Kuriata Czesław DZIEWCZYNA POD KWIATAMI

KURIATA CZESŁAW

Dziewczyna pod kwiatami


JAKUB PO WOJNIE

Promienie słońca ślizgając się po krza­kach wciskały się w gałęzie drzew, podcina­ły wysokie jabłonie pokryte soczystym, bia­łym kwiatem. Wiosnę znać było wszędzie; tyle wiosen już przeszło, tyle ich Jakub przeżył, a czy któraś zmieniła coś w jego życiu... Może, jak wszystko na świecie, i je­go życie zmieniało się, lecz tak powoli i w drobnostkach, że nie potrafił tego do­strzec. Gdyby tak mógł stanąć obok siebie, w niedużej odległości, może wtedy do­strzegłby te zmiany, zobaczyłby siebie wy­raźnie. Nie musiałby się zastanawiać, co myślą o nim ludzie, przestałby o tym my­śleć aż do bólu w skroniach. Wydawało mu się, że jest już bardzo stary — w rzeczy­wistości miał dopiero trzydzieści dwa lata. Tyle już lat po wojnie.

Kiedy wrócił, Kat była jeszcze dzie­ckiem — opowiadał jej ciekawe wojenne przygody, mówił o odwadze, silnej woli,

szlachetności. Tak, tak, wojna to scena, ekran, na którym widać człowieka odartego ze skóry, widać prawdziwego człowieka. Z ciężkim smutkiem w sercu wspominał lata wojny, tylu stracił na niej przyjaciół, sam wy­szedł z osłabionym wzrokiem. Miał jednak do wojny jeden wielki sentyment — tu, jak ni­gdzie indziej, odwaga, bohaterstwo i szla­chetność nie były podrobione, tych rzeczy nie dało się wtedy sfałszować. Od prawie dziesięciu lat jest spokój, otrzymał po ojcu gospodarstwo; ileż ma teraz kłopotów, tar­gów z handlarzami, z urzędnikami. Wszyscy chcą wszystkich oszukać, przebiegłość i chy- trość — oto, co teraz popłaca. Oszukano go już nieraz, zarówno przy sprzedaży zboża, jak i wtedy, gdy kupował potrzebne narzę­dzia gospodarskie. Jakub na każdej transa­kcji handlowej przegrywał; jego dobrodusz­na natura nie była zdolna do targu w imię największego zysku. Poszedł na wojnę jako młodziutki chłopiec, ona go wychowała. Na froncie nikt nikogo nie oszukiwał, nie krzy­wdził, wszyscy byli równi w obliczu śmier­ci. Teraz zmieniło się do gruntu. Groźba śmierci odeszła bezpowrotnie, choć ludzie nadal umierali. Każdy planował żyć ponad sto lat i dlatego gromadził zapasy i pienią­dze na lat pięćset. Jakub często buntował się przeciwko temu; najgorsze dla niego były lata zaraz po wojnie. Teraz wyraźnie spo­strzegł, że rezygnuje z siebie, ze swoich za­

sad, i wbrew woli przyjmuje naczelne ha­sło otoczenia: zysk i jeszcze raz zysk, dąże­nie do zdobycia jak największego znacze­nia. Jakub z każdym rokiem stawał się co­raz smutniejszy, bardziej ponury i mniej to­warzyski. Od sąsiadów stronił, nie znosił ich obłudy. Od kilku lat troskliwie opiekował się gospodarstwem po ojcu, do pomocy miał tylko starą, głuchą ciotkę, która wykonywa­ła wszystkie roboty kobiece. W ostaitnich latach Kat stała się dorosłą dziewczyną i za­częła pomagać słabnącej ciotce. Ale i tak ro­boty przy gospodarstwie wciąż było dużo.

Jakubie, czemu nie ożenisz się wresz­cie, przy gospodyni mógłbyś z gospodar­stwem stanąć na nogi, dorobić się — mó­wiono do niego.

Jakub o tym wszystkim miał swoje zda­nie. Najpierw wyda za mąż Kat; gdy ona będzie miała rodzinę, wtedy pomyśli o swo­jej. Od kilku lat był jedynym opiekunem siostry, zastępował jej matkę i ojca, nawet krewnych, którzy mieszkali gdzieś daleko w górach i rzadko' do nich zaglądali. Wie­dział, że przyszedł czas, w którym Kat trzeba wydać za mąż. Siostra urodziła się wśród huku armat, oświetlona świecami bombardujących samolotów — może stąd surowa, ale piękna uroda. Marzył, aby wy­brała za męża kogoś z najszlachetniejszych. Przez ich dom przewinęło się wielu kandy­datów do ręki Kat, do niektórych siostra

zaczęła się przywiązywać. Jemu jednak ża­den nie odpowiadał, zawsze nie spełniał ja­kiegoś wymaganego warunku. Każdego za­lecającego się brał na „próbę ogniową” — jeśli przekonał się, że nie ma on romantycz­nego uwielbienia dla kobiety, dyskwalifiko­wał. Kat uważał za godną najwznioślejszego ołtarza zbudowanego kiedykolwiek przez mężczyznę. Wspominał w duszy młodą, czar­ną dziewczynę, którą poznał w czasie kam­panii wojennej we Włoszech; długo do sie­bie pisali, potem ślad o niej zaginął. Zdaje się, że w imię tamtej Włoszki, w imię swe­go wymarzonego ideału, chciał, aby jego sio­stra stała się dla kogoś spełnieniem tego wszystkiego, czego on nie osiągnął. Niech Kat będzie dla kogoś taką kobietą, o jakiej on marzył całe życie, niech Kat będzie dla tego człowieka wszystkim, niech jej ufa bardziej niż sobie, nawet bez dowodów zau­fania. Pierwszy kandydat do ręki siostry skompromitował się zupełnie. W rozmowie z Jakubem zgadzał się we wszystkim, cza­sem zgadywał jego myśli i to sprawiało Ja­kubowi niebywałe zadowolenie. Przy dru­gim ataku załamał się, był stracony.

Czy Kat będzie panu wierna, czy pan jej wierzy? — zapytał podstępnie i pro­stacko.

A, przyzwyczai się, potem będzie stara, zresztą będę jej pilnował — roześmiał się pewnie młody człowiek.

Wtedy stało się coś bardzo niedobrego, wiadomo tylko tyle, że ów młody człowiek nie pokazał się u nich nigdy więcej. Podob­nie było z innymi, choć Jakub coraz bar­dziej obniżał owe, na swój sposób stawiane, wymagania. Nikt dotychczas nie wytrzymał jego „ogniowych prób”. Ludzie zaczęli prze­bąkiwać, że Kat do końca życia będzie sta­rą panną, a wszystkiemu winien jej despo­tyczny braciszek. Co on sobie myśli? Zmar­nuje życie ładnej i rozsądnej dziewczynie; tylu było dobrych, gospodarskich chłopców! Zastanawiał się i rozmyślał, czy dobrze po­stępuje; zawsze jednak dochodził do wnio­sku, że dla dobra Kat warto, aby ludzie go nawet znienawidzili, aby Kat go nienawidzi­ła. Kilka razy zabierał się, żeby wyłuszczyć jej sedno sprawy, wytłumaczyć, o co mu chodzi — ale mie wiedział, jak ma do niej mówić, aby zrozumiała go dobrze. Bał się także, czy Kat, wysłuchawszy jego racji, nie wyśmieje ich, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Przychodziły chwile wątpliwości, czy to wszystko jest realne, czy jego zamie­rzenia mają sens. Może to nieosiągalne mrzonki? Był takim stanem przygnębiony, wiedział, że i Kat się męczy.

Wyjedźmy stąd w góry, sprzedajmy wszystko i wyjedźmy jak najszybciej — prosiła często.

Nawet nigdy nie pytał, dlaczego, według niej, będzie najlepiej, jeśli wyjadą, czy to

coś zmieni. Domyślał się, że z wyjazdem łączyła jakieś zmiany, jakieś nowe życie dla siebie i dla niego. Jakub wciąż chodził po­nury i osowiały. Teraz, gdy wczesna wiosna wpływała ożywiająco na cały świat, pogrą­żony był w smutnej zadumie i rozmyśla­niach. Myśli nie dawały mu spokoju nawet za pługiem, a sen przychodził z trudnością. Dlaczego tyle lat po wojnie nie może zorga­nizować sobie życia, nie może uporządkować siebie?

Dzień był wyjątkowo piękny, ziemia pa­chniała prawie jak świeży chleb. Jakub wracał z pola. Kat kończy dwadzieścia lat, zawsze w dzień jej urodzin spędzali całe popołudnie razem, to było ich wielkie, ro­dzinne święto. Dzień wspomnień, pełen ma­jestatu — nawet stara, ledwie trzymająca się na nogach ciotka ubierała się w świą­teczną suknię. Akurat rok temu pojawił się jeden z najpoważniejszych kandydatów do ręki Kat, mówiono już nieoficjalnie o ślu­bie; Kat była szczęśliwa. Któregoś dnia po mądrej rozmowie, dość mądrej i, jak przy­stało na ludzi poważnych, poważnej, Jakub zwykłym swoim sposobem zaatakował mło­dego człowieka. Ale i tym razem młodzie­niec nie obronił się. Wtedy Jakub wpadł w furię, zbliżył się i spojrzał groźnie w jego twarz, ich nosy prawie dotykały się końca­

mi. Młody człowiek spuścił oczy i zaczął drżeć. Tego było za wiele dla Jakuba.

Uspokój się, Artur to dobry chłopak, kochany — mówiła potem cichutko Kat.

Za dobry, szczególnie za kochany — odpowiedział opryskliwie.

Chciał tylko odwagi, odrobinę odwagi, od­ruch odwagi — jakże ten młodzieniec będzie bronił jego siostry, gdy zajdzie kiedyś tego potrzeba. „Czemu on nie był na wojnie?” — wyrwało się Jakubowi i natychmiast poła­pał się na niedorzecznym rozumowaniu. Przecież wojna to zło, największe zło; dla­czego ludzie muszą płacić aż taką cenę? Te­raz mie narażają życia, więc skąd te zarodki tchórzostwa, co ich wstrzymuje przed odru­chem odwagi... A jak jest z Kat, czy jest po­dobna im, temu pokoleniu?

Gdy Jakub znalazł się w podwórzu, Kat wybiegła na ganek; była w kolorowej, wio­sennej sukience, włosy splotła w wianek nad głową. To jeszcze zupełnie dziewczynka — stwierdził ucieszony wyglądem siostry. Uczuł jakąś falę tkliwości, dobroci z głębi serca. Wiedział, że dłużej nie będzie mógł być dla siostry surowym bratem i opiekunem. Kiedy przeszli do kuchni, Kat zakrzątnęła się wokół półmisków, ipotem nachyliła się w jego stro­nę i powiedziała błagalnie:

Wyjedźmy w góry, już od jutra zacz­nijmy przygotowania, tam będzie lepiej, we­selej. Wyjedźmy z dolin, dobrze...?

Wyjedziemy, wyjedziemy... — odpowie­dział zamyślony, nie zastanawiając się, że tą łatwą zgodą sieje podejrzenie w sercu sio­stry.

NIEWIDOMY

D ługo niewidomy był dla mnie zupełną niewiadomą. Jeszcze raz powtarzam: zupełną niewiadomą, bo moje codzienne i przypadko­we obserwacje ślepców na ulicach, wyciąga­jących czapki po jałmużnę, lub spotykanych w pociągach, wygrywających na harmonii stare i rzewne melodie — to żadna wiedza. Przejęty litością ubolewałem często nad tym, iż dawałem im tylko po dwa złote w sytu­acji, gdy mogłem dać więcej. Pewnego razu starsza pani mówiła, że widziała kiedyś śle­pego grajka w stanie nietrzeźwym. Jednak ten argument nie przekonał mnie. Jeśli czło­wiek szczęśliwy upija się, czy mamy prawo zarzucać pijaństwo nieszczęśliwemu, który przecież ma większe ku temu powody? Na­dal więc obdzielałem drobnymi monetami ludzi z żółtą opaską i trzema czarnymi krop­kami. W ogóle ta żółta otpaska i trzy tłuste kropki nie podobały mi się najbardziej. Po co tych ludzi jeszcze raz piętnować, oznaczać,

jak na .przykład oznacza się ludzi lub zwie­rzęta niebezpieczne. Ta opaska to niby jakiś znak drogowy w rodzaju: „uważaj — zakręt” lub: „uważaj — niebezpieczny zakręt” (nie znam się na znakach drogowych, więc może wizualnie opaska jest bardziej podobna do innych znaków — nigdy nie prowadziłem żadnego pojazdu). Czy może, snułem dalej domysły, te trzy kropki ułożone w trójkąt to znak opatrzności? Dobra mi opatrzność. Opa­trzność ma w trójkącie oko, którego tali bar­dzo brak niewidomemu. Według tej ostatniej konwencji i tło opaski winno być inne, ja­kieś pogodne, choćby niebieskie, a nie zabru­dzona żółć i trzy czarne kropki, które zawsze, nie wiem dlaczego, wydawały mi się bardzo tłuste. Według tej „konwencji opatrznościo­wej” miałem zastrzeżenie, dlaczego niewido­mi noszą czarne okulary, a nie różowe — byłoby optymistyczniej. Jedynie laska była zdecydowana, bo z daleka widoczna, jakby symbol śmiertelnej kosy (ciemność ślepca to prawie pół śmierci, a może tylko tło dla śmierci). W każdym bądź razie, laska była niedwuznaczna. Oto cała moja ówczesna wiedza o ludziach pozbawionych wzroku — może jeszcze tylko tyle, że niektórzy z nich, co światlejsi, posługują się nie znanym mi jeszcze wtedy pismem Braille’a.

Potem kilka lat mieszkałem w jednym gmachu z niewidomym, co więcej, mieszka­łem z nim na jednym korytarzu. Czytałem

mu głośno książki z lektury, których nie zdążono odbić pismem punktowym. Florek chciwie słuchał każdego zdania, a kiedy pomyliłem wymowę jakiegoś obco brzmiące­go wyraizu lub mniej spotykanego, natych­miast poprawiał. Najpierw irytowałem się, ale potem zdrowo stwierdziłem, że mogę z tego odnieść duże korzyści. Chodziłem z nim często na wykłady; Florek nie miał prawej ręki, więc zawsze szedł po tej stro­nie, po której zazwyczaj idzie kobieta. Na wykładach siadał w pierwszych ławkach i każdą literę, składającą się z układu kilku kropek, starannie, wystukiwał. Jego noto­wanie przypominało mi uparty stuk dzięcio­ła szukającego pożywienia.

Najgorsze były dla mnie podróże z wy­kładów lub na wykłady, podróże pod rękę -z Florkiem. Każda przechodząca, najczęściej roześmiana, para zakochanych, była dla mnie torturą. Nienawidziłem wtedy wszyst­kich zakochanych, wszystkich par, które beztrosko przechodzą i całują się co krok. Patrzyłem na swego współtowarzysza i na­wiedzała mnie nieodparta chęć, aby na­tychmiast go zostawić i uciec, żeby nikt mnie nie widział. Wydawało mi się, że wszyscy ze mnie kpią, za moją samotność, za brak dziewczyny. Podczas pięcioletnich studiów nie miałem swojej dziewczyny, nigdy z żadną dziewczyną nie chodziłem pod rękę. Natomiast widziano mnie stale z nie­

widomym Florkiem. Przed oczy wszystkich wystawiałem siebie samotnego, tak nikomu niepotrzebnego, że musiałem chodzić pod rękę tylko z niewidomym. W takich chwi­lach Florek wydawał mi się żałosną parodią mojej własnej, ukochanej dziewczyny, któ­rej nigdy nie miałem. Starałem się o tym zapomnieć, w tym celu nawiązywałem moż­liwie najżywszą rozmowę, ale im żywsza była rozmowa, tym więcej popełniałem lap- susów, po których było mi nieprzyjemnie, a chyba bardzo przykro memu nieszczęśli­wemu koledze. Był jednak na tyle taktowny, że nie dał mi tego odczuć. Najczęściej pod­czas ożywionej rozmowy mówiłem do nie­go coś w rodzaju: „patrz, jaka babka idzie przed nami” lub „jak rażące są te neony mrugające bez przerwy” i wiele, wiele po­dobnie niezręcznych zdań. Kiedyś, widząc człowieka z białą laską, powiedziałem oznajmiająco: „jak dobrze zna ten ślepiec drogę i jakie ma wyczucie, sam przechodzi ulicę”. Po chwili oblewałem się ze wstydu rumieńcem; miałem jednak jakąś bezlitosną satysfakcję, że nie widzi tego mój przyja­ciel. Zmieniałem szybko temat rozmowy. Najczęściej, po wyjściu na ulicę, pytał mnie, jak wygląda miasto, pytał o mijanych po drodze ludzi, o ludzi, z którymi rozmawia­liśmy, czy byli zadowoleni. Którejś słonecz­nej i ciepłej niedzieli wyszliśmy na spacer za miasto, wtedy pokazał mi fotografię swo­

jej dziewczyny — pytał, czy ładna, jaką ma twarz, włosy, oczy, a nawet nos. Potem za­strzegł, że nikomu dotychczas fotografii nie pokazywał i nie pokaże, ma tylko do mnie zaufanie. To jego zapewnienie zmusiło mnie do powiedzenia tego wszystkiego, co póź­niej mówiłem. Więc powiedziałem, że ma śliczne usta, ładne czoło, łabędzią szyję i czarne, ładne brwi; powiedziałem, że jest bardzo piękna. Patrzałem na jego drgające powieki w oczodołach i bałem się, bardzo się bałem, aby nie otworzył w tamtej chwi­li oczu. Odtąd Florek coraz serdeczniej lgnął do mnie, przynosił mi listy od swojej dziew­czyny i prosił o głośne czytanie. Listy były serdeczne, ciepłe i wcale nie banalne, jak myślałem na początku. Ale ja zacząłem go unikać, miałem wyrzuty, że okłamałem go wtedy za miastem.

W ostatnim roku, kilka tygodni przed przerwą semestralną, wszedł nieśmiało do mego pokoju. Byłem zdziwiony jego odwie­dzinami, bowiem tkwiłem w przekonaniu, że rozjedziemy się nie odzyskawszy daw­nych, zażyłych stosunków. Cichutko zapy­tał, czy nie miałbym chwili czasu, aby pójść z nim do przychodni lekarskiej w spra­wie nowej protezy; wakacje się zbliżają, a on ma starą i zepsutą. Zgodziłem się chęt­nie, ucieszony, że wreszcie wszystko będzie

między nami jak dawniej (od kilku tygodni chciałem go odwiedzić, tak niby przypad­kiem — teraz wstyd mi było, że zrobił to on pierwszy). Gdy wyszliśmy na dwór, za­padał już gęsty zmrok. W przychodni przed gabinetem pomiarowym była duża kolejka, ale ludzie, widząc, że prowadzę niewido­mego, usuwali się przepuszczając poza ko­lejnością. Powiedziałem mu, że pójdziemy pierwsi nie czekając swojej kolejki, ale on nie zgodził się i ja, rad nierad, postawiłem go w długim szeregu oczekujących. Po upły­wie pół godziny byliśmy w gabinecie. Flo­rek rozebrał się do pasa, był chudy, o wy­stających nierównych żebrach, kilku bliz­nach na ciele; kikut prawej ręki zwisał bez­władnie. Po chwili lekarz kazał zrobić nim kilka ruchów. Niedbale spojrzał na pozo­stałość prawej ręki, podał pielęgniarce od­powiednie wymiary, dodając, że proteza bę­dzie do łokcia. Spojrzałem na Florka, który obruszył się niespokojnie, uniósł kikut do góry i zaczął nim wykonywać szybkie, zręcz­ne ruchy, uginając w łokciu kilkucentyme­trowym zakończeniem. Potem powiedział cicho, ale z dumą w głosie.

Łokieć mam zupełnie nie uszkodzony i mogę nim wykonywać wszystkie ruchy...

Lekarz szybko podbiegł, chwilę z zainte­resowaniem oglądał kikut prawej ręki.

Rzeczywiście, rzeczywiście, bardzo pa­

na przepraszam... Natychmiast podyktował pielęgniarce inne wymiary protezy.

Po kilku tygodniach rozjechaliśmy się na zawsze i nigdy już nie spotkałem Florka. Przypominają mi go spotykani niewidomi, z którymi chętnie rozmawiam. Ale żaden z nich nie jest ani w części podobny do me­go daiwnego niewidomego przyjaciela.

JAKI WINIEN BYĆ SYMBOL

]\fa ten dzień czekał dwa lata. Przedział, w którym jechał, wydawał się bezdennym, wąskim graniastosłupem, na dno którego zapadał się po każdym głośniejszym stuk­nięciu kół. Niepokój pulsował w nim prze­ścigając serce, chwilami tężał i pęczniał roz­sadzając głowę i piersi. Myśli były tak cha­otyczne, że nie próbował ich nawet porząd­kować. W chwilach opanowania wiedział, uświadamiał sobie, że za pół godziny zoba­czy Irenę. Tylko za pół godziny. I znowu przestawał myśleć. Z przedziału wynieśli go ludzie na ramionach i głowach. Opanował się dopiero na peronie. Miała przyjechać po­ciągiem dopiero za kilka minut. Jakże wie­le dziewcząt z daleka jest podobnych do niej. Kiedy zbliżyły się w jego stronę, były mniej podobne, w końcu stwierdzał, że to pomyłka. Zawsze wierzył do końca. Wresz­cie przyszedł oczekiwany pociąg. Wysiadło niewiele osób, natychmiast wśród nich poz-

nal Irenę. Podbiegł przepychając się przez gromadkę podróżnych.

Przez dwa lata żył w atmosferze ciągłego napięcia i zdenerwowania. Coś nad nim wi­siało, czuł, jak zniża się wciąż o kilka centy­metrów — wiedział, że nie może się już ura­tować. To, co staje się, jest logiczne i proste. Naprawdę wie o tym. Widzi wszystko prze­rażająco jasno, każdy szczegół wyraźnie i namacalnie, nie ma już żadnych wątpliwoś­ci. Kiedyś był pewien, że ten świat, jaki zbudował dla ich użytku, runie bezpowrot­nie — nie wiedział tylko, że stanie się to tak szybko. Budowniczym tego gmachu był tylko on. Potem ona osizkliła w nim okna, zawiesiła firanki — to było minimum ze strony Ireny. Któregoś lata wyjechała na dwa miesiące; kiedy wróciła, nie było już w budowli ani jednej rzeczy, którą wtedy ofiarowała. Zrozumiał, że wszystko, co po­zostało, jest nim. Jej nie ma — wystarczy­ło jedno oddalenie i może jedna nieuważna zabawa dzieci, żeby dom nie nadawał się do zamieszkania.

Szli do tego miasta dobrze znanymi uli­cami, potem wąziutką alejką wzdłuż małej rzeczki. Wydawało mu się wszystko jak we śnie. Jedyną realną istotą była Irena. Sło­wa stawały się zbyteczne i niepotrzebne — cisnęły się jednak na usta, zdawał sobie sprawę z tego, że będą konieczne, że nie można bez nich się obejść. Więc zaczął

pierwszy. Mówił o wszystkim, co go otacza­ło, co spostrzegał. Myślał o jednym: jak wy­razić swoją miłość, tęsknotę dwóch lat. Więc mówił, że żołnierze w koszarach, obok któ­rych przechodzili, przypominają maskotki, które pociąga się za sznurek, a one wykonu­ją odpowiednie ruchy. Więc mówił, że to według niego najszczęśliwsi ludzie. Potem usiedli nad rzeką, która odgradzała ich od miasta.

