PEGGY WEBB
SZTUKA UWODZENIA
Przełożył Krzysztof Jarecki
PROLOG
Kate Midland zatrzymała swój sfatygowany wóz i nadrabiając miną uśmiechnęła
się do córki.
– Jesteśmy na miejscu, Jane.
Dom był duży, masywny i miał już swoje lata. Kate uniosła rękę, jakby chciała
ogarnąć go razem z rosnącymi wokół starymi dębami.
– Nasz nowy dom.
Wobec Jane starała się trzymać fason. Ton jej głosu był wesoły i swobodny, choć
ze zdenerwowania czuła ucisk w żołądku.
Jane uśmiechnęła się niepewnie.
– Ładne tu drzewa.
– Moja dzielna córeczka. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Wyskoczyła z samochodu i zaczęła wypakowywać bagaże.
– Nauczysz się lubić wszystko w tym miasteczku. Paplała wesoło, by dodać ducha
sobie i Jane.
– Weź to małe pudełko z tylnego siedzenia i chodź ze mną. Spójrz, jaki wspaniały
ogród. Widziałaś kiedyś tyle kwitnących kwiatów naraz? Zobacz, ile miejsca będą
teraz miały twoje zwierzaki.
Jane postawiła pudełko na schodach werandy i usiadła ciężko. Podparła twarz na
brudnych dłoniach i smutno spojrzała na matkę.
– Będzie mi brakować przyjaciół. Nie znam nikogo w Saltillo.
Kate postawiła walizki, usiadła obok Jane i objęła jej szczupłe ramiona.
– Wiem, że tęsknisz za przyjaciółmi. Ja też. Ale tu poznamy nowych ludzi. A
poza tym, mamy teraz Myrtle. Możemy ją odwiedzać, kiedy chcemy.
Twarz Jane rozjaśniła się na dźwięk imienia ulubionej kuzynki.
– Czy Myrtle może nam powiedzieć, jak jest w czwartej klasie?
Na myśl o szkole bez dawnych koleżanek Jane znów się zachmurzyła.
– A co będzie, jeśli nie spodoba mi się czwarta klasa? Wrócimy wtedy do Biloxi?
– Nie, Jane. Tu jest teraz nasz dom. Zaczynamy od nowa. – Uniosła jeden z
loków Jane i patrzyła, jak słońce wydobywa z niego miodowy blask. – Przypomnij
sobie, jak się bałaś, kiedy pierwszy raz szłaś do szkoły, przed pierwszą lekcją tańca,
przed pierwszym meczem?
Jane przytaknęła.
– Początki są trudne, kochanie. Aleja zawsze jestem z tobą. Wszystkie problemy
będziemy rozwiązywać razem.
– Mamo, ja się boję.
– Chodź do mnie.
Kate rozpostarła ramiona, a Jane przywarła do niej mocno.
– Zaaplikuje ci teraz jeden z moich dobrych na wszystko uścisków, a potem
wybierzemy się na największe lody, jakie tu można dostać.
Wtuliła twarz we włosy Jane. Sama też była pełna obaw, no i nie było tu Joego,
który udzieliłby jej swojego dobrego na wszystko uścisku. Nie było nikogo takiego.
Uniosła twarz w stronę słońca. „Użalanie się nad sobą nie zaprowadzi cię do nikąd,
Kate Midland – strofowała się. – Teraz, po rozwodzie, trzeba pozbierać się i zacząć
na nowo”.
1
Ben Adams spoglądał na zuchwałą blondynkę, która położyła się przed
spychaczem.
– Stoi pani na przeszkodzie postępowi – rzeki – Ja nie stoję, burmistrzu, tylko
leżę – odparła Kate Midland. – I nie ruszę się stąd, dopóki nie każe pan temu
człowiekowi, by zabrał stąd swój spychacz z powrotem do magistratu.
Strużka potu spływała jej po twarzy za kołnierzyk bawełnianej koszulki, ale Kate
dałaby się raczej ugotować w oleju, niż starłaby strużkę w obecności tego człowieka.
Powodzenie jej przedsięwzięcia zależało w dużym stopniu od tego, czy zdobędzie się
na brawurę.
– A jeśli nie każę?
Jego pytanie, wypowiedziane na pozór spokojnie, było jak ukłucie stalowym
ostrzem. Był wytrawnym graczem i nie zamierzał kapitulować przed tą filigranową
postacią.
– W takim razie jestem gotowa poświęcić siebie w obronie tej wspaniałej
magnolii – odrzekła Kate.
Tłumek, który przyglądał się starciu między burmistrzem Saltillo, a nowoprzybyłą
do miasta kobietą, wydał zbiorowe westchnienie. Wszyscy znali Bena Adamsa i
wiedzieli, że to twardy człowiek. Jeśli ta krucha istota nie będzie ostrożniejsza,
schrupie ją na drugie śniadanie.
Ben potrząsnął ciemną czupryną i westchnął z żalem.
– Co za strata.
Gestem uniesionej ręki kazał kierowcy spychacza uruchomić silnik.
Kate poczuła drżenie gruntu pod sobą, lecz dalej uparcie trwała na miejscu. Co
więcej, skrzyżowała ręce na piersi, by zaznaczyć, że przyjmuje wyzwanie.
Ben, mimo woli, odczuł podziw dla jej determinacji. Okazało się, że źle ją ocenił.
Nie jest tak krucha, jak mu się wydawało. Niechętnym gestem kazał zatrzymać silnik
spychacza. Miał nadzieję, że ją speszy, kiedy stanie nad nią, wyniosły i górujący. Był
na tyle blisko, że spostrzegł plamki w jej ciemnych oczach.
– Czy pani już jadła lunch? – zapytał. – Co pani powie na zimną lemoniadę? A
może przynieść parasol dla osłony przez południowym słońcem? Za godzinę będzie
można smażyć jajka na chodniku.
Kate wolałaby, żeby nie podchodził tak blisko. „Prawo powinno zabraniać –
pomyślała – żeby burmistrzem mógł zostać człowiek mający oczy Paula Newmana i
sylwetkę Toma Sellecka”. Wysunęła podbródek i starała się nieznacznie unieść
biodra. Już od dziesięciu minut uwierał ją patyk, na którym leżała.
– Gotowa jestem zapomnieć o potrzebach ciała, gdy chodzi o wspaniałe, stare
drzewo – odpowiedziała.
Stojąc nad nią, Ben myślał jeszcze o czymś innym, niż tylko o tym, żeby ją
speszyć. Nigdy jeszcze nie widział tak doskonale pięknej twarzy. Jej skóra,
połyskująca od potu, przypominała pokryty rosą płatek róży. Ciemnooka, miała
niewinny wygląd niesfornego dziecka o zdziwionym spojrzeniu. Co więcej, ów ruch,
który zrobiła, zwrócił jego uwagę ku jej zgrabnym biodrom i najbardziej ponętnym
nogom, jakie zdarzyło mu się widzieć.
– Jak długo pani wytrwa? – zapytał. – Możemy się pobawić, kto kogo przetrzyma.
– Czyżby, panie burmistrzu? Dziwię się. Pan się przygląda, jak postęp grzęźnie, a
ja i moi ludzie marnujemy lato pod tą magnolią.
– A czemuż to panią tak obchodzi to drzewo? W Saltillo są tuziny takich jak to.
– Czy nie uważa pan, że możemy się nim chlubić? Na miłość boską, to przecież
jest magnolia. Niech pan spojrzy na te rozłożyste gałęzie, niech pan powącha te
kwiaty. To nie jest byle jakie drzewo. Ono ma swoją historię.
– Mógłbym odpowiedzieć pani podobnie. Proszę spojrzeć na tamten skromny
budynek. – Zrobił gest w kierunku pobliskiego domu. – Tam, w środku sumienni
pracownicy magistratu robią, co tylko możliwe, by w mieście wszystko szło jak
należy. Trzeba usunąć to drzewo, żeby zrobić miejsce dla wydziału wodociągów i
oświetlenia.
W miarę, jak rosła temperatura dyskusji, krąg gapiów zacieśniał się. Ci, którzy po
przerwie na lunch musieli już wracać do pracy, prosili znajomych o dokładną relację z
wydarzeń.
– Czy to dla pana nic nie znaczy, że William Faulkner pod tym właśnie drzewem
pisał pierwszy rozdział Kiedy umieram?
Ben zasłonił twarz, by ukryć rozbawienie.
– A pani zamierza odegrać tu tę historię?
– Jefferson Davis wiązał konia do tego drzewa. Gubernator Bilbo, jeden z
najbardziej ekscentrycznych polityków stanu Mississipi, właśnie tutaj wygłaszał jedno
ze swoich sławnych przemówień wyborczych.
– Obchodzą mnie żywi, a nie umarli. Niech pani mi nie mówi, że zainteresowanie
historią zmuszą panią do mieszania się w sprawy magistratu.
Kate uderzyła pięściami o ziemię.
– A tak! Obchodzi mnie, że resztki przeszłości zaorywuje się w imię postępu. I to,
ż
e ten zielony świat, w którym żyję, gwałtownie zmienia się w zabetonowany i
oszpecony jednakowymi straszydłami, które nazywacie biurowcami. I to, że moje
prawnuki być może nie będą wiedziały, co to szum sosen na wietrze ani nie będą
mogły się huśtać na gałęziach wielkiego dębu.
Po tej namiętnej przemowie przez chwilę panowała głucha cisza, w końcu dały
się słyszeć nieśmiałe oklaski. Ben odwrócił się, by oszacować zgromadzenie. Nigdy
zbytnio nie przejmował się opinią publiczną, ale miał dość politycznego rozumu, by
wiedzieć, kiedy należy poczynić pewne ustępstwa. A poza tym ta zuchwała kobieta
poruszyła w nim czułą strunę. Jedna z jego największych rozterek dotyczyła właśnie
konfliktu między postępem a historią, między stalą i betonem a naturą.
Pochylił się nad nią i wyciągnął rękę.
– Dobrze powiedziane, panno...
Przerwał w oczekiwaniu, że poda mu swoje nazwisko.
– Kate Midland. – Nie uczyniła najmniejszego gestu, by podjąć wyciągniętą dłoń.
– Pochlebstwem nic pan nie zdziała. A poza tym nie jestem panną.
Nie wiedzieć czemu ta ostatnia informacja popsuła Benowi nastrój.
– Nie widzę przeszkód, byśmy dokończyli tę rozmowę w klimatyzowanym
wnętrzu.
Nie chciał nazywać jej panią Midland. Myśl o tym, że jest mężatką, podsuwała
mu irytujące obrazy. Przez chwilę wyobrażał sobie Kate z gwiazdorem z
popołudniowego teatrzyku. I życzył jej nieobecnemu mężowi pokaźnego brzucha i
łysiny. Otarł ręką szyję i stwierdził, że już i jemu upał dokuczył. Chyba powinien
spędzać więcej czasu na łowieniu ryb, niż w dusznych pomieszczeniach.
– Zajdzie pani do mnie do biura? – zapytał Wciąż nie przyjmowała wyciągniętej
ręki.
– A w tym czasie pana spychacz dokończy brudną robotę? Nie, dziękuję bardzo.
Ben wyprostował się. Obszedł wielki, żółty spychacz i powiedział kilka słów do
operatora. Maszyna sapiąc, odtoczyła się z hałasem.
Wyczuwając, że to już koniec potyczki, tłumek szybko się rozpraszał.
Rozczarowanie brakiem odpowiedniego finału wypisane było na wszystkich
twarzach.
Ben jeszcze raz stanął nad leżącą.
– Ma pani moje słowo, że nic się tu nie będzie działo, dopóki nie odbędziemy
prywatnej konferencji.
Kate rzuciła mu triumfalny uśmiech. Bitwa nie była skończona, ale czuła, że
zwycięstwo jest już bliskie.
– Mieszkam tu od niedawna. Czy umie pan dotrzymać danego słowa, panie
burmistrzu?
Nie zwracając uwagi na wciąż wyciągniętą rękę, podniosła się energicznie i
stanęła obok niego. Nie wiedziała dlaczego, ale myśl o dotknięciu jego opalonej na
brąz, muskularnej ręki, przyprawiała ją o drżenie kolan.
– Moje słowo to mur. – Sięgnął po jej dłoń i umieścił w zgięciu swego łokcia. –
Chodźmy do mojego biura.
Szczególną przyjemność sprawił jej dotyk włosów na jego przedramieniu,
twardym i sprężystym, bardzo męskim. Od czasu rozwodu z Joem nie zwracała uwagi
na mężczyzn. Czyżby ten akurat miał obchodzić ją bardziej, niż inni? Walczyła z
sobą, by nie podskakiwać jak mała dziewczynka idąca do sklepu ze słodyczami. Gdy
przechodzili przez ulicę do budynku magistratu, rozpoczęła rozmowę.
– Bardzo lubię to miasteczko, panie burmistrzu.
– Nazywam się Ben Adams. Mów mi Ben, Kate.
Kiedy wziął ją za rękę, z miejsca zauważył, że nie nosi obrączki.
– Co cię sprowadza do Saltillo? Poza ochroniarskim zapałem, który
zademonstrowałaś?
Podobały jej się zmarszczki, pojawiające się w kącikach jego niebieskich oczu,
kiedy się uśmiechał. Starając się odwrócić swe myśli od niego i skierować je ku
magnolii, uwolniła rękę i machnęła nią w powietrzu.
– Mnóstwo rzeczy. Rozwód. Dalecy krewni. Dom z ogrodem, który mogłam tu
kupić. To przede wszystkim. Chodziło mi o dom pod miastem dla mojej córki z jej
menażerią.
Nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała po słowie „rozwód”. Przeskakując po
kilka stopni, wchodził do magistratu w nadzwyczaj dobrym humorze, zbyt dobrym
chyba, jak na tę awanturę o drzewo. Przez moment zastanawiał się nawet, czy aby na
pewno jest przy zdrowych zmysłach. Kate Midland wcale nie była nadzwyczajną
pięknością. Jej czarne oczy nie pasowały do delikatnej cery i platynowych włosów,
usta były zbyt szerokie jak na klasyczną piękność, a nos, jak u chochlika, był na końcu
zadarty. Diabli wiedzą, czemu ujrzał w niej doskonałość.
Szedł pierwszy, pokazując drogę do swego biura. Przeszedł obok sekretarki,
otworzył drzwi i przytrzymał je zapraszająco.
– Wejdź do mego salonu...
– ... powiedział pająk do muchy.
Oboje uśmiechnęli się z zażenowaniem, wyczuwając, że ten żart wypadł
niezręcznie.
Ben gestem zaprosił Kate, by usiadła i rzekł do sekretarki:
– Masz otwarte usta, Kasandro.
Zamknął drzwi i trzema długimi krokami przeszedł z jednego końca pokoju na
drugi. Odchylił się na krześle i oparł nogi na masywnym, dębowym biurku.
Demonstrował sposób bycia człowieka, który jest u siebie i czuje się bardzo
swobodnie.
– Porozmawiajmy.
– Oczywiście, Ben.
Ku jego zdumieniu, Kate odchyliła się do tyłu na swoim krześle i oparła nogi na
stylowym stojaku pod popielnicą. Czyż miała pozwolić, by odgrywał tu wielkiego
pana? Nie po to wygrała pierwsze starcie, by teraz przegrać całą bitwę na jego terenie.
– O czym chcesz mówić najpierw? Jego oczy rozbłysły zachwytem.
– Wydział wodociągów i oświetlenia tłoczy się tu w ciasnocie. W tych warunkach
ludzie nie chcą pracować i pracują coraz gorzej. To są oczywiste fakty, Kate, z
którymi muszę się liczyć jako burmistrz tego miasta.
– Szanuję pana stanowisko, burmistrzu.
– Ben – poprawił ją.
– Ben. Ale jest jeszcze kilka innych faktów, które powinieneś wziąć pod uwagę.
W Ameryce ubywa drzew w zastraszającym tempie. Jest to problem, który niepokoi
bardzo wielu ludzi. Są coraz większe obawy, że dzisiejsze drzewa jutro staną się tylko
eksponatami muzealnymi.
– TU nie chodzi o las, Kate. Mówimy o jednym drzewie.
– O magnolii – poprawiła go. – Drzewie stanu Mississipi.
– Nie potrzebuję lekcji historii – rzekł szorstko.
Ciągnęła dalej, jakby go nie słyszała.
– Od czegoś trzeba zacząć. Ja postanowiłam zacząć od jednej magnolii.
– Źle wybrałaś. To właśnie drzewo musi być wycięte.
– Po moim trupie.
– A więc zaczynamy od nowa? – Tak.
Ich wrogie spojrzenia krzyżowały się ponad biurkiem. Każde z nich zastanawiało
się, dlaczego właściwie uważało drugie za atrakcyjne. Teraz ona uznała go za
gruboskórnego dyktatora, a on ją – za zawziętą intrygantkę.
Kasandra z trudem powstrzymywała się od przyłożenia ucha do dziurki od klucza.
Widziała, że wchodząc do biura, burmistrz promieniał z zadowolenia. W porównaniu
z tym, jak wyglądał, gdy dowiedział się, że jakaś kobieta kładzie się pod spychacz,
była to zmiana o sto osiemdziesiąt stopni. W końcu postanowiła nie podsłuchiwać, ale
nie mogła się skupić na pracy. Zbyt była ciekawa tego, co działo się za zamkniętymi
drzwiami. Aż cztery razy musiała przepisywać pismo burmistrza do straży pożarnej,
zanim zrobiła to bezbłędnie.
Tymczasem w gabinecie burmistrza walka rozgorzała na dobre.
Kate z hałasem zerwała się z miejsca i stanęła naprzeciw burmistrza, przy biurku
zarzuconym papierami.
– Będę walczyć z panem i dotrę aż do Białego Domu. Zorganizuję marsze i strajki
okupacyjne. Wciągnę prasę i telewizję do mojej kampanii. Zrobię takie zamieszanie
wokół tej jednej magnolii, że dla pana i magistratu będzie to jak huragan, który
przychodzi znad Gulf Coast i niszczy wszystko wokół siebie. Będę kamieniem
młyńskim u pana szyi, burmistrzu.
Ben podniósł się gwałtownie.
– Już pani nim jest, pani Midland.
– To dobrze.
Powietrze było jak naładowane elektrycznością. Oboje czuli, że coś ich silnie ku
sobie popycha, tym silniej, że byli przecież przeciwnikami.
Kate zakręciła się na pięcie i podeszła do drzwi. Naciskając klamkę, odwróciła się
jeszcze, by zakończyć rozmowę.
– Pan mnie jeszcze nie zna, burmistrzu.
Trzaśniecie drzwi przypieczętowało jej słowa.
Ben spojrzał na zamknięte drzwi i uderzył pięścią w biurko. „Co się, do diabła,
właściwie stało?” – Zastanawiał się. Nigdy jeszcze w całej jego karierze sprawy nie
wymknęły mu się z rąk do tego stopnia. Jedno było pewne – żadna kobieta nie
przysporzyła mu tyle kłopotu, co Kate Midland.
Po wyjściu na korytarz, Kate oparła się o ścianę i wzięła głęboki oddech.
Mieszkała w Saltillo niecałe dwa tygodnie i już była w stanie wojny z magistratem,
lak samo jak przedtem w Biloxi, tylko że tym razem nie była to praca wolontariuszki;
nie było też Joego, któremu można by się wyżalić. Gdyby był, na pewno
powiedziałby, że najważniejszą rzeczą powinien być dla niej dom, a nie tak zwana
działalność społeczna, przez którą zaniedbuje rodzinę. Zostawił ją jednak razem z „jej
sprawami” i znalazł sobie taką, której wystarczało niewiele więcej ponad zajmowanie
się jego skarpetkami.
Strzepnęła źdźbło trawy ze spodni i dumnie uniosła głowę. Stanowczo nie chciała
być tylko kurą domową. Lubiła działanie i ruch, miała swoje zdanie o wszystkim i
wyrażała to w czynach. Teraz najważniejsza była dla niej magnolia. Była
zdecydowana uratować ją, nawet gdyby miała dojść do celu po trupie burmistrza
miasta Saltillo.
Ben słyszał w swoim gabinecie energiczny rytm kroków Kate wychodzącej z
budynku. Były to kroki kobiety zdeterminowanej, brzmiały jak werbel zagrzewający
do boju. Nieoczekiwanie dla samego siebie Ben uśmiechnął się. Wyobrażał już sobie,
jaką w gruncie rzeczy będzie miał uciechę z utarczek z tą nieobliczalną Kate Midland.
Podszedł do okna, odchylił zasłonę i obserwował, jak przechodziła przez ulicę. Był
właściwie zadowolony z obrotu sprawy. Przypomniał sobie jak Ciem, przerywając mu
rozmowę, wpadł do niego i powiedział o kobiecie zagradzającej drogę spychaczowi.
„Nie ma co – stwierdził – ożywiło się w Saltillo, odkąd jest tu ta kobieta. „
Kate zwolniła kroku dopiero przy swoim dużym, białym, drewnianym domu na
rogu Second Avenue i East Water Street. Urok ogrodu w pełnym rozkwicie kazał jej
niemal zapomnieć, po co tu przyszła. Zatrzymała się i przez chwilę podziwiała widok.
Pęki różnokolorowych liliowców chyliły się w promieniach słońca, a krzewy
mirtu, okalające wielki ogród jak czarna koronka, uginały się pod ciężarem
białoróżowego kwiecia. Wdzięczność za wynalezienie tej wspaniałej posiadłości
należała się ulubionej siostrze ciotecznej, Myrtle. Mniej więcej w miesiąc po
rozwodzie Kate napisała do niej, że nie może już wytrzymać w Biloxi, a wtedy Myrtle
zaproponowała jej przeprowadzkę do Saltillo. Wyszukała ten dom dla Kate i
dopilnowała budowy małego pawilonu. Kate otworzyła tam gabinet kosmetyczny,
który żartobliwie nazwala „Moda i Miłosiedzie”. Myrtle zgodziła się nawet
zrezygnować z emerytury, by pomóc Kate.
Kate dała znać ręką córce, która wystawiła głowę spomiędzy gałęzi dębu.
– Co słychać, Jane?
– Jest wspaniale, mamo.
Napięcie opuściło Kate, gdy usłyszała radosny głos córki. Chciałaby zaczerpnąć
od niej trochę młodzieńczej siły, żeby stawić czoła czekającym ją przeciwnościom.
– To jest Kotlet, mój nowy kolega.
Pulchna buzia, brudna i piegowata, wyjrzała z góry.
– On mi pomaga ratować kotki.
– Nie byłbym taki pewny, czy te koty życzą sobie, żeby je ratować – rzekł Kotlet
ś
miesznym głosikiem. – Jeden właśnie mnie podrapał.
– To może zejdź już i pokaż mi to zadrapanie – powiedziała Kate.
Jane obejrzała rękę Kotleta.
– Nawet krew nie leci. Zrobię mu opatrunek, jak zejdziemy na placuszki.
Kate uśmiechnęła się. „Jak to miło mieć samodzielną córkę” – pomyślała.
– Świetnie. Zobaczymy się jeszcze. Teraz wychodzę, muszę dopilnować ważnych
spraw.
– A czym się zajmuje twoja mama? – Kate usłyszała pytanie Kotleta, kiedy
wbiegała na werandę, przeskakując po dwa stopnie.
– Estetyką – odpowiedziała Jane tonem dorosłej osoby.
– Czy to coś fajnego?
Kate, ubawiona tym pytaniem, spieszyła dalej przez ocienioną drzewami werandę.
Roztrącając wiklinowe meble, wpadła do salonu piękności.
Myrtle podniosła wzrok znad preparatu do trwałej ondulacji, który właśnie
przygotowywała.
– Latasz, jakby się ubranie na tobie paliło. Lepiej powiedz mi co się stało, a ja
rozgłoszę to po mieście.
Ze swoją pociągłą twarzą, ciemnymi włosami, ciasno związanymi w kok i
czarnymi oczami, spoglądającymi znad drucianych okularów, wyglądała jak zuchwały
wróbel.
– Dobrze, ale najpierw muszę się czegoś napić, najlepiej soku jabłkowego –
odparła Kate. – Umieram z pragnienia.
Poszła na zaplecze i z małej przenośnej lodówki wyjęła ćwierćlitrową butelkę
soku. Nalała sobie do kubka i wychyliła jednym haustem.
– Oooch!. Jak cudownie.
Zamknęła butelkę i włożyła ją do papierowej torby, razem z kawałkiem sera,
który odkryła w lodówce.
– Czy wydarzyło się coś ciekawego, kiedy mnie nie było? Myrtle roześmiała się.
– Jeśli masz na myśli jakieś drzewo do uratowania, jakąś kampanię do
poprowadzenia lub jakiś komitet, któremu trzeba by przewodzić, to dzięki Bogu
odpowiedź brzmi „nie”. Wydaje mi się, że nie możesz zajmować się więcej niż jedną
tego typu sprawą naraz.
– Ha! Szkoda, że cię nie było w Bilon i nie widziałaś jak, sobie radzę w takich
przypadkach.
– Rzeczywiście, żałuję. Bardzo bym też chciała zobaczyć reakcję Joego na to
wszystko.
– Niezmiennie kwaśna mina. Jak na ironię, rozdzieliło nas to samo, co nas kiedyś
zbliżyło.
– On chyba nie zaprzątał sobie głowy powtórnym ożenkiem?
– Nie. Z tego, co wiem od niego, znalazł sobie jakąś pannę ideał i szczęśliwie
osiadł w beztroskiej nudzie.
W głosie Kate nie było złośliwości. Rozstali się z Joem po przyjacielsku. Ich
rozwód był zwykłym anulowaniem związku między ludźmi, którzy nigdy nie powinni
byli się pobrać. Kate mówiła o tym, nie przerywając szperania w lodówce. W końcu
znalazła to, czego szukała. Przez dłuższą chwalę trzymała butelkę w górze,
podziwiając musującą zawartość.
– Wiedziałam, że gdzieś tu musi być.
– Szampan? – spytała Myrtle.
Pytanie było retoryczne. Dobrze wiedziała, co jest w butelce, ponieważ nic, co się
tu działo, nie uchodziło jej uwagi. Po prostu chciała wiedzieć, co powie jej
zwariowana siostra.
– Tym uczcimy moje zwycięstwo.
Starannie umieściła butelkę z powrotem w lodówce i zajęła się przeszukiwaniem
szafy.
– Czy będziesz mogła zająć się Jane?
Jej głos ledwo wydobywał się z przepastnych głębin szafy, mieszczącej
zapomniane teraz i pachnące naftaliną zimowe okrycia, które czekały na swoją porę.
– Oczywiście. Wiesz, jak bardzo ja i Willy Bob lubimy z nią być.
Myrtle i jej mąż byli bezdzietni. Kiedy Myrtle namawiała Kate do przeniesienia
się do Saltillo, zdawała sobie sprawę, że robi to częściowo także z pobudek
egoistycznych. Oboje z mężem bardzo lubili Kate i Jane. Mieszkanie z nimi w jednym
mieście było dla nich namiastką posiadania własnych dzieci.
Kate znalazła to, czego szukała, i wynurzyła się z szafy.
– To powinno przyciągnąć jego uwagę.
Trzymała mały przenośny magnetofon, który był pamiątką po beztroskich czasach
studenckich.
– Czyją uwagę?
Myrtle, tłumiąc śmiech, zadała to niewinne pytanie jak gdyby nie znała
odpowiedzi. Od momentu rozpoczęcia tej krucjaty, Myrtle była pewna, ze Kate trafi w
końcu do biura burmistrza. Nic, co działo się w tym mieście, nie obywało się bez
Bena Adamsa.
– Bena Adamsa.
Wymawiając na głos jego nazwisko, Kate poczuła osobliwe ukłucie w żołądku,
zupełnie jak człowiek zmuszony do przestrzegania diety, który zobaczył zabroniony
przysmak. Odruchowo zwilżyła usta końcem języka.
Myrtle niczego nie przeoczyła – ani miękkiej tonacji głosu Kate, gdy wymieniała
jego nazwisko, ani jej wzroku wpatrzonego w dal, ani zwilżenia ust.
– Nie wydaje mi się, żebyś potrzebowała tej trąby, żeby zwrócić jego uwagę. Ben
Adams trzyma rękę na pulsie we wszystkim, co dotyczy tego miasta.
Kate uśmiechnęła się szeroko.
– Być może, ale ja chcę przyspieszyć ten puls. Do zobaczenia po bitwie.
Wyszła, machając wesoło na pożegnanie.
Myrtle wpatrywała się w zamknięte drzwi. Dałaby dużo, by być świadkiem walki
tych dwojga. Mogłaby to być bitwa tytanów. Ale też znając ich obojga, nie miała
pewności, czyj puls będzie przyspieszony i kto będzie czcił zwycięstwo szampanem.
2
Wzmocniona sokiem jabłkowym i kawałkiem sera, Kate przystąpiła do dzieła.
Poklepując stary, powykręcany pień, uspakajająco przemawiała do drzewa.
– Nie pozwolę, żeby Ben Adams cię ściął. Nie martw się o nic. Póki ja tu jestem,
nic ci nie grozi.
Dzieci bawiące się w pobliżu zaczęły chichotać na widok dziwaczki
rozmawiającej z drzewem.
Kate siedziała pod magnolią i oganiała się od komarów obsiadających jej gołe
nogi. W każdej chwili oczekiwała ryku silnika spychacza. Swoją wizytą u burmistrza
nie osiągnęła niczego poza tym, że go rozwścieczyła. Spodziewała się, że teraz będzie
tym bardziej zdecydowany ściąć drzewo i realizować swoje projekty budowlane.
Ujrzawszy kilka kobiet, które odważyły się wyjść na zakupy mimo wielkiego
upału, podniosła megafon do ust. Było to właśnie takie audytorium, jakiego
potrzebowała, nawet jeśli było nieliczne.
– Proszę pań! – krzyczała Kate do megafonu. – Oto widzicie tutaj wspaniałe
drzewo przeznaczone na zagładę. Szanowny burmistrz miasta Saltillo zarządził, że to
piękne drzewo musi umrzeć. Ta magnolia ma ustąpić miejsca jakiemuś budynkowi!
Czy pozwolimy na to? – Zrobiła dramatyczną przerwę. – Oczywiście, że nie.
Będziemy walczyć i zwyciężymy!
Obie kobiety przystanęły, żeby wysłuchać przemowy, ale słońce prażyło mocno, a
w Gentry’s była właśnie sezonowa wyprzedaż. Pospiesznie zniknęły więc w
klimatyzowanym wnętrzu domu towarowego.
Kate opuściła megafon.
– Hmm. Nie bardzo wyglądały na społeczniczki. Niepotrzebnie zrywałam sobie
gardło.
Z powrotem usadowiła się pod drzewem i czekała na spychacz. Z pewnością
pojawi się zaraz zza rogu, sapiąc ciężko. Pot sączył jej się spod włosów, spływał po
twarzy i skapywał z czubka nosa. Osunęła włosy znad mokrej szyi w nadziei na jakiś
zabłąkany wietrzyk. Lecz niestety. W Saltillo był większy upał, niż na polu
bawełnianym w samo południe.
Już nie nasłuchiwała spychacza, wstała energicznie i zaczęła się przechadzać.
Zastanawiała się, co zamierzał Ben Adams. Jeśli oceniała go właściwie, to nie w jego
stylu byłoby siedzieć w biurze i nic nie robić. Była przekonana, że w tej właśnie
chwili knuł jakiś niecny plan na zgubę jej magnolii. „Tak naprawdę nie jest to moja
magnolia” – poprawiła się w myśli Kate. Ale przecież patrzyła na nią jak na własną. I
tak było ze wszystkim, za co się zabierała.
Zniecierpliwiona wyszła z cienia drzewa i z ukosa spojrzała w stronę magistratu.
Przysłoniła dłonią oczy przed oślepiającym blaskiem słońca, Wydawało jej się, że
dostrzegła jakiś ruch za oknem, które najprawdopodobniej było oknem jego gabinetu.
– Panie Adams, tym razem to nie pan wygra, tylko ja! – krzyknęła przez megafon.
Była pewna, że ją usłyszał Jeszcze w wesołych czasach studenckich mówiono jej,
ż
e kiedy się zapali do czegoś, słychać ją aż w Nowym Jorku.
– Podoba nam się to, co robisz. – Nie wiadomo skąd odezwał się łagodny głos.
Kate odwróciła się na pięcie. Stało za nią siedem kobiet w różnym wieku. Była
tak skupiona na przekazaniu burmistrzowi swej opinii, że nie usłyszała jak
podchodziły.
Uśmiechnęła się do nich.
– Cześć. Jestem Kate Midland.
– Wiemy. – Energiczna rudowłosa kobieta wyglądała na rzecznika ich grupy.
– Dowiedziałyśmy się o tobie dziś rano – powiedziała, podając Kate rękę. –
Nazywam się Sara Callicut i jestem prezesem Towarzystwa Historyczno –
Genealogicznego Saltillo. Przyszliśmy, żeby ci pomóc uratować to drzewo.
Kate uścisnęła jej dłoń.
– Wiedziałam, że w Saltillo znajdzie się ktoś taki, jak wy! – zakrzyknęła radośnie.
– Witajcie na polu bitwy, żołnierze.
– Mów, co mamy robić – rzekła Sara.
– Czy miewacie skrupuły? – Uśmiech Kate był zagadkowy.
– Gdy idzie o ratowanie spuścizny historii, to żadnych.
– Oto więc, co zrobimy...
Ryczały ze śmiechu, gdy Kate objaśniała im swój plan.
– A teraz – sza! Nigdy nie wiadomo, gdzie mogą być szpiedzy burmistrza –
ostrzegała Kate, kończąc udzielania instrukcji.
– Dobrze, że Ben Adams tego nie słyszy – rzekła Sara. – Miałby prawo się
obrazić. On jest bezwzględnie uczciwy.
– Wydaje mi się, że jest teraz w swoim biurze i obmyśla jakiś przewrotny plan,
ż
eby mi popsuć szyki – powiedziała Kate. – Ale my go przechytrzymy. – Radośnie
pomachała na pożegnanie swym wspólniczkom, które rozchodziły się po rekwizyty.
Była zadowolona. Niezłą niespodziankę będzie miał Ben Adams.
Przez następne dwie godziny Kate trzymała straż przy magnolii, gotowa odeprzeć
atak żółtego potwora do niszczenia drzew. Nie wydarzyło się nic, oprócz tego, że
opaliła sobie nos. Posyłała nienawistne spojrzenia w stronę magistratu. „Co też ten
diabeł zamyśla”? – zachodziła w głowę.
O czwartej po południu przybyły „posiłki” w odpowiednich przebraniach. Z
megafonem w ręku Kate ustawiła rzędem nowe „drzewa” i rozpoczęła
zaimprowizowane widowisko.
– Panie i panowie! – krzyczała. – Spójrzcie na ten wspaniały cedr.
Wskazała na Sarę, przebraną w zieloną krepinę i olbrzymie ozdoby choinkowe.
Zaciekawieni przechodnie zaczęli się gromadzić.
– Dotąd rósł sobie spokojnie w Saltillo i czekał tylko, kiedy zostanie przybrany na
Boże Narodzenie. Ale, niestety, burmistrz wypowiedział drzewom wojnę i dni tego
cerdru są policzone. Co nam o tym powiesz, szlachetny cedrze?
– Jestem za młody, by umierać – odrzekł cedr głosem Sary.
Gapie zachichotali. Niczego podobnego nie widzieli jeszcze w Saltillo. Dwaj
chłopcy pobiegli po swoich braci, a jakaś dziewczynka poszła po mamę.
– Najpierw magnolie! – krzyczała Kate. – Potem cedry. Kto padnie następny?
Trzy jabłonie obwieszone tekturowymi owocami, zaczęły się chylić do upadku.
Tłum ryczał z zachwytu.
Ben Adams usłyszał w swoim biurze odgłos zamieszania dochodzący z
przeciwnej strony ulicy. Przeprosił uczestników zebrania i wyjrzał przez okno. Nie
bardzo rozumiał, co się dzieje. Wiedział tylko, że zebrał się tłum, i że Kate Midland
była w samym jego środku. Kręcąc głową ni to z niesmakiem, ni to z podziwem,
wrócił do swojego zebrania.
A pod nieszczęsną magnolią Kate ciągnęła dalej swoje przedstawienie. „Trudno
było coś powiedzieć o skuteczności tej akcji; na razie widać było, że dostarcza
ludziom rozrywki. Tłum nie rozchodził się aż do momentu, kiedy ostatnie nibydrzewo
runęło, ścięte za młodu, jak Kate klarowała ciekawskim, przez burmistrza ogarniętego
obsesją rozbudowy miasta.
Kiedy już wszystkie „drzewa” poszły do domu i tłum się rozproszył. Kate
czuwała nadal. Celowo nie wzięła ze sobą zegarka, ponieważ uważała, że kiedy
chodzi o wielką sprawę, nie można działać od gwizdka do gwizdka; ale wnosząc z
położenia słońca i burczenia w brzuchu, zorientowała się, że było już po piątej.
Usiadła ciężko pod drzewem i zjadła resztkę sera. Ser rozpuścił się od upału i rezultat
był taki, że zdołała go zjeść mniej więcej tyle samo co zostało jej na twarzy.
– Czy oberwała pani od kogoś kawałkiem cheddara? – W głosie Bena Adamsa
słychać było z trudem tłumiony śmiech. Stał w cieniu w odległości paru kroków i
spoglądał na nią z góry.
– Nie, ale zdaje się, że pan życzyłby sobie tego.
Otarła twarz wierzchem dłoni; dziwiła się, jak to możliwe, że podszedł do niej tak
blisko, zupełnie nie zauważony.
– No, niekoniecznie.
– Ale będzie pan tego chciał, jak skończę sprawę z panem. Roześmiał się.
– Czy pani ciosy są tak samo straszne, jak pogróżki? Kate spojrzała na niego ze
złością. Nie powinien się teraz śmiać, tylko trząść jak galareta.
– Są sto razy straszniejsze. Kiedy zabieram się do czegoś, nie rezygnuję, dopóki
nie dopnę swego.
– Ach, rozumiem.
Podszedł bliżej i spojrzał na nią z góry.
– Widzę, że to dla pani nie pierwszyzna. – I owszem.
Wolałaby nie czuć jego oddechu na szyi. Wolałaby też, by nie wyglądał jak
wymuskany, biurowy czyścioszek. Wiedziała, że sama jest brudna i zakurzona. „I cóż
z tego – pomyślała. – Czy to ważne, że wyglądała jak kominiarz? To była walka o
sprawę, a nie pozowanie do zdjęcia na okładkę modnego czasopisma”.
– Czy robi pani czasem przerwy na tak przyziemne rzeczy jak posiłek? – zapytał.
– Albo kąpiel?
Nawet nie próbował ukryć rozbawienia.
– Na pewno nie wtedy, kiedy za rogiem czeka spychacz, żeby wykonać brudną
robotę.
– Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś nazywał postęp brudną robotą.
– A ja nie słyszałam, żeby niszczenie piękna i pamiątek historii nazywać
postępem.
– Zdaje się, że dzieli nas pewna niewielka różnica poglądów. Myślę, że wymaga
to kolejnej narady.
– Panie burmistrzu, to, co nas dzieli, to głęboka przepaść, której nie da się
zasypać.
– Czy chce pani powiedzieć, że odrzuca moją propozycję, żebyśmy odbyli
naradę?
– Równie dobrze mógłby mnie pan zaprosić do gniazda szerszeni.
Kate, ocierając twarz z potu, jednocześnie rozsmarowała sobie ser po policzku.
Ku jej zdumieniu, burmistrz rozsiadł się obok niej.
– Czy to obawa przed ukąszeniem, pani Midland?
– Wprost przeciwnie, panie burmistrzu. Rozgniatam szerszenie gołymi rękami.
Jeśli się czegoś obawiam, to pozostawienia tego drzewa bez ochrony.
