І
JANA FREY
W ŚLEPYM ZAUŁKU WOLNOŚCI
Dzieci ulicy
tłumaczył Mariusz Lubyk
Wrocław • Warszawa • Kraków Zakład Narodowy im. Ossolioskich Wydawnictwo
Tytuł oryginału
Sackgasse Freiheił: Sofias Geschichte;
aus dem Leben eines Strassenkindes
Historia oparta na faktach. Imiona, nazwiska i miejsca zdarzeo zmienione w oryginale przez redakcję.
Projekt okładki Dariusz Rybicki
Opracowanie redakcyjne Anna Wasilewska
Opracowanie typograficzne Luiza Pindral, Katarzyna Ziembowska
Sackgasse Freiheit © 2000 by Loewe Verlag GmbH, Bindlach
© Copyright for the Polish translation and edition by Zakład Narodowy im. Ossolioskich - Wydawnictwo,
Wrocław 2001
ISBN 83-04-04597-4
Skład i łamanie Zakład Narodowy im. Ossolioskich - Wydawnictwo
Druk i oprawa Opolgraf SA Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
Od Wydawcy polskiego
Kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych pojawiła się w Niemczech książka pt. My, dzieci z dworca ZOO,
która wkrótce okazała się światowym bestsellerem, runął mur milczenia o narkomanii. Mimo upływu lat
wstrząsająca opowieśd Christiane F. nadal wzbudza duże zainteresowanie.
Powstała ponad dwadzieścia lat później powieśd Jany Frey pt. W ślepym zaułku wolności nie jest jedynie
jeszcze jedną relacją osoby uzależnionej od narkotyków, opowiadającej swe przeżycia. W
przeciwieostwie do wcześniej wymienionej pozycji narkomania i prostytucja młodocianych, a także
przemoc, są jedynie tłem dla głębokiej analizy psychiki dziecka niekochanego i zepchniętego na margines
społeczeostwa, zmuszonego przez los do egzystencji na ulicach miasta. Oddając w ręce polskiego
Czytelnika książkę Jany Frey, Wydawnictwo Ossolineum pragnie zwrócid uwagę i uczulid ludzi młodych, a
także ich rodziców, na rosnący z dnia na dzieo problem dzieci ulicy i skłonid do zastanowienia się, co
zmusza młodzież do ucieczki z rodzinnego domu.
5
PROLOG
We wszystkich krajach Trzeciego Świata tysiące dzieci żyje na ulicy, prawie nieprzytomne z rozpaczy,
głodu, samotności i braku nadziei na lepszą przyszłośd.
Tysiące dzieci ułicy mieszka w dzielnicach nędzy Nowego Jorku i Los Angeles i innych amerykaoskich
metropolii. Jest ich wiele także na ulicach Moskwy, Sankt Petersburga i innych rosyjskich miast.
Jednakże problem dzieci ulicy istnieje również w Europie Zachodniej, np. w Niemczech można je spotkad
m.in. w Berlinie i Hamburgu, we Frankfurcie i Lipsku i nie tylko tam.
Niektóre statystyki wykazują, podając pięciocyfrowe liczby, że coraz więcej dzieci mieszka na
niemieckich ulicach, a tendencja ta stale rośnie...
Sofię poznałam w Monachium, w jednej z kawiarni nad Izarą. Do tego dnia niewiele o niej wiedziałam -
jedynie to, że przez prawie dwa lata żyła w swoim rodzinnym mieście poza domem, z którego uciekła,
kiedy miała 14 łat.
- Jestem... - powiedziała przeciągle, stając przede mną. Przyszła sama i usiadła naprzeciwko mnie, kręcąc
się nerwowo na krześle. Zamówiłyśmy coś do picia i rozpoczęłyśmy rozmowę.
Twarz Sofii była blada, a ona sama poważna i zamyślona. - Naprawdę nie rozumiem, dlaczego właśnie o
moim zasranym życiu chcesz pisad? - rzuciła.
Kiedy indziej powiedziała: - Właściwie to nienawidzę mówid o sobie, o tym całym gównie, jakim jest
moja przeszłośd. Mimo wszystko kontynuowałyśmy rozmowę przez całe popołudnie i jeszcze kolejne
cztery.
7
W czasie naszych spotkao Sofia najchętniej biegała wzdłuż nabrzeża Izary, po łąkach i parkach albo po
prostu po chodniku w centrum głośnego miasta. - Nie potrafię się odzwyczaid od tego biegania -
wyjaśniła zażenowana. - Potrzebuję ruchu i dużo hałasu wokół siebie, abym mogła to wszystko jakoś
znieśd.
Biegałyśmy zatem to tu, to tam, a Sofia opowiadała mi o swoim życiu - o najwcześniejszych i tych
późniejszych latach, o dniu dzisiejszym, jak również o swoich planach naprzyszłośd.
- Nie mam żadnych pamiątek z dzieciostwa -powiedziała smutno. - Żadnych fotografii, starego
pamiętnika ani pluszowych zwierzątek - nic. Tylko wspomnienia, a te są straszne...
8
1
Nasz dom był otoczony murem z czerwonej cegły. Pomiędzy nim a budynkiem znajdował się niewielki
ogród - uporządkowany i nudny. Ten wysoki mur chronił naszą rodzinę przed wzrokiem ciekawskich
sąsiadów. Prawdę mówiąc, nie było u nas nic do oglądania czy podziwiania - najwyżej moja matka,
wieszająca i zbierająca pranie, które należało do krajobrazu naszego ogrodu. Do zabawy nic w nim nie
było. Matki nie widziałam już prawie dwa lata. Pięknej i stale rozdrażnionej, o bladej, nieufnej i posępnej
twarzy, z której spoglądały na mnie niezwykle zielone oczy. Na nosie i policzkach miała niezliczoną ilośd
piegów, które każdego ranka bardzo starannie przy-pudrowywała przed lustrem. Nienawidziła tych
swoich piegów, wyglądających pięknie, naprawdę ślicznie!
Moja matka w ogóle jest bardzo ładna - słyszałam to wiele razy - szczupła, krucha istota o jasnej,
pociągłej twarzy i zielonych oczach. Ma kręcone, miękkie włosy - ciemny blond, a jej skóra jest
nieskazitelnie gładka.
Moja matka urodziła się tak jak ja - w lecie. Kiedy przyszłam na świat, miała zaledwie szesnaście lat.
Do prawie trzeciego roku życia nic nie wiedziałam o swoim ojcu ani o okolicznościach moich narodzin.
Nic nie wiedziałam, ponieważ matka o tym ze mną nie rozmawiała.
Nasz ogród służył do wywieszania prania, a czynnośd ta była ulubionym zajęciem mojej matki. Czerwone
rzeczy wisiały wyłącznie razem i to przypięte klamerkami w tym samym kolorze, co suszące się pranie.
Niebieskie z niebieskimi, zielone z zielonymi, przypięte dobranymi kolorystycznie klamer-
9
kami. Tak samo było z żółtymi i białymi rzeczami wieszanymi na sznurze do bielizny. Do wszystkich
innych odcieni, dla których nie było odpowiednich klamerek, matka stosowała brązowe, drewniane.
Praniem zajmowała się godzinami. Wyprane rzeczy porządnie strzepywała i dotykała ich w trakcie
schnięcia. Kiedy zanosiło się na deszcz, zbierała całe wilgotne pranie i bez słowa skargi rozwieszała je
ponownie w suszarni według posortowanych kolorów i klamerek.
Na koocu starannie je prasowała i układała z powrotem w szafie. Co tydzieo zmieniała wszystkim pościel
i - równie często - prała firanki. Czasami tak się angażowała w swoje pranie, że stawała przed pralką i w
ciągu całego jej długiego programu nic innego nie robiła, tylko obserwowała buczącą i szumiącą
maszynę. Zapominała o obiedzie i o pozostałych domowych zajęciach, a nawet o moim małym braciszku
- Robinie.
Dopiero gdy wracałam ze szkoły, płoszyłam to jej dziwne odrętwienie. Robin najczęściej raczkował wtedy
po podłodze i marudził, jakby nie zajmowała się nim już wieki, a na kuchennym stole wciąż jeszcze
znajdowały się naczynia pozostawione tam po śniadaniu.
- Mamo, jestem w domu. Już południe... - przypominałam jej delikatnie. Zawsze wtedy drgnęła,
odgarniała piękne, wypielęgnowane włosy z twarzy, obrzucała mnie wrogim spojrzeniem i zmuszona, z
ogromnym trudem, wracała do szarej rzeczywistości dnia powszedniego.
Na zewnątrz byliśmy całkiem normalną rodziną, zupełnie przeciętną. Moja matka ma na imię Franziska.
Potrafi pięknie grad na skrzypcach, ale nigdy nie muzykowała. Poza tym urodziła dwoje dzieci: mnie i
mojego braciszka. Między mną a Robinem jest jedenaście lat różnicy. Kiedy matka była w ciąży, często
powtarzała ludziom, że urodzi chłopca. W żadnym wypadku nie chciała jeszcze jednej dziewczynki!
- Sofia jest strasznym bachorem - wyjaśniała każdemu, kto chciał, czy też nie chciał tego słuchad, ani
razu nie zadając sobie nawet trudu, żeby ściszyd przy mnie głos. Nigdy nie oszczędzała mi przykrości.
I 10
Kiedy pierwszy raz usłyszałam, że jestem strasznym dzieckiem, zrozpaczona zamknęłam się w swoim
pokoju i ukryłam pod kołdrą we własnym łóżku. Miałam przeczucie, że muszę płakad, ale jednak tego nie
zrobiłam. Nigdy nie płakałam, po prostu nie potrafię. Nie wiem, na czym to polega, ale czasami czuję, jak
łzy napływają mi do oczu. Nigdy ich jednak nie uroniłam. Wcześniej, kiedy było mi smutno, czasami cicho
kwiliłam, ale to działało na nerwy mojej matce.
- Przestao z tym popiskiwaniem, nie jesteś przecież świnką morską - mówiła zniecierpliwiona.
Robin urodził się pięd lat temu. Wyglądał jak malutki, niewinny aniołek. Matka nosiła niemowlaka
godzinami po naszym domu, wciąż domagając się ciszy. Pilnowała snu dziecka, żeby się nie wystraszyło i
nie stało uciążliwe. .
- On jest taki milutki - szeptałam, chcąc pogłaskad małego
braciszka.
Potakiwała głową, ale wówczas sama brała śpiącego Robina na ręce i głaskała jego niemowlęcą
twarzyczkę. Patrzyłam na nich. Robin od początku miał intensywnie zielone oczy, podobnie jak moja
matka, a później okazało się, że także po niej odziedziczył wąski, lekko zadarty nos, jej miękkie, lśniące
włosy i nawet jej złociste piegi. Był tak piękny, że nie mogłam się na niego napatrzed.
- Nie stawaj mi na drodze, Sofio - powtarzała niecierpliwie moja matka i odsuwała mnie na bok. Od jej
dłoni na moim gołym ramieniu czułam chłód, a z jej twarzy biły surowośd i gniew.
- Chcę go tylko zobaczyd! - ledwie z siebie wydusiłam. Przemknąwszy się ukradkiem, ukrywałam się w
łazience - jedynym pomieszczeniu w domu, którego drzwi można było zamknąd na klucz. Stawałam przed
lustrem i przygnębiona, ze smutkiem przypatrywałam się własnemu odbiciu. Nic dziwnego, że matka
woli Robina ode mnie, że go bardziej kocha. U mnie wszystko było nie takie, inne. Miałam tak ciemne
włosy, że ludzie brali mnie za cudzoziemkę. Nie dośd, że włosy były czarne, to jeszcze sztywne i w
ciągłym nieładzie. Za każdym razem, gdy próbowałam się starannie uczesad, już po
11
chwili znowu były potargane i rozczochrane. Każdy pojedynczy włos był szczecinowaty jak w kooskiej
grzywie. Moje oczy wyglądają jak szare kałuże, a moja skóra jest jak jedno wielkie znamię, ciemniejsza
od tej, jaką ma matka czy Robin.
- Wyglądasz jak mała Cyganka - potrząsając głową, mówiła czasami moja przybrana babcia, kiedy
przyjeżdżała do nas w odwiedźmy z Kilonii. Nie brzmiało to szczególnie przyjaźnie.
Babcia z Kilonii jest matką mojego ojczyma Karla - właściciela małej firmy handlującej urządzeniami
elektronicznymi. Od czasu jego ślubu z moją matką mieszkamy w domu na obrzeżach miasta.
Przedtem mieszkałyśmy w jednym z tych białych wieżowców w centrum. Niewiele pamiętam. Mam tylko
kilka mglistych, pojedynczych wspomnieo z tego okresu.
Wiem, że mieszkałyśmy wówczas na jednym z najwyższych pięter, zawrotnie wysoko. Poza matką i mną
byli tam jeszcze moi dziadkowie. Babcia ze strony matki była dla mnie dokładnie tak samo surowa - a
przy tym drażliwa i niecierpliwa -jak jej córka. Przypomina mi się, że kiedyś, gdy położyłam rękę na jej
kolanie - odepchnęła mnie i złorzeczyła, że mogę wysmarowad jej spódnicę swoimi małymi, brudnymi
palcami.
Dziadek był dla mnie dobry. Miał na imię Waldemar i tak też go nazywałam, podczas gdy do jego żony
zawsze zwracałam się „babciu". Sądzę, że Waldemar był jej drugim mężem, w zasadzie więc moim
przyszywanym dziadkiem, tak jak Karl ojcem.
Waldemar często brał mnie za rękę i szedł ze mną na plac zabaw. Sadzał mnie na najwyższej zjeżdżalni
lub też godzinami huśtał się ze mną na spaczonej, skrzypiącej, drewnianej huśtawce - tylko dlatego, że to
bardzo lubiłam. Wieczorami śpiewał mi piosenki i troskliwie przykrywał mnie kołdrą.
Wtedy, w tym białym wieżowcu, miałam wielki problem. Byłam zakałą rodziny i siałam zgorszenie.
- Sofio, jeśli dzisiaj w nocy znowu nasikasz do łóżka, będą baty! - powtarzała Franziska każdego wieczoru,
przeszywając mnie spojrzeniem, od którego robiło się zimno. Wówczas moja matka miała zaledwie
dziewiętnaście lat.
12
Byłam trzylatką i każdej nocy moczyłam się - obojętnie, czy mi grozili, bili po tyłku, czy zamykali w
toalecie albo kazali godzinami siedzied na plastykowym nocniku.
Zawsze budziłam się w środku nocy, a moje łóżko było mokre, zimne i nieprzyjemne. Niekiedy
wkradałam się do sypialni dziadków i ukrywałam w łóżku Waldemara, ale to było zabronione, surowo
zabronione. Matka i babcia postanowiły, że muszę zostawad w swoim mokrym łóżku aż do rana. Dopiero
wtedy mogłam z niego wyjśd, tylko po to, żeby dostad solidne lanie drewnianą łyżką kuchenną na goły
tyłek.
Jednak pewnego letniego ranka, kiedy wśliznęłam się do kuchni, nikt się mną nie zajął. Tego dnia moja
babcia rozchorowała się. Myślę, że dostała ataku apopleksji. Usiadła w kuchni i dziwnie wlepiała we
mnie wzrok, niczym z zaświatów. Jej usta były nienaturalnie wykrzywione - wyglądały tak, jak gdyby
przez nieuwagę ześlizgnęły się do podbródka, a ona sama syczała do mnie coś, czego nie rozumiałam.
Potem przyjechała karetka i zabrała babcię. Więcej jej nie zobaczyłam. Przypuszczam, że żyła jeszcze
przez pewien czas w jakimś domu opieki, ale moja matka nigdy mnie tam nie zabrała. Za to zmieniła się -
zmusiła Waldemara, żeby się od nas wyprowadził.
- Nie! Nie! Nie! - wrzeszczałam, kiedy Waldemar z zapakowaną walizką opuszczał nasze mieszkanie.
- Nie płacz, mój zajączku - powiedział Waldemar i pogłaskał moje mokre policzki. Wtedy jeszcze głośniej
się rozpłakałam.
Później Waldemar odszedł i musiało upłynąd ponad osiem lat, zanim znowu go zobaczyłam.
Moja matka i ja znowu zostałyśmy same. Matka postarała się o pracę w pralni chemicznej, gdzie -
siedząc przy kasie -wręczała wyczyszczoną odzież i kasowała pieniądze.
Mnie odprowadzała co rano do przedszkola, w którym panował wrzask. Wciąż jeszcze moczyłam się w
łóżku, za co regularnie dostawałam lanie, ale poza tym moja matka wyciszyła się, uspokoiła i było nam
razem dobrze - jak nigdy dotąd. Skooczyłam pięd lat i już od dawna sama się rano ubierałam, myłam
zęby, smarowałam sobie chleb na śniadanie i obserwo-
13
wałam swoją zniechęconą i niedostępną matkę, ale ostrożnie -tylko z pewnej odległości.
- Nie umiesz się śmiad, mamo? - zapytałam ją kiedyś. Myślę, że nigdy nie udzieliła mi odpowiedzi na to
pytanie,
wciąż tylko prała.
Jak tylko kooczyła swoją zmianę w pralni i przyprowadzała mnie z przedszkola, sortowała w domu, w
pośpiechu i niespokojnie, naszą własną garderobę. Nieustannie prała. Napychała do automatu jedną
rzecz po drugiej, nawet te, które nie wymagały jeszcze prania, i - w czasie, gdy pierwsza sterta brudów
zaczęła się obracad w pieniącej wodzie - czekała niecierpliwie na moment, kiedy będzie mogła rozpocząd
rozwieszanie wypranych ubrao.
Stawała przed szumiącą pralką tak, jakby miało to jeszcze trwad przez wiele lat, i wlepiała wzrok w luk na
środku automatu, jak gdyby tam właśnie znajdowało się centrum wszechświata.
- Mamo, gdzie jest babcia? - zapytałam ostrożnie pewnego dnia.
- Umarła, przecież wiesz - mruczała pod nosem.
- A gdzie jest Waldemar? - zapytałam błagalnie.
- Gdzieś - padła krótka odpowiedź.
- Chcę go odwiedzid.
- Nie teraz, Sofio.
- Kiedy, mamo?
- Zobaczymy.
Ale nigdy razem nie odwiedziłyśmy Waldemara.
Kiedy matka nie szła do pracy, a także nie zajmowała się praniem naszych rzeczy, telefonowała. Chociaż
nikt nigdy nas nie odwiedzał, wydawało się, że zna mnóstwo ludzi.
- Poszłabym z wami chętnie, ale nie mogę, nie mam co zrobid z Sofią - wzdychała często do słuchawki
aparatu, a jej głos brzmiał lodowato z wściekłości i gniewu. W takich sytuacjach kładłam uspokajająco
ręce na piersi, czując, jak dziko wali mi serce. Pojęłam, jakim ciężarem byłam dla matki.
- Masz piękne oczy, mamo - powiedziałam raz, żeby jej zrobid przyjemnośd.
- Bzdura - parsknęła, a jej głos brzmiał przez moment złowieszczo.
14
Drgnęłam i zamilkłam. Dopiero dużo, dużo później odkryłam, dlaczego moja matka była wtedy taka
rozgniewana, akurat gdy powiedziałam o jej wielkich, cudownych oczach.
Kiedyś odkryłam, że istnieje coś, co mają inne dzieci, a ja nie - ojciec. Wszędzie spotykałam ojców: na
placu zabaw, w przedszkolu i na ulicy.
- Mamo, dlaczego właściwie nie mam taty? - wypaliłam któregoś wieczoru, kiedy leżałam w łóżku,
przygotowana już do snu.
Matka uniosła raptownie głowę, a ja aż drgnęłam, gdy napotkałam jej wzrok. Byłam przekonana, że
strasznie się na mnie rozzłości, chociaż nie wiedziałam, co niestosownego było w moim pytaniu.
Dziwnym trafem tym razem się nie rozgniewała. Milcząc, przez krótką chwilę patrzyła jedynie przed
siebie dzikim, pełnym wściekłości wzrokiem.
- Ty faktycznie nie masz ojca - to było wszystko, co powiedziała. Jej głos zabrzmiał przy tym wyjątkowo.
- Ale dzieci w przedszkolu mówiły, że każdy ma tatę - uparcie trwałam przy swoim.
- U nas jednak nie ma taty - powtórzyła moja matka i niespodziewanie ruszyła w kierunku drzwi. - Teraz
śpij, Sofio i pomyśl o tym, co się stanie, jeśli znowu nasikasz do łóżka!
- Ale jeślibym miała tatę, to on by mnie kochał? - zawołałam za nią niepewnie.
- Na pewno - odpowiedziała. - Ale teraz nie chcę nic więcej na ten temat słyszed.
- Kochałby mnie tak, jak Waldemar albo jak ty? - krzyczałam wystraszona, ale matka już mi nie
odpowiedziała. Skuliłam się w kłębek pod kołdrą i płakałam, aż cała poduszka zrobiła się wilgotna od łez.
Od tej chwili zaczęłam tęsknid za moim nieznanym, obcym ojcem.
A wtedy pewnego dnia zjawił się Karl - zabawny, wysoki, krótko ostrzyżony, błękitnooki blondyn.
Podarował mi mały magnetofon i trzy kasety z bajkami, a w zamian za to zabrał wieczorem moją mamę
do kina.
15
- Przeprowadzamy się, Sofio - wyjaśniła mi wkrótce. - Karl będzie teraz twoim tatą.
Przyglądałyśmy się sobie dokładnie. Już samo to było czymś niezwykłym: matka patrzyła na mnie dłużej i
bardziej przyjaźnie niż dotychczas. A przynajmniej bez wrogości.
- On będzie moim tatą? - wyszeptałam z wrażenia. Mama skinęła głową, a ja poczułam, jak uczucie
radości
przepełniło mnie od stóp do głów.
A później wyprowadziłyśmy się do tego domu z czerwonej cegły, stojącego na obrzeżach miasta.
Jednakże nic nie zmieniło się na lepsze, przynajmniej nie dla mnie. Karl rzadko bywał w domu, a kiedy już
przychodził, chciał przebywad sam na sam z moją matką. Chod dostałam piękny pokój na poddaszu, to
poza mną prawie nikt do niego nie wchodził.
Wkrótce poszłam do szkoły. Mimo że moja matka nie pracowała już w pralni, wysłała mnie od
pierwszego dnia roku szkolnego do świetlicy dla dzieci.
- Nie chcę tam byd - prosiłam w domu nieśmiało.
- Przestao piszczed, wiesz, że tego nie znoszę - powiedziała oschle matka, która wówczas bardzo często
chorowała.
- Dlaczego znowu jesteś w łóżku? - zapytałam ją kiedyś bardzo zmartwiona.
■ - To nie powinno cię obchodzid - odpłaciła mi za moją troskę, wypraszając mnie z pokoju.
W dniu moich ósmych urodzin matka znowu zachorowała 11 trafiła, co się często powtarzało w ostatnim
czasie, na kilka dni do szpitala.
Leżałam w swoim łóżku smutna i patrzyłam przez ukośne okno w dachu na świecące słooce. W jego
jasnych i ciepłych promieniach, sięgających aż do mojego szarego tapczanu, taoczyły, migotając,
niezliczone ilości drobniutkich pyłków kurzu. Wyglądało to przepięknie, chod był to tylko błyszczący kurz.
któraan«°o 7 ЬПІ SJyszałam 8*08У ojczyma i jego matki,
kaldvm r Г682^ W Ш1оп11- Babcia Pędzała za
każdym razem, gdy moja matka leżała w szpitalu. Wydawało mi się, ze właśnie o niej rozmawiają.
Słyszałam, jak parę razy
16
babcia wymawiała jej imię. Na palcach podkradłam się do
drzwi.
_ ... piąty raz Franziska jest w ciąży - krzyczała zdenerwowana babcia.
- Lekarze w szpitalu też nie wiedzą, dlaczego za każdym razem dochodzi do poronienia - odpowiedział
mój ojczym, a w jego głosie słychad było rozdrażnienie.
- To dla mnie bolesne - kontynuowała ze smutkiem babcia. -W sytuacji, gdy tak bardzo pragnęłabym
mied własne wnuki.
Byłam przerażona i nie rozumiałam ani jednego słowa z tego, co mówili. Moja matka była pięd razy w
ciąży? Dlaczego nikt mi nic nie powiedział, dlaczego nic nie zauważyłam, absolutnie nic? Jeśli jest się w
ciąży, to ma się przecież zaokrąglony, duży brzuch. Dużo dzieci w mojej klasie ma młodsze rodzeostwo,
sama też widziałam wiele kobiet w ciąży. Co to wszystko znaczy, że moja matka straciła dzieci? Jak to się
mogło stad? Nie było tego widad? Су te dzieci spadają ot tak, po prostu, gdziekolwiek na ziemię i tak
leżą?
- Czy to z powodu tej strasznej historii z Sofią? - zapytała w tym momencie zamyślona babcia.
- Lekarze mówią, że nie - odpowiedział krótko Karl. Oparłam się speszona o drzwi, zrobiło mi się zimno,
aż się
zatrzęsłam. Jaka to straszna historia jest ze mną związana? W czym zawiniłam? W jaki sposób mogłam
przyczynid się dó tego, że moja matka nie może mied więcej dzieci?
- Biedna Franziska! - zawołała babcia. - Byłoby rzeczywiście lepiej dla wszystkich, gdyby poroniła Sofię, a
nie następne dzieci, które mogłaby mied z tobą, Karl.
- Franziska też to mówi - odpowiedział Karl i zawołał mnie. Musiałam zejśd na śniadanie.
To były moje ósme urodziny i wypadły w niedzielę, dlatego nie musiałam iśd do szkoły. Nie przypominam
sobie, czy dostałam jakiś prezent, ale wiem, że nikomu nie pozwolono mnie w tym dniu odwiedzid,
nawet Ani, mieszkającej w sąsiednim budtfjnJś" Karl і ЬаШ іщ hałasów..: r
dącej chyba moją jedyną przyjaciółką, po prostu słyszed w domu żadnych
- Mogłabym na chwilkę pójśd do Ani? - prosiłam.
Na to Karl także się nie zgodził - nie mógł znieśd, że rodzice Ani pochodzą z Polski. Karl nie lubił
obcokrajowców. Z tego samego powodu nie podobały mu się moje czarne włosy, co wystarczająco wiele
razy dał mi odczud.
Kiedy moja matka wreszcie wróciła ze szpitala i blada jak widmo, niespokojna krzątała się po domu, nie
mogłam tego wytrzymad.
- Mamo, straciłaś dzieci? - zwróciłam się do niej po cichu, kiedy nareszcie zostałyśmy same.
Matka przez krótką chwilę uważnie mi się przyglądała. -Co... jak... skąd ci to przyszło do głowy...? - pytała
bez emocji w głosie.
Skuliłam ramiona. - Babcia mówiła i...
- ... podsłuchiwałaś rozmowę dorosłych?! - wywnioskowała moja mama.
Zaprzeczyłam szybko. - Nie, ale ona mówiła, że jestem „straszną rzeczą" - wyrzuciłam prędko, chcąc
uniknąd ewentualnych matczynych klapsów pełnych złości.
Dostałam lanie. Nie otrzymałam natomiast odpowiedzi -zamiast niej cały tydzieo aresztu w pokoju, od
Karla, który, gdy wrócił wieczorem, zbeształ mnie.
W tym czasie sądziłam jeszcze, że moje życie jest całkiem normalne. W szkole byłam grzeczna, co
podobało się mojej pierwszej wychowawczyni. Otrzymywałam dobre oceny na świadectwach. Inne
dzieci bawiły się ze mną, chociaż nieszczególnie często, ale nie gniewało mnie to.
Miałam tylko jedną przyjaciółkę - Anię. U niej, w domu obok, wszystko wyglądało inaczej niż u nas: Ania
nigdy nie dostała lania, a jej mama często się z nią bawiła. Przed Bożym Narodzeniem piekła z córką
ciasta i śpiewały razem polskie kolędy. W lecie Ania chodziła z rodzicami na basen albo wspólnie
organizowali wycieczki do muzeum, zamków, pałaców, albo do pobliskiego lasu. Wprawdzie
zazdrościłam jej, ale myślałam, że tak musi byd. Nieraz przemknęło mi przez myśl, że przecież rodzice Ani
pochodzą z Polski, a tam może inaczej traktuje się swoje dzieci niż u nas - w Niemczech.
18
- Leniwa hołota obcokrajowców - mówił często Karl ze wstrętem. - Skąd tacy mają pieniądze, że mogą
pozwolid sobie na takie wspaniałe życie. To jest dla mnie zagadka. Polaken, wszyscy gangsterzy i
prostaki...
Nie wiem dokładnie, jak to się stało, ale pewnego dnia Karl i moja matka zabronili mi utrzymywania
znajomości z Anią
i jej rodziną.
Tego popołudnia skryłam się zrozpaczona w swoim pokoju.
- Nienawidzę ich, nienawidzę, nienawidzę... - szeptałam pod kołdrą. Przywiązałam się do Ani i jej
rodziców, do wesołego, pogodnego ojca, cieszącego się z moich wizyt i zapraszającego mnie nawet na
ich wycieczki.
- Sprawisz nam radośd, jeśli z nami pojedziesz, Sofio -powtarzał często i mrugał do mnie
porozumiewawczo. A mama Ani, która nie umiała jeszcze dośd dobrze mówid po niemiecku, przytulała
mnie łagodnie do siebie i uśmiechała się.
- Jeśli jeszcze raz przyłapię cię w ogrodzie u tych Polaken, zamknę cię w piwnicy - oświadczył wieczorem
Karl, patrząc na mnie groźnie.
Tydzieo później znów mnie przyłapał. Spełnił swoją obietnicę. Zamknął mnie na całą sobotę w piwnicy,
podczas gdy on sam wraz z moją matką spędzali wspólnie dzieo w pokoju gościnnym, dokładnie nade
mną.
Wtedy zrozumiałam, że moje życie było inne. Znienawidziłam je.
Siedem stopni prowadziło do piwnicy. Siedem stopni, a potem drewniane drzwi i dalej polakierowane na
zielony kolor -drzwi żelazne. Za nimi znajdowało się piwniczne pomieszczenie, w którym coraz częściej
musiałam przebywad.
Były tam trzy małe, kwadratowe okienka, ale tak wysoko, że koocem nosa sięgałam zaledwie do dolnej
krawędzi kraty, kiedy stawałam przed nią wyprostowana.
Skooczyłam dziesięd lat i wciąż musiałam schodzid do piwnicy, ilekrod tylko przyłapali mnie wczesnym
rankiem, wkładającą w tajemnicy do suszarki - tak cicho, jak to tylko było możliwe - moje mokre
prześcieradło. Nie umiałam sobie z tym poradzid. Dalej zdarzało się, że w nocy, we śnie, moczyłam się.
I 19
Wprawdzie nie częściej niż jeden, może dwa razy w miesiącu, ale i tak w te dni, które następowały po
feralnych nocach, byłam za karę wysyłana do piwnicy.
Kiedy po raz pierwszy napisałam klasówkę z rachunków na jedynkę, też tam trafiłam.
A przy tym nigdy naprawdę mnie tam nie zamykali. -Odmaszerowad! Raz, raz! - Karl tylko rzucał
komendę, a ja schodziłam tam, na tak długo, aż mnie znowu nie zawołali.
Kiedy matka kolejny raz poroniła, nie musiałam wprawdzie schodzid do piwnicy, ale miałam siedzied w
swoim pokoju i nie pokazywad się.
Spostrzegłam, że za każdym razem, kiedy matka zachodziła w ciążę, dostawała silnych bólów brzucha i
wymiotowała. Co chwilę łapały ją tak silne skurcze, że mdlała. Raz zasłabła przy obiedzie, kiedy indziej
wcześnie rano, gdy wstała z łóżka. Za każdym razem karetka zabierała ją do szpitala i po tygodniu - blada,
wycieoczona i dziwnym trafem zawsze bardzo na mnie zła - wracała do domu.
- Mamo, nie umiem nic na to poradzid - powiedziałam zrozpaczona.
Patrzyła na mnie obojętnie i w milczeniu.
- Mamo, przecież masz mnie - pocieszałam ją, opierając się ostrożnie na jej ramieniu. Odwróciła się
raptownie i jednym ruchem odepchnęła mnie od siebie. - Tak, ciebie - ciebie -ciebie! - krzyczała głośno,
że aż poczułam przejmujący ból przenikający całe ciało. Ściskała mnie przy tym za ramiona. -Ale może ja
ciebie w ogóle nie chciałam - ty... ty... ty potworze!
Stałam zupełnie spokojnie - chociaż coś we mnie krzyczało, żeby uciekad z domu. Było to wyraźne,
dziwne, całkiem osobliwe uczucie. Biegłam, czując szumiący wokół mojej głowy wiatr, krzyczałam i
szlochałam w czasie tej ucieczki, a jednocześnie stałam zdrętwiała, wyprostowana i zimna jak lód w
pokoju gościnnym, przed swoją matką. Strasznie bolały mnie ramiona, które wreszcie oswobodziłam z jej
silnego uścisku.
- Idź do swego pokoju, Sofio! - wyłkała nagle i odwróciła się. - Jest mi przykro, że ja... sądziłam... nie
chciałam tego
| 20
powiedzied... nie umiem inaczej, Sofio. Idź na górę, potrzebuję
spokoju...
- To wszystko jest już poza mną - powiedziałam z anielskim niemal spokojem. Uciekłam stamtąd
przecież. Czułam się odrobinę upiornie, ale w sumie całkiem nieźle - tak lekko i beztrosko.
- Po prostu nie potrafię znieśd tego, że muszę cię oglądad, Sofio - wychodząc, moja matka mruczała to
pod nosem.
Śmiałam się za jej plecami i powoli, krok za krokiem, opuściłam dom.
Tej nocy po raz pierwszy nie wróciłam do domu. Najpierw włóczyłam się po naszej ulicy, czując się w
dalszym ciągu tak lekko, pogodnie i nierealnie. Miałam uczucie, jakbym była niewidzialna i przez
moment zastanawiałam się, czy to wszystko przypadkiem mi się nie śni, a w rzeczywistości śpię w swoim
łóżku na poddaszu.
Uszczypnęłam się w lewą rękę. Zabolało. Ramiona też mnie bolały. Kiedy delikatnie odchyliłam rękaw
pulowera, na skórze widad było ciemnoczerwone plamki. Skąd się wzięły? Nie
wiedziałam.
Potem coraz bardziej oddalałam się od naszego domu, od naszej ulicy. Biegłam, biegłam i biegłam. Niebo
nade mną było już szare. Chociaż zamierzałam pójśd do parku miejskiego, który znałam z wycieczek z
rodziną Anny, nie trafiłam tam. Wałęsałam się bez celu po obcej dzielnicy i nieznanych ulicach. Niebo
nade mną poszarzało jeszcze bardziej. Robiło się coraz ciemniej, zapadał zmierzch.
Co powiedziała jeszcze moja matka? A, że jestem potworem... Dalej błądziłam, aż zrobiło się ciemno i
chłodno. Kiedy w koocu zapanowała ciemnośd, zatrzymałam się. Potwór. Płakała i mówiła, że jestem
potworem. Ściskała moje ramiona, tak mocno, że jeszcze teraz mnie bolą.
Piekły mnie oczy, a nogi miałam ciężkie jak z ołowiu, nagle poczułam się ogromnie zmęczona. Pokręciłam
się i postanowiłam, że dokładnie tą samą drogą, którą przyszłam, wrócę z powrotem. Zataczając się,
parłam do przodu. Szłam i szłam, a ulice następowały po sobie. Mijałam budowy, ciemne sklepy, zaryglo-
21
wane kioski, stacje benzynowe, kościoły i automaty z papierosami. Śpiąca i wyczerpana ledwie
powłóczyłam nogami.
- Chcę do domu, do domu, do domu... -jęczałam. Ramiona miałam zdrętwiałe, a i nogi odmawiały mi
posłuszeostwa. Nagle przestały pasowad do siebie, plącząc się, wzajemnie sobie przeszkadzając.
Cała strasznie przemarzłam, głośno szczękałam zębami. A przecież trwało jeszcze lato, przed trzema
miesiącami skooczyłam dziesięd lat.
Nagle wokół mnie zrobiło się ciepło. Drżąc, zatrzymałam się. Skąd pochodził ten cudowny, pocieszający
letni powiew? Rozglądałam się nerwowo. Na ulicy było cicho, pusto i szaro. Stałam obok wyglądającego
niezbyt przytulnie, zamykanego na noc supermarketu.
Ciepły wiaterek nadal lekko dmuchał i wreszcie zorientowałam się, skąd dochodził. Na szczytowej ścianie
supermarketu znajdował się mały, okratowany komin wentylacyjny. To z niego pochodził ten ciepły,
przyjemny podmuch. Odurzona ciepłem, zatrzymałam się. Nogi ugięły się pode mną i trzęsąc się cała,
upadłam na zakratowaną podłogę.
Po chwili zasnęłam.
Spałam dopóty, dopóki mnie ktoś nie obudził, potrząsając mną delikatnie. Przede mną stał nieznajomy
mężczyzna z miotłą w ręku.
- No, co ty tutaj robisz? - pytał zatroskany, uśmiechając się do mnie. Patrzył mi prosto w oczy.
Rzeczywiście na mnie patrzył... W domu nikt tak uważnie, przychylnie i z zainteresowaniem na mnie nie
spoglądał. Nie całkiem jeszcze rozbudzona, podniosłam się. Trwało krótką chwilę, zanim się
zorientowałam i przypomniałam sobie wydarzenia wczorajszego wieczoru. Niebo nade mną było jasne i
przyjazne. Ciemnośd nocy zniknęła.
- Czyżbyś zwiała z domu? - zapytał mężczyzna, opierając miotłę o ścianę.
Skinęłam głową.
- Jak się nazywasz? - pytał.
- Sofia - wyszeptałam.
22
- A dalej? Milczałam.
Mężczyzna podrapał się po głowie. - Twoi rodzice z pewnością będą się martwid - mówiąc to, położył
rękę na moim ramieniu. - Nie sądzisz?
- Nie wiem - wymamrotałam.
- Z całą pewnością będą się o ciebie martwid - powiedział i wziął mnie za rękę. - Chodź, dostaniesz
gorące kakao, a za chwilę zadzwonimy do twojej mamy i powiemy jej, gdzie jesteś.
Przytaknęłam.
- Ile masz lat? - pytał, prowadząc mnie przez małe, tylne wejście do środka supermarketu. Weszliśmy do
niewielkiego pomieszczenia, gdzie dostałam podgrzane w mikrofalówce kakao w kubku.
- Dziesięd - powiedziałam cicho i wypiłam podane mi kakao do dna.
- Nie powinnaś uciekad, mała - mówił, głaszcząc mnie po głowie. - Całą noc sama na ulicy, przecież różne
rzeczy mogły ci się przydarzyd...
Nieśmiało przytakując, powiedziałam swoje nazwisko i podałam, bardzo cicho, nasz numer telefonu.
Mężczyzna podszedł do aparatu, a ja siedziałam wycieoczona na miękkim, wyściełanym krześle
obrotowym, przy byle jakim biurku i tęskniłam za tym, żeby ten miły, otyły mężczyzna jeszcze raz położył
swoją ciepłą i dużą dłoo na mojej głowie i żeby jeszcze raz na mnie popatrzył.
Miałam ochotę się rozpłakad, ale wydałam z siebie tylko
głośny jęk.
- Tak, wypłacz się - mruczał mężczyzna, uśmiechając się do mnie w chwili, kiedy wciąż jeszcze stał przy
aparacie i czekał, aż moja matka albo ojczym podejdą do telefonu.
Godzinę później zostałam odebrana. Przyjechał po mnie Karl. Przyglądając mi się ze wstrętem, dziękował
bardzo serdecznie pracownikowi supermarketu.
Potem musiałam wziąd go za rękę i razem z nim wyjśd z biura, a życzliwy mężczyzna z supermarketu
pomachał mi na pożegnanie.
23
Ze strachem wsiadałam do samochodu, ale Karl w drodze do domu nie odezwał się do mnie ani słowem.
W domu było cicho.
- Gdzie jest mama? - wyszeptałam nieśmiało.
- Położyła się, bardzo ją zdenerwowałaś - odpowiedział Karl i popchnął mnie w kierunku schodów. -
Odmaszerowad! Raz, raz! - rzucił, a ja bez słowa sprzeciwu zeszłam do mojej małej piwnicy.
Następnej zimy matka znowu była w ciąży. Zauważyłam to, gdyż prawie zawsze kładła ręce na brzuchu,
osłaniając go, a także po jeszcze bardziej rozdrażnionym i napiętym wyrazie twarzy niż zwykle. Nieomal
co tydzieo dostawała tak silnych bólów, że musiało przyjeżdżad pogotowie. W koocu znowu trafiła do
szpitala.
Tym razem została tam na długo.
- Gdzie jest mama? Dlaczego nie wraca? - wypytywałam któregoś dnia babcię z Kilonii, która już od
pewnego momentu mieszkała u nas. Karl tak to zorganizował.
- Jest w klinice, wiesz przecież - powiedziała babcia, krojąc drobno fasolkę.
- Ale dlaczego to tak długo trwa? - pytałam zatroskana.
- Musi się oszczędzad - odparła opryskliwie moja przybrana babcia.
- Dlaczego?
- Urodzi dziecko - powiedziała babcia i wytarła ręce w fartuch.
- Nie straci go tym razem? - wyszeptałam z bijącym sercem. Babcia zacisnęła wargi. - Nie zadawaj tylu
pytao! - zbeształa mnie surowo.
Zamilkłam. Co prawda chciałam jeszcze o wiele zapytad, ale wiedziałam, że to nie ma sensu. I tak nikt by
mi nie odpowiedział.
Był zimowy poranek, spadł pierwszy w tym roku śnieg, kiedy moja matka wróciła do domu. Tym razem
miała niewielki, wypukły brzuch i nie była już tak blada jak widmo.
- Mama! - zawołałam z ulgą i wcisnęłam się ostrożnie w jej ramiona.
24
- Nie przyciskaj mnie tak teraz, Sofio - wzbraniała się przede mną matka, odsuwając od siebie. - Uważaj
na dzidziusia!
Kiwnęłam głową i patrzyłam na jej brzuch, w którym teraz nareszcie znajdowało się dziecko. Nic nie
wskazywało, żeby miało nastąpid poronienie.
W tym czasie i później coraz rzadziej wysyłali mnie do piwnicy. Za to stało się coś innego: obydwoje
rodzice sprawiali wrażenie, jak gdyby po prostu o mnie zapomnieli. Zachowywali się tak, jakbym w ogóle
nie istniała, a ich życie nie miało nic wspólnego z moim.
Tak minęła wiosna, a w lecie - krótko po urodzinach mamy i na kilka dni przed moimi - przyszedł na świat
Robin.
Karl był szczęśliwy, a wraz z nim moja przybrana babcia. Odwiedzali matkę w szpitalu, nigdy nie
zabierając mnie ze sobą.
- Z twoim przeziębieniem nie wolno ci wejśd do środka -wyjaśnił szorstko Karl. - A mama i tak za kilka dni
wróci do domu.
Lecz matka złapała jakąś infekcję, a mój mały braciszek zaraził się żółtaczką i dlatego minęły prawie dwa
tygodnie, zanim zostali wypisani do domu.
Z tego też powodu swoje jedenaste urodziny spędziłam w samotności.
Po wakacjach poszłam do piątej klasy, ale nie mogłam, jak większośd dzieci z mojej dotychczasowej
grupy, dostad się do gimnazjum.
