§ Frey Jana W ślepym zaułku wolności

background image

Dla
Sofii i Angeliki Michel
JANA FREY
W ŚLEPYM ZAUŁKU WOLNOŚCI
Dzieci ulicy
tłumaczył Mariusz Lubyk
Wrocław • Warszawa • Kraków Zakład Narodowy im. Ossolińskich Wydawnictwo
Tytuł oryginału
Sackgasse Freiheił: Sofias Geschichte;
aus dem Leben eines Strassenkindes
Historia oparta na faktach. Imiona, nazwiska i miejsca zdarzeń zmienione w oryginale przez
redakcję.
W
Ъ№5
Projekt okładki Dariusz Rybicki
Opracowanie redakcyjne Anna Wasilewska
Opracowanie typograficzne Luiza Pindral, Katarzyna Ziembowska
Sackgasse Freiheit © 2000 by Loewe Verlag GmbH, Bindlach
© Copyright for the Polish translation and edition by Zakład Narodowy im. Ossolińskich -
Wydawnictwo, Wrocław 2001
ISBN 83-04-04597-4
Skład i łamanie Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo
Druk i oprawa Opolgraf SA Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
Od Wydawcy polskiego
Kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych pojawiła się w Niemczech książka pt. My, dzieci z
dworca ZOO, która wkrótce okazała się światowym bestsellerem, runął mur milczenia o
narkomanii. Mimo upływu lat wstrząsająca opowieść Christiane F. nadal wzbudza duże
zainteresowanie.
Powstała ponad dwadzieścia lat później powieść Jany Frey pt. W ślepym zaułku wolności nie
jest jedynie jeszcze jedną relacją osoby uzależnionej od narkotyków, opowiadającej swe
przeżycia. W przeciwieństwie do wcześniej wymienionej pozycji narkomania i prostytucja
młodocianych, a także przemoc, są jedynie tłem dla głębokiej analizy psychiki dziecka
niekochanego i zepchniętego na margines społeczeństwa, zmuszonego przez los do
egzystencji na ulicach miasta. Oddając w ręce polskiego Czytelnika książkę Jany Frey,
Wydawnictwo Ossolineum pragnie zwrócić uwagę i uczulić ludzi młodych, a także ich
rodziców, na rosnący z dnia na dzień problem dzieci ulicy i skłonić do zastanowienia się, co
zmusza młodzież do ucieczki z rodzinnego domu.
5
PROLOG
We wszystkich krajach Trzeciego Świata tysiące dzieci żyje na ulicy, prawie nieprzytomne z
rozpaczy, głodu, samotności i braku nadziei na lepszą przyszłość.
Tysiące dzieci ułicy mieszka w dzielnicach nędzy Nowego Jorku i Los Angeles i innych
amerykańskich metropolii. Jest ich wiele także na ulicach Moskwy, Sankt Petersburga i
innych rosyjskich miast.
Jednakże problem dzieci ulicy istnieje również w Europie Zachodniej, np. w Niemczech
można je spotkać m.in. w Berlinie i Hamburgu, we Frankfurcie i Lipsku i nie tylko tam.
Niektóre statystyki wykazują, podając pięciocyfrowe liczby, że coraz więcej dzieci mieszka
na niemieckich ulicach, a tendencja ta stale rośnie...

background image

Sofię poznałam w Monachium, w jednej z kawiarni nad Izarą. Do tego dnia niewiele o niej
wiedziałam -jedynie to, że przez prawie dwa lata żyła w swoim rodzinnym mieście poza
domem, z którego uciekła, kiedy miała 14 łat.
- Jestem... - powiedziała przeciągle, stając przede mną. Przyszła sama i usiadła naprzeciwko
mnie, kręcąc się nerwowo na krześle. Zamówiłyśmy coś do picia i rozpoczęłyśmy rozmowę.
Twarz Sofii była blada, a ona sama poważna i zamyślona. - Naprawdę nie rozumiem,
dlaczego właśnie o moim zasranym życiu chcesz pisać? - rzuciła.
Kiedy indziej powiedziała: - Właściwie to nienawidzę mówić o sobie, o tym całym gównie,
jakim jest moja przeszłość. Mimo wszystko kontynuowałyśmy rozmowę przez całe
popołudnie i jeszcze kolejne cztery.
7
W czasie naszych spotkań Sofia najchętniej biegała wzdłuż nabrzeża Izary, po łąkach i
parkach albo po prostu po chodniku w centrum głośnego miasta. - Nie potrafię się odzwyczaić
od tego biegania - wyjaśniła zażenowana. - Potrzebuję ruchu i dużo hałasu wokół siebie,
abym mogła to wszystko jakoś znieść.
Biegałyśmy zatem to tu, to tam, a Sofia opowiadała mi o swoim życiu - o najwcześniejszych i
tych późniejszych latach, o dniu dzisiejszym, jak również o swoich planach naprzyszłość.
- Nie mam żadnych pamiątek z dzieciństwa -powiedziała smutno. - Żadnych fotografii,
starego pamiętnika ani pluszowych zwierzątek - nic. Tylko wspomnienia, a te są straszne...
8
1
Nasz dom był otoczony murem z czerwonej cegły. Pomiędzy nim a budynkiem znajdował się
niewielki ogród - uporządkowany i nudny. Ten wysoki mur chronił naszą rodzinę przed
wzrokiem ciekawskich sąsiadów. Prawdę mówiąc, nie było u nas nic do oglądania czy
podziwiania - najwyżej moja matka, wieszająca i zbierająca pranie, które należało do
krajobrazu naszego ogrodu. Do zabawy nic w nim nie było. Matki nie widziałam już prawie
dwa lata. Pięknej i stale rozdrażnionej, o bladej, nieufnej i posępnej twarzy, z której
spoglądały na mnie niezwykle zielone oczy. Na nosie i policzkach miała niezliczoną ilość
piegów, które każdego ranka bardzo starannie przy-pudrowywała przed lustrem. Nienawidziła
tych swoich piegów, wyglądających pięknie, naprawdę ślicznie!
Moja matka w ogóle jest bardzo ładna - słyszałam to wiele razy - szczupła, krucha istota o
jasnej, pociągłej twarzy i zielonych oczach. Ma kręcone, miękkie włosy - ciemny blond, a jej
skóra jest nieskazitelnie gładka.
Moja matka urodziła się tak jak ja - w lecie. Kiedy przyszłam na świat, miała zaledwie
szesnaście lat.
Do prawie trzeciego roku życia nic nie wiedziałam o swoim ojcu ani o okolicznościach moich
narodzin.
Nic nie wiedziałam, ponieważ matka o tym ze mną nie rozmawiała.
Nasz ogród służył do wywieszania prania, a czynność ta była ulubionym zajęciem mojej
matki. Czerwone rzeczy wisiały wyłącznie razem i to przypięte klamerkami w tym samym
kolorze, co suszące się pranie. Niebieskie z niebieskimi, zielone z zielonymi, przypięte
dobranymi kolorystycznie klamer-
9
kami. Tak samo było z żółtymi i białymi rzeczami wieszanymi na sznurze do bielizny. Do
wszystkich innych odcieni, dla których nie było odpowiednich klamerek, matka stosowała
brązowe, drewniane.
Praniem zajmowała się godzinami. Wyprane rzeczy porządnie strzepywała i dotykała ich w
trakcie schnięcia. Kiedy zanosiło się na deszcz, zbierała całe wilgotne pranie i bez słowa
skargi rozwieszała je ponownie w suszarni według posortowanych kolorów i klamerek.

background image

Na końcu starannie je prasowała i układała z powrotem w szafie. Co tydzień zmieniała
wszystkim pościel i - równie często - prała firanki. Czasami tak się angażowała w swoje
pranie, że stawała przed pralką i w ciągu całego jej długiego programu nic innego nie robiła,
tylko obserwowała buczącą i szumiącą maszynę. Zapominała o obiedzie i o pozostałych
domowych zajęciach, a nawet o moim małym braciszku - Robinie.
Dopiero gdy wracałam ze szkoły, płoszyłam to jej dziwne odrętwienie. Robin najczęściej
raczkował wtedy po podłodze i marudził, jakby nie zajmowała się nim już wieki, a na
kuchennym stole wciąż jeszcze znajdowały się naczynia pozostawione tam po śniadaniu.

- Mamo, jestem w domu. Już południe... - przypominałam jej delikatnie. Zawsze wtedy
drgnęła, odgarniała piękne, wypielęgnowane włosy z twarzy, obrzucała mnie wrogim
spojrzeniem i zmuszona, z ogromnym trudem, wracała do szarej rzeczywistości dnia
powszedniego.
Na zewnątrz byliśmy całkiem normalną rodziną, zupełnie przeciętną. Moja matka ma na imię
Franziska. Potrafi pięknie grać na skrzypcach, ale nigdy nie muzykowała. Poza tym urodziła
dwoje dzieci: mnie i mojego braciszka. Między mną a Robinem jest jedenaście lat różnicy.
Kiedy matka była w ciąży, często powtarzała ludziom, że urodzi chłopca. W żadnym
wypadku nie chciała jeszcze jednej dziewczynki!
- Sofia jest strasznym bachorem - wyjaśniała każdemu, kto chciał, czy też nie chciał tego
słuchać, ani razu nie zadając sobie nawet trudu, żeby ściszyć przy mnie głos. Nigdy nie
oszczędzała mi przykrości.
I 10
Kiedy pierwszy raz usłyszałam, że jestem strasznym dzieckiem, zrozpaczona zamknęłam się
w swoim pokoju i ukryłam pod kołdrą we własnym łóżku. Miałam przeczucie, że muszę
płakać, ale jednak tego nie zrobiłam. Nigdy nie płakałam, po prostu nie potrafię. Nie wiem, na
czym to polega, ale czasami czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Nigdy ich jednak nie
uroniłam. Wcześniej, kiedy było mi smutno, czasami cicho kwiliłam, ale to działało na nerwy
mojej matce.
- Przestań z tym popiskiwaniem, nie jesteś przecież świnką morską - mówiła
zniecierpliwiona.
Robin urodził się pięć lat temu. Wyglądał jak malutki, niewinny aniołek. Matka nosiła
niemowlaka godzinami po naszym domu, wciąż domagając się ciszy. Pilnowała snu dziecka,
żeby się nie wystraszyło i nie stało uciążliwe. .
- On jest taki milutki - szeptałam, chcąc pogłaskać małego
braciszka.
Potakiwała głową, ale wówczas sama brała śpiącego Robina na ręce i głaskała jego
niemowlęcą twarzyczkę. Patrzyłam na nich. Robin od początku miał intensywnie zielone
oczy, podobnie jak moja matka, a później okazało się, że także po niej odziedziczył wąski,
lekko zadarty nos, jej miękkie, lśniące włosy i nawet jej złociste piegi. Był tak piękny, że nie
mogłam się na niego napatrzeć.
- Nie stawaj mi na drodze, Sofio - powtarzała niecierpliwie moja matka i odsuwała mnie na
bok. Od jej dłoni na moim gołym ramieniu czułam chłód, a z jej twarzy biły surowość i
gniew.
- Chcę go tylko zobaczyć! - ledwie z siebie wydusiłam. Przemknąwszy się ukradkiem,
ukrywałam się w łazience - jedynym pomieszczeniu w domu, którego drzwi można było
zamknąć na klucz. Stawałam przed lustrem i przygnębiona, ze smutkiem przypatrywałam się
własnemu odbiciu. Nic dziwnego, że matka woli Robina ode mnie, że go bardziej kocha. U
mnie wszystko było nie takie, inne. Miałam tak ciemne włosy, że ludzie brali mnie za
cudzoziemkę. Nie dość, że włosy były czarne, to jeszcze sztywne i w ciągłym nieładzie. Za
każdym razem, gdy próbowałam się starannie uczesać, już po

background image

11
chwili znowu były potargane i rozczochrane. Każdy pojedynczy włos był szczecinowaty jak
w końskiej grzywie. Moje oczy wyglądają jak szare kałuże, a moja skóra jest jak jedno
wielkie znamię, ciemniejsza od tej, jaką ma matka czy Robin.
- Wyglądasz jak mała Cyganka - potrząsając głową, mówiła czasami moja przybrana babcia,
kiedy przyjeżdżała do nas w odwiedźmy z Kilonii. Nie brzmiało to szczególnie przyjaźnie.
Babcia z Kilonii jest matką mojego ojczyma Karla - właściciela małej firmy handlującej
urządzeniami elektronicznymi. Od czasu jego ślubu z moją matką mieszkamy w domu na
obrzeżach miasta.
Przedtem mieszkałyśmy w jednym z tych białych wieżowców w centrum. Niewiele
pamiętam. Mam tylko kilka mglistych, pojedynczych wspomnień z tego okresu.
Wiem, że mieszkałyśmy wówczas na jednym z najwyższych pięter, zawrotnie wysoko. Poza
matką i mną byli tam jeszcze moi dziadkowie. Babcia ze strony matki była dla mnie
dokładnie tak samo surowa - a przy tym drażliwa i niecierpliwa -jak jej córka. Przypomina mi
się, że kiedyś, gdy położyłam rękę na jej kolanie - odepchnęła mnie i złorzeczyła, że mogę
wysmarować jej spódnicę swoimi małymi, brudnymi palcami.
Dziadek był dla mnie dobry. Miał na imię Waldemar i tak też go nazywałam, podczas gdy do
jego żony zawsze zwracałam się „babciu". Sądzę, że Waldemar był jej drugim mężem, w
zasadzie więc moim przyszywanym dziadkiem, tak jak Karl ojcem.
Waldemar często brał mnie za rękę i szedł ze mną na plac zabaw. Sadzał mnie na najwyższej
zjeżdżalni lub też godzinami huśtał się ze mną na spaczonej, skrzypiącej, drewnianej
huśtawce - tylko dlatego, że to bardzo lubiłam. Wieczorami śpiewał mi piosenki i troskliwie
przykrywał mnie kołdrą.
Wtedy, w tym białym wieżowcu, miałam wielki problem. Byłam zakałą rodziny i siałam
zgorszenie.
- Sofio, jeśli dzisiaj w nocy znowu nasikasz do łóżka, będą baty! - powtarzała Franziska
każdego wieczoru, przeszywając mnie spojrzeniem, od którego robiło się zimno. Wówczas
moja matka miała zaledwie dziewiętnaście lat.
12
Byłam trzylatką i każdej nocy moczyłam się - obojętnie, czy mi grozili, bili po tyłku, czy
zamykali w toalecie albo kazali godzinami siedzieć na plastykowym nocniku.
Zawsze budziłam się w środku nocy, a moje łóżko było mokre, zimne i nieprzyjemne.
Niekiedy wkradałam się do sypialni dziadków i ukrywałam w łóżku Waldemara, ale to było
zabronione, surowo zabronione. Matka i babcia postanowiły, że muszę zostawać w swoim
mokrym łóżku aż do rana. Dopiero wtedy mogłam z niego wyjść, tylko po to, żeby dostać
solidne lanie drewnianą łyżką kuchenną na goły tyłek.
Jednak pewnego letniego ranka, kiedy wśliznęłam się do kuchni, nikt się mną nie zajął. Tego
dnia moja babcia rozchorowała się. Myślę, że dostała ataku apopleksji. Usiadła w kuchni i
dziwnie wlepiała we mnie wzrok, niczym z zaświatów. Jej usta były nienaturalnie
wykrzywione - wyglądały tak, jak gdyby przez nieuwagę ześlizgnęły się do podbródka, a ona
sama syczała do mnie coś, czego nie rozumiałam.
Potem przyjechała karetka i zabrała babcię. Więcej jej nie zobaczyłam. Przypuszczam, że żyła
jeszcze przez pewien czas w jakimś domu opieki, ale moja matka nigdy mnie tam nie zabrała.
Za to zmieniła się - zmusiła Waldemara, żeby się od nas wyprowadził.
- Nie! Nie! Nie! - wrzeszczałam, kiedy Waldemar z zapakowaną walizką opuszczał nasze
mieszkanie.
- Nie płacz, mój zajączku - powiedział Waldemar i pogłaskał moje mokre policzki. Wtedy
jeszcze głośniej się rozpłakałam.
Później Waldemar odszedł i musiało upłynąć ponad osiem lat, zanim znowu go zobaczyłam.

