- Słuchamy - powiedziała.
- Był to tylko... ach, pozwolą państwo... nazywam się
Robbins, Edward Ro...
- Słuchamy pana.
- Mieszkam w Whiteways, na ulicy Ernes Cliff, w
jednym z tych nowych osiedli na nowej drodze...

background image

doskonale wyposażone domki, wszelkie wygody,
piękny widok, kilka kroków od plaży.
W obawie, że major Bletchley lada sekunda
wybuchnie, Tuppence powstrzymała go wzrokiem.
- I widział pan dziewczynkę, której szukamy? -
zwróciła się do Robbinsa.
- Tak... prawie głowę dam, że to ona. Pytaliście
państwo o małą dziewczynkę i kobietę, cudzoziemkę
z wyglądu? Właśnie na tę kobietę zwróciłem uwagę.
Bo przecież wszyscy musimy teraz mieć się na
baczności przed Piątą Kolumną. Musimy mieć oczy i
uszy szeroko otwarte, a że ja ciągle o tym pamiętam,
jak już mówiłem, zwróciłem uwagę na tę
cudzoziemkę. Pomyślałem, że wygląda mi na
pielęgniarkę albo na służącą... podobno dużo
niemieckich agentek przyjeżdża do Anglii w tym
przebraniu, a ta kobieta miała jakąś taką
niecodzienną powierzchowność, szła drogą w
kierunku wydm, prowadziła za rękę malutką
dziewczynkę i ta dziewczynka wyglądała na bardzo
zmęczoną, ledwie powłóczyła nóżkami, a że o wpół
do ósmej taki drobiazg leży już zwykle w łóżku,
przyjrzałem się kobiecie bardzo uważnie. To ją
chyba zmieszało, bo przyśpieszyła kroku, ciągnąc za
sobą dziecko, a w końcu wzięła małą na ręce, zeszła z
drogi i zaczęła iść ścieżką w kierunku skał, co mi się
wydało mocno podejrzane, bo tam nie ma w ogóle
żadnych zabudowań... zupełne pustkowie aż do
Whitehaven... pięć mil ścieżką przez skały... ulubiony
spacer wycieczkowiczów. Ale w tych okolicznościach

background image

wyglądało mi to trochę dziwnie. Pomyślałem sobie,
czy aby ta kobieta nie idzie nad brzeg morza, żeby
nadawać sygnały. Tyle się słyszy o szpiegowskiej
robocie wroga, a ona miała wyraźnie zmieszaną
minę, kiedy tak na nią patrzałem.
Komandor Haydock siedział już za kierownicą i
włączając motor, spytał:
- Powiedział pan: ulica Ernes Cliff? To jest, zdaje
się, na drugim końcu miasta?
- Tak, proszę pojechać prosto bulwarem, potem
przez stare miasto i skręcić...
Wskoczyli do samochodu, nie słuchając dalszych
objaśnień Robbinsa.
- Dziękujemy panu! - zawołała Tuppence, gdy wóz
ruszył. Robbins otworzył szeroko usta i stał tak,
patrząc za oddalającym się samochodem.
Z zawrotną szybkością przejechali przez miasto,
unikając wypadków bardziej dzięki szczęściu niż
zręczności kierowcy. Ale szczęście im dopisywało.
Dotarli w końcu do skupiska budujących się domów
nowego podmiejskiego osiedla, które szpeciła nieco
bliskość gazowni. Kilka wąskich uliczek,
prowadzących w górę ku nadmorskim skałom,
urywało się raptownie w połowie stoku. Ernes Cliff
była trzecią z kolei.
Komandor Haydock wziął ładnie zakręt i
wprowadził samochód na zbocze. Niebawem
dojechali do końca drogi i dalej był już tylko stromy
stok porosły trawą i kręta ścieżka prowadząca
zakosami w górę.

background image

- Radzę wysiąść i pójść dalej pieszo - mruknął major.
Komandor rzekł z wahaniem:
- Myślę, że chyba możemy podjechać wyżej. Grunt
jest dość twardy. Będzie trochę trzęsło, ale samochód
da radę.
- Och tak, tak! Jedźmy! Musimy się śpieszyć! -
zawołała pani Sprot.
- Obyśmy tylko byli na właściwym tropie - mruczał
pod nosem komandor Haydock. - Temu małemu
gadule każda kobieta z dzieckiem mogła się wydać
podejrzana.
Motor huczał i jęczał z wysiłku, gdy samochód piął
się w górę po nierównym gruncie. Kąt nachylenia
zbocza był duży, ale murawa porastająca stok gęsta i
sprężysta. Wjechali na szczyt bez wypadku. Można
stąd było objąć wzrokiem całą okolicę aż po łuk
zatoki Whitehaven.
- Niezła myśl - powiedział Bletchley. - Kobieta mogła
w razie czego spędzić tu noc, a jutro rano zejść do
Whitehaven i tam złapać jakiś pociąg.
- Nie widzę ich nigdzie - mruknął Haydock.
Stał, trzymając przy oczach lornetkę, którą zabrał
przezornie z domu. Nagle znieruchomiał, gdy w
szkłach lornety ukazały się dwa małe, ruchome
punkciki.
- Na Boga, mamy ich...
Usiadł za kierownicą i nacisnął starter. Wóz szarpnął
i ruszył. Pościg nie trwał długo. Podrzucani do góry i
ciskani na boki pasażerowie samochodu zbliżali się
szybko do małych punkcików. Teraz widać je było

background image

wyraźniej - wysoka postać i obok druga, niziutka...
odległość malała, po chwili zdołali rozróżnić kobietę
prowadzącą dziecko za rękę... jeszcze bliżej... Tak,
dziewczynka w zielonej sukience w kratkę. Betty.
Z ust pani Sprot wyrwał się zduszony okrzyk.
- Wszystko w porządku, droga pani - powiedział
Bletchley, gładząc jej rękę. - Nie umknie nam.
Pędzili wciąż naprzód. Nagle kobieta obróciła się i
zobaczyła samochód.
Krzyknęła, chwyciła dziecko na ręce i zaczęła
uciekać. Ale nie pobiegła prosto przed siebie ścieżką,
tylko w bok, nad skalne urwisko.
Przejechawszy jeszcze kilka jardów, samochód
zatrzymał się. Droga była tu zbyt wyboista, ponadto
tarasowały ją duże głazy. Pasażerowie wyskoczyli na
ziemię.
Pani Sprot była pierwsza. Jak oszalała rzuciła się w
pogoń za uciekającą kobietą.
Pozostali pobiegli za nią.
Gdy zbliżyli się do uciekającej na odległość około
dwudziestu jardów, kobieta odwróciła się, osaczona.
Stała teraz nad samym brzegiem przepaści.
Wydawszy chrapliwy okrzyk, mocniej przygarnęła
dziecko do siebie.
- Wielki Boże, przecież ona chce rzucić małą w
przepaść... - zawołał Haydock.
Kobieta stała przed nimi, przyciskając Betty do
piersi. Dzika nienawiść wykrzywiła jej rysy. Z ust jej
padło długie, chrapliwie brzmiące zdanie, którego
żadne z nich nie zrozumiało. Trzymając dziecko w

background image

ramionach, spoglądała od czasu do czasu w dół
urwiska, oddalonego najwyżej o jard od jej stóp.
Najwyraźniej groziła, że zrzuci dziecko ze skały.
Stali naprzeciwko niej w osłupieniu, zdjęci grozą,
sparaliżowani lękiem, że jeden nieopatrzny ruch
przyśpieszy katastrofę.
Haydock szarpał kieszeń. Wyciągnął rewolwer
wojskowy.
- Postawić dziecko na ziemi, bo strzelam! - wrzasnął.
Cudzoziemka wybuchnęła śmiechem. Przygarnęła
Betty mocniej do piersi. Dwie postacie złączyły się w
jedną.
- Boję się - wymamrotał Haydock. - Mógłbym trafić
małą.
- Ta kobieta jest obłąkana - rzekł Tomasz. - Jeszcze
sekunda, a skoczy z dzieckiem w przepaść.
- Boję się strzelać - powtórzył Haydock bezradnie.
Ale w tej samej chwili huknął strzał. Kobieta
zachwiała się i upadła, nie wypuściwszy Betty z
objęć.
Mężczyźni podbiegli do niej. Pani Sprot trzymała w
ręku dymiący rewolwer. Dygotała gwałtownie,
źrenice miała rozszerzone.
Jak automat przeszła kilka kroków i stanęła.
Tomasz ukląkł przy ciałach. Obrócił je ostrożnie.
Zobaczył twarz kobiety, spostrzegł niezwykłe,
posępne piękno jej rysów. Oczy otworzyły się,
spojrzały na niego i zaszły mgłą. Westchnąwszy
cicho, kobieta umarła, postrzelona śmiertelnie w
głowę.

background image

Mała Betty Sprot nie była raniona. Oswobodziwszy
się z uścisku zabitej, pobiegła do matki, która stała
nieruchomo jak posąg.
Dopiero wtedy pani Sprot wyrwała się z odrętwienia.
Rzuciła rewolwer, padła na kolana i chwyciła
dziecko w objęcia.
- Jest uratowana... uratowana! Betty, moja Betty! -
zawołała. Potem głos jej przeszedł w szept zduszony
grozą. - Czy... czy... ją zabiłam?
- Niech pani o tym nie myśli - powiedziała stanowczo
Tuppence. - Nie wolno. Niech pani myśli o Betty i
zapomni o wszystkim innym. - Podeszła do
mężczyzn.
- Cud, tylko cud - mruknął Haydock. - Sam nie
potrafiłbym tak strzelić. Zresztą nie przypuszczam,
żeby ta kobieta miała kiedykolwiek rewolwer w
ręku... Zwykły instynkt. Cud, nic innego.
- Bogu dzięki! Jak niewiele brakowało... -
powiedziała Tuppence, spoglądając przez krawędź
prostopadłej skały w dół ku morzu. Ciałem jej
wstrząsnęły dreszcze.

VIII
Postępowanie śledcze w sprawie zabójstwa
cudzoziemki zakończyło się w kilka dni później.
Odroczono rozprawę i w tym czasie policja ustaliła
jej tożsamość. Kobieta nazywała się Wanda
Polońska, była uciekinierką z Polski.
Po dramatycznym zdarzeniu na nadbrzeżnych
skałach odwieziono Betty i na pół omdlałą panią

background image

Sprot do Sans Souci, gdzie bohaterce wieczoru nie
poskąpiono termoforów z gorącą wodą, wielu
filiżanek mocnej herbaty, licznych objawów
ciekawości i w końcu kieliszka whisky.
Komandor Haydock zawiadomił policję, która pod
jego przewodnictwem udała się na miejsce
tragicznego wypadku.
Gdyby nie alarmujące wiadomości wojenne, krwawy
dramat zająłby z pewnością więcej miejsca na
szpaltach gazet. Ale w tych okolicznościach
skończyło się na jednej krótkiej wzmiance.
Zarówno Tuppence, jak i Tomasz musieli zeznawać
na rozprawie śledczej. Na wypadek, gdyby jakiś
fotoreporter zechciał zrobić zdjęcia mniej ważnych
świadków, biednemu panu Meadowesowi wpadło coś
do oka tak, że musiał założyć czarną opaskę, bardzo
zmieniającą wyraz twarzy. Pani Blenkensop zaś po
prostu zniknęła pod rondem kapelusza.
Jednakże niewielkie stosunkowo zainteresowanie
publiczności skupiło się całkowicie wokół pani Sprot
i komandora Haydocka. Wezwany telegraficznie w
nagłym wybuchu histerii, pan Sprot przyjechał do
żony, lecz tego samego jeszcze dnia musiał wrócić do
Londynu. Był to dość sympatyczny, ale niezbyt
interesujący młody mężczyzna.
Rozprawa rozpoczęła się od urzędowego
zidentyfikowania denatki przez niejaką panią
Calfont, zezowatą kobietę o wąskich wargach, która
od kilku miesięcy prowadziła działalność w
komitetach opieki nad uchodźcami.

background image

Pani Calfont zeznała, że Polońska przyjechała do
Anglii wraz ze swoim kuzynem i jego żoną, którzy, o
ile świadek mógł się zorientować, byli jedynymi
pozostałymi przy życiu krewnymi denatki. Pani
Calfont uważała Polońska za osobę niezupełnie
normalną. Wywnioskowała z jej opowiadań, że była
w Polsce świadkiem dantejskich scen i straciła całą
rodzinę, w tym kilkoro własnych dzieci. Polońska nie
okazywała nigdy wdzięczności za to, co dla niej
robiono, usposobienie miała podejrzliwe i milczące.
Często mamrotała coś do siebie i, ogólnie rzecz
biorąc, sprawiała wrażenie trochę upośledzonej na
umyśle. Otrzymała miejsce pomocy domowej, ale
przed kilkoma tygodniami rzuciła pracę bez
wypowiedzenia, nie zawiadomiwszy policji o zmianie
adresu.
Sędzia śledczy spytał, dlaczego krewni zabitej nie
stawili się na rozprawę. Kwestię tę wyjaśnił
inspektor Brassey, oświadczając, że kuzyni
Polońskiej zostali zatrzymani na mocy Ustawy o
Ochronie Kraju za przebywanie na zakazanym
terenie warsztatów okrętowych marynarki wojennej.
Oznajmili, że są uciekinierami z Polski i na tej
podstawie dostali się do Anglii, jednakże niemal
natychmiast rozpoczęli starania o pracę w pobliżu
jednej z baz marynarki wojennej. Policja odnosiła
się do całej rodziny nieufnie. Rozporządzali oni
podejrzanie dużą sumą pieniędzy. Przeciwko zmarłej
Polońskiej nie posiadano żadnych dowodów
obciążających, przypuszczano tylko nie bez podstaw,

background image

że jej stosunek do Anglii jest wrogi. Istniało
prawdopodobieństwo, że ona również była agentem
obcego wywiadu i udawała tylko głupkowatą.
Wezwana do złożenia zeznań pani Sprot wybuchnęła
płaczem. Sędzia śledczy odnosił się do niej łagodnie,
w sposób taktowny prowadząc ją poprzez splot
ostatnich wydarzeń.
- To tak strasznie... - łkała pani Sprot - tak strasznie
pomyśleć, że się kogoś zabiło. Przecież ja nie
chciałam tego zrobić... nie przypuszczałam, że w
ogóle... ale chodziło o moje dziecko... myślałam, że
ona rzuci Betty w przepaść, więc musiałam jakoś ją
powstrzymać... i och, Boże, teraz sama nie wiem, jak
się to stało...
- Czy umie pani obchodzić się z bronią? - spytał
sędzia.
- Ależ nie! Miałam dotąd w ręku tylko takie... takie
wiatrówki, z jakich strzelają na strzelnicach podczas
jarmarków czy zawodów, ale nigdy w nic nie
trafiłam. O Boże, czuję się tak, jakbym kogoś
zamordowała...
Sędzia wypowiedział kilka kojących słów, po czym
spytał, czy panią Sprot łączyło coś z denatką.
- Nie, nigdy w życiu jej nie widziałam.
Przypuszczam, że musiała być zupełnie obłąkana...
przecież ona nie znała ani mnie, ani Betty...
W odpowiedzi na dalsze pytania pani Sprot zeznała,
że w swoim czasie uczestniczyła w pracach komitetu
szyjącego odzież dla uchodźców z Polski, ale na tym

background image

kończyły się jej kontakty z Polakami
przebywającymi w Anglii.
Następnym świadkiem był Haydock. Opisał, jakie
kroki przedsięwziął i w jaki sposób trafił na ślad
cudzoziemki. Zdał też sprawę z przebiegu
późniejszych zdarzeń.
- Nie ma pan absolutnie żadnych wątpliwości, że
Polońska zamierzała skoczyć w przepaść?
- Albo skoczyć, albo rzucić dziecko. Robiła na mnie
wrażenie osoby obłąkanej, zamroczonej nienawiścią.
Wszelkie próby przemówienia jej do rozsądku
okazałyby się z pewnością daremne. Był to moment
wymagający natychmiastowego działania. Przyszło
mi na myśl, żeby do niej strzelić i ranić ją, ale
zasłaniała się dzieckiem jak tarczą. Bałem się, że jeśli
strzelę, zabiję małą. Pani Sprot zaryzykowała,
ratując w ten sposób życie swojej Betty.
Pani Sprot znowu wybuchnęła łkaniem.
Pani Blenkensop ograniczyła się do potwierdzenia
zeznań komandora Haydocka.
Następnym świadkiem był pan Meadowes.
- Zgadza się pan z komandorem Haydockiem i panią
Blenkensop co do oceny zdarzenia?
- Tak jest. Polońska była tak zdesperowana, że nie
mogliśmy podejść do niej bliżej. Jeszcze chwila, a
rzuciłaby się wraz z dzieckiem w przepaść.
Dalsze zeznania nie wniosły nic nowego. Sędzia
śledczy zwrócił się teraz do sędziów przysięgłych,
oznajmiając, że Wanda Polońska poniosła śmierć z
ręki pani Sprot, i formalnie uwolnił tę ostatnią od

background image

winy. Brakowało dowodów na określenie stanu
psychicznego denatki. Być może powodowała się
nienawiścią do Anglii. Część paczek z odzieżą i
żywnością, rozdawanych uciekinierom, nosiła
nazwiska ofiarodawców, toteż Polońska mogła z
łatwością zdobyć nazwisko i adres pani Sprot.
Trudniej jednak było ustalić, czym się kierowała,
porywając dziecko - przypuszczalnie był to jakiś
motyw powstały w jej obłąkanym umyśle, a
najzupełniej niezrozumiały dla człowieka
normalnego. Według jej własnych słów, Polońska
poniosła w kraju ciężkie straty i może właśnie to
zachwiało równowagę jej umysłu. Z drugiej jednak
strony mogła być agentką obcego wywiadu.
Sąd przysięgłych wydał orzeczenie zgodne ze
stanowiskiem sędziego śledczego.
Nazajutrz po rozprawie pani Blenkensop i pan
Meadowes spotkali się, aby omówić sytuację.
- Wanda Polońska zeszła ze sceny i, jak zwykle,
zapuszczono za nią czarną kurtynę - powiedział
ponuro Tomasz.
Tuppence kiwnęła głową.
- Tak, trzeba przyznać, że oni po mistrzowsku
zacierają ślady. Żadnych papierów, żadnych
absolutnie wskazówek co do pochodzenia pieniędzy
znajdujących się w posiadaniu Polońskiej i jej
krewnych, żadnego wykazu osób, z którymi mieli
kontakty.
- Piekielnie sprytna robota - przyznał Tomasz. Po
chwili dodał:

background image

- Wiesz, Tuppence, coraz mniej mi się podoba ogólna
sytuacja. Tuppence przyznała mu słuszność.
Wiadomości z frontów były istotnie niepokojące.
Armia francuska cofała się na całej linii i wydawało
się rzeczą mało prawdopodobną, aby cokolwiek
zdołało zahamować falę odwrotu. Ewakuacja z
Dunkierki była w toku. Upadek Paryża zdawał się
kwestią kilku dni. Gdy wyszło na jaw, jak
niedostateczne jest uzbrojenie i zaopatrzenie armii
mających stawić czoło wielkim, zmotoryzowanym
jednostkom niemieckiego Wehrmachtu, w Anglii
zapanowała ogólna konsternacja.
- Czy należy to przypisać naszej przysłowiowej
powolności i partactwu? - spytał Tomasz. - Czy też
kryje się za tym czyjaś robota?
- Myślę, że to drugie, ale co z tego, kiedy i tak nic
nikomu nie zostanie udowodnione.
- Słusznie. Nasi przeciwnicy są na to za sprytni.
- Ostatnio wymiatamy jednak sporo tego śmiecia.
- Owszem - przyznał Tomasz. Wzięliśmy się wreszcie
do ludzi, których wina jest oczywista, ale nie sądzę,
abyśmy zdołali dotąd unieszkodliwić mózg, który się
za tym wszystkim kryje. Mózg, organizacja, cały
starannie obmyślony plan - plan, który wykorzystuje
nasze nawyki, naszą przyrodzoną ślamazarność,
nasze drobne wewnętrzne spory, naszą ociężałość w
działaniu.
- Po to tu jesteśmy - odparta Tuppence - i jak dotąd,
bez żadnych osiągnięć.

background image

- Zrobiliśmy jednak coś niecoś - przypomniał jej
Tomasz.
- Karol von Deinim? Wanda Polońska? No tak, ale to
przecież najdrobniejsze płotki.
- Myślisz, że oni pracowali razem?
- Wydaje mi się, że tak - odparta Tuppence z
namysłem. - Pamiętaj, że widziałam ich, jak ze sobą
rozmawiali.
- Z tego by wynikało, że von Deinim pomagał w
porwaniu Betty?
- Tak przypuszczam.
- Ale dlaczego?
- Nie wiem - odparła Tuppence. - Myślę o tym i
myślę bez ustanku. Przecież to nie ma najmniejszego
sensu.
- Dlaczego porywać akurat to dziecko? Kim są
Sprotowie? Nie mają pieniędzy, więc nie szło o okup.
Ani on, ani ona nie są zatrudnieni na posadach
rządowych.
- Wiem, Tomaszu. To wszystko nie ma sensu.
- Czy pani Sprot nic nie przychodzi do głowy?
- Ta kobieta - powiedziała Tuppence pogardliwie -
ma móżdżek kury. W ogóle nie myśli. Powtarza w
kółko, że ci podli Niemcy są zdolni do takich właśnie
rzeczy.
- Głupia - mruknął Tomasz. - Niemcy wiedzą, co
robią. Jeżeli każą jednemu ze swoich agentów
porwać dziecko, mają po temu jakieś powody.
- Chwilami mi się zdaje - rzekła Tuppence - że pani
Sprot mogłaby odgadnąć, jakie to są powody, gdyby

background image

tylko zechciała pomyśleć. Musi być coś... powiedzmy,
jakaś informacja, którą przypadkiem zdobyła, może
nawet nie orientuje się, jakie ma ona znaczenie.
- "Nic nikomu nie mówić. Czekać na dalsze
instrukcje" - zacytował Tomasz z pamięci treść
kartki znalezionej na podłodze w pokoju pani Sprot.
- Niech to diabli, przecież te słowa coś znaczą.
- Naturalnie. Muszą coś znaczyć. Jedyne, co mi
przychodzi do głowy, to że pani Sprot albo jej mąż
otrzymali od kogoś jakąś rzecz na przechowanie, a
powierzono im tę rzecz może właśnie dlatego, że są
takimi zwykłymi, pospolitymi ludźmi i nikt by ich
nawet nie podejrzewał, że mają to "coś"... cokolwiek
to jest.
- To całkiem możliwe - przyznał Tomasz.
- Owszem, możliwe, ale trochę za bardzo
przypomina powieść szpiegowską. Jakoś trudno
uwierzyć w istnienie podobnych sytuacji w życiu.
- Czy namawiałaś panią Sprot, żeby poszperała
trochę w pamięci?
- Naturalnie, ale co z tego, kiedy niewiele ją to
wszystko obchodzi. Dla niej ważne jest tylko, że
odzyskała Betty... i że może mieć te bezustanne ataki
histerii, ponieważ pozbawiła kogoś życia.
- Kobiety to przedziwne istoty - rzekł w zadumie
Tomasz. - Weźmy taką panią Sprot. Wtedy, tamtego
dnia, była jak furia piekielna. Wystrzelałaby z zimną
krwią i bez zmrużenia oka pułk żołnierzy, byleby
odzyskać dziecko, a z chwilą kiedy jakimś
nieprawdopodobnym trafem zabiła obłąkaną, która

background image

je porwała - załamuje się nagle w histerycznych
wyrzutach sumienia.
- Cóż, sędzia śledczy uwolnił ją od winy.
- To zrozumiałe. Wielki Boże, ja sam nigdy bym się
nie odważył strzelać w podobnych okolicznościach.
- Ona przypuszczalnie też by nie strzeliła, gdyby
miała większe pojęcie o broni palnej. Tylko dlatego
udało jej się trafić, że nie zdawała sobie zupełnie
sprawy z ryzyka takiego strzału.
Tomasz skinął głową.
- Jest w tym coś biblijnego - powiedział. - Zupełnie
jak Dawid i Goliat.
- Och! - zawołała Tuppence.
- Co się stało, kochanie?
- Właściwie sama nie wiem. Ale jak wspomniałeś o
Biblii, coś mi nagle błysnęło w głowie i zaraz zgasło.
- Nadzwyczajnie pomocny taki błysk - mruknął
Tomasz.
- Nie bądź złośliwy. Takie rzeczy zdarzają się
czasem.
- Może przyszedł ci na myśl jegomość, który na
chybił trafił wypuścił strzałę z łuku?
- Nie, to miało coś... zaczekaj... to chyba miało coś
wspólnego z Salomonem.
- Cedry, świątynie, mnóstwo żon i nałożnic -
podsunął Tomasz.
- Daj spokój - Tuppence zatkała uszy dłońmi. - Tylko
mi przeszkadzasz.
- Może Żydzi? - dopytywał się Tomasz z nadzieją w
głosie. - Plemiona Izraela?

background image

Ale Tuppence potrząsnęła głową.
- Jaka szkoda - powiedziała po chwili - że nie
mogłam sobie przypomnieć, do kogo ona jest
podobna.
- Mówisz o Wandzie Polońskiej?
- Tak. Kiedy zobaczyłam tę kobietę po raz pierwszy,
jej twarz wydała mi się jakby znajoma.
- Czy myślisz, żeś już ją gdzieś kiedyś widziała?
- Nie, jestem pewna, że nie.
- Pani Perenna i Sheila to zupełnie inne typy
fizyczne.
- Ależ naturalnie, nie myślałam wcale o nich. Wiesz,
Tomaszu, jak już o tym mówimy... Zastanawiałam
się nad czymś.
- I zdołałaś coś wymyślić?
- Sama nie wiem. Idzie o kartkę, którą pani Sprot
znalazła na podłodze w tym dniu, kiedy Betty została
porwana.
- Tak?
- Cała ta historia o owinięciu jej dokoła kamienia i
wrzuceniu przez okno jest czystą bzdurą. Ktoś tam
kartkę położył tak, żeby ją pani Sprot znalazła.
Wydaje mi się, że zrobiła to pani Perenna.
- Pani Perenna, von Deinim, Wanda Polońska.
Trójka współpracowników.
- Tak. Pamiętasz, jak pani Perenna zjawiła się w
krytycznym momencie i jak to ona właściwie
zdecydowała, żeby nie zawiadamiać policji? Potrafiła
zapanować nad sytuacją.

background image

- A więc nadal jest twoją pierwszą kandydatką na
M?
- Czyżby nie była twoją?
- Tak, chyba tak - odparł Tomasz z wahaniem.
- Tomaszu! Masz może jakiś nowy pomysł?
- Prawdopodobnie najzupełniej idiotyczny.
- Powiedz mi prędko.
- Wolałbym nic nie mówić. Nie mam właściwie
żadnych podstaw. Absolutnie żadnych. Ale jeśli się
nie mylę, naszym przeciwnikiem w tej walce jest N,
nie M.
"Bletchley - mówił sobie Tomasz w duchu. - W
zasadzie nic mu nie można zarzucić. Bo prawdę
mówiąc - co? Jest taki typowy, niemal za typowy, no
i, ostatecznie, to przecież on chciał zawiadomić
policję. Tak, ale mógł być prawie pewien, że matka
dziecka nigdy się na to nie zgodzi. Rękojmię
stanowiła kartka z pogróżkami. Mógł bez ryzyka
obstawać przy swoim zdaniu..."
To przypomniało mu znowu ów denerwujący,
drażniący problem, którego dotąd nie umiał
rozwiązać.
Dlaczego Betty Sprot została porwana?

