Kuriata Czesław MIŁOŚĆ LEGENDĄ INNYCH

CZESŁAW KURIATA

mitość

legendą

innych

opowiadania



TRAPEZ Z KONTRAFAŁDĄ



Prosi mnie pan, mecenasie, abym opowie­dział dokładnie o tamtym powrocie do domu, kiedy to spotkałem przed klatką schodową po­gotowie. Twierdzi pan, że moje wtedy zacho­wanie i reakcja psychiczna, to ważny, pogrą­żający mnie argument prokuratora. W tym jednym, jedynym punkcie zgadzam się z pa­nem. Rzeczywiście, pan prokurator na pierw­szej rozprawie zarzucił mi cynizm, a co zatem, wywodził logicznie, człowiek, który w taki sposób zachował się w tamtym tragicznym momencie, jest zdolny do wszystkiego. Oczy­wiście, do wszystkiego w tym najgorszym sen­sie. A więc dobrze, panie mecenasie, spróbuję panu „odtworzyć siebie” podczas tamtego wy­darzenia, boję się jednakże, że pan się roz­czaruje, ponieważ moja relacja prawie niczym nie będzie się różnić od tego, co powiedział pan prokurator. Pan przecież wie o tym rów­nie dobrze, jak i ja, że wielkie wstrząsy, ja­kie człowiek przeżywa, mogą wyzwolić w swo­

im szczycie dwie przeciwne reakcje, miano­wicie — skrajną histerię, szał lub całkowitą obojętność na wszystko.

Ja jednak nie „podpadam” ani pod ten pierwszy przypadek ani pod drugi, u mnie bo­wiem było to zupełnie coś innego, coś, co zdarza się jeszcze częściej. Mówię w tej chwili o tym nie dlatego, aby usprawiedliwić się przed pa­nem, przeciwnie... A może inaczej, mówię

o tym tylko gwoli ścisłości i próbie doszuki­wania się jakichś sygnałów prawdy. Uśmiecha się pan? Tak, powiedziałem serio, według mnie nie ma bowiem prawdy, są tylko jej bardziej lub mniej oślepiające sygnały. Podobnie jak, aby istniało światło, musi istnieć ciemność, a samo światło jest tym mocniejsze, im gęstsza była ciemność. Światło tym bardziej przecież oślepia, im w większej ciemności były pogrą­żone nasze oczy, zanim się ono pojawiło. A więc nie najistotniejsze jest samo światło, lecz jego antyteza, czyli ciemność. Ale do rze­czy, panie mecenasie. Wracam do opisu tam­tego tragicznego momentu i mojej reakcji, która tak bardzo zainteresowała pana proku­ratora i która dla niego jest owym światłem, rzucającym na mnie te „logiczne cienie”, jak był łaskaw publicznie sformułować pan pro­kurator.

Jak pan wie, przed bramą stała już karetka pogotowia, a wokół niej grupa gapiów-sąsia- dów, w większości kobiet, po których ubiorze widać było, że dopiero co oderwały się od zajęć w kuchni. W pierwszej chwili, nic nie przeczu­

wając i nie chcąc przeczuwać... Tak, niech pan nie protestuje, my przecież naprawdę pa­nujemy w jakimś stopniu nawet nad naszymi przeczuciami, pozwalamy im rozwijać się lub ich rozwój hamujemy — a więc i ja w pierw­szej chwili, hamując przeczucia, podchodzę do klatki schodowej, w której mieszkam, a stojący przed nią rozhisteryzowani i podnie­ceni do najwyższego stopnia ludzie tworzą za­porę, jakby zagradzali mi drogę. Chętnie wy­minąłbym ich, ale przecież szedłem do swego mieszkania. Wydaje mi się teraz, że moja świadomość na moment jakby zanikła — stąd też i moje własne istnienie było, jak to się mówi, półrealne. A jednak usłyszałem, a ściślej mówiąc, odczułem, że rozgardiasz wśród ko­biet przycicha. Teraz ludzie, wśród których — to bardzo ważne, panie mecenasie — było naj­więcej kobiet, rozstąpili się cicho jak podczas procesji. Dopiero kiedy wszedłem w ten ludz­ki szpaler, wszystko zrozumiałem. Za wszelką jednak cenę nie chciałem się poddać emocji i, jak się okaże, udało mi się to, jeśli tak łatwo oszukałem lekarza. Zobaczyłem, jak dwóch sanitariuszy wynosi na noszach ciało kobiety przykryte szarym kocem. O tym, że była to kobieta, świadczyły wypływające spod koca ja­sne, długie włosy. „Panie doktorze to on”, usłyszałem jadowity krzyk grubej kobiety, która ruszyła biegiem za mną, gdy wchodziłem do kamienicy. Wszedłem na schody i nawet się nie odwróciłem na ten krzyk, jakbym się wcale nie domyślał, że jest do mnie kierowany. Sze­

dłem zwyczajnie, jak co dzień, spokojnie, bo przez ostatnie miesiące zdążyłem już w sobie wykształcić ten spokój. Po chwili usłyszałem za sobą odgłosy, jakby ktoś wciąż za mną biegł. Kiedy kroki były tuż przy mnie, przy­stanąłem odruchowo, aby przepuścić obok sie­bie biegnącego do góry. Nie obejrzałem się na­wet wtedy, gdy biegnący przystanął. „Jestem lekarzem”, powiedział zdyszany człowiek obok mnie. Dopiero teraz odwróciłem się i skłania­jąc się z uśmiechem, grzecznie odpowiedzia­łem, że bardzo mi przyjemnie. „No, wie pan!?”, bardziej zdziwił się, niż rozgniewał człowiek w białym fartuchu. „Pan się nazywa Józef Rawicz? Pan jest...?”, poprzez nieustają­cą zadyszkę pytał lekarz. Odpowiedziałem krótko i spokojnie, że owszem tak, zgadza się. „Tak, tak, tak”, niczym krótka seria z auto­matu rozległo się skandowanie lekarza. I to była najgorsza dla mnie chwila, czułem, jak strach i bezradność łapie mnie za gardło, a no­gi zamieniają się w bezdenną pode mną prze­strzeń. Na szczęście, panie mecenasie, a może raczej na nieszczęście, jakby pan powiedział, ten mój stan słabości trwał tylko sekundy. Zaraz wrócił spokój, więc uśmiechnąłem się do człowieka w bieli swobodnym, rozlewnym uśmiechem. „Pan jest żonaty?”, jąkając się, tonem człowieka zbitego z tropu, zapytał le­karz. Wtedy ja, nie bardzo wiedząc, co odpo­wiedzieć, bąknąłem niedbale, że tak i nie. „A o co chodzi, można wiedzieć?”, anielsko do­rzuciłem pytanie. Teraz, wbrew moim ocze­

kiwaniom, nastąpiła spokojna informacja le­karza, że to właśnie moją żonę przed chwilą Wynieśli sanitariusze, że żona truła się, ale na szczęście, zażyła niezbyt dużą dawkę środków nasennych. W taki oto sposób narzuciłem le­karzowi, panie mecenasie, swój spokój, który niu się także udzielił, a przez to samo rozbiłem odwieczną konwencję ludzkiej obłudy, która zwykła się objawiać w obliczu nieszczęścia drugiego człowieka. „Dziękuję za pocieszające wieści”, odpowiedziałem i zdaje się, że byłbym teraz naprawdę zbiegł po schodach na złama­nie karku do tych jasnych, rozrzuconych wło­sów, które wypływały w nieładzie spod sza­rego koca... Byłbym to naprawdę zrobił, ale słowa lekarza przywróciły mi czujność i one właśnie nie pozwoliły mi się zdradzić. „Jak to mam rozumieć? Za co mi pan dziękuje? Proszę mi wybaczyć, ale ja pana nie rozumiem?”. Wtedy ja, panie mecenasie, odpowiedziałem sucho i zimno, i choć nie był to mój własny głos, byłem z tej odpowiedzi bardzo zadowolo­ny, jak ktoś, kto wytrzymuje przechodzącą ludzkie pojęcie, najwyższą próbę własnej siły. Odpowiedziałem człowiekowi w bieli: „Po pierwsze, dziękuję za uratowanie mojej, for­malnie jeszcze żony, po drugie, dziękuję za dobrą wiadomość, że zażyła niewielką dawkę proszków...” A więc udało się stłamsić słowa­mi podbiegającą do gardła tkliwość. Panie me­cenasie, pan sobie nie wyobraża, jaki zwycięs­ki poczułem się w tamtym momencie, w któ­rym po raz pierwszy w życiu pokonałem sa­

mego siebie i nie objawiłem własnych emocji. Bo widzi pan, dotychczas moje emocje, które objawiałem, wyzwalały u ludzi litość. Kiedy to odkryłem — a stało się to dosyć szybko — celowo, z premedytacją grałem przed ludźmi nieszczęśliwego tylko po to, aby wzbudzić ich litość, a więc osiągnąć przez to jak najwięcej korzyści. Pan się zaczyna niecierpliwić, mece­nasie? Dobrze, zaraz skończę opis tamtej sy­tuacji, zaznaczam jednak jeszcze raz, że ma ona związek z całym moim życiem i dlatego tak szczegółowo ją relacjonuję. Zrozumie pan wszystko dopiero po wysłuchaniu mnie do koń­ca. „Pan jest cyniczny”!, powiedział lekarz i sam, nie wiedząc dlaczego, strapił się swoim wybuchem gniewu. „Zaplombowano pańskie mieszkanie, więc musi pan gdzie indziej prze­nocować”. A ja wtedy znowu, czując już nad nim przewagę, jakiej chyba nigdy nad nikim w życiu nie miałem, odpowiedziałem: „Wszy­scy macie rację, podejrzewając mnie o otrucie własnej żony”. Pan to musi, mecenasie, zro­zumieć, zawsze przez całe życie zapędzano mnie w kozi róg, w bezradność — a wtedy ja po raz pierwszy uczyniłem to z kimś innym. Moje uczucia przez całe życie były „tak pra­widłowe”, nie zawaham się użyć tego termi­nu, że moja reakcja przed lekarzem w obliczu tragedii (reakcja, która nie mieściła się w nor­mach ludzkich), dawała mi po raz pierwszy w życiu poczucie wyzwolenia. Tak, poczucie wyzwolenia! Gdzieś, panie mecenasie, wyczy­tałem, że człowiek całe życie skrupulatnie pod­

porządkowujący się „normom ludzkim", musi wreszcie popełnić coś, co przed sobą mógłby nazwać zbrodnią. (Oczywiście, niech pan się nie boi, nie chodzi tu o dosłowną zbrodnię).

Oto dlaczego zachowałem się tak wtedy na schodach, czego absolutnie nie może zrozumieć pan prokurator, twierdząc, że tamto zachowa­nie się moje świadczy, iż całe życie byłem cy­niczny. Nie chcę się wybielać i przedstawiać siebie jako anioła dobra, bo i na ten temat mam już inne zdanie niż kiedyś, ale mój cy­nizm w rozmowie z lekarzem, to chęć znisz­czenia, zwyciężenia w sobie dążności do przed­stawienia siebie przed ludźmi w jak najlep­szym świetle. Tak, tak, ja to panu udowodnię na przykładzie swego życiorysu, mamy prze­cież sporo czasu. Musi więc pan mnie cierpli­wie wysłuchać, jeśli już pan tak serdecznie i bezinteresownie podjął się obrony mojej skromnej osoby. Zanim jednak przedstawię pa­nu przeszłość, skończę o tamtym wydarzeniu na schodach, bo jest ono ważne, jeśli uznaję je za swego rodzaju punkt zwrotny w moim życiu. Lekarz nagle zgarnął poły swego far­tucha, jakby poczuł przerażające zimno. „Dla­czego pan mnie tutaj zatrzymuje, tam jest śmiertelnie chora!, krzyknął i runął w dół zbie­gając po kilka schodów naraz. Stałem nieru­chomo jak zahipnotyzowany. A jednak to le­karz nie wytrzymał, a nie ja! Przystanął

o piętro niżej i domyślając się pewnie, że nie ruszyłem do góry, zapytał złamanym, proszą­cym głosem, jakby z ostatnią nadzieją, że mo­

ll

ja pozytywna odpowiedź uratuje we mnie godność człowieka. „A może pan pojedzie z żoną do szpitala?” „Nie”, odkrzyknąłem krótko i zwięźle w przestrzeń klatki schodo­wej, rozkoszując się przy tym swoim zwy­cięstwem. Tak, panie mecenasie, wyglądało to spotkanie i rozmowa z lekarzem. Nasza roz­mowa trwała niespełna pięć minut, choć opo­wiadałem o niej o wiele, o wiele dłużej. Czy pan zrozumiał, o co mi chodziło? Ja po prostu tamtą chwilą się rozkoszuję, choć wiem, że biorąc pod uwagę normy etyczne, jestem w niekorzystnej sytuacji. To był jednakże, jak już powiedziałem, punkt zwrotny w mojej psychice...

Pod drzwiami mieszkania odczekałem jesz­cze chwilę i zszedłem w histerycznym podnie­ceniu na dół. No, i co dalej było, sam pan dobrze wie, drogi mecenasie. Chąc opowie­dzieć o tym ładnie i literacko, musiałbym to ująć jakoś tak: „Długo biegłem w rozżarzo­nym do białości powietrzu. Potem nagle na­stąpił ból i słodkawa mgła przesłaniała wszy­stko. Zdążyłem jeszcze tylko pomyśleć, że te­raz dopiero leży obok mnie wiele kobiet, tak ufnych i tak cicho przyczajonych jak tamta na noszach”. Ale pan rozumie, że powyższych kilka zdań to literatura, więc po co się powta­rzać. Powiedział pan niedawno, że aby mnie skutecznie bronić, musi pan wszystko, co jest możliwe do poznania mnie, poznać. Miał pan rację dowodząc w sądzie, że nawet najdrob­niejszy czyn człowieka wpływa na całe jego

życie. Zacznijmy więc od początku, mimo że obronę pańską uważam za absurdalną, jeśli ja sam przed sobą nie mogę się już obronić. Po­wiem jaśniej, i niech pan wierzy, że mówię prawdę. Otóż, oskarżenie samego siebie, jest moją najskuteczniejszą obroną, wyzwoleniem z nędzy duchowej, która niczym rdza wszy­stko już we mnie przeżarła. A więc zacznijmy tę spowiedź, która, między Bogiem a prawdą, bardziej sensowna byłaby przed prokuratorem niż przed panem. Pan ma po prostu inne po­jęcie dobra i zła niż ja obecnie i może właś­nie dlatego spróbuję panu pomóc. Jeszcze raz podkreślam, moje oskarżenie samego siebie nie jest perfidnym, przewrotnym sposobem obrony ani też wzbudzaniem w pańskim sercu litości, która miałaby... Dlaczego nienawidzę litości, zrozumie pan, wysłuchawszy mnie cierpliwie do końca.

Czy pan, mecenasie, nie sądzi, na przykład, że źródłem wszystkich naszych klęsk jest am­bicja? Mówi się, że rodzą ją kompleksy, po­czucie niższości. Nie przeczę, może i tak bywa, twierdzę jednak, iż zdarza się najczęściej od­wrotnie, to ambicja rodzi kompleksy i chorobę, którą nazywa się poczuciem niższości. To, co powiedziałem, jest logiczne. Zgodzi się prze­cież pan ze mną, że im ktoś jest bardziej am­bitny, tym więcej spotyka go klęsk, i dalej, im więcej ten ktoś przeżywa klęsk, tym „bar­dziej paląco” rodzą się u niego kompleksy niż­szości. Kręci pan głową, mecenasie. Co to jed­nak znaczy, jeśli pan odpowiada, że zgadza

się ze mną i jednocześnie nie zgadza się? Za chwilę postaram się udowodnić swoje twier­dzenie, przynajmniej na przykładzie mego jednostkowego przypadku. Powtarzam więc, że wszystkiemu jest winna ambicja. Dziwię się do dziś, skąd się ona u mnie brała. Czło­wiek z tym się chyba rodzi, a reszty, czyli rzeczy najważniejszej, dokonują inni ludzie, aby ona już nigdy w człowieku nie popuściła. Powiedziałem, jak pan zauważył, „w człowie­ku”. Dla własnej więc swobody i wygody będę mówił o sobie jak o kimś innym, pozwoli mi to na pewien dystans, który byłby trudny do osiągnięcia, gdybym opowiadał w pierwszej oso­bie. Aby zbytnio niczego nie komplikować, będę mówił jak najprościej, najczęściej ogra­niczając się do samych faktów, których ko­mentowanie będzie pańskim zadaniem, a nie moim. Naprawdę wszystkiemu winna jest am­bicja i to ta towarzysząca od chwili „pozna­wania pierwszych kształtów rzeczy”. Już w szkole musiały być same piątki, a obłudni dorośli musieli bez przerwy chwalić, bo bez tego mały pędrak nie mógł żyć i jeśli zdarzył się dzień, podczas którego nie został za coś pochwalony, potrafił z tego powodu zamęczać się przez cały tydzień. Zawsze, o każdej porze dnia, w każdej chwili musiał błyszczeć ten smarkaty, mały berbeć i zbierać od dorosłych pochwały. Oczywiście, zawsze robił to za cenę przypochlebiania się im, dogadzania ich włas­nej próżności, a to ostatnie dorośli obłudnie nazywali mądrością cudownego dziecka. A cu­

downe dziecko, ten berbeć, już wtedy przed samym sobą wszelką mistyfikację uważał za prawdę. Bohater nasz, panie mecenasie, na przykład, na którąś gwiazdkę zrobił dwadzieś­cia paczek i wszystkie zaadresował na siebie, wszystkie wypchał brukwią i szmatami, a w jednej była nawet cegła, bo zabrakło już brukwi i szmat. Nasz bohater osiągnął swój cel: uczestnicy szkolnego wieczoru gwiazdowe­go, rodzice, nauczyciele i uczniowie, podziwiali to cudowne dziecko, które zawsze ma same piątki, a teraz dostało aż dwadzieścia paczek od świętego Mikołaja. Zdaje się, że rozdający te paczki, sam święty Mikołaj był tym faktem także oszołomiony. Po raz pierwszy wręczał jednemu dziecku aż dwadzieścia paczek; nie wiadomo jednak, czy odczuwał święty ten fakt jako niesprawiedliwość społeczną. Szko­da więc, panie mecenasie, że nie był to Dzia­dek Mróz, który powinien różnić się od świę­tego Mikołaja, przynajmniej w założeniu,

o wiele większą dozą racjonalizmu. Było to, niestety, zaraz po wojnie i Dziadek Mróz nie zdążył jeszcze przyjść na tamto Boże Naro­dzenie. Ale to jeszcze nie wszystko o naszym bohaterze. Otóż, nasz cudowny berbeć umówił się przed tym wieczorem gwiazdkowym z wie­loma kolegami co do wzajemnego przysyłania sobie paczek. Jego koledzy przysłali mu paczki z cukierkami i ciastkami, on wysyłał im brukiew i szmaty. Był to żart przyjęty, więc czemu nie? Wszystkie jednak, jak już po­wiedziałem, nawet te paczki z brukwią i szma­

tami zaadresował na siebie. Nikt niczego się nie domyślił, bo nasz przebiegły bohater, bo­jąc się jak ognia kompromitacji, każdą paczkę zaadresował innym rodzajem pisma i innym atramentem. I co najciekawsze, albo ściślej, najdziwniejsze, nasz bohater po otrzymaniu tych paczek, nie widział już w tym mistyfi­kacji, fikcji. Sam uwierzył w pozory, które pierwotnie, tylko innych miały wprowadzić w błąd. Niech mi pan powie, panie mecenasie, skąd się brała ta cholerna, chorobliwa, dziw­nie pojęta ambicja? Ta dążność od najmłod­szych lat do błyszczenia i wyjątkowości, nawet dzięki mistyfikacji, i brak wstydu przed sa­mym sobą i wyrzutów sumienia z powodu fał­szu, w jakim żył. Milczy pan, nie chcąc robić mi przykrości? A może pan milczy z zażeno­wania, że oto opowiadam o sprawach bez związku z procesem, który nas czeka? Powiem więc krótko, myli się pan. Wszystko to, co mówię, ma związek z procesem i z tą granicą, którą przekroczyłem po raz pierwszy w życiu w rozmowie z lekarzem na klatce schodowej. Korzenie obecnego mego stanu psychicznego, całego życia, sięgają w tamte lata i w prostej linii stamtąd wyrastają. Potem nasz bohater złapał węzełek i pojechał do miasta, do gim­nazjum. Spóźnił się kilka dni na egzamin, więc zaczął prosić płaczliwie nauczycieli, bied­ny wiejski chłopiec, i oczywiście zdał egza­min. Był sprytny i przebiegły jak na swój wiek, więc zaraz poszedł do takiej instytucji, co się biedniejszymi dziećmi zajmowała i wy­

chowywała, i znowu powtarzał długo i płaczli­wie, że biedny jest i ze wsi. Wykazywał przy tym uświadomienie społeczne godne nie naj­gorszego agitatora politycznego nowego ustro­ju, więc znalazło się dla naszego bohatera sty­pendium i internat, choć ten ostatni był za­strzeżony tylko dla liceum pedagogicznego, a nasz bohater zdał egzamin do ogólniaka, ma­rzył bowiem wtedy o medycynie. To był kolej­ny etap, kiedy upokorzeniem, mistrzowskim wzbudzaniem litości, osiągał swój cel. Nikt przecież z jegO' wsi nie dostał się do ogólniaka, kto wie, może nikt z jego współtowarzyszy dzieciństwa nawet o tym nigdy nie marzył. Tylko jemu jednemu dopisywało szczęście! Sło­wem, nasz bohater, panie mecenasie, triumfo­wał! Wokoło wzbudzał litość, urządzał mistyfi­kacje, upokarzał się, uważając przed sobą, że to upokorzenia na niby; o mistyfikacjach na­tychmiast zapomniał, że to mistyfikacje. Oszu­kiwał wiedząc, iż oszukuje, udając nieszczęś­liwe i skrzywdzone przez los wiejskie dziecko. I wszyscy wokół dawali się na to nabrać, a wraz z ludźmi i ustrój dawał się na to zła­pać! Wciąż uparty był i w tym uporze ambit­ny, więc pragnął coraz więcej i marzył o co­raz większym błyszczeniu wśród innych. W gimnazjum umiał podejść zarówno swoich kolegów, jak i nauczycieli, więc został nawet przewodniczącym organizacji młodzieżowej tamtych czasów. Przekupywał obietnicami lub zmuszał szantażem i przychodzili jego rówie­śnicy na zebrania, a wszystko robił po to, żeby

Miłość legendą innych — 2

17

być wśród nich najważniejszym. Kiedy jednak nikt podczas manifestacji nie chciał nieść transparentu, sam go niósł. Przekonywał in­nych, w co sam natychmiast wierzył, bo taki był w stosunku do siebie łatwowierny, że nio­sąc transparent poświęca się dla dobra wszy­stkich, że ratuje szkołę przed skandalem. W gruncie rzeczy, ratował swoją sytuację pierwszego i najważniejszego, nawet za cenę upokorzenia. Wszystko dla pozoru, że ma się władzę, jest się najważniejszym, mimo że wła­ściwie w szkole nie miał na nic wpływu, bo zawsze szedł na rękę swoim kolegom, chcąc utrzymać się przy władzy. W praktyce nikt go nie słuchał, jeśli nikt nie chciał nieść trans­parentu i on go sam musiał nosić. Nie mógł jednak zrezygnować z pozorów władzy. Pa­nie mecenasie, czy nie sądzi pan, że nasz bo­hater przypomina niektórych działaczy poli­tycznych z pewnego okresu, którzy także za pozory władzy i „ważności” płacili ogromną cenę? Ale przepraszam, to tylko dygresja, nie chodzi mi przecież o tak wielkie uogólnienia. Zgodzi się pan jednak ze mną, że czasami stre­szczenie życiorysu jednostki oddaje cechy da­nej epoki? Ale do rzeczy, wróćmy do naszego bohatera.

Oto, biedny, wciąż praktykujący wzbudzanie litości nad sobą u innych wyrostek został wy­rzucony z internatu, żeby zwolnić miejsce dla jeszcze biedniejszych lub po prostu dla tych, którzy naszego bohatera zdystansowali w do­skonalszym wzbudzaniu litości nad sobą. Nasz

bohater zamieszkał w zimnej rudzerze i stra­wę gotowaną jadł tylko trzy razy na tydzień. Skąd brała się ta cholerna ambicja? Skąd brał się ten cholerny upór, że za talerz żołnierskiej repety trzy razy w tygodniu dawał się okładać po gębie na treningach bokserskich? To była cena, jaką płacił za to, aby utrzymać się w gimnazjum, móc być wśród synów wojewo­dy i sekretarzy, wśród tych, których ojcowie bywali tacy ważni i wszechwładni. Czy robił to wszystko dlatego, żeby nie wrócić na wieś i nie paść znienawidzonych krów? Wróciłby jednak nasz bohater na wieś do tych krów, gdyby któregoś dnia nie uciekł nocą przez okno. Uciekł od pługa i gnoju wybijając szybę w zbutwiałym oknie i w ten sposób nie zapłacił gospodyni czynszu za ostatnie miesiące, bo nie miał czym zapłacić. Uciekł także z tej rudery i dlatego, bo nie mógł już znieść gotowanych jajek przywożonych przez matkę raz na tydzień. Panie mecena­sie, czy pan kiedykolwiek przez kilka dni bez przerwy jadł gotowane jajka? Niech się pan nie uśmiecha. Nasz bohater z powodu tych jajek nie mógł rozmawiać z ludźmi na bliższą odległość. Uciekł więc do innego mia­sta, gdzie znowu płaczliwie opowiedział o swo­jej wiejskiej biedzie, wzbudził litość, bo już był w tym mistrzem, i dostał miejsce w in­ternacie i stypendium. Gospodyni, u której mieszkał, odnalazła go jednak, ale nie uda­ło się jej ściągnąć należności za zaległy czynsz i odszkodowania za rozbitą szybę, bo nasz

wyrostek wykpił się, był bowiem aż nazbyt świadomy politycznie i miał drugie, co do hierarchii ważności, pochodzenie społeczne, więc organizacja młodzieżowa nie pozwoliła gospodyni-mieszczance go tknąć. Do dziś, pa­nie mecenasie, zastanawiam się, czy te wszystkie ucieczki i upokorzenia wynikały z ambicji, aby nie wrócić na wieś? A może była to nędza własnej godności, która nie opuszczała mnie przez całe życie? Odłóżmy jednak to pytanie na potem, sądzę, że bę­dzie ono bardziej na miejscu, kiedy już doj­dę do meritum sprawy. Tymczasem musi pan wysłuchać, kolejnego fragmentu mego życio­rysu. W nowym mieście nasz bohater-wyro- stek wziął się w garść i nadrobił zaległości w nauce, wynikłe z powodu talerza żołnier­skiej zupy trzy razy w tygodniu. Stypendium jednak, jakie otrzymał w nowej szkole, by­ło połówkowe, bo ojciec bohatera był rolni­kiem indywidualnym i nie chciał wstąpić do spółdzielni, za co go jego własny syn nie­zgorzej nienawidził. Ta indywidualność ojca, to był jedyny cień, jaki kładł się ciemną pla­mą na uświadomieniu politycznym wyrostka i ten cień hamował jego parcie do przodu, tak przynajmniej on sam myślał. Panie me­cenasie, czy nie sądzi pan, że życie najbar­dziej ironiczne i pikantne jest w drobiażdż- kach, i one, nie wiekopomne zdarzenia, żrą najboleśniej naszą pamięć? Niech pan pomy­śli: ojciec naszego bohatera uznawany był za bogacza, za kułaka, a nasz bohater, ambit­

ny syn wsi, jak pewnie pan powie w swojej mowie obrończej, wyłudzał ciastka i inne przysmaki od kolegów, którzy mieli boga­tych rodziców. Szczególnie od jednego z nich, który trzy razy w tygodniu dostawał pacz­kę, bo jego ojciec był kierownikiem gorzel­ni. Do tej gorzelni ojciec naszego bohatera woził ziemniaki za pół darmo, jak sam ma­wiał, więc te wyłudzane ciastka prawnie na­leżały się naszemu bohaterowi. I znowu, pa­nie mecenasie, pikantny zbieg okoliczności. W oddawanych za pół darmo ziemniakach i wyłudzanych ciastkach objawiała się spra­wiedliwość społeczna! Dobre sobie, co? Ale oto zbliżamy się do bardzo ważnego etapu życia naszego bohatera, bowiem czas, choć powoli, ale uparcie parł naprzód. Nasz bo­hater, któremu posypał się pierwszy wąs, za­kochał się w swojej koleżance o imieniu Elżbieta. Bohater nasz, przyzwyczajony do płaczliwości, którą miał już we krwi, do wzbudzenia nad sobą litości — iw tym wy­padku zastosował tę niezawodną taktykę. Na jego umizgi dziewczę odpowiedziało przyjazną obojętnością, nawet raz poszło z nim do ki­na. To kino było jedną z klęsk naszego wy­rostka, który akurat stawał się mężczyzną. Kiedy szli na film, spostrzegł nagle, jak śmiesznie i pajacowato wygląda w długiej ojcowskiej jesionce, starej, z szerokimi rę­kawami i ogromnym kołnierzem. W jednej chwili stracił tak starannie i długo wmawia­ną sobie pewność siebie i zaczął pleść od

rzeczy do tego stopnia, że dziewczyna na dru­gi dzień nie chciała na niego' spojrzeć. Zda­je się, że ta głupia, stara i niemodna jesion­ka wyzwoliła w nim histerię. Nasz bohater z pasją wpadł w swoją śpiewkę płaczliwego wzbudzania litości, ale tu powinęła mu się noga, bowiem rzecz nie dotyczyła uświado­mienia społecznego i przewagi, jaką daje chłopskie pochodzenie. Takie bowiem rzeczy, jak umizgi do dziewczyny, są poza ustrojem politycznym. Obiekt miłości naszego bohate­ra dał mu po prostu kosza. Odtąd nasz wy­rostek chodził jak cień, bo miał ten swój cholerny chłopski upór, który i tu wylazł. Potrafił godzinami wpatrywać się w bladą, anemiczną twarz dziewczyny, w szklane, nie­bieskie oczy, w wysokie czoło z opadający­mi nań kosmykami włosów. Dziewczyna po jakimś czasie zaczęła się od niego odwracać ze wstrętem. Wybrała syna kierownika go­rzelni, od którego nasz bohater wyłudzał ciastka i inne pańskie wiktuały, których w swoim rodzinnym domu nigdy nie widział. Skąd się w nim brał ten upór aż do granic największego upokorzenia i ta fałszywie po­jęta ambicja, która pogłębiała i tak już pa­lące kompleksy niższości? Z uporem mania­ka krążył wokół bladolicej dziewczyny, wy­kuwającej na pamięć lekcje, a w święta kla­sy robotniczej kroczącej w pierwszej czwór­ce z biało-czerwoną szarfą okrywającą jej płaskie piersi. Najgorsze były dla niego jej

codzienne spacery z synem kierownika go­rzelni.

Coraz częściej nawiedzało naszego bohate­ra uczucie, że wszędzie, gdzie się odtąd znajdował, był nieproszony i niepotrzebny, a wszystkie swoje najskromniejsze miejsca w życiu po prostu wyprosił, wybłagał. W tym miejscu uśmiecha się pan, mecenasie. Tak, domyślam się z jakiego powodu, więc powta­rzam „wszystkie swoje miejsca w życiu wy­prosił i wybłagał”. Niech pan sobie przy­pomni swoją młodość, mecenasie? Czy wte­dy nie miał pan ogromnego poczucia swego miejsca w życiu? Niech pan nie zaprzecza, w młodości poczucie tego miejsca w życiu jest czasami większe niż w okresach później­szych, choć przyznaję, bywa ono imaginacją, bowiem tworzą je marzenia i wzorce, ideal­ne i piękne wzorce, na przykład z litera­tury...

Nasz bohater do końca gimnazjum ubóstwiał bladolicą i pisał na jej cześć ogromne poema­ty, które ona wyśmiewała. Nagle, a to pew­nie wina zgubnego wpływu wzorców litera­tury romantycznej, swoje cierpienia miłosne zaczął w sobie kultywować, uznał je za rzecz wzniosłą i piękną. A czyż taka postawa nie wypływała z marzenia o określonym miej­scu w życiu w myśl romantycznego wzorca? Zastanawiam się, czy w tamtych, już w tam­tych latach szkolnych, nie ukształtował się w nim model miłości nieszczęśliwej jako do­skonałej, którą narzucili dwaj romantyczni

geniusze. Odtąd do końca szkoły średniej upokorzenia, jakich doznawał od swojej dziewczyny, były dla niego samego czymś, co go wyróżniało wśród innych, przed sa­mym sobą czyniło bohaterskim i pięknym. Użyłem przed chwilą bez żadnych przymiot­ników słowa „miłość” i zrobiłem to świado­mie, bowiem jestem przekonany, że pierw­sza miłość jest najczystsza i ona po latach urasta do rangi mitu, a więc staje się w pew­nym sensie nieśmiertelna.

Zastanówmy się w tym miejscu, panie me­cenasie, nad czymś, co stale i nieodłącznie przewija się w życiorysie naszego bohatera. Mianowicie, skąd u niego ten upór parwe- niusza? Stąd ta umiejętność uznania każdej mistyfikacji za prawdę, zarówno tej stwo­rzonej przez siebie, jak i narzuconej przez literaturę? Skąd ta umiejętność uznania klę­ski i upokorzenia za coś wzniosłego, ba, zwy­cięskiego? Nie wynikało to przecież u na­szego bohatera wcale z idei chrystianizmu ani z zasad jakiejkolwiek innej sekty, której wyznawcom upokorzenia i cierpienia spra­wiają szczęście, bo przybliżają niebo. Skąd to się brało?

O tym wszystkim, co powiedziałem do­tychczas, powinienem był panu, mecenasie, powiedzieć już przed pierwszą rozprawą. Pyta pan, dlaczego tego nie zrobiłem, i w raj^^u^Mwne zadaje pan pytanie, dlacze^i^ robię fó^teraz. Otóż, nie zrobiłem tego/dotychczas, bejac się, że moją spowiedź

[_£ WTP0ŻTC7ALNIA g;|

24 CENTRALNA

\ *

weźmie pan właśnie za sposób wzbudzenia w panu litości. Spowiadam się panu teraz z tego wszystkiego, bo wiem, że gdyby na­wet pan chciał tę opowieść przytoczyć w są­dzie w celu wzruszenia sędziów, zaręczam panu, że tak skutecznie panu przeszkodzę, iż każde pańskie słowo w mojej obronie natych­miast obróci się przeciwko mnie. Rozumiemy się, prawda? Niech pan więc nie stosuje chwy­tów zmierzających w tym kierunku. Moja opowieść ma być właśnie ostrzeżeniem przed tym. Na schodach, w rozmowie z lekarzem, pokonałem pierwszy raz w życiu samego sie­bie i, o czym pan wie, chciałem spokojnie umrzeć, aby tego zwycięstwa nie zaprzepa­ścić. O, widzę, że pan, mecenasie, znowu się niecierpliwi. Powiada pan, żebym wrócił do tematu, czyli do swego życiorysu. Dobrze, bę­dę ciągnął dalej, cieszę się nawet, że już pa­na nie nudzę. Mówi pan, że niepotrzebne są panu moje komentarze, że pan woli nawet łzawe i, z pozoru bez znaczenia, suche fakty.

A więc studia. Biedny, ale zdolny młodzie­niec dostaje się na studia. O bladolicym anie­le, swoim micie, jakby trochę zapomina; w dalszym ciągu jest nieszczęśliwy ze swoim kompleksem niższości, który rodzi bojaźń przed nawiązaniem nowego romansu. Nie ma już paczek syna kierownika gorzelni, teraz są białe koszule pożyczane od jednego z ko­legów o nazwisku Lesiewicz. Za te koszule trzeba było Lesiewiczowi wysługiwać się, wciąż mu pochlebiać, nadskakiwać. Powiem

krótko, dopiero na studiach kompleks w sto­sunku do kobiet i kompleks niższości z po­wodu biedy jego rodziców pogłębił się do naj­wyższego stopnia. Ale kompleks niższości trze­ba zabić poczuciem przewagi, choćby pozor­nej, choćby wyimaginowanej. Nasz bohater znowu postanowił być pierwszy zarówno u Le­siewicza jak i, na przykład, na studium woj­skowym przy uniwersytecie. „Student Rawicz pokaże wam, jak się prawidłowo strzela”, mó­wił porucznik podczas ćwiczeń ogniowych na terenie Cytadeli. I student Rawicz pokazywał, i student Rawicz strzelał, a potem wszyscy odwracali się od niego jak od parszywej owcy. A jednak zawsze chętnie, z satysfakcją poka­zywał, jak trzeba prawidłowo składać się do strzału i atakować nepla w bezpośredniej z nim styczności. Jednak najgorszy był Lesie­wicz, u którego trzeba było zasłużyć, bardzo zasłużyć na białe koszule. Wszyscy z niego kpili z powodu schlebiania Lesiewiczowi, choć sami usiłowali mu schlebiać, ale robili to go­rzej, więc nie mieli u niego żadnych wzglę­dów. Cierpiał Józef Rawicz z powodu kpin swoich kolegów, nawet bardzo cierpiał, ale kiedy trzeba było gdzieś wyjść, znowu sta­wał do zawodów o białą koszulę Lesiewicza i zawsze wygrywał. Skąd takie mistrzostwo nie do prześcignięcia w pochlebianiu Lesie­wiczowi? I to już w okresie, kiedy był doro­słym, doświadczonym przez życie i znającym filozofów człowiekiem? Nie bez wpływu na to miała pewnie praktyka w internacie, kiedy

trenował wyłudzanie ciastek od syna kierow­nika gorzelni, późniejszego swego rywala, z którym przegrał. Jeszcze jedna rzecz w tym wszystkim nie była bez znaczenia. Lesiewicz był przystojny, nawet bardzo, leciały więc na niego babki, ale był eunuchowaty i pogardzał kobietami. Im bardziej nimi pogardzał, tym bardziej one na niego leciały. Zazdrościł więc student Rawicz Lesiewiczowi i w duchu go nienawidził. Za wszystko go nienawidził, za to, że miał powodzenie u kobiet i mógł nimi pogardzać, za to, że miał białe koszule, że dostawał paczki i pieniądze z domu, nawet że miał ojca w Ameryce... A może najbardziej nasz bohater nienawidził jednak Lesiewicza za to, że ten nigdy nie przepuścił okazji, aby nie uczyć swego kolegi ze wsi dobrych manier. Nienawidził więc nasz bohater Lesiewicza i za to, że zwracał mu uwagę, iż kłaniając się na ulicy profesorowi nie trzeba głośno wykrzy­kiwać „dzień dobry”, i za to, że w stołówce akademickiej zwrócił mu kiedyś uwagę, jak się trzyma nóż i widelec przy jedzeniu... Naj­bardziej jednak student Rawicz nie mógł da­rować Lesiewiczowi tych pięknych kobiet, które na niego leciały, a którymi on pogar­dzał. Nasz bohater marzył, aby te piękne ko­biety ubóstwiać, ale one nim pogardzały. Mó­wiąc jednak prawdę, to nasz bohater zawsze bał się dziewcząt z manierami, w jego po­czuciu z tak zwanych pańskich domów, córek urzędników, bał się bowiem kontaktów z ni­mi i kompromitacji z powodu swego nietaktu

w najprostszych sprawach, co zdarzało mu się na każdym kroku...