background image

Moja matka i ja znowu zostałyśmy same. Matka postarała się o pracę w pralni chemicznej,
gdzie - siedząc przy kasie -wręczała wyczyszczoną odzież i kasowała pieniądze.
Mnie odprowadzała co rano do przedszkola, w którym panował wrzask. Wciąż jeszcze
moczyłam się w łóżku, za co regularnie dostawałam lanie, ale poza tym moja matka
wyciszyła się, uspokoiła i było nam razem dobrze - jak nigdy dotąd. Skończyłam pięć lat i już
od dawna sama się rano ubierałam, myłam zęby, smarowałam sobie chleb na śniadanie i
obserwo-
13
wałam swoją zniechęconą i niedostępną matkę, ale ostrożnie -tylko z pewnej odległości.
- Nie umiesz się śmiać, mamo? - zapytałam ją kiedyś. Myślę, że nigdy nie udzieliła mi
odpowiedzi na to pytanie,
wciąż tylko prała.
Jak tylko kończyła swoją zmianę w pralni i przyprowadzała mnie z przedszkola, sortowała w
domu, w pośpiechu i niespokojnie, naszą własną garderobę. Nieustannie prała. Napychała do
automatu jedną rzecz po drugiej, nawet te, które nie wymagały jeszcze prania, i - w czasie,
gdy pierwsza sterta brudów zaczęła się obracać w pieniącej wodzie - czekała niecierpliwie na
moment, kiedy będzie mogła rozpocząć rozwieszanie wypranych ubrań.
Stawała przed szumiącą pralką tak, jakby miało to jeszcze trwać przez wiele lat, i wlepiała
wzrok w luk na środku automatu, jak gdyby tam właśnie znajdowało się centrum
wszechświata.
- Mamo, gdzie jest babcia? - zapytałam ostrożnie pewnego dnia.
- Umarła, przecież wiesz - mruczała pod nosem.
- A gdzie jest Waldemar? - zapytałam błagalnie.
- Gdzieś - padła krótka odpowiedź.
- Chcę go odwiedzić.
- Nie teraz, Sofio.
- Kiedy, mamo?
- Zobaczymy.
Ale nigdy razem nie odwiedziłyśmy Waldemara.
Kiedy matka nie szła do pracy, a także nie zajmowała się praniem naszych rzeczy,
telefonowała. Chociaż nikt nigdy nas nie odwiedzał, wydawało się, że zna mnóstwo ludzi.
- Poszłabym z wami chętnie, ale nie mogę, nie mam co zrobić z Sofią - wzdychała często do
słuchawki aparatu, a jej głos brzmiał lodowato z wściekłości i gniewu. W takich sytuacjach
kładłam uspokajająco ręce na piersi, czując, jak dziko wali mi serce. Pojęłam, jakim ciężarem
byłam dla matki.
- Masz piękne oczy, mamo - powiedziałam raz, żeby jej zrobić przyjemność.
- Bzdura - parsknęła, a jej głos brzmiał przez moment złowieszczo.
14
Drgnęłam i zamilkłam. Dopiero dużo, dużo później odkryłam, dlaczego moja matka była
wtedy taka rozgniewana, akurat gdy powiedziałam o jej wielkich, cudownych oczach.
Kiedyś odkryłam, że istnieje coś, co mają inne dzieci, a ja nie - ojciec. Wszędzie spotykałam
ojców: na placu zabaw, w przedszkolu i na ulicy.
- Mamo, dlaczego właściwie nie mam taty? - wypaliłam któregoś wieczoru, kiedy leżałam w
łóżku, przygotowana już do snu.
Matka uniosła raptownie głowę, a ja aż drgnęłam, gdy napotkałam jej wzrok. Byłam
przekonana, że strasznie się na mnie rozzłości, chociaż nie wiedziałam, co niestosownego
było w moim pytaniu.
Dziwnym trafem tym razem się nie rozgniewała. Milcząc, przez krótką chwilę patrzyła
jedynie przed siebie dzikim, pełnym wściekłości wzrokiem.

background image

- Ty faktycznie nie masz ojca - to było wszystko, co powiedziała. Jej głos zabrzmiał przy tym
wyjątkowo.
- Ale dzieci w przedszkolu mówiły, że każdy ma tatę - uparcie trwałam przy swoim.
- U nas jednak nie ma taty - powtórzyła moja matka i niespodziewanie ruszyła w kierunku
drzwi. - Teraz śpij, Sofio i pomyśl o tym, co się stanie, jeśli znowu nasikasz do łóżka!
- Ale jeślibym miała tatę, to on by mnie kochał? - zawołałam za nią niepewnie.
- Na pewno - odpowiedziała. - Ale teraz nie chcę nic więcej na ten temat słyszeć.
- Kochałby mnie tak, jak Waldemar albo jak ty? - krzyczałam wystraszona, ale matka już mi
nie odpowiedziała. Skuliłam się w kłębek pod kołdrą i płakałam, aż cała poduszka zrobiła się
wilgotna od łez.
Od tej chwili zaczęłam tęsknić za moim nieznanym, obcym ojcem.
A wtedy pewnego dnia zjawił się Karl - zabawny, wysoki, krótko ostrzyżony, błękitnooki
blondyn. Podarował mi mały magnetofon i trzy kasety z bajkami, a w zamian za to zabrał
wieczorem moją mamę do kina.
15
- Przeprowadzamy się, Sofio - wyjaśniła mi wkrótce. - Karl będzie teraz twoim tatą.
Przyglądałyśmy się sobie dokładnie. Już samo to było czymś niezwykłym: matka patrzyła na
mnie dłużej i bardziej przyjaźnie niż dotychczas. A przynajmniej bez wrogości.
- On będzie moim tatą? - wyszeptałam z wrażenia. Mama skinęła głową, a ja poczułam, jak
uczucie radości
przepełniło mnie od stóp do głów.
A później wyprowadziłyśmy się do tego domu z czerwonej cegły, stojącego na obrzeżach
miasta.
Jednakże nic nie zmieniło się na lepsze, przynajmniej nie dla mnie. Karl rzadko bywał w
domu, a kiedy już przychodził, chciał przebywać sam na sam z moją matką. Choć dostałam
piękny pokój na poddaszu, to poza mną prawie nikt do niego nie wchodził.
Wkrótce poszłam do szkoły. Mimo że moja matka nie pracowała już w pralni, wysłała mnie
od pierwszego dnia roku szkolnego do świetlicy dla dzieci.
- Nie chcę tam być - prosiłam w domu nieśmiało.
- Przestań piszczeć, wiesz, że tego nie znoszę - powiedziała oschle matka, która wówczas
bardzo często chorowała.
- Dlaczego znowu jesteś w łóżku? - zapytałam ją kiedyś bardzo zmartwiona.
■ - To nie powinno cię obchodzić - odpłaciła mi za moją troskę, wypraszając mnie z pokoju.
W dniu moich ósmych urodzin matka znowu zachorowała 11 trafiła, co się często powtarzało
w ostatnim czasie, na kilka dni do szpitala.
Leżałam w swoim łóżku smutna i patrzyłam przez ukośne okno w dachu na świecące słońce.
W jego jasnych i ciepłych promieniach, sięgających aż do mojego szarego tapczanu, tańczyły,
migotając, niezliczone ilości drobniutkich pyłków kurzu. Wyglądało to przepięknie, choć był
to tylko błyszczący kurz. któraan«°o 7 ЬПІ SJyszałam 8*08У ojczyma i jego matki,
kaldvm r Г682^ W Ш1оп11- Babcia Pędzała za
każdym razem, gdy moja matka leżała w szpitalu. Wydawało mi się, ze właśnie o niej
rozmawiają. Słyszałam, jak parę razy
16
babcia wymawiała jej imię. Na palcach podkradłam się do
drzwi.
_ ... piąty raz Franziska jest w ciąży - krzyczała zdenerwowana babcia.
- Lekarze w szpitalu też nie wiedzą, dlaczego za każdym razem dochodzi do poronienia -
odpowiedział mój ojczym, a w jego głosie słychać było rozdrażnienie.
- To dla mnie bolesne - kontynuowała ze smutkiem babcia. -W sytuacji, gdy tak bardzo
pragnęłabym mieć własne wnuki.

background image

Byłam przerażona i nie rozumiałam ani jednego słowa z tego, co mówili. Moja matka była
pięć razy w ciąży? Dlaczego nikt mi nic nie powiedział, dlaczego nic nie zauważyłam,
absolutnie nic? Jeśli jest się w ciąży, to ma się przecież zaokrąglony, duży brzuch. Dużo
dzieci w mojej klasie ma młodsze rodzeństwo, sama też widziałam wiele kobiet w ciąży. Co
to wszystko znaczy, że moja matka straciła dzieci? Jak to się mogło stać? Nie było tego
widać? Су te dzieci spadają ot tak, po prostu, gdziekolwiek na ziemię i tak leżą?
- Czy to z powodu tej strasznej historii z Sofią? - zapytała w tym momencie zamyślona
babcia.
- Lekarze mówią, że nie - odpowiedział krótko Karl. Oparłam się speszona o drzwi, zrobiło
mi się zimno, aż się
zatrzęsłam. Jaka to straszna historia jest ze mną związana? W czym zawiniłam? W jaki
sposób mogłam przyczynić się dó tego, że moja matka nie może mieć więcej dzieci?
- Biedna Franziska! - zawołała babcia. - Byłoby rzeczywiście lepiej dla wszystkich, gdyby
poroniła Sofię, a nie następne dzieci, które mogłaby mieć z tobą, Karl.
- Franziska też to mówi - odpowiedział Karl i zawołał mnie. Musiałam zejść na śniadanie.
To były moje ósme urodziny i wypadły w niedzielę, dlatego nie musiałam iść do szkoły. Nie
przypominam sobie, czy dostałam jakiś prezent, ale wiem, że nikomu nie pozwolono mnie w
tym dniu odwiedzić, nawet Ani, mieszkającej w sąsiednim budtfjnJś" Karl і ЬаШ іщ
hałasów..: r
dącej chyba moją jedyną przyjaciółką, po prostu słyszeć w domu żadnych
- Mogłabym na chwilkę pójść do Ani? - prosiłam.
Na to Karl także się nie zgodził - nie mógł znieść, że rodzice Ani pochodzą z Polski. Karl nie
lubił obcokrajowców. Z tego samego powodu nie podobały mu się moje czarne włosy, co
wystarczająco wiele razy dał mi odczuć.
Kiedy moja matka wreszcie wróciła ze szpitala i blada jak widmo, niespokojna krzątała się po
domu, nie mogłam tego wytrzymać.
- Mamo, straciłaś dzieci? - zwróciłam się do niej po cichu, kiedy nareszcie zostałyśmy same.
Matka przez krótką chwilę uważnie mi się przyglądała. -Co... jak... skąd ci to przyszło do
głowy...? - pytała bez emocji w głosie.
Skuliłam ramiona. - Babcia mówiła i...
- ... podsłuchiwałaś rozmowę dorosłych?! - wywnioskowała moja mama.
Zaprzeczyłam szybko. - Nie, ale ona mówiła, że jestem „straszną rzeczą" - wyrzuciłam
prędko, chcąc uniknąć ewentualnych matczynych klapsów pełnych złości.
Dostałam lanie. Nie otrzymałam natomiast odpowiedzi -zamiast niej cały tydzień aresztu w
pokoju, od Karla, który, gdy wrócił wieczorem, zbeształ mnie.
W tym czasie sądziłam jeszcze, że moje życie jest całkiem normalne. W szkole byłam
grzeczna, co podobało się mojej pierwszej wychowawczyni. Otrzymywałam dobre oceny na
świadectwach. Inne dzieci bawiły się ze mną, chociaż nieszczególnie często, ale nie gniewało
mnie to.
Miałam tylko jedną przyjaciółkę - Anię. U niej, w domu obok, wszystko wyglądało inaczej
niż u nas: Ania nigdy nie dostała lania, a jej mama często się z nią bawiła. Przed Bożym
Narodzeniem piekła z córką ciasta i śpiewały razem polskie kolędy. W lecie Ania chodziła z
rodzicami na basen albo wspólnie organizowali wycieczki do muzeum, zamków, pałaców,
albo do pobliskiego lasu. Wprawdzie zazdrościłam jej, ale myślałam, że tak musi być. Nieraz
przemknęło mi przez myśl, że przecież rodzice Ani pochodzą z Polski, a tam może inaczej
traktuje się swoje dzieci niż u nas - w Niemczech.
18
- Leniwa hołota obcokrajowców - mówił często Karl ze wstrętem. - Skąd tacy mają
pieniądze, że mogą pozwolić sobie na takie wspaniałe życie. To jest dla mnie zagadka.
Polaken, wszyscy gangsterzy i prostaki...