Przed Sans Souci stał samochód z napisem "Policja".
Zagłębiona w myślach Tuppence nie zwróciła na to
uwagi. Skręciła w podjazd, przez drzwi frontowe
weszła do domu i udała się prosto do siebie na górę.
Na progu stanęła zdumiona, gdy wysoka dziewczęca
postać odwróciła się od okna.

background image

- To pani, panno Sheilo? - spytała Tuppence.
Dziewczyna podeszła do niej. Tuppence widziała ją
teraz wyraźniej, spostrzegła tragiczny wyraz oczu
płonących w pobladłej twarzy.
- Dobrze, że pani wróciła - rzekła Sheila. - Czekałam
na panią.
- Co się stało?
- Zaaresztowali Karola. - Jej głos był spokojny,
niemal martwy.
- Policja?
- Tak.
- Och! - Tuppence czuła, że nie potrafi sprostać
sytuacji. Chociaż Sheila była zupełnie opanowana,
Tuppence dobrze wiedziała, co się za tym kryje.
Czy byli oboje, czy nie byli członkami wywiadu,
Sheila kochała Karola, więc serce Tuppence
wypełniło bolesne współczucie dla tej młodej,
tragicznej w swoim cierpieniu istoty.
- Co mam robić? - spytała Sheila.
Tuppence wzdrygnęła się, słysząc to proste,
nabrzmiałe rozpaczą pytanie.
- Och, Boże! - wyszeptała bezradnie.
- Zabrali Karola i nigdy go więcej nie zobaczę - w
głosie Sheili zadrgała żałosna nuta. - Co mam robić?
Co mam robić? - zawołała i padłszy obok łóżka na
kolana, wybuchnęła rozpaczliwym łkaniem.
Tuppence głaskała jej ciemne włosy. Po chwili
powiedziała z wysiłkiem:

background image

- Może... może się okaże, że wcale go nie aresztowali.
Może chcą go tylko internować. Jest przecież
obywatelem nieprzyjacielskiego kraju.
- Kiedy przyszli, mówili inaczej. A teraz robią
rewizję w jego pokoju.
- Jeżeli nic nie znajdą... - rzekła Tuppence z
namysłem.
- Oczywista, że nic nie znajdą! Co mieliby znaleźć?
- Nie wiem. Myślałam, że może pani wie.
- Ja?
Pogarda i zdumienie Sheili brzmiały zbyt
prawdziwie, aby mogła je udawać. Tuppence
wyzbyła się w tym momencie wszelkich podejrzeń w
stosunku do niej. Ta dziewczyna nic nie wie, nigdy
nie domyślała się niczego.
- Jeżeli jest niewinny... - zaczęła. Tuppence.
Sheila przerwała jej:
- Co z tego, że jest niewinny? Policja i tak zrobi z
niego przestępcę.
- Głupstwa, moja droga! - rzuciła ostro Tuppence. -
Proszę mi wierzyć, że to nie jest prawda.
- Angielska policja zdolna jest do wszystkiego. Tak
mówi moja matka.
- Pani matka może mówić, co jej się podoba, ale
mimo to nie ma racji. Zapewniam panią, że tak nie
jest.
Przez chwilę Sheila patrzała na nią z
powątpiewaniem. Potem rzekła:
- Dobrze... jeśli pani to mówi. Ufam pani.
Tuppence poczuła się nieswojo.

background image

- Za łatwo ufa pani ludziom, panno Sheilo -
powiedziała surowo. - Może to nierozważnie z pani
strony, że ufa pani Karolowi.
- A więc pani też jest przeciwko niemu? Zdawało mi
się, że go pani lubi. On też tak myślał.
Wzruszający są ci młodzi smarkacze, tak zawsze
pewni, że ich wszyscy lubią. I słusznie - Tuppence
lubiła Karola, naprawdę go lubiła.
- Proszę mnie wysłuchać, panno Sheilo - powiedziała
trochę znużona. - Lubienie czy nielubienie nie ma nic
wspólnego z faktami. Niemcy prowadzą wojnę z
Anglią. Jest wiele sposobów służenia swojej
ojczyźnie. Jeden z nich to zdobywanie informacji i...
praca na tyłach. Podejmują jej się tylko ludzie
bardzo odważni, bo jeżeli zostaną przyłapani, czeka
ich... - głos zadrżał jej nieznacznie - czeka ich śmierć.
- Pani myśli, że Karol...?
- W ten sposób służy swojej ojczyźnie? To przecież
jest zupełnie możliwe. Prawda?
- Nie! - odparła Sheila.
- Może na tym właśnie polegało jego zadanie - że
przyjechał tu jako emigrant polityczny, że udawał
nieprzejednanego antyhitlerowca, a jednocześnie
zbierał informacje.
- To nieprawda - stwierdziła Sheila spokojnie. Znam
Karola. Znam wszystkie jego myśli, wszystkie
uczucia... Najważniejsza dla niego jest nauka... jest
jego praca... i zawarta w niej prawda i mądrość.
Wdzięczny jest Anglikom, że pozwolili mu tu dalej
prowadzić badania. Czasem, kiedy ludzie mówią

background image

takie okrutne rzeczy, buntuje się, bo jest przecież
Niemcem. Ale nienawidzi hitleryzmu i wszystkiego,
co hitleryzm wyobraża, bo hitleryzm to zaprzeczenie
wolności człowieka...
- Musiał tak mówić, to przecież zrozumiałe.
Sheila spojrzała na Tuppence z wyrzutem.
- Więc uważa pani, że Karol jest szpiegiem?
- Myślę, że to... - Tuppence zawahała się - jest
możliwe.
Sheila podeszła do drzwi.
- Rozumiem. Żałuję, że przyszłam prosić panią o
pomoc.
- Ależ dziecko drogie, jak ja bym mogła pani pomóc?
- Ma pani różne znajomości. Jeden pani syn jest w
armii, drugi w marynarce. Nieraz słyszałam, jak
pani mówiła, że znają różnych wpływowych ludzi.
Przypuszczałam, że może oni będą mogli... będą
mogli coś zrobić.
Tuppence pomyślała o trzech mitycznych postaciach
- Douglasie, Raymondzie i Cyrylu.
- Obawiam się, że moi synowie w niczym nie mogliby
być pani pomocni - odparła.
Sheila odrzuciła w tył głowę. Powiedziała z pasją:
- W takim razie nie ma już dla nas ratunku. Zabiorą
go i zamkną w więzieniu, a potem któregoś dnia o
świcie postawią pod ścianą i zabiją - taki będzie
koniec!
Wyszła, zamykając za sobą drzwi.
"Och, niech diabli, diabli tych Irlandczyków! -
pomyślała Tuppence z wściekłością, miotana

background image

sprzecznymi uczuciami. - Gdzież oni nabyli tę swoją
piekielną umiejętność przeinaczania wszystkich
faktów tak, że w końcu człowiek zupełnie się gubi?
Jeżeli Karol von Deinim jest szpiegiem, zasługuje na
to, żeby go jak najprędzej rozstrzelano. Muszę o tym
pamiętać, nie mogę pozwolić, żeby mnie ta
dziewczyna oczarowała swoim irlandzkim głosem,
żeby wmówiła we mnie, że patrzę na dramat
bohatera i męczennika!"
Przypomniała sobie dwuwiersz z "Jeźdźców ku
morzu", wypowiadany przez słynną aktorkę.

Jak piękne, jak spokojne czekają ich godziny...
Chwytające za serce... wezbrane uczuciem...

"Gdyby to nie była prawda! - myślała. - Och, gdyby
to tylko nie była prawda!"
Ale jak mogła wątpić, skoro tyle już wiedziała?

Rybak siedzący na końcu starego mola zarzucił
wędkę, potem ostrożnie zaczął ściągać linkę.
- Nie ma, niestety, żadnych wątpliwości - odparł.
- Wie pan, przykro mi - powiedział Tomasz. - To
naprawdę sympatyczny chłopak.
- Ci ludzie prawie zawsze są sympatyczni. Tchórze i
wypędki nie zgłaszają się dobrowolnie na wyjazd do
nieprzyjacielskiego kraju. Takiej roboty podejmują
się tylko odważni. Dobrze o tym wiemy. Ale co
robić? Wina jest niezaprzeczalna.

background image

- I mówi pan, że nie ma żadnych absolutnie
wątpliwości?
- Żadnych. Między jego formułami chemicznymi
znaleziono listę nazwisk osób z terenu fabryki, z
którymi miał nawiązać kontakt jako z ewentualnymi
sympatykami hitleryzmu. Był tam też bardzo
pomysłowy plan sabotażu i opis procesu
chemicznego, który zastosowany do nawozów
sztucznych zniszczyłby ogromne obszary zasiewów.
Wszystko z zakresu specjalności naszego panicza
Karola.
Tomasz - przeklinając w duchu Tuppence, która
kazała mu przyrzec, że zada to pytanie - powiedział z
ociąganiem:
- Nie istnieje zapewne taka możliwość, że
kompromitujące dowody zostały mu podrzucone?
Grant uśmiechnął się uśmiechem jakby szatańskim.
- Och - mruknął. - To chyba pomysł pana żony?
- Hm... ech... no tak. Prawdę powiedziawszy, tak.
- Przystojny chłopak z tego von Deinima - rzekł
Grant pobłażliwie. - Poważnie mówiąc, nie wydaje
mi się, abyśmy mogli taką ewentualność brać w ogóle
pod uwagę. Von Deinim miał spory zapas atramentu
sympatycznego, co w sposób niedwuznaczny
potwierdza jego winę. Gdyby mu go podrzucono,
postarano by się, aby to był dowód bardziej
oczywisty. Na przykład: "Lekarstwo na kaszel,
zażywać w razie potrzeby", stojące na półce nad
umywalnią albo coś w tym rodzaju. Tymczasem nic
podobnego. Trzeba przyznać, że Deinim wpadł na

background image

piekielnie sprytny pomysł. Dotąd spotkałem się z tą
metodą tylko jeden jedyny raz. Zresztą wtedy były to
guziki od kamizelki. Przepojone odpowiednią
substancją, rozumie pan? W razie potrzeby
wystarczy namoczyć guzik w wodzie i już jest
atrament.
Karol von Deinim zamiast guzików używał
sznurowadeł. Dobry pomysł.
- Och! - Tomaszowi przemknęło przez głowę
niewyraźne, mgliste wspomnienie czegoś... nie
pamiętał już czego.
Tuppence okazała się bystrzejsza. Gdy powtórzył jej
rozmowę z Grantem, natychmiast wyłuskała z niej
istotny sens.
- Sznurowadła? Teraz już rozumiem!
- Jak to?
- Betty, głupcze. Nie pamiętasz, jak się kilka dni
temu śmiesznie bawiła w moim pokoju? Wyciągnęła
sznurowadła z bucików i zamoczyła je w wodzie.
Śmiałam się wtedy i dziwiłam, skąd jej taki
komiczny pomysł przyszedł do głowy. Ale naturalnie
widziała, jak to robił Karol, i potem go naśladowała.
No a Karol bał się, że dziecko będzie o tym
opowiadało, więc kazał je porwać.
- A zatem ta sprawa jest wyjaśniona - powiedział
Tomasz.
- Tak. Swoją drogą przyjemnie, jak rzeczy zaczynają
po trochu nabierać określonych kształtów. Można
wtedy przestać o nich myśleć i pójść kawałek
naprzód.

background image

- Najwyższa pora. Tuppence skinęła głową.
Czasy były istotnie posępne. Francja skapitulowała
niespodziewanie - ku nieopisanemu zdumieniu i
rozpaczy jej narodu.
Los floty francuskiej nie był jeszcze przesądzony.
Z chwilą gdy wybrzeża Francji znalazły się w rękach
wroga, inwazja niemiecka na Anglię przestała być
czymś odległym i nierealnym.
- Karol von Deinim to tylko jedno ogniwo w
łańcuchu - powiedział Tomasz. - Pani Perenna jest
główną postacią dramatu.
- Tak, musimy ją złapać na robocie. Tylko że to nie
będzie łatwe.
- Z pewnością. Ale nie możemy spodziewać się czegoś
innego, jeżeli ona jest mózgiem całej organizacji.
- Więc M to pani Perenna? Tomasz przytaknął.
- Czy ty naprawdę sądzisz, że Sheila nie ma z tą
sprawą nic
wspólnego? - zapytał.
- Jestem tego pewna. Tomasz westchnął.
- No cóż, powinnaś chyba wiedzieć najlepiej. Ale
jeżeli tak, biedna dziewczyna. Najpierw mężczyzna,
którego kocha, potem matka. Niewiele zostanie jej w
życiu.
- Nic na to nie możemy poradzić.
- Tak, ale przypuśćmy, że się mylimy... że M czy N to
ktoś zupełnie inny?
- Jak widzę, ciągle ci to jeszcze chodzi po głowie -
powiedziała chłodno Tuppence. - Czy to aby na
pewno nie jest tylko twoje pobożne życzenie?

background image

- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Sheila Perenna, to chcę przez to powiedzieć!
- Nie uważasz przypadkiem, że mówisz trochę
śmieszne rzeczy?
- Wcale nie. Sheila zawróciła ci w głowie, jak zresztą
wszystkim innym mężczyznom...
Tomasz przerwał jej gniewnie:
- Bynajmniej. Mam tylko swoją własną koncepcję.
- Można wiedzieć, jaką?
- Wolałbym jeszcze o niej nie mówić. Zobaczymy,
które z nas ma rację.
- Zgoda. Myślę, że powinniśmy teraz zabrać się ostro
do pani Perenna. Wybadać, dokąd chodzi, kogo
widuje, słowem wszystko. Musi tu być gdzieś jakiś
punkt zaczepienia. Rozmów się dziś po południu z
Albertem i każ mu ją śledzić.
- Zrób to sama. Jestem zajęty.
- Zajęty? Czym zajęty?
- Gram w golfa - odparł Tomasz.

IX

- Zupełnie jak za dawnych dobrych czasów, proszę
pani - powiedział Albert.
Twarz rozpromienił mu radosny uśmiech. Chociaż
osiągnąwszy wiek średni, Albert roztył się trochę,
miał wciąż w piersi młode, romantyczne serce; idąc
za jego porywami, połączył swój los z losem Tomasza
i Tuppence w latach ich pełnej przygód młodości.

background image

- Pamięta pani ten dzień, kiedy mnie pani pierwszy
raz na oczy zobaczyła? Czyściłem mosiężne klamki
w najelegantszych apartamentach. Ach, ten portier
na dole w hallu, lepszy był z niego numer! Nic, tylko
czepiał się mnie i czepiał. Aż któregoś dnia
przychodzi pani i opowiada mi cacy historyjkę!
Naturalnie same kłamstwa, o jakimś złodziejaszku
przezywanym Rid Błyskawica. Co wcale nie znaczy,
że część tej bujdy nie okazała się potem prawdziwa.
No i od tamtego dnia ani razu, jak to mówią, nie
pożałowałem swojego kroku. Dużo mieliśmy
przygód, zanim w końcu wszyscyśmy się nie
ustatkowali.
Albert westchnął, Tuppence zaś, dzięki naturalnym
skojarzeniom myślowym, nie omieszkała spytać o
zdrowie pani Albertowej.
- Och, staruszka miewa się doskonale, tylko powiada,
że Walijczycy jakoś nie bardzo jej trafiają do gustu.
Uważa, że mogliby się dotąd nauczyć mówić
przyzwoicie po angielsku. A co do bombardowania,
to na wsi też już mieli dwa naloty i teraz na polu
pełno jest lejów takich wielkich, że w każdym śmiało
mógłby się schować samochód. Więc z tym
bezpieczeństwem też nie jest tak, jak się początkowo
zdawało. Żona powiada, że równie dobrze mogłaby
siedzieć w Londynie, gdzie by jej się nie robiło
smutno od ciągłego patrzenia na te wszystkie drzewa
i gdzie nie ma krów, ale jest za to dobre, higieniczne
mleko w butelkach.

background image

- Wydaje mi się, Albercie - powiedziała Tuppence
pod wpływem nagłych wyrzutów sumienia - że nie
powinniśmy byli cię wciągać w tę robotę.
- Nonsens, proszę pani. Przecież sam się do nich
zgłaszałem i prosiłem, żeby mnie przyjęli, ale oni tam
tacy są strasznie ważni, że nawet nie raczyli na mnie
spojrzeć. Poradzili, żebym czekał, aż mój rocznik
zostanie powołany. Miałbym czekać, chociaż jestem
silny i zdrowy i aż mnie ręka świerzbi, żeby się
dobrać tym śmierdzącym, za pani przeproszeniem,
hitlerowcom do skóry. Powie mi pani tylko, jak
mógłbym im napsuć trochę krwi, a zaraz wezmę się
do roboty. Musimy walczyć z Piątą Kolumną, tak
powiadają gazety, chociaż nie wspominają, gdzie się
podziały pierwsze cztery. Słowem, gotów jestem
pomagać pani i panu kapitanowi w taki sposób, w
jaki państwo będą sobie życzyli.
- Doskonale, Albercie. Teraz ci powiem, czego od
ciebie chcemy.

- Od jak dawna zna pan Bletchleya? - spytał Tomasz,
cofając się po wybiciu piłki i obserwując z
zadowoleniem jej wartki bieg samym środkiem
dróżki startowej.
Komandor Haydock, który równie zręcznym
wybiciem rozpoczął grę, miał minę uszczęśliwioną.
Zarzuciwszy kije na ramię, odpowiedział:
- Bletchleya? Niech pomyślę... Tak. Chyba z dziewięć
miesięcy. Przyjechał tu zeszłej jesieni.

background image

- Mówił pan, jeśli dobrze pamiętam, że jest
znajomym pana znajomych? - podsunął kłamliwie
Tomasz.
- Tak mówiłem? - komandor zdziwił się. - To chyba
niemożliwe. Wydaje mi się, że go poznałem tu, w
klubie.
- Nie myśli pan, że to trochę tajemnicza postać?
Tym razem na twarzy Haydocka pojawił się wyraz
niedowierzania.
- Tajemnicza postać? Kto? Stary Bletchley? - w jego
głosie brzmiało szczere zdumienie.
Tomasz westchnął w duchu. Pomyślał, że widocznie
wmawia w siebie rzeczy, które nie istnieją.
Przyszła teraz kolej na jego wybicie. Uderzył, kij
ześliznął mu się po piłce. Haydock wybił zręcznie,
piłka śmignęła w powietrzu tuż nad murawą i
znieruchomiała przed samym centrum. Haydock
wrócił do Tomasza i spytał:
- Co, na Boga, skłoniło pana do nazwania Bletchleya
tajemniczą postacią? Powiedziałbym raczej, że to
człowiek do znudzenia prozaiczny - typowy oficer
naszej armii. Poglądy trochę ograniczone... no cóż,
życiu w wojsku brak szerszych horyzontów. Ale
tajemniczy!
- Och, tak sobie tylko pomyślałem w związku z
czymś, co mi ktoś powiedział - tłumaczył się niejasno
Tomasz.
Przystąpili teraz do wybijania piłek do dołków.
Komandor ulokował piłkę w swoim.