- Mówią, że twoje postępy w nauce są za słabe - wyjaśniła mi matka w czasie wakacji, wzruszając
ramionami, nie patrząc na mnie i machając do mojego małego braciszka.
- A więc gdzie pójdę? - pytałam przerażona, dowiadując się później, że do dużej szkoły zbiorczej na
obrzeżach naszej dzielnicy.
Wystraszyłam się. O tej szkole, jak na razie, słyszałam tylko najgorsze rzeczy. Ania z sąsiedniego domu
znała jedną dziewczynkę, której grożono nożem na szkolnym podwórku. Dziewczynka ta opowiadała
także, że wszędzie w toaletach sprzedaje się narkotyki, które kupuje spora grupa uczniów.
25
- Mamo, nie chcę tam iśd - prosiłam wciąż, ale moja matka nie zwracała uwagi na moje obawy, i trzy
tygodnie później poszłam do nowej szkoły.
Czułam się w niej zagubiona. Minęły tygodnie, zanim przestałam mylid wszystkie wejścia. Tysiące rzeczy
przerażało mnie. Toalety miały drzwi sprawiające trudności. Kiedy się je otwierało, głośno trzeszczały w
nich zamki. Niejednokrotnie się z nimi męczyłam, chcąc je otworzyd. Stałam, trzęsąc się, w ciasnej
kabinie i nie mogłam złapad powietrza. Bardzo często starsze dziewczyny, dla draki, blokowały drzwi od
kabin w toaletach, przytrzymując w nich nas - piątoklasistki. Kiedy indziej ktoś zepchnął mnie z szerokich,
długich schodów silnym uderzeniem. Innym razem, jedynie ze strachu, w drzwiach toalety nasikałam w
spodnie, co zauważył pewien chłopiec z mojej klasy i potem wszyscy się ze mnie naśmiewali.
Z nikim nie znalazłam porozumienia, a nasza nowa wychowawczyni, która była bardzo młoda i wydawała
się bezradna wobec naszej rozwrzeszczanej klasy, nie dostrzegała mnie. Może dlatego, że nigdy nie
byłam arogancka i zawsze siedziałam cicho jak mysz pod miotłą.
Dostawałam coraz gorsze oceny.
Późnym latem matka i Karl wzięli ślub. Była babcia z Kilo-nii i wiele jeszcze innych osób, których, z
małymi wyjątkami, nigdy nie widziałam. Cały dom został udekorowany, a Robina wystrojono w miękkie,
jedwabne, marynarskie ubranko.
- A co ty na siebie włożysz? - pytała przybrana babcia, patrząc na mnie.
- Kupiłam jej coś nowego - odpowiedziała, ku memu zaskoczeniu, moja matka.
Nie mogłam doczekad się kooca śniadania. Podniecona, potykałam się na schodach prowadzących do
mojego pokoju, gdzie rzeczywiście leżała nowa, delikatna, jedwabna sukienka w kolorze liliowym.
Wśliznęłam się w nią bez trudu, a serce biło mi jak oszalałe ze szczęścia. Nie potrafiłam sobie
przypomnied, czy kiedykolwiek czułam coś podobnego.
Na krótko przed wyjściem babcia nawet uplotła mi długi, ciasny warkocz.
26
- Te rozczochrane włosy! - mruczała pod nosem, usiłując je ułożyd.
- Zupełnie nie wiadomo, jak się za nie zabrad, najlepiej zrobid z nich miotłę!
To zdanie już często słyszałam. Babcia, matka Karla, sama była blondynką, a jako dziecko miała podobno
jedwabiście miękkie loczki w kolorze pszenicy. Ze smutkiem zamknęłam oczy, żeby nie musied dłużej
oglądad swego odbicia w lustrze. Babcia skooczyła zaplatad warkocz. Włosy były tak mocno naciągnięte
do tyłu, że bolała mnie skóra na głowie i za uszami.
- Teraz wyglądasz, no... prawie pięknie - powiedział Karl i śmiejąc się, pociągnął mnie za nos.
Uśmiechnęłam się do niego niepewnie, a później pojechaliśmy do kościoła. Babcia trzymała Robina na
kolanach, a mnie włożono do rąk koszyk z płatkami róż.
- Posypiesz po kościele, dobrze? - powiedziała siostra Karla, Monika, którą tego dnia zobaczyłam po raz
pierwszy. Przytaknęłam zdenerwowana.
Po zaślubinach, obsypaniu kwiatami i całej ceremonii odbyło się wielkie wesele. Moja matka i Karl
pokroili piękny, biały tort weselny. Wszędzie leżały płatki róż, ziarnka ryżu i wielobarwne konfetti.
Nawet Ania mogła - wyjątkowo - przyjśd. Po tym, jak moi rodzice zabronili mi ją odwiedzad, musiałam
wymykad się do niej w tajemnicy, ale dzisiaj było inaczej. Razem wspięłyśmy się na drzewo i
obserwowałyśmy z góry głośne weselisko.
- Wyobraź sobie, że niebawem wyprowadzamy się do Monachium - powiedziała nagle Ania. - Mój ojciec
dostał pracę w operze.
- Wyprowadzasz się?! - zapytałam przerażona i wdrapałam się na grubszą gałąź, bo ze strachu zakręciło
mi się w głowie.
Ania skinęła głową.
- Ale będziemy do siebie pisad, prawda?
Teraz ja przytaknęłam i cała moja radośd z dzisiejszego dnia prysła, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że
Ani wkrótce już tu nie będzie. Długo milczałyśmy, tylko od czasu do czasu spoglądając na siebie i
uśmiechając się smutno jedna do drugiej.
27
- Sofio? - odezwała się w koocu Ania, przerywając ciszę. Podniosłam głowę.
- Cały czas zastanawiałam się, czy Karl jest twoim prawdziwym ojcem?
- Nie - odpowiedziałam cicho. - Jest tylko ojcem Robina.
- Dobrze, ale gdzie w takim razie jest twój tato? - pytała Ania.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie znam go - odparłam ze smutkiem. - A przynajmniej go sobie nie przypominam.
- A co mówi twoja mama?
- Nigdy o nim nie mówiła - odpowiedziałam cicho.
- Jak się nazywa?
- Tego też nie wiem... - mruknęłam zmieszana.
- Przykra sprawa - podsumowała Ania, wzdychając.
- Tak, przykra sprawa... - potwierdziłam, po czym znowu milczałyśmy, patrząc w dół na spowity
zmierzchem ogród. Matka i Karl taoczyli, a kilku jego znajomych nalewało sobie piwo i kruszon.
- Twoja mama jest bardzo ładna - powiedziała Ania. -Wygląda jak laleczka, zupełnie jak nieprawdziwa.
Moja mama natomiast... - wzruszyła ramionami zażenowana - ...moja mama jest za gruba i, co mnie razi,
wciąż jeszcze nie mówi poprawnie po niemiecku...
Pomyślałam o jej zaokrąglonej, zawsze trochę spoconej, a do tego pokropionej słodkimi perfumami
mamie, która - rozmawiając - lekko zadyszana, w czasie przerw między poszczególnymi zdaniami
obdarzała nas, nieco zażenowana, przepraszającym uśmiechem. Nagle bardzo zatęskniłam za mamą Ani.
Natychmiast i bez wahania zamieniłabym na nią moją mamę -szczupłą jak trzaska, elegancką blondynkę.
- Mogłybyśmy pójśd do ciebie? - zapytałam cichutko.
- Wiesz przecież, że jak cię przyłapią... - przypomniała mi przezornie Ania.
- Nie dbam o to - powiedziałam szybko i ulotniłyśmy się. Spędziłyśmy razem piękny wieczór. Mama Ani
zaparzyła
nam herbatę i podała budyo z wiśniami, a jej tato zaśpiewał dla
28
nas - na próbę - fragment arii z „Czarodziejskiego fletu" Mozarta. Siedziałam obok Ani na sofie i nie wiem
nawet, kiedy położyłam swoją dłoo na jej ręce. Uśmiechnęłyśmy się do siebie. Od bardzo dawna nie
czułam się tak dobrze, jak wtedy. Nikt nie zauważył mojego zniknięcia, nikt po mnie nie przyszedł.
Tylko później, kiedy ukradkiem wróciłam do naszego ogrodu, coś się wydarzyło.
Weselni goście przenieśli się już do domu. Pochodnie w ogrodzie dopalały się. Zewsząd dochodziły
odgłosy zabawy, a w powietrzu unosił się zapach piwa, kruszonu, perfum i wypalonych pochodni.
Ostrożnie podkradłam się bliżej. Kto wie, może moja matka i Karl jednak zauważyli moje - wbrew
zakazowi -zniknięcie...
Po cichu wdrapałam się na wysoki, okalający ogród mur. Nagle uderzyłam o coś ciepłego, miękkiego i
ciemnego.
- He... - burknął czyjś bełkotliwy, przepity głos. Ktoś złapał mnie mocno za ramię.
- Przepraszam! - rzuciłam szybko, zmieszana i przerażona. Dopiero teraz rozpoznałam właściciela głosu -
to był pan Becher, przyjaciel i kolega z pracy mojego ojczyma. Zajmował się handlem elektrycznymi
wiertarkami, zaopatrywał w nie sklep Karla. Był to duży, gruby, pucołowaty mężczyzna z policzkami jak u
chomika. Znałam go - odwiedził nas już kilka razy. Karl grywał z nim w szachy. Pan Becher miał małe,
zadowolone oczka, a na głowie resztki włosów.
Akurat w tym momencie załatwiał się przy naszych krzakach agrestu.
- Trochę się chwieję na nogach - wyjaśnił mi, wciąż kurczowo mnie trzymając. - Za dużo tego było... piwa,
kruszonu... - ciągnął dalej, manipulując drugą ręką przy swoim rozporku.
- Wyrosłaś na piekielnie ładną dziewczynę! - powiedział nieoczekiwanie, przesuwając dłonią po moich
nastroszonych włosach tak, że zapleciony przez babcię warkocz wydłużył się. - Jak mała, dzika diablica,
ślicznotka...
Próbowałam, bezskutecznie zresztą, odrzucid jego ciężką rękę i uciec.
29
- Dotknij... - zasapał i przyciągnął moją dłoo do swoich spodni. - Nie chcesz go troszeczkę pogłaskad?
Milcząc, zaprzeczyłam ruchem głowy. Próbowałam się uwolnid.
- Wyjątkowy z niego okaz, domaga się tylko odrobiny pieszczot! - wyjaśnił pan Becher miękkim,
łagodnym głosem, mocno trzymając mnie za rękę.
Chciałam uciekad i krzyczed, ale z moich wystraszonych ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Kwiliłam
tylko. Koocówki moich palców prawie dotykały tej strasznej, niesamowitej, zagadkowej części męskiego
ciała. Nigdy jeszcze tego nie widziałam.
- Nie, nie, nie - wyszeptałam wreszcie, przerażona, a później robiłam wszystko, żeby się uwolnid.
Wyrywałam się z całej siły. Pan Becher nie panował chwilowo nad sytuacją i udało mi się oswobodzid.
Upadłam na ziemię, a ponieważ nogi odmówiły mi posłuszeostwa, wyczołgałam się stamtąd.
Następnego dnia byłam ciągle jeszcze tak zszokowana, że nawet moja rodzina to zauważyła.
- Co ci jest, Sofio? - zapytała krzątająca się koło mnie babcia - Dlaczego się tak skradasz, znowu coś
zbroiłaś?! - Pokręciłam głową i nadal milczałam.
- Może trochę posprzątasz? - spytała moja matka, zmęczona i blada. Razem podeszłyśmy do schowka i
wcisnęła mi odkurzacz do ręki.
- Ale dokładnie, Sofio - powiedziała, uśmiechając się do mnie nieszczerze.
Skinęłam głową i posłusznie wysprzątałam nasz dom z resztek ryżu zmieszanego z konfetti.
- W ogrodzie jest jeszcze gorzej niż wewnątrz! - zauważył Karl, który tego dnia zrobił sobie wolne. - Jakby
bomba wybuchła. Sofio, przyjdź i pomóż mi pozbierad śmieci.
Zebraliśmy wspólnie dziesięd worków, nie zamieniając przy tym ani jednego słowa. Poza tym przez cały
czas uważałam, żeby nie znaleźd się w pobliżu tego muru, przy krzakach agrestu, gdzie poprzedniej nocy
spotkałam pana Bechera. Stale prześladowała mnie myśl o tej dziwnej części męskiego ciała
30
i ze strachu ściskało mnie w żołądku, towarzyszyło temu strasznie nieprzyjemne uczucie.
Trochę później matka zażądała ode mnie, żebym jej pomogła wykąpad Robina. W czasie kiedy
napełniałam dziecięcą wanienkę wodą i plastikowym termometrem sprawdzałam jej temperaturę,
matka położyła mojego małego braciszka na blacie do przewijania.
- Teraz bądź cicho, Robin! - powiedziała. Jej głos nigdy nie brzmiał tak aksamitnie i łagodnie jak po
narodzinach mojego braciszka.
- Woda jest przygotowana - mruknęłam pod nosem, odwracając się w stronę matki. Robin leżał goły i
wywijał małymi, grubymi nóżkami. Naturalnie, że wcześniej widziałam go nagiego, ale wtedy utkwiłam
swój wzrok - jak zaczarowana -na jego małym, wiszącym członku. Był drobniutki, cały nie większy od
mojego małego palca, pomarszczony, miękki i różowy. Czasami Robin, leżąc tak nago, siusiał wysokim
łukiem w powietrze. Był to słodki widok.
- Mamo - wyszeptałam i wszystko, co potem usłyszała, powiedziałam szybko, porywczo i bez
zastanowienia.
- Mamo, czy taki siusiak może byd sztywny? Sztywny i bardzo duży?
Matka aż drgnęła i spojrzała na mnie.
- Coś ty powiedziała? - zapytała zmieszana.
- Widziałam już takiego, mamo - brnęłam dalej.
- Co ty za głupstwa opowiadasz? - warknęła matka.
- A jednak, widziałam już coś takiego... - wyszeptałam.
- Przestao pleśd bzdury! - ostrzegła mnie, robiąc przy tym minę, jakbym miała za chwilę dostad po buzi.
Potem posadziła w wanience Robina, który pryskał wesoło wodą, wychlapując ją i zalewając podłogę, i
wszystko wokół siebie.
- U pana Bechera... - powiedziałam cichutko, wtulając szybko rozpaloną, zapłonioną twarz w płaszczyk
kąpielowy brata, wiszący na haczyku przy ścianie.
- Sofio, ostrzegam cię! - syknęła matka.
- Ale to prawda! - powiedziałam niemal błagalnym tonem. -I on chciał, żebym...
31
W tym momencie matka uderzyła mnie w twarz tak mocno, że przygryzłam dolną wargę do krwi.
Wyrzuciła mnie z łazienki, a ja zrozpaczona powlokłam się do swojego pokoju.
Pół roku później Ania wyprowadziła się do Monachium. Zostałam sama. W szkole, w domu, nawet swoje
dwunaste urodziny spędziłam w samotności.
Aż któregoś dnia przyszedł bardzo tajemniczy list.
- Co za bezczelnośd! - krzyknęła matka, ledwie przebiegając go oczyma. Byłam przy tym - nakrywałam
akurat do stołu, a ona właśnie włożyła obiad do mikrofalówki i naładowała pralkę wielką stertą rzeczy.
Robin bawił się małymi samochodzikami w pokoju gościnnym.
- Co to za list? - zapytałam przez uchylone drzwi do kuchni. Nie udzieliwszy mi odpowiedzi, matka
podbiegła do telefonu. Dzwonił Karl ze sklepu.
- Wyobraź sobie, dostaliśmy zawiadomienie z opieki społecznej - oburzona relacjonowała do słuchawki. -
Żądają ode mnie, żebym płaciła co miesiąc na utrzymanie Waldemara. Jest w domu opieki, bo sam nie
może o siebie zadbad, a ci ludzie z zarządu chcą... że też właśnie ja...!
Wydawało mi się, że Karl jej przerwał, gdyż nagle zamilkła. Stałam jak wryta w pokoju jadalnym przy
stole, uczepiwszy się jego krawędzi.
Waldemar. Jak mogłam o nim zapomnied? O Waldemarze -moim wysokim, łagodnym dziadku, który
przed laty każdego dnia chodził ze mną na plac zabaw, a wieczorami wyśpiewywał mi piosenki? Ogarnęła
mnie straszna tęsknota.
- ... złamanego grosza nie zapłacimy. To jasne! - mówiła moja matka prosto do słuchawki, a jej głos nie
brzmiał już pokornie, ale prawie triumfująco. Pukała się pogardliwie w czoło. - Ci idioci tak piszą, jakbym
ja faktycznie była córką Waldemara. Co za bezczelnośd! Nigdy nie byłam z nim spokrewniona. Nie był
nikim więcej, tylko drugim mężem mojej matki, która nie żyje już od tylu lat.
Głos matki znowu brzmiał donośnie, przybierając ostry, nieprzyjemny ton. - Zresztą nienawidzę tego
typa! Zrujnował
32
mi życie. To jemu mogę podziękowad za to, co mi się przytrafiło, i za Sofię...
Nieznacznie ściszyła głos.
- Tak, wiem - co się stało, to się nie odstanie - syknęła, przymykając nagle kuchenne drzwi, żebym nie
usłyszała.
- ... ale gdyby mi nie zabronił wpuszczad Cezara do domu, to nic by się nie wydarzyło...
Nasłuchiwałam, zupełnie zbita z tropu. Za co Waldemar był odpowiedzialny? Co to miało wspólnego ze
mną? Kim był ten zagadkowy Cezar?
Po chwili usłyszałam, jak odkłada słuchawkę i idzie z powrotem do kuchni. Szybko porozkładałam resztę
talerzy na stole.
- Mamo, całkiem zapomniałam o Waldemarze! - powiedziałam. Matka wetknęła mi do ręki, wyjęty
właśnie z mikrofalówki, parujący półmisek.
- Zanieś to - rzuciła krótko i sucho. - Nie przewród się, idź ostrożnie!
Przytaknęłam i zaniosłam półmisek do pokoju gościnnego.
- Mamo, powiedz... - zaczęłam, kiedy znowu znalazłam się w kuchni.
- Sofio, te dwa półmiski też na stół - przerwała mi poirytowana. Westchnęłam i po raz drugi poszłam do
pokoju.
Matka przyszła za mną i zniecierpliwiona posadziła Robina na jego wysokim krzesełku.
- Nie, nie, nie! - grymasił nieznoszący karmienia Robin. Wymachiwał swoimi drobniutkimi piąstkami.
- Sofio, proszę, nakarm go - poprosiła matka, sama zaczynając jeśd, w milczeniu patrząc przy tym na
ścianę. Czułabym się bardziej pewnie, gdyby wzięła jakieś czasopismo czy książkę. Zawsze wywierała na
mnie przygnębiające wrażenie, kiedy tak siedziała z tępym wzrokiem wlepionym w białą tapetę.
- Mamo, co się dzieje z Waldemarem? - zapytałam w koocu bardzo ostrożnie, męcząc się z
nakarmieniem braciszka. Jeśli Robina chwaliło się po każdym kęsie, głaskając po pucołowatych
policzkach, to udawało się go zazwyczaj całkiem dobrze nakarmid.
33
- To nieważne, gdzie się podziewa Waldemar - odpowiedziała, kontynuując posiłek i wciąż patrząc tępo
przed siebie. - Nie mamy z Waldemarem nic wspólnego, Sofio. Nie jest z nami spokrewniony.
- Ale chciałabym go zobaczyd - prosiłam cichutko.
- To nonsens! - zasyczała moja matka. - Ten typ nigdy nie przekroczy progu naszego domu! - nagle
potrząsnęła głową rozwścieczona, spoglądając jednak w moją stronę. - A potem faktycznie będę na
niego płacid! Co za niesłychana bezczelnośd...
- Dlaczego jesteś na niego taka zła i co ja mam z tym wspólnego? - zapytałam.
- Tu nie chodzi o ciebie.
- A kim jest ten Cezar, co nie mógł byd w domu? Matka odstawiła pusty talerz, na moment zamknęła
oczy,
a na jej czole powstała mała, wyraźna zmarszczka.
- Cezar nie był niczym więcej, jak tylko zwykłym psem, a teraz przestao mi wiercid dziurę w brzuchu tymi
pytaniami! Jeśli Robin wszystko zjadł, to połóż go, proszę, spad i uprzątnij potem ze stołu. - Nagle wstała i
wyszła.
Jak zwykle niczego się nie dowiedziałam, jak zawsze byli małomówni: matka, babcia i Karl. Jeśli już
zwracali na mnie uwagę, to tylko po to, by się na mnie zezłościd lub polecid wykonanie jakiejś pracy.
Pewnego razu, jesienią, kiedy na zewnątrz panował już mrok, zrobiło się zimno i wietrznie, znalazłam w
kredensie w sieni kolejny, nowy list z opieki społecznej. Wystawał z półki Karla z niezałatwioną pocztą.
Ostrożnie rozpieczętowałam kopertę i wyciągnęłam z niej list. Podekscytowana przebiegłam go oczami.
Znowu dotyczył pieniędzy - kosztów związanych z pobytem Waldemara w domu opieki, znajdującym się
na obrzeżach miasta. Spojrzałam na siedzibę nadawcy: fundacja św. Józefa, a poniżej dokładny adres -
podano nawet oddział, piętro i numer pokoju, w którym mieszka Waldemar.
Serce mocno mi zabiło. Matka była tego przedpołudnia z Robinem na szczepieniu u pediatry.
Wymknęłam się szybko z pustego domu i pobiegłam na przystanek tramwajowy.
To była stosunkowo długa i uciążliwa wyprawa; musiałam
34
się kilkakrotnie przesiadad, ale w koocu - pokonując wszystkie trudności - stanęłam przed olbrzymim,
ponurym budynkiem w małej uliczce, czując jak ogarnia mnie radosne podniecenie. „Fundacja św.
Józefa" informował czarny szyld obok wejścia. Pełna obaw weszłam do środka.
- Do kogo? - zapytała mnie młoda portierka, trzymająca w dłoni filiżankę kawy.
- Szukam mojego dziadka - powiedziałam nieśmiało. -Nazywa się Waldemar Tinbergen.
- Dobrze, sprawdzę, w której sali leży - powiedziała życzliwie kobieta i odstawiła filiżankę na spodeczek.
- Dziękuję, wiem - powiedziałam pospiesznie. - On mieszka na trzecim piętrze w pokoju numer 38.
- A, to wszystko jasne - uśmiechnęła się i ruchem głowy wskazała znajdujące się w pobliżu schody.
Skinęłam głową na znak podzięki, szybko przechodząc koło niej. Stanęłam na kamiennej podłodze i
usłyszałam dochodzący skądś bardzo stary głos, głośno płaczący i wołający o pomoc. Brzmiał strasznie -
aż zrobiło mi się zimno z wrażenia.
Potem stanęłam przed drzwiami pokoju numer 38. Nabrałam głęboko powietrza w płuca i cichutko
zastukałam. Nikt jednak nie odpowiadał. Zastukałam jeszcze raz, tym razem trochę głośniej. Z
pomieszczenia nie dobywał się żaden dźwięk, który mógłby zachęcid mnie do wejścia. Sama zatem
otworzyłam drzwi - natychmiast go rozpoznałam!
Waldemar siedział na szpitalnym wózku inwalidzkim, opatulony w brązowy koc. Wpatrywał się w okno,
blady i milczący.
- Cześd, Waldemarze! - zawołałam nieśmiało, zamykając za sobą drzwi.
Mój stary przybrany dziadek zwrócił wzrok w moją stronę i przyglądał mi się. Stanęłam jak wryta.
Wyglądał tak niechlujnie, zgarbiony i słaby, że z ledwością zniosłam ten widok.
- Kim jesteś? - zapytał starym, trzęsącym się głosem. Trudno było sobie wyobrazid, że wcześniej śpiewał
mi wesołe dziecięce piosenki, które jeszcze do tej pory brzmiały mi w uszach, kiedy teraz na niego
patrzyłam.
- Jestem Sofia - powiedziałam, przysiadając niezdecydo-
35
wanie na skraju krzesła dla gości. - Nie poznajesz mnie, Waldemarze?
Waldemar długo, bardzo długo przyglądał mi się.
- Sofia z czarnymi loczkami... - wymamrotał w koocu, zdziwiony.
Przytaknęłam.
- Sofia, biedny zajączek... - powtórzył Waldemar i nikły uśmiech pojawił się na jego bladej,
pomarszczonej twarzy.
- Kiedy byłaś u mnie ostatni raz? Nie mogę sobie przypomnied.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem, jak dawno to było - powiedziałam ze smutkiem. - Ale od czasu, kiedy mama żyje z Karlem,
na pewno się nie widzieliśmy.
- Kim jest twoja mama? - dopytywał się, zbity z tropu, Waldemar.
- Franziska - powiedziałam szybko. - Wiesz już? Franzi-ska - moja matka, a ty jesteś jej ojcem - a raczej jej
ojczymem. Byłeś przecież ożeniony z moją babcią.
- Ożeniony? Ach tak, z Lidią. A ona miała Franziskę, to maleostwo z jasnymi loczkami.
Waldemar uśmiechnął się na to wspomnienie. - Lidii zresztą także tu już dawno nie było. Gdzie ona jest?
Dobrze byłoby, gdyby mnie kiedyś odwiedziła.
- Przecież babcia już nie żyje... - powiedziałam cicho.
- Ach tak - skwitował dziadek. - A ty jesteś mała Sofia, nieprawdaż? Mała córeczka Franziski.
Przytaknęłam.
- Franziska nadal jest taka nieszczęśliwa z powodu incydentu w stajni? - zapytał nagle Waldemar. -
Franziska to ciężki przypadek i dlatego nie można się na nią gniewad. Nawet jeśli wciąż jest taka...
Ze zdziwieniem patrzyłam na Waldemara. O czym on mówił? Nagle przyszedł mi do głowy pewien
pomysł.
- Waldemar, możesz mi powiedzied, kto to jest Cezar? -zapytałam nerwowo.
Waldemar skinął głową, zmartwiony.
36
_ Pewnie, że mogę - odpowiedział natychmiast. - Cezar to pies Franziski, owczarek. Piękne zwierzę. Lubię
zwierzęta, psy także. Na pewno lubię psy. A Cezar to był ładny okaz. Było mi przykro, że nie mogliśmy go
trzymad w domu, ale miałem problemy z oddychaniem, kiedy pojawiał się koło mnie; po prostu
brakowało mi powietrza. To było straszne! Parę razy prawie bym się udusił. Alergia na psią sierśd -
diabelska sprawa.
- Pies mamy musiał opuścid dom, ponieważ byłeś na niego uczulony? - powtórzyłam.
- Tak, pies Franziski musiał iśd gdzie indziej - przytaknął Waldemar. -1 wtedy, pewnego dnia zdarzyło się
to nieszczęście...
- Jakie nieszczęście? - zapytałam bez namysłu.
- Zła rzecz, nie chciałbym o niej mówid. Nie, nie chcę o niej rozmawiad w żadnym razie. A już na pewno
nie z tobą. Jesteś kochanym dzieckiem, ładną dziewczynką. Zaraz, jak ci na imię?
- Sofia - powiedziałam.
- Ach tak... - Waldemar uśmiechnął się. - Ty jesteś Sofia, a Cezar to owczarek. Dzisiaj jest niezbyt piękna
pogoda, nieprawdaż? Na obiad jadłem grochówkę, fuj - świostwo. Moje dziecko, to rzeczywiście ładnie z
twojej strony, że przyszłaś mnie odwiedzid. Zaraz, a kim - powiedz jeszcze - są twoi rodzice?
W tym momencie oczy Waldemara zamknęły się. Uśmiechał się, zasypiając, i cicho zachrapał.
Siedziałam przy nim krótką chwilę, a do środka zajrzała pielęgniarka, zadowolona, że pan Tinbergen
doczekał się wreszcie odwiedzin. Wstałam.
Waldemar zapadł się głębiej w swój wózek inwalidzki i cichutko chrapał.
- Cześd, Waldemarze, przyjdę jeszcze kiedyś. Na pewno -wyszeptałam, naciskając klamkę i zamykając za
sobą drzwi.
Było mi bardzo smutno. Cała moja radośd z odnalezienia dziadka rozpłynęła się. Znalazłam Waldemara,
ale jednocześnie jakbym go straciła, straciła na zawsze.
W domu nic nie wspomniałam o wizycie w domu opieki. Wiedziałam, że gniewaliby się, a ja zostałabym
ukarana. I tak karali mnie ustawicznie z powodu braku subordynacji. Dlatego, że byłam głośna, bezczelna
i łakoma, poza tym otrzymy-
37
walam złe oceny w szkole a na mojej twarzy zupełnie niespodziewanie pojawił się trądzik. Na całym czole
wyskoczyły mi małe, piekące pryszcze.
- Jak ty wyglądasz! - wielokrotnie burczał oburzony ojczym. - Wkrótce twoja twarz naprawdę będzie
wyglądad jak ciasto z kruszonką. Nie myjesz się dokładnie, czy co?!
- Tak, nie będzie można na nią patrzed - potwierdziła babcia, spoglądając na mnie nieprzychylnie, a
nawet z lekkim obrzydzeniem.
Nic, zupełnie nic nie mówiłam. To i tak nie miałoby najmniejszego sensu. Jeśli podjęłabym próbę
samoobrony, tylko bym ich tym rozwścieczyła. Milczałam zatem.
Którejś nocy (to było w zimie, krótko po Bożym Narodzeniu) po raz pierwszy dostałam okres, strasznie
się z tego powodu wystraszyłam. Oczywiście wiedziałam o menstruacji, którą mają wszystkie
dziewczyny, oznaczającej comiesięczne krwawienie, ale nie myślałam, że to będzie takie okropne.
Obudziłam się w nocy, czując, że plamię prześcieradło czymś ciepłym i lepkim, co sprawiło, że materac
pode mną zrobił się wilgotny. Podniosłam się przerażona i w pierwszej chwili pomyślałam, że znowu się
zmoczyłam, co mi się jeszcze od czasu do czasu zdarzało. Okropnie się zawstydziłam. Wygramoliłam się z
łóżka, przeszłam chwiejnie parę kroków i przycisnęłam włącznik światła na ścianie. Zaskoczona
zobaczyłam, że moje prześcieradło było purpurowe od krwi.
- Mamo! - lamentowałam bezdźwięcznie, nic nie pojmując. Lecz niebawem zrozumiałam. Kolejna
cieniutka, nieregularna strużka spłynęła po mojej nodze.
Trzęsąc się cała, rozebrałam się, zmięłam rzeczy w jeden mizerny węzełek, dobrnęłam do szafy i
zaczęłam z niej wygrzebywad świeże ubrania. Gdzie była czysta bielizna? Potrzebowałam też świeżej
koszuli nocnej, poza tym musiałam przynieśd nową pościel, a tę moja matka od dawna składała do szafy
w swojej sypialni, do której oczywiście nie mogłam się dostad w tej chwili. Potrzebne mi też były ręczniki,
a te leżały w łazience. Cała zaaferowana zatoczyłam się, uderzając w otwarte drzwi szafy i zamykając je z
głośnym łomotem.
38
po chwili drzwi do mojego pokoju raptownie się otworzyły.
- Co ty do cholery wyprawiasz tutaj w środku nocy? - sarkał Karl, który nawet w napadzie największej
wściekłości nigdy nie krzyczał, tylko syczał jak jakiś obłąkaniec.
- Ja... - wyjąkałam, ale zamilkłam, ponieważ nie bardzo wiedziałam, co mam dalej mówid.
Wzrok Karla wędrował od mojego nagiego ciała do umaza-nego krwią łóżka i w koocu do brudnego
zawiniątka, które leżało na podłodze przed moimi bosymi stopami.
- Obrzydlistwo! - powiedział, ponownie spoglądając na
mnie.
Naciągnęłam na głowę pościel, którą zdjęłam z łóżka. Chciałam się zasłonid, schowad, ukryd swoje
wystawione na pośmiewisko ciało, ale Karl wyrwał mi z rąk prześcieradło.
- Kompletnie zwariowałaś? Chcesz jeszcze więcej naświ-nid? Idź do łazienki, przyprowadzę twoją matkę.
Zostawił mnie samą. Pobiegłam do łazienki i okryłam się płaszczem kąpielowym. Po chwili zjawiła się
matka. Rozgniewana, senna patrzyła na mnie pytająco.
- Nic na to nie mogłam... - wyszeptałam. - Tak po prostu przyszło. Nie wiedziałam o tym.
Matka bez słowa wysunęła najwyższą szufladę komody stojącej w łazience.
- Tutaj, weź podpaskę - powiedziała krótko.
- Mamo, dlaczego tak strasznie krwawię? Może ja jestem
chora?
- Bzdura, tak ma byd - zbyła mnie krótko. - To jest faktycznie zmora, i tak każdego miesiąca, ale można
się do tego przyzwyczaid.
Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę.
- Nie możesz sobie pozwolid z żadnym chłopcem, Sofio! -ni stąd, ni zowąd ostrzegła mnie. - Żadnego nie
dopuszczaj do siebie! Wiesz, że chłopcy chcą czegoś czasami. Robią sobie z tego żarty, obmacują
dziewczęta, dotykają, ale jeśli na to pozwolisz, to szybko przekroczysz granice zabawy i posuniesz się
dalej. Od dzisiaj możesz zajśd w ciążę. Tak to jest z seksem.
Trzęsłam się cała. Czułam, że już dłużej nie utrzymam się
39
na nogach. W czasie kiedy matka poszła po świeżą pościel, chwiejnym krokiem wróciłam do pokoju i
przykucnęłam zziębnięta na skraju łóżka.
- Tak strasznie boli mnie brzuch, czuję się bardzo chora -mruczałam pod nosem, pozostawiona sama
sobie.
Matka nic na to nie odpowiedziała. Zamiast tego wydała polecenie: - Zanieś te brudne rzeczy do pralni i
włóż wszystkie do automatu - kiedy wracała do sypialni, nawet na mnie nie popatrzyła.
Przytaknęłam i wstałam z trudem. Nagle znienawidziłam bycie kobietą.
Moja pierwsza miesiączka trwała ponad tydzieo. Czułam się bardzo źle. Wciąż miałam bóle brzucha i
zawroty głowy. Do tego okropnie się wstydziłam. Tej krytycznej nocy Karl widział mnie nagą, a pościel
dokładnie się nie wyprała. Oczywiście, udało się częściowo usunąd najgorsze plamy, ale zostały te
brzydkie, brązowe, które matka pokazała mi w taki sposób, jakby chciała mnie upokorzyd.
- Przykro mi - wyszeptałam, przepraszając i szybko uciekłam do swego pokoju.
Któregoś dnia nie wytrzymałam. To było w szkole, właśnie wychodziłam powoli po dzwonku na długą
przerwę. Stanęłam przy biurku wychowawczyni.
- O co chodzi, Sofie? - zapytała pani Bundę, pakując swoje pomoce naukowe.
„Na imię mi Sofia..." - chciałam jej powiedzied. Nauczycielka nazywała mnie Sofie od pierwszego dnia
szkoły, i chociaż już od ponad dwóch lat byłam jej uczennicą, wciąż zapominała, jak naprawdę mam na
imię. W koocu dałam sobie z tym spokój.
- Pani Bundę, czy mogę panią o coś zapytad? - spytałam najciszej, jak mogłam. Klasa za moimi plecami na
szczęście już opustoszała.
- Tak, ale krótko, muszę iśd do pokoju nauczycielskiego. Skinęłam nerwowo głową.
- O co chodzi? - zapytała pani Bundę, patrząc na mnie.
- Chodzi o okres... - wyszeptałam. -Tak?
40
_ Chciałam zapytad... zastanawiałam się... czy to jest normalne, jeśli się przy tym bardzo krwawi, bardzo
mocno krwawi? - wymamrotałam i czułam, że robię się coraz bardziej czerwona, a w moich skroniach
coś pulsowało, było to nieprzyjemne uczucie.
_ No tak - powiedziała pani Bundę, wahając się. - Naturalnie, że można całkiem sporo krwawid, to jest
różnie u różnych dziewcząt i kobiet.
- Ale to trwa już cały tydzieo. Krwawię tak okropnie, że jak tak dalej pójdzie, to wszystko będzie brudne. I
czuję się tak dziwnie, cała drżę i jestem okropnie słaba.
- Rozmawiałaś o tym ze swoją matką? - dopytywała się pani Bundę.
Zaprzeczyłam ruchem głowy i nagle zapragnęłam przytulid się do swojej wychowawczyni, położyd głowę
na jej ramionach i uspokoid się, ale to było niemożliwe.
- Powinnaś to zrobid jak najprędzej. Porozmawiaj z nią, na pewno ci pomoże! - powiedziała pani Bundę,
spoglądając nerwowo na zegarek.
- Nie wiem... - odparłam niepewnie.
- Sofie, teraz, niestety, muszę już natychmiast... Przytaknęłam.
- A ty dzisiaj przy obiedzie porozmawiaj ze swoją matką. Może całkiem po prostu zamówicie wizytę u
ginekologa. Zbada cię wtedy dokładnie. Istnieją bardzo dobre preparaty, które można zażywad. Po nich
na pewno od razu poczujesz się dużo lepiej...
Pani Bundę uśmiechnęła się do mnie i razem skierowałyśmy się do drzwi. Potem znowu zostałam sama.
Tej zimy Robin zachorował na zapalenie płuc i matka spędziła z nim w szpitalu prawie trzy tygodnie.
Od tamtego pamiętnego razu miałam już parokrotnie miesiączki i powoli się do tego przyzwyczajałam.
Wprawdzie dwa
41
pierwsze dni były dla mnie zawsze męczarnią. Bardzo źle się czułam, ale później szybko następowało
olbrzymie polepszenie. Podpaski musiałam kupowad sobie sama i na ten cel Karl zaczął, po raz pierwszy
w życiu, dawad mi kieszonkowe.
- Będziesz dostawała siedem i pół marki tygodniowo - zdecydował ojczym, robiąc przy tym taką minę,
jakby to był olbrzymi majątek, a on musiał go na mnie scedowad.
- Kup sobie za to, co tam potrzebujesz! Przytaknęłam.
- Bądź oszczędna i pomyśl o tym, że więcej pieniędzy nie dostaniesz. Nie powinnaś więc wydawad ich na
głupstwa! Zrozumiałaś mnie?
Ponownie przytaknęłam. Oczywiście, rozdzieliłam sobie dobrze pieniądze, dokładnie tak, jak chciał.
Kupiłam najtaosze podpaski, jakie tylko mogłam dostad, a także kosmetyki na trądzik. Nic jednak nie
pomogły, moje czoło nadal wyglądało tak, jak rok wcześniej. Z tego powodu któregoś dnia podcięłam
sobie włosy. Dotąd moje czoło było odkryte.
- Coś ty zrobiła?! - krzyknęła przerażona babcia. - Wyglądasz jak strach na wróble!
Nabrałam powietrza. - Z grzywką czy bez i tak zawsze uważałaś mnie za stracha na wróble -
odpyskowałam, próbując dobrad taki sam nieprzyjemny ton, jak ten, którego ona zawsze używała w
rozmowie ze mną.
- Co w ciebie wstąpiło, bezczelna smarkulo?! - warknęła wściekle babcia i ścisnęła mnie za ramiona.
Często to robiła, ale tym razem nie wymknęłam się jej bez słowa - tak jak dawniej.
- Zostaw mnie! - syknęłam, po czym rzuciłam się do ucieczki. Poczułam się przy tym, jakbym odniosła
niewielkie zwycięstwo. Naturalnie to było śmieszne.
Na Boże Narodzenie Robin wciąż jeszcze nie był całkiem zdrowy. Karl pozwolił mi po południu pojechad
razem z nim i babcią do szpitala.
- Sofia, Sofia, Sofia! - wydając radosne okrzyki, mój mały, bladziutki braciszek wtulał się w moje ramiona.
Głaskałam wychudzoną buźkę, uśmiechając się czule na widok jego cudownych, zielonych, dziecięcych
oczek.
42
_ No, nie rób przedstawienia...! - powiedziała wtedy przybrana babcia i zabrała Robina z moich kolan.
Mój braciszek roZpłakał się, ale w koocu się uspokoił i zasnął na rękach Karla. Usiedli: śliczna blondynka -
moja matka; wysoki błękitnooki blondyn, trzymający na kolanach jasnowłosego, śpiącego Robina - mój
ojczym; a obok niego, niczym sroga strażniczka -jasnowłosa, piękna i zimna babcia.
Czułam się wykluczona, osamotniona i bardzo inna, kanciasta, niewydarzona brunetka.
Wieczorem, przy dźwiękach kolęd, ojczym i jego matka raczyli się w pokoju gościnnym drogim,
bożonarodzeniowym winem, chrupiąc przy tym anyżowe cukierki.
Usiadłam przy nich bez słowa i w milczeniu patrzyłam na swoje prezenty, leżące przede mną na szklanym
blacie stołu. Nie umiem sobie dokładnie przypomnied, co wtedy dostałam, ale nigdy nie obdarowywano
mnie czymś naprawdę ładnym. Zawsze były to prezenty grzecznościowe, ściślej mówiąc, kilka
drobiazgów. Nikt się nie zastanawiał, co mogłoby mi się naprawdę spodobad.
W drugim dniu świąt złożono nam wizytę. Zadrżałam, ponieważ musiałam w niej uczestniczyd. Któż to
siedział obok Karla w pokoju gościnnym? Sam pan Becher. Między nimi ustawiona była szachownica -
gotowa do rozpoczęcia gry. Od dnia ślubu mojej matki z Karlem widziałam pana Bechera kilka razy -
przychodził do nas czasami, siadał w pokoju gościnnym i pił z moim ojczymem piwo. Niekiedy siedzieli
tak do późna w nocy, głośno się przy tym zachowując. Za każdym razem nachodziły mnie myśli o tym, co
widziałam wtedy w ogrodzie. Chociaż minął już ponad rok od tamtego zdarzenia, nadal się wstydziłam i
robiłam wszystko, żeby uniknąd spotkao z nim. Także i tym razem chciałam wymknąd się
niepostrzeżenie, ale Karl zauważył mnie przez drzwi do pokoju gościnnego.
- Co się tak skradasz w przedpokoju, Sofio? - zawołał do mnie nadzwyczaj uprzejmie.
Milczałam.
- No, wejdźże już do pokoju, gąsko! - kontynuował Karl, śmiejąc się. - My nie gryziemy, mam rację,
Norbercie?
43
- Jasne, my jesteśmy całkiem oswojeni! - zawołał pan Be-cher, a jego głos brzmiał tak samo przyjaźnie,
jak Karla.
- No, powiedz „dobry wieczór" - rozległ się głos, po którym mogłam poznad, że Karl spoważniał.
- Dobry wieczór... - burknęłam niechętnie.
- Cześd, mała czarodziejko! - odpowiedział pan Becher i wyciągnął do mnie swoją dużą, pulchną dłoo.
Spojrzenie Karla było wystarczającym ostrzeżeniem. Znałam je i bałam się go, dlatego podeszłam do
pana Bechera i ostrożnie podałam mu rękę.
- Ta wasza Sofia staje się coraz ładniejsza! - powiedział i zaśmiał się, patrząc na mnie. Wewnątrz cała
drżałam ze zdenerwowania i patrzyłam w inną stronę, kiedy pan Becher ściskał moją dłoo.