background image

Nie wiem dokładnie, jak to się stało, ale pewnego dnia Karl i moja matka zabronili mi
utrzymywania znajomości z Anią
i jej rodziną.
Tego popołudnia skryłam się zrozpaczona w swoim pokoju.
- Nienawidzę ich, nienawidzę, nienawidzę... - szeptałam pod kołdrą. Przywiązałam się do Ani
i jej rodziców, do wesołego, pogodnego ojca, cieszącego się z moich wizyt i zapraszającego
mnie nawet na ich wycieczki.
- Sprawisz nam radość, jeśli z nami pojedziesz, Sofio -powtarzał często i mrugał do mnie
porozumiewawczo. A mama Ani, która nie umiała jeszcze dość dobrze mówić po niemiecku,
przytulała mnie łagodnie do siebie i uśmiechała się.
- Jeśli jeszcze raz przyłapię cię w ogrodzie u tych Polaken, zamknę cię w piwnicy -
oświadczył wieczorem Karl, patrząc na mnie groźnie.
Tydzień później znów mnie przyłapał. Spełnił swoją obietnicę. Zamknął mnie na całą sobotę
w piwnicy, podczas gdy on sam wraz z moją matką spędzali wspólnie dzień w pokoju
gościnnym, dokładnie nade mną.
Wtedy zrozumiałam, że moje życie było inne. Znienawidziłam je.
Siedem stopni prowadziło do piwnicy. Siedem stopni, a potem drewniane drzwi i dalej
polakierowane na zielony kolor -drzwi żelazne. Za nimi znajdowało się piwniczne
pomieszczenie, w którym coraz częściej musiałam przebywać.
Były tam trzy małe, kwadratowe okienka, ale tak wysoko, że końcem nosa sięgałam zaledwie
do dolnej krawędzi kraty, kiedy stawałam przed nią wyprostowana.
Skończyłam dziesięć lat i wciąż musiałam schodzić do piwnicy, ilekroć tylko przyłapali mnie
wczesnym rankiem, wkładającą w tajemnicy do suszarki - tak cicho, jak to tylko było
możliwe - moje mokre prześcieradło. Nie umiałam sobie z tym poradzić. Dalej zdarzało się,
że w nocy, we śnie, moczyłam się.
I 19
Wprawdzie nie częściej niż jeden, może dwa razy w miesiącu, ale i tak w te dni, które
następowały po feralnych nocach, byłam za karę wysyłana do piwnicy.
Kiedy po raz pierwszy napisałam klasówkę z rachunków na jedynkę, też tam trafiłam.
A przy tym nigdy naprawdę mnie tam nie zamykali. -Odmaszerować! Raz, raz! - Karl tylko
rzucał komendę, a ja schodziłam tam, na tak długo, aż mnie znowu nie zawołali.
Kiedy matka kolejny raz poroniła, nie musiałam wprawdzie schodzić do piwnicy, ale miałam
siedzieć w swoim pokoju i nie pokazywać się.
Spostrzegłam, że za każdym razem, kiedy matka zachodziła w ciążę, dostawała silnych bólów
brzucha i wymiotowała. Co chwilę łapały ją tak silne skurcze, że mdlała. Raz zasłabła przy
obiedzie, kiedy indziej wcześnie rano, gdy wstała z łóżka. Za każdym razem karetka zabierała
ją do szpitala i po tygodniu - blada, wycieńczona i dziwnym trafem zawsze bardzo na mnie
zła - wracała do domu.
- Mamo, nie umiem nic na to poradzić - powiedziałam zrozpaczona.
Patrzyła na mnie obojętnie i w milczeniu.
- Mamo, przecież masz mnie - pocieszałam ją, opierając się ostrożnie na jej ramieniu.
Odwróciła się raptownie i jednym ruchem odepchnęła mnie od siebie. - Tak, ciebie - ciebie -
ciebie! - krzyczała głośno, że aż poczułam przejmujący ból przenikający całe ciało. Ściskała
mnie przy tym za ramiona. -Ale może ja ciebie w ogóle nie chciałam - ty... ty... ty potworze!
Stałam zupełnie spokojnie - chociaż coś we mnie krzyczało, żeby uciekać z domu. Było to
wyraźne, dziwne, całkiem osobliwe uczucie. Biegłam, czując szumiący wokół mojej głowy
wiatr, krzyczałam i szlochałam w czasie tej ucieczki, a jednocześnie stałam zdrętwiała,
wyprostowana i zimna jak lód w pokoju gościnnym, przed swoją matką. Strasznie bolały
mnie ramiona, które wreszcie oswobodziłam z jej silnego uścisku.

background image

- Idź do swego pokoju, Sofio! - wyłkała nagle i odwróciła się. - Jest mi przykro, że ja...
sądziłam... nie chciałam tego
| 20
powiedzieć... nie umiem inaczej, Sofio. Idź na górę, potrzebuję
spokoju...
- To wszystko jest już poza mną - powiedziałam z anielskim niemal spokojem. Uciekłam
stamtąd przecież. Czułam się odrobinę upiornie, ale w sumie całkiem nieźle - tak lekko i
beztrosko.
- Po prostu nie potrafię znieść tego, że muszę cię oglądać, Sofio - wychodząc, moja matka
mruczała to pod nosem.
Śmiałam się za jej plecami i powoli, krok za krokiem, opuściłam dom.
Tej nocy po raz pierwszy nie wróciłam do domu. Najpierw włóczyłam się po naszej ulicy,
czując się w dalszym ciągu tak lekko, pogodnie i nierealnie. Miałam uczucie, jakbym była
niewidzialna i przez moment zastanawiałam się, czy to wszystko przypadkiem mi się nie śni,
a w rzeczywistości śpię w swoim łóżku na poddaszu.
Uszczypnęłam się w lewą rękę. Zabolało. Ramiona też mnie bolały. Kiedy delikatnie
odchyliłam rękaw pulowera, na skórze widać było ciemnoczerwone plamki. Skąd się wzięły?
Nie
wiedziałam.
Potem coraz bardziej oddalałam się od naszego domu, od naszej ulicy. Biegłam, biegłam i
biegłam. Niebo nade mną było już szare. Chociaż zamierzałam pójść do parku miejskiego,
który znałam z wycieczek z rodziną Anny, nie trafiłam tam. Wałęsałam się bez celu po obcej
dzielnicy i nieznanych ulicach. Niebo nade mną poszarzało jeszcze bardziej. Robiło się coraz
ciemniej, zapadał zmierzch.
Co powiedziała jeszcze moja matka? A, że jestem potworem... Dalej błądziłam, aż zrobiło się
ciemno i chłodno. Kiedy w końcu zapanowała ciemność, zatrzymałam się. Potwór. Płakała i
mówiła, że jestem potworem. Ściskała moje ramiona, tak mocno, że jeszcze teraz mnie bolą.
Piekły mnie oczy, a nogi miałam ciężkie jak z ołowiu, nagle poczułam się ogromnie
zmęczona. Pokręciłam się i postanowiłam, że dokładnie tą samą drogą, którą przyszłam,
wrócę z powrotem. Zataczając się, parłam do przodu. Szłam i szłam, a ulice następowały po
sobie. Mijałam budowy, ciemne sklepy, zaryglo-
21
wane kioski, stacje benzynowe, kościoły i automaty z papierosami. Śpiąca i wyczerpana
ledwie powłóczyłam nogami.
- Chcę do domu, do domu, do domu... -jęczałam. Ramiona miałam zdrętwiałe, a i nogi
odmawiały mi posłuszeństwa. Nagle przestały pasować do siebie, plącząc się, wzajemnie
sobie przeszkadzając.
Cała strasznie przemarzłam, głośno szczękałam zębami. A przecież trwało jeszcze lato, przed
trzema miesiącami skończyłam dziesięć lat.
Nagle wokół mnie zrobiło się ciepło. Drżąc, zatrzymałam się. Skąd pochodził ten cudowny,
pocieszający letni powiew? Rozglądałam się nerwowo. Na ulicy było cicho, pusto i szaro.
Stałam obok wyglądającego niezbyt przytulnie, zamykanego na noc supermarketu.
Ciepły wiaterek nadal lekko dmuchał i wreszcie zorientowałam się, skąd dochodził. Na
szczytowej ścianie supermarketu znajdował się mały, okratowany komin wentylacyjny. To z
niego pochodził ten ciepły, przyjemny podmuch. Odurzona ciepłem, zatrzymałam się. Nogi
ugięły się pode mną i trzęsąc się cała, upadłam na zakratowaną podłogę.
Po chwili zasnęłam.
Spałam dopóty, dopóki mnie ktoś nie obudził, potrząsając mną delikatnie. Przede mną stał
nieznajomy mężczyzna z miotłą w ręku.

background image

- No, co ty tutaj robisz? - pytał zatroskany, uśmiechając się do mnie. Patrzył mi prosto w
oczy. Rzeczywiście na mnie patrzył... W domu nikt tak uważnie, przychylnie i z
zainteresowaniem na mnie nie spoglądał. Nie całkiem jeszcze rozbudzona, podniosłam się.
Trwało krótką chwilę, zanim się zorientowałam i przypomniałam sobie wydarzenia
wczorajszego wieczoru. Niebo nade mną było jasne i przyjazne. Ciemność nocy zniknęła.
- Czyżbyś zwiała z domu? - zapytał mężczyzna, opierając miotłę o ścianę.
Skinęłam głową.
- Jak się nazywasz? - pytał.
- Sofia - wyszeptałam.
22
- A dalej? Milczałam.
Mężczyzna podrapał się po głowie. - Twoi rodzice z pewnością będą się martwić - mówiąc to,
położył rękę na moim ramieniu. - Nie sądzisz?
- Nie wiem - wymamrotałam.
- Z całą pewnością będą się o ciebie martwić - powiedział i wziął mnie za rękę. - Chodź,
dostaniesz gorące kakao, a za chwilę zadzwonimy do twojej mamy i powiemy jej, gdzie
jesteś.
Przytaknęłam.
- Ile masz lat? - pytał, prowadząc mnie przez małe, tylne wejście do środka supermarketu.
Weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia, gdzie dostałam podgrzane w mikrofalówce kakao
w kubku.
- Dziesięć - powiedziałam cicho i wypiłam podane mi kakao do dna.
- Nie powinnaś uciekać, mała - mówił, głaszcząc mnie po głowie. - Całą noc sama na ulicy,
przecież różne rzeczy mogły ci się przydarzyć...
Nieśmiało przytakując, powiedziałam swoje nazwisko i podałam, bardzo cicho, nasz numer
telefonu.
Mężczyzna podszedł do aparatu, a ja siedziałam wycieńczona na miękkim, wyściełanym
krześle obrotowym, przy byle jakim biurku i tęskniłam za tym, żeby ten miły, otyły
mężczyzna jeszcze raz położył swoją ciepłą i dużą dłoń na mojej głowie i żeby jeszcze raz na
mnie popatrzył.
Miałam ochotę się rozpłakać, ale wydałam z siebie tylko
głośny jęk.
- Tak, wypłacz się - mruczał mężczyzna, uśmiechając się do mnie w chwili, kiedy wciąż
jeszcze stał przy aparacie i czekał, aż moja matka albo ojczym podejdą do telefonu.
Godzinę później zostałam odebrana. Przyjechał po mnie Karl. Przyglądając mi się ze
wstrętem, dziękował bardzo serdecznie pracownikowi supermarketu.
Potem musiałam wziąć go za rękę i razem z nim wyjść z biura, a życzliwy mężczyzna z
supermarketu pomachał mi na pożegnanie.
23
Ze strachem wsiadałam do samochodu, ale Karl w drodze do domu nie odezwał się do mnie
ani słowem. W domu było cicho.
- Gdzie jest mama? - wyszeptałam nieśmiało.
- Położyła się, bardzo ją zdenerwowałaś - odpowiedział Karl i popchnął mnie w kierunku
schodów. - Odmaszerować! Raz, raz! - rzucił, a ja bez słowa sprzeciwu zeszłam do mojej
małej piwnicy.
Następnej zimy matka znowu była w ciąży. Zauważyłam to, gdyż prawie zawsze kładła ręce
na brzuchu, osłaniając go, a także po jeszcze bardziej rozdrażnionym i napiętym wyrazie
twarzy niż zwykle. Nieomal co tydzień dostawała tak silnych bólów, że musiało przyjeżdżać
pogotowie. W końcu znowu trafiła do szpitala.
Tym razem została tam na długo.

background image

- Gdzie jest mama? Dlaczego nie wraca? - wypytywałam któregoś dnia babcię z Kilonii,
która już od pewnego momentu mieszkała u nas. Karl tak to zorganizował.
- Jest w klinice, wiesz przecież - powiedziała babcia, krojąc drobno fasolkę.
- Ale dlaczego to tak długo trwa? - pytałam zatroskana.
- Musi się oszczędzać - odparła opryskliwie moja przybrana babcia.
- Dlaczego?
- Urodzi dziecko - powiedziała babcia i wytarła ręce w fartuch.
- Nie straci go tym razem? - wyszeptałam z bijącym sercem. Babcia zacisnęła wargi. - Nie
zadawaj tylu pytań! - zbeształa mnie surowo.
Zamilkłam. Co prawda chciałam jeszcze o wiele zapytać, ale wiedziałam, że to nie ma sensu.
I tak nikt by mi nie odpowiedział.
Był zimowy poranek, spadł pierwszy w tym roku śnieg, kiedy moja matka wróciła do domu.
Tym razem miała niewielki, wypukły brzuch i nie była już tak blada jak widmo.
- Mama! - zawołałam z ulgą i wcisnęłam się ostrożnie w jej ramiona.
24
- Nie przyciskaj mnie tak teraz, Sofio - wzbraniała się przede mną matka, odsuwając od
siebie. - Uważaj na dzidziusia!
Kiwnęłam głową i patrzyłam na jej brzuch, w którym teraz nareszcie znajdowało się dziecko.
Nic nie wskazywało, żeby miało nastąpić poronienie.
W tym czasie i później coraz rzadziej wysyłali mnie do piwnicy. Za to stało się coś innego:
obydwoje rodzice sprawiali wrażenie, jak gdyby po prostu o mnie zapomnieli. Zachowywali
się tak, jakbym w ogóle nie istniała, a ich życie nie miało nic wspólnego z moim.
Tak minęła wiosna, a w lecie - krótko po urodzinach mamy i na kilka dni przed moimi -
przyszedł na świat Robin.
Karl był szczęśliwy, a wraz z nim moja przybrana babcia. Odwiedzali matkę w szpitalu, nigdy
nie zabierając mnie ze sobą.
- Z twoim przeziębieniem nie wolno ci wejść do środka -wyjaśnił szorstko Karl. - A mama i
tak za kilka dni wróci do domu.
Lecz matka złapała jakąś infekcję, a mój mały braciszek zaraził się żółtaczką i dlatego minęły
prawie dwa tygodnie, zanim zostali wypisani do domu.
Z tego też powodu swoje jedenaste urodziny spędziłam w samotności.
Po wakacjach poszłam do piątej klasy, ale nie mogłam, jak większość dzieci z mojej
dotychczasowej grupy, dostać się do gimnazjum.
- Mówią, że twoje postępy w nauce są za słabe - wyjaśniła mi matka w czasie wakacji,
wzruszając ramionami, nie patrząc na mnie i machając do mojego małego braciszka.
- A więc gdzie pójdę? - pytałam przerażona, dowiadując się później, że do dużej szkoły
zbiorczej na obrzeżach naszej dzielnicy.
Wystraszyłam się. O tej szkole, jak na razie, słyszałam tylko najgorsze rzeczy. Ania z
sąsiedniego domu znała jedną dziewczynkę, której grożono nożem na szkolnym podwórku.
Dziewczynka ta opowiadała także, że wszędzie w toaletach sprzedaje się narkotyki, które
kupuje spora grupa uczniów.
25
- Mamo, nie chcę tam iść - prosiłam wciąż, ale moja matka nie zwracała uwagi na moje
obawy, i trzy tygodnie później poszłam do nowej szkoły.
Czułam się w niej zagubiona. Minęły tygodnie, zanim przestałam mylić wszystkie wejścia.
Tysiące rzeczy przerażało mnie. Toalety miały drzwi sprawiające trudności. Kiedy się je
otwierało, głośno trzeszczały w nich zamki. Niejednokrotnie się z nimi męczyłam, chcąc je
otworzyć. Stałam, trzęsąc się, w ciasnej kabinie i nie mogłam złapać powietrza. Bardzo często
starsze dziewczyny, dla draki, blokowały drzwi od kabin w toaletach, przytrzymując w nich
nas - piątoklasistki. Kiedy indziej ktoś zepchnął mnie z szerokich, długich schodów silnym