I tak oto, panie mecenasie, za chwilę roz­pocznę wątek najistotniejszy, w prostej linii łączący się z treścią procesu, który pana cze­ka. W mojej historii miłosnej, o której za chwilę opowiem, nie ma wielkich, tragicznych wydarzeń, nie ma klasycznej powieściowej fa­buły, bowiem w moim święcie wewnętrznym, który powstał z kompleksów, obsesji i ura­zów, pozornie nieważne drobiazgi nabierały znaczenia najważniejszego i ostatecznego. One decydowały o wszystkim, bowiem przyjąwszy postawę minimalizmu jako jedyną, i jednocze­śnie nie chcąc przestać walczyć o wielkie war­tości, pozorom musiałem nadawać wielkie zna­czenie — konsekwentnie więc podniosłem fik­cję do rangi rzeczywistości. Spójrzmy na ży­cie naszego' bohatera w okresie, który dla pań­skiego, mecenasie, procesu ma znaczenie naj­ważniejsze. Jak się pan z łatwością domyśla, będzie to u naszego bohatera próba wypeł­niania zaprogramowanego mitu konkretną rze­czywistością. I jeszcze jedno. Chciałbym, aby pan się ze mną zgodził, że kiedy będę mówił

o idei seksu, to zawsze jako o dążności po­twierdzenia wartości jednostki, bowiem nasz bohater wyłącznie w tych kategoriach pojmo­wał seks.

Na ostatnim roku studiów Józef Rawicz otrzymuje szarobiałą pocztówkę z widokiem dużego, portowego miasta. Tę niepozorną kart­kę natychmiast uznaje za cud, na który od

dawna czekał. Na pocztowce było kilka nie­winnych słów: „Mógłbyś się wreszcie odezwać. Łączę pozdrowienia. Elżbieta”. I oto student Józef Rawicz odmienia się jak pod dotknię­ciem różdżki czarodziejskiej. Odżywa mit bla- dolicej dziewczyny z kosmykiem włosów na wysokim czole. Mit odżywa teraz z tym więk­szą siłą, że nigdy nasz bohater nie wierzył w jego „realność”. Odezwanie się Elżbiety trafia w dziesiątkę. Mit o bladolicym aniele daje szansę wypełnienia pustki wokół siebie. Uczynienie mitu rzeczywistością to marzenie

o potwierdzeniu własnych wartości. Nasz bo­hater stwierdza natychmiast przed sobą, że nigdy o bladolicej dziewczynie nie zapomniał, że ona zawsze w nim żyła. Odpisuje więc dłu­gi, serdeczny list i z niecierpliwością czeka na odpowiedź. Otrzymuje równie serdeczne za­pewnienia, że i ona zawsze o nim myślała, bo on jest bardzo dobry, o czym ona dosko­nale wie i jeszcze kilka innych zdań w tym rodzaju.

Myślę, panie mecenasie, że mogę w tym miejscu poddać się egzaltacji i patosowi, bo­wiem odda to stan naszego bohatera w tam­tych dniach, o których opowiadam. „Jestem równy bogom” — krzyczy dusza Józefa Ra­wicza. Nie ma już Lesiewicza, nie istnieją jego białe koszule, nie ma pracy magister­skiej, którą rozpoczął pisać, do diabła z dobry­mi manierami... Nie ma całego ludzkiego świa­ta, który teraz przesłoniła mgła. Mgła, ciem­ność, noc może panować na świecie w nie­

skończoność, jeśli w nim jest światło, wielkie światło oczyszczające z urazów, kompleksów, obsesji; czyniące Józefa Rawicza wyzwolo­nym, wolnym... Oto odzyskał swój mit, swe­go bladolicego anioła o niebieskich oczach. Te­raz z powodzeniem może obyć się bez kole­gów i Lesiewicza. Po raz pierwszy dobrze czuje się w samotności, której dotąd tak bar­dzo nie znosił, że czyjąś obecność gotów był kupować nawet za cenę upokorzenia, jak ku­pował od dzieciństwa możliwość błyszczenia. Teraz nie potrzebuje nikogo, jest samotny, ale szczęśliwy, choć jeszcze do niedawna wyda­wało mu się, że ludzie samotni są gorsi, mniej wartościowi, jeżeli nie zasługują na towarzy­stwo innych. Teraz w swojej samotności, nie jest sam, jest ze wszystkich stron otoczony swoim mitem, który ma postać bladolicego anioła o niebieskich oczach. Wraca do nasze­go bohatera z nagłą siłą romantyczna aura, jaką narzucili wieszczowie, a tęsknota dopeł­nia ideału romantycznej, cierpiętniczej miło­ści. Wie, że zwycięży ze światem, weźmie Ra nim rewanż w postaci bladolicego anioła, swe­go mitu.

Niestety, na swoje nieszczęście nasz boha­ter nie wie jeszcze, panie mecenasie, że mit jest nieśmiertelny dlatego, że jego „przed­miot” nigdy nie jest osiągalny, bo gdyby zo­stał osiągnięty, mit przestałby być mitem, a zatem straciłby swoje pierwotne znaczenie.

O tym przekona się nasz bohater o wiele póź­niej. Wszystko, co go teraz otacza jest irra-

cjonalne, realnością jest tylko on i jego bla- dolicy anioł. Zapyta pan, mecenasie, skąd ta­ka możliwość ludzkiego uniesienia w epoce podróży na księżyc? Skąd to wszystko w mło­dzieńcu, w studencie, Józefie Rawiczu, bieda­ku wiejskim, który do niedawna jeszcze nie umiał trzymać widelca i noża przy jedzeniu drugiego dania? Niech pan więc pomyśli

0 nim, mecenasie, jak o człowieku, który nie miał nadziei i nagle, zupełnie niespodziewa­nie...

Rozumie pan, o czym myślę? Nasz bohater %je przez kilka tygodni w tym radosnym uniesieniu i szczęśliwy ukrywa swoją radość, bojąc się, że jego cyniczni koledzy, kiedy do­wiedzą się o wszystkim, natychmiast go wy­śmieją. Teraz codziennie wysyła listy i w imię swego mitu siedzi po dziesięć godzin nad pra­cą magisterską, bo bladolicy mit kazał mu nad nią siedzieć. Wreszcie studentka Elżbieta pro­si studenta Rawicza, aby do niej przyjechał. Po raz pierwszy, ale niestety nie ostatni, nasz bohater jest w siódmym niebie. W podnie­ceniu, rzucając zajęcia i pracę magisterską wsiada do pociągu.

Elżbieta oczekuje go w swoim studenckim pokoju, w którym mieszka wraz z koleżanką. Wita go serdecznie i czule, jakby byli praw­dziwym narzeczeństwem od lat. Nasz bohater nie może od niej oderwać wzroku, taka wy­daje mu się piękna. Elżbieta w rozmowie, mi­mochodem, daje do zrozumienia, że myśli

o nim -poważnie i nawet, wybiegając w przy­

szłość, coś tam przebąkuje o ich wspólnej pra­cy po studiach. Elżbieta jest swobodna i to­warzyska, dowcipna, aż trudno uwierzyć, że to ta sama dziewczyna, która kilka lat temu całymi dniami w pokoju do nauki w inter­nacie wkuwała lekcje na pamięć. I nagle na­stępuje zgrzyt, który rani boleśnie naszego bohatera, choć w innej, „bardziej ludzkiej sy­tuacji”, ten drobiażdżek byłby bez znaczenia. Niestety, w sytuacji naszego bohatera, który wszystko zmitologizował, ma to gromne, po­tworne znaczenie. Nie uwierzyłby pan nigdy, co tak uraziło Józefa Rawicza? Oto jego wy­marzona dziewczyna wspomina w wesołej roz­mowie, że przed godziną jednemu ze swoich kolegów zeszywała spodnie! To był pierwszy dysonans tego pięknego, sielankowego wieczo­ru, podczas którego u naszego bohatera na­stępowało wielkie „odzyskiwanie utraconego świata”. Długo widział w swojej wyobraźni te spodnie, które brał do ręki jego bladolicy anioł. Oczywiście, spodnie były brudne i za- tłuszczone, a twarz Elżbiety w jego wyobraź­ni martwa i bolesna. Dziwił się potem, że nie­wiele więcej zapamiętał z tamtego wieczoru. Obraz cerowanych przez Elżbietę spodni tłu­mił słowa i przesłaniał mgłą wszystkie gesty

i sytuacje tamtego spotkania. Po godzinie Jó­zef Rawicz wrócił do swego miasta ze stra­chem, że jego bladolicemu aniołowi zaczyna grozić strącenie w otchłań piekła. Pan, me­cenasie, uśmiecha się, słysząc tak tanie słowa. A jednak tylko tego typu słowa oddają naj­

wierniej odczucia naszego bohatera w tam­tym czasie... Krótko potem student czwartego roku znowu stał się najszczęśliwszym człowie­kiem pod słońcem. Jego bladołicy anioł zstą­pił na ziemię, czyli przyjechał do niego. W tym miejscu pozwoli pan, mecenasie, że wrócę do pierwszej osoby, boję się bowiem, że jeśli bę­dę opowiadał w trzeciej, straci ten fragment opowieści na pewnej specyficznej temperatu­rze.

Pół dnia chodziliśmy po wszystkich hote­lach i nigdzie nie było wolnych miejsc. Wresz­cie skierowano nas na kwatery prywatne. Pulchna kobieta w zatłuszczonym szlafroku odpowiedziała, że i owszem, ale jeśli nie je­steśmy małżeństwem to nic z tego, bo ma tylko jeden pokój do wynajęcia. Szybko uspo­koiłem kobietę, że to dla pani, ja wejdę tylko na chwilę. W duchu pomyślałem ze złością, co ona sobie o nas myśli, ale nic nie powie­działem, bojąc się ją złościć — mogła prze­cież w ogóle się rozmyślić i nie wynająć po­koju. Elżbieta wypełniła druczek meldunko­wy, ja zapłaciłem i po dziesięciu minutach byliśmy już sami. Niestety, panie mecenasie, ja jeszcze wtedy nie wiedziałem, że najpo­ważniejsze sprawy w życiu trzeba przyjmo­wać jak najprościej, zwyczajnie. Powiem wię­cej, trzeba je przyjmować prawie od niechce­nia, w przeciwnym wypadku stają się niena­turalne, sztuczne i natychmiast się je zaprze­paszcza. Niestety, tego wszystkiego jeszcze wtedy nie wiedziałem. Niczym te ciężkie, ma-

MiJoSe legendą Innych — 3

33

honiowe meble w tamtym mieszczańskim po­koju, ciążył nade mną mit idealnej, a więc nieludzkiej miłości, poczucie konieczności w niej jakiegoś rytuału, na przykład z obrzę­dów chrześcijańskich, co najmniej na miarę zmartwychwstania lub wniebowzięcia. A ży­cie, panie mecenasie, jest takie proste jak od­dech i spojrzenie, jak powiew wiatru, który albo sprawi nam przyjemność, lub sypnie pia­skiem w oczy. No, i jak pan się zapewne do­myśla, sypnął mi piaskiem w oczy.

Pytał pan, czy rozumiem siebie tamtego? Tak, rozumiem. Buntowałem się przeciwko prostocie wykonywania wielkich rzeczy, widząc w tym wulgaryzację, profanację świętości tychże wielkich rzeczy. Buntowałem się prze­ciwko naturalności, teraz to wiem, bo chcia­łem, aby wszystko to, co robimy, co miało z nami i mogło mieć w przyszłości jakikol­wiek związek, było w pięknej, złoconej ra­mie i tak dostojne jak meble tamtego po­koju. Teraz wiem, że dopiero w tamtym mieszczańskim pokoju zaczęła się dla mnie prawdziwa klęska, jej początek.

Po wejściu siedzieliśmy kilkanaście minut bez słowa, jakbyśmy się oswajali z miejscem, w którym po raz pierwszy w życiu jesteśmy wreszcie sam na sam. Ściany tego pokoju by­ły zawieszone kolorowymi landszaftami, wi­siała też ogromna mata, na której symetrycz­nie płynęły łabędzie i równie symetrycznie rosły sosny, a dokładnie w jej centralnym punkcie tkwiło wielkie, czerwone słońce

W momencie zachodu, widoczne już tylko, tak­że dokładnie, do połowy. Na jednym z obra­zów nimfy półnagie i tłuste, większość z nich w pozycji leżącej lub półleżącej, wszystkie otaczają półkolem tłustszą nimfę, która aku­rat gra na jakimś instrumencie, już nie pa­miętam, cytrze czy harfie. Na przeciwległej, centralnej ścianie Matka Boska Częstochow­ska z Dzieciątkiem. Na kredensie, wypełnio­nym kryształowymi naczyniami, stały dwa zdjęcia, na jednym para ślubna, on z muszką, ona w welonie i kapeluszu z lat dwudzie­stych, oboje wydymają policzki, jakby mieli w ustach wodę. Na drugiej fotografii kilku­letnia dziewczynka w bieli, z wiankiem na gło­wie, ze świecą w ręku, w dole zdjęcia napis: »Pamiątka pierwszej komunii”. Jedynym me­blem z obecnej epoki był tapczan zasłany żół­tą kapą.

Zaczekaj chwilę, pójdę się umyć — po­wiedziała Elżbieta otwierając walizkę. Wzięła ręcznik, mydło, szczoteczkę do zębów i wyszła. To właśnie poi jej wyjściu tak dokładnie oglą­dałem ten mieszczański pokój.

Zgaś światło— wracając, już w drzwiach, powiedziała Elżbieta.

Rozbierała się po ciemku. Patrzyłem na za­rys jej sylwetki. Nigdy dotąd nie miałem jeszcze kobiety i krew w moim ciele zaczęła krążyć coraz szybciej, jakby wszystkie ciałka dostały histerii, pędząc po drogach żył jak zwariowane, oszalałe radosnym podnieceniem. Nagle zapala się światło nocnej lampki i ciał­

ka krwi nieruchomieją przerażone. Proszę mi w tej chwili, panie mecenasie, wybaczyć pom- patyczność słów, ale powtarzam, proszę mi wierzyć, one właśnie oddają prawdę. Gdybym bowiem tamtą sytuację przekazał innym, po­wiedzmy, bardziej „gustownym obrazem”, by­łaby to nieprawda. Kiedy zabłysło światło lampki nocnej, patrzyłem na Elżbietę z za­chłannością człowieka, który pragnął czegoś całe życie i ani przez chwilę nie przypuszczał, że jego pragnienie się spełni. Cel był na wy­ciągnięcie ręki. W białej koszuli wyglądała jak dziewczynka, która z przejęciem, w nabożnym skupieniu idzie do komunii z tą papierową, jak kreda białą twarzą niczym na fotografii na kredensie. Elżbieta ściele tapczan i bez słowa wślizguje się pod kołdrę. Nie zdejmując ma­rynarki podchodzę i siadam na pościeli obok jej ciała. Tak, to było już jej ciało, piękne, wymarzone ciało Elżbiety. Natychmiast jed­nak zapragnąłem, aby to było coś więcej,

0 wiele więcej. Elżbieta nie mogła być w tam­tej chwili „zwyczajnie osiągalna”, bo natych­miast prysnąłby tak długo budowany mit ca­łego mego życia, przestałby być ważny w jed­nej chwili, tuż po osiągnięciu. A może, my­ślę dziś, mecenasie, przestraszyłem się, że nie będzie to oczekiwane potwierdzenie mojej wartości, jeśli stanie się to tak szybko i zwy­czajnie? Pochyliłem się i delikatnie pocałowa­łem Elżbietę w policzek. Ona przyciąga mnie

1 długo trwamy w takiej pozycji, jakie oglą­da się w filmowych romansach, pełnym pro-

filem do kogoś, do jakichś widzów, którzy ma­ją oto potwierdzić wielkość sytuacji. Trzyma­łem ją w objęciach, jakbym trzymał porce­lanową figurkę, buddyjską świętą figurkę, która mnie nobilituje, ale której nie mogę zbezszcześcić.

Elżbieta nagle wyswobadza się z mego obję­cia.

Idź zapłać gospodyni, bo cię wypędzi — mówi zdyszana.

•— Przecież już zapłaciłem — odpowiedzia­łem odruchowo.

■— Głuptasie, zapłać za siebie, przecież nie Pójdziesz po nocy do akademika.

■— Ile jej mam dać? — pytam i naprawdę nic jeszcze wtedy nie zrozumiałem. Oto, co znaczy, panie mecenasie, niewiara w spełnie­nie swego największego marzenia. W obliczu największego celu, na wyciągnięcie ręki, czło­wiek staje jak sparaliżowany. Co to jest, pa­nie mecenasie, że tak się właśnie dzieje?

—■ Myślę, że sto złotych wystarczy ■— od­powiada Elżbieta i teraz wiem, że już w tam­tym momencie zaczynała się niecierpliwić.

Wyszedłem posłusznie i zapłaciłem gospody­ni, która z uśmiechem zrozumienia schowała pieniądze w tłustym szlafroku. Wręczyłem pie­niądze, nie mówiąc do niej ani słowa, ponie­waż żadne słowo nie chciało mi przejść przez gardło. Kiedy wróciłem w pokoju, znów było ciemno.

Zgasiłam, bo zdaje się, że musisz się rozbierać po ciemku — powiedziała Elżbieta.

Drżącymi rękami zdjąłem marynarkę. To zrozumiałe, że byłem bardzo zdenerwowany, bo przecież tam pod kołdrą leżał mój blado- licy anioł z niebieskimi oczami, na który tak długo czekałem i w którego zdobycie nigdy nie wierzyłem. I nagle, chyba powodowany odruchem przestrachu, przekręciłem kontakt. Byłem oszołomiony i nieprzytomny, jeśli pod terminem „nieprzytomny” rozumie się całko­wity brak koncentracji myśli. Ja wiem, drogi mecenasie, że to wszystko wydaje się panu dziwne i, jak to się potocznie mówi, naciąga­ne. Mnie także wydaje się dziś, że „tamto wszystko” zmyśliłem sam przed sobą — ale niestety, to prawda. Wie pan, na krześle le­żała spódnica Elżbiety i na niej skoncentrowa­łem całą swoją uwagę.

Masz oryginalną spódnicę — powiedzia­łem, siląc się na swobodę.

To trapez z kontrafałdą — odpowiedziała spod kołdry.

Co takiego?

No, trapez. Spódnica w kształcie trape­zu — mówi Elżbieta, a kiedy wciąż stoję nie­zdecydowanie i milczę, jakbym nic nie mógł pojąć, dodaje zdenerwowana: — Czy to tak trudno zrozumieć.

Biorę z krzesła spódnicę i długo trzymam ją pod światło. Elżbieta wychyla się spod kołdry.

O, to właśnie kontrafałda — objaśnia cierpliwie.

Nie wiem, jak długo trzymałem w rękach

tę spódnicę w kształcie trapezu. Potem roze­brałem się w popłochu i z determinacją, jak to robi skoczek, rzucając się z wysoka do zimnej wody, położyłem się obok Elżbiety.

Niech pan sobie wyobrazi, mecenasie, że tamtej nocy nic między nami nie zaszło, wie Pan, o czym myślę. Moja miłość do Elżbiety jeszcze bardziej „spotęgowała się” poprzez na­warstwiające się pragnienie. Ta noc była dla mnie wielka, najważniejsza w życiu, ale jeszcze nie wiedziałem, że właśnie od niej zaczęła się moja prawdziwa klęska. Okazało się, że była to noc pusta, rozdzieliła nas raz na zawsze, a ja przecież celowo ją taką właśnie uczyniłem, aby na całe życie złączyła mnie z moim bla- dolicym mitem. Po prostu postanowiłem w imię miłości być szlachetnym, zwalczyć w sobie wszystkie pokusy do grzechu (tego ter­minu jeszcze w kwalifikacjach czynu używa­łem w myślach) i nie tknąć mego anioła, na którego tyle lat czekałem. Podczas tamtej no­cy chciałem przed aniołem-mitem pokazać swoją wielkość. I pokazałem, proszę pana. Za­stanawiałem się potem wiele razy, czy to moż­liwe, aby taki szczegół, jak ta moja wstrze­mięźliwość, pokonanie własnego ciała i natu­ry, miało wpływ na to, co stało się później. Zacząłem sobie wymawiać, kiedy zauważyłem po tamtej nocy coraz bardziej oziębły stosu­nek Elżbiety do mnie, że oto okazałem się najzwyklejszym w świecie fajtłapą wobec je­dynej kobiety, którą naprawdę kochałem i któ­ra miała być moim lekarstwem na wszystko.

Potem wmawiałem sobie, że Elżbieta moją szlachetność zrozumiała opacznie.

Postanowiłem więc ją przekonać, że się my­li, ale teraz ona nie dopuściła do sytuacji, któ­ra by sprzyjała mojej rehabilitacji w jej oczach. Pan, wie, mecenasie, co to jest ambi­cja męska w takich sprawach. Teraz dopiero byłem gotów znieść najgorsze, przechodząc ludzkie wyobrażenie upokorzenia, aby tylko osiągnąć cel. I tak oto wróciłem do siebie dawnego, który wzbudzanie litości nad sobą uważał za jedyną drogę osiągnięcia celu. Te­raz przeszedłem samego siebie, a moje upo­karzanie się przed Elżbietą sięgało dna. Go­rzej, że teraz to mnie już nie nobilitowało, a w cierpieniu nie widziałem romantycznej wzniosłości. Postanowiłem, że jednak dopnę swego. To śmieszne, panie mecenasie, ale pew­ne przedmioty związane z jakąś ważną sy­tuacją z przeszłości, wciąż nas prześladują. Mnie prześladować zaczęła ta spódnica Elżbiety, wisząca na krześle podczas tamtej nocy. Trapez z kontrafałdą! Jakże to intrygu­jąco brzmi, sam pan przyzna. Trapez, coś nie­kształtnego lub prawie niekształtnego, do re­gularnego kształtu brak tak niewiele, a jed­nak brak. Trapez, to jakby okaleczony kształt, całość, która do idealnego kształtu potrzebuje jednej niewielkiej części. I to „z kontrafał­dą”! Zawsze fałda kojarzyła mi się z czymś łagodnym, ale to „kontra”. Co to znaczy kon­trafałda? To nie do wiary, ale tamtą noc i ca­łą naszą historię, Elżbiety i mo ją, a może tyl­

ko moją historię z Elżbietą w symbolu za­cząłem określać jako trapez z kontrafałdą. Ale dość o tym, boję się, że pan mnie posądzi

0 wymyślność, o sztuczność, silenie się na ja­kieś artystyczne, symboliczne ujęcia. A wcale nu o to nie chodzi, przeciwnie, opowiadam pa­nu prosto, jak najprościej, nawet tandetnie,

1 być może ta prostota stąd się bierze, iż je­stem przekonany, że grafoman tworząc tan­detne i bezwartościowe rzeczy mocniej je prze­zywa niż prawdziwy artysta. Niech pan więc dodatkowych wartości nie szuka w mojej nar­racji, w sygnałach przeżycia, jakie ona niesie. Panie mecenasie, jeszcze jedna uwaga, zanim zacznę opowiadać dalej. Oto znowu zrozumia­łem w tym momencie, że moja opowieść mo­że pana wprowadzić w błąd. Ukazując, jak nienawidzę teraz wzbudzania litości, jako spo­sobu osiągnięcia korzyści, może pan posądzić ninie o przewrotność, bo przecież ta spowiedź przed panem, jej treść, także może wzbudzić w panu litość nade mną. Naprawdę nie o to tym razem chodzi, ale o coś wręcz przeciw­nego. Chcę po prostu być sadystą dla samego siebie, aby raz na zawsze przekreślić tego człowieka, jakim byłem dotychczas. To dobrze, że pan, mecenasie, mnie rozumie.

Od tamtej nocy ■— dążąc do osiągnięcia Elżbiety — przestałem już całkowicie być so­bą. Pan wie, że człowiek tylko chwilami bywa sobą, na ogół nim nie jest. Dla mnie zaczął się okres, w którym ani przez chwilę nie by­łem sobą. Stąd najlepiej będzie, jeśli w tym

opowiadaniu porzucę narrację w pierwszej oso­bie. Niech to będzie, na przykład, druga oso­ba, tak jak odbicie w lustrze, które jest na­szym własnym odbiciem, a tak rzadko wyda­je nam się, że to jesteśmy naprawdę my. A więc forma drugiej osoby będzie w tym miejscu najbardziej adekwatna, mimo że pew­nie trochę rażąca. Ja przecież odtąd już nie byłem sobą, byłem kimś innym, który miał powrócić do siebie prawdziwego, dopiero po osiągnięciu celu.

A jednak doszło do tego, że siedzisz Józe­fie Rawiczu za stołem zaręczynowym i słu­chasz toastów na waszą cześć, na twoją

i Elżbiety. Jesteś początkowo tym wszystkim trochę zdziwiony. Po chwili już wcale się nie dziwisz, że doszło do tego, iż siedzisz przy stole obok Elżbiety, że jesteś w jej domu

i siedzi z wami cała jej najbliższa rodzina, to znaczy matka, ojciec i siostra. Z coraz więk­szą przyjemnością słuchasz toastów na waszą cześć, życzą wam szczęśliwego, długiego po­życia i wychowania w zdrowiu pięciorga dzieci.

Najpierw, rzecz jasna, musiałeś tu przyje­chać, aby móc usiąść za ten zaręczynowy stół. Przyjechałeś do Elżbiety, która była u swoich rodziców w tym miasteczku. Wcale się nie zra­ziłeś, że Elżbieta przywitała cię chłodno. Nie zraziła cię nawet oziębłość jej matki, która wciąż powtarzała, niby to żartem, że jej cór­ka miała przedtem narzeczonego, bardzo zdol­nego lekarza. Tobie to pochlebiało, przyjąłeś

te żarty jak komplement — Elżbieta więc dla ciebie rzuciła kogoś, kto o nią zabiegał. I na­prawdę z pozoru mogło to brzmieć jak kom­plement pod twoim adresem i dlatego nie mo­głeś się obruszyć, choć w gruncie rzeczy dobrze wiedziałeś, że w ten sposób matka Elżbiety wyraża do ciebie niechęć. Nie zrażałeś się ani ironią, ani smutkiem w jej głosie, udawałeś, że nic nie rozumiesz, i jej słowa przyjmowa­łeś za dobrą monetę. Zdaje się, że sam wtedy nie dopuszczałeś do swojej świadomości fak­tów, jak jest naprawdę. Jakże dodawał ci otuchy przyjazny uśmiech ojca Elżbiety, z wdzięczności wciąż dolewałeś mu wódki. Niechęć do ciebie tej obcej ci kobiety tłuma­czyłeś jako objaw matczynej troski o los cór­ki, tak typowy dla wszystkich matek na całej kuli ziemskiej — a więc jej reakcja byłaby taka sama bez względu na to, kto siedziałby na twoim miejscu. Józefie Rawiczu, jakże ty szybko uznałeś tę ceremonię za swój wielki sukces! Może i dlatego tak się stało, że wcale nie przyjechałeś tu z tym zamiarem, boś o ta­kiej rychłej, wielkiej łaskawości swego anioła nawet nie mógł marzyć. Tę ceremonię obmy­śliliście dopiero tego dnia, w którym przyje­chałeś, późnym wieczorem, kiedy rodzice już dawno spali. Szybko potrafiłeś siebie oszu­kać, że był to także pomysł Elżbiety. Postaraj się chociaż teraz nie okłamywać samego sie­bie, nie być obłudnym przed samym sobą. Ja­kie były przyczyny, że ta ceremonia odbyła się tak niespodziewanie nagle? Oto, zrozumiałeś

tuż po przyjeździe, jaką wielką niechęć obja­wia do ciebie matka Elżbiety, bałeś się więc, że Elżbieta, będąc jak zawsze uległą córką,

i tym razem zrobi to, co jej każe matka. Za­proponowałeś odbycie tej ceremonii i dlatego, bo dostrzegłeś wyraźne cienie (na dosadniejsze sformułowania w myślach nie stać cię było) obojętności Elżbiety do ciebie, jej postawę, w której wyrażało się znamienne „wszystko mi jedno”. I postanowiłeś to wykorzystać, do­póki nie będzie jeszcze za późno. Ceremonia zaręczyn miała pokonać matkę Elżbiety i za­hamować proces pogłębiania się obojętności Elżbiety do ciebie, zobowiązać ją niejako do dotrzymania danego ci słowa. Tak, doprowa­dziłeś do tego po prostu z tchórzostwa. Kiedy już wszyscy w domu spali, a ty siedziałeś z Elżbietą w jej pokoju przy akompaniamencie odgłosów chrapania rodziców za ścianą, przy­szedł ci do głowy ten pomysł...

Panie mecenasie, proszę mi wybaczyć, nie mogę już dłużej opowiadać w drugiej osobie. Miało mi to pomóc, ale stało się odwrotnie. Nie sądzi pan, że wyziera z tych zdań niepo­radność? Ale nie to jest najważniejsze. Opo­wiadając o tym wszystkim, jakbym opowia­dał o kimś innym, jestem nazbyt łagodny w stosunku do tej konwencjonalnie stworzonej osoby, czyli, w gruncie rzeczy, do siebie. A ja dla samego siebie nie mogę być teraz łagodny, nie mogę w stosunku do siebie przejawiać ani nutki tkliwości, która niechybnie zrodziłaby w panu litość nad bohaterem, czyli nade mną.

Panie mecenasie, pan rozumie, o co mi chodzi? Ja nie mogę ani na chwilę wrócić do siebie dawnego, bo to piekło zacznie się od nowa i za­przepaszczę bezpowrotnie wszystko, co już osiągnąłem. Zresztą, stosując w tej opowieści formę drugiej osoby, nie mogę jednocześnie prowadzić z panem konwersacji, czyli nie mogę na żywo łapać pewnych spraw, które

i dla mnie samego wymagają wyjaśnienia lub przynajmniej ich uświadomienia przed sa­mym sobą. Powrócę więc do siebie, to znaczy do siebie tamtego. A więc ja tamten w pew­nej chwili powiedziałem od niechcenia, dla asekuracji tonem żartobliwym:

Elżbieta, mam świetny pomysł.

Słucham — odpowiedziała bez większe­go zainteresowania.

Wiesz co, mam kapitalny, klawy po­mysł... — zacząłem i urwałem, uśmiechając się jak przed pikantnym kawałem. Uśmiecha­łem się swobodnie, bo do tego zmusiłem się Wysiłkiem woli, ponieważ ona wreszcie spoj­rzała na mnie z zaciekawieniem.

Jeszcze nic nie wiem.

Otóż pomysł na tym polega — powtórzy­łem — że jutro, na przykład, zaręczymy się — szybko dodałem wciąż tonem żartobliwym, a ten ton miał mnie w razie czego asekurować.

Po wyrazie jej twarzy zrozumiałem, że mo­jej propozycji nie przyjęła jako żartu. Nale­żało więc rzecz całą natychmiast kontynuo­wać.

1 tak bez żadnych przygotowań? — od­powiedziała zamyślając się, a ja coraz bardziej gorączkowo upewniałem się, że Elżbieta serio rozważa moją propozycję.

Tylko że twoi rodzice, zwłaszcza matka... ■— przygotowywałem się zawczasu do wyco­fania na tak zwane z góry upatrzone pozycje. Jednocześnie argument ten miał zadziałać na ambicję Elżbiety, której przedtem nieśmiało dokuczałem, że jej matka darzy mnie niezasłu­żoną nieprzychylnością.

I tak oto dokonałem swego, osiągnąłem pod­stępnie cel. Ostatnie zdanie ożywiło Elżbietę. Wzbudziłem w niej, panie mecenasie, litość, bo jak pan wie, byłem mistrzem w tego typu sztuczkach. Elżbieta nagle wstała i pochylając się pocałowała mnie w policzek. Do dziś nie wiem, co to naprawdę było, litość czy sztubac­kie podziękowanie za pomysł świetnej zabawy.

Zrobimy przygotowania w tajemnicy przed rodzicami. Urządzimy im świetną nie­spodziankę! — wykrzyknęła rozbawiona.

A jeżeli matka... — powiedziałem obłud­nie, w duchu nie posiadając się z radości.

To przecież tylko zaręczyny — odpowie­działa, jakby chcąc rozwiać moje wątpliwo­ści.

I to jej zdanie, panie mecenasie, zapamię­tałem na zawsze. Powiedziała: „To przecież tylko zaręczyny”! Pan rozumie, że gdybym był wtedy przytomny, nie zgodziłbym się na tę ce­remonię, którą Elżbieta potraktowała jako do­bry żart, jak wyśmienitą, z nudów wymyślo­

ną zabawę. Niestety, byłem nieprzytomny, błędnym wzrokiem wpatrzony w swego bla- dolicego anioła. Teraz wiem, co mogło mnie uratować. Mianowicie, gdybym i ja, podobnie jak ona, przyjął tę ceremonię jako formę kon­wencjonalnej zabawy. Oto, panie mecenasie, do czego doprowadziła moja, tak doskonale opanowana, sztuka brania pozorów za praw­dę, za rzeczywistość. Pan teraz tak patrzy, jakby mnie usprawiedliwiał i pewnie myśli w tej chwili, że będzie to jednym z argumen­tów pańskiej obrony? Niestety, powiedziałem już panu, że nie chcę ani takiej, ani żadnej obrony i wszystko zrobię, aby pokrzyżować panu plany. Nie chcę niczego zawdzięczać mo­jej słabości, która zawsze na innych robiła wrażenie i „pomagała” mi w życiu. Odtąd nie chcę nikomu już niczego zawdzięczać, za dużo tego miałem w życiu, prawie na każdym kroku. Poczucie, że zawdzięcza się coś własnej słabości, odbiera całkowicie wartość zwycię­stwa. To żebranina, panie mecenasie. Niech pan nie myśli, nie jestem przewrażliwiony, ja po prostu widzę już wszystko jaśniej

i ostrzej niż przedtem, bo przeszedłem przez to piekło ciągłych ludzkich łask, którymi mnie darzono. Jedną z takich łask obdarzyła mnie Elżbieta.

Na drugi dzień w radosnym podnieceniu poszedłem z Elżbietą do miasta. Kupiłem wódkę i zakąski, a za ostatnie swoje pienią­dze pozłacane obrączki, najtańsze, jakie były w sklepie. Wracałem do domu rodziców

Elżbiety szczęśliwy. Dziś, kiedy pomyślę

o tym powrocie z miasta, nasuwa mi się ta­kie oto opisanie tego stanu: stąpałem po skrzy­piącym śniegu, a białe spadające płatki mo­gły mi się wydawać jak konfetti, którymi obsypuje się pary na balu sylwestrowym, do tego jeszcze ta biel, czysta biel śniegu itd. itd. Pamiętam, że ona także szła obok mnie wesoła i rozgadana jak nigdy dotychczas, być może i jej udzielił się mój radosny nastrój. Kiedy rodzice wrócili po godzinie trzeciej z pracy, zastali stół zastawiony wódką i za­kąskami. Ojciec Elżbiety ucieszył się na wi­dok wódki, wiadomością o zaręczynach także nie zmartwił się zbytnio. Moja przyszła te­ściowa mamrotała pod nosem, że zrobiliśmy tę uroczystość bez ich wiedzy. Elżbieta na­tychmiast uspokoiła matkę tymi samymi sło­wami, jakimi usiłowała rozwiać w przeddzień moje „wątpliwości”. Powiedziała identycznie: „Mamusiu, to przecież tylko zaręczyny”. Ja oczywiście, natychmiast uznałem, że tym ra­zem takie odezwanie się Elżbiety to podstęp w stosunku do matki. Zawsze tłumaczyłem wszystko na swoją korzyść!

Jakże ja triumfująco siedziałem obok matki Elżbiety na tych „tylko” zaręczynach. Nie do­puściłem ani na chwilę do swojej świadomo­ści faktu, jaka to groteskowa uroczystość i jak­że ja sam jestem podczas niej śmieszny. Bez przerwy nakładałem na talerz mojej przyszłej teściowej, nadskakiwałem jej, aby wreszcie zdobyć jej względy i uzyskać akceptację swo­

jej osoby. Wszystko to robiłem na próżno. Matka Elżbiety wciąż siedziała ponura. Nagle Zdarzyło się coś, co mogę teraz wyraźnie uznać jako komentarz do trapezu z kontrafałdą, od którego zaczęła się moja klęska. Ojciec Elżbie­ty, już dobrze podchmielony, zaczął wykrzy­kiwać mi na ucho: „A weź ty się, chłopie, z kopyta do dzieuchy, bo każda, żeby poko­chała, musi w tobie zasmakować”. Obruszy­łem się na niego obłudnie, udając zgorszenie, choć już wtedy ten „trapez z kontrafałdą” nie dawał mi spokoju. W duchu jednak po­czułem do ojca Elżbiety wdzięczność, więc

2 jeszcze większą gorliwością napełniałem je­go kieliszek. W rezultacie szybko zostałem sam, bo on zasnął ciężkim snem na swoim krześle. Wtedy dopiero poczułem wokół sie­bie prawdziwą pustkę. Straciłem już nawet tę udawaną pewność siebie i wtedy nagle po­myślałem o Lesiewiczu, swoim czarującym ko­ledze ze studiów, który wiedziałby doskonale, jak ma się zachować w takiej sytuacji. Wściekle myślałem dalej, że tutaj Lesiewicz nie miałby żadnych problemów. Co więcej, potrafiłby patrzeć na wszystkich z góry, Wszyscy nadskakiwaliby mu i każdy byłby niezmiernie wdzięczny za najmniejsze jego miłe słowo i najniklejszy uśmiech. Wściekły z kolei na samego siebie za tę myśl o Lesie­wiczu, zacząłem prawić pochlebstwa matce Elżbiety. Ona jednak albo nie rozumiała, o co mi chodzi, albo pogardzała moimi komple­mentami — patrzyła na mnie bowiem tak, iż

Miłość legendą innych — 4

4S>

każdy, oprócz mnie, wiedziałby, że w jej wzro­ku czai się nieukrywany wstręt.

