KURIATA CZESŁAW
Dziewczyna pod kwiatami
Promienie słońca ślizgając się po krzakach wciskały się w gałęzie drzew, podcinały wysokie jabłonie pokryte soczystym, białym kwiatem. Wiosnę znać było wszędzie; tyle wiosen już przeszło, tyle ich Jakub przeżył, a czy któraś zmieniła coś w jego życiu... Może, jak wszystko na świecie, i jego życie zmieniało się, lecz tak powoli i w drobnostkach, że nie potrafił tego dostrzec. Gdyby tak mógł stanąć obok siebie, w niedużej odległości, może wtedy dostrzegłby te zmiany, zobaczyłby siebie wyraźnie. Nie musiałby się zastanawiać, co myślą o nim ludzie, przestałby o tym myśleć aż do bólu w skroniach. Wydawało mu się, że jest już bardzo stary — w rzeczywistości miał dopiero trzydzieści dwa lata. Tyle już lat po wojnie.
Kiedy wrócił, Kat była jeszcze dzieckiem — opowiadał jej ciekawe wojenne przygody, mówił o odwadze, silnej woli,
szlachetności. Tak, tak, wojna to scena, ekran, na którym widać człowieka odartego ze skóry, widać prawdziwego człowieka. Z ciężkim smutkiem w sercu wspominał lata wojny, tylu stracił na niej przyjaciół, sam wyszedł z osłabionym wzrokiem. Miał jednak do wojny jeden wielki sentyment — tu, jak nigdzie indziej, odwaga, bohaterstwo i szlachetność nie były podrobione, tych rzeczy nie dało się wtedy sfałszować. Od prawie dziesięciu lat jest spokój, otrzymał po ojcu gospodarstwo; ileż ma teraz kłopotów, targów z handlarzami, z urzędnikami. Wszyscy chcą wszystkich oszukać, przebiegłość i chy- trość — oto, co teraz popłaca. Oszukano go już nieraz, zarówno przy sprzedaży zboża, jak i wtedy, gdy kupował potrzebne narzędzia gospodarskie. Jakub na każdej transakcji handlowej przegrywał; jego dobroduszna natura nie była zdolna do targu w imię największego zysku. Poszedł na wojnę jako młodziutki chłopiec, ona go wychowała. Na froncie nikt nikogo nie oszukiwał, nie krzywdził, wszyscy byli równi w obliczu śmierci. Teraz zmieniło się do gruntu. Groźba śmierci odeszła bezpowrotnie, choć ludzie nadal umierali. Każdy planował żyć ponad sto lat i dlatego gromadził zapasy i pieniądze na lat pięćset. Jakub często buntował się przeciwko temu; najgorsze dla niego były lata zaraz po wojnie. Teraz wyraźnie spostrzegł, że rezygnuje z siebie, ze swoich za
sad, i wbrew woli przyjmuje naczelne hasło otoczenia: zysk i jeszcze raz zysk, dążenie do zdobycia jak największego znaczenia. Jakub z każdym rokiem stawał się coraz smutniejszy, bardziej ponury i mniej towarzyski. Od sąsiadów stronił, nie znosił ich obłudy. Od kilku lat troskliwie opiekował się gospodarstwem po ojcu, do pomocy miał tylko starą, głuchą ciotkę, która wykonywała wszystkie roboty kobiece. W ostaitnich latach Kat stała się dorosłą dziewczyną i zaczęła pomagać słabnącej ciotce. Ale i tak roboty przy gospodarstwie wciąż było dużo.
— Jakubie, czemu nie ożenisz się wreszcie, przy gospodyni mógłbyś z gospodarstwem stanąć na nogi, dorobić się — mówiono do niego.
Jakub o tym wszystkim miał swoje zdanie. Najpierw wyda za mąż Kat; gdy ona będzie miała rodzinę, wtedy pomyśli o swojej. Od kilku lat był jedynym opiekunem siostry, zastępował jej matkę i ojca, nawet krewnych, którzy mieszkali gdzieś daleko w górach i rzadko' do nich zaglądali. Wiedział, że przyszedł czas, w którym Kat trzeba wydać za mąż. Siostra urodziła się wśród huku armat, oświetlona świecami bombardujących samolotów — może stąd surowa, ale piękna uroda. Marzył, aby wybrała za męża kogoś z najszlachetniejszych. Przez ich dom przewinęło się wielu kandydatów do ręki Kat, do niektórych siostra
zaczęła się przywiązywać. Jemu jednak żaden nie odpowiadał, zawsze nie spełniał jakiegoś wymaganego warunku. Każdego zalecającego się brał na „próbę ogniową” — jeśli przekonał się, że nie ma on romantycznego uwielbienia dla kobiety, dyskwalifikował. Kat uważał za godną najwznioślejszego ołtarza zbudowanego kiedykolwiek przez mężczyznę. Wspominał w duszy młodą, czarną dziewczynę, którą poznał w czasie kampanii wojennej we Włoszech; długo do siebie pisali, potem ślad o niej zaginął. Zdaje się, że w imię tamtej Włoszki, w imię swego wymarzonego ideału, chciał, aby jego siostra stała się dla kogoś spełnieniem tego wszystkiego, czego on nie osiągnął. Niech Kat będzie dla kogoś taką kobietą, o jakiej on marzył całe życie, niech Kat będzie dla tego człowieka wszystkim, niech jej ufa bardziej niż sobie, nawet bez dowodów zaufania. Pierwszy kandydat do ręki siostry skompromitował się zupełnie. W rozmowie z Jakubem zgadzał się we wszystkim, czasem zgadywał jego myśli i to sprawiało Jakubowi niebywałe zadowolenie. Przy drugim ataku załamał się, był stracony.
— Czy Kat będzie panu wierna, czy pan jej wierzy? — zapytał podstępnie i prostacko.
— A, przyzwyczai się, potem będzie stara, zresztą będę jej pilnował — roześmiał się pewnie młody człowiek.
Wtedy stało się coś bardzo niedobrego, wiadomo tylko tyle, że ów młody człowiek nie pokazał się u nich nigdy więcej. Podobnie było z innymi, choć Jakub coraz bardziej obniżał owe, na swój sposób stawiane, wymagania. Nikt dotychczas nie wytrzymał jego „ogniowych prób”. Ludzie zaczęli przebąkiwać, że Kat do końca życia będzie starą panną, a wszystkiemu winien jej despotyczny braciszek. Co on sobie myśli? Zmarnuje życie ładnej i rozsądnej dziewczynie; tylu było dobrych, gospodarskich chłopców! Zastanawiał się i rozmyślał, czy dobrze postępuje; zawsze jednak dochodził do wniosku, że dla dobra Kat warto, aby ludzie go nawet znienawidzili, aby Kat go nienawidziła. Kilka razy zabierał się, żeby wyłuszczyć jej sedno sprawy, wytłumaczyć, o co mu chodzi — ale mie wiedział, jak ma do niej mówić, aby zrozumiała go dobrze. Bał się także, czy Kat, wysłuchawszy jego racji, nie wyśmieje ich, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Przychodziły chwile wątpliwości, czy to wszystko jest realne, czy jego zamierzenia mają sens. Może to nieosiągalne mrzonki? Był takim stanem przygnębiony, wiedział, że i Kat się męczy.
— Wyjedźmy stąd w góry, sprzedajmy wszystko i wyjedźmy jak najszybciej — prosiła często.
Nawet nigdy nie pytał, dlaczego, według niej, będzie najlepiej, jeśli wyjadą, czy to
coś zmieni. Domyślał się, że z wyjazdem łączyła jakieś zmiany, jakieś nowe życie dla siebie i dla niego. Jakub wciąż chodził ponury i osowiały. Teraz, gdy wczesna wiosna wpływała ożywiająco na cały świat, pogrążony był w smutnej zadumie i rozmyślaniach. Myśli nie dawały mu spokoju nawet za pługiem, a sen przychodził z trudnością. Dlaczego tyle lat po wojnie nie może zorganizować sobie życia, nie może uporządkować siebie?
Dzień był wyjątkowo piękny, ziemia pachniała prawie jak świeży chleb. Jakub wracał z pola. Kat kończy dwadzieścia lat, zawsze w dzień jej urodzin spędzali całe popołudnie razem, to było ich wielkie, rodzinne święto. Dzień wspomnień, pełen majestatu — nawet stara, ledwie trzymająca się na nogach ciotka ubierała się w świąteczną suknię. Akurat rok temu pojawił się jeden z najpoważniejszych kandydatów do ręki Kat, mówiono już nieoficjalnie o ślubie; Kat była szczęśliwa. Któregoś dnia po mądrej rozmowie, dość mądrej i, jak przystało na ludzi poważnych, poważnej, Jakub zwykłym swoim sposobem zaatakował młodego człowieka. Ale i tym razem młodzieniec nie obronił się. Wtedy Jakub wpadł w furię, zbliżył się i spojrzał groźnie w jego twarz, ich nosy prawie dotykały się końca
mi. Młody człowiek spuścił oczy i zaczął drżeć. Tego było za wiele dla Jakuba.
— Uspokój się, Artur to dobry chłopak, kochany — mówiła potem cichutko Kat.
— Za dobry, szczególnie za kochany — odpowiedział opryskliwie.
Chciał tylko odwagi, odrobinę odwagi, odruch odwagi — jakże ten młodzieniec będzie bronił jego siostry, gdy zajdzie kiedyś tego potrzeba. „Czemu on nie był na wojnie?” — wyrwało się Jakubowi i natychmiast połapał się na niedorzecznym rozumowaniu. Przecież wojna to zło, największe zło; dlaczego ludzie muszą płacić aż taką cenę? Teraz mie narażają życia, więc skąd te zarodki tchórzostwa, co ich wstrzymuje przed odruchem odwagi... A jak jest z Kat, czy jest podobna im, temu pokoleniu?
Gdy Jakub znalazł się w podwórzu, Kat wybiegła na ganek; była w kolorowej, wiosennej sukience, włosy splotła w wianek nad głową. To jeszcze zupełnie dziewczynka — stwierdził ucieszony wyglądem siostry. Uczuł jakąś falę tkliwości, dobroci z głębi serca. Wiedział, że dłużej nie będzie mógł być dla siostry surowym bratem i opiekunem. Kiedy przeszli do kuchni, Kat zakrzątnęła się wokół półmisków, ipotem nachyliła się w jego stronę i powiedziała błagalnie:
— Wyjedźmy w góry, już od jutra zacznijmy przygotowania, tam będzie lepiej, weselej. Wyjedźmy z dolin, dobrze...?
— Wyjedziemy, wyjedziemy... — odpowiedział zamyślony, nie zastanawiając się, że tą łatwą zgodą sieje podejrzenie w sercu siostry.
D ługo niewidomy był dla mnie zupełną niewiadomą. Jeszcze raz powtarzam: zupełną niewiadomą, bo moje codzienne i przypadkowe obserwacje ślepców na ulicach, wyciągających czapki po jałmużnę, lub spotykanych w pociągach, wygrywających na harmonii stare i rzewne melodie — to żadna wiedza. Przejęty litością ubolewałem często nad tym, iż dawałem im tylko po dwa złote w sytuacji, gdy mogłem dać więcej. Pewnego razu starsza pani mówiła, że widziała kiedyś ślepego grajka w stanie nietrzeźwym. Jednak ten argument nie przekonał mnie. Jeśli człowiek szczęśliwy upija się, czy mamy prawo zarzucać pijaństwo nieszczęśliwemu, który przecież ma większe ku temu powody? Nadal więc obdzielałem drobnymi monetami ludzi z żółtą opaską i trzema czarnymi kropkami. W ogóle ta żółta otpaska i trzy tłuste kropki nie podobały mi się najbardziej. Po co tych ludzi jeszcze raz piętnować, oznaczać,
jak na .przykład oznacza się ludzi lub zwierzęta niebezpieczne. Ta opaska to niby jakiś znak drogowy w rodzaju: „uważaj — zakręt” lub: „uważaj — niebezpieczny zakręt” (nie znam się na znakach drogowych, więc może wizualnie opaska jest bardziej podobna do innych znaków — nigdy nie prowadziłem żadnego pojazdu). Czy może, snułem dalej domysły, te trzy kropki ułożone w trójkąt to znak opatrzności? Dobra mi opatrzność. Opatrzność ma w trójkącie oko, którego tali bardzo brak niewidomemu. Według tej ostatniej konwencji i tło opaski winno być inne, jakieś pogodne, choćby niebieskie, a nie zabrudzona żółć i trzy czarne kropki, które zawsze, nie wiem dlaczego, wydawały mi się bardzo tłuste. Według tej „konwencji opatrznościowej” miałem zastrzeżenie, dlaczego niewidomi noszą czarne okulary, a nie różowe — byłoby optymistyczniej. Jedynie laska była zdecydowana, bo z daleka widoczna, jakby symbol śmiertelnej kosy (ciemność ślepca to prawie pół śmierci, a może tylko tło dla śmierci). W każdym bądź razie, laska była niedwuznaczna. Oto cała moja ówczesna wiedza o ludziach pozbawionych wzroku — może jeszcze tylko tyle, że niektórzy z nich, co światlejsi, posługują się nie znanym mi jeszcze wtedy pismem Braille’a.
Potem kilka lat mieszkałem w jednym gmachu z niewidomym, co więcej, mieszkałem z nim na jednym korytarzu. Czytałem
mu głośno książki z lektury, których nie zdążono odbić pismem punktowym. Florek chciwie słuchał każdego zdania, a kiedy pomyliłem wymowę jakiegoś obco brzmiącego wyraizu lub mniej spotykanego, natychmiast poprawiał. Najpierw irytowałem się, ale potem zdrowo stwierdziłem, że mogę z tego odnieść duże korzyści. Chodziłem z nim często na wykłady; Florek nie miał prawej ręki, więc zawsze szedł po tej stronie, po której zazwyczaj idzie kobieta. Na wykładach siadał w pierwszych ławkach i każdą literę, składającą się z układu kilku kropek, starannie, wystukiwał. Jego notowanie przypominało mi uparty stuk dzięcioła szukającego pożywienia.
Najgorsze były dla mnie podróże z wykładów lub na wykłady, podróże pod rękę -z Florkiem. Każda przechodząca, najczęściej roześmiana, para zakochanych, była dla mnie torturą. Nienawidziłem wtedy wszystkich zakochanych, wszystkich par, które beztrosko przechodzą i całują się co krok. Patrzyłem na swego współtowarzysza i nawiedzała mnie nieodparta chęć, aby natychmiast go zostawić i uciec, żeby nikt mnie nie widział. Wydawało mi się, że wszyscy ze mnie kpią, za moją samotność, za brak dziewczyny. Podczas pięcioletnich studiów nie miałem swojej dziewczyny, nigdy z żadną dziewczyną nie chodziłem pod rękę. Natomiast widziano mnie stale z nie
widomym Florkiem. Przed oczy wszystkich wystawiałem siebie samotnego, tak nikomu niepotrzebnego, że musiałem chodzić pod rękę tylko z niewidomym. W takich chwilach Florek wydawał mi się żałosną parodią mojej własnej, ukochanej dziewczyny, której nigdy nie miałem. Starałem się o tym zapomnieć, w tym celu nawiązywałem możliwie najżywszą rozmowę, ale im żywsza była rozmowa, tym więcej popełniałem lap- susów, po których było mi nieprzyjemnie, a chyba bardzo przykro memu nieszczęśliwemu koledze. Był jednak na tyle taktowny, że nie dał mi tego odczuć. Najczęściej podczas ożywionej rozmowy mówiłem do niego coś w rodzaju: „patrz, jaka babka idzie przed nami” lub „jak rażące są te neony mrugające bez przerwy” i wiele, wiele podobnie niezręcznych zdań. Kiedyś, widząc człowieka z białą laską, powiedziałem oznajmiająco: „jak dobrze zna ten ślepiec drogę i jakie ma wyczucie, sam przechodzi ulicę”. Po chwili oblewałem się ze wstydu rumieńcem; miałem jednak jakąś bezlitosną satysfakcję, że nie widzi tego mój przyjaciel. Zmieniałem szybko temat rozmowy. Najczęściej, po wyjściu na ulicę, pytał mnie, jak wygląda miasto, pytał o mijanych po drodze ludzi, o ludzi, z którymi rozmawialiśmy, czy byli zadowoleni. Którejś słonecznej i ciepłej niedzieli wyszliśmy na spacer za miasto, wtedy pokazał mi fotografię swo
jej dziewczyny — pytał, czy ładna, jaką ma twarz, włosy, oczy, a nawet nos. Potem zastrzegł, że nikomu dotychczas fotografii nie pokazywał i nie pokaże, ma tylko do mnie zaufanie. To jego zapewnienie zmusiło mnie do powiedzenia tego wszystkiego, co później mówiłem. Więc powiedziałem, że ma śliczne usta, ładne czoło, łabędzią szyję i czarne, ładne brwi; powiedziałem, że jest bardzo piękna. Patrzałem na jego drgające powieki w oczodołach i bałem się, bardzo się bałem, aby nie otworzył w tamtej chwili oczu. Odtąd Florek coraz serdeczniej lgnął do mnie, przynosił mi listy od swojej dziewczyny i prosił o głośne czytanie. Listy były serdeczne, ciepłe i wcale nie banalne, jak myślałem na początku. Ale ja zacząłem go unikać, miałem wyrzuty, że okłamałem go wtedy za miastem.
W ostatnim roku, kilka tygodni przed przerwą semestralną, wszedł nieśmiało do mego pokoju. Byłem zdziwiony jego odwiedzinami, bowiem tkwiłem w przekonaniu, że rozjedziemy się nie odzyskawszy dawnych, zażyłych stosunków. Cichutko zapytał, czy nie miałbym chwili czasu, aby pójść z nim do przychodni lekarskiej w sprawie nowej protezy; wakacje się zbliżają, a on ma starą i zepsutą. Zgodziłem się chętnie, ucieszony, że wreszcie wszystko będzie
między nami jak dawniej (od kilku tygodni chciałem go odwiedzić, tak niby przypadkiem — teraz wstyd mi było, że zrobił to on pierwszy). Gdy wyszliśmy na dwór, zapadał już gęsty zmrok. W przychodni przed gabinetem pomiarowym była duża kolejka, ale ludzie, widząc, że prowadzę niewidomego, usuwali się przepuszczając poza kolejnością. Powiedziałem mu, że pójdziemy pierwsi nie czekając swojej kolejki, ale on nie zgodził się i ja, rad nierad, postawiłem go w długim szeregu oczekujących. Po upływie pół godziny byliśmy w gabinecie. Florek rozebrał się do pasa, był chudy, o wystających nierównych żebrach, kilku bliznach na ciele; kikut prawej ręki zwisał bezwładnie. Po chwili lekarz kazał zrobić nim kilka ruchów. Niedbale spojrzał na pozostałość prawej ręki, podał pielęgniarce odpowiednie wymiary, dodając, że proteza będzie do łokcia. Spojrzałem na Florka, który obruszył się niespokojnie, uniósł kikut do góry i zaczął nim wykonywać szybkie, zręczne ruchy, uginając w łokciu kilkucentymetrowym zakończeniem. Potem powiedział cicho, ale z dumą w głosie.
— Łokieć mam zupełnie nie uszkodzony i mogę nim wykonywać wszystkie ruchy...
Lekarz szybko podbiegł, chwilę z zainteresowaniem oglądał kikut prawej ręki.
— Rzeczywiście, rzeczywiście, bardzo pa
na przepraszam... Natychmiast podyktował pielęgniarce inne wymiary protezy.
Po kilku tygodniach rozjechaliśmy się na zawsze i nigdy już nie spotkałem Florka. Przypominają mi go spotykani niewidomi, z którymi chętnie rozmawiam. Ale żaden z nich nie jest ani w części podobny do mego daiwnego niewidomego przyjaciela.
]\fa ten dzień czekał dwa lata. Przedział, w którym jechał, wydawał się bezdennym, wąskim graniastosłupem, na dno którego zapadał się po każdym głośniejszym stuknięciu kół. Niepokój pulsował w nim prześcigając serce, chwilami tężał i pęczniał rozsadzając głowę i piersi. Myśli były tak chaotyczne, że nie próbował ich nawet porządkować. W chwilach opanowania wiedział, uświadamiał sobie, że za pół godziny zobaczy Irenę. Tylko za pół godziny. I znowu przestawał myśleć. Z przedziału wynieśli go ludzie na ramionach i głowach. Opanował się dopiero na peronie. Miała przyjechać pociągiem dopiero za kilka minut. Jakże wiele dziewcząt z daleka jest podobnych do niej. Kiedy zbliżyły się w jego stronę, były mniej podobne, w końcu stwierdzał, że to pomyłka. Zawsze wierzył do końca. Wreszcie przyszedł oczekiwany pociąg. Wysiadło niewiele osób, natychmiast wśród nich poz-
nal Irenę. Podbiegł przepychając się przez gromadkę podróżnych.
Przez dwa lata żył w atmosferze ciągłego napięcia i zdenerwowania. Coś nad nim wisiało, czuł, jak zniża się wciąż o kilka centymetrów — wiedział, że nie może się już uratować. To, co staje się, jest logiczne i proste. Naprawdę wie o tym. Widzi wszystko przerażająco jasno, każdy szczegół wyraźnie i namacalnie, nie ma już żadnych wątpliwości. Kiedyś był pewien, że ten świat, jaki zbudował dla ich użytku, runie bezpowrotnie — nie wiedział tylko, że stanie się to tak szybko. Budowniczym tego gmachu był tylko on. Potem ona osizkliła w nim okna, zawiesiła firanki — to było minimum ze strony Ireny. Któregoś lata wyjechała na dwa miesiące; kiedy wróciła, nie było już w budowli ani jednej rzeczy, którą wtedy ofiarowała. Zrozumiał, że wszystko, co pozostało, jest nim. Jej nie ma — wystarczyło jedno oddalenie i może jedna nieuważna zabawa dzieci, żeby dom nie nadawał się do zamieszkania.