Stał tak blisko, że nogawką spodni dotykał jej gołego kolana. Kate próbowała
odsunąć się niepostrzeżenie, ale nie udało jej się. Poznała to po jego oczach,
przypominających oczy Paula Newmana, a raczej po sposobie zmarszczenia kącików
powiek. Nagle zapragnęła być o trzy cale wyższą i mieć głęboki dekolt. A nie ser
rozmazany twarzy i brudne kolana.
– Czy stek i szklanka piwa poprawiłyby pani humor?
– Usiłuje mnie pan skorumpować?
– Otóż to.
– Nic z tego. Mam swoje zasady.
– A gdybym dorzucił do tego pieczone ziemniaki i szpinak?
Przechylając głowę, podniosła wzrok i spojrzała na niego.
– Nie wie pan, że to okrucieństwo, kusić zgłodniałą kobietę?
– Czyż ja panią kuszę, Kate?
Wiedziała, że to śmieszne, ale przez chwilę zdawało się jej, że mówił o czymś
innym niż jedzenie. To te niesamowite oczy, ciemne, prawie granatowe, len głos,
coraz niższy, jak odległy grzmot. „Przyjechałaś do Saltillo – strofowała się Kate – a
twoje zmysły zostały w Biloxi. Mężczyzna wyglądający jak Mister Ameryki nie
robiłby propozycji takiemu smoluchowi, nawet, gdyby miał wiadome zamiary. A poza
tym, był on przypuszczalnie jednym z tych, którzy najbardziej cenią kury domowe”.
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie, burmistrzu, wcale mnie pan nie kusi.
Nauczyła się kłamać w ten sposób, kiedy miała dziesięć lat. Wtedy razem z jakąś
kuzynką przemyciła do domu kota. Kiedy babcia, która była pewna, że koty przenoszą
białaczkę, a może nawet dymienicę morową, zapytała ją o to, Kate po raz pierwszy
posłużyła się sztuką kłamstwa. I chociaż jako dorosła rzadko musiała z niej korzystać,
to wciąż uważała ją za przydatną w takich okolicznościach, jak dziś. Sięgnął po jej
dłoń.
– A jednak chcę panią skusić. Nie słyszy pani, jak panią woła ten stek?
„Łotr” – pomyślała z wściekłością. Zdawało się jej, że jego dotknięcie podniosło
temperaturę w Saltillo o piętnaście stopni. Czy on prześwietlał ludzi oczami? Czy
zdołał wyczytać w jej duszy, że lizałaby mu stopy, gdyby choć trochę bardziej się
postarał? śałowała, że nie spotkała go, zanim zajęła się sprawą magnolii.
– Nie – odparła, choć za dobry stek gotowa byłaby teraz dać swój tygodniowy
zarobek. – Nie jestem głodna. Jadłam już ser.
Odwrócił jej lepiącą się dłoń i przyjrzał się bacznie.
– Właśnie widzę.
Usiłowała uwolnić rękę, ale równie dobrze mogłaby próbować uwolnić się ze
stalowego potrzasku.
– Niech mi pani nie każde tu stróżować. Wyraźnie słyszę, jak ten stek panią
wzywa.
Wstając, pociągnął ją za sobą.
– Wiedziałem, że będzie się pani upierać. Upór to chyba najważniejsza pani
cecha?
– A pana? – Posłała mu złe spojrzenie. – Chęć niszczenia?
– Zostawmy to przeklęte słowo. Przyszedłem zawrzeć z panią pokój, a nie
rozpoczynać nową wojnę.
– Nie wiem, czy mogę panu ufać.
– Pani Midland, ja postępuję otwarcie. Mogę pani obiecać, że jeśli to drzewo
będzie usuwane, nie będę się krył po kątach.
Kate uwierzyła mu.
– Czy sprawa steku jest aktualna?
Pomyślała, że wspólny obiad mógłby być dla niej dobrą okazją, żeby dowiedzieć
się czegoś o przeciwniku. To, że była już słaba z głodu, a w domu miała tylko puszkę
tuńczyka, nie miało nic wspólnego z jej decyzją. Podobnie zresztą jak jego czarujący
uśmiech.
– Myślałem, że nigdy pani nie wróci do tego – powiedział i niemal na siłę
odciągnął ją od magnolii. Jego samochód, replika dawnego Stutz Bearcata, czekał
zaparkowany przy chodniku.
– Jeśli pani sobie życzy, pojedziemy pani domu, żeby mogła się pani odświeżyć.
– Odświeżyć się, to nie jest właściwe określenie – roześmiała się. – Chodzi raczej
o solidne szorowanie.
W czasie jazdy pokazywała mu drogę do swego domu. Gdy przyjechali, pokiwał
głową z aprobatą na widok ogrodu usianego kwiatami.
– Dawny dom rodziny Estes. Zawsze bardzo mi się podobał.
Zaprowadziła go do salonu z wysokim sufitem, wiklinowymi krzesłami, stolikami
o szklanych blatach i kolorowymi poduszkami.
– Kuchnia jest na wprost – powiedziała Kate, wskazując na szerokie, przeszklone
drzwi. – W lodówce jest lemoniada, niech pan sobie weźmie. Za chwilę będę gotowa.
– Gdyby pani potrzebowała jakiejś pomocy w sprawie tego sera, proszę mnie
zawołać. – Zachichotał, gdy pospiesznie umknęła.
Odnalazł lemoniadę, nalał sobie do szklanki i usiadł, czekając na jej powrót.
Pomyślał, że mógłby od razu powiedzieć jej otwarcie, ale wtedy popsułby sobie całą
uciechę. A Kate Midland była ucieszna, to pewne. Któraż ze znanych mu kobiet
umiałaby zachować się jak królowa angielska, mając twarz umazaną roztopionym
serem? Poza tym chciał, żeby to, co miał jej do powiedzenia, otrzymało odpowiednią
oprawę.
Kostki lodu dźwięczały w szklance. „Sam siebie oszukuję, pomyślał. –
Odpowiednia oprawa – przecież nie o to chodzi w tej dzisiejszej randce przy
obiedzie”. Chciał po prostu być blisko Kate Midland. Kropka. I tylko jeden Bóg wie,
dlaczego. Było z nią więcej problemów niż ze stadem dzikich koni.
Kiedy weszła do pokoju, z wrażenia o mało nie oblał się lemoniadą. Niebieskie
wdzianko z marynarskim kołnierzem jak u uczennicy, opalone nogi i koniuszki
niedużych, cudownych piersi, odznaczające się pod spodem. Strój do gry, tak to się
chyba nazywa. Uznał, że to bardzo odpowiednie określenie. Przyszło mu do głowy
parę różnych gier i żadna z nich nie była niewinna.
– Czy jest pan gotów, burmistrzu? – spytała Kate z uśmiechem.
Zdumiał się, że nawet słowa były właściwie dobrane.
– Ależ tak, jestem gotów.
Prowadził pewnie i spokojnie. „Jak wszystko, co robi” – pomyślała Kate.
Samochód ze świstem pochłaniał przestrzeń. Wkrótce skręcili w boczną drogę,
prowadzącą przez las do jeziora Lamar Bruce.
– Mam nadzieję, że w tej restauracji nie wymagają jakichś wieczorowych strojów
– powiedziała Kate. – Za wielki upał, żeby się ubierać.
– Przyjemnie się tego słucha.
Gdyby Kate nie była sobą, z pewnością by się zarumieniła.
– Mam na myśli suknię wizytową, pończochy i inne damskie drobiazgi.
Ben roześmiał się.
– No więc jak to jest?
– Co jak jest?
– Trzeba mieć strój wizytowy, czy nie?
– Myślę, że nie.
Wciąż uśmiechając się, wjechał na żwirowy podjazd i zatrzymał się przed dużym
wiejskim domem, otoczonym cyprysami, cedrami i sosnami.
– Jesteśmy na miejscu, pani Midland. Witam w moim domu.
– W pana domu! Przywiózł mnie pan do swojego domu?
– O co chodzi, Kate? Boisz się, że cię zjem?
Znów się z niej naśmiewał. Dlaczego nie traktował jej poważnie? „Niech mnie
diabli, jeśli tym razem dam się naciągnąć” – pomyślała.
– Oczywiście, że nie. Boję się, że to ja mogę ci coś zrobić.
Uśmiechnęła się krzywo. Niech on to sobie dobrze przemyśli.
Szarmancko wziął ją pod rękę i poprowadził ścieżką wykładaną okrągłymi
kamykami. Przy drzwiach oczekiwała ich groźnie wyglądająca kobieta.
– Steki gotowe, proszę pana.
Lekkie skinienie głową było jedyną oznaką, że zauważyła Kate. Przez korytarz
wyłożony boazerią poprowadziła ich do pokoju o dużych oknach, wychodzących na
jezioro. Każdy jej ruch wywoływał odgłos podobny do szelestu bielizny zbyt długo
trzymanej w krochmalu.
– Chwileczkę, panno Turner – powiedział Ben. – Pozwoli pani, to jest Kate
Midland, mój gość.
Kate nie mogła zrozumieć, jak Ben może być taki układny wobec tej wiedźmy,
posyłającej im złe spojrzenia. Najchętniej schowałaby się w mysiej norze, ale niczego
takiego nie było w zasięgu wzroku. Zebrała się jednak na odwagę i postanowiła się
przywitać. Nigdy jeszcze nie odtrącono jej wyciągniętej ręki, ale przecież wszystko
kiedyś zdarza się pierwszy raz.
– Milo mi panią poznać, panno Turner – powiedziała. Wiedźma zignorowała jej
gest.
– Pani jest nowa w tym mieście, prawda? – Jej głos był zimniejszy od sopla lodu.
– Nie przejmuj się, Kate. – rzekł Ben. – Panna Turner wszystkim daje trzecią
kategorię. Nie staniesz się oficjalnym członkiem społeczności Saltillo, dopóki nie
uzyskasz urzędowej aprobaty panny Turner.
Kate uświadomiła sobie, że jeśli będzie się to odbywać w takim tempie, to może
potrwać i sto lat. Chyba, że panna Turner dałaby się przekupić.
Ben czule spojrzał na swą gospodynię.
– Jak to się dzieje, że ja z panią wytrzymuję?
– Bo ja jestem jedyną osobą, która wytrzymuje z panem. W każdym kącie wędka,
robaki w lodówce i ten pana rozkład dnia, który i świętego wyprowadziłby z
równowagi.
Panna Turner odwiązała fartuch, złożyła go i schowała do torebki.
– Powiedziałam już Sarze, że zostanę z nią na noc. Czy na pewno nie będę panu
potrzebna?
– Nie. Może pani już iść, panno Turner. Nie będziemy pani potrzebować.
Kate patrzyła, jak panna Turner opuszcza pokój przy akompaniamencie
szelestów. Ta kobieta z pewnością była gosposią – domownikiem, a Ben Adams,
najwyraźniej, dał jej wychodne na noc. „Dlaczego? – zastanawiała się Kate. – Czy to
właśnie był ów przewrotny plan, ułożony dzisiejszego popołudnia za zasłoniętymi
oknami? Dom ukryty w lesie, obiad, pewnie z winem. A co potem? Uwiedzenie?
Takie małe coś, co spowoduje, że zapomni o sprawie?”
Kate nie przeceniała swojej urody, wiedziała, że nie jest szalową pięknością. Ben
Adams jest burmistrzem i w dodatku bardzo przystojnym mężczyzną. Jeśli chodzi o
towarzystwo do obiadu, na pewno miał w kim wybierać? Czemu więc ona?
– Może to pomoże ci się odprężyć – powiedział, podając jej kieliszek wina.
Wzięła kieliszek i przyjrzała mu się. Wino! Wiedziała, że tak będzie. On z
pewnością coś zamierzał. Odprężyć się, a to dobre!
Ben zauważył wyraz jej twarzy i stłumił śmiech.
– Wojowanie to ciężka praca, nie uważasz?
Kate ocknęła się z zamyślenia. Uniosła głowę i starała się przybrać obojętny i
nieprzenikniony wyraz twarzy.
– Z pewnością – odrzekła.
Nie bardzo wiedziała, z jaką jego myślą się zgodziła, ale ta odpowiedź wydała się
jej dość bezpieczna. Spojrzała w intensywnie niebieskie oczy burmistrza i wtedy
niespodziewanie przyszedł jej do głowy pewien pomysł. A może by tak odwrócić
role? Zaaplikować mu jego własną miksturę?
Zniżyła głos tak, żeby brzmiał jak uwodzicielskie mruczenie.
– Bardzo mi się podoba twój dom... – Miała nadzieję, że zabrzmiało to
wystarczająco uwodzicielsko. Brakowało jej wprawy, była zbyt prostolinijna, ale
pragnęła posiąść tę sztukę. W końcu to dla dobra sprawy. – Wypijmy za pokój i
przyjaźń – rzekła unosząc kieliszek.
– Za to chętnie wypiję.
Ben przypatrywał się jej znad kieliszka. Domyślił się, że powzięła jakiś zamiar.
Wyglądała jak kot, który połknął kanarka.
– Za pokój.
Wypiła łyk z kieliszka.
– Za przyjaźń.
Nie spuszczał oczu z Kate. – I za przygodę – dodał.
– Lubisz przygody, Ben?
„A więc znów „Ben” – pomyślał ze zdumieniem, a nie „panie burmistrzu”,
mówione szorstkim, wojskowym tonem”. Pociągnął jeszcze jeden łyk wina, żeby
przełknąć śmiech. Zanosiło się na lepszą zabawę, niż przypuszczał. Kusiło go, żeby
jej powiedzieć o zamiarach, jakie miał w sprawie magnolii. Postanowił jednak
pozostawić rzeczy własnemu biegowi. Bardzo lubił niespodzianki. Kate na pewno
trzymała jakąś kartę w rękawie, uznał więc, że warto grać dalej.
– Przygody stawiam na drugim miejscu.
– Na drugim miejscu po czym?
– Po przygodach romantycznych.
Pociągnęła duży łyk wina i od razu podjęła wątek.
– Miejsce jest wymarzone.
Przeszła przez pokój i stanęła przy nim. Czuła zapach płynu po goleniu, widziała
blask słońca na jego twarzy.
– Czy mógłbyś mi jeszcze dolać, Ben? Nie wiem dlaczego, ale w taki letni,
upalny dzień wino bardzo mi smakuje.
Kiedy odwrócił się, żeby nalać wino, zgasiła jedną z lamp. Wydawało się, że tego
nie zauważył, gdyż na jego twarzy nie można było wyczytać żadnej reakcji; być może
potrafił to dobrze ukryć.
– Może coś nastrojowego, Kate?
– Chętnie posłuchałabym bluesa, jeśli masz.
W czasie gdy Ben był zajęty wybieraniem taśmy, Kate szukała wyłącznika
górnego światła. Znalazła go za doniczką z paprocią. Jeden mały ruch i pokój
pogrążył się w półmroku. Jedynym źródłem światła była mała, mosiężna lampa za
sofą i księży chultaj, zaglądający przez oszklone drzwi. Była zadowolona. To, co
zamierzała zrobić, wymagało ciemności.
Zmierzając ku sofie, zatrzymała się, żeby napełnić kieliszek. Zadanie, które miała
przed sobą, wymagało także pokrzepienia się. Przy akompaniamencie monotonnej
melodii Jestem w nastroju do miłości, która wypełniała teraz pokój, Kate oparła się na
poduszkach i przybrała starannie dobraną pozę. „Przynajmniej nogi mam ładne” –
pomyślała. Chcąc je jak najlepiej wyeksponować, podciągnęła nieco krótką,
plisowaną spódnicę.
Ben podszedł do sofy i, patrząc z góry, ze znastwem oszacował jej pozę. Blaski w
jego oczach przyprawiły Kate o dreszcze. Usiadł obok niej na tyle blisko, że poczuła
ciepło jego nogi.
– Czy to miałaś na myśli? – zapytał miękko.
Choć wiedziała, że mówi o muzyce, to jednak z trudem tylko udało się jej pozbyć
myśli o nodze.
– Właśnie to.
Potem, biorąc głęboki oddech, Kate Midland zabrała się do uwodzenia burmistrza
Saltillo. Wszystko dla dobra sprawy.
3
Kate widziała pokój nie wyraźnie. Uśmiech Bena i jego twarz chwiały się, jak
oglądane przez rozgrzane nad ogniem powietrze. Nie wiedziała czy to skutek upału,
wina, czy podniecenia. A może wszystkiego naraz. Wiedziała natomiast, że jej plan
był chyba dobry. Jeśli Ben zaangażuje się w ten romans choć w połowie tak, jak ona,
to niedługo zdekapituluje. Zaraz... chyba skapituluje? Zdaje się, że jej umysł pracuje
nie całkiem sprawnie. Skąd w ogóle wzięła się ta gra miłosna? To ma coś wspólnego
z kwiatami pomarańczy? Utkwiła wzrok w kieliszku z winem. Nie, coś nie tak. Z
kwiatami magnolii. Tak, to o to chodziło. Poświęciła się dla drzewa.
Postawiła kieliszek na stoliku od kawy i położyła rękę na nodze Bena.
– Czy ktoś ci już mówił, że masz wspaniałe nogi? – zapytała poważnym tonem.
– Nie, ty jesteś pierwsza – odparł równie poważnie.
– Wspaniale – Bawiła się, spacerując palcami po jego nodze. – Benny, kochanie,
powiedz mi, czy przywiozłeś mnie tutaj, żeby...
Postawiwszy łokieć na jego kolanie, podparła dłonią podbródek. Zastanawiała się
nad tym, co miała powiedzieć.
– Czy zwabiłeś mnie tutaj, żeby się ze mną przespać? Ben nie chciał, by widziała
rozbawienie na jego twarzy.
– Jeśli nawet tak, to mój plan spalił na panewce. Ale wygląda na to, że to ty
próbujesz dobrać się do moich sekretów, idąc ze mną do łóżka.
Ujął jej twarz w dłonie.
– Czy o to ci chodzi, Kate?
– Mnie? – Spiorunowała go wzrokiem. – Ja nigdy nie zdradzam swoich planów.
Tym razem Ben nie starał się już ukryć śmiechu.
– A ja swoich. Nawet kobietom o takich oczach i uśmiechu małej dziewczynki.
Ani takim, które nawet w stroju uczennicy wyglądają frywolnie.
Tak dobrze było czuć jego dłonie wokół twarzy, że wolałby, żeby ich wcale nie
zabierał. Chciała się trochę przysunąć do niego, ale łokieć, oparty na jego kolanie
zsunął się i w efekcie wylądowała na jego piersi. śeby uwodzicielsko zaglądać w
oczy, należałoby się podnieść, ale uczucie po tym upadku okazało się tak przyjemne,
(szeroka męska pierś, mocne ramiona), że pozostała tak jeszcze przez chwilę,
zbierając myśli do dalszych działań.
– To miło – rzekł Ben, podkładając jej ramię pod głowę. – Dobrze, że pomyślałaś
o tym.
Ujął pasemko złotych włosów i patrzył, jak lśni na nich światło księżyca.
Podniósł je do ust. Miały dotyk jedwabiu i pachniały cytryną, subtelnie i cierpko, tak
jak sama Kate.
Odwróciła głowę, tak żeby widzieć jego twarz. Jej usta znalazły się tuż przy
gładkiej, opalonej szyi Bena, jakby czekającej na miłosne ukąszenia. Ugryzła go
lekko. Potem jeszcze raz.
– Smakujesz mi.
– Zawsze ceniłem szczerość u kobiet.
– Dużo znasz takich?
Wędrowała ustami po jego szyi, wyczuwając tętno bijące pod brązową skórą.
Przyłożyła język do pulsującego miejsca. Było to tak, jakby pod spodem trzepotał
motyl.
– Kilka – odparł. – Ale żadna nie jest taka jak ty.
Przenosiła tę niesamowitą pieszczotę coraz wyżej, aż trafiła na jego usta. Ben nie
chciał, by sprawy zaszły za daleko. Polubił Kate. Polubił ją tak bardzo, że nie chciał
narażać na szwank ich stosunku; ale chyba każdy mężczyzna uległby takiej pokusie.
Pomyślał, że byłoby zbrodnią mieć te wargi tak blisko i nie pocałować. W mądrych
książkach prawdopodobnie jest to wręcz zalecane. Kiedy nachylał się do pocałunku,
wiedział, że jutro trzeba będzie to odpokutować.
Ten pocałunek wart był tego. Jej szczodre usta były czułe i ulegle, miały cierpki
smak wina i jakąś słodycz, jej tylko właściwą. Otoczona jego ramieniem, zupełnie
rozluźniona, poruszała ustami powoli i zmysłowo. Ben nie był pewien, czy znajdzie
dość siły, by poprzestać na jednym pocałunku.
Objęła go nogami i w miarę, jak pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny,
przywierała do niego coraz mocniej. Niewiele brakowało, a byłby przewrócił ją pod
siebie i posiadł na sofie, przy świetle księżyca.
W końcu zmusił się, żeby przerwać pocałunek. Wziął głęboki oddech i spojrzał
na nią. „Boże – pomyślał – wygląda tak ufnie i bezbronnie. Jak mała dziewczynka,
która bawi się w dorosłą. Jak to jest, że wygląd może być tak mylący?”
– Zrobię ci kawę, a potem zawiozę cię do domu. Zapędziliśmy się, Kate.
– Nazywaj mnie Katie. Bardzo lubiłam, jak babcia tak do mnie mówiła. –
Uśmiechnęła się, ale zaraz zmarszczyła brew. – Coś chciałam zrobić i zapomniałam,
co to miało być.
Potrząsnęła głową, żeby się pozbyć szumu w głowie. Delikatnie głaskał jej twarz.
– I ja chciałem coś zrobić, ale to musi poczekać. Gdybym powiedział ci teraz,
szybko byś zapomniała. Zachichotała.
– Wypróbuj mnie, Benny.
– Nie ma pośpiechu.
Oparł ją na poduszkach sofy i poszedł zrobić kawę. Gdy wrócił, znalazł Kate
dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawił. Przytrzymał jej głowę i
przystawił do ust filiżankę.
– Katie, ty chyba nie pijesz dużo, prawda?
– Kawy, herbaty czy...
– Wina.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała uroczyście. – Jeden kieliszek to mój limit.
Roześmiał się.
– Zdaje się, że tak.
Znów zbliżył jej filiżankę do ust.
– Jeszcze łyk.
Wypiła łyk kawy i rzuciła mu spojrzenie znad filiżanki.
– Czy ty mnie kusisz?
– Nie. To ty się w to bawiłaś. Ja chcę cię otrzeźwić. Odsunęła filiżankę.
– Wolę się bawić, niż trzeźwieć.
– Ja też, Kate, ale jutro też jest dzień.
– Wiesz Benny, to jest bardzo głęboka myśl. Powinieneś ubiegać się o jakieś
stanowisko. Na przykład prezydenta Saltillo.
– Niektórzy twierdzą, że już nim jestem.
Usiłował postawić ją na nogi, ale nie chciała stać. Wziął ją więc na ręce, zaniósł
do samochodu jak miękki tobołek i zawiózł do domu.
– Nie ruszaj się z miejsca – pouczył ją, kiedy przyjechali na miejsce. – Wniosę cię
do środka.
Nie potrzebował tego mówić. Kate nie poruszyłaby się, nawet gdyby obok
przepędzano stado byków. Ben wyłowił klucz z jej torebki i wniósł ją do domu.
– Jak to się mówi w filmach? – powiedział – Jutro mnie za to znienawidzisz.
Ułożył ją na wiklinowej kanapie.
– Jak to dobrze, że jesteś taka filigranowa. Gdyby nie to, byłbym zmuszony
rozejrzeć się za czymś solidniejszym, na przykład za łóżkiem.
Kate nie odpowiadała. Spała już głęboko.
Rozejrzawszy się, Ben znalazł na górnej półce szafy lekki wełniany szal i przykrył
nim Kate. Potem usiadł na wiklinowym fotelu i przez chwilę przyglądał się, jak spała.
W końcu, zadowolony, że będzie jej dobrze, wsiadł do samochodu i odjechał do
domu.
W pierwszym momencie Kate myślała, że wybuchła u niej bomba zegarowa;
potem stwierdziła, że to tylko dzwonek do drzwi. Zerwała się i usiadła wyprostowana,
jak to miała w zwyczaju i zrobiła trzy ważne odkrycia; że nie jest w swoim łóżku; że
ciągle jest w ubraniu; że nie odbija się od podłogi. Spadła z wiklinowej kanapy i
wylądowała na siedzeniu. Wstała i trzymając się za ciężką głowę, podążyła ku
drzwiom ruchem krzywoliniowym.
– Mhm, już otwieram.
To był Ben Adams, wesoły i odświeżony; poranne słońce zaglądało mu przez
ramię, a chór ptaków w ogrodzie obwieszczał jego przybycie. Kate nie podchwyciła
tego nastroju.
– Wyglądasz jak postać z filmu Disney’a – mruknęła.
– Czy to w ten sposób wita się kogoś, kto przynosi radosne nowiny?
Nie czekając na zaproszenie, wszedł do domu i usiadł na wiklinowym krześle z
wachlarzowatym oparciem.
Kate obróciła się ku niemu, ale zaraz pożałowała tego ruchu. Trzymając się za
głowę, osunęła się na kanapę.
– Ty chyba nacierałeś te steki prochem strzelniczym. Podwinęła nogi i spojrzała
na swoje zmięte ubranie.
– A w ogóle to dlaczego ja tak wyglądam?
– Nie pamiętasz?
– Nie. Wszystko mi się pomieszało po tym drugim kieliszku wina.
– Próbowałaś mnie uwieść wczoraj wieczorem.
To, co usłyszała, pobudziło do działania zamgloną pamięć. Ostatnią rzeczą, którą
pamiętała, było to, że zabrała się do uwodzenia Bena, aby poznać jego zamiary w
sprawie magnolii. Uznała, że najlepszą obroną będzie atak.
– A ty, dlaczego mnie nie powstrzymałeś?
– Wygląda na to, że poprzysięgłaś sobie to zrobić. A poza tym, nie chciałem ci
psuć zabawy.
Kate zżymała się w duchu. Jakaż to była, u licha, zabawa? „Z pewnością
pamiętałabym, gdybyśmy...” – zastanawiała się. Nawet nie chciało jej się o tym
myśleć.
– Gdybyś był chociaż trochę dżentelmenem, nie pozwoliłbyś mi na to.
Miała nadzieję, że Ben powie coś więcej o „tym”.
– Nigdy nie podawałem się za dżentelmena. – Roześmiał się.
Zauważył jednak, że Kate była rzeczywiście przejęta tym, co się stało, chciał więc
ją uspokoić.
Mimo to, jednak przyznaję się do pewnej domieszki szlachectwa.
– Szlachectwa! Ty!
– lak. Uważam, że postąpiłem bardzo szlachetnie, nie przyjmując twojej hojnej
oferty.
Poczuła ulgę w całym ciele. Nie dlatego, żeby Ben się jej nie podobał, i nie
dlatego, że miałaby coś przeciwko pójściu z nim do łóżka, tylko że wczoraj absolutnie
nie zamierzała iść na całego. Chciała tylko ratować swoje drzewo. Kiedy się z kimś
kochała, to dlatego, że był to dla niej ktoś szczególny.
Chcąc ukryć swe prawdziwe uczucia, zdobyła się na pokaz brawury.
– Burmistrzu, ja nigdy nie powtarzam tej samej oferty. Brzmiało to tak
przekonywująco, że nawet jej babcia by uwierzyła.
– A teraz, jeśli pozwolisz. – Wstając, oparła się o poręcz kanapy. – Muszę się
przykuć do mojej magnolii.
– Nie musisz, chyba że dla samej przyjemności. – Ben także wstał. –
Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, że zmieniłem decyzję w sprawie drzewa. Wczoraj
po południu spotkałem się z architektem. Opracowaliśmy plan rozbudowy wydziału
wodociągów i energetyki przez nadbudowanie jednego piętra. Twoje drzewo jest
bezpieczne.
Kate wydała okrzyk zwycięstwa i zaraz tego pożałowała. Dzwonek wolności w jej
głowie umilkł. Wydała jeszcze jeden, bardziej powściągliwy okrzyk pochwalny i
przestała.
– Wiedziałeś o tym wczoraj po południu?
– Tak.
– To wobec tego dlaczego mi o tym nie powiedziałeś, zamiast zwabiać mnie do
siebie propozycją obiadu?
– Ja cię nie zwabiłem, Kate. Zaprosiłem cię, a ty przyjęłaś to zaproszenie.
– Tylko dlatego, że byłam bardzo głodna.
– Będę musiał pamiętać, żeby łapać cię w momentach, kiedy jesteś głodna.
Ruszył w stronę drzwi.
– Ciągle nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Z ręką na klamce odwrócił się i uśmiechnął do niej.
– I nie zamierzam. Idę do biura, muszę zająć się sprawami Saltillo. Dobrego dnia,
panno Katie.
Kate niepewnym krokiem poszła do kuchni i przyłożyła sobie na głowę okład z
lodu. „Cały wieczór po prostu mi gdzieś wyparował” – pomyślała. To był stanowczo i
absolutnie ostatni raz, kiedy wypiła więcej niż jeden kieliszek wina.
– Wyglądasz jak śmierć na chorągwi – powiedziała Myrtle, pojawiając się
nieoczekiwanie. Zaczęła właśnie robić kawę. – Jane jest na dworze, przedstawia
kotom nowego psa, a ja włączyłam klimatyzację w salonie kosmetycznym.
Kiedy kawa zaczęła bulgotać, Myrtle odwróciła się i spojrzała na Kate z
zaciekawieniem.
– Opowiedz, co się wydarzyło.
– Próbowałam uwieść burmistrza. – Kate poprawiła sobie okład na głowie. – Czy
możesz mi podać aspirynę? Przy każdym ruchu czuję ból.
Nie skwitowała nawet słowem pojawienia się nowego psa. Jane urządzała w
domu nieprzerwaną paradę różnych bezdomnych zwierząt, które zbierała, tak jak inni
zbierają znaczki.
Myrtle podała Kate dwie tabletki.
– No i co, udało ci się?
– On twierdzi, że nie, ale przypominam sobie jak przez mgłę, że bawiłam się jego
nogami.
– Sama bym się chętnie tak pobawiła.
– Co cię powstrzymuje?
– Sumienie metodystki i moralność Południowych Baptystów. śe nie wspomnę
już Willy Boba.
Nalała dwie filiżanki kawy.
– Idę do pracy. O dziewiątej mamy robić trwałą.
Idąc do drzwi, zatrzymała się. Odwracając się przez ramię, powiedziała:
– Wiem, kto wypił większość szampana przeznaczonego do oblewania
zwycięstwa. Czy to ma znaczyć, że wygrałaś?
– Myrtle, czy ty kiedykolwiek widziałaś, jak przegrywam? Myrtle roześmiała się.
– Nie przechwalałabym się tym razem zbyt wcześnie. Wydaje mi się, że trafiłaś
na równego sobie przeciwnika.
Kate nie chciała już o tym myśleć. Kiedyś myślała, że Joe jej dorównuje, a teraz
tak wiele już ich dzieliło. Zdjęła okład z głowy i zrobiła sobie śniadanie jak dla
drwala. Kiedy już zjadła, wzięła prysznic i przebrała się w czerwoną, bawełnianą,
leciutką sukienkę, wróciła jej prawie cała dawna brawura.
– Zaczynamy nowy dzień, Kate Midland – powiedziała do siebie na głos. – Na
pewno przydarzy ci się coś wspaniałego.
Kate zdarzało się mówić do siebie, kiedy chciała dodać sobie otuchy. Robiła to
tak często, że jej córka myślała, że wszystkie matki mówią same do siebie.
– Cześć, mamo! – zawołała Jane z głębi podwórza, gdy Kate przechodziła, idąc
do salonu piękności. – Czy chcesz poznać Dżeka?
– Pewnie, że chcę.
Kate podeszła i spojrzała na skrofulicznego białobrązowego psa. Jego matka była
prawdopodobnie seterem angielskim, a ojcem mógł być jakikolwiek pies.
– Jak się masz, Dżek?
– On będzie naszym nowym strażnikiem. Zobaczyłyśmy go wczoraj z Myrtle koło
ś
mietnika.
Ciemnobrązowe oczy jak guziczki, zupełnie takie jak u Kate, wypełniły się łzami,
gdy podniosła wzrok na matkę.
– Mamo, czemu ludzie wyrzucają psy?
Kate przytuliła ją i pocałowała w czubek głowy.
– Wiesz, kochanie, niektórzy zapominają, że zwierzęta to żywe stworzenia, które
tak samo, jak my, odczuwają głód, pragnienie, zimno i ból.
Rozluźniła uścisk i uśmiechnęła się.
– Wiesz co, idź do kuchni i przynieś dla Dżeka którąś z tych plastikowych misek.
Może na początek zje trochę kociego jedzenia.
– Mamo, nie mów tego tak głośno. Mógłby usłyszeć, a wiesz, on też ma swoją
dumę.
– lak, widzę to. – Kate wstała. – Teraz muszę już iść do pracy, Jane.
– Oj, mamo, zapomniałam ci powiedzieć. Pani Henecke chce mi dać kurę. Już
nazwałam ją Królową Wiktorią.
– Kto to jest pani Henecke?
– Mieszka obok Myrtle. Pozwolisz mi, mamo? Królowa Wiktoria jest bardzo
mądra. Nawet znosi jajka, jak jej się zachce – tak mi powiedziała pani Henecke.
Kate roześmiała się.
– Nie daj Boże, żeby była głupia. Jeśli rzeczywiście taka z niej mądrala, powiedz
jej, że może zamieszkać u nas.
Kiedy Kate przyszła, salon piękności tętnił już życiem. Pani Maxie czekała na
trwałą, pani Ascot siedziała pod suszarką, a Córa Lee Brady, z głową w umywalce,
była w trakcie zabiegu modelowania brwi za pomocą gorącego wosku.
Na widok Kate, pani Maxie przerwała lekturę ilustrowanego magazynu.
– Całe Saltillo mówi o tobie, wiesz? Pół miasta przyglądało się twoim występom
przed magistratem, a druga połowa nie może sobie darować, że tego nie widziała.
Kate podprowadziła panią Maxie do umywalki i okryła ją plastikową peleryną.
– Przypuszczalnie będą jeszcze inne występy. Mam coś, co się oględnie nazywa
instynktem walki.
Córa Lee odezwała się z sąsiedniej umywalki.
– Powinnaś była usłyszeć, jak o tym mówią ludzie nieoględni.
Ona sama zwykle słyszała takie rzeczy. Miała ucho wyczulone na nieokrzesane
rozmówki.
– Au, Myrtle, uważaj z tym woskiem. Mogę być oskubana, a nie poparzona.
Pani Ascot wychyliła się spod suszarki.
– Co wy tam gadacie? Mówcie głośniej, ni cholery nie słychać pod tą rakietą.
Córa Lee wyjrzała z umywalki.
– Mówiłam, że niektórzy nazywają Kate wojującą intrygantką.
Kate, słysząc to, nawet nie mrugnęła; po prostu dalej myła włosy pani Maxie.
Nigdy nie przejmowała się zbytnio tym, co ludzie mówią.
– Zawsze staram się zasłużyć na swoją reputację – rzuciła ozięble.
Pani Ascot wyczuła okazję. Sprzeciwianie się wszystkiemu, co mówiła Córa Lee,
było dla niej jedną z największych przyjemności w życiu.
– Są tacy, którzy mówią, że ona jest bohaterem.
– Jeśli już, to bohaterką. Gramatyka ci już chyba całkiem wywietrzała, co, Maudie
Ascot? – Córa Lee stawiała sobie za punkt honoru, żeby zawsze mieć ostatnie słowo.
Nie wiadomo jak długo trwałaby dyskusja między Maudie i Córą Lee, gdyby nie
posłaniec, który pojawił się w drzwiach salonu piękności.
– Mam przesyłkę dla Kate Midland – powiedział. Myrtle podniosła wzrok z
nawoskowanych brwi Córy Lee.
– Czy zamawiałaś coś, Kate?
– Nie.
Kate, biorąc pakunek, poczuła jakby zapach jakiejś potrawy.
– Kto to przysyła?
– Magistrat.
Chłopiec wyciągnął kartkę z kieszeni.
– To dla pani.
Kate wiedziała, kto wysłał paczkę, jeszcze zanim przeczytała kartkę.
Droga Katie. Jeśli coś obiecam, zawsze dotrzymują.
Zastanawiała się, czemu Ben wciąż ją tak nazywa.
Uśmiechając się, wcisnęła kartkę do kieszonki w sukience i otworzyła paczkę. W
ś
rodku był największy chyba pieczony stek, jaki kiedykolwiek widziała. Do tego
olbrzymi pieczony ziemniak i pajda chleba.
Kate postawiła pudełko na stole.
– Poczekaj tu – powiedziała do posłańca. – Chcę przesłać odpowiedź.
– Co jest w tym pudełku? – zawołała Córa Lee z głębi umywalki.
Kate nie odpowiedziała. Była już w połowie drogi do drzwi.
– Znów idzie – rzekła Myrtle – zarabiać na reputację. Kate poszła prosto do
ogrodu. Nie miała dokładnie tego, co by chciała, ale wymyśliła coś, co świetnie to
zastępowało. Cały czas się śmiejąc, zbierała „odpowiedź” dla burmistrza. Trwało to
niecałe dwie minuty. Popędziła do domu, obwiązała „wiadomość” czerwoną
wstążeczką i wcisnęła ją do pudełka. Napisała parę słów na jakimś kawałku torebki
papierowej.
Gwiżdżąc wesołą melodyjkę, wróciła do salonu piękności i wręczyła paczkę
chłopcu.
– To dla burmistrza. Pamiętaj, żeby mu to wręczyć osobiście.
Córa Lee widziała wszystko, bo znów wyjrzała ze swej umywalki.
– Co posyłasz burmistrzowi? – zapytała.
– Niespodziankę – odparła Kate.
Ben Adams oderwał wzrok od sprawozdania budżetowego, które właśnie
studiował.
– Dostarczyłeś paczkę, John? – zapytał posłańca.
– Tak, proszę pana, i jest odpowiedział John wręczył mu wiadomość i pudełko.
– Wiesz, co tam jest w środku? – spytał Ben.
– Nie wiem, ale to ciekawie pachnie. Ben najpierw odczytał wiadomość:
Zapomniałeś o szczypiorku. Podpisane było po prostu „Kate”. Rozpruł pudełko i
ryknął śmiechem.
– Kasandro! – zawołał do sekretarki. – Przynieś ten wazon, który stoi u ciebie na
biurku.
Kasandra weszła, niemalże zanim skończył mówić. Umierała z ciekawości.
– Proszę bardzo, panie burmistrzu. Czy mam nalać wody?
– Nie ma potrzeby.
Ben wyjął bukiet z pudełka. Bryłki ziemi, osypujące się z korzeni spadały na
biurko, kiedy przekładał tę niezwykłą kompozycję do wazonu.
– No i co, Kasandro, co o tym powiesz?
– Bukiet z cebuli, panie burmistrzu? Kto posyła bukiety z cebuli?
– Katie – odparł.
– Co jeszcze zrobi ta kobieta? – pytała Kasandra.
Ale burmistrz jej nie słyszał. Z upodobaniem przyglądał się swojemu bukietowi.
4
Czas wlókł się niemiłosiernie i niewiele brakowało, żeby Ben zmarnował cały
dzień z powodu osobliwego bukietu na biurku. Ratowała go tylko wielka zdolność
koncentracji. Od czasu do czasu podnosił wzrok znad papierów i uśmiechał się na
widok cebuli. Wspomnienia ciemnych oczu, opalonych nóg i uroczego niebieskiego
sportowego wdzianka, nakładały się na jego raporty i wreszcie spostrzegł, że
wyczekuje już końca dnia pracy. Kiedy wskazówki dopełzły do piątej, wiedział już,
co będzie robił.