Przez dwa lata nigdy nie byłem sa­motny, zawsze byłem z Ireną — powiedział.

Wciąż milczała uśmiechając się zapa­trzona gdzieś daleko przed siebie. Patrzał na jej usta. Nie dotknie ich, w obawie, że wszystko pryśnie. Siedziała przed nim świę­ta buddyjska figurka, której dotknięcie bę­dzie świętokradztwem. Spojrzał w jej oczy. Przypominały mu jakiś owoc, były kolo­rem jakiegoś owocu o nie znanej, obcej nazwie.

Nie mógł mieć do niej żalu, od początku wiedział, że nie kocha go, tylko ustosunko­wała się przychylnie do jego miłości, tylko tyle, nic więcej. Jak urzędnik zmienia szyb­ko zdanie i ona je zmieniła, nie ponosząc żadnej winy moralnej. Nie była do niczego zobowiązana — to podobno najwygodniejsza postawa. On zastosował politykę klęski. Za­miast sięgnąć po nią zwyczajnie, jak czło­wiek zamożny sięga po swoją własność — wmówił jej to, czego sam bał się najbar-

dziej, co stało się jego manią prześladowczą. Najmocniej odpychała ją jego tchórzliwa hałaśliwość, gdy w kółko powtarzał: „Ta obawa, że coś się stłucze... Ta obawa, że coś się spłoszy”. Po cichu zaczęła nim gardzić.

Wraz z zapadaniem zmroku wrócili do miasta i tu rozstali się na kilkanaście minut. Zrezygnowany wszedł do świetlicy dworco­wej. Nie chciał oglądać żadnej twarzy, nie chciał słyszeć jakichkolwiek głosów. Zno­wu, jak często dotychczas, najważniejsze stały się drzwi. Znowu zdawało mu się, że każda ukazująca się u wejścia osoba — to ona. Ireny jednak wciąż nie było. Gdzieś daleko, za trzymaną w ręku peronówką, wi­dniała twarz Ireny. Przyszła w chwili, gdy kolejarz krzyczał o zamykaniu drzwi.

Wybacz, ale naprawdę to nie moja wi­na — powiedziała ze smutkiem.

Potężna fala słów uderzyła do jego gardła,1 ale ani jedno nie przecisnęło się przez usta. Pożegnanie trwało zaledwie kilkanaście se­kund. Wracając widział na małych stacyj­kach kobiety z podniesionymi czerwonymi chorągiewkami. W pewnej chwili pociąg mi­jał malutki cmentarzyk — dostrzegł wysoki, wydłużony głaz, w którym wyrzeźbiono tyl­ko jedno ramię krzyża, drugi bok był jesz­cze bezkształtną bryłą.

Taki winien być symbol nieziszcze- nia — zakonkludował filozoficznie.

Pamięta doskonale. Leżał wtedy chory jak teraz. Nareszcie zrzucił z siebie własny ciężar — opowiedział jej całego siebie, na­wet w najmniejszych niuansach, opowie­dział jej siebie do ostatnich granic. Choć raz w życiu był tak szczery, jak konający na spowiedzi. Irena pochyliła się wtedy nad nim ze łzami w oczach. Teraz wie, jakie uczucie zawładnęło wtedy Ireną. Wkrótce zrozumiał, co się stało.

ŚMIERĆ 31 GRUDNIA

Gdzieniegdzie przemykały pojedyncze, schylone postacie, nie pozostawiając wize­runku swoich twarzy, prawie jak cienie. Ludzie przechodzili zaaferowani swoimi sprawami, nie spostrzegali się wzajemnie, nie istnieli dla siebie. Były to ostatnie go­dziny starego roku. Każdy biegł do swego domu, do najbliższych, wśród których czuł się najlepiej, zapominając o całorocznych niesnaskach i kłótniach. Jeśli nawet ktoś mieszkał samotnie, patrzał przez okno na wirujące gwiazdki śniegu. Wtedy nawiedza zazwyczaj senność i lenistwo, jakiś błogi spokój, w którym człowiek mógłby wy­trwać nadspodziewanie długo, gdyby nic go z tego stanu nie wytrąciło.

W szerokiej i nowoczesnej alei paliły się gazowe latarnie i chyba one wywoływały jakiś dziwny nastrój, jaki panuje w poko­ju, gdzie palą się gromnice. W pokoju, gdzie nieboszczyka już nie ma, a jakże jeszcze sil­

nie żyje wspomnienie o nim. Zmrok dopeł­niał reszty, wszystko pokrywał szarzyzną, czegokolwiek dotknął, gdziekolwiek się wci­snął. Zmrok był zupełnie niekapryśny i nie­wybredny, czuł się również dobrze w bra­mie odrapanego domu, jak w szparach pło­tu, a nawet w załamaniu rynny. Słowem, czuło się tego wieczoru, że coś się kończy, odchodzi — trochę smutne, ale nie tragicz­ne, bo uznające konieczność i prawidłowość odejścia.

Codziennie wieczorem, w porze zmroku, profesor wracał do swego domu, a raczej do malutkiego, najczęściej nie opalonego pokoju. Niósł ze sobą dwa kilogramy kaszy i bochenek chleba. To była jego stała, że­lazna porcja zakupów, których dokonywał co dzień w mieście.

Mieszkańcy alei znali swego profesora, bardzo go lubili, choć był dla nich niespo­tykanym dziwakiem. Oni mieli rodziny, in­teresy, bywali w towarzystwach; wiedzieli, że pieniądze i znaczenie to rzecz pierwszej wagi. Dziwili się tedy profesorowi, że w ta­kich warunkach i na takim stanowisku jest człowiekiem zupełnie bez znaczenia. A

o tym, jak profesor żyje, co robi, dowie­dzieli się szybciutko — byli zbyt ciekawi, aby przejść obok tego obojętnie. Odkryli najpierw, że profesor wykłada stare, za­pomniane języki, których nazwy nie potra­fili nawet powtórzyć, że chodzi w gumo­

wych butach, takich samych, jakich używa­ją rolnicy podczas najbrudniejszych prac gospodarskich. W końcu odkryli rzecz naj­dziwniejszą: oto codziennie, o określonej godzinie, profesor chodzi na koniec alei, gdzie nie ma już kamienic, i karmi gołębie. Nosi im codziennie owe dwa kilogramy ka­szy i bochenek chleba. Początkowo miesz­kańcy alei przystawali i długo patrzyli, jak stado gołębi krąży nad małym, zgarbionym staruszkiem. W takich chwilach tracili z po­la widzenia siwego profesora, widzieli tylko stado ucieszonych i rozbawionych ptaków. Na początku przyglądali się temu z cieka­wością, ze zdziwieniem, potem widok ten stał się dla nich czymś oczywistym i nor­malnym. Zdarzyło się pewnego dnia, że pro­fesora nie było o określonej godzinie wśród gołębi. Wieść ta rozeszła się lotem błyska­wicy: było wiadomo, że profesor zaniemógł. Irunym znów razem wyjeżdżał, więc zaniósł przed wyjazdem do sąsiadki porcję gołębie­go pożywienia, za odpowiednią opłatą otrzy­mał solenne zapewnienie, że ptaki będą na­karmione. Był to jedyny wypadek, kiedy prosił o coś sąsiadów, innych nie znano. Co więcej, zaofiarowaną pomoc grzecznie, ale stanowczo odrzucał. Nie garnął się do lu­dzi, ale jeśli znalazł się w towarzystwie, był bardzo serdeczny, rozrzewniony — wnosił dużą dozę liryzmu. Był rozczulający, pro­sty — nie znać w nim było zupełnie erudy-

ty, wybitnego profesora, autora książek w języku łacińskim. „Ten człowiek nigdy ni­komu nie uczynił najmniejszej krzywdy” — szeptano w alei. „Ma przysłowiowe «gołę­bie serce» — mówili inni. Profesor jak daw­niej wychodził na spotkania z ptakami; wie­dziano dobrze, że są to jego najprzyjemniej­sze chwile. Ktoś szepnął kiedyś, że słyszał profesora mówiącego do gołębi, nawet dość długo i podobno w formie nie różniącej się od rozmowy z ludźmi: co więcej, nie róż­niącej się od rozmowy z profesorami — przyjaciółmi, gdyby tych ostatnich jeszcze miał. Kiedy profesor zawarł już z kimś zna­jomość, opowiadał takie zdarzenie: Oto 12 maja 1952 roku szedł ulicą Matejki i w pew­nej chwili spostrzegł nisko lecącego gołę­bia, po kilku sekundach ptak spadł na dach stojącej taksówki. Jak się okazało, miał w dziobie duży haczyk na ryby i mocno krwawił. W chwilę potem gołąb ¿konał w rę­kach profesora. Tę opowieść o tragicznym zdarzeniu powszechnie znano w alei. Na­wet dzieci mogły ją powtórzyć ze szczegó­łami, pamiętały dokładnie datę tego wyda­rzenia. Co światlejsi mieszkańcy domyślali się, że był to moment zwrotny w życiu pro­fesora.

W ten ostatni wieczór starego roku na­uczycielka tańców, pani Rozalia, wybiegła do sąsiadki naprzeciw z zaproszeniem na sylwestrową wieczerzę. Wychodząc z bramy

spostrzegła jakąś postać na środku alei, kie­dy podeszła bliżej, zobaczyła czołgającego się człowieka. Na chwilę błysnęła twarz w świetle latami i pani Rozalia poznała. „Co panu jest, panie profesorze?” — zapy­tała z lękiem. Profesor, podtrzymując się na rękach, miękko opadł. Podbiegła do niego, zaczęła coś mówić, ale w dalszym ciągu nie było odpowiedzi. Dopiero teraz nawiedziła panią Rozalię zła myśl. Przestraszona po­biegła do sąsiadów i za chwilę ożywiła się cała aleja. W tym czasie nastąpił zgon sta­ruszka: przed kilkunastu minutami — jak stwierdził lekarz — prawdopodobnie przy pani Rozalii, nauczycielce tańców towarzy­skich. Obok profesora znaleziono całodzien­ną porcję pożywienia dla gołębi.

Długo po zgonie profesora gołębie były niespokojne, latały nisko, wzdłuż całej alei. Może wypatrywały swego przyjaciela? A mo­że i one nie pamiętały o nim, a brak im było tylko pożywienia? Zima w nowym roku była sroga, prawie połowa gołębi wyginęła. Te­raz, kiedy przechodzi się końcem alei, go­łębie z głośnym łopotem skrzydeł odlatują wysoko. Może objawiają tym pogardę dla ludzi, którzy pozwolili umrzeć ich dobremu panu? Nie wiadomo. Na pewno coś w tym jest — gołębie, to przecież mądre ptaki i by­wa, że pojmują często więcej od ludzi.

BALU MASKOWEGO NIE BYŁO

P rzez śródmieście przechodził możliwie najszybciej, ale i tak nie zapobiegł natrę­ctwu jaskrawych napisów i świetlnych re­klam. Największy, najbardziej krzyczący był napie: PZU UBEZPIECZA CIEBIE I TWOJE MIENIE; kojarzył z ¡nim zapomo­gę wypłaconą ojcu po swojej śmierci lub pieniądze przeznaczone na pogrzeb ojca. Po chwili przechodził obok eleganckiego pana, ubranego według najnowszej mody, naświe­tlonego kolorem niebieskim. Wreszcie z ul­gą schodził w dół miasta, w dzielnicę starą, mniej efektowną, ale tym samym mniej de­nerwującą. Zanim znalazł się w wąskiej, ciemnej uliczce mignął mu przed oczyma świetlny kształt różowej, tłustej świnki. W takich chwilach drażniło go wszystko, ruch miejski, samochody, ludzie zaaferowa­ni, ale szczególnie uciążliwy był ten nad­miar świateł i wystaw. Lubił tylko jedną wystawę: młotków, obcęgów, toporów i róż­

nej wielkości śrub. Doskonale wie, dlaczego lubi stać przed tą wystawą — rzeczy, które na niej oglądał, były zdecydowane, bez­względne, brak w nich było popularnej ogła­dy przedmiotów na innych wystawach, mody i błyskotliwości. Tamte wystawy są mdłe i rozkiszone, tylko tu jest surowość, do ja­kiej dążył bezskutecznie, jakiej nigdy nie osiągał.

W wąskich uliczkach Starego Miasta po­czuł się swobodniej, opuścił go warkot sa­mochodów, stracił na sile nieustający szum w głowie, przypomniał sobie pokój w domu akademickim i Adama filozofującego na te­mat prawd życiowych.

Wszystko ma swój urok, wszystko, cze­gokolwiek dotkniesz jest z natury interesu­jące.

Na chwilę Adam zamyślał się i ciągnął dalej:

Weźmy na przykład śmieci... wiedza

o kształcie zbiornika, w którym się one znaj­dują, nie wystarcza; żeby choć odrobinę po­znać, trzeba je dokładnie obejrzeć, jakież jest bogactwo gatunków śmieci, jaka różno­rodność... Każdy szczególik, każdy kształcik ma swoją historię, jest związany z ludźmi; najbardziej niepozorny „śmieć” mógł mieć najświetniejszą historię.

Podkpiwali wszyscy z Adama, nazywali „chłopskim filozofem”, ale on nie obruszał się ani trochę przezwiskiem. Był zawsze

spokojny i opanowany, a w życiu najspryt­niejszy z nich wszystkich. Do studiów nie przywiązywał wiele wagi, ot, aby skończyć i zacząć pracować; był na tyle zdolny, żeby studiować i zdawać egzaminy na stopień do­stateczny. Do pracy zawodowej nie śpieszył się, gdyby nie groziło mu odebranie stypen­dium, studiowałby znacznie dłużej niż czte­ry lata. To także miało podkład w „filozo­ficznej” teorii wolności, którą głosił, gdzie tylko popadło, i trzeba przyznać, w tym punkcie większość kolegów była z nim zgodna. Cezary uciekał od jego słów tłuką­cych się w rozbolałej od wczoraj głowie.

Zobaczysz, będziesz świetnym poloni­stą, motże sławnym pisarzem, ja obrońcą albo prokuratorem — wszystko jedno, oto­czenie, ludzie będą nami zachwyceni. Bę­dziemy żyć dostatnio i wygodnie, jak praw­dziwi mieszczanie, brak nam będzie tylko dwu rzeczy: wolności i nas samych.

Bzdury, bzdury — zapalał się Ceza­ry — to, co będzie w przyszłości, zależy od nas samych, od ciebie, ode mnie, od niego; każdy będzie miał to, co osiągnie własną pracą, zdolnościami...

Przebiegłością i sprytem — przerywał Adam — tak, tylko tym można coś niecoś zmienić. Zycie to smutny, bardzo smutny pan, a ty jesteś jego malutkim, wesołym pudelkiem. Pudel wciąż łasi się do swego smutnego pana, ale dlaczego nic z ich przy­

jaźni nie wychodzi, o tym sam wiesz do­brze — najczęściej w ten sposób kończył swoje wywody.

Rozsiadł się wygod'nie na piętrowym łóż­ku i huśtał nogami nad głowami pozosta­łych kolegów, potem wyciągał się leniwie i czasem dodawał:

Odrobinę, ciut, ciut, wolności ma się tylko na studiach.

Cezary na chwilę przystanął. Dlaczego myśli teraz o Adamie? Chce myśleć o wszy­stkim, o czymkolwiek, byle tylko zapomnieć

o tamtym zdarzeniu; zresztą, to wszystko ma jakiś logiczny związek z poglądami Ada­ma, z jego pesymizmem, może dokładniej, z jego stoickim pesymizmem. Gdyby mógł mieć charakter Adama, nie przejmowałby się niczym, byłoby mu z tym dobrze, jak dobrze jest Adamowi, który nigdy nie miał problemów. Adam jest bez ambicji, ma­rzeń — próbował się bronić, ale obrona wypadła słabo. Oddałby wszystko za spokój, za zadowolenie, które nie nawiedzało go ¡ni­gdy, o którym nie miał wyraźnego pojęcia. Chciał zrzucić z siebie ciężkie myśli. Przyglądał się uliczce, którą przechodził. Wrocławska, Wrocławska — na tej ulicy nreszka pan Franiak, mistrz zduński, a za­razem mistrz Adama.

Ostatnio Adam chwalił się, że postawili już jedenasty piec — oto, gdzie jego teoria

o wolności, swobodzie. Ale Adam jest zado­

wolony, chwali swego mistrza. „Cholernie skomplikowany jest ten Adam” — pomy­ślał. Nie, może tylko obłudny, ale skąd mógł

o tym wiedzieć. Jest tylko pozerem i cyni­kiem, umiejętnym graczem — może tylko tyle. Zza rogu poprzecznej ulicy wyjeżdżał ostrzyciel noży, przesuwał się lekko za swo­im wózkiem na dwóch rowerowych kółkach, przesuwał się niczym baletnica na scenie, zalotnie i z wdziękiem. „Noże ostrzę, ostrzę noże, noże ostrzę” — rozlegał się głos prze­chodzący w półśpiew. Cezary poczuł sympa­tię do tego człowieka. Tu także było coś, co pdpowiadałoby mu, jakaś konsekwencja, zdecydowanie, ostrość. Ostry nóż, ostrzenie noży — to ma określony smak, jedną bar­wę. wyraźną i nieskomplikowaną. Jest jak cięcie samego noża.

On sam był zawsze jak wahadło, ile wy­chylił się w jedną stronę, tyle wrócił w przeciwną i jakaż w jego poczynaniach cholerna konsekwencja: im większe wychy­lenie w prawo, tym większe odchylenie w lewo. Czyn za czynem. Jeśli zrobił coś, co koledzy potępili — natychmiast miał wy­rzuty sumienia, cofał się w siebie, zawsze jakoś adekwatnie do stopnia oburzenia in­nych lub kategorii wyrzutów czynionych samemu sobie. Łączyło się to z ciągłą chęcią poprawy swego życia, swego postępowania, tysiące razy przyrzekał poprawę — zawsze na próżno. W uszach zadźwięczały mu sło­

wa Adama o smutnym panu i wesolutkim, dobrym pudelku — otrząsnął się całym sobą z tych słów: od ironicznego uśmiechu Ada­ma. Ileż to razy buntował się przeciw prze­pijaniu stypendium, ciężko zarobionych pie­niędzy w studenckiej spółdzielni pracy.

Wczoraj z Adamem i Staszkiem przepił ostatnie pieniądze, jakie miały wystarczyć jemu i ojcu na cały tydzień utrzymania. A tamto zdarzenie! Jak się pokaże na oczy swemu ojcu, jak się będzie tłumaczyć, co mu powie. Adam nie miałby problemów, ale on nie jest Adamem, nie jest także którym­kolwiek z nich — on kocha swego ojca. Ta ostatnia myśl zabrzmiała jakoś banalnie: naprawdę kocha swego ojca — znowu za­czął się bronić. Adam jest zupełnie inny — Adam mógłby być ©strzycielem ¡noży. Ale Adam jest sprytniejszy, urządził się lepiej; chodzi stawiać piece na prośby i wyłączne zamówienia — ostrzyciel noży namawia do skorzystania ze swoich usług. Adam ze swo­im mistrzem chodził tylko do tych, którzy tego potrzebowali, którzy ich o to prosi­li — oni czekali na nich, wyznaczano im termin przyjęcia. Co za kolosalna różnica, z jakże innej pozycji działał ostrzyciel no­ży Będę musiał rozglądnąć >się za jakąś

pracą w Spółdzielni; gdybym tak znalazł dywany, odzyskałbym całą sumę przepitą w winiarni, może nawet dostałbym wię­cej” — medytował uparcie. Nie, odzyskane

pieniądze nie załagodzą tamtej sprawy przed ojcem... Już jutro, raniutko, wyskoczy po­szukać dywanów — wrócił do tej myśli, aby odsunąć postać ojca na plan dalszy, cofnąć go w głąb. Rzeczywiście, postać ojca cofa­ła się, lecz nie znikała zupełnie — usada- wiała się w jakiejś przepisowej odległości, kryła się za warstwą innych myśli, wyłania­ła się zza niej, nie dając mu spokoju. — Jutro pójdę trzepać dywany — powiedział tym razem już głośno. Oprócz trzepania dy­wanów, wnosił i wynosił meble do miesz­kań i z mieszkań obywateli tego miasta.

Nocami, najczęściej w trójkę, z Adamem i Staszkiem, wychodzili zeskrobywać słupy reklamowe i parkany; klęli przy tym łyd­ki kobiet, reklamujących się iluzjonistów, nazwiska śpiewaczek i nekrologi. Wynagro­dzenie obliczano od wielkości zeskrobanej powierzchni. Po zeskrobaniu np. iluzjoni­stów, wyglądały partie nekrologu, potem li­tery słynnej śpiewaczki lub afisz operetki. Cezary mimo woli spojrzał na palce, zatrzy­mał wzrok na ich czubkach. Potem spojrzał na idących wokół siebie ludzi; jacy oni są zadowoleni, śpieszą się zaaferowani swoi­mi osobami — każdy sobą z osobna. Ta pa­ni w kapelusiku i z wózkiem jest nawet ła­dna, ma w sobie tyle wdzięku; ma też na pewno dom i męża, i wszystko w nim cacy a cacy; na pewno jota w jotę jak u adwo- katostwa Pawelskich, u których bawił pół-

toraroezną, jedyną pociechę. Pawelscy nie byli nawet najgorsi, wprawdzie zamknęli go w mieszkaniu na trzecim piętrze na dwie doby, ale zostawili dużo dobrego jedzenia, sowicie też wynagrodzili. Najgorszy był kot: kot był najgorszy. Ten spokój kota sie­dzącego na poręczy wygodnego fotela, roz­warcie oczu do idealnych kółek, ta ironia

i spokój — może tylko wyrozumiałość dla niego, przewijającego cudze dziecko. Nie, nie, na pewno zapomni o Pawelskich, ale kota będzie pamiętał długo, bardzo długo...

Nawet się nie spostrzegł, kiedy wszedł do domu. Nieduży pokoik z małą, żelazną ku­chenką, czarnordzawa rura odcina kąt poko­ju. Powiesił palto obok zniszczonego, żoł­nierskiego płaszcza i wytartej konfederatki. Teraz dopiero uświadomił sobie z całą przej­rzystością, dlaczego wychodził i błąkał się po mieście, uciekał od nerwowych neonów, krążył po wąskich ulicach Starego Miasta. To, co nie dawało mu spokoju, o czym tak uparcie usiłował zapomnieć — to stało się wczoraj. Podczas nieobecności ojca. Wszyst­kiego dokładnie nie pamięta, ale spróbuje przypomnieć sobie, odtworzyć sytuacje; ze­chce osądzić się moralnie. Pamięta najważ­niejsze zdarzenia, a to wystarcza, aby na długo nie powrócił spokój, aby na długo nie powróciła namiastka spokoju. To miał być jego pierwszy studencki bal maskowy. Zamiast na balu, spędził tych kilka godzin

nad ranem w izbie wytrzeźwień, oprócz nie­go był tam Staszek i Adam. Przyszli na kilka godzin przed zabawą: Adam był dygni­tarzem i hrabią z okresu Oświecenia, Sta­szek biskupem, a on pułkownikiem. Spoj­rzał na rozrzucone stroje: sutanna, peruki, szmaty, kolorowe pasy, niebieskie pończo­chy i jego balowy mundur: przede wszyst­kim ten mundur, mieszanina kroju z czasów Księstwa Warszawskiego i ostatniej wojny. Stanął przed lustrem. Tak wyprostowany

i kabotyńśki stał w mundurze, który leżał teraz na podłodze, jak po klęsce.