Szli do tego miasta dobrze znanymi ulicami, potem wąziutką alejką wzdłuż małej rzeczki. Wydawało mu się wszystko jak we śnie. Jedyną realną istotą była Irena. Słowa stawały się zbyteczne i niepotrzebne — cisnęły się jednak na usta, zdawał sobie sprawę z tego, że będą konieczne, że nie można bez nich się obejść. Więc zaczął
pierwszy. Mówił o wszystkim, co go otaczało, co spostrzegał. Myślał o jednym: jak wyrazić swoją miłość, tęsknotę dwóch lat. Więc mówił, że żołnierze w koszarach, obok których przechodzili, przypominają maskotki, które pociąga się za sznurek, a one wykonują odpowiednie ruchy. Więc mówił, że to według niego najszczęśliwsi ludzie. Potem usiedli nad rzeką, która odgradzała ich od miasta.
— Przez dwa lata nigdy nie byłem samotny, zawsze byłem z Ireną — powiedział.
Wciąż milczała uśmiechając się zapatrzona gdzieś daleko przed siebie. Patrzał na jej usta. Nie dotknie ich, w obawie, że wszystko pryśnie. Siedziała przed nim święta buddyjska figurka, której dotknięcie będzie świętokradztwem. Spojrzał w jej oczy. Przypominały mu jakiś owoc, były kolorem jakiegoś owocu o nie znanej, obcej nazwie.
Nie mógł mieć do niej żalu, od początku wiedział, że nie kocha go, tylko ustosunkowała się przychylnie do jego miłości, tylko tyle, nic więcej. Jak urzędnik zmienia szybko zdanie i ona je zmieniła, nie ponosząc żadnej winy moralnej. Nie była do niczego zobowiązana — to podobno najwygodniejsza postawa. On zastosował politykę klęski. Zamiast sięgnąć po nią zwyczajnie, jak człowiek zamożny sięga po swoją własność — wmówił jej to, czego sam bał się najbar-
dziej, co stało się jego manią prześladowczą. Najmocniej odpychała ją jego tchórzliwa hałaśliwość, gdy w kółko powtarzał: „Ta obawa, że coś się stłucze... Ta obawa, że coś się spłoszy”. Po cichu zaczęła nim gardzić.
Wraz z zapadaniem zmroku wrócili do miasta i tu rozstali się na kilkanaście minut. Zrezygnowany wszedł do świetlicy dworcowej. Nie chciał oglądać żadnej twarzy, nie chciał słyszeć jakichkolwiek głosów. Znowu, jak często dotychczas, najważniejsze stały się drzwi. Znowu zdawało mu się, że każda ukazująca się u wejścia osoba — to ona. Ireny jednak wciąż nie było. Gdzieś daleko, za trzymaną w ręku peronówką, widniała twarz Ireny. Przyszła w chwili, gdy kolejarz krzyczał o zamykaniu drzwi.
— Wybacz, ale naprawdę to nie moja wina — powiedziała ze smutkiem.
Potężna fala słów uderzyła do jego gardła,1 ale ani jedno nie przecisnęło się przez usta. Pożegnanie trwało zaledwie kilkanaście sekund. Wracając widział na małych stacyjkach kobiety z podniesionymi czerwonymi chorągiewkami. W pewnej chwili pociąg mijał malutki cmentarzyk — dostrzegł wysoki, wydłużony głaz, w którym wyrzeźbiono tylko jedno ramię krzyża, drugi bok był jeszcze bezkształtną bryłą.
— Taki winien być symbol nieziszcze- nia — zakonkludował filozoficznie.
Pamięta doskonale. Leżał wtedy chory jak teraz. Nareszcie zrzucił z siebie własny ciężar — opowiedział jej całego siebie, nawet w najmniejszych niuansach, opowiedział jej siebie do ostatnich granic. Choć raz w życiu był tak szczery, jak konający na spowiedzi. Irena pochyliła się wtedy nad nim ze łzami w oczach. Teraz wie, jakie uczucie zawładnęło wtedy Ireną. Wkrótce zrozumiał, co się stało.
Gdzieniegdzie przemykały pojedyncze, schylone postacie, nie pozostawiając wizerunku swoich twarzy, prawie jak cienie. Ludzie przechodzili zaaferowani swoimi sprawami, nie spostrzegali się wzajemnie, nie istnieli dla siebie. Były to ostatnie godziny starego roku. Każdy biegł do swego domu, do najbliższych, wśród których czuł się najlepiej, zapominając o całorocznych niesnaskach i kłótniach. Jeśli nawet ktoś mieszkał samotnie, patrzał przez okno na wirujące gwiazdki śniegu. Wtedy nawiedza zazwyczaj senność i lenistwo, jakiś błogi spokój, w którym człowiek mógłby wytrwać nadspodziewanie długo, gdyby nic go z tego stanu nie wytrąciło.
W szerokiej i nowoczesnej alei paliły się gazowe latarnie i chyba one wywoływały jakiś dziwny nastrój, jaki panuje w pokoju, gdzie palą się gromnice. W pokoju, gdzie nieboszczyka już nie ma, a jakże jeszcze sil
nie żyje wspomnienie o nim. Zmrok dopełniał reszty, wszystko pokrywał szarzyzną, czegokolwiek dotknął, gdziekolwiek się wcisnął. Zmrok był zupełnie niekapryśny i niewybredny, czuł się również dobrze w bramie odrapanego domu, jak w szparach płotu, a nawet w załamaniu rynny. Słowem, czuło się tego wieczoru, że coś się kończy, odchodzi — trochę smutne, ale nie tragiczne, bo uznające konieczność i prawidłowość odejścia.
Codziennie wieczorem, w porze zmroku, profesor wracał do swego domu, a raczej do malutkiego, najczęściej nie opalonego pokoju. Niósł ze sobą dwa kilogramy kaszy i bochenek chleba. To była jego stała, żelazna porcja zakupów, których dokonywał co dzień w mieście.
Mieszkańcy alei znali swego profesora, bardzo go lubili, choć był dla nich niespotykanym dziwakiem. Oni mieli rodziny, interesy, bywali w towarzystwach; wiedzieli, że pieniądze i znaczenie to rzecz pierwszej wagi. Dziwili się tedy profesorowi, że w takich warunkach i na takim stanowisku jest człowiekiem zupełnie bez znaczenia. A
o tym, jak profesor żyje, co robi, dowiedzieli się szybciutko — byli zbyt ciekawi, aby przejść obok tego obojętnie. Odkryli najpierw, że profesor wykłada stare, zapomniane języki, których nazwy nie potrafili nawet powtórzyć, że chodzi w gumo
wych butach, takich samych, jakich używają rolnicy podczas najbrudniejszych prac gospodarskich. W końcu odkryli rzecz najdziwniejszą: oto codziennie, o określonej godzinie, profesor chodzi na koniec alei, gdzie nie ma już kamienic, i karmi gołębie. Nosi im codziennie owe dwa kilogramy kaszy i bochenek chleba. Początkowo mieszkańcy alei przystawali i długo patrzyli, jak stado gołębi krąży nad małym, zgarbionym staruszkiem. W takich chwilach tracili z pola widzenia siwego profesora, widzieli tylko stado ucieszonych i rozbawionych ptaków. Na początku przyglądali się temu z ciekawością, ze zdziwieniem, potem widok ten stał się dla nich czymś oczywistym i normalnym. Zdarzyło się pewnego dnia, że profesora nie było o określonej godzinie wśród gołębi. Wieść ta rozeszła się lotem błyskawicy: było wiadomo, że profesor zaniemógł. Irunym znów razem wyjeżdżał, więc zaniósł przed wyjazdem do sąsiadki porcję gołębiego pożywienia, za odpowiednią opłatą otrzymał solenne zapewnienie, że ptaki będą nakarmione. Był to jedyny wypadek, kiedy prosił o coś sąsiadów, innych nie znano. Co więcej, zaofiarowaną pomoc grzecznie, ale stanowczo odrzucał. Nie garnął się do ludzi, ale jeśli znalazł się w towarzystwie, był bardzo serdeczny, rozrzewniony — wnosił dużą dozę liryzmu. Był rozczulający, prosty — nie znać w nim było zupełnie erudy-
ty, wybitnego profesora, autora książek w języku łacińskim. „Ten człowiek nigdy nikomu nie uczynił najmniejszej krzywdy” — szeptano w alei. „Ma przysłowiowe «gołębie serce» — mówili inni. Profesor jak dawniej wychodził na spotkania z ptakami; wiedziano dobrze, że są to jego najprzyjemniejsze chwile. Ktoś szepnął kiedyś, że słyszał profesora mówiącego do gołębi, nawet dość długo i podobno w formie nie różniącej się od rozmowy z ludźmi: co więcej, nie różniącej się od rozmowy z profesorami — przyjaciółmi, gdyby tych ostatnich jeszcze miał. Kiedy profesor zawarł już z kimś znajomość, opowiadał takie zdarzenie: Oto 12 maja 1952 roku szedł ulicą Matejki i w pewnej chwili spostrzegł nisko lecącego gołębia, po kilku sekundach ptak spadł na dach stojącej taksówki. Jak się okazało, miał w dziobie duży haczyk na ryby i mocno krwawił. W chwilę potem gołąb ¿konał w rękach profesora. Tę opowieść o tragicznym zdarzeniu powszechnie znano w alei. Nawet dzieci mogły ją powtórzyć ze szczegółami, pamiętały dokładnie datę tego wydarzenia. Co światlejsi mieszkańcy domyślali się, że był to moment zwrotny w życiu profesora.
W ten ostatni wieczór starego roku nauczycielka tańców, pani Rozalia, wybiegła do sąsiadki naprzeciw z zaproszeniem na sylwestrową wieczerzę. Wychodząc z bramy
spostrzegła jakąś postać na środku alei, kiedy podeszła bliżej, zobaczyła czołgającego się człowieka. Na chwilę błysnęła twarz w świetle latami i pani Rozalia poznała. „Co panu jest, panie profesorze?” — zapytała z lękiem. Profesor, podtrzymując się na rękach, miękko opadł. Podbiegła do niego, zaczęła coś mówić, ale w dalszym ciągu nie było odpowiedzi. Dopiero teraz nawiedziła panią Rozalię zła myśl. Przestraszona pobiegła do sąsiadów i za chwilę ożywiła się cała aleja. W tym czasie nastąpił zgon staruszka: przed kilkunastu minutami — jak stwierdził lekarz — prawdopodobnie przy pani Rozalii, nauczycielce tańców towarzyskich. Obok profesora znaleziono całodzienną porcję pożywienia dla gołębi.
Długo po zgonie profesora gołębie były niespokojne, latały nisko, wzdłuż całej alei. Może wypatrywały swego przyjaciela? A może i one nie pamiętały o nim, a brak im było tylko pożywienia? Zima w nowym roku była sroga, prawie połowa gołębi wyginęła. Teraz, kiedy przechodzi się końcem alei, gołębie z głośnym łopotem skrzydeł odlatują wysoko. Może objawiają tym pogardę dla ludzi, którzy pozwolili umrzeć ich dobremu panu? Nie wiadomo. Na pewno coś w tym jest — gołębie, to przecież mądre ptaki i bywa, że pojmują często więcej od ludzi.
P rzez śródmieście przechodził możliwie najszybciej, ale i tak nie zapobiegł natręctwu jaskrawych napisów i świetlnych reklam. Największy, najbardziej krzyczący był napie: PZU UBEZPIECZA CIEBIE I TWOJE MIENIE; kojarzył z ¡nim zapomogę wypłaconą ojcu po swojej śmierci lub pieniądze przeznaczone na pogrzeb ojca. Po chwili przechodził obok eleganckiego pana, ubranego według najnowszej mody, naświetlonego kolorem niebieskim. Wreszcie z ulgą schodził w dół miasta, w dzielnicę starą, mniej efektowną, ale tym samym mniej denerwującą. Zanim znalazł się w wąskiej, ciemnej uliczce mignął mu przed oczyma świetlny kształt różowej, tłustej świnki. W takich chwilach drażniło go wszystko, ruch miejski, samochody, ludzie zaaferowani, ale szczególnie uciążliwy był ten nadmiar świateł i wystaw. Lubił tylko jedną wystawę: młotków, obcęgów, toporów i róż
nej wielkości śrub. Doskonale wie, dlaczego lubi stać przed tą wystawą — rzeczy, które na niej oglądał, były zdecydowane, bezwzględne, brak w nich było popularnej ogłady przedmiotów na innych wystawach, mody i błyskotliwości. Tamte wystawy są mdłe i rozkiszone, tylko tu jest surowość, do jakiej dążył bezskutecznie, jakiej nigdy nie osiągał.
W wąskich uliczkach Starego Miasta poczuł się swobodniej, opuścił go warkot samochodów, stracił na sile nieustający szum w głowie, przypomniał sobie pokój w domu akademickim i Adama filozofującego na temat prawd życiowych.
— Wszystko ma swój urok, wszystko, czegokolwiek dotkniesz jest z natury interesujące.
Na chwilę Adam zamyślał się i ciągnął dalej:
— Weźmy na przykład śmieci... wiedza
o kształcie zbiornika, w którym się one znajdują, nie wystarcza; żeby choć odrobinę poznać, trzeba je dokładnie obejrzeć, jakież jest bogactwo gatunków śmieci, jaka różnorodność... Każdy szczególik, każdy kształcik ma swoją historię, jest związany z ludźmi; najbardziej niepozorny „śmieć” mógł mieć najświetniejszą historię.
Podkpiwali wszyscy z Adama, nazywali „chłopskim filozofem”, ale on nie obruszał się ani trochę przezwiskiem. Był zawsze
spokojny i opanowany, a w życiu najsprytniejszy z nich wszystkich. Do studiów nie przywiązywał wiele wagi, ot, aby skończyć i zacząć pracować; był na tyle zdolny, żeby studiować i zdawać egzaminy na stopień dostateczny. Do pracy zawodowej nie śpieszył się, gdyby nie groziło mu odebranie stypendium, studiowałby znacznie dłużej niż cztery lata. To także miało podkład w „filozoficznej” teorii wolności, którą głosił, gdzie tylko popadło, i trzeba przyznać, w tym punkcie większość kolegów była z nim zgodna. Cezary uciekał od jego słów tłukących się w rozbolałej od wczoraj głowie.
— Zobaczysz, będziesz świetnym polonistą, motże sławnym pisarzem, ja obrońcą albo prokuratorem — wszystko jedno, otoczenie, ludzie będą nami zachwyceni. Będziemy żyć dostatnio i wygodnie, jak prawdziwi mieszczanie, brak nam będzie tylko dwu rzeczy: wolności i nas samych.
— Bzdury, bzdury — zapalał się Cezary — to, co będzie w przyszłości, zależy od nas samych, od ciebie, ode mnie, od niego; każdy będzie miał to, co osiągnie własną pracą, zdolnościami...
— Przebiegłością i sprytem — przerywał Adam — tak, tylko tym można coś niecoś zmienić. Zycie to smutny, bardzo smutny pan, a ty jesteś jego malutkim, wesołym pudelkiem. Pudel wciąż łasi się do swego smutnego pana, ale dlaczego nic z ich przy
jaźni nie wychodzi, o tym sam wiesz dobrze — najczęściej w ten sposób kończył swoje wywody.
Rozsiadł się wygod'nie na piętrowym łóżku i huśtał nogami nad głowami pozostałych kolegów, potem wyciągał się leniwie i czasem dodawał:
— Odrobinę, ciut, ciut, wolności ma się tylko na studiach.
Cezary na chwilę przystanął. Dlaczego myśli teraz o Adamie? Chce myśleć o wszystkim, o czymkolwiek, byle tylko zapomnieć
o tamtym zdarzeniu; zresztą, to wszystko ma jakiś logiczny związek z poglądami Adama, z jego pesymizmem, może dokładniej, z jego stoickim pesymizmem. Gdyby mógł mieć charakter Adama, nie przejmowałby się niczym, byłoby mu z tym dobrze, jak dobrze jest Adamowi, który nigdy nie miał problemów. Adam jest bez ambicji, marzeń — próbował się bronić, ale obrona wypadła słabo. Oddałby wszystko za spokój, za zadowolenie, które nie nawiedzało go ¡nigdy, o którym nie miał wyraźnego pojęcia. Chciał zrzucić z siebie ciężkie myśli. Przyglądał się uliczce, którą przechodził. Wrocławska, Wrocławska — na tej ulicy nreszka pan Franiak, mistrz zduński, a zarazem mistrz Adama.
Ostatnio Adam chwalił się, że postawili już jedenasty piec — oto, gdzie jego teoria
o wolności, swobodzie. Ale Adam jest zado
wolony, chwali swego mistrza. „Cholernie skomplikowany jest ten Adam” — pomyślał. Nie, może tylko obłudny, ale skąd mógł
o tym wiedzieć. Jest tylko pozerem i cynikiem, umiejętnym graczem — może tylko tyle. Zza rogu poprzecznej ulicy wyjeżdżał ostrzyciel noży, przesuwał się lekko za swoim wózkiem na dwóch rowerowych kółkach, przesuwał się niczym baletnica na scenie, zalotnie i z wdziękiem. „Noże ostrzę, ostrzę noże, noże ostrzę” — rozlegał się głos przechodzący w półśpiew. Cezary poczuł sympatię do tego człowieka. Tu także było coś, co pdpowiadałoby mu, jakaś konsekwencja, zdecydowanie, ostrość. Ostry nóż, ostrzenie noży — to ma określony smak, jedną barwę. wyraźną i nieskomplikowaną. Jest jak cięcie samego noża.
On sam był zawsze jak wahadło, ile wychylił się w jedną stronę, tyle wrócił w przeciwną i jakaż w jego poczynaniach cholerna konsekwencja: im większe wychylenie w prawo, tym większe odchylenie w lewo. Czyn za czynem. Jeśli zrobił coś, co koledzy potępili — natychmiast miał wyrzuty sumienia, cofał się w siebie, zawsze jakoś adekwatnie do stopnia oburzenia innych lub kategorii wyrzutów czynionych samemu sobie. Łączyło się to z ciągłą chęcią poprawy swego życia, swego postępowania, tysiące razy przyrzekał poprawę — zawsze na próżno. W uszach zadźwięczały mu sło
wa Adama o smutnym panu i wesolutkim, dobrym pudelku — otrząsnął się całym sobą z tych słów: od ironicznego uśmiechu Adama. Ileż to razy buntował się przeciw przepijaniu stypendium, ciężko zarobionych pieniędzy w studenckiej spółdzielni pracy.
Wczoraj z Adamem i Staszkiem przepił ostatnie pieniądze, jakie miały wystarczyć jemu i ojcu na cały tydzień utrzymania. A tamto zdarzenie! Jak się pokaże na oczy swemu ojcu, jak się będzie tłumaczyć, co mu powie. Adam nie miałby problemów, ale on nie jest Adamem, nie jest także którymkolwiek z nich — on kocha swego ojca. Ta ostatnia myśl zabrzmiała jakoś banalnie: naprawdę kocha swego ojca — znowu zaczął się bronić. Adam jest zupełnie inny — Adam mógłby być ©strzycielem ¡noży. Ale Adam jest sprytniejszy, urządził się lepiej; chodzi stawiać piece na prośby i wyłączne zamówienia — ostrzyciel noży namawia do skorzystania ze swoich usług. Adam ze swoim mistrzem chodził tylko do tych, którzy tego potrzebowali, którzy ich o to prosili — oni czekali na nich, wyznaczano im termin przyjęcia. Co za kolosalna różnica, z jakże innej pozycji działał ostrzyciel noży Będę musiał rozglądnąć >się za jakąś
pracą w Spółdzielni; gdybym tak znalazł dywany, odzyskałbym całą sumę przepitą w winiarni, może nawet dostałbym więcej” — medytował uparcie. Nie, odzyskane
pieniądze nie załagodzą tamtej sprawy przed ojcem... Już jutro, raniutko, wyskoczy poszukać dywanów — wrócił do tej myśli, aby odsunąć postać ojca na plan dalszy, cofnąć go w głąb. Rzeczywiście, postać ojca cofała się, lecz nie znikała zupełnie — usada- wiała się w jakiejś przepisowej odległości, kryła się za warstwą innych myśli, wyłaniała się zza niej, nie dając mu spokoju. — Jutro pójdę trzepać dywany — powiedział tym razem już głośno. Oprócz trzepania dywanów, wnosił i wynosił meble do mieszkań i z mieszkań obywateli tego miasta.
Nocami, najczęściej w trójkę, z Adamem i Staszkiem, wychodzili zeskrobywać słupy reklamowe i parkany; klęli przy tym łydki kobiet, reklamujących się iluzjonistów, nazwiska śpiewaczek i nekrologi. Wynagrodzenie obliczano od wielkości zeskrobanej powierzchni. Po zeskrobaniu np. iluzjonistów, wyglądały partie nekrologu, potem litery słynnej śpiewaczki lub afisz operetki. Cezary mimo woli spojrzał na palce, zatrzymał wzrok na ich czubkach. Potem spojrzał na idących wokół siebie ludzi; jacy oni są zadowoleni, śpieszą się zaaferowani swoimi osobami — każdy sobą z osobna. Ta pani w kapelusiku i z wózkiem jest nawet ładna, ma w sobie tyle wdzięku; ma też na pewno dom i męża, i wszystko w nim cacy a cacy; na pewno jota w jotę jak u adwo- katostwa Pawelskich, u których bawił pół-
toraroezną, jedyną pociechę. Pawelscy nie byli nawet najgorsi, wprawdzie zamknęli go w mieszkaniu na trzecim piętrze na dwie doby, ale zostawili dużo dobrego jedzenia, sowicie też wynagrodzili. Najgorszy był kot: kot był najgorszy. Ten spokój kota siedzącego na poręczy wygodnego fotela, rozwarcie oczu do idealnych kółek, ta ironia
i spokój — może tylko wyrozumiałość dla niego, przewijającego cudze dziecko. Nie, nie, na pewno zapomni o Pawelskich, ale kota będzie pamiętał długo, bardzo długo...
