CZESŁAW KURIATA
mitość
legendą
innych
opowiadania
Prosi mnie pan, mecenasie, abym opowiedział dokładnie o tamtym powrocie do domu, kiedy to spotkałem przed klatką schodową pogotowie. Twierdzi pan, że moje wtedy zachowanie i reakcja psychiczna, to ważny, pogrążający mnie argument prokuratora. W tym jednym, jedynym punkcie zgadzam się z panem. Rzeczywiście, pan prokurator na pierwszej rozprawie zarzucił mi cynizm, a co zatem, wywodził logicznie, człowiek, który w taki sposób zachował się w tamtym tragicznym momencie, jest zdolny do wszystkiego. Oczywiście, do wszystkiego w tym najgorszym sensie. A więc dobrze, panie mecenasie, spróbuję panu „odtworzyć siebie” podczas tamtego wydarzenia, boję się jednakże, że pan się rozczaruje, ponieważ moja relacja prawie niczym nie będzie się różnić od tego, co powiedział pan prokurator. Pan przecież wie o tym równie dobrze, jak i ja, że wielkie wstrząsy, jakie człowiek przeżywa, mogą wyzwolić w swo
im szczycie dwie przeciwne reakcje, mianowicie — skrajną histerię, szał lub całkowitą obojętność na wszystko.
Ja jednak nie „podpadam” ani pod ten pierwszy przypadek ani pod drugi, u mnie bowiem było to zupełnie coś innego, coś, co zdarza się jeszcze częściej. Mówię w tej chwili o tym nie dlatego, aby usprawiedliwić się przed panem, przeciwnie... A może inaczej, mówię
o tym tylko gwoli ścisłości i próbie doszukiwania się jakichś sygnałów prawdy. Uśmiecha się pan? Tak, powiedziałem serio, według mnie nie ma bowiem prawdy, są tylko jej bardziej lub mniej oślepiające sygnały. Podobnie jak, aby istniało światło, musi istnieć ciemność, a samo światło jest tym mocniejsze, im gęstsza była ciemność. Światło tym bardziej przecież oślepia, im w większej ciemności były pogrążone nasze oczy, zanim się ono pojawiło. A więc nie najistotniejsze jest samo światło, lecz jego antyteza, czyli ciemność. Ale do rzeczy, panie mecenasie. Wracam do opisu tamtego tragicznego momentu i mojej reakcji, która tak bardzo zainteresowała pana prokuratora i która dla niego jest owym światłem, rzucającym na mnie te „logiczne cienie”, jak był łaskaw publicznie sformułować pan prokurator.
Jak pan wie, przed bramą stała już karetka pogotowia, a wokół niej grupa gapiów-sąsia- dów, w większości kobiet, po których ubiorze widać było, że dopiero co oderwały się od zajęć w kuchni. W pierwszej chwili, nic nie przeczu
wając i nie chcąc przeczuwać... Tak, niech pan nie protestuje, my przecież naprawdę panujemy w jakimś stopniu nawet nad naszymi przeczuciami, pozwalamy im rozwijać się lub ich rozwój hamujemy — a więc i ja w pierwszej chwili, hamując przeczucia, podchodzę do klatki schodowej, w której mieszkam, a stojący przed nią rozhisteryzowani i podnieceni do najwyższego stopnia ludzie tworzą zaporę, jakby zagradzali mi drogę. Chętnie wyminąłbym ich, ale przecież szedłem do swego mieszkania. Wydaje mi się teraz, że moja świadomość na moment jakby zanikła — stąd też i moje własne istnienie było, jak to się mówi, półrealne. A jednak usłyszałem, a ściślej mówiąc, odczułem, że rozgardiasz wśród kobiet przycicha. Teraz ludzie, wśród których — to bardzo ważne, panie mecenasie — było najwięcej kobiet, rozstąpili się cicho jak podczas procesji. Dopiero kiedy wszedłem w ten ludzki szpaler, wszystko zrozumiałem. Za wszelką jednak cenę nie chciałem się poddać emocji i, jak się okaże, udało mi się to, jeśli tak łatwo oszukałem lekarza. Zobaczyłem, jak dwóch sanitariuszy wynosi na noszach ciało kobiety przykryte szarym kocem. O tym, że była to kobieta, świadczyły wypływające spod koca jasne, długie włosy. „Panie doktorze to on”, usłyszałem jadowity krzyk grubej kobiety, która ruszyła biegiem za mną, gdy wchodziłem do kamienicy. Wszedłem na schody i nawet się nie odwróciłem na ten krzyk, jakbym się wcale nie domyślał, że jest do mnie kierowany. Sze
dłem zwyczajnie, jak co dzień, spokojnie, bo przez ostatnie miesiące zdążyłem już w sobie wykształcić ten spokój. Po chwili usłyszałem za sobą odgłosy, jakby ktoś wciąż za mną biegł. Kiedy kroki były tuż przy mnie, przystanąłem odruchowo, aby przepuścić obok siebie biegnącego do góry. Nie obejrzałem się nawet wtedy, gdy biegnący przystanął. „Jestem lekarzem”, powiedział zdyszany człowiek obok mnie. Dopiero teraz odwróciłem się i skłaniając się z uśmiechem, grzecznie odpowiedziałem, że bardzo mi przyjemnie. „No, wie pan!?”, bardziej zdziwił się, niż rozgniewał człowiek w białym fartuchu. „Pan się nazywa Józef Rawicz? Pan jest...?”, poprzez nieustającą zadyszkę pytał lekarz. Odpowiedziałem krótko i spokojnie, że owszem tak, zgadza się. „Tak, tak, tak”, niczym krótka seria z automatu rozległo się skandowanie lekarza. I to była najgorsza dla mnie chwila, czułem, jak strach i bezradność łapie mnie za gardło, a nogi zamieniają się w bezdenną pode mną przestrzeń. Na szczęście, panie mecenasie, a może raczej na nieszczęście, jakby pan powiedział, ten mój stan słabości trwał tylko sekundy. Zaraz wrócił spokój, więc uśmiechnąłem się do człowieka w bieli swobodnym, rozlewnym uśmiechem. „Pan jest żonaty?”, jąkając się, tonem człowieka zbitego z tropu, zapytał lekarz. Wtedy ja, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, bąknąłem niedbale, że tak i nie. „A o co chodzi, można wiedzieć?”, anielsko dorzuciłem pytanie. Teraz, wbrew moim ocze
kiwaniom, nastąpiła spokojna informacja lekarza, że to właśnie moją żonę przed chwilą Wynieśli sanitariusze, że żona truła się, ale na szczęście, zażyła niezbyt dużą dawkę środków nasennych. W taki oto sposób narzuciłem lekarzowi, panie mecenasie, swój spokój, który niu się także udzielił, a przez to samo rozbiłem odwieczną konwencję ludzkiej obłudy, która zwykła się objawiać w obliczu nieszczęścia drugiego człowieka. „Dziękuję za pocieszające wieści”, odpowiedziałem i zdaje się, że byłbym teraz naprawdę zbiegł po schodach na złamanie karku do tych jasnych, rozrzuconych włosów, które wypływały w nieładzie spod szarego koca... Byłbym to naprawdę zrobił, ale słowa lekarza przywróciły mi czujność i one właśnie nie pozwoliły mi się zdradzić. „Jak to mam rozumieć? Za co mi pan dziękuje? Proszę mi wybaczyć, ale ja pana nie rozumiem?”. Wtedy ja, panie mecenasie, odpowiedziałem sucho i zimno, i choć nie był to mój własny głos, byłem z tej odpowiedzi bardzo zadowolony, jak ktoś, kto wytrzymuje przechodzącą ludzkie pojęcie, najwyższą próbę własnej siły. Odpowiedziałem człowiekowi w bieli: „Po pierwsze, dziękuję za uratowanie mojej, formalnie jeszcze żony, po drugie, dziękuję za dobrą wiadomość, że zażyła niewielką dawkę proszków...” A więc udało się stłamsić słowami podbiegającą do gardła tkliwość. Panie mecenasie, pan sobie nie wyobraża, jaki zwycięski poczułem się w tamtym momencie, w którym po raz pierwszy w życiu pokonałem sa
mego siebie i nie objawiłem własnych emocji. Bo widzi pan, dotychczas moje emocje, które objawiałem, wyzwalały u ludzi litość. Kiedy to odkryłem — a stało się to dosyć szybko — celowo, z premedytacją grałem przed ludźmi nieszczęśliwego tylko po to, aby wzbudzić ich litość, a więc osiągnąć przez to jak najwięcej korzyści. Pan się zaczyna niecierpliwić, mecenasie? Dobrze, zaraz skończę opis tamtej sytuacji, zaznaczam jednak jeszcze raz, że ma ona związek z całym moim życiem i dlatego tak szczegółowo ją relacjonuję. Zrozumie pan wszystko dopiero po wysłuchaniu mnie do końca. „Pan jest cyniczny”!, powiedział lekarz i sam, nie wiedząc dlaczego, strapił się swoim wybuchem gniewu. „Zaplombowano pańskie mieszkanie, więc musi pan gdzie indziej przenocować”. A ja wtedy znowu, czując już nad nim przewagę, jakiej chyba nigdy nad nikim w życiu nie miałem, odpowiedziałem: „Wszyscy macie rację, podejrzewając mnie o otrucie własnej żony”. Pan to musi, mecenasie, zrozumieć, zawsze przez całe życie zapędzano mnie w kozi róg, w bezradność — a wtedy ja po raz pierwszy uczyniłem to z kimś innym. Moje uczucia przez całe życie były „tak prawidłowe”, nie zawaham się użyć tego terminu, że moja reakcja przed lekarzem w obliczu tragedii (reakcja, która nie mieściła się w normach ludzkich), dawała mi po raz pierwszy w życiu poczucie wyzwolenia. Tak, poczucie wyzwolenia! Gdzieś, panie mecenasie, wyczytałem, że człowiek całe życie skrupulatnie pod
porządkowujący się „normom ludzkim", musi wreszcie popełnić coś, co przed sobą mógłby nazwać zbrodnią. (Oczywiście, niech pan się nie boi, nie chodzi tu o dosłowną zbrodnię).
Oto dlaczego zachowałem się tak wtedy na schodach, czego absolutnie nie może zrozumieć pan prokurator, twierdząc, że tamto zachowanie się moje świadczy, iż całe życie byłem cyniczny. Nie chcę się wybielać i przedstawiać siebie jako anioła dobra, bo i na ten temat mam już inne zdanie niż kiedyś, ale mój cynizm w rozmowie z lekarzem, to chęć zniszczenia, zwyciężenia w sobie dążności do przedstawienia siebie przed ludźmi w jak najlepszym świetle. Tak, tak, ja to panu udowodnię na przykładzie swego życiorysu, mamy przecież sporo czasu. Musi więc pan mnie cierpliwie wysłuchać, jeśli już pan tak serdecznie i bezinteresownie podjął się obrony mojej skromnej osoby. Zanim jednak przedstawię panu przeszłość, skończę o tamtym wydarzeniu na schodach, bo jest ono ważne, jeśli uznaję je za swego rodzaju punkt zwrotny w moim życiu. Lekarz nagle zgarnął poły swego fartucha, jakby poczuł przerażające zimno. „Dlaczego pan mnie tutaj zatrzymuje, tam jest śmiertelnie chora!, krzyknął i runął w dół zbiegając po kilka schodów naraz. Stałem nieruchomo jak zahipnotyzowany. A jednak to lekarz nie wytrzymał, a nie ja! Przystanął
o piętro niżej i domyślając się pewnie, że nie ruszyłem do góry, zapytał złamanym, proszącym głosem, jakby z ostatnią nadzieją, że mo
ll
ja pozytywna odpowiedź uratuje we mnie godność człowieka. „A może pan pojedzie z żoną do szpitala?” „Nie”, odkrzyknąłem krótko i zwięźle w przestrzeń klatki schodowej, rozkoszując się przy tym swoim zwycięstwem. Tak, panie mecenasie, wyglądało to spotkanie i rozmowa z lekarzem. Nasza rozmowa trwała niespełna pięć minut, choć opowiadałem o niej o wiele, o wiele dłużej. Czy pan zrozumiał, o co mi chodziło? Ja po prostu tamtą chwilą się rozkoszuję, choć wiem, że biorąc pod uwagę normy etyczne, jestem w niekorzystnej sytuacji. To był jednakże, jak już powiedziałem, punkt zwrotny w mojej psychice...
Pod drzwiami mieszkania odczekałem jeszcze chwilę i zszedłem w histerycznym podnieceniu na dół. No, i co dalej było, sam pan dobrze wie, drogi mecenasie. Chąc opowiedzieć o tym ładnie i literacko, musiałbym to ująć jakoś tak: „Długo biegłem w rozżarzonym do białości powietrzu. Potem nagle nastąpił ból i słodkawa mgła przesłaniała wszystko. Zdążyłem jeszcze tylko pomyśleć, że teraz dopiero leży obok mnie wiele kobiet, tak ufnych i tak cicho przyczajonych jak tamta na noszach”. Ale pan rozumie, że powyższych kilka zdań to literatura, więc po co się powtarzać. Powiedział pan niedawno, że aby mnie skutecznie bronić, musi pan wszystko, co jest możliwe do poznania mnie, poznać. Miał pan rację dowodząc w sądzie, że nawet najdrobniejszy czyn człowieka wpływa na całe jego
życie. Zacznijmy więc od początku, mimo że obronę pańską uważam za absurdalną, jeśli ja sam przed sobą nie mogę się już obronić. Powiem jaśniej, i niech pan wierzy, że mówię prawdę. Otóż, oskarżenie samego siebie, jest moją najskuteczniejszą obroną, wyzwoleniem z nędzy duchowej, która niczym rdza wszystko już we mnie przeżarła. A więc zacznijmy tę spowiedź, która, między Bogiem a prawdą, bardziej sensowna byłaby przed prokuratorem niż przed panem. Pan ma po prostu inne pojęcie dobra i zła niż ja obecnie i może właśnie dlatego spróbuję panu pomóc. Jeszcze raz podkreślam, moje oskarżenie samego siebie nie jest perfidnym, przewrotnym sposobem obrony ani też wzbudzaniem w pańskim sercu litości, która miałaby... Dlaczego nienawidzę litości, zrozumie pan, wysłuchawszy mnie cierpliwie do końca.
Czy pan, mecenasie, nie sądzi, na przykład, że źródłem wszystkich naszych klęsk jest ambicja? Mówi się, że rodzą ją kompleksy, poczucie niższości. Nie przeczę, może i tak bywa, twierdzę jednak, iż zdarza się najczęściej odwrotnie, to ambicja rodzi kompleksy i chorobę, którą nazywa się poczuciem niższości. To, co powiedziałem, jest logiczne. Zgodzi się przecież pan ze mną, że im ktoś jest bardziej ambitny, tym więcej spotyka go klęsk, i dalej, im więcej ten ktoś przeżywa klęsk, tym „bardziej paląco” rodzą się u niego kompleksy niższości. Kręci pan głową, mecenasie. Co to jednak znaczy, jeśli pan odpowiada, że zgadza
się ze mną i jednocześnie nie zgadza się? Za chwilę postaram się udowodnić swoje twierdzenie, przynajmniej na przykładzie mego jednostkowego przypadku. Powtarzam więc, że wszystkiemu jest winna ambicja. Dziwię się do dziś, skąd się ona u mnie brała. Człowiek z tym się chyba rodzi, a reszty, czyli rzeczy najważniejszej, dokonują inni ludzie, aby ona już nigdy w człowieku nie popuściła. Powiedziałem, jak pan zauważył, „w człowieku”. Dla własnej więc swobody i wygody będę mówił o sobie jak o kimś innym, pozwoli mi to na pewien dystans, który byłby trudny do osiągnięcia, gdybym opowiadał w pierwszej osobie. Aby zbytnio niczego nie komplikować, będę mówił jak najprościej, najczęściej ograniczając się do samych faktów, których komentowanie będzie pańskim zadaniem, a nie moim. Naprawdę wszystkiemu winna jest ambicja i to ta towarzysząca od chwili „poznawania pierwszych kształtów rzeczy”. Już w szkole musiały być same piątki, a obłudni dorośli musieli bez przerwy chwalić, bo bez tego mały pędrak nie mógł żyć i jeśli zdarzył się dzień, podczas którego nie został za coś pochwalony, potrafił z tego powodu zamęczać się przez cały tydzień. Zawsze, o każdej porze dnia, w każdej chwili musiał błyszczeć ten smarkaty, mały berbeć i zbierać od dorosłych pochwały. Oczywiście, zawsze robił to za cenę przypochlebiania się im, dogadzania ich własnej próżności, a to ostatnie dorośli obłudnie nazywali mądrością cudownego dziecka. A cu
downe dziecko, ten berbeć, już wtedy przed samym sobą wszelką mistyfikację uważał za prawdę. Bohater nasz, panie mecenasie, na przykład, na którąś gwiazdkę zrobił dwadzieścia paczek i wszystkie zaadresował na siebie, wszystkie wypchał brukwią i szmatami, a w jednej była nawet cegła, bo zabrakło już brukwi i szmat. Nasz bohater osiągnął swój cel: uczestnicy szkolnego wieczoru gwiazdowego, rodzice, nauczyciele i uczniowie, podziwiali to cudowne dziecko, które zawsze ma same piątki, a teraz dostało aż dwadzieścia paczek od świętego Mikołaja. Zdaje się, że rozdający te paczki, sam święty Mikołaj był tym faktem także oszołomiony. Po raz pierwszy wręczał jednemu dziecku aż dwadzieścia paczek; nie wiadomo jednak, czy odczuwał święty ten fakt jako niesprawiedliwość społeczną. Szkoda więc, panie mecenasie, że nie był to Dziadek Mróz, który powinien różnić się od świętego Mikołaja, przynajmniej w założeniu,
o wiele większą dozą racjonalizmu. Było to, niestety, zaraz po wojnie i Dziadek Mróz nie zdążył jeszcze przyjść na tamto Boże Narodzenie. Ale to jeszcze nie wszystko o naszym bohaterze. Otóż, nasz cudowny berbeć umówił się przed tym wieczorem gwiazdkowym z wieloma kolegami co do wzajemnego przysyłania sobie paczek. Jego koledzy przysłali mu paczki z cukierkami i ciastkami, on wysyłał im brukiew i szmaty. Był to żart przyjęty, więc czemu nie? Wszystkie jednak, jak już powiedziałem, nawet te paczki z brukwią i szma
tami zaadresował na siebie. Nikt niczego się nie domyślił, bo nasz przebiegły bohater, bojąc się jak ognia kompromitacji, każdą paczkę zaadresował innym rodzajem pisma i innym atramentem. I co najciekawsze, albo ściślej, najdziwniejsze, nasz bohater po otrzymaniu tych paczek, nie widział już w tym mistyfikacji, fikcji. Sam uwierzył w pozory, które pierwotnie, tylko innych miały wprowadzić w błąd. Niech mi pan powie, panie mecenasie, skąd się brała ta cholerna, chorobliwa, dziwnie pojęta ambicja? Ta dążność od najmłodszych lat do błyszczenia i wyjątkowości, nawet dzięki mistyfikacji, i brak wstydu przed samym sobą i wyrzutów sumienia z powodu fałszu, w jakim żył. Milczy pan, nie chcąc robić mi przykrości? A może pan milczy z zażenowania, że oto opowiadam o sprawach bez związku z procesem, który nas czeka? Powiem więc krótko, myli się pan. Wszystko to, co mówię, ma związek z procesem i z tą granicą, którą przekroczyłem po raz pierwszy w życiu w rozmowie z lekarzem na klatce schodowej. Korzenie obecnego mego stanu psychicznego, całego życia, sięgają w tamte lata i w prostej linii stamtąd wyrastają. Potem nasz bohater złapał węzełek i pojechał do miasta, do gimnazjum. Spóźnił się kilka dni na egzamin, więc zaczął prosić płaczliwie nauczycieli, biedny wiejski chłopiec, i oczywiście zdał egzamin. Był sprytny i przebiegły jak na swój wiek, więc zaraz poszedł do takiej instytucji, co się biedniejszymi dziećmi zajmowała i wy
chowywała, i znowu powtarzał długo i płaczliwie, że biedny jest i ze wsi. Wykazywał przy tym uświadomienie społeczne godne nie najgorszego agitatora politycznego nowego ustroju, więc znalazło się dla naszego bohatera stypendium i internat, choć ten ostatni był zastrzeżony tylko dla liceum pedagogicznego, a nasz bohater zdał egzamin do ogólniaka, marzył bowiem wtedy o medycynie. To był kolejny etap, kiedy upokorzeniem, mistrzowskim wzbudzaniem litości, osiągał swój cel. Nikt przecież z jegO' wsi nie dostał się do ogólniaka, kto wie, może nikt z jego współtowarzyszy dzieciństwa nawet o tym nigdy nie marzył. Tylko jemu jednemu dopisywało szczęście! Słowem, nasz bohater, panie mecenasie, triumfował! Wokoło wzbudzał litość, urządzał mistyfikacje, upokarzał się, uważając przed sobą, że to upokorzenia na niby; o mistyfikacjach natychmiast zapomniał, że to mistyfikacje. Oszukiwał wiedząc, iż oszukuje, udając nieszczęśliwe i skrzywdzone przez los wiejskie dziecko. I wszyscy wokół dawali się na to nabrać, a wraz z ludźmi i ustrój dawał się na to złapać! Wciąż uparty był i w tym uporze ambitny, więc pragnął coraz więcej i marzył o coraz większym błyszczeniu wśród innych. W gimnazjum umiał podejść zarówno swoich kolegów, jak i nauczycieli, więc został nawet przewodniczącym organizacji młodzieżowej tamtych czasów. Przekupywał obietnicami lub zmuszał szantażem i przychodzili jego rówieśnicy na zebrania, a wszystko robił po to, żeby
Miłość legendą innych — 2
17
być wśród nich najważniejszym. Kiedy jednak nikt podczas manifestacji nie chciał nieść transparentu, sam go niósł. Przekonywał innych, w co sam natychmiast wierzył, bo taki był w stosunku do siebie łatwowierny, że niosąc transparent poświęca się dla dobra wszystkich, że ratuje szkołę przed skandalem. W gruncie rzeczy, ratował swoją sytuację pierwszego i najważniejszego, nawet za cenę upokorzenia. Wszystko dla pozoru, że ma się władzę, jest się najważniejszym, mimo że właściwie w szkole nie miał na nic wpływu, bo zawsze szedł na rękę swoim kolegom, chcąc utrzymać się przy władzy. W praktyce nikt go nie słuchał, jeśli nikt nie chciał nieść transparentu i on go sam musiał nosić. Nie mógł jednak zrezygnować z pozorów władzy. Panie mecenasie, czy nie sądzi pan, że nasz bohater przypomina niektórych działaczy politycznych z pewnego okresu, którzy także za pozory władzy i „ważności” płacili ogromną cenę? Ale przepraszam, to tylko dygresja, nie chodzi mi przecież o tak wielkie uogólnienia. Zgodzi się pan jednak ze mną, że czasami streszczenie życiorysu jednostki oddaje cechy danej epoki? Ale do rzeczy, wróćmy do naszego bohatera.
Oto, biedny, wciąż praktykujący wzbudzanie litości nad sobą u innych wyrostek został wyrzucony z internatu, żeby zwolnić miejsce dla jeszcze biedniejszych lub po prostu dla tych, którzy naszego bohatera zdystansowali w doskonalszym wzbudzaniu litości nad sobą. Nasz
bohater zamieszkał w zimnej rudzerze i strawę gotowaną jadł tylko trzy razy na tydzień. Skąd brała się ta cholerna ambicja? Skąd brał się ten cholerny upór, że za talerz żołnierskiej repety trzy razy w tygodniu dawał się okładać po gębie na treningach bokserskich? To była cena, jaką płacił za to, aby utrzymać się w gimnazjum, móc być wśród synów wojewody i sekretarzy, wśród tych, których ojcowie bywali tacy ważni i wszechwładni. Czy robił to wszystko dlatego, żeby nie wrócić na wieś i nie paść znienawidzonych krów? Wróciłby jednak nasz bohater na wieś do tych krów, gdyby któregoś dnia nie uciekł nocą przez okno. Uciekł od pługa i gnoju wybijając szybę w zbutwiałym oknie i w ten sposób nie zapłacił gospodyni czynszu za ostatnie miesiące, bo nie miał czym zapłacić. Uciekł także z tej rudery i dlatego, bo nie mógł już znieść gotowanych jajek przywożonych przez matkę raz na tydzień. Panie mecenasie, czy pan kiedykolwiek przez kilka dni bez przerwy jadł gotowane jajka? Niech się pan nie uśmiecha. Nasz bohater z powodu tych jajek nie mógł rozmawiać z ludźmi na bliższą odległość. Uciekł więc do innego miasta, gdzie znowu płaczliwie opowiedział o swojej wiejskiej biedzie, wzbudził litość, bo już był w tym mistrzem, i dostał miejsce w internacie i stypendium. Gospodyni, u której mieszkał, odnalazła go jednak, ale nie udało się jej ściągnąć należności za zaległy czynsz i odszkodowania za rozbitą szybę, bo nasz
wyrostek wykpił się, był bowiem aż nazbyt świadomy politycznie i miał drugie, co do hierarchii ważności, pochodzenie społeczne, więc organizacja młodzieżowa nie pozwoliła gospodyni-mieszczance go tknąć. Do dziś, panie mecenasie, zastanawiam się, czy te wszystkie ucieczki i upokorzenia wynikały z ambicji, aby nie wrócić na wieś? A może była to nędza własnej godności, która nie opuszczała mnie przez całe życie? Odłóżmy jednak to pytanie na potem, sądzę, że będzie ono bardziej na miejscu, kiedy już dojdę do meritum sprawy. Tymczasem musi pan wysłuchać, kolejnego fragmentu mego życiorysu. W nowym mieście nasz bohater-wyro- stek wziął się w garść i nadrobił zaległości w nauce, wynikłe z powodu talerza żołnierskiej zupy trzy razy w tygodniu. Stypendium jednak, jakie otrzymał w nowej szkole, było połówkowe, bo ojciec bohatera był rolnikiem indywidualnym i nie chciał wstąpić do spółdzielni, za co go jego własny syn niezgorzej nienawidził. Ta indywidualność ojca, to był jedyny cień, jaki kładł się ciemną plamą na uświadomieniu politycznym wyrostka i ten cień hamował jego parcie do przodu, tak przynajmniej on sam myślał. Panie mecenasie, czy nie sądzi pan, że życie najbardziej ironiczne i pikantne jest w drobiażdż- kach, i one, nie wiekopomne zdarzenia, żrą najboleśniej naszą pamięć? Niech pan pomyśli: ojciec naszego bohatera uznawany był za bogacza, za kułaka, a nasz bohater, ambit
ny syn wsi, jak pewnie pan powie w swojej mowie obrończej, wyłudzał ciastka i inne przysmaki od kolegów, którzy mieli bogatych rodziców. Szczególnie od jednego z nich, który trzy razy w tygodniu dostawał paczkę, bo jego ojciec był kierownikiem gorzelni. Do tej gorzelni ojciec naszego bohatera woził ziemniaki za pół darmo, jak sam mawiał, więc te wyłudzane ciastka prawnie należały się naszemu bohaterowi. I znowu, panie mecenasie, pikantny zbieg okoliczności. W oddawanych za pół darmo ziemniakach i wyłudzanych ciastkach objawiała się sprawiedliwość społeczna! Dobre sobie, co? Ale oto zbliżamy się do bardzo ważnego etapu życia naszego bohatera, bowiem czas, choć powoli, ale uparcie parł naprzód. Nasz bohater, któremu posypał się pierwszy wąs, zakochał się w swojej koleżance o imieniu Elżbieta. Bohater nasz, przyzwyczajony do płaczliwości, którą miał już we krwi, do wzbudzenia nad sobą litości — iw tym wypadku zastosował tę niezawodną taktykę. Na jego umizgi dziewczę odpowiedziało przyjazną obojętnością, nawet raz poszło z nim do kina. To kino było jedną z klęsk naszego wyrostka, który akurat stawał się mężczyzną. Kiedy szli na film, spostrzegł nagle, jak śmiesznie i pajacowato wygląda w długiej ojcowskiej jesionce, starej, z szerokimi rękawami i ogromnym kołnierzem. W jednej chwili stracił tak starannie i długo wmawianą sobie pewność siebie i zaczął pleść od
rzeczy do tego stopnia, że dziewczyna na drugi dzień nie chciała na niego' spojrzeć. Zdaje się, że ta głupia, stara i niemodna jesionka wyzwoliła w nim histerię. Nasz bohater z pasją wpadł w swoją śpiewkę płaczliwego wzbudzania litości, ale tu powinęła mu się noga, bowiem rzecz nie dotyczyła uświadomienia społecznego i przewagi, jaką daje chłopskie pochodzenie. Takie bowiem rzeczy, jak umizgi do dziewczyny, są poza ustrojem politycznym. Obiekt miłości naszego bohatera dał mu po prostu kosza. Odtąd nasz wyrostek chodził jak cień, bo miał ten swój cholerny chłopski upór, który i tu wylazł. Potrafił godzinami wpatrywać się w bladą, anemiczną twarz dziewczyny, w szklane, niebieskie oczy, w wysokie czoło z opadającymi nań kosmykami włosów. Dziewczyna po jakimś czasie zaczęła się od niego odwracać ze wstrętem. Wybrała syna kierownika gorzelni, od którego nasz bohater wyłudzał ciastka i inne pańskie wiktuały, których w swoim rodzinnym domu nigdy nie widział. Skąd się w nim brał ten upór aż do granic największego upokorzenia i ta fałszywie pojęta ambicja, która pogłębiała i tak już palące kompleksy niższości? Z uporem maniaka krążył wokół bladolicej dziewczyny, wykuwającej na pamięć lekcje, a w święta klasy robotniczej kroczącej w pierwszej czwórce z biało-czerwoną szarfą okrywającą jej płaskie piersi. Najgorsze były dla niego jej
codzienne spacery z synem kierownika gorzelni.
Coraz częściej nawiedzało naszego bohatera uczucie, że wszędzie, gdzie się odtąd znajdował, był nieproszony i niepotrzebny, a wszystkie swoje najskromniejsze miejsca w życiu po prostu wyprosił, wybłagał. W tym miejscu uśmiecha się pan, mecenasie. Tak, domyślam się z jakiego powodu, więc powtarzam „wszystkie swoje miejsca w życiu wyprosił i wybłagał”. Niech pan sobie przypomni swoją młodość, mecenasie? Czy wtedy nie miał pan ogromnego poczucia swego miejsca w życiu? Niech pan nie zaprzecza, w młodości poczucie tego miejsca w życiu jest czasami większe niż w okresach późniejszych, choć przyznaję, bywa ono imaginacją, bowiem tworzą je marzenia i wzorce, idealne i piękne wzorce, na przykład z literatury...
Nasz bohater do końca gimnazjum ubóstwiał bladolicą i pisał na jej cześć ogromne poematy, które ona wyśmiewała. Nagle, a to pewnie wina zgubnego wpływu wzorców literatury romantycznej, swoje cierpienia miłosne zaczął w sobie kultywować, uznał je za rzecz wzniosłą i piękną. A czyż taka postawa nie wypływała z marzenia o określonym miejscu w życiu w myśl romantycznego wzorca? Zastanawiam się, czy w tamtych, już w tamtych latach szkolnych, nie ukształtował się w nim model miłości nieszczęśliwej jako doskonałej, którą narzucili dwaj romantyczni
geniusze. Odtąd do końca szkoły średniej upokorzenia, jakich doznawał od swojej dziewczyny, były dla niego samego czymś, co go wyróżniało wśród innych, przed samym sobą czyniło bohaterskim i pięknym. Użyłem przed chwilą bez żadnych przymiotników słowa „miłość” i zrobiłem to świadomie, bowiem jestem przekonany, że pierwsza miłość jest najczystsza i ona po latach urasta do rangi mitu, a więc staje się w pewnym sensie nieśmiertelna.
Zastanówmy się w tym miejscu, panie mecenasie, nad czymś, co stale i nieodłącznie przewija się w życiorysie naszego bohatera. Mianowicie, skąd u niego ten upór parwe- niusza? Stąd ta umiejętność uznania każdej mistyfikacji za prawdę, zarówno tej stworzonej przez siebie, jak i narzuconej przez literaturę? Skąd ta umiejętność uznania klęski i upokorzenia za coś wzniosłego, ba, zwycięskiego? Nie wynikało to przecież u naszego bohatera wcale z idei chrystianizmu ani z zasad jakiejkolwiek innej sekty, której wyznawcom upokorzenia i cierpienia sprawiają szczęście, bo przybliżają niebo. Skąd to się brało?
O tym wszystkim, co powiedziałem dotychczas, powinienem był panu, mecenasie, powiedzieć już przed pierwszą rozprawą. Pyta pan, dlaczego tego nie zrobiłem, i w raj^^u^Mwne zadaje pan pytanie, dlacze^i^ robię fó^teraz. Otóż, nie zrobiłem tego/dotychczas, bejac się, że moją spowiedź
[_£ WTP0ŻTC7ALNIA g;|
24 CENTRALNA
\ *
weźmie pan właśnie za sposób wzbudzenia w panu litości. Spowiadam się panu teraz z tego wszystkiego, bo wiem, że gdyby nawet pan chciał tę opowieść przytoczyć w sądzie w celu wzruszenia sędziów, zaręczam panu, że tak skutecznie panu przeszkodzę, iż każde pańskie słowo w mojej obronie natychmiast obróci się przeciwko mnie. Rozumiemy się, prawda? Niech pan więc nie stosuje chwytów zmierzających w tym kierunku. Moja opowieść ma być właśnie ostrzeżeniem przed tym. Na schodach, w rozmowie z lekarzem, pokonałem pierwszy raz w życiu samego siebie i, o czym pan wie, chciałem spokojnie umrzeć, aby tego zwycięstwa nie zaprzepaścić. O, widzę, że pan, mecenasie, znowu się niecierpliwi. Powiada pan, żebym wrócił do tematu, czyli do swego życiorysu. Dobrze, będę ciągnął dalej, cieszę się nawet, że już pana nie nudzę. Mówi pan, że niepotrzebne są panu moje komentarze, że pan woli nawet łzawe i, z pozoru bez znaczenia, suche fakty.
A więc studia. Biedny, ale zdolny młodzieniec dostaje się na studia. O bladolicym aniele, swoim micie, jakby trochę zapomina; w dalszym ciągu jest nieszczęśliwy ze swoim kompleksem niższości, który rodzi bojaźń przed nawiązaniem nowego romansu. Nie ma już paczek syna kierownika gorzelni, teraz są białe koszule pożyczane od jednego z kolegów o nazwisku Lesiewicz. Za te koszule trzeba było Lesiewiczowi wysługiwać się, wciąż mu pochlebiać, nadskakiwać. Powiem
krótko, dopiero na studiach kompleks w stosunku do kobiet i kompleks niższości z powodu biedy jego rodziców pogłębił się do najwyższego stopnia. Ale kompleks niższości trzeba zabić poczuciem przewagi, choćby pozornej, choćby wyimaginowanej. Nasz bohater znowu postanowił być pierwszy zarówno u Lesiewicza jak i, na przykład, na studium wojskowym przy uniwersytecie. „Student Rawicz pokaże wam, jak się prawidłowo strzela”, mówił porucznik podczas ćwiczeń ogniowych na terenie Cytadeli. I student Rawicz pokazywał, i student Rawicz strzelał, a potem wszyscy odwracali się od niego jak od parszywej owcy. A jednak zawsze chętnie, z satysfakcją pokazywał, jak trzeba prawidłowo składać się do strzału i atakować nepla w bezpośredniej z nim styczności. Jednak najgorszy był Lesiewicz, u którego trzeba było zasłużyć, bardzo zasłużyć na białe koszule. Wszyscy z niego kpili z powodu schlebiania Lesiewiczowi, choć sami usiłowali mu schlebiać, ale robili to gorzej, więc nie mieli u niego żadnych względów. Cierpiał Józef Rawicz z powodu kpin swoich kolegów, nawet bardzo cierpiał, ale kiedy trzeba było gdzieś wyjść, znowu stawał do zawodów o białą koszulę Lesiewicza i zawsze wygrywał. Skąd takie mistrzostwo nie do prześcignięcia w pochlebianiu Lesiewiczowi? I to już w okresie, kiedy był dorosłym, doświadczonym przez życie i znającym filozofów człowiekiem? Nie bez wpływu na to miała pewnie praktyka w internacie, kiedy
trenował wyłudzanie ciastek od syna kierownika gorzelni, późniejszego swego rywala, z którym przegrał. Jeszcze jedna rzecz w tym wszystkim nie była bez znaczenia. Lesiewicz był przystojny, nawet bardzo, leciały więc na niego babki, ale był eunuchowaty i pogardzał kobietami. Im bardziej nimi pogardzał, tym bardziej one na niego leciały. Zazdrościł więc student Rawicz Lesiewiczowi i w duchu go nienawidził. Za wszystko go nienawidził, za to, że miał powodzenie u kobiet i mógł nimi pogardzać, za to, że miał białe koszule, że dostawał paczki i pieniądze z domu, nawet że miał ojca w Ameryce... A może najbardziej nasz bohater nienawidził jednak Lesiewicza za to, że ten nigdy nie przepuścił okazji, aby nie uczyć swego kolegi ze wsi dobrych manier. Nienawidził więc nasz bohater Lesiewicza i za to, że zwracał mu uwagę, iż kłaniając się na ulicy profesorowi nie trzeba głośno wykrzykiwać „dzień dobry”, i za to, że w stołówce akademickiej zwrócił mu kiedyś uwagę, jak się trzyma nóż i widelec przy jedzeniu... Najbardziej jednak student Rawicz nie mógł darować Lesiewiczowi tych pięknych kobiet, które na niego leciały, a którymi on pogardzał. Nasz bohater marzył, aby te piękne kobiety ubóstwiać, ale one nim pogardzały. Mówiąc jednak prawdę, to nasz bohater zawsze bał się dziewcząt z manierami, w jego poczuciu z tak zwanych pańskich domów, córek urzędników, bał się bowiem kontaktów z nimi i kompromitacji z powodu swego nietaktu
w najprostszych sprawach, co zdarzało mu się na każdym kroku...