„Może jednak dzisiaj to wszystko, to tylko takie niewinne żarty i mój strach także jest całkiem
niepotrzebny... - próbowałam się uspokoid. - Przypuszczalnie pan Becher już dawno zapomniał o naszym
strasznym spotkaniu. Prawdopodobnie był wtedy lekko podpity".
- To nie moje, Sofia jest Franziski - powiedział bez ogródek Karl. - Nie sądzisz chyba, że spłodziłbym taką
małą, czarnowłosą, ponurą czarownicę? Pomyśl tylko o moim samczyku, synu Robinie, takie dzieci
robię...
Śmiał się i mrugał do mnie porozumiewawczo.
- No, ja w każdym razie uważam, że Sofia jest jak świeża śmietana! - powiedział przyjaźnie pan Becher,
spoglądając z powrotem na szachownicę.
Odetchnęłam z ulgą i skierowałam się w stronę drzwi.
- Dlaczego nie zostaniesz z nami i nie dotrzymasz nam przez chwilę towarzystwa? - zapytał pan Becher
właśnie wtedy, gdy, zapalając światło w ciemnym korytarzu, zamierzałam wyjśd.
- Sofio, nie słyszałaś?! - natychmiast wrzasnął Karl. Zatrzymałam się.
- Już, siadaj z nami! - rozkazał nieco delikatniej mój ojczym.
- I przynieś dwie butelki piwa - dorzucił pogodnie pan
44
Becher. - Mam nadzieję, że znajdzie się u was w domu jeszcze parę butelek, Karl?
Tak, mieliśmy w domu piwo i to w dużej ilości. Ciągle wysyłali mnie tego wieczoru do kuchni, do lodówki.
_ Nie ma więcej - poinformowałam w koocu obu rozgrywających jeszcze tę samą partię, wpatrzonych w
milczeniu w szachownicę. Tym razem nie rozmawiali głośno - wręcz przeciwnie - szeptali i nawet śmiali
się dyskretnie. Figury Karla co rusz szachowały króla pana Bechera.
- Cholera, potrzebuję jeszcze jedno piwko, inaczej się przekręcę! - mruczał pan Becher, na co Karl wysłał
mnie do piwnicy.
- Tam stoi jeszcze jedna pełna skrzynka - powiedział, poklepując swego przyjaciela po ramieniu. -
Obiecuję ci, że w naszym domu niczego ci nie zabraknie.
Zeszłam cała w strachu do piwnicy, przechodząc obok mojej ciasnej, karnej celi, w której było jeszcze
stosunkowo przyjemnie w przeciwieostwie do reszty pomieszczeo, gdzie panował ponury nastrój i
wisiało pełno pajęczyn, a od nieotynko-wanych ścian rozchodził się niemiły zapach stęchlizny.
Nagle usłyszałam za plecami ciche, skradające się kroki. Przerażona zatrzymałam się. Kto schodził po
schodach?! Przecież nie mogli to byd ani mój ojczym, ani pan Becher - oni schodząc, robili dużo więcej
hałasu. Przede wszystkim gruby i wysoki pan Becher miał ciężki, głośny chód.
A jednak był to pan Becher... Umykałam wzdłuż ścian, przyciskając się do nich mocno. Chciałam coś
powiedzied, ale nie wiedziałam co.
Za to pan Becher wiedział: - No, czarodziejko? Chciałem tylko na ciebie spojrzed. Myślałem, że boisz się
schodzid tutaj sama.
Dobierał się do mnie. Jego ręce z łatwością i w błyskawicznym tempie wślizgnęły się pod mój pulower i
podkoszulek.
Zacisnęłam powieki i cicho jęczałam z przerażenia.
- Hej, Sofio, gdzie masz piwo? - zawołał Karl. Nigdy jeszcze nie byłam taka zadowolona z istnienia mojego
ojczyma, jak w owej chwili.
45
- Idziemy! - ryknął pan Becher, zabierając swoje łapska spod mojego podkoszulka. - Szkoda... -
dopowiedział po cichu. - Ale praktycznie już jesteś moja, mała Sofio, możesz mi wierzyd! - bardzo cicho
wyszeptał mi prosto w twarz.
Jego oddech śmierdział piwem, chipsami i orzeszkami ziemnymi.
Przyjaciel Karla wrócił, nawet już na mnie nie spojrzawszy, do pokoju gościnnego.
Pół godziny później przegrał partię szachów i zbierał się do wyjścia. Patrzyłam za nim przez moje okno na
poddaszu, czując przed tym człowiekiem paraliżujący strach.
Przed nim i całym światem.
- Kiedy wreszcie przyjdzie mama? - zapytałam babcię następnego ranka. Prawie całą noc nie spałam. Jak
tylko usnęłam, budził mnie ten sam straszny koszmar. Pan Becher był w nim obecny... grał z Karlem w
szachy na moim poddaszu, upierając się przy tym, abym rozebrana siedziała koło niego i pozwalała mu
dotykad piersi, kiedy tylko zechce. Karl na to patrzył i głośno się śmiał.
- Zobaczymy, co powie pediatra - powiedziała babcia, nakrywając do stołu.
- Babciu, muszę ci coś powiedzied... - wydusiłam w koocu z siebie, wlepiając oczy w talerz. Miałam przy
tym takie uczucie, jakby całe moje ciało zesztywniało, a usta dziwnie zdrętwiały.
- Mogłabyś przynieśd z lodówki tacę z serami - odpowiedziała mi na to babcia, siadając do stołu. -1
pokroid resztę bożonarodzeniowego placka. Karl czasami lubi go zjeśd na śniadanie.
Wstałam rozdygotana i podeszłam do lodówki. - Babciu! Pan Becher wczoraj wieczorem w piwnicy...
włożył rękę pod mój pulower - wyszeptałam wreszcie.
Zrobiło się zupełnie cicho.
- Co powiedziałaś? - spytała po chwili babcia, a ja zdesperowana próbowałam wywnioskowad, co tym
razem oznaczał ton jej głosu. Była zszokowana czy zdenerwowana? Czy w ogóle mnie zrozumiała?
Uwierzyła mi?
46
Nagle załkałam. - On... on mnie naprawdę... dotykał - po prostu obmacywał... - powtórzyłam łamiącym
się głosem, przed oczami taoczyły mi jak oszalałe jasne gwiazdy.
W uszach mi szumiało i miałam wrażenie, że każdy otaczający mnie dźwięk brzmi o wiele głośniej niż
zazwyczaj. Lodówka dźwięczała przenikliwie i złowrogo, a babcia, odstawiając do zlewu talerz po
śniadaniu, głośno nim brzęknęła. Potem na stół kuchenny upuściła nóż, który wydał ostry brzdęk, i
głośno szurając, odsunęła swoje krzesło.
Najchętniej zatkałabym uszy, bo cały ten dziwny hałas przyprawiał mnie o ból głowy.
Nieco później babcia zniknęła za kuchennymi drzwiami, ale słyszałam ją idącą w pośpiechu i
zdecydowanym krokiem przez przedpokój, pukającą w koocu do drzwi sypialni moich rodziców.
BUM, BUM, BUM - uderzała ostro, a ja cicho jęczałam.
Minęła chwila i absolutnie nic się nie wydarzyło. Jak sparaliżowana wytrzeszczałam oczy na resztkę
leżącego przede mną, kruchego bożonarodzeniowego placka, który powinnam w tej chwili pokroid dla
mojego ojczyma. Nie mogłam jednak ruszyd nawet małym palcem, cała byłam zdrętwiała.
Nagle zjawił się Karl. Uderzył mnie prosto w twarz, nazywając kłamczucha, po czym złapał mnie za rękę i
zaciągnął przez kuchnię i korytarz, schodami w dół, do mojego małego pomieszczenia w piwnicy.
Tam uderzył mnie znowu. W przerwie między kolejnymi bolesnymi razami wyjaśnił, że pan Becher jest
jego najlepszym przyjacielem.
Potem stwierdził, że pozostanę tu - na dole - tak długo, aż przyznam, że całe to bezczelne kłamstwo
wyssałam z palca.
Wszystko, dokładnie wszystko mnie bolało. Karl trzymał mnie mocno za podbródek i spoglądał na mnie
zimno. Zamknęłam oczy.
- Otwórz oczy, ty gówniaro! - powiedział.
Otworzyłam je i patrzyliśmy na siebie. Nad nami, w gościnnym pokoju chodziła babcia - słyszałam jej
kroki. Później rozległy się dźwięki kolędy, pewnie babcia nastawiła płytę CD.
47
Karl mierzył mnie wzrokiem, patrząc na moją zbolałą twarz. I
- Przyznaj, że tylko wymyśliłaś tę niewiarygodną historię -I powiedział spokojnie, bardzo spokojnie.
- Tak... - usłyszałam nagle własny szept.
- Co „tak"?! - spytał Karl. Przełknęłam ślinę.
- Tak, wszystko to sobie wymyśliłam - szeptałam.
Karl wymusił na mnie, żebym jeszcze raz powtórzyła toj zdanie głośno i wyraźnie, dopiero wtedy wolno
mi było wrócid na górę.
Jeszcze tego wieczoru uciekłam z domu. Zdarzyło mi się to już drugi raz w życiu.
Właściwie chciałam biec, uciekad, po tym jak udało mi się niepostrzeżenie wymknąd z domu, ale nie
mogłam. Od razów Karla wszystko mnie bolało, dlatego bardzo powoli i ostrożnie szłam ulicą. Właściwie
zdecydowałam się iśd do szpitala miejskiego i opowiedzied mojej matce o tym, co zdarzyło się w domu.
Tym razem musiałaby mi pomóc, pomogłaby mi, byłam tego całkiem pewna.
- Mamo - wyszeptałam do siebie półgłosem. - Mamo, mamo, mamo...
Jakoś dobrze mi zrobiło wypowiadanie tego słowa, ale kiedy zobaczyłam, wyłaniający się przede mną z
mroku, wysoki, szary budynek szpitalny, zatrzymałam się. Nagle stało się dla mnie jasne, jak
bezsensowne było moje przyjście tutaj. Matka nigdy mi nie pomoże, nawet jeśli Karl skatowałby mnie na
śmierd. Stałam odrętwiała i wpatrzona w szpital tak długo, aż zaczęły mnie piec oczy.
To było jak chłodne orzeźwienie, które spadło na mnie jak grom z nieba, z nieba pochmurnego i
zimowego.
Ona nigdy mnie nie ochroni i nie pocieszy, będzie się za to na mnie złościd i odpychad od siebie.
Dziwny, niesamowity chichot ogarnął mnie w tym momencie i prawie ożywcze, wzniosłe uczucie, pod
wpływem którego rozpoczęłam nowy rozdział w swoim życiu, obróciłam się na pięcie i odeszłam. Znowu
szłam dłuższą chwilę, ale ponieważ tym razem nie obrałam żadnego celu, pokonywana odległośd
48
да+:а mi się dużo dłuższa od drogi do szpitala. W koocu sta-ełaK1 Przecl ty™ samym supermarketem,
przed którym już z si? zatrzymałam dwa i pół roku wcześniej. Przemarznięta i szpiku kości szukałam
komina wentylacyjnego, dmuchają-g0 ciepłym powietrzem i żelaznej kratki, na której wówczas ałarri.
Teraz już nie dolatywał z niej ciepły, kojący podmuch. Tvm razem komin wentylacyjny nie pracował - był
zimny. Nagle przypomniałam sobie sympatycznego pracownika supermarketu, który mnie wtedy obudził
i uraczył gorącym kakao. Rozejrzałam się dokoła, ale nikogo nie zauważyłam. Poszłam więc zrozpaczona
dalej i w pewnym momencie znalazłam się na ulicy, przy której znajdował się inny supermarket. Tu na
szczęście można było poczud przyjemny nawiew ciepłego powietrza. Przykucnąwszy, zwymiotowałam.
Tej nocy nie mogłam spad. Wiele godzin spędziłam przerażona i niespokojna na twardej, niewygodnej
kracie i jeszcze zanim zrobiło się jasno - wstałam z wysiłkiem i ruszyłam w drogę do domu. Wszystkie
drzwi były pozamykane, a na moje pukanie i nawoływania nikt nie zareagował. Dzwonek był wyłączony.
Nie pozostawało mi nic innego, jak usiąśd przy zamkniętych drzwiach frontowych i czekad, aż Karl albo
babcia otworzą mi wreszcie.
Nikt mnie nie zagadnął na temat tej nocy. Około godziny siódmej pozwolili mi wejśd do domu, jakby nic
się nie stało. Na zewnątrz wciąż panował mrok. Byłam tak przemarznięta, że już nawet nie odczuwałam
zimna.
Zataczając się, pokonałam schody na górę i wślizgnęłam się pod kołdrę. Tego dnia moja matka i Robin
wrócili do domu.
- Sofio, Robin znowu jest tutaj! - zawołał braciszek, przybiegając do mnie, wdrapując się do mojego łóżka
i tuląc się do mnie, podczas gdy moja matka, zaglądając do mnie tylko na krótko, oznajmiła oschle, że
jest z powrotem.
- Dlaczego jesteś w łóżku, Sofio? - zapytała, marszcząc czoło i ciągnąc za sobą Robina.
- Chyba jestem chora - odpowiedziałam cicho. - Marznę.
- Na chorą to ty nie wyglądasz - rzuciła niedowierzająco matka.
49
- Ale źle się czuję - powiedziałam, z całego serca pragnąc się rozchorowad po tej nocy, spędzonej w
zimnicy. Może wtedj zaczęliby się o mnie troszczyd.
Jednak nie zachorowałam, dziwnym trafem nie naba\ łam się nawet kataru i nikt się o mnie nie troszczył.
A potem był sylwester i znowu przyszedł pan Becher.
- Sofio, otwórz, proszę! - zawołała matka, kiedy u drz\ zabrzmiał dzwonek.
- Nie! -jęknęłam przerażona, stojąc na piętrze. - Nie mogę w tej chwili, muszę...
- Sofio, rób, co ci każe twoja matka! - rzucił lodowato Karl który nie wiadomo skąd pojawił się obok mnie.
Sparaliżowana strachem, z oporami schodziłam po schc dach do drzwi wejściowych.
- No, czarodziejko... - odezwał się pan Becher, uśmiechając się do mnie.
Trzymał w ręku dwie małe wiązanki kwiatów.
- Wybierz sobie, Sofio - powiedział serdecznie. - Ten drugi damy twojej pięknej mamie, OK?
Zaniemówiłam.
- O, dostaniesz ten tutaj - pan Becher wetknął mi do ręki bukiecik i zamknął za sobą drzwi. - Myślę, że tej
nocy spadnie w koocu śnieg, wszystko na to wskazuje. - Śmiał się zadowolony. - Śnieg na powitanie
Nowego Roku, wspaniale.
Zaprowadziłam go do pokoju gościnnego. Otrzymane w darze kwiaty matka włożyła do wazonu i
postawiła na stole w jadalni. Podziwiałam je: dwa różowe goździki, jedną żółtą różę, której żółty pąk
zwisał żałośnie, jedną rachityczną liliową frezję, wyglądającą jak rozczochrana oraz kilka innych
nieznanych mi kwiatków.
- No, podobają ci się, czarodziejko? - zapytał pan Becher, kładąc na chwilę rękę na moim karku.
Przytaknęłam pospiesznie, ledwo mogąc złapad oddech z przerażenia.
Rozpaczliwie wręcz uważałam przez cały wieczór na to, zęby ani przez chwilę nie zostad sam na sam z
najlepszym przyjacielem mojego ojczyma. Drżałam ze strachu przed jego duży-
50
mi łapskami, tubalnym śmiechem, zapachem wody kolooskiej i jego słowami.
- Czy mogę już iśd spad? - zapytałam cicho w pewnej chwili. Byłam wykooczona ciągłym napięciem,
wywołanym niepokojem i strachem, przecież pan Becher mógłby mnie znowu dopaśd gdzieś na uboczu,
sam na sam. Nikt mi nie odpowiedział, wszyscy byli zajęci degustacją różnych rodzajów wina i piwa oraz
sortowaniem sztucznych ogni, które chcieli później odpalid. Matka krzątała się w kuchni.
- Bardzo cicho poszłam na górę i wślizgnęłam się do swego łóżka.
Tak jak zimną, dokuczliwą mgłą rozpoczął się ten rok, tak i się zakooczył. Byłam w swoim pokoju,
samotna, przepełniona smutkiem i trwogą, leżałam pod kołdrą, czując się odsunięta od wszystkich.
W styczniu nie wydarzyło się nic szczególnego. Raz odwiedziłam mojego owdowiałego dziadka w domu
opieki. Siedziałam przy nim bez słowa. Czasami się budził i znowu zasypiał, cicho przy tym chrapiąc. O
mały włos nie zsunął się ze swojego wózka inwalidzkiego, więc szybko pobiegłam po pielęgniarkę, która
go prawidłowo usadowiła.
- Mój smutny zajączku, jesteś tutaj... - odezwał się całkiem niespodziewanie Waldemar, który nagle
przebudził się i wyglądał prawie tak, jak przed laty. Wyciągnął do mnie, uśmiechając się, swoją starą,
trzęsącą się rękę.
- Ale wyrosłaś - nie do wiary.
Miał zapalenie spojówek, a po jego nierównym oddechu można było poznad, że choruje. Od siostry,
którą przyprowadziłam, kiedy o mało nie wypadł ze swojego wózka, dowiedziałam się, że Waldemar na
Boże Narodzenie przeszedł ciężkie zapalenie płuc.
- Mój braciszek Robin też był chory na zapalenie płuc -opowiadałam dziadkowi, delikatnie głaszcząc jego
dłoo.
- Tak, tak bywa w życiu - westchnął Waldemar. Patrzyliśmy na siebie. - Dzieciątko, masz takie smutne
oczy - powiedział w koocu Waldemar. - Masz jakieś zmartwienie? Przytaknęłam.
51
- W domu jest tak strasznie - odparłam i nagle byłam pewna, że zaraz opowiem wszystko, co wydarzyło
się ostatnimi czasy.
- Musisz mówid głośniej - odezwał się Waldemar. - Jestem głuchy na jedno ucho, ledwie cię rozumiem,
wiesz.
Zamilkłam, tłumiłam to w sobie. Nie, już na samą myśl o tym robiło mi się ciemno w oczach z
przerażenia, a co dopiero, gdybym miała głośno opowiedzied o moich strasznych przeżyciach na Boże
Narodzenie!
-Nic ważnego, Waldemarze - to wszystko, co umiałam powiedzied głośno i wyraźnie.
- No, to dobrze - mruknął dziadek i ponownie zapadł w drzemkę.
- Myślę tylko, że poza tobą nikt mnie nigdy nie kochał -powiedziałam bardzo cicho, a potem w popłochu
opuściłam pokój.
Dwa tygodnie później matka dostała kolejny list z opieki społecznej. Obejrzawszy go podejrzliwie,
rozdarła kopertę.
- Czego też znowu chcą ode mnie? - mruczała. Wyciągnęła list i przejrzała go pobieżnie.
- Och, on nie żyje... - powiedziała potem, osłupiała ze zdumienia. - Piszą, że umarł przed trzema dniami.
- Kto umarł? - wyjąkałam przerażona.
- Waldemar Tinbergen - odpowiedziała machinalnie moja matka, a na jej czole pojawiła się mała
zmarszczka. - Najwyraźniej miał zapaśd i serce nie wytrzymało...
Nie zniosłam nagłych nudności i skurczy w żołądku - resztką sił przywlokłam się do toalety i
zwymiotowałam.
Pod koniec stycznia stopniał śnieg. Na półrocze przyniosłam ze szkoły dzienniczek z bardzo słabymi
ocenami. Ze strachem położyłam go przed mamą na kuchennym stole.
- Odłóż swój kram gdzie indziej - widzisz, że gotuję! - powiedziała poirytowana matka.
- To są moje oceny... musisz je podpisad - wyjaśniłam cicho, niespokojna.
- Połóż je na biurku Karla! - powiedziała, nie rzucając nawet na nie okiem. - Będzie chciał je zobaczyd.
52
Przygnębiona zrobiłam to, co kazała. Wieczorem, kiedy wrócił Karl i odkrył moje złe stopnie, dostałam -
tak jak się spodziewałam - po twarzy. Cała była rozpalona i przez chwilę miałam wrażenie, że zdrętwiały
mi policzki. Gdy rodzice, braciszek i babcia zasiedli do kolacji, uciekłam do swego cichego, ustronnego
pokoju.
W ubraniu położyłam się do łóżka i naciągnęłam kołdrę na głowę. Do obolałej twarzy przyłożyłam zimne
dłonie i tak zasnęłam.
Z czasem zaczęłam zachowywad się jak robot. Nie dostrzegana przez innych po prostu zaczęłam
reagowad jak maszyna. Rano wstawałam i szłam do szkoły, koło południa wracałam do domu i
odrabiałam lekcje, a potem aż do kolacji siedziałam w swoim pokoju na łóżku i patrzyłam przez okno.
Świat za szybą był beznadziejny. Poza niewielkim fragmentem nieba widziałam tylko częśd komina i
dużą, szarą antenę satelitarną Karla. Z miejsca, gdzie stało łóżko, nie było nic więcej widad.
Koncentrowałam się więc na tym małym skrawku nieba i całymi godzinami wpatrywałam się w niego.
Bywały szare i zachmurzone dni, a czasami padał deszcz z widocznej dla mnie części chmury i im bardziej
zbliżała się wiosna, tym częściej delikatnie błękitniało niebo.
Od czasu do czasu na tle „mojego" nieba pojawiało się kilka ptaków przelatujących w oddali,
zapragnęłam mied tak dużo swobody, jak one.
- Mogłabym ci w czymś pomóc? - zwróciłam się któregoś dnia do mamy, kiedy nie mogłam już dłużej
znieśd samotności w swoim pokoju.
Jednak nie chciała skorzystad z mojej propozycji. Powiedziała, że wszystko ma pod kontrolą, a poza tym
boli ją głowa, więc największą pomocą z mojej strony byłoby, gdybym poszła z powrotem do swojego
pokoju i nie wchodziła jej w drogę.
Poczułam się bardzo źle, odrzucona i samotna.
- Sofio, proszę, nie stój tu ciągle i nie patrz jak cielę na malowane wrota, to mnie doprowadza do szału -
powiedziała matka, dalej sortując pranie.
- Tak - wymamrotałam posłusznie. Potem poszłam do
53
przedpokoju, włożyłam kurtkę i wymknęłam się niepostrzeże-1 nie. Na zewnątrz było zimno i wietrznie, z
szarego nieba padała irytująca mżawka. Także z „mojego" skrawka nieba, jeszcze jednak spokojnego i
wiosenno-błękitnego, padał deszczyk,! dokładnie wtedy, kiedy przechodziłam pod nim, idąc do pralni, j
Wtuliłam głowę w ramiona i wyszłam na ulicę. Musiałam biec, żeby nie myśled i nie zwariowad z
samotności. Chciałam widzied ludzi i do nich - kogokolwiek i gdziekolwiek - przyna- j leżed. Jednak
wszędzie dokoła były tylko puste ulice przedmieścia z otoczonymi niskimi parkanami ogródkami i
stojącymi przy krawężnikach samochodami. Mimo wszystko to było lepsze od widoku anteny satelitarnej
Karla.
Szłam bez wytchnienia, prosto przed siebie, zatrzymawszy się dopiero wtedy, kiedy zobaczyłam idącą z
naprzeciwka starszą kobietę z małym psem na smyczy. Obwąchał moje nogi, a jego brązowe oczka
spoglądały na mnie - w górę. Bardzo chciałam go pogłaskad - moje zmarznięte ręce domagały się po
prostu dotyku czegoś ciepłego, puszystego, jednak starsza pani odciągnęła go zniecierpliwiona ode mnie.
Szłam więc dalej pogrążona w smutku. Oddałabym wszystko, żeby Waldemar jeszcze żył. Poszłabym go
teraz odwiedzid i mogłabym gładzid jego trzęsące się ręce. Ale Waldemar umarł. Śmierd, śmierd, śmierd.
Waldemar będzie umierał tak długo, jak ja żyję, a także potem.
Później pomyślałam o Ani, która prawie dokładnie rok wcześniej wyprowadziła się do Monachium.
Myślałam o niej, ojej ojcu i korpulentnej mamie i poczułam straszną tęsknotę za nimi. Często pisałam do
Ani, ale nigdy nie otrzymałam od-, powiedzi, dlatego później sama przerwałam korespondencję. Było mi
źle, przygnębionej i samotnej. Błąkając się bez celu, w koocu dotarłam do jakiegoś placu zabaw, który
stał opustoszały, w deszczu. Weszłam i usiadłam na mokrej, zimnej huśtawce. Patrzyłam przed siebie,
huśtając się przez chwilę i marząc, żeby zdarzył się jakiś cud, który odmieniłby moje życie. Nie
otrzymałam nowego, lepszego życia, ale rzeczywiście coś się zdarzyło. Nie od razu, ale dopiero w lecie,
kiedy „mój" skrawek nieba, widziany w oknie, stał się błękitny i dokoła
54
zrobiło się jasno, słonecznie i ciepło. Tego lata do naszej klasy przyszedł Anthony. Przybył z innej części
miasta i miał już piętnaście lat.
_ Cześd wszystkim - powiedział uśmiechnięty od ucha do ucha. - Jestem Anthony i niestety mam sieczkę
w głowie -już drugi raz siedzę w tej samej klasie. - Opuścił swój plecak na podłogę i patrzył wyczekująco
na panią Korsteł, która przejęła naszą klasę po pani Bundę.
Anthony miał piękną brązową skórę, gdyż jego ojciec był Afroamerykaninem. - Za cholerę nie mogę sobie
przypomnied tego przebiegłego Jankesa, bo wyniósł się tuż przed moimi pierwszymi urodzinami -
opowiedział mi parę dni później.
Pani Korsteł nie przyjęła Anthony'ego ze szczególnym entuzjazmem, ponieważ musiała przygarnąd
jeszcze jednego chłopca do swojej klasy, która już liczyła ponad trzydziestu uczniów. Nowa
wychowawczyni była tak samo młoda i wymagająca, jak pani Bundę.
- Usiądź obok Sofii! - powiedziała krótko. - To jedyne wolne miejsce.
I w taki oto sposób Anthony Scott usiadł koło mnie. Jak doszło do tego, że mnie polubił, sama nie
pojmuję. Od tego dnia już nigdy nie zostawałam na przerwach sama.
- Któregoś dnia polecę do USA i wytropię swojego niewy-darzonego ojca, tego jestem pewien! -
powiedział mi kiedyś. -Kobieto, może nareszcie wygarnę mu całą prawdę. Ten typ po prostu porzucił
moją matkę!
- Ja też nie znam swego ojca - powiedziałam cicho. - Moja matka nigdy mi o nim nie opowiadała -
dodałam.
- Przypuszczalnie też ją zostawił i jest jej przykro ze względu na ciebie - powiedział Anthony, delikatnie
głaszcząc mnie po twarzy. - Beznadziejnych mamy ojców - westchnął. - Chociażby to już nas wiąże.
Milczałam.
- Masz takie piękne włosy. Rzadko się takie spotyka - kontynuował Anthony i niespodziewanie ujął moją
twarz w swoje dłonie.
- Cieszę się, że cię spotkałem, Sofio.
55
Staliśmy na obrzeżach szkolnego podwórka i patrzyliśmy na siebie bez słowa. A potem pocałowaliśmy
się. Robiliśmy to bardzo delikatnie, nasze wargi po prostu się zetknęły i Antho-ny mnie objął.
- Kobieto, naprawdę cię lubię - powiedział. - Zawsze pachniesz tak przyjemnie i masz przepiękne czarne
oczy. Wiesz, na dobrą sprawę twoje oczy są tak ciemne, że nie można w nich dostrzec źrenic.
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
- Mój ojczym uważa, że wyglądam jak obcokrajowiec - to było wszystko, co w koocu zdołałam z siebie
wydusid.
- Kolejna rzecz, która nas łączy - zaśmiał się Anthony i kontynuował wyliczankę, rozprawiając o swoich
dredach.
Uśmiechnęłam się zakłopotana.
- Jesteś jakaś nieswoja i stale przygnębiona, nie mam racji? - zapytał Anthony i delikatnie mnie objął.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie wiesz, dlaczego jesteś smutna? - spytał Anthony i w tym momencie, na szczęście, rozległ się dźwięk
dzwonka, co oznaczało, że musimy wracad do klasy.
Dopiero dużo później opowiedziałam mu, że w domu ojczym mnie bije, a moja matka pozwala na to i że
wydaje mi się, iż nic sobie z tego nie robi.
- Myślę, że jestem jej zupełnie obojętna - powiedziałam i przytuliłam się do Anthony'ego.
- Mój ojczym także dawał mi w skórę - westchnął Anthony. -Ale matka zaczynała piszczed i wtedy
przestawał. On jest bezrobotny i czuje się z tego powodu sfrustrowany, rozumiesz? Przez cały dzieo zbija
bąki albo siedzi przed komputerem. Gdybyś widziała, jak wszystko się zmieniło, odkąd pojawił się w
domu, po prostu sprawił, że nasze życie to jeden wielki horror.
Anthony z obrzydzeniem wstrząsnął głową.
- A moi młodsi bracia stoją obok niego i patrzą na to gówno. Przypuszczalnie też ześwirują.
Już dawno nie zdarzyło się nic równie cudownego w moim życiu, jak pojawienie się Anthony'ego, jednak
później przytrafiło mi się coś jeszcze wspanialszego.
56
Tak po prostu.
Miało to miejsce któregoś z ostatnich letnich wieczorów. Karl i moja matka siedzieli w ogrodzie,
popijając kruszon i rozmawiając. Leżałam właśnie w łóżku, na górze, w swoim pokoju i myślałam o
Anthonym, kiedy nagle zadzwonił telefon. Karl wszedł do domu i odebrał go. Na początku jego głos
brzmiał jak zawsze, ale po chwili, zupełnie nieoczekiwanie, podniósł go.
- To nie może byd prawda! - krzyczał rozgniewany. - Co za bezczelnośd...
Nasłuchiwałam zdenerwowana. Bałam się, że jego wściekłośd może mied znowu jakiś związek ze mną.
Tym razem było inaczej. Złośd Karla nie była skierowana przeciwko mnie, tylko przeciw panu Becherowi -
jego najlepszemu przyjacielowi, który go oszukał.
- Zgarniał do własnej kieszeni, ten zakłamany pies! - syczał przez zęby doprowadzony do szewskiej pasji
Karl. Ciężko stąpając, wszedł do ogrodu. - Przysięgam ci, Franzisko, że ten oszust nigdy więcej nie wejdzie
do mojego domu!
Tego, co odpowiedziała matka, nie usłyszałam, ponieważ w tym momencie zawładnęło mną uczucie ulgi.
Leżałam w łóżku - do mojego pokoju przenikały delikatne promienie zachodzącego słooca, a w głowie
wirowała mi tylko jedna myśl: pan Becher nie przyjdzie już nigdy więcej. Nie będzie mnie już obmacywał.
Pan Becher przestał byd przyjacielem Karla, a zatem niebezpieczeostwo minęło.
Tej samej nocy, leżąc w łóżku, przypomniałam sobie o minionej wiośnie i o wieczorze spędzonym w
deszczu na placu zabaw. Marzyłam wtedy o nowym życiu. Teraz to życzenie spełniało się. Pan Becher
zniknął, a ja poznałam Anthony'ego. Tuliłam się do swojej kołdry, czując ogromną ulgę - zupełnie jakby
zdjęto ze mnie jakiś ogromny, nie dający się nawet opisad ciężar. Może teraz wszystko ułoży się
pomyślnie?
Jednak nic się nie zmieniło na lepsze. W dalszym ciągu w domu mnie nie zauważano i wciąż byłam bita
przez Karla za swoje słabe oceny. Ze względu na to, że ojczym Anthony'ego przez cały dzieo przebywał w
mieszkaniu, a u mnie w domu
57
moja matka i babcia, które mnie pilnowały, ciężko było się nam spotykad poza szkołą.
-Nie, nie pójdziesz do kina — powiedział do mnie wieczorem Karl, po tym jak w południe prosiłam matkę
o zgodę. Ona nigdy niczego nie rozstrzygała sama. - Zapytaj Karla, jak wróci wieczorem! - to była jej
odpowiedź na moje pytanie.
- Bardzo bym chciała pójśd - upierałam się przy swoim. -Inni z mojej klasy jakoś mogą.
- Ci inni z twojej klasy, w odróżnieniu od ciebie, nie dostają samych pał - odezwała się chłodno babcia.
- Proszę, tylko raz - błagałam.
Oczywiście nie pozwolono mi. Karl kazał mi się uczyd.
- Przypomnij sobie ostatnią cenzurkę! - rzucił krótko. -Już zapomniałaś, co na niej było?
Przecząco pokręciłam głową i spuściłam ją.
- Promocja do następnej klasy zagrożona! - tak napisali.
- Powiedziałem ci, że jak masz zostad na drugi rok, to lepiej by było, gdybyś się w ogóle nigdy nie urodziła
- kontynuował Karl, po czym wyrzucił mnie z pokoju.
-1 tak przecież sobie tego życzyłam! - wrzeszczałam w środku, w sobie, w ciszy idąc do swojego pokoju.
Opadając z sił, zgnębiona, usiadłam przy małym biurku i kartkowałam szkolne podręczniki w tę i we w tę.
Jeśli w trójkącie o bokach a, b, c: a2 + b2 = c2, to bok с jest przeciwprostokątną - przeczytałam w książce
od matematyki. Nie rozumiałam ani jednego słowa, chociaż wciąż powtarzałam to zdanie, aż w koocu
umiałam je na pamięd. Zamknęłam podręcznik i pomyślałam o kolegach z klasy, stojących teraz przed
kasą kina, rozmawiających ze sobą i roześmianych. Czy Anthony był rozczarowany, że nie przyszłam?
Wyciągnęłam ze szkolnej torby gruby podręcznik do historii i szukałam rozdziału, który dzisiaj rano
przerabialiśmy w czasie lekcji. To była potworna godzina. Pani Korstel wywołała mnie znienacka do
odpowiedzi - byłam kompletnie zielona, zatrzymywałam się niemal na każdym słowie. Wszyscy się śmiali,
z wyjątkiem Anthony'ego. Uspokajał mnie, kładąc swoją ciepłą dłoo na moim drżącym kolanie.
58
„Rosyjska Rewolucja z 1917 roku obaliła carat. W wyniku Rewolucji Październikowej wyłoniła się
radykalna większośd -bolszewicy. Lenin i Trocki zaprowadzili w tym - w przeważającej większości
agrarnym kraju - dyktaturę proletariatu".
Nie rozumiałam ani słowa. Kto to byli bolszewicy? Co to znaczy agrarny kraj? Co to była dyktatura
proletariatu? Czy proletariusze to to samo co proleten*? Mój ojczym stale rozprawiał o tych drugich,
nazywając tak obcokrajowców, bezdomnych, żebrzących na chodnikach oraz freaków i punków, którzy w
lecie, zebrani na rynku, grzali się w słoocu i pili piwo. Tak samo nazywał ojca mojej przyjaciółki Ani,
dodając jeszcze przymiotnik „przeklęty". Słyszałam to tysiące razy.
Zmęczona - zamknęłam książkę. To i tak nie miało żadnego sensu. Po prostu byłam za głupia. Głupsza od
wszystkich.
Z pewnością zostanę na drugi rok. Myślałam o przestrodze Karla: „Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś się w
ogóle nie urodziła". Co się stanie, jeśli sprawy zajdą za daleko? Czy pobiłby mnie na śmierd?
Słyszałam, jak moja matka nakrywa do kolacji i jak rozbiera Robina do spania. Słyszałam śmiech Karla i
dźwięk naczyo, mytych i układanych na suszarce przez matkę. Chociaż z głodu burczało mi w brzuchu,
nie ruszyłam się z miejsca. Siedziałam tak długo, aż rozbolały mnie plecy i tyłek. Gapiłam się przez okno,
chociaż poza kominem i anteną satelitarną nie było nic do oglądania. „Mój" kawałek nieba był szary.
Szary jak wieczór.
Czy większośd mojej klasy siedziała jeszcze w kinie? Czy film już się skooczył? Zupełnie straciłam poczucie
czasu.
- Proszę, niech ktoś przyjdzie na górę z tęsknoty za mną -myślałam tysiące razy. To było jak formuła
zaklęcia. - Mamo, babciu, Karl przyjdźcie na górę, dlatego, że stęskniliście się za mną. Zatroszczcie się o
mnie, proszę...!
Zaschło mi w gardle, a moje usta spierzchły od tego w kółko szeptanego zdania, ale nikt nie przyszedł.
Oczywiście, że nikt - nigdy jeszcze nie przyszli.
Potem wyszłam z domu. Wymknęłam się drzwiami od piw-
* Gra słów - hołota *przyp. tłum.].
59
nicy i biegnąc co tchu, uciekłam z ulicy, na której stał nasz dom. Nienawidziłam jej. Jednak nie bardzo
wiedziałam, dokąd chcę pójśd i było to przyjemne, naprawdę wspaniałe uczucie. Wsiadłam do tramwaju
i pojechałam do Anthony'ego, po raz pierwszy od czasu naszej znajomości. Nerwowo biegałam między
blokami, przez cały ciepły letni wieczór, szukając ulicy, na której mieszka - aż znalazłam. Stanęłam przed
brudnobia-łym, zniszczonym i zaniedbanym wieżowcem, nie wiedząc, | gdzie mam zadzwonid. Nie
znalazłam jego nazwiska na żadnym z wielu przycisków. „No pewnie", przyszło mi na myśl. Jego matka,
podobnie jak moja, miała teraz nowe nazwisko, od czasu kiedy poślubiła ojczyma Anthony'ego.
Czekałam więc z bijącym sercem, aż ktoś wreszcie wyjdzie z budynku.
- Przepraszam, szukam Anthony'ego Scotta - powiedziałam nerwowo. - A nie wiem, gdzie...
- Jedenaste piętro, u Pótnerów - powiedziała mi pani, którą zapytałam. Była opryskliwa. - Jak już tam
idziesz do góry, powiedz staremu Potnerowi, że jeśli dzisiaj w nocy znowu zacznie hałasowad, wezwę
policję! - Jej spojrzenie było pełne wyrzutu. - Ciągle karci tego chłopca, nie mogę już wytrzymad tych
wrzasków i tego wycia...
Odeszła, a ja ogarnięta strachem patrzyłam na budynek.
Na szczęście Anthony był sam, kiedy przyszłam, ale nie podobało mu się, że musi mnie gościd u siebie, co
od razu zauważyłam.
- Cholera! Nie chcę, żebyś oglądała tę ruderę - wymamrotał zażenowany, pozwalając mi wejśd co
najwyżej do przedpokoju. Zarzucił na siebie kurtkę i już prowadził mnie z powrotem do wyjścia.
Dopiero gdy znaleźliśmy się na ulicy, uśmiechnął się. - Fajnie, że jednak znalazłaś czas - powiedział. - Nie
przyszłaś do kina, więc wróciłem do domu. Bez ciebie nie miałem ochoty na film...
Pocałował mnie delikatnie i zaraz zapytał zatroskany, czy płakałam. - Masz takie zaczerwienione oczy -
wyjaśnił i musnął wargami moje przymknięte powieki.
- Nie, nie płakałam - powiedziałam, tuląc się do niego. -Nigdy nie płaczę, nie umiem.
60
Wciąż męczyła mnie myśl o tym, co powiedziała mi ta kobieta. Skarżyła się, że dłużej nie zniesie tych
wrzasków i jęków. Czyżby sugerowała, że Anthony płacze w nocy po batach ojczyma?
Płaczący Anthony?! Nie mogłam sobie tego nawet wyobrazid. Na samą myśl o tym zrobiło mi się
niedobrze i mocno przytuliłam się do jego ręki.
- Wszystko w porządku? - zapytał czule.
- Tak, wszystko... - mruknęłam, a przecież wcale nie było w porządku. Kręciło mi się w głowie. Myślałam
o razach Karla, o jego zimnym spojrzeniu i odrazie w oczach, kiedy patrzył na mnie. Tak bardzo chciałam
opowiedzied Anthony'emu o tym, co przeżywam i co dzieje się w moim domu, ale nie umiałam wydobyd
z siebie głosu.
Poszliśmy do miasta, napid się кока-koli w McDonaldzie, i wałęsaliśmy się po okolicy. - Tu, za rogiem, jest
sklep mojego ojczyma - powiedziałam niespokojnie. - I co z tego - zareagował Anthony. - Teraz jest już
fajrant, o tej porze twój głupi stary na pewno się nie włóczy.
- Czasami przyjeżdża tu jeszcze po kolacji - odparłam wystraszona.
- Będę na ciebie uważał, Sofio - powiedział Anthony, ściskając moją dłoo.
W pewnej chwili zatrzymaliśmy się na rynku w starej części miasta i zaczęliśmy się całowad. Oparłam się
o prastary miejski mur, którego fragment zachował się tam jeszcze od niepamiętnych czasów, a tuż obok
mnie radośnie tryskało małe źródełko.
- Sofio, nawet nie wiesz, jak bardzo cię lubię, do szaleostwa - powiedział cicho Anthony. - Najchętniej
poszedłbym z tobą gdzieś, gdzie moglibyśmy byd sami.
Przyłożył ostrożnie swoje gorące, spierzchnięte wargi do moich ust i wymieniliśmy ze sobą delikatny,
niewinny i pocieszający pocałunek, który nagle przemienił się w zupełnie inny: namiętny, miłosny i
wilgotny.
- Zostaw tę dziewczynę! - rozległ się w chwilę później groźny głos, który bardzo dobrze znałam. To był
Karl. Stał przed nami i potrząsał Anthonym jak szczurem.
61
- Ty śmieciu, połamię ci wszystkie kości... - mówił przez zaciśnięte zęby.
Ludzie przechodzili koło nas, a ja widziałam wystraszoną twarz Anthony'ego, jakby spowitą lodowatą
mgłą. Przy Karlu Anthony był taki drobny i szczupły.
- Nazwisko i adres? - zapytał mój ojczym, a Anthony głuchym i nerwowym głosem udzielił mu
odpowiedzi.
Potem Karl odciągnął mnie od Anthony'ego i pojechałam z nim do domu. W aucie panowała śmiertelna
cisza. Jeszcze w drodze od zaparkowanego samochodu do domu Karl pozdrowił starszego sąsiada - tak,
jakby wszystko było w jak najlepszym porządku, ale kiedy tylko zamknął za sobą drzwi, zaczęło się.
Uderzył mnie i pociągnął za włosy, wyzywając od murzyoskich dziwek i dopytując się, czy chcę urodzid
małą małpę.
- Ten gówniarz na pewno cię już posuwał - wycedził przez zęby Karl, od nowa zaczynając mnie
policzkowad, raz po razie. Cała moja twarz była obita, ale ja już niewiele czułam. Na skutek energicznych
ruchów ręki Karla wokół mnie nawiewało sporo zimnego powietrza, zmuszającego do przymykania
powiek, dlatego z trudem udawało mi się mied otwarte oczy. Patrzyłam na bijącego mnie ojczyma.
Dziwne, że to ten sam człowiek, który w swoim niewielkim sklepie z artykułami elektrycznymi uprzejmie i
z przyjaznym uśmiechem obsługuje klientów.
„Życzy pan sobie lampę energooszczędną? Ależ bardzo proszę".
„Jeśliby pan tędy przechodził, mógłbym panu wyjaśnid różnicę poszczególnych modeli...".
- Ty mała, zepsuta kurewko - syczał Karl. - Przyznaj się, że szlajałaś się już z tym przeklętym czarnuchem!