Rzucił Kasandrze wesołe „do zobaczenia” i, pogwizdując, poszedł do samochodu.
Po chwili Stutz Bearcat mknął Drugą Aleją, wzbijając tumany kurzu na rozpalonej
słońcem ulicy. Ben zatrzymał wóz pod wielkim dębem i wysiadł, wciąż pogwizdując.
– Znam tę melodię. – Usłyszał dziecinny głos. Dziewczynka rozchyliła gałęzie
drzewa, przyglądając mu się z góry. – To jest Dlaczego cię kocham ? – Zsunęła się z
drzewa i z hałasem wylądowała tuż obok Bena. – Mama zawsze to śpiewała, zanim
ona i tatuś rozwiedli się.
Ben uśmiechnął się. To dziecko było nad wiek rozwinięte. Była to jakby Kate w
pomniejszeniu.
– Cieszę się, że jesteś naprawdę. Przez chwilę myślałem, że to ktoś w rodzaju
Kota-Dziwaka z „Alicji w Krainie Czarów”.
– Nie, jestem Jane, choć czasami udaję kota. Czy pan jest tu klientem?
– Właściwie tak. Nazywam się Ben Adams.
– Moja mama fantastycznie strzyże, ale wie pan, nie robiłabym sobie trwałej na
pana miejscu. To bardzo brzydko pachnie.
– Dzięki. Będę pamiętał.
Otwarta życzliwość tego dziecka sprawiła, że Ben znów się uśmiechnął. Nigdy
przedtem nie dostrzegł, jak cudowne mogą być dzieci. Chyba dlatego, że nigdy im się
nie przyglądał tak uważnie. A może dlatego uważał Jane za zachwycające dziecko, bo
była córką Kate.
– Czy możesz mi powiedzieć, jak trafić do salonu piękności?
– Oczywiście. Tędy.
Jane wzięła go za rękę i, wciąż podskakując, poprowadziła na tyły domu.
– To jest zaraz za rogiem. Ale jak pan będzie wchodził, proszę wstrzymać
oddech, bo tam w środku czuć płyn do układania włosów. I niech pan uważa, żeby nie
nadepnąć na koci ogon. Boots lubi zwinąć się w kłębek obok suszarki.
– Tyle dobrych rad naraz – roześmiał się Ben. – Idź pierwsza, Jane.
– Nie, ja nie wchodzę. Dżek czeka, żebym go nauczyła, jak się zakopuje kości.
– Kto to jest Dżek?
– Mój nowy pies. Kiedyś był nieśmiały, ale teraz zrobił się dzielny. Mama i ja
wyleczyłyśmy go naszymi wszystko leczącymi uściskami.
Dziecko z oczami jak słoneczniki i anielskimi włosami, puściło jego rękę.
– Do widzenia, panie Adams. Następnym razem jak pan przyjdzie, przedstawię
pana wszystkim moim zwierzętom.
– Będę bardzo rad.
Z jego strony nie była to tylko grzeczność. Patrzył za Jane oddalającą się w
podskokach i zdumiewał się, że rozmowa z dzieckiem mogła tak rozgrzać jego serce.
„Ale przecież pomyślał – nie było to po prostu jakieś tam dziecko, tylko córka Kate”.
Uśmiechnął się. Niepowstrzymana Katie, niedoszła uwodzicielka, Katie-od-bukietu-z-
cebuli...
Wchodząc do salonu piękności, wciąż jeszcze się uśmiechał.
Pierwsza ujrzała go Myrtle. Niosła właśnie porcję ręczników do prania.
– O! Pan burmistrz!
Kate, zajęta dotąd porządkowaniem wałków do trwałej, obróciła się na fotelu
fryzjerskim i zagryzła usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Burmistrz Saltillo, ponad
tutejszą miarę przystojny i postawny, był w jej salonie piękności tak samo nie na
miejscu, jak niedźwiedź na pikniku szkółki niedzielnej.
– Dzień dobry, burmistrzu – powitała go. – Sprawdza pan, czy działam zgodnie z
przepisami?
– Nie, przyszedłem się ostrzyc Powiedział to tak zwyczajnie i bez śladu
zmieszania, że zaczęła się zastanawiać, co się za tym kryje. Nie podobała się jej ta
pewność siebie. Postanowiła zyskać na czasie.
– Czy był pan umówiony?
– Nie, ale czy to konieczne?
– Dobrze jest się wcześniej umówić. Ma pan jednak dzisiaj szczęście. Myrtle
skończyła właśnie ostatnią klientkę i na pewno zdąży jeszcze pana obsłużyć.
Myrtle pilnie przysłuchiwała się tej wymianie zdań.
– Nie licz na mnie – powiedziała. – Idę do domu napić się lemoniady i poleżeć z
nogami w górze. Pan burmistrz jest w twoich rękach. – Mrugnęła do Kate
porozumiewawczo.
– Dezerter – szepnęła Kate do sunącej ku drzwiom Myrtle.
– Nie. Swatka. – odszepnęła Myrtle.
Drzwi zatrzasnęły się za nią i Kate została sam na sam z mężczyzną, którego
dopiero co usiłowała uwieść. Poczuła lekką duszność i jakby zawrót głowy.
Tłumaczyła sobie, że są to objawy nagłej alergii na płyn do układania włosów, bo
przecież mężczyzna po prostu nie mógłby na nią tak zadziałać. Nawet jeśli ma usta aż
proszące o pocałunek.
Usiłowała się uspokoić, mocno ściskając w ręce nożyczki.
– Samo strzyżenie, czy z myciem?
Miała nadzieję, że Ben będzie życzył sobie samego strzyżenia. Wiedziała, że im
krócej to będzie trwało, tym prędzej odzyska normalny oddech.
– Poproszę o całość.
Powiedział to w taki sposób, że pomyślała o czymś więcej’, niż strzyżenie.
Znacznie więcej’. Gdyby nie to, że „trzymała się nożyczek”, zrobiłaby jakieś
głupstwo, na przykład przebiegłaby językiem po jego wargach.
Błyskawicznie znalazła się przy umywalce. Miała nadzieję, że burmistrz Saltillo
nie zorientował się, że znów ma ochotę go uwieść. Tym razem absolutnie na trzeźwo.
Pomyślała, jak to świadczy o jej libido. Być może jednak opary płynu do układania
włosów rzeczywiście uderzyły jej do głowy.
– Usiądź tu – powiedziała.
Usłuchał, ale dopiero po dokładnym przypatrzeniu się jej tymi niewiarygodnymi,
jak u Paula Newmana, oczami. Czuła się tak, jakby ktoś ją dokładnie obmierzył i na
koniec opatrzył w metkę. Regulując temperaturę wody zastanawiała się, jaki napis
znajdzie się na tej metce: „przyjęto”, „wstrzymać”, czy może „zły rozmiar”.
Podświadomie wyprostowała się; chciała wyglądać na wysoką. Zawsze bardzo chciała
być wysoka, nawet bardziej, niż mieć przedziałek między piersiami. Właściwie nie
wiedziała, dlaczego chciała go mieć. Pomyślała, że głównie z nudów. Ale być wysoką
– to jest coś, co pozwala inaczej żyć. Można patrzeć ludziom prosto w oczy,
szczególnie takim, jak burmistrz i szczególnie w takie oczy, jak jego, niebieskie.
Podczas, gdy Kate snuła te rozważania, woda cały czas lała się do umywalki.
– Daj mi znać, kiedy będziesz gotowa. Głos Bena wyrwał ją z zamyślenia.
– Co mówisz?
– Powiedziałem – daj znać, jak będziesz gotowa. Zacisnęła przewód od prysznica
tak mocno, że wyśliznął jej się i woda trysnęła Benowi prosto w ucho.
– Och! Przepraszam.
Chwyciła ręcznik i osuszyła ucho. Pomyślała sobie, że to jej doszukiwanie się
ukrytych znaczeń we wszystkim, co Ben mówi, może mu grozić utopieniem.
– Nic nie szkodzi. To ucho i tak powinno być umyte – odparł ze śmiechem.
– Nic nie doliczam za mycie uszu, to należy do całości.
Z uśmiechem rzuciła ręcznik na półkę i wzięła szampon. „Pora już skupić się na
fryzurze burmistrza i skończyć z tym śmiesznym marzeniem na jawie – mówiła sobie
Kate. – Czas przestać myśleć o jego niebieskich oczach i zająć się nim jako
klientem”, la jej cicha autoperswazja działała tylko do chwili, kiedy zanurzyła ręce w
jego włosach. Poczuła, jak fala drżenia przechodzi po niej od czubków palców aż po
ramiona. Jego włosy były kędzierzawe, sprężyste i bardzo męskie. Nie wiedziała
dotąd, że włosy mogą być aż tak podniecające.
Wcierając szampon, bezskutecznie starała się wmawiać sobie, że są to po prostu
włosy. Włosy Bena Adamsa to było coś niezwykłego. Były tak pełne energii i
witalności, jak on sam. Owijały się wokół palców i kusiły ją.
– Och, mój... – Te słowa były nieledwie westchnieniem.
– Czy coś mówiłaś?
– Pytałam, czy nie dostał ci się szampon do oczu? – dorzuciła to kłamstwo, bez
drgnienia powieki, do coraz dłuższej listy grzechów.
– Nie. A to co robisz z moją głową, jest cudowne.
Wstrzymała ręce. A więc znów dwuznaczniki. Czy domyślił się, że chciałaby
przenieść ruchy swych rąk na jego pierś? Czy świeżo upieczona rozwódka powinna
myśleć o takich rzeczach? Czy nie powinna odbyć uczciwej żałoby po, dopiero co,
pogrzebanym małżeństwie z Joem? Nie była jednak w nastroju żałoby. Chciało jej się
ś
piewać. A wszystko to przez magnolię, ser rozmazany na twarzy, wino, jego
wspaniałe nogi i usta, czekające na przyjęcie pocałunków. Myślała, jak by to było,
gdyby zaczęła go całować, wyjaśniając, że to też jest wliczone do rachunku.
– lak mnie uczono – odparła z wystudiowaną swobodną. Czuła zuchwałe
pożądanie i wiedziała, że jest niebezpiecznie bliska uwiedzenia burmistrza. Po raz
wtóry.
– Nie wiedziałem, co tracę, chodząc do golibrody. Będę musiał robić sobie taką
frajdę co tydzień.
Frajdę. „Dobre sobie – pomyślała. – Co ten człowiek chce z nią zrobić? Czyżby
nie zdawał sobie sprawy, że ona może rzucić się na niego lada moment?”
– Jeśli chcesz mieć tę frajdę ze mną, musisz wcześniej zadzwonić i umówić się na
wizytę.
– W porządku. Chcę.
Z rękami wciąż zanurzonymi w jego włosach i mając jego twarz tak blisko, nie
mogła się zdobyć na odpowiedź. Nie była już w ogóle w stanie myśleć. Poruszając się
jak we mgle, wypłukała mu włosy i przeprowadziła go do miejsca, które było jej
stanowiskiem pracy. Miała nadzieję, że zdoła go ostrzyc, polegając jedynie na
instynkcie. W przeciwnym razie mogłaby obciąć mu ucho.
– Jak sobie życzysz – zapytała – czy mam cię ostrzyc brzytwą czy nożyczkami?
– Nie jestem pewien, czy pod brzytwą będę bezpieczny. – I słusznie. Ja też nie
mam pewności.
Przez moment ciszę w salonie piękności zakłócił tylko szum klimatyzacji i szczęk
nożyczek Kate. Ben starał się udawać, że strzyżenie było jedynym powodem, dla
którego się tu znalazł, a Kate – że jest on dla niej po prostu jednym z klientów. Ale
nie wychodziło im to udawanie. Na brwiach Bena perlił się pot, Kate czuła gęsią
skórkę na ramionach. Ben miał ochotę ściągnąć ją na swoje kolana, tu, wśród tych
wszystkich akcesoriów toaletowych; Kate zastanawiała się, co by się stało, gdyby
wycisnęła mu pocałunek na karku, miejscu gdzie szyja łączy się ze wspaniałymi
ramionami.
Cisza przeciągała się, aż stała się tak napięta, jak ich nerwy. Ben miał zamiar
podziękować Kate za bukiet. Chciał zaprosić ją na obiad. Miał powiedzieć mnóstwo
rzeczy, wszystko składnie i dowcipnie. Ale potem Kate zanurzyła ręce w jego
włosach. Nie myślał, że dostanie się do niewoli. Nie przewidział tego przypływu
pragnienia, które niemalże odebrało mu mowę.
Słyszał brzęk nożyczek koło ucha, czuł, jak Kate muska jego włosy i ogarnęło go
pożądanie. „Namiętność przychodzi przy księżycu, w satynowej pościeli – myślał ze
zdumieniem – a nie przybrana w plastikową pelerynę fryzjerską, wśród ścinków
włosów”. Przy dźwięku nożyczek Kate, Ben doszedł do wniosku, że czasami
namiętność przywdziewa dziwaczny kostium.
– Czy dobra długość? – spytała Kate.
– Przytnij jeszcze trochę.
Ben dałby się ostrzyc do gołej skóry, byleby tylko przedłużyć to posiedzenie.
Nawet gdyby go oskalpowała, zawsze przecież będzie mógł przykryć głowę rybacką
czapeczką.
W miarę, jak strzyżenie przedłużało się, jego pożądanie rosło. Nie zdawał sobie
sprawy, że dotyk kobiecych rąk we włosach może być tak delikatny i napastliwy
jednocześnie, – zmysłowy, sugestywny i obiecujący wszystko to, co sprawia, że
męska pierś się napręża. Pomyślał, że ci sami ludzie, którzy w reklamach
telewizyjnych przepędzają stada słoni po różnych przedmiotach, musieli także
przetestować zamek błyskawiczny w jego spodniach. Inaczej już by się rozszedł.
– A teraz?
– Skróć jeszcze trochę.
– Jeśli jeszcze skrócę, będziesz musiał pójść do klasztoru. Zamierzał powiedzieć
cokolwiek, co pozwoliłoby przedłużyć ten zabieg, ale zrezygnował. Zamiast tego
powiedział:
– Tak jest dobrze. Ładnie to zrobiłaś.
– Zawsze się staram, żeby klient był zadowolony.
– Mnie zadawalasz aż nadto.
Gdy ich oczy spotkały się, omalże dali się ponieść fali namiętności, która ich
zalewała. Gdyby nie to, że Ben zachował resztkę przytomności, zrobiliby pewnie coś
takiego, co dałoby Córze Lee materiał do plotek na całe miesiące.
Wstał, zapłacił za strzyżenie i wyszedł. Siadając za kierownicą, pomyślał, że
dobrze byłoby, gdyby samochód trafił do domu bez jego udziału, bo on sam nie
umiałby znaleźć domu nawet z helikoptera patrolowego.
Przez pełne trzy minuty Kate wpatrywała się w drzwi swego salonu piękności.
– Nie do wiary – stwierdziła.
Położyła nożyczki na stole i w roztargnieniu znów wzięła je do ręki.
– A to dopiero!
W zamyśleniu strzepnęła i zwinęła plastikową pelerynę, by znów ją rozwinąć i
strzepnąć po raz wtóry.
– A może to?
Usiadła na obrotowym krześle, wciąż ciepłym po Benie, i zaczęła się kręcić jak na
karuzeli.
– To jest najbardziej zdumiewające – oznajmiła, nie przestając się obracać.
– Co jest zdumiewające, mamo?
Jane wskoczyła do środka, chwyciła swojego kota i zamierzała od razu wyjść.
– Co? – zapytała Kate.
– Właśnie o to pytam.
Jane wsparła podbródek na puszystej głowie kota i spojrzała na matkę.
– Co jest zdumiewające?
– Burmistrz.
– Powiedziałabym, że jest miły, a nie zdumiewający. Czy on się ostrzygł?
– Pytanie!
Jane podrapała kota za uszami i spojrzała badawczo na matkę.
– Dzieją się tu dziwne rzeczy. Po pierwsze, burmistrz nuci tę piosenkę, a potem ty
obracasz się na krześle jak na karuzeli.
Kate przyszła do siebie na tyle, że przestała się kręcić. Wstała, zatoczyła się i
musiała chwycić się stołu, żeby nie upaść.
– Za dużo tego kręcenia – powiedziała z zakłopotaniem. Kiedy słowa Jane dotarły
wreszcie do niej, zapytała: – Jaką piosenkę?
– Znasz ją. To taka piosenka o miłości, którą zawsze śpiewałaś, kiedy
mieszkaliśmy w Biloxi.
– Dlaczego cię kocham?
– Tak.
– A to heca! Zdumiewające!
– O Boże! – Jane podniosła błagalnie oczy. – Mamo, obiecaj mi, że jak cię o coś
poproszę, to nie powiesz „Zdumiewające!”.
Kate podniosła dwa palce jak do przysięgi.
– Słowo harcerza!
– Mój nowy kolega, Kotlet, powiedział mi, że na wakacje zapisał się do drużyny
piłki nożnej. Czy ja też mogę?
– Myślę, że to byłaby dobra zabawa. Zajmiemy się tym jutro rano.
– Dzięki, mamo.
Drzwi zatrzasnęły się za Jane. Kate wzięła szczotkę, żeby zmieść włosy Bena.
– Dzięki Bogu, jest Jane – mruczała do siebie. – Nic tak jak dziecko nie otrzeźwia
kobiety. Już sama myśl! Zachowywać się tak, jakby strzyżenie było czymś
nadzwyczajnym. A to dopiero! Zaraz zacznę gadać do siebie.
Pochyliła się i zaczęła zgarniać włosy na śmietniczkę. I wtedy jakiś drobny
kosmyk uczepił się jej dłoni. Mały kędziorek uruchomił nowy łańcuch myśli na temat
swego właściciela. Kate przystanąła na moment, wpatrując się w przestrzeń. Wreszcie
strzepnęła kosmyk, jakby to był rozżarzony węgielek.
– Nie będę tego robić.
Wnet zamknęła sobie usta dłonią. „Wielkie nieba, pomyślała. Rzeczywiście
zaczęła już mówić do siebie. Całkiem już zgłupiała z powodu mężczyzny, którego
dopiero co poznała. Czy lekcja z Joem poszła na marne? Czy nie nauczyła się nie
pozwalać sercu rządzić sobą? Owszem, można stracić głowę w miłosnym uniesieniu,
wszystko to bardzo pięknie, a potem co – zostać kurą domową? Spójrzmy, co się
dzieje, gdy twarda rzeczywistość dochodzi do głosu. Oboje z Joem byli uparci,
podobnie zresztą jak Ben Adams. śadnych kompromisów. Byli jak dwa słonie,
ciągnące każdy w swoją stronę, niezdolni ani ustąpić, ani wybaczyć, ani zapomnieć.
Ciągnęli tak jakiś czas, aż w końcu rozpruło się.
Musiała przyznać, że początkowo udawało im się jakoś to zszywać w łóżku. Ale z
czasem i łóżko zeszło na dalszy plan. Nie umiejąc rozwiązać swoich problemów,
popsuli także i to.
Kate wyrzuciła zawartość śmietniczki do kubła na śmieci i zatrzasnęła pokrywę
nad włosami Bena Adamsa. „Tu jest miejsce na takie rzeczy” – powiedziała sobie,
jakby razem z jego włosami mogła też pozbyć się całego ambarasu z burmistrzem.
– Co z oczu, to z serca – mruknęła.
Stwierdziwszy, że znów mówi do siebie, uciekła z salonu piękności i rzuciła się
na pranie. Ze złością chwytała i składała ręczniki; ciągle jednak łapała się na tym, że
zamiast posuwać robotę naprzód, wpatruje się w przestrzeń i myśli o sprężystych
włosach i oczach koloru nieba.
Idąc Second Avenue do East Mobile Street, Kate i Jane zatrzymały się koło
starszego człowieka, siedzącego na ławce, okupowanej zwykle przez miejscowych
próżniaków.
– Dzień dobry – zagadnęła Kate. – Czy może pan mi powiedzieć, gdzie jest
Wydział Parków i Wypoczynku?
Mężczyzna przemieścił porcję tytoniu, którą właśnie żuł, spod jednego policzka
koloru wyprawionej skóry pod drugą i splunął pod stopy.
– Powiedziałbym, gdyby był, ale go nie ma.
– A kto organizuje letnie drużyny piłkarskie?
– Biuro burmistrza.
Gdy podniósł na nią wzrok, jego wodnisto-niebieskie oczy utonęły w sieci
zmarszczek.
– Na drugą stronę i w prawo.
Kate pomyślała, że nie ma sensu mówić, iż wie, gdzie jest biuro burmistrza.
– Dziękuję – powiedziała Kate i zaczęły z Jane przechodzić na drugą stronę.
– On pojechał na ryby. Kate odwróciła się.
– Słucham?
– Burmistrz pojechał na ryby. Widziałam go dziś rano z wędką.
„To dobrze – pomyślała Kate. – Nie będzie musiała mieć z nim do czynienia. Im
mniej będzie go widywać, tym lepiej”.
– W takim razie będę rozmawiać z jego sekretarką. Dziękuję za informację.
Gdy przechodziły przez ulicę, Kate usłyszała za sobą śmiech mężczyzny. Poczuła
się nieswojo na myśl, że on wie coś, czego ona nie wie. Gdy tylko ujrzała budynek
magistratu, serce zaczęło jej walić jak młotem. Nie miało znaczenia, że burmistrz
akurat jest na rybach; Ben tak silnie kojarzył się jej z tym miejscem, że stanął jej
przed oczami jak żywy.
– Nie idź tak szybko, mamo – powiedziała Jane. – Nie mogę nadążyć.
– Przepraszam.
Kate zwolniła kroku, ale obraz Bena miała ciągle przed sobą.
Kasandra spojrzała znad maszyny na Kate i Jane, wchodzące do biura.
– Czym mogę służyć, pani Midland?
Nie musiała pytać o nazwisko. Od incydentu z magnolią wszyscy w mieście znali
Kate Midland. Kate ruszyła prosto do jej biurko.
– Przyszłam zapisać Jane na letnie zajęcia z piłki nożnej. Kasandra bezskutecznie
starała się ukryć zdumienie. Jej brwi schowały się pod starannie polakierowaną
grzywkę, a nozdrza trzepotały.
– Powiedziała pani z piłki nożnej?
– Tak. Kotlet Clark powiedział Jane o tym. Czy tu się można zapisać?
– No tak, ale...
– Dobrze. Czy płaci się wpisowe?
Kasandra patrzyła na Kate z takim samym przerażeniem, jak na widok pędzącego
na nią stada mustangów.
– Tak, ale...
– Ile?
– Tylko pięć dolarów, ale...
– Wspaniale. – Kate ostentacyjnie zabrzęczała monetami.
– Czy są do podpisania jakieś formularze?
Kasandra patrzyła na te pieniądze, tak jakby obawiała się, że ją pogryzą.
– Och... pani Midland... – Patrzyła to na pieniądze, to na zdeterminowaną
interesantkę i nie mogła się przełamać. Odchrząknęła i spróbowała jeszcze raz. –
Dziewczynki nie grają w piłkę nożną.
Kate roześmiała się.
– Owszem, grają. Sama grałam w kilku meczach i chwaliłam to sobie.
– Chciałam tylko powiedzieć, że... – Kasandra zrobiła przerwę, żeby zwilżyć
językiem wyschnięte wargi. – Dziewczynki nigdy nie zapisywały się na piłkę nożną.
– A więc najwyższy czas, żeby zaczęły.
Kasandra, która uważała pocenie się za rzecz godną prostaka, jeśli nie komunisty,
otarła wilgotne czoło.
– Dla dziewcząt mamy przyjemne zajęcia z haftu. Opłata jest ta sama.
– Haftować już umiem – powiedziała Jane. – Chcę grać w piłkę.
– Ona chce grać w piłkę – powtórzyła Kate jak echo. – Dobrze byłoby, gdyby pani
nam dała odpowiednie formularze i powiedziała, jaki jest program zajęć.
– Ja... – Kasandra przygryzła dolną wargę. – Przepraszam, ale nie mogę tego
zrobić.
– Dlaczego? – Kate z trudem utrzymywała spokój. Nie cierpiała przesądów co
najmniej tak bardzo, jak nienawidziła masakrowania drzew.
– W Saltillo po prostu się tego nie robi. Nie podobałoby się to trenerom i
rodzicom chłopców. Być może jest nawet przepis, który nie pozwala dziewczętom
grać w piłkę.
Kate trzymała nerwy na wodzy. „W końcu – pomyślała sobie – to nie sekretarka
burmistrza ustanowiła takie przepisy, ona co najwyżej usiłuje je wyegzekwować”.
– Jestem pewna, że pani zapisałaby Jane, gdyby pani mogła – powiedziała. Ale
wcale nie była tego tak pewna, postanowiła jedynie podejść do sprawy
dyplomatycznie. – Czy jest tu dyrektor od spraw rekreacji lub osoba odpowiedzialna
za takie zajęcia, ktoś, z kim mogłabym porozmawiać? Na twarzy Kasandry pojawił
się słaby uśmiech ulgi.
– Nasze miasto jest za małe na to, żeby mieć osobnego urzędnika zajmującego się
wypoczynkiem. To tylko tysiąc pięćset mieszkańców. Zarząd, łącznie z burmistrzem,
pracuje w niepełnym wymiarze godzin. Wszystko załatwia biuro burmistrza. Będzie
pani musiała zwrócić się bezpośrednio do niego. On jest albo w swoim biurze handlu
nieruchomościami na North Third Avenue, albo łowi ryby nad jeziorem Lamar Bruce.
– Łowi ryby.
Fakt, że Kate to wiedziała, wywołał u Kasandry efekt zdumienia w postaci
mimowolnego otwarcia ust.
Kate zaczęła zbierać swoje pieniądze z biurka, ale potem zmieniła zamiar.
– Niech pani zatrzyma to wpisowe. Po rozmowie z burmistrzem wpadnę, żeby
wypełnić formularze.
Posyłając Kasandrze wesoły uśmiech, wzięła Jane za rękę i wyszła z biura.
Kasandra jeszcze przez dwie minuty po ich wyjściu miała usta otwarte ze zdumienia.
– Czy to znaczy, że nie będę grać w piłkę? – zapytała Jane, kiedy znalazły się na
zalanych słońcem frontowych schodach magistratu.
– Nie, to znaczy, że będziesz zapisana z małym opóźnieniem. Z bardzo
niewielkim opóźnieniem.
– Myrtle! – zawołała, wpadając do salonu piękności, wciąż holując za sobą Jane.
Myrtle wystawiła głowę z szafy.
– Nie musisz krzyczeć. Nie jestem głucha.
– Czy możesz przez chwilę popilnować Jane? Muszę coś załatwić z burmistrzem.
– A tym razem o co chodzi? – Myrtle wynurzyła się z szafy ze stertą ręczników.
– Zamierzam wydać walkę rażącej dyskryminacji płci w tym mieście. Co za
pomysł – nie pozwolić dziewczętom grać w piłkę nożną.
– Oho, czuję, że szykuje się bitwa.
– To nie będzie bitwa, tylko wojna. Kto to słyszał, żeby tak spychać kobiety na
podrzędne pozycje, zupełnie jak w dziewiętnastym wieku. Niedługo dowiemy się, że
w Saltillo kobiety nie mogą głosować.
Myrtle roześmiała się i powiedziała do Jane:
– Uwaga, uwaga nadchodzi!
Jane, która była przyzwyczajona do tego rodzaju konceptów, spokojnie wzięła
swego kota i skierowała się ku drzwiom.
– Nie złość się tak na burmistrza. Ja go lubię. Zwracając się do Myrtle,
powiedziała:
– Gdybym ci była potrzebna, będę u Kotleta.
– Wiesz, Jane ma rację – rzekła Myrtle. – Nie powinnaś być taka ostra wobec
Bena Adamsa. On nie wydał żadnych przepisów zabraniających dziewczętom grać w
piłkę nożną. Po prostu w Saltillo zawsze tak było, a my zawsze żyliśmy zgodnie z
tradycją. Poza tym ja też lubię burmistrza. Wszyscy go lubią. To fajny facet. Chyba
najlepszy, jak dotąd, w Saltillo.
Kate wzięła się pod boki.
– Myrtle, pewnie będziesz zaskoczona, ale i ja lubię Bena Adamsa. Pewnie
więcej, niż powinnam...
– Wcale mnie nie zaskoczyłaś. Musiałabym być ślepa, żeby nie zauważyć, jak się
iskrzy między wami.
Kate mówiła dalej, jakby nie usłyszała, słów Myrtle.
– Mimo wszystko nie zamierzam się przyglądać, jak się dyskryminuje moją córkę
tylko dlatego, że nikt jeszcze nie zakwestionował tradycji. Chcę stanąć oko w oko z
burmistrzem i tym razem nie zamierzam go uwodzić.
– No, nie zakładałabym się o to – mruknęła Myrtle, kiedy Kate znikła za
drzwiami. – Wcale bym się nie zakładała.
5
Ben Adams siedział zadowolony w swojej łódce. Przysłuchując się łagodnemu
szmerowi wody, obserwował spławik, unoszący się na gładkiej powierzchni jeziora.
„Nie ma to – pomyślał sobie – jak dzień spędzony na wędkowaniu – zapomina się o
wszystkich problemach. śadnego użerania się z szefem straży pożarnej, żadnego
dziurawego budżetu, żadnego widma wzrastających podatków ani braków wody dla
miasta”. Otóż to. Łatwo można by się przyzwyczaić do takiego trybu życia. Nic
oprócz nieba, jeziora i mądrego, nieufnego suma, którego trzeba przechytrzyć.
Zwinął żyłkę i zarzucił wędkę w miejscu, gdzie na dnie spoczywały stare
spróchniałe pnie, świetna kryjówka dla sumów. Z czapką zsuniętą na tył głowy,
gwiżdżąc przez zęby, patrzył jak blaski słoneczne igrają na powierzchni jeziora.
Nagle poczuł na kiju szarpnięcie. Popuścił trochę żyłki, żeby dać rybie pewien luz
i zaczął z nią walkę podobną do przeciągania liny. Ryba rzucała się, trzepiąc ogonem i
usiłowała uwolnić się od haczyka. Ben pogwizdywał.
– To dziadek wszystkich sumów. No, dalej staruszku, rób, co do ciebie należy. –
Jego głos był miękki i przymilny, niemalże zalecał się do ryby. – Stawaj dzielnie.
Przed wieczorem będę cię miał na patelni.
Ryba znów rozcięła powierzchnię wody i ukazała swe połyskliwe boki. Szarpiąc
ż
yłkę, zanurkowała i usiłowała wypluć haczyk tkwiący jej w pysku.
– Uparta z ciebie sztuka – nie ma co. – Uśmiechnął się Ben. To było to, co lubił
najbardziej – wyzwanie i próba sił, zmaganie się.
Ben i ryba zwarli się w walce na śmierć i życie. Minuty płynęły niepostrzeżenie.
Ciszę nad jeziorem zakłócały tylko plaśnięcia wielkiego ogona ryby i brzęk
spragnionych krwi^ komarów.
Trudno powiedzieć, jak długo trwałaby walka, gdyby nie Kate. Zjawiła się nad
jeziorem jak bogini zemsty. Gałązki trzeszczały pod jej stopami, a niższe gałęzie,
zagradzające jej drogę odsuwała na bok zdecydowanym ruchem. Nawet gdy jakaś
gałąź, zahaczając o czerwoną wstążkę, rozsypała jej koński ogon, parła naprzód, nie
chcąc zatrzymywać się dla takiego głupstwa. Spod jej nóg czmychnął przerażony
królik, a jaszczurka, zażywająca kąpieli słonecznej na kamieniu, przezornie umknęła
na bok. Twarz Kate była jak chmura gradowa, tak groźna, że z pewnością zakryłaby
słońce, gdyby nie to, że kierunek poruszania się tej chmury był z góry ustalony.
Kate miała sposobność przemyślenia sytuacji podczas krótkiego przejazdu nad
jezioro; im więcej o tym myślała, tym bardziej była wściekła. Zanim zaparkowała
swój podstarzały furgon na podjeździe u Bena i, obchodząc dom dookoła, skierowała
się ku jezioru, była już w pełnej formie do walki. „Nikt – powiedziała sobie – nie
będzie bezkarnie dyskryminował mojej córki. Dotyczy to również burmistrza tego
miasta”. Odrzuciła myśl, że jej złość jest po prostu formą samoobrony przed siłą, jaka
pchała ją ku niemu.
Jej determinacja sprawiała, że wydawała się wyższa, gdy stanęła na brzegu.
Osłaniając oczy przed słońcem, patrzyła na jezioro. A tam był Ben. Siedział w łódce
sam, z wędziskiem w ręce. Nie miała wątpliwości, że to był on. Nikt inny nie
potrafiłby wyglądać w zwykłej łódce rybackiej w taki sposób, iż wydawało się, że
została ona zbudowana tylko po to, by podkreślić jego męskość. Odwrócony profilem,
oblany złotym światłem słonecznym, wyglądał jak kosztowna rzeźba. Wspaniała i
pociągająca.
Kate potrząsnęła niecierpliwie głową, chcąc pozbyć się tego rodzaju myśli.
Przyszła tu przecież po to, by stoczyć bitwę z burmistrzem, a nie po to, by go
uwodzić. Z pewnym wysiłkiem zdołała przestawić się na myślenie o właściwym
przedmiocie swej akcji.
– Ben! – Pozdrowiła go podniesioną ręką.
Ben rozejrzał się zaskoczony i nie dopilnował żyłki, która się rozluźniła. Wielki
sum nie potrzebował wyraźniejszej zachęty – rzucił się naprzód i, zrywając żyłkę,
pociągnął ją w chłodne głębiny jeziora.
– A niech to diabli – warknął Ben. – Straciłem go.
Ale nie martwił się. Wręcz przeciwnie. Widok Kate Midland stojącej na brzegu
sprawił, że niemal całkiem zapomniał o łowieniu ryb.
– Hej tam, Kate! – Położył wędkę na dnie łódki i zaczął wiosłować do brzegu. –
Co cię sprowadza nad jezioro?! – wołał ponad spokojną wodą.
– Nie ryby! – odkrzyknęła.
Ben nie odpowiadał, aż do czasu, gdy pokonał oddzielającą ich przestrzeń. Wyjął
wiosła z wody i dryfował ku brzegowi.
Łódka, wcinając się w rzęsę, dobiła do brzegu. Ben odwrócił się i przez chwilę
siedział nieruchomo, napawając się widokiem Kate Midland stojącej w słońcu na
brzegu; rozświetlone włosy, energiczne spojrzenie i dumnie wysunięty podbródek.
Kiedy się nasycił, przemówił do niej:
– Katie, przez ciebie wymknął mi się największy sum, jaki jest w tym jeziorze.
– Burmistrzu – odpowiedziała. – Zanim nie skończę sprawy z tobą, nie będziemy
mówić o tym, co ci się wymyka.
Ben ryknął śmiechem, odrzucając głowę do tyłu.
– Czy to znaczy, że znów nastajesz na moją reputację? – zapytał.
– Nie. Chodzi mi o twój skalp.
– Jestem zawiedziony.
– Dlaczego, burmistrzu? Myślałam, że lubisz walczyć.
– Wolę się kochać.
Kate usiłowała rozluźnić kołnierzyk, żeby się trochę ochłodzić. Nie była dziś
nastrojona zbyt wojowniczo. Być tak blisko niego i nie stracić panowania nad sobą,
oznaczało dla niej wielką próbę. Nie była pewna, czy uda się jej skupić myśli na
sprawie piłki nożnej dla Jane, ale postanowiła zacisnąć i zęby i spróbować.
Gdyby Ben nie siedział w łódce, nie wyglądałby tak pociągająco. Pływanie łódką
to słońce, zabawa, śmiech i miłość. Powinna więc wyciągnąć go z tej łódki na suchy
ląd, żeby nie powiedzieć – na ubitą ziemię. Może nie będzie wyglądał tak
romantycznie z zapiaszczonymi nogami. Może wtedy będzie mogła spokojnie myśleć
o grze w piłkę, zamiast o grze miłosnej.
– Mam ważną sprawę do omówienia z tobą, burmistrzu – rzekła. – I nie
chciałabym stać tu na brzegu i krzyczeć.
– W takim razie chodź tutaj.
Chwycił ją za rękę i bez ceremonii wciągnął do łódki. Kiedy pomagał jej się
usadowić, jego niebieskie oczy zalśniły blaskiem przyćmiewającym blask nieba i
jeziora.
– Uważam, że taka łódka i przyroda to najlepsze tło dla każdej dyskusji.
Nie puszczał jej ręki, mimo że już się usadowiła.
– A teraz, Katie, powiedz mi, co to za sprawa. Musi to być coś rzeczywiście
poważnego, inaczej nie nazywałabyś mnie ciągle burmistrzem.
Z ręką w jego dłoni i słońcem za plecami było jej tak dobrze i ciepło, że miała
ochotę przeciągać się i mruczeć. Ben Adams ani nie wyglądał, ani nie zachowywał się
jak przeciwnik. Czuła się przy nim jak przy starym przyjacielu i powierniku. Gniew,
który ją tu przywiódł, ulotnił się zupełnie. Pomyślała, że gdyby natura działała w taki
sposób także i na innych ludzi, można by osiągnąć wielkie korzyści polityczne,
urządzając biura na łodziach pontonowych, zamiast w zimnych, sterylnych
budynkach.
– Dziś rano chciałam zapisać Jane na letnie zajęcia z piłki nożnej. – W tym
momencie wydawało się jej to już odległą przeszłością. – Twoja sekretarka
powiedziała mi, że dziewcząt nie mogą zapisywać. Powiedz, Ben, czy to nie jest
jaskrawy przykład dyskryminacji płci?
– Absolutnie tak.
– Co powiedziałeś?
– Powiedziałem – absolutnie tak. Nie ma żadnego powodu, żeby dziewczęta nie
mogły uczestniczyć w letnich zajęciach z piłki nożnej. Zadzwonię do Kasandry, jak
tylko wrócę do domu.
– Nie spodziewałam się, że usłyszę to od ciebie.
– Czemu? Roześmiała się.
– Mam takie uprzedzenia. Wesz, mocny człowiek, rządzący żelazną ręką,
przypisujący kobietom służebne role – boso, w ciąży i przy kuchni.
– Jesteś uczciwa, Kate. Podoba mi się to.
– Zaskakujesz mnie, Ben. Podoba mi się to. Uścisnął jej rękę i wziął się do
wioseł.
– Kiedy już rozstrzygnęliśmy tę sprawę, możemy teraz wziąć się za coś
poważnego, to znaczy za łowienie ryb.
– Przyszłam tu nie po to, by łowić ryby – zaprotestowała Kate, ale bez
przekonania. Była bardzo rada widząc, jak Ben wiosłuje na otwarte jezioro.
– Łowienie ryb to tylko pretekst, by poznać się lepiej – powiedział. – Ty chyba też
tego chcesz, prawda Katie?
– Tak.
– Tak myślałem.
Przez chwilę trwali w przyjaznym milczeniu. Kate przyglądała się rytmicznemu
ruchowi wioseł. Gdzieś daleko żuraw błotny zerwał się ze skrzekiem. śaba, wyrwana
z drzemki, zarechotała. Łódka płynęła w stronę środka jeziora, gdzie woda była
głęboka i chłodna, a komary trafiały się rzadko.
Ben ułożył wiosła w łódce i wziął do ręki dwie bambusowe wędki. Jedną z nich
wręczył Kate.
– W tym jeziorze pływa dwudziestofuntowy sum z moim haczykiem w pysku.
Chcę go złowić na kolację. – Uśmiechnął się, widząc jak Kate przygląda się wędce. –
Łowiłaś już kiedyś ryby?