background image

uderzeniem. Innym razem, jedynie ze strachu, w drzwiach toalety nasikałam w spodnie, co
zauważył pewien chłopiec z mojej klasy i potem wszyscy się ze mnie naśmiewali.
Z nikim nie znalazłam porozumienia, a nasza nowa wychowawczyni, która była bardzo młoda
i wydawała się bezradna wobec naszej rozwrzeszczanej klasy, nie dostrzegała mnie. Może
dlatego, że nigdy nie byłam arogancka i zawsze siedziałam cicho jak mysz pod miotłą.
Dostawałam coraz gorsze oceny.
Późnym latem matka i Karl wzięli ślub. Była babcia z Kilo-nii i wiele jeszcze innych osób,
których, z małymi wyjątkami, nigdy nie widziałam. Cały dom został udekorowany, a Robina
wystrojono w miękkie, jedwabne, marynarskie ubranko.
- A co ty na siebie włożysz? - pytała przybrana babcia, patrząc na mnie.
- Kupiłam jej coś nowego - odpowiedziała, ku memu zaskoczeniu, moja matka.
Nie mogłam doczekać się końca śniadania. Podniecona, potykałam się na schodach
prowadzących do mojego pokoju, gdzie rzeczywiście leżała nowa, delikatna, jedwabna
sukienka w kolorze liliowym. Wśliznęłam się w nią bez trudu, a serce biło mi jak oszalałe ze
szczęścia. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek czułam coś podobnego.
Na krótko przed wyjściem babcia nawet uplotła mi długi, ciasny warkocz.
26
- Te rozczochrane włosy! - mruczała pod nosem, usiłując je ułożyć.
- Zupełnie nie wiadomo, jak się za nie zabrać, najlepiej zrobić z nich miotłę!
To zdanie już często słyszałam. Babcia, matka Karla, sama była blondynką, a jako dziecko
miała podobno jedwabiście miękkie loczki w kolorze pszenicy. Ze smutkiem zamknęłam
oczy, żeby nie musieć dłużej oglądać swego odbicia w lustrze. Babcia skończyła zaplatać
warkocz. Włosy były tak mocno naciągnięte do tyłu, że bolała mnie skóra na głowie i za
uszami.
- Teraz wyglądasz, no... prawie pięknie - powiedział Karl i śmiejąc się, pociągnął mnie za
nos.
Uśmiechnęłam się do niego niepewnie, a później pojechaliśmy do kościoła. Babcia trzymała
Robina na kolanach, a mnie włożono do rąk koszyk z płatkami róż.
- Posypiesz po kościele, dobrze? - powiedziała siostra Karla, Monika, którą tego dnia
zobaczyłam po raz pierwszy. Przytaknęłam zdenerwowana.
Po zaślubinach, obsypaniu kwiatami i całej ceremonii odbyło się wielkie wesele. Moja matka
i Karl pokroili piękny, biały tort weselny. Wszędzie leżały płatki róż, ziarnka ryżu i
wielobarwne konfetti.
Nawet Ania mogła - wyjątkowo - przyjść. Po tym, jak moi rodzice zabronili mi ją odwiedzać,
musiałam wymykać się do niej w tajemnicy, ale dzisiaj było inaczej. Razem wspięłyśmy się
na drzewo i obserwowałyśmy z góry głośne weselisko.
- Wyobraź sobie, że niebawem wyprowadzamy się do Monachium - powiedziała nagle Ania. -
Mój ojciec dostał pracę w operze.
- Wyprowadzasz się?! - zapytałam przerażona i wdrapałam się na grubszą gałąź, bo ze strachu
zakręciło mi się w głowie.
Ania skinęła głową.
- Ale będziemy do siebie pisać, prawda?
Teraz ja przytaknęłam i cała moja radość z dzisiejszego dnia prysła, kiedy zdałam sobie
sprawę z tego, że Ani wkrótce już tu nie będzie. Długo milczałyśmy, tylko od czasu do czasu
spoglądając na siebie i uśmiechając się smutno jedna do drugiej.
27
- Sofio? - odezwała się w końcu Ania, przerywając ciszę. Podniosłam głowę.
- Cały czas zastanawiałam się, czy Karl jest twoim prawdziwym ojcem?
- Nie - odpowiedziałam cicho. - Jest tylko ojcem Robina.
- Dobrze, ale gdzie w takim razie jest twój tato? - pytała Ania.

background image

Wzruszyłam ramionami.
- Nie znam go - odparłam ze smutkiem. - A przynajmniej go sobie nie przypominam.
- A co mówi twoja mama?
- Nigdy o nim nie mówiła - odpowiedziałam cicho.
- Jak się nazywa?
- Tego też nie wiem... - mruknęłam zmieszana.
- Przykra sprawa - podsumowała Ania, wzdychając.
- Tak, przykra sprawa... - potwierdziłam, po czym znowu milczałyśmy, patrząc w dół na
spowity zmierzchem ogród. Matka i Karl tańczyli, a kilku jego znajomych nalewało sobie
piwo i kruszon.
- Twoja mama jest bardzo ładna - powiedziała Ania. -Wygląda jak laleczka, zupełnie jak
nieprawdziwa. Moja mama natomiast... - wzruszyła ramionami zażenowana - ...moja mama
jest za gruba i, co mnie razi, wciąż jeszcze nie mówi poprawnie po niemiecku...
Pomyślałam o jej zaokrąglonej, zawsze trochę spoconej, a do tego pokropionej słodkimi
perfumami mamie, która - rozmawiając - lekko zadyszana, w czasie przerw między
poszczególnymi zdaniami obdarzała nas, nieco zażenowana, przepraszającym uśmiechem.
Nagle bardzo zatęskniłam za mamą Ani. Natychmiast i bez wahania zamieniłabym na nią
moją mamę -szczupłą jak trzaska, elegancką blondynkę.
- Mogłybyśmy pójść do ciebie? - zapytałam cichutko.
- Wiesz przecież, że jak cię przyłapią... - przypomniała mi przezornie Ania.
- Nie dbam o to - powiedziałam szybko i ulotniłyśmy się. Spędziłyśmy razem piękny wieczór.
Mama Ani zaparzyła
nam herbatę i podała budyń z wiśniami, a jej tato zaśpiewał dla
28
nas - na próbę - fragment arii z „Czarodziejskiego fletu" Mozarta. Siedziałam obok Ani na
sofie i nie wiem nawet, kiedy położyłam swoją dłoń na jej ręce. Uśmiechnęłyśmy się do
siebie. Od bardzo dawna nie czułam się tak dobrze, jak wtedy. Nikt nie zauważył mojego
zniknięcia, nikt po mnie nie przyszedł.
Tylko później, kiedy ukradkiem wróciłam do naszego ogrodu, coś się wydarzyło.
Weselni goście przenieśli się już do domu. Pochodnie w ogrodzie dopalały się. Zewsząd
dochodziły odgłosy zabawy, a w powietrzu unosił się zapach piwa, kruszonu, perfum i
wypalonych pochodni. Ostrożnie podkradłam się bliżej. Kto wie, może moja matka i Karl
jednak zauważyli moje - wbrew zakazowi -zniknięcie...
Po cichu wdrapałam się na wysoki, okalający ogród mur. Nagle uderzyłam o coś ciepłego,
miękkiego i ciemnego.
- He... - burknął czyjś bełkotliwy, przepity głos. Ktoś złapał mnie mocno za ramię.
- Przepraszam! - rzuciłam szybko, zmieszana i przerażona. Dopiero teraz rozpoznałam
właściciela głosu - to był pan Becher, przyjaciel i kolega z pracy mojego ojczyma. Zajmował
się handlem elektrycznymi wiertarkami, zaopatrywał w nie sklep Karla. Był to duży, gruby,
pucołowaty mężczyzna z policzkami jak u chomika. Znałam go - odwiedził nas już kilka razy.
Karl grywał z nim w szachy. Pan Becher miał małe, zadowolone oczka, a na głowie resztki
włosów.
Akurat w tym momencie załatwiał się przy naszych krzakach agrestu.
- Trochę się chwieję na nogach - wyjaśnił mi, wciąż kurczowo mnie trzymając. - Za dużo tego
było... piwa, kruszonu... - ciągnął dalej, manipulując drugą ręką przy swoim rozporku.
- Wyrosłaś na piekielnie ładną dziewczynę! - powiedział nieoczekiwanie, przesuwając dłonią
po moich nastroszonych włosach tak, że zapleciony przez babcię warkocz wydłużył się. - Jak
mała, dzika diablica, ślicznotka...
Próbowałam, bezskutecznie zresztą, odrzucić jego ciężką rękę i uciec.
29

background image

- Dotknij... - zasapał i przyciągnął moją dłoń do swoich spodni. - Nie chcesz go troszeczkę
pogłaskać?
Milcząc, zaprzeczyłam ruchem głowy. Próbowałam się uwolnić.
- Wyjątkowy z niego okaz, domaga się tylko odrobiny pieszczot! - wyjaśnił pan Becher
miękkim, łagodnym głosem, mocno trzymając mnie za rękę.
Chciałam uciekać i krzyczeć, ale z moich wystraszonych ust nie wydobywał się żaden
dźwięk. Kwiliłam tylko. Końcówki moich palców prawie dotykały tej strasznej,
niesamowitej, zagadkowej części męskiego ciała. Nigdy jeszcze tego nie widziałam.
- Nie, nie, nie - wyszeptałam wreszcie, przerażona, a później robiłam wszystko, żeby się
uwolnić. Wyrywałam się z całej siły. Pan Becher nie panował chwilowo nad sytuacją i udało
mi się oswobodzić. Upadłam na ziemię, a ponieważ nogi odmówiły mi posłuszeństwa,
wyczołgałam się stamtąd.
Następnego dnia byłam ciągle jeszcze tak zszokowana, że nawet moja rodzina to zauważyła.
- Co ci jest, Sofio? - zapytała krzątająca się koło mnie babcia - Dlaczego się tak skradasz,
znowu coś zbroiłaś?! - Pokręciłam głową i nadal milczałam.
- Może trochę posprzątasz? - spytała moja matka, zmęczona i blada. Razem podeszłyśmy do
schowka i wcisnęła mi odkurzacz do ręki.
- Ale dokładnie, Sofio - powiedziała, uśmiechając się do mnie nieszczerze.
Skinęłam głową i posłusznie wysprzątałam nasz dom z resztek ryżu zmieszanego z konfetti.
- W ogrodzie jest jeszcze gorzej niż wewnątrz! - zauważył Karl, który tego dnia zrobił sobie
wolne. - Jakby bomba wybuchła. Sofio, przyjdź i pomóż mi pozbierać śmieci.
Zebraliśmy wspólnie dziesięć worków, nie zamieniając przy tym ani jednego słowa. Poza tym
przez cały czas uważałam, żeby nie znaleźć się w pobliżu tego muru, przy krzakach agrestu,
gdzie poprzedniej nocy spotkałam pana Bechera. Stale prześladowała mnie myśl o tej dziwnej
części męskiego ciała
30

i ze strachu ściskało mnie w żołądku, towarzyszyło temu strasznie nieprzyjemne uczucie.
Trochę później matka zażądała ode mnie, żebym jej pomogła wykąpać Robina. W czasie
kiedy napełniałam dziecięcą wanienkę wodą i plastikowym termometrem sprawdzałam jej
temperaturę, matka położyła mojego małego braciszka na blacie do przewijania.
- Teraz bądź cicho, Robin! - powiedziała. Jej głos nigdy nie brzmiał tak aksamitnie i łagodnie
jak po narodzinach mojego braciszka.
- Woda jest przygotowana - mruknęłam pod nosem, odwracając się w stronę matki. Robin
leżał goły i wywijał małymi, grubymi nóżkami. Naturalnie, że wcześniej widziałam go
nagiego, ale wtedy utkwiłam swój wzrok - jak zaczarowana -na jego małym, wiszącym
członku. Był drobniutki, cały nie większy od mojego małego palca, pomarszczony, miękki i
różowy. Czasami Robin, leżąc tak nago, siusiał wysokim łukiem w powietrze. Był to słodki
widok.
- Mamo - wyszeptałam i wszystko, co potem usłyszała, powiedziałam szybko, porywczo i
bez zastanowienia.
- Mamo, czy taki siusiak może być sztywny? Sztywny i bardzo duży?
Matka aż drgnęła i spojrzała na mnie.
- Coś ty powiedziała? - zapytała zmieszana.
- Widziałam już takiego, mamo - brnęłam dalej.
- Co ty za głupstwa opowiadasz? - warknęła matka.
- A jednak, widziałam już coś takiego... - wyszeptałam.
- Przestań pleść bzdury! - ostrzegła mnie, robiąc przy tym minę, jakbym miała za chwilę
dostać po buzi. Potem posadziła w wanience Robina, który pryskał wesoło wodą,
wychlapując ją i zalewając podłogę, i wszystko wokół siebie.

