Gabriel García
Márquez
O miłości
i innych demonach
przełożył Carlos Marrodán Casas
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Tytuł oryginału: Del Amor y otros demonios
Projekt okładki: Maciej Sadowski
Redakcja: Marzena Adamczyk
Redakcja techniczna: Mariusz Jaśtak
Korekta: Stanisława Staszkiel
© 1994 Gabriel García Marquez
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1996, 2001
© for the Polish translation by Carlos Marrodán Casas
ISBN 83-7200-963-5
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2001
Dla Carmen Balcells
skąpanej we łzach
Większe podstawy do zmartwychwstania
mają inne członki niż włosy.
T
OMASZ
Z
AKWENU
Suma teologiczna, tom 33
Całkowitość ciał zmartwychwstałych
(Zagadnienie 80. Artykuł 5.)
przełożył o. Pius Belch O.P.
Katolicki Ośrodek Wydawniczy
„Veritas” 1983
26 października 1949 roku nie nalegał do dni obfitujących w sensacje. Mistrz
Clemente Manuel Zabala, szef redakcji dziennika, w którym stawiałem pierwsze reporterskie
kroki, Zakończył poranne kolegium dwiema lub trzema rutynowymi uwagami. Nikomu nie
powierzył żadnego specjalnego zadania. Parę minut później dowiedział się przez telefon, że
właśnie opróżniano krypty dawnego klasztoru Świętej Klary i, bez większych złudzeń, zlecił
mi: „Przejdź się tam, może coś ci wpadnie do głowy”.
Niegdysiejszy klasztor klarysek, sto lat temu przemieniony w szpital, teraz został
wystawiony na sprzedaż, by w jego miejscu mógł powstać pięciogwiazdkowy hotel.
Murszejący dach odsłonił przepiękną, choć zrujnowaną kaplicę klasztorną. W kryptach nadal
spoczywały spokojnie trzy pokolenia biskupów, przeorysz i innych znakomitości. Nisze
należało przede wszystkim opróżnić, przekazać prochy tym, którzy tego zażądają, resztę zaś
szczątków złożyć do wspólnego grobu.
Zaskoczył mnie prymitywizm, z jakim się do tego zabrano. Robotnicy rozkopywali
groby oskardami i gracami, wyciągali zbutwiałe i rozpadające się przy pierwszym dotknięciu
trumny i oddzielali kości od grubej warstwy kurzu, strzępów odzieży i resztek włosów. Im
szacowniejszy nieboszczyk, tym żmudniejsze było to zadanie, bo trzeba było dokładnie
rozgrzebywać szczątki ciał i przesiewać prochy przez sito, by odzyskać szlachetne kamienie i
resztki złotych kosztowności.
Szef robót spisywał w szkolnym zeszycie dane z nagrobków, składał kości w osobne
kupki i na każdej z nich kładł karteczkę z nazwiskiem, by się nie pomieszały. Pierwszą więc
rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, gdy wkroczyłem na teren klasztoru, był długi rząd
kopczyków ułożonych z kości, rozgrzanych przez bezlitosne słońce października wdzierające
się przez dziurawy dach, i pozbawionych jakichkolwiek oznak tożsamości poza imieniem i
nazwiskiem spisanymi ołówkiem na kartce papieru. I mimo że od tamtego dnia upłynęło
niemal pół wieku, wciąż jeszcze czuję osłupienie, w jakie wprawiło mnie owo okropne
świadectwo niszczącego upływu czasu.
Znajdowali się tam, pośród wielu innych: jeden z wicekrólów Peru i jego sekretna
kochanka; don Toribio de Cáceres y Virtudes, biskup tutejszej diecezji; kolejne przeorysze
klasztoru, wśród nich matka Josefa Miranda oraz bakałarz sztuk don Cristobál de Eraso,
który pół swego życia poświęcił tworzeniu kasetonów. Na jednej z zamkniętych nisz widniała
tablica nagrobna drugiego markiza de Casalduero, don Ygnacia de Alfaro y Dueñas, ale po
jej otwarciu stwierdzono nie tylko, że jest pusta, ale i to, że nigdy nie była wykorzystana. Za
to szczątki markizy, doñi Olalli de Mendoza, złożone były pod osobnym nagrobkiem, w
sąsiedniej niszy. Szef robót przyjął to bez większego zdziwienia: wybudowanie sobie gro-
bowca przez kreolskiego szlachcica i pogrzebanie go w innym miejscu było czymś zupełnie
normalnym.
W trzeciej niszy głównego ołtarza, od strony Ewangelii — tam kryła się sensacja.
Płyta nagrobna rozpadła się już po pierwszym uderzeniu oskarda i z niszy spłynęła kaskada
żywych, intensywnie miedzianych włosów. Z pomocą robotników szef robót chciał wydobyć
resztę włosów, ale im mocniej za nie ciągnęli, tym więcej ich przybywało, aż pojawiły się
ostatnie pasma, ciągle przyrośnięte do dziewczęcej czaszki. W samej niszy, poza leżącymi
luźno drobnymi kosteczkami, nie było już nic więcej, a na nagrobku startym przez saletrę
można było odczytać jedynie imiona: Sierva Maria de Todos los Ángeles. Po rozłożeniu
wspaniałych włosów na podłodze i wymierzeniu ich okazało się, że mają dwadzieścia dwa
metry i jedenaście centymetrów długości.
Szef robót, jakby nigdy nic, wyjaśnił mi, że po śmierci włosy ludzkie nadal rosną mniej
więcej centymetr miesięcznie, dla niego więc dwadzieścia dwa metry były, jak na dwieście lat,
całkiem przyzwoitą średnią. Dla mnie jednak nie było to aż takie proste i oczywiste, bo kiedy
byłem dzieckiem, babcia opowiadała mi legendę o małej, dwunastoletniej markizie, której
włosy ciągnęły się za nią niczym tren panny młodej i która, ugryziona przez psa zmarła na
wściekliznę, a wsławiwszy się po śmierci wieloma cudami, czczona była w karaibskich
osadach. Grób ten mógł do niej właśnie należeć — to była moja sensacyjna wiadomość
owego dnia i zaczątek tej książki.
Gabriel García Márquez
Cartagena de Indias, 1994
JEDEN
Popielaty pies z gwiazdką na czole wpadł pierwszej niedzieli grudnia pomiędzy zaułki
targowiska, stratował stragany, rozniósł indiańskie budy i namioty z przeróżnymi loteriami,
pogryzłszy przy okazji cztery osoby, które nawinęły mu się po drodze. Trzema ofiarami byli
czarni niewolnicy. Czwartą zaś Sierva Maria de Todos los Ángeles, jedyna córka markiza de
Casalduero, która udała się na targ w towarzystwie służącej Mulatki, by kupić pęk
dzwoneczków na zabawę z okazji swych dwunastych urodzin.
Miały przykazane, by nie wychodzić poza Portal Kupców, ale służąca zapuściła się aż
po zwodzony most na przedmieściu Getsemani, zwabiona wrzawą dochodzącą z portu
handlarzy niewolników, gdzie właśnie wystawiono na licytację ostatni transport z Gwinei.
Statek Kadyksańskiego Towarzystwa Handlu Niewolnikami od tygodnia oczekiwany był z
niepokojem wywołanym zaistniałymi na pokładzie niewytłumaczalnymi przypadkami
śmierci. Usiłując zataić owe zgony, co rychlej wyrzucono za burtę ciała bez żadnego balastu.
O świcie morze wyrzuciło na piasek zniekształcone, obrzękłe i dziwnie zsiniałe zwłoki.
Statek zakotwiczono przed wejściem do zatoki lękając się, że jest on, być może, siedliskiem
jakiejś zarazy afrykańskiej, dopóki nie stwierdzono, że przyczyną zgonów było zatrucie
zepsutym mięsiwem.
O tej właśnie porze, kiedy pies wałęsał się po targowisku, zlicytowano już pozostałych
przy życiu niewolników, po cenach mocno zaniżonych ze względu na ich mizerny stan
zdrowia, i usiłowano właśnie zrekompensować poniesione straty jednym egzemplarzem,
wartym wszystkich innych razem wziętych. Była to abisyńska branka, o wzroście siedmiu
piędzi, natarta melasą z trzciny cukrowej, miast, jak zwykle, pospolitą oliwą, i urody tak
niepokojącej, że aż niewiarygodnej. Nos miała spiczasty, czaszkę jak dynia kształtną, oczy
skośne, zęby zdrowe i dwuznaczną postawę rzymskiego gladiatora. Nie nacechowano jej
wcześniej żelazem, nie obwieszczono jej wieku i nie zachwalano stanu zdrowia, wystawiając
na sprzedaż wyłącznie dla jej urody. Cena, jaką zapłacił za nią gubernator, bez targowania się
i od ręki, odpowiadała w złocie wadze jej ciała.
Przypadki pogryzienia kogoś przez bezpańskie psy goniące kota lub walczące z
sępami o resztki padliny były rzeczą codzienną, szczególnie w czasach obfitości i
nieprzebranych tłumów, kiedy do portu zawijała Flota Galeonów płynąca na targi do
Portobelo. Czterema czy pięcioma podobnymi przypadkami w ciągu tego samego dnia nikt
nie zawracał sobie głowy, tym bardziej zaś taką raną jak ta odniesiona przez Siervę Marię,
ledwie dostrzegalną na lewej kostce. Służąca nie uległa więc trwodze. Opatrzyła rankę
cytryną i siarką, zmyła ze spódnic dziewczynki plamę krwi i nikt nie myślał już o niczym
innym jak tylko o tym, by możliwie najhuczniej uczcić jej dwunaste urodziny.
Bernarda Cabrera, matka Siervy Marii i nie utytułowana małżonka markiza de
Casalduero, zaaplikowała sobie rano drastyczny środek przeczyszczający: siedem granulek
antymonu w szklance cukru różanego. Swego czasu była nieposkromioną Metyską z tak
zwanej arystokracji kontuaru; uwodzicielską, zachłanną, swawolną i o łapczywości
podbrzusza tak ogromnej, iż mogłaby zaspokoić całe koszary. Po kilku zaledwie latach
zaczęła stronić od ludzi i świata z powodu nadmiernej skłonności do miodu pitnego i
tabliczek kakao. Cygańskie oczy przygasły, przemyślności już nie starczało, wydalała krwią i
pluła żółcią, a syrenie ongiś ciało napuchło przybrawszy barwę miedzianą jak u trzydniowego
trupa; puszczała wiatry tak siarczyste i cuchnące, iż nawet brytany przejmowały trwogą.
Rzadko kiedy wychodziła poza swą sypialnię, a jeśli już, to snuła się po domu całkiem naga
albo w serżowym chałacie narzuconym wprost na ciało, w którym wydawała się jeszcze
bardziej goła.
Zdążyła już siedem razy iść na stronę, nim wróciła towarzysząca Siervie Marii
służąca. O psie nic jej nie powiedział, za to rozgadała się o gorszącym zakupie niewolnicy w
porcie. „Jeśli rzeczywiście jest tak piękna, jak mówią, to może być Abisynką” - powiedziała
Bernarda. Ale choćby była samą królową Sabą, wydawało jej się czymś zupełnie
niemożliwym, by ktoś mógł kupić ją za tyle złota, ile waży.
„Chcieli pewnie powiedzieć o talarach w złocie” - rzekła.
„Nie - usłyszała wyjaśnienie - tyle złota, ile waży Murzynka”.
„Niewolnica tego wzrostu waży co najmniej sto dwadzieścia funtów - powiedziała
Bernarda. - A nie ma kobiety, ani czarnej, ani białej, wartej sto dwadzieścia funtów złota,
chyba że srałaby diamentami”.
W handlu niewolnikami nie było od niej przebieglejszego kupca, wiedziała więc, że
jeśli gubernator kupił Abisynkę, to nie dla tak wyrafinowanych celów, jak posługiwanie w
kuchni. Zastanawiała się właśnie nad tym, kiedy usłyszała pierwsze szałamaje, huki
świątecznych petard i natychmiast jazgot brytanów w klatce. Wyszła do gaju
pomarańczowego zobaczyć, co to za rwetes.
Huczna muzyka doszła również uszu don Ygnacia de Alfaro y Dueñas, drugiego
markiza de Casalduero i pana na Darien, spoczywającego w czas sjesty w hamaku
rozwieszonym między dwoma drzewami pomarańczowymi. Był to zgorzkniały farmazon, o
twarzy bladej jak śmierć z niedostatku krwi wypijanej mu podczas snu przez nietoperze. W
domu chodził w chilabie beduina i w toledańskim birecie, co jeszcze bardziej uwydatniało
jego sierocą bezradność. Ujrzawszy małżonkę gołą jak ją Pan Bóg stworzył, pospieszył z
pytaniem:
„Cóż to za hałasy?”.
„Nie wiem - odpowiedziała. - Którego dziś mamy?”.
Markiz nie wiedział. Musiał poczuć się mocno zaniepokojony, skoro zdobył się na
zadanie jej pytania, a i jej żółć widocznie dała chwilę wytchnienia, skoro raczyła mu
odpowiedzieć bez cienia sarkazmu. Mocno zaintrygowany siadł w hamaku, gdy ponownie
rozległ się huk petard.
„Wielkie nieba! — krzyknął. - Którego dziś mamy?”.
Dom graniczył ze szpitalem Boskiej Pasterki dla obłąkanych kobiet. Zwabione
taneczną wrzawą i hukiem pensjonariuszki wyległy na taras wychodzący na gaj
pomarańczowy, każdy wybuch kwitując owacjami. Markiz przekrzykując wrzawę zapytał je,
gdzie też odbywa się zabawa, a one wyprowadziły go z niewiedzy. Był 7 grudnia, dzień
świętego Ambrożego, Biskupa, a muzyka i strzały dochodziły z patio niewolników, gdzie
odbywała się zabawa na cześć Siervy Marii. Markiz uderzył się w czoło.
„Oczywiście - powiedział. - Ile kończy?”.
„Dwanaście” - powiedziała Bernarda.
„Dopiero dwanaście? - zdziwił się, wyciągając się ponownie na hamaku. - Ale to życie
wolno płynie!”.
Dwór stanowił chlubę miasta aż do początków wieku. Teraz był przygnębiającą ruiną,
a widok pustych pomieszczeń i porozmieszczanych bez ładu i składu sprzętów sprawiał
wrażenie, iż dom jest w stanie przeprowadzki. W salonach zachowały się jeszcze marmurowe
podłogi w szachownicę i co poniektóre kryształowe żyrandole ze zwisającymi z nich
strzępami pajęczyn. W używanych pokojach, niezależnie od pory roku, zawsze panował chłód
dzięki grubym kamiennym murom, wieloletniemu zamknięciu, a jeszcze bardziej dzięki gru-
dniowej bryzie wdzierającej się ze świstem przez kraty. Cały dom przesycony był dojmującą
wonią stęchlizny, gnuśności i mroków. Po pańskości pierwszego markiza pozostało jedynie
pięć groźnych brytanów, strzegących domu w nocy.
Gwarne podwórze niewolników, na którym obchodzono urodziny Siervy Marii,
stanowiło w czasach pierwszego markiza osobne miasto w mieście. I było nim nadal za jego
spadkobiercy, dopóki trwały nieco mętne interesy na handlu niewolnikami i mąką, które
Bernarda, nie ruszając się z cukrowni Mahates, prowadziła nader udatnie. Teraz cały splendor
należał już do przeszłości. Nieposkromiony nałóg wycieńczył Bernardę, podwórze zaś
ograniczało się do dwóch drewnianych baraków krytych palmowymi liśćmi, gdzie ostatecznie
dogasły resztki wielkości.
Dominga de Adviento, zaufana Murzynka, która żelazną ręką zarządzała domem do
ostatniej niemal chwili swego życia, była jedyną osobą łączącą świat miniony z obecnym. I
nie kto inny jak właśnie ta wysoka, koścista kobieta, o mądrości graniczącej z
jasnowidztwem, wychowała Siervę Marię. Przyjęła katolicyzm nie odrzucając swej
poprzedniej wiary yoruba, wyznając i praktykując, jak popadło, obie religie jednocześnie.
Dusza jej żyła w jak najświętszym spokoju, mawiała, bo jeśli czegoś brakowało jej w jednej
religii, odnajdywała to w drugiej. Była zarazem jedyną ludzką istotą ciesząca się
odpowiednim autorytetem, by pośredniczyć między markizem i jego małżonką, i to z
powodzeniem, bo oboje dawali jej posłuch. Tylko ona przeganiała miotłą niewolników, gdy
wpadała na tarzających się w poniżeniu sodomii lub cudzołożących w opuszczonych
pokojach z wymienianymi między sobą kobietami. Ale od jej śmierci uciekali z baraków
przed skwarem południa, by zlegnąwszy w byle kącie, wydrapywać z garów przypalone
resztki ryżu albo grać w makuko i w puszczanie frygi w chłodzie korytarzy. W tym
upadlającym świecie, gdzie nikt nie był wolny, Sierva Maria była wolna: tylko ona i tylko w
tym miejscu. I tu, nie gdzie indziej, właśnie świętowano, w jej prawdziwym domu i z jej
prawdziwą rodziną.
Nie sposób było wyobrazić sobie smętniejszych tanów do tak hucznej muzyki
pomiędzy dworskimi i grupą przybyłych, z czym kto mógł i miał, niewolników z innych, co
znamienitszych majątków. Dziewczynka zachowywała się naturalnie. Tańczyła z większym
wdziękiem i werwą niż rodowici Afrykańczycy, śpiewała co raz to innym głosem w
przeróżnych językach afrykańskich albo naśladowała głosy ptaków i zwierząt, wprawiając w
zdumienie i jedne, i drugie. Na polecenie Domingi de Adviento najmłodsze niewolnice
smarowały jej twarz sadzą, nakładały na szkaplerzyk swoje rytualne naszyjniki i układały
nigdy nie ścinane włosy, które, gdyby nie codzienne i skomplikowane zaplatanie w kilka-
krotnie zwinięte warkocze, przeszkadzałyby jej w chodzeniu.
Zaczynała dojrzewać w kłębowisku wrogich sobie sił. Niewiele miała z matki. Po ojcu
zaś odziedziczyła ciało wątłe, chorobliwą wstydliwość, bladą cerę, oczy smutnomodre i
czystą miedź gorejących włosów. Żyła tak cichutko, że wydawała się istotą niewidzialną.
Matka, wystraszona tą dziwnie cichą obecnością, przywiązywała jej dzwoneczek do
nadgarstka, by nie stracić z uszu błąkającej się w półmroku domu córki.
Dwa dni po zabawie służącej wyrwało się mimochodem, że pies ugryzł Siervę Marię.
Bernarda zastanawiała się nad tym, biorąc przed snem szóstą tego dnia, gorącą kąpiel w
pachnących pianach, by wróciwszy do sypialni zapomnieć o całej sprawie. Dopiero następnej
nocy przypomniała sobie o niej, gdy brytany zaczęły szczekać ni stąd ni zowąd i przestraszyła
się, że mogą być wściekłe. Złapawszy kaganek natychmiast ruszyła do baraków i znalazła tam
Siervę Marię śpiącą w odziedziczonym po Domindze de Adviento hamaku z łyka palmowego.
Służąca nie wspomniała, gdzie dziewczynka została ugryziona, Bernarda podwinęła więc
córce koszulę i, cal po calu, obejrzała ją całą, podążając za światłem wzdłuż pokutnego
warkocza owijającego się wokół drobnego ciała jak lwi ogon. W końcu znalazła drobny ślad
zębów na lewej kostce z zakrzepłą już wokół ranki krwią i ledwie widoczne na pięcie otarcia.
W dziejach miasta przypadki zachorowań na wściekliznę nie należały bynajmniej do
rzadkich i błahych. Jedną z najgłośniejszych była historia sztukmistrza wędrującego po
odpustach z wytresowaną małpką, której zachowanie niewiele różniło się od ludzkiego.
Podczas angielskiego oblężenia zatoki zwierzę zachorowało na wściekliznę, ugryzło swego
pana w twarz i uciekło w pobliskie góry. Nieszczęsnego kuglarza zatłuczono pałkami, gdy w
ataku szału uległ przerażającym halucynacjom, o których jeszcze przez wiele lat matki
śpiewały ballady podwórzowe dzieciom na postrach. Nie upłynęły dwa tygodnie, gdy w biały
dzień z gór spadła na miasto horda czarcich małp. Obróciły w perzynę chlewy i kurniki, by
następnie wpaść do katedry, wyjąc i tocząc krwawą pianę, w czasie dziękczynnego Te Deum
za zwycięstwo nad angielską eskadrą. Najbardziej zatrważające dramaty nie przechodziły
jednak do historii, bo zdarzały się wśród czarnej ludności, która natychmiast ukrywała
poszkodowanych w osadach zbiegłych niewolników, by tam próbować ich uzdrowić za
pomocą afrykańskich magii.
Pomimo tylu przestróg, ani biali, ani czarni, ani Indianie nie zaprzątali sobie myśli
wścieklizną ani żadną wylęgającą się powoli chorobą, dopóki nie pojawiały się pierwsze i
nieodwracalne już symptomy. Nie inaczej zachowała się Bernarda Cabrera. Uważała, że
niestworzone opowieści niewolników rozchodzą się i szybciej, i dalej niż podobne bajbugi
chrześcijan, i nawet zwykłe psie kąśnięcie mogłoby przynieść ujmę honorowi rodziny. Tak
pewna była swoich racji, że nawet nie wspomniała o całej sprawie mężowi, a i sama o niej
wnet zapomniała, aż do niedzieli, kiedy służąca idąc na targ ujrzała szczątki psa powieszone
na migdałowcu, ku przestrodze przed wścieklizną. Rzut oka wystarczył jej, żeby rozpoznać
gwiazdkę na czole i popielatą sierść właśnie tego psa, który pogryzł Siervę Marię. Jednak
Bernarda, kiedy jej o tym powiedziano, nie przejęła się zbytnio. Nie było czym: rana już się
zagoiła i nie było ani śladu po zadrapaniach.
Grudzień zaczął się okropnie, po paru dniach odzyskał jednak sobie tylko właściwe,
ametystowe wieczory i noce szalejących wiatrów. Dobre wieści z Hiszpanii sprawiły, że i
Boże Narodzenie upłynęło w znacznie radośniej szych nastrojach niż w ubiegłych latach. Ale
miasto nie było już takie jak kiedyś. Główny targ niewolników przeniesiony został do
Hawany, a gwarkowie i ziemianie królestw Lądu Stałego woleli kupować tańszą siłę roboczą
z przemytu na angielskich Antylach. Istniały więc dwa miasta: jedno radosne i przez sześć
miesięcy pękające w szwach od tłumów, kiedy w porcie stały galeony, i drugie, sennie
oczekujące ich przypłynięcia przez resztę roku.
O pogryzionych przez psa ofiarach brak było jakichkolwiek wiadomości aż do
początków stycznia, kiedy w świętej dla markiza porze sjesty do drzwi zapukała Indianka
znana jako Sagunta. Była bardzo stara i włóczyła się boso po świecie, nawet w największe
słońce, wspomagając się kosturem i okutana cała w białe prześcieradło. Towarzyszyła jej zła
sława babki, która i utracone dziewictwo potrafiła przywrócić i poronienie wywołać, choć
równoważyła to dobrą — dla odmiany - sławą osoby posiadającej indiańskie sekrety
uzdrawiania nieuleczalnie chorych.
Rad nie rad, markiz przyjął ją w sieni niewiele rozumiejąc z tego, co doń mówiła, bo
była to kobieta nader oględna w słowach, dobieranych, na domiar złego, mętnie i zawile. Tak
długo brnęła do sedna sprawy zbaczając to w jedną, to w drugą stronę, iż markiz stracił
wreszcie cierpliwość.
„Cokolwiek by to było, proszę powiedzieć bez ogródek” - poprosił.
„Grozi nam zaraza wścieklizny - powiedziała Sagunta. - A tylko ja posiadam klucze
świętego Huberta, patrona myśliwych i uzdrowiciela cierpiących na wściekliznę”.
„Nie rozumiem, skąd miałaby się wziąć ta zaraza — odparł markiz. - Nie ma żadnych
znaków wróżących zaćmienie lub pojawienie się komety, o ile mi wiadomo, a i winy nasze
nie są aż tak wielkie, żeby Bóg musiał się nami zająć”.
Sagunta poinformowała go, że w marcu nastąpi całkowite zaćmienie słońca, i
przekazała wieści o wszystkich, którzy zostali pogryzieni w pierwszą niedzielę grudnia. Dwie
osoby przepadły bez śladu, niewątpliwie ukryte przez swoich, żeby leczyć je czarodziejskimi
sztuczkami, a trzecia zmarła na wściekliznę po dwóch tygodniach. Była i czwarta osoba,
której pies co prawda nie pogryzł, a jedynie opryskał swą śliną, ale człowiek ten dogorywał
właśnie w szpitalu Miłości Bożej. Na rozkaz burmistrza wytruto już w ciągu miesiąca sto
bezpańskich zwierzaków. Jeszcze tydzień, a na ulicy nie będzie ani jednego żywego psa.
„Mimo wszystko nie pojmuję, co ja mam z tym wszystkim wspólnego - powiedział
markiz. - Tym bardziej o tak niecodziennej porze”.
„Pańska córka pierwsza została pogryziona” - powiedziała Sagunta.
Markiz odparł jej z całkowitym przekonaniem:
„Gdyby to się rzeczywiście zdarzyło, ja pierwszy bym o tym wiedział”.
Sądził, że dziewczynka czuje się dobrze, i nie dopuszczał myśli, że gdyby
rzeczywiście przydarzyło jej się coś groźnego, mógłby o tym nie wiedzieć. Uznał więc wizytę
za skończoną i odszedł dospać sjestę.
Niemniej wieczorem udał się na patio dla służby odszukać Siervę Marię. Z twarzą
umalowaną na czarno, boso i w kolorowym turbanie niewolnic pomagała przy oprawianiu
królików. Zapytał, czy to prawda, że pogryzł ją pies, a ona, bez najmniejszego wahania,
odpowiedziała, że nie. Tej samej nocy jednak Bernarda potwierdziła mu złą wiadomość.
Markiz, zbity z tropu, zapytał:
„To dlaczego Sierva zaprzecza?”.
„Bo nie ma sposobu, żeby mówiła prawdę, nawet na mękach będzie kłamać” -
powiedziała Bernarda.
„To znaczy, że należy podjąć odpowiednie kroki - rzekł markiz - bo pies był chory na
wściekliznę”.
„Przeciwnie - powiedziała Bernarda - to raczej pies zdechł po ugryzieniu Siervy Marii.
To stało się w grudniu, a ta najbezczelniej w świecie wygląda jak pączek róży”.
Oboje uważnie wsłuchiwali się w zataczające coraz szersze kręgi pogłoski o groźbie
zarazy do tego stopnia, że wbrew sobie jeszcze raz poczuli się zmuszeni do przeprowadzenia
rozmowy dotyczącej wspólnych im spraw, jak za czasów, kiedy nienawidzili się mniej. Dla
niego wszystko było oczywiste. Zawsze wierzył, że kocha córkę, ale w strachu przed
wścieklizną musiał się przyznać, że dla wygody sam siebie oszukuje. Bernarda nie próbowała
nawet zawracać sobie głowy jakimikolwiek pytaniami, całkowicie świadoma, że córki nie ko-
cha i nie jest przez nią kochana, uznając i jedno, i drugie za rzecz całkowicie normalną.
Odczuwana przez oboje nienawiść do dziewczynki w dużej mierze była wstrętem do cech,
które po nich samych odziedziczyła. Bernarda mimo to gotowa była odegrać farsę z
rzęsistymi łzami i przywdziać żałobę zbolałej matki, by zachować swoją godność, pod
warunkiem, że śmierć dziewczynki nastąpiłaby z godziwych przyczyn.
„Nieważne z jakich konkretnie - dodała - byleby nie na psią zarazę”.
Markiz w jednej chwili, niczym w przebłysku zesłanym przez niebiosa, zrozumiał sens
swojego życia.
„Dziewczynka nie umrze - powiedział stanowczo. - A jeśli już, to umrze śmiercią, jaką
Bóg zrządzi”.
We wtorek udał się do szpitala Miłości Bożej na wzgórzu Świętego Łazarza, by
odwiedzić chorego na wściekliznę, o którym mówiła mu Sagunta. Nie zdawał sobie sprawy,
że widok jego karety w krepach żałobnych przyjęty zostanie jako kolejna oznaka zbliżających
się nieszczęść, od wielu bowiem lat nie opuszczał domu, wyjąwszy tylko wyjątkowe okazje, a
od dawien dawna nie było większych okazji jak ceremonie ostatniej posługi.
Miasto tonęło w swej wielowiekowej apatii, ale niejeden zdołał dostrzec zmizerowaną
twarz i uciekający wzrok szlachetnego, acz zagubionego pana w żałobnych taftach, którego
kareta opuściła mury miasta kierując się na przełaj w stronę wzgórza Świętego Łazarza. W
szpitalu złożeni na ceglanej podłodze trędowaci zobaczyli, jak sunie krokiem zmarłego, i
zagrodzili mu drogę wyciągając ręce po jałmużnę. W pawilonie chronicznie obłąkanych
znalazł chorego przywiązanego do słupa.
Był to stary Mulat o skłębionych białych włosach na głowie i brodzie. Połowę ciała
miał już sparaliżowaną, ale wścieklizna dodała tej drugiej połowie tyle sił, że trzeba go było
przywiązać, żeby sam siebie nie roztrzaskał o ściany. Z jego opowieści niezbicie wynikało, że
jest ofiarą tego samego psa, który ukąsił Siervę Marię.
I rzeczywiście opryskał go śliną, ale ślina nie padła na zdrową skórę, tylko na
ropiejący wrzód na łydce. Uściślenia te niewiele dały markizowi, który opuścił szpital równie
zaniepokojony jak przedtem, a na dodatek przerażony i widokiem konającego, i brakiem
najmniejszego promyka nadziei dla Siervy Marii.
Wracając do miasta percią napotkał godnie wyglądającego mężczyznę, który siedział
na przydrożnym kamieniu przy padłym koniu. Markiz kazał zatrzymać powóz i dopiero kiedy
mężczyzna wstał, rozpoznał w nim licencjata Abrenuncia de Sa Pereiro Cao, najznakomit-
szego, ale i wzbudzającego największe spory lekarza w mieście. Wyglądał jak, wypisz
wymaluj, król trefl w kapeluszu z ogromnym, chroniącym przed słońcem rondem, w butach z
ostrogami i w czarnej pelerynie wykształconych wyzwoleńców. Pozdrowił markiza z nie-
codzienną ceremonialnością.
„Benedictus qui venit in nomine veritatis” - powiedział.
Koń nie wytrzymał powrotnej drogi tą samą percią, którą przedtem pokonał kłusem
pod górę, i pękło mu serce. Neptun, stangret markiza, usiłował rozsiodłać konia. Właściciel
zwierzęcia odwiódł go od tego zamiaru.
„Po co mi siodło, jeśli nie będę miał konia, by go osiodłać - powiedział. - Zostawcie
je, niech zgnije razem z nim”.
Stangret z uwagi na dziecięcą pulchność medyka pospieszył mu z pomocą przy
wsiadaniu do karety, markiz zaś uczynił mu zaszczyt pozwoliwszy zasiąść po swej prawej
stronie. Abrenuncio wciąż myślał o koniu.
„To tak, jakby mi umarła połowa ciała” - westchnął.
„Nic łatwiejszego, jak zaradzić śmierci konia” - powiedział markiz.
Abrenuncio ożywił się. „To nie był zwykły koń - powiedział. - Gdybym posiadał
odpowiednie środki, kazałbym go pochować w poświęconej ziemi”. Spojrzał na markiza
ciekaw jego reakcji i dokończył:
„W październiku skończył sto lat”.
„Konie tyle nie żyją” - odparł markiz. f - :
„Mogę to udowodnić” - powiedział lekarz.
We wtorki w szpitalu Miłości Bożej służył swą pomocą trędowatym cierpiącym na
inne dolegliwości. Był najzdolniejszym uczniem licencjata Juana Mendeza Nieto, kolejnego
portugalskiego Żyda, który wyemigrował na Karaiby uciekając przed prześladowaniami w
Hiszpanii; po swym nauczycielu odziedziczył złą sławę nekromanta i impertynenta, ale nikt
nie podawał w wątpliwość jego wiedzy. Nieustannie toczył krwawe potyczki z innymi
konsyliarzami, którzy nie mogli mu darować jego nieprawdopodobnie trafnych diagnoz ani
jego niecodziennych metod. Spreparował pigułkę, która, zażywana raz na rok, wpływ
zbawienny miała na zdrowie i przedłużała życie, ale przez pierwsze trzy dni powodowała
takie pomieszanie zmysłów, że poza nim nikt nie miał odwagi jej zażyć. W dawnych czasach
zwykł grywać na harfie przy łożu cierpiących, by uśmierzyć ich ból specjalnie dobraną i
skomponowaną muzyką. Unikał chirurgii, którą zawsze miał za trywialny kunszt belfrów i
balwierzy, jego zaś porażającą specjalnością było przepowiadanie chorym dnia i godziny ich
śmierci. Niemniej zarówno dobrą jak i złą sławę zawdzięczał temu samemu: rozpowiadano, i
nikt nigdy temu nie zaprzeczył, że kiedyś wskrzesił zmarłego.
Pomimo swego doświadczenia Abrenuncio poruszony był widokiem chorego na
wściekliznę. „Ciało ludzkie nie jest stworzone na miarę lat, które człowiek mógłby przeżyć”
— powiedział. Markiz chłonął każde słowo jego uczonej i barwnej mowy, by odezwać się
dopiero wtedy, gdy lekarz nie miał już nic więcej do powiedzenia.
„Co można zrobić z tym biedakiem?” - zapytał. „
„Zabić go” - odpowiedział Abrenuncio.
Markiz spojrzał na niego przerażony.
„A przynajmniej uczynilibyśmy to, gdybyśmy byli dobrymi chrześcijanami” —
kontynuował niczym nie wzruszony medyk. — I proszę się nie dziwić, panie: dobrych
chrześcijan jest więcej, niż sądzimy”.
W rzeczywistości miał na myśli tych ubogich chrześcijan, wszelkich ras i kolorów
skóry, zamieszkujących przedmieścia i wioski, którzy mieli dość odwagi, by swym chorym na
wściekliznę wsypywać do pożywienia truciznę, chcąc zaoszczędzić im zgrozy ostatnich
chwil. Pod koniec ubiegłego wieku cała rodzina spożyła zatrutą zupę, bo nikt nie miał serca
otruć samego tylko pięcioletniego dziecka.
„Uważa się, że my, lekarze, nie wiemy, że takie rzeczy mają miejsce - stwierdził
Abrenuncio. - Ale tak nie jest, brak nam jednak autorytetu moralnego, żeby je wesprzeć.
Miast tego, postępujemy z konającymi właśnie tak, jak mógł pan, markizie, zobaczyć na
własne oczy. Powierzamy ich opiece świętego Huberta i przywiązujemy do słupa, żeby mogli
konać dłużej i gorzej niż źle”.
„Nie ma innego ratunku?” - zapytał markiz.
„Po pierwszych paroksyzmach wścieklizny nie ma żadnego” - odpowiedział lekarz.
Zaczął rozwodzić się o wzbudzających wesołość traktatach, które uznawały wściekliznę za
chorobę uleczalną, przy stosowaniu przeróżnych formuł: płucnika ziemnego, blendy
merkurialnej, piżma, rtęci argentyńskiej, Anagallis flore purpureo.
„Androny - powiedział. - Rzecz w tym, że jedni zapadają na wściekliznę, a inni nie i
nic łatwiejszego jak stwierdzić, w przypadku tych, których nie dotknęła, że zawdzięczają to
lekarstwom”. Spojrzał markizowi prosti w oczy, upewniając się, czy ten jest jeszcze duchem
przytomny, i zakończył:
„Dlaczego to tak was, panie, interesuje?”.
„Z litości” - skłamał markiz.
Przez okienko przyjrzał się znieruchomiałemu w po południowym letargu morzu i,
całkiem już przybity nagle zdał sobie sprawę, że wróciły jaskółki. Bryza jeszcze się nie
podniosła. Grupka dzieci usiłowała trafić kamieniami zabłąkanego na błotnistej plaży
pelikana i markiz podążał wzrokiem za jego panicznym lotem dopóki ptak nie zniknął pośród
lśniących kopuł ufortyfikowanego miasta.
Kareta wjechała w mury bramą Półksiężyca i od tego miejsca Abrenuncio przejął rolę
przewodnika, kierując stangreta uliczkami przedmieścia rzemieślników w stronę swego
domu. Nie było to łatwe. Neptuno miał ponoć siedemdziesiąt lat, był krótkowidzem, ponadto
czuł się niepewnie, przyzwyczajony do tego, że koń i tak sam prowadził hałaśliwymi
zaułkami, które znał lepiej niż on. Kiedy w końcu zajechali pod dom, Abrenuncio pożegnał
się w drzwiach sentencją z Horacego.
„Nie znam łaciny” - usprawiedliwił się markiz.
„A do czorta z łaciną!” - odkrzyknął Abrenuncio. I powiedział to po łacinie, rzecz
jasna.
Markiz doświadczył takiego wstrząsu, iż pierwsze polecenie, które wydał
powróciwszy do domu, było najdziwniejszą rzeczą, jaką w swym życiu uczynił. Kazał
Neptunowi, by zebrał szczątki padłego na wzgórzu Świętego Łazarza konia i pogrzebał je w
poświęconej ziemi, a nazajutrz, z samego rana, posłał Abrenunciowi najlepszego konia ze
swojej stajni.
Po przynoszących chwilową zaledwie ulgę purgansach z antymonu Bernarda
aplikowała sobie, nawet trzy razy dziennie, uśmierzające lewatywy, by zdusić ogień palący jej
trzewia, lub brała, nawet sześć razy w ciągu dnia, gorące i pachnące kąpiele na uspokojenie
nerwów. W niczym już nie przypominała owej dziewczyny tuż po ślubie, która sama
obmyślała ryzykowne przedsięwzięcia handlowe i przeprowadzała je z nieomylnością
jasnowidza, zarabiając krocie, do nadejścia tego przeklętego wieczoru, gdy poznała Judasza
Iskariotę i porwało ją nieszczęście.
Spotkała go przypadkowo w czasie odpustowych zabaw, gdy na wiejskiej arenie
walczył niemal nagi, bez żadnej broni, sam na sam z bykiem sposobionym do walki. Był tak
piękny i zuchwały, że nie mogła go zapomnieć. Parę dni później znów go ujrzała na
karnawałowych tańcach, gdzie pojawiła się w maseczce, przebrana za żebraczkę, w
towarzystwie swych niewolnic przystrojonych jak markizy, w naszyjnikach, bransoletach i
złotych kolczykach wysadzanych szlachetnymi kamieniami. Judasz stał otoczony
ciekawskimi, chętny zatańczyć z każdą gotową mu zapłacić i trzeba było siłą zaprowadzić
porządek, by ostudzić euforię rozochoconych kobiet. Bernarda zapytała, ile kosztuje. Judasz
tańcząc odpowiedział:
„Pół reala”.
Bernarda zdjęła maseczkę.