Niestety, ani na „porządne” myślenie, ani na „porządne” czyny nie mogłem się już zdo­być. Doprowadziłem tę uroczystość, panie me­cenasie, do końca; uroczystość, która, zgodzi się pan ze mną, miała dla mnie cechy auto- sadyzmu i masochizmu. A więc wszystko od­było się dokładnie w moim romantycznym, cierpiętniczym stylu. Potem długo nosiłem tę tanią obrączkę, najtańszą, jaka była w skle­pie; nosiłem ją aż do wytarcia pozłoty, nosi­łem ją nawet wtedy, gdy była kawałkiem tandetnej blachy. Wiedziałem, że jestem śmieszny z tą wytartą do blachy zaręczyno­wą obrączką, ale jej nie zdejmowałem, bo zdjęcie jej łączyłem z pojęciem zdrady Elżbie­ty, ze zbeszczeszczeniem swego bladolicego anioła. Z masochistyczną przyjemnością przyj­mowałem na temat obrączki kpiny kolegów, bo postanowiłem cierpieć dla ideału, dla swojej wielkiej miłości i takie cierpienie znowu uzna­łem za szlachetność, za bohaterstwo.

Dziś myślę, drogi mecenasie, że prawdziwa miłość to konwencja, uczciwe przestrzeganie zasad ustalonych przez obie strony... Słysząc te słowa potrząsa pan głową, ale niech pan pomyśli — ja przecież Elżbietę naprawdę ko­chałem i była szansa na to, aby i ona od­wzajemniła mi się uczuciem — a jednak... Jakże więc można spełnić ideał miłości, nie niszcząc jej w drugiej osobie?

Pan pozwoli, mecenasie, że dla pełnego

obrazu mojej historii, w którą i pan, jako obrońca, został wmieszany, opowiem o jeszcze jednym swoim przyjeździe do Elżbiety. Szczegół ten będzie o tyle ważny, że jeszcze raz potwierdzi pewną smutną prawdę.

Oto pański bohater, bo w jakimś tam sen­sie jestem nim i dla pana, jeszcze nie utra­cił całkowicie nadziei, więc przyjeżdża ponow­nie do pewnego dobrze mu znanego mia­steczka.

■— Miałeś przyjechać wieczorem — powie­dział obojętnie anioł.

Nasz bohater, zdaje się, po raz pierwszy okazał, według siebie, swoją słabość, czyli si­łę, bo zareagował po ludzku. Opuścił wzrok

i doznał uczucia zbitego psa, nagle wypędza­nego z domu, do którego tak bardzo się przy­wiązał, poczuł, jak krew nabiega do jego twa­rzy. Zauważył pan, że powiedziałem, „nasz bohater po raz pierwszy okazał siłę”, choć w normalnych „warunkach psychicznych” Uznaje się objawienie emocji za słabość. U na­szego bohatera wszystko już tak się pomie­szało, że okazaną siłę uznał natychmiast za słabość.

Nie przeszkadzaj sobie, ja poczekam — powiedział pokonując upokorzenie, jakiego do­znał, i wiedział, że są to słowa przeciwko nie­mu samemu.

Muszę pójść do kościoła, chcę zobaczyć ślub mojej znajomej — powiedział po chwili anioł. — A może i ty poszedłbyś ze mną?

■— Nie — odpowiedział nasz bohater i to

było jedyne jego ryzyko, na jakie mógł się zdobyć.

Kiedy już ludzie przesłonili Elżbietę wcho­dzącą do kościoła, nasz bohater zapragnął po­biec za nią. Spojrzał jednak na swoje wytar­te ubranie, na starą, podrapaną walizkę i na­gle zawstydził się swojej biedy. W tym mo­mencie nie chodziło wcale o to ubranie i tę walizkę w sensie dosłownym, jeśli teraz, w no­wym i eleganckim ubraniu tak samo czuje się skrępowany, jak wtedy w starym i wytartym, jak kiedyś w ojcowskim płaszczu. To było coś więcej, panie mecenasie. Stale, od pierwszej bodajże chwili świadomości towarzyszyło mu uczucie, że jest kimś gorszym, poczucie par- weniusza. I nic tu nie pomoże najpiękniejsza rzeczywistość, która nie wiem jakby się upie­rała, aby pomagać takim jak nasz bohater. Nie pomogą tu żadne ustawy, jeśli człowiek nie będzie miał własnej wiary w sobie. Wi­dział pan zapewne, tak samo jak i ja, cho­dzących z podniesioną głową, dumnych ludzi ubranych jak nędzarze i ludzi we frakach, którzy sprawiali wrażenie nędzarzy. Nasz bo­hater, niestety, tej wiary, prawdziwej wiary w sobie nigdy nie miał. Zbyt dużą od po­czątku za wszystko płacił cenę. Podobnie by­ło, mecenasie, z przejściem naszego bohatera do warstwy inteligencji. Za swoje wykształ­cenie zapłacił tyloma upokorzeniami, że osiąg­nąwszy je, poczuł się nędzarzem. To pewnie zabrzmi okrutnie, co za chwilę powiem, ale jest w tym trochę prawdy. Oto przypomnia­

łem sobie pewne opowiadanie, którego autor był

w obozie koncentracyjnym, więc w usta jednego z bohaterów — więźniów, który prze­żył piekło obozu, wkłada mniej więcej takie słowa: „Czy warto było zapłacić taką cenę za uratowanie życia, jeśli już całe życie z tym piekłem w sobie będzie się żyło? Czy nie piękniej i korzystniej dla siebie było dumnie zginąć, ratując godność, czyli rzecz najważ­niejszą?”. Tak, panie mecenasie, do tej chwi­li żyje człowiek, dopóki żyje w nim godność. Tak, ma pan rację, jest jeszcze ważna sprawa kwalifikacji — co dla danego człowieka jest Upokorzeniem, a co nim nie jest. Oczywiście, zgadzam się z panem. Ale, niech pan pomy­śli, jeśli uzna się za upokorzenie nawet dro­biazg, który po innych spłynąłby jak woda? „Takim przecież jesteś, jakim siebie wyobra­żasz” — to jest ostateczna nasza prawda i większej nie ma. Co więc zrobić, jeśli pań­ski bohater w tym symbolicznym starym ubra­niu czuł się źle i czuje się równie źle w no­wym? Pański bohater nawet teraz, kiedy zdo­był już wykształcenie i pozycję w swoim mie­ście, czuje się jak parweniusz, bo nie opuszcza go uczucie, że zdobył to tysiącami mniejszych i większych upokorzeń... Ale do tego proble­mu jeszcze wrócimy, tymczasem dalszy ciąg wątku miłosnego naszego bohatera.

Dlaczego nie nosisz obrączki — zapytał bohater swego anioła.

—■ Wiesz, jakie one są. Moja wytarła się i wygląda jak blacha — odpowiedział anioł.

■— Patrz, moja wcale tak źle nie wygląda — mówiąc to nasz bohater ostentacyjnie wyciąg­nął rękę, aby zawstydzić anioła.

Widocznie nie nosisz jej stale, ja swoją nosiłam -—■ znowu spokojnie anioł. — Czego ty się właściwie czepiasz, przecież kupiliśmy najtańsze, jakie mieli w sklepie — teraz anioł zawstydza bohatera, bo się zdenerwował i stracił swoją anielską cierpliwość.

Wtedy cię to bawiło, że były najtańsze — bohatersko, ale cicho bohater.

Wtedy bawiło, a teraz nie bawi — aniel­sko i konsekwentnie anioł.

Zmieniłaś się, Elżbieto... — bohater spusz­cza z tonu, tchórząc.

Ależ skądże znowu — anioł już łaska­wiej.

Nagle bohater przypomina sobie o swojej roli i chce być znowu bohaterski, chce prze­ścignąć własne bohaterstwo:

—■ Dlaczego mnie oszukiwałaś, Elżbieto?

Anioł, zaskoczony odwagą bohatera:

Bo sam tego chciałeś! — krzyczy bezli­tośnie i wcale nie przestaje być aniołem.

Anioł jednak musi zmięknąć, bo inaczej przestałby być aniołem. Anioł musi być lito­ściwy, żeby nie wypaść z roli.

Wcale nie oszukiwałam. Ot, zażartowa­łam — anioł zatrzepotał błogo słowami niczym skrzydłami.

Anioł podfruwa łagodnie i bohater przesta­je już całkowicie myśleć, przestaje cokolwiek odczuwać prócz tego, że stoi przed nim anioł.

Ach, nie kłóćmy się, głuptasku — mówi anioł, który chce być ludzki i uznaje tym samym wady bohatera.

No, jak się panu, mecenasie, podoba ten dialog? Myślę, naprawdę jestem przekonany, że oddaje on sens wszystkich rozmów nasze­go bohatera z aniołem. Nic tu już dodać, nic ująć.

Wieczorem tamtego dnia przyszła koleżanka Elżbiety. Skromniutko siedziała przy stole i wciąż wpatrywała się w pańskiego bohate­ra, miała śliczną twarz i wydawało się na­szemu bohaterowi, że chce mu powiedzieć coś bardzo ważnego. Józef jednak nie spuszczał wzroku z Elżbiety, patrzył na nią tak, jak matka wodzi wzrokiem za dzieckiem, które zaczyna dopiero chodzić. Taka czułość była w jego patrzeniu! Kiedy koleżanka Elżbiety wstała podchodząc do niego, wtedy dopiero spostrzegł, że ta dziewczyna jest bez ręki. Sta­ła przy oknie, a on wstydził się jej kalectwa, bo nagle, nie wiedzieć dlaczego, zaczął bać się, że ktoś mógłby go posądzić o zalecanie się do kalekiej dziewczyny. Wstydził się nie tyle jej kalectwa, ile jej towarzystwa, jak wstydził się zawsze towarzystwa brzydkiej dziewczyny. Nie miał bowiem nawet na tyle poczucia własnej wartości, aby móc sobie po­zwolić na brzydką dziewczynę. Potem krępo­wało go towarzystwo wyjątkowo pięknych ko­biet. Podobnie jak kiedyś wstydził się lichego ubioru, a potem był skrępowany w ubraniu eleganckim i pięknym. Co to więc było? Ja­

ki właściwie jest ten Józef Rawicz, nasz i pań­ski, mecenasie, aktualny bohater? Czy zdoła­my kiedykolwiek odpowiedzieć na to pytanie?

Panie, mecenasie, kiedy stanęła obok mnie ta kaleka dziewczyna o pięknej twarzy, sta­ło się coś bardzo ważnego, choć trwaliśmy tak przy sobie tylko przez chwilę nie mówiąc do siebie ani jednego słowa. Podczas ułamka se­kundy uchwyciłem jej spojrzenie. Patrzyła na mnie wzrokiem pełnym litości i współczucia, a więc patrzyła na mnie tak samo jak ja na nią! Z tą tylko różnicą, że w jej wzroku była jednak sympatia. A więc darzyła mnie tym samym uczuciem, jakim ja ją, tyle tylko, że motywy tych uczuć były całkowicie inne. Ja litowałem się nad jej kalectwem, a ona nad moją miłością do Elżbiety, która... Nie pamię­tam, teraz, mecenasie, dokładnie szczegółów, ale przysiągłbym, że wzrok tej nieszczęśliwej dziewczyny przyczynił się do przełomu, jaki we mnie nastąpił tamtej nocy. Szkoda, że ni­gdy się nie dowie, iż to dzięki niej po raz pierwszy Józef Rawicz postanowił ratować swoją godność, być po prostu sobą.

Tak, domyśla się pan, mecenasie, do czego zmierzam. Koleżanka Elżbieta wyzwoliła w na­szym bohaterze bunt, czyli coś, czego dotych­czas zupełnie nie znał. Dzięki tej nieszczęśli­wej dziewczynie pański bohater uciekł w no­cy z domu rodziców Elżbiety. Uciekł tak sa­mo jak kiedyś w gimnazjum uciekał z pie­rzyną, aby nie zapłacić czynszu gospodyni. Tym razem, niestety, ucieczka nie była praw­

dziwym buntem, więc niech się pan, mece­nasie, przedwcześnie nie cieszy. Tym razem uciekając w nocy z domu swego anioła kal­kulował, że może w ten ryzykowny sposób ruszy jego sumieniem. Argumenty, że tak wła­śnie było? Uciekł w nocy z domu Elżbiety i z niecierpliwością oczekiwał od niej listu. Ale ona nie napisała. Nasz bohater teraz do­piero naprawdę zaczął się męczyć i długo nie mógł sobie darować tej ucieczki. Nie docze­kawszy się listu od Elżbiety, sam do niej na­pisał. W tym miejscu nie będę już, mecena­sie, relacjonował następnych spotkań, bo by­ły całkowicie podobne do poprzednich, może tylko z tą różnicą, że tym razem nasz boha­ter był jeszcze żałośniejszy „w zdobywaniu” swego anioła-mitu. Zaoszczędzę więc przykro­ści zarówno panu, mecenasie, jak i jemu, czyli sobie obecnemu.

Wreszcie Elżbieta, mecenasie, została moją żoną. Cena jednak, jaką zapłaciłem, aby do tego doprowadzić, przerastała moje siły.

Co to jest, panie mecenasie, że kiedy jedna strona w miłości przejawia całkowite oddanie, kiedy zbliża się do „ideału w uczuciu”, wtedy następuje kontrakcja drugiej strony? Czy nie sądzi pan, że, jak już powiedziałem, miłość powinna być kalkulacją i niczym więcej, a wtedy ludzie będą szczęśliwi? Właśnie w mi­łości człowiek powinien bezwzględniej pano­wać nad swoimi uczuciami, niż nawet cynicz­ny i wyrafinowany w metodach postępowania polityk. I dalej, myślę, iż zgodzi się pan ze

mną, że moja historia potwierdza to, co po­wiedziałem przed chwilą. Miłość, a zatem dąż­ność do opanowania drugiej osoby, to jak przejście z jednej klasy społecznej do dru­giej. Nie, to nie absurd. Jeśli bowiem zachły- śniesz się i zachwycisz nową klasą, wtedy przegrałeś, bo ona cię zlekceważy. Jeżeli zaj­miesz postawę, pod pewnymi względami wyż­szości nad nową klasą, ona będzie ci to wy­rzucać, ale jednocześnie staniesz się dla niej ważny, będzie się tobą zajmować i w rezul­tacie uszanuje twoje do niej prawa. Tak wła­śnie jest z inteligentami pierwszego pokole­nia... Ale nie tymi rozważaniami chciałem za­kończyć swoją historię.

Tak, panie mecenasie, nasz, a ściślej, pań­ski bohater zdobył swego anioła. Józef wziął sobie za żonę Elżbietę. Zauważa pan, jak to brzmi prosto i lapidarnie. Niestety, muszę zno­wu wrócić do zwykłej prozy, która zabrzmi jak w tanim romansie. Oto nasz bohater po ślubie z wymarzoną dziewczyną dowiedział się, że ona wyszła za niego tylko dlatego, że czło­wiek, w którym się kochała, rzucił ją. Naj­pierw ta wiadomość nie zrobiła na nim więk­szego wrażenia, ale kiedy upłynęło trochę cza­su i nasz bohater był już pewien całkowitego posiadania swojej dziewczyny, zaczęło się dziać coś dziwnego. Im bardziej Elżbieta przywią­zywała się do Józefa, tym bardziej pogłębia­ła się w nim obojętność. Zaczęły mu się przy­pominać te wszystkie upokorzenia, jakie znosił kiedyś od swojej obecnej żony. Wciąż rosła

w nim obsesja poprzednich upokorzeń, więc zaczął się mścić i z kolei upokarzać żonę, ale ona, ku jego zdziwieniu, wszystko znosiła cierpliwie, co jeszcze bardziej potęgowało jego wściekłość. Chciał, aby cierpiała, podobnie jak on kiedyś z jej powodu, chciał to widzieć i rozkoszować się tym widokiem. Chciał mieć pełny rewanż, bo teraz dopiero zaczął nie- nawidzieć samego siebie i oddając jej to, czym ona kiedyś go darzyła, chciał przekreślić sie­bie dawnego w jej oczach. Odezwał się w nim sadyzm, jak często u ludzi słabych, u ludzi, którzy kiedyś przed innymi tracili swoją god­ność, więc teraz dążą za wszelką cenę do te­go, żeby ktoś ją przed nimi tracił. Nasz bo­hater w pewnych chwilach zastanawiał się nawet nad tym, czy nie ożenił się ze swoim mitem powodowany podświadomie właśnie chęcią zemsty. Wściekał się, kiedy żona nigdy nie błagała go o litość, zawsze przyjmując, nawet najokrutniejszą sytuację, ze spokojem; z przerażeniem dostrzegał w pewnych chwi­lach, że ona w dalszym ciągu lituje się nad nim i dlatego znosi wszystko cierpliwie. Zro­zumiał, że oto żona zaczyna go prawdziwie kochać, że jest do niego przywiązana i nigdy go nie opuści. Słowem, powinien być nasz bo­hater w siódmym niebie, bo spełniło się wreszcie jego marzenie. Trzeba tu, gwoli ści­słości, powiedzieć i o tym, że dawało mu to pewną satysfakcję, ale jednocześnie wspania­łomyślność żony w stosunku do niego dopro­wadzała go do wściekłej rozpaczy. Kiedy tak

idealnie spełniło się jego marzenie, zrozumiał, że znalazł sią w ślepym zaułku, z którego nie ma wyjścia, w pułapce, którą sam sobie przy­gotował. Nasz bohater doszedł w tym czasie, panie mecenasie, do jeszcze innego wniosku. Swoją teorią „drogi upokorzeń” objął nie tyl­ko anioła-mit, ale także i stanowisko, i swoje znaczenie, jakie zdobył w miasteczku. To sta­nowisko i znaczenie, rozumował, także zdobył „drogą upokorzeń”. Jakie wiąc pozostawało rozwiązanie sytuacji dla naszego bohatera? Chciał rozpocząć całkowicie nowe życie, chciał w życiu być kimś całkowicie innym, bez żad­nych, ale to żadnych obciążeń przeszłości. Wie­dział jednak, że nie ma żadnej możliwości realizacji tego celu. Jakie, pańskim zdaniem, było wyjście, najrozsądniejsze wyjście z sy­tuacji?

Oto dlaczego pierwsza rozprawa sądowa wy­dała mi sią całkowitą pomyłką. Prokurator, a wraz z nim i sąd, weszli na całkowicie fał­szywe tropy i pan też, jako mój obrońca, niczego nie rozumiał — dlatego właśnie opo­wiedziałem panu tę długą historię. Wszyscy w sądzie zastanawiali się nad tym, czy to ja mogłem i w rezultacie, czy to ja chcia­łem pozbawić życia swojej żony. Nic bardziej fałszywego niż takie podejrzenia. Nie za to trzeba mnie oskarżać. Otrucie bowiem przeze mnie żony z niczego by mnie nie wyleczyło. Nikłą szansę zniszczenia swego kompleksu niższości i duszy nędzarza mogłem dokonać tylko w związku z moim mitem-aniołem. Co

prawda, nie udawało mi sią to, ale wciąż nie traciłem nadziei. Mech pan zważy, że w wy­padku śmierci żony zostałbym już do końca życia takim, jakim byłem — a tego bałem się najbardziej. Niespodziewany początek zmia­ny siebie dokonał się w rozmowie z lekarzem, co panu już szczegółowo referowałem. Ten lekarz na procesie był jednym ze świadków oskarżenia, ale on także nic nie rozumiał. Pan, mecenasie, już teraz wie, dlaczego tak się wła­śnie zachowałem w rozmowie z lekarzem. Pro­kurator, powołując się na jego zeznania, za­rzucił mi, że nie zareagowałem „po ludzku” nawet wtedy, gdy moją żonę wynoszono na noszach, więc niechże ława przysięgłych oce­ni postawę moralną oskarżonego. I dalej, pan prokurator fakt rzucenia się przeze mnie pod samochód uznał za objaw poczucia winy wy­nikającej z próby otrucia żony. Pan nato­miast, mecenasie, odpierał ten atak twierdze­niem, że ten desperacki krok nastąpił w wy­niku doznania szoku z powodu tragedii, któ­ra spotkała, bądź co bądź, bliską mi osobę. To nerwy nie wytrzymały maski cynizmu, ja­ką oskarżony przybrał tuż po wypadku, tak mniej więcej usłyszałem w pewnym momen­cie na sali sądowej. I pańskie przemówienie wywarło wrażenie na ławnikach, a więc wzbu­dził pan w nich litość w stosunku do mojej osoby. Teraz pan rozumie, że nic gorszego nie mógł pan dla mnie zrobić. Potem rozpra­wę zakończono, a ja wróciłem do celi, jakby do początku tego wszystkiego, z czym nigdy

nie mogłem sobie poradzić. I teraz dopiero zacząłem patrzeć na siebie z dystansu, coraz dosłowniej stawiać siebie przed samym sobą w stan oskarżenia. Panie mecenasie, mam więc do pana jedną, jedyną prośbą, niech pan nie prosi o łaskę dla mnie. Chcą mieć po raz pierwszy w życiu satysfakcję, że nie litowane się nade mną i jest to wyłącznie moją zasłu­gą. Niech zapadnie wyrok skazujący. Nieważ­na bowiem jest dla mnie kwalifikacja winy ważna jest kara, którą chcę ponieść za to, źe nigdy dotąd w życiu nie dążyłem do tego aby być sobą — lecz przeciwnie, za wszelką cenę oddalałem się od siebie, będąc obłudnym nawet przed samym sobą.

To nareszcie wszystko, panie mecenasie.

Co, mówi pan, że dopiero teraz warto mnie naprawdę bronić? A więc pan mnie w dal­szym ciągu nie rozumie albo gdzieś, w któ­rymś miejscu samego siebie, jest pan podobny do mnie. Jeśli więc tak jest, jak się w tej chwili domyślam, powinien pan zrzec się obro­ny, bo nie jest uczciwością, aby broniąc z po­zoru oskarżonego, bronił pan także samego siebie...

MIŁOŚĆ LEGENDĄ INNYCH

Ryszard leżał na wznak na łóżku, które raczej przypominało pryczę. Adam siedział przy stole i palił papierosa za papierosem. Nie było to jednak zdenerwowanie, po prostu zawsze w chwilach, które miały dla niego z jakichś powodów większe znaczenie, palił bardzo dużo.

No i widzisz, jak żyję — skończył Ry­szard. — Nie, nie chcę przez to powiedzieć, że narzekam na cokolwiek, a szczególnie na los, bo nie ma chyba głupszego, według mnie na­rzekania, niż w właśnie na los.

Mógłbyś jednak stąd wyjechać. Dlacze­go, do licha, nie wyjedziesz z tego miastecz­ka? — Adam podniósł głos, który nagle, pod koniec pytania wibrująco zadrżał. Przestra­szył się, że Ryszard odparuje również pyta­niem. Po prostu zapyta: „A dlaczego ty tu przyjeżdżasz tak często, przecież nie do mnie?” Ta refleksja trwała sekundy.

Przecież mógłbyś się gdzie indziej lepiej

urządzić. Znając cię, trudno sądzić, że to mia­steczko nie wydaje się dla ciebie za ciasne — szybko ciągnął dalej Adam i znowu musiał coś dodać, aby nie sprowokować pytania, któ- I rego bał sią od chwili przyjazdu. —■ Widzisz, miałem na myśli to, że tu każdy każdego zna i to ogranicza wolność...

Hola, hola kolego! Czy chciałbyś może powiedzieć, że ty zrealizowałeś swój ideał wol­ności?

Nie o to chodzi, u mnie to zupełnie co innego.

Masz na myśli rodzinę?

Adam wściekał się na siebie. Znowu nie był wystarczająco ostrożny, a ta cholera reagowa­ła czule jak sejsmograf. Ryszard chwytał my­śli wypowiedziane przez Adama i odbijał je błyskawicznie jak piłeczki ping-pongowe, a ści­ślej jak granaty precyzyjnie wyłapywane, któ­re odrzucane wybuchają u stóp atakującego.

Mam na myśli wszystko — ukrywając irytację mówi Adam. — Widzisz, ja już je­stem... ■— dodaje z rezygnacją i milknie, chce oszukać Ryszarda.

Nie chcesz chyba powiedzieć, że ty je­steś bez szans...

Adam przyczaił się jak do ciosu, a może znalazł się niczym w chwili, w której czło­wiek podświadomie czeka, aż ktoś głośno wy­powie to, co on nawet przed samym sobą chciałby ukryć jak najgłębiej.

Tylko się nie denerwuj — po chwili mó­wi Ryszard. — Ustaliliśmy przecież już daw­

no, że każdy powinien dbać o dobro drugiego, przypominać mu, co winien robić, nawet jeśli to przypominanie komuś z nas aktualnie nie odpowiada. Oczywiście, z założeniem, że do­myślamy się prawdziwych pragnień drugiego, których ten nie realizuje z tchórzostwa, z bo- jaźni, z delikatności w stosunku do innych, no, obojętnie z jakiego powodu...

W jaki jednak sposób można odkryć prawdziwe pragnienie innego człowieka, jeśli on sam często nie wie, czego naprawdę chce?

Ryszard daje do zrozumienia przyjacielowi, że pytanie to rozbawiło go.

Nie śmiej się, mówię poważnie. I prze­stańmy się wreszcie licytować — nagle tchó­rzy Adam.

Kiedy to właśnie jest nam potrzebne. Poprzez licytację, poprzez atak zdobywamy wiedzę o innych. A mając większy zakres wie­dzy o innych, automatycznie wzbogacamy wie­dzę o sobie, znajdując u siebie cechy innych. Gdybyśmy nie odkryli pewnych właściwości u innych ludzi, nigdy byśmy nie uświadomili sobie istnienia ich u siebie.

Nie zawsze przyznajemy się do tych od­kryć, nawet przed samym sobą.

A jednak odkrycia te działają, choćby w podświadomości, i wpływają na nasze takie czy inne postępowanie, modyfikują nasze czy­ny. Tylko ludzie ograniczeni i zadufani w so­bie dzięki swojej tępocie nie formują siebie poprzez wiedzę o innych. Zresztą nie o to te­raz chodzi i nie zbaczajmy z tematu — mówi

Miłość legendą innych — 5

65

Ryszard i nagle pyta: — Czy nie sądzisz, iż atakując mnie, że tracą wolność, atakujesz podświadomie przede wszystkim samego sie­bie?

Teraz Adam rewanżuje się śmiechem, co ma oznaczać, że przyjaciel wygłasza brednie.

Nie śmiej się, sprawdziłem to sam na sobie.

Ty możesz być właśnie ten inny.

Nie tak znowu jesteśmy inni, jak się nam wydaje i nigdy nie jesteśmy w takim stopniu inni, w jakim chcielibyśmy być — od­powiada Ryszard. — Najczęściej po prostu do tych wspólnych cech nie przyznajemy się, a nawet często najzażarciej atakujemy u in­nych nasze własne wady.

Adam znowu wietrzy niebezpieczeństwo, ale tym razem nie wpada już w panikę.

Na dobrą sprawę, to moglibyśmy się za­mienić rolami. Ty mógłbyś być w mojej sy­tuacji, a ja w twojej. Obaj mamy możliwość zajęcia takiej samej postawy obserwatora w stosunku do drugiego — mówi spokojnie.

Zdaje się, że to nie ja przyjeżdżam co pewien czas do małego, nudnego miasteczka?

Nie, ja to robię — szybko, już się nie broniąc mówi Adam. — Ale ty też masz swo­ją leśniczówkę.

Nie mam żadnej leśniczówki — denerwu­je się Ryszard.

Adam wie, że zyskał chwilową przewagę, więc postanawia to wykorzystać.

A jednak masz swoją leśniczówkę. Tyle

tylko, że ja mniej wiem o twojej leśniczówce niż ty o moim pewnym małym i nudnym mia­steczku.

Po co więc mamy bawić się w ciuciu­babkę. Przyjechałeś jak zwykle do niej, a nie do mnie — kontratakuje Ryszard. — O, nie, nie mogę mieć do ciebie za to żalu, nie jest to także wymówka. Ja cię dobrze rozumiem. Chciałbym, żebyś po prostu i po męsku do tego się przyznał. Ja przecież chcę ci pomóc. Nie z litości ani ze wspaniałomyślności, po prostu uważam, że powinienem ci pomóc. Ot, tak, po prostu — kończy Ryszard i w głosie jego dałoby się wyczuć niezadowolenie z wła­snych słów.

—■ Chcesz więc pomóc mi zrealizować to, czegoś sam nie osiągnął.

Może i tak, a może i nie. Moja pomoc będzie polegała jedynie na ośmieleniu ciebie, na wtłoczeniu ci do głowy prawdy, że masz rację, że oto jest jedyna szansa, którą od lat zaprzep aszczasz.

Już to gdzieś słyszałem.

Nie zaszkodzi, jeśli usłyszysz jeszcze raz. Przyjechałeś do niej? — naciska Ryszard. — Muszę to koniecznie wiedzieć, bo chciałbym tak postępować, żeby ci pomóc, pomóc oczy­wiście nie temu, którego udajesz, ale temu, którym jesteś naprawdę. Pomóc w osiągnię­ciu tego, czego chcesz, a przed czym się bro­nisz.

Tak, zgadłeś, proroku, przyjechałem do niej.

Głos Adama drga niespodziewaną drwiną.

Tak, przyjechałem, jak zawsze, do niej — powtarza, ale już o wiele spokojniej.

Wyobraź sobie, że spotkałem w górach Rudego — powiada Adam. — Ty chyba nie wiesz, że on w szkole zalecał się do Alicji, więc go wyprowadziłem któregoś wieczora z potańcówki i zbiłem. Oczywiście nic to nie pomogło, choć Rudy, zdaje się, odczepił wte­dy od niej. Alicja jednak, jak się tylko do­wiedziała o tym wypadku, nie chciała ze mną już nawet rozmawiać, nie chciała mnie od­tąd po prostu znać.

Przyznaj się, myślałeś przeciwnie. Sądzi­łeś, że będzie cię podziwiać za bohaterstwo, bo przecież Rudy był potężnym chłopiskiem — przerywa Ryszard.

Adam chwilę milczy i wiadomo, że milcze­nie to oznacza, iż przyznaje przyjacielowi ra­cję. Ryszard odwraca głowę, jakby w ten spo­sób ośmielał, a przynajmniej nie chciał pe­szyć mówiącego. Zerka dyskretnie przez ra­mię i pewnie myśli: „Koniecznie, ale to ko­niecznie powinien się wygadać przed jutrzej­szym dniem”.

Kiedy doszliśmy na szczyt góry, a była w tym dniu potworna mgła i okropna wichu­ra, spotkałem Rudego. Jego twarz, a raczej ruda głowa wynurzyła się z mgły jak zjawa. Stanęliśmy oko w oko na skraju przepaści, a wiesz, że ja mam od dzieciństwa lęk p.rze~

strzeni... Tamtego popołudnia miałem szczę­ście, była mgła i ta przepaść nie ciągnęła mnie w dół jak magnes, co dzieje się zawsze ze mną, gdy spojrzę z wysokości. A więc sta­nęliśmy na szczycie góry oko w oko...

I ty miałeś pietra, że Rudy weźmie na tobie porządny rewanż — podpowiada łagod­nie i z przyjaźnią Ryszard.

Wyobraź sobie, że nie. Byłem ucieszony i zadowolony z tego spotkania. Wiedziałem, że teraz Rudy może pokonać mnie bez trudu. Nawet się ucieszyłem, że oto nadarza się oka­zja, aby cierpieć z powodu Alicji. Jeżeli mnie ¿bije, rozumowałem, teraz on będzie przegra­ny w jej oczach. A więc stanie się odwrotnie niż wtedy, po tamtej szkolnej potańcówce. Zresztą, najważniejsze, co wtedy myślałem, to chęć poniesienia ofiary dla Alicji. Rudy więc spadł przede mną na tę wichrową górę jak z nieba. Długo pamiętałem jego rude, kręco­ne włosy i wyobraź sobie, zapamiętałem jego brelok przy pasku zegarka na ręku. Nie pa­miętam, jak był ubrany, a zapamiętałem jego brelok, bursztynowy trójkąt z wyrytym kształ­tem ptaka, rysunek ten zobaczyłem chwilę później w barze schroniska...

Ryszard chce na chwilę przerwać przyja­cielowi, ale Adam ciągnie szybko opowieść dalej.

Rudy żle mnio zrozumiał, mój radosny okrzyk przy spotkaniu przyjął jak objaw przyjaźni, ugody, wręcz serdeczności. Wziął mnie zaraz pod rękę, a ja ucieszyłem się, że

chce mnie odprowadzić w ustronne miejsce, żeby bez świadków, więc szedłem łagodnie jak baranek. On jednak, ku memu rozczarowaniu, zaprowadził innie do baru schroniska, aby po­stawić wódkę. Zaczął przy tym wspominać z rozrzewnieniem szkolne lata, nasz piękny romantyzm i w ogóle rozlirycznił się jak ba­ba, która urodziła, a chce jeszcze zostać poetką. Zrozumiałem, że Alicja nie jest i nigdy nie była dla niego ważna, że o tamtym incyden­cie, który okazał się dla mnie tak brzemien­ny w skutki, on najpewniej zapomniał, czyli zapomniał o tym, co dla mnie było takie waż­ne. A więc i tym razem ja miałbym powód, aby go sprać... Wściekłem się i wręcz zaczy­nałem go nienawidzieć, wtedy dopiero zaczy­nałem go nienawidzieć. Przypomniałem mu Alicję. Roześmiał się głośno i znowu swoje, że kiedyś byliśmy młodzi i głupi, ale za to romantyczni. A więc on obrażał i Alicję, i mnie, obrażał naszą miłość, a przede wszyst­kim obrażał Alicję...

Czy ty musisz wszystko mitologizować — wtrącił zniecierpliwiony Ryszard.

Adam zrobił minę obruszonego.

-— Nie chciałem cię urazić, stary, raczej po­wiedziałem komplement. Uważam, sam uwa­żam, że nie ma wielkich przeżyć bez ich idealizacji — wyjaśnia cierpliwie. — Ale tym razem mógłbyś... — Ryszard nie kończy, za­wieszając głos.

-— To nie to —■ zamyślony, trochę zdezo­rientowany i w dalszym ciągu najeżony od­

powiada Adam... — To nie to — powtarza sta­nowczo.

Ryszard nie zaprzecza, bo nie chce urazić Adama. „A więc — zapewne myśli lapidar­nie — mitologizacja trwa nadal”.

Kiedy byłem po kilku kieliszkach, zaczą­łem bełkotać obraźliwie pod adresem Rudego. Za wszelką ceną chciałem go sprowokować. Ale on znowu źle mnie zrozumiał, uznał, że ja po prostu się upiłem, więc niczego nie brał do serca. Moje słowa puszczał mimo uszu. Po­tem najzwyczajniej w świecie odszedł do swe­go towarzystwa. Znowu zostałem na lodzie, znowu przegrałem i nic nie załatwiłem.

Czy ty w dalszym ciągu to wszystko traktujesz serio, z taką powagą, z jaką opo­wiadasz? — pyta bez cienia ironii Ryszard.

Nie rozumiem, o co ci chodzi? — odpo­wiada Adam pytaniem.

Ach nic, już nic, po prostu źle się wy­raziłem — cofa się Ryszard. — Chciałem tyl­ko powiedzieć, że masz świetną pamięć i bar­dzo plastycznie opowiadasz.

Nie to chciałeś powiedzieć.

Czy to nie wszystko jedno, co chciałem powiedzieć — Ryszard odpowiada obojętnie, bo chce zmylić przyjaciela.

Adam milczy. Przez chwilę trwa cisza, któ­rej żaden z nich nie przerywa.

Jeśli nie chcesz mnie słuchać, to opo­wiedz ty, jak to było z twoją leśniczówką? — niespodziewanie pyta Adam, ale bez złości w głosie.

Musisz wyspać się po podróży — odpo­wiada sennie Ryszard.

Wcale nie jestem zmęczony. Czy ty mi wreszcie powiesz kiedyś, jak to było z tą two­ją leśniczówką? — błagalnie powtarza Adam.

Nic nie było.

Nie, ja wiem, co to było.

No, więc dlaczego pytasz.

Wiem, ale nie jestem pewien.

Powiem, jak dojdę do wniosku, że jest to dla ciebie konieczne.

Już teraz jest mi to bardzo potrzebne.

Nie jestem jeszcze tego całkowicie pe­wien.

O mnie chcesz wszystko wiedzieć, a o so­bie nic nie mówisz — żali się Adam.

Nie jesteśmy, zdaje się, parą kochan­ków — śmieje się Ryszard. — Jutro będzie bardzo ważny dzień. Spij już, obudzę cię wcześnie, przed wyjściem do pracy.

A więc powiesz jutro?

Tak, powiem.

Chwilę trwa milczenie.

Ryszard, wiesz, zapomniałem, gdzie tu jest cmentarz?

Co ci nagle strzeliło do głowy?

Pytam poważnie. Chyba nie obawiasz się, że... Zresztą, samobójcy nie są aż tak prak­tyczni, aby wieszać się na cmentarzu...

Zaraz za zamkiem, z pięćset metrów w dół uliczką.

Za torami.

Tak, za torami.

. — No, to cześć, już ci nie dokuczam, ta­jemniczy facecie — jakby zyskując pogodny nastrój mówi Adam.