I tak oto, panie mecenasie, za chwilę rozpocznę wątek najistotniejszy, w prostej linii łączący się z treścią procesu, który pana czeka. W mojej historii miłosnej, o której za chwilę opowiem, nie ma wielkich, tragicznych wydarzeń, nie ma klasycznej powieściowej fabuły, bowiem w moim święcie wewnętrznym, który powstał z kompleksów, obsesji i urazów, pozornie nieważne drobiazgi nabierały znaczenia najważniejszego i ostatecznego. One decydowały o wszystkim, bowiem przyjąwszy postawę minimalizmu jako jedyną, i jednocześnie nie chcąc przestać walczyć o wielkie wartości, pozorom musiałem nadawać wielkie znaczenie — konsekwentnie więc podniosłem fikcję do rangi rzeczywistości. Spójrzmy na życie naszego' bohatera w okresie, który dla pańskiego, mecenasie, procesu ma znaczenie najważniejsze. Jak się pan z łatwością domyśla, będzie to u naszego bohatera próba wypełniania zaprogramowanego mitu konkretną rzeczywistością. I jeszcze jedno. Chciałbym, aby pan się ze mną zgodził, że kiedy będę mówił
o idei seksu, to zawsze jako o dążności potwierdzenia wartości jednostki, bowiem nasz bohater wyłącznie w tych kategoriach pojmował seks.
Na ostatnim roku studiów Józef Rawicz otrzymuje szarobiałą pocztówkę z widokiem dużego, portowego miasta. Tę niepozorną kartkę natychmiast uznaje za cud, na który od
dawna czekał. Na pocztowce było kilka niewinnych słów: „Mógłbyś się wreszcie odezwać. Łączę pozdrowienia. Elżbieta”. I oto student Józef Rawicz odmienia się jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Odżywa mit bla- dolicej dziewczyny z kosmykiem włosów na wysokim czole. Mit odżywa teraz z tym większą siłą, że nigdy nasz bohater nie wierzył w jego „realność”. Odezwanie się Elżbiety trafia w dziesiątkę. Mit o bladolicym aniele daje szansę wypełnienia pustki wokół siebie. Uczynienie mitu rzeczywistością to marzenie
o potwierdzeniu własnych wartości. Nasz bohater stwierdza natychmiast przed sobą, że nigdy o bladolicej dziewczynie nie zapomniał, że ona zawsze w nim żyła. Odpisuje więc długi, serdeczny list i z niecierpliwością czeka na odpowiedź. Otrzymuje równie serdeczne zapewnienia, że i ona zawsze o nim myślała, bo on jest bardzo dobry, o czym ona doskonale wie i jeszcze kilka innych zdań w tym rodzaju.
Myślę, panie mecenasie, że mogę w tym miejscu poddać się egzaltacji i patosowi, bowiem odda to stan naszego bohatera w tamtych dniach, o których opowiadam. „Jestem równy bogom” — krzyczy dusza Józefa Rawicza. Nie ma już Lesiewicza, nie istnieją jego białe koszule, nie ma pracy magisterskiej, którą rozpoczął pisać, do diabła z dobrymi manierami... Nie ma całego ludzkiego świata, który teraz przesłoniła mgła. Mgła, ciemność, noc może panować na świecie w nie
skończoność, jeśli w nim jest światło, wielkie światło oczyszczające z urazów, kompleksów, obsesji; czyniące Józefa Rawicza wyzwolonym, wolnym... Oto odzyskał swój mit, swego bladolicego anioła o niebieskich oczach. Teraz z powodzeniem może obyć się bez kolegów i Lesiewicza. Po raz pierwszy dobrze czuje się w samotności, której dotąd tak bardzo nie znosił, że czyjąś obecność gotów był kupować nawet za cenę upokorzenia, jak kupował od dzieciństwa możliwość błyszczenia. Teraz nie potrzebuje nikogo, jest samotny, ale szczęśliwy, choć jeszcze do niedawna wydawało mu się, że ludzie samotni są gorsi, mniej wartościowi, jeżeli nie zasługują na towarzystwo innych. Teraz w swojej samotności, nie jest sam, jest ze wszystkich stron otoczony swoim mitem, który ma postać bladolicego anioła o niebieskich oczach. Wraca do naszego bohatera z nagłą siłą romantyczna aura, jaką narzucili wieszczowie, a tęsknota dopełnia ideału romantycznej, cierpiętniczej miłości. Wie, że zwycięży ze światem, weźmie Ra nim rewanż w postaci bladolicego anioła, swego mitu.
Niestety, na swoje nieszczęście nasz bohater nie wie jeszcze, panie mecenasie, że mit jest nieśmiertelny dlatego, że jego „przedmiot” nigdy nie jest osiągalny, bo gdyby został osiągnięty, mit przestałby być mitem, a zatem straciłby swoje pierwotne znaczenie.
O tym przekona się nasz bohater o wiele później. Wszystko, co go teraz otacza jest irra-
cjonalne, realnością jest tylko on i jego bla- dolicy anioł. Zapyta pan, mecenasie, skąd taka możliwość ludzkiego uniesienia w epoce podróży na księżyc? Skąd to wszystko w młodzieńcu, w studencie, Józefie Rawiczu, biedaku wiejskim, który do niedawna jeszcze nie umiał trzymać widelca i noża przy jedzeniu drugiego dania? Niech pan więc pomyśli
0 nim, mecenasie, jak o człowieku, który nie miał nadziei i nagle, zupełnie niespodziewanie...
Rozumie pan, o czym myślę? Nasz bohater %je przez kilka tygodni w tym radosnym uniesieniu i szczęśliwy ukrywa swoją radość, bojąc się, że jego cyniczni koledzy, kiedy dowiedzą się o wszystkim, natychmiast go wyśmieją. Teraz codziennie wysyła listy i w imię swego mitu siedzi po dziesięć godzin nad pracą magisterską, bo bladolicy mit kazał mu nad nią siedzieć. Wreszcie studentka Elżbieta prosi studenta Rawicza, aby do niej przyjechał. Po raz pierwszy, ale niestety nie ostatni, nasz bohater jest w siódmym niebie. W podnieceniu, rzucając zajęcia i pracę magisterską wsiada do pociągu.
Elżbieta oczekuje go w swoim studenckim pokoju, w którym mieszka wraz z koleżanką. Wita go serdecznie i czule, jakby byli prawdziwym narzeczeństwem od lat. Nasz bohater nie może od niej oderwać wzroku, taka wydaje mu się piękna. Elżbieta w rozmowie, mimochodem, daje do zrozumienia, że myśli
o nim -poważnie i nawet, wybiegając w przy
szłość, coś tam przebąkuje o ich wspólnej pracy po studiach. Elżbieta jest swobodna i towarzyska, dowcipna, aż trudno uwierzyć, że to ta sama dziewczyna, która kilka lat temu całymi dniami w pokoju do nauki w internacie wkuwała lekcje na pamięć. I nagle następuje zgrzyt, który rani boleśnie naszego bohatera, choć w innej, „bardziej ludzkiej sytuacji”, ten drobiażdżek byłby bez znaczenia. Niestety, w sytuacji naszego bohatera, który wszystko zmitologizował, ma to gromne, potworne znaczenie. Nie uwierzyłby pan nigdy, co tak uraziło Józefa Rawicza? Oto jego wymarzona dziewczyna wspomina w wesołej rozmowie, że przed godziną jednemu ze swoich kolegów zeszywała spodnie! To był pierwszy dysonans tego pięknego, sielankowego wieczoru, podczas którego u naszego bohatera następowało wielkie „odzyskiwanie utraconego świata”. Długo widział w swojej wyobraźni te spodnie, które brał do ręki jego bladolicy anioł. Oczywiście, spodnie były brudne i za- tłuszczone, a twarz Elżbiety w jego wyobraźni martwa i bolesna. Dziwił się potem, że niewiele więcej zapamiętał z tamtego wieczoru. Obraz cerowanych przez Elżbietę spodni tłumił słowa i przesłaniał mgłą wszystkie gesty
i sytuacje tamtego spotkania. Po godzinie Józef Rawicz wrócił do swego miasta ze strachem, że jego bladolicemu aniołowi zaczyna grozić strącenie w otchłań piekła. Pan, mecenasie, uśmiecha się, słysząc tak tanie słowa. A jednak tylko tego typu słowa oddają naj
wierniej odczucia naszego bohatera w tamtym czasie... Krótko potem student czwartego roku znowu stał się najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Jego bladołicy anioł zstąpił na ziemię, czyli przyjechał do niego. W tym miejscu pozwoli pan, mecenasie, że wrócę do pierwszej osoby, boję się bowiem, że jeśli będę opowiadał w trzeciej, straci ten fragment opowieści na pewnej specyficznej temperaturze.
Pół dnia chodziliśmy po wszystkich hotelach i nigdzie nie było wolnych miejsc. Wreszcie skierowano nas na kwatery prywatne. Pulchna kobieta w zatłuszczonym szlafroku odpowiedziała, że i owszem, ale jeśli nie jesteśmy małżeństwem to nic z tego, bo ma tylko jeden pokój do wynajęcia. Szybko uspokoiłem kobietę, że to dla pani, ja wejdę tylko na chwilę. W duchu pomyślałem ze złością, co ona sobie o nas myśli, ale nic nie powiedziałem, bojąc się ją złościć — mogła przecież w ogóle się rozmyślić i nie wynająć pokoju. Elżbieta wypełniła druczek meldunkowy, ja zapłaciłem i po dziesięciu minutach byliśmy już sami. Niestety, panie mecenasie, ja jeszcze wtedy nie wiedziałem, że najpoważniejsze sprawy w życiu trzeba przyjmować jak najprościej, zwyczajnie. Powiem więcej, trzeba je przyjmować prawie od niechcenia, w przeciwnym wypadku stają się nienaturalne, sztuczne i natychmiast się je zaprzepaszcza. Niestety, tego wszystkiego jeszcze wtedy nie wiedziałem. Niczym te ciężkie, ma-
MiJoSe legendą Innych — 3
33
honiowe meble w tamtym mieszczańskim pokoju, ciążył nade mną mit idealnej, a więc nieludzkiej miłości, poczucie konieczności w niej jakiegoś rytuału, na przykład z obrzędów chrześcijańskich, co najmniej na miarę zmartwychwstania lub wniebowzięcia. A życie, panie mecenasie, jest takie proste jak oddech i spojrzenie, jak powiew wiatru, który albo sprawi nam przyjemność, lub sypnie piaskiem w oczy. No, i jak pan się zapewne domyśla, sypnął mi piaskiem w oczy.
Pytał pan, czy rozumiem siebie tamtego? Tak, rozumiem. Buntowałem się przeciwko prostocie wykonywania wielkich rzeczy, widząc w tym wulgaryzację, profanację świętości tychże wielkich rzeczy. Buntowałem się przeciwko naturalności, teraz to wiem, bo chciałem, aby wszystko to, co robimy, co miało z nami i mogło mieć w przyszłości jakikolwiek związek, było w pięknej, złoconej ramie i tak dostojne jak meble tamtego pokoju. Teraz wiem, że dopiero w tamtym mieszczańskim pokoju zaczęła się dla mnie prawdziwa klęska, jej początek.
Po wejściu siedzieliśmy kilkanaście minut bez słowa, jakbyśmy się oswajali z miejscem, w którym po raz pierwszy w życiu jesteśmy wreszcie sam na sam. Ściany tego pokoju były zawieszone kolorowymi landszaftami, wisiała też ogromna mata, na której symetrycznie płynęły łabędzie i równie symetrycznie rosły sosny, a dokładnie w jej centralnym punkcie tkwiło wielkie, czerwone słońce
W momencie zachodu, widoczne już tylko, także dokładnie, do połowy. Na jednym z obrazów nimfy półnagie i tłuste, większość z nich w pozycji leżącej lub półleżącej, wszystkie otaczają półkolem tłustszą nimfę, która akurat gra na jakimś instrumencie, już nie pamiętam, cytrze czy harfie. Na przeciwległej, centralnej ścianie Matka Boska Częstochowska z Dzieciątkiem. Na kredensie, wypełnionym kryształowymi naczyniami, stały dwa zdjęcia, na jednym para ślubna, on z muszką, ona w welonie i kapeluszu z lat dwudziestych, oboje wydymają policzki, jakby mieli w ustach wodę. Na drugiej fotografii kilkuletnia dziewczynka w bieli, z wiankiem na głowie, ze świecą w ręku, w dole zdjęcia napis: »Pamiątka pierwszej komunii”. Jedynym meblem z obecnej epoki był tapczan zasłany żółtą kapą.
— Zaczekaj chwilę, pójdę się umyć — powiedziała Elżbieta otwierając walizkę. Wzięła ręcznik, mydło, szczoteczkę do zębów i wyszła. To właśnie poi jej wyjściu tak dokładnie oglądałem ten mieszczański pokój.
— Zgaś światło— wracając, już w drzwiach, powiedziała Elżbieta.
Rozbierała się po ciemku. Patrzyłem na zarys jej sylwetki. Nigdy dotąd nie miałem jeszcze kobiety i krew w moim ciele zaczęła krążyć coraz szybciej, jakby wszystkie ciałka dostały histerii, pędząc po drogach żył jak zwariowane, oszalałe radosnym podnieceniem. Nagle zapala się światło nocnej lampki i ciał
ka krwi nieruchomieją przerażone. Proszę mi w tej chwili, panie mecenasie, wybaczyć pom- patyczność słów, ale powtarzam, proszę mi wierzyć, one właśnie oddają prawdę. Gdybym bowiem tamtą sytuację przekazał innym, powiedzmy, bardziej „gustownym obrazem”, byłaby to nieprawda. Kiedy zabłysło światło lampki nocnej, patrzyłem na Elżbietę z zachłannością człowieka, który pragnął czegoś całe życie i ani przez chwilę nie przypuszczał, że jego pragnienie się spełni. Cel był na wyciągnięcie ręki. W białej koszuli wyglądała jak dziewczynka, która z przejęciem, w nabożnym skupieniu idzie do komunii z tą papierową, jak kreda białą twarzą niczym na fotografii na kredensie. Elżbieta ściele tapczan i bez słowa wślizguje się pod kołdrę. Nie zdejmując marynarki podchodzę i siadam na pościeli obok jej ciała. Tak, to było już jej ciało, piękne, wymarzone ciało Elżbiety. Natychmiast jednak zapragnąłem, aby to było coś więcej,
0 wiele więcej. Elżbieta nie mogła być w tamtej chwili „zwyczajnie osiągalna”, bo natychmiast prysnąłby tak długo budowany mit całego mego życia, przestałby być ważny w jednej chwili, tuż po osiągnięciu. A może, myślę dziś, mecenasie, przestraszyłem się, że nie będzie to oczekiwane potwierdzenie mojej wartości, jeśli stanie się to tak szybko i zwyczajnie? Pochyliłem się i delikatnie pocałowałem Elżbietę w policzek. Ona przyciąga mnie
1 długo trwamy w takiej pozycji, jakie ogląda się w filmowych romansach, pełnym pro-
filem do kogoś, do jakichś widzów, którzy mają oto potwierdzić wielkość sytuacji. Trzymałem ją w objęciach, jakbym trzymał porcelanową figurkę, buddyjską świętą figurkę, która mnie nobilituje, ale której nie mogę zbezszcześcić.
Elżbieta nagle wyswobadza się z mego objęcia.
— Idź zapłać gospodyni, bo cię wypędzi — mówi zdyszana.
•— Przecież już zapłaciłem — odpowiedziałem odruchowo.
■— Głuptasie, zapłać za siebie, przecież nie Pójdziesz po nocy do akademika.
■— Ile jej mam dać? — pytam i naprawdę nic jeszcze wtedy nie zrozumiałem. Oto, co znaczy, panie mecenasie, niewiara w spełnienie swego największego marzenia. W obliczu największego celu, na wyciągnięcie ręki, człowiek staje jak sparaliżowany. Co to jest, panie mecenasie, że tak się właśnie dzieje?
—■ Myślę, że sto złotych wystarczy ■— odpowiada Elżbieta i teraz wiem, że już w tamtym momencie zaczynała się niecierpliwić.
Wyszedłem posłusznie i zapłaciłem gospodyni, która z uśmiechem zrozumienia schowała pieniądze w tłustym szlafroku. Wręczyłem pieniądze, nie mówiąc do niej ani słowa, ponieważ żadne słowo nie chciało mi przejść przez gardło. Kiedy wróciłem w pokoju, znów było ciemno.
— Zgasiłam, bo zdaje się, że musisz się rozbierać po ciemku — powiedziała Elżbieta.
Drżącymi rękami zdjąłem marynarkę. To zrozumiałe, że byłem bardzo zdenerwowany, bo przecież tam pod kołdrą leżał mój blado- licy anioł z niebieskimi oczami, na który tak długo czekałem i w którego zdobycie nigdy nie wierzyłem. I nagle, chyba powodowany odruchem przestrachu, przekręciłem kontakt. Byłem oszołomiony i nieprzytomny, jeśli pod terminem „nieprzytomny” rozumie się całkowity brak koncentracji myśli. Ja wiem, drogi mecenasie, że to wszystko wydaje się panu dziwne i, jak to się potocznie mówi, naciągane. Mnie także wydaje się dziś, że „tamto wszystko” zmyśliłem sam przed sobą — ale niestety, to prawda. Wie pan, na krześle leżała spódnica Elżbiety i na niej skoncentrowałem całą swoją uwagę.
— Masz oryginalną spódnicę — powiedziałem, siląc się na swobodę.
— To trapez z kontrafałdą — odpowiedziała spod kołdry.
— Co takiego?
— No, trapez. Spódnica w kształcie trapezu — mówi Elżbieta, a kiedy wciąż stoję niezdecydowanie i milczę, jakbym nic nie mógł pojąć, dodaje zdenerwowana: — Czy to tak trudno zrozumieć.
Biorę z krzesła spódnicę i długo trzymam ją pod światło. Elżbieta wychyla się spod kołdry.
— O, to właśnie kontrafałda — objaśnia cierpliwie.
Nie wiem, jak długo trzymałem w rękach
tę spódnicę w kształcie trapezu. Potem rozebrałem się w popłochu i z determinacją, jak to robi skoczek, rzucając się z wysoka do zimnej wody, położyłem się obok Elżbiety.
Niech pan sobie wyobrazi, mecenasie, że tamtej nocy nic między nami nie zaszło, wie Pan, o czym myślę. Moja miłość do Elżbiety jeszcze bardziej „spotęgowała się” poprzez nawarstwiające się pragnienie. Ta noc była dla mnie wielka, najważniejsza w życiu, ale jeszcze nie wiedziałem, że właśnie od niej zaczęła się moja prawdziwa klęska. Okazało się, że była to noc pusta, rozdzieliła nas raz na zawsze, a ja przecież celowo ją taką właśnie uczyniłem, aby na całe życie złączyła mnie z moim bla- dolicym mitem. Po prostu postanowiłem w imię miłości być szlachetnym, zwalczyć w sobie wszystkie pokusy do grzechu (tego terminu jeszcze w kwalifikacjach czynu używałem w myślach) i nie tknąć mego anioła, na którego tyle lat czekałem. Podczas tamtej nocy chciałem przed aniołem-mitem pokazać swoją wielkość. I pokazałem, proszę pana. Zastanawiałem się potem wiele razy, czy to możliwe, aby taki szczegół, jak ta moja wstrzemięźliwość, pokonanie własnego ciała i natury, miało wpływ na to, co stało się później. Zacząłem sobie wymawiać, kiedy zauważyłem po tamtej nocy coraz bardziej oziębły stosunek Elżbiety do mnie, że oto okazałem się najzwyklejszym w świecie fajtłapą wobec jedynej kobiety, którą naprawdę kochałem i która miała być moim lekarstwem na wszystko.
Potem wmawiałem sobie, że Elżbieta moją szlachetność zrozumiała opacznie.
Postanowiłem więc ją przekonać, że się myli, ale teraz ona nie dopuściła do sytuacji, która by sprzyjała mojej rehabilitacji w jej oczach. Pan, wie, mecenasie, co to jest ambicja męska w takich sprawach. Teraz dopiero byłem gotów znieść najgorsze, przechodząc ludzkie wyobrażenie upokorzenia, aby tylko osiągnąć cel. I tak oto wróciłem do siebie dawnego, który wzbudzanie litości nad sobą uważał za jedyną drogę osiągnięcia celu. Teraz przeszedłem samego siebie, a moje upokarzanie się przed Elżbietą sięgało dna. Gorzej, że teraz to mnie już nie nobilitowało, a w cierpieniu nie widziałem romantycznej wzniosłości. Postanowiłem, że jednak dopnę swego. To śmieszne, panie mecenasie, ale pewne przedmioty związane z jakąś ważną sytuacją z przeszłości, wciąż nas prześladują. Mnie prześladować zaczęła ta spódnica Elżbiety, wisząca na krześle podczas tamtej nocy. Trapez z kontrafałdą! Jakże to intrygująco brzmi, sam pan przyzna. Trapez, coś niekształtnego lub prawie niekształtnego, do regularnego kształtu brak tak niewiele, a jednak brak. Trapez, to jakby okaleczony kształt, całość, która do idealnego kształtu potrzebuje jednej niewielkiej części. I to „z kontrafałdą”! Zawsze fałda kojarzyła mi się z czymś łagodnym, ale to „kontra”. Co to znaczy kontrafałda? To nie do wiary, ale tamtą noc i całą naszą historię, Elżbiety i mo ją, a może tyl
ko moją historię z Elżbietą w symbolu zacząłem określać jako trapez z kontrafałdą. Ale dość o tym, boję się, że pan mnie posądzi
0 wymyślność, o sztuczność, silenie się na jakieś artystyczne, symboliczne ujęcia. A wcale nu o to nie chodzi, przeciwnie, opowiadam panu prosto, jak najprościej, nawet tandetnie,
1 być może ta prostota stąd się bierze, iż jestem przekonany, że grafoman tworząc tandetne i bezwartościowe rzeczy mocniej je przezywa niż prawdziwy artysta. Niech pan więc dodatkowych wartości nie szuka w mojej narracji, w sygnałach przeżycia, jakie ona niesie. Panie mecenasie, jeszcze jedna uwaga, zanim zacznę opowiadać dalej. Oto znowu zrozumiałem w tym momencie, że moja opowieść może pana wprowadzić w błąd. Ukazując, jak nienawidzę teraz wzbudzania litości, jako sposobu osiągnięcia korzyści, może pan posądzić ninie o przewrotność, bo przecież ta spowiedź przed panem, jej treść, także może wzbudzić w panu litość nade mną. Naprawdę nie o to tym razem chodzi, ale o coś wręcz przeciwnego. Chcę po prostu być sadystą dla samego siebie, aby raz na zawsze przekreślić tego człowieka, jakim byłem dotychczas. To dobrze, że pan, mecenasie, mnie rozumie.
Od tamtej nocy ■— dążąc do osiągnięcia Elżbiety — przestałem już całkowicie być sobą. Pan wie, że człowiek tylko chwilami bywa sobą, na ogół nim nie jest. Dla mnie zaczął się okres, w którym ani przez chwilę nie byłem sobą. Stąd najlepiej będzie, jeśli w tym
opowiadaniu porzucę narrację w pierwszej osobie. Niech to będzie, na przykład, druga osoba, tak jak odbicie w lustrze, które jest naszym własnym odbiciem, a tak rzadko wydaje nam się, że to jesteśmy naprawdę my. A więc forma drugiej osoby będzie w tym miejscu najbardziej adekwatna, mimo że pewnie trochę rażąca. Ja przecież odtąd już nie byłem sobą, byłem kimś innym, który miał powrócić do siebie prawdziwego, dopiero po osiągnięciu celu.
A jednak doszło do tego, że siedzisz Józefie Rawiczu za stołem zaręczynowym i słuchasz toastów na waszą cześć, na twoją
i Elżbiety. Jesteś początkowo tym wszystkim trochę zdziwiony. Po chwili już wcale się nie dziwisz, że doszło do tego, iż siedzisz przy stole obok Elżbiety, że jesteś w jej domu
i siedzi z wami cała jej najbliższa rodzina, to znaczy matka, ojciec i siostra. Z coraz większą przyjemnością słuchasz toastów na waszą cześć, życzą wam szczęśliwego, długiego pożycia i wychowania w zdrowiu pięciorga dzieci.
Najpierw, rzecz jasna, musiałeś tu przyjechać, aby móc usiąść za ten zaręczynowy stół. Przyjechałeś do Elżbiety, która była u swoich rodziców w tym miasteczku. Wcale się nie zraziłeś, że Elżbieta przywitała cię chłodno. Nie zraziła cię nawet oziębłość jej matki, która wciąż powtarzała, niby to żartem, że jej córka miała przedtem narzeczonego, bardzo zdolnego lekarza. Tobie to pochlebiało, przyjąłeś
te żarty jak komplement — Elżbieta więc dla ciebie rzuciła kogoś, kto o nią zabiegał. I naprawdę z pozoru mogło to brzmieć jak komplement pod twoim adresem i dlatego nie mogłeś się obruszyć, choć w gruncie rzeczy dobrze wiedziałeś, że w ten sposób matka Elżbiety wyraża do ciebie niechęć. Nie zrażałeś się ani ironią, ani smutkiem w jej głosie, udawałeś, że nic nie rozumiesz, i jej słowa przyjmowałeś za dobrą monetę. Zdaje się, że sam wtedy nie dopuszczałeś do swojej świadomości faktów, jak jest naprawdę. Jakże dodawał ci otuchy przyjazny uśmiech ojca Elżbiety, z wdzięczności wciąż dolewałeś mu wódki. Niechęć do ciebie tej obcej ci kobiety tłumaczyłeś jako objaw matczynej troski o los córki, tak typowy dla wszystkich matek na całej kuli ziemskiej — a więc jej reakcja byłaby taka sama bez względu na to, kto siedziałby na twoim miejscu. Józefie Rawiczu, jakże ty szybko uznałeś tę ceremonię za swój wielki sukces! Może i dlatego tak się stało, że wcale nie przyjechałeś tu z tym zamiarem, boś o takiej rychłej, wielkiej łaskawości swego anioła nawet nie mógł marzyć. Tę ceremonię obmyśliliście dopiero tego dnia, w którym przyjechałeś, późnym wieczorem, kiedy rodzice już dawno spali. Szybko potrafiłeś siebie oszukać, że był to także pomysł Elżbiety. Postaraj się chociaż teraz nie okłamywać samego siebie, nie być obłudnym przed samym sobą. Jakie były przyczyny, że ta ceremonia odbyła się tak niespodziewanie nagle? Oto, zrozumiałeś
tuż po przyjeździe, jaką wielką niechęć objawia do ciebie matka Elżbiety, bałeś się więc, że Elżbieta, będąc jak zawsze uległą córką,
i tym razem zrobi to, co jej każe matka. Zaproponowałeś odbycie tej ceremonii i dlatego, bo dostrzegłeś wyraźne cienie (na dosadniejsze sformułowania w myślach nie stać cię było) obojętności Elżbiety do ciebie, jej postawę, w której wyrażało się znamienne „wszystko mi jedno”. I postanowiłeś to wykorzystać, dopóki nie będzie jeszcze za późno. Ceremonia zaręczyn miała pokonać matkę Elżbiety i zahamować proces pogłębiania się obojętności Elżbiety do ciebie, zobowiązać ją niejako do dotrzymania danego ci słowa. Tak, doprowadziłeś do tego po prostu z tchórzostwa. Kiedy już wszyscy w domu spali, a ty siedziałeś z Elżbietą w jej pokoju przy akompaniamencie odgłosów chrapania rodziców za ścianą, przyszedł ci do głowy ten pomysł...
Panie mecenasie, proszę mi wybaczyć, nie mogę już dłużej opowiadać w drugiej osobie. Miało mi to pomóc, ale stało się odwrotnie. Nie sądzi pan, że wyziera z tych zdań nieporadność? Ale nie to jest najważniejsze. Opowiadając o tym wszystkim, jakbym opowiadał o kimś innym, jestem nazbyt łagodny w stosunku do tej konwencjonalnie stworzonej osoby, czyli, w gruncie rzeczy, do siebie. A ja dla samego siebie nie mogę być teraz łagodny, nie mogę w stosunku do siebie przejawiać ani nutki tkliwości, która niechybnie zrodziłaby w panu litość nad bohaterem, czyli nade mną.
Panie mecenasie, pan rozumie, o co mi chodzi? Ja nie mogę ani na chwilę wrócić do siebie dawnego, bo to piekło zacznie się od nowa i zaprzepaszczę bezpowrotnie wszystko, co już osiągnąłem. Zresztą, stosując w tej opowieści formę drugiej osoby, nie mogę jednocześnie prowadzić z panem konwersacji, czyli nie mogę na żywo łapać pewnych spraw, które
i dla mnie samego wymagają wyjaśnienia lub przynajmniej ich uświadomienia przed samym sobą. Powrócę więc do siebie, to znaczy do siebie tamtego. A więc ja tamten w pewnej chwili powiedziałem od niechcenia, dla asekuracji tonem żartobliwym:
— Elżbieta, mam świetny pomysł.
— Słucham — odpowiedziała bez większego zainteresowania.
— Wiesz co, mam kapitalny, klawy pomysł... — zacząłem i urwałem, uśmiechając się jak przed pikantnym kawałem. Uśmiechałem się swobodnie, bo do tego zmusiłem się Wysiłkiem woli, ponieważ ona wreszcie spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
— Jeszcze nic nie wiem.
— Otóż pomysł na tym polega — powtórzyłem — że jutro, na przykład, zaręczymy się — szybko dodałem wciąż tonem żartobliwym, a ten ton miał mnie w razie czego asekurować.
Po wyrazie jej twarzy zrozumiałem, że mojej propozycji nie przyjęła jako żartu. Należało więc rzecz całą natychmiast kontynuować.
— 1 tak bez żadnych przygotowań? — odpowiedziała zamyślając się, a ja coraz bardziej gorączkowo upewniałem się, że Elżbieta serio rozważa moją propozycję.
— Tylko że twoi rodzice, zwłaszcza matka... ■— przygotowywałem się zawczasu do wycofania na tak zwane z góry upatrzone pozycje. Jednocześnie argument ten miał zadziałać na ambicję Elżbiety, której przedtem nieśmiało dokuczałem, że jej matka darzy mnie niezasłużoną nieprzychylnością.
I tak oto dokonałem swego, osiągnąłem podstępnie cel. Ostatnie zdanie ożywiło Elżbietę. Wzbudziłem w niej, panie mecenasie, litość, bo jak pan wie, byłem mistrzem w tego typu sztuczkach. Elżbieta nagle wstała i pochylając się pocałowała mnie w policzek. Do dziś nie wiem, co to naprawdę było, litość czy sztubackie podziękowanie za pomysł świetnej zabawy.
— Zrobimy przygotowania w tajemnicy przed rodzicami. Urządzimy im świetną niespodziankę! — wykrzyknęła rozbawiona.
— A jeżeli matka... — powiedziałem obłudnie, w duchu nie posiadając się z radości.
— To przecież tylko zaręczyny — odpowiedziała, jakby chcąc rozwiać moje wątpliwości.
I to jej zdanie, panie mecenasie, zapamiętałem na zawsze. Powiedziała: „To przecież tylko zaręczyny”! Pan rozumie, że gdybym był wtedy przytomny, nie zgodziłbym się na tę ceremonię, którą Elżbieta potraktowała jako dobry żart, jak wyśmienitą, z nudów wymyślo
ną zabawę. Niestety, byłem nieprzytomny, błędnym wzrokiem wpatrzony w swego bla- dolicego anioła. Teraz wiem, co mogło mnie uratować. Mianowicie, gdybym i ja, podobnie jak ona, przyjął tę ceremonię jako formę konwencjonalnej zabawy. Oto, panie mecenasie, do czego doprowadziła moja, tak doskonale opanowana, sztuka brania pozorów za prawdę, za rzeczywistość. Pan teraz tak patrzy, jakby mnie usprawiedliwiał i pewnie myśli w tej chwili, że będzie to jednym z argumentów pańskiej obrony? Niestety, powiedziałem już panu, że nie chcę ani takiej, ani żadnej obrony i wszystko zrobię, aby pokrzyżować panu plany. Nie chcę niczego zawdzięczać mojej słabości, która zawsze na innych robiła wrażenie i „pomagała” mi w życiu. Odtąd nie chcę nikomu już niczego zawdzięczać, za dużo tego miałem w życiu, prawie na każdym kroku. Poczucie, że zawdzięcza się coś własnej słabości, odbiera całkowicie wartość zwycięstwa. To żebranina, panie mecenasie. Niech pan nie myśli, nie jestem przewrażliwiony, ja po prostu widzę już wszystko jaśniej
i ostrzej niż przedtem, bo przeszedłem przez to piekło ciągłych ludzkich łask, którymi mnie darzono. Jedną z takich łask obdarzyła mnie Elżbieta.
Na drugi dzień w radosnym podnieceniu poszedłem z Elżbietą do miasta. Kupiłem wódkę i zakąski, a za ostatnie swoje pieniądze pozłacane obrączki, najtańsze, jakie były w sklepie. Wracałem do domu rodziców
Elżbiety szczęśliwy. Dziś, kiedy pomyślę
o tym powrocie z miasta, nasuwa mi się takie oto opisanie tego stanu: stąpałem po skrzypiącym śniegu, a białe spadające płatki mogły mi się wydawać jak konfetti, którymi obsypuje się pary na balu sylwestrowym, do tego jeszcze ta biel, czysta biel śniegu itd. itd. Pamiętam, że ona także szła obok mnie wesoła i rozgadana jak nigdy dotychczas, być może i jej udzielił się mój radosny nastrój. Kiedy rodzice wrócili po godzinie trzeciej z pracy, zastali stół zastawiony wódką i zakąskami. Ojciec Elżbiety ucieszył się na widok wódki, wiadomością o zaręczynach także nie zmartwił się zbytnio. Moja przyszła teściowa mamrotała pod nosem, że zrobiliśmy tę uroczystość bez ich wiedzy. Elżbieta natychmiast uspokoiła matkę tymi samymi słowami, jakimi usiłowała rozwiać w przeddzień moje „wątpliwości”. Powiedziała identycznie: „Mamusiu, to przecież tylko zaręczyny”. Ja oczywiście, natychmiast uznałem, że tym razem takie odezwanie się Elżbiety to podstęp w stosunku do matki. Zawsze tłumaczyłem wszystko na swoją korzyść!
Jakże ja triumfująco siedziałem obok matki Elżbiety na tych „tylko” zaręczynach. Nie dopuściłem ani na chwilę do swojej świadomości faktu, jaka to groteskowa uroczystość i jakże ja sam jestem podczas niej śmieszny. Bez przerwy nakładałem na talerz mojej przyszłej teściowej, nadskakiwałem jej, aby wreszcie zdobyć jej względy i uzyskać akceptację swo
jej osoby. Wszystko to robiłem na próżno. Matka Elżbiety wciąż siedziała ponura. Nagle Zdarzyło się coś, co mogę teraz wyraźnie uznać jako komentarz do trapezu z kontrafałdą, od którego zaczęła się moja klęska. Ojciec Elżbiety, już dobrze podchmielony, zaczął wykrzykiwać mi na ucho: „A weź ty się, chłopie, z kopyta do dzieuchy, bo każda, żeby pokochała, musi w tobie zasmakować”. Obruszyłem się na niego obłudnie, udając zgorszenie, choć już wtedy ten „trapez z kontrafałdą” nie dawał mi spokoju. W duchu jednak poczułem do ojca Elżbiety wdzięczność, więc
2 jeszcze większą gorliwością napełniałem jego kieliszek. W rezultacie szybko zostałem sam, bo on zasnął ciężkim snem na swoim krześle. Wtedy dopiero poczułem wokół siebie prawdziwą pustkę. Straciłem już nawet tę udawaną pewność siebie i wtedy nagle pomyślałem o Lesiewiczu, swoim czarującym koledze ze studiów, który wiedziałby doskonale, jak ma się zachować w takiej sytuacji. Wściekle myślałem dalej, że tutaj Lesiewicz nie miałby żadnych problemów. Co więcej, potrafiłby patrzeć na wszystkich z góry, Wszyscy nadskakiwaliby mu i każdy byłby niezmiernie wdzięczny za najmniejsze jego miłe słowo i najniklejszy uśmiech. Wściekły z kolei na samego siebie za tę myśl o Lesiewiczu, zacząłem prawić pochlebstwa matce Elżbiety. Ona jednak albo nie rozumiała, o co mi chodzi, albo pogardzała moimi komplementami — patrzyła na mnie bowiem tak, iż
Miłość legendą innych — 4
4S>
każdy, oprócz mnie, wiedziałby, że w jej wzroku czai się nieukrywany wstręt.