/ — Świetnie wyglądasz, dziarski, szar­mancki pułkownik, brak ci tylko długiej szabli — mówił Adam.

Wtedy padła myśl o medalach, odzna­czeniach, krzyżach, nie pamięta, kto tę myśl pierwszy rzucił, może nawet on sam. Pamięta tylko, że wszyscy pomysłem tym byli olśnieni. Resztki widnieją jeszcze na mundurze. Wydaje mu się, że opamiętywu- jąc się, powiedział do nich, że to nieładnie korzystać dla zabawy z krwią okupionych od­znaczeń. Nie, nieprawda, nic im nie mówił, on sam nie miał wtedy żadnych, a żadnych skrupułów — teraz chce się bronić; chce na nich zrzucić winę. Te krzyże zawieszone na kukle podczas balu maskowego miały je­dnak dla niego jakiś sens, podtekst — pró­bował jeszcze raz obrony — to zemsta za krzywdę, jaką wyrządzono jego ojcu, za to,

że od roku nie przyznano mu emerytury. Dotychczas tnie mówił im jednak o tym, po co mają litować się. Nigdy wśród kolegów nie wspominał, że stajają się bezskutecznie

o emeryturę. Nie lubił, kiedy ubolewano nad nim, szczególnie gdy litowano się nad jego ojcem. O wszystkim powiedział znacz­nie później i to nie tylko im... Więc udał wczoraj, że przekonali go wreszcie. Wraz z wzrastającym szumem w głowie przypo­mina swoje słowa, brzmiące aktorsko, i tak niepodobne do jego własnych słów. Słyszy zdania wydobywające się z ust kogoś ob­cego, zupełnie obcego; o niewyraźnej, za­mglonej twarzy.

Dobrze, dobrze, że krzyże są prawdzi­we... chyba pan, panie waleczny pułkowni­ku, pójdzie i udowodni, że memu ojcu dzie­je się krzywda!

Potem napływający i stopniowo wzma­cniający się patos, aż do ochrypnięcia.

Słyszysz, szlachetny wodzu, tu miesz­ka twój stary, dzielny żołnierz...

Zachwyt kolegów i swój histeryczny, w spazm przechodzący śmiech. To była po­za, ale szczera poza, może tak szczera, jak szczerze przeżywa grafoman, lecz nie może tego prawdziwie artystycznie wyrazić. Ta scena przed lustrem, to gra aktorzyny z pro­wincjonalnego teatru, dominujące przejęcie się tekstem, manifestowanie uczucia z takim

patosem, że przestaje być naturalne — pró­bował oceniać siebie wczorajszego, ale spo­kojnemu rozumowaniu przeszkadzał ból gło­wy. Poczuł niesmak do swojej wczorajszej sceny — na pewno domyślili się, zarówno Adam, jak i Staszek, jak mocno zależy mu na emeryturze dla ojca; tak, przypomina sobie, potem wyłożył to wprost i przed ko­legami, i przed innymi, pijanymi facetami, przed jakimś obcym towarzystwem, które bawiło się ¡nim jak clownem. Było im bar­dzo wesoło — jakże ryczeli, jak ludzie lub zwierzęta głaskane po czułym miejscu. Wczoraj wyiszło na jaw, że jego ojciec, sitary Bilski, zasłużony żołnierz, ma tyle kłopo­tów z otrzymaniem emerytury. Jakże teraz będzie triumfował Adam z tą swoją teorią filozoficzną, z tymi zakichanymi mowami, wykładającymi mądrości życiowe. Wracał znowu myślami do ojca. To nie tylko kło­poty z emeryturą, to przede wszystkim kło­poty z chwałą, z bohaterstwem, z którym nie wiadomo co robić, z którymi nie ma już co robić. Cezary podszedł do okna; na ścianie szczupłego i brudnego pokoiku wi­siały w złoconych ramkach pochwały, roz­kazy, dyplomy... Na tym parapecie okien­nym co dzień, co- wieczór, odbywa się prze­dziwna lustracja i parada. Mała, zgarbio­na sylwetka ojca na tle okna, na parape­cie tekturowe pudełko — otwiera trzęsący­mi się ze starości rakami. Cezary nie lubił

tych oględzin martwego już bohaterstwa, zastygłego w metalu z pudełka. Był zły.

Mógłby tato przestać roztkliwiać się,

i tak to wszystko psa warte — mówił.

I zawsze potem nawiedzało go uczucie tkliwości, przypływała jakaś łzawa fala. Chciał odezwać się serdecznie, łagodnie

i miękko, tak jak może mówić do siebie dwóch serdecznych przyjaciół, których nic nie dzieli. Słowa zatrzymywały się jednak w gardle; może bał się, że będą bardzo nie­zręczne. Ojciec wyjmował zawartość pudeł­ka. Miał łagodną twarz i świecące oczy — wpadał w falę wspomnień, teraz nie ma takiej mocy, aby odciągnęła jego myśl od tamtych czasów. Pomarszczonymi i zwiot­czałymi rękami wyjmował jeden ze świe­cących krzyży, delikatnie i pieszczotliwie przecierał chusteczką...

To z osiemnastego roku, za bitwę pod Lwowem — mówił ojciec rozrzewniony pra­wie do łez.

Znowu na dłużej zatrzymuje w rękach krzyż, który wyrywa się srebrnymi promie­niami ze zwiotczałych rąk starca.

Ten dostałem po zdobyciu Warszawy, w naszym pułku był wtedy generał. Pamię­tam — chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamilkł spojrzawszy na Cezarego.

Potem zamykał pudełko i chował w szafie. Kiedyś po tej paradzie i lustracji nawiązy­wał z ojcem dialog, wymawiał mu, że jest

taki zasłużony, a emerytury nie chcą dać, ale ojciec zaiwsze odpowiadał, że dadzą, na pewno dadzą, że w urzędzie obiecali i coś w tym rodzaju.

Cezary wrócił na łóżko. Ileż to razy obu­rzał się na niesprawiedliwość. Głupiej eme­rytury nie chcą przyznać — kilkaset złotych miesięcznie dla starego, wojnami zniszczo­nego żołnierza. Zawsze znajdują jakiś wy­kręt, wciąż brak jakiegoś papierka, popar­cia, poświ adcze ni a. Ojciec jest już taki sta­ry i sterany, pozostał mu jeszcze rok albo dwa... Co drugą noc chodzi pilnować naj­większego w tym mieście zakładu przemy­słowego — te ostatnie lata... Najgorzej, że

i na umyśle zapada; siedzi ciągle wśród swo­ich orderów, ogląda je, głaszcze, mówi do kogoś, czasem śmieje się — najgorsze są no­ce, wtedy tak przerażająco krzyczy przez sen, że Cezary nie może zasnąć do rana. Ce­zary niewiele pamięta czasów wojny, tam­tych zdarzeń — zna jednak doskonale osta­tnią wojnę, jej grozę. Nie, nie tyle z opo­wiadań ojca, ile z nocnych jego rozmów z umarłymi, z jego przyjaciółmi, ze zdraj­cami — w dzień długo słyszy przejmujący krzyk. Ojciec nie zdaje sobie sprawy z rze­czywistej krzywdy, bo zawsze miał w życiu źle, mie wie o tym, że może być lepiej; przy­zwyczaił się do nędzy. Przed dwoma laty uparł się, aby jego syn studiował — i to gdzie? Tylko na uniwersytecie, o innej

uczelni nie chciał słyszeć. Nie zgodził się, aby Cezary poszedł do pracy, zdaje się, że spełniał ostatnie życzenie matki, która umierając pozostawiła testamentalną prośbę dla męża o edukację syna. „Wyrodnego sy­na” — pomyślał w duchu swoimi słowami. Jak mógł to zrobić, jak mógł do tego do­puścić. Jeśli ojciec nie wytrzyma na wiado­mość o zdarzeniu? Wychował i mnie w swo­im duchu, chciał i we mnie widzieć przy­szłego bohatera... Czy wiele zmieniło się z jego zapatrywań, marzeń? Ojciec powoli przestawał być bohaterem według pojęcia, jakie wyniósł ze szkoły. Nie, to szkolne po­jęcie bohaterstwa pasowało do ojca: bitwy, dzielność... ale co dalej, co dalej... Uczono go, że bohatera po wojnie czci się, oddaje się należne mu hołdy. Kto chce rozmawiać dzisiaj z jego ojcem; co z tego, że dokony­wał kiedyś cudów bohaterstwa, dzielnie walczył na frontach, kiedy teraz jest taki niezaradny. Nie tylko zresztą teraz — brał udział w wojnie w osiemnastym roku, po­tem w czasie pokoju żyli w nędzy. Czy to wina tylko biurokracji? Na pewno, gdyby ojciec zabiegał energicznie, dawno miałby emeryturę; gdyby był sprytny, urządziłby się wspaniale. Ale on grzecznie, zawsze z prośbą, uniżenie i delikatnie, z szacunkiem dla urzędników — Cezary żachnął się. Za oknem zawyła karetka pogotowia, upłynęła krótka chwila; siedział na łóżku z podwinię­

tymi nogami, w uszach słyszał przeciągłe wycie przechodzące w wybuchy szrapneli nad głową i świst pocisków. „Na wojnie nie sztuka być bohaterem, «kozakiem» — sły­szał czyjeś ironiczne, basem wypowiadane słowa. Wracał znowu do sylwetki ojca, zgar­bionego człowieczka, żyjącego już tylko prze­szłością: bo czymże dla niego jest teraźniej­szość albo przyszłość, jakie ma z nią związ­ki. Wszyscy jego przyjaciele zginęli na fron­tach albo dawno poumierali — on jest osta­tni. Ostatni, zmurszały pień tamtych biolo­gicznych czasów... Jego ojciec — zmurszały pień, pień, który był kiedyś okazałym, sil­nym drzewem, a dziś świeci, raczej nadrabia, światłem próchna. Cezary zobaczył przed oczyma medale, krzyże, układ promieni wy­strzelających z próchna. Potem powoli wszystko zanikało: i światło próchna, i po­łysk, i struga promieni — w miejsce tego nadchodziła ciemna zasłona, jeszcze raz uka­zały się jasne strzępki. Kilka razy zmieniał się ekran, aby z tych dwóch jaskrawych kontrastów utworzyć jakąś szarą, bez żadne­go koloru ścianę.

Cezary zbudził się zmęczony i niewyspa­ny, czuł osłabienie w całym ciele, szczegól­nie odczuwał ciężar własnej głowy, leżącej na poduszce niczym worek cementu. Budził się w nocy kilka razy, kilka razy dochodziła świadomość, że chce się obudzić — ale na próżno. Duża sala, pełno ludzi, orkiestra,

przy stolikach stukano się kieliszkami. Naj­pierw ukazał się w drzwiach wjeżdżający na malutkim wózku mężczyzna o uciętych aż do kolan nogach, o twarzy bardzo podo­bnej do żebraka-inwalidy z sąsiedniej uli­cy. Wtedy orkiestra przestała grać, a malut­ki człowieczek rozpoczął na harmonii Czer­wone maki na Monte Cassino, potem kości­ste palce wyciągniętej dłoni widział długo przed oczyma. Rzucił garść monet. Wtedy wózek podjeżdża przed jego twarz, człowie­czek z harmonią oblizuje duże wargi i z za­dowoleniem mówi przymilnie, cieniutkim głosikiem kilkuletniej dziewczynki: „Pani­czu, może jeszcze Jak to na zoojence ład­nie. Wtedy wszystko zapada się, ludzie zni­kają, pusta sala i przypływ ciemności, z któ­rej wyrywa się i kroku zrobić nie może. Potem znowu ta sama sala, tylko ludzie bar­dziej stłoczeni, bardziej uroczyści i bardziej dostojni. Wszyscy na coś czekają... Oglądają się w stronę stolika, przy którym siedzi z Adamem i Staszkiem, zachęcają mimiką, kiwają z dostojeństwem głowami. „Idź już, idź” — ktoś cicho szepcze. — „Wszyscy tego chcą”... Jeden z tych kilku panów we fra­kach, z dzbankiem z jakimś gęstym napo­jem, wychodzi na środek sali i krzyczy

o emeryturze dla ojca Cezarego. Ludzie pod­chwytują ten okrzyk i intonują Sto lac. Ludzie przy stolikach znowu zwracają się w jego stronę. Trzeba to zrobić, tego nie

można odwlec, tego wszyscy oczekują, więc musi podejść i spełnić. Jeden krzyż, drugi, dwa medale, wszystko zawisa na piersiach mężczyzny we fraku z białym ręcznikiem w ręku. Teraz pierwszy raz spostrzega uśmiechy ludzi przy stolikach. Czarno ubra­ny mężczyzna broni się jak od ¡napaści, ale obie ręce ma zajęte, w lewej trzyma dzba­nek, w prawej tacę z kieliszkami.. Śmiech ludzi trwa krótko i kończy się dźwiękiem tłuczonego szkła. Widzi, rozumie, że męż­czyzna we fraku to kelner, który teraz to­pi wszystkie krzyże w beczkach z winem. Do każdej wrzuca po jednym odznaczeniu, jakby zaprawiał wino jakimś aromatem, ni­czym indyjskimi korzeniami, nadającymi zapach i smak napojom. Po chwili jacyś lu­dzie w ogromnych czapach salutują przed nim, zadają pytania, wszystko zapisują, je­szcze raz zadają te same pytania i jeszcze raz zapisują. Potem na długo ciemny kory­tarz, białe ekrany i wreszcie światła neo­nów, dokładny i duży napis PZU UBEZ­PIECZA CIEBIE I TWOJE MIENIE, mo­dnie ubrany pan w kapeluszu i dużo neono­wych, różnokolorowych liter...

Cezary powoli otworzył powieki; na po­dłodze peruki i maski, kolorowe kawałki materiału, kilka malutkich buteleczek, dużo tabletek. Dziwaczny mundur ze szlifami, rę­kawy opadają puste, prawie dotykają po­dłogi, zaczynają się (kołysać jak wahadła,

wynurza się zza nich kot; ich kot, jedyny żywy inwentarz. Znowu ten kot, zawsze na koniec pojaiwia się... Cezary odetchnął z ul­gą, bowiem kot wracał do komórki, szedł po­woli i obojętnie, nawet nie spojrzał w je­go stronę. Zerknął na zegarek: jest godzina szósta, za pół godziny przyjdzie ojciec; do­brze, że dopiero wieczorem zajrzy do pu­dełka. Postanowi coś do tego czasu, spróbu­je działać, coś musi postanowić. Myśli: „Pić mi się chce, może sody oczyszczonej...” Nie może jednak zrobić ruchu, nie chce mu się wyciągnąć ręki, jakby w bojaźni przed do­kładnym powrotem do rzeczywistości. Za pół godziny przyjdzie ojciec, potem może ko­ledzy, za godzinę rozpocznie się wykład na uczelni. Znowu zamyka powieki i chce za wszelką cenę usnąć, tylko usnąć — jest ta­ki zmęczony. Wszyscy dowiedzą się o so­botnim wydarzeniu, koledzy będą go wyty­kać palcami, niczym bohatera — ten jego sobotni wygłup będzie w ich oczach wspa­niałym wyczynem. Ironicznie uśmiechnął się sam do siebie. Najgorzej wiadomość o tym wszystkim przyjmie ojciec... Jak mu to wy­tłumaczyć? Może po tej awanturze wyjaśni się, może wreszcie zrozumieją i ojciec otrzy­ma emeryturę? Ale on go nie usprawiedli­wi, w żadnym wypadku nie usprawiedliwi; na pewno znowu pogorszy się jego zdrowie, kiedy dowie się o wszystkim, może... czy?... Przychodziły najgorsze myśli... Pójść na wy­

kład, spotkać się z kolegami, próbować wy­tłumaczyć się przed ojcem za wstawienni­ctwem innych. Nie, nigdzie dzisiaj nie pój­dzie. „Gdybym był Adamem, gdybym był taki jak Adam, na pewno nie miałbym pro­blemów” — myśli i powoli zamyka ciężkie jak ołów powieki. Zasnąć, zasnąć za wszelką cenę — nie może już myśleć, nie chce już

o niczym myśleć... Jest naprawdę taki zmę­czony, taki bardzo zmęczony...

GDY ON NIE ZNACZY ONI

Siedzi w pustym pokoju; słucha głosu kroków na korytarzu... Jak ludzie różnie chodzą, jedni wybijają takt przyśpieszony, wydaje się, że przechodzą marionetki poru­szone mechanizmem; inne kroki były wol­niejsze i witedy ich głos jeszcze silniej wbi­jał się w jego głowę, docierał do niej, po­dobnie jak to robi dentysta, gdy dobiera się do zęba. Nie lubił tych kroków, bał się ich, zaczajony między łóżkami, skulony pod na- porem milczących przedmiotów. Gdy głos kroków rozlegał się tuż pod drzwiami, wte­dy wpatrywał się w nieruchomą kreskę klamki. Nie. Odgłos toczył się dalej; teraz czuł wbrew wszystkiemu rozczarowanie. Może to o n, ona, o n i; dziesiątki imion atakowało jego głowę. Znowu oczekuje no­wych kroków, coraz bardziej doświadczony, a mimo to z jeszcze większym napięciem. Ale prawdziwy atak rozpoczynał się dopie­

ro wtedy, gdy nie słyszał kroków ani szu­mu rur kanalizacyjnych.

Przedmioty w pokoju rozpoczynały swoją batalię przeciwko niemu: krzesła napierały wypukłymi brzuchami (krzesła, wyglądały jak kobiety o niskiej, bardzo niskiej ciąży), potem otwierały się drzwi szafy i ubrania jakichś obcych, nieprzyjaznych ludzi urą­gały mu, kładł się na łóżko, ale poręcze łó­żek schodziły się. Zrywał się, lecz wszystko zaczynało się od nowa; czuł ciężar tych przedmiotów, odczuwał coraz bardziej swoją zbyteczność. Zostawał jednak nadal w swo­im pokoju — bał się gdziekolwiek wyjść; chciał zaoszczędzić bojażni powrotu, skra­dania się na palcach, otwierania powoli drzwi, najpierw nos, potem czubek głowy, a w końcu oczy — te ostatnie najtrudniej przychodziło mu wrzucać do pokoju. Kiedy był spocony i bezradny zapalał papierosa, ten nikły czerwony ogień przynosił mu chwilową ulgę: to zastępowało ów płomień przed atakiem wilków. .Po tym wszystkim przychodzili oni, ci, którzy o nim wiedzieli wszystko, znali go w najdrobniejszych, szczegółach i właśnie ich bał się najbardziej. Gdyby wreszcie przyszedł ktoś nie znany, ktoś, kto o ¡nim nie wie nic, kto o nim nie mógłby powiedzieć ani jednego pewnego słowa, dla kogo byłby zupełną niewiadomą. Ale oni o nim wiedzą wszystko, co dzień dochodzą coraz to nowe jego zdarzenia, ta­

jemnice; oni to wszystko przyjmują, żeby jeszcze bardziej go upokarzać.

Patrzą na niego jak na przezroczysty ma­nekin, w którym i na którym nie ma ani jednego miejsca niewidocznego, ani jednej komórki nie odgadniętej.

Tysiące razy przejeżdżają spojrzeniem po nim, tysiące razy przeszywają wzrokiem. Ich boi się jeszcze bardziej niż przedmiotów

i nawet uciec nie może, bo nie chce, aby poznali jeszcze jedną jego klęskę, jeszcze jedną jego komórkę, którą wystawił im przed oczy, którą wzrokiem zbeszczeszczą. Więc kulił się jeszcze bardziej, malał — odsuwał się z ich pola obserwacji. Wszystko na nic, wkłada im w ręce coraz to nową broń. W ich łapy, którymi i tak do woli, bezkarnie rozdzierają go co dzień, co godzi­nę. Wszystko1, czegokolwiek o nim się dowie­dzą, przestaje być jego własnością. Obraca­ją nim jak kukłą, żarłoczni i zachłanni na miejsca nowe. Myśli coraz częściej: zatrzy­mać się w sobie, bodaj na jedną niewielką chwilę, w której mógłby powiedzieć, że nie dostarcza im żeru, nie zaspokaja ich cieka­wości — to byłby dla niego prawdziwy triumf. Potem mogłoby być nawet wszystko jak teraz, wystarczyłaby mu satysfakcja, że wystrychnął ich chociaż na chwilę na du­dka. Żyłby odtąd w imię tej zwycięskiej chwili, miałby nad nimi przewagę, wiedział­by przynajmniej, że choć jeden raz nie był

ich żerem, ¡nie dostarczał wciąż nowych atrakcji. Oni naiwet nie dziwią się niczemu w nim, zabierają wszystko jak zgłodniałe zwierzęta, które spotkały dużo pożywienia

i nie zastanawiają się wcale, co zjadają. Głód staje się wszystkim, jedynym, o czym zdolni są myśleć. Wzrasita w nim pragnie­nie, aby spotkać kogoś, kto o nim niczego nie wie, albo kogoś, kto tak powoli odczy­tywałby go, iż nie zdążyłby odczytać do1 śmierci. Wiedziałby wtedy, że ustępuje, że zabierają cząstka po cząstce, ale pozostało­by to prześ *viadc zen ie, że nie potrafią go odgadnąć, odczytać, poznać do końca, do dna...