Adam przechodził wąskimi ścieżkami wśród mogił. W słońcu, które grzało tego dnia nie­miłosiernie, wydawało się tu wrszystko więk­sze, zarówno krzyże, jak i kopce mogił. Gdzieniegdzie rozkwitał w7 blasku krzyż z brzozowej kory, inne z białego marmuru odbijały całe fale światła. To nieprawda, że na cmentarzu nie odczuwa się życia. Adam idąc tymi ścieżkami, wcale nie doznawał uczu­cia, że jest oto wśród umarłych. To mógł „wyrozumować”, ale tego nie odczuwał. Było to dla niego samego niespodzianką. Gdyby się nad tym dłużej zastanowił, mógłby sobie za­rzucić równie dobrze niewrażliwość, jak uznać to za wynik doświadczenia; przyjęcie i adapta­cję w7 sobie na stałe i na trwałe tej prawdy, iż śmierć w7 ogóle nie jest tragedią, bo jest koniecznością; w7ielkie zło bowiem tylko to jest tragiczne, przed którym można się uchro­nić. Był jednym, jak w7szyscy ludzie, z kan­dydatów7 na sw7oje miejsce w ziemi, niestety, na miejsce stokroć bardziej konkretne od miejsc, jakie miewamy w życiu. Ta myśl naj­pewniej zaledwie przebiegła przez jego gło­wę i odeszła nie rozwijana, bez dalszego cią­gu. To nieprawda, że myśl, która powstaje w głow7ie z reguły musi być dokończona, za­nim się jej pozbędziemy, najczęściej jest od-

wrotnie. Myśl ledwo powstająca natychmiast przepływa w inną lub znika, zaledwie mu­snąwszy naszą świadomość. Tak właśnie bywa najczęściej, zanim w tej dziwnej, najdziw­niejszej części ciała, jaką jest głowa, na do­bre nie zagnieździ się konkretna myśl, myśl masywna i ciężka jak granit, którą potocznie nazywamy trapiącą. Zdaje się, że aby prze­żyć wielką scenę cmentarną opisywaną w po­wieściach, trzeba się do tego starannie przy­gotować, wyłączając na ten czas wszystkie inne myśli — słowem, trzeba zrobić dużo wolnego miejsca w tej przedziwnej części cia­ła, jaką jest głowa. Do takiej powieściowej, wielkiej i metafizycznej sceny cmentarnej trzeba wytworzyć w sobie nastrój podobny do tego, tak mógł przypuszczać Adam, jaki wy­twarza się przed napisaniem opowiadania, na­malowaniem obrazu czy stworzeniem kompo­zycji muzycznej. Adam był więc słusznie prze­świadczony, że najczęściej najsugestywniejsze sceny cmentarne w powieściach, te najbar­dziej przejmujące, są zbudowane sztucznie, fałszywie, podobnie zresztą jak w ogóle wszystkie sugestywne dzieła sztuki, bo im to dzieło sugestywniejsze, tym bardziej odbiega od rzeczywistości. Przykładem tego może być dramat, sztuka teatralna. I dalej Adam mógł myśleć: to nieprawda, że najsmutniejsze my­śli przychodzą właśnie na cmentarzu i tu po­pada się w największy pesymizm. To tylko pozór, który zwodzi człowieka, zwodzi wy­obraźnię i dlatego dali się na to nabrać także,

a może właśnie przede wszystkim, pisarze. Gdzieś w głębi, w człowieku, tego Adam nie mógł sprecyzować dokładnie, w obliczu śmier­ci, „w obliczu śmierci” — (zaiste dziwna to metafora) właśnie na cmentarzu, wyzwala się najsilniejsza, bo instynktowna chęć życia. I to właśnie jest najbliższe prawdy. A więc najzwyczajniejsza przechadzka cmentarzem jest w gruncie rzeczy bardziej twórcza niż destruktywna, co więcej, jest ona o wiele bar­dziej optymistyczna i budująca niż scena na­rodzin. Przechodzący cmentarzem odczuwa przecież, jeśli nawet nie wprost to podświa­domie, iż w przeciwieństwie do tylu innych ludzi, on oto jeszcze żyje. I to przecież jest optymistyczne. Jedyne, co podczas takiej przechadzki można zrobić, to dokonać swoiste­go „rachunku sumienia” (znowu ta, w grun­cie rzeczy, śmieszna metafora) — i, o dziwo, ów rachunek, gdyby się temu dobrze przyj­rzeć, nie obejmuje przeszłości, a przeciwnie, przyszłość. Widząc groby, myśląc o umarłych, wybiega się przecież w przyszłość, w naszą przyszłość, marzy się o tym, co chcielibyśmy jeszcze zrobić od tej chwili do tego punktu, który osiągnęli tu spoczywający. A więc po stokroć nie mają racji pisarze, którzy dają się zwieść pozorom i swoich bohaterów na cmen­tarzu pogrążają w marazmie, każą im zamie­rać w smutnej zadumie, martwieć i upodabniać się do tych, którzy są już w ziemi. Mógł te­raz pomyśleć Adam, że w nim, jako w czy­telniku takich scen powieściowych, zawsze bu­

dziło się coś wręcz przeciwnego, chęć życia. Budziło się swego rodzaju planowanie przy­szłości (określone zupełnie innymi zasadami), na które pisarze zazwyczaj rezerwują inne strony powieści. Planowanie przyszłości, czyli marzenia bohaterów powieściowych. Pisarze jednakże nie biorą pod uwagę tego, że ma­rzenia ludzkie rodzą się często w sytuacjach nieumotywowanych psychologicznie. Dla Ada­ma, tak przynajmniej on postanawiał, prze­chadzka cmentarzem miała być po prostu re­laksem, odpoczynkiem. Osiągnął więc coś w rodzaju oczyszczenia w tym miejscu starym jak świat. I nagle, zdaje się, że przypomniał sobie, po co naprawdę tu przyszedł. Ten cel był pretekstem do wypełniania czasu przed tą chwilą, dla której tu przyjechał — tego Adam nie mógł jednakże uświadomić sobie nawet przed samym sobą. Wszelkie preteksty, najłatwiej odkrywamy u innych, prawie ni­gdy u siebie, przynajmniej w chwilach ich stosowania (stosowania?). Adam zaczął powo­li odczytywać nazwiska na krzyżach, obok których przechodził. Teraz, kiedy każdemu krzyżowi przyglądał się dokładniej, stwierdzał coraz większą między nimi różnicę. Czy to właśnie oznaczało różną wartość leżących tu i czy w ogóle cokolwiek mógł oznaczać sto­pień uporządkowania kopców mogilnych? A więc i tu, mógłby powieściowo pomyśleć, jest niesprawiedliwość, bo nie ma się żadnej, ale to żadnej pewności, że mogiła uporządko­wana oznacza, iż był to bardziej wartościo­

wy, lepszy człowiek. Oznacza to jedynie więk­szą troską i pamięć żywych. A więc w grun­cie rzeczy żywi sami dla siebie uporządko- wują kopce mogilne swoich najbliższych Adam stanął w pewnej chwili przed okaza­łym pomnikiem z marmuru. Gdyby nie za­wahał się użyć w myśli słowa, które mogłoby oznaczać swego rodzaju profanację, powie­działby, że stanął przed tym okazałym mar­murowym pomnikiem nagrobnym z niesma­kiem. Pomnik ten bowiem wyróżniał się spo­śród skromnych, wręcz ubogich (ubogich?) mo­gił, jakby się pysznił, usiłował być lepszym (lepszym?). Oto jak objawia się nieskromność żywych, ich egoizm i pycha. Szybko odszedł od tego pomnika; napływające myśli zaczęły go na dobre niepokoić, że mimo woli doko­nuje tu jakichś profanacji. Gdyby jednak głę­biej się zastanowił, naprawdę nie mógłby uargumentować, dlaczego kłujący w oczy, pe­łen pychy pomnik... I właśnie taką myśl o nim uznaje za profanację.

Adam skręcił w prawo i szedł dalej ścież­ką w głąb cmentarza. Słońce odbijało się od srebrnych blach, od porcelany ze zdjęciami, niekiedy promienie załamując się tworzyły malutkie, niekształtne wiązki tęczy. Stop! Na­prawdę nieważne to ze słońcem i promienia­mi! Te promienie po prostu migały przed jego oczyma, ani nie wpływały na odczucia, ani na jego myśli, jak zaraz chcieliby powie- ściopisarze. Po prostu w pewnych chwilach mrużył oczy, kiedy przypadkowa wiązka

światła odbita od porcelany zabłysła prosto­padle przed nim. Zwyczajnie mrużył oczy i .odruchowo otrząsał się ze słonecznego, ra­żącego światła.

Naprawdę, nieważne było, na przykład to, że gdy szedł po ścieżkach wysypanych żwi­rem wysuszonym przez słońce, żwir skrzy­piał pod butami i od czasu do czasu kamyk naciśnięty butem wyskakiwał pod pewnym kątem jak z procy.

Wreszcie Adam doszedł do mogiły, której szukał. Stał tu drewniany, dobrze ociosany krzyż, sczerniały od deszczu i wichru. Tu wła­śnie, pod tym krzyżem, pochowano tę starą kobietę, która, jakby to powiedzieć, była świadkiem jego intymnej historii. Sam jej wie­le opowiadał, a reszty domyślała się intuicyj­nie i dlatego miała nad innymi przewagę. Ta stara kobieta była mu najbliższa w tym mia­steczku. Dopiero teraz, w jednej chwili (co to naprawdę znaczy „w jednej chwili”?) Adam zrozumiał, że przyjście na cmentarz to po pro­stu pretekst, aby spędzić kilka godzin, jakie go dzieliły od ponownej rozmowy z Ryszar­dem, która miała poprzedzić najważniejsze jego- spotkanie. Temu przyjściu na cmentarz nie nadawał żadnego symbolu, spacer ten nie miał także na celu wywołania odpowiednie­go nastroju. Nagle przed tą mogiłą, która by­ła celem jego spaceru (spaceru! — ach ta nie­jednoznaczność słów, ich podtekstowość w za­leżności od kontekstu, nawet wtedy, kiedy chce się po prostu sucho stwierdzać), zrozu­

miał, że nie może sobie wyobrazić teraz tej kobiety, którą zawsze, w każdej chwili mógł przywołać przed oczy. Chciał, aby stało się to, co się zazwyczaj w takiej sytuacji zda­rzało — wyobrazić, zobaczyć przed sobą po­stać tej kobiety (oto jak podporządkowujemy się utartym schematom — chciał zobaczyć tę kobietę, bo jakże często robią to bohaterzy powieściowi).

Wysiłki Adama nie zdały się jednak na nic. Nie mógł na zawołanie stworzyć obrazu sta­rej kobiety. Jedyne, co „funkcjonowało”, to wiedza o tej kobiecie, świadomość jej żywot­ności do ostatniej chwili życia, jej przyśpiew­ki, jej opowieści, zamiłowania w weselach, chrzcinach i pogrzebach. A więc ceniła naj­bardziej rytualne szczyty, kamienie symbo­liczne życia człowieka. Nie dzieliła jednak tych uroczystości, w zależności od rodzaju, na lepsze i gorsze, na weselsze i smutniejsze — traktowała je wszystkie jako równe sobie, uznawała za jednakowo konieczne, w równym stopniu ważne. A więc ta bardzo stara ko­bieta była najbliższa naturze, bo o zniwelo­wanym odczuciu metafizyki...

Powiedzmy, że nagle Adam nie spojrzał na zegarek i na jego twarzy nie pojawiło się sku­pienie oznaczające jakieś trapiące (trapiące?) myśli. Powiedzmy dalej, że nie zawahał się ani na ułamek sekundy i nie ruszył szyb­kim krokiem w stronę bramy cmentarnej. Za­łóżmy więc, że Adam zauważył rzecz najcie­kawszą, zawierającą metaforę, symbol i Bóg

wie co jeszcze dla bohatera powieściowego — a mianowicie to, że grób tej bardzo starej kobiety, przed którym stał, był na granicy cmentarza nowego i starego, poniemieckiego.

Tu spokojnie, w łagodnych stosunkach do­brosąsiedzkich przebywali obok siebie Prusa­cy i Słowianie. Nie było już żadnej między nimi różnicy. Okazałoby się nawet, że stara kobieta odrobinę wkraczała na ich teren, gdy­by usiłować przeprowadzać sztucznie i na siłę granicę między starym a nowym cmentarzem. Nareszcie trwali obok siebie cicho i łagodnie, Prusacy i Słowianie. Niedługo przemieszają się tu, przemieszają w najdrobniejszych cząstkach i już nawet nie będzie wiadomo, gdzie kto jest. A więc są obok siebie łagodni jak nigdy, spokojni, jak nie bywało od lat tysiąca. Tyle tylko, z tą drobną poprawką, że już nie żyją, a po prostu są, jak drzewa, które tu rosną i jak kamienie, które tu leżą. Sąsiedzi nie mają już swojej mentalności, stra­cili ją, ci stracili ją na zawsze. Tak, jedyną tajemnicą prusactwa jest mentalność, mógł Adam przypomnieć sobie słowa. pewnego pi­sarza i mógł przypomnieć jego myśli na ten temat. Swoista prusacka mentalność. Oni, po­znając innych, nigdy nie usiłowali poznawać siebie, nie narzucała im się żadna wiedza

o sobie, kiedy poznawali innych. Mogli co naj­wyżej dziwić się, że istnieją ludzie inni niż oni, a jeśli inni, to znaczy, że trzeba ich zniszczyć, a jeśli od razu nie ma możliwości

ich zniszczenia, to przynajmniej na początku koniecznie należy ich sobie podporządkować. Jeśli inni to gorsi. A więc gorsi nie mają prawa istnieć. Tu, jedynie w tym miejscu, na cmentarzu, zdawałoby się, że rozciąga się pole, płaszczyzna, na której Prusacy musieli uznać innych za równych sobie. Ale, o zgro­zo, i tu przedtem żywi zadbali, aby tak nie było. Tuż za miejscem, gdzie leży stara ko­bieta, ogromne, marmurowe, ciężkie płyty, wielkie głowy kamienne. Ciężkie i ponure, do­sadne.

Ciężkie, ponure płyty i marmurowe kamie­nie robią wrażenie i wyzwalają odczucia; mo­gą wyzwalać odczucia nieestetyczne, wręcz niesmaczne, po prostu nieludzkie. A więc zgrzyt w psychice, zakłamanie się odwieczne­go ludzkiego szacunku żywych dla umarłych. A więc odczucia, jakie narzucają marmurowe płyty to fikcja. To literackość, pseudolite- rackość. Czy odczuwał to wszystko Adam, przypatrując się drugiej połowie cmentarza, która przestała być już drugą połową? Nie, tu nie można rozgrywać żadnej literackiej akcji, bo łatwo przejąć nieświadomie tę zasa­dę: „inny, to znaczy gorszy”. Do tego nie chciał dopuścić, bo przecież przyszedł na cmentarz z powodu starej kobiety, która do grobu zabrała wiedzę o jego miłości. A mi­łość ta, to jedyny powód podróży Adama do tego miasteczka. Miłość więc powinna przesło­nić wszystko. Dosłownie wszystko. Tamci też

Miłość legendą Innych — 6

81

kochali kobiety, to od nich przyszedł roman­tyzm. Tylko oni nic nie przyjmowali od in­nych, dusząc się w sobie.

Adam przeczytał kiedyś w zachodnionie- mieckiej prasie, że nikt nie opiekuje się u nas starymi cmentarzami. To dobrze, że nie przy­pomniał sobie tego stojąc przed grobem sta­rej kobiety, na granicy, od której zaczyna się stary cmentarz. Być może pomyślałby wtedy zamiast „stary cmentarz” — „ich cmentarz”. I bardzo możliwe, że pomyślałby dalej „są inni”. Wymagają szanowania cmentarzy, wy­magają szanowania umarłych, a nie szanowali żywych. A więc to oni żywych traktowali jak umarłych, w każdym widzieli „potencjalnie umarłego” i spełnienie tego stawało się ich celem. Odwrócili pojęcie, przewrócili schemat, bo to przecież umarłych widzi się w naszej wyobraźni jak żywych. Oni w swojej pru­sackiej wyobraźni żywych widzieli zawsze jak umarłych. Chcieli zmienić odwieczną naturę ludzkiej wyobraźni. Zostaje jednak coś tak niesfornego i niezniszczalnego jak pamięć i jej źródła nie potrafi zasypać działalność jakiej­kolwiek mentalności, nawet prusackiej...

Jest piękny słoneczny dzień lata. Adam wra­cając z cmentarza idzie brzegiem rzeki. Fra­gmenty, sygnały myśli rodziły się chaotycznie i znikały w jego głowie, w tej najśmieszniej­szej i najdziwniejszej części ludzkiego ciała. Na chwilę wydawało mu się, jakby był kimś innym, stojącym obok siebie dawnego. Stłu­mił szybko to uczucie, bo niosło ono niebez­

pieczeństwo. Patrzył na wolno płynącą małą rzeczułkę i pusty, szary krajobraz za nią. Po­czuł się nagle samotny i zagubiony. Zagubio­ny, to znaczy bezmyślny. Samotny, to zna­czy mocniej niż zwykle odczuwający siebie. Bezmyślny — to jeszcze znaczy, że nie my­ślący o nikim innym tylko o sobie.

Krajobraz, na który popatrzył za chwilę Adam, mógł przypominać powierzchnię księ­życa, czarnoszarą, z kraterami i wzgórzami. Takie porównanie było prawdopodobne, bo­wiem w tym pięknym środku lata człowiek, po raz pierwszy w dziejach ludzkości, miał zamiar postawić stopę na księżycu. Załóżmy więc, że miało się to stać akurat w tym wła­śnie dniu, w którym Adam odbył spacer na cmentarzu. I dalej przyjmijmy, że wszystko jest prawdą, cokolwiek powiemy o Adamie.

To był czternastowieczny pomorski zamek, całkowicie odbudowany z gruzów za wiele mi­lionów. Odbudowany po to między innymi, aby oni mogli usiąść przy jednym ze stoli­ków w zamkowej restauracji. Adam rozglądał się wokół, ślizgając się wzrokiem po czerwo­nych ceglanych ścianach. Ogromne filary i su­fit w kształcie kopuły. Na Ryszardzie archi­tektura wnętrza zamku nie robiła żadnego wrażenia, ponieważ bywał tu często. Adam wciąż rozglądał się po sali restauracyjno-zam- kowej. Nie robił jednak tego z ciekawości, za­stosował jak zwykle i tym razem wybieg. To

oglądanie było jego sztucznie wymyślonym zajęciem, podobnie jak znajdujemy dla sie­bie nawet błahe zajęcia przed czekającym nas niezwykle ważnym zadaniem. Tak samo po­stępuje artysta przed rozpoczęciem swego dzieła, które ma być, no, w które wkłada ca­łą swoją osobowość, a więc zawiera ono po­tencjalnie zwycięstwo lub klęskę. Obaj mil­czeli, bowiem wiadomo, że jeśli sytuacja jest niesłychanie ważna, wtedy panuje cisza; je­żeli natomiast w takich wypadkach chcemy się oszukiwać, mówimy o rzeczach błahych, nieważnych, ot, aby odsunąć od siebie tę naj­ważniejszą, trapiącą myśl i jednocześnie zmniejszyć w ten sposób możliwość pojawie­nia się niebezpiecznego tematu. I dalej: o rze­czach najważniejszych mówi się tylko sygna­łami, dźwiękami. Przykład: kiedy rodzimy się i kiedy naprawdę umieramy (chodzi o praw­dziwą, dosłowną granicę życia i śmierci), kie­dy spotyka nas wielkie szczęście lub tragedia. Najczęściej w takich wypadkach nie padają ani słowa, a'ni zdania czy, o zgrozo fałszu, całe opowieści — w takich wypadkach uży­wa się najczęściej krótkich, często nawet nie­artykułowanych dźwięków. To jest właśnie atawizm, totalny i najstarszy atawizm ludzki, wspólny dla całego świata zwierząt, który po­został na trwałe w człowieku.

Kiedy cisza przeciąga się i wyraźnie za­czyna męczyć, Adam pochyla się w stronę Ry­szarda.

Podobno tu pod zamkiem są lochy — mówi ściszonym głosem. — Czy to prawda?

Tak, są, ogromne — odpowiada Ryszard.

Zdaje się, że istnieje na ich temat po­morska legenda — powiada Adam.

Ryszard wypija swoje wino i patrzy uważ­nie w twarz Adama. Na twarzy przyjaciela nie drga ani jeden muskuł. Twarz Adama od­powiada zdziwieniem.

No, dobrze, dobrze — powiada Ry­szard. — Legenda mówi, że lochy, a raczej przejścia i kanały, prowadziły poza mury zamku, daleko za miasto. Dzięki tym ta­jemnym przejściom obrońcy zamku okrążyli napastników, wpuszczając ich pod sam za­mek.

Pomorska odwrotność Troji — mówi Adam. — Słyszałem, że istnieje kilka różnych wersji tej legendy?

Ryszard milczy, udaje, że nie usłyszał py­tania.

Czy są inne legendy o tym zamku? — powtarza Adam.

A są — odpowiada obojętnie Ryszard, spoglądając na zegarek. — Zresztą masz rację, już mogę — powiada z ulgą.

Obaj wiedzą, że temperatura podskoczyła nagle o kilkanaście stopni. O to przecież cho­dziło. Dziecinna zabawa w teatr, która ma po­móc.

Pamiętam, niestety, tylko fragmenty tej legendy. Sądzę jednak, że i to, co zapamię­tałem, wystarczy ci. Piękny młodzieniec za­

kochał się w księżniczce na zamku. Byłaby to kiepska miłość, a może nie byłoby jej wca­le, gdyby nie musiała pokonać nadludzkich wręcz trudności, przeszkód... Najmniej tu istotnym jest fakt, że się kochali. Samo ko­chanie się dwojga to egoizm zakochanych. Aby mieć prawo do miłości — powiada Ryszard — trzeba dać artystyczną pożywkę dla otocze­nia, dla świata, dla innych ludzi, którzy chcą, muszą coś mieć z miłości dwojga. Odwieczne teatrum.

Komentujesz legendę, a ja chciałbym, żebyś ją opowiedział — niepokoi się Adam. — W legendzie nie ma komentarza — powtarza z naciskiem.

Ale w życiu jest — odpowiada nie zra­żony Ryszard — Zresztą, ten komentarz im- manentnie tkwi w treści legendy lub, jak chcesz, z niej wynika. Nie ma wielkiej miło­ści bez teatrum. Tylko w teatrze mogli uro­dzić się Romeo i Julia, w literaturze, która jest teatrem, Tristan i Izolda. Bo cóż to jest miłość naprawdę, to mit innych o dwojgu...

Ryszard urywa i patrzy, jak przyjaciel siłą woli przyobleka twarz w grymas.

Co w legendzie?

O, już wiem, miłość to legenda innych — powiada Ryszard i szybko ciągnie dalej, nie zostawiając szczeliny na słowa przyjaciela. — A więc po wielu perypetiach i zadaniach, któ­re mieli wykonać kochankowie, aby spełnić teatrum i własny egoizm, czyli miłość, pozo­stało jeszcze jedno, najtrudniejsze zadanie.

Przejść lochami, podziemiem tego zamku aż do miejsca, gdzie lochy się kończą i można wyjść na słońce. Przejść i wrócić, nie wycho­dząc na powierzchnię. Zdaje się, że w legen­dzie jest opis tych podziemnych przygód, ale to pominę, bo niezbyt je pamiętam; były tam, zdaje się, zadania w rodzaju prac Heraklesa. W podziemiach gnieździło się bowiem wiele złych mocy, duchów, czartów, potworów itd. Wszędzie bieliły się kości śmiałków, którzy tam wchodzili i zostawali na wieki. O tym wszystkim doskonale wiedział zakochany mło­dzieniec i mimo to był w nim tak ogromny egoizm, że poszedł. I wrócił. Ale kiedy wró­cił był calutki siwy i postarzały o dwadzie­ścia lat, stał się teraz brzydki. Po prostu był już zupełnie kimś innym i teraz księżniczka nie chciała o nim słyszeć, ponieważ kochała nadal tamtego, który poszedł. I tu tragiczne koło miłości zostało zamknięte. Młodzieniec, żeby osiągnąć osobę kochaną wykonał posta­wione mu zadanie, ale oto stał się już kim innym...

Tylko nie wiesz przypadkiem, po co on wobec tego przechodził tym podziemiem? — z naturalną naiwnością pyta Adam i spostrzec ga, że kopuła sali zamkowo-restauracyjnej jest

o wiele niżej, niż mu się cały czas wyda­wało.

Milczenie szczelnie jak wosk zalewa ich uszy.

Jeśli nie wiesz, to ja ci powtórzę, dla­czego on chodził. Po prostu, jak już powie­

działem, aby dostarczyć widowni teatrum. To było najważniejsze i to spełnił. Nikt już wię­cej od niego niczego nie chciał. Nawet księ­żniczka. Teraz dopiero miłość stała się wiel­ka, bo nie miała szans spełnienia. Nie było nawet widoków na jej realizację...

—■ Czy jesteśmy nad tymi lochami? — py­ta głucho Adam.

Tak, jesteśmy nad podziemnymi przej­ściami i to akurat w dniu lądowania człowie­ka na księżycu.

Obaj, zdaje się, nagle rozumieją, że dalsza rozmowa będzie bezsensowna, bowiem sztucz­nie zechcą słowom nadawać jakiś wielki sens tkwiący w podtekście, wymowę filozoficzną, ba, nawet metafizyczną. A więc będzie to także próbka teatrum na własny użytek. Gry, co to serio, ale niegroźnie i niezobowiązująco, bo w konwencji. Ryszard jak strażnik, któ­remu dłuży się stróżowanie i oczekuje zmia­ny, znowu ze zniecierpliwieniem patrzy na zegarek. Napełnia kieliszki i zaraz wypijają. „To już po pięć lampek — liczy w myślach — wystarczy”. Ma przez chwilę wrażenie, że jest dowódcą, który musi wszystko przewidzieć, wszystko wziąć pod uwagę i w zależności od sytuacji taktycznie rozegrać walkę. Ale co ro­zegrać?

Cieszysz się, że jesteś świadkiem, no, że żyjesz na ziemi w dniu lądowania człowieka na księżycu? — Ryszard jeszcze zwleka. — Bo mnie się robi trochę jakby głupio. I trudno mi nawet wytłumaczyć, dlaczego

mam takie uczucie. Może dlatego, że lądowa­nie to jakby jednocześnie zlekceważenie wszystkich pokoleń, całej dotychczasowej ludz­kości, która sądziła, że księżyc...

Nie zgrywaj się na oryginała, ludzkość wyje z zachwytu solidarnie, podniecona do ostatnich granic, i to bez względu na obozy polityczne i światopoglądy — głos Adama jest teraz suchy i trzeźwy.

A więc teraz, już pora” — myśli Ryszard.

Idź już. I wracaj z tarczą. Pospiesz się, żebyśmy zdążyli obejrzeć transmisję z księży­ca — powiada Ryszard swobodnie. — I nie na­legaj od razu na jej przyjście tutaj, bo ona przecież nie jest przygotowana, że akurat te­raz do niej zawitasz. Umów się najlepiej na jutro — instruuje Ryszard i nagle rozumie, jak bardzo go obchodzi powodzenie przyja­ciela.

Adam wstaje i bez słowa wychodzi. Przez cały czas wytwarzał w sobie nastrój do tego spotkania. A więc i spotkanie, zwykłe spotka­nie ludzkie stało się już do pewnego stopnia sztuką, dziełem sztuki w określonej konwen­cji. Można by nawet od biedy wyliczyć, jakie kierunki w sztuce odpowiadają poszczególnym rodzajom spotkania. Naturalizm, surrealizm, itd... Najprostsze i najpopularniejsze spotka­nie. Adam przechodząc przez salę zamkowo- -restauracyjną słyszy: ludzie rozmawiają o lą­dowaniu człowieka na księżycu.

Adam długo krąży wokół domu Alicji. Ma wrażenie, że z każdą chwilą zwiększa się za­

wrót w jego głowie. Po prostu nie ma odwa­gi wejść. Urywanymi błyskawicami widzi sie­bie w szczątkach, fragmentach epizodów, które ich kiedyś łączyły. Im więcej tych błyskawic pojawiło się (tu trudno uściślić „w głowie czy przed oczyma”), tym większy panował w nim chaos, większa mglistość. Emocja i pod­niecenie obezwładniały go. Nie rejestrował w świadomości faktu otwierania drzwi. Zoba­czył twarz kobiety, twarz o rysach jak z ka­mienia. Emocja i podniecenie sprawiało wra­żenie dziania się wszystkiego w zwolnionym tempie. Słowa kobiety trwały bardzo długo, przenikały się wzajemnie, wnikały w niego bardzo powoli, rozciągały się w nieskończo­ność. Słowa tej kobiety rodziły się o wiele wcześniej, niż je wypowiadała.

Dobry wieczór, dobry wieczór, dobry wie­czór!!! — To najpierw on mówi w przestrzeń bez dna. — Przepraszam, praszam, szam — powtarza w nieskończoność — czy zastałem Alę — naraz echo z każdej strony. Słowa ko­biety powoli oblepiają go z każdej strony, uwiązują wokół. Słowa kobiety niczym od go­dzin trwające powolne kapanie wody z kranu.

Ali nie ma w domu — odpowiada ko­bieta i ta odpowiedź trwa właśnie najdłużej. „Nie ma w domu, nie ma w domu...” — zno­wu echo odbija się od wszystkich ścian na­raz. Kobieta lekko odchyla się i Adam widzi obandażowanego człowieka. Na łóżku, z noga­mi w gipsie, uwiązanymi do zwisających cię­żarków. Obandażowana twarz człowieka wy-

pełnia cały pokój. Od twarzy tej jasność neo­nowa i biel ścian. Tak właśnie można wyobra­zić sobie pustkę, idealną, absolutną pustkę. Pustką nie jest przecież fizyczna próżnia, pustką są ludzie, którzy żadnym, najdrobniej­szym drganiem nie podzielają naszych emo­cji, naszego podniecenia. Drzwi się zamykają. Zasłona opada. Film się urywa. Akt zakończo­ny. Adam zbiega po schodach. Można by jeszcze w tym miejscu powiedzieć, że dudnie­nie schodów odbija się echem i każde stąpnię­cie sprawia ból w głowie. Można jeszcze wie­le na ten temat powiedzieć, ale po co... Na­pięcie spadło, opadło. Nie ma świata fizycz­nego. Porównania? Symbol odczucia? Po pro­stu ucieczka jednocześnie z siebie i w głąb siebie, a to bolesne. Dlaczego zażenowanie i upokorzenie, zawstydzenie, jeśli nic konkret­nego się nie wydarzyło? To jakby ekstrakt ca­łej ich historii w jednej chwili, a przecież naprawdę nic konkretnego nie wydarzyło się. To moment, w którym ilość tych samych od­czuć przeszła dzięki napięciu, emocji, dzięki pustce, w jakość. A wszystko stało się dla­tego, że nie zastał jej w domu. W innych sy­tuacjach byłoby to bez znaczenia. Tu jednak szczyt napięcia — teraz albo nigdy. Wszystko albo nic. Upokorzenie sięga ziemi.

Adam automatycznie przechadza się chodni­kiem tam i z powrotem, bo ten automatyzm kroków uspokaja. Jest jak we śnie, kiedy wie się, że bez przerwy się pije, a wódka nie robi żadnego wrażenia. Przez zamkową restaurację

przechodzi najspokojniej w świecie, i, jak się to mówi, siada jak gdyby nigdy nic.

No, jak ci poszło? -— pyta Ryszard i na­gle boi się, że Adam może posądzić go o iro­nię. — Byłeś, widziałeś... — kończy miękko.

Veni, vidi, vici... Tak, zwyciężyłem... Rzecz w tym, że jeszcze nie wiem kogo. Zda­je się, że przypadek kopnął mnie porządnie w tyłek lub zakpił ze mnie na całego.

Adam telegraficznie streszcza tę krótką podróż do domu Alicji, której trasa była dziw­ną elipsą. Mówi prawdę, ale jednocześnie to wszystko, co mówi, jest całkowitym zaprze­czeniem tego, co przeżywał. Ryszard postana­wia wejść w słowa przyjaciela spokojnie i obo­jętnie, nie budząc żadnych podejrzeń.

—■ Niedługo zacznie się transmisja z księży­ca. Pierwszy człowiek postawi pierwsze kroki na Srebrnym Globie.

Wymawiasz mi?

Nie, tylko informuję. To i tamto, oba zjawiska mogą być pięknym artystycznym zderzeniem.

Rozumiem — bąka Adam. — Ale — po­wiada — co ja widziałem? Co to było? — pyta i rozgląda się po restauracji. — Pytałem cię o coś.

Twarz Adama wraca i utrwala się naprze­ciwko.

■—• To aż nazbyt prozaiczne. Mąż Alicji roz­bił się samochodem. Jechał ze swoją kochan­ką, samochodem męża kochanki. A więc go­rzej nie mogłeś trafić — powiada Ryszard. —

Zresztą, nie wiadomo, może należałoby po­wiedzieć odwrotnie, lepiej nie mogłeś trafić.

Adam, nie kryjąc zniecierpliwionej złości, energicznie pochyla się w stronę przyjaciela.

Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? — syczy. — Dlaczego? — powtarza skrócony syk.

-— Celowo — łagodnie Ryszard. — Po pierwsze, przypomnij sobie legendę o tym fa­cecie, który przeszedł podziemia zamku. Zgo­dzisz się ze mną, że gdyby on nie poszedł, byłby jeszcze bardziej nieszczęśliwy i nigdy by sobie tego nie darował, że zaprzepaścił szansę. Po drugie, w twoim wypadku, gdybyś się dowiedział, że jej mąż jest po katastrofie, pewnie nie poszedłbyś do niej nigdy, bojąc się Posądzenia, że wykorzystujesz sprzyjającą dla siebie sytuację... Zresztą, ty sam nie chciał­byś pozornie korzystnej dla siebie sytuacji.

Nie rozumiem Pozornie korzystnej...”?

- mówi Adam.

Tak, pozornie sprzyjającej. Bo teraz do­piero Alicja nigdy nie opuści swego męża... Wybaczy mu wszystko, zdradę, wszystko... Zrobi to z litości, ze wspaniałomyślności, ale go nie opuści. Teraz dopiero będzie się czuła niesłychanie zobowiązana... A jeśli, czego na­wet jemu nie życzę, twemu rywalowi, zosta­nie on kaleką, wtedy jest już nawet gwaran­cja, że go nigdy nie opuści. Znasz Alicję nie gorzej ode mnie... Zresztą inni w podobnej sy­tuacji zachowują się analogicznie... A ty mu­siałeś tam pójść, podobnie jak ów facet z le­

gendy, i musiałeś, idąc tam, nie wiedzieć jeszcze, co się stało, bo nie poszedłbyś z ta­kich samych powodów, z jakich Alicja pozo­stanie teraz na zawsze przy mężu.

A on? •— pyta i nagle boi się swego py­tania Adam.

To zależy od niego samego. Zdaje się, że... Zresztą nie wiem, nie znam go na tyle — rezygnuje z odpowiedzi Ryszard.

Czy on nie będzie się czuł upokorzony jej wspaniałomyślnością?

Ryszard decyduje się:

Zdaje ślę, że on nie ma subtelności Ro- mea. I tacy są właśnie potrzebni istotom wraż­liwym i wspaniałomyślnym, żeby owe istoty mogły czynami poprzeć swoją ideę — powiada Ryszard podnosząc kieliszek. — Największa więc tragedia następuje wtedy, gdy spotyka się dwoje ludzi subtelnych...

■—■ Jesteś mądry jak cholera — mówi Adam, bo zamierza odtąd udawać obojętność.

Ryszard podnosi kieliszek.

■—■ Finał bezkrwawy dramatu stał się. Te­raz wiesz, że wszystko między wami skończo­ne, a może właśnie teraz, dzięki przypadkowi, to, co najpiękniejsze w waszej historii, trwać będzie do końca życia. Marzenia, bratku, oto, co najważniejsze, marzenia o niespełnionym.

Ryszard znowu napełnia opróżnione kie­liszki.

■—• Tyś już porządnie podpił — powiada Adam.

Największe sentencje wygłaszają pijacy.

Myślę także, że to, co najistotniejsze w życiu odbywa się zwięźle i krótko, w jednym sygna­le,' czasem nawet w myślach, bez słów. A pro- Pos, niespełnionego marzenia — Ryszard trą- Ca się lampką. — Napij się. Powiedz, o czym ludzkość powinna teraz marzyć, kiedy czło­wiek znajdzie się już na księżycu?

Nagle podbiega do nich młody człowiek.

Rozmawialiście o księżycu? — pyta 1 przysiada się do ich stolika. — Nie pój­dziecie oglądać transmisji, brawo, ja też nie! — recytuje szybko, jednym tchem, w podnieceniu.

-— To najzwyklejszy przypadek, że tu jeszcze siedzimy — mówi Ryszard.

Adam stwierdza w myślach, że ten młody człowiek jest pijany.

■— To poeta. Nazywamy go Filozofem — Ryszard przedstawia młodzieńca.

■— Bardzo mi przyjemnie — powiada Filo­zof.

Filozof wypija postawiony przed nim kie­liszek wina. Trzymając wysoko przed sobą „puste szkło” patrzy długo w kopułę sali.

On zawsze cholernie serio. Odczuwa i cierpi za ludzkość — Ryszard szepce do ucha Adamowi.

Filozof jednak usłyszał szept Ryszarda. Spojrzał na niego z błyskiem w oczach.

Nie za ludzkość. Za człowieka. Obchodzi mnie pojedynczy człowiek, każdy pojedynczy człowiek — zaprotestował, a włosy opadły mu na oczy aż tak, że pewnie na chwilę prze­

słoniły widok. — Diabli mnie biorą, kiedy sły­szę, gdy ktoś mówi, że kocha ludzkość, i jed­nocześnie zabija człowieka. Teraz wszyscy sta­li się, są solidarni bez względu na poglądy i ustrój, wyją z zachwytu, że oto człowiek na księżycu. Nikt nie słucha tego, co mówi lord Russel. A on mówi, że gdyby była moż­liwość zainstalowania bazy wojskowej na księ­życu, natychmiast zrobiliby to ci, którzy pierwsi opanują księżyc. To samo z innymi planetami. Lord Russel pisze, że jeśli na ja­kiejś planecie są istoty żywe i nie znają wo­jen, to natychmiast nauczymy je sztuki wo­jennej... Nie wolno więc ruszać kosmosu, do­póki człowiek jest taki, jaki jest. A na razie jesteśmy potworami. Na ziemi analfabetyzm, głód i wojny; z ziemią nie możemy sobie po­radzić, więc zachwycamy się podbojem ko­smosu...