– Czy łowiłam ryby? – zapytała Kate chełpliwie. – Trzeba ci wiedzieć, że
pochodzę z Biloxi i umiałam trzymać wędkę, zanim nauczyłam się chodzić. Gdzie
masz przynętę?
– Robaki są w tym pojemniku koło twoich nóg. – Uśmiechnął się, widząc grymas
na jej twarzy. – Mam ci założyć robaka?
– Nie ma potrzeby. – Wzięła do ręki tłustego, czarnozielonego robaka. – Wcale
się nie brzydzę.
Wysunąwszy język dla lepszej koncentracji, ostrożnie trzymała robaka w palcach
i usiłowała go nawlec na haczyk. Robak wił się i wykręcał, ale Kate nie dawała za
wygraną. Brak doświadczenia starała się nadrobić uporem. Włosy zaczęły się kleić do
spoconego czoła.
Ben z rozbawieniem, ale i uznaniem przypatrywał się, jak w całej jej twarzy
odbijał się wysiłek i determinacja – w zaciśniętych ustach, ściągniętych brwiach, w
lekkim połysku potu na brzoskwiniowej cerze. Widział jej silną wolę, wytrwałość i
niezależność. I wszystko to podobało mu się.
– Może pomóc? – zapytał.
– Nie. Moment, już wiem jak to się robi.
Ben założył przynętę na swój haczyk i zarzucił wędkę.
– Gdybyś jednak chciała, żeby ci pomóc, powiedz mi.
– Nie będę chciała. – Zerknęła na niego znad przedmiotu swej udręki. – Mało
tego, jak już założę przynętę, to wyłowię ci tę rybę sprzed nosa.
– Czy to wyzwanie?
– To jest obietnica. – Ostatnim wysiłkiem, zgrzytając zębami, założyła wreszcie
robaka na haczyk i zarzuciła wędkę.
– Ładny rzut – ocenił Ben. – Szczególnie ten zwrot pod koniec, przez który tak
się zarzuciło. – Podśmiewał się.
Kate pomyślała, że powinna przynajmniej żachnąć się i już. O wiele bardziej była
zajęta szerokimi ramionami Bena niż robakiem.
– Jak mamy złapać tego suma, jeśli myślimy o czymś innym? – rzekła.
– Moglibyśmy odłożyć na chwilę łowienie i przejść do rzeczy bardziej
interesujących.
– Nie. Na razie to ja łowię ryby, a co do innych spraw będę sama decydować.
Kiedyś się pospieszyłam i nigdy więcej tego nie zrobię.
– Mówisz o swoim byłym mężu? – lak.
– Czy możesz mi opowiedzieć, jak to było?
– Spotkaliśmy się z Joem, kiedy pracowałam u senatora Waxholta. W Jackson był
wielki wiec na rzecz senatora. Oboje z Joem byliśmy młodymi idealistami. Ja byłam
ś
wieżo po studiach, z dyplomem politologii w kieszeni, a Joe właśnie zdał egzamin
adwokacki. Fascynacja przyszła natychmiast, zdaje się, że głównie fizyczna,
podbarwiona tylko romantyzmem walki. Razem mogliśmy podpalić świat, ale on
wolałby, żebym trzymała się z boku.
Ben bacznie przyglądał się Kate, gdy opowiadała swoją historię. Na jej twarzy nie
widział śladu urazy ani rozgoryczenia. Jej opowieść o nieudanym małżeństwie była
szczera i spokojna. Ben doszedł do wniosku, że w Kate najbardziej pociąga go
właśnie jej uczciwość i prostolinijność.
– Błąd taktyczny. Nie należysz do takich, które przyglądają się z boku.
– Nie. Ani do takich, które z wdziękiem przyjmują przegraną. Ale z początku tak
było. Weszłam w rolę żony, a potem matki, wkrótce jednak zaczęło mnie to
niecierpliwić. Kiedy powiedziałam, że chcę kandydować do rady miejskiej, Joe
odrzucił ten pomysł. Odpowiedział mi, że chce mieć żonę, która na wieczór wraca do
domu, a nie radnego miejskiego. Inaczej mówiąc, kurę domową.
Ben roześmiał się.
– Już ty na pewno nie jesteś kurą domową. Wiem to od momentu, kiedy
zobaczyłem cię leżącą przed spychaczem. – Zwinął żyłkę i zarzucił wędkę w innym
miejscu. – Myślę, że prawie każdy mężczyzna chce tego samego – kochającej żony,
czuwającej nad domowym ogniskiem, podczas gdy on spełnia swą rolę jako żywiciel i
obrońca. To są pradawne wzorce – Ewa pilnująca ognia, a Adam przynosi do domu
zdobycz. Na szczęście minął już wiek jaskiniowy, tyle że niektórym trudno się z tym
pogodzić.
– Skąd ty jesteś taki mądry?
– To zasługa liberalnych rodziców i babki, przy której najznamienitsze feministki
wydają się statecznymi matronami.
– Czy oni tu mieszkają?
– Tak. Przy Walnut Street. Któregoś dnia poznasz ich.
– Skąd wiesz?
– laki mam zamiar.
– Nie, Ben. Jeśli się z nimi spotkam, to przypadkiem. Nie chcę, żeby to było z
góry zaplanowane. Czy nie słuchałeś mojej historii?
– Owszem, słuchałem.
– A więc nie wyraziłam się dość jasno. Pozwól, że zrobię to teraz. Nie popełniam
dwa razy tego samego błędu. Nie będę wiązać się z mężczyzną tylko dlatego, że jest
pociągający. Poza tym, to ryzykowane wiązać się ze mną.
– Nie sądzę.
– Jestem uparta, chodzę swoimi drogami i... – ... uczciwa i czarująca.
– Ciężko mi zdobyć się na kompromis. Wiem, że mam swój udział w rozkładzie
naszego małżeństwa. Może, gdybym starała się współdziałać z Joem, zamiast tylko
ciągnąć w swoją stronę...
– ... to przypuszczalnie i tak byś się z nim rozwiodła.
– Skąd wiesz?
– Przeznaczenie.
– A tam, nie wierzę w przeznaczenie.
– No to posłuchaj, co mówi ktoś starszy od ciebie – rzekł Ben z uśmiechem. –
Wiem, że twoim przeznaczeniem jest złapać największą rybę w tym jeziorze.
– Skąd ta pewność?
– Bo właśnie masz branie.
W chwili, gdy to mówił, Kate poczuła silne szarpnięcie na swojej żyłce i
zobaczyła, jak spławik znika pod wodą.
– Ben! Chyba go mam!
– Daj mu trochę luzu, Katie. Wymanewruj go. Opierając jedną nogę na burcie
łódki, Kate ze znastwem operowała wędką. Gdy przyciągnęła już rybę do samej łódki,
Ben wychylił się, schwycił ogromnego suma w sieć i gwizdnął przeciągle.
– Waży ze dwadzieścia pięć funtów, jak nic.
– Wygrałam – rzekła triumfująco.
– Bez wątpienia. I dostaniesz nagrodę.
Zanim zdążyła zapytać, jaka to nagroda, Ben schwycił ją w ramiona. Odblask
słońca zamigotał w jego niebieskich oczach, gdy pochylał się do pocałunku. Zagłębił
język między jej giętkie wargi i badał, próbował, szukał. Kate przywarła do niego
mocno. Rozgrzana słońcem, wtulona w szerokie ramiona Bena, poddawała się
czarowi tego pocałunku. Była w nim słodycz, czułość i ciepło. Była gorączka,
pragnienie i rozkosz niemal nie do zniesienia.
Wplotła ręce w jego włosy i z uległością przyjmowała jego pocałunek.
Pochłonięta i rozsmakowana, pomrukiwała z lubością.
Sum szamotał się u ich stóp, domagając się uwagi. Bezskutecznie. Byli
całkowicie zaabsorbowani sobą.
– Nawet nie wiesz, jak dawno już chciałem to zrobić – wymruczał Ben.
Kate żal było odrywać usta, żeby odpowiedzieć.
– Hmm... – To wszystko, na co mogła się zdobyć. Ben wtrącał słowa między
pocałunki-ukąszenia.
– Kiedy cię pierwszy... raz zobaczyłem... a potem... z tym serem na twarzy... i
wtedy, kiedy chciałaś... mnie uwieść... prawie że... zachowałem się jak hultaj.
– Hmm. – Odciskała pocałunki na jego szyi. – Chciałabym.
– Co? – mruknął z ustami we włosach.
– śebyś zachował się jak hultaj. – Zakreśliła językiem kółeczko na jego skórze.
Jego ręce, wędrujące pod bluzką, pieściły gładkie plecy Kate.
– Teraz jest najlepszy moment.
– W łódce? – Pospiesznie rozpięła dwa górne guziki koszuli i okryła jego pierś
pocałunkami. Dotyk twardych mięśni i sprężystych włosów mącił jej zmysły.
– Tak. W łódce. – Pochwycił ją i gdy znaleźli się na dnie* łódki. Mocno
przycisnął Kate do siebie.
On zapomniał, że powinien jej dać swobodę wyboru; ona zapomniała, że miała
się nie angażować. Zapomniała też o letnich zajęciach piłkarskich, on zaś zapomniał o
budżecie miejskim. Ben myślał o przeznaczeniu, a ona o pożądaniu. Kate myślała o
rozkoszy, on o miłości. A potem, pogrążeni w namiętności, w ogóle zapomnieli o
wszystkim.
Jedynie sum nie dał im zapomnieć o sobie. Kate gwałtownie ocknęła się z
rozkosznego odrętwienia.
– Aj! Twoja kolacja gryzie! – zawołała.
Od chwili złowienia Ben teraz dopiero pomyślał o swej nieszczęsnej, dyszącej
kolacji.
– Zły moment wybrałaś, rybo.
Schwycił ją, włożył do siatki i wyrzucił do wody.
– A więc, na czym stanęliśmy? – zapytał, odwracając się w stronę Kate.
Podniosła się już i poprawiała bluzkę.
– Odzyskiwaliśmy przytomność.
– Nie masz racji. Myśmy się sobą cieszyli. Rozdzielając palcami splątane włosy,
czekała, aż serce przestanie jej walić, jak u człowieka, który ucieka.
– Mówiłam ci, że nie chcę się angażować z tego tylko powodu, że...
– Ale ty już to zrobiłaś.
– Nieprawda. To była tylko chwila słabości. Wszystko przez to słońce.
– A dlaczego nie namiętność, oczarowanie i wzajemny podziw?
– Dlatego, że nie jestem gotowa.
– Dobrze, Katie, nie nalegam. – Podniósł wiosło. – Ale na kolacji zostaniesz. W
końcu to ty złapałaś rybę.
– Nie będę się spierać. – Patrzyła, jak wiosłuje, delektując się jego bliskością;
potem przerwała milczenie. • Ale muszę cię ostrzec, że to nie ryba będzie główną
atrakcją.
– A co? – Uniósł brwi w zdziwieniu.
– Ty.
– Miło słyszeć. – Wiosła uderzały o wodę. – Tak, jak mówiłem, przeznaczenie.
– Nie. To po prostu próba charakteru. Jeśli mamy mieszkać w tym samym
mieście, muszę przyzwyczaić się do twego widoku i pozbyć się ochoty połknięcia cię
za każdym spotkaniem. Muszę się nauczyć powściągać swoje najniższe pragnienia.
– Może te twoje pragnienia nie są takie niskie.
– Są, są. Zwykła chuć.
– Może twoje uczucia opierają się na czymś więcej, niż pożądanie, lak jest ze
mną.
– Skąd to wiesz?
– Wiem. Inaczej w czasie kilku naszych spotkań nie umiałbym zachować
zdrowego rozsądku i przyzwoitości.
Kate schyliła się i zanurzyła rękę w przepływającej wodzie. Zamyśliła się nad
tym, co mówił. Czy jej uczucie było czymś więcej niż pożądaniem? Czy on mówił o
miłości? Niemożliwe. Miłość nie przychodzi tak szybko. Trzeba dbać o nią jak o
ogród. Rozwija się powoli. Ale czy nie bywa inaczej?
Kate obserwowała Bena kątem oka. Zaskoczył ją dzisiaj swoim poglądem na
temat udziału dziewcząt w grze w futbol. Oczywiście zaskoczył ją także w sprawie
magnolii. Uśmiechnęła się. Jest więc w nim coś więcej, niż widać na pierwszy rzut
oka. „A przecież – pomyślała – już to, co widać, zadawala najbardziej wybredny gust
kobiecy”. Ale miłość? Nie. Przeznaczenie? Nieprawdopodobne. Trzeba tym razem
podejść do rzeczy na chłodno. Nie lubiła przegrywać. Nie było sensu angażować się
znowu w coś takiego.
Kate poczuła uderzenie łódki o brzeg. Ben wyszedł na ląd i pomógł jej wysiąść,
przytrzymując łódkę. Stanęła przy nim i wciąż trzymając jego rękę, zajrzała mu w
oczy.
– Ben, będziesz musiał być rozsądny i przyzwoity za nas oboje. – Przerwała, po
czym dodała z napięciem w głosie: – Bardzo cię proszę.
– Katie, gdy tak na mnie patrzysz, zrobiłbym dla ciebie wszystko.
Wziął rybę i poszli pod górę, do jego domu.
– Dlaczego nazywasz mnie Katie? – zapytała. – Babcia mnie tak nazywała.
– Wiem. Mówiłaś mi.
– Kiedy?
– lego wieczoru, kiedy chciałaś mnie uw...
– Proszę cię, nie przypominaj mi. Wstydzę się tego. Było dużo śmiechu przy
sprawianiu ryby i Ben musiał od czasu do czasu przypominać sobie, że to on ma
trzymać pion za nich oboje. Mógł się na to zdobyć tylko dzięki szacunkowi, jaki miał
dla niej. Być z nią i nie pożreć jej – było dla niego wielkim osiągnięciem. Pomagał
sobie, starając się nieustannie podtrzymywać ożywioną rozmowę. Wiedział już, że
Kate ma silną wolę i lubi niezależność. Natomiast nie wiedział dotąd, że uwielbia
grać w pokera, i że gra na skrzypcach; i że choć nie są to wielkie dzieła muzyki
klasycznej, to jej granie wcale nie jest przez to mniej warte. Dowiedział się, że poszła
za radą Myrtle i została fryzjerką, aby pogodzić pracę z wymaganiem Joego, żeby
jako żona pilnowała domu. Zaletą takiej pracy było to, że miała możliwość
angażowania się we wszelkiego rodzaju działalność społeczną, co z kolei pozwalało
jej być blisko polityki, jej największej pasji.
Kate spostrzegła, że Ben również pasjonuje się polityką. Mówił z entuzjazmem o
czekającej go walce o fotel burmistrza; będzie to już jego trzecia kadencja, a wybory,
nie wiedzieć czemu, mają się odbyć w sierpniu. Z podobnym zapałem mówił o swojej
firmie handlującej nieruchomościami, no i oczywiście o swoim hobby. Przez cały
wieczór rozśmieszał ją rybackimi anegdotami. Jeszcze zanim uporali się z rybą, Kate
uświadomiła sobie, że nigdy przedtem nie czuła się tak dobrze w towarzystwie
mężczyzny.
A kiedy przyszło do przyrządzania ryby – albo raczej jej części, bo resztę odłożyli
w lodówce do rozporządzenia pani Turner – Ben poczuł się tak, jakby znał Kate od
zawsze. Była otwarta i szczera we wszystkich sprawach – co do swego małżeństwa,
ambicji, upodobań i antypatii. Niczego nie udawała, co uważał za rzadką zaletę.
– Kate – rzekł do niej przy ostatnim kęsie zapiekanki – czy nie mogłabyś być
moim przeciwnikiem w wyborach na burmistrza?
Roześmiała się.
– Chyba żartujesz?
– Nie. Mówię zupełnie poważnie. Przez długi czas nie miałem godnego
konkurenta. A teraz właściwie nie mam nawet oponenta.
Kate oparła brodę na dłoniach i utkwiła zamyślony wzrok w przestrzeni.
– Burmistrz Saltillo – rzekła cicho. – Mogłabym działać. Mogłabym... –
przerwała wpół zdania. – Ben, powiedz mi, czy trzeba spełniać jakieś warunki, na
przykład co do zamieszkania i tak dalej?
– Ty spełniasz te warunki. Mieszkasz tutaj i jesteś zarejestrowanym wyborcą. –
Zachwycał go żywy blask jej oczu, wywołany myślą o walce wyborczej, jej zapał i
werwa. – Mówiłaś mi, jak bardzo podobała ci się praca dla senatora Waxholta.
Mówiłaś mi o planach, które miałaś, zanim wyszłaś za Joego. Czy coś cię teraz
powstrzymuje, Kate?
Wysunęła podbródek i spojrzała mu prosto w oczy.
– Nic – W jej głosie słychać było zapał. – Nic, Ben. To naprawdę jest
najznakomitsza, najcudowniejsza, absolutnie najlepsza propozycja, jaką słyszę od
bardzo długiego czasu. Gdyby nie to, że bardzo staram się trzymać z daleka od ciebie,
przeszłabym przez ten stół i rozcałowałabym cię na kawałki.
Roześmiał się.
– Czy to znaczy, że to zrobisz?
– A jakże.
– To cudownie.
– Obiecuję ci interesującą kampanię.
– Byłbym zawiedzony, gdyby było inaczej. – I jeszcze coś, Ben.
– Tak?
– Mam zamiar wygrać.
– Nie mów hop...
la wieść poruszyła całe miasto. Kate Midland kandyduje t na burmistrza!
Niektórzy mówili, że czas najwyższy, żeby Ben Adams miał jakiegoś przeciwnika, ale
byli i tacy, którzy uważali, że kobieta nie ma czego szukać w polityce. Ławka
próżniaków wyrażała zgodnie opinię, że Kate Midland ma co prawda ładne nogi, ale
nie ma najmniejszych szans, żeby pokonać Bena Adamsa. Nieprzejednani
konserwatyści, przeważnie mężczyźni, którzy zebrali się w Sklepie śelaznym Braci
Jones, doszli do wniosku, że gdyby wygrała te wybory, byłoby to coś gorszego niż
marsz Shermana przez Georgię. Słyszeli już o tym, jak Kate domagała się miejsca dla
swej córki w drużynie piłkarskiej i byli zdania, że jeśli wygra wybory, wszyscy
mężczyźni w mieście wylądują w kuchni przybrani w fartuszki. Wieloletnia klientela
domu towarowego Gentry’s, przeważnie kobiety, uważała, że kobieta-burmistrz
stworzyłaby szansę realizacji ich dążeń, poczynając od sprawienia sobie nowej
wykładziny na podłogę a na osiągnięciu stanowiska dyrektora miejscowej filii banku
kończąc.
Nazajutrz po ogłoszeniu kandydatury Kate, Córa Lee Brady i Maudie Ascot
odbywały w jej zakładzie fryzjerskim zaciętą debatę na ten temat. Kate akurt nie było,
pojechała do Tuplo, żeby kupić sobie u Marshalla pantofelki, zwane przez nią samą
„kokietkami”. No i na szczęście Myrtle była w dobrym humorze, bo inaczej obie
panie wyszłyby z zakładu z fryzurą „na baranka” w kolorze szkarłatnym.
– A ja mówię – obwieściła Córa Lee – że ona nie powinna wsadzać swojego nosa
do polityki. To są męskie sprawy. – Wypowiadała swoją kwestię głośno i uroczyście,
jakby odczytywała dekret królewski.
Maudie Ascot ustawiła swoją suszarkę na niższą temperaturę, żeby włosy nie
wyschły jej zbyt szybko. Postanowiła zostać tak długo, jak długo będzie tu Córa Lee
Brady. Choć ten jeden raz chciała mieć ostatnie słowo. Wystawiła głowę spod
suszarki i krzyknęła:
– Córa, co ty możesz wiedzieć o polityce? Nie głosowałaś już chyba od czasów,
kiedy Roosevelt został prezydentem.
Córa Lee przybrała swą wypróbowaną minę niewinnie skrzywdzonej. Składały się
na nią: oczy błagalnie wzniesione ku niebu, buzia w ciup i nos spuszczony na kwintę.
– Ty już kompletnie postradałaś zmysły, Maudie. Kiedy Roosevelt został
prezydentem, ja dopiero co wyszłam z pieluszek.
– Phi! – prychnęła Maudie pogardliwie. – Kochana, nie tłumacz swej ignorancji
wiekiem. W szkole byłaś o jedną klasę niżej ode mnie. Pewnie nawet nie wiesz, że już
raz kobieta kandydatowała na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych.
– Kto? – podejrzliwie zapytała Córa Lee. Maudie mrugnęła porozumiewawczo do
Myrtle.
– Marylin Monroe.
– Coś podobnego! A ja myślałam, że ona nie żyje.
– No i widzisz, pokazałaś, jak się znasz na polityce. Gdybyś miała trochę więcej
oleju w głowie, nie wypowiadałabyś się na temat tego, kto ma zostać burmistrzem
Saltillo.
Córę Lee zamurowało.
– No nie, ja nigdy... – wydukała tylko.
Zadowolona i uśmiechnięta Maudie Ascot zniknęła pod suszarką, ustawiwszy ją z
powrotem na intensywne grzanie.
Myrtle też nie mogła ukryć uśmiechu, ale jednocześnie pomyślała, że Kate czeka
ciężka orka, jeśli w ogóle uda się jej wygrać wybory. Pierwszą przeszkodzą, na jaką
się natknie, będzie mentalność mieszkańców tego miasta.
Kate cieszyła się ze swojego wypadu po zakupy do Topelo, nie mając pojęcia, że
w jej salonie piękności toczy się ostra dyskusja polityczna. Wracała do Saltillo, nucąc
i podziwiając swoje nowe, czerwone pantofelki na trzycalowych obcasach,
pantofelkikokietki, w których czuła się wysoka. Zapomniała o wyborach, ale nie o
Benie Adamsie. Choć nie planowała tego wcześniej, przejeżdżając, wpadła do niego
do biura.
Ben z uśmiechem spojrzał na nią znad papierów.
– Jaka miła niespodzianka – rzekł. Kate roześmiała się.
– Chciałam zobaczyć moje przyszłe biuro.
Ben splótł dłonie z tyłu głowy i rozprostował się na swoim obrotowym fotelu.
– Wydaje mi się to trochę przedwczesne.
– Nie przedwczesne, tylko świadczące o pewności siebie. Tak zachowują się
zwycięzcy.
– Widzę, że będę miał co robić. – Uśmiechnął się do niej.
– Usiądź, Katie. Zostań na chwilę. Zamiast usiąść, Kate wykonała obrót.
– Czy nie zauważyłeś żadnej zmiany?
– Sukienka? Świetnie ci w czerwonym. Szczerze mówiąc bardzo apetycznie.
– Nie. To nie sukienka. Zgaduj dalej. – Przemaszerowała do okna i z powrotem.
– Włosy. Kapitalnie wyglądają, tak zaczesane do góry. Niecodzienna fryzura.
Opadła na krzesło, rozdrażniona.
– Nie, nie włosy. – Podwinęła spódnicę i uniosła nogę, tak żeby Ben widział z
drugiej strony biurka. – Pantofle. Podwyższają mnie.
Ben o mało nie przepłacił tego widoku atakiem serca.
– O Boże!
– Uważasz, że mnie nie podwyższają?
– Zatkało mnie.
Obróciła nogę w powietrzu i spojrzała na nią krytycznym okiem.
– Co, te pantofle?
– Noga.
Pospiesznie opuściła nogę.
– To nie było naumyślnie, Ben. – Wiem.
– Ja po prostu mam bzika na punkcie bycia wysoką.
– Nie potrzebujesz się podwyższać, Kate. Masz wszystko, co się liczy – energię,
charakter, determinację, wytrwałość...
– Czy chciałbyś pracować jako szef mojej kampanii wyborczej? Razem dobrze by
się nam pracowało.
– To samb pomyślałem o tobie. Stworzylibyśmy dobry zespól Kate siedziała
przez chwilę w milczeniu, przyglądając się Benowi. „On chyba ma rację” –
pomyślała. Byli do siebie podobni pod wieloma względami – oboje byli elokwentni,
bojowi, idący za ciosem. Mogli stanowić znakomitą drużynę polityczną.
Błądziła spojrzeniem po jego twarzy i szerokim torsie. W dalszej eksploracji
przeszkadzało jej biurko. Na wspomnienie pocałunku w łodzi oblała ją fala gorąca.
Zdaje się, że i poza areną polityczną mogliby stworzyć znakomity zespół. Po raz
pierwszy, odkąd weszła do biura burmistrza, zaczęła się zastanawiać, czy nie zrobiła
błędu. Czy nie napyta sobie biedy, trzymając się tak blisko Bena Adamsa? Teraz, na
przykład, ledwo powstrzymywała chęć przeskoczenia przez biurko i dotknięcia go. A
i to jego mówienie o wspaniałym zespole nie ułatwiało jej zadania.
– Myślę, że bylibyśmy znacznie lepszymi przeciwnikami – powiedziała. Wstała i
zaczęła wygładzać spódnicę na udach, co spowodowało przyspieszenie tętna u Bena.
– Muszę się namyślić, jak odbijać twoje ciosy, burmistrzu.
– Jeśli nadal będziesz stosować tego rodzaju dywersję, zapomnę jak się nazywam,
nie mówiąc już o przemówieniach.
Idąc już w stronę drzwi, roześmiała się.
– Będę o tym pamiętać. – Katie. Zaczekaj!
Ben prędko obszedł biurko i objął ją.
– Przyjacielski gest. Jak kandydat z kandydatem – mruczał, dopadając jej ust.
Było to jak zaspokojenie wielkiego głodu, powodujące jeszcze wzrost apetytu.
Tulili się do siebie, szukając ukojenia pragnień, które ich spalały. Usta chłonęły usta,
języki napierały na siebie, aż w końcu oboje osłabli w uścisku.
Przywierając do niego, Kate zapomniała o wszystkim prócz tego, że jest w jego
ramionach. Nie myślała o pożądaniu, udającym przyjaźń, ani o zalotach, pod pozorem
walki \ politycznej. Nie myślała, jakim szaleństwem jest, gdy serce rządzi głową, ani o
tym, jak niebezpieczne jest być nierozsądną. Wiedziała tylko, ze pragnie Bena.
Pozostawali w uścisku aż do momentu, gdy trzeba było wybrać – albo się
wycofać, albo brnąć dalej tam, skąd już nie ma odwrotu.
Ben uwolnił ją, ociągając się.
– Niech wygra najlepszy – powiedział.
– Najlepsza – poprawiła go i, zmuszając wielkim wysiłkiem woli swe
fantastyczne nogi do posłuszeństwa, wyszła z biura.
6
Kate była tak zajęta planowaniem kampanii, prowadzeniem zakładu fryzjerskiego
i usiłowaniami, by nie tracić zbyt wiele czasu na marzenia o Benie, że ledwo
zauważała jak mijają dni. Ani się spostrzegła, kiedy nadszedł dzień pierwszego
mityngu wyborczego.
Ubrana w czerwoną sukienkę i „podwyższające” pantofle, zmieszała się z
tłumem, wymieniając uściski dłoni, gawędząc z przyjaciółmi, poznając nowych ludzi.
Kątem oka spostrzegła Bena; wyglądał świetnie i robił to samo, co ona – zjednywał
sobie zwolenników. Mimo, że słońce zaczynało się już chylić ku zachodowi, ciągle
jeszcze było bardzo gorąco. Kate usiłowała nie zwracać uwagi na strużkę potu,
spływającą jej po policzku.
Zapach mięsa pieczonego na rożnie przesycał powietrze, a nieco fałszywe
dźwięki orkiestry jazzowej zagłuszały rozmowy koło prowizorycznego podium.
Grupa wyrostków zabawiała się odpruwaniem brzegu czerwonobiałego materiału,
którym panie z Kółka Krawieckiego z takim trudem udekorowały podwyższenie.
Kate z uśmiechem zeszła z drogi szalejącym chłopakom. „Nic nie jest tak
ekscytujące, jak walka polityczna’’ – pomyślała. Czuła w sobie wielką energię i
radość życia. Po raz czterdziesty piąty dziękowała Benowi w myślach za wciągnięcie
jej do tej kampanii.
Napotkała jego wzrok. Uniosła rękę w geście pozdrowienia. Było to ich pierwsze
spotkanie od dnia, kiedy w jego biurze defilowała w swoich „podwyższających”
pantoflach, a następnie została gruntownie wycałowana. Specjalnie trzymała się z dala
od niego i słusznie, jak teraz stwierdziła. Za każdym spotkaniem z nim jej wola
słabła. Dobrze więc, że teraz stała między nimi cała ludność Saltillo, bo gdyby nie to,
cisnęłaby pewnie swoje przemówienie do jeziora i pofrunęła mu na spotkanie.
– Weź kawałek mięsa, Kate. – Myrtle trzymała talerz napełniony żeberkami
wieprzowymi i udkami z kurczaka.
– Po przemówieniu, Myrtle. – Kate roześmiała się na widok ogromnej porcji
mięsa. – Sama chyba nie zjesz tego wszystkiego.
– Nie. Chcę podkarmić męża, jeśli uda mi się go odnaleźć. Wychudł ostatnio na
szczapę.
– Niedawno widziałam go z Jane nad wodą, jak uczyli Dżeka przynosić patyki.
– No to uciekam. – Ścisnęła ramię Kate. – Zrób im tu piekło, Kate.
– Dziś tylko wstępne przypiekanie. Siarkę zostawiam na później.
Za nią orkiestra zgrzytliwie i nierówno ukończyła grać swój kawałek, a głośniki
wychrypiały ogłoszenie o następnym punkcie programu. Bobby Cranston Dale,
wiceburmistrz i zasłużony członek Rady Miejskiej Saltillo, wszedł po rozchwianych
stopniach na podium. Wyjął z kieszeni ogromną, kolorową chustkę i wytarł usta po
jedzeniu.
– Minąłeś się z powołaniem, Bobby! – zakrzyknął Henry Franks, szef straży
pożarnej i miejscowy kpiarz. – Zdaje się, że próbowałeś zjeść całego wieprzka.
– Ty pilnuj paleniska, a ja zajmę się jedzeniem – odrzekł dobrodusznie Bobby
Cranston. Odchrząknął głośno do mikrofonu.
– Uwaga wszyscy. Teraz pora na coś, na co czekaliśmy – wystąpienie
kandydatów.
Z tłumu dały się słyszeć lekkie oklaski, gdzieniegdzie pomruki niezadowolenia.
– Zwykle jako pierwszy zabiera głos urzędujący burmistrz, ale tym razem mamy
wyjątkową sytuację. Kobieta ubiega się o stanowisko burmistrza i Ben Adams
wielkodusznie ustąpił jej pierwszeństwa.
Kate wzdrygnęła się. Zezłościł ją ten szarmancki, pojednawczy ton.
Pierwszoplanowym zadaniem dla niej po objęciu urzędu będzie sprawić, by ludzie
przestali widzieć w niej przede wszystkim kobietę. Teraz musi zrobić wszystko, by
zapomnieli o jej płci i ujrzeli w niej po prostu kandydata na burmistrza. Wchodząc na
podium przeredagowała w myśli wstęp do swojego przemówienia, który w
początkowym zamyśle miał rozgrzać słuchaczy i wprowadzić ich w dobry nastrój.
Teraz zdecydowała się na frontalny atak. Sięgnęła bez wahania po mikrofon. W
publicznych wystąpieniach nie była nowicjuszka.
– Byłabym niepocieszona, gdyby urzędujący pan burmistrz i jego zastępca nie
rozpoznali we mnie kobiety, wszak noszę czerwoną sukienkę i buty na wysokich
obcasach.
W tłumie tu i ówdzie dały się słyszeć wybuchy śmiechu. Kate z uśmiechem
odczekała, aż dobry nastrój udzieli się pozostałym i przeszła do ataku.
– Oczywiście, jestem kobietą, i jestem dumna z mojej kobiecości. Ale jest tak
samo oczywiste, że to nie jest wyścig między mężczyzną i kobietą, tylko między
kandydatem i kandydatem. Ta kampania ma wam dać możliwość wyboru. Możecie
wybrać osobę najlepiej nadającą się na ważny urząd burmistrza. I właśnie ja chcę być
tą osobą.
Ben Adams klaskał najgłośniej. Nieliczni mruczeli pod nosem z
niezadowoleniem, ale przeważały komentarze osób, które ku własnemu zaskoczeniu
aprobowały wystąpienie Kate. Ona zaś odczekała, aż gwar ucichnie i kontynuowała
przemówienie. Mówiła swobodnie i bez wysiłku. Obiecywała swe poparcie dla spraw
szkolnictwa i rozwoju przedsiębiorczości i przyrzekła, że biuro burmistrza będzie
zawsze otwarte dla każdego.
Schodziła z podium zadowolona z dobrego początku swej kampanii. Zajęła
miejsce wśród publiczności i czekała na przemówienie Bena. Kiedy wchodził na
podium, mogła się przekonać, że wyborcy bardzo go lubią i szanują. Owacja, jaką mu
zgotowali, była długa i głośna. W końcu, gestem uniesionej ręki, Ben poprosił o ciszę.
Choć pierwsza część wystąpienia Bena zawierała rutynowe wyliczenie jego
dokonań, to jednak Kate musiała przyznać, że nigdy jeszcze nie słyszała
przemówienia wygłaszanego z takim entuzjazmem i wigorem. Ben z pewnością miał
predyspozycje do publicznych wystąpień, co więcej, umiał wytworzyć atmosferę
ciepła i szczerości, bez czego żaden polityk nie może się obejść, jeśli chce osiągnąć
sukces. I wcale nie przeszkadzało, że wyglądał jak skrzyżowanie greckiego bóstwa z
gwiazdorem z popołudniowego teatrzyku. Kate miała wrażenie, że mówi do niej
mężczyzna o nieograniczonych możliwościach. Jednocześnie zdała sobie sprawę, że
pokonanie go będzie dla niej herkulesowym zadaniem.
Nagle Ben wystrzelił z rewelacją. Tłum zamilkł i chłonął jego słowa.
– Jeziora położone na wschód od naszego miasta przedstawiają sobą ogromny,
niewykorzystany potencjał – powiedział. – Obiecałem moje poparcie prywatnej
firmie, która chce uzyskać subwencję rządową na zagospodarowanie jezior. Cały ten
teren mógłby być po pewnym czasie przyłączony do miasta, z gotową infrastrukturą
gospodarczą i podatkami, które by z niej wpływały. Ten dodatkowy dochód
pozwoliłby nam przeznaczyć większe fundusze na oświatę i na naszą skromną straż
pożarną, a także przyciągnąć innych przedsiębiorców do Saltillo. Rozwój wspiera
rozwój.
Ben zrobił efektowną pauzę. Tłum, zwykle ożywiony, był teraz tak spokojny, że
kumkanie żab w jeziorze i bzykanie komarów brzmiało jak mormoński chór
kościelny.
– Są dwa istotne punkty w mojej propozycji. Po pierwsze, korzyści wynikające z
zagospodarowania jezior nie będą okupione zwiększeniem podatków. – Stwierdzenie
to spotkało się z gorącym aplauzem. – Punkt drugi może się wam na pierwszy rzut
oka wydać niepożądany, ale jestem przekonany, że nie będzie miał niekorzystnego
wpływu na nasze miasto. Umowa przewiduje wybudowanie drogi dojazdowej od
drogi numer czterdzieści pięć do jeziora. Owa droga dojazdowa omijałaby Saltillo. –
Zgromadzenie wydało westchnienie rozczarowania. Ben uniósł rękę. – Już i tak od
czasu zbudowania drogi czterdzieści pięć pozostajemy na uboczu głównych szlaków.
To, że droga dojazdowa omija miasto nie jest więc żadną wadą.
Kate z uwagą słuchała wystąpienia Bena do końca. Reszta jego przemówienia
była rutynowym zakończeniem. Była tak zajęta przemierzaniem miasta i
wypytywaniem mieszkańców o konieczne, ich zdaniem, reformy, że nie miała czasu
wyjść poza miejscowe opłotki. Aż do dzisiaj nie pomyślała nawet o jeziorach.
Rozważała teraz każde słowo jego wypowiedzi. Jasne jest, że sprawa jezior jest
istotna i na dodatek budzi emocje. Musi się znaleźć jakiś sposób zagospodarowania
ich bez omijania miasta.
– Czy moje przemówienie było aż tak złe? Spojrzała na niego zaskoczona.
– Co mówisz?
– Zrobiłaś tak poważną minę, iż myślałem, że moje przemówienie było do
niczego.
– Odwrotnie. To była bomba. Zabiłeś mi klina.
– Tak mówisz. Ale myślę, że nasze szanse są wyrównane. Nawet, jeśli popieramy
ten sam projekt, to nie musimy rezygnować z dobrej kampanii.
– Postęp interesuje mnie tak samo, jak ciebie, ale będę musiała zastanowić się
jeszcze nad twoim projektem. Myślę, że istnieje lepszy sposób na zagospodarowanie
tych jezior.
– Masz jakiś pomysł?
– Mam ci zdradzić sekrety mojej kampanii? Nie ma mowy! Ty ogłosiłeś swoje
rewelacje dzisiaj, a ja ogłoszę swoje następnym razem.
– Nie będę się mógł doczekać. Ale muszę cię uprzedzić, że mam słabość do
emancypantek. Nie wiem, jak długo jeszcze będę mógł ciągnąć tę ciuciubabkę i
zachowywać przytomność umysłu za nas dwoje. – Jego oczy iskrzyły się w
zachodzącym słońcu, gdy mierzył ją wzrokiem od stóp do głowy. – Szczególnie, jeśli
nadal będziesz nosić tę czerwoną sukienkę i te prowokacyjnie czerwone pantofle.
– Czyżby przeszkadzały ci skupić się na kampanii, burmistrzu? – zapytała z
przekąsem.
– Jeszcze jak.
– Wobec tego myślę, że dość często będziesz widział tę czerwoną sukienkę. Ben,
bo... – Przerwała, by wziąć go pod brodę palcem wskazującym. – Tak, jak mam
ochotę cię schrupać, tak samo zamierzam skupić się na kampanii na tyle skutecznie,
by przejąć twój urząd – zakończyła z uśmiechem.
– A co potem?
– A potem, kto wie. Zawsze chciałam mieć przystojnego sekretarza. Kogoś, kto
siedziałby mi na kolanach w czasie dyktowania. – Kate otwarcie podśmiewała się z
niego.
– Katie, ty okropna kobieto, czy wiesz, co bym zrobił, gdyby nie było tu
sześciuset świadków?
Kate przybrała pozę osoby zamyślonej.
– Spróbuję zgadnąć. Sprzedałbyś mnie na targu niewolników? Ukamieniowałbyś
mnie serem? Spoiłbyś mnie winem, żeby wydobyć ze mnie tajemnice?
– Ciepło, ciepło... – Bawiła go ta gra, podobnie, jak i ją. Kołysał się na piętach,
ledwo powstrzymując od wzięcia jej w ramiona. Patrzą, nie patrzą, wszystko jedno. –
To, co bym zrobił, Katie...
– To było kapitalne przemówienie, Ben – wtrącił się Bobby Cranston Dale. –
Dobry wieczór, pani Midland. – Kiwnął głową na znak, że dostrzega jej obecność i
zwrócił się znów do burmistrza. – Jest jednak parę spraw, które chciałbym z tobą
omówić. Proszę wybaczyć, pani Midland. – Wziął Bena pod ramię i poprowadził w
stronę jeziora.
– Kate, dokończymy naszą rozmowę później – powiedział Ben.
– Liczę na to, Ben.
Zapach pieczonego mięsa przypomniał jej, że jeszcze nie jadła. Kiedy szła w
stronę stołów z jedzeniem, zaczepiła ją Córa Lee Brady.
– Młoda pani, myślę, że byłoby lepiej gdyby trzymała się pani fryzjerstwa i
zostawiła poważne sprawy mężczyznom.