background image

- U pana Bechera... - powiedziałam cichutko, wtulając szybko rozpaloną, zapłonioną twarz w
płaszczyk kąpielowy brata, wiszący na haczyku przy ścianie.
- Sofio, ostrzegam cię! - syknęła matka.
- Ale to prawda! - powiedziałam niemal błagalnym tonem. -I on chciał, żebym...
31
W tym momencie matka uderzyła mnie w twarz tak mocno, że przygryzłam dolną wargę do
krwi. Wyrzuciła mnie z łazienki, a ja zrozpaczona powlokłam się do swojego pokoju.
Pół roku później Ania wyprowadziła się do Monachium. Zostałam sama. W szkole, w domu,
nawet swoje dwunaste urodziny spędziłam w samotności.
Aż któregoś dnia przyszedł bardzo tajemniczy list.
- Co za bezczelność! - krzyknęła matka, ledwie przebiegając go oczyma. Byłam przy tym -
nakrywałam akurat do stołu, a ona właśnie włożyła obiad do mikrofalówki i naładowała
pralkę wielką stertą rzeczy.
Robin bawił się małymi samochodzikami w pokoju gościnnym.
- Co to za list? - zapytałam przez uchylone drzwi do kuchni. Nie udzieliwszy mi odpowiedzi,
matka podbiegła do telefonu. Dzwonił Karl ze sklepu.
- Wyobraź sobie, dostaliśmy zawiadomienie z opieki społecznej - oburzona relacjonowała do
słuchawki. - Żądają ode mnie, żebym płaciła co miesiąc na utrzymanie Waldemara. Jest w
domu opieki, bo sam nie może o siebie zadbać, a ci ludzie z zarządu chcą... że też właśnie
ja...!
Wydawało mi się, że Karl jej przerwał, gdyż nagle zamilkła. Stałam jak wryta w pokoju
jadalnym przy stole, uczepiwszy się jego krawędzi.
Waldemar. Jak mogłam o nim zapomnieć? O Waldemarze -moim wysokim, łagodnym
dziadku, który przed laty każdego dnia chodził ze mną na plac zabaw, a wieczorami
wyśpiewywał mi piosenki? Ogarnęła mnie straszna tęsknota.
- ... złamanego grosza nie zapłacimy. To jasne! - mówiła moja matka prosto do słuchawki, a
jej głos nie brzmiał już pokornie, ale prawie triumfująco. Pukała się pogardliwie w czoło. - Ci
idioci tak piszą, jakbym ja faktycznie była córką Waldemara. Co za bezczelność! Nigdy nie
byłam z nim spokrewniona. Nie był nikim więcej, tylko drugim mężem mojej matki, która nie
żyje już od tylu lat.
Głos matki znowu brzmiał donośnie, przybierając ostry, nieprzyjemny ton. - Zresztą
nienawidzę tego typa! Zrujnował
32
mi życie. To jemu mogę podziękować za to, co mi się przytrafiło, i za Sofię...
Nieznacznie ściszyła głos.
- Tak, wiem - co się stało, to się nie odstanie - syknęła, przymykając nagle kuchenne drzwi,
żebym nie usłyszała.
- ... ale gdyby mi nie zabronił wpuszczać Cezara do domu, to nic by się nie wydarzyło...
Nasłuchiwałam, zupełnie zbita z tropu. Za co Waldemar był odpowiedzialny? Co to miało
wspólnego ze mną? Kim był ten zagadkowy Cezar?
Po chwili usłyszałam, jak odkłada słuchawkę i idzie z powrotem do kuchni. Szybko
porozkładałam resztę talerzy na stole.
- Mamo, całkiem zapomniałam o Waldemarze! - powiedziałam. Matka wetknęła mi do ręki,
wyjęty właśnie z mikrofalówki, parujący półmisek.
- Zanieś to - rzuciła krótko i sucho. - Nie przewróć się, idź ostrożnie!
Przytaknęłam i zaniosłam półmisek do pokoju gościnnego.
- Mamo, powiedz... - zaczęłam, kiedy znowu znalazłam się w kuchni.
- Sofio, te dwa półmiski też na stół - przerwała mi poirytowana. Westchnęłam i po raz drugi
poszłam do pokoju.
Matka przyszła za mną i zniecierpliwiona posadziła Robina na jego wysokim krzesełku.

background image

- Nie, nie, nie! - grymasił nieznoszący karmienia Robin. Wymachiwał swoimi drobniutkimi
piąstkami.
- Sofio, proszę, nakarm go - poprosiła matka, sama zaczynając jeść, w milczeniu patrząc przy
tym na ścianę. Czułabym się bardziej pewnie, gdyby wzięła jakieś czasopismo czy książkę.
Zawsze wywierała na mnie przygnębiające wrażenie, kiedy tak siedziała z tępym wzrokiem
wlepionym w białą tapetę.
- Mamo, co się dzieje z Waldemarem? - zapytałam w końcu bardzo ostrożnie, męcząc się z
nakarmieniem braciszka. Jeśli Robina chwaliło się po każdym kęsie, głaskając po
pucołowatych policzkach, to udawało się go zazwyczaj całkiem dobrze nakarmić.
33
- To nieważne, gdzie się podziewa Waldemar - odpowiedziała, kontynuując posiłek i wciąż
patrząc tępo przed siebie. - Nie mamy z Waldemarem nic wspólnego, Sofio. Nie jest z nami
spokrewniony.
- Ale chciałabym go zobaczyć - prosiłam cichutko.
- To nonsens! - zasyczała moja matka. - Ten typ nigdy nie przekroczy progu naszego domu! -
nagle potrząsnęła głową rozwścieczona, spoglądając jednak w moją stronę. - A potem
faktycznie będę na niego płacić! Co za niesłychana bezczelność...
- Dlaczego jesteś na niego taka zła i co ja mam z tym wspólnego? - zapytałam.
- Tu nie chodzi o ciebie.
- A kim jest ten Cezar, co nie mógł być w domu? Matka odstawiła pusty talerz, na moment
zamknęła oczy,
a na jej czole powstała mała, wyraźna zmarszczka.
- Cezar nie był niczym więcej, jak tylko zwykłym psem, a teraz przestań mi wiercić dziurę w
brzuchu tymi pytaniami! Jeśli Robin wszystko zjadł, to połóż go, proszę, spać i uprzątnij
potem ze stołu. - Nagle wstała i wyszła.
Jak zwykle niczego się nie dowiedziałam, jak zawsze byli małomówni: matka, babcia i Karl.
Jeśli już zwracali na mnie uwagę, to tylko po to, by się na mnie zezłościć lub polecić
wykonanie jakiejś pracy.
Pewnego razu, jesienią, kiedy na zewnątrz panował już mrok, zrobiło się zimno i wietrznie,
znalazłam w kredensie w sieni kolejny, nowy list z opieki społecznej. Wystawał z półki Karla
z niezałatwioną pocztą. Ostrożnie rozpieczętowałam kopertę i wyciągnęłam z niej list.
Podekscytowana przebiegłam go oczami. Znowu dotyczył pieniędzy - kosztów związanych z
pobytem Waldemara w domu opieki, znajdującym się na obrzeżach miasta. Spojrzałam na
siedzibę nadawcy: fundacja św. Józefa, a poniżej dokładny adres - podano nawet oddział,
piętro i numer pokoju, w którym mieszka Waldemar.
Serce mocno mi zabiło. Matka była tego przedpołudnia z Robinem na szczepieniu u pediatry.
Wymknęłam się szybko z pustego domu i pobiegłam na przystanek tramwajowy.
To była stosunkowo długa i uciążliwa wyprawa; musiałam
34
się kilkakrotnie przesiadać, ale w końcu - pokonując wszystkie trudności - stanęłam przed
olbrzymim, ponurym budynkiem w małej uliczce, czując jak ogarnia mnie radosne
podniecenie. „Fundacja św. Józefa" informował czarny szyld obok wejścia. Pełna obaw
weszłam do środka.
- Do kogo? - zapytała mnie młoda portierka, trzymająca w dłoni filiżankę kawy.
- Szukam mojego dziadka - powiedziałam nieśmiało. -Nazywa się Waldemar Tinbergen.
- Dobrze, sprawdzę, w której sali leży - powiedziała życzliwie kobieta i odstawiła filiżankę na
spodeczek.
- Dziękuję, wiem - powiedziałam pospiesznie. - On mieszka na trzecim piętrze w pokoju
numer 38.

background image

- A, to wszystko jasne - uśmiechnęła się i ruchem głowy wskazała znajdujące się w pobliżu
schody.
Skinęłam głową na znak podzięki, szybko przechodząc koło niej. Stanęłam na kamiennej
podłodze i usłyszałam dochodzący skądś bardzo stary głos, głośno płaczący i wołający o
pomoc. Brzmiał strasznie - aż zrobiło mi się zimno z wrażenia.
Potem stanęłam przed drzwiami pokoju numer 38. Nabrałam głęboko powietrza w płuca i
cichutko zastukałam. Nikt jednak nie odpowiadał. Zastukałam jeszcze raz, tym razem trochę
głośniej. Z pomieszczenia nie dobywał się żaden dźwięk, który mógłby zachęcić mnie do
wejścia. Sama zatem otworzyłam drzwi - natychmiast go rozpoznałam!
Waldemar siedział na szpitalnym wózku inwalidzkim, opatulony w brązowy koc. Wpatrywał
się w okno, blady i milczący.
- Cześć, Waldemarze! - zawołałam nieśmiało, zamykając za sobą drzwi.
Mój stary przybrany dziadek zwrócił wzrok w moją stronę i przyglądał mi się. Stanęłam jak
wryta. Wyglądał tak niechlujnie, zgarbiony i słaby, że z ledwością zniosłam ten widok.
- Kim jesteś? - zapytał starym, trzęsącym się głosem. Trudno było sobie wyobrazić, że
wcześniej śpiewał mi wesołe dziecięce piosenki, które jeszcze do tej pory brzmiały mi w
uszach, kiedy teraz na niego patrzyłam.
- Jestem Sofia - powiedziałam, przysiadając niezdecydo-
35
wanie na skraju krzesła dla gości. - Nie poznajesz mnie, Waldemarze?
Waldemar długo, bardzo długo przyglądał mi się.
- Sofia z czarnymi loczkami... - wymamrotał w końcu, zdziwiony.
Przytaknęłam.
- Sofia, biedny zajączek... - powtórzył Waldemar i nikły uśmiech pojawił się na jego bladej,
pomarszczonej twarzy.
- Kiedy byłaś u mnie ostatni raz? Nie mogę sobie przypomnieć.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem, jak dawno to było - powiedziałam ze smutkiem. - Ale od czasu, kiedy mama żyje
z Karlem, na pewno się nie widzieliśmy.
- Kim jest twoja mama? - dopytywał się, zbity z tropu, Waldemar.
- Franziska - powiedziałam szybko. - Wiesz już? Franzi-ska - moja matka, a ty jesteś jej
ojcem - a raczej jej ojczymem. Byłeś przecież ożeniony z moją babcią.
- Ożeniony? Ach tak, z Lidią. A ona miała Franziskę, to maleństwo z jasnymi loczkami.
Waldemar uśmiechnął się na to wspomnienie. - Lidii zresztą także tu już dawno nie było.
Gdzie ona jest? Dobrze byłoby, gdyby mnie kiedyś odwiedziła.
- Przecież babcia już nie żyje... - powiedziałam cicho.
- Ach tak - skwitował dziadek. - A ty jesteś mała Sofia, nieprawdaż? Mała córeczka Franziski.
Przytaknęłam.
- Franziska nadal jest taka nieszczęśliwa z powodu incydentu w stajni? - zapytał nagle
Waldemar. - Franziska to ciężki przypadek i dlatego nie można się na nią gniewać. Nawet
jeśli wciąż jest taka...
Ze zdziwieniem patrzyłam na Waldemara. O czym on mówił? Nagle przyszedł mi do głowy
pewien pomysł.
- Waldemar, możesz mi powiedzieć, kto to jest Cezar? -zapytałam nerwowo.
Waldemar skinął głową, zmartwiony.
36
_ Pewnie, że mogę - odpowiedział natychmiast. - Cezar to pies Franziski, owczarek. Piękne
zwierzę. Lubię zwierzęta, psy także. Na pewno lubię psy. A Cezar to był ładny okaz. Było mi
przykro, że nie mogliśmy go trzymać w domu, ale miałem problemy z oddychaniem, kiedy

background image

pojawiał się koło mnie; po prostu brakowało mi powietrza. To było straszne! Parę razy prawie
bym się udusił. Alergia na psią sierść - diabelska sprawa.
- Pies mamy musiał opuścić dom, ponieważ byłeś na niego uczulony? - powtórzyłam.
- Tak, pies Franziski musiał iść gdzie indziej - przytaknął Waldemar. -1 wtedy, pewnego dnia
zdarzyło się to nieszczęście...
- Jakie nieszczęście? - zapytałam bez namysłu.
- Zła rzecz, nie chciałbym o niej mówić. Nie, nie chcę o niej rozmawiać w żadnym razie. A
już na pewno nie z tobą. Jesteś kochanym dzieckiem, ładną dziewczynką. Zaraz, jak ci na
imię?
- Sofia - powiedziałam.
- Ach tak... - Waldemar uśmiechnął się. - Ty jesteś Sofia, a Cezar to owczarek. Dzisiaj jest
niezbyt piękna pogoda, nieprawdaż? Na obiad jadłem grochówkę, fuj - świństwo. Moje
dziecko, to rzeczywiście ładnie z twojej strony, że przyszłaś mnie odwiedzić. Zaraz, a kim -
powiedz jeszcze - są twoi rodzice?
W tym momencie oczy Waldemara zamknęły się. Uśmiechał się, zasypiając, i cicho
zachrapał.
Siedziałam przy nim krótką chwilę, a do środka zajrzała pielęgniarka, zadowolona, że pan
Tinbergen doczekał się wreszcie odwiedzin. Wstałam.
Waldemar zapadł się głębiej w swój wózek inwalidzki i cichutko chrapał.
- Cześć, Waldemarze, przyjdę jeszcze kiedyś. Na pewno -wyszeptałam, naciskając klamkę i
zamykając za sobą drzwi.
Było mi bardzo smutno. Cała moja radość z odnalezienia dziadka rozpłynęła się. Znalazłam
Waldemara, ale jednocześnie jakbym go straciła, straciła na zawsze.
W domu nic nie wspomniałam o wizycie w domu opieki. Wiedziałam, że gniewaliby się, a ja
zostałabym ukarana. I tak karali mnie ustawicznie z powodu braku subordynacji. Dlatego, że
byłam głośna, bezczelna i łakoma, poza tym otrzymy-
37
walam złe oceny w szkole a na mojej twarzy zupełnie niespodziewanie pojawił się trądzik. Na
całym czole wyskoczyły mi małe, piekące pryszcze.
- Jak ty wyglądasz! - wielokrotnie burczał oburzony ojczym. - Wkrótce twoja twarz
naprawdę będzie wyglądać jak ciasto z kruszonką. Nie myjesz się dokładnie, czy co?!
- Tak, nie będzie można na nią patrzeć - potwierdziła babcia, spoglądając na mnie
nieprzychylnie, a nawet z lekkim obrzydzeniem.
Nic, zupełnie nic nie mówiłam. To i tak nie miałoby najmniejszego sensu. Jeśli podjęłabym
próbę samoobrony, tylko bym ich tym rozwścieczyła. Milczałam zatem.
Którejś nocy (to było w zimie, krótko po Bożym Narodzeniu) po raz pierwszy dostałam
okres, strasznie się z tego powodu wystraszyłam. Oczywiście wiedziałam o menstruacji, którą
mają wszystkie dziewczyny, oznaczającej comiesięczne krwawienie, ale nie myślałam, że to
będzie takie okropne.
Obudziłam się w nocy, czując, że plamię prześcieradło czymś ciepłym i lepkim, co sprawiło,
że materac pode mną zrobił się wilgotny. Podniosłam się przerażona i w pierwszej chwili
pomyślałam, że znowu się zmoczyłam, co mi się jeszcze od czasu do czasu zdarzało.
Okropnie się zawstydziłam. Wygramoliłam się z łóżka, przeszłam chwiejnie parę kroków i
przycisnęłam włącznik światła na ścianie. Zaskoczona zobaczyłam, że moje prześcieradło
było purpurowe od krwi.
- Mamo! - lamentowałam bezdźwięcznie, nic nie pojmując. Lecz niebawem zrozumiałam.
Kolejna cieniutka, nieregularna strużka spłynęła po mojej nodze.
Trzęsąc się cała, rozebrałam się, zmięłam rzeczy w jeden mizerny węzełek, dobrnęłam do
szafy i zaczęłam z niej wygrzebywać świeże ubrania. Gdzie była czysta bielizna?
Potrzebowałam też świeżej koszuli nocnej, poza tym musiałam przynieść nową pościel, a tę