background image

- Dotąd trzy, dwa jeszcze do rozegrania - powiedział
z satysfakcją. Zgodnie z przewidywaniem Tomasza,
Haydock oderwał się na chwilę od golfa i podjął
przerwaną rozmowę.
- Co się panu wydaje takie tajemnicze w Bletchleyu?
- spytał.
- Idzie mi tylko o to, że tak naprawdę nikt nic o nim
nie wie - powiedział Tomasz, wzruszając ramionami.
- Był w pułku Rugbyshire.
- Jest pan tego pewien?
- Ja? Hm... cóż... nie, nic pewnego o tym nie wiem.
Proszę pana, czego się pan właściwie domyśla? Nie
ma pan chyba Bletchleyowi nic do zarzucenia?
- Ależ nie, nie, bynajmniej - zaprzeczył Tomasz z
podejrzanym pośpiechem. Zarzucił wędkę i mógł
teraz obserwować spokojnie bieg myśli komandora
Haydocka.
- Zawsze robił na mnie wrażenie niemal absurdalnie
typowego przedstawiciela swojego środowiska -
powiedział Haydock.
- Ano właśnie.
- Hm, teraz rozumiem, o co panu idzie. Trochę może
za typowy, co?
"Podsuwam świadkowi zeznania - mówił sobie
Tomasz. - Ale kto wie, może jednak coś wycisnę ze
staruszka".
- Tak, teraz pana rozumiem - ciągnął komandor z
namysłem. - A swoją drogą, jak się nad tym
zastanawiam, widzę, że nie spotkałem nikogo, kto by
znał Bletchleya przed jego przyjazdem do

background image

Leahampton. Nie wspomina też nigdy o żadnych
dawnych przyjaciołach czy czymś takim.
- Hm.... - mruknął Tomasz. - Zagramy? Chętnie się
jeszcze poruszam. Piękny wieczór.
Znowu wybili i rozeszli się, każdy za swoją piłką.
Gdy w jakiś czas później stanęli obaj w centrze przy
dołkach, Haydock zagadnął Tomasza obcesowo:
- Niech mi pan powie, co pan o nim słyszał.
- Ależ nic... doprawdy nic.
- Nie musi pan być ze mną taki ostrożny. Docierają
do mnie najrozmaitsze plotki. Wszyscy ze wszystkim
do mnie przychodzą. Ludzie wiedzą, że interesuję się
tymi sprawami. Co pan właściwie podejrzewa... że
Bletchley nie jest tym, za kogo uchodzi?
- To tylko takie przypuszczenie...
- A kimże on ma być, u licha? Niemcem? Bzdura.
Bletchley jest w każdym calu Anglikiem, takim
samym jak pan czy ja.
- Słusznie, moim zdaniem, nic mu nie można
zarzucić - przyznał Tomasz.
- Przecież wciąż się dopomina wielkim głosem, żeby
internować wszystkich cudzoziemców. Pamięta pan,
jak ostro napadał na tego młodego Niemca? I
okazuje się, że miał rację - główny konstabl
powiedział mi w zaufaniu, że znaleziono u von
Deinima dosyć obciążających dowodów, żeby go
dziesięć razy powiesić. Miał gotowy plan zatrucia
wszystkich zbiorników wody w całym kraju i był w
trakcie opracowywania formuły nowego gazu - robił
doświadczenia w jednym z naszych zakładów

background image

chemicznych! Ta absurdalna krótkowzroczność
naszych władz! Już choćby to, że go w ogóle wpuścili
na teren fabryki. Nasz rząd gotów jest uwierzyć w
każdą bajkę. Wystarczy, żeby młody mężczyzna
przyjechał tu przed samym wybuchem wojny,
poskamlał trochę, że go tak w kraju prześladowali, a
już przymyka się oczy na wszystko i wyjawia mu
tajemnice państwowe. Z Hahnem też postąpili jak
durnie...
Tomasz nie chciał bynajmniej, by Haydock dosiadł
swego ulubionego konika. Z rozmysłem wybił źle
piłkę.
- Ma pan pecha! - zawołał Haydock. Sam wybił
starannie. Piłka potoczyła się po trawie i
znieruchomiała w dołku. - Mój punkt. Jakoś nie idzie
panu dzisiaj gra. O czym to mówiliśmy?
- Że Bletchleyowi nic nie można zarzucić - odparł
stanowczo Tomasz.
- Ależ tak, zgadzam się z panem. Naturalnie. Swoją
drogą, ciekawe... słyszałem o nim w swoim czasie
trochę dziwną historię, tylko że wtedy nie zwróciłem
na nią uwagi.
Jak na złość, przyłączyli się do nich w tym momencie
dwaj znajomi. Wrócili we czwórkę do klubu i
zamówili trunki. Gdy wypili po kieliszku, komandor
Haydock spojrzał na zegarek i oznajmił, że już na
nich czas. Tomasz był zaproszony do Haydocka na
kolację.
W Jaskini Przemytników panował jak zwykle
wzorowy ład. Postawny służący, mężczyzna w

background image

średnim wieku, usługiwał przy stole ze zręcznością
zawodowego kelnera. Zdziwiło to Tomasza, bo tak
doskonała obsługa była czymś niespotykanym poza
salami londyńskich restauracji.
Gdy służący wyszedł z pokoju, Tomasz napomknął o
tym Haydockowi.
- A tak, miałem szczęście, że mi się udało zdobyć
Appledore'a.
- Jak pan tego dokonał?
- Bardzo zwyczajnie. Dałem ogłoszenie. Miał
doskonałe referencje, przewyższał o niebo
wszystkich innych, którzy się zgłosili, i żądał
stosunkowo niskiego wynagrodzenia. Przyjąłem go z
miejsca.
- Ach, ta wojna! - powiedział Tomasz ze śmiechem. -
Pozbawiła nas większości naszej dobrej służby
restauracyjnej. Praktycznie rzecz biorąc, wszyscy
wykwalifikowani kelnerzy byli cudzoziemcami. Ten
rodzaj pracy jest widocznie sprzeczny z naturą
Anglika.
- Bo wymaga służalczości. Angielski buldog nie lubi
się kłaniać i skakać na dwóch łapkach.
Gdy siedząc na tarasie, popijali kawę, Tomasz spytał
od niechcenia:
- Zaczął pan coś mówić jeszcze podczas gry. O
jakiejś śmiesznej historii w związku z Bletchleyem.
- Zaraz, niech sobie przypomnę... Widział pan to?
Światło gdzieś daleko na morzu! Gdzie jest moja
lornetka?

background image

Tomasz westchnął. Nawet gwiazdy w swoim biegu
zdawały się mu przeciwne. Komandor pobiegł
pędem do domu, wrócił, przeszukał horyzont
lornetką, dopatrzył się skomplikowanego systemu
nieprzyjacielskiej sygnalizacji świetlnej nadawanej z
morza do różnych punktów na wybrzeżu, na co,
zdaniem Tomasza, dowody istniały tylko w jego
wyobraźni, i wreszcie w posępnych barwach
odmalował obraz niedalekiej i uwieńczonej
powodzeniem inwazji.
- Brak jakiejkolwiek organizacji, brak koordynacji
w działaniu. Jako członek obrony przeciwlotniczej
sam pan o tym wie najlepiej. Ale kiedy na czele stoi
taka fajtłapa jak stary Andrews...
Była to dobrze wydeptana ścieżka, główna przyczyna
trosk komandora Haydocka. Uważał, że sam
powinien dowodzić obroną przeciwlotniczą w
Leahampton, i postanowił o ile możności wysadzić z
siodła pułkownika Andrewsa.
Służący przyniósł whisky i likiery. Komandor
perorował dalej po swojemu.
- ...a mimo to nadal pełno jest między nami
szpiegów... Jesteśmy nimi dosłownie naszpikowani.
To samo było podczas tamtej wojny. Fryzjerzy,
kelnerzy...
Rozsiadłszy się wygodnie w fotelu, Tomasz
pochwycił kątem oka profil Appledore'a, który
usługiwał im, stąpając bezszelestnie. "Kelnerzy? -
pomyślał. - Do tego człowieka bardziej pasuje imię
Fritz niż Appledore".

background image

Czy to jest takie niemożliwe? Appledore mówi
bezbłędnie po angielsku, to prawda, ale wielu
Niemców włada tym językiem. Przez długie lata
doskonalili swoją angielszczyznę w angielskich
restauracjach. Typ rasowy też się zgadza... Jasne
włosy, niebieskie oczy... kształt głowy, często tak
charakterystyczny. Tak, głowa... gdzie on widział
ostatnio podobny kształt głowy...
Słowa, które wypowiedział pod wpływem nagłego
impulsu, śmiało mogły się odnosić do tego, co mówił
właśnie komandor:
- Wypełnianie wszystkich tych przeklętych
kwestionariuszy. Czysta bzdura. Dziesiątki
idiotycznych pytań...
- Słusznie, słusznie - wtrącił Tomasz. - Na przykład:
"Jak się nazywasz? M czy N?"
Brzęk tłuczonego szkła. Appledore, ów służący
doskonały, nie popisał się tym razem. Strumień
likieru miętowego trysnął na dłoń i mankiet
Tomasza.
- Przepraszam pana najmocniej - wymamrotał
Appledore.
Haydock wpadł we wściekłość.
- Niech cię diabli, ty niezdaro, bałwanie! Gdzie ty
masz oczy, idioto?
Jego rumiana zwykle twarz była teraz purpurowa z
gniewu. "I mówić tu, że w armii mają pobudliwy
temperament - pomyślał Tomasz - Marynarka
wojenna bije armię na głowę". Haydock bluzgał

background image

przekleństwami. Appledore płaszczył się, prosząc
pokornie o przebaczenie.
Tomaszowi zrobiło się go żal, ale nagle, jak za
dotknięciem różdżki czarodziejskiej, gniew
komandora minął. Był po dawnemu miły i
dobroduszny.
- Chodźmy, umyje się pan. Lepkie paskudztwo. Że
też akurat musiał to być likier miętowy!
Tomasz wszedł za nim do domu i po chwili znalazł
się w okazałej łazience, wyposażonej w mnóstwo
najwymyślniejszych urządzeń. Zmył starannie lepki,
słodki płyn. Haydock rozmawiał z nim przez otwarte
drzwi sypialni.
Był wyraźnie zakłopotany.
- Trochę się niepotrzebnie uniosłem. Poczciwy stary
Appledore wie, że często mówię więcej, niż myślę.
Tomasz odwrócił się od umywalni i wycierał ręce.
Nie zauważył, że mydło spadło na podłogę. Nadepnął
na nie. Powierzchnia linoleum była gładka jak
lustro.
W sekundę później Tomasz tańczył zawrotny taniec.
Pośliznął się i przejechał przez łazienkę z rękami
wyciągniętymi przed siebie. Jedną chwycił za prawy
kurek nad wanną, drugą pchnął mocno boczną
ściankę małej szafki. Był to gest dość niezwykły,
istniało małe prawdopodobieństwo, aby go
ktokolwiek mógł wykonać w sytuacji innej niż
poprzedzona taką właśnie katastrofą.
Jednocześnie zawadził nogą o kafel na końcu wanny.

background image

To, co się teraz zdarzyło, przypominało sztuczkę
kuglarza. Wanna odskoczyła od ściany wprawiona w
ruch niewidocznym mechanizmem. Tomasz
spoglądał w głąb mrocznej wnęki. Nie miał żadnych
wątpliwości co do przeznaczenia znajdujących się
tam aparatów. Była to radiowa stacja nadawczo-
odbiorcza.
Głos w sypialni umilkł, komandor stanął na progu.
Nagłe olśnienie... i Tomasz zrozumiał wszystko.
Chyba musiał być dotąd ślepy. Ta twarz jowialna i
rumiana - twarz "dobrodusznego Anglika" - to tylko
maska. Czemu od pierwszej chwili nie zdołał jej
przeniknąć, czemu nie dostrzegł pod nią twarzy
gwałtownego, butnego pruskiego oficera?
Tomaszowi dopomógł naturalnie wypadek, który się
przed chwilą zdarzył. Przypomniał mu bowiem inną
scenę - niemieckiego oficera urągającego
podwładnemu z typowym grubiaństwem pruskich
junkrów. W ten sam sposób komandor Haydock
urągał swojemu podwładnemu, gdy ów, zaskoczony,
stracił nad sobą panowanie.
I wszystko się zgadzało - wszystko tak się cudownie
zgadzało. Podwójny bluff. Najpierw Hahn, agent
obcego wywiadu, przygotował teren, zatrudnił
cudzoziemskich robotników i ściągnął na siebie
podejrzenia, z kolei zaś przeszedł do następnego
punktu programu - do zdemaskowania własnej
roboty przez dzielnego brytyjskiego marynarza,
komandora Haydocka. A jakie to się potem wydało
naturalne, że Anglik kupił posiadłość i zanudzał

background image

wszystkich dokoła opowiastkami o jej niezwykłych
dziejach. Tak więc N urządził się bezpiecznie w
swojej kwaterze z dostępem od strony morza, stacją
nadawczo-odbiorcza i sztabem oficerów w sąsiednim
Sans Souci, teraz zaś czeka w pogotowiu, aby
wprowadzić w życie niemiecki plan inwazji.
Tomasz nie mógł pohamować uczucia podziwu.
Wszystko zostało tak znakomicie uplanowane.
Przecież sam ani przez chwilę nie podejrzewał
Haydocka, uważał, że to człowiek czysty jak łza.
Cała rzecz wydała się tylko dzięki zupełnie
nieoczekiwanemu przypadkowi.
Myśli te jak błyskawica przemknęły mu przez głowę.
Wiedział aż nadto dobrze, że znalazł się, że siłą
rzeczy musiał się znaleźć w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. Gdyby tylko potrafił odegrać
przekonywająco rolę łatwowiernego, głupawego
Anglika!
Usiłując nadać głosowi naturalne brzmienie,
roześmiał się i rzekł do Haydocka:
- No, wie pan, nie ma końca niespodziankom w tej
pańskiej Jaskini! Czy to jest jeszcze jedna ze
sprytnych gierek pana Hahna? Nie pokazał mi pan
wtedy tego urządzenia.
Haydock stał bez ruchu. Cała jego ogromna postać
tarasująca drzwi wyrażała jakieś osobliwe natężenie.
"Nie dałbym mu rady - pomyślał Tomasz. - W
dodatku jest jeszcze ten przeklęty służący".
Przez kilka sekund Haydock stał jak wykuty z
kamienia, potem napięcie minęło. Roześmiał się.

background image

- Co to był za komiczny widok! Tańczył pan na tym
linoleum jak gwiazda baletu. Nie przypuszczałem, że
taka rzecz jest w ogóle możliwa. Niechże pan wytrze
ręce, przejdziemy do pokoju.
Tomasz wyszedł za nim z łazienki. Zmysły miał
wyostrzone, każdy mięsień napięty. Musi się jakoś
wydostać bezpiecznie z tego domu, musi wynieść stąd
swoją nowo nabytą wiedzę. Czy zdoła oszukać
Haydocka? Głos komandora wydawał się dość
naturalny.
Objąwszy Tomasza ramieniem - gest może
przypadkowy, a może znaczący wiele - Haydock
poprowadził go do salonu. Zamknął starannie drzwi.
- Otóż, drogi panie, muszę coś panu wyznać.
Mówił przyjaźnie, szczerze, z ledwie może
wyczuwalną nutą zakłopotania. Wskazał Tomaszowi
krzesło.
- Trochę mi to nie na rękę - powiedział. - Przyznaję,
że trochę mi to nie na rękę. Ale nie ma rady, muszę
pana we wszystko wtajemniczyć. Tylko ani słowa
nikomu. Zgoda?
Tomasz dołożył wszelkich starań, aby na jego twarzy
pojawił się wyraz gorliwego zaciekawienia.
Haydock przysunął się do Tomasza poufale.
- Otóż sprawa tak się przedstawia. Chociaż nikt nie
powinien o tym wiedzieć, zdradzę panu, że pracuję w
Intelligence Service. M.I. 42 BX - oto nazwa mojego
wydziału. Słyszał pan o nim?
Tomasz potrząsnął głową, pogłębiając jednocześnie
wyraz zaciekawienia na twarzy.

background image

- Są to sprawy najściślej tajne. Sieć wewnętrzna,
jeżeli wie pan, co mam na myśli. Nadajemy stąd
drogą radiową pewne informacje, ale byłoby to
wręcz fatalne, gdyby nasza działalność została
ujawniona. Rozumie mnie pan?
- Ależ oczywiście, naturalnie - odparł pan Meadowes.
- Nadzwyczaj ciekawe! Może pan liczyć na mnie. Nie
powiem nikomu ani słowa.
- Otóż to, otóż to. Cała rzecz musi być utrzymana w
największej tajemnicy.
- Doskonale to rozumiem. Och, jaką ma pan ciekawą
pracę. Doprawdy, podniecającą. Tak bym chciał
dowiedzieć się o niej czegoś więcej, ale zapewne nie
powinienem nawet pytać?
- Przykro mi, ale nie. Obowiązuje mnie
przestrzeganie najściślejszej tajemnicy.
- No tak, rozumiem. Niech mi pan wybaczy... przez
taki zdumiewający przypadek... - bąknął Tomasz.
Jednocześnie myślał gorączkowo: "Przecież to
niemożliwe, żebym go oszukał. Nie wyobraża sobie
chyba, że dałem się nabrać na takie brednie".
Tomasz nie mógł w to uwierzyć. Nagle przyszło mu
do głowy, że próżność doprowadziła do zguby wielu
ludzi. Komandor Haydock to mądry człowiek,
niepospolity człowiek, a ów pożałowania godny
Meadowes jest tylko głupim Brytyjczykiem, durniem
z gatunku tych, co to gotowi są uwierzyć w każdą
bzdurę. Ach, gdyby tylko Haydock naprawdę tak
myślał!

background image

Tomasz był nadzwyczajnie rozmowny. Okazał żywe
zainteresowanie, a nawet ciekawość. Wie, że nie
powinien pytać, ale... Praca komandora Haydocka
musi być zapewne bardzo niebezpieczna? Czy
komandor przebywał w Niemczech, czy pracował
tam?
Haydock odpowiadał dość uprzejmie. Był teraz w
każdym calu brytyjskim marynarzem - pruski oficer
zniknął bez śladu. Ale przyglądając mu się nowym
spojrzeniem, Tomasz nie pojmował, jak mógł w
ogóle dać się zwieść kiedykolwiek. Kształt głowy...
linia podbródka... ani jednej cechy brytyjskiej w tej
twarzy.
Niebawem pan Meadowes wstał. Był to moment
decydującej próby. Uda się?
- Naprawdę muszę już zmykać, zrobiło się bardzo
późno. Jeszcze raz najmocniej przepraszam i
przyrzekam panu, że nikomu o tym nie wspomnę
słowem.
"Teraz albo nigdy - myślał. - Pozwoli mi odejść?
Muszę być przygotowany... prosty sierpowy w
szczękę będzie najpewniejszy".
Mówiąc uprzejmie i z najwyraźniej miłym mu
ożywieniem, pan Meadowes skierował się do drzwi.
Przeszedł przez hali... otworzył drzwi frontowe.
Przez drzwi po prawej dostrzegł Appledore'a
przygotowującego na tacy nakrycie do śniadania na
dzień następny. "Ci głupcy pozwolą mi odejść..." -
przemknęło mu przez głowę.

background image

Przystanął z Haydockiem na ganku, pogawędzili
chwilę, umówili się na golfa na następną sobotę.
"Nie będzie dla ciebie żadnej następnej soboty" -
pomyślał Tomasz ponuro.
Od drogi przypłynęły ku nim głosy. Dwaj mężczyźni
wracający ze spaceru nad morzem. Tomasz i
Haydock znali obu. Tomasz przywitał ich.
Zatrzymali się. Rozmawiali we czwórkę przed
furtką, potem Tomasz serdecznie pomachał swojemu
gospodarzowi na pożegnanie i oddalił się z tamtymi
dwoma.
A więc udało się, udało.
Haydock, ten stary głupiec, dał się nabrać!
Słyszał, jak Haydock wraca do domu, wchodzi i
zamyka drzwi. Rozradowany maszerował drogą w
dół wzgórza ze swoimi nowymi przyjaciółmi.
Zanosi się na zmianę pogody.
Stary Monroe znowu ma muchy w nosie.
Ten dureń Ashby nie chce wstąpić do obrony
przeciwlotniczej. Powiada, że to zawracanie głowy.
Trochę się zagalopował. Młody Marsh, pracownik
klubu golfowego, odmawia służby w wojsku jako
sprzecznej z nakazami jego sumienia. Czy pan
Meadowes nie sądzi, że należałoby tę sprawę
przedstawić komitetowi? Przedwczoraj w nocy
Southampton zostało zbombardowane, są spore
straty. A co pan Meadowes myśli o Hiszpanii?
Czyżby Franco zaczynał pokazywać pazury?
Naturalnie, odkąd Francja padła...

background image

Tomasz gotów był krzyczeć na głos z radości. Taka
zwykła, banalna, codzienna rozmowa. Zrządzenie
opatrzności, że ci dwaj zjawili się w tym właśnie
momencie.
Pożegnał ich przed furtką Sans Souci.
Szedł alejką, pogwizdując z cicha.
Mijał właśnie zakręt ocieniony krzakami
rododendronów, gdy coś ciężkiego uderzyło go w
głowę. Runął na twarz w otaczający go mrok. Stracił
przytomność.

X

- Pani powiedziała, zdaje się, trzy piki?
Tak, pani Blenkensop powiedziała trzy piki. Pani
Sprot, która zdyszana wróciła od telefonu, mówiąc: -
No i znowu przesunęli termin egzaminów na
przeciwlotniczych kursach sanitarnych. Coś
okropnego! - poprosiła o powtórzenie licytacji.
Panna Minton jak zwykle opóźniała grę
wielokrotnym powtarzaniem każdej odżywki.
- Powiedziałam dwa trefle? Jesteście panie pewne?
Zdawało mi się, że mówiłam chyba jedno bez atu.
Ach, naturalnie, teraz pamiętam... Pani Cayley
licytowała jeden kier. Już chciałam powiedzieć jedno
bez atu, chociaż właściwie miałam za mało punktów,
ale uważam, że śmiałym szczęście sprzyja, i akurat
wtedy pani Cayley powiedziała jeden kier, i wobec
tego musiałam podwyższyć na dwa trefle.

background image

Rozgrywka taka jest zawsze trudna, kiedy się ma
dwa wicerenonse...
Tuppence pomyślała, że byłaby to wielka
oszczędność czasu, gdyby panna Minton po prostu
wykładała swoje karty na stół i pokazywała je
partnerkom. Nie mogła się powstrzymać, musiała
zawsze dokładnie opowiedzieć, co ma w kartach.
- Więc teraz wiemy, jaki był początek licytacji -
oznajmiła z tryumfem panna Minton. - Jeden kier,
dwa trefle.
- Dwa pik - rzekła Tuppence.
- Ja pasowałam, prawda? - spytała pani Sprot.
Spojrzały na panią Cayley, która pochylona do
przodu nasłuchiwała jakichś oddalonych dźwięków.
Panna Minton podjęła niezmordowanie:
- Wtedy pani Cayley powiedziała dwa kier, a ja na to
trzy karo.
- A ja powiedziałam trzy pik - dorzuciła Tuppence.
- Pas - oznajmiła pani Sprot.
Pani Cayley siedziała milcząca. Wreszcie
uprzytomniła sobie, że wpatrują się w nią oczy
trzech partnerek.
- Och! - zaczerwieniła się. - Tak mi przykro.
Pomyślałam, że może jestem potrzebna mężowi.
Chyba siedzi mu się tam wygodnie na tarasie...
Spoglądała kolejno po ich twarzach.
- Jeżeli panie pozwolą, pójdę i zajrzę do niego.
Słyszałam taki jakiś dziwny stuk. Może książka
zsunęła mu się z kolan.

background image

Zaaferowana wybiegła na taras. Tuppence
westchnęła z irytacją.
- Powinna przywiązać sobie tasiemkę do przegubu
dłoni - powiedziała. - Wtedy mógłby ją ciągnąć, ile
razy chciałby od niej czegoś.
- Taka dobra żona - stwierdziła panna Minton. Aż
miło patrzeć, jak dba o męża.
- Czyżby? - mruknęła Tuppence, która wcale nie
była w dobrym humorze.
Trzy kobiety siedziały przez chwilę w milczeniu.
- Gdzie jest Sheila? - zagadnęła panna Minton.
- Poszła do kina - odparła pani Sprot.
- A pani Perenna? - spytała Tuppence.
- Powiedziała, że idzie do swojego pokoju robić
rachunki - wyjaśniła panna Minton. - Biedactwo, to
takie męczące zajęcie.
- W każdym razie nie robiła rachunków przez cały
wieczór - wtrąciła pani Sprot - bo wróciła do domu
akurat, kiedy odbierałam telefon.
- Ciekawe, gdzie też mogła być - zastanawiała się na
głos panna Minton, której życie wypełniały tego
rodzaju małe problemy. - Chyba nie w kinie, bo
seans jeszcze się nie skończył.
- Była bez kapelusza - odparła pani Sprot. - I bez
płaszcza. A włosy miała potargane i myślę, że chyba
musiała biec szybko czy coś takiego, bo wpadła do
hallu bardzo zdyszana. Wbiegła na schody, nie
mówiąc ani słowa i tylko na mnie spojrzała...
dosłownie przeszyła mnie wzrokiem, chociaż nie
zrobiłam przecież nic złego.

background image

Pani Cayley pojawiła się w drzwiach.
- Wyobraźcie sobie panie, że mój mąż bez niczyjej
pomocy obszedł cały ogród. Mówi, że spacerował z
przyjemnością. Powietrze jest dzisiaj takie łagodne.
Usiadła do brydża.
- A więc... och, czy mogłybyśmy jeszcze raz
powtórzyć licytację?
Tuppence buntowała się wewnętrznie, ale stłumiła
westchnienie. Licytacja została powtórzona, po czym
Tuppence rozegrała swoje trzy piki.
Pani Perenna zjawiła się w chwili, gdy rozdawano
karty do następnej gry.
- Udał się pani spacer? - spytała panna Minton. Pani
Perenna rzuciła jej groźne i wrogie spojrzenie.
- W ogóle nie wychodziłam.
- Och... ach... pani Sprot, zdaje się, wspominała, że
pani wróciła dopiero przed chwilą.
- Wyszłam tylko przed dom, popatrzeć na pogodę.
Głos jej miał przykre brzmienie. Spojrzała wrogo na
łagodną panią Sprot, która zaczerwieniła się i była
wyraźnie przestraszona.
- Niech pani sobie wyobrazi - rzekła pani Cayley,
dzieląc się z panią Perenna najświeższą wiadomością
- że mój mąż obszedł dokoła cały ogród.
- Po co? - spytała ostro gospodyni.
- Powietrze jest dzisiaj takie łagodne - odparła pani
Cayley. - Mąż nie włożył nawet ciepłego szala i dotąd
siedzi na tarasie. Mam nadzieję, że się nie zaziębi.

background image

- Bywają rzeczy gorsze niż zaziębienie - warknęła
pani Perenna. - W każdej chwili może nam spaść na
głowę bomba i rozerwać nas wszystkich na kawałki.
- Och, Boże, mam nadzieję, że nie spadnie...
- Tak? A ja bym bardzo chciała.
Pani Perenna wyszła na taras. Cztery brydżystki
patrzyły za nią w osłupieniu.
- Rzeczywiście, wydaje mi się dzisiaj bardzo dziwna -
powiedziała pani Sprot.
Panna Minton pochyliła się nad stolikiem.
- Nie myślą panie przypadkiem, że... - zerknęła na
boki. Cztery głowy pochyliły się ku sobie. Panna
Minton spytała świszczącym szeptem: - Czy nie
podejrzewają panie przypadkiem, że ona pije?
- Och, doprawdy! - wykrzyknęła pani Cayley. - Kto
wie? To by tłumaczyło wiele. Bo ona czasami
naprawdę jest taka... taka nieobliczalna. A co pani o
tym myśli? - zwróciła się do Tuppence.
- Nie zgadzam się z paniami. Moim zdaniem, pani
Perenna ma po prostu jakieś zmartwienie. Chyba
pani Sprot odzywa się pierwsza?
- Co ja mam biedna powiedzieć? - jęknęła pani
Sprot.
Na to pytanie nie usłyszała odpowiedzi, chociaż
panna Minton, która z bezwstydną ciekawością
zaglądała jej w karty, mogła była udzielić rady.
- Czy to przypadkiem nie Betty? - pani Sprot
nasłuchiwała, zadarłszy głowę do góry.
- Nie - odparła Tuppence stanowczo.