– Przykro mi, pani Brady, że pani tak uważa. Czy mogę coś zrobić, żeby pani
zmieniła zdanie?
– Nie. Ja po prostu wiem, gdzie jest miejsce kobiety. To wszystko.
– Pani Brady, wszyscy powinniśmy się cieszyć, że Maria Curie i Jane Addams
myślały inaczej. – Kate poszła swoją drogą, zostawiając Córę Lee Brady w
niepewności co do tego, kiedy Maria Curie i Jane Addams kandydowały na
wiceprezydenta.
Sara Callicut, znajoma Kate od czasu happeningu z drzewami, przyłączyła się do
niej w drodze.
– Jestem z ciebie dumna – powiedziała. – Myślę, że zdobyłaś trochę głosów.
Szczególnie po tym, jak Ben Adams wspomniał o tym objeździe.
– Zaskoczył mnie zupełnie – odrzekła Kate. – Ale Ben Adams często tak robi.
– Czyżbym dostrzegła w twym spojrzeniu blask, który nie ma nic wspólnego z
walką wyborczą?
Kate nakładała sobie pieczone żeberka na talerz i próbowała przybrać pozę
obojętności.
– Jeśli tak, to są to tylko oznaki chwilowej słabości. Sara roześmiała się.
– Teraz już wiem, dlaczego nałożyłaś sobie porcję jak dla trzech głodnych
mężczyzn.
Kate, zbita z tropu, odłożyła trochę żeberek z powrotem na tacę.
– Nie martw się – rzekła Sara – nie jesteś pierwszą kobietą przeżywającą
chwilową słabość z powodu Bena Adamsa.
– Ooo? – Kate zdziwiło jej własne zaskoczenie tą wiadomością. Burmistrz
Saltillo był jednym z najbardziej pociągających mężczyzn, jakich spotkała. Co gorsza,
nie wiedziała, dlaczego ta wiadomość zirytowała ją. Była prawie zazdrosna!
– Ta choroba dotknęła już niemal połowę zdolnej do małżeństwa żeńskiej
populacji tego miasta. Nazywamy ją syndromem burmistrza. Ja sama miałam to
kiedyś. Nie martw się, wyżyjesz.
Kate nie była pewna, czy samo wyżycie mogłoby być jej celem. O wiele bardziej
wolała zwyciężyć.
– Łowca serc niewieścich, kolekcjoner, czy tak? – Wstrzymała oddech, w nadziei,
ż
e Sara zaprzeczy.
Zaprzeczyła.
– Och, nie. Jest łaskawy, czarujący, pociągający i nie interesuje go absolutnie nic
poza polityką i łowieniem ryb. My, odrzucone, doszłyśmy do zgodnego wniosku, że
każda z nas miałaby u niego jakieś szanse tylko jako dwudziestofuntowy sum.
W śmiechu Kate była ulga i radość. Wzięła spory kęs mięsa i postanowiła, że
radosną stroną tej sprawy zajmie się później.
– Powiedz mi coś o nim – poprosiła. Dostrzegłszy badawcze spojrzenie Sary,
dodała szybko: – śeby pokonać przeciwnika, trzeba go poznać. – Mówiąc to
wyobraziła sobie, że to, co usłyszy, będzie równie sensacyjne, jak afera Watergate.
– On jest takim tutejszym ideałem. Wiesz, gwiazda piłki nożnej w szkole
ś
redniej, potem Ivy League College, doskonała opinia z wojska. Osiągnął sukces w
interesach. Oddany rodzinie. śadnych wybryków, skandali, nałogów. Chyba, że
namiętne łowy można uznać za nałóg.
Kate pomyślała, iż właściwie powinna być zawiedziona, że w jego życiorysie nie
było nic, co mogłaby przeciw niemu wykorzystać. Ale nie była zawiedziona. Była nad
wyraz zadowolona.
– Powiedz mi coś o jego rodzinie. Są teraz tutaj?
– Nie. Jego rodzice i babka na lato wyjeżdżają do Europy. Ma jedną siostrę, jest
zamężna i mieszka w Tulsa. Jego rodzice mieszkają tutaj, tak jak i jego babka, Elsa
Haversham. To prawdziwa dziwaczka. Mam nadzieję, że ją poznasz, jak wróci.
– Ja też. Ben wspomniał o niej. Bardzo jestem ciekawa.
– Ben wspomniał o niej, naprawdę? – Tak.
– To ciekawe. Może wreszcie i on padł ofiarą syndromu burmistrza?
Kate zarumieniła się na myśl o tym.
– Na pewno nie – zaprzeczyła. – W każdym razie to ma być dyskusja polityczna.
– Polityczna? – Sara roześmiała się znad swojego talerza. Tu nigdy nie chodziło o
politykę i Kate świetnie o tym wiedziała, ale nie chciała, żeby Sara domyśliła się, że
ona wie. Westchnęła w duchu. Nie była już nawet w stanie poprawnie myśleć.
– Zjadaj te żeberka, zanim wystygną – powiedziała.
– Tak jest, proszę pani – odparła Sara jak grzeczna uczennica.
Przeszły do bezpieczniejszych tematów, a tymczasem orkiestra wróciła na
podium i zaczęła się szykować do wykonania kolejnej porcji radosnej twórczości.
– Chwytaj partnerkę – wrzasnął saksofonista w mikrofon. – Zaraz wam
pokażemy, jak się to powinno robić w Carnegie Hall.
– Nie oglądaj się teraz – powiedziała Sara – ale w twoim kierunku idzie jakiś
mężczyzna, któremu świecą się oczy. Nie jestem pewna, czy chodzi o taniec.
Kate nigdy nie była odporna na pokusę. Spojrzała i zobaczyła, że Ben Adams
rzeczywiście miał błyski w oczach. I to błyski tak niedwuznaczne, że Kate o mały
włos nie wypuściła z ust kęsa, który właśnie odgryzła. Wybełkotała tylko coś z
pełnymi ustami.
– Tak, tak, zgadzam się całkowicie – rzekła Sara. – Chyba się teraz prędko
wycofam i zostawię cię twojej chwilowej słabości. – Pomachała jej wesoło i poszła
przyłączyć się do grających w latający talerz na brzegu jeziora.
– Jest ci do twarzy we wszystkim, co jesz – rzekł Ben, kiedy już dotarł do Kate.
Pochylił się i kciukiem zebrał sos od pieczeni z jej policzka.
– Ostrożnie, burmistrzu, bo cię oskarżą o konszachty z opozycją. – Była
zdumiona, że stać ją było na swobodny ton w momencie, gdy dotykał jej twarzy.
Zawsze, gdy jej dotykał, topniała wewnętrznie. Jeśli to jest ów „syndrom burmistrza”,
to może się to źle skończyć. Przy takim tempie topnienia, do rana zostanie z niej tylko
kałuża.
– Poradzę sobie z takim oskarżeniem – powiedział. – Natomiast nie radzę sobie w
sytuacji, gdy jestem przy tobie i nie mogę cię dotknąć. W końcu jednak znalazłem
legalne rozwiązanie tego problemu. – Podał jej ramię. – Czy mogę prosić do tańca?
– Możesz. – Śmiała się z niego, gdy umieszczał jej dłoń w zgięciu swego łokcia.
– Uprzedzam się, Ben, dla mnie to jest taniec pożądania.
– A nie taniec miłości?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, porwał ją w ramiona i już wirowali dookoła
namiotu. Tylko nieliczne odważne pary próbowały dotrzymać kroku nieregularnym
rytmom orkiestry, mieli więc plac taneczny prawie wyłącznie dla siebie. Kate prędko
zorientowała się, że Ben jest znakomitym tancerzem. Choć nigdy nie przeceniała
swoich umiejętności, nie miała jednak trudności z dorównaniem mu w tańcu. Jej
czerwona sukienka świeciła jaskrawą plamą w namiocie oświetlonym lampionami.
Liczne spojrzenia śledziły taniec tej pięknej pary. Niejeden z widzów wyrażał pogląd,
ż
e wyglądają raczej na wspólników, niż na przeciwników.
Ben był niestrudzony. Prowadził Kate od jednego tańca do drugiego, gładko
zmieniając rytmy i nie puszczając jej nawet na chwilę. Gdy przyszła kolej na
spokojniejszą melodię i Kate tańczyła, opierając głowę – dzięki „podwyższającym”
pantofelkom – na jego ramieniu, wydawało się jej, że Ben jest właśnie tym
mężczyzną. Był wspaniale męski i pociągający. Ale, co więcej, czuła się przy nim
dobrze i bezpiecznie. Przesunęła głowę, żeby móc patrzeć na niego. Trudno było
powiedzieć, co wyraża jego twarz, jeśli nie liczyć owego błysku w oczach, który
można było tłumaczyć na najróżniejsze sposoby.
Znów wtuliła się w jego ramię i sunęła wraz z nim w rytm powolnej muzyki.
– Bardzo to miłe – wymruczał jej we włosy. – Zrób to jeszcze raz.
– Co?
– To sadowienie mi się na ramieniu, które wystawia na próbę moje opanowanie.
– To? – Zrobiła głową ruch przypominający zagrzebywanie się ptaka w gnieździe
i przytuliła się mocniej.
Odpowiedzią był jeszcze mocniejszy uścisk jego ramion.
– Człowiek chciałby się przyzwyczaić.
– Kobieta też.
Błogość odurzyła ich i nawet nie zauważyli, że są jedyną parą, która została na
parkiecie. – Ben? – Hmm?
– Jak myślisz, ludzie będą gadać? – O czym?
– O tym, że tak tańczymy.
– Będą się bardziej interesować kampanią, to wszystko.
– Byłoby nieuprzejmie z mojej strony, gdybym ci odmówiła.
– Zgadzam się.
– A nawet nie fair.
– Zupełnie.
Na zewnątrz namiotu ostatni już uczestnicy imprezy wyrzucali swe puste
tekturowe talerzyki do śmietnika i szli do domów, syci jadła i politycznych dyskusji.
Kate i Ben tańczyli dalej.
– Ben?
– Hmm?
– Zdaje się, że zbzikowałam na twoim punkcie.
– Czy to to samo, co być zakochaną?
– Nie wiem.
– Ja myślę, że tak.
Orkiestra zakończyła ostatni utwór na płaczliwą, bluesową nutę, spakowała
instrumenty i wyniosła się po cichu. A Kate i Ben wciąż tańczyli.
– Zastanawiam się, co by było, gdybyśmy poszli do łóżka? – rzekła Kate.
Ben zgubił rytm i nagle spostrzegł, że muzyka już nie gra. Zatrzymał się i spojrzał
na Kate.
– To wspaniały pomysł, Katie.
– To nie jest pomysł. Po prostu zastanawiam się na głos. – Rozejrzała się po
namiocie i wróciła spojrzeniem do Bena. – Gdzie są wszyscy?
– Mam nadzieję, że rozeszli się do domów. – Jego zegarek wskazywał pierwszą.
– Wracając do twojego pomysłu, Kate. – Oczy błyszczały mu, gdy spoglądał na nią. –
Myślę, że moglibyśmy zacząć tutaj. – Pocałował ją w lewą skroń.
– Ben! Ja nie żartuję.
– Ja też. Absolutnie nie. – Ujął jej twarz w dłonie i przechylił lekko ku górze. –
Zakochuję się w tobie, Katie.
– Nie jestem pewna swoich uczuć do ciebie, Ben. Kocham być w twoich
ramionach, kocham całować się z tobą. Ale nie myślę, żeby to była miłość. Bardzo
możliwe, że są to zwyczajnie skutki stłumienia seksualnego. To dlatego powiedziałam
to, co powiedziałam.
– O pójściu do łóżka?
– Tak. Ciekawa jestem, czy mogłabym uwolnić się od ciebie, idąc z tobą do
łóżka.
Obejmując ją dłońmi w pasie, trzymał ją na odległość wyprostowanych ramion,
aby móc czytać w jej twarzy.
– Czy ty mówisz poważnie? – Tak.
– A więc, Katie, widzę, że jest to sprawa wymagająca ode mnie pełnej uwagi. –
Wyprowadził ją z namiotu.
– Dokąd idziemy?
– Znam miejsce, gdzie będzie nam się lepiej rozmawiało. Minęli rożny i podium z
postrzępioną dekoracją. Przeszli obok stołów i pojemników na śmieci przepełnionych
podartymi tekturowymi talerzykami i ogryzionymi kośćmi. Odbyli szybką rundę
samochodem i przywieźli sobie koc. Potem weszli do gęstego sosnowego zagajnika.
Kate przyglądała się, jak Ben rozkłada koc pod drzewami. Zaczynała mieć
wątpliwości. Czy wytrwa, siedząc przy nim na kocu i nie połknie go? Co osiągnie
przez tę rozmowę? Chciała już odwołać swoje słowa. Chciała już odejść, lecz wtedy
zobaczyła jego twarz. Była spokojna, mądra i całkiem niegroźna. Była to twarz
przyjaciela, z którym można podzielić się zmartwieniem.
Kiedy rozpostarł już koc, usiadł i oparł się plecami o drzewo. Wziął Kate za rękę i
posadził ją obok siebie. Objął ją i dał wygodne oparcie na zgięciu ramienia.
– Teraz możemy rozmawiać, Kate.
– Jest mi tak dobrze u ciebie, że zapomniałam, o czym mieliśmy mówić. – I było
tak naprawdę. Bliskość Bena zawsze działała na nią w ten sposób. Jego obecność
przesłaniała wszystko inne.
– Zupełnie mi to nie przeszkadza. Będziemy tu siedzieć i patrzeć w gwiazdy.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc w gwiaździste niebo, wystawiając
twarze na ciepły oddech nocy i słuchając dalekiego wołania sowy. Ben chłonął jej
bliskość i upajał się nią. Uczył się na pamięć jej kształtów. Patrząc w górę ku
gwiazdom, stwierdził, że ta noc jest po prostu stworzona do romantycznej przygody.
– Katie. – Hmm?
– Cudownie się przytulasz.
– A ty jesteś dobrą przytulanką.
– Przytulanką?
– Tak. – Uniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. – Ja jestem przylepą, a ty
przytulanką, ja jestem dawcą, a ty biorcą. Wiesz, nie każdy jest dobrą przytulanką.
– Na szczęście nie. Ja na pewno zaliczam się do pierwszej dziesiątki tej elitarnej
grupy.
– Z pewnością tak. – Roześmieli się oboje, lecz potem Kate spoważniała. – I to
jest właśnie część mojego problemu.
Ben wyczuł zmianę nastroju.
– Słucham cię, Katie – rzekł przyciszonym głosem.
– Jesteś częścią mojego problemu, Ben, a ja jestem drugą jego częścią. Jesteś tak
okropnie przystojny, inteligentny i stanowczy, że przytłaczasz mnie czasem.
Sprawiasz, że zapominam o wszystkim, oprócz pożądania.
– To chyba nie tak źle, Katie.
– Dla mnie to źle. Nie chcę, żeby moje serce rządziło moją; głową. Już raz tak
było. Pamiętasz?
– Ja nie jestem Joem, a ty, jak myślę, nie jesteś już tą samą Kate. Nie nakładaj
przeszłości na teraźniejszość.
– Nie robię tego. Po prostu próbuję nie powtarzać tych samych błędów. To
dlatego powiedziałam to, co powiedziałam wcześniej.
– O uwolnieniu się ode mnie przez pójście do łóżka?
– Tak. – Wysunęła się z jego ramion i usiadła naprzeciwko. – Być może to, co
czuję do ciebie jest tylko odwieczną grą hormonów. Może, gdybyśmy poszli do łóżka,
ta gra znalazłaby swój finał, a ty stałbyś się dla mnie po prostu jednym z mężczyzn.
Wyciągnął ręce i ujął jej twarz w dłonie.
– Kusisz mnie, Katie. – Zataczał kciukiem kółeczka na jej delikatnej skórze. –
Kiedy będziemy razem, nie będzie żadnych wątpliwości i niepewności. Nie będzie
między nami nic, oprócz miłości.
– Chciałabym, żeby miłość była tak prosta. – Westchnęła i przykryła jego dłonie
swoimi. – W każdym razie, nie powiedziałam, że cię kocham. Po prostu chyba
narkotyzuję się tobą.
– Na początek to wystarczy. – Pochylił się i pocałował ją w czoło.
W tym pocałunku nie było pożądania. Był znakiem otuchy i zrozumienia. Kate
odczuła ciepło rozchodzące się po całym ciele, aż do czubków palców i zaczęła
zastanawiać się nad sobą. Czy nie chciała ukryć prawdy za słowami w rodzaju „gra
hormonów” i „narkotyzować się^’? Czy nie zakochała się już w Benie Adamsie? Były
to otrzeźwiające pytania, na które nie umiała odpowiedzieć.
– Ben, czy ty mówiłeś poważnie?
– O czym?
– O zakochaniu się we mnie.
– Tak. Naprawdę.
– Powiedz, dlaczego mnie kochasz?
– Czy koniecznie musi być jakiś powód?
– Nie taką odpowiedź chcę usłyszeć.
Roześmiał się.
– Moja Katie jest bardzo dociekliwa. – Ujął jej dłonie i całował czubki palców. –
Każdy mężczyzna szuka kobiety, dzięki której czułby się szlachetny i silny, dla której
chce budować zamki i zabijać smoki, dla której myśli o królestwach i dynastiach. Ty
jesteś dla mnie taką kobietą.
W jej oczach zalśniły łzy.
– To piękne, Ben. – Niecierpliwym gestem starła łzę, spływającą po policzku.
„Wielkie nieba – pomyślała. – Zachowałam się jak kobieta zakochana, a nie jak ktoś,
kto jest tylko chwilowo zauroczony. To się już nie powtórzy”.
– Czy mogę cię zatrudnić do pisania moich przemówień? – zadrwiła, żeby
uwolnić się od czarów jego słów.
– Nie zdołasz schować się przede mną na zawsze, Katie.
– A któż się chowa?
– Ty. Za tymi lekceważącymi słowami.
– Lekceważącymi, mówisz?
– Bardziej lekceważącymi, niż sójka na przyjęciu u czyżyka. Uśmiechnęła się
przebiegle i skoczyła na niego.
– Ja ci pokażę lekceważenie. – Chwyciła go i oboje potoczyli się na koc. Kate
wylądowała na wierzchu i zaczęła łaskotać Bena pod żebrami.
– Ty mała psotnico. – Śmiał się, zaciskając ramiona wokół niej. – Wiem, co się
robi z takimi niegrzecznymi dziewczynkami, które łaskoczą łaskotliwych.
Pociągnął ją ku sobie i pochwycił jej usta. Dotyk jego warg odniósł
natychmiastowy skutek. Kate poczuła, jak gorąco wzbierające jej w piersi zamienia
się w płomień, który stopniowo ogarnia ją całą. Wydała cichy jęk błogości i potoczyli
się razem po kocu, ciasno spleceni, usta przy ustach. Kate wczepiła palce w jego
czarne, sprężyste włosy, przytrzymując Bena przy sobie. Ich języki rozpoczęły
erotyczny pojedynek. Zamknęła oczy, by nie widzieć nieba usianego gwiazdami ani
połyskującego księżycową poświatą jeziora Lamar Bruce, by zapomnieć o wszystkim
oprócz rozkosznych doznań, które ją pochłaniały.
Dłonie Bena przemierzały jej ciało, odnajdując spadzistość ramion, głębokie
wycięcie talii, ponętne krzywizny ust. Jego palce robiły z nią przedziwne rzeczy i
Kate pomyślała, że te palce powinny być specjalnie pokazywane w muzeum historii
naturalnej, jako cudowne narzędzia miłości.
Przez małą wieczność pozostawali w uścisku, ucząc się na pamięć jedno drugiego
i aż do bólu pragnąc spełnienia. Całowali się aż do utraty tchu i nie dbali już o żadne
przybranie dla swego pożądania. Lecz kiedy żądza miała już całkiem zapanować nad
nimi, Ben otrząsnął się.
– Następnym razem, kiedy będziesz chciała być arogancka, Katie, postaraj się
lepiej o audiencję. – Usiadł i odsunął włosy zasłaniające jej twarz. – Nie wiem, jak
długo jeszcze wytrwam w tej szlachetnej wstrzemięźliwości.
– A ja nie wiem, jak długo jeszcze zniosę tę obsesję na twoim punkcie, nie robiąc
jakiegoś szalonego kroku.
Ben, po tak trudnej walce z pożądaniem, raczej miał dreszcze, niż śmiał się.
– Na przykład?
– Na przykład pójdę do magistratu i będę cię całować tak długo, aż dostaniesz
zeza. – Mówiła to lekko, ale wewnętrznie czuła się przygnieciona. Była jak w oku
cyklonu. Przyłożyła dłonie do gorących policzków i spojrzała na Bena. Widok był tak
uroczy, że serce zabiło mu mocniej. – Czy ja dobrze robię, Ben?
– O czym mówisz?
– O wyborach na burmistrza. Zdaje mi się, że biorę w tym udział z fałszywych
pobudek.
– Z jakich fałszywych pobudek?
– Tylko po to, żeby być przy tobie. śeby sobie udowodnić, że dam sobie radę i nie
popełnię tych samych błędów, co z Joem.
– Nie wydaje mi się. Ale nawet jeśli tak jest, nie zmienia to faktu, że jesteś
znakomitą kandydatką. Nie zapominaj o tym. – Splótł swoje palce z jej palcami i
uniósł jej dłoń do ust.
Kate zamknęła oczy i chciała wierzyć, że dotyk tych ust będzie trwał wiecznie.
Czerpała z jego ciepła delikatności i wyrozumiałości i owijała się nimi jak tęczą, od
stóp do głowy. Kiedy w końcu opuścił jej rękę, uśmiechnęła się do niego.
– Dziękuję, że jesteś taki, jaki jesteś.
– Bardzo cię proszę, Katie.
– Teraz możesz odwieźć mnie do domu. I tak też zrobił.
7
Nazajutrz po mitingu wyborczym Kate chodziła po domu i uśmiechała się
całkiem bez powodu. Dwa razy przyłapała się na głośnym śmiechu, a raz, podczas
pielenia klombu koło domu ze zdumieniem stwierdziła, że śpiewa do Królowej
Wiktorii, ulubionej kury Jane. Kura mrugnęła tylko żółtym okiem i zignorowała cały
występ.
Kate podniosła głowę i spojrzała z ukosa na słońce.
– Chyba jestem stuknięta – powiedziała głośno. – Śpiewałam do kury!
Próbowała skupić się na pieleniu, ale zamiast chwastów zaczęła trzebić petunie.
– Muszę pomyśleć o kampanii – rzekła do kota, który nie miał się gdzie podziać,
bo salon piękności był tego dnia zamknięty. Kot machnął ogonem i posłał jej
lekceważące spojrzenie, jak gdyby chciał powiedzieć, że wie, że Kate mówi
nieszczerze.
Kate przysiadła na piętach, żeby się przyjrzeć spustoszeniu, którego była autorką.
Sześć czerwonych petunii marniało na słońcu, a jedna ledwo już dyszała w jej brudnej
dłoni. Wsadziła biedny, więdnący kwiat z powrotem tam, gdzie rósł i uklepała ziemię
wokół niego.
– Muszę cię przeprosić – powiedziała do rośliny. – Nie mam nic przeciw tobie
osobiście. To przez to, że gdy patrzę na ciebie, widzę Bena Adamsa.
– A czemu nie próbujesz rozejrzeć się wokół siebie? Kate wypuściła kwiat tak
gwałtownie, że można by pomyśleć, że ją ugryzł. Spojrzała w górę i klapnęła na
siedzenie.
– Nie śmiej się, Ben. Śmiertelnie mnie przestraszyłeś.
– Od rana w nerwach?
– Od rana nieprzytomna. Rozmawiałam z Królową Wiktorią.
– To poważne osiągnięcie, zważywszy, że ona od dawna nie żyje.
– Królowa Wiktoria to ulubiona kura Jane.
– Teraz rozumiem – rzekł, choć niczego nie rozumiał. – Pozwól, że pomogę ci
wstać. – Chciał jej podać rękę.
Kate nie przyjęła wyciągniętej dłoni.
– To ty mnie doprowadziłeś do tego stanu. Wolałabym, żebyś poszedł zbierać te
swoje skarabeusze. – Powiedziała to, ale tak naprawdę wcale tego nie chciała.
– Nie żadne skarabeusze, tylko robaki na przynętę. – Ukucnął koło niej. – Nawet
z brudną twarzą wyglądasz cudownie. – Uśmiechając się do niej, ścierał jej brud z
policzka.
Kate siedziała nieporuszona, z lubością przyjmując dotyk jego rąk i nie wiedząc,
co począć z tym wszystkim. Stwierdzić, że to tylko pożądanie i zlekceważyć?
Niemożliwe. Ben nie uwierzyłby. Nawet ona sama już w to nie wierzyła. Szczególnie
po wczorajszej nocy. Czy ma go wessać w siebie i smakować po kawałeczku,
zaczynając od tych cudownych dłoni aż po wspaniałe nogi? I cóż by przez to
osiągnęła? Chyba tylko potwierdzenie własnych podejrzeń, że wszystko, co robi,
łącznie z kandydowaniem na burmistrza, robi po to, żeby zbliżyć się do Bena
Adamsa.
Nie mogła tak przesiedzieć całego dnia. Leniwym gestem strzepnęła brud z nogi.
Wiedziała, że Ben patrzy na nią. O czym on myśli? Jakby odgadując jej rozterkę,
pogładził ją po policzku.
– Katie, kochana, powiedz mi, chcesz tak przesiedzieć cały dzień w tym kurzu,
czy może razem dokończymy pielenia? – Spojrzał na więdnące petunie. – Czy raczej
niszczenia klombu?
„Razem? – powtórzyła w myśli. Wielkie nieba. Ben zamierzał spędzić z nią
sobotę. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Była absolutnie pewna, że nie wysiedzi przy
nim spokojnie nawet dziesięciu minut i po prostu pożre go. A to wykraczało już poza
jej zamierzenia. Przyjeżdżając do Saltillo, chciała zostawić ze sobą nieudane
małżeństwo i nie miała zamiaru z zamkniętymi oczami rzucać się w następne. W
każdym razie ; tak myślała na początku. Teraz zaś nie była wcale pewna swych
zamierzeń. Kiedy się nie wie, co zrobić, najlepiej zaatakować.
– Ben, wydaje mi się, że przyszedłeś, żeby wydobyć ode mnie moje tajemnice –
wypaliła.
– Wracamy do punktu wyjścia, tak?
– Ja uważam, że nigdy nie wyszliśmy poza punkt wyjścia.
– Ach, nie?
– Nie.
– A wczorajsza noc?
– Odmawiam udzielenia odpowiedzi, która może być użyta przeciwko mnie.
– Nie widziałem jeszcze tak nieznośnej kobiety. Kiedy zaczynam wierzyć, że
jesteś najuczciwszą pod słońcem, ty zaczynasz grać.
– Kłamać – poprawiła go. – Mam wprawę. Roześmiał się.
– To, czego ci trzeba, Katie, to pocałunek. – Pochylił się ku niej.
Zasłoniła się rękami.
– Ani się waż.
– No dobrze. Odłóżmy to na chwilę. – Przebiegł ją spojrzeniem od stóp do głowy
i gdyby jego oczy były laserami, spaliłby ją na węgielek. – Jeśli potrafimy – dodał. –
Przychodzę zabrać cię nad jeziora.
– Czy to łapówka, burmistrzu?
– Tylko o tyle, o ile spędzenie ze mną dnia ma dla ciebie jakąś wartość.
„Chce, żebym powiedziała, że ma” – pomyślała. Postanowiła to zignorować.
– Ben wyjaśnił swój zamysł.
– Myślałem, że gdybyś je sama zobaczyła, miałabyś lepszy pogląd na to, co
proponuję tam zrobić.
– Jeśli wygrasz. Uśmiechnął się.
– Chcę wygrać.
– Ja też.
– W takim razie, moja uparta Katie, nie będę ci przeszkadzał w planowaniu
twojej kampanii. – Spojrzał na więdnące na ziemi kwiaty i roześmiał się. – I w
uprawianiu ogródka. – Schylając się, głośno pocałował ją w usta, po czym poszedł
przez podwórko, pogwizdując. Nim wsiadł do samochodu, odwrócił się. – A propos,
bardzo mi się podobał twój bukiet z cebuli.
Kate patrzyła, jak odjeżdżał. Paliły ją dwa ognie – od wewnątrz tłumione
pożądanie, a od zewnątrz słońce.
– Muszę ułożyć sobie jakiś plan – mruknęła do Królowej Wiktorii, która
rozgrzebywała ziemię wokół dopiero co odratowanej, nieszczęsnej petunii.
Kate wpadła do domu, wzięła prysznic, przebrała się w lekką sukienkę i
wskoczyła do swego sfatygowanego auta. Przez resztę dnia przemierzała miasto w
poszukiwaniu materiałów i sprzymierzeńców do swej kampanii. Pojechała nad jeziora
i dokonała tam wizji lokalnej. Nim słońce zaszło, miała już dokładny plan działania.
Wkrótce znalazła to, czego szukała. Musiała wygłosić podniosłe przemówienie,
ż
eby przekonać pewnego farmera, że powinien się chwilowo rozstać ze swoim
„przyjacielem”.
Obiecała, że będzie „przyjaciela” dobrze karmić i dawać mu dużo świeżej wody,
oraz że nie pozwoli mu zjadać sznurów od bielizny.
Pospiesznie napisała swój adres na kawałku papieru.
– Dobrze byłoby, gdyby pan mógł przywieść mi go jeszcze dziś. Potrzebuję trochę
czasu, żeby go obłaskawić. Do środy oddam go panu, całego i zdrowego.
Dobili targu uściskami dłoni, a farmer nawet obiecał, że będzie na nią głosował.
Kate wracała do domu z poczuciem, że nie zmarnowała czasu. Jeden tylko drobiazg –
brak decyzji, co dalej z Benem – psuł radosny obraz tego dnia.
Podśpiewując, weszła do kuchni lekkim krokiem. Jane akurat smarowała kanapkę
masłem orzechowym.
– Jeśli chcesz, to sobie śpiewaj na wiecu we wtorek, ale ja nie będę.
Kate uścisnęła córkę.
– Czasami zastanawiam się, czy ty masz dziewięć, czy dziewięćdziesiąt dziewięć
łat. Jak tam twoje ćwiczenia piłkarskie?
– Wspaniale. Biegałam szybciej, niż Scotty Enlow.
– Kto to jest Scotty Enlow?
– To ten, co biega do tyłu. – Jane chodziła po kuchni i zajadając kanapkę,
opowiadała o meczu. Nagle przerwała i podbiegła do drzwi. – Mamo! Zobacz, jakiś
pan coś nam przywiózł przed dom.
Kate podeszła do drzwi i spokojnie patrzyła na rozgrywającą się scenę. Farmer
usilnie przekonywał swego opornego przyjaciela co do korzyści wynikających z
udziału w wyścigu do magistratu.
– Mamo, czy to nasz nowy domownik?
– Nie. To jest niespodzianka dla Bena Adamsa. – Kate wyszła przed dom
przywitać nowego członka swego sztabu wyborczego.
Widok wojowniczego zwierzęcia ostudził jej pierwotny entuzjazm. Co będzie,
jeśli nie da sobie z nim rady? Jeśli zwierzak nie będzie jej słuchał? Wzruszyła
ramionami i odsunęła na bok wątpliwości. Wzięła zwierzę za uzdę i poprowadziła w
stronę domu.
– Chodź już, chodź. Do wtorku musisz się jeszcze wiele nauczyć.
Prawdę mówiąc, oboje musieli jeszcze dużo się nauczyć. Zanim nadszedł wtorek,
zwierzę straciło trochę wojowniczości, a i Kate nieco spuściła z tonu. Ale nie traciła
ducha. Wspólnymi siłami, ona i zwierzę, wypracowali w końcu trudny kompromis.
W dniu mityngu, wieczorem, Kate załadowała swoją niespodziankę wyborczą na
pożyczoną ciężarowe i ufna w swe siły wyruszyła do miejscowego liceum, które
użyczyło swej sali gimnastycznej na cele akcji wyborczej.
Rozpalona upałem sala gimnastyczna była wypełniona do ostatniego miejsca. Od
chwili, gdy Ben Adams ujawnił swój projekt zagospodarowania jezior, wybory
burmistrza Saltillo cieszyły się większym zainteresowaniem, niż kampania
prezydencka. Tym bardziej, że jednym z kandydatów była kobieta. W pełnym składzie
stawiła się redakcja Saltillo Weekfy News, przyjechała też ekipa telewizyjna z Tupelo.
Kate z zadowoleniem lustrowała zgromadzenie. Było to idealne audytorium dla
spektaklu, który zamierzała pokazać. Efekt był murowany.
Spostrzegła Bena koło fontanny z wodą do picia. Grupa wiernych zwolenników
otaczała go i chłonęła każde jego słowo. Od zeszłej soboty Kate z rozmysłem
trzymała się z dala od niego i teraz była rada ze swej decyzji. Widzieć go, nawet na
odległość zatłoczonej sali, i nie dotknąć, wymagało najwyższego wysiłku.
Przyłożyła dłonie do skroni, jakby próbując w ten sposób usunąć Bena ze swych
myśli.
– Po prostu nie będę o nim teraz myśleć – mruknęła do siebie.
– O kim? – spytała Myrtle, która zjawiła się obok niej.
– O Benie Adamsie.
– Tak myślałam. – Myrtle przechyliła głowę na bok i spojrzała na Kate jak
zuchwały wróbelek. – Czy jesteś pewna tego, co robisz?
– Ale o co chodzi?
– O wszystko. Na przykład o tę niespodziankę. – Reakcja Myrtle nie była zbyt
entuzjastyczna, kiedy Kate i Jane powiedziały jej o tym w sobotę.
– Nie martw się Myrtle. Wiem, co robię. Jeśli chcę, żeby ludzie słuchali tego, co
mam do powiedzenia, muszę najpierw zrobić coś, co przykuje ich uwagę.
– Tyle, że jak ci się to dziś nie uda, to już nigdy. – Myrtle zdjęła druciane okulary
i przecierając je mówiła dalej: – Chodzi mi nie tyle niespodziankę, co o Bena
Adamsa. To jest człowiek, z którym trzeba się liczyć.
– Nie mam zamiaru się z nim liczyć. Mam zamiar go pokonać.
– Nie mówię o wyborach, tylko o sprawach sercowych. Jak cię znam, to w tych
sprawach zawsze byłaś nieustraszona.
– Ależ ja się niczego nie boję. Po prostu kieruję się zdrowym rozsądkiem.
Kate uśmiechnęła się jak ktoś, kto jest zupełnie pewien swoich racji. Ona sama
jednak nie była tak zupełnie pewna. Szczególnie, że Ben był w tej samej sali. I
szczególnie od czasu tego pięknego wieczoru, który spędziła z nim, jedząc suma na
kolację. Na razie postanowiła go ignorować. Uznała, że jest to jedyny sposób, choć
doraźny, na otrząśnięcie się z rozterek.
– Jak się miewa mój przyjaciel? – zwróciła się z pytaniem do Myrtle.
– Jane i Willy Bob przywiązali go na zewnątrz. Już teraz gromadzą się tam gapie.
Szczególnie po tym, jak zabrał się do konsumowania nowiutkiej plecionej torebki
Córy Lee Brady.
– Dobrze jej tak. – Zaśmiała się Kate.
Skierowała się ku drzwiom, lecz potem odwróciła się do Myrtle.
– Pamiętaj dać mi sygnał, kiedy przyjdzie moja kolej. Gdy wychodziła, Myrtle
powiedziała cicho:
– O, Boże, mam nadzieję, że miasto jest na to gotowe. – Poprawiła okulary,
przygładziła kok i starała się zachować spokój. Na próżno jednak. Tak się
denerwowała niespodzianką Kate, że nie słyszała ani słowa z tego, co mówił Bobby
Cranston Dale.
Zapadła pełna oczekiwania cisza, gdy Bobby Cranston po raz drugi ogłaszał:
– A teraz zabierze głos kandydatka na burmistrza.
– Wygląda na to, że już odpadła, Bobby – krzyknął ktoś z sali. – Niech mówią
następni.
Drzwi sali rozwarły się z hałasem i do środka wjechała Kate, dosiadając
wielkiego czarnego kozła. Zdumniony tłum przez chwilę obserwował w milczeniu,
jak Kate steruje na środek sali. Potem wybuchł nieopisany harmider. Rozległy się
okrzyki radości, śmiechy, wiwaty i gwizdy. Ludzie zaczęli się tłoczyć i przepychać,
każdy wyciągał szyję, żeby mieć lepszy widok na skandaliczną Kate Midland.
Kate jedną ręką trzymała sznurowane wędzidło, a drugą pozdrawiała tłum.
Prowadziła capa z taką pewnością siebie, jakby to cuchnące zwierzę było cadillakiem.
Kozioł ze swej strony zachowywał się tak, jakby wiedział, że dzieje się coś ważnego.
Kroczył przez salę gimnastyczną z dumą godną konia arabskiego pełnej krwi, i nie
zatrzymał się ani razu, żeby skubnąć plecioną torebkę. Koło podium dla mówców
Kate zsiadła i oddała wędzidło Jane. Kątem oka dostrzegła Bena. Usiłował zachować
powagę, ale nie bardzo mu się to udawało. Kąciki ust drgały mu i pocierał twarz
dłonią, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Kate wchodząc na podium posłała mu znak zwycięstwa. Podeszła do mikrofonu i
bez wstępów zaczęła mówić. Jej wjazd na capie był wystarczającym wstępem.
– Jeśli plan Bena Adamsa zostanie zrealizowany, wszyscy będziemy jeździć na
kozłach, ponieważ droga ominie nasze miasto – powiedziała milczącemu tłumowi. Na
te słowa znów podniósł się tumult. Teraz dopiero ludzie zrozumieli dramatyczną
wymowę jej wjazdu na grzbiecie kozła i zaczęli klaskać, tupać, krzyczeć i gwizdać.
Sprawa drogi dla nikogo już teraz nie była obojętna. Wystąpienie Kate musiało
również być pewną skrajnością, choć podaną w żartobliwy sposób.
Kiedy sala uspokoiła się, Kate przedstawiła konkurencyjną propozycję. Teren
wokół jezior zostałby zakupiony i zagospodarowany przez miasto. Trzyletni plan
przewidywałby utworzenie tam parku miejskiego oraz odsprzedanie lub
wydzierżawienie większości terenu pod biura i przedsiębiorstwa.
Kate śmiało mogła powiedzieć, że potrafiła skupić uwagę całego audytorium.
Mieszkańcy Saltillo byli dumni ze swego miasta a sprawy, które poruszyła, bardzo ich
obchodziły. Klaskali długo i głośno, kiedy powiedziała, że według jej projektu główna
droga będzie przebiegać przez miasto, co dodatkowo zwiększy szanse jego rozwoju.
Podatki z zagospodarowanych terenów pokryłyby po pewnym czasie poniesione
nakłady, miasto miałoby też dodatkowe pieniądze na szkoły i założenie biblioteki
publicznej.
Negatywny aspekt tego planu Kate zostawiła na koniec. « śeby zakupić jeziora,
należałoby podnieść podatki. Swe przemówienie zakończyła płomiennym
wezwaniem:
– Musimy być gotowi zapłacić pewną cenę za to, co bezcenne.
Kate schodziła z podium wśród burzliwego aplauzu sali, a Ben należał do tych,
którzy oklaskiwali ją najgorliwiej. Po tym, co powiedziała, jego przemówienie
wypadło blado i Ben wiedział o tym. Starał się mówić jak najkrócej. Będzie jeszcze
wiele okazji, żeby szczegółowo odpowiedzieć na jej propozycje. Na kampanię została
im jeszcze reszta długiego, gorącego lata.