Nawet się nie spostrzegł, kiedy wszedł do domu. Nieduży pokoik z małą, żelazną kuchenką, czarnordzawa rura odcina kąt pokoju. Powiesił palto obok zniszczonego, żołnierskiego płaszcza i wytartej konfederatki. Teraz dopiero uświadomił sobie z całą przejrzystością, dlaczego wychodził i błąkał się po mieście, uciekał od nerwowych neonów, krążył po wąskich ulicach Starego Miasta. To, co nie dawało mu spokoju, o czym tak uparcie usiłował zapomnieć — to stało się wczoraj. Podczas nieobecności ojca. Wszystkiego dokładnie nie pamięta, ale spróbuje przypomnieć sobie, odtworzyć sytuacje; zechce osądzić się moralnie. Pamięta najważniejsze zdarzenia, a to wystarcza, aby na długo nie powrócił spokój, aby na długo nie powróciła namiastka spokoju. To miał być jego pierwszy studencki bal maskowy. Zamiast na balu, spędził tych kilka godzin
nad ranem w izbie wytrzeźwień, oprócz niego był tam Staszek i Adam. Przyszli na kilka godzin przed zabawą: Adam był dygnitarzem i hrabią z okresu Oświecenia, Staszek biskupem, a on pułkownikiem. Spojrzał na rozrzucone stroje: sutanna, peruki, szmaty, kolorowe pasy, niebieskie pończochy i jego balowy mundur: przede wszystkim ten mundur, mieszanina kroju z czasów Księstwa Warszawskiego i ostatniej wojny. Stanął przed lustrem. Tak wyprostowany
i kabotyńśki stał w mundurze, który leżał teraz na podłodze, jak po klęsce.
/ — Świetnie wyglądasz, dziarski, szarmancki pułkownik, brak ci tylko długiej szabli — mówił Adam.
Wtedy padła myśl o medalach, odznaczeniach, krzyżach, nie pamięta, kto tę myśl pierwszy rzucił, może nawet on sam. Pamięta tylko, że wszyscy pomysłem tym byli olśnieni. Resztki widnieją jeszcze na mundurze. Wydaje mu się, że opamiętywu- jąc się, powiedział do nich, że to nieładnie korzystać dla zabawy z krwią okupionych odznaczeń. Nie, nieprawda, nic im nie mówił, on sam nie miał wtedy żadnych, a żadnych skrupułów — teraz chce się bronić; chce na nich zrzucić winę. Te krzyże zawieszone na kukle podczas balu maskowego miały jednak dla niego jakiś sens, podtekst — próbował jeszcze raz obrony — to zemsta za krzywdę, jaką wyrządzono jego ojcu, za to,
że od roku nie przyznano mu emerytury. Dotychczas tnie mówił im jednak o tym, po co mają litować się. Nigdy wśród kolegów nie wspominał, że stajają się bezskutecznie
o emeryturę. Nie lubił, kiedy ubolewano nad nim, szczególnie gdy litowano się nad jego ojcem. O wszystkim powiedział znacznie później i to nie tylko im... Więc udał wczoraj, że przekonali go wreszcie. Wraz z wzrastającym szumem w głowie przypomina swoje słowa, brzmiące aktorsko, i tak niepodobne do jego własnych słów. Słyszy zdania wydobywające się z ust kogoś obcego, zupełnie obcego; o niewyraźnej, zamglonej twarzy.
— Dobrze, dobrze, że krzyże są prawdziwe... chyba pan, panie waleczny pułkowniku, pójdzie i udowodni, że memu ojcu dzieje się krzywda!
Potem napływający i stopniowo wzmacniający się patos, aż do ochrypnięcia.
— Słyszysz, szlachetny wodzu, tu mieszka twój stary, dzielny żołnierz...
Zachwyt kolegów i swój histeryczny, w spazm przechodzący śmiech. To była poza, ale szczera poza, może tak szczera, jak szczerze przeżywa grafoman, lecz nie może tego prawdziwie artystycznie wyrazić. Ta scena przed lustrem, to gra aktorzyny z prowincjonalnego teatru, dominujące przejęcie się tekstem, manifestowanie uczucia z takim
patosem, że przestaje być naturalne — próbował oceniać siebie wczorajszego, ale spokojnemu rozumowaniu przeszkadzał ból głowy. Poczuł niesmak do swojej wczorajszej sceny — na pewno domyślili się, zarówno Adam, jak i Staszek, jak mocno zależy mu na emeryturze dla ojca; tak, przypomina sobie, potem wyłożył to wprost i przed kolegami, i przed innymi, pijanymi facetami, przed jakimś obcym towarzystwem, które bawiło się ¡nim jak clownem. Było im bardzo wesoło — jakże ryczeli, jak ludzie lub zwierzęta głaskane po czułym miejscu. Wczoraj wyiszło na jaw, że jego ojciec, sitary Bilski, zasłużony żołnierz, ma tyle kłopotów z otrzymaniem emerytury. Jakże teraz będzie triumfował Adam z tą swoją teorią filozoficzną, z tymi zakichanymi mowami, wykładającymi mądrości życiowe. Wracał znowu myślami do ojca. To nie tylko kłopoty z emeryturą, to przede wszystkim kłopoty z chwałą, z bohaterstwem, z którym nie wiadomo co robić, z którymi nie ma już co robić. Cezary podszedł do okna; na ścianie szczupłego i brudnego pokoiku wisiały w złoconych ramkach pochwały, rozkazy, dyplomy... Na tym parapecie okiennym co dzień, co- wieczór, odbywa się przedziwna lustracja i parada. Mała, zgarbiona sylwetka ojca na tle okna, na parapecie tekturowe pudełko — otwiera trzęsącymi się ze starości rakami. Cezary nie lubił
tych oględzin martwego już bohaterstwa, zastygłego w metalu z pudełka. Był zły.
— Mógłby tato przestać roztkliwiać się,
i tak to wszystko psa warte — mówił.
I zawsze potem nawiedzało go uczucie tkliwości, przypływała jakaś łzawa fala. Chciał odezwać się serdecznie, łagodnie
i miękko, tak jak może mówić do siebie dwóch serdecznych przyjaciół, których nic nie dzieli. Słowa zatrzymywały się jednak w gardle; może bał się, że będą bardzo niezręczne. Ojciec wyjmował zawartość pudełka. Miał łagodną twarz i świecące oczy — wpadał w falę wspomnień, teraz nie ma takiej mocy, aby odciągnęła jego myśl od tamtych czasów. Pomarszczonymi i zwiotczałymi rękami wyjmował jeden ze świecących krzyży, delikatnie i pieszczotliwie przecierał chusteczką...
— To z osiemnastego roku, za bitwę pod Lwowem — mówił ojciec rozrzewniony prawie do łez.
Znowu na dłużej zatrzymuje w rękach krzyż, który wyrywa się srebrnymi promieniami ze zwiotczałych rąk starca.
— Ten dostałem po zdobyciu Warszawy, w naszym pułku był wtedy generał. Pamiętam — chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamilkł spojrzawszy na Cezarego.
Potem zamykał pudełko i chował w szafie. Kiedyś po tej paradzie i lustracji nawiązywał z ojcem dialog, wymawiał mu, że jest
taki zasłużony, a emerytury nie chcą dać, ale ojciec zaiwsze odpowiadał, że dadzą, na pewno dadzą, że w urzędzie obiecali i coś w tym rodzaju.
Cezary wrócił na łóżko. Ileż to razy oburzał się na niesprawiedliwość. Głupiej emerytury nie chcą przyznać — kilkaset złotych miesięcznie dla starego, wojnami zniszczonego żołnierza. Zawsze znajdują jakiś wykręt, wciąż brak jakiegoś papierka, poparcia, poświ adcze ni a. Ojciec jest już taki stary i sterany, pozostał mu jeszcze rok albo dwa... Co drugą noc chodzi pilnować największego w tym mieście zakładu przemysłowego — te ostatnie lata... Najgorzej, że
i na umyśle zapada; siedzi ciągle wśród swoich orderów, ogląda je, głaszcze, mówi do kogoś, czasem śmieje się — najgorsze są noce, wtedy tak przerażająco krzyczy przez sen, że Cezary nie może zasnąć do rana. Cezary niewiele pamięta czasów wojny, tamtych zdarzeń — zna jednak doskonale ostatnią wojnę, jej grozę. Nie, nie tyle z opowiadań ojca, ile z nocnych jego rozmów z umarłymi, z jego przyjaciółmi, ze zdrajcami — w dzień długo słyszy przejmujący krzyk. Ojciec nie zdaje sobie sprawy z rzeczywistej krzywdy, bo zawsze miał w życiu źle, mie wie o tym, że może być lepiej; przyzwyczaił się do nędzy. Przed dwoma laty uparł się, aby jego syn studiował — i to gdzie? Tylko na uniwersytecie, o innej
uczelni nie chciał słyszeć. Nie zgodził się, aby Cezary poszedł do pracy, zdaje się, że spełniał ostatnie życzenie matki, która umierając pozostawiła testamentalną prośbę dla męża o edukację syna. „Wyrodnego syna” — pomyślał w duchu swoimi słowami. Jak mógł to zrobić, jak mógł do tego dopuścić. Jeśli ojciec nie wytrzyma na wiadomość o zdarzeniu? Wychował i mnie w swoim duchu, chciał i we mnie widzieć przyszłego bohatera... Czy wiele zmieniło się z jego zapatrywań, marzeń? Ojciec powoli przestawał być bohaterem według pojęcia, jakie wyniósł ze szkoły. Nie, to szkolne pojęcie bohaterstwa pasowało do ojca: bitwy, dzielność... ale co dalej, co dalej... Uczono go, że bohatera po wojnie czci się, oddaje się należne mu hołdy. Kto chce rozmawiać dzisiaj z jego ojcem; co z tego, że dokonywał kiedyś cudów bohaterstwa, dzielnie walczył na frontach, kiedy teraz jest taki niezaradny. Nie tylko zresztą teraz — brał udział w wojnie w osiemnastym roku, potem w czasie pokoju żyli w nędzy. Czy to wina tylko biurokracji? Na pewno, gdyby ojciec zabiegał energicznie, dawno miałby emeryturę; gdyby był sprytny, urządziłby się wspaniale. Ale on grzecznie, zawsze z prośbą, uniżenie i delikatnie, z szacunkiem dla urzędników — Cezary żachnął się. Za oknem zawyła karetka pogotowia, upłynęła krótka chwila; siedział na łóżku z podwinię
tymi nogami, w uszach słyszał przeciągłe wycie przechodzące w wybuchy szrapneli nad głową i świst pocisków. „Na wojnie nie sztuka być bohaterem, «kozakiem» — słyszał czyjeś ironiczne, basem wypowiadane słowa. Wracał znowu do sylwetki ojca, zgarbionego człowieczka, żyjącego już tylko przeszłością: bo czymże dla niego jest teraźniejszość albo przyszłość, jakie ma z nią związki. Wszyscy jego przyjaciele zginęli na frontach albo dawno poumierali — on jest ostatni. Ostatni, zmurszały pień tamtych biologicznych czasów... Jego ojciec — zmurszały pień, pień, który był kiedyś okazałym, silnym drzewem, a dziś świeci, raczej nadrabia, światłem próchna. Cezary zobaczył przed oczyma medale, krzyże, układ promieni wystrzelających z próchna. Potem powoli wszystko zanikało: i światło próchna, i połysk, i struga promieni — w miejsce tego nadchodziła ciemna zasłona, jeszcze raz ukazały się jasne strzępki. Kilka razy zmieniał się ekran, aby z tych dwóch jaskrawych kontrastów utworzyć jakąś szarą, bez żadnego koloru ścianę.
Cezary zbudził się zmęczony i niewyspany, czuł osłabienie w całym ciele, szczególnie odczuwał ciężar własnej głowy, leżącej na poduszce niczym worek cementu. Budził się w nocy kilka razy, kilka razy dochodziła świadomość, że chce się obudzić — ale na próżno. Duża sala, pełno ludzi, orkiestra,
przy stolikach stukano się kieliszkami. Najpierw ukazał się w drzwiach wjeżdżający na malutkim wózku mężczyzna o uciętych aż do kolan nogach, o twarzy bardzo podobnej do żebraka-inwalidy z sąsiedniej ulicy. Wtedy orkiestra przestała grać, a malutki człowieczek rozpoczął na harmonii Czerwone maki na Monte Cassino, potem kościste palce wyciągniętej dłoni widział długo przed oczyma. Rzucił garść monet. Wtedy wózek podjeżdża przed jego twarz, człowieczek z harmonią oblizuje duże wargi i z zadowoleniem mówi przymilnie, cieniutkim głosikiem kilkuletniej dziewczynki: „Paniczu, może jeszcze Jak to na zoojence ładnie. Wtedy wszystko zapada się, ludzie znikają, pusta sala i przypływ ciemności, z której wyrywa się i kroku zrobić nie może. Potem znowu ta sama sala, tylko ludzie bardziej stłoczeni, bardziej uroczyści i bardziej dostojni. Wszyscy na coś czekają... Oglądają się w stronę stolika, przy którym siedzi z Adamem i Staszkiem, zachęcają mimiką, kiwają z dostojeństwem głowami. „Idź już, idź” — ktoś cicho szepcze. — „Wszyscy tego chcą”... Jeden z tych kilku panów we frakach, z dzbankiem z jakimś gęstym napojem, wychodzi na środek sali i krzyczy
o emeryturze dla ojca Cezarego. Ludzie podchwytują ten okrzyk i intonują Sto lac. Ludzie przy stolikach znowu zwracają się w jego stronę. Trzeba to zrobić, tego nie
można odwlec, tego wszyscy oczekują, więc musi podejść i spełnić. Jeden krzyż, drugi, dwa medale, wszystko zawisa na piersiach mężczyzny we fraku z białym ręcznikiem w ręku. Teraz pierwszy raz spostrzega uśmiechy ludzi przy stolikach. Czarno ubrany mężczyzna broni się jak od ¡napaści, ale obie ręce ma zajęte, w lewej trzyma dzbanek, w prawej tacę z kieliszkami.. Śmiech ludzi trwa krótko i kończy się dźwiękiem tłuczonego szkła. Widzi, rozumie, że mężczyzna we fraku to kelner, który teraz topi wszystkie krzyże w beczkach z winem. Do każdej wrzuca po jednym odznaczeniu, jakby zaprawiał wino jakimś aromatem, niczym indyjskimi korzeniami, nadającymi zapach i smak napojom. Po chwili jacyś ludzie w ogromnych czapach salutują przed nim, zadają pytania, wszystko zapisują, jeszcze raz zadają te same pytania i jeszcze raz zapisują. Potem na długo ciemny korytarz, białe ekrany i wreszcie światła neonów, dokładny i duży napis PZU UBEZPIECZA CIEBIE I TWOJE MIENIE, modnie ubrany pan w kapeluszu i dużo neonowych, różnokolorowych liter...
Cezary powoli otworzył powieki; na podłodze peruki i maski, kolorowe kawałki materiału, kilka malutkich buteleczek, dużo tabletek. Dziwaczny mundur ze szlifami, rękawy opadają puste, prawie dotykają podłogi, zaczynają się (kołysać jak wahadła,
wynurza się zza nich kot; ich kot, jedyny żywy inwentarz. Znowu ten kot, zawsze na koniec pojaiwia się... Cezary odetchnął z ulgą, bowiem kot wracał do komórki, szedł powoli i obojętnie, nawet nie spojrzał w jego stronę. Zerknął na zegarek: jest godzina szósta, za pół godziny przyjdzie ojciec; dobrze, że dopiero wieczorem zajrzy do pudełka. Postanowi coś do tego czasu, spróbuje działać, coś musi postanowić. Myśli: „Pić mi się chce, może sody oczyszczonej...” Nie może jednak zrobić ruchu, nie chce mu się wyciągnąć ręki, jakby w bojaźni przed dokładnym powrotem do rzeczywistości. Za pół godziny przyjdzie ojciec, potem może koledzy, za godzinę rozpocznie się wykład na uczelni. Znowu zamyka powieki i chce za wszelką cenę usnąć, tylko usnąć — jest taki zmęczony. Wszyscy dowiedzą się o sobotnim wydarzeniu, koledzy będą go wytykać palcami, niczym bohatera — ten jego sobotni wygłup będzie w ich oczach wspaniałym wyczynem. Ironicznie uśmiechnął się sam do siebie. Najgorzej wiadomość o tym wszystkim przyjmie ojciec... Jak mu to wytłumaczyć? Może po tej awanturze wyjaśni się, może wreszcie zrozumieją i ojciec otrzyma emeryturę? Ale on go nie usprawiedliwi, w żadnym wypadku nie usprawiedliwi; na pewno znowu pogorszy się jego zdrowie, kiedy dowie się o wszystkim, może... czy?... Przychodziły najgorsze myśli... Pójść na wy
kład, spotkać się z kolegami, próbować wytłumaczyć się przed ojcem za wstawiennictwem innych. Nie, nigdzie dzisiaj nie pójdzie. „Gdybym był Adamem, gdybym był taki jak Adam, na pewno nie miałbym problemów” — myśli i powoli zamyka ciężkie jak ołów powieki. Zasnąć, zasnąć za wszelką cenę — nie może już myśleć, nie chce już
o niczym myśleć... Jest naprawdę taki zmęczony, taki bardzo zmęczony...
Siedzi w pustym pokoju; słucha głosu kroków na korytarzu... Jak ludzie różnie chodzą, jedni wybijają takt przyśpieszony, wydaje się, że przechodzą marionetki poruszone mechanizmem; inne kroki były wolniejsze i witedy ich głos jeszcze silniej wbijał się w jego głowę, docierał do niej, podobnie jak to robi dentysta, gdy dobiera się do zęba. Nie lubił tych kroków, bał się ich, zaczajony między łóżkami, skulony pod na- porem milczących przedmiotów. Gdy głos kroków rozlegał się tuż pod drzwiami, wtedy wpatrywał się w nieruchomą kreskę klamki. Nie. Odgłos toczył się dalej; teraz czuł wbrew wszystkiemu rozczarowanie. Może to o n, ona, o n i; dziesiątki imion atakowało jego głowę. Znowu oczekuje nowych kroków, coraz bardziej doświadczony, a mimo to z jeszcze większym napięciem. Ale prawdziwy atak rozpoczynał się dopie
ro wtedy, gdy nie słyszał kroków ani szumu rur kanalizacyjnych.
Przedmioty w pokoju rozpoczynały swoją batalię przeciwko niemu: krzesła napierały wypukłymi brzuchami (krzesła, wyglądały jak kobiety o niskiej, bardzo niskiej ciąży), potem otwierały się drzwi szafy i ubrania jakichś obcych, nieprzyjaznych ludzi urągały mu, kładł się na łóżko, ale poręcze łóżek schodziły się. Zrywał się, lecz wszystko zaczynało się od nowa; czuł ciężar tych przedmiotów, odczuwał coraz bardziej swoją zbyteczność. Zostawał jednak nadal w swoim pokoju — bał się gdziekolwiek wyjść; chciał zaoszczędzić bojażni powrotu, skradania się na palcach, otwierania powoli drzwi, najpierw nos, potem czubek głowy, a w końcu oczy — te ostatnie najtrudniej przychodziło mu wrzucać do pokoju. Kiedy był spocony i bezradny zapalał papierosa, ten nikły czerwony ogień przynosił mu chwilową ulgę: to zastępowało ów płomień przed atakiem wilków. .Po tym wszystkim przychodzili oni, ci, którzy o nim wiedzieli wszystko, znali go w najdrobniejszych, szczegółach i właśnie ich bał się najbardziej. Gdyby wreszcie przyszedł ktoś nie znany, ktoś, kto o ¡nim nie wie nic, kto o nim nie mógłby powiedzieć ani jednego pewnego słowa, dla kogo byłby zupełną niewiadomą. Ale oni o nim wiedzą wszystko, co dzień dochodzą coraz to nowe jego zdarzenia, ta
jemnice; oni to wszystko przyjmują, żeby jeszcze bardziej go upokarzać.
Patrzą na niego jak na przezroczysty manekin, w którym i na którym nie ma ani jednego miejsca niewidocznego, ani jednej komórki nie odgadniętej.
Tysiące razy przejeżdżają spojrzeniem po nim, tysiące razy przeszywają wzrokiem. Ich boi się jeszcze bardziej niż przedmiotów
i nawet uciec nie może, bo nie chce, aby poznali jeszcze jedną jego klęskę, jeszcze jedną jego komórkę, którą wystawił im przed oczy, którą wzrokiem zbeszczeszczą. Więc kulił się jeszcze bardziej, malał — odsuwał się z ich pola obserwacji. Wszystko na nic, wkłada im w ręce coraz to nową broń. W ich łapy, którymi i tak do woli, bezkarnie rozdzierają go co dzień, co godzinę. Wszystko1, czegokolwiek o nim się dowiedzą, przestaje być jego własnością. Obracają nim jak kukłą, żarłoczni i zachłanni na miejsca nowe. Myśli coraz częściej: zatrzymać się w sobie, bodaj na jedną niewielką chwilę, w której mógłby powiedzieć, że nie dostarcza im żeru, nie zaspokaja ich ciekawości — to byłby dla niego prawdziwy triumf. Potem mogłoby być nawet wszystko jak teraz, wystarczyłaby mu satysfakcja, że wystrychnął ich chociaż na chwilę na dudka. Żyłby odtąd w imię tej zwycięskiej chwili, miałby nad nimi przewagę, wiedziałby przynajmniej, że choć jeden raz nie był
ich żerem, ¡nie dostarczał wciąż nowych atrakcji. Oni naiwet nie dziwią się niczemu w nim, zabierają wszystko jak zgłodniałe zwierzęta, które spotkały dużo pożywienia
i nie zastanawiają się wcale, co zjadają. Głód staje się wszystkim, jedynym, o czym zdolni są myśleć. Wzrasita w nim pragnienie, aby spotkać kogoś, kto o nim niczego nie wie, albo kogoś, kto tak powoli odczytywałby go, iż nie zdążyłby odczytać do1 śmierci. Wiedziałby wtedy, że ustępuje, że zabierają cząstka po cząstce, ale pozostałoby to prześ *viadc zen ie, że nie potrafią go odgadnąć, odczytać, poznać do końca, do dna...