Filozof odsapnął.

■— Już teraz w Monachium na wystawach sklepowych dziesięć rodzajów nowych zaba­wek. Kosmonauta z miotaczem ognia, z auto­matem, z wiązką granatów, kosmonauci w ty­ralierze atakują grupę innych kosmonautów. Zabawki dla dzieci, zabawki dla przyszłych pokoleń...

Długo mówił Filozof, a oni słuchali nie prze­rywając.

Jestem za artystami, którzy zbuntowali się przeciwko ludzkości w imię człowieka. Co przyniesie podbój kosmosu indywidualnemu człowiekowi? Wszystko na tym świecie zmie­

rza do tego, aby umarł człowiek pojedynczy, on już teraz prawie nie istnieje... Najpierw morduje się sumienie społeczeństwa, żeby za­bić osobowość człowieka, ktoś tak powiedział i miał całkowitą rację... — mówił pogrążony w ekstazie Filozof.

Kiedy Filozof poszedł, Ryszard powiedział:

Nie sądziłeś chyba, że i my mamy swo­ich filozofów, są oni nawet w takich małych miasteczkach, w takiej, za przeproszeniem, dziurze.

On wcale nie jest głupi — odpowiedział zamyślony Adam.

Ryszard uśmiechnął się swobodnie.

Czy ja powiedziałem, że jest głupi. On po prostu wygłasza oczywiste prawdy.

Tak, ale są to prawdy, o których nie należy zapominać i dlatego powinno się o nich mówić.

Ryszard patrzy uważnie na Adama. „Wszystko w sobie stłumił, ale to wybuchnie, na pewno wybuchnie”.

Już zapłaciłem. Teraz zstąpmy na zie­mię, bo pewnie człowiek jest już na księży­cu — powiada Ryszard.

Wychodzą i nic się jakiś czas nie dzieje (co to znaczy „nic się jakiś czas nie dzieje?).

A może — powiada Adam. — Wszystko to, co najważniejsze, jest wciąż spychane na margines życia?

Nie myślisz chyba, że dotyczy to abso­lutnie wszystkich ludzi? — pyta Ryszard.

Miłość legendą innych — 7

97

Tak samo ludzkości, jak i każdego czło­wieka z osobna. Podobnie jak i nas w ciągu ostatnich dni.

Przyczyną tego stanu, że spychamy wszystko, co najważniejsze, na margines, są kompleksy i obsesje. I to nie te ważne w ogó­le, a ważne w danej chwili. Zdaje się, że to właśnie dlatego ludzie tak bardzo chcieli po­lecić na księżyc ■— kończy Ryszard.

Kiedy wchodzili do domu Ryszarda, księżyc i gwiazdy świeciły tak samo jak przed tysią­cem lat.

Adam za wszelką cenę chce znaleźć u in­nych jak najwięcej analogii do własnej hi­storii. Mógł więc na pierwszy ogień pójść prze­de wszystkim Ryszard. Historie innych leczą łub łagodzą nasze historie. A tragedie innych to antybiotyk, zarazki leczone zarazkami.

Co to było z tą leśniczówką?

Byłem wtedy bardzo młody — odpowia­da obojętnie Ryszard.

Adam patrzy podejrzliwie.

Jak chcesz, to nie mów — Adam udaje obojętnego.

A właśnie, że powiem. Teraz już mogę powiedzieć.

Adam z wzrastającym napięciem czeka.

Tylko nie zmyślaj — mówi ostrzegawczo.

Dlaczego miałbym zmyślać. Tamta hi­storia nie ma już dla mnie żadnego znacze­nia. Miałoby to ogromne znaczenie tylko w po­

wieści, takie powikłanie kontrowersyjne sy­tuacji. Powieściopisarz wyżyłby się w tym, ale my...

- Nic jeszcze nie powiedziałeś — dener­wuje się Adam.

No widzisz, przepraszam — roześmiał się Ryszard. — Kiedy człowiek mówi, bardziej bierze pod uwagę stan swojej wiedzy, zakres informacji u siebie, niż u tego, do kogo mówi. A więc komentowałem siebie, jakbyś wszyst­ko już wiedział.

Ryszard — przerywa Adam.

To miałoby dla ciebie znaczenie, gdybyś się dowiedział o tym wcześniej lub gdyby to dla mnie było jeszcze ważne. Ja wtedy chcia­łem swój egoizm zniszczyć, doszczętnie znisz­czyć. Po prostu mierzyłem sobie dokładnie w serce, pech jednak chciał, że nie trafiłem.

O dziwo, na twarzy Adama pojawia się ulga.

Tak, byłem w podobnej sytuacji, tylko że z odwrotnymi reakcjami. Ty chciałbyś ją zabić, a ja siebie. Oczywiście z dwojga złego ja byłem nienormalny, ja bardziej odbiega­łem od normy. — Ryszard zawiesza głos. —

I wyobraź sobie sensację w naszej wiedzy

0 sobie. Ja naruszyłem wystrzałem mięsień sercowy z powodu tej samej księżniczki na zamku.

Ryszard nie pozwala Adamowi na reakcję

1 mówi szybko dalej:

Nie myśl, że ma to teraz jakiekolwiek znaczenie.

Więc dlatego nie chciałeś tak długo mó­wić o leśniczówce? — radośnie Adam.

Podobnie jak ty zwlekałeś z przyzna­niem się, po coś tu przyjechał...

Czy wbrew pozorom spokoju kotłowały się ich uczucia, kipiało (kipiało?) wewnątrz, zo­stawmy to naszym domysłom. Warto w tym miejscu jednakże zauważyć, że to powikłanie, które jest przyczyną tak gwałtownych reakcji ludzi, fascynujących przeżyć, intryg itede może równie dobrze być balsamem, który koi i usypia. Zostawmy więc w tym miejscu przy­jaciół, zachodzi bowiem obawa, że ich nie­przewidziane zachowanie się może zmienić w antyschemat, czyli swego rodzaju schemat.

Adam ucieka z miejsca, do którego tyle razy przyjeżdżał. Dopiero w pociągu przypo­mina sobie obraz pomorskiego miasteczka po­dobnego do wszystkich w tej okolicy. Wąskie uliczki, błoto tych ulic, kościół, rzeka, odbu­dowany czternastowieczny zamek, stara bra­ma z bocianim gniazdem. I współczesność, czas teraźniejszy, który wkrada się tutaj nowymi kamienicami, kioskami z gazetami i piwem.

Czy na przykład łagodny pejzaż przyrody wraz z półmrokiem długo „usadawiał” się w oczach Adama stojącego w oknie pociągu? A co jeszcze ważniejsze, czy nasz bohater wracał jak człowiek, który cokolwiek zdołał zakończyć, osiągając wreszcie wewnętrzny ład, do którego wszyscy tak usilnie dążą? Tego nie wiemy, bo skąd moglibyśmy wiedzieć! A jed­nak...

POKÓJ HOTELOWY 239 ALBO 329

Powiedzmy, iż rzecz dzieje się w luksuso­wym hotelu. Numer pokoju zdaje się 239 albo 329. Zresztą to wszystko jedno. Ani mężczyz­na, ani kobieta właściwej cyfry nie zapamię­tali. Malutki pokój wypełniony po brzegi, po Wszystkie zakamarki dymem i zapachem ludz­kich ciał mógł być równie dobrze alegorią jednej z klatek Arki Noego. Jaki gatunek re­prezentowałaby ta para, gdyby nagle, w tejże chwili ludzkość przestała istnieć, prócz kilku takich par jak ten mężczyzna i ta kobieta — a może inaczej, oprócz kilku różnych ludzkich par? Jakie więc cechy przekazaliby dalszym pokoleniom, na nowy początek ludzkości? Nie myślą teraz o tym, choć były w ciągu ostat­nich godzin chwile, podczas których świat na­prawdę już dla nich nie istniał.

Siedzą spokojni, nasyceni. Oczywiście spo­kojni i nasyceni aż do następnego pragnienia. Siedzą jednak jak ludzie, którzy zaspokoili głód w sposób kulturalny, nie grzesząc ani

przez chwilę obżarstwem — czują się więc wyczerpani, ale nie czują się ociężale. W tym momencie spadku napięcia, emocji zachowują się w stosunku do siebie łagodnie. W sposo­bie ich bycia jest, być może, coś z pary zwie­rząt odpoczywających leniwie w słońcu; pary, której jeszcze daleko do godów. Ogromny okres, poprzedzający gody u zwierząt, to kil­kadziesiąt minut, podczas których siedzą na­przeciw siebie obojętnie, choć siedzą nadzy. I wcale, wbrew temu, co utrwaliła tradycja w powieściowych scenach erotycznych, przy­słowiowa mgiełka delikatnego oparu nie ze­brała się nad dojrzałymi piersiami kobiety, ale nad jej pępkiem, który nie wiedzieć dla­czego nie jest otaczany przez ludzi żadnym kultem, mimo powiedzenia „jesteś pępkiem świata”, co oznacza czyjąś niesłychaną „waż­ność”, egocentryzm. A jednak to prawda, udział tej kobiety w świecie jest ogromny. Je­dynie teraz odpoczywa ona od świata, czyli od działania. Podparta jedną ręką pod brodę, w drugiej trzyma żarzącego się papierosa. On patrzy na nią i dziwi się współczesnym ma­larzom, którzy w aktach domalowują zazwy­czaj kobietom szerokie biodra i zadki. To sta­ło się już nawet modą, jest wyrazem nowo­czesności malarza. Malarza czy kobiety? A mo­że idei seksu? Jej biodra nie są wcale sze­rokie. Nie są także rumiane, są o wiele ja­śniejsze od oliwkowej twarzy. Szkliste. On za­pala nowego papierosa. Zachowuje się tak, jakby siedział przy stole, w układnym,

a jednocześnie dobrze mu znanym towarzy­stwie. W jakiejś tam chwili uświadamia so­bie, że wszystko to stało się dzięki innej ko­biecie, o której przez cały czas myślał i której pragnął. W przerwach tego pragnienia odczu­wał satysfakcję, że obecna przy nim w tej chwili kobieta jest o wiele ładniejsza od tam­tej. To dziwne, ale to prawda. Nigdy prze­cież nie zastanawiał się nad tym, w którym Miejscu najbardziej oszukuje samego siebie. Nie, on jest teraz naprawdę w porządku. Szczerze pożąda tej kobiety, a jednocześnie w jego podświadomości jest ona tylko rekom­pensatą niepowodzeń przy tamtej, o której wciąż myśli. W wypadku ludzi nie ma więc czysto zwierzęcych — wynikających tylko z instynktu, z funkcji ciała — zbliżeń kobiety i mężczyzny. Zawsze w takich chwilach coś towarzyszy; coś, co bywa często o wiele sil­niejsze od pożądania erotycznego. To coś, to niszczenie urazów, zabijanie kompleksów, po­chlebianie sobie itd. Osiągnięcie, na przykład, trudnej i ładnej dziewczyny staje się potwier­dzeniem własnych wartości. Tak bywa bar­dzo często. I taki jest, a przynajmniej był do­tychczas, nasz bohater.

—■ Jesteś cudowna — mówi i milknie zaże­nowany banalnością swego stwierdzenia. ■— No, chciałem powiedzieć, że jesteś najwięk­szym moim przeżyciem — ale i z tych słów nie jest zadowolony.

Gdybyś od tej chwili nie miał żadnej nadziei na coś większego, to powinieneś na­

tychmiast umrzeć — śmieje się ona. — A tak naprawdę, to wszystko, co robimy, co umie­my robić i co przeżywamy jest marnym cie­niem tego, co przeczuwamy.

Kobieta milknie przyczajona.

Mężczyzna wstaje i przysiada się na jej łóżku.

Wtedy osiągniętą miłość uważamy za największą, gdy nią chcemy leczyć niespeł­nioną, chcemy leczyć... Ja wiem, że tamta cię rzuciła i dlatego właśnie zgodziłam się na romans z tobą. Mężczyźni, którzy leczą swoje upokorzenia wynikające z niepowodzeń miło­snych, są najlepszymi kochankami... To naj­czystsza forma wyzysku mężczyzn...

Niezupełnie — bąka mężczyzna.

Ona kładzie się na brzuchu i uderza pal­cami nóg o prześcieradło ćwicząc „nożyce”.

Świat istnieje już dziesiątki wieków, a my jesteśmy w miłości, mówiąc o wszyst­kich jej aspektach, wciąż na etapie jaskiniow­ców... Oczywiście, jesteśmy w tej dziedzinie na tym etapie w porównaniu, na przykład, z postępem fizyki czy chemii.

Mężczyzna zaśmiał się i fala dymu w zapa­dającym zmroku odpłynęła w stronę okna.

Iście po kobiecemu to powiedziałaś... Mi­łość, fizyka i chemia... To rozumowanie ma swój urok i nic poza tym.

A jednak coś w tym jest — upiera się kobieta. — I po chwili dodaje: — I chyba wiem, dlaczego tak jest, bo ktoś mi to wy­jaśnił. Miłość nigdy nie jest czystym uczu­

ciem, ot co. Nie jest nigdy w postaci pier­wiastka... Miłość, to rzecz bardzo praktyczna 1 użyteczna i jak już powiedziałam, zawsze nią coś się leczy lub zabija... Jakoś to tak wy­gląda, a resztę wyczytaj z gwiazd...

Kobieta zwiększa tempo „nożyc”.

Mężczyzna zaczyna się złościć. Poprzez Warstwę gęstniejącego dymu, który miesza się z intensywniejącym zmrokiem, ogląda sie­bie, a potem ją.

To jednak dziwne być nudystą — mówi 1 jednocześnie dziwi się tym słowem, bo prze­cież chciał powiedzieć zupełnie coś innego.

Nie dla nudysty.

On kładzie się obok kobiety.

Dlaczego jesteś... — jąka się mężczyzna.

-— Cyniczna — podpowiada ona.

•—■ Tak, właśnie, tak.

■— To wynika z kompleksu niższości. Cy­nizm to pewność siebie, pewność siebie to niszczenie kompleksu niższości i tak w kół­ko... A może łańcuch jest jeszcze dłuższy...

Mężczyzna czuje rozgrzane ciało kobiety, je­go intensywny zapach, który przypomina za­pach migdałów.

Miłość to tajemnica tajemnicy i dlatego wszystko jest nadaremne — to oczywiście ona.

On porusza się niespokojnie, przesuwając jej ciało w stronę ściany.

Jesteś cholernie mądra.

No cóż, jestem w pewnej mierze wszyst­kimi innymi kobietami, a może po prostu ileś tam innych kobiet jest po trosze we mnie.

Do tego jeszcze byłam sekretarką generała,

a' moja matka służyła kiedyś u biskupa

opowiada kobieta. — Ja i moja mama odda­jemy w symbolu dwie epoki. Dwa pozornie różne światy.

Jak zwykle wygłupiasz się — to odzywa się powaga mężczyzny, a właściwie jego brak poczucia humoru.

Niech ci będzie — powiada kobieta. — Miałam narzeczonego marynarza i lotnika.

I geologa, czyli razem woda, niebo i zie­mia —- mężczyzna chce dorównać kobiecie.

Nie, ziemię mam poprzez kochanków, którzy zginęli tragicznie...

Masz więc teraz i to, czego już nie ma — promienieje słowami mężczyzna.

No, oczywiście, zgadza się!... Jesteś prze­cież historykiem! ■—■ wykrzykuje ona, i w tym krzyku jest kilkuletnią dziewczynką. — Jeśli moja matka była służącą biskupa, ja sekre­tarką generała, moimi kochankami byli lotnik i marynarz, to rzecz jasna, że musiał poja­wić się wreszcie historyk...

Kobieta wyciągnęła ręce i oplotła nimi mężczyznę. On wyzwalając prawą rękę, zapa­lił światło. Przytulił się do rozgrzanego ciała.

I znowu, od tego momentu, historię tę nale­żałoby powtórzyć, i powtarzać ją w nieskoń­czoność, bo zawsze byłaby ona trochę inna od wszystkich poprzednich i od tych, które na­stępują po każdej aktualnej.

CHWILA

i pomyśleć,

że jeszcze godzinę temu byliśmy razem, ra­zem w świecie ludzi i przedmiotów, potocznych słów i czynności, które nie miały znaczenia, bowiem stanowiły tylko niezliczone kopie sa­mych siebie: mogłem dotykać ciebie, przesu­wać ręką po twoich piersiach i brzuchu, za­mykać ci powieki, bojąc się twoich oczu; za­mykać ci powieki, żeby mieć tę chwilę-sekun- dę groźną i wielką, w której umarłaś; odczuć w takiej chwili to, czego jeszcze nigdy nie odczuwałem — tyś myślała, że to zamykanie oczu jest wymyślną pieszczotą, teraz wyzna­ję ci, że tak nie było; uciekłem od ciebie, żeby móc tęsknić za tobą, a to wszystko dla­tego, że kiedy cię dotknąłem, natychmiast przestałaś być ważna i znowu stały się ważne tamte zdarzenia, przed którymi właśnie ty miałaś mnie obronić, teraz więc muszę powie­dzieć ci i to, że ja, uciekając od tamtych zda­rzeń, mogłem pojechać równie dobrze do każ-

Do tego jeszcze byłam sekretarką generała, a moja matka służyła kiedyś u biskupa — opowiada kobieta. — Ja i moja mama odda­jemy w symbolu dwie epoki. Dwa pozornie różne światy.

Jak zwykle wygłupiasz się — to odzywa się powaga mężczyzny, a właściwie jego brak poczucia humoru.

Niech ci będzie — powiada kobieta. — Miałam narzeczonego marynarza i lotnika.

I geologa, czyli razem woda, niebo i zie­mia — mężczyzna chce dorównać kobiecie.

Nie, ziemię mam poprzez kochanków, którzy zginęli tragicznie...

Masz więc teraz i to, czego już nie ma — promienieje słowami mężczyzna.

No, oczywiście, zgadza się!... Jesteś prze­cież historykiem! — wykrzykuje ona, i w tym krzyku jest kilkuletnią dziewczynką. —- Jeśli moja matka była służącą biskupa, ja sekre­tarką generała, moimi kochankami byli lotnik i marynarz, to rzecz jasna, że musiał poja­wić się wreszcie historyk...

Kobieta wyciągnęła ręce i oplotła nimi mężczyznę. On wyzwalając prawą rękę, zapa­lił światło. Przytulił się do rozgrzanego ciała.

I znowu, od tego momentu, historię tę nale­żałoby powtórzyć, i powtarzać ją w nieskoń­czoność, bo zawsze byłaby ona trochę inna od wszystkich poprzednich i od tych, które na­stępują po każdej aktualnej.

CHWILA

i pomyśleć,

że jeszcze godzinę temu byliśmy razem, ra­zem w świecie ludzi i przedmiotów, potocznych słów i czynności, które nie miały znaczenia, bowiem stanowiły tylko niezliczone kopie sa­mych siebie: mogłem dotykać ciebie, przesu­wać ręką po twoich piersiach i brzuchu, za­mykać ci powieki, bojąc się twoich oczu; za­mykać ci powieki, żeby mieć tę chwilę-sekun- dę groźną i wielką, w której umarłaś; odczuć w takiej chwili to, czego jeszcze nigdy nie odczuwałem — tyś myślała, że to zamykanie oczu jest wymyślną pieszczotą, teraz wyzna­ję ci, że tak nie było; uciekłem od ciebie, żeby móc tęsknić za tobą, a to wszystko dla­tego, że kiedy cię dotknąłem, natychmiast przestałaś być ważna i znowu stały się ważne tamte zdarzenia, przed którymi właśnie ty miałaś mnie obronić, teraz więc muszę powie­dzieć ci i to, że ja, uciekając od tamtych zda­rzeń, mogłem pojechać równie dobrze do każ­

dej innej, do kogokolwiek, bo najważniejszą dla mnie sprawą było stworzenie miejsca —- celu mojej ucieczki, w sumie więc byłaś naj­ważniejsza dla mnie, gdy byłaś daleko, stra­ciłaś jakiekolwiek znaczenie w momencie, kie­dy stanęłaś przede mną, bo znowu to, od cze­go uciekłem, zaczęło być najważniejsze, i na­wet nie powinnaś się za te słowa na mnie gniewać, bo piszę to wszystko szczerze: roz­mawiam — piszę ten list w myślach do cie­bie, a jakbym go pisał do wszystkich ludzi, którzy nie są mną, jakbym rozmawiał ze wszystkimi więc, mówiąc prawdę, nie jest to w zasadzie list do ciebie, choć konieczność for­malna zmusza mnie do zaadresowania tych

słów — — — nie denerwuj się, zaraz

ci wszystko wyjaśnię wydaje

mi się teraz, w czasie tej nowej ucieczki i te­go nowego powrotu, więc ucieczki i powrotu jednocześnie, że zawsze rozmawiając z kim­kolwiek, rozmawiamy ze wszystkimi jedno­cześnie, ze wszystkimi, którzy nie są nami, może powiem ci to jeszcze prościej, teraz, w tym pudełku wagonu, odczuwam wszystko tylko w dwu biegunach: ja i wszyscy, wszyscy i ja, oczywiście ty jesteś na tym biegunie wszyscy i nie ma nawet widoków na to, aby stało się inaczej, mimo wszystkich moich oszustw samego siebie — — — — — — nie wiem, czy w tym miejscu dobrze mnie rozu­miesz, ale ci tego nie umiem powiedzieć

jeszcze jaśniej — spróbuję więc

zacząć ten list inaczej, tę rozmowę z tobą,

bo jesteś znów ważna i znowu stałaś się ja­kimś mglistym celem, ale oto — i to zdanie, już powtarzane, wydaje mi się zbyt zawiłe dla ciebie ■— więc spróbuję jeszcze w inny sposób ci powiedzieć, w ogóle inaczej zacząć tę rozmowę z tobą; rozmowę, która po raz pierwszy najważniejsza będzie dla mnie sa­mego, bo przecież ty tego, co teraz mówię — piszę do ciebie, nigdy nie usłyszysz ani nie przeczytasz, więc ani jedno moje słowo nie ttia i nigdy nie będzie miało dla ciebie żadne­go znaczenia, spróbuję mimo wszystko, zacząć ten list najbardziej do ciebie również jako list najbardziej do siebie. Zacznę więc od opisu tego wszystkiego, co działo się od chwili odejścia od ciebie do chwili, w któ­rej piszę-myślę te słowa, może, mówiąc jeszcze ściślej, opiszę ci sytuację, jaka zaczęła się dla mnie od momentu, gdy zamknąłem się w przedziale, szczególnie tę chwilę-granicę, kiedy pociąg nagle ruszył (pomijam celowo podróż na dworzec i kupno biletu oraz doj­ście do pociągu, bo było to wszystko aż na­zbyt ludzkie, żeby mogło cię zaintereso­wać, a nawet ta chwila przed ruszeniem pociągu też była jeszcze za bardzo ludzka, bo przede wszystkim zawierała strach, który zbyt dobrze jest znany tobie i wszystkim in­nym) posłuchaj więc mnie

uważnie w chwili kiedy po­ciąg ruszył, stałem się (i jestem do tej chwi­li) bezpieczny i jeszcze jakiś czas takim po­zostanę, bo jak wiesz, jadę ekspresem, który

nie staje na pipidówkach, oto więc zacząłem być wolnym dla samego siebie, a jednocze­śnie uwięziony dla wszystkich innych; słu­chaj teraz uważnie, zaczęła się więc odwrotna niejako sytuacja do tej, w jakiej znajdowa­łem się będąc przy tobie, mogący być poten­cjalnie ze wszystkimi, czyli kiedy byłem dla ciebie uwięziony a wolny dla wszystkich —

— — znowu boję się, że mnie nie

zrozumiesz, więc postaraj się chociaż prze­czuć powiem jaśniej, mia­łem przedtem wszystkich jako układ odnie­sienia, teraz mam siebie dla siebie, sam na sam ze sobą, ja-działanie, ja-układ odnie­sienia itede, wszystko, co teraz pomyślę, każ­dy ruch ręki, jaki zrobię, odbija się od pustki po wszystkich i wraca do mnie, uderza we mnie, jest tylko dla mnie, jestem więc w tym wszystkim doskonale uwięziony, kiedy mówię, muszę sam sobie odpowiadać, kiedy zrobię najdrobniejszy ruch ręką, muszę go sam od­czytywać; powiesz pewnie w tej chwili, że spełniło się moje marzenie, uzyskałem wresz­cie sytuację, która wyzwoliła mnie od wszyst­kich innych ludzi, pewnie to cię zdziwi, jeśli powiem, że teraz jedynym uwolnieniem by­łaby moja śmierć, i zdziwi cię też pewnie, że teraz dopiero istnieje we mnie największa przeciw niej siła, bo muszę zrekonstruować i wypełnić to swoje ja-otoczenie innymi i to­bą, zmusić ciebie i innych do zauważania mnie, do uznawania mego istnienia, do licze­nia się ze mną, więc dlatego w tym wago­

nie nawet moje drobne gesty zawierają sen­tencje zdarzeń z przeszłości (niektóre z przy­szłości) i właśnie staram się je w sobie roz­wijać dla innych, ale jak już powiedziałem, Wracają one tylko do mnie, wracają ze strasz­liwym rozmachem i siłą, właśnie dlatego do­piero teraz jesteś dla mnie najistotniejsza i inni tacy ważni, wszyscy inni, którzy nie s3 mną, a przecież w jakiejś części mną by­li, wchodząc ze mną w określone związki za­leżności, więc jakby odcinając się od wszyst­kich, rozproszyłem się i zostawiłem siebie w innych i w tobie i po tych częściach mnie w innych zostały we mnie rany i chcę te miejsca zrekonstruować; żyjąc przecież obok ciebie i obok innych byłem w jakiejś części jednocześnie tobą i innymi, więc będąc przy tobie i przy innych w imię własnej odręb­ności buntowałem się przeciw takiemu sta­nowi rzeczy, przeciw wtapianiu mnie w je­den organizm powiązany zależnościami — ten bunt przeciw niemożliwości istnienia osobno — to tragiczne prawo nigdy nie do złagodzenia, teraz rozumiesz, dlaczego w tej celi wagonu, który stał się w tej chwili i bę­dzie jakiś czas ostatecznym i jedynym moim światem, a ja jego ostateczną treścią, dlacze­go tutaj muszę zrekonstruować tamtą rze­czywistość, mówiąc prościej, dlaczego odczu­wam teraz ciebie dosadniej i tak paląco czu­ję tamtą „realność”, bo przecież nigdy chwi­li nie odczuwamy w „dzianu się” tak silnie, jak ją odczuwamy potem, oczywiście mówię

o tej chwili wybranej, po selekcji, o chwili, która w nas zostaje, teraz chyba mnie rozu­miesz i wybaczasz moje lekceważenie ciebie, kiedy byłem przy tobie przeciw tobie, bo przecież zawsze jesteśmy przeciw temu, co trwa w nas w tejże chwili, jesteśmy prze­ciw w imię nowego, w sumie więc, moja dro­ga, chcemy, usiłujemy zawsze żyć przyszło­ścią, a żyjemy przeszłością, bo wszystko, co było, żłobi w nas mniejsze czy większe ślady, jak górski strumyk żłobi za sobą wgłębienia, a nigdy przed sobą, gdzie jeszcze nie jest,

czyli w przyszłości -— znowu to

trochę pewnie dla ciebie zawiłe, a jeśli nie zawiłe to nieprawdziwe, bo powiesz, że ży­jąc nadzieją, żyjemy właśnie przyszłością, czyli czekając — zawsze jednak, odpowiem ci, wyobrażamy sobie tę przyszłość porównując ją z przeszłością, która jest właśnie podstawą każdej nadziei, zauważ, że mamy nadzieję na zdarzenia w przyszłości jako doskonalsze od poprzednich i lepsze od poprzednich, nigdy natomiast nie potrafimy wyobrazić sobie cze­goś absolutnie nowego i nawet jeśli to abso­lutnie nowe nas spotyka, jesteśmy bezradni, co do określenia jego wartości i barwy, bo nie ma ono żadnej analogii w przeszłości — a to wielka szkoda, że wciąż jesteśmy nie­wolnikami przeszłości, być może oderwiemy się kiedyś od niej, a wtedy możliwe będzie stworzenie sobie czegoś, na co czekamy jako „sytuacji” nie mającej wzoru w przeszłości, czyli formy w nas już ugruntowanej, gdyby

to było możliwe już teraz, byłbym w tej chwili całkowicie wolny i nie potrzebował­bym rekonstruować rzeczywistości, od której się odciąłem, a którą muszę niestety stwa­rzać, aby trwać, aby się nie unicestwić, zacho­wać stare formy w sytuacji, gdy nie ma moż­liwości wyobrażenia absolutnie nowych

— zacząłem ten list zmęczony, teraz je­stem jeszcze bardziej zmęczony, więc jest on coraz bardziej chaotyczny i za­gmatwany, będę więc go powoli kończyć

coraz przejrzyściej myślę o tym, że ja oto jadąc w tej celi, w przedziale, jednocześnie wracam i uciekam, uciekam i wracam, jedno i drugie i ani jedno, ani drugie, ani nie wra­cam, ani też nie uciekam, po prostu trwam i to trwanie utrzymuję jak najdłużej, jak, na przykład, utrzymuje się, chce się utrzymać jakikolwiek stan, który pragniemy prze­dłużyć czekaj, o czym to

ja jeszcze chciałem ci powiedzieć

Miłość legendą innych — 8

STRUMIENIE, RZEKI, GRANICE NIEMOŻLIWE..

Mumia zamknięta w kamieniu, tak o niej myślał. Znikąd nie miał do niej dostępu. Dziwi się więc sam sobie — teraz, kiedy pa­trzy na nią ma wrażenie, że odpoczywa, że są to jego najlepsze chwile. Jej spokój udzie­la mu się w najwyższym stopniu. Skądś przy­pomina się powiedzenie: „Im więcej aniołów, tym większa cisza”, a może tak któregoś dnia on sam pomyślał, takie właśnie sformułował zdanie, patrząc na nią. Nieważne. Ważne jest to, że kiedy jest obok niej, to zdanie naj­bardziej oddaje atmosferę, jaką dzięki niej odczuwa. Ona żyje jakby wewnątrz siebie, nigdy na zewnątrz — a więc innych, nawet najbliższych nigdy nie ogranicza, nie więzi, nie narzuca im siebie nawet w najmniejszym stopniu. A więc ludzie przy niej mogą być maksymalnie swobodni, wolni, mogą być w pełni sobą, bez tych zwyczajnych, a ko-

tiiecznych ustępstw na korzyść drugiego czło­wieka, z którymi wchodzi się w jakiekolwiek, choćby najmniejsze związki. Ona jest bliska naturze, odkrywa po raz tysięczny.

Żyje więc życiem bez tych skaz, które nie­sie cywilizacja, jej działanie nie ulega ko­rozji. Nie podlega procesowi przemiany wy­nikającemu z coraz to nowszych form życia. Form, które oddalają człowieka od natury, od Podstawowych biologicznych praw rządzą­cych ludzkością. A może ściślej, praw, które niszczy się w człowieku, które pozostaną już tylko odruchem atawistycznym. Nawet jej sposób bycia zawiera jakiś swoisty atawizm. Jej ruchy są przecież kierowane innymi sy­gnałami, rodzą je inne bodźce. I tym także różni się od reszty ludzi. Często wydaje mu się, że ona porusza się jak we śnie, a przy­najmniej jak w świecie półrealnym.

Bardzo możliwe — myśli często — jest ona w świecie bardziej realnym od otaczającego, bliższym prawdy. Ma zdolność jednoczenia się z przedmiotami, z powietrzem, z porami roku. Jej kontakt z przedmiotami, myśli za­bawnie, jest zaprzeczeniem prawa Newtona

o akcji i reakcji. Nie wykazuje w stosunku do przedmiotów żadnej inwencji, przyjmuje je zawsze jako ostateczne i skończone. Podob­ny stosunek przejawia do ludzi. To jej po­zorne odosobnienie, wyodrębnienie się spo­śród innych, jest w gruncie rzeczy panowaniem nad nimi. Panowaniem w czystej, naturalnej formie, tak stałej i niewzruszonej, a jednocze­

śnie tak niepojętej jak niebo, które panuje nad naszymi głowami.

A więc jest to jedyna forma panowania, która nigdy nie wyzwoli buntu. I właśnie ona taka, jaką ją widzi, jest w stanie nawiązać jedyny, niemożliwy do powtórzenia kontakt z dzieckiem, które dopiero zaczyna mówić. Wydaje mu się przecież, że jej słowa są nie­potrzebne, bo tylko gmatwają, utrudniają wszelki kontakt z kimkolwiek. Jej porozu­mienie z dzieckiem jest najprostsze, intuicyj­ne — tylko ona, bliska naturze i zwierzęciu (zwierzęciu, które nigdy nie doznało formy walki) może nawiązać, a mówiąc ściślej, na­turalnie wytworzyć taki właśnie kontakt. Dziecko będzie się jednak wyzwalać z tych więzów, jakimi jest natura — myśli — i wte­dy nastąpi tragedia. Za kilka lat będzie star­sze od niej, bo przyjmie więcej form cywili­zacyjnych, niż kiedykolwiek ona sama ich przejawiła. I wtedy, powtarza z uporem, nie­chybnie nastąpi tragedia. I myśli o niej da­lej — a więc ona nie istnieje na ziemi, nie istnieje w powietrzu; wbrew pozornej pół- realności jej istnienia, wokół niej, z każdej strony, w trzech wymiarach jest ziemia. I to właśnie czyni ją tak realną, całkowicie po­zbawioną abstrakcji. Stąd też coś takiego jak kłopoty ze światem nigdy dla niej nie istnia­ło. On zaś jest ciągle determinowany tymi zależnościami i dlatego przez tyle lat nie miał żadnej możliwości porozumienia się z nią. Kiedyś więc wszystko go w niej złościło, iry­

towało, wszystko uważał za nielogiczne. Choćby jej mowa. Kiedy mówiła, słowa pa­dały bez obróbki, tak jak je urodziła myśl, bez modyfikacji, słowa — nagie myśli. Teraz to, co kiedyś uważał za nielogiczne, zrozu­miał, było najbliższe logice. Jej słowa były do ostatnich granic wierne myśli.

I dziwi się, że rumieniec wstydu kiedyś go oblewał, gdy mówiła. Ona, myśli teraz, po prostu swobodnie wyrzucała słowa, jak źródło światła wysyła promienie. Jej słowa, jak pro­mienie, dopiero napotykając przeszkodę ule­gały zniekształceniu. Słowa nieporadne, jak nieporadne są ludzkie myśli w stanie wielkie­go zmęczenia. Jej świat, który objawia wprost, jest trudny do rozszyfrowania, bo naga myśl jest niekształtna, pełna mgły. Jej myśli i czy­ny nie były przepuszczone przez żaden filtr; wiedzy, doświadczenia, kalkulacji, domysłów; nie przeprowadzała nawet najprostszych czyn­ności -f- — = ) (, czyli nie dokonywała za­biegów, które miały decydować o korzyści czy niekorzyści, o bezpieczeństwie lub niebez­pieczeństwie. Jest w niej naiwność dziecka, ale bez tej przebiegłości, jaką przejawia dzie­cko w trakcie wypowiadania pierwszego sło­wa (to przecież przebiegłość istoty ludzkiej stworzyła język, słowa). Ona odrzuciła obo­wiązujące w tym zakresie, wykształcone i przestrzegane, zasady ludzkie (co to znaczy „ludzkie” — „nieludzkie”, jeśli zło i dobro wywodzi się od ludzi, a więc ten termin „ludzki” człowiek wymyślił schlebiając so­

bie?). I to go niegdyś nudziło, ta jej jedno- stajność, jej istnienie wprost. Teraz spojrzał na to inaczej. To właśnie dzięki tym cechom ona trwa; każda gra, każda forma i maska, zostałyby już dawno zdarte, zniszczone i wciąż, nieustannie musiałaby je zamieniać na inne. Jest przy niej świeższy psychicznie, powtarza. No, taki jak w krajobrazie, w któ­rym w jednej chwili spojrzenia da się prze­widzieć wszystkie pory roku. Taki krajobraz nie narzuca niczego, a więc nic nam nie ujmu­je, nie zajmuje nas nawet myślą o przyszłej jego formie. Podobnie ona, nie narzuca mu siebie, a więc nie ujmuje nic z jego osobo­wości. Akceptuje go — myśli — jak akceptu­je nas łagodny krajobraz, kiedy staniemy na jego tle. Nie w nim, a na jego tle. Dlatego ich związek jest trwały, zyskuje bowiem zło­żone piękno dwóch przeciwieństw życia: ru­chu i statyczności. Bywa, że ona zapodziewa się w sobie, jest wtedy najgroźniejsza, bo wciąż od nowa stwarzana przez niego. Ale oto, dziwi się, kiedy ona, która żyje wewnątrz siebie, mówi „Bóg” lub „nieskończoność” (w czystym sensie tych terminów, jako poję­cia czasu) brzmi to tak konkretnie, jakby mó­wiła „stół” lub „krzesło”.

Była to jedna jego chwila, która zawierała pierwiastki z całego życia, pierwiastki o niej.

Kobieta, matka, córka, żona, po prostu ona, przeszła z pokoju do pokoju myśląc, mówiąc, patrząc, istniejąc — i była to ona teraz, z przeszłości, z przyszłości, z przeczuwanej

niewiadomej, którą za wszelką cenę chciał wypełnić. On powtórzył nieskończony, wiecz­ny domysł jej — pierwiastki życia, strumy­ków i rzek, które niosą tylko sygnały z teraz, przeszłości, przyszłości. Jedyne trzy wymiary, im konkretniejsze w odczuciu, tym trudniej­sze do powtórzenia za chwilę.