Po zejściu z podium skierował kroki prosto do swej przeciwniczki.
– Moje gratulacje, Kate. Wygrałaś dzisiejszy bieg.
– Obiecałam ci ostrą walkę, Ben. Zawsze staram się dotrzymać słowa.
Reporter z telewizji podsunął jej mikrofon.
– Czy możemy to zacytować, pani Midland?
Kate i Ben odwrócili się w stronę kamer i reflektorów. Dziennikarze nie widzieli
takiej kampanii od czasów prohibicji i starali się dobrze wykorzystać okazje.
Następnego ranka prasa pytała: CZY KATE WYWIEZIE BURMISTRZA NA
KOŹLE? Kate odłożyła gazetę i uśmiechnęła się zadowolona.
– Na pewno się na nim przejedzie – powiedziała do siebie. Gdy sprzątała po
ś
niadaniu, wykonała kilka tanecznych kroków, po części dlatego, że tak dobrze szła
jej kampania, ale głównie dlatego, że była sobą. Schyliła się i pogłaskała Bootsa.
– Kocie, patrzysz na przyszłego burmistrza Saltillo. Salon piękności pękał dziś w
szwach. Niektóre panie były stałymi gośćmi, ale było wiele nowych klientek, które
przyszły z czystej ciekawości. Od dociekań i sporów huczało jak w ulu. Wymiana
poglądów była bardziej ożywiona niż w Sądzie Najwyższym Stanów Zjednoczonych.
Wśród tego zgiełku rozległ się dzwonek. Goniec od burmistrza stanął w drzwiach
i zadrżał, widząc, że znalazł się w oku cyklonu. Przesuwając się bokiem, podszedł do
Kate i wręczył jej liścik.
– Od burmistrza? – zapytała.
– Tak, proszę pani. Reszta jest na zewnątrz.
Oczy jej błyszczały, gdy otwierała kopertę. Jeśli było coś, co zajmowało ją
bardziej niż polityka, to właśnie niespodzianki. Przepadała za nimi, szczególnie, gdy
ich autorem był Ben Adams. Jego niespodzianki były tak samo zaskakujące jak on
sam.
Zważywszy na trudności w zaopatrzeniu, przesyłam roczny zapas paliwa do
twojego nowego środka lokomocji – czytała. Kolejny miting zaczyna się o siódmej.
Sugeruję, żebyś osiodłała swego kozła i wyruszyła z domu na godzinę przed
rozpoczęciem, bo, jak się dowiaduję, rozwija on prędkość nie większą niż cztery mile
na godzinę.
Pozdrowienia. Ben.
P. S. Powiedz swemu kozłowi, żeby darował życie plecionym torebkom. Od czasu
tamtego wypadku z Córą Lee, magistrat jest oblegany przez właścicielki (czy może –
byłe właścicielki) torebek, które domagają się, żebym coś zrobił w tej sprawie.
Obawiają się, że jeśli dalej będziesz praktykować te swoje koźle hobby, ich torebki
będą w niebezpieczeństwie.
Przeczytawszy list, Kate pobiegła do drzwi frontowych. Sześciu krzepkich
mężczyzn wyładowywało bele siana z trzech półciężarówek. Samochody
udekorowane były transparentami z napisem: „NASTĘPNA KADENCJA DLA
BENA ADAMSA”
Jeden z mężczyzn zauważył Kate stojącą w drzwiach.
– Gdzie mamy to wyładować? Kate roześmiała się.
– Zostawcie to tutaj, na samym froncie. Niech będzie na widoku.
Myrtle wyjrzała przez drzwi. – I co teraz zrobisz?
– Pamiętasz, Myrtle bajkę o karzełku, który potrafił zamienić słomę w złoto? Ja
właśnie zamierzam zamienić siano od Bena Adamsa w złoto. Polityczne złoto.
Myrtle patrzyła, jak ogród zapełnia się belami siana. Potem odwróciła się do swej
zwariowanej kuzynki.
– Mogę tylko powiedzieć, że oboje jesteście siebie warci. – Wycofała się do
domu, uśmiechając się, potrząsając głową i mrucząc pod nosem. – Ta dziewczyna ma
wrodzony talent do kawałów. Wszystko tu stoi na głowie, odkąd się sprowadziła.
Kiedy samochody zostały rozładowane, a ludzie od burmistrza odjechali do
miasta, Kate podziwiała górę siana i zanosiła się od śmiechu. Miała już gotowy plan
działania.
Wróciła do salonu piękności, wyłożyła swój plan i poprosiła o pomoc. Cztery
panie i tak zamierzały głosować na Kate i chętnie się zgodziły. Dwie inne przekonała
sama przewrotność planu. Ochotniczki pospieszyły do domów po niezbędne
akcesoria, a Kate zadzwoniła do Sary Callicut i jej wiernych zwolenniczek.
Wkrótce przed domem rozpoczęła się ożywiona krzątanina. Olbrzymi transparent
głosił:
SIANO DLA TWOJEGO KOZŁA. POZDROWIENIA OD BENA ADAMSA.
Panie rozstawiły składane stoliki i wiązały siano przysłane przez Bena Adamsa w
mniejsze wiązki.
Kiedy Jane i jej przyjaciel Kotlet wrócili z treningu, postanowili zrobić interes na
tej sytuacji i otworzyli pod dębem stoisko z lemoniadą. Ożywienie udzieliło się nawet
zwierzętom. Dżek, piesznajda, i Boots, leniwa kotka, zaczęli się gonić między belami
siana. Królowa Wiktoria patrzyła na to zawistnym okiem. Od czasu do czasu i ona
dawała znać o sobie, wydziobując czerwony lakier, którym Kate pomalowała sobie
paznokcie u nóg.
Wieść o tym, co się dzieje u Kate szybko rozeszła się po Saltillo i wkrótce jej
ogród zapełnił się ludźmi. Ochotniczki wręczały przybywającym miniaturowe bele
siana, a Jane i Kotlet rozprowadzali swoją lemoniadę, inkasując po pięć centów za
kubeczek. Niepostrzeżenie rozpoczął się zaimprowizowany wiec. Kate wystąpiła w
ogrodzie jak na mównicy. Agitowała, gestykulowała, wskazywała na górę siana i –
posuwała naprzód swą kampanię. Było to jedno z najlepszych wystąpień publicznych
w całej jej karierze.
Myrtle, dumna jak paw, przechadzała się wśród zgromadzenia, podziwiając
błazeństwa swej zuchwałej siostry i pilnie obserwując wszystko, co się działo. To, co
słyszała, jeszcze bardziej wbijało ją w dumę.
– Ma kobieta charakter – oznajmił jeden ze stałych bywalców Składu Towarów
ś
elaznych Braci Jones. Jego towarzysz, zatwardziały konserwatysta, przerwał na
moment żucie cygara.
– Saltillo nie widziało jeszcze nic takiego – przyznał.
– Niech mnie diabli, jeśli nie oddam głosu na babkę z takim biglem.
– Ma pomyślunek – dorzuciła kobieta z różowymi papilotami na głowie.
Korzystając ze słońca, strzygła trawę w swoim ogródku i jednocześnie suszyła włosy,
kiedy zauważyła, że naprzeciwko coś się dzieje. Oczywiście przeszła na drugą stronę,
zobaczyć w czym rzecz i wypowiedzieć swoje zdanie.
– Ten projekt urządzenia jezior wydaje mi się dobry. Co to za pomysł, żeby droga
omijała miasto?
– No chyba! – dorzucił trener piłki nożnej. Zauważył co się dzieje w drodze
powrotnej z treningu. – Ben Adams powinien uważać, co robi, bo przepadnie w
wyborach, jak nic. – Obwieścił to z widoczną satysfakcją. Choć niechętnie przyjął
Jane Midland do swojej drużyny, to z czasem bardzo ją polubił. Grała bardzo
ofensywnie i okazała się dobrym nabytkiem.
– Świetnie idzie – zameldowała Myrtle przechodząc. – Chyba ich zwojujesz.
– Doskonale. To nauczy Bena Adamsa, co to znaczy przesłać na mój adres trzy
ciężarówki siana.
Obserwując rozwój wypadków, Kate poczuła, jak ogarnia ją to samo uniesienie,
jak wtedy, przed laty, gdy pracowała dla senatora Waxholta. „Tak, Ben miał rację –
pomyślała. – Nic już nie może jej powstrzymać. „ Miała ochotę podziękować mu, że
ją do tego wciągnął. Chciałaby mu powiedzieć, jak bardzo ceni zrozumienie, jakie jej
okazał. Chciałaby tylko spojrzeć mu w oczy, zarzucić ręce na szyję i nic więcej. Ale
wiedziała, że to niemożliwe. Nie umiała już powstrzymać swej namiętności, tak jak
nie umiała powstrzymać wschodzącego słońca. „Za dnia przeciwnicy, nocą
kochankowie” – pomyślała.
– Boże, jak ja dotrwam do końca tej kampanii? – mówiła cicho do siebie. – Może
powinnam go zabić, zamiast mu dziękować?
Ale oczywiście nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Poszła do domu po skrzypce.
Zaimprowizowany wiec trwał jeszcze długo po zachodzie słońca. Światła latarek i
lampionów oraz gromady świetlików stwarzały nastrój zabawy karnawałowej. Zapas
lemoniady Jane dawno się wyczerpał, ale ktoś przyniósł z domu skrzynkę coli, ktoś
inny dostarczył piwo. Kanapki z szynką i domowe ciasta przemknęły tylko przez
stoliki. Były żarty, śmiechy i przyjacielski nastrój. I gdy w końcu ktoś dał sygnał do
odwrotu, wszyscy byli zdania, że nigdy jeszcze polityka nie była w Saltillo rzeczą tak
interesującą.
Tego wieczoru Ben Adams późno wyszedł z biura i wsiadł do samochodu. Na
jego twarzy był uśmiech. Myślał o Kate, o koźle i o swojej niespodziance i nie
przestawał się uśmiechać. Skręcił w Drugą Aleję, bo chciał powiedzieć Kate, że jutro
każe uprzątnąć swoją niespodziankę. Włączył radio i w takt muzyki bębnił palcami po
kierownicy. Jechał powoli. Koniec dnia, letni wieczór i przyjazny nastrój znanych ulic
dawały odprężenie.
Z łatwością wyobraził sobie minę Kate, kiedy dostarczono jej siano – czarne jak
węgiel oczy, rozszerzające się ze zdumienia, usta składające się do śmiechu.
Wiedział, że Kate będzie się śmiała. Śmiech był częścią jej natury.
Ku swemu zdumieniu, po przybyciu na miejsce, Ben natrafił na najbardziej
hałaśliwy piknik, jaki zdarzyło mu się widzieć. Zatrzymał samochód po drugiej
stronie ulicy, żeby rozejrzeć się w sytuacji, samemu będąc niezauważonym. Po chwili
stwierdził jednak, że niepotrzebnie trudził się parkując po drugiej stronie. Mógłby
nawet urządzić paradę zwierząt cyrkowych wzdłuż Second Avenue, a i tak
prawdopodobnie nikt z tego rozbawionego towarzystwa nic by nie zauważył. Śmiano
się tam i dyskutowano w najlepsze. Pito, jedzono i tańczono.
Nietrudno było zauważyć, kto był duszą towarzystwa. Kate, ubrana w dżinsy,
niebieską bluzkę i sandały, siedziała na trzech belach ułożonych jedna na drugiej, w
samym środku zgromadzenia, i przygrywała na skrzypcach. Pomyślał, że jest ona
najcudowniej pociągająca, najskandaliczniej wspaniała i najbardziej zachwycająco
nieobliczalna ze wszystkich znanych mu kobiet. I w tym właśnie momencie stwierdził
bez cienia wątpliwości, że jest zakochany w Kate Midland. Wychylił się do tyłu na
siedzeniu samochodu i śmiał się, aż zabolały go boki, śmiał się radosnym śmiechem
szczęścia i miłości.
Gdy przestał się śmiać, wysiadł z samochodu i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Nikt go nie zauważył oprócz Królowej Wiktorii. Dziobnęła kilka razy sznurowadła u
jego stóp i stwierdziwszy, że są mało zachęcające, przeszła do przyjemniejszych
zajęć. Ben oparł się o pień dębu i chłonął dźwięki i obrazy zabawy u Kate. Była
kolorowa, wesoła i beztroska jak sama Kate. Wszystko to wzmocniło go i oczyściło.
Chciał budować zamki, zabijać smoki, być panem swego losu i założycielem dynastii,
a wszystko za przyczyną owej kobiety w dżinsach i niebieskiej bluzce.
– Kocham cię, Kate Midland – powiedział głośno, lecz jego słowa zginęły w
zgiełku zabawy.
Kate skończyła właśnie swą wspaniałą wersję The Wabash Cannonball, gdy
spostrzegła Bena. Serce zabiło jej mocniej i niechcący trąciła struny smyczkiem.
Wydawał się tak ufny w swe siły, tak spokojny, przystojny, tak opanowany i cholernie
pociągający, że wyobraziła sobie, że wszyscy obecni uciszyli się i zaczęli mu się
przyglądać. W wyobraźni widziała już siebie i Bena na pustej scenie, na oczach całej
ludności Saltillo, która obserwuje zjawisko z pogranicza świata ducha i fizyki
wysokich napięć – łączącą ich namiętność pod postacią łuku elektrycznego.
– Ben. – Poruszyła bezgłośnie ustami. Uśmiechnął się, na znak, że odebrał jej
nieme pozdrowienie. Słowa były im teraz zbędne. Wystarczyło spojrzenie.
– Zagraj nam coś jeszcze, Kate – zawołał jakiś mężczyzna z tłumu.
– Tak, Kate, chcemy się jeszcze zabawić.
Kate automatycznie umieściła skrzypce pod brodą i uniosła smyczek, ale w jej
muzyce nie było już serca. Pofrunęło przez ogród i uwiło sobie gniazdko obok serca
Bena. Kiedy grała The Orangeblossom Special przyszło jej do głowy, że gdy uczyła
się tego utworu, musiała chyba podświadomie myśleć o kościołach i białych
welonach, zamiast o pociągach. Przez chwilę nie panowała nad smyczkiem i nie
widziała niczego prócz twarzy Bena Adamsa. Rutyna jednak zrobiła swoje i Kate
grała dalej już bez potknięć. Zanim jednak skończyła, zdążyła jeszcze zadać sobie
pytanie, co jeszcze może przegrać tego lata, oprócz wyborów.
Kate włożyła skrzypce do futerału i wmieszała się między pozostałych jeszcze
gości, stale pamiętając o obecności Bena. Rozmawiała jeszcze, dziękowała za
przybycie i prosiła o głosy. I stale czuła na sobie wzrok Bena. Zachodziła w głowę,
dlaczego nie ruszał się z miejsca. Dlaczego stał tak i patrzył na nią?
Zrozumiała, gdy odeszli ostatni goście. Podszedł i wziął ją w ramiona.
– Skoro już tu przyszedłem – rzekł – nie mogłem tak po prostu odejść.
Wsparła się na nim, rozkoszując się jego siłą i dotykiem ramion, którymi ją
otoczył.
– Jak ci się podoba to, co zrobiłam z twoim sianem?
– Mogę ci podpowiedzieć jaki jest, lepszy sposób wykorzystania siana.
Mówiąc to układał ją na wiązce siana, w miejscu ukrytym wśród rozkwitających
krzewów hortensji. Pieścił pocałunkami jej szyję.
– Katie – szeptał namiętnie.
Odchyliła głowę do tyłu i wygięła szyję w łuk, tak, by jego usta mogły swobodnie
przesuwać się ku szczytom jej piersi.
– Ben – wyszeptała – w ten sposób nie uprawia się polityki. Szczypał ustami jej
skórę, pachniała cytryną i smakowała miodem.
– Tak, ale właśnie w ten cudowny sposób uprawia się romanse.
Kate chciała się jeszcze nacieszyć pieszczotą jego ust, odsunąć moment, w
którym powróci na bezpieczną ścieżkę rozsądku. Tłumaczyła sobie, że nie będzie w
tym nic złego, jeśli zakosztuje tej zakazanej rozkoszy, zakazanej dlatego, że uparła się
nie wiązać z nim uczuciowo.
– Pocałuj mnie tam, Ben.
– Tutaj? – Tak. – Atu?
– O tak, Ben. Tak.
Magia jego ust zatopiła ją w rozkoszy. Wplotła mu dłonie we włosy i potoczyła
się z nim przez siano. W przebłysku świadomości pomyślała, że naprawdę udało się
jej zamienić siano w złoto. Ale nie było to polityczne złoto, było to złoto miłości.
– Ben, ty wiesz, że to tylko chwilowe szaleństwo. Zatrzymam się dokładnie w
momencie, w którym zaspokoję swoją namiętność.
– Katie, Katie – strofował ją delikatnie. – Nie zatrzymasz się nigdy. To już tak
miało być.
– Nie – sprzeciwiała się, postanawiając przerwać działanie czaru, jak tylko całe to
złoto zmieni się na powrót w siano.
8
Upłynęło wiele czasu, zanim złoto zamieniło się z powrotem w siano. Zanim to
nastąpiło, obejmowali się i całowali i wciąż nie mogli się sobą nasycić. W tych
pocałunkach była namiętność i potrzeba wzajemności, szacunek i podziw, radość i
ukojenie. Lgnęli do siebie w swym gniazdku uwitym z siana, za jedynych świadków
mając świetliki.
Ciało Katie szczelnie dopasowało się do ciała Bena, gdy jego język wykonywał
taniec miłosny. Wiła się i tuliła do niego, starając się brać, co tylko możliwe, nie
przekraczając pewnej granicy, którą sobie zakreśliła. Była odurzona i syta tej
rozkoszy, którą był dla niej Ben Adams.
Ź
dźbła siana wplątywały się jej we włosy i oblepiały spodnie. Drobne, drapiące
listki wciskały się wszędzie; w kieszenie, do sandałów, pod bluzkę i za stanik. Ale nie
zauważyła tego, i w ogóle niczego, poza bliskością Bena. Zanurzała się w nią jak w
tęczę, pełną blasków i kolorów.
– Katie? – Zabrzmiało to jak prośba raczej, niż początek rozmowy. Ben rozpiął
suwak jej dżinsów.
Całą siłą woli zmusiła się, żeby odmówić. Wydobyła skądś resztki godności,
odwagi i zdrowego rozsądku.
– Nie – powiedziała z westchnieniem rezygnacji, tak, że brzmiało to raczej jak
przyzwolenie.
Zapinając zamek uznała, że za mniejsze rzeczy ludzie zyskiwali miano
bohaterów.
– Wciąż jesteś rozsądna, Katie?
– Niełatwo mi o to przy tobie.
– Cieszy mnie to.
– Dlaczego?
– Bo cię kocham? – Położył palec na jej ustach, nie chcąc dopuścić jej do głosu. –
Kocham cię, Katie i nie możesz tego zmienić, cokolwiek byś powiedziała.
– Ale ja nie odwzajemniam twojej miłości. – Gdy to mówiła, skrzyżowała palce,
chcąc się upewnić, czy mimowolnie nie kłamie. Nie dlatego, żeby chciała skłamać.
Nie tym razem. Uważała, że gdy mowa o miłości, nie wolno kłamać.
Ben wyjął źdźbło siana z jej włosów.
– Nic nie szkodzi, Katie. To przyjdzie. Ja będę czekał.
– TU, w tym sianie? – Pozwoliła sobie na drobną uszczypliwość, częściowo
dlatego, że taka już była, ale głównie dlatego, że dzięki temu mogła przez chwilę nie
walczyć z własną chęcią pożarcia go.
– W sianie, na łódce, pod drzwiami – gdziekolwiek zechcesz, Katie.
Gładziła go po twarzy, wyczuwając pod palcami mocny podbródek, muskające
czarne, krzaczaste brwi.
– Ledwo mogę ci się oprzeć, Ben.
– To czemu się opierasz?
– Muszę.
– Czy tak?
Wyciągnęła się na sianie i skrzyżowała ręce pod głową. Chciała zostać tu już na
zawsze. Albo chociaż dotąd, aż księżyc odbędzie do końca swą podróż po nocnym
niebie. Chciała być z Benem, dotykać go, obejmować, całować. Chciała słuchać jego
głosu, brzmiącego czasem jak pomruk dalekiego grzmotu, a czasem miękkiego i
kuszącego jak szum nocnego wiatru w gałęziach sosen. Ale nie mogła robić tego
wszystkiego. Jeszcze nie. Może nigdy. Westchnęła.
– Tak. Muszę wytrwać – orzekła. Odwróciła się na brzuch, żeby go widzieć i
wsparła się na łokciach.
– Czasem wydaje mi się, że przez ten swój^ rozsądek staję się głupia jak Królowa
Wiktoria.
– Jane uważa, że ona jest inteligentna.
– Nie zniosła nawet jednego jajka. Potrafi tylko wydziobywać lakier z paznokci u
nóg i przyglądać mi się tymi swoimi malutkimi, żółtymi oczkami.
– Przyglądać ci się – to nienajgorsza rozrywka.
– Czy wiesz, co najbardziej w tobie lubię? – Co?
– Kiedy nie chcę być poważna – pozwalasz mi na to. Nigdy nie starasz się
przeforsować żadnej sprawy.
– Czy to znaczy, że będziesz na mnie głosować? Połaskotała go w nos źdźbłem
siana.
– Nigdy w życiu. Jak myślisz, dlaczego tak dzielnie agitowałam dzisiaj cały dzień
przeciw tobie?
– śebym nie uważał, że zmarnowałem pieniądze?
– Dlatego, że zamierzam cię pokonać.
Oboje leżeli na plecach i patrzyli, jak gwiazdy wędrują po niebie. Oboje pragnęli,
by ta chwila trwała.
– Co do siana, Katie, to jutro przyślę ciężarówki, żeby zabrały wszystko.
– Nie chciałabym, żeby zabrali. To taki świetny domek do zabawy.
Ben roześmiał się.
– W takim razie nie zabieram. Ale będę przychodził co wieczór i będziemy się
bawić w dom. Albo w cokolwiek innego, w co według ciebie można się bawić na
sianie.
– Nie waż się.
– Zostawić siano, czy przychodzić?
– Ani to, ani to. Po raz drugi na sianie nie oparłabym się pokusie.
– Muszę to sobie zapamiętać.
– Jako chwyt wiecowy?
– Jako sztuczkę miłosną.
Zostali jeszcze chwilę w swym gniazdku, na tyle długo, że zastała ich tam nocna
rosa i Królowa Wiktoria, która najwyższą belę siana obrała sobie na grzędę.
Wystarczająco długo, żeby nasycić się odczuciami wzajemnej bliskości na zapas, na
czas, kiedy publicznie będą dla siebie przeciwnikami. Wreszcie Ben poruszył się.
Pochylił się nad Kate i delikatnie pocałował.
– Na do widzenia – powiedział – Pospiesz się, zanim zrobię ten błąd i zatrzymam
cię na zawsze.
– Katie...
– Idź już, Ben. A więc poszedł.
Kate i Ben widywali się teraz bardzo rzadko. Ich kampanie nabierały tempa. Jeśli
się spotykali, to tylko publicznie. Wymieniali wtedy spojrzenia, które mówiły o
wzajemnej tęsknocie. Poza tym jednak każde z nich dążyło do wygranej w wyborach.
Całe miasto obwieszone było plakatami, a wyborcy zaopatrywali się w
najrozmaitsze przedmioty, przy pomocy których manifestowali swoje wyborcze
sympatie. Największą popularnością cieszyły się wachlarze, jako że Saltillo
przeżywało właśnie największą falę upałów od 1939 roku.
Tego wieczoru w szkolnej sali gimnastycznej było tak gorąco, że nawet komary
omdlewały z upału. Córa Lee Brady zdobyła się na rzecz nie do pomyślenia,
mianowicie pokazała się publicznie bez pończoch. Maudie Ascot odważyła się na
rzecz niewybaczalną i pozbyła się na ten wieczór pasa z podwiązkami. Siedziały obok
siebie na twardych, składanych krzesełkach w dusznej, nagrzanej sali gimnastycznej.
Ich wachlarze miesiły ciężkie, wilgotne powietrze. Jedyną pociechę czerpały z tego,
ż
e mogły sobie wzajemnie dopiekać.
– Jeśli ona myśli, że będę na nią głosować, to znaczy, że całkiem postradała
zmysły – rzekła Córa Lee. – Patrz, jak ona siedzi na tym podium, zupełnie jak
mężczyzna.
– Nie widziałam jeszcze mężczyzny ubranego w sukienkę z dekoltem na plecach
– odparła Maudie Ascot. – Uważam, że wygląda ślicznie. Jest inteligentna i wie,
czego chce. Spójrz, jak dumnie trzyma głowę.
– Hmm! Po prostu wyciąga szyję, żeby lepiej widzieć Bena Adamsa. Niektórzy
mówią, że stanęła do wyborów tylko ze względu na niego.
– Niektórzy są za głupi, żeby w ogóle otwierać buzię. Stanęła do wyborów, bo ma
kwalifikacje.
Córa Lee przeniosła swe zainteresowanie z Kate na Bena.
– Mówisz, że ślicznie wygląda. A spójrz na Bena Adamsa. Zobacz jaką ma
opaloną szyję. Mówią, źe każdego lata jest opalony od stóp do głowy. Założę się, że
łowi ryby na golasa.
– Więc to dlatego codziennie chodzisz z wędką na ryby?
– Czyś ty już całkiem zgłupiała, Maudie? Gdybym go tam kiedyś zdybała na
golasa, nie tak bym na niego teraz patrzyła.
– Niewiele ci brakuje, szczerze mówiąc.
– Och, daj już spokój. Co to, nie wolno nawet popatrzeć?
Maudie otwierała już usta, żeby odpowiedzieć, ale zagłuszył ją hałas głośników.
Wcisnęła się w swoje niewygodne krzesło i jak wszyscy wyborcy w Sal tillo
niecierpliwie oczekiwała kolejnej odsłony dramatu z udziałem dwojga kandydatów na
burmistrza. Od czasu, gdy na scenie tej kampanii pojawił się kozioł, a potem i siano,
nawet chorzy podnieśli się z łóżek, by być świadkami tych zmagań.
Kate przemawiała jako pierwsza i, jak zwykle, z werwą. Ale na dziś nie
przygotowała żadnej niespodzianki. Słuchacze nieco zawiedzeni, kręcili się
niecierpliwie w upale.
Wtem w tłumie zawrzało. Nikt nie zauważył, kiedy Ben Adams zszedł z podium,
a teraz okrążał audytorium na jasnoczerwonym, damskim rowerze, z
dziesięciobiegową przerzutką. Dwaj chłopcy biegli obok z transparentami, które
głosiły:
KONIEC Z ZANIECZYSZCZANIEM ŚRODOWISKA i POMÓśMY
SŁUśBOM OCZYSZCZANIA.
Przez tłum przeszedł pomruk.
– Co on szykuje? – pytali jedni.
– Można mu zaufać, on gra fair – mówili drudzy.
– To urodzony polityk – oznajmili jeszcze inni.
Kate, uśmiechnięta, siedziała na brzegu krzesła. Spodziewała się, że Ben dzisiaj z
czymś wystąpi. Ostatnie sondaże opinii świadczyły, że idą łeb w łeb. Najwyższy czas,
ż
eby któreś z nich skupiło na sobie uwagę kapryśnego czasem elektroratu jakimś
publicznym wyczynem.
Obserwowała ten rajd dookoła sali gimnastycznej i uznała, że jej pomysł z
kozłem był co najmniej dwa razy lepszy.
Teraz jednak liczyło się to, że skupił na sobie całą uwagę zachwyconej
publiczności. Łącznie z nią samą. Ogorzały, szeroko uśmiechnięty, muskularny.
Prezentował się znakomicie na plakatach wyborczych, a jeszcze lepiej na sianie. Na tę
myśl oblał ją rumieniec, miała jednak nadzieję, że nawet jeśli ktoś to zauważył,
pomyśli może, że to skutek upału.
Przejeżdżając koło podium, machał wysoko podniesioną ręką. Radosny gest
małego chłopca. Wśród ludzi, w atmosferze wiecu, był w swoim żywiole. Podobnie
jak Kate. Pokrewne dusze. Tacy właśnie byli.
Po uzyskaniu całego efektu scenicznego swego pomysłu, Ben zatrzymał się przy
podium. Skinął głową i Bobby Cranston Dale podał mu mikrofon.
– Panie i panowie – zagrzmiał Ben do mikrofonu. – Dziś przygotowałem prezent
dla mojej przeciwniczki – spojrzał na Kate. – Czy mogłabyś tu zejść, Kate?
– Co ty chcesz zrobić? – szepnęła, podchodząc z tyłu. Odwrócił się ku niej z
uśmiechem.
– Zobaczysz.
Gdy stanęła obok niego, podjął przerwany wątek.
– Kate Midland. Doszedłem do wniosku, że powinnaś mieć jeszcze jakiś środek
lokomocji, oprócz swojego kozła. Coś bez rogów i ogona. Coś, co nie będzie
przysparzać dodatkowej roboty zakładowi oczyszczania miasta.
Tłum zaryczał ze śmiechu, gdy Ben wręczył jej rower. Kate nie należała do tych,
co przepuszczają okazje. Chwyciła mikrofon.
– Ben, widzę, że to nie jest rower dwuosobowy. Rozumiem więc, że nadal
planujesz jeździć na koźle, jeśli twoja droga ominie Saltillo.
Odpowiedzią był śmiech i oklaski. Podwijając spódnicę, wsiadła na rower i
zrobiła rundkę wokół sali gimnastycznej. „Nie ma powodu oddawać mu pola” –
pomyślała. Zajechała od tyłu podium i zsiadła z roweru, aby Ben mógł kontynuować
swoje przemówienie.
Następnie publiczność podzieliła się na dwie części i otoczyła swoich
kandydatów. Mimo upału humor dopisywał wszystkim. Poklepywali Bena i Kate po
ramieniu, żartowali, śmiali się i skutecznie ich rozdzielili.
Po powrocie do domu, Kate była tak wyczerpana, że nie mogła zasnąć. Leżąc w
łóżku i w duchu przeklinając upał, rozmyślała o tym, jak to będzie, gdy zostanie
burmistrzem i o miłości do Bena. „No, o czymś, co prawie można nazwać miłością” –
poprawiła się. Wstała z łóżka i wyjrzała przez okno. Pod dębem stał czerwony rower.
Uśmiechnęła się. Kozioł, siano, czerwony rower i wybory burmistrza. Co za lato! W
tym momencie Saltillo było realne, obecne i pełne znaczenia, a Biloxi wydawało się
odległe o lata świetlne. Ben Adams był tu i teraz, Joe oddalał się w przeszłość. Czy
nie czas już, by uwolnić się od niego? Czy nie czas, by to, co przeszło, stało się
przeszłością?
Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na czerwony rower i wróciła do łóżka. Tym
razem zasnęła mocno jak kamień.
– Czytałaś dzisiejsze gazety? – zapytała Myrtle, wchodząc do salonu piękności.
– Nie. Nie miałam kiedy. Zaspałam – powiedziała Kate.
– Spójrz na to. – Myrtle rzuciła gazetę na kontuar, gdzie Kate ustawiała butelki z
szamponem. Tytuł na pierwszej stronie głosił:
BURMISTRZ PĘDZI DO ZWYCIĘSTWA NA ROWERZE!
– Pędzi do zwycięstwa, coś takiego! Niech no tylko skończę z nim sprawę, to nie
będzie nawet kuśtykał do zwycięstwa.
– W polityce jak w miłości.
– O czym ty mówisz?
– śe nigdy nie wiadomo.
Kate skrzyżowała ręce na piersi.
– Nie mogłabyś od razu powiedzieć, o co ci chodzi?
– Skąd wiesz, że mi o coś chodzi?
– Widać to po tobie.
– Jak to, widać?
– Wyglądasz jak ktoś, w kim aż kipi od dobrych rad. Drżą ci kąciki ust, a twoje
uszy przylegają płasko do głowy.
Myrtle wybuchnęła śmiechem.
– Brzmi to tak, jakbyś mówiła o koniu wyścigowym. Kate odłożyła butelki z
szamponem i uściskała Myrtle.
– A ty jesteś przecież moją ukochaną siostrą. Tylko nie wiem, czemu jesteś
dzisiaj taka małomówna. Zwykle wypowiadasz swoją kwestię, nie zważając, czy ktoś
ma ochotę cię słuchać, czy nie.
– Są rzeczy, które są zbyt ważne, żeby o nich paplać. – Myrtle zdjęła okulary i
zaczęła czyścić szkła. – Z drugiej strony są rzeczy zbyt poważne, żeby o nich nie
mówić.
– A więc mów.
– Chodzi mi o ciebie i Bena Adamsa.
– Mów dalej. Ja słucham.
– Obserwuję was dwoje przez całe lato i wydaje mi się, że się kochacie, ale jest
coś, co was wstrzymuje. I podejrzewam, że to wychodzi od ciebie. Czy mam rację?
– Nie wiem nic o miłości, ale co do reszty, to tak. To ja nas wstrzymuję.
– Dlaczego?
– Joe.
– To jest najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam.
– Nie masz racji. Nasze małżeństwo było błędem. Częściowo był to mój błąd. Źle
wybrałam i nie umiałam znaleźć znośnego kompromisu.
– A więc zamierzasz płacić za to przez resztę życia?
– Nie. Nie uważam, że płacę za błędy. Po prostu jestem rozsądna.
– Odrzucając Bena Adamsa nie jesteś rozsądna. To wspaniały mężczyzna.
– Wiem o tym. – Kate usiadła na krześle dla klientek i zaczęła się na nim obracać.
– Wczoraj wieczorem, kiedy spojrzałam przez okno na ten idiotyczny rower,
pomyślałam sobie, czy nie czas już przestać się przejmować tym, co było kiedyś. –
Zatrzymała się i spojrzała na Myrtle. – Sama już nie wiem. Czasem wydaje mi się,
jakby to wszystko było wczoraj, a znów kiedy indziej, że minęły już miliony lat. Po
prostu nie wiem, co mam o tym myśleć.
– Daj sobie z tym spokój. Oderwij się od Joego, od złego małżeństwa i od Biloxi.
Od razu będziesz wiedziała, co masz myśleć i robić.
Kate uśmiechnęła się krzywo.
– Czy możesz mi to obiecać, Myrtle?
– Mogę to wypisać szminką na czole Córy Lee, jeśli sobie życzysz.
– Jesteś wspaniała, Myrtle.
– Należy ci się wygrana. Bierz Bena. Wygrywaj wybory. Zgarniaj całą stawkę.
Kate uniosła kciuki na znak, że przyjmuje wyzwanie i poszła przywitać pierwszą
tego dnia klientkę.
Okazało się wkrótce, że Kate nie ma czasu na rozważania o przyszłości i o
miłości do Bena. Zbyt była zajęta wyborami. Czasem wydawało się jej, że pędzi
szaloną kolejką w wesołym miasteczku, bez żadnej osłony i bez wpływu na kierunek i
szybkość jazdy. Czuła się wtedy wątła i nieodporna na ciosy. Marzyła tylko o tym,
ż
eby schronić się w bezpiecznym zaciszu serca Bena, oprzeć się na nim jak na
niewzruszonej opoce, być bezpieczną i hołubioną. A więc zawsze Ben. Wśród
gorączki tego lata, która trawiła Saltillo, Ben trwał jak uosobienie pewności,
niezmienności i bezpieczeństwa. Gdy widziała jego uśmiechniętą twarz w tłumie, gdy
czuła przelotny dotyk jego dłoni, gdy słyszała jego głos, dźwięczny i głęboki –
wszystko to zbliżało ją do niego coraz bardziej.
Kiedy indziej bywało, że Kate czuła się silna i niezależna. Całą duszę wkładała w
walkę wyborczą, parła naprzód z wigorem i konsekwentnie. Miała ambicję i jasne
poczucie celu. Patrząc na Bena, widziała wtedy siłę, błyskotliwość i zapał. Widziała
charakter i wytrwałość godne jej samej. A więc znów Ben. W te dni, gdy Saltillo
dyszało w gorącym uścisku lata, Kate patrzyła na niego z podziwem i szacunkiem.
Osaczał ją delikatnie i swą potężną obecnością nasycał stopniowo pory jej skóry aż do
momentu, kiedy „prawie kocham” zamieniło się w „kocham na pewno”. Rozstała się
z przeszłością bezboleśnie, nie tęskniąc za nią i nawet nie zauważając, że odchodzi.
Na jej miejsce przyszła bardzo realna obecność Bena Adamsa.
Ben zmagał się z problemami miasta, prowadził swą kampanię i znajdował czas
na odnowę sił przy łowieniu ryb. Kate była obecna w tym wszystkim. Była w samym
centrum jego egzystencji. Wkroczyła jak żołnierz przy wtórze werbli, wojownicza i
uzbrojona do walki i... została na obiedzie. I nie tylko na ten jeden obiad, ale na
wszystkie następne obiady w jego życiu. Ben wiedział, o tym i świadomość tego
dawała mu siłę.
Tego lata, gdy uprzykrzone upały nie opuszczały Saltillo, Ben wypatrywał Kate.
Jego oczy ścigały ją wśród tłumu na wiecach, jego ręce wyciągały się ku niej, gdy
przechodziła, dotykały jej, wspierały i same też czerpały otuchę. Coraz głębiej
zapadała mu w serce i wiedział, że ich czas nadejdzie. Może nie teraz, może nie w
gorączce tej kampanii. Ale nadejdzie. Ben Adams, zadowolony z życia, ze stanowiska
burmistrza, ze swej pozycji w mieście rodzinnym, z wędkowania – Ben Adams, który
nie pragnął miłości, znalazł ją, nie szukając.
Lato miało się ku końcowi, a wraz z nim i kampania wyborcza. Po raz pierwszy
od kilku tygodni Ben i Kate byli razem i sami. Prawie sarni. Siedzieli na wiklinowych
fotelach bujanych na werandzie Kate i czekali, aż ekipa telewizyjna zainstaluje się w
pokoju.
– Miałaś dobrą kampanię, Kate – rzekł Ben wesoło. Był zupełnie odprężony, tak
jakby tu właśnie było jedyne miejsce na świecie, w którym chciałby być. I prawie tak
było, bo był z Kate.
– I ty też, Ben – odpowiedziała. – Zasłużyłeś na mój podziw. – Odpychała się
drobnymi stopami od podłogi, utrzymując swój fotel w stałym ruchu.
– Czy to znaczy, że przed kampanią mnie nie podziwiałaś?
– Kiedy spotkałam cię po raz pierwszy, uznałam, że jesteś arogancki. Pociągający,
ale arogancki.
– Ty dla mnie byłaś wtedy jak kolec w boku.
– A teraz?
– Nadal jesteś.
Chwyciła poduszkę ze swego fotela i cisnęła w niego. Złapał ją jedną ręką.
Rozbawiła ich ta nieskomplikowana riposta. Ciszyło ich, że potrafią też być dla siebie
kumplami. Lecz naraz coś zmieniło się w ich oczach.
– Ale nie takim, który kaleczy – rzekł Ben. – Tylko takim, który wciska się pod
skórę i zostaje tam na zawsze.
Kate spojrzała mu w oczy i zapragnęła wtulić się w jego ramiona. Szukała jakiejś
niefrasobliwej odpowiedzi, ale nie znalazła. Zwilżyła usta językiem. Na werandzie
było gorąco, a powietrze przesycał zapach gardenii.
– Ben? – W jej spojrzeniu było mnóstwo pytań: „Co się stało z Joem i kiedy się
zaczął twój najazd? Jak to się stało, że nie wiedzieć kiedy rozstałam się z
przeszłością? Czy nie robię kolejnego błędu, pozwalając sercu rządzić sobą?”