background image

moja matka od dawna składała do szafy w swojej sypialni, do której oczywiście nie mogłam
się dostać w tej chwili. Potrzebne mi też były ręczniki, a te leżały w łazience. Cała
zaaferowana zatoczyłam się, uderzając w otwarte drzwi szafy i zamykając je z głośnym
łomotem.
38
po chwili drzwi do mojego pokoju raptownie się otworzyły.
- Co ty do cholery wyprawiasz tutaj w środku nocy? - sarkał Karl, który nawet w napadzie
największej wściekłości nigdy nie krzyczał, tylko syczał jak jakiś obłąkaniec.
- Ja... - wyjąkałam, ale zamilkłam, ponieważ nie bardzo wiedziałam, co mam dalej mówić.
Wzrok Karla wędrował od mojego nagiego ciała do umaza-nego krwią łóżka i w końcu do
brudnego zawiniątka, które leżało na podłodze przed moimi bosymi stopami.
- Obrzydlistwo! - powiedział, ponownie spoglądając na
mnie.
Naciągnęłam na głowę pościel, którą zdjęłam z łóżka. Chciałam się zasłonić, schować, ukryć
swoje wystawione na pośmiewisko ciało, ale Karl wyrwał mi z rąk prześcieradło.
- Kompletnie zwariowałaś? Chcesz jeszcze więcej naświ-nić? Idź do łazienki, przyprowadzę
twoją matkę.
Zostawił mnie samą. Pobiegłam do łazienki i okryłam się płaszczem kąpielowym. Po chwili
zjawiła się matka. Rozgniewana, senna patrzyła na mnie pytająco.
- Nic na to nie mogłam... - wyszeptałam. - Tak po prostu przyszło. Nie wiedziałam o tym.
Matka bez słowa wysunęła najwyższą szufladę komody stojącej w łazience.
- Tutaj, weź podpaskę - powiedziała krótko.
- Mamo, dlaczego tak strasznie krwawię? Może ja jestem
chora?
- Bzdura, tak ma być - zbyła mnie krótko. - To jest faktycznie zmora, i tak każdego miesiąca,
ale można się do tego przyzwyczaić.
Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę.
- Nie możesz sobie pozwolić z żadnym chłopcem, Sofio! -ni stąd, ni zowąd ostrzegła mnie. -
Żadnego nie dopuszczaj do siebie! Wiesz, że chłopcy chcą czegoś czasami. Robią sobie z
tego żarty, obmacują dziewczęta, dotykają, ale jeśli na to pozwolisz, to szybko przekroczysz
granice zabawy i posuniesz się dalej. Od dzisiaj możesz zajść w ciążę. Tak to jest z seksem.
Trzęsłam się cała. Czułam, że już dłużej nie utrzymam się
39
na nogach. W czasie kiedy matka poszła po świeżą pościel, chwiejnym krokiem wróciłam do
pokoju i przykucnęłam zziębnięta na skraju łóżka.
- Tak strasznie boli mnie brzuch, czuję się bardzo chora -mruczałam pod nosem,
pozostawiona sama sobie.
Matka nic na to nie odpowiedziała. Zamiast tego wydała polecenie: - Zanieś te brudne rzeczy
do pralni i włóż wszystkie do automatu - kiedy wracała do sypialni, nawet na mnie nie
popatrzyła.
Przytaknęłam i wstałam z trudem. Nagle znienawidziłam bycie kobietą.
Moja pierwsza miesiączka trwała ponad tydzień. Czułam się bardzo źle. Wciąż miałam bóle
brzucha i zawroty głowy. Do tego okropnie się wstydziłam. Tej krytycznej nocy Karl widział
mnie nagą, a pościel dokładnie się nie wyprała. Oczywiście, udało się częściowo usunąć
najgorsze plamy, ale zostały te brzydkie, brązowe, które matka pokazała mi w taki sposób,
jakby chciała mnie upokorzyć.
- Przykro mi - wyszeptałam, przepraszając i szybko uciekłam do swego pokoju.
Któregoś dnia nie wytrzymałam. To było w szkole, właśnie wychodziłam powoli po dzwonku
na długą przerwę. Stanęłam przy biurku wychowawczyni.
- O co chodzi, Sofie? - zapytała pani Bundę, pakując swoje pomoce naukowe.

background image

„Na imię mi Sofia..." - chciałam jej powiedzieć. Nauczycielka nazywała mnie Sofie od
pierwszego dnia szkoły, i chociaż już od ponad dwóch lat byłam jej uczennicą, wciąż
zapominała, jak naprawdę mam na imię. W końcu dałam sobie z tym spokój.
- Pani Bundę, czy mogę panią o coś zapytać? - spytałam najciszej, jak mogłam. Klasa za
moimi plecami na szczęście już opustoszała.
- Tak, ale krótko, muszę iść do pokoju nauczycielskiego. Skinęłam nerwowo głową.
- O co chodzi? - zapytała pani Bundę, patrząc na mnie.
- Chodzi o okres... - wyszeptałam. -Tak?
40
_ Chciałam zapytać... zastanawiałam się... czy to jest normalne, jeśli się przy tym bardzo
krwawi, bardzo mocno krwawi? - wymamrotałam i czułam, że robię się coraz bardziej
czerwona, a w moich skroniach coś pulsowało, było to nieprzyjemne uczucie.
_ No tak - powiedziała pani Bundę, wahając się. - Naturalnie, że można całkiem sporo
krwawić, to jest różnie u różnych dziewcząt i kobiet.
- Ale to trwa już cały tydzień. Krwawię tak okropnie, że jak tak dalej pójdzie, to wszystko
będzie brudne. I czuję się tak dziwnie, cała drżę i jestem okropnie słaba.
- Rozmawiałaś o tym ze swoją matką? - dopytywała się pani Bundę.
Zaprzeczyłam ruchem głowy i nagle zapragnęłam przytulić się do swojej wychowawczyni,
położyć głowę na jej ramionach i uspokoić się, ale to było niemożliwe.
- Powinnaś to zrobić jak najprędzej. Porozmawiaj z nią, na pewno ci pomoże! - powiedziała
pani Bundę, spoglądając nerwowo na zegarek.
- Nie wiem... - odparłam niepewnie.
- Sofie, teraz, niestety, muszę już natychmiast... Przytaknęłam.
- A ty dzisiaj przy obiedzie porozmawiaj ze swoją matką. Może całkiem po prostu zamówicie
wizytę u ginekologa. Zbada cię wtedy dokładnie. Istnieją bardzo dobre preparaty, które
można zażywać. Po nich na pewno od razu poczujesz się dużo lepiej...
Pani Bundę uśmiechnęła się do mnie i razem skierowałyśmy się do drzwi. Potem znowu
zostałam sama.
Tej zimy Robin zachorował na zapalenie płuc i matka spędziła z nim w szpitalu prawie trzy
tygodnie.
Od tamtego pamiętnego razu miałam już parokrotnie miesiączki i powoli się do tego
przyzwyczajałam. Wprawdzie dwa
41
pierwsze dni były dla mnie zawsze męczarnią. Bardzo źle się czułam, ale później szybko
następowało olbrzymie polepszenie. Podpaski musiałam kupować sobie sama i na ten cel Karl
zaczął, po raz pierwszy w życiu, dawać mi kieszonkowe.
- Będziesz dostawała siedem i pół marki tygodniowo - zdecydował ojczym, robiąc przy tym
taką minę, jakby to był olbrzymi majątek, a on musiał go na mnie scedować.
- Kup sobie za to, co tam potrzebujesz! Przytaknęłam.
- Bądź oszczędna i pomyśl o tym, że więcej pieniędzy nie dostaniesz. Nie powinnaś więc
wydawać ich na głupstwa! Zrozumiałaś mnie?
Ponownie przytaknęłam. Oczywiście, rozdzieliłam sobie dobrze pieniądze, dokładnie tak, jak
chciał. Kupiłam najtańsze podpaski, jakie tylko mogłam dostać, a także kosmetyki na trądzik.
Nic jednak nie pomogły, moje czoło nadal wyglądało tak, jak rok wcześniej. Z tego powodu
któregoś dnia podcięłam sobie włosy. Dotąd moje czoło było odkryte.
- Coś ty zrobiła?! - krzyknęła przerażona babcia. - Wyglądasz jak strach na wróble!
Nabrałam powietrza. - Z grzywką czy bez i tak zawsze uważałaś mnie za stracha na wróble -
odpyskowałam, próbując dobrać taki sam nieprzyjemny ton, jak ten, którego ona zawsze
używała w rozmowie ze mną.

background image

- Co w ciebie wstąpiło, bezczelna smarkulo?! - warknęła wściekle babcia i ścisnęła mnie za
ramiona. Często to robiła, ale tym razem nie wymknęłam się jej bez słowa - tak jak dawniej.
- Zostaw mnie! - syknęłam, po czym rzuciłam się do ucieczki. Poczułam się przy tym,
jakbym odniosła niewielkie zwycięstwo. Naturalnie to było śmieszne.
Na Boże Narodzenie Robin wciąż jeszcze nie był całkiem zdrowy. Karl pozwolił mi po
południu pojechać razem z nim i babcią do szpitala.
- Sofia, Sofia, Sofia! - wydając radosne okrzyki, mój mały, bladziutki braciszek wtulał się w
moje ramiona.
Głaskałam wychudzoną buźkę, uśmiechając się czule na widok jego cudownych, zielonych,
dziecięcych oczek.
42
_ No, nie rób przedstawienia...! - powiedziała wtedy przybrana babcia i zabrała Robina z
moich kolan. Mój braciszek roZpłakał się, ale w końcu się uspokoił i zasnął na rękach Karla.
Usiedli: śliczna blondynka - moja matka; wysoki błękitnooki blondyn, trzymający na
kolanach jasnowłosego, śpiącego Robina - mój ojczym; a obok niego, niczym sroga
strażniczka -jasnowłosa, piękna i zimna babcia.
Czułam się wykluczona, osamotniona i bardzo inna, kanciasta, niewydarzona brunetka.
Wieczorem, przy dźwiękach kolęd, ojczym i jego matka raczyli się w pokoju gościnnym
drogim, bożonarodzeniowym winem, chrupiąc przy tym anyżowe cukierki.
Usiadłam przy nich bez słowa i w milczeniu patrzyłam na swoje prezenty, leżące przede mną
na szklanym blacie stołu. Nie umiem sobie dokładnie przypomnieć, co wtedy dostałam, ale
nigdy nie obdarowywano mnie czymś naprawdę ładnym. Zawsze były to prezenty
grzecznościowe, ściślej mówiąc, kilka drobiazgów. Nikt się nie zastanawiał, co mogłoby mi
się naprawdę spodobać.
W drugim dniu świąt złożono nam wizytę. Zadrżałam, ponieważ musiałam w niej
uczestniczyć. Któż to siedział obok Karla w pokoju gościnnym? Sam pan Becher. Między
nimi ustawiona była szachownica - gotowa do rozpoczęcia gry. Od dnia ślubu mojej matki z
Karlem widziałam pana Bechera kilka razy - przychodził do nas czasami, siadał w pokoju
gościnnym i pił z moim ojczymem piwo. Niekiedy siedzieli tak do późna w nocy, głośno się
przy tym zachowując. Za każdym razem nachodziły mnie myśli o tym, co widziałam wtedy w
ogrodzie. Chociaż minął już ponad rok od tamtego zdarzenia, nadal się wstydziłam i robiłam
wszystko, żeby uniknąć spotkań z nim. Także i tym razem chciałam wymknąć się
niepostrzeżenie, ale Karl zauważył mnie przez drzwi do pokoju gościnnego.
- Co się tak skradasz w przedpokoju, Sofio? - zawołał do mnie nadzwyczaj uprzejmie.
Milczałam.
- No, wejdźże już do pokoju, gąsko! - kontynuował Karl, śmiejąc się. - My nie gryziemy,
mam rację, Norbercie?
43
- Jasne, my jesteśmy całkiem oswojeni! - zawołał pan Be-cher, a jego głos brzmiał tak samo
przyjaźnie, jak Karla.
- No, powiedz „dobry wieczór" - rozległ się głos, po którym mogłam poznać, że Karl
spoważniał.
- Dobry wieczór... - burknęłam niechętnie.
- Cześć, mała czarodziejko! - odpowiedział pan Becher i wyciągnął do mnie swoją dużą,
pulchną dłoń.
Spojrzenie Karla było wystarczającym ostrzeżeniem. Znałam je i bałam się go, dlatego
podeszłam do pana Bechera i ostrożnie podałam mu rękę.
- Ta wasza Sofia staje się coraz ładniejsza! - powiedział i zaśmiał się, patrząc na mnie.
Wewnątrz cała drżałam ze zdenerwowania i patrzyłam w inną stronę, kiedy pan Becher
ściskał moją dłoń.