„Pytam, ile kosztujesz na całe życie” - powiedziała.
Judasz spostrzegł, że po odsłonięciu twarzy nie jest aż taką żebraczką, na jaką
wyglądała. Puścił partnerkę i podszedł do Bernardy z paradną gracją majtka, by
zademonstrować swoją cenę.
„Pięćset pesos w złocie” - powiedział.
Otaksowała go chłodnym okiem doświadczonego kupca. Był wielki, o lśniącej, foczej
skórze, miał tors pokryty kędzierzawymi włosami, wąskie biodra, smukłe nogi i delikatne, na
przekór swemu zajęciu, dłonie. Bernarda wyliczyła:
„Mierzysz osiem piędzi”.
„Plus trzy cale” - odparł.
Bernarda kazała mu przykucnąć, tak by mogła przyjrzeć się jego uzębieniu, i
skrzywiła się poczuwszy odór amoniaku bijący spod jego pach. Zęby były całe, zdrowe i
proste.
„Twój pan chyba oszalał, jeśli myśli, że ktoś cię kupi za cenę konia” - powiedziała
Bernarda.
„Jestem wolny i sam siebie sprzedaję” - odpowiedział. I dodał nie bez pewnego
przekąsu: „Pani”.
„Markizo” — poprawiła go Bernarda.
Oddał dworski ukłon, od którego zaparło jej dech w piersiach, i kupiła go za połowę
pierwotnie przez niego ustalonej ceny. „Tylko dla rozkoszy oczu” - jak wyznała. W zamian
zobowiązała się respektować jego status człowieka wolnego, przyznając mu również czas na
walki z cyrkowym bykiem. Umieściła go nie opodal swej sypialni, w pokoju zajmowanym
przedtem przez koniuszego, i czekała nań już od pierwszej nocy, nie zaryglowawszy drzwi,
naga, pewna, że - choć nie proszony - i tak przyjdzie. Ale przyszło jej czekać dwa tygodnie,
podczas których ani razu nie zmrużyła oka trawiona gorączką ciała.
A Judasz, po prostu, kiedy dowiedział się, kim jest Bernarda i ujrzał dom od środka,
natychmiast odzyskał niewolniczy respekt. Kiedy jednak Bernarda przestała go wreszcie
wyczekiwać, zaryglowała drzwi, zasnęła w koszuli nocnej, wtedy Judasz wszedł przez okno.
Obudził ją rozchodzący się po pokoju odór amoniaku. Poczuła dyszenie szukającego jej po
omacku minotaura, poczuła żar przygniatającego ją ciała i drapieżne dłonie, chwytające ją
przy szyi i rozszarpujące koszulę, i usłyszała, jak charkocze jej do ucha: „Ty kurwo, ty
kurwo”. Od tej nocy Bernarda wiedziała, że do końca życia nie chce już nic innego robić .
Oszalała dla niego. Nocami wychodzili na odbywające się w przedmiejskich budach
tańce, on z pańska, w surducie i w jednym z okrągłych kapeluszy, kupowanych przez nią
podług własnego gustu, Bernarda zaś z początku w różnych przebraniach, później pod własną
już postacią. Obsypała go złotem, łańcuchami, pierścieniami, bransoletami, nawet zęby kazała
mu wyinkrustować diamentami. Myślała, że umrze z rozpaczy, gdy doszło do niej, że sypia z
wszystkimi, które mu się nawiną, w końcu jednak zadowoliła się resztkami. Było to w
czasach, kiedy Dominga de Adviento weszła do sypialni sądząc, że Bernarda przebywa na
plantacji i zaskoczyła ich gołych i tarzających się po podłodze. Niewolnica, bardziej
zdumiona niż przerażona, stanęła jak wryta w progu, nie wypuszczając zasuwy z ręki.
„Nie stójże tam jak śmierć własna! - wrzasnęła Bernarda. — Albo gzisz się z nami,
albo idź precz!”.
Dominga de Adviento trzasnęła drzwiami z hukiem, który zabrzmiał w uszach
Bernardy jak policzek. Tej samej nocy wezwała ją i zagroziła srogimi karami, jeśli pozwoli
sobie na najmniejszy choćby komentarz na temat tego, co widziała. „Biała pani może spać
spokojnie - powiedziała niewolnica. - Pani może mi zabronić, co się pani podoba, a ja będę
posłuszna”. I dodała:
„Gorzej, że nie może mi pani zabronić tego, co sobie myślę”.
Jeśli markiz nawet o wszystkim wiedział, to udatnie potrafił okazać, że jest niczego
nieświadom. Koniec końców, jedynie Sierva Maria łączyła go jeszcze z żoną, aczkolwiek nie
uważał jej za swoją, lecz wyłącznie za jej córkę. Bernarda zaś nawet o tym nie myślała. Tak
dalece zapominała o jej istnieniu, iż powróciwszy razu pewnego po jednym ze swych
dłuższych pobytów na plantacji wzięła ją za kogoś zupełnie innego, tak wyrosłą i odmienioną
ją zastała. Przywołała ją, obejrzała, zapytała co u niej, ale nie usłyszała w odpowiedzi ani
słowa.
„Jesteś taka sama jak twój ojciec - stwierdziła. - Diabelskie nasienie”.
I taki nieodmiennie był ich stan ducha w dniu, w którym markiz wrócił ze szpitala
Miłości Bożej i oznajmił Bernardzie swoją niezłomną wolę ujęcia cugli tego domu. W jego
determinacji pobrzmiewało coś tak szaleńczego, że Bernarda zmilczała.
Najsampierw przywrócił dziewczynce sypialnię jej babci markizy, z której Bernarda
przeprowadziła ongiś córkę do baraków niewolników. Splendor przeszłości spoczywał
nietknięty pod warstwą kurzu: imperialne łoże, które służba zwiedziona miedzianym
pobłyskiem brała za całe ze złota; moskitiera jak muśliny panny młodej, przebogate
szmuklerskie zdobienia, alabastrowa umywalnia z różnorakimi flakonami perfum, słoikami
pomad ustawionymi w żołnierskim ordynku na toaletce; urynał, spluwaczka i porcelanowa
womitierka, iluzoryczny świat wyśniony przez złożoną reumatyzmem staruszkę dla córki,
której nie miała, i wnuczki, której nigdy nie ujrzała.
Podczas gdy niewolnice przywracały sypialnię do życia, markiz zajął się
zaprowadzaniem w domu swoich porządków. Wygonił śpiących w cieniu krużganków
niewolników i zagroził batami i ciemnicą tym, którzy nadal będą załatwiać swoje potrzeby po
kątach albo grać oddawać się hazardowi w zamkniętych pokojach. Nakazy te nie były niczym
nowym. Przestrzegano ich z dużo większą karnością, kiedy Bernarda sprawowała rządy,
Dominga de Adviento egzekwowała polecenia pani, a markiz z rozkoszą przytaczał w
towarzystwie jej wiekopomną sentencję: „W moim domu można robić to, czego ja sama
przestrzegam”. Ale kiedy Bernarda pogrążyła się w odmętach kakaowego nałogu, a Dominga
de Adviento zmarła, niewolnicy ponownie zaczęli chyłkiem przedostawać się na teren domu.
Wpierw do pomocy przy pomniejszych pracach przekradły się kobiety, ciągnąc za sobą
przychówek, a po jakimś czasie rozleniwieni mężczyźni szukający w korytarzach chłodu,
przerażona widmem ruiny Bernarda posyłała ich na żebry, by sami zdobywali sobie na ulicy
pożywienie. W czasie jednego ze swych ataków depresji postanowiła wyzwolić wszystkich, z
wyjątkiem trojga lub czworga ze służby domowej, ale markiz sprzeciwił się niedorzecznie:
„Jeśli mają umrzeć z głodu, to lepiej będzie, żeby umierali tutaj niż po manowcach”.
Nie w głowie mu były tak lekkomyślne recepty, kiedy pies ugryzł Siervę Marię.
Wybrał niewolnika, który wyglądał mu na najbardziej właściwego i godnego zaufania, i dał
mu instrukcje, których surowość nawet Bernardę wzburzyła. Z nastaniem nocy, kiedy w
domu o raz pierwszy od śmierci Domingi de Adviento zapanował całkowity porządek, markiz
odnalazł Siervę Marię w baraku niewolnic, wśród kilku czarnych dziewcząt śpiących w
hamakach porozwieszanych na krzyż jedne nad drugimi. Obudził wszystkie, by ogłosić im
zasady nowych rządów.
„Od dzisiaj dziewczynka mieszka w domu - powiedział im. - I wiadomym czynimy
wszystkim tutaj i w całym królestwie, że ma ona tylko jedną rodzinę i tylko białym
przynależy”.
Dziewczynka zaczęła wyrywać się i wierzgać, kiedy chciał wziąć ją na ręce i
przenieść do sypialni, musiał więc dać jej do zrozumienia, że świat porządkiem męskim stoi.
Już w babcinej sypialni, gdy zmieniał jej płócienną halkę niewolnic na koszulę nocną, nie
zdołał wydobyć z niej ani słowa. Oczom Bernardy, która uchyliła drzwi, przedstawił się taki
oto widok: markiz, siedząc na łóżku, szamotał się z guzikami nocnej koszuli opornie
trafiającymi w nowe dziurki, a przed nim stała dziewczynka przyglądająca mu się z
kamiennie obojętną twarzą. Bernarda nie mogła się powstrzymać. „Dlaczego się nie
pobierzecie?” — zakpiła. A że markiz nie zwrócił na nią uwagi, dodała:
„To byłby niezły interes płodzić małe kreolskie markizy z kurzymi łapkami i
sprzedawać je do cyrków”.
I w niej coś się odmieniło. Pomimo sarkastycznego śmiechu jej twarz wydawała się
mniej zgorzkniała, a pod warstwami szyderstwa tliła się odrobina współczucia, którego
markiz zupełnie nie wyczuł. Stwierdziwszy tylko, że Bernarda już sobie poszła, powiedział
dziewczynce:
„Ona jest zakałą”.
Zdało mu się, że dostrzega w niej iskierkę zainteresowania. „Wiesz, co to jest zakała?”
- zapytał, chciwie oczekując odpowiedzi. Sierva Maria nie raczyła mu jej udzielić. Dała się
położyć, dała ułożyć sobie głowę na poduszkach z puchu, dała się przykryć aż do kolan
jedwabnym prześcieradłem przesyconym wonią cedrowej skrzyni ani razu nie obdarzywszy
markiza łaską jednego choćby spojrzenia. Targnęło nim sumienie.
„Modlisz się przed spaniem?”. h;ih
Dziewczynka nawet nań nie spojrzała. Przyzwyczajona do hamaka skuliła się w
pozycji płodowej i zasnęła bez słowa. Markiz zasunął moskitierę jak mógł najstaranniej, żeby
w czasie snu Siervy Marii nie wykrwawiły nietoperze. Zbliżała się dziesiąta i chór wariatek
stawał się coraz bardziej nie do zniesienia w pustym po wygnaniu niewolników domu.
Markiz puścił wolno brytany, które ujadając przypadły do sypialni babci i ziając
chrapliwie obwąchiwać zaczęły szpary w drzwiach. Markiz koniuszkami palców podrapał je
po łbach i uspokoił dobrą nowiną:
„To Sierva. Od tej nocy mieszka z nami”.
Spał krótko i źle z powodu wariatek śpiewających do drugiej w nocy. Wstał równo z
dniem i od razu udał się do pokoju dziewczynki, ale nie znalazł jej tam, bo była w baraku
niewolnic. Ta, która spała najbliżej, obudziła się wylękniona.
„Sama przyszła, panie - powiedziała, nim zdążył o cokolwiek zapytać. - Nawet nie
wiem, jak i kiedy”.
Markiz wiedział, że to prawda. Zaczął wypytywać, która z nich towarzyszyła Siervie
Marii, kiedy pogryzł ją pies. Jedyna pośród nich Mulatka, o imieniu Caridad del Cobre, drżąc
cała ze strachu, przyznała się. Markiz uspokoił ją.
„Zaopiekuj się nią, jakbyś była Dominga de Adviento” - powiedział.
Wytłumaczył, na czym mają polegać jej obowiązki. Ostrzegł, by ani przez chwilę nie
traciła dziewczynki z oczu i traktowała ją z przywiązaniem i zrozumieniem, ale i bez
nadmiernej pobłażliwości. Najważniejsze, żeby nie przekraczała głogowego żywopłotu,
którym niebawem każe odgrodzić podwórze niewolników od reszty domu. Rano, gdy tylko
się obudzi, i w nocy, zanim uda się na spoczynek, musi mu bez pytania przekazywać
dokładne sprawozdanie.
„Bacz na to, co robisz i jak to robisz - zakończył. - Zostajesz jedyną odpowiedzialną
za to, by wszystkie wydane przeze mnie polecenia były wykonywane”.
O siódmej rano, po zamknięciu psów w klatce markiz udał się do domu Abrenuncia.
Lekarz osobiście otworzył mu drzwi, nie miał bowiem ani niewolników, ani służących.
Markiz sam siebie skarcił, w pełni na to, jak mniemał, zasłużywszy.
„To nie jest właściwa pora na składanie wizyt” - przeprosił.
Lekarz przyjął go serdecznie, wdzięczny za konia, którego właśnie otrzymał.
Przeprowadził markiza przez patio ku budynkowi dawnej kuźni, z której pozostały jedynie
szczątki paleniska. Piękny dwuletni kasztanek z dala od znanych sobie miejsc wydawał się
spłoszony. Abrenuncio uspokajająco poklepał zwierzę po pysku, szepcząc mu zarazem do
ucha puste obietnice po łacinie.
Markiz opowiedział mu, że padły koń pochowany został na terenie dawnego ogrodu
szpitala Miłości Bożej, który swego czasu został poświęcony jako cmentarz dla bogatych
podczas zarazy cholery. Abrenuncio wyraził mu wdzięczność za zbytek nadmiernej
łaskawości. Podczas rozmowy zauważył, że gość stara się trzymać w bezpiecznej odległości.
Markiz wyznał, że nigdy nie odważył się dosiąść konia.
„I koni, i kur boję się jednako” - powiedział.
„Wielka szkoda, bo nieumiejętność porozumienia się z końmi opóźniła ludzkość w
rozwoju — powiedział Abrenuncio. - Gdybyśmy potrafili ją przełamać, moglibyśmy stworzyć
centaura”.
Wnętrze domu, rozwidniane światłem wpadającym przez dwa okna wychodzące na
pełne morze, urządzone było z nałogową pedanterią zatwardziałego kawalera. Wszystko
dookoła przesycone było wonią balsamów skłaniającą do wiary w skuteczność medycyny.
Stała tam uporządkowana sekretera i serwantka pełna porcelanowych słoików z łacińskimi
napisami. W kącie stała zapomniana harfa uzdrawiająca, pokryta złotawym pyłem.
Natychmiast rzucała się w oczy wszechobecność książek, w tym wielu po łacinie, ze
zdobnymi grzbietami. Stały w oszklonych biblioteczkach lub na otwartych półkach albo
pieczołowicie ułożone na podłodze, a lekarz poruszał się w wąwozach papieru ze zwinnością
nosorożca pośród róż. Markiz był pod wrażeniem ich mnogości.
„Cała wiedza świata jest zapewne zgromadzona w tym pokoju” - powiedział.
„Książki są całkowicie bezużyteczne - odrzekł Abrenuncio żartobliwie. — Całe życie
strawiłem na leczeniu chorób wywołanych przez innych lekarzy i ich medykamenty”.
Zdjął ze swego ulubionego fotela drzemiącego tam kota, służąc miejscem markizowi.
Poczęstował go naparem z ziół, który przygotował w piecu alchemicznym, nie przestając
rozprawiać o swych lekarskich doświadczeniach, dopóki nie zdał sobie sprawy, że markiza
przestało to już interesować. Nie inaczej: markiz nagle wstał i odwróciwszy się do niego
plecami zapatrzył się przez okno na wzburzone morze. W końcu, ciągle twarzą do okna,
zdobył się na odwagę.
„Licencjacie” - szepnął.
Abrenuncio nie spodziewał się tego.
„Aha?”
„Ufny w powagę tajemnicy lekarskiej i zdając się na pańską dyskrecję, muszę wyznać,
iż prawdą jest to, co rozpowiadają - powiedział markiz uroczystym tonem. — Wściekły pies
ugryzł również moją córkę”.
Spojrzał na lekarza i napotkał anielski spokój.
„Wiem - powiedział doktor. — I, jak mniemam, z tego też powodu przybył pan o tak
wczesnej porze”.
„W rzeczy samej - odparł markiz. I ponowił pytanie, zadane już podczas ich pierwszej
rozmowy i tyczące pogryzionego Mulata. - Co możemy zrobić?”.
Miast udzielić tej samej co wczoraj, brutalnej odpowiedzi, Abrenuncio zapytał, czy
mógłby zobaczyć Siervę Marię. Z taką też prośbą chciał i markiz wystąpić. Obaj więc co do
tego byli zgodni, a powóz czekał przy drzwiach.
Kiedy przybyli do rezydencji, markiz zastał Bernardę przy toaletce, zaczesującą sobie
włosy dla nikogo z kokieterią sprzed wielu lat, gdy kochali się po raz ostatni, z lat odległych i
całkowicie przez niego wymazanych z pamięci. Pokój wypełniony był wiosennym zapachem
jej mydeł. Ujrzawszy męża w lustrze powiedziała bez cierpkości: „A kimże to znów jesteśmy,
żeby konie w prezencie posyłać?”. Markiz puścił pytanie mimo uszu. Sięgnął po leżącą w
zmiętej pościeli suknię, rzucił nią w Bernardę i bezpardonowo rozkazał:
„Proszę się przyodziać, bo jest tu lekarz”. ,
„A uchowaj mnie Boże” — odpowiedziała.
„Nie do pani przybył, choć przydałoby się, i to bardzo - odpowiedział. - Przyszedł
zobaczyć dziewczynkę”.
„Nic tu po nim - odparła. - Mała albo umrze, albo nie umrze: innego wyjścia nie ma”.
Ale ciekawość była silniejsza: „A kto to?”.
„Abrenuncio” - odparł markiz.
Bernarda żachnęła się. Wolałaby natychmiast, w tej samej chwili, sama i goła umrzeć,
niż powierzyć swoją cześć temu przyczajonemu żydowi. Był medykiem w domu jej
rodziców, lecz odprawiono go, bo rozgłaszał wieści o stanie zdrowia pacjentów, by tym
większej chwały przydać swoim diagnozom. Markiz stawił jej czoło.
„Choćbyś nie wiem jak bardzo tego nie chciała i choćbym ja jeszcze mniej tego chciał,
jesteś pani matką - powiedział. - I przez wzgląd na to święte prawo proszę, byś raczyła
przyzwolić na badania”.
„Jeśli o mnie chodzi, róbcie co wam się żywnie podoba - powiedziała Bernarda. - Ja
już jestem martwa”.
Wbrew oczekiwaniom dziewczynka bez oporów poddała się dokładnym oględzinom
swego ciała, zaciekawiona wszystkim tak, jakby przyglądała się nakręcanej zabawce. „Bo my,
lekarze, widzimy rękami” — powiedział jej Abrenuncio. Rozbawiona dziewczynka
uśmiechnęła się po raz pierwszy.
Oznaki jej dobrego zdrowia widoczne były na pierwsze wejrzenie, bo mimo
zaniedbania ciało miała kształtne, pokryte złotawym, ledwie widocznym meszkiem i
szczęśliwie już rozkwitające pierwszymi pąkami. Miała wspaniałe zęby, jasnowidzące oczy,
nie spracowane nogi, zręczne i mądre dłonie, a włos każdy stanowił zapowiedź długiego
życia. Chętnie i rezolutnie odpowiadała na podchwytliwe pytania i trzeba ją było naprawdę
dobrze znać, żeby odkryć, że żadna z jej odpowiedzi nie jest prawdziwa. Nasrożyła się
dopiero wtedy, gdy lekarz natrafił na drobną bliznę przy kostce. Przemyślność Abrenuncia
wybawiła ją:
„Upadłaś?”.
Dziewczynka przytaknęła bez mrugnięcia okiem:
„Z huśtawki”.
Lekarz zaczął mówić coś do siebie po łacinie. Markiz wtrącił się:
„Proszę mi to powiedzieć po naszemu”.
„Wybaczenia błagam - powiedział Abrenuncio. — Rozmyślam w gminnej łacinie”.
Sierva Maria była zachwycona sztuczkami Abrenuncia, dopóki medyk nie przyłożył
ucha do jej piersi, by dziewczynkę osłuchać. Serce waliło jej jak oszalałe, a pobladłą skórę
zrosiły zlodowaciałe i lekko pachnące cebulą kropelki. Skończywszy badanie lekarz poklepał
ją czule po policzku.
„Jesteś bardzo dzielna” - powiedział.
Będąc sam na sam z markizem oznajmił, iż dziewczynka wie, że pies był wściekły.
Markiz nie zrozumiał.
„Powiedziała panu sporo kłamstw - rzekł — ale tego akurat nie mówiła”.
„Nie od niej to usłyszałem, markizie - odparł lekarz. - To jej serce zachowywało się
jak schwytana żabka”.
Markiz zastanowił się nad innymi zaskakującymi kłamstwami córki, nie tyle z
goryczą, co z pewną nawet ojcowską dumą. „Może będzie poetką” - powiedział. Abrenuncio
nie mógł zaakceptować poglądu, jakoby kłamstwo stanowiło jedno z uwarunkowań sztuki.
„Im bardziej przejrzyste słowo, tym widoczniejsza jest poezja” - zawyrokował.
Jedynie woni cebuli w pocie dziewczynki nie potrafił wyjaśnić. Nie wiedząc zaś nic na
temat ewentualnych związków pomiędzy różnorakimi zapachami a wścieklizną, uznał rzecz
za symptom nieistotny. Caridad del Cobre wyznała później markizowi, że Sierva Maria
potajemnie odwołała się do wiedzy niewolników, którzy zalecali jej żuć korę drzewa manaju i
zamykali ją nagą w piwnicy z cebulami, żeby oddalić zły urok wściekłego psa.
Abrenuncio nie lekceważył żadnych, choćby i najdrobniejszych szczegółów
dotyczących wścieklizny. „Pierwsze paroksyzmy następują szybciej i są tym groźniejsze, im
głębiej i bliżej mózgu zostało zadane ukąszenie” — stwierdził. Wspomniał przypadek
jednego ze swych pacjentów, który zmarł po pięciu latach, choć nie rozstrzygnięta
pozostawała wątpliwość, czy zgon nie nastąpił w wyniku innego, znacznie późniejszego i nie
dostrzeżonego w porę zakażenia. Szybkie zagojenie się rany jeszcze o niczym nie świadczyło:
po pewnym i trudnym do przewidzenia czasie rana może obrzmieć, ponownie się otworzyć i
ropieć. Agonia zwykle bywa tak przerażająca, że już śmierć wydaje się lepsza. Gdyby sprawy
przyjęły taki właśnie obrót, jedynym rozsądnym wyjściem byłoby zwrócenie się o pomoc do
szpitala Miłości Bożej, gdzie korzystano z Senegalczyków wprawionych w postępowaniu z
heretykami i opętanymi furiatami. Inaczej markiz musiałby wziąć na siebie skazanie
dziewczynki na przykucie do łóżka łańcuchami aż do śmierci.
„W długiej już, jak by nie było, historii ludzkości — zakończył - żaden z chorych na
wodowstręt nie przeżył, żeby móc o swych cierpieniach opowiedzieć”.
Markiz uznał, że nie ma tak ciężkiego krzyża, którego nie mógłby unieść.
Dziewczynka umrze więc w swoim własnym domu. Lekarz obdarzył go spojrzeniem, w któ-
rym więcej zdawało się być litości niż szacunku.
„Panie, większej szlachetności oczekiwać byłoby nie sposób - powiedział. - I nie
wątpię, że pańska dusza, markizie, dość będzie miała hartu, ażeby wszystko wytrzymać”.
Raz jeszcze powtórzył, że diagnoza nie daje powodów do popadania w trwogę. Rana
znajduje się daleko od obszaru największego zagrożenia, a nikt nie pamiętał, by krwawiła.
Najprawdopodobniej Sierva Maria w ogóle nie zachoruje na wściekliznę.
„A tymczasem?” - zapytał markiz.
„Tymczasem - powiedział Abrenuncio — niech gra muzyka, rozkaż, panie, umaić cały
dom kwiatami, ptakom każ śpiewać, wyprowadzaj córkę na ganek, by oko mogła cieszyć
zachodami słońca nad morzem, daj jej wszystko, co mogłoby uczynić ją szczęśliwą”.
Pożegnał się, szarmancko wywijając kapeluszem i wypowiadając odpowiednią sentencję po
łacinie. Tym razem jednak, przez szacunek dla markiza, przetłumaczył ją: „Nie ma lekarstwa,
które wyleczyłoby z tego, czego nie leczy szczęście”.
DWA
Nigdy nie rozwikłano, jak markiz mógł popaść w tak niepojęty stan zgnuśnienia i
dlaczego trwał w równie niedobranym małżeństwie, w swoim czasie mając już zapewnione
pełne spokoju życie wdowca. Mógł być, kim tylko by zechciał, dzięki nieograniczonej władzy
swego ojca, pierwszego markiza, Rycerza Zakonu Świętego Jakuba, pana życia i śmierci
tysięcy niewolników, nie znającego litości żołnierza, któremu król i pan jego nie skąpił
honorów i beneficjów, a nieprawości odpuszczał.
Ygnacio, jedyny spadkobierca, nie posiadał żadnych przymiotów. Wzrastał wykazując
pewne oznaki umysłowego niedołęstwa, był analfabetą do pełnoletności i nie kochał nikogo.
Pierwszym znakiem życia, jaki dał, gdy liczył sobie lat dwadzieścia, było zapałanie miłością i
gotowość do małżeństwa z jedną z pacjentek sąsiedniego zakładu dla obłąkanych, której
śpiewy i krzyki kołysały go do snu w dzieciństwie. Nazywała się Dulce Olivia. Była
jedynaczką w rodzinie królewskich rymarzy i w swoim czasie musiała nauczyć się sztuki
robienia siodeł, aby razem z nią nie wygasła dwuwiekowa niemal tradycja. Temu też
dziwnemu wdrażaniu do męskiego zawodu przypisywano postradanie przez nią zmysłów, i to
tak dalece, że trzeba było nie lada trudu, by odzwyczaić ją od zjadania własnych odchodów. I
gdyby nie owe powikłania, byłaby jedną z lepszych partii, jeśli nie najlepszą, dla kreolskiego
markiza o tak nikłych przymiotach.
Dulce Olivię cechował bystry dowcip i dobry charakter i z wielkim trudem poznać
było po niej, że jest wariatką. Młodemu Ygnacio wystarczyło ujrzeć ją po raz pierwszy w
zgromadzonym na tarasie tłumie kobiet, by natychmiast zwrócić na nią uwagę, i dając sobie
różne znaki, jeszcze tego samego dnia zdołali się porozumieć. Dulce Olivia, mistrzyni
papierowych cacuszek, posyłała mu listy złożone w papierowe gołąbki. On zaś nauczył się
czytać i pisać, by na jej listy odpowiadać, i taki był początek najprawdziwszej namiętności,
której nikt pojąć nie potrafił. Rozsierdzony pierwszy markiz nastawał, aby syn publicznie
zdementował rzecz całą.
„Wszystko to nie tylko jest prawdą - odparł mu Ygnacio - ale ponadto mam jej
przyzwolenie, by prosić ją o rękę”. A w odpowiedzi na argument o wariactwie odpowiedział
własnym kontrargumentem:
„Żaden wariat nie jest wariatem, jeśli przyjmiemy jego racje”.
Ojciec zesłał go do swych hacjend obdarzając mandatem władcy i pana, którego syn
nie raczył nawet użyć. Była to śmierć za życia. Ygnacio panicznie bał się wszystkich zwierząt
oprócz kur. Zdarzyło mu się jednak w jednym z majątków ujrzeć z bliska żywą kurę, wyob-
raził ją sobie powiększoną do rozmiarów krowy i pojął, że jest to potwór po stokroć bardziej
przerażający niż jakiekolwiek stworzenie na ziemi czy w wodzie. W ciemnościach biły na
niego zimne poty, a o świcie budził się przerażony martwą ciszą w stajniach. Czuwający
przed jego sypialnią brytan trwożył go bardziej niż inne niebezpieczeństwa. Sam wyznał:
„Żyję przerażony tym, że żyję”. Na zesłaniu nabrał posępnego wyglądu, stał się natury
skrytej, melancholijnego usposobienia, apatyczny w gestach, nierychliwy w mowie,
objawiając zarazem mistyczne skłonności, które zdawały się go skazywać na klasztorną celę.
Rok już przebywał na zesłaniu, gdy zbudził go huk jakby rzek wezbranych, a to
zwierzęta folwarczne opuszczały w pełni księżyca swoje zagrody, pędząc nieme prosto przed
siebie. Tratowały w milczeniu wszystko, co zagradzało im drogę poprzez ogrodzone
pastwiska i plantacje trzciny, potoki i bagna. Na przedzie szły stada bydła, koni jucznych i
wierzchowców, za nimi świnie, owce, ptactwo domowe, wszystko w złowieszczym
pochodzie, który pogrążył się w noc. Odeszły tą samą drogą nawet gołębie i nawet ptaki
długoletne. I tylko brytan nieporuszenie i czujnie warował o świcie przy drzwiach sypialni
swego pana. I to był początek nieomalże ludzkiej przyjaźni, jaką markiz zawiązał z tym, jak i
z wszystkimi kolejnymi brytanami, które potem w domu nastały.
Zdjęty grozą w wymarłej ojcowiźnie Ygnacio, panicz młody, wyrzekł się swej
miłości, by zadośćuczynić woli i zamiarom pierwszego markiza. Ale temu mało było
synowskiej ofiary z miłości, bo odpowiednią klauzulą w testamencie nakazywał mu ożenek z
dziedziczką hiszpańskiego granda. I tak oto młody markiz wziął wystawny i szumny ślub z
dońą Olalią de Mendoza, bardzo piękną kobietą o wielu niepospolitych talentach, którą
zachował w dziewictwie, by nie obdarzyć jej nawet łaską macierzyństwa. A poza tym nadal
wiódł żywot na wzór i podobieństwo dotychczasowego, żywota całkiem bezużytecznego
kawalera.
Doña Olalia de Mendoza wprowadziła go w wielki świat. Chodzili na sumy dla
pokazania się bardziej niż z obowiązku, ona w szerokich baskinach i w olśniewających
mantach, i z głową jak u kastylijskich dam przykrytą wykrochmalonymi koronkami, otoczona
świtą niewolnic w jedwabiach i złocie. Miast domowych trzewików noszonych w kościele
nawet przez najbardziej wymuskane niewiasty wkładała wysokie buciki z kurdybanu perłami
wysadzane. W przeciwieństwie do innych panów, którzy chadzali w staromodnych perukach i
szmaragdowych guzach, markiz ubierał się do figury, w bawełnianą odzież, głowę okrywając
miękkim biretem. W uroczystościach publicznych uczestniczył jednak zawsze pod
przymusem, nigdy bowiem nie był w stanie przezwyciężyć trwogi przed życiem towarzyskim.
Doña Olalia była uczennicą Domenica Scarlattiego w Segowii, zaszczytnie uzyskując
licencję na naukę muzyki i śpiewu w szkołach i klasztorach. Przyjechała stamtąd z
klawikordem w częściach, własnoręcznie potem złożonym, i z przeróżnymi instrumentami
strunowymi, na których nie tylko sama grała, ale i z niemałą wprawą uczyła grać innych.
Stworzyła zespół nowicjuszek, który uświetniał domowe wieczory nową muzyką z Italii,
Francji i z Hiszpanii, i o którym wieść nawet niosła, że natchniony był liryką Ducha
Świętego.
Markiz nie wydawał się stworzony do muzyki. Mawiano, z francuska, że miał dłonie
artysty i słuch artylerzysty. Już z chwilą rozpakowania instrumentów jego uwagę zwrócił
teorban włoski - i swą podwójną skrzynką kołkową, i rozmiarami korpusu rezonansowego,
liczbą strun i delikatnym dźwiękiem. Doña Olalia obstawała, by nauczył się na nim grać
równie dobrze jak ona. Całe ranki spędzali na żmudnych ćwiczeniach w cieniu drzew, ona z
cierpliwością i miłością, on zaś z uporem kamieniarza, dopóki skruszony madrygał, już bez
oporu, nie stał się powolny ich palcom.
Muzyka tak cudownie wpłynęła na małżeńską harmonię, iż doña Olalia wreszcie
odważyła się na krok ostateczny. W burzliwą noc, udając być może lęk, którego wcale nie
czuła, udała się do sypialni swego dziewiczego męża.
„Połowa tego łóżka należy do mnie - powiedziała - przychodzę więc po swoją
własność”.
On obstawał przy swoim. A ona przy swoim, pewna, że wcześniej czy później zdoła
przekonać go siłą argumentów lub i samą siłą. Życie nie dało im czasu. 9 listopada grali w
duecie pod drzewkami pomarańczowymi, bo powietrze było czyste, niebo wysokie i bez-
chmurne, gdy oślepiła ich błyskawica, ogłuszył huk jak przy trzęsieniu ziemi i doña Olalia
padła rażona piorunem.
Poruszone do głębi miasto uznało tragedię za grom boskiego gniewu za
nieodpuszczalne grzechy. Markiz polecił zorganizować uroczystości pogrzebowe godne
królowej, na których pokazał się po raz pierwszy w czarnych taftach, cały zbolały i
wymizerowany, strój ten i wygląd zachowując już na zawsze. Gdy wrócił z cmentarza,
zaskoczyła go w sadzie szalejąca pośród drzewek pomarańczowych śnieżyca papierowych
gołębi. Na chybił trafił złapał jednego z nich, rozłożył i przeczytał: Ten piorun był ode mnie.
Nim upłynął pierwszy dziewięciodniowy okres żałoby, przekazał kościołowi w
donacji dobra podtrzymujące dotąd wielkość majoratu: hacjendę hodowlaną w Mompox i
drugą w Ayapel, i dwa tysiące hektarów w Mahates, dwie mile stąd, z licznymi stadami
wierzchowców i koni jucznych, jedną hacjendę uprawną oraz najlepszą na wybrzeżu
karaibskim plantację trzciny z cukrownią. Legenda o jego fortunie brała jednak swój początek
z ogromnego latyfundium, odłogu, którego rzekome kresy ginęły w pamięci gdzieś za
bagnami La Guarípa i nizinami La Puerza, aż po namorzynowe lasy Urabá. Dla siebie
zachował jedynie rodową rezydencję ze zredukowanym do minimum podwórzem czeladnym
i plantację z cukrownią w Mahates. Domindze de Adviento powierzył zarządzanie domem.
Starego Neptuna zachował przy nadanej przez pierwszego markiza godności stangreta,
przykazując opiekę nad garstką koni pozostałych z rodowej stadniny.
Po raz pierwszy sam w mrocznej rezydencji swych przodków, ledwie mógł spać w
ciemnościach, dręczony wrodzonym strachem szlachty kreolskiej przed śmiercią w czasie snu
z rąk własnych niewolników. Budził się raptownie, nie wiedząc, czy płonące oczy
spoglądające przez lufciki są z tego, czy z tamtego świata. Na palcach podchodził do drzwi,
otwierał je gwałtownie i wpadał na podglądającego go przez dziurkę od klucza Murzyna.
Czuł, jak kocimi ruchami przekradają się korytarzami, nadzy i natłuszczeni olejem
kokosowym, żeby nie można było ich złapać. Otumaniony tyloma lękami naraz rozkazał palić
światła aż do świtu, wypędził niewolników, którzy po trochu zajmowali puste przestrzenie i
sprowadził do domu pierwsze brytany wytresowane w sztuce wojennej.
Brama została zamknięta. Wyniesiono francuskie meble, których aksamity cuchnęły
stęchlizną, sprzedano gobeliny, porcelanowe serwisy i zegarmistrzowskie arcydzieła,
kontentując się jedynie hamakami dla przetrzymania upału w pustych pokojach. Markiz nie
pojawił się już na żadnej mszy, na żadnych rekolekcjach, nie nosił baldachimu nad
Przenajświętszym Sakramentem na procesjach, nie święcił dni świętych i postów nie prze-
strzegał, aczkolwiek punktualnie spłacał daniny Kościołowi. Schronił się w hamaku, z którym
czasem uciekał przed sierpniowymi skwarami do sypialni, niemal zawsze odsypiając w nim
sjestę pod drzewami pomarańczowymi w sadzie. Wariatki obrzucały go kuchennymi
odpadkami, wykrzykiwały czułe plugastwa, kiedy jednak władze zaoferowały mu
przeniesienie zakładu, sprzeciwił się z wdzięczności dla szalonych sąsiadek.
Odtrącona przez niewdzięcznego oblubieńca Dulce Olivia znalazła pocieszenie w
tęsknocie za tym, czym nigdy nie była. Gdy tylko zdarzała się sposobność, wymykała się
przez ogrodowe furtki z zakładu Bożej Pasterki. Obłaskawiła i zjednała sobie brytany
przysmakami od serca, poświęcając każdą godzinę snu na doglądanie domu, którego nigdy
nie miała, zamiatając podłogi miotełkami z bazylii na szczęście i rozwieszając w sypialniach
warkocze czosnku przeciw komarom. Dominga de Adviento, która skrzętnie chodziła koło
wszystkiego, zmarła nie odkrywszy nigdy, dlaczego korytarze z rana były staranniej
wysprzątane niż z wieczora, a rzeczy, które osobiście stawiała w ten, a nie w inny sposób,
rano stały zupełnie inaczej. Rok jeszcze wdowieństwa nie upłynął, gdy markiz po raz
pierwszy zaskoczył Dulce Olivię czyszczącą statki, które zdawały jej się niechlujnie
pozmywane przez niewolnice.
„Nie sądziłem, że jesteś gotowa posunąć się tak daleko” - powiedział.
„Bo bida z nędzą jak byłeś, tak i jesteś” - odpowiedziała.
W ten sposób odżyła zakazani przyjaźń, która raz przynajmniej bliska była miłości.
Rozmawiali do świtu, bez złudzeń i bez urazy, niczym skazane na siebie stare małżeństwo.
Wierzyli, że są szczęśliwi i być może rzeczywiście byli szczęśliwi, dopóki któremuś z nich
nie wymykało się o jedno słowo za dużo albo gdy któreś niepotrzebnie cofało się o krok i już
reszta nocy butwiała w dzikich awanturach, które zbijały z tropu biedne brytany. Wszystko
wówczas wracało do stanu poprzedniego i Dulce Olivia na długo znikała z domu.
Nie komu innemu, a jej właśnie markiz wyznał, że jego pogarda dla ziemskich dóbr i
odmiana sposobu bycia nie z pobożności wynikały, lecz z przerażenia gwałtowną utratą
wiary, kiedy ujrzał zwęglone ciało swej żony. Dulce Olivia ofiarowała się go pocieszyć.
Przyrzekła, że będzie oddaną niewolnicą, tak w kuchni, jak w łóżku. Nie poddał się.