Ben, widząc te pytania, uspokajał ją: „Tak jest dobrze dla nas. Zawsze było. „
Kate zastygła w swoim fotelu. Było tak cicho, że głos szpaka w ogrodzie
zabrzmiał, tak jakby ktoś stłukł wielką szybę. A potem na jej twarzy pojawił się
uśmiech. Był to uśmiech ulgi i zadowolenia. Pogodny uśmiech pewności. Wiedziała,
ż
e Ben ma rację i zrobiło jej się lekko na sercu.
– Dzisiejszy wieczór, Ben.
– Tak. I jutro. Mamy dla siebie ten weekend. Zanim nasza publiczność znów nas
zagarnie.
Kamerzysta z telewizji, który wyszedł do nich na werandę oznajmić, że wszystko
gotowe, zastał ich trwających w tym uśmiechu. Jeśli nawet był nieco zaskoczony, że
kandydaci do urzędu burmistrza Saltillo wyglądają raczej jak gruchające gołąbki, niż
jak przeciwnicy, to nie dał tego po sobie poznać.
Od jupiterów telewizyjnych w pokoju zrobiło się jeszcze bardziej gorąco. Kate
poczuła się słabo, zanim jeszcze usiadła. Reporter, człowiek o agresywnej, szybkiej
wymowie i rzadkich, szarych włosach, przypiął im mikrofony i zaczął zadawać
pytania. Zaczął od Bena.
– Panie burmistrzu, to była bardzo nieszablonowa kampania. Proszę powiedzieć,
co pan czuł, gdy pańska przeciwniczka wjechała do szkolnej sali gimnastycznej na
koźle?
Kate żachnęła się w duchu. A więc o to chodzi w tym wywiadzie. Nie o
problemy, ale o sensację.
– Byłem zdumiony jej odwagą, ale kozioł nie wzbudził mojego zachwytu – mówił
Ben. – Zorientowałem się, że był to ten sam kozioł, przed którym jako piętnastoletni
chłopiec uciekałem przez pola farmera nazwiskiem Mabry.
„Zręcznie” – pomyślała Kate. Ben podszedł do tego z humorem i pokazał się jako
rodowity mieszkaniec miasta. Dziennikarz zwrócił się teraz do niej:
– Pani Midland, czy pani specjalnie wybrała tego właśnie kozła?
– Oczywiście. Jeśli przegonił Bena Adamsa z pola, to tym razem może go
przegonić z urzędu.
– Przegnać z urzędu, czy ma pani taką intencję?
Kate zorientowała się, że nie jest to niewinnie pytanie. Nie chciała, by z jej
odpowiedzi wynikało, że prowadzi kampanię negatywną.
– Nie, to nie jest moja intencja. – Widok zaskoczonej twarzy reportera ubawił ją,
ale nie dała tego poznać po sobie. – Burmistrz Ben Adams jest przeciwnikiem, z
którym warto się zmierzyć. Wartościowych ludzi nie przegania się z urzędu. Mogą
zostać pokonani przez równych sobie lub lepiej kwalifikowanych kandydatów. Moją
intencją jest więc pokonać go w wyborach.
– A jakie są pańskie zamiary, panie burmistrzu?
– Dalej służyć mieszkańcom Saltillo jako burmistrz. Kontynuować...
Benowi nie dane było skończyć. Dżek, niegdyś bezdomny pies, wpadł do pokoju
w pogoni za Boots, kotką rezydującą zwykle w salonie piękności. Z wielkim jazgotem
przemknęli między nogami kamerzysty, omal nie wywracając kamery i runęli prosto
na dotychczasowego burmistrza Saltillo. Boots wskoczyła Benowi na kolana, wygięła
grzbiet i zaczęła prychać na swego prześladowcę. Reporter był zachwycony.
– Kręć dalej, Mitch – krzyknął do zdezorientowanego kamerzysty.
Kate zerwała się z krzesła i porwała prychającą, drapiącą kotkę z kolan Bena.
– Dzięki Bogu, że to nie jest wywiad na żywo – rzekła do niego.
– Nie cieszmy się zbyt wcześnie – powiedział Ben. – Zobacz co się tu dzieje.
– Takich właśnie rzeczy szukamy – mówił reporter – kiedy coś się dzieje, gdy jest
jakaś akcja.
Słowo „akcja” podziałało na Dżeka jak sygnał do wejścia na scenę. Podskoczył
do swej przeciwniczki, wskutek czego Kate i Boots wywrócili się do tyłu na Bena.
Wiklinowe krzesło nie było przewidziane na takie obciążenie. Całe towarzystwo
wylądowało na podłodze.
– Filmuj ich! – krzyczał zachwycony reporter.
Dżek wciąż ujadał. Kate wypuściła kotkę i usiłowała się podnieść. Upadły (na
podłogę) burmistrz nie ułatwiał jej tego, obejmując ją w pasie. Był wyraźnie
ubawiony tym, co się stało.
Gdy wciąż jeszcze Ben, Kate i wiklinowe krzesło tworzyli jedną splątaną całość,
wkroczyła do pokoju Jane w towarzystwie Królowej Wiktorii.
– Czy ktoś nie widział Dżeka i Boots? – zapytała. Niestrudzony reporter ruszył ku
niej z mikrofonem.
– Kto ty jesteś?
– Nazywam się Jane Midland.
– Czy to jest twoja mama? – Wskazał na tę część Kate, która akurat była
widoczna – wierzgające, opalone nogi i zgrabne pośladki.
– Oczywiście.
– Wyglądasz na nadzwyczaj opanowaną. Czy takie rzeczy zdarzają się często?
– Ciągle. Mama mówi, że żyjemy na granicy szaleństwa. – Uśmiechnęła się Jane.
– To bardzo zabawne.
– Z pewnością! – Reporter niemal tańczył z podniecenia. Mniej więcej w tym
czasie Królowa Wiktoria postanowiła znaleźć sobie odpowiedni punkt obserwacyjny,
położony na tyle wysoko, żeby mogła śledzić swymi paciorkowatymi oczami całą
rozgrywającą się scenę. Z łopotem skrzydeł wzbiła się w powietrze i wylądowała na
ramieniu przerażonego reportera.
– Sio! – krzyknął.
Królowa Wiktoria trwała, nieporuszona.
– Zabierz ze mnie tę cholerną kurę! – wrzasnął do kamerzysty, ale ten był zbyt
zajęty filmowaniem.
Kate i Ben zdołali się w końcu doprowadzić do porządku. Na widok kury na
ramieniu reportera, wybuchnęli śmiechem.
– On chciał, żeby się coś działo – zauważył Ben.
– Wygląda na to, że ma, czego chciał – dodała Kate. Dżek znów przemknął przez
pokój, następując Boots na pięty. Otarli się o nogi reportera, omal go nie
przewracając. Ale Królowa Wiktoria siedziała mocno na swej grzędzie i nie straciła
równowagi.
– Tu jest całe zoo! – zawołał reporter.
– No, może cyrk. – Uprzejmie zgodziła się Kate.
– Potrzeba nam jeszcze tylko tortu, lądującego na czyjejś twarzy i mielibyśmy
wywiad doskonały – dodał Ben.
Tortu niestety nie było, ale Królowa Wiktoria miała w zanadrzu coś, co mogło go
z powodzeniem zastąpić. Przysiadła, natężyła się i złożyła jajko, które staczając się po
piersi reportera, rozbiło się na jego wyglansowanych butach. Kamerzysta, śmiejąc się,
zarejestrował tę scenę dla potomności.
– Widziałaś, mamo? Królowa Wiktoria zniosła swoje pierwsze jajko.
– Wiesz, jakie bywają królowe – powiedziała Kate. – Po prostu czekała na
odpowiednią widownię.
– Przeklęte zoo. – Reporter zepchnął kurę z ramienia i łypnął na kamerzystę. –
Wyłącz to cholerstwo.
– Kończymy już? – zapytał kamerzysta.
Reporter nawet nie raczył odpowiedzieć. Schylony, ścierał jajecznicę ze swych
wypolerowanych butów.
– Czy ten wywiad był dla pana wystarczająco nieszablonowy? – Kate nie mogła
sobie odmówić zadania tego pytania.
Wyprostował się.
– Pani Midland, był tak bardzo nieszablonowy, że przyspieszył moją decyzję
odejścia na emeryturę. Mogę się tylko modlić, żeby Bóg miał w opiece Saltillo, jeśli
któreś z was wygra.
Kate pożałowała swego trochę złośliwego pytania.
– Możemy wyprosić zwierzęta i zamknąć drzwi, jeśli chciałby pan spróbować
jeszcze raz.
– O ile tym razem będziemy mówić o poważniejszych sprawach – dodał Ben.
– Wołami mnie nikt nie zaciągnie do następnego wywiadu. Dla mnie ta kampania
wyborcza jest zakończona. – Reporter odwrócił się i zaczął pakować sprzęt. – Dziwi
mnie tylko, że kozioł nie wziął udziału w akcji – rzucił przez ramię.
– Wydaje mi się, że jest na zewnątrz i jeszcze nie skończył charakteryzacji przed
występem w telewizji – rzekła Kate. Kamerzysta śmiał się, natomiast reporterowi nie
było do śmiechu. Był zły z powodu jajka na bucie i czuł się ośmieszony.
– Nigdy się tak nie ubawiłem na żadnym wywiadzie z politykami – zwierzał się
Kate i Benowi kamerzysta. – Saltillo ma szczęście, że ma was oboje. Razem jesteście
ś
wietni.
Ben wziął Kate za rękę.
– No jasne.
Ten gest nie uszedł uwagi kamerzysty. Gdy wraz z reporterem odchodzili,
zabierając cały sprzęt, odwrócił się jeszcze w drzwiach i spojrzał na kandydatów na
burmistrza Saltillo. Nadal trzymali się za ręce.
– Fajny facet – powiedział sobie po cichu.
Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, Kate, Ben i Jane zaśmiewali się do łez.
– To był chyba najbardziej humorystyczny wywiad w całej mojej karierze.
– Z mamą zawsze jest wesoło – rzekła Jane.
– Tak, zauważyłem to.
Ben spojrzał na Kate. Wyraz jego oczu i obietnice w związku z dzisiejszym
wieczorem i jutrzejszym dniem, które z nich wyczytała, sprawiły, że wstrzymała
oddech.
– Ktoś musi posprzątać ten bałagan. Czy są ochotnicy?
– My – powiedzieli jednocześnie Ben i Jane. Ben zrobił oko do „Kate w
miniaturze” i razem rzucili się do sprzątanie z entuzjazmem dwojga rozbawionych
uczniów.
9
Kiedy uporali się ze zwierzętami, jajkiem i poprzewracanymi meblami, Kate, Ben
i Jane zasiedli do zaimprowizowanego posiłku. Każde z nich zaproponowało przy tym
swoją specjalność.
– Moje kanapki z dżemem i masłem orzechowym są najlepsze w całym Mississipi
– chełpiła się Kate.
– Są prawie tak dobre, jak moja lemoniada – stwierdziła Jane.
– Nic nie mówcie, dopóki nie spróbujecie mojej specjalności – rzekł Ben.
– Umieram z ciekawości – powiedziała Kate, smarując kromki razowego chleba
dżemem truskawkowym. – Jaka jest ta twoja specjalność?
– Chrupki ziemniaczane.
– Chrupki ziemniaczane! – zawołały Kate i Jane. Ben sięgnął do szafki i wyjął
torebkę chrupek.
– Tajemnica polega na sposobie otwierania torebki i wyjmowania chrupek, jedna
po drugiej, tak żeby się nie pokruszyły – mówiąc to, Ben ilustrował swój wykład
praktycznym pokazem.
– Nadzwyczajne – rzekła Kate. Jane roześmiała się.
– Zdaje się, że jest pan trochę zwariowany, tak jak mama. Ben przyjął to z
uśmiechem.
– Rozumiem, że jest to komplement.
Wszyscy troje byli w świetnych humorach – Jane dlatego, że lubiła Bena i była
zadowolona, że usiadł z nimi do stołu; pozostali dwoje dlatego, że z radością myśleli
o nadchodzącym weekendzie. Rozbrzmiewał śmiech i beztroskie rozmowy i, mimo że
przyjęcie było skromne, wszyscy czuli się jak na bankiecie.
– Chciałabym, żeby pan częściej z nami jadał – zadeklarowała Jane.
Kate i Ben wymienili znaczące spojrzenia.
– Mam taki zamiar.
Te trzy słowa obiecywały Kate cały wymarzony świat.
Kiedy zjedli, Ben został jeszcze, pomógł sprzątnąć ze stołu, a potem zagrał z Kate
i Jane w inteligencję. W tej grze Jane biła ich oboje na głowę.
– Mamo, ty się wcale nie skupiasz. Musisz chyba myśleć o kampanii.
– Muszę, rzeczywiście. – Spojrzała na Bena i oblała się rumieńcem. Ben
wyglądał, tak jakby wygrał główną nagrodę na loterii.
Po wyjściu Bena, Kate spytała Jane, czy nie spędziłaby weekendu z Myrtle.
– Wspaniale – zgodziła się Jane. – Myrtle obiecała, że nauczy mnie tańczyć
charlestona.
– Myrtle?
– Oczywiście. Mówi, że jest jeszcze żwawa jak wróbel na wiosnę. Mamo,
dlaczego wróbel na wiosnę jest żwawy?
– Wyjaśnię ci to w drodze do Myrtle.
Kate pomachała Jane i Myrtle na pożegnanie. Czuła, że rozpiera ją energia i
radość, tak jakby w jej żyłach płynął szampan. Jadąc do Bena nuciła urywki różnych
melodii i postukiwała do taktu palcami o kierownicę. Rozklekotany samochód toczył
się z hałasem. W pewnym momencie zaczął skakać i dławić się, jakby miał się
zepsuć.
– Nie zawiedź mnie teraz. – Kate pompowała pedałem gazu, nie chcąc dopuścić
do zgaśnięcia silnika. – Możesz się rozlecieć w poniedziałek, ale teraz, proszę cię,
zawieź mnie do Bena.
Objechała jezioro Lamar Bruce – a w żyłach wciąż miała szampana – i skręciła na
drogę dojazdową do domu Bena. Księżyc, jak wielki krąg sera, oświetlał jego dom. „
Wymarzona noc dla miłości” – pomyślała, zatrzymując samochód pod cyprysem.
Ku drzwiom Bena zmierzała pewnym krokiem. Wiedziała, że postępuje słusznie.
Wszystkie wątpliwości ulotniły się i przyjechała tu już bez balastu przeszłości.
Zanim dotknęła dzwonka, Ben otworzył drzwi gwałtownym ruchem. Przyciągnął
ją do siebie i wpił się w jej usta. Kate czuła, jak jego serce zaczyna gwałtownie
przyspieszać, wpadając w jeden szalony rytm z jej własnym.
Tym pocałunkiem chcieli sobie wynagrodzić czas rozłąki, kiedy zajęci byli
wyborami. Były w nim wszystkie ukradkowe spojrzenia w salach pełnych ludzi,
wszystkie przelotne dotknięcia, wszystkie niespełnione tęsknoty długiego, upalnego
lata. Ich usta, głodne siebie, mówiły o tym bez słów na tysiąc cudownych sposobów.
– Myślałem, że nigdy już nie przyjdziesz – powiedział Ben, gdy wreszcie
oderwali się od siebie.
Kate oparła głowę na jego piersi.
– Nie całowaliśmy się całe lata, Ben. – Podniosła na niego oczy. – Całuj mnie
jeszcze. Prawie zapomniałam już, jak to jest.
– O mało nie oszalałem przez ciebie. – Ostatnie słowa były mało zrozumiałe, bo
Ben znów całował jej usta.
Kate rozpięła jego koszulę i wsunęła dłonie. Biały płomień namiętności strzelał w
niej coraz wyżej. Czuła surową i zarazem delikatną szorstkość jego języka, a pod
palcami jedwabną sprężystość włosów na jego torsie. Pocałunek trwał tak długo, aż
księżyc, podobny do wielkiego sera, przesunął się, żeby lepiej widzieć kochanków.
– Czy pamiętasz, jak przyszłam tu po raz pierwszy?
– Doskonale pamiętam. Próbowałaś mnie uwieść.
– Dziś znów przyszłam, żeby cię uwieść.
– Chcesz przez łóżko poznać moje tajemnice? Roześmiała się.
– Nie. Chcę cię uwieść dla samego uwiedzenia. Chcę zaznać miłości.
– Jeśli tak, to mam miejsce, które lepiej się do tego nadaje niż przedpokój.
Wziął ją za rękę i poprowadził przez gabinet lustrzany, koło biblioteki, gdzie na
mahoniowych półkach stały oprawione w skóry tomy, koło łazienki, z której
dochodził zapach mięty i wreszcie do sypialni. Jego sypialni, Kate nie miała co do
tego wątpliwości, bowiem miejsce to było bardzo w stylu Bena. Obszerna sypialnia,
urządzona po męsku, bez zbędnych bibelotów, zdobionych mebli i esów-floresów,
proste linie, dużo przestrzeni. Królewskie łoże było tam głównym sprzętem. Światło
księżyca, wpadające przez wysokie okno, pokrywało podłogę szachownicą jasnych
plam.
– Jakie cudowne miejsce do uwodzenia – rzekła Kate. Ben puścił jej rękę, by
włączyć muzykę.
– Czego posłuchamy?
– Jazzu. Uśmiechnął się.
– Muzyka miłości.
Utwór, który wybrał, zaczął się powolnym, pulsującym rytmem. Gdy Ben
odwrócił się, Kate ruszyła ku niemu, pewna swego celu. Nie mogli oderwać od siebie
wzroku. Słychać było tylko szelest kroków po dywanie i zmysłowy puls jazzu. Stanęła
przy nim i zdjęła z niego koszulę. W rytm muzyki, pieszczotą miękką jak szept i
namiętną, prowadziła dłonie po jego nagim torsie.
– Mogłabym całą wieczność tulić się do twojej piersi – powiedziała.
– Mógłbym na to przystać. – Sięgnął do guzików jej bluzki.
– Nie. To ja dziś uwodzę.
Odstąpiła krok do tyłu i znalazła się w plamie światła. Rozpinała bluzkę. Światło
księżyca zmieniło jej oczy w czarny kryształ. Spojrzała na niego, wciąż poruszając się
w takt muzyki. Usłyszała, jak gwałtownie wciągnął powietrze, gdy jej bluzka opadła
na dywan, odsłaniając wąziutką czarną koronkę, która pełniła rolę stanika.
Rytm muzyki stał się szybszy. Kate wróciła w jego objęcia i przywarła do piersi.
Ich oddechy zmieszały się. Czarna koronka niepokoiła opalone ciało. Patrzyli sobie w
oczy, bez słów, bez pocałunków, chłonąc tylko swą bliską obecność. Jazzowy bas
wokół nich przeszedł w natarczywe ostinato, któremu nie sposób było się oprzeć.
Ręce Kate odnalazły teraz sprzączkę jego paska. Zsunęła spodnie, dodając ostrogi
pulsującemu pod spodem ciału. Oddech Bena zmienił się w chrapliwy kontrapunkt do
jazzowej melodii.
Jeszcze raz Kate wysunęła się z jego ramion. Pozbyła się spódnicy. W snopie
księżycowego światła jej nogi nabrały jedwabnego, miodowego blasku. Zdjęła z
włosów opaskę. Pochyliła się i potrząsnęła głową. Chmura złotych włosów otoczyła
jej twarz.
Zbliżała się powoli, nie spuszczając z niego oczu. Jeszcze raz zmieniła się
wymowa muzyki. Słychać było teraz delikatne muskanie najcieńszych strun. Ben
oddał ten nastrój w pocałunku, miękkim i zwiewnym jak sama muzyka. Spleceni w
uścisku, usta przy ustach, sunęli w kierunku wielkiego łoża.
Kate kładła się wśród jasnych plam światła księżycowego.
– To z miłości, Ben. – Ujęła jego twarz w dłonie. – Kocham cię.
– Całe lato czekałem, żeby to usłyszeć. – Odsunął czarne koronki, jedyną wątłą
zasłonę, która ich dzieliła. – Kocham cię, Katie.
Stali się jednością, a ich ciała poznały muzykę miłości. Przenikał ją jazz, we
wszystkich swych nastrojach i rytmach. Szli przez glissanda i crescenda, posłuszni
jazzowemu metrum. Ich ciała powtarzały chrapliwy rytm basu i dźwięczne akordy
fortepianu. A kiedy ostatnia nuta wybrzmiała w nieruchomym powietrzu, Kate i Ben
leżeli, spleceni ramionami, nasyceni.
– Katie? – Ben tulił ją do piersi i odgarniał jej z czoła wilgotne od potu włosy.
– Hmm? – Zataczała palcami leniwe kółeczka na jego piersi.
– Cudownie mnie uwiodłaś.
– Zobaczysz, co będzie następnym razem.
– Czy chcesz mi coś obiecać?
Uniosła się na łokciach.
– Tak, to obietnica.
– Katie, wyjdź za mnie.
Patrzyła w milczeniu na jego kochaną twarz. Wiedziała, że naprawdę kocha.
Chciała się zgodzić od razu. Chciała wziąć go za rękę i pójść do ołtarza. Chciała
powierzyć mu swą przyszłość. Lecz jeszcze nie teraz. Teraz została jeszcze sprawa
wyborów.
– Nie, Ben.
– Dlaczego?
– To nie jest dobry moment.
– A kiedy będzie dobry?
– Po wyborach.
– Zwycięzca zabiera całą pulę, tak?
– Tak czy owak, czy my możemy przegrać?
– To prawda, moja mądra, roztropna Kate. Roześmiała się.
– Nikt mnie jeszcze nigdy nie nazwał mądrą i roztropną.
– Jak się czujesz w tej roli?
– Powoli się przyzwyczajam. Przytuliła policzek do jego gorącej szyi.
– Mogłabym tak zostać na zawsze.
– Nie zgłaszam sprzeciwu.
Okryci srebrem księżyca, zaspokojeni, zdrzemnęli się przez chwilę i każde z nich
ś
niło swoje sny. Kiedy księżyc zaczął blednąc, przebudzili się, witając uśmiechem.
– Ben, mam mądry i roztropny pomysł. Przejechał językiem dookoła jej ust. –
To?
– No, nie bardzo... – Jego język dokonywał czarodziejskich sztuk. – Ale może
być. – Z westchnieniem osunęła mu się w ramiona i znów pochłonął ich jazz.
Gdy już przebrzmiały ostatnie tony, Kate uniosła się na łokciach i spojrzała na
niego.
– Zanim znów ściągniesz mnie na boczny tor... Oboje wybuchnęli śmiechem.
– Czy chcesz znów zostać ściągnięta na boczny tor?
– Nie wierzę, że możesz.
– Przyjmuję wyzwanie. – Chwycił jej rękę i przesunął ją ku dołowi.
– Tak Ben, muszę powiedzieć, że stajesz na wysokości zadania.
– Bardzo dobrze to ujęłaś – rzekł Ben i porwał ją do następnego jazzowego walca.
A potem poprosił:
– Teraz już powiedz mi, co to za mądry i roztropny pomysł.
– Popływajmy sobie przy księżycu.
– To ma być mądre i roztropne?
– Nie, ale za to cudowne.
Wyskoczył z łóżka i pociągnął ją za sobą.
– Pospieszmy się, bo niewiele już tego księżyca. Przemknęli koło miętowej
łazienki, skórzanej biblioteki i lustrzanego gabinetu i wypadli z domu przez boczne
drzwi. Ben chwycił ją na ręce i zniósł po stromym brzegu do jeziora. Księżyc już
bladł, a na horyzoncie widać było pierwsze blaski świtu.
Zanurkowali nago w małej zatoczce za domem Bena, otoczonej cedrami,
cyprysami i sosnami. Woda, jeszcze letnia po gorącym dniu, delikatnie spłukiwała z
nich miłosne poty. Dokazywali jak dwie rozbawione foki, nurkując, chlapiąc i
nawołując się. Pobudzili żaby w jeziorze, a żuraw błotny zmuszony był przenieść się
na inne łowisko. Godzina była osobliwa – za późno dla ptaków, za wczesna dla
komarów. Cichy przedświt oddychał wonią kapryfolium i obiecywał nowy, piękny
dzień.
Wychodzili z wody, trzymając się za ręce, właśnie w chwili, gdy słońce
uroczyście wkraczało na firmament, rozpościerając po wschodnim niebie swe złote i
różowe suknie. Ścigali się pod górę, ze śmiechem roztrącając gałęzie, a ranna rosa
łaskotała ich w stopy.
– Pierwsza! – zawołała Kate i zdyszana, oparła się o drzwi.
– Wyścig nieważny, oszukiwałaś. – Ben przypadł do niej i zanurzył twarz w jej
mokre włosy. – Hmm, jak mi dobrze.
– Mnie też. – Wtuliła się w niego. – Ale nie oszukiwałam.
– Właśnie, że tak. Kiedy mnie wyprzedzałaś i zaczęłaś zarzucać tyłem, o, w ten
sposób, całkiem mnie wybiłaś z rytmu.
– W jaki sposób?
– Sama wiesz dobrze.
– Możesz mi to pokazać?
Ben wypuścił ją z objęć i zademonstrował to, co mu tak przeszkodziło. Kate
zaniosła się śmiechem.
– Ben, jeśli rzeczywiście chcesz wygrać wybory, musisz to powtórzyć na
najbliższym wiecu. Publiczność będzie zachwycona.
Na wzmiankę o najbliższym wiecu Ben nieco spoważniał. Wziął Kate za rękę i
wprowadził do domu.
– Zróbmy jakieś śniadanie – powiedział.
Myśli Kate szybowały jeszcze zbyt wysoko, by mogła dostrzec zmianę nastroju.
– Umieram z głodu, Ben. Mam nadzieję, że twoją specjalnością śniadaniową nie
są chrupki ziemniaczane.
– Co powiesz na omlet z różnościami?
– Mniam, mniam.
Chciała iść do sypialni, ale Ben chwycił ją za rękę.
– Dokąd idziesz?
– Ubrać się.
– I zepsuć mi całą przyjemność? – Uprzejmym gestem wskazał jej miejsce na
stołku barowym. – Usiądź tam, proszę.
Podparła się na łokciach i patrzyła, jak Ben bobruje w lodówce.
– Ty często tak kucharzysz?
– Jak? – Ben z niewinną miną ubijał jajka drucianą trzepaczką i udawał, że nie
wie o co chodzi.
– Na golasa.
– Skóra powinna oddychać.
– Nie boisz się, że poparzy cię pryskający tłuszcz?
– Umiem w porę odskoczyć, gdy leci coś gorącego. – Uśmiechnął się przez ramię.
– Jako polityk mam wprawę.
Podczas śniadania co najmniej tyle samo uwagi poświęcali frywolnym żartom, co
jedzeniu. Potem zmęczenie wzięło górę i przespali kilka godzin. Po przebudzeniu,
Kate zniknęła w pachnącej miętą łazience. Urządziła sobie długą, niespieszną kąpiel,
nie żałując cytrynowego płynu do kąpieli, który wzięła ze sobą z domu. Zanurzona po
szyję w pianie leżała w wannie, odprężona i uśmiechała się, aż rozbolały ją policzki.
Gdzieś w głębi domu usłyszała stłumiony dzwonek telefonu i basowe dudnienie
głosu Bena, gdy rozmawiał. Ten głos sprawiał, że czuła się bezpieczna i otoczona
miłością. Szorując się od stóp do głów, pomyślała, że z Joem nigdy nie było jej tak
dobrze, nawet w najlepszym okresie ich małżeństwa. Zdała sobie sprawę, że Ben
Adams był dla niej jakby nieoczekiwanym prezentem, szansą, która się nie powtarza.
W gabinecie Ben wisiał na telefonie i rozważał swój dylemat. Musiał podjąć
decyzję, która miała zaważyć na jego dalszej karierze jako polityka i na jego
przyszłości z Kate. Nie był przygotowany na natychmiastowe podjęcie takiej decyzji.
Cudowne doznania, które dzielił z Kate, nie pozwalały mu jeszcze myśleć o niczym
innym. Ale jego rozmówca pilnie domagał się odpowiedzi. On i inni polityczni
sojusznicy Bena już od tygodnia czekali na sygnał do działania.
Przechodząc koło łazienki, usłyszał, jak Kate śpiewa. Ciekawe, czy śpiewałaby,
gdyby znała treść tej rozmowy. Wszedł do głównej łazienki i odkręcił kurki prysznica
na cały regulator. „śycie jest pełne nieprzewidzianych zwrotów i zasadzek” –
pomyślał. Namydlił się energicznie i zaczął się zastanawiać nad nową sytuacją. Musi
być z tego jakieś wyjście. Musi być jakiś sposób, żeby mieć i to, i to.
Ben i Kate założyli szorty, zapakowali prowiant i wyruszyli na wyprawę dookoła
jeziora. Wsiedli do łódki i popłynęli przez gładką jak lustro toń jeziora. Ułożywszy się
w łódce, Kate wystawiła twarz do słońca i wodziła dłonią po powierzchni wody.
– W taki dzień, jak dzisiaj, człowiek myśli, że nic złego nie może się na świecie
zdarzyć – rzekła.
– Niestety, złudzenie.
– śeby przeżyć, każdy potrzebuje trochę złudzeń.
– To prawda.
Słychać było tylko delikatny plusk wioseł i dalekie szczekanie psa. Głodny komar
brzęczał Benowi koło ucha.
– Dokąd płyniemy, Ben?
– Czy to ważne?
– Nie. Póki płyniemy razem.
– Wyjdź za mnie, Katie.
Powiedział to, ot tak sobie. Jakby zupełnie bez związku cały czas oganiając się od
komarów. Kate roześmiała się.
– Dziwny wybrałeś moment na oświadczyny.
– Czy to znaczy, że się zgadzasz?
– To znaczy, że uchylam się od odpowiedzi.
– Będę się dopytywał.
– Kiedyś pewnie się zgodzę.
– Będę czekał.
Dopłynęli do drugiego brzegu. Ben wyskoczył z łódki i wciągnął ją na piasek,
ż
eby Kate mogła wysiąść na ląd suchą nogą.
– Nie jestem z porcelany – zaprotestowała, gdy pomagał jej wysiadać. – Tak samo
mogłabym wyskoczyć.
– Mogłabyś wpaść do wody, a ja nie życzę sobie, żeby ta wspaniała tylna część
twojego ciała w jakikolwiek sposób ucierpiała. Uważam ją za moją własność.
– Czy zgłosiłeś już swoje roszczenia w tej sprawie?
– Zrobiłem to na początku lata, gdy siedziałaś w moim biurze z nogami na stojaku
pod popielnicą. – Dał jej małego klapsa. – Moja zuchwała Katie.
– Co to jest, Ben? – zapytała, wskazując na ukryty wśród sosen, mocno
podniszczony budynek.
– Cel naszej podróży.
– Dość krótka ta podróż.
– Ta podróż dopiero się zaczyna, Katie.
Wziął ją za rękę i przez zagajnik zaprowadził do opuszczonej stodoły. Ściany tej
szacownej budowli zbielały i wypaczyły się ze starości. Drewniana konstrukcja nosiła
ś
lady wieloletniego zaniedbania i licznych zmagań z deszczem i wiatrem. Ben pchnął
skrzypiące wrota. Weszli do środka. W smugach słońca, przenikającego przez szpary
w ścianach, wirowały drobiny kurzu. Powietrze było ciężkie od zapachu siana.
Ben postawił koszyk z prowiantem i wziął Kate w ramiona.
– Mówiłaś kiedyś, że na sianie nie będziesz mogła mi się oprzeć.
– Mówiłam.
– Możesz to teraz potwierdzić?
– Jak najbardziej.
– Ale czynem.
Kate czynem potwierdziła swe słowa.
– Nigdy jeszcze całe przedpołudnie nie zleciało mi tak szybko – wyznała Kate
dużo później.
– Pobierzmy się, a obiecuję ci wiele takich przedpołudni.
– Czy to znaczy, że bez ślubu to niemożliwe?
– Kiedy patrzysz na mnie, tak jak teraz, możesz mieć wszystko, czego tylko sobie
zażyczysz.
– W takim razie... – Przechyliła głowę, udając, głęboki namysł. – W takim razie
ż
yczę sobie kanapkę z tuńczykiem, a ty możesz zjeść z szynką.
Siedzieli na sianie wśród bezładnie rozrzuconych ubrań i jedli drugie śniadanie.
Kiedy skończyli, ubrali się, pozbierali swoje rzeczy i poszli zbadać okoliczne lasy.
Kate nie spodziewała się, że Ben tak dużo wie o lesie i jego mieszkańcach. Z
upodobaniem wymieniał różne gatunki paproci i leśnych kwiatów. Ciekawość, z jaką
Kate wypytywała go na przykład o żuka o lśniącym grzbiecie czy ujrzanego w
przelocie ptaka, sprawiała mu wyraźną przyjemność.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
– Wrodzona ciekawość. Zawsze kochałem naturę.
– To chyba dlatego gotujesz na golasa. Uszczypnął ją w siedzenie.
– Kobieto, to jest lekcja przyrody. Nie rozpraszaj nauczyciela.
– Ben. – Zatrzymała się i pokazała między gałęzie. – Widzisz tego ptaka?
– Acha.
– Jak myślisz, o czym on myśli?
– Katie, tylko ty możesz zgadnąć, o czym myśli ptak.
– Ja wiem, o czym on myśli.
– Powiesz mi?
– On myśli o kochaniu się w łódce.
– Ja też.
– Na środku jeziora, Ben? W biały dzień?
– Nie. Znam ukrytą zatoczkę.
– W takim razie mam propozycję. – Jaką?
– Pospieszmy się. Tak też zrobili.
Ś
ciemniało, nim dotarli do domu. Zmyli z siebie siano i szczątki zabitch na ciele
komarów i zabrali się do pieczenia dwóch ogromnych steków. Steki skwierczały na
ruszcie, a Kate zastanawiała się, kiedy ma powiedzieć Benowi „tak”, a Ben szukał w
myśli odpowiedniej chwili, kiedy powie Kate o swej rozmowie telefonicznej.
Tego wieczora nie nadarzyła się. Oboje byli zbyt zaabsorbowani sobą nawzajem,
dobrym jedzeniem, i więcej niż dobrą sztuką miłosną.
W pewnej chwili nocne niebo poczerniało i spadł deszcz. Dzwonił po dachu i
pluskał o szyby. Potem wzmógł się i przesłonił gęstymi strugami jezioro Lamar
Bruce. Zmienił się w ponurą, zimną ulewę, która uparła się, żeby podmyć wysuszoną
upałem ziemię. Potem przyszedł wiatr i rozszalała się burza.
W domu Bena kochankowie spali przytuleni do siebie, a ich ciała stykały się w
beztroskiej, domowej bliskości. Ani wiatr, ani ulewa nie budziły ich ze snu. Byli
bezpieczni w swej romantycznej kryjówce, w swej miłości, spokojni o wspólną
przyszłość.
Kate poczuła, że coś łaskocze ją w nos. Niespiesznym ruchem próbowała odgonić
owo coś, ale łaskotanie nie ustawało. Otworzyła jedno oko i zobaczyła Bena,
pochylonego nad nią z uśmiechem. Jeszcze raz połaskotał ją źdźbłem siana.
– Siano! Od samego rana! – Otworzyła drugie oko. – Skąd u licha się tu wzięło?
– Z mojej kieszeni. Pomyślałem sobie, ze może się przydać. – Schylił się i
pocałował ją w czubek nosa. – I przydało się.
Kate zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie.
– Chodź no tutaj. – Pocałowała go w czubek nosa, powieki, brwi i policzki.
– Czy tak będziesz mnie witać co rano przez resztę życia?
– lak... jak już zdecyduję się spędzić z tobą resztę życia.
– Zgadzam się.
Przerwała całowanie, żeby podrażnić go trochę oczekiwaniem na dalszy ciąg.
– Oczywiście pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Ze zawsze będziesz trzymał w sypialni trochę siana. Niesamowicie podnieca.
– Zauważyłem. – Ustami odnalazł jej usta, i nie wyrzekli więcej ani słowa, dopóki
odpowiednio nie uczcili nadejścia nowego dnia.
W końcu Ben poszedł do kuchni, żeby zrobić śniadanie, a Kate w tym czasie
ubierała się. Ubijając jajka pomyślał, że nadszedł już ten dzień. Weekend skończył
się, Kate będzie wybierać się do domu. Był czas, żeby podzielił się z nią swoimi
planami.
Przyrządzając śniadanie, pogwizdywał i myślał o nowych perspektywach, jakie
otwierały się przed nim. Nieoficjalnie mówiło się o tym już od roku. Propozycja,
którą mu złożono, pochlebiała mu i jednocześnie niepokoiła.
Kate stanęła w drzwiach. Ben odwrócił się i zagwizdał z podziwu.
– Obróć się – zakomenderował.
Miała na sobie jedno ze swoich wdzianek, które nazywała „figielkami”. Było
niebieskie i odpowiednio podkreślało wszystkie jej uroki. Odsłaniało pięknie opalone
plecy i sporą część wspaniałego biustu, jak również gładką skórę na brzuchu, prawie
aż do pępka.
– Nie wychodź w tym na zewnątrz, jeśli nie chcesz wywołać zamieszek – rzekł
Ben.
– Chciałam tylko zwrócić na siebie uwagę. – Przemaszerowała przez kuchnię i
usiadła przy barze. – Udało mi się?
– Retoryczne pytanie, Katie.
– Dobrze. Teraz, kiedy udowodniłam już, że jestem zarówno kobietą, jak i
politykiem, możemy jeść.
– Nigdy nie musiałaś mi udowadniać, że jesteś kobietą, Katie. I że jesteś
politykiem też nie. – Włożył jajecznicę na talerze i usiadł koło niej. – Skąd to się
wzięło?
– Och, nie wiem. Weekend się skończył, zbliża się dzień wyborów. Chyba
próbuję się w tym wszystkim odnaleźć. Czy też raczej usiłuję pogodzić dwie moje
połowy, czy natury – kobietę, która chce, żeby ją bronić i kobietę, która chce zostać
burmistrzem.
Zmierzył ją od stóp do głów, pełnym uznania spojrzeniem.
– Powiedziałbym, że wszystkie twoje części składowe pasują do siebie doskonale.
– Tak, ale ty patrzysz od zewnątrz, a nie od wewnątrz. Wziął ją za rękę.
– Katie, czy ty się czymś martwisz?
– Ben, czy ja staję do tych wyborów z właściwych pobudek? Czy będę dobrym
burmistrzem? Czy będę umiała być jednocześnie żoną i matką?
Ben uśmiechnął się.
– Mówisz, jakbyś już wygrała wybory.
– Chcę wygrać.
Odsunął talerz i sięgnął po filiżankę z kawą.
– Kate, cieszę się, że poruszyłaś ten temat.
– Powiedziałeś do mnie „Kate”.
– Naprawdę?
– Tak. Chyba jakaś poważna sprawa.
– Tak, poważna. – Wziął ją za rękę. – Jesteś inteligentna, błyskotliwa. Poza tym
masz żyłkę do polityki. Będziesz świetnym burmistrzem.
Uśmiechnęła się.
– Czy już odstępujesz mi zwycięstwo?
– W pewnym sensie tak.
– Ben! Dlaczego? Chyba się nie poddajesz!
– Nie, nie poddaje się. Wycofuję się z wyborów na burmistrza, bo chcę
kandydować na gubernatora stanu.
Kate znieruchomiała.
– Kiedy to się stało? – zapytała bardzo cicho.
– Mówiło się o mojej kandydaturze przez rok. Jakieś dwa tygodnie temu grupa
moich zwolenników skontaktowała się ze mną. Mieliśmy kilka spotkań.
Omawialiśmy różne problemy i ewentualny program. Uważają, że mogę wygrać i ja
też tak myślę.
– Wiedziałeś o tym od dwóch tygodni!