Oni przychodzą i zabierają, co w nim nowego, i odchodzą, aby zmowu przyjść jak zwykle, bezceremonialnie i tak, jak gdyby to wszystko, co dla niego wyrządzają, było naturalnym prawem. Patrzy na ich kamienne twarze i nienawidzi serdecznie wszystkiego', co niosą, czym są. Kiedyś, aby oszukać się, opowiadał im o sobie, chciał w ten sposób stworzyć pozory dobrowolności, ale oni po wysłuchaniu wszystkiego wykrzykiwali, że wiedzą o tym sami, że znają nawet te drobiazgi, O' których nie wspominał. Odtąd zaniechał tej precyzyjnie obmyślonej sztuczki — był bezradny, więc poddał się ich torturom. Był także ozas, gdy próbował przeciwstawiać się, zaatakował ich wszystkich, ale rezultat był opłakany; to, co on
o nich wiedział, było tak niewielkie, że nie robiło na nich żadnego wrażenia. Próbował także podstępów, miał przecież czas na obmyślanie w czasie ich nieobecności, wszelkie jednak kombinacje nie zdały się na nic. Czym oni są dla samych siebie? Może tym samym czym dla niego? Ale skąd mógł to wiedzieć. Zresztą, czy złagodziłoby to sprawę; oni wciąż nie przestają wkraczać zwartą ławą na niego. W takich chwilach łóżka, krzesła, przedmioty przestawały być groźne, wtapiały się w ich osoby, oddawały im swoją drapieżność i natrętność — tyle że objawiały się w wyższych, groźniejszych kategoriach. Czasami, wprawdzie bardzo rzadko, stawali się serdeczni i mówili: „Bracie, weź się w karby, silnie do kupy, przecież tak nie można”. Długo zastanawiał się, dlaczego nazywali go swoim bratem i czy rzeczywiście mówili szczerze; w każdym ich ruchu, słowie, geście nie przestawał dopatrywać się podstępu. Więc od czasu do czasu podkpiwają ze minie — tak tłumaczył to ich czułe odezwanie się. W dalszym ciągu nic się nie zmieniało —siedział całymi dniami w pokoju i zamiast zżyć się z przedmiotami, stawał się coraz bardziej obcy. Ostatnio spostrzegł rodzącą się w ¡nim dzikość, niepokonaną chęć ucieczki od wszystkiego, co go otaczało; nie wiedział gdzie ani w jaki sposób. Wracali do swego pokoju coraz później, coraz dłuższe nastawały dla niego
godziny samotności. Od nich czuć było życie, przynosili zapach perfum i inne zapachy, których nie mógł określić; mieli gdzieś swoje życie, barwne i zróżnicowane jak kwiaty, on oglądał, wąchał tylko ślad tego wszystkiego, co gdzieś przeżywali, co wypełniało długie godziny nieobecności w pokoju. Nie przestawali, jak dawniej, kłuć spojrzeniami; teraz spojrzenia, choć krótsze, były jeszcze drapieżniej sze, wygarniające z niego wnętrze aż do dna. Przynosili wiele rzeczy: gazety, książki, resztki pożywienia, koszule — izostaiwiali wszystko w pokoju. Najpierw z zainteresowaniem oglądał te przedmioty, snuł domysły, co mogli robić gdzieś i właśnie gdzie. Czasem ¡nawet wpadał na trop, miał przesłankę do rozwiązania jakiegoś domysłu, nigdy nie był jednak pewien. Najwięcej sprawiało trudności to, że nie wiedział, który przedmiot do którego należy — w rezultacie tych badań, mógł domyśleć się, co robili, nigdy, co każdy z nich z osobna. Ta wiedza o nich w sumie nie wystarczała dla niego: komu ma spojrzeć w oozy, aby donieść, że wie o jego zalotach, niepowodzeniach, komu napomknąć o kradzieży, oszustwie. Oni stanowili w sumie wrogi mur nie do pokonania, dopóki nie będzie mógł rozbierać cegiełka po cegiełce. Wiedział, że od tego trzeba zacząć, lecz nadal był bezradny. Za wszelką cenę chciał
o nich nie myśleć, ale bez skutku.
Niepostrzeżenie dla samego siebie zaczął go niepokoić ich coraz późniejszy powrót, znowu jeszcze straszniejsze wydawały się przedmioty. Szukał ratunku w oknie, ale wszystko, co działo się za nim, było tak dalekie i obce, że jeszcze plastyczniej widział tragizm swojej sytuacji. Patrzy: jedzie odkryta ciężarówka, a w niej roześmiane dziewczęta. Aleją przechodzi regularnie
o jednakowych godzinach dnia starszy pan, chwilę po nim spaceruje para; on gruby, mały, przysadzisty, ona szczupła, w kapeluszu sprzed dwudziestu lat. Zna też wszystkie dzieci bawiące się na tej alei, najczęściej grają w klasy na płytach chodnika. Naprzeciw jest dom z kolorowymi, dużymi witrażami, podobnymi do kościelnych — był ciekawy, co też jest na nich namalowane. Obok witraży nieduży balkonik, na który
o tej samej porze wychodzi jakaś kobieta, a może to mężczyzna — nie mógł nigdy określić dokładnie. Tam, za oknem jest mechanizm, zegarek, w którym każdy trybik, każda część spełnia jakąś rolę. W tym mechanizmie za oknem jest dobrze ludziom, wiedzą, co każdy dzień może im przynieść, uważają siebie za równie ważnych i potrzebnych, jak słońce. Tam, za oknem, jest ład — oni nawet, żeby chodzić, muszą mieć wyznaczone trasy, drogi, chodniki. Ale i oni wracają gdzieś do swoich pokoi i teraz zaczyna się problem, tego już nie mógł wie
dzieć, co dalej, co z nimi dalej... Odchodził od okna, wracał na łóżko, którego' znowu bał się, przechodził na krzesło, aby zakryć jego1 wypukły brzuch — odwracał się w końcu do ściany, ale i to niewiele pomogło. Czuł jeszcze dotkliwiej ich nieobecność; z każdym dniem wychodzili wcześniej, z każdym dniem później wracali. Stał godzinami twarzą do ściany, tracił poczucie czasu, siły — był zupełnie bezwładny, czas przepływał obok niego, nawet go nie musnął, był poza nim i to było najcięższe — on chciał uczestniczyć w czasie. Wypełnić każdą sekundę konkretnym zdarzeniem, wiedział, że czas 'tylko wtedy ma wartość, gdy ma w sobie coś z konkretu, rzeczy odczutej, zaistniałej. Tamci przychodzili już tylko na kilka godzin; aż któregoś dnia nie doczekał się żadnego z nich. Myślał, że to tylko spóźnienie, że wrócą niebawem, może coś im się wydarzyło. Wzrastało w nim zdenerwowanie i niepokój, uciekał do okna — teraz robił "to w nadziei, że zobaczy wracających do pokoju. Ta nadzieja wypełniała go po brzegi. Deptał wszyistko: łóżka, krzesła, trącał bezceremonialnie szafę — przedmioty przestawały istnieć. W krokach rozlegających się na korytarzu chciał odgadnąć już tylko ich kroki, chociażby kroki któregoś z nich. Wszystkie mijały drzwi: powoli przychodziła utrata nadziei, jaką przynosiły kroki. Okno i kroki — oto między czym
rzucał się jak ryba w sieci. A może mechanizm ulicy ich pochłonął, może każdy z nich został jakąś określoną śrubką, trybem, częścią? A czym był on, czym oni byli dotychczas? Próbował to wyjaśnić, szukał usilnie określeń, formuł: dociekania jego były tak silne, że sprawiały ból. Chodził po pokoju najpierw wzdłuż, potem wszerz, a w końcu po przekątnej — od kąta do kąta. Wiedział, że potrzebuje dużo ruchu, chciał iść naraz we wszystkich kierunkach, we wszystkie strony.
Nie spostrzegł, jak to się stało, że któregoś dnia wyszedł na ulicę; nie wiedział, dokąd idzie, nie zasitanawiał się, jaka strona świata jest dla niego najodpowiedniejsza, jakiej pożąda. Szedł, a z każdym krolkiem wstępowała w niego nadzieja, szedł niesiony ramionami w tłumie jak liść porwany podmuchem wiatru. W pewnym momencie spostrzegł ich, jak przechodzą obok niego, są w towarzystwie innych, gdzieś idą. Nie zwalniał kroku; wracało dawne, bardzo dawne zadowolenie. Spojrzał do góry i zobaczył wysoko ciemny punkt okna pokoju, w którym mieszkał razem z nimi.
W róciłeś stamtąd, raczej uciekłeś, nie patrząc nikomu w twarz. Twój wzrok ślizgał się po ich sylwetkach rozrzuconych w dużym hallu. Ślizgałeś się wzrokiem po tych postaciach, taszyistowskich plamach na białej ścianie, postaciach z rozcapierzonymi palcami. Wzrok uczepiłeś przed sobą, za wielu warstwami mroźnego powietrza — spoiłeś go z daleką iskrą mrozu w małym kawałku lodu. Patrzałeś ponad głowami tych postaci, mijałeś je jak przepaść. Szedłeś bokiem, odsuwałeś się, odciągałeś całego siebie jak od magnesu, odpychałeś te krzyczące taszystowskie plamy. Przechodziłeś ten, dzisiaj wydłużony w nieskończoność, hall i choć był on szeroki, znalazłeś się daleko od drzwi po przeciwnej stronie. Nie mogłeś się uwolnić od żelaznej smyczy, która ciągnęła, cię do nich, więc broniłeś się, jak umiałeś, wciskałeś obcasy w gładką posadzkę, wiedziałeś, że jeśli postawisz ca
łą stopą, ześlizniesz sią do nich. Szedłeś jak ktoś, kto ma tylko piąty i idzie jak kaleka. Nigdy nie uznasz, że każdy krok takiego chodu był nowym bólem stąpania, nerwem zęba. Nigdy nie przyznasz się do tego przed samym sobą. Wreszcie doszedłeś do tych drzwi, pchnąłeś ciężką zasłonę — w tym momencie wydawało ci się, że odwalasz wszystko, co ci ciąży i przygniata do ziemi, że wreszcie pozbędziesz się tej smyczy. Każdy twój krok naprzód był zaprzeczeniem ciebie, upokorzeniem wzrastającym z każdą sekundą. A myślałeś, naiwny, że wszystko się Skończy po przekroczeniu tego progu.
W autobusie zacząłeś się bać nowych, obcych ludzi, tak podobnych do tamtych bliskich. Ci nowi pobrzękiwali głosem, a ty układałeś z tych dźwięków najgorsze dla siebie i dla niego słowa. Długo zresztą szukałeś, gdzie usiąść i wreszcie wybrałeś wolne miejsce konduktora. O, teraz siedziałeś wysoko i byłeś znowu ponad głowami. To był twój nowy tron, który sam sobie wybrałeś z pobudek egoistycznych, ratując czystość, nieskazitelność swego ja. Znowu okazało się, że wybrałeś najgorzej. Wprawdzie mogłeś nacisnąć sygnał i natychmiast autobus stanąłby i uwolnił cię od wszystkiego. Nie zrobiłeś tego, siedziałeś nadal nieporu- szony. Dlaczego nie dotknąłeś tego sygnału? To przecież było takie łatwe. Wypłynąłeś
prawie tonąc w tej fali ludzi, z której gramoliłeś się rękami i nogami. Wreszcie doszedłeś do- domu i stanąłeś pod drzwiami jak daleki samego siebie cień, jak rozluźniony i pozbawiony kości i mięśni szmaciany manekin. Tylko głowa ci się żarzyła — miałeś wrażenie, że jesteś samą głową. Pod tymi drzwiami próbowałeś za wszelką cenę uspokoić się, świadomie odsunąć fakty
i zdarzenia. Spokój miał ci przynieść możliwość oceny. To było wszystko potem.
Najpierw sądzono twego przyjaciela i ty wiedziałeś doskonale, że jest niewinny. Znałeś go nawet lepiej niż on samego siebie, oceniałeś sprawiedliwiej, bardziej obiektywnie. Znałeś doskonale jego życie i walkę, jego mozolne życie. Choć wiele razy byłeś razem z nim, Julian przeszedł stokroć większe piekło od ciebie. Ale publicznie wypierał się swoich wielkich czynów, powielał je na towarzyszy, wmawiał im, że to oni są głównymi bohaterami. Oto, jak podtrzymywał ich na duchu. Dziwiłeś się, jak wielka jest siła sugestii. Wspominasz jego długie podróże w błocie, w wodzie po kostki, marsze w teren bagnisty, który nie świecił romantycznymi ognikami gazów spalających się na mokradłach, ale ział ogniem automatów, błyskiem noży zza węgła. Julian z zadowoleniem mówił do najbliższych o nich samych, podnosił ich zasługi, chwalił za wytrwałość i oddanie sprawie, za rady, jakie
dawali mu przed każdym wypadem w teren, za materiał propagandowy. Teraz wiesz doskonale, jak wielka jest siła sugestii. Potem pierwsza drukarnia, częste ślęczenie kilka dni i nocy z rzędu w piwnicy, w zapachu farby drukarskiej. Gratulował wam zawsze po każdym numerze, po każdym celniejszym artykule, który najczęściej sarn pisał. Pamiętasz, że wszyscy przyjmowali jego pochwały z zadowoleniem i dumą. On was przyzwyczaił do tego wszystkiego, już nikt nie mógł inaczej myśleć, niż on myślał, niż on nauczył myśleć. A Julian nauczył wszystkich myśleć przeciw niemu. Wpoił we wszystkich wiarę w samych siebie i powoli zabił siebie w ich oczach. Później, na oswobodzonych ziemiach, stworzył walczące, bojowe pismo. Ile razy siedział w drukarni za Stefana zastępując go w dyżurze, ile razy ślęczał nad artykułami z Ksenią, aby jej pomóc; razem z nią pisał wielkie reportaże o zakamuflowanych sabotażach. Artykuły Kseni zdobywały nagrody w stolicy, pomagały prokuraturze, całe miesiące mówiło się o Kseni jako doskonałej dziennikarce. Pamiętasz, ile Ksenia otrzymała telegramów, podziękowań. Zapobiegła tylu ludzkim krzywdom, tylu nieszczęściom położyła kres zdolna dziennikarka Ksenia. Chodziła w aureoli. A ty wiedziałeś doskonale, gdzie jest prawda, siedziałeś jednak cicho. Jedyny raz ośmieliłeś się zwrócić mu
uwagą, że to niesprawiedliwe, że to przecież i jego artykuły. Ale on cię «beształ, zbyt mocno cieszył się z sukcesu Kseni, aby o sobie pomyśleć. Zbeształ cię wtedy i nazwał, już nie pamiętasz, jak cię wtedy nazwał — więc dałeś spokój.
Patrzyłeś cicho na to wszystko. Nie chciałeś urazić Juliana, wiec i ty uległeś jego sugestii, uwierzyłeś, że tak najlepiej, jak jest. Rosła sława i znaczenie Stefana i Kseni w tym mieście, powoli usuwali go w cień, zabijali Juliana. Podsuwałeś czasem małe wiadomości Julianowi, że Ksenia wyraża się
0 nim pogardliwie, że go lekceważy, że Stefan nie jest już tym Stefanem z podziemia, że ma wielkie, twoim zdaniem nieuzasadnione, pretensje o miejsce naczelnego. Był zły na ciebie, wyzwał cię od rozrabiaczy
1 dlatego nie wygonił ze swego gabinetu, że byliście starymi przyjaciółmi. Patrzałeś, jak Julian w dalsizym ciągu siedział nocami nad cudzymi artykułami. Wiedziałeś, że z żoną
i synkiem widuje się dwa razy na tydzień. Kilka razy raniutko zastałeś go w swoim gabinecie i domyślałeś się, że spędził tu całą noc. Na pewno załatwiał papierkowe formalności redakcji, na które nie miał czasu w dzień. Potem nadszedł spór Kseni i Stefana, ciągnący się całymi latami. Tych dwoje ludzi, kiedyś tak oddanych sprawie, dziś nie cierpiało siebie wzajemnie. Znowu podsuwałeś myśl Julianowi, żeby to uciął zaw
czasu dla dobra sprawy, wreszcie dla swego dobra. Ta ostatnia uwaga najbardziej go rozpaliła. Nie odzywał się do ciebie dwa dni. Teraz spostrzegłeś, że oto zaczynasz siebie wybielać, zrzucać winę na innych — ty byłeś zawsze wszechwiedzący i ostrzegałeś Juliana, ty zawsze dbałeś o dobro sprawy. Stało się coś, co się w takiej sytuacji stać musiało. Już nie wystarczyły ciche, zjadliwe szepty po kątach, gdzie szkalowano twego przyjaciela. I teraz, choć bronisz się przed tym, musisz wrócić do tego zebrania, musisz przeżyć je od nowa, przeżyć jeszcze wiele Tazy.
Siedziałeś w kącie przy małym stoliku z żelazną, modną lampką, wyprodukowaną piętnaście lat po wojnie. Obok ciebie rozsiadła się poczciwa zecerka i próbowała coś z tego zrozumieć, o czym się mówi. Zagadywała robiąc jakieś uwagi, wiedziałeś, jakie ona może robić uwagi, więc nie słuchałeś jej. Kiwałeś tylko potakująco głową. I tak byś jej nie słyszał, gdyby mówiła nawet najmądrzej. Byłeś pochłonięty tym, o czym mówiło się podczas zebrania. Siedziałeś na rozżarzonych węglach i żarzyłeś się wewnątrz. Już przy pierwszych słowach Stefana wtuliłeś się w twarde krzesło i nie- miałeś w sobie z każdym jego zdaniem. Stefan postawił jako główny zarzut, że Julian pije wódkę, że ludzie mówią o tym w kolejkach po masło i ser, że całe miasto o tym
trąbi, że przychodzą z tym dziennikarze do niego i proszą o interwencję. Siedziałeś w kącie sztywny, jakby o tobie była mowa
i tobie stawiano zarzuty. Powoli sufit zaczął się obniżać i ciążył na twojej głowie — a ty widziałeś tylko twarz Stefana. Wpatrywałeś się w tę twardą, pewną siebie twarz, w oazy żywe i śmiałe, wiejące chłodem jak śnieżyca. Choć jego spojrzenie mroziło cię, nie spuszczałeś z niego wzroku.
Siedziałeś w kącie, a twoje krzesło było najwyższe w tej sali i czułeś obecność wszystkich, słyszałeś ich ciche, charczące oddechy, tłumione zadowolenie. Każdy szmer łowiłeś czujnym uchem — „i Julian winien wszystko słyszeć” — pomyślałeś przez chwilę. On miał ¡przecież najlepszy ze wszystkich słuch i był niezastąpiony na dyżurach. Widziałeś lekko otwarte usta, trochę z wrażenia a trochę z przestrachu, usta drukarzy i korektorów — może tylko oni byli najbardziej nieszczęśliwi w swoim niezorientowaniu. Ich twarze objawiały zdziwienie ponad miarę. To byli chyba najlepsi ludzie na tym zebraniu, ale co oni mogli, byli tylko biernymi słuchaczami, nie liczyli się. Tu radzono o rozwoju pisma,
o profilu i ideologii, a oni składali i mazali farbą. Zrozumiałeś, że nie mogą przynieść pomocy Julianowi. Stefan mówił o sygnałach rozluźnienia się dyscypliny, o koteriach w redakcji, o fałszywej linii rozwojo
wej pisma, o odchyleniach ideologicznych Juliana i jego niedołężności dziennikarskiej. Przycisnąłeś się do ściany i wydawało ci się w tamtej chwili, że ściana jest ścianą lodu, więc wstrząsnęło tobą przerażające zimno. Wbrew temu zimnu ściany, całe swoje ciało zacząłeś rozpłaszczać, aby jak najwięcej miejsc ochłodzić. Lawirowałeś wzrokiem, żeby nie ¡spojrzeć w jeden punkt naprzeciwko, akurat naprzeciwko. Starałeś się za wszelką cenę, aby nie myśleć o tym, czego tak unikasz. Nie wiesz nawet, czy Julian patrzał, wydawało ci się jednak, że smugi świateł jego okularów są bez przerwy skierowane na ciebie. Teraz pocieszasz sam siebie, że był taki moment, akurat kiedy skończył Stefan, że chciałeś krzyknąć, aby wszystkich obudzić i zadać kłam każdemu słowu, jakie padło z jego ust, ale zabrakło ci odwagi. Po chwili próbowałeś się bronić, że twoje słowa mogłyby zaszkodzić Julianowi, ale teraz wiesz, że to nieprawda, że w ten sposób chciałeś choć na chwilę oszukać siebie. Okulary poszukiwały cię cały czas, więc nerwowo usiłowałeś zapalić lampkę przy stoliku, żeby odegnać to ich światło. I tego nie zrobiłeś. Nie patrzyłeś na Juliana, a może to dodałoby mu odwagi. Kiedy skończył Stefan, zabrała głos Ksenia, po niej inni. Wiedziałeś, doskonale wiedziałeś, że oni mogą być tylko tacy. Już nie musisz powtarzać przed sobą, co powiedziała Kse
nia i inni. Przypuszczałeś, że dojdzie do tego, nie próbowałeś się temu przeciwstawić kiedyś, nie miałeś odwagi zrobić tego teraz. A przecież nie milczałeś cały czas. Kiedy Ksenia zarzuciła i tobie brak dyscypliny, broniłeś się, odpowiadałeś wytaczając największe argumenty na swoją obronę. Więc nie milczałeś zupełnie. Zahaczyła cię mimochodem wymieniając jako wspólnika zła, a ty, ukłuty, aż podskoczyłeś i po szcze- niacku jej odszczekałeś. Ale gdy się mówiło o Julianie, sprawiałeś wrażenie najzupełniej obojętnego. Wiedziałeś przecież, że Julian pił jeszcze w podziemiu, ty też piłeś
i Ksenia, i Stefan. Wszyscy też nadal piją. Nigdy jednak nie widziałeś Juliana pijanego w redakcji, byłeś przekonany, że nikt go nie widział pijanego w redakcji, a jednak Stefan podawał daty... Ty nadal milczałeś. Ksenia i Stefan byli częstymi bywalcami w domu Juliana. Słyszałeś, że kiedyś wszyscy w trójkę przyjechali po południu pijani do redakcji. Usprawiedliwiać się to ty umiesz, prawda? Bo przecież i tym razem ostrzegałeś go...
Na koniec odważyłeś się spojrzeć na niego, wtedy gdy sprawdziłeś ukradkiem, że ma spuszczoną głowę. Stwierdziłeś na zimno, jak się postarzał twój przyjaciel, a przecież nie jest jeszcze taki stary. I znowu wybielasz siebie, podsuwasz myśl, że zabrałbyś głos, ale Stefan zamknął już zebranie.
Spóźniłeś się o minutą. Cały czas przygotowywałeś się do ataku i kiedy byłeś gotowy, zabrakło ci tej jednej minuty. Chcesz siebie na trzeźwo ocenić, ale trzeźwość, którą chlubiłeś się tyle lat, teraz cię wyraźnie zawodzi. Gorączkujesz się w myślach i taki chaos w twojej głowie...