background image

„Może jednak dzisiaj to wszystko, to tylko takie niewinne żarty i mój strach także jest
całkiem niepotrzebny... - próbowałam się uspokoić. - Przypuszczalnie pan Becher już dawno
zapomniał o naszym strasznym spotkaniu. Prawdopodobnie był wtedy lekko podpity".
- To nie moje, Sofia jest Franziski - powiedział bez ogródek Karl. - Nie sądzisz chyba, że
spłodziłbym taką małą, czarnowłosą, ponurą czarownicę? Pomyśl tylko o moim samczyku,
synu Robinie, takie dzieci robię...
Śmiał się i mrugał do mnie porozumiewawczo.
- No, ja w każdym razie uważam, że Sofia jest jak świeża śmietana! - powiedział przyjaźnie
pan Becher, spoglądając z powrotem na szachownicę.
Odetchnęłam z ulgą i skierowałam się w stronę drzwi.
- Dlaczego nie zostaniesz z nami i nie dotrzymasz nam przez chwilę towarzystwa? - zapytał
pan Becher właśnie wtedy, gdy, zapalając światło w ciemnym korytarzu, zamierzałam wyjść.
- Sofio, nie słyszałaś?! - natychmiast wrzasnął Karl. Zatrzymałam się.
- Już, siadaj z nami! - rozkazał nieco delikatniej mój ojczym.
- I przynieś dwie butelki piwa - dorzucił pogodnie pan
44
Becher. - Mam nadzieję, że znajdzie się u was w domu jeszcze parę butelek, Karl?
Tak, mieliśmy w domu piwo i to w dużej ilości. Ciągle wysyłali mnie tego wieczoru do
kuchni, do lodówki.
_ Nie ma więcej - poinformowałam w końcu obu rozgrywających jeszcze tę samą partię,
wpatrzonych w milczeniu w szachownicę. Tym razem nie rozmawiali głośno - wręcz
przeciwnie - szeptali i nawet śmiali się dyskretnie. Figury Karla co rusz szachowały króla
pana Bechera.
- Cholera, potrzebuję jeszcze jedno piwko, inaczej się przekręcę! - mruczał pan Becher, na co
Karl wysłał mnie do piwnicy.
- Tam stoi jeszcze jedna pełna skrzynka - powiedział, poklepując swego przyjaciela po
ramieniu. - Obiecuję ci, że w naszym domu niczego ci nie zabraknie.
Zeszłam cała w strachu do piwnicy, przechodząc obok mojej ciasnej, karnej celi, w której
było jeszcze stosunkowo przyjemnie w przeciwieństwie do reszty pomieszczeń, gdzie
panował ponury nastrój i wisiało pełno pajęczyn, a od nieotynko-wanych ścian rozchodził się
niemiły zapach stęchlizny.
Nagle usłyszałam za plecami ciche, skradające się kroki. Przerażona zatrzymałam się. Kto
schodził po schodach?! Przecież nie mogli to być ani mój ojczym, ani pan Becher - oni
schodząc, robili dużo więcej hałasu. Przede wszystkim gruby i wysoki pan Becher miał
ciężki, głośny chód.
A jednak był to pan Becher... Umykałam wzdłuż ścian, przyciskając się do nich mocno.
Chciałam coś powiedzieć, ale nie wiedziałam co.
Za to pan Becher wiedział: - No, czarodziejko? Chciałem tylko na ciebie spojrzeć. Myślałem,
że boisz się schodzić tutaj sama.
Dobierał się do mnie. Jego ręce z łatwością i w błyskawicznym tempie wślizgnęły się pod
mój pulower i podkoszulek.
Zacisnęłam powieki i cicho jęczałam z przerażenia.
- Hej, Sofio, gdzie masz piwo? - zawołał Karl. Nigdy jeszcze nie byłam taka zadowolona z
istnienia mojego ojczyma, jak w owej chwili.
45
- Idziemy! - ryknął pan Becher, zabierając swoje łapska spod mojego podkoszulka. -
Szkoda... - dopowiedział po cichu. - Ale praktycznie już jesteś moja, mała Sofio, możesz mi
wierzyć! - bardzo cicho wyszeptał mi prosto w twarz.
Jego oddech śmierdział piwem, chipsami i orzeszkami ziemnymi.
Przyjaciel Karla wrócił, nawet już na mnie nie spojrzawszy, do pokoju gościnnego.

background image

Pół godziny później przegrał partię szachów i zbierał się do wyjścia. Patrzyłam za nim przez
moje okno na poddaszu, czując przed tym człowiekiem paraliżujący strach.
Przed nim i całym światem.
- Kiedy wreszcie przyjdzie mama? - zapytałam babcię następnego ranka. Prawie całą noc nie
spałam. Jak tylko usnęłam, budził mnie ten sam straszny koszmar. Pan Becher był w nim
obecny... grał z Karlem w szachy na moim poddaszu, upierając się przy tym, abym rozebrana
siedziała koło niego i pozwalała mu dotykać piersi, kiedy tylko zechce. Karl na to patrzył i
głośno się śmiał.
- Zobaczymy, co powie pediatra - powiedziała babcia, nakrywając do stołu.
- Babciu, muszę ci coś powiedzieć... - wydusiłam w końcu z siebie, wlepiając oczy w talerz.
Miałam przy tym takie uczucie, jakby całe moje ciało zesztywniało, a usta dziwnie
zdrętwiały.
- Mogłabyś przynieść z lodówki tacę z serami - odpowiedziała mi na to babcia, siadając do
stołu. -1 pokroić resztę bożonarodzeniowego placka. Karl czasami lubi go zjeść na śniadanie.
Wstałam rozdygotana i podeszłam do lodówki. - Babciu! Pan Becher wczoraj wieczorem w
piwnicy... włożył rękę pod mój pulower - wyszeptałam wreszcie.
Zrobiło się zupełnie cicho.
- Co powiedziałaś? - spytała po chwili babcia, a ja zdesperowana próbowałam
wywnioskować, co tym razem oznaczał ton jej głosu. Była zszokowana czy zdenerwowana?
Czy w ogóle mnie zrozumiała? Uwierzyła mi?
46
Nagle załkałam. - On... on mnie naprawdę... dotykał - po prostu obmacywał... - powtórzyłam
łamiącym się głosem, przed oczami tańczyły mi jak oszalałe jasne gwiazdy.
W uszach mi szumiało i miałam wrażenie, że każdy otaczający mnie dźwięk brzmi o wiele
głośniej niż zazwyczaj. Lodówka dźwięczała przenikliwie i złowrogo, a babcia, odstawiając
do zlewu talerz po śniadaniu, głośno nim brzęknęła. Potem na stół kuchenny upuściła nóż,
który wydał ostry brzdęk, i głośno szurając, odsunęła swoje krzesło.
Najchętniej zatkałabym uszy, bo cały ten dziwny hałas przyprawiał mnie o ból głowy.
Nieco później babcia zniknęła za kuchennymi drzwiami, ale słyszałam ją idącą w pośpiechu i
zdecydowanym krokiem przez przedpokój, pukającą w końcu do drzwi sypialni moich
rodziców.
BUM, BUM, BUM - uderzała ostro, a ja cicho jęczałam.
Minęła chwila i absolutnie nic się nie wydarzyło. Jak sparaliżowana wytrzeszczałam oczy na
resztkę leżącego przede mną, kruchego bożonarodzeniowego placka, który powinnam w tej
chwili pokroić dla mojego ojczyma. Nie mogłam jednak ruszyć nawet małym palcem, cała
byłam zdrętwiała.
Nagle zjawił się Karl. Uderzył mnie prosto w twarz, nazywając kłamczucha, po czym złapał
mnie za rękę i zaciągnął przez kuchnię i korytarz, schodami w dół, do mojego małego
pomieszczenia w piwnicy.
Tam uderzył mnie znowu. W przerwie między kolejnymi bolesnymi razami wyjaśnił, że pan
Becher jest jego najlepszym przyjacielem.
Potem stwierdził, że pozostanę tu - na dole - tak długo, aż przyznam, że całe to bezczelne
kłamstwo wyssałam z palca.
Wszystko, dokładnie wszystko mnie bolało. Karl trzymał mnie mocno za podbródek i
spoglądał na mnie zimno. Zamknęłam oczy.
- Otwórz oczy, ty gówniaro! - powiedział.
Otworzyłam je i patrzyliśmy na siebie. Nad nami, w gościnnym pokoju chodziła babcia -
słyszałam jej kroki. Później rozległy się dźwięki kolędy, pewnie babcia nastawiła płytę CD.
47
Karl mierzył mnie wzrokiem, patrząc na moją zbolałą twarz. I

background image

- Przyznaj, że tylko wymyśliłaś tę niewiarygodną historię -I powiedział spokojnie, bardzo
spokojnie.
- Tak... - usłyszałam nagle własny szept.
- Co „tak"?! - spytał Karl. Przełknęłam ślinę.
- Tak, wszystko to sobie wymyśliłam - szeptałam.
Karl wymusił na mnie, żebym jeszcze raz powtórzyła toj zdanie głośno i wyraźnie, dopiero
wtedy wolno mi było wrócić na górę.
Jeszcze tego wieczoru uciekłam z domu. Zdarzyło mi się to już drugi raz w życiu.
Właściwie chciałam biec, uciekać, po tym jak udało mi się niepostrzeżenie wymknąć z domu,
ale nie mogłam. Od razów Karla wszystko mnie bolało, dlatego bardzo powoli i ostrożnie
szłam ulicą. Właściwie zdecydowałam się iść do szpitala miejskiego i opowiedzieć mojej
matce o tym, co zdarzyło się w domu. Tym razem musiałaby mi pomóc, pomogłaby mi,
byłam tego całkiem pewna.
- Mamo - wyszeptałam do siebie półgłosem. - Mamo, mamo, mamo...
Jakoś dobrze mi zrobiło wypowiadanie tego słowa, ale kiedy zobaczyłam, wyłaniający się
przede mną z mroku, wysoki, szary budynek szpitalny, zatrzymałam się. Nagle stało się dla
mnie jasne, jak bezsensowne było moje przyjście tutaj. Matka nigdy mi nie pomoże, nawet
jeśli Karl skatowałby mnie na śmierć. Stałam odrętwiała i wpatrzona w szpital tak długo, aż
zaczęły mnie piec oczy.
To było jak chłodne orzeźwienie, które spadło na mnie jak grom z nieba, z nieba
pochmurnego i zimowego.
Ona nigdy mnie nie ochroni i nie pocieszy, będzie się za to na mnie złościć i odpychać od
siebie.
Dziwny, niesamowity chichot ogarnął mnie w tym momencie i prawie ożywcze, wzniosłe
uczucie, pod wpływem którego rozpoczęłam nowy rozdział w swoim życiu, obróciłam się na
pięcie i odeszłam. Znowu szłam dłuższą chwilę, ale ponieważ tym razem nie obrałam
żadnego celu, pokonywana odległość
48
да]:а mi się dużo dłuższa od drogi do szpitala. W końcu sta-ełaK1 Przecl ty™ samym
supermarketem, przed którym już z si? zatrzymałam dwa i pół roku wcześniej. Przemarznięta
i szpiku kości szukałam komina wentylacyjnego, dmuchają-g0 ciepłym powietrzem i
żelaznej kratki, na której wówczas ałarri. Teraz już nie dolatywał z niej ciepły, kojący
podmuch. Tvm razem komin wentylacyjny nie pracował - był zimny. Nagle przypomniałam
sobie sympatycznego pracownika supermarketu, który mnie wtedy obudził i uraczył gorącym
kakao. Rozejrzałam się dokoła, ale nikogo nie zauważyłam. Poszłam więc zrozpaczona dalej i
w pewnym momencie znalazłam się na ulicy, przy której znajdował się inny supermarket. Tu
na szczęście można było poczuć przyjemny nawiew ciepłego powietrza. Przykucnąwszy,
zwymiotowałam.
Tej nocy nie mogłam spać. Wiele godzin spędziłam przerażona i niespokojna na twardej,
niewygodnej kracie i jeszcze zanim zrobiło się jasno - wstałam z wysiłkiem i ruszyłam w
drogę do domu. Wszystkie drzwi były pozamykane, a na moje pukanie i nawoływania nikt nie
zareagował. Dzwonek był wyłączony. Nie pozostawało mi nic innego, jak usiąść przy
zamkniętych drzwiach frontowych i czekać, aż Karl albo babcia otworzą mi wreszcie.
Nikt mnie nie zagadnął na temat tej nocy. Około godziny siódmej pozwolili mi wejść do
domu, jakby nic się nie stało. Na zewnątrz wciąż panował mrok. Byłam tak przemarznięta, że
już nawet nie odczuwałam zimna.
Zataczając się, pokonałam schody na górę i wślizgnęłam się pod kołdrę. Tego dnia moja
matka i Robin wrócili do domu.