„Nigdy więcej już się nie ożenię” - przysiągł.
Rok jednak nie upłynął, a ożenił się potajemnie z Bernardą Cabrerą, córką dawnego
rządcy u pierwszego markiza, teraz kupca, który dorobił się na handlu zamorskim. Poznali
się, kiedy ten zaczął posyłać córkę z solonymi śledziami i czarnymi oliwkami, stanowiącymi
szczególną słabostkę doñii Olalii, i które, mimo śmierci pani domu, Bernarda nadal przynosiła
markizowi. Pewnego wieczoru, zastawszy go w hamaku pod drzewami pomarańczowymi,
przepowiedziała mu przyszłość wypisaną na jego lewej dłoni. Jej celne wróżby wywarły na
markizie tak ogromne wrażenie, iż kazał jej nadal przychodzić w porze sjesty, choćby i nie
miał potrzeby kupowania czegokolwiek, ale minęły już dwa miesiące, a markiz nie przejawiał
najmniejszej inicjatywy. Wobec
tego ona podjęła ją za niego. Znienacka dosiadła go w hamaku i przydusiła jego
własną koszulą, dopóki z braku tchu nie padł całkowicie. A wówczas przywróciła go do życia
takim żarem i takim kunsztem, jakich nigdy nie byłby nawet w stanie sobie wyobrazić w
mizernych rozkoszach swych samotniczych miłości, i bez większych ceregieli pozbawiła go
dziewictwa. On miał wówczas pięćdziesiąt dwa lata, ona dwadzieścia trzy, ale różnica wieku
była najmniej gorsząca.
W następnych dniach i tygodniach kochali się w porze sjesty, szybko i bez serca, w
ewangelicznym cieniu drzewek pomarańczowych. Zebrane na tarasach wariatki dodawały im
animuszu bezwstydnymi piosenkami, świętując każdy ich sukces teatralnymi oklaskami.
Zanim markiz uprzytomnił sobie czyhające nań niebezpieczeństwa, Bernarda wyrwała go z
odrętwienia nowiną, że od dwóch miesięcy jest w ciąży. Przypomniała, że nie jest Murzynką,
lecz córką zhispanizowanego Indianina i białej Kastylijki, wobec tego jedyną igłą, która może
honor załatać, jest formalne małżeństwo. Zwodził ją jak mógł, póki do bramy nie zapukał w
porze sjesty ojciec Bernardy z przewieszonym przez ramię archaicznym arkabuzem. Był
uprzejmy, powściągliwy w słowach i nie patrząc markizowi w oczy wręczył mu broń.
„Wie pan, co to jest, panie markizie?” - zapytał.
Markiz nie miał pojęcia, co ma zrobić z bronią trzymaną w ręku.
„Na ile jestem w stanie sądzić podług mej szczupłej wiedzy, to jest arkabuz” —
odpowiedział. I zapytał szczerze zaciekawiony: „A do czego go pan używa?”.
„Żeby bronić się przed piratami, panie - powiedział Indianin, ciągle unikając jego
wzroku. — A teraz przynoszę go na wypadek, gdyby wasza miłość raczył wyświadczyć mi tę
łaskę i zastrzelił mnie, zanim ja nie zastrzelę waszej miłości”.
Spojrzał mu w twarz. Miał smutne i nieme oczka, ale markiz zrozumiał to, czego mu
nie mówiły. Zwrócił mu arkabuz i zaprosił na pokoje, żeby uczcić porozumienie. Dwa dni
później proboszcz z pobliskiego kościoła odprawił ceremonię ślubną z udziałem rodziców
panny młodej oraz druhny i drużby. Kiedy uroczystość dobiegła końca, nagle i nie wiadomo
skąd pojawiła się Sagunta i uwieńczyła parę młodą girlandami szczęścia.
W nieoczekiwanie deszczowym dniu, pod znakiem Strzelca, urodziła się
przedwcześnie i z trudem Sierva Maria de Todos los Angeles. Wyglądała jak bezbarwna
kijanka, a owinięta wokół szyi pępowina omal jej nie zadusiła.
„To dziewucha - powiedziała akuszerka. — Ale nie będzie żyć”.
To właśnie wtedy Dominga de Adviento przyrzekła swym świętym, że jeśli obdarzą
dziecko łaską życia, dziewczynka nie zetnie włosów aż do swej nocy poślubnej. Ledwie
złożyła ślubowanie, kiedy mała uderzyła w płacz. Rozradowana Dominga de Adviento
zaśpiewała: „Będzie świętą!”. Markiz, który poznał dziecko już wymyte i ubrane, był
znacznie mniej jasnowidzący.
„Będzie kurwą - powiedział. - O ile Bóg obdarzy ją życiem i zdrowiem”.
Dziewczynka, córka arystokraty i plebejki, miała dzieciństwo podrzutka. Matka
znienawidziła ją już z chwilą, gdy po raz pierwszy i ostatni dała jej piersi i kazała ją
natychmiast od siebie odstawić w obawie, że ją zabije. Dominga de Adviento wykarmiła ją,
ochrzciła w Chrystusie i poświęciła Olokun, bóstwu yoruba o nieokreślonej płci, którego
twarz miała być tak straszna, iż pozwalało się widywać tylko w snach, a i to zawsze w masce.
Przeniesiona na podwórzec niewolników Sierva Maria nauczyła się tańczyć, nim zaczęła
mówić, nauczyła się jednocześnie trzech języków afrykańskich, picia koguciej krwi na czczo i
prześlizgiwania się pomiędzy chrześcijanami niczym niematerialna istota, bo ani jej nie
widzieli, ani nie czuli. Dominga de Adviento otoczyła ją radosnym dworem czarnych
niewolnic, służących krwi mieszanej, posługaczek indiańskich, które kąpały ją w wodach
szczęścia, oczyszczały werbeną Yemayó i pielęgnowały niczym krzew różany wartki potok
włosów, które, gdy miała pięć lat, sięgały jej już do pasa. Co jakiś czas niewolnice wieszały
jej kolejny naszyjnik jednego ze swych bogów, co dało w pewnym momencie liczbę
szesnastu.
Podczas gdy markiz wegetował w sadzie, Bernarda ujęła władzę żelazną ręką. Przede
wszystkim chciała za wszelką cenę odzyskać porozdawaną przez męża fortunę dyskontując
prerogatywy pierwszego markiza. W swoim czasie uzyskał on licencję na sprzedaż pięciu
tysięcy niewolników w ciągu ośmiu lat, zobowiązując się zarazem do importu dwóch beczek
mąki za każdego niewolnika. Dzięki swemu niepospolitemu szalbierstwu i przekupności
celników sprzedał uzgodniony kontyngent mąki, ale jednocześnie przemycił trzy tysiące
niewolników ponad limit, co pośród handlarzy indywidualnych uczyniło z niego
najfortunniejszego kupca owych czasów.
Lecz to Bernardzie błysnął pomysł, że nie handel niewolnikami jest wielkim
interesem, ale mąka, choć w rzeczywistości tym największym interesem była jej
niewiarygodna siła perswazji. Dysponując jedną tylko licencją na import tysiąca niewolników
w ciągu czterech lat i trzech beczek mąki od każdego z nich, zdołała zbić fortunę: sprzedała
ustalony limit tysiąca Afrykanów, lecz miast trzech tysięcy beczek mąki sprowadziła
dwanaście tysięcy. Największy przemyt stulecia.
Połowę czasu spędzała wówczas na plantacji i w cukrowni w Mahates, skąd kierowała
swoimi transakcjami z uwagi na bliskość Rio Grandę de la Magdalena umożliwiającej
transport każdego towaru w głąb wicekrólestwa. Do domu markiza docierały skąpe
wiadomości o jej handlowych sukcesach, z których nikomu zresztą nie zdawała rachunków.
W dniach, które tu spędzała, i to na długo przed swoim kryzysem, wydawała się jeszcze
jednym brytanem w klatce. Dominga de Adviento ujęła to dosadniej: „Dupa jej się w ciele nie
mieściła”.
Sierva Maria po raz pierwszy znalazła stałe miejsce w domu, gdy zmarła jej
niewolnica i przygotowano dla niej wspaniałą sypialnię po pierwszej markizie. Wyznaczono
jej preceptora do nauki właściwego hiszpańskiego z półwyspu, podstaw arytmetyki i nauk
przyrodniczych. Usiłował nauczyć ją czytać i pisać. Odmówiła, bo jak sama stwierdziła, nie
rozumiała liter. Świecka nauczycielka zaczęła wprowadzać ją w arkana muzyki. Dziewczynka
wykazała zainteresowanie i smak, ale nie stało jej cierpliwości, by uczyć się gry na
jakimkolwiek instrumencie. Nauczycielka z bólem serca zrezygnowała i żegnając się z
markizem orzekła:
„Nie w tym rzecz, iż dziewczynka jest nierozgarnięta; ona po prostu nie jest z tego
świata”.
Bernarda chciała nawet powściągnąć swoje urazy, ale dość szybko okazało się, że ani
ona nie jest niczemu winna, ani dziewczynka, a jedynie odmienność ich natur. Strach padł na
nią, gdy uznała, iż odkryła w córce pewne przymioty istoty nadprzyrodzonej. Drżała już na
samą myśl o chwili, gdy odwracała głowę i napotykała nieprzeniknione źrenice wątłego
stworzenia w mglistych tiulach i dziko rosnących włosach, które już sięgały jej do kolan.
„Dziecko! - wrzeszczała - zabraniam ci tak na mnie patrzeć!”. W chwili gdy w największym
skupieniu przemyśliwała swoje kolejne przedsięwzięcie, nagle czuła na karku świszczący
oddech czyhającego węża i podskakiwała z przerażenia.
„Dziecko! - darła się. - Hałasuj jakoś, zanim wejdziesz!”.
Mała zaś dodatkowo pogłębiała jej trwogę odpowiadając potokiem słów w języku
yoruba. W nocy było jeszcze gorzej, bo Bernarda budziła się gwałtownie, mając wrażenie, że
ktoś ją dotknął, a to dziewczynka siedziała u nóg łóżka przyglądając się śpiącej matce. Na nic
zdał się dzwoneczek na przegubie dłoni, bo tajemnicza bezgłośność Siervy Marii nie
pozwalała mu zabrzmieć. „To stworzenie z białej kobiety ma tylko kolor” - mawiała matka. I
miała o tyle rację, że dziewczynka używała swego imienia wymiennie z imieniem
afrykańskim, które sobie wymyśliła: Maria Mandinga.
Do drastycznego zaostrzenia stosunków między nimi doszło pewnego ranka, kiedy
Bernarda obudziła się umierając z pragnienia po kakaowych ekscesach i w głębi dzbana
odnalazła zatopioną lalkę Siervy Marii. W jej oczach jednak nie była to zwykła, pływająca w
wodzie lalka, lecz coś znacznie bardziej przerażającego: umarła lalka.
Przekonana, że są to jakieś afrykańskie czary Siervy Marii w nią wymierzone,
zawyrokowała, że dla obu razem nie ma miejsca w domu. Markiz usiłował nieśmiało
załagodzić sytuację, ale Bernarda ucięła z miejsca: „Albo ona, albo ja”. Sierva Maria wróciła
więc do baraku niewolnic, pozostając tam nawet podczas pobytów matki na plantacji. Nadal
była tak samo skryta jak w dniu swoich narodzin i ciągle pozostawała kompletną analfabetką.
Ale z Bernardą nie było wcale lepiej. Usiłowała zatrzymać przy sobie Judasza
Iskariotę, zrównując się z nim, i w niespełna dwa lata pogubiła się w interesach i we własnym
życiu. Przebierała go za nubijskiego pirata, za asa pik, za króla Melchiora i porywała między
budy przedmiejskie, szczególnie w dniach, gdy do portu przybijały galeony i miasto rzucało
się w wir półrocznej fety. Na zamurzu naprędce stawiano tawerny i burdele dla kupców
ściągających z Limy, Portobelo, Hawany, Vera-cruz, na bój o towary z całego odkrytego
świata. Pewnej nocy, ledwie trzymając się na nogach po libacji w kantynie galerników,
Judasz zbliżył się do Bernardy z wielce tajemniczą miną.
„Otwórz usta, zamknij oczy” - powiedział.
Posłuchała go, on zaś wsunął jej na język kawałek magicznej czekolady z Oaxaca.
Bernarda rozpoznała smak i wypluła ją, od dziecka bowiem miała szczególną awersję do
kakao. Judasz przekonał ją, że jest to święta substancja, która czyni życie weselszym, dodaje
sił i animuszu i wzmacnia potencję.
Bernarda wybuchła śmiechem.
„Gdyby tak było — powiedziała — to siostrzyczki od Świętej Klary walczyłyby na
arenach w roli byków”.
Już wówczas nie stroniła od miodu pitnego, który jeszcze przed zamęściem pić zaczęła
ze szkolnymi koleżankami i od tamtej pory nie przestała, wchłaniając go teraz nie samymi
tylko ustami, ale i wszystkimi pięcioma zmysłami w rozżarzonym powietrzu plantacji. Przy
Judaszu nauczyła się żuć tytoń i liście koki wymieszane z popiołem yarumo, jak Indianie z
Sierra Nevada. Skosztowała w tawernach kannabisu z Indii, terpentyny z Cypru, peyotlu z
Realu de Catorce i przynajmniej raz opium z chińskiego Nao sprowadzonego przez
filipińskich kupców. Mimo to nie pozostała głucha na przemowę Judasza w obronie kakao.
Zrezygnowawszy z pozostałych używek uznała zalety czekolady, niebawem przedkładając ją
nad wszystko. Judasz stał się złodziejem, stręczycielem, okazjonalnie parał się grzechem
sodomskim, a wszystko z nawyknienia do nałogu, bo zaiste nie brakowało mu niczego.
Pewnej nieszczęsnej nocy w obecności Bernardy wdał się w bójkę karcianą, rzucając się z
gołymi pięściami na trzech galerników z floty, którzy roztrzaskali mu łeb krzesłami.
Bernarda schroniła się na plantacji. Dom pozostawiony został sam sobie i jeśli
wówczas nie pogrążył się całkiem, to wyłącznie dzięki sprawnej ręce Domingi de Adviento,
która zajęła się również ostatecznym wychowaniem Siervy Marii, tak jak chcieli jej bogowie.
Markiz nieledwie uprzytamniał sobie haniebny upadek żony. Z cukrowni dochodziły
pogłoski, że znajduje się w stanie obłędu, że gada sama do siebie, że dobiera najsowiciej
obdarzonych przez naturę niewolników, by podczas swych pogańskich nocy dzielić się nimi
ze swymi dawnymi koleżankami szkolnymi. Fortuna, która przyszła, łatwo poszła, sama zaś
Bernarda żyła już wyłącznie na lasce bukłaków z miodem i worków kakao, poukrywanych to
tu, to tam, żeby nie tracić czasu, kiedy dopadnie ją potrzeba. Jedynymi rzeczami pewnymi,
jakie jej zostały, były dwie amfory wypełnione dublonami z czystego złota, setkami i
czwórkami, które w latach krów tłustych zakopała pod łóżkiem. Zmarniała do tego stopnia, że
nawet mąż jej nie poznał, gdy po raz ostatni wróciła z Mahates, po upływie trzech bitych lat,
na kilka dni przed pokąsaniem Siervy Marii przez psa.
*
W połowie marca groźba wścieklizny zdawała się być zażegnana. Markiz, pełen
wdzięczności za uśmiech losu, postanowił naprawić błędy przeszłości i zdobyć serce córki,
postępując według recepty na szczęście podanej przez Abrenuncia. Poświęcił Siervie Marii
cały swój czas. Spróbował sam się nauczyć czesania jej włosów i splatania ich w warkocz.
Spróbował ją nauczyć, jak być prawdziwie białą damą, ziścić dla niej swoje niespełnione sny
kreolskiego arystokraty i obrzydzić upodobanie do marynowanej iguany i duszonego
pancernika. Spróbował niemal wszystkiego, poza zadaniem sobie samemu pytania, czy jest to
sposób na uszczęśliwienie córki.
Abrenuncio już regularnie przychodził w odwiedziny. Niełatwo mu było porozumieć
się z markizem, ale interesowała go nieświadoma egzystencja tego człowieka na obrzeżu
świata zastraszonego przez Święte Oficjum. I tak upływały im upalne miesiące; medyk
rozprawiał, nie będąc słuchanym, w cieniu okwieconych drzewek pomarańczowych, a markiz
gnił w hamaku, oddalony o tysiąc trzysta mil morskich od króla, który nigdy o nim nie
słyszał. Podczas jednej z takich wizyt do ich uszu doleciał posępny lament Bernardy.
Abrenuncio przeraził się. Markiz z początku udał głuchego, ale przeciągły skowyt był
tak przejmujący, że nie mógł już dłużej bagatelizować owych odgłosów.
„Kimkolwiek jest, potrzebuje modlitwy za spokój duszy” - powiedział Abrenuncio. v
„To moja druga małżonka” – wyjaśnił.
„Wobec tego ma zniszczoną wątrobę” - stwierdził Abrenuncio.
„A skąd pan wie?”
„Bo zawodzi otwartymi ustami” - odparł medyk. Pchnął drzwi, nie pytając o
przyzwolenie, i usiłował dojrzeć Bernardę w półmroku pokoju, lecz nie było jej w łóżku.
Zawołał ją po imieniu, ale nie odpowiedziała. Otworzył wówczas okiennice i metaliczne
światło wczesnego popołudnia ukazało mu ją w okrutnych mękach, nagą, leżącą krzyżem na
podłodze, w blasku śmiertelnego wzdęcia. Jej skóra miała gnilny kolor pękającej śledziony.
Porażona blaskiem wdzierającym się przez gwałtownie otwarte okno uniosła głowę, ale nie
poznała lekarza stojącego pod światło. A jemu dość było spojrzeć, by przewidzieć czekający
ją los.
„Puszczyk ci już na dachu kwili, córko moja”.
Wyjaśnił jej, że jeszcze można ją uratować, pod warunkiem, że podda się
natychmiastowej kuracji oczyszczenia krwi. Bernarda poznała go, resztką sił dźwignęła się i
bluznęła stekiem wyzwisk. Abrenuncio ścierpiał je z kamienną twarzą i zamknął okno.
Opuszczając dom zatrzymał się przy hamaku markiza i uściślił prognostyk:
„Pani markiza umrze najpóźniej 15 września, o ile przedtem nie powiesi się na jakiejś
belce”.
Markiz odrzekł obojętnie:
„Do 15 września jeszcze szmat czasu, i w tym moje zmartwienie”.
Kontynuował kurację uszczęśliwiania Siervy Marii. Ze wzgórza Świętego Łazarza
widzieli na wschodzie nieszczęsne bagniska, a na zachodzie ogromne czerwone słońce
zanurzające się w płomieniach oceanu. Zapytała go, co jest po drugiej stronie morza, a on
odrzekł: „Świat”. Na każdy swój gest uzyskiwał ze strony dziewczynki nieoczekiwany
oddźwięk. Pewnego popołudnia ujrzeli na horyzoncie płynącą pod pełnymi żaglami Flotę
Galeonów.
Miasto odmieniło się. Ojciec i córka nie mogli się nacieszyć kukiełkami, połykaczami
ognia, niezliczonymi jarmarcznymi nowościami, jakie dotarły do portu owego jak najlepiej
zwiastującego kwietnia. W dwa miesiące Sierva Maria nauczyła się o białych więcej niż
kiedykolwiek przedtem. Markiz, usiłując uczynić ją inną, sam uległ odmianie, i to tak
głębokiej, że nie wyglądała na zmianę charakteru, ale na metamorfozę całej jego natury.
Dom zapełnił się wszelkiego rodzaju nakręcanymi tancerkami, pozytywkami i
mechanicznymi zegarami, jakie pojawiały się na targach całej Europy. Markiz odkurzył
włoski teorban. Nałożył struny i przystąpił do ich strojenia z mozołem, który tylko miłość
czyniła zrozumiałym, i znowu zaczął przygrywać sobie do starych piosenek śpiewanych
dobrym głosem, ale z nieodmiennie drewnianym słuchem, którego ani lata, ani mgliste
wspomnienia nie zdołały uszlachetnić. W owych dniach zapytała go, czy to prawda, że
miłość, jak mówiły piosenki, może wszystko.
„Prawda - odpowiedział jej - ale dobrze zrobisz, jeśli nie będziesz w to wierzyć”.
Uszczęśliwiony takim obrotem rzeczy markiz zaczął rozmyślać o podróży do Sewilli,
aby Sierva Maria wykurowała się ze swych zatajanych zgryzot i dokończyła poznawania
świata. Daty i trasa już były wyznaczone, kiedy Caridad del Cobre wyrwała go z
popołudniowej drzemki brutalną nowiną:
„Moja biedna dziewczynka, panie, już staje się psem”.
Natychmiast wezwany Abrenuncio zadał kłam ludowemu zabobonowi, jakoby chorzy
na wściekliznę przeistaczali się po jakimś czasie w zwierzę, które ich ugryzło. Stwierdził, że
mała ma trochę temperatury i choć gorączkę uznawano za chorobę samą w sobie, nie
symptom innych dolegliwości, nie zbagatelizował jej. Ostrzegł przygnębionego markiza, że
dziewczynkę dotknąć może każda przypadłość, a ugryzienie przez psa, wściekłego czy też
nie, przed niczym jej nie chroni. Jak zwykle, jedyna rada to cierpliwie czekać. Markiz
zapytał:
„I tyle ma mi pan do powiedzenia?”.
„Nauka nie udostępniła mi odpowiednich środków, które pozwalałyby powiedzieć coś
ponadto - równie cierpko odparł lekarz. — Ale jeśli pan, markizie, nie wierzy we mnie,
pozostaje panu jeszcze jeden ratunek: mieć ufność w Bogu”.
Markiz nie zrozumiał.
„Przysiągłbym, że jest pan niedowiarkiem” — powiedział.
Lekarz nawet się nie odwrócił, by nań spojrzeć:
„Niczego więcej nie pragnę, panie”.
Markiz odstąpił od ufności w Bogu, pokładając ją za to w każdym, kto gotów byłby
uczynić mu jakąś nadzieję. W mieście praktykowało jeszcze trzech licencjonowanych
medyków, sześciu aptekarzy, jedenastu cyrulików i niezliczona rzesza znachorów i mistrzów
magii, mimo że w ostatnich pięćdziesięciu latach Inkwizycja skazała tysiąc trzystu na
przeróżne kary, a siedmiu posłała na stos. Młody medyk z Salamanki otworzył Siervie Marii
zabliźnioną ranę i obłożył kaustycznymi kataplazmami, by wydobyć zatęchłe humory. Inny
spróbował tego samego, pijawki przystawiając do pleców. Jeden z cyrulików przemył
dziewczynce ranę jej własnym moczem, inny z kolei kazał jej go wypić. W ciągu dwóch
tygodni musiała znosić dwie kąpiele ziołowe i dwie zmiękczające lewatywy dziennie, a także
ekstrakty z naturalnego antymonu i inne śmiertelne mikstury, które nieomal doprowadziły ją
do agonii.
Gorączka ustąpiła, nikt jednak nie śmiał obwieścić, że zażegnano wściekliznę. Sierva
Maria czuła, że umiera. Z początku wytrzymywała bez najmniejszej skargi, ale po dwóch
zupełnie bezskutecznych tygodniach na kostce miała ognisty wrzód, skórę poparzoną
plastrami z gorczycy i kataplazmami, jej żołądek zaś był jedną wielką raną. Doświadczyła
wszystkiego: zawrotów głowy, konwulsji, spazmów, majaków, rozwolnień i zapaleń pęche-
rza, tarzała się po podłodze wyjąc z bólu i wściekłości. Najzuchwalsi nawet znachorzy
pozostawili ją własnemu losowi, w przekonaniu, że jest wariatką albo opętaną przez demony.
Markiz stracił wszelką nadzieję, kiedy zjawiła się Sagunta z kluczem świętego Huberta.
To był koniec. Sagunta zrzuciła z siebie swoje prześcieradła i wysmarowała się
indiańskimi maściami, żeby ocierać się o ciało nagiej dziewczynki. Ta broniła się rękami i
nogami mimo skrajnego wyczerpania, ale Sagunta siłą rzuciła ją na ziemię. Przebywająca w
swej sypialni Bernarda usłyszała oszalałe wrzaski. Pobiegła zobaczyć, co się dzieje, i ujrzała
wierzgającą na podłodze Siervę Marię i siedzącą na niej okrakiem w miedzianym tumanie
włosów Saguntę, wyjącą modlitwę świętego Huberta. Zaczęła okładać je linkami hamaka,
wpierw chłostając na oślep dwa skulone na podłodze z przerażenia ciała, później goniąc je po
kątach, dopóki nie zabrakło jej tchu.
Biskup diecezji, don Toribio de Caceres y Virtudes, zaniepokojony gorszącymi
wieściami o przypadłościach i afekcji nerwowej Siervy Marii, wystosował do markiza
wezwanie bez podania przyczyny, daty czy godziny, co odczytane zostało jako oznaka
bezzwłocznego ponaglenia. Markiz, przedkładając jedną pewność nad dziesięć niepewności,
stawił się tego samego dnia nie zapowiedziany.
Biskup objął swą godność w latach, kiedy markiz wycofał się już z życia publicznego,
ledwie więc znali się z widzenia. Ponadto dostojny kapłan niedomagał na zdrowiu, a
przeszkodą było mu własne, potężne ciało trawione dokuczliwą astmą, która co i raz
wystawiała jego wiarę na ciężkie próby. Nie zjawiał się na wielu publicznych
uroczystościach, gdzie jego nieobecność wydawała się wręcz niepojęta, na tych zaś
nielicznych, które swą obecnością zaszczycał, zachowywał dystans, który z wolna
przeistaczał go w istotę nierzeczywistą.
Markiz widział go parokrotnie, zawsze z daleka i w miejscach publicznych, ale
zapamiętał go szczególnie z mszy koncelebrowanej, na którą biskup przybył w lektyce
niesionej przez najwyższych dygnitarzy. Ogrom ciała i przepych ornamentów sprawiały, iż na
pierwszy rzut oka wydawał się olbrzymim starcem, ale gładka twarz o regularnych rysach i
dziwnie zielonych oczach zachowała nietkniętą urodę, nie pozwalającą określić wieku. Płynąc
ponad głowami wiernych otoczony był magiczną światłością Ojca Świętego, a ci, którzy znali
go bliżej, dostrzegali ją również w blasku jego wiedzy i w jego poczuciu władzy.
Zamieszkiwany przez niego pałac, najstarszy w mieście, był dwupiętrowym gmachem
z przepastnymi i znajdującymi się w stanie ruiny pomieszczeniami, z których biskup nie
zajmował nawet połowy. Pałac wznosił się przy katedrze i połączony był z nią wspólnym
krużgankiem o poczerniałych łukach i małym dziedzińcem z zapuszczonym zbiornikiem
wodnym, obrosłym pustynnymi krzewami. Nawet imponująca fasada z ciosu i portale z litego
drewna zdradzały ślady zaniedbania.
Markiz został przyjęty przy głównej bramie przez diakona Indianina. Pomiędzy grupki
żebraków pełzających w sieni rozdzielił drobne jałmużny i wkroczył w chłodny półmrok
domu w chwili, gdy zabrzmiały w katedrze, rozbrzmiewając również w jego brzuchu, potężne
dzwony czwartej po południu. Główny korytarz był tak ciemny, że markiz szedł za diakonem
na oślep, stawiając każdy krok po chwili namysłu, by nie zderzyć się z poustawianymi byle
jak posągami i wyrastającymi na drodze stertami gruzu. Na końcu korytarza znajdował się
mały przedpokój znacznie lepiej oświetlony dzięki małemu oknu. Tu diakon zatrzymał się,
gestem zaprosił markiza, by raczył usiąść na czas oczekiwania i zniknął za drzwiami. Markiz
nie skorzystał z zaproszenia poprzestając na przyjrzeniu się wiszącemu na głównej ścianie
dużemu olejnemu portretowi młodego oficera w galowym mundurze królewskiego chorążego.
Dopiero po odczytaniu plakietki z brązu na ramie zdał sobie sprawę, że jest to portret biskupa
z czasów młodości.
Diakon otworzył drzwi, by zaprosić go do środka, i markiz nie musiał się nawet
ruszyć, by ponownie ujrzeć biskupa o czterdzieści lat starszego niż na portrecie. Był
okazalszej i znacznie bardziej imponującej postury niż mawiano, nawet w stanie wyczerpania
astmą i udręczenia upałem. Pot lał się z niego strumieniami, a on kołysał się bardzo powoli w
filipińskim fotelu na biegunach, wachlując się słabiutko wachlarzem z liści palmowych i po-
chylając się przed siebie, żeby łatwiej oddychać. Na nogach miał wiejskie łapcie, ubrany zaś
był w koszulę z grubego płótna, tu i ówdzie wytartą od nadmiernego szorowania. Jego
niekłamane ubóstwo widoczne było od pierwszego wejrzenia. Niemniej największą uwagę
zwracała czystość jego oczu, która dawała się wytłumaczyć jedynie jakowymś przywilejem
ducha. Ujrzawszy w drzwiach markiza, natychmiast przestał się kołysać, jednocześnie
zapraszając go do środka serdecznym ruchem wachlarza.
„Śmiało, Ygnacio — powiedział. — Czuj się jak u siebie w domu”.
Markiz wytarł spocone ręce o spodnie, przekroczył próg i znalazł się na tarasie pod
baldachimem żółtych dzwoneczków i wiszących paproci, skąd widać było wieże wszystkich
kościołów, czerwone dachy rezydencji najmożniejszych rodów, uśpione skwarem gołębniki,
wojskowe fortyfikacje rysujące się na tle szklanego nieba i płonące morze. Biskup
zdecydowanie wyciągnął swą żołnierską dłoń i markiz ucałował pierścień.
Z powodu astmy oddech miał chrapliwy i łapczywy, a zdania potykały się o
westchnienia nie w porę lub o krótki, suchy kaszel, co jednak w niczym nie rzutowało na jego
elokwencję. Natychmiast narzucił prostą wymianę uwag o powszednich drobiazgach.
Siedzący naprzeciwko niego markiz wdzięczny był za ową preambułę otuchy, tak bujną i
rozległą, że obaj zaskoczeni zostali dzwonami na piątą. Nie dźwięk, a drganie raczej
rozkołysało przedwieczorne światło, a niebo pokryło się spłoszonymi gołębiami.
„To straszne - powiedział biskup. - Każda godzina rozlega się w moich trzewiach jak
trzęsienie ziemi”.
Zaskoczyło markiza owo zdanie, bo to samo pomyślał, kiedy wybiła czwarta. Ten
zbieg okoliczności biskup przyjął za rzecz naturalną. „Idee nie są niczyją własnością” —
stwierdził. Palcem wskazującym zakreślił w powietrzu szereg kolejnych kółek i dodał:
„Unoszą się, latają tu i tam, jak aniołowie”.
Zakonnica przyniosła karafkę z pokrojonymi owocami zalanymi mocnym, gęstym
winem i miskę z dymiącą wodą, która przepoiła powietrze leczniczym zapachem.
Zamknąwszy oczy biskup wciągnął głęboko parujące powietrze i kiedy po chwili wynurzył
się z ekstazy, był zupełnie innym człowiekiem: absolutnym panem swej władzy.
„Kazaliśmy ci tu przybyć — powiedział markizowi - bo wiemy, że potrzebujesz Boga,
a ty sam jakbyś tego nie dostrzegał”.
Z jego głosu uleciały już organowe brzmienia, a oczy odzyskały ziemski blask. Markiz
jednym haustem wypił połowę szklanicy wina, by nabrać animuszu.
„Wasza Dostojność bez wątpienia wie, że dźwigam brzemię największego
nieszczęścia, jakie może spaść na ludzką istotę - powiedział z rozbrajającą pokorą. - Prze-
stałem wierzyć”. !
„Wiemy już o tym, synu - odparł biskup bez cienia konsternacji. - Jak moglibyśmy o
tym nie wiedzieć!”.
Wyrzekł to z niejaką radością, bo i on, gdy miał lat dwadzieścia i był królewskim
chorążym w Maroku, stracił wiarę w samym środku bitewnej wrzawy. „To była piorunująca,
lecz niezbita pewność, że Bóg przestał istnieć” — powiedział. Zatrwożony oddał się
modlitewnemu i pokutnemu życiu.
„Póki Bóg w końcu się nade mną nie ulitował i nie wskazał drogi powołania -
stwierdził. - Istotne jest więc nie to, czy ty wierzysz, lecz czy Bóg nadal wierzy w ciebie. A
co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości, gdyż to właśnie On w swej nieskończonej
przezorności oświecił nas, by ofiarować ci tę ulgę”.
„Chciałem swoje nieszczęście znieść w milczeniu” - powiedział markiz.
„Toś nietęgo tego dokonał - odparł biskup. - Wróble już ćwierkają, że twoja biedna
córka tarza się po podłodze w obscenicznych konwulsjach i ujada w szwargocie
bałwochwalców. Czyż nie są to nieomylne znaki opętania przez demony?”.
Markiz był przerażony.
„Co to znaczy?”.
„Że spośród licznych sztuczek demona jedną z częstszych jest upozorowanie plugawej
choroby, by przeniknąć do niewinnego ciała - powiedział. — A gdy już w nim się znajdzie,
nie masz siły ludzkiej zdolnej go stamtąd wypędzić”.
Markiz przystąpił do wyjaśniania medycznych implikacji ukąszenia przez psa, ale
biskup nieodmiennie odnajdywał wyjaśnienia potwierdzające jego własne racje. Zapytał go o
to, o czym niewątpliwie wiedział aż nadto dobrze:
„Wiesz, kim jest Abrenuncio?”.
„Był pierwszym lekarzem, który zobaczył dziewczynkę” - powiedział markiz.
„Chciałem, byś sam mi to powiedział” - stwierdził biskup.
Potrząsnął leżącym w zasięgu ręki dzwoneczkiem i trzydziestoletni, choć młodo
wyglądający ksiądz zjawił się w tej samej niemal chwili, niczym dżin uwolniony z butelki.
Biskup przedstawił go jako ojca Cayetana Delaurę, nic ponadto, i kazał mu usiąść. Ubrany był
w domową sutannę na upały i w łapcie identyczne jak biskupie. Był krzepkiej postury, blady,
o przenikliwym spojrzeniu i bardzo czarnych włosach z białym kosmykiem nad czołem.
Krótki oddech i rozgorączkowane ręce nie wydawały się należeć do szczęśliwego człowieka.
„Co wiemy o Abrenuncio?” — zapytał go biskup.
Ojciec Delaura nie musiał się nawet zastanawiać.
„Abrenuncio de Sa Pereira Cao” — powiedział, jakby odczytując jego nazwisko. I
natychmiast zwrócił się do markiza: „Zauważył pan, markizie, że ostatni człon nazwiska
oznacza psa w języku Portugalczyków?”.
Prawdę powiedziawszy, kontynuował Delaura, nie wiadomo, czy jest to jego
prawdziwe nazwisko. Według dokumentacji Świętego Oficjum był portugalskim Żydem
wydalonym z półwyspu, przygarniętym tu przez jednego z gubernatorów i zarazem swego
wdzięcznego protektora, którego wyleczył z dwufuntowej przepukliny oczyszczającymi
wodami z Turbaco. Mówił o jego magicznych receptach, o hardości, z jaką przepowiadał
śmierć, o jego przypuszczalnej pederastii, libertyńskich lekturach, bezbożnym życiu. Atoli
jedyne konkretne oskarżenie, jakie mu postawiono, dotyczyło mniemanego wskrzeszenia
krawca łatacza z dzielnicy Getsemani. Zdołano uzyskać bardzo poważne świadectwa, że
człowiek ten już owinięty był w całun i spoczywał w trumnie, kiedy Abrenuncio kazał mu
wstać. Fortunnie się złożyło, iż sam wskrzeszony potwierdził przed trybunałem Świętego
Oficjum, że ani przez chwilę nie stracił świadomości. „Uratował go przed stosem” —
powiedział Delaura. Wreszcie wspomniał o wypadku z padłym na wzgórzu Świętego Łazarza
i pochowanym na poświęconej ziemi koniem.
„Kochał go jak ludzką istotę” - wtrącił markiz.
„To było znieważenie naszej wiary, panie markizie -
odparł Delaura. - Stuletnie
konie nie Panu Bogu przynależą”.
Markiz zaniepokoił się, iż prywatny żart znalazł się w archiwach Świętego Oficjum.
Podjął się nieśmiałej obrony: „Abrenuncio to impertynent, ale, jak śmiem najpokorniej sądzić,
stąd do herezji jeszcze daleka droga”. Rozgorzałaby pewnie cierpka i nie kończąca się
dyskusja, gdyby biskup nie zawrócił ich z tej drogi.
„Niech medycy mówią sobie, co chcą – powiedział - wścieklizna u istot ludzkich
zazwyczaj jest jeszcze jednym podstępem Wroga”.
Markiz nie zrozumiał. Biskup wyłożył mu tak dramatycznie znaczenie słów swoich, iż
zdawało się to początkiem skazania na wieczny ogień.
„Na szczęście - zakończył - choć ciało twojej córeczki jest już, być może, nie do
odzyskania, Bóg dał nam środki, by uratować jej duszę”.
Świat nie był już w stanie otrząsnąć się ze zmierzchu. Markiz ujrzał pierwszą iskierkę
na fioletowoczerwonym niebie i pomyślał o swej córce, opuszczonej i samej w plugawym
domu, powłóczącej nogą sponiewieraną przez partactwo znachorów. Zapytał z wrodzoną
sobie skromnością:
„Co powinienem zrobić?”.
Biskup wytłumaczył mu punkt po punkcie. Upoważnił do powoływania się nań w
każdej wymagającej tego okoliczności, szczególnie zaś w klasztorze Świętej Klary, gdzie jak
najrychlej powinien dziewczynkę oddać.
„Zostaw ją nam - stwierdził na zakończenie. - Bóg uczyni resztę”.
Markiz pożegnał się przygnębiony bardziej niż w chwili swego przybycia. Przez
okienko karety przyglądał się zniszczonym ulicom, nagim dzieciom kąpiącym się w
kałużach, odpadkom rozrzuconym przez sępy. Za rogiem zobaczył morze, zawsze na swoim
miejscu, i opadła go niepewność.
Przybył do zalegającego w ciemnościach domu z pierwszymi dzwonami na Anioł
Pański i po raz pierwszy od śmierci doñi Olalii odmówił go na głos: Anioł Pański zwiastował
Pannie Maryi. Struny teorbanu rozbrzmiewały w ciemnościach, jakby dochodziły z głębi
stawu. Markiz po omacku podążył za muzyką i doszedł do sypialni córki. Siedziała tam na
toaletkowym krześle, w białej sukni i z rozpuszczonymi, sięgającymi podłogi włosami,
wykonując jedno z podstawowych ćwiczeń, którego nauczyła się od niego. Nie mógł
uwierzyć, że ma przed sobą tę samą osobę, którą opuścił w południe półżywą po
niemiłosiernych praktykach znachorów, chyba że zdarzył się cud. Było to chwilowe
złudzenie. Sierva Maria spostrzegła, że już wrócił, przestała grać i zaczęła ponownie cierpieć.