Wiesz doskonale, że Julian uwierzył w szczerość towarzyszy, jak zawsze im wierzył, więc złożył samokrytykę i pozostał. Ale ty wracając przez ten hall słyszałeś coś
o tchórzostwie, dwulicowości i coś jeszcze w tym sensie. Nie bardzo przyjąłeś to do wiadomości, ale słowa oskarżycieli Juliana będą tkwiły w tobie zawsze. Teraz trochę gorączkujesz, jesteś chory, powinieneś się położyć do łóżka. Czy stało się coś wielkiego? Twemu przyjacielowi udzielono tylko nagany. A ty trochę gorączkujesz, jesteś chory, powinieneś się położyć do łóżka Czy naprawdę stało się coś wielkiego?
P rzeszedł przez podwórze, tylne wyjście prowadziło na ulicę. Nie krył się, ale także nie chciał, aby zbyt wcześnie odkryto cel jego wyjścia. Na ulicy poczuł się swobodniej, opuściło go zmęczenie po całodziennej pracy w polu. Przyglądał się wsi; lubił tak patrzeć, kiedy zapadał zmrok. Stwierdzał nieokreśloną ilość razy, że ciemność wpełza najpierw do starego, zniszczonego cmentarza, zapełnia wszystkie jego furtki i wygodnie rozsiada się wśród gałęzi drzew. Potem okrywa cały cmentarz wraz z kościołem. Tylko nieduża, szczupła wieżyczka z cienkim, pogiętym krzyżem nie poddaje się ciemności — zawsze wyraźnie odbija się na tle nieba. Ileż to razy oglądał konanie dnia i przedmiotów — mała wieżyczka trwała niezniszczalna, nawet wtedy, gdy niebo było pełne chmur. Czasem przygasały jej kontury, ale przecież nigdy nie znikały zupełnie.
Nie spostrzegł się, gdy WieTa zaczęła. Czasem dolatywały niepełne dźwięki, niektóre w ogóle nie wydostawały się z pokoju, część cichła po drodze. Może dlatego to, co słyszał, było delikatne i zmęczone — były to dźwięki, w których wyczuwało się jakąś niepełność, brak czegoś. Wsłuchiwał się uważnie, aby nie ubożyć ich jeszcze bardziej. Czasem Wiera wygrywała melodie skocznych góralskich piosenek — patrzał, jak coraz żywiej drgały liście na drzewach, nie wiedział czy to dzięki góralskiej piosence, czy nocny wiatr je targa. Po chwili muzyka umilkła.
W pamięci z poprzedniej krótkiej chwili zachował się przeciągły zgrzyt klucza i oto, jak zwykle, siedzi naprzeciw niej. Dobrze zbudowana brunetka, duże dłonie mocno trzymają harmonię — Wiera to uosobienie tężyzny, siły wiejskiej, pracowitej dziewczyny. Spojrzał w twarz. Jedynie te oczy nie współgrają z twarzą i .postacią; dwa delikatne, niebieskie, chwiejące się kwiaty, wcale nie polne, nie dzikie i wcale nie potężne. Kwiaty, niebieskie bławatki, ale jakieś wypieszczone, wypielęgnowane i nie skażone żadnym innym kolorem prócz koloru nieba. Roman zapragnął zobaczyć Wierę na tle pola, zielonych, falujących zbóż. Czy rytm i błysk niebieskich oczu byłby zgodny z falą zboża? Może oczy popłynęłyby w zbożu, zabrane przez wiatr, przywróć
cone przyrodzie, skąd na pewno wzięły swoje istnienie? Teraz siedziała przed nim „wykształcona Ukrainka”, jak ją we wsi czasami nazywano. Wiedział, że ona niewiele różni się od zwykłej wiejskiej dziewczyny — taka sama silna tęsknota chwieje niebieskimi bławatkami, tęsknota łagodzona muzyką. Wiera wciąż grała, prawie nie zauważała obecności niespodziewanego gościa. Początkowo chciał nawiązać rozmowę, ale ona nie podtrzymy wała, on gubił się w myślach i nie wiedział, jak należy do niej mówić. Kiedy odchodził, przycisnął rękę do ust; nie wyrywała, czemu trochę się dziwił — może była bardzo zmęczona albo rozmarzona piosenką. Roman w dalszym ciągu niewiele o niej wiedział.
Wracał do domu. Przedzierał się przez ciemną, zarośniętą ścieżkę, rozsuwał gałęzie krzewów niczym trzcinę. Wieś pachniała sianem, a zapach ten przynosił lekki, wieczorny wiatr. Gdy dochodził do domu zobaczył na horyzoncie dwa blade ogniki, były to dalekie gwiazdy albo zabłąkane światła samochodu, lub gazy spalające się na mokradłach.
— Bulba! Ukrainka! Świnia! Do koryta z nią, do koryta... — przywitała go od progu matka. Po wykrzyknięciu tej porcji wyzwisk na chwilę zamilkła, by dorzucić jeszcze jedno zdanie: — Jej ojciec wymordo
wał twoją rodzinę — powiedziała to cicho i spokojnie, z jakimś bliżej nieokreślonym uczuciem. Brzmiało to jak ostateczny, przekonywający argument.
Potem zapanowała ciężka, metalowa cisza. Roman także milczał. Kiedyś starał się oponować, tłumaczyć, przekonywać. Mówił, że były to czasy wojny, nie wszyscy Ukraińcy należeli do bandy — ludzie są źli i dobrzy, mądrzy i głupi i to winno być najważniejsze. Ileż to razy dowodził, że narodowość nie świadczy jeszcze o człowieku. Ostatnio nie próbował już tłumaczyć, nawet nie kłócił się. Chociaż niewiele, ale pamięta te straszne lata, kiedy zginęła cała rodzina matki i ojca. Nienawiść i ból nie pozwalają jego rodzicom zrozumieć prawdy. Po ico wtrącają się do niego? Przedtem, gdy matka zaczynała rozmowę na temat Wiery, uciekał z mieszkania, myślał, że tak będzie najlepiej. Matka wybiegała wtedy za nim, nie przestając krzyczeć. Wszystkiemu pilnie przysłuchiwała się wieś. Ludzie ze wsi zawsze wtrącali się w jego sprawy — nie dość, że rofoią mu przykrości rodzice, Od niedawna zaczęli także dokuczać sąsiedzi. Gdzie tylko się ruszył, spotykało go złe, „spode łba”, spojrzenie łudzi ze wsi. Gdyby Ukraińcy mieszkający we wsi okazali mu swoją solidarność, ale oni byli zupełnie obojętni, nawet w najdrobniejszym geście nie okazali mu życzliwości. Często zanim
zasnął, długo rozmyślał nad sytuacją, w jakiej się znalazł, zbierał w pamięci wszystkie uwagi wsi, wobec której był taki bezsilny.
Na drugi dzień wybrał się znowu do Wiery, chciał widywać się z nią możliwie najczęściej, bo wakacje dobiegały końca. Gdy dochodził do budynku szkoły, w sąsiednim podwórku usłyszał cichą rozmowę, w której wymieniono jego nazwisko. Przystanął nasłuchując.
— Czoho on chocze... bidu napytaje — rzucił twardo mężczyzna.
Kiedy uświadomił znaczenie usłyszanych przed chwilą słów, skręcił na prawo i drogą okólną wracał do domu.
Upłynęło kilka dni, podczas których ani razu nie był u Wiery. Może dlatego, że wszyscy byli mu przeciwni, nawet Ukraińcy, może i dlatego, że matka ostatnio znowu chorowała, więc nie chciał jej martwić. Z ojcem nie rozmawiał od dwóch tygodni. Często miał wielką ochotę upić się, żeby przestać o wszystkim pamiętać. W każdą niedzielę lub święto zbierali się młodzi chłopcy ze wsi, żeby pić. Jego chętnie przyjmą — przynajmniej przestaną mówić, że unika „wioskowych kolegów”. Roman siedział przy oknie. Na dworze znać było, że jesień będzie wczesna, drzewa zrudziały już doszczętnie. Obserwował pojedyncze liście, które wirowały za oknem — wydawało się, że szukają odpowiedniego miejsca do upad
la -
ku — większość wybierała podwórko, część wciskała się w ściany starej, walącej się szopy. Roman odwrócił się od okna, słuchał, jak zegar wybija godzinę trzecią — każde uderzenie było niemiłym zgrzytem popsutych sprężyn. Zniecierpliwiony wyszedł z mieszkania. Na ulicy zobaczył niesamowity ruch, zdenerwowane kobiety biegły podtrzymując fałdy długich spódnic. Kierowany ciekawością poszedł w tym samym kierunku.
— Nieprzytomnego zabrało pogotowie — opowiadała z lamentem gospodyni zagrody, przed którą zebrał się ciekawy tłum.
— Kiedy nadjechałem, widziałem, jak Stałko ze Strzelc wyciągał Dziewisza spod drzewa — mówił sołtys.
Od niego Roman dowiedział się o wszystkim. Dziewisiz ścinał drzewo w lesie i gdy upadła podcięta jedna z grubych sosen, nie zdążył na czas odskoczyć — część grubych konarów spadła na niego. Kiedy nadjechał sołtys, zobaczył, jak Ukrainiec Stałko wyciągał Dziewisza spod drzewa. Sołtys uparcie podkreślał, że gdyby nie pomoc Stałki, zastałby już tylko trupa.
— Bóg wszystko zrobił, on przywrócił życie waszemu chłopu — mówiła mała kobiecina.
— Najświętszej Panience trzeba kapliczkę postawić — proponowała inna.
— Ja wam mówię, że to święty Antoni
zdziałał — przekonywała sąsiadka sołtysa, która w każdej sytuacji powoływała się na świętego Antoniego.
Sołtys, naoczny świadek wypadku, chciał coś powiedzieć, zdaje się zaoponować twierdzeniom kobiet, ale one nie dały mu dojść do słowa. Dla nich wszystko było jasne, szybko rozwiązały zagadkę cudownego ratunku. Tylko co do jednego nie były zgodne: który ze świętych uczestniczył w akcji ratunkowej.
Od godziny szukam pięciu groszy. Dziwne? Po prostu brakuje mi 5 gr (słownie: pięciu groszy) do pełnej ceny biletu do kina. Gdyby zabrakło mi pięciu groszy na kupno porcji chleba, zrozumielibyście mnie, prawda? Ale na bilet do kina, co za zachcianka! Uparłem się jednak... Powiedziałem sobie, że muszę być twardy. Myśl pójścia do kina przyszła zupełnie niespodziewanie; ot tak, przypadkowo. Idę wciąż bez celu i myśl ta wzrasta we mnie coraz szerzej, głębiej — słowem, wypełnia mnie po brzegi. Nie wiem, może nawet wylewa się wierzchem. Tego jednak nie mogłem widzieć. Cały stawałem się powoli jednym niespokojnym pragnieniem: pięć groszy. Nie mogę pójść po bilet bez pięciu groszy; gdybym nie miał ani grosza, to zupełnie co innego, wtedy mógłbym nawet wyżebrać okrągłą sumę na bilet. Ale ja mam prawie całą sumę, brakuje mi tych nędznych pięciu groszy, za które
prawie nic kupić nie można. Najtańsza gazeta kosztuje 50 gr, pudełko1 zapałek 25 gr, przejazd ulgowy tramwajem 20 gr. Aha, mógłbym kupić najtańszą kopertę za cenę pięciu groszy, jeśli ma się szczęście trafić na tein najgorszy gatunek. Na pozór zdobycie pięciu groszy wydaje się nadzwyczaj łatwe — któż tam zwraca uwagę na taki pieniądz. Chodzę jednak od godziny i wciąż bez rezultatu. W pewnej chwili byłem już nawet bliski sukcesu. Oto spotkałem przyjaciela, o którym wiedziałem, że ma pieniądze, zwłaszcza tyle. W pierwszej chwili chciałem prosić o pożyczkę, po namyśle stwierdziłem, że będzie to bardzo idiotyczne prosić o pięć groszy. Może pomyśleć, że kpię z niego lub tak nisko upadłem żebrząc od wszystkich po pięć groszy. Pożyczyć większej ilości nie mogę, bo nie będę mógł oddać i nie wiadomo, czy będzie miał. Zresztą bezsensownie jest pożyczać więcej pieniędzy, jeśli potrzebuje się tylko pięciu groszy. Dawno go nie widziałem i jakże tak naraz prosić o pożyczkę. Ma przecież żonę, dzieci — o to- powinienem zapytać. Tak też zrobiłem.
Idę ciągle w stronę kina. Patrzę uważnie na jezdnię, potem na chodnik i tak na zmianę. O, gdyby ktoś zgubił pięć groszy, miałbym czyste sumienie — mógłbym je sobie przywłaszczyć — nikt przecież na tym nie straci. Mogłoby zgubić ten pieniądz dziecko,
urzędnik, panienka, a nawet emeryt. Powtarzam: nikt nie. straci na tym. Byłby to dla mnie miły widok: pod płotem leży pięć groszy, takie samotne i nikomu niepotrzebne. Mam kilka drobiazgów: scyzoryk, grzebień — ale spieniężyć ich nie mogę... Po cenie rzeczywistej wartości przedmiotów tych nikt nie kupi, bo ma swoje, a zaproponowanie kupna tego wszystkiego za pięć groszy będzie poczytane za wariactwo. Nie mam wyjścia. Dlatego idę i szukam, wciąż wypatruję upragnionej monety, ale na próżno. Pięć groszy, pięć groszy — wszędzie słyszę te słowa. Nawet przejeżdżający tramwaj kpi ze mmie, on kosztuje dwadzieścia groszy, a mnie jest potrzebna jedna czwarta tego... Sięgnąłem ręką do kieszeni. O! — krzyknąłem ucieszony. W tejże chwili radość prysła, był to żeton ze stołówki studenckiej, trochę większy od dziesięciozłotówki. Kosztował pięć złotych, a w tej chwili jest absolutnie bez wartości. Przychodzi mi tysiące najróżniejszych myśli do głowy. Wskoczyć do tramwaju i skraść jakąkolwiek monetę konduktorowi z torby? Może grzecznie poprosić dobrze ubranego pana o datek (znowu
o pięć gTOsizy nie mogę go prosić, bo uzna mnie za wariata)? Pan ten rzuci mi na pewno więcej niż pięć groszy i jeśli przyjmę, będzie to zdzierstwo z mojej strony, wręcz nieuczciwość. Potrzeba mi przecież tylko pięciu groszy. Zaczynam się złościć. Diacze-
go w ogóle produkują pięciogroszówki? Dochodzę jednak do wniosku, że gdyby nie produkowano monet pięciogroszowych, najmniejszą monetą byłaby dziesięciogroszowa. Moja sytuacja pozostałaby bez zmian. Musi istnieć najmniejszej wartości moneta — zawyrokowałem zrezygnowany.
Stanąłem przed kasą kina. Machinalnie sięgnąłem do kieszeni i w garści podałem pieniądze prosząc o bilet. Kasjerka zagarnęła monety do szuflady wydając żądany bilet. Nie wiem, czy nie chciało się jej liczyć albo zapomniała. A może uwierzyła mi? O, łatwowierna! Mogło przecież brakować więcej: pięćdziesięciu groszy, złotówki, dwu złotych i.td. Nie mam pojęcia, oo się złożyło na to, że otrzymałem bilet bez pięciu groszy. Jestem zupełnie przybity, nie wiem, co
0 tym sądzić. Ale wciąż myślę. Pomyślcie
1 wy — z pewnością odkryjecie prawdę. To na pewno bardzo prosite, ale ja jestem dziś taki zmęczony tym wszystkim, że naprawdę nie mogę już zupełnie myśleć.
Światło sączyło się do przedziału z korytarza przez kolejową firankę, nieszczelną i w kilku miejscach mocno przetartą. Przy oknie siedziała kobieta w średnim wieku
0 nieprzeciętnej tuszy. Nogi podkurczyła pod siebie, mimo to izajmowała prawie całą ławkę. Naprzeciw niej tkwiły nieruchomo dwie kobiety, z sylwetek rozpoznać było można, że pochodziły ze wsi lub z prowincjonalnego miasteczka. Obie obładowane tobołkami
1 koszykami różnej wielkości i kształtu. Na kolanach jednej z nich leżał chwilę kilkuletni chłopczyk, potem zszedł na podłogę i odtąd bez przerwy wiercił się potrącając wszystkich w przedziale. Nikt się jednak nie oburzał, nie próbował nawet reagować, podróżni byli półsenni i zmęczeni. Panowała atmosfera zupełnego neutrum, gdyby można było tak określić sytuację, w której nic się nie dzieje, z której nic nie wynika, która nie ma zdarzeń. Ot, kilka osób rzuconych
T
przypadkowo, w to pudełko wagonu, osób I
tak obojętnych w stosunku do siebie jak .
jednakowo szare jabłka, gdy leżą na tacy.
Chcąc dalej porównywać, to wiercący się chłopczyk byłby jak mucha w ciągłym ruchu, a wcale nie uciążliwa. Mucha, od której nikt się nie opędza, mucha łagodna i omijająca nasze najczulsze miejsca. Pół- I mrok sprzyjał, dopełniał tę atmosferę, powielał postacie niezdecydowaną barwą, wydobywał je tylko w zarysach, w dwuwy- miarze, bez szczegółów.
Krzysztof siedział przy drzwiach po stronie pokaźnej kobiety, od czasu do czasu zerkał na jej stopy dotykające jego biodra. Kurczył się w sobie, przyciskał do ściany wagonu — ale im więcej robił wolnego miejsca, tym bardziej stopy przesuwały się w jego stronę. Widocznie niewygodnie było otyłej kobiecie, bowiem korzystała z każdej luki, jaką wyczuwała stopami. Słowem, stopy dotykały go bez przerwy; kilka razy otrząsał ¡się nerwowo, ale na próżno. Nie wyszedł jednak ani na chwilę z przedziału w obawie, że straci siedzące miejsce. Tymczasem zbliżano się do jakiejś stacji — mi- j gały światła jasno oświecające na moment przedział. Chłopczyk, zmęczony wierceniem się, wrócił na kolana matki. Pociąg przystanął, wyjątkowo łagodnie i miękko. Krzysztof odetchnął z nadzieją. Może pozbędzie się tych masywnych nóg, jeśli ktoś nowy
wejdzie do przedziału. Zerknął przez szybę na korytarz: stał tam żołnierz oparty o ramę okienną. Krzysztof rozsunął do końca firankę ozdobioną czarnym napisem PKP. Może wreszcie żołnierz zobaczy, że są wolne miejsca, może przypomni, że należy usiąść. Ale żołnierzowi nie śpieszyło się wcale do siadania, zapalił papierosa i zaciągnął się beztrosko.
— Czy jest wolne miejsce? — rozlega się naraz w półmroku dźwięczny, metaliczny głos.
W przedziale stała drobna dziewczyna z dużą walizką. Wstał, lekko zachwiał się stawiając dużą walizkę na półce. Niezdecydowanym gestem wyciągniętej ręki wskazał podkurczone nogi okazałej kobiety. Nogi, powoli, niechętnie, opuściły się na podłogę przedziału. Przybyła powiesiła płaszcz i usiadła natychmiast otulając nim głowę. W uszach Krzysztofa dźwięczało jedno, przed chwilą wypowiedziane zdanie: „Czy jest wolne miejsce?”... Pamięta te słowa, ich intonację, barwę. Te dźwięki odbiły się od niego jak dalekie, bardzo dalekie echa — wierne samym tylko dźwiękiem, o zniekształconej, innej treści. To mógł być tylko jej głos, tylko jej gest — od tamtych czasów przeżył wiele, ale nigdzie nie spotkał takiego głosu, takich gestów, tej kobiecej w zachowaniu się werwy nie do podrobienia. Zawsze chciał, aby któraś z tamtych dziew
cząt, była podobna do niej. To był na pewno jej głos, to na pewno Alicja. Powinien wyjść na korytarz, stanąć w otwartym oknie, ochłonąć. A jeśli to nie o*ia, może miał najzwyklejsze złudzenie. Alicja kilka lat temu przerwała studia i wyszła za mąż. Prawdopodobnie dobrze jej się powodzi — jej mąż jest inżynierem, buduje tamą wodną w Bieszczadach. Alicja w głuchym zakątku, na tle dzikiego krajobrazu. Alicja w takiej dziurze, ona, którą na studiach podziwiały wszystkie wydziały... Alicja tam, w tej kramie dzikiej, gdzie nie można nawet pójść na kawą, nie można potańczyć... Nigdy nie był w Bieszczadach — zawsze wolał morze. Podobno jednak w Bieszczadach jest ładnie, większość jego kolegów wybierała się tam w każde wakacje. Alicja też mogłaby tam pojechać na wakacje, ale zamieszkać na stałe w Bieszczadach; ona ze swoimi upodobaniami i temperamentem. Nie mógł tego zrozumieć. Odwrócił się w stronę nowo przybyłej, wrył się wzrokiem w zwisający płaszcz. Głowę musiała mieć lekko pochyloną, bo część płaszcza sterczała wysunięta na tej wysokości. „Nie chce, abym ją poznał” — myśl ta nie dawała mu spokoju. Nie, to niepodobne do Alicji, ona nie wytrzymałaby długo. Miała tę cechę dziecka, że nie skłamała bez rumieńca, a jeśli chciała coś udawać, to po kilku minutach udawania parskała śmiechem. Nie powinna się go
bać — już teraz wszystko między nimi bez sensu. Minęło kilka lat, ona ma swoją rodzinę, on swoją. A samych wspomnień nie mogła się bać Alicja — niewielu rzeczy w ogóle się bała. Taką ją pamięta. Może zmieniła się? Podobno ma teściową pury- tarikę i dewotkę. Nie. Raczej jej wpływowi wszyscy ulegali, jej naturze nieskrępowanej i nie dbającej o pozory. Krzysztof wiercił się niespokojnie, być może, że zauważyła to jedna z kobiet, bo wlepiła w niego dużą, podłużną twarz. Nowo przybyła nie dawała żadnego znaku życia, siedziała bez ruchu wtulona w płaszcz jak przedtem. Wtedy też tak siedziała kamienna, podczas ostatniej ich podróży. Cztery lata temu jechali z ferii na uniwersytet. W malutkim miasteczku czekali trzy godziny; noc była chłodna, ale mimo to wyszli z poczekalni, gdzie było tłoczno i 'czuło się obrzydliwy zapach papierosów zmieszany z ludzkim potem. Wiedzieli oboje, że wszystko między nimi skończone, nie mówili jednak o tym ani słowa. W tym nie znanym, malutkim miasteczku powiedziała mu, że za miesiąc przerywa studia i nigdy już nie wróci. Błagał, zaklinał i całował jak szaleniec — zapewniał o swojej miłości. Przyrzekał pomoc materialną, niech, na miłość boską, nie przerywa studiów. „Jestem ciebie niegodna” — przywoływał z pamięci jej słowa. Nigdy nie dowiedział się, co miała na myśli. Na tej stacyjnej ławce
Alicja płakała. Alicja, która uchodziła na uczelni za nieprzeciętną cyniczkę i cwaniaczką. Ona płakała wtulona w jego ramiona. Był wtedy zadowolony; tak, zadowolony. Widocznie naprawdę jej nie kochał, jeśli wystarczyła mu satysfakcja, że widzi ją płaczącą, upokorzoną. Może i stąd tamto zadowolenie, że Alicja wreszcie nie wytrzymała, a jej cynizm, który ciągle go martwił, okazał się najzwyklejszą pozą, najpewniej samoobroną. Zamiast za miesiąc, Alicja wyjechała za trzy dni. Dowiadywał się coś niecoś o niej od wspólnych znajomych, którzy na jej temat zagadywali go często. Udawał, że nie obchodzi go jej los. Udawał, a słuchał wieści o niej z bijącym sercem; szukał pretekstu, aby spotykać się z ludźmi, którzy mogli mu cokolwiek o niej powiedzieć.