Niestety, ani na „porządne” myślenie, ani na „porządne” czyny nie mogłem się już zdobyć. Doprowadziłem tę uroczystość, panie mecenasie, do końca; uroczystość, która, zgodzi się pan ze mną, miała dla mnie cechy auto- sadyzmu i masochizmu. A więc wszystko odbyło się dokładnie w moim romantycznym, cierpiętniczym stylu. Potem długo nosiłem tę tanią obrączkę, najtańszą, jaka była w sklepie; nosiłem ją aż do wytarcia pozłoty, nosiłem ją nawet wtedy, gdy była kawałkiem tandetnej blachy. Wiedziałem, że jestem śmieszny z tą wytartą do blachy zaręczynową obrączką, ale jej nie zdejmowałem, bo zdjęcie jej łączyłem z pojęciem zdrady Elżbiety, ze zbeszczeszczeniem swego bladolicego anioła. Z masochistyczną przyjemnością przyjmowałem na temat obrączki kpiny kolegów, bo postanowiłem cierpieć dla ideału, dla swojej wielkiej miłości i takie cierpienie znowu uznałem za szlachetność, za bohaterstwo.
Dziś myślę, drogi mecenasie, że prawdziwa miłość to konwencja, uczciwe przestrzeganie zasad ustalonych przez obie strony... Słysząc te słowa potrząsa pan głową, ale niech pan pomyśli — ja przecież Elżbietę naprawdę kochałem i była szansa na to, aby i ona odwzajemniła mi się uczuciem — a jednak... Jakże więc można spełnić ideał miłości, nie niszcząc jej w drugiej osobie?
Pan pozwoli, mecenasie, że dla pełnego
obrazu mojej historii, w którą i pan, jako obrońca, został wmieszany, opowiem o jeszcze jednym swoim przyjeździe do Elżbiety. Szczegół ten będzie o tyle ważny, że jeszcze raz potwierdzi pewną smutną prawdę.
Oto pański bohater, bo w jakimś tam sensie jestem nim i dla pana, jeszcze nie utracił całkowicie nadziei, więc przyjeżdża ponownie do pewnego dobrze mu znanego miasteczka.
■— Miałeś przyjechać wieczorem — powiedział obojętnie anioł.
Nasz bohater, zdaje się, po raz pierwszy okazał, według siebie, swoją słabość, czyli siłę, bo zareagował po ludzku. Opuścił wzrok
i doznał uczucia zbitego psa, nagle wypędzanego z domu, do którego tak bardzo się przywiązał, poczuł, jak krew nabiega do jego twarzy. Zauważył pan, że powiedziałem, „nasz bohater po raz pierwszy okazał siłę”, choć w normalnych „warunkach psychicznych” Uznaje się objawienie emocji za słabość. U naszego bohatera wszystko już tak się pomieszało, że okazaną siłę uznał natychmiast za słabość.
— Nie przeszkadzaj sobie, ja poczekam — powiedział pokonując upokorzenie, jakiego doznał, i wiedział, że są to słowa przeciwko niemu samemu.
— Muszę pójść do kościoła, chcę zobaczyć ślub mojej znajomej — powiedział po chwili anioł. — A może i ty poszedłbyś ze mną?
■— Nie — odpowiedział nasz bohater i to
było jedyne jego ryzyko, na jakie mógł się zdobyć.
Kiedy już ludzie przesłonili Elżbietę wchodzącą do kościoła, nasz bohater zapragnął pobiec za nią. Spojrzał jednak na swoje wytarte ubranie, na starą, podrapaną walizkę i nagle zawstydził się swojej biedy. W tym momencie nie chodziło wcale o to ubranie i tę walizkę w sensie dosłownym, jeśli teraz, w nowym i eleganckim ubraniu tak samo czuje się skrępowany, jak wtedy w starym i wytartym, jak kiedyś w ojcowskim płaszczu. To było coś więcej, panie mecenasie. Stale, od pierwszej bodajże chwili świadomości towarzyszyło mu uczucie, że jest kimś gorszym, poczucie par- weniusza. I nic tu nie pomoże najpiękniejsza rzeczywistość, która nie wiem jakby się upierała, aby pomagać takim jak nasz bohater. Nie pomogą tu żadne ustawy, jeśli człowiek nie będzie miał własnej wiary w sobie. Widział pan zapewne, tak samo jak i ja, chodzących z podniesioną głową, dumnych ludzi ubranych jak nędzarze i ludzi we frakach, którzy sprawiali wrażenie nędzarzy. Nasz bohater, niestety, tej wiary, prawdziwej wiary w sobie nigdy nie miał. Zbyt dużą od początku za wszystko płacił cenę. Podobnie było, mecenasie, z przejściem naszego bohatera do warstwy inteligencji. Za swoje wykształcenie zapłacił tyloma upokorzeniami, że osiągnąwszy je, poczuł się nędzarzem. To pewnie zabrzmi okrutnie, co za chwilę powiem, ale jest w tym trochę prawdy. Oto przypomnia
łem sobie pewne opowiadanie, którego autor był
w obozie koncentracyjnym, więc w usta jednego z bohaterów — więźniów, który przeżył piekło obozu, wkłada mniej więcej takie słowa: „Czy warto było zapłacić taką cenę za uratowanie życia, jeśli już całe życie z tym piekłem w sobie będzie się żyło? Czy nie piękniej i korzystniej dla siebie było dumnie zginąć, ratując godność, czyli rzecz najważniejszą?”. Tak, panie mecenasie, do tej chwili żyje człowiek, dopóki żyje w nim godność. Tak, ma pan rację, jest jeszcze ważna sprawa kwalifikacji — co dla danego człowieka jest Upokorzeniem, a co nim nie jest. Oczywiście, zgadzam się z panem. Ale, niech pan pomyśli, jeśli uzna się za upokorzenie nawet drobiazg, który po innych spłynąłby jak woda? „Takim przecież jesteś, jakim siebie wyobrażasz” — to jest ostateczna nasza prawda i większej nie ma. Co więc zrobić, jeśli pański bohater w tym symbolicznym starym ubraniu czuł się źle i czuje się równie źle w nowym? Pański bohater nawet teraz, kiedy zdobył już wykształcenie i pozycję w swoim mieście, czuje się jak parweniusz, bo nie opuszcza go uczucie, że zdobył to tysiącami mniejszych i większych upokorzeń... Ale do tego problemu jeszcze wrócimy, tymczasem dalszy ciąg wątku miłosnego naszego bohatera.
— Dlaczego nie nosisz obrączki — zapytał bohater swego anioła.
—■ Wiesz, jakie one są. Moja wytarła się i wygląda jak blacha — odpowiedział anioł.
■— Patrz, moja wcale tak źle nie wygląda — mówiąc to nasz bohater ostentacyjnie wyciągnął rękę, aby zawstydzić anioła.
— Widocznie nie nosisz jej stale, ja swoją nosiłam -—■ znowu spokojnie anioł. — Czego ty się właściwie czepiasz, przecież kupiliśmy najtańsze, jakie mieli w sklepie — teraz anioł zawstydza bohatera, bo się zdenerwował i stracił swoją anielską cierpliwość.
— Wtedy cię to bawiło, że były najtańsze — bohatersko, ale cicho bohater.
— Wtedy bawiło, a teraz nie bawi — anielsko i konsekwentnie anioł.
— Zmieniłaś się, Elżbieto... — bohater spuszcza z tonu, tchórząc.
— Ależ skądże znowu — anioł już łaskawiej.
Nagle bohater przypomina sobie o swojej roli i chce być znowu bohaterski, chce prześcignąć własne bohaterstwo:
—■ Dlaczego mnie oszukiwałaś, Elżbieto?
Anioł, zaskoczony odwagą bohatera:
— Bo sam tego chciałeś! — krzyczy bezlitośnie i wcale nie przestaje być aniołem.
Anioł jednak musi zmięknąć, bo inaczej przestałby być aniołem. Anioł musi być litościwy, żeby nie wypaść z roli.
— Wcale nie oszukiwałam. Ot, zażartowałam — anioł zatrzepotał błogo słowami niczym skrzydłami.
Anioł podfruwa łagodnie i bohater przestaje już całkowicie myśleć, przestaje cokolwiek odczuwać prócz tego, że stoi przed nim anioł.
— Ach, nie kłóćmy się, głuptasku — mówi anioł, który chce być ludzki i uznaje tym samym wady bohatera.
No, jak się panu, mecenasie, podoba ten dialog? Myślę, naprawdę jestem przekonany, że oddaje on sens wszystkich rozmów naszego bohatera z aniołem. Nic tu już dodać, nic ująć.
Wieczorem tamtego dnia przyszła koleżanka Elżbiety. Skromniutko siedziała przy stole i wciąż wpatrywała się w pańskiego bohatera, miała śliczną twarz i wydawało się naszemu bohaterowi, że chce mu powiedzieć coś bardzo ważnego. Józef jednak nie spuszczał wzroku z Elżbiety, patrzył na nią tak, jak matka wodzi wzrokiem za dzieckiem, które zaczyna dopiero chodzić. Taka czułość była w jego patrzeniu! Kiedy koleżanka Elżbiety wstała podchodząc do niego, wtedy dopiero spostrzegł, że ta dziewczyna jest bez ręki. Stała przy oknie, a on wstydził się jej kalectwa, bo nagle, nie wiedzieć dlaczego, zaczął bać się, że ktoś mógłby go posądzić o zalecanie się do kalekiej dziewczyny. Wstydził się nie tyle jej kalectwa, ile jej towarzystwa, jak wstydził się zawsze towarzystwa brzydkiej dziewczyny. Nie miał bowiem nawet na tyle poczucia własnej wartości, aby móc sobie pozwolić na brzydką dziewczynę. Potem krępowało go towarzystwo wyjątkowo pięknych kobiet. Podobnie jak kiedyś wstydził się lichego ubioru, a potem był skrępowany w ubraniu eleganckim i pięknym. Co to więc było? Ja
ki właściwie jest ten Józef Rawicz, nasz i pański, mecenasie, aktualny bohater? Czy zdołamy kiedykolwiek odpowiedzieć na to pytanie?
Panie, mecenasie, kiedy stanęła obok mnie ta kaleka dziewczyna o pięknej twarzy, stało się coś bardzo ważnego, choć trwaliśmy tak przy sobie tylko przez chwilę nie mówiąc do siebie ani jednego słowa. Podczas ułamka sekundy uchwyciłem jej spojrzenie. Patrzyła na mnie wzrokiem pełnym litości i współczucia, a więc patrzyła na mnie tak samo jak ja na nią! Z tą tylko różnicą, że w jej wzroku była jednak sympatia. A więc darzyła mnie tym samym uczuciem, jakim ja ją, tyle tylko, że motywy tych uczuć były całkowicie inne. Ja litowałem się nad jej kalectwem, a ona nad moją miłością do Elżbiety, która... Nie pamiętam, teraz, mecenasie, dokładnie szczegółów, ale przysiągłbym, że wzrok tej nieszczęśliwej dziewczyny przyczynił się do przełomu, jaki we mnie nastąpił tamtej nocy. Szkoda, że nigdy się nie dowie, iż to dzięki niej po raz pierwszy Józef Rawicz postanowił ratować swoją godność, być po prostu sobą.
Tak, domyśla się pan, mecenasie, do czego zmierzam. Koleżanka Elżbieta wyzwoliła w naszym bohaterze bunt, czyli coś, czego dotychczas zupełnie nie znał. Dzięki tej nieszczęśliwej dziewczynie pański bohater uciekł w nocy z domu rodziców Elżbiety. Uciekł tak samo jak kiedyś w gimnazjum uciekał z pierzyną, aby nie zapłacić czynszu gospodyni. Tym razem, niestety, ucieczka nie była praw
dziwym buntem, więc niech się pan, mecenasie, przedwcześnie nie cieszy. Tym razem uciekając w nocy z domu swego anioła kalkulował, że może w ten ryzykowny sposób ruszy jego sumieniem. Argumenty, że tak właśnie było? Uciekł w nocy z domu Elżbiety i z niecierpliwością oczekiwał od niej listu. Ale ona nie napisała. Nasz bohater teraz dopiero naprawdę zaczął się męczyć i długo nie mógł sobie darować tej ucieczki. Nie doczekawszy się listu od Elżbiety, sam do niej napisał. W tym miejscu nie będę już, mecenasie, relacjonował następnych spotkań, bo były całkowicie podobne do poprzednich, może tylko z tą różnicą, że tym razem nasz bohater był jeszcze żałośniejszy „w zdobywaniu” swego anioła-mitu. Zaoszczędzę więc przykrości zarówno panu, mecenasie, jak i jemu, czyli sobie obecnemu.
Wreszcie Elżbieta, mecenasie, została moją żoną. Cena jednak, jaką zapłaciłem, aby do tego doprowadzić, przerastała moje siły.
Co to jest, panie mecenasie, że kiedy jedna strona w miłości przejawia całkowite oddanie, kiedy zbliża się do „ideału w uczuciu”, wtedy następuje kontrakcja drugiej strony? Czy nie sądzi pan, że, jak już powiedziałem, miłość powinna być kalkulacją i niczym więcej, a wtedy ludzie będą szczęśliwi? Właśnie w miłości człowiek powinien bezwzględniej panować nad swoimi uczuciami, niż nawet cyniczny i wyrafinowany w metodach postępowania polityk. I dalej, myślę, iż zgodzi się pan ze
mną, że moja historia potwierdza to, co powiedziałem przed chwilą. Miłość, a zatem dążność do opanowania drugiej osoby, to jak przejście z jednej klasy społecznej do drugiej. Nie, to nie absurd. Jeśli bowiem zachły- śniesz się i zachwycisz nową klasą, wtedy przegrałeś, bo ona cię zlekceważy. Jeżeli zajmiesz postawę, pod pewnymi względami wyższości nad nową klasą, ona będzie ci to wyrzucać, ale jednocześnie staniesz się dla niej ważny, będzie się tobą zajmować i w rezultacie uszanuje twoje do niej prawa. Tak właśnie jest z inteligentami pierwszego pokolenia... Ale nie tymi rozważaniami chciałem zakończyć swoją historię.
Tak, panie mecenasie, nasz, a ściślej, pański bohater zdobył swego anioła. Józef wziął sobie za żonę Elżbietę. Zauważa pan, jak to brzmi prosto i lapidarnie. Niestety, muszę znowu wrócić do zwykłej prozy, która zabrzmi jak w tanim romansie. Oto nasz bohater po ślubie z wymarzoną dziewczyną dowiedział się, że ona wyszła za niego tylko dlatego, że człowiek, w którym się kochała, rzucił ją. Najpierw ta wiadomość nie zrobiła na nim większego wrażenia, ale kiedy upłynęło trochę czasu i nasz bohater był już pewien całkowitego posiadania swojej dziewczyny, zaczęło się dziać coś dziwnego. Im bardziej Elżbieta przywiązywała się do Józefa, tym bardziej pogłębiała się w nim obojętność. Zaczęły mu się przypominać te wszystkie upokorzenia, jakie znosił kiedyś od swojej obecnej żony. Wciąż rosła
w nim obsesja poprzednich upokorzeń, więc zaczął się mścić i z kolei upokarzać żonę, ale ona, ku jego zdziwieniu, wszystko znosiła cierpliwie, co jeszcze bardziej potęgowało jego wściekłość. Chciał, aby cierpiała, podobnie jak on kiedyś z jej powodu, chciał to widzieć i rozkoszować się tym widokiem. Chciał mieć pełny rewanż, bo teraz dopiero zaczął nie- nawidzieć samego siebie i oddając jej to, czym ona kiedyś go darzyła, chciał przekreślić siebie dawnego w jej oczach. Odezwał się w nim sadyzm, jak często u ludzi słabych, u ludzi, którzy kiedyś przed innymi tracili swoją godność, więc teraz dążą za wszelką cenę do tego, żeby ktoś ją przed nimi tracił. Nasz bohater w pewnych chwilach zastanawiał się nawet nad tym, czy nie ożenił się ze swoim mitem powodowany podświadomie właśnie chęcią zemsty. Wściekał się, kiedy żona nigdy nie błagała go o litość, zawsze przyjmując, nawet najokrutniejszą sytuację, ze spokojem; z przerażeniem dostrzegał w pewnych chwilach, że ona w dalszym ciągu lituje się nad nim i dlatego znosi wszystko cierpliwie. Zrozumiał, że oto żona zaczyna go prawdziwie kochać, że jest do niego przywiązana i nigdy go nie opuści. Słowem, powinien być nasz bohater w siódmym niebie, bo spełniło się wreszcie jego marzenie. Trzeba tu, gwoli ścisłości, powiedzieć i o tym, że dawało mu to pewną satysfakcję, ale jednocześnie wspaniałomyślność żony w stosunku do niego doprowadzała go do wściekłej rozpaczy. Kiedy tak
idealnie spełniło się jego marzenie, zrozumiał, że znalazł sią w ślepym zaułku, z którego nie ma wyjścia, w pułapce, którą sam sobie przygotował. Nasz bohater doszedł w tym czasie, panie mecenasie, do jeszcze innego wniosku. Swoją teorią „drogi upokorzeń” objął nie tylko anioła-mit, ale także i stanowisko, i swoje znaczenie, jakie zdobył w miasteczku. To stanowisko i znaczenie, rozumował, także zdobył „drogą upokorzeń”. Jakie wiąc pozostawało rozwiązanie sytuacji dla naszego bohatera? Chciał rozpocząć całkowicie nowe życie, chciał w życiu być kimś całkowicie innym, bez żadnych, ale to żadnych obciążeń przeszłości. Wiedział jednak, że nie ma żadnej możliwości realizacji tego celu. Jakie, pańskim zdaniem, było wyjście, najrozsądniejsze wyjście z sytuacji?
Oto dlaczego pierwsza rozprawa sądowa wydała mi sią całkowitą pomyłką. Prokurator, a wraz z nim i sąd, weszli na całkowicie fałszywe tropy i pan też, jako mój obrońca, niczego nie rozumiał — dlatego właśnie opowiedziałem panu tę długą historię. Wszyscy w sądzie zastanawiali się nad tym, czy to ja mogłem i w rezultacie, czy to ja chciałem pozbawić życia swojej żony. Nic bardziej fałszywego niż takie podejrzenia. Nie za to trzeba mnie oskarżać. Otrucie bowiem przeze mnie żony z niczego by mnie nie wyleczyło. Nikłą szansę zniszczenia swego kompleksu niższości i duszy nędzarza mogłem dokonać tylko w związku z moim mitem-aniołem. Co
prawda, nie udawało mi sią to, ale wciąż nie traciłem nadziei. Mech pan zważy, że w wypadku śmierci żony zostałbym już do końca życia takim, jakim byłem — a tego bałem się najbardziej. Niespodziewany początek zmiany siebie dokonał się w rozmowie z lekarzem, co panu już szczegółowo referowałem. Ten lekarz na procesie był jednym ze świadków oskarżenia, ale on także nic nie rozumiał. Pan, mecenasie, już teraz wie, dlaczego tak się właśnie zachowałem w rozmowie z lekarzem. Prokurator, powołując się na jego zeznania, zarzucił mi, że nie zareagowałem „po ludzku” nawet wtedy, gdy moją żonę wynoszono na noszach, więc niechże ława przysięgłych oceni postawę moralną oskarżonego. I dalej, pan prokurator fakt rzucenia się przeze mnie pod samochód uznał za objaw poczucia winy wynikającej z próby otrucia żony. Pan natomiast, mecenasie, odpierał ten atak twierdzeniem, że ten desperacki krok nastąpił w wyniku doznania szoku z powodu tragedii, która spotkała, bądź co bądź, bliską mi osobę. To nerwy nie wytrzymały maski cynizmu, jaką oskarżony przybrał tuż po wypadku, tak mniej więcej usłyszałem w pewnym momencie na sali sądowej. I pańskie przemówienie wywarło wrażenie na ławnikach, a więc wzbudził pan w nich litość w stosunku do mojej osoby. Teraz pan rozumie, że nic gorszego nie mógł pan dla mnie zrobić. Potem rozprawę zakończono, a ja wróciłem do celi, jakby do początku tego wszystkiego, z czym nigdy
nie mogłem sobie poradzić. I teraz dopiero zacząłem patrzeć na siebie z dystansu, coraz dosłowniej stawiać siebie przed samym sobą w stan oskarżenia. Panie mecenasie, mam więc do pana jedną, jedyną prośbą, niech pan nie prosi o łaskę dla mnie. Chcą mieć po raz pierwszy w życiu satysfakcję, że nie litowane się nade mną i jest to wyłącznie moją zasługą. Niech zapadnie wyrok skazujący. Nieważna bowiem jest dla mnie kwalifikacja winy ważna jest kara, którą chcę ponieść za to, źe nigdy dotąd w życiu nie dążyłem do tego aby być sobą — lecz przeciwnie, za wszelką cenę oddalałem się od siebie, będąc obłudnym nawet przed samym sobą.
To nareszcie wszystko, panie mecenasie.
Co, mówi pan, że dopiero teraz warto mnie naprawdę bronić? A więc pan mnie w dalszym ciągu nie rozumie albo gdzieś, w którymś miejscu samego siebie, jest pan podobny do mnie. Jeśli więc tak jest, jak się w tej chwili domyślam, powinien pan zrzec się obrony, bo nie jest uczciwością, aby broniąc z pozoru oskarżonego, bronił pan także samego siebie...
Ryszard leżał na wznak na łóżku, które raczej przypominało pryczę. Adam siedział przy stole i palił papierosa za papierosem. Nie było to jednak zdenerwowanie, po prostu zawsze w chwilach, które miały dla niego z jakichś powodów większe znaczenie, palił bardzo dużo.
— No i widzisz, jak żyję — skończył Ryszard. — Nie, nie chcę przez to powiedzieć, że narzekam na cokolwiek, a szczególnie na los, bo nie ma chyba głupszego, według mnie narzekania, niż w właśnie na los.
— Mógłbyś jednak stąd wyjechać. Dlaczego, do licha, nie wyjedziesz z tego miasteczka? — Adam podniósł głos, który nagle, pod koniec pytania wibrująco zadrżał. Przestraszył się, że Ryszard odparuje również pytaniem. Po prostu zapyta: „A dlaczego ty tu przyjeżdżasz tak często, przecież nie do mnie?” Ta refleksja trwała sekundy.
— Przecież mógłbyś się gdzie indziej lepiej
urządzić. Znając cię, trudno sądzić, że to miasteczko nie wydaje się dla ciebie za ciasne — szybko ciągnął dalej Adam i znowu musiał coś dodać, aby nie sprowokować pytania, któ- I rego bał sią od chwili przyjazdu. —■ Widzisz, miałem na myśli to, że tu każdy każdego zna i to ogranicza wolność...
— Hola, hola kolego! Czy chciałbyś może powiedzieć, że ty zrealizowałeś swój ideał wolności?
— Nie o to chodzi, u mnie to zupełnie co innego.
— Masz na myśli rodzinę?
Adam wściekał się na siebie. Znowu nie był wystarczająco ostrożny, a ta cholera reagowała czule jak sejsmograf. Ryszard chwytał myśli wypowiedziane przez Adama i odbijał je błyskawicznie jak piłeczki ping-pongowe, a ściślej jak granaty precyzyjnie wyłapywane, które odrzucane wybuchają u stóp atakującego.
— Mam na myśli wszystko — ukrywając irytację mówi Adam. — Widzisz, ja już jestem... ■— dodaje z rezygnacją i milknie, chce oszukać Ryszarda.
— Nie chcesz chyba powiedzieć, że ty jesteś bez szans...
Adam przyczaił się jak do ciosu, a może znalazł się niczym w chwili, w której człowiek podświadomie czeka, aż ktoś głośno wypowie to, co on nawet przed samym sobą chciałby ukryć jak najgłębiej.
— Tylko się nie denerwuj — po chwili mówi Ryszard. — Ustaliliśmy przecież już daw
no, że każdy powinien dbać o dobro drugiego, przypominać mu, co winien robić, nawet jeśli to przypominanie komuś z nas aktualnie nie odpowiada. Oczywiście, z założeniem, że domyślamy się prawdziwych pragnień drugiego, których ten nie realizuje z tchórzostwa, z bo- jaźni, z delikatności w stosunku do innych, no, obojętnie z jakiego powodu...
— W jaki jednak sposób można odkryć prawdziwe pragnienie innego człowieka, jeśli on sam często nie wie, czego naprawdę chce?
Ryszard daje do zrozumienia przyjacielowi, że pytanie to rozbawiło go.
— Nie śmiej się, mówię poważnie. I przestańmy się wreszcie licytować — nagle tchórzy Adam.
— Kiedy to właśnie jest nam potrzebne. Poprzez licytację, poprzez atak zdobywamy wiedzę o innych. A mając większy zakres wiedzy o innych, automatycznie wzbogacamy wiedzę o sobie, znajdując u siebie cechy innych. Gdybyśmy nie odkryli pewnych właściwości u innych ludzi, nigdy byśmy nie uświadomili sobie istnienia ich u siebie.
— Nie zawsze przyznajemy się do tych odkryć, nawet przed samym sobą.
— A jednak odkrycia te działają, choćby w podświadomości, i wpływają na nasze takie czy inne postępowanie, modyfikują nasze czyny. Tylko ludzie ograniczeni i zadufani w sobie dzięki swojej tępocie nie formują siebie poprzez wiedzę o innych. Zresztą nie o to teraz chodzi i nie zbaczajmy z tematu — mówi
Miłość legendą innych — 5
65
Ryszard i nagle pyta: — Czy nie sądzisz, iż atakując mnie, że tracą wolność, atakujesz podświadomie przede wszystkim samego siebie?
Teraz Adam rewanżuje się śmiechem, co ma oznaczać, że przyjaciel wygłasza brednie.
— Nie śmiej się, sprawdziłem to sam na sobie.
— Ty możesz być właśnie ten inny.
— Nie tak znowu jesteśmy inni, jak się nam wydaje i nigdy nie jesteśmy w takim stopniu inni, w jakim chcielibyśmy być — odpowiada Ryszard. — Najczęściej po prostu do tych wspólnych cech nie przyznajemy się, a nawet często najzażarciej atakujemy u innych nasze własne wady.
Adam znowu wietrzy niebezpieczeństwo, ale tym razem nie wpada już w panikę.
— Na dobrą sprawę, to moglibyśmy się zamienić rolami. Ty mógłbyś być w mojej sytuacji, a ja w twojej. Obaj mamy możliwość zajęcia takiej samej postawy obserwatora w stosunku do drugiego — mówi spokojnie.
— Zdaje się, że to nie ja przyjeżdżam co pewien czas do małego, nudnego miasteczka?
— Nie, ja to robię — szybko, już się nie broniąc mówi Adam. — Ale ty też masz swoją leśniczówkę.
— Nie mam żadnej leśniczówki — denerwuje się Ryszard.
Adam wie, że zyskał chwilową przewagę, więc postanawia to wykorzystać.
— A jednak masz swoją leśniczówkę. Tyle
tylko, że ja mniej wiem o twojej leśniczówce niż ty o moim pewnym małym i nudnym miasteczku.
— Po co więc mamy bawić się w ciuciubabkę. Przyjechałeś jak zwykle do niej, a nie do mnie — kontratakuje Ryszard. — O, nie, nie mogę mieć do ciebie za to żalu, nie jest to także wymówka. Ja cię dobrze rozumiem. Chciałbym, żebyś po prostu i po męsku do tego się przyznał. Ja przecież chcę ci pomóc. Nie z litości ani ze wspaniałomyślności, po prostu uważam, że powinienem ci pomóc. Ot, tak, po prostu — kończy Ryszard i w głosie jego dałoby się wyczuć niezadowolenie z własnych słów.
—■ Chcesz więc pomóc mi zrealizować to, czegoś sam nie osiągnął.
— Może i tak, a może i nie. Moja pomoc będzie polegała jedynie na ośmieleniu ciebie, na wtłoczeniu ci do głowy prawdy, że masz rację, że oto jest jedyna szansa, którą od lat zaprzep aszczasz.
— Już to gdzieś słyszałem.
— Nie zaszkodzi, jeśli usłyszysz jeszcze raz. Przyjechałeś do niej? — naciska Ryszard. — Muszę to koniecznie wiedzieć, bo chciałbym tak postępować, żeby ci pomóc, pomóc oczywiście nie temu, którego udajesz, ale temu, którym jesteś naprawdę. Pomóc w osiągnięciu tego, czego chcesz, a przed czym się bronisz.
— Tak, zgadłeś, proroku, przyjechałem do niej.
Głos Adama drga niespodziewaną drwiną.
— Tak, przyjechałem, jak zawsze, do niej — powtarza, ale już o wiele spokojniej.
— Wyobraź sobie, że spotkałem w górach Rudego — powiada Adam. — Ty chyba nie wiesz, że on w szkole zalecał się do Alicji, więc go wyprowadziłem któregoś wieczora z potańcówki i zbiłem. Oczywiście nic to nie pomogło, choć Rudy, zdaje się, odczepił wtedy od niej. Alicja jednak, jak się tylko dowiedziała o tym wypadku, nie chciała ze mną już nawet rozmawiać, nie chciała mnie odtąd po prostu znać.
— Przyznaj się, myślałeś przeciwnie. Sądziłeś, że będzie cię podziwiać za bohaterstwo, bo przecież Rudy był potężnym chłopiskiem — przerywa Ryszard.
Adam chwilę milczy i wiadomo, że milczenie to oznacza, iż przyznaje przyjacielowi rację. Ryszard odwraca głowę, jakby w ten sposób ośmielał, a przynajmniej nie chciał peszyć mówiącego. Zerka dyskretnie przez ramię i pewnie myśli: „Koniecznie, ale to koniecznie powinien się wygadać przed jutrzejszym dniem”.
— Kiedy doszliśmy na szczyt góry, a była w tym dniu potworna mgła i okropna wichura, spotkałem Rudego. Jego twarz, a raczej ruda głowa wynurzyła się z mgły jak zjawa. Stanęliśmy oko w oko na skraju przepaści, a wiesz, że ja mam od dzieciństwa lęk p.rze~
strzeni... Tamtego popołudnia miałem szczęście, była mgła i ta przepaść nie ciągnęła mnie w dół jak magnes, co dzieje się zawsze ze mną, gdy spojrzę z wysokości. A więc stanęliśmy na szczycie góry oko w oko...
— I ty miałeś pietra, że Rudy weźmie na tobie porządny rewanż — podpowiada łagodnie i z przyjaźnią Ryszard.
— Wyobraź sobie, że nie. Byłem ucieszony i zadowolony z tego spotkania. Wiedziałem, że teraz Rudy może pokonać mnie bez trudu. Nawet się ucieszyłem, że oto nadarza się okazja, aby cierpieć z powodu Alicji. Jeżeli mnie ¿bije, rozumowałem, teraz on będzie przegrany w jej oczach. A więc stanie się odwrotnie niż wtedy, po tamtej szkolnej potańcówce. Zresztą, najważniejsze, co wtedy myślałem, to chęć poniesienia ofiary dla Alicji. Rudy więc spadł przede mną na tę wichrową górę jak z nieba. Długo pamiętałem jego rude, kręcone włosy i wyobraź sobie, zapamiętałem jego brelok przy pasku zegarka na ręku. Nie pamiętam, jak był ubrany, a zapamiętałem jego brelok, bursztynowy trójkąt z wyrytym kształtem ptaka, rysunek ten zobaczyłem chwilę później w barze schroniska...
Ryszard chce na chwilę przerwać przyjacielowi, ale Adam ciągnie szybko opowieść dalej.
— Rudy żle mnio zrozumiał, mój radosny okrzyk przy spotkaniu przyjął jak objaw przyjaźni, ugody, wręcz serdeczności. Wziął mnie zaraz pod rękę, a ja ucieszyłem się, że
chce mnie odprowadzić w ustronne miejsce, żeby bez świadków, więc szedłem łagodnie jak baranek. On jednak, ku memu rozczarowaniu, zaprowadził innie do baru schroniska, aby postawić wódkę. Zaczął przy tym wspominać z rozrzewnieniem szkolne lata, nasz piękny romantyzm i w ogóle rozlirycznił się jak baba, która urodziła, a chce jeszcze zostać poetką. Zrozumiałem, że Alicja nie jest i nigdy nie była dla niego ważna, że o tamtym incydencie, który okazał się dla mnie tak brzemienny w skutki, on najpewniej zapomniał, czyli zapomniał o tym, co dla mnie było takie ważne. A więc i tym razem ja miałbym powód, aby go sprać... Wściekłem się i wręcz zaczynałem go nienawidzieć, wtedy dopiero zaczynałem go nienawidzieć. Przypomniałem mu Alicję. Roześmiał się głośno i znowu swoje, że kiedyś byliśmy młodzi i głupi, ale za to romantyczni. A więc on obrażał i Alicję, i mnie, obrażał naszą miłość, a przede wszystkim obrażał Alicję...
— Czy ty musisz wszystko mitologizować — wtrącił zniecierpliwiony Ryszard.
Adam zrobił minę obruszonego.
-— Nie chciałem cię urazić, stary, raczej powiedziałem komplement. Uważam, sam uważam, że nie ma wielkich przeżyć bez ich idealizacji — wyjaśnia cierpliwie. — Ale tym razem mógłbyś... — Ryszard nie kończy, zawieszając głos.
-— To nie to —■ zamyślony, trochę zdezorientowany i w dalszym ciągu najeżony od
powiada Adam... — To nie to — powtarza stanowczo.
Ryszard nie zaprzecza, bo nie chce urazić Adama. „A więc — zapewne myśli lapidarnie — mitologizacja trwa nadal”.
— Kiedy byłem po kilku kieliszkach, zacząłem bełkotać obraźliwie pod adresem Rudego. Za wszelką ceną chciałem go sprowokować. Ale on znowu źle mnie zrozumiał, uznał, że ja po prostu się upiłem, więc niczego nie brał do serca. Moje słowa puszczał mimo uszu. Potem najzwyczajniej w świecie odszedł do swego towarzystwa. Znowu zostałem na lodzie, znowu przegrałem i nic nie załatwiłem.
— Czy ty w dalszym ciągu to wszystko traktujesz serio, z taką powagą, z jaką opowiadasz? — pyta bez cienia ironii Ryszard.
— Nie rozumiem, o co ci chodzi? — odpowiada Adam pytaniem.
— Ach nic, już nic, po prostu źle się wyraziłem — cofa się Ryszard. — Chciałem tylko powiedzieć, że masz świetną pamięć i bardzo plastycznie opowiadasz.
— Nie to chciałeś powiedzieć.
— Czy to nie wszystko jedno, co chciałem powiedzieć — Ryszard odpowiada obojętnie, bo chce zmylić przyjaciela.
Adam milczy. Przez chwilę trwa cisza, której żaden z nich nie przerywa.
— Jeśli nie chcesz mnie słuchać, to opowiedz ty, jak to było z twoją leśniczówką? — niespodziewanie pyta Adam, ale bez złości w głosie.
— Musisz wyspać się po podróży — odpowiada sennie Ryszard.
— Wcale nie jestem zmęczony. Czy ty mi wreszcie powiesz kiedyś, jak to było z tą twoją leśniczówką? — błagalnie powtarza Adam.
— Nic nie było.
— Nie, ja wiem, co to było.
— No, więc dlaczego pytasz.
— Wiem, ale nie jestem pewien.
— Powiem, jak dojdę do wniosku, że jest to dla ciebie konieczne.
— Już teraz jest mi to bardzo potrzebne.
— Nie jestem jeszcze tego całkowicie pewien.
— O mnie chcesz wszystko wiedzieć, a o sobie nic nie mówisz — żali się Adam.
— Nie jesteśmy, zdaje się, parą kochanków — śmieje się Ryszard. — Jutro będzie bardzo ważny dzień. Spij już, obudzę cię wcześnie, przed wyjściem do pracy.
— A więc powiesz jutro?
— Tak, powiem.
Chwilę trwa milczenie.
— Ryszard, wiesz, zapomniałem, gdzie tu jest cmentarz?
— Co ci nagle strzeliło do głowy?
— Pytam poważnie. Chyba nie obawiasz się, że... Zresztą, samobójcy nie są aż tak praktyczni, aby wieszać się na cmentarzu...
— Zaraz za zamkiem, z pięćset metrów w dół uliczką.
— Za torami.
— Tak, za torami.
. — No, to cześć, już ci nie dokuczam, tajemniczy facecie — jakby zyskując pogodny nastrój mówi Adam.