Nie odstąpił jej przez całą noc. Pomógł jej w sypialnianej liturgii z niezdarnością
wypożyczonego taty. Koszulę nocną nałożył jej na lewą stronę, więc musiała ją zdjąć i
włożyć jak trzeba. Po raz pierwszy zobaczył ją nagą i zabolał go widok wystających żeber,
dopiero co pączkujących piersi, delikatnego meszku włosków. Spuchniętą kostkę otaczała
gorejąca aureola. Podczas gdy pomagał jej się położyć, dziewczynka nieprzerwanie cierpiała
w samotności, ledwo słyszalnie pojękując, jego zaś ogarnęła pewność, że właśnie pomaga jej
umrzeć.
Po raz pierwszy od utraty wiary poczuł gwałtowną potrzebę modlitwy. Udał się do
kaplicy usiłując z całych sił odzyskać Boga, który go opuścił, ale daremnie: niewiara
przetrwać może więcej niż wiara, bo żywi się zmysłami. Usłyszał, jak dziewczynka kaszle
raz i drugi w chłodzie poranka i zawrócił do jej sypialni. Przechodząc dostrzegł nie
domknięte drzwi do alkowy Bernardy. Pchnął drzwi czując, że musi podzielić się swymi
wątpliwościami. Spała na podłodze, twarzą do ziemi i głośno chrapiąc. Markiz postał przez
chwilę w drzwiach z ręką na klamce i nie obudził jej. Powiedział przed siebie: „Twoje życie
za jej życie”. I natychmiast poprawił:
„Twoje i moje, dwa nasze zasrane życia za jej jedno życie, kurwa mać!”.
Dziewczynka spała. Markiz przyjrzał się znieruchomiałemu i wycieńczonemu ciałku i
zapytał siebie, czy wolałby widzieć ją martwą, czy też skazaną na karę wścieklizny. Poprawił
moskitierę, by nietoperze nie wykrwawiły córki, przykrył, by już nie kaszlała, i zaczął
czuwać przy jej łóżku, przepełniony nie znaną sobie przedtem radością, że kocha ją, jak nigdy
nikogo nie kochał na tym świecie. Wówczas podjął postanowienie swego życia nie radząc się
ani Boga, ani nikogo. Sierva Maria, otworzywszy oczy o czwartej nad ranem, ujrzała go, jak
siedzi przy jej łóżku.
„Musimy już iść” - powiedział markiz.
Dziewczynka wstała nie czekając na dodatkowe wyjaśnienia. Markiz pomógł jej się
ubrać stosownie do okazji. Odszukał w skrzyni zamszowe pantofelki, by uniknąć
podrażnienia kostki przez klamrę trzewików i, nawet nie szukając, znalazł galową suknię,
która należała do jego matki, gdy była małą dziewczynką. Choć nieco zleżała i sfatygowana, z
całą pewnością założono ją raz tylko. Tę właśnie suknię niespełna sto lat później markiz
nałożył Siervie Marii na naszyjniki bóstw afrykańskich i na szkaplerzyk. Strój był na nią
trochę za ciasny, co w jakiś sposób uwydatniało jeszcze bardziej jego staroświeckość. Markiz
nałożył Siervie Marii kapelusz, również znaleziony w skrzyni, którego wstążki żadną miarą
nie pasowały do sukni. Ale był w sam raz na jej głowę. Wreszcie zapakował do podręcznej
walizeczki koszulę nocną, grzebień tak gęsty, by można było nawet gnidy wyczesać i mały
modlitewnik babci oprawny w masę perłową i w złotych klamrach.
Była Niedziela Palmowa. Markiz zaprowadził Siervę Marię na mszę o piątej, ona zaś z
miłą chęcią przyjęła święconą palemkę nie wiedząc po co. Po wyjściu z kościoła, już z karety,
ujrzeli wschód słońca. Markiz na głównym siedzeniu z walizeczką na kolanach, a na
przeciwko rezolutna dziewczynka spoglądająca na uciekające za oknem ostatnie ulice jej
dwunastu lat. Nie okazała najmniejszej ciekawości, żeby dowiedzieć się, gdzie też ją wiozą o
tak wczesnej porze w tym przebraniu Joanny Szalonej i w kapeluszu ulicznicy. Po dłuższej
medytacji markiz zapytał ją:
„Wiesz, kim jest Bóg?”.
Dziewczynka pokręciła głową.
Na horyzoncie kłębiło się od dalekich błyskawic i piorunów, niebo pokryte było
chmurami, a morze wzburzone. Gdy skręcili za kolejny róg, wyjechali prosto na klasztor
Świętej Klary, biały i samotny, z trzema piętrami niebieskich żaluzji nad przybrzeżnym
śmieciowiskiem. Markiz wskazał go palcem. „Oto i on” — powiedział. A później wskazał na
lewo: „Z okien będziesz widzieć morze przez cały czas”. Ale że dziewczynka w ogóle nie
zwracała na niego uwagi, zdobył się na jedyne wyjaśnienie czekającego ją losu, jakie
kiedykolwiek miała od niego usłyszeć:
„Pobędziesz tu kilka dni z siostrzyczkami od Świętej Klary”.
Z uwagi na Niedzielę Palmową przy furcie zgromadziło się więcej żebraków niż
zazwyczaj. Co poniektórzy trędowaci, prześcigający się z nimi o dostęp do kuchennych
odpadków, nie omieszkali również rzucić się z wyciągniętymi rękami ku markizowi. Począł
rozdzielać jednemu po drugim skromne jałmużny, dopóki starczyło mu miedziaków. Siostra
furtianka dostrzegła markiza w czarnych taftach, dostrzegła dziewczynkę ubraną jak królowa
i przedarła się do nich, by dowiedzieć się, czym może im służyć. Markiz wyjaśnił, że
przyprowadza Siervę Marię z polecenia biskupa. Że tak jest w istocie, furtianka nie miała
najmniejszej wątpliwości, bo dość jej było sposobu, w jaki to oznajmił. Przyjrzała się uważnie
dziewczynce i zdjęła jej kapelusz.
„Tu kapelusze są zabronione” - powiedziała.
Furtianka zatrzymała nakrycie głowy małej. Markiz chciał jej przekazać walizeczkę,
ale odmówiła.
„Niczego nie będzie potrzebowała”.
Źle spleciony warkocz rozpuścił się, sięgając niemal ziemi. Furtianka nie chciała
wierzyć, że to naturalne włosy. Markiz spróbował ogarnąć je jakoś. Dziewczynka odsunęła go
i sama poprawiła sobie warkocz ze zręcznością, która zadziwiła furtiankę.
„Trzeba będzie je ściąć” - powiedziała.
„To ślub Najświętszej Panience uczyniony do dnia zamążpójścia” - odparł markiz.
Furtianka pochyliła się usłyszawszy przyczynę. Wzięła małą za rękę, nie dając jej
czasu na pożegnanie i przeprowadziła przez furtę. Dziewczynka, odczuwając ból w kostce,
zdjęła lewy pantofelek. Markiz zobaczył, jak kulejąc na bosą nogę odchodzi z pantofelkiem
w ręku.
Daremnie czekał, by w jakimś szczególnym odruchu litości odwróciła się i spojrzała
nań. Ostatnim wspomnieniem, jakie zachował po córce, był widok, jak powłócząc zbolałą
nogą opuszcza ogrodowe krużganki i znika w pawilonie pochowanych za życia.
TRZY
Klasztor Świętej Klary był kwadratowym, wznoszącym się nad morzem,
trzypiętrowym budynkiem o wielu identycznych oknach i z arkadowym krużgankiem ota-
czającym zdziczały i ciemny ogród. Kamienista ścieżka prowadziła przez gęstwinę platanów i
paproci, obok smukłej palmy w poszukiwaniu światła wyrosłej ponad dachy, i ogromnego
drzewa, z którego gałęzi zwisały pnącza wanilii i warkocze orchidei. Pod drzewem był staw
otoczony zardzewiałą barierką służącą oswojonym papugom do przeróżnych cyrkowych
harców.
Ogród dzielił budynek na dwie różne części. W prawej znajdowały się trzy piętra
pochowanych za życia, w niewielkim stopniu wystawione na huk roztrzaskujących się o skały
fal przyboju, a także na modlitwy i śpiewy godzin kanonicznych. Ta część połączona była z
kaplicą przejściem wewnętrznym, tak aby siostry z klauzury mogły wejść na chór omijając
publiczną nawę i tam wysłuchać mszy i śpiewać za kratą, która pozwalała im widzieć nie
będąc widzianymi. Przepiękne kasetony z najszlachetniejszych gatunków drewna
pokrywające sklepienia całego klasztoru stworzone zostały przez hiszpańskiego
rękodzielnika, który poświęcił im pół życia w zamian za prawo złożenia swojego ciała po
śmierci w jednej z nisz przy głównym ołtarzu. Leżał tam, wciśnięty za marmurowymi
płytami, pośród dwóch stuleci przeorysz, biskupów i co godniejszych osobistości.
W dniu przekroczenia przez Siervę Marię furty klasztornej wśród sióstr zakonnych
były osiemdziesiąt dwie Hiszpanki, każda z odpowiednią liczbą panien służebnych i,
trzydzieści sześć Kreolek z wielkich rodów wicekrólestwa. Po złożeniu ślubów ubóstwa,
milczenia i czystości jedynym kontaktem, jaki miały ze światem zewnętrznym, byli nieliczni
odwiedzający je w rozmównicy z drewnianymi kratami, przez które przechodził głos, ale nie
światło. Rozmównica znajdowała się tuż przy furcie klasztornej, a korzystanie z niej było
ściśle reglamentowane, rozmowy zaś odbywać się mogły wyłącznie w obecności siostry
towarzyszącej.
Po lewej stronie ogrodu, w części zamieszkałej przez liczne nowicjuszki i nauczycielki
sztuk rękodzielniczych, znajdowały się szkoły i wszystkie możliwe warsztaty. Stał tam dom
czeladny z ogromną kuchnią obudowaną paleniskami na drewno, budynek rzeźni i wielki piec
chlebowy. W głębi znajdowało się podwórze folwarczne, wiecznie tonące w błocie od
wylewanych tam pomyj, przy którym gnieździło się szereg rodzin niewolników, wreszcie
obory, zagroda dla kóz, chlew, sad i ule, gdzie hodowano i uprawiano wszystko, co było
niezbędne, żeby żyć dobrze.
Na samym końcu, możliwie najdalej, zapomniany od Boga i ludzi, stał pojedynczy
pawilon, który przez sześćdziesiąt osiem lat służył za więzienie Inkwizycji i nadal nim był,
ale już wyłącznie dla zbłąkanych klarysek. To w ostatniej celi tego odosobnionego zakątka
zamknięto Siervę Marię, nie objawiającą najmniejszych oznak wścieklizny, w
dziewięćdziesiątym trzecim dniu od momentu ugryzienia przez psa.
Prowadząca ją za rękę furtianka spotkała w końcu korytarza nowicjuszkę, która szła
do kuchni i poprosiła ją, by zaprowadziła dziewczynkę do przeoryszy. Nowicjuszka
pomyślała, że nie byłoby rzeczą rozważną wprowadzanie w sam środek gospodarskiego
rwetesu tak wątłej i dobrze ubranej dziewczynki, więc na razie posadziła ją na jednej z
kamiennych ław w ogrodzie i zostawiła, żeby później się nią zająć. Ale wracając z kuchni
całkiem już o niej zapomniała.
Dwie przechodzące później nowicjuszki zaciekawiły się jej naszyjnikami i
pierścionkami i zapytały, kim jest. Nie odpowiedziała. Zapytały, czy mówi po kastylijsku, i
nic, jakby gadały do nieboszczyka.
„To głuchoniema” - powiedziała młodsza nowicjuszka.
„Albo Niemka” - odrzekła druga.
Młodsza zaczęła się obchodzić z dziewczynką, jakby ta pozbawiona była wszystkich
pięciu zmysłów. Rozpuściła jej owinięty wokół szyi warkocz i zmierzyła go na piędzi.
„Prawie cztery” - powiedziała przekonana, że dziewczynka jej nie słyszy. Zaczęła burzyć jej
włosy, ale Sierva Maria spiorunowała ją wzrokiem. Nowicjuszka wytrzymała spojrzenie i
pokazała jej język.
„Masz diabelskie oczy” — powiedziała.
Zdjęła jej pierścionek nie napotkawszy oporu, ale kiedy druga z nowicjuszek
usiłowała zerwać jej naszyjniki, dziewczynka wywinęła się jak żmija i błyskawicznie a celnie
ugryzła ją w rękę. Nowicjuszka pobiegła zmyć krew.
Kiedy zaśpiewano tercję, Sierva Maria właśnie wstała, by napić się wody ze stawu.
Przestraszona, nawet nie spróbowawszy wody, natychmiast wróciła na ławkę, ale ponownie
wstała, gdy zdała sobie sprawę, że to zakonnice śpiewają. Zręcznym ruchem ręki odgarnęła
kożuch zbutwiałych liści, nabrała w dłoń wody i nie oczyściwszy jej nawet z robaczków
ugasiła pragnienie. Następnie poszła wysiusiać się za drzewem, przykucając z kijem w ręku,
by mieć się czym bronić przed dybiącymi zwierzętami i jadowitymi mężczyznami, jak
nauczyła ją Dominga de Adviento.
Nieco później pojawiły się dwie czarne niewolnice, które, rozpoznawszy naszyjniki
afrykańskich bogów, przemówiły do niej w języku yoruba. Dziewczynka, cała szczęśliwa,
odpowiedziała im w tym samym języku. A że nikt nie miał pojęcia, co dziewczynka tu
porabia, niewolnice zaprowadziły ją do pełnej zgiełku kuchni, gdzie została przyjęta z nie
ukrywaną i głośno wyrażaną serdecznością. Ktoś zauważył wówczas ranę na kostce i chciał
się dowiedzieć, co się jej stało. „Matka mi to zrobiła nożem” odpowiedziała. Wszystkim,
którzy pytali, jak się nazywa, podawała swoje murzyńskie imię: Maria Mandinga.
Natychmiast odnalazła się w swoim własnym świecie. Pomogła zarżnąć broniące się
przed śmiercią koźlę. Wydłubała mu oczy i odcięła jądra, które najbardziej jej smakowały.
Pograła w diabolo z dorosłymi w kuchni i z dziećmi na podwórzu, z wszystkimi wygrywając.
Śpiewała w yoruba, w kongo i w mandinga i nawet ci, którzy nic z jej śpiewów nie rozumieli,
słuchali jej zachwyceni. Na obiad zjadła koźle oczy i jąderka usmażone na smalcu i
przyprawione palącymi przyprawami.
Wówczas już cały klasztor wiedział, że dziewczynka znajduje się tutaj, poza Josefą
Mirandą, przeoryszą. Była to niewiasta powściągliwa i zahartowana, i uboga duchem, co
dziedziczyła po przodkach. Odebrała wychowanie w Burgos, w cieniu Świętego Oficjum,
niemniej dar rządzenia i rygoryzm przesądów tkwiły w niej samej, przyrodzone jej od dawien
dawna. Miała dwie wikariuszki, ale obywała się bez nich, bo sama, bez niczyjej pomocy,
zajmowała się wszystkim.
Urazy matki przełożonej do miejscowego biskupstwa wzięły swój początek sto lat
przed jej urodzeniem. Przyczyną pierwszą, niczym w wielkich sporach w dziejach świata,
była niewielka różnica zdań dotycząca pieniędzy i jurysdykcji pomiędzy klaryskami i
franciszkańskim biskupem. Wobec nieprzejednania tego ostatniego zakonnice otrzymały
wsparcie rządu cywilnego i rozgorzała wojna, którą w pewnym momencie prowadzili
wszyscy przeciwko wszystkim.
Wsparty przez inne wspólnoty biskup przystąpił do oblężenia klasztoru, by głodem
zmusić go do poddania się i ogłosił Cessatio a Divinis, to znaczy: zawieszenie w mieście
wszystkich posług religijnych aż do odwołania. Mieszkańcy podzielili się, a między władzami
cywilnymi popieranymi przez jednych i władzami kościelnymi popieranymi przez drugich
wybuchł ostry konflikt. Po sześciu miesiącach oblężenia klaryski nadal jednak żyły i
utrzymywały pełną gotowość bojową, dopóki nie odkryto tajnego tunelu, przez który ich
zwolennicy dostarczali im żywność. Franciszkanie, tym razem mając poparcie nowego
gubernatora, złamali klauzurę Świętej Klary i wygnali mniszki.
Trzeba było dwudziestu lat, by uspokoiły się nastroje i siostry klaryski odzyskały
ogołocony klasztor, ale, mimo upływu ponad stulecia, Josefa Miranda zapamiętale podsycała
w sobie zadawnione animozje. Wszczepiła je swoim nowicjuszkom, żywiła w trzewiach
bardziej niźli w sercu, za wszystkie przeszłe okoliczności swych uraz obarczając winą
biskupa De Caceres y Virtudes i każdego, kto mógł mieć cokolwiek z nim wspólnego. Łatwo
tedy dało się przewidzieć reakcję przeoryszy, kiedy zaanonsowano jej, że z polecenia biskupa
markiz de Casalduero przyprowadził do klasztoru swą dwunastoletnią córkę ze śmiertelnymi
objawami czarciego obłędu. Zadała tylko jedno pytanie: „Czy taki markiz w ogóle istnieje?”.
Ale zaprawiła je podwójną porcją jadu, bo była to sprawa biskupa, i dlatego że zawsze
negowała prawdziwość arystokracji kreolskiej, którą nazywała „arystokracją z sufitu”.
W porze obiadu nie zdołała odnaleźć Siervy Marii w klasztorze. Furtianka
powiedziała jednej z wikariuszek, że jakiś mężczyzna w żałobie przekazał jej o świcie
jasnowłosą dziewczynkę ubraną jak królowa, ale nic się o niej nie wywiedziała, bo akurat w
tej samej chwili żebracy rzucili się na zupę z manioku wydawaną w Niedzielę Palmową. Na
dowód swoich słów przekazała jej kapelusz z kolorowymi wstążkami. Wikariuszka pokazała
go przeoryszy, kiedy wszędzie szukano dziewczynki; matka przełożona nie miała
wątpliwości, czyją jest on własnością. Chwyciła go dwoma palcami i wyciągnęła rękę jak
najdalej od siebie.
„Najprawdziwsza panna markizanka w kapeluszu dziewki kuchennej - powiedziała. -
Szatan wie, co czyni”.
Udając się do rozmównicy o dziewiątej rano przechodziła tamtędy i na chwilę
zatrzymała się, by utargować z murarzami cenę za prace dekarskie, ale nie zauważyła
siedzącej na kamiennej ławce dziewczynki. Nie dostrzegły jej również inne zakonnice, które
przynajmniej kilkakrotnie musiały przejść tamtędy. Obie nowicjuszki, które zabrały jej
pierścionek, przysięgły, że nie widziały jej, gdy przechodziły tamtędy po zaśpiewaniu tercji.
Przeorysza zakończyła właśnie sjestę, kiedy usłyszała piosenkę rozbrzmiewającą w
całym klasztorze, choć śpiewaną przez jeden tylko głos. Pociągnęła za sznur zwisający tuż
przy łóżku i, niemal w tej samej chwili, w półmroku pokoju zjawiła się nowicjuszka.
Przeorysza zapytała, kto śpiewa z taką mocą.
„Dziewczynka” — odpowiedziała nowicjuszka.
Przeorysza, jeszcze zaspana, wymamrotała: „Co za piękny głos”. I natychmiast
podskoczyła.
„Co za dziewczynka?!”
„Nie wiem” - odparła nowicjuszka. - Taka mała, co to od rana zabawia całe podwórze
gospodarskie”.
„Przenajświętszy Sakramencie!” - krzyknęła przeorysza.
Wyskoczyła z łóżka. Biegnąc za głosem, co tchu prześmignęła przez cały klasztor i
dotarła na podwórze. Sierva Maria śpiewała siedząc na ławeczce, z włosami rozrzuconymi po
ziemi, otoczona czeredą zauroczonej służby. Ujrzawszy przeoryszę, natychmiast przestała
śpiewać. Josefa Miranda uniosła zawieszony na szyi krucyfiks.
„Chwała Pannie Najświętszej” - powiedziała.
„Co bez grzechu poczęła” - odpowiedzieli wszyscy.
Przeorysza wymierzyła krucyfiks w Siervę Marię, niczym zabójczą broń. „Vade
retro” - krzyknęła. Służący cofnęli się i wokół spoglądającej uważnie i coraz czujniejszej
dziewczynki zrobiło się pusto.
„Szatański pomiocie — krzyknęła przeorysza. — Stałeś się niewidoczny, żeby nas
zwieść!”.
Nie wydobyli z dziewczynki ani słowa. Jedna z nowicjuszek chciała wziąć ją za rękę,
ale przeszkodziła temu przerażona przeorysza.
„Nie dotykaj jej!” — wrzasnęła. I następnie do wszystkich:
„Niech nikt jej nie dotyka!”.
Ostatecznie siłą zabrano dziewczynkę, wyrywającą się, wierzgającą, wyszczerzającą
po psiemu zęby, do ostatniej celi pawilonu więziennego. W drodze spostrzeżono, że ubabrana
jest własnymi ekskrementami, wymyto ją więc w oborze polewając kubłami wody.
„Tyle jest klasztorów w mieście, a wielebny biskup właśnie nam przysyła zasrańców”
— zżymała się matka przełożona.
Cela była obszerna, o szorstkich ścianach i bardzo wysokim suficie z widocznymi
żyłkowatymi śladami termitów na kasetonie. Przy jedynych drzwiach znajdowało się wielkie
okno z gęsto wstawionymi, toczonymi poprzeczkami, dodatkowo zaryglowane żelazną
sztabą. Na przeciwległej, wychodzącej na morze ścianie wybite było drugie, wysokie okno
zabite na krzyż deskami. Za łóżko służył wylany z cementu cokolik z rzuconym nań
płóciennym i mocno już zużytym siennikiem. Stała tam również ławeczka i pod przybitym do
ściany krzyżem stół, który był zarazem ołtarzem i umywalnią. Tam zostawiono przemoczoną
do suchej nitki, drżącą ze strachu Siervę Marię, pod czujnym okiem strażniczki odpowiednio
przyuczonej, by wyjść zwycięsko z tysiącletniej wojny z szatanem.
Sierva Maria usiadła na pryczy i wbiła wzrok w żelazne sztaby okutych drzwi, i w
takiej też pozycji zastała ją służąca, która o piątej po południu przyniosła jej podwieczorek.
Dziewczynka siedziała jak zaklęta. Służąca usiłowała zdjąć jej naszyjniki, ta jednak chwyciła
ją za nadgarstek i zmusiła do ich puszczenia. W aktach klasztornych, które dla sprawy Siervy
Marii założono tej samej nocy, zapisano zeznanie służącej, że znienacka powaliła ją siła nie z
tego świata.
Dziewczynka nie poruszyła się, dopóki za służącą nie zamknęły się drzwi i nie dało
się słyszeć zgrzytu łańcucha i dwóch obrotów klucza w kłódce. Spojrzała, co było do
jedzenia: strzępy suszonego mięsa, placek maniokowy i czarka czekolady. Spróbowała
placka, pożuła i wypluła. Położyła się na plecach. Usłyszała huk morza, zacinający wodą
wiatr i pierwsze o tej porze roku, coraz bliższe gromy. Kiedy służąca pojawiła się o świcie ze
śniadaniem, zastała ją śpiącą w strzępach słomy z poszarpanego zębami i paznokciami
materaca.
Na obiad dała się grzecznie zaprowadzić do refektarza konwersek z mniejszymi
ślubami. Była to obszerna sala z wysoko wznoszącym się sklepieniem i dużymi oknami,
przez które wpadała oślepiająca jasność od morza i słychać było z bliska bijące o skały fale.
Dwadzieścia nowicjuszek, w większości bardzo młodych, siedziało przy podwójnym rzędzie
stołów zbitych z desek. Odziane były w habity ze zwykłej etaminy, miały ostrzyżone głowy,
były rozchichotane, głupiutkie i nie kryły podniecenia, że przyszło im dzielić stół i spożywać
wikt wespół z obłąkaną.
Sierva Maria siedziała nie opodal głównego wejścia pomiędzy dwiema roztrzepanymi
cerberkami i ledwie co brała do ust. Nałożono jej taki sam kitel jak innym nowicjuszkom i
mokre jeszcze pantofle. W trakcie posiłku nikt na nią nie spojrzał, ale po obiedzie otoczył ją
krąg nowicjuszek pragnących z bliska podziwiać jej paciorki. Jedna z dziewcząt spróbowała
po nie sięgnąć. Sierva Maria rozeźliła się. Próbujące pohamować ją dozorczynie zwaliła na
podłogę jednym pchnięciem. Skoczyła na stół i zaczęła biegać po nim z jednego krańca na
drugi wrzeszcząc jak prawdziwa opętana szykująca się do ataku. Roztrzaskała wszystko, co
jej się pod nogi nawinęło, wyskoczyła przez okno i stratowała pergole na podwórzu,
poprzewracała ule, zwaliła ogrodzenia przy oborach i płoty przy zagrodach. Pszczoły
rozfrunęły się, zwierzęta zaś, rycząc z przerażenia, zaczęły uciekać w panice wpadając aż do
klasztornych sypialni.
Od tamtej pory, cokolwiek by się wydarzyło, wszystko przypisywano czarom Siervy
Marii. Wiele nowicjuszek podało do akt, że latała unosząc się na przezroczystych skrzydłach,
które bzyczały niesamowicie. Dwa dni zeszły siostrom i całemu zastępowi niewolników na
zaganianiu zwierząt do zagród i zwabianiu pszczół do barci, i przywracaniu porządku w
klasztorze. Wieść się rozniosła, że świnie są zatrute, że wody widzenia ostrzegawcze
sprowadzają, że jedna ze spłoszonych kur wzbiła się wysoko ponad dachy i odleciała znikając
za morskim widnokręgiem. Ale przerażenie klarysek miało dwa sprzeczne oblicza, bo mimo
zatrważających min, gestów i pohukiwań matki przełożonej, i własnych strachów to jednej, to
drugiej, cela Siervy Marii przeistoczyła się w ośrodek zainteresowania wszystkich.
Czas ścisłej klauzury obowiązywał od nieszporów o siódmej wieczorem aż do primy
na mszę o szóstej rano. Gaszono światła we wszystkich celach, poza kilkoma zaledwie
posiadającymi na to przyzwolenie. Ale, jak nigdy dotąd, życie klasztorne ożywiło się teraz i
rozluźniło. W korytarzach panował ustawiczny ruch cieni, słychać było co i raz urywane
szepty, odgłosy powstrzymywanego pośpiechu. W najbardziej nieposzlakowanych celach
grano już to w karty hiszpańskie, już to w rzutki, popijano przemycane likiery i palono tytoń,
skręcany po kryjomu od czasu, gdy Josefa Miranda zakazała używać go wewnątrz klasztoru.
W klasztornych murach opętana przez demony dziewczynka miała urok nieznanej dotąd
przygody.
Nawet najprzykładniej przestrzegające reguły zakonnice łamały klauzurę pory nocnej i
udawały się po dwie, po trzy do Siervy Marii, żeby z nią porozmawiać. Z początku rzucała się
na nie z pazurami, ale szybko nauczyła się wodzić je za nos w zależności od nastroju co
poniektórych i od nocy. Ustawicznie dopominały się, żeby była ich orędowniczką u diabła
prosząc go o wyświadczenie im łask niemożliwych. Sierva Maria naśladowała głosy zza
grobu, głosy straconych katowskim mieczem, głosy czarcich pomiotów i sporo sióstr dawało
wiarę jej zbytkom za prawdziwe podając je do akt. W pewną noc niepogodną grupa
poprzebieranych mniszek wpadła do celi i po spętaniu Siervy Marii zrabowała jej święte
naszyjniki. Było to chwilowe zwycięstwo. W pospiesznej ucieczce przewodząca
napastniczkom potknęła się na tonących w mroku schodach i rozbiła sobie głowę. Jej
towarzyszki zaś nie zaznały chwili spokoju, dopóki nie zwróciły właścicielce skradzionych
ozdób. Nikt już nie mącił nocnego spokoju celi.
Dla markiza Casalduero były to dni żałoby. Szybko oddał dziewczynkę do klasztoru,
ale jeszcze szybciej pożałował własnej gorliwości i ogarnął go smutek, z którego już nigdy
się nie otrząsnął. Kręcił się przez kilka godzin wokół klasztoru, sam siebie pytając, za którym
z tych okien bez liku przebywa i myśli o nim Sierva Maria. Kiedy wrócił do rezydencji,
zobaczył na patio Bernardę zażywającą wieczornego chłodu. Tknęło go złe przeczucie, że
zapyta o Siervę Marię, ale ledwie obrzuciła go wzrokiem.
Puścił wolno brytany i ułożył się w rozwieszonym w pokoju hamaku z nadzieją na
wieczny sen. Ale nie mógł zasnąć. Pasaty przestały już wiać i noc była upalna. Znad bagien
nadlatywały wszelakie otumanione skwarem żyjątka i całe chmary krwiożerczych komarów,
trzeba więc było palić w sypialniach suche łajno, żeby je odpędzić. Kto żyw był jeszcze i tak
zapadał w senne odrętwienie. Czekano na pierwszą ulewę roku z takim utęsknieniem, z jakim
sześć miesięcy później modlono się, by raz na zawsze przestało padać.
Ledwie nastał świt, gdy markiz udał się do domu Abrenuncia. Jeszcze na dobre się nie
rozsiadł, a już ogarnęła go ogromna ulga na myśl, że podzieli się swym bólem. Bez żadnych
wstępów przeszedł do sedna sprawy.
„Zostawiłem córkę w Świętej Klarze”.
Abrenuncio nie zrozumiał, wobec tego markiz wykorzystał jego zakłopotanie, żeby
zadać następne uderzenie.
„Będzie poddana egzorcyzmom” - dodał.
Lekarz westchnął głęboko i z niezmąconym spokojem odparł: „Proszę mi o wszystkim
opowiedzieć”.
Wówczas markiz opowiedział mu o wizycie u biskupa, o nieodpartej potrzebie
modlitwy, o ślepej determinacji, o nie przespanej nocy. Była to kapitulacja chrześcijanina z
dziada pradziada, który nie zachował sobie ani jednego sekretu dla własnej przyjemności.
„Jestem przekonany, że było to z boskiego rozkazu” — stwierdził.
„Czy to znaczy, że odzyskał pan wiarę?” - zapytał Abrenuncio.
„Nigdy nie traci się wiary całkowicie — powiedział markiz. - Zawsze pozostają
wątpliwości”.
Abrenuncio zrozumiał go. Zawsze uważał, że utrata wiary pozostawia w ogołoconym
po niej miejscu niezatartą bliznę, która uniemożliwia zapomnienie. Rzeczą niepojętą
wydawało mu się jednak poddanie córki karze egzorcyzmów.
„Między tym a czarami Murzynów nie ma zbyt wielkiej różnicy - powiedział. —
Gorzej nawet, bo czarni ograniczają się do poświęcania kogutów swoim bogom, podczas gdy
Święte Oficjum znajduje upodobanie w ćwiartowaniu niewinnych na mękach albo paleniu ich
żywcem na oczach gawiedzi”.
Obecność ojca Cayetano Delaury na audiencji u biskupa nic dobrego, jego zdaniem,
nie wróżyła. „To kat” - uciął krótko. I ugrzązł w uczonym wyliczaniu dawnych auto da fe
przeciwko umysłowo chorym straconym jako opętani albo heretycy.
„Sądzę, iż zabicie pańskiej córki byłoby bardziej chrześcijańskim uczynkiem niż
pogrzebanie jej żywcem” - stwierdził.
Markiz przeżegnał się. Abrenuncio wbił wzrok w drżące widmo w żałobnych taftach i
ponownie ujrzał w jego oczach iskierki niepewności towarzyszące mu od chwili narodzin.
„Niech ją pan stamtąd zabierze” — powiedział.
„Niczego innego nie pragnę od chwili, kiedy zobaczy łem, jak idzie do pawilonu
pogrzebanych za życia — po wiedział markiz. - Ale nie czuję się na siłach, by sprzeciwiać się
woli bożej”.
Więc poczujże się pan — powiedział Abrenuncio. - Być może kiedyś Bóg będzie
panu za to wdzięczny”.
Tej nocy markiz wystąpił z prośbą o audiencję u biskupa. Napisał ją własnoręcznie
stylem wyszukanym, dziecięcą kaligrafią i osobiście wręczył odźwiernemu, chcąc mieć
pewność, że pismo dotrze do adresata.
W poniedziałek biskup został powiadomiony, że Sierva Maria jest już gotowa do
egzorcyzmów. Skończył właśnie podwieczorek na swym tarasie z żółtymi dzwoneczkami i
przekazanej mu informacji nie przypisał większego znaczenia. Jadał niewiele, ale tak
niespiesznie, że rytuał mógł przeciągnąć się i do trzech godzin. Siedzący na wprost biskupa
ojciec Cayetano Delaura czytał mu głosem odpowiednio nastrojonym i w stylu nieco
teatralnym. I jedno, i drugie odpowiadało charakterowi książek, które sam wybierał podług
swego gustu i osądu.
Stary pałac był zbyt duży dla biskupa, który zadowalał się salą audiencyjną, sypialnią i
otwartym tarasem, gdzie spędzał sjesty i spożywał posiłki do nastania pory deszczowej. W
przeciwległym skrzydle mieściła się oficjalna biblioteka, założona, wzbogacana i prowadzona
wprawną ręką przez Cayetana Delaurę, i którą w swoim czasie uznawano za jedną z
najlepszych w Indiach Zachodnich. Reszta budynku składała się z jedenastu zamkniętych
pomieszczeń, gdzie gromadziły się śmiecie z dwóch wieków.
Poza usługującą danego dnia do stołu zakonnicą Cayetano Delaura był jedynym
mającym dostęp do rezydencji biskupiej w porze posiłków, i nie z racji osobistych
przywilejów, jak mawiano, ale z uwagi na swoją godność lektora. Nie posiadał żadnej
określonej funkcji ani żadnego innego tytułu poza tytułem bibliotekarza, ale z uwagi na jego
zażyłość z biskupem uznawano go za faktycznego wikariusza i nikt nie dopuszczał myśli, by
ów podejmował jakąkolwiek ważną decyzję bez uprzedniej z Cayetanem konsultacji. Miał do
dyspozycji własną celę w przyległym, połączonym z pałacem budynku, w którym znajdowały
się kancelarie i pokoje oficjalistów diecezjalnych i sześciu zakonnic na domowe potrzeby
biskupa. Jego właściwym jednak domem była biblioteka, gdzie pracował i czytał do
czternastu nawet godzin dziennie, i gdzie miał również żołnierską pryczę, na której mógł
spocząć, gdy morzył go sen.
Osobliwością owego historycznego popołudnia były wielokrotne pomyłki Delaury w
czytaniu. A czymś już zupełnie u niego niespotykanym było przeskoczenie przez nieuwagę
całej strony i kontynuowanie lektury, jakby nigdy nic. Biskup obserwował go przez małe
okulary alchemika czekając, aż przejdzie na kolejną stronę. Wówczas rozbawiony zapytał:
„O czym myślisz?”.
Delaura wzdrygnął się spostrzegłszy błąd.
„To pewnie przez upał - powiedział. - Dlaczego?”.
Biskup wciąż patrzył mu w oczy. „Z pewnością to coś więcej niż upał — powiedział. I
tym samym tonem powtórzył: O czym myślałeś?”. -
„O dziewczynce” - powiedział Delaura.
Nie musiał uściślać, bo od wizyty markiza nie było dla nich na świecie żadnej innej
dziewczynki. Dużo o niej rozmawiali. Przerzucili razem kroniki opętanych i świadectwa
świętych egzorcystów. Delaura westchnął:
„Śniła mi się”.
„Jak mogła ci się przyśnić osoba, której w życiu nie widziałeś?” - zapytał biskup.
„To była mała, dwunastoletnia kreolska markiza, o włosach tak długich, iż ciągnęły
się za nią niczym płaszcz królewski” - powiedział. - Któż inny mógłby to być?”.
Biskup nie był człowiekiem niebiańskich wizji ani cudów, ani biczowania. Jego
królestwo było z tego świata. Pokręcił więc głową bez przekonania i wrócił do jedzenia.
Delaura przystąpił do uważniejszej już lektury. Kiedy biskup skończył jeść, Cayetano pomógł
mu zająć miejsce w fotelu na biegunach. Rozsiadłszy się wygodnie, biskup powiedział:
„A teraz opowiedz mi swój sen”.
Był to zwyczajny sen. Delaurze śniło się, że Sierva Maria, siedząc przy oknie z
widokiem na ośnieżone pola, na przemian zrywa i połyka winnne grona z kiści leżącej na
podołku. Każde zerwane grono odrastało natychmiast. We śnie było oczywiste, że
dziewczynka od wielu już lat siedzi przy tym bezkresnym oknie, usiłując zjeść całą kiść do
końca, i że nie spieszy się, bo wie, że w ostatnim gronie jest śmierć.
„Najdziwniejsze jest to - stwierdził Delaura — że widok ośnieżonych pól, na które
spoglądała przez okno, był tym samym widokiem z okna w Salamance, co owej zimy, kiedy
przez trzy dni padał śnieg i wszystkie owce zdechły przyduszone zaspami”.
Biskup był wstrząśnięty. Zbyt dobrze znał i kochał Cayetana Delaurę, żeby
zbagatelizować tajemnice jego snów. Na miejsce, które zajmował, zarówno w diecezji jak i w
jego sercu, w pełni sobie zasłużył dzięki wielorakim talentom swoim i przymiotom
charakteru. Biskup zamknął oczy, by zdrzemnąć się na trzy minutki wieczornej sjesty.
W tym czasie Delaura posilił się przy biskupim stole, w oczekiwaniu na wspólne
odmówienie nocnych modlitw. Jeszcze nie skończył, kiedy biskup przeciągnął się na fotelu i
podjął decyzję swego życia:
„Zajmij się tym przypadkiem”.
Wyrzekł to nie otwierając oczu i chrapnął niczym lew. Delaura skończył jeść i
przesiadł się na swój fotel pod kwitnącym powojem. Wówczas biskup otworzył oczy.
„Nie odpowiedziałeś mi” — powiedział.
„Sądziłem, że wasza wielebność powiedział to przez sen” - odparł Delaura.
„A teraz powtarzam to na jawie — rzekł biskup. — Powierzam ci zdrowie
dziewczynki”.
„To najdziwniejsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała” — stwierdził Delaura.
„Chcesz odmówić?”.
„Nie jestem egzorcystą, ojcze mój — powiedział Delaura. — Brak mi odpowiedniego
usposobienia, przygotowania i wiedzy, żeby do takiej roli pretendować. Poza tym, wiemy
przecież, że Bóg wyznaczył mi inną drogę”.
Tak rzeczywiście było. Dzięki staraniom biskupa Delaura był jednym z trzech
kandydatów na stanowisko kustosza watykańskich zbiorów sefardyjskich. Ale po raz
pierwszy napomknienie o tym padło między nimi, choć obaj o tym wiedzieli.