Znowu wróciło przeświadczenie, że postać obok pod płaszczem — to Alicja. Nie wiedział, co powinien w tej chwili zrobić. Powinien zrobić cokolwiek, żeby upewnić się, czy to Alicja — musi się upewnić. Może ona ma rację. Spotkanie i rozmowa zburzy ich spokój, ustalony tryb życia. Wstał i cichutko wyszedł na korytarz, w przejściu obejrzał się ukradkiem przez ramię, ale postać pod płaszczem ani drgnęła. Nogi okazałej kobiety zwisały dotykając podłogi, a podłużna twarz innej znowu wrzynała się w jego sylwetkę. Na korytarzu w dalszym
ciągu stal żołnierz. Powinien nawiązać z nim rozmowę, rozmawiać o byle czym,
0 czymkolwiek, żeby tylko nie myśleć o Alicji. Ale Krzysztofa irytowała ta beztroska, dobroduszna twarz żołnierza. Stanął przy oknie obok. Znowu wracał obraz Alicji. Alicji roześmianej, Alicji płaczącej, Alicji płatającej figle, Alicji zamyślonej... Wiedział doskonale, że na długo odszedł od niego spokój — że musi to wszystko jakoś rozwiązać, wyjaśnić. Zawsze najgorsza była niepewność. Teraz ucieszył się, że ten ekspres wlecze się jak żółw. Będzie miał dużo czasu. Odszedł na koniec wagonu — coraz więcej świateł, które na kilka sekund głuszyły jego chaotyczne myśli.
Powoli, łagodnie znowu pociąg przystawał. Zaczął przyglądać się stacji — jakże już niedaleko, to przecież przedmieście. Szybko wrócił do przedziału, zostawiając otwarte drzwi, wpadł celowo jak bomba, z szumem
1 trzaskiem, aby zwrócić na siebie uwagę. Rzeczywiście wszystkie kobiety poruszyły się, postać zza płaszcza wychyliła się rozglądając. Jeszcze raz stwierdził w podnieceniu, że to Alicja, to musi być Alicja. Nikt nie może mieć takiej twarzy, takiej sylwetki, takiego głosu. Te same rysy, nos, usta wąskie do ostatnich granic, gdyby były jeszcze węższe, byłyby już brzydkie. Oczy niewielkie, ale silne, świdrujące jak zawsze — nie mógł nigdy długo znieść jej wzroku.
Wszyscy na studiach dziwili się, że potrafił ujarzmić tego szatana, on, który nie był don- żuanem, który nie uchodził nawet za przystojnego. Dzięki Alicji urósł w oczach wszystkich. Krzysztof zebrał myśli. Musi w tej chwili coś do niej powiedzieć, musi usłyszeć jej głos, upewnić się, czy to naprawdę ona.
Minęło kilka minut i pociąg znowu ruszył, dojeżdżali do końcowej stacji. Co teraz zrobi, jak się zachowa... Naraz zaczął się bać tej końcowej stacji. Dlaczego tak szybko dojechali... A jeśli to naprawdę Alicja... Nie, nie, ta dziewczyna nie jest Alicją, nie może nią być — to najzwyklejsza imaginacja. Musi stąd odejść, odejść jak najszybciej, bo jeśli okaże się, że to naprawdę Alicja... „Nie, nie, to nie Alicja” — powtórzył w myśli po raz nie wiadomo który. Musi natychmiast wyjść z pociągu... W głowie poczuł niesamowity chaos, a w płucach duszność. Musi jak najszybciej wyjść na powietrze... Najszybciej... To nie może być Alicja...
Wreszcie pociąg stanął. Krzysztof szybko chwycił swój płaszcz i roztrącając wszystkich po drodze, przepychał się do wyjścia. Przez peron prawie przebiegł, miał nieokreślone, dziwne uczucie, że ktoś go goni, że on od czegoś ucieka. Kiedy wyszedł z dworca, odzyskiwał powoli zadowolenie i spokój, wracała energia i werwa, z jaką stawiał zdecydowane i równe, prawie żołnierskie kroki.
P oznałem ją w pociągu, na trasie, którą zawsze jeżdżę z domu na miejsce pracy. Przed poznaniem Iwony podczas każdej podróży wstępowała we mnie nadzieja, że spotkam właśnie teraz swoją dziewczynę. Po prostu odnajdę ją w którymś z przedziałów lub na korytarzu i przywitam jak dobrą znajomą — na pewno odtąd nie rozstaniemy się nigdy. Wiele dziewcząt widywałem w pociągu — nie śmiałem nigdy zaczepić, bo były zbyt ładne albo tak brzydkie i niechlujne, że budziły we mnie odrazę. Trwało to kilka lat. Wciąż byłem samotny i ciągle myślałem o swojej dziewczynie. Jeździłem z nią w przedziale drugiej klasy, w korytarzu pierwszej klasy, dopóki nie wygonił nas stamtąd konduktor. Potem ona odchodziła i ja znowu tęskniłem za podróżą. Nie mogłem doczekać się, kiedy skończę pracę i wsiądę do pociągu. Nigdy nie pytałem jej
o imię ani o zawód, nie wiedziałem też, gdzie
mieszka. Cieszyłem się jak dziecko, że podróżuje tylko ze mną. Kiedyś spóźniłem się na pociąg osobowy, dlatego do pierwszego przystanku musiałem jechać na dachu wagonu towarowego. Wtedy także była ze mną, miała na sobie niebieskie, obcisłe spodnie i czarny szeroki sweter, który rzucał cień zasłaniając mnie przed wzrokiem służby kolejowej. Potem znowu następowały nasze normalne podróże drugą klasą. Podróżowaliśmy na stojąco, ustępując miejsca innym. Tak trwało dwa lata. Potem któregoś dnia powiedziałem do niej pierwsze słowo. Wtedy spostrzegłem, że zmieniła się bardzo z wyglądu, jest też inaczej ubrana. Niedbale opiera się o ramę okna, opowiada swoją przygodę z wycieczki górskiej. Potem powiedziała mi, gdzie mieszka i pracuje. Odtąd jeździłem samotnie. Niecierpliwie rozglądałem się, ale mojej dziewczyny nigdzie nie było. Podróże stawały się teraz niespokojne i nerwowe. Dlaczego przestała ze mną jeździć?
W końcu straciłem nadzieję, że wróci na moją trasę. Zdecydowałem się napisać list. Po kilku dniach otrzymałem odpowiedź: różowa koperta i wielkie wykaligrafowane słowa. Moja dziewczyna jest w małym miasteczku, pracuje od ósmej do trzeciej, chodzi czasem z chłopcami na kawę. Na pewno kłaniają się jej wszyscy znajomi. Moja dziewczyna jest z innymi ludźmi — uświa
domiłem sobie. Któregoś dnia pojechałem do niej pośpiesznym pociągiem. Irytował mnie stuk kół, irytowali i złościli ludzie. Po którejś stacji zostałem sam w przedziale. Tkwiłem w pudełku wagonu jak zapałka rzucona z kąta w kąt, przy silniejszym wstrząsie za-, padałem się daleko, w jakieś głębokie dno. Kiedy myślałem o niej wesoło, byłem na wierzchu, gdy stawała przede mną jakaś ob-. ca dziewczyna, wtedy kurczyłem się w sobie, malałem. W końcu zmęczyłem się takim stanem i byłem zupełnie wyczerpany. Powoli cały zamieniałem się w czekanie.
Pierwszy raz jechałem do dziewczyny, która podróżowała ze mną, zawsze zostawialiśmy wszystko za sobą. Teraz ona tkwiła gdzieś nieruchomo, a ja wlokłem się do niej powoli. Pełzałem jak żółw. Nie były to już nasze szaleńcze podróże — ona zawsze mówiła, dlaczego pędzimy tak szybko, jeszcze zgubimy się. Na stacji wysiadałem, ona zostawała w pociągu. Kiedyś chciałem jechać z nią dalej, ale powiedziała, że to nie ma sensu i w ogóle tak będzie najlepiej, jak jest. Wierzyłem jej: czuję jak pociąg zatrzymuje się na stacji. Ona stoi na peronie. Czeka na mnie — pomyślałem — to bardzo dobrze, że czeka. Pocałowałem tak niezgrabnie jej dłoń, że ludzie obruszeni spojrzeli na nas. Wziąłem pod rękę i ruszyliśmy. Wtedy spostrzegłem, że moja dziewczyna jest kulawa, a może nawet ma protezę,.
Głośno stąpała chorą nogą. Bałem się, że zagłuszy moje słowa, dlatego mówiłem tylko w przerwie między odgłosami kroków. Jąkałem się i przerywałem w połowie zdania. Ona wesoło opowiadała o swojej mamie i bardzo niegrzecznym braciszku. Stąpając kulawą nogą odchylała się trochę ode mnie — powoli i ja szedłem pochylony w jej stronę. Szliśmy jak marynarze, podobał mi się ten spacer, ale ona po chwili skarciła mnie wzrokiem. Wtedy znowu zacząłem iść prosto, pocąc się uczepiony jej ramienia. Szliśmy brzegiem kanału. Woda miała połysk metalu i ciężar metalu. Od jej powierzchni unosiło się zimno. Myśl moja coraz częściej wracała do naszych wspólnych podróży koleją. Tam miałem jej twarz, niebieskie oczy, włosy, czekała na mnie w pociągu radosna. Teraz wlokła za sobą martwą nogę jak kłodę i szarpała za rękaiw co krok. Pociłem się coraz potworniej, w odstępach sekundowych było mi lodowato zimno i piekielnie gorąco. Jak gdyby nic nie przeczuwając, pytała spokojnie i grzecznie
o moich rodziców, o wyniki w sporcie. Od pewnego czasu zaczęliśmy biec. Wbrew moim przypuszczeniom znacznie mnie wyprzedzała. Nie wiem, jak długo trwał ten bieg, bowiem straciłem poczucie czasu. W końcu stanąłem wyczerpany. Była świeża i nie zmęczona jak przed rozpoczęciem „spaceru”. Postanowiłem nie mieć litości, na usta
cisnęło się tysiące wymówek. Staliśmy na moście oparci o poręcze, na dole stygła rzeka, na powierzchni której paliły sią dwie świece, odbicia latami. „Muszę iść” — wykrztusiłem. „Wiedziałam, że tak się skończy” — szepnęła bez żalu. „Już wielu chłopców do mnie przyjeżdżało, z nikim jednak nie odbyłam tak cudownego spaceru, to było tempo” — mówiła zachwycona.
Odtąd nudzę się w podróży, oglądam łydki i wpatruję się bezmyślnie w wymalowane mniej lub więcej podróżne elegantki. Swojej dziewczyny nie spotkałem już nigdy. Ona przestała podróżować.
Jf o ukończeniu szkoły podstawowej w zapadłej wsi, chwycił w rękę tobołek i wprost od pasienia krów ruszył do miasta, prawie jak bandos w poszukiwaniu pracy. Wyruszył na dalszą edukację. I właśnie wtedy, jako czternastoletni chłopiec, przeżył największe zdziwienie: dostał się do szkoły średniej. W domu przyjęto tę wiadomość z ulgą. W gimnazjum nie był ani najlepszym, ani najgorszym. Otrzymał stypendium, które było jego głównym źródłem utrzymania, a czasem ciotka przesyłała kilkaset złotych, trochę pomagał mu dobroduszny ksiądz, któremu kiedyś w ich parafii służył do mszy. Na studia wybrał się w podobny sposób jak do szkoły średniej, nawet nikogo z rodziny nie powiadomił. Był naprawdę wolny i wydawało mu się, żył zresztą w tym przekonaniu, że nie będzie od nikogo zależny. Po egzaminie uniwersyteckim przeżył jeszcze jedno wielkie
zdziwienie: przyjęto go na pierwszy rok filozofii. Całe pięć lat studiował jako jeden z najsłabszych w oficjalnej klasyfikacji dziekanatu. Jednak niektórzy profesorowie osobiście bardzo cenili jego rzadko spotykany typ inteligencji, ale nawet oni stawiali mu na egzaminie najwyżej stopień dostateczny. Nigdy nie opanował minimum materiału egzaminacyjnego, za to ma wszystkie zagadnienia miał swój „filozoficzny” pogląd, wcale nie poparty naukowymi argumentami, wcale nie cytowany wyjątkami z ksiąg filozofów. Być może, zadziwiał profesorów swoją niespotykaną, inną inteligencją — w każdym razie, zdawał z roku na rok, gdy inni jego koledzy, pilniejsi i zdolniejsi, repetowali nawet po kilka lat. Podczas swoich filozoficznych studiów oblał tylko jeden egzamin, a mianowicie z wyszkolenia wojskowego. Nigdy nie miał szczęścia do tego przedmiotu. Na egzaminach, zamiast opisywać rodzaje broni, wykładał bezsensowność wojen i coś w tym rodzaju. Z tego przedmiotu ścinano go bezlitośnie — jednak na egzaminach poprawkowych zaliczano z machnięciem ręki.
Po zdobyciu dyplomu magisterskiego pojechał szukać pracy, ale o pracę nie było łatwo, zwłaszcza z tym jego filozoficznym wykształceniem. Uparł się pracować gdzieś na prowincji, najchętniej w instytucji upowszechniającej kulturę czy wiedzę. We
wszystkich instytucjach, do których trafiał, zaraz na wstępie pokazywał swój dyplom uniwersytecki. Mimo to nigdzie nie chcieli go przyjąć. Potem nagle spostrzegł, że popełnia błąd wspominając o dyplomie magistra filozofii. Na prowincji siedziało już tylu fachowców z wieloletnią praktyką i wykształceniem podstawowym lub niepełnym średnim, że jak ognia bano się konkurencji świeżo upieczonego magistra.
Wreszcie otrzymał pierwszą posadę. Po trzech miesiącach poszukiwań został przyjęty do> tego biura. Wcale nie dlatego, żeby nadawał się tutaj lub miał jakieś znamienne cechy na wzorowego urzędnika. Po prostu spodobał się dyrektorowi. Pomogło mu w tym trzymiesięczne doświadczenie — zrobił na dyrektorze wrażenie człowieka niezwykle ograniczonego i bez ambicji. To poskutkowało. Po objęciu posady stwierdził z przerażeniem, że jest gorzej, niż przypuszczał. Zrozumiał, że nie nadaje się do żadnej pracy zawodowej, szczególnie do jakiejkolwiek pracy biurowej. Nie ma inicjatywy, nawet w najbłahszej sprawie — za długo medytuje nad pokonaniem najmniejszej trudności. Nie mógł poradzić sobie ani w pracy papierkowej, ani z interesantami. Z interesantami najczęściej się zgadzał, dzielił ich poglądy i popadał wciąż od nowa w kolizję ze swoim pracodawcą. „Brak mi szybkości” — mówił często do siebie z nie
zadowoleniem. „Precz z filozofią, precz z logicznym rozumowaniem” — wyrzucał sobie poirytowany niepowodzeniami. Nigdy jed- dnak nie mógł pojąć zasad myślenia i postępowania swoich przełożonych i kolegów biurowych. Znowu przychodził stan rezygnacji, że nie nadaje się do niczego w życiu, nawet do najłatwiejszej pracy.
W biurze tym pracował już rok i dziwił sią wiele razy, że nie zwolniono go jeszcze. Przecież z każdego polecenia, jakie powierzono mu do wykonania, nigdy nie wywiązał sią zadowalająco. Był coraz bardziej przekonany, że z powodu jego nieudolności, przestano sią w biurze z nim liczyć, że traktowano go jak powietrze, często jak natręta. „Jestem bezużyteczny, nikomu niepotrzebny, do niczego się nie nadaję” — powtarzał do siebie bez przerwy. A jednak... Dlaczego po roku jego zupełnie bezużytecznej pracy nie zwolniono go jeszcze, nie udzielono' mu nigdy ani jednej nagany, nie usłyszał nawet najmniejszego słowa niezadowolenia od przełożonych. Przecież biuro nie miało z niego żadnego pożytku, a o tę jego posadę zabiegało już wielu zdolnych i energicznych. Pragnął z głębi duszy, aby wreszcie zacząć pracować pożytecznie, przyczynić sią do blasku swego urzędu, jakim świecił w mieście. Po tylu nieudanych zadaniach bał się jednak zgłaszać do dyrektora lub kierowniczki z prośbą o nowe polecenia.
Powoli przychodził stan samoudręczenia wewnętrznego, niezadowolenia z samego siebie. Kulił się w sobie, chciał zmaleć, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Kurtuazyjne pochwały znajomych spotykanych w mieście dopełniały reszty.
— Wasze biuTo znowu zajęło przodujące miejsce, moje gratulacje, panie Stanisławie — mówił referent miejscowej Rady Miejskiej, siwiejący już Jan Pieski.
— Panie Stanisławie, jak to dobrze, że pracuje pan w tym biurze, tyle zaszczytu przynosi ono miastu — powtarzała często pani Karska, tutejsza aptekarka.
Nie lubił spotykać tych buńczucznych i wiecznie zadowolonych znajomych — irytowali go i gniewali swoim wewnętrznym spokojem. Były jednak chwile, że zazdrościł tym statecznym obywatelom miasta, w którym mieszkał od roku. Często nawiedzało go marzenie, aby wyrwać się stąd i pojechać gdzie indziej, po chwili uświadamiał sobie, że dokądkolwiek pojedzie, wszędzie będzie jednakowo lub bardzo podobnie. Więc nadal codziennie przychodził do swego biura. Z domu wyruszał pewny siebie, pogwizdując bezmyślnie, problem zaczynał się dopiero przed ogrodzeniem, za którym mieściło się biuro. Kiedy zobaczył bramę, odchodziła beztroska i zobojętnienie; skradał się po cichu, na palcach, miękko — zawsze starał się wejść niepo
strzeżenie. Nie było to jednak proste. W korytarzu siedział woźny, któremu z jakimś nieokreślonym uczuciem, prawie z prośibą o przebaczenie mówił „dzień dobry” i zawstydzony szedł dalej. Wtedy następowało najgorsze: wszyscy urzędnicy wychylali się ze swoich pokoi i wiercili go wzrokiem niemiłosiernie. Wszyscy oni tacy zasłużeni i szanowani przez dyrektora i całe miasto. Mieli nad nim przewagę — byli pożyteczni, stanowili chlubę biura. A on, on się nie liczył. Nie powiedzieli nigdy do niego ani jednego przykrego słowa, nigdy go nie krytykowali. Patrzyli tylko dumnie i wyniośle ponad jego skuloną postacią. Ich wzrok był dla niego pręgierzem, pod którym wił się jak piskorz. Witali go wszyscy po kolei, według kolejności pokoi, w których pracowali. Wreszcie wchodził do swego pokoju, całował przymilnie rękę kierowniczki wydziału, starej panny o imieniu Kiaryssa. Natychmiast panna Klaryssa pozwalała mu usiąść, więc siadał grzecznie jak uczeń na egzaminie, z dłońmi równo ułożonymi na kolanach. Panna Klaryssa zaczynała opowieść o swoich najnowszych przeżyciach.
— Pan, panie Stanisławie, jest jeszcze młody, niewiele pan wie o życiu. Ja już doświadczyłam wszystkiego — w podobny sposób zaczynała rozmowę.
On siedział cicho, poruszał się niezdarnie, przywalony jej głosem.
V — Dziewczyna _ 97 _
— Nie lubią narzucających się mężczyzn, mających w swoich uczynkach jakiś interes, miłość winna być bezinteresowna. Rozumie pan, bezinteresowna — podnosiła ¡na niego swoją podłużną twarz.
Brzydkie, nieforemne usta panny Klaryssy rozchylały się jak do pocałunku. To był moment, w którym Stanisław chciał za wszelką cenę stracić swoją trójwymiarowość i bryłowatość.
— Oto, dlaczego jestem jeszcze panną, oto, dlaczego będę jeszcze długo paniną — zawahała się lekko. — Zna pan kierownika sklepu ogrodniczego, właśnie on był wczoraj u mnie. Owszem, owszem, niczego sobie, miłość miłością, ale w miarę i z sensem. A on namawia mnie do ucieczki, do wyjazdu w jakiś samotny zakątek, kierownik Sklepu ogrodniczego taki romantyczny... Przerwałam jego umizgi, bo stawały się nudne.
Teraz zsunęła lekko okulary i spojrzała wyblakłymi oczami ma siedzącego sztywno Stanisława. Czując na sobie jej wzrok podniósł twarz, ich spojrzenia spotkały się.
— Przerwałam jego umizgi miłosne, bo musiałam skończyć sprawozdanie kwartalne — przecież muszę dbać o honor biura,
o jego dobrą reputację — powiedziała usprawiedliwiająco.