background image

Czuła, że jeśli znowu przerwą grę, zacznie krzyczeć
na głos. Pani Sprot spoglądała w karty bezradnie,
myśli miała wciąż jeszcze zaprzątnięte
macierzyńskimi troskami. W końcu rzekła:
- Więc chyba... chyba jedno karo.
Partnerki spasowały. Pani Cayley rozłożyła karty.
- Kiedy nie masz w co, wyjdź w karo - zaszczebiotała,
kładąc na stole dziewięć atutów.
- W Szkocji za taką grę ucinają głowę - odezwał się
niski, wesoły głos.
Pani O'Rourke stała w drzwiach prowadzących na
taras. Oddychała głęboko, z oczu sypały jej się iskry.
Minę miała trochę łobuzerską, trochę złośliwą.
Weszła do pokoju.
- Jak widzę, miła, spokojna partyjka brydża - rzuciła
lekko.
- Co pani trzyma w ręku? - spytała ciekawie pani
Sprot.
- W ręku trzymam młotek - odparła uprzejmie pani
O'Rourke. - Znalazłam na ścieżce. Widocznie ktoś go
tam zostawił.
- Młotek na ścieżce? Wydaje się to trochę dziwne -
powiedziała pani Sprot z powątpiewaniem w głosie.
- Absolutnie dziwne - przyznała pani O'Rourke.
Była w znakomitym humorze. Wymachując
młotkiem, przeszła do hallu.
- Co jest atu? - spytała panna Minton.
Przez pięć minut gra toczyła się bez dalszych
przeszkód, potem wrócił major Bletchley. Był w
kinie i uparł się, żeby im dokładnie opowiedzieć treść

background image

"Wędrownego barda", filmu z czasów Ryszarda I.
Będąc sam żołnierzem, major krytykował długo i
zajadle sceny batalistyczne z wojen krzyżowych.
Rober nie został skończony, gdyż pani Cayley
spojrzała na zegarek, wydała kilka okrzyków
przerażenia i wybiegła na taras do pana Cayleya.
Ów zaś, zasmakowawszy w roli chorego, którego
pozostawiono bez opieki, kasłał przeraźliwie, dygotał
dramatycznie i powtarzał w kółko:
- Ależ to drobiazg, moja kochana. Najważniejsze, żeś
miło spędziła czas przy brydżu. Ja się przecież nie
liczę. A jeśli nawet złapałem grypę, jakie to ma
znaczenie? Przecież na świecie jest wojna.
Nazajutrz rano przy śniadaniu Tuppence wyczuła
natychmiast napiętą atmosferę.
Pani Perenna zaciskała cały czas wargi w wąską
linię, a kilka skąpych uwag, które rzuciła, miało
temperaturę lodu. Wstała od stołu i nie wyszła, tylko
prawie wypadła z pokoju.
Smarując grzankę grubą warstwą marmolady
pomarańczowej, major Bletchley głośno się zaśmiał.
- W powietrzu wieje chłodem. No cóż. To
zrozumiałe.
- Co się stało? - spytała panna Minton, pochylając się
skwapliwie nad stołem. Ta rozkoszna chwila
oczekiwania tak ją podnieciła, że aż mięśnie zaczęły
drgać na jej chudej szyi.
- Nie mogę powiedzieć. Pieprzna historyjka - padła
dręcząca odpowiedź Bletchleya.
- Och, panie majorze!

background image

- Niech nam pan opowie - poprosiła Tuppence.
Major Bletchley objął uważnym spojrzeniem
słuchaczki. Panna Minton, pani Blenkensop, pani
Cayley i pani O'Rourke.
Pani Sprot z Betty opuściła przed chwilą pokój.
Major doszedł do wniosku, że może zdradzić im
tajemnicę.
- Chodzi o Meadowesa. Hulał przez całą noc. Dotąd
nie wrócił.
- Co?! - wykrzyknęła Tuppence.
Major spojrzał na nią ze złośliwym zadowoleniem.
Ucieszyła go ta wyraźna porażka wdowy łowiącej
męża.
- Birbant z tego Meadowesa - zachichotał. - Perenna
się wścieka. Zrozumiałe.
- Och, doprawdy! - rzekła panna Minton, oblewając
się ciemnym rumieńcem.
Pani Cayley miała minę zgorszoną. Pani O'Rourke
powiedzi; ze śmiechem:
- Słyszałam już o tym od pani Perenna. Wiadomo,
mężczyźni zawsze będą mężczyznami.
- Przecież... przecież pana Meadowesa mogło spotkać
jakieś nieszczęście! - zawołała z wielkim przejęciem
panna Minton. - Przy tym zaciemnieniu...
- Ach, zacne, poczciwe zaciemnienie - westchnął
major. - Tak dużo można nim wytłumaczyć.
Powiadam paniom, że służba w patrolach nocnych
obrony przeciwlotniczej na wiele spraw otworzyła mi
oczy. Zatrzymywanie samochodów itp. Żebyście
panie wiedziały, ile to żon "odwozi właśnie męża do

background image

domu"! A w dowodzie inne nazwisko. W kilka
godzin później mąż czy żona wraca w pojedynkę, z
całkiem innej strony miasta. Ha, ha! - znowu zaczął
chichotać, ale smagnięty karcącym spojrzeniem pani
Blenkensop, natychmiast spoważniał. - Cóż... natura
ludzka. Trochę to śmieszne, co? - dorzucił
pojednawczo.
- Och, ale mówmy o panu Meadowesie - zawołała
płaczliwie panna Minton. - Naprawdę mógł mu się
przydarzyć jakiś nieszczęśliwy wypadek. Może
wpadł pod samochód?
- Przypuszczam, że skorzysta z tej wymówki -
powiedział major. - Potrącony przez samochód
stracił przytomność i przyszedł do siebie dzisiaj
rano.
- A może go zabrali do szpitala?
- Na pewno by nas o tym zawiadomili. Meadowes ma
przecież w kieszeni dowód osobisty.
- Och, doprawdy! - jęknęła pani Cayley. - Co też mój
mąż na to powie?
To retoryczne pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Tuppence wstała i w doskonale zagranym odruchu
urażonej godności opuściła pokój. Gdy zamknęły się
za nią drzwi, major zachichotał.
- Biedny, poczciwy Meadowes. Pięknej wdówce
mocno to nie w smak. Była pewna, że już go złowiła.
- Och, jak pan może! - pisnęła panna Minton.
Bletchley mrugnął do niej porozumiewawczo.
- Pamięta pani Pickwicka? "Jak ognia strzeż się
wdów, Samuelu!"

background image


Tuppence była trochę niespokojna, że Tomasz
zniknął tak bez uprzedzenia, starała się jednak
dodać sobie otuchy. Mógł przecież wpaść na jakiś
świeży ślad i z miejsca wziąć się do roboty.
Przewidując z góry, że w pewnych okolicznościach
będzie im trudno się porozumiewać, przyrzekli sobie
nie niepokoić się nigdy, jeśli jedno zniknie
niespodzianie. Zresztą obmyślili sposób
komunikowania się w tego rodzaju wyjątkowych
sytuacjach.
Według słów pani Sprot, pani Perenna wychodziła
gdzieś tego wieczoru. Gwałtowne protesty gospodyni
dawały tym więcej do myślenia.
Może Tomasz śledził ją, gdy wyszła potajemnie z
domu, i odkrył coś, czym warto się było zająć?
Na pewno albo da Tuppence znać o sobie, albo wróci
niebawem.
Mimo to Tuppence była trochę zaniepokojona.
Uznała, że nikogo to nie zdziwi, jeżeli pani
Blenkensop okaże zaciekawienie, a nawet pewne
zdenerwowanie. Nie wahając się dłużej, poszła na
poszukiwanie pani Perenna.
Gospodyni najwyraźniej nie miała ochoty rozwodzić
się nad tą sprawą. Niedwuznacznie dała do
zrozumienia, że takie zachowanie jednego z jej gości
jest czymś niewybaczalnym, czego ona nie myśli
tolerować ani przemilczać. Tuppence zawołała z
przejęciem:

background image

- Och, ale przecież pana Meadowesa mógł spotkać
jakiś wypadek! Jestem tego prawie pewna! On nie
należy do ludzi, którzy... ludzi rozwiązłych czy coś w
tym rodzaju. Pewnie wpadł pod samochód albo
przydarzyło mu się jakieś inne nieszczęście.
- Tak czy inaczej, niedługo na pewno o nim
usłyszymy - powiedziała pani Perenna.
Ale godziny mijały, a pan Meadowes nie wracał.
Wieczorem pani Perenna, pod naciskiem żądań
swoich gości, zgodziła się, choć niechętnie,
zawiadomić policję.
Przyszedł sierżant z notesem i spisał okoliczności
zdarzenia. Ujawnione wtedy zostały niektóre fakty.
Pan Meadowes opuścił dom komandora Haydocka o
godzinie dziesiątej trzydzieści. Drogę z Jaskini
Przemytników odbył w towarzystwie niejakiego
pana Waltersa i doktora Curtisa. Przed furtką Sans
Souci pożegnał ich i skręcił w podjazd.
Wyglądało na to, że już w chwilę później rozpłynął
się w powietrzu.
Zdaniem Tuppence, wskazywało to na dwie
możliwości.
Idąc podjazdem, Tomasz zobaczył nadchodzącą od
strony domu panią Perenna, schował się w krzakach,
a potem poszedł jej śladem. Następnie,
zaobserwowawszy spotkanie gospodyni z jakąś
nieznaną osobą, zaczął śledzić tę ostatnią, podczas
gdy pani Perenna wróciła do domu. W tym
przypadku jest cały i zdrowy, i bardzo zajęty,
prowadzone zaś w najlepszej wierze przez policję

background image

poszukiwania mogą okazać się dla niego co najmniej
kłopotliwe.
Druga możliwość nie wyglądała tak wesoło. Składały
się na nią dwa oddzielne obrazy: jeden - powrót do
domu pani Perenna "zdyszanej i potarganej", drugi,
którego Tuppence żadną miarą nie mogła od siebie
odegnać - to uśmiechnięta pani O'Rourke, stojąca w
drzwiach z ciężkim młotkiem w ręku.
W tym młotku kryły się straszne możliwości.
Bo co mógł robić młotek na ścieżce?
Jeszcze trudniej było odgadnąć, kto się nim
posługiwał. Wiele zależało od ustalenia dokładnej
godziny powrotu pani Perenna do domu. Weszła do
hallu około wpół do jedenastej, ale żadna z
brydżystek nie zapamiętała dokładnej pory. Pani
Perenna oświadczyła stanowczo, że wychodziła tylko
popatrzeć na pogodę. Ale przecież człowiek nie traci
tchu z samego tylko patrzenia na pogodę. Była
zresztą wyraźnie rozzłoszczona, że pani Sprot ją
widziała. Przy odrobinie szczęścia cztery panie zajęte
grą w brydża mogły jej w ogóle nie zauważyć.
Więc o której dokładnie pani Perenna wróciła do
domu?
Tuppence przekonała się, że wszystkie panie miały o
tym bardzo tylko mętne pojęcie.
Gdyby się czas zgadzał, pani Perenna byłaby
naturalnie najbardziej podejrzana. Ale istniały inne
jeszcze możliwości. W chwili powrotu Tomasza do
Sans Souci trzy osoby spośród domowników
znajdowały się poza domem. Major Bletchley

background image

poszedł do kina, ale poszedł sam, fakt zaś, że
obstawał przy tak szczegółowym opowiedzeniu im
treści filmu, mógł komuś podejrzliwemu nasunąć
przypuszczenie, że major ustalał dla siebie alibi.
Ponadto był jeszcze ów słabowity pan Cayley, który
nagle wstał i obszedł dokoła cały ogród. Gdyby pani
Cayley nie objawiła nagłego niepokoju o męża,
prawdopodobnie nikt by się nigdy o tym spacerze nie
dowiedział. Wszyscy byliby przekonani, że owinięty
w pledy pan Cayley spoczywa niczym mumia na
wygodnym leżaku na tarasie. Swoją drogą, rzecz jak
na niego niezwykła, że narażał się o tak późnej porze
na złowrogie wpływy chłodnego powietrza...
I wreszcie - pani O'Rourke wymachująca młotkiem,
uśmiechnięta...

- Co się stało, De

b? Masz taką zmartwioną

minkę, kochanie.
Debora Beresford drgnęła, a potem z uśmiechem
spojrzała prosto w sympatyczne piwne oczy
Tony'ego Marsdona. Lubiła Tony'ego. Był
inteligentny - jeden ze zdolniejszych nowicjuszy w
wydziale szyfrów. Uważano powszechnie, że zajdzie
daleko.
Debora lubiła swoją pracę, chociaż wymagała ona
dużego skupienia uwagi. Była to praca męcząca, ale z
sensem, a co więcej, dawała Deborze poczucie
własnej ważności. Prawdziwa praca - nie jakieś tam
kręcenie się po szpitalnych korytarzach i
wyczekiwanie na okazję do pielęgnowania rannych.

background image

- Och, nic wielkiego. Kłopoty z rodziną. Sam
rozumiesz - odparła po chwili.
- Bo te rodziny są czasem rzeczywiście niemożliwe.
Co takiego twoja przeskrobała?
- Idzie o moją matkę. Prawdę mówiąc, martwię się o
nią.
- Ale dlaczego? Co się stało?
- Ach, widzisz, matka pojechała do Kornwalii, do
jednej naszej potwornie nieznośnej starej ciotki.
Siedemdziesiąt osiem lat i zupełny bzik w głowie.
- Brzmi to dość ponuro - powiedział z nutą
współczucia młody człowiek.
- Tak, matka naprawdę ładnie postąpiła. Zresztą, tak
czy inaczej, była trochę wściekła, bo okazało się, że
nie chcą jej dać żadnej pracy. Naturalnie była
sanitariuszką i czymś tam jeszcze w czasie pierwszej
wojny, ale teraz jest przecież wszystko inaczej i nikt
nie chce zatrudniać osób w średnim wieku. Potrzebni
są sami ludzie młodzi i energiczni. No więc, jak
mówiłam, matka zirytowała się i pojechała do
Kornwalii do ciotki Gracji, gdzie pomagała trochę w
ogrodzie - wiesz, dodatkowa uprawa warzyw i tak
dalej.
- Bardzo rozsądnie z jej strony - zauważył Tony.
- Tak, myślę, że trudno o odpowiedniejsze dla niej
zajęcie. Widzisz, ona jest jeszcze bardzo ruchliwa -
powiedziała pobłażliwie Debora.
- Jak dotąd, wszystko wydaje się w porządku.

background image

- Kiedy to wcale nie idzie o to. Byłam o nią zupełnie
spokojna, nie dawniej jak przedwczoraj miałam od
niej taki pogodny list.
- Więc czym się martwisz?
- Tym, że powiedziałam Karolowi, który jechał
odwiedzić rodzinę w tamtych stronach, żeby wpadł
do mojej matki. No i wpadł do niej, tylko że jej tam
wcale nie było.
- Nie było jej?
- Nie. W ogóle się tam nie pokazała. W ogóle. Tony
miał minę trochę zakłopotaną.
- Rzeczywiście dziwne - mruknął - A gdzie jest...
hm... twój ojciec?
- Ruda Marchew? Och, gdzieś tam w Szkocji, w
jednym z tych potwornych ministerstw, gdzie od
rana do nocy segregują i odkładają do akt papiery z
trzema kopiami.
- Może twoja matka pojechała do niego?
- Nie. Marchew jest w takiej strefie, dokąd nie
pozwalają zabierać żon.
- W takim razie... hm... twoja matka musiała gdzieś
prysnąć. Tony był teraz wyraźnie zmieszany,
zwłaszcza że ogromne, zatroskane oczy Debory
wpatrywały się w niego żałośnie.
- Tak, ale dlaczego? Wszystko takie jest dziwne. To
jej rozpisywanie się w listach o ciotce Gracji, o
ogrodzie i tak dalej...
- Wiem, wiem - rzekł Tony prędko. - Oczywiście
twoja matka chce, żebyś myślała... to jest... w

background image

dzisiejszych czasach... po prostu ludzie pryskają
niekiedy... jeżeli wiesz, co chcę przez to powiedzieć.
Spojrzenie Debory z żałosnego stało się nagle
gniewne.
- Jeżeli przyszło ci do głowy, że moja matka
pojechała sobie z kimś, to się mylisz. I to grubo.
Matka i ojciec kochają się - naprawdę się kochają.
Cała rodzina sobie z nich podkpiwa. Matka by nigdy
w życiu...
Tony rzucił prędko:
- Ależ nie, nie! Nie gniewaj się. Wcale nie chciałem
powiedzieć, że...
Gdy w ten sposób burza został zażegnana, Debora
zmarszczyła czoło.
- Ale to nie jest jeszcze najdziwniejsze. Przedwczoraj
ktoś mi wspomniał, że widziano matkę w
Leahampton, a ja naturalnie powiedziałam, że to
niemożliwe, bo matka jest w Kornwalii. Ale teraz tak
sobie myślę...
Ręka Tony'ego, podnosząca zapałkę do papierosa,
nagle znieruchomiała. Zapałka zgasła.
- W Leahampton? - spytał ostro.
- Tak. Ostatnie miejsce na ziemi, w jakim mogę sobie
wyobrazić moją matkę. Piekielne nudy i sami
emerytowani pułkownicy i stare panny.
- To istotnie nie wygląda na prawdopodobne -
przyznał Tony. Zapalił papierosa i zagadnął
niedbale:
- A co ona robiła podczas tamtej wojny?

background image

- To co wszyscy. Była trochę sanitariuszką, potem
szoferem jakiegoś generała.
- Myślałem, że pracowała w Intelligence Service, jak
ty.
- Ależ skąd, matka nie ma głowy do takiej pracy.
Chociaż zdaje się, że oboje z ojcem robili coś tam w
wywiadzie. Tajne dokumenty, szpiegostwo - coś w
tym rodzaju. Naturalnie kochani staruszkowie
mocno przesadzają, jakby to były naprawdę jakieś
okropnie ważne rzeczy. Zresztą my z Derkiem wcale
ich nie zachęcamy do zwierzeń, bo wiesz, jak to jest z
rodzicami - zaczęłoby się wałkowanie w kółko tej
samej przedpotopowej historii.
- Och, słusznie. Zupełnie się z tobą zgadzam.
Gdy nazajutrz Debora wróciła do domu, uderzyła ją
jakaś obcość w wyglądzie pokoju.
Dopiero po kilku minutach zdołała się zorientować,
na czym zmiana polega. Zadzwoniła więc na
gospodynię i spytała gniewnie, co się stało z dużą
fotografią, która stała na komodzie.
Pani Rowley była zmartwiona i obrażona.
Nie miała naturalnie pojęcia, co się stało z fotografią.
Nigdy jej w ogóle nie dotykała. Może Gladys...
Gladys oświadczyła stanowczo, że nie brała
fotografii do ręki.
- Ale przychodził tego dnia inkasent od gazu -
podsunęła zachęcająco.
Debora jednak w żaden sposób nie mogła uwierzyć,
że pracownik gazowni do tego stopnia zachwycił się

background image

fotografią nieznajomej starszej pani, by aż ją chciał
sobie przywłaszczyć.
Jej zdaniem, było rzeczą znacznie
prawdopodobniejszą, że Gladys stłukła szkło i czym
prędzej wyniosła ślady zbrodni na śmietnik.
Dała przeto spokój całej sprawie. Któregoś dnia
napisze do matki i poprosi o inną fotografię.
"Co ta moja kochana staruszka wyprawia? - myślała
ze wzrastającą irytacją. - Naturalnie przypuszczenie
Tony'ego, że uciekła z kimś, jest absolutnie
idiotyczne, ale mimo to zachowuje się jakoś
dziwnie".

XI

Tym razem Tuppence rozmawiała z rybakiem
siedzącym na końcu mola.
Łudziła się, że może przypadkiem Grant będzie miał
dla niej jakieś pocieszające nowiny. Ale jej nadzieje
prędko się rozwiały. Grant oznajmił, że jak dotąd
Tomasz nie dał znaku życia.
Tuppence spytała, usiłując nadać głosowi spokojne i
rzeczowe brzmienie:
- Nie ma żadnych podstaw do przypuszczeń, że coś...
coś mu się przydarzyło?
- Żadnych. Ale załóżmy, że tak.
- Co?!
- Powtarzam: załóżmy, że coś mu się przydarzyło. Co
z panią?
- Och, rozumiem. Cóż ja... ja pracuję dalej.

background image

- To mi się podoba. "Na łzy przyjdzie czas po
bitwie". Trzeba przyznać, że chwila jest teraz
gorąca. A czasu mamy mało. Informacja, którą nam
pani przyniosła, okazała się prawdziwa. Słyszała
pani przez telefon wzmiankę o "czwartym". Była to
data, czwarty dzień przyszłego miesiąca. Dzień
wielkiego nieprzyjacielskiego ataku na nasz kraj.
- Jest pan tego pewien?
- Najzupełniej. Nasi nieprzyjaciele to ludzie
systematyczni. Wszystkie ich plany są starannie
przygotowane i opracowane. Chciałbym móc
powiedzieć to samo o nas. Ale z planowaniem jest u
nas kiepsko. Tak, czwarty przyszłego miesiąca to
dzień generalnego szturmu. Całe to obecne
bombardowanie to jeszcze nic - w większości
wypadków loty wywiadowcze, sprawdzanie naszego
potencjału obronnego, naszej reakcji na ich ataki z
powietrza. Czwartego Niemcy pokażą nam, co
potrafią.
- Ale skoro to jest już wiadome...
- Znamy dzień ataku. Znamy w przybliżeniu miejsce
- albo tak nam się zdaje. W tym możemy się mylić.
Jesteśmy przygotowani możliwie najlepiej. Ale
powtarza się znów stara jak świat historia oblężonej
Troi. Obrońcy Troi znali - podobnie jak i my - siły
wroga za murami. Musimy jednak poznać siły wroga
w naszym kraju. Ludzi ukrytych we wnętrzu
drewnianego konia. Bo właśnie oni mogą przekazać
wrogowi klucze od bram fortecy. Kilkanaście osób
na wysokich stanowiskach, w dowództwie,

background image

węzłowych punktach naszej administracji i
gospodarki może za pomocą sprzecznych zarządzeń
pchnąć kraj w stan chaosu, który zagwarantuje
Niemcom powodzenie ich planu. Musimy koniecznie
zdobyć na czas potrzebne informacje.
- Czuję się taka bezsilna... taka niedoświadczona -
powiedziała z rozpaczą Tuppence.
- O to może sobie pani głowy nie suszyć. Nie brak
nam ludzi doświadczonych, doświadczonych i
utalentowanych, ale ponieważ w grę wchodzi zdrada
w naszych własnych szeregach, nie możemy ufać
nikomu. Pani i pan Beresford jesteście
wolontariuszami. Nikt nie wie o waszej działalności.
Dlatego macie szansę powodzenia. Dlatego powiodło
wam się już w pewnej mierze.
- Czy nie mógłby pan kazać któremuś ze swoich
ludzi dowiedzieć się czegoś bliższego o pani Perenna?
Przecież musi pan mieć takich, którym pan ufa
bezwzględnie?
- Och, zrobiliśmy to już. Jako punkt wyjścia
posłużyło zwykłe: "Według informacji nadesłanych
pani Perenna jest członkiem Irlandzkiej Armii
Republikańskiej, osobą o wyraźnie antybrytyjskim
nastawieniu". Nawiasem mówiąc, wcale się to nie
mija z prawdą, ale niczego więcej nie zdołaliśmy się
dowiedzieć. Niczego, co jest dla nas ważne. Więc
musi pani próbować dalej na własną rękę. Niech
pani wraca do roboty - i niech się pani ostro do niej
bierze.

background image

- Czwarty... - powtórzyła Tuppence. - To chyba za
tydzień?
- Dokładnie za tydzień. Tuppence zacisnęła dłonie.
- Musi się nam udać! Mówię "nam", bo wierzę, że
Tomasz jest na jakimś tropie i dlatego nie wrócił.
Gdybym tylko mogła też wpaść na ślad czegoś
ważnego! Zaraz, niech się zastanowię. Gdybym tak...
Zmarszczyła brwi, obmyślając nowy plan działania.
- Widzisz, Albercie, to jest szansa.
- Rozumiem naturalnie, proszę pani, o co pani
chodzi. Ale muszę powiedzieć, że mi się ten pomysł
wcale nie podoba.
- Myślę, że nie jest zły.
- Zły to nawet nie jest, ale pani naraża się na
niebezpieczeństwo, co mi się właśnie nie podoba i
czego pan też by z pewnością nie pochwalał.
- Próbowaliśmy kolejno wszystkich zwykłych
sposobów. To znaczy, zrobiliśmy, co się dało,
działając z ukrycia. Myślę, że pozostała jedna jeszcze
tylko możliwość: ujawnić się.
- Czy zdaje sobie pani sprawę, że w ten sposób
gotowa pani zaprzepaścić obecną korzystną pozycję?
- Och, Albercie, mówisz dzisiaj tak górnolotnie,
jakbyś był spikerem z BBC - powiedziała Tuppence,
trochę zirytowana.
Rzuciwszy jej zdumione spojrzenie, Albert wrócił do
naturalniejszego sposobu wysławiania się.
- Słuchałem wczoraj wieczorem radia. Nadawali
bardzo ciekawą pogadankę o życiu na dnie stawów -
wyjaśnił.

background image

- Nie mamy teraz czasu myśleć o życiu na dnie
stawów - ucięła Tuppence.
- Gdzie się podziewa kapitan Beresford? To przede
wszystkim chciałbym wiedzieć - mruknął Albert.
- Ja też - powiedziała Tuppence, czując w sercu ostry
ból.
- Takie zniknięcie bez jednego słowa wydaje mi się
trochę dziwne. Kapitan powinien był już dotąd dać
pani jakoś znać o sobie. Dlatego... hm...
- Dlatego co, Albercie?
- Chodzi mi o to: jeżeli kapitan się ujawnił, pani
chyba nie powinna tego robić.
Milczał chwilę, porządkując myśli, potem ciągnął
dalej:
- Bo może być tak, że połapali się co do niego, ale
mogą nic nie wiedzieć o pani, więc pani powinna
chyba w dalszym ciągu siedzieć w ukryciu.
- Naprawdę nie wiem, na co się zdecydować -
westchnęła Tuppence.
- A jak sobie pani tamto wyobrażała?
- Pomyślałam, że mogłabym zgubić list, który
właśnie napisałam, narobić w związku z tym masę
zamieszania i udać, że się tym bardzo przejęłam.
Potem list zostałby znaleziony w hallu i Beatrycze
położyłaby go prawdopodobnie na marmurowym
stole. No a wtedy przeczytałaby go niepowołana
osoba.
- A co by pani napisała w tym liście?
- Och... tak z grubsza, że udało mi się ustalić
tożsamość wiadomej osoby i że nazajutrz osobiście

background image

złożę raport. Wtedy, Albercie, N albo M - któreś z
nich - wyjdzie niechybnie z ukrycia i postara się
mnie unieszkodliwić.
- Słusznie. I kto wie, czy mu się to nie uda.
- Na pewno nie, bo będę się miała na baczności.
Myślę, że jedyna dla nich droga - to zwabić mnie w
jakieś ustronne miejsce. No i w tym momencie ty
wchodzisz na widownię, ponieważ oni nie domyślają
się nawet twojego istnienia.
- Miałbym pójść za nimi i złapać ich, jak się to mówi,
na gorącym uczynku?
Tuppence skinęła głową.
- Tak to sobie wyobrażam. Muszę dokładnie
wszystko obmyślić. Spotkamy się jutro.