CÓRECZKA

Jest teraz z matką na spacerze. Obserwował ją zawsze ze zdziwieniem. Kiedy poszedł do szpitala i potem pomagał żonie nieść zawi­niętą w puchowy becik, była dla niego ma­lutkim przedmiotem, który należało trzymać delikatnie jak porcelanę. Dziwił się i miał sa­memu sobie za złe, że nie doznaje żadnych uczuć ojcowskich, o których tak wiele sły­szał od znajomych i czytał w książkach. W domu żona ostrożnie rozwinęła becik i je­go oczom ukazało się malutkie stworzonko

o pomarszczonej, czerwonej skórze. I wcale nie ruchy tego stworzonka oznaczały, że ono żyje, ale głos, jaki wydawało. Stworzonko wniosło do domu płacz. W jego odczuciu, któ­re można by nazwać prabiblijnym, płacz ten mógł być symbolem pojawienia się człowie­ka w ogóle na ziemi. Teraz płaczem objawi­ła się nowa egzystencja ludzka, której on miał towarzyszyć przez całe życie.

Po pewnym czasie, prócz płaczu, nowa isto­

ta w jego domu objawiła inną cechę. Zaczęła naśladować jego ruchy. To był ważny sygnał. W chwilach nieprzyjaźni świata widział w tym ironię, chęć ośmieszenia go. W tym czasie na Ustach stworzonka, które coraz bardziej upo­dobniało się do człowieka, pojawił się pierw­szy uśmiech. Uśmiech jest przeciwieństwem płaczu i z tego względu, iż jest przeznaczony Przede wszystkim dla kogoś drugiego, gdy pła­czący objawia swój stan najczęściej tylko dla samego siebie. Inaczej mówiąc, płacz skiero­wany jest do wewnątrz, uśmiech na zewnątrz. A więc uśmiech był pierwszym ekwiwalen­tem, pierwszą zapłatą nowej istoty za przy­jemność, jaką jej sprawiono. Po zdobyciu umiejętności uśmiechu zaczęło się dalsze mał­powanie jego osoby za pomocą dźwięków, któ­re miały oznaczać sylaby, a nawet pojedyn­cze słowa. Następne więc dźwięki, jakie po­jawiły się w ustach nowej istoty — były usi­łowaniem nazwania tego, co przedtem ozna­czał płacz. Uczucia głodu, bólu i strachu. Po­tem dopiero usłyszał dźwięki, które, jak się domyślał, były nazywaniem jego samego i je­go żony. I zdaje się, że dopiero w tym mo­mencie doznał pierwszego uczucia ojcowskie­go. Dopiero teraz przyszło to słowo, które do­tąd nic nie oznaczało. Jego dziecko — córecz­ka. Od tej chwili powoli kształtował się nowy człowiek.

Córeczka stawała się kimś, z kim coraz bar­dziej należało się liczyć. Wszystko, cokolwiek zrobił, zaczął rozpatrywać w aspekcie córki.

Zrozumiał, że jego wolność została bardziej ograniczona pojawieniem się córki, niż wszyst­kimi innymi ludźmi, z którymi dotąd wcho­dził w jakiekolwiek związki. Z przerażeniem stwierdził, że jest teraz w obozie tych, któ­rych dotąd nie lubił i wręcz potępiał. A mia­nowicie, sam nie wiedząc kiedy, stał się jed­nym z ostrożnych i rozważnych, tchórzliwych ludzi, którzy przy zrobieniu nawet jednego kroku, połączonego z najdrobniejszym ryzy­kiem, skomlą „ja mam żonę i dzieci”. Za­chowują się tak nawet wtedy, gdy ryzyko jest minimalne, a cel naprawdę piękny. Był już jednym z tych ludzi, dla których słowo „dzieci” stało się asekuracją, miało uspra­wiedliwiać każde tchórzostwo i wygodnictwo. Stanowiło mur nie do przebycia, mur, za któ­rym ukrywał się rozpasany egoizm.

Teraz nastąpiły w nim zmiany, których nie był zdolny przewidzieć nigdy przedtem. Oto od pewnego czasu powtarzanie przez córeczkę jego ruchów, słów, a nawet wyrazu twarzy już go nie irytuje — odwrotnie — to wszyst­ko mu teraz schlebia. Zaczyna mu się podo­bać, że jest ktoś, kto go naśladuje, uważa go za ostateczną wyrocznię. Taka sytuacja jest nawet rekompensatą za jego klęski wśród lu­dzi. Odczuwa nie spotykane dotąd zadowole­nie, że oto nagle pojawił się ktoś na podo­bieństwo jego samego — i to właśnie łechce jego próżność.

Nowa istota, w momencie, w którym zy­skiwała już cechy ludzkie, stawała się dla

niego zabawką, maskotką — a więc proces rozwijał się w przeciwnym kierunku. Im bar­dziej wykształcały się w niej cechy ludzkie, tym w dosłowniej szym sensie stawała się dla niego zabawką. Dawno już odrzucił myśl, że córka ogranicza go w działaniu, zawęża jego Wolność. Teraz przede wszystkim widział w niej siebie i to było dla niego najważ­niejsze. Ponadto był wreszcie ktoś całkowi­cie od niego zależny, ktoś, nad kim się pa­nuje.

Nie myślał nigdy o tym, iż w gruncie rze­czy córka z każdą chwilą staje się dla niego coraz większą niewiadomą, że z każdym dniem coraz bardziej uniezależnia się od niego. Za kilka lat pozostanie już tylko najgorsza za­leżność, bo w sferze materialnej. Wciąż przy­pomina sobie, że jest za nią odpowiedzialny, bo przywołał ją na świat; jednocześnie ukry­wa przed sobą tę oczywistość, iż nawet w naj­mniejszym stopniu nie może przewidzieć jej przyszłości. Wie dobrze, że będzie bezsilny wobec wypadków wokół niej, a na zdarzenia, które będą jej dotyczyć, nie będzie miał żad­nego wpływu. Wie, że tak musi być, choć nadal nie może się z tym pogodzić.

Wmówił jej, wykształcił w niej swój ideal­ny obraz, model doskonałości. Wszystkie wa­dy, nawet najdrobniejsze uchybienia natych­miast przed nią tuszował, aby w jej oczach wciąż zostawać wzorem. Codziennie dokony­wał dziesiątków oszustw. Usilnie pilnował, aby nie przestawała widzieć w nim doskonałego

wzoru do naśladowania. Jej żelazna logika dziecka, której podstawą jest bezkompromi- sowość, z jaką reagowała na jego wady i uchy­bienia, została stłamszona jego sprytem, in­teligencją, przebiegłością. Dziś, tuż przed wyj­ściem z matką na spacer, złapała go na kłamstwie. I tym razem ją oszukał, uśpił. Wszystko tak poprzekręcał, iż wyszedł z sy­tuacji czysty, nieskazitelny, zwycięski. Dzi­siaj udało się, ale co będzie jutro, pojutrze, co będzie za kilka lat. Z każdym dniem co­raz bardziej będzie się bać jej najdrobniej­szego pytania. Jak długo, myśli coraz częściej, można ukrywać sprawy, jakie otaczają go tam, na zewnątrz, w świecie, który z każdą chwi­lą będzie dla niej coraz bardziej dostępny. Nie może się jednak już cofnąć. Musi wal­czyć. Ale jak długo będzie wygrywał z tą, którą stworzył. Jak długo utrzyma w niej swój fałszywy obraz doskonałości do naśla­dowania. Rozumie, że musi przegrać, a jego przegrana będzie i dla niej klęską. To je­dyne, obce i puste miejsce, które wypełnił, powołując ją do życia obróci się przeciwko niemu. On stanie się jej klęską, a jednocze­śnie największym wrogiem. I myśli dalej, i myśl tę chce stłumić w zarodku, czy ona go właśnie nie potępi za to, że zasłaniał się nią, dla rzekomego jej dobra rezygnował ze zrealizowania swoich ambicji, nie dążył do urzeczywistnienia marzeń. Czy właśnie za to nie potępi go najbardziej. Może właśnie z te­go powodu zacznie się go brzydzić.

Jak długo będzie mógł grać, gdy już teraz maska na jego twarzy stała się wytarta i po­pękana. Zmieniła się we włókna pajęczyny, które byle przypadek, byle wiatr i byle owad nieuwagi zedrze niemiłosiernie. I wtedy sta­nie odarty ze wszystkich pozorów, stanie na­gi przed tą, którą stworzył. W niej przecież kształtuje się jej własny, nowy świat — obok jego świata, który ona zobaczy w pleśni. Tak oto zawsze następuje klęska — zarówno stwa­rzanych, jak i stwórców.

Jej drobne pukanie do drzwi rozlegnie się jak dzwonek alarmowy, którego częstotliwość zwiększać się będzie z każdym dniem, z każ­dą minutą — aż do chwili, w której będzie Po wszystkim, kiedy już nawet najprostsza sygnalizacja między nimi przestanie działać.

PRZEMYSŁAW I LUDGARDA

Przemysław siedział na kamieniu przed domem. Dopiero co wzeszłe słońce było jeszcze bardzo nieśmiałe, wręcz zimne — ta­kie jednak Przemysław lubił najbardziej. Za­równo o wschodzie, jak i o zachodzie słońce było martwe jak kamień, na którym siedział. Zarówno w momencie, kiedy rodziło się, jak i w chwili, gdy umierało, nie miało żadnego wpływu na ludzi. O wschodzie, kiedy słońce dopiero się stawało, Przemysław miał czas dla samego siebie. Mógł siedzieć zapatrzony obojętnie w przestrzeń i mógł nic nie myśleć. Najgorsze zaczynało się dla Przemysława w jakiś czas po wschodzie słońca, kiedy bu­dziła się Ludgarda i stawała się jednocześnie ze słońcem z każdą chwilą coraz bardziej in­trygująca swoim istnieniem, choć tak samo bezmyślna jak ono, a jednak w takim sa­mym stopniu niepokojąca Przemysława. Słoń­ce wschodziło i zachodziło, świeciło nad ludz­kimi głowami, a przecież to pewne, że jest

ono bezmyślne jak Ludgarda, bo nie zdąża do nikąd i nie ma żadnego infiego celu prócz Wschodu i zachodu, i codziennego świecenia. Jaki więc jest ostateczny cel słońca? Jedyne, Co słońce sprawiało swoim istnieniem, to to, Ze podobnie jak Ludgarda nie pozwalało o so­bie zapomnieć. A nie móc o kimś zapomnieć, to znaczy męczyć się jego istnieniem. O, sto­kroć jeszcze większą udręką jest nie móc ko­goś zrozumieć. Słońca można nie rozumieć, gorzej, jeżeli nie rozumie się drugiej osoby, Zwłaszcza jeśli jest to osoba tak bliska jak Ludgarda. A Ludgardy Przemysław nigdy nie rozumiał. „Jakże można spokojnie żyć obok drugiego człowieka — myślał często — jeśli tego człowieka niesposób zrozumieć? Jakże można mieć za żonę istotę, której się nie ro­zumie i jakże ta istota ma być najbliższą osobą, kimś, kto jest częścią mnie samego? Jakże więc Ludgarda ma być mną samym, jeśli ja nie znam jej myśli i nie ma między nami ani jednej chwili, podczas której byli­byśmy tym samym od początku do końca”.

Słońce uniesie się jeszcze trochę nad ziemię, Ludgarda wstanie i zacznie przygotowywać jedzenie; będzie łasiła się do niego jak sarna W lesie do swego towarzysza, będzie się do­magała jak tamta pieszczot i opieki. Jest w Ludgardzie zwierzęcość sarny i chęć życia, która Przemysława chwilami przerażała. Jest w Ludgardzie zwierzę, które żyjąc, wcale nie zastanawia się, po co żyje i jaki jest sens życia. Tyle razy naprowadzał ją w rozmowie

na temat Ducha, chciał, aby razem z nim za­stanawiała się nad tym, co czyni człowieka istotą rozumną, myślącą. Ale Ludgardę ni­gdy nie interesował Duch, jaki jest w czło­wieku, i który czyni człowieka istotą tak bar­dzo różną od zwierząt i ptaków.

Kiedy już zjedzą poranny posiłek, Ludgar­da będzie ciągnąć Przemysława do lasu i bę- ' dzie ze szczególną pilnością wskazywać mu j te zwierzątka i ptaki, które akurat wychowu­ją małe. Ludgarda przytuli się do Przemy­sława, widząc pisklęta w gnieździe karmione przez samiczkę. A gdy ujrzy sarnę ze swoim maleństwem, w jej oczach pojawią się łzy tęsknoty. A więc znowu Przemysława czeka atak tokującej jak głuszce Ludgardy. Z prze­rażeniem zauważał, że szczególnie w ostatnim czasie działo się coś niedobrego z Ludgardą. Domyślał się jej tęsknoty do całkowitego upo­dobnienia się z sarną lub jaskółką, które bez przerwy opiekują się swoim potomstwem. Jak wytłumaczyć Ludgardzie, iż nie mogą upo­dobnić się do zwierząt, że mają i powinni mieć zawsze nad zwierzętami przewagę, bo posiadają Ducha i właśnie powinni wszystko zrobić, aby przy pomocy Ducha dowiedzieć się o celu życia — w przeciwieństwie do zwie­rząt, które oprócz tego, że rodzą następne zwierzęta, żadnego innego celu nie mają.

Przemysław pomyślał, że powinien wejść do domu, bo Ludgarda najpewniej przygotowała już jedzenie. Siedział jednak jeszcze chwilę nieruchomo', dopóki nie poczuł na swojej twa­

rzy wyraźnego ciepła słońca. Dopiero wtedy Przekroczył próg.

Ludgarda oczekiwała go już przy stole i wiadomo było, że jest nadąsana. Przemy­sław usiadł cichutko przy swoim półmisku

1 bez słowa zaczął jeść. Ludgarda nie ruszała swego jedzenia, nie patrzyła na Przemysła­wa — zmuszała go tą ciszą, aby przemówił. Kiedy cisza przedłużała się i zrozumiała, że nic nie wskóra, powiedziała:

-— Dlaczego zawsze wychodzisz, gdy ma ^stawać słońce?

•—■ Siedziałem jak zwykle przed naszym do­mem — odpowiedział. — Na swoim kamie­niu — dodał z powagą.

Bardziej lubisz ten kamień niż mnie — rozzłościła się, ale mówiła głosem niewolnicy, która nie grozi, ale prosi swego pana o ła­skę.

Kamień nie jest w stanie czegokolwiek Zrozumieć, bo nie myśli, więc i ja nie mam obowiązku go rozumieć. Nic się między na­mi nie dzieje, więc nie powinnaś być zazdro­sna — odpowiedział Przemysław.

Ludgarda spojrzała zaniepokojona, wiedzia­ła bowiem, do czego zmierza. Słyszała już wiele podobnych aluzji pod swoim adresem. Za chwilę Przemysław powie, że nigdy nie usiłowała go zrozumieć. Postanowiła więc natychmiast zmienić temat rozmowy, ale nie zdążyła wypowiedzieć ani słowa.

Ludgardo, musimy wreszcie znaleźć cel

Miłość legendą innych — 8

129

naszego życia — powiedział Przemysław i za­wiesił głos.

Bardzo chciałabym pójść dziś do lasu — powiedziała szybko i przymilnie Ludgarda.

Dobrze, pójdziemy — zgodził się nadspo­dziewanie szybko, bowiem nagle wzrosła w nim nadzieja, że może dziś potrafi jej wszystko wytłumaczyć.

Kiedy byli już w lesie i kiedy jak zwykle Ludgarda zachwycała się z rozrzewnieniem małą sarenką, Przemysław w tym czasie przy­gotowywał w myślach najtrafniejsze słowa, jakimi winien przemówić do niej, aby go wreszcie zrozumiała. Poczekał jednak na sło­wa kobiety, bo wiedział, że ona nie wytrzyma

i odezwie się pierwsza jak zawsze, gdy spo­tykali zwierzęta lub ptaki.

Musimy wreszcie mieć dzieci — powie­działa Ludgarda ze wzrokiem opuszczonym w ziemię, nie śmiejąc spojrzeć na Przemy­sława.

Kiedy usiedli na mchu, przysunął się do niej jak najbliżej, aby las, zwierzęta i ptaki nie zagłuszyły jego słów, aby drzewa nie oderwa­ły od uszu Ludgardy ani jednego jego słowa.

Słuchaj, Ludgardo — rozpoczął w te sło­wa Przemysław, a głos jego był uroczysty

i natchniony jak głos wędrownego zakonni­ka, który niedawno zatrzymał się w ich do­mu. — Słuchaj mnie pilnie, Ludgardo — po­wtórzył Przemysław. — Jakże możemy mieć dzieci, kiedy ja cię nie rozumiem i ty mnie także nigdy nie zrozumiesz; jakże więc mo-

Zeniy dać życie nowemu człowiekowi, który z nas się zrodzi, jeśli twoje myśli są inne ttiż moje. Pomyśl, to będzie nieszczęśliwy człowiek z nas zrodzony, bowiem odziedziczy nasze myśli, które jakże różnią się od siebie, które wzajemnie się zaprzeczają i nie mają ani wspólnego źródła, ani też nie dążą do wspólnego ujścia. Co więc zrobią ludzie, któ- rzy powstaną z nas — będą tak bezradni, że oszaleją z niemocy, poszaleją od panujących vv ich głowach kłębowisk przeróżnych, niszczą­cych się wzajemnie myśli. Ty przecież dążysz tylko do życia według praw’ Natury, a ja szukam w sobie i w tobie Ducha, który po­wiedziałby nam, że nie rodzimy się tylko dla­tego, aby umrzeć, że na ziemi pozostanie nasz Duch, który będzie żyć wiecznie. Czyż warto bowiem byłoby dawać komuś życie tylko dla­tego, aby ten ktoś miał umrzeć? Jeśli tylko śmierć jest ostatecznym celem narodzin, to nie warto, aby ktokolwiek z nas się rodził. Zanim więc nie dojdę do tego, że ludzki Duch, który jest w nas, a którego nie możemy jeszcze odnaleźć w sobie, wiecznie pozostanie na ziemi, nie wolno nam dawać życia nowym ludziom, bo będą oni równie nieszczęśliwi jak my. Poczekaj jeszcze trochę, Ludgardo, ja teraz poznaję świat i siebie w tym świecie — być może odnajdę wspólnego mnie i tobie Ducha... Poczekaj cierpliwie, aż dowiem się, że nic nie rodzi się na tym świecie tylko dla­tego, aby umrzeć, że jeden człowiek żyje w drugim, a więc nigdy nie umiera, jak ni­

gdy nie miał on początku na świecie. Jeżeli tego wszystkiego się dowiem, wtedy będzie­my mieli prawo dać życie nowym ludziom, którzy z nas się narodzą. Czy rozumiesz mnie dobrze, Ludgardo? — skończył pytaniem Przemysław. Nie patrzył na kobietę, cały czas wpatrywał się w obłoki płynące nad ich gło­wami, jakby w nich właśnie przeczuwał po­czątek drogi swych poszukiwań, jakby w nich krył się utajony Duch, który wciąż nie chciał mu się objawić.

Ludgarda jednak nie odpowiedziała, bo nie rozumiała słów Przemysława. Patrzyła na nie­go smutnym, pełnym przerażenia wzrokiem. Zawsze najbardziej obca Przemysławowi czu­ła się wtedy, kiedy ten był pewien siebie

i kiedy mówił zdecydowanym głosem, który świadczył, iż tylko jedną ma pewność w so­bie, mianowicie tę, że to on naprawdę istnie­je, a cały otaczający go świat jest niepewny w swoim istnieniu i nie ma żadnych oczywi­stych dowodów jego trwania. Ludgarda w ta­kich chwilach miała wrażenie, że nawet jej istnienie nie jest pewne dla Przemysława. Milczała wiedząc, iż wciąż jest to jej prze­grana i zawsze będzie ponosić klęskę, dopóki nie zdobędzie przewagi nad Przemysławem. Ale czy wtedy, gdy zdobędzie nad nim prze­wagę, znowu nie zostanie zachwiana równo­waga? Jak więc osiągnąć całkowitą równość jej i jego w obliczu Ducha, o którym mówi Przemysław, i jednocześnie w obliczu Natury, której prawa rządzą nią, Ludgardą?

A może miał rację zakonnik, który mó- o nowym Bogu i potrzebie cierpienia na

*ej ziemi? — mówiąc to Ludgarda nieśmiało Podniosła wzrok na Przemysława.

Duch, o którym mówił zakonnik, jest Niedobry, Ludgardo. Duch zakonnika wyma­ga cierpień, co dzień zadawania sobie śmier- Cl> a Duch, o którym ja mówię, buntuje się Przeciwko śmierci. Nie, Ludgardo, zakonnik nie miał racji, jeśli kazał człowiekowi co dzień samemu sobie zadawać śmierć i bez przerwy cierpieć. Po stokroć nie ma on racji mówiąc, Ze ludzie po to się rodzą, żeby umrzeć, i po *° jedni płodzą drugich, aby wciąż istniało na ziemi cierpienie... Jeżeli słuszne byłyby słowa zakonnika, to ludzie nie powinni w ogó­le się rozmnażać i ród ludzki nie powinien istnieć, jeśli celem jego istnienia jest śmierć, Czyli nicość, o której wciąż powtarzał zakon­nik...

-— Straszne powiedziałeś słowa, Przemysła­wie — zadrżała Ludgarda.

Ale on słów jej jakby nie usłyszał.

Nie myśl jednak, iż ze względu na sło- wa zakonnika nie mamy dzieci... — powie­dział usprawiedliwiająco. — Bądź jednak cierpliwa, Ludgardo — skończył Przemysław

i Wstał, otrzepując igliwie ze swego ubrania. Ona zaczęła mu w tym pomagać zdejmując delikatnie igłę po igle i w tej czynności, w najmniejszych swoich gestach była mu cał­kowicie oddana. W jej ruchach i spojrzeniu czaiła się pieszczota i czułość, którą darzyła

go, a której nigdy od niego nie otrzyma. Delikatnie, koniuszkami palców zdejmując jodiowe igły z jego ubrania mówiła mu tym samym, że chce być wierna jak najwierniej­szy sługa, który gotów oddać życie, aby pana uchronić od nadepnięcia bosą stopą na ostrą szyszkę.

Dlaczego chcesz być moją niewolnicą? —- powiedział Przemysław miast podzięki. — Czyż mogę mieć dziecko z niewolnicą? — dodał, lekko ją odtrącając.

Nie chcesz, abym była ci dugą i nie­wolnicą, a złościsz się tak bardzo, gdy jestem ci nieposłuszna... Więc jakże to' jest, Przemy­sławie? — ośmielona jego słowami zapytała Ludgarda.

Ja sam nie wiem jeszcze, jak to jest, ale niebawem dojdę do wszystkiego — odpowie­dział jej i ruszył w stronę domu.

Takie mniej więcej rozmowy prowadzili co dzień Przemysław i Ludgarda. W ostatnich dniach wiele godzin Przemysław przebywał poza domem. I o to właśnie zapytała go któ­regoś dnia Ludgarda:

Gdzie ty teraz wychodzisz tak daleko od domu i dlaczego nie bierzesz mnie już ni­gdy ze sobą? — w jej głosie było tak wielkie rozżalenie, iż wydawało się Przemysławowi, że zaraz rozpocznie swój cichy, trwający go­dzinami płacz.

Jeszcze nie mogę cię wziąć ze sobą, jeszcze nie teraz — odpowiedział jej ciepło. — Chcę jednak, abyś wiedziała, że jestem na

tropie rzeczy najważniejszej z najważniej­szych — skończył uroczyście i tajemniczo.

Od tamtego dnia Ludgarda nie pytała już

0 nic. Przemysław chodził tylko w dwa miej­sca — do lasu, gdzie pracowali drwale, i nad rzekę, która płynęła niedaleko ich domu.

Nad rzeką Przemysław potrafił siedzieć bar­dzo długo, a miarą jego tam pobytu było słońce wędrujące po niebie. Słońce w tym czasie potrafiło przewędrować połowę nieba, a nawet i więcej. Przemysław patrzył w nurt Płynącej rzeki z takim natężeniem, że wy­dawało mu się chwilami, iż płynie wraz z nią, z jej wodą i chmurami tu zatopionymi. W ta­kich chwilach zyskiwał jedność z rzeką, z chmurami, z powietrzem łączącym wodę z niebem, z wiatrem, który nigdy nie potra­fił rzeki zatrzymać. Wiatr bezlitośnie tarmo­sił chmurami nad głową Przemysława, pędził je w różne kierunki — tylko rzeki nie udało ttiu się zmusić do zatrzymania się, do zwol­nienia biegu ani tym bardziej do zmiany kie­runku wędrówki. Czasami Przemysław wcho­dził po pas do rzeki. Woda, obmywając jego ciało z każdej strony, wciąż płynęła, więc miał wrażenie, iż ani przez chwilę nie stoi w tym samym miejscu. Nabierał wody w dło­nie, ale woda przeciekając przez palce na­tychmiast włączała się w nurt rzeki i płynęła wraz z nią gdzieś w nieznane. Czasami, choć wiedział, że to bezskuteczne, przynosił nad rzekę blaszane naczynie, którym próbował wyczerpać rzekę. Po całodziennym dniu pra­

cy w rzece nie było ani śladu ubytku wody- S( A więc rzeki nie wyczerpie się ani też nikt ^ jej nigdy nie zatrzyma. Nabierał więc Prze' p mysław coraz większego przekonania, że wła' Si śnie w rzece jest ten tak długo poszukiwany przez niego motor Ducha. Może w rzece jest n Duch w idealnej symbiozie z Naturą? Nie- ^ stety, w dalszym ciągu nie wiedział Przemy' p sław, jaki jest sens wiecznego płynięcia rze- y ki, choć ona właśnie była jakby miniatur? s życia, na świecie. Odbiciem wszystkiego, co v żyło na ziemi. Ptaki, zwierzęta, rośliny —- s wszystko to, zanim umrze, rodzi następne z pokolenia i tak bez końca. Zrozumiał więc 0 Przemysław mechanizm życia, ale wciąż nie ^ mógł znaleźć w nim sensu, celu, który miał c być właśnie tak długo poszukiwanym przeZ * niego Duchem. I, mimo tych niepowodzeń, l ciągle chodził nad rzekę dla tych chwil, kie- r dy zapatrzony w nurty wody tracił poczucie ^ istnienia, choć wiedział, że nigdy nie prze- ] staje trwać, nawet na zmrużenie oka. Zrozu- j miał, że tę niemożność zatraty poczucia istnie- , nia zawdzięcza właśnie instynktowi, czyli Na­turze.

Czyżby więc instynkt, a nie Duch, był mo­torem życia całego świata? A jednak Prze­mysław z każdym dniem coraz bardziej prze­konywał siebie, że oto zbliża się krok za krokiem do swego celu, do odkrycia Ducha, którego- od tak dawna poszukiwał. Gdyby go wreszcie odkrył, tym samym znalazłby uza­sadnienie przedłużenia siebie na tej ziemi,

sensu istnienia następnych pokoleń, czego tak bardzo pragnęła Ludgarda. Wciąż jednak Przemysław nie wiedział wszystkiego, co uza­sadniałoby spełnienie marzenia Ludgardy.

Zaczął tedy Przemysław podpatrywać in­nych ludzi. Całymi dniami szukał w lesie grup drwali, którym z ukrycia przyglądał się, jak Pracują, i przysłuchiwał się, o czym rozma­kają. Kiedy tylko zobaczył dym z ich ogni- ska, skradał się cicho jak zwierzę i usada- ^ał w ukryciu, blisko nich. Czasami drwale Sladali wokół ognia i piekli na rożnie mięso Zabitego zwierzęcia — snuli przy tym długie °powieści. Były to najczęściej historie o ludz­kich tragediach, miłości i śmierci. Po wysłu­chaniu kilku takich opowieści, Przemysław Zrozumiał, że z drwalami, z tymi obcymi mu ludźmi, łączy go ściśle jedna wielka rzecz — toyśl o śmierci. Była ona tak częstym moty­lem opowieści drwali, jak często nawiedzała Przemysława, zmuszając go jeszcze energicz­niej do poszukiwania Ducha, który przekre­śliłby istnienie śmierci, przyznając zwycięstwo

życiu.

Któregoś dnia, kiedy jak zwykle Przemy­sław siedział przyczajony w krzakach, tak bli­sko, że czuł nawet ciepło ogniska drwali, na­gle uświadomił sobie, że w ich kolejnej opo­wieści padają oto imiona jego i Ludgardy.

1 Wtedy właśnie usłyszał po raz pierwszy o ich tragicznej historii, Ludgardy i swojej.

Tego dnia Przemysław długo krążył po le­sie, jakby chciał się w nim na wieki zagubić.

A kiedy wciąż chodził wśród drzew, zaczęło mu się wydawać, że oto żyje w zupełnie in­nym czasie, że on obecny jest tylko wyobra­żeniem życia tamtego, którym był kiedyś.

Późnym wieczorem dotarł do swego domu. Ludgarda już spała, ale on, pełen zniecierpli' wienia i niepokoju, obudził ją, choć nie zwyld był tego czynić. Ludgarda otworzyła oczy, alt wiadomo było, że jeszcze spała, że nie wy' szła jeszcze całkowicie ze snu. Patrzyła n8 niego sennym, pełnym mgły wzrokiem, jakby z odległości setek lat i jakby go nie pozna' j«?c.

Czy to możliwe, Ludgardo, żebyśmy ju¿ kiedyś żyli? — zapytał z przejęciem Przemy' sław.

Ludgarda milczała. Powoli jednak dotarły do niej jego słowa, gdy z coraz większyfl1 niepokojem powtarzał je kilkakrotnie. Lud' garda przetarła dłońmi oczy i usiadła łóżku.

O czymże ty mówisz? — zapytała z nie' pokojem.

Pytam czy to możliwe, abyśmy już kie- dykolwiek przedtem żyli? Podsłuchałem dzi' siaj drwali, którzy snuli opowieść o Przemy' sławie i Ludgardzie.

Ludgarda uśmiechnęła się nikłym uśmie' chem i tłumiąc niedobre przeczucia wyciągnę' ła rękę, dotykając pochylonej głowy Przemy' sława. Po raz pierwszy widziała go przy s0' bie tak potulnym i łagodnym, więc natych'

ttiast odżyła w niej nadzieja, że może odtąd będzie się liczyć z jej zdaniem.

Lud wciąż układa i powtarza najprze­różniejsze i niedorzeczne opowieści — zaczęła go uspokajać.

Ale oni wymieniali nasze imiona — Upierał się Przemysław, a po brzmieniu jego głosu poznać można było, iż wzrasta w nim nadzieja, że drwale kłamali.

■— Wiele było, jeszcze więcej będzie takich samych imion na świecie.

Podobno kazałem kiedyś ciebie udusić za to, że byłaś bezpłodna. Inni znowu mówili, że starłem cię na miazgę dwoma kamieniami młyńskimi, bo nie chciałaś dać mi syna.

Powiadasz, mówili, iż byłam bezpłodna, a ty koniecznie chciałeś mieć syna? — pytała Ludgarda, jakby teraz ona zaczęła odzyski­wać nadzieję. — A więc może ta opowieść podpowiada, że aby uniknąć tragedii trzeba mieć dzieci — dodała szybko.

Przemysław chwilę milczał. Wreszcie pod­niósł wzrok.

A jeśli w naszym synu odrodzi się ten, który już kiedyś był... Jeśli tamto przekleń­stwo przejdzie na nasze dzieci... Co wtedy, co wtedy zrobimy, Ludgardo? Zbrodnia będzie przechodzić z pokolenia na pokolenie.

Ta opowieść nie wydaje mi się prawdą — szybko wycofuje się Ludgarda. — Jakże wie­le lud zmyśla w swoich legendach...

Muszę porozmawiać z drwalami — po­stanawia Przemysław...

Ludgarda odwodzi go jednak od tej my­śli. Tej nocy nie próbuje już na nim wymóc pieszczoty, wie bowiem, że jeśli nie udało się jej tego dotąd dokonać, nie uda się tym bar­dziej i teraz. W bezsennej ciemności wyczu­wa, jak coraz większy niepokój obezwładnia Przemysława.

Kiedy nazajutrz obudziła się Ludgarda, na­tychmiast spostrzegła, że nie ma obok niej Przemysława. Pomyślała, że najpewniej po­szedł na swój kamień leżący przed domem, na którym zawsze lubił siedzieć o wschodzie słońca. Nie doczekawszy się go, wyszła na dwór. Jakież było jej zdziwienie, kiedy ujrza­ła kamień pusty, a wokół niego nie znalazła żadnych śladów. Wróciła do domu i z ogrom­nym niepokojem oczekiwała przez wiele dni Przemysława. Ten jednak nigdy nie wrócił.

Przemysław zginął, bo przeciwstawił się Naturze, poszukując wciąż Ducha. Ludgarda pozostała do naszych czasów i będzie zawsze żyła na ziemi, bo jest cząstką każdego z nas.

PIĄTA PORA ROKU

Albert był bardzo starym aktorem. Właści­wie już kilka lat temu powinien przejść na emeryturę. Wszyscy jednak wiedzieli, że on nie chce nawet o tym słyszeć. Kiedyś zda­rzyło się, że jeden z kolegów Alberta zapy­tał, dlaczego on nie chce iść na emeryturę, zrobił to w dobrej wierze, bez złośliwości, bowiem sam szczerze od dawna marzył

0 emeryturze, był jednak na to jeszcze „za młody”. Albert udał na początku, że nie usłyszał, wtedy tamten powtórzył pytanie, a kiedy wciąż nie otrzymywał odpowiedzi, po­chylił się w stronę Alberta i jak mógł najgłoś­niej powtórzył pytanie po raz trzeci. Ani py­tający, ani nikt inny nie przypuszczał reakcji Alberta. Ku zdziwieniu niektórych Albert wy­zwał tego aktora od najgorszych i najpaskud­niejszych spośród ludzi, jakich znał w całym swoim życiu. Inni, którzy byli świadkami tej sceny, zdaje się zrozumieli trochę Alberta, więc wyrażając jakby cichą z nim solidarność

odsunęli się dyskretnie od autora niefortun­nego pytania.

Od tego dnia Albert chodził osowiały i smut­ny. „Czy rzeczywiście jestem już taki stary

i do niczego nie przydatny? Czy muszę już teraz iść na emeryturę, która równa się prze­cież śmierci, a nawet jest jeszcze gorsza od niej?” — zadawał sobie bez przerwy te py­tania. Albert całe życie był niezłym aktorem, czasami nawet bardzo dobrym. Często mówio­no pochlebnie o jego rolach, o poszczególnych kreacjach. Powtarzano! przy tym, że jest akto­rem niezawodnym. Na tym się jednak wszy­stko kończyło. Mówiono o doskonałych kre­acjach Alberta, nie mówiono o nim jednak jako o wybitnym aktorze. On sam od pewnego czasu zaczął sobie tłumaczyć, że oznacza to, iż jest aktorem przeciętnym, poprawnym. A więc jest aktorem, który ma dobrze opano­wany warsztat, zagra każdą rolę, nawet naj­trudniejszą, zagra bezbłędnie w myśl kon­cepcji reżysera. Ale jednocześnie taki aktor nie stworzy nic doskonałego, nie stworzy wła­snej, oryginalnej i niepowtarzalnej postaci scenicznej. Albert wiedział, że tak o nim wszy­scy myślą, tak go oceniają i w ostatnich la­tach z tym stanem rzeczy próbował się po­godzić. Bywały jednak okresy, kiedy dziwił się takiej o sobie opinii. Grywał przecież głów­ne role, spotykał się z pochlebną oceną kry­tyki teatralnej, stawiano go wiele razy za wzór młodym adeptom sztuki aktorskiej, szczególnie jako przykład pracowitości i su­

mienności artysty. „Cóż to znaczy sumien­ność artysty” — myślał teraz zirytowany. Publiczność znała go i ceniła. Nawet kiedy zdarzało się, że grał role epizodyczne, spoty­kały go po kwestiach rzęsiste brawa. Do nie­dawna nie bardzo rozumiał, dlaczego nie zo­stał uznany wybitnym aktorem. W swoim cza­sie miał również wewnętrzne przekonanie, że niewielu jest aktorów, którzy tak mocno przeżywają swoje role i przeżywając wcielają się w sposób doskonały w postacie sceniczne, które odtwarzają. „Czy nikt tego wszystkiego nie widzi?” — pytał często sam siebie Albert. »Nie mogę przecież przesadnie grać postaci scenicznych, bo je przerysuję, przejaskrawię, zamiast pełnokrwistych ludzi stworzę karyka­tury o wyolbrzymionych cechach. Jeśli —- mó­wił dalej do siebie — będę te postacie interpre­tował przesadnie, staną się fałszywe, dalekie od życia, od prawdy”. Oto, jak Albert uspra­wiedliwiał siebie. Powtarzał często przed sa­mym sobą, że prawdę tę rzuci kiedyś wszyst­kim w twarz, a szczególnie krytykom teatral­nym. Lata jednak płynęły, a wszystko pozo­stawało bez zmian. Albert wciąż, sezon po se­zonie, był jednakowo cenionym aktorem, chęt­nie przyjmowanym przez wszystkie teatry w kraju. Wciąż jednak należał do dobrych, wciąż nie był zaliczany do najlepszych, do wy­bitnych. A przecież zostaje się aktorem (po­dobnie zresztą dzieje się we wszystkich za­wodach artystycznych), aby osiągnąć dosko­nałość.

Odżyło więc akurat teraz w Albercie marze­nie całego jego życia. Niedługo po tym incy­dencie, który wywołało pytanie jednego z ak­torów na temat emerytury, Albert pomyślał, że jednak rozumie swego kolegę, że w zasa­dzie niepotrzebnie się uniósł i był w stosunku do niego niesprawiedliwy. „Był czas, kiedy ja sam nie mogłem doczekać się emerytury — przypominał teraz samemu sobie. — Ale i on się zmieni, kiedy osiągnie mój wiek i tak jak ja nie dopnie jeszcze wszystkiego. Czy można jednak osiągnąć wszystko? Gdzie kończą się możliwości ludzkie aktora? Przecież szczytem aktorstwa jest absolutna naturalność i on, Albert, do niczego innego przez całe swoje życie nie dążył. I zdaje się, iż w tamtym okre­sie, kiedy spotkała go ta przykrość, którą spo­wodowało niefortunne pytanie jego kolegi do­tyczące emerytury, zaczęło coś świtać w gło­wie Alberta.