Potem długo mówiła już tylko o biurze, wytykała wady swoich koleżanek-urzędni-
czek. Znał tę część jej wywodów, jak znał wstęp tych codziennych opowieści. Tylko ich środek był wypełniony romansem z którymś z kierowników sklepów lub kierowników wydziałów. Czasem wchodził w grę nawet któryś z dyrektorów. Kiedy zmęczyła się długą rozmową i podnieceniem, wysyłała go panna Klaryssa po akta do sąsiedniego pokoju. Mógł nie wracać długo, nigdy nie powiedziała ani słowa wymówki. Parma Klaryssa słuchała pilnie rozmowy, jaka toczyła się za ścianą. To jej koleżanka zwierzała się Stanisławowi w prawie identyczny sposób. Z tym, że tutaj wchodził w grę mężczyzna o wiele młodszy i przystojniejszy, bo i rozmówczyni była młodsza i zgrabniejsza. Potem zanosił znowu akta do innego pokoju. Tak spędzał czas od ósmej do trzeciej. Dziwił się zawsze, że nikt nie miał nigdy do niego pretensji.
Wszystko pozostawało nadal nienaruszone i nie zmienione. Przychodził do biura jak zawsze, skradał się na palcach, żeby przypadkiem nikogo nie urazić, nie potrącić. Starał się przychodzić możliwie najwcześniej, ale zawsze zastawał już swoje „koleżanki” i swoich „kolegów”. Witali go na korytarzu według kolejności pokoi, w których pracowali. Najpierw Bendwiłł mocno ściskał mu rękę; przy tym uśmiechu serdecznym doznawał nieprzyjemnych drgawek. Im uśmiech i słowa były serdeczniej
sze, tym bardziej bał się Bendwiłła. Wiadomo było ogólnie, że zawsze pod objawami serdeczności ukrywał niecne zamiary. Stanisław wiedział, że tak było przed jego przyjściem do biura, tak było od roku. Potem przechodził w objęcia jednorękiego Ba- rasa, który przy powitaniu potrząsał tak silnie podaną ręką, jak gdyby ją chciał zupełnie oderwać od ciała. Po ceremonii witania się z kilkoma innymi, jeszcze serdeczniej witała go panna Klaryssa i natychmiast, obrzuciwszy wyniosłym spojrzeniem stojących w drzwiach urzędników, zabierała go do swego pokoju, który był i jego pokojem pracy.
Któregoś dnia wyszedł do biura z dwugodzinnym spóźnieniem. Doszedł do wniosku, że wszystko jedno, o której tam pójdzie. W głowie szumiało mu po całonocnej pijatyce, nie był jednak pijany, możie tylko zmęczony, w jakimś stanie apatii i zobojętnienia. Na korytarzu nikt go nie przywitał, a kiedy zbliżył się do woźnego, ten wskazał drzwi dyrektora.
— Na pana od dwu godzin czeka pan dyrektor i panowie kierownicy — powiedział uroczyście, naśladując woźnego w sądzie.
W gabinecie zebrali się wszyscy kierownicy działów. Najbliżej dyrektora siedziała panna Klaryssa, która groźnie i ponuro utkwiła w nim dwa obiektywy swoich okularów. Dyrektor rozparł się wygodnie przy
biurku, z godnością spojrzał na kierowników, których podekscytowane rozmowy natychmiast ucichły.
— Dlaczego pan spóźnił się dzisiaj? — zapytał i pochylił się w jego stronę swoim potężnym ciałem.
Stanisław cofnął się w odruchowym przerażeniu. Nie zdawał sobie sprawy, czy przestraszył się słów dyrektora, czy jego ciała, które, wydawało mu się, za chwilę przygniecie go swoim ciężarem.
— Już dwie godziny czekamy na pana, panna Klaryssa niecierpliwi się, dlaczego pan się spóźnia, na jej wniosek zwołałem posiedzenie kolektywu kierowniczego.
Za dwugodzinne spóźnienie się do pracy udzielono mu jednogłośnie ostrej nagany z wpisaniem do akt.
Od następnego dnia znowu przychodził punktualnie i wszystko było jak dawniej, bez najmniejszej zmiany. Każdego dnia z lękiem mijał bramę biura, wchodził witany serdecznie przez kolegów-urzędników, potem zabierała go panna Klaryssa, wyniośle obrzuciwszy spojrzeniem wychylonych urzędników z pokoi wzdłuż korytarza. Panna Klaryssa opowiadała mu nowe przeżycia, słuchała przez ścianę zwierzających się Stanisławowi młodszych koleżanek. I tak każdego dnia od ósmej do trzeciej. Najważniejsze, że znów wszyscy byli z niego zadowoleni.
W idział stąd doskonale. Owalna twarz mężczyzny w pianie mydlanej w kwadratowym lustrze, nerwowe ruchy, którymi przeciągał pędzlem po twarzy, „Na pewno zatnie się w kilku miejscach, daję za to głowę” — pomyślał. Po chwili mężczyzna trzymał w rękach maszynkę do golenia. „Musi się zaciąć i to nie raz” — myślał Hieronim z uporem maniaka. Rozglądnął się za kobietą, ale jej nie dostrzegł. Poruszyły się otwarte drzwi szafy, zapełnione ciemnymi ubraniami, rozróżniał także rząd kolorowych krawatów zawieszonych na wewnętrznej stronie drzwi. Drzwi jeszcze raz poruszyły się i wyciągnięte zza nich ręce rzuciły na nie różową halkę. „On goli się, ona przebiera się za drzwiami szafy” — podsumował sytuację. Cholernie im się gdzieś śpieszy. Zdaje się, że ludziom zazwyczaj niepotrzebnie się śpieszy. Najpierw śpieszą się, żeby się urodzić, najczęściej aku
rat nie w porę, zawsze trochę za wcześnie; potem cholernie się śpieszą, żeby umierać, też za wcześnie i nie w porę, zawsze w chwili, kiedy czegoś ważnego jeszcze się nie zrobiło, a czasem tak niewiele brakowało do osiągnięcia celu. Wszędzie ten pośpiech, zarówno ten niezależny od ludzi, jak i ten, który sami stwarzają. Z tych mądrych rozmyślań wyrwało Hieronima nagłe zgaśnięcie najjaśniejszego okna. Na pewno poszli gdzieś na oznaczoną godzinę — tak bardzo się śpieszyli. Zamknął okno i poczuł zimno, z którego przedtem nie zdawał sobie sprawy. Podciągnął kołdrę pod szyję i wtedy zdziwił się różowym ciałem obok. Przed pół godziną trwał w tym uniesieniu, w owej pochwale piękna, a teraz to piękno wypoczywa jak marmur przez wieki zamknięty w ¡kształty. Oto dlaczego posągi mogą tak długo przetrwać, trwają nienaruszone, bo są nieruchome. Statyczność i spokój to cechy długowieczności. I Anna byłaby długowieczna, gdyby zamieniła się w posąg, i on, i świat... Słowem, wszystko. A tych dwoje, gdyby się tak nie śpieszyli, byliby spokojniejsi psychicznie i mniej nerwowi. Nie zawsze Hieronim był tak refleksyjny. Teraz, w tym łóżku hotelowym, po zbyt żywiołowych pieszczotach, miał tę przewagę, że zdobył się na chwilę zamyślenia, wolnego, powolnego układania teoryjek. Wiedział, że nie rewelacyjnych, wiedział, że powtarza
w myśli truizmy na jakiś swój sposób. Ale teraz zaczynało mu być z tym dobrze. Wiele rzeczy, które kochał, przejął jakby trochę z przyzwyczajenia z okresu, kiedy szczerze angażował się we wszystko. Nie znaczy to, żeby teraz został suchym bezu- czuciowym automatem, o nie. I teraz miał swoje wzloty i upadki, ale już godnie przyjmował sukcesy, godnie także niepowodzenia, te ostatnie bez młodzieńczego buntu. Czy przeżycia, o ile były przyjemne, traciły teraz na sile? Nie, wcale nie. Mógł przysiąc, że spokój je potęgował, umonumentalniał... To ostatnie słowo nie podobało mu się, absolutnie mu się nie podobało. Oto druga skrajność, przeciwieństwo pośpiechu, niecierpliwości. Najlepszy jest ten cichy spokój, ów spokój bez spiżu i ciężkości, spokój ulot- niejszy, lekki jak obłoczek na jednakowo niebieskiej tonacji nieba. Mimo utrzymywanej w sobie konsekwentnej postawy, wciąż doznawał jakichś podskórnych niepokoi — nawet w owym spokoju, do którego nie mógł tak długo się przyzwyczaić. Żachnął się za ten ostatni paradoks, ale zaraz szybko pomyślał, że nie jest to chyba taki wielki paradoks. Różowe ciało poruszyło się obok, więc musiał spojrzeć. Patrzał w tej chwili wzrokiem prawie obojętnym, choć czuł, że powoli, powoli przepływa jakaś serdeczniejsza fala. Anna zamruczała coś przez sen i zrobiła ręką taki ruch, jak gdyby odpycha
ła lub odsuwała jakąś rzecz. Poruszyła przy tym szczupłymi palcami wyciągniętej dłoni, potem palce zastygły, rozchylone w przeciwne strony. Mógł to być jakiś nie znany, egzotyczny kwiat, trzeba od razu nazwać ten kwiat. Hieronim wszystko od pewnego czasu usiłował nazywać, ściśle określać. Rzecz, nawet najdrobniejsza, jeśli miała nazwę, była jakby bliższa, bardziej znana. Nazywał sytuacje, zjawiska, .a nawet najdrobniejsze kilkuminutowe figurki, jak palce, na które patrzał w tej chwili. Naraz ów różowy kwiat z czerwonymi pączkami paznokci zgasł, niknąć pod kołdrą. Hieronim uśmiechnął się z czułością. Oto najintymniejsze chwile, kiedy Anna śpi, żadne słowo nie przyczynia się do dystansu i najdelikatniejsze ruchy tego różowego ciała, to ruchy przez sen. Te gesty bezinteresowne, same dla siebie będące istotą i sednem, nic nie wyrażające na zewnątrz. „Te gesty, wysłan- niki snu” — podobało mu się to określenie. Teraz rozpoczął w myśli rozprawianie o gestach, zbyt hojnych u ludzi, o gestach natrętnych i tylekroć zupełnie niepotrzebnych. Ludzie przeładowują się gestami, wypełniają nimi swoje dni, stają się jak marionetki oddające myśli ruchami. Tylko przez sen jest umiar, takt i delikatność gestu. Nie, nie to, żeby gesty były niepotrzebne, ale one zdewaluowały się, stały się już nic nie znaczącym, czczym przyzwyczajeniem. Za
pomniało się o pierwotnych wartościach naszych gestów; owe zdejmowanie kapelusza, witanie się, zapraszające wyciągnięcie ręki i najbardziej teatralny gest, ¡niejako gest mocarz, to oklaski, najprzeróżniejsze oklaski, z najprzeróżniejszych okazji. Hieronim poczuł zmęczenie ręki, (którą podpierał głowę, więc opadł miękko, bezwładnie na pościel. Czuł jak krew z powrotem spływa do dłoni i palców. Chciałby się trochę zdrzemnąć, wiedział o tym, że chce się trochę zdrzemnąć, ale sen jak na złość nie przychodził. „Będę miał bezsenną starość, jeśli teraz, około trzydziestki”... O czym to myślał...? O pośpiechu i gestach — jednego i drugiego trochę za dużo. Spojrzał na zegarek. Jest godzina szósta, szósta godzina późną jesienią. Wstał powoli i ostrożnie, aby mie zbudzić Anny — znowu nie mógł się wstrzymać od spojrzenia na przeciwległą, bardzo bliską kamienicę. Jak na złość, wszystkie okna jasno oświetlone, a to jedno, przed chwilą najjaśniejsze, jest teraz najciemniejszym, intrygującym prostokątem z krzyżem ramy okiennej. Bardzo im się śpieszyło, więc gdzieś poszli: do teatru, do kina, do opery, a może tylko do kawiarni. To nie ważne, gdzie poszli, to zupełnie bez znaczenia. Zapalił papierosa i wrócił do łóżka. Ułożył się na samym brzegu, równo z jego krawędzią, więc jakby tworzył górną przybudówkę, jakby się spoił z tym łóżkiem, przedmiotem
prawie uczłowieczonym, jak ¡najpotrzebniejsza część garderoby, łóżko to przecież nieodłączny towarzysz człowieka. W tej myśli nie ma nic z potocznej wulgarności — łóżko to taki niezbędny rekwizyt, który, jeżeli się uprze, zostanie na plecach jak garb, bardzo bolesny garb. Józef od pięciu lat nie rusza się z łóżka, więc łóżko w niego wrosło... Tyle dawnej, zewnętrznej energii Józefa przeszło w statyczność. A tych dwoje z naprzeciwka, jak oni się strasznie śpieszyli. Hieronim wzdrygał się patrząc na jego szybkie ruchy przy goleniu. „Musiał się zaciąć, na pewno się zaciął i to nieraz” — powtarzał. Zapewne poszli do opery, mimo pośpiechu znać było, że starannie przygotowują się do wyjścia. Nie mogli się znać zbyt długo, wszystko wskazywało na przypadkowość. Ten szczupły pokoik, jej duża walizka, z której wyjmowała bieliznę. To bardzo źle, że poszli do opery. Opera jest za idealna, za piękna i idealna. Ta układność wszystkiego, począwszy od nóg aktorek, poprzez wszystkie inne rekwizyty, a skończywszy na dostojności śpiewu; śpiewu szczytów, zła i dobra. Nie powinni iść do opery. Znają się od niedawna i, wbrew pozorom, dla nich niezmiernie ważne są nawet drobne szczegóły. To operowe uwypuklanie wszystkiego; tam każdy pyłek to symbol, jest wielki i natrętny w tej specyficznej operowej scenerii. W taki wieczór nie powinni iść do
opery. Ani teraz, ani osiem lat temu, w żaden poprzedni wieczór. W operze są same skrajności, tylko skrajności, nad którymi góruje natrętność i patetyczność. Jeżeli dwoje ludzi nie zna się zbyt dobrze, nie powinni iść na przedstawienie operowe. Dnie i wieczory są jednakowym tłem dla wszystkiego, trzeba tylko umiejętnie rozmieszczać na nim własne czyny, nawet wzruszenia. Nie wolno rezygnować z przeciągającej się atmosfery intymności. I osiem lat temu dnie i wieczory były jednakowym tłem dla zdarzeń, wypadków, przeżyć. Anna odrzuciła kołdrę ruchem przez sen; nie wiadomo, który już raz popatrzył na jej różowe ciało. Na to za bardzo różowe ciało. W pokoju było chłodno, więc powinna się zebrać nad nią lekka mgiełka pary. Kran cedzi powoli krople; w równych, dokładnie wymierzonych odstępach czasu spada z dźwiękiem opyłek wody. „Kropla to taka iskra wody” — zabrzmiał w głowie Hieronima jego głos sprzed lat. Już wtedy lubił się bawić w zaskakujące porównania. Pokoik był jeszcze szczuplejszy i wszystko w nim w nieładzie, w przeciwieństwie do tego. Ściany zawieszone fotosami rozbawionych zwierząt i aktorek filmowych. Lubił zawsze zdjęcia. Siedział przy stole z nogami założonymi na ramę okienną i zwycięsko patrzył w świat. A potem niedbale oglądał zdjęcia Leny z Zakopanego. Pewny siebie i pozujący na
zdobywcę, a że był w miarę dyskretny, objawiał tylko w gestach tę pewność. Musi tak się zachowywać, bo tak robili wszyscy inni, jego koledzy donżuani. Wszędzie Lena roześmiana i zadowolona, wszędzie w ruchu. Z nartami i bez nart, na sankach, bawiąca się w śnieżki z towarzystwem. Tylko tło tych zdjęć -było najgorsze, tło wszystkich tych zdjęć. Więc zaraz zazdrość szeroką ławą na niego, zazdrość, fala i potop. Czuł, jak się czerwieni, jak żarzą się jego własne uszy i najgorsze z tego wszystkiego kapanie wody, potem woda lała się ciurkiem. Lena wróciła od kranu otulając się ręcznikiem. Musi skończyć z tym tłem, z tym grubym facetem. — Co tooo... za jeden — przycisnął palcem postać grubego mężczyzny stojącego nieco za Leną. Odłożył to zdjęcie z wciśniętą, odsuniętą w głąb sylwetką grubasa. Brał po kolei następne i robił to samo. Z gestami na efekt, ze zdenerwowaniem, z pośpiechem celowo potęgowanym, też na efekt.
Lena nachyliła się nad nim, chciała go pocałować, ale odsunął się. Opuścił nogi z parapetu okiennego na podłogę. Spojrzał ukradkiem i zobaczył delikatną mgiełkę pary nad jej piersiami. Mimo zdenerwowania, przysiągłby, że obłoczek był różowy i pachniał konwaliami czy jakimś innym leśnym kwiatem. Wreszcie pozwolił się pocałować,
ale to jeszcze 'bardziej wzbudziło w nim sprzeciw.
— To tatuś, tatuś — mówiła rozbawiona wracając do umywalni.
Siedział naburmuszony i sztywny, z wzrokiem utkwionym w kąt pokoju. Widocznie zaniepokoiła ją ta cisza, więc podeszła do niego.
— On był żonaty — powiedziała zwycięsko.
Siedział dalej nieporuszony, obok w nieładzie rozrzucone zdjęcia. Lena wzruszyła ramionami i odisumęła się kilka kroków. Lekki szelest i Anna przewróciła się na drugi bok z rękami podłożonymi pod głowę. Naciągnął bezwiednie kołdrę. „Najszczersze są gesty i czyny bezwiedne” — pomyślał za chwilę. Anna otworzyła lekko usta, niebieskie ramiączko osunęło się z ramienia. Anna oddychała bardzo nierówno, pojawił się lekki grymas na jej twarzy.
— Oj, głupiutki, głupiutki... a w ogóle to on był taki dobroduszny, stary i miał dużo pieniędzy — mówiła Lena.
Długo potem myślał, co naprawdę znaczą w jej ustach te słowa. Nie jest to przecież suche stwierdzenie faktu. Tych słów użyła jako najbardziej przekonywających argumentów, nie mogła tego powiedzieć nierozważnie. Ta prawie trzydziestoletnia, doświadczona kobieta, wiedziała, że on ma tylko dwadzieścia lat. Opuścił ręce wzdłuż
łóżka do podłogi. Ręce spływały jak dwa leniwe strumienie łączące łóżiko z podłogą.
— Jestem gotowa — powiedziała Lena.
Nie odpowiedział od razu, choć stała bliziutko za jego plecami. Trwał bez ruchu, myśli jakby stężały w jakąś ciężką masę, straciły swoją realność i dosłowność. Były ciężkim, szarym masywem. Zachował jedynie świadomość tego stanu i chciał w nim wytrwać możliwie najdłużej. Niepokoiła go i niecierpliwiła obecność Leny za plecami, a silny zapach perfum prawie dusił.
— Jaaa... też! — powiedział. Pierwsze słowo bezwiednie i przeciągle, drugie ze zniecierpliwieniem. Poszli do opery na „Śpiącą królewnę”. Nie lubił opery, szczególnie baletu. W tym momencie było mu jednak wszystko jedno, dokąd pójdą. Stanęli na chwilę przed okazałym gmachem.
— Hieronimku, śpisz? — zapytała Anna
i czuł, jak pochyla się nad nim, aby sprawdzić. Natychmiast zacisnął .powieki, jak mógł najmocniej, aż zabolało. Wstrzymał oddech i w tej sekundzie przyłapał się na błędzie. Czuł nad sobą taki sam zapach perfum. Nie pójdzie dziś nigdzie, nigdzie się nie ruszy. Za żadne skarby.
— Hieronimku, mam ci coś do powiedzenia... Śniłam...
Położyła swoją twarz na jego odkrytym ramieniu. Poczuł nieznośne łaskotanie — słowa ślizgały się po jego skórze, niemal
nabierały trójwymiarowych kształtów. Pożałował, że udał śpiącego, może rzeczywiście ona chce coś wyjaśnić, chce coś dodać, o czym on nie wie, czego nawet się nie domyśla.
Przed gmachem opery stało kilka luksusowych samochodów. Lena oglądała je w świetle neonowym, jak dziecko ogląda śliczne zabawki i chce, aby kupiono mu wszystkie naraz. W hallu poczuł się nieswojo. Wielkie, przerażające lampiony, ludzie w czarnym garniturach, ludzie poruszający się jak aktorzy na scenie operowej, tylko jeszcze niezręczniej, sztywniej, a zatem sztucznie aż do niesmaku. Kiedy ruszył środkiem wysokich luster, stwierdził ze zdziwieniem, że przechodzi jota w jotę jak inni. Przymrużył oczy, aby nie widzieć tych luster.
— Szedłeś, jakbyś kij połknął — skwitowała krótko Lena.
Hieronim był zniecierpliwiony i uciekłby gdziekolwiek, najchętniej do chłopców na wódkę. Zerknął na twarz Leny i spostrzegł w świetle warstwy pudru i różu. Jedynie oczy były żywsze. Widział zdjęcia, a na nich Lenę śmiejącą się oczami... Zdjęcia przesuwały się przed nim jak białoczarne przezrocza. Podniósł powoli wzrok na scenę i zobaczył rząd zgrabnych, idealnie zgrabnych, cholernie ładnych nóg. W czasie przerw nie ruszali się z miejsc, więc ledwie wytrwał do ostatniego aktu. Kiedy wychodzili,
stwierdził z mściwym zadowoleniem, że Lena ma przerażająco grube nogi. Spojrzał jeszcze raz, możliwie dyskretnie... Skrzypnięcie łóżka i czuje, jak Anna znowu usiadła, obciągając kołdrę na kolana. Czekał, wstrzymując myśli, kiedy Anna położy się z powrotem. Na ścianie widział jej księżycowy cień, ręce wyciągnięte przed siebie, jak gdyby chciała ruszyć po omacku. Nowe skrzypnięcie łóżka i cień przesunął się do poziomu. Jeszcze raz zobaczył nogi Leny
i był z siebie zadowolony jak nigdy, jak rzadko dotychczas. To był pierwszy jego pretekst. Potem wiele razy przychodził mu z pomocą pretekst, taki najzwyklejszy w świecie pretekst. Zawsze znajdował uzasadnienie swego postępowania. Nawet najgłupszy pretekst zabijał w nim skrupuły; bywało, że wielką moralność zabijał błahym preteksitem. To było bardzo wygodne i przyzwyczaił się do tego przez kilka lat. Coraz łatwiej mógł przekonywać samego siebie. Musiał kierować się swoimi zasadami — pomyślał o tym ironicznie. Zaczął się męczyć tą coraz bardziej drobiazgową medytacją. Był bardzo zadowolony, kiedy usłyszał następne skrzypnięcie łóżka i światło lampki nocnej spłynęło łagodną falą na niego. Anna znowu usiadła, więc uspokojony rozpoczął z nią rozmowę.