Milczałam, a Karl dalej mnie okładał. Zauważyłam, jak bardzo starał się, żeby nie robid dużego hałasu ze
względu na Robina, ale mój mały braciszek i tak się obudził i stanął na schodach, rozczochrany i
wpatrzony w nas zaspanymi, wystraszonymi oczami. Wtedy zmieszany i jeszcze bardziej wściekły Karl
zaciągnął mnie do piwnicy.
- Zamiast przygotowywad się do klasówki z matematyki, szlajasz się z tym podejrzanym typkiem po
mieście...
62
Znowu policzek, jeden, drugi i następne. Nie wytrzymałam dłużej.
- Nie! - wyjęczałam. - Proszę, przestao, naprawdę nic... Nie dokooczyłam, ponieważ Karl znowu mnie
uderzył.
Syknął przy tym, że jestem dokładnie takim samym zepsutym śmieciem, jak mój ojciec kryminalista,
któremu też tylko świostwa chodziły po głowie. Potem puścił mnie - przykucnęłam, trzęsąc się i
zakrywając twarz rękami.
Cały wieczór spędziłam w piwnicy. Byłam zbyt zmęczona, żeby wstad, a na górze i tak nikt nie odczuwał
żalu z powodu mojej nieobecności. Wszystko mnie bolało, a w gardle ciągle jeszcze czułam dziwny ucisk,
byłam przekonana, że zaraz umrę.
Ułożyłam się ostrożnie na swoim materacu i zawinęłam w kołdrę, którą, jakiś czas temu, zniosłam na dół.
Wpatrywałam się w pustą przestrzeo tak długo, aż zaczęły mnie piec oczy.
Gdybym umarła, Karl nie mógłby mnie już nigdy więcej uderzyd i nareszcie byłabym bezpieczna. Nie
groziłyby mi jego brutalne ciosy, poirytowane spojrzenia matki i obcowanie z koleżankami i kolegami z
klasy, którym byłam obojętna. Może nawet kilkoro z nich wystraszyłoby się, gdyby pani Korstel
poinformowała ich o mojej śmierci. Jednakże musiałam pomyśled też o Anthonym. Byłby przecież także
w tym momencie obecny, siedziałby dokładnie obok mojego pustego miejsca. Nie, nie chciałam umierad.
Zatęskniłam za Anthonym i myślałam o tym, co mi powiedział tego dnia w mieście. Że chciałby gdzieś ze
mną odejśd. Może trzeba było to zrobid. Po prostu razem zniknąd. Potem wszystko by się jakoś ułożyło.
Mój ojciec na pewno nie był kryminalistą, jak twierdził Karl. Przypuszczalnie dokładnie na odwrót - był
sympatycznym, życzliwym człowiekiem. Moją matkę zostawił po prostu tylko dlatego, że była taka
zimna, obojętna i zła. Może powinnam Pójśd razem z Anthonym i odszukad swojego ojca?
Następnego dnia moja twarz była tak opuchnięta, że nie pozwolili mi opuszczad domu.
- Jest bardzo przeziębiona i musi zostad w łóżku - słysza-
63
J
łam babcię, wyjaśniającą szkolnej sekretarce przyczynę mojej nieobecności.
Następnego ranka moja twarz wciąż nie była w porządku i musiałam zostad w domu jeszcze jeden dzieo.
Także po południu nie pozwolili mi wyjśd.
- To dlatego, że w tajemnicy spotykałaś się z tym zepsutym chłopakiem - sarknęła babka, zaciskając usta
tak mocno, że zrobiły się jak cienka kreska.
Kilkakrotnie dzwonił telefon, ale nie wolno mi było odebrad. Przez cały dzieo aparatu pilnowała babka,
natomiast wieczorem Karl. Oszołomiona przemykałam się ukradkiem, posłusznie spełniając wydawane
mi polecenia. Umyłam dużą łazienkę i niewielką toaletę przeznaczoną dla gości, odkurzyłam jadalnię i
zmyłam schody. Nikt nie zamienił ze mną ani jednego słowa.
- Mamo, przecież ja nic nie zrobiłam ... - odezwałam się do matki, kiedy znalazła się przy mnie, zajmując
się Robinem. Próbowała właśnie otworzyd mu usta, aby wlad lek na kaszel. Robin tak zacisnął wargi, że
praktycznie przestały byd widoczne.
Matka gładziła go delikatnie po nadąsanej twarzyczce, przejechała dłonią po jego głowie i uśmiechała się
do niego zachęcająco, patrząc niemal błagalnie.
Stałam w otwartych drzwiach i jak zahipnotyzowana patrzyłam na nich. Na ułamek sekundy zawładnęło
mną pragnienie, żeby dopaśd do stołu, odciągnąd ręce matki od Robina i zmusid ją do głaskania mnie
zamiast jego, do patrzenia na mnie i do uśmiechania się do mnie.
Jednak stałam bez ruchu, nie robiąc niczego podobnego.
- Sofio, Karl jest wściekły jak... i... - powiedziała w koocu moja matka, patrząc gdzieś tam, w moją stronę.
- Nie mogę pojąd, dlaczego wciąż robisz na złośd...
Odwróciłam się i w milczeniu poszłam do swojego pokoju na górę. „Może ja jestem obłąkana? Czy to
możliwe, żeby samotnośd doprowadziła kogoś do szaleostwa i naprawdę uczyniła kogoś wariatem?".
Zaczęłam ciągle słyszed kroki. Kroki kogoś miłosiernego, kto przebywał drogę do mojego pokoju.
64
Parę razy były to ciche kroki i wtedy przypuszczałam, że to idzie matka, zatroskana, niosąc mi kolację,
kiedy indziej niezgrabny, pospieszny chód - wówczas myślałam o Robinie, który zapragnął się do mnie
przytulid.
Kilkakrotnie słyszałam ciężkie kroki, wskazujące na Karla, więc otwierałam w strachu drzwi do swojego
pokoju i patrzyłam, czy to rzeczywiście on.
Nikt jednak nie przychodził, a kroki, które słyszałam, były tylko urojeniami. Zrozpaczona leżałam w
swoim łóżku i zatykałam sobie uszy, ale to nic nie pomagało. W dalszym ciągu słyszałam szmery, których
nie było. Raz wydawało mi się nawet, że słyszę wołającą mnie matkę. - Sofio! - w mojej głowie
rozbrzmiewał jej serdeczny i przyjemny głos.
Kiedy pełna nadziei ostrożnie wyszłam na korytarz - nikogo tam nie było.
Za oknem zapadł już zmrok, a ponure cienie przesuwały się po pokoju, cicho zapowiadając jakieś
nieszczęście.
Dopiero w poniedziałek mogłam znowu iśd do szkoły, usiadłam na swoim miejscu obok Anthony'ego.
Anthony nie podniósł wzroku.
- Co ci jest? - zapytałam speszona.
- Nic - szepnął obojętnie.
- Jesteś jakiś dziwny - stwierdziłam.
- Nie, nie jestem - odparł szybko.
Tak było aż do przerwy. Dopiero na szkolnym podwórku, z tyłu placu zabaw, Anthony był gotów na
krótką rozmowę ze mną.
- Mój ojczym omal mnie nie zatłukł na śmierd - powiedział, nie patrząc na mnie.
Milczałam.
- Twój ojczym zadzwonił do nas - kontynuował Anthony. -Twierdził, że cię ... - Gryzł wargi ze
zdenerwowania i wciąż patrzył gdzieś obok. - ... twierdził, że cię - no, coś tak, jakbym zgwałcił. Zmusiłem
cię do uprawiania seksu.
Poczułam, że ziemia usuwa mi się spod stóp.
- ...mój ojczym jest niespełna rozumu i... - Anthony zamilkł na chwilę niepocieszony. - ...przysięgałem, że
myśmy nic takiego nie robili, ale on oczywiście mi nie uwierzył.
65
Nagle popatrzył mi prosto w oczy, jednym z tych jego spojrzeo, które tak lubiłam.
- Sofio, nie możemy byd razem - wyrzucił z siebie, a jego twarz pobladła. - Musiałem to przysiąc swemu
ojczymowi, a on powiedział, że jeśli mnie przyłapie, że tego nie dotrzymuję, to...
Zamilkł i uderzył pięścią w jedną z huśtawek.
- Ale przecież powiedziałeś, że mnie lubisz, że mnie kochasz... - wyszeptałam przerażona.
Jednak Anthony nic mi na to nie odpowiedział, tylko dalej patrzył gdzieś poza mnie, struchlały i
zdrętwiały, jakby nieobecny. Huśtawka obok nas skrzypiała.
Odwróciłam się i dostałam zawrotów głowy. Szłam coraz szybciej, ani razu się nie obejrzałam.
Wybiegłam ze szkoły i przeszłam przez ulicę, moje nogi były jak ołowiane, czułam się jakbym umarła.
Szłam bez celu, samochody trąbiły przeraźliwie, kiedy, nie patrząc przed siebie, zatrzymałam się na ulicy.
Po chwili zaczął kropid deszcz - przemokłam do suchej nitki. Zimne krople spadały na moją twarz i
spływały po niej jak łzy. To jednak nie były łzy, ja przecież nie umiałam płakad, chociaż coś mnie z
rozpaczy ściskało w gardle, a oczy piekły jak ogieo. Jęknęłam cicho i biegłam dalej. Dopiero wieczorem
wróciłam do domu.
- Gdzie się wałęsałaś? - zapytał Karl, chwytając mnie mocno za rękę. Nie patrzyłam na niego, tylko przez
otwarte drzwi do pokoju gościnnego. Moja matka siedziała na sofie -trzymając w ręku kieliszek wina,
oglądała telewizję.
- Sofio, ja czekam - wycedził przez zęby Karl i jeszcze mocniej ścisnął moje ramię.
- Włóczyłam się... po mieście - wyszeptałam. - Tylko spacerowałam, nic więcej...
Od Karla czud było piwem. Swoją twarz coraz bardziej przybliżał do mojej. - Może znowu w tajemnicy
spotkałaś się z tym lumpem z twojej klasy? - zapytał, a jego głos brzmiał groźnie.
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
- Zapomniałaś języka w gębie? - syknął i uderzył mnie w twarz.
66
- Nie, nikogo nie spotkałam - powiedziałam, wstrzymując oddech, przerażona.
- A jeśli powiem, że ci nie wierzę? - pytał Karl. - Co wtedy, Sofio? Co będzie, jeśli uznam, że kłamiesz?
Jeśli uznam, że jednak spotkałaś się z tym czarnuchem?
- Proszę, ja nie... - szeptałam, zaciskając mocno powieki, tak jak to robił Robin, myśląc, że staje się
niewidzialny dopóty, dopóki sam nie ogląda innych.
- Karl, chodź wreszcie! - usłyszałam nagle głos babci, dobiegający z kuchni.
Puścił mnie, więc pobiegłam do swojego pokoju. Tam przycisnęłam czoło do zimnej szyby i patrzyłam na
niebo. Obserwowałam spadające gwiazdy, życząc sobie, żebym mogła znaleźd się gdzieś daleko.
Bez powodu zgłosili w szkole, że znowu jestem chora, nie pozwalając mi wychodzid z domu przez cały
tydzieo. Musiałam godzinami siedzied w swoim pokoju nad szkolnymi podręcznikami. Robin ponownie
się rozchorował, słyszałam jego płacz dochodzący z dołu. Babcia wyjechała na kilka dni, a matka zrobiła
się jeszcze bardziej poirytowana niż zwykle. Przejmowała obowiązki domowe, jak zawsze w czasie
nieobecności babci.
Wieczorem, kiedy Karl wracał ze sklepu, za każdym razem panowała podobna, nie do zniesienia,
atmosfera. Robin płakał i grymasił, matka siedziała bezsilna i zniechęcona w kuchni, a Karl wpadał we
wściekłośd. Każdego wieczoru byłam w stałym pogotowiu na wypadek alarmu, kiedy na dole sprawy
zachodziły za daleko. Wiedziałam doskonale, pomiędzy jakiego rodzaju niebezpieczeostwami się wtedy
znajdowałam. Na początku mój ojczym złościł się trochę na Robina, a później nastawiał mu wideo z
filmem dla dzieci. Następnie zwymyślał moją matkę i porządkował panujący w kuchni nieład,
przeklinając cały świat. Zaglądał przy tym kilkakrotnie do domowego barku - słyszałam, jak nalewał sobie
jednego drinka po drugim. Potem przychodził do mnie na górę. Siadałam wówczas jak sparaliżowana i
oczekiwałam na dramat, jaki za chwilę miał niechybnie nastąpid.
67
- Cholera, jesteś tylko po to, żeby leniuchowad, niechlujo? -objeżdżał mnie Karl. Jego oddech śmierdział
alkoholem.
Milczałam, podczas gdy strach pochłaniał mnie, niczym wzburzona fala.
- Dlaczego, do diabła, chociaż raz nie możesz ulżyd swojej matce i wyręczyd ją w domu, niewdzięcznico?
- Chciałam jej pomóc - ważyłam się czasami wyszeptad. -Chciałam zająd się Robinem, ale mnie odsyłała...
- Nie wierzę w ani jedno twoje słowo! - fukał pogardliwie i podchodził bliżej.
- Proszę, Karl, ja naprawdę...
A potem zaczynało się bicie. Karl unosił ręce na wysokośd mojej twarzy i mocno mnie okładał, i tak bez
kooca. Działał w milczeniu. Jedynymi, dającymi się słyszed w pokoju dźwiękami, były odgłosy uderzeo.
Milczałam, wyczekując odpowiedniej chwili, żeby upaśd. To było jedyne wyjście, chod trudne do
zrealizowania ze względu na wybór właściwego momentu. Pozwalając sobie upaśd za wcześnie,
narażałam się na to, że Karl stawał się jeszcze bardziej wściekły i bił mnie dłużej.
Najczęściej przez dłuższy czas mój ojczym szamotał i szarpał mną na wszystkie strony, bijąc przy tym na
oślep, aż w pewnym momencie uginały się pode mną nogi, wyślizgiwałam mu się z rąk i osuwałam na
dywan.
- To wszystko na dzisiaj, ty zepsute stworzenie - syczał potem, ręką zaczesując sobie włosy do góry.
Leżałam zupełnie cicho, a Karl wychodził, jakby się nic nie stało.
Bardzo często pozostawałam jeszcze przez pewną chwilę w takiej pozycji, popadając w lekkie
odrętwienie. Było to miłe uczucie, gdyż ból stopniowo ustępował. W czasie kiedy tak leżałam, a w pokoju
wciąż jeszcze unosił się zapach alkoholu, pochodzący z oddechu Karla, odurzona z utęsknieniem
nasłuchiwałam odgłosów dochodzących z parteru.
Może byłam dla Karla po prostu swoistym wentylem, dzięki któremu dawał upust swojej goryczy i
niechęci, gdy miał zły nastrój albo coś mu się nie powiodło? Cóż, mogło tak właśnie byd. Faktem jest, że
po laniu w pokoju ojczym był często znowu
68
bardzo zadowolony i odprężony. Uśmiechnięty przekomarzał się potem z matką, błaznował z małym
Robinem, telefonował do przyjaciół i nastawiał swoje ulubione płyty CD. Kiedy w koocu z trudem
podnosiłam się z podłogi, ostrożnie rozbierałam i gramoliłam do swego łóżka, z dołu dochodziły do mnie
zupełnie zwykłe odgłosy całkiem normalnego życia rodzinnego.
Najbardziej bałam się piątków. Wtedy mój ojczym przychodził ze sklepu już w południe, w poprzednie
cztery dni też ani razu nie zostawiał mnie w spokoju. Całe moje ciało było obolałe.
- Mamo, dlaczego on mnie zawsze bije? - zapytałam któregoś przedpołudnia.
Matka siedziała przed telewizorem i oglądała jakiś talk--show. Robin bawił się wokół niej swoimi
samochodzikami.
- Boli mnie głowa, Sofio. Proszę cię, nie denerwuj mnie jeszcze ty!
- Aleja się boję Karla - powiedziałam zrozpaczona i ostrożnie usiadłam na sofie obok niej.
Patrzyła uparcie w telewizor, nawet nie spojrzawszy na mnie.
- Bum! Ciężarówka jest zepsuta - powiedział zadowolony Robin, miotający swoją plastikową ciężarówką
po pokoju. -Autobus też zaraz będzie miał wypadek - uzupełnił triumfalnie, ciągnąc pojazd najpierw po
moich, a potem po matki stopach.
Matka odsunęła nogi, nastawiając głośniej odbiornik i marszcząc przy tym czoło ze zniecierpliwienia. Po
chwili znów przybrała obojętną minę.
- Mamo, ja się boję Karla! - powtórzyłam, pokonując panujący hałas, ale i to było bezcelowe. Nie chciała
mnie słuchad. Wtedy wstałam i uciekłam z domu.
„Dlaczego właściwie nigdy się o mnie nie troszczy?" Najpierw poszłam do Anthony'ego, ale nikogo nie
zastałam. Niepocieszona włóczyłam się po mieście, samotna i odrzucona. Niebo nade mną było szare i
znowu zaczął padad deszcz, który doprowadzał mnie nieomal do szaleostwa. Zewsząd otaczali mnie
ludzie: rodziny z dziedmi, osoby w podeszłym wieku i młodzież. Wlepiałam wzrok w nich wszystkich,
69
wyobrażając sobie, że do nich należę. Tęskniłam za tym, żeby zbliżyd się do kogoś, przytulid i żeby on po
prostu się do mnie uśmiechnął, a potem móc iśd z tym człowiekiem do domu, gdzie przygotowalibyśmy
kolację, później zasiedlibyśmy do stołu i rozmawialibyśmy albo zagralibyśmy w jakąś grę, czy też
słuchalibyśmy muzyki. Ja jednak nigdzie nie należałam i było to oczywiście niemożliwe, żeby poprosid o
pomoc kogoś obcego. Co miałabym powiedzied? Uprzejmie przepraszam, czy moglibyście mnie paostwo
u siebie zatrzymad i do tego jeszcze mnie pokochad? Zrozpaczona szłam w ten deszczowy dzieo i
marzłam. W koocu przemarzłam. Czułam, że rozchorowałam się z samotności.
Dopiero kiedy zapadł wieczór wróciłam do domu. Dostałam kolejne lanie za swoje potajemne zniknięcie,
ale nie przejęłam się nim.
W poniedziałek znowu mogłam pójśd do szkoły. Anthony był nieobecny, dlatego całe przedpołudnie
przesiedziałam samotnie, czując zupełną obojętnośd i pustkę.
W czasie ostatniej przerwy podeszły do mnie Vanessa i Stella.
- To prawda, że robiłaś to z Anthonym? - zapytała złośliwie Vanessa. Drgnęłam i wzruszyłam ramionami,
chcąc zaszyd się gdzieś, gdzie nikt mnie nie znajdzie i czując się jak zranione zwierzę.
- Jasne, że prawda - powiedziała Stella. - Wszyscy to wiedzą, a jego ojczym strasznie go za to pobił.
- Nic nie wiecie - wymamrotałam przerażona.
-Tak, wypieraj się - kontynuowała Stella, wzruszając ramionami. - Ale przypadkowo wiemy to z
absolutnie pewnego źródła. - W koocu Pablo mieszka dokładnie nad nim i słyszał każde słowo. Poza tym
nie było to trudne, bo pijany ojciec Anthony'ego wydzierał się na całe gardło.
Po chwili stałam otoczona dziewczętami z mojej klasy.
Milczałam, chciałam byd daleko od tego miejsca i tych ludzi.
- ,A teraz Anthony może trafid za to do jakiegoś poprawczaka - wyjaśniła Doro, a jej głos brzmiał tak,
jakbym to ja ponosiła odpowiedzialnośd za wszystko.
70
Milczałam.
- Biedny Anthony - powiedziała Linda, potrząsając głową. -I to wszystko tylko z powodu Sofii. To zawsze
było dla mnie zagadką: na co on liczył ze strony tej kulawej krowy.
Kilka dziewcząt zachichotało. Rozległ się dzwonek. - Tak, z przodu i z tyłu deska, do tego jeszcze
najgłupsza z całej klasy! - zaśmiała się Vanessa.
Nie wytrzymałam tego dłużej. Tak, jakby ktoś mną zdalnie sterował, uniosłam rękę, tak mocno
zacisnęłam pięśd, że paznokcie wbiły mi się w dłoo i uderzyłam Vanessę w twarz. To był nieśmiały i
niezdarny cios, ale wystarczający, żeby Vanessę powalid na podłogę. Usiadła i oburzona wrzeszczała,
trzymając się za nos.
Dyżurujący na przerwie nauczyciele zaprowadzili mnie do gabinetu dyrektorki szkoły, gdzie długo
musiałam siedzied i czekad, aż wreszcie znalazła dla mnie czas. Czułam wewnętrzną pustkę, wszystko
było mi obojętne - jak nigdy przedtem.
- Co ci zrobiła Vanessa, Sofio? - zapytała parokrotnie dyrektorka, przyglądając mi się.
Wzruszyłam ramionami, wlepiając wzrok przed siebie.
W którymś momencie dyrektorka zrezygnowała z dalszego przesłuchania i mogłam iśd. - Ale nie będziesz
więcej bezmyślnie się bid, prawda? - powiedziała, gdy stałyśmy już przy drzwiach. - Tak nie rozwiązuje się
żadnych konfliktów, zrozumiałyśmy się?
Przytaknęłam.
- A jeśli masz jakiś problem, to zawsze możesz się do mnie zwrócid.
Ponownie skinęłam głową.
- Ale ty masz bardzo dobrych rodziców - uzupełniła, uśmiechając się jeszcze. - Widad, że naprawdę
troszczą się o ciebie. I to już jest coś. Gdybyś wiedziała, jak obojętni potrafią byd niektórzy rodzice...
Podała mi rękę na pożegnanie. - Mamy tutaj w szkole bardzo wielu uczniów, którym wiedzie się dużo
gorzej niż tobie, możesz to sobie tylko wyobrazid?
Wróciłam do domu i w milczeniu usiadłam do obiadu z mat-
71
ką i Robinem. Ostatnio w ogóle tego nie robiłam, zazwyczaj zabierałam swoją porcję do pokoju. Matka
patrzyła na mnie, marszcząc czoło.
- Twoja wychowawczyni telefonowała - poinformowała mnie tym swoim szczególnym głosem, którego
używała tylko w rozmowach ze mną. Zimny, opanowany i bardzo na dystans. Trzęsłam się w środku, ale
milczałam.
- Sofio, popatrz, mój nowy... nowy... nowy kubek! - krzyknął Robin, mącąc zalegającą w pokoju ciszę. - Z
prawdziwym dinozaurem, tatuś mi wczoraj dał.
Uśmiechnęłam się do niego wyczerpana i zobaczyłam, jak matka głaszcze go po głowie.
- Dlaczego kochasz tylko jego, a mnie nie? - spytałam nagle, próbując nadad mojemu głosowi silne
brzmienie.
- Przestao, co za bezsensowne pytanie.
- To nie jest żaden nonsens.
- Sofio, proszę... -jej zielone oczy patrzyły na mnie nie-przyjaźnie, wręcz wrogo. - W szkole pobiłaś
dziewczynkę -kręcąc głową, kontynuowała oskarżającym tonem, zaraz po tym jak pozwoliła Robinowi iśd
do jego małego, dziecięcego pokoju. - Kompletnie zwariowałaś, Sofio?
Uniosłam głowę. - Ale ja się tylko broniłam - wyszeptałam zrozpaczona. - One były znowu wszystkie
razem przeciwko mnie, i wtedy...
- Nie opowiadaj bzdur! - przerwała mi matka, głośno odstawiając talerze - jeden na drugi. - Jak my
wyglądamy, jeśli ty się tak zachowujesz, pomyślałaś o tym chod raz?
Milczałam.
- Karl znowu się wścieknie, to ci gwarantuję.
- Mamo, proszę nic mu nie mów - powiedziałam błagalnie i poczłapałam za nią do kuchni. - Przysięgam
ci, że już nigdy nic takiego nie zrobię.
Jednak w gruncie rzeczy wiedziałam, że moja prośba nie miała żadnego sensu.
Potem do domu wrócił Karl i po wyrazie jego twarzy widad było, że nie miał za sobą udanego dnia. Żeby
nie wpaśd w jego ręce, zniknęłam z pokoju gościnnego i usiadłam wykooczona
72
na schodach w korytarzu. Oparłam głowę o lodowatą ścianę i wyczekiwałam na to, co się wydarzy.
- Co za przeklęty dzieo - powiedział Karl głosem wskazującym na fatalne samopoczucie. - Prawie żadnych
klientów, a do tego same zmartwienia.
- Zjesz coś teraz czy później? - zapytała moja matka, a jej głos przybrał życzliwy, łagodny ton, który
zawsze najwyraźniej świadczył, że miała się przed kimś chod trochę na baczności.
- Tak, zrób coś na ciepło - powiedział Karl. - Ale najpierw chcę się czegoś napid.
Słyszałam, jak przechodził przez pokój gościnny, a zaraz potem sporządził sobie pierwszego wieczornego
drinka.
- Akurat na ulicy Turm jakiś hurtownik sprzętu elektronicznego otworzył nowy sklep - powiedział
poruszony. - Możesz sobie wyobrazid, co to oznacza. Ten sklep należy do sieci i ceny będzie obniżał aż do
granic opłacalności, a my splajtujemy, przeklęty gnój.
- Naprawdę sądzisz, że może byd aż tak źle? - zapytała ostrożnie moja matka. - Masz przecież tak wielu
stałych klientów, którzy od lat przychodzą do ciebie, i...
- Franziska, nic z tego nie rozumiesz, więc oszczędź sobie tego komentarza! - warknął ostrzegawczo Karl,
co zabrzmiało już bardzo niebezpiecznie.
Trzęsłam się ze strachu i zamknęłam oczy.
Potem moja matka ratowała własną skórę. Przygotowując posiłek, opowiedziała Karlowi ściszonym,
płaczliwym głosem o telefonie ze szkoły.
Karl prawie natychmiast odstawił swój kieliszek i skierował się na górę, do mojego pokoju.
Spotkaliśmy się na schodach, gdzie wciąż siedziałam bez ruchu. Karl szarpnął mnie znienacka i wymierzył
pierwszy policzek, później drugi, trzeci i czwarty. Bił mnie tego wieczoru tylko jedną ręką, bo drugą
trzymał mnie mocno za kark. Po jakimś czasie opuścił rękę i patrzył na mnie srogo swoimi błękitnymi
oczami.
Obejrzałam się przerażona, przykładając rękę do piersi. Serce waliło mi jak oszalałe.
73
- Teraz więcej już nie uderzysz swojej szkolnej koleżanki -powiedział ostro Karl, wykrzywiając swoją twarz
pod wpływem gniewu.
- Ja... - mamrotałam, ale Karl natychmiast mi przerwał. -Jedno ci powiem, panienko pasierbico, jestem
kimś w tej dzielnicy i jeśli z twojego powodu stracę klientów, to tak cię potraktuję, że nigdy tego nie
zapomnisz.
- Robisz to przecież i tak - rzuciłam cicho i sama wystraszyłam się tego zdania.
- Zapamiętaj to sobie na długo - syczał Karl. - Jeśli dalej będziesz tak postępowad, to umieścimy cię w
poprawczaku, obiecuję ci to. - Nie możemy przecież narażad innych na bójki z tobą, powoli mamy już
dosyd twojego chamstwa.
Spoglądaliśmy na siebie z nienawiścią, a twarz tak mnie bolała, że mówienie sprawiało mi trudnośd.
Mimo to mówiłam. - Zanim trafię do poprawczaka, pójdę do mojego ojca! -wyrzuciłam z siebie ochryple,
ściskając mocno poręcz schodów, gdyż tak się trzęsłam.
Nagle zrobiło się zupełnie spokojnie, najpierw zapadła martwa cisza, a po chwili Karl roześmiał się
niezbyt głośno.
- Tak, to dobry pomysł, Sofio - powiedział, podchodząc do mnie bardzo blisko, tak blisko, że czubek jego
nosa prawie musnął o mój. Czułam jego ciepły oddech na swojej twarzy oraz zapach alkoholu i wody po
goleniu.
- Tak, idź do swego ojca.
Zamrugałam nerwowo oczami i próbowałam się cofnąd, ale za moimi plecami była tylko ściana.
- Jego nazwisko brzmi Ivo Zacharias, Sofio. Zakoduj tylko sobie dobrze: IVO ZACHARIAS. Sympatyczny
człowiek, ten nasz Ivo Zacharias, naprawdę...
Trzęsłam się przerażona i czułam, że coś złego wisiało w powietrzu. A to miało coś wspólnego z moim
nieznanym ojcem i psem matki - i ze mną. „Moja wina". „Straszna sprawa przy koniach".
Słyszałam, jak podeszła matka . Patrzyłam na nią, ale prawie zawsze unikała mojego wzroku.
- Proszę, Karl, nie - powiedziała zdenerwowana.
74
- Ja myślę, że jednak tak, Franzisko - odpowiedział Karl tajemniczo i pociągnął mnie, trzymając za rękę, ze
schodów do jasnego gościnnego pokoju. - Powinniśmy raz na zawsze wszystko poukładad w głowie
twojej krnąbrnej córki. Przecież powiedziała, że chciałaby w przyszłości zamieszkad u swego ojca...
Znowu zapanowała cisza, straszliwa cisza. A potem wszystko wyszło na jaw.
- Sofio, jeśli rzeczywiście chcesz się wynieśd do ojca, to powinnaś mied się na baczności. Chyba nie żyje
się najprzyjemniej z gwałcicielem.
Drgnęłam i wlepiłam wzrok w Karla.
- Tak, wtedy, kiedy twoja matka miała zaledwie piętnaście lat, twój szanowny pan ojciec przyczaił się w
stajni i - nie mając nic lepszego do roboty - brutalnie ją zgwałcił. A potem ty się urodziłaś, Sofio. Że tak
powiem, jako mała pamiątka najstraszniejszego dnia w życiu Franziski.
- Mamo... - wyjąkałam i patrzyłam na matkę, stojącą nieruchomo obok Karla, z twarzą pozbawioną
wyrazu. Przekręciła głowę na bok i apatycznie patrzyła w okno, za którym zapadł zmrok.
- A twoja matka chciała tylko wyprowadzid swojego psa na mały spacer. Cezar trzymany był wtedy na
podwórku Zacha-riasa, ponieważ mąż twojej babci nie tolerował go w domu.
Znowu zaległa głucha cisza.
- A któregoś dnia dobry, stary Ivo Zacharias nie mógł dłużej oprzed się pięknym oczom twojej matki i po
prostu zaczaił się na nią i...
- ...proszę, wystarczy - powiedziała matka - Nie chcę już o tym słyszed, czuję wstręt, kiedy to sobie
przypominam.
Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Tego wieczoru nikt nie zamienił ze mną już ani słowa. Niepewnym
krokiem udałam się na górę, do swego pokoju, a przechodząc obok sypialni matki usłyszałam ciche,
tłumione łkanie.
Byłabym zadowolona, gdybym przynajmniej umiała zapłakad, ale, jak zawsze, nie mogłam.
Leżałam zdrętwiała w łóżku i nagle poczułam się także zupełnie sobie obca. A zatem: byłam owocem
gwałtu.
75
Chciałam o tym zapomnied. Chciałam o tym koniecznie zapomnied. Oczywiście nie mogłam tego zrobid,
wręcz przeciwnie. Jakiś głos wewnętrzny zmuszał mnie do nieustannego wyobrażania sobie tej sceny.
Zobaczyłam przed sobą stajnię, której na jawie nigdy nie widziałam, i nieznanego sobie, złego
mężczyznę, kryjącego się za krzakiem i wyczekującego na moją ładną, piętnastoletnią matkę, żeby ją
zgwałcid.
Nieomal nie wpadłam w obłęd od tych pojawiających się w mojej głowie obrazów. Gdziekolwiek bym nie
poszła, myśl ta prześladowała mnie, wciąż napadając na mnie jak drapieżne zwierzę. Wyobrażałam
sobie, jak moja matka płakała, błagała o litośd i jak broniła się, a ten straszny człowiek mimo wszystko jej
nie wypuścił. W tym całym okropnym strachu zostałam poczęta - spokojna, cicha i skryta! W samym
środku tego bólu, tego strachu, tego poniżenia i tej przemocy rozpoczęłam życie, powstałe z genów
gwałciciela i jego płaczącej ofiary. Nic dziwnego, że matka mnie nienawidzi. Prawdopodobnie jestem do
niego podobna, z tymi swoimi czarnymi oczami, śniadą karnacją i ciemnymi, rozczochranymi włosami.
Przypuszczalnie byłam po prostu taka, jak on: ponura, skryta i zła.
Wiele dni byłam oszołomiona i oniemiała ze zgrozy. Antho-ny unikał mnie, często wagarował, a pewnego
dnia nie usiadł koło mnie, ale obok Tobiasa, z którym się zaprzyjaźnił, a poza tym obaj mieszkali w tej
samej części miasta.
Simon, który przedtem siedział z Tobiasem, zajął za to miejsce koło mnie. Jednak ledwie zwracał na mnie
uwagę.
Nauka przelatywała koło mnie jak zapomniana melodia, która nie miała nic wspólnego ze mną i moim
życiem. Pewnego dnia postanowiłam, że po prostu nie będę więcej wracad do domu popołudniami.
Wędrowałam po ulicach, chodziłam do miasta i godzinami jeździłam ruchomymi schodami w domach
towarowych. Dopiero wieczorem, kiedy wracałam do domu, Karl mnie bił. Nie zważałam na to więcej,
nie czułam bólu, moje ciało zrobiło się ostatnio przyjemnie zdrętwiałe.
Później ukradłam walkmana, ot tak po prostu, ponieważ nie miałam pieniędzy na jego zakup, a poza tym
to było wspaniałe uczucie, że nikt mnie nie przyłapał na gorącym uczynku.
76
Jak odurzona zaczęłam kraśd kasety do niego, a potem chodziłam do małych sklepów, gdzie całkiem
łatwo było zwędzid pulowery i spodnie.
Ukrywałam te przedmioty w swoim pokoju i cieszyłam się, że już nazajutrz będę mogła zaopatrzyd się w
nowe rzeczy.
W następnym tygodniu w ogóle nie chodziłam do szkoły, tylko od razu do miasta. Włóczyłam się po
ulicach aż do chwili, kiedy wreszcie otwierano sklepy, a potem ze stoickim spokojem wyszukiwałam
sobie rzeczy, które mi się podobały.
Raz, kiedy kradłam flakon drogich perfum, zostałam przyłapana. Stało się to w małej perfumerii,
sprzedawczyni z groźną miną zaprowadziła mnie do kierownika, a ten zatelefonował do mojego ojczyma
i Karl przyjechał. Wtedy po raz pierwszy uderzył mnie w miejscu publicznym, potem dokooczył bicie w
domu, gdy tymczasem babcia przeszukiwała mój pokój, znajdując ogromną liczbę skradzionych
przedmiotów.
Siedziałam na swoim łóżku w porozrzucanej pościeli, podparłam rękami bolącą głowę i oszołomiona
patrzyłam tępym wzrokiem przed siebie.
3
Następnego dnia zaprowadzili mnie do schroniska dla nieletnich. Kobieta z opieki społecznej, która
podała mi rękę i serdecznie się do mnie uśmiechała, pojechała z nami. W samochodzie siedziała obok
mnie, podczas gdy Karl z moją matką zajęli miejsca z przodu.
Jak ogłuszona przekraczałam próg pokoju, który przydzielono mi w tym domu, a potem moi rodzice
odjechali, a ja zostałam sama.
Pewna bardzo szczupła, starsza pani przedstawiła mi się, potrząsając przez chwilę moją ręką i wyjaśniła
mi regulamin domu. Stałam, próbując słuchad, ale nachodziły mnie natrętne myśli o Ivo Zachariasie i
pięściach Karla, pachną-
77
cych wodą po goleniu, którymi mnie wczoraj wieczorem tak długo okładał.
- Nie chcę tu byd! - wysapałam w koocu gniewnie, aż sama wystraszyłam się swojego głosu. - Nic nie
zrobiłam, więc dlaczego muszę tu siedzied?
Ta szczupła, krótko ostrzyżona, szpakowata kobieta śmiała się i znowu mówiła coś o kradzieży i
wagarach, a jej słowa aż mnie przeszywały. Wspomniała także o moich rodzicach, że są wymagający.
- Chcę teraz zostad sama, do diabła... - powiedziałam jej po cichu prosto w twarz i usiadłam nieszczęśliwa
na obcym łóżku w nie swoim pokoju.
Potem zostałam sama, ale ten ponury nastrój wciąż mnie ogarniał. Jak to się często ostatnio zdarzało,
czułam ucisk w gardle, brakowało mi powietrza i musiałam się wysilad, żeby złapad oddech.
Wpatrywałam się tępo w ściany wokół mnie, jasnozielone i bardzo brudne. Miałam wrażenie, jakby
wciąż się do mnie przybliżały, a pokój robił się coraz ciaśniej szy.
Osadzono mnie w więzieniu, tak musiało byd! Zostałam ukarana za swój czyn tylko dlatego, że to ja
byłam jego bezpośrednią sprawczynią. Jęknęłam cicho w momencie, kiedy docierało do mnie coraz
mniej powietrza.
W koocu zerwałam się z łóżka, spanikowana otworzyłam okno i mocno się przez nie wychyliłam. Mój
pokój znajdował się na parterze, co stwarzało dogodne warunki ucieczki. Wyskoczyłam z łatwością i
biegłam tak długo, aż ten dziwny, duszący ucisk w moim gardle w koocu zniknął.
Wciąż to robiłam. Uciekałam i nie miało znaczenia, gdzie mnie niosło. Za pierwszym razem przyjechała
jeszcze moja matka z uśmiechniętą panią z urzędu dla nieletnich, przywiozły walizkę z moimi rzeczami i
zabrały mnie do innej placówki wychowawczej. Tego wieczoru widziałam moją matkę po raz ostatni
przed naszą długą rozłąką.
W kolejnym schronisku przydzielono mi nowy pokój, ale jego ściany były dokładnie tak samo
przytłaczające jak w pierwszym. Wytrzymałam w nim kilka dni, wychodząc rano do szkoły. Na początku
nikt w niej jeszcze nie wiedział o mojej przymu-
78
sowej przeprowadzce, i było to dośd dziwne, że przedpołudnia jak zwykle spędzałam w szkole, a po
południu przebywałam w schronisku.
W tej drugiej placówce, a później zresztą we wszystkich kolejnych, czułam się zawsze tak samotnie, jak
wcześniej w swoim małym pokoju na poddaszu. Inni grali w futbol stołowy i bilard w świetlicy oraz fliper
na korytarzu, wszędzie panował hałas i ogólne zamieszanie, słychad było krzyki, ale ja w tym nie
uczestniczyłam.
Siedziałam po prostu w przydzielonym mi pokoju, czując się tam obco, i godzinami patrzyłam na książki,
mały magnetofon kasetowy, szarą jak kurz pluszową mysz, którą już od wczesnego dzieciostwa
trzymałam na łóżku. Podarował mija kiedyś Waldemar, a moja matka dziwnym trafem spakowała ją do
walizki.
Patrzyłam na moje rzeczy, bezskutecznie próbując się uspokoid. Nie umiałam. Co i raz, bezustannie,
ściany wokół mnie tak dziwnie się zacieśniały, a mnie ogarniał paniczny strach. Najczęściej na początku
kładłam się do tego obcego łóżka i leżałam zesztywniała, z zamkniętymi oczami, czekając zrozpaczona, aż
ściany się uspokoją. Niekiedy się to udawało, ale nie zawsze. Wtedy musiałam wydostad się na zewnątrz,
potrzebowałam powietrza i ruchu. Kiedy i to nie pomagało, decydowałam się na ucieczkę...
Parokrotnie wydostawałam się przez okno, kiedyś zwiałam przez balkon poczekalni, innym razem udało
mi się umknąd frontowymi drzwiami.
Gdy byłam już na zewnątrz i mogłam nabrad powietrza, powoli zaczynałam dochodzid do siebie po tej
niewoli.
Najpierw biegłam tylko przed siebie, myśląc przy tym o Robinie, kochanym przez moją matkę, chociaż
jego ojciec Karl był tym, który mnie bił, i bił, i bił. Mnie ona nigdy nie kochała. Każdego dnia zmuszona
byłam myśled o Ivo Zachariasie, moim ojcu i o tym, w jaki sposób mnie spłodził przed czternastu laty.
Czy był obcokrajowcem, takim, po którym od razu widad jego pochodzenie, czarnookim i ciemnowłosym,
o śniadej karnacji?
79
Śniłam o nim prawie każdej nocy i tęskniłam stale za tym, by chod raz stanąd naprzeciwko niego - mojego
strasznego ojca.
Biegłam przez miasto i wkrótce zobaczyłam go w pewnym posępnym, zaniedbanym, czarnowłosym
mężczyźnie. Chodziłam, jak pod przymusem, za tego rodzaju typami, dopóki ich znowu nie traciłam z
oczu.
Stale marzłam i czułam się osamotniona, a poza tym byłam bardzo agresywna i rozdrażniona. Oprócz
nieustającego głodu poważny problem stanowiło dla mnie znalezienie miejsca do spania.
Noce były straszne, naprawdę okropne. Za każdym razem pojawiał się problem noclegu. Dzieo w dzieo
próbowałam odwlec ten moment, ale i tak okazywało się, że nie mam dokąd uciec. Potem zapadał
zmierzch, niebo robiło się czarne, odgłosy dnia milkły, a ja zostawałam sama, zmuszona znaleźd jakiś
sposób na przetrwanie, zanim znowu nastanie świt.
Najczęściej chodziłam do parku miejskiego, gdzie przyku-całam za ławką albo w krzakach. Czułam
okropny strach -strach przed osobliwymi dźwiękami i trzaskami wydobywającymi się z zarośli, a
najbardziej przed przejmującymi grozą kształtami, często pojawiającymi się o zmroku w parku. Jednak
coś szczególnego nigdy mi się tam w nocy nie zdarzyło. Natomiast w tym ciemnym parku pierwszy raz w
moim życiu poczułam ogromną ulgę, że nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Parę razy ukrywałam się w jakiejś nieznanej mi, obcej szkole. Cały tydzieo padał deszcz, a ja urwałam się
ze schroniska, do którego dopiero co trafiłam.
Do swojej szkoły nie mogłam pójśd. Tam już oczywiście telefonowano i zameldowano o mojej kolejnej
ucieczce. Jeździłam więc całe przedpołudnie autobusem, naturalnie na gapę -na włóczęgę po mieście
byłam zbyt zmęczona. Zmieniałam autobusy i przemierzałam całe miasto, aż wreszcie wybijała dwunasta
w południe. Wtedy wyszukiwałam sobie jakąś przypadkową szkołę i wślizgiwałam się do niej.
Wokół mnie panował obcy świat hałasu, a rozwrzeszczani, nieznani uczniowie biegali po korytarzu,
wołali coś do siebie, rozmawiali ze sobą i przepychali się przez tylko im znane przej-
80
ścia, na mnie nikt nie zwracał uwagi i tak miało byd, a mimo wszystko robiło mi się smutno, że tak
właśnie jest. Szłam z opuszczoną głową, aż znalazłam toaletę, w której mogłam się ukryd. Wchodziłam
dyskretnie, ale pospiesznie, do ciasnej kabiny, zamykając za sobą drzwi. Potem bardzo długo
wyczekiwałam, wciąż spoglądając na zegarek i nerwowo nasłuchując, co się dzieje na zewnątrz. Upłynęły
godziny, nim się uspokoiło. O wpół do piątej rozlegał się ostatni dzwonek, a potem zapadała śmiertelna
cisza. Odczekiwałam jeszcze chwilę, żeby się upewnid, że nie grozi mi już żadne niebezpieczeostwo i
dopiero wtedy z ulgą otwierałam kabinę.