Tuppence wychodziła właśnie z czytelni, niosąc pod
pachą książkę, poleconą jej jako "przemiła lektura",
gdy wtem wyrwał ją z zadumy czyjś głos.
- Dzień dobry pani.
Obróciwszy się, zobaczyła wysokiego młodzieńca,
który uśmiechał się do niej miło, choć z lekkim
zakłopotaniem.
- Pani mnie chyba nie poznaje?
Tuppence była osłuchana z tą formułą. Mogłaby
przepowiedzieć z dużą dokładnością słowa, które po
niej następowały.
- Kiedyś... kiedyś Debora przyprowadziła mnie do
państwa. Ach, ci młodzi ludzie Debory! Tylu ich
było, a wszyscy - według Tuppence - tak śmiesznie do
siebie podobni! Niektórzy szatyni, jak ten, inni

background image

blondyni, od czasu do czasu jakiś rudowłosy, ale
wszyscy ulepieni z jednej gliny, wszyscy mili w
obejściu, dobrze ułożeni, wszyscy, jej zdaniem,
noszący odrobinę za długie włosy. (Ale gdy
wspomniała o tym córce, Debora zawołała: "Och,
mamo, nie bądźże taka strasznie staromodna! Nie
żyjemy w roku 1916! Nie mogę wprost patrzeć na
krótkie włosy!")
Irytujące, że musiała akurat teraz spotkać jednego z
adoratorów Debory. Ale może zdoła się go prędko
pozbyć.
- Jestem Antoni Marsdon - przedstawił się
młodzieniec.
- Ależ naturalnie, pamiętam - skłamała Tuppence.
- Cieszę się, że panią odnalazłem - ciągnął Tony. -
Widzi pani, pracuję w tym samym wydziale co
Debora i chodzi o to, że zdarzyło się coś... trochę dla
pani niewygodnego.
- Mogę wiedzieć co?
- Po prostu Debora wykryła, że pani nie jest w
Kornwalii, jak dotąd przypuszczała, a taka sytuacja
jest chyba dla pani trochę niezręczna.
- Och, do licha - powiedziała Tuppence, wyraźnie
zmartwiona. - A jakim cudem się o tym dowiedziała?
Tony opowiedział jej wszystko. Potem dodał, trochę
jakby nieśmiało:
- Naturalnie Debora nie wie, co pani naprawdę robi.
Umilkł dyskretnie. Po chwili podjął:
- Musi to być bardzo ważne, jak się domyślam, żeby
nie wiedziała. Otóż moja praca jest trochę podobna

background image

do tego, co pani robi. Oficjalnie jestem nowicjuszem
w departamencie szyfrów. W rzeczywistości, zgodnie
z instrukcjami, wygłaszam między ludźmi poglądy
umiarkowanie faszystowskie - zachwyty nad
niemieckim systemem politycznym, sugestie, że
przymierze z Hitlerem nie byłoby złym wyjściem z
sytuacji, i temu podobne. Potem śledzę reakcję
moich słuchaczy. Bo widzi pani, wroga propaganda
działa wszędzie, a my musimy dotrzeć do jej źródła.
"Wszędzie ta sama zgnilizna" - pomyślała Tuppence.
- Ale jak tylko Deb powiedziała mi o pani,
wyobraziłem sobie, że powinienem tu zaraz
przyjechać i ostrzec panią, by pani mogła
przygotować sobie jakąś prawdopodobną historyjkę.
Całkiem przypadkowo wiem, jakie są pani zadania i
że pani praca ma ogromne znaczenie. Byłoby wręcz
fatalnie, gdyby ktokolwiek odgadł, co pani naprawdę
robi. Pomyślałem, że. mogłaby pani chyba tak się
jakoś urządzić, by Deb uwierzyła w pani wyjazd do
kapitana Beresforda do Szkocji czy też tam, gdzie on
teraz przebywa. Mogłaby pani powiedzieć, że
pozwolono pani razem z nim pracować.
- Bez wątpienia mogłabym to powiedzieć - rzekła
Tuppence w zadumie.
- A może nie powinienem wtrącać się w nie swoje
sprawy? - spytał Marsdon niespokojnie.
- Przeciwnie, jestem panu bardzo wdzięczna. Tony
powiedział trochę bez związku:
- Bo widzi pani, ja... ja strasznie lubię Deb.

background image

Tuppence rzuciła mu rozbawione spojrzenie. Jakże
odległy wydawał jej się teraz ów światek
nadskakujących młodych ludzi i Debory, tak zawsze
dla nich szorstkiej, czym jednak nie studziła nigdy
ich zapałów. "Ten młodzieniec - pomyślała - jest
bardzo przystojnym przedstawicielem swojego
gatunku".
Odegnała precz te "pokojowe", jak je zwała, myśli i
całą uwagę skupiła na obecnej sytuacji.
- Mój mąż nie jest w Szkocji - powiedziała po chwili
namysłu.
- Nie?
- Jest tutaj, ze mną. Przynajmniej był. Bo teraz...
teraz zniknął.
- Och, to fatalne. A może nie mam racji? Czy był na
jakimś tropie?
Tuppence przytaknęła:
- Tak przypuszczam. Dlatego nie wydaje mi się, żeby
to jego zniknięcie było złym znakiem. Pewno prędzej
czy później porozumie się ze mną... w sobie tylko
znany sposób. - Uśmiechnęła się lekko.
- Pewien jestem, że pani dobrze zna swoją robotę -
powiedział Marsdon z nutą zakłopotania w głosie. -
Ale mimo to powinna pani bardzo uważać.
Tuppence skinęła głową.
- Wiem, o czym pan myśli. Piękne bohaterki w
książkach dają się zwykle zwabić w jakieś odludne
miejsce. Ale my z Tomaszem mamy swoje sposoby.
Posługujemy się pewnym hasłem - obdarzyła

background image

Tony'ego uśmiechem - "Pennyplain and tuppence
coloured"*.
- Jak? - spojrzał na nią zdumiony.
- Muszę panu wyjaśnić, że w rodzinie nazywają mnie
Tuppence.
- Och, rozumiem - twarz młodego człowieka
rozjaśniła się. - Bardzo to pomysłowe, prawda?
- Mam nadzieję.
- Nie chciałbym się narzucać, ale czy nie mógłbym
może jakoś pani pomóc?
- Tak - odparła Tuppence z namysłem. - Chyba tak.

XII

Po tysiącleciach nieprzeniknionego mroku Tomasz
uświadomił sobie istnienie ognistej kuli wirującej
zawrotnie w przestworzach. W samym jej środku był
ból. Wszechświat kurczył się, ognista kula zwalniała
biegu... Tomasz zrozumiał nagle, że ośrodkiem tej
kuli jest jego własna obolała głowa.
Powoli, stopniowo docierały do niego inne wrażenia -
zimno odczuwane w zesztywniałych nogach, głód,
niemożność poruszania wargami.
Ognista kula wirowała coraz wolniej i wolniej... Była
już teraz głową Tomasza Beresforda i spoczywała na
czymś twardym. Na czymś bardzo twardym, co w
podejrzany sposób przypominało kamień.
Tak, leżał na kamieniach, obolały, niezdolny się
poruszyć, przeraźliwie głodny i zziębnięty.

background image

Chociaż łóżka w pensjonacie pani Perenna nie
należały do najwygodniejszych, to jednak nie mogły
być...
Naturalnie - Haydock! Stacja nadawczo-odbiorcza!
Służący Niemiec! Ale był już przecież za bramą Sans
Souci...
Ktoś, kto skradał się za nim w mroku, uderzył go w
głowę. Tym się tłumaczy ten potworny ból.
A jemu się zdawało, że zdołał ujść bezpiecznie! Więc
mimo wszystko Haydock nie był takim głupcem?
Haydock? Haydock wrócił do Jaskini Przemytników
i zamknął za sobą drzwi. Jak więc zdołał zejść ze
wzgórza i czatować na Tomasza w ogrodzie Sans
Souci?
Nie, nie mógł tego dokonać. Tomasz musiałby go
zauważyć.
A więc służący? Czy został wysłany przodem i
przygotował zasadzkę? Ale przecież idąc hallem do
drzwi wyjściowych, Tomasz widział Appledore'a
przez uchylone drzwi kuchni. Czy też może tylko mu
się zdawało, że go widział? To zapewne tłumaczyło
wszystko.
Zresztą mniejsza o to. Przede wszystkim musi
stwierdzić, gdzie się w tej chwili znajduje.
Gdy oczy przywykły mu do ciemności, dostrzegł
mały prostokąt światła. Okienko albo otwór
zabezpieczony kratami. W chłodnym powietrzu
unosił się zapach stęchlizny. Widocznie leży w
piwnicy. Ręce i nogi związane, w ustach knebel
umocowany bandażem.

background image

"Wygląda na to, że na dobre wpadłem" - pomyślał.
Bardzo ostrożnie spróbował poruszyć kończynami i
ciałem, ale na próżno.
W tym momencie rozległo się skrzypienie i gdzieś za
nim otworzyły się drzwi. Wszedł mężczyzna ze
świecą. Postawił świecę na podłodze. Tomasz poznał
Appledore'a. Służący zniknął z jego pola widzenia i
po chwili wrócił, niosąc tackę, na której stał dzbanek
wody, szklanka i chleb z serem.
Pochyliwszy się, Appledore sprawdził najpierw
sznury krępujące nogi i ręce Tomasza, potem
dotknął knebla.
- Zdejmę to zaraz - powiedział głosem cichym,
bezbarwnym. - Wtedy będzie pan mógł napić się i
zjeść. Ale uprzedzam, że jeden niepotrzebny dźwięk,
a knebel natychmiast wróci na miejsce.
Tomasz usiłował kiwnąć głową, ale okazało się to
niemożliwe, więc zamrugał tylko powiekami.
Przyjmując to za znak zgody, Appledore ostrożnie
rozwiązał bandaż.
Od wyjęcia knebla upłynęło kilka minut, zanim
Tomasz mógł poruszyć szczękami. Appledore
przytknął mu do warg szklankę z wodą. Pierwszy łyk
był bolesny, potem poszło lepiej. Woda zrobiła mu
cudownie.
- Ulżyło mi - wymamrotał z trudem. - Nie jestem już
taki młody. A teraz zabierzmy się do jedzenia,
Fritz... czy może Franz?

background image

- Używam tu imienia Appledore - odpowiedział
służący spokojnie. Podał Tomaszowi kromkę chleba
z serem, którą ten zaczął jeść łapczywie.
Popiwszy chleb wodą, Tomasz spytał:
- A jaki jest następny punkt programu? Zamiast
odpowiedzi Appledore sięgnął po knebel.
- Chcę się widzieć z komandorem Haydockiem -
rzucił Tomasz prędko.
Appledore potrząsnął głową. Wprawnym ruchem
założył na powrót knebel i wyszedł.
Pozostawiony w ciemnościach Tomasz oddal się
rozmyślaniom. Skrzypienie powtórnie otwieranych
drzwi wyrwało go z niespokojnej drzemki. Tym
razem w towarzystwie Appledore'a wszedł Haydock.
Więźniowi wyjęto knebel i rozluźniono sznury na
rękach, tak że mógł siąść i rozprostować ramiona.
Haydock trzymał w ręce rewolwer.
Tomasz zaczął bez większego przekonania grać
swoją rolę.
- Co ma to wszystko znaczyć, proszę pana? -
wybuchnął. - Napadnięto mnie, porwano...
Komandor nieznacznie potrząsnął głową.
- Niech się pan nie wysila. Nie warto.
- Sam fakt, że jest pan członkiem naszego wywiadu,
nie upoważnia pana...
Haydock znowu potrząsnął głową.
- Nie, nie, panie Meadowes. Nie dał się pan nabrać
na tę historyjkę. Więc po co udawać?
Ale Tomasz nie pokazał po sobie zmieszania.
Pomyślał, że przecież Haydock nie może mieć

background image

absolutnie żadnej pewności. Jeżeli więc będzie nadal
grał swoją rolę...
- Co pan sobie, u diabła, wyobraża? Że kim pan jest?
- spytał z wściekłością. - Jakkolwiek nieograniczona
jest pana władza, nie ma pan prawa postępować w
ten sposób. Potrafię sam i bez niczyjej pomocy
trzymać język za zębami w sprawach dotyczących
naszych tajemnic państwowych!
- Świetnie pan gra swoją komedię - powiedział
Haydock zimno - ale muszę panu wyznać, że jest to
dla mnie rzecz najzupełniej obojętna, czy pracuje
pan w brytyjskim wywiadzie, czy też bawi się pan w
amatorstwo.
- Ta bezczelność przechodzi już...
- Szkoda zachodu, panie Meadowes.
- Powiadam panu...
Twarz Haydocka była teraz straszna.
- Milczeć! - wrzasnął. - Jeszcze niedawno
interesowałoby nas, kim pan jest i dla kogo pan
pracuje. Teraz nie ma to żadnego znaczenia. Czasu
pozostało już niewiele, a pan nie miał okazji
przekazać meldunków o tym, czego się pan zdołał
dowiedzieć.
- Jak tylko policja zostanie zawiadomiona o moim
zaginięciu,, natychmiast rozpoczną się poszukiwania.
Zęby Haydocka błysnęły w uśmiechu.
- A tak, policja była już u mnie dziś wieczór. Dwaj
wywiadowcy - porządni ludzie, obaj moi przyjaciele.
Wypytywali mnie dokładnie o pana Meadowesa.
Bardzo ich niepokoi, że zaginął bez wieści. Pytali, jak

background image

się zachowywał tego wieczoru, co mówił. Nie mieli
pojęcia, że zaginiony znajduje się dokładnie pod tym
miejscem, na którym stoją. Wiadomo, że opuścił pan
dom cały i zdrowy. Nawet im do głowy nie przyjdzie
szukać pana w Jaskini Przemytników.
- Nie może mnie pan tu trzymać w nieskończoność -
rzucił Tomasz popędliwie.
Haydock był znów jak dawniej Brytyjczykiem w
każdym calu.
- Ależ drogi panie, to wcale nie będzie potrzebne -
powiedział spokojnie. - Tylko do jutra do wieczora.
Do mojej małej zatoczki ma przybić łódź i tą właśnie
łodzią zamierzamy wysłać pana w niedaleką podróż
dla zdrowia... chociaż, prawdę powiedziawszy, nie
sądzę, aby pan żył jeszcze czy nawet znajdował się na
pokładzie, kiedy przybędzie pan na miejsce.
- Naprawdę nie rozumiem, dlaczego od razu nie
wpakował mi pan kuli w głowę.
- Ach, drogi panie, mamy teraz takie upały, a nasza
komunikacja morska natrafia niekiedy na
przeszkody. Gdyby się to zdarzyło na przykład
teraz... hm, niepochowany nieboszczyk dość prędko
daje znać o swojej obecności.
- Rozumiem - mruknął Tomasz.
Rozumiał aż za dobrze. Sprawa była tak prosta.
Pozostawią więźnia przy życiu, dopóki łódź nie
przybije do zatoki. Potem go zastrzelą albo otrują,
wsadzą trupa do łodzi i puszczą na morze. I nawet
gdy ciało pana Meadowesa zostanie odnalezione, nikt

background image

nie będzie łączył jego śmierci z Jaskinią
Przemytników.
- Otóż przyszedłem pana spytać - ciągnął Haydock
głosem najzwyklejszym w świecie - czy nie chciałby
pan może, żebyśmy coś dla pana zrobili po... po tym?
Tomasz odparł po chwili zastanowienia:
- Dziękuję serdecznie, ale mimo wszystko nie
poproszę pana, żeby pan zaniósł pukiel moich
włosów małej kobietce w St. John's Wood, ani o
żadną inną tego rodzaju przysługę. Biedna zatęskni
za mną w dniu, kiedy jej przynosiłem pieniążki, ale
myślę, że się prędko pocieszy.
Za wszelką cenę musi stworzyć pozory, że pracuje w
pojedynkę. Dopóki na Tuppence nie padną
podejrzenia, dopóty będzie istniała jakaś szansa -
chociaż on nie weźmie już udziału w ostatniej
rozgrywce.
- Jak pan sobie życzy - rzucił Haydock. - Gdyby pan
mimo wszystko miał ochotę przekazać jakąś
wiadomość swoim... swoim przyjaciołom, postaramy
się ją doręczyć wskazanej osobie.
A więc Haydockowi zależało jednak na bliższych
informacjach o nieznanym panu Meadowesie?
Świetnie. W takim razie Tomasz potrzyma go w
niepewności.
Potrząsnął głową.
- Nic z tego - powiedział.
- Doskonale. - Z miną, która miała świadczyć, że
sprawa ta jest mu najzupełniej obojętna, Haydock
skinął na Appledore'a. Ten związał Tomasza i

background image

założył mu knebel. Wyszli obaj, zamykając drzwi na
klucz.
Tomasz pozostał sam ze swoimi myślami, które nie
były wesołe. Nie tylko czekała go niedaleka
perspektywa śmierci, lecz co więcej, nie miał
możności przekazania zdobytych informacji.
Ciało miał zupełnie bezsilne, umysł osobliwie
ociężały. Czy nie dałoby się w jakiś sposób
wykorzystać tego, co mu Haydock proponował?
Może gdyby umysł działał sprawniej... Ale żadne
rozwiązanie nie przychodziło mu do głowy.
Naturalnie jest jeszcze Tuppence. Co jednak może
zrobić Tuppence? Jak Haydock słusznie przed
chwilą powiedział, nikt nie będzie łączył zniknięcia
Tomasza z jego, Haydocka, osobą. Tomasz opuścił
Jaskinię Przemytników cały i zdrowy. Potwierdzą to
zeznania dwóch bezstronnych świadków.
Podejrzenia Tuppence mogą paść na wszystkich,
tylko nie na komandora - jeżeli w ogóle będzie
podejrzewała kogokolwiek. Przypuszczalnie pomyśli,
że Tomasz udał się za jakimś śladem.
Niech to diabli, powinien był bardziej uważać...
Mdłe światło sączyło się do piwnicy przez
okratowany otwór w rogu. Gdyby zdołał pozbyć się
knebla, mógłby wezwać pomoc. Może by go ktoś
usłyszał, chociaż to mało prawdopodobne.
Przez następne pół godziny natężał mięśnie, usiłując
rozluźnić więzy, i próbował przegryźć knebel. Ale na
próżno. Jego oprawcy znali się na rzeczy.

background image

Tomaszowi zdawało się, że jest już późne
popołudnie. Haydock wyszedł chyba, bo z góry nie
docierały żadne dźwięki.
Niech to diabli! Haydock gra na pewno w golfa i
rozprawia w klubie o tajemniczym zniknięciu
Meadowesa: "Był u mnie wczoraj wieczorem na
kolacji, wydawał się zupełnie normalny. Niesłychane
- jak kamień w wodę!"
Tomasz zatrząsł się z wściekłości. Ta typowo
angielska dobroduszność w obejściu! Czy wszyscy
byli dotąd ślepi, że nikt nie zauważył kształtu
baniastej pruskiej czaszki tego człowieka? Cóż, on
sam także nie zwrócił na to uwagi.
Trudno wprost uwierzyć, jak wiele może dokonać
swoją sztuką znakomity aktor!
A on tu tkwi tymczasem... niedołęga, haniebny
niedołęga... związany sznurkami jak kurczę... i nikt
się nawet nie domyśla, gdzie go szukać...
Ach, gdyby Tuppence miała szósty zmysł! A może
zacznie jednak coś podejrzewać? Bywa czasem
zaskakująco spostrzegawcza...
Co to?
Wytężył słuch.
Ach, tylko czyjś męski głos nuci jakąś melodię.
No tak, a on nie może wydać z siebie żadnego
dźwięku, nie może zwrócić na siebie uwagi.
Śpiew zabrzmiał teraz bliżej. Ktoś strasznie
fałszował. Ale chociaż melodia była zniekształcona,
Tomasz poznał ją bez trudu. Piosenka żołnierska z

background image

tamtej wojny, wyciągnięta z lamusa na potrzeby
obecnej.

Gdybyś była jedyną dziewczyną na świecie,
A ja jedynym chłopcem...