„Tym bardziej - powiedział biskup. — Sprawa dziewczynki, dobrze poprowadzona,
może być tym impulsem, którego nam brakuje”.
Delaura świadom był własnej niezdarności w porozumiewaniu się z kobietami.
Wydawały mu się obdarzone sobie tylko właściwym poczuciem rozsądku, dzięki któremu
mogły bez przeszkód żeglować pośród trafunków rzeczywistości. Już na samą myśl o
spotkaniu z istotą nawet tak bezbronną jak Sierva Maria lodowaciał mu pot na dłoniach.
„Nie, wasza wielebność - postanowił. - Nie jestem zdatny do tego”.
„Nie tylko jesteś do tego zdatny — odparł biskup — ale ponadto posiadasz to, czego
może zabraknąć komukolwiek innemu: natchnienie”.
Zbyt duże było to słowo, żeby nie zabrzmiało jako ostatnie. Mimo to biskup nie
nakłaniał go do natychmiastowego wyrażenia zgody, przyznając mu czas jakiś do namysłu,
aż do zakończenia wielkotygodniowej żałoby, rozpoczynającej się tego dnia.
„Idź i zobacz dziewczynkę - powiedział. - Przestudiuj ten przypadek dokładnie i zdaj
mi relację”.
I tak oto Cayetano Alcino del Espiritu Santo Delaura y Escudero w wieku trzydziestu
sześciu lat pojawił się w życiu Siervy Marii i wkroczył do historii miasta. Był uczniem
biskupa w jego sławnej katedrze teologii w Salamance, gdzie ukończył studia, otrzymawszy
spośród wszystkich absolwentów tego roku najwyższe laury. Był głęboko przekonany, iż jego
ojciec jest w prostej linii potomkiem Garcilasa de la Vega, którego darzył kultem niemal
religijnym, o czym nie omieszkiwał natychmiast wspominać. Jego matka była Kreolką z San
Martin de Loba, w prowincji Mompox, skąd wyemigrowała ze swymi rodzicami do
Hiszpanii. Delaura nie sądził, by miał cokolwiek po matce, dopóki nie przybył do Nowego
Królestwa Granady i nie rozpoznał swych dziedzicznych nostalgii.
Od czasu pierwszej z nim rozmowy w Salamance biskup De Caceres y Virtudes czuł,
że przyszło mu obcować z jedną z rzadkich wartości będących ozdobą chrześcijaństwa jego
czasów. Był mroźny, lutowy poranek i za oknami widać było ośnieżone pola, a w głębi rząd
topól rosnących wzdłuż rzeki. Ów zimowy pejzaż stał się tłem stale powracającego snu, który
miał prześladować młodego teologa przez resztę jego dni.
Rozmawiali o książkach, rzecz jasna, i biskup nie mógł uwierzyć, że Delaura w tak
młodym wieku zdołał już tyle przeczytać. Młody ksiądz wspomniał o Garcilasie. Mistrz
wyznał mu, że nie zna go najlepiej, aliści jawi mu się w pamięci jako pogański poeta, który
we wszystkich swych dziełach o Bogu napomyka zaledwie w dwóch miejscach.
„Częściej, częściej - powiedział Delaura. - Ale to nie należało do rzadkości nawet
wśród dobrych katolików Renesansu”.
W dniu, w którym Cayetano złożył swoje pierwsze śluby, mistrz zaproponował, by
towarzyszył mu do nieznanego królestwa na Yucatanie, gdzie właśnie został mianowany
biskupem. Delaurze, znającemu życie z książek, rozległy świat jego matki wydawał się snem,
który miał go ominąć na zawsze. Tylko z trudem - i to niemałym - mógł sobie wyobrazić
dręczący upał, nieustanny odór padliny, dymiące bagna, podczas gdy tu wydobywano spod
śniegu zesztywniałe na kamień owce. Biskupowi, który wojował w Afryce, przychodziło to
znacznie łatwiej.
„Słyszałem, że w Indiach nasi klerycy dostają obłędu ze szczęścia” - powiedział
Delaura.
„A niektórzy nawet się wieszają — powiedział biskup. — To królestwo zagrożone
sodomią, bałwochwalstwem i ludożerstwem”. I dodał bez nijakich uprzedzeń:
„Jak ziemie Maurów”.
Wszelako sądził, że na tym właśnie polega urok owych ziem. Potrzebni byli
wojownicy, zdolni w równej mierze krzewić dobrodziejstwa cywilizacji chrześcijańskiej, jak
i szerzyć wiarę głosem wołającego na puszczy. Niemniej Delaura w wieku dwudziestu trzech
lat uważał, że ma już wyznaczoną drogę ku prawicy Ducha Świętego, którego był gorliwym
wyznawcą.
„Przez całe życie marzyłem o tym, by zostać kustoszem biblioteki — powiedział. —
Tylko temu sprostać mogę”.
Ubiegał się o pewne stanowisko w Toledo, które stanowiłoby pierwszy krok do
spełnienia marzeń i przekonany był, że nominację uzyska. Ale mistrz obstawał przy swoim.
„Łatwiej zostać świętym bibliotekarzowi na Yucatanie niż męczennikowi w Toledo” -
powiedział.
Delaura zareplikował bez cienia pokory:
„Jeśli Bóg miałby okazać mi łaskę, nie chciałbym być świętym, lecz aniołem”.
Nie zdążył był jeszcze do końca przemyśleć oferty swego mistrza, kiedy otrzymał
nominację w Toledo, ale zdecydował się na Yucatan. Nigdy tam jednak nie dotarli. Po
siedemdziesięciu dniach żeglugi wzburzonym morzem ich statek rozbił się w Kanale Wiatrów
i zostali wyratowani przez konwój znajdujący się w równie opłakanym stanie, i pozostawieni
swemu losowi w Santa Maria la Antigua del Darien. Rok tam spędzili daremnie oczekując
złudnych kurierów Floty Galeonów, póki biskupa De Caceres nie mianowano ordynariuszem
tymczasowym tych ziem na wakujące z powodu nagłej śmierci biskupa tytularnego miejsce.
Ujrzawszy ogromną selwę Uraby z łodzi niosącej ich ku nowemu miejscu przeznaczenia,
Delaura rozpoznał nostalgie dręczące matkę w posępne, toledańskie zimy.
Nieprawdopodobne zmierzchy, koszmarne ptaki, wspaniała zgnilizna namorzynowych lasów
zdały mu się wzruszającymi wspomnieniami z przeszłości, której nie przeżył.
„Tylko Duch Święty mógł tak dobrze wszystkim pokierować, by sprowadzić mnie na
ziemię matki” - powiedział.
Dwanaście lat później biskup poniechał marzeń o Yucatanie. Ukończył siedemdziesiąt
trzy lata, powoli umierał na astmę i wiedział, że już nigdy nie zobaczy Salamanki w śniegu.
W tych dniach, kiedy Sierva Maria znalazła się w klasztorze, podjął już decyzję, że odejdzie,
gdy tylko utoruje uczniowi swemu drogę do Rzymu.
Cayetano Delaura udał się do klasztoru Świętej Klary następnego dnia. Na sobie miał
habit z surowej wełny, mimo upału, a ze sobą kropielnicę z wodą święconą i puzdro ze
świętymi olejami, fundamentalny oręż w wojnie przeciwko demonowi. Przeorysza nigdy go
nie widziała, ale wieść o jego inteligencji i mocy przedostała się już przez furtę klasztorną.
Gdy o szóstej rano przyjęła go w rozmównicy, wywarł na niej duże wrażenie swym
młodzieńczym wyglądem, bladością męczennika, metalicznym głosem, zagadką białego
kosmyka. Żadna jednak z cnót nie pozwoliłaby jej zapomnieć, że ma przed sobą
najpierwszego żołnierza jego wielebności. Uwagę Delaury zwrócił jedynie koguci harmider.
„Jest ich tylko sześć, ale pieją za sto — powiedziała przeorysza. - Poza tym jedna ze
świń przemówiła, a jedna z kóz powiła trojaczki”. I skwapliwie dodała: „Takie to dziwy u nas
nastały od czasu, kiedy wasz biskup obdarował nas w swej łaskawości tym zatrutym
prezentem”.
Tudzież i ogród, przez który właśnie przechodzili, wzbudzał jej niepokój swym
niepohamowanym, zda się wbrew naturze, rozkwitnieniem. Zwracała szczególną uwagę
Delaury na kwiaty o nierealnych wymiarach i barwach, co poniektóre zaś wydające
odstręczający zapach. Najmniejsza i najzwyklejsza rzecz obdarzona była w jej mniemaniu
czymś nadprzyrodzonym. Z każdym jej słowem Delaura czuł, że jest silniejsza od niego,
przystąpił więc zawczasu do ostrzenia mieczy swoich.
„Nie powiedzieliśmy, że dziewczynka jest opętana - rzekł - a jedynie, że istnieją
powody, które skłaniają do takich przypuszczeń”.
„To, co widzimy, mówi samo za siebie” — rzekła przeorysza.
„Trzeba się mieć na baczności — powiedział Delaura. - Czasami przypisujemy diabłu
rzeczy, których po prostu nie rozumiemy, nie przypuszczając, że mogą to być rzeczy i
sprawy, których w Bogu nie rozumiemy”.
„Święty Tomasz tak powiedział i na nim się opieram - powiedziała przeorysza. -
Demonom nie należy ufać, nawet gdy mówią prawdę”.
Na drugim piętrze zaczynał się spokój. Po jednej stronie znajdowały się puste cele w
dzień zamknięte na kłódkę, a po drugiej rząd okien wychodzących na prze pych morza.
Nowicjuszki wydawały się nie odrywać od swoich zajęć, ale - tak naprawdę - uważnie
śledziły matkę przełożoną i jej gościa kierujących się w stronę więziennego pawilonu.
Nim dotarli do końca korytarza, gdzie mieściła się cela Siervy Marii, zatrzymali się na
chwilę przy celi Martiny Laborde, dawnej zakonnicy skazanej na dożywocie za zabicie
swoich dwóch towarzyszek nożem do ćwiartowania. Nigdy nie wyznała powodów.
Przebywała tam już jedenaście lat i bardziej była znana ze swych nieudanych ucieczek niż z
powodu morderstwa. Nigdy nie przyjęła do wiadomości, że dożywotnie uwięzienie jest tym
samym co życie zakonne w klauzurze, do tego stopnia, że w konsekwencji swej zaofiarowała
się, iż może odbywać karę jako służąca w pawilonie pogrzebanych za życia. Jej nieodmienną
obsesją, której oddała się równie gorliwie jak swej wierze, była wolność i dla niej gotowa
była choćby i zabić raz jeszcze.
Delaura nie mógł powstrzymać swej dziecinnej nieco ciekawości, żeby nie zajrzeć do
celi poprzez kraty w okienku. Martina stała plecami do drzwi. Kiedy poczuła, że jest
obserwowana, odwróciła się i Delaurę w okamgnieniu poraziła moc jej uroku. Zaniepokojona
przeorysza odciągnęła go od okienka.
„Proszę uważać - powiedziała. - To stworzenie jest gotowe na wszystko”.
„Aż tak?” - zdziwił się Delaura.
„Właśnie tak - odparła matka przełożona. - Gdyby ode mnie zależało, dawno już
byłaby wolna. To przyczyna nazbyt wielkiej zgryzoty dla naszego klasztoru”.
Kiedy strażniczka otworzyła drzwi, z celi Siervy Marii wydobył się opar zgnilizny.
Dziewczynka leżała na plecach na kamiennym łóżku bez siennika, przy iązana rzemieniami
za ręce i nogi. Wyglądała na martwą, ale jej oczy błyszczały morskim światłem. Delaura
ujrzał ją jak we śnie i drżenie opanowało całe jego ciało i oblało je zimnym potem. Zamknął
oczy i szeptem zaczął z największą żarliwością się modlić, a kiedy skończył, odzyskał już
panowanie nad sobą.
„Nawet gdyby nie była opętana przez żadnego demona - powiedział - to ta biedna
istota ma idealne wprost warunki, żeby ją tu diabli wzięli”.
Przeorysza odparła: „Zaręczam, że nie zasługujemy na to. Uczyniono przecież
wszystko, by utrzymać celę w jak najlepszym stanie, ale to sama Sierva Maria czyni takie
gnojowisko”.
„Nie z nią toczymy wojnę, lecz przeciw demonom, które mogą w niej przebywać” -
powiedział Delaura.
Wszedł na palcach, by ominąć walające się wszędzie nieczystości, i pokropił celę
wodą święconą, wypowiadając szeptem rytualne formułki. Przeorysza przeraziła się pla-
mami, jakie woda pozostawiała na ścianach.
„Krew!” - krzyknęła.
Delaura wytknął jej powierzchowność osądów. To, że woda ma barwę czerwoną, nie
musi znaczyć, iż jest krwią, a jeśli już, to niekoniecznie za sprawą diabła. „ Słuszniejszym
byłoby uznać, iż mamy do czynienia z cudem, a tą mocą obdarzony jest wyłącznie Bóg” -
powiedział. Ale nie było to ani jedno, ani drugie, bo plamy po wyschnięciu na wapnie
przebarwiły się z czerwonych w intensywnie zielone. Przeorysza zaczerwieniła się. Nie tylko
klaryski, ale w ogóle kobiety w jej czasach nie miały dostępu do jakiejkolwiek formy
edukacji akademickiej, ona jednak od dziecka wprawiała się w sztuce scholastycznej
szermierki w swej rodzinie znakomitych teologów i wielkich heretyków.
„Przynajmniej - zareplikowała - nie odmawiajmy demonom podrzędniejszej mocy
zmieniania koloru krwi”.
„Nic bardziej użytecznego nad wątpliwość w odpowiednim czasie” - odparł
bezwłocznie Delaura i spojrzał jej w twarz: „Proszę przeczytać Świętego Augustyna”.
„I owszem, dokładnie go przeczytałam” - stwierdziła przeorysza.
„To proszę go przeczytać raz jeszcze” — powiedział Delaura.
Zanim zajął się dziewczynką, poprosił nader grzecznie strażniczkę, by opuściła celę.
Następnie, już głosem pozbawionym uprzedniej łagodności, zwrócił się do przeoryszy:
„Matkę przełożoną również o to proszę”.
„Na księdza odpowiedzialność”.
„Ksiądz biskup jest najwyższym hierarchą” - od powiedział.
„Nie musi mi ksiądz tego przypominać — odparła przeorysza nie bez sarkazmu. - Aż
nadto dobrze wiemy, że i biskup, i ksiądz są włodarzami Pana Boga”.
Delaura darował jej słodką rozkosz ostatniego słowa. Siadł na brzegu łóżka i obejrzał
dziewczynkę z sumiennością medyka. Wciąż drżał, ale już się nie pocił.
Dopiero z bliska widać było, że Sierva Maria jest cała podrapana, pokryta siniakami, a
skórę ma w żywych od rzemieni ranach. Najboleśniejsze wrażenie sprawiał widok rany na
kostce, rozognionej i rozjątrzonej przez znachorów-partaczy.
W trakcie oględzin Delaura zaczął tłumaczyć, że nie przyprowadzono jej tutaj, by ją
męczyć, ale dlatego, że obawiają się, iż do jej ciała przedostał się diabeł, żeby skraść jej
duszę. A ona musi mu pomóc w ustaleniu prawdy. Nie sposób było jednak stwierdzić, czy
Sierva Maria go słucha i czy pojmuje, że jest to błaganie z głębi serca.
Skończywszy badania Delaura poprosił o przyniesienie apteczki, nie pozwolił jednak,
by do celi weszła siostra infirmerka. Namaścił rany balsamami i delikatnie dmuchając
próbował uśmierzyć nieco ich żywy ogień, pełen podziwu dla odporności dziewczynki na
ból. Sierva Maria nie odpowiedziała na żadne z jego pytań, nie zainteresowała się żadnym z
pouczeń i na nic się nie poskarżyła.
Początek był całkowicie zniechęcający i wrażenie poniesionej porażki ścigało Delaurę
aż do drzwi zacisznej biblioteki. Zajmowała największą przestrzeń w biskupim pałacu, nie
posiadała ani jednego okna, a wszystkie ściany pokryte były oszklonymi regałami z mahoniu
z poustawianymi na nich w odpowiednim porządku książkami. Na samym środku stał duży
stół z mapami, locjami, astrolabium, wszelakimi urządzeniami do nawigacji i globusem z
uzupełnieniami i poprawkami naniesionymi ręcznie przez kolejnych kartografów, w miarę
jak powiększał się świat. W głębi stał prosty sekretarzyk, a na nim kałamarz, nóż do
przycinania piór, pawie pióra do pisania, piasek do listów i wazon ze zwiędłym goździkiem.
Całe pomieszczenie tonęło w półmroku i czuło się w nim zapach zleżałych papierów, ale też
świeżość i spokój zagajnika.
W głębi sali, w samym kącie, stała zamknięta szafa biblioteczna z drzwiczkami ze
zwykłych desek. Było to więzienie zakazanych ksiąg znajdujących się na indeksie Świętej
Inkwizycji, bo dotyczyły „materii świeckich i baśniowych i historii zmyślonych”. Nikt nie
miał dostępu do niej, sam tylko Cayetano Delaura, za papieską licencją, celem badania
przepastnych czeluści zbłąkanego piśmiennictwa.
Tyloletnie zacisze przeistoczyło się dlań w piekło od chwili, gdy poznał Siervę
Marię. Zapomnieć mu przyszło o spotkaniach z przyjaciółmi, klerykami i świeckimi, którzy
dzielili z nim rozkosze czystych idei, organizowali turnieje scholastyczne, konkursy
literackie, wieczory muzyczne. Cała jego pasja ograniczyła się do prób zrozumienia
diabelskiej przewrotności i temu poświęcił pięć dni i pięć nocy lektur i rozmyślań, zanim
ponownie stawił się w klasztorze. Ujrzawszy, jak Delaura w poniedziałek opuszcza pokoje
stanowczym krokiem, biskup zapytał go, jak się czuje.
„Uskrzydlony przez Ducha Świętego” - powiedział Delaura.
Włożył sutannę ze zwykłej bawełny, która przydawała mu i wyglądu, i animuszu
drwala, a duszę miał zbrojną w pancerz przeciw rezygnacji i zwątpieniu. A w wielkiej był
potrzebie. Strażniczka odpowiedziała na jego pozdrowienie warknięciem, Sierva Maria
przyjęła go posępnie, a w celi nie dawało się oddychać od smrodu gnijących resztek
jedzenia i walających się po ziemi ekskrementów. Na ołtarzu, tuż przy lampce
Najświętszego Sakramentu stał nietknięty obiad. Delaura wziął talerz i podsunął
dziewczynce łyżkę czarnej fasoli z zakrzepłym smalcem. Odwróciła głowę. Spróbował
jeszcze raz i drugi, z tym samym wciąż efektem. Wobec tego sam poczęstował się porcją
fasoli, posmakował i z wyrazem prawdziwego obrzydzenia połknął bez rozgryzania.
„Masz rację - powiedział. - To podłe”.
Dziewczynka nie zwróciła nań najmniejszej uwagi. Kiedy zajął się jej spuchniętą
kostką, ścierpła jej skóra, a do oczu napłynęły łzy. Uznał ją za pokonaną, uspokoił szeptem
dobrego pasterza i w końcu odważył się rozwiązać rzemienie, by dać umęczonemu ciału
chwilę spoczynku. Dziewczynka kilkakrotnie wyprostowała i zgięła palce, sprawdzając, czy
jeszcze je czuje, i wyciągnęła zdrętwiałe nogi. Wówczas spojrzała na Delaurę po raz
pierwszy, zważyła go, zmierzyła, po czym rzuciła się nań nieomylnym skokiem drapieżnika.
Strażniczka pospieszyła z pomocą, by ją schwytać i związać ponownie. Przed wyjściem
Delaura wyjął z kieszeni różaniec z drzewa sandałowego i powiesił go Siervie Marii na jej
afrykańskich naszyjnikach.
Biskup przeraził się, kiedy ujrzał go z podrapaną twarzą i ze śladami pogryzienia na
ręku, które bolały na sam widok. Ale jeszcze bardziej zatrwożył się reakcją Delaury,
obnoszącego swe rany niczym trofea wojenne, lekce sobie ważąc niebezpieczeństwo
zarażenia się wścieklizną. Atoli medyk biskupa poddał go ostrej kuracji, należał bowiem do
tych, którzy lękali się, iż przewidziane na najbliższy poniedziałek zaćmienie jest zapowiedzią
groźnych katastrof.
Za to Martina Laborde, zabójczyni, nie napotkała u Siervy Marii najmniejszego oporu.
Podeszła na palcach do celi, jakby przypadkiem, i zobaczyła Siervę Marię przywiązaną za
nogi i ręce do łóżka. Dziewczynka zaczęła ją bacznie obserwować i nie spuściła z niej oka,
dopóki Martina się nie uśmiechnęła. A wtedy Sierva Maria również się uśmiechnęła i poddała
bezwarunkowo. Tak jakby dusza Domingi de Adviento wypełniła przestrzeń celi.
Martina opowiedziała jej, kim jest i dlaczego ma tu przebywać do końca swoich dni,
choć zdarła już gardło doszczętnie od głoszenia swej niewinności. Kiedy zapytała
dziewczynkę, dlaczego ją z kolei zamknięto, Sierva Maria mogła powiedzieć jej tylko to, co
sama usłyszała od swego egzorcysty:
„Mam w sobie diabła”.
Martina dała jej spokój, myśląc że kłamie, albo że ją okłamano, nie domyślając się
nawet, że jest jedną z niewielu białych, którym Sierva Maria powiedziała prawdę. Pokazała
jej parę próbek swych umiejętności hafciarskich i dziewczynka poprosiła, by rozwiązała jej
rzemienie, bo chciałaby spróbować zrobić to samo. Martina pokazała jej nożyczki, jakie
nosiła w kieszeni fartucha razem z innymi przyborami do szycia.
„Ty chcesz, żebym cię po prostu uwolniła - powiedziała. - Ale ostrzegam cię, że jeśli
spróbujesz zrobić mi coś złego, mam czym cię zabić”.
Sierva Maria nie wątpiła w jej zdecydowanie. Dała się uwolnić i powtórzyła lekcję z
tą samą łatwością i sprawnością, z jaką nauczyła się grać na teorbanie. Przed odejściem
Martina przyrzekła, iż zdobędzie pozwolenie, żeby mogły razem zobaczyć w najbliższy
poniedziałek całkowite zaćmienie słońca.
W piątek o świcie jaskółki pożegnały się zakreśliwszy wpierw na niebie szeroki krąg,
by następnie ośnieżyć ulice i dachy zatruwającym powietrze łajnem. Nie sposób było
oddychać, jeść i spać, dopóki słońce kolejnych dni nie wypaliło stwardniałego guana, a nocne
wiatry nie przeczyściły powietrza. Ale zgroza narastała. Nigdy nie widziano, żeby jaskółki
srały w locie, ani żeby odór ich odchodów czynił życie niemożliwym.
W klasztorze, jakżeby inaczej, nikt nie miał wątpliwości, że Sierva Maria dość ma
mocy, by odmienić prawa ptasich przylotów i odlotów. Delaura poczuł to nawet w stężałym
powietrzu, w niedzielę po mszy, gdy przechodził przez ogród z koszykiem kupionych w
portalach ciasteczek. Sierva Maria, nie mając o niczym pojęcia, wciąż nosiła na szyi różaniec,
ale ani nie odwzajemniła pozdrowienia, ani nie raczyła nawet spojrzeć na Delaurę. Usiadł
przy niej i z apetytem kosztując przyniesionego w koszyczku sernika odezwał się z pełnymi
ustami: „Pyszności”.
Zbliżył do ust Siervy Marii dfttgĄ połowę sernika. Odsunęła głowę, ale nie odwróciła
się do ściany, jak poprzednio, tylko dała mu znać, że strażniczka ich podgląda. Energicznym
ruchem wymierzył ręką w drzwi.
„Proszę odejść” – rozkazał.
Kiedy strażniczka oddaliła się, dziewczynka chciała zaspokoić swój kilkudniowy głód
próbując połknąć resztę ciastka, ale natychmiast je wypluła. „Smakuje jak jaskółcze gówno” -
powiedziała. Mimo to humor się jej odmienił. Bez sprzeciwu poddała się opatrzeniu odleżyn,
od których piekły ją plecy, i po raz pierwszy poświęciła uwagę Delaurze, gdy odkryła, że ma
obandażowaną rękę. Z naiwnością, która nie mogła być udawana, zapytała, co mu się stało.
„Ugryzł mnie wściekły piesek z ogonem długim na metr albo i więcej” - powiedział
Delaura.
Sierva Maria chciała zobaczyć ranę. Delaura zdjął bandaż, ona zaś ledwie przytknęła
palec do ciemnoczerwonej aureolki, jakby miała się sparzyć, i po raz pierwszy się zaśmiała.
„Jestem gorsza od zarazy” - powiedziała.
Delaura nie odpowiedział żadną z Ewangelii, lecz Garcilasem:
Śmiało czynić tak możesz komuś, kto cierpliwie to zniesie.
Odszedł rozgorączkowany wrażeniem, że coś nieodwracalnego i wielkiego zaczyna
się w jego życiu. Gdy wychodził, strażniczka przypomniała mu z polecenia matki
przełożonej, że wnoszenie z zewnątrz jakichkolwiek środków spożywczych jest surowo
wzbronione z uwagi na niebezpieczeństwo podesłania zatrutej żywności, jak zdarzyło się to
podczas oblężenia. Delaura skłamał, że przyniósł koszyczek za przyzwoleniem biskupa i
złożył formalną skargę za złą jakość strawy podawanej więźniarkom w klasztorze słynącym
z dobrej kuchni.
Podczas kolacji służył biskupowi lekturą, ożywiony nowym zupełnie duchem.
Towarzyszył mu jak zwykle w nocnych pacierzach i modlił się z zamkniętymi przez cały
czas oczami, żeby skupić się na myślach o Siervie Marii. Ciągle o niej myśląc zamknął się
w bibliotece wcześniej, niż zwykł to czynić, a im bardziej myślał, tym bardziej pragnął
myśleć. Wyrecytował na głos miłosne sonety Garcilasa, wystraszony przypuszczeniem, że
w każdym wierszu istnieje zaszyfrowana i w jakimś stopniu dotycząca jego życia
przepowiednia. Nie był w stanie zasnąć. O brzasku złożył głowę na sekretarzyku oparłszy
czoło na książce, której nie przeczytał. Z głębi snu usłyszał dochodzące z sąsiedniego
sanktuarium trzy nokturny i jutrznię zwiastującą nowy dzień. „Bądź błogosławiona Mario
de Todos los Angeles” - powiedział w uśpieniu. Własny głos wyrwał go ze snu i ujrzał
Siervę Marię w klasztornym fartuchu, z włosami oplatającymi jej ramiona niczym żywy
płomień, jak wyrzuca zeschnięty goździk i wkłada do wazonu bukiet świeżo zakwitłych
gardenii. Delaura przemówił rozpłomienionym głosem słowami Garcilasa: Żem dla ciebie
się zrodził, że tobie życie zawdzięczam, że życie bym oddał a ciebie, wiec i przez ciebie
umieram. Sierva Maria uśmiechnęła się nie patrząc nań. On zamknął oczy, żeby się
upewnić, że nie jest to omam zwodniczych cieni. Kiedy je otworzył, przywidziana postać
zniknęła, ale cała biblioteka przesycona była zapachem jej gardenii.
CZTERY
Ojciec Cayetano Delaura został zaproszony przez biskupa na zaćmienie słońca pod
pergolę żółtych dzwoneczków, jedyne miejsce w pałacu, skąd roztaczał się widok na całe
niebo nad morzem. Pelikany zastygłe w powietrzu z rozpostartymi skrzydłami wyglądały,
jakby zamarły w locie. Odespawszy właśnie sjestę biskup wachlował się leniwie w hamaku
rozwieszonym pomiędzy dwiema kolumnami na linach wybranych na okrętowych
kabestanach. Delaura bujał się obok w wiklinowym fotelu na biegunach. Obaj w błogim
nastroju popijali wodę tamaryndową i spoglądali ponad dachy w rozległe, bezchmurne niebo.
Tuż po drugiej zaczęło się ściemniać, kury wróciły na grzędy i wszystkie gwiazdy rozbłysły
w jednej chwili. Nadprzyrodzony dreszcz wstrząsnął całym światem. Biskup usłyszał trzepot
zapóźnionych gołębi szukających po omacku gołębników.
„Bóg jest wielki — westchnął. - Nawet zwierzęta to czują”.
Zakonnica przyniosła kaganek i okopcone szkiełka do patrzenia na słońce. Biskup
usiadł w hamaku i zaczął obserwować zaćmienie przez szkło.
„Trzeba patrzeć jednym tylko okiem - powiedział usiłując zapanować nad
świszczącym oddechem. - W przeciwnym razie ryzykuje się utratę obu”.
Delaura trzymał w ręku szkiełko nie patrząc na zaćmienie. Po długiej chwili milczenia
biskup wytropił go w mrokach i zobaczył jego świecące oczy, całkowicie obojętne na czary
fałszywej nocy.
„O czym myślisz?” - zapytał.
Delaura nie odpowiedział. Ujrzał podobne do księżyca w ostatniej kwadrze słońce,
które mimo osłony ciemnego szkła podrażniło mu źrenicę. Nie przestał jednak patrzeć.
„Wciąż myślisz o dziewczynce” - powiedział biskup.
Cayetano zadrżał, mimo że biskupowi udawało się trafiać w sedno podejrzanie często.
„Myślałem, że pospólstwo może łączyć z tym zaćmieniem całe zło, jakie je dotyka” -
powiedział. Biskup pokręcił głową nie odrywając wzroku od nieba.
„A któż może wiedzieć, czy nie mają racji? - powiedział. - Niełatwo jest czytać w
kartach Boga”.
„Zjawisko to zostało wyliczone przed tysiącami lat przez astronomów asyryjskich” -
powiedział Dealura.
„To odpowiedź jezuity” - powiedział biskup.
Cayetano wciąż patrzył w słońce, ale już bez szkła, przez zwykłe roztargnienie. O
drugiej dwanaście wyglądało jak czarna i doskonała tarcza i przez chwilę zapanowała północ
w środku dnia. A później zaczęło odzyskiwać swoje przyrodzone właściwości i zapiały
poranne koguty. Kiedy Delaura oderwał oczy od słońca, ognisty medal nadal płonął w jego
źrenicy.
„Wciąż widzę zaćmienie - powiedział rozbawiony. — Gdzie nie spojrzę, widzę
zaćmienie”.
Biskup uznał widowisko za zakończone. „Za parę godzin ci minie” — powiedział.
Siedząc w hamaku przeciągnął się, ziewnął i podziękował Bogu za nowy dzień.
Delaura nie zapomniał o najważniejszym.
„Wybacz, ojcze, mą śmiałość - odezwał się - ale nie sądzę, aby to biedne stworzenie
było opętane”.
Tym razem biskup zaniepokoił się nie na żarty.
„A dlaczego tak uważasz?”.
„Sądzę, że jest tylko przerażona” — powiedział Delaura.
„Mamy tyle dowodów, ile dusza zapragnie - powiedział biskup. - A może ty akt nie
czytasz?”.
Ależ tak. Delaura przestudiował je dogłębnie i bardziej użyteczne były dla poznania
mentalności przeoryszy niż stanu Siervy Marii. Wyegzorcyzmowano miejsca, w których
dziewczynka była w dniu swego przybycia do klasztoru i wszystko, czego dotknęła. Tych,
którzy mieli z nią kontakt, poddano ścisłemu postowi i puryfikacjom. Nowicjuszka, która
ukradła jej pierścionek, została skazana na przymusowe prace w ogrodzie. Opowiadano, że
dziewczynka z dziką przyjemnością ćwiartowała koźlę, które przedtem zarżnęła własnymi
rękami, by potem zjeść jego jądra i oczy doprawione ostrymi jak ogień korzeniami. Nie kryła
się, a po trosze nawet chełpiła swym zadziwiającym talentem do języków, dzięki któremu
potrafiła porozumieć się z Afrykanami różnych nacji, częstokroć lepiej niż im samym to
przychodziło, albo ze zwierzyną wszelkiej maści i upierzenia. Jedenaście ar, które od ponad
dwudziestu lat były ozdobą ogrodu, zdechło następnego dnia rano z przyczyn nieznanych.
Zauroczyła służbę diabelskimi piosenkami, śpiewanymi głosami odmiennymi od własnego.
Dowiedziawszy się, że przeorysza jej szuka, stała się niewidzialna, acz tylko dla niej.
„Mimo wszystko - powiedział Delaura - uważam, iż za demoniczne bierzemy
murzyńskie zwyczaje, których dziewczynka nauczyła się, opuszczona przez własnych
rodziców”.
„Ostrożnie! - ostrzegł go biskup. - Wróg sprytniej wykorzystuje naszą inteligencję niż
nasze błędy i uchybienia.
„Wobec tego najlepszym dlań prezentem byłoby poddanie egzorcyzmom zdrowej
istoty” - powiedział Delaura.
Biskup nasrożył się.
„Mam rozumieć, że bunt podnosisz?”.
„Masz zrozumieć, ojcze, że żywię pewne wątpliwości - powiedział Delaura. - Ale
najpokorniej usłucham”.
Udał się więc do klasztoru nie przekonawszy biskupa.
Lewe oko opatrzone miał przepaską jednookiego pirata, którą założył mu jego lekarz,
dopóki nie zaniknie wygrawerowane na siatkówce słońce. Poczuł spojrzenia podążające za
nim przez cały ogród i kolejne korytarze aż do więziennego pawilonu, ale nikt nie odezwał
się doń ani słowem. Wszędzie jakby wracano do sił, zdrowia i normalności po zaćmieniu.
Kiedy strażniczka otworzyła mu celę Siervy Marii, Delaura poczuł, że serce mu wali i
ledwie niosą go nogi. Tylko po to, żeby rozpoznać, w jakim dziś jest humorze, zapytał ją, czy
widziała zaćmienie. Owszem, przypatrywała mu się z tarasu. Nie rozumiała, że on musi nosić
opatrunek na oku, skoro ona patrzyła w słońce bez żadnej ochrony i nic jej się nie stało.
Opowiedziała mu, że zakonnice oglądały zaćmienie na klęczkach i że w całym klasztorze
życie zamarło, dopóki nie zapiały koguty. Ale samo zaćmienie nie wydawało jej się czymś aż
tak bardzo szczególnym.
„To, co widziałam, można zobaczyć każdej nocy”- powiedziała.
Coś się w niej zmieniło, czego Delaura nie potrafił dokładnie określić i co objawiało
się dziwnym, smutnym zobojętnieniem. Nie mylił się. Ledwie przystąpił do opatrywania jej
ran, gdy dziewczynka spojrzała nań swymi zatrwożonymi oczami i powiedziała drżącym
głosem:
„Umrę”.
Delaura wzdrygnął się.
„Kto ci to powiedział?”.
„Martina” - odrzekła.
„Widziałaś ją?”
Dziewczynka opowiedziała, że dwa razy przyszła do jej celi, żeby nauczyć ją
haftować i razem oglądały zaćmienie. Powiedziała mu, że była bardzo dobra i miła, i że
przeorysza zezwoliła, by udzielała jej lekcji haftowania na tarasie, tak aby mogły
jednocześnie przyglądać się zachodom słońca nad morzem.
„Aha - rzekł nie mrugnąwszy okiem. — A powiedziała ci, kiedy umrzesz?”.
Dziewczynka przytaknęła, zaciskając usta, żeby się nie rozpłakać.
„Po zaćmieniu” — powiedziała.
„Po zaćmieniu to może być jeszcze sto lat” — powiedział Delaura.
Ale szybko skupił się wyłącznie na kuracji, żeby nie dostrzegła, że ściska go w gardle.
Sierva Maria nie powiedziała nic więcej. Zaintrygowany jej milczeniem znów na nią spojrzał
i dostrzegł, że ma wilgotne oczy.
„Boję się” - wyznała.
Padła na łóżko i rozpłakała się żałośnie. Usiadł bliżej niej i zaczął uspokajać ją
pocieszającymi zabiegami spowiednika. Dopiero teraz Sierva Maria dowiedziała się, że
Cayetano jest jej egzorcystą, a nie lekarzem.
„To dlaczego mnie pan leczy?” - zapytała.
Głos mu zadrżał.
„Bo bardzo cię kocham”.
Nie wyczuła jego śmiałości.
Wychodząc Delaura zajrzał do celi Martiny. Widząc ją po raz pierwszy z tak bliskiej
odległości zauważył, że ma skórę w dziobach po ospie, wygoloną głowę, zbyt duży nos i
szczurze zęby, ale jej uwodzicielska moc była rzeczywistym, natychmiast odczuwalnym
fluidem. Delaura wolał z nią rozmawiać nie przekraczając progu.
„Ta biedna dziewczynka ma i tak aż za dużo powodów, żeby być przerażoną -
powiedział. - Proszę jej nie straszyć jeszcze bardziej”.
Martina zafrasowała się. Nigdy by jej nawet do głowy nie przyszło przepowiadać
komuś dzień jego śmierci, tym bardziej tak uroczej i bezbronnej dziewczynce. Pytała ją tylko
o stan jej zdrowia i po trzech, czterech odpowiedziach spostrzegła się, że mała kłamie jak
najęta. Powaga, z jaką Martina to powiedziała, wystarczyła Delaurze, by zrozumiał, że Sierva
Maria jego też okłamała. Przeprosił Martinę za swą pochopność i zbytnią lekkomyślność,
prosząc zarazem, by nie czyniła dziewczynce żadnych wyrzutów.
„Będę wiedział, co z tym zrobić” - stwierdził.
Martina spowiła go swym czarem. „Wiem, kim jest wasza wielebność - powiedziała -
i wiem, że zawsze bardzo dobrze wiecie, co należy robić”. Ale Delaura poczuł się zraniony,
gdy uprzytomnił sobie, że Sierva Maria nie potrzebowała niczyjej pomocy, by w samotności
celi wzbudzić w sobie lęk przed śmiercią.
W połowie tygodnia matka Josefa Miranda dostarczyła biskupowi memoriał pełen
skarg i życzeń, własnoręcznie przez nią spisany. Prosiła, by zwolniono klaryski z opieki nad
Siervą Marią, która to opieka była, jej zdaniem, spóźnioną karą za winy już dawno
odkupione. Sporządzila kolejny załączony do akt spis wydarzeń nadprzyrodzonych, a
wytłumaczalnych jedynie gorszącym i bezwstydnym związkiem dziewczynki z demonem.
Zakończenie było gniewnym oskarżeniem wszechwładzy Cayetana Delaury, jego
wolnomyślności, osobistej niechęci wobec jej osoby i jego samowoli w przynoszeniu
jedzenia do klasztoru wbrew zakazom reguły.
Zaraz po powrocie do domu biskup pokazał memoriał Delaurze, on zaś przeczytał go
od razu, nie siadając nawet, z kamiennym wyrazem twarzy. Po przeczytaniu wybuchnął.
„Jeśli ktoś tu jest opętany przez wszystkie demony, to właśnie Josefa Miranda —
krzyknął. — Przez demony niechęci, nietolerancji, głupoty. To ohydne!”.