Byłam sama. Miałam dach nad głową i byłam do pewnego stopnia bezpieczna. Po chwili chodziłam
swobodnie po korytarzach, na których panowała teraz cisza. Wszystkie klasy były pozamykane, ale to mi
nie przeszkadzało. Na zewnątrz padał rzęsisty deszcz. W którymś momencie siadałam na parapecie
małego okna na najwyższym piętrze i obserwowałam stamtąd wilgotną i zgniłą aurę. Gryzłam baton
czekoladowy, zwędzony w południe w jakimś małym sklepie i drobnymi łykami popijałam sok
pomaraoczowy, pochodzący z tej samej kradzieży. Później opatulona w kurtkę siadałam w pobliżu
letniego kaloryfera i zasypiałam.
Tak robiłam przez cztery spokojne dni i noce, ale piątego dnia coś nie wyszło. Znowu długo siedziałam i
czekałam w toalecie, od czasu do czasu rzucając okiem kontrolnie na zegarek. O piątej zamknęłam
komiks, opuściłam ubikację i omal nie wpadłam na jakiegoś mężczyznę, niosącego skrzynkę z
narzędziami, będącego pewnie szkolnym konserwatorem.
- He, co ty tu robisz o tej porze? - krzyknął zdziwiony i złapał mnie mocno za rękę.
- Ja... ja... ja... - wyjąkałam przestraszona.
- Szkoła jest zamknięta, dlaczego się tu jeszcze włóczysz? Stałam bez słowa i czułam, jak z sekundy na
sekundę znajdowałam się w coraz gorszym położeniu.
- No dalej, mów! Do której klasy chodzisz i jak się nazywasz? Otwórzże usta, przecież nic ci się nie
stanie...
W głowie mi się kręciło - co miałabym właściwie powie-
81
dzied? W koocu zdecydowałam się podad jakieś wymyślone nazwisko i klasę. Na początku szło nieźle, ale
potem jednak się wydało.
- Mam na imię Anna - powiedziałam cicho. - Anna Majewski. - To było imię i nazwisko mojej jedynej
przyjaciółki Ani, która o mnie - najwyraźniej - już zapomniała.
- Aha - powiedział konserwator. - A która klasa?
- 8 a - skłamałam, wahając się.
- Jak to? - burknął poirytowany konserwator. - Do 8 a chodzi, tak się składa, mój syn, a ciebie, jestem
tego całkiem pewien, jeszcze tam nie widziałem.
Więcej się nie odezwałam.
- Uważaj, moje dziewczę! - powiedział w koocu konserwator, zastanawiając się nad czymś. Jego wzrok
nadal był surowy, ale oczy lustrowały mnie już dużo bardziej życzliwie. - Nie mam pojęcia, dlaczego dałaś
się tutaj zamknąd? Może to miał byd tylko dowcip. Może chciałaś coś stąd ukraśd, właściwie teraz muszę
wezwad policję, to jest chyba dla ciebie jasne...
Przytaknęłam.
- Tak, zwłaszcza, że tutaj było już włamanie, jeszcze całkiem świeża historia.
Krótką chwilę milczeliśmy oboje i mogłam usłyszed dochodzący z zewnątrz odgłos padającego bez
przerwy deszczu.
- Ale ja nigdzie nie zadzwonię, jeśli natychmiast stąd się ulotnisz, w porządku?
Skinęłam głową bez słowa, a potem schodziliśmy razem szerokimi schodami w dół.
- Najlepiej idź teraz najkrótszą drogą do domu - powiedział serdecznie na pożegnanie, klepiąc mnie lekko
po ramieniu.
Przytaknęłam milcząco, stając za chwilę samotnie w deszczu. Na moment odchyliłam głowę do góry i
popatrzyłam w niebo. „Iśd do domu" - powiedział konserwator. Tak, chciałam tak zrobid, byłam wtedy
kraocowo wyczerpana.
Zmęczona włożyłam przez głowę kurtkę i poszłam powoli na przystanek autobusowy. Kiedy w koocu
przyjechał autobus, wsiadłam do niego z mozołem, dając się zawieźd na nasze przedmieście. Serce biło
mi tak mocno, że ogarnęło mnie dziwne uczu-
82
cie. Patrzyłam przez okno autobusu, ale kiedy pojawiły się pierwsze znajome domy, odwaga mnie
opuściła. Nie ruszyłam się z miejsca, jechałam dalej aż na pętlę tej linii autobusowej. Dopiero tam
wysiadłam, rozglądając się dookoła. Znajdowały się tu wyłącznie ogródki działkowe, o tej porze i przy tej
pogodzie było bardzo cicho i bezludnie. Wahając się, szłam opustoszałą ulicą. Niebo było wciąż szare i
bezustannie lał deszcz. Przemokłam do suchej nitki, miałam mokre dżinsy, a do tego wiał zimny wilgotny
wiatr. Więcej się już nie zatrzymywałam. Przedostałam się przez parę parkanów, przemknęłam przez
kilka działek skąpanych w deszczu, znajdując wreszcie małą, ogrodową altanę, do której udało mi się
otworzyd drzwi.
Uchyliłam je ostrożnie i podejrzliwie zaglądnęłam do ciemnego pomieszczenia. Czud było kurz i zapach
stęchlizny, ale to dla mnie nie miało żadnego znaczenia. Weszłam do środka, delikatnie zamykając za
sobą drzwi.
Szukałam świeczek i zapałek, a także czegoś do jedzenia i picia, rozglądałam się za kocem i za
poduszkami - i znalazłam wszystko to, czego potrzebowałam. Z ulgą zrzuciłam przemoczone ubranie i
opatuliłam się w koc. Zapaliłam trzy świeczki i włączyłam mały piecyk elektryczny. Uspokojona, gryzłam
razowy chleb z pasztetem. Popijałam kolę oraz piwo z puszek. Zrobiło mi się ciepło i lekko odurzona
zapadłam w głęboki sen.
Śniłam o Ivo Zachariasie, idącym przez łąkę z moją matką pod rękę, oboje machali do mnie rękoma i
wyglądali razem na bardzo szczęśliwych. Chciałam do nich pobiec, ale nie mogłam, ponieważ Karl i
babcia trzymali mnie mocno za nogi, śmiejąc się złowieszczo, podczas gdy moi rodzice odchodzili beze
mnie.
Nazajutrz obudziłam się wcześnie rano. Ubrałam się i zjadłam resztkę razowego chleba. Nic więcej nie
znalazłam, tylko puszkę z plastrami ananasa, stojącą na regale, ale nie było otwieracza, więc odstawiłam
ją na miejsce. Potem wyszłam na zewnątrz. Ostrożnie opuściłam ogródek i pojechałam do miasta.
Potrzebowałam pieniędzy na śniadanie.
- Czy ma pani albo pan jedną markę? - ciągle zaczepiałam napotykanych ludzi. Zebrałam wystarczająco
dużo pieniędzy, żeby sobie kupid coś do jedzenia w McDonaldzie. Po śniadaniu
83
od razu poczułam się lepiej. Po raz pierwszy od paru dni zaświeciło słooce, rzuciłam okiem na niebo,
żeby się upewnid. Tam, w górze, krążyło kilka ptaków, którym prawdopodobnie także sprawiło ulgę, jak i
mnie, słoneczne, bezchmurne niebo. Uśmiechnęłam się do nich. Z dołu wyglądały jak liście, unoszone w
powietrzu przez wiatr.
Tego samego dnia po południu popełniłam poważny błąd. Miałam dosyd samotności, dlatego po raz
drugi pojechałam na nasze przedmieście. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, po prostu zrobiłam.
Dotarłam do wysokiego, ceglanego muru, przedostając się przez ogród od strony domu, w którym
wcześniej mieszkała Ania. Tam z tyłu, w środku muru, były małe, stare drzwiczki prowadzące na nasze
podwórko, od dawna trzymające się jedynie na starym, zardzewiałym drucie.
Ostrożnie rozgięłam ten drut i spojrzałam przez szparę w drzwiach. Był tam Robin - mój mały, strzeżony
braciszek
0 pięknych, zielonych oczach naszej matki.
Zawołałam go do siebie, a Robin przybiegł uradowany i był taki milutki, chociaż to syn Karla.
- Chodź, pójdziemy trochę pospacerowad, Robbi - powiedziałam łagodnie i cicho.
- OK, Sofio - powiedział Robin i wsunął swoją małą, pulchną rączkę w moją dłoo, po czym razem
wyszliśmy z ogrodu. Chodziliśmy i chodziliśmy, a Robin trajkotał i podskakiwał radośnie wokół mnie.
Żebrząc, uzbierałam jeszcze trochę pieniędzy i kupiłam mu lody. Spędziliśmy wspólnie naprawdę piękne
chwile.
- Bolą mnie nogi - poskarżył się w pewnej chwili Robin. -
1 jestem zmęczony. Chcę moją przytulankę i mleko.
Zatrzymaliśmy się, a ja zapytałam jakąś idącą z naprzeciwka kobietę o godzinę. Zrobiło się późno,
naprawdę późno, i oczywiście Robin powinien był już od dawna leżed w łóżku, w koocu miał dopiero trzy
latka. To było lato, dzieo długi, na dworze jasno tak, że wcale nie zauważyłam, jak ten czas upłynął.
Wzięłam Robina na barana i rozglądałam się pospiesznie za taksówką. Posadziłam go z tyłu i wskazałam
taksówkarzo-
84
wi adres, wyjaśniając mu, że moi rodzice zapłacą mu za kurs na miejscu.
Dwa dni później jakiś mężczyzna złapał mnie na działkach, akurat wtedy, gdy chciałam właśnie wśliznąd
się do małej, ogrodowej altany.
- Mam cię wreszcie! - krzyknął, z trudem łapiąc oddech i chwytając mnie kurczowo za kark. - Ty mała
diablico, panoszysz się tu już kilka dni, tak?
- Niech mnie pan puści! - wychrypiałam, szarpiąc się, wystraszona i zrozpaczona. - To boli.
Na szczęście wyrwałam mu się, ale wepchnął mnie do małej, ogrodowej altany, w której spędziłam kilka
ostatnich nocy, i zamknął mnie tam.
Myślałam, że zwariuję, ciskałam o podłogę kubkami, filiżankami i talerzami, biorąc je z niewielkiego,
ściennego regału. Rozbiłam także kilka doniczek z kwiatami, parę pustych wazonów i podarłam leżące w
nieładzie czasopisma. Zanim zjawili się policjanci, domek wyglądał jak pobojowisko, aż mężczyzna, do
którego to należało, zbladł.
- Tych bandytów, tych żebraków, wszystkich bez wyjątku należy odizolowad - powiedział gniewnie,
rzucając na mnie wrogie spojrzenie.
- Jak się nazywasz i gdzie mieszkasz? - wypytywał jeden z policjantów podczas jazdy do miasta.
Milczałam i gapiłam się tępo przed siebie.
- Nie, to nie - powiedział policjant i przestał mi się przyglądad. Na posterunku musiałam usiąśd na
pomaraoczowym .plastikowym krześle.
- Chcesz kolę i kanapkę? - zapytał mnie inny policjant, kładąc mi rękę na ramieniu.
Skinęłam potwierdzająco, chociaż nie chciałam przytaknąd, ale byłam tak głodna, że moja głowa
poruszyła się wbrew mojej woli.
- OK, tutaj - powiedział policjant i podał mi bułkę i szklankę koli.
- Co to za jedna? - zapytał trzeci policjant i popatrzył na mnie uważnie.
85
- Aktualnie jeszcze bezimienna, zakładam, że uciekinierka. Urządziła na działkach, w jednej z tych
ogrodowych chałupek, niezły bajzel... - uśmiechnął się do mnie. - Ktoś z urzędu do spraw nieletnich jest
już w drodze.
Potem przybyła znana mi już urzędniczka do spraw nieletnich, ale tym razem się nie uśmiechała, kiedy
mnie zobaczyła, zrobiła srogą minę, bardzo poruszona sprawą z Robinem.
- Tym razem posunęłaś się za daleko, Sofio - powiedziała poirytowana, kartkując moje akta. Wyjaśniła
mi, że rodzice telefonicznie wyrazili życzenie, aby tym razem umieścid mnie w bardziej oddalonym
schronisku. Tak się też stało. Jeszcze tego samego dnia przewieźli mnie samochodem, a urzędniczka
przekazała teczkę z moimi dokumentami, na której było napisane: Sofia Speicher, ur. 1. czerwca 1983,
innej, nieznanej, niestawiającej żadnych pytao pani, towarzyszącej mi w niechcianej podróży.
W czasie jazdy obserwowałam niebo, było szare. Nie odzywałam się przez całą drogę. Po jakimś czasie
przybyliśmy na miejsce, dostałam nowy, pusty pokój, to znaczy wyposażony w łóżko, stół, jedno krzesło,
regał i lustro, które jeszcze tego samego wieczoru stłukłam.
Stamtąd także uciekłam.
Po jednym dniu znowu zostałam zatrzymana na ulicy i trafiłam do jeszcze innego schroniska.
Ten dom należał do wyjątkowych. Drzwi dokładnie zamykano, a w oknach pozakładano floresowate
kraty z żelaza.
Kierownik tej placówki jednak mimo wszystko był serdeczny. Podał mi ręką, przedstawił się, wskazał mi
mój pokój i objaśnił obowiązujący regulamin. Jego słowa brzmiały w mojej głowie jak pozbawione sensu,
ale zachowywałam się tak, jakbym je zrozumiała, i uważnie patrzyłam na niego, nauczona, że to robi
dobre wrażenie i wygląda się na kogoś bardzo grzecznego i skłonnego do współpracy.
Tym razem nie udało mi się zwiad.
- Do diabła, czy tutaj człowiek nigdy nie może byd sam? -zapytałam Katherinę, moją współlokatorkę.
Katherina patrzyła na mnie, śmiejąc się. Każdego dnia połykała ogromną dawkę drobnych, różowych
tabletek, po
86
których stawała się całkowicie nieobliczalna, a kiedy raz ich zabrakło, szlochała i krzyczała, waląc głową
w ścianę.
- Hej, Sofio, nie denerwuj się - mówiła teraz w ten powolny, rozwlekły sposób, nużącym głosem, jak
zawsze, gdy przez zbyt długi czas nie połykała swoich tabletek. - Tutaj jest jednak megacool. Masz każdą
ilośd żarcia na koszt paostwa, ciepły, pewny kąt do spania. A te tu... - zagrzechotała pudełeczkiem po
miętowych drażetkach, w którym przechowywała swoje tabletki - ... przeciw samotności...
Milczałam i po raz kolejny patrzyłam przerażona na zamknięte drzwi i zakratowane okno.
- Ale jeśli koniecznie chcesz stąd nawiad - kontynuowała Katherina, opierając się o moje ramię, czym
sprawiała mi przyjemnośd - to spokojnie zaczekaj, aż przyjedzie zmarznięty Fer-dinand.
Śmiała się, wyglądała ładnie i normalnie, opowiedziała mi przy okazji, jak wylądowała w tym domu, po
obrabowaniu starszych ludzi w metrze.
- A kto to jest? - zapytałam zdziwiona.
- No ten chudy jak szkapa ze służby cywilnej, co to przychodzi raz w tygodniu na nocną zmianę, w tym
norweskim pulowerze i wełnianym szalu wokół cieniutkiej szyi, musiałaś go poznad?
Pokręciłam przecząco głową, ponieważ nikogo takiego nie mogłam sobie przypomnied.
- OK, kiedy będzie tu następnym razem, dam ci znad. Katherina odruchowo, bezmyślnie, podrapała sobie
do krwi
prawą rękę. Często to robiła, dlatego jej ręce wciąż były w strupach, co wyglądało odrażająco.
- Co mi to da, że ten wychowawca będzie tu w nocy na dyżurze? - zapytałam zdziwiona.
- No, on ma klucz do wolności - wyjaśniła Katherina, wzruszając ramionami. - Myślałam, że chcesz stąd
zwiad?
Przytaknęłam.
- No więc - powiedziała Katherina, jakby wszystko było jasne jak słooce.
- Jak wyjdę na zewnątrz, jeśli on tu będzie? - zapytałam.
- Razem go załatwimy - odpowiedziała ze spokojem Ka-
87
therina. - On nie jest silniejszy od pierwszego lepszego słabowitego zasraoca, lewym sierpowym go
powalimy... Zadrżałam.
- Nie sądzę, żeby to się udało - mruknęłam posępnie.
- Kto nie ryzykuje, ten nie ma - powiedziała Katherina, poirytowana odwróciła się ode mnie i jęła się
dalej pastwid paznokciami nad swoimi pokaleczonymi rękami.
Katherina miała rację, tym razem nie było innego wyjścia i po dziesięciu dniach nie wytrzymałam dłużej.
- OK, spróbujmy - zwróciłam się do mojej współlokatorki, a serce ze zdenerwowania biło mi jak młotem.
- Najlepiej dajmy sobie przedtem trochę czadu - zaproponowała Katherina, spoglądając na mnie. Jej
oczy były ciemnoszare i niepokojąco mętne, pozbawione blasku. Kiedy patrzyło się na bladą, dziewczęcą
buzię Katheriny, to uwagę zwracały przede wszystkim jej oczy: zupełnie przygasłe, zmęczone, pasujące
bardziej do twarzy staruszki, były naprawdę wyjątkowe i niesamowite.
- Co się tak na mnie gapisz? - zapytała podejrzliwie Katherina.
- To nieprawda - szybko odpowiedziałam. - Tylko się zamyśliłam, nic więcej...
- A nad czym się zamyśliłaś? - dopytywała się Katherina. Wyjaśniłam jej, że zastanawiałam się nad tym,
co będzie,
gdy powalimy na ziemię zmarzniętego Ferdinanda.
- No, a co ma byd? - odpowiedziała pytaniem Katherina, wzruszając ramionami. - Dobrze będzie, trzeba
w koocu jednemu z tych wychowawców - dupków - porządnie skud mordę.
Przełknęłam ślinę i spojrzałam szybko w drugą stronę, żeby dłużej nie patrzed Katherinie w oczy.
Czyżbym też już miała takie bezlitosne, złe spojrzenie jak ona?
- Dzisiaj w nocy będziesz wolna - powiedziała Katherina kilka dni później.
- Jest... ? - zapytałam, dygocąc.
- Tak, jest. Właśnie przytoczył się rześki na swym rozklekotanym rowerze. Widziałam przez okno.
Popatrzyłyśmy na siebie.
88
- Pewnie nie chcesz brad w tym udziału? - zapytała Katherina.
Skinęłam potakująco głową.
- Dobrze - powiedziała Katherina i wyciągnęła z kieszeni spodni pudełko po miętowych drażetkach.
- Zwykle sprzedaję te rzeczy - powiedziała cicho i uśmiechnęła się do mnie. - Ale tobie dam dzisiaj coś
gratis.
- Aleja nigdy czegoś takiego nie brałam - wymamrotałam, zadając sobie przy tym wiele trudu, żeby
zabrzmiało to naturalnie. Nie udało mi się, mój drżący głos zdradzał strach.
- Połknij, nie bój się! - powiedziała uspokajająco Katherina. -Te pigułki ci nie zaszkodzą, poczujesz się
tylko nabuzowana i silna jak Arnold Schwarzenegger i wspaniała jak Brad Pitt, po prostu cool, obiecuję ci
to. - Wcisnęła mi drażetki do ręki.
- Nigdy więcej ci już nie dam - wyszeptała to w taki sposób, jakby nie dowierzała samej sobie. - A robię to
tylko dlatego, że traktuję cię, jakbyś była moją przyjaciółką - dodała zażenowana - której nie miałam już,
do diabła, od dawien dawna...
Uśmiechnęłam się do niej i na krótko przypomniałam sobie o Ani. O Ani z sąsiedniego domu i jej
cudownej matce. Potem z przerażeniem uświadomiłam sobie, jak dawno ich nie wspominałam. W
gęstej, zimnej mgle ostatnich lat zagubiły mi się.
Potem zaczaiłyśmy się na zmarzniętego Ferdinanda i poszło nam zupełnie gładko.
- No, wy obie, wszystko w porządku? - zapytał uprzejmie Ferdinand i uśmiechnął się do nas. Miał na
sobie wełniany ciemnozielony pulower, a jego szyja była owinięta arafatką.
- No jasne, wszystko w porządku - odezwała się Katherina, odwzajemniając uśmiech.
Milczałam, czułam się dziwnie po jej różowych drażetkach, które przed chwilą połknęłam. Byłam nad
wyraz odważna, zadowolona i bardzo pewna siebie, czułam się tak, jakby ktoś dodał mi skrzydeł, a
jednocześnie marzłam i kręciło mi się w głowie, zapragnęłam gorącej kąpieli albo ciepłego łóżka.
- I znowu się ochłodziło, co? - kontynuował serdecznie Ferdinand, dotykając kaloryfera. - Do diabła,
lodowaty jak Antarktyda - wymruczał, trzęsąc głową z dezaprobatą. - Jak wy
89
to wytrzymujecie? Zawsze jest tu tak zimno? Może ci idioci z administracji wyłączają ogrzewanie na noc?
Katherina wzruszyła ramionami, nie udzielając żadnej odpowiedzi, a ja milczałam, gdyż byłam za bardzo
odurzona, żeby wydobyd z siebie g}0s.
- Więc, gdyby mnie ktoś pytał, to praktycznie za każdym razem jestem chory, kiedy mam tu nocną służbę
- stwierdził gadatliwy Ferdinand.
W tym momencie Katherina kiwnęła na mnie głową, zerwała się, rzucając na zupełnie zaskoczonego
mężczyznę.
- Hej, co jest, odbiło ci! - krzyknął wystraszony.
- Stul mordę! - syknęła Katherina i pięścią uderzyła zmarzniętego Ferdinanda w twarz.
- Co za gówno, do diabła... - klął, jęcząc z bólu, gdy Katherina tłukła go, a ja kopałam po żebrach.
- Cholera, Sofio, ty g0 tylko łaskoczesz - wrzasnęła rozgniewana moja nowa przyjaciółka, przyciskając
twarz Ferdinanda do podłogi. - Myślałam, że chcesz ten swój klucz, tak czy nie...? No, rób coś...!
Biliśmy się bardzo zawzięcie, okładając nawzajem, Ferdinand, Katherina i ja, i w pewnej chwili naszej
ofierze poleciała z nosa krew po podrapanej, pokrytej ranami twarzy. Ferdinand opadł z sił, a ja miałam
pęk kluczy!
W czasie, gdy Katherina dalej zajmowała się zmarzniętym Ferdinandem, leżącym na brudnym, szarym
linoleum i próbującym uwolnid się z jej żelaznego uścisku, pognałam jak nieprzytomna do drzwi.
Potem, w środku nocy wyszłam na zewnątrz i znowu byłam wolna, wolna i osamotniona. Chociaż szłam
w sportowym obuwiu, strasznie bolały mnie palce przy stawianiu każdego kroku.
4
Szłam obcymi ulicami i jechałam nieznanymi autobusami przez dzielnice, które po raz pierwszy
widziałam. Dniało,
90
a ja poczułam się taka samotna, że chciało mi się wyd. Co miałam robid? Dokąd iśd? Myślałam o
zmarzniętym Ferdinandzie, którego tak strasznie potraktowałam, a ponieważ drażetki Ka-theriny już nie
działały, poczułam się bardzo podle.
Znowu nachodziły mnie myśli o Ivo Zachariasie i wyobraziłam sobie, jak idę do niego i okazuję mu swoją
pogardę prosto w twarz. Może mogłabym mu zadad trochę bólu? Tak jak on mojej matce - a tym samym
także, przede wszystkim, mnie.
Znalazłam dworzec kolejowy. Całą wiecznośd trwało, nim połapałam się w rozkładzie jazdy. Bez
zmrużenia oka, w panice biegałam po peronach, znajdując w koocu ten, na który miał przyjechad pociąg
pospieszny, mogący zawieźd mnie przynajmniej w pobliże mego rodzinnego miasta. Przemarznięta
czekałam na peronie, po którym hulał wiatr. Kiedy wreszcie pociąg przyjechał, zamknęłam się w ciasnej
wagonowej toalecie, czekając, aż ruszy. Podróż trwała już dwie godziny, gdy opuściłam swoją kryjówkę,
wędrując nerwowo przez przepełniony pociąg, uciekając wciąż przed konduktorem obchodzącym
korytarze po każdym postoju na stacji. Było mi niedobrze ze zdenerwowania i głodu, ale wytrzymałam i
dopiero dotarłszy do celu, zataczając się z osłabienia, wysiadłam i zwymiotowałam na zewnątrz, na
świeżym powietrzu. Dalej pojechałam autostopem i wieczorem byłam u celu. Z powrotem w domu, na
znanych mi ulicach mego rodzinnego miasta.
Następnego dnia poznałam Joego.
- Mogłaby pani - albo - mógłby mi pan dad chod jedną markę, zgubiłam gdzieś swoją portmonetkę? -
zaczepiałam tego ranka każdego, kogo spotykałam. Byłam głodna i zmarznięta, miałam za sobą jedną z
nocy spędzonych w miejskim parku i wciąż się bałam, żeby nie zgarnęła mnie policja.
- Tak, tak, zgubiona portmonetka - powiadała większośd zagadniętych przeze mnie ludzi, którzy patrzyli
na mnie nieufnie, a ja czułam się jeszcze gorzej niż kiedykolwiek przedtem. W każdym oknie
wystawowym mogłam zobaczyd swoje odbicie, nieszczególne wrażenie wywierały zwłaszcza moje
rozczochrane włosy po nocy spędzonej w parku.
- Tak, rzeczywiście - mruczałam zawzięta. - To było na
91
dworcu, mój plecak nagle zniknął. Proszę, muszę pilnie zatelefonowad, nie jestem stąd i powinnam w
koocu zawiadomid swoich rodziców...
Nie brzmiało to zbyt wiarygodnie, ale jakoś działało. W pewnym momencie uzbierałam dosyd pieniędzy,
żeby mnie było stad na śniadanie w McDonaldzie. Kupiłam sobie hamburgera i wypiłam do tego gorącą
kawę, żeby się trochę rozgrzad. W koocu siedząc, zasnęłam, nic w ogóle sobie z tego nie robiąc. To było
takie piękne, przebywad w cieple, między normalnymi ludźmi, którzy cieszyli się wolnością i mogli iśd,
gdzie chcieli.
Była piękna pogoda, świeciło słooce, a niebo było przyjemnie błękitne i spokojne. Długo siedziałam przy
oknie, obserwując, co się dzieje na zewnątrz, i tylko na moment wyszłam do toalety, żeby umyd sobie
twarz i spróbowad rozczesad palcami swoje splątane włosy.
Potem wróciłam do małego, okrągłego stolika i znowu się skryłam. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam
Joego. Był wysokim, szczupłym chłopakiem, miał dredy, takie jak Anthony. Jego skóra też była podobnie
ciemna. Miał pociągłą twarz i wesołe oczy oraz malutki dołeczek na podbródku. Myślałam o An-thonym i
patrzyłam na nieznajomego chłopaka tak długo, aż ten uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo.
Potem wskazał palcem najpierw na siebie, a później na mnie i mój stolik.
Skinęłam głową i poczułam jak wali mi serce, a obcy chłopak wstał i zmierzał w moją stronę.
- No? - zagadnął i usiadł obok mnie. - Całkiem sama i z takimi smutnymi oczami?
Uśmiechałam się zakłopotana.
- Jak masz na imię? - zapytał chłopak i patrzył na mnie z zaciekawieniem.
- Sofia - odpowiedziałam ostrożnie.
- OK. Cześd Sofio - powiedział chłopak. - Ja jestem Joe. Chcesz się jeszcze czegoś napid? - Pstryknął
palcem w mój pusty, plastikowy kubek. - Może kolę?
- Nie, dziękuję - odpowiedziałam, myśląc w dalszym ciągu o Anthonym.
92
- Pozwól sobie postawid, przecież nie masz pieniędzy -powiedział Joe, patrząc mi prosto w oczy.
- Bzdura - odparłam krótko, unikając jego wzroku. - Kompletny idiotyzm! Jak na to wpadłeś?
Joe wzruszył ramionami.
- Nie wiem dokładnie, ale wyglądasz, jakbyś miała kłopoty, duże problemy, jak ktoś bardzo smutny,
bezradny i bezdomny.
Znowu na siebie patrzyliśmy i chociaż nie udzieliłam żadnej odpowiedzi, Joe wydawał się byd przekonany
o tym, że trafił w samo sedno.
- A przy tym jesteś śliczną dziewczyną, którą już dawno chciałem spotkad - powiedział Joe serdecznie,
kładąc nagle swoją rękę na mojej zimnej, spoczywającej na stole dłoni.
- No więc, co się stało? - zapytał. Parę razy jego palce zetknęły się z moimi, gładząc je delikatnie, było to
przyjemne, piękne uczucie.
I wtedy rozpłakałam się. Do dzisiaj nie wiem, jak to możliwe, w koocu od lat nie płakałam. A teraz, na
piętrze w McDonaldzie, o słonecznym poranku, po mojej desperackiej ucieczce z pierwszego schroniska z
kratami w oknach, z dłonią Joe na mojej ręce, zaczęłam płakad. Płakałam bez przerwy i myślałam: o
matce, nic sobie ze mnie nierobiącej; o stale bijącym mnie Karlu i o całym swoim oszukaoczym życiu; o
Ivo Zacha-riasie, który mnie spłodził, gwałcąc moją matkę; o zmarłym w samotności Waldemarze i o
Annie w Monachium, nieodpi-sującej na moje listy.
- Ej, jest już OK - co chwilę mruczał pod nosem Joe.
- Chcesz, żebym cię przytulił?
Przytaknęłam i płakałam dalej, a Joe pochylił się nade mną i objął mnie swoim ramieniem. Trochę się
uspokoiłam.
- Idziemy już? - zapytał Joe.
- Tak - wyszeptałam.
Wyszliśmy. Idąc przez miasto, przemierzaliśmy kolejne ulice, w pewnym momencie stanęliśmy przed
jakimś domem, Joe wyciągnął klucz z kieszeni kurtki i otworzył zamek u drzwi.
93
- Mieszkasz tu? - zapytałam zaskoczona.
Joe przytaknął i przeszliśmy przez ponurą klatkę schodową, trzymając się za ręce. - Twoi rodzice są w
domu? - dopytywałam się nerwowo.
- Mam tylko matkę, a ona mieszka na innym koocu miasta -powiedział Joe, zatrzymując się przed
drzwiami mieszkania na trzecim piętrze.
- Mieszkasz zupełnie sam? - dopytywałam się, nie mogąc wprost uwierzyd.
- Można tak powiedzied - odparł i zamknął drzwi.
- Ile masz lat?
- Dziewiętnaście - odrzekł Joe. - No, wchodź do środka, bo Ernie da dyla...
- Ernie? - zapytałam zbita z tropu.
- Mój kot - wyjaśnił Joe i w tej chwili, dając kilka susów przez korytarz, pojawił się Ernie. Był to duży,
czarny kocur, który na widok Joego zaczął mruczed z zadowolenia i ocierad się o nogi swego pana.
Rozejrzałam się po mieszkaniu^
- Podoba ci się? - zapytał Joe. Przytaknęłam.
- W ogóle to ile masz lat? - dopytywał się, rzucając kotu kilka kuleczek suchej karmy.
- Szesnaście - skłamałam, myśląc, że jeśli powiem prawdę, to może uznad mnie za zbyt młodą i nie chcied
ze mną, czternastolatką, dłużej się zadawad.
- Jesteś dośd drobna jak na szesnastolatkę - uznał Joe i uśmiechnął się do mnie. - To nie ma znaczenia,
jeśli chcesz, możesz tu przez jakiś czas zostad.
- Naprawdę? - zapytałam.
- Jasne - powiedział Joe. - Chodź, zrobimy tu sobie trochę przytulniej!
Powoli nadchodził wieczór. Siedzieliśmy razem na materacu, Joe podsunął mi pod plecy poduszkę,
oglądaliśmy wspólnie telewizję, zajadając się słodkimi bułeczkami i czekoladowymi batonami, a potem
poczułam się zmęczona i Joe przykrył mnie swoją kołdrą. Zasnęłam.
94
Kiedy się obudziłam, było już ciemno. Oszołomiona podniosłam się i chwilę trwało, nim sobie
przypomniałam, gdzie jestem. Joe siedział przy mnie, jak dobry stróż, ale był odwrócony plecami. Jego
czarne loki odbijały żółte światło, dochodzące z neonowej reklamy zza okna, wyglądało to przepięknie.
Prawie jak aureola wokół jego głowy.
- Hej, obudziłam się - powiedziałam i odsunęłam na bok kołdrę.
- Świetnie - odezwał się Joe, nie odwracając się w moją stronę.
- Co ty tam robisz? - zapytałam i popatrzyłam przez jego lewe ramię.
- Nic ciekawego - powiedział Joe i odwrócił się do mnie. Uśmiechnął się łagodnie i przyłożył leciusieoko,
tak jak kiedyś Anthony, swoje usta do moich.
Długo się całowaliśmy i tym razem prawie natychmiast był to taki pocałunek, jakiego z Anthonym tylko
raz doświadczyłam, wtedy w mieście, kiedy przyłapał nas Karl i wszystko się skooczyło..
Joe położył mi jedną rękę na szyi, a drugą włożył mi pod pulower. Drgnęłam, gdyż nagle znowu
przypomniałam sobie o panu Becherze i o tym, co ze mną wyprawiał.
- Nie, nie - wyszeptałam i odepchnęłam rękę chłopaka.
- Sorry, już nie będę - Joe puścił mnie.
- Proszę, nie gniewaj się - patrzyłam na niego niepewnie.
- Nie gniewam się - powiedział Joe.
- Wiesz, nie chcę, bo... Zamilkłam.
- Bo...? - zapytał Joe, a ja spojrzałam na jego sympatyczną twarz i nagle mogłam mówid, pierwszy raz
szczerze opowiedzied o tym, co mnie do tej pory spotkało.
Rozpoczęłam od pana Bechera i strachu, jakiego na myśl o nim doznawałam. A potem opowiedziałam
całą historię o mojej matce i Ivo Zachariasie i Karlu. Słyszałam siebie mówiącą głośno i wyraźnie, a całe
ciemne pomieszczenie nasycone było moim rozpaczliwym tonem, tak że sama ledwie go znosiłam, ale
mimo to nie przerywałam swojej opowieści.
95
Joe długo nic nie mówił, tylko patrzył na mnie i w którymś momencie położył swoją ciepłą dłoo na mojej
zimnej ręce, w ten sposób mnie uspokajał.
- Dziewczyno, Sofio. Co za gówno, to twoje dotychczasowe życie - wymamrotał po dłuższej chwili, po
tym jak opowiedziałam rzeczywiście wszystko, z najmniejszymi szczegółami.
Przytaknęłam i oparłam się wyczerpana o zimną ścianę. Rozbolała mnie głowa i czułam się ciężka jak
kamieo. Joe głaskał moją rękę opuszkami palców.
- Uważaj, mam coś dla ciebie - powiedział w koocu, wyciągając mały przezroczysty woreczek z kieszeni
spodni.
- To jest naprawdę odlotowa sprawa. - Wysypał ostrożnie niewielką ilośd białego proszku na leżący, w
ogólnym rozgardiaszu, kawałek stłuczonególusterka, żyletką starannie zsunął ten puder, tworząc z niego
śnieżnobiałą smugę.
- Tutaj, Sofio, po prostu wciągaj mocno nosem, to samo wchodzi... - Podsunął mi kawałek lusterka,
śmiejąc się.
- Możesz mi zaufad, masz moje słowo - powiedział i zrobiłam to.
- Po tym świat znowu wygląda bardzo pięknie i poczujesz się cool - Joe szeptał mi do ucha, a jego ciepły
oddech smagał moją zimną, zapłakaną twarz.
- OK - odparłam bez przekonania i wciągnęłam delikatnie do nosa ten nieznany proszek, wyglądający jak
cukier puder.
Palił mnie i miał okropny smak. Zrobiło mi się niedobrze i zobaczyłam jaskrawe gwiazdy, taoczące przed
piekącymi oczami.
- Au! Joe - zakaszlałam i zaczerpnęłam powietrza w płuca.
- Tylko nie panikuj, zaraz będzie lepiej - obiecał, głaszcząc mnie po plecach.
Długą chwilę leżeliśmy obok siebie zupełnie cicho, a w nosie i w gardle czułam dziwne zdrętwienie,
prawie jak u dentysty po zastrzyku znieczulającym przed wyrywaniem zęba. To było niesamowite i
nieprzyjemne uczucie. Stopniowo robiłam się coraz bardziej niespokojna, ale po jakimś czasie było mi
coraz lepiej i cieplej. Cudowne, sprawiające przyjemnośd ciepło rozchodziło się po całym ciele.
Podniosłam się zmieszana.
96
Co to było, co mi się przydarzyło? Naraz pojęłam: przestałam się bad! W ogóle już się nie bałam, strach
po prostu zniknął. Mało tego, czułam się tak, jakbym go nigdy w życiu nie zaznała.
Parę razy wzięłam głęboki oddech, gdyż czułam się niewiarygodnie dobrze. Najchętniej podskoczyłabym
i biegała z radości po pokoju, lecz nie zrobiłam tego. Natomiast przysunęłam się najbliżej, jak to było
możliwe, do Joego, na taką odległośd, że znowu poczułam jego oddech na swojej twarzy.
- Jakbym spotkał twojego ojczyma... - mówił półgłosem Joe, głaszcząc mnie po nabierającej rumieoców
twarzy.
- To co byś z nim zrobił? - zapytałam cicho.
- Tłukłbym skurwysyna tak, jak on ciebie, aż zrobiłby się siny - powiedział szeptem i nie głaskał już dłużej
mojej buzi. Tym razem czułam się wspaniale, piękna i dobra, i nie umiałam sobie wyobrazid, że nie
chciałam tego wcześniej. W pewnym momencie zabrał rękę, także spod mojej bluzki.
- Nic ci nie zrobię, nie musisz się obawiad, słodka Sofio -szeptał Joe, po czym przespał się ze mną.
Leżałam i patrzyłam uważnie na niego i na to, co robił. Ten dziwny proszek zabił we mnie wszelki strach i
cała poruszałam się zgodnie z ruchem jego ciała, ot tak, po prostu. Joe miał zamknięte oczy, i to było
piękne - pierwszy raz móc byd z mężczyzną, który dobrze mi życzył, obchodził się ze mną i moim ciałem
delikatnie i subtelnie. Wszystko, czego w tamtej chwili doznałam, to ulga, że ktoś był dla mnie taki
łagodny i troskliwy.
- Proszę, trzymaj mnie bardzo mocno - szeptałam do ucha Joe i wczepiłam się w niego, jakby był całym
moim światem i wszystkim, co posiadałam.
Ale i tak też było.
Kiedy się rano obudziłam, byłam sama. Za oknem, w miejscu, z którego wczoraj wieczorem dochodziły
żółte promienie światła, teraz widziałam tylko mętny, szary odblask świtu.
- Joe, gdzie jesteś? - krzyknęłam przestraszona i podniosłam się. Byłam naga, to mnie krępowało. Gdzie
się podziały moje rzeczy? W panice rozglądałam się po obcym, nieuporząd-
97
kowanym pokoju, ale ich nie znalazłam i nie odważyłam się wstad z łóżka.
- Jestem w kuchni - usłyszałam głos Joego i odetchnęłam.
- Gdzie jest moje ubranie? - zawołałam w kierunku kuchni. W tym momencie na materac wskoczyło coś
dużego i czarnego. To był tylko Ernie, ale mimo wszystko drgnęłam nerwowo.
- Muszą gdzieś leżed - krzyknął Joe.
Ponownie się rozejrzałam i tym razem znalazłam bieliznę na brzegu materaca.
Założyłam ją w pośpiechu, ale dalej czułam się tak, jakbym była zupełnie goła. Owinęłam się znowu
kołdrą Joego i myślałam przerażona o minionej nocy. O tym, co zrobiłam. Przespałam się z Joem, a
przecież w zasadzie w ogóle go nie znałam. Pewnie Karl miał jednak rację, może byłam rzeczywiście tak
zepsuta, jak mówił.
- No, słodka Sofio? - Joe przyszedł z kuchni. Także nie był jeszcze kompletnie ubrany. Spojrzałam na
niego i speszona odwróciłam głowę.
- Co się stało, dlaczego patrzysz z takim przerażeniem? -zapytał Joe i usiadł obok mnie.
- Nic - skłamałam.
Joe sięgnął po pudełko papierosów i wyciągnął z niego dokładnie taki sam woreczek, jaki minionej nocy
wyjął z kieszeni swoich spodni.
- Odmierzę sobie szybko działkę - powiedział. - Potem możemy zjeśd śniadanie. Chcesz też?
Pomyślałam o ostrym, gryzącym bólu, który czułam w nosie i gardle po tym, jak wciągałam ten proszek, i
pokręciłam głową bez słowa.
- OK - powiedział Joe, a ja patrzyłam na niego, jak sobie uformował z proszku piękną, białą smużkę i
wciągnął do nosa.
- Hm, myślę, że superdzieo będzie dzisiaj - powiedział potem, zaciskając sobie palcami dziurki od nosa i
uśmiechając się do mnie. - Naprawdę nie chcesz?
Kiwnęłam głową. Jednak bardzo chciałam jeszcze raz doznad tego dziwnego uczucia szczęścia, jakie
przeżyłam ostatniej nocy.
98
Znowu bolało, paliło mnie w nosie nawet jeszcze gorzej niż za pierwszym razem, ale dośd szybko to
nieprzyjemne uczucie ustąpiło na rzecz tego szalonego, sprawiającego, że zapomniałam, co to strach.
- Czuję się tak dobrze, Joe - powiedziałam, przytulając się do niego. - Jakbym się unosiła, była lekka jak
piórko. Tak powinno byd zawsze, zawsze. Możesz nic nie robid, ale żeby zawsze było tak jak teraz.
Joe uśmiechał się.
- W każdym razie będę się starał jak najlepiej, słodziutka Sofio - obiecał i wsunął się znowu obok mnie
pod kołdrę. Pragnęłam go całym ciałem i duszą.
- Chcemy byd zawsze razem, tak? - powiedziałam błagalnym tonem, a Joe śmiał się cicho i przytakiwał
mi.
Wstaliśmy dopiero po południu i wtedy poczułam, że znowu obleciał mnie strach.
- Nie chcę, żeby to się skooczyło Joe, proszę - odezwałam się nerwowo.
- No, jasne - szeptał mi do ucha Joe.
- Masz jeszcze trochę tego... no, tego... proszku? - zapytałam, ubierając się.
- Chodź, dam ci najpierw jakiś swój pulower - powiedział troskliwie Joe. - Twoje ciuchy są już zbyt
brudne...
Później wyszliśmy razem z domu, Joe objął mnie ramieniem i w jakieś tureckiej budzie zjedliśmy po dużej
porcji ke-babu. Na koocu Joe zabrał mnie do pewnego baru. Na drzwiach znajdowała się wywieszka, że
jest zamknięty, ale Joe mimo wszystko wszedł do środka.