background image

- Sofio, Robin znowu jest tutaj! - zawołał braciszek, przybiegając do mnie, wdrapując się do
mojego łóżka i tuląc się do mnie, podczas gdy moja matka, zaglądając do mnie tylko na
krótko, oznajmiła oschle, że jest z powrotem.
- Dlaczego jesteś w łóżku, Sofio? - zapytała, marszcząc czoło i ciągnąc za sobą Robina.
- Chyba jestem chora - odpowiedziałam cicho. - Marznę.
- Na chorą to ty nie wyglądasz - rzuciła niedowierzająco matka.
49
- Ale źle się czuję - powiedziałam, z całego serca pragnąc się rozchorować po tej nocy,
spędzonej w zimnicy. Może wtedj zaczęliby się o mnie troszczyć.
Jednak nie zachorowałam, dziwnym trafem nie naba\ łam się nawet kataru i nikt się o mnie
nie troszczył. A potem był sylwester i znowu przyszedł pan Becher.
- Sofio, otwórz, proszę! - zawołała matka, kiedy u drz\ zabrzmiał dzwonek.
- Nie! -jęknęłam przerażona, stojąc na piętrze. - Nie mogę w tej chwili, muszę...
- Sofio, rób, co ci każe twoja matka! - rzucił lodowato Karl który nie wiadomo skąd pojawił
się obok mnie.
Sparaliżowana strachem, z oporami schodziłam po schc dach do drzwi wejściowych.
- No, czarodziejko... - odezwał się pan Becher, uśmiechając się do mnie.
Trzymał w ręku dwie małe wiązanki kwiatów.
- Wybierz sobie, Sofio - powiedział serdecznie. - Ten drugi damy twojej pięknej mamie, OK?
Zaniemówiłam.
- O, dostaniesz ten tutaj - pan Becher wetknął mi do ręki bukiecik i zamknął za sobą drzwi. -
Myślę, że tej nocy spadnie w końcu śnieg, wszystko na to wskazuje. - Śmiał się zadowolony.
- Śnieg na powitanie Nowego Roku, wspaniale.
Zaprowadziłam go do pokoju gościnnego. Otrzymane w darze kwiaty matka włożyła do
wazonu i postawiła na stole w jadalni. Podziwiałam je: dwa różowe goździki, jedną żółtą
różę, której żółty pąk zwisał żałośnie, jedną rachityczną liliową frezję, wyglądającą jak
rozczochrana oraz kilka innych nieznanych mi kwiatków.
- No, podobają ci się, czarodziejko? - zapytał pan Becher, kładąc na chwilę rękę na moim
karku.
Przytaknęłam pospiesznie, ledwo mogąc złapać oddech z przerażenia.
Rozpaczliwie wręcz uważałam przez cały wieczór na to, zęby ani przez chwilę nie zostać sam
na sam z najlepszym przyjacielem mojego ojczyma. Drżałam ze strachu przed jego duży-
50
mi łapskami, tubalnym śmiechem, zapachem wody kolońskiej i jego słowami.
- Czy mogę już iść spać? - zapytałam cicho w pewnej chwili. Byłam wykończona ciągłym
napięciem, wywołanym niepokojem i strachem, przecież pan Becher mógłby mnie znowu
dopaść gdzieś na uboczu, sam na sam. Nikt mi nie odpowiedział, wszyscy byli zajęci
degustacją różnych rodzajów wina i piwa oraz sortowaniem sztucznych ogni, które chcieli
później odpalić. Matka krzątała się w kuchni.
- Bardzo cicho poszłam na górę i wślizgnęłam się do swego łóżka.
Tak jak zimną, dokuczliwą mgłą rozpoczął się ten rok, tak i się zakończył. Byłam w swoim
pokoju, samotna, przepełniona smutkiem i trwogą, leżałam pod kołdrą, czując się odsunięta
od wszystkich.
W styczniu nie wydarzyło się nic szczególnego. Raz odwiedziłam mojego owdowiałego
dziadka w domu opieki. Siedziałam przy nim bez słowa. Czasami się budził i znowu zasypiał,
cicho przy tym chrapiąc. O mały włos nie zsunął się ze swojego wózka inwalidzkiego, więc
szybko pobiegłam po pielęgniarkę, która go prawidłowo usadowiła.
- Mój smutny zajączku, jesteś tutaj... - odezwał się całkiem niespodziewanie Waldemar,
który nagle przebudził się i wyglądał prawie tak, jak przed laty. Wyciągnął do mnie,
uśmiechając się, swoją starą, trzęsącą się rękę.

background image

- Ale wyrosłaś - nie do wiary.
Miał zapalenie spojówek, a po jego nierównym oddechu można było poznać, że choruje. Od
siostry, którą przyprowadziłam, kiedy o mało nie wypadł ze swojego wózka, dowiedziałam
się, że Waldemar na Boże Narodzenie przeszedł ciężkie zapalenie płuc.
- Mój braciszek Robin też był chory na zapalenie płuc -opowiadałam dziadkowi, delikatnie
głaszcząc jego dłoń.
- Tak, tak bywa w życiu - westchnął Waldemar. Patrzyliśmy na siebie. - Dzieciątko, masz
takie smutne
oczy - powiedział w końcu Waldemar. - Masz jakieś zmartwienie? Przytaknęłam.
51
- W domu jest tak strasznie - odparłam i nagle byłam pewna, że zaraz opowiem wszystko, co
wydarzyło się ostatnimi czasy.
- Musisz mówić głośniej - odezwał się Waldemar. - Jestem głuchy na jedno ucho, ledwie cię
rozumiem, wiesz.
Zamilkłam, tłumiłam to w sobie. Nie, już na samą myśl o tym robiło mi się ciemno w oczach
z przerażenia, a co dopiero, gdybym miała głośno opowiedzieć o moich strasznych
przeżyciach na Boże Narodzenie!
-Nic ważnego, Waldemarze - to wszystko, co umiałam powiedzieć głośno i wyraźnie.
- No, to dobrze - mruknął dziadek i ponownie zapadł w drzemkę.
- Myślę tylko, że poza tobą nikt mnie nigdy nie kochał -powiedziałam bardzo cicho, a potem
w popłochu opuściłam pokój.
Dwa tygodnie później matka dostała kolejny list z opieki społecznej. Obejrzawszy go
podejrzliwie, rozdarła kopertę.
- Czego też znowu chcą ode mnie? - mruczała. Wyciągnęła list i przejrzała go pobieżnie.
- Och, on nie żyje... - powiedziała potem, osłupiała ze zdumienia. - Piszą, że umarł przed
trzema dniami.
- Kto umarł? - wyjąkałam przerażona.
- Waldemar Tinbergen - odpowiedziała machinalnie moja matka, a na jej czole pojawiła się
mała zmarszczka. - Najwyraźniej miał zapaść i serce nie wytrzymało...
Nie zniosłam nagłych nudności i skurczy w żołądku - resztką sił przywlokłam się do toalety i
zwymiotowałam.
Pod koniec stycznia stopniał śnieg. Na półrocze przyniosłam ze szkoły dzienniczek z bardzo
słabymi ocenami. Ze strachem położyłam go przed mamą na kuchennym stole.
- Odłóż swój kram gdzie indziej - widzisz, że gotuję! - powiedziała poirytowana matka.
- To są moje oceny... musisz je podpisać - wyjaśniłam cicho, niespokojna.
- Połóż je na biurku Karla! - powiedziała, nie rzucając nawet na nie okiem. - Będzie chciał je
zobaczyć.
52
Przygnębiona zrobiłam to, co kazała. Wieczorem, kiedy wrócił Karl i odkrył moje złe stopnie,
dostałam - tak jak się spodziewałam - po twarzy. Cała była rozpalona i przez chwilę miałam
wrażenie, że zdrętwiały mi policzki. Gdy rodzice, braciszek i babcia zasiedli do kolacji,
uciekłam do swego cichego, ustronnego pokoju.
W ubraniu położyłam się do łóżka i naciągnęłam kołdrę na głowę. Do obolałej twarzy
przyłożyłam zimne dłonie i tak zasnęłam.
Z czasem zaczęłam zachowywać się jak robot. Nie dostrzegana przez innych po prostu
zaczęłam reagować jak maszyna. Rano wstawałam i szłam do szkoły, koło południa wracałam
do domu i odrabiałam lekcje, a potem aż do kolacji siedziałam w swoim pokoju na łóżku i
patrzyłam przez okno. Świat za szybą był beznadziejny. Poza niewielkim fragmentem nieba
widziałam tylko część komina i dużą, szarą antenę satelitarną Karla. Z miejsca, gdzie stało
łóżko, nie było nic więcej widać. Koncentrowałam się więc na tym małym skrawku nieba i

background image

całymi godzinami wpatrywałam się w niego. Bywały szare i zachmurzone dni, a czasami
padał deszcz z widocznej dla mnie części chmury i im bardziej zbliżała się wiosna, tym
częściej delikatnie błękitniało niebo.
Od czasu do czasu na tle „mojego" nieba pojawiało się kilka ptaków przelatujących w oddali,
zapragnęłam mieć tak dużo swobody, jak one.
- Mogłabym ci w czymś pomóc? - zwróciłam się któregoś dnia do mamy, kiedy nie mogłam
już dłużej znieść samotności w swoim pokoju.
Jednak nie chciała skorzystać z mojej propozycji. Powiedziała, że wszystko ma pod kontrolą,
a poza tym boli ją głowa, więc największą pomocą z mojej strony byłoby, gdybym poszła z
powrotem do swojego pokoju i nie wchodziła jej w drogę.
Poczułam się bardzo źle, odrzucona i samotna.
- Sofio, proszę, nie stój tu ciągle i nie patrz jak cielę na malowane wrota, to mnie doprowadza
do szału - powiedziała matka, dalej sortując pranie.
- Tak - wymamrotałam posłusznie. Potem poszłam do
53
przedpokoju, włożyłam kurtkę i wymknęłam się niepostrzeże-1 nie. Na zewnątrz było zimno i
wietrznie, z szarego nieba padała irytująca mżawka. Także z „mojego" skrawka nieba, jeszcze
jednak spokojnego i wiosenno-błękitnego, padał deszczyk,! dokładnie wtedy, kiedy
przechodziłam pod nim, idąc do pralni, j Wtuliłam głowę w ramiona i wyszłam na ulicę.
Musiałam biec, żeby nie myśleć i nie zwariować z samotności. Chciałam widzieć ludzi i do
nich - kogokolwiek i gdziekolwiek - przyna- j leżeć. Jednak wszędzie dokoła były tylko puste
ulice przedmieścia z otoczonymi niskimi parkanami ogródkami i stojącymi przy
krawężnikach samochodami. Mimo wszystko to było lepsze od widoku anteny satelitarnej
Karla.
Szłam bez wytchnienia, prosto przed siebie, zatrzymawszy się dopiero wtedy, kiedy
zobaczyłam idącą z naprzeciwka starszą kobietę z małym psem na smyczy. Obwąchał moje
nogi, a jego brązowe oczka spoglądały na mnie - w górę. Bardzo chciałam go pogłaskać -
moje zmarznięte ręce domagały się po prostu dotyku czegoś ciepłego, puszystego, jednak
starsza pani odciągnęła go zniecierpliwiona ode mnie.
Szłam więc dalej pogrążona w smutku. Oddałabym wszystko, żeby Waldemar jeszcze żył.
Poszłabym go teraz odwiedzić i mogłabym gładzić jego trzęsące się ręce. Ale Waldemar
umarł. Śmierć, śmierć, śmierć. Waldemar będzie umierał tak długo, jak ja żyję, a także potem.
Później pomyślałam o Ani, która prawie dokładnie rok wcześniej wyprowadziła się do
Monachium. Myślałam o niej, ojej ojcu i korpulentnej mamie i poczułam straszną tęsknotę za
nimi. Często pisałam do Ani, ale nigdy nie otrzymałam od-, powiedzi, dlatego później sama
przerwałam korespondencję. Było mi źle, przygnębionej i samotnej. Błąkając się bez celu, w
końcu dotarłam do jakiegoś placu zabaw, który stał opustoszały, w deszczu. Weszłam i
usiadłam na mokrej, zimnej huśtawce. Patrzyłam przed siebie, huśtając się przez chwilę i
marząc, żeby zdarzył się jakiś cud, który odmieniłby moje życie. Nie otrzymałam nowego,
lepszego życia, ale rzeczywiście coś się zdarzyło. Nie od razu, ale dopiero w lecie, kiedy
„mój" skrawek nieba, widziany w oknie, stał się błękitny i dokoła
54
zrobiło się jasno, słonecznie i ciepło. Tego lata do naszej klasy przyszedł Anthony. Przybył z
innej części miasta i miał już piętnaście lat.
_ Cześć wszystkim - powiedział uśmiechnięty od ucha do ucha. - Jestem Anthony i niestety
mam sieczkę w głowie -już drugi raz siedzę w tej samej klasie. - Opuścił swój plecak na
podłogę i patrzył wyczekująco na panią Korsteł, która przejęła naszą klasę po pani Bundę.
Anthony miał piękną brązową skórę, gdyż jego ojciec był Afroamerykaninem. - Za cholerę
nie mogę sobie przypomnieć tego przebiegłego Jankesa, bo wyniósł się tuż przed moimi
pierwszymi urodzinami - opowiedział mi parę dni później.

background image

Pani Korsteł nie przyjęła Anthony'ego ze szczególnym entuzjazmem, ponieważ musiała
przygarnąć jeszcze jednego chłopca do swojej klasy, która już liczyła ponad trzydziestu
uczniów. Nowa wychowawczyni była tak samo młoda i wymagająca, jak pani Bundę.
- Usiądź obok Sofii! - powiedziała krótko. - To jedyne wolne miejsce.
I w taki oto sposób Anthony Scott usiadł koło mnie. Jak doszło do tego, że mnie polubił, sama
nie pojmuję. Od tego dnia już nigdy nie zostawałam na przerwach sama.
- Któregoś dnia polecę do USA i wytropię swojego niewy-darzonego ojca, tego jestem
pewien! - powiedział mi kiedyś. -Kobieto, może nareszcie wygarnę mu całą prawdę. Ten typ
po prostu porzucił moją matkę!
- Ja też nie znam swego ojca - powiedziałam cicho. - Moja matka nigdy mi o nim nie
opowiadała - dodałam.
- Przypuszczalnie też ją zostawił i jest jej przykro ze względu na ciebie - powiedział Anthony,
delikatnie głaszcząc mnie po twarzy. - Beznadziejnych mamy ojców - westchnął. - Chociażby
to już nas wiąże.
Milczałam.
- Masz takie piękne włosy. Rzadko się takie spotyka - kontynuował Anthony i
niespodziewanie ujął moją twarz w swoje dłonie.
- Cieszę się, że cię spotkałem, Sofio.
55
Staliśmy na obrzeżach szkolnego podwórka i patrzyliśmy na siebie bez słowa. A potem
pocałowaliśmy się. Robiliśmy to bardzo delikatnie, nasze wargi po prostu się zetknęły i
Antho-ny mnie objął.
- Kobieto, naprawdę cię lubię - powiedział. - Zawsze pachniesz tak przyjemnie i masz
przepiękne czarne oczy. Wiesz, na dobrą sprawę twoje oczy są tak ciemne, że nie można w
nich dostrzec źrenic.
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
- Mój ojczym uważa, że wyglądam jak obcokrajowiec - to było wszystko, co w końcu
zdołałam z siebie wydusić.
- Kolejna rzecz, która nas łączy - zaśmiał się Anthony i kontynuował wyliczankę,
rozprawiając o swoich dredach.
Uśmiechnęłam się zakłopotana.
- Jesteś jakaś nieswoja i stale przygnębiona, nie mam racji? - zapytał Anthony i delikatnie
mnie objął.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie wiesz, dlaczego jesteś smutna? - spytał Anthony i w tym momencie, na szczęście,
rozległ się dźwięk dzwonka, co oznaczało, że musimy wracać do klasy.
Dopiero dużo później opowiedziałam mu, że w domu ojczym mnie bije, a moja matka
pozwala na to i że wydaje mi się, iż nic sobie z tego nie robi.
- Myślę, że jestem jej zupełnie obojętna - powiedziałam i przytuliłam się do Anthony'ego.
- Mój ojczym także dawał mi w skórę - westchnął Anthony. -Ale matka zaczynała piszczeć i
wtedy przestawał. On jest bezrobotny i czuje się z tego powodu sfrustrowany, rozumiesz?
Przez cały dzień zbija bąki albo siedzi przed komputerem. Gdybyś widziała, jak