Albert odtąd zaczął się na dobre niepokoić, teraz dopiero zaczął się śpieszyć. Jak nigdy dotąd, począł zdawać sobie z tego sprawę, że już od kilku lat jest w wieku emerytalnym, że niewiele czasu ma przed sobą. Mógł także przyjść nowy dyrektor teatru i natychmiast wysłać Alberta na emeryturę. Mógł również obecny dyrektor, który dotąd przejawiał tyle przychylności w stosunku do Alberta, zwol­nić go pod presją innych aktorów, często ma­jących pretensje o to, iż Albert zabiera im role. „Muszę coś zrobić, muszę koniecznie coś

zrobić...” — męczył się Albert i wciąż nie wie­dział, co powinien zrobić.

Odtąd każdy wieczór w teatrze był istną katorgą dla Alberta. Wciąż bał się, że każde Przedstawienie będzie już ostatnim występem. Albo po prostu umrze, albo zostanie zwolnio­ny przez dyrekcję teatru. Za każdym więc razem z coraz większym przestrachem i biciem serca wchodził na scenę. I nagle Albert zro­zumiał, czego chce. Wyraźnie zobaczył swój cel, jasny i bez jakichkolwiek niedomówień i zawiłości. Oto, przed odejściem na emeryturę musi za wszelką cenę, nawet za cenę życia, które i tak się skończy lada chwila, stworzyć tę genialną kreację, choćby sprowadzała się °na do- malutkiej scenki, błahej kwestii. Po­stanowił więc Albert za wszelką cenę rzucić na kolana fałszywą publiczność, zmusić ją do szczerego, niekłamanego przeżycia. Albert nie chce odtąd oklasków, nie chce uwielbienia — domaga się od publiczności, wręcz żąda, aby potraktowała go poważnie, żeby się go bała. Chciał wreszcie zagrać choćby epizodzik, ale tak zagrać, aby publiczność oniemiała, żeby zaparło jej dech i nigdy potem nie wyobrażała sobie kogoś innego w tej samej roli, gdy Al­berta już nie będzie wśród żywych. Żeby pu­bliczność, widząc kiedyś ten sam epizodzik na scenie, natychmiast przywiodła na pamięć Alberta i natychmiast zobaczyła go na scenie. Żeby każdy człowiek, który widział go w te­atrze, również w życiu podobne zdarzenia, sło­wa i gesty ko jarzył sobie właśnie z epizodami

Miłość legendą innych — 10

145

scenicznymi Alberta. Aby wreszcie — marzył Albert rozgorączkowany wielkością myśli — nastąpiło raz na zawsze, jedyne i niepowta­rzalne połączenie się życia i sztuki. Aby odtąd, ktokolwiek, kto poznał Alberta, łączył swoje własne przeżycie z przeżyciem Alberta, aby sposób przeżywania był narzucony mu przez Alberta i żeby taki człowiek, dopóki żyje, nie mógł wyzwolić się z tej Albertowej niewoli. Wtedy, po takim dokonaniu, spokojnie, z mściwą satysfakcją odejdzie na emeryturę. Wtedy przecież nie on, Albert, straci, ale stra­ci publiczność. I jak to bywa w życiu, które na ogół nie nadąża za marzeniami, Albert wciąż nie otrzymywał odpowiedniej roli, a do­kładniej mówiąc, wciąż nie trafiał na odpo­wiedni epizod.

Albert czekając na tę przeczuwaną a jeszcze niewiadomą kwestię sceniczną już teraz po­stanowił przygotowywać się do niej. Rozpoczął więc wewnętrzne treningi własnej psychiki, co łączyło się praktycznie z próbą możliwie naj­wszechstronniejszego opanowania publiczności. Odtąd Albert nienawidził śmiechu na widow­ni, jako reakcji na jego grę, i nienawidził także oklasków. Wiedział przecież, że w chwi­lach najdoskonalszego dziania się na scenie, na widowni panuje absolutna cisza i właśnie ona jest miarą gry aktorów. Teraz Albert, odtwa­rzając swoje epizody, bał się obscesyjnie śmiechu i oklasków. Ta walka, którą oto roz­począł, ze śmiechem i oklaskami, była niesły­chanie ciężka, tym cięższa, że Albert wciąż

dostawał epizody charakterystyczne. Jakże więc odzwyczaić publiczność od śmiechu, jeśli śmiech w takich momentach jest naturalnym jej odruchem? Jak przyzwyczaić publiczność do innej, głębszej reakcji w takich chwilach, jeśli śmiech „na takie okazje” był jej przeka­zywany z pokolenia na pokolenie, jeśli ona śmiech na takie sytuacje ma we krwi?

Teraz, kiedy Albert był przekonany, że stoi nad grobem i każde następne jego wyjście na scenę może być wyjściem ostatnim, coraz bar­dziej rozumiał i odczuwał, że najdrobniejszy ludzki gest, także każde najniklejsze słowo jest wielkie, wręcz ogromne, wszechpotężne w stosunku do śmierci, do nieistnienia. Ma wymowę boską, niepowtarzalną, doskonałą. I to trzeba pokazać publiczności, to trzeba uświadomić ludziom. Ten najmniej znaczący gest ludzki, najdrobniejsze słowo postanowił Albert pokazać ludziom w zestawieniu, w kon­tekście śmierci, nicości. Widocznie daleko mu było do osiągnięcia swego zamierzenia, bo ludzie wciąż się śmiali i bili brawa po każdym jego scenicznym geście i był przekonany, że widzi uśmiechy po każdym swoim słowie. „Niech przyjmują i tak, ale niech...” — dener­wował się. Zaczął nienawidzieć te kukiełki oglądane przez mgłę, umocowane w regular­nych rzędach i jak kukiełki reagujące sztywno na to, co dzieje się na scenie. Albert czuł, że podjął śmiertelną walkę z publicznością dla jej własnego dobra. Był gotów, nawet za cenę życia, osiągnąć swój cel, zagrać doskonale

i jednocześnie tak naturalnie, żeby rzucić na kolana te sztywne, bezmyślnie, tradycyjnie na wszystko reagujące kuliły. Nienawidził w ta­kich chwilach publiczności, a jednocześnie wie­dział, że ją kocha, że nie może się bez niej obyć, że to dla niej żyje, a nie dla jakiejś tam abstrakcyjnie pojętej sztuki. Jednocześnie wiedział, że żyje pełnią pragnienia, bo ma wła­śnie przed sobą jasny, wielki cel, i wiedział jednocześnie, że umrze natychmiast po osiąg­nięciu celu. Bał się więc tylko jednego — własnej śmierci przed pokazaniem na scenie wielkości i doskonałości najbłahszego gestu w zestawieniu ze śmiercią.

Wreszcie, któregoś dnia Albert spostrzegł, że w walce z publicznością udało mu się od­nieść pewien sukces. Oto widownia już nie śmiała się tak gromko i żywiołowo po jego charakterystycznych epizodach. „A więc je­stem — myślał ucieszony — na właściwej drodze. Dziś publiczność już nie reaguje tak gromkim śmiechem, a jutro przestanie bić bra­wa. Aż wreszcie kiedyś zrozumie ona, o> co mi chodzi, zrozumie moją sztukę, razem ze mną przeżyje jedność życia i sztuki, życia w każ­dej sekundzie w zestawieniu ze śmiercią” — cieszył się jak dziecko Albert. „A może zawsze bardziej klaskali z przyzwyczajenia i zagłu­szali właściwe rozumienie mnie, bo byłem ich ulubieńcem — myślał dalej Albert. — A więc, żaden aktor nigdy nie powinien być ulubień­cem publiczności, bo wtedy najważniejsza dla niej staje się osoba aktora, a nie to, co on

gra, i w rezultacie nigdy publiczność już nie zrozumie sztuki. Im ktoś jest większym jej ulubieńcem, tym bardziej ma zaprzepaszczone możliwości rzucenia publiczności na kolana”.

Podniecony więc tą nową sytuacją, którą uznał za swój sukces, Albert postanowił być coraz doskonalszy. Wkładał całą swoją duszę, całe swoje jestestwo w każdy najdrobniejszy gest na scenie, w każde słowo, jakie wypowia­dał. W momencie wykonywania gestu -— za­mieniał się w ten gest, w chwili wypowiada­nia słowa — stawał się cały słowem. Był w ge­ście i dowie tuż przed momentem, który koń­czy wszystko, a więc musiał gestem i słowem oddać upływ czasu, oddać to w każdej chwili stające się wciąż od nowa zderzenie życia i śmierci. Jednocześnie za wszelką cenę chciał być naturalny w tych prostych epizodach i sło­wach, jednocześnie chciał im wciąż nadawać metaforę życia i śmierci. Albert postanowił nie ustawać w walce z publicznością, nie usta­wał też w pracy nad nią. Dawno już przestał był słyszeć śmiech, ale wciąż jeszcze, ku swe­mu utrapieniu, słyszał oklaski. „Czy mi się tylko tak wydaje, czy też naprawdę oklaski są teraz trochę krótsze” —■ powtarzał w my­ślach. „Ale — myślał dalej z przestrachem — teraz wybuchają one o wiele szybciej, a nawet w momentach, kiedy jeszcze nie zdążyłem wypowiedzieć kwestii”. Co więcej, oklaski przeszkadzały mu teraz w dokończeniu kwestii. Wreszcie i z tym jakoś sobie poradził. Oto do­szedł do wniosku, że nie powienien w ogóle

tych oklasków słyszeć. Publiczność przecież wyraża nimi wcale nie to, co powinna wyrażać. Oklaski publiczności rodzą się z pychy, która powstaje z jej przeświadczenia, a doskonale rozumie to, co dzieje się na scenie. „A więc publiczność kłamie, bijąc mi oklaski, bo prze­cież mnie nie rozumie, jeszcze nie ma pojęcia,

0 co mi chodzi” — mówił do siebie Albert.

1 postanowił, nie słysząc oklasków, grać sie­bie, przede wszystkim siebie, bowiem był prze­konany, że to jest jedyna droga do narzucenia ludziom stale, w każdej sekundzie dokonujące­go się zderzenia życia i śmierci. Z każdym dniem doskonalej realizując swoją koncepcję, Albert jednocześnie coraz pełniej zatapiał się w sobie, w czasie. Chciał poprzez najpełniej­sze wyrażenie siebie, jak najdoskonalej wy­razić innych. Wciąż jednak ludzie bili oklaski i wciąż on je słyszał. Oklaski były przecież dla Alberta miarą niedoskonałości jego sztu­ki, im więcej słyszał oklasków, tym bardziej się czuł pokonany przez publiczność, tym większym jej był niewolnikiem. A więc wciąż daleko jeszcze do ideału, do tej wymarzonej ciszy, która byłaby najwyższą miarą jego artyzmu, jego zwycięstwa człowieczeństwa w innych. Dokonanie tego pozwoliłoby mu spokojnie zejść ze sceny i tę największą chwi­lę zabrać ze sobą do grobu. Albert wiedział, że bez tej idealnej chwili ciszy nie może być poza teatrem, żyć wśród ludzi. „A jednak oni mnie z każdym wieczorem coraz bardziej rozumieją” — pocieszał się.

Z uporem, „milimetr po milimetrze”, z wciąż nie słabnącym zapałem realizował swój plan. Chwile ciszy podczas kolejnych przedstawień niechybnie zapowiadały tę wielką i ostatecz­ną, która stała się teraz dla Alberta jedynym marzeniem. Te chwile ciszy, które zapowiada­ły tę największą i ostateczną, zwiększały się

0 ułamki sekundy, ale zwiększały się wy­raźnie. Musiał teraz walczyć, był w ciągłym napięciu i koncentracji, wiedział, że nie może ani na chwilę popuścić, bo będzie musiał roz­poczynać wszystko od początku. Uświadamia­jąc to sobie, zmuszał się do maksymalnego wysiłku. „A przecież to takie proste, że wszystko, co robimy, dzieje się w kontekście życia i śmierci. Każdy mój najdrobniejszy gest, kiedy, na przykład, podchodzę do Króla

1 kiedy mówię te słowa, w których nie ma nic o śmierci, można właściwie odczytać tylko w zderzeniu ze śmiercią, bowiem inaczej są one nieprawdziwe. Czemu nikt tego nie ro­zumie? To przecież takie proste”. Nikt jed­nak na sali nie rozumiał tego, a więc daleko jeszcze było, o tym Albert dobrze wiedział, do tej upragnionej, idealnej ciszy. Wszystko jednak wskazywało, podpowiadało, że Albert jest na dobrej drodze.

Po jakimś czasie Albert zaczął nabierać przekonania, że cisza, jaką wywalczył, jaką bezlitośnie wyciskał z publiczności, jest już wyraźna i niezaprzeczalna. Czuł więc Albert już teraz przedsmak absolutnego połączenia się ze wszystkimi ludźmi w teatrze, każdego

z każdym, każdego z nim, z Albertem. A ta chwila, która będzie tą ciszą, tym absolut­nym zjednoczeniem się wszystkich ludzi na świecie, to sprawa niewielu dni.

Tego właśnie dnia, kiedy ogarnęło Alberta największe podniecenie tą idealną chwilą, gdy schodził szczęśliwy ze sceny, zatrzymał się, aby spojrzeć na widownię. Przerażony stwier­dził, że jego oczy zaszły mgłą i nic nie wi­dzi spoza tej mgły. Podszedł szybko za ku­lisy, może nawet szybciej, niż przewidywał to scenopis. „To nic, to tylko zdenerwowanie. W chwili, kiedy będę doskonały, kiedy osiągnę swój cel zobaczę ich wszystkich jak na dło­ni, będą mi posłuszni jak medium. Będziemy wtedy jednym ciałem...” — mówił do siebie w gorączkowym podnieceniu, siedząc za kuli­sami na jakimś starym, do góry nogami prze­wróconym krześle.

I długo jeszcze siedział tak Albert po przedstawieniu. Mijali go przechodzący kole­dzy, a on wciąż trwał szczęśliwy, zatopiony w sobie. „Dziś cisza była najdłuższa... Ta ci­sza to jak... Jak... Piąta pora roku...”. Znowu zaczął się bać i jednocześnie drżeć z rado­snego podniecenia. Kiedy Albert tak siedział, zatopiony w sobie, podszedł do niego dyrektor teatru.

Panie Albercie, chciałbym z panem po­rozmawiać, czy mogę pana poprosić do ga- ginetu? — przemówił uprzejmie.

Do gabinetu? — zdziwił się Albert, jak­by dopiero w tej chwili zbudził się ze snu. —

Porozmawiać? A proszę bardzo — uśmiechnął się przyjaźnie, ale siedział nadal nieporuszony.

Dyrektor teatru bez słowa usiadł obok Alberta, na drugim przewróconym krześle.

Panie Albercie — zaczął uroczyście. — Ja pana bardzo szanuję, ale widzi pan — za­jąknął się. — Moim obowiązkiem jest zwró­cić uprzejmie panu uwagę... To tak dla na­szego wspólnego dobra... Szczególnie chodzi tu o pana, panie Albercie — wił się dyrektor, bo powiedzenie wprost wszystkiego, co za­mierzał, sprawiało mu nie lada kłopot. — Pu­bliczność, szczególnie teraz, właśnie teraz, po­winna pana zapamiętać, powinien pan u niej pozostawić jak najlepsze wrażenie. Przecież pan — mówiąc to dyrektor wpatrywał się w profil pochylonego i pogrążonego w my­ślach Alberta — pan, który w zasadzie po­winien być teraz na emeryturze, pan na tę zasłużoną emeryturę niebawem odejdzie...

Albert wyraźnie ożywił się i spojrzał uważ­nie w oczy dyrektora. Ich twarze dzieliła teraz odległość zaledwie kilkunastu centyme­trów, a Albert z tej odległości próbował wy­mierzyć swoje spojrzenie dokładnie w źreni­ce człowieka obok siebie.

Pan dobrze wie, że nie chcę iść na żadną emeryturę.

No, nie od razu. Oczywiście, jeśli posta­ra się pan wrócić do dawnej normy...

Do jakiej normy?

Musi się pan starać, mimo dolegliwości wieku, grać tak, jak poprzednio... W przeciw­

nym wypadku będę zmuszony, przepraszam, będę prosił pana...

Dopiero teraz Albert wszystko zrozumiał. „Przygotowano na mnie spisek, nie chcą do­puścić do chwili, w której osiągnąłbym swój cel, zrealizował największe marzenie każdego aktora i życia każdego człowieka”.

Albert znowu spojrzał na dyrektora, który wydawał mu się teraz maleńki i szary, nie­pozorny; śmieszny i bezgranicznie głupi głu­potą dzieci nic nie rozumiejących, a więc wzbudzający współczucie i uczucie ciepła, a więc tym samym stawał się on człowiekiem rozbrajającym. Nie, Albert już nie złościł się na dyrektora, z całego serca zaczynał mu współczuć.

Jeszcze tylko kilka przedstawień a osią­gnę swój cel! — powiedział dumnie, z abso­lutną pewnością siebie.

O co panu chodzi? — teraz zdziwienie dyrektora nie miało granic.

No, to proste — zaczął Albert i nagle zamilkł.

Gorączkowo szukał słów, żeby wypowie­dzieć, o co mu chodzi, co chce osiągnąć. Ten cel, szczególnie teraz, tuż przed jego osiągnię­ciem, wydawał mu się tak wielki, tak ogromny, że naprawdę nie mógł znaleźć słów, aby go wyrazić. Zresztą, nawet gdyby potrafił to zro­bić słowami, czy ten człowiek obok niego co­kolwiek z tego zrozumie.

O cóż, do diabła, panu chodzi? Czemu pan milczy? — denerwował się dyrektor.

Ó ciszę! — nagle i bez zastanowienia wy­palił Albert.

O jakąż znowu ciszę? Czy pan zwario­wał, czy też drwi sobie ze mnie?! — zatrząsł się jak w febrze człowieczek obok Alberta.

Chodzi mi o ciszę ogromną, o ciszę tak wielką, jakiej jeszcze nie było na ziemi, ja­kiej nikt jeszcze nie osiągnął. Chodzi mi

o ciszę, która na chwilę połączy wszystkich ludzi, absolutnie wszystkich. Chodzi mi

0 chwilę, która będzie tą ciszą, w której w ide­alny, najdoskonalszy sposób będą współistnieć ze sobą dobro i zło, śmierć i życie, ciemność

1 światło... — mówił jak w gorączce Albert.

A kiedy skończył, nie spojrzał nawet na

człowieka obok siebie.

Miał pan dzisiaj tę swoją piekielną ciszę! Czy pan naprawdę zwariował, czy też kpi so­bie ze mnie — wił się w złości dyrektor. — Już dzisiaj osiągnął pan swój cel i to właśnie miałem panu powiedzieć, choć przez delikat­ność odwlekałem... Litowałem się nad panem, ale teraz powiem, bo> zrozumiałem, że pan to wszystko robił świadomie... A więc muszę pa­nu pogratulować, bowiem osiągnął pan swój cel, tę wielką ciszę... Ludzie zaczynali po pro­stu zasypiać, kiedy pan przedłużał w nieskoń­czoność tę krótką, bez znaczenia kwestię... A oklaski to już dawno panu przestano bić...!

skończył mściwie dyrektor.

Albert milczał. Powoli, dźwięk po dźwięku, obracało się w jego głowie każde słowo dy­rektora. Z trudem wyławiał okrutny sens tych

słów. W głowie Alberta pociemniało i nagle zaczęły pojawiać się ogromne jasne koła i wy­dawało mu się przez chwilę, że jakaś siła nie­miłosiernie i boleśnie przesuwa go po tych kołach jak na torturach. Po chwili wszystko w nim ustało. Albert zrozumiał.

A więc jestem już na emeryturze? — za­pytał niezwykle spokojnie, można by powie­dzieć, że zwyczajnie.

Zgadł pan! — syknął człowiek obok, na­gle wstał i mrucząc coś niewyraźnie odszedł.

Albert również wstał. „A tak niewiele bra­kowało. Tylko kilka wieczorów”. Ani przez se­kundę nie traktował słów dyrektora serio. Ani przez chwilę nie pomyślał o jego racji. Przy­jął jednakże jego słowa z godnością, z pod­niesionym czołem. Korytarzami teatru i hal­lem przechodził jednak jak w malignie, z szu­mem w głosie, w chaosie myśli, z których usiłował wyłowić jakiś sens. To, co się stało, wydawało mu się tak okrutne a jednocześnie bezsensowne, jak na przykład nagły koniec świata. Znalazł się teraz, tuż po rozmowie z dyrektorem, akurat na przeciwnym biegu­nie, niż ten jaki chciał za wszelką cenę osią­gnąć. Uświadomił to sobie całym swoim ży­ciem, pracą, tęsknotą, marzeniem całego swe­go życia i swego aktorstwa.

Kiedy Albert znalazł się już w swoim po­koju, zrozumiał z całą przejrzystością, że oto zaczął się w jego życiu okres, którego bał się najbardziej, chwilami bardziej, niż ludzie boją się śmierci. Przeszłość stanowiła teraz

dla Alberta krótki wstęp do najważniejszego, do czegoś, co będzie syntezą, symbolem jego samego. Teraz dopiero było przed nim całe życie, życie w pełni uświadamione. Nagle, sto­jąc tak pośrodku swego pokoju, poczuł się człowiekiem całkowicie wolnym. Uczucie to było zupełnie przeciwne temu, jakiego mógłby się w takiej sytuacji spodziewać. „Oto jestem wreszcie absolutnie wolny” — szepnął jak zwycięzca i poczuł się ogromnie lekki. I zaraz zrozumiał, że znalazł się jednocześnie także w wielkiej pustce, którą trzeba będzie za Wszelką cenę wypełnić. Po chwili ob jęło Alber­ta ogromne zmęczenie. Myśli powoli zanikały w jego mózgu, a wszystkie zakątki ciała wy­pełniał sen. Albert łagodnie, jak pod podmu­chem przyjemnego wiatru, pochylił się w stro­nę łóżka i zasnął. Ciało natychmiast przybrało ulubioną pozę. Broda oparta na piersiach, ko­lana podciągnięte pod brzuch. Albert, który był starym człowiekiem, leżał teraz w pozycji embriona.

Obudził się nazajutrz około południa. Mó­wiąc dokładnie obudziła go gospodyni domu, u której wynajmował pokój. Zaniepokojona ciszą w pokoju Alberta, delikatnie otworzyła drzwi i jak kot na palcach podeszła do łóżka. Przerażona chciała krzyknąć, ale w tejże chwili usłyszała zdrowe, męskie chrapanie. Wyciągnęła rękę i leciutko, opuszkami pal­ców dotknęła ramienia śpiącego.

Panie Albercie, kochany panie Albercie — powtórzyła kilkakrotnie i w jej głosie była

zarówno serdeczność, jak i przywiązanie do starego aktora.

Albert, pod wpływem dotyku gospodyni, a może i dzięki powtarzaniu przez nią jego imienia, poruszył się, zmieniając pozycję ciała. Kobieta zdecydowanym ruchem ujęła mocno jego ramię i szarpnęła energicznie. Wreszcie Albert odwrócił się na wznak i otworzył oczy. Chwilę patrzył błogo w sufit, potem równie łagodnie spojrzał na kobietę, która przy nim stała. Albert obudził się w cudowym, prawie uroczystym nastroju. Czuł wagę nowego dnia, całkowicie nowego okresu swego życia, ja­kiejś nowej epoki, którą oto zaczął. Teraz każdy dzień, każda sekunda będzie niezmier­nie ważna, będzie posiadać wymowę symbolu. Przypomniał sobie wczorajszą rozmowę i roz­stanie z dyrektorem i zdziwił się, że nie czuje do niego urazu, co więcej, nie ma nawet nie­chęci. „To, że będę człowiekiem absolutnie wolnym, stało się mimowolną jego zasługą” — pomyślał Albert.

Uśmiechając się do gospodyni, wciąż milczał, zajęty swoimi myślami. Jego uśmiech był sze­roki, rozlewny, uśmiechał się bowiem całą twarzą, niemal całym sobą, całym swoim cia­łem. I był to uśmiech, który rzadko już zdarza się ludziom, uśmiech, który rodzi każda ko­mórka ciała. Kobieta patrzyła zdziwiona na starego aktora, uśmiechającego się tym nie spotykanym już uśmiechem, mającym wiele cech uśmiechu niemowlęcia. W oczach kobie­ty z każdym ułamkiem sekundy natężał się

odblask niepokoju, choć uśmiech Alberta od­czuwała jak łagodne pulsowanie światła na swojej twarzy.

Panie Albercie —■ wykrztusiła. — Panie Albercie, co panu jest? — pytała, nie usiłując już ukrywać niepokoju.

W oczach Alberta, w blasku jego łagodnych oczu, jak w lustrze wody podczas ciszy, za- igrał promień szczerego zdziwienia.

Pani jest przestraszona? — cicho wy­szeptał. — Oj, miła pani Brygidko, czy pani nie widzi, jaki ja jestem szczęśliwy... Wresz­cie jestem absolutnie wolny... Wolny, absolut­nie wolny — powtórzył kilka razy. — Ozy pani kiedyś myślała, co odczuwa człowiek absolutnie wolny?

Albert wyciągnął powoli rękę i chciał uspo­kajająco pogładzić jej dłoń. Kobieta spojrzała na leżącego w ubraniu na łóżku Alberta i cof­nęła się kilka kroków. Zdziwienie zmieszane z przestrachem wykrzywiło jej twarz, defor­mując łagodne rysy.

Pan się wczoraj upił, pan jeszcze jest pijany — powtarzała maniacko. — Pan pierw­szy raz się upił od chwili, jak u mnie zamiesz­kał... I to w tym wieku... — zwyciężyło w niej wreszcie współczucie nad potępieniem.

Tak, pierwszy raz upiłem się szczęściem... Pierwszy raz poczułem się na siłach, że dorów­nam samemu sobie, wszystkim moim marze­niom — tłumaczył cierpliwie Albert. — Czy pani, pani Brygidko, nigdy nie chciała poczuć się absolutnie sama sobą, absolutnie tą, którą

jest, będąc jednocześnie wszystkimi innymi ludźmi?...

Ja zawołam, zaraz zawołam lekarza!... Panu coś naprawdę jest! — mruczała wielce zafrasowana, cofając się do kuchni.

Albert wstał z łóżka energicznie, z werwą dwudziestoletniego młodzieńca. Czuł się wy­spany, rześki i lekki. „Czemu ona nie wierzy, że jestem naprawdę szczęśliwy. A ja myśla­łem, niemądry, że tę ciszę, tę jedność z in­nymi ludźmi można zrealizować tylko w te­atrze. A to właśnie można osiągnąć tylko wśród zwykłych ludzi, którzy nie dzielą siebie na życie i sztukę. Oto moja piąta, pora roku, która będzie wyjawieniem tajemnicy wszyst­kich ludzkich pór roku” — powtarzał w duchu.

Albert, nucąc jakąś liryczną melodię, wy­szedł do miasta. Szedł ulicą, a z każdym kro­kiem wzrastała w nim fala radości, poczucie absolutnej swobody i wolności. Był oto czło­wiekiem, który mógł zrobić wszystko, na co miałby ochotę. Ponieważ mógł zrobić wszyst­ko, na co miałby ochotę, szedł po prostu wraz z innymi ludźmi, niesiony falą głównej ulicy tego miasta. I myślał z zadowoleniem, iż w którąkolwiek stronę skierowałby się, zawsze szedłby z ludźmi, zawsze byłby niesiony łagod­ną falą innych. Czuł jedność, wspólność z ty­mi anonimowymi, przechodzącymi obok niego ludźmi. „Właśnie tak jest najlepiej, kiedy lu­dzie są anonimowi, kiedy nie wchodzimy z ni­mi w żadne związki zależności. Wtedy możemy osiągnąć tę wspólną chwilę jedności wszystkich

ludzi, poczucie jakiejś nieokreślonej, ale od­czuwalnej wspólnoty wszystkich ze wszystki­mi. Być może, jest to atawizm, pochodzący jeszcze z czasów stada, ale piękny to atawizm” mówił do siebie w myślach. Szedł dalej, do­znając coraz większej radości, wynikającej z tego idealnego stanu własnej duszy, jaki zapanował w nim od chwili przebudzenia się. Nagle, zupełnie niespodziewanie, spostrzegł Znajomą twarz swego kolegi z teatru. „Pewnie idzie na próbę” — pomyślał Albert. I to spot­kanie go zaniepokoiło'. „A gdzie ja idę?” — zapytał siebie. Przyśpieszył kroku i najkrótszą drogą szybko wrócił do domu. Nie czuł już żadnego niepokoju. Dzięki własnej przebie­głości szybko zapomniał o spotkaniu ze zna­jomym aktorem, który biegł na próbę do teatru.

Albert kilka dni trwał w nirwanie, w na­stroju łagodnym, w poczuciu pięknej, prawie rozkosznej wolności i swobody. Niestety, po kilku takich dniach, co było zresztą do prze­widzenia, zaczął opanowywać go niepokój. Z godziny na godzinę chwile stawały się już niepodobne do siebie. Wkradała się nerwowość, brak opanowania w myślach. Uleciało bezpo­wrotnie uczucie, że cokolwiek zrobi, będzie to właśnie to, co powinien zrobić. Zaczął Wbrew samemu sobie zastanawiać się, iż w przeciwieństwie do innych ludzi nie ma wy­raźnego celu, bo cel ten stracił, zyskując wol­ność. Każdy przecież z przechodniów gdzieś szedł, w jakieś określone miejsce, coś konkret-

Miłość legendą innych — 11

161

nego chciał załatwić, miał jakiś plan. Albert, osiągnąwszy doskonałą wolność, nie miał już oto planów, nie miał konkretnych celów. Nie­możność zrealizowania w teatrze symbolicz­nego „ideału ciszy” chciał zrekompensować ab­solutną wolnością, którą w swoim mniemaniu mógł teraz bez trudu osiągnąć. Zaczął zdawać sobie sprawę i z tego, że absolutną wolnością nie może się zjednoczyć z innymi ludźmi, jeśli ci inni ludzie nie są wolni, mają jakieś cele, podporządkowują się realizacji swoich planów. „A więc co to jest absolutna wolność? Być może, jest to najokrutniejsza niewola, bo nie­wola czasu, który przestaje upływać” — my­ślał teraz Albert. „Nie tędy więc droga”. I były teraz znowu chwile, kiedy Albert chciał­by wrócić do teatru, ale wiedział, że jest to już niemożliwe. Na to między innymi nie po­zwoliłaby mu ambicja. Teraz, mając po uszy swobody i wolności, zaczął naprawdę tęsknić do ludzi. Bezczynność, która przecież jest ogromnym procentem wolności, tak dała mu się we znaki, iż zastanawiał się, czy najwięk­szym złem człowieka nie byłaby jego abso­lutna wolność.

Zaczął więc Albert chodzić do tych miejsc, w których mógł spotykać się z ludźmi. Oczy­wiście unikał spotkań ze swymi do niedawna jeszcze kolegami. Chodził często do sklepu, częściej niż miałby tego potrzebę, stawał co dzień przy dwóch najbliższych kioskach „Ruchu” na pogawędkę ze sprzedawcami. Były to także te dni dla Alberta, podczas których

wiele czytał, miał więc sposobność częstego od­wiedzania biblioteki. Albert, gdyby tak na­prawdę został przyciśnięty do muru, na pew­no przyznałby się, iż nie przede wszystkim chęć czytania zmusza go do chodzenia do bi­blioteki, ale odwrotnie. To chęć chodzenie do biblioteki i spotykania się z ludźmi w biblio­tece zmusza go do czytania. Chodziłby więc tam jeszcze częściej, ale nie nadążył tak szyb­ko czytać. Wiedział przecież, że nieczytanych książek nie może zwracać. Często przecież 2agaduią go młode bibliotekarki na temat zwracanych książek. I oto znowu nastawały dni, podczas których Albert odzyskiwał po­godę ducha i wiarę, że uda mu się zrealizo­wać wśród tych ludzi to, czego nie pozwolono mu dokonać w teatrze. Znowu więc siedział całymi godzinami w swoim pokoju, bardziej Przejęty marzeniem niż czytaniem książek.

-— Panie Albercie, widzę, że wrócił pan do normy? —■ powiedziała pytająco gospodyni, kiedy wszedł któregoś dnia do kuchni.

Albert przystanął zdziwiony. Pamiętał prze­cież, jak się nim zmartwiła i posądzała go

o chorobę wtedy, kiedy był bardzo zadowolo­ny, gdy był szczęśliwy. Wtedy uważała, że coś z nim jest nie w porządku; teraz nato­miast, kiedy chodzi ponury, uważa, że wrócił do normy.

A po czymże pani tak sądzi? — zapytał Albert szczerze zdziwiony, nic nie rozumiejąc.

Jak to po czym? — odpowiedziała pyta­

niem nie mniej od niego zdziwiona. — To pan

o tym powinien najlepiej wiedzieć.

Ale nie wiem, naprawdę nie wiem, miła pani Brygidko.

Kobieta popatrzyła na niego uważnie.

Jakże można tego nie wiedzieć po takim czymś.

Po jakim „czymś”? Co pani ma na myśli?

Kobieta wpatrywała się uważnie w Alberta,

ale widząc jego poważną, zatroskaną twarz, udobruchała się.

No, po tej wielkiej radości, po takim zadowoleniu... Człowiek normalny...

Co człowiek normalny? — naciskał Al­bert.

Człowiek normalny ma zawsze jakieś zmartwienie. Zawsze czymś się martwi. Tak jak teraz pan po wyzdrowieniu, po powrocie do normy...

Albert nic nie odpowiedział. Zrozumiał. Głośno się śmiejąc, poszedł do swego pokoju. „A więc absolutne zadowolenie i absolutne szczęście nie ma sensu, bo przestaje się wtedy być normalnym. A więc człowiek nigdy nie osiągnie absolutnego zadowolenia i szczęścia —- myślał Albert. — Ale jaki, na przykład, stan winien być moim ideałem zjednoczenia się z innymi ludźmi. Ludzie przecież idealnej «wspólności» nie osiągają ani w chwili urodze­nia, ani w życiu, ale dopadają jej dopiero w momencie śmierci. To musi być śmierć wielka. Coś, co można by w symbolu określić

właśnie piątą porą roku. Umieranie w dosko­nałej harmonii ze śmiercią, a więc idealne jej Przezwyciężenie — myślał Albert. — I właś­nie to chciałem osiągnąć w teatrze, a teraz chcę osiągnąć wśród ludzi”.

Dnie mijały wolno i spokojnie. Albert czy­tał coraz więcej, bowiem częściej chciał by- Wać w bibliotece. Regularnie chodził do skle­pów, wstępował do klubu prasy pograć w szachy z równie starymi, jak on, ludźmi. Wydawało się, że teraz dopiero on, Albert, stał się normalny, a więc szczęśliwy. Rozmo- wy z ludźmi, których spotykał, nie były już dla niego ciężarem, nie niosły niebezpieczeń­stwa. Nie potrzebował się bać, iż komuś się narazi, nie potrzebował pilnować siebie w roz­mowie, aby w oczach rozmówcy nie wypaść zbyt blado, nisko intelektualnie, nieciekawie. W spotkaniach ze swoimi dawnymi widzami nie potrzebował już za wszelką cenę ukazy­wać tak zwanej własnej głębi, nie potrzebo­wał tryskać złotymi myślami. Kiedyś, kiedy grał, w zetknęciu z widzami poza teatrem usiłował robić wrażenie, że oprócz powtarza­nia pięknych słów, wygłaszania cudzych po­glądów, wygłasza własne poglądy i własne głębokie myśli, a piękne słowa są do pewnego stopnia również jego własnymi słowami. Te­raz o to wszystko Albert nie musiał dbać. Po­nadto nie potrzebował pilnować się, że straci pracę i bać się, że z powodu jego sposobu życia spotkają go przykrości ze strony przeło­żonych. I pomyślał Albert, iż osiągnął to wszy­

stko na starość, dopiero u schyłku życia, kiedy wolności nie może już w pełni wykorzystać.

Byłby Albert umarł w tym mieście szczę­śliwy, w tym mieście, w którym zawsze był dobrym aktorem, ale nigdy świetnym; w mie­ście, w którym jako aktor chciał osiągnąć swój ideał sceniczny; w mieście, w którym był już bliski osiągnięcia tego ideału wśród ludzi. Stało się jednak inaczej. Oto Albert, dzięki pewnemu wydarzeniu, został cofnięty do zera, do początku swojej drogi; znalazł się niejako w punkcie wyjścia, jakby w chwili, w której na zawsze opuszczał teatr i jedno­cześnie w chwili, w której po raz pierwszy wchodził na scenę.

A wydarzenie, które tego wszystkiego do­konało, było z pozoru błahe i niewinne.

Któregoś dnia stał Albert przed biblioteczną półką z książkami i wybierał dla siebie nową porcję książek do czytania. I wtedy zupełnie przypadkowo usłyszał rozmowę dochodzącą przez półotwarte drzwi z sąsiedniego pokoju biblioteki.

To nie do wiary, jak często odwiedza nas ten stary aktor — powiedział jakiś męż­czyzna.

No, cóż, ma dużo czasu, jest przecież na emeryturze — odpowiedział głos kobiety.

I przyszło mu spędzić te ostatnie lata w naszym mieście, w takiej dziurze. To musi być straszne dla aktora, który zawsze chciał być sławnym i wielkim, podziwianym.

Taki to już ich los. Na tysiąc jednemu u<iaje się zostać wybitnym.

■— Współczuję mu — to znowu miękki głos kobiecy. — Teraz pozostało mu już tylko czy­tanie.

E, gdzie on tam czyta, tylko udaje, i w ten sposób gra. Oszukuje, podobnie, jak to robił całe życie na scenie. Niech go pani kie­dyś zaobserwuje, jak on chodzi albo jak stoi 1 kartkuje książki, jak podnosi rękę... To wszy­stko, moja pani, gra, tylko gra, w nim już nie Pozostało nic naturalnego... Niech pani przy­słucha się, na przykład, jego głosowi...

A ja go nawet lubiłam, na scenie był zawsze taki śmieszny... — broni Alberta ko­bieta.

Chwilę trwa cisza, podczas której Albert, cały oniemiały, stężony w sobie, trzyma w trzęsących się rękach książkę. Litery skaczą rozbiegane jak ogromne czarne ptaszyska; na­gły szum w głowie. Jednocześnie wściekłość 1 rozpacz, złość i ogromny żal. Gorąco i zimno na przemian. Albert ostatnim wysiłkiem woli z hałasem kładzie książkę na półce i w ten sposób głuszy następne słowa mężczyzny za drzwiami.