Biskup zadziwił się jego gwałtownością. Delaura pochwycił jego wzrok i już na
spokojnie spróbował się usprawiedliwić.
„Chcę powiedzieć - rzekł - że przypisując siłom zła moc tak nieograniczoną, sprawia
wrażenie, jakby sama była najgorliwszą wyznawczynią demona”.
„Moja pozycja nie pozwala mi się z tobą zgodzić - odparł biskup. - Choć bardzo
chciałbym”.
Skarcił go za każde przewinienie, jakiego mógł się dopuścić, i poprosił o cierpliwe
znoszenie okropnego charakteru przeoryszy. „Ewangelie pełne są takich kobiet jak ona,
nawet ze znacznie gorszymi przywarami -
powiedział. - A mimo to Jezus je wywyższył”.
Nie był w stanie kontynuować, bo przez cały pałac przeleciał grzmot, przetoczył się po
morzu, i biblijna ulewa odcięła ich od reszty świata. Biskup wyciągnął się w fotelu i pogrążył
w odmętach nostalgii.
„Jakże daleko jesteśmy!” - westchnął.
„Daleko od czego?”.
„Od siebie samych — powiedział biskup. — Czy wydaje ci się sprawiedliwe, iż
człowiekowi trzeba całego roku, by pojąć, że jest sierotą?”. I nie słysząc odpowiedzi zwierzył
się ze swych tęsknot. „Sama myśl, że w Hiszpanii już przespali tę noc, napełnia mnie
przerażeniem”.
„Nie możemy ingerować w obroty Ziemi” — stwier dził Delaura.
„Ale moglibyśmy je ignorować, żeby nas nie bolało - odparł biskup. - Nie tyle wiary
brakło Galileuszowi, ile serca.
Delaura znał owe załamania, które nocami, z nastaniem pory smętnych deszczy,
przychodziły na biskupa, od czasu, gdy znienacka dopadła go starość. Jedyną rzeczą, jaką
mógł wówczas robić, to próbować odwracać jakoś jego uwagę od gnębiącej go czarnej
melancholii, póki sen go nie zmorzył.
Pod koniec miesiąca obwieszczono rychłą wizytę nowego wicekróla, don Rodriga de
Buen Lozano, który przed czekającymi go jeszcze trudami podróży do swej siedziby w Santa
Fe pragnął zażyć tu spoczynku. Przybywał z całą świtą sędziów i urzędników, służby i
lekarzy osobistych, i z kwartetem smyczkowym podarowanym mu przez królową, by umilać
mógł sobie nudę Indii Zachodnich. Wicekrólowa, spokrewniona w jakimś stopniu z
przeoryszą, poprosiła, by ugoszczono ją w klasztorze.
O Siervie Marii zapomniano pośród wyziewów niegaszonego wapna, oparów smoły,
huku młotków i bluźnierstw ludzi różnego autoramentu, którzy opanowali klasztor, łącznie z
klauzurą. Jedno z rusztowań zawaliło się z ogromnym hukiem zabijając murarza i raniąc
siedmiu robotników. Przeorysza obarczyła winą za nieszczęście złoczynne czary Siervy
Marii i wykorzystała kolejną okazję, by ponownie wystąpić o przeniesienie dziewczynki na
czas uroczystości do innego klasztoru. Na poparcie swej prośby użyła ważkiego argumentu,
iż tak bliska obecność opętanej jest dla wicekrólowej ze wszech miar niewskazana. Biskup
nie odpowiedział.
Don Rodrigo de Buen Lozano był dojrzałym, wytwornym Asturyjczykiem, mistrzem
w baskijskiej pelocie i w strzelaniu do kuropatw, który swoimi wdziękami nadrabiał dzielącą
go od żony różnicę dwudziestu dwóch lat. Śmiał się z całej duszy, nawet z siebie samego, i
nie przepuszczał najmniejszej okazji, żeby to okazać. Ledwie poczuł pierwsze bryzy
Karaibów, bitewne odgłosy nocnych bębnów i zapach dojrzałych gwajaw, zrzucił z siebie
dworskie szaty z kwiecistych materii, by chodzić z odsłoniętą piersią pośród szmeru i
szeptów dam. Zszedł na ląd w samej koszuli, bez przemówień i salutów armatnich. Na jego
cześć zezwolono na fandanga, bundy i cumbiamby, choć tańczenie ich zabronione było przez
biskupa, i na potyczki z młodymi byczkami, i na walki kogutów.
Wicekrólowa, dziewczę jeszcze pełne życia i ciut niesforne, wtargnęła do klasztoru
jak wiosenna burza. Nie było kąta, do którego by nie zajrzała, sprawy, której by nie
zrozumiała, i niczego tak wystarczająco dobrego, czego nie chciałaby jeszcze ulepszyć. W
swej wędrówce po klasztorze chciała rozwiązać wszystkie problemy z łatwością nowicjuszki.
Do tego stopnia, iż przeorysza uznała, że roztropniej będzie zaoszczędzić jej złego wrażenia
cel więziennnych.
„Szkoda fatygi - powiedziała. - Są tam tylko dwie więźniarki, a jedna opętana jest
przez diabła”.
To wystarczyło, żeby wzbudzić ciekawość wicekrólowej. Nie zdały się na nic
tłumaczenia, że cele nie są należycie uprzątnięte, a delikwentki nie uprzedzone. Ledwie drzwi
zostały otwarte, Martina Laborde padła jej do nóg błagając o łaskę.
Nie wydawało się to rzeczą prostą po dwóch próbach ucieczki: jednej udaremnionej i
drugiej udanej. Pierwszą podjęła sześć lat temu, przez wychodzący na morze taras, wespół z
trzema mniszkami skazanymi z różnych powodów na różne kary. Jednej się udało. To wtedy
zabili okna i ogrodzili podwórze pod tarasem. Następnego roku trzy pozostałe związały
strażniczkę, wówczas jeszcze nocującą wewnątrz pawilonu, i uciekły przez jedną z furtek dla
służby. Rodzina Martiny za radą swego spowiednika oddała ją z powrotem do klasztoru.
Przez cztery długie lata była jedyną więźniarką i nie miała prawa do wizyt w rozmównicy ani
do niedzielnej mszy w kaplicy. Wyglądało więc na to, że ułaskawienie jest niemożliwe.
Wicekrólowa przyrzekła jednak ująć się za nią u swego małżonka. ..
W celi Siervy Marii unosiła się jeszcze cierpka woń niegaszonego wapna i przykry
odór smoły, ale panował już nowy porządek. Gdy strażniczka otworzyła drzwi, wicekrólowa
wnet poczuła się zauroczona lodowatym podmuchem. Sierva Maria siedziała w
wyświechtanej tunice i brudnych pantoflach i szyła pomału w oświetlonym kącie. Nie
podniosła wzroku, dopóki wicekrólowa nie przywitała jej. Ta zaś dostrzegła w jej spojrzeniu
nieodpartą moc objawienia. „Przenajświętszy Sakramencie” - szepnęła i przestąpiła próg celi.
„Ostrożnie - powiedziała jej na ucho przeorysza. - Jest jak tygryska”.
Chwyciła ją za ramię. Wicekrólowa nie weszła, ale wystarczył jej widok Siervy Marii,
by zapadło w niej postanowienie wydostania jej stąd.
Gubernator miasta, kawaler i lubieżnik, zaprosił wicekróla na obiad w męskim li tylko
gronie. Grał hiszpański kwartet smyczkowy, grał zespół dudziarzy z San Jacinto,
zaprezentowano rozliczne tańce, igrce i maskarady Murzynów, które były bezwstydnymi
parodiami salonowych tańców białych. Przy deserach w głębi sali uniosła się kurtyna i
pojawiła się abisyńska niewolnica, za którą gubernator zapłacił odpowiednik jej wagi w
złocie. Ubrana była w przezroczystą niemal tunikę zwiększającą niebezpieczeństwa jej
nagości. Pokazawszy się z bliska mniej ważnym biesiadnikom zatrzymała się wreszcie przed
wicekrólem i tunika spłynęła jej do stóp.
Doskonałość jej urody była zatrważająca. Ramię nie zostało zbezczeszczone srebrnym
piętnem handlarza ni plecy inicjałami pierwszego pana i z całej jej postaci emanowało
tchnienie poufności. Wicekról zbladł, odetchnął głęboko i jednych ruchem ręki wymazał z
pamięci owo nie dające się wytrzymać widzenie.
„Zabierzcie ją, na miłość boską - rozkazał. - Nie chcę jej więcej widzieć przez resztę
dni moich”.
Być może w odwecie za frywolność gubernatora wicekrólowa zaprezentowała Siervę
Marię podczas kolacji, którą na ich cześć wydała przeorysza w swej prywatnej jadalni.
Martina Laborde ostrzegła je: „Nie próbujcie zabierać jej naszyjników ani bransolet, a
zobaczycie, jaka będzie grzeczna”. I tak było. Ubrano ją w babciny strój, w którym zjawiła się
w klasztorze, umyto i uczesano rozpuszczone włosy, by ładniej je za sobą wlokła, i
wicekrólowa osobiście przyprowadziła ją za rękę do stołu męża. Nawet przeorysza zdumiała
się jej wytwornością, blaskiem, jaki rozsiewała wokół siebie, cudownością włosów.
Wicekrólowa szepnęła mężowi do ucha:
„Jest opętana przez diabła”.
Wicekról nie chciał wierzyć. Widział raz w Burgos opętaną, która wypróżniała się
przez całą noc, bez chwili przerwy, dopóki całe pomieszczenie nie zostało wypełnione
fekaliami. Pragnąc Siervie Marii zaoszczędzić podobnego losu powierzył ją swoim medykom.
Ci potwierdzili, że nie ma żadnych objawów wścieklizny i, podobnie jak Abrenuncio, uznali
za mało prawdopodobne, by choroba miała jeszcze wystąpić. Niemniej nikt nie czuł się
uprawniony, aby podawać w wątpliwość jej opętanie przez demona.
Biskup skorzystał z uroczystości, by rozważyć raz jeszcze memoriał przeoryszy i
ostateczną sytuację Siervy Marii. Cayetano Delaura ze swej strony usiłował oczyścić duszę i
ciało przed czekającymi go egzorcyzmami i zamknął się w bibliotece o chlebie i wodzie. Nie
udało mu się. Przeżył noce w obłędzie i bezsenne dni pisząc zuchwałe wiersze, bo tylko one
potrafiły uśmierzyć pragnienia jego ciała.
Niektóre z tych wierszy odnaleziono w mocno zniszczonym pliku dokumentów niemal
sto lat później, kiedy burzono bibliotekę. Pierwszy i jedyny całkowicie czytelny był
wspomnieniem Delaury z okresu, kiedy miał dwanaście lat i siedział na swoim żakowskim
kufrze, w wiosennej mżawce, na kamiennym dziedzińcu seminarium w Avila. Dopiero co
przyjechał z Toledo po kilkudniowej podróży przebytej na mule, w przerobionym nań
ojcowskim ubraniu i z tym kufrem ważącym dwa razy więcej od niego, bo matka zapakowała
weń wszystko, co mogło mu być niezbędne, by z godnością dotrwać do końca nowicjatu.
Tercjan pomógł mu po stawić kufer na środku dziedzińca i tam zostawił go w mżawce
własnemu losowi.
„Wnieś go na trzecie piętro - powiedział mu. — Tam ci już wskażą twoje miejsce w
sypialni”.
W jednej chwili całe seminarium wyległo na balkony nad dziedzińcem,
zaintrygowane, co też zrobi z tym kufrem ów chłopak, jedyny bohater sztuki teatralnej, której
tylko on był nieświadom. Kiedy zrozumiał, że nie może liczyć na nikogo, wyjął z kufra
rzeczy, które był w stanie unieść, i zaniósł na trzecie piętro stromymi schodami z gołego
kamienia. Senior wskazał mu miejsce w dwóch rzędach łóżek w sypialni nowicjuszy.
Cayetano złożył tam swoje rzeczy i wrócił na dziedziniec, by jeszcze czterokrotnie pokonać
schody, aż do całkowitego opróżnienia skrzyni. Na koniec złapał pusty kufer za rączkę i
ciągnąc go po schodach zawlókł na górę.
Obserwujący go z balkonów profesorowie i alumni nie oglądali się za nim, gdy
przechodził przez każde piętro. Ale kiedy wchodził z kufrem, na trzecim piętrze czekał już
nań ojciec rektor, który natychmiast zaczął klaskać. Pozostali, urządzając prawdziwą owację,
poszli w jego ślady. Cayetano dowiedział się wówczas, że świetnie przeszedł przez pierwszy
inicjacyjny rytuał w seminarium, polegający na wniesieniu kufra aż do sypialni bez pytania o
nic i bez niczyjej pomocy. Jego bystry dowcip, usposobienie i hart ducha zostały uznane za
wzór dla nowicjatu.
Najtrwalszym było jednak wspomnienie o ogromnie ważnej rozmowie, jaka odbyła
się tej samej nocy w gabinecie rektora. Wezwał on Delaurę, by porozmawiać o jedynej
książce, jaką znaleziono w jego kufrze, rozsypującej się, niekompletnej i pozbawionej
okładek, w takim samym stanie, w jakim ją przypadkowo znalazł w jednej z ojcowskich
szuflad. Przeczytał, ile tylko był w stanie podczas swych nocy w podróży, i strasznie był
ciekaw, jakie jest jej zakończenie. Ojciec rektor chciał wiedzieć, co o niej sądzi.
„Będę wiedział, kiedy skończę ją czytać” - powiedział.
Rektor, uśmiechając się z ulgą, schował książkę pod klucz.
„Nigdy się nie dowiesz - powiedział. - To zakazana książka”.
Dwadzieścia cztery lata później w cienistej bibliotece biskupstwa zdał sobie sprawę,
że przeczytał wszystkie książki, jakie mu tylko wpadły w rękę, dozwolone lub nie, prócz tej
jednej. Wstrząsnęło nim poczucie, że jedno całe, pełne życie kończy się tego dnia. Zaczynało
się następne, nieprzewidziane.
Ósmego dnia ścisłego postu zaczął swoje modły wieczorne, kiedy zaanonsowano mu,
że biskup oczekuje go w salonie, by wspólnie przyjąć wicekróla. Była to niespodziewana
wizyta nawet dla samego wicekróla, który zdecydował się na nią zupełnie nie w porę, w
trakcie pierwszego spaceru po mieście. Musiał więc przyglądać się dachom z ukwieconego
tarasu, gdy w tym czasie na gwałt zwoływano znajdujących się pod ręką ludzi i
doprowadzano salon do jakiego takiego ładu.
Biskup przyjął go w asyście sześciu duchownych ze swego najbliższego otoczenia. Po
prawicy swej posadził Cayetana Delaurę, którego przedstawił pełnym imieniem i nazwiskiem
pomijając tytuły. Jeszcze przed przystąpieniem do rozmowy wicekról przyjrzał się z
politowaniem spękanym i odrapanym ścianom, postrzępionym zasłonom, meblom
kupowanym od najtańszych rzemieślników, księżom spływających potem w nędznych
sutannach. Biskup, unosząc się honorem, powiedział: „Jesteśmy dziećmi Józefa cieśli”.
Wicekról przytaknął w geście zrozumienia i czym prędzej przeszedł do relacjonowania
wrażeń z pierwszego tygodnia pobytu. Opowiedział o swoich nadziejach związanych z
planami rozwoju handlu z angielskimi Antylami, gdy już zabliźnią się rany wojenne, o
dobrodziejstwach płynących z opieki państwa nad edukacją, o popieraniu sztuk pięknych i
literatury, by kolonialne kresy dostroić do obowiązujących na świecie tendencji.
„To czasy odnowy” - stwierdził.
Biskup po raz kolejny przekonał się, jak nieskomplikowana jest ziemska władza.
Wyciągnął ku Delaurze, nie patrząc nań, drżący palec i rzekł do wicekróla:
„Ojciec Cayetano jest tutaj osobą, która na bieżąco śledzi owe nowinki”.
Wicekról podążył wzrokiem za palcem i napotkał daleką twarz i zadziwione oczy
wpatrujące się weń badawczo. Zapytał Delaurę z niekłamaną ciekawością:
„Czytałeś Leibniza?”
„Owszem, Ekscelencjo - powiedział Delaura i uściślił:
— Wymaga tego moje zajęcie”.
Pod koniec wizyty stało się oczywiste, że wicekróla najbardziej nurtuje sytuacja
Siervy Marii. Ze względu na nią samą, wyjaśnił, i dla spokoju przeoryszy, której udręka
mocno go poruszyła.
„Nie dysponujemy jeszcze ostatecznymi dowodami, ale klasztorne sprawozdania
świadczą, że ta biedna istota opętana jest przez demona — powiedział biskup. - A przeorysza
wie to lepiej niż my”.
„Ona sądzi, że wpadliście w pułapkę zastawioną przez Szatana” — powiedział
wicekról.
- „Nie tylko my, ale i cała Hiszpania - powiedział biskup. - Przepłynęliśmy ocean, aby
krzewić wiarę Chrystusową i dokonaliśmy tego w mszach, w procesjach, w świętach na cześć
patronów, ale nie w duszach”.
Wspomniał Yucatan, gdzie wzniesiono okazałe katedry, by przysłonić pogańskie
piramidy, nie dostrzegając, że rodowici mieszkańcy przychodzą na mszę, bo pod ołtarzami ze
srebra nadal żywe są ich sanktuaria. Mówił o galimatiasie krwi, do jakiego od czasów
konkwisty dopuszczono: krew Hiszpanów z krwią Indian, krew jednych i drugich z krwią
czarnych wszelkiej maści, nawet islamskich Mandingów, i sam siebie zapytał, czy ta
rozmaitość w nieprawości poczęta pomieści się w królestwie Bożym. Mimo kłopotów z
oddechem i starczego pokasływania doprowadził wywód do końca, uniemożliwiając
wicekrólowi włączenie się do konwersacji, choćby i na krótko.
„Jakże inaczej to wytłumaczyć, jeśli nie pułapkami Wroga?”.
Wicekról mienił się na twarzy.
„Rozczarowanie Waszej Wielebności jest bardzo, ale to bardzo poważne” -
powiedział.
„Proszę, Ekscelencjo, nie odbierać mych słów w ten sposób — powiedział grzecznie
biskup. — Staram się jedynie bardziej unaocznić, jak wielkiej wiary potrzebujemy, aby ludy
tych ziem stały się godne naszej ofiary”.
Wicekról wrócił do głównego wątku.
„Na ile pojąć mogę, wątpliwości przeoryszy są natury praktycznej — powiedział. —
Zastanawia się ona, czy inne klasztory nie posiadają przypadkiem warunków zapewniających
znacznie lepszą opiekę nad tak trudnym przypadkiem”.
„Niech Wasza Ekscelencja przyjmie więc zapewnienie, że wybraliśmy Świętą Klarę
bez wahania, dla prawości, sumienności i autorytetu Josefy Mirandy - powiedział biskup. - I
Bóg świadkiem, że mamy rację”.
„Pozwolę sobie przekazać jej słowa Waszej Wielebności” - powiedział wicekról.
„Zna moją opinię aż nadto dobrze - powiedział biskup. - Niepokoi mnie tylko,
dlaczego nie chce w to uwierzyć”.
Powiedziawszy to poczuł zbliżający się i nieunikniony atak astmy i przyspieszył
zakończenie wizyty. Przyznał się, że czeka nań jeszcze nader pilny memoriał przeoryszy,
który przyrzekł rozpatrzyć z najżarliwszą pasterską miłością, jak tylko zdrowie mu na to
pozwoli. Wicekról wyraził mu swą wdzięczność i zakończył wizytę kurtuazyjnym gestem.
Również cierpiał na chroniczną astmę i zaoferował biskupowi pomoc swych lekarzy. Ten
uznał, że nie ma podobnej potrzeby.
„Wszystko, co dotyczy mej osoby, jest już w rękach Boga — powiedział. — Jestem w
tym samym wieku, w jakim zmarła Matka Boska”.
W odróżnieniu od powitania pożegnanie odbyło się z całym żmudnym ceremoniałem.
Trzech duchownych, a wśród nich Delaura, odprowadziło w milczeniu wicekróla przez
posępne korytarze aż do głównego wejścia. Straż wicekrólewska skrzyżowawszy halabardy
utrzymywała w bezpiecznej odległości tłumy żebraków. Przed zajęciem miejsca w karecie
wicekról odwrócił się do Delaury, ostrzegawczo wymierzył weń palec i powiedział:
„Nie pozwól, bym o tobie zapomniał”.
Zdanie było tak nieoczekiwane i tajemnicze, że Delaura zdołał odpowiedzieć jedynie
ukłonem.
Wicekról skierował się do klasztoru, by opowiedzieć przeoryszy o rezultatach swojej
wizyty. Parę godzin później, tuż przed wyjazdem z miasta, pomimo ostrych interwencji
wicekrólowej, odmówił ułaskawienia Martiny Laborde, bo wydawało mu się to złym
precedensem wobec wielu napotkanych przezeń złoczyńców, oskarżonych o ciężkie
wykroczenia przeciw prawom ludzkim.
Pochyliwszy się mocno, z zamkniętymi oczyma, biskup usiłował stłumić świst swego
oddechu, czekając na powrót Delaury. Asystenci odeszli na palcach, a w sali panował mrok.
Biskup rozejrzał się i spostrzegł poustawiane przy ścianie krzesła i stojącego samotnie
Cayetana. Zapytał bardzo cicho:
„Czy kiedykolwiek spotkaliśmy tak dobrego człowieka?”.
Delaura odpowiedział nieokreślonym gestem. Biskup z trudem wyprostował się i
oparty o poręcz fotela znieruchomiał, dopóki nie odzyskał oddechu. Nie chciał kolacji.
Delaura pospieszył zapalić kaganek, by oświetlić mu drogę do sypialni.
„Bardzośmy źle przyjęli wicekróla” - powiedział biskup.
„A z jakiego to powodu mieliśmy go przyjąć dobrze? — zapytał Delaura. - Nie puka
się do drzwi biskupa bez oficjalnego uprzedzenia”.
Biskup nie zgadzał się z nim i dał mu to do zrozumienia nad podziw energicznie.
„Moje drzwi są drzwiami Kościoła, a on zachował się jak chrześcijanie starej daty —
powiedział. — To ja zachowałem się impertynencko z winy mojej przypadłości i będę musiał
coś uczynić, by mu to wynagrodzić”. Już w drzwiach sypialni zmienił i ton, i temat i pożegnał
się z Delaura przyjacielskim klepnięciem po ramieniu.
„Módl się za mnie tej nocy - powiedział. - Bo lękam się, że będzie bardzo długa”.
I nie mylił się, gdyż w czasie przeczuwanego już pod koniec wizyty napadu astmy
czuł się bliski śmierci. Nie przyniosło mu najmniejszej ulgi womitorium z tartaru i nie
poskutkowały najostrzejsze środki uśmierzające, wobec tego przystąpiono natychmiast do
puszczenia krwi. O świcie biskup odzyskał siły.
Spędzając kolejną bezsenną noc w sąsiedniej bibliotece Cayetano nie zdawał sobie
sprawy z niczego. Przystępował do porannych modlitw, kiedy powiadomiono go, że biskup
czeka nań w swej sypialni. Zastał go w łóżku przy śniadaniu, na które składały się: farfurka
czekolady, bułka i ser, oddychającego niczym nowy miech i w podegzaltowanym nastroju.
Cayetanowi wystarczył rzut oka, by zrozumieć, że ze strony biskupa decyzje zostały już
podjęte.
I tak było. Wbrew prośbie przeoryszy, Sierva Maria pozostanie w Świętej Klarze, a
zajmować się nią będzie nadal ojciec Cayetano Delaura, obdarzony pełnym zaufaniem
biskupa. Sierva Maria nie będzie już poddana, jak dotychczas, ścisłemu rygorowi
więziennemu i powinna korzystać z podstawowych przywilejów klasztornej wspólnoty.
Biskup wyrażał podziękowanie za przygotowanie i udostępnienie akt, niemniej występujące
braki w ścisłości utrudniają dokonanie rzetelnej i jasnej oceny, wobec czego egzorcysta
powinien postępować według własnego osądu. Polecił wreszcie, by Delaura, w jego imieniu i
w pełni przezeń upoważniony, odwiedził markiza i zajął się wszystkimi niezbędnymi
sprawami, dopóki czas i zdrowie nie pozwolą biskupowi przyjąć go osobiście.
„Nie będzie już żadnej innej instrukcji - powiedział na zakończenie. - Niech cię Bóg
błogosławi”.
Cayetano pobiegł do klasztoru z kołaczącym sercem, ale Siervy Marii nie było w celi.
Przebywała w kapitularzu przystrojona prawdziwymi klejnotami, z rozpuszczonymi i
ścielącymi się u jej stóp włosami, pozując ze swym wspaniałym dostojeństwem Murzynki
słynnemu portreciście z wicekrólewskiego dworu. Równie godna podziwu jak jej uroda była
gracja, z jaką wykonywała każde polecenie artysty. Cayetano wpadł w ekstazę. Siedząc w
cieniu i obserwując ją z ukrycia, miał dość czasu, by wymazać z serca najmniejszą
wątpliwość. Na nonę portret był już gotowy. Malarz przyjrzał mu się z daleka, dwa lub trzy
razy pociągnął jeszcze pędzlem i, zanim złożył swój podpis, poprosił Siervę Marię, by
przyjrzała się dziełu. To była ona, jak żywa, unoszona obłokiem w otoczeniu świty pokornych
diabłów. Przyjrzała się obrazowi niespiesznie i rozpoznała się w pełnym blasku swoich lat. W
końcu powiedziała:
„To jest jak lustro”.
„Diabłów nie wyłączając?” - zapytał malarz.
„Tacy właśnie są” - odpowiedziała.
Gdy pozowanie dobiegło końca, Cayetano odprowadził ją do celi. Nigdy przedtem nie
widział jej, jak szła, a szła z tym samym wdziękiem i z tą samą lekkością, z jaką tańczyła.
Nigdy nie widział jej w stroju innym niż kitel więźniarki, a królewskie szaty dodawały jej
powagi i elegancji, które uświadomiły mu, jak dalece Sierva Maria jest już kobietą. Nigdy nie
szli obok siebie i urzekła go niewinność, z jaką teraz sobie towarzyszyli.
Dzięki darowi przekonywania wicekrólewskiej pary, która podczas pożegnalnej
wizyty zdołała nakłonić przeoryszę do uznania biskupich racji, cela wyglądała już inaczej.
Przyniesiono nowy siennik, lniane prześcieradła, puchowe poduszki i utensylia niezbędne do
codziennej higieny osobistej i kąpieli. Światło znad morza wpadało przez okno pozbawione
prętów i rozbłyskało na świeżo pobielonych ścianach. A że posiłki podawano te same co w
refektarzu, nie było już potrzeby przynoszenia niczego z zewnątrz. Mimo to Delaura zawsze
jakoś sobie radził, by przemycać cukiernicze wspaniałości z portali.
Sierva Maria chciała, by zjadł z nią podwieczorek i Delaura poczęstował się
biszkoptami, z których słynęły klaryski. W czasie posiłku ni stąd ni zowąd stwierdziła:
„Wiem, jak wygląda”.
Cayetano przyjął jej słowa spokojnie. Ongiś głośno było o wicekrólu, który chciał
sprowadzić śnieg z Pirenejów, żeby rdzenni mieszkańcy mogli go poznać, a nie wiedział, że
mamy śnieg niemal na środku morza, w Sierra Nevada de Santa Marta. Być może don
Rodrigo de Buen Lozano, dzięki swym cudom sztuki inżynierskiej, doprowadził to
przedsięwzięcie do końca.
„Nie - powiedziała dziewczynka. - To było we śnie”.
Opowiedziała mu sen: siedziała przy oknie, za którym padał gęsty śnieg, podczas gdy
ona zrywała i jadła jedno po drugim winne grona z trzymanej na podołku kiści. Delaura
poczuł trzepot przerażenia. Drżąc przed nieuchronnością ostatniej odpowiedzi, odważył się
zapytać:
„A jak się skończył sen?”.
„Boję się panu powiedzieć” - odparła Sierva Maria.
To mu wystarczyło. Zamknął oczy i pomodlił się za nią. Kiedy skończył, był innym
człowiekiem.
„Nie przejmuj się - powiedział. - Przyrzekam ci, że niebawem, z łaski Ducha
Świętego, będziesz wolna i szczęśliwa”.
Do tej pory Bernarda nie miała pojęcia, że Sienra Maria przebywa w klasztorze.
Dowiedziała się niemal przypadkiem, kiedy napotkała w nocy Dulce Olivię, zamiatającą i
porządkującą dom, i wzięła ją za jedno ze swoich przywidzeń. Chcąc znaleźć jakieś
racjonalne wytłumaczenie, zajęła się przeszukiwaniem pokoju za pokojem i w trakcie
przemierzania domu spostrzegła się, że od dłuższego czasu nie widziała Siervy Marii. Caridad
del Cobre powiedziała jej tyle, ile sama wiedziała: „Pan markiz mówił nam, że odchodzi
bardzo daleko, i że nigdy więcej już jej nie zobaczymy”. A że w sypialni męża paliło się
światło, Bernarda weszła bez pukania.
Leżał z otwartymi oczami w hamaku, spowity odpędzającym komary dymem z
żarzącego się krowiego łajna. Ujrzał dziwnie odmienioną przez jedwabny szlafrok kobietę i
też pomyślał, że to zjawa, bo była blada, posępna i zdawała się przybywać z bardzo daleka.
Bernarda zapytała go o Siervę Marię.
„Od wielu dni nie ma jej już z nami” - powiedział.
Zrozumiała to w najgorszym znaczeniu i musiała usiąść na pierwszym z brzegu fotelu,
żeby zaczerpnąć tchu.
„To znaczy, że Abrenuncio zrobił, co było trzeba” — powiedziała.
Markiz przeżegnał się:
„A uchowaj Boże!”.
Opowiedział jej prawdę. Nie omieszkał wytłumaczyć, że nie poinformował jej we
właściwym czasie, albowiem zgodnie z wyrażonym przez nią życzeniem chciał zachowywać
się tak, jakby umarła. Bernarda słuchała bez cienia zdziwienia, z uwagą, którą w ciągu
dwunastu lat wspólnego złego życia nigdy go nie obdarzyła.
„Wiedziałem, że zapłacę własnym życiem - powiedział markiz - ale w zamian za jej
życie”.
Bernarda westchnęła: „To znaczy, że nasza hańba jest już wszystkim znana”.
Dostrzegła na powiekach męża błysk łzy i poczuła rozchodzące się z głębi trzewi i
opanowujące ją drżenie. Tym razem to nie była śmierć, lecz nieuchronna pewność tego, co
prędzej czy później musiało nastąpić. Nie pomyliła się. Markiz ostatkiem sił zwlókł się z
hamaka, padł przed nią i wybuchł gorzkim płaczem bezużytecznego starca. Bernarda
skapitulowała wobec żarliwych łez mężczyzny, które poprzez jedwab spłynęły jej wzdłuż
pachwin. Przy całej nienawiści, jaką czuła do Siervy Marii, wyznała, że z ulgą przyjęła
wiadomość, że dziewczynka żyje.
„Pojmowałam zawsze wszystko, prócz śmierci” — powiedziała.
Ponownie zamknęła się w sypialni, a kiedy wyszła po dwóch tygodniach melasy i
kakao, była już chodzącym trupem. Markiz spostrzegł przedpodróżną krzątaninę, ale nie
przypisał temu żadnego znaczenia. Zanim słońce zaczęło przygrzewać, zobaczył Bernardę
wyjeżdżającą przez bramę dziedzińca na potulnym mule, za którym podążał drugi muł,
objuczony bagażami. Wielokrotnie już tak wyjeżdżała, bez mulników czy niewolników, nie
żegnając się z nikim i nikomu z niczego nie zdając sprawy. Ale markiz wiedział, że tym
razem odjeżdża bezpowrotnie, bo poza kufrem, który zawsze jej towarzyszył w podróżach,
wzięła ze sobą obie amfory pełne czystego złota, które przez lata trzymała zakopane pod
łóżkiem.
Gnuśniejącego w hamaku markiza obezwładniła trwoga przed niewolnikami, którzy
mogliby posiekać go nożami, więc zakazał im przestępowania progu domu nawet za dnia.
Kiedy Cayetano Delaura przybył odwiedzić markiza na polecenie biskupa, zmuszony był
samemu pchnąć bramę i wejść nie proszony, bo nikt nie odpowiadał na stukot kołatki.
Brytany zaczęły jazgotać w klatkach, ale Delaura śmiało szedł dalej. Markiz odsypiał sjestę w
ogrodzie, w saraceńskiej chilabie i w toledańskiej mycce, całkowicie okryty białymi płatkami
kwiatów pomarańczy. Delaura przyjrzał mu się nie budząc go i miał wrażenie, że widzi
Siervę Marię zestarzałą i sczezłą od samotności. Markiz obudził się i przez chwilę nie mógł
go rozpoznać przez tę opaskę na oku. Delaura uniósł rękę z palcami rozstawionymi na znak
pokoju.
„Niech Bóg ma pana w opiece, markizie - powiedział. - Jak się pan czuje?”.
„Jak widać - odparł markiz. - Gniję sobie”. ,
Słabowitą dłonią rozerwał pajęczynę sjesty i usiadł w hamaku. Cayetano przeprosił za
wtargnięcie. Markiz powiedział mu, że nikt nie zwraca uwagi na kołatkę, bo zatracił się
zwyczaj przyjmowania gości. Delaura przemówił uroczyście: „Jego wielebność, obarczony
wieloma zajęciami i nękany astmą, przysyła mnie w charakterze swego przedstawiciela”.
Spełniwszy wstępny ceremoniał usiadł przy hamaku i natychmiast przeszedł do sprawy, która
paliła mu wnętrzności.
„Pragnę poinformować pana markiza, że zostało mi powierzone zdrowie duchowe
pańskiej córki” — powiedział.
Markiz wyraził mu wdzięczność i zapytał, jak się córka czuje.
„Dobrze - odparł Delaura - ale chcę jej pomóc, by poczuła się jeszcze lepiej”.
Wytłumaczył znaczenie i metody egzorcyzmów. Mówił o władzy, jaką Jezus obdarzył
swych uczniów, by wyganiali z ciał duchy nieczyste i leczyli z chorób i słabości. Opowiedział
mu lekcję ewangeliczną o Legionie i dwóch tysiącach opętanych wieprzów. Najistotniejszą
jednak sprawą było ustalenie, czy Sierva Maria rzeczywiście jest opętana. Osobiście nie jest o
tym przekonany, ale potrzebuje pomocy markiza, aby rozwiać wszelkie wątpliwości. Przede
wszystkim, powiedział, chciałby się dowiedzieć, jaką córka była, zanim przestąpiła próg
klasztoru.
„Nie wiem - odpowiedział markiz. - Przykro mi, że im lepiej ją poznaję, znam ją coraz
mniej”.
Męczyło go poczucie winy, że zostawił ją własnemu losowi na podwórzu
niewolników. Temu też przypisywał jej milczenie, które trwać mogło miesiącami, wybuchy
niezrozumiałej gwałtowności, spryt, z jakim matkę wyprowadzała w pole zawieszając kotom
dzwoneczek, który Bernarda przywiązywała córce do nadgarstka. Największą zagadką była
skłonność do kłamania dla przyjemności.
„Jak u Murzynów” - powiedział Delaura.
„Czarni okłamują nas, ale nie kłamią między sobą” - powiedział markiz.
W sypialni Delaura jednym rzutem oka oddzielił rozliczne i nader praktyczne babcine
cacka od nowych rzeczy Siervy Marii: chodzących lalek, nakręcanych tancerek, pozytywek.
Na łóżku wciąż leżała walizeczka przygotowana przez markiza w dniu odprowadzenia córki
do klasztoru. Rzucony w kąt leżał pokryty kurzem teorban. Markiz wyjaśnił, że to włoski
instrument, odchodzący już w zapomnienie, i podkreślił szczególne zdolności córki do gry na
nim. W roztargnieniu zaczął teorban stroić, by na koniec nie tylko na nim zagrać, jakby nigdy
nic, ale i zaśpiewać piosenkę, którą śpiewał z Siervą Marią.
Olśniewająca była to chwila. Muzyka powiedziała Delaurze to, czego markiz nie
potrafił mu o swej córce powiedzieć. Ten z kolei tak się wzruszył, że nie mógł dokończyć
piosenki. Westchnął:
„Nawet sobie ksiądz nie wyobraża, jak dobrze jej było w kapeluszu”.
Delaurze udzieliło się jego wzruszenie.
„Widzę, że bardzo ją pan markiz kocha” - powiedział.
„Nawet sobie ksiądz nie wyobraża, jak bardzo - powiedział markiz. - Duszę bym
oddał, żeby ją zobaczyć”.
Delaura kolejny raz poczuł, że Duch Święty nie pomija najmniejszego szczegółu.
„Nic łatwiejszego - powiedział — o ile będziemy mogli wykazać, że nie jest opętana”.
„Niech ksiądz porozmawia z Abrenunciem - powiedział markiz. - Od początku
twierdził, że Sierva jest zdrowa, ale tylko on może to księdzu wyjaśnić”.
Delaura zwietrzył pułapkę. Abrenuncio mógłby być dlań mężem opatrznościowym,
ale rozmowa z nim mogła przynieść niepożądane skutki. Markiz zdawał się czytać w jego
myślach.
„To wielki człowiek” — powiedział.
Delaura pokręcił znacząco głową.
„Znam dokumenty Świętego Oficjum” — powiedział.
„Jej uzdrowienie jest warte wszelkiej ofiary” - obstawał przy swoim markiz. A widząc
brak jakiejkolwiek reakcji ze strony Delaury, szepnął:
„Błagam, na miłość boską”.
Delaura, czując jak pęka mu serce, powiedział:
„Ja z kolei błagam, panie, byś zaprzestał mój ból pogłębiać”.
Markiz ustąpił. Chwycił leżącą na łóżku walizeczkę i poprosił Delaurę, by zaniósł ją
córce.
„Niech wie przynajmniej, że o niej myślę” - powiedział.
Delaura uciekł nie żegnając się. Okrył się peleryną ukrywszy pod nią również
walizeczkę, lało bowiem jak z cebra. Dopiero po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że jego
wewnętrzny głos powtarza urywane fragmenty z teorbanowej piosenki. Smagany deszczem
zaczął śpiewać ją głośno i powtórzył całą z pamięci, od początku do końca. W dzielnicy
rzemieślników skręcił, wciąż śpiewając, za kapliczką w lewo i zakołatał do drzwi Abrenuncia.
Po dłuższej ciszy dało się słyszeć utykające kroki i rozespany głos:
„Kto to?”.
„Prawo!” - odpowiedział Delaura.
To była jedyna rzecz, jaka mu przyszła do głowy, żeby nie wykrzykiwać swego
imienia. Abrenuncio otworzył drzwi przekonany, iż rzeczywiście dobija się doń władza i nie
rozpoznał go. „Jestem diecezjalnym bibliotekarzem” - powiedział Delaura. Lekarz wpuścił go
do mrocznej sieni i pomógł zdjąć przemoczoną pelerynę. We właściwym sobie stylu zapytał
po łacinie:
„W jakiej bitwie stracił ksiądz oko?”.