Oni przychodzą i zabierają, co w nim no­wego, i odchodzą, aby zmowu przyjść jak zwykle, bezceremonialnie i tak, jak gdyby to wszystko, co dla niego wyrządzają, było naturalnym prawem. Patrzy na ich kamien­ne twarze i nienawidzi serdecznie wszy­stkiego', co niosą, czym są. Kiedyś, aby oszu­kać się, opowiadał im o sobie, chciał w ten sposób stworzyć pozory dobrowolności, ale oni po wysłuchaniu wszystkiego wykrzyki­wali, że wiedzą o tym sami, że znają nawet te drobiazgi, O' których nie wspominał. Od­tąd zaniechał tej precyzyjnie obmyślonej sztuczki — był bezradny, więc poddał się ich torturom. Był także ozas, gdy próbował przeciwstawiać się, zaatakował ich wszyst­kich, ale rezultat był opłakany; to, co on

o nich wiedział, było tak niewielkie, że nie robiło na nich żadnego wrażenia. Próbował także podstępów, miał przecież czas na ob­myślanie w czasie ich nieobecności, wszel­kie jednak kombinacje nie zdały się na nic. Czym oni są dla samych siebie? Może tym samym czym dla niego? Ale skąd mógł to wiedzieć. Zresztą, czy złagodziłoby to spra­wę; oni wciąż nie przestają wkraczać zwar­tą ławą na niego. W takich chwilach łóżka, krzesła, przedmioty przestawały być groźne, wtapiały się w ich osoby, oddawały im swo­ją drapieżność i natrętność — tyle że obja­wiały się w wyższych, groźniejszych kate­goriach. Czasami, wprawdzie bardzo rzadko, stawali się serdeczni i mówili: „Bracie, weź się w karby, silnie do kupy, przecież tak nie można”. Długo zastanawiał się, dlacze­go nazywali go swoim bratem i czy rzeczy­wiście mówili szczerze; w każdym ich ru­chu, słowie, geście nie przestawał dopatry­wać się podstępu. Więc od czasu do czasu podkpiwają ze minie — tak tłumaczył to ich czułe odezwanie się. W dalszym ciągu nic się nie zmieniało —siedział całymi dnia­mi w pokoju i zamiast zżyć się z przedmio­tami, stawał się coraz bardziej obcy. Osta­tnio spostrzegł rodzącą się w ¡nim dzikość, niepokonaną chęć ucieczki od wszystkiego, co go otaczało; nie wiedział gdzie ani w ja­ki sposób. Wracali do swego pokoju coraz później, coraz dłuższe nastawały dla niego

godziny samotności. Od nich czuć było ży­cie, przynosili zapach perfum i inne zapa­chy, których nie mógł określić; mieli gdzieś swoje życie, barwne i zróżnicowane jak kwiaty, on oglądał, wąchał tylko ślad tego wszystkiego, co gdzieś przeżywali, co wy­pełniało długie godziny nieobecności w po­koju. Nie przestawali, jak dawniej, kłuć spoj­rzeniami; teraz spojrzenia, choć krótsze, by­ły jeszcze drapieżniej sze, wygarniające z niego wnętrze aż do dna. Przynosili wiele rzeczy: gazety, książki, resztki pożywienia, koszule — izostaiwiali wszystko w pokoju. Najpierw z zainteresowaniem oglądał te przedmioty, snuł domysły, co mogli robić gdzieś i właśnie gdzie. Czasem ¡nawet wpa­dał na trop, miał przesłankę do rozwiąza­nia jakiegoś domysłu, nigdy nie był jednak pewien. Najwięcej sprawiało trudności to, że nie wiedział, który przedmiot do którego należy — w rezultacie tych badań, mógł domyśleć się, co robili, nigdy, co każdy z nich z osobna. Ta wiedza o nich w sumie nie wystarczała dla niego: komu ma spoj­rzeć w oozy, aby donieść, że wie o jego za­lotach, niepowodzeniach, komu napomknąć o kradzieży, oszustwie. Oni stanowili w su­mie wrogi mur nie do pokonania, dopóki nie będzie mógł rozbierać cegiełka po cegieł­ce. Wiedział, że od tego trzeba zacząć, lecz nadal był bezradny. Za wszelką cenę chciał

o nich nie myśleć, ale bez skutku.

Niepostrzeżenie dla samego siebie zaczął go niepokoić ich coraz późniejszy powrót, znowu jeszcze straszniejsze wydawały się przedmioty. Szukał ratunku w oknie, ale wszystko, co działo się za nim, było tak da­lekie i obce, że jeszcze plastyczniej widział tragizm swojej sytuacji. Patrzy: jedzie od­kryta ciężarówka, a w niej roześmiane dziewczęta. Aleją przechodzi regularnie

o jednakowych godzinach dnia starszy pan, chwilę po nim spaceruje para; on gruby, mały, przysadzisty, ona szczupła, w kape­luszu sprzed dwudziestu lat. Zna też wszy­stkie dzieci bawiące się na tej alei, najczę­ściej grają w klasy na płytach chodnika. Naprzeciw jest dom z kolorowymi, dużymi witrażami, podobnymi do kościelnych — był ciekawy, co też jest na nich namalowane. Obok witraży nieduży balkonik, na który

o tej samej porze wychodzi jakaś kobieta, a może to mężczyzna — nie mógł nigdy określić dokładnie. Tam, za oknem jest me­chanizm, zegarek, w którym każdy trybik, każda część spełnia jakąś rolę. W tym me­chanizmie za oknem jest dobrze ludziom, wiedzą, co każdy dzień może im przynieść, uważają siebie za równie ważnych i potrze­bnych, jak słońce. Tam, za oknem, jest ład — oni nawet, żeby chodzić, muszą mieć wyznaczone trasy, drogi, chodniki. Ale i oni wracają gdzieś do swoich pokoi i teraz za­czyna się problem, tego już nie mógł wie­

dzieć, co dalej, co z nimi dalej... Odchodził od okna, wracał na łóżko, którego' znowu bał się, przechodził na krzesło, aby zakryć jego1 wypukły brzuch — odwracał się w końcu do ściany, ale i to niewiele pomogło. Czuł jeszcze dotkliwiej ich nieobecność; z każ­dym dniem wychodzili wcześniej, z każdym dniem później wracali. Stał godzinami twa­rzą do ściany, tracił poczucie czasu, si­ły — był zupełnie bezwładny, czas prze­pływał obok niego, nawet go nie musnął, był poza nim i to było najcięższe — on chciał uczestniczyć w czasie. Wypełnić każ­dą sekundę konkretnym zdarzeniem, wie­dział, że czas 'tylko wtedy ma wartość, gdy ma w sobie coś z konkretu, rzeczy odczu­tej, zaistniałej. Tamci przychodzili już tyl­ko na kilka godzin; aż któregoś dnia nie doczekał się żadnego z nich. Myślał, że to tylko spóźnienie, że wrócą niebawem, może coś im się wydarzyło. Wzrastało w nim zde­nerwowanie i niepokój, uciekał do okna — teraz robił "to w nadziei, że zobaczy wraca­jących do pokoju. Ta nadzieja wypełniała go po brzegi. Deptał wszyistko: łóżka, krze­sła, trącał bezceremonialnie szafę — przed­mioty przestawały istnieć. W krokach rozle­gających się na korytarzu chciał odgadnąć już tylko ich kroki, chociażby kroki które­goś z nich. Wszystkie mijały drzwi: powoli przychodziła utrata nadziei, jaką przynosi­ły kroki. Okno i kroki — oto między czym

rzucał się jak ryba w sieci. A może mecha­nizm ulicy ich pochłonął, może każdy z nich został jakąś określoną śrubką, trybem, czę­ścią? A czym był on, czym oni byli dotych­czas? Próbował to wyjaśnić, szukał usilnie określeń, formuł: dociekania jego były tak silne, że sprawiały ból. Chodził po pokoju najpierw wzdłuż, potem wszerz, a w końcu po przekątnej — od kąta do kąta. Wiedział, że potrzebuje dużo ruchu, chciał iść naraz we wszystkich kierunkach, we wszystkie strony.

Nie spostrzegł, jak to się stało, że które­goś dnia wyszedł na ulicę; nie wiedział, do­kąd idzie, nie zasitanawiał się, jaka strona świata jest dla niego najodpowiedniejsza, jakiej pożąda. Szedł, a z każdym krolkiem wstępowała w niego nadzieja, szedł niesio­ny ramionami w tłumie jak liść porwany podmuchem wiatru. W pewnym momencie spostrzegł ich, jak przechodzą obok niego, są w towarzystwie innych, gdzieś idą. Nie zwalniał kroku; wracało dawne, bardzo da­wne zadowolenie. Spojrzał do góry i zoba­czył wysoko ciemny punkt okna pokoju, w którym mieszkał razem z nimi.

TYLKO NAGANA

W róciłeś stamtąd, raczej uciekłeś, nie pa­trząc nikomu w twarz. Twój wzrok ślizgał się po ich sylwetkach rozrzuconych w du­żym hallu. Ślizgałeś się wzrokiem po tych postaciach, taszyistowskich plamach na bia­łej ścianie, postaciach z rozcapierzonymi palcami. Wzrok uczepiłeś przed sobą, za wielu warstwami mroźnego powietrza — spoiłeś go z daleką iskrą mrozu w małym kawałku lodu. Patrzałeś ponad głowami tych postaci, mijałeś je jak przepaść. Sze­dłeś bokiem, odsuwałeś się, odciągałeś całe­go siebie jak od magnesu, odpychałeś te krzyczące taszystowskie plamy. Przechodzi­łeś ten, dzisiaj wydłużony w nieskończoność, hall i choć był on szeroki, znalazłeś się da­leko od drzwi po przeciwnej stronie. Nie mogłeś się uwolnić od żelaznej smyczy, która ciągnęła, cię do nich, więc broniłeś się, jak umiałeś, wciskałeś obcasy w gładką posadzkę, wiedziałeś, że jeśli postawisz ca­

łą stopą, ześlizniesz sią do nich. Szedłeś jak ktoś, kto ma tylko piąty i idzie jak ka­leka. Nigdy nie uznasz, że każdy krok ta­kiego chodu był nowym bólem stąpania, nerwem zęba. Nigdy nie przyznasz się do tego przed samym sobą. Wreszcie doszedłeś do tych drzwi, pchnąłeś ciężką zasłonę — w tym momencie wydawało ci się, że od­walasz wszystko, co ci ciąży i przygniata do ziemi, że wreszcie pozbędziesz się tej smy­czy. Każdy twój krok naprzód był zaprze­czeniem ciebie, upokorzeniem wzrastającym z każdą sekundą. A myślałeś, naiwny, że wszystko się Skończy po przekroczeniu tego progu.

W autobusie zacząłeś się bać nowych, ob­cych ludzi, tak podobnych do tamtych bli­skich. Ci nowi pobrzękiwali głosem, a ty układałeś z tych dźwięków najgorsze dla siebie i dla niego słowa. Długo zresztą szu­kałeś, gdzie usiąść i wreszcie wybrałeś wol­ne miejsce konduktora. O, teraz siedziałeś wysoko i byłeś znowu ponad głowami. To był twój nowy tron, który sam sobie wy­brałeś z pobudek egoistycznych, ratując czy­stość, nieskazitelność swego ja. Znowu oka­zało się, że wybrałeś najgorzej. Wprawdzie mogłeś nacisnąć sygnał i natychmiast auto­bus stanąłby i uwolnił cię od wszystkiego. Nie zrobiłeś tego, siedziałeś nadal nieporu- szony. Dlaczego nie dotknąłeś tego sygnału? To przecież było takie łatwe. Wypłynąłeś

prawie tonąc w tej fali ludzi, z której gra­moliłeś się rękami i nogami. Wreszcie do­szedłeś do- domu i stanąłeś pod drzwiami jak daleki samego siebie cień, jak rozluźnio­ny i pozbawiony kości i mięśni szma­ciany manekin. Tylko głowa ci się żarzy­ła — miałeś wrażenie, że jesteś samą głową. Pod tymi drzwiami próbowałeś za wszelką cenę uspokoić się, świadomie odsunąć fakty

i zdarzenia. Spokój miał ci przynieść możli­wość oceny. To było wszystko potem.

Najpierw sądzono twego przyjaciela i ty wiedziałeś doskonale, że jest niewinny. Zna­łeś go nawet lepiej niż on samego siebie, oceniałeś sprawiedliwiej, bardziej obiektyw­nie. Znałeś doskonale jego życie i walkę, jego mozolne życie. Choć wiele razy byłeś razem z nim, Julian przeszedł stokroć więk­sze piekło od ciebie. Ale publicznie wypie­rał się swoich wielkich czynów, powielał je na towarzyszy, wmawiał im, że to oni są głównymi bohaterami. Oto, jak podtrzymy­wał ich na duchu. Dziwiłeś się, jak wielka jest siła sugestii. Wspominasz jego długie podróże w błocie, w wodzie po kostki, mar­sze w teren bagnisty, który nie świecił ro­mantycznymi ognikami gazów spalających się na mokradłach, ale ział ogniem automa­tów, błyskiem noży zza węgła. Julian z za­dowoleniem mówił do najbliższych o nich samych, podnosił ich zasługi, chwalił za wy­trwałość i oddanie sprawie, za rady, jakie

dawali mu przed każdym wypadem w te­ren, za materiał propagandowy. Teraz wiesz doskonale, jak wielka jest siła sugestii. Po­tem pierwsza drukarnia, częste ślęczenie kilka dni i nocy z rzędu w piwnicy, w za­pachu farby drukarskiej. Gratulował wam zawsze po każdym numerze, po każdym cel­niejszym artykule, który najczęściej sarn pisał. Pamiętasz, że wszyscy przyjmowali jego pochwały z zadowoleniem i dumą. On was przyzwyczaił do tego wszystkiego, już nikt nie mógł inaczej myśleć, niż on myślał, niż on nauczył myśleć. A Julian nauczył wszystkich myśleć przeciw niemu. Wpoił we wszystkich wiarę w samych siebie i po­woli zabił siebie w ich oczach. Później, na oswobodzonych ziemiach, stworzył walczą­ce, bojowe pismo. Ile razy siedział w dru­karni za Stefana zastępując go w dyżurze, ile razy ślęczał nad artykułami z Ksenią, aby jej pomóc; razem z nią pisał wielkie reportaże o zakamuflowanych sabotażach. Artykuły Kseni zdobywały nagrody w stoli­cy, pomagały prokuraturze, całe miesiące mówiło się o Kseni jako doskonałej dzienni­karce. Pamiętasz, ile Ksenia otrzymała te­legramów, podziękowań. Zapobiegła tylu ludzkim krzywdom, tylu nieszczęściom po­łożyła kres zdolna dziennikarka Ksenia. Chodziła w aureoli. A ty wiedziałeś dosko­nale, gdzie jest prawda, siedziałeś jednak cicho. Jedyny raz ośmieliłeś się zwrócić mu

uwagą, że to niesprawiedliwe, że to prze­cież i jego artykuły. Ale on cię «beształ, zbyt mocno cieszył się z sukcesu Kseni, aby o sobie pomyśleć. Zbeształ cię wtedy i na­zwał, już nie pamiętasz, jak cię wtedy na­zwał — więc dałeś spokój.

Patrzyłeś cicho na to wszystko. Nie chcia­łeś urazić Juliana, wiec i ty uległeś jego su­gestii, uwierzyłeś, że tak najlepiej, jak jest. Rosła sława i znaczenie Stefana i Kseni w tym mieście, powoli usuwali go w cień, zabijali Juliana. Podsuwałeś czasem małe wiadomości Julianowi, że Ksenia wyraża się

0 nim pogardliwie, że go lekceważy, że Ste­fan nie jest już tym Stefanem z podziemia, że ma wielkie, twoim zdaniem nieuzasad­nione, pretensje o miejsce naczelnego. Był zły na ciebie, wyzwał cię od rozrabiaczy

1 dlatego nie wygonił ze swego gabinetu, że byliście starymi przyjaciółmi. Patrzałeś, jak Julian w dalsizym ciągu siedział nocami nad cudzymi artykułami. Wiedziałeś, że z żoną

i synkiem widuje się dwa razy na tydzień. Kilka razy raniutko zastałeś go w swoim gabinecie i domyślałeś się, że spędził tu ca­łą noc. Na pewno załatwiał papierkowe for­malności redakcji, na które nie miał czasu w dzień. Potem nadszedł spór Kseni i Ste­fana, ciągnący się całymi latami. Tych dwo­je ludzi, kiedyś tak oddanych sprawie, dziś nie cierpiało siebie wzajemnie. Znowu pod­suwałeś myśl Julianowi, żeby to uciął zaw­

czasu dla dobra sprawy, wreszcie dla swego dobra. Ta ostatnia uwaga najbardziej go roz­paliła. Nie odzywał się do ciebie dwa dni. Teraz spostrzegłeś, że oto zaczynasz siebie wybielać, zrzucać winę na innych — ty by­łeś zawsze wszechwiedzący i ostrzegałeś Juliana, ty zawsze dbałeś o dobro sprawy. Stało się coś, co się w takiej sytuacji stać musiało. Już nie wystarczyły ciche, zjadli­we szepty po kątach, gdzie szkalowano twe­go przyjaciela. I teraz, choć bronisz się przed tym, musisz wrócić do tego zebrania, musisz przeżyć je od nowa, przeżyć jeszcze wiele Tazy.

Siedziałeś w kącie przy małym stoliku z żelazną, modną lampką, wyprodukowaną piętnaście lat po wojnie. Obok ciebie roz­siadła się poczciwa zecerka i próbowała coś z tego zrozumieć, o czym się mówi. Zagady­wała robiąc jakieś uwagi, wiedziałeś, jakie ona może robić uwagi, więc nie słuchałeś jej. Kiwałeś tylko potakująco głową. I tak byś jej nie słyszał, gdyby mówiła nawet naj­mądrzej. Byłeś pochłonięty tym, o czym mówiło się podczas zebrania. Siedziałeś na rozżarzonych węglach i żarzyłeś się we­wnątrz. Już przy pierwszych słowach Ste­fana wtuliłeś się w twarde krzesło i nie- miałeś w sobie z każdym jego zdaniem. Ste­fan postawił jako główny zarzut, że Julian pije wódkę, że ludzie mówią o tym w kolej­kach po masło i ser, że całe miasto o tym

trąbi, że przychodzą z tym dziennikarze do niego i proszą o interwencję. Siedziałeś w kącie sztywny, jakby o tobie była mowa

i tobie stawiano zarzuty. Powoli sufit za­czął się obniżać i ciążył na twojej głowie — a ty widziałeś tylko twarz Stefana. Wpa­trywałeś się w tę twardą, pewną siebie twarz, w oazy żywe i śmiałe, wiejące chło­dem jak śnieżyca. Choć jego spojrzenie mro­ziło cię, nie spuszczałeś z niego wzroku.

Siedziałeś w kącie, a twoje krzesło było najwyższe w tej sali i czułeś obecność wszystkich, słyszałeś ich ciche, charczące oddechy, tłumione zadowolenie. Każdy szmer łowiłeś czujnym uchem — „i Julian winien wszystko słyszeć” — pomyślałeś przez chwilę. On miał ¡przecież najlepszy ze wszystkich słuch i był niezastąpiony na dyżurach. Widziałeś lekko otwarte usta, trochę z wrażenia a trochę z przestrachu, usta drukarzy i korektorów — może tylko oni byli najbardziej nieszczęśliwi w swoim niezorientowaniu. Ich twarze objawiały zdziwienie ponad miarę. To byli chyba naj­lepsi ludzie na tym zebraniu, ale co oni mogli, byli tylko biernymi słuchaczami, nie liczyli się. Tu radzono o rozwoju pisma,

o profilu i ideologii, a oni składali i maza­li farbą. Zrozumiałeś, że nie mogą przynieść pomocy Julianowi. Stefan mówił o sygna­łach rozluźnienia się dyscypliny, o kote­riach w redakcji, o fałszywej linii rozwojo­

wej pisma, o odchyleniach ideologicznych Juliana i jego niedołężności dziennikarskiej. Przycisnąłeś się do ściany i wydawało ci się w tamtej chwili, że ściana jest ścianą lodu, więc wstrząsnęło tobą przerażające zimno. Wbrew temu zimnu ściany, całe swoje cia­ło zacząłeś rozpłaszczać, aby jak najwięcej miejsc ochłodzić. Lawirowałeś wzrokiem, żeby nie ¡spojrzeć w jeden punkt naprze­ciwko, akurat naprzeciwko. Starałeś się za wszelką cenę, aby nie myśleć o tym, czego tak unikasz. Nie wiesz nawet, czy Julian patrzał, wydawało ci się jednak, że smugi świateł jego okularów są bez przerwy skie­rowane na ciebie. Teraz pocieszasz sam sie­bie, że był taki moment, akurat kiedy skoń­czył Stefan, że chciałeś krzyknąć, aby wszy­stkich obudzić i zadać kłam każdemu sło­wu, jakie padło z jego ust, ale zabrakło ci odwagi. Po chwili próbowałeś się bronić, że twoje słowa mogłyby zaszkodzić Juliano­wi, ale teraz wiesz, że to nieprawda, że w ten sposób chciałeś choć na chwilę oszu­kać siebie. Okulary poszukiwały cię cały czas, więc nerwowo usiłowałeś zapalić lam­pkę przy stoliku, żeby odegnać to ich świa­tło. I tego nie zrobiłeś. Nie patrzyłeś na Ju­liana, a może to dodałoby mu odwagi. Kiedy skończył Stefan, zabrała głos Ksenia, po niej inni. Wiedziałeś, doskonale wiedziałeś, że oni mogą być tylko tacy. Już nie musisz powtarzać przed sobą, co powiedziała Kse­

nia i inni. Przypuszczałeś, że dojdzie do te­go, nie próbowałeś się temu przeciwstawić kiedyś, nie miałeś odwagi zrobić tego te­raz. A przecież nie milczałeś cały czas. Kiedy Ksenia zarzuciła i tobie brak dyscy­pliny, broniłeś się, odpowiadałeś wytacza­jąc największe argumenty na swoją obronę. Więc nie milczałeś zupełnie. Zahaczyła cię mimochodem wymieniając jako wspólnika zła, a ty, ukłuty, aż podskoczyłeś i po szcze- niacku jej odszczekałeś. Ale gdy się mó­wiło o Julianie, sprawiałeś wrażenie najzu­pełniej obojętnego. Wiedziałeś przecież, że Julian pił jeszcze w podziemiu, ty też piłeś

i Ksenia, i Stefan. Wszyscy też nadal piją. Nigdy jednak nie widziałeś Juliana pijane­go w redakcji, byłeś przekonany, że nikt go nie widział pijanego w redakcji, a jednak Stefan podawał daty... Ty nadal milczałeś. Ksenia i Stefan byli częstymi bywalcami w domu Juliana. Słyszałeś, że kiedyś wszy­scy w trójkę przyjechali po południu pija­ni do redakcji. Usprawiedliwiać się to ty umiesz, prawda? Bo przecież i tym razem ostrzegałeś go...

Na koniec odważyłeś się spojrzeć na nie­go, wtedy gdy sprawdziłeś ukradkiem, że ma spuszczoną głowę. Stwierdziłeś na zim­no, jak się postarzał twój przyjaciel, a prze­cież nie jest jeszcze taki stary. I znowu wy­bielasz siebie, podsuwasz myśl, że zabrał­byś głos, ale Stefan zamknął już zebranie.

Spóźniłeś się o minutą. Cały czas przygoto­wywałeś się do ataku i kiedy byłeś gotowy, zabrakło ci tej jednej minuty. Chcesz sie­bie na trzeźwo ocenić, ale trzeźwość, którą chlubiłeś się tyle lat, teraz cię wyraźnie zawodzi. Gorączkujesz się w myślach i taki chaos w twojej głowie...

Wiesz doskonale, że Julian uwierzył w szczerość towarzyszy, jak zawsze im wie­rzył, więc złożył samokrytykę i pozostał. Ale ty wracając przez ten hall słyszałeś coś

o tchórzostwie, dwulicowości i coś jeszcze w tym sensie. Nie bardzo przyjąłeś to do wiadomości, ale słowa oskarżycieli Juliana będą tkwiły w tobie zawsze. Teraz trochę gorączkujesz, jesteś chory, powinieneś się położyć do łóżka. Czy stało się coś wielkie­go? Twemu przyjacielowi udzielono tylko nagany. A ty trochę gorączkujesz, jesteś chory, powinieneś się położyć do łóżka Czy naprawdę stało się coś wielkiego?