D wa tygodnie mieszkał nad morzem, w jednym pokoju z nią. Często 'bawił się jej włosami; siedział najbliżej ściany, w ten sposób robił dla niej więcej miejsca. W dzień ustawiał ją tak, aby przechodzący żołnierze z pobliskiej strażnicy nie gapili się w okno. W dnie deszczowe długo z nią rozmawia: stoi w oknie i patrzy na rozhuśtane fale, przesuwa wzrok po zielonych pasmach wzdłuż brzegu. Ona ma rozplecione włosy i każdy silniejszy podmuch wiatru przynosi mu coś, co nie jest ani dotykiem, ani zapachem — coś, co graniczy właśnie z jednym i drugim. Gdy patrzył w okno, ona wciąż stała za nim pod bukietem pi- wonii. Po każdym silniejszym jej oddechu spadał czerwony, soczysty płatek. Ona kładzie rozbawione oczy na stole, potem głowę oplecioną włosami, wreszcie twarz. Czasami recytował dla niej wiersze. W takich chwilach uniesienia najbardziej odczuwał jej
wagę, potęgę obecności. Morze rytmem fal wciąż przypominało mu o niej.
Któregoś dnia wyszedł na plażę; niebo było bezchmurne, zapowiadała się długo oczekiwana pogoda. Wyrównał swój „grajdołek” zniszczony przez nocny wiatr i nieuważnych przechodniów — bardzo troszczył się o ten domek piaskowy. Nieraz całą godzinę przesypywał piasek i dokładnie odmierzał wysokość nasypu z każdej strony. W rezultacie „grajdołek” budował zawsze za obszerny i wtedy myślał, że z powodzeniem mogłyby się zmieścić w nim dwie osoby.
Kiedy siedział w pokoju — było mu z nią dobrze. Najbardziej lubił chwile krótko przed snem, kiedy leżał już w łóżku i mówił do niej. Mógł wtedy mówić o wszystkim, wszystkiego wysłuchiwała ciekawie i w skupieniu. Czuł zadowolenie, że nie potrzebuje się bać, iż skrzyczy go za jakieś niedorzeczne poglądy; wiedział, że nigdy nic mu nie powie. Z zadumy obudziło go lekkie dotknięcie Anny — ręce wyrzuciła wewnętrzną stroną dłoni do słońca. Dochodziła pierwsza. Teraz Anna wstanie i pójdzie na obiad, a on znowu zostanie z twarzą tamtej i bukietem piwonii; zaczął bać się tej myśli, sam jednak nie wiedział dlaczego. Patrzy na Annę: wysmukła w biodrach, zgrabna; bił od niej biologizm, którego nie cierpiał, ale który każdego dnia coraz bardziej go zacie
kawiał. Znali się od kilku dni, każdego dnia spotykali się na plaży o tej samej godzinie; kiedy Anna odchodziła, nie żegnali się, szła bez słowa, on również milczał.
Od chwili poznania Anny, rozmowy z dziewczyną pod kwiatami były coraz rzadsze i krótsze, unikał jej wzroku, twarzy, do pokoju przychodził teraz zawsze po zachodzie słońca. Nigdy nie zapalał światła. Któregoś dnia odwiedziła go Anna.
— Co to za jedna? — zapytała.
— To nie znana jeszcze, 'zdolna aktorka, nie pamiętam nawet jej nazwiska — szybko skłamał — bardzo mi się podoba — dodał po chwili.
Od tamtej wizyty Anny czuł się nieswojo. Do pokoju wracał jeszcze później, wstydził się odezwać słowem do dziewczyny spod kwiatów. Anna po kilku dniach wyjechała. Krótko potem poznał Beatę, była rok po maturze. Wciąż domagała się zapewnień
o miłości, od czasu do czasu miewała napady histerii. „Jaka ona jeszcze młodziutka” — myślał... Męczył się coraz bardziej. Któregoś dnia miał dość maturzystki i jej histerycznych scen. Uciekł do swego pokoju i ucieszył się bardzo, gdy dziewczyna pod kwiatami nie powiedziała ani słowa wymówki, był jej za to wdzięczny. Odtąd nie lubił już plaży, nie chciał zawierać coraz to nowych znajomości — na długie godziny zamykał się w pokoju.
Kiedy wyjeżdża! znad morza, zabrał swoją dziewczynę spod kwiatów, dziewczynę, która miała piękną twarz, ładne usta, czarne włosy, a której nie widział nigdy na plaży. Przyrzekł jej w dzień wyjazdu, że na drugi rok 'zamieszkają nad morzem, w dom- ku z piasku, daleko od innych.
Nigdy nie wdawał się w dyskusję z winowajcą — był przekonany, że wszelkie dyskusje i wysłuchiwanie długich usprawiedliwień łagodzi przewinienie. Nie chciał ulegać żadnym sugestiom, nie mógł dopuścić siebie do stanu wzruszenia. Musiał być twardy i sprawiedliwy, obiektywny, a przede wszystkim sprawiedliwy. Owszem, wysłuchiwał zawsze wszechstronnych ścisłych relacji, nic poza tym, żadnych ubocznych opowieści, nie mających związku z wydarzeniem. Nie chciał słyszeć o rodzinie któregoś z nich, o dzieciach, o żonie czy matce. Sam kiedyś miał żonę i matkę i nikogo nie wzruszał chorobą żony czy starością matki. Służba jest służbą. Wzbudzanie w kimkolwiek litości uważał za rzecz niską i godną człowieka małego. Chciał na swoje podobieństwo kształtować dusze tych, nad którymi miał władizę, którymi się opiekował. Jakkolwiek surowo traktował podwładnych,
jeśli któregoś z nich skrzywdzono, stawał natychmiast w jego obronie. Wiedział, że chłopcy ufają mu, ale boją się jednocześnie. Wiedział, że swoim postępowaniem odgradza się od ¡nich barierą nie do przebycia. Był kontent, tak właśnie chciał. Nie mógł przecież wejść z (którymkolwiek z nich w komitywę. Nie mógł przyzwyczajać się do ich spraw, do każdego z nich z osobna. Gdyby tak się stało, przestałby być obiektywny, a przede wszystkim sprawiedliwy. Na wszystkie sprawy miał ukształtowany pogląd, zgromadzone doświadczenie podczas tylu lat pływania pod różnymi bandeTami. Nigdy nie stwarzał nawet najdrobniejszego pozoru, że on, kapitan Darus, może mieć chwile słabości czy zwątpienia. I to udawało mu się znakomicie. Załoga wierzyła w jego siłę. Być może, że poczucie bezpieczeństwa marzynarzy pod jego dowództwem brało górę nad chłodem, brakiem ciepła
i serdecznego zainteresowania, jakim każdy kapitan winien darzyć załogę.
Dwadzieścia pięć lat pływał kapitan Darus po wszystkich morzach, z tego dwadzieścia był kapitanem najprzeróżniejszych statków i stateczków. Począwszy od łupiny zrujnowanego armatora holenderskiego, który po dwóch miesiącach zbankrutował ostatecznie, a skończywszy na nowoczesnym polskim statku, oddanym pod jego dowództwo wprost po rozbiciu butelki szampana. By
wał w najprzeróżniejszych sytuacjach; chyba po stokroć zawdzięczał życie opanowaniu
i zimnemu postępowaniu według swoich żelaznych kanonów. Tam, gdzie on wszedł na pokład, ucichały własne ambicje poszczególnych członków załogi. Każdy z nich, z mniejszym lub większym oporem, stawał się jakąś użyteczną częścią statku. Powoli zamieniał załogę w jeden współdziałający mechanizm, w którym uparcie i systematycznie wycinał indywidualne ambicje. Po jakimś czasie mógł doskonale operować tym mechanizmem. Słowem, stwarzał prawie idealne małe społeczeństwo, w niczym niepodobne do społeczeństwa na lądzie.
I w tym jego, kapitana Darusa, społeczeństwie wszystko funkcjonowało wspaniale, prawie bez odchyleń, wszystko działo się według jego zamierzeń. A jednak... Mimo tej doskonałości trapiły teraz kapitana Darusa wciąż przybierające na sile, nerwowe
i niespokojne rozmyślania... A przecież teraz, po tylu latach zdawałoby się, że osiągnął wymarzony spokój i zasłużony odpoczynek.
Kapitan od roku był na emeryturze. Mieszkał w cichej i ładnej dzielnicy; latem pełno tu zieleni, dużo ogrodów a wzdłuż szerokiej ulicy kwitły kasztany, potem kasztany dojrzewały i opadały na uciechę rozbawionym bobasom. Odkąd tu zamieszkał, nikt go nie odwiedzał, on także nie bywał u ni
kogo. Latem, w ciepłe popołudnia, wychodził na spacery, oddychał świeżym powietrzem i przyglądał się z pasją gromadce chłopców, gdy w jednym z sąsiednich ogrodów spuszczała na kałużę malutką łódeczkę z kory, ozdobioną białym żaglem. W pierwszych dniach, kiedy sprowadził się tutaj, dzieci z zainteresowaniem przyglądały się mu, jego spiczastej bródce i czarnej, długiej fajce z wyrzeźbioną twarzą murzyńskiego bożka. Potem dzieci przyzwyczaiły się do niego i nie zwracał już więcej ich uwagi. Więc spokojnie odbywał swoje spacery. Szczególnie polubił jednego z chłopczyków, który bez przerwy rozkazywał swoim towarzyszom — widać było, że reszta odnosi się do niego z wyraźnym szacunkiem i jest mu we wszystkim posłuszna. Kapitan Darus stwierdził w myśli przezabawnie, jak był kiedyś podobny do tego, chyba siedmioletniego, chłopca. Tyle już razy chciał porozmawiać z tym siedmioletnim przywódcą, zawsze brakło mu odwagi. Jakie to wszystko teraz śmieszne. Jemu, sześćdziesięcioletniemu słynnemu kapitanowi Darusowi, zabrakło odwagi, aby rozmawiać z siedmioletnim chłopczykiem. W takich chwilach natychmiast wracał do swego' pokoju i zasiadał nad stosem notatek, jakie napisał w czasie dwudziestopięcioletniej służby na morzu, i tu dopiero żył pełnym najostrzejszych spięć życiem, tu, w swoim p>o-
koju, nie mógł oderwać się od postaci ze statków, którymi dowodził. Tutaj naprawdę prawdziwie przeżywał swoje upadki i wzloty, czyjeś nieszczęścia; męczyła go jego dawna oziębłość i siła. Szczególnie ta sprawiedliwość, z jaką odnosił się do ludzi, którzy byli jego podwładnymi. Teraz, po tylu latach, odżywały tamte zdarzenia ze zdwojoną, a może tylko z prawdziwą mocą. Walczył ze sobą, rozpatrywał każdy swój krok. Czasu na rozmyślania miał bardzo dużo, więc mógł z wielu dawnych zdarzeń zdać sobie sprawę. W tym pokoju rozgrywały się na j drama tycznie jsze wydarzenia, jakie kiedyś miały miejsce w jego kajucie kapitańskiej, na pokładzie, na dole w maszynowni
i pod TÓżnymi szerokościami geograficznymi. Przez długie godziny siedział sztywno nad kartkami ze swego dziennika, zapisanego drobnym, zdecydowanym i wyraźnym pismem.
W pokoju panował półmrok, kapitan Da- rus przerzucał kartki zapisane w trzydziestym ósmym. Z powodu ciemności nie mógł już czytać, więc w myśli przywoływał wydarzenia tamtego roku. Był wtedy kapitanem w służbie angielskiej, pływał na statku starego Szkota. Wśród załogi miał tylko dwóch Polaków, resztę stanowili Szkoci
i Irlandczycy. Od dwóch miesięcy Polacy starali się o powrót do Polski, w świecie było już głośno o Hitlerze, a temat wojny
nie schodził z ust. Pamięta doskonale ten dzień, kiedy „November” dopływał do brzegów Australii. Weszli do jego kajuty bez pukania. Patrzyli spode łba, ponurzy i sztywni jak posągi. W lot pojął, że wewnątrz rozsadza ich wściekłość.
— Przepraszamy, panie kapitanie, my w sprawie zwolnienia — wyjąkał niższy.
— Już od dwóch miesięcy błagamy kapitana o to tsamo, mamy tego dość — powiedział twardo- wyższy.
Wtedy on, kapitan Darus, oparł się wygodnie łokciami o stolik; chwilę trwała nieprzyjemna cisza. Potem odpowiedział nieoczekiwanie dla samego siebie, odpowiedział tubalnym, nie swoim głosem.
— Nic z tego, wasz kontrakt jeszcze nie wygasł, w tej sprawie możemy rozmawiać dopiero za rok.
— Pan przecież także jest Polakiem... My chcemy wracać do Polski, tam są nasze rodziny, bliscy — szybko, nerwowo powiedział wyższy.
— Ma być wojna... — niższy zawiesił głos w połowie zdania.
Wtedy zobaczył grymas i drgania na twarzy przestępującego z nogi na nogę marynarza. Oczy w tej twarzy zaświeciły i po- wilgotniały. Kapitan odwrócił głowę w bok.
— Nie mamy już nic sobie do powiedzenia. Proszę nigdy nie przychodzić do mnie
w tej sprawie. Zabraniam. Dopiero za rok — mówił wolno patrząc w kąt kajuty.
Wycofali się tyłem. Doskonale pamięta ich twarze, żyje z tymi twarzami od tamtego zdarzenia, od tamtego tragicznego zdarzenia. Ale wtedy, po tej suchej i bezuczu- ciowej rozmowie, był zadowolony. To jego szkoła, ci dwaj rodacy. „November” zbliżał się do Australii, na lądzie mogli uciec od niego i odpłynąć jakimkolwiek statkiem. Nie potrzebowali wcale prosić o pozwolenie... A jednak... Nauczył ich dyscypliny, dusili się w sobie, ale byli posłuszni. Tak powinni zachowywać się mężczyźni, nawet płakać z wściekłości i w dalszym ciągu robić, co im się każe. Mógł ich zwolnić w Australii, łatwo było o zastępców. Nie chciał się jednak z nimi rozstawać, byli dobrymi marynarzami, nawet bardzo dobrymi. Stary Smith kategorycznie zabronił kogokolwiek zwalniać przed wygaśnięciem kontraktu. Teraz doskonale wie, że było to tylko ¡ego usprawiedliwienie przed samym sobą, prymitywne oszukiwanie siebie. Czy zatrzymał ich dbając o dobro statku? Czy spełniał tylko polecenia skąpego chlebodawcy? Co go mogło obchodzić dobro starego Smitha, który takich i większych statków miał do licha. W gruncie rzeczy on, kapitan Darus, był egoistą, nawet wyrafinowanym egoistą. Tych dwóch Polaków chciał mieć przy sobie, chciał ich co dzień widzieć, przysłuchi
wać się, co mówią. To wcale nie banalne; jak wielką przyjemność sprawiało mu słuchanie rozmowy po polsku. Oni mówili tylko o Polsce, o wojnie, o swojej rodzinie,
o ich rodzinnym Sandomierzu. Przysłuchiwał się im co dzień, najczęściej z ukrycia. Czy domyślali się, dlaczego ich zatrzymał. Chyba nie, nie mogli się domyślać — odnosił się do nich jak do wszystkich, chłodno i surowo. Co dzień patrzał na nich z zadowoleniem, cieszył się, że rozmawiają między sobą językiem jego młodości, o jego kraju. Oto dlaczego wtedy ich nie zwolnił. Był egoistą, wstrętnym egoistą.
W Australii zatrzymali się trzy dni. Wszyscy wrócili na statek. Obserwował ich; Szkoci i Irlandczycy szli weseli, trochę podchmieleni. Ostatni wrócili oni, stąpali powoli, jak za pogrzebem; długi szedł przygarbiony, twarz małego miała niezdrowy, żółty kolor. Po odpłynięciu od brzegu Australii nie odzywali się do siebie — teraz na darmo ich (podsłuchiwał i tak lawirował, żeby być zawsze gdzieś w pobliżu. Milczeli jak groby. Był zły na siebie i na nich. W duchu snuł domysły, że pogniewali się, podejrzewał ich, w iczym nie zgadzali się ze sofoą. Któregoś dnia nawiedziła go ahsurdal- na dla niego myśl: zabrać tych chłopców
i uciec do Polski, zostawić tę starą pływającą ruderę, nie bogacić więcej skąpego Szkota i uciec do Polski. Ale w Polsce był
spalony, naraził się wielu ludziom, więc na pewno nie pozwolą mu pływać... A osiąść na lądzie... Zmieni jednak chlebodawcę, postara się O' jakiś angaż na trasie Anglia — Polska, zabierze ze sobą chłopców. Tak myślał w czasie jednej krótkiej chwili słabości, postępował nadal według swoich wypróbowanych, żelaznych kanonów.
Po tygodniu, gdy byli daleko od Australii, którejś ciemnej i bezwietrznej nocy skradli szalupę i uciekli. Rano „November” natrafił na samotną łódź, a w niej ciało niższego. Na morzu panowała idealna, grobowa cisza. Twarz znalezionego nieboszczyka była zmasakrowana, a z ubrania pozostały tylko strzępy. Mimo poszukiwań, wyższego nie znaleziono1. Anglicy i Irlandczycy przyjęli to wydarzenie ze spokojem, obojętnie. Ci dwaj trzymali się zawsze na uboczu, więc
i teraz niewiele ich obchodzili. Przez rok pływał u tego samego właściciela. Przez cały ten rok otrzymywał listy od rodzin dwóch marynarzy. Ma te wszystkie listy ze sobą, już tyle razy zabierał się, żeby przeczytać, nigdy nie miał na to siły. Teraz musi te listy przeczytać, zanim umrze, coraz częściej nerwowo brał je do ręki, ale równie szybko kładł z powrotem. Bał się ich nazwisk, bał się tego krzywego z błędami pisma na kopertach. Musi je przeczytać do śmierci, a umrze przecież niedługo — zbyt mocno nadwerężał organizm przez tyle lat.
Zbyt długo był silny, aby teraz nie opaść nagle z sił. Przez cały roik marzy, pragnie, żeby wraz z osłabnięciem organizmu zanikała pamięć. Żeby przestać pamiętać, przestać myśleć, nie móc myśleć. Ale pamięć, jak na złość, pracowała z jeszcze większą precyzją i ścisłością. Za wiele musi myśleć, z tylu ludźmi ma teraz do czynienia. Trzeba siebie i ich wszystkich od nowa oceniać, musi od nowa przeżywać tamte zdarzenia. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę, że tamta jego sprawiedliwość i teorie, to fikcja. Chociażby przykład tych dwóch z „Novem- bra”, cieni tych dwóch, cieni nieodłącznych każdego kroku przez kilkanaście lat. Zabierał ich wszędzie ze sobą. Nawet wtedy
o nich pamiętał, gdy ratował stary statek Smitha, narażając całą załogę. Musiał tak robić, żeby być konsekwentnym, tak desperacko postąpił przez pamięć dla tamtych dwóch. Potem, w czasie wojny, wypełniał każdy rozkaz tak dokładnie, że podczas wielu akcji spośród kilkudziesięciu ludzi zostało przy życiu tylko kilku. Mógł zaoszczędzić tych kilkadziesiąt ludzkich żywotów, a wojna i tak bez ich śmierci skończyłaby się — rozumował. Wiedział jednak, że właśnie w tym rozumowaniu coś szwankowało. Wtedy chciał zginąć, desperacko zginąć, ale po co narażał innych, a siebie usprawiedliwiał jak zwykle obowiązkiem. Obowiązkiem i logiką mógł usprawiedliwić
siebie z najcięższej zbrodni. Zbrodni chyba nie popełnił, ale czy mógł teraz być pewnym, że dokładnie wypełniane przez niego kiedyś obowiązki nie miały czegoś z przestępstwa. W trzydziestym ósmym ispełnił polecenie Smitha, wypełnił tylko obowiązek... Zasłanianie się obowiązkiem jest wygodne — esesmani też siebie usprawiedliwiają — brnął coraz bardziej w rozumowaniu.
Kapitan Darus wistał od stolika, był pochylony i ociężały. Ile jeszcze takich seansów przeżyje do śmierci, ile... Po tych dwóch z „Novembra” przyjdzie kolej na kulawego Bruna, zwolnionego za drobną kradzież, którego na drugi dzień znaleziono w porcie z poderżniętym gardłem. Musi jeszcze wiele razy spojrzeć w twarz porucznikowi Solkowi, którego wysłał z kilkoma innymi na minę, a przecież nie musiał — chciał tylko być dokładnym... Artur wcale nie był mordercą, dowiedział się o tym dopiero wtedy, gdy Artur już nie żył... Bosman Pal, sternik Owielski, Tracki, Therfes
i inni, wielu, wielu innych. Teraz został sam ze wszystkimi naraz. Każdego z nich będzie musiał jeszcze wiele razy przeżyć w różnych wersjach, w niewygodnych, okropnych dla siebie wersjach. Wtedy nie miał czasu długo rozmyślać, życie pędziło go w pośpiechu naprzód, fakt następował po fakcie — nie było żadnych luk. Zdarzenia przyjmował, najczęściej sam tworzył zda-
rżenia, więc musiały potwierdzać jego zamierzenie. Co to jest sprawiedliwość? Co to jest obowiązek? Czy sprawiedliwością jest przeżywać życie od nowa, czy obowiązkiem jest znienawidzić siebie przed śmiercią... Nie powinien iść na emeryturę, trzeba było pływać do końca lub... Zbyt wielu rzeczy dowiedział się o sobie w tym ostatnim, bezczynnym roku...
Kapitan Darus zapalił swoją fajkę z wyrzeźbioną twarzą murzyńskiego bożka, wziął laskę i wyszedł na dwór. Akurat teraz znowu spotkał owego siedmioletniego chłopczyka, despotycznego przywódcę swoich rówieśników. Chłopiec biegł do domu, wymachując okręcikiem ozdobionym białym żaglem. „Jakże byłem kiedyś do niego podobny” — stwierdził po raz setny kapitan Darus. „A jeśli”... — nagle pomyślał. Przestraszył się tej myśli i zawrócił z powrotem do swego pokoju.