■— Nigdy nie zamkną drzwi, a tu takie prze­ciągi... Jeszcze się pan przeziębi, przecież już późna jesień — mówi bibliotekarka Halinka ciepłym głosikiem i przefrunąwszy kilka kro­ków przez pokój zamyka drzwi i raz na zaw­sze, ostatecznie głuszy tamte nieprzyjazne Al­bertowi słowa.

...W sam raz. Tak, tak, powiadam pani,

0 tej książce już dawno myślałem — Albert podaje pierwszą lepszą książkę bibliotekarce.

Na pewno usłyszała i dlatego właśnie za­mknęła drzwi, udając, że chodzi o przeciąg. Ona po prostu lituje się nade mną” — myśli Albert i unika wzroku dziewczyny. Bibliote­karka siada za biurkiem, otwiera podaną książkę i zdziwiona patrzy na Alberta.

—■ Ależ to książka dla przedszkolaków — dziwi się.

Ja właśnie, no, ja chciałem powiedzieć...

jąka się Albert.

—• Ach rozumiem, dla wnuczka, to pan chciał powiedzieć — pomaga dobrotliwa pan­na Halinka.

Albert nie odpowiada. Chwyta, jak na swój wiek zbyt energicznie, palto i kapelusz i ru­sza do drzwi.

Bibliotekarka Halina coś jeszcze mówiła, ale tego Albert już nie słyszał. Biegł, a blask świelistych kręgów wciągnął go w swoje pro- mienie-tryby. Biegł więc z tym światłem

1 z tymi kołami i ich szumem w głowie i chciał za wszelką cenę nic nie myśleć. Zupełnie nic. A jednak poprzez ten szum i to światło w gło­wie, poprzez szelest żółtych liści pod nogami i poprzez jesienny zimny wiatr atakował go sens słów wypowiedzianych przez nieznajo­mego mężczyznę i kobietę. „A więc to, że po­szedłem na emeryturę i zostałem w tym mie­ście, uważają za moją klęskę, a przecież abso­lutna większość mieszkańców tego miasta

także tu umrze. Współczuli mi, inni też pewnie litują się nade mną, choć być może, nie roz­bawiają na ten temat. A przecież ja naprawdę nie chciałem nigdy być wielkim i sławnym, chodziło mi o coś zupełnie innego. Chodziło mi zawsze o ludzi, o wszystkich ludzi i całe moje życie było życiem dla nich” — mówił do siebie Albert. Usiłował tłumić cisnące się do głowy myśli. Poprzez kłujący ból w głowie znowu wracał sens tamtego anonimowego dia­logu. „A więc dla nich, dla wszystkich, gram, kiedy teraz idę, kiedy stoję, kiedy rozmawiam z ludźmi, a więc wszystko jest we mnie fał­szywe. Na scenie było to sztuką, gorszą czy lepszą, ale sztuką, ale tutaj, w życiu, poza sce­ną, jest fałszem, cały więc jestem kłamstwem, kłamstwem i fałszem...” Albert widzi przed sobą znajomy kiosk z gazetami. „Jak to ona powiedziała, ta kobieta, która litowała się nade mną. Powiedziała, że zawsze byłem taki śmieszny. A ja przecież nigdy nie chciałem być śmiesznym. Nie chciałem nigdy być śmie­sznym, ja przecież zawsze pragnąłem czegoś Więcej, naprawdę więcej... Ale nikt mnie nie zrozumiał, ani reżyser, ani dyrektor, ani ludzie dla których... Nikt mnie nie zrozumiał...”

Albert dopada zdyszany do kiosku z gaze­tami.

Dzień dobry, panie Józefie — krztusi się ze zmęczenia.

Kioskarz patrzy ze zdziwieniem wyłupiasty­mi oczami.

Pan?... Zawsze taki spokojny?

Ja nigdy nie byłem spokojny — złości się, ciężko dysząc, Albert. — Nigdy! Nigdy! —■ krzyczy.

Przestrach na twarzy kioskarza jest tak wielki, że Albert widząc to, zaczyna się trochę uspokajać.

Panie Józefie, czy ja kiedykolwiek gra­łem przed panem?

Kioskarz milczy, nie rozumiejąc.

Niechże pan powie, na miłość boską! — nalega Albert. — Pytam, czy uważał pan, że cokolwiek mówię do pana, jest to tylko grą?

Panie Albercie, pan jest dobrym aktorem.

Nie, ja nie jestem już aktorem, ja nim byłem na scenie — złości się zrozpaczony Al­bert. — Niech pan powie, panie Józefie, że byłem aktorem.

No, był pan — z trudem przyznaje kio­skarz.

-Ja chcę być normalnym człowiekiem. Nie chcę być aktorem, chcę być normalnym jak pan, jak ten woźnica, który przejeżdża jak... każdy...

Albert błagalnie patrzy na kioskarza.

Pan jest skromny, pan zawsze był skrom­ny — mruczy kioskarz. — Mam jeszcze jeden „Express”, zostawiłem specjalnie dla pana — mówi przymilnie, z szacunkiem.

Albert powolnymi ruchami rąk bierze ga­zetę, płaci nie patrząc na sprzedawcę i rusza w stronę domu.

Nauczony doświadczeniem idzie teraz powoli, nie śpieszy się na spotkanie z ludźmi. „Muszę

się wreszcie opanować” — nakazuje sobie. Usiłuje jednocześnie uporządkować myśli, od­powiednio je posegregować. Myśli w nim mu­szą się ostać, wyklarować, jak powoli z fer­mentującego zaczynu oddziela się alkohol, czysty i przejrzysty, jednoznaczny. Albert po­dobnie chce wydzielić czysty sens z chaosu, z natłoku myśli. „A przecież nic takiego się nie stało. Jestem przewrażliwiony, odkąd zna­lazłem się na emeryturze” — powtarza jak refren, ale to nic nie pomaga. W głowie na­dal panuje męczący chaos.

Albert, tuż przed domem, wchodzi mimo­chodem do sklepu. Kupuje bułki i herbatę. W sklepie jest kilkanaście osób. Z tymi wszy­stkimi ludźmi Albert spotykał się prawie co­dziennie, z wieloma rozmawiał, wielu z nich darzyło go sympatią. „To właśnie będą moi najlepsi świadkowie!” — wykrzyknął do sie­bie w duchu. Stanął przed nimi na szeroko rozstawionych nogach, podniósł dumnie głowę jak car przed senatem. „Czy ja kiedykolwiek w obcowaniu, w rozmowie z wami, z którym­kolwiek lub którąkolwiek z was grałem, byłem fałszywy. Czy kiedykolwiek uśmiechałem się fałszywie, na przykład do pani, pani mecena­sowo” — przygotowywał Albert w myślach przemówienie, wpatrując się w żonę znanego adwokata. Już miał otworzyć usta, aby wypo­wiedzieć te słowa, gdy nagle zobaczył siebie w lustrze. A więc w tej chwili był znowu ak­torem! Spojrzał na twarze zdziwionych, uśmie­chających się ludzi. Chwila zderzenia Alberta

z tymi twarzami trwała tylko sekundy. Nagle, błyskawicznie uświadamia sobie, że tutaj prze­gra, bo każdy, bo wszyscy natychmiast uzna­ją w nim aktora. Zgrywającego się poza sceną aktora, który nigdy nie miał szans na wielkość. Słowem, uznają w nim oszalałego kabotyna. W nagłym zwrocie do drzwi pociąga za sobą wszystkie twarze.

■—■ Panie Albercie! Panie Albercie! — słyszy za sobą wołania.

Znany jestem, och, jak znany jestem” — złości się, zatrzaskując drzwi sklepu.

W domu Albert z niepokojem i niecierpli­wością szukał gospodyni.

Pani Brygidko, mówiła pani niedawno, że jestem już normalnym człowiekiem —- po­wiada w podnieceniu Albert.

Tak, mówiłam — zgadza się z nim ko­bieta.

Czy pani mogłaby i dziś potwierdzić, że jestem normalny?

Kobieta nerwowo podniosła wzrok znad ro­bótki, spojrzała nieufnie na Alberta, popra­wiając przy tym okulary w drucianej opra­wie.

Nie! — syknęła krótko i nieprzyjaźnie.

Dlaczego?

Kobieta wraca do przerwanej robótki i chwi­lę milczy. Cisza, jaka teraz panuje, ma wła­ściwości fizyczne, boleśnie rani uszy, całe cia­ło Alberta. Ta cisza nie ma nic wspólnego z tą, o jakiej marzył, jest przeciwieństwem tamtej, jaką chciał osiągnąć na scenie.

Bo gdyby pan był normalnym, to nie py­tałby o to — powoli wyskandowała kobieta.

Ja nie jestem już aktorem. Z tym się przecież pani zgadza? Nie jestem!

Albert uciął swój krzyk równie nagle, jak rozpoczął, bo znowu zrozumiał, że ten krzyk, te jego gesty, to właśnie aktorstwo. I pomy­ślał na pocieszenie, że wszyscy bywają akto­rami, i to nie tylko w stanach emocji, podnie­cenia, na przykład, politycy. Nikt im jednak nie wymawia ich cynicznego aktorstwa. „Tyl­ko mnie już nikt nie uzna za «normalnego», bo byłem aktorem, bo wszyscy znali mnie jako aktora”.

Gospodyni spojrzała znowu na Alberta za- niepokojna, tym razem w jej wzroku była również nuta troskliwości.

Niech się pan położy, drogi Albercie, a ja zrobię panu zimny okład na głowę.

Nagle w jednej chwili mija emocja i Al­bert obojętnieje. Głowa opada mu na piersi i wydaje się, że runie jak długi. A jednak okrzyk przestrachu pani Brygidki ocuca go. Albert daje się jak dziecko zaprowadzić do swego pokoju, potulnie pozwała zrobić sobie zimny okład na głowę i grzecznie wypija ja­kąś miksturę.

Od tego dnia Albert czuł się coraz gorzej w tym mieście, w którym spędził kilka sezo­nów jako aktor i w którym odszedł na eme­ryturę, postanawiając tu właśnie dokonać resztki swoich dni. Wydawało mu się, co

więcej, był przekonany, że wszyscy w tym mieście, którzy go znają, uważają za aktora, a więc za tego, kto nie jest naturalny, a bez przerwy gra. A więc tym samym oddala się się od innych, buduje przepaść między sobą a resztą ludzi. A przecież takie właśnie lu­dzkie wyobrażenie aktora było dla Alberta najstraszniejsze. On, kiedy jeszcze był w te­atrze i kiedy marzył o tej ciszy, z powodu której musiał wbrew swojej woli odejść na emeryturę, był przeciwny wszelkiemu fałszo­wi, wszelkiej grze. Ta cisza, o której marzył, miała być właśnie absolutną naturalnością Alberta. Nie udało mu się tego dokonać w te­atrze, chciał więc w jeszcze bardziej natural­ny sposób dokonać tego w życiu, wśród ży­wych, ruchliwych ludzi, a nie przed siedzący­mi sztywno rzędami marionetek. W życiu tak­że się to Albertowi nie udało. Teraz oto, kiedy szedł ulicą, wydawało mu się, że znajomi pa­trzą na niego z politowaniem, śmiejąc się w duchu z każdego jego ruchu i gestu, w jego wzroku widzą fałsz, który ma ich oszukać, ale oni to odkrywają i na nic Albertowi wszystkie sprytne sztuczki. Unika więc nadal swoich znajomych, z którymi już nie potrafi natural­nie rozmawiać, bo wydaje mu się, że oni zna­jąc go ze sceny, każde jego słowo uważają za grę, za fałsz. Słowa Alberta dla innych już nie znaczą tego, co winny znaczyć. Jąkał się więc Albert w rozmowie ze znajomymi, pe­szył się i żenował, czasem rumienił jak małe dziecko i wiedział jednocześnie, że teraz wyglą­

da komicznie. Wciąż denerwował się i pieklił, kiedy znajomi patrzyli na każdy jego gest, każ­dy ruch ręką czy skrzywienie ust, jak się pa­trzy na aktora na scenie i to w chwili trzy­mającej widza w napięciu. Unikał więc Albert szczególnie swoich znajomych i powtarzał co­raz częściej do siebie. „Muszę uciec z tego mia­sta, gdzie wszyscy zmuszają mnie również poza teatrem do gry, do fałszu w sytuacji, kiedy ja nawet na scenie nie chciałem już tego robić. I nawet gdybym nie wiem jak wszyst­kim tłumaczył, że już nie gram, że nie ma we rnnie fałszu, to nic nie pomoże lecz przeciw­nie, upewni jeszcze bardziej wszystkich w tym, że mają rację. Rzeczy i zjawiska nie takie bowiem są naprawdę, jakie obiektywnie istnieją, ale takie, jakimi chcą je widzieć lu­dzie”. Szczególnie nie mógł Albert zapobiec spotkaniom z ludźmi, którzy widzieli go na scenie, bowiem ich nie znał. Często więc wy­dawało się Albertowi, kiedy przechodził ulicą, że ten i ów uśmiecha się do niego porozumie­wawczo. I takich właśnie przechodniów poja­wiało się z każdym dniem, z każdym jego Wyjściem do miasta coraz więcej. Albert do­brze wiedział, co oznacza ich wrok i co znaczą lch uśmiechy. „To pewnie tak samo jest z czło­wiekiem, który popełnia jakiś fałsz w swoim życiu i zostaje na nim publicznie przyłapany. Wszyscy potem widzą fałsz w najbardziej czy­stych czynach czy gestach tego człowieka”.

Albert znowu przesiadywał całymi godzi­nami w swoim pokoju i znowu gospodyni pa­

trzyła na niego nieufnie i kręciła z niezado­woleniem głową.

Czy jeśli jestem smutny, to także ze mną jest coś nie w porządku? — zapytał Albert, zdobywając się na uśmiech poprzez swój smu­tek czarny jak smoła.

Oczywiście, też nie w porządku. Czło­wiek nie może być cięgiem ani wesoły, ani smutny. Taka już jego natura, a naturze sprzeciwiają się tylko straceńcy — odpowie­działa panna Brygidka. — Pan, Albercie, po­winien częściej wychodzić do miasta, a może i kobietę sobie jaką uczciwą wziąć — radziła.

Ale i ta ostatnia uwaga-rada nie rozbawiła Alberta. „Nic mnie nie jest już w stanie oży­wić, przywrócić życiu” — mówił w tych dniach do siebie i już ugruntowywał się w swoim po­stanowieniu. „Nie mam tu nikogo, z nikim nie jestem związany, mogę więc zrobić, co zechcę”

powiedział któregoś dnia i opuścił swój po­kój, który zamieszkiwał od lat.

I tak właśnie zaczął się, w tym krótkim czasie od momentu przejścia na emeryturę, kolejny okres w życiu Alberta.

W nowym mieście Albert czuł się o wiele swobodniej, ale i tutaj nie było mu łatwo. To, że nie znał nikogo, okazało się, że oprócz do­brych stron, ma również złe. A złą stroną były teraz uciążliwe, rytualne czynności towarzy­szące poznawaniu nowych ludzi. Co innego jednak stało się najważniejsze dla Alberta. Oto nawet samo poznawanie ludzi w nowym mie­ście zaczęło mu przypominać przedstawienia

teatralne. Tak, przedstawienia teatralne! Al­bert bowiem tutaj, jak przedtem w teatrze podczas spektakli, musiał świadomie ukształ- towywać w oczach i wyobraźni nowych ludzi obraz siebie. Dawniej narzucał widzom postać sceniczną, teraz wiedział, że trzeba od począt­ku kształtować w oczach i wyobraźni miesz­kańców nowego miasta swój obraz, tym razem jako normalnego, niczym spośród nich nie Wyróżniającego się człowieka. I już od pierw­szych dni pobytu w nowym mieście zaczął Al­berta niepokoić fakt, że przedstawiając się in­nym, usiłuje podać siebie w takiej a nie innej wersji, że, o zgrozo, jest w ten sposób nadal aktorem, choć ludzie teraz o tym nie wiedzą. A więc jest nieuczciwy, ponieważ nie powia­damia ludzi, jak to się dzieje w teatrze, o kon­wencji gry. I ten fałsz bardziej go męczył niż na przykład kłamstwo, iż na pytania, jaki był jego zawód, odpowiadał, że pracował na pocz­cie. Nie mógł Albert oprzeć się myśli, że oto znowu brnie coraz bardziej w fałszu, a mówiąc delikatniej, że oto znowu gra, przedstawiając ludziom tylko takiego siebie, jakiego wyreży­serował do pokazania. Już w tych pierwszych dniach przeczuwał Albert, że wcześniej czy później znajdzie się jakaś luka, przez którą wślizną się inni ludzie i odkryją jego kolejne tandetne aktorstwo, a wtedy również dowiedzą się o jego wszystkich poprzednich. „Czy nie lepiej więc od razu poddać się” — pytał siebie Albert. „A jednak każdy normalny człowiek w jakimś tam procencie także jest aktorem”

Miłość legendą innych — 12

177

pocieszał się chwilami. „I w jaki sposób aktorstwo, reżyseria swoich własnych czynów, kształtuje człowieka? Gdzie więc zaczyna się aktorstwo, które można by nazwać chwilo­wym, nieprawdziwym stanem człowieka, a gdzie zaczyna się jego naturalność?” — za­stanawiał się dalej. Albert zapragnął przeko­nać się, czy rzeczywiście jego nowi współ­mieszkańcy niczego nie podejrzewają. Sprawa ta do tego stopnia zaczęła go niepokoić, iż py­tał ludzi wprost, czy ich zdaniem ktoś, kto był kiedyś aktorem, potem z przyzwyczajenia gra przez całe życie przed ludźmi, nawet jeśli nie ma już żadnych, ale to żadnych powodów do gry. I Albert wpadł we własne sidła. Teraz dopiero jego nowi współmieszkańcy otwo­rzywszy szeroko oczy, patrzyli na niego jakby nagle, w jednej chwili, wszystko zrozumieli i jakby jednocześnie dziwili się bardzo, iż dotąd nie odkryli sami tak prostych rzeczy.

I chociaż wprost zaprzeczali, wiadomo było, że odtąd właśnie nie wierzą ani jednemu Al- bertowemu słowu. A więc został i tu rozszy­frowany i zaczął unikać ludzi, bo teraz już zupełnie nie wiedział, jak się w stosunku do nich ma zachowywać. Był, jak wiele razy w tym krótkim okresie od chwili zerwania z teatrem, i tym razem bezradny.

I zupełnie niespodziewanie dla samego sie­bie Albert zapragnął wrócić do teatru. Za­pragnął zagrać na scenie. Jeden, jedyny raz, ale zagrać. Wszystko jedno jaką rolę, sam nawet nie wiedział, o jakiej roli najbardziej

Warzy, jakiej pragnie. Nie miał też pojęcia, jak teraz grałby. Wiedział jedno, że gdyby miał jeszcze możliwość tego „jednego razu za­grania”, postarałby się podołać każdej roli. I znowu, zaczęła mu w głowie świtać nowa koncepcja realizacji tej ciszy w teatrze i nowa koncepcja osiągnięcia tej ciszy wśród ludzi. %ło to coś przeczuwalnego dla Alberta, choć niesłychanie trudnego do nazwania. Przeczu­wał, że konkretność i nazwa tego pragnienia staną się oczywiste, kiedy jeszcze jeden, jedy­ny raz znajdzie się na scenie. Po prostu tym razem zagra siebie. „Będę grał siebie w taki sposób, jakbym grał wszystkich ludzi naraz” — myślał Albert i przejmował go strach na myśl tego marzenia. Zapragnął nagle wrócić do mia­sta z którego uciekł i w którym rozstał się z teatrem. Do tego stopnia ta nagła myśl wyzwoliła jego niecierpliwość, iż spakował szybko walizkę i wyszedł na rogatki miasta. Zabrała go ciężarówka załadowana ogromny­mi belami drzewa. W szoferce, gdzie siedział obok kierowcy, pachniało benzyną i smarem, a zapach ten przyprawiał go o zawrót w gło­wie. I z takim właśnie zapachem Albert obu­dził się w domu dróżnika, w połowie drogi od miasta, do którego jechał; od miasta, w któ­rym poszedł na emeryturę, z którego uciekł, aby teraz tam powracać.

Odzyskawszy przytomność, długo Albert Wodzi wzrokiem po pokoju, w którym się zna­lazł. Odgarnia ciężkie okrycie, pod którym dusi się i parzy. Przez chwilę nie wie, jak się tu

znalazł. Zaraz jednak przypomina sobie cięża­rówkę załadowaną ogromnymi belami, zapach benzyny i smarów, który towarzyszy mu do tej chwili. Do pokoju, w którym leży, przy­chodzi sucha kobieta o ziemistej twarzy.

—■ A więc będę jeszcze na scenie! — Albert krzyczy radośnie i usiłuje podnieść się na łok­ciach.

Zdziwiona kobieta podbiega do łóżka.

Bo widzi pani, trzeba stworzyć taką ciszę, żeby ludzie natychmiast w nią uwierzyli. Co więcej, żeby ją już na długo przedtem prze­czuwali — teraz Albert mówi powoli. — Widzi pani, o najważniejszych sprawach nie można mówić, o tym trzeba powiedzieć ciszą i ja tego jeszcze dokażę, ja to zrobię...

Na pewno pan to zrobi, ale teraz proszę spokojnie leżeć. Niedługo przyjadą zabrać pa­na do szpitala.

Pani mnie chyba poznaje, bo ja i dla pani przez całe życie chciałem... — mówi z wysił­kiem i milknie.

Kobieta, chwiejąc się, cofa się w stronę drzwi.

Przywieziono pana całego pokiereszowa­nego i to cud boski, że pan żyje. Mąż mówi, że ledwo wydostali pana spod stosu wielkich belek.

Albert zamyka oczy i widzi teraz przesuwa­jące się tłumy ludzi.

Tak, już wiem... Na pewno pani mnie rozpozna w chwili, kiedy będę wszystkimi ludźmi naraz... Rozumie pani?

Proszą, niech pan leży spokojnie, bo mo­że odnowip się krwotok... To i tak cud...

Tak, proszę pani, móc umrzeć, wiedzieć, że mogło się umrzeć i żyć to cud... I ja to pokażę w jednej chwili, kiedy będę częścią natury, wszystkimi ludźmi naraz...

I znowu wraca do Alberta pewność siebie. Patrzy na kobietę wzrokiem pełnym ciepła i szczęścia. Dopiero teraz Albert jest całkowi­cie przekonany, że dokona swego, że osiągnie cel. Leży nieruchomo z obolałym ciałem, ale dopiero teraz on, Albert, który musnął się

0 wielką ciszę, jest pewien swego. Jest teraz zjednoczony duchem z innymi ludźmi, jak ka­tolicy mają być zjednoczeni z Bogiem, gdy przyjmują sakrament.

Po wyjściu kobiety Albert, jak rzadko do­tąd, łatwo zasypia i śpi spokojnym, bez snów snem człowieka wolnego również w swojej podświadomości.

Po całkowitym wyzdrowieniu Albert wrócił do miasta, w którym przeszedł na emeryturę

1 z którego chciał uciec na zawsze. Pani Bry­gidka, jego gospodyni, przywitała go bez zdzi­wienia.

Wiedziałam, że pan Albert wróci do nas — powiedziała krótko.

A więc mówi: «do nas»” — ucieszył się w myślach Albert.

Ano, wróciłem, pani Brygidko, bom się stęsknił — odpowiedział i już zupełnie nie dbał o to, że styl tego zdania brzmi nieco aktorsko.

Nikogo nie przyjmowałam do tego po­koju, bo wiedziałam, że pan wróci ■— mówiła kobieta, w dalszym ciągu ukrywając swoją radość.

Albert usiadł w starym fotelu, obszernym i ledwo trzymającym się ze starości. Znowu zapragnął z całej duszy znaleźć się w teatrze, na scenie, choćby na chwilę, choćby przez se­kundę siedzieć tak w fotelu na podium. „To by mi zupełnie wystarczyło, bo wiem teraz wszystko, co trzeba wiedzieć o granicy życia i śmierci. A ja i z tych kilku minut nierucho­mego siedzenia w fotelu zrobiłbym wszyst­ko” — mówił do siebie.

Aha, byłabym na śmierć zapomniała — odezwała się panna Brygidka. — • Byli tu pań­scy koledzy z teatru. Aż trzech ich było i Go- rawa był, ten, co z nich nasławniejszy. Powie­dzieli, właściwie to pan Gorawa powiedział, że jak pan wróci, to proszą serdecznie, tak właśnie powiedział pan Gorawa, żeby natych­miast pan do nich przyszedł...

Albert oparł głowę o fotel, ciężko oddycha­jąc.

A więc nie zapomnieli o mnie. To dobrze. A więc nie zapomnieli. Ten, co z nich najsław­niejszy, powiedziała panna Brygidka”. Gora­wa — to aktor charakterystyczny. Taki aktor zawsze podoba się ludziom, nawet bardzo, ale prawdziwej sławy nigdy nie osiąga, bo ma coś z clowna, coś żałosnego. I tym właśnie przypomina pewne ludzkie cechy. A ludzie w końcu odkrywają to i dlatego taki aktor

nie ma szans na wielkość. „Powinienem zapy­tać pannę Brygidkę, dlaczego właśnie Gorawę nazwała najsławniejszym”. Nie, nie zapyta, bo i po co. To wszystko teraz przecież nieważne.

Nazajutrz Albert, już raniutko, był w te­atrze. Uznał, że najlepiej będzie, jeśli pójdzie wprost do dyrektora. Rozumował bowiem, że jeśli koledzy przyszli aż w trójkę, to była to niejako oficjalna delegacja, czyli przyjście do niego urzędowe, a więc i on powinien wejść do teatru tak samo urzędowo. Byłoby nawet niezręcznością i nietaktem nie zacząć właśnie od dyrektora. Dyrektor powitał go wylewnie, jak starego, serdecznego przyjaciela. Zaraz posadził przy stoliku dla gości w swoim ga­binecie i sam usiadł z wielkim uśmiechem na­przeciwko. Nalał po kieliszku złocistego ko­niaku.

Drogi panie Albercie — zaczął i zrobił chwilę przerwy jak w początkowych kwe­stiach uroczystego przemówienia. — Jest pan nam bardzo potrzebny — wypalił jednym tchem, nie patrząc na Alberta. — Chcielibyś­my też jakoś godnie zaznaczyć pańskie odej­ście na emeryturę.

Wreszcie dyrektor podniósł głowę. W jego oczach Albert zobaczył niepokój i niezdecydo­wanie, i jakby lekkie zażenowanie.

Proszę mnie źle nie zrozumieć, drogi pa­nie Albercie — zaczął mówić, jakby słowa sprawiały mu ból. — Chcemy powierzyć panu rolę, którą pan kilkadziesiąt lat temu zaczynał pracę w teatrze, słowem, debiutował na scenie.

Byłaby to taka symboliczna klamra spinająca pańską twórczość artystyczną. Wygrzebałem w pańskim bogatym i ciekawym życiorysie fakt, iż debiutował pan właśnie w sztuce, którą obecnie gramy. I właśnie pan będzie naszym wybawcą, bo nie mamy akurat akto­ra do tej roli...

Wreszcie dyrektor wymienił tytuł sztuki i Albert natychmiast wiedział, o jaką rolę chodzi, pamiętał przecież, mimo* upływu lat, swój debiut sceniczny. Tak, rzeczywiście, wszystko się zgadza. Kilkadziesiąt lat temu debiutował w tej sztuce rolą umierającego człowieka. Teraz przypomniał sobie nawet kło­poty z charakteryzacją przed przedstawie­niem, bądź co bądź, miał wtedy niewiele po­nad dwadzieścia lat. Była to rola umierające­go starego człowieka, który wypowiada zaled­wie ldlka słów. „Dlatego też — pomyślał Albert i to go rozśmieszyło —■ dyrektor był taki delikatny w stosunku do mnie. Nie chciał, abym przypadkiem w jego propozycji dopa­trzył się aluzji do mego wieku i do moich możliwości artystycznych...”

Tym razem nie będę się potrzebował cha­rakteryzować — powiedział swobodnie Albert, chcąc jednocześnie wybawić dyrektora z zakło­potania, jakie wykwitało już na jego twarzy.

A więc godzi się pan, Albercie? — odezwał się ucieszony dyrektor.

Ależ oczywiście, godzę się — szczerze podchwycił Albert.

Wprawdzie to rola prawie bez słów...

Nie szkodzi, ja coś tam wiem na ten te­mat... Takie role bywają najciekawsze...

Dyrektor nie posiadał się z radości, co' też objawiał swoim kordialnym zachowaniem i gdyby tylko mu wypadało, na pewno uścis­kałby i wycałował Alberta. Był jednakże, po­nad wszystkie emocje, przede wszystkim dy­rektorem i niestety, musiał się stosownie do tego stanowiska zachowywać.

Tak, będzie to swego rodzaju klamra zamykająca całe moje życie — powiedział Al­bert, przypominając słowa dyrektora sprzed chwili.

I twórczości artystycznej — dodał uprzej­mie dyrektor.

I tak właśnie doszło do tego, że od następ­nego dnia Albert co wieczór umierał na sce­nie. Teraz, w przeciwieństwie do debiutu w tej roli, grał przede wszystkim twarzą, nie prze­szkadzała mu już charakteryzacja. Nie bał się, jak kilkadziesiąt lat temu, że zostanie rozszy­frowana jego młodość. Teraz grał po prostu samego siebie. To była wymarzona przez nie­go rola. Zrozumiał już pierwszego wieczoru, że ta właśnie przypadkowa rola daje mu naj­większe możliwości zrealizowania scenicznego ideału ciszy, o czym przecież tak marzył. Te­raz nie było już oklasków. Kiedy umierając pokazywał ludziom swoją twarz zalegała ogromna, ciężka cisza, ale Albert był oszczędny

i tylko przez niewielką chwilę pozwalał lu­dziom patrzeć na swoją twarz. Reszty miała dokonać podniecona do ostateczności ludzka

wyobraźnia. W czasie debiutu w tej roli Al­bert, zgodnie z tekstem sztuki, wygłaszał kil­ka zdań. Teraz uzgodnił z reżyserem, że nie powie na scenie ani słowa, że zagra samą twarzą, samą postacią. I zagrał Albert już pierwszego wieczoru sugestywnie jak tylko mógł, i żył od tej chwili oczekiwaniem na wieczór, który będzie osiągnięciem jego ideału ciszy. „Przestałem, teraz dopiero przestałem wreszcie być aktorem. Wreszcie przestałem nim być. Teraz naprawdę gram siebie” — po­wtarzał Albert w myślach ucieszony, jak nigdy dotąd w swoim życiu. I po kilku przedstawie­niach Albert nie utrzymywał już siebie w ry­zach i zaczął rozkoszować się przedłużaniem ciszy.

Odezwało się i zapanowało w nim uczucie sadyzmu w stosunku do widzów, do tych sa­mych, którzy teraz nim się zachwycają i boją, a kiedyś go nie rozumieli; których przedtem nigdy nie mógł pokonać. A więc, z każdym przedstawieniem, Albert coraz dłużej poka­zywał swoją twarz ludziom, był bezwzględny

i okrutny w swojej krwiożerczej pasji, w mal­tretowaniu tych, którzy go nigdy dotąd nie chcieli zrozumieć. Z każdym następnym przed­stawieniem przedłużała się cisza, którą Albert tworzył swoim umieraniem. Napięcie ciągle wzrastało i każdego wieczoru ludzie coraz bardziej wstrząśnięci wychodzili z teatru. Po każdym następnym przedstawieniu coraz wię­cej koszy z kwiatami stawiano przed Albertem, a w momencie wręczania mu wiązanek kwia­

tów rozlegały się huraganowe brawa. I wszy­scy dobrze wiedzieli, że te oklaski są tylko dla niego, bowiem w czasie, kiedy Albert umierał, nigdy nie klaskano. Długo po jego umieraniu nikt nie miał odwagi poruszyć się, nie śmiał oddychać. Wszyscy aktorzy, łącznie z tymi, którzy grali główne role, byli bez zna­czenia, nie liczyli się. Główną rolę grał Al­bert tym milczeniem, które wytwarzało w cza­sie przedstawienia tę jedyną, niepowtarzalną wysepkę ciszy. Ale Albertowi było wciąż za mało. Konsekwentnie więc każdego wieczoru natężał grozę i przedłużał swoje umieranie. A ludzie zdaje się zaczynali być już wściekli na niego, ale wciąż po przedstawieniu bili mu brawa i posyłali kwiaty. „Zadowoleni są, że to nie oni, ale ja co wieczór umieram i to ich pociesza, to ich podnosi na duchu. Czekajcie, ja wam jeszcze pokażę!” —■ odgrażał się w my­ślach Albert. I mścił się na nich każdego wie­czoru za swoje całe życie, którego przedtem nie mogli nigdy zrozumieć.

I tak minęło ponad dwadzieścia przedsta­wień. Ludzie zaczęli przychodzić na przedsta­wienie już tylko ze względu na Alberta, dla jego doskonałego umierania. Krytyk teatralny w miejscowej prasie napisał dwa ogromne peany na cześć Alberta. Niektórzy przycho­dzili kilka razy na przedstawienie. I powta­rzano bez przerwy, że Albert jest coraz lepszy, coraz doskonalszy, że jego śmierć, która, jak pisał krytyk, nabrawszy już w pierwszym

przedstawieniu rumieńców, była teTaz rozpalo­nym do białości żelazem.

I nie wiadomo, co by się stało, gdyby nie wydarzyło się coś zupełnie nieprzewidzianego.

Któregoś dnia koledzy pomogli Albertowi zanieść ogromne kosze kwiatów, których tego wieczoru było wyjątkowo dużo. Albert, zmę­czony, położył się na łóżku, a przed nim stały te ogromne, różnokolorowe kwiaty. I powtó­rzył Albert dla kolegów z teatru tę swoją scenę umierania doskonałego. Wszyscy patrzyli jak urzeczeni, bo teraz naprawdę Al­bert przechodził samego siebie, przeszedł wła­sną doskonałość, jaką był już osiągnął na sce­nie. I pożałowali jego koledzy aktorzy, że teraz nie widzi Alberta publiczność i nie byli wcale zawistni, bo wobec oczywistej doskonałości nie można być zawistnym. A był wśród ak­torów również ów aktor charakterystyczny nazwiskiem Gorawa, który przyszedł do teatru akurat wtedy, kiedy Albert odchodził, i który zastąpił Alberta w teatrze. Teraz ów aktor charakterystyczny patrząc na Alberta wy­krzyknął szczerze, a głos jego był pełen za­chwytu:

Albercie, jesteś wspaniały, ja przez całe życie marzyłem o czymś takim. Marzyłem

0 takiej doskonałości...

Albert słyszał te słowa aktora Gorawy

1 wiedział, że oto osiągnął swój cel ostateczny. „Oto zagrałem naprawdę doskonale, do ostat­nich granic, już dalej sztuka staje się niemo­żliwa. Oto połączyłem w doskonałej, nieroze­

rwalnej więzi sztukę z życiem, uczyniłem fałsz

i prawdę jednym i tym samym, a wszystko to z własną świadomością tychże faktów... A więc osiągnąłem to, czego nikomu nie udało się osiągnąć. Oni wszyscy myślą, że teraz ja tylko gram i w tym moja doskonałość i w tym niemożliwość już powtórzenia tej sceny jak niemożliwym jest powtórzenie czegoś dosko­nałego. Jak niemożliwym, żeby doskonały Bóg powtórzył samego siebie, nie przestając w tej pierwszej swojej formie być równie doskona­łym” — myślał radośnie Albert, powoli, z namaszczeniem zamykając marmurowe, zim­ne i ciężkie powieki. I równie powoli i majesta­tycznie wchodził Albert w wielką jasność, któ­ra była tylko jego, którą on tylko widział. Sta­wał się promieniami tej jasności, która odtąd będzie krążyć wśród kwiatów, wśród wszyst­kiego, co jest radością i życiem. Aktorzy pa­trzyli na Alberta jak urzeczeni, bo przedłużył on tym razem do niemożliwości tę swoją sce­nę umierania i leżał wciąż bez ruchu wśród kwiatów. A jasność, w którą wchodził, była właśnie piątą porą roku, ale o tym nie wie­dzieli stojący nad nim aktorzy, nawet ów aktor charakterystyczny, o nazwisku Gorawa, który go zastąpił w teatrze i powinien wie­dzieć najwięcej.

Dosyć już Albercie — powiedział ten aktor charakterystyczny, bo już jego nerwy nie wytrzymywały. — Dosyć już, wiemy prze­cież, widzimy, że jesteś doskonały. Ulituj się

i nie męcz nas dłużej. Żaden z nas, choćby umarł, nigdy ci przecież nie dorówna...

Ale Albert już tego nie słyszał. Aktorzy długo stali nad nim oniemiali, nie mający odwagi poruszyć się ani otworzyć ust. I była to cisza, którą wreszcie Albert osiągnął w sto­pniu doskonałym, bo oto zmusił do milczenia nie zwykłą, tkliwą i sentymentalną publicz­ność, ale ludzi wyrafinowanych we wszelkiej sztuce i grze.

Dosyć już, Albercie... Błagamy cię, prze­stań już... —■ powtórzył ten sam aktor Gorawa

i nagle zrozumiał, że Albert już go nie słyszy; powtórzył jednak jeszcze raz prośbę, bo był aktorem i chciał, żeby sztuka trwała nadal, wiedział bowiem, że jest to chwila wspólna dla wszystkich ludzi, kiedy życie i teatr to jedno.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kuriata czesław UPOMINEK JUBILEUSZOWY
Kuriata Czesław ZORZE ARCHANGIELSKIE
Kuriata Czesław DZIEWCZYNA POD KWIATAMI
legenda pierwszej miłóści, teoria literatury
Marquez G G O miłości i innych demonach
Marquez G G O miłości i innych demonach
Marquez Gabriel Garcia O miłości i innych demonach
Nastoletnie milosci Jak rozpoznac emocje swoje i innych
Legenda pierwszej miłości
Marquez G G O miłości i innych demonach
Marquez O miłości i innych demonach
Marquez Gabriel Garcia O miłości i innych demonach
A Asnyk Legenda pierwszej miłości
Czesław Miłosz Miłość
Nastoletnie milosci Jak rozpoznac emocje swoje i innych nasmil
milosc jest jak bezmiar wod www prezentacje org
leki nootropowe poch aminoetanolu i innych
I Prezentacja Namietnosc milosc seks 2

więcej podobnych podstron