HARMONIA

P rzeszedł przez podwórze, tylne wyjście prowadziło na ulicę. Nie krył się, ale także nie chciał, aby zbyt wcześnie odkryto cel jego wyjścia. Na ulicy poczuł się swobod­niej, opuściło go zmęczenie po całodzien­nej pracy w polu. Przyglądał się wsi; lubił tak patrzeć, kiedy zapadał zmrok. Stwier­dzał nieokreśloną ilość razy, że ciemność wpełza najpierw do starego, zniszczonego cmentarza, zapełnia wszystkie jego furtki i wygodnie rozsiada się wśród gałęzi drzew. Potem okrywa cały cmentarz wraz z kościo­łem. Tylko nieduża, szczupła wieżyczka z cienkim, pogiętym krzyżem nie poddaje się ciemności — zawsze wyraźnie odbija się na tle nieba. Ileż to razy oglądał konanie dnia i przedmiotów — mała wieżyczka trwa­ła niezniszczalna, nawet wtedy, gdy niebo było pełne chmur. Czasem przygasały jej kontury, ale przecież nigdy nie znikały zu­pełnie.

Nie spostrzegł się, gdy WieTa zaczęła. Czasem dolatywały niepełne dźwięki, niektó­re w ogóle nie wydostawały się z pokoju, część cichła po drodze. Może dlatego to, co słyszał, było delikatne i zmęczone — były to dźwięki, w których wyczuwało się jakąś niepełność, brak czegoś. Wsłuchiwał się uważnie, aby nie ubożyć ich jeszcze bar­dziej. Czasem Wiera wygrywała melodie skocznych góralskich piosenek — patrzał, jak coraz żywiej drgały liście na drzewach, nie wiedział czy to dzięki góralskiej piosen­ce, czy nocny wiatr je targa. Po chwili mu­zyka umilkła.

W pamięci z poprzedniej krótkiej chwili zachował się przeciągły zgrzyt klucza i oto, jak zwykle, siedzi naprzeciw niej. Dobrze zbudowana brunetka, duże dłonie mocno trzymają harmonię — Wiera to uosobienie tężyzny, siły wiejskiej, pracowitej dziew­czyny. Spojrzał w twarz. Jedynie te oczy nie współgrają z twarzą i .postacią; dwa de­likatne, niebieskie, chwiejące się kwiaty, wcale nie polne, nie dzikie i wcale nie po­tężne. Kwiaty, niebieskie bławatki, ale ja­kieś wypieszczone, wypielęgnowane i nie skażone żadnym innym kolorem prócz ko­loru nieba. Roman zapragnął zobaczyć Wie­rę na tle pola, zielonych, falujących zbóż. Czy rytm i błysk niebieskich oczu byłby zgodny z falą zboża? Może oczy popłynęły­by w zbożu, zabrane przez wiatr, przywróć

cone przyrodzie, skąd na pewno wzięły swo­je istnienie? Teraz siedziała przed nim „wykształcona Ukrainka”, jak ją we wsi czasami nazywano. Wiedział, że ona niewie­le różni się od zwykłej wiejskiej dziewczy­ny — taka sama silna tęsknota chwieje nie­bieskimi bławatkami, tęsknota łagodzona muzyką. Wiera wciąż grała, prawie nie za­uważała obecności niespodziewanego gościa. Początkowo chciał nawiązać rozmowę, ale ona nie podtrzymy wała, on gubił się w myś­lach i nie wiedział, jak należy do niej mó­wić. Kiedy odchodził, przycisnął rękę do ust; nie wyrywała, czemu trochę się dzi­wił — może była bardzo zmęczona albo roz­marzona piosenką. Roman w dalszym ciągu niewiele o niej wiedział.

Wracał do domu. Przedzierał się przez ciemną, zarośniętą ścieżkę, rozsuwał gałęzie krzewów niczym trzcinę. Wieś pachniała sianem, a zapach ten przynosił lekki, wie­czorny wiatr. Gdy dochodził do domu zoba­czył na horyzoncie dwa blade ogniki, były to dalekie gwiazdy albo zabłąkane światła samochodu, lub gazy spalające się na mo­kradłach.

Bulba! Ukrainka! Świnia! Do koryta z nią, do koryta... — przywitała go od pro­gu matka. Po wykrzyknięciu tej porcji wy­zwisk na chwilę zamilkła, by dorzucić jesz­cze jedno zdanie: — Jej ojciec wymordo­

wał twoją rodzinę — powiedziała to cicho i spokojnie, z jakimś bliżej nieokreślonym uczuciem. Brzmiało to jak ostateczny, prze­konywający argument.

Potem zapanowała ciężka, metalowa ci­sza. Roman także milczał. Kiedyś starał się oponować, tłumaczyć, przekonywać. Mówił, że były to czasy wojny, nie wszyscy Ukra­ińcy należeli do bandy — ludzie są źli i do­brzy, mądrzy i głupi i to winno być naj­ważniejsze. Ileż to razy dowodził, że naro­dowość nie świadczy jeszcze o człowieku. Ostatnio nie próbował już tłumaczyć, na­wet nie kłócił się. Chociaż niewiele, ale pa­mięta te straszne lata, kiedy zginęła cała rodzina matki i ojca. Nienawiść i ból nie pozwalają jego rodzicom zrozumieć praw­dy. Po ico wtrącają się do niego? Przedtem, gdy matka zaczynała rozmowę na temat Wiery, uciekał z mieszkania, myślał, że tak będzie najlepiej. Matka wybiegała wtedy za nim, nie przestając krzyczeć. Wszystkiemu pilnie przysłuchiwała się wieś. Ludzie ze wsi zawsze wtrącali się w jego sprawy — nie dość, że rofoią mu przykrości rodzice, Od niedawna zaczęli także dokuczać sąsiedzi. Gdzie tylko się ruszył, spotykało go złe, „spode łba”, spojrzenie łudzi ze wsi. Gdyby Ukraińcy mieszkający we wsi okazali mu swoją solidarność, ale oni byli zupełnie obojętni, nawet w najdrobniejszym geście nie okazali mu życzliwości. Często zanim

zasnął, długo rozmyślał nad sytuacją, w ja­kiej się znalazł, zbierał w pamięci wszystkie uwagi wsi, wobec której był taki bezsilny.

Na drugi dzień wybrał się znowu do Wie­ry, chciał widywać się z nią możliwie naj­częściej, bo wakacje dobiegały końca. Gdy dochodził do budynku szkoły, w sąsiednim podwórku usłyszał cichą rozmowę, w któ­rej wymieniono jego nazwisko. Przystanął nasłuchując.

Czoho on chocze... bidu napytaje — rzucił twardo mężczyzna.

Kiedy uświadomił znaczenie usłyszanych przed chwilą słów, skręcił na prawo i dro­gą okólną wracał do domu.

Upłynęło kilka dni, podczas których ani razu nie był u Wiery. Może dlatego, że wszyscy byli mu przeciwni, nawet Ukraiń­cy, może i dlatego, że matka ostatnio zno­wu chorowała, więc nie chciał jej martwić. Z ojcem nie rozmawiał od dwóch tygodni. Często miał wielką ochotę upić się, żeby przestać o wszystkim pamiętać. W każdą niedzielę lub święto zbierali się młodzi chłopcy ze wsi, żeby pić. Jego chętnie przyj­mą — przynajmniej przestaną mówić, że unika „wioskowych kolegów”. Roman sie­dział przy oknie. Na dworze znać było, że jesień będzie wczesna, drzewa zrudziały już doszczętnie. Obserwował pojedyncze liście, które wirowały za oknem — wydawało się, że szukają odpowiedniego miejsca do upad­

la -

ku — większość wybierała podwórko, część wciskała się w ściany starej, walącej się szopy. Roman odwrócił się od okna, słuchał, jak zegar wybija godzinę trzecią — każde uderzenie było niemiłym zgrzytem popsu­tych sprężyn. Zniecierpliwiony wyszedł z mieszkania. Na ulicy zobaczył niesamowi­ty ruch, zdenerwowane kobiety biegły pod­trzymując fałdy długich spódnic. Kierowa­ny ciekawością poszedł w tym samym kie­runku.

Nieprzytomnego zabrało pogotowie — opowiadała z lamentem gospodyni zagrody, przed którą zebrał się ciekawy tłum.

Kiedy nadjechałem, widziałem, jak Stałko ze Strzelc wyciągał Dziewisza spod drzewa — mówił sołtys.

Od niego Roman dowiedział się o wszyst­kim. Dziewisiz ścinał drzewo w lesie i gdy upadła podcięta jedna z grubych sosen, nie zdążył na czas odskoczyć — część grubych konarów spadła na niego. Kiedy nadjechał sołtys, zobaczył, jak Ukrainiec Stałko wy­ciągał Dziewisza spod drzewa. Sołtys upar­cie podkreślał, że gdyby nie pomoc Stałki, zastałby już tylko trupa.

Bóg wszystko zrobił, on przywrócił ży­cie waszemu chłopu — mówiła mała kobie­cina.

Najświętszej Panience trzeba kaplicz­kę postawić — proponowała inna.

Ja wam mówię, że to święty Antoni

zdziałał — przekonywała sąsiadka sołtysa, która w każdej sytuacji powoływała się na świętego Antoniego.

Sołtys, naoczny świadek wypadku, chciał coś powiedzieć, zdaje się zaoponować twier­dzeniom kobiet, ale one nie dały mu dojść do słowa. Dla nich wszystko było jasne, szybko rozwiązały zagadkę cudownego ra­tunku. Tylko co do jednego nie były zgod­ne: który ze świętych uczestniczył w akcji ratunkowej.

PIĘĆ GROSZY

Od godziny szukam pięciu groszy. Dziwne? Po prostu brakuje mi 5 gr (słownie: pię­ciu groszy) do pełnej ceny biletu do kina. Gdyby zabrakło mi pięciu groszy na kupno porcji chleba, zrozumielibyście mnie, praw­da? Ale na bilet do kina, co za zachcianka! Uparłem się jednak... Powiedziałem sobie, że muszę być twardy. Myśl pójścia do kina przyszła zupełnie niespodziewanie; ot tak, przypadkowo. Idę wciąż bez celu i myśl ta wzrasta we mnie coraz szerzej, głębiej — słowem, wypełnia mnie po brzegi. Nie wiem, może nawet wylewa się wierzchem. Tego jednak nie mogłem widzieć. Cały stawałem się powoli jednym niespokojnym pragnie­niem: pięć groszy. Nie mogę pójść po bilet bez pięciu groszy; gdybym nie miał ani grosza, to zupełnie co innego, wtedy mógł­bym nawet wyżebrać okrągłą sumę na bi­let. Ale ja mam prawie całą sumę, brakuje mi tych nędznych pięciu groszy, za które

prawie nic kupić nie można. Najtańsza ga­zeta kosztuje 50 gr, pudełko1 zapałek 25 gr, przejazd ulgowy tramwajem 20 gr. Aha, mógłbym kupić najtańszą kopertę za cenę pięciu groszy, jeśli ma się szczęście trafić na tein najgorszy gatunek. Na pozór zdoby­cie pięciu groszy wydaje się nadzwyczaj łat­we — któż tam zwraca uwagę na taki pie­niądz. Chodzę jednak od godziny i wciąż bez rezultatu. W pewnej chwili byłem już na­wet bliski sukcesu. Oto spotkałem przyja­ciela, o którym wiedziałem, że ma pienią­dze, zwłaszcza tyle. W pierwszej chwili chciałem prosić o pożyczkę, po namyśle stwierdziłem, że będzie to bardzo idiotycz­ne prosić o pięć groszy. Może pomyśleć, że kpię z niego lub tak nisko upadłem żebrząc od wszystkich po pięć groszy. Pożyczyć wię­kszej ilości nie mogę, bo nie będę mógł od­dać i nie wiadomo, czy będzie miał. Zresz­tą bezsensownie jest pożyczać więcej pie­niędzy, jeśli potrzebuje się tylko pięciu gro­szy. Dawno go nie widziałem i jakże tak naraz prosić o pożyczkę. Ma przecież żonę, dzieci — o to- powinienem zapytać. Tak też zrobiłem.

Idę ciągle w stronę kina. Patrzę uważnie na jezdnię, potem na chodnik i tak na zmia­nę. O, gdyby ktoś zgubił pięć groszy, miał­bym czyste sumienie — mógłbym je sobie przywłaszczyć — nikt przecież na tym nie straci. Mogłoby zgubić ten pieniądz dziecko,

urzędnik, panienka, a nawet emeryt. Powta­rzam: nikt nie. straci na tym. Byłby to dla mnie miły widok: pod płotem leży pięć gro­szy, takie samotne i nikomu niepotrzebne. Mam kilka drobiazgów: scyzoryk, grze­bień — ale spieniężyć ich nie mogę... Po ce­nie rzeczywistej wartości przedmiotów tych nikt nie kupi, bo ma swoje, a zaproponowa­nie kupna tego wszystkiego za pięć groszy będzie poczytane za wariactwo. Nie mam wyjścia. Dlatego idę i szukam, wciąż wypa­truję upragnionej monety, ale na próżno. Pięć groszy, pięć groszy — wszędzie słyszę te słowa. Nawet przejeżdżający tramwaj kpi ze mmie, on kosztuje dwadzieścia groszy, a mnie jest potrzebna jedna czwarta tego... Sięgnąłem ręką do kieszeni. O! — krzyk­nąłem ucieszony. W tejże chwili radość pry­sła, był to żeton ze stołówki studenckiej, trochę większy od dziesięciozłotówki. Kosz­tował pięć złotych, a w tej chwili jest abso­lutnie bez wartości. Przychodzi mi tysiące najróżniejszych myśli do głowy. Wskoczyć do tramwaju i skraść jakąkolwiek monetę konduktorowi z torby? Może grzecznie po­prosić dobrze ubranego pana o datek (znowu

o pięć gTOsizy nie mogę go prosić, bo uzna mnie za wariata)? Pan ten rzuci mi na pew­no więcej niż pięć groszy i jeśli przyjmę, będzie to zdzierstwo z mojej strony, wręcz nieuczciwość. Potrzeba mi przecież tylko pięciu groszy. Zaczynam się złościć. Diacze-

go w ogóle produkują pięciogroszówki? Do­chodzę jednak do wniosku, że gdyby nie produkowano monet pięciogroszowych, naj­mniejszą monetą byłaby dziesięciogroszowa. Moja sytuacja pozostałaby bez zmian. Mu­si istnieć najmniejszej wartości moneta — zawyrokowałem zrezygnowany.

Stanąłem przed kasą kina. Machinalnie sięgnąłem do kieszeni i w garści podałem pieniądze prosząc o bilet. Kasjerka zagar­nęła monety do szuflady wydając żądany bilet. Nie wiem, czy nie chciało się jej li­czyć albo zapomniała. A może uwierzyła mi? O, łatwowierna! Mogło przecież brakować więcej: pięćdziesięciu groszy, złotówki, dwu złotych i.td. Nie mam pojęcia, oo się złożyło na to, że otrzymałem bilet bez pięciu gro­szy. Jestem zupełnie przybity, nie wiem, co

0 tym sądzić. Ale wciąż myślę. Pomyślcie

1 wy — z pewnością odkryjecie prawdę. To na pewno bardzo prosite, ale ja jestem dziś taki zmęczony tym wszystkim, że naprawdę nie mogę już zupełnie myśleć.

PODRÓŻ Z ALICJĄ

Światło sączyło się do przedziału z kory­tarza przez kolejową firankę, nieszczelną i w kilku miejscach mocno przetartą. Przy oknie siedziała kobieta w średnim wieku

0 nieprzeciętnej tuszy. Nogi podkurczyła pod siebie, mimo to izajmowała prawie całą ław­kę. Naprzeciw niej tkwiły nieruchomo dwie kobiety, z sylwetek rozpoznać było można, że pochodziły ze wsi lub z prowincjonalne­go miasteczka. Obie obładowane tobołkami

1 koszykami różnej wielkości i kształtu. Na kolanach jednej z nich leżał chwilę kilku­letni chłopczyk, potem zszedł na podłogę i odtąd bez przerwy wiercił się potrącając wszystkich w przedziale. Nikt się jednak nie oburzał, nie próbował nawet reagować, podróżni byli półsenni i zmęczeni. Panowała atmosfera zupełnego neutrum, gdyby można było tak określić sytuację, w której nic się nie dzieje, z której nic nie wynika, która nie ma zdarzeń. Ot, kilka osób rzuconych

T

przypadkowo, w to pudełko wagonu, osób I

tak obojętnych w stosunku do siebie jak .

jednakowo szare jabłka, gdy leżą na tacy.

Chcąc dalej porównywać, to wiercący się chłopczyk byłby jak mucha w ciągłym ru­chu, a wcale nie uciążliwa. Mucha, od któ­rej nikt się nie opędza, mucha łagodna i omijająca nasze najczulsze miejsca. Pół- I mrok sprzyjał, dopełniał tę atmosferę, po­wielał postacie niezdecydowaną barwą, wy­dobywał je tylko w zarysach, w dwuwy- miarze, bez szczegółów.

Krzysztof siedział przy drzwiach po stro­nie pokaźnej kobiety, od czasu do czasu zer­kał na jej stopy dotykające jego biodra. Kurczył się w sobie, przyciskał do ściany wagonu — ale im więcej robił wolnego miej­sca, tym bardziej stopy przesuwały się w je­go stronę. Widocznie niewygodnie było oty­łej kobiecie, bowiem korzystała z każdej luki, jaką wyczuwała stopami. Słowem, sto­py dotykały go bez przerwy; kilka razy otrząsał ¡się nerwowo, ale na próżno. Nie wyszedł jednak ani na chwilę z przedziału w obawie, że straci siedzące miejsce. Tym­czasem zbliżano się do jakiejś stacji — mi- j gały światła jasno oświecające na moment przedział. Chłopczyk, zmęczony wierceniem się, wrócił na kolana matki. Pociąg przysta­nął, wyjątkowo łagodnie i miękko. Krzysz­tof odetchnął z nadzieją. Może pozbędzie się tych masywnych nóg, jeśli ktoś nowy

wejdzie do przedziału. Zerknął przez szybę na korytarz: stał tam żołnierz oparty o ramę okienną. Krzysztof rozsunął do końca firan­kę ozdobioną czarnym napisem PKP. Może wreszcie żołnierz zobaczy, że są wolne miej­sca, może przypomni, że należy usiąść. Ale żołnierzowi nie śpieszyło się wcale do sia­dania, zapalił papierosa i zaciągnął się bez­trosko.

Czy jest wolne miejsce? — rozlega się naraz w półmroku dźwięczny, metaliczny głos.

W przedziale stała drobna dziewczyna z dużą walizką. Wstał, lekko zachwiał się stawiając dużą walizkę na półce. Niezdecy­dowanym gestem wyciągniętej ręki wskazał podkurczone nogi okazałej kobiety. Nogi, powoli, niechętnie, opuściły się na podłogę przedziału. Przybyła powiesiła płaszcz i usia­dła natychmiast otulając nim głowę. W uszach Krzysztofa dźwięczało jedno, przed chwilą wypowiedziane zdanie: „Czy jest wolne miejsce?”... Pamięta te słowa, ich in­tonację, barwę. Te dźwięki odbiły się od niego jak dalekie, bardzo dalekie echa — wierne samym tylko dźwiękiem, o zniekształ­conej, innej treści. To mógł być tylko jej głos, tylko jej gest — od tamtych czasów przeżył wiele, ale nigdzie nie spotkał takie­go głosu, takich gestów, tej kobiecej w za­chowaniu się werwy nie do podrobienia. Zawsze chciał, aby któraś z tamtych dziew­

cząt, była podobna do niej. To był na pewno jej głos, to na pewno Alicja. Powinien wyjść na korytarz, stanąć w otwartym oknie, ochłonąć. A jeśli to nie o*ia, może miał naj­zwyklejsze złudzenie. Alicja kilka lat temu przerwała studia i wyszła za mąż. Prawdo­podobnie dobrze jej się powodzi — jej mąż jest inżynierem, buduje tamą wodną w Bie­szczadach. Alicja w głuchym zakątku, na tle dzikiego krajobrazu. Alicja w takiej dziu­rze, ona, którą na studiach podziwiały wszy­stkie wydziały... Alicja tam, w tej kramie dzikiej, gdzie nie można nawet pójść na ka­wą, nie można potańczyć... Nigdy nie był w Bieszczadach — zawsze wolał morze. Po­dobno jednak w Bieszczadach jest ładnie, większość jego kolegów wybierała się tam w każde wakacje. Alicja też mogłaby tam pojechać na wakacje, ale zamieszkać na sta­łe w Bieszczadach; ona ze swoimi upodoba­niami i temperamentem. Nie mógł tego zro­zumieć. Odwrócił się w stronę nowo przy­byłej, wrył się wzrokiem w zwisający płaszcz. Głowę musiała mieć lekko pochylo­ną, bo część płaszcza sterczała wysunięta na tej wysokości. „Nie chce, abym ją poz­nał” — myśl ta nie dawała mu spokoju. Nie, to niepodobne do Alicji, ona nie wytrzyma­łaby długo. Miała tę cechę dziecka, że nie skłamała bez rumieńca, a jeśli chciała coś udawać, to po kilku minutach udawania parskała śmiechem. Nie powinna się go

bać — już teraz wszystko między nimi bez sensu. Minęło kilka lat, ona ma swoją ro­dzinę, on swoją. A samych wspomnień nie mogła się bać Alicja — niewielu rzeczy w ogóle się bała. Taką ją pamięta. Może zmieniła się? Podobno ma teściową pury- tarikę i dewotkę. Nie. Raczej jej wpływowi wszyscy ulegali, jej naturze nieskrępowa­nej i nie dbającej o pozory. Krzysztof wier­cił się niespokojnie, być może, że zauważyła to jedna z kobiet, bo wlepiła w niego dużą, podłużną twarz. Nowo przybyła nie dawała żadnego znaku życia, siedziała bez ruchu wtulona w płaszcz jak przedtem. Wtedy też tak siedziała kamienna, podczas ostatniej ich podróży. Cztery lata temu jechali z fe­rii na uniwersytet. W malutkim miasteczku czekali trzy godziny; noc była chłodna, ale mimo to wyszli z poczekalni, gdzie było tłoczno i 'czuło się obrzydliwy zapach papie­rosów zmieszany z ludzkim potem. Wiedzie­li oboje, że wszystko między nimi skończone, nie mówili jednak o tym ani słowa. W tym nie znanym, malutkim miasteczku powie­działa mu, że za miesiąc przerywa studia i nigdy już nie wróci. Błagał, zaklinał i ca­łował jak szaleniec — zapewniał o swojej miłości. Przyrzekał pomoc materialną, niech, na miłość boską, nie przerywa studiów. „Je­stem ciebie niegodna” — przywoływał z pa­mięci jej słowa. Nigdy nie dowiedział się, co miała na myśli. Na tej stacyjnej ławce

Alicja płakała. Alicja, która uchodziła na uczelni za nieprzeciętną cyniczkę i cwa­niaczką. Ona płakała wtulona w jego ra­miona. Był wtedy zadowolony; tak, zado­wolony. Widocznie naprawdę jej nie kochał, jeśli wystarczyła mu satysfakcja, że widzi ją płaczącą, upokorzoną. Może i stąd tamto za­dowolenie, że Alicja wreszcie nie wytrzy­mała, a jej cynizm, który ciągle go martwił, okazał się najzwyklejszą pozą, najpewniej samoobroną. Zamiast za miesiąc, Alicja wy­jechała za trzy dni. Dowiadywał się coś nie­coś o niej od wspólnych znajomych, któ­rzy na jej temat zagadywali go często. Uda­wał, że nie obchodzi go jej los. Udawał, a słuchał wieści o niej z bijącym sercem; szukał pretekstu, aby spotykać się z ludźmi, którzy mogli mu cokolwiek o niej powie­dzieć.