– Nie podejmowałem decyzji aż do tego weekendu. Kate, proszę cię, zrozum. To
nie ma nic wspólnego z tobą, z wyborami burmistrza. To jest dla mnie życiowa szansa
i możliwość zrobienia czegoś dla mojego rodzinnego stanu. Proponowałem, żeby
poczekać jeszcze cztery lata, ale inni uważają, że powinienem startować teraz i mam
szansę być wybrany.
Kate powoli uwalniała dłonie z jego uścisku.
– Kontynuowałeś kampanię, wiedząc, że nie będzie cię na liście kandydatów?
Pozwoliłeś mi wierzyć, że mam przeciwnika? Godnego przeciwnika? – Wściekłość
narastała w niej w miarę mówienia. – Kochałeś się ze mną. A nawet proponowałeś mi
małżeństwo, wiedząc o tym.
– Katie, nie mieszaj tych rzeczy. Kocham cię. Chcę się z tobą ożenić. Nie ma to
nic wspólnego z polityką ani z żadnymi wyborami – na burmistrza czy na
gubernatora.
– Owszem, ma bardzo dużo wspólnego, Ben! Ty będziesz w rezydencji
gubernatora w Jackson, a ja w magistracie w Saltillo. Poza tym moje zwycięstwo
będzie nic nie warte.
– Miłość przezwycięża przeszkody. Kate z hałasem zerwała się z miejsca.
– Użyj tego jako hasła wyborczego, Ben. Wyszła, nie oglądając się za siebie.
10
Kate nie zatroszczyła się nawet, żeby zabrać swoje rzeczy. Poszła najkrótszą
drogą do drzwi wyjściowych. Wciąż padało, ale nie zważała na to. Zanim doszła do
samochodu, figlarne wdzianko przemokło na niej, a strumyki deszczu ściekały z
włosów na gołe ramiona.
Trzasnęła drzwiami wozu i przekręciła kluczyk w stacyjce. Spod maski wydobyły
się jakieś ospałe jęki. Kate rąbnęła pięścią w deskę rozdzielczą.
– Co jest, idioto jeden! Zapalaj!
Podpompowała gazem i jeszcze raz przekręciła kluczyk. Samochód zakaszlał i
niechętnie ruszył. Jechał nierówno, ksztusząc się i szarpiąc, co nie działało na Kate
uspokajająco.
– Co za pomysł – mówiła, przeżuwając słowa. – Tak długo, a on nawet słowa nie
pisnął. Jak on mógł?
Wyrzuciła ręce do góry w dramatycznym geście. Samochód niebezpiecznie
zboczył w stronę rowu. Kate złapała kierownicę i poprawiła kurs.
– Jeszcze mi tylko brakuje, żebym przy tym deszczu wylądowała w rowie –
mówiła dalej. – Na złość Benowi Adamsowi. Jak on mógł!
Pomstowała przez całą drogę do domu. Jane była jeszcze u Myrtle, Kate mała
więc cały dom dla siebie. Miotała się od ściany do ściany, nie zważając na swe
ociekające wodą włosy i przemoczone ubranie. Czuła się zdradzona, wykorzystana.
Złość omroczyła jej myśli, nie umiała więc inaczej tego nazwać jak zdradą.
Zapomniała całkiem o dwóch dniach wypełnionych miłością. Złość przyćmiła blask
słońca, stłumiła zapach siana i zagłuszyła dźwięki jazzu.
Dzwonek telefonu wyrwał ją z gniewnego odrętwienia.
– Halo! – wykrzyknęła do słuchawki, jakby obrażona na sam aparat telefoniczny.
– Kate – odezwał się Ben.
– Nie mam ci nic do powiedzenia.
– Ale ja mam. Chcę przyjechać i porozmawiać z tobą. – Nie.
– Katie, wiem, że jesteś teraz zdenerwowana...
– Zdenerwowana? Chcesz tym małym słówkiem skwitować to, co się stało? Całe
to podstępne, skryte, oszukańcze, zdradzieckie draństwo? Ciesz się, że nie pływasz
teraz po jeziorze Lamar Bruce brzuchem do góry i z haczykiem na ryby w ustach.
Ben zaśmiał się.
– Jak już coś powiesz, to od serca, prawda, Katie?
– Nie nazywaj mnie Katie! – krzyknęła.
– Będę u ciebie za piętnaście minut.
– Nie waż się! Nie mam ci nic do powiedzenia.
– Mógłbym przywieźć kopkę siana.
– To nie fair, panie Adams. Nie myśl, że uda ci się przekupić mnie seksem.
– A miłością?
– Też nie. Co to za miłość, która gryzie w zadek.
Ben roześmiał się znowu. Kate najwyraźniej złościł jego spokój.
– I mnie ugryzła – powiedział. – Ale nie tam. Kate daj spokój, bądź rozsądna.
– Nie chcę być rozsądna. Chcę gryźć i kopać. I nie chcę z tobą rozmawiać. Do
widzenia, Ben.
Rzuciła słuchawkę. Trochę pomogło. Poszła do łazienki i po drodze kopnęła
stołeczek pod nogi. Poczuła się jeszcze lepiej. Zrzuciła z siebie mokre ubranie i
weszła pod prysznic. Silny strumień wody biczował jej zesztywniałe plecy i
zdrętwiałe nogi. Nagle Kate poczuła, jakby wypuszczono z niej powietrze. Oparła się
czołem o ścianę i zapłakała.
– Dlaczego, Ben? Dlaczego?
Łzy, zmieszane z wodą, spływały jej po twarzy. Nie mając siły ustać, wsparła się
o ścianę. Cudowny weekend z Benem znów stanął jej przed oczami. Jazz ogarnął ją
powracającą falą. Płakała tak bardzo, że dostała czkawki.
– Co ja teraz zrobię? – Było to małe, zagubione pytanie małej, zagubionej istoty.
Pytanie, na które nie znała odpowiedzi.
Powlokła się do łóżka i wpełzła pod kołdrę, zakrywając się razem z głową. Nie
chciała podejmować żadnych decyzji, nie chciała nawet myśleć, ale bez skutku.
Liczyła barany; liczyła kozły; wreszcie liczyła polityków. Na nic. W głowie miała
rozszalałą karuzelę. Dlaczego Ben czekał prawie do końca kampanii i dopiero wtedy
jej powiedział? Co by było, gdyby został gubernatorem? Ona siedziałaby w Saltillo, a
on stale wyjeżdżał do Jackson. Czy ich małżeństwo zniesie ciągłe rozstania? Czy
może być oparciem dla dwóch karier politycznych? Dlaczego Ben nie przedyskutował
z nią żadnej z tych spraw, zanim podjął decyzję?
Przekręciła się na plecy i starała się odsunąć od siebie wszystkie te pytania, ale
stale wracały. Czy miała prawo cokolwiek doradzać Benowi w sprawie jego kariery?
Czy nie jest egoistką? Czy jej oburzenie jest proporcjonalne do „zbrodni”? To ostatnie
pytanie sprawiło, że podniosła się i zaczęła walić pięścią w poduszkę.
Zmęczyła się tymi pytaniami i próbami znalezienia odpowiedzi. Była na pewno
zbyt zmęczona, by trzymać fason. W końcu zmusiła swój mózg do bezczynności i
leżała bez ruchu. Wreszcie przyszedł błogosławiony sen.
Ben inaczej podszedł do rzeczy. Nie zagłębiał się w rozważania w rodzaju „co by
było, gdyby”. Przeszłości nie da się zmienić, co innego przyszłość, lii da się zrobić
wiele.
Po rozmowie z Kate odłożył słuchawkę i odszukał swoją wędkę. Z wędką w dłoni
jakoś lepiej mu się myślało, a myśleć rzeczywiście było o czym. Wyszedł przez tylne
drzwi i ruszył w stronę jeziora.
Deszcz jeszcze nie ustał, przeszedł w drobną mgiełkę, która przesłaniała słońce i
łagodnie zwilżała zmęczoną upałami ziemię. Ben wszedł do łódki i powiosłował na
ś
rodek jeziora.
Rzucił kotwicę i siedział bez ruchu. Nie zarzucał wędki, trzymał ją tylko. Mgła
skraplała mu się na włosach, osiadała na twarzy i ubraniu. Podniósł głowę i wystawił
twarz na jej chłodzące działanie.
Największa trudność polegała na przełamaniu bariery złości i poczucia krzywdy u
Kate. To, czy mógł jej powiedzieć wcześniej, było sprawą do dyskusji. Ale nie zrobił
tego. Teraz powinien zdecydować, czy ma jej dać czas na ochłonięcie, czy naciskać.
Cichy plusk wody o boki łódki wtórował jego myślom. Gdyby ją teraz zostawił,
dając czas na rozmyślania, mogłaby to wziąć za obojętność. A przecież, Bóg widzi, że
Kate nie jest mu obojętna. Chce się z nią ożenić. Z drugiej strony ona nie pozwala mu
nawet przyjść. Nie może tak po prostu wyłamać jej drzwi. Musi teraz wymyślić
sposób, żeby być dla niej jednocześnie widzialnym i niewidzialnym. Być obecnym w
jej życiu, ale też usunąć się na bok, by dać jej możliwość spokojnego przemyślenia
wszystkiego.
Ben był cierpliwy. Siedział spokojnie w łódce, dopóki na wszystkie strony nie
zanalizował sytuacji i nie znalazł wyjścia. Niestrudzone słońce zaczynało już
rozganiać mgłę, gdy w końcu wziął się do wioseł i popłynął w stronę domu.
Uśmiechał się, cumując łódkę.
Nazajutrz Kate czuła się, tak jakby ktoś zarzucił jej na plecy worek cegieł. Kręciła
się po salonie piękności, przygarbiona, powłócząc nogami.
Myrtle przyglądała się temu w milczeniu, aż w końcu nie wytrzymała.
– Co się stało, Kate?
– Czarny poniedziałek.
– To jakaś nowa choroba?
– Całkiem nowa.
– Zaraźliwa?
– śeby się tym zarazić, trzeba być wystawionym na działanie Bena Adamsa.
– Aha.
– Co znaczy to aha?
– To znaczy, że tak przypuszczałam.
Kate, która była zajęta ustawianiem butelek z szamponami na półce, odwróciła się
do Myrtle.
– Nie mówmy już o tym. Chcę zostać sama i cierpieć.
– Nieźle ci to idzie.
– Myrtle, jesteś bardzo kochana, ale proszę cię, nie próbuj nic tu naprawiać.
Myrtle wzruszyła ramionami.
– Jestem najdalsza od udzielania niechcianych rad. – Składając ręczniki użyła
nieco więcej energii, niż potrzeba. – Powiem ci tylko tyle, że na pewno nie jest tak
ź
le, jak ci się wydaje. W sprawach miłości nie ma sytuacji bez wyjścia.
Kate zdobyła się na mały uśmiech. „Powinnam zaufać Myrtle – pomyślała – dać
jej dojść do słowa”. Zamiast odpowiadać, Kate wzięła się za porządki w swoich
przyborach i specyfikach fryzjerskich. Robiła to z zapamiętaniem, starając się nie
myśleć o niczym. Przez jakiś czas wszystko szło dobrze, ale w pewnym momencie
Ben Adams wśliznął się niepostrzeżenie. Wszystkie cudowne, ciepłe obrazy lata
stanęły jej przed oczami. Ogarnęły ją wątpliwości, czy jednak nie działała zbyt
pochopnie. Oczywiście, miała pełne prawo być zła na niego nawet tylko za to, że brał
pod uwagę wcześniejsze wycofanie się z wyborów na burmistrza. W końcu to on stale
podkreślał, jak bardzo ceni uczciwość między nimi. Mimo wszystko jednak mogła
wybaczyć mu to. A więc czy uciekła z jego domu dlatego, że poczuła się zdradzona,
czy może kierowała się innymi, mniej wzniosłymi motywami? Może była to tylko
fałszywa duma, uraza, wywołana myślą, że jej zwycięstwo polityczne będzie bez
wartości, że urząd burmistrza dostanie jej się bez walki? Mniejsza o dobrą kampanię,
mniejsza o pracę całego lata. Chciała, do cholery, zdobyć w walce ten urząd, a nie
dostać go na srebrnej tacy.
Własna małostkowość i niedoskonałość ciążyły jej bardzo. Składając plastikową
pelerynę zobaczyła nagle twarz Bena i pomyślała, czy przypadkiem cena dumy nie
okaże się za wysoka.
Wtedy właśnie rozległ się dzwonek do drzwi.
– Specjalna przesyłka dla Kate Midland – oznajmił młody człowiek. Ubrany był
w zielony kombinezon z napisem na piersi „KWIACIARNIA SMITHA”.
– To ja.
– Proszę tu podpisać.
Serce tak jej waliło, że ledwo zdołała utrzymać pióro w ręce. Te kwiaty mogły
być tylko od Bena Adamsa. Ale niech mu się nie zdaje, że przebłaga ją bukiem róż.
Nim zakończyła swój podpis efektownym zawijasem, już czuła się pewniej.
Posłaniec poszedł do samochodu i wrócił z olbrzymim bukietem dzikich
słoneczników.
– Gdzie mam je postawić? – zapytał.
– Tam. – Wskazała miejsce na swoim biurku.
– Widziałaś kiedy coś takiego? – wykrzyknęła Myrtle.
– Gdzież on je wynalazł?
Nim Kate zdążyła się odezwać, posłaniec był już z powrotem z następnym
naręczem złotych kwiatów.
– Jeszcze? – spytała Kate.
– Tak proszę pani. Mam tego całą ciężarówkę. Gdzie mam stawiać?
– Gdziekolwiek.
Kate w zdumieniu przyglądała się, jak jej salon piękności z wolna wypełnia się
kwiatami. Po wniesieniu ostatniej porcji kwiatów posłaniec wręczył jej bilecik.
Katie – czytała – te kwiaty przypominają mi ciebie, moją złotą dziewczyną z
czarnymi oczami Kocham cię. Ben.
Posłaniec już odjechał, Myrtle zachwycała się kwiatami, a Kate stała w jednym
miejscu i wciąż na nowo odczytywała list od Bena. Chciała mieć twarde serce.
Chciała trwać w gniewie i schować się za nim jak za tarczą. Chciała znienawidzić
Bena Adamsa. Ale nic z tego jej się nie udawało. Uśmiechała się. Ten uśmiech nie
przyszedł od razu. Zaczął się nieśmiało w kącikach ust i powoli narastał, aż w końcu i
jej oczy zaczęły się uśmiechać.
– Nieprawdopodobne. – Opadła na fotel obrotowy i zaczęła się kręcić.
– Prawdopodobne jest natomiast, że on jest zakochany – rzekła Myrtle. – Czy
inaczej mężczyzna zadałby sobie tyle trudu? – Myrtle, zachwycona, skakała od
jednego bukietu do drugiego.
– Jak myślisz, skąd oni wzięli te wszystkie dzikie słoneczniki? Nie wiedziałam,
ż
e jest ich aż tyle w całym Mississipi.
Kate nie zwracała na nią uwagi. Wciąż obracała się na swoim fotelu i marzyła.
Marzyła o oczach bardziej niebieskich niż niebo i o cudownym głosie. O sianie i
jazzie. Wsłuchiwała się w swoje serce i słyszała słowa miłości.
– Ben wszystko robi w wielkim stylu – powiedziała.
Miała rację. We wtorek wynajął zespół jazzowy, który zainstalował się pod
dębem naprzeciw domu i przez cały dzień wygrywał jej serenady. Klientki Kate i
przypadkowi przechodnie sądzili, że to chwyt wyborczy. Kate nie starała się
wyprowadzać nikogo z błędu.
Ale sama doskonale wiedziała, w czym rzecz. Każdy pełen skargi dźwięk uderzał
prosto w serce. Ben otaczał ją ze wszystkich stron, wdzierając się do serca, myśli i
duszy. Pomyślała, że może postępuje niesłusznie. Czyżby chciała odegrać tę samą
rolę, co Joe, kiedy dławił jej ambicje polityczne? Chociaż myślała, że zostawiła
przeszłość za sobą, odkryła teraz, że powraca ona pod zmienioną postacią. Tym razem
nie chodziło o jedną, ale o dwie kariery polityczne. Czy nie nauczyła się niczego na
błędach przeszłości? Czy gotowa jest poświęcić następny związek, zamiast usiąść i
dojść do jakiegoś kompromisu? Na tę myśl serce jej zadrżało. Jeśli chodzi o Bena, to
nie jest to zwykły związek. To jej życie.
Objęła rękami skronie. W głowie miała wielki zamęt. Nie wiedziała już, czego ma
się trzymać. Gorący rytm jazzu atakował ją przez cienkie drzwi. Powoli opuściła ręce.
Musiała porozmawiać z Benem.
– Zaraz wrócę, Myrtle – powiedziała, idąc do drzwi. Myrtle spojrzała na nią znad
swojej roboty:
– Dokąd idziesz?
– Na chwilę do domu. Mam coś ważnego do zrobienia. – Drzwi zatrzasnęły się za
Kate. Obiegła werandę, starając się nie słyszeć orkiestry, ale nie było ucieczki przed
jej pulsującym rytmem. Zanim wbiegła do domu, czuła się jakby poszarpana na
strzępy tą muzyką.
Palce jej drżały, gdy wykręcała numer magistratu. Odebrała Kasandra i minęła
mała wieczność, zanim odezwał się Ben.
– Ben Adams. – Kate musiała usiąść, gdy usłyszała jego głos. Działał na nią
niezwykle ekscytująco.
– Na nic te kwiaty i muzyka – powiedziała.
– Katie! – zawołał z nieskrywaną radością. – Przyjadę i porozmawiamy.
– Nie, Ben. Nie możemy się widywać. Chcę, żebyś wiedział, że muzyka i kwiaty
niczego tu nie zmienią. Już raz z Joem przeżywałam konflikt karier i nie mogę sobie
pozwolić na powtarzanie tego.
– Ja nie jestem Joe.
– Wiem o tym.
– Czy aby na pewno?
Zawahała się. Chciała być uczciwa wobec siebie i Bena. Próbowała uniknąć
starych błędów. Miała jednak coraz więcej wątpliwości.
– Tak, na pewno. Ty jesteś silniejszy, bardziej pewny siebie, bardziej stanowczy.
– O co więc chodzi, Katie?
– To ja. Chodzi o mnie. – Westchnęła ciężko. – Znam siebie. Bardzo mi trudno
zdobywać się na kompromis. Nie chcę się znaleźć w sytuacji, kiedy będę musiała
wybierać między twoją i moją karierą.
– Nic takiego się nie zdarzy. – Jesteśmy dorosłymi, rozumnymi ludźmi i zawsze
znajdziemy jakieś rozwiązanie. Poza tym kochamy się. Pozwól mi przyjść.
– Nie, boję się, że jak cię zobaczę, zmienię zdanie. Ben roześmiał się.
– O to właśnie chodzi.
– Nie wiem nawet, dlaczego zadzwoniłam.
– Ponieważ mnie kochasz.
– Ben, nie rób już tego.
– Czego?
– Wiesz bardzo dobrze – nie oblegaj mnie przy pomocy jazzu i kwiatów. Muszę
się sama przegryźć przez ten problem.
– Chciałbym go z tobą dzielić, pomóc ci znaleźć wyjście.
– Muszę zrobić to sama – bez jazzu i kwiatów.
– Dobrze Katie. śadnych kwiatów i jazzu. Ale to wszystko, co mogę obiecać. Nie
pozwolę, żebyś mnie wypchnęła ze swego życia za pomocą chłodnych kalkulacji.
Pomimo zamętu w głowie, uśmiechnęła się.
– Panie Adams, niech pan się nie waży przysyłać mi tu siana.
– To znakomity pomysł. Nie wiem, czemu sam na to nie wpadłem.
– Ani się waż!
– Katie, odważę się na wszystko, żeby cię nie stracić. Gdyby nie to, że już
siedziała, nogi by się teraz pod nią ugięły. Ścisnęła słuchawkę tak mocno, że zbielały
jej palce. W tym momencie nie chciała niczego innego, jak tylko znaleźć się w jego
ramionach. Pomyślała, że już czas skończyć tę rozmowę, zanim namiętność wygra z
rozsądkiem.
– Do widzenia, Ben.
– Kocham cię, Katie.
Odłożyła słuchawkę, nim zdążył powiedzieć coś więcej. Muzyka zaatakowała ją,
gdy wracała do salonu piękności.
– No i co? – spytała Myrtle.
– Nie chcę o tym mówić.
Przez resztę dnia Kate starała się nie słyszeć jazzu za oknem.
lego wieczora Kate siedziała w dużym pokoju z nogami opartymi wysoko,
zadowolona, że ma już dzień za sobą i że umilkła wreszcie zmysłowa muzyka za
oknem. Dość nieuważnie słuchała wiadomości o dziewiątej, aż do chwili, kiedy padło
nazwisko Bena.
– Całkowicie niespodziewanie – mówił spiker telewizyjny – Ben Adams wycofał
się z kampanii wyborczej na burmistrza Saltillo i zapowiedział, te zamierza
kandydować na gubernatora stanu Mississip. Wyjaśniając swój krok, powiedział..
Kate wyłączyła telewizor. Nie chciała dalej słuchać. Już raz słyszała to
wyjaśnienie i ten raz jej wystarczał. Podniosła się z krzesła i zaczęła niespokojnie
chodzić po pokoju. „Gdyby nie te jego wyjaśnienia – myślała gniewnie – byłabym
teraz w jego ramionach. „
W nastroju sztucznie podtrzymywanej złości Kate udała się na górę i rozpoczęła
przygotowania do snu. Ale sumienie nie dawało jej spokoju. „Bądź sprawiedliwa –
upominało ją. – Byłabyś teraz w jego ramionach, gdyby nie twoja zawzięta duma i
niezdolność do kompromisu. „ Ta myśl zmroziła ją. A więc to tam chciałaby się
znaleźć – w ramionach Bena. Mniejsza o kariery, oddalone miasta, urojone zdrady i
nic nie warte zwycięstwa. Cóż to wszystko znaczyło wobec bardzo realnego
niebezpieczeństwa, że utraci Bena. Problemy będą stale – na miejsce rozwiązanych
pojawią się nowe, ale nigdy nie będzie już nowego Bena Adamsa. Dla Kate nie będzie
już tęczy ani jazzu. Ben był miłością i – stwierdziła to nagle i bez żadnych
wątpliwości – po prostu nie może go odrzucić.
Odruchowo sięgnęła do telefonu, ale spojrzała na zegar. „Za późno, by dzwonić
do Bena – pomyślała. – Trzeba poczekać do rana. Odłożyć rzecz do jutra. Jak mawia
Myrtle, gdy się chce coś ujrzeć we właściwych proporcjach, nie ma jak dobrze
przespana noc”.
Kate wstała wesoła jak skowronek. Przygotowując śniadanie, podśpiewywała i
chodziła po kuchni dumna jak paw. Uściskała Jane, Dżeka i Boots, a uściskałaby też
Królową Wiktorię, gdyby się na nią natknęła.
– Cieszę się, że jesteś dziś wesoła, mamo – powiedziała Jane.
– Jestem wesoła, bo znalazłam rozwiązanie pewnego problemu. – Przystawiła
sobie krzesło i usiadła naprzeciw córki. – Co powiesz na to, że kocham Bena
Adamsa?
Jane odłożyła łyżkę i z powagą spojrzała na matkę.
– Czy to znaczy, że wyjdziesz za niego? śe on zostanie moim tatusiem?
– To oczywiście oznacza małżeństwo, ale Joe zawsze pozostanie twoim tatą. Ben
będzie dla ciebie jak ojciec, ale nie będzie próbował zająć miejsca Joego.
– Jeśli tak to ja mówię juhuu! – Jane obdarzyła matkę najpiękniejszym
uśmiechem.
Kate chciała uściskać Jane, ale po drodze potknęła się o krzesło. Wśród tego
radosnego zamieszania rozległ się dzwonek do drzwi.
– Specjalna przesyłka od Bena Adamsa – oznajmił posłaniec. Przyniósł całe
naręcze małych złocistych paczuszek, przewiązanych czerwonymi wstążeczkami.
Kate kazała mu zostawić je na kanapie w dużym pokoju.
Gdy wyszedł, Kate zaczęła rozpakowywać paczuszki. Wewnątrz każdej z nich
drzemał mary kłębek siana. W ostatnim pudełku była karteczka.
Katie, mam nadzieją, te na sianie ciągle jeszcze mam dla ciebie nieodparty urok.
Biegnąc do telefonu w kuchni, nastąpiła na koci ogon. Boots wrzasnęła i
naprychała na Dżeka, który natychmiast pogonił za nią dookoła stołu. Jane wskoczyła
na krzesło, żeby zejść im z drogi. Wśród największego zamieszania do kuchni weszła
Myrtle.
– Na litość Boską, co się tu dzieje?
– Mama wychodzi za mąż – oznajmiła Jane.
Kate zatykając sobie jedno ucho, krzyczała w słuchawkę:
– Co pani mówi? Tu jest straszny hałas, nic nie słyszę. Na drugim końcu linii
Kasandra słyszała wrzaski kota, ujadanie psa i odgłosy ożywionej rozmowy między
Jane i Myrtle. Przewracała oczami i uśmiechała się. Teraz już nie dziwiła się niczemu,
co miało związek z Kate.
– Mówię, że burmistrza nie ma dziś w biurze. Chyba jest , na ry...
– Nie udało się jej dokończyć zadania.
– Dziękuję! – krzyknęła Kate. Rozłączyła się i wykręciła następny numer.
Zawsze, gdy się na coś zdecydowała, chciała to zrobić natychmiast. Niecierpliwie
uderzała stopą o podłogę w oczekiwaniu na głos Bena. Odebrał telefon dopiero po
czterech dzwonkach.
– Halo! – Dźwięk jego głosu przejął ją drżeniem. – Ben!
– Katie! – Słychać było, że bardzo się ucieszył. Kate poczuła jak jej serce
wypełnia słodycz i błogość.
– Kocham cię, Ben. Przyjeżdżam.
– Poczekaj, Katie. To ja przyjadę – powiedział, ale Kate go nie słyszała. Rzuciła
słuchawkę i była już w połowie drogi do drzwi.
– Nie wiem, kiedy wrócę – zawołała przez ramię do Jane i Myrtle.
Kate wskoczyła do samochodu i przekręciła kluczyk. Silnik milczał. Nie pomogło
przymilanie się i pochlebstwa, stary wóz nawet nie drgnął. Wysiadła i zaczęła
zastanawiać się, co ma robić. Nie mogła wziąć samochodu Myrtle, bo Willy Bob
podwiózłszy ją, zabrał go dziś na swoje potrzeby. Jedyna możliwość to czerwony,
błyszczący rower.
Pognała do dębu, pod którym stał rower i wskoczyła na siodełko. Jadąc już,
pomyślała, że rower to całkiem dobry środek lokomocji. Podarunek od Bena stał się
rydwanem miłości. Zakręciło jej się w głowie ze szczęścia, gdy wjeżdżała na żwirową
drogę wiodącą do jeziora Lamar Bruce.
Wyprzedzająca ją półciężarówka, wyrzuciła spod kół chmurę kurzu ze żwirem.
Kate zatrzymała się na poboczu i starła z twarzy grubą warstwę pyłu. Wjeżdżając z
powrotem na drogę, dostrzegła coś, co z daleka przypominało zbliżającą się burzę
piaskową.
– Ten wóz frunie – rzekła do siebie. – Komuś się potwornie spieszy. Ale dzielna
Kate nie zeszła z drogi. Ona też się spieszyła.
Spotkanie z demonem szybkości nastąpiło na zakręcie. Wśród tumanów kurzu
Kate rozpoznała samochód Bena. Oba pojazdy zatrzymały się z poślizgiem. Drzwi
samochodu trzasnęły, rower potoczył się i upadł.
Kate rzuciła się do Bena i wspięła się na niego, opasując go nogami.
– Ben... Ben... – powtarzała bez końca jego imię, wyciskając na jego twarzy
ż
arliwe, pełne kurzu pocałunki. – Tęskniłam za tobą.
Ben przycisnął ją mocno do siebie.
– Myślałem już, że nigdy się nie zdecydujesz. – Wędrował ustami po jej twarzy i
uczył się na nowo wszystkich miejsc, które kochał.
– To wszystko te podarunki. – Słowa Kate zdołały się przecisnąć między ich
ustami. A potem nie było już czasu na słowa.
Z rowu wyskoczyła ropucha, żeby się rozejrzeć. Nie zobaczywszy jednak nic,
poza dwiema zakurzonymi postaciami, usiłującymi stać się jedną osobą, wskoczyła z
powrotem do rowu. Zaskroniec prześliznął się, niezauważony, między stopami Bena i
powędrował na drugą stronę drogi. Para szpaków przerwała wzajemne wymysły i
zaczęte się gapić na nich z gałęzi dzikiej wiśni. Po chwili jednak ptaki doszły
widocznie do wniosku, że tych dwoje splecionych ze sobą ludzi nic nie zmienia w ich
sytuacji, bo powróciły do swojej sprzeczki.
Kate i Ben byli głusi i ślepi na wszystko, oprócz siebie nawzajem. Całą ich uwagę
pochłaniał miłosny rytuał ust i języków. Nadrabiając stracone chwile, napawali się
sobą wzajemnie, przepraszali się, składali obietnice, kipieli miłością. Rozkosz
ponownego połączenia była tak słodka, że aż prawie nie do zniesienia.
Kiedy ciężar namiętności stał się już zbyt wielki, Ben delikatnie postawił Kate na
ziemi. Ujął jej twarz w dłonie i zajrzał jej w oczy.
– Jeśli zaraz nie przestaniemy, zachowam się skandalicznie wobec przyszłego
burmistrza Saltillo na drodze publicznej.
– Nie dbam o nic Zachowaj się skandalicznie, Ben.
Roześmiał się.
– Wolałbym, żeby ten skandal miał miejsce w czterech ścianach.
– Psujesz wszystko.
– Wsiadaj do samochodu, póki czas. – Zapakował rower i usiadł koło Kate.
Do domu Bena Kate jechała wtulona w skórzane siedzenie. Nie byłaby wstanie
powiedzieć, czy jazda trwała dziesięć minut, dziesięć godzin czy dziesięć dni. Ben
Adams wypełniał ją zbyt szczelnie, by mogła myśleć prawidłowo. Wiedziała tylko, że
w pewnym momencie wyłonił się dom Bena; potem była sypialnia, a potem – cały
ś
wiat pozostał daleko.
Nie istniało nic, oprócz tych dwojga i ich miłości. Ją wypełniał ogień, tęczowe
ś
wiatła, pieśń nocy i jazz. On był wszędzie, odcisnął swe usta niczym piętno, nawet
na podeszwach jej stóp, na znak, że na zawsze należy do niego. Szaleli z miłości, jak
rumaki puszczone luzem, jak utracjusze zbyt bogaci, by do końca życia przehulać
swój majątek.
Łoże było ich wszechświatem, a oni – panującymi w nim monarchami. Nic nie
mogło przekroczyć granicy tego państwa, chyba że na ich rozkaz. Byli
wspaniałomyślni, twórczy i śmiali. Ich świat mieścił w sobie wszystkie cuda świata.
Kiedy w końcu opadli na prześcieradła, słowa były im zbędne. Powiedzieli już
wszystko. Leżeli przy sobie, ze splecionymi dłońmi, aż do chwili gdy milczenie
wypełniło ich dusze spokojem.
Rzeczywistość wśliznęła się tykaniem zegara przy łóżku.
– Katie?
– Hmm?
– Kiedy?
– Co kiedy?
– Kiedy się pobierzemy?
– Po wyborach.
– Dopilnuję, żeby ksiądz czekał przed lokalem wyborczym.
– Jesteś szalony. – Uśmiechnęła się, zaglądając mu w oczy. – Ale ja to
ubóstwiam. – Odsunęła mu włosy z czoła. – Co byś powiedział na ślub w Boże
Narodzenie?
– Czy jest jakieś miejsce, gdzie niecierpliwi narzeczeni mogliby czekać? Jakaś
przedmałżeńska przechowalnia?
Roześmiali się oboje. Potem Ben spoważniał.
– Musimy pomówić o mojej kampanii na gubernatora.
– Wiem.
– Chcę dokładnie wiedzieć, co myślisz, Katie. Chcę, żebyśmy między sobą byli
uczciwi i otwarci.
Zatrzepotała powiekami z miną zalotnej pięknotki z Południa.
– Kłamstwo to mój sposób na życie. Nie wiem, czy mogę się nauczyć uczciwości.
Ben wymierzył jej żartobliwie klapsa w gołą pupę.
– Ja ci pokażę uczciwość.
Obrócił się i począł wyciskać na jej szyi pocałunki, kąsając przy tym lekko.
Niepostrzeżenie zarówno żarty, jak i zamiar poważnej dyskusji ustąpiły miejsca
namiętności. Jeśli chodzi o dyskusję, to czekała tak długo, że chcąc do niej powrócić,
musieli sięgnąć do głębokich pokładów pamięci.
– O czym to mówiliśmy? – zapytał Ben.
– Nie wiem.
– Z miłością to tak jest. Przesłania wszystko inne. Kate uniosła się i położyła
głowę na ramieniu Bena.
– W tym miejscu myśli mi się najlepiej.
– Bardzo proszę, jest w każdej chwili do twojej dyspozycji.
– Dziękuję. – Splótłszy razem swoje i jego palce, podniosła jego dłoń do ust i
pocałowała. – Już pamiętam. Chodziło o twoją kampanię.
– Tak.
– Będę cię popierać. Będę nawet za tobą agitować.
– Jesteś pewna?
– Całkowicie. W ciągu ostatnich paru dni dobrze się sobie przyjrzałam i nie
jestem zachwycona. Byłam impulsywna i samolubna. – Podniosła się i spojrzała na
niego z góry. – Chcę, żeby nasz związek dał nam wolność i pozwolił każdemu z nas
realizować swoje aspiracje, nawet jeśli z tego powodu znajdziemy się w dwóch
różnych miastach.
Ben uśmiechnął się.
– Mówisz, jakbyś miała pewność, że zostanę wybrany gubernatorem.
– To jest dla mnie oczywiste.
– Jak przyjdzie pora, znajdziemy jakieś wyjście. Na razie myślę o czymś innym.
– O czym?
– śeby pójść na ryby. – Chwycił ją wpół i przyciągnął do siebie.
– Oszust.
Kampania Bena nabierała tempa, a kampania Kate miała się ku końcowi. Mimo
ż
e nie miała już poważnego przeciwnika, wciąż występowała na wiecach. Chciała,
ż
eby wyborcy wiedzieli, że traktuje poważnie swą przyszłą funkcję.
Pomimo nawału zajęć, Ben i Kate starali się zawsze znaleźć czas dla siebie.
Chwile, kiedy byli razem, były tym cenniejsze, że zdarzały się rzadko.
Dzień wyborów przypadł na sam koniec lata, a mimo to mieszkańcy Saltillo
pamiętali niewiele tak upalnych dni. Aura skłaniała raczej do drzemki w zacienionym
miejscu, niż do jakiejkolwiek aktywności, nie mówiąc już o ruszeniu się z domu.
Mimo to wyborcy nie zawiedli. Spoceni, z wachlarzami, ale dyskutujący i roześmiani,
tłumnie stawili się w punktach wyborczych, żeby wybrać Kate Midland na burmistrza
Saltillo. I chociaż nic nie zagrażało jej wyborowi, chcieli, żeby wiedziała, że ma
poparcie.
Tego lata zaszły w Saltillo historyczne zmiany. Do drużyny piłkarskiej przyjęto
dziewczynę, a jej matka stanęła do wyborów na burmistrza. To nie było już to samo
miasto. Kate, ten sowizdrzał z Biloxi, przy pomocy humoru, skandalizujących akcji i
doskonałych wystąpień na wiecach, zmieniła sytuację kobiet w tym mieście.
Ośmieszyła przesądy, sprawiła, że ludzie zaczęli inaczej patrzeć na rolę kobiety. A
przy tym robiła to w taki sposób, że zaskarbiła sobie ludzką sympatię. Była
elokwentna, czasem agresywna, a jednocześnie potrafiła zachować wdzięk kobiecości.
Nawet nieprzejednana Córa Lee Brady zmiękła w końcu.
Myrtle natknęła się na nią przy lokalu wyborczym i pilnie nasłuchiwała jej
komentarzy, żeby móc potem wszystko dokładnie przekazać Kate.
– Zawsze uważałam, że Kate Midland będzie świetnym burmistrzem – rzekła
Córa Lee do Maudie Ascot.
– Co ty powiesz? A przecież mówiłaś, że to intrygantka – odparła Maudie nie bez
satysfakcji. Bardzo lubiła chwile, gdy udawało jej się pogrążyć Córę Lee.
– Wiesz, są intrygantki i intrygantki. Cała rzecz w tym, żeby umieć je rozróżnić.
– Mnie się wydaje, że nie ma żadnej różnicy.
– Od razu widać, że nie znasz się na rzeczy, Maudie. Jak ktoś ma głowę do
parady, to wie, na czym polega różnica.
– Chciałaś chyba powiedzieć „nie od parady”?
– Powiedziałam, co chciałam powiedzieć. Zresztą to wychodzi na jedno – nie od
parady, czyli do parady.
– Bóg widzi, że masz słuszność.
Później, wieczorem, kiedy Kate miała już za sobą przemówienia inauguracyjne,
siedziały obie z Myrtle przy stole w kuchni i zaśmiewały się z tej wymiany zdań
między Córą Lee i Maudie.
– Któż mógł sobie wyobrazić, że Córa Lee Brady potrafi jeszcze zmienić
poglądy? – mówiła Kate.
– Sama widzisz – rzekła Myrtle. Kate roześmiała się.
– Mówisz zupełnie jak Córa Lee. Co sama widzę?
– Ze czasem jedna kobieta może wszystko zmienić – Myrtle uścisnęła swą siostrę.
– Czy już ci mówiłam, jak bardzo jestem dumna, że to ty jesteś tą kobietą?
– A ja? Mówiłem ci już? – obie odwróciły się ku drzwiom i zobaczyły
wchodzącego Bena Adamsa. Dla Kate świat otoczyła tęczowa aureola. – Wpadłem,
ż
eby pogratulować nowemu burmistrzowi Saltillo.
– Ja rzeczywiście wygrałam, prawda, Ben?
– Tak, bez wątpienia. Z obliczeń wynika, że na Kate Midland głosowała
rekordowa liczba wyborców. – Wstrzymała oddech, gdy szedł przez kuchnię. –
Myślę, że trzeba to uczcić, co ty na to?
– lak. – Nie mogła złapać oddechu, widząc, jak Ben się zbliża. Już sam sposób w
jaki wypowiedział słowo „uczcić”, przyprawił ją o drżenie serca.
Myrtle wstała.
– Uważam, że tego rodzaju okazja wymaga intymnej atmosfery i... – Otworzyła
lodówkę i wyjęła butelkę szampana. – ... i tego – dokończyła. – Willy Bob i Jane
czekają na mnie. Idziemy do kina. Do jutra, pani burmistrz – mrugnęła
porozumiewawczo i wyszła.
– Mądra kobieta – rzekł Ben, biorąc Kate w ramiona.
– To rodzinne.
Ben wybuchnął śmiechem.
– Oficjalnie jesteś burmistrzem Saltillo dopiero od piętnastu minut, a już
zadzierasz nosa.
– Jak myślisz, czy dasz sobie radę z kobietą, która tak zadziera nosa?
– No to popatrz. – Wziął ją na ręce i ruszył do sypialni.
– Zapomniałeś o szampanie.
– Nie będzie nam potrzebny. Poza tym, przecież jeden kieliszek to twój limit.
Cały dom rozbrzmiewał śmiechem, gdy nowa pani burmistrz Saltillo i przyszły
gubernator Mississipi przystępowali – w nadzwyczaj ścisłym gronie – do uczczenia
swego wspólnego zwycięstwa.
KONIEC