Jakże często ją nucił w 1917 roku!
Niech diabli tego faceta. Czy nie potrafi zaśpiewać
porządnie?
Nagle Tomasz zesztywniał, naprężył wszystkie
mięśnie. Te kiksy były dziwnie znajome. Tylko jeden
człowiek na świecie mógł mylić się zawsze w tym
właśnie miejscu i w ten właśnie sposób!
"Albert, niech go!" - pomyślał Tomasz.
Albert kręci się w pobliżu Jaskini Przemytników!
Albert tak blisko, a on leży tu związany i nie może
ruszyć ręką ani nogą, nie może wydać z siebie
żadnego dźwięku.
Czy na pewno nie może?
Jest przecież jeden dźwięk - nie będzie to łatwe z
ustami zakneblowanymi, ale da się zrobić.
Tomasz zaczął chrapać zapamiętale. Oczy miał
zamknięte. Gdyby Appledore zjawił się
niespodziewanie, uda, że zapadł w głęboki sen. I
chrapał, chrapał.
Krótkie chrapnięcie, krótkie, krótkie - pauza - długie
chrapnięcie, długie, długie - pauza - krótkie
chrapnięcie, krótkie, krótkie - pauza...

background image

Pożegnawszy Tuppence, Albert wpadł w ponury
nastrój.
Z biegiem lat stał się człowiekiem myślącym powoli,
lecz wytrwale obstającym przy swoim.
Sytuacja wyglądała jego zdaniem wręcz fatalnie.
Już chociażby ta wojna.
Ci Niemcy - mówił sobie posępnie i prawie bez
nienawiści. Heil-hitlerują od rana do nocy,
maszerują, napadają na cudze kraje, rzucają bomby,
dziurawią ludzi z karabinów maszynowych i w ogóle
naprzykrzają się wszystkim jak morowe powietrze.
Trzeba zrobić z nimi porządek - nie ma dwóch zdań.
Ale dotąd jakoś nikt nie potrafił sobie z nimi
poradzić.
A tu na dodatek pani Beresford, taka miła kobieta,
wplątała się w niebezpieczną historię, teraz rwie się
do nowych tarapatów, i jak on ma ją powstrzymać?
Nie wyglądało na to, żeby mógł sobie z nią poradzić.
Sama przeciwko Piątej Kolumnie, a musi to być
banda niezgorszych drani. Niektórzy z nich to
Anglicy. Hańba, po prostu hańba!
No i pan, który zawsze powstrzymywał panią, kiedy
zaczynała sobie za dużo pozwalać, pan przepadł bez
śladu.
Zwłaszcza zniknięcie Tomasza niepokoiło Alberta.
Coś mu mówiło, że jest to sprawka "tych Niemców".
Tak, sytuacja przedstawiała się kiepsko. Pan musiał
chyba wpaść na dobre.
Albert nie miał zwyczaju poddawać swoich
postępków ścisłej analizie rozumowej. Podobnie jak

background image

większość Anglików, kiedy rzecz jakaś silnie nim
wstrząsnęła, zaczynał działać na ślepo, dopóki w ten
czy inny sposób nie uporządkował otaczającej go
gmatwaniny. Doszedłszy do wniosku, że pana
koniecznie trzeba odnaleźć, Albert bez zastanowienia
- w czym przypominał wiernego psa - wyruszył na
poszukiwanie.
Nie miał żadnego z góry ułożonego planu, lecz z
przyzwyczajenia postąpił dokładnie tak, jak przy
poszukiwaniach torebki żony czy własnych
okularów, gdy któryś z tych niezbędnych w życiu
przedmiotów gdzieś się zapodział. To znaczy szedł na
to miejsce, gdzie ostatni raz je widział, i stamtąd
rozpoczynał łowy.
W tym przypadku było wiadomo, że Tomasz został
na kolacji u komandora Haydocka, skąd wyszedł w
kierunku Sans Souci.
Po raz ostatni widziano go przy furtce pensjonatu.
Wobec tego Albert wspiął się na stok wzgórza,
przystanął przed Sans Souci i z nadzieją w sercu
przez pięć minut wpatrywał się w furtkę. Ale
ponieważ nie spłynęło na niego objawienie,
westchnął i powędrował wolnym krokiem w
kierunku Jaskini Przemytników.
Otóż Albert też był w tym tygodniu w kinie i treść
"Wędrownego barda" zachwyciła go i porwała.
Romantyczna historia, nie ma co! Spostrzegł
naturalnie podobieństwo między własnym losem a
losami bohaterów. On także, podobnie jak słynny
gwiazdor ekranu, Larry Cooper, był wiernym

background image

Blondelem szukającym uwięzionego pana. Jak
Blondel, walczył ongiś u boku swojego pana. Teraz
pan padł ofiarą zdrady i gdy odstąpili go wszyscy,
tylko on, wierny Blondel, mógł go odszukać i powieść
w stęsknione ramiona królowej Berengarii.
Albert westchnął głęboko na wspomnienie tkliwej
pieśni "Ryszardzie, o mój królu", którą wierny bard
wyśpiewywał z uczuciem pod murami tylu
warownych twierdz.
Swoją drogą, szkoda, że on taki jest ciężki do
zapamiętania melodii. Tyle czasu zawsze namitrężył,
zanim nauczył się jakiejś piosenki na pamięć.
Złożył wargi i zagwizdał na próbę.
Znowu zaczęli grać stare piosenki.

Gdybyś była jedyną dziewczyną na świecie,
A ja jedynym chłopcem...

Umilkł i zaczął się przyglądać schludnej, lśniącej
białym lakierem furtce Jaskini Przemytników. A
więc tutaj pan był wtedy na kolacji.
Poszedł dalej drogą na wzgórza i skręcił ku łąkom.
Nic tu ciekawego. Trawa i kilka owiec.
Brama Jaskini Przemytników otworzyła się i na
drogę wyjechał samochód. Za kierownicą postawny
mężczyzna z kijami do golfa. Skręcił i poprowadził
wóz w dół wzgórza.
"To pewnie komandor Haydock - domyślił się
Albert. - Nie inaczej".

background image

Zawrócił i znów przyjrzał się Jaskini Przemytników.
Całkiem niebrzydka posiadłość, trzeba przyznać.
Ładny ogród. Ładny widok.
Spoglądał na willę z dobrodusznym
zainteresowaniem.
- "Mówiłbym ci, aniele, słodkich słów, ach, tak
wiele" - zanucił.
Przez boczne drzwi wyszedł z domu mężczyzna z
motyką i zniknął za małą furtką w ogrodzeniu.
Ponieważ Albert sam hodował nasturcje i sałatę w
swoim ogródku za domem, widok ten pobudził jego
ciekawość.
Zbliżył się do otwartej bramy i wszedł do środka.
Tak, całkiem niebrzydka posiadłość...
Zaczął powoli obchodzić dom. Niżej na stoku
znajdował się ogród warzywny, do którego
prowadziło kilka stopni. Mężczyzna z motyką tam
właśnie pracował.
Przez kilka minut Albert obserwował go ciekawie,
potem odwrócił się i spojrzał na dom.
"Całkiem niebrzydka posiadłość - pomyślał po raz
trzeci. - Właśnie taka, jaką życzyłby sobie mieć
emerytowany oficer marynarki. Więc tutaj pan był
wtedy na kolacji..."
Albert powoli obchodził dom. Przyglądał mu się tak,
jak przed chwilą furtce Sans Souci - zachęcająco, jak
gdyby prosił o udzielenie odpowiedzi.
A idąc, nucił cicho. Blondel dwudziestego wieku
poszukujący swojego pana.

background image

- "Byłoby nam tak miło, jak nam jeszcze nie było -
wyśpiewywał z cicha. - Mówiłbym ci, aniele, słodkich
słów, ach, tak wiele, byłoby nam tak miło, jak nam
jeszcze nie było..." - Chyba znów sfałszował. A
przecież śpiewał już ten kawałek zupełnie dobrze.
Co to? Zabawne! Komandor Haydock hoduje
świnie. Albert usłyszał przeciągłe chrząkanie.
Ciekawe, odniósł wrażenie, że dźwięk wydostaje się
gdzieś spod ziemi. Trzymać świnie pod ziemią?
Nie, to nie jest chrząkanie świń. Ktoś uciął sobie
drzemkę. Uciął drzemkę w piwnicy...
Dzień na drzemkę, owszem, odpowiedni, ale miejsce
wybrane dziwnie. Nucąc z zapałem, Albert postąpił
kilka kroków naprzód.
Stąd się to chrapanie wydostaje, przez małe okienko
piwnicy. Krótkie chrapnięcie, krótkie, krótkie,
długie chrapnięcie, długie, długie, krótkie
chrapnięcie, krótkie, krótkie... Zabawne jakieś
chrapanie, coś mu przypomina...
- Rety! - wyszeptał. - Przecież to znak SOS. Kropka,
kropka, kropka, kreska, kreska, kreska, kropka,
kropka, kropka.
Rozejrzał się bystro dokoła.
Ukląkł i uderzając lekko w żelazną kratkę
piwnicznego okienka, wystukał alfabetem Morse'a
wiadomość.

XIII

background image

Chociaż Tuppence położyła się do łóżka w nastroju
optymistycznym, rano opuściła ją odwaga, jak to
zwykle bywa przy przebudzeniu się wczesnym
świtem, kiedy odporność psychiczna człowieka
słabnie.
Ale gdy zeszła na śniadanie, natychmiast podniósł ją
na duchu widok listu opartego o jej talerz,
zaadresowanego pismem aż męcząco pochylonym do
tyłu.
Nie był to list od Douglasa ani Raymonda, ani
Cyryla, ani też żaden inny okaz kamuflażowej
korespondencji, którą otrzymywała punktualnie i
wśród której znajdowała się dzisiaj jaskrawa kartka
z buldogiem, na niej zaś nabazgrane w pośpiechu
kilka słów.

Przepraszam za milczenie. Wszystko w porządku.
Maudie

Tuppence odłożyła tamtą korespondencję na bok i
rozerwała kopertę listu.

Droga Patrycjo!
Z przykrością Ci donoszę, że ciotka Gracja czuje się
znacznie gorzej. Doktorzy nie twierdzą wprawdzie,
że to agonia, ale obawiam się, że nie ma nadziei
utrzymania jej przy życiu. Gdybyś chciała ją jeszcze
zobaczyć, przyjedź koniecznie dzisiaj. Jeżeli
wsiądziesz w pociąg odchodzący do Yarrow o

background image

godzinie 10.20, jeden z moich przyjaciół będzie
czekał na Ciebie z samochodem.
Cieszę się, że Cię zobaczę, chociaż powód Twojego
przyjazdu tak jest smutny.
Twoja Penelopa Playne

Tuppence musiała zebrać wszystkie siły, aby nie
wybuchnąć nieprzytomną radością.
Zacny, stary Penny Plain!
Chociaż nie przyszło jej to łatwo, przybrała żałobny
wyraz twarzy i odkładając list, westchnęła ciężko.
Podzieliła się smutną nowiną z dwiema
współczującymi słuchaczkami, panią O'Rourke i
panną Minton, po czym długo i szeroko rozwodziła
się nad niezwykłymi zaletami ducha ciotki Gracji,
nad jej niepospolitą żywotnością i odwagą w
znoszeniu nalotów i niebezpieczeństw. Panna Minton
chciała wiedzieć, na co dokładnie zaniemogła ciotka
Gracja, i z wielkim zainteresowaniem porównała jej
cierpienia z chorobą swojej kuzynki Seliny. Wahając
się między wodną puchliną a cukrzycą, Tuppence
wybrała w końcu kompromis: komplikacje nerkowe.
Pani O'Rourke pytała z pożądliwym
zaciekawieniem, czy Tuppence odniesie korzyści
materialne ze śmierci staruszki, na co otrzymała
odpowiedź, że kochany Cyryl był nie tylko
ulubieńcem, ale i chrzestnym synem staruszki.
Po śniadaniu Tuppence zatelefonowała do krawca i
odwołała wyznaczoną na to popołudnie miarę

background image

kostiumu, następnie zaś odszukała panią Perenna i
zawiadomiła ją, że wyjeżdża na parę dni.
Pani Perenna wypowiedziała kilka współczujących
słów właściwych przy tego rodzaju okazji. Miała dziś
wygląd zmęczony, a na twarzy wyraz troski i
przygnębienia.
- Nadal żadnych wiadomości o panu Meadowesie -
rzekła. - To naprawdę jest niezrozumiałe.
- Pewna jestem, że biedak uległ jakiemuś wypadkowi
- powiedziała pani Blenkensop, wzdychając. - Od
początku to mówiłam.
- Ale przecież do tego czasu dano by nam o tym znać.
- A jakie są pani przypuszczenia? - spytała
Tuppence.
- Sama już nie wiem, co myśleć o tej sprawie.
Zgadzam się, że nie mógł zniknąć tak nagle z własnej
nieprzymuszonej woli. Porozumiałby się ze mną do
tej pory.
- Bo to rzeczywiście były bezpodstawne podejrzenia -
zawołała popędliwie pani Blenkensop. - Zaczął
wszystko ten wstrętny major Bletchley. Nie, jeżeli
pan Meadowes nie uległ nieszczęśliwemu
wypadkowi, to musiał stracić pamięć. Mam
wrażenie, że jest to objaw pospolitszy, niż nam się
wszystkim zdaje, zwłaszcza w czasach tak
szarpiących nerwy jak nasze.
Pani Perenna skinęła głową, ale jednocześnie odęła
usta z wyrazem powątpiewania. Spojrzała bystro na
Tuppence.

background image

- Widzi pani, my przecież tak mało wiemy o panu
Meadowesie.
- Co pani chce przez to powiedzieć? - spytała ostro
Tuppence.
- Niechże się pani tak nie unosi - odparła pani
Perenna. - Ja osobiście w to nie wierzę. Ani trochę.
- W co pani nie wierzy?
- W tę pogłoskę, która się rozeszła między
domownikami.
- Jaka pogłoska? Nic o niczym nie wiem.
- Hm... no tak, może nie bardzo im było zręcznie
pani o tym wspominać. Nie wiem nawet, skąd się ta
plotka wzięła. Mam wrażenie, że pierwszy
napomknął o tym Cayley. Ale on naturalnie jest
strasznie podejrzliwy... wie pani, co mam na myśli?
Tuppence z wysiłkiem opanowała odruch
zniecierpliwienia.
- Proszę, niechże mi pani wszystko opowie.
- No cóż, właściwie jest to tylko przypuszczenie, że...
że pan Meadowes to agent obcego wywiadu, że jest
szpiegiem tej okropnej Piątej Kolumny.
Tuppence zrobiła, co mogła, żeby w jej okrzyku
zabrzmiało całe bezgraniczne oburzenie pani
Blenkensop.
- W życiu nie słyszałam podobnego nonsensu!
- Ma pani rację. Nie myślę, żeby w tym coś było. Ale
widzi pani, pan Meadowes przebywał dużo w
towarzystwie Karola von Deinima i o ile wiem,
zadawał ludziom mnóstwo pytań na temat procesów

background image

produkcyjnych w fabryce chemicznej... więc teraz
wszyscy przypuszczają, że oni pracowali razem.
- A pani nie ma żadnych wątpliwości co do winy
Karola? - spytała Tuppence.
Skurcz bólu przebiegł twarz pani Perenna.
- Chciałabym móc w nią nie wierzyć.
- Biedna Sheila - powiedziała Tuppence łagodnie.
- Nieszczęsne dziecko, serce ma złamane. Dlaczego ją
musiało to spotkać? Dlaczego nie mogła pokochać
kogoś innego?
Tuppence potrząsnęła głową.
- W życiu tak nie bywa.
W głosie pani Perenna brzmiała zapiekła gorycz:
- Słusznie. W życiu musi być tak, żeby serce rwało się
na strzępy. W życiu musi być ból i rozpacz, i popioły.
Nienawidzę okrucieństwa, nienawidzę podłości tego
świata. Chciałabym go zniszczyć, zmiażdżyć -
chciałabym, żebyśmy mogli wszyscy zacząć wszystko
od nowa, żebyśmy żyli bliżej ziemi, bez tych
wszystkich praw i reguł, bez tyranii narodu nad
narodem. Chciałabym...
Przerwało jej kaszlnięcie. Głośne, chrypliwe
kaszlnięcie. Pani O'Rourke stała na progu,
wypełniając całe drzwi swą ogromną postacią.
- Czy nie przeszkadzam? - spytała.
Jak napisy na tablicy nikną przetarte gąbką, tak z
twarzy pani Perenna zniknęły wszystkie ślady
wzburzenia. Miała teraz lekko stroskaną minę
właścicielki pensjonatu, której goście przyczyniają
kłopotu.

background image

- Ależ nie, proszę pani - powiedziała. -
Rozmawiałyśmy właśnie o panu Meadowesie. To
zdumiewające, policja nie może go odnaleźć.
- Ach, policja - rzuciła pani O'Rourke z
dobrodusznym lekceważeniem. - Czego można się
spodziewać po policji? Policja jest akurat dobra do
tego, żeby nakładać mandaty na automobilistów i
karać nieszczęśników, którzy zapomnieli przypiąć
psom numerki do obroży.
- A co pani sądzi o panu Meadowesie? - zwróciła się
do niej Tuppence.
- Słyszała pani zapewne ostatnią pogłoskę?
- O tym, że pan Meadowes to faszysta i agent obcego
wywiadu? Tak, słyszałam - odparła Tuppence zimno.
- Cóż, to nie jest wykluczone - ciągnęła pani
O'Rourke z namysłem. - Dostrzegłam w tym
człowieku pewne cechy, które intrygowały mnie od
samego początku. Obserwowałam go, widzi pani -
uśmiechnęła się do Tuppence, a jak zwykle u niej, w
uśmiechu tym było coś przerażającego niczym w
uśmiechu potwora z bajki. - Pan Meadowes nie
wyglądał na człowieka, który wycofał się z interesów
i nie ma absolutnie nic do roboty. Gdybym miała
wygłosić moje zdanie, powiedziałabym, że przyjechał
tu w jakimś określonym celu.
- A kiedy policja wpadła na jego ślad, czym prędzej
się ulotnił. Czy tak?
- Możliwe - odparła pani O'Rourke. - A co pani o
tym myśli? - zagadnęła panią Perenna.

background image

- Sama nie wiem - westchnęła gospodyni. - W
każdym razie bardzo to dla mnie przykra sprawa.
Tyle się o niej mówi...
- Ach, takie mówienie z pewnością pani nie
zaszkodzi. Proszę tylko zobaczyć, jacy pani goście są
uszczęśliwieni, że siedzą tam sobie na tarasie i mogą
snuć rozmaite przypuszczenia. Dojdą w końcu do
wniosku, że ten spokojny, nieszkodliwy człowiek
miał zamiar wysadzić nas wszystkich w powietrze.
- Nie usłyszeliśmy jeszcze, co pani o tym sądzi -
zwróciła się do niej Tuppence.
Szeroki, przerażający uśmiech wypłynął na twarz
pani O'Rourke.
- Uważam, że nasz zaginiony siedzi gdzieś sobie
spokojnie, najzupełniej spokojnie...
"Mogłaby to powiedzieć, gdyby wiedziała... Tylko że
on nie jest tam, gdzie jej się zdaje" - pomyślała
Tuppence.
Poszła na górę, przygotować się do drogi. Betty
Sprot wypadła z pokoju Cayleyów. Buzia jej jaśniała
psotnym i rozradowanym uśmiechem małego
chochlika.
- Coś ty, smarkulo, nabroiła? - spytała Tuppence.
- "Gąsko, gąsko, gąsiorze..." - zapiszczała Betty.
Tuppence zaśpiewała:
- "Dokąd to śpieszycie?" Na górę - pochwyciła Betty
i podniosła ją wysoko nad głowę - na dół! - postawiła
dziecko na podłodze.
W tym momencie zjawiła się pani Sprot, wzięła małą
za rączkę i poszła ubrać ją na spacer.

background image

- Chować? - spytała Betty zachęcająco. - Chować?
- Nie możesz teraz bawić się w zimno-gorąco -
powiedziała pani Sprot.
Tuppence weszła do swojego pokoju i włożyła
kapelusz. Ach, te kapelusze to prawdziwa mordęga,
Tuppence Beresford chodziła zawsze z gołą głową.
Tak, ale Patrycja Blenkensop z pewnością nosiłaby
kapelusz.
Zauważyła, że kapelusze leżą na półce inaczej, niż je
zostawiła. Czyżby ktoś przeszukiwał jej pokój?
Niech tam! Nie znajdą tu nic, co by mogło rzucić cień
na nienaganną panią Blenkensop.
Z artystyczną niedbałością rzuciła list Penelopy
Playne na toaletkę, po czym zeszła na dół.
Gdy przechodziła przez furtkę, była godzina
dziesiąta. Mnóstwo czasu. Spojrzała w niebo i w tym
samym momencie ugrzęzła stopą w małej czarnej
kałuży przed furtką. Ale widocznie nie zauważyła
tego, gdyż nie zatrzymując się, poszła dalej.
Serce jej łomotało radośnie. Zwycięstwo...
zwycięstwo... czeka ich zwycięstwo.
Yarrow było małą stacyjką wiejską; sama osada
znajdowała się w sporej odległości od kolei.
Przed budynkiem stacyjnym czekał samochód. Za
kierownicą Tuppence zobaczyła przystojnego
młodego mężczyznę. Na jej widok szofer dotknął
ręką daszka czapki, ale zrobił to ruchem bardzo
niewprawnym.
Tuppence nacisnęła nogą tylną oponę i spytała:
- Czy nie za mało powietrza?

background image

- Jedziemy bardzo niedaleko, proszę pani. Skinęła
głową i wsiadła do samochodu.
Szofer poprowadził samochód nie w kierunku
wioski, tylko ku wydmom. Wspięli się krętą drogą na
szczyt wzgórza, potem zaś zjechali na boczną dróżkę,
która schodziła stromo na dno głębokiego jaru. Z
cienia okalającego małą kępę drzew wyłoniła się
jakaś postać i ruszyła im naprzeciw.
Samochód stanął. Tuppence wysiadła i przywitała się
z Marsdonem.
- Kapitanowi Beresfordowi nic nie zagraża - rzucił
Tony prędko. - Odnaleźliśmy go wczoraj. Jest
uwięziony, w rękach wroga i... z przyczyn ogromnej
wagi pozostawimy go tak jeszcze przez najbliższe
dwanaście godzin. Bo widzi pani, jakaś łódź ma
przybić do pewnego punktu wybrzeża, a nam
strasznie zależy na tym, żeby ją przychwycić.
Dlatego kapitan Beresford pozostał tam, gdzie go
uwięzili. W ten sposób oni nie domyślą się niczego aż
do ostatniej chwili. Spojrzał na nią niespokojnie.
- Pani mnie zrozumiała, prawda?
- Och, naturalnie! - Tuppence wpatrywała się w
splątane dziwacznie zwoje białej tkaniny, na wpół
ukryte między drzewami.
- Kapitanowi Beresfordowi nic nie zagraża -
powtórzył Tony z powagą.
- Oczywiście, że mu nic nie zagraża! - zawołała
Tuppence niecierpliwie. - Niepotrzebnie mnie pan
traktuje jak dwuletnie dziecko. Oboje z Tomaszem

background image

przygotowani jesteśmy na pewne ryzyko. Co to jest,
tamto między drzewami?
- Otóż... - młody człowiek zawahał się. - Właśnie o
tym chcę mówić. Polecono mi przedłożyć pani pewną
propozycję. Ale... szczerze mówiąc, robię to bardzo
niechętnie. Bo widzi pani...
Tuppence spojrzala na niego zimno.
- Dlaczego robi pan to niechętnie?
- Bo... niech to diabli, przecież pani jest matką
Debory. A co Debora powie, jeżeli... jeżeli...
- Jeżeli zostanę na przykład skrócona o głowę? -
spytała Tuppence. - Na pana miejscu ani słowem
bym jej o tym nie wspomniała. Człowiek, który
powiedział, że wszelkie wyjaśnienia są błędem, miał
świętą rację. - Uśmiechnęła się do niego serdecznie. -
Wiem dobrze, co pan czuje, drogi chłopcze. Bardzo
to pięknie ze strony pana i Debory, i w ogóle ze
strony wszystkich młodych, że gotowi jesteście sami
narażać się na niebezpieczeństwa, a ludzi starych
chcecie przed nimi chronić. Ale powiem panu, że to
wielka głupota. Bo jeżeli ktoś już koniecznie musi
zginąć, niech to będą lepiej ludzie starsi, którzy mają
za sobą najlepsze lata życia. A w każdym razie niech
mnie pan przestanie traktować jako świętość
najwyższą, czyli matkę Debory, i niech mi pan
prędko powie, na czym polega ta nieprzyjemna i
niebezpieczna robota, którą chcecie mi powierzyć.
- Wie pani, że pani jest wspaniała! - zawołał
Marsdon entuzjastycznie. - Po prostu wspaniała!

background image

- Może pan dać spokój tym komplementom. Sama
się sobą zachwycam, więc nie musi mi pan
akompaniować. O co chodzi?
Tony wskazał ręką zwoje tkaniny leżące na ziemi.
- To są resztki spadochronu - powiedział.
- Ach! - wykrzyknęła Tuppence. Oczy jej zabłysły.
- Wylądował tu dzisiaj samotny skoczek - ciągnął
Marsdon. - Na szczęście obrona przeciwlotnicza w
tych stronach to łebscy ludzie. Zauważyli lądujący
spadochron i złapali ją.
- Ją?
- Tak, ją. Kobieta w stroju pielęgniarki.
- Jaka szkoda, że nie zakonnica - westchnęła
Tuppence. - Słyszy się tyle zachwycających historii o
zakonnicach, które podają pieniądze za bilet w
autobusie owłosionymi, muskularnymi rękami!
- Nie, ta kobieta nie była ani zakonnicą, ani
mężczyzną w przebraniu. Była natomiast kobietą
średniego wzrostu, niemłodą, szczupłą, o ciemnych
włosach.
- Czyli kobietą dość podobną do mnie?
- Otóż to - powiedział Tony.
- Więc? - spytała Tuppence.
Marsdon powiedział z namysłem:
- Reszta zależy od pani. Tuppence uśmiechnęła się.
- Świetnie. Dokąd mam pójść i co mam zrobić?
- Pani naprawdę jest wspaniała. Taką odwagę
rzadko się spotyka.
- Dokąd mam pójść i co mam zrobić? - powtórzyła
Tuppence niecierpliwie.