Znowu wróciło przeświadczenie, że postać obok pod płaszczem — to Alicja. Nie wie­dział, co powinien w tej chwili zrobić. Po­winien zrobić cokolwiek, żeby upewnić się, czy to Alicja — musi się upewnić. Może ona ma rację. Spotkanie i rozmowa zburzy ich spokój, ustalony tryb życia. Wstał i ci­chutko wyszedł na korytarz, w przejściu obejrzał się ukradkiem przez ramię, ale postać pod płaszczem ani drgnęła. Nogi oka­załej kobiety zwisały dotykając podłogi, a podłużna twarz innej znowu wrzynała się w jego sylwetkę. Na korytarzu w dalszym

ciągu stal żołnierz. Powinien nawiązać z nim rozmowę, rozmawiać o byle czym,

0 czymkolwiek, żeby tylko nie myśleć o Ali­cji. Ale Krzysztofa irytowała ta beztroska, dobroduszna twarz żołnierza. Stanął przy oknie obok. Znowu wracał obraz Alicji. Ali­cji roześmianej, Alicji płaczącej, Alicji pła­tającej figle, Alicji zamyślonej... Wiedział doskonale, że na długo odszedł od niego spo­kój — że musi to wszystko jakoś rozwiązać, wyjaśnić. Zawsze najgorsza była niepewność. Teraz ucieszył się, że ten ekspres wlecze się jak żółw. Będzie miał dużo czasu. Odszedł na koniec wagonu — coraz więcej świateł, które na kilka sekund głuszyły jego cha­otyczne myśli.

Powoli, łagodnie znowu pociąg przysta­wał. Zaczął przyglądać się stacji — jakże już niedaleko, to przecież przedmieście. Szyb­ko wrócił do przedziału, zostawiając otwar­te drzwi, wpadł celowo jak bomba, z szumem

1 trzaskiem, aby zwrócić na siebie uwagę. Rzeczywiście wszystkie kobiety poruszyły się, postać zza płaszcza wychyliła się roz­glądając. Jeszcze raz stwierdził w podnie­ceniu, że to Alicja, to musi być Alicja. Nikt nie może mieć takiej twarzy, takiej sylwet­ki, takiego głosu. Te same rysy, nos, usta wąskie do ostatnich granic, gdyby były jesz­cze węższe, byłyby już brzydkie. Oczy nie­wielkie, ale silne, świdrujące jak zawsze — nie mógł nigdy długo znieść jej wzroku.

Wszyscy na studiach dziwili się, że potrafił ujarzmić tego szatana, on, który nie był don- żuanem, który nie uchodził nawet za przy­stojnego. Dzięki Alicji urósł w oczach wszy­stkich. Krzysztof zebrał myśli. Musi w tej chwili coś do niej powiedzieć, musi usłyszeć jej głos, upewnić się, czy to naprawdę ona.

Minęło kilka minut i pociąg znowu ruszył, dojeżdżali do końcowej stacji. Co teraz zro­bi, jak się zachowa... Naraz zaczął się bać tej końcowej stacji. Dlaczego tak szybko do­jechali... A jeśli to naprawdę Alicja... Nie, nie, ta dziewczyna nie jest Alicją, nie mo­że nią być — to najzwyklejsza imaginacja. Musi stąd odejść, odejść jak najszybciej, bo jeśli okaże się, że to naprawdę Alicja... „Nie, nie, to nie Alicja” — powtórzył w myśli po raz nie wiadomo który. Musi natychmiast wyjść z pociągu... W głowie poczuł niesamo­wity chaos, a w płucach duszność. Musi jak najszybciej wyjść na powietrze... Najszyb­ciej... To nie może być Alicja...

Wreszcie pociąg stanął. Krzysztof szybko chwycił swój płaszcz i roztrącając wszyst­kich po drodze, przepychał się do wyjścia. Przez peron prawie przebiegł, miał nie­określone, dziwne uczucie, że ktoś go goni, że on od czegoś ucieka. Kiedy wyszedł z dworca, odzyskiwał powoli zadowolenie i spokój, wracała energia i werwa, z jaką stawiał zdecydowane i równe, prawie żoł­nierskie kroki.

MOJA DZIEWCZYNA JEST KULAWA

P oznałem ją w pociągu, na trasie, którą zawsze jeżdżę z domu na miejsce pracy. Przed poznaniem Iwony podczas każdej pod­róży wstępowała we mnie nadzieja, że spot­kam właśnie teraz swoją dziewczynę. Po prostu odnajdę ją w którymś z przedziałów lub na korytarzu i przywitam jak dobrą znajomą — na pewno odtąd nie rozstanie­my się nigdy. Wiele dziewcząt widywałem w pociągu — nie śmiałem nigdy zaczepić, bo były zbyt ładne albo tak brzydkie i nie­chlujne, że budziły we mnie odrazę. Trwa­ło to kilka lat. Wciąż byłem samotny i ciąg­le myślałem o swojej dziewczynie. Jeździ­łem z nią w przedziale drugiej klasy, w ko­rytarzu pierwszej klasy, dopóki nie wygonił nas stamtąd konduktor. Potem ona odcho­dziła i ja znowu tęskniłem za podróżą. Nie mogłem doczekać się, kiedy skończę pracę i wsiądę do pociągu. Nigdy nie pytałem jej

o imię ani o zawód, nie wiedziałem też, gdzie

mieszka. Cieszyłem się jak dziecko, że pod­różuje tylko ze mną. Kiedyś spóźniłem się na pociąg osobowy, dlatego do pierwszego przystanku musiałem jechać na dachu wa­gonu towarowego. Wtedy także była ze mną, miała na sobie niebieskie, obcisłe spodnie i czarny szeroki sweter, który rzucał cień zasłaniając mnie przed wzrokiem służby ko­lejowej. Potem znowu następowały nasze normalne podróże drugą klasą. Podróżowa­liśmy na stojąco, ustępując miejsca innym. Tak trwało dwa lata. Potem któregoś dnia powiedziałem do niej pierwsze słowo. Wte­dy spostrzegłem, że zmieniła się bardzo z wyglądu, jest też inaczej ubrana. Niedbale opiera się o ramę okna, opowiada swoją przygodę z wycieczki górskiej. Potem po­wiedziała mi, gdzie mieszka i pracuje. Od­tąd jeździłem samotnie. Niecierpliwie roz­glądałem się, ale mojej dziewczyny nigdzie nie było. Podróże stawały się teraz niespo­kojne i nerwowe. Dlaczego przestała ze mną jeździć?

W końcu straciłem nadzieję, że wróci na moją trasę. Zdecydowałem się napisać list. Po kilku dniach otrzymałem odpowiedź: ró­żowa koperta i wielkie wykaligrafowane słowa. Moja dziewczyna jest w małym mia­steczku, pracuje od ósmej do trzeciej, cho­dzi czasem z chłopcami na kawę. Na pewno kłaniają się jej wszyscy znajomi. Moja dziewczyna jest z innymi ludźmi — uświa­

domiłem sobie. Któregoś dnia pojechałem do niej pośpiesznym pociągiem. Irytował mnie stuk kół, irytowali i złościli ludzie. Po któ­rejś stacji zostałem sam w przedziale. Tkwi­łem w pudełku wagonu jak zapałka rzucona z kąta w kąt, przy silniejszym wstrząsie za-, padałem się daleko, w jakieś głębokie dno. Kiedy myślałem o niej wesoło, byłem na wierzchu, gdy stawała przede mną jakaś ob-. ca dziewczyna, wtedy kurczyłem się w so­bie, malałem. W końcu zmęczyłem się takim stanem i byłem zupełnie wyczerpany. Po­woli cały zamieniałem się w czekanie.

Pierwszy raz jechałem do dziewczyny, która podróżowała ze mną, zawsze zostawia­liśmy wszystko za sobą. Teraz ona tkwiła gdzieś nieruchomo, a ja wlokłem się do niej powoli. Pełzałem jak żółw. Nie były to już nasze szaleńcze podróże — ona zawsze mó­wiła, dlaczego pędzimy tak szybko, jeszcze zgubimy się. Na stacji wysiadałem, ona zo­stawała w pociągu. Kiedyś chciałem jechać z nią dalej, ale powiedziała, że to nie ma sensu i w ogóle tak będzie najlepiej, jak jest. Wierzyłem jej: czuję jak pociąg za­trzymuje się na stacji. Ona stoi na peronie. Czeka na mnie — pomyślałem — to bardzo dobrze, że czeka. Pocałowałem tak niezgrab­nie jej dłoń, że ludzie obruszeni spojrzeli na nas. Wziąłem pod rękę i ruszyliśmy. Wtedy spostrzegłem, że moja dziewczyna jest kulawa, a może nawet ma protezę,.

Głośno stąpała chorą nogą. Bałem się, że zagłuszy moje słowa, dlatego mówiłem tyl­ko w przerwie między odgłosami kroków. Jąkałem się i przerywałem w połowie zda­nia. Ona wesoło opowiadała o swojej mamie i bardzo niegrzecznym braciszku. Stąpając kulawą nogą odchylała się trochę ode mnie — powoli i ja szedłem pochylony w jej stronę. Szliśmy jak marynarze, podo­bał mi się ten spacer, ale ona po chwili skar­ciła mnie wzrokiem. Wtedy znowu zacząłem iść prosto, pocąc się uczepiony jej ramienia. Szliśmy brzegiem kanału. Woda miała po­łysk metalu i ciężar metalu. Od jej po­wierzchni unosiło się zimno. Myśl moja coraz częściej wracała do naszych wspólnych po­dróży koleją. Tam miałem jej twarz, nie­bieskie oczy, włosy, czekała na mnie w po­ciągu radosna. Teraz wlokła za sobą mar­twą nogę jak kłodę i szarpała za rękaiw co krok. Pociłem się coraz potworniej, w od­stępach sekundowych było mi lodowato zi­mno i piekielnie gorąco. Jak gdyby nic nie przeczuwając, pytała spokojnie i grzecznie

o moich rodziców, o wyniki w sporcie. Od pewnego czasu zaczęliśmy biec. Wbrew mo­im przypuszczeniom znacznie mnie wyprze­dzała. Nie wiem, jak długo trwał ten bieg, bowiem straciłem poczucie czasu. W koń­cu stanąłem wyczerpany. Była świeża i nie zmęczona jak przed rozpoczęciem „space­ru”. Postanowiłem nie mieć litości, na usta

cisnęło się tysiące wymówek. Staliśmy na moście oparci o poręcze, na dole stygła rze­ka, na powierzchni której paliły sią dwie świece, odbicia latami. „Muszę iść” — wy­krztusiłem. „Wiedziałam, że tak się skoń­czy” — szepnęła bez żalu. „Już wielu chłop­ców do mnie przyjeżdżało, z nikim jednak nie odbyłam tak cudownego spaceru, to by­ło tempo” — mówiła zachwycona.

Odtąd nudzę się w podróży, oglądam łyd­ki i wpatruję się bezmyślnie w wymalowa­ne mniej lub więcej podróżne elegantki. Swojej dziewczyny nie spotkałem już ni­gdy. Ona przestała podróżować.

PIERWSZA POSADA

Jf o ukończeniu szkoły podstawowej w za­padłej wsi, chwycił w rękę tobołek i wprost od pasienia krów ruszył do miasta, prawie jak bandos w poszukiwaniu pracy. Wyru­szył na dalszą edukację. I właśnie wtedy, jako czternastoletni chłopiec, przeżył naj­większe zdziwienie: dostał się do szkoły średniej. W domu przyjęto tę wiadomość z ulgą. W gimnazjum nie był ani najlep­szym, ani najgorszym. Otrzymał stypen­dium, które było jego głównym źródłem utrzymania, a czasem ciotka przesyłała kil­kaset złotych, trochę pomagał mu dobro­duszny ksiądz, któremu kiedyś w ich para­fii służył do mszy. Na studia wybrał się w podobny sposób jak do szkoły średniej, nawet nikogo z rodziny nie powiadomił. Był naprawdę wolny i wydawało mu się, żył zresztą w tym przekonaniu, że nie bę­dzie od nikogo zależny. Po egzaminie uni­wersyteckim przeżył jeszcze jedno wielkie

zdziwienie: przyjęto go na pierwszy rok fi­lozofii. Całe pięć lat studiował jako jeden z najsłabszych w oficjalnej klasyfikacji dziekanatu. Jednak niektórzy profesorowie osobiście bardzo cenili jego rzadko spotyka­ny typ inteligencji, ale nawet oni stawiali mu na egzaminie najwyżej stopień dosta­teczny. Nigdy nie opanował minimum ma­teriału egzaminacyjnego, za to ma wszystkie zagadnienia miał swój „filozoficzny” po­gląd, wcale nie poparty naukowymi argu­mentami, wcale nie cytowany wyjątkami z ksiąg filozofów. Być może, zadziwiał pro­fesorów swoją niespotykaną, inną inteligen­cją — w każdym razie, zdawał z roku na rok, gdy inni jego koledzy, pilniejsi i zdol­niejsi, repetowali nawet po kilka lat. Pod­czas swoich filozoficznych studiów oblał tyl­ko jeden egzamin, a mianowicie z wyszko­lenia wojskowego. Nigdy nie miał szczęścia do tego przedmiotu. Na egzaminach, zamiast opisywać rodzaje broni, wykładał bezsen­sowność wojen i coś w tym rodzaju. Z tego przedmiotu ścinano go bezlitośnie — je­dnak na egzaminach poprawkowych zalicza­no z machnięciem ręki.

Po zdobyciu dyplomu magisterskiego po­jechał szukać pracy, ale o pracę nie było łatwo, zwłaszcza z tym jego filozoficznym wykształceniem. Uparł się pracować gdzieś na prowincji, najchętniej w instytucji upo­wszechniającej kulturę czy wiedzę. We

wszystkich instytucjach, do których trafiał, zaraz na wstępie pokazywał swój dyplom uniwersytecki. Mimo to nigdzie nie chcieli go przyjąć. Potem nagle spostrzegł, że po­pełnia błąd wspominając o dyplomie magi­stra filozofii. Na prowincji siedziało już ty­lu fachowców z wieloletnią praktyką i wy­kształceniem podstawowym lub niepełnym średnim, że jak ognia bano się konkurencji świeżo upieczonego magistra.

Wreszcie otrzymał pierwszą posadę. Po trzech miesiącach poszukiwań został przy­jęty do> tego biura. Wcale nie dlatego, żeby nadawał się tutaj lub miał jakieś znamien­ne cechy na wzorowego urzędnika. Po pro­stu spodobał się dyrektorowi. Pomogło mu w tym trzymiesięczne doświadczenie — zro­bił na dyrektorze wrażenie człowieka nie­zwykle ograniczonego i bez ambicji. To po­skutkowało. Po objęciu posady stwierdził z przerażeniem, że jest gorzej, niż przypu­szczał. Zrozumiał, że nie nadaje się do ża­dnej pracy zawodowej, szczególnie do ja­kiejkolwiek pracy biurowej. Nie ma inicja­tywy, nawet w najbłahszej sprawie — za długo medytuje nad pokonaniem najmniej­szej trudności. Nie mógł poradzić sobie ani w pracy papierkowej, ani z interesantami. Z interesantami najczęściej się zgadzał, dzie­lił ich poglądy i popadał wciąż od nowa w kolizję ze swoim pracodawcą. „Brak mi szybkości” — mówił często do siebie z nie­

zadowoleniem. „Precz z filozofią, precz z lo­gicznym rozumowaniem” — wyrzucał sobie poirytowany niepowodzeniami. Nigdy jed- dnak nie mógł pojąć zasad myślenia i po­stępowania swoich przełożonych i kolegów biurowych. Znowu przychodził stan rezy­gnacji, że nie nadaje się do niczego w ży­ciu, nawet do najłatwiejszej pracy.

W biurze tym pracował już rok i dziwił sią wiele razy, że nie zwolniono go jeszcze. Przecież z każdego polecenia, jakie powie­rzono mu do wykonania, nigdy nie wywią­zał sią zadowalająco. Był coraz bardziej przekonany, że z powodu jego nieudolności, przestano sią w biurze z nim liczyć, że trak­towano go jak powietrze, często jak natrę­ta. „Jestem bezużyteczny, nikomu niepo­trzebny, do niczego się nie nadaję” — po­wtarzał do siebie bez przerwy. A jednak... Dlaczego po roku jego zupełnie bezużytecz­nej pracy nie zwolniono go jeszcze, nie udzielono' mu nigdy ani jednej nagany, nie usłyszał nawet najmniejszego słowa nieza­dowolenia od przełożonych. Przecież biuro nie miało z niego żadnego pożytku, a o tę jego posadę zabiegało już wielu zdolnych i energicznych. Pragnął z głębi duszy, aby wreszcie zacząć pracować pożytecznie, przy­czynić sią do blasku swego urzędu, jakim świecił w mieście. Po tylu nieudanych zada­niach bał się jednak zgłaszać do dyrektora lub kierowniczki z prośbą o nowe polecenia.

Powoli przychodził stan samoudręczenia wewnętrznego, niezadowolenia z samego sie­bie. Kulił się w sobie, chciał zmaleć, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Kurtuazyjne pochwały znajomych spotykanych w mie­ście dopełniały reszty.

Wasze biuTo znowu zajęło przodujące miejsce, moje gratulacje, panie Stanisła­wie — mówił referent miejscowej Rady Miejskiej, siwiejący już Jan Pieski.

Panie Stanisławie, jak to dobrze, że pracuje pan w tym biurze, tyle zaszczytu przynosi ono miastu — powtarzała często pani Karska, tutejsza aptekarka.

Nie lubił spotykać tych buńczucznych i wiecznie zadowolonych znajomych — iry­towali go i gniewali swoim wewnętrznym spokojem. Były jednak chwile, że zazdro­ścił tym statecznym obywatelom miasta, w którym mieszkał od roku. Często nawie­dzało go marzenie, aby wyrwać się stąd i pojechać gdzie indziej, po chwili uświa­damiał sobie, że dokądkolwiek pojedzie, wszędzie będzie jednakowo lub bardzo po­dobnie. Więc nadal codziennie przychodził do swego biura. Z domu wyruszał pewny siebie, pogwizdując bezmyślnie, problem zaczynał się dopiero przed ogrodzeniem, za którym mieściło się biuro. Kiedy zobaczył bramę, odchodziła beztroska i zobojętnienie; skradał się po cichu, na palcach, mięk­ko — zawsze starał się wejść niepo­

strzeżenie. Nie było to jednak proste. W korytarzu siedział woźny, któremu z jakimś nieokreślonym uczuciem, pra­wie z prośibą o przebaczenie mówił „dzień dobry” i zawstydzony szedł dalej. Wte­dy następowało najgorsze: wszyscy urzęd­nicy wychylali się ze swoich pokoi i wier­cili go wzrokiem niemiłosiernie. Wszy­scy oni tacy zasłużeni i szanowani przez dy­rektora i całe miasto. Mieli nad nim prze­wagę — byli pożyteczni, stanowili chlubę biura. A on, on się nie liczył. Nie powie­dzieli nigdy do niego ani jednego przykre­go słowa, nigdy go nie krytykowali. Patrzy­li tylko dumnie i wyniośle ponad jego sku­loną postacią. Ich wzrok był dla niego prę­gierzem, pod którym wił się jak piskorz. Witali go wszyscy po kolei, według kolej­ności pokoi, w których pracowali. Wreszcie wchodził do swego pokoju, całował przy­milnie rękę kierowniczki wydziału, starej panny o imieniu Kiaryssa. Natychmiast pan­na Klaryssa pozwalała mu usiąść, więc sia­dał grzecznie jak uczeń na egzaminie, z dłońmi równo ułożonymi na kolanach. Panna Klaryssa zaczynała opowieść o swo­ich najnowszych przeżyciach.

Pan, panie Stanisławie, jest jeszcze młody, niewiele pan wie o życiu. Ja już doświadczyłam wszystkiego — w podobny sposób zaczynała rozmowę.

On siedział cicho, poruszał się niezdarnie, przywalony jej głosem.

V — Dziewczyna _ 97 _

Nie lubią narzucających się mężczyzn, mających w swoich uczynkach jakiś inte­res, miłość winna być bezinteresowna. Ro­zumie pan, bezinteresowna — podnosiła ¡na niego swoją podłużną twarz.

Brzydkie, nieforemne usta panny Klaryssy rozchylały się jak do pocałunku. To był mo­ment, w którym Stanisław chciał za wszel­ką cenę stracić swoją trójwymiarowość i bryłowatość.

Oto, dlaczego jestem jeszcze panną, oto, dlaczego będę jeszcze długo paniną — zawahała się lekko. — Zna pan kierowni­ka sklepu ogrodniczego, właśnie on był wczoraj u mnie. Owszem, owszem, niczego sobie, miłość miłością, ale w miarę i z sen­sem. A on namawia mnie do ucieczki, do wyjazdu w jakiś samotny zakątek, kierow­nik Sklepu ogrodniczego taki romantyczny... Przerwałam jego umizgi, bo stawały się nu­dne.

Teraz zsunęła lekko okulary i spojrzała wyblakłymi oczami ma siedzącego sztywno Stanisława. Czując na sobie jej wzrok pod­niósł twarz, ich spojrzenia spotkały się.

Przerwałam jego umizgi miłosne, bo musiałam skończyć sprawozdanie kwartal­ne — przecież muszę dbać o honor biura,

o jego dobrą reputację — powiedziała uspra­wiedliwiająco.

Potem długo mówiła już tylko o biurze, wytykała wady swoich koleżanek-urzędni-

czek. Znał tę część jej wywodów, jak znał wstęp tych codziennych opowieści. Tylko ich środek był wypełniony romansem z któ­rymś z kierowników sklepów lub kierowni­ków wydziałów. Czasem wchodził w grę na­wet któryś z dyrektorów. Kiedy zmęczyła się długą rozmową i podnieceniem, wysyłała go panna Klaryssa po akta do sąsiedniego pokoju. Mógł nie wracać długo, nigdy nie powiedziała ani słowa wymówki. Parma Klaryssa słuchała pilnie rozmowy, jaka to­czyła się za ścianą. To jej koleżanka zwie­rzała się Stanisławowi w prawie identycz­ny sposób. Z tym, że tutaj wchodził w grę mężczyzna o wiele młodszy i przystojniej­szy, bo i rozmówczyni była młodsza i zgrab­niejsza. Potem zanosił znowu akta do inne­go pokoju. Tak spędzał czas od ósmej do trzeciej. Dziwił się zawsze, że nikt nie miał nigdy do niego pretensji.