Adam przechodził wąskimi ścieżkami wśród mogił. W słońcu, które grzało tego dnia niemiłosiernie, wydawało się tu wrszystko większe, zarówno krzyże, jak i kopce mogił. Gdzieniegdzie rozkwitał w7 blasku krzyż z brzozowej kory, inne z białego marmuru odbijały całe fale światła. To nieprawda, że na cmentarzu nie odczuwa się życia. Adam idąc tymi ścieżkami, wcale nie doznawał uczucia, że jest oto wśród umarłych. To mógł „wyrozumować”, ale tego nie odczuwał. Było to dla niego samego niespodzianką. Gdyby się nad tym dłużej zastanowił, mógłby sobie zarzucić równie dobrze niewrażliwość, jak uznać to za wynik doświadczenia; przyjęcie i adaptację w7 sobie na stałe i na trwałe tej prawdy, iż śmierć w7 ogóle nie jest tragedią, bo jest koniecznością; w7ielkie zło bowiem tylko to jest tragiczne, przed którym można się uchronić. Był jednym, jak w7szyscy ludzie, z kandydatów7 na sw7oje miejsce w ziemi, niestety, na miejsce stokroć bardziej konkretne od miejsc, jakie miewamy w życiu. Ta myśl najpewniej zaledwie przebiegła przez jego głowę i odeszła nie rozwijana, bez dalszego ciągu. To nieprawda, że myśl, która powstaje w głow7ie z reguły musi być dokończona, zanim się jej pozbędziemy, najczęściej jest od-
wrotnie. Myśl ledwo powstająca natychmiast przepływa w inną lub znika, zaledwie musnąwszy naszą świadomość. Tak właśnie bywa najczęściej, zanim w tej dziwnej, najdziwniejszej części ciała, jaką jest głowa, na dobre nie zagnieździ się konkretna myśl, myśl masywna i ciężka jak granit, którą potocznie nazywamy trapiącą. Zdaje się, że aby przeżyć wielką scenę cmentarną opisywaną w powieściach, trzeba się do tego starannie przygotować, wyłączając na ten czas wszystkie inne myśli — słowem, trzeba zrobić dużo wolnego miejsca w tej przedziwnej części ciała, jaką jest głowa. Do takiej powieściowej, wielkiej i metafizycznej sceny cmentarnej trzeba wytworzyć w sobie nastrój podobny do tego, tak mógł przypuszczać Adam, jaki wytwarza się przed napisaniem opowiadania, namalowaniem obrazu czy stworzeniem kompozycji muzycznej. Adam był więc słusznie przeświadczony, że najczęściej najsugestywniejsze sceny cmentarne w powieściach, te najbardziej przejmujące, są zbudowane sztucznie, fałszywie, podobnie zresztą jak w ogóle wszystkie sugestywne dzieła sztuki, bo im to dzieło sugestywniejsze, tym bardziej odbiega od rzeczywistości. Przykładem tego może być dramat, sztuka teatralna. I dalej Adam mógł myśleć: to nieprawda, że najsmutniejsze myśli przychodzą właśnie na cmentarzu i tu popada się w największy pesymizm. To tylko pozór, który zwodzi człowieka, zwodzi wyobraźnię i dlatego dali się na to nabrać także,
a może właśnie przede wszystkim, pisarze. Gdzieś w głębi, w człowieku, tego Adam nie mógł sprecyzować dokładnie, w obliczu śmierci, „w obliczu śmierci” — (zaiste dziwna to metafora) właśnie na cmentarzu, wyzwala się najsilniejsza, bo instynktowna chęć życia. I to właśnie jest najbliższe prawdy. A więc najzwyczajniejsza przechadzka cmentarzem jest w gruncie rzeczy bardziej twórcza niż destruktywna, co więcej, jest ona o wiele bardziej optymistyczna i budująca niż scena narodzin. Przechodzący cmentarzem odczuwa przecież, jeśli nawet nie wprost to podświadomie, iż w przeciwieństwie do tylu innych ludzi, on oto jeszcze żyje. I to przecież jest optymistyczne. Jedyne, co podczas takiej przechadzki można zrobić, to dokonać swoistego „rachunku sumienia” (znowu ta, w gruncie rzeczy, śmieszna metafora) — i, o dziwo, ów rachunek, gdyby się temu dobrze przyjrzeć, nie obejmuje przeszłości, a przeciwnie, przyszłość. Widząc groby, myśląc o umarłych, wybiega się przecież w przyszłość, w naszą przyszłość, marzy się o tym, co chcielibyśmy jeszcze zrobić od tej chwili do tego punktu, który osiągnęli tu spoczywający. A więc po stokroć nie mają racji pisarze, którzy dają się zwieść pozorom i swoich bohaterów na cmentarzu pogrążają w marazmie, każą im zamierać w smutnej zadumie, martwieć i upodabniać się do tych, którzy są już w ziemi. Mógł teraz pomyśleć Adam, że w nim, jako w czytelniku takich scen powieściowych, zawsze bu
dziło się coś wręcz przeciwnego, chęć życia. Budziło się swego rodzaju planowanie przyszłości (określone zupełnie innymi zasadami), na które pisarze zazwyczaj rezerwują inne strony powieści. Planowanie przyszłości, czyli marzenia bohaterów powieściowych. Pisarze jednakże nie biorą pod uwagę tego, że marzenia ludzkie rodzą się często w sytuacjach nieumotywowanych psychologicznie. Dla Adama, tak przynajmniej on postanawiał, przechadzka cmentarzem miała być po prostu relaksem, odpoczynkiem. Osiągnął więc coś w rodzaju oczyszczenia w tym miejscu starym jak świat. I nagle, zdaje się, że przypomniał sobie, po co naprawdę tu przyszedł. Ten cel był pretekstem do wypełniania czasu przed tą chwilą, dla której tu przyjechał — tego Adam nie mógł jednakże uświadomić sobie nawet przed samym sobą. Wszelkie preteksty, najłatwiej odkrywamy u innych, prawie nigdy u siebie, przynajmniej w chwilach ich stosowania (stosowania?). Adam zaczął powoli odczytywać nazwiska na krzyżach, obok których przechodził. Teraz, kiedy każdemu krzyżowi przyglądał się dokładniej, stwierdzał coraz większą między nimi różnicę. Czy to właśnie oznaczało różną wartość leżących tu i czy w ogóle cokolwiek mógł oznaczać stopień uporządkowania kopców mogilnych? A więc i tu, mógłby powieściowo pomyśleć, jest niesprawiedliwość, bo nie ma się żadnej, ale to żadnej pewności, że mogiła uporządkowana oznacza, iż był to bardziej wartościo
wy, lepszy człowiek. Oznacza to jedynie większą troską i pamięć żywych. A więc w gruncie rzeczy żywi sami dla siebie uporządko- wują kopce mogilne swoich najbliższych Adam stanął w pewnej chwili przed okazałym pomnikiem z marmuru. Gdyby nie zawahał się użyć w myśli słowa, które mogłoby oznaczać swego rodzaju profanację, powiedziałby, że stanął przed tym okazałym marmurowym pomnikiem nagrobnym z niesmakiem. Pomnik ten bowiem wyróżniał się spośród skromnych, wręcz ubogich (ubogich?) mogił, jakby się pysznił, usiłował być lepszym (lepszym?). Oto jak objawia się nieskromność żywych, ich egoizm i pycha. Szybko odszedł od tego pomnika; napływające myśli zaczęły go na dobre niepokoić, że mimo woli dokonuje tu jakichś profanacji. Gdyby jednak głębiej się zastanowił, naprawdę nie mógłby uargumentować, dlaczego kłujący w oczy, pełen pychy pomnik... I właśnie taką myśl o nim uznaje za profanację.
Adam skręcił w prawo i szedł dalej ścieżką w głąb cmentarza. Słońce odbijało się od srebrnych blach, od porcelany ze zdjęciami, niekiedy promienie załamując się tworzyły malutkie, niekształtne wiązki tęczy. Stop! Naprawdę nieważne to ze słońcem i promieniami! Te promienie po prostu migały przed jego oczyma, ani nie wpływały na odczucia, ani na jego myśli, jak zaraz chcieliby powie- ściopisarze. Po prostu w pewnych chwilach mrużył oczy, kiedy przypadkowa wiązka
światła odbita od porcelany zabłysła prostopadle przed nim. Zwyczajnie mrużył oczy i .odruchowo otrząsał się ze słonecznego, rażącego światła.
Naprawdę, nieważne było, na przykład to, że gdy szedł po ścieżkach wysypanych żwirem wysuszonym przez słońce, żwir skrzypiał pod butami i od czasu do czasu kamyk naciśnięty butem wyskakiwał pod pewnym kątem jak z procy.
Wreszcie Adam doszedł do mogiły, której szukał. Stał tu drewniany, dobrze ociosany krzyż, sczerniały od deszczu i wichru. Tu właśnie, pod tym krzyżem, pochowano tę starą kobietę, która, jakby to powiedzieć, była świadkiem jego intymnej historii. Sam jej wiele opowiadał, a reszty domyślała się intuicyjnie i dlatego miała nad innymi przewagę. Ta stara kobieta była mu najbliższa w tym miasteczku. Dopiero teraz, w jednej chwili (co to naprawdę znaczy „w jednej chwili”?) Adam zrozumiał, że przyjście na cmentarz to po prostu pretekst, aby spędzić kilka godzin, jakie go dzieliły od ponownej rozmowy z Ryszardem, która miała poprzedzić najważniejsze jego- spotkanie. Temu przyjściu na cmentarz nie nadawał żadnego symbolu, spacer ten nie miał także na celu wywołania odpowiedniego nastroju. Nagle przed tą mogiłą, która była celem jego spaceru (spaceru! — ach ta niejednoznaczność słów, ich podtekstowość w zależności od kontekstu, nawet wtedy, kiedy chce się po prostu sucho stwierdzać), zrozu
miał, że nie może sobie wyobrazić teraz tej kobiety, którą zawsze, w każdej chwili mógł przywołać przed oczy. Chciał, aby stało się to, co się zazwyczaj w takiej sytuacji zdarzało — wyobrazić, zobaczyć przed sobą postać tej kobiety (oto jak podporządkowujemy się utartym schematom — chciał zobaczyć tę kobietę, bo jakże często robią to bohaterzy powieściowi).
Wysiłki Adama nie zdały się jednak na nic. Nie mógł na zawołanie stworzyć obrazu starej kobiety. Jedyne, co „funkcjonowało”, to wiedza o tej kobiecie, świadomość jej żywotności do ostatniej chwili życia, jej przyśpiewki, jej opowieści, zamiłowania w weselach, chrzcinach i pogrzebach. A więc ceniła najbardziej rytualne szczyty, kamienie symboliczne życia człowieka. Nie dzieliła jednak tych uroczystości, w zależności od rodzaju, na lepsze i gorsze, na weselsze i smutniejsze — traktowała je wszystkie jako równe sobie, uznawała za jednakowo konieczne, w równym stopniu ważne. A więc ta bardzo stara kobieta była najbliższa naturze, bo o zniwelowanym odczuciu metafizyki...
Powiedzmy, że nagle Adam nie spojrzał na zegarek i na jego twarzy nie pojawiło się skupienie oznaczające jakieś trapiące (trapiące?) myśli. Powiedzmy dalej, że nie zawahał się ani na ułamek sekundy i nie ruszył szybkim krokiem w stronę bramy cmentarnej. Załóżmy więc, że Adam zauważył rzecz najciekawszą, zawierającą metaforę, symbol i Bóg
wie co jeszcze dla bohatera powieściowego — a mianowicie to, że grób tej bardzo starej kobiety, przed którym stał, był na granicy cmentarza nowego i starego, poniemieckiego.
Tu spokojnie, w łagodnych stosunkach dobrosąsiedzkich przebywali obok siebie Prusacy i Słowianie. Nie było już żadnej między nimi różnicy. Okazałoby się nawet, że stara kobieta odrobinę wkraczała na ich teren, gdyby usiłować przeprowadzać sztucznie i na siłę granicę między starym a nowym cmentarzem. Nareszcie trwali obok siebie cicho i łagodnie, Prusacy i Słowianie. Niedługo przemieszają się tu, przemieszają w najdrobniejszych cząstkach i już nawet nie będzie wiadomo, gdzie kto jest. A więc są obok siebie łagodni jak nigdy, spokojni, jak nie bywało od lat tysiąca. Tyle tylko, z tą drobną poprawką, że już nie żyją, a po prostu są, jak drzewa, które tu rosną i jak kamienie, które tu leżą. Sąsiedzi nie mają już swojej mentalności, stracili ją, ci stracili ją na zawsze. Tak, jedyną tajemnicą prusactwa jest mentalność, mógł Adam przypomnieć sobie słowa. pewnego pisarza i mógł przypomnieć jego myśli na ten temat. Swoista prusacka mentalność. Oni, poznając innych, nigdy nie usiłowali poznawać siebie, nie narzucała im się żadna wiedza
o sobie, kiedy poznawali innych. Mogli co najwyżej dziwić się, że istnieją ludzie inni niż oni, a jeśli inni, to znaczy, że trzeba ich zniszczyć, a jeśli od razu nie ma możliwości
ich zniszczenia, to przynajmniej na początku koniecznie należy ich sobie podporządkować. Jeśli inni to gorsi. A więc gorsi nie mają prawa istnieć. Tu, jedynie w tym miejscu, na cmentarzu, zdawałoby się, że rozciąga się pole, płaszczyzna, na której Prusacy musieli uznać innych za równych sobie. Ale, o zgrozo, i tu przedtem żywi zadbali, aby tak nie było. Tuż za miejscem, gdzie leży stara kobieta, ogromne, marmurowe, ciężkie płyty, wielkie głowy kamienne. Ciężkie i ponure, dosadne.
Ciężkie, ponure płyty i marmurowe kamienie robią wrażenie i wyzwalają odczucia; mogą wyzwalać odczucia nieestetyczne, wręcz niesmaczne, po prostu nieludzkie. A więc zgrzyt w psychice, zakłamanie się odwiecznego ludzkiego szacunku żywych dla umarłych. A więc odczucia, jakie narzucają marmurowe płyty to fikcja. To literackość, pseudolite- rackość. Czy odczuwał to wszystko Adam, przypatrując się drugiej połowie cmentarza, która przestała być już drugą połową? Nie, tu nie można rozgrywać żadnej literackiej akcji, bo łatwo przejąć nieświadomie tę zasadę: „inny, to znaczy gorszy”. Do tego nie chciał dopuścić, bo przecież przyszedł na cmentarz z powodu starej kobiety, która do grobu zabrała wiedzę o jego miłości. A miłość ta, to jedyny powód podróży Adama do tego miasteczka. Miłość więc powinna przesłonić wszystko. Dosłownie wszystko. Tamci też
Miłość legendą Innych — 6
81
kochali kobiety, to od nich przyszedł romantyzm. Tylko oni nic nie przyjmowali od innych, dusząc się w sobie.
Adam przeczytał kiedyś w zachodnionie- mieckiej prasie, że nikt nie opiekuje się u nas starymi cmentarzami. To dobrze, że nie przypomniał sobie tego stojąc przed grobem starej kobiety, na granicy, od której zaczyna się stary cmentarz. Być może pomyślałby wtedy zamiast „stary cmentarz” — „ich cmentarz”. I bardzo możliwe, że pomyślałby dalej „są inni”. Wymagają szanowania cmentarzy, wymagają szanowania umarłych, a nie szanowali żywych. A więc to oni żywych traktowali jak umarłych, w każdym widzieli „potencjalnie umarłego” i spełnienie tego stawało się ich celem. Odwrócili pojęcie, przewrócili schemat, bo to przecież umarłych widzi się w naszej wyobraźni jak żywych. Oni w swojej prusackiej wyobraźni żywych widzieli zawsze jak umarłych. Chcieli zmienić odwieczną naturę ludzkiej wyobraźni. Zostaje jednak coś tak niesfornego i niezniszczalnego jak pamięć i jej źródła nie potrafi zasypać działalność jakiejkolwiek mentalności, nawet prusackiej...
Jest piękny słoneczny dzień lata. Adam wracając z cmentarza idzie brzegiem rzeki. Fragmenty, sygnały myśli rodziły się chaotycznie i znikały w jego głowie, w tej najśmieszniejszej i najdziwniejszej części ludzkiego ciała. Na chwilę wydawało mu się, jakby był kimś innym, stojącym obok siebie dawnego. Stłumił szybko to uczucie, bo niosło ono niebez
pieczeństwo. Patrzył na wolno płynącą małą rzeczułkę i pusty, szary krajobraz za nią. Poczuł się nagle samotny i zagubiony. Zagubiony, to znaczy bezmyślny. Samotny, to znaczy mocniej niż zwykle odczuwający siebie. Bezmyślny — to jeszcze znaczy, że nie myślący o nikim innym tylko o sobie.
Krajobraz, na który popatrzył za chwilę Adam, mógł przypominać powierzchnię księżyca, czarnoszarą, z kraterami i wzgórzami. Takie porównanie było prawdopodobne, bowiem w tym pięknym środku lata człowiek, po raz pierwszy w dziejach ludzkości, miał zamiar postawić stopę na księżycu. Załóżmy więc, że miało się to stać akurat w tym właśnie dniu, w którym Adam odbył spacer na cmentarzu. I dalej przyjmijmy, że wszystko jest prawdą, cokolwiek powiemy o Adamie.
To był czternastowieczny pomorski zamek, całkowicie odbudowany z gruzów za wiele milionów. Odbudowany po to między innymi, aby oni mogli usiąść przy jednym ze stolików w zamkowej restauracji. Adam rozglądał się wokół, ślizgając się wzrokiem po czerwonych ceglanych ścianach. Ogromne filary i sufit w kształcie kopuły. Na Ryszardzie architektura wnętrza zamku nie robiła żadnego wrażenia, ponieważ bywał tu często. Adam wciąż rozglądał się po sali restauracyjno-zam- kowej. Nie robił jednak tego z ciekawości, zastosował jak zwykle i tym razem wybieg. To
oglądanie było jego sztucznie wymyślonym zajęciem, podobnie jak znajdujemy dla siebie nawet błahe zajęcia przed czekającym nas niezwykle ważnym zadaniem. Tak samo postępuje artysta przed rozpoczęciem swego dzieła, które ma być, no, w które wkłada całą swoją osobowość, a więc zawiera ono potencjalnie zwycięstwo lub klęskę. Obaj milczeli, bowiem wiadomo, że jeśli sytuacja jest niesłychanie ważna, wtedy panuje cisza; jeżeli natomiast w takich wypadkach chcemy się oszukiwać, mówimy o rzeczach błahych, nieważnych, ot, aby odsunąć od siebie tę najważniejszą, trapiącą myśl i jednocześnie zmniejszyć w ten sposób możliwość pojawienia się niebezpiecznego tematu. I dalej: o rzeczach najważniejszych mówi się tylko sygnałami, dźwiękami. Przykład: kiedy rodzimy się i kiedy naprawdę umieramy (chodzi o prawdziwą, dosłowną granicę życia i śmierci), kiedy spotyka nas wielkie szczęście lub tragedia. Najczęściej w takich wypadkach nie padają ani słowa, a'ni zdania czy, o zgrozo fałszu, całe opowieści — w takich wypadkach używa się najczęściej krótkich, często nawet nieartykułowanych dźwięków. To jest właśnie atawizm, totalny i najstarszy atawizm ludzki, wspólny dla całego świata zwierząt, który pozostał na trwałe w człowieku.
Kiedy cisza przeciąga się i wyraźnie zaczyna męczyć, Adam pochyla się w stronę Ryszarda.
— Podobno tu pod zamkiem są lochy — mówi ściszonym głosem. — Czy to prawda?
— Tak, są, ogromne — odpowiada Ryszard.
— Zdaje się, że istnieje na ich temat pomorska legenda — powiada Adam.
Ryszard wypija swoje wino i patrzy uważnie w twarz Adama. Na twarzy przyjaciela nie drga ani jeden muskuł. Twarz Adama odpowiada zdziwieniem.
— No, dobrze, dobrze — powiada Ryszard. — Legenda mówi, że lochy, a raczej przejścia i kanały, prowadziły poza mury zamku, daleko za miasto. Dzięki tym tajemnym przejściom obrońcy zamku okrążyli napastników, wpuszczając ich pod sam zamek.
— Pomorska odwrotność Troji — mówi Adam. — Słyszałem, że istnieje kilka różnych wersji tej legendy?
Ryszard milczy, udaje, że nie usłyszał pytania.
— Czy są inne legendy o tym zamku? — powtarza Adam.
— A są — odpowiada obojętnie Ryszard, spoglądając na zegarek. — Zresztą masz rację, już mogę — powiada z ulgą.
Obaj wiedzą, że temperatura podskoczyła nagle o kilkanaście stopni. O to przecież chodziło. Dziecinna zabawa w teatr, która ma pomóc.
— Pamiętam, niestety, tylko fragmenty tej legendy. Sądzę jednak, że i to, co zapamiętałem, wystarczy ci. Piękny młodzieniec za
kochał się w księżniczce na zamku. Byłaby to kiepska miłość, a może nie byłoby jej wcale, gdyby nie musiała pokonać nadludzkich wręcz trudności, przeszkód... Najmniej tu istotnym jest fakt, że się kochali. Samo kochanie się dwojga to egoizm zakochanych. Aby mieć prawo do miłości — powiada Ryszard — trzeba dać artystyczną pożywkę dla otoczenia, dla świata, dla innych ludzi, którzy chcą, muszą coś mieć z miłości dwojga. Odwieczne teatrum.
— Komentujesz legendę, a ja chciałbym, żebyś ją opowiedział — niepokoi się Adam. — W legendzie nie ma komentarza — powtarza z naciskiem.
— Ale w życiu jest — odpowiada nie zrażony Ryszard — Zresztą, ten komentarz im- manentnie tkwi w treści legendy lub, jak chcesz, z niej wynika. Nie ma wielkiej miłości bez teatrum. Tylko w teatrze mogli urodzić się Romeo i Julia, w literaturze, która jest teatrem, Tristan i Izolda. Bo cóż to jest miłość naprawdę, to mit innych o dwojgu...
Ryszard urywa i patrzy, jak przyjaciel siłą woli przyobleka twarz w grymas.
— Co w legendzie?
— O, już wiem, miłość to legenda innych — powiada Ryszard i szybko ciągnie dalej, nie zostawiając szczeliny na słowa przyjaciela. — A więc po wielu perypetiach i zadaniach, które mieli wykonać kochankowie, aby spełnić teatrum i własny egoizm, czyli miłość, pozostało jeszcze jedno, najtrudniejsze zadanie.
Przejść lochami, podziemiem tego zamku aż do miejsca, gdzie lochy się kończą i można wyjść na słońce. Przejść i wrócić, nie wychodząc na powierzchnię. Zdaje się, że w legendzie jest opis tych podziemnych przygód, ale to pominę, bo niezbyt je pamiętam; były tam, zdaje się, zadania w rodzaju prac Heraklesa. W podziemiach gnieździło się bowiem wiele złych mocy, duchów, czartów, potworów itd. Wszędzie bieliły się kości śmiałków, którzy tam wchodzili i zostawali na wieki. O tym wszystkim doskonale wiedział zakochany młodzieniec i mimo to był w nim tak ogromny egoizm, że poszedł. I wrócił. Ale kiedy wrócił był calutki siwy i postarzały o dwadzieścia lat, stał się teraz brzydki. Po prostu był już zupełnie kimś innym i teraz księżniczka nie chciała o nim słyszeć, ponieważ kochała nadal tamtego, który poszedł. I tu tragiczne koło miłości zostało zamknięte. Młodzieniec, żeby osiągnąć osobę kochaną wykonał postawione mu zadanie, ale oto stał się już kim innym...
— Tylko nie wiesz przypadkiem, po co on wobec tego przechodził tym podziemiem? — z naturalną naiwnością pyta Adam i spostrzec ga, że kopuła sali zamkowo-restauracyjnej jest
o wiele niżej, niż mu się cały czas wydawało.
Milczenie szczelnie jak wosk zalewa ich uszy.
— Jeśli nie wiesz, to ja ci powtórzę, dlaczego on chodził. Po prostu, jak już powie
działem, aby dostarczyć widowni teatrum. To było najważniejsze i to spełnił. Nikt już więcej od niego niczego nie chciał. Nawet księżniczka. Teraz dopiero miłość stała się wielka, bo nie miała szans spełnienia. Nie było nawet widoków na jej realizację...
—■ Czy jesteśmy nad tymi lochami? — pyta głucho Adam.
— Tak, jesteśmy nad podziemnymi przejściami i to akurat w dniu lądowania człowieka na księżycu.
Obaj, zdaje się, nagle rozumieją, że dalsza rozmowa będzie bezsensowna, bowiem sztucznie zechcą słowom nadawać jakiś wielki sens tkwiący w podtekście, wymowę filozoficzną, ba, nawet metafizyczną. A więc będzie to także próbka teatrum na własny użytek. Gry, co to serio, ale niegroźnie i niezobowiązująco, bo w konwencji. Ryszard jak strażnik, któremu dłuży się stróżowanie i oczekuje zmiany, znowu ze zniecierpliwieniem patrzy na zegarek. Napełnia kieliszki i zaraz wypijają. „To już po pięć lampek — liczy w myślach — wystarczy”. Ma przez chwilę wrażenie, że jest dowódcą, który musi wszystko przewidzieć, wszystko wziąć pod uwagę i w zależności od sytuacji taktycznie rozegrać walkę. Ale co rozegrać?
— Cieszysz się, że jesteś świadkiem, no, że żyjesz na ziemi w dniu lądowania człowieka na księżycu? — Ryszard jeszcze zwleka. — Bo mnie się robi trochę jakby głupio. I trudno mi nawet wytłumaczyć, dlaczego
mam takie uczucie. Może dlatego, że lądowanie to jakby jednocześnie zlekceważenie wszystkich pokoleń, całej dotychczasowej ludzkości, która sądziła, że księżyc...
— Nie zgrywaj się na oryginała, ludzkość wyje z zachwytu solidarnie, podniecona do ostatnich granic, i to bez względu na obozy polityczne i światopoglądy — głos Adama jest teraz suchy i trzeźwy.
„A więc teraz, już pora” — myśli Ryszard.
— Idź już. I wracaj z tarczą. Pospiesz się, żebyśmy zdążyli obejrzeć transmisję z księżyca — powiada Ryszard swobodnie. — I nie nalegaj od razu na jej przyjście tutaj, bo ona przecież nie jest przygotowana, że akurat teraz do niej zawitasz. Umów się najlepiej na jutro — instruuje Ryszard i nagle rozumie, jak bardzo go obchodzi powodzenie przyjaciela.
Adam wstaje i bez słowa wychodzi. Przez cały czas wytwarzał w sobie nastrój do tego spotkania. A więc i spotkanie, zwykłe spotkanie ludzkie stało się już do pewnego stopnia sztuką, dziełem sztuki w określonej konwencji. Można by nawet od biedy wyliczyć, jakie kierunki w sztuce odpowiadają poszczególnym rodzajom spotkania. Naturalizm, surrealizm, itd... Najprostsze i najpopularniejsze spotkanie. Adam przechodząc przez salę zamkowo- -restauracyjną słyszy: ludzie rozmawiają o lądowaniu człowieka na księżycu.
Adam długo krąży wokół domu Alicji. Ma wrażenie, że z każdą chwilą zwiększa się za
wrót w jego głowie. Po prostu nie ma odwagi wejść. Urywanymi błyskawicami widzi siebie w szczątkach, fragmentach epizodów, które ich kiedyś łączyły. Im więcej tych błyskawic pojawiło się (tu trudno uściślić „w głowie czy przed oczyma”), tym większy panował w nim chaos, większa mglistość. Emocja i podniecenie obezwładniały go. Nie rejestrował w świadomości faktu otwierania drzwi. Zobaczył twarz kobiety, twarz o rysach jak z kamienia. Emocja i podniecenie sprawiało wrażenie dziania się wszystkiego w zwolnionym tempie. Słowa kobiety trwały bardzo długo, przenikały się wzajemnie, wnikały w niego bardzo powoli, rozciągały się w nieskończoność. Słowa tej kobiety rodziły się o wiele wcześniej, niż je wypowiadała.
— Dobry wieczór, dobry wieczór, dobry wieczór!!! — To najpierw on mówi w przestrzeń bez dna. — Przepraszam, praszam, szam — powtarza w nieskończoność — czy zastałem Alę — naraz echo z każdej strony. Słowa kobiety powoli oblepiają go z każdej strony, uwiązują wokół. Słowa kobiety niczym od godzin trwające powolne kapanie wody z kranu.
— Ali nie ma w domu — odpowiada kobieta i ta odpowiedź trwa właśnie najdłużej. „Nie ma w domu, nie ma w domu...” — znowu echo odbija się od wszystkich ścian naraz. Kobieta lekko odchyla się i Adam widzi obandażowanego człowieka. Na łóżku, z nogami w gipsie, uwiązanymi do zwisających ciężarków. Obandażowana twarz człowieka wy-
pełnia cały pokój. Od twarzy tej jasność neonowa i biel ścian. Tak właśnie można wyobrazić sobie pustkę, idealną, absolutną pustkę. Pustką nie jest przecież fizyczna próżnia, pustką są ludzie, którzy żadnym, najdrobniejszym drganiem nie podzielają naszych emocji, naszego podniecenia. Drzwi się zamykają. Zasłona opada. Film się urywa. Akt zakończony. Adam zbiega po schodach. Można by jeszcze w tym miejscu powiedzieć, że dudnienie schodów odbija się echem i każde stąpnięcie sprawia ból w głowie. Można jeszcze wiele na ten temat powiedzieć, ale po co... Napięcie spadło, opadło. Nie ma świata fizycznego. Porównania? Symbol odczucia? Po prostu ucieczka jednocześnie z siebie i w głąb siebie, a to bolesne. Dlaczego zażenowanie i upokorzenie, zawstydzenie, jeśli nic konkretnego się nie wydarzyło? To jakby ekstrakt całej ich historii w jednej chwili, a przecież naprawdę nic konkretnego nie wydarzyło się. To moment, w którym ilość tych samych odczuć przeszła dzięki napięciu, emocji, dzięki pustce, w jakość. A wszystko stało się dlatego, że nie zastał jej w domu. W innych sytuacjach byłoby to bez znaczenia. Tu jednak szczyt napięcia — teraz albo nigdy. Wszystko albo nic. Upokorzenie sięga ziemi.
Adam automatycznie przechadza się chodnikiem tam i z powrotem, bo ten automatyzm kroków uspokaja. Jest jak we śnie, kiedy wie się, że bez przerwy się pije, a wódka nie robi żadnego wrażenia. Przez zamkową restaurację
przechodzi najspokojniej w świecie, i, jak się to mówi, siada jak gdyby nigdy nic.
— No, jak ci poszło? -— pyta Ryszard i nagle boi się, że Adam może posądzić go o ironię. — Byłeś, widziałeś... — kończy miękko.
— Veni, vidi, vici... Tak, zwyciężyłem... Rzecz w tym, że jeszcze nie wiem kogo. Zdaje się, że przypadek kopnął mnie porządnie w tyłek lub zakpił ze mnie na całego.
Adam telegraficznie streszcza tę krótką podróż do domu Alicji, której trasa była dziwną elipsą. Mówi prawdę, ale jednocześnie to wszystko, co mówi, jest całkowitym zaprzeczeniem tego, co przeżywał. Ryszard postanawia wejść w słowa przyjaciela spokojnie i obojętnie, nie budząc żadnych podejrzeń.
—■ Niedługo zacznie się transmisja z księżyca. Pierwszy człowiek postawi pierwsze kroki na Srebrnym Globie.
— Wymawiasz mi?
— Nie, tylko informuję. To i tamto, oba zjawiska mogą być pięknym artystycznym zderzeniem.
— Rozumiem — bąka Adam. — Ale — powiada — co ja widziałem? Co to było? — pyta i rozgląda się po restauracji. — Pytałem cię o coś.
Twarz Adama wraca i utrwala się naprzeciwko.
■—• To aż nazbyt prozaiczne. Mąż Alicji rozbił się samochodem. Jechał ze swoją kochanką, samochodem męża kochanki. A więc gorzej nie mogłeś trafić — powiada Ryszard. —
Zresztą, nie wiadomo, może należałoby powiedzieć odwrotnie, lepiej nie mogłeś trafić.
Adam, nie kryjąc zniecierpliwionej złości, energicznie pochyla się w stronę przyjaciela.
— Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? — syczy. — Dlaczego? — powtarza skrócony syk.
-— Celowo — łagodnie Ryszard. — Po pierwsze, przypomnij sobie legendę o tym facecie, który przeszedł podziemia zamku. Zgodzisz się ze mną, że gdyby on nie poszedł, byłby jeszcze bardziej nieszczęśliwy i nigdy by sobie tego nie darował, że zaprzepaścił szansę. Po drugie, w twoim wypadku, gdybyś się dowiedział, że jej mąż jest po katastrofie, pewnie nie poszedłbyś do niej nigdy, bojąc się Posądzenia, że wykorzystujesz sprzyjającą dla siebie sytuację... Zresztą, ty sam nie chciałbyś pozornie korzystnej dla siebie sytuacji.
— Nie rozumiem Pozornie korzystnej...”?
—- mówi Adam.
— Tak, pozornie sprzyjającej. Bo teraz dopiero Alicja nigdy nie opuści swego męża... Wybaczy mu wszystko, zdradę, wszystko... Zrobi to z litości, ze wspaniałomyślności, ale go nie opuści. Teraz dopiero będzie się czuła niesłychanie zobowiązana... A jeśli, czego nawet jemu nie życzę, twemu rywalowi, zostanie on kaleką, wtedy jest już nawet gwarancja, że go nigdy nie opuści. Znasz Alicję nie gorzej ode mnie... Zresztą inni w podobnej sytuacji zachowują się analogicznie... A ty musiałeś tam pójść, podobnie jak ów facet z le
gendy, i musiałeś, idąc tam, nie wiedzieć jeszcze, co się stało, bo nie poszedłbyś z takich samych powodów, z jakich Alicja pozostanie teraz na zawsze przy mężu.
— A on? •— pyta i nagle boi się swego pytania Adam.
— To zależy od niego samego. Zdaje się, że... Zresztą nie wiem, nie znam go na tyle — rezygnuje z odpowiedzi Ryszard.
— Czy on nie będzie się czuł upokorzony jej wspaniałomyślnością?
Ryszard decyduje się:
— Zdaje ślę, że on nie ma subtelności Ro- mea. I tacy są właśnie potrzebni istotom wrażliwym i wspaniałomyślnym, żeby owe istoty mogły czynami poprzeć swoją ideę — powiada Ryszard podnosząc kieliszek. — Największa więc tragedia następuje wtedy, gdy spotyka się dwoje ludzi subtelnych...
■—■ Jesteś mądry jak cholera — mówi Adam, bo zamierza odtąd udawać obojętność.
Ryszard podnosi kieliszek.
■—■ Finał bezkrwawy dramatu stał się. Teraz wiesz, że wszystko między wami skończone, a może właśnie teraz, dzięki przypadkowi, to, co najpiękniejsze w waszej historii, trwać będzie do końca życia. Marzenia, bratku, oto, co najważniejsze, marzenia o niespełnionym.
Ryszard znowu napełnia opróżnione kieliszki.
■—• Tyś już porządnie podpił — powiada Adam.
— Największe sentencje wygłaszają pijacy.
Myślę także, że to, co najistotniejsze w życiu odbywa się zwięźle i krótko, w jednym sygnale,' czasem nawet w myślach, bez słów. A pro- Pos, niespełnionego marzenia — Ryszard trą- Ca się lampką. — Napij się. Powiedz, o czym ludzkość powinna teraz marzyć, kiedy człowiek znajdzie się już na księżycu?
Nagle podbiega do nich młody człowiek.
— Rozmawialiście o księżycu? — pyta 1 przysiada się do ich stolika. — Nie pójdziecie oglądać transmisji, brawo, ja też nie! — recytuje szybko, jednym tchem, w podnieceniu.
-— To najzwyklejszy przypadek, że tu jeszcze siedzimy — mówi Ryszard.
Adam stwierdza w myślach, że ten młody człowiek jest pijany.
■— To poeta. Nazywamy go Filozofem — Ryszard przedstawia młodzieńca.
■— Bardzo mi przyjemnie — powiada Filozof.
Filozof wypija postawiony przed nim kieliszek wina. Trzymając wysoko przed sobą „puste szkło” patrzy długo w kopułę sali.
— On zawsze cholernie serio. Odczuwa i cierpi za ludzkość — Ryszard szepce do ucha Adamowi.
Filozof jednak usłyszał szept Ryszarda. Spojrzał na niego z błyskiem w oczach.
— Nie za ludzkość. Za człowieka. Obchodzi mnie pojedynczy człowiek, każdy pojedynczy człowiek — zaprotestował, a włosy opadły mu na oczy aż tak, że pewnie na chwilę prze
słoniły widok. — Diabli mnie biorą, kiedy słyszę, gdy ktoś mówi, że kocha ludzkość, i jednocześnie zabija człowieka. Teraz wszyscy stali się, są solidarni bez względu na poglądy i ustrój, wyją z zachwytu, że oto człowiek na księżycu. Nikt nie słucha tego, co mówi lord Russel. A on mówi, że gdyby była możliwość zainstalowania bazy wojskowej na księżycu, natychmiast zrobiliby to ci, którzy pierwsi opanują księżyc. To samo z innymi planetami. Lord Russel pisze, że jeśli na jakiejś planecie są istoty żywe i nie znają wojen, to natychmiast nauczymy je sztuki wojennej... Nie wolno więc ruszać kosmosu, dopóki człowiek jest taki, jaki jest. A na razie jesteśmy potworami. Na ziemi analfabetyzm, głód i wojny; z ziemią nie możemy sobie poradzić, więc zachwycamy się podbojem kosmosu...