Delaura opowiedział mu w swej klasycznej łacinie o przykrym dlań wypadku przy
zaćmieniu i wdał się w szczegóły dotyczące uporczywej wciąż dolegliwości, choć lekarz
biskupa zapewnił go, że przepaska jest niezawodna. Ale Abrenuncio zważał jedynie na
czystość jego łaciny.
„Jest absolutnie doskonała - powiedział zadziwiony. - Skąd ksiądz jest?”
„Z Ávili” - odpowiedział Delaura.
„Tym godniejsza pochwały” - powiedział Abrenuncio.
Kazał mu zdjąć sutannę i sandały, odłożył je, by wyschły i podał swoją pelerynę
wyzwoleńca, by mógł przysłonić obcisłe nogawice. Następnie zdjął przepaskę i wyrzucił ją na
śmieci. „Jedyne, co dolega temu oku, to to, że widzi więcej niż potrzeba” - powiedział.
Delaura zwracał uwagę jedynie na liczbę książek nagromadzonych w izbie. Abrenuncio
spostrzegł to i zaprowadził go w głąb, gdzie na sięgających sufitu półkach było książek
jeszcze więcej.
„Boże Święty! - wykrzyknął Delaura. - Toż to biblioteka Petrarki”.
„I jakieś dwieście książek więcej” - powiedział Abrenuncio.
Pozwolił mu grasować do woli. Znajdowały się tam unikalne egzemplarze, których
posiadanie mogło w Hiszpanii grozić więzieniem. Delaura rozpoznawał je, kartkował w
podnieceniu i z bólem serca stawiał z powrotem na półki. Na uprzywilejowanym miejscu,
obok odwiecznego Fray Gerundio, odnalazł komplet Woltera po francusku i łaciński przekład
Listów filozoficznych.
„Wolter po łacinie to prawie herezja” — zażartował.
Abrenuncio opowiedział mu, że przekładu dokonał zakonnik z Coimbry, który
pozwalał sobie na luksus tworzenia rzadkich książek ku pokrzepieniu pielgrzymów. Gdy
Delaura przeglądał książkę, lekarz zapytał go, czy zna francuski.
„Nie mówię po francusku, ale czytam” — powiedział Delaura po łacinie. I dodał bez
fałszywej skromności: „Poza tym znam grekę, angielski, włoski, portugalski i trochę
niemiecki”.
„Pytam z uwagi na to, co powiedział ksiądz o Wolterze - odparł Abrenuncio. - To
doskonała proza”.
„I sprawia nam największy ból — powiedział Delaura. - Szkoda, że została napisana
przez Francuza”.
„Tylko Hiszpan może tak mówić” — stwierdził Abrenuncio.
„W moim wieku, i z krwią tak w przeszłości zmieszaną, trudno mi rzec z całkowitą
pewnością, skąd jestem - powiedział Delaura. - Ani kim jestem”.
„Nikt tego nie wie, jak te królestwa długie i szerokie - powiedział Abrenuncio. - I
sądzę, że wieków nie stanie, żeby się dowiedzieć”.
Delaura rozmawiał, ciągle przeglądając bibliotekę. Nagle, jak mu się to często
zdarzało, przypomniał sobie o książce skonfiskowanej mu, gdy miał dwanaście lat, przez
rektora seminarium i z której pamiętał tylko jeden epizod, przez całe życie powtarzany
każdemu, kto tylko mógł mu pomóc.
„Pamięta ksiądz tytuł?” - zapytał Abrenuncio.
„Nigdy go nie znałem - powiedział Delaura. - A dałbym nie wiem co, żeby poznać
zakończenie”.
Bez uprzedzenia lekarz postawił przed nim książkę, którą ten rozpoznał od pierwszego
wejrzenia. Była to stara sewilska edycja Czterech ksiąg Amadisa z Walii. Delaura przejrzał ją
wzruszony i zdał sobie sprawę, że jest o krok od wiecznego potępienia. W końcu zebrał się na
odwagę:
„Czy pan wie, że jest to książka zakazana?”.
„Jak wszystkie najlepsze powieści z tamtych wieków - stwierdził Abrenuncio. - A
miast nich drukuje się wyłącznie traktaty dla uczonych mężów. Co czytaliby dzisiejsi
biedacy, gdyby po kryjomu nie czytali powieści rycerskich?”.
„Są inne - powiedział Delaura. — Sto egzemplarzy pierwodruku Don Kichota
przeczytano tu w roku jego edycji”.
„Nie tyle przeczytano - sprostował Abrenuncio — ile przewieziono przez granicę”.
Delaura nie zwrócił nań uwagi, bo zdołał zidentyfikować przepiękny egzemplarz
Amadisa z Walii.
„Ta książka zniknęła dziewięć lat temu z sekretnego działu naszej biblioteki i nigdy
nie mogliśmy natrafić na jej ślad” - powiedział.
„Powinienem był się domyślić - powiedział Abrenuncio. - Ale istnieją jeszcze inne
powody, żeby uznać ten egzemplarz za historyczny: krążył z rąk do rąk przez ponad rok,
miało go co najmniej jedenaście osób, z których przynajmniej trzy zmarły. Jestem pewien, że
padły ofiarą jakichś nieznanych wyziewów”.
„Moim obowiązkiem powinno być zadenuncjowanie pana osoby Świętemu Oficjum” -
powiedział Delaura.
Abrenuncio przyjął to jako żart.
„Powiedziałem jakąś herezję?”.
„Mówię to z uwagi na posiadanie przez pana książki zakazanej, w dodatku cudzej
własności, i niedoniesienie o tym”.
„Ani o tej, ani o wielu innych - powiedział Abrenuncio zakreślając palcem szeroki łuk
po przepełnionych półkach. - Ale gdyby o to chodziło, przyszedłby ksiądz już dawno temu, a
ja nie otworzyłbym księdzu drzwi”. Odwrócił się ku Delaurze i stwierdził z całą życzliwością:
„Natomiast ja cieszę się, że przybył ksiądz właśnie teraz, sprawiając mi tym wielką radość”,
„Markiz, niespokojny o los swojej córki, zasugerował mi, żebym tu zaszedł” -
powiedział Delaura.
Abrenuncio posadził go na wprost siebie i obaj oddali się nałogowi rozmowy, podczas
gdy morzem wstrząsała apokaliptyczna burza. Lekarz przeprowadził inteligentny i uczony
wykład o wściekliźnie od zarania dziejów, o bezkarnie przez nią czynionych spustoszeniach,
o tysiącletniej bezradności nauk medycznych. Dał godne pożałowania przykłady, jak mylnie
ją zawsze identyfikowano z diabelskim opętaniem czy też z pewnymi rodzajami szaleństwa i
innymi zaburzeniami ducha. A jeśli chodzi o Siervę Marię, jest rzeczą mało prawdopodobną,
by zapadła na nią po tylu tygodniach. Może zaś umrzeć, zakończył Abrenuncio, jak zmarło
już tylu innych, w wyniku okrucieństw ezgorcyzmów i jest to jedyne rzeczywiste
niebezpieczeństwo.
Ostatnie zdanie wydało się Delaurze przesadą właściwą medycynie średniowiecznej,
ale nie polemizował z nim, gdyż wspierało jego teologiczne rozpoznanie, że dziewczynka nie
jest opętana. Powiedział, że trzy afrykańskie języki Siervy Marii, tak odmienne od
hiszpańskiego i portugalskiego, w najmniejszym stopniu nie były obarczone szatańskimi
cechami, jakie przypisywano im w klasztorze. Istniało wiele świadectw, że obdarzona jest
niebłahą siłą fizyczną, ale brakowało choćby jednego dowodu potwierdzającego, iż jest to
moc nadprzyrodzona. Nie zaświadczono również żadnego aktu lewitacji ani przepowiadania
przyszłości, dwóch zjawisk, które, co warto zauważyć, stanowią również drugorzędne
dowody świętości. Niemniej Delaura starał się o uzyskanie poparcia swych wybitnych
współbraci, nawet z innych wspólnot, i żaden nie odważył się wystąpić przeciwko aktom
klasztornym ani podważyć gminnych przesądów. Był jednak świadom, że nikogo nie
przekona ani jego osąd, ani opinia Abrenuncia, a tym bardziej ich wspólna ocena.
„Bylibyśmy sami przeciw wszystkim” - powiedział.
„Dlatego zaskoczyła mnie ta wizyta - odparł Abrenuncio. - Na terenach łowieckich
Świętego Oficjum jestem li tylko pożądaną zwierzyną”.
„Prawdę mówiąc, sam do końca nie wiem, dlaczego przyszedłem - powiedział
Delaura. - Choć i tak być może, że owa istota została mi wskazana przez Ducha Świętego, by
poddać próbie moc mojej wiary”.
Wystarczyło mu to powiedzieć, by wyswobodził się z duszącej go pętli westchnień.
Abrenuncio spojrzał mu w oczy, głęboko, w głąb duszy samej, i pojął, że Delaura bliski jest
płaczu.
„Proszę się nie męczyć daremnie - odezwał się uspokajającym tonem. - Być może
przybył ksiądz wyłącznie z potrzeby porozmawiania o niej”.
Delaura poczuł się obnażony. Podniósł się, zaczął szukać drzwi i nie uciekł jak stał
tylko dlatego, że stał w gatkach. Abrenuncio pomógł mu nałożyć mokre jeszcze odzienie
usiłując odwlec jego odejście, by kontynuować rozmowę. „Mógłbym z księdzem rozmawiać
w nieskończoność aż do następnego stulecia” - powiedział. Usiłował go jeszcze zatrzymać
podając flakonik przezroczystych kropli, które miały wykurować trwające w oku zaćmienie.
Zawrócił go spod drzwi, by odszukać walizeczkę, którą zapodział w jakimś kącie. Ale
Delaura zdawał się miotać jak śmiertelnie trafione zwierzę. Podziękował za wieczór, za
pomoc medyczną, za krople, w zamian łaskawie zapewniając tylko, że któregoś dnia wróci na
spokojniejsze przysiedzenie.
Musiał, i było to silniejsze od niego, natychmiast zobaczyć Siervę Marię. Wychodząc
od Abrenuncia ledwie zwrócił uwagę, że jest głęboka noc. Przestało padać, ale rynsztoki po
burzy zamieniły się w potoki i Delaura rzucił się środkiem ulicy, gdzie woda sięgała po
kostki. Furtianka, z uwagi na mającą się lada chwila rozpocząć porę nocną, usiłowała go nie
wpuścić. Odsunął ją:
„Z rozkazu wielebnego księdza biskupa”.
Sierva Maria obudziła się wylękniona i nie poznała go w ciemnościach. Nie miał
pojęcia, jak jej wytłumaczyć, dlaczego przybywa o tak odmiennej niż zazwyczaj porze, i
chwycił się pierwszego lepszego pretekstu:
„Ojciec chce cię zobaczyć”.
Dziewczynka rozpoznała walizeczkę i twarz jej zapłonęła furią.
„Ale ja nie chcę” - powiedziała.
On, zbity z tropu, zapytał, dlaczego.
„Bo nie - odparła. — Wolę umrzeć”.
Delaura spróbował uwolnić jej zdrową kostkę z rzemienia sądząc, że tym ją
udobrucha.
„Proszę mnie zostawić - powiedziała. — Proszę mnie nie dotykać”.
Nie posłuchał jej i dziewczynka zaczęła, raz za razem, bryzgać mu w twarz śliną.
Nawet się nie ruszył; nadstawił drugi policzek. Sierva Maria nie przestała go opluwać. Znów
obrócił twarz nadstawiając pierwszy policzek, upojony oparami zakazanej rozkoszy
unoszącymi się z głębi jego własnych trzewi. Zamknął oczy i zaczął modlić się w duszy,
podczas gdy Sierva Maria wciąż pluła i pluła, tym zacieklej, im większą sprawiała mu
rozkosz, póki nie zrozumiała, jak daremna jest jej wściekłość. I wtedy na oczach Delaury
rozpętało się przerażające widowisko prawdziwego opętania. Włosy Siervy Marii zjeżyły się
same z siebie niczym węże Meduzy i z ust bluzgnęła zielona piana i stek bluźnierstw w
językach bałwochwalców. Delaura chwycił swój krucyfiks, zbliżył do jej twarzy i wrzasnął
przerażony:
„Wynijdź stamtąd, kimkolwiek jesteś, bestio piekielna!”.
Jego krzyki pobudziły do jeszcze większego wrzasku dziewczynkę, która była już
bliska rozerwania sprzączek od pasów. Strażniczka przybiegła przerażona i próbowała ją
powstrzymać, ale dopiero Martinie udało się uspokoić Siervę Marię swymi niebiańskimi
sposobami. Delaura uciekł.
Biskup zaniepokojony, że bibliotekarz nie przybył na wieczorne czytanie, zauważył,
że ten bezwolnie unosi się na swym własnym obłoku, gdzie nic z tego ani z tamtego świata go
nie obchodzi, prócz przerażającego wizerunku Siervy Marii zohydzonej przez diabła. Delaura
uciekł do biblioteki, ale nie mógł czytać. Odmówił modlitwy z wiarą najżarliwszą, zaśpiewał
teorbanową piosenkę, z oczu spłynęły mu łzy jak wrzący olej, które poparzyły mu
wnętrzności. Otworzył walizeczkę Siervy Marii i, jedną po drugiej, rozłożył na stole
znajdujące się w niej rzeczy. Nauczył się ich, powąchał z zachłannością spragnionego ciała,
pokochał je i przemówił do nich obscenicznymi heksametrami, póki już dłużej strzymać nie
mógł. Wówczas obnażył tors, wyjął z szuflady żelazną dyscyplinę, której nigdy nie odważył
się tknąć i zaczął biczować się z nienasyconą nienawiścią, która dopóty mu nie odchodziła,
dopóki do cna nie wyplenił ze swych wnętrzności ostatnich śladów Siervy Marii. Biskup,
wciąż zatroskany jego stanem, odnalazł go tarzającego się w kałuży krwi i łez.
„To demon, ojcze - powiedział Delaura. - Najstraszniejszy ze wszystkich”.
PIĘĆ
Biskup wezwał Delaurę przed swoje oblicze i z całą surowością wysłuchał jego
szczerej i całkowitej spowiedzi, świadom, że nie sakramentu udziela, ale postępowanie
sądowe przeprowadza. Jedyną słabością, na jaką sobie wobec niego pozwolił, było
zachowanie w sekrecie jego prawdziwego przewinienia, niemniej pozbawił go wszystkich
apanaży i prerogatyw, nie rozgłaszając publicznie przyczyn swej decyzji, i odprawił do
szpitala Miłości Bożej, by tam służył trędowatym jako pielęgniarz. Delaura błagalnie poprosił
o pociechę przynajmniej w postaci zgody na odprawianie dla trędowatych mszy o piątej i
biskup udzielił mu jej. Ukląkł z uczuciem głębokiej ulgi i razem odmówili Ojcze Nasz.
Biskup pobłogosławił go i pomógł wstać.
„Niech Bóg się nad tobą zmiłuje” - powiedział. I wyrugował go ze swego serca.
Choć Cayetano już rozpoczął odbywanie nałożonej nań kary, dostojnicy diecezjalni
wstawiali się za nim, ale biskup pozostał nieugięty. Odrzucił teorię, jakoby egzorcyści często
stawali się ofiarami opętania przez te same demony, przeciw którym występują. Ostatecznym
jego argumentem było stwierdzenie, że Delaura, miast ograniczyć się do przeciwstawienia im
świętej mocy Chrystusa, poważył się na zuchwalstwo podjęcia z demonami dyskusji o
sprawach wiary. Właśnie to, powiedział biskup, naraziło i zepchnęło na skraj herezji jego
duszę. Największe jednak zaskoczenie wzbudził fakt, że biskup tak surowo potraktował
swego zaufanego człowieka za przewinienie, które co najwyżej zasługiwało na pokutę
zielonych świec.
Martina zaopiekowała się Siervą Marią z przykładnym oddaniem. Również i ona była
przybita odrzuceniem prośby o ułaskawienie, ale dziewczynka dostrzegła to dopiero podczas
jednej z wieczornych lekcji haftu na tarasie, kiedy podniosła głowę i ujrzała ją skąpaną we
łzach. Martina nie kryła swej rozpaczy:
„Wolę być martwa, niż dalej konać w tej niewoli”.
Całą swą nadzieję pokładała w konszachtach Siervy Marii z jej diabłami. Ciekawa
była, co to za diabły, jak wyglądają, jak należy się z nimi układać. Dziewczynka wyliczyła ich
sześć i Martina rozpoznała w jednym z nich demona afrykańskiego, który niegdyś nękał dom
jej rodziców. Kolejna nadzieja ożywiła ją.
„Chciałabym z nim porozmawiać” - powiedziała. I uściśliła swoje życzenie: „W
zamian za moją duszę”.
Sierva Maria dała upust szelmostwu. „Jest niemową — powiedziała. - Patrzysz mu
prosto w twarz i od razu wiadomo, co chce powiedzieć”. Z całą powagą przyrzekła, że gdy
tylko ją nawiedzi, natychmiast da Martinie znać.
Cayetano ze swej strony z pokorą poddał się uwłaczającym warunkom panującym w
szpitalu. Trędowaci, nieżyjący już dla świata, spali na polepie w barakach zbitych z bali
palmowych. Wielu pełzało i wlokło swe ciała jak mogło najsprawniej. Wtorki, dni
przeznaczone na ogólną kurację, były skrajnie wyczerpujące. Własnowolnie spełniając
oczyszczającą ofiarę Cayetano poświęcił się kąpaniu najbezradniejszych w gospodarskich
korytach. Tę właśnie posługę czynił w pierwszy wtorek pokuty, odarty z godności kapłańskiej
do zgrzebnego fartucha pielęgniarza, kiedy pojawił się Abrenuncio na podarowanym mu
przez markiza kasztanku.
„Jak oko?” - zapytał.
Cayetano nie skorzystał ze sposobności, by opowiedzieć o swym nieszczęściu czy
poużalać się nad swym stanem. Podziękował za krople, które istotnie usunęły z jego źrenicy
obraz zaćmienia.
„Nie ma mi ksiądz za co dziękować - odparł Abrenuncio. - Dałem to, co najlepszego
mamy na słonecznicę: krople deszczówki”.
Zaprosił, by przyszedł doń w odwiedziny. Cayetano wyjaśnił, że nie może opuszczać
szpitala bez zezwolenia. Abrenuncio nie przejął się tym. „Jeżeli wiadome są ułomności tych
królestw, to niewątpliwie wie ksiądz, że prawo przestrzegane jest tu nie dłużej niż trzy dni” -
powiedział. Do dyspozycji oddał mu własną bibliotekę, by mógł kontynuować swoje studia,
dopóki nie zostanie mu oddana sprawiedliwość. Cayetano wysłuchał go z zainteresowaniem,
ale bez najmniejszych złudzeń.
„Zostawiam księdza z tą udręką - skonstatował Abrenuncio spinając konia ostrogami.
— Żaden bóg nie może stworzyć takiego talentu, by następnie zmarnotrawić go na
szorowaniu lepurów”.
W następny wtorek przywiózł mu w prezencie tom Listów filozoficznych po łacinie.
Cayetano przekartkował książkę, obwąchał środkowe stronice, oszacował jej wartość. Im
bardziej doceniał jej walory, tym mniej pojmował Abrenuncia.
„Ciekaw jestem, dlaczego mnie pan tak hołubi” — powiedział.
„Bo nam, ateistom, nie sposób żyć bez duchownych — powiedział Abrenuncio. -
Pacjenci powierzają nam swoje ciała, ale nie powierzają nam swoich dusz, więc niczym
diabeł dybiemy na nie i usiłujemy o nie walczyć z Panem Bogiem”.
„To nie pasuje do pańskich przekonań” - stwierdził Cayetano.
„Nawet ja nie wiem, jakie też są moje przekonania” - rzekł Abrenuncio.
„Święte Oficjum wie” — odparł Cayetano.
Wbrew pozorom ów celny strzał zachwycił Abrenuncia. „Proszę do mnie zajść i wtedy
spokojnie o tym podyskutujemy - powiedział. - Sypiam w nocy po dwie godziny zaledwie, a i
to budząc się co chwila, stosowna więc będzie każda pora”. Spiął konia i odjechał.
Cayetano wnet pojął, że ogromnej władzy nie traci się połowicznie. Ci wszyscy,
którzy jeszcze nie tak dawno zabiegali o jego względy, unikali go teraz jak trędowatego.
Najserdeczniejsi przyjaciele od sztuk pięknych i literatury odsunęli się, by nie narazić się na
zetknięcie ze Świętym Oficjum. Ale Cayetanowi było wszystko jedno. Serca starczało mu
tylko dla Siervy Marii, a i to wydawało mu się wciąż za mało. Przekonany był, że nie ma
takich gór i oceanów, ani praw ziemskich czy niebiańskich, ni mocy piekielnych, które
mogłyby ich rozdzielić.
Pewnej nocy, pod wpływem opętańczego impulsu, wymknął się ze szpitala, by,
obojętnie jakim sposobem, przedostać się do klasztoru. Wejść było cztery. Główne, czyli furta
obrotowa, drugie, tych samych rozmiarów, od strony morza i dwie furtki służbowe. Dwa
pierwsze były nie do przejścia. Od strony plaży Cayetano mógł bez trudu rozpoznać okno
Siervy Marii w więziennym pawilonie, bo było to jedyne okno nie zakratowane. Obejrzał
budynek od strony ulicy, piędź po piędzi, daremnie szukając najmniejszej szczeliny, przez
którą mógłby się wśliznąć.
Już miał dać za wygraną, kiedy przypomniał sobie o podkopie, przez który ludność
dostarczała klasztorowi pożywienia podczas Cessatio a Divinis. Podkopy, już to forteczne,
już to klasztorne, były czymś nader typowym dla owych czasów. W mieście wiedziano
wówczas o co najmniej sześciu, a z biegiem lat odkryto kolejne tunele, z włazami rodem z
przygodowych romansów. Jeden z trędowatych, który w swoim czasie był grabarzem,
wyjawił Cayetanowi, że poszukiwany przezeń tunel to nie używany już kanał ściekowy
łączący klasztor z przyległym doń terenem, gdzie w ubiegłym wieku znajdował się cmentarz
pierwszych klarysek. Z drugiej strony tunel wychodził dokładnie pod pawilonem
więziennym, tuż przy wysokim i szorstkim murze sprawiającym wrażenie przeszkody nie do
pokonania. Niemniej Cayetano zdołał wreszcie po wielu nieudanych próbach wspiąć się na
ścianę; był święcie przekonany, że dokonało się to dzięki potędze modlitwy, która pozwalała
mu przezwyciężać wszystko.
W pawilonie o świcie panował niezmącony spokój. Cayetano, całkowicie pewien, że
strażniczka śpi na zewnątrz, lękał się jedynie Martiny Laborde gromko chrapiącej przy
uchylonych drzwiach. Do tej pory ekscytacja przygodą pozwoliła mu trzymać nerwy na wo-
dzy, ale kiedy znalazł się przed celą i otwartą kłódką na skoblu, serce zaczęło tłuc się w nim
jak oszalałe. Pchnął leciuteńko drzwi, zamarł, dopóki nie ustało skrzypienie zawiasów i
wreszcie ujrzał Siervę Marię śpiącą w świetle lampki Najświętszego Sakramentu. Otworzyła
natychmiast oczy, ale dopiero po jakimś czasie zdołała rozpoznać go w fartuchu pielęgniarza
trędowatych. Pokazał jej starte do krwi paznokcie.
„Wszedłem po murze” - powiedział bezgłośnie.
Sierva Maria przyjęła jego słowa bez cienia wzruszenia.
„Po co?” - spytała.
„Żeby cię zobaczyć” — odparł.
Onieśmielony własnym łamiącym się głosem i drżeniem rąk nie wiedział, co jeszcze
ma powiedzieć.
„Niech pan stąd idzie” — powiedziała Sierva Maria.
Raz, drugi i trzeci pokręcił głową obawiając się, że głos odmówi mu posłuszeństwa.
„Niech pan idzie — powtórzyła. - Albo zacznę krzyczeć”. Znajdował się już tak blisko niej,
że mógł poczuć jej czysty oddech.
„Choćby mnie mieli zabić, nie odejdę” - powiedział. I poczuwszy nagle, że znalazł się
po drugiej stronie strachu, dodał stanowczym już głosem: „Więc jeśli masz zamiar krzyczeć,
to krzycz od razu”.
Zagryzła wargi. Cayetano usiadł na łóżku i dokładnie opowiedział jej o wymierzonej
mu karze ani słowem nie wspominając o przyczynach. Zrozumiała więcej niż sam zdołał
powiedzieć. Spojrzała nań ufnie i zapytała, dlaczego nie ma przepaski na oku.
„Już jej nie potrzebuję - powiedział odetchnąwszy z ulgą. - Teraz zamykam powieki i
widzę włosy niczym rzekę złota”.
Odszedł po clwóch godzinach, szczęśliwy, bo Sierva Maria zgodziła się na jego
kolejną wizytę, ale pod warunkiem, że przyniesie jej ulubione słodycze. Nazajutrz wieczorem
tak się pospieszył, iż przybył za wcześnie, bo klasztor ciągle tętnił życiem, a i Sierva Maria
nie zgasiła jeszcze kaganka wykańczając hafty Martiny. Trzeciej nocy przyniósł oliwę i
knoty, by mogli korzystać ze światła. W sobotę, czwartej obcy, przez wiele godzin pomagał
jej w iskaniu wszy, które w czasie odosobnienia Siervy Marii ponownie się rozmnożyły. Po
wyczyszczeniu i rozczesaniu włosów Cayetano znowu poczuł, że spływa lodowatymi
kropelkami pokus. Gorączkowo oddychając położył się obok Siervy Marii i napotkał jej
przezroczyste oczy tuż tuż przy swoich. Spłoszyli się oboje. On, modląc się ze strachu,
wytrzymał jej spojrzenie. Ona odważyła się przemówić:
„Ile pan ma lat?”.
„Skończyłem w marcu trzydzieści sześć” - odparł.
Przyjrzała mu się badawczo.
„To już staruszek z pana” - stwierdziła z odrobiną kpiny. Zerknęła na jego poorane
czoło i dodała z całym okrucieństwem dziewczęcego wieku: „Pomarszczony staruszek”. Nie
obruszył się. Sierva Maria zapytała, dlaczego ma biały kosmyk.
„To znamię” - powiedział.
„Pewnie od jakiejś pomady” — stwierdziła.
„Od urodzenia - powiedział. - Moja matka też miała taki”.
Przez cały czas patrzył jej głęboko w oczy, ale Sierva Maria ani przez chwilę nie
okazała najmniejszego choćby śladu uległości. Westchnął głęboko i wyrecytował:
Och, szczęsne ochędóstwo, com niewcas odnalazł.
Nie zrozumiała.
„To wiersz dziadka mojej praprababki - wyjaśnił. — Napisał trzy eklogi, dwie elegie,
pięć pieśni i czterdzieści sonetów. Większość z nich dla pewnej pozbawionej szczególnych
przymiotów Portugalki, której nigdy nie zdobył, po pierwsze dlatego, że sam był żonaty, a po
wtóre dlatego, że ona wyszła za mąż za innego i zmarła wcześniej niż on”.
„Też był księdzem?”.
„Żołnierzem” - odparł.
Coś drgnęło w sercu Siervy Marii, bo chciała jeszcze raz usłyszeć wiersz. Powtórzył
go, ale tym razem nie poprzestał na tym jednym sonecie, lecz mocnym i stosownie
modulowanym głosem wyrecytował wszystkie, od pierwszego po ostatni, czterdzieści
sonetów rycerza miłości i pól bitewnych don Garcilasa de la Vega, który zginął w kwiecie
wieku od kul kamiennych.
Skończywszy deklamację Cayetano ujął dłoń Siervy Marii i przyłożył do swego serca.
Poczuła łoskot dręczącego go cierpienia.
„Cały czas czuję się tak samo” - powiedział.
I ubiegając co rychlej własną panikę uwolnił się od mętnych rozterek, które żyć mu
nie dawały. Wyznał, że nieustannie myśli o niej, że każdy kęs i łyk każdy mają jej smak, że
życie to ona o każdej porze i w każdym miejscu, do którego to wszechistnienia Bóg jedynie
ma moc i prawo, i że za rozkosz najwyższą miałby dla serca swego, gdyby mógł umrzeć z nią
razem. Nie spojrzawszy na nią ani razu, kontynuował swe wynurzenia składnie i z tą samą
żarliwością, z jaką poprzednio recytował wiersze, dopóki nie odniósł wrażenia, że Sierva
Maria zasnęła. Ale nie spała, wpatrzona weń oczyma spłoszonej łani. Z trudem odważyła się
zapytać:
„I co teraz?”.
„Teraz nic - odpowiedział. — Wystarczy mi, że wiesz o wszystkim”.
Nie mógł już dalej mówić. Płacząc, w milczeniu podłożył swe ramię pod głowę Siervy
Marii, by służyło jej za poduszkę, ona zaś skuliła się u jego boku. Leżeli tak nie śpiąc, nic nie
mówiąc, dopóki nie rozległo się pianie kogutów, on zaś zerwał się co żywo, żeby zdążyć na
mszę o piątej. Zanim odszedł, Sierva Maria podarowała mu cudowny naszyjnik Oddúa -
osiemnaście cali paciorków z masy perłowej i korali.
Panika ustąpiła miejsca bojaźni serca. Delaura nie mógł zaznać chwili spokoju, robił
wszystko byle jak, snuł się, póki nie nadchodziła owa szczęsna godzina, kiedy wymykał się ze
szpitala, żeby ujrzeć Siervę Marię. Docierał do celi zadyszany, przemoknięty od
ustawicznych deszczy, a ona czekała nań z wielkim niepokojem, ale jeden jego uśmiech
starczał, by odetchnęła z ulgą. Pewnej nocy to ona przejęła inicjatywę w recytowaniu wierszy,
których uczyła się od tylokrotnego ich wysłuchiwania. Gdy przystaję, by sobie samemu są
przyjrzeć i przyjrzeć się mym śladom, gdzie też mnie przywiodłaś - zadeklamowała. I
łobuzersko zapytała:
„Jak idzie dalej?”.
Zatracę, zgubię się, bom oddał się bez sztuki - tej, która dobrze wie, jak przywieść
mnie do zguby - odpowiedział.
Powtórzyła z tą samą tkliwością i w podobny sposób wyrecytowali wszystkie sonety,
aż do ostatniego, przeskakując wersy, przekręcając i łącząc je stosownie, bawiąc się nimi
wedle swego widzimisię, z całkowitą swobodą i mistrzowską wprawą. Zasnęli ze zmęczenia.
Gdy o piątej, pośród koguciej wrzawy, weszła strażniczka ze śniadaniem, oboje gwałtownie
ocknęli się. Krew im zastygła. Dozorczyni postawiła śniadanie na stole, po czym rozejrzała
się rutynowo po celi unosząc wysoko lampę i wyszła nie dostrzegłszy Cayetana w łóżku.
„Zmyślna bestia z tego Lucyfera - zaśmiał się, kiedy dech mu wrócił. - Nawet mnie
uczynił niewidzialnym”.
Sierva Maria musiała wytężyć swój spryt, by strażniczka nie zajrzała ponownie tego
dnia do celi. Późną nocą, po całodziennych psotach, oboje czuli, że zawsze byli kochani.
Cayetano, pół żartem, pół serio, odważył się pociągnąć za sznurek gorsetu Siervy Marii.
Osłoniła piersi rękami, w oczach pojawił się błysk wściekłości, a twarz spłonęła rumieńcem.
Cayetano chwycił jej dłonie kciukami i palcami wskazującymi, jakby obawiał się sparzyć, i
oderwał je od piersi. Próbowała się bronić, ale zareagował stanowczo, choć nie bez czułości.
„Powtarzaj ze mną” - powiedział: W ramiona twoje nareszcie trafiłem.
Usłuchała. Choć umrzeć mi w nich przyjdzie — ciągnął rozsznurowując jej gorset
zgrabiałymi palcami. Drżąc ze strachu powtórzyła niemal bezgłośnie: Po to jedynie, by na
mnie zaświadczyć, jak spada miecz na hołdownika szyję. I po raz pierwszy pocałował ją w
usta. Ciało Siervy Marii wzdrygnęło się z jękiem, wionęło łagodną bryzą i poddało się swemu
losowi. Cayetano zaczął opuszkami palców przemierzać jej skórę, ledwie ją muskając, i po
raz pierwszy w życiu dostąpił cudu objawienia się w ciele drugiej osoby. Jakiś wewnętrzny
głos uprzytomnił mu, jak daleko od diabła pozostawał podczas bezsennych godzin nad łaciną
i greką, podczas każdej religijnej ekstazy, na pustkowiach czystości, gdy ona tymczasem
wyrastała pośród wszystkich mocy nieskrępowanej miłości w barakach niewolników.
Szukając ratunku po omacku zdał się na Siervę Marię, by pokierowała nim w ciemnościach,
ale w ostatniej chwili zdjęła go skrucha i poczuł, że jest na skraju moralnej przepaści. Legł na
wznak z zamkniętymi oczami. Sierva Maria, zatrwożona jego milczeniem i martwotą,
dotknęła go palcem.
,,Co panu jest?” — zapytała.
„Zostaw mnie — wymamrotał. — Modlę się”.
W następnych dniach przez nieliczne tylko chwile dane im było zaznać wytchnienia.
Rozprawiali bezustannie, wciąż nienasyceni, o miłosnych cierpieniach. Całowali się do utraty
tchu, zalewając się rzewnymi łzami deklamowali wiersze dla zakochanych, śpiewali sobie do
ucha, tarzali się w grzęzawiskach pożądania po kres wytrzymałości: umęczeni, ale ciągle
dziewiczy. Cayetano postanowił bowiem dochować ślubów aż do udzielenia mu sakramentu,
Sierva Maria zaś jego wolę uznała za swoją.
W chwilach wytchnienia od porywów namiętności poddawali się ciężkim próbom.
Cayetano wyznał, że gotów jest dla niej na wszystko. Sierva Maria z dziecięcym
okrucieństwem zażądała, by zjadł dla niej karalucha. Złapał karalucha i, nim zdążyła się
spostrzec i temu zapobiec, połknął go żywcem. Podczas kolejnych, szaleńczych wyzwań
zapytał, czy ścięłaby dla niego warkocz, a ona powiedziała, że tak, ale żartem, albo i serio,
ostrzegła, że w takim razie musiałby się z nią ożenić, by ofiara została spełniona. Następnym
razem zjawił się w celi z kuchennym nożem i rzekł: „Zobaczmy, czy to prawda”. Odwróciła
się, żeby mógł ściąć jej cały warkocz. Przynagliła: „Śmiało!”. Nie śmiał. Parę dni później
zapytała, czy dałby poderżnąć sobie gardło jak koźlę. Bez wahania powiedział, że tak.
Chwyciła nóż gotowa użyć go natychmiast. Cayetano odskoczył przerażony, czując już
przedśmiertny dreszcz. „Ty nie — wydusił. - Ty nie”. Sierva Maria, śmiejąc się do rozpuku,
chciała wiedzieć dlaczego, a on wyznał jej prawdę:
„Bo ty naprawdę to zrobisz”.
W ciszy następującej po każdej burzy namiętności zaczęli również delektować się
znużeniem miłości spowszedniałej. Sierva Maria dbała o celę, żeby było w niej czysto i
schludnie, kiedy z naturalnością powracającego do domu męża zjawi się Cayetano. On zaś
uczył ją czytać i pisać, wprowadzając zarazem w świat poezji i szczególnego kultu dla Ducha
Świętego, w oczekiwaniu na ten szczęśliwy dzień, kiedy będą wolni i po ślubie.
O świcie 27 kwietnia Sierva Maria już zasypiała po wyjściu Cayetana z celi, kiedy
przybyto po nią bez uprzedzenia, by przystąpić do egzorcyzmów. Zaczął się rytuał dla
skazanych na śmierć. Zawleczono ją do wodopoju, umyto oblewając wodą prosto z cebrów,
rozerwano jej naszyjniki i obłóczono w nikczemną koszulę heretyków. Zakonnica od prac
ogrodowych ucięła jej włosy przy szyi czterema ciachnięciami sekatora i wrzuciła je do
rozpalonego na podwórzu ogniska. Siostra balwierka przystrzygła jej resztę na pół cala, tak
jak klaryskom pod welon, ścinane kosmyki również wrzucając do ognia. Sierva Maria
patrzyła na złocistą pożogę i słuchała trzasku płonących dziewiczych włosów, i czuła ostrą
woń palonego rogu, i ani przez chwilę nie drgnął jej żaden mięsień na kamiennym obliczu. Na
ostatek nałożyli jej kaftan bezpieczeństwa, twarz przykryli żałobną szmatą, po czym dwóch
niewolników zaniosło dziewczynkę do kaplicy na żołnierskich tragach.
Biskup zwołał Kapitułę katedralną złożoną ze światłych prebendarzy, którzy z grona
swego wybrali czterech, by wspierali go w czynnościach proceduralnych. Dla ostatecznego
potwierdzenia doniosłości sprawy biskup przemógł nawet niedostatki swego zdrowia.
Zadysponował, by ceremonia, w odróżnieniu od innych pamiętnych wydarzeń, odbyła się nie
w katedrze, ale w kaplicy klasztoru Świętej Klary, na siebie przyjmując zarazem trud
dokonania egzorcyzmów.
Klaryski z przeoryszą na czele zajęły chór jeszcze przed jutrznią, wyśpiewując ją przy
akompaniamencie organów, do głębi poruszone solennością budzącego się dnia. Niebawem
stawili się prałaci Kapituły katedralnej, przełożeni trzech zakonów i najwyżsi przedstawiciele
Świętego Oficjum. Prócz tych ostatnich nie było i być nie miało żadnych osób świeckich.
Biskup, w lektyce niesionej przez czterech niewolników, zjawił się na końcu, w szatach
ceremonialnych i z wyrazem niepocieszonego frasunku na twarzy. Zasiadł przed głównym
ołtarzem, przy marmurowym katafalku zarezerwowanym na wielkie uroczystości
pogrzebowe, na obracającym się fotelu, który ułatwiał mu ruchy. Punktualnie o szóstej dwaj
niewolnicy wnieśli na tragach Siervę Marię, w kaftanie bezpieczeństwa, z wciąż narzuconą na
głowę fioletową płachtą.
Upał stał się nieznośny podczas mszy śpiewanej. Basy organów grzmiały pośród
kasetonów pozostawiając szczeliny zaledwie dla słabych głosów klarysek skrytych za kratą
chóru. Półnadzy niewolnicy, którzy nieśli tragi z Siervą Marią, nieustannie trzymali przy niej
straż. Gdy msza dobiegała końca, odsłonili dziewczynie twarz, następnie zaś przenieśli ją i
położyli niczym zmarłą księżniczkę na marmurowym katafalku. Biskupi niewolnicy
przysunęli do niej dostojnika na fotelu i odeszli, zostawiwszy ich samych na znacznej
przestrzeni przed głównym ołtarzem.
