Kuriata Czesław ZORZE ARCHANGIELSKIE

CZESŁAW KURIATA

ZORZE ARCHANGIELSKIE


Powieść „ Zorze archangielskie ” powstała na podsta­wie zbeletryzowanej opowieści dokumentalnejpt. „ Więzień ar- changielskiego łagru”, którą w latach 1990-1991 drukowa­łem w odcinkach w kilku czasopismach w kraju, emitowało ją również radio koszalińskie i szczecińskie.

Pierwsze zwierzenia więźnia łagru zapisałem ponad trzy­dzieści lat temu. W ostatnich latach obszerne informacje o ła­grach przekazywał mi Leonard Juchniewicz, który przeby­wał tam lat jedenaście. Jestem wdzięczny za cenne uwagi Ja­nowi Kaliszowi, wybitnemu znawcy Biblii.

Autor

To już przemarsz przez drugie miasteczko. Pod nogami około dwustu mężczyzn skrzypi śnieg niczym nieprzyjemne darcie kredą po tablicy. Chaotyczna, zbita masa ludzi, posta­cie jakby zamazane, wpływające i nakładające się jedna na drugą. Nie ma tu wyrazistych sylwetek, nie ma w tej masie nikogo indywidualnego, nawet twarze podobne do siebie, jak zawsze, gdy powleka je strach i niepewność. W tej zbitej ko­lumnie mężczyzn niektórzy są wzrostu herkulesowego, ale tego nie widać. Tylko uwijający się wokół nieregularnej, załamu­jącej się falującej kolumny, strażnicy-konwojenci są olbrzy­mi, choć część z nich mniej niż średniego wzrostu. Idący wpa- trują się w karabiny i automaty konwojentów niczym w ma­giczne, straszliwe narzędzia tytanów. (To określenie naszego woźnicy profesora Heliosa z łagru, więc będę tego terminu cały czas używał). Niektórzy trzymają broń skierowaną lufą pod nogi maszerujących. Zdawałoby się, że nogi, w które wy­mierzona jest broń, energiczniej odrywają swoje stopy od zie­mi, drepczą przy tym potykając się o innych. To tylko pozór, że kolumna, a raczej pełzająca plama ludzkich ciał jest mil­cząca; wciąż trwają szepty od ust do ust, jakby rozmowy po niewidzialnym drucie, utajone przed strażnikami — konwo­jentami wokół.

Gdzie nas prowadzą?

Czego od nas chcą?

Żona niedługo ma rodzić.

Moja niedawno umarła, w domu zostało dwoje małych dzieci.

Jestem niewinny.

Patrzcie go, wszyscy jesteśmy niewinni. (Pierwszy ci­chy śmiech).

Naszą winą jest to, że żyjemy.

Niech nas rozstrzelają, ale niech nie męczą! (Pierwsze głośniejsze słowa).

Ja na nich tak długo czekałem! {To w języku białoru­skim).

CISZEJ TAM, NIE WOLNO ROZMAWIAĆ! (To głos najbliżej idącego tytana).

Dźwięki na niewidzialnych drutach zanikają, cichną cał­kowicie.

Ludzie w tej masie nie idą po ludzku, oni falują całą kolumną, przesuwają się jak pełznie bezkształtne, ciągle zmie­niające kształty ciało ameby. Ludzie w tej kolumnie napraw­dę nie idą po ludzku, nie idą nawet tak jak idzie się podczas pogrzebu, jak idzie się tuż za trumną. Na pogrzebie wiesz, gdzie idziesz, a więc i krok, choć niesprężysty, jest inny od tych kroków. Marsz podczas pogrzebu jest bardziej ludzki, choć podąża się przecież za śmiercią. Ludzie w tej kolumnie idą w nieznane, a to jeszcze gorsze od śmierci.

A więc i śmierć jest bardziej ludzka od tego marszu. To, co jest sednem w komórkach tej ameby, jest nieludzkie, bo całkowicie niewiadome. Nikt o nic nie pyta idących obok ty­tanów, bo to daremne, a pytanie może przynieść katastrofę.

Ale oto i pierwsze rogatki miasteczka. Gdzieniegdzie przemyka przechodzień, tylko z pozoru podobny do tych w peł­zającej amebie. Tu i ówdzie ludzie nieśmiało uchylają okna i jak najszybciej, jednocześnie jak najdelikatniej, zamykają, jakby bali się, że ktoś usłyszy skrzyp okien. Czasem twarz w oknie rozszczepiona światłem, pocięta wzorem firanki. Ale i ona znika, niczym zjawa z zaświatów, jakby domy, całe mia­steczko, wszystko to było zaświatem, Hadesem. (Słowo „Ha­des” będzie w łagrze ulubionym powiedzeniem profesora He­liosa).

Na chodniku zatrzymuje się młody, jasnowłosy człowiek.

Dokąd wy idziecie?—zdziwiony pyta drgającej masy nóg, wszystkie twarze są bowiem martwe.

W oka mgnieniu tytani wrzucają pytającego do pełzają­cej ludzkiej plamy, niczym do czeluści Tartaru (Przepraszam, to także ulubione słowo naszego łagrowego woźnicy Heliosa) i już ani śladu po jasnowłosej głowie młodego człowieka z chodnika. Ameba wchłania ją w sposób naturalny, jakby mimowolny, w przeciwieństwie do tego jak, na przykład, żar­łocznie, demonstracyjnie, połyka istoty żywe krokodyl. A jed­nak jakiś czas nowoprzybyła istota wyróżnia się intensywniej­szym, nieregularnym, śmiesznym podrygiwaniem, niczym kukła — zanim ameba nie wessie jej na dobre.

Po chwili niknie przedmieście miasteczka, w oddali zo­stają bladomdławe światełka w oknach domów.

Nareszcie, mimo wszystko ulga, choć już wiadomo, że jesteśmy więźniami. Ulga, bowiem niewiadomy cel marszu osiągnięty. Wiemy jednak, że to na pewno cel jeszcze nie osta­teczny. Na chwilę wraca do mnie spokój, jakieś rozluźnienie ciała i umysłu. Może wpływa na ten stan znajomy widok ko­szar pułku strzelców konnych. To tutaj, zaledwie przez rok odbywałem służbę po ukończeniu podchorążówki. Nie mam jednak siły na roztkliwianie się, po tym piekielnym marszu opadam na podłogę jak sflaczały worek, z którego wypusz­czono powietrze; w żołądku straszliwie mdli z głodu. Przed oczyma pojawiają się jakieś niewyraźne zjawy, ni to ludzkie twarze, ni to zwierzęta, których nigdy dotąd nie widziałem. Komenda „baczność” przywraca mnie do rzeczywistości, ty­tani przekazują nam innym... Którzy swoim zachowaniem się będą bardziej podobni do ludzi? Dotychczasowi, których kró­lestwem było powietrze czy nowi, którzy rezydują w moich

dawnych koszarach pułku strzelców konnych? Podczas prze­kazywania nas innym rozmawiamy szeptem, wszystkich naj­bardziej zaprząta teraz jedna myśl: co będzie z nami dalej i dla­czego przypędzono akurat tutaj. Teraz poznaję kilku kolegów z podchorążówki.

Dalej wszystko odbywa się błyskawicznie. Wpędzająnas biegiem do koszarowego korytarza i wpychają kolbami kara­binów w otwarte drzwi izb żołnierskich.

Jakże ta izba wygląda inaczej niż wtedy, gdy spali tutaj moi ułani! Teraz prycze piętrowe, drewniane, bez sienników, bez koców i poduszek. Smród i brud. Tłok niesamowity; nie każdy znalazł miejsce na pryczy, na które wciska się po kilku. Aha, nie powiedziałem, że zastaliśmy tu mężczyzn, którzy sie­dzą w koszarach już kilka tygodni. Oni bardziej przypomina­ją jakieś pierwotne stwory niż ludzi. Zarośnięci, wynędzniali, w łachmanach, brudni i cuchnący. I to w tych koszarach, gdzie każdy musiał wyglądać jakże schludnie, i gdzie jednym z naj­ważniejszych obowiązków była dbałość o czystość. To wła­śnie tutaj, dopiero teraz po raz pierwszy bliżej zapoznałem się z pewnymi istotkami, z którymi nie miałem już rozstać się aż do powrotu do Polski. Wszy, mimo, że to małe stworzonka, były widoczne na zastanych w izbie ludziach; wędrowały po nich dostojnie i obojętnie, w przeciwieństwie, na przykład, do szybkiego i nerwowego marszu mrówek. Już wtedy odkryłem, że wesz, to jedno z najspokojniejszych stworzonek żyjących na tym świecie, niemal że dostojny, melancholijny sposób bycia wszy nie da się porównać do sposobu bycia żadnych innych istot. I nagle naszła mnie myśl: czy w Biblii, w której opisane są najdziwniejsze, okropne rzeczy i stworzenia, wspomina się także o wszach? Pastor babtystów, u którego pracowałem w czasie wojny, nigdy, mówiąc o Biblii, nie wspomniał o tych

uroczych stworzonkach. Szkoda, że go nie zapytałem, skąd jednak mogłem wiedzieć, że potulne weszki przez tyle lat tak dadzą mi się we znaki. Zdaje się, że wśród mitycznych plag wypuszczonych z puszki Pandory nie było wszy? A więc wesz, to wynalazek ludzkości nowoczesny. Wynalazek prawie że doskonały. Wesz ma zawsze luksus, rozmnaża się mimo bru­du, głodu, a i śmierć przyjmuje z absolutnym, niepozorowa- nym spokojem. Przyjmuje ją z obojętnością stokroć większą od obojętności najsławniejszych filozofów, którzy potrafili jakże gardzić śmiercią wzbudzając tym podziw ludzi normal­nych. Te drobne, tylko z pozoru leniwe istoty, mają przewagę i nad filozofami, i nad bohaterami. One giną spokojnie, nie przybierają jak pierwsi fałszywych min mających oznaczać pogardę śmierci, i nie stroją się, jak drudzy, w pozy herosów. (Z tymi niepozornymi istotami zżyję się tak bardzo, jak nigdy nie potrafiłem zżyć się z ludźmi).

Czego oni od nas chcą?—pada pytanie pod adresem tych, których zastaliśmy w koszarach.

Nie wiemy.

Pytaliście?

Pytaliśmy.

Ico?

I nic. Sołdaty mówią, że nie wiedzą.

Sołdatom nie wolno z nami rozmawiać, więc odpo­wiadają zawsze krótko „Nie wiemy”.

A inni?

Tu nie ma i nie było innych. Tylko my i sołdaty.

Ta krótka rozmowa zaraz cichnie. Starzy nie mają siły odpowiadać i nowi to rozumieją. Większość nowych jeszcze

myśli pewnie o domu, starzy są już mądrzejsi i niemyśleniem oszczędzają siły. Nowi usiłują ukryć strach, starzy nie muszą tego robić, im jest już wszystko jedno. I naprawdę nie wiado­mo kto ma rację, pierwsi czy drudzy. A może nikt z nich nie ma racji, prócz tytanów-sołdatów, których racją są karabiny.

Po jakimś czasie sołdaci rozsypują pod nasze nogi wo­rek surowych kartofli. Starzy rzucili się błyskawicznie i w cią­gu minuty nie było na podłodze ani jednego ziemniaka i, o dzi­wo, ani jedna bulwa nie została rozdeptana. Nowi patrzyli na to z wyższością, prawie z odrazą, bo jeszcze niczego nie ro­zumieli. (Odtąd wrzucano nam do izby każdego dnia również bochenek chleba na wpół z owsem — jeden na sześciu).

Po dwóch tygodniach wyprowadzono wszystkich. Na stację kolejową szliśmy w ten sam sposób jak do koszar strzel­ców konnych. W tym przemarszu nie było już prawie żadnej różnicy między starymi a nowymi aresztantami. Teraz pełzła nie ameba, a tylko jej cień, o prawie niewidocznych wewnątrz kształtach komórek. To już była bezwładna, przewalająca się masa, wciąż popychana do pełzania naprzód.

W dawnych koszarach pułku strzelców konnych najwię­cej pozostało starych, tych z najdłuższym stażem aresztanc- kim. Nikt z nas nigdy nie dowiedział się, gdzie ich ukryto na całą wieczność i czy w ogóle pogrzebano. I chyba nikt z nas nie zastanawiał się nad tym wtedy. Teraz dopiero, na tamte wspomnienia i wspomnienia podobnych zdarzeń późniejszych, przypomina mi się piękny i tragiczny mit o Antygonie, której nie pozwolono pochować brata. (Jakże często o Antygonie mówił nasz woźnica Helios, który wywoził z łagru umarłych). Mit o Antygonie również, jak wiele innych, potwierdza, że na tym świecie nie ma zdarzeń absolutnie nowych, niepowtarzal­nych.

Do Grodna jechało nas czterdzieści pięć osób w wago­nie bydlęcym. Wysiedliśmy w dobrze znanym dla większości z nas mieście. To główny punkt zborny ze wszystkich pod­punktów. Nareszcie wyjaśni się, co będzie z nami... Wóz albo przewóz. Nigdy przecież nie wiadomo jaki los komu pisany. Czyżby miały spełnić się biblijne słowa, które cytował cza­sem przyjaciel mego profesora, pastor babtystów. Przeciwko treści tych słów nie może nie buntować się najnormalniejsze poczucie sprawiedliwości: „Człowiek nie wie co go spotka. Bo wszystkich spotyka ten sam los: Sprawiedliwego i bezboż­nego...” Czego więc wymagać od człowieka, jakże może być on sprawiedliwym, jeśli nawet Biblia na równi stawia spra­wiedliwego i bezbożnego?

Na stacji w Grodnie sołdaty pędzili nas popychając kol­bami karabinów, nie zważali na chorych padających z osła­bienia; wynoszono ich za ręce i nogi, jak wynosi się w dwój­kę worki mąki. Zapędzono nas do pomieszczenia, które przy­pominało niewielką salę gimnastyczną. Dwa tysiące osób w jednej celi, jak śledzie w beczce. To już masa o innej kon­systencji. Nawet smród i odór podobny jest do śledziowo-becz- kowego. Na ogół jednak śledzie w beczce są z jednego łowi­ska, tutaj ludzie z dużego obszaru dwóch sąsiadujących ze sobą województw. Śledzie w beczce nie muszą jeść ani pić, nie po­trzebują wychodzić za własną potrzebą. O, jakże lepiej ma śledź w beczce od dwóch tysięcy osobników określanych dum­nym mianem homo sapiens stłoczonych w sali o betonowej, zimnej posadzce. Teraz kibel nazywa się parasząi trudno do­stać się do niego — a przecież człowiek musi wydalić z siebie nieczystości. (Nawet zwierzęta mają taką potrzebę). Do para- szy czyli do kibla idzie się po innych osobnikach należących również do homo sapiens a ta podróż — ani łatwa, ani bez­

pieczna. Największe ryzyko pójścia za własną potrzebą pole­ga na tym, że po takiej wycieczce nie ma już powrotu na po­przednie miejsce. Ktoś, będący przedtem obok ciebie, w cza­sie twojej nieobecności ułożył się na wznak, ktoś inny wycią­gnął na twoje miejsce rękę albo nogę, lub kilku naraz zmieni­ło pozycję całkowicie zajmując skrawek twego dotychczaso­wego terytorium.

W jakimś momencie masz uczucie jakbyś przestał być sobą, jakbyś wyszedł z siebie, dlatego mówisz do siebie, jak­byś mówił do kogoś innego. I to psychicznie ci pomaga zno­sić wiele, masz wrażenie jakby było was dwóch, a więc nie jesteś już taki samotny... A może masz nadzieję, że uratuje się z was choć jeden, i tak przecież byłbyś to także ty... Czujesz zawrót w głowie; z kibla wracasz w jakiejś dziwnej malignie. Masz wrażenie, że drżenie twego ciała pomaga ci skuteczniej przepychać się przez ten gęsty smród i odór śledziowo-becz- kowy. Już upatrzyłeś swój cel, jeszcze tylko kilka metrów. I wreszcie jesteś, dotykasz dłonią ściany szybko, niczym za­wodnik dopływający do końca basenu. Tak, najlepiej stać przy murze, on daje ci oparcie. Ale i niesie niebezpieczeństwo, w zimny mur wsiąka reszta ciepła twego zwiotczałego ciała, wsiąka jak woda w bibułę. Jednakże mur, to także mgiełka wilgoci, jej mikrokropelki, które powstają pod wpływem od­dechu. I tego potrzebujesz najbardziej, ciało twoje na wylot wysuszone, niczym wypalona skorupa zdjęta z koła garnca­rza, który wycisnął z gliny ostatnią iskierkę wilgoci. Teraz ty wyciskasz szmaty lub kawałek worka przesiąknięty wodą. O, jakże jesteś sprytny, oprócz przygaszenia pragnienia, karmisz organizm dodatkowym pożywieniem, sokami, które wysysasz z kawałka worka i ze szmaty. Mądry moczy kawałek worka czy szmatę, wie przecież, że porcję wody dostaje tylko co trzy

dni, głupi swoją wodę wypije naraz. Południowy posiłek: bu­raki pastewne z wodą; przezorny zje buraki i wypije tylko połowę wody, resztą nasączy kawałek worka lub szmatę. Głu­pi zachłannie pożre i buraki i wypije wszystką wodę. Głupich oddech jest krótki. To z gardeł tych nieszczęsnych zachłanni - ków wydobywa się ciche, charczące wołanie w rodzaju „Ra­tuj, bo konam! „ Tutaj wołanie to należy do najbardziej bez­sensownych, najabsurdalniej szych na świecie: któż komu po­może, jeśli wszyscy są w takim samym stanie konania.

Trwając w tej malignie, w tym osłabieniu, trzeba jesz­cze każdej nocy być przygotowanym na wezwanie do prze­słuchania. Chcą twój rodowód znać z dziada pradziada — i wszystko, absolutnie wszystko o tobie wiedzieć.

Nazwisko?

Imię?

Imię ojca?

Imię matki?

Nazwisko panieńskie matki?

Nazwisko ojca twego ojca?

Nazwisko matki twojej matki?

Imię ojca twego ojca?

Imię matki twojej matki?

Twój zawód?

Zawód ojca?

Zawód dziada?

Zawód ojca twojej matki?

Czy byłeś przed wojną na państwowej posadzie?

Czy ktoś z rodziny był na państwowej posadzie?

Czy masz kogoś za granicą?

Czy masz kogoś w Ameryce?

Co robiłeś przed wojną?

Co robiłeś w czasie wojny?

Czy ustrój przedwojennej Polski był sprawiedliwy?

Do jakiego oddziału bandyckiego należałeś?

Nazwiska, pseudonimy twoich dowódców?

Jaki jest twój stosunek do władzy radzieckiej? Nazwiska, pseudonimy twoich kolegów?

Co chciałbyś robić teraz?

W jaki sposób chciałeś szkodzić władzy radzieckiej? Przyznajesz się?

Nie wiem do czego?

Opowiedz wszystko, to cię puścimy.

Powiedz, że przyznajesz się.

Już mówiłem, że nie wiem do czego.

Przyznaj się, że jesteś wróg!

Niby czyj?

Wróg ludu pracującego i władzy radzieckiej.

Nie jestem wróg.

Przyznaj się do wszystkiego a będziesz wolny.

Nie mam do czego się przyznawać.

Proszę podpisać zeznanie.

Nie podpiszę żadnego zeznania.

A to dlaczego?

Jestem niewinny.

Podpisz, a będziesz niewinny.

I bez podpisu jestem niewinny.

Wrzucić swołocz do celi!

To tylko niektóre, co noc powtarzające się niezliczoną ilość razy pytania. W części z nich tkwi podstęp, prymitywny, ale podstęp. Przesłuchujący liczy, że nawet na taki można zła­pać otępiałego z wycieńczenia człowieka. Na wszystkie pyta­nia musisz wyuczyć się dokładnie takich samych odpowiedzi.

Najdrobniejsza odchyłka natychmiast wzbudza podejrzenie i wściekłą radość twoich dręczycieli. Wtedy biją czym popad­nie (nigdy nie mają do tego specjalnych pałek) i polewają wodą. Od niedawna zyskałeś nową wiedzę: kiedy siedzisz, biją po twarzy i głowie, gdy każą wstać, okładają nerki i wątrobę. To dziwne, wiedza o tym, gdzie ciebie uderzą, jakby trochę uod- pamia te miejsca ciała na ciosy. I wreszcie największy sukces w ciągu ostatnich dni. Przechytrzyłeś oprawców: podczas każ­dego kolejnego przesłuchania coraz szybciej tracisz przytom­ność, więc szybciej polewają ciebie wodą, udajesz dłużej nie­przytomnego. Jednocześnie porcja bicia z doby na dobę ma­leje a i z każdym dniem twoje, wysuszone jak Sahara ciało, nasiąka coraz bardziej wodą, która podtrzymuje ciebie przy życiu. Na szczęście twojej chytrości nie przejrzeli oprawcy.

Kto podpisze podsuwany mu papierek, tego więcej nie wzywają na zeznania, ma odtąd noce spokojne. A więc coraz więcej podpisuje. Ale ty wiesz, że choćby ciebie nie wiadomo jak katowano, toczono kołem, przypalano żywcem, stosowa­no wszystkie wymyślne męki naraz, jakie znasz zarówno z mi­tów jak i z Biblii, o jakich słyszałeś w swoim życiu, ty nie podpiszesz zeznania, bo ktoś ci powiedział, że nie wolno pod­pisywać, że lepiej przejść największe piekło niż podpisać wymyślone dla ciebie i za ciebie zeznanie. Tak ci poradzono i wiesz, że posłuchasz tej rady, tak postanowiłeś, bo zawsze byłeś hardy. I co się okazuje: oni na śmierć zagładzają, po­twornie męczą podczas zeznań, wściekle biją, obrzucają naj­gorszymi wyzwiskami, przeklinają twoją rodzinę od dziesię­ciu pokoleń, ale, o dziwo, ot, tak wprost nie zabijają. A więc najtwardsi, o najwytrzymalszym organizmie mają szanse prze­żyć. I ty wiesz, przeczuwasz, jesteś pewny, że do takich wła­śnie należysz. A kiedy zorientujesz się, że oni wściekają się

z niemocy, z bezsiły, wtedy tobie przybywa sił i hartu. Po pro­stu upewniasz się, że wybrałeś właściwą drogę. Ta wiara jest ci potrzebna, ale ona tylko trochę podtrzymuje, bo wiara pod­trzymywać może na duchu, a tobie potrzeba siły fizycznej, wody i pożywienia. Ale wiesz, że i tak jesteś w lepszym poło­żeniu mając wiarę, bo widzisz, co dzieje się z tymi, którzy ją stracili, choć jeszcze do niedawna wyglądali na o wiele sil­niejszych fizycznie od ciebie.

Długo nie mogłeś się nadziwić po co to pozorowanie prawa, po co śledztwo i ciągłe przesłuchiwania. Na cóż im twój podpis pod zeznaniem, jeśli i bez tego mogą zrobić z to­bą, co zechcą. Może wymuszenie na tobie podpisu pod wy­myślonymi zeznaniami traktująjako złamanie ciebie, zrobie­nie z ciebie szmaty, podeptanie twojej godności? Czyżby byli aż tak wyrafinowani w poniżaniu człowieka? A może to ich swoista odtrutka na zniszczone do ostateczności ich własne człowieczeństwo?

Któreś z kolei przesłuchanie kończy się ostrzyżeniem głowy. (Przypominasz sobie nagle, że gdzieś wyczytałeś, że katorżnikom za cara strzyżono tylko połowę głowy!) Ostrzy­żono ciebie, jakby brak włosów na głowie pozwalał twoim oprawcom łatwiej dostać się do twego mózgu, do twoich my­śli, do ostatniej komórki twego ciała. Wygolili ci także pod pachami, wygoili też wokół twojej męskości. Daremne jed­nak ich wysiłki. Wiesz, że zwyciężyłeś, przynajmniej na ra­zie. (Teraz włosy ci niepotrzebne, piekielne wszy nie będą miały dodatkowych żerowisk!)

Sołdaci — tytani z namaszczeniem, z dostojeństwem, jakby celebrowali jakąś niezwykle podniosłą uroczystość, przy­stępują do dokładnej rewizji każdego. Dla nich wrogiem jest najdrobniejszy przedmiot w twoim ubraniu. Palce sołdatów,

niczym macki meduzy—a ustawieni są jeden przed tobą, drugi za tobą — wyczują najdrobniejszą rzecz, która nie jest zro­śnięte z twoim ciałem, wyczuwają wszystko, w czym nie pul­suje twoja rodzona, ciepła, choć jakże nie dożywiona krew. Za tymi drzwiami, które za chwilę przekroczysz, zaczyna się Sąd Ostateczny. Nie wiesz, czy Biblia podaje miejsce Sądu Ostatecznego. Nie pamiętasz też, czy mówił o tym pastor bab- tystów, tym bardziej chyba nie wspomniał o tym ani profesor, u którego pracowałeś, ani rotmistrz, choć i ten ostatni lubił cytować Biblię. Gdzie więc odbędzie się Sąd Ostateczny. W niebie? W piekle? Na ziemi? A jeśli na ziemi, to gdzie do­kładnie? A gdzie Dolina Józefata? Może to wiedzą teologo­wie i święci. Ty o tym nie wiesz, i na pewno nie słyszeli o tym sołdaty—tytani. Oni pochodząz Tartaru, z najgłębszych, naj­straszniejszych podziemi ciemności — i ciebie tam postano­wili sprowadzić. Któremuś z rewidowanych odpruto coś z no­gawki, innemu z kołnierzyka, odpruwano z różnych części garderoby. Na stosie łupów najwięcej igieł i scyzoryków. W ję­zyku sołdatów nazywa się to szmon, tym razem jest to chyba generalny, Wielki Szmon. Nagle mimo woli uśmiechasz się: brzmi to jak Wielki Szlem. (Przysiągłbyś, że sołdaty nie znają brydża, w durnia chyba jednak grywają). Za chwilę pozbawio­no ciebie, jakby w pewnym sensie, twojej oznaki godności męskiej, mianowicie paska od spodni. Następna chwila i już w innym pomieszczeniu, w innym kręgu Tartaru.

Tutaj jesteś nagi, wszyscy są nadzy, naprawdę jak na Sądzie Ostatecznym. To nie zwykła gimnastyka, którą ludzie upra­wiają w życiu ziemskim, to magiczny rytuał. Trzy razy przy­siad z szeroko otwartymi ustami, z pochyleniem do przodu. Jeden z rewidujących tytanów bacznie obserwuje czy nie wy­padnie tobie coś z ust, drugi z miejsca, którym odchodzą nie­

czystości. Na tym sądzie ostatecznym w Tartarze musisz być czysty jak Żyd, który ma stanąć przed Jahwe. Ty wcześniej urwałeś medalik z wizerunkiem Matki Boskiej i masz go pod językiem. Patrzysz kątem oka na stos, gdzie tyle rzeczy z szyi, z rąk, z kieszeni i skądinąd. Po trzecim przysiadzie wiesz, że zwyciężyłeś. Z tego powodu rozpycha ciebie duma. Ty napraw­dę wygrałeś ten straszny, najtrudniejszy w twoim życiu nad­ludzki pojedynek. Teraz ta malutka blaszka stała się najważ­niejsza, więc wszystko zrobisz, aby została z tobą na zawsze. To już nie tylko znak święty, ale największy talizman, który uchroni ciebie od złej mocy sołdatów — tytanów. Medalik, to jedyny przedmiot, jaki ci pozostał, to jedyna twoja rzecz wła­sna, więc będziesz strzegł tej swojej jedynej prywatności jak oka w głowie.

Cała piątka po egzaminie. Tylko ty zwyciężyłeś. I nagle podciągając spodnie i podtrzymując je rękami, przenosisz się na ziemię, która była dla ciebie kiedyś prawdziwym rajem, ale ty o tym wtedy nie wiedziałeś. Oto chwila, kiedy ordynans Jasiu, prosty żołnierz z Polesia, rozbiera swego oficera do po­obiedniej drzemki.

Jasiu odpina ostrogi.

Ty zdejmujesz mundur.

Jasiu ściąga buty.

Ty rozwiązujesz żabot i rozpinasz koszulę.

Jasiu podaje piżamę. Rozsznurowuje jedną nogawkę spodni.

Ty rozsznurowuj esz drugą nogawkę.

Jasiu ściąga spodnie. Ty nakładasz piżamę.

Nagle pomyliłeś się, wypadłeś z rytmu. Górną część pi­żamy wkłada się jednocześnie ze zdejmowaniem spodni. Zniszczyłeś rytuał i to ciebie przywraca rzeczywistości: sto­

isz wśród stu mężczyzn zniewieściało struchlałych, podtrzy­mujących opadające spodnie.

Dopiero w wagonie jakbym wrócił do rzeczywistości, odzyskał samego siebie, prawdziwe imię i nazwisko, najpraw­dziwsze imię ojca i matki, miejsce i datę urodzenia. Dla wszystkich obok mnie pozostałem nadal człowiekiem zmy­ślonym w śledztwie, nie można przecież nikomu wierzyć do końca, nawet jeśli ktoś również jest w tak nieszczęsnej sytu­acji jak ty.

Pociąg gwiżdże, sołdaty kolbami karabinów odstrasza- jąprzepychające się do wagonu kobiety. W pewnej chwili jed­nej z kobiet udaje się przecisnąć bliżej drzwi, usiłuje podać nam lekki, wypełniony worek. Jeden z sołdatów energicznie zagradza jej drogę.

Nie wolno! — krzyczy wściekle.

Tam jest mój mąż...

Nie wolno, bo będę strzelać!

To są tylko suchary — mówi z płaczem kobieta — To dla niego, on taki słabeńki...

Moje myśli są teraz błyskawiczne. Wyskakuję, chwy­tam worek i wrzucam do wagonu. To wszystko trwa sekundy. Zanim sołdat przepchnął się przez kobiety, znowu znalazłem się w wagonie. Usłyszałem wściekły ryk, ale ja już byłem w środku ściśniętych ludzkich ciał. Sołdat wciąż obrzucał mnie najgorszymi na świecie przekleństwami, rozkazywał oddać worek, groził zastrzeleniem. Po worku z sucharami natych­miast ślad zaginął; wszyscy odwrócili się plecami do sołdata. Widocznie wydano akurat rozkaz odjazdu, bo żołnierz z wściekłością zasunął drzwi wagonu, zaraz też dały się sły­szeć odgłosy zamykania nas na kłódkę. Wiedziałem,

jestem już bezpieczny. Gdzie są jednak suchary? Pociąg po­woli ruszał. Ludzie ścisnęli się robiąc wokół mnie miejsce, ktoś podał mi worek. Z żalem spojrzałem na podłogę, gdzie widniały okruszyny sucharów. Jeden z mężczyzn schylił się po nie, niestety, były już dokładnie zmielone z błotem.

Przestrzeń wokół mnie jeszcze bardziej poszerzała się, nigdy przedtem nie sądziłbym, że przy tym ścisku to możli­we. Co u licha? Najpierw oddano mi worek, a teraz odsuwają się ode mnie? Może przyczajają się do skoku do mego gar­dła? Bałem się najgorszego: rzucą się na mnie jak wilki, roz­juszone najstraszniejszą wściekłością zgłodniałych zwierząt. Przez moją głowę przepływały myśli niczym po nagłym pod­łączeniu prądu. Nie, nie boję się, że mnie rozszarpią, stratują, to przecież teraz bez znaczenia, nieważne, czy stanie się to wcześniej, czy później. Szkoda jednak sucharów, one dla wszystkich jedynym ratunkiem, przynajmniej na najbliższe dni. Dzikie osaczające mnie spojrzenia paraliżują nie tylko moje ruchy, ale i myśli. Po co ta komedia, po co mi oddawali wo­rek? Co mam zrobić, jak zareagować, aby zrozumieli, zaufa­li? Wiadomo co z człowieka potrafi uczynić głód. Wiem, to ostatnia chwila, niestety, nic nie przychodzi mi do głowy. Ja przecież nie chcę dla siebie, a oni jak rzucą się na zdobycz i zaczną sobie wzajemnie wyrywać z rak, zmarnuje się wszyst­ko. Wtedy nikt z tego nie skorzysta! Nie, nic nie mogę zrobić a mam już tylko sekundy. Trzeba działać natychmiast, nie ma czasu na myślenie. I nagle wiem! Muszę zaryzykować, nie ma innego wyjścia.

Czyja żona od sucharów? — pytam spokojnie, nie patrzę na przeszywające mnie oczy kamiennowilczych, ścią­gniętych głodem twarzy.

Chwilę trwa straszliwa, martwa cisza. Wreszcie słaby

głos spod ściany. Ludzie rozstępują się powoli, niechętnie ro­bią przejście. Staje przede mną mały, jeden z najbardziej wy­chudłych mężczyzn w wagonie. Wyciąga ręce po worek, jed­nocześnie rozlega się złowrogi pomruk; za chwilę na cokol­wiek będzie za późno. Czuję dotyk ludzkich ciał, wokół mnie koło zacieśnia się jak pętla na szyi wisielca. To ostatnie sekundy!

Słuchajcie, to jest własność wszystkich! — podno­szę głos. Moje słowa muszą brzmieć zdecydowanie i pewnie. Głos jednak więźnie w gardle, oblewa mnie zimny pot, czuję ciężar kilku dużych kropel na czole.

To jest własność wszystkich! — powtarzam wyma­chując workiem. — Kto jest przeciw?

Wrogie pomruki ucichają. To daje mi luksus jeszcze jed­nej chwili. Nagle myśl: zdaje się, że za dużo obiecałem, teraz mogą być kłopoty. Nieopatrznie rzuciłem najchwytliwsze ha­sło władców tego wielkiego imperium! Jeśli coś należy do wszystkich, to jest niczyje, więc teraz dopiero mogą rzucić się na mnie bez opamiętania. Muszę jednak dalej brnąć konse­kwentnie, zwłaszcza, że napięcie trochę odtajało.

Suchary są wszystkich, każdy sprawiedliwie po rów­no zje... Ktoś jednak musi się nimi opiekować — kończę po­woli, dobitnie — Suchary będzie trzymać ten człowiek! — wskazuję na męża kobiety od sucharów -I ja! - dodaję szybko. Chwilę odczekuję. Słyszę pojedyncze głosy niezadowolenia, ja jednak już wiem, co mam dalej robić.

Proponuję powołać pięć osób do komisji, która spra­wiedliwie będzie wydzielać dzienne porcje sucharów — Pa­trzę w twarze ludzi, nasłuchuję odgłosów; na długie dyskusje nie można pozwolić. Chwała Bogu, zdaje się, najgorsze mi­nęło — Nas jest dwóch, jeszcze potrzeba trzech do komisji.

Ty, ty i ty! — szybko wyznaczam najbliżej stojących.

Z ulgą odetchnąłem nie słysząc sprzeciwu. Była to naj­ważniejsze w życiu komisja, w jakiej uczestniczyłem. Zapro­ponowałem, że każdy będzie dostawać codziennie po jednym sucharze, wniosek mój przyjęto jednogłośnie. Być może w na­grodę za to, że zdobyłem suchary wybrano mnie komendan­tem wagonu.

Tak oto rozpoczęła się moja pierwsza najdłuższa pod­róż w życiu. Jako komendant zająłem miejsce przy piecyku, obok usadowiłem swego pomocnika, męża kobiety od sucha­rów. Pomocnikowi przydzieliłem funkcję palacza, która pole­gała na oszczędnym podkładaniu do ognia, a jednocześnie czuwaniu, aby piecyk nie zgasł całkowicie. Ponadto do mego pomocnika należało wyznaczanie dyżurnych przy piecyku, tak można by nazwać, strażników ognia. (Teraz zrozumiałem wiel­kość symbolu wiecznego ognia w świątyni greckiej). Pomoc­nik mój przejął się swoją rolą, był sprawiedliwy i nieprzekup­ny, choć za dłuższe przebywanie przy ogniu oferowano mu różne rzeczy. (Nie mogłem się nadziwić w jaki sposób, mimo dokładnych rewizji, ludzie uratowali tyle rzeczy. Mój meda­lik, w stosunku do tego, co udało się innym ukryć, był dro- biażdżkiem!)

Aha, jeszcze jednego nie powiedziałem względem su­charów. Otóż zarządziłem, że większy człowiek dostaje więk­szy suchar. Nie mieliśmy niczego ostrego, czym udałoby się pokroić suchary a łamanie ich spowodowałoby stratę w po­staci odpadu okruszyn. Pewnie dzięki zasadzie „większy su­char większemu człowiekowi” nie zdarzyło się, aby usiłowa­no sobie odbierać to cenne pożywienie. Uważałem więc, że postąpiłem słusznie, zwłaszcza, że różnice w wielkości sucha-

starczyło.

Poświęciłem sucharom tyle miejsca w swojej opowie­ści, bo naprawdę odegrały one wielką rolę. Na pewno niejed­nemu z tych najsłabszych uratowały życie.

Odtąd wszystko jest rzeczywiste, ziemskie, proste. Oczy­wiście w wymiarach wagonu. Usiłujemy bez powodzenia po­większyć dziurę w podłodze, która spełnia rolę kibla, nie mamy jednak odpowiednich narzędzi. Próbowaliśmy także naruszyć którąś z desek w ścianach wagonu, także bez skutku. A więc

o ucieczce nie ma co marzyć, zwłaszcza, że na postojach, któ­re miały miejsce najczęściej nie na stacjach, a na bocznicach lub w szczerym polu, za każdym razem konwojenci opukiwa­li ściany wagonu i podłogę.

W naszym wagonie bydlęcym czterdziestu pięciu chło­pa. Aby usiąść po ludzku, a przynajmniej po turecku, nie ma co o tym marzyć. Większość nie siedzi więc w pełni, a na tyle, na ile pozwala na to przestrzeń, a dokładniej ścisk. A ścisk to zjawisko, które nam towarzyszyło od chwili, gdy znaleźliśmy się w łapach sołdatów — tytanów. Nawet kiedy wyrzucono nas z wagonów na terenie olbrzymiego imperium nadal pano­wał ścisk — aż do momentu, w którym nareszcie stracili nad nami straszliwą moc nasi opiekunowie, na wpół ziemscy, na wpół rodem z najgłębszych czeluści Tartaru.

Dopiero na stacji w mieście Orsza wrzucono nam do wagonu kilka bochenków chleba, na wpół z łuską owsianą, potwornie zmarznięty. Aby zjeść taki chleb, trzeba go najpierw ogrzać, rozmiękczyć. Ogrzewanie chleba przy ogniu to czyn­ność zbyt długa, niepraktyczna i z tego względu, że gdy bo­

chenek odtaje -podział będzie trudny, nawet niewskazany. Wodnisty chleb, na wpół z łuską owsianą, rozsypie się w rę­kach, zmieni się w wodnistą papkę. Trzeba go podzielić, jak to jednak zrobić bez noża, którego nikt z nas nie miał. Jed­nakże sposób się znalazł. Obcasem oderwałem kawałek bla­chy z obicia wagonu i nią dzieliliśmy chleb. To nasze dziele­nie chleba (dokładniej: rozbijanie) mogło przypominać czyn świętokradczy. Oderwaną z obicia wagonu ostrą blaszkę przy­kładałem dokładnie wzdłuż środka bochenka i z góry uderza­łem w nią obcasem. Potem każdą część na następne połowy i tak dalej. Chleb dzieliliśmy znowu komisyjnie, teraz bez względu na wielkość człowieka, bo chleb był z przydziału, nie zdobyczny. Ci, którzy go nam przydzielili, nie brali pod uwagę, że jeden człowiek potrzebuje więcej pożywienia, inny mniej. Oni byli do szpiku kości sprawiedliwi, wręcz bez­względni w swojej sprawiedliwości. Każdemu równo, głosili hasło i rygorystycznie je przestrzegali. W praktyce sprowadza­ło się to do tego: każdemu równo czyli bardzo mało, albo każ­demu równo czyli wcale.

Nasi, jakże sprawiedliwi opiekunowie, nie dali nam ani kropli wody, a woda w chlebie nie wystarczała. Od czego jed­nak pomyślunek ludzki. Stawaliśmy jeden na drugim pod miej­scem dziury w dachu na rurę od piecyka. Ten na górze wsa­dzał rękę w wąską szparę i zbierał śnieg. Na pozycję górnego w naszym wagonie awansował muzyk. Był mały i szczupły, więc ramiona dolnego długo mogły utrzymać jego ciężar. Muzyk nadawał się do tej czynności także z powodu niedu­żych dłoni i cienkich podłużnych palców. Zdobyty w ten spo­sób śnieg dzieliliśmy także komisyjnie. Wciąż wszystko ko­misyjnie, jakbyśmy się przejęli najżarliwiej hasłami o spra­wiedliwości głoszonymi przez naszych „sprawiedliwych” opie­

kunów. Oprócz śniegu zdarzały się kawałki lodu, które dosta­wali najsłabsi. (Nasze łaknienie jadła i napoju było na miarę straszliwego pragnienia upiorów-duchów w „Dziadach” Mic­kiewicza).

Niestety, sołdaty wypatrzyli wystające na dachu wago­nu zgrabne, w większości inteligenckie rączki. Bezpardono­wo poczęli strzelać po tych dłoniach subtelnych i paluszkach wysmukłych. Mimo tej przeciwności i tak udawało się nam, chociaż w jednej setnej zaspokoić pragnienie naszych, jak Sahara wysuszonych organizmów.

Czy obserwowaliśmy mijany świat? Tak, patrzyliśmy przez okratowane okienko; robiliśmy to jednak tylko na po­czątku podróży. Jak długo można patrzeć na wolną przestrzeń z bydlęcego wagonu? A jednak co innego było najgorsze. Serce się kroi, gdy patrzysz na bezradnie wałęsające się krowy z wy­dętymi wymionami, na kwiczące, na pół zdziczałe świnie, na przeraźliwie rżące konie. Na zwierzęta tak niespokojne, jakby dostały wścieklizny. Patrzyliśmy na bezpańskie zwierzęta my, ludzie wygłodniali do ostatnich granic. Patrzyli na to ludzie, którzy — gdyby było w czym ugotować, jedliby własne buty i każdy skórzany skrawek ubioru. Patrzył na to człowiek, któ­remu musiał wystarczyć kęsek chleba — z łuską owsianą i odrobina wody z roztopionego śniegu.

Kiedy mijaliśmy ten dziki, bezludzki krajobraz znowu przypomniały mi się moje ulubione „Dziady” Mickiewicza, a szczególnie wiersz poprzedzający trzecią część poematu pod jakże teraz dosłownym tytułem: „Droga do Rosji”

Oko nie potka ni miasta, ni góry,

Żadnych pomników ludzi, ni natury;

Ziemia tak pusta, tak niezaludniona,

Jak gdyby wczora wieczorem stworzona

Kraina, pusta, biała i otwarta Jak zgotowana do pisania karta - Czyż na niej pisać będzie palec boski,

I ludzi dobrych używszy za głoski,

Czyliż tu skreśli prawdę świętej wiary,

Że miłość rządzi plemieniem człowieczym,

Że trofeami świata są: ofiary?

Czyli też Boga nieprzyjaciel stary Przyjdzie i w księdze tej wyryje mieczem,

Że ród człowieczy ma być w więzy kuty,

Że trofeami ludzkości są: knuty?

Któż więc zaprzeczy, że wszystko na tym świecie nie powtarza się? Oto my, sto, dwieście lat po wleczeniu na Sybir naszych przodków, także jesteśmy w tę „krainę pustą” gnani, tyle, że teraz w bydlęcych wagonach. I „ród człowieczy” zno­wu „w więzy kuty” i znowu „trofeami ludzkości są: knuty”. A więc, jak mówi Biblia, nie ma nic nowego na tym świecie, wszystko powtarza się, co już było. I najstraszniejsza w tym myśl, że może powtórzyć się także to, co będzie. Dość jednak tych smętnych rozważań. Dalej będę opisywał moją najdłuż­szą, najstraszniejszą podróż w życiu.

Na niektórych stacjach ogromne kopce zboża, których najczęściej pilnowały kobiety z karabinami na sznurkach. Sta­da ptaków żywiły się ziarnem do woli. Jest jeszcze wojna — mówiliśmy — i nie mają możliwości tego zboża przerobić, ale jak przyjedziemy na miejsce, dadzą nam chleba ile kto zechce. Oto jak bzdurnymi marzeniami usiłowaliśmy zaspo­koić nasz głód!

Zauważyliśmy, że po pewnym czasie nasi opiekunowie-

sołdaty stali się jakby bardziej ludzcy, jakby się już trochę z na­mi oswoili. O, paradoksie, może to oni przekonali się, że my nie tacy straszni. Na pewno im naczalstwo tłumaczyło, że je­steśmy najgorszymi na świecie zbirami, bandytami zdolnymi do wszystkiego najgorszego, więc trzeba nas trzymać krótko, niszczyć panów wyzyskiwaczy i krwiopijców pracującego, prostego ludu. Od pewnego czasu sołdaty odpowiadali już nam na pytania. A więc oni także są ludźmi podobnymi do nas, z kolei my stwierdzaliśmy, jakby trochę z niedowierzeniem. Odtąd zaczęła się między nami wymiana handlowa: palący wyrzucali swetry, ubrania, rękawiczki, oni dawali im korysz- ki. To było już coś! Gdybyż tak jeszcze można było cokol­wiek wymienić na żywność, a nawet na kubek kipiatku! Tak czy inaczej, zaczynała się rodzić jakaś więź z naszymi tytana­mi — strażnikami, stworami z najgłębszego dna Tartaru! Wie­dzieliśmy dobrze, że za taki proceder handlowy grozi im kara. I to kara wielka, sroga, bowiem w tym ogromnym imperium nie było kar małych, łagodnych. A kary najsroższe ustanowiono właśnie za zadawanie się ze śmiertelnym i podłym wrogiem proletariatu, któremu ten wróg chce odebrać zdobycze rewo­lucji.

A jednak naprawdę zaczynała się rodzić jakaś więź mię­dzy bojownikami słusznej sprawy proletariackiej a ich śmier­telnymi wrogami!

Może to był rodzaj więzi, jaka powstaje, gdy przez dłuż­szy czas skuci są ze sobą aresztant i policjant?

W podróży nie tylko strasznym był fakt, że umierano na naszych oczach, ale i obawa, że ktoś umrze daleko przed ko­lejnym postojem pociągu, i trup będzie długo leżeć wśród nas.

Ponadto, wbrew pozorom, nieboszczycy zajmują w wagonie

o wiele więcej miejsca niż ludzie żywi: zawsze są w pozycji leżącej, ponadto trzeba dodatkowo zrobić wokół więcej luzu. Bliskość umarłego nikogo też nie ogrzeje, co więcej, wydaje się, że leżący obok nieboszczyk zabiera część twego ciepła.

W naszym wagonie od początku podróży umarło ośmiu, najpierw pomocnik od sucharów i piecyka, jakby mój zastęp­ca komendanta wagonu. Poczułem się więc do obowiązku prze­niesienia go do specjalnego wagonu, który nazwaliśmy wago­nem sypialnym dla umarłych. Wziąłem ciało na plecy, i choć ledwo trzymający się na nogach, prawie nie poczułem cięża­ru, umarły był bowiem lekki jak piórko. Biorąc nieboszczyka na ramiona pomyślałem, że nie pomogły mu żonine suchary, bo co komu pisane, to go nie minie, chyba że jakimś cudem. Nie pomogłoby mu nawet zjedzenie wszystkich sucharów, od początku pluł krwią. Na postoju, pod konwojem bojca, ponio­słem go wzdłuż pociągu, wagon sypialny dla umarłych znaj­dował się bowiem tuż za lokomotywą. Kiedy podniosłem nie­boszczyka, zauważyłem, że przyrodzenie ma obrzękłe, strasz­liwie duże. (Jako kawalerzysta swoje przyrodzenie nosiłem w woreczku i wyglądało ono też sporych rozmiarów. Dodam tu przy okazji, że zakładaliśmy damskie wełniane majtki, buty z cholewami mieliśmy bowiem za bardzo dopasowane do nogi, więc niemożliwością było ubieranie kalesonów).

W wagonie sypialnym dla umarłych było jeszcze tłocz­niej niż w naszym, tutaj każdy leżał, więc zabierał więcej miej­sca. Za ręce i nogi odciągnąłem innych robiąc w ten sposób miejsce dla nowego. Wszyscy tu byli ładnie, na wznak ułoże­ni, niektórzy wyglądali jakby sobie w najlepsze, najspokoj­niej spali. Tym to dobrze—naprawdę tak pomyślałem w tamtej chwili — oni o nic nie muszą się martwić, nie dokuczy im

głód, nie gryzą wszy, nie marzną. Jadą sobie jak jacy ważni panowie w wagonie sypialnym. Tak, to naprawdę najlepszy i najbezpieczniejszy wagon, nic by się tu nikomu nie stało nawet, gdyby pociąg się wykoleił, gdyby został zbombardo­wany. Jeszcze ze dwa razy poprawiałem pozycję do niedawna swego pomocnika od sucharów. Chwilę sprawdzałem, czy będzie mu wygodnie w tym miejscu, gdzie go ułożyłem. Czy inni nie rozpychają się bezczelnie, nie napierają za bardzo na niego. I bez słowa wyszedłem.

Opowiadam teraz o tym sucho i spokojnie, bowiem do śmierci byliśmy przyzwyczajeni jak do czegoś najzwyklejsze­go. Nie robiła ona na nas prawie żadnego wrażenia, każdy nawet śmierć swego najlepszego przyjaciela przyjmował spo­kojnie. Być może jutro, pojutrze i mnie to spotka, niejeden pomyślał. Może naprawdę łatwiej znieść śmierć cudzą, nawet najbliższej osoby, w przekonaniu, że niedługo samemu też się umrze. Nie mieliśmy jeszcze wtedy pojęcia o tym, że to do­piero początek, pierwszy etap obcowania ze śmiercią, i to etap jakże łagodny w porównaniu do tych, jakie nas jeszcze czeka­ją-

A kiedy wróciłem, nagle pomyślałem, że nie ma wiel­kiej różnicy między tamtym wagonem a naszym: oba są wa­gonami sypialnymi dla umarłych. Ilu już w naszym umarło, a ilu umrze zanim dojedziemy do celu. Dlaczego jednak tak nazwano tylko tamten wagon?

Po tygodniu zapadliśmy w stan odrętwienia, ani to pół jawy, ani pół snu. To było odrętwienie nie tylko duszy, mózgu, ale w jeszcze większym stopniu wymęczonego, wygłodzone­go i spragnionego organizmu. W wagonie krzyżowały się zda­

nia, pojedyncze słowa, oderwane od siebie, bez sensu, jakby rozmawiali ze sobą obłąkańcy, wariaci lub opętani, absolutnie nie rozumiejąc się wzajemnie. Chwilami przypominało to także rozmowę dzieci, niby poważną, w gruncie rzeczy będącą za­bawą, układaniem absurdalnych, nic nie znaczących sylab. Różnica jednak polegała na tym, że dzieci świadomie wybie­rały tę konwencję, bawiły się absurdalnością składanych sy­lab. W wagonie słyszałeś jednocześnie jęki majaczących, od­głosy konania, charczenie i krztuszenie się chorych. Tę atmos­ferę niesamowitości dopełniał blady ognik piecyka a migają­cy knot kopciłki ożywiał jakieś monstrualne cienie pierzcha­jące na wszystkie strony i uporczywie wracające. Chwilami trudno było rozpoznać gdzie człowiek a gdzie tylko jego cień. Często dymił się piecyk, więc każde wciągnięcie powietrza dusiło, drapało niemiłosiernie w gardle; dym z piecyka gęst­niał w powietrzu nasiąkając ludzkim smrodem. A kiedy roz­klekotany wagon chwiał się i podskakiwał na szynach, nieje­den z nas pewnie modlił się w duchu, aby pociąg się wykole­ił, choć to nie mogło niczego zmienić w naszym położeniu. Marzenie o wykolejeniu się mogło brać się z pragnienia zna­lezienia się choćby na chwilę w wolnej przestrzeni, zaczerp­nięcia pełną piersią świeżego powietrza. I ja dla tego świeże­go powietrza częściej nosiłem nieboszczyków do ich wagonu sypialnego.

Któregoś dnia z kolejnym nieboszczykiem wyruszyłem spocony, wyszedłem wprost z gorącego zaduchu, z wagono­wego żrącego smrodu, i wtedy przeszył mnie straszliwy ziąb. Miałem uczucie jakby moje ciało nagle zmieniło się w twardy kloc. To jednak nie było najgorsze, najstraszniejsze było odta- janie, gdy męczyłem się w gorączce. Na pewno dostałem za­palenia płuc, choć nikt tego nie mógł stwierdzić, nie było prze­

cież w wagonie lekarza, a jeśli był w pociągu, to go do nas nie dopuszczono.

Wtedy to roczpoczęły się dla mnie dni maligny, maja­czeń, na przemian dusiłem się od gorąca i kamieniałem w so­pel lodu; wstrząsały mną straszliwe dreszcze niczym w febrze. Bez względu na porę dnia, w wagonie panował półmrok a chwilami bladosiny żar piecyka—przy którym mnie ułożo­no — stawał się jakimś magicznym ogniem z misteriów opi­sywanych w książkach.

Którejś nocy zacząłem brać udział w prawdziwym mi­sterium. Przy piecyku dyżurował ogromny Białorusin z siwą, długą brodą. (Potem w łagrze przypominał mi on do żywego jednego z kryminalistów, który uważał się za cara Iwana Groź­nego). W chorobie zaczęła się u mnie rzeczywistość mieszać z fikcją, prawda ze zmyśleniem. Podczas tych godzin maja­czeń nie wiedziałem jakie głosy są prawdziwe, jakie omama­mi; kto z otaczających mnie ludzi należy do żywych a kto do umarłych. Żywi i umarli przemieszywali się, zamienili posta­ciami. (Dlaczego w życiu dokładnie oddziela się umarłych od żywych? Czy to sprawiedliwe dla umarłych?) Jednej nocy w starym Białorusinie zobaczyłem Guślarza, który podkłada­jąc smolne drzazgi do piecyka, jednocześnie gestami przywo­łuje umarłych włóczących się po świecie. Białorusin także wciąż żegnał się i szeptał jakieś modlitwy. Opędzałem się podczas tych nocy od czarnego ptactwa, które wyrywało mi kęski jedzenia sprzed ust, ptaki wylewały podawany przez kogoś niewidzialnego kubek wody. To była prawdziwa męka Tantala. (Dlaczego Mickiewicz pisząc tę scenę nie wspomniał

o Tantalu?). Do dzisiaj nawiedzają mnie wizje w snach z tam­tych majaczeń w wagonie.

Gdy krzyczałem w gorączce przykładano mi lód do czoła

i skroni, choć była to zdobycz drogocenna, odjęta innym od ust, jakże spragnionych choćby kropelki wody. Dzisiaj myślę, że dlatego tak bardzo o mnie dbano, bo uznano mnie za przy­wódcę, uwierzono, iż z każdej opresji potrafię ludzi wypro­wadzić, wszystkiemu zaradzić, jak to robiłem dotąd w podró­ży. Kto wie czy karmienie mnie śniegiem i okłady z lodu, nie uratowały mi wtedy życia.

Pamiętam, że podczas gorączki-maligny żywi ze znie­kształconymi cierpieniem twarzami bardziej przypominali upiory i zjawy, natomiast umarli wyglądali jak ludzie normal­ni, a opuchlizna niektórych nieboszczyków wręcz sprawiała wrażenie zdrowia. W momencie całkowitego wyzdrowienia przypomniałem sobie czterowiersz Mickiewicza z „Dziadów”; tak, wieszcz jakby napisał to o nas, o nas zarówno w bydlę­cym wagonie, jak i potem w łagrze — choć było to sto kilka­dziesiąt lat temu.

Ach, jak mnie pragnienie pali!

Gdyby mała wody miarka!

Ach! gdybyście mnie podali

Choćby dwa pszenicy ziarka!

Po powrocie do zdrowia przeczucie mi podpowiadało, że teraz już tak łatwo nie poddam się, choć wkoło wciąż:

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,

Co to będzie, co to będzie?

Teraz już jednak ten dwuwiersz, pozbawiony niesamo­witej scenerii upiorów i zjaw, brzmiał niczym rymowanka z dziecięcej zabawy, wyliczanka w grze w chowanego. A więc dwuwiersz ten przestał wiać grozą, nagle zabrzmiał w uszach wesoło.

Na stacji w mieście Orzeł czekała nas niespodzianka. Wreszcie można się napić! Na peronie stał wielki zbiornik z gotującą się wodą. Kazano nam podchodzić po kolei i każ­dy dostawał półlitrowy garnek kipiatku. Udało mi się cztery razy stanąć i wypić aż cztery porcje; moczu jednak nie odda­łem, mój organizm był nazbyt wycieńczony.

Zaprowadzono nas do baraku i rozkazano rozebrać się do naga, zaraz weszły kobiety po nasze ubrania. Mimo, że byliśmy nagusieńcy, one zachowywały się jak gdyby nigdy nic, nie czuły żadnego skrępowania naszą go lizną. My także przy­jęliśmy ich wejście obojętnie, jakbyśmy nie byli wcale męż­czyznami. Najpewniej i kobiety nie patrzyły na nas jak na mężczyzn, a nasze myśli, w do ostateczności wycieńczonym ciele, też nie były ani na jotę „grzeszne”: Ubrania zabrano do dezynfekcji, pod dużą temperaturą zabij ano w nich wszy. Po­tem kobiety na naszych oczach otrząsały z ubrań martwe, tak dobrze już zżyte z nami, najbliższe naszemu ciału żyjątka. I za­raz z powrotem wpędzono nas do wagonu.

Odtąd nikogo już nie zobaczyłem spośród tych, którzy umarli, nawet mego pomocnika, męża kobiety od sucharów. Nie wiadomo co się z nimi stało, a raczej z ich ciałami. Pew­ne jest tylko to, że dojechali z nami do samego Archangiel- ska, bo musieli wszyscy dojechać do miejsca przeznaczenia, bez wyjątku, martwi czy żywi. Wszyscy, którzy byli na liście. To dobrze, w Archangielsku panowały duże mrozy, robaki im nic nie zrobią, więc przynajmniej jakiś czas pozostaną po śmierci w takiej samej cielesnej powłoce. Ich szczęście, gdy­by nie figurowali w spisie, wyrzucono by ich gdzie popadło, jak to robiono z dziećmi urodzonymi w transporcie.

Dopiero na stacji, podczas wysiadania z Archangielska, zobaczyliśmy, ile jechało w transporcie kobiet. O wiele mniej

niż mężczyzn, nigdy jednak nie sądziliśmy, że aż tyle. Widok kobiet, szczególnie naszych rodaczek, zadziałał na nas koją­co, wyzwolił wspomnienia o domu, na chwilę umocnił nadzie­ję. A przecież świadomość, że nasze rodaczki podzielą z na­mi straszny los katorżników, winna rodzić w nas przygnębie­nie!?

Zorze archangielskie

I „wreszcie” łagier koło Archangielska. Zdaje się, że po tej piekielnej, strasznej podróży, większości z nas wszystko jedno co się z nami stanie. Każdy wyczerpany fizycznie i psy­chicznie do ostatnich granic, przemarznięty do kości, wygłod­niały jak wilk podczas najsurowszej zimy. Jedynym pociesze­niem jest fakt, iż nie wyobrażamy sobie, aby mogło być jesz­cze gorzej. Czy mamy jednak rację?

Najbardziej rozczarowani sąBiałorusiny, szczególnie ci, którzy sprzyjali władzy sowieckiej. Nie mogli tego pojąć, że i oni znaleźli się w łagrze. Na przymilne tytułowanie per „to­warzyszu” obozowych funkcyjnych, najczęściej słyszeli od­powiedź w rodzaju „Briański wilk twój towarzysz”. (W lasach wokół miasta Briańsk, leżącego nad rzeką Desną, żyły groźne watahy wilków).

Zajmujemy zklecone byle jak baraki, w większym czte­rysta osób, w mniejszym trzysta. Podwójne, piętrowe prycze. W obozie zastaliśmy starych jego mieszkańców, jak na wszyst­kich dotychczasowych postojach. Większość więźniów z te­go olbrzymiego kraju, dużo ludzi z republik nadbałtyckich, sporo księży katolickich z Litwy. Podobnie, jak w koszarach strzelców konnych, starzy mieli już doświadczenie, my wszyst­kiego musieliśmy się uczyć od początku

Pierwsze dwa tygodnie nie pracujemy, przechodzimy kwarantannę: odwszalnia, łaźnia, strzyżenie. Największy po­strach budzą w obozie ludzie nazywani błatnymi; to bandyci, złodzieje, zboczeńcy, element spod ciemnej gwiazdy. Na ni­czym im nie zależy, nie liczą się z nikim, śmierć też mają za nic, boją się ich nawet naczelnicy. Najpopularniejsze zawoła­nie błatnych brzmi: „Ty zdechnij dzisiaj, ja dopiero jutro! „ W pierwszych dniach kilka razy błatni mnie napadali, za każ­dym razem, gdy niosłem chleb ze stołówki do baraku. Byli

zawsze w kilku, błyskawicznie wyrywali z ręki. Długo nie mogliśmy znaleźć na nich sposobu, zwłaszcza, że mieli oni armię sług spośród najbardziej zastraszonych skazańców, na­zywanych sześciorkami. Z błatnymi nie mogli poradzić na­wet władze obozowe. Dopiero po jakimś czasie stworzyliśmy własne bojówki samoobrony; o prawdziwej bitwie z tymi ban­dziorami, pod koniec mego pobytu w łagrze, jeszcze opowiem.

Już po kilku dniach pobytu w obozie nie mam ubrania, część garderoby sprzedałem, resztę wymieniłem najedzenie, część zabrali błatni. Ci ostatni praktykowali grę w karty o cu­dzą własność. W taki sposób moją pierwszorzędną czapkę fu­trzaną przegrał jeden z błatnych z mego baraku. Jednak więk­szość rzeczy wymieniłem na chleb u tych, którzy mogli wy­chodzić bez konwoju do miasta. Nie paliłem, więc handlowa­łem również papierosami, raz nawet udało mi się sprzedać jeden papieros za trzysta gram chleba!

Dostaliśmy waciak zwany tiełogrejką i słomiane, ple­cione łapcie. Takie ubranie na niewiele się zdało, bowiem dzień zimowy w rejonie archangielskim o temperaturze minus trzy­dzieści stopni nie należy do najmroźniejszych. Kiedy, na przy­kład, wracam z wychodka (podłużny dół z żerdką do przytrzy­mywania się), oddalonego od baraku około dwadzieścia me­trów, podtrzymuję spodnie rękami. Najczęściej nie mogę ich zapiąć na mrozie, mimo, iż dla usprawnienia na rozporku są kołeczki a nie guziki.

W czasie kwarantanny jedzenie składało się z osnow- noj pajki (podstawowej porcji): sześćset gram chleba rano, na obiad i wieczorem po dwieście. Ponadto dostajemy zupę go­towaną na suszonych kartoflach, szczęście ma ten, kto w czer­paku dojrzy płateczek ziemniaka. Tę zupę dawano na zmianę z inną: pół litra wody, dwieście gram kaszy.

Po upływie dwóch tygodni jemy zupę z rośliny tumieps, podobnej do naszej rzepy, zawierała ona co najmniej osiem­dziesiąt procent wody. Po zagotowaniu kilograma tej rośliny w garnku zostaje łyżka wodnistej miazgi. Podobne wyżywie­nie mieliśmy zimą. Letni prowiant przedstawiał się trochę ina­czej: zupa na liściach kapuścianych i koszone wokół obozu zielsko potocznie zwane iwanczaj, które kwitnie niebrzydkim różowym kwiatem. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie po­wiedział, że do zupy należało się jeden gram oleju na osobę. Niestety, nie docierał on do nas w misce w całości (kucharze kradli olej i smażyli na nim rybę); kiedy w ogóle zabrakło oleju, wrzucano do zupy okruszyny ryby. Dla nas często smażono na towocie służącym do smarowania maszyn, przeznaczony na ten cel olej także zjadano w kuchni. Aha, chleba także do­stawało się zawsze mniej niż przysługiwało, bo zanim dotarł on do twoich ust, przechodził przez wiele rąk, po drodze więc każdy, kto dotknął, uszczknął ociupinkę.

Wielkim szczęściem dla skazańca była praca w chlebo- rezce, gdzie krojono i ważono chleb. Pracujący tam człowiek przez cały dzień mógł najeść się samymi okruchami. Otrzy­manie takiej pracy kosztowało jednak nielichą łapówkę, mimo to i mnie udało się tam kiedyś pracować ze swoim sąsiadem z pryczy Łotyszem i pewnym Litwinem o imieniu Stasys.

Przydałby się nam teraz Chrystus, choć na jeden dzień -— któregoś dnia powiedział Łotysz. — A on rozmnożyłby i chleb i rybę, a wodę zamienił w wino. Najlepiej, żeby Go zatrudniono w tajemnicy przed wierchuszką.

Nie zdążył Łotysz skończyć, gdy nagle Stasys zerwał się i skoczył chwyciwszy go za gardło. Łotysz począł char­czeć i dusić się łapiąc z ogromnym wysiłkiem powietrze. Pod­biegłem i rąbnąłem chochlą po rękach Litwina.

Jeszcze raz zakpisz z Chrystusa, to uduszę! — wy­rzucił z siebie słowa z sykiem. — Jak Boga porzucimy, to już nic nam nie zostanie — skończył pochlipując jak małe, bez­bronne dziecko.

Do końca tego dnia Litwin był łagodny i cichy; kiedy do niego mówiłem, nie reagował, jakby w ogóle mnie nie sły­szał.

Wrócę jeszcze do wyżywienia w obozie. Podstawowym pożywieniem obok chleba, była kapusta i kartofle. Kapusty sadzono tu wiele, niestety, ze względu na krótkie lato, nigdy nie zdążyła się zwinąć w główki, ścinano więc ją już w okre­sie, gdy dostawała zaledwie serduszek. Przy kuchni zrobiono rodzaj szamba, do którego widłami zwalano kapustę, warstwa liści, warstwa soli. Przy takiej technice było w niej dużo sło­my, piasku, końskiego łajna. Najczęściej w półlitrze zupy na dnie zostawała czarna warstwa piachu.

W przypadku, gdy komuś trafiła się zupa czy kasza z do­mieszką oczywistych obrzydliwości, poszkodowany nie rekla­mował w obawie, iż po oddaniu złego jedzenia, nie dostanie żadnego, a nawet może oberwać.

Któregoś dnia jeden ze skazańców w czasie obiadu zna­lazł w swojej półlitrowej porcji zupy drewniany guzik wyrwany z kufąjki wraz z watą.

Co to jest? — poszkodowany pyta kucharza.

A co, chciałbyś w misce znaleźć całąkufajkę! — od­powiada kucharz i zdzielą go chochlą po głowie.

Czasami, z głębi wielkiego imperium, przywożono zmarznięte kartofle ze słomą, zbite w jedną bryłę. Rozłado­wali je z wagonów skazańcy na zwolnieniu lekarskim. Zda­rzyło się, że i ja nosiłem do kuchni takie kartofle, już rozbite kilofami na mniejsze cząstki. Pewnego dnia udało mi się wy­

rwać trochę ocalałych bulw, w sumie prawie kilogram. Zdo­bycie tego smakołyku, to był mój największy sukces inten- dencki w pierwszym roku obozu!

Przyniesione do kuchni kartofle rąbano dalej i wrzuca­no do gotującej się wody. Kucharze stali wokół kotła i zbiera­li pływające na wierzchu śmiecie i słomę, następnie durszla­kiem wybierano ziemniaki z kotła i nie obrane przekręcano przez maszynkę. Masa ta wędrowała do drugiego kotła, w któ­rym gotowano zupę, sam naczelnik podobozu decydował, jaką ilość kartofli należy przeznaczyć na kocioł. Taka kartoflana zupa bardzo smakowała, niestety półlitrowa porcja wydawała się zaledwie naparstkiem!

Odkąd zaczęliśmy chodzić do pracy otrzymywaliśmy rano i wieczorem po trzysta gram chleba, na trasie dwieście

oczywiście z wyjątkiem ukaranych. Jeżeli przez trzy dni wykonywało się 120-130% normy, dawano więcej chleba, a najlepszym przysługiwała porcyjka ryby treski (dorsz), w wy­jątkowych wypadkach zdarzał się prawdziwy rarytas: kawałe­czek ciasta.

Wieczorem, zawsze po dwóch dniach, pomocnik bry­gadzisty czyli rozdatczyk, odczytywał, ile komu się należy. Najmniej wydajni dostawali chleb tylko rano. Więźniowie pracujący w obozie, poza akordem, otrzymywali sześćset gram chleba dziennie.

I tutaj, podobnie jak w podróży, chleb, który nam dawa­no, był na wpół z nieprzemielonym owsem. WIOSNĄ OWIES TEN WYRASTAŁ W MIEJSCACH, GDZIE ZAŁATWIALI­ŚMY WŁASNE POTRZEBY!

Nie powiedziałem, że pracujemy we wszystkie niedzie­le i święta. W roku mamy tylko trzy dni wolne od pracy: Nowy Rok, 1 maja, rocznica Rewolucji Październikowej — w tych

dniach dostawaliśmy więcej ¿ lepsze jedzenie. Te trzy dni dla niektórych skazańców pozwalały odzyskiwać rachubę czasu, były przecież okresy, w których z przemęczenia, otumanieni^ depresyjnej obojętności w stosunku do wszystkiego, niektó­rzy nie wiedzieli, jaka jest data, a nawet dzień tygodnia. To przypominało trochę stan człowieka pijanego lub trawionego gorączką. Pod koniec mego pobytu w lagrze wprowadzono, niezależnie od tych trzech dni wolnych, również dzień wy­chodny, czyli wolny od pracy. Zależał on przede wszystkim od wielkości wykonania normy w skali całego podobozu i zda­rzał się rzadko. Słyszałem, że były łagry, w których dzień wychodny wyznaczano częściej.

Pamiętam, jednego roku, w rocznicę Rewolucji, dosta­liśmy konserwy rybne; radość nasza nie trwała jednak długo. Okazało się, że były to konserwy zepsute, rarytasem tym na­karmiono także więźniów w innych obozach. I żniwo było straszne, opowiadano, że na osiem tysięcy skazańców zmarło stu. Stało się to w rocznicę Rewolucji, więc tym razem zarzą­dzono śledztwo, które prowadził sam prokurator. Był to jeden z nielicznych przypadków, gdy do komisji śledczej powoiano również skazańców. Jednakże efekt śledztwa był żaden. Ni­komu niczego nie udowodniono, podobno nici afery sięgały aż do Moskwy.

Tylko krótko trwała w naszym obozie obawa przed spo­żywaniem rybnych konserw. Głód jak zawsze pokonywał na­wet największy strach. Nie srogie mrozy Północy są najstrasz­niejsze w łagrach, najgorszy jest głód — w czasie najsroższe- go mrozu można się jakoś trochę ogrzać, głodu w łagrze ni­gdy nie sposób zaspokoić!

Jeśli ktoś wziął więcej niż mu się należało, a szczegól­nie cudzą porcję chleba, spotykała go kara. Czterech mężczyzn

cichutko wprowadzało winowajcę do baraku lub poczekało do nocy. Forma wykonania wyroku prościutka: każdy chwyta za jedną kończynę, wszyscy jednocześnie delikwenta podno­szą i nagle uderzają o podłogę. Takie uderzenie wystarczy, nie zdarzyło się nigdy, aby nie oberwały się wnętrzności. Nie było po człowieku widać choroby, stawał się jedynie słaby i oso­wiały, obojętny na wszystko, na ogół żył jeszcze kilka dni i ci­chutko konał. Proceder ten nazywano krownyj pajok, co ozna­czało śmiertelny przydział. I w tym okrucieństwie była swo­ista logika: zabrałeś komuś pożywienie, skazując go przez to na śmierć, więc ty także umieraj. Tę karę powszechnie akcep­towano jako sprawiedliwą, choć omijała ona najsilniejszych, w tym błatnych, którzy jak już powiedziałem, nie musieli kraść, oni po prostu zabierali — i nie wiele można było im zrobić, byli solidami, zawsze w grupie, i — jak już mówiłem — na niczym im nie zależało.

Po zameldowaniu o śmierci w wyniku wykonania wy­roku za kradzież, wypisywano zmarłemu w papierach słowo „ubył”. Nie znano w takim przypadku czynności, która nazy­wa się śledztwem, ba, nie przeprowadzano jakiegokolwiek, choćby zdawkowego wywiadu. Wystarczyło najwygodniejsze dla wszystkich naczelników łagrów stwierdzenie: umarł z wy­czerpania. I to było w tym przypadku przekonywujące, nie zna­leziono przecież śladów uszkodzenia ciała. Ta formuła w sta­tystyce, zdaje się, nosiła numer 304.

Opowiadanie pierwsze

ŚMIERĆ OSTATNIEGO KOTA I SZCZURY KANIBALE

I

Oto głęboka noc a widno jak w dzień, w samo południe. To biała noc. Nie ma piękniejszych nocy od białych. (I nie ma czarniejszych nocy, jak te w duszy skazańców). Najpiękniej­sza z zórz to zorza polarna, piękniejsza od różanopalcej ju­trzenki, cudowniejsza od wszystkich wyobrażeń starożytnych, od wszystkich wyobrażeń poetów o zorzy. Podczas takiej pięk­nej nocy skazaniec Pawłowski gotuje w kociołku kota; cho­lernie długo trzeba gotować to urocze stworzonko.

Po kilku godzinach, zwabiony odblaskiem żaru pod ko­ciołkiem, a może już i zapachem, przychodzi skazaniec Kmie­cik, który szybko odgaduje największą tajemnicę tej nocy, którą tak bardzo chciałby ukryć przed nim jego kumpel Pawłowski. Skazaniec Kmiecik jest chytry, nie zwierza się ze swego od­krycia; podchodzi i zagląda do kociołka; nie może wzbudzić najmniejszych podejrzeń u swego współbrata niedoli.

A co ty tu gotujesz?

Kości, com dostał od kucharzy — bez popłochu od­powiada Pawłowski.

O, to chyba jakieś mięso? — mówi Kmiecik—A jak pachnie!

Wrzuciłem też starą rękawiczkę z renifera, którą zna­lazłem na śmietniku — wciąż spokojnie odpowiada Pawłow­ski.

Kmiecik chwilę drapie się w głowę.

Toż ty tego nie ugotujesz i przez tydzień — mówiąc to śmieje się sztucznie.

Skazaniec Pawłowski podkłada najsmolniejszą drzazgę do piecyka, jakby nie słyszy słów kumpla. Po chwili Kmiecik częstuje współbrata niedoli papierosem z pierwowo sorta ko- ryszek, w bibułce ze skrawka „Prawdy” wyjętej z własnego buta. („Prawda w Rosji najtańsza, kosztuje tylko dwadzieścia kopiejek” — Kmiecik przypomina sobie zasłyszane powie­dzenie mając na myśli nieudolne kłamstwo Pawłowskiego). Kmiecik czuje coraz intensywniejszy, przepyszny zapach, który już wypełnia jego nozdrza. Dyskretnie wciąga ten zapach i woń głęboko do płuc; wciąż przy tym pamięta, że nie może się zdradzić.

Kiedy Kmiecik odchodzi pod ścianę baraku, Pawłow­ski pochyla się nad parującym kociołkiem i dyskretnie mie­sza, zważając, aby nic nie wychynęło ponad powierzchnię wody. Para buchająca z kociołka odurza skazańca Pawłow­skiego, niczym po zażyciu dużej dawki narkotyku. Wspomnie­nia przenoszą go do dzieciństwa, narkotyczna para rozkołyso- wuje niebiańsko. Oto leży w kołysce a babka nuci mu piosen­kę do snu: „Kotki dwa, szare-bure obydwa, nic nie będą robi­ły, tylko Jasia bawiły. Kotki dwa, szare-bure obydwa...” Jasio w kołysce sennie mruży oczka. Czujny i daleki od wspomnień z dzieciństwa Kmiecik widzi w blasku palącego się łuczywa, jak sennie mrugają powieki Pawłowskiemu. Tym dokładniej dostrzega to w blasku diamentowej białej nocy. W sercu ska­zańca Kmiecika nadzieja wielka jak Koło Podbiegunowe, które już wcale nie jest mroźne, bo wypełnia je ciepło ognia pod kociołkiem i kojący nozdrza zapach. Koło Podbiegunowe nie jest już tak groźne swoją białą, przeszywającą do szpiku kości zmarzliną, bo wypełnia je cudowna woń. Skazaniec Kmiecik

przesuwa się do skazańca Pawłowskiego; patrzy na kumpla z przepełnionym tkliwością sercem, drżąc z emocji; w odbla­sku ognia pod piecykiem tęczowo zmieszanego z blaskiem zorzy polarnej, z radością dostrzega jak coraz bardziej kleją się do snu powieki skazańca Pawłowskiego, który siedzi przy kociołku już trzy czwarte nocy. Kmiecik zamiera przyczajo­ny, czujny niczym najwytrawniej szy myśliwy lub zwiadowca. Jego współbrat skazaniec Pawłowski, kiwając się walczy nie­miłosiernie ze snem. Ku wielkiej radości Kmiecika sen zwy­cięża, Pawłowski zasypia ze zwieszoną głową. Dopiero, gdy rozlega się głośne chrapanie, Kmiecik podciąga kumpla wzdłuż ściany baraku i sadza go w nowym miejscu, wygodnie opiera­jąc głowę o barak. Teraz już zapach wydobywający się z ko­ciołka nie obudzi Pawłowskiego. Kmiecik cichutko wraca do ogniska.

Niestety, szarobury jest jeszcze twardy, musi go dalej gotować a nie wiadomo jak długo kumpel Pawłowski będzie spać. No cóż, nie ma wyboru, trzeba ryzykować. Kmiecik drżą­cymi rękami dorzuca do paleniska co smolniejsze szczapy. Od­blask ognia wciąż rywalizuje z zorzą polarną, ale i ogień w pie­cyku i zorzę polarną, tłumią nieustannie szpiegujące cały te­ren obozu smugi potężnych reflektorów na wieżyczkach, na szczęście reflektory do tego zakątka między barakami nie się­gają. Chwała Bogu, kumpel Pawłowski śpi wystarczająco dłu­go, aby szarobury stał się strawniejszy, całkowicie uległy, w przeciwieństwie do swego wojowniczego życia. O, Kmie­cikowi smakuje on niczym najwyborniejsza sztuka mięsa w najwytworniejszej restauracji. (Za tę niebiańską rozkosz pocierpi żołądek skazańca Kmiecika; nie warto jednak o tym teraz myśleć). Kmiecik oczyszcza skrawki mięsa na podżar- tymi szkorbutem zębach, wysysa smakowity sos z kocich ła­

pek. Coś tam jeszcze znajdzie kumpel Pawłowski, zostawia mu przecież nietkniętą kocią głowę. Nie tylko zresztą głowę, pozostawia mu także calutki ogon.

Oto początek i koniec szaroburego, kres miłego stwo­rzonka, przyjaciela dawnych lat, niosącego tkliwe wspomnie­nia z okresu niewinnego dzieciństwa.

W taki oto sposób zginął śmiercią męczeńską ostatni kot w jednym z łagrów archangielskich. Pocieszeniem może być fakt, iż jego śmierć zaspokoiła choć na kilka godzin głód jed­nemu z najnędzniejszych skazańców w tym najdoskonalszym z łagrów, jednemu z najbardziej wygłodzonych w tamtym cza­sie ludzi na kuli ziemskiej.

II

Odtąd po obozie maszerowały sobie najspokojniej i naj­dostojniej stada szczurów, które nie bały się wcale ludzi. Za­wsze przychodziły po okruchy, gdy przywożono chleb, jakby dokładnie znały godziny dostaw. Szczury nie potrzebowały teraz obawiać się swoich najgroźniejszych wrogów. Człowiek był głodny, więc jadł koty, które już nie mogły zjadać szczu­rów. (Jak wiemy, ostatniego kota w obozie ugotował Pawłow­ski, a zjadł Kmiecik). Człowiek jednak do końca nie chciał przestać być człowiekiem, więc nie odważył się zjadać szczu­rów. I to było jego największe zwycięstwo. Nie, mówię nie­prawdę, byli w łagrze ludzie, którzy zjadali te ścierwa, mia­nowicie Chińczycy. (Nigdy nie dowiedzieliśmy się, jak oni je przyrządzają— zresztą nie chcieliśmy tego wiedzieć). Dzięki temu pożywieniu Chińczycy wyglądali dobrze, byli wręcz spa­sieni.

Chińczycy, choćby nie wiem jak bardzo chcieli, nie zje­dzą wszystkich szczurów, a o kotach już marzyć nawet nie warto. Koniecznie trzeba jednak znaleźć jakiś sposób na to bezczelne szczurze plemię. Nie mogą one, na oczach wynędz­niałego człowieka bezkarnie spacerować jak jakie paniska, tłu­ste i zadowolone z siebie. Tego im homo sapiens nie może wybaczyć, to nazbyt mu urąga. Człowiek, to najmądrzejsza z istot żyjących, więc umyślą wspaniały, skuteczny podstęp. Na nic tu nawet niewątpliwa szczurza inteligencja.

Podstawowym przedmiotem-pułapką, który potrzebny jest do zrealizowania podstępu, to blaszana beczka po benzy­nie. Najpierw wypala się jej wnętrze, aby nie śmierdziało — szczur jest stworzeniem subtelnym i nie wejdzie do pomiesz­czenia śmierdzącego. Oczywiście przedtem poszerza się otwór w beczce i robi się kilka mniejszych dziurek. Do beczki wrzuca się smaczne, pachnące na odległość jedzonko, takie samo po­żywienie rozrzuca się wokół. Kiedy już znalazło się w becz- ce-pułapce sporo szczurków, duży otwór zostaje błyskawicz­nie zatkany. Uwięzione stworzonka nie pozdychają bowiem powietrze do nich dostaje się małymi otworami. Teraz szczu- rzątka posiedzą w beczułce długo; jedynie od czasu do czasu wieje się do beczki trochę wody. Mniej więcej po dwóch ty­godniach połowa najsłabszych więźniów zdycha. Pozostałe od dawna nie mają żadnego pokarmu, więc żywią się martwy­mi szczurzymi braćmi. Na tym etapie człowiek wyucza szczura pierwszego stopnia kanibalizmu. Drugi stopień zostanie osią­gnięty, gdy zabraknie pożywienia w postaci zdechłych szczu­rów. Wtedy z beczki — która nie jest mądrą beczką Diogene- sa — dochodzą odgłosy przerażających pisków. Tylko wy­obraźnia może podpowiedzieć jakie dantejskiej sceny tam się rozgrywają jakie tam piekło. Rozpoczął się drugi etap kani­

balizmu. Silniejsze szczury żywcem zjadają słabsze. Po oko­ło trzech tygodniach pozostałe przy życiu szczury zostają wy­puszczone na wolność. Są wypasione, zdrowe i silne po przej­ściu tej, chyba najstraszniejszej selekcji, jaką wymyślił czło­wiek od zarania świata. Szczury przyzwyczajone do zjadania swoich współbraci w beczce, robią to samo na wolności. Nio­są postrach, prawdziwą grozę wśród swego plemienia. Oto jaką straszną zgubę ich „własnymi rękami” wymyślił im inte­ligentny stwór zwany homo sapiens. Cel wyznaczony przez człowieka do pewnego stopnia zostaje osiągnięty, ale to tylko pozór, że człowiek zwyciężył.

Dzieje się to podczas pięknych białych nocy, podczas zorzy polarnej zakwitającej barwnymi łukami, wstęgami, ukła­dającej się w kształty przemyślnych draperii. Najpiękniejsza zorza, piękniejsza od jutrzenki różanopalcej, podobnie jak nie przynosi ulgi szczurowi, nie ulży też losowi człowieka. Czło­wiek wymyślił zgubę szczurom i jego chytrość obróciła się przeciwko niemu. Szczury, nawykłe dojedzenia swoich współ- plemieńców, nie mająjuż szacunku również dla homo sapiens

rzucają się na niego krwiożerczo, zwłaszcza podczas snu. Najśmielsze stają się jednak wtedy, gdy człowiek znajdzie się w karcerze, w wąskiej klitce, czasami niższej od wzrostu czło­wieka, ze straszliwie cuchnącą wodą pod nogami. Ukarany przedstawiciel najinteligentniejszych z ssaków siedzi tu o trzy­stu gramach chleba i litrze pitnej wody dziennie.

Szczury jakby nagle rozumieją, że teraz człowiek zna­lazł się w beczce. I równie krwiożercze jak człowiek biorą te­raz na nim odwet. Nie dadzą mu ani chwili zmrużyć powiek, nie pozwolą nawet na minutowy odpoczynek. Czuwają bez przerwy i czyhają, aby uszczknąć kęsek ludzkiego ciała. A więc i tym razem człowiek się przechytrza, jak wiele razy w swojej

historii, znowu dostaje się do piekła, które przygotował in­nym.

Szczury, choć jest ich znacznie mniej, teraz z jeszcze większą bezczelnością buszują po łagrze wszerz i wzdłuż. Teraz jest ich naprawdę mniej, ale odtąd stanowią armię do­borową, nie mającą już respektu dla nikogo. Szczury przesta­ły się bać czegokolwiek i kogokolwiek. Straciły do końca wszystkie swoje zasady, straciły nawet swoje wszystkie s z c z u r z e zasady.

I nagle myśl: przypadek ze szczurami jakże przypomi­na sytuację między ludźmi w łagrze! Zresztą, czy tylko w ła­grze?

Pierwsze uderzenie w szynę to podjom czyli pobudka. Przyniesiono ubrania i buty, które całą noc reperowali krawcy

i szewcy. Przy butach i ubraniach tworzy się niesamowity tłok. Każdy bierze jak popadło, dopiero po chwili okaże się, kto miał szczęście. Drugie uderzenie w szynę to śniadanie, a po nim błoga przerwa, dopóki ostatnia tura również nie skończy jeść. (Na pewno już mamy wyznaczoną ilość i rodzaj zadań do wykonania dzisiaj przez brygadę). Trzecie uderzenie w szy­nę: trzeba stanąć przy bramie. Sierżant już czeka, to on wy­prowadzi kolumnę z terenu obozu, brygadami po trzydzieści

pięćdziesiąt osób. Jeden konwojent na przodzie, po dwóch po bokach.

Najpierw odliczono piątkami (Czyżby dlatego piątka­mi, bo do pięciu można policzyć na palcach dłoni?) i zanoto­wano stan na drewnianej deszczułce z rączką. Za każdym ra­zem przed wyruszeniem sierżant wygłasza sakramentalną for­mułkę ostrzegającą przed próbą ucieczki i czego nam nie wolno podczas marszu. Sierżant grozi, że mastryka (samookalecze­nie) zostanie uznana za zbrodnię i surowo ukarana, jeszcze surowiej będzie ukarana próba samobójstwa.

Prawie od roku pracujemy przy słupach elektrycznych w archangielskich lasach. Kiedy przenosimy słupy z miejsca na miejsce, idziemy po torach, na których nie ma śniegu, ale marsz nimi jest strasznie niewygodny, bo odległość podkła­dów nie wymierzona na krok ludzki. Nadjeżdżający pociąg, to okazja nie lada, wielu marzy dostać się pod jego opływają­ce oliwą koła. Niełatwo jednak tutaj zejść z tego świata, mu­sisz żyć przede wszystkim dla nich, a oni dbają o twoje życie, więc nie można z powodu głupiego egoizmu utracić ten dro­gocenny skarb. Próba samobójstwa karana jest niczym zbrod­nia, natychmiast czyni cię najpodlejszym wrogiem. A więc

jeżeli nie uda się, jeśli nie zdążysz pod lokomotywę, konwo­jent strzeli ci po nogach, potem czekają ciebie następne coraz potworniejsze kręgi piekła. To nie ważne, że nie chcesz żyć dla siebie, musisz żyć dla nich, oni naprawdę dbają o ciebie jak nie zawsze stać na to było twojąmatkę. A jednak od czasu do czasu komuś sztuczka się uda, co sprytniejszemu, który wybierze najwłaściwszy moment i schylony przemknie niczym rączy jeleń w kłęby buchającej pary. Konwojent na deszczuł- ce odnotuje i dopiero w drodze powrotnej zabierze ciało szczę­śliwca, najczęściej w postaci niekształtnych połaci mięsa prze­mieszanego z kośćmi i ubraniem. Na torach zostanie czerwo­na plama, która przypomina najczerwieńszą zorzę. Niekiedy czerwień sięga daleko od torów, to koła wydusiły krew, która rozprysnęła się pod ciśnieniem. Na białym śniegu wygląda to jak najpiękniejsza archangielska zorza zakwitająca podczas białych nocy. A takich krwawych „wianuszków” codziennie zakwita wokół Archangielska tysiące. Zostawmy jednak wielką metaforę. Te miejsca po samobójcy mogą wyglądać bardzo prozaicznie. Takie niekształtne, krwawe plamy widziało się po zabiciu koguta na rodzinnym podwórku. Taki obraz, być może zobaczy we wspomnieniach któryś z maszerujących. Nie powie jednak tego głośno, bo koniecznie trzeba się oszczę­dzać, na mówienie zużywa się cholernie dużo sił. I dalej, może zdziwić się co któryś: to nie do wiary, jak naprawdę dużo siły trzeba na zwykłe mówienie. Niewielu też w ogóle cokolwiek pomyśli, bo i na myślenie zużywa się dużo energii. Jeśli więc myśli się w czasie takiego marszu, to przede wszystkim skró­tami, symbolami. To ciekawe, że nie tylko ciało, ale i mózg straszliwie wyniszcza głód i chłód, również mózg niemiłosier­nie zżerają wszy.

Skazaniec Pawłowski, który długo nie mógł darować

kumplowi perfidnej kradzieży szaroburej zabawki zasypiają­cych dzieci (Mimo, iż kumpel po przejedzeniu się niedogoto- wanym kocim mięsem dostał skrętu kiszek!), któregoś dnia podczas ostatniego lata chciał zerwać pokrzywę i jego rękę zalała nagła krew. Konwojent—tytan trafił w samiuteńki śro­dek dłoni. Oj, miał potem za swoje skazaniec Pawłowski, bar­dzo długo żałował, że go kiedyś, nie tak znów dawno temu, matka na świat wydała. Jak niewygodnie iść po torach. Dla­czego podkłady nie zostały rozłożone na krok człowieczy? Przecież te tory także budowali tacy sami skazańcy. Może któ­remuś przemknie przez głowę myśl: jak lekko przefruwało się po torach w dzieciństwie. Idzie się teraz po nich ciężko wcale nie dlatego, że POD KAŻDYM PODKŁADEM LEŻY CZŁOWIEK. Ten ostatni fakt naprawdę teraz najmniej waż­ny.

Me powiedziałem, że przedtem jakiś czas byłem w bry­gadzie budującej baraki i drewniane domy. Złożyliśmy nawet drewnianą szkołę, z dokładnie ponumerowanych prefabryka­tów. Za tę szkołę wykonanie normy było bardzo duże. Nie nasza wina, że drzwi nie chciały się potem otworzyć a okna pękały niczym pod wpływem wybuchającego w środku gazu. Podaję jako ciekawostkę: gwoździe robiliśmy sami z drutu, z trudem więc wbijał się co dwudziesty.

Niedługo zamieszkają tutaj nowi ludzie. Dla większo­ści przyszłych mieszkańców tych lasów odpadnie jedno zmar­twienie, mianowicie myśl o tym, kiedy stąd się wydostaną. Oni będą spokojniejsi z przeświadczeniem, że pozostaną tu­taj na zawsze. Stąd refleksja: bywa, że nadzieja nie uspokaja, wręcz przeciwnie, niesie niepokój, ona przez całe noce nie pozwala zmrużyć oka, nie pozwala o niczym innym myśleć,

tylko o sobie. A więc nadzieja to egoizm, zbytek, rzecz luk­susowa i niebezpieczna, ona demoralizuje, czyni człowieka słabym. Ajednak każdy jej się chwyta, nawet jeśli to przypo­mina chwytanie się tonącego brzytwy. Oj, niedobra za wielka nadzieja, nazbyt pewna siebie. Źle też nie mieć w ogóle na­dziei, najlepiej mieć nadzieję malutką, niedużą, tyci, tyci, ani nie zwiększającą się z każdym dniem, ani nie malejącą, najle­piej mieć zawsze dokładnie taką samą, samiuteńką. Z taką na­dzieją najłatwiej przeżyć, niespełnienie się takiej nadziei nie pociągnie ciebie na dno rozpaczy, a jednocześnie taka nadzie­ja zapewni tobie spokojniejsze sny. Ale jak tu tak wycyrklo- wać, aby mieć nadzieję akurat taką, jak trzeba, nie za dużą

i nie za małą, nadzieję w sam raz. Jak to, do czorta, zrobić?

Z każdym słupem przesuwamy się w stronę słynnej Workuty, którą założono rok przed moim przybyciem do ła­gru. Wokół Workuty nie ma lasów jak tutaj, a las to już coś, on człowieka zawsze trochę ogrzeje. Wśród drzew nie jesteś tak samotny, choć jakże chwilami im zazdrościsz, że są drze­wami. W porze cieplejszej, brzoza daje sok a sosna żywicę. A to naprawdę niezłe pożywienie. (Teraz niejeden przypomni sobie picie soku w dzieciństwie wprost z pnia brzozy; niko­mu z nas wtedy nie przeszło przez myśl, jak cudownym poży­wieniem może być także żywica).

Słup elektryczny trzeba przygotować od początku do końca. Najpierw ścina się sosnę, najlepiej nie za cienką, bo się wygnie, i nie za grubą, bo przy tej ostatniej za dużo ocio- sywania i nie wyrobisz normy. Kto ma dobre oko, trafi na tę w sam raz, choć i najlepszym nie zawsze udaje się ta sztuka.

Znalezienie dobrej sosny trudne jak wybranie mą­drej żony! — śmieje się nasz brygadzista, syn najprawdziw­

szego popa.

E, też porównanie — obrusza się Pawłowski, ten któ­remu jego kumpel Kmiecik ukradł ugotowanego kota.

Prawdziwe są moje słowa — upiera się brygadzista

Wybranie odpowiedniej sosny ważniejsze, bo od tego za­leży czy pożyjesz jeszcze trochę. A z babą nawet najgorszą wytrzymasz, zawsze znajdziesz na nią sposób.

Ma rację nasz brygadzista ze świętej prawosławnej cer­kwi, trafienie na dobrą sosnę uratuje tobie życie. Jeżeli przy­padną na jednego skazańca dwa słupy dziennie, ma się rozu­mieć, łącznie z wycięciem, ociosaniem, akuratnym przypale­niem i wkopaniem, masz człowieku 132% normy, a to osiem­set pięćdziesiąt gram chleba. Za jeden słup na dwóch dosta­niesz chleb tylko rano trzysta pięćdziesiąt gram, a to często oznacza koniec.

Słup trzeba umieć opalić, nie za mocno i nie za słabo. To jak opalanie świniaka, na którym szczecinę trzeba spalić a skóry zbytnio nie przypiec. Gdyby komuś przyszło na myśl takie porównanie, na pewno dostałby skrętu kiszek. Tutaj trze­ba również w myślach wystrzegać się porównań, w ogóle jak najmniej dopuszczać do siebie obrazów z tamtego świata, w którym byłeś podobny do człowieka.

Nasz brygadzista, to naprawdę dobry chłop. Nie widzi, na przykład, ucinania o pół metra dolnej części słupa i cho­wania go w krzakach. Nie utniesz, nie wyżyjesz. Po prostu nie dasz rady zakopać na metr głęboko. To nic, że kiedy wio­sną wejdzie na niego elektryk, słup zawali się razem z nim. Szukaj wiatru w polu, winnego nie ma. Najważniejsze, żeby teraz nie wpaść, a jeszcze ważniejsze, aby wpisano brygadzie wykonanie pracy ponad normę. Niestety, od dawna nie stać już naszą brygadę na łapówki dla proraba sprawdzającego wy­

konanie normy i normirowszczyka robiącego ogólne zestawy. Dzięki łapówkom oni obaj dokonywali tufty (lipa, blaga) wpi­sując zawyżone wykonanie normy.

Naszego brygadzisty, choć to syn popa, strach czasami słuchać, jemu już dokumentnie pomieszało się w głowie. I wcale nie stało się to z powodu przesadnej pobożności, a przeciwnie. On całkowicie stracił wiarę. Nie ma już w nim także żadnej nadziei, ani wielkiej, ani malutkiej, ani najlep­szej, tej w sam raz, akuratnej.

Już nikogo nie ma nad nami, nikogo nie ma na świe- cie. Pozostał tylko jeden czort, i wszystko to czortowe prawa

mówi, kiedy ma dobry humor— STĄD TAK SAMO DA­LEKO DO MATKI BOSKIEJ, JAK I DO CHRYSTUSA — czasem dodaje.

Naprawdę strach go słuchać. Litujemy się nad nim, bo wiadomo, on już stracony. Nie dla ludzi, nie dla Boga, on stra­cony dla samego siebie. A to najgorsze zatracenie, każdy o tym dobrze wie. To jak, dajmy na to słup, nie przypalony dokład­nie, jak trzeba: za mało przypalony zgnije, za mocno, nie do­czeka nawet wiosny. To jak z nadzieją, najlepsza akuratna, nie za wielka i nie za mała.

Przed wykopaniem słupa trzeba go trzymać pionowo za pomocą linek. Był taki jeden, nazywał się Urbanowicz, które­mu kazano trzymać linkę a potem o nim zapomniano. Nie puścił linki przez cały dzień. Po tygodniu umarł, wcale nie od tego trzymania, bo nie takie to wyczerpujące. Nie wykonał normy i dostawał chleb tylko rano.

Ustawienie słupa w pionie wymaga idealnego zgrania się ludzi przy nim pracujących. W takiej chwili muszą tak ro­bić, jakby robił to jeden człowiek, tylko jedna para rąk. I ta chwila ustawiania słupa najbardziej ludzka, bo wymaga soli-

damości wszystkich. Ta chwila łagodna, prawie beztroska, bo jest w niej coś z dziecięcej zabawy. To rzadki moment, gdy skazańcy mająpoczucie wspólnoty jak bywało w tamtym, rze­czywistym świecie, którego — jakże często wydaje się- ni­gdy nie było naprawdę.

Chlebem go!

Raz, dwa wziali!

Rad, dwa, podniali!

Razem! Razem! Silno!

Czyż to naprawdę nie przypomina beztroskiej zabawy dzieci?

Spór Pawki Korczagina ze Starowiercem

o chleb nasz powszedni

Popularnymi, wszem i wobec znanymi w łagrze byli młody komsomolec Pawka Korczagin i znacznie starszy od niego Starowierec. Oczywiście były to przezwiska, nikt z dal­szych baraków nie znał prawdziwych nazwisk i imion tych skazańców. Młodego nazwano tak od nazwiska zagorzałego komsomolca, bohatera powieści „Jak hartowała się stal”, dru­giego przezwano Starowiercem wcale nie dlatego, że należał on do sekty religijnej o tej nazwie. Starowierec, w przeciwień­stwie do Pawki Korczagina, był zwolennikiem czasów car­skich. Wydawało się nam, i chyba mieliśmy rację, że już od dawna dla nich podobnie jak nazwiska, nieważne były rów­nież ich prawdziwe, własne poglądy. Oni przyjęli określone role i, jak prawdziwi aktorzy to robią, konsekwentnie je reali­zowali: młody był za nowymi czasami, stary za dawnymi. Ich kłótnie także od dawna przestawały być autentyczne, „ludz­kie”, oni wciąż grali przed łagrową publicznością, ogromnie schlebiało im zainteresowanie się ich osobami objawiane przez tłumy skazańców. Do pewnego stopnia budzili podziw—i bez tego nie mogliby już chyba żyć, a na pewno obaj źle by się poczuli, gdyby pewnego dnia przestali mieć słuchaczy, straci­li zainteresowanie innych.

Spektakle przez nich urządzane polegały na publicznych kłótniach między sobą, przepełnionych wzajemną nienawiścią. To pewnie także było konsekwencją gry, choć nie można mieć całkowitej pewności, czy chwilami naprawdę nie zionęli oni do siebie autentyczną nienawiścią. W czasie ich przedstawień publiczność obowiązkowo dzieliła się na zwolenników jed­

nego i drugiego. Zdaje się, że nie najważniejsze było tu osta­teczne zwycięstwo któregoś z nich, (choć i ono się liczyło), najważniejsze stawało się samo widowisko, popis gry aktor­skiej, pyskatość, umiejętność bystrych, błyskawicznych kontr. Ich kłótnie w jednakowym stopniu były prawdą i udawaniem

rzecz przecież odbywała się w miejscu najdziwniejszym na świecie, w łagrze, gdzie wszystko jest, choć naprawdę ni­czego nie ma. Powodem więc do kłótni Pawki Korczagina i Starowierca mogło być cokolwiek, najzwyklejsze odezwa­nie się któregoś z nich.

Opowiadał mój dziad, co był na katordze w archan- gielskiej twierdzy — zaczyna Starowierec.

No, i co on też takiego mógł opowiadać ten twój par­szywy stary dziad? — przerywa mu bezczelnie Pawka Kor- czagin, prowokując najwyraźniej kłótnię.

Starowierec ma jednak czas; udaje obojętność, jakby nie słyszał obraźliwęj prowokacji Pawki. Wtedy to, zawsze na po­czątku ich przedstawienia, odzywa się ktoś z publiczności, aby rozgrzać aktorów do boju.

Starowierec, Pawka Korczagin zadał tobie pytanie a ty milczysz?

Starowierec patrzy na publiczność, po chwili pogardli­wym wzrokiem obrzuca przeciwnika.

Ano opowiadał, i mój dziad nie kłamał, bo to po­twierdzają nie takie duraki jak ty... A i Dostojewski, wielki pisarz to opisał — Starowierec cedzi słowa powoli; wszystko idzie dobrze, coraz więcej skazańców wciska się do ich bara­ku.

E, kto by wierzył takiemu marnemu szlachetce krwio- pijcy, tchórzliwemu pisarczykowi — ironicznie na to Pawka Korczagin.

Bywa, że nie wyjawienie od razu istoty sporu należy do reguł gry, ta metoda ma słuchających odpowiednio zaintrygo­wać, coraz niecierpliwiej zaciekawiać.

Fiodor Dostojewski dostał stryczek, ale dobry i wspa­niałomyślny car jego ułaskawił skazując tylko na cztery lata katorgi II rangi — dostojnie rzecze Starowierec — I nasz wielki pisarz całą katorgę odbył co do dnia, co do godziny.

Pawka Korczagin zachichotał już po usłyszeniu pierw­szego zdania swego przeciwnika.

Ułaskawił? — jadowicie zapytał Pawka — Kupił tchórzliwego szlachetkę batiuszka car! — wykrzyknął tłumiąc chichot.

Na chwilę zapada cisza, stojący na widowni skazańcy przestępuj ą z nogi na nogę. Publiczność zaczyna się niecier­pliwić, odzywają się syki, które w normalnym świecie ozna­czają gwizdy.

Do rzeczy, rebiata! — mówi do aktorów bezzębny Kirgiz bajgusz, biedak, który także zna swoją rolę w przed­stawieniu.

Aktorzy wzajemnie obrzucili siebie nienawistnym spoj­rzeniem. Zrozumieli, że już dłużej nie mogą przeciągać stru­ny, postanawiają więc przyśpieszyć akcję.

Wykrztuśże, do czorta, co ten twój stary dziad tobie naopowiadał — zaatakował Pawka. — Ty kiedyś mówił, że jemu na archangielskiej katordze mózg usechł z mrozu!

Starowierec odwrócił się powoli w stronę publiczności

i spojrzeniem mówił do niej: „Ot durak, jak on niczego nie rozumie! „ Wśród skazańców panowała cisza, bo wiedzieli, że teraz stanie się coś ważnego.

Jak to ja już powiedział — zaczął Starowierec, prze­rwał na sekundę i dalej mówił szybko — Mój dziad mówił, że

w twierdzy archangielskiej katorżnicy wypiekali najsmaczniej­szy chleb, jakiego nie było na całej Północy, a może i w całej Rosji... I oni ten chleb sprzedawali miastowym za duże pie­niądze, które brali dla siebie—mówi dobitnie Starowierec — A i to potwierdza pisarz Dostojewski, co jadł ten chleb wła­snymi ustami.

Nie wierzę, sobace, co się ciemiężcy caru batiuszce zaprzedał! — wścieka się teatralnie Pawka Korczagin.

Na widowni wśród skazańców słychać najwyraźniej naj­prawdziwsze mlaskanie, a u stojących najbliżej odgłos prze­łykania.

To był chleb pierwy sort, i nie był na wagę, każdy z katorżników jadł ile chciał! — Starowierec dobija Pawkę Korczagina, który teraz przycichł, jakby zmalał.

Starowierec wyjął spory korzeń z kapciucha, włożył go do ust i począł przeżuwać resztką przednich zębów. Twarz Pawki Korczagina zionęła nienawiścią.

Teraz wydzielają tobie na wagę, choć to chleb na wpół z owsem, a w twierdzy archangielskiej za cara najsamaczniej- szym chlebem karmili psy! — triumfował Starowierec.

Pawka Korczagin aż podskoczył z radości.

To tak to, chwalisz marnotrawstwo burżujów, sukin­synów wyzyskiwaczy, co prawdziwym chlebem sobaki kar­mili! — zaryczał Pawka i wiedział, że oto szala zwycięstwa przeychyla się na jego stronę. — I ty, prawosławny, pochwa­lasz karmienie sobak błogosławionym ludzkim chlebem! — teraz Pawka dobijał przeciwnika.

Skazańcy z nieufnością spojrzeli na Starowierca.

Toż to obraza boska, chleb dawać sobakom! — za­grzmiał ktoś z widowni.

I teraz zawrzało, zakotłowało się na widowni. U nich

chleb na wagę złota, każda okruszyna droga nawet, jeśli ten chleb w połowie z nieprzemielonym owsem! „Za cara chle- bem karmiono psy, więc teraz go im zabrakło! „ — ta logika zwycięża, choć w gruncie rzeczy jest to zaprzeczenie logiki. W łagrze logika inna, niż w normalnym świecie, tutaj świat nienormalny, a więc i logika niezwyczajna. A jednak tutaj lo­gika prosta, niezagmatwana, w łagrze logika nikogo nie po­winna męczyć. Tutaj wszystko musi być proste po to, aby do końca nie zwariować.

W taki oto, niespodziewany sposób, pojedynek wygry­wa komsomolec Pawka Korczagin, choć większą sympatią wśród skazańców cieszy się Starowierec, szczególnie u ska­zańców religijnych, a przynajmniej wierzących.

Więźniowie rozchodzą się, wciąż dyskutując między sobą, i co najdziwniejsze, nie zazdroszczą carskim katorżni- kom chleba, który oni jedli ile chcieli, ale wściekają się, że tym smacznym chlebem karmiono psy! Chlebem, którego naj­droższa dla nich każda okruszyna! Po jakimś czasie skazańcy przyjdą na następne przedstawienie, na kolejną kłótnię mię­dzy Pawką Korczaginem a Starowiercem, bo jest to dla nich potrzebne, bo to jakaś namiastka tamtego, normalnego świa­ta, w który tak trudno uwierzyć, że kiedyś naprawdę istniał.

Nasz brygadzista, syn najprawdziwszego popa, to czło­wiek dobry, choć udaje bardzo srogiego, Wiemy dobrze, on tak musi robić, w ten sposób postępuje dla naszego dobra. Najlepiej dla brygady, gdy naczalstwo myśli, że brygadzista to skurwysyn najgorszy. Biorąc po raz pierwszy przydzieloną pracę nie należy wykonywać dużej normy, bo od tego wyzna­cza się normę na stałe. Na niejednego, kto w takim przypadku za dobrze pracował, spadło niby niechcąco coś ciężkiego, cza­sem słup, innym znów razem belka czy świeżo ścięta sosna. Spadały te rzeczy na głowę albo trafiały w sam środeczek krę­gosłupa. Oczywiście spadały same, bez jakiejkolwiek pomo­cy ludzkiej, nikt więc nikogo o nic nie podejrzewał. I dlatego nigdy nie było śledztwa

Podczas pierwszej pracy w brygadzie budowlanej nosi­łem belki z rosłym, dobrze zbudowanym Rosjaninem, który był cholernie gorliwy. Rosjanin aż się palił do roboty, chciał wszystkich prześcignąć, głupi nie zdawał sobie sprawy z te­go, że od wyników w tej pierwszej pracy wyznaczano stałą normę. Wziąłem się więc na sposób, jak on podnosi belkę z jed­nego końca, ja naciskam na drugi, jak on chce przesunąć bel­kę w prawo, ja ją pcham w lewo. W pewnej chwili Rosjanin jęknął i upadł. Okazało się, że pękła mu przepona. Nie wiem, co działo się z nim dalej, nigdy potem już go nie spotkałem. Do końca dnia pracowałem z drugim, już normalnym, praco­waliśmy powoli, nie śpiesząc się. W ten sposób uniknęliśmy w następnych dniach głodowych karnych trzystu pięćdziesię­ciu gram chleba. Kama porcja groziła również każdemu, kto dostał gorszą pracę, przy której nie sposób wykonać normę. Dlatego nasz brygadzista do cięższych prac wyznaczał ska­zańców na zmianę, w ten sposób uratował niejednego. Poma­gali także niektórzy inżynierowie, najbardziej wycieńczonym

pozwalali podpierać się swoim drewnianym metrem. Niby nic, ale dla najsłabszych, szczególnie z brygad „słabo silnych” 3 B, była to wielka ulga.

Po dwunastu godzinach pracy z wieżyczki strażnik czy­li popka (od potocznej nazwy: papuga) daje znać, że na dzi­siaj koniec. Podchwytująto brygadziści. Ustawiamy się w piąt­ki, trzeba przy tym uważać, aby nie zbliżyć się za bardzo do ogrodzenia z drutów kolczastych, za którym zaczyna się stre­fa zakazana (zapretnaja zona). Kto zbliży się do niej na odle­głość pięciu metrów, do tego strażnik strzela bez ostrzeżenia. Stoimy już w wyrównanych piątkach, skazańcy w waciakach, konwojenci w kożuchach i walonkach •— my na nogach mamy czułki w czuniach. Czuni to rodzaj kalosza z podeszwą zro­bioną najczęściej z amerykańskiej opony samochodowej, cza­sem wierzch z sukna niemieckiego munduru, przewiązany drutem miedzianym. Czułki to po prostu pończocha ze starej kufajki lub obryta płótnem wata. (Walonki dostaliśmy dopie­ro po trzech latach).

Wchodzimy na drogę zbudowaną z kloców drewna po­łączonych klamrami z drutu, taką drogę nazywamy liżniow- ką. Naszą powrotną trasę przemarszu można porównać do drogi krzyżowej, po dwunastu godzinach pracy przebycie jej jest prawdziwą katorgą. Jeśli trzymać się terminu drogi krzy­żowej, i tu są wyraźne stacje męki, co pewien czas ktoś pada wyczerpany, omdlały. Liżniowka jednak różni się od drogi krzyżowej, tutaj część skazańców nie podniesie się o własnych siłach lub na tej drodze kończy żywot. Te ostateczne stacje męki zdarzają się dla całych brygad, które porywa straszliwy huragan. Rzadko potem znajduje się kogokolwiek, nawet wio­sną— ziemia rozmarza tutaj tylko na kilka centymetrów. Stąd często słyszy się w okresie szalejących huraganów wzdycha­

nie modlitewne w rodzaju: ŻEBY JEGO KOŚCI ZIEMIA WY­RZUCIŁA —NIECH ICH ŚWIĘTA ZIEMIA ZWRÓCI. Zie­mia jednak nierychliwa, rzadko zwraca swoje ofiary, czasem dopiero po latach znajduje się ludzkie kości, najczęściej poje­dyncze buty czuni. I to zastanawiające: Czy naprawdę guma z amerykańskiej opony samochodowej trwalsza od ludzkich kości?

Któregoś dnia sensacja, wydarzenie, które nie mieści nam się w głowie. Przyjechali do nas na odpoczynek skazań­cy pracujący w kopalniach Workuty oddalonej od Archan- gielska o tysiąc kilometrów, a od Koła Podbiegunowego o sto dziesięć. Tam mrozy jeszcze większe niż u nas, a w wielu ko­palniach woda. Mają brzydkie plamy na twarzach, poodmra- żane uszy i nosy, spotkałem jednego o odmrożonych wszyst­kich palcach lewej ręki. Patrząc na tych biedaków przypomnia­ło mi się powiedzenie, które czasem słyszało się w łagrze: CAŁA WIELKA ROSJA STAŁA OBOK I PŁAKAŁA.

A więc okazuje się, że są ludzie w jeszcze gorszej sytu­acji od nas. Czy to jednak może być dla nas pocieszeniem? Zauważyłem jednak, że niektórzy z nas widząc tych bieda­ków poczuli się raźniej. A więc większe nieszczęście od na­szego buduje, dodaje otuchy. Może na zasadzie: jeśli inni wyżyli w jeszcze gorszych warunkach, my także wytrzyma­my!

Znaczna część przybyłych do nas skazańców z Worku­ty, podobnie jak i wielu ludzi w naszym łagrze, chorowała na „kurzą ślepotę”. „Kurzy ślepiec” nie widzi już o zmroku (o trzeciej po południu zapada tutaj zmierzch) i przy słabym świetle, nie widzi również w porze rannej, gdy jeszcze szaro. Chorzy błąkali się po terenie obozu z wyciągniętymi przed siebie rękami. Ci skazańcy byli jakby w podwójnej niewoli

łagru i ślepoty. „Kurzą ślepotę” powodowało złe wyżywie­nie, między innymi brak nabiału, który zawiera witaminę A.

Muszę nadmienić, że ludzie pełniący większość funkcji w łagrach to także skazańcy. Przebywając tu można awanso­wać: zostać brygadzistką, konwojentem, dostać jakąś inną funkcję. Jednakże więźniowie polityczni mieli znikome szan­se na awans, na ogół nie dopuszczano ich także do pracy w kuchni. Podejście do politycznych w tym względzie zale­żało od okresu, raz było ono ostrzejsze, innym znów razem nieco łagodniało.

Mówiono, że sam naczelnik naszego podobozu również był podpadnięty, a więc w jakimś sensie wszyscy znajdowali się w podobnej sytuacji. W naszym pojęciu jedynym człowie­kiem wolnym, jedynym, który miał nieograniczoną władzę a nikogo nie było nad nim — to Stalin. Nikt z nas nie śmiał wymówić jego imienia. Podejrzewaliśmy, że nawet wielki prze­łożony z GUŁAG-u (Gławnoje Uprawlenije Łagierej), który przyjeżdżał do nas raz na rok, to również człowiek niezupeł­nie wolny. Tak naprawdę nie było ani jednego człowieka wol­nego na terenie wielkiego imperium. Przy panującym syste­mie (pod wieloma względami wzorowanym na carskim) do pewnego stopnia każdy był niewolnikiem każdego. A wszy­scy, oczywiście w różnym stopniu, byli więźniami i musieli robić co im inni kazali. Czy to oznacza, że nikt nie ponosił winy oprócz tego jednego człowieka, nad którym już nikt nie miał władzy?

Znajdowali się w łagrze skazańcy, którzy szczerze wie­rzyli w Stalina, niczym w świętego. Ci ludzie byli przekona­ni, że do Stalina w ogóle nie docierają wieści o nieprawościach dokonywanych w jego imieniu, że Stalin jest otoczony wro­

gami ludu, którzy wciąż niecnie go okłamują, więc nie wie on nawet o tym, że prawdziwi komuniści i komsomolcy siedzą w łagrach. I co ciekawe, skazańcy słuchali z powątpiewaniem, z niedowiarą, niekiedy wręcz uważali takich ludzi za półgłów­ków a jednak gdzieś w duchu, to było całkiem widoczne, cze­piali się ostatniej nadziei: „Może naprawdę Stalin o niczym nie wie, ale jak się dowie, natychmiast mnie uwolni z łagru, a nawet wynagrodzi za cierpienia! „

A więc, o paradoksie, ludzie wierzący w Stalina spełniali pozytywną rolę: oni w innych ratowali nadzieję, ani za wiel­ką, ani za małą. Oni ratowali tę nadzieję w sam raz, nadzieję akuratną.

A propos wielkiego przełożonego łagrów, o którym wspomniałem. Jak już powiedziałem, przyjeżdżał on do nas raz w roku; mówiło się do niego gospodin, czyli pan. (A ofi­cjalnie głoszono, że w Sojuzie nie ma panów!). Podczas po­bytu w obozie istniała możliwość zyskania posłuchania. W trakcie przesłuchania nie wolno zbliżyć się do przełożone­go łagrów na mniejszą odległość niż przewidywał regulamin, czyli na pięć metrów. Teoretycznie każdy mógł stanąć przed jego obliczem, oprócz ukaranych. Jednakże niewielu skazań­ców decydowało się na jakiekolwiek odwołania wiedząc o ich bezskuteczności. W łagrze panowało na ten temat powiedze­nie „Moskwa slozom nie wierit” (MOSKWA NIE WIERZY ŁZOM). A jednak któregoś roku poszli do niego na przesłu­chanie moi dwaj znajomi. Żydek z Tarnopola i chłop, który znalazł się w łagrze, bo nie chciał wstąpić do kołchozu (ten ostatni przesiedlany był coraz dalej od domu, aż trafił w koń­cu do łagru). Żydek dostał pięć lat a siedział siedem, chłop miał w wyroku dziesięć a spędził w łagrze już dwanaście lat. Gospodin wysłuchał ich uprzejmie i odpowiedział krótko: „Do

rozpoznania”. Odpowiedź do obu przyszła dopiero po roku; z obozu zostali zwolnieni, do rodzin jednak nie mogli poje­chać, musieli osiedlić się daleko od domu. Przy okazji powie­dzenie ze skarbnicy przysłów kursujących w łagrze na temat zwolnień: „Dostał pięć, odsiedział siedem i przedterminowo został zwolniony”.

Aha, czasem przyjeżdżał do nas jakiś ważny generał, między innymi robił on przegląd dłoni. Stawali przed nim ska­zańcy a on oglądał wewnętrzne strony dłoni. Kilku o najbar­dziej spracowanych rękach zwalnianio. Byli to jednak najczę­ściej skazańcy o zakończonych wyrokach lub ci, którym wy­roki lada dzień kończyły się. Sens tej komedii miał świadczyć

o wspaniałomyślności władzy w stosunku do najbardziej pra­cowitych więźniów. Co ileś lat ogłaszano amnestię, niestety nie dotyczyła ona więźniów politycznych, obejmowała tylko pospolitych kryminalistów.

W większości z nas nie ma nienawiści do bezpośrednich przełożonych (nawet do naczelnika), jeśli nie są oni zwyrod- nialcami. To także biedni ludzie. Nasz sierżant-konwojent jest tutaj z żoną i dwiema córkami. Któregoś dnia widziałem jak młodsza jego córeczka podczas straszliwego mrozu niosła w podwiniętej sukience kilka ziemniaków. Strach było patrzeć na to prawie gołe, od mrozu posiniałe dziecko.

Od czasu do czasu dostaję paczkę; na szczęście, jak do­tąd, nie miałem kary polegającej na zakazie ich otrzymywa­nia. Jak opowiadają, trafia do adresata jedna na dziesięć, cza­sem ktoś dostanie paczkę a w niej cegły owinięte w szmaty. Ostatnimi dwoma paczkami dzieliłem się z naczelnikiem, któ­rym od jakiegoś czasu jest u nas Hiszpan, emigrant z okresu wojny domowej. (W łagrze łapówki brali wszyscy, począw­szy od funkcyjnych najniższego stopnia a skończywszy na

naczelniku). Za pierwszą paczkę byłem kilka miesięcy dyżur­nym (dniewalanym) w baraku, za drugą przez osiem miesięcy pomocnikiem kierownika łaźni (zawbani). I to także w znacz­nym stopniu pozwoliło mi przeżyć. W przetrwaniu pomógł mi także fakt, że nie paliłem, a machorkę wymieniałem naje­dzenie. (W naszym podobozie umierało przeciętnie pięć osób dziennie, jednak stan osobowy w skali miesiąca nigdy nie zmniejszał się, prawie natychmiast przybywali nowi skazań­cy). Zarabiałem trochę na robieniu kociołków, do czego wy­starczały cztery puszki od konserw. Najbardziej jednak opła­cało się robić młynki do kawy, które sprzedawałem żołnie­rzom. Dwie podziurawione blachy na siebie nałożone, z rącz­ką drewnianą przymocowaną do jednej z nich; takim młyn­kiem miele się na kołku i desce.

Któregoś dnia znowu nam się udało. Z moim sąsiadem z pryczy, Łotyszem, z którym przyjaźniłem się od dawna, ukra­dliśmy psom trochę kaszy i końskiego mięsa. Te psy hodowa­ne są niedaleko naszego podobozu, mają gniazda w makie­tach czołgów niemieckich, dostają dziesięć razy tyle jedzenia co my, więc chyba nie odczuwają kradzieży. Gdyby te pieski karmiono podobnie jak nas, na pewno już dawno pozdychały­by. Te psy sąbardzo ważne, wezmą udział w wojnie. Na fron­cie obwiesi się je ładunkami wybuchowymi, a one z przyzwy­czajenia polecą na czołgi, szczenią się przecież i chowają pod niemieckimi czołgami. Psy przypominały mi szczury w becz­ce: tamte kanibale, te kamikadze. To straszne, ale człowiek, choć istota rozumna, bywa podobny do jednych i drugich.

Za część końskiego mięsa skradzionego psom dostałem nowe czułki!

Teraz opowiem o artystach tworzących w łagrze nierzad­ko istne arcydzieła. Wyrabiano tu piękne szachy z chleba a tak­że z wielu innych materiałów, między innymi z kości wyrzu­canych z kuchni. (Co ciekawe, nigdy nie spotkałem szachów

o jednakowych kształtach figur). Kiedyś trafiłem na szachy pornograficzne, nie mam odwagi dokładniej opisać, na przy­kład, postaci króla czy kształtów królówki. Robiono najprze­różniejsze rodzaje fifek, przeróżne karty do gry, w tym także pornograficzne, różnego rodzaju puzderka, tabakierki, drew­niane różańce. Widziałem ozdobną drewnianą papierośnicę wyrzeźbioną nożem zrobionym z gwoździa. Wśród rzeźbio­nych figurek była Matka Boska i Chrystus, a także inni święci katoliccy i prawosławni, przepiękny posąg Buddy wyrzeźbił jeden z artystów Azjatów.

Nasi rzeźbili Mickiewicza, Piłsudskiego, a także innych bohaterów narodowych. Ja sam zdobyłem w drodze wymien­nej, już nie pamiętam za co, księcia Józefa Poniatowskiego na koniu, bohatera, którego wielbił mój rotmistrz. Książę Ponia­towski został wyrzeźbiony z drzewa brzozowego, był bardzo barwny. Doprawdy, w jaki sposób w łagrze produkowano tyle różnokolorowych farb, nie sposób pojąć. Popularne tutaj były także łyżki z drewna, trafiały się także drewniane miski. Naj­wytworniejsze życzenia świąteczne j imieninowe wypisywa­no między innymi na korze brzozowej, na niej malowano też małe obrazki. Wykonywano najwspanialsze akty kobiece, za­równo rzeźby jak i malunki. Wiele materiałów do tworzenia artystycznych dzieł najczęściej znajdowano na śmietnikach.

Poznałem pewnego Czecha, który potrafił tworzyć cu­deńka z rogów jelenich a także z resztek kłów morsa. (Kły morsa sięgają do 75 cm długości, na te zwierzęta a także na foki, polowano tutaj namiętnie, chyba bez ograniczeń!).

Jeszcze ważniejsza i pożyteczniejsza dziedzina sztuki w łagrze to pisanie listów, wszelkiego rodzaju podań i próśb. Za napisanie listu lub jakiegoś pisma dostawało się pajdę chle- ba, czasem największą za ułożenie prośby o ułaskawienie. W związku z szeroko rozwiniętą tą dziedziną działalności, ogromnie ważnym problemem w łagrze stawały się materiały piśmiennicze. Papier, którego tu nie uświadczyłeś, zastępo­wała lipa, a dokładniej jej płaskie strużki zwane dranką, która przypominała zwoje papirusów z czasów starożytności. (Oka­zuje się, że powtarzają się także zjawiska z dziedziny kultury materialnej, a więc i tu człowiek cofa się o tysiące lat!). Na takich lipowych drankach urzędnicy prowadzili wszelką do­kumentację. Na półkach i stołach w biurach łagru widniały ich całe sterty; były znacznie grubsze od papieru, więc zajmowa­ły o wiele więcej miejsce. Czasami widzieliśmy jak dokumen­tację, sporządzoną na strużkach lipy, urzędnicy dźwigali obu­rącz, podobnie jak nosi się na wsi drzewo z drewutni do miesz­kania.

W łagrze na materiałach piśmienniczych można było dobrze zarobić. I mnie się to kiedyś udało. Dowiedziałem się, że nadszedł transport cementu z Polski, pamiętam, cement ten nazywał się „Portland”. Jeżeli to transport z Polski, pomyśla­łem sobie, to najpewniej musi być w workach, a jeśli jest w workach, to są one z papieru. Udało mi się, oczywiście dro­gą przekupstwa, załatwić przydział do rozładowania wago­nów. Okazało się, że moje domysły były słuszne, worki rze­czywiście papierowe, w dodatku trójwarstwowe. Po rozłado­waniu wagonów owinąłem się dwoma workami wokół pasa pod buszłatem i w taki sposób przemyciłem je do baraku. Po­gnieciony papier wyprasowałem podgrzanym szklanym sło­ikiem. Zrobiłem z tych worków prawie trzysta trójkątnych

kopert-listów, takich jakich używano w Rosji podczas wojny i tuż po wojnie — na wewnętrznych stronach, jednocześnie koperty i papieru listowego, umieszczało się tekst, na zewnętrz­nej — adres. Na pewno wielu ludzi pamięta takie składane w trójkąt listy. Z kopert tych miałem wielki pożytek wymie­niając je na wszystko, na co się dało.

Ważnym problemem w łagrze był przyrząd do pisania, nikt nie miał piór ani zwykłych, ani tym bardziej — wiecz­nych, a długopisu jeszcze nie znano. Na teren obozu zabro­niono wnoszenia ołówków, przez to stawał się on jeszcze cen­niejszy, zwłaszcza chemiczny. Często ogryzek ołówka trzy- cztero centymetrowego osadzano na miedzianej rurce, w ten sposób zostawał on wykorzystany do maksimum. Kto miał w łagrze ołówek, ten posiadał swego rodzaju władzę, dzięki ołówkowi mógł też zawsze coś zarobić. Niektórzy ważniejsi urzędnicy w łagrze mieli ołówki czerwone, i podobnie jak w całej Rosji, podpisywali nimi dokumenty. Podpis czerwo­nym ołówkiem był bardzo ważny i niejednokrotnie zastępo­wał pieczęć.

Opowiadanie drugie

CAR IWAN GROŹNY I GRISZA WOSZOPRUTKA

Car Iwan Groźny kroczy dostojnie po skrzypiącym śnie­gu. Tuż za nim świta składająca się z najsławniejszych boja­rów imperium, z tyłu potulnie idą słudzy. Potężna postać cara przypomina wielkoluda, jest on bowiem wysokiego wzrostu i ma na sobie kilka warstw ubrania, na głowie ogromną fu­trzaną czapę. Groźnie wygląda srogie oblicze cara, a grozę potęguje biała kość na jego czole, to ślad, który pozostawił odłamek pocisku wystrzelonego przez zdradzieckich miesz­kańców Nowogrodu Wielkiego, którzy skumali się z królem polskim Zygmuntem Augustem. Car przekracza próg baraku, w którym na piętrowych pryczach leżą bojarowie podbitych przez niego ziem lub którym narzucił on swoją zwierzchność. Leżący zamierają w bezruchu, nie mogą jednak opanować drżenia rąk i ciała przed majestatem wielkiego władcy. Do budynku za carem weszła tylko świta, słudzy pokornie stoją przed progiem, wyciągają szyje, ani na chwilę nie chcą stracić z pola widzenia swego wspaniałego władcy. Chłód dostający się przez otwarte drzwi mrozi ciała leżących bojarów i to wzmaga drżenie, którego już nie opanują, dopóki car nie odej­dzie. Pod podmuchem mroźnego powietrza chwieją się pło­mienie kopciuszek, zrobione z puszek po konserwach. (Od kilku dni w podobozie nie ma światła elektrycznego). Płomie­nie jednak zaraz uspokajają się jakby naprawdę w obawie przed wywołaniem gniewu największego z carów.

Ja w kołysce zabił nieposłusznego syna! — grzmi

car.

Teraz stu leżących bojarów wstrzymuje oddech.

Zdrajcy, podłe psy, bojarowie Nowogrodu Wielkie­go, won! — krzyczy Iwan Groźny wskazując ręką na dolne łóżka po prawej stronie.

Za chwilę skazani na wygnanie zdradzieccy bojarowie są już na dworze. (Oczywiście tylko wyznaczeni z góry w danym dniu skazańcy wstają, wszystko według z góry ustalonego grafi­ku).

Bojarowie Ordy Nogajskiej, na kolana! Bojarowie chanatu syberyjskiego, na kolana!

Wywołani wiedzą, co mająrobić. Wyskakująz łóżek, padając na klęczki w wyznaczonym miejscu i biją czołami o podłogę.

Bojarowie chanatu kazańskiego, na kolana! Bojaro­wie chanatu astrachańskiego, na kolana!

Część skazańców z lewej strony zeskakuje z górnych prycz i pada na kolana, także na wyznaczonym z góry miej­scu. Oni z dwóch najwierniejszych chanatów, więc nie muszą bić czołami o podłogę.

Po chwili oblicze Iwana Groźnego łagodnieje.

Na miejsca! — rozkazuje krótko.

I teraz nie ma zamieszania. Bojarowie w odwrotnej ko­lejności wstają i biegną do swoich prycz. Najpierw z chanatu kazańskiego i astrachańskiego, następnie z Ordy Nogajskiej i chanatu syberyjskiego. Jako ostatni wracająz wygnania swo­łocze zdrajcy z Nowogrodu Wielkiego. Teraz pada na kolana najbliższe otoczenie cara.

Ja wor pitierski, klanuś! Ja wor moskiewski, klanuś! Ja wor odeski, klanuś! Ja wor lwowski, klanuś! — rozlegają się głosy członków carskiej świty.

Kilka minut trwa cisza.

Podnimajs! — rozkazuje car.

Cały orszak w milczeniu, dostojnie, jak tu wszedł, od­dala się. W tej samej kolejności. Car Iwan Groźny na czele, za nim bojarowie ze świty, na końcu słudzy czyli sześciorki. Po­konani bojarowie po złożeniu hołdu mogą spokojnie zasypiać. I marzyć przed zaśnięciem o wolności, zwłaszcza, że słychać odgłosy ekspresu Moskwa — Archangielsk. „A nuż wiezie on dla mnie wiadomość o zwolnieniu” — z nadzieją westchnie w myślach niejeden ze skazańców. Każdy jednak będzie bro­nić się przed myślą, że tenże sam ekspres może przywieźć również papierek zwiększający o ileś lat jego pobyt w łagrze, a nawet podwojenie wyroku.

Car Iwan Groźny z pochodzenia jest Finem, to jeden z najważniejszych i najbogatszych worów z rodziny błatnych, wszyscy go się boją. On nigdy nie pracuje, wciąż jest na zwol­nieniu lekarskim, ma bowiem czym wykupić się od pracy. Po­siada nawet własną pierzynę, a sześciorki przynoszą mu je­dzenie do baraku. W łagrze mówią, że brał on udział w woj­nie sowiecko—fińskiej; od tamtego czasu zwariował, bo wal­czył przeciwko własnym rodakom. Teraz uważa się za Iwana Groźnego, i nikt w łagrze, nawet naczelnicy, nie śmie zaprze­czyć, że nim nie jest. I trzeba przyznać, że zna dobrze życio­rys tego cara, szczególnie jego podboje. Jego wariactwo jest przedziwnej natury, jeśli potrafił wybić się w łagrze na jedne­go z najbogatszych i najważniejszych. W łagrze powiadają, że car Iwan Groźny ma wyższe wykształcenie.

Po jakimś czasie znowu było głośno w naszym podobo­zie o carze Iwanie Groźnym. A powód jego sławy znowu za­świadczał, że tego rodzaju wariactwo graniczy z nieprzecięt­ną inteligencją. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

ii

Był w naszym podobozie Grisza z Kazania, powszech­nie nazywany Woszoprutką (woszoprutka — w żargonie ła­growym odwszalnia). Grisza, cichy, dobry chłopina—od daw­na pracował w kotłowni i każdemu, kto tego potrzebował, pozwalał się ogrzać. Był, jak na społeczność łagrową, bardzo pobożny, i może dlatego zawsze spokojny, nigdy nie wpada­jący w depresję, w załamanie, w rozpacz. Ludzie pobożni

o wiele łatwiej znosili łagrowe piekło, stąd większość skazań­ców po cichu zazdrościła im. Grisza miał zamiłowania kolek­cjonerskie: gromadził figurki świętych prawosławnych rzeź­bione przez łagrowych artystów, a także kolorowe ikony, ma­lowane na desce, na korze brzozowej, wytłaczane na skraw­kach skóry i blachy, miał tego w swojej kotłowni cały skła­dzik. Mówiono, że najczęściej kupował te arcydzieła od ła­growych artystów za chleb. Podejrzewano, że Grisza Woszo­prutka, mimo swojej pobożności, prowadzi jakieś ciemne in­teresy, jeśli stać go na płacenie chlebem za eksponaty.

Po odsiedzeniu dziesięciu lat z okładem, Griszę Woszo- prutkę zwolniono z łagru. I wtedy stało się coś, czego nikt nie mógł pojąć. Grisza poszedł do naczalstwa z prośbą o pozo­stawienie go w łagrze, przyjmie każdą pracę, wszystko jedno jaką, nawet najgorszą. Niestety, jego prośbie odmówiono, na­kazano kategorycznie opuścić łagier. O dziwo, tym razem nie poskutkowały proponowane ogromne łapówki, Woszoprutka zrozpaczony poprosił o przedłużenie mu wyroku, także bez skutku.

Grisza kilka dni ukrywał się po barakach za sowitą opła­tą, bo płacić miał czym. Kiedy znaleźli go strażnicy, był potul­ny jak baranek: tak, mogą go w każdej chwili odwieźć do Ar-

changielska, do pociągu. Gdy tylko strażnicy wyszli z baraku, Woszoprutka chyłkiem przemknął przez obóz i wdrapał się na wysoki komin naszej kuchni.

Stalin to swołocz! On powinien palić w kotłowni! — zaczął wykrzykiwać.

Może dlatego Grisza skojarzył Stalina z palaczem, bo sam nim był, a może dlatego, że portrety przywódców, wiszą­ce na bramie, w tym Stalina, były namalowane jaskrawo czar­ną farbą. (Czy była w tym celowość: czerń ma zionąć grozą?)

Durnowaty Stalin! Czarny palacz! — wykrzykując to Woszoprutka śmiał się z uciechy niczym dziecko.

Bradiaga, zbrodniarz Stalin.

Oczywiście pod budynkiem kuchni zaczęli gromadzić się skazańcy; zawsze było sporo takich, którzy nie wychodzili do pracy poza obóz. Najpierw z przestrachem słuchali oni słów, których wystrzegali się dotąd nawet w myślach. I pewnie po chwili zwyciężyła w nich radość, że oto znalazł się naprawdę ktoś odważny, kto wypowiedział to, o czym oni bali się nawet pomyśleć.

Zaraz przybiegł też naczelnik podobozu i konwojenci, a także kilku z NKWD. Enkawudyście natychmiast chcieli zastrzelić wariata, naczelnikowi naszego podobozu, Hiszpa­nowi, udało się jednak ich powstrzymać od tego zamiaru. I nie wiadomo, co by się stało, gdyby w tejże chwili nie pojawił się car Iwan Groźny. Stanął w pozycji butnej, w rozkroku, i pod­niósł srogie oblicze w stronę Griszy, który wciąż siedział na kominie. Woszoprutka jakby nie zauważał cara, choć dotąd był jednym z najuleglej szych jego sług. Iwan Groźny wykrzyk­nął do Griszy swoim potężnym basem, aby ten zszedł z komi­na.

- — Ty jak Stalin durak i bradiaga! Swołocz nad swoło­

cze! — odkrzyknął do niego Grisza Woszoprutka.

Car Iwan Groźny rzucił najobrzydliwsze przekleństwo, tak obrzydliwe, że nawet wśród najgorszych błatnych rzadko się je słyszało.

Ja wolny rab — załkał Grisza — I ty, jak Stalin, swo­łocz, nikakoj ty car, ty bradiaga i nastojaszczy żulik! ■— wy­krzykiwał dalej.

Car Iwan Groźny popatrzył na Griszę z pogardę, po chwi­li podszedł do naczelnika podobozu.

Ot, sukinsyn, on i mnie obraził! — powiedział wście­kły — Grażdanin naczalnik, ja mam pomysł.

Obaj odeszli na stronę. Iwan Groźny z przejęciem coś tłumaczył naczelnikowi, który po chwili podszedł do enka­wudzistów prosząc ich, aby do jego powrotu nie ruszali Wo- szoprutki.

Po dziesięciu minutach naczelnik i car Iwan Groźny wrócili ze skazańcem, który miał piłę przewiązaną pod lewym ramieniem. Wszedł on na drabinę przystawioną do budynku kuchni.

Jeśli nie zejdziesz, zetnę komin! — wykrzyknął do Griszy Woszoprutki uwalniając piłę z uwiązania.

Grisza chwilę przyglądał się stojącemu na drabinie, i zaraz zszedł.

Zdarzenie to potwierdza starą prawdę, że najlepszym sposobem na wariata jest inny wariat.

Car Iwan Groźny za swój pomysł dostał od naczelnika pięć kilogramów cukru i butelkę oleju, a za to można było kupić w łagrze kilka dobrych garniturów. Okazuje się więc, że, jak to bywa również na wolności, ci co mają dużo, dostają jeszcze więcej. I podobnie, jak to często zdarza się w normal­nym świecie, ludzie uznawani za głupich są inteligentniejsi

od tych, co popisują się mądrością.

A co do Griszy Woszoprutki, opowiadano, że nie miał on do kogo i do czego wracać —a w łagrze powodziło mu się zupełnie dobrze. Kto wie, może on po prostu bał się wolności po piętnastu latach?

Rzadko miałem w łagrze sny, a jeśli śniło mi się coś, były to jakieś zamglone, niewyraźne, oderwane od siebie ob­razy, w sumie bez większego sensu.

Po tamtej historii z Griszą Woszoprutką miałem sen przejrzysty i klarowny. Śni mi się Stalin w mundurze genera­lissimusa, klęczy przede mną i, na kolanach przesuwa się po­woli w moim kierunku, błagalnym głosem prosi o przebacze­nie. Pod moimi nogami błoto, grzęzawisko, chcę do niego podejść i ruszyć się nie mogę z miejsca.

Przebaczam i proszę o przebaczenie — odpowiadam Stalinowi.

I zaraz budzę się wściekły. Za cóż to ja miałbym prze­baczać Stalinowi?

Zgłosiłem się pewnego dnia do lekarza. I mimo, że obok siedział lepkom (asystent lekarza, czasami zastępujący naczel­nika w sprawach zdrowia), o którym wiadomo było, że dono­si do Trzeciego Oddziału (NKWD), lekarz przyjął mnie uprzej­mie.

Tu może dwa słowa dygresji. Jak opowiada również wielu innych skazańców, we wszystkich obozach najlepszy­mi ludźmi byli lekarze. Oni zawsze usiłowali, mimo przeci­wieństw, spełniać swoją powinność, nieraz wykazując wręcz

bohaterstwo. A jednym z promyków GUŁ-agu było to, że na­czelnicy musieli się z nimi liczyć, a nawet NKWD — dlatego lekarze uratowali wiele istnień ludzkich.

Rozmowa z lekarzem krótka, zwięzła, w tonie trochę po­dobna do tej, jaką lekarz wojskowy przeprowadza z rekrutem.

Co wam dolega?

Mam biegunkę.

Siostro, daj jemu wody utlenionej.

Wypijam kilka kropel. Stoję w milczeniu i czekam.

Siostro, posmarujcie jego żołądek jodyną.

Pielęgniarka smaruje mój brzuch kilkoma kroplami jo­dyny. Jest miła, sympatyczna, podobnie, jak wszystkie siostry jakie spotkałem w łagrze. Obok lekarzy pielęgniarki, to także jedyne istoty jakby przeniesione z innego świata.

Co mi to pomoże?

Ot panoczek, u was, Polaków, co choroba to lekar­stwo, a u nas jedno lekarstwo od wszystkiego.

Lekarz mówił z ukrywanym uśmiechem, jakby z dobro­duszną kpiną; jego głos nie był nieprzyjemny. Ja stoję nadal wyczekująco, lekarz zauważa moją niewyraźną minę.

Siostro, daj jemu garść kawy.

Pielęgniarka każe nadstawić dłoń. Wysypuje mi na nią kawę zbożową, chwilę waha się. Rozumiem ją, wszędzie, gdzie tylko pojawiłem się, zdziwienie budziły moje wielgachne dło­nie. Ja wciąż trzymam wyciągniętą dłoń, pielęgniarka uśmie­cha się i dosypuje do pełna. Dziękuję i wychodzę. Na biegun­kę nie pomoże, ale kawa to też majątek. Powinienem dostać za nią co najmniej trzysta gram chleba!

Lekarz skierował mnie do łaźni. Kąpiel przysługuje nam co dziesięć dni, bywały jednak okresy, gdy chodziliśmy do łaźni raz na trzy tygodnie, wodę bowiem do naszego podobo­

zu przywożono z daleka.

Podstawowa kąpiel polegała na myciu się w szajce (ro­dzaj szaflika), najczęściej w siedmiu-ośmiu litrach wody. Kie­dy już siedzisz w szajce, dyżurny w łaźni rzuca ci na głowę łyżkę szarego mydła.

Któregoś dnia pomyślałem w łaźni, że może tutaj się uda. Wtedy przyszła lekarka Żydówka, oglądała każdego po kolei, a mówiąc dokładniej, przyglądała się naszym tyłkom. To wcale nie śmieszne, to bardzo praktyczne — w tej części ciała ludzkiego najdłużej trzyma się mięso. Najchudszych na tyłkach lekarka zapisała, niestety mnie pominęła. Uznała wi­docznie, że nie jestem jeszcze fitil (fitil — knot, tu w znacze­niu dogorywający knot; w żargonie szkolnym fitil znaczy dwója). Zapisani pójdą do „poprawczaka” (ozdrowieńczy punkt) najmniej na miesiąc, najwięcej na dwa miesiące. „Po­prawczak”, to marzenie każdego skazańca. Tam nic się nie robi, dostaje się okraszaną zupę, jak nasi konwojenci. Otrzy­muje się także dopełnitielnyj pajok, dodatek w postaci zapie­kanki z kaszy. Po takim „podtuczeniu” odsyła się delikwenta z powrotem do obozu.

Po kąpieli podchodzę do fryzjera, który strzyże mnie, goli pod pachami i wokół mojej męskości (kobietom też golą wszędzie). To przeciw wszom, które tutaj panują wszechwład­nie obdzielając chorobami, najczęściej świerzbem i tyfusem. W łagrze wszy mają jeszcze większy luksus niż szczury, one naprawdę są niezniszczalne. Konkurować mogą z nimi jedy­nie pluskwy, jedne i drugie będą w łagrze panować dopóki po­zostanie tutaj ostatni człowiek.

Nie udało się w łaźni, postanowiłem więc spróbować gdzie indziej. Należy jednak przedtem wszystko przemyśleć w najmniejszych szczegółach.

I tu kilka słów wyjaśnienia. W łagrze skazańcy stoso­wali różne sposoby, aby dostać się do szpitala, znaleźć się we wspomnianym „poprawczaku”, otrzymać kategorię, która zwolni od wychodzenia do pracy poza obóz. A sposobów było wiele. Nakłuwano sobie rękę lub nogę igłą zamoczoną w naf­cie, co wywoływało opuchnięcie (flegmona — ropowica), wstrzykiwano ślinę powodując dużą gorączkę i również opuch­nięcie (nigdy dotąd nie przypuszczałem, że ślina zawiera aż tyle bakterii!) Wdychano mielony na puder cukier, pito wy­war z tytoniu i — jak to robią więźniowie na całym świecie

połykano ostre metalowe przedmioty. Praktykowano także oparzenia dłoni. Czasem zdarzało się, że skazańcy ucinali so­bie na dużym mrozie (mróz znieczula), trzy palce lewej ręki, zostawiając tylko mały palec i kciuk, aby nimi chwytać przed­mioty jak szczypcami. Dlaczego ucinano akurat trzy palce? Otóż skazańców, którzy nie mieli ponad dwóch palców zali­czano do sławnej kategorii „słabosilnych” 3 B, nie ciążył już na nich obowiązek pracy poza terenem obozu. Wszystkie te sposoby związane były z wielkim ryzykiem: w każdym wy­padku, gdy stwierdzono samookaleczenie podwyższano wy­rok, często o liczbę odbytych już lat kary. Jeszcze inna grupa skazańców, szczególnie błatni i urkowie (ci ostatni, to młodo­ciani przestępcy, najczęściej złodzieje), wstrzykiwali sobie roztopione mydło do cewki moczowej, co powodowało wy­sięk pozorujący chorobę weneryczną. Delikwent taki otrzy­mywał zwolnienie z pracy przynajmniej na czas obserwacji.

Wszystkie te metody, a przede wszystkim ich skutki, ab­solutnie mi nie odpowiadały. Wziąłem się więc na inny spo­sób.

Któregoś dnia, podczas pracy w brygadzie budowlanej, gdy nie było obok mnie nikogo, podłożyłem się pod ciężką

belkę i, wstając, nagłym zrywem otarłem się o nią. Następnie ponownie przesunąłem na siebie belkę, dokładnie tak, abym nie miał możliwości spod niej wyjść. Krzyknąłem przeraźli­wie, jak mogłem najgłośniej. Kiedy spostrzegłem biegnących do mnie ludzi, udałem zemdlonego, łatwo jednak pozwoliłem się ocucić. Odpowiednio rozłożywszy akcenty pojękiwania, śliniąc się przy tym obficie, udawałem, że wstydzę się, wstrzy­muj ę od jęczenia, wszystko jednak na nic, ból jest silniejszy ode mnie. Położono mnie na sanki i zawieziono do baraku. Wiedziałem, że jestem na dobrej drodze, ale także zdawałem sobie sprawę z tego, że jest to dopiero początek drogi. Posta­nowiłem grać do końca, nie wolno zmarnować okazji, taka druga może się już w ogóle nie nadarzyć. Obiad przywiezio­no do baraku. Ściskało mnie w żołądku z głodu, w uszach szu­miało z wycieńczenia, myślałem, że dostanę skrętu kiszek, udawałem jednak, że nie mogę nawet patrzeć na jedzenie. Zabrali mnie do ambulatorium. Nadal nic nie jadłem, głód koiłem myślą o błogim, może nawet dwumiesięcznym wypo­czynku. Chyba wygram! W ambulatorium nie ma przyrządów do prześwietlania, zresztą nie ma tu prawie żadnych narzędzi lekarskich. Oczywiście, muszę o tym wspomnieć, „nabiłem” sobie od razu wysoką temperaturę. Wiadomo jak ważna jest temperatura dla wszystkich lekarzy na świecie. Wreszcie je­den z lekarzy stwierdził, że w miejscu, które wskazałem, jest dołek. A więc zwyciężyłem!

W „poprawczaku” spędziłem dwa miesiące. Po upływie tego okresu, badający mnie lekarz powiedział: „Zrosło się”. Wróciłem do baraku. Do pracy, o wiele lżejszej niż poprzed­nia, poszedłem dopiero po dwóch tygodniach.

W czasie tych dwóch tygodni byłem w niezłej kondycji, więc częściej niż przedtem odwiedzałem znajomych skazań­

ców, bowiem od kolacji do ciszy nocnej wolno było poruszać się po terenie obozu. Kiedy wieczorem szedłem zamyślony, czasem słyszałem w którymś z baraków rzewne śpiewy i wtó­rującą im harmonię, innym znów razem organki lub gitarę. To były dla mnie najbardziej ludzkie chwile w morzu codzienne­go łagrowego piekła, miałem wrażenie jakbym na moment znalazł się w normalnym świecie ludzi wolnych.

Kuracja w „poprawczaku” nie wystarczyła na długo, po krótkim czasie znowu byłem knot. Odtąd w dalszym ciągu, aby przetrwać, starałem się sobie radzić wszelkimi sposoba­mi, jakimi — o tym jeszcze opowiem. I co ważne przy tym: nigdy nie straciłem do końca spokojnej, cierpliwej nadziei, że

wcześniej czy później — wyrwę się stąd na zawsze.

Na wolności uważałem się za mężczyznę normalnego, a w tej dziedzinie, o której teraz myślę, może nawet za nie­przeciętnego. Jednak od samego początku w łagrze nie cią­gnęło mnie do kobiet, co więcej, najwyraźniej czułem do nich niechęć. Może powodem tego była obawa, czy tak osłabiony, byłbym zdolny do tych rzeczy, czy nie skompromitowałbym się. A właśnie, jak na ironię, jedyne, czego w naszym obozie nie brakowało, to właśnie kobiet — i ci najsilniejsi mieli tej rozkoszy skolko ugodno, zwłaszcza, że baraki kobiece stały obok naszych. I jedyna swoboda, jaka tutaj była, to wzajem­ne, bez ograniczeń, odwiedzanie się. Widocznie dobrze o tym wiedziało naczalstwo, że może na to pozwolić.

Kiedy kobiety przychodziły do naszego baraku w wia­domym celu, w większości wypadków wypędzano je waląc spodniami, waciakami, czym popadło i gdzie popadło. One jednak były uparte i nie dawały za wygraną, wciąż ponawiały

swoje zakusy. I miały rację, od czasu do czasu zawsze znalazł się ktoś (podziwiałem takich i szczerze ich nienawidziłem!), kto miał trochę siły, aby spróbować sobie i im dogodzić. Zda­rzało się to czasem i w naszym baraku. Nikt nie wyobraża so­bie, jaka to męka, gdy jesteś osłabiony do tego stopnia, że nie możesz ruszyć ręką— a tu słyszysz skrzyp pryczy nad tobą.

Niektórym kobietom w łagrze bardzo zależało na uro­dzeniu dziecka, nie pracowały bowiem trzy miesiące przed rozwiązaniem i sześć po. Mówiono, że matce, która urodziła w łagrze, skracano wyrok o trzy lata. Najstraszniejszy był przy tym fakt, że półroczne niemowlęta, tutaj urodzone, zabierano do sierocińca i matka już nigdy nie zobaczyła swego dziecka. Coś mi się zdaje, że większość kobiet nie przeżywała z tego powodu tragedii, przynajmniej na początku. Marzenie o jak najszybszym wyrwaniu się z piekła łagru tłumiło najwznio­ślejsze uczucia, tłamsiło nawet instynkt. Oczywiście zdarzały się heroiczne przypadki, iż matki, które urodziły w łagrze, po­trafiły uratować swoje dzieci.

Którejś nocy w naszym baraku została z Polakiem jed­na Rosjanka. Kiedy skończyli rajcować, usnęli. Wtedy mój sąsiad z pryczy nade mną, Żydek z Tarnopola, zabrał ubrania kobiety i zaniósł do dołu kloacznego, na samo dno drągiem wepchnął do nieczystości. Rano kobieta szuka ubrania, pyta gdzie się podziało. Nikt nie śmieje się, nie odpowiada, kilku ze złości kopie ją w goły tyłek. Bezradna wciąga męski pod­koszulek do pępka i kładzie się na pryczy przy ścianie. W tym momencie nadchodzi sierżant-konwojent.

- Co ty tu robisz, Natasza? — pyta.

- Skradli ubranie — płaczliwie odpowiada kobieta.

- Ot i przepieprzyła ty swoje ubranie — śmieje się sier­żant i odchodzi obojętnie.

Pewnego dnia dwaj mężczyźni, pracujący w łagrze jako urzędnicy, przyszli do kobiecego baraku, aby sobie ulżyć. Przy­witała ich w progu dniewalna czyli dyżurna, potężna kobieta, że chyba nie było silniejszego chłopa w całym podobozie. (W tym miejscu trzeba powiedzieć o tym, że na dyżurnego w baraku męskim wyznaczano najsłabszego skazańca albo chorego, natomiast w baraku żeńskim kobietę najsilniejszą i najzdrowszą, bowiem wśród kobiet o wiele trudniej utrzy­mać porządek i dyscyplinę). I ta wielgachna baba, trzymając drąg w ręku, zagrodziła drogę amatorom rozkoszy.

- Jeden obrobi lewy rząd, drugi prawy — rozkazała.

Amatorzy miłości odpowiedzieli coś żartem. Dyżurna

nie była jednak skora do żartów.

- Będę pilnowała! Jeżeli któryś z was nie wyrobi, zdzielę go tym drągiem a one wszystkie mnie pomogą! — zagroziła.

Na gości żeńskiego baraku padł blady strach. W każ­dym z rzędów było dwadzieścia pięć kobiet!

Po półtora roku od mego przyjazdu do Archangielska przeniesiono kobiety do innych podobozów, daleko od nas. Pewnie zrobiono tak nie tylko z powodu szerzących się cho­rób wenerycznych, ale i ze względu na gwałty. Najczęściej zda­rzało się, że kobiety usiłowały gwałcić mężczyzn.

Taki przypadek miał miejsce niedaleko naszego łagru. Kobieca brygada budowała studnię artezyjską, brygadzistka tej brygady, Kazachka, napadła na księdza z Litwy. W celu uzy­skania lepszego efektu odpowiednio podwiązano mu jądra; kilka kobiet trzymało ofiarę, a brygadzistka pierwsza rozpo­częła miłosne igraszka. Podniecona reszta żeńskiej brygady czekała potulnie w kolejce. Na szczęście krzyk gwałconego sprowadził konwojentów, którzy położyli kres kobiecej swa­woli. Gdyby nikt nie przeszkodził, strach pomyśleć co stałoby

się z biednym księdzem Litwinem. Brygada liczyła czterdzie­ści kobiet!

W łagrze była zbieranina, jeśli nie z całego świata, to na pewno z połowy świata. Spotykałem tutaj najprzeróżniejsze typy ludzi, ludzi wspaniałych, godnych szacunku, najwyższe­go uznania, heroicznych, jak choćby Asłan z Azerbejdżanu,

0 którym opowiem — i były tu najgorsze zbiry, zwyrodnialcy nie mający żadnych, nawet elementarnych zasad. Nie trzeba nikogo przekonywać, że podobnie jak więzienie i łagier jest miejscem upodlenia człowieka, i łagier z normalnego, a na­wet z dobrego przedtem człowieka, potrafi uczynić kanalię. Oczywiście znalazł się tu także spory procent i tych, którzy

1 na wolności byli bandytami, to ci ostatni stanowili wspo­mnianą już przeze mnie elitę błatnych, worów.

W łagrze spotykałem także ludzie zagadkowych, których nie sposób było rozszyfrować; bywało, że pod zawszonymi łachmanami nędzarza kryło się serce anioła. Ci ostatni jednak w obozowej rzeczywistości, rządzonej najdzikszymi prawa­mi, nie mogli okazać wprost swojej dobroci ani wielkości du­cha. Dopiero w sytuacjach strasznych poznawaliśmy ich praw­dziwe oblicza. Większość z tych ludzi, gdzie tylko mogła i w czym mogła, usiłowała pomóc innym, szczególnie w chwi­lach najcięższych. Na ogół nie obnosili się oni ze swoją do­brocią, czynili dobro naturalnie, wręcz dyskretnie, jakby mi­mochodem.

Do takich wspaniałych ludzi, a jednocześnie najbardziej zagadkowych, należał nasz główny mechanik, inżynier Wa­cław Gołembiowski z Odessy. Po odbyciu wyroku przyjął on pracę w łagrze jako człowiek wolny, może właśnie dlatego,

aby tym owocniej pomagać innym, jeszcze do niedawna, współtowarzyszom niedoli. Inżynierowi Gołembiowskiemu podlegały warsztaty i kotłownie (Boże, jak ważna jest kotłow­nia w życiu łagru, szczególnie na Północy!). Inżyniera pozna­łem z racji tego, iż jakiś czas pracowałem w kotłowni. Głów­ny mechanik do Polaków odnosił się z sympatią. Z dumą mó­wił nam, że jest Polakiem, ba, że pochodzi ze szlacheckiego rodu. O tym, że z urodzenia jest Polakiem świadczyło jego nazwisko i imię oraz imię ojca Dominik. Nie wiedział, gdzie naprawdę urodził się, nie miał też pewności czy w dokumen­tach wpisano mu prawdziwą datę urodzenia. Był jedynie pe­wien swego nazwiska, imienia, i imienia ojca, miał bowiem te dane wyryte na szkaplerzyku z wizerunkiem Matki Boskiej Ostrobramskiej. (W jaki sposób udało mu się przez całe życie zachować ten szkaplerzyk, pozostanie na zawsze tajemnicą!) Wizerunek Ostrobramskiej mógł świadczyć, że inżynier Go- łembiowski pochodzi z Wileńszczyzny. Nasz inżynier nie pa­miętał ani ojca, ani matki, jego pamięć sięgała tylko do siero­cińca, w którym wychował się. Nie mówił w ogóle po polsku, znał jedynie kilka fragmentów modlitw. Kto go tych modlitw nauczył, także nie wiedział. Oczywiści modlitwy powtarzał ze strasznym akcentem, wtrącając słowa rosyjskie. Wśród kilku cytowanych przez niego fragmentów była jedna, której nie znałem.

Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?

Czego za dobrodziejstwa, którym nie masz miary?

Kościół Cię nie ogarnie, wszędy pełno Ciebie.

I w otchłaniach, i w morzu, na ziemi, na niebie.

Długo korciło mnie, aby dowiedzieć się co to za modli­twa. Dopiero po moim powrocie z łagru sprawa się wyjaśniła. Toż to „Pieśń XXV” Jana Kochanowskiego. A więc poezja

naszego pierwszego największego poety trafiła nawet do ła­gru! Kochanowski cytowany w łagrze przez Polaka, który nie zna języka polskiego.

To właśnie inżynierowi Gołembiowskiemu, rodakowi z Odessy, zawdzięczam swoje najpiękniejsze dni w łagrze.

Janie Pawłowiczu, mam nariad (zlecenie) — które­goś dnia zwraca się do mnie inżynier. — W niedalekim od nas obozie żeńskim potrzeba trzech hydraulików. Ten obóz pro­wadzi gospodarstwo rolne zaopatrujące w żywność pracow­ników sztabu, który kieruje łagrami w naszym regionie. A żyw­ności tej potrzeba dużo, bo pracownicy sztabu są z rodzinami; w obozie tym hoduje się między innymi krowy i kury.

Inżynier Gołembiowski na chwilę zamilkł, ja stoję bez słowa.

Tam trzeba doprowadzić wodę do nowej kuchni i łaź­ni — słyszę wyjaśnienie — Czy podołasz?

Dlaczego mam nie podołać? — odpowiadam ucie­szony myślą o lepszym jedzeniu.

To obóz żeński, same baby! — w tonie słów inżynie­ra brzmi wyraźne ostrzeżenie — Ja ciebie mogę wysłać, ale żeby ty potem nie miał do mnie pretensji, bo tam możesz prze­żyć piekło!

Przynajmniej sobie pojem — roześmiałem się.

Tak, pojeść to ty pojesz, ale czy wyżyjesz!

Mówiąc prawdę, w tamtym momencie niezupełnie wie­działem o co chodzi inżynierowi Gołembiowskiemu; wyobraź­nia nie podpowiadała mi żadnych strasznych sytuacji.

W naszym obozie pracowałem przy odprowadzaniu wody ze studni artezyjskiej — pochwaliłem się.

• — Ot, ty durak! — inżynier zaczął mi się przyglądać, jakby mnie najwyraźniej szacował, com wart — No to, niech

będzie, zostaniesz kierownikiem waszej trójki, jutro was za­wiezie tam konwój. Tylko, powtarzam, nie miej potem do mnie żalu, pamiętaj, sam tego chciałeś!

W myślach radośnie powtarzałem informację inżynie­ra: obóz, do którego pojadę hoduje krowy i kury! Byłem więc tak oszołomiony perspektywą dobrego jedzenia, że naprawdę nie przeszło mi nawet przez myśl, przed czym tak bardzo prze­strzegał mnie inżynier.

Do obozu kobiecego prowadzącego gospodarstwo rol­ne Gołembiowski oprócz mnie, wyznaczył jeszcze dwóch: filologa z Leningradu i biologa z Moskwy. W taki oto sposób została zmontowana trójka „hydraulików fachowców”, której zostałem kierownikiem.

Po przyjeździe do obozu żeńskiego konwojenci zapro­wadzili nas na wartownię.

Tutaj będziecie spać — poinformował komendant wartowni.

Dlaczego tu? -=- zdziwiłem się.

Ot, durak — nazwał mnie tak samo jak inżynier Go­łembiowski — Co by z was zostało, gdybyście spali w obozie

komendant roześmiał się—Tam dwa tysiące kobiet nieźle odżywionych!

Po upływie pół godziny siedzimy w gabinecie naczelni­ka obozu.

Czy wiecie, na co jesteście narażeni? — pyta naczel­nik i nie czeka na odpowiedź — Do pracy będziecie chodzić skoro świt i wraz ze zmrokiem wracać na wartownię, skąd, jeśli wam życie miłe, nie wolno zrobić ani kroku w stronę obozu.

Od następnego dnia zaczęliśmy pracować przy wierce­niu studni, aby potem doprowadzić wodę do kuchni i łaźni.

Należało też przygotować rury, czyli odpowiednio je wygiąć. Najpierw napełniało się rurę piaskiem, oparłszy ją na dwóch podpórkach, rozgrzewaliśmy. Następnie z jednego i drugiego końca uwieszało się po kilka kobiet, aby ją odpowiednio wy­giąć. Do pracy tej dostaliśmy brygadę Marusi, Kozaczki znad Donu, brygadzistka była niebrzydką, dobrze zbudowaną ko­bieta, około trzydziestki. Podczas pierwszego naszego spo­tkania obrzuciła mnie taksującym wzrokiem, niczym konia na targowisku. Rozmowa była krótka.

Wyglądasz nie na ułomka—powiedziała z uznaniem

Jeżeli mi nie dogodzisz, to ja tobie bab nie dam do roboty!

poinformowała głosem stanowczym.

Wprawdzie w ostatnim roku przeszedłem „poprawczak”, nie byłem jednak pewien czy stanę na wysokości zadania. Nie miałem jednak wyboru.

Pójdziemy na czerdak — natychmiast rozkazała Marusia brygadzistka.

Na strychu, wbrew moim obawom, nie wypadłem naj­gorzej. Potwierdziła to także moja partnerka.

A teraz co powiesz, będzie zrobione — powiedziała krótko.

I odtąd miałem jedzenia pod dostatkiem, mięsa, jaj, mle­ka, śmietany, masła też mi nie brakowało. Musiałem to jed­nak odpracować codziennie z Marusiąna czerdaku, z każdym dniem byłem jednak coraz sprawniejszy, zwłaszcza, że i Ma­rusia pracowała niczym stachanowka. Mając dobre jedzenie

i czułą kobietę chwilami zapominałem, że jestem w łagrze. W pewnych momentach nachodził mnie prawdziwy żal na wspomnienie moich biednych, straszliwie głodujących i nie­ludzko pracujących na strasznym mrozie kolegów, których zostawiłem w macierzystym łagrze.

Po trzech dniach od przyjazdu do obozu żeńskiego na­tknąłem się na więźniarkę kierującą kuchnią obozową. Jak się później dowiedziałem, była ona kierowniczką restauracji „Eu­ropejska” w Leningradzie, została skazana za malwersację.

Kiedy wreszcie wywiercicie studnię? — zapytała mnie srogo.

Nie czekała jednak na odpowiedź.

Jeżeli umiesz wywiercić studnię, to chyba także po­trafisz mi porządnie powiercić w tyłku!

I znowu nie miałem wyboru.

Na szczęście odbyłem tylko jedno tego rodzaju spotka­nie z kierowniczką kuchni. Widocznie Marusia coś wyczuła

i pilnowała mnie odtąd jak najsurowszy żandarm. I to mnie uratowało. Obsługiwać jedną i jązadowolić, nawet najbardziej spragnioną i wymagającą — nawet co dzień — to nie to, co dwie albo kilka — a chętnych była cała brygada. Gdyby nie pilnowała mnie Marusia, pewnie musiałbym sprawiać przy­jemność także wielu innym wyposzczonym kobietom. Moi dwaj pomocnicy — filolog z Leningradu i biolog z Moskwy

byli tak wyeksploatowani, że zamiast wrócić do macierzy­stego łagru, wylądowali w szpitalu. Okazało się, że ich nie tyle wykończył seks, co nieumiarkowanie w jedzeniu. Byli zbyt wygłodniali, w stanie wielkiego wycieńczenia, niedożywiony organizm nie mógł więc znieść bezkarnie nagłej dużej dawki wysokokalorycznego pożywienia (Partnerki im sowicie odpła­cały jedzeniem). Po niedawnym pobycie w „poprawczaku”, byłem w znacznie lepszym stanie niż oni, mój żołądek nie odzwyczaił się od pracy. Ponadto brygadzistka Marusia, która zaopiekowała się mną tak gorliwie, w sposób dyskretny ra- cjonowała mi pożywienie, co dzień także musiałem pić przy­rządzony przez nią wywar z ziół, który poprawiał trawienie.

Na pożegnanie naczelnik żeńskiego obozu powiedział do mnie.

Wot, mołodiec! Gieroj nad gieroje! (Rzucił przy tym pod moim adresem epitet, którego nie mogę przytoczyć ze względu na przyzwoitość. Oczywiście nie miał on na myśli faktu, że w ciągu dwóch tygodni wywierciliśmy studnię i do­prowadzili wodę do kuchni i łaźni!)

Ty nastojaszczy chan haremu! — roześmiał się — Twoi druhowie zostali odwiezieni w ciężkim stanie. I jeden

i drugi to już fitil.

Toż to kpiny w żywe oczy! Jakiż tam ze mnie chan ha­remu, pomyślałem. Naczelnik nie mógł wiedzieć, że wszyst­ko zawdzięczam egoistycznej miłości despotycznej Marusi brygadzistki! Czy powinienem był mu cokolwiek wyjaśniać?

Ktoś może mieć mi za złe, że nazbyt rozgadałem się

o duperelkach. Wśród codziennej makabry i potworności, ta­kie zdarzenia, jak te, które przytoczyłem, wnosiły odrobinę czegoś człowieczego do naszego ponurego życia skazańców. Takie chwile były wyjątkowe i na długo pozostaną one w na­szej pamięci, takie sytuacje wspomina się najchętniej. Ponad­to, pobyt w tamtym obozie żeńskim upewnił mnie o czymś niezwykle ważnym, mianowicie o tym, że nie przestałem być normalnym mężczyzną. Ta świadomość jakże była ważna dla skazańca zapomnianego przez Boga i ludzi. To tyle na moje usprawiedliwienie, choć naprawdę nie wiem, czy powinienem się w tym miejscu usprawiedliwiać.

Starowieca opowieść o Samojedach

Starowierec często lubił powtarzać opowieści zasłyszane od swego dziada, który w twierdzy archangielskiej spędził dzie­sięć lat.

Najdziwniejszymi ludźmi, jakich poznał mój dziad na katordze, to Samojedzi — rozpoczął nową opowieść — Religia u nich pogańska, a oni sami przenoszą się w tundze z miejsca na miejsce za reniferami, które potrafią, jak wynaj­duje miner miny, wynaleźć mech głęboko pod śniegiem. U nich renifer niezależny od Samojeda, Samojed jest niewolnikiem renifera. Całe ubranie Samojeda ze skór reniferowych, tyle, że ze zwierząt w różnym wieku. Na koszule biorą skórki mło­dych reniferątek, a zszywają żyłami starych. Na koszulę Sa­mojed nakłada szubę ze skór dorosłych reniferów, bez żad­nych otworów prócz wycięcia u góry. Rękawy szuby długie, z otworami koło dłoni do wyjęcia rąk, ale na końcu zszyte, bo chytry Samojed chce od razu mieć i rękawice. Pończochy no­szą poza kolana, ze skór młodych reniferów —jak wszystkie części ubrania — i pończochy wkładają sierścią do ciała.

Taki czort to nigdy nie zmarznie! — zazdrośnie wy­krzyknął któryś ze słuchających skazańców.

Oni wszystko z renifera wykorzystują do wszystkie­go — ciągnął dalej opowieść Starowierec — Na reniferowe pończochy nakładają buty zdjęte z goleni tych zwierząt, po­deszwy takich butów z racic. Na głowie Samojed nosi czapkę uszytą ze skórek młodziutkich reniferów, w środku też pod­szytą skórkami.

Toż taki syn może się ugotować! — zaśmiał się ktoś

inny.

Ty durak, on to wszystko nakłada na silne mrozy, a gorąca nienawidzi jak ty, nie przymierzając, hadowego mro­zu. Samojed ani w mieście, ani na wsi nie wejdzie do ogrza­nego mieszkania, bo zaraz pada zemdlony.

A jak się on przytuli do rozgrzanej chucią Samojed- ki? — pyta ktoś z udaną powagą.

Starowierec nie musi odpowiadać, odpowiedzią jest ucieszny, niczym u dzieci, śmiech słuchających skazańców, którzy teraz wcale nie przypominająkatorżników przeklętych przez władzę, ludzi i świat, zapomnianych przez Boga.

Baba i chłop mają u nich jednakową odzież — opo­wiada dalej Starowierec.

To i nie tak łatwo pod tyloma skórami wymacać u ba­by cipuchnę — odezwał się jakiś piskliwy głos.

O dziwo, teraz nikt się nie zaśmiał.

Dla rozpoznaki kobiety po obu bokach szuby noszą kolorowe kokardki z sukna — wyjaśnia opowiadający.

Toż i jakiś pedał dla zmyłki może sobie przywiesić takie kokardki! — ktoś basem wtrąca uwagę — A kiedy wyj­dzie prawda na wierzch, to i pieszczoty, swołocz, użyje nie byle jakiej!

Teraz huknął niepohamowany śmiech, najgłośniej śmiało się kilku błatnych, którzy siedzieli ze swoimi urkami, co słu­żyli im za panienki.

Lejców Samojed nie używa — zmienia temat Staro­wierec — Kieruje reniferami cienką tyczką, a szybko biegną­cych w saniach zwierzaków cztery a nawet i po sześć. A ja­kież to posłuszne zwierzęta, tego nie pojmiesz w żaden spo­sób.

Starowierec, jak to często robił w czasie opowieści lub publicznych kłótni z PawkąKorczaginem, i teraz wyjął ze swo­

jej kapciorki grubszy korzeń tytoniu i zaczął go z namaszcze­niem przeżuwać.

Kiedy Samojed przyjeżdża do miasta, zostawia reni­fery w jakimś miejscu na śniegu i kładzie przed nimi tyczkę, którą ich dźgał w czasie jazdy. Sam idzie na cały dzień do miasta, dajmy na to, chlać — bo gorzałkę oni lubią jak dzieci smakołyki — a żaden jego zwierzak tej tyczki nie przekroczy nawet o centymetr... Aha, nie powiedział ja, że renifer przez pół doby przebiegnie w saniach 250-300 wiorstw, a jak Smo- jed kogo wiezie, przywiązuje wiezionego na małych sankach, żeby ten nie wypadł gdzie po drodze. Samojedzi mieli za cara po sto, po kilkaset a nawet po kilka tysięcy reniferów... Ale to było dawno... — mówi dyskretnie i wzdycha znacząco Staro- wierec, bardzo uważa, żeby nie powiedzieć wprost czegoś „po­litycznego” — Samojedzi, jak ja już zaznaczył, straszliwie lu­bią wódkę, piją litrami, a jak nie mają wódki żują zajebiście mocny tytoń... No, nie tak, jak ja, delikatniutko, jakbym baby język pieścił — roześmiał się Starowierec, powoli wyjmując korzeń tytoniu z przeżartych szkorbutem zębów — A potem jak się Samojedzi już nażują jak, nie przymierzając kabany żołędzi, aż do utraty przytomności, ze straszną i wstrętną pia­ną na ustach, padają na śnieg przeżywając rozkosze najwięk­sze.

Wśród słuchaczy napięcie i zainteresowanie opowieścią wyraźnie maleje, wnet pojmuje to inteligentny Starowierec, wie, że musi uważać, nie dopuścić do tego, aby zaczęli z nie­zadowolenia syczeć.

No co, braciszkowie, ja by na tym dzisiaj poprzestał

o Samojedach — opowiadający powoli cedzi słowa — Może jeszcze byle powiem, że i z renifera mają pożywienie. Samo­jedzi naród to kultumy, żeby wam się nie zdawało, że to

jaka dzicz, oni też urządzają uczty i bale. Po podcięciu renife­rowi gardła spuszczają krew do drewnianej misy, zwierzę ukła­dają do góry brzuchem, a wtedy każden z gości przystępuje ze swoim nożykiem, odkrawa kawałek mięsa i macza go we krwi obok w misie. Zajadają się na surowo mięsem okraszo­nym krwią, jakby to było jedzenie w najlepszej restauracji. Samojedzi i rybę złapaną jedzą na surowo, a bardzo zepsutą gotują w kociołkach i też połykają z wielkim smakiem.

Na tym zakończył tamtego dnia swoją opowieść Staro- wierec. Dopytywałem się i ja o Samojedów ludzi wolnych, pra­cujących w łagrze, którzy wychodzili do Archangielska. Nikt z nich nigdy nie spotkał w mieście Samojeda, choć każdy

0 nich słyszał. Może gdzieś daleko na północy ukryli się przed sprawiedliwą i potężną władzą radziecką, rozkoszną dyktatu­rą proletariatu. A i po ludzku porozmawiać z tą władzą nie mogliby, bo jak opowiadał Starowierec, jego dziad mówił, że oni tylko pojedyncze słowa rosyjskie znali, a mowy ich nikt prócz nich samych nie rozumiał. (I dzięki temu byli szczę­śliwsi od innych prostych ludzi — nagle pomyślałem — mo­gli w swoim języku mówić co chcieli, nikt obcy nie mógł na nich donieść do władzy).

Kiedy indziej Starowierec powtarzał opowieści swego dziada o archangielskim ludzie, dla którego tutejszy klimat był bardzo zdrowy, choć dla obcych straszny z powodu suchot

1 szkorbutu. Mówił Starowierec, że jego dziad, będąc na ka­tordze w twierdzy archangielskiej, spotykał często mężczyzn stuletnich, a kobiety jeszcze starsze, wszyscy byli zdrowi i czer­stwi. Pięćdziesięcioletnia tutejsza kobieta nie wyglądała sta­rzej niż na trzydziestoletnią. Pytałem i ja o to miejscowych pracujących w biurach łagrowych, nikt nie potwierdził fak­tów o długowieczności i tężyźnie tutejszych. Owszem lud

zdrowy, jednak sporo spotykało się chorowitych, a o aż takiej długowieczności ludzi Północy wszyscy powątpiewali. Staro- wierec opowiadając o tym napomykał ogólnikowo, że było to jeszcze za cara, czyli bardzo dawno, a słuchający wiedzieli co przez to chciał naprawdę powiedzieć.

A zwyczaje wśród tutejszego ludu prostego wszyst­kim podobały się bardzo — tu Starowierec chrząknął — Do każdego ich domu mógł wejść nawet nieznajomy, poprosić

0 herbatę, a zapłaciwszy za nią, wysłać męża po wódkę, w tym czasie pofiglować z żoną gospodarcza do woli. Mąż o tym wiedział i wcale nie miał pretensji, gościowi wszystko wolno, a i żony odmówić nie wypadało.

Mnie by wystarczyła wódka i dobra herbata — po­wiedział bezzębny Kirgiz bajgusz.

O tym, co każdy ze słuchających na ten temat sądził, nikt nie mógł wiedzieć. Skazańcy z innych baraków rozcho­dzili się po cichu, pozostali szykowali się do spania. A o tym, co przyniesie im jutrzejszy dzień nie warto było myśleć.

Dwutygodniowe, do pewnego stopnia nieskrępowanie w obozie żeńskim, natychmiast zemściło się i na mnie, tyle, że w sposób inny niż na moich kolegach, z którymi tam by­łem. Otóż, w pierwszych dniach po powrocie do macierzyste­go łagru, najwyraźniej zachowywałem się nazbyt swobodnie.

1 na skutki nie musiałem długo czekać. Któregoś dnia nie po­zdrowiłem jak należy (tak uznał ten, który oczekiwał pozdro­wienia) jednego z oficerów NKWD, który spacerował po te­renie obozu. Ten za karę wlepił mi tydzień BUR-u (Barak Za­ostrzonego Reżymu). I tu doświadczyłem czegoś zupełnie nowego.

Zgodnie ze zwyczajem władz obozowych, przebywają­

cych w BUR-ze wykorzystywano do pracy w morgu (morg

kostnica, trupiarnia). Podobnie postąpiono i ze mną. Pa­miętam, w tym czasie w podobozie panowała epidemia tyfu­su i w jednym dniu umierało około dwadzieścia osób. Naj­pierw znoszono nieboszczyków do morgu a następnie wywo­żono za teren łagru, aby pogrzebać. Najczęściej ciała były cał­kowicie nagie, ubranie w łagrze stanowiło zbyt dużą wartość, aby nie znaleźli się na nie amatorzy. Większość z umarłych, którzy kilka dni leżeli w trupiarni, miała poodgryzane nosy

i uszy, wyglądała strasznie. To szczury kanibale, które wyho­dował człowiek, uznały za najsmaczniejsze te części ludzkie­go ciała, które zawierają chrząstki. (Tylko skazaniec o prze­zwisku Helios, z historycznej Kolchidy, profesor historii sta­rożytnej Instytutu Pedagogiki w Suchumi, był innego zdania, uważał, że to wcale nie dzieło szczurów).

Pierwsza czynność w morgu polegała na przywiązaniu do nogi zmarłego birki. Był to kawałek dykty z wpisanymi na niej danymi osobowymi: nazwisko i imię, imię ojca (otiecze- stwo), data śmierci, paragraf, z jakiego zmarły został skazany

i wysokość wyroku. Potem ładowaliśmy trupy, w zależności od pory roku, na sanie lub wóz — i Helios wywoził niebosz­czyków za obóz. (Tym samym wozem, oczywiście zimą sa­niami, profesor wywoził zawartości dołów kloacznych i wszel­kie nieczystości).

Profesorowi Heliosowi powodziło się dobrze, krócej pra­cował, miał większy przydział żywności, codziennie mógł ko­rzystać z łaźni. Był on jednym z najszczęśliwszych ludzi w ła­grze (może nawet szczęśliwszym od cara Iwana Groźnego), profesor nawet w najmniejszym stopniu nie żył rzeczywisto­ścią, a sytuacjami fikcyjnymi, wciąż uczestniczył w zdarze­niach opisanych w mitach starożytnych, utożsamiając się z He­

liosem (stąd przezwisko) — nazwiska jego, podobnie jak i cara Iwana Groźnego, prawie nikt nie znał, rzecz jasna, prócz urzęd­ników łagrowych.

Pracując w morgu i ja byłem w ekipie wywożącej za obóz ciała zmarłych. Na wyznaczonym terenie z trudem ko­paliśmy doły, niezależnie od pory roku — ziemia archangiel- ska rozmarza tylko na kilka centymetrów. Wiedzieliśmy, że dół kopany zimą musi być tak samo głęboki, w przeciwnym przypadku wiosna wydobędzie ciała na wierzch, a wtedy wszelkie stworzenia, szczególnie szczury, będą urządzać tu uczty.

Gdy wśród zmarłych byli Polacy lub Litwini, a najczę­ściej byli, klękaliśmy i odmawiali modlitwę. W takiej chwili uzbrojeni strażnicy z reguły udawali, że tego nie widzą. Zresztą, modlitwa zawsze trwała krótko.

Miejsce pogrzebania skazańców zostawało dokładnie wyrównywane, bez jakichkolwiek oznakowań. Jedynym zna­kiem tożsamości zmarłych były wspomniane birki przywią­zane do nóg. Trwałość ich, zwłaszcza, iż najczęściej napisy robiono chemicznym ołówkiem, była żadna. A jednak każdy zmarły skazaniec zawsze miał taki dokument na nodze. Po co więc to robiono, jeżeli na powierzchni zbiorowej mogiły nie zostawiano żadnych śladów? Był w tym jednak pewien sens, z którego może nie zdawali sobie sprawy sami oprawcy. Dzięki tym birkom po upływie dziesiątków lat z takich zbiorowych mogił — dołów mogą do nas przemówić strzępy słów na owej birce, jedynym dokumencie po człowieku. Oczywiście, jeśli takie mogiły-doły kiedykolwiek zostaną odkryte.

Opowiadanie trzecie Śmierć Heliosa

Heliosa przywieziono do łagru z mitycznej krainy Aja, z mia­sta gdzie hodowano od dziesięcioleci małpy, aby je potem kroić sprawdzając, czy nie są mądrzejsze od człowieka i co w nich po ludzku najbardziej okrutne. O tym jednak nasz bohater ni­gdy nie mówił.

Codziennie, już o świecie, Helios, najsłoneczniejszy z bogów, pędził swoim rydwanem zaprzężonym w cztery pięk­ne rumaki; z jego głowy wyrastały złociste promienie w po­staci łodyżek owsa, co kwitł za zoną wokół dołów ze złotym runem. Czasami pokrzykiwał Helios na leniwe konie, a nawet klął ich na czym świat stoi. Te dwie wychudłe szkapiny z ro­dziny mongołków były dla Heliosa czwórką rączych ruma­ków, choć często plątały one ze starości i zmęczenia swoje szybkobieżne nogi. Zatrzymywał wtedy Helios rydwan.

Przyjacielu Heraklesie Pętający Konie — słoneczny woźnica począł przemawiać z uduchowioną miną—Azali nie widzisz swojej pomyłki, jam nie minyjczyk, nigdy też nie by­łem nieprzychylny Tebom.

A kiedy zaraz opadły pęta z chyżych pęcin rumaków, szczęśliwy Helios mówił:

Dziękuję Ci, niezwyciężony Heraklesie, żeś w swo­jej dobrotliwej łaskawości, rozpętał moje rumaki.

Helios wsiadał do rydwanu i dalej pędził z zawrotną szybkością do słońca, wpatrując się w niebo pod sobą, po któ­rym wędrował.

- — Skąd przybywasz, dostojny Heliosie? — pytał bez­nogi dyżurny Kirgiz, co wyszedł przed swój barak.

Wyruszyłem ze swego pałacu, który w pobliżu mojej najdroższej Kolchidy.

A którędy będziesz wracać, złocisty Heliosie?

Rzeką Okeanos, a potem konie wyprzęgnę, aby się napasły, odpocznę ociupinkę i znowu skoro świt wsiądę do rydwanu.

A co dzisiaj wieziesz, dostojny i promienisty Helio­sie, synu krowiookiej Thei i tytana Hyperiona? — pyta dyżur­ny z następnego baraku, profesor Uniwersytetu Jana Kazimie­rza we Lwowie, który znał dobrze szlachetnych rodziców Heliosa.

Złote runo, com odebrał grabieżcom Argonautom trzebiącym kolchidzką trzodę! — odpowiada radośnie bóg słońca — Jutro przywiozę złoto zrabowane przez zachłannych żołdaków Miletu!

Helios cmoka na konie i msza z kopyta rydwanem za­przężonym w cztery ogniste rumaki, choć jego mamą farę dra­biniastą ciągną dwa wychudłe mongołki o grzbietach jak brzy­twa naczelnika łagru.

Sądni, gdy Helios nie wiezie ani złotego runa Argonau­tów Jazona, ani złota zrabowanego w jego rodzinnej Kolchi­dzie przez zuchwałych żołdaków z Miletu. Jest wtedy bardzo smutny, przejeżdża powoli, żałobnie, wiezie bowiem wojow­ników poległych pod Troją, a wśród nich swego ulubieńca Achillesa, którego matka kąpała się w wodach Styksu, wiezie też jego serdecznego przyjaciela Patroklesa. Ciała zmarłych są lekkie jak piórka, z jakąż łatwością niewolnicy tytanów Uranosa ładowali je na Heliosowy złocisty rydwan.

Nawet najwięksi z bohaterów mądrej Hellady nie ważą już więcej jak trzy pudy. Uleciała z nich dusza, a czło­wiek bez duszy nic niewart, nawet wiatr go pomiata jak słom­

ką najlichszą — mawiał Helios.

Złościł się czasem szlachetny Helios na swego potężne­go i bohaterskiego przyjaciela Heraklesa, co synem najwięk­szego z bogów i śmiertelnej kobiety. Herakles bowiem okrut­nie postąpił z bohaterami spod Troi.

To Herakles Obcinający Nosy, to Herakles Obcinają­cy Uszy! — wykrzykiwał zdenerwowany bóg słońca przyglą­dają się umarłym w morgu.

Helios w pewnym momencie z radością dostrzegł, że He­rakles pozostawił poległym bohaterom ich ręce.

Chwała ci, Heraklesie! — mówił dziękczynnie pan słońca i wszelkiej światłości — Nasi bracia ręce mają całe

i zdrowe, nie postąpiłeś z nimi, Niezwyciężony, jak z niecny­mi minyjskimi heroldami, którzy z rozkazu króla Erginosa mieli to ucznić z Tebańczykami.

W jednej chwili Helios stawał się wesoły, promieniał słońcem, którego był bogiem. Kiedy jednak ruszył dalej, je­chał znów powoli i żałobnie, wiózł kolejnych bohaterów Hel­lady poległych w innych bitwach. A kiedy bóg słońca dojeżdżał nad rzekę Styks, nie musiał wkładać umarłym obola w usta, jako zapłatę dla Charona, przewoźnika do Hadesu. Przed prze­kroczeniem Styksu i kolczastych drutów, sprawdzano ciała bo­haterów czy jest w nich jeszcze dusza. Nikt z żywych nie mógł dostać się do krainy umarłych — gdyby tak się stało, dopiero byłyby tego skutki nieobliczalna, kto wie, czy nie nastąpiłby najstraszliwszy z końców świata. Wisiał więc na wartowni łagru, tuż nad Styksem, długi młotek z cienkim szpikulcem,

i właśnie tą ostrą częścią przebijano czoło każdemu z umar­łych bohaterów. Nikt żywy nie przekraczał więc rzeki Styks. Po takim sprawdzianie, nawet, gdyby ktoś z nich żył, teraz dopiero zostałby uśmiercony. Świętokradztwem i najwyższą

obrazą bogów byłoby, gdyby człowiek żywy, więc jeszcze grzeszny, znalazł się w królestwie Hadesu. Aby jednak mogli oni dostać się do wiecznych podziemi należało najpierw od­dać ich ziemi.

Podczas grzebania zmarłych Helios siedział w swoim rydwanie posągowy, smętny, drzemiący, wydawałoby się obo­jętny na wszystko, nawet na los tego i tamtego świata.

O, bądź pochwalona, szlachetna Antygono! — cza­sem wykrzykiwał modlitewnie —- To dzięki Tobie kości na­szych braci nie rozwloką dzikie zwierzęta i psy!

Któregoś dnia Helios, będąc już w połowie drogi na nie­bie, zawrócił ze swoim złotym runem i popędził w przeciw­nym kierunku. Tym razem nagła zmiana jego codziennej wę­drówki nie była sprawą Zeusa, ani jego pomocnicy Erydy, bóg słońca zrobił to samowolnie. Okazało się, że słoneczny woź­nica dobrnął do pałacu pozostałych na ziemi tytanów, którzy ocaleli z Zeusowego pogromu, gdy najwyższy z bogów strą­cał ich do Tartaru.

Otom przywiózł wam złote runo! — krzyknął Helios odkręcając zawory beczek z zawartością dołów kloacznych.

Mimo, że Helios był również synem tytana, pozostali na ziemi tytani nie mieli dla niego litości. Rozległ się ich ogłu­szający ryk, a serie z pepesz podziurawiły niemiłosiernie cia­ło boskiego Heliosa. Rozpędzony rydwan wywrócił się do góry kołami, na których zawisły dwa wychudzone koniki mongoł- ki. Nad bramą pałacu, przed który zajechał Helios, zakwitały coraz czerwieńsze, coraz krwawsze zorze archangielskie, ukła­dające się w przemyślne draperie, w ogromne cztery litery: N KWD.

Odtąd zarówno bezzębny bajgusz Kirgiz, jak i inni sta­rzy i schorowani dyżurni w barakach, w tym uczeni profeso­

rowie, daremnie wychodzili każdego dnia o świcie na spotka­nie z bogiem słońca pędzącym swoim złocistym rydwanem. Niestety, Helios nie pojawił się już nigdy, choć wszyscy ocze­kiwali go z wielką niecierpliwością.

Od śmierci boga słońca przez trzy czwarte roku panuje na ziemi archangielskiej ciemność, wykwitają jedynie krwa­we zorze, które niczym tęcza wodę, piją krew umarłych boha­terów. Helios już nigdy nie odwiezie ich nad rzekę Styks.

Siedzę z Mongołem w jego baraku i gram w szachy. Fi­gury szachowe sąpiękne, choć zrobiono je z chleba. Król i kró­lowa mają na głowach korony z kości, misternie wyrzeźbio­ne. W pewnej chwili wpada z furią skazaniec z siekierą w rę­ku. Poznaję go, to jeden z błatnych, najzagorzalszych hazar- dzistów karcianych—trwa to sekundy i krew zalewa mi twarz; przez chwilę nic nie widzę, wszystko przesłaniają krwawe pasma przed oczyma.

■— Sukinsyn, swołocz, gad! — krzyczy wściekle błatny.

Przecieram oczy i widzę głowę Mongoła opadłą na sza­chownicę w kałużę krwi, szachy też zalane krwią jakby to one stoczyły najprawdziwszą, śmiertelną walkę: błatny chwyta za włosy Mongoła i spokojnie ucina mu głowę, ciało osuwa się na podłogę. Morderca bierze pod pachę głowę i wynosi. Przez okno widzę jak błatny kieruje się w stronę wartowni. Szybko wychodzę z baraku, za chwilę będzie tutaj tak niesamowity tłok, że mogliby człowieka stratować doszczętnie.

Nie, morderca nie dostanie kary śmierci, bo takiej dla kryminalistów nie przewidziano. Po prostu zostanie dodatko­wo skazany na ileś lat łagru. Powiedzmy, miał najwyższy wy­rok dwadzieścia pięć, odsiedział już dziesięć, a więc dostając następne dziesięć, będzie miał od nowa do odsiedzenia dwa­dzieścia pięć. Niektórzy, z takimi dodatkowymi wyrokami, podobnie jak ten błatny, wiedzą, że nigdy stąd nie wyjdą. I ta­kim już wszystko jedno.

W obozie opowiadano, że zabity Mongoł zdradził swe­go czasu skazańca planującego ucieczkę. Błatny przegrał w karty z przyjacielem tego, który zamierzał wtedy uciec. Stawką jego przegranej było zabicie Mongoła-zdrajcy, za wy­graną dostałby trzy kilogramy chleba, dwa kilogramy cukru i kilogram ziemniaków. Błatny przegrał, więc musiał zabić.

Przez cztery lata mego pobytu w łagrze nikomu nie udało się uciec. Niewielu zresztąpróbowało, chyba, że była to świa­domie wybrana forma samobójstwa, więc ucieczka taka na­stępowała bez przygotowania, na oczach strażników.

Jedną z ostatnich zaplanowanych ucieczek zapamięta­łem dobrze, postanowił bowiem uciec mieszkaniec baraku obok. Już kilkaset metrów za bramą dopadło uciekiniera kil­kunastu enkawudystów i kilka psów. Został straszliwie roz­szarpany, pozostała po nim plama krwi i walające się, poskle­jane krwią skrawki ubrania. Miejsce to widziałem na własne oczy.

Na swoje nieszczęście, zamierzający uciec wtajemni­czył w to kilku współmieszkańców baraku. Aby uśpić jego czujność poczęstowali go ziemniakami (któż by w łagrze od­mówił takiego rarytasu!), a w tym czasie poszli zameldować. Za donos dostali majątek: pięć kilogramów mąki żytniej i ki­logram cukru, a za to w łagrze mogli kupić kilka pierwszo­rzędnych garniturów.

Hazardowa gra w karty była w łagrze rozpowszechnio­na, namiętnie uprawiali ją przede wszystkim błatni. Czasami stawką było życie ludzkie, szczególnie dochodziło do tego wtedy, gdy któryś z hazardzistów zgrał się do suchej nitki. A tak się stało z Asłanem z Azerbejdżanu.

Asłan od pewnego czasu pełnił w podobozie funkcję sa­nitariusza. Praca jego polegała przede wszystkim na transpor­cie zmarłych do morgu. Po łagrze krążyły pogłoski, że podob­nie jak niektórzy inni sanitariusze, obdzierał on trupy z ubrań. (Oczywiście, jeśli przedtem nie wyręczyli go w tym współ­mieszkańcy nieboszczyka w baraku). Asłan robił to przede wszystkim po to, aby zrabowane ubrania wymienić na lepsze

jedzenie dla swojej chorującej ukochanej. Gdyby go ktoś zła­pał na gorącym uczynku, sprawa mogłaby się zakończyć wy­rokiem śmierci wydanym przez społeczność łagrową.

Wiera leżała w ambulatorium, była w stanie skrajnego wycieńczenia. Asłan podjął szaleńczą próbę ratowania jej. Nie zważając na nic siadł do stolika karcianego z najbogatszymi i najokrutniejszymi błatnymi. Zagrał wysoko: o pięć kilogra­mów cukru. (Podobno część wygranej planował przeznaczyć dla Wiery, a część dla pracowników ambulatorium, za troskli­wą opiekę nad ukochaną). Kiedy przegrał wszystko, co miał na sobie, zagrał o własne życie. I to także przegrał. Błatni zwią­zali go i w nocy wyrzucili nagiego na śnieg w czasie mrozu dochodzącego do minus czterdzieści stopni. Rzecz jasna, Asłan zamarzł na śmierć.

Wiera wyzdrowiała i urodziła w łagrze dziecko, które­go ojcem był Asłan. Dziecko zabrano do sierocińca. Niedługo potem Wiera została zwolniona z łagru; jej zwolnienie przy­śpieszono, bowiem, jak już mówiłem, więźniarce, która uro­dziła w łagrze wyrok znacznie skracano. Nikt nie wiedział, czy Wiera rozpaczała po śmierci Asłana; była skryta i nigdy

0 tym nie mówiła.

Historia Asłana, jak wiele innych, także potwierdza, że wszystko na tym świecie powtarza się i nie ma zdarzeń całko­wicie nowych, wszystko jest podobne do wszystkiego, co było,

1 w jakimś stopniu podobne jest do tego, co będzie. Dotyczy to również zdarzeń opisanych zarówno w Biblii, jak i opowie­dzianych w mitach starożytnych — ale o tym już mówiłem, więc nie będę się powtarzał.

Pod koniec mego pobytu w łagrze pozwolono na otrzy­mywanie dowolnej ilości paczek do ośmiu kilogramów.

(O tym, jaki ich procent docierał do odbiorców i co w nich często znajdowano, już mówiłem). Paczki jednakże mogli wysyłać jedynie nadawcy mieszkający na terytorium ZSRR, moja rodzina znalazła się w nowych granicach Polski, więc nie otrzymywałem już ani korespondencji, ani paczek. Do naszego łagru, liczącego około dwóch tysięcy więźniów, przy­chodziło tygodniowo mniej więcej dwieście paczek, z czego przeciętnie dwadzieścia dostawali Polacy. Jednakże w łagrze wszechwładnie rządzili błatni czyli kryminaliści, i każdy otrzy­muj ący paczkę musiał połowę jej zawartości im oddawać. Postanowiliśmy raz na zawsze zmienić te obyczaje. Należało więc przygotować staranny plan rozprawy z bandziorami.

Postaraliśmy się (oczywiście drogą przekupstwa), aby wydającym w tym dniu paczki (zawsze odbywało się to pod nadzorem oficera NKWD), był nasz człowiek we wszystko wtajemniczony. Następnie z rozwalonego furgonu wyjęliśmy dębowe szprychy od kół i inne jego części. To było nasze pod­stawowe uzbrojenie. Podzieliłem swoich ludzi na trójki usta­lając dokładny plan, kiedy, w jakiej sytuacji i w jakiej kolej­ności mają wkraczać do akcji. Ile powstało takich uzbrojo­nych trójek, pięć czy sześć, już dobrze nie pamiętam.

I oto zaczęło się wydawanie paczek. W myśl uzgodnie­nia rozdający najpierw wywoływał więźniów innych narodo­wości, na końcu Polaków. W czasie wydawania paczek nasze trójki przechadzały się w roli gapiów w buszłatach, pod któ­rymi mieli szprychy i inne części z furgonu. Gdy Polacy wra­cali z paczkami, nie zauważali koca rozłożonego przez błat- nych celem przymusowego składania na nim połowę zawar­tości paczek.

- — Głaza wyporiu! (Wypruję oczy!) — sześciorki pod­biegają do Polaków, obojętnie mijających rozłożony koc.

W tejże chwili pierwsza trójka daje łupnia sześciorkom, którzy rozbiegają się tchórzliwie, a więc zaskoczenie w tej fazie osiągnięte. Sześciorki jednak alarmująbłatnych w bara­kach, którzy pojawiają się natychmiast. Błatni przybiegli z go­łymi rękami, a więc plan zaskoczenia w drugiej fazie także osiągnięty. Teraz do akcji wkraczają dwie nasze kolejne trój­ki. Wymierzają ciosy przede wszystkim po karku, aby nie zo­stawiać widocznych śladów. Przybywa jeszcze kilku błatnych, więc do dzieła zabiera się następnych trzech od nas.

W rezultacie na placu boju zostaje kilku bandziorów, którzy nie mogą podnieść się o własnych siłach. Wśród Pola­ków dwóch rannych, ja mam złamaną rękę. To błatny wymie­rzył w moją głowę szprychą odebraną jednemu z naszych, na szczęście zdążyłem zasłonić się ręką. Wraz z zakończeniem wydawania paczek wkraczają strażnicy obozowi. Nie znajdu­ją u nas niczego, bowiem szprychy od kół i inne części z fur­gonu zdążyliśmy ukryć w z góry przygotowanych miejscach. Po chwili jesteśmy już w barakach. Nasza warta czuwa, w tym dniu dyżurny także od nas. Ktoś jednak musiał donieść. Po upływie pół godziny strażnicy przyszli po mnie z baraku i wraz z kilkoma innymi zawlekli do BUR-u (Barak Zaostrzonego Reżimu). Niechybnie czeka nas karcer, może nawet od same­go naczelnika, najdłuższy, bo trwający aż czternaście dni. Sta­ramy się zachowywać jak najspokojniej.

Konwojenci szczególnie brutalnie obchodzili się ze mną, popychali i walili kolbami obrzucając najgorszymi przekleń­stwami (dosadniejszych i obrzydliwszych przekleństw jak ro­syjskie nie ma chyba na świecie). Stosunek strażników do mnie oznacza, że uznano mnie za prowodyra. Postanawiam być sil­nym, ani na chwilę nie pokazać strachu. Jak wiadomo, w ła­grze często nie ten ostatecznie zwycięża, kto ma siłę fizyczną,

a ten, kto silniejszy psychicznie.

Po kilku godzinach przychodzą po mnie konwojenci.

O dziwo, nie wrzucają do karceru, a prowadzą do naczelnika. Po wejściu do biura ucieszyłem się, naczelnik był bez asysty oficera NKWD.

Twoja żopa katorgoj waniajet! (Twoja dupa katorgą cuchnie!) — krzyczy do mnie.

No, to już ze mną koniec, stoję potulnie ze spuszczona głową, milczę. Naczelnik wpatruje się we mnie uważnie, jak­by zastanawiał się nad czymś bardzo ważnym.

Coście narozrabiali, swołocze?

Myśli moje są błyskawiczne. Tak, postanawiam nie wypierać się. Wiem, to cholernie niebezpieczne, muszę jed­nak zaryzykować, zwłaszcza, że to Hiszpan (jak już mówiłem poprzednio, emigrant z wojny domowej) a nie oficer NKWD. Ponadto w obozie opowiadano, że odnosi się on do Polaków łagodniej niż do innych narodowości (o ile w ogóle naczelnik łagru może być w stosunku do skazańców łagodny).

Grażdanin naczalnik, zrobiliśmy z nimi porządek — odpowiadam najspokojniej w świecie — Oni i wam sprawiali kłopot, to bandyckie wory.

Nie twój interes robić tutaj porządki! — wściekł się naczelnik—Jeden zmarł na miejscu, dwóch w drodze do szpi­tala — dalej informował, jakby wygłaszał komunikat — Ubju kak sobaku! — mówiąc to przysunął do siebie leżący na stole pistolet.

Nikt z nas nie przypuszczał, że któregoś z bandziorów ukatrupiliśmy. No, teraz to już naprawdę ze mną koniec! — myślę z przestrachem.

'Tak, to prawda, czasami największy strach, śmiertelne zagrożenie rodzi spokój, przynosi opanowanie. Podobnie sta­

ło się i ze mną w tamtej chwili.

Proszę napisać, że zmarli „po formie” 304 (zdaje się, że taki numer nosiła kwalifikacja „umarł z wycieńczenia”) — powiedziałem najspokojniej w świecie.

Naczelnik—Hiszpan spojrzał na pistolet, chwilę wahał się, nie wziął jednak broni do ręki. Wiedziałem, w tej chwili decyduje się mój los i moich kolegów.

Na to muszę mieć podkładkę — syknął przez zęby, wciąż wściekły.

Grażdanin naczalnik, ja mam swoich ziomków w szpitalu, którzy są lekarzami i „formę” 304 pokonam — mówię szybko — Proszę mnie wysłać do szpitala, mam zła­maną rękę— mówiąc to wyciągnąłem przed siebie lewą rękę i skrzywiłem się z bólu.

Hiszpan spojrzał na mnie nieufnie, zgodził się jednak.

Po upływie dziesięciu minut konwój, pod lufami odbez­pieczonych karabinów, odprowadził mnie do szpitala. Mia­łem szczęście, bez trudu udało mi się dostać do zastępcy na­czelnego lekarza profesora Wytyczaka (bodajże tak brzmiało jego nazwisko), Polaka ze Lwowa.

W imieniu rodaków zwracam się do pana profesora

o udzielenie nam pomocy — mówię przyciszonym głosem — Chodzi o zatłuczonych bandziorów z naszego obozu — I za­raz wyjaśniłem wszystko dokładnie.

Do jasnej cholery, chcecie i mnie wrobić! —w pierw­szej chwili zdenerwował się profesor.

Panie profesorze, jeśli nie potwierdzi pan „formy” 304, umrze kilku naszych—mówię tonem prośby—Naczel­nik obozu Hiszpan czeka na taki dokument — daję mu do zrozumienia, że to zostało już uzgodnione.

I najpewniej ostatnie zdanie przekonało profesora. W ta­

ki oto sposób uzyskałem na zabitych błatnych „formę” 304 czyli orzeczenie „umarł z wycieńczenia”. Jak już mówiłem, taka przyczyna śmierci była najwygodniejsza dla naczelnika łagru, bo nie musiał on w tym przypadku składać jakichkol­wiek wyjaśnień na piśmie.

I to była także jedna z największych perfidii systemu. Nikogo bowiem nie interesował fakt, dlaczego więzień umarł z wycieńczenia!

Opowiedziana powyższa rozprawa z błatnymi była ostat­nią, jaką zapamiętałem.

Krótko potem miała miejsce w obozie tragedia, w re­zultacie której naczelnika Hiszpana przeniesiono gdzie indziej. (O zwyrodnialcu, oficerze NKWD, którego mianowano na jego miejsce, brzydzę się wspominać).

Któregoś dnia wracaliśmy z pracy; była to kolumna li­cząca około tysiąca osób. Przed bramą wejściową robiono za każdym razem rewizję osobistą. Między innymi zabroniono wnosić do obozu noże, żyletki, ołówki i większą ilość tyto­niu. Tym razem nie miał kto dokonać rewizji, bo, jak się póź­niej okazało, strażnicy-rewizorzy upili się i nie wyszli ze swo­ich kwater. Nie pamiętam, ile czasu czekaliśmy na straszli­wym mrozie. Trwało to jednak aż tak długo, że wyczerpała się cierpliwość nawet tak cierpliwych ludzi, jakimi są więźnio­wie łagru. Nie pomogły nasze nawoływania do strażnika-po- pki na bociance, aby sprowadził strażników-rewizorów. Po­pka wciąż odpowiadał, że nie może bez rozkazu ruszyć się ze swego miejsca. Potem posypały się przekleństwa pod jego adresem, także bez skutku. Kolumna więźniów zaczęła coraz bardziej napierać na ogrodzenie, nie reagowała na ostrzeżenia strażnika na wieżyczce. Tysiąc skazańców naparło z impetem

na ogrodzenie, które zaczęło się chwiać wraz z bocianką. I wte­dy stało się. Strażnik z wieżyczki puścił serię z automatu w ska­zańców. I miast ich uspokoić, jeszcze bardziej rozjuszył. Ty­siąc chłopa z wściekłością ruszyło na ogrodzenie, które runę­ło wraz z wieżyczką. Strażnik—popka w oka mgnieniu został stratowany. Zwaliła się też brama wejściowa wraz z wiszący­mi na niej portretami Lenina, Stalina, Marksa i Engelsa. Por­trety te butami skazańców niemiłosiernie zostały wdeptane w błoto.

Po wejściu do obozu więźniowie natychmiast schronili się w barakach. Wtedy do akcji wkroczyło NKWD, pewnie wraz z pijanymi strażnikami—rewizorami, którzy byli wszyst­kiego przyczyną. Strzelano z broni maszynowej po barakach, to było istne piekło. Na moich oczach padali ludzie całymi grupami niczym podcięci nagłym, straszliwym huraganem. W ostatniej chwili udało mi się schronić za beczkę przeciw­pożarową z wodą. A więc znowu miałem szczęście. Przemo­czyłem się do suchej nitki, ale żadna z kul nawet mnie nie drasnęła. Nie wiem dokładnie ilu więźniów wtedy zginęło, a ilu zostało rannych, jedno jest pewne, że dużo.

Po zakończonej strzelaninie strażnicy zebrali trupy i część z nich rzucili na druty, w ręce leżących ciał przy ogro­dzeniu powtykali siekiery, łomy, olbrzymie noże i żerdzie. Następnie zrobiono serię zdjęć. Zapewne dla celów dokumen­tacji ewidentnego buntu zakljuczionych (więźniów). Buntu, który „na szczęście” został stłumiony.

W tym dniu u niektórych więźniów znaleziono scyzo­ryki i żyletki. Odtąd przez pewien czas oprócz regulamino­wych kontroli robiono często rewizje w barakach szukając skrytek i schowków. W czasie rewizji wszyscy czekali na mro­zie trzy-cztery godziny.

O prawdziwych buntach w łagrach słyszało się od cza­su do czasu. Najsłynniejszy miał miejsce w jednym z obozów Peczory. Skazańcy zdobyli tam broń i opanowali łagier, w któ­rym podobno bronili się przez wiele dni. Mówiono, że dowo­dził nimi pewien Bułgar w stopniu pułkownika.

Dobrze wiedzieliśmy, że bunty nie mają żadnego sensu, a tylko pociągają za sobą dodatkowe, najczęściej duże ofiary —w łagrzre i bez tego śmierć była wszechobecna, ani na chwi­lę nie przestająca czuwać.

Spór drugi Pawki Korczagina i Starowierca

Każdy car to krwiopijca i zboczeniec! — Pawka Kor- czagin daje sygnał do ich tradycyjnej kłótni, co to od dawna dla skazańców przedstawieniem, odpoczynkiem ich wycień­czonego ciała i umęczonej duszy. Bez tych publicznych kłótni czegoś im brakowałoby bardzo. Nawet dzień najcięższej pra­cy nie zabija najgorszych myśli, a tak, choć przez chwilę za­pomną o wszystkim. No i, zamiast przewracać się z boku na bok, gdy zimno i wszy albo pluskwy sieką ciało, lepiej późno ułożyć się do snu, gdy oczy już kleją się niemiłosiernie — wtedy zaśniesz nie czekając na rozgrzanie się nóg. (Długo trze­ba uczyć się zasypiania, gdy nogi jeszcze jak dwa sople lodu).

Starowierec w lot zrozumiał, że to sygnał do rozpoczę­cia ich sporu czyli przedstawienia. Rozejrzał się po baraku. Czy warto wysilać się i strzępić język, jeszcze za mało słu­chaczy. Starowierec chwilę milczy, widzi, jak schodzą z naj­dalszych pryczy i stają bliżej nich.

Car lud miał za gnój — dalej atakuje Pawka Korcza- gin; obojętnie dokłada smolną szczapę do piecyka.

Nie patrzy na Starowierca, choć wiadomo, że jego sło­wa są przede wszystkim do niego kierowane. Starowierec sia­da na swojej górnej pryczy, jego plecy pochylone w kabłąk, nogi dotykają pryczy niżej. Dolny sąsiad nic nie powie, bo teraz Starowierec ważny; ważny też Pawka Korczagin, który zajął miejsce przy samym piecyku.

Az jakiegoż to powodu ty carów świętych tak oplu­wasz? — pyta aktorsko Starowierec, udając wielkie zdziwie­nie; na objawy nienawiści do przeciwnika jeszcze nie czas.

Nie dość, że car kazał skuwać ręce, to jeszcze i kulę u nogi przykuwano katorżnikom! — z sykiem atakuje Pawka.

Starowierec robi pogardliwą minę.

Katorżnik za cara nigdy nie marzł i najadł się skolko ugodno.

Słuchaczy coraz więcej; wszyscy wiedzą, że to dopiero przygrywka do przedstawienia.

Za cara batogami i rózgami garbowano grzbiety ka- torżników jak bydło. — Pawka Korczagin chytrze nie podjął niewygodnego dla siebie tematu.

Ja słyszał, że rózgi jeszcze gorsze od batogów! — odezwał się któryś ze słuchających.

Obaj aktorzy oczekują głosów z widowni, szczególnie potakujących ich racjom, ale każdy zachowuje się tak, jakby nic nie słyszał. Gdyby reagowali również na odzywki słucha­czy, łatwo by się pogubili w dyskusji.

Każdy ukarany wiedział, ile ma dostać, przyjął swo­je na grzbiet i był spokojny

W tym momencie Pawka rozpromieniał.

I jak dostał tysiąc albo i więcej batogów, spokojnie poszedł do ziemi! Nikt z nas nie wytrzymałby trzystu!

To był moment triumfu Korczagina, wiedział on jed­nak, że do zwycięstwa jeszcze daleko.

Dostojewski pisze, że naszych chłosta wcale nie hań­biła, a tylko szlachetki Polaczki jak dzieci bali się bicia! — popisał się jakiś „uczony” skazaniec.

A czy teraz nie dołoży tobie strażnik czy konwojent?

zapytał Starowierec i, udając pewność siebie, zaczął zwi­jać grubego skręta koryszków.

A co chcesz, strażnik i konwojent to też ludzie i, jak każdy człowiek, zdenerwować się mogą. Ale u nas bicie usta­wowo zabronione przez sprawiedliwe prawo radzieckie i su­rowo karane przez naczalstwo. A jak ty dostaniesz czasem

szturchańca, to nikt tego nie widzi i ani twój honor, ani god­ność proletariacka nie ucierpi.

Starowierec teatralnie podskoczył z wystudiowanym iro­nicznym j ękiem.

Czy ty chcesz, Pawka duraczok, powiedzieć mnie, staremu, że jak ciebie gryzą wszy i twoją krew piją pluskwy, to ciebie mniej boli z tej przyczyny, że nikt tego nie widzi?

E, co my dzieci, żeby bez przerwy bać się wszawych ukąszeń! — Pawka zbagatelizował sprawę, bo nie miał do­brej odpowiedzi.

Potem jakiś czas sprzeczali się, co gorsze: wszy i pluk- swy, czy głód. Obaj aktorzy szybko zrozumieli, że ich kłótnia zaczyna być nieciekawa, że za chwilę całkowicie zanudzą słu­chaczy. Starowierec postanowił zmienić temat i użyć najcięż­szego argumentu.

Az jakiego powodu nie dalej jak wczoraj umarł Sier­giej znad Donu?

Może on znalazł pud wołowiny schowany przez car­skich katorżników i z rozpustnego przejedzenia się dostał skrę­tu kiszek!

Tak, teraz Pawka Korczagin nie przebiera w środkach, jeśli nawet ze śmierci zaczyna kpić! To jednak żelazne prawo bezwzględnej walki, którą narzuca przeciwnik. Najważniej­szy jest efekt — a ten zostaje osiągnięty. Rozlega się gromki śmiech, któremu wtórująpojedyncze charczenia suchotników. I teraz, jak przy każdej mowie o jedzeniu, jakby naprawdę sły­chać mlaskania ustami. Aktorzy wiedzą, że odtąd trzeba nadać większe tempo przedstawieniu, w przeciwnym wypadku wi­downia zacznie na nich sobaczyć, a nawet ktoś może i bole­snym szturchańcem poczęstować. I tak się przecież zdarzało.

Za cara były kategorie katorżników, bo nie każdy tak

samo winowaty — rozpoczyna nowy atak Starowierec.

Pawka Korczagin nie daje mu jednak skończyć myśli.

Teraz, za władzy radzieckiej jest sprawiedliwość, wszyscy sobie równi — mówi szybko komsomolec — Co by, dajmy na to, powiedział Wania, który słusznie zamordował jędzowatą teściową i dostał taką samą kategorię jak Piętka, co bez przyczyny dźgnął majchrem kumpla.

Teraz śmiech trwa krótko, tyle ile trzeba, jakby wyreży­serowany.

A ty wiesz, duraczok, co to podajanka? — zmienia temat Starowierec, bo chce za wszelką cenę wygrać — Jak ty nie wiesz, to ja tobie powiem. Przed każdymi świętami przy­chodzili dobrzy ludzie z miasta i przynosili katorżnikom wsze­lakie smakowite jedzenie — wyjaśnia nie czekając na odpo­wiedź.

Starowierec na chwilę zamilkł. Wiedział, że traci grunt pod nogami, usiłuje więc trafić w najczulszy punkt skazań­ców, jakim jest jedzenie.

A jakie smakołyki przynoszono, paluszki lizać! — Starowierec mlasnął ustami najgłośniej jak umiał.

Ile z tego mieli katorżnicy, a ile ukradło im naczal- stwo i rodziny urzędników! — wali jak obuchem Pawka Kor­czagin i wie, że teraz zdobywa przewagę nad Starowiercem

A przecież wszystkie jedzenie dobrzy ludzie przynosili nie­szczęsnym katorżnikom! —przygważdża przeciwnika gniew­nym głosem.

Swołocze, sukinsyny, bladzie! — rozlegają się gniew­ne głosy.

Starowierec milczy, Pawka Korczagin triumfuje, wie jednak, że jeszcze nie koniec bitwy. Starowierec to poważny i groźny przeciwnik. Co on może jeszcze wymyślić, zastana­

wia się Pawka. I rzeczywiście Starcywierec wymyślił jeszcze coś nowego.

Za cara katorżnik miał pieniądze i od przychodzą­cych do twierdzy kobiet mógł kupić czego dusza zapragnęła, a najwięcej wszelakiego dobrego jadła—mówi donośnym gło­sem Starowierec — A i można było wymiętosić którąś z ko­biet gdzieś w kącie — dodaje tonem prawie obleśnym.

Pawka Korczagin aż pokraśniał z radości.

A chorobę weneryczną czortowe nasienie zostawia­ło za darmo! — wykrzykuje jednym tchem.

Słuchacze wyraźnie przytakują Pawce.

Trzeba tobie, durnowaty, wiedzieć, że to jedzenie, które kupowali katorżnicy nie było byle jakie. Do twierdzy przynoszono wołowinę, pierwszorzędne ryby, świeże i smacz­ne, a nawet syberyjskie kołduny!

A czego ty, Starowierec, nie powiesz wszystkiego?

jak prokurator, pyta ostro Pawka Korczagin — Tak, ka­torżnicy kupowali to jedzenie, ale od żon naczalstwa, które połowę produktów zabierały sobie, a za drugą połowę kazały sobie płacić dwa razy tyle!

Pawka Korczagin zamilkł. Wiedział, że i tym razem wygrał, pogrążył przeciwnika, mowa przecież dotyczyła je­dzenia. A na to wszyscy byli ogromnie wyczuleni. Okradanie katorżników, to jak okradanie skazańców, a to grzech najcięż­szy, śmiertelny. Za to może być tylko jeden wyrok: krownyj pajok czyli śmierć! Znowu przegrywa car, co na to wszystko pozwalał, znowu przegrywa jego obrońca, Starowierec.

A to szmaty, suki proklatyje! — rozlegają się prze­kleństwa.

' Jednakże wrzenie na widowni tak samo szybko ucicha, jak nagle powstało. Wszyscy wiedzą, że przedstawienie skoń­

czone, powoli więc rozchodzą się do swoich baraków, stojący miejscowi wracająna swoje prycze. Skazańcom jest na duszy trochę lżej: katorżnicy za cara też nie mieli lekko, także ich krzywdzono, i co najgorsze, oszukiwano, okradano i wyzyski­wano. I to — o przedziwna naturo ludzka — staje się dla wszystkich nie byle jakim pocieszeniem. Może nawet z tą myślą wielu spokojniej dzisiaj zaśnie.

Przez lata intrygowała mnie geneza publicznych sporów Sta- rowierca i Pawki Korczagina. Po pewnym czasie — już wte­dy, w łagrze — zaczął nie tylko mnie zastanawiać fakt, że za­wsze zwyciężał komsomolec Pawka Korczagin, a przegrywał Starowierec, zwolennik cara i carskiego systemu więziennic­twa. Może więc spektakle te były umiejętnie inspirowane i kon­trolowane przez propagandzistów łagrowych? Sposobów prze­cież na to mogło być wiele. Wydaje się przy tym absurdalnym twierdzenie, że nie znalazłby się donosiciel, zwłaszcza, że za donosy sowicie wynagradzano! A przecież za stokroć łagod­niejszą „wrogą propagandę” karano karcerem!

Jeżeli moje domysły choć w części są słuszne, trzeba przyznać, że aż tak coś misternie przebiegłego, mogły wymy- śleć tylko najtęższe głowy!

Zbliżam się ku końcowi mojej opowieści a wiem, że tyle ważnych spraw i problemów pominąłem. Mówiłem przede wszystkim o zdarzeniach w łagrze, najmniej o przeżyciach i swoich myślach. Nie opowiadałem o tęsknocie do domu,

o marzeniach, tylko dwa razy wspomniałem o snach, niewie­le mówiłem o męczących marach, upiornych zwidach łagro­wych na jawie. Nie poświęciłem zbyt wiele miejsca zdarze­niom i myślom pokrzepiającym, przynoszącym nadzieję, któ­rej uporczywie chwytałem się a jednocześnie bałem się, aby nazbyt ogromna nie zabiła we mnie czujności.

Na pewno moja opowieść jest niepełna i wielu byłych więźniów łagrów mogłoby ją znacznie wzbogacić, zważyw­szy choćby na to, że w każdym łagrze — a nawet w podobo­zie — panowały trochę inne warunki życia, zwyczaje i miały miejsce wydarzenia, których gdzie indziej nie było. W tym względzie wiele zależało od funkcjonariuszy obozowych i na­

czelnika, od urzędników, konwojentów i strażników, nawet od cech charakteru oficerów NKWD, wreszcie od przekroju so­cjalnego więźniów. No i od rejonu geograficznego, na którym łagry się znajdowały.

W obozach Północy królowały dwie straszne choroby: pelagra i szkorbut, zwany w żargonie obozowym cyngą. O trze­ciej chorobie skazańców, „kurzej ślepocie”, już mówiłem. Pelagra, typowa choroba u ludzi spożywających produkty mączne, przede wszystkim chleb. Chorym na pelagrę poja­wiały się na skórze brązowe plamy, dostawali straszliwej bie­gunki, wypadały zęby i włosy, a w ostatnim stadium choroby następowało gnicie całego ciała. Chory był osłabiony do ostat­nich granic, z objawami zaburzeń psychicznych.

Cynga jest chorobą o podobnych objawach, przynajmniej w pierwszym stadium rozwoju. Chory również staje się osła­biony do ostateczności, na skutek owrzodzenia dziąseł także wypadają zęby. Cechą różniącą tę chorobę od pelagry, jest krwawienie z nosa i straszliwa opuchlizna. Przyczyna choro­by: brak witaminy C.

Kiedy w ostatnim okresie pobytu w łagrze zacząłem cho­rować, w pierwszej chwili lekarz nie potrafił stwierdzić na co jestem chory; dał mi kilka dni zwolnienia z powodu gorączki. Bardzo bałem się pelagry, widziałem bowiem skazańców cier­piących na tę chorobę, z obłędem w oczach, załamanych psy­chicznie, bojących się własnego cienia, bliskich szaleństwa. Z dwojga złego — kalkulowałem —jeśli już muszę zachoro­wać, niech to będzie cynga. Nie wiedziałem, że ta zaraza nie mniej straszna.

Dopiero po trzeciej wizycie w ambulatorium, lekarz stwierdził u mnie właśnie cyngę. W pierwszej chwili byłem pewien, że zabiorą mnie do szpitala, a przynajmniej skierują

do „poprawczaka”. Niestety, dostałem tylko dłuższe zwolnie­nie z pracy i przypisano mi codzienną porcję chwoji, czyli wywaru z igieł sosnowych, które zawierają witaminę C. Cho­roba rozwijała się powoli, ale konsekwentnie. Najokropniej­szy objaw, to puchnięcie nóg, z każdym dniem spodnie sta­wały się coraz węższe, wreszcie trzeba było je pruć w szwach. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu pękała mi skóra. Po­trzeby fizjologiczne mogłem załatwiać tylko w pozycji stoją­cej. Całymi dniami leżałem i patrzyłem w sufit, na którym zwisały duże płaty tynku, które, zdawało mi się, lada chwila na mnie spadną. Baraki stawiano na zmarzlinie moczar i ba­gien, więc latem przechylały się one o kilka centymetrów i tynk odpadał na suficie i na ścianach. Przez wiele dni nie mogłem rozebrać się, czyraki pękały i ubranie przyklejało się do ciała, niczym przy użyciu najmocniejszego kleju.

W tych dniach nie bardzo chciało mi się odzywać do naszego dyżurnego w baraku, starego Krgiza bez nogi, z któ­rym zostawałem po wyjściu wszystkich do pracy. Kirgiz więk­szość dnia przesiadywał przy piecu. Podobnie jak i w innych barakach, u nas także piec zrobiono z beczki, z wmontowa­nym rusztem i kominem wyciągowym. W takim piecu paliło się bez przerwy przez dwadzieścia cztery godziny. Stary Kir­giz odnosił się do mnie z troskliwością, wciąż podawał kipia- tok, który stale był w baraku, a ja ciągle go beształem, że mi przeszkadza. Za każdym moim ofuknięciem Kirgiz zamierał w kamiennej pozie i szeptał modlitwy w rodzimym języku. (Nigdy nie zapytałem go, czy modli się o moje wyzdrowie­nie). Staruszek i mnie wciągnął w podobny rytuał, także za­cząłem się modlić, przede wszystkim powtarzałem w kółko litanię.

Bezustannie dręczyło mnie zimno, chociaż miałem na

sobie również buszłat Kirgiza. Staruszek starannie, bez prze­rwy podkładał do pieca. Mimo, iż stale beczka—piec była roz­palona do białości, ja wciąż marzłem wstrząsany zimnymi dreszczami gorączki. Stary Kirgiz niewiele mógł pomóc, przy­rządzał mi przypisaną chwoję, jak i inne mikstury, które, jak twierdził, na pewno pomogą. Domyślałem się, że produkty do tych wywarów zdobywa z odpadów w kuchni albo po prostu zbiera na śmietnikach. Przyrządzane przez niego napoje były jeszcze obrzydliwsze niż chwoja woniejąca terpentyną. Piłem jednak wszystko z dwóch powodów: po pierwsze, żeby zro­bić przyjemność staruszkowi, po drugie, i to był powód za­sadniczy, za wszelką cenę chciałem wyzdrowieć. Dużo sły­szałem o Azjatach, którzy poznali tajniki medycyny ludowej, i którzy niejednego skazańca, będącego już jedną nogą na tam­tym świecie, potrafili wydrzeć śmierci. (Kirgizja graniczy z Chinami, może więc jej mieszkańcy przejęli choć cząstkę mądrości Chińczyków).

Coraz częściej, wraz z pogarszaniem się zdrowia, za­stanawiałem się, czy jeśli umrę w baraku, współmieszkańcy będą jakiś czas ukrywać moją śmierć. Postępowano tak, aby otrzymywać na zmarłego chleb i zupę. Co mi tam, niech przy­najmniej oni mają coś z mojej śmierci, ja już i tak niczego nie będę potrzebował.

Któregoś dnia, do południa, nagle wchodzi do baraku młody, wysmukły chłopiec o twarzy ładnej dziewczyny.

Moje imię Sokrat, wy mnie uratowali w Grodnie — powiedział przybyły.

Przyglądam mu się uważnie. Nie, zupełnie go nie pa­miętam. W pewnej chwili zauważam, że ma ucięte prawe ucho. (Tak się karało w łagrze za donosicielstwo!). Natychmiast za­sępiłem się, moją minę zauważył chłopiec.

Czipucha, durackaja junost (Drobiazg, głupia mło­dość) — mruknął trochę poirytowany.

Sokrat opowiedział mi w szczegółach o naszym spotka­niu w Grodnie. Nareszcie przypomniałem go sobie: przez pe­wien czas leżał obok mnie w sali grodzieńskiej, gdzie stło­czono nas jak śledzie w beczce — o tym więzieniu mówiłem na początku swojej opowieści. Chłopiec był nieprzytomny i majaczył w straszliwej gorączce. Dzieliłem się z nim kawał­kiem namoczonego worka, zarówno wciskałem wodę do jego ust, jak i zwilżałem mu rozpaloną twarz. Kiedy odzyskał przy­tomność, niewiele rozmawialiśmy, pamiętam tylko, że koniecz­nie chciał znać moje nazwisko. Teraz przypadkowo dowie­dział się, że tu jestem, więc przyszedł.

Cynga to niestraszna rzecz — powiedział beztrosko.

Rozpytywałem chłopca o przyczyny jego aresztowania

i skazania na obóz. Odpowiadał niechętnie, wymijająco. Po­dobnie jak i starzy więźniowie, bał się wspomnień śledztwa i wszystkiego, co było przed aresztowaniem. Ten młody chło­piec zachowywał się jak stary, doświadczony skazaniec.

Ja wiem, że nikakoj wy nie faszyst i nie biełoruczka (biełoruczka -żargonowe, pogardliwe: paniczyk, inteligent),

powiedział w pewnej chwili — Teraz muszę już iść, jutro przyniosę, co trzeba.

I tu wyjaśnienie. Kryminaliści nazywali politycznych fa­szystami i biełoruczkami, bo tak im tłumaczyły zarówno wła­dze śledcze, jak i obozowe. Unikali oni kontaktów z politycz­nymi w obawie, że i ich posądzi się o wrogą robotę. Woleli, szczególnie złodzieje, odpowiadać tylko za swoje kryminalne czyny, za które dostawali minimalne wyroki.

To znany urka (młodociany przestępca), pridurak — z wyraźnym przestrachem powiedział Kirgiz po wyjściu chłop­

ca — Lepiej, żeby on tutaj nie przychodził.

Stary Kirgiz opowiedział mi o Sokracie. W naszym obo­zie należał on do personelu ITR (Inżyniemo-tiechniczeskije raboczije), funkcjonował tam w roli ucznia w pracowni kre­ślarskiej (uczniów w żargonie obozowym nazywano pridura- kami). Uczniem był jednak tylko dla ludzkiego oka.

To dziewczynka inżyniera Botnina — z niesmakiem wyjaśnił Kirgiz.

W łagrze mówiono, że Sokrat jest synem wybitnej ro­dziny profesorskiej, którą skazano na katorgę. On, rozpiesz­czony i wychowany w dobrobycie, kiedy został sam, zaczął kraść. (Taki los był wspólny dla setek tysięcy dzieci w Rosji). W łagrze mieszka w osobnym pokoju w budynku iteerowskim i ma wszystkiego pod dostatkiem.

Inżynier Botnin zastępował naczelnika do spraw tech­nicznych, był jednym z najbardziej nieludzkich funkcyjnych w obozie. Od trzech lat woził Sokrata ze sobą po łagrach. Mówią, że jest o niego piekielnie zazdrosny. Chłopiec nie ze­rwał ze środowiskiem urków, jest tam nadal ważną figurą. Mając tak potężnego opiekuna Sokrat robi, co tylko chce. Ten z wyglądu miły i delikatny chłopiec, objawia sadystyczne skłonności i potrafi więźniów, którzy mu się narazili, lub tyl­ko nie spodobali, zakatować bezkarnie na śmierć. Skazańcy boją się go i ustępują z drogi.

Od następnego dnia Sokrat przychodził codziennie do południa, zawsze o jednakowej godzinie. Obserwowałem go i nie mogłem pojąć, jak mogło w tym młodym chłopcu zebrać się tyle skrajnych przeciwności. Do baraku wchodził nieśmia­ło, jakby się skradał, a przecież w obozie był jednym z naj­większych postrachów. W stosunku do swoich urków równie bywał okrutny, nie liczący się z niczym. Za każdym razem,

gdy Sokrat wchodził, stary Kirgiz jakby kurczył się w sobie, jakby chciał się całkowicie wtopić w piec, przy którym sie­dział. Podczas pobytu Sokrata w baraku Kirgiz automatycz­nymi, coraz bardziej nerwowymi ruchami, podkładał drewna do ognia.

Sokrat codziennie przynosił mi sporą porcję siekanej su­rówki. Czego w niej nie było! Cebula i marchew, buraki i bru­kiew. Czasem trafiały się skórki pomidorów, najczęściej zie­lonych. Nigdy nie rozpoznałem wszystkich składników wcho­dzących w skład tej siekanki. Surówka musiała zawierać dużo witamin, bowiem już po tygodniu od pierwszej wizyty Sokra­ta, poczułem się lepiej.

Chłopiec w baraku był zawsze krótko; stary Kirgiz w je­go obecności nie odezwał się ani razu, Sokrat też jakby go nie zauważał. Odkąd chłopiec przynosił surówkę, Kirgiz zaprze­stał przyrządzania swoich wywarów. Urka, chcąc mi dogo­dzić, któregoś dnia przyniósł w butelce odrobinę spirytusu, innym znów razem nalewkę z waleriany na skórkach chleba. (Pewnie napoje te przeszmuglował z ambulatorium łagrowe­go). Nie chcąc go urazić, za każdym razem mówiłem, że wy­piję wieczorem, przed snem. Po jego wyjściu oddawałem wszystko Kirgizowi, który najpierw wzbraniał się przed przy­jęciem mówiąc, że religia zabrania mu picia alkoholu, po chwili jednak cichcem wypijał oblizując swoje grube wargi.

Pewnego dnia Sokrat przyniósł pustą butelkę i wręczył mi z tajemniczą miną dziecka, które przygotowało wielką nie­spodziankę.

Tutaj są trzy pluskwy — obwieścił uroczyście — Trzymam w butelce to czortowe nasienie już prawie rok i one wciąż żyją. Jedną niedawno wyjąłem, i co ona zrobiła, jak myślicie?

Milczałem nie usiłując zgadywać.

Ot, swołocz, od razu zaczęła pić moją krew! — Chłop­cem targnął spazmatyczny śmiech.

Kiedy byłem już prawie zdrów, Sokrat przestał odwie­dzać nasz barak, jakby nagle całkowicie o mnie zapomniał. Dowiedziałem się, że wkrótce potem wyjechał razem z inży­nierem Botninem, który awansował do dużego łagru w rejo­nie Peczory.

Do końca życia będę pamiętał, że zawdzięczam życie urce Sokratowi, młodemu kryminaliście. Naprawdę dziwny ten stwór, który nazywają człowiekiem!

Mówi się, że kiedy psy wyją, oznacza to czyjąś niechybną śmierć. W łagrze musiałyby one wyć bez przerwy, tutaj psy namiętnie wyją podczas zorzy polarnej. Spostrzegłem, że po­woduje ona niepokój także w ludziach. Nie znam się na tym, wydaje mi się jednak, że zorza polarna w pewnym sensie jest zjawiskiem nienormalnym w przyrodzie — w wypadku prze­ciwnym nie wyzwalałaby ona jakiegoś dziwnego, niepokoją­cego podniecenia, zarówno u zwierząt jak i u ludzi.

W łagrze o wiele mniej miałem snów fabularnych niż na wolności. Może to z powodu przemęczenia, osłabienia do ostateczności ciała, a co za tym idzie i przyćmienia umysłu. (Nie mówię tu o snacłunalignach, chorobowych majaczeniach w stanie pół jawy, pół snu). Niewiele zapamiętałem tzw. dzia­nia się w moich snach — o znamiennym śnie o Stalinie już opowiadałem.

W większości w moich snach przewijał się, szczegól­nie pod koniec pobytu w łagrze, jeden motyw: oto popełniłem zbrodnię, jestem ścigany przez kogoś nadzwyczaj groźnego,

usiłuję uciekać i nie mogę ruszyć nogą. We śnie mam świado­mość, że nie uniknę strasznej kary, której piekielnie się boję. Najczęściej budziłem się podczas takiej wizji sennej, gdy nie­określony ścigający (prawie zawsze byli to ludzie nieokreśle- ni, niekonkretni) już mnie dopada. Tuż po przebudzeniu się, gdy jeszcze, że tak powiem, połową siebie tkwiłem we śnie, przez chwilę miałem wrażenie, że to była rzeczywistość, a ja naprawdę popełniłem przestępstwo. Kiedy już całkowicie od­zyskałem świadomość — od stóp do głowy otrząsnąłem się ze snu — z radością uświadomiłem sobie, że był to tylko sen, a ja jestem niewinny.

Już w łagrze, a i często na wolności, zastanawiałem się, co takie permanentne sny mogą oznaczać, jaka ich geneza. Od jakiegoś momentu przyjąłem hipotezę, że takie sny o wi­nie wzięły się z niezliczonych ilości przesłuchań, podczas któ­rych wmawiano mi przestępstwa, wręcz zbrodnie. Może więc ta sugestia tak mocno zadziałała na moją podświadomość, iż nastąpiło w niej „zakodowanie” poczucia winy. A więc stało się to pewnie dzięki temu samemu mechanizmowi, który spra­wia, że człowiekowi słabemu psychicznie, chwiejnemu, za­kompleksionemu, potrafimy wmówić nawet oczywistą nie­prawdę. A wmówienie nam przestępstwa, no, powiedzmy, przewinienia, nie jest aż tak trudne jak się to wydaje — szcze­gólnie dotyczy to ludzi wrażliwych, o paradoksie, na wskroś uczciwych. (Gorliwy katolik może to z łatwością wytłuma­czyć grzechem pierworodnym).

Jako oficer miałem ordynansa, Jasia z Polesia, o którym wspomniałem na początku swej opowieści. Był to chłopak prosty, na wskroś uczciwy, za to daję głowę. Ale, gdy coś zgi­nęło lub ktoś nabroił, a ja pytałem wszystkich żołnierzy, kto to zrobił, mój Jasio czerwienił się jak panienka, zawstydzony

opuszczał oczy. Ten objaw mógł wskazywać niedwuznacznie na niego, jako sprawcę niegodziwego czynu. A Jasio, powta­rzam, był zawsze Bogu ducha winien. Może więc to czerwie­nienie się Jasia i zawstydzenie powodowała urażona ambicja: jak może ktoś posądzić mnie, niewinnego o przestępstwo? A może mój Jasio wstydził się za prawdziwego sprawcę za­kazanego czynu? Czyżby genezą tego było atawistyczne po­czucie wspólnoty stada? (Myślę, że człowiek w okresie stad­nym miał intuicyjną większą moralność niż nam się wydaje!) W pełni rozstrzygnąć tego nie jestem w stanie. Pozostawiam więc to zagadnienie psychiatrom i psychoanalitykom.

Oto jak się rozgadałem, usiłując znaleźć źródło moich najczęstszych snów fabularnych w łagrze, snów o winie. Pro­szę mi wybaczyć, musiałem z tego się zwierzyć. Pewnie opo­wiadałem niezbyt klarownie, aleja sam do końca niczego nie jestem pewien.

I nowe myśli, już po napisaniu powyższego tekstu. Być może sprawa jest o wiele prostsza niż podejrzewam. Może po prostu do snu przeniknęło wiele faktów z rzeczywistości. Kto siedzi w więzieniu, ten jest winien —jestem w łagrze, a więc nie mogę być bez winy. We śnie ktoś mnie goni, a ja nie je­stem w stanie ruszyć nogą, wreszcie uciekam, ale dopadają mnie ścigający — może to przeniesienie do snu wizji skut­ków ewentualnej ucieczki, o której tak często myślałem. A pa­niczny strach we śnie — to codzienne, śmiertelne zagrożenie ze strony funkcjonariuszy obozowych. We śnie jestem prze­stępcą — to również skutek nasłuchania się o tylu przestęp­stwach innych skazańców.

Wszyscy mówiący o łagrze winni pamiętać, że nie przy­bywały tutaj tylko niewinne aniołki i szlachetni przeciwnicy

reżymu, byli tu najróżniejszego kalibru złodzieje, były naj­gorsze zbiry spod ciemnej gwiazdy, najpotworniejsze bandzio­ry i pospolite rzezimieszki. I oni zadawali innym nie mniej strasznych cierpień, czynili łagier stokrotnym piekłem. Obo­zy, do których sadza się obok siebie politycznych i kryminali­stów, to jedna z największych perfidii zarówno systemu hitle­rowskiego, jak i sowieckiego. Na szczęście w latach później­szych (być może stało się to pod wpływem opinii publicznej lub zachodnich sprzymierzeńców ZSRR) zaczęto oddzielać więźniów politycznych od kryminalistów (byłem już wtedy na wolności). Nadal politycznych obowiązywał o wiele surow­szy rygor, ale nareszcie pozbyli się towarzystwa bandziorów. Dość jednak o tym, przystępuję do opowieści o ostatnich ty­godniach pobytu w łagrze.

Zauważyłem, że coraz bardziej drżą mi ręce. Jestem prze­pełniony jedną myślą, mianowicie wyrwaniem się stąd na za­wsze. Wciąż bronię się, jak broniłem się przez cały pobyt w ła­grze, przed coraz natarczywiej atakującą mnie nadzieją, a jed­nocześnie za wszelką cenę usiłuję się jej trzymać. Mówiłem już o tym — i ja ciągle o tym pamiętam — że wielka nadzieja jest bardzo ryzykowna. Nic na to nie mogę poradzić: coraz pewniejsza siebie nadzieja rozsiada się w najdrobniejszych cząstkach mnie. Wiem, że jeśli będzie za wielka i szybko nie spełni się, przepadnę z kretesem, bowiem załamanie psychicz­ne jest rzeczą straszną w łagrze. Siła ducha jest tutaj niemniej ważna od siły fizycznej. Wiem, już nie obronię się przed na­dzieją, bo dopiero teraz wszystko wskazuje na to, że już nie­długo...

Nareszcie znalazłem się na liście Polaków zwolnionych z łagru. W grupie są wszyscy, którzy nie podpisali żadnych

zeznań a przesiedzieli w łagrze bez wyroku cztery—pięć lat; do nich ja należę. Z wytypowanych do zwolnienia nikt nie miał procesu, a część więźniów jedynie wyroki wydane zaocznie przez Specjalną Komisję NKWD w Moskwie (Osoboje So- wieszczanije). W naszym obozie zwolniono trzech na stu.

Od prawie dwóch tygodni nie chodzimy do pracy, zo­stawiono nam tylko jedno ubranie. Teraz dająpółtora litra zupy czyli trzy razy więcej, sześćset gram chleba i dwieście gram kaszy.

Pozostali skazańcy patrzą na nas z wyraźną zawiścią w oczach, najpewniej nas nienawidzą. To przypomina sytu­ację człowieka kwitnącego zdrowiem wśród słabowitych i ka­lek lub jedzącego na oczach głodnych. Cóż możemy na to poradzić? Współczujemy tym, którzy nie mają jeszcze żad­nych widoków na wyjście stąd. Jestem jednak przekonany, że oni absolutnie nie uwierzyliby w nasze współczucie.

Już kilka razy konwojenci odprowadzali nas na punkt zborny, a stamtąd na stację kolejową. I to jest cholernie de­nerwujące. Wciąż albo nie ma wagonu przeznaczonego dla nas, albo jest on już tak zapchany, że nie można do niego we­tknąć nawet szpilki. Jesteśmy u kresu wytrzymałości, nawet konwojenci mają tego dość, pierwszy raz usłyszeliśmy od nich przekleństwa nie pod naszym adresem. Mimo że wciąż, w asy­ście konwojentów - — idziemy drewnianymi chodnikami Ar- changielska już jako ludzie jedną nogą na wolności. Niestety, nasza nadzieja podgryzana jest niepewnością, nadal nie do­wierzamy nikomu. A może to po prostu maskarada, najzwy­czajniejsze oszustwo? Może to nowy, perfidny sposób tortu­ry? Może to tylko kolejny etap, wywiozą nas do innego łagru, jeszcze gorszego? A teraz oszukująchcąc uspokoić. Być może, owszem, zwolnią, ale każą zamieszkać w jakimś miejscu tego

wielkiego imperium, daleko od domu. Co z tego, że będziesz wolny, jeśli zakończysz żywot w prawie bezludnej tajdze i ni­gdy nie dowiesz się ani słowa o swoich bliskich. Nie, nie bar­dzo teraz mogę opowiadać, co wtedy przeżywałem. Zapamię­tałem tylko wielki chaos w mojej głowie i uczucie żrącej udrę­ki. Zapamiętałem rzecz najbardziej męczącą, mianowicie ist­nienie we mnie wielkiej nadziei i straszliwego zwątpienia. Radości i rozpaczy. Te przeciwstawne, a jednoczesne w czło­wieku uczucia, mogą doprowadzić do wariactwa—myślę, że mogą nawet zabić.

I nareszcie stało się, któregoś dnia jest dla nas wagon. Dokąd powiozą nas naprawdę?

W wagonie jeszcze większy ścisk niż w podróży do Archan- gielska; jeden drugiego kolanami wpycha. Muszą zmieścić się wszyscy. Nikt jednak na nikogo nie złości się, nie przeklina. To już od początku inna podróż od tamtej w głąb Rosji. Oto działanie nadziei, która staje się naprawdę realna. Straszliwy tłok, ale teraz wagon wydaje się bardziej ludzki, choć także bydlęcy. I konwojenci także inni, w zachowaniu się bardziej podobni do ludzi. Kwitują nas sobie wzajemnie o wiele sta­ranniej, jakbyśmy byli teraz dla nich wartościowszym towa­rem. W wagonie chyba dwa razy więcej chłopa niż w tamtą stronę. Wszedłem tu z ręką w górze, i z powodu ścisku nie mogłem jej opuścić. Ubikacja to po staremu dziura w podło­dze wagonu. Piętrowe ławki aż do sufitu, na nich siedzą gęsto ci, którzy pierwsi weszli. Piekielnie trudno tym z ławek do­stać się do ubikacji, więc co pewien czas coś tam pocieknie z winy przeziębionych. Tych z grubszą potrzebą przenosimy na rękach, podając jeden drugiemu.

Już po kilku dniach z osłabiena padamy na siebie wza­jemnie. W drodze powrotnej w naszym wagonie umarło jesz­cze więcej. Do punktu zbornego i teraz konwojenci muszą dowieść żywych czy umarłych, dokładnie tylu, ilu wyjechało. (W drodze powrotnej nie ma „wagonu sypialnego dla umar­łych”). Jak się udało w takim ścisku odgrodzić część wagonu, gdzie układano trupy, tego pojąć nie mogę. Nieboszczyków posypywano dokładnie wapnem i to powstrzymywało trochę ich rozkład i cuchnięcie. I teraz nie wiadomo, co któryś z nas myśli mimochodem o umarłych, którzy bezczelnie zajęli tyle miejsca. Czy martwi się ktoś z żywych tym, że oni nie docze­kali, kiedy już prawdziwa nadzieja? Chciałoby się wierzyć, że naprawdę jedziemy w stronę wolności, ale i nadal lepiej być ostrożnym. Za wiele przeszliśmy rozczarowań.

A jednak teraz pozwalamy sobie na myśl o domu, o naj­bliższych, nawet o tym rozmawiamy. Jakże zapragnąłem zo­baczyć swoją matkę i siostrę, całą rodzinę. To oni swoimi pacz­kami, które przysyłali, pomogli mi przetrwać najgorsze. W mo­jej głowie odżywają słowa matki, które nosiłem w sobie przez cały czas pobytu w łagrze: SYNU, ZAPAMIĘTAJ NA CAŁE ŻYCIE, ŻE NIE JESTEŚ NICZYIM PODDANYM! To jej przykazanie pomogło mi przetrwać.

W drodze powrotnej także jestem komendantem wago­nu. Teraz i ja, i wszyscy inni, mamy o wiele większe doświad­czenie, przejście łagru to dobra szkoła życia, zdobycie umie­jętności radzenia sobie w trudnych okolicznościach. Szkole łagrowej nie dorówna najdoskonalsza i najsurowsza szkoła ko­mandosów. Oto drobny na to dowód. Po kilku dniach jazdy dyżurny nie dopatrzył i zgasł piecyk. Wyrywam kawałek waty z kufajki i skręcam go w kształt cygara. Trę o podłogę aż do rozżarzenia się, kilka razy dmucham i jest ogień. Dzięki temu przez chwilę staję się zwycięskim zwierzęciem człekokształt­nym z jaskini. I zaraz refleksja: człowiek pierwotny chyba nie miał aż takich trudności ze zdobyciem ognia jak nam się wy­daje!

Teraz na mijanych stacjach ludzie wciąż nam wrzucają jedzenie i tytoń, czyhają na moment, gdy konwojenci otworzą drzwi. Szczególnie sprawne są w tym kobiety. Sołdaty zacie­kle je odpędzają, ale one nic sobie teraz nie robią z ich zaka­zów.

- Nie wolno! — wrzeszczą do kobiet — Odejdźcie, bo będę strzelać! — padają groźby.

Ty, soplak! (smarkacz) — czasem któraś z kobiet wyzwie młodziutkiego żołnierza.

To przecież nasi — krzyczą kobiety.

To Giermańcy! Faszysty! — wściekają się sołdaty.

Oni nie rozmawiają po niemiecku! — upierają się kobiety.

To Giermańcy! Faszysty — powtarzają wściekli kon­wojenci i napierają na intruzki kolbami karabinów.

Zapał kobiet przygasa, tracą pewność siebie, rozchodzą się. Wmawianie ludziom na stacjach, że jesteśmy Niemcami to perfidia naszych oprawców. Na szczęście, na niektórych stacjach udaje się nam przekazać wiadomość — i chyba prze­konać ludzi — kim naprawdę jesteśmy i dokąd jedziemy.

Po kilku dniach coraz bardziej upewniamy się, że na­prawdę wracamy do domu. Między innymi świadczą o tym nazwy miast, które mijamy. Potwierdza to także miasto Orzeł,

o którym wspomniałem opowiadając o podróży w tamtą stro­nę. W tym mieście prowadzono nas teraz sześć kilometrów ze stacji na punkt zborny do wypalonego więzienia. Stoimy kil­ka godzin w czułkach i czuniach na nogach. Na dole woda, więc wspinamy się po gruzach wyżej, na suchsze miejsca. Po spalonym więzieniu pozostały tylko mury i potężne żelazne drzwi. Nad naszymi głowami niebo, otwarta, czysta przestrzeń. To także jakiś symbol.

W Brześciu pewien czas byliśmy na punkcie zbornym z niemieckimi jeńcami, którzy także wracali do domu. Niem­cy weseli, śpiewali piosenki, opowiadali rubaszne dowcipy. Wyglądali na dobrze odżywionych, niektórzy ważyli chyba do stu kilogramów. U nas przeciętna waga, tak na oko biorąc, czterdzieści-pięćdziesiąt kilogramów. Ja, na przykład, przy wzroście stu siedemdziesięciu ośmiu centymetrów, ważyłem czterdzieści trzy kilogramy. Na tym samym punkcie zbornym oficer sowiecki mówi do nas: „Kto pochodzi z tych ziem, może tu pozostać”. W Brześciu został tylko jeden człowiek, miano­

wicie ksiądz. Błagali go o to miejscowi Polacy, od lat nie było u nich kapłana.

Nie powiedziałem o tym, że w mieście Orzeł mieliśmy tydzień odpoczynku, w czasie którego przeprowadzono od- wszenie. Stamtąd do Brześcia jechaliśmy już wagonami pul- manowskimi. A więc rzeczywiście mogliśmy mieć uczucie, że powoli przywraca się nam miano ludzi.

Przez Brześć szliśmy w waciakach z różnokolorowymi łatami, każdy z tobołkiem w ręku. Ja w swoim miałem kocio­łek i jakieś najróżniejsze, bez konkretnego przeznaczenia, szmatki. A więc coś miałem; widocznie człowiek, żeby lepiej się czuć, musi coś mieć, wszystko jedno co. Nikt z patrzących na ciebie nie wie, co masz w swoim tobołku, możesz w nim mieć nawet drogocenności, chociaż te teraz nieważne. Naj­ważniejsze, że jesteśmy tuż, tuż przed granicą, za którą wy­marzona Polska. Ludzie coraz śmielej pytają nas skąd i dokąd idziemy, my coraz swobodniej im odpowiadamy. Nasi kon­wojenci—tytani już nikogo z pytających nie wrzucają do ko­lumny maszerujących, jak działo się to cztery lata temu, gdy przechodziliśmy przez Wołkowysk. Toteż nie idziemy już sa­motnie. Po obu stronach kolumny sporo ludzi, którzy nie tyl­ko z nami rozmawiają, ale i rzucają chleb, bułki, papierosy. Konwojenci i teraz zabraniają, teraz jednak bez skutku. Naj­wyraźniej nasi opiekunowie stracili swoją dawną, straszliwą moc. Czyżby sytuacja z mitu powtórzyła się w połowie dwu­dziestego wieku po narodzeniu Chrystusa? Oto tytani zostali jakby ogłuszeni potężnymi piorunami Zeusa! Do ostateczne­go jednak strącenia ich do Tartaru jeszcze daleko.

Szybko sprowadzono nas na ziemię — znowu jesteśmy w łapach NKWD-e. W poniemieckich bunkrach w Brześciu przeprowadzono rewizję podobną do tej, jaka miała miejsce

w drodze do Archangielska, w Grodnie. Także wywołują po pięć osób i każą się rozbierać. Nagich przepychają do drugie­go pomieszczenia.

I znowu znany rytuał — gimnastyka. Jeden z enkawu- dystów stoi z tyłu, drugi z przodu, a ty robisz trzy przysiady z otwarymi ustami. O, teraz nie boisz się, masz już doświad­czenie. I tym razem udało ci się uratować ten sam medalik ukryty pod językiem!

Zanim dostaliśmy ubrania, przemacali każdy skrawek, gdzieniegdzie ślady rozpruwania. A więc cholernie boją się, aby czegokolwiek nie przewieźć z terenu Sojuza, teraz już znacznie powiększonego kosztem Polski. Co stąd można prze­mycić? Prócz chorób, śmierci i nieśmiertelnych wszy? Tak, stąd można zabrać tylko nienawiść, nie ma na to takiej siły, aby jej nas pozbawić. Na jak długo jednak normalnemu czło­wiekowi wystarczy nienawiści, zwłaszcza, gdy przestaje on być niewolnikiem?

Mimo, że w Orle dokonywano dezynfekcji, również i w Brześciu poddano jej nasze ubrania. Może naprawdę mie­li ambicję przekazania nas Ojczyźnie bez wszy? Wiedzieli­śmy jednak z doświadczenia, że te małe stworzonka to twarde istoty, ich nigdy nie potrafi się dobić do końca w tym potęż­nym i wielkim imperium, tutaj o wiele łatwiej zrobić to z czło­wiekiem.

Wreszcie najbardziej pamiętliwy dla mnie moment. Oto przekazywanie nas stronie polskiej, nas, straceńców w łach­manach, ludzi dotąd bez jakichkolwiek praw. Rzecz jest wznio­sła i prawie uroczysta, choć nie odbywa się w Dolinie Józefa, a na podmokłej łączce obok stacji w Brześciu. Przy stoliku siedzą dwaj polscy oficerowie, major i porucznik. Sołdaty

w dalszym ciągu cholernie nas pilnują. Zanim ruszymy, jeden z nich wygłasza znaną formułkę przestrzegającą przed próbą ucieczki. Zupełnie pogłupieli! Czy mogą sądzić, że ktoś chciał­by wrócić do piekła? Podchodzimy do stolika pojedyńczo, pod opieką czterech enkawudystów: jeden z przodu, po jednym po bokach, a jeden z groźnym psem wilczurem z tyłu. To nie do wiary! Czy oni naprawdę boj ą się, że zechcemy uciec, wró­cić do nich! W tej ostatniej chwili przed wolnością, przed wy- tęsknioną i wymodloną Ojczyzną!

Po dojściu do stolika podaję imię i nazwisko oraz datę urodzenia. Porucznik podsuwa mi listę do podpisu. Chcę krzyk­nąć, że to nieprawdziwe moje nazwisko, powstrzymuje mnie jednak od tego świadomość obecności sołdatów niedaleko za mną. Część moich kolegów jest już na moście, zaraz znajdą się na polskiej ziemi. Chwilę stoję niepewnie, wiercę się, z nie­dowierzaniem widzę jak moja asysta z groźnym wilczurem odchodzi. A więc mam uwierzyć w cud?

Czy ta hołota naprawdę odczepiła się od nas? — py­tam oficera przy stoliku?

Sympatycznie zachowujący się dotąd major odpowie­dział z kwaśną miną:

Tak, jesteście, obywatelu, wolni, proszę przejść do pociągu.

Nie, to nie do wiary! Czy rzeczywiście wszechwładne NKWD straciło nade mną władzę? (Wiem, że teraz opowieść idzie mi nieskładnie, bo stokroć łatwiej opowiadać o sytuacjach strasznych niż radosnych, podobnie jak najtrudniej opowie­dzieć komuś o prawdziwym cudzie). Zdaje się, że po chwili już nic nie czułem, stałem znieruchomiały, kamienny, zamar­ły. Bałem się, że najdrobniejszy ruch ręką czy nogą, a nawet zwykłe poruszenie się, może nagle znowu przenieść mnie pod

panowanie wszechwładnych, najgorszych tytanów, bo z kla­nu NKWD. (Przypominając sobie tamtą chwilą, rozumiem po­zornie absurdalne stwierdzenie pewnego poety: „Radość roz­sadza mnie w bezruch”!) Czuję, że mam łzy w oczach, i ten fakt mnie ocuca. Nagle, zupełnie niespodziewanie dla mnie samego, narasta złość, napływa niespotykana dotąd u mnie fala wściekłej nienawiści. Zdejmuję kufajkę i wymachuję nią w stronę nadchodzących enkawudystów z kolejną — do nie­dawna — ich ofiarą.

Co wy robicie, obywatelu? — pyta mnie zdziwiony major.

Nie chcę ich wszy zawozić do Polski? — odpowia­dam.

I zaraz robi mi się cholernie przykro, mam uczucie, jak­bym był małym chłopcem i zrobił coś głupiego, strasznie mnie ośmieszającego.

Przy stoliku z polskimi oficerami — kolejny szczęśli­wiec. Szybko biegnę do pociągu, jakby mnie ktoś naprawdę gonił.

Po przejściu na stronę polską, zanim ruszyliśmy do po­ciągu, ostrzeżono nas:

Proszę nie jeść żadnej trawy ani korzeni, nie pić wody z kałuży.

A po chwili poinformowano:

Porcję wody i trochę posiłku, a także papierosy i za­pałki dostaniecie w pociągu. My wam tego dzielić nie będzie­my, bo wiemy, że podzielicie sprawiedliwie sami. Proszę po­łożyć się w wagonie i odpoczywać.

I rzeczywiście, wagony miały piętrowe prycze, na któ­rych można wygodnie leżeć. Dostarczonymi produktami dzie­liliśmy się równo, bo wagę mieliśmy w oku. (Między innymi

dostaliśmy konserwy mięsne, które każdy z nas widział daw­no temu, jeszcze przed łagrem). Wygłodzony organizm wciąż nie mógł zaspokoić głodu. Nasi przewodnicy grzecznie nam tłumaczyli, że nie ze skąpstwa nie dostajemy więcej jedzenia, po prostu nie wolno nam naraz zjeść ani wypić za dużo. Nie­wielu tę przestrogę potraktowało serio, lata głodu robiły swo­je — o tragicznych skutkach tego opowiem niebawem.

Otrzymaliśmy pierwszą pomoc lekarską PCK. Owrzo­dzeni, a było ich wielu, zostali opatrzeni, dano maść na świerzb, a także lekarstwo na biegunkę. Nad niektórymi lekarze kiwali głowami mówiąc z troską w głosie, że im konieczny natych­miastowy szpital.

W czasie leżenia leniwie na pryczach nachodziły mnie jakieś dziwne uczucia. Czy odtąd nie będzie nad nami żad­nych strażników? Czy teraz będziemy żyć w takiej wygodzie,

o której żadnemu z nas nie śniło się w łagrze? Fakty dowo­dziły niezbicie, że odtąd jesteśmy wolni, a jednak wydawało się to w dalszym ciągu nieprawdopodobne. Jakże to tak, nikt nie będzie nas pilnował, za nas odpowiadał? Coś tu chyba nie tak. Czy znowu nas nie oszukują?

Do Terespola jechaliśmy krótko. W tym pierwszym pol­skim miasteczku każdy dostał menażkę i łyżkę (mam te rze­czy do dziś). Jest z nami dwóch cywilnych przewodników, są bardzo grzeczni. Czy to nie podstęp? Może to agenci bezpieki po cywilnemu? Oni reprezentują władzę, czy to więc możli­we, aby urzędnik odnosił się do kogoś grzecznie?

Przewodnicy wskazali nam stojący na stacji kocioł z zu­pą. I tu był kolejny, po konserwach, rarytas: makaron na mle­ku. (Nie wiem czy ktoś, oprócz mnie przez cały czas pobytu w łagrze widział mleko. Ja tylko, o czym opowiadałem, w cza­sie pracy w kobiecym łagrze prowadzącym gospodarstwo roi-

ne). Teraz dostaliśmy litr makaronu i ćwiartkę chleba. I tym razem zaspokoiliśmy głód tylko w części. Znowu zdziwienie podczas jedzenia: nikt nas nie popędza, przewodnicy nawet proszą, aby jeść bez pośpiechu. Po obiedzie kazali nam ze­brać się w jednym miejscu. Oni stali, a my otoczyliśmy ich kołem. Takiej formy zbiórki dotąd nie znaliśmy.

Kochani rodacy — odezwał się jeden z przewodni­ków — Wiemy dobrze, że tylko trochę zaspokoiliście głód, ale przysięgamy, więcej wam nie wolno na raz. Szkoda było­by, abyście po tylu cierpieniach, mieli umrzeć już na polskiej ziemi.

Nigdy nie byłem nazbyt miękki (pewnie, gdybym był, nie przeżyłbym łagru), ale na dźwięk słów „kochani rodacy” poczułem jakieś dziwne uczucie w sercu, a oczy moje lekko powilgotniały.

W nowym pociągu, do którego wsiedliśmy, rozmawia­liśmy o prawdziwym cudzie, jaki nas spotkał. W życiu nikt z nas nie myślał, że naje się chleba do syta, a tu nawet zupa mleczna z makaronem. Będę szczery, ten ostatni fakt, być może, był w tamtym- momencie ważniejszy od tego, że na­reszcie jesteśmy wolni, i w wytęsknionej Ojczyźnie!

W Białej Podlaskiej pociąg zatrzymał się na bocznicy. Przewodnicy poprosili, aby powoli i ostrożnie wysiadać, naj­słabszym pomagali. Kiedy znowu otoczyliśmy ich kołem, usły­szeliśmy:

Zdrowi na prawą stronę, chorzy na lewą.

To odezwanie się przypomniało mi obraz przedstawia­jący Sąd Ostateczny, na którym jedni stali po prawicy, drudzy po lewej stronie. Ja przeszedłem na prawą stronę. Z nami zo­stał jeden przewodnik, drugi — z chorymi. Po chorych kilka­krotnie przyjeżdżała karetka pogotowia. Aha, kiedy tak stali­

śmy wokół przewodników, któryś z nas zapytał:

A kiedy do odwszalni?

W Polsce nie ma odwszalni — usłyszeliśmy odpo­wiedź.

Jakże więc wy sobie radzicie z wszami? — cicho zdziwił się pytający, ale tego już przewodnicy nie słyszeli.

Fakt, że w Polsce nie ma odwszalni, to było powszech­ne i najpierwsze, największe zdziwienie wracających z łagru!

Przewodnik zaprowadził nas do punktu przyjęć Państwo­wego Urzędu Repatriacyjnego, dano nam ubranie, bieliznę, tutaj mogliśmy jakiś czas mieszkać, jedzenie dostawaliśmy trzy razy dziennie. Ja, niestety, mieszkałem w punkcie Repa­triacyjnym niecałe dwa dni. Dostałem strasznej biegunki i za­brano mnie do szpitala — podczas postoju pociągu między Terespolem a Białą Podlaską, podobnie jak inni, mimo ostrze­żenia, napiłem się wody z bagna. I pomyśleć: jakże mądrzej­szy byłem w łagrze! W ogóle, wydaje mi się, że od kiedy zna­lazłem się na wolności, stałem się o wiele mniej ostrożny, mniej zaradny. Nie rozumiem do dzisiaj, na czym, do czorta, to po­legało!

W szpitalu w Białej Podlaskiej panował niesamowity tłok, część chorych zajęła także korytarze. Duży procent tutaj leżących z naszego transportu. Lekarze mieli najwięcej kło­potów z ludźmi już podleczonymi; im nigdy nie starczało je­dzenia szpitalnego, wciąż byli głodni. To efekt przegłodzenia. Oni nie słuchali lekarzy, którzy mówili, że normalny człowiek zjada na obiad talerz zupy i drugie danie a już dwa talerze zupy

i drugie danie, to maksimum dla wycieńczonych. Żołądki wy­głodniałych, w przeciwieństwie do ich właścicieli, całkowi­cie odzwyczaiły się od pracy. Nie było więc mowy o normal­

nym zaspokojeniu głodu.

Problem polegał jeszcze na czym innym. Oto zaczęli oni chodzić po domach i prosić o jedzenie. Oczywiście nikt nie odmówił człowiekowi, który wrócił z łagru. Ci ludzie mieli brzuchy jak ciężarne kobiety, puchli na całym ciele. Każdego dnia po powrocie do szpitala zjadali jeszcze swoje porcje.

I wtedy rozlegały się straszliwe krzyki, a potem następowała grobowa cisza. Najczęściej dostawali skrętu kiszek i umiera­li. Przeszli wieloletnie piekło łagru, a kończyli żywot na pol­skiej ziemi, tak krótko po odzyskaniu upragnionej wolności.

Każdemu przyjętemu do szpitala pobierano krew do badania. Moja krew, podobnie jak innych z łagru, była prawie przezroczysta, po godzinie miała siedemdziesiąt milimetrów opadu.

Pewnego dnia lekarz oglądając wyniki badań krwi jed­nego z moich sąsiadów w sali sądząc, że ten śpi, mówi do pie­lęgniarki:

Nie wiem, czy go uratujemy...

To moja krew! — krzyczy chory i zrywa się do pozy­cji siedzącej — Ja chcę żyć, ja na polskiej ziemi!

Zrobimy wszystko, co w naszej mocy — uspokaja go stremowany lekarz.

Ja nie mam czym zapłacić! Proszę mnie ratować, jak będę żył, to zapłacę... A jak pan doktór wierzący, to Pan Bóg wynagrodzi... — chory kończy z cichym płaczem.

W szpitalu na dziesięciu-piętnastu z łagru, umierało co najmniej trzech. Ja znowu miałem szczęście, po dwóch mie­siącach udało mi się wyjść ze szpitala.

W Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym dostaliśmy dwie paczki na dwóch do podziału, w każdej były bowiem inne produkty. O ile pamiętam, w jednej -czekolada, papiero­

sy, serwetki śniadaniowe, maszynki do golenia i żyletki, no­żyki do konserw. W drugiej — tuszonka świńska, suchary, zupa fasolowa i grochowa w puszkach. Wspomną w tym miejscu

o drobnym zdarzeniu. Otóż jeden z moich znajomych goto­wał nie otworzoną puszkę z zupą grochową, w pewnej chwi­li, gdy chciał ją zdjąć z ognia, puszkę rozsadziło i wylała się cała jej zawartość. Mój znajomy poparzył przy tym obie dło­nie.

W PUR—ze dostałem też dwa tysiące ówczesnych zło­tych i bilet repatriacyjny, ważny przez osiemnaście dni na wszystkie środki lokomocji prócz samolotu i taksówki. W tym samym dniu skierowano mnie do magazynu przy purowskim punkcie przyjęć. Tutaj nie przyjąłem kurtki z kwadratową łatą na plecach. Kiedy magazynier zaczął mi ze złością wymyślać, poszedłem na skargę do biura, do kierownika PUR-u. I tam wszystko wygarnąłem.

Panie kierowniku, czy pan wie, że w magazynie han­dlują odzieżą przeznaczoną dla nas. Magazynier za łapówki daje spekulantom nową odzież za ich starą, którą przydziela się nam. Doszło nawet do tego, że panienki lekkiego obyczaju zostawiają tu swoje brudne łachy w zamian za nową odzież przeznaczoną dla naszych dziewcząt i kobiet wracających z ła­grów. Po takich transakcjach urządza się libacje i orgie... I ta­ka to zapłata za nasze cierpienia i poniewierki...

Tak, mniej więcej, powiedziałem do kierownika PUR— u. I to poskutkowało. Po mojej interwencji magazynier wydał mi garnitur i kurtkę, jaką sam wybrałem. W ubraniu tym cho­dziłem, dopóki nie zarobiłem na nowe.

Opisany przeze mnie fakt machlojek dorównywał nie­którym okropnościom w łagrze. Kogo jak kogo, ale jak mogli nas okradać nasi rodacy, i to już po powrocie do wytęsknio-

nej, wymarzonej Ojczyzny.

Z Białej Podlaskiej ruszyłem w Polskę szukać mojej naj­droższej matki i ukochanej jedynej siostry i jej rodziny. Po­szukiwania moje trwały długo.

Nie byłem karany?

Urodziłem się na wschód od Bugu. To pewnie wszystko wina tego miejsca na ziemi i gwiazdy, która nade mną wtedy świe­ciła. Położenie geograficzne miejsca urodzenia? Szerokość: 53° 10' północna; długość 24° 30' wschodnia. Znak zodiaku: Panna.

Tak, zdaje się, że wszystko na tym świecie zależy od miejsca urodzenia, no i od czasu, w jakim przyszedłeś na świat,

i może trochę od gwiazd. Powiedz gdzie i pod jakim znakiem urodzonyś, a powiem ci, jaki los ciebie czeka. Jeżeli ktoś po­trafiłby dokładnie przepowiedzieć losy naszego ziemskiego świata, mógłby także przewidzieć losy ludzi żyjących w da­nym czasie i pod określoną szerokością i długością geogra­ficzną.

Kiedyś nie rozumiałem słów Księgi Kaznodziei Salo­mona: „To, co było znowu będzie, a co się stało, znowu się stanie: nie ma nic nowego pod słońcem. Czy jest coś, o czym można powiedzieć: Oto jest coś nowego? Dawno to już było w czasach, które były przed nami”.

Mój rotmistrz opowiadał o swoim dziadku, którego po powstaniu car zesłał na Kamczatkę i o ojcu socjaliście, trzy­dzieści lat później zesłanym do kraju Jakutów, za udział w za­machu na carskiego policmajstra. Czyż mogłem, słuchając jego opowieści, przypuszczać, że i ja będę na katordze po upływie tylu lat od śmierci ostatniego cara — i to na katordze stokroć okrutniejszej. I te fakty dowodzą prawdziwości zapisu w Bi­blii o powtarzaniu się zdarzeń na tym świecie. O tym dowo- dzą'także mity starożytne sprzed wielu tysięcy lat.

Najstraszniejszą była dla mnie wiadomość, że najbliż­sza i najdroższa mi osoba, moja matka, nie doczekała mego powrotu. Umarła na serce niedługo po osiedleniu się w jed­nym z miasteczek województwa szczecińskiego. Jak mi opo­wiadano, do ostatniej chwili nie straciła wiary w mój powrót. Przeżyłem łagier nie tylko dzięki jej paczkom, ale i modli­twom, a także dzięki mojej wierze w Stwórcę, którą wpajała mi od dzieciństwa. Wciąż powtarzała o Najwyższym słowa­mi z Księgi Psalmów: „Bo on wybawi cię z sidła ptasznika.

I od zgubnej zarazy”.

Wielką otuchą dla mnie była wiara mojej matki we mnie.

Z łagru zostałem zwolniony już po czterech latach, praw­dopodobnie dzięki temu, że nie podpisałem żadnego zeznania

opowiadałem ile to mnie kosztowało cierpienia i prześla­dowań. Coraz bardziej jestem przekonany, że nie podpisanie zeznań, a tym samym skrócenie pobytu w łagrze, a może

i w ogóle uratowanie życia, zawdzięczam mojej matce. To ona mówiła do mnie często: NIGDY NIE PODPISUJ ŻADNEGO PODDAŃSTWA. Natomiast w każdym liście do łagru pisała: PAMIĘTAJ, ŻE WCZEŚNIEJ CZY PÓŹNIEJ, NA PEWNO WRÓCISZ DO POLSKI.

Wkrótce dotarła do mnie druga straszna wiadomość. Moja wspaniała, jedyna siostra i jej mąż zmarli na Sybirze. Zostali zesłani tylko dlatego, że mój szwagier jakiś czas był wójtem, czyli urzędnikiem państwowym, a więc wrogiem. Chwała Bogu ich dzieci nie wywieziono, bowiem przebywały w tym czasie u krewnych szwagra. Moja matka opiekowała się dziećmi aż do końca swego życia. Dowiedziałem się, że po jej nagłej śmierci zabrano je do sierocińca. Nie byłem żo­naty, własnego potomstwa nie miałem, postanowiłem więc za­opiekować się dziećmi. Po wielomiesięcznych poszukiwaniach

znalazłemje w sierocińcu w Gnieźnie.Pomagałem im, jak tyl­ko mogłem, aż do pełnoletności. Szczegółowo o spotkaniu w sierocińcu nie będę opowiadał, było to aż nazbyt przejmu­jące, aby teraz móc o tym wspominać bez wzruszenia.

Opowiem natomiast o pewnej sprawie, z pozoru drob­nej, a w gruncie rzeczy dla mnie bardzo ważnej. Otóż meda­lik z Matką Boską, który udało mi się przewieźć do Archan- gielska, mieć go przez cztery lata w łagrze, i przywieźć do Polski, mimo nie mniej ostrych rewizji w drodze powrotnej

zgubiłem któregoś dnia na budowie. Dałem kolegom dwa litry wódki, ale i oni nie znaleźli. Stratę tę bardzo przeżyłem.

Po powrocie z łagru z trudem odzyskałem prawdziwe nazwisko, nigdy nie przypuszczałem, że będę miał z tym tyle kłopotów w Ojczyźnie. Żaden z polskich urzędników nie brał pod uwagę, że to fałszywe nazwisko było dla mnie koniecz­nością, bo najpewniej pomogło przeżyć.

Mój serdeczny przyjaciel, prawnik, któremu opowiada­łem wiele o swoich łagrowych przeżyciach, powiedział do mnie któregoś dnia:

Jeśli siedziałeś w łagrze bez wyroku, to w świetle prawa nie byłeś w ogóle karany. Możesz więc śmiało pisać w ankietach personalnych: NIEKARANY!

Dziękuję — odpowiedziałem smętnie.

Co więcej — usłyszałem dalej — W związku z tym nigdy nie będziesz mógł wystąpić z wnioskiem o rehabilita­cję.

' W lot zrozumiałem wymowę słów przyjaciela.

Zwłaszcza, że cały pobyt w łagrze spędziłem pod cudzym nazwiskiem, a więc mnie prawdziwego jakby tam naprawdę nigdy nie było — dopowiedziałem udając powagę.

I wtedy nagle obaj roześmialiśmy się jednocześnie. Nie pamiętam, czy nasz śmiech dla nas samych nie zabrzmiał nie­co makabrycznie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kuriata czesław UPOMINEK JUBILEUSZOWY
Kuriata Czesław MIŁOŚĆ LEGENDĄ INNYCH
Kuriata Czesław DZIEWCZYNA POD KWIATAMI
Zorze polarne
Medytacja Przesłanie Archanioła Michała
archaniol bozy
podstawy+zarz%b9dzania+ +czes%b3aw+sobk%f3w+cz3 JZY3HZEDBY6YGIMW6Z2HFJRA24YKLYCDH7RASCI
4. 7 Archaniołów i inne-księga Enocha, • PDF
aniołowie archaniołowie hierarchia opis
Inteligencja emocjonalna dziecka w wieku przedszkolnym, Przedszkole Integracyjne w Koszalinie - Joan
CZESŁAW CZAPÓW- WYCHOWANIE RESOCJALIZACJA , Studia Pedagogika
44 Archaniołowie czy jeden archanioł według Towarzystwa Strażnica
Podstawy metrologii dr Czesław Jermak [ metody, def., tematy], metody-pom, Pierwszy pode metod, prze
Sanktuarium św. Michała Archanioła, ŚW MICHAŁ ARCHANIOŁ - POMAGA W WALCE ZE ZŁYM DUCHEM
Archaniołowie, • PDF
Patologia społeczna, Czesław M. Ciekiera - Psychospołeczne uwarunkowania narkomanii, Czesław M
Patologia społeczna, Czesław M. Ciekiera - Psychospołeczne uwarunkowania narkomanii, Czesław M
Archanioł Boży SATB
Kościół św Michała Archanioła w Dębnie Podhalańskim

więcej podobnych podstron