Filozof odsapnął.
■— Już teraz w Monachium na wystawach sklepowych dziesięć rodzajów nowych zabawek. Kosmonauta z miotaczem ognia, z automatem, z wiązką granatów, kosmonauci w tyralierze atakują grupę innych kosmonautów. Zabawki dla dzieci, zabawki dla przyszłych pokoleń...
Długo mówił Filozof, a oni słuchali nie przerywając.
— Jestem za artystami, którzy zbuntowali się przeciwko ludzkości w imię człowieka. Co przyniesie podbój kosmosu indywidualnemu człowiekowi? Wszystko na tym świecie zmie
rza do tego, aby umarł człowiek pojedynczy, on już teraz prawie nie istnieje... Najpierw morduje się sumienie społeczeństwa, żeby zabić osobowość człowieka, ktoś tak powiedział i miał całkowitą rację... — mówił pogrążony w ekstazie Filozof.
Kiedy Filozof poszedł, Ryszard powiedział:
— Nie sądziłeś chyba, że i my mamy swoich filozofów, są oni nawet w takich małych miasteczkach, w takiej, za przeproszeniem, dziurze.
— On wcale nie jest głupi — odpowiedział zamyślony Adam.
Ryszard uśmiechnął się swobodnie.
— Czy ja powiedziałem, że jest głupi. On po prostu wygłasza oczywiste prawdy.
— Tak, ale są to prawdy, o których nie należy zapominać i dlatego powinno się o nich mówić.
Ryszard patrzy uważnie na Adama. „Wszystko w sobie stłumił, ale to wybuchnie, na pewno wybuchnie”.
— Już zapłaciłem. Teraz zstąpmy na ziemię, bo pewnie człowiek jest już na księżycu — powiada Ryszard.
Wychodzą i nic się jakiś czas nie dzieje (co to znaczy „nic się jakiś czas nie dzieje?).
— A może — powiada Adam. — Wszystko to, co najważniejsze, jest wciąż spychane na margines życia?
— Nie myślisz chyba, że dotyczy to absolutnie wszystkich ludzi? — pyta Ryszard.
Miłość legendą innych — 7
97
— Tak samo ludzkości, jak i każdego człowieka z osobna. Podobnie jak i nas w ciągu ostatnich dni.
— Przyczyną tego stanu, że spychamy wszystko, co najważniejsze, na margines, są kompleksy i obsesje. I to nie te ważne w ogóle, a ważne w danej chwili. Zdaje się, że to właśnie dlatego ludzie tak bardzo chcieli polecić na księżyc ■— kończy Ryszard.
Kiedy wchodzili do domu Ryszarda, księżyc i gwiazdy świeciły tak samo jak przed tysiącem lat.
Adam za wszelką cenę chce znaleźć u innych jak najwięcej analogii do własnej historii. Mógł więc na pierwszy ogień pójść przede wszystkim Ryszard. Historie innych leczą łub łagodzą nasze historie. A tragedie innych to antybiotyk, zarazki leczone zarazkami.
— Co to było z tą leśniczówką?
— Byłem wtedy bardzo młody — odpowiada obojętnie Ryszard.
Adam patrzy podejrzliwie.
— Jak chcesz, to nie mów — Adam udaje obojętnego.
— A właśnie, że powiem. Teraz już mogę powiedzieć.
Adam z wzrastającym napięciem czeka.
— Tylko nie zmyślaj — mówi ostrzegawczo.
— Dlaczego miałbym zmyślać. Tamta historia nie ma już dla mnie żadnego znaczenia. Miałoby to ogromne znaczenie tylko w po
wieści, takie powikłanie kontrowersyjne sytuacji. Powieściopisarz wyżyłby się w tym, ale my...
—- Nic jeszcze nie powiedziałeś — denerwuje się Adam.
— No widzisz, przepraszam — roześmiał się Ryszard. — Kiedy człowiek mówi, bardziej bierze pod uwagę stan swojej wiedzy, zakres informacji u siebie, niż u tego, do kogo mówi. A więc komentowałem siebie, jakbyś wszystko już wiedział.
— Ryszard — przerywa Adam.
— To miałoby dla ciebie znaczenie, gdybyś się dowiedział o tym wcześniej lub gdyby to dla mnie było jeszcze ważne. Ja wtedy chciałem swój egoizm zniszczyć, doszczętnie zniszczyć. Po prostu mierzyłem sobie dokładnie w serce, pech jednak chciał, że nie trafiłem.
O dziwo, na twarzy Adama pojawia się ulga.
— Tak, byłem w podobnej sytuacji, tylko że z odwrotnymi reakcjami. Ty chciałbyś ją zabić, a ja siebie. Oczywiście z dwojga złego ja byłem nienormalny, ja bardziej odbiegałem od normy. — Ryszard zawiesza głos. —
I wyobraź sobie sensację w naszej wiedzy
0 sobie. Ja naruszyłem wystrzałem mięsień sercowy z powodu tej samej księżniczki na zamku.
Ryszard nie pozwala Adamowi na reakcję
1 mówi szybko dalej:
— Nie myśl, że ma to teraz jakiekolwiek znaczenie.
— Więc dlatego nie chciałeś tak długo mówić o leśniczówce? — radośnie Adam.
— Podobnie jak ty zwlekałeś z przyznaniem się, po coś tu przyjechał...
Czy wbrew pozorom spokoju kotłowały się ich uczucia, kipiało (kipiało?) wewnątrz, zostawmy to naszym domysłom. Warto w tym miejscu jednakże zauważyć, że to powikłanie, które jest przyczyną tak gwałtownych reakcji ludzi, fascynujących przeżyć, intryg itede może równie dobrze być balsamem, który koi i usypia. Zostawmy więc w tym miejscu przyjaciół, zachodzi bowiem obawa, że ich nieprzewidziane zachowanie się może zmienić w antyschemat, czyli swego rodzaju schemat.
Adam ucieka z miejsca, do którego tyle razy przyjeżdżał. Dopiero w pociągu przypomina sobie obraz pomorskiego miasteczka podobnego do wszystkich w tej okolicy. Wąskie uliczki, błoto tych ulic, kościół, rzeka, odbudowany czternastowieczny zamek, stara brama z bocianim gniazdem. I współczesność, czas teraźniejszy, który wkrada się tutaj nowymi kamienicami, kioskami z gazetami i piwem.
Czy na przykład łagodny pejzaż przyrody wraz z półmrokiem długo „usadawiał” się w oczach Adama stojącego w oknie pociągu? A co jeszcze ważniejsze, czy nasz bohater wracał jak człowiek, który cokolwiek zdołał zakończyć, osiągając wreszcie wewnętrzny ład, do którego wszyscy tak usilnie dążą? Tego nie wiemy, bo skąd moglibyśmy wiedzieć! A jednak...
Powiedzmy, iż rzecz dzieje się w luksusowym hotelu. Numer pokoju zdaje się 239 albo 329. Zresztą to wszystko jedno. Ani mężczyzna, ani kobieta właściwej cyfry nie zapamiętali. Malutki pokój wypełniony po brzegi, po Wszystkie zakamarki dymem i zapachem ludzkich ciał mógł być równie dobrze alegorią jednej z klatek Arki Noego. Jaki gatunek reprezentowałaby ta para, gdyby nagle, w tejże chwili ludzkość przestała istnieć, prócz kilku takich par jak ten mężczyzna i ta kobieta — a może inaczej, oprócz kilku różnych ludzkich par? Jakie więc cechy przekazaliby dalszym pokoleniom, na nowy początek ludzkości? Nie myślą teraz o tym, choć były w ciągu ostatnich godzin chwile, podczas których świat naprawdę już dla nich nie istniał.
Siedzą spokojni, nasyceni. Oczywiście spokojni i nasyceni aż do następnego pragnienia. Siedzą jednak jak ludzie, którzy zaspokoili głód w sposób kulturalny, nie grzesząc ani
przez chwilę obżarstwem — czują się więc wyczerpani, ale nie czują się ociężale. W tym momencie spadku napięcia, emocji zachowują się w stosunku do siebie łagodnie. W sposobie ich bycia jest, być może, coś z pary zwierząt odpoczywających leniwie w słońcu; pary, której jeszcze daleko do godów. Ogromny okres, poprzedzający gody u zwierząt, to kilkadziesiąt minut, podczas których siedzą naprzeciw siebie obojętnie, choć siedzą nadzy. I wcale, wbrew temu, co utrwaliła tradycja w powieściowych scenach erotycznych, przysłowiowa mgiełka delikatnego oparu nie zebrała się nad dojrzałymi piersiami kobiety, ale nad jej pępkiem, który nie wiedzieć dlaczego nie jest otaczany przez ludzi żadnym kultem, mimo powiedzenia „jesteś pępkiem świata”, co oznacza czyjąś niesłychaną „ważność”, egocentryzm. A jednak to prawda, udział tej kobiety w świecie jest ogromny. Jedynie teraz odpoczywa ona od świata, czyli od działania. Podparta jedną ręką pod brodę, w drugiej trzyma żarzącego się papierosa. On patrzy na nią i dziwi się współczesnym malarzom, którzy w aktach domalowują zazwyczaj kobietom szerokie biodra i zadki. To stało się już nawet modą, jest wyrazem nowoczesności malarza. Malarza czy kobiety? A może idei seksu? Jej biodra nie są wcale szerokie. Nie są także rumiane, są o wiele jaśniejsze od oliwkowej twarzy. Szkliste. On zapala nowego papierosa. Zachowuje się tak, jakby siedział przy stole, w układnym,
a jednocześnie dobrze mu znanym towarzystwie. W jakiejś tam chwili uświadamia sobie, że wszystko to stało się dzięki innej kobiecie, o której przez cały czas myślał i której pragnął. W przerwach tego pragnienia odczuwał satysfakcję, że obecna przy nim w tej chwili kobieta jest o wiele ładniejsza od tamtej. To dziwne, ale to prawda. Nigdy przecież nie zastanawiał się nad tym, w którym Miejscu najbardziej oszukuje samego siebie. Nie, on jest teraz naprawdę w porządku. Szczerze pożąda tej kobiety, a jednocześnie w jego podświadomości jest ona tylko rekompensatą niepowodzeń przy tamtej, o której wciąż myśli. W wypadku ludzi nie ma więc czysto zwierzęcych — wynikających tylko z instynktu, z funkcji ciała — zbliżeń kobiety i mężczyzny. Zawsze w takich chwilach coś towarzyszy; coś, co bywa często o wiele silniejsze od pożądania erotycznego. To coś, to niszczenie urazów, zabijanie kompleksów, pochlebianie sobie itd. Osiągnięcie, na przykład, trudnej i ładnej dziewczyny staje się potwierdzeniem własnych wartości. Tak bywa bardzo często. I taki jest, a przynajmniej był dotychczas, nasz bohater.
—■ Jesteś cudowna — mówi i milknie zażenowany banalnością swego stwierdzenia. ■— No, chciałem powiedzieć, że jesteś największym moim przeżyciem — ale i z tych słów nie jest zadowolony.
— Gdybyś od tej chwili nie miał żadnej nadziei na coś większego, to powinieneś na
tychmiast umrzeć — śmieje się ona. — A tak naprawdę, to wszystko, co robimy, co umiemy robić i co przeżywamy jest marnym cieniem tego, co przeczuwamy.
Kobieta milknie przyczajona.
Mężczyzna wstaje i przysiada się na jej łóżku.
— Wtedy osiągniętą miłość uważamy za największą, gdy nią chcemy leczyć niespełnioną, chcemy leczyć... Ja wiem, że tamta cię rzuciła i dlatego właśnie zgodziłam się na romans z tobą. Mężczyźni, którzy leczą swoje upokorzenia wynikające z niepowodzeń miłosnych, są najlepszymi kochankami... To najczystsza forma wyzysku mężczyzn...
— Niezupełnie — bąka mężczyzna.
Ona kładzie się na brzuchu i uderza palcami nóg o prześcieradło ćwicząc „nożyce”.
— Świat istnieje już dziesiątki wieków, a my jesteśmy w miłości, mówiąc o wszystkich jej aspektach, wciąż na etapie jaskiniowców... Oczywiście, jesteśmy w tej dziedzinie na tym etapie w porównaniu, na przykład, z postępem fizyki czy chemii.
Mężczyzna zaśmiał się i fala dymu w zapadającym zmroku odpłynęła w stronę okna.
— Iście po kobiecemu to powiedziałaś... Miłość, fizyka i chemia... To rozumowanie ma swój urok i nic poza tym.
— A jednak coś w tym jest — upiera się kobieta. — I po chwili dodaje: — I chyba wiem, dlaczego tak jest, bo ktoś mi to wyjaśnił. Miłość nigdy nie jest czystym uczu
ciem, ot co. Nie jest nigdy w postaci pierwiastka... Miłość, to rzecz bardzo praktyczna 1 użyteczna i jak już powiedziałam, zawsze nią coś się leczy lub zabija... Jakoś to tak wygląda, a resztę wyczytaj z gwiazd...
Kobieta zwiększa tempo „nożyc”.
Mężczyzna zaczyna się złościć. Poprzez Warstwę gęstniejącego dymu, który miesza się z intensywniejącym zmrokiem, ogląda siebie, a potem ją.
— To jednak dziwne być nudystą — mówi 1 jednocześnie dziwi się tym słowem, bo przecież chciał powiedzieć zupełnie coś innego.
— Nie dla nudysty.
On kładzie się obok kobiety.
— Dlaczego jesteś... — jąka się mężczyzna.
-— Cyniczna — podpowiada ona.
•—■ Tak, właśnie, tak.
■— To wynika z kompleksu niższości. Cynizm to pewność siebie, pewność siebie to niszczenie kompleksu niższości i tak w kółko... A może łańcuch jest jeszcze dłuższy...
Mężczyzna czuje rozgrzane ciało kobiety, jego intensywny zapach, który przypomina zapach migdałów.
— Miłość to tajemnica tajemnicy i dlatego wszystko jest nadaremne — to oczywiście ona.
On porusza się niespokojnie, przesuwając jej ciało w stronę ściany.
— Jesteś cholernie mądra.
— No cóż, jestem w pewnej mierze wszystkimi innymi kobietami, a może po prostu ileś tam innych kobiet jest po trosze we mnie.
Do tego jeszcze byłam sekretarką generała,
a' moja matka służyła kiedyś u biskupa
opowiada kobieta. — Ja i moja mama oddajemy w symbolu dwie epoki. Dwa pozornie różne światy.
— Jak zwykle wygłupiasz się — to odzywa się powaga mężczyzny, a właściwie jego brak poczucia humoru.
— Niech ci będzie — powiada kobieta. — Miałam narzeczonego marynarza i lotnika.
— I geologa, czyli razem woda, niebo i ziemia —- mężczyzna chce dorównać kobiecie.
— Nie, ziemię mam poprzez kochanków, którzy zginęli tragicznie...
— Masz więc teraz i to, czego już nie ma — promienieje słowami mężczyzna.
— No, oczywiście, zgadza się!... Jesteś przecież historykiem! ■—■ wykrzykuje ona, i w tym krzyku jest kilkuletnią dziewczynką. — Jeśli moja matka była służącą biskupa, ja sekretarką generała, moimi kochankami byli lotnik i marynarz, to rzecz jasna, że musiał pojawić się wreszcie historyk...
Kobieta wyciągnęła ręce i oplotła nimi mężczyznę. On wyzwalając prawą rękę, zapalił światło. Przytulił się do rozgrzanego ciała.
I znowu, od tego momentu, historię tę należałoby powtórzyć, i powtarzać ją w nieskończoność, bo zawsze byłaby ona trochę inna od wszystkich poprzednich i od tych, które następują po każdej aktualnej.
i pomyśleć,
że jeszcze godzinę temu byliśmy razem, razem w świecie ludzi i przedmiotów, potocznych słów i czynności, które nie miały znaczenia, bowiem stanowiły tylko niezliczone kopie samych siebie: mogłem dotykać ciebie, przesuwać ręką po twoich piersiach i brzuchu, zamykać ci powieki, bojąc się twoich oczu; zamykać ci powieki, żeby mieć tę chwilę-sekun- dę groźną i wielką, w której umarłaś; odczuć w takiej chwili to, czego jeszcze nigdy nie odczuwałem — tyś myślała, że to zamykanie oczu jest wymyślną pieszczotą, teraz wyznaję ci, że tak nie było; uciekłem od ciebie, żeby móc tęsknić za tobą, a to wszystko dlatego, że kiedy cię dotknąłem, natychmiast przestałaś być ważna i znowu stały się ważne tamte zdarzenia, przed którymi właśnie ty miałaś mnie obronić, teraz więc muszę powiedzieć ci i to, że ja, uciekając od tamtych zdarzeń, mogłem pojechać równie dobrze do każ-
Do tego jeszcze byłam sekretarką generała, a moja matka służyła kiedyś u biskupa — opowiada kobieta. — Ja i moja mama oddajemy w symbolu dwie epoki. Dwa pozornie różne światy.
— Jak zwykle wygłupiasz się — to odzywa się powaga mężczyzny, a właściwie jego brak poczucia humoru.
— Niech ci będzie — powiada kobieta. — Miałam narzeczonego marynarza i lotnika.
— I geologa, czyli razem woda, niebo i ziemia — mężczyzna chce dorównać kobiecie.
— Nie, ziemię mam poprzez kochanków, którzy zginęli tragicznie...
— Masz więc teraz i to, czego już nie ma — promienieje słowami mężczyzna.
— No, oczywiście, zgadza się!... Jesteś przecież historykiem! — wykrzykuje ona, i w tym krzyku jest kilkuletnią dziewczynką. —- Jeśli moja matka była służącą biskupa, ja sekretarką generała, moimi kochankami byli lotnik i marynarz, to rzecz jasna, że musiał pojawić się wreszcie historyk...
Kobieta wyciągnęła ręce i oplotła nimi mężczyznę. On wyzwalając prawą rękę, zapalił światło. Przytulił się do rozgrzanego ciała.
I znowu, od tego momentu, historię tę należałoby powtórzyć, i powtarzać ją w nieskończoność, bo zawsze byłaby ona trochę inna od wszystkich poprzednich i od tych, które następują po każdej aktualnej.
i pomyśleć,
że jeszcze godzinę temu byliśmy razem, razem w świecie ludzi i przedmiotów, potocznych słów i czynności, które nie miały znaczenia, bowiem stanowiły tylko niezliczone kopie samych siebie: mogłem dotykać ciebie, przesuwać ręką po twoich piersiach i brzuchu, zamykać ci powieki, bojąc się twoich oczu; zamykać ci powieki, żeby mieć tę chwilę-sekun- dę groźną i wielką, w której umarłaś; odczuć w takiej chwili to, czego jeszcze nigdy nie odczuwałem — tyś myślała, że to zamykanie oczu jest wymyślną pieszczotą, teraz wyznaję ci, że tak nie było; uciekłem od ciebie, żeby móc tęsknić za tobą, a to wszystko dlatego, że kiedy cię dotknąłem, natychmiast przestałaś być ważna i znowu stały się ważne tamte zdarzenia, przed którymi właśnie ty miałaś mnie obronić, teraz więc muszę powiedzieć ci i to, że ja, uciekając od tamtych zdarzeń, mogłem pojechać równie dobrze do każ
dej innej, do kogokolwiek, bo najważniejszą dla mnie sprawą było stworzenie miejsca —- celu mojej ucieczki, w sumie więc byłaś najważniejsza dla mnie, gdy byłaś daleko, straciłaś jakiekolwiek znaczenie w momencie, kiedy stanęłaś przede mną, bo znowu to, od czego uciekłem, zaczęło być najważniejsze, i nawet nie powinnaś się za te słowa na mnie gniewać, bo piszę to wszystko szczerze: rozmawiam — piszę ten list w myślach do ciebie, a jakbym go pisał do wszystkich ludzi, którzy nie są mną, jakbym rozmawiał ze wszystkimi więc, mówiąc prawdę, nie jest to w zasadzie list do ciebie, choć konieczność formalna zmusza mnie do zaadresowania tych
słów — — — nie denerwuj się, zaraz
ci wszystko wyjaśnię wydaje
mi się teraz, w czasie tej nowej ucieczki i tego nowego powrotu, więc ucieczki i powrotu jednocześnie, że zawsze rozmawiając z kimkolwiek, rozmawiamy ze wszystkimi jednocześnie, ze wszystkimi, którzy nie są nami, może powiem ci to jeszcze prościej, teraz, w tym pudełku wagonu, odczuwam wszystko tylko w dwu biegunach: ja i wszyscy, wszyscy i ja, oczywiście ty jesteś na tym biegunie wszyscy i nie ma nawet widoków na to, aby stało się inaczej, mimo wszystkich moich oszustw samego siebie — — — — — — nie wiem, czy w tym miejscu dobrze mnie rozumiesz, ale ci tego nie umiem powiedzieć
jeszcze jaśniej — spróbuję więc
zacząć ten list inaczej, tę rozmowę z tobą,
bo jesteś znów ważna i znowu stałaś się jakimś mglistym celem, ale oto — i to zdanie, już powtarzane, wydaje mi się zbyt zawiłe dla ciebie ■— więc spróbuję jeszcze w inny sposób ci powiedzieć, w ogóle inaczej zacząć tę rozmowę z tobą; rozmowę, która po raz pierwszy najważniejsza będzie dla mnie samego, bo przecież ty tego, co teraz mówię — piszę do ciebie, nigdy nie usłyszysz ani nie przeczytasz, więc ani jedno moje słowo nie ttia i nigdy nie będzie miało dla ciebie żadnego znaczenia, spróbuję mimo wszystko, zacząć ten list najbardziej do ciebie również jako list najbardziej do siebie. Zacznę więc od opisu tego wszystkiego, co działo się od chwili odejścia od ciebie do chwili, w której piszę-myślę te słowa, może, mówiąc jeszcze ściślej, opiszę ci sytuację, jaka zaczęła się dla mnie od momentu, gdy zamknąłem się w przedziale, szczególnie tę chwilę-granicę, kiedy pociąg nagle ruszył (pomijam celowo podróż na dworzec i kupno biletu oraz dojście do pociągu, bo było to wszystko aż nazbyt ludzkie, żeby mogło cię zainteresować, a nawet ta chwila przed ruszeniem pociągu też była jeszcze za bardzo ludzka, bo przede wszystkim zawierała strach, który zbyt dobrze jest znany tobie i wszystkim innym) posłuchaj więc mnie
uważnie w chwili kiedy pociąg ruszył, stałem się (i jestem do tej chwili) bezpieczny i jeszcze jakiś czas takim pozostanę, bo jak wiesz, jadę ekspresem, który
nie staje na pipidówkach, oto więc zacząłem być wolnym dla samego siebie, a jednocześnie uwięziony dla wszystkich innych; słuchaj teraz uważnie, zaczęła się więc odwrotna niejako sytuacja do tej, w jakiej znajdowałem się będąc przy tobie, mogący być potencjalnie ze wszystkimi, czyli kiedy byłem dla ciebie uwięziony a wolny dla wszystkich —
— — — znowu boję się, że mnie nie
zrozumiesz, więc postaraj się chociaż przeczuć powiem jaśniej, miałem przedtem wszystkich jako układ odniesienia, teraz mam siebie dla siebie, sam na sam ze sobą, ja-działanie, ja-układ odniesienia itede, wszystko, co teraz pomyślę, każdy ruch ręki, jaki zrobię, odbija się od pustki po wszystkich i wraca do mnie, uderza we mnie, jest tylko dla mnie, jestem więc w tym wszystkim doskonale uwięziony, kiedy mówię, muszę sam sobie odpowiadać, kiedy zrobię najdrobniejszy ruch ręką, muszę go sam odczytywać; powiesz pewnie w tej chwili, że spełniło się moje marzenie, uzyskałem wreszcie sytuację, która wyzwoliła mnie od wszystkich innych ludzi, pewnie to cię zdziwi, jeśli powiem, że teraz jedynym uwolnieniem byłaby moja śmierć, i zdziwi cię też pewnie, że teraz dopiero istnieje we mnie największa przeciw niej siła, bo muszę zrekonstruować i wypełnić to swoje ja-otoczenie innymi i tobą, zmusić ciebie i innych do zauważania mnie, do uznawania mego istnienia, do liczenia się ze mną, więc dlatego w tym wago
nie nawet moje drobne gesty zawierają sentencje zdarzeń z przeszłości (niektóre z przyszłości) i właśnie staram się je w sobie rozwijać dla innych, ale jak już powiedziałem, Wracają one tylko do mnie, wracają ze straszliwym rozmachem i siłą, właśnie dlatego dopiero teraz jesteś dla mnie najistotniejsza i inni tacy ważni, wszyscy inni, którzy nie s3 mną, a przecież w jakiejś części mną byli, wchodząc ze mną w określone związki zależności, więc jakby odcinając się od wszystkich, rozproszyłem się i zostawiłem siebie w innych i w tobie i po tych częściach mnie w innych zostały we mnie rany i chcę te miejsca zrekonstruować; żyjąc przecież obok ciebie i obok innych byłem w jakiejś części jednocześnie tobą i innymi, więc będąc przy tobie i przy innych w imię własnej odrębności buntowałem się przeciw takiemu stanowi rzeczy, przeciw wtapianiu mnie w jeden organizm powiązany zależnościami — ten bunt przeciw niemożliwości istnienia osobno — to tragiczne prawo nigdy nie do złagodzenia, teraz rozumiesz, dlaczego w tej celi wagonu, który stał się w tej chwili i będzie jakiś czas ostatecznym i jedynym moim światem, a ja jego ostateczną treścią, dlaczego tutaj muszę zrekonstruować tamtą rzeczywistość, mówiąc prościej, dlaczego odczuwam teraz ciebie dosadniej i tak paląco czuję tamtą „realność”, bo przecież nigdy chwili nie odczuwamy w „dzianu się” tak silnie, jak ją odczuwamy potem, oczywiście mówię
o tej chwili wybranej, po selekcji, o chwili, która w nas zostaje, teraz chyba mnie rozumiesz i wybaczasz moje lekceważenie ciebie, kiedy byłem przy tobie przeciw tobie, bo przecież zawsze jesteśmy przeciw temu, co trwa w nas w tejże chwili, jesteśmy przeciw w imię nowego, w sumie więc, moja droga, chcemy, usiłujemy zawsze żyć przyszłością, a żyjemy przeszłością, bo wszystko, co było, żłobi w nas mniejsze czy większe ślady, jak górski strumyk żłobi za sobą wgłębienia, a nigdy przed sobą, gdzie jeszcze nie jest,
czyli w przyszłości -— znowu to
trochę pewnie dla ciebie zawiłe, a jeśli nie zawiłe to nieprawdziwe, bo powiesz, że żyjąc nadzieją, żyjemy właśnie przyszłością, czyli czekając — zawsze jednak, odpowiem ci, wyobrażamy sobie tę przyszłość porównując ją z przeszłością, która jest właśnie podstawą każdej nadziei, zauważ, że mamy nadzieję na zdarzenia w przyszłości jako doskonalsze od poprzednich i lepsze od poprzednich, nigdy natomiast nie potrafimy wyobrazić sobie czegoś absolutnie nowego i nawet jeśli to absolutnie nowe nas spotyka, jesteśmy bezradni, co do określenia jego wartości i barwy, bo nie ma ono żadnej analogii w przeszłości — a to wielka szkoda, że wciąż jesteśmy niewolnikami przeszłości, być może oderwiemy się kiedyś od niej, a wtedy możliwe będzie stworzenie sobie czegoś, na co czekamy jako „sytuacji” nie mającej wzoru w przeszłości, czyli formy w nas już ugruntowanej, gdyby
to było możliwe już teraz, byłbym w tej chwili całkowicie wolny i nie potrzebowałbym rekonstruować rzeczywistości, od której się odciąłem, a którą muszę niestety stwarzać, aby trwać, aby się nie unicestwić, zachować stare formy w sytuacji, gdy nie ma możliwości wyobrażenia absolutnie nowych
— — zacząłem ten list zmęczony, teraz jestem jeszcze bardziej zmęczony, więc jest on coraz bardziej chaotyczny i zagmatwany, będę więc go powoli kończyć
coraz przejrzyściej myślę o tym, że ja oto jadąc w tej celi, w przedziale, jednocześnie wracam i uciekam, uciekam i wracam, jedno i drugie i ani jedno, ani drugie, ani nie wracam, ani też nie uciekam, po prostu trwam i to trwanie utrzymuję jak najdłużej, jak, na przykład, utrzymuje się, chce się utrzymać jakikolwiek stan, który pragniemy przedłużyć czekaj, o czym to
ja jeszcze chciałem ci powiedzieć
Miłość legendą innych — 8
STRUMIENIE, RZEKI, GRANICE NIEMOŻLIWE..
Mumia zamknięta w kamieniu, tak o niej myślał. Znikąd nie miał do niej dostępu. Dziwi się więc sam sobie — teraz, kiedy patrzy na nią ma wrażenie, że odpoczywa, że są to jego najlepsze chwile. Jej spokój udziela mu się w najwyższym stopniu. Skądś przypomina się powiedzenie: „Im więcej aniołów, tym większa cisza”, a może tak któregoś dnia on sam pomyślał, takie właśnie sformułował zdanie, patrząc na nią. Nieważne. Ważne jest to, że kiedy jest obok niej, to zdanie najbardziej oddaje atmosferę, jaką dzięki niej odczuwa. Ona żyje jakby wewnątrz siebie, nigdy na zewnątrz — a więc innych, nawet najbliższych nigdy nie ogranicza, nie więzi, nie narzuca im siebie nawet w najmniejszym stopniu. A więc ludzie przy niej mogą być maksymalnie swobodni, wolni, mogą być w pełni sobą, bez tych zwyczajnych, a ko-
tiiecznych ustępstw na korzyść drugiego człowieka, z którymi wchodzi się w jakiekolwiek, choćby najmniejsze związki. Ona jest bliska naturze, odkrywa po raz tysięczny.
Żyje więc życiem bez tych skaz, które niesie cywilizacja, jej działanie nie ulega korozji. Nie podlega procesowi przemiany wynikającemu z coraz to nowszych form życia. Form, które oddalają człowieka od natury, od Podstawowych biologicznych praw rządzących ludzkością. A może ściślej, praw, które niszczy się w człowieku, które pozostaną już tylko odruchem atawistycznym. Nawet jej sposób bycia zawiera jakiś swoisty atawizm. Jej ruchy są przecież kierowane innymi sygnałami, rodzą je inne bodźce. I tym także różni się od reszty ludzi. Często wydaje mu się, że ona porusza się jak we śnie, a przynajmniej jak w świecie półrealnym.
Bardzo możliwe — myśli często — jest ona w świecie bardziej realnym od otaczającego, bliższym prawdy. Ma zdolność jednoczenia się z przedmiotami, z powietrzem, z porami roku. Jej kontakt z przedmiotami, myśli zabawnie, jest zaprzeczeniem prawa Newtona
o akcji i reakcji. Nie wykazuje w stosunku do przedmiotów żadnej inwencji, przyjmuje je zawsze jako ostateczne i skończone. Podobny stosunek przejawia do ludzi. To jej pozorne odosobnienie, wyodrębnienie się spośród innych, jest w gruncie rzeczy panowaniem nad nimi. Panowaniem w czystej, naturalnej formie, tak stałej i niewzruszonej, a jednocze
śnie tak niepojętej jak niebo, które panuje nad naszymi głowami.
A więc jest to jedyna forma panowania, która nigdy nie wyzwoli buntu. I właśnie ona taka, jaką ją widzi, jest w stanie nawiązać jedyny, niemożliwy do powtórzenia kontakt z dzieckiem, które dopiero zaczyna mówić. Wydaje mu się przecież, że jej słowa są niepotrzebne, bo tylko gmatwają, utrudniają wszelki kontakt z kimkolwiek. Jej porozumienie z dzieckiem jest najprostsze, intuicyjne — tylko ona, bliska naturze i zwierzęciu (zwierzęciu, które nigdy nie doznało formy walki) może nawiązać, a mówiąc ściślej, naturalnie wytworzyć taki właśnie kontakt. Dziecko będzie się jednak wyzwalać z tych więzów, jakimi jest natura — myśli — i wtedy nastąpi tragedia. Za kilka lat będzie starsze od niej, bo przyjmie więcej form cywilizacyjnych, niż kiedykolwiek ona sama ich przejawiła. I wtedy, powtarza z uporem, niechybnie nastąpi tragedia. I myśli o niej dalej — a więc ona nie istnieje na ziemi, nie istnieje w powietrzu; wbrew pozornej pół- realności jej istnienia, wokół niej, z każdej strony, w trzech wymiarach jest ziemia. I to właśnie czyni ją tak realną, całkowicie pozbawioną abstrakcji. Stąd też coś takiego jak kłopoty ze światem nigdy dla niej nie istniało. On zaś jest ciągle determinowany tymi zależnościami i dlatego przez tyle lat nie miał żadnej możliwości porozumienia się z nią. Kiedyś więc wszystko go w niej złościło, iry
towało, wszystko uważał za nielogiczne. Choćby jej mowa. Kiedy mówiła, słowa padały bez obróbki, tak jak je urodziła myśl, bez modyfikacji, słowa — nagie myśli. Teraz to, co kiedyś uważał za nielogiczne, zrozumiał, było najbliższe logice. Jej słowa były do ostatnich granic wierne myśli.
I dziwi się, że rumieniec wstydu kiedyś go oblewał, gdy mówiła. Ona, myśli teraz, po prostu swobodnie wyrzucała słowa, jak źródło światła wysyła promienie. Jej słowa, jak promienie, dopiero napotykając przeszkodę ulegały zniekształceniu. Słowa nieporadne, jak nieporadne są ludzkie myśli w stanie wielkiego zmęczenia. Jej świat, który objawia wprost, jest trudny do rozszyfrowania, bo naga myśl jest niekształtna, pełna mgły. Jej myśli i czyny nie były przepuszczone przez żaden filtr; wiedzy, doświadczenia, kalkulacji, domysłów; nie przeprowadzała nawet najprostszych czynności -f- — = ) (, czyli nie dokonywała zabiegów, które miały decydować o korzyści czy niekorzyści, o bezpieczeństwie lub niebezpieczeństwie. Jest w niej naiwność dziecka, ale bez tej przebiegłości, jaką przejawia dziecko w trakcie wypowiadania pierwszego słowa (to przecież przebiegłość istoty ludzkiej stworzyła język, słowa). Ona odrzuciła obowiązujące w tym zakresie, wykształcone i przestrzegane, zasady ludzkie (co to znaczy „ludzkie” — „nieludzkie”, jeśli zło i dobro wywodzi się od ludzi, a więc ten termin „ludzki” człowiek wymyślił schlebiając so
bie?). I to go niegdyś nudziło, ta jej jedno- stajność, jej istnienie wprost. Teraz spojrzał na to inaczej. To właśnie dzięki tym cechom ona trwa; każda gra, każda forma i maska, zostałyby już dawno zdarte, zniszczone i wciąż, nieustannie musiałaby je zamieniać na inne. Jest przy niej świeższy psychicznie, powtarza. No, taki jak w krajobrazie, w którym w jednej chwili spojrzenia da się przewidzieć wszystkie pory roku. Taki krajobraz nie narzuca niczego, a więc nic nam nie ujmuje, nie zajmuje nas nawet myślą o przyszłej jego formie. Podobnie ona, nie narzuca mu siebie, a więc nie ujmuje nic z jego osobowości. Akceptuje go — myśli — jak akceptuje nas łagodny krajobraz, kiedy staniemy na jego tle. Nie w nim, a na jego tle. Dlatego ich związek jest trwały, zyskuje bowiem złożone piękno dwóch przeciwieństw życia: ruchu i statyczności. Bywa, że ona zapodziewa się w sobie, jest wtedy najgroźniejsza, bo wciąż od nowa stwarzana przez niego. Ale oto, dziwi się, kiedy ona, która żyje wewnątrz siebie, mówi „Bóg” lub „nieskończoność” (w czystym sensie tych terminów, jako pojęcia czasu) brzmi to tak konkretnie, jakby mówiła „stół” lub „krzesło”.
Była to jedna jego chwila, która zawierała pierwiastki z całego życia, pierwiastki o niej.
Kobieta, matka, córka, żona, po prostu ona, przeszła z pokoju do pokoju myśląc, mówiąc, patrząc, istniejąc — i była to ona teraz, z przeszłości, z przyszłości, z przeczuwanej
niewiadomej, którą za wszelką cenę chciał wypełnić. On powtórzył nieskończony, wieczny domysł jej — pierwiastki życia, strumyków i rzek, które niosą tylko sygnały z teraz, przeszłości, przyszłości. Jedyne trzy wymiary, im konkretniejsze w odczuciu, tym trudniejsze do powtórzenia za chwilę.