Wszystkich ogarnęło napięcie rosnące do kresu wytrzymałości, zaległa całkowita cisza
jakby preludium niebiańskiego cudu. Akolita postawił w zasięgu biskupiej ręki kropielnicę.
Biskup chwycił kropidło niczym maczugę, pochylił się nad Siervą Marią i pokropił całe jej
ciało, modląc się szeptem. Nagle wypowiedział zaklęcie, od którego zadrżały fundamenty
kaplicy.
„Kimkolwiek jesteś! — zagrzmiał. — Z rozkazu Jezusa Chrystusa, Boga i Pana
wszystkiego, co widzialne i niewidzialne, wszystkiego, co jest, co było i co będzie, opuść to
ciało odkupione przez chrzest i wróć do ciemności”.
Sierva Maria, nieprzytomna z przerażenia, również podniosła krzyk. Biskup, chcąc ją
uciszyć, zagrzmiał donośniej, ona jednak rozdarła się jeszcze głośniej. Biskup nabrał tchu i
otworzył usta, by kontynuować egzorcyzmowanie, ale powietrze zamarło mu w piersiach i nie
był już w stanie go wypuścić. Padł na twarz, poruszając ustami jak ryba wyciągnięta z wody, i
ceremonia skończyła się z wielkim hukiem.
Tej nocy Cayetano zastał Siervę Marię dygocącą w gorączce i spętaną kaftanem
bezpieczeństwa. Do żywego dotknęła go nikczemnie ostrzyżona głowa. „Ojcze niebieski -
szepnął z głuchą wściekłością, uwalniając dziewczynę z rzemieni. - Jak to możliwe, że
przyzwalasz na taką zbrodnię”. Natychmiast po oswobodzeniu Sierva Maria rzuciła mu się na
szyję i zamarła w jego objęciach, łkając w milczeniu. Dał jej się wypłakać. A później zwrócił
jej twarz ku sobie i powiedział: „Dość już łez”. I przypomniał Garcilasa:
Wystarczą te, com je przez ciebie wypłakał.
Sierva Maria opowiedziała mu o strasznych przeżyciach w kaplicy. Mówiła o wrzawie
chórów, podobnej hukom bitewnym, o opętańczych krzykach biskupa, o jego piekącym
oddechu, o jego pięknych, zielonych oczach rozpalonych wzburzeniem.
„Wyglądał jak diabeł” - powiedziała.
Cayetano uspokajał ją. Zapewnił, iż pomimo tytanicznej korpulencji, gromkiego głosu
i swych żołnierskich metod biskup jest mądrym i dobrym człowiekiem. Przerażenie Siervy
Marii było więc w pełni uzasadnione, ale nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo.
„Ja tylko chcę umrzeć” - powiedziała.
„Czujesz się wściekła i zdruzgotana, ja czuję się tak samo, bo nie mogę ci pomóc —
powiedział. — Ale Bóg nam to wynagrodzi w dniu zmartwychwstania”.
Zdjął naszyjnik Oddua podarowany mu przez Siervę Marię i zawiesił go na jej
ogołoconej z dawnych ozdób szyi. Wyciągnięci na łóżku, jedno obok drugiego, podzielili się
swymi lękami, podczas gdy świat gasł powoli, pozostawiając po sobie jedynie chrobot
termitów w kasetonowym stropie. Gorączka ustąpiła. Cayetano odezwał się w ciemnościach.
„W Apokalipsie zapowiedziany jest dzień, który nigdy nie zaświta - powiedział. -
Dałby Bóg, żeby to było dziś”.
Po odejściu Cayetana Sierva Maria zasnęła, ale po niespełna godzinie obudziło ją coś
nowego. Obok przeoryszy stał przed nią stary ksiądz imponującej postury, o skórze ogorzałej
od saletry, ze sterczącymi na głowie włosami, z krzaczastymi brwiami, chropowatymi dłońmi
i wejrzeniem pobudzającym do ufności. Jeszcze Sierva Maria nie zdążyła przebudzić się na
dobre, gdy ksiądz przemówił do niej w języku yoruba:
„Przynoszę ci twoje naszyjniki”.
Wydobył z kieszeni splątane naszyjniki, w stanie, w jakim odzyskał je na swoje
wyraźne żądanie od siostry szafarki. Obwieszając nimi szyję Siervy Marii liczył je i określał
w poszczególnych językach afrykańskich: czerwony i biały to miłość i krew Changó,
czerwony i czarny to życie i śmierć Elegguá, siedem paciorków to woda i jasny błękit
Yemaya. Przechodził płynnie z yoruba na kongo i z kongo na mandinga, Sierva Maria
chłonęła zaś z wdzięcznością każde jego słowo. Jeśli więc przeszedł w końcu na kastylijski,
to wyłącznie przez wzgląd na przeoryszę, która nie była w stanie uwierzyć, że Sierva Maria
zdolna jest do takiej łagodności.
Był to ojciec Tomasz z Akwinu de Narvaez, kiedyś instygator Świętego Oficjum w
Sewilli, od czasu jakiegoś proboszcz w dzielnicy niewolników, teraz zaś osobiście
wyznaczony przez niedomagającego biskupa do kontynuowania egzorcyzmów. Towarzysząca
mu sława człowieka srogiego nie budziła wątpliwości. Posłał na stos jedenastu heretyków,
żydów i mahometan, ale renomę swą zawdzięczał przede wszystkim mnogości dusz, które
zdołał wyrwać ze szponów najprzemyślniejszych diabłów Andaluzji. Był subtelny, tak w
gustach, jak w obejściu, o właściwej Kanaryjczykom słodkiej wymowie. Syn królewskiego
prokuratora, który ożenił się ze swą niewolnicą, Kwarteronką, urodził się tutaj i odbył
nowicjat w miejscowym seminarium, udowodniwszy wprzódy czystość swego pochodzenia
obecnością białych przodków do czwartego pokolenia wstecz. Świetne wyniki w nauce
zaowocowały doktoratem w Sewilli, gdzie mieszkał i głosił słowo boże do ukończenia pięć-
dziesiątego roku życia. Wróciwszy w rodzinne strony poprosił o najskromniejszą parafię i z
pasją zaczął poznawać afrykańskie religie i języki, pędząc żywot jeszcze jednego niewolnika
pośród innych niewolników. Jak nikt inny stworzony był, żeby porozumieć się z Siervą Marią
i siłą swoich racji stawić czoło jej demonom.
Sierva Maria w jednej chwili zobaczyła w nim archanioła wybawiciela i nie pomyliła
się. W jej obecności szczegółowo rozpatrzył wszystkie podniesione w aktach argumenty i
udowodnił przeoryszy, iż żaden z nich nie jest bezsporny. Wyłuszczył jej, że amerykańskie
demony niczym nie różnią się od europejskich, niemniej ich atrybuty i zachowania są
odmienne. Wyjaśnił cztery podstawowe reguły, dzięki którym rozpoznać można opętanie i
wykazał, z jaką łatwością demon potrafi posłużyć się nimi, by uwierzono w coś wręcz
przeciwnego. Pożegnał się z Siervą Marią uszczypnąwszy ją czule w policzek.
„Śpij spokojnie - powiedział. - Z gorszymi przeciwnikami już przestawałem”.
Tak życzliwie usposobił przeoryszę, iż nie omieszkała zaprosić go na słynną pachnącą
czekoladę klarysek, z anyżowymi ciasteczkami i cukrowymi cudami tylko dla wybranych.
Podczas śniadania w prywatnym refektarzu udzielił instrukcji dotyczących dalszego
postępowania. Przeorysza przyjęła je z wdzięcznością.
„Czy tej nieszczęśnicy pójdzie dobrze, czy źle, nie moja sprawa - powiedziała. - Ja
tylko błagam Boga o to, by jak najszybciej opuściła mój klasztor”.
Ojciec przyrzekł, że dołoży wszelkich starań, by cała sprawa była kwestią zaledwie
kilku dni, a może i kilku godzin. Gdy żegnali się w rozmównicy, radzi ze spotkania, ani
jednemu ani drugiemu w myśli nie postało, że nie zobaczą się już nigdy więcej.
Tak się też stało. Ojciec Akwin, jak nazywali go wierni, ruszył w stronę swego
kościoła, bo od dawna niewiele się modlił, choć wynagradzał to Bogu codziennie
przeżywając katusze swoich nostalgii. Oszołomiony śpiewnymi zachętami sprzedawców
wszelakiego towaru zmitrężył czas jakiś przy portalach wyczekując, aż słońce się zniży, by
przeprawić się przez bagniska portu. Kupił najtańsze słodycze i los loterii dla ubogich z
niepoprawną nadzieją, że wreszcie trafi na główną wygraną i odnowi swą podniszczoną
świątynię. Pół godziny spędził na rozmowach z czarnymi matronami, które siedziały niczym
monumentalne posągi bożków przed rękodzielniczą lichotą wyłożoną na jutowych
dywanikach. Około piątej przeszedł przez zwodzony most do dzielnicy Getsemani, gdzie
właśnie powieszono ścierwo grubego i złowrogiego psa, by wiadomo było, że zdechł na
wściekliznę. Powietrze pachniało różami, a niebo było najprzezroczystszym niebem świata.
Dzielnica niewolników, na samym skraju nadmorskich mokradeł, przerażała swą
nędzą. W lepiankach krytych liśćmi palmowymi mieszkano na kupie z sępami i świniami, a
dzieci gasiły pragnienie w ulicznych kałużach. A jednak była to najradośniejsza dzielnica,
cała w jaskrawych kolorach, pełna promiennych głosów nasilających się pod wieczór, kiedy
wystawiano krzesła na środek ulicy, by zażyć chłodu. Proboszcz rozdzielił ciasteczka między
dzieciarnię z mokradeł, zostawiając sobie trzy na kolację.
Kościół mieścił się w folwarcznym budynku ze ścian trzcinowanych, krytym
palmowym dachem, ze zbitym z palików krzyżem na szczycie. Wewnątrz stały ławy zbite z
desek, jeden tylko ołtarz z jednym tylko świętym i drewniany pulpit, zza którego proboszcz w
każdą niedzielę wygłaszał kazania w afrykańskich językach. Plebania zajmowała część
stanowiącą przedłużenie kościoła, bezpośrednio za ołtarzem, gdzie proboszcz mieszkał gorzej
niż skromnie, w izdebce wyposażonej jedynie w zniszczone łóżko i wiejskie krzesło. Granice
obejścia wytyczało kamieniste podwórko, pergola zarośnięta winoroślą o wysuszonych
kiściach i kolczasty żywopłot odgradzający podwórze od mokradeł. Jedyna woda zdatna do
picia dostępna była w otynkowanym zbiorniku stojącym w kącie podwórza.
Dwoje nawróconych Mandingów - stary zakrystian i czternastoletnia sierota -
pomagało księdzu w kościele i w domu, ale po różańcu już nie byli mu potrzebni. Przed
zamknięciem drzwi na noc proboszcz zjadł ostatnie trzy ciasteczka, wypił szklankę wody i
pożegnał się z sąsiadami siedzącymi na ulicy swą zwyczajową formułką po kastylijsku:
„Dobrą i świętą noc niech wam wszystkim Bóg ześle”.
O czwartej rano zakrystian mieszkający nie opodal kościoła zadzwonił po raz
pierwszy na jedyną mszę. Przed piątą, widząc, że ojciec spóźnia się, poszedł po niego do
pokoju. Nie było go tam. Nie znalazł go również na podwórzu. Szukał go dalej po sąsiednich
podwórkach, gdzie ksiądz szedł czasem z samego rana na pogawędki. Tam też go nie było.
Nielicznym schodzącym się wiernym ogłosił, że mszy nie będzie, bo nie może znaleźć
księdza proboszcza. O ósmej, gdy słońce zaczynało już przygrzewać, sierota udała się do
zbiornika po wodę i tam znalazła ojca Akwina unoszącego się na wznak, w pończochach,
których nie zdejmował na noc. Smutna to była śmierć i bolesna, i zagadkowa, bo nigdy nie
zdołano dociec jej okoliczności, choć matka przełożona uznała ją za ostateczny dowód
diabelskiej nienawiści do jej klasztoru.
Wieść nie dotarła do celi Siervy Marii, dziewczyna wyglądała więc ojca Akwina z
nieodmiennie prostoduszną nadzieją. Nie potrafiła wytłumaczyć Cayetanowi, kto zacz, ale
prosiła o przekazanie mu swej wdzięczności za zwrot naszyjników i obietnicę wydostania jej
stąd. Do tej pory obojgu wydawało się, że miłość wystarczy im do szczęścia. Nie kto inny,
lecz właśnie Sierva Maria, wyprowadzona z błędu przez ojca Akwina, zdała sobie sprawę, że
wolność zależy tylko od nich. Pewnego dnia o świcie, po wielu przecałowanych godzinach,
zaczęła błagać Delaurę, żeby nie odchodził. Zbagatelizował prośbę i pożegnał się jeszcze
jednym pocałunkiem. Wyskoczyła z łóżka i rozpostarłszy ramiona zatarasowała drzwi.
„Albo zostaje pan tutaj, albo ja też odchodzę”. :
Przy jakiejś okazji powiedziała mu, że chciałaby uciec z nim do San Basilio de
Palenque, osady zbiegłych niewolników, dwanaście mil stąd, gdzie bez wątpienia przyjęto by
ją jak królową. Sam pomysł wydał się Cayetanowi zbawienny, ale nie chciał go wiązać z
ucieczką. Bardziej ufał w legalne procedury. W to, że markiz odzyska córkę po
bezdyskusyjnym udowodnieniu, że Sierva Maria nie jest opętana, sam zaś Cayetano uzyska
przebaczenie i zezwolenie biskupa na przejście do świeckiej wspólnoty, gdzie małżeństwa
duchownych lub zakonnic należały do tak częstych, że nie gorszyły nikogo. Kiedy więc
Sierva Maria postawiła go wobec wyboru, że albo zostanie, albo weźmie ją ze sobą, Delaura
raz jeszcze usiłował zająć jej uwagę czymś innym. Uwiesiła się na jego szyi i zagroziła, że
zaraz zacznie wrzeszczeć. Świtało. Wystraszony Delaura, odepchnąwszy ją z całej siły,
uwolnił się i uciekł w chwili, kiedy zaczynały się śpiewy na jutrznię.
Reakcja Siervy Marii była straszna. Z byle powodu podrapała twarz strażniczki,
zaryglowała drzwi i zagroziła, że jeśli jej nie wypuszczą, podpali celę i spłonie w niej
żywcem. Strażniczka, rozwścieczona rozdrapaną do krwi twarzą, ryknęła:
„Tylko spróbuj, bestio Belzebuba!”.
Jedyną odpowiedzią Siervy Marii było podpalenie siennika lampką Przenajświętszego
Sakramentu. Tragedii zapobiegła uspokajająca i jak zwykle łagodna interwencja Martiny.
Strażniczka mimo wszystko zażądała w swym dziennym raporcie, żeby dziewczynka została
przeniesiona do lepiej strzeżonej celi w pawilonie klauzury.
Desperacja Siervy Marii obudziła w Cayetanie chęć jak najszybszego znalezienia
innego od ucieczki rozwiązania. Dwukrotnie próbował zobaczyć się z markizem i w obu
przypadkach przeszkodziły mu w tym brytany, spuszczone z łańcucha i krążące samopas po
domu pozbawionym pana. I prawdą było, że markiz miał już do swego domu nie powrócić.
Uległszy swym ustawicznym lękom, usiłował schronić się pod opiekę Dulce Olivii, lecz ona
drzwi mu nie uchyliła. Wołał ją na wszelkie sposoby, odkąd doskwierać mu zaczęły pustka i
samotność, za całą odpowiedź otrzymując jedynie skrzydlate szyderstwa z papieru. Ni stąd, ni
zowąd pojawiła się nie wołana i znienacka. Zamiotła i doprowadziła do porządku całkowicie
zapuszczoną kuchnię, a na piecyku radośnie zabulgotał garnek. Ubrana była odświętnie w
organdynową suknię z falbanami, wymalowana i pachnącą modnymi pomadkami i
balsamami, a jedyną wariacką rzeczą, jaką miała na sobie, był szerokoskrzydły kapelusz ze
szmacianymi rybkami i ptaszkami.
„Wdzięczny ci jestem, że przyszłaś — powiedział markiz. — Czułem się bardzo
samotny”. I skończył skargą:
„Straciłem Siervę. Jestem zgubiony”.
„To twoja wina - powiedziała, nie przykładając do jego słów większej wagi. - Zrobiłeś
wszystko, żeby się zgubiła”.
Przygotowała na kolację paprykarz na sposób kreolski, z trzema rodzajami mięs i
najlepszymi specjałami z warzywnika. Dulce Olivia podała go z manierami godnymi
prawdziwej pani domu, idealnie pasującymi do jej stroju. Rozwydrzone psy, dysząc, łaziły za
nią krok w krok, plątały się między nogami, a Dulce Olivia zabawiała je szeptami panny
młodej. Usiadła przy stole naprzeciwko markiza, tak jak mogli byli siedzieć, gdy byli młodzi i
nie bali się miłości, i zabrali się do posiłku w milczeniu, nie patrząc na siebie, zalewając się
potem i jedząc zupę z obojętnością starego małżeństwa. Po pierwszym daniu Dulce Olivia
zrobiła przerwę, by odsapnąć, i zdała sobie sprawę ze swoich lat.
„Taka byłaby z nas para” – powiedziała.
Markizowi udzieliła się jej szorstkość. Zobaczył ją grubą, starą, bez dwóch zębów i z
przygasłymi oczami. Może i taka byłaby z nich para, gdyby miał odwagę sprzeciwić się ojcu.
„Tak wyglądasz, gdy jesteś przy zdrowych zmysłach” - powiedział.
„Zawsze przy nich byłam - odparła. - To ty nigdy nie chciałeś widzieć mnie takiej,
jaką byłam naprawdę”.
„Wybrałem cię spośród całego tłumu, kiedy wszystkie były młode i piękne, i trudno
było wybrać najlepszą” - powiedział.
„Ja sama wybrałam się dla ciebie - odparła. - A nie ty. Nic się nie zmieniłeś, wciąż
taki sam: bida z nędzą”.
„Obrażasz mnie w moim własnym domu” — oburzył się.
Nadciągająca awantura dodała Dulce Olivii skrzydeł. „Tak samo twój, jak i mój -
powiedziała. - Tak jak i dziewczynka jest moja, chociaż suka wydała ją na świat”. I nie dając
mu czasu na replikę, stwierdziła:
„A już prawdziwym nieszczęściem są złe ręce, w które ją oddałeś”.
„Oddałem ją w ręce Boga” - powiedział.
Dulce Olivia wrzasnęła rozzłoszczona:
„W ręce biskupiego syna, który zdążył ją skurwić i z brzuchem zostawić”.
„Gdybyś się tak w język ugryzła, to byś padła otruta!” — krzyknął markiz zgorszony.
„Sagunta może i przesadza, ale nie kłamie - powiedziała Dulce Olivia. - I nie próbuj
mnie upokorzyć, bo już tylko ja zostałam, żeby miał ci kto zamknąć powieki, kiedy umrzesz”.
Zawsze się tak kończyło. Dulce Olivii łzy zaczęły kapać do talerza niczym krople
zupy ze zbyt pełnej łyżki. Psy już spały, ale obudziły je ostre głosy; uniosły łby ostrzegawczo
i warknęły. Markiz poczuł, że brakuje mu tchu.
„Sama widzisz - powiedział wściekły - oto jaka byłaby z nas para”.
Wstała nie skończywszy jedzenia. Sprzątnęła stół i wzięła się z głuchą wściekłością do
zmywania statków kuchennych, i co który talerz umyła i wypłukała, natychmiast tłukła go w
cebrze. Pozwolił jej się wypłakać, póki z odgłosem gradobicia nie wyrzuciła potłuczonych re-
sztek do skrzyni na śmieci. Odeszła bez pożegnania. Markiz nigdy się nie dowiedział, nikt się
nigdy nie dowiedział, w jakim momencie Dulce Olivia przestała być Dulce Olivią, stając się
jedynie zjawą krążącą nocami po domu.
Pogłoska, że Cayetano Delaura jest synem biskupa, pojawiła się w miejsce
poprzedniej, głoszącej, że od czasów Salamanki są kochankami. Wersja Dulce Olivii,
potwierdzona i rozgłaszana przez Saguntę, rzeczywiście głosiła, że Sierva Maria została
porwana i zamknięta w klasztorze, aby zaspokoić szatańskie apetyty Cayetana Delaury, i że
spłodzili dziecko dwóch głowach. Ich rozpustne zabawy, mówiła Sagunta, zbrukały całą
wspólnotę klarysek.
Markiz nigdy już nie mógł przyjść do siebie. Szukając na oślep po trzęsawiskach
pamięci jakiegokolwiek schronienia przed trwogą, trafił jedynie na wspomnienie Bernardy
uszlachetnione przez samotność. Usiłował zniszczyć je tym wszystkim, czego w niej
najbardziej nienawidził, jej cuchnącymi wiatrami, grubiańskimi odwarknięciami,
podagrycznymi ostrogami, ale im silniej chciał ją zohydzić, tym bardziej upiększały ją
wspomnienia. Zdruzgotany tęsknotą posłał jej, na próbę, kilka poruczeń do plantacji w
Mahates, gdzie, jak domniemywał, przebywała od dnia wyjazdu, i rzeczywiście tam była.
Wysłał jej wiadomość, by zapomniała o swych urazach i wróciła do domu, żeby oboje mieli
przynajmniej z kim umrzeć. Wobec braku odpowiedzi pojechał po Bernardę.
Musiał cofnąć się do źródeł pamięci. Hacjenda, należąca niegdyś do najlepszych w
wicekrólestwie, została obrócona w perzynę. Nie sposób było odnaleźć drogę pośród
chaszczy. Z cukrowni pozostały jedynie szczątki, maszyny zżarte przez rdzę, szkielety dwóch
ostatnich wołów zaprzężone jeszcze do kieratu tłoczni. Obrośnięta bratkami sadzawka w
cieniu tykw była jedynym miejscem, w którym zdawało się istnieć życie. Nim dostrzegł dom
spoza gęstwiny spalonej słońcem trzciny cukrowej, markiz zdążył poczuć zapach
perfumowanych mydeł Bernardy, który po latach przerodził się w jej naturalną woń, i zdał
sobie sprawę, jak bardzo pragnął ją zobaczyć. Była tam, na werandzie, zagłębiona w fotelu na
biegunach i połykająca kakao ze wzrokiem nieruchomo wbitym w horyzont. Miała na sobie
tunikę z różowawej bawełny i włosy jeszcze wilgotne po niedawnej kąpieli w sadzawce
bratków.
Zanim pokonał wiodące na ganek trzy schodki, pozdrowił ją: „Dobry wieczór”.
Bernarda odpowiedziała nie patrząc nań, jakby pozdrowienie przyszło znikąd. Markiz wszedł
na werandę i stamtąd przemierzył długim spojrzeniem cały horyzont ponad gęstwiną zarośli.
Gdzie tylko wzrok sięgał, rozciągały się jedynie zdziczałe pola i tykwy przy sadzawce. „Co
się stało z ludźmi?” - zapytał. Bernarda, jak jej ojciec, odpowiedziała mu wciąż nań nie
patrząc: „Wszyscy odeszli. Sto mil wokół nie ma żywej duszy”.
Wszedł do domu po krzesło. Budynek pozbawiony był drzwi, a spomiędzy płyt
podłogi wyrastały krzewy o fioletowych kwiatkach. W jadalni stał stary stół z kompletem
krzeseł zżartych przez termity, zegar, wskazujący tę samą godzinę od Bóg jeden wie jak
dawna, a wszystko to w powietrzu pełnym niewidzialnego kurzu, który odczuwało się przy
oddychaniu. Markiz wziął jedno z krzeseł, usiadł przy Bernardzie i powiedział cichutko:
„Przyszedłem po panią”.
Bernarda nie zareagowała, ale ledwo dostrzegalnie skinęła głową. Opowiedział jej, w
jakim żyje stanie: dom opuszczony, niewolnicy czyhający za krzakami z gotowymi nożami,
nie kończące się noce.
„To nie jest życie” — powiedział.
„Nigdy nie było” - powiedziała.
„Ale może mogłoby być” - powiedział.
„Nigdy byś mi pan tego nie powiedział, gdybyś naprawdę wiedział, jak bardzo pana
nienawidzę” - powiedziała.
„Ja też zawsze sądziłem, że pani nienawidzę — powiedział - a teraz widzę, że wcale
nie jestem tego taki pewien”.
Wówczas Bernarda otworzyła przed nim swoje wnętrze, by i on mógł się w nim ujrzeć
w świetle dnia. Opowiedziała mu, jak to było, że ojciec wysłał ją pod pretekstem śledzi i
marynat, jak dał się nabrać na starą sztuczkę wróżenia z ręki, jak uzgodnili z ojcem, że ona go
zgwałci, kiedy stroić będzie naiwniaka, i jak w zimny i wyrachowany sposób zaplanowali
poczęcie Siervy Marii, żeby złapać go na całe życie. I tylko wdzięczny powinien jej być za to,
że nie miała już serca, by wykonać ostatni punkt uzgodnionego z ojcem planu, czyli wlania
mu do zupy tyle laudanum, żeby już się z nim nie męczyć.
„Sama założyłam sobie pętlę na szyję - powiedziała. — Ale nie żałuję. To już ponad
moje siły, żebym jeszcze do tego miała kochać tę biedną wcześniaczkę, albo pana, przyczynę
wszystkich moich nieszczęść”.
Ale i tak ostatnim gwoździem do jej całkowitego upadku była utrata Judasza Iskarioty.
Szukając go w innych oddała się bez pohamowania cudzołóstwu z niewolnikami z cukrowni,
co napawało ją zawsze największym wstrętem, póki nie odważyła się na to po raz pierwszy.
Wybierała ich całymi grupami, ustawiała gęsiego i załatwiała po kolei na skraju gaju
bananowego, dopóki pitny miód i tabliczki czekolady nie stargały doszczętnie jej wdzięków i
stała się wzdęta i brzydka, i sił już nie stało na tak ogromne cielsko. Wtedy zaczęła płacić. Z
początku świecidełkami najmłodszym, podług urody i kalibru, w końcu czystym złotem
komukolwiek, kto się jeszcze ostał. Zbyt późno odkryła, że zbiegali tłumnie do San Basilio de
Palenque, byle jak najdalej od jej nienasycenia.
„Wtedy zdałam sobie sprawę, że każdego z nich byłabym w stanie posiekać maczetą
— powiedziała, nie uroniwszy ani jednej łzy. - I nie tylko ich, ale i pana, i dziewczynkę, i
tego tandeciarza, mojego ojca, i każdego, kto usrał mi życie. Ale jak się już jest takie nic, to i
nikogo zabić się nie da”.
Siedzieli w milczeniu patrząc na zachód słońca nad przestworem trzcinowych
chaszczy. Pogwar dalekiego stadka zwierząt dobiegł spod widnokręgu i głos jakiejś strapionej
kobiety nawołującej je po imieniu, jedno po drugim, póki noc nie zapadła. Markiz westchnął:
„Jak widać, dziękować nie mam za co”.
Wstał niespiesznie, odstawił krzesło na miejsce i odszedł tą samą drogą, którą przybył,
bez pożegnania, w mrokach całkowitych. Jedynym po nim śladem, na jaki natrafiono letnią
porą dwa lata później, na ścieżce donikąd, był obgryziony przez sępy szkielet.
Chcąc dokończyć zaległą pracę, Martina Laborde przeprowadziła tego dnia lekcję
haftowania trwającą cały ranek. Obiad zjadła w celi Siervy Marii, a na sjestę później wróciła
do swojej. Wieczorem, gdy kończyły już hafty, powiedziała z dziwnym smutkiem.
„Jeśli kiedykolwiek wyjdziesz z tego wiezienia, albo jeśli ja wyjdę pierwsza, pamiętaj
zawsze o mnie - powiedziała. - To będzie moja jedyna chwała”.
Sierva Maria zrozumiała te słowa dopiero następnego dnia, kiedy obudziły ją krzyki
strażniczki, bo o świcie cela Martiny była pusta. Przeszukano cały klasztor, kąt po kącie, nie
natrafiając na najmniejszy ślad. Jedyną wieścią, jaka do niej dotarła, była zapisana ozdobnym
pismem karteczka, którą Sierva Maria znalazła pod poduszką: Będę się trzy razy dziennie
modliła, żebyście byli szczęśliwi.
Nie otrząsnęła się jeszcze z zadziwiającej niespodzianki, gdy do celi wkroczyła
przeorysza z wikariuszką, w towarzystwie niższych rangą sióstr i patrolu straży uzbrojonej w
muszkiety. Wyciągnęła rozwścieczoną dłoń, by dotknąć Siervy Marii i wrzasnęła: „Jesteś
wspólniczką i zostaniesz ukarana”. Dziewczynka uniosła wolną rękę z determinacją, która
wbiła przeoryszę w ziemię.
„Widziałam, jak wychodzili” - powiedziała.
Przeorysza osłupiała.
„Nie była sama?”
„Było ich sześcioro” — powiedziała Sierva Maria.
Niezbyt to było możliwe, a jeszcze mniej ich ucieczka przez taras, z którego jedyna
droga wiodła przez ufortyfikowany dziedziniec. „Mieli skrzydła jak nietoperze —
powiedziała Sierva Maria machając rękami. — Rozpięli je na tarasie, unieśli ją w powietrze i
polecieli, polecieli, hen za morze”. Przerażony kapitan oddziału przeżegnał się i padł na
kolana.
„Chwała Panience Najświętszej” - powiedział. - „Co bez grzechu poczęła” —
odpowiedzieli chórem.
Była to ucieczka doskonała, planowana przez Martinę w każdym szczególe i w
całkowitej tajemnicy od momentu, gdy odkryła, że Cayetano spędza noce w klasztorze. Nie
wzięła tylko pod uwagę, albo nie obchodziło jej to wcale, że dla zatarcia wszelkich śladów
powinna była zamknąć za sobą wejście do kanału ściekowego. Przeprowadzający śledztwo
trafili w końcu na otwarty właz, dokładnie zbadali, odkryli prawdę i zamurowali z obu stron.
Sierva Maria została siłą przeniesiona do zamykanej na kłódkę celi w pawilonie
pogrzebanych za życia. Tej nocy, w cudownym świetle księżyca, Cayetano zdarł sobie dłonie
do krwi usiłując przedostać się przez zamurowane wejście.
Ogarnięty szałem puścił się na poszukiwanie markiza. Pchnął bramę nie pukając i
wszedł do bezludnego domu, którego pokoje rozświetlone były tym samym co i świat na
zewnątrz światłem, bo pobielane ściany zdawały się przezroczyste w księżycowej poświacie.
Porządek, ustawienie mebli, kwiaty na rabatach, wszystko w opuszczonym domu było
doskonałe. Brytany, usłyszawszy skrzypnięcie zawiasów, natychmiast zaczęły ujadać, ale
Dulce Olivia usadziła je w miejscu krótką, żołnierską komendą. Cayetano ujrzał ją w
zielonych cieniach patia, piękną i lśniącą w sukni markizy i z wpiętymi we włosy świeżymi
kameliami o obłędnej woni, i uniósł rękę ze skrzyżowanym kciukiem i palcem wskazującym.
„W imię Boże: kim jesteś?”
„Duszą pokutującą - odparła. - A pan?”
„Jestem Cayetano Delaura - powiedział — i przechodzę błagać na kolanach pana
markiza, by wysłuchał mnie przez chwilę”.
Oczy Dulce Olivii roziskrzyły się furią.
„Pan markiz nie ma czego wysłuchiwać od rajfura”.
„A kimże pani jest, żeby w ten sposób mówić?”.
„Jestem królową tego domu” — odparła.
„Na miłość boską - powiedział Delaura. - Proszę powiadomić pana markiza, że
przychodzę porozmawiać o jego córce”. I bez ogródek, z ręką na sercu, wyznał:
„Umieram z miłości do niej”.
„Jeszcze jedno słowo i puszczam psy — powiedziała oburzona Dulce Olivia i
wskazała na drzwi. — Precz stąd”.
Biła z niej taka siła, że Cayetano wyszedł z domu tyłem, by nie stracić jej z oczu.
Abrenuncio, wchodząc we wtorek do swej szpitalnej izdebki, napotkał w niej
wycieńczonego śmiertelnym czuwaniem Delaurę, który opowiedział mu wszystko, od
prawdziwych przyczyn swojej kary po noce miłosne w celi. Abrenuncio nie mógł wyjść ze
zdziwienia.
„Mógłbym księdza o wszystko posądzać, ale nie o tak skrajne szaleństwo”.
Cayetano zaskoczony z kolei jego reakcją, zapytał:
„Nigdy nie przeżył pan czegoś takiego?”.
„Nigdy, naprawdę - odparł Abrenuncio. — Seks to talent, a ja go nie posiadam”.
Usiłował wyperswadować mu wszystko. Powiedział, że miłość jest uczuciem wbrew
naturze, że skazuje dwoje obcych sobie ludzi na nieszczęsne i niezdrowe uzależnienie, tym
ulotniejsze, im bardziej intensywne. Ale Cayetano nie słuchał go. Jego obsesją było uciec jak
najdalej od okowów chrześcijańskiego świata.
„Tylko markiz może nam pomóc wobec prawa - powiedział. - Chciałem go błagać o to
na kolanach, ale nie zastałem go w domu”.
„I nigdy go ksiądz nie zastanie — odparł Abrenuncio. - Doszły go słuchy, że usiłował
ksiądz nikczemnie wykorzystać dziewczynkę. Teraz zaś spostrzegam, że z chrześcijańskiego
punktu widzenia nie jest to pozbawione racji”. Spojrzał mu w oczy:
„Nie lęka się ojciec potępienia?”.
„Myślę, że już jestem potępiony, ale nie przez Ducha Świętego - powiedział niczym
nie strwożony Delaura. — Zawsze uważałem, że bardziej bierze pod uwagę miłość niż
wiarę”.
Abrenuncio nie krył podziwu, jaki wzbudzał w nim ten człowiek dopiero co
uwolniony z jarzma rozumu. Ale nie złożył mu żadnych fałszywych obietnic, tym bardziej,
gdy rzecz ocierała się o Święte Oficjum.
„Wyznajecie religię śmierci, która dodaje wam odwagi i napełnia szczęściem, byście
mogli stawić jej czoło — stwierdził. — A ja nie; ja sądzę, że najistotniejsze to być żywym”.
Cayetano pobiegł do klasztoru. Wszedł w biały dzień przez furtkę dla służby i
przeszedł przez wirydarz nie zachowując najmniejszych choćby środków ostrożności,
przekonany, że dzięki sile modlitwy jest niewidzialny. Wszedł na drugie piętro, przeszedł
przez pusty i bardzo niski korytarz łączący obie części klasztoru i wkroczył w dziwny i
milczący świat pogrzebanych za życia. Nie wiedząc o tym minął nową celę, gdzie Sierva
Maria płakała za nim. Dochodził już do pawilonu więziennego, kiedy za jego plecami rozległ
się krzyk, który zatrzymał go w miejscu:
„Stać!”.
Odwrócił się i ujrzał zakonnicę z twarzą zakrytą welonem, dzierżącą wymierzony weń
krucyfiks. Ruszył do przodu, ale mniszka zagrodziła mu drogę Chrystusem. Vade retro! —
krzyknęła.
Za plecami usłyszał drugi głos: Vade retro! I jeszcze jeden, i jeszcze: Vade retro!
Zaczął kręcić się wokół siebie i spostrzegł, że otoczony jest kręgiem upiornych zakonnic z
zasłoniętymi twarzami wrzaskliwie napierających nań swymi krucyfiksami:
Vade retro, Satana!
Cayetano dotarł już do kresu swoich sił. Oddany został do dyspozycji Świętego
Oficjum i skazany podczas odbywającego się na publicznym placu sądu, który rzucił nań
podejrzenia o herezję i stał się przyczyną zamieszek ulicznych i poważnych kontrowersji w
łonie Kościoła. Dzięki udzielonej mu specjalnej łasce odbył karę jako pielęgniarz w szpitalu
Miłości Bożej, gdzie przeżył wiele lat współżyjąc ze swymi chorymi, jedząc i śpiąc z nimi na
podłodze, i myjąc się w ich korytach, nawet w wodzie już przez nich użytej, ale w
najżarliwszych modłach wyznawane pragnienie, by zarazić się trądem, pozostało dlań nie
ziszczone.
Sierva Maria czekała go daremnie. Po trzech dniach przestała jeść w odruchu buntu
tak gwałtownego, iż pogłębił oznaki opętania. Przybity upadkiem Cayetana, nieodgadnioną
śmiercią ojca Akwina, publicznym rozgłosem nieszczęsnych przypadków, których ani swą
wiedzą, ani władzą powstrzymać nie potrafił, biskup na nowo podjął egzorcyzmy i przystąpił
do nich z niepojętą w jego wieku i stanie energią. Sierva Maria, tym razem z głową wygoloną
brzytwą i w kaftanie bezpieczeństwa, stawiła mu czoło z szatańską dzikością, krzycząc w
różnych językach lub wydając z siebie jazgot piekielnych ptaków. Następnego dnia rozległ się
olbrzymi ryk wściekłego bydła, ziemia zadrżała, i już nie sposób było uważać, że Sierva
Maria nie jest na łasce wszystkich demonów czeluści piekielnych. Sprowadziwszy ją z
powrotem do celi zaaplikowano jej lewatywę z wody święconej, co było francuską metodą na
wypędzenie tych demonów, które jeszcze ostać się mogły w jej trzewiach.
Ataki ponawiane były przez trzy dni z rzędu. I choć od tygodnia nic nie jadła, Sierva
Maria zdołała uwolnić jedną nogę i tak kopnąć biskupa piętą w podbrzusze, iż rzuciło nim o
ziemię. Dopiero wtedy zdali sobie sprawę, że mogła się uwolnić, bo jej ciało było tak
wychudzone, iż nie trzymały go żadne pasy. Atmosfera zgorszenia skłaniała do przerwania
egzorcyzmów i taka była również opinia Kapituły katedralnej, ale biskup zaoponował.
Sierva Maria nigdy nie zrozumiała, co się stało z Cayetano Delaurą i dlaczego nie
wrócił ze swym koszykiem pysznych łakoci z portali i swymi nienasyconymi nocami. 29
maja, gdy już sił i ochoty nie miała na nic, znów przyśniło jej się okno wychodzące na
ośnieżone pola, gdzie nie było Cayetana Delaury i nigdy go już miało nie być. Na podołku
miała kiść złocistych winogron, które odrastały w tej samej chwili, w której je zjadała.. Ale
tym razem nie zrywała jednego grona po drugim, ale po dwa na raz, ledwie łapiąc powietrze,
byle odebrać kiści ostatnie grono. Strażniczka, która weszła do celi, by przygotować Siervę
Marię do szóstej sesji egzorcyzmów, znalazła ją w łóżku umarłą z miłości, z oczyma
promiennymi i skórą nowo narodzonego dziecka. Łodyżki włosów niczym bąbelki
wystrzeliwały jej z wygolonej głowy i widać było, jak rosną.