background image

- Wskazówki są niestety bardzo skąpe. Znaleziono w
kieszeni kobiety kartkę napisaną po niemiecku:
"Pieszo do Leatherbarrow, skręcić na wschód od
kamiennego krzyża. Ulica St. Asalph nr 14, dr
Binion".
Tuppence podniosła głowę. Na pobliskim pagórku
zobaczyła kamienny krzyż.
- Tak, to ten - rzekł Tony. - Znaki drogowe zostały
naturalnie usunięte. Ale Leatherbarrow to spora
miejscowość, więc jeżeli pójdzie pani prosto na
wschód od krzyża, musi pani trafić.
- Ile mil?
- Najmniej pięć. Tuppence skrzywiła się.
- Spacer dla zdrowia przed obiadem - powiedziała. -
Mam nadzieję, że doktor Binion da mi coś do
zjedzenia.
- Czy pani zna niemiecki?
- Piąte przez dziesiąte. Będę musiała z uporem
trzymać się angielskiego... powiem, że otrzymałam
takie instrukcje.
- Ryzyko jest tym większe - stwierdził Marsdon.
- Nonsens. Komu przyjdzie do głowy, że podstawiono
inną osobę? A może wszyscy w promieniu kilku mil
dokoła wiedzą już, że przyłapano dzisiaj skoczka?
- Główny konstabl zatrzymał obu strażników z
obrony przeciwlotniczej, którzy zameldowali o
skoku. Istniałoby ryzyko, że zaczną się chwalić
znajomym, jak to sobie dzielnie postąpili.
- A może ktoś inny spostrzegł spadochron albo
słyszał o lądowaniu? Tony uśmiechnął się.

background image

- Przecież codziennie, proszę pani, ludzie
opowiadają, że widzieli jednego, kilku czy
kilkudziesięciu spadochroniarzy.
- Tak, to prawda - przytaknęła Tuppence. - W takim
razie bierzmy się do rzeczy.
- Mamy tutaj strój pielęgniarki i przywieźliśmy
funkcjonariuszkę policji, specjalistkę od
charakteryzacji. Proszę za mną.
Ukryta między drzewami, stała waląca się szopa.
Tuppence zobaczyła w drzwiach kobietę w średnim
wieku, o wyglądzie budzącym zaufanie do jej
kwalifikacji.
Kobieta spojrzała na Tuppence i z uznaniem skinęła
głową.
Usiadłszy na przewróconej do góry dnem skrzynce,
Tuppence poddała się zabiegom wprawnych rąk
charakteryzatorki. Ukończywszy swoje dzieło,
kobieta cofnęła się o krok, skinęła z zadowoleniem
głową i powiedziała:
- Myślę, że nam się to całkiem nieźle udało. A jak
pan uważa?
- Naprawdę doskonale - pochwalił Tony.
Tuppence wyciągnęła rękę i wzięła od tamtej
lusterko. Przyjrzała się uważnie swojemu odbiciu, z
trudem powstrzymując okrzyk zdumienia.
Wyskubane brwi miały teraz zupełnie inną linię, co
zmieniało wyraz całej twarzy. Małe kawałki plastra,
ukryte pod sczesanymi na uszy włosami, ściągały
skórę i zniekształcały rysy. Dzięki niewielkiej ilości
gutaperki profil Tuppence niespodziewanie stał się

background image

orli. Zręcznie nałożony podkład szminki postarzał ją
o kilka lat, od kącików ust biegły w dół dwie głębokie
zmarszczki. Cała twarz wyrażała trochę jakby
głupkowate zadowolenie z siebie.
- Wspaniała robota - wykrzyknęła Tuppence z
podziwem. Delikatnie dotknęła nosa.
- Musi pani uważać - ostrzegła ją charakteryzatorka.
Podała jej dwa cienkie płatki gumy indyjskiej - czy
myśli pani, że mogłaby pani wypchnąć sobie nimi
policzki?
- Obawiam się, że będę musiała - powiedziała ponuro
Tuppence. Wsunęła gumki do ust i ostrożnie
poruszyła szczękami.
- Można wytrzymać - przyznała.
Teraz Tony dyskretnie opuścił szopę i Tuppence,
zdjąwszy własne odzienie, włożyła przygotowany dla
niej strój. Pasował nieźle, chociaż kurtka ciągnęła ją
trochę w plecach. Granatowy czepek dopełnił dzieła
przekształcenia jej osobowości. Tuppence nie
zgodziła się jednak włożyć ciężkich butów na
płaskich obcasach.
- Jeżeli czeka mnie pięciomilowy spacer -
powiedziała stanowczo - odbędę go we własnych
butach.
Tony i kobieta zgodzili się, zwłaszcza że granatowe
mokasyny Tuppence doskonale pasowały do
pielęgniarskiego ekwipunku.
Zajrzała ciekawie do granatowej torebki. Puder,
pomadki do ust nie było. Dwa funty czternaście
szylingów i sześć pensów w angielskiej monecie.

background image

Chusteczka do nosa i dowód osobisty na nazwisko
Fredy Elton, zamieszkałej w Sheffield przy ul.
Manchester nr 4.
Tuppence przełożyła ze swojej torebki puder i
pomadkę, po czym przygotowała się do odejścia.
Tony Marsdon odwrócił głowę i powiedział szorstko:
- Czuję się jak bydlę, że pani na to pozwalam.
- Doskonale rozumiem, co pan czuje.
- Tylko widzi pani... wiadomość, gdzie i w jaki
sposób rozpocznie się atak, jest dla nas sprawą życia
i śmierci.
Tuppence poklepała go po ramieniu.
- Niech się pan nie martwi, drogi chłopcze. Niech mi
pan wierzy albo nie, ale ja się rzeczywiście cieszę na
tę wyprawę.
- Pani jest naprawdę wspaniała - stwierdził po raz
nie wiadomo który Tony Marsdon.
Trochę zmęczona długą drogą Tuppence stała na
ulicy St. Asalph naprzeciw domu opatrzonego
numerem 14. Przeczytała na tabliczce, że doktor
Binion jest dentystą, nie lekarzem.
Kątem oka spostrzegła Tony'ego Marsdona. Siedział
w okazałym samochodzie zaparkowanym o kilka
domów dalej na tej samej ulicy.
Uznali oboje, że to konieczne, aby Tuppence zgodnie
z instrukcjami udała się do Leatherbarrow pieszo.
Gdyby ją tam Tony podwiózł, mogłoby to zostać
zauważone przez niepowołane osoby.
Tak czy inaczej, dwa nieprzyjacielskie samoloty
pojawiły się istotnie nad wydmami i zanim odleciały,

background image

krążyły chwilę tuż nad ziemią. Piloci mogli byli
zauważyć samotną postać pielęgniarki idącej polną
drogą.
Tony Marsdon wraz z charakteryzatorką odjechali
w przeciwnym kierunku. Zatoczywszy duży łuk,
Tony okrężną drogą dotarł do Leatherbarrow.
- Drzwi na arenę otwierają się - wyszeptała
Tuppence. - Wchodzi samotny chrześcijanin w
drodze do paszczy lwa. Och, nikt chyba nie powie, że
nie rozumiem życia.
Przeszła na drugą stronę ulicy i nacisnęła dzwonek,
zastanawiając się jednocześnie, jakiego rodzaju
uczucia żywi Debora do tego młodego człowieka.
Drzwi otworzyła starsza kobieta z tępą twarzą
wieśniaczki, o rysach wyraźnie cudzoziemskich.
- Czy doktor Binion w domu? - spytała Tuppence.
Kobieta bez pośpiechu obejrzała ją od stóp do głów.
- Pani jest pewnie siostra Elton?
- Tak.
- To proszę na górę do gabinetu doktora.
Wpuściła ją i zamknęła drzwi. Tuppence znalazła się
w wąskiej sieni wyłożonej linoleum.
Służąca zaprowadziła ją na piętro i otworzyła jakieś
drzwi.
- Proszę zaczekać, doktor zaraz przyjdzie. Wyszła,
zamykając za sobą drzwi.
Bardzo sobie zwyczajny gabinet dentystyczny,
wyposażony w urządzenia staromodne i dość
tandetne.

background image

Tuppence spojrzała na fotel dentystyczny i
uśmiechnęła się na myśl, że przynajmniej raz w
życiu widok ten nie napawa jej przerażeniem. Nie
mogłaby co prawda powiedzieć, że chwilami skóra
trochę jej nie cierpnie, podobnie jak w poczekalni
dentysty, ale działo się tak z zupełnie innych
przyczyn.
Niebawem otworzą się drzwi i wejdzie "doktor
Binion". Kim jest doktor Binion? Człowiekiem
nieznajomym? Czy też kimś, kogo już w życiu
widziała? Jeżeli będzie to osoba, którą Tuppence
prawie spodziewała się zobaczyć...
Drzwi otworzyły się.
Człowiek zaglądający do pokoju nie był bynajmniej
tą osobą, której Tuppence na wpół oczekiwała. Był to
ktoś, kogo w ogóle nigdy nie brała w rachubę.
Komandor Haydock.

XIV

Najdziksze przypuszczenia co do roli Haydocka w
zagadkowym zniknięciu Tomasza przemknęły
Tuppence przez głowę. Odegnała je jednak od siebie,
gdyż chwila ta wymagała od niej spokoju i
przytomności umysłu.
Czy komandor ją pozna, czy też nie? Pytanie było
istotnie ciekawe.
Tylokrotnie powtarzała sobie z mocą, że kimkolwiek
będzie ta osoba, ona nie da po sobie poznać
zdziwienia, że nie zrobiła teraz nic - tego była niemal

background image

pewna - co by się mogło okazać niewłaściwe w
obecnej sytuacji.
Podniosła się z krzesła i stała w pełnej szacunku
postawie, jaką przybrałaby każda prosta niemiecka
kobieta przed obliczem pana stworzenia.
- A więc przyjechała pani - powiedział Haydock.
Mówił po angielsku, Tuppence nie dostrzegła żadnej
zmiany w jego sposobie bycia.
- Tak - odparła i dodała, jak gdyby składając listy
uwierzytelniające: - Siostra Elton.
Haydock roześmiał się jak z dobrego dowcipu.
- Siostra Elton! Nadzwyczajne!
Spojrzał na nią z uznaniem.
- Wygląda pani tak, jak pani wyglądać powinna -
pochwalił łaskawie.
Tuppence skinęła głową, ale nie odezwała się, jemu
pozostawiając inicjatywę.
- Wie pani zapewne, jakie są pani zadania? - spytał
Haydock. - Proszę, niech pani siądzie.
Tuppence usiadła posłusznie.
- Dokładne instrukcje miałam otrzymać od pana.
- Słusznie, słusznie - przerwał. W jego głosie słychać
było ledwie dostrzegalną nutę szyderstwa. - Zna pani
dzień?
- Czwarty...
Haydock był wyraźnie zaskoczony. Głęboka pionowa
zmarszczka przecięła mu czoło.
- A więc zna pani tę datę - rzekł z cicha.
Po chwili milczenia Tuppence spytała:
- Zechce mi pan powiedzieć, jakie są moje zadania?

background image

- Wszystko we właściwym czasie, moja droga -
oznajmił.
Umilkł, po czym dodał:
- Słyszała pani chyba o Sans Souci?
- Nie - odparła Tuppence.
- Ach, doprawdy?
- Nie - powtórzyła Tuppence stanowczo.
"Zobaczymy, jak to połkniesz" - pomyślała.
Na twarzy komandora pojawił się osobliwy uśmiech.
- A więc nie słyszała pani nigdy o Sans Souci? To
mnie doprawdy zdumiewa, ponieważ miałem
wrażenie, że mieszka tam pani od miesiąca...
Zapadło głuche milczenie. Haydock spytał:
- I co pani na to, pani Blenkensop?
- Nie wiem, o czym pan mówi, panie doktorze.
Zeskoczyłam dziś rano ze spadochronem.
Haydock znowu się uśmiechnął. Był to bez wątpienia
bardzo brzydki uśmiech.
- Kilka jardów białej tkaniny wciśniętej między
krzaki - powiedział - może stworzyć cudowne
złudzenie. A ja, droga pani, nie jestem doktorem
Binionem. Oficjalnie doktor Binion jest moim
dentystą. Jako człowiek uprzejmy, użycza mi od
czasu do czasu swojego gabinetu.
- Ach tak? - bąknęła Tuppence.
- Ach tak, proszę pani. I dlatego mogę tu gościć
sympatyczną panią Blenkensop. Czy też woli pani
używać swojego prawdziwego nazwiska, Beresford?
Znowu zapadła cisza. Tuppence wciągnęła głęboko w
płuca duży haust powietrza.

background image

Haydock skinął głową.
- Otóż wpadła pani... "Z własnej woli weszłaś na
moje pokoje - powiedział pająk do muchy".
Rozległ się cichy trzask. W ręku Haydocka błysnęła
stal. Gdy przemówił, w jego głosie dźwięczała
groźba.
- I nie radzę pani krzyczeć czy w inny jakiś sposób
alarmować sąsiadów. Zginie pani, zanim zdąży pani
otworzyć usta, a gdyby pani nawet zdołała zawołać,
nikt nie zwróci na to uwagi. Pacjenci u dentysty
często wrzeszczą...
- Jak widzę, pomyślał pan o wszystkim - powiedziała
Tuppence spokojnie. - Ale czy przyszło panu do
głowy, że mam przyjaciół, którzy wiedzą, gdzie się w
tej chwili znajduję?
- Ach, widzę, że wciąż jeszcze liczymy na tego
błękitnookiego chłopca... nie, raczej piwnookiego. Na
Antoniego Marsdona. Przykro mi, proszę pani, ale
Antoni Marsdon jest jednym z naszych
najzagorzalszych zwolenników w tym kraju. A jak
przed chwilą wspomniałem, za pomocą kilku jardów
tkaniny można stworzyć cudowne po prostu
złudzenie. Niezwykle łatwo dała się pani nabrać na
kawał ze spadochronem.
- Zupełnie nie mogę pojąć sensu tej komedii!
- Czyżby? Widzi pani, idzie nam o to, żeby pani
przyjaciele nie mieli zbyt ułatwionego zadania. Jeżeli
w ogóle wpadną na pani ślad, zaprowadzi ich on do
Yarrow i mężczyzny w samochodzie. Jest rzeczą
mało prawdopodobną, żeby ktokolwiek mógł

background image

połączyć z pani zniknięciem fakt pojawienia się
między godziną pierwszą a drugą w południe na
ulicach Leatherbarrow pielęgniarki zupełnie do pani
niepodobnej.
- Starannie opracowany plan - pochwaliła Tuppence.
- Podziwiam pani odwagę - rzekł Haydock. -
Naprawdę podziwiam. Przykro mi, że uciekam się do
przemocy, ale jest to dla nas rzeczą ogromnej wagi,
abyśmy usłyszeli, czego się pani zdołała dowiedzieć w
Sans Souci.
Tuppence milczała.
- Radzę pani wyjawić wszystko - podjął Haydock.
Fotel dentystyczny i narzędzia zawierają w sobie,
widzi pani, pewne... hm... możliwości.
Tuppence rzuciła mu pogardliwe spojrzenie, ale
nadal milczała. Haydock rozsiadł się wygodnie w
krześle. Wyrzekł z namysłem:
- Tak, sądzę, że ma pani dużo hartu, tę cechę spotyka
się często u kobiet w pani typie. Ale co z drugą
połówką?
- O czym pan mówi?
- O Tomaszu Beresfordzie, pani mężu, który
przebywał ostatnio w Sans Souci pod nazwiskiem
Meadowesa, a który w chwili obecnej leży związany
w piwnicy mojego domu.
- Nie wierzę w to! - rzuciła Tuppence gwałtownie.
- Opierając się na liście Penny Plain? Czy nie
rozumie pani, że to po prostu sprytna gierka
Antoniego Marsdona? Wyjawiając wasz szyfr, dała
mu pani świetny atut do ręki.

background image

- Więc Tomasz... Tomasz... - wyjąkała Tuppence.
- Tomasz, droga pani - przerwał jej Haydock - jest
tam, gdzie był od chwili zniknięcia, całkowicie w
mojej mocy. Wszystko zależy teraz od pani. Jeżeli
udzieli mi pani zadowalających odpowiedzi, pan
Beresford będzie miał jeszcze szansę ratunku. W
przeciwnym wypadku pozostaniemy przy
pierwotnym planie. Kula w głowę, wywiezienie ciała
na morze i wyrzucenie za burtę.
Tuppence milczała.
- Co pan chce wiedzieć? - spytała po chwili.
- Kto panią zatrudnia, w jaki sposób porozumiewa
się pani z tą osobą czy też osobami, jakie meldunki
zostały dotąd złożone i co pani wie.
Tuppence wzruszyła ramionami.
- Mogłabym powiedzieć panu pierwsze lepsze
kłamstwo.
- Nie, ponieważ niezwłocznie zbadam prawdziwość
pani informacji. - Przysunął trochę bliżej krzesło. W
jego obejściu było teraz coś przyjacielskiego. - Wiem,
moja droga, co pani czuje, ale proszę mi wierzyć, że
naprawdę podziwiam panią i pana Beresforda.
Odznaczacie się oboje stanowczością i odwagą.
Ludzie waszego pokroju potrzebni będą nowemu
organizmowi państwowemu - nowemu państwu,
które powstanie w tym kraju, gdy obalimy wasz
niedołężny rząd. Pragniemy pozyskać sobie
niektórych spośród naszych wrogów, tych bardziej
wartościowych. Jeżeli będę musiał wydać rozkaz,
który położy kres życiu pani męża, zrobię to, bo taki

background image

jest mój obowiązek, ale zrobię wbrew chęciom. To
miły człowiek, spokojny, skromny i mądry. Pozwoli
pani, że jej wyjaśnię coś, co niewiele osób w waszym
kraju rozumie. Nasz Führer nie zamierza podbić
Anglii w taki sposób, jak wy to sobie wyobrażacie.
Dąży on natomiast do stworzenia nowej Brytanii -
Brytanii silnej i niezawisłej, rządzonej nie przez
Niemców, tylko przez Brytyjczyków - i to przez
najwartościowszy typ Brytyjczyków - ludzi mądrych,
odważnych, z dobrym pochodzeniem. Nowy
wspaniały świat, jak powiada Szekspir. - Pochylił się
ku Tuppence. - Chcemy raz na zawsze skończyć z
partactwem i niedołęstwem. Z przekupstwem i
korupcją. Z karierowiczostwem i szachrajstwami. A
w tym nowym państwie potrzebni nam będą ludzie
podobni do pani i jej męża, ludzie dzielni i energiczni
- wczorajsi wrogowie, jutrzejsi sprzymierzeńcy.
Zdziwiłaby się pani, gdybym powiedział, jak wiele
ludzi w Anglii i innych krajach solidaryzuje się z
nami. Wspólnym wysiłkiem stworzymy nową
Europę, Europę pokoju i postępu. Niech się pani
postara spojrzeć na to zagadnienie od tej strony,
ponieważ zapewniam panią, że tak właśnie...
Jego głos hipnotyzował, zniewalał. Siedział
pochylony do przodu - istny wizerunek
dobrodusznego brytyjskiego marynarza.
Tuppence wpatrywała się w niego, szukając w
myślach jakiegoś przysłowia czy gotowego
powiedzenia. Ale zdołała tylko znaleźć zdanie
dziecinne i głupie.

background image

- "Gąsko, gąsko, gąsiorze..." - powiedziała.
Skutek był tak piorunujący, że Tuppence osłupiała.
Haydock zerwał się na nogi. Twarz zsiniała mu z
wściekłości. W ciągu sekundy zniknęło całe łudzące
podobieństwo do brytyjskiego marynarza. Tuppence
zobaczyła to, co nie tak dawno widział Tomasz -
rozjuszonego Prusaka.
Bluzgał na nią niemieckimi wyzwiskami. Potem
wrzasnął po angielsku:
- Przeklęta idiotko! Czy nie rozumiesz, żeś się tym
zupełnie zdradziła? Podpisałaś na siebie wyrok! Na
siebie i na swojego ukochanego mężulka! Anna! -
zawołał w stronę drzwi.
Do pokoju weszła kobieta, która otworzyła
Tuppence drzwi na dole. Haydock podał jej
rewolwer.
- Pilnuj jej. W razie potrzeby strzelaj.
Tuppence spojrzała prosząco na Annę, która stała
przed nią z twarzą jak drewno.
- Czy naprawdę by mnie pani zabiła? - spytała.
- Szkoda zachodu - odpowiedziała Anna spokojnie. -
Niech pani nie próbuje ze mną żadnych sztuczek. W
tamtej wojnie zginął mój syn, Otto. Miałam wtedy
trzydzieści osiem lat, teraz mam sześćdziesiąt dwa,
ale nie zapomniałam.
Tuppence wpatrzyła się uważniej w szeroką,
nieprzeniknioną twarz. Było w niej coś, co
przypominało Wandę Polońską. Ta sama
przerażająca zaciekłość, ta sama jednoznaczność
wszystkich dążeń. Macierzyństwo - nigdy nie

background image

przebaczające! Tak samo zapewne czuło wiele
łagodnych pań Smith i Jones w całej Anglii.
Argumenty rozumowe nie docierają do samic
wszelkich gatunków - do matki, której odebrano
małe.
Coś drgnęło w zakamarkach mózgu Tuppence...
jakieś natrętne wspomnienie... coś, co zawsze
wiedziała, ale czemu nigdy nie zdołała nadać kształtu
konkretnej myśli. Salomon... tak, Salomon miał z
tym coś wspólnego...
Drzwi się otworzyły i komandor Haydock wrócił do
pokoju.
- Gdzie to jest? - ryknął w wybuchu wściekłości.
Gdzie to pani schowała?
Tuppence spojrzała na niego z bezgranicznym
zdumieniem. Żadną miarą nie mogła zrozumieć, o co
mu idzie. Nic nie wzięła i nic nie schowała.
- Wyjdź! - wrzasnął na Annę.
Kobieta podała mu rewolwer i czym prędzej wyszła.
Haydock padł na krzesło. Widać było, że usiłuje
zapanować nad sobą.
- Nie wywinie mi się pani - powiedział. - Jest pani w
moich rękach, a ja potrafię zmusić ludzi do
mówienia. Mam na to sposoby... niezbyt miłe
sposoby. W końcu będzie pani musiała wyśpiewać
wszystko. Więc co pani z tym zrobiła?
Tuppence zrozumiała błyskawicznie, że to mylne
przypuszczenie Haydocka daje jej pewną nikłą
możliwość prowadzenia pertraktacji. Gdyby tylko

background image

mogła jakoś wywnioskować, co to jest takiego, co
znajduje się jakoby w jej posiadaniu.
- Skąd pan wie, że ja to mam? - spytała ostrożnie.
- Z tego, co powiedziałaś, idiotko! - ryknął. - Wiemy,
że nie ma pani tego przy sobie, bo się pani
przebierała w ten mundur.
- Powiedzmy, że wysłałam tę... tę rzecz pocztą?
- Niech pani nie mówi głupstw. Wszystko, co od
wczoraj nadawała pani na pocztę, zostało dokładnie
sprawdzone. Nie, nie wysłała pani tego pocztą. Miała
pani tylko jedno jedyne wyjście. Schować gdzieś w
Sans Souci, zanim opuściła pani dziś rano dom. Daję
pani trzy minuty na wyjawienie tej kryjówki.
Położył zegarek na stole.
- Powtarzam: trzy minuty.
Zegar na półce nad kominkiem cykał głośno.
Tuppence siedziała nieruchomo, z twarzą kamienną,
pozbawioną wyrazu. Z rysów nikt by nie odgadł
nawału myśli kłębiących się w jej głowie.
W błysku nagłego olśnienia pojęła wszystko - z
oślepiającą wprost jasnością objawiła jej się cała
prawda. Zrozumiała wreszcie, kto jest główną
podporą organizacji szpiegowskiej.
Drgnęła, gdy rozległ się głos Haydocka.
- Jeszcze dziesięć sekund.
Spoglądała na niego jak we śnie. Zobaczyła
podnoszącą się lufę rewolweru. Haydock liczył:
- Raz, dwa, trzy, cztery, pięć...
Doszedł do ośmiu, gdy gruchnął strzał. Haydock
padł do przodu z wyrazem nieopisanego zdumienia

background image

na szerokiej, ogorzałej twarzy. Tak był pochłonięty
obserwowaniem swojej ofiary, że nie zauważył, jak
za jego plecami otworzyły się cicho drzwi.
Tuppence zerwała się na nogi. Wyminąwszy
stłoczonych na progu mężczyzn w mundurach,
szarpnęła czyjś samodziałowy rękaw.
- Proszę pana!
- Ach, droga pani - powiedział Grant. - Teraz już
wszystko w porządku... była pani po prostu
cudowna.
Nie zwracając uwagi na te komplementy, Tuppence
zawołała:
- Prędko! Nie mamy chwili do stracenia! Ma pan tu
samochód?
- Naturalnie - spojrzał na nią zdumiony.
- Szybki? Musimy natychmiast jechać do Sans Souci.
Obyśmy tylko zdążyli. Bo jak zatelefonują tu i nie
otrzymają odpowiedzi...
W dwie minuty później siedzieli w samochodzie,
który z trudem przedzierał się przez uliczki
Leatherbarrow. Potem wyjechali na szosę i
wskazówka szybkościomierza zaczęła skakać w górę.
Grant nie zadawał pytań. Siedział spokojnie, podczas
gdy Tuppence, dręczona obawą, wpatrywała się w
licznik. Szofer otrzymał odpowiednie wskazówki,
jechał więc z największą szybkością, do jakiej wóz
był zdolny.
Tuppence odezwała się tylko raz:
- Co z Tomaszem?