Jest teraz z matką na spacerze. Obserwował ją zawsze ze zdziwieniem. Kiedy poszedł do szpitala i potem pomagał żonie nieść zawiniętą w puchowy becik, była dla niego malutkim przedmiotem, który należało trzymać delikatnie jak porcelanę. Dziwił się i miał samemu sobie za złe, że nie doznaje żadnych uczuć ojcowskich, o których tak wiele słyszał od znajomych i czytał w książkach. W domu żona ostrożnie rozwinęła becik i jego oczom ukazało się malutkie stworzonko
o pomarszczonej, czerwonej skórze. I wcale nie ruchy tego stworzonka oznaczały, że ono żyje, ale głos, jaki wydawało. Stworzonko wniosło do domu płacz. W jego odczuciu, które można by nazwać prabiblijnym, płacz ten mógł być symbolem pojawienia się człowieka w ogóle na ziemi. Teraz płaczem objawiła się nowa egzystencja ludzka, której on miał towarzyszyć przez całe życie.
Po pewnym czasie, prócz płaczu, nowa isto
ta w jego domu objawiła inną cechę. Zaczęła naśladować jego ruchy. To był ważny sygnał. W chwilach nieprzyjaźni świata widział w tym ironię, chęć ośmieszenia go. W tym czasie na Ustach stworzonka, które coraz bardziej upodobniało się do człowieka, pojawił się pierwszy uśmiech. Uśmiech jest przeciwieństwem płaczu i z tego względu, iż jest przeznaczony Przede wszystkim dla kogoś drugiego, gdy płaczący objawia swój stan najczęściej tylko dla samego siebie. Inaczej mówiąc, płacz skierowany jest do wewnątrz, uśmiech na zewnątrz. A więc uśmiech był pierwszym ekwiwalentem, pierwszą zapłatą nowej istoty za przyjemność, jaką jej sprawiono. Po zdobyciu umiejętności uśmiechu zaczęło się dalsze małpowanie jego osoby za pomocą dźwięków, które miały oznaczać sylaby, a nawet pojedyncze słowa. Następne więc dźwięki, jakie pojawiły się w ustach nowej istoty — były usiłowaniem nazwania tego, co przedtem oznaczał płacz. Uczucia głodu, bólu i strachu. Potem dopiero usłyszał dźwięki, które, jak się domyślał, były nazywaniem jego samego i jego żony. I zdaje się, że dopiero w tym momencie doznał pierwszego uczucia ojcowskiego. Dopiero teraz przyszło to słowo, które dotąd nic nie oznaczało. Jego dziecko — córeczka. Od tej chwili powoli kształtował się nowy człowiek.
Córeczka stawała się kimś, z kim coraz bardziej należało się liczyć. Wszystko, cokolwiek zrobił, zaczął rozpatrywać w aspekcie córki.
Zrozumiał, że jego wolność została bardziej ograniczona pojawieniem się córki, niż wszystkimi innymi ludźmi, z którymi dotąd wchodził w jakiekolwiek związki. Z przerażeniem stwierdził, że jest teraz w obozie tych, których dotąd nie lubił i wręcz potępiał. A mianowicie, sam nie wiedząc kiedy, stał się jednym z ostrożnych i rozważnych, tchórzliwych ludzi, którzy przy zrobieniu nawet jednego kroku, połączonego z najdrobniejszym ryzykiem, skomlą „ja mam żonę i dzieci”. Zachowują się tak nawet wtedy, gdy ryzyko jest minimalne, a cel naprawdę piękny. Był już jednym z tych ludzi, dla których słowo „dzieci” stało się asekuracją, miało usprawiedliwiać każde tchórzostwo i wygodnictwo. Stanowiło mur nie do przebycia, mur, za którym ukrywał się rozpasany egoizm.
Teraz nastąpiły w nim zmiany, których nie był zdolny przewidzieć nigdy przedtem. Oto od pewnego czasu powtarzanie przez córeczkę jego ruchów, słów, a nawet wyrazu twarzy już go nie irytuje — odwrotnie — to wszystko mu teraz schlebia. Zaczyna mu się podobać, że jest ktoś, kto go naśladuje, uważa go za ostateczną wyrocznię. Taka sytuacja jest nawet rekompensatą za jego klęski wśród ludzi. Odczuwa nie spotykane dotąd zadowolenie, że oto nagle pojawił się ktoś na podobieństwo jego samego — i to właśnie łechce jego próżność.
Nowa istota, w momencie, w którym zyskiwała już cechy ludzkie, stawała się dla
niego zabawką, maskotką — a więc proces rozwijał się w przeciwnym kierunku. Im bardziej wykształcały się w niej cechy ludzkie, tym w dosłowniej szym sensie stawała się dla niego zabawką. Dawno już odrzucił myśl, że córka ogranicza go w działaniu, zawęża jego Wolność. Teraz przede wszystkim widział w niej siebie i to było dla niego najważniejsze. Ponadto był wreszcie ktoś całkowicie od niego zależny, ktoś, nad kim się panuje.
Nie myślał nigdy o tym, iż w gruncie rzeczy córka z każdą chwilą staje się dla niego coraz większą niewiadomą, że z każdym dniem coraz bardziej uniezależnia się od niego. Za kilka lat pozostanie już tylko najgorsza zależność, bo w sferze materialnej. Wciąż przypomina sobie, że jest za nią odpowiedzialny, bo przywołał ją na świat; jednocześnie ukrywa przed sobą tę oczywistość, iż nawet w najmniejszym stopniu nie może przewidzieć jej przyszłości. Wie dobrze, że będzie bezsilny wobec wypadków wokół niej, a na zdarzenia, które będą jej dotyczyć, nie będzie miał żadnego wpływu. Wie, że tak musi być, choć nadal nie może się z tym pogodzić.
Wmówił jej, wykształcił w niej swój idealny obraz, model doskonałości. Wszystkie wady, nawet najdrobniejsze uchybienia natychmiast przed nią tuszował, aby w jej oczach wciąż zostawać wzorem. Codziennie dokonywał dziesiątków oszustw. Usilnie pilnował, aby nie przestawała widzieć w nim doskonałego
wzoru do naśladowania. Jej żelazna logika dziecka, której podstawą jest bezkompromi- sowość, z jaką reagowała na jego wady i uchybienia, została stłamszona jego sprytem, inteligencją, przebiegłością. Dziś, tuż przed wyjściem z matką na spacer, złapała go na kłamstwie. I tym razem ją oszukał, uśpił. Wszystko tak poprzekręcał, iż wyszedł z sytuacji czysty, nieskazitelny, zwycięski. Dzisiaj udało się, ale co będzie jutro, pojutrze, co będzie za kilka lat. Z każdym dniem coraz bardziej będzie się bać jej najdrobniejszego pytania. Jak długo, myśli coraz częściej, można ukrywać sprawy, jakie otaczają go tam, na zewnątrz, w świecie, który z każdą chwilą będzie dla niej coraz bardziej dostępny. Nie może się jednak już cofnąć. Musi walczyć. Ale jak długo będzie wygrywał z tą, którą stworzył. Jak długo utrzyma w niej swój fałszywy obraz doskonałości do naśladowania. Rozumie, że musi przegrać, a jego przegrana będzie i dla niej klęską. To jedyne, obce i puste miejsce, które wypełnił, powołując ją do życia obróci się przeciwko niemu. On stanie się jej klęską, a jednocześnie największym wrogiem. I myśli dalej, i myśl tę chce stłumić w zarodku, czy ona go właśnie nie potępi za to, że zasłaniał się nią, dla rzekomego jej dobra rezygnował ze zrealizowania swoich ambicji, nie dążył do urzeczywistnienia marzeń. Czy właśnie za to nie potępi go najbardziej. Może właśnie z tego powodu zacznie się go brzydzić.
Jak długo będzie mógł grać, gdy już teraz maska na jego twarzy stała się wytarta i popękana. Zmieniła się we włókna pajęczyny, które byle przypadek, byle wiatr i byle owad nieuwagi zedrze niemiłosiernie. I wtedy stanie odarty ze wszystkich pozorów, stanie nagi przed tą, którą stworzył. W niej przecież kształtuje się jej własny, nowy świat — obok jego świata, który ona zobaczy w pleśni. Tak oto zawsze następuje klęska — zarówno stwarzanych, jak i stwórców.
Jej drobne pukanie do drzwi rozlegnie się jak dzwonek alarmowy, którego częstotliwość zwiększać się będzie z każdym dniem, z każdą minutą — aż do chwili, w której będzie Po wszystkim, kiedy już nawet najprostsza sygnalizacja między nimi przestanie działać.
Przemysław siedział na kamieniu przed domem. Dopiero co wzeszłe słońce było jeszcze bardzo nieśmiałe, wręcz zimne — takie jednak Przemysław lubił najbardziej. Zarówno o wschodzie, jak i o zachodzie słońce było martwe jak kamień, na którym siedział. Zarówno w momencie, kiedy rodziło się, jak i w chwili, gdy umierało, nie miało żadnego wpływu na ludzi. O wschodzie, kiedy słońce dopiero się stawało, Przemysław miał czas dla samego siebie. Mógł siedzieć zapatrzony obojętnie w przestrzeń i mógł nic nie myśleć. Najgorsze zaczynało się dla Przemysława w jakiś czas po wschodzie słońca, kiedy budziła się Ludgarda i stawała się jednocześnie ze słońcem z każdą chwilą coraz bardziej intrygująca swoim istnieniem, choć tak samo bezmyślna jak ono, a jednak w takim samym stopniu niepokojąca Przemysława. Słońce wschodziło i zachodziło, świeciło nad ludzkimi głowami, a przecież to pewne, że jest
ono bezmyślne jak Ludgarda, bo nie zdąża do nikąd i nie ma żadnego infiego celu prócz Wschodu i zachodu, i codziennego świecenia. Jaki więc jest ostateczny cel słońca? Jedyne, Co słońce sprawiało swoim istnieniem, to to, Ze podobnie jak Ludgarda nie pozwalało o sobie zapomnieć. A nie móc o kimś zapomnieć, to znaczy męczyć się jego istnieniem. O, stokroć jeszcze większą udręką jest nie móc kogoś zrozumieć. Słońca można nie rozumieć, gorzej, jeżeli nie rozumie się drugiej osoby, Zwłaszcza jeśli jest to osoba tak bliska jak Ludgarda. A Ludgardy Przemysław nigdy nie rozumiał. „Jakże można spokojnie żyć obok drugiego człowieka — myślał często — jeśli tego człowieka niesposób zrozumieć? Jakże można mieć za żonę istotę, której się nie rozumie i jakże ta istota ma być najbliższą osobą, kimś, kto jest częścią mnie samego? Jakże więc Ludgarda ma być mną samym, jeśli ja nie znam jej myśli i nie ma między nami ani jednej chwili, podczas której bylibyśmy tym samym od początku do końca”.
Słońce uniesie się jeszcze trochę nad ziemię, Ludgarda wstanie i zacznie przygotowywać jedzenie; będzie łasiła się do niego jak sarna W lesie do swego towarzysza, będzie się domagała jak tamta pieszczot i opieki. Jest w Ludgardzie zwierzęcość sarny i chęć życia, która Przemysława chwilami przerażała. Jest w Ludgardzie zwierzę, które żyjąc, wcale nie zastanawia się, po co żyje i jaki jest sens życia. Tyle razy naprowadzał ją w rozmowie
na temat Ducha, chciał, aby razem z nim zastanawiała się nad tym, co czyni człowieka istotą rozumną, myślącą. Ale Ludgardę nigdy nie interesował Duch, jaki jest w człowieku, i który czyni człowieka istotą tak bardzo różną od zwierząt i ptaków.
Kiedy już zjedzą poranny posiłek, Ludgarda będzie ciągnąć Przemysława do lasu i bę- ' dzie ze szczególną pilnością wskazywać mu j te zwierzątka i ptaki, które akurat wychowują małe. Ludgarda przytuli się do Przemysława, widząc pisklęta w gnieździe karmione przez samiczkę. A gdy ujrzy sarnę ze swoim maleństwem, w jej oczach pojawią się łzy tęsknoty. A więc znowu Przemysława czeka atak tokującej jak głuszce Ludgardy. Z przerażeniem zauważał, że szczególnie w ostatnim czasie działo się coś niedobrego z Ludgardą. Domyślał się jej tęsknoty do całkowitego upodobnienia się z sarną lub jaskółką, które bez przerwy opiekują się swoim potomstwem. Jak wytłumaczyć Ludgardzie, iż nie mogą upodobnić się do zwierząt, że mają i powinni mieć zawsze nad zwierzętami przewagę, bo posiadają Ducha i właśnie powinni wszystko zrobić, aby przy pomocy Ducha dowiedzieć się o celu życia — w przeciwieństwie do zwierząt, które oprócz tego, że rodzą następne zwierzęta, żadnego innego celu nie mają.
Przemysław pomyślał, że powinien wejść do domu, bo Ludgarda najpewniej przygotowała już jedzenie. Siedział jednak jeszcze chwilę nieruchomo', dopóki nie poczuł na swojej twa
rzy wyraźnego ciepła słońca. Dopiero wtedy Przekroczył próg.
Ludgarda oczekiwała go już przy stole i wiadomo było, że jest nadąsana. Przemysław usiadł cichutko przy swoim półmisku
1 bez słowa zaczął jeść. Ludgarda nie ruszała swego jedzenia, nie patrzyła na Przemysława — zmuszała go tą ciszą, aby przemówił. Kiedy cisza przedłużała się i zrozumiała, że nic nie wskóra, powiedziała:
-— Dlaczego zawsze wychodzisz, gdy ma ^stawać słońce?
•—■ Siedziałem jak zwykle przed naszym domem — odpowiedział. — Na swoim kamieniu — dodał z powagą.
— Bardziej lubisz ten kamień niż mnie — rozzłościła się, ale mówiła głosem niewolnicy, która nie grozi, ale prosi swego pana o łaskę.
— Kamień nie jest w stanie czegokolwiek Zrozumieć, bo nie myśli, więc i ja nie mam obowiązku go rozumieć. Nic się między nami nie dzieje, więc nie powinnaś być zazdrosna — odpowiedział Przemysław.
Ludgarda spojrzała zaniepokojona, wiedziała bowiem, do czego zmierza. Słyszała już wiele podobnych aluzji pod swoim adresem. Za chwilę Przemysław powie, że nigdy nie usiłowała go zrozumieć. Postanowiła więc natychmiast zmienić temat rozmowy, ale nie zdążyła wypowiedzieć ani słowa.
— Ludgardo, musimy wreszcie znaleźć cel
Miłość legendą innych — 8
129
naszego życia — powiedział Przemysław i zawiesił głos.
— Bardzo chciałabym pójść dziś do lasu — powiedziała szybko i przymilnie Ludgarda.
— Dobrze, pójdziemy — zgodził się nadspodziewanie szybko, bowiem nagle wzrosła w nim nadzieja, że może dziś potrafi jej wszystko wytłumaczyć.
Kiedy byli już w lesie i kiedy jak zwykle Ludgarda zachwycała się z rozrzewnieniem małą sarenką, Przemysław w tym czasie przygotowywał w myślach najtrafniejsze słowa, jakimi winien przemówić do niej, aby go wreszcie zrozumiała. Poczekał jednak na słowa kobiety, bo wiedział, że ona nie wytrzyma
i odezwie się pierwsza jak zawsze, gdy spotykali zwierzęta lub ptaki.
— Musimy wreszcie mieć dzieci — powiedziała Ludgarda ze wzrokiem opuszczonym w ziemię, nie śmiejąc spojrzeć na Przemysława.
Kiedy usiedli na mchu, przysunął się do niej jak najbliżej, aby las, zwierzęta i ptaki nie zagłuszyły jego słów, aby drzewa nie oderwały od uszu Ludgardy ani jednego jego słowa.
— Słuchaj, Ludgardo — rozpoczął w te słowa Przemysław, a głos jego był uroczysty
i natchniony jak głos wędrownego zakonnika, który niedawno zatrzymał się w ich domu. — Słuchaj mnie pilnie, Ludgardo — powtórzył Przemysław. — Jakże możemy mieć dzieci, kiedy ja cię nie rozumiem i ty mnie także nigdy nie zrozumiesz; jakże więc mo-
Zeniy dać życie nowemu człowiekowi, który z nas się zrodzi, jeśli twoje myśli są inne ttiż moje. Pomyśl, to będzie nieszczęśliwy człowiek z nas zrodzony, bowiem odziedziczy nasze myśli, które jakże różnią się od siebie, które wzajemnie się zaprzeczają i nie mają ani wspólnego źródła, ani też nie dążą do wspólnego ujścia. Co więc zrobią ludzie, któ- rzy powstaną z nas — będą tak bezradni, że oszaleją z niemocy, poszaleją od panujących vv ich głowach kłębowisk przeróżnych, niszczących się wzajemnie myśli. Ty przecież dążysz tylko do życia według praw’ Natury, a ja szukam w sobie i w tobie Ducha, który powiedziałby nam, że nie rodzimy się tylko dlatego, aby umrzeć, że na ziemi pozostanie nasz Duch, który będzie żyć wiecznie. Czyż warto bowiem byłoby dawać komuś życie tylko dlatego, aby ten ktoś miał umrzeć? Jeśli tylko śmierć jest ostatecznym celem narodzin, to nie warto, aby ktokolwiek z nas się rodził. Zanim więc nie dojdę do tego, że ludzki Duch, który jest w nas, a którego nie możemy jeszcze odnaleźć w sobie, wiecznie pozostanie na ziemi, nie wolno nam dawać życia nowym ludziom, bo będą oni równie nieszczęśliwi jak my. Poczekaj jeszcze trochę, Ludgardo, ja teraz poznaję świat i siebie w tym świecie — być może odnajdę wspólnego mnie i tobie Ducha... Poczekaj cierpliwie, aż dowiem się, że nic nie rodzi się na tym świecie tylko dlatego, aby umrzeć, że jeden człowiek żyje w drugim, a więc nigdy nie umiera, jak ni
gdy nie miał on początku na świecie. Jeżeli tego wszystkiego się dowiem, wtedy będziemy mieli prawo dać życie nowym ludziom, którzy z nas się narodzą. Czy rozumiesz mnie dobrze, Ludgardo? — skończył pytaniem Przemysław. Nie patrzył na kobietę, cały czas wpatrywał się w obłoki płynące nad ich głowami, jakby w nich właśnie przeczuwał początek drogi swych poszukiwań, jakby w nich krył się utajony Duch, który wciąż nie chciał mu się objawić.
Ludgarda jednak nie odpowiedziała, bo nie rozumiała słów Przemysława. Patrzyła na niego smutnym, pełnym przerażenia wzrokiem. Zawsze najbardziej obca Przemysławowi czuła się wtedy, kiedy ten był pewien siebie
i kiedy mówił zdecydowanym głosem, który świadczył, iż tylko jedną ma pewność w sobie, mianowicie tę, że to on naprawdę istnieje, a cały otaczający go świat jest niepewny w swoim istnieniu i nie ma żadnych oczywistych dowodów jego trwania. Ludgarda w takich chwilach miała wrażenie, że nawet jej istnienie nie jest pewne dla Przemysława. Milczała wiedząc, iż wciąż jest to jej przegrana i zawsze będzie ponosić klęskę, dopóki nie zdobędzie przewagi nad Przemysławem. Ale czy wtedy, gdy zdobędzie nad nim przewagę, znowu nie zostanie zachwiana równowaga? Jak więc osiągnąć całkowitą równość jej i jego w obliczu Ducha, o którym mówi Przemysław, i jednocześnie w obliczu Natury, której prawa rządzą nią, Ludgardą?
— A może miał rację zakonnik, który mó- o nowym Bogu i potrzebie cierpienia na
*ej ziemi? — mówiąc to Ludgarda nieśmiało Podniosła wzrok na Przemysława.
— Duch, o którym mówił zakonnik, jest Niedobry, Ludgardo. Duch zakonnika wymaga cierpień, co dzień zadawania sobie śmier- Cl> a Duch, o którym ja mówię, buntuje się Przeciwko śmierci. Nie, Ludgardo, zakonnik nie miał racji, jeśli kazał człowiekowi co dzień samemu sobie zadawać śmierć i bez przerwy cierpieć. Po stokroć nie ma on racji mówiąc, Ze ludzie po to się rodzą, żeby umrzeć, i po *° jedni płodzą drugich, aby wciąż istniało na ziemi cierpienie... Jeżeli słuszne byłyby słowa zakonnika, to ludzie nie powinni w ogóle się rozmnażać i ród ludzki nie powinien istnieć, jeśli celem jego istnienia jest śmierć, Czyli nicość, o której wciąż powtarzał zakonnik...
-— Straszne powiedziałeś słowa, Przemysławie — zadrżała Ludgarda.
Ale on słów jej jakby nie usłyszał.
— Nie myśl jednak, iż ze względu na sło- wa zakonnika nie mamy dzieci... — powiedział usprawiedliwiająco. — Bądź jednak cierpliwa, Ludgardo — skończył Przemysław
i Wstał, otrzepując igliwie ze swego ubrania. Ona zaczęła mu w tym pomagać zdejmując delikatnie igłę po igle i w tej czynności, w najmniejszych swoich gestach była mu całkowicie oddana. W jej ruchach i spojrzeniu czaiła się pieszczota i czułość, którą darzyła
go, a której nigdy od niego nie otrzyma. Delikatnie, koniuszkami palców zdejmując jodiowe igły z jego ubrania mówiła mu tym samym, że chce być wierna jak najwierniejszy sługa, który gotów oddać życie, aby pana uchronić od nadepnięcia bosą stopą na ostrą szyszkę.
— Dlaczego chcesz być moją niewolnicą? —- powiedział Przemysław miast podzięki. — Czyż mogę mieć dziecko z niewolnicą? — dodał, lekko ją odtrącając.
— Nie chcesz, abym była ci dugą i niewolnicą, a złościsz się tak bardzo, gdy jestem ci nieposłuszna... Więc jakże to' jest, Przemysławie? — ośmielona jego słowami zapytała Ludgarda.
— Ja sam nie wiem jeszcze, jak to jest, ale niebawem dojdę do wszystkiego — odpowiedział jej i ruszył w stronę domu.
Takie mniej więcej rozmowy prowadzili co dzień Przemysław i Ludgarda. W ostatnich dniach wiele godzin Przemysław przebywał poza domem. I o to właśnie zapytała go któregoś dnia Ludgarda:
— Gdzie ty teraz wychodzisz tak daleko od domu i dlaczego nie bierzesz mnie już nigdy ze sobą? — w jej głosie było tak wielkie rozżalenie, iż wydawało się Przemysławowi, że zaraz rozpocznie swój cichy, trwający godzinami płacz.
— Jeszcze nie mogę cię wziąć ze sobą, jeszcze nie teraz — odpowiedział jej ciepło. — Chcę jednak, abyś wiedziała, że jestem na
tropie rzeczy najważniejszej z najważniejszych — skończył uroczyście i tajemniczo.
Od tamtego dnia Ludgarda nie pytała już
0 nic. Przemysław chodził tylko w dwa miejsca — do lasu, gdzie pracowali drwale, i nad rzekę, która płynęła niedaleko ich domu.
Nad rzeką Przemysław potrafił siedzieć bardzo długo, a miarą jego tam pobytu było słońce wędrujące po niebie. Słońce w tym czasie potrafiło przewędrować połowę nieba, a nawet i więcej. Przemysław patrzył w nurt Płynącej rzeki z takim natężeniem, że wydawało mu się chwilami, iż płynie wraz z nią, z jej wodą i chmurami tu zatopionymi. W takich chwilach zyskiwał jedność z rzeką, z chmurami, z powietrzem łączącym wodę z niebem, z wiatrem, który nigdy nie potrafił rzeki zatrzymać. Wiatr bezlitośnie tarmosił chmurami nad głową Przemysława, pędził je w różne kierunki — tylko rzeki nie udało ttiu się zmusić do zatrzymania się, do zwolnienia biegu ani tym bardziej do zmiany kierunku wędrówki. Czasami Przemysław wchodził po pas do rzeki. Woda, obmywając jego ciało z każdej strony, wciąż płynęła, więc miał wrażenie, iż ani przez chwilę nie stoi w tym samym miejscu. Nabierał wody w dłonie, ale woda przeciekając przez palce natychmiast włączała się w nurt rzeki i płynęła wraz z nią gdzieś w nieznane. Czasami, choć wiedział, że to bezskuteczne, przynosił nad rzekę blaszane naczynie, którym próbował wyczerpać rzekę. Po całodziennym dniu pra
cy w rzece nie było ani śladu ubytku wody- S( A więc rzeki nie wyczerpie się ani też nikt ^ jej nigdy nie zatrzyma. Nabierał więc Prze' p mysław coraz większego przekonania, że wła' Si śnie w rzece jest ten tak długo poszukiwany przez niego motor Ducha. Może w rzece jest n Duch w idealnej symbiozie z Naturą? Nie- ^ stety, w dalszym ciągu nie wiedział Przemy' p sław, jaki jest sens wiecznego płynięcia rze- y ki, choć ona właśnie była jakby miniatur? s życia, na świecie. Odbiciem wszystkiego, co v żyło na ziemi. Ptaki, zwierzęta, rośliny —- s wszystko to, zanim umrze, rodzi następne z pokolenia i tak bez końca. Zrozumiał więc 0 Przemysław mechanizm życia, ale wciąż nie ^ mógł znaleźć w nim sensu, celu, który miał c być właśnie tak długo poszukiwanym przeZ * niego Duchem. I, mimo tych niepowodzeń, l ciągle chodził nad rzekę dla tych chwil, kie- r dy zapatrzony w nurty wody tracił poczucie ^ istnienia, choć wiedział, że nigdy nie prze- ] staje trwać, nawet na zmrużenie oka. Zrozu- j miał, że tę niemożność zatraty poczucia istnie- , nia zawdzięcza właśnie instynktowi, czyli Naturze.
Czyżby więc instynkt, a nie Duch, był motorem życia całego świata? A jednak Przemysław z każdym dniem coraz bardziej przekonywał siebie, że oto zbliża się krok za krokiem do swego celu, do odkrycia Ducha, którego- od tak dawna poszukiwał. Gdyby go wreszcie odkrył, tym samym znalazłby uzasadnienie przedłużenia siebie na tej ziemi,
sensu istnienia następnych pokoleń, czego tak bardzo pragnęła Ludgarda. Wciąż jednak Przemysław nie wiedział wszystkiego, co uzasadniałoby spełnienie marzenia Ludgardy.
Zaczął tedy Przemysław podpatrywać innych ludzi. Całymi dniami szukał w lesie grup drwali, którym z ukrycia przyglądał się, jak Pracują, i przysłuchiwał się, o czym rozmakają. Kiedy tylko zobaczył dym z ich ogni- ska, skradał się cicho jak zwierzę i usada- ^ał w ukryciu, blisko nich. Czasami drwale Sladali wokół ognia i piekli na rożnie mięso Zabitego zwierzęcia — snuli przy tym długie °powieści. Były to najczęściej historie o ludzkich tragediach, miłości i śmierci. Po wysłuchaniu kilku takich opowieści, Przemysław Zrozumiał, że z drwalami, z tymi obcymi mu ludźmi, łączy go ściśle jedna wielka rzecz — toyśl o śmierci. Była ona tak częstym motylem opowieści drwali, jak często nawiedzała Przemysława, zmuszając go jeszcze energiczniej do poszukiwania Ducha, który przekreśliłby istnienie śmierci, przyznając zwycięstwo
Któregoś dnia, kiedy jak zwykle Przemysław siedział przyczajony w krzakach, tak blisko, że czuł nawet ciepło ogniska drwali, nagle uświadomił sobie, że w ich kolejnej opowieści padają oto imiona jego i Ludgardy.
1 Wtedy właśnie usłyszał po raz pierwszy o ich tragicznej historii, Ludgardy i swojej.
Tego dnia Przemysław długo krążył po lesie, jakby chciał się w nim na wieki zagubić.
A kiedy wciąż chodził wśród drzew, zaczęło mu się wydawać, że oto żyje w zupełnie innym czasie, że on obecny jest tylko wyobrażeniem życia tamtego, którym był kiedyś.
Późnym wieczorem dotarł do swego domu. Ludgarda już spała, ale on, pełen zniecierpli' wienia i niepokoju, obudził ją, choć nie zwyld był tego czynić. Ludgarda otworzyła oczy, alt wiadomo było, że jeszcze spała, że nie wy' szła jeszcze całkowicie ze snu. Patrzyła n8 niego sennym, pełnym mgły wzrokiem, jakby z odległości setek lat i jakby go nie pozna' j«?c.
— Czy to możliwe, Ludgardo, żebyśmy ju¿ kiedyś żyli? — zapytał z przejęciem Przemy' sław.
Ludgarda milczała. Powoli jednak dotarły do niej jego słowa, gdy z coraz większyfl1 niepokojem powtarzał je kilkakrotnie. Lud' garda przetarła dłońmi oczy i usiadła łóżku.
— O czymże ty mówisz? — zapytała z nie' pokojem.
— Pytam czy to możliwe, abyśmy już kie- dykolwiek przedtem żyli? Podsłuchałem dzi' siaj drwali, którzy snuli opowieść o Przemy' sławie i Ludgardzie.
Ludgarda uśmiechnęła się nikłym uśmie' chem i tłumiąc niedobre przeczucia wyciągnę' ła rękę, dotykając pochylonej głowy Przemy' sława. Po raz pierwszy widziała go przy s0' bie tak potulnym i łagodnym, więc natych'
ttiast odżyła w niej nadzieja, że może odtąd będzie się liczyć z jej zdaniem.
— Lud wciąż układa i powtarza najprzeróżniejsze i niedorzeczne opowieści — zaczęła go uspokajać.
— Ale oni wymieniali nasze imiona — Upierał się Przemysław, a po brzmieniu jego głosu poznać można było, iż wzrasta w nim nadzieja, że drwale kłamali.
■— Wiele było, jeszcze więcej będzie takich samych imion na świecie.
— Podobno kazałem kiedyś ciebie udusić za to, że byłaś bezpłodna. Inni znowu mówili, że starłem cię na miazgę dwoma kamieniami młyńskimi, bo nie chciałaś dać mi syna.
— Powiadasz, mówili, iż byłam bezpłodna, a ty koniecznie chciałeś mieć syna? — pytała Ludgarda, jakby teraz ona zaczęła odzyskiwać nadzieję. — A więc może ta opowieść podpowiada, że aby uniknąć tragedii trzeba mieć dzieci — dodała szybko.
Przemysław chwilę milczał. Wreszcie podniósł wzrok.
— A jeśli w naszym synu odrodzi się ten, który już kiedyś był... Jeśli tamto przekleństwo przejdzie na nasze dzieci... Co wtedy, co wtedy zrobimy, Ludgardo? Zbrodnia będzie przechodzić z pokolenia na pokolenie.
— Ta opowieść nie wydaje mi się prawdą — szybko wycofuje się Ludgarda. — Jakże wiele lud zmyśla w swoich legendach...
— Muszę porozmawiać z drwalami — postanawia Przemysław...
Ludgarda odwodzi go jednak od tej myśli. Tej nocy nie próbuje już na nim wymóc pieszczoty, wie bowiem, że jeśli nie udało się jej tego dotąd dokonać, nie uda się tym bardziej i teraz. W bezsennej ciemności wyczuwa, jak coraz większy niepokój obezwładnia Przemysława.
Kiedy nazajutrz obudziła się Ludgarda, natychmiast spostrzegła, że nie ma obok niej Przemysława. Pomyślała, że najpewniej poszedł na swój kamień leżący przed domem, na którym zawsze lubił siedzieć o wschodzie słońca. Nie doczekawszy się go, wyszła na dwór. Jakież było jej zdziwienie, kiedy ujrzała kamień pusty, a wokół niego nie znalazła żadnych śladów. Wróciła do domu i z ogromnym niepokojem oczekiwała przez wiele dni Przemysława. Ten jednak nigdy nie wrócił.
Przemysław zginął, bo przeciwstawił się Naturze, poszukując wciąż Ducha. Ludgarda pozostała do naszych czasów i będzie zawsze żyła na ziemi, bo jest cząstką każdego z nas.
Albert był bardzo starym aktorem. Właściwie już kilka lat temu powinien przejść na emeryturę. Wszyscy jednak wiedzieli, że on nie chce nawet o tym słyszeć. Kiedyś zdarzyło się, że jeden z kolegów Alberta zapytał, dlaczego on nie chce iść na emeryturę, zrobił to w dobrej wierze, bez złośliwości, bowiem sam szczerze od dawna marzył
0 emeryturze, był jednak na to jeszcze „za młody”. Albert udał na początku, że nie usłyszał, wtedy tamten powtórzył pytanie, a kiedy wciąż nie otrzymywał odpowiedzi, pochylił się w stronę Alberta i jak mógł najgłośniej powtórzył pytanie po raz trzeci. Ani pytający, ani nikt inny nie przypuszczał reakcji Alberta. Ku zdziwieniu niektórych Albert wyzwał tego aktora od najgorszych i najpaskudniejszych spośród ludzi, jakich znał w całym swoim życiu. Inni, którzy byli świadkami tej sceny, zdaje się zrozumieli trochę Alberta, więc wyrażając jakby cichą z nim solidarność
odsunęli się dyskretnie od autora niefortunnego pytania.
Od tego dnia Albert chodził osowiały i smutny. „Czy rzeczywiście jestem już taki stary
i do niczego nie przydatny? Czy muszę już teraz iść na emeryturę, która równa się przecież śmierci, a nawet jest jeszcze gorsza od niej?” — zadawał sobie bez przerwy te pytania. Albert całe życie był niezłym aktorem, czasami nawet bardzo dobrym. Często mówiono pochlebnie o jego rolach, o poszczególnych kreacjach. Powtarzano! przy tym, że jest aktorem niezawodnym. Na tym się jednak wszystko kończyło. Mówiono o doskonałych kreacjach Alberta, nie mówiono o nim jednak jako o wybitnym aktorze. On sam od pewnego czasu zaczął sobie tłumaczyć, że oznacza to, iż jest aktorem przeciętnym, poprawnym. A więc jest aktorem, który ma dobrze opanowany warsztat, zagra każdą rolę, nawet najtrudniejszą, zagra bezbłędnie w myśl koncepcji reżysera. Ale jednocześnie taki aktor nie stworzy nic doskonałego, nie stworzy własnej, oryginalnej i niepowtarzalnej postaci scenicznej. Albert wiedział, że tak o nim wszyscy myślą, tak go oceniają i w ostatnich latach z tym stanem rzeczy próbował się pogodzić. Bywały jednak okresy, kiedy dziwił się takiej o sobie opinii. Grywał przecież główne role, spotykał się z pochlebną oceną krytyki teatralnej, stawiano go wiele razy za wzór młodym adeptom sztuki aktorskiej, szczególnie jako przykład pracowitości i su
mienności artysty. „Cóż to znaczy sumienność artysty” — myślał teraz zirytowany. Publiczność znała go i ceniła. Nawet kiedy zdarzało się, że grał role epizodyczne, spotykały go po kwestiach rzęsiste brawa. Do niedawna nie bardzo rozumiał, dlaczego nie został uznany wybitnym aktorem. W swoim czasie miał również wewnętrzne przekonanie, że niewielu jest aktorów, którzy tak mocno przeżywają swoje role i przeżywając wcielają się w sposób doskonały w postacie sceniczne, które odtwarzają. „Czy nikt tego wszystkiego nie widzi?” — pytał często sam siebie Albert. »Nie mogę przecież przesadnie grać postaci scenicznych, bo je przerysuję, przejaskrawię, zamiast pełnokrwistych ludzi stworzę karykatury o wyolbrzymionych cechach. Jeśli —- mówił dalej do siebie — będę te postacie interpretował przesadnie, staną się fałszywe, dalekie od życia, od prawdy”. Oto, jak Albert usprawiedliwiał siebie. Powtarzał często przed samym sobą, że prawdę tę rzuci kiedyś wszystkim w twarz, a szczególnie krytykom teatralnym. Lata jednak płynęły, a wszystko pozostawało bez zmian. Albert wciąż, sezon po sezonie, był jednakowo cenionym aktorem, chętnie przyjmowanym przez wszystkie teatry w kraju. Wciąż jednak należał do dobrych, wciąż nie był zaliczany do najlepszych, do wybitnych. A przecież zostaje się aktorem (podobnie zresztą dzieje się we wszystkich zawodach artystycznych), aby osiągnąć doskonałość.
Odżyło więc akurat teraz w Albercie marzenie całego jego życia. Niedługo po tym incydencie, który wywołało pytanie jednego z aktorów na temat emerytury, Albert pomyślał, że jednak rozumie swego kolegę, że w zasadzie niepotrzebnie się uniósł i był w stosunku do niego niesprawiedliwy. „Był czas, kiedy ja sam nie mogłem doczekać się emerytury — przypominał teraz samemu sobie. — Ale i on się zmieni, kiedy osiągnie mój wiek i tak jak ja nie dopnie jeszcze wszystkiego. Czy można jednak osiągnąć wszystko? Gdzie kończą się możliwości ludzkie aktora? Przecież szczytem aktorstwa jest absolutna naturalność i on, Albert, do niczego innego przez całe swoje życie nie dążył. I zdaje się, iż w tamtym okresie, kiedy spotkała go ta przykrość, którą spowodowało niefortunne pytanie jego kolegi dotyczące emerytury, zaczęło coś świtać w głowie Alberta.