- Tutaj odbierzemy naszą dostawę, Sofio - wyjaśnił i puścił do mnie oko.
- Przecież ci obiecałem.
A potem rozmawiał po cichu z jakimś mężczyzną, który w przerwach między rozmową i, od czasu do
czasu, wybuchami głośnych salw śmiechu, spoglądał na mnie życzliwie.
Joe dał temu człowiekowi dwa banknoty stumarkowe, a za nie otrzymał znowu dwa wypełnione
proszkiem woreczki, takie, jakie już widziałam.
99
- Teraz w każdym razie mam pustki w kasie - powiedział Joe, kiedy znowu byliśmy na zewnątrz.
- Jutro musimy coś wymyślid.
Potem wróciliśmy do przytulnego mieszkania Joe. Ernie przywitał nas uszczęśliwiony, a ja dostałam nową
działkę koksu i poczułam się pewnie i bezpiecznie. Joe był przy tym i uważał na mnie, a także obiecywał,
że zadba o to, żeby w przyszłości nic mi się nie stało.
Byliśmy jednak bez przyszłości. Dwa dni później zadzwonił do drzwi mężczyzna, który okazał się
kuratorem Joe.
- Do diabła, Jonathan - powiedział oburzony. W ręce trzymał akta, podobne do moich z urzędu do spraw
nieletnich, tyle że te były dużo grubsze.
- Niestety, ale muszę cię zabrad chłopcze - powiedział mężczyzna, a mnie zatkało. - Od tygodnia nie
pojawiłeś się na praktyce w swoim zakładzie, a teraz jeszcze ta akcja w mieszkaniu twojej matki, co za
gówno? Wiesz przecież, jak poważna jest twoja cholerna sytuacja.
Joe się wściekł, kopał w drzwi i wrzeszczał, a mnie aż zemdliło z przerażenia.
- A ty, dziewczynko, nie powinnaś byd w szkole zamiast tutaj, co? - odezwał się nagle ten mężczyzna i
spoglądając na mnie, zmarszczył czoło. - Mam na imię Theo i jestem kuratorem Jonathana. Jak się
nazywasz?
- Przecież to nieważne, jak ona się nazywa - złościł się Joe, a ja pomyślałam o tym, jak wczoraj
wieczorem, z powodu braku pieniędzy, włamaliśmy się do mieszkania jego matki. Joe otworzył
szczypcami zamek w drzwiach wejściowych i zabraliśmy pieniądze z filiżanki, stojącej w kuchennej szafie.
- Teraz rób wszystko dwa razy szybciej, prędzej! - poganiał Joego mężczyzna. - Pakuj swój kram, muszę
cię, niestety, znowu zabrad do mieszkania pod nadzorem. Tę budę tutaj dostanie ktoś, do kogo mamy
więcej zaufania niż do ciebie.
- Nie możecie tego zrobid, Theo! - krzyknął Joe i wlepił groźny wzrok w grubego, brodatego mężczyznę. -
Przecież wiesz, że potrzebuję spokoju, czyżbyś o tym zapomniał? Wysiadam psychicznie, kiedy wokół
mnie kręci się tak wielu
100
typów. Dziesięd lat w poprawczaku wystarczy, co Theo? Read it from my lips: Nie - chcę - wracad - do -
tego - domu -wariatów!
- Powinieneś był o tym wcześniej pomyśled, Jonathan -powiedział szorstko Theo, nachylając się do
Erniego, żeby go pogłaskad, w czasie gdy Joe, klnąc dosadnie, bez zastanowienia wpychał parę swoich
rzeczy do starego plecaka.
- A gdzie są twoje zabawki? - zapytał mnie mężczyzna, przestając zajmowad się Ernim, który nagle od
niego odbiegł.
- Moje, ja... ja nic nie miałam - powiedziałam cicho. Potem zeszliśmy na dół.
- A przy okazji - mam prawie osiemnaście - westchnął Joe i uścisnął moją dłoo. Patrzyłam na niego
speszona. Nie powiedział mi przypadkiem, że ma już dziewiętnaście?
- Poza tym przykro mi z powodu tego całego zamieszania -mruczał pod nosem, bezsilny, zanim wsiadł do
samochodu swego kuratora. - Ale będziemy w kontakcie, OK? Na Dworcu Zachodnim przy schowkach
bagażowych...
Przytaknęłam, a potem znowu zostałam sama.
Samotnie przemierzałam ulice. Było lato, a ja marzłam i ciągle bolała mnie głowa, czułam wyraźnie, jak
każdego dnia robię się coraz chudsza. Moje dżinsy, w których uciekłam z ostatniego schroniska,
wcześniej dobrze na mnie leżące, teraz dosłownie spadały ze mnie przy każdym kroku.
- Ma pani lub pan jedną markę? - nieustannie zaczepiałam przechodniów, nabywając po kolejnych
doświadczeniach umiejętności błyskawicznego rozpoznawania ludzi. Wiedziałam niemal zawsze, jeszcze
przed zapytaniem, czy mi ta osoba da pieniądze, czy nie.
Większośd ludzi nie dawała, ale ich także można było podzielid na różne kategorie. Byli uśmiechający się
pod nosem i zaprzeczający ruchem głowy, a także złorzeczący i ignoranci.
Pozostali, dający mi trochę grosza, dzielili się z kolei na milczących, wyciągających bez słowa kilka
fenigów z kieszeni spodni albo portmonetek oraz takich, którzy najpierw mnie wypytywali, dlaczego
żebrzę o pieniądze, gdzie są moi rodzice i czy przypadkiem nie biorę narkotyków.
101
Najczęściej wcale nie odpowiadałam na te pytania. Milczałam i uśmiechałam się, czułam się podle i
nieswojo.
Jedna porcja kebabu kosztowała cztery i pół marki, ale przez Joego poznałam pewnego sympatycznego
Turka, który czasami sprzedawał mi go po super obniżonej cenie, tak po prostu.
Jedna kola kosztowała około dwóch marek, a torebka chipsów w supermarkecie, jakimś cudownym
zrządzeniem losu, tylko sześddziesiąt dziewięd fenigów. Kupowałam tylko te produkty, które można było
od razu zjeśd. Pewnego razu wyżebrałam tak dużo pieniędzy, że mogłam sobie w sklepie pobu-szowad w
sałatkach. Potem poszłam na dworzec i tam spałaszowałam je, jedząc palcami.
Prawie cały swój czas spędzałam na dworcu i zawsze w pobliżu schowków bagażowych. Jednak Joe nie
przychodził. Omal nie zwariowałam z tęsknoty za nim.
Na dworcu przebywali jeszcze inni bezdomni, tacy jak ja. Obserwowałam ich ostrożnie z pewnej
odległości, ale nie podchodziłam do nich, mimo że nie chciałam byd sama. Tamta młodzież sypiała w
nocy razem na najniższym poziomie dworca w pobliżu stacji metra. W dzieo niespecjalnie troszczyli się o
siebie wzajemnie, ale wieczorami spotykali się regularnie, robili wokół wiele szumu, pili alkohol i palili
haszysz, nie przejmując się ludzkimi spojrzeniami. Czasami zjawiała się policja i wtedy wynosili się
pospiesznie albo wypadali na jedną noc z obiegu, kiedy okazywali się niedostatecznie szybcy. Policjanci
zabierali ich potem ze sobą, nierzadko nawet zakuwając w kajdanki. Jednak następnej nocy, albo
najwyżej po dwóch dniach znowu byli z powrotem, tak jakby nic się nie stało. Później spali, razem
stłoczeni i zwinięci w jeden brudny kłębek, w osłoniętym od wiatru zaułku, gdzieś w pasażu najniższego
poziomu dworca.
W przeciwieostwie do nich spałam sama. W zaroślach parku albo w pobliżu komina wentylacyjnego w
budynku dworcowego parkingu albo po prostu w poczekalni dla pasażerów. Coraz łatwiej udawało mi się
przetrwad noce. W koocu prawie zawsze byłam zmęczona. Łaziłam po prostu po mieście tak długo, aż
ledwo co powłóczyłam nogami ze zmęczenia. Potem
102
kupowałam sobie za swoją dzienną zbiórkę drobnych coś do jedzenia i kradłam, najczęściej na stacji
benzynowej, dwie buteleczki wódki. Ażeby nie wpaśd, co wieczór na innej stacji. Wreszcie rozglądałam
się za jakimś miejscem do spania i tam spożywałam swoją kolację. Później owijałam się dokładnie kurtką,
kuląc się w sobie do granic możliwości. Leżąc już z zamkniętymi oczami, wypijałam bardzo małymi łykami
wódkę. Alkohol rozgrzewał, pocieszał i uspokajał mnie. Czasami zasypiałam, jeszcze zanim zdążyłam
opróżnid do kooca drugą butelkę. Wstawiona zapadałam w zbawienny, głęboki sen.
Tak jak wcześniej nienawidziłam nocy, tak teraz nie znosiłam poranków. Budziłam się zawsze bardzo
wcześnie, na twardym podłożu, cała obolała i zdrętwiała. Poza tym rano czułam najczęściej wilczy głód.
W bolącym żołądku burczało mi, a myśl o kolejnym, bezsensownym, samotnie spędzonym dniu
doprowadzała mnie do rozpaczy, sprawiając, że zupełnie opadałam z sił. Ogarniały mnie smutek i
niepokój. Przez parę dni udawało mi się je rozproszyd snuciem fantazji na temat mojego odmienionego
życia.
Wyobrażałam sobie, jakby ono wyglądało, gdyby moje dotychczasowe życie okazało się straszliwą
pomyłką. „Kto zna tę dziewczynkę?" Któregoś dnia sporych rozmiarów nagłówek tej treści znalazłby się
w jakieś gazecie codziennej, a obok moja fotografia. „Nieszczęśliwa zamiana dzieci zaraz po urodzeniu
sprawiła, że przez pomyłkę ta dziewczynka piętnaście lat wychowywała się w obcej rodzinie. Od
pewnego czasu ślad po niej zaginął, jakby zapadła się pod ziemię. Jej prawdziwi rodzice są zrozpaczeni,
nie ustają w poszukiwaniach i wyznaczyli dużą nagrodę dla tego, który ją im zwróci".
To wszystko, oczywiście, nie miało sensu, ale to były przyjemne, cudowne marzenia. A kto wie, może
jednak mogłyby stad się rzeczywistością...
Prawie tydzieo marzyłam o tym, by móc wrócid do swoich prawdziwych rodziców, którzy przez cały czas
tęsknili za mną, a teraz uratowaliby mnie, zmieniając moje życie. Wyobrażałam sobie, jak biorą mnie w
ramiona i zawożą do domu, aż robiło mi się całkiem ciepło od tych wizji.
103
Pewnego ranka, a właściwie o świcie, poczułam, że ktoś mnie dotyka. Na początku było to miłe i
uśmiechałam się przez sen, ponieważ to mogli byd tylko moi biologiczni rodzice, którzy wreszcie mnie
odnaleźli.
„Tu jesteś nareszcie, najdroższa, kochana Sofio - powiedziała moja prawdziwa matka i gładziła mnie
delikatnie po włosach. - Tyle lat cię szukaliśmy! Jaka jesteś ładna, masz takie piękne, czarne loki!...".
Ta ręka nie dotykała dłużej moich włosów, lecz powędrowała dalej, robiąc to niezdarnie i niecierpliwie,
pod moją bluzkę. Zmieszana i zaskoczona otworzyłam oczy, widząc przed sobą twarz jakiegoś
napalonego faceta.
- Niech mnie pan zostawi! - wyszeptałam przerażona, odsuwając się, ten jednak mnie nie puścił,
przeciwnie, złapał za ramiona i próbował mnie całowad, ale ponieważ szamotałam się z nim gwałtownie,
odwracając głowę, trafił tylko na moje ucho.
- No, chodź już! - mruczał groźnie, ale zdołałam mu się wyrwad i rzuciłam się do ucieczki.
Od tej pory już mi się nigdy nie udało wyśnid ponownie swoich odnalezionych rodziców, a w budynku
dworcowego parkingu moja noga nigdy więcej nie postała. Za to znowu chodziłam do parku albo
przesiadywałam skulona w półśnie w poczekalni dworca kolejowego.
W ciągu dnia wciąż jeszcze przebywałam przy dworcowych schowkach bagażowych z nadzieją, że znowu
spotkam Joego.
Raz zobaczyłam tam dwie dziewczyny z mojej klasy i schowałam się wystraszona za tablicą informacyjną.
Przechodząc, nie zauważyły mnie. Patrzyłam za nimi, aż skręciły za róg ulicy. Czułam się bardzo dziwnie,
znajdując się tak blisko osób, które znałam wcześniej, zanim wyrzucono mnie z domu. Obie wyglądały
tak schludnie, śmiały się tak beztrosko i radośnie, a ja byłam taka samotna, zagubiona i zaniedbana. Stale
marzłam, a moje ciuchy śmierdziały, ponieważ nosiłam je bez przerwy, a w nocy w nich spałam.
Później spotkałam Judy, i znowu było to w McDonaldzie, tym razem w restauracji na dworcu.
104
- Obserwowałam cię - odezwała się nieznajoma dziewczyna i przysiadła się do mnie do stolika.
- Aha - powiedziałam, zajadając się. Jeden hamburger, kola i niewielka porcja frytek - na tyle starczyło mi
pieniędzy. Teraz znowu byłam bankrutem, a tego ranka dostałam jeszcze okres i nie miałam pieniędzy na
podpaski. Uratował mnie papier toaletowy z dworcowej ubikacji. Czułam się okropnie.
- Jak ci na imię? - zapytała uszminkowana dziewczyna, miała blond włosy i pachniała perfumami.
- Sofia - odburknęłam, czując się przy niej jak strach na wróble.
- Nie chcę cię martwid, Sofio, ale wyglądasz dośd nędznie -powiedziała nieznajoma, częstując się jedną z
moich frytek. -A to niedobrze z wielu powodów. - Wzięła sobie jeszcze jedną frytkę, a ja byłam coraz
bardziej zdenerwowana.
- Uważaj - przeżuwając, ciągnęła dalej dziewczyna. - Uciekłaś skądś, to widad od razu. - Uśmiechnęła się
do mnie. - Jeśli będziesz zwracad na siebie uwagę, to szybciej cię dostaną. A nim to nastąpi, wpadniesz
jeszcze w tarapaty, dlatego że po pierwszej, albo kolejnej, wizycie w każdej garkuchni otrzymasz zakaz
wstępu, a i ludzie w pewnym momencie także przestaną ci dawad kasę. Pomyślą, że jesteś jakąś dpunką i
większośd absolutnie nie będzie miała ochoty ci pomagad. - Sądzę, że ludzie niechętnie dają swoją ciężko
zarobioną forsę komuś, kto, według nich, na następnym rogu kupi za nią narkotyki, kapujesz?
Przytaknęłam i chciałam uciec stamtąd jak najdalej.
- No więc... - powiedziała dziewczyna, zjadając moją ostatnią frytkę. - Poza tym mam na imię Judy.
Chodź, idziemy.
Wstałam, ociągając się.
- No chodź już, nie mam dużo czasu.
Wahając się, wyszłam z nią, a potem Judy pokazała mi, jak się fachowo kradnie. Jeszcze tego samego
wieczoru miałam nie tylko nowe spodnie i kilka par świeżych, pięknych koszul z długimi rękawami, ale
także te same perfumy co Judy i kilka opakowao lakieru do paznokci, tuszu do rzęs, cieni do powiek oraz
paczkę podpasek. Od czasu rozstania z Anią pierwszy raz miałam przyjaciółkę.
105
Wieczorem Judy zabrała mnie do swoich znajomych.
- Oni są mili, zobaczysz sama - powiedziała, biorąc mnie pod ramię. - Mieszkają razem z kilkoma
kumplami w niewielkiej osadzie barakowozów, takich ustawianych na budowach na obrzeżach miasta.
Szłyśmy wieczorem obok siebie, było wietrznie, a ja czułam się wspaniale w swoich nowych ciuchach.
Trzymając się za ręce, przemierzałyśmy centrum miasta, a potem ulice przedmieścia.
- Ile właściwie masz lat? - zapytałam w którymś momencie.
- Szesnaście - odpowiedziała. - A ty?
- Czternaście - powiedziałam, wzdychając.
Znowu zamilkłyśmy, a Judy, nie zatrzymując się, zapaliła papierosa.
- Dlaczego nie mieszkasz w domu? - zapytałam ostrożnie po chwili, nie patrząc na Judy.
- Ponieważ tam było nie do zniesienia - powiedziała krótko Judy. Zmrużyła oczy i patrzyła tępym
wzrokiem przed siebie. Wydawała się niechętna do rozmowy na ten temat, dlatego nie pytałam więcej.
Jednak po chwili sama zaczęła.
- Mój ojciec stale mnie bił - wyjaśniła cicho, w dalszym ciągu nie patrząc na mnie, za to narzucając nagle
takie tempo, że zadawałam sobie sporo trudu, żeby dotrzymad jej kroku. -Ale poza tym jest spoko, mam
na myśli, jak go widzą inni. Jest informatykiem, ma dobrą prezencję i sporo podróżuje. Ale kiedy
przypadkowo bywał w domu, najdrobniejsza błahostka doprowadzała go do szału, a potem bił mnie na
kwaśne jabłko. Myślę, że to go jakoś uspokajało. Potem był najczęściej znowu cool, także w stosunku do
mnie. Często dawał mi coś drogiego w prezencie i tak...
Judy przerwała nagle opowieśd i zatrzymała się.
- ... to wszystko razem było wystarczająco straszne - powiedziała, a papieros zadrżał w jej dłoni - ... ale
najgorsza ze wszystkich była moja matka.
Dopiero teraz spojrzała na mnie, a ja zobaczyłam po raz pierwszy na jej bladej twarzy wiele drobniutkich
złotych pie-
106
gów. Gdyby się śmiała i promieniała, miałaby buzię jak prawdziwa Pippi Langstrumpf, ale ona w
rzeczywistości nie była radosna, a uśmiech pojawiał się na jej twarzy tylko bardzo rzadko, jednak wtedy
jeszcze o tym nie wiedziałam.
- Moja matka... - powtórzyła cicho. - Za każdym razem, kiedy zaczynało się lanie, po prostu wychodziła z
pokoju i zamykała za sobą drzwi, żeby hałas, jaki robiliśmy, nie przeszkadzał jej w oglądaniu telewizji...
Zamknęłam na chwilę oczy.
- Ach, pomówmy lepiej o czymś innym - rzuciła nagle Judy, co z jednej strony sprawiło mi ulgę, a z drugiej
byłam rozczarowana, że nie zapytała mnie o moją historię, w koocu tak bardzo podobną do jej losów.
Byłyśmy na miejscu.
- Ty jesteś Judy, tak - powiedział mężczyzna, uśmiechając się do nas.
Judy przytaknęła i usiadła na składanym, drewnianym krześle obok trzech identycznych, stojących wokół,
tak samo składanego, drewnianego stołu przed przyczepą kempingową.
- A ta, to kto? - zapytał mężczyzna i popatrzył w moją stronę.
- Ma na imię Sofia i jest moją przyjaciółką - wyjaśniła Judy. - No, Sofio, przysiądź się do nas.
Mężczyzna uśmiechał się do mnie. - Jestem Roberto, witam w ogrodach mojego pałacu. - Zaśmiał się i
puścił do mnie oko.
- Czy ona może dzisiaj tutaj spad, Roberto? - zapytała Judy, zapalając kolejnego papierosa.
- Jasne - powiedział uprzejmie. Odetchnęłam.
- Ile masz lat, Sofio? - dopytywał się Roberto, nalewając nam coś do picia. Sam pił z butelki.
- Ona ma szesnaście - szybko odpowiedziała za mnie Judy.
- Tak, tak, słodka szesnastka - powtórzył, przeciągając się, a ja odniosłam wrażenie, iż wiedział, że to
kłamstwo, ale nie skomentował tego. - Piękną mamy dzisiaj pogodę - stwierdził jedynie. - Diabelsko
piękna pogoda, uwielbiam te ciepłe, bez-
107
wietrzne, letnie wieczory, tak, to lubię naprawdę. Słyszycie, jak śpiewają ptaki?
Potem wypiliśmy we trójkę całą butelkę dżinu, Roberto wciąż napełniał nasze szklanki, gdy tylko je
opróżniałyśmy.
Siedziałam tam i czułam się naprawdę dobrze. Wieczór był rzeczywiście przepiękny, a mnie zdawało się,
że jestem dorosła i wolna, polubiłam Judy i gwiazdy, których coraz więcej pojawiało się na niebie.
Później przyszedł brat Roberta - Fau-stus i zajął ostatnie wolne krzesło. Był młodszy od Roberta i tak
przystojny, że nie mogłam od niego oderwad oczu. Czułam, że się upiłam i to jeszcze bardziej niż
wówczas, kiedy wypijałam swoje dwie buteleczki do snu. Moje ręce i nogi zrobiły się ciężkie i miałam
wrażenie, że nigdy nie uda mi się wstad z tego składanego, drewnianego krzesła. Chwyciłam się krawędzi
stołu, a serce biło mi mocniej niż zwykle. Nagle zostałam sama z Robertem.
- Gdzie jest Judy? - pytałam niespokojna, patrząc zmieszana na puste krzesło, na którym jeszcze przed
chwilą siedziała moja nowa przyjaciółka.
- Poszła z Faustusem - powiedział grzecznie Roberto. - Ta dwójka ma coś do załatwienia. - Może
chciałabyś się jeszcze czegoś napid?
Zaprzeczyłam.
- A może jesteś głodna?
Ponownie pokręciłam głową, byłam pewna, że gdybym teraz jeszcze coś zjadła, musiałabym
zwymiotowad. Mój żołądek stawał się z dnia na dzieo coraz wrażliwszy.
- Kiedy Judy wróci z powrotem? - dopytywałam się nerwowo, kładąc uspokajająco rękę na moim
bolącym brzuchu.
- To może trochę potrwad - odpowiedział Roberto, a potem spostrzegł, że jest mi niedobrze.
- Co z tobą? - pytał zatroskany.
- Czy mogłabym się gdzieś położyd? - poprosiłam cicho.
- Jasne, że możesz - powiedział Roberto, pomagając mi wstad i prowadząc mnie do środka wozu, gdzie
pijana opadłam na jedną z dwóch znajdujących się tam pryczy. Ostrożnie się na niej wyciągnęłam i było
to miłe uczucie, móc tak poleżed
108
w ciepłym, miękkim łóżku, i do tego bezpiecznie. Czułam się przez chwilę, jakbym umierała, ale to była
przyjemna śmierd.
Tak zasnęłam. W środku nocy obudziła mnie Judy, po cichu układając się koło mnie. Czułam się tak
wspaniale, aż ścisnęło mnie coś w gardle, tyle tylko, że tym razem nie ze strachu, samotności, czy
przerażenia. Kiedy Judy w koocu zasnęła, mocno się do niej przytuliłam, żeby poczud jeszcze silniej, że
nie jestem sama.
Byłam zmęczona i to coraz częściej, można by rzec, stale.
- Jak ty dawałaś sobie radę sama przez cały ten czas? -dziwiła się Judy, siadając koło mnie po turecku.
Leżałam na małym skrawku łąki przed wozem Roberta, a oczy ukryłam za okularami przeciwsłonecznymi
Judy.
- Sama nie wiem - odpowiedziałam, mrucząc pod nosem zaspana.
- W ogóle się nie bałaś, tak zupełnie sama?
- Czasami tak, czasami nie - powiedziałam, próbując zapomnied o mężczyźnie z budynku dworcowego
parkingu.
Milczałyśmy przez chwilę.
- Często myślisz o swoich rodzicach? - zapytałam w pewnym momencie.
- Rzadziej niż nigdy - zapewniła szybko Judy. - A ty?
- Od czasu do czasu - odpowiedziałam po cichu. - O swojej matce, i moim małym braciszku...
- Daruję sobie wspomnienia o matce - mruknęła pod nosem Judy, kładąc się koło mnie. - Nie chcę sobie
przecież zepsud dnia.
Para gołębi, spacerująca koło wozu, gruchała jednostajnie
i uspokajająco.
- Chociaż... - powiedziała nagle Judy. - Mam jednak kilka miłych wspomnieo, związanych z matką. Raz,
kiedy byłam jeszcze zupełnie mała, bolało mnie ucho. Doskwierał mi naprawdę silny ból, pamiętam to
bardzo dokładnie. Czułam się tak, jakby mi rozsadzało głowę...
- No i co? - zapytałam, spoglądając na Judy.
- Mama całą noc była przy mnie, troszcząc się o mnie. Przeniosła mnie do swojego łóżka, śpiewała mi
piosenki i trzymała za rękę...
109
Judy uniosła się odrobinę, obróciła na brzuch i zamyślona podparła ręką podbródek.
- Mój ojciec przebywał wtedy poza domem, i to była naprawdę piękna noc, myślę, że miałam wówczas
cztery, może pięd lat...
Judy uśmiechnęła się.
- A ty, przeżyłaś jakieś miłe chwile ze swoją mamą? Zmarszczyłam czoło, próbując sobie coś
przypomnied, ale
w głowie miałam zupełną pustkę. Nie miałam żadnych dobrych wspomnieo związanych z matką.
Pozostało mi więc milczenie i Judy też przestała mówid. Milcząc, obróciła się w koocu bezszelestnie z
powrotem na plecy. Potem przez krótką chwilę głaskała mnie pocieszająco po moim ogrzanym słoocem
ramieniu.
- To bez znaczenia - wyszeptała w którymś momencie, a ja przytaknęłam bez słowa.
Tak mijały dni. Leżałyśmy na słoocu, albo grałyśmy w tryk-traka i Die Siedler von Catan*, a wieczorami
jadłyśmy pizzę i piłyśmy kolę, dżin i ouzo**.
Wieczorem, około godziny dziesiątej Judy i Faustus żegnali się ze mną.
- Co robisz właściwie każdego wieczora? - zapytałam raz Judy, kiedy siedziała w wozie i szminkowała się.
- Forsę zarabiam, cóż innego - odbąknęła Judy, malując sobie starannie oczy.
- Gdzie? - pytałam zaciekawiona. - Zastanawiam się..., masz jakieś konkretne zajęcie? W jakieś knajpie
czy gdzieś? Mogłabym też tam pracowad?
Judy pudrowała sobie policzki i zrobiła sobie kreski na powiekach.
- Porozmawiam z Faustusem - obiecała i uśmiechnęła się do mnie.
- Jesteś taka piękna - powiedziałam, patrząc z podziwem na śliczną twarz Judy.
* Gra planszowa - „Osadnicy z Catanu" *przyp. tłum.+. " Rodzaj greckiej wódki anyżowej *przyp. tłum.+.
110
- Wielkie dzięki za komplement - powiedziała Judy. - Ty też jesteś bardzo ładna, trochę blada, ale
ogólnie...
Przez chwilę pomyślałam o Anthonym, który także uważał, że jestem ładna, i natychmiast poczułam, jak
ogarnia mnie dobrze mi znany smutek. Zamilkłam i patrzyłam na podłogę.
Przed odjazdem Judy za każdym razem znikała na moment za przyczepą. Wiedziałam, co tam robi. Brała
kokainę. Czasami obserwowałam, jak Roberto odsypywał biały proszek na jej malutkie podręczne
lusterko, a ona starą kartą telefoniczną formowała cienką smugę. Myślałam wtedy za każdym razem o
Joem i o tym, że pewnie o mnie zapomniał. Dlaczego wszyscy mnie opuszczają? Może tak się dzieje z
ludźmi, którzy właściwie nie powinni byli znaleźd się na tym świecie. Ludźmi poczętymi tak jak ja.
Judy wciągnęła kokainę do nosa za pomocą przyciętej słomki. Poszło bardzo szybko, potem podciągnęła
jeszcze parę razy i zaciskając sobie dziurki od nosa ręką, przetarła po nim palcami, dokładnie tak, jak
robił to Joe.
- Dlaczego stale to bierzesz? - zapytałam ją kiedyś, pamiętając o tym, jaki ból sprawiła mi ta substancja w
nosie.
- Na frasunek - odpowiedziała Judy, wzruszając ramionami. - I żeby nie paśd w środku nocy...
Znowu wsiadła do samochodu Faustusa, nie mówiąc mi, dokąd właściwie jechali.
- Od jutra możesz towarzyszyd Judy - powiedział Roberto tego samego wieczoru.
- OK - zgodziłam się.
- Nie możemy cię wiecznie utrzymywad - ciągnął dalej Roberto, śmiejąc się do mnie.
Zamilkłam zakłopotana.
- Przecież to rozumiesz? - Roberto wyciągnął do mnie rękę pełną żelatynowych miśków. Stale jadł te
słodycze, a wszędzie wokoło walały się puste torebki po nich.
- Tak, oczywiście... - odburknęłam.
- Jesteś jeszcze dziewicą? - zapytał potem tak nieoczekiwanie, że aż zadrżałam ze strachu. Uniosłam
gjowę i spojrzałam przerażona na Roberta. Śmiał się.
111
- Przepraszam, jeśli cię zaskoczyłem, ale moje pytanie jest czysto zawodowe.
- Zawodowe? - powtórzyłam zmieszana.
- Tak, to ma naturalnie spore znaczenie dla interesu, jeśli dziewczyna przystępuje do niego jako dziewica.
To się podoba klientom.
W tym momencie zrozumiałam wszystko. Wszystko, co się tu odbywało. Pojęłam także, dokąd Judy
wychodziła każdego wieczoru.
Chodziła się puszczad za pieniądze, tak było.
- Nie, czegoś takiego nie będę robid... - wyszeptałam i ponownie obleciał mnie strach.
- Hej, Sofio, wyluzuj się - powiedział Roberto, wciąż jeszcze się śmiejąc. - Nie ma powodu, żeby się
denerwowad. Judy trudni się tym już od dwóch lat i nigdy tak naprawdę nie narzekała. To w koocu praca
jak każda inna...
Roberto gadał jeszcze przez chwilę, a ja siedziałam cicho. Nie zwracał uwagi na to, że go nie rozumiem,
że nie słucham i po prostu jestem daleko. Zachowywałam się tak, jak wtedy, kiedy bił mnie Karl: ile razy
strach i przerażenie osiągały apogeum, mój organizm wyłączał się, tak jakby przepalał się bezpiecznik.
- To byłoby na tyle - powiedział później Roberto, a ja z trudem wyrwałam się z mojego lodowatego
odrętwienia.
- Najlepiej chodźmy już spad - skinął na mnie ręką i wstał. Na stole, w miejscu, gdzie jadł, stały w
chwiejącym się rzędzie śmieszne, żółte, żelatynowe miśki, tworząc długą kolejkę. Roberto uwielbiał, jak
mówił, żelatynowe miśki. Tylko żółte mu nie smakowały, dlatego stale je wybierał z torebki. Czasami
rzucał je gołębiom, które, zastanowiwszy się przez chwilę, dziobały je z każdej strony. Czasami wyrzucał
po prostu do kosza na śmieci albo pstrykał jeden po drugim ze stołu. A kiedy Judy znalazła się w pobliżu,
obdarowywał ją nimi, gdyż ona lubiła właśnie te żółte. Jednak w nocy Judy nie było, ponieważ o tej porze
musiała, czego się chwilę wcześniej dowiedziałam, spad z mężczyznami za pieniądze.
Wlepiłam wzrok w żółte, żelatynowe miśki, czując się fatalnie. Dawno już nie miałam tak złego nastroju.
112
- Dobranoc, Sofio - powiedział Roberto tym samym uprzejmym głosem, co zwykle, gdy ze mną
rozmawiał.
Tak zakooczył się wieczór.
- Dlaczego to robisz? - szeptałam do Judy następnego ranka, kiedy leżałyśmy obok siebie w naszym
wąskim łóżku. Roberto i Faustus jeszcze spali.
Judy natychmiast zrozumiała, o co mi chodzi, patrzyłyśmy na siebie przez chwilę w ciszy. Judy była
uszminkowana, jak tylko wracała z Faustusem, zaraz kładła się do łóżka. A mimo wszystko jej makijaż i
tak prawie znikał, a piegi, upodabniające ją do Pippi Langstrumpf, słabo odznaczały się na bladej,
zmęczonej twarzy. Tusz do rzęs był rozmazany, tak samo czarne kreski na powiekach.
Chciałam zapytad Judy o tak wiele rzeczy i omówid je, ale w rezultacie nie odezwałam się ani ja, ani ona.
Odwróciła się za to w drugą stronę, wtulając twarz w poduszkę.
Dopiero w południe Judy była gotowa do rozmowy ze mną, kiedy się przebrała w czyste ubranie i na
nowo uszminkowała. Szłyśmy przez plac kempingowy tak blisko siebie, że dotykałyśmy się ramionami.
„Do widzenia, Roberto, do widzenia, Faustusie, do widzenia przyczepo, do widzenia, mała łąko, do
widzenia, stale zgłodniałe gołębie..." - powiedziałam sobie w duchu, byłam już o tym głęboko
przekonana, że nie pozostanę tu długo.
- To tylko praca, nic więcej - powiedziała Judy ściszonym głosem. - Można się do tego przyzwyczaid. - W
jej głosie słychad było pewne zniecierpliwienie. - Są gorsze, a Roberto nie jest potworem. W koocu mnie
do siebie przygarnął, kiedy naprawdę znalazłam się w straszliwej sytuacji. Jest dla mnie jak starszy brat,
to cała moja rodzina.
Zatrzymałam się.
- No, nie rób takiej miny! - zdenerwowała się Judy. - Kiedy dzisiaj wieczorem ze mną pójdziesz,
zobaczysz, że to nic strasznego. A poza tym, w razie czego Faustus zawsze jest w pobliżu i wszystkiego
pilnuje. Uważaj, odbywa się to tak: Faustus i ja jedziemy na parking dla ciężarówek. Tam znajduje się
zajazd, w którym nocują kierowcy, kiedy są zbyt zmę-
113
czeni, żeby jechad dalej. Faustus zna ich prawie wszystkich, a ja pozwalam sobie po prostu na małe
obmacywanie przez bieliznę, i tyle. Oni mnie obmacują i chcą, żeby ich dotykad, thafs it...
Kręciłam głową z dezaprobatą. - Nie, Judy, nigdy, przenigdy nie zrobię tego!
- Nie bądź głupia - powiedziała Judy. - Chyba, że wolisz znowu sama włóczyd się po okolicy, a w nocy spad
na ulicy?
Milczałam.
- No więc? - uśmiechnęła się Judy, obejmując mnie ramieniem.
- Jeśli będziesz pracowad, to możemy zostad razem, ale jak masz inne plany, Roberto cię wyrzuci -
dodała.
Słowa Judy zapadły mi głęboko w pamięd. Zrobiło mi się niedobrze. Nie chciałam dłużej byd sama, ani
nigdy więcej żyd na ulicy.
- Co by się stało, gdybyśmy razem zniknęły? - poprosiłam cicho, na co Judy pokręciła głową.
- Proszę, Judy - szeptałam.
- A dokąd miałybyśmy pójśd? - zapytała Judy, patrząc mi prosto w oczy.
Wzruszyłam ramionami.
- No więc? - odpowiedziała Judy. - A na koocu wylądowałybyśmy prawdopodobnie na Westcenter, a tam
jest tysiąc razy gorzej niż na parkingu.
- A co jest na Westcenter? - zapytałam.
- Konkurencja, prawdziwa walka o klienta - szybko powiedziała Judy. - Stałam tam na samym początku i
zapewniam cię, nie znajdziesz tam nigdzie kogoś takiego jak Roberto, który cię chroni, a jak zachorujesz,
także nakarmi.
- Aha - powiedziałam przygnębiona.
- Więc co teraz? - na ładnej, umalowanej twarzy Judy pojawił się drwiący uśmieszek. - Bądź rozsądna,
Sofio, i wród ze mną do Roberta! Tak wygląda rzeczywistośd, takie jest nasze życie.
Pokręciłam głową, chociaż coś w środku zmuszało mnie, żebym zgodziła się i przyznała rację Judy.
Wahałam się.
114
- Nie mogę, naprawdę - wydusiłam w koocu.
- Szkoda - powiedziała Judy, a potem po prostu odwróciła się i powoli odeszła.
- Tak, szkoda - wyszeptałam i znowu byłam sama.
5
Tę noc spędziłam w parku i wszystko było prawie tak jak dawniej. Ukradłam na jednej stacji benzynowej
kawałek ciasta i puszkę koli, a na innej trzy buteleczki dżinu. Potem szukałam sobie miejsce do spania.
Włóczyłam się smutna, dostrzegając z niepokojem, że coraz wcześniej zaczyna się zmierzchad. Słooce
niebawem zaszło, a ja długo wałęsałam się, zanim w pobliżu starego, walącego się muru, otaczającego
park miejski znalazłam ukryty w zaroślach zakątek, który wydał mi się wystarczająco bezpieczny na
nocleg. Usiadłam obok krzaka, mającego już pożółkłe, jesienne liście, otuliłam się swoją kurtką i oparłam
o mur. Ciasto smakowało mi, ale zadałam sobie wiele trudu, żeby wyobrazid sobie, że jestem u swojej
starej babci. Ona była zupełnie inna niż ta z Kilonii. Specjalnie dla mnie piekła takie ciasto. Pogrążona w
marzeniach wypiłam duszkiem kolę z puszki, a potem ułożyłam się na suchej ziemi. „Dobranoc, babciu.
Do jutra rana. To jest naprawdę wspaniałe, znowu gościd u ciebie". Między liśdmi zarośli mogłam
dostrzec niebo. Dziwne, że tej nocy, zamiast odczuwad smutek i strach, stawałam się, z każdą upływającą
minutą, coraz bardziej rozwścieczona i podniecona. Żeby się uspokoid, wypiłam, łyk po łyku, cały dżin z
buteleczek. Wcześniej też tak robiłam, ale teraz nie przynosiło to spodziewanego efektu, nie mogłam
zasnąd. Długo leżałam i pragnęłam tylko, żeby wreszcie zapaśd w sen, ale w pewnej chwili uświadomiłam
sobie, że to sienie uda. Twarda ziemia doprowadzała mnie do pasji i po chwili byłam prawie pewna, że
Judy jednak miała rację. Spojrzałam na nowy zegarek, który w zeszłym tygodniu zwędzi-
115
łam w domu towarowym. Było już dobrze po północy, Judy i Faustus w każdej chwili mogą wrócid do
swojej przyczepy. Na nią czeka tam ciepłe, bezpieczne łóżko, a rano wystawne śniadanie. A co będzie ze
mną?
Zrozpaczona wstałam i przebiegłam pędem przez park, przewracając stojące wszędzie dokoła kubły na
śmieci. Działo się to wszystko w mgnieniu oka. Zanim przebrzmiał huk upadających kubłów, byłam już
daleko.
Nazajutrz przed południem szłam przez środek miasta z pracownicą urzędu do spraw nieletnich. Z tą
samą, która wcześniej zawsze się do mnie serdecznie uśmiechała, towarzysząc mi w przeprowadzkach z
jednej placówki do drugiej.
- To znowu ty, Sofio - powiedziała, mocno trzymając mnie za rękę. Naturalnie z łatwością mogłabym się
jej wyrwad, ale nie zrobiłam tego.
W ogóle nic nie zrobiłam, po prostu stałam i milczałam.
- Wiesz chociaż, że uznano cię za zaginioną? - zapytała, a jej twarz była niepokojąco nieprzenikniona i
nieruchoma. Nie pozostał już na niej nawet najmniejszy uśmiech.
Wzruszyłam ramionami.
- Jeśli miałabym postępowad całkowicie zgodnie z procedurą, to musiałabym cię najpierw odstawid na
policję - powiedziała pani... jej nazwisko brzmiało, wydaje mi się, że Becker, pani Becker.
- Niech mnie pani zostawi w spokoju! - sapnęłam w koocu poirytowana.
- Nie otrzymałam wprawdzie twoich akt. Są jeszcze w schronisku, w którym ostatnio przebywałaś -
mruczała pod nosem niezdecydowanie pani Becker.
Znowu w milczeniu patrzyłyśmy na siebie, a ja próbowałam zrobid groźną i odpychającą minę, ale w głębi
duszy poczułam, że rodzi się jakaś minimalna szansa, na co, tego dokładnie sama nie wiedziałam. Po
prostu, to było takie dziwne uczucie zażyłości, które nagle mnie naszło, mimo że się go w ogóle nie
spodziewałam.
Bliskośd tej kobiety wzbudziła we mnie coś jakby tęsknotę za matką...
116
- Do diabła, niechże mnie pani zostawi w spokoju - wycedziłam przez zęby, rzucając jej wrogie spojrzenie.
- A potem? - zapytała pani Becker. - Dokąd później pójdziesz? Gdzie mieszkasz? Kto cię karmi? Co to za
ciuchy? Skąd je masz? Skąd masz na to pieniądze? Kradniesz wszystko, czy gdzieś pracujesz? Zaczepiasz
już może mężczyzn dla jakiegoś brutalnego sutenera? A co z narkotykami? Chcesz takiego życia? Czy tak
jest lepiej niż w schronisku?
Najchętniej zatkałabym sobie uszy, nie chciałam słuchad tego wszystkiego.
- Niechże mnie pani wreszcie zostawi w spokoju! - krzyknęłam nieszczęśliwa, wyrywając się w koocu.
Potem rzuciłam się do ucieczki. Chciałam stamtąd uciec jak najdalej.
Wpadałam na przechodniów i potrącałam ich, byłam przy tym całkowicie zrozpaczona.
- Do diabła, chcę tędy przejśd - ochrzaniłam kilku starszych ludzi, którzy wystraszeni usuwali mi się z
drogi. - Spadad, upierdliwcy - złościłam się na trójkę dzieci na rolkach, tarasujących mi przejście. - Co
wybałuszacie gały, dupki? -wrzasnęłam do dwóch mężczyzn, wywożących śmieci, którzy, obserwując
mnie, śmiali się szyderczo.
W pewnej chwili, będąc u kresu sił, wyczerpana, znowu wyciszyłam się i zamilkłam, ponownie zapadając
w odrętwienie. Skierowałam kroki z powrotem do parku miejskiego, w którym zeszłej nocy
poprzewracałam kubły na śmieci. Szłam, nie zwracając uwagi na mijających mnie ludzi - patrzących na
mnie obojętnie, jak na kogoś, o kim się zupełnie nic nie wie i nie chce wiedzied.
Po moim nocnym chuligaoskim wybryku nie znalazłam już żadnego śladu.
Zboczyłam z drogi i brnęłam przez zarośla. W powietrzu unosił się zapach mijającego już lata. Świeciło
jasne, wrześniowe słooce. Pachniało liśdmi, ziemią i trawą.
Raz po raz ogarniała mnie panika, było to uczucie dobrze mi znane. Włóczyłam się w kółko, sama i
opuszczona, nie zwracając niczyjej uwagi. Dłoomi ściskałam skronie tak mocno, że z bólu napływały mi
do oczu łzy. Robiłam to tylko po to, żeby
117
poczud i upewnid się, iż rzeczywiście jeszcze tu jestem i że to naprawdę ja.
Któregoś dnia znowu znalazłam się w śródmieściu. Na przystanku w pobliżu dworca kolejowego
zobaczyłam nagle autobus, który kursował do Westcentrum, na obrzeża miasta. Jak zahipnotyzowana,
czując się tak, jakby ktoś mną zdalnie sterował, wsiadłam i pojechałam tam.