background image

- W porządku. Uwolniony pół godziny temu. Skinęła
głową.
Teraz Leahampton było już blisko. Z zawrotną
szybkością przemknęli przez ulice miasteczka i
wspięli się drogą na stok wzgórza.
Tuppence zeskoczyła na ziemię i wraz z Grantem
pobiegła do domu. Drzwi od hallu jak zwykle były
otwarte. W hallu nie spotkali nikogo. Tuppence
lekkim krokiem wbiegła na schody.
Mijając drzwi swojego pokoju, zajrzała do środka.
Zobaczyła straszliwy nieporządek - wysunięte
szuflady, łóżko w nieładzie. Skinęła tylko głową i
pobiegła dalej, do pokoju państwa Cayley.
Nie było tam nikogo. Panowała zupełna cisza, a w
powietrzu unosił się słaby zapach lekarstw.
Tuppence podbiegła do łóżka i zaczęła ściągać
pościel.
Gdy poduszki i kołdry spadły na podłogę, wsunęła
rękę pod materac. Obróciła się i z tryumfem podała
Grantowi zniszczoną ilustrowaną książeczkę dla
dzieci.
- No i widzi pan. Wszystko jest tutaj...
- Co to...
Obejrzeli się. Pani Sprot stała na progu i patrzała na
nich w osłupieniu.
- A teraz pozwoli pan - rzekła Tuppence - że mu
przedstawię M. Tak, proszę pani. Powinnam to była
wiedzieć od początku.
Rozładowanie atmosfery stało się dziełem pani
Cayley, która w chwilę później stanęła na progu.

background image

- O Boże - jęknęła, widząc mężowskie łóżko
ogołocone z pościeli. - Co mój mąż na to powie? - Psy
bezbłędnie poszły za śladem - powiedział Grant. -
Odnalazły trop najpierw na stacji w Yarrow, potem
na drodze, gdzie go zostawiła opona samochodu,
którą pani nacisnęła butem. Dalej ślad zaprowadził
nas do kępy drzew, stamtąd do kamiennego krzyża i
przez wydmy do Leatherbarrow. Nasi przeciwnicy
nie przypuszczali, że zdołamy tak łatwo panią
wyśledzić, skoro dopilnowali pani odejścia i potem
sami odjechali.
- Tak czy siak - odezwał się znów Albert - piekielnie
się denerwowałem. Wiedziałem, że pani jest tam, w
tym domu, ale nie miałem pojęcia, co się może pani
przytrafić. Weszliśmy przez okno na parterze i
przyłapaliśmy tę cudzoziemkę, kiedy schodziła ze
schodów. Zdążyliśmy akurat na czas, nie ma co.
- Wiedziałam, że zdążycie - rzekła Tuppence. - Moja
rola sprowadzała się właściwie do tego, żeby grać na
zwłokę. Zaczęłabym udawać, że mu wyjawię
wszystko, gdybym nie spostrzegła, jak otwierają się
drzwi. Ale rzeczywiście podniecające było to nagłe
olśnienie - kiedy raptem zrozumiałam wszystko, nie
wyłączając własnej głupoty.
- Jak to się stało? - spytał Tomasz.
- "Gąsko, gąsko, gąsiorze" - odparła prędko. - Kiedy
powiedziałam to Haydockowi, dosłownie zsiniał z
wściekłości. Nie dlatego, że w tamtej sytuacji były to
takie głupie słowa. Nie, od razu zobaczyłam, że one
coś dla niego znaczą. A poza tym wyraz twarzy tej

background image

Niemki, Anny - w dziwny sposób przypomniała mi
nagle Wandę Polońską, a wtedy naturalnie
pomyślałam o Salomonie i zrozumiałam wszystko.
Westchnienie rozpaczy wyrwało się z piersi
Tomasza.
- Tuppence, jeżeli jeszcze raz to powtórzysz, sam cię
zastrzelę. Jakie wszystko zrozumiałaś? I co, u licha,
ma z tym wspólnego Salomon?
- Pamiętasz, że przyszły do Salomona dwie kobiety z
niemowlęciem i każda z nich twierdziła, że dziecko
jest jej, a Salomon na to: "W takim razie podzielcie
dziecko na pół". I ta, która nie była matką dziecka,
powiedziała: "Świetnie". Ale prawdziwa matka
powiedziała: "To już lepiej niech je weźmie tamta
kobieta". Bo widzisz, Tomaszu, nie mogła się
zgodzić, żeby jej dziecko zginęło. Tego wieczora, gdy
pani Sprot zabiła Wandę Polońską, wszyscy
mówiliście, jaki to cud i jak łatwo mogła zabić
dziecko. Naturalnie zaraz wtedy powinniśmy
wszystko zrozumieć. Gdyby Betty była jej dzieckiem,
nigdy w życiu nie odważyłaby się na taki strzał.
Dowodziło to, że Betty nie jest jej dzieckiem. I
dlatego musiała zabić Polońską.
- Dlaczego?
- Dlatego, że Polońską była matką Betty - głos
Tuppence zadrżał lekko. - Biedactwo... nieszczęsne,
prześladowane stworzenie. Przyjechała do Anglii bez
grosza przy duszy i była wdzięczna pani Sprot, że ta
zgodziła się zaadoptować jej małą.
- Ale po co pani Sprot ją adoptowała?

background image

- Kamuflaż. Wspaniały psychologiczny kamuflaż.
Trudno sobie wprost wyobrazić, żeby szpieg, słynny
as wywiadu, miał przy sobie dziecko podczas roboty.
I właśnie dlatego w moich rachubach nigdy nie
brałam pani Sprot pod uwagę. Dlatego, że miała
dziecko. A potem prawdziwa matka Betty nie mogła
dłużej opanować straszliwej tęsknoty. Zdobyła w
jakiś sposób adres pani Sprot i przyjechała tutaj.
Kręciła się w pobliżu domu, czatując na sposobność,
aż wreszcie porwała dziecko i uciekła.
Pani Sprot wpadła naturalnie w panikę. W żaden
sposób nie mogła dopuścić do tego, żebyśmy wezwali
policję. Napisała więc tę kartkę, którą niby to
znalazła w swoim pokoju, a potem ściągnęła
Haydocka na pomoc. Wreszcie, kiedyśmy wyśledzili i
dogonili tę nieszczęsną kobietę, ani myślała dłużej
ryzykować i z zimną krwią ją zabiła... Oczywiście
umiała obchodzić się z bronią i była wytrawnym
strzelcem. Tak, zabiła tę nieszczęsną kobietę z
rozmysłem i dlatego nie czuję dla niej odrobiny
litości.
Tuppence milczała chwilę.
- Druga rzecz, która powinna była stać się dla mnie
wskazówką, to podobieństwo między Betty i Wandą
Polońską. Ta kobieta od pierwszej chwili
przypominała mi Betty, tylko że ja nie zdawałam
sobie z tego sprawy. No i wreszcie ta bezsensowna
zabawa Betty maczającej w wodzie moje
sznurowadła. O ileż bardziej prawdopodobne, że
naśladowała nie Karola von Deinima, tylko swoją

background image

tak zwaną matkę. Ale jak tylko pani Sprot
zobaczyła, co dziecko robi, podrzuciła w pokoju
Karola mnóstwo obciążających dowodów, których
ukoronowaniem było sznurowadło nasycone
atramentem sympatycznym.
- Cieszę się, że Karol nie maczał w tym palców -
wtrącił Tomasz. - Lubiłem tego chłopca.
- Przecież chyba go nie rozstrzelali? - zawołała
Tuppence, zaniepokojona czasem przeszłym, jakiego
użył Tomasz.
Grant potrząsnął głową.
- Jest cały i zdrowy. Zresztą mam dla pani w
związku z nim pewną niespodziankę.
Twarz Tuppence pojaśniała.
- Strasznie jestem rada ze względu na Sheilę! -
powiedziała. - Naturalnie zachowaliśmy się jak osły,
że tak z uporem kierowaliśmy podejrzenia na panią
Perenna.
- Była tylko przez jakiś czas w Irlandzkiej Armii
Republikańskiej, nic zresztą poważnego - wyjaśnił
Grant.
- Podejrzewałam trochę panią O'Rourke... chwilami
nawet Cayleyów...
- Ja znowu Bletchleya - przyznał się Tomasz.
- A tymczasem były to te ciepłe kluski - podjęła
Tuppence - ta anemiczna istota, o której myśleliśmy
jedynie i wyłącznie jako o matce małej Betty...
- Ładne mi ciepłe kluski - przerwał Grant. - Jest to
kobieta bardzo niebezpieczna i znakomita aktorka. I
muszę stwierdzić z przykrością, że jest Angielką.

background image

- W takim razie ani trochę mi jej nie żal - oznajmiła
Tuppence. - Nie pracowała przecież nawet dla swojej
ojczyzny. - Spojrzała na Granta z nowym
zaciekawieniem. - Znalazł pan to, czego pan szukał?
Grant skinął głową.
- Wszystko mieści się w komplecie zniszczonych
egzemplarzy książeczek dla dzieci.
- O których Betty mówiła, że są "obrzydliwe" -
zawołała Tuppence.
- A bo też określenie to jest bardzo odpowiednie -
stwierdził sucho Grant. - W "Małym Jacku
Homerze" zamieszczone są bardzo szczegółowe dane
o zamierzonych ruchach naszej marynarki wojennej.
"Johnny z nosem zadartym do góry" zawiera takie
same dane dotyczące lotnictwa. Ruchy wojsk
lądowych przedstawione są - trzeba przyznać, że
bardzo pomysłowo - w tekście książeczki "Szedł
sobie maleńki chłopczyk z maleńką strzelbą".
- A "Gąsko, gąsko, gąsiorze"? - spytała Tuppence.
- Po nasyceniu jej odpowiednim odczynnikiem
odkryliśmy w tej bajeczce pełną listę nazwisk
wybitnych osobistości, które zobowiązały się
dopomóc nieprzyjacielowi w razie inwazji na Anglię.
Wśród nich znajdują się dwaj główni konstable,
jeden wicemarszałek lotnictwa, dwaj generałowie,
naczelny dyrektor zakładów zbrojeniowych, minister
urzędującego gabinetu, wielu komisarzy policji,
komendantów ochotniczych oddziałów obrony
przeciwlotniczej oraz rozmaite pomniejsze płotki
wojskowe, również członkowie naszego wywiadu.

background image

Beresfordowie spoglądali na Granta w osłupieniu.
- Nieprawdopodobne! - wyszeptał Tomasz. Grant
potrząsnął głową.
- Nie doceniacie państwo siły niemieckiej
propagandy. Trafia ona do pewnych instynktów
człowieka - do pragnienia czy raczej żądzy władzy.
Ludzie ci gotowi byli zdradzić własną ojczyznę nie
dla pieniędzy, tylko dlatego, że powodowali się
megalomańską pychą - że to oni, oni sami dokonają
wielkiego dzieła dla dobra ojczyzny. W innych
krajach było to samo. Jest to kult Lucyfera - pycha i
żądza własnej chwały.
Domyślacie się państwo zapewne - ciągnął Grant - że
gdyby takie osobistości zaczęły wydawać sprzeczne
rozkazy i wprowadzać zamęt wewnątrz kraju,
grożąca nam inwazja miałaby wszelkie szansę
powodzenia.
- A teraz? - spytała Tuppence.
- Teraz - odparł Grant, uśmiechając się - niech
przyjdą! Jesteśmy gotowi na ich przyjęcie!

XVI

- Wiesz, kochanie, że niewiele brakowało, a byłabym
cię posądziła o zupełnie straszne rzeczy - powiedziała
Debora.
- Co ty mówisz? - spytała Tuppence. - Kiedy?
Jej oczy wpatrywały się z miłością w ciemną główkę
córki.

background image

- Wtedy, kiedyś się wymknęła do ojca do Szkocji, a
ja myślałam, że jesteś u ciotki Gracji. Byłam prawie
pewna, że masz z kimś romans.
- Och, Deb, naprawdę?
- Żartuję naturalnie. W twoim wieku? A poza tym
wiadomo przecież, że się z Rudą Marchwią okropnie
kochacie. Właściwie podsunął mi tę myśl taki jeden
głupiec, Tony Marsdon. Wiesz, mamo... chyba mogę
ci o tym powiedzieć... ten Marsdon okazał się potem
członkiem Piątej Kolumny. Zresztą zawsze mówił
takie trochę dziwne rzeczy - że jak Hitler wygra, nic
się nie zmieni, a nawet będzie lepiej.
- Czy on ci się... podobał?
- Tony? Ależ skąd! Taki nudziarz. Muszę to
zatańczyć.
Odpłynęła w ramionach jakiegoś blondyna, darząc
go czarującym uśmiechem. Przez kilka chwil
Tuppence śledziła ich ruchy, potem odszukała
wzrokiem wysokiego chłopca w mundurze lotnika,
który tańczył ze smukłą złotowłosą dziewczyną.
- Myślę, Tomaszu - rzekła - że nasze dzieci są dość
miłe.
- Jest Sheila - powiedział Tomasz.
Wstał i czekał, aż Sheila Perenna podejdzie do ich
stolika.
Miała na sobie szmaragdową suknię wieczorową,
podkreślającą jej smagłą urodę. Ale tego wieczoru
była to piękność ponura. Sheila przywitała swoich
gospodarzy niezbyt uprzejmie.

background image

- Przyszłam, bo obiecałam - zaczęła - ale słowo daję,
że nie wiem, po co mnie państwo zaprosili.
- Bo panią lubimy - uśmiechnął się Tomasz.
- Niemożliwe! Zupełnie nie rozumiem, dlaczego.
Zachowałam się w stosunku do obojga państwa
zupełnie ohydnie.
Umilkła i po chwili dodała cicho:
- W każdym razie jestem bardzo wdzięczna.
- Musimy znaleźć pani jakiegoś sympatycznego
tancerza - rzekła Tuppence.
- Nie będę tańczyła. Nienawidzę tańca. Przyszłam
tylko po to, żeby się z państwem zobaczyć.
- Na pewno chętnie zatańczy pani z partnerem,
którego zaprosiliśmy tu dla pani - dorzuciła
Tuppence z uśmiechem.
- Kiedy ja... - zaczęła Sheila i umilkła, bo Karol von
Deinim zbliżył się do ich stolika.
Sheila spoglądała na niego jak urzeczona.
Wyszeptała:
- Ty...
- Ja we własnej osobie - odparł Karol.
W wyglądzie Karola von Deinima uderzała jakaś
subtelna zmiana. Sheila wpatrywała się w niego
trochę niepewnie. Rumieńce wypłynęły na jej bladą
twarz, rozpłomieniając policzki ciepłą barwą krwi.
- Wiedziałam naturalnie, że ci już teraz nic nie grozi
- mówiła głosem nieco zdyszanym - ale myślałam, że
będą cię trzymali w obozie dla internowanych
cudzoziemców.
Karol potrząsnął głową.

background image

- Nie ma żadnych podstaw do internowania mnie w
takim obozie. Musisz mi wybaczyć, Sheilo, że cię
oszukałem - dodał. - Widzisz, nie jestem wcale
Karolem von Deinimem. Przybrałem to nazwisko z
ważnych powodów.
Spojrzał pytająco na Tuppence, która zachęciła go
krótkim:
- Niechże jej pan powie.
- Karol von Deinim był moim przyjacielem.
Poznałem go w Anglii przed laty. Na krótko przed
wojną odnowiłem tę znajomość w Niemczech.
Przebywałem tam w... misji specjalnej, pracując dla
naszego kraju.
- Byłeś w Intelligence Service? - spytała Sheila.
- Tak. Podczas mojego pobytu w Niemczech zaczęły
się dziać dziwne rzeczy. Kilkakrotnie cudem
uniknąłem śmierci. Krzyżowano mi plany, chociaż
nikt nie powinien był o nich wiedzieć. Zrozumiałem,
że coś tu jest niedobrego i że "zgnilizna" - aby użyć
ich własnego określenia - przeniknęła w szeregi
organizacji, z którą byłem związany. Zdradzali mnie
ci sami ludzie, którzy wydawali mi rozkazy. Istniało
pewne, dość zresztą powierzchowne, podobieństwo
między mną a Karolem von Deinimem - moja babka
była Niemką - stąd nadawałem się tak dobrze do
służby w Niemczech. Karol odnosił się wrogo do
hitleryzmu. Interesowała go tylko praca, której
zresztą ja także kiedyś się poświęcałem - badania
naukowe w dziedzinie chemii. Tuż przed wybuchem
wojny postanowił uciec do Anglii. Jego bracia

background image

znajdowali się wtedy w obozach koncentracyjnych.
Przewidywał, że ucieczka nie będzie łatwa, ale nagle,
w sposób zakrawający bez mała na cud, zniknęły
wszystkie piętrzące się przed nim trudności. Gdy
mnie o tym powiadomił, wydało mi się to trochę
dziwne. Dlaczego władze ułatwiają von Deinimowi
wyjazd z kraju, skoro jednocześnie jego bracia i inni
krewni są więzieni w obozach, on zaś sam, jako
podejrzany o antyhitlerowskie poglądy, jest
człowiekiem bardzo źle widzianym? Wyglądało na
to, że władze hitlerowskie wysyłają go do Anglii dla
jakichś im tylko wiadomych powodów. Moje
położenie stawało się z każdym dniem
niebezpieczniejsze. Mieszkaliśmy z Karolem w tym
samym domu i któregoś dnia znalazłem go -
wspominam to z bólem - nieżywego na łóżku. W
momencie depresji psychicznej odebrał sobie życie.
Zostawił list, który po przeczytaniu schowałem do
kieszeni.
Postanowiłem zamienić role. Chciałem wydostać się
z Niemiec i chciałem wiedzieć, dlaczego ułatwiono
Karolowi ten wyjazd. Ubrałem go w swoje ubranie i
przeniosłem ciało na moje łóżko. Twarz miał
zniekształconą, bo strzelił sobie w głowę. Moja
gospodyni była prawie ślepa. Z papierami Karola
von Deinima pojechałem do Anglii i udałem się
prosto pod wskazany mu adres. Do Sans Souci.
Podczas mojego pobytu tam grałem konsekwentnie
rolę von Deinima. Przekonałem się, że czeka na mnie
już praca w zakładach chemicznych. Początkowo

background image

myślałem, że zostanę zmuszony do służby w
niemieckim wywiadzie. Dopiero później
zrozumiałem, że mój nieszczęsny przyjaciel miał być
kozłem ofiarnym.
Kiedy aresztowano mnie na podstawie fałszywych
dowodów, nie zdradziłem się ani słowem. Chodziło
mi o to, żeby ujawnienie mojej tożsamości nastąpiło
możliwie najpóźniej. Byłem ciekaw dalszego rozwoju
wypadków.
Dopiero kilka dni temu rozpoznał mnie jeden z
naszych ludzi i wszystko się wykryło.
- Powinieneś mi był powiedzieć - rzekła Sheila z
wyrzutem.
- Jeżeli tak to odczuwasz, przepraszam cię - odparł
łagodnie. Zajrzał jej w oczy. We wzroku dziewczyny
malował się gniew i duma, potem gniew zniknął bez
śladu.
- Myślę, że musiałeś tak postąpić... - wyszeptała.
- Kochana... - opanował się z wysiłkiem. - Chodź,
zatańczymy. Oddalili się w tańcu.
Tuppence westchnęła.
- O co chodzi? - spytał Tomasz.
- Mam nadzieję, że Sheila nie przestanie go kochać,
chociaż nie jest już nieszczęsnym wyrzutkiem,
Niemcem, którego wszyscy gnębią.
- Wygląda na to, że go kocha jak należy - stwierdził
Tomasz.
- Tak, ale Irlandczycy to ludzie strasznie przewrotni,
a Sheila jest urodzoną buntowniczką.

background image

- Dlaczego Karol przeszukiwał wtedy twój pokój?
Właśnie to sprowadziło mnie na te straszliwe
manowce. Przypuszczam, że pani Blenkensop nie
wydała mu się postacią zbyt przekonywającą - dodał
ze śmiechem - i podczas gdy my podejrzewaliśmy
jego, on posądzał nas o to samo.
- Hej, staruszkowie - powiedział Derek Beresford,
mijając w tańcu stolik rodziców. - Dlaczego nie
zatańczycie? - uśmiechnął się do nich zachęcająco.
- Ach, jacy oni są dla nas dobrzy! - mruknęła
Tuppence. Niebawem Debora i Derek wraz z
partnerami wrócili do stolika.
- Cieszę się, że dostałeś tę pracę - powiedział Derek
do ojca. - Pewno nie bardzo ciekawa?
- Przeważnie kancelaryjna robota - odparł Tomasz.
- Nie przejmuj się. W każdym razie coś robisz, a to
najważniejsze.
- A ja jestem strasznie rada - wtrąciła Debora - że
matce pozwolono pojechać do ojca i że też
pracowała. Ma teraz taką zadowoloną minę.
Powiedz, mateczko, czy to okropnie nudne zajęcie?
- Wcale nie - odparła Tuppence.
- To świetnie - ucieszyła się Debora. - Po wojnie będę
wam chyba mogła opowiedzieć coś niecoś o mojej
pracy. Jest niezwykle ciekawa, ale wszystko musi być
trzymane w najściślejszej tajemnicy.
- Ach, jakie to podniecające - westchnęła Tuppence.
- Bardzo. Ale naturalnie nie tak bardzo jak latanie. -
Spojrzała z zazdrością na Derka. - On ma być
przedstawiony do... - zaczęła.

background image

- Uspokój się, Deb! - rzucił prędko Derek.
- Słuchaj no, Derek. Coś ty przeskrobał? - spytał
Tomasz.
- Kiedy to naprawdę nic wielkiego... wszyscy robimy
to samo. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie do mnie
się przyczepili - wymamrotał młody lotnik. Twarz
miał purpurową, a minę tak zakłopotaną, jakby go
posądzono o najcięższy z grzechów.
Wstał i złotowłosa dziewczyna też się natychmiast
podniosła.
- Nie mogę przepuszczać tańców w ostatnim dniu
urlopu - wyjaśnił.
- Chodź, Karol! - zawołała Debora. Obie pary
oddaliły się w tańcu.
"Och, daj, Boże, żeby byli bezpieczni... żeby ich nie
spotkało nic złego" - modliła się Tuppence w duchu.
Podniosła wzrok i spojrzała w oczy Tomasza.
- Co do tego dziecka... chcesz? - spytał.
- Betty? Taka jestem szczęśliwa, że ty też o tym
pomyślałeś. Przypuszczałam, że to tylko we mnie
odzywają się instynkty macierzyńskie. Czy
proponujesz to poważnie?
- Żebyśmy adoptowali małą? Dlaczego nie? Los nie
obchodził się z nią dotąd łaskawie, a nam będzie
przyjemnie mieć w domu taki drobiazg i patrzeć, jak
się rozwija.
- Tomaszu! - wyciągnęła rękę nad stolikiem i
uścisnęła jego dłoń. Spojrzeli na siebie. - Zawsze
mamy ochotę na to samo - szepnęła Tuppence
radośnie.

background image

Mijając Derka na parkiecie, Debora powiedziała
cicho:
- Spójrz na nich - trzymają się za ręce! Strasznie są
mili, prawda? Wiesz co, musimy im koniecznie jakoś
wynagrodzić to nudne życie podczas wojny.
* Sir Roger David Casement (1864-1916) - jeden z
przywódców irlandzkiego ruchu wyzwoleńczego.
* Przysłowie: "Pens mało wart, dwupensówka
cenniejsza"


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Agatha Christie N czy M
Agatha Christie N czy M
Agatha Christie N czy M
Agatha Christie Zerwane Zaręczyny
Agatha Christie Tajemnica bladego konia
Agatha Christie Tajemnica rezydencji Chimneys
Agatha Christie Dom zbrodni
!Agatha Christie Tajemnica Siedmiu Zegar%c3%b3w
Agatha Christie ' Zbrodnia na?stynie
Agatha Christie  Rendez vous ze śmiercią
Agatha Christie Kot wśród gołębi
Agatha Christie  Śmierć lorda?gware'a
Agatha Christie Czarna kawa (2)
Agatha Christie Tajemniczy przeciwnik
Agatha Christie Zagadka Błekitnego Expresu
I Nie Było Już Nikogo Agatha Christie
Agatha Christie Czarna kawa
Agatha Christie Uśpione morderstwo
agatha christie uspione morde Nieznany

więcej podobnych podstron