Albert odtąd zaczął się na dobre niepokoić, teraz dopiero zaczął się śpieszyć. Jak nigdy dotąd, począł zdawać sobie z tego sprawę, że już od kilku lat jest w wieku emerytalnym, że niewiele czasu ma przed sobą. Mógł także przyjść nowy dyrektor teatru i natychmiast wysłać Alberta na emeryturę. Mógł również obecny dyrektor, który dotąd przejawiał tyle przychylności w stosunku do Alberta, zwolnić go pod presją innych aktorów, często mających pretensje o to, iż Albert zabiera im role. „Muszę coś zrobić, muszę koniecznie coś
zrobić...” — męczył się Albert i wciąż nie wiedział, co powinien zrobić.
Odtąd każdy wieczór w teatrze był istną katorgą dla Alberta. Wciąż bał się, że każde Przedstawienie będzie już ostatnim występem. Albo po prostu umrze, albo zostanie zwolniony przez dyrekcję teatru. Za każdym więc razem z coraz większym przestrachem i biciem serca wchodził na scenę. I nagle Albert zrozumiał, czego chce. Wyraźnie zobaczył swój cel, jasny i bez jakichkolwiek niedomówień i zawiłości. Oto, przed odejściem na emeryturę musi za wszelką cenę, nawet za cenę życia, które i tak się skończy lada chwila, stworzyć tę genialną kreację, choćby sprowadzała się °na do- malutkiej scenki, błahej kwestii. Postanowił więc Albert za wszelką cenę rzucić na kolana fałszywą publiczność, zmusić ją do szczerego, niekłamanego przeżycia. Albert nie chce odtąd oklasków, nie chce uwielbienia — domaga się od publiczności, wręcz żąda, aby potraktowała go poważnie, żeby się go bała. Chciał wreszcie zagrać choćby epizodzik, ale tak zagrać, aby publiczność oniemiała, żeby zaparło jej dech i nigdy potem nie wyobrażała sobie kogoś innego w tej samej roli, gdy Alberta już nie będzie wśród żywych. Żeby publiczność, widząc kiedyś ten sam epizodzik na scenie, natychmiast przywiodła na pamięć Alberta i natychmiast zobaczyła go na scenie. Żeby każdy człowiek, który widział go w teatrze, również w życiu podobne zdarzenia, słowa i gesty ko jarzył sobie właśnie z epizodami
Miłość legendą innych — 10
145
scenicznymi Alberta. Aby wreszcie — marzył Albert rozgorączkowany wielkością myśli — nastąpiło raz na zawsze, jedyne i niepowtarzalne połączenie się życia i sztuki. Aby odtąd, ktokolwiek, kto poznał Alberta, łączył swoje własne przeżycie z przeżyciem Alberta, aby sposób przeżywania był narzucony mu przez Alberta i żeby taki człowiek, dopóki żyje, nie mógł wyzwolić się z tej Albertowej niewoli. Wtedy, po takim dokonaniu, spokojnie, z mściwą satysfakcją odejdzie na emeryturę. Wtedy przecież nie on, Albert, straci, ale straci publiczność. I jak to bywa w życiu, które na ogół nie nadąża za marzeniami, Albert wciąż nie otrzymywał odpowiedniej roli, a dokładniej mówiąc, wciąż nie trafiał na odpowiedni epizod.
Albert czekając na tę przeczuwaną a jeszcze niewiadomą kwestię sceniczną już teraz postanowił przygotowywać się do niej. Rozpoczął więc wewnętrzne treningi własnej psychiki, co łączyło się praktycznie z próbą możliwie najwszechstronniejszego opanowania publiczności. Odtąd Albert nienawidził śmiechu na widowni, jako reakcji na jego grę, i nienawidził także oklasków. Wiedział przecież, że w chwilach najdoskonalszego dziania się na scenie, na widowni panuje absolutna cisza i właśnie ona jest miarą gry aktorów. Teraz Albert, odtwarzając swoje epizody, bał się obscesyjnie śmiechu i oklasków. Ta walka, którą oto rozpoczął, ze śmiechem i oklaskami, była niesłychanie ciężka, tym cięższa, że Albert wciąż
dostawał epizody charakterystyczne. Jakże więc odzwyczaić publiczność od śmiechu, jeśli śmiech w takich momentach jest naturalnym jej odruchem? Jak przyzwyczaić publiczność do innej, głębszej reakcji w takich chwilach, jeśli śmiech „na takie okazje” był jej przekazywany z pokolenia na pokolenie, jeśli ona śmiech na takie sytuacje ma we krwi?
Teraz, kiedy Albert był przekonany, że stoi nad grobem i każde następne jego wyjście na scenę może być wyjściem ostatnim, coraz bardziej rozumiał i odczuwał, że najdrobniejszy ludzki gest, także każde najniklejsze słowo jest wielkie, wręcz ogromne, wszechpotężne w stosunku do śmierci, do nieistnienia. Ma wymowę boską, niepowtarzalną, doskonałą. I to trzeba pokazać publiczności, to trzeba uświadomić ludziom. Ten najmniej znaczący gest ludzki, najdrobniejsze słowo postanowił Albert pokazać ludziom w zestawieniu, w kontekście śmierci, nicości. Widocznie daleko mu było do osiągnięcia swego zamierzenia, bo ludzie wciąż się śmiali i bili brawa po każdym jego scenicznym geście i był przekonany, że widzi uśmiechy po każdym swoim słowie. „Niech przyjmują i tak, ale niech...” — denerwował się. Zaczął nienawidzieć te kukiełki oglądane przez mgłę, umocowane w regularnych rzędach i jak kukiełki reagujące sztywno na to, co dzieje się na scenie. Albert czuł, że podjął śmiertelną walkę z publicznością dla jej własnego dobra. Był gotów, nawet za cenę życia, osiągnąć swój cel, zagrać doskonale
i jednocześnie tak naturalnie, żeby rzucić na kolana te sztywne, bezmyślnie, tradycyjnie na wszystko reagujące kuliły. Nienawidził w takich chwilach publiczności, a jednocześnie wiedział, że ją kocha, że nie może się bez niej obyć, że to dla niej żyje, a nie dla jakiejś tam abstrakcyjnie pojętej sztuki. Jednocześnie wiedział, że żyje pełnią pragnienia, bo ma właśnie przed sobą jasny, wielki cel, i wiedział jednocześnie, że umrze natychmiast po osiągnięciu celu. Bał się więc tylko jednego — własnej śmierci przed pokazaniem na scenie wielkości i doskonałości najbłahszego gestu w zestawieniu ze śmiercią.
Wreszcie, któregoś dnia Albert spostrzegł, że w walce z publicznością udało mu się odnieść pewien sukces. Oto widownia już nie śmiała się tak gromko i żywiołowo po jego charakterystycznych epizodach. „A więc jestem — myślał ucieszony — na właściwej drodze. Dziś publiczność już nie reaguje tak gromkim śmiechem, a jutro przestanie bić brawa. Aż wreszcie kiedyś zrozumie ona, o> co mi chodzi, zrozumie moją sztukę, razem ze mną przeżyje jedność życia i sztuki, życia w każdej sekundzie w zestawieniu ze śmiercią” — cieszył się jak dziecko Albert. „A może zawsze bardziej klaskali z przyzwyczajenia i zagłuszali właściwe rozumienie mnie, bo byłem ich ulubieńcem — myślał dalej Albert. — A więc, żaden aktor nigdy nie powinien być ulubieńcem publiczności, bo wtedy najważniejsza dla niej staje się osoba aktora, a nie to, co on
gra, i w rezultacie nigdy publiczność już nie zrozumie sztuki. Im ktoś jest większym jej ulubieńcem, tym bardziej ma zaprzepaszczone możliwości rzucenia publiczności na kolana”.
Podniecony więc tą nową sytuacją, którą uznał za swój sukces, Albert postanowił być coraz doskonalszy. Wkładał całą swoją duszę, całe swoje jestestwo w każdy najdrobniejszy gest na scenie, w każde słowo, jakie wypowiadał. W momencie wykonywania gestu -— zamieniał się w ten gest, w chwili wypowiadania słowa — stawał się cały słowem. Był w geście i dowie tuż przed momentem, który kończy wszystko, a więc musiał gestem i słowem oddać upływ czasu, oddać to w każdej chwili stające się wciąż od nowa zderzenie życia i śmierci. Jednocześnie za wszelką cenę chciał być naturalny w tych prostych epizodach i słowach, jednocześnie chciał im wciąż nadawać metaforę życia i śmierci. Albert postanowił nie ustawać w walce z publicznością, nie ustawał też w pracy nad nią. Dawno już przestał był słyszeć śmiech, ale wciąż jeszcze, ku swemu utrapieniu, słyszał oklaski. „Czy mi się tylko tak wydaje, czy też naprawdę oklaski są teraz trochę krótsze” —■ powtarzał w myślach. „Ale — myślał dalej z przestrachem — teraz wybuchają one o wiele szybciej, a nawet w momentach, kiedy jeszcze nie zdążyłem wypowiedzieć kwestii”. Co więcej, oklaski przeszkadzały mu teraz w dokończeniu kwestii. Wreszcie i z tym jakoś sobie poradził. Oto doszedł do wniosku, że nie powienien w ogóle
tych oklasków słyszeć. Publiczność przecież wyraża nimi wcale nie to, co powinna wyrażać. Oklaski publiczności rodzą się z pychy, która powstaje z jej przeświadczenia, a doskonale rozumie to, co dzieje się na scenie. „A więc publiczność kłamie, bijąc mi oklaski, bo przecież mnie nie rozumie, jeszcze nie ma pojęcia,
0 co mi chodzi” — mówił do siebie Albert.
1 postanowił, nie słysząc oklasków, grać siebie, przede wszystkim siebie, bowiem był przekonany, że to jest jedyna droga do narzucenia ludziom stale, w każdej sekundzie dokonującego się zderzenia życia i śmierci. Z każdym dniem doskonalej realizując swoją koncepcję, Albert jednocześnie coraz pełniej zatapiał się w sobie, w czasie. Chciał poprzez najpełniejsze wyrażenie siebie, jak najdoskonalej wyrazić innych. Wciąż jednak ludzie bili oklaski i wciąż on je słyszał. Oklaski były przecież dla Alberta miarą niedoskonałości jego sztuki, im więcej słyszał oklasków, tym bardziej się czuł pokonany przez publiczność, tym większym jej był niewolnikiem. A więc wciąż daleko jeszcze do ideału, do tej wymarzonej ciszy, która byłaby najwyższą miarą jego artyzmu, jego zwycięstwa człowieczeństwa w innych. Dokonanie tego pozwoliłoby mu spokojnie zejść ze sceny i tę największą chwilę zabrać ze sobą do grobu. Albert wiedział, że bez tej idealnej chwili ciszy nie może być poza teatrem, żyć wśród ludzi. „A jednak oni mnie z każdym wieczorem coraz bardziej rozumieją” — pocieszał się.
Z uporem, „milimetr po milimetrze”, z wciąż nie słabnącym zapałem realizował swój plan. Chwile ciszy podczas kolejnych przedstawień niechybnie zapowiadały tę wielką i ostateczną, która stała się teraz dla Alberta jedynym marzeniem. Te chwile ciszy, które zapowiadały tę największą i ostateczną, zwiększały się
0 ułamki sekundy, ale zwiększały się wyraźnie. Musiał teraz walczyć, był w ciągłym napięciu i koncentracji, wiedział, że nie może ani na chwilę popuścić, bo będzie musiał rozpoczynać wszystko od początku. Uświadamiając to sobie, zmuszał się do maksymalnego wysiłku. „A przecież to takie proste, że wszystko, co robimy, dzieje się w kontekście życia i śmierci. Każdy mój najdrobniejszy gest, kiedy, na przykład, podchodzę do Króla
1 kiedy mówię te słowa, w których nie ma nic o śmierci, można właściwie odczytać tylko w zderzeniu ze śmiercią, bowiem inaczej są one nieprawdziwe. Czemu nikt tego nie rozumie? To przecież takie proste”. Nikt jednak na sali nie rozumiał tego, a więc daleko jeszcze było, o tym Albert dobrze wiedział, do tej upragnionej, idealnej ciszy. Wszystko jednak wskazywało, podpowiadało, że Albert jest na dobrej drodze.
Po jakimś czasie Albert zaczął nabierać przekonania, że cisza, jaką wywalczył, jaką bezlitośnie wyciskał z publiczności, jest już wyraźna i niezaprzeczalna. Czuł więc Albert już teraz przedsmak absolutnego połączenia się ze wszystkimi ludźmi w teatrze, każdego
z każdym, każdego z nim, z Albertem. A ta chwila, która będzie tą ciszą, tym absolutnym zjednoczeniem się wszystkich ludzi na świecie, to sprawa niewielu dni.
Tego właśnie dnia, kiedy ogarnęło Alberta największe podniecenie tą idealną chwilą, gdy schodził szczęśliwy ze sceny, zatrzymał się, aby spojrzeć na widownię. Przerażony stwierdził, że jego oczy zaszły mgłą i nic nie widzi spoza tej mgły. Podszedł szybko za kulisy, może nawet szybciej, niż przewidywał to scenopis. „To nic, to tylko zdenerwowanie. W chwili, kiedy będę doskonały, kiedy osiągnę swój cel zobaczę ich wszystkich jak na dłoni, będą mi posłuszni jak medium. Będziemy wtedy jednym ciałem...” — mówił do siebie w gorączkowym podnieceniu, siedząc za kulisami na jakimś starym, do góry nogami przewróconym krześle.
I długo jeszcze siedział tak Albert po przedstawieniu. Mijali go przechodzący koledzy, a on wciąż trwał szczęśliwy, zatopiony w sobie. „Dziś cisza była najdłuższa... Ta cisza to jak... Jak... Piąta pora roku...”. Znowu zaczął się bać i jednocześnie drżeć z radosnego podniecenia. Kiedy Albert tak siedział, zatopiony w sobie, podszedł do niego dyrektor teatru.
— Panie Albercie, chciałbym z panem porozmawiać, czy mogę pana poprosić do ga- ginetu? — przemówił uprzejmie.
— Do gabinetu? — zdziwił się Albert, jakby dopiero w tej chwili zbudził się ze snu. —
Porozmawiać? A proszę bardzo — uśmiechnął się przyjaźnie, ale siedział nadal nieporuszony.
Dyrektor teatru bez słowa usiadł obok Alberta, na drugim przewróconym krześle.
— Panie Albercie — zaczął uroczyście. — Ja pana bardzo szanuję, ale widzi pan — zająknął się. — Moim obowiązkiem jest zwrócić uprzejmie panu uwagę... To tak dla naszego wspólnego dobra... Szczególnie chodzi tu o pana, panie Albercie — wił się dyrektor, bo powiedzenie wprost wszystkiego, co zamierzał, sprawiało mu nie lada kłopot. — Publiczność, szczególnie teraz, właśnie teraz, powinna pana zapamiętać, powinien pan u niej pozostawić jak najlepsze wrażenie. Przecież pan — mówiąc to dyrektor wpatrywał się w profil pochylonego i pogrążonego w myślach Alberta — pan, który w zasadzie powinien być teraz na emeryturze, pan na tę zasłużoną emeryturę niebawem odejdzie...
Albert wyraźnie ożywił się i spojrzał uważnie w oczy dyrektora. Ich twarze dzieliła teraz odległość zaledwie kilkunastu centymetrów, a Albert z tej odległości próbował wymierzyć swoje spojrzenie dokładnie w źrenice człowieka obok siebie.
— Pan dobrze wie, że nie chcę iść na żadną emeryturę.
— No, nie od razu. Oczywiście, jeśli postara się pan wrócić do dawnej normy...
— Do jakiej normy?
— Musi się pan starać, mimo dolegliwości wieku, grać tak, jak poprzednio... W przeciw
nym wypadku będę zmuszony, przepraszam, będę prosił pana...
Dopiero teraz Albert wszystko zrozumiał. „Przygotowano na mnie spisek, nie chcą dopuścić do chwili, w której osiągnąłbym swój cel, zrealizował największe marzenie każdego aktora i życia każdego człowieka”.
Albert znowu spojrzał na dyrektora, który wydawał mu się teraz maleńki i szary, niepozorny; śmieszny i bezgranicznie głupi głupotą dzieci nic nie rozumiejących, a więc wzbudzający współczucie i uczucie ciepła, a więc tym samym stawał się on człowiekiem rozbrajającym. Nie, Albert już nie złościł się na dyrektora, z całego serca zaczynał mu współczuć.
— Jeszcze tylko kilka przedstawień a osiągnę swój cel! — powiedział dumnie, z absolutną pewnością siebie.
— O co panu chodzi? — teraz zdziwienie dyrektora nie miało granic.
— No, to proste — zaczął Albert i nagle zamilkł.
Gorączkowo szukał słów, żeby wypowiedzieć, o co mu chodzi, co chce osiągnąć. Ten cel, szczególnie teraz, tuż przed jego osiągnięciem, wydawał mu się tak wielki, tak ogromny, że naprawdę nie mógł znaleźć słów, aby go wyrazić. Zresztą, nawet gdyby potrafił to zrobić słowami, czy ten człowiek obok niego cokolwiek z tego zrozumie.
— O cóż, do diabła, panu chodzi? Czemu pan milczy? — denerwował się dyrektor.
— Ó ciszę! — nagle i bez zastanowienia wypalił Albert.
— O jakąż znowu ciszę? Czy pan zwariował, czy też drwi sobie ze mnie?! — zatrząsł się jak w febrze człowieczek obok Alberta.
— Chodzi mi o ciszę ogromną, o ciszę tak wielką, jakiej jeszcze nie było na ziemi, jakiej nikt jeszcze nie osiągnął. Chodzi mi
o ciszę, która na chwilę połączy wszystkich ludzi, absolutnie wszystkich. Chodzi mi
0 chwilę, która będzie tą ciszą, w której w idealny, najdoskonalszy sposób będą współistnieć ze sobą dobro i zło, śmierć i życie, ciemność
1 światło... — mówił jak w gorączce Albert.
A kiedy skończył, nie spojrzał nawet na
człowieka obok siebie.
— Miał pan dzisiaj tę swoją piekielną ciszę! Czy pan naprawdę zwariował, czy też kpi sobie ze mnie — wił się w złości dyrektor. — Już dzisiaj osiągnął pan swój cel i to właśnie miałem panu powiedzieć, choć przez delikatność odwlekałem... Litowałem się nad panem, ale teraz powiem, bo> zrozumiałem, że pan to wszystko robił świadomie... A więc muszę panu pogratulować, bowiem osiągnął pan swój cel, tę wielką ciszę... Ludzie zaczynali po prostu zasypiać, kiedy pan przedłużał w nieskończoność tę krótką, bez znaczenia kwestię... A oklaski to już dawno panu przestano bić...!
— skończył mściwie dyrektor.
Albert milczał. Powoli, dźwięk po dźwięku, obracało się w jego głowie każde słowo dyrektora. Z trudem wyławiał okrutny sens tych
słów. W głowie Alberta pociemniało i nagle zaczęły pojawiać się ogromne jasne koła i wydawało mu się przez chwilę, że jakaś siła niemiłosiernie i boleśnie przesuwa go po tych kołach jak na torturach. Po chwili wszystko w nim ustało. Albert zrozumiał.
— A więc jestem już na emeryturze? — zapytał niezwykle spokojnie, można by powiedzieć, że zwyczajnie.
— Zgadł pan! — syknął człowiek obok, nagle wstał i mrucząc coś niewyraźnie odszedł.
Albert również wstał. „A tak niewiele brakowało. Tylko kilka wieczorów”. Ani przez sekundę nie traktował słów dyrektora serio. Ani przez chwilę nie pomyślał o jego racji. Przyjął jednakże jego słowa z godnością, z podniesionym czołem. Korytarzami teatru i hallem przechodził jednak jak w malignie, z szumem w głosie, w chaosie myśli, z których usiłował wyłowić jakiś sens. To, co się stało, wydawało mu się tak okrutne a jednocześnie bezsensowne, jak na przykład nagły koniec świata. Znalazł się teraz, tuż po rozmowie z dyrektorem, akurat na przeciwnym biegunie, niż ten jaki chciał za wszelką cenę osiągnąć. Uświadomił to sobie całym swoim życiem, pracą, tęsknotą, marzeniem całego swego życia i swego aktorstwa.
Kiedy Albert znalazł się już w swoim pokoju, zrozumiał z całą przejrzystością, że oto zaczął się w jego życiu okres, którego bał się najbardziej, chwilami bardziej, niż ludzie boją się śmierci. Przeszłość stanowiła teraz
dla Alberta krótki wstęp do najważniejszego, do czegoś, co będzie syntezą, symbolem jego samego. Teraz dopiero było przed nim całe życie, życie w pełni uświadamione. Nagle, stojąc tak pośrodku swego pokoju, poczuł się człowiekiem całkowicie wolnym. Uczucie to było zupełnie przeciwne temu, jakiego mógłby się w takiej sytuacji spodziewać. „Oto jestem wreszcie absolutnie wolny” — szepnął jak zwycięzca i poczuł się ogromnie lekki. I zaraz zrozumiał, że znalazł się jednocześnie także w wielkiej pustce, którą trzeba będzie za Wszelką cenę wypełnić. Po chwili ob jęło Alberta ogromne zmęczenie. Myśli powoli zanikały w jego mózgu, a wszystkie zakątki ciała wypełniał sen. Albert łagodnie, jak pod podmuchem przyjemnego wiatru, pochylił się w stronę łóżka i zasnął. Ciało natychmiast przybrało ulubioną pozę. Broda oparta na piersiach, kolana podciągnięte pod brzuch. Albert, który był starym człowiekiem, leżał teraz w pozycji embriona.
Obudził się nazajutrz około południa. Mówiąc dokładnie obudziła go gospodyni domu, u której wynajmował pokój. Zaniepokojona ciszą w pokoju Alberta, delikatnie otworzyła drzwi i jak kot na palcach podeszła do łóżka. Przerażona chciała krzyknąć, ale w tejże chwili usłyszała zdrowe, męskie chrapanie. Wyciągnęła rękę i leciutko, opuszkami palców dotknęła ramienia śpiącego.
— Panie Albercie, kochany panie Albercie — powtórzyła kilkakrotnie i w jej głosie była
zarówno serdeczność, jak i przywiązanie do starego aktora.
Albert, pod wpływem dotyku gospodyni, a może i dzięki powtarzaniu przez nią jego imienia, poruszył się, zmieniając pozycję ciała. Kobieta zdecydowanym ruchem ujęła mocno jego ramię i szarpnęła energicznie. Wreszcie Albert odwrócił się na wznak i otworzył oczy. Chwilę patrzył błogo w sufit, potem równie łagodnie spojrzał na kobietę, która przy nim stała. Albert obudził się w cudowym, prawie uroczystym nastroju. Czuł wagę nowego dnia, całkowicie nowego okresu swego życia, jakiejś nowej epoki, którą oto zaczął. Teraz każdy dzień, każda sekunda będzie niezmiernie ważna, będzie posiadać wymowę symbolu. Przypomniał sobie wczorajszą rozmowę i rozstanie z dyrektorem i zdziwił się, że nie czuje do niego urazu, co więcej, nie ma nawet niechęci. „To, że będę człowiekiem absolutnie wolnym, stało się mimowolną jego zasługą” — pomyślał Albert.
Uśmiechając się do gospodyni, wciąż milczał, zajęty swoimi myślami. Jego uśmiech był szeroki, rozlewny, uśmiechał się bowiem całą twarzą, niemal całym sobą, całym swoim ciałem. I był to uśmiech, który rzadko już zdarza się ludziom, uśmiech, który rodzi każda komórka ciała. Kobieta patrzyła zdziwiona na starego aktora, uśmiechającego się tym nie spotykanym już uśmiechem, mającym wiele cech uśmiechu niemowlęcia. W oczach kobiety z każdym ułamkiem sekundy natężał się
odblask niepokoju, choć uśmiech Alberta odczuwała jak łagodne pulsowanie światła na swojej twarzy.
— Panie Albercie —■ wykrztusiła. — Panie Albercie, co panu jest? — pytała, nie usiłując już ukrywać niepokoju.
W oczach Alberta, w blasku jego łagodnych oczu, jak w lustrze wody podczas ciszy, za- igrał promień szczerego zdziwienia.
— Pani jest przestraszona? — cicho wyszeptał. — Oj, miła pani Brygidko, czy pani nie widzi, jaki ja jestem szczęśliwy... Wreszcie jestem absolutnie wolny... Wolny, absolutnie wolny — powtórzył kilka razy. — Ozy pani kiedyś myślała, co odczuwa człowiek absolutnie wolny?
Albert wyciągnął powoli rękę i chciał uspokajająco pogładzić jej dłoń. Kobieta spojrzała na leżącego w ubraniu na łóżku Alberta i cofnęła się kilka kroków. Zdziwienie zmieszane z przestrachem wykrzywiło jej twarz, deformując łagodne rysy.
— Pan się wczoraj upił, pan jeszcze jest pijany — powtarzała maniacko. — Pan pierwszy raz się upił od chwili, jak u mnie zamieszkał... I to w tym wieku... — zwyciężyło w niej wreszcie współczucie nad potępieniem.
— Tak, pierwszy raz upiłem się szczęściem... Pierwszy raz poczułem się na siłach, że dorównam samemu sobie, wszystkim moim marzeniom — tłumaczył cierpliwie Albert. — Czy pani, pani Brygidko, nigdy nie chciała poczuć się absolutnie sama sobą, absolutnie tą, którą
jest, będąc jednocześnie wszystkimi innymi ludźmi?...
— Ja zawołam, zaraz zawołam lekarza!... Panu coś naprawdę jest! — mruczała wielce zafrasowana, cofając się do kuchni.
Albert wstał z łóżka energicznie, z werwą dwudziestoletniego młodzieńca. Czuł się wyspany, rześki i lekki. „Czemu ona nie wierzy, że jestem naprawdę szczęśliwy. A ja myślałem, niemądry, że tę ciszę, tę jedność z innymi ludźmi można zrealizować tylko w teatrze. A to właśnie można osiągnąć tylko wśród zwykłych ludzi, którzy nie dzielą siebie na życie i sztukę. Oto moja piąta, pora roku, która będzie wyjawieniem tajemnicy wszystkich ludzkich pór roku” — powtarzał w duchu.
Albert, nucąc jakąś liryczną melodię, wyszedł do miasta. Szedł ulicą, a z każdym krokiem wzrastała w nim fala radości, poczucie absolutnej swobody i wolności. Był oto człowiekiem, który mógł zrobić wszystko, na co miałby ochotę. Ponieważ mógł zrobić wszystko, na co miałby ochotę, szedł po prostu wraz z innymi ludźmi, niesiony falą głównej ulicy tego miasta. I myślał z zadowoleniem, iż w którąkolwiek stronę skierowałby się, zawsze szedłby z ludźmi, zawsze byłby niesiony łagodną falą innych. Czuł jedność, wspólność z tymi anonimowymi, przechodzącymi obok niego ludźmi. „Właśnie tak jest najlepiej, kiedy ludzie są anonimowi, kiedy nie wchodzimy z nimi w żadne związki zależności. Wtedy możemy osiągnąć tę wspólną chwilę jedności wszystkich
ludzi, poczucie jakiejś nieokreślonej, ale odczuwalnej wspólnoty wszystkich ze wszystkimi. Być może, jest to atawizm, pochodzący jeszcze z czasów stada, ale piękny to atawizm” mówił do siebie w myślach. Szedł dalej, doznając coraz większej radości, wynikającej z tego idealnego stanu własnej duszy, jaki zapanował w nim od chwili przebudzenia się. Nagle, zupełnie niespodziewanie, spostrzegł Znajomą twarz swego kolegi z teatru. „Pewnie idzie na próbę” — pomyślał Albert. I to spotkanie go zaniepokoiło'. „A gdzie ja idę?” — zapytał siebie. Przyśpieszył kroku i najkrótszą drogą szybko wrócił do domu. Nie czuł już żadnego niepokoju. Dzięki własnej przebiegłości szybko zapomniał o spotkaniu ze znajomym aktorem, który biegł na próbę do teatru.
Albert kilka dni trwał w nirwanie, w nastroju łagodnym, w poczuciu pięknej, prawie rozkosznej wolności i swobody. Niestety, po kilku takich dniach, co było zresztą do przewidzenia, zaczął opanowywać go niepokój. Z godziny na godzinę chwile stawały się już niepodobne do siebie. Wkradała się nerwowość, brak opanowania w myślach. Uleciało bezpowrotnie uczucie, że cokolwiek zrobi, będzie to właśnie to, co powinien zrobić. Zaczął Wbrew samemu sobie zastanawiać się, iż w przeciwieństwie do innych ludzi nie ma wyraźnego celu, bo cel ten stracił, zyskując wolność. Każdy przecież z przechodniów gdzieś szedł, w jakieś określone miejsce, coś konkret-
Miłość legendą innych — 11
161
nego chciał załatwić, miał jakiś plan. Albert, osiągnąwszy doskonałą wolność, nie miał już oto planów, nie miał konkretnych celów. Niemożność zrealizowania w teatrze symbolicznego „ideału ciszy” chciał zrekompensować absolutną wolnością, którą w swoim mniemaniu mógł teraz bez trudu osiągnąć. Zaczął zdawać sobie sprawę i z tego, że absolutną wolnością nie może się zjednoczyć z innymi ludźmi, jeśli ci inni ludzie nie są wolni, mają jakieś cele, podporządkowują się realizacji swoich planów. „A więc co to jest absolutna wolność? Być może, jest to najokrutniejsza niewola, bo niewola czasu, który przestaje upływać” — myślał teraz Albert. „Nie tędy więc droga”. I były teraz znowu chwile, kiedy Albert chciałby wrócić do teatru, ale wiedział, że jest to już niemożliwe. Na to między innymi nie pozwoliłaby mu ambicja. Teraz, mając po uszy swobody i wolności, zaczął naprawdę tęsknić do ludzi. Bezczynność, która przecież jest ogromnym procentem wolności, tak dała mu się we znaki, iż zastanawiał się, czy największym złem człowieka nie byłaby jego absolutna wolność.
Zaczął więc Albert chodzić do tych miejsc, w których mógł spotykać się z ludźmi. Oczywiście unikał spotkań ze swymi do niedawna jeszcze kolegami. Chodził często do sklepu, częściej niż miałby tego potrzebę, stawał co dzień przy dwóch najbliższych kioskach „Ruchu” na pogawędkę ze sprzedawcami. Były to także te dni dla Alberta, podczas których
wiele czytał, miał więc sposobność częstego odwiedzania biblioteki. Albert, gdyby tak naprawdę został przyciśnięty do muru, na pewno przyznałby się, iż nie przede wszystkim chęć czytania zmusza go do chodzenia do biblioteki, ale odwrotnie. To chęć chodzenie do biblioteki i spotykania się z ludźmi w bibliotece zmusza go do czytania. Chodziłby więc tam jeszcze częściej, ale nie nadążył tak szybko czytać. Wiedział przecież, że nieczytanych książek nie może zwracać. Często przecież 2agaduią go młode bibliotekarki na temat zwracanych książek. I oto znowu nastawały dni, podczas których Albert odzyskiwał pogodę ducha i wiarę, że uda mu się zrealizować wśród tych ludzi to, czego nie pozwolono mu dokonać w teatrze. Znowu więc siedział całymi godzinami w swoim pokoju, bardziej Przejęty marzeniem niż czytaniem książek.
-— Panie Albercie, widzę, że wrócił pan do normy? —■ powiedziała pytająco gospodyni, kiedy wszedł któregoś dnia do kuchni.
Albert przystanął zdziwiony. Pamiętał przecież, jak się nim zmartwiła i posądzała go
o chorobę wtedy, kiedy był bardzo zadowolony, gdy był szczęśliwy. Wtedy uważała, że coś z nim jest nie w porządku; teraz natomiast, kiedy chodzi ponury, uważa, że wrócił do normy.
— A po czymże pani tak sądzi? — zapytał Albert szczerze zdziwiony, nic nie rozumiejąc.
— Jak to po czym? — odpowiedziała pyta
niem nie mniej od niego zdziwiona. — To pan
o tym powinien najlepiej wiedzieć.
— Ale nie wiem, naprawdę nie wiem, miła pani Brygidko.
Kobieta popatrzyła na niego uważnie.
— Jakże można tego nie wiedzieć po takim czymś.
— Po jakim „czymś”? Co pani ma na myśli?
Kobieta wpatrywała się uważnie w Alberta,
ale widząc jego poważną, zatroskaną twarz, udobruchała się.
— No, po tej wielkiej radości, po takim zadowoleniu... Człowiek normalny...
— Co człowiek normalny? — naciskał Albert.
— Człowiek normalny ma zawsze jakieś zmartwienie. Zawsze czymś się martwi. Tak jak teraz pan po wyzdrowieniu, po powrocie do normy...
Albert nic nie odpowiedział. Zrozumiał. Głośno się śmiejąc, poszedł do swego pokoju. „A więc absolutne zadowolenie i absolutne szczęście nie ma sensu, bo przestaje się wtedy być normalnym. A więc człowiek nigdy nie osiągnie absolutnego zadowolenia i szczęścia —- myślał Albert. — Ale jaki, na przykład, stan winien być moim ideałem zjednoczenia się z innymi ludźmi. Ludzie przecież idealnej «wspólności» nie osiągają ani w chwili urodzenia, ani w życiu, ale dopadają jej dopiero w momencie śmierci. To musi być śmierć wielka. Coś, co można by w symbolu określić
właśnie piątą porą roku. Umieranie w doskonałej harmonii ze śmiercią, a więc idealne jej Przezwyciężenie — myślał Albert. — I właśnie to chciałem osiągnąć w teatrze, a teraz chcę osiągnąć wśród ludzi”.
Dnie mijały wolno i spokojnie. Albert czytał coraz więcej, bowiem częściej chciał by- Wać w bibliotece. Regularnie chodził do sklepów, wstępował do klubu prasy pograć w szachy z równie starymi, jak on, ludźmi. Wydawało się, że teraz dopiero on, Albert, stał się normalny, a więc szczęśliwy. Rozmo- wy z ludźmi, których spotykał, nie były już dla niego ciężarem, nie niosły niebezpieczeństwa. Nie potrzebował się bać, iż komuś się narazi, nie potrzebował pilnować siebie w rozmowie, aby w oczach rozmówcy nie wypaść zbyt blado, nisko intelektualnie, nieciekawie. W spotkaniach ze swoimi dawnymi widzami nie potrzebował już za wszelką cenę ukazywać tak zwanej własnej głębi, nie potrzebował tryskać złotymi myślami. Kiedyś, kiedy grał, w zetknęciu z widzami poza teatrem usiłował robić wrażenie, że oprócz powtarzania pięknych słów, wygłaszania cudzych poglądów, wygłasza własne poglądy i własne głębokie myśli, a piękne słowa są do pewnego stopnia również jego własnymi słowami. Teraz o to wszystko Albert nie musiał dbać. Ponadto nie potrzebował pilnować się, że straci pracę i bać się, że z powodu jego sposobu życia spotkają go przykrości ze strony przełożonych. I pomyślał Albert, iż osiągnął to wszy
stko na starość, dopiero u schyłku życia, kiedy wolności nie może już w pełni wykorzystać.
Byłby Albert umarł w tym mieście szczęśliwy, w tym mieście, w którym zawsze był dobrym aktorem, ale nigdy świetnym; w mieście, w którym jako aktor chciał osiągnąć swój ideał sceniczny; w mieście, w którym był już bliski osiągnięcia tego ideału wśród ludzi. Stało się jednak inaczej. Oto Albert, dzięki pewnemu wydarzeniu, został cofnięty do zera, do początku swojej drogi; znalazł się niejako w punkcie wyjścia, jakby w chwili, w której na zawsze opuszczał teatr i jednocześnie w chwili, w której po raz pierwszy wchodził na scenę.
A wydarzenie, które tego wszystkiego dokonało, było z pozoru błahe i niewinne.
Któregoś dnia stał Albert przed biblioteczną półką z książkami i wybierał dla siebie nową porcję książek do czytania. I wtedy zupełnie przypadkowo usłyszał rozmowę dochodzącą przez półotwarte drzwi z sąsiedniego pokoju biblioteki.
— To nie do wiary, jak często odwiedza nas ten stary aktor — powiedział jakiś mężczyzna.
— No, cóż, ma dużo czasu, jest przecież na emeryturze — odpowiedział głos kobiety.
— I przyszło mu spędzić te ostatnie lata w naszym mieście, w takiej dziurze. To musi być straszne dla aktora, który zawsze chciał być sławnym i wielkim, podziwianym.
— Taki to już ich los. Na tysiąc jednemu u<iaje się zostać wybitnym.
■— Współczuję mu — to znowu miękki głos kobiecy. — Teraz pozostało mu już tylko czytanie.
— E, gdzie on tam czyta, tylko udaje, i w ten sposób gra. Oszukuje, podobnie, jak to robił całe życie na scenie. Niech go pani kiedyś zaobserwuje, jak on chodzi albo jak stoi 1 kartkuje książki, jak podnosi rękę... To wszystko, moja pani, gra, tylko gra, w nim już nie Pozostało nic naturalnego... Niech pani przysłucha się, na przykład, jego głosowi...
— A ja go nawet lubiłam, na scenie był zawsze taki śmieszny... — broni Alberta kobieta.