Wszystko pozostawało nadal nienaruszo­ne i nie zmienione. Przychodził do biura jak zawsze, skradał się na palcach, żeby przy­padkiem nikogo nie urazić, nie potrącić. Starał się przychodzić możliwie najwcześ­niej, ale zawsze zastawał już swoje „kole­żanki” i swoich „kolegów”. Witali go na korytarzu według kolejności pokoi, w któ­rych pracowali. Najpierw Bendwiłł mocno ściskał mu rękę; przy tym uśmiechu ser­decznym doznawał nieprzyjemnych drga­wek. Im uśmiech i słowa były serdeczniej­

sze, tym bardziej bał się Bendwiłła. Wiado­mo było ogólnie, że zawsze pod objawami serdeczności ukrywał niecne zamiary. Sta­nisław wiedział, że tak było przed jego przyjściem do biura, tak było od roku. Po­tem przechodził w objęcia jednorękiego Ba- rasa, który przy powitaniu potrząsał tak sil­nie podaną ręką, jak gdyby ją chciał zu­pełnie oderwać od ciała. Po ceremonii wita­nia się z kilkoma innymi, jeszcze serdecz­niej witała go panna Klaryssa i natych­miast, obrzuciwszy wyniosłym spojrzeniem stojących w drzwiach urzędników, zabiera­ła go do swego pokoju, który był i jego po­kojem pracy.

Któregoś dnia wyszedł do biura z dwugo­dzinnym spóźnieniem. Doszedł do wniosku, że wszystko jedno, o której tam pójdzie. W głowie szumiało mu po całonocnej pija­tyce, nie był jednak pijany, możie tylko zmę­czony, w jakimś stanie apatii i zobojętnie­nia. Na korytarzu nikt go nie przywitał, a kiedy zbliżył się do woźnego, ten wska­zał drzwi dyrektora.

Na pana od dwu godzin czeka pan dy­rektor i panowie kierownicy — powiedział uroczyście, naśladując woźnego w sądzie.

W gabinecie zebrali się wszyscy kierow­nicy działów. Najbliżej dyrektora siedziała panna Klaryssa, która groźnie i ponuro utkwiła w nim dwa obiektywy swoich oku­larów. Dyrektor rozparł się wygodnie przy

biurku, z godnością spojrzał na kierowni­ków, których podekscytowane rozmowy na­tychmiast ucichły.

Dlaczego pan spóźnił się dzisiaj? — za­pytał i pochylił się w jego stronę swoim potężnym ciałem.

Stanisław cofnął się w odruchowym prze­rażeniu. Nie zdawał sobie sprawy, czy prze­straszył się słów dyrektora, czy jego ciała, które, wydawało mu się, za chwilę przy­gniecie go swoim ciężarem.

Już dwie godziny czekamy na pana, panna Klaryssa niecierpliwi się, dlaczego pan się spóźnia, na jej wniosek zwołałem posiedzenie kolektywu kierowniczego.

Za dwugodzinne spóźnienie się do pracy udzielono mu jednogłośnie ostrej nagany z wpisaniem do akt.

Od następnego dnia znowu przychodził punktualnie i wszystko było jak dawniej, bez najmniejszej zmiany. Każdego dnia z lę­kiem mijał bramę biura, wchodził witany serdecznie przez kolegów-urzędników, po­tem zabierała go panna Klaryssa, wyniośle obrzuciwszy spojrzeniem wychylonych urzędników z pokoi wzdłuż korytarza. Pan­na Klaryssa opowiadała mu nowe przeży­cia, słuchała przez ścianę zwierzających się Stanisławowi młodszych koleżanek. I tak każdego dnia od ósmej do trzeciej. Najważ­niejsze, że znów wszyscy byli z niego za­dowoleni.

JASNE OKNO NAPRZECIWKO

W idział stąd doskonale. Owalna twarz mężczyzny w pianie mydlanej w kwadrato­wym lustrze, nerwowe ruchy, którymi prze­ciągał pędzlem po twarzy, „Na pewno za­tnie się w kilku miejscach, daję za to gło­wę” — pomyślał. Po chwili mężczyzna trzy­mał w rękach maszynkę do golenia. „Musi się zaciąć i to nie raz” — myślał Hieronim z uporem maniaka. Rozglądnął się za kobie­tą, ale jej nie dostrzegł. Poruszyły się otwar­te drzwi szafy, zapełnione ciemnymi ubra­niami, rozróżniał także rząd kolorowych krawatów zawieszonych na wewnętrznej stronie drzwi. Drzwi jeszcze raz poruszyły się i wyciągnięte zza nich ręce rzuciły na nie różową halkę. „On goli się, ona przebie­ra się za drzwiami szafy” — podsumował sytuację. Cholernie im się gdzieś śpieszy. Zdaje się, że ludziom zazwyczaj nie­potrzebnie się śpieszy. Najpierw śpie­szą się, żeby się urodzić, najczęściej aku­

rat nie w porę, zawsze trochę za wcześ­nie; potem cholernie się śpieszą, że­by umierać, też za wcześnie i nie w porę, zawsze w chwili, kiedy czegoś ważnego je­szcze się nie zrobiło, a czasem tak niewiele brakowało do osiągnięcia celu. Wszędzie ten pośpiech, zarówno ten niezależny od ludzi, jak i ten, który sami stwarzają. Z tych mą­drych rozmyślań wyrwało Hieronima nagłe zgaśnięcie najjaśniejszego okna. Na pewno poszli gdzieś na oznaczoną godzinę — tak bardzo się śpieszyli. Zamknął okno i poczuł zimno, z którego przedtem nie zdawał so­bie sprawy. Podciągnął kołdrę pod szyję i wtedy zdziwił się różowym ciałem obok. Przed pół godziną trwał w tym uniesieniu, w owej pochwale piękna, a teraz to piękno wypoczywa jak marmur przez wieki zam­knięty w ¡kształty. Oto dlaczego posągi mo­gą tak długo przetrwać, trwają nienaruszo­ne, bo są nieruchome. Statyczność i spokój to cechy długowieczności. I Anna byłaby długowieczna, gdyby zamieniła się w posąg, i on, i świat... Słowem, wszystko. A tych dwoje, gdyby się tak nie śpieszyli, byliby spokojniejsi psychicznie i mniej nerwowi. Nie zawsze Hieronim był tak refleksyjny. Teraz, w tym łóżku hotelowym, po zbyt ży­wiołowych pieszczotach, miał tę przewagę, że zdobył się na chwilę zamyślenia, wolnego, powolnego układania teoryjek. Wiedział, że nie rewelacyjnych, wiedział, że powtarza

w myśli truizmy na jakiś swój sposób. Ale teraz zaczynało mu być z tym dobrze. Wie­le rzeczy, które kochał, przejął jakby tro­chę z przyzwyczajenia z okresu, kiedy szczerze angażował się we wszystko. Nie znaczy to, żeby teraz został suchym bezu- czuciowym automatem, o nie. I teraz miał swoje wzloty i upadki, ale już godnie przyj­mował sukcesy, godnie także niepowodzenia, te ostatnie bez młodzieńczego buntu. Czy przeżycia, o ile były przyjemne, traciły teraz na sile? Nie, wcale nie. Mógł przysiąc, że spokój je potęgował, umonumentalniał... To ostatnie słowo nie podobało mu się, absolut­nie mu się nie podobało. Oto druga skraj­ność, przeciwieństwo pośpiechu, niecierpli­wości. Najlepszy jest ten cichy spokój, ów spokój bez spiżu i ciężkości, spokój ulot- niejszy, lekki jak obłoczek na jednakowo niebieskiej tonacji nieba. Mimo utrzymywa­nej w sobie konsekwentnej postawy, wciąż doznawał jakichś podskórnych niepokoi — nawet w owym spokoju, do którego nie mógł tak długo się przyzwyczaić. Żachnął się za ten ostatni paradoks, ale zaraz szybko pomyślał, że nie jest to chyba taki wielki paradoks. Różowe ciało poruszyło się obok, więc musiał spojrzeć. Patrzał w tej chwili wzrokiem prawie obojętnym, choć czuł, że powoli, powoli przepływa jakaś serdecz­niejsza fala. Anna zamruczała coś przez sen i zrobiła ręką taki ruch, jak gdyby odpycha­

ła lub odsuwała jakąś rzecz. Poruszyła przy tym szczupłymi palcami wyciągniętej dłoni, potem palce zastygły, rozchylone w przeciw­ne strony. Mógł to być jakiś nie znany, egzotyczny kwiat, trzeba od razu nazwać ten kwiat. Hieronim wszystko od pewnego czasu usiłował nazywać, ściśle określać. Rzecz, nawet najdrobniejsza, jeśli miała na­zwę, była jakby bliższa, bardziej znana. Na­zywał sytuacje, zjawiska, .a nawet najdrob­niejsze kilkuminutowe figurki, jak palce, na które patrzał w tej chwili. Naraz ów ró­żowy kwiat z czerwonymi pączkami pazno­kci zgasł, niknąć pod kołdrą. Hieronim uśmiechnął się z czułością. Oto najintym­niejsze chwile, kiedy Anna śpi, żadne słowo nie przyczynia się do dystansu i najdelikat­niejsze ruchy tego różowego ciała, to ruchy przez sen. Te gesty bezinteresowne, same dla siebie będące istotą i sednem, nic nie wyrażające na zewnątrz. „Te gesty, wysłan- niki snu” — podobało mu się to określenie. Teraz rozpoczął w myśli rozprawianie o ge­stach, zbyt hojnych u ludzi, o gestach na­trętnych i tylekroć zupełnie niepotrzebnych. Ludzie przeładowują się gestami, wypełnia­ją nimi swoje dni, stają się jak marionetki oddające myśli ruchami. Tylko przez sen jest umiar, takt i delikatność gestu. Nie, nie to, żeby gesty były niepotrzebne, ale one zdewaluowały się, stały się już nic nie znaczącym, czczym przyzwyczajeniem. Za­

pomniało się o pierwotnych wartościach na­szych gestów; owe zdejmowanie kapelusza, witanie się, zapraszające wyciągnięcie ręki i najbardziej teatralny gest, ¡niejako gest mocarz, to oklaski, najprzeróżniejsze oklaski, z najprzeróżniejszych okazji. Hieronim po­czuł zmęczenie ręki, (którą podpierał głowę, więc opadł miękko, bezwładnie na pościel. Czuł jak krew z powrotem spływa do dłoni i palców. Chciałby się trochę zdrzemnąć, wiedział o tym, że chce się trochę zdrzem­nąć, ale sen jak na złość nie przychodził. „Będę miał bezsenną starość, jeśli teraz, oko­ło trzydziestki”... O czym to myślał...? O po­śpiechu i gestach — jednego i drugiego tro­chę za dużo. Spojrzał na zegarek. Jest go­dzina szósta, szósta godzina późną jesienią. Wstał powoli i ostrożnie, aby mie zbudzić Anny — znowu nie mógł się wstrzymać od spojrzenia na przeciwległą, bardzo bliską kamienicę. Jak na złość, wszystkie okna jasno oświetlone, a to jedno, przed chwilą najjaśniejsze, jest teraz najciemniejszym, in­trygującym prostokątem z krzyżem ramy okiennej. Bardzo im się śpieszyło, więc gdzieś poszli: do teatru, do kina, do opery, a może tylko do kawiarni. To nie ważne, gdzie poszli, to zupełnie bez znaczenia. Za­palił papierosa i wrócił do łóżka. Ułożył się na samym brzegu, równo z jego krawędzią, więc jakby tworzył górną przybudówkę, jakby się spoił z tym łóżkiem, przedmiotem

prawie uczłowieczonym, jak ¡najpotrzebniej­sza część garderoby, łóżko to przecież nie­odłączny towarzysz człowieka. W tej myśli nie ma nic z potocznej wulgarności — łóżko to taki niezbędny rekwizyt, który, jeżeli się uprze, zostanie na plecach jak garb, bardzo bolesny garb. Józef od pięciu lat nie rusza się z łóżka, więc łóżko w niego wrosło... Ty­le dawnej, zewnętrznej energii Józefa prze­szło w statyczność. A tych dwoje z naprze­ciwka, jak oni się strasznie śpieszyli. Hiero­nim wzdrygał się patrząc na jego szybkie ruchy przy goleniu. „Musiał się zaciąć, na pewno się zaciął i to nieraz” — powtarzał. Zapewne poszli do opery, mimo pośpiechu znać było, że starannie przygotowują się do wyjścia. Nie mogli się znać zbyt długo, wszystko wskazywało na przypadkowość. Ten szczupły pokoik, jej duża walizka, z której wyjmowała bieliznę. To bardzo źle, że poszli do opery. Opera jest za idealna, za piękna i idealna. Ta układność wszystkie­go, począwszy od nóg aktorek, poprzez wszystkie inne rekwizyty, a skończywszy na dostojności śpiewu; śpiewu szczytów, zła i dobra. Nie powinni iść do opery. Znają się od niedawna i, wbrew pozorom, dla nich niezmiernie ważne są nawet drobne szcze­góły. To operowe uwypuklanie wszystkiego; tam każdy pyłek to symbol, jest wielki i natrętny w tej specyficznej operowej sce­nerii. W taki wieczór nie powinni iść do

opery. Ani teraz, ani osiem lat temu, w ża­den poprzedni wieczór. W operze są same skrajności, tylko skrajności, nad którymi góruje natrętność i patetyczność. Jeżeli dwo­je ludzi nie zna się zbyt dobrze, nie powin­ni iść na przedstawienie operowe. Dnie i wieczory są jednakowym tłem dla wszyst­kiego, trzeba tylko umiejętnie rozmieszczać na nim własne czyny, nawet wzruszenia. Nie wolno rezygnować z przeciągającej się atmosfery intymności. I osiem lat temu dnie i wieczory były jednakowym tłem dla zda­rzeń, wypadków, przeżyć. Anna odrzuciła kołdrę ruchem przez sen; nie wiadomo, któ­ry już raz popatrzył na jej różowe ciało. Na to za bardzo różowe ciało. W pokoju by­ło chłodno, więc powinna się zebrać nad nią lekka mgiełka pary. Kran cedzi powoli kro­ple; w równych, dokładnie wymierzonych odstępach czasu spada z dźwiękiem opyłek wody. „Kropla to taka iskra wody” — za­brzmiał w głowie Hieronima jego głos sprzed lat. Już wtedy lubił się bawić w za­skakujące porównania. Pokoik był jeszcze szczuplejszy i wszystko w nim w nieładzie, w przeciwieństwie do tego. Ściany zawieszo­ne fotosami rozbawionych zwierząt i akto­rek filmowych. Lubił zawsze zdjęcia. Sie­dział przy stole z nogami założonymi na ra­mę okienną i zwycięsko patrzył w świat. A potem niedbale oglądał zdjęcia Leny z Zakopanego. Pewny siebie i pozujący na

zdobywcę, a że był w miarę dyskretny, ob­jawiał tylko w gestach tę pewność. Musi tak się zachowywać, bo tak robili wszyscy inni, jego koledzy donżuani. Wszędzie Lena roześmiana i zadowolona, wszędzie w ruchu. Z nartami i bez nart, na sankach, bawiąca się w śnieżki z towarzystwem. Tylko tło tych zdjęć -było najgorsze, tło wszystkich tych zdjęć. Więc zaraz zazdrość szeroką ławą na niego, zazdrość, fala i potop. Czuł, jak się czerwieni, jak żarzą się jego własne uszy i najgorsze z tego wszystkiego kapa­nie wody, potem woda lała się ciurkiem. Lena wróciła od kranu otulając się ręczni­kiem. Musi skończyć z tym tłem, z tym gru­bym facetem. — Co tooo... za jeden — przy­cisnął palcem postać grubego mężczyzny stojącego nieco za Leną. Odłożył to zdjęcie z wciśniętą, odsuniętą w głąb sylwetką gru­basa. Brał po kolei następne i robił to samo. Z gestami na efekt, ze zdenerwowaniem, z pośpiechem celowo potęgowanym, też na efekt.

Lena nachyliła się nad nim, chciała go pocałować, ale odsunął się. Opuścił nogi z parapetu okiennego na podłogę. Spojrzał ukradkiem i zobaczył delikatną mgiełkę pa­ry nad jej piersiami. Mimo zdenerwowania, przysiągłby, że obłoczek był różowy i pa­chniał konwaliami czy jakimś innym leśnym kwiatem. Wreszcie pozwolił się pocałować,

ale to jeszcze 'bardziej wzbudziło w nim sprzeciw.

To tatuś, tatuś — mówiła rozbawiona wracając do umywalni.

Siedział naburmuszony i sztywny, z wzro­kiem utkwionym w kąt pokoju. Widocznie zaniepokoiła ją ta cisza, więc podeszła do niego.

On był żonaty — powiedziała zwycię­sko.

Siedział dalej nieporuszony, obok w nie­ładzie rozrzucone zdjęcia. Lena wzruszyła ramionami i odisumęła się kilka kroków. Lek­ki szelest i Anna przewróciła się na drugi bok z rękami podłożonymi pod głowę. Na­ciągnął bezwiednie kołdrę. „Najszczersze są gesty i czyny bezwiedne” — pomyślał za chwilę. Anna otworzyła lekko usta, niebies­kie ramiączko osunęło się z ramienia. Anna oddychała bardzo nierówno, pojawił się lek­ki grymas na jej twarzy.

Oj, głupiutki, głupiutki... a w ogóle to on był taki dobroduszny, stary i miał dużo pieniędzy — mówiła Lena.

Długo potem myślał, co naprawdę znaczą w jej ustach te słowa. Nie jest to przecież suche stwierdzenie faktu. Tych słów użyła jako najbardziej przekonywających argu­mentów, nie mogła tego powiedzieć nieroz­ważnie. Ta prawie trzydziestoletnia, do­świadczona kobieta, wiedziała, że on ma tylko dwadzieścia lat. Opuścił ręce wzdłuż

łóżka do podłogi. Ręce spływały jak dwa leniwe strumienie łączące łóżiko z podłogą.

Jestem gotowa — powiedziała Lena.

Nie odpowiedział od razu, choć stała bli­ziutko za jego plecami. Trwał bez ruchu, myśli jakby stężały w jakąś ciężką masę, straciły swoją realność i dosłowność. Były ciężkim, szarym masywem. Zachował jedy­nie świadomość tego stanu i chciał w nim wytrwać możliwie najdłużej. Niepokoiła go i niecierpliwiła obecność Leny za plecami, a silny zapach perfum prawie dusił.

Jaaa... też! — powiedział. Pierwsze sło­wo bezwiednie i przeciągle, drugie ze znie­cierpliwieniem. Poszli do opery na „Śpią­cą królewnę”. Nie lubił opery, szczególnie baletu. W tym momencie było mu jednak wszystko jedno, dokąd pójdą. Stanęli na chwilę przed okazałym gmachem.

Hieronimku, śpisz? — zapytała Anna

i czuł, jak pochyla się nad nim, aby spraw­dzić. Natychmiast zacisnął .powieki, jak mógł najmocniej, aż zabolało. Wstrzymał oddech i w tej sekundzie przyłapał się na błędzie. Czuł nad sobą taki sam zapach per­fum. Nie pójdzie dziś nigdzie, nigdzie się nie ruszy. Za żadne skarby.

Hieronimku, mam ci coś do powiedze­nia... Śniłam...

Położyła swoją twarz na jego odkrytym ramieniu. Poczuł nieznośne łaskotanie — słowa ślizgały się po jego skórze, niemal

nabierały trójwymiarowych kształtów. Po­żałował, że udał śpiącego, może rzeczywi­ście ona chce coś wyjaśnić, chce coś do­dać, o czym on nie wie, czego nawet się nie domyśla.

Przed gmachem opery stało kilka luksuso­wych samochodów. Lena oglądała je w świe­tle neonowym, jak dziecko ogląda ślicz­ne zabawki i chce, aby kupiono mu wszyst­kie naraz. W hallu poczuł się nieswojo. Wielkie, przerażające lampiony, ludzie w czarnym garniturach, ludzie poruszający się jak aktorzy na scenie operowej, tylko je­szcze niezręczniej, sztywniej, a zatem sztucz­nie aż do niesmaku. Kiedy ruszył środkiem wysokich luster, stwierdził ze zdziwieniem, że przechodzi jota w jotę jak inni. Przymru­żył oczy, aby nie widzieć tych luster.

Szedłeś, jakbyś kij połknął — skwito­wała krótko Lena.

Hieronim był zniecierpliwiony i uciekłby gdziekolwiek, najchętniej do chłopców na wódkę. Zerknął na twarz Leny i spostrzegł w świetle warstwy pudru i różu. Jedynie oczy były żywsze. Widział zdjęcia, a na nich Lenę śmiejącą się oczami... Zdjęcia przesu­wały się przed nim jak białoczarne przez­rocza. Podniósł powoli wzrok na scenę i zo­baczył rząd zgrabnych, idealnie zgrabnych, cholernie ładnych nóg. W czasie przerw nie ruszali się z miejsc, więc ledwie wytrwał do ostatniego aktu. Kiedy wychodzili,

stwierdził z mściwym zadowoleniem, że Le­na ma przerażająco grube nogi. Spojrzał jeszcze raz, możliwie dyskretnie... Skrzyp­nięcie łóżka i czuje, jak Anna znowu usia­dła, obciągając kołdrę na kolana. Czekał, wstrzymując myśli, kiedy Anna położy się z powrotem. Na ścianie widział jej księży­cowy cień, ręce wyciągnięte przed siebie, jak gdyby chciała ruszyć po omacku. Nowe skrzypnięcie łóżka i cień przesunął się do poziomu. Jeszcze raz zobaczył nogi Leny

i był z siebie zadowolony jak nigdy, jak rzadko dotychczas. To był pierwszy jego pretekst. Potem wiele razy przychodził mu z pomocą pretekst, taki najzwyklejszy w świecie pretekst. Zawsze znajdował uza­sadnienie swego postępowania. Nawet naj­głupszy pretekst zabijał w nim skrupuły; bywało, że wielką moralność zabijał błahym preteksitem. To było bardzo wygodne i przy­zwyczaił się do tego przez kilka lat. Coraz łatwiej mógł przekonywać samego siebie. Musiał kierować się swoimi zasadami — pomyślał o tym ironicznie. Zaczął się mę­czyć tą coraz bardziej drobiazgową medy­tacją. Był bardzo zadowolony, kiedy usły­szał następne skrzypnięcie łóżka i światło lampki nocnej spłynęło łagodną falą na nie­go. Anna znowu usiadła, więc uspokojony rozpoczął z nią rozmowę.

DZIEWCZYNA POD KWIATAMI

D wa tygodnie mieszkał nad morzem, w jednym pokoju z nią. Często 'bawił się jej włosami; siedział najbliżej ściany, w ten sposób robił dla niej więcej miejsca. W dzień ustawiał ją tak, aby przechodzący żołnierze z pobliskiej strażnicy nie gapili się w okno. W dnie deszczowe długo z nią rozmawia: stoi w oknie i patrzy na rozhuś­tane fale, przesuwa wzrok po zielonych pasmach wzdłuż brzegu. Ona ma rozplecio­ne włosy i każdy silniejszy podmuch wia­tru przynosi mu coś, co nie jest ani doty­kiem, ani zapachem — coś, co graniczy wła­śnie z jednym i drugim. Gdy patrzył w ok­no, ona wciąż stała za nim pod bukietem pi- wonii. Po każdym silniejszym jej oddechu spadał czerwony, soczysty płatek. Ona kła­dzie rozbawione oczy na stole, potem głowę oplecioną włosami, wreszcie twarz. Czasami recytował dla niej wiersze. W takich chwi­lach uniesienia najbardziej odczuwał jej

wagę, potęgę obecności. Morze rytmem fal wciąż przypominało mu o niej.

Któregoś dnia wyszedł na plażę; niebo było bezchmurne, zapowiadała się długo oczekiwana pogoda. Wyrównał swój „graj­dołek” zniszczony przez nocny wiatr i nie­uważnych przechodniów — bardzo troszczył się o ten domek piaskowy. Nieraz całą go­dzinę przesypywał piasek i dokładnie od­mierzał wysokość nasypu z każdej strony. W rezultacie „grajdołek” budował zawsze za obszerny i wtedy myślał, że z powodze­niem mogłyby się zmieścić w nim dwie osoby.

Kiedy siedział w pokoju — było mu z nią dobrze. Najbardziej lubił chwile krótko przed snem, kiedy leżał już w łóżku i mówił do niej. Mógł wtedy mówić o wszystkim, wszystkiego wysłuchiwała ciekawie i w sku­pieniu. Czuł zadowolenie, że nie potrzebuje się bać, iż skrzyczy go za jakieś niedorzecz­ne poglądy; wiedział, że nigdy nic mu nie powie. Z zadumy obudziło go lekkie do­tknięcie Anny — ręce wyrzuciła wewnętrz­ną stroną dłoni do słońca. Dochodziła pierw­sza. Teraz Anna wstanie i pójdzie na obiad, a on znowu zostanie z twarzą tamtej i bu­kietem piwonii; zaczął bać się tej myśli, sam jednak nie wiedział dlaczego. Patrzy na Annę: wysmukła w biodrach, zgrabna; bił od niej biologizm, którego nie cierpiał, ale który każdego dnia coraz bardziej go zacie­

kawiał. Znali się od kilku dni, każdego dnia spotykali się na plaży o tej samej godzinie; kiedy Anna odchodziła, nie żegnali się, szła bez słowa, on również milczał.

Od chwili poznania Anny, rozmowy z dziewczyną pod kwiatami były coraz rza­dsze i krótsze, unikał jej wzroku, twarzy, do pokoju przychodził teraz zawsze po zacho­dzie słońca. Nigdy nie zapalał światła. Któ­regoś dnia odwiedziła go Anna.

Co to za jedna? — zapytała.

To nie znana jeszcze, 'zdolna aktorka, nie pamiętam nawet jej nazwiska — szybko skłamał — bardzo mi się podoba — dodał po chwili.

Od tamtej wizyty Anny czuł się nieswojo. Do pokoju wracał jeszcze później, wstydził się odezwać słowem do dziewczyny spod kwiatów. Anna po kilku dniach wyjechała. Krótko potem poznał Beatę, była rok po maturze. Wciąż domagała się zapewnień

o miłości, od czasu do czasu miewała napa­dy histerii. „Jaka ona jeszcze młodziutka” — myślał... Męczył się coraz bardziej. Któregoś dnia miał dość maturzystki i jej histerycz­nych scen. Uciekł do swego pokoju i ucie­szył się bardzo, gdy dziewczyna pod kwia­tami nie powiedziała ani słowa wymówki, był jej za to wdzięczny. Odtąd nie lubił już plaży, nie chciał zawierać coraz to nowych znajomości — na długie godziny zamykał się w pokoju.

Kiedy wyjeżdża! znad morza, zabrał swo­ją dziewczynę spod kwiatów, dziewczynę, która miała piękną twarz, ładne usta, czar­ne włosy, a której nie widział nigdy na pla­ży. Przyrzekł jej w dzień wyjazdu, że na drugi rok 'zamieszkają nad morzem, w dom- ku z piasku, daleko od innych.

CIENIE KAPITANA DARUSA

Nigdy nie wdawał się w dyskusję z wi­nowajcą — był przekonany, że wszelkie dyskusje i wysłuchiwanie długich usprawie­dliwień łagodzi przewinienie. Nie chciał ulegać żadnym sugestiom, nie mógł dopu­ścić siebie do stanu wzruszenia. Musiał być twardy i sprawiedliwy, obiektywny, a prze­de wszystkim sprawiedliwy. Owszem, wy­słuchiwał zawsze wszechstronnych ścisłych relacji, nic poza tym, żadnych ubocznych opowieści, nie mających związku z wyda­rzeniem. Nie chciał słyszeć o rodzinie któ­regoś z nich, o dzieciach, o żonie czy matce. Sam kiedyś miał żonę i matkę i nikogo nie wzruszał chorobą żony czy starością matki. Służba jest służbą. Wzbudzanie w kimkol­wiek litości uważał za rzecz niską i godną człowieka małego. Chciał na swoje podo­bieństwo kształtować dusze tych, nad któ­rymi miał władizę, którymi się opiekował. Jakkolwiek surowo traktował podwładnych,

jeśli któregoś z nich skrzywdzono, stawał natychmiast w jego obronie. Wiedział, że chłopcy ufają mu, ale boją się jednocześnie. Wiedział, że swoim postępowaniem odgra­dza się od ¡nich barierą nie do przebycia. Był kontent, tak właśnie chciał. Nie mógł przecież wejść z (którymkolwiek z nich w komitywę. Nie mógł przyzwyczajać się do ich spraw, do każdego z nich z osobna. Gdyby tak się stało, przestałby być obiek­tywny, a przede wszystkim sprawiedliwy. Na wszystkie sprawy miał ukształtowany pogląd, zgromadzone doświadczenie podczas tylu lat pływania pod różnymi bandeTami. Nigdy nie stwarzał nawet najdrobniejszego pozoru, że on, kapitan Darus, może mieć chwile słabości czy zwątpienia. I to uda­wało mu się znakomicie. Załoga wierzyła w jego siłę. Być może, że poczucie bezpie­czeństwa marzynarzy pod jego dowództwem brało górę nad chłodem, brakiem ciepła

i serdecznego zainteresowania, jakim każdy kapitan winien darzyć załogę.

Dwadzieścia pięć lat pływał kapitan Da­rus po wszystkich morzach, z tego dwa­dzieścia był kapitanem najprzeróżniejszych statków i stateczków. Począwszy od łupiny zrujnowanego armatora holenderskiego, któ­ry po dwóch miesiącach zbankrutował osta­tecznie, a skończywszy na nowoczesnym polskim statku, oddanym pod jego dowódz­two wprost po rozbiciu butelki szampana. By­

wał w najprzeróżniejszych sytuacjach; chyba po stokroć zawdzięczał życie opanowaniu

i zimnemu postępowaniu według swoich że­laznych kanonów. Tam, gdzie on wszedł na pokład, ucichały własne ambicje poszczegól­nych członków załogi. Każdy z nich, z mniejszym lub większym oporem, stawał się jakąś użyteczną częścią statku. Powoli zamieniał załogę w jeden współdziałający mechanizm, w którym uparcie i systema­tycznie wycinał indywidualne ambicje. Po jakimś czasie mógł doskonale operować tym mechanizmem. Słowem, stwarzał prawie idealne małe społeczeństwo, w niczym nie­podobne do społeczeństwa na lądzie.

I w tym jego, kapitana Darusa, społeczeń­stwie wszystko funkcjonowało wspaniale, prawie bez odchyleń, wszystko działo się według jego zamierzeń. A jednak... Mimo tej doskonałości trapiły teraz kapitana Da­rusa wciąż przybierające na sile, nerwowe

i niespokojne rozmyślania... A przecież te­raz, po tylu latach zdawałoby się, że osiąg­nął wymarzony spokój i zasłużony odpo­czynek.

Kapitan od roku był na emeryturze. Mie­szkał w cichej i ładnej dzielnicy; latem peł­no tu zieleni, dużo ogrodów a wzdłuż sze­rokiej ulicy kwitły kasztany, potem kaszta­ny dojrzewały i opadały na uciechę rozba­wionym bobasom. Odkąd tu zamieszkał, nikt go nie odwiedzał, on także nie bywał u ni­

kogo. Latem, w ciepłe popołudnia, wycho­dził na spacery, oddychał świeżym powie­trzem i przyglądał się z pasją gromadce chłopców, gdy w jednym z sąsiednich ogro­dów spuszczała na kałużę malutką łódeczkę z kory, ozdobioną białym żaglem. W pierw­szych dniach, kiedy sprowadził się tutaj, dzieci z zainteresowaniem przyglądały się mu, jego spiczastej bródce i czarnej, dłu­giej fajce z wyrzeźbioną twarzą murzyń­skiego bożka. Potem dzieci przyzwyczaiły się do niego i nie zwracał już więcej ich uwagi. Więc spokojnie odbywał swoje spa­cery. Szczególnie polubił jednego z chłop­czyków, który bez przerwy rozkazywał swoim towarzyszom — widać było, że reszta odnosi się do niego z wyraźnym szacunkiem i jest mu we wszystkim posłusz­na. Kapitan Darus stwierdził w myśli prze­zabawnie, jak był kiedyś podobny do tego, chyba siedmioletniego, chłopca. Tyle już ra­zy chciał porozmawiać z tym siedmioletnim przywódcą, zawsze brakło mu odwagi. Ja­kie to wszystko teraz śmieszne. Jemu, sześć­dziesięcioletniemu słynnemu kapitanowi Darusowi, zabrakło odwagi, aby rozmawiać z siedmioletnim chłopczykiem. W takich chwilach natychmiast wracał do swego' po­koju i zasiadał nad stosem notatek, jakie na­pisał w czasie dwudziestopięcioletniej służ­by na morzu, i tu dopiero żył pełnym naj­ostrzejszych spięć życiem, tu, w swoim p>o-

koju, nie mógł oderwać się od postaci ze statków, którymi dowodził. Tutaj naprawdę prawdziwie przeżywał swoje upadki i wzlo­ty, czyjeś nieszczęścia; męczyła go jego dawna oziębłość i siła. Szczególnie ta spra­wiedliwość, z jaką odnosił się do ludzi, któ­rzy byli jego podwładnymi. Teraz, po tylu latach, odżywały tamte zdarzenia ze zdwo­joną, a może tylko z prawdziwą mocą. Wal­czył ze sobą, rozpatrywał każdy swój krok. Czasu na rozmyślania miał bardzo dużo, więc mógł z wielu dawnych zdarzeń zdać sobie sprawę. W tym pokoju rozgrywały się na j drama tycznie jsze wydarzenia, jakie kie­dyś miały miejsce w jego kajucie kapitań­skiej, na pokładzie, na dole w maszynowni

i pod TÓżnymi szerokościami geograficzny­mi. Przez długie godziny siedział sztywno nad kartkami ze swego dziennika, zapisane­go drobnym, zdecydowanym i wyraźnym pismem.

W pokoju panował półmrok, kapitan Da- rus przerzucał kartki zapisane w trzydzie­stym ósmym. Z powodu ciemności nie mógł już czytać, więc w myśli przywoływał wy­darzenia tamtego roku. Był wtedy kapita­nem w służbie angielskiej, pływał na sta­tku starego Szkota. Wśród załogi miał tylko dwóch Polaków, resztę stanowili Szkoci

i Irlandczycy. Od dwóch miesięcy Polacy starali się o powrót do Polski, w świecie było już głośno o Hitlerze, a temat wojny

nie schodził z ust. Pamięta doskonale ten dzień, kiedy „November” dopływał do brze­gów Australii. Weszli do jego kajuty bez pukania. Patrzyli spode łba, ponurzy i szty­wni jak posągi. W lot pojął, że wewnątrz rozsadza ich wściekłość.

Przepraszamy, panie kapitanie, my w sprawie zwolnienia — wyjąkał niższy.

Już od dwóch miesięcy błagamy kapi­tana o to tsamo, mamy tego dość — powie­dział twardo- wyższy.

Wtedy on, kapitan Darus, oparł się wy­godnie łokciami o stolik; chwilę trwała nie­przyjemna cisza. Potem odpowiedział nieo­czekiwanie dla samego siebie, odpowiedział tubalnym, nie swoim głosem.

Nic z tego, wasz kontrakt jeszcze nie wygasł, w tej sprawie możemy rozmawiać dopiero za rok.

Pan przecież także jest Polakiem... My chcemy wracać do Polski, tam są nasze rodziny, bliscy — szybko, nerwowo powie­dział wyższy.

Ma być wojna... — niższy zawiesił głos w połowie zdania.

Wtedy zobaczył grymas i drgania na twa­rzy przestępującego z nogi na nogę mary­narza. Oczy w tej twarzy zaświeciły i po- wilgotniały. Kapitan odwrócił głowę w bok.

Nie mamy już nic sobie do powiedze­nia. Proszę nigdy nie przychodzić do mnie

w tej sprawie. Zabraniam. Dopiero za rok — mówił wolno patrząc w kąt kajuty.

Wycofali się tyłem. Doskonale pamięta ich twarze, żyje z tymi twarzami od tam­tego zdarzenia, od tamtego tragicznego zda­rzenia. Ale wtedy, po tej suchej i bezuczu- ciowej rozmowie, był zadowolony. To jego szkoła, ci dwaj rodacy. „November” zbliżał się do Australii, na lądzie mogli uciec od niego i odpłynąć jakimkolwiek statkiem. Nie potrzebowali wcale prosić o pozwolenie... A jednak... Nauczył ich dyscypliny, dusili się w sobie, ale byli posłuszni. Tak powinni zachowywać się mężczyźni, nawet płakać z wściekłości i w dalszym ciągu robić, co im się każe. Mógł ich zwolnić w Australii, łatwo było o zastępców. Nie chciał się jed­nak z nimi rozstawać, byli dobrymi mary­narzami, nawet bardzo dobrymi. Stary Smith kategorycznie zabronił kogokolwiek zwalniać przed wygaśnięciem kontraktu. Teraz doskonale wie, że było to tylko ¡ego usprawiedliwienie przed samym sobą, pry­mitywne oszukiwanie siebie. Czy zatrzymał ich dbając o dobro statku? Czy spełniał tylko polecenia skąpego chlebodawcy? Co go mogło obchodzić dobro starego Smitha, który takich i większych statków miał do licha. W gruncie rzeczy on, kapitan Darus, był egoistą, nawet wyrafinowanym egoistą. Tych dwóch Polaków chciał mieć przy so­bie, chciał ich co dzień widzieć, przysłuchi­

wać się, co mówią. To wcale nie banalne; jak wielką przyjemność sprawiało mu słu­chanie rozmowy po polsku. Oni mówili tyl­ko o Polsce, o wojnie, o swojej rodzinie,

o ich rodzinnym Sandomierzu. Przysłuchiwał się im co dzień, najczęściej z ukrycia. Czy domyślali się, dlaczego ich zatrzymał. Chy­ba nie, nie mogli się domyślać — odnosił się do nich jak do wszystkich, chłodno i su­rowo. Co dzień patrzał na nich z zadowole­niem, cieszył się, że rozmawiają między so­bą językiem jego młodości, o jego kraju. Oto dlaczego wtedy ich nie zwolnił. Był egoistą, wstrętnym egoistą.

W Australii zatrzymali się trzy dni. Wszyscy wrócili na statek. Obserwował ich; Szkoci i Irlandczycy szli weseli, trochę pod­chmieleni. Ostatni wrócili oni, stąpali po­woli, jak za pogrzebem; długi szedł przy­garbiony, twarz małego miała niezdrowy, żółty kolor. Po odpłynięciu od brzegu Australii nie odzywali się do siebie — teraz na darmo ich (podsłuchiwał i tak lawirował, żeby być zawsze gdzieś w pobliżu. Milczeli jak groby. Był zły na siebie i na nich. W duchu snuł domysły, że pogniewali się, podejrzewał ich, w iczym nie zgadzali się ze sofoą. Któregoś dnia nawiedziła go ahsurdal- na dla niego myśl: zabrać tych chłopców

i uciec do Polski, zostawić tę starą pływa­jącą ruderę, nie bogacić więcej skąpego Szkota i uciec do Polski. Ale w Polsce był

spalony, naraził się wielu ludziom, więc na pewno nie pozwolą mu pływać... A osiąść na lądzie... Zmieni jednak chlebodawcę, po­stara się O' jakiś angaż na trasie Anglia — Polska, zabierze ze sobą chłopców. Tak my­ślał w czasie jednej krótkiej chwili słabości, postępował nadal według swoich wypróbo­wanych, żelaznych kanonów.

Po tygodniu, gdy byli daleko od Australii, którejś ciemnej i bezwietrznej nocy skradli szalupę i uciekli. Rano „November” natrafił na samotną łódź, a w niej ciało niższego. Na morzu panowała idealna, grobowa cisza. Twarz znalezionego nieboszczyka była zma­sakrowana, a z ubrania pozostały tylko strzępy. Mimo poszukiwań, wyższego nie znaleziono1. Anglicy i Irlandczycy przyjęli to wydarzenie ze spokojem, obojętnie. Ci dwaj trzymali się zawsze na uboczu, więc

i teraz niewiele ich obchodzili. Przez rok pływał u tego samego właściciela. Przez ca­ły ten rok otrzymywał listy od rodzin dwóch marynarzy. Ma te wszystkie listy ze sobą, już tyle razy zabierał się, żeby prze­czytać, nigdy nie miał na to siły. Teraz mu­si te listy przeczytać, zanim umrze, coraz częściej nerwowo brał je do ręki, ale rów­nie szybko kładł z powrotem. Bał się ich nazwisk, bał się tego krzywego z błędami pisma na kopertach. Musi je przeczytać do śmierci, a umrze przecież niedługo — zbyt mocno nadwerężał organizm przez tyle lat.

Zbyt długo był silny, aby teraz nie opaść nagle z sił. Przez cały roik marzy, pragnie, żeby wraz z osłabnięciem organizmu zani­kała pamięć. Żeby przestać pamiętać, prze­stać myśleć, nie móc myśleć. Ale pamięć, jak na złość, pracowała z jeszcze większą precyzją i ścisłością. Za wiele musi myśleć, z tylu ludźmi ma teraz do czynienia. Trzeba siebie i ich wszystkich od nowa oceniać, musi od nowa przeżywać tamte zdarzenia. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę, że tamta jego sprawiedliwość i teorie, to fikcja. Chociażby przykład tych dwóch z „Novem- bra”, cieni tych dwóch, cieni nieodłącznych każdego kroku przez kilkanaście lat. Zabie­rał ich wszędzie ze sobą. Nawet wtedy

o nich pamiętał, gdy ratował stary statek Smitha, narażając całą załogę. Musiał tak robić, żeby być konsekwentnym, tak de­speracko postąpił przez pamięć dla tam­tych dwóch. Potem, w czasie wojny, wypeł­niał każdy rozkaz tak dokładnie, że podczas wielu akcji spośród kilkudziesięciu ludzi zo­stało przy życiu tylko kilku. Mógł zao­szczędzić tych kilkadziesiąt ludzkich żywo­tów, a wojna i tak bez ich śmierci skończy­łaby się — rozumował. Wiedział jednak, że właśnie w tym rozumowaniu coś szwanko­wało. Wtedy chciał zginąć, desperacko zgi­nąć, ale po co narażał innych, a siebie usprawiedliwiał jak zwykle obowiązkiem. Obowiązkiem i logiką mógł usprawiedliwić

siebie z najcięższej zbrodni. Zbrodni chyba nie popełnił, ale czy mógł teraz być pew­nym, że dokładnie wypełniane przez niego kiedyś obowiązki nie miały czegoś z prze­stępstwa. W trzydziestym ósmym ispełnił po­lecenie Smitha, wypełnił tylko obowiązek... Zasłanianie się obowiązkiem jest wygod­ne — esesmani też siebie usprawiedliwia­ją — brnął coraz bardziej w rozumowaniu.

Kapitan Darus wistał od stolika, był po­chylony i ociężały. Ile jeszcze takich sean­sów przeżyje do śmierci, ile... Po tych dwóch z „Novembra” przyjdzie kolej na ku­lawego Bruna, zwolnionego za drobną kra­dzież, którego na drugi dzień znaleziono w porcie z poderżniętym gardłem. Musi je­szcze wiele razy spojrzeć w twarz porucz­nikowi Solkowi, którego wysłał z kilkoma innymi na minę, a przecież nie musiał — chciał tylko być dokładnym... Artur wcale nie był mordercą, dowiedział się o tym do­piero wtedy, gdy Artur już nie żył... Bos­man Pal, sternik Owielski, Tracki, Therfes

i inni, wielu, wielu innych. Teraz został sam ze wszystkimi naraz. Każdego z nich będzie musiał jeszcze wiele razy przeżyć w różnych wersjach, w niewygodnych, okropnych dla siebie wersjach. Wtedy nie miał czasu długo rozmyślać, życie pędziło go w pośpiechu naprzód, fakt następował po fakcie — nie było żadnych luk. Zdarzenia przyjmował, najczęściej sam tworzył zda-

rżenia, więc musiały potwierdzać jego za­mierzenie. Co to jest sprawiedliwość? Co to jest obowiązek? Czy sprawiedliwością jest przeżywać życie od nowa, czy obowiązkiem jest znienawidzić siebie przed śmiercią... Nie powinien iść na emeryturę, trzeba by­ło pływać do końca lub... Zbyt wielu rze­czy dowiedział się o sobie w tym ostatnim, bezczynnym roku...

Kapitan Darus zapalił swoją fajkę z wy­rzeźbioną twarzą murzyńskiego bożka, wziął laskę i wyszedł na dwór. Akurat teraz zno­wu spotkał owego siedmioletniego chłopczy­ka, despotycznego przywódcę swoich rówie­śników. Chłopiec biegł do domu, wymachu­jąc okręcikiem ozdobionym białym żaglem. „Jakże byłem kiedyś do niego podobny” — stwierdził po raz setny kapitan Darus. „A jeśli”... — nagle pomyślał. Przestraszył się tej myśli i zawrócił z powrotem do swe­go pokoju.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dziewczyna i robot z kwiatami
Kuriata czesław UPOMINEK JUBILEUSZOWY
Aldiss Brian W Dziewczyna i robot z kwiatami 2
Dziewczynka pod parasolem
Kuriata Czesław MIŁOŚĆ LEGENDĄ INNYCH
Kuriata Czesław ZORZE ARCHANGIELSKIE
Brian W Aldiss Dziewczyna i robot z kwiatami Notatnik
Aldiss Brian W Dziewczyna i robot z kwiatami
Aldiss Brian W Dziewczyna i robot z kwiatami
dziewczynka z kwiatami
2012 07 06 Dziewcko i rodzic pod lupą
Dziewczyna z kwiatami we włosach
Bitwa Pod Grunwaldem
k,NDYzNDcxMTUsNzA3ODA0,f,Teorie rozwoju regionalnego pod katem polityki UE
p 43 ZASADY PROJEKTOWANIA I KSZTAŁTOWANIA FUNDAMENTÓW POD MASZYNY
Teor pod ped wczesnoszkolnej jak chwalić dziecko
OCENA ZAGROŻEŃ PRZY EKSPLOATACJI URZĄDZEŃ POD CIŚNIENIEM
43 Zasady projektowania i kształtowania fundamentów pod maszyny
wykład8 zaburzenia pod postacią somatyczną

więcej podobnych podstron