- Westcenter, centrum - powiedział w koocu łagodny głos z głośnika, a ja patrzyłam nerwowo na
zewnątrz. Małe, skromne, szeregowe domy stały gęsto stłoczone po obu stronach prostej, jak strzelił,
ulicy. Jak okiem sięgnąd, nie było tam nic ciekawego do oglądania. Nie ruszyłam się z miejsca i
pojechałam dalej. Dopiero po przejechaniu trzech kolejnych przystanków dotarłam tam, gdzie chciałam.
- Westcenter, okręg przemysłowy - zabrzmiała nad moją głową zapowiedź z głośnika. Wysiadłam.
Zmierzchało już i szeroka, uczęszczana ulica była prawie pusta. Przeszłam koło sklepu ze sprzętem wideo,
minęłam kilka stacji benzynowych, kiosk, wiele salonów samochodowych i budynek parkingowy - to
wszystko było już pozamykane.
Szłam przed siebie, nie zatrzymując się. W pewnej chwili zatrzymał się koło mnie samochód.
- No, myszko, zupełnie, sama na drodze? - zapytał ubrany w szary garnitur młody mężczyzna,
wyglądający bardzo porządnie.
Milczałam, patrząc na niego.
- Może wsiądziesz? - kontynuował mężczyzna, puszczając do mnie oko.
W dalszym ciągu milczałam.
- No, co jest, tak czy nie? Nie jesteś tu jedyną kurwą -zniecierpliwił się naraz mężczyzna.
- Nie jestem żadną kurwą... - warknęłam wściekła. - Niech mnie pan zostawi w spokoju, tak tylko tu sobie
chodzę.
Mój głos brzmiał gniewnie, wrogo i agresywnie, a mężczyzna pogardliwie pokazał mi uniesiony do góry
środkowy palec i odjechał.
118
Stałam na krawężniku zdrętwiała i bezradna. Byłam głodna. Czułam się zmęczona, jak nigdy wcześniej.
Na tym jednak nie koniec, wciąż brnęłam dalej, staczając się stopniowo na samo dno. Któregoś dnia w
parku wyrwałam torebkę starszej kobiecie, która wyprowadziła na spacer psa. W portmonetce było
prawie dwieście marek. Postanowiłam wydad częśd tych pieniędzy na fryzjera i obciąd sobie włosy.
Poszłam do małego salonu. Czułam się świetnie, siedząc tam z umytymi włosami, na które najpierw
polano ciepłą wodę, potem nałożono pachnący szampon, a jeszcze później odżywkę o zapachu
kokosowym.
- Masz piękne włosy - powiedziała fryzjerka, uśmiechając się do mnie, patrząc na nasze odbicia w lustrze.
- Dlaczego nie dbasz o nie? Zobacz, jakie znowu są śliczne.
Fryzjerka przeczesywała palcami moje kręcone, czarne włosy. - Nie używasz w domu żadnej odżywki ani
szamponu pielęgnującego?
Milczałam, podczas gdy fryzjerka, czego nie znosiłam, pieczołowicie suszyła moje włosy.
- Jesteś pewna, że chcesz je obciąd? - upewniła się. Przytaknęłam.
- Za pięddziesiąt marek, jak uzgodniłyśmy - mruknęłam zmęczona, a potem patrzyłam tępo, jak moje
znienawidzone, czarne włosy, pukiel za puklem, spadały na podłogę.
Kiedy pół godziny później opuszczałam salon fryzjerski, byłam prawie łysa. Wyglądałam strasznie, ale
było mi to obojętne. Nie odwróciwszy się nawet, wyszłam stamtąd bez pożegnania, szybkim krokiem,
ciężko stąpając.
W centrum handlowym kupiłam sobie śpiwór i tani plecak, a w sklepie monopolowym butelkę markowej
wódki, dokładnie takiej, jaką zawsze pił Karl.
Mijały kolejne noce, raz spałam na dworcu kolejowym, ale tam od pewnego czasu włóczyło się kilku
bladych, agresywnych, trochę starszych ode mnie Rosjan, którzy, gdy spałam, próbowali mnie okraśd. I
nie tylko to. Obudziłam się wystraszona, kiedy bez słowa chwycili mnie za ręce, mocno ściskając, a jeden
z nich próbował mnie całowad i włożyd pod bluzkę swoją zimną rękę.
| 119
- Spierdalad, świnie! - wrzasnęłam przeraźliwie, a mój głos rozniósł się po całym dworcu, wybrzmiewając
między obskurnymi ścianami dworca, budząc grozę. Miałam nadzieję, że ktoś mnie usłyszy i przybędzie z
pomocą. Dokoła nie było żywego ducha. Gdzie się podziały inne dzieci ulicy, które przecież zawsze tutaj
spały, a w których bliskości czułam się stosunkowo bezpiecznie?
Jednak nikt nie przybiegł i obleciał mnie zimny strach. Jeden z tych rosyjskich chłopaków oparł się o mnie
całym ciężarem swojego ciała. Przewróciłam się. Mruczał coś pod nosem, czego nie rozumiałam,
próbując znowu się do mnie dobierad. Tym razem wsadził swoją zimną rękę za kołnierz mojej kurtki,
poczułam na karku jego lodowate palce, próbujące przecisnąd się dalej pod pulower i koszulę, żeby
mogły dotrzed do nagiego ciała.
- Ty świnio! - wykrztusiłam i zdołałam dosięgnąd jego twarzy. Z całej siły uderzyłam go.
- Au! - jęknął chłopak, zabierając wreszcie rękę. Ja jednak szalałam z wściekłości. Nie mogłam po prostu
przestad go bid. To było dziwne, ale jego kolesie nie przyszli mu z pomocą, tylko zwyczajnie uciekli,
zostawiając go zdanego na moją łaskę i niełaskę.
- Masz... - bełkotałam. - Masz, masz, masz... Tłukłam go po bladej twarzy, szarpałam za zmierzwione
włosy i drapałam paznokciami po policzkach.
Po jakimś czasie nie dawałam już rady, nie mogąc złapad tchu, odeszłam na bok i wzięłam głęboki
oddech. Rosyjski młodzian leżał nieruchomo na betonie i przez chwilę gapiliśmy się na siebie w
milczeniu. Potem dopiero, klnąc, podniósł się z trudem, ale zanim odszedł powolnym, ciężkim krokiem,
splunął mi pogardliwie pod nogi.
To była ostatnia noc, którą spędziłam na dworcu, od tamtej pory znowu chodziłam do parku miejskiego,
na dobrze mi znaną, małą, otoczoną żywopłotem łąkę.
Potem zauważyłam, nie od razu, że coś ze mną było nie w porządku. Marzłam bardziej niż przedtem,
czasami trzęsłam się tak, że szczękałam zębami. Kaszlałam. Miałam suchy, po-
120
wodujący ból kaszel, który brzmiał jak szczekanie psa. Poza tym nie miałam ochoty najedzenie, straciłam
apetyt. Jednak najgorsze było znużenie. Stale czułam się śpiąca i coraz częściej zdarzało mi się zasypiad w
ciągu dnia, a to w autobusie, a to w parku albo na ławce w pasażu w centrum miasta.
Którejś nocy spotkałam w parku dwie dziewczyny. Pojawiły się, nie wiadomo skąd -jak z mgły - i zaczepiły
mnie, zagadując o coś, i zaczęłyśmy rozmawiad. Przyjechały z Lipska autostopem. Mówiły, że są siostrami
i wcześniej mieszkały w schronisku dla nieletnich.
Zaskoczona przysłuchiwałam im się uważnie, czując się zakłopotana i nieswojo w ich towarzystwie.
Natychmiast zapomniałam ich imiona, a także wszystko inne, co mi opowiadały, ale miały przy sobie
keks, cztery puszki lemoniady i jeszcze kilka małych plastikowych torebek, do których wpuszczały kilka
kropel jakieś substancji. Potem przykładały sobie te woreczki do nosa i ust i wąchały.
- Supersprawa - wyjaśniała jedna z nich. - Polski klej, śmiesznie tani, a rzeczywiście dobry.
Znowu przycisnęła woreczek do pobladłej twarzy, przytknąwszy go do nosa, i wzięła tak głęboki oddech,
że aż zaszeleściła zmięta torebka.
- Tak, o niemieckim kleju możesz zapomnied, nie ma w nim nic czadowego, niczego cool, a po tym z
Polski - odjazd spee-dy... - powiedziała ta druga i zaczęła tak samo wąchad worek z klejem.
Patrzyłam na nie, dręczona strasznym bólem głowy i nagle pomyślałam o Joem i jego koksie, który był
tak drogi, a po którym robiło mi się lekko i czułam się szczęśliwa.
- Może też chcesz? - zapytała w tym momencie jedna z dziewcząt.
- Tak - powiedziałam.
- Tutaj - podała mi worek i brązową buteleczkę. - Polski klej do szkła jest tak samo dobry, jak lepiszcze do
drzewa.
Ta substancja, w przeciwieostwie do lepiszcza, była prawie płynna, ostrożnie wkropiłam ją sobie do
worka, a potem przyłożyłam do niego nos.
121
- Głęboko oddychaj - objaśniała, uśmiechając się zachęcająco, moja nowa znajoma, siedząca obok.
Powąchałam. Klej miał miły zapach, kojarzący mi się ze wspomnieniami ze szkolnej świetlicy w okresie
Bożego Narodzenia. Bóle głowy ustąpiły, a wkrótce przestałam też i marznąd. Kręciło mi się przyjemnie w
głowie i w zasadzie było to najlepsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam. Koks powodował ból
w nosie i był dla mnie o wiele za drogi, a dżin Roberta miał okropny smak i robiło mi się po nim
niedobrze.
Siedziałam zupełnie cicho, spokojna, odprężona psychicznie i fizycznie.
- Hej, chcemy już iśd, oddaj butelkę! - odezwała się nagle dziewczyna, która przedtem tak serdecznie się
uśmiechała.
Pokręciłam przecząco głową.
- Nie! Potrzebuję jej - powiedziałam poirytowana. - Bo czasami wszystko mi się pieprzy, dlatego.
- Co ty bredzisz?! - odezwała się dziewczyna. - No, oddawaj, ale już!
Znowu odmówiłam i wstałam. Miałam silne zawroty głowy, ale poź"a tym czułam się tak dobrze, jak
nigdy dotąd.
- Oddawaj! - wrzasnęły obie chórem, a jedna chwyciła mnie jeszcze za rękę. I wtedy ją uderzyłam.
Całkiem zwyczajnie zacisnęłam pięśd, co już przedwiczyłam na dworcu, i z całej siły walnęłam dziewczynę
w twarz.
Upadła i zawyła z bólu.
- Sama jesteś sobie winna - zła mruczałam pod nosem. -Nie pozwoliłam ci się dotykad, nie?
Mój głos brzmiał niespokojnie i niepewnie, i dlatego pomyślałam, że lepiej byłoby, żebym nic więcej nie
mówiła, tylko możliwie jak najprędzej się stamtąd wyniosła.
Oblepioną klejem torebkę i cenną butelkę schowałam starannie do kieszeni kurtki.
Jednak następnego ranka ponownie pojawił się ból, którego nie mogłam już dłużej znieśd. Głowa
dokuczała mi jeszcze bardziej niż zwykle, a poza tym w nocy pojawił się, gdzieś głęboko, nowy, straszny,
kłujący ucisk pod żebrami, utrudniający oddychanie. Z trudem wydostałam się ze śpiwora i spakowa-
122
łam swoje rzeczy. Zanim ostatecznie wstałam, zaciągnęłam się jeszcze kilkoma bryzgami kleju, ale tym
razem dolegliwości nie ustąpiły, chociaż nie były już tak silne.
Pojechałam do miasta, żeby ukraśd kilka nowych ciuchów. Wyszukiwałam tylko małe sklepy, ponieważ w
wielkich domach towarowych kradzież stała się prawie niemożliwa.
W niewielkich sklepach nie pojawiły się jeszcze, szczęśliwym trafem, komputerowe chipy na rzeczach i
czujniki magnetyczne na drzwiach wejściowych, dlatego w nich dobrze mi szło. Ukradłam nowe dżinsy i
kolejny czarny pulower. W koocu, włócząc się tu i tam, znalazłam prywatny gabinet lekarski. Nerwowo
zadzwoniłam do drzwi i weszłam do środka.
- Cześd, byłaś umówiona? - zagadnęła młoda recepcjonistka, patrząc na mnie pytającym wzrokiem.
Pokręciłam przecząco głową.
- Ale to jest nagły przypadek - bełkotałam wycieoczona i kaszlałam. Ból w piersi wciąż narastał. Oparłam
się o ścianę i próbowałam przestad kaszled, ale się nie dało.
- Jest dużo pacjentów - powiedziała. - Nie mogłabyś przyjśd dzisiaj po południu?
- Nie - wyrzęziłam i zamknęłam oczy.
- Dobrze, daj mi swoją legitymację ubezpieczeniową!
- Niestety, nie mam jej przy sobie - mruknęłam, łapiąc z trudem powietrze.
- Byłaś tu już kiedyś? -Nie.
Dziewczyna przypatrywała mi się badawczo, marszcząc czoło.
- Proszę - charczałam zmęczona, wykorzystując przerwę
w kaszlu.
- W porządku, podaj mi swoje nazwisko, adres, dane rodziców i kasę chorych. A potem doniesiesz tylko
książeczkę ubezpieczeniową...
Przytaknęłam, chod bałam się, że to pułapka. Po chwili dyktowałam dziewczynie nazwisko i imię oraz
adres i dane ojczyma.
- Dobrze, tam z drugiej strony jest poczekalnia - powiedziała w koocu recepcjonistka.
123
Długo czekałam, ale wreszcie znalazłam się w gabinecie i kobieta w białym kitlu zbadała mnie. Musiałam
wziąd do ust termometr, potem lekarka zajrzała mi do gardła i do uszu, bardzo długo i gruntownie
osłuchiwała piersi i plecy stetoskopem, po czym chciała mi wypisad skierowanie do szpitala.
- Nie, proszę, nie może mi pani czegoś po prostu zapisad? -prosiłam przerażona.
Ona jednak zaprzeczyła ruchem głowy.
- Wygląda, że masz wstępne stadium zapalenia płuc -wyjaśniła. - Mogę ci zapisad antybiotyk, ale do
specjalisty musisz iśd.
- Ale coś mi pani przepisze? - zapytałam, odetchnąwszy z ulgą, a lekarka przytaknęła.
- Wyglądasz na bardzo wycieoczoną - powiedziała z troską w głosie, marszcząc czoło. Patrzyła na mnie
uważnie. - Za chuda i za blada. Czy u ciebie w domu wszystko jest w porządku?
Przytaknęłam szybko.
- Więc dobrze - powiedziała sympatyczna lekarka. - Moja współpracownica wyda ci receptę i
skierowanie, a w następnym tygodniu przyjdź tutaj jeszcze raz, rozumiesz?
Znowu przytaknęłam.
- A w domu zaraz połóż się do łóżka, to jest przy gorączce najlepsze.
Przytaknęłam po raz trzeci i wyszłam.
W aptece otrzymałam opakowanie antybiotyków i poszłam do domu towarowego, wjechałam schodami
ruchomymi na najwyższe piętro, gdzie mieściły się toalety. Podeszłam do pierwszej z brzegu umywalki,
połknęłam jedną tabletkę i popiłam ją wodą z kranu. Następnie nawdychałam oparów z torebki pełnej
kleju i w koocu, zataczając się, zajęłam jedną z trzech ciasnych kabin, w której starannie się
zaryglowałam, zanim skuliłam się i zasnęłam.
Minął tydzieo, nim zażyłam wszystkie tabletki. Poczułam się lepiej, dużo lepiej. Przestałam gorączkowad i
bóle ustąpiły, tylko jeszcze trochę kaszlałam. Odzyskałam łaknienie. W powietrzu czuło się nadchodzącą
powoli zimę, zimę mroźną i bezlitosną. Co robid?
124
Butelka z klejem była prawie pusta i stawałam się coraz bardziej nerwowa. Jednak któregoś dnia
spotkałam Petera. Zaczepił mnie na tarasie domu towarowego, kiedy właśnie wpuszczałam ostatnie
krople kleju do torebki po żelatynowych miśkach.
- Jesteś uzależniona od tego paskudztwa? - zapytał Peter, patrząc na mnie badawczo.
- Coś ty! - odparłam, zła, że dałam się przyłapad. - Ale chętnie to biorę. Zapomina się o całym swoim
gównianym życiu, kiedy jest się na haju. - Przycisnęłam kolorową, szeleszczącą torebkę do nosa i
wzięłam głęboki oddech, ale od razu wiedziałam, że ta ilośd była niewystarczająca.
- Gówno - mruknęłam, zdenerwowana.
- Więc jednak uzależniona - stwierdził Peter i zaśmiał się nieco szyderczo.
Po chwili wyjaśnił mi, że zorganizowanie nowej porcji kleju to dla niego błahostka.
Patrzyliśmy na siebie, lustrując się nawzajem. Peter miał szczupłą, pociągłą twarz, szare oczy,
umieszczone bardzo blisko siebie, a jego spojrzenie pozwalało mi przypuszczad, że czuł się samotny, tak
jak ja. Próbowałam się uśmiechnąd, tylko po to, żeby zobaczyd, czy zrobiłoby to na nim jakieś wrażenie,
lecz nie mogłam.
- Zorganizuję ci dziś, najpóźniej do wieczora, jedną butelkę -obiecał Peter, podchodząc do mnie bliżej. -
Mogłabyś też na jakiś czas u mnie zamieszkad, jeśli chcesz - dopowiedział, a w jego głosie zabrzmiała
krótko nuta pełna nadziei.
I tak przeżyłam zimę. Zostałam u Petera, właściciela malutkiego pokoju w pobliżu dworca kolejowego.
Poza tym miał kilkoro polskich przyjaciół, którzy mu dostarczyli, obiecany mi, klej. Oprócz kleju przynosili
jeszcze zupełnie inne rzeczy, które przechowywali u Petera, zanim zdołali je sprzedad.
- Co to za towar? - zapytałam zmieszana, przyglądając się poustawianym kartonom, w których
znajdowały się wideood-twarzacze, telewizory, telefony komórkowe, kamery i komputery.
- Wszystko kradzione - powiedział Peter, wzruszając ramionami. - A stąd moi kumple odsprzedają je
dalej.
125
Którejś nocy Peter chciał się ze mną przespad.
- Pozwolę ci u mnie zamieszkad - obiecał, gładząc mnie po twarzy.
Ale nie zgodziłam się.
- Dlaczego nie? - zapytał.
- Zwyczajnie, nie chcę - odpowiedziałam.
- Ale ja chcę - zirytował się Peter i objął mnie.
- Nie, zostaw... - odparłam zaniepokojona.
- No, chodź już! - odezwał się błagalnym tonem i zaczął mnie całowad. Gapiłam się na niego przerażona,
na jego chudą, bladą twarz. - Wiesz, że mogę cię wyrzucid za drzwi... -wyszeptał ostrzegawczo, całując
mnie w usta.
Zadrżałam.
- Ty fiucie - sapnęłam i odepchnęłam go tak mocno, że aż się zatoczył. Po tym zajściu zostawił mnie w
spokoju. Dlaczego pozwolił mi dalej u siebie mieszkad, do dzisiaj nie wiem. Jednak przestaliśmy byd dla
siebie serdeczni. Żyliśmy po prostu obok siebie, milcząc i unikając wzajemnych spojrzeo.
Potem było Boże Narodzenie i Peter, bez jednego słowa wyjaśnienia, wyjechał ze swoimi kumplami i
długo nie wracał. W mieszkaniu, pomiędzy poukładanymi wysoko, jedno na drugim, kartonowymi
pudłami z kradzionymi towarami, panował spokój i cisza, czułam się samotna. Od czasu do czasu światło
docierające z ulicy przez brudną, zaparowaną szybę padało na ściany, na których pojawiały się wtedy
ponure, ciemne cienie, napędzające mi strachu.
Znowu byłam sama, omal nie oszalałam z niepokoju. Dzieo przed Wigilią włóczyłam się po ulicach i
tęskniłam za swoją matką i Robinem, i za normalnym życiem. Wszędzie dokoła, w okolicznych domach,
tętniło życie, świeciło się w każdym oknie, a w ogrodach migały lampki na choinkach.
Pojechałam autobusem na osiedle, gdzie mieszkał Antho-ny, i długo stałam pod jego blokiem. W koocu
zobaczyłam go w drzwiach budynku, obejmującego dziewczynę o blond włosach. Oboje przeszli obok,
ale Anthony mnie nie rozpoznał. Był tak blisko, że dotknęłabym go, gdybym tylko wyciągnęła rękę.
Oczywiście nie zrobiłam tego. Natomiast uśmiechnęłam
126
się do niego nieśmiało, ale on patrzył gdzieś obok, jakby mnie tam w ogóle nie było.
Przemarzłam do szpiku kości. Przez chwilę szłam za nimi, dopóki nie zatrzymałam się i pozwoliłam się im
oddalid.
Jak robot chodziłam po mieście. Wokoło mnie odbywał się coroczny jarmark bożonarodzeniowy.
Pachniało goframi, naleśnikami i kandyzowanymi jabłkami, unosił się zapach świec, ale ja na to wszystko
w ogóle nie zwracałam uwagi. Szłam, nie zatrzymując się, aż stanęłam przed budynkiem, w którym
mieszkał Joe, i znowu czekałam. Tym razem na kogoś, kto wyjdzie z tego domu i otworzy drzwi, dając mi
tym samym szansę dostania się na klatkę schodową. Udało się i po chwili skradałam się po cichu,
nieoświetlonymi schodami, do góry. Zatrzymałam się na czarnym, kamiennym stopniu i w koocu
zadzwoniłam do drzwi na trzecim piętrze.
- Czego chcesz? - zapytała mnie obca dziewczyna, która otworzyła drzwi. Z tyłu za nią zobaczyłam
Erniego, który nie był żadnym kotem Joego, lecz po prostu należał do tego mieszkania.
- Wiesz, gdzie jest Joe, znaczy Jonathan? - zapytałam po cichu.
- Nie znam żadnego Jonathana - odparła.
- On tu mieszkał - powiedziałam.
- Byd może, teraz ja tutaj mieszkam i nie znam tego typa. Więc spadaj...
Odeszłam.
- Cześd, Ernie - wyszeptałam jeszcze, ale drzwi były już wtedy od dłuższej chwili zamknięte.
Co się stało? Anthony mnie nie rozpoznał, a Joe zniknął, nigdy nie pojawił się przy schowkach
bagażowych na dworcu kolejowym. Judy też przestała dla mnie istnied.
Nie byłam pewna, czy to prawda, czy też to wszystko było tylko złym snem, z którego nie mogłam się
przebudzid?
Czułam się tak nierealnie, że wciąż włóczyłam się bez sensu, po prostu szłam przed siebie. Tego dnia
wąchałam klej i piłam dżin z tonikiem, a świat wokół mnie tonął. Krok po kroku wychodziłam ze swojej
niedoli, najpierw zrobiło mi się
127
ciepło, później poczułam się lekka jak piórko, coraz lżejsza. Gdybym ten wspaniały stan osiągnęła,
byłabym nienaruszalna i nietykalna. To było miłe uczucie.
- Kocham życie - szeptałam. - Kocham wiosnę, kocham żółte tulipany, kocham kolor pomaraoczowy,
kocham obserwowad koty skradające się cichaczem, kocham czud zapach dymu, kocham olbrzymie liście
dębu, kiedy jesienią, spadając z drzew, żeglują w powietrzu, kocham grube, czarne wrony, gdy tak
niezgrabnie spacerują po okolicy...
Wszystko to kochałam i stale to sobie powtarzałam, ponieważ uspokajałam się, kiedy myślałam o
pięknych rzeczach.
- Co tam wciąż mruczysz? - zapytała kobieta, siedząca przede mną w autobusie, obracając się do mnie.
- Kocham liście dębu, kiedy jeszcze świeże spadają z drzewa - powiedziałam, patrząc na nią.
- Jesteś pod wpływem narkotyków, mam rację? - dopytywała się nieznajoma.
Nie odpowiedziałam jej. -Ale ja rzeczywiście kocham liście dębu - powtórzyłam w koocu nerwowo. - Od
zawsze.
- Już dobrze - powiedziała kobieta i przesiadła się na inne miejsce.
- I kocham biedronkę, i burzę... - mruczałam pod nosem, a potem przesiadłam się do innego autobusu i
dojechałam do ulicy, gdzie stał dom moich rodziców.
Dwa dni przed sylwestrem poszłam tam. Drzwi otworzyła moja matka. Patrzyła na mnie, na moje
ufarbowane na blond włosy, przycięte króciutko na jeża, na powycieraną, czarną, skórzaną kurtkę, moją
bladą twarz i uszminkowane usta, i zaniedbane zęby, na kolczyki w kształcie kółka, po trzy w uszach i
jednym w nosie, a jednym małym, srebrnym w dolnej wardze.
- Jesteś więc znowu, Sofio - powiedziała po chwili, wlepiając we mnie wzrok.
Przytaknęłam i dostrzegłam, że nad prawą powieką miała małego siniaka. Czy była to sprawka Karla? Czy
tylko niewinny, zwykły guz?
- Źle wyglądasz - ciągnęła dalej moja matka, nie mając zamiaru zaprosid mnie do domu.
128
Milczałam.
- Czego właściwie chcesz?
- Nie wiem. Myślę, że chciałam cię... znowu zobaczyd. W milczeniu patrzyłyśmy na siebie przez krótką
chwilę.
- Przypuszczalnie to był głupi pomysł... - mruknęłam nieszczęśliwa.
- Jestem zupełnie sama - wyjaśniła w koocu matka i przez moment jej głos zabrzmiał nieomal tak, jakby
się bała. - Karl jest z Robinem nad jeziorem - dodała po chwili. - Jezioro jest zamarznięte. A babcia jest w
szpitalu, ma raka.
- Aha - powiedziałam i pomyślałam o zimnej, nieczułej kobiecie z Kilonii, która była moją przyszywaną
babcią. - Ciężki stan?
- Tak, bardzo - powiedziała matka. - Ma silne bóle, a lekarze mówią, że niewiele można zrobid.
- Mogę wejśd? - zapytałam ostrożnie.
- Myślę, że Karl nie byłby zadowolony - wyjąkała, unikając mojego wzroku, do czego zdążyłam się już
przyzwyczaid. -Mieliśmy wiele kłopotów z twojego powodu. Te wieczne ucieczki ze wszystkich schronisk.
Kasa chorych robiła nam trudności, było wiele otwartych rachunków... Karl jest wściekły.
- A ty? - zapytałam.
Matka zamilkła, zaciskając usta.
- W takim razie idę już - powiedziałam nerwowo. Skinęła głową. - Pewnie lepiej byłoby, gdybyś znowu
trafiła do któregoś schroniska, jesteś strasznie chuda. Chorujesz?
- Wcześniej także byłam chuda - odpowiedziałam. Mój głos drżał. Odwróciłam się na pięcie, ale wpadło
mi jeszcze coś do głowy. - Dlaczego się mnie właściwie nie pozbyłaś wtedy, kiedy byłaś ze mną w ciąży?
Matka zadrżała i cofnęła się. Piękna, blada i przestraszona stała tam, a ja nagle znowu ją znienawidziłam,
tak jak wcześniej. Po co ja tu przyjechałam?
Milczała i wyglądała, jakby nie chciała mnie widzied. Jednak drzwi jeszcze nie zamykała, stała zwyczajnie
z ręką na klamce, wlepiając we mnie wzrok, gdy odchodziłam przez szary zimowy ogród.
129
- Ty głupia krowo, dlaczego mnie właściwie urodziłaś, skoro nie możesz mnie ścierpied? - krzyknęłam
cicho i zacisnęłam pięści. Cała się trzęsłam.
- Przestao krzyczed - odezwała się. - Nie wiedziałam, że jestem... z... tobą w ciąży -Awycedziła nagłe
przez zęby. - Przecież... wtedy w ogóle nikomu nie powiedziałam o tym... co się stało... na podwórku
Zachariasa...
Matka przyłożyła ręce do twarzy, i przez chwilę miałam wrażenie, że zacznie płakad, ale potem odgarnęła
swoje piękne włosy z czoła i spadający kosmyk zaczesała za ucho.
- Nikomu nie powiedziałaś? - zapytałam cicho.
- Nikomu - odrzekła. - Tak się wstydziłam, to było straszne i poniżające. - Trzęsłam się tak bardzo, że
dzwoniły mi zęby.
- I dalej miałam... okres - mówiła niewyraźnie. - A kiedy potem u lekarza wszystko się wydało, było już za
późno. Nie mogłam tego dziecka... ciebie... nie mogłam tego płodu już usunąd.
Zaczął prószyd śnieg, wokół mnie taoczyły piękne, spokojnie opadające płatki, wzięłam jeszcze głęboki
oddech, nim się odwróciłam i znowu odeszłam.
6
Następne dni zniknęły z mojej pamięci. Bywałam od czasu do czasu w mieszkaniu Petera, ale nic więcej
nie wiem o tamtym okresie. Łykałam olbrzymie ilości tabletek, które gdzieś zdobywałam, i odurzona
nimi, zapominałam o dręczącym mnie bólu głowy.
Po jakimś czasie znowu doszłam do siebie i ponownie ukradłam torebkę, tym razem w śródmieściu.
Kupiłam sobie coś do jedzenia, a u dealera na Dworcu Zachodnim speed i ecstasy, które połknęłam,
jakby to były tabletki od bólu głowy. Potem rozpoczęłam poszukiwania zajazdu Zachariasa.
130
- Co chcesz tam robid, na tej posesji? - pytała mnie Melanie, którą spotkałam tego ranka. Poznałam ją już
wcześniej, kiedy jeszcze mieszkała na dworcu. Teraz miała nowych przyjaciół, z którymi gnieździła się w
ciasnym domu na Starym Mieście.
- Szukam kogoś - odpowiedziałam szorstko.
- OK, idę z tobą - powiedziała Melanie. - Jeśli ci pasuje. Przytaknęłam i podzieliłyśmy się moją ostatnią
tabletką
pobudzającą. Kiedy szłyśmy ulicami, znowu zaczął prószyd śnieg.
- Dlaczego właściwie uciekłaś z domu? - zapytałam ją w którymś momencie.
- Moim starym odbiło, naprawdę - odpowiedziała Melanie, wzruszając ramionami.
- Jak to? - spytałam.
- Sprawa wygląda tak: moja matka nie mogła mied dzieci, to znaczy wcześniej. Stale biegała po lekarzach.
Pojęcia nie mam, co oni z nią wyrabiali. W każdym razie kilkakrotnie kładła się pod nóż chirurgiczny, żeby
spełniły się jej macierzyoskie pragnienia.
Melanie nagle skrzywiła się z niesmakiem i wyglądała na odrobinę zażenowaną. - OK, a potem któregoś
dnia naprawdę mieli mnie w probówce.
Wlepiłam w nią wzrok i nie wiedziałam, co mam powiedzied. Nie do pojęcia, w jak różny sposób
zostałyśmy spłodzone.
- Moi rodzice myśleli, że spotkało ich najprawdziwsze szczęście - kontynuowała Melanie. - I niestety,
dostali bzika. Cały czas pilnowali mnie i kontrolowali każdy mój krok, żeby ich kosztownego dziecka z
probówki nie spotkała przypadkiem żadna przykrośd.
Melanie trzęsła się z gniewu. - Myślałam, że kompletnie zidiocieję w tym domu wariatów. Z moją matką
było coraz gorzej. W koocu dostała prawdziwych spazmów, kiedy pewnego razu chciałam wyjśd z domu z
kilkoma przyjaciółmi.
Śnieg coraz bardziej prószył.
- Gówniane życie - powiedziała Melanie i uśmiechnęła się do mnie.
131
Przytaknęłam.
- Tak, gówniane życie - powtórzyłam ze smutkiem i w myślach porównywałam własną historię z
opowieściami Judy i Melanie. Rozbolała mnie głowa, wszystko mi się pomieszało. Nie potrafiłam już
rozróżnid, gdzie i czyja opowieśd się rozpoczyna. Co się działo w mojej głowie, że mnie wciąż bolała?
Dotarłyśmy na miejsce. Właściwie stał tam tylko stary, brudny, drewniany szyld, a z tyłu rozciągała się
pokryta śniegiem, dzika łąka. Po prostu nie było tam niczego ciekawego do oglądania.
- Tu coś jest napisane - powiedziała Melanie, wskazując na szyld. - Można jeszcze odczytad: „Zajazd
Zachariasa".
- Ale poza tym nic więcej nie ma - powiedziałam, rozglądając się dokoła. Kilka wron chodziło, kracząc
radośnie, po sztywnej, zamarzniętej trawie.
- Czego ty tutaj właściwie szukasz? - zapytała Melanie, chuchając w dłonie.
- Mojego ojca - odpowiedziałam cicho i zabrzmiało to cokolwiek dziwnie w moich uszach. Tak spokojnie i
serdecznie, i niewinnie. „Mojego ojca. Mojego ojca. Mojego ojca...".
- Twojego ojca? - powtórzyła za mną Melanie, a ja przytaknęłam.
- Tak, nazywa się Ivo Zacharias, a tutaj mieszkał.
Widok spacerującej kobiety, prowadzącej na smyczy małego psa, idącej powoli w naszym kierunku,
sprawił, że musiałam pomyśled o tej pani z parku miejskiego, o pierwszej, którą okradłam. Próbowała za
wszelką cenę zatrzymad torebkę i upadła w śnieg, i cicho krzyknęła.
- Szukacie czegoś? - zapytała kobieta z psem.
- Tak, szukamy człowieka, do którego należał „Zajazd Zachariasa", który tu kiedyś stał - powiedziałam i
czułam, że serce wali mi jak młotem.
- Boże kochany, jego tu już od dawna nie ma - odpowiedziała. - Umarł przed kilku laty, biedny człowiek.
Drgnęłam zaskoczona.
- Nie żyje?
- Tak - pokiwała głową. - To biedne chłopisko miało
132
straszny wypadek na słupie wysokiego napięcia, stojącym na jego pastwisku. Był tak poparzony, że
niewiele z niego zostało, a później długo leżał w szpitalu. - Kobieta westchnęła. -A cierpienia, jakie ten
biedny człowiek musiał znosid... ostatecznie to było dla niego nieomal wybawienie, że mógł umrzed...
Tak więc umarł. Gwałciciel mojej matki, który był moim ojcem, sam zginął żałośnie.
I byli ludzie, którzy uważali go za biednego, starego człowieka - to wszystko!
- Znałyście może pana Zachariasa? - zapytała nasza rozmówczyni i wzięła na ręce swego zmarzniętego
psa. - Mówiło się zawsze, że był zupełnie samotny, bez rodziny, czy coś takiego...
- Nie - powiedziałam i zaśmiałam się, przestraszona, zła i zdesperowana. - Na szczęście nie znałyśmy tego
starego, perwersyjnego śmiecia...
A potem odeszłyśmy stamtąd, a kobieta urągała nam za plecami, wołając coś, czego nie zrozumiałyśmy.
Opowiedziałam Melanie wszystko, co wiedziałam o Ivo Zachariasie i pomyślałam, że zdobyłam nową
przyjaciółkę. Po Ani z sąsiedztwa i Judy, która już od dłuższego czasu trudniła się nierządem.
Szłyśmy przez zaśnieżone ulice.
- Powinnaś lepiej mieszkad, a nie u tego kryminalisty przy dworcu - powiedziała w pewnej chwili
Melanie.
- Dokąd mam iśd, jak nie tam? - zapytałam. - Potrzebuję Petera. W zimie nie da się długo wytrzymad na
ulicy.
- Przyjdź do nas - zaproponowała Melanie, kładąc mi rękę na ramieniu.
- Do punków, na Helenstrasse? - zapytałam zaskoczona, zatrzymując się.
- Tak - powiedziała Melanie. I poszłam z nią.
Dom był pięciopiętrowy i bardzo zdewastowany. Schody miały nieskooczenie dużo zniszczonych stopni, a
na ścianach w wielu miejscach poodpadał tynk, odsłaniając goły mur. Rury były na wierzchu, a
poskręcane przewody elektryczne wysta-
133
wały ze ścian i żałośnie zwisały. Panowały przeciągi i chłód, w wielu oknach powybijano szyby. Wszędzie
unosił się piwniczny zapach i chcąc nie chcąc myślałam o Karlu i jego „odmaszero-wad, raz, raz", o
piwnicy w swoim domu.
W każdym pomieszczeniu byli ludzie, punki i freakesi, i wielu czarnych, którzy nosili piękne, kolorowe
stroje.
Była tam też cała sfora psów, jazgoczących, biegających w kółko jak zwariowane i szarpiących się
nawzajem, robiących przy tym zgiełk, mogący doprowadzid do obłędu.
- Podoba ci się? - zapytała Melanie, ciągnąc mnie do pomieszczenia, które, ponieważ było wyposażone w
zlewozmywak i miało wykafelkowane ściany, mogło przypominad kuchnię albo łazienkę. Teraz kafle
pomalowano kolorowym sprejem w dzikie wzory i ozdóbki. Z kolei na ścianie okiennej napisano wielkimi,
nieregularnymi literami: „Facet, spierdalaj stąd w mig! Nikt nie zauważy, żeś znikł!"
- Tutaj mieszkam - powiedziała Melanie, pokazując na swój śpiwór. - I Acki, i Nora też tutaj śpią, same
dziewczyny, tutaj naprawdę jest fajnie.
Podłoga usiana była różnymi rzeczami: bielizną, pustymi butelkami i puszkami po konserwach, paczkami
papierosów i kubkami, czasopismami i książkami, zapalniczkami, naczyniami, sztudcami i ogromną liczbą
zakrwawionych jednorazowych strzykawek z igłami.
Wlepiłam w nie wzrok.
- To należy do Nory - wyjaśniła Melanie, siadając na śpiworze. - Niestety, pełne uzależnienie, ale poza
tym jest OK.
Przełknęłam ślinę i pomyślałam o nocach spędzonych u Petera, kiedy przyglądałam się jemu i jego
znajomym, jak wstrzykiwali sobie heroinę. Bałam się strzykawek i kłucia i dlatego nie robiłam tego z
nimi. Raz kumpel Petera obraził się z tego powodu i zagroził mi, że kiedy zasnę, wstrzyknie mi jedną
porcję. Straszliwie się tego bałam, ale na szczęście nic się nie stało.
- Nora sama chce skooczyd z nałogiem - odezwała się Melanie. - Póki co, sama jest prawie skooczona. Jej
przyjaciel zmarł przed trzema tygodniami z przedawkowania, a ona siedziała tuż obok i nic nie zrobiła, bo
też była na haju.
134
- Sama nie wiem, czy chcę tu zostad - powiedziałam cicho, patrząc przez okno.
- Powiedz mi, gdzie ci będzie lepiej - przekonywała spokojnie Melanie.
- Z czego właściwie żyjecie? - zapytałam.
- Zaczepiamy i okradamy napalonych dupków przy forsie, i żremy w armii zbawienia, wszystko bez
wysiłku, całkiem easy.
- Zaczepiacie napalonych dupków dla forsy? - powtórzyłam za nią, speszona.
- Tak - śmiała się głośno Melanie. - Pozwalamy się troszkę pomacad, a potem okradamy tych
obrzydliwych kretynów. Na dworcu kolejowym albo na Westcenter, albo w śródmieściu, właściwie
wszędzie. Nie można tylko wpaśd w łapy perwersyjnych sutenerów, ale to się prawie nie zdarza.
Pomyślałam o Robercie, który chciał mnie wysład na ulicę, i zamknęłam oczy.
- Powinnam była już dużo wcześniej cię spotkad - mruczałam pod nosem i naraz poczułam się bardzo
zmęczona. - Mogę się trochę zdrzemnąd? - zapytałam niepewnie.
- Jasne - odparła Melanie i pogłaskała mnie po twarzy.
- Nie odchodzisz jeszcze? - mruknęłam nerwowo i położyłam się na brzuchu obok Melanie, na jej
śpiworze.
- Obudzę cię później - obiecała mi moja nowa przyjaciółka.
Mijały dni i tygodnie. Zamieszkałam z Melanie, Norą i Acki w starej kuchni. Przyzwyczaiłam się do
heroiny Nory oraz do Melanie i Acki, które pozostawały w związku intymnym i całowały się, i
obejmowały na moich oczach. Nocą wychodziłyśmy we czwórkę na ulicę i okradałyśmy facetów.
Na początku strasznie się bałam.
- Myślę, że się nie załapię - powiedziałam wystraszona do Acki za pierwszym razem, ale później dałam się
jednak zaciągnąd. Zanim jednak do tego doszło, wysłuchiwałam ciągłych instrukcji, jak się w określonej
sytuacji zachowywad. Na krótko przed północą nie było już odwrotu, sprawy zaszły już na tyle daleko, że
wsiadłam do srebrnego, wyglansowanego mercedesa. Było mi niedobrze ze zdenerwowania i
przerażenia.
- No, słodziutka? - powiedział młody, przystojny mężczy-
135
zna, zajeżdżając samochodem w ciemną, boczną uliczkę. - Ciebie chyba jeszcze nigdy tutaj nie widziałem,
jesteś nowa w tej okolicy?
Przytaknęłam.
- Super, a poza tym jesteś sporo młodsza - stwierdził mężczyzna, śmiejąc się do mnie. W czasie kiedy
mnie całował i obejmował, a potem włożył mi ręce pod pulower, sięgnęłam bardzo delikatnie i ostrożnie
do kieszeni jego kurtki i koniuszkami palców szukałam po omacku portfela. Znalazłam go na szczęście już
przy pierwszej próbie i błyskawicznie wyciągnęłam i wpuściłam do kieszeni własnej kurtki.
Potem odepchnęłam tego faceta od siebie.
- Hej, co robisz? - odezwał się zmieszany. - Myślałem, że się teraz wspólnie miło zabawimy we dwójkę.
- Nie da rady - odparłam, a serce biło mi jak oszalałe, pewnie z nerwów, żeby teraz nie popełnid żadnego
błędu.
- Co znaczy, nie da rady? - pytał mężczyzna, przeczesując palcami swoje jasne włosy.
- Boli mnie głowa, nagle strasznie rozbolała mnie głowa -wyjęczałam zbolałym głosem, drżącymi rękami
otworzyłam drzwi od samochodu i wysiadłam. - Przykro mi, naprawdę.
- Co za suka - zaklął mężczyzna, wściekły, włączył silnik, że aż zawył, i odjechał.
Gdy wracałam do Melanie, rozpadało się. Chwilę trwało, nim się znowu uspokoiłam, a potem opanowało
mnie wspaniałe uczucie triumfu, do jakiego nie nawykłam. Przeszukałam portfel, teraz należący do mnie,
i znalazłam w środku prawie piędset marek.
7 No, jak poszło? - zapytała Melanie po moim powrocie.
Śmiałam się.
- Wspaniale - powiedziałam. - Żeby mied taką kupę forsy, musiałam wcześniej tygodniami żebrad. A teraz
- taką kasę w kilka minut...
Melanie położyła mi rękę na ramieniu. - Tylko zawsze musisz uważad - ostrzegła mnie. - Jak cię który
dorwie, może byd niebezpiecznie.
Przytaknęłam.
136
- Miałyście już taki przypadek?
- Tak, raz - odpowiedziała Melanie. - To się przytrafiło Norze, ten typ był strasznie napalony. Nora
obezwładniła go gazem łzawiącym i na szczęście zdołała uciec.
Deszcz przestał padad, jeszcze tylko trochę mżyło, wróciłyśmy, trzymając się za ręce, do pozostałych.
Po tym pierwszym razie było mi coraz łatwiej.
- No, masz ochotę na seks? - zaczepiali mnie mężczyźni przy toaletach, na zapleczach barów i na
nieoświetlonych parkingach na Starym Mieście.
Jeśli godzili się na moje warunki, to szłam z nimi, a w czasie, kiedy się do mnie dobierali albo rozpinali
swoją własną garderobę, okradałam ich z portfeli lub z zegarków, a raz nawet z telefonu komórkowego.
- Tak naprawdę to zawsze się boję - przyznałam się kiedyś Melanie.
- Bzdura, masz przecież gaz obezwładniający - powiedziała Melanie, wzruszając ramionami. - Musisz
tylko mied się na baczności i błyskawicznie reagowad, jeśli sytuacja jest poważna.
W ciągu dnia przebywałyśmy w naszym domu, ale niebawem spotkała nas w nim pierwsza duża
przykrośd.
- Tu nie ma żadnego szprycowania - krzyczał otyły, blady koleś, który pojawił się pewnego razu w naszym
pomieszczeniu, kiedy Nora przygotowywała się właśnie do dania sobie w żyłę.
- Spierdalaj stąd! - rzuciła Acki wulgarnie. - Tutaj jest strefa wolna od facetów, nie umiesz czytad, czy co?
- wskazała na ścienne graffiti.
- Wolna strefa czy nie, tutaj nie ma żadnego szprycowania! -wrzeszczał dziko ten koleś, wytrącając Norze
z ręki napełnioną strzykawkę.
- Ty dupku, ty pieprzony gówniarzu, zabiję cię, naprawdę cię zabiję! - wyła Nora, zrywając się na równe
nogi.
- Tu nie ma szprycowania! - ponownie wykrzykiwał intruz, co naturalnie spowodowało, że schodziło się
do naszego pokoju coraz więcej ludzi, żeby sprawdzid, co się dzieje, aż powstał olbrzymi tłok i hałas.
137
Nora nie rzuciła się na tego dziwnego, bladego i poirytowanego kolesia, tylko usiadła zupełnie cicho,
zrezygnowana i zapłakała. W ręku trzymała zniszczoną strzykawkę, w taki sposób, jakby to było
umierające zwierzątko.
- Cholera, nie ma już więcej - szepnęła mi Melanie. - Ona bardzo szybko znowu jest na głodzie, a potem
zupełnie się załamuje.
Ludzie wokół nas wciąż robili dużo szumu. W pewnej chwili Nora podniosła się ostrożnie i powoli,
zupełnie jak staruszkowie drepczący w miejskim parku, wyszła z pokoju.
- Do diabla, myślałem, że już dawno się nie szprycuje - powiedział jakiś chłopak, który poza
ufarbowanym na niebiesko, sterczącym na czole kucykiem, nie miał na głowie żadnych włosów.
- Nie zdobędzie tego tak prędko - stwierdziła rozgniewana Acki. - Przez tego tam... - wskazała na otyłego
typa, odpowiedzialnego za całe to zamieszanie. - ... dzięki temu gównianemu moralizatorowi ona teraz
dostanie szału.
- Kobieto, wiesz przecież, dlaczego Atze tak świruje, kiedy widzi heroinę - mruknął cicho niebieskowłosy
punk.
- Tak, znam tę śpiewkę - rzuciła Acki i patrzyła, trzęsąc głową, jak Atze starannie zawijał w chusteczkę do
nosa pozbierane uprzednio przyrządy Nory, służące do przygotowania sobie działki heroiny, oraz zepsutą
strzykawkę, a na koocu wycierał z podłogi drobne kałuże narkotyku.
Powoli nasz pokój znowu opustoszał. Niebieskowłosy punk wyszedł ostatni.
- I zapamiętajcie sobie raz na zawsze: żadnych twardych narkotyków w naszym domu! - Jasne?
Byłam jedyną, która przytaknęła, Acki i Melanie nawet nie drgnęły.
- Co mu jest, temu Atze? - zapytałam, gdy zostałyśmy już zupełnie same.
- Mania... wielkości - powiedziała Acki i otworzyła puszkę z ravioli.
- Wiele hałasu o nic - wzruszyła ramionami Melanie.
I więcej od nich nie wyciągnęłam. A Nory nie było w domu przez wiele dni.
138
Parę dni później poszłam sama do jadłodajni znajdującej się w pobliżu domu dla azylantów, żeby zjeśd
coś ciepłego na obiad. Stołowałyśmy się tam często z kilku powodów. Po pierwsze, ponieważ stale
chodziłyśmy głodne, a po drugie dlatego, że było tam ciepło, a w niektóre dni pracowała tam Wanda,
starsza, otyła kobieta, która przed wielu laty przyjechała z Polski. Wanda była jedną ze współzałożycielek
tej jadłodajni, kochałam ją. Zresztą prawie wszyscy kochali Wandę. Przed jej poznaniem nie rozumiałam,
o co chodziło Acki, gdy mówiła do Nory: - Myślę, że dzisiaj jest znowu Wanda-Tag (dzieo Wandy). -
Zawsze słyszałam oczywiście Wandertag* i brałam to wszystko za banalny żart.
Jednak potem Nora pokazała mi Wandę, która uścisnęła mi rękę i podała gorącą grochówkę z kawałkiem
kiełbasy oraz chleb posmarowany masłem.
- No, serduszko? - powiedziała. - Jesteś tu nowa? Przytaknęłam.
- Ile masz lat? - pytała zatroskana, patrząc na mnie swoimi dużymi oczami, ozdabiającymi jej okrągłą,
pucołowatą twarz. Miała błękitne oczy podobnie jak Karl, ale jej były łagodne i spokojne, a jej dobrotliwe
spojrzenie rozczulało mnie prawie do łez.
- W czerwcu skooczę piętnaście - odpowiedziałam cicho.
- I do szkoły już nie chodzisz?
Pokręciłam głową, a Wanda westchnęła. Potem położyła łyżkę i, obchodząc stół i garnek dokoła, wzięła
mnie za rękę. Mocno mnie przytuliła, tak mocno, że byłam cała wtopiona w jej miękkie, olbrzymie piersi i
trzęsący się brzuch.
- Widad, tak musi byd - stwierdziła Wanda i wróciła do swojego stolika, jak gdyby nigdy nic. -
Przepraszam, jeśli się za bardzo spoufaliłam, ale wasze zmartwienia sprawiają mi zawsze ogromną
przykrośd.
Stałam tam jak sparaliżowana i powoli docierało do mnie, że nikt, od czasu śmierci Waldemara i
wyprowadzki mamy Ani, tak po prostu, serdecznie, nie tulił mnie do siebie.
* Gra słów: dzieo wędrówki *przyp. tłum.+.
139
Wanda powtórzyła to wielokrotnie. Co prawda nie za każdym razem, gdy się zjawiałam, ale jednak dośd
regularnie. Jej fartuch czud było cebulą i zjełczałym tłuszczem i robiło mi się trochę niedobrze, gdy
przyciskała moją twarz do piersi. A jednak mimo wszystko było to piękne, wspaniałe i kojące.
Tego dnia, kiedy po raz pierwszy przyszłam zupełnie sama do jej kuchni, siedział tam Atze przy
niewielkim, chwiejącym się stole. Jadł zupę, a obok niego siedziała Wanda, która położyła swoją dłoo na
jego lewej ręce.
- No, serduszko - zawołała do mnie, uśmiechając się. - Weź sobie zupę, już niewiele zostało, jesteś dziś
trochę późno.
Kiwnęłam głową i nalałam sobie zupy na talerz.
- A teraz usiądź z nami! - zapraszała Wanda. Spojrzałam na Atzego, nie był szczególnie zachwycony, ale
zrobiłam to,- co chciała Wanda. Tak poznałam Atzego.
- Właściwie nazywam się Benjamin - powiedział serdecznie Atze. - Wcześniej nazywali mnie Ben.
Wychowywałem się w domu dziecka w Jenie.
- A dlaczego teraz jesteś tutaj? - zapytałam.
- To długa historia, za długa na teraz - odpowiedział półgębkiem Atze. - W każdym razie wiąże się ze
straszliwą ilością cholernych narkotyków, od których o mały włos, a bym zszedł.
- Tak, mój biedny chłopcze - Wanda pokiwała współczująco głową, a potem pozbierała nakrycia i
zamknęła już jadłodajnię. - Do następnego razu - powiedziała, unosząc rękę na znak pożegnania, i poszła.
Stałam obok Atzego na ulicy.
- Mamy jeszcze ochotę na krótki spacer po parku? - zapytał w koocu Atze, nie patrząc na mnie. - Myślę,
że zakwitły już pierwsze krokusy. Lubię te kwiaty, kiedyś chciałem zostad ogrodnikiem.
Uśmiechał się do mnie i jego blada, brzydka twarz wyglądała naprawdę sympatycznie.
- Dalej jesteś na mnie zła, z powodu Nory i jej kompotu, mam rację? - zapytał podczas spaceru.
Wzruszyłam ramionami.
140
- Przykro mi - mówił niewyraźnie Atze. - Ale jak widzę heroinę, to dostaję szału. W koocu o mało mnie
nie zamordowała, trzy dni leżałem w śpiączce w szpitalu. Nie umiem tego po prostu przeboled. Śnię o
tym w nocy, a mimo to dałbym wszystko, żeby jeszcze raz pozwolid sobie na szprycę.
Popatrzył na mnie.
- Gówno, co?
Przytaknęłam i pomyślałam o tych wielu tabletkach, które zażywałam każdego dnia, żeby podoład
własnemu życiu.
- Nora zniknęła - to było wszystko, co odpowiedziałam.
- Słyszałem - powiedział. - Miejmy nadzieję, że nie zrobi żadnego głupstwa...
Milcząc, szliśmy dalej, aż w pewnej chwili znaleźliśmy się w parku i podziwialiśmy pierwsze żółte i liliowe
krokusy.
- Piękne - zachwycał się Atze, zrywając dla mnie mały, wątły kwiatuszek.
- Dziękuję - odparłam zmieszana.
- Lubię cię, Sofio - wyznał, kładąc swoje olbrzymie i pulchne ręce na moich ramionach. Ogarnął mnie
niepokój. Ten masywny, brzydki osobnik nie wierzył chyba, że mogłabym pójśd z nim do łóżka?
Pod koniec tygodnia Nora wróciła. Była blada i miała opuchniętą od uderzenia wargę i strup na
podbródku.
- Gdzieżeś utknęła? Biłaś się z kimś? - zapytała zatroskana Melanie.
Jednak Nora nie odpowiedziała, była totalnie nadpana, a szkliste oczy wlepiła w jakiś bliżej nieokreślony
punkt, gdzieś poza nami.
- Założę się, że dorwali ją alfonsi z Westcenter - szeptała Acki, krzywiąc usta. - Poobijana, pewnie chciała
poderwad jakichś typów, kiedy była na głodzie.
Próbowałam nie myśled o tym, co mi się przydarzyło poprzedniej nocy. Nikomu tego nie opowiedziałam.
Na tyłach jakiegoś niewielkiego baru spotkałam faceta, który wziął mnie do swojego samochodu i tam
obmacywał. W czasie kiedy dotykał moich piersi i całował po szyi, wyciągałam mu, kawałek po
kawałeczku, portfel z wewnętrznej kieszeni kurtki. Wszystko
141
szło jak najlepiej, kiedy nagle jednym gwałtownym ruchem złapał mnie za nadgarstki, ściskając mocno.
- Jesteś taką lekkomyślną dziwką? - zapytał lodowatym tonem.
- Ej, puszczaj mnie! - szamotałam się, ale nie wypuścił mnie, tylko zgwałcił. Zrobił to bardzo szybko i
zanim się spostrzegłam, znów znalazłam się na ulicy, a samochód odjechał gdzieś w ciemnośd.
W ciągu kolejnych nocy w ogóle nie wychodziłam z domu. Pozostawałam w swoim śpiworze, w naszym
rozgardiaszu, w chłodnym pokoju i czułam się chora, ciężko chora. Co się ze mną działo? Dlaczego to
zdarzenie spowodowało we mnie takie spustoszenie? Przecież doświadczyłam w życiu tyle przemocy, że
w zasadzie żaden nowy epizod nie powinien mnie już w ogóle zranid.
- Coś ci dolega, jesteś chora? - zapytał ni stąd, ni zowąd Atze, zaglądając przez drzwi.
Milczałam.
- Gdzie są twoje wrogo nastawione do mężczyzn przyjaciółki? - kontynuował, śmiało przekraczając nasze
progi.
- Organizują kasę - odbąknęłam.
Atze przykucnął koło mnie, strzeliło mu w kolanach pod ciężarem ciała, a potem gruby Benjamin z Jeny
siedział przez pół nocy koło mnie, dając mi poczucie, że nie jestem zupełnie sama.
- Możesz mi powiedzied, co się stało, dlaczego jesteś w dołku? - zapytał łagodnie.
Pokręciłam przecząco głową i w dalszym ciągu gapiłam się na brudny, olbrzymi sufit.
- OK, ubijmy interes - zaproponował Atze. - Najpierw ja opowiem ci o moim życiu, a potem ty o swoim,
umowa stoi?
Nie czekając na odpowiedź Atze zaczął mówid, a mnie nie pozostawało już nic innego, jak go wysłuchad.
Mówił i mówił, w pewnej chwili zupełnie niespodziewanie zapłakał. Zaczęłam nawet darzyd go sympatią,
chociaż przecież właściwie wcale nie chciałam go polubid.
- A teraz ty... - powiedział w koocu, ułożywszy się koło
142
mnie, podczas gdy moja głowa spoczywała na jego ramieniu. Leżeliśmy obok siebie, jak dwoje starych,
zmęczonych życiem rencistów.
- Dobrze - zgodziłam się i zaczęłam opowiadad. Początek dotyczył Ivo Zachariasa, a koniec zaczepionego
na tyłach nocnego baru mężczyzny, który mnie przyłapał na kradzieży jego portfela.
Od razu poczułam się lepiej, a Atze został moim przyjacielem.
Każdego popołudnia chodziliśmy razem do parku i Atze wymieniał mi, aż dostawałam od tego zawrotów
głowy, nazwy wszystkich kwiatów, krzewów i innych roślin, które stopniowo wyrastały z jeszcze twardej,
zimowej gleby.
Wieczorami czytaliśmy wspólnie komiksy o Asteriksie, on stawał się Obelbcem a ja Asterbcem, wszystkie
pozostałe postaci po prostu zawsze dzieliliśmy spontanicznie między siebie.
Nawzajem karmiliśmy się podprowadzanymi ze sklepu, po-lukrowanymi ciastkami w kształcie ślimaków i
graliśmy do późnej nocy w scrable starymi, skradzionymi gdzieś kostkami do tej gry, w których było za
mało liter E i N oraz zupełnie brakowało L.
- Tak przecież nie da się grad - narzekał wciąż Atze. - Nie mogę ułożyd „Liebe"*, do diabła.
Jednak mimo wszystko graliśmy.
Czasami siadywaliśmy na parapecie i wystawialiśmy za okno nogi, dyndając nimi w powietrzu. Światło
księżyca, zwłaszcza podczas pełni, sprawiało, że wokół nas było dośd jasno. Siedziałam zupełnie cicho i
przypatrywałam się swojemu przyjacielowi. Patrzyłam na jego wysokie, mądre, wiecznie zatroskane
czoło, na jego jasne oczy koloru nieba. Były tak niebieskie jak u niemowlaka, bardziej błękitne w odcieniu
od niejed-nych oczu w tym kolorze, jakie kiedykolwiek widziałam u dorosłych ludzi. Oczy mojego
ojczyma, w porównaniu z jego, tak naprawdę w ogóle nie były niebieskie. Potem patrzyłam na jego uszy,
na przyrośnięte małżowiny i przyglądałam się
* Miłośd *przyp. tłum.+.
143
jego milczącym, uśmiechniętym ustom, które tak delikatnie i nieśmiało umiały mnie całowad.
- Dlaczego tak na mnie patrzysz? - zapytał w pewnej chwili zakłopotany Atze.
Zamiast mu odpowiedzied, przysunęłam się bliżej, oparłam o jego brzuch i zmusiłam go, żeby mnie objął.
- Też mi odpowiedź - powiedział Atze, śmiejąc się cicho, podczas gdy ja włożyłam swoje zimne ręce w
jego ciepłe dłonie.
A potem nastała noc. Położyliśmy się obok siebie na śpiworze Atzego, a blask księżyca w pełni zalewał
cały pokój, tak że było jasno, prawie jak w dzieo. Twarz Atzego była cała oświetlona.
- Zawsze, kiedy jest pełnia księżyca, przez całą noc nie mogę spad - skarżył się. - Poza tym przy pełni robię
się dośd nieznośny.
Jednak tej nocy wcale nie był nieznośny. Całowaliśmy się, głaskałam go czule po twarzy i składałam na
niej serdeczne, tkliwe pocałunki, wpatrzona w jego jasne, łagodne oczy.
Ben, tak się do niego zwracałam, gdy byliśmy sami, przyłożył dłonie do moich policzków i przyciągnął
mnie do siebie. Potem głaskał 'mnie po rękach, ramionach i plecach.
- Jesteś taka szczupła - szeptał mi do ucha zatroskany i gładził moje skronie i uszy, mój brzuch i moje
piersi.
Przytuliłam się mocno do niego i zamknęłam oczy, pozwalając się dalej głaskad.
Tej nocy doszło do naszego zbliżenia. Było cudownie.
- Ach, Ben - wyszeptałam, a w pokoju tymczasem zapanowała zupełna ciemnośd.
- Sofio - odszepnął, a potem zasnęliśmy. I tak zaszłam w ciążę.
Od razu to wiedziałam, nie tak, jak moja matka. Nastało lato, skooczyłam piętnaście lat, prawie cały
czerwiec lało. Wciąż mieszkałam w zajętym przez nas budynku przy Helenstrasse, ale już nie w
pomieszczeniu Melanie, lecz razem z Atzem w małym pokoiku na poddaszu. Melanie i Acki pokłóciły się i
rozstały. Acki odeszła. Gdzie przebywała, nie mieliśmy pojęcia, lecz ktoś w koocu przyniósł wiadomośd,
powołując się na pewne źródło, że Acki mieszka teraz w Berlinie.
144
Melanie i Nora zostały same w naszym pokoju. Nora nadal żyła w swoim narkotykowym piekle.
Wytrzymywała parę dni, płacząc w pokoju, z silnym postanowieniem, że tym razem, poradzi sobie bez
heroiny, jednak po pewnym czasie znowu ruszała w miasto w rozpaczliwym poszukiwaniu narkotyków.
Dziewczyna z parteru podarowała nam szczeniaka, jej suczka miała młode. Atze starał się o pieniądze dla
nas, kradł w supermarketach, upłynniał haszysz, otrzymywany od kumpla z Ghany, i włamywał się do
samochodów po radia, które sprzedawał na pchlim targu.
Całkiem dobrze przezwyciężaliśmy wszelkie trudności.
- Najważniejsze, że nie wsiadasz więcej do samochodów jakichś wstrętnych typów - powiedział
zadowolony Atze, delikatnie mnie całując.
Miałam jeszcze problem z tabletkami pobudzającymi.
- Jesteś uzależniona od tego gówna, Sofio - często powtarzał Atze. - To prawdziwy nałóg.
- Nie jestem uzależniona - odpowiadałam za każdym razem poirytowana.
- Czuję się tylko po prostu bardziej wyluzowana, kiedy wrzucę w siebie kilka tabletek.
- Wiesz, jakie drogie jest to gówno - mówił Atze. - Tak dużo kasy nie mam.
- Proszę Ben - błagałam. - Przynieś mi kilka dziś wieczorem z dworca! Dwie za dwudziestkę, czy ile tam.
- Forsa wywalona w błoto - powiadał zasępiony Atze. - To mnie zrujnuje, a tobie zniszczy zdrowie.
Zawsze jednak trochę mi przynosił, gdyż wiedział, jak kiepsko się bez tych pigułek czułam: byłam zła,
apatyczna i śmiertelnie smutna.
Potem nadszedł ten dzieo.
- Jestem w ciąży, Ben - powiedziałam i oparłam się o szerokie, miękkie plecy mojego przyjaciela.
- Co?! - zawołał Atze, odwracając się w moją stronę.
- Urodzę dzidziusia - powiedziałam, sama słysząc, że słowa te brzmiały kompletnie bez sensu.
145
- Jesteś pewna? - zapytał, przykładając swoje czoło do mojego.
Przytaknęłam.
- Od dwóch miesięcy nie mam już okresu, a wczoraj w aptece ukradłam test.
- Wariactwo - szeptał, czule mnie całując.
- Więc chcesz je mied? - zapytałam niepewnie i znowu pomyślałam o swojej matce.
- Oczywiście - powiedział Atze i położył swoje olbrzymie dłonie na moim chudym brzuchu. - Oczywiście,
hej, nasz szkrab, nasze dziecko... - Jego ręce gładziły mnie ostrożnie, lękliwie. - Kobieto, Sofio, musisz
więcej jeśd, jesteś zbyt wątła. To na pewno jest niekorzystne dla maleostwa. A do tego te gówniane
prochy...
Atze uniósł głowę i przyglądał mi się zdziwiony.
- Gówno, tak długo łykasz tę truciznę, a to jest przecież naprawdę do wyrzygania...
- Skooczę z tym teraz, Ben, obiecuję ci - dałam szybko słowo, a potem całowaliśmy się, kładąc na naszym
wąskim materacu, który Atze przed paroma tygodniami zdobył na ulicznej wystawce.
- Jak mu damy na imię? - zapytał, gładząc mnie swoim palcem wskazującym po pępku. - Hej, ty robaczku
tam w środku, jak chcesz się nazywad? - krzyczał do mojego brzucha, śmiejąc się cicho.
- Leonardo, jeśli to będzie chłopiec - zaproponowałam w koocu, ponieważ kochałam Leonarda di Caprio.
- Fuj!... No dobra - powiedział Atze. - I Kate, jeśli okaże się dziewczynką.
Atze uwielbiał modelkę Kate Moss.
- Nie, ona jest tak straszliwie chuda i zagłodzona - zaprotestowałam.
- To dokładnie, jak ty - odpowiedział zatroskany.
Zaniechałam brania tabletek i nastał trudny okres w naszym wspólnym życiu. Lipiec był tak samo
deszczowy jak czerwiec, a niebo poszarzało i zachmurzyło się na dobre. Mimo wszystko było ciepło i
parno, panowała zgniła aura.
146
- Na ścianie pojawił się grzyb, a ja nienawidzę pleśni -narzekałam pewnego dnia.
- Tak, wiem - mruczał pod nosem Atze.
- Poza tym wciąż pada - dodałam; czułam się fatalnie. -Wszystko jest stale mokre. To mnie doprowadza
do szału.
- Tak, wiem - mamrotał.
- Bez przerwy jest mi niedobrze - użalałam się nad sobą, leżąc zdrętwiała i struchlała na naszym posłaniu.
- A ten materac śmierdzi szczynami.
- No, przestaoże już zrzędzid - zdenerwował się w koocu.
- A gdzie w ogóle jest Cezar? - Atze rozglądał się po pokoju.
Cezar to był nasz pies, a imię ja mu wybrałam.
- Zaprowadziłam go do Melanie i Nory - wyjęczałam. - Bez przerwy się drapał, a to mnie strasznie
denerwowało.
Atze podsunął mi pokrojony chleb i opakowanie margaryny. - Masz, zjedz coś - powiedział. - Właściwie
chciałem jeszcze przynieśd jakąś konserwę, ale się nie udało. W kółko pętali się koło mnie ludzie, nie
mogłem po prostu nic więcej ukryd, to byłoby zbyt ryzykowne.
- Mam po dziurki w nosie samego chleba z margaryną -grymasiłam. - Poza tym przecież ci powiedziałam,
że jest mi niedobrze.
Patrzyliśmy na siebie.
- Najlepiej by było, gdybyś się wybrała do jakieś lekarki -stwierdził półgębkiem Atze. - Chudniesz w
oczach, to przecież nie jest normalne.
- Przecież nie mogę iśd do lekarza - odparłam poirytowana. - Jak mam się wybrad bez legitymacji
ubezpieczeniowej?
Z każdym dniem czułam się coraz gorzej. Stale miałam nudności i codziennie wymiotowałam.
Na dodatek pewnego dnia zjawiły się spore oddziały policji, by zrobid porządek z nami i naszym domem.
- Wynosimy się, Sofio! - krzyknął do mnie o świcie Atze, wciskając mi w ręce Cezara. - Cała ulica pełna
gliniarzy, chcą rozbierad nasz dom.
147
- Nie chcę iśd - krzyczałam przerażona, wczepiając się w Atze. - Przecież zawsze mówiliśmy, że kiedy
naprawdę zaatakują nasz dom, chcemy w nim mimo wszystko pozostad i walczyd.
- Tak, ale nie ty - powiedział i sprowadził mnie po brudnych schodach. - Masz urodzid moje dziecko, a ty i
tak już ledwie zipiesz...
Zeszłam więc i kiedy znalazłam się na dole, na ulicy, otoczona zostałam przez tłum policjantów, gapiów i
dziennikarzy, pstrykających zdjęcia.
- Sofio, zaczekaj... - usłyszałam cienki głos za sobą. To była Nora, próbująca się do mnie dopchad. - Nie
dajmy się rozdzielid, dobrze? - prosiła. W jej oczach czaił się strach. Wiedziałam, że znowu znajdowała się
w fazie ciągłej, wewnętrznej walki z nałogiem.
- Od trzech dni się nie szprycuję - wyjęczała przerażona i zapłakana. - A teraz ta ulica. Myślę, że
umieram...
Ramię w ramię szłyśmy chodnikiem i dziwnym zrządzeniem losu nikt nas nie zatrzymał. Cezar wyrywał
się z moich rąk, chciał zeskoczyd na trotuar. Z tyłu za nami panował • ogromny hałas. Szczekały psy, wyły
syreny, policjanci krzyczeli przez megafony, a mieszkaocy naszego domu rzucali kamieniami i strzelali ze
straszaków.
Zatrzymałyśmy się i wmieszałyśmy w tłum gapiów.
- Rzeczywiście go rozbiorą - szeptałam wytrącona z równowagi. Przecież to było jedyne porządne,
przytulne mieszkanie, jakie kiedykolwiek miałam.
A przy tym był to tylko stary, brudny, podupadły, czynszowy budynek.
Wieczorem było po wszystkim. Dom przy Helenstrasse 23 przestał istnied. Wielu z naszych ludzi zostało
rannych i trafiło do szpitala, prawie wszyscy Afrykaoczycy, którzy się ukrywali z powodu nielegalnego
pobytu, zostali aresztowani.
Jednak Atzemu nic się nie stało, przyszedł po mnie i Norę do Wandy, do której tymczasem dotarłyśmy.
- A teraz dokąd? - zapytałam zmęczona, gdyż Wanda i jej mąż mieli tylko dwupokojowe, malutkie
mieszkanko.
148
- Może do Berlina, do Acki? - powiedziała Nora, wahając się.
Atze nie był zbytnio zachwycony tym pomysłem, ale w koocu zgodził się i następnego dnia wyruszyliśmy.
W Berlinie było gorąco i tym razem nawet świeciło słooce. Nora znowu przegrała swoją wewnętrzną
walkę, a ponieważ na heroinę potrzebowała sporo pieniędzy, poszła je zdobywad na dworzec ZOO.
Acki nie znaleźliśmy, ale tak naprawdę to na to nie liczyłam. W Berlinie czułam się okropnie nieswojo.
- Chcę do domu - powtarzałam setki razy każdego dnia, aż Atze przestał zaprzątad sobie tym głowę i nie
pocieszał mnie więcej. Chodził, jak zawsze, gdy potrzebowaliśmy forsy, na złodziejskie wypady.
Znaleźliśmy także nowy, do zamieszkania na dziko, budynek w Kreuzbergu, gdzie mogliśmy pozostad.
Pewnej nocy miałam okropny sen, straszny koszmar. Wpadłam do czarnej dziury i spotkałam w niej tych
wszystkich, którzy dotychczas sprawili mi ból. Matkę, Karla, pana Beche-ra, i tego mężczyznę na parkingu
spotkanego na tyłach nocnego baru. Wszyscy mnie otoczyli i mogłam zupełnie wyraźnie i ostro zobaczyd
każdego z nich z osobna, tak dokładnie, jakby rzeczywiście znajdowali się koło mnie, tuż obok, na jawie.
- Nie, nie, nie - zajęczałam, ponieważ wszyscy chwytali mnie i ciągnęli, i szarpali tak że krzyczałam z bólu
i strachu.
- Hej, co się dzieje? - zapytał zaniepokojony Atze, głaszcząc mnie w ciemności po twarzy.
- Ben - zapłakałam. - Bałam się, tak się wystraszyłam... Wiłam się z przerażenia i bólu.
- Ben, tak strasznie boli mnie brzuch...
Z trudem dotarłam do toalety, ale musiałam, ponieważ miałam wrażenie, że zaraz pęknę. Obcy, ciemny
dom wydawał mi się straszny i groźny. Nie znosiłam w nim tych szmerów i zapachów, i tak wielu
nieznanych ludzi wokół siebie.
Łzy zalały mi twarz, płakałam rozpaczliwie. Oszołomiona opadłam na muszlę, a potem straciłam swoje
dziecko.
Zapłakana zemdlałam.
Kiedy doszłam do siebie, leżałam w pokoju, a obok mnie siedział Atze z wystraszoną miną.
149
- Tak, wszystko do dupy, Sofio, wszystko... - mruknął po cichu.
- Moją matkę spotkało coś podobnego, pewnie z dziesięd razy - wyszeptałam i nagle opanowała mnie
dzika tęsknota za nią, za tą, która mnie nie kochała.
- Wiem, opowiadałaś mi - powiedział Atze ze smutkiem, odpychając ode mnie Cezara, chcącego się na
mnie wgramolid.
- Powinnaś się wybrad do lekarza, Sofio - stwierdził przygnębiony.
Milczałam, znowu pogrążając się w depresji. Czułam się okropnie. Próbowałam sobie jakoś wmówid, że
jestem z Atzem bezpieczna i w razie czego on potrafi mnie obronid przed całym złem tego świata. Jednak
to się mi nie udało, ponieważ miałam świadomośd tego, że Atze nie był taki silny, jak myślałam.
- Zostaw mnie w spokoju! - prosiłam zrozpaczona, odwracając się do niego plecami. - I zabierz tego psa,
doprowadza mnie do szału!
Minął tydzieo, w czasie którego nie zamieniłam z nim ani jednego słowa, a wstawałam tylko po to, żeby
pójśd do toalety. Wciąż lekko krwawiłam, nic wielkiego, i czułam, że mój pusty brzuch boli mnie coraz
mniej.
Do widzenia, Leonardo, do widzenia, Kate...
Któregoś dnia wstałam, ubrałam się i opuściłam dom. Atze wybrał się gdzieś, żeby zdobyd dla nas trochę
jedzenia, a Nora już od ponad tygodnia się nie pokazywała.
Pojechałam metrem do centrum i włóczyłam się tam dośd długo. Patrzyłam na ciężarne kobiety i czułam
się wtedy tak, jakbym nie żyła. Chętnie zapłakałabym, ale nie mogłam, nie potrafiłam.
W koocu dotarłam do Dworca Zoo. Najpierw na krótką chwilę usiadłam przed nim na ławce obok
jakiegoś pięknego, samotnie rosnącego drzewa, ale potem poderwałam się z miejsca i weszłam do
budynku dworca.
- Chciałabym kupid kilka tabletek - zaczepiłam jakiegoś dealera, którego spotkałam przy skrytkach
bagażowych.
- OK - mruknął pod nosem mężczyzna, wyglądający jak
150
biznesmen, i schował telefon komórkowy, który trzymał w ręce, do kieszeni kurtki.
- Speed, ecstasy, LSD, haszysz, co chcesz? Albo koks, też niezły...
- Mam trochę ponad stówę - powiedziałam spokojnie.
- Zmieszam ci coś miłego! - zaproponował, uśmiechając się do mnie. - Wyglądasz na doświadczoną,
maleoka. Dam ci dobrą cenę i zobaczysz, że mój towar jest czysty, po prostu pierwsza klasa.
Skinęłam głową i dałam mu wszystkie swoje dziesięcio-i dwudziestomarkowe banknoty, a on, jak
czarodziej w cyrku, już w tej samej chwili wciskał mi do ręki maleoką, szeleszczącą torebeczkę.
- Dzięki - powiedziałam, ale mężczyzna odwrócił się bez słowa i szybkim krokiem odszedł.
Poszłam do zoo, wydając na wejście ostatnie drobniaki. Potem, wędrując obok wielbłądów, osłów i kóz,
walczyłam ze sobą. Od tygodni nie łykałam żadnych tabletek. Udawało mi się to, chociaż prawie stale ich
pragnęłam. Jednak nic mi to nie dało, moje dziecko i tak umarło, nie umiałam go uchronid. Nie
nadawałam się do tego, i do wielu innych rzeczy - nie nadawałam się w ogóle do niczego.
Ociężale usiadłam na ławce i obserwowałam przechodzących ludzi. Jakby od niechcenia wybrałam jedną
pigułkę spośród tylu innych tabletek i dyskretnie wyjęłam rękę z kieszeni kurtki, w której znajdowała się
mała torebeczka.
W identyczny, niezwracający niczyjej uwagi sposób połknęłam ją, tak jakbym poczęstowała się
miętówką.
A potem nagle poczułam się dobrze, i to jak dobrze. Nagle wszystko wydało mi się takie oczywiste, jasne
i logiczne. Wstałam i przeciągnęłam się. Dlaczego właściwie byłam taka nieszczęśliwa z powodu głupiego
poronienia? Co miałabym zrobid z tym dzieckiem? Stałoby mi przecież na drodze. Dobrze pamiętałam
jeszcze czasy, kiedy Robin był oseskiem. Dziwne, dopiero teraz potrafiłam sobie o tym ponownie
przypomnied. O jego wiecznym płaczu i o tym, co wyrabiał...
A co z Atzem, tym niezgrabnym olbrzymem, który w ostat-
151
nim czasie decydował o moim życiu? Co go to obchodzi, jak żyję, co robię?!
Balansowałam na wąskim, zielonym, żelaznym ogrodzeniu i czułam się nareszcie znowu lekko i
swobodnie, bez żadnych obciążeo. Pierwszy raz wzięłam LSD i było cudownie. Drzewa tak się zieleniły, że
aż raziły swoim kolorem, niebo uwodziło błękitem, a chmury przybrały postad zwierząt i obrazów i
poczułam się tak, jakbym się znalazła w muzeum.
Zatrzymałam się z głową wzniesioną do góry. Sarny biegały po moim niebie - swawolne, szczęśliwe
zwierzęta. A tam skrzydlate stworzenia, tysiące ptaków z chmur, których ubarwienie stale się zmieniało.
Na początku były białe jak chmury, potem srebrne, później żółte, słonecznożółte, jeszcze później
złotożółte, a na koocu miały kolor świetlistego, błyszczącego złota. To były rajskie ptaki, przecudowne,
szczęśliwe...
- To jest cud, kto widział kiedykolwiek takie piękne ptaki?! -słyszałam siebie wołającą, ale mój głos
brzmiał dziwnie: w porównaniu z tym, co czułam, nie był tak dźwięczny i szczęśliwy, jak powinien. Raczej
brzmiał strachliwie, tchórzliwie i prawie płaczliwie. Jak oparzona biegłam na oślep. A niebo biegło wraz
ze mną, ale złote rajskie ptaki przeobraziły się z wolna z powrotem w chmury, które, nagle opadając,
owinęły się wokół mnie, wydając złowrogie odgłosy.
- Nie, nie, proszę nie - szeptałam, a błękitne niebo posyłało wciąż nowe, dzikie chmury. Dziwne, ale
niebo w rzeczywistości niiało ręce, długie, błękitne, o dużych niebieskich dłoniach ze strzykającymi,
błyszczącymi, chwytnymi palcami. Chmury nie były zwykłe, gdyż śmiały się złośliwie i stawały się czarne i
gromadziły się coraz bardziej wokół mojego ciała.
Dlaczego nikt mi nie pomoże? Dokoła mnie kręciło się przecież sporo ludzi, którzy mnie widzieli...
- Pomocy! - krzyknęłam, ale chmury cisnęły się nawet do moich otwartych ust, wypełniły mi gardło i
brzuch.
- Umieram, kapujecie? - krzyczałam; czarnym chmurom udało się mnie zabid.
Byłam martwa.
Wydawało mi się, że leżę w łóżku, na twardym materacu,
152
w białej pościeli. I widziałam twarze, twarze o olbrzymich oczach wlepionych we mnie.
To była twarz mojej matki.
A niebieskie oczy - Karla.
I twarz kobiety z urzędu do spraw nieletnich.
Od czasu do czasu próbowałam coś powiedzied, ale jak tylko otwierałam usta, pojawiały się od razu
czarne chmury, usiłujące wleźd we mnie, a poza tym i tak nie znajdowałam odpowiednich słów.
Umarłam, czy jeszcze żyłam? Gdzie przebywałam, jeśli jeszcze żyłam, i dlaczego ludzie wciąż się na mnie
gapili?
- Pomocy, nie! - krzyknęłam, kiedy nagromadziły się czarne chmury i za każdym razem czułam straszliwe
ukłucie gdzieś na ciele, a potem robiło się wokół mnie ciepło i ciemno, i cicho.
Jednak wciąż się budziłam. A kiedy się potem poruszałam, ponownie zbierały się chmury, a później
czułam kłujący ból, aż wreszcie zapadałam w zbawienny sen.
Jeśli się nie poruszałam, to dało się wytrzymad. Ponownie widziałam twarze Atzego i kobiety z urzędu do
spraw nieletnich. Stale mnie badano. Przez cały czas Atze był przy mnie i stopniowo także dochodziły do
mnie znowu różne dźwięki, a niebezpieczne chmury przerzedzały się.
- Duża dawka LSD - zrozumiałam to, co mówił jeden z głosów.
- I nie tylko, miała w organizmie prawdziwą kolekcję trucizn - usłyszałam inny głos.
- Biedna dziewczyna - dotarł do mnie trzeci głos. Potem znowu spałam, a kiedy obudziłam się następnym
razem, ponownie zobaczyłam wokół mnie wiele twarzy. Zmarszczyłam czoło, próbując kogoś rozpoznad.
Matkę i ojczyma oraz kobietę z urzędu do spraw nieletnich i Atzego widywałam już wielokrotnie. Teraz
wodziłam odurzonym wzrokiem po ludziach stojących po drugiej stronie łóżka, gdyż miałam wrażenie, że
po prostu nie pasują do tego otoczenia. Przestraszona buzia jakieś obcej dziewczyny, która wydawała mi
się jakoś znajoma. Potem dwie osoby, które natychmiast rozpoznałam. To byli rodzice Ani.
153
Zamknęłam znowu oczy i zakryłam twarz rękami. -Sofio, słyszysz nas? - ktoś pochylił się nade mną.
Przytaknęłam i wiedziałam już, że osoba, która do mnie mówi to pani Becker z urzędu do spraw
nieletnich.
- Tym razem naprawdę ci pomożemy - usłyszałam ten sam spokojny głos. - Wszystko będzie w porządku.
Trzęsłam się tak, że aż szeleściła kołdra.
- Hej, Sofio, wszystko będzie dobrze - powiedział Atze łagodnie. - Wszystko jeszcze raz dokładnie
przemyślałem. To, o czym mi kiedyś opowiedziałaś. - Wiesz, wtedy, kiedy opowiadaliśmy sobie
nawzajem nasze historie?!
Przytaknęłam ponownie.
- I odnalazłem ją, twoją przyjaciółkę Anię i jej rodziców, tak za nimi wszystkimi tęskniłaś.
W sali panowała cisza, słyszałam oddech mojej matki dokładnie nad sobą.
- Sofio, jest... mi przykro - usłyszałam nagle jej głos i otworzyłam na chwilę oczy.
- Odejdź! - poprosiłam cicho, huczało mi w uszach. - Odejdź, proszę, i zabierz ze sobą Karla...!
Znowu opadły mi ciężko powieki i usłyszałam ciche szepty, a potem dźwięki odsuwanych krzeseł i kroki.
- Bądź spokojna, Sofio - powiedziała do mnie pani Becker, naprawdę przejęta.
- Sofio, to wszystko jest takie straszne - usłyszałam inny głos, bardzo dobrze mi znany, którego nigdy w
rzeczywistości nie zapomniałam. To był głos Ani.
Otworzyłam oczy i patrzyłam w zatroskaną dziewczęcą twarz, której przedtem nie rozpoznałam.
- Gdybyś wiedziała o wszystkim, co się wydarzyło - wołałam w myślach, nie wydając z siebie żadnego
dźwięku.
™ м jechała się do mnie smutno, wyglądała tak pięknie, schludnie i zdrowo, zupełnie inaczej niż ja
bozio, gdybyśmy wiedzieli, że tak źle ci się wiodło - usłyszałam głos ojca Ani. Głos, który kiedyś dla nas
śpiewał fragment ani z „Czarodziejskiego fletu". - Ale nigdy nie odpowiedziałaś na żaden list od Ani i
kiedyś... Przykro nam.
154
- Nigdy nie dostałam żadnego listu, nigdy - wyszeptałam, wbijając palce w kołdrę.
- Moje biedne, kochane dziecko - usłyszałam szloch mamy Ani, a jej polski akcent brzmiał dokładnie tak
samo jak wcześniej. - Kochana, kochana Sofio...
Ktoś usiadł koło mnie na szpitalnym łóżku, tak ciężko, że aż zaskrzypiało. To był Ben. Wziął mnie za rękę.
- Hej, Sofio, już sobie poradzimy - powiedział cicho. - Rodzice Ani zaproponowali, że najpierw pojedziesz
do nich. I jeśli chcesz, to ja też wybiorę się do Monachium...
Poczułam ulgę. Zaczęłam cichutko płakad.
155
EPILOG
Jeszcze tego samego lata rodzice Anny zabrali Sofię do siebie na południe Niemiec. Od tego czasu
mieszka tam z nimi. Ponownie zaczęła chodzie do szkoły i mimo początkowych trudności dobrze się
zaaklimatyzowała.
Obecnie uczęszcza jeszcze na zajęcia terapii grupowej dla młodzieży, która ma za sobą trudną przeszłośd,
związaną między innymi z narkotykami.
Swego ojczyma, dzięki wsparciu i znacznej pomocy terapeutów i nowej rodziny zastępczej, pozwała do
sądu za długoletnie, ciężkie, cielesne znęcanie się. Proces jednak jeszcze się nie rozpoczął.
Przyjaciel Sofii, Ben, także teraz mieszka w Monachium, uczy się zawodu ogrodnika.
Sofia stara się o to, aby jej życie znowu nabrało sensu. Motywowana przez ojca Ani, pobiera od jakiegoś
czasu lekcje śpiewu i chętnie towarzyszy swojemu opiekunowi podczas wielu prób teatralnych.
Fizycznie jest jeszcze wciąż dośd osłabiona, a życie całkowicie pozbawione narkotyków oznacza
codzienną walkę z nałogiem i samą sobą.
Także rezygnacja z natychmiastowej ucieczki i powrotu do dawnych przyzwyczajeo, kiedy pojawiają się
problemy, jest ciężkim wyzwaniem.
W pierwszych tygodniach swego pobytu w Monachium, Sofia często uciekała z powrotem na ulicę, kiedy
miała wrażenie, że się od niej zbyt dużo wymaga.
Teraz jednak to już Sofia znowu ma dom.