Chwilę trwa cisza, podczas której Albert, cały oniemiały, stężony w sobie, trzyma w trzęsących się rękach książkę. Litery skaczą rozbiegane jak ogromne czarne ptaszyska; nagły szum w głowie. Jednocześnie wściekłość 1 rozpacz, złość i ogromny żal. Gorąco i zimno na przemian. Albert ostatnim wysiłkiem woli z hałasem kładzie książkę na półce i w ten sposób głuszy następne słowa mężczyzny za drzwiami.
■— Nigdy nie zamkną drzwi, a tu takie przeciągi... Jeszcze się pan przeziębi, przecież już późna jesień — mówi bibliotekarka Halinka ciepłym głosikiem i przefrunąwszy kilka kroków przez pokój zamyka drzwi i raz na zawsze, ostatecznie głuszy tamte nieprzyjazne Albertowi słowa.
— ...W sam raz. Tak, tak, powiadam pani,
0 tej książce już dawno myślałem — Albert podaje pierwszą lepszą książkę bibliotekarce.
„Na pewno usłyszała i dlatego właśnie zamknęła drzwi, udając, że chodzi o przeciąg. Ona po prostu lituje się nade mną” — myśli Albert i unika wzroku dziewczyny. Bibliotekarka siada za biurkiem, otwiera podaną książkę i zdziwiona patrzy na Alberta.
—■ Ależ to książka dla przedszkolaków — dziwi się.
— Ja właśnie, no, ja chciałem powiedzieć...
— jąka się Albert.
—• Ach rozumiem, dla wnuczka, to pan chciał powiedzieć — pomaga dobrotliwa panna Halinka.
Albert nie odpowiada. Chwyta, jak na swój wiek zbyt energicznie, palto i kapelusz i rusza do drzwi.
Bibliotekarka Halina coś jeszcze mówiła, ale tego Albert już nie słyszał. Biegł, a blask świelistych kręgów wciągnął go w swoje pro- mienie-tryby. Biegł więc z tym światłem
1 z tymi kołami i ich szumem w głowie i chciał za wszelką cenę nic nie myśleć. Zupełnie nic. A jednak poprzez ten szum i to światło w głowie, poprzez szelest żółtych liści pod nogami i poprzez jesienny zimny wiatr atakował go sens słów wypowiedzianych przez nieznajomego mężczyznę i kobietę. „A więc to, że poszedłem na emeryturę i zostałem w tym mieście, uważają za moją klęskę, a przecież absolutna większość mieszkańców tego miasta
także tu umrze. Współczuli mi, inni też pewnie litują się nade mną, choć być może, nie rozbawiają na ten temat. A przecież ja naprawdę nie chciałem nigdy być wielkim i sławnym, chodziło mi o coś zupełnie innego. Chodziło mi zawsze o ludzi, o wszystkich ludzi i całe moje życie było życiem dla nich” — mówił do siebie Albert. Usiłował tłumić cisnące się do głowy myśli. Poprzez kłujący ból w głowie znowu wracał sens tamtego anonimowego dialogu. „A więc dla nich, dla wszystkich, gram, kiedy teraz idę, kiedy stoję, kiedy rozmawiam z ludźmi, a więc wszystko jest we mnie fałszywe. Na scenie było to sztuką, gorszą czy lepszą, ale sztuką, ale tutaj, w życiu, poza sceną, jest fałszem, cały więc jestem kłamstwem, kłamstwem i fałszem...” Albert widzi przed sobą znajomy kiosk z gazetami. „Jak to ona powiedziała, ta kobieta, która litowała się nade mną. Powiedziała, że zawsze byłem taki śmieszny. A ja przecież nigdy nie chciałem być śmiesznym. Nie chciałem nigdy być śmiesznym, ja przecież zawsze pragnąłem czegoś Więcej, naprawdę więcej... Ale nikt mnie nie zrozumiał, ani reżyser, ani dyrektor, ani ludzie dla których... Nikt mnie nie zrozumiał...”
Albert dopada zdyszany do kiosku z gazetami.
— Dzień dobry, panie Józefie — krztusi się ze zmęczenia.
Kioskarz patrzy ze zdziwieniem wyłupiastymi oczami.
— Pan?... Zawsze taki spokojny?
— Ja nigdy nie byłem spokojny — złości się, ciężko dysząc, Albert. — Nigdy! Nigdy! —■ krzyczy.
Przestrach na twarzy kioskarza jest tak wielki, że Albert widząc to, zaczyna się trochę uspokajać.
— Panie Józefie, czy ja kiedykolwiek grałem przed panem?
Kioskarz milczy, nie rozumiejąc.
— Niechże pan powie, na miłość boską! — nalega Albert. — Pytam, czy uważał pan, że cokolwiek mówię do pana, jest to tylko grą?
— Panie Albercie, pan jest dobrym aktorem.
— Nie, ja nie jestem już aktorem, ja nim byłem na scenie — złości się zrozpaczony Albert. — Niech pan powie, panie Józefie, że byłem aktorem.
— No, był pan — z trudem przyznaje kioskarz.
—-Ja chcę być normalnym człowiekiem. Nie chcę być aktorem, chcę być normalnym jak pan, jak ten woźnica, który przejeżdża jak... każdy...
Albert błagalnie patrzy na kioskarza.
— Pan jest skromny, pan zawsze był skromny — mruczy kioskarz. — Mam jeszcze jeden „Express”, zostawiłem specjalnie dla pana — mówi przymilnie, z szacunkiem.
Albert powolnymi ruchami rąk bierze gazetę, płaci nie patrząc na sprzedawcę i rusza w stronę domu.
Nauczony doświadczeniem idzie teraz powoli, nie śpieszy się na spotkanie z ludźmi. „Muszę
się wreszcie opanować” — nakazuje sobie. Usiłuje jednocześnie uporządkować myśli, odpowiednio je posegregować. Myśli w nim muszą się ostać, wyklarować, jak powoli z fermentującego zaczynu oddziela się alkohol, czysty i przejrzysty, jednoznaczny. Albert podobnie chce wydzielić czysty sens z chaosu, z natłoku myśli. „A przecież nic takiego się nie stało. Jestem przewrażliwiony, odkąd znalazłem się na emeryturze” — powtarza jak refren, ale to nic nie pomaga. W głowie nadal panuje męczący chaos.
Albert, tuż przed domem, wchodzi mimochodem do sklepu. Kupuje bułki i herbatę. W sklepie jest kilkanaście osób. Z tymi wszystkimi ludźmi Albert spotykał się prawie codziennie, z wieloma rozmawiał, wielu z nich darzyło go sympatią. „To właśnie będą moi najlepsi świadkowie!” — wykrzyknął do siebie w duchu. Stanął przed nimi na szeroko rozstawionych nogach, podniósł dumnie głowę jak car przed senatem. „Czy ja kiedykolwiek w obcowaniu, w rozmowie z wami, z którymkolwiek lub którąkolwiek z was grałem, byłem fałszywy. Czy kiedykolwiek uśmiechałem się fałszywie, na przykład do pani, pani mecenasowo” — przygotowywał Albert w myślach przemówienie, wpatrując się w żonę znanego adwokata. Już miał otworzyć usta, aby wypowiedzieć te słowa, gdy nagle zobaczył siebie w lustrze. A więc w tej chwili był znowu aktorem! Spojrzał na twarze zdziwionych, uśmiechających się ludzi. Chwila zderzenia Alberta
z tymi twarzami trwała tylko sekundy. Nagle, błyskawicznie uświadamia sobie, że tutaj przegra, bo każdy, bo wszyscy natychmiast uznają w nim aktora. Zgrywającego się poza sceną aktora, który nigdy nie miał szans na wielkość. Słowem, uznają w nim oszalałego kabotyna. W nagłym zwrocie do drzwi pociąga za sobą wszystkie twarze.
■—■ Panie Albercie! Panie Albercie! — słyszy za sobą wołania.
„Znany jestem, och, jak znany jestem” — złości się, zatrzaskując drzwi sklepu.
W domu Albert z niepokojem i niecierpliwością szukał gospodyni.
— Pani Brygidko, mówiła pani niedawno, że jestem już normalnym człowiekiem —- powiada w podnieceniu Albert.
— Tak, mówiłam — zgadza się z nim kobieta.
— Czy pani mogłaby i dziś potwierdzić, że jestem normalny?
Kobieta nerwowo podniosła wzrok znad robótki, spojrzała nieufnie na Alberta, poprawiając przy tym okulary w drucianej oprawie.
— Nie! — syknęła krótko i nieprzyjaźnie.
— Dlaczego?
Kobieta wraca do przerwanej robótki i chwilę milczy. Cisza, jaka teraz panuje, ma właściwości fizyczne, boleśnie rani uszy, całe ciało Alberta. Ta cisza nie ma nic wspólnego z tą, o jakiej marzył, jest przeciwieństwem tamtej, jaką chciał osiągnąć na scenie.
— Bo gdyby pan był normalnym, to nie pytałby o to — powoli wyskandowała kobieta.
— Ja nie jestem już aktorem. Z tym się przecież pani zgadza? Nie jestem!
Albert uciął swój krzyk równie nagle, jak rozpoczął, bo znowu zrozumiał, że ten krzyk, te jego gesty, to właśnie aktorstwo. I pomyślał na pocieszenie, że wszyscy bywają aktorami, i to nie tylko w stanach emocji, podniecenia, na przykład, politycy. Nikt im jednak nie wymawia ich cynicznego aktorstwa. „Tylko mnie już nikt nie uzna za «normalnego», bo byłem aktorem, bo wszyscy znali mnie jako aktora”.
Gospodyni spojrzała znowu na Alberta za- niepokojna, tym razem w jej wzroku była również nuta troskliwości.
— Niech się pan położy, drogi Albercie, a ja zrobię panu zimny okład na głowę.
Nagle w jednej chwili mija emocja i Albert obojętnieje. Głowa opada mu na piersi i wydaje się, że runie jak długi. A jednak okrzyk przestrachu pani Brygidki ocuca go. Albert daje się jak dziecko zaprowadzić do swego pokoju, potulnie pozwała zrobić sobie zimny okład na głowę i grzecznie wypija jakąś miksturę.
Od tego dnia Albert czuł się coraz gorzej w tym mieście, w którym spędził kilka sezonów jako aktor i w którym odszedł na emeryturę, postanawiając tu właśnie dokonać resztki swoich dni. Wydawało mu się, co
więcej, był przekonany, że wszyscy w tym mieście, którzy go znają, uważają za aktora, a więc za tego, kto nie jest naturalny, a bez przerwy gra. A więc tym samym oddala się się od innych, buduje przepaść między sobą a resztą ludzi. A przecież takie właśnie ludzkie wyobrażenie aktora było dla Alberta najstraszniejsze. On, kiedy jeszcze był w teatrze i kiedy marzył o tej ciszy, z powodu której musiał wbrew swojej woli odejść na emeryturę, był przeciwny wszelkiemu fałszowi, wszelkiej grze. Ta cisza, o której marzył, miała być właśnie absolutną naturalnością Alberta. Nie udało mu się tego dokonać w teatrze, chciał więc w jeszcze bardziej naturalny sposób dokonać tego w życiu, wśród żywych, ruchliwych ludzi, a nie przed siedzącymi sztywno rzędami marionetek. W życiu także się to Albertowi nie udało. Teraz oto, kiedy szedł ulicą, wydawało mu się, że znajomi patrzą na niego z politowaniem, śmiejąc się w duchu z każdego jego ruchu i gestu, w jego wzroku widzą fałsz, który ma ich oszukać, ale oni to odkrywają i na nic Albertowi wszystkie sprytne sztuczki. Unika więc nadal swoich znajomych, z którymi już nie potrafi naturalnie rozmawiać, bo wydaje mu się, że oni znając go ze sceny, każde jego słowo uważają za grę, za fałsz. Słowa Alberta dla innych już nie znaczą tego, co winny znaczyć. Jąkał się więc Albert w rozmowie ze znajomymi, peszył się i żenował, czasem rumienił jak małe dziecko i wiedział jednocześnie, że teraz wyglą
da komicznie. Wciąż denerwował się i pieklił, kiedy znajomi patrzyli na każdy jego gest, każdy ruch ręką czy skrzywienie ust, jak się patrzy na aktora na scenie i to w chwili trzymającej widza w napięciu. Unikał więc Albert szczególnie swoich znajomych i powtarzał coraz częściej do siebie. „Muszę uciec z tego miasta, gdzie wszyscy zmuszają mnie również poza teatrem do gry, do fałszu w sytuacji, kiedy ja nawet na scenie nie chciałem już tego robić. I nawet gdybym nie wiem jak wszystkim tłumaczył, że już nie gram, że nie ma we rnnie fałszu, to nic nie pomoże lecz przeciwnie, upewni jeszcze bardziej wszystkich w tym, że mają rację. Rzeczy i zjawiska nie takie bowiem są naprawdę, jakie obiektywnie istnieją, ale takie, jakimi chcą je widzieć ludzie”. Szczególnie nie mógł Albert zapobiec spotkaniom z ludźmi, którzy widzieli go na scenie, bowiem ich nie znał. Często więc wydawało się Albertowi, kiedy przechodził ulicą, że ten i ów uśmiecha się do niego porozumiewawczo. I takich właśnie przechodniów pojawiało się z każdym dniem, z każdym jego Wyjściem do miasta coraz więcej. Albert dobrze wiedział, co oznacza ich wrok i co znaczą lch uśmiechy. „To pewnie tak samo jest z człowiekiem, który popełnia jakiś fałsz w swoim życiu i zostaje na nim publicznie przyłapany. Wszyscy potem widzą fałsz w najbardziej czystych czynach czy gestach tego człowieka”.
Albert znowu przesiadywał całymi godzinami w swoim pokoju i znowu gospodyni pa
trzyła na niego nieufnie i kręciła z niezadowoleniem głową.
— Czy jeśli jestem smutny, to także ze mną jest coś nie w porządku? — zapytał Albert, zdobywając się na uśmiech poprzez swój smutek czarny jak smoła.
— Oczywiście, też nie w porządku. Człowiek nie może być cięgiem ani wesoły, ani smutny. Taka już jego natura, a naturze sprzeciwiają się tylko straceńcy — odpowiedziała panna Brygidka. — Pan, Albercie, powinien częściej wychodzić do miasta, a może i kobietę sobie jaką uczciwą wziąć — radziła.
Ale i ta ostatnia uwaga-rada nie rozbawiła Alberta. „Nic mnie nie jest już w stanie ożywić, przywrócić życiu” — mówił w tych dniach do siebie i już ugruntowywał się w swoim postanowieniu. „Nie mam tu nikogo, z nikim nie jestem związany, mogę więc zrobić, co zechcę”
— powiedział któregoś dnia i opuścił swój pokój, który zamieszkiwał od lat.
I tak właśnie zaczął się, w tym krótkim czasie od momentu przejścia na emeryturę, kolejny okres w życiu Alberta.
W nowym mieście Albert czuł się o wiele swobodniej, ale i tutaj nie było mu łatwo. To, że nie znał nikogo, okazało się, że oprócz dobrych stron, ma również złe. A złą stroną były teraz uciążliwe, rytualne czynności towarzyszące poznawaniu nowych ludzi. Co innego jednak stało się najważniejsze dla Alberta. Oto nawet samo poznawanie ludzi w nowym mieście zaczęło mu przypominać przedstawienia
teatralne. Tak, przedstawienia teatralne! Albert bowiem tutaj, jak przedtem w teatrze podczas spektakli, musiał świadomie ukształ- towywać w oczach i wyobraźni nowych ludzi obraz siebie. Dawniej narzucał widzom postać sceniczną, teraz wiedział, że trzeba od początku kształtować w oczach i wyobraźni mieszkańców nowego miasta swój obraz, tym razem jako normalnego, niczym spośród nich nie Wyróżniającego się człowieka. I już od pierwszych dni pobytu w nowym mieście zaczął Alberta niepokoić fakt, że przedstawiając się innym, usiłuje podać siebie w takiej a nie innej wersji, że, o zgrozo, jest w ten sposób nadal aktorem, choć ludzie teraz o tym nie wiedzą. A więc jest nieuczciwy, ponieważ nie powiadamia ludzi, jak to się dzieje w teatrze, o konwencji gry. I ten fałsz bardziej go męczył niż na przykład kłamstwo, iż na pytania, jaki był jego zawód, odpowiadał, że pracował na poczcie. Nie mógł Albert oprzeć się myśli, że oto znowu brnie coraz bardziej w fałszu, a mówiąc delikatniej, że oto znowu gra, przedstawiając ludziom tylko takiego siebie, jakiego wyreżyserował do pokazania. Już w tych pierwszych dniach przeczuwał Albert, że wcześniej czy później znajdzie się jakaś luka, przez którą wślizną się inni ludzie i odkryją jego kolejne tandetne aktorstwo, a wtedy również dowiedzą się o jego wszystkich poprzednich. „Czy nie lepiej więc od razu poddać się” — pytał siebie Albert. „A jednak każdy normalny człowiek w jakimś tam procencie także jest aktorem”
Miłość legendą innych — 12
177
— pocieszał się chwilami. „I w jaki sposób aktorstwo, reżyseria swoich własnych czynów, kształtuje człowieka? Gdzie więc zaczyna się aktorstwo, które można by nazwać chwilowym, nieprawdziwym stanem człowieka, a gdzie zaczyna się jego naturalność?” — zastanawiał się dalej. Albert zapragnął przekonać się, czy rzeczywiście jego nowi współmieszkańcy niczego nie podejrzewają. Sprawa ta do tego stopnia zaczęła go niepokoić, iż pytał ludzi wprost, czy ich zdaniem ktoś, kto był kiedyś aktorem, potem z przyzwyczajenia gra przez całe życie przed ludźmi, nawet jeśli nie ma już żadnych, ale to żadnych powodów do gry. I Albert wpadł we własne sidła. Teraz dopiero jego nowi współmieszkańcy otworzywszy szeroko oczy, patrzyli na niego jakby nagle, w jednej chwili, wszystko zrozumieli i jakby jednocześnie dziwili się bardzo, iż dotąd nie odkryli sami tak prostych rzeczy.
I chociaż wprost zaprzeczali, wiadomo było, że odtąd właśnie nie wierzą ani jednemu Al- bertowemu słowu. A więc został i tu rozszyfrowany i zaczął unikać ludzi, bo teraz już zupełnie nie wiedział, jak się w stosunku do nich ma zachowywać. Był, jak wiele razy w tym krótkim okresie od chwili zerwania z teatrem, i tym razem bezradny.
I zupełnie niespodziewanie dla samego siebie Albert zapragnął wrócić do teatru. Zapragnął zagrać na scenie. Jeden, jedyny raz, ale zagrać. Wszystko jedno jaką rolę, sam nawet nie wiedział, o jakiej roli najbardziej
Warzy, jakiej pragnie. Nie miał też pojęcia, jak teraz grałby. Wiedział jedno, że gdyby miał jeszcze możliwość tego „jednego razu zagrania”, postarałby się podołać każdej roli. I znowu, zaczęła mu w głowie świtać nowa koncepcja realizacji tej ciszy w teatrze i nowa koncepcja osiągnięcia tej ciszy wśród ludzi. %ło to coś przeczuwalnego dla Alberta, choć niesłychanie trudnego do nazwania. Przeczuwał, że konkretność i nazwa tego pragnienia staną się oczywiste, kiedy jeszcze jeden, jedyny raz znajdzie się na scenie. Po prostu tym razem zagra siebie. „Będę grał siebie w taki sposób, jakbym grał wszystkich ludzi naraz” — myślał Albert i przejmował go strach na myśl tego marzenia. Zapragnął nagle wrócić do miasta z którego uciekł i w którym rozstał się z teatrem. Do tego stopnia ta nagła myśl wyzwoliła jego niecierpliwość, iż spakował szybko walizkę i wyszedł na rogatki miasta. Zabrała go ciężarówka załadowana ogromnymi belami drzewa. W szoferce, gdzie siedział obok kierowcy, pachniało benzyną i smarem, a zapach ten przyprawiał go o zawrót w głowie. I z takim właśnie zapachem Albert obudził się w domu dróżnika, w połowie drogi od miasta, do którego jechał; od miasta, w którym poszedł na emeryturę, z którego uciekł, aby teraz tam powracać.
Odzyskawszy przytomność, długo Albert Wodzi wzrokiem po pokoju, w którym się znalazł. Odgarnia ciężkie okrycie, pod którym dusi się i parzy. Przez chwilę nie wie, jak się tu
znalazł. Zaraz jednak przypomina sobie ciężarówkę załadowaną ogromnymi belami, zapach benzyny i smarów, który towarzyszy mu do tej chwili. Do pokoju, w którym leży, przychodzi sucha kobieta o ziemistej twarzy.
—■ A więc będę jeszcze na scenie! — Albert krzyczy radośnie i usiłuje podnieść się na łokciach.
Zdziwiona kobieta podbiega do łóżka.
— Bo widzi pani, trzeba stworzyć taką ciszę, żeby ludzie natychmiast w nią uwierzyli. Co więcej, żeby ją już na długo przedtem przeczuwali — teraz Albert mówi powoli. — Widzi pani, o najważniejszych sprawach nie można mówić, o tym trzeba powiedzieć ciszą i ja tego jeszcze dokażę, ja to zrobię...
— Na pewno pan to zrobi, ale teraz proszę spokojnie leżeć. Niedługo przyjadą zabrać pana do szpitala.
— Pani mnie chyba poznaje, bo ja i dla pani przez całe życie chciałem... — mówi z wysiłkiem i milknie.
Kobieta, chwiejąc się, cofa się w stronę drzwi.
— Przywieziono pana całego pokiereszowanego i to cud boski, że pan żyje. Mąż mówi, że ledwo wydostali pana spod stosu wielkich belek.
Albert zamyka oczy i widzi teraz przesuwające się tłumy ludzi.
— Tak, już wiem... Na pewno pani mnie rozpozna w chwili, kiedy będę wszystkimi ludźmi naraz... Rozumie pani?
— Proszą, niech pan leży spokojnie, bo może odnowip się krwotok... To i tak cud...
— Tak, proszę pani, móc umrzeć, wiedzieć, że mogło się umrzeć i żyć to cud... I ja to pokażę w jednej chwili, kiedy będę częścią natury, wszystkimi ludźmi naraz...
I znowu wraca do Alberta pewność siebie. Patrzy na kobietę wzrokiem pełnym ciepła i szczęścia. Dopiero teraz Albert jest całkowicie przekonany, że dokona swego, że osiągnie cel. Leży nieruchomo z obolałym ciałem, ale dopiero teraz on, Albert, który musnął się
0 wielką ciszę, jest pewien swego. Jest teraz zjednoczony duchem z innymi ludźmi, jak katolicy mają być zjednoczeni z Bogiem, gdy przyjmują sakrament.
Po wyjściu kobiety Albert, jak rzadko dotąd, łatwo zasypia i śpi spokojnym, bez snów snem człowieka wolnego również w swojej podświadomości.
Po całkowitym wyzdrowieniu Albert wrócił do miasta, w którym przeszedł na emeryturę
1 z którego chciał uciec na zawsze. Pani Brygidka, jego gospodyni, przywitała go bez zdziwienia.
— Wiedziałam, że pan Albert wróci do nas — powiedziała krótko.
„A więc mówi: «do nas»” — ucieszył się w myślach Albert.
— Ano, wróciłem, pani Brygidko, bom się stęsknił — odpowiedział i już zupełnie nie dbał o to, że styl tego zdania brzmi nieco aktorsko.
— Nikogo nie przyjmowałam do tego pokoju, bo wiedziałam, że pan wróci ■— mówiła kobieta, w dalszym ciągu ukrywając swoją radość.
Albert usiadł w starym fotelu, obszernym i ledwo trzymającym się ze starości. Znowu zapragnął z całej duszy znaleźć się w teatrze, na scenie, choćby na chwilę, choćby przez sekundę siedzieć tak w fotelu na podium. „To by mi zupełnie wystarczyło, bo wiem teraz wszystko, co trzeba wiedzieć o granicy życia i śmierci. A ja i z tych kilku minut nieruchomego siedzenia w fotelu zrobiłbym wszystko” — mówił do siebie.
— Aha, byłabym na śmierć zapomniała — odezwała się panna Brygidka. — • Byli tu pańscy koledzy z teatru. Aż trzech ich było i Go- rawa był, ten, co z nich nasławniejszy. Powiedzieli, właściwie to pan Gorawa powiedział, że jak pan wróci, to proszą serdecznie, tak właśnie powiedział pan Gorawa, żeby natychmiast pan do nich przyszedł...
Albert oparł głowę o fotel, ciężko oddychając.
„A więc nie zapomnieli o mnie. To dobrze. A więc nie zapomnieli. Ten, co z nich najsławniejszy, powiedziała panna Brygidka”. Gorawa — to aktor charakterystyczny. Taki aktor zawsze podoba się ludziom, nawet bardzo, ale prawdziwej sławy nigdy nie osiąga, bo ma coś z clowna, coś żałosnego. I tym właśnie przypomina pewne ludzkie cechy. A ludzie w końcu odkrywają to i dlatego taki aktor
nie ma szans na wielkość. „Powinienem zapytać pannę Brygidkę, dlaczego właśnie Gorawę nazwała najsławniejszym”. Nie, nie zapyta, bo i po co. To wszystko teraz przecież nieważne.
Nazajutrz Albert, już raniutko, był w teatrze. Uznał, że najlepiej będzie, jeśli pójdzie wprost do dyrektora. Rozumował bowiem, że jeśli koledzy przyszli aż w trójkę, to była to niejako oficjalna delegacja, czyli przyjście do niego urzędowe, a więc i on powinien wejść do teatru tak samo urzędowo. Byłoby nawet niezręcznością i nietaktem nie zacząć właśnie od dyrektora. Dyrektor powitał go wylewnie, jak starego, serdecznego przyjaciela. Zaraz posadził przy stoliku dla gości w swoim gabinecie i sam usiadł z wielkim uśmiechem naprzeciwko. Nalał po kieliszku złocistego koniaku.
— Drogi panie Albercie — zaczął i zrobił chwilę przerwy jak w początkowych kwestiach uroczystego przemówienia. — Jest pan nam bardzo potrzebny — wypalił jednym tchem, nie patrząc na Alberta. — Chcielibyśmy też jakoś godnie zaznaczyć pańskie odejście na emeryturę.
Wreszcie dyrektor podniósł głowę. W jego oczach Albert zobaczył niepokój i niezdecydowanie, i jakby lekkie zażenowanie.
— Proszę mnie źle nie zrozumieć, drogi panie Albercie — zaczął mówić, jakby słowa sprawiały mu ból. — Chcemy powierzyć panu rolę, którą pan kilkadziesiąt lat temu zaczynał pracę w teatrze, słowem, debiutował na scenie.
Byłaby to taka symboliczna klamra spinająca pańską twórczość artystyczną. Wygrzebałem w pańskim bogatym i ciekawym życiorysie fakt, iż debiutował pan właśnie w sztuce, którą obecnie gramy. I właśnie pan będzie naszym wybawcą, bo nie mamy akurat aktora do tej roli...
Wreszcie dyrektor wymienił tytuł sztuki i Albert natychmiast wiedział, o jaką rolę chodzi, pamiętał przecież, mimo* upływu lat, swój debiut sceniczny. Tak, rzeczywiście, wszystko się zgadza. Kilkadziesiąt lat temu debiutował w tej sztuce rolą umierającego człowieka. Teraz przypomniał sobie nawet kłopoty z charakteryzacją przed przedstawieniem, bądź co bądź, miał wtedy niewiele ponad dwadzieścia lat. Była to rola umierającego starego człowieka, który wypowiada zaledwie ldlka słów. „Dlatego też — pomyślał Albert i to go rozśmieszyło —■ dyrektor był taki delikatny w stosunku do mnie. Nie chciał, abym przypadkiem w jego propozycji dopatrzył się aluzji do mego wieku i do moich możliwości artystycznych...”
— Tym razem nie będę się potrzebował charakteryzować — powiedział swobodnie Albert, chcąc jednocześnie wybawić dyrektora z zakłopotania, jakie wykwitało już na jego twarzy.
— A więc godzi się pan, Albercie? — odezwał się ucieszony dyrektor.
— Ależ oczywiście, godzę się — szczerze podchwycił Albert.
— Wprawdzie to rola prawie bez słów...
— Nie szkodzi, ja coś tam wiem na ten temat... Takie role bywają najciekawsze...
Dyrektor nie posiadał się z radości, co' też objawiał swoim kordialnym zachowaniem i gdyby tylko mu wypadało, na pewno uściskałby i wycałował Alberta. Był jednakże, ponad wszystkie emocje, przede wszystkim dyrektorem i niestety, musiał się stosownie do tego stanowiska zachowywać.
— Tak, będzie to swego rodzaju klamra zamykająca całe moje życie — powiedział Albert, przypominając słowa dyrektora sprzed chwili.
— I twórczości artystycznej — dodał uprzejmie dyrektor.
I tak właśnie doszło do tego, że od następnego dnia Albert co wieczór umierał na scenie. Teraz, w przeciwieństwie do debiutu w tej roli, grał przede wszystkim twarzą, nie przeszkadzała mu już charakteryzacja. Nie bał się, jak kilkadziesiąt lat temu, że zostanie rozszyfrowana jego młodość. Teraz grał po prostu samego siebie. To była wymarzona przez niego rola. Zrozumiał już pierwszego wieczoru, że ta właśnie przypadkowa rola daje mu największe możliwości zrealizowania scenicznego ideału ciszy, o czym przecież tak marzył. Teraz nie było już oklasków. Kiedy umierając pokazywał ludziom swoją twarz zalegała ogromna, ciężka cisza, ale Albert był oszczędny
i tylko przez niewielką chwilę pozwalał ludziom patrzeć na swoją twarz. Reszty miała dokonać podniecona do ostateczności ludzka
wyobraźnia. W czasie debiutu w tej roli Albert, zgodnie z tekstem sztuki, wygłaszał kilka zdań. Teraz uzgodnił z reżyserem, że nie powie na scenie ani słowa, że zagra samą twarzą, samą postacią. I zagrał Albert już pierwszego wieczoru sugestywnie jak tylko mógł, i żył od tej chwili oczekiwaniem na wieczór, który będzie osiągnięciem jego ideału ciszy. „Przestałem, teraz dopiero przestałem wreszcie być aktorem. Wreszcie przestałem nim być. Teraz naprawdę gram siebie” — powtarzał Albert w myślach ucieszony, jak nigdy dotąd w swoim życiu. I po kilku przedstawieniach Albert nie utrzymywał już siebie w ryzach i zaczął rozkoszować się przedłużaniem ciszy.
Odezwało się i zapanowało w nim uczucie sadyzmu w stosunku do widzów, do tych samych, którzy teraz nim się zachwycają i boją, a kiedyś go nie rozumieli; których przedtem nigdy nie mógł pokonać. A więc, z każdym przedstawieniem, Albert coraz dłużej pokazywał swoją twarz ludziom, był bezwzględny
i okrutny w swojej krwiożerczej pasji, w maltretowaniu tych, którzy go nigdy dotąd nie chcieli zrozumieć. Z każdym następnym przedstawieniem przedłużała się cisza, którą Albert tworzył swoim umieraniem. Napięcie ciągle wzrastało i każdego wieczoru ludzie coraz bardziej wstrząśnięci wychodzili z teatru. Po każdym następnym przedstawieniu coraz więcej koszy z kwiatami stawiano przed Albertem, a w momencie wręczania mu wiązanek kwia
tów rozlegały się huraganowe brawa. I wszyscy dobrze wiedzieli, że te oklaski są tylko dla niego, bowiem w czasie, kiedy Albert umierał, nigdy nie klaskano. Długo po jego umieraniu nikt nie miał odwagi poruszyć się, nie śmiał oddychać. Wszyscy aktorzy, łącznie z tymi, którzy grali główne role, byli bez znaczenia, nie liczyli się. Główną rolę grał Albert tym milczeniem, które wytwarzało w czasie przedstawienia tę jedyną, niepowtarzalną wysepkę ciszy. Ale Albertowi było wciąż za mało. Konsekwentnie więc każdego wieczoru natężał grozę i przedłużał swoje umieranie. A ludzie zdaje się zaczynali być już wściekli na niego, ale wciąż po przedstawieniu bili mu brawa i posyłali kwiaty. „Zadowoleni są, że to nie oni, ale ja co wieczór umieram i to ich pociesza, to ich podnosi na duchu. Czekajcie, ja wam jeszcze pokażę!” —■ odgrażał się w myślach Albert. I mścił się na nich każdego wieczoru za swoje całe życie, którego przedtem nie mogli nigdy zrozumieć.
I tak minęło ponad dwadzieścia przedstawień. Ludzie zaczęli przychodzić na przedstawienie już tylko ze względu na Alberta, dla jego doskonałego umierania. Krytyk teatralny w miejscowej prasie napisał dwa ogromne peany na cześć Alberta. Niektórzy przychodzili kilka razy na przedstawienie. I powtarzano bez przerwy, że Albert jest coraz lepszy, coraz doskonalszy, że jego śmierć, która, jak pisał krytyk, nabrawszy już w pierwszym
przedstawieniu rumieńców, była teTaz rozpalonym do białości żelazem.
I nie wiadomo, co by się stało, gdyby nie wydarzyło się coś zupełnie nieprzewidzianego.
Któregoś dnia koledzy pomogli Albertowi zanieść ogromne kosze kwiatów, których tego wieczoru było wyjątkowo dużo. Albert, zmęczony, położył się na łóżku, a przed nim stały te ogromne, różnokolorowe kwiaty. I powtórzył Albert dla kolegów z teatru tę swoją scenę umierania doskonałego. Wszyscy patrzyli jak urzeczeni, bo teraz naprawdę Albert przechodził samego siebie, przeszedł własną doskonałość, jaką był już osiągnął na scenie. I pożałowali jego koledzy aktorzy, że teraz nie widzi Alberta publiczność i nie byli wcale zawistni, bo wobec oczywistej doskonałości nie można być zawistnym. A był wśród aktorów również ów aktor charakterystyczny nazwiskiem Gorawa, który przyszedł do teatru akurat wtedy, kiedy Albert odchodził, i który zastąpił Alberta w teatrze. Teraz ów aktor charakterystyczny patrząc na Alberta wykrzyknął szczerze, a głos jego był pełen zachwytu:
— Albercie, jesteś wspaniały, ja przez całe życie marzyłem o czymś takim. Marzyłem
0 takiej doskonałości...
Albert słyszał te słowa aktora Gorawy
1 wiedział, że oto osiągnął swój cel ostateczny. „Oto zagrałem naprawdę doskonale, do ostatnich granic, już dalej sztuka staje się niemożliwa. Oto połączyłem w doskonałej, nieroze
rwalnej więzi sztukę z życiem, uczyniłem fałsz
i prawdę jednym i tym samym, a wszystko to z własną świadomością tychże faktów... A więc osiągnąłem to, czego nikomu nie udało się osiągnąć. Oni wszyscy myślą, że teraz ja tylko gram i w tym moja doskonałość i w tym niemożliwość już powtórzenia tej sceny jak niemożliwym jest powtórzenie czegoś doskonałego. Jak niemożliwym, żeby doskonały Bóg powtórzył samego siebie, nie przestając w tej pierwszej swojej formie być równie doskonałym” — myślał radośnie Albert, powoli, z namaszczeniem zamykając marmurowe, zimne i ciężkie powieki. I równie powoli i majestatycznie wchodził Albert w wielką jasność, która była tylko jego, którą on tylko widział. Stawał się promieniami tej jasności, która odtąd będzie krążyć wśród kwiatów, wśród wszystkiego, co jest radością i życiem. Aktorzy patrzyli na Alberta jak urzeczeni, bo przedłużył on tym razem do niemożliwości tę swoją scenę umierania i leżał wciąż bez ruchu wśród kwiatów. A jasność, w którą wchodził, była właśnie piątą porą roku, ale o tym nie wiedzieli stojący nad nim aktorzy, nawet ów aktor charakterystyczny, o nazwisku Gorawa, który go zastąpił w teatrze i powinien wiedzieć najwięcej.
— Dosyć już Albercie — powiedział ten aktor charakterystyczny, bo już jego nerwy nie wytrzymywały. — Dosyć już, wiemy przecież, widzimy, że jesteś doskonały. Ulituj się
i nie męcz nas dłużej. Żaden z nas, choćby umarł, nigdy ci przecież nie dorówna...
Ale Albert już tego nie słyszał. Aktorzy długo stali nad nim oniemiali, nie mający odwagi poruszyć się ani otworzyć ust. I była to cisza, którą wreszcie Albert osiągnął w stopniu doskonałym, bo oto zmusił do milczenia nie zwykłą, tkliwą i sentymentalną publiczność, ale ludzi wyrafinowanych we wszelkiej sztuce i grze.
— Dosyć już, Albercie... Błagamy cię, przestań już... —■ powtórzył ten sam aktor Gorawa
i nagle zrozumiał, że Albert już go nie słyszy; powtórzył jednak jeszcze raz prośbę, bo był aktorem i chciał, żeby sztuka trwała nadal, wiedział bowiem, że jest to chwila wspólna dla wszystkich ludzi, kiedy życie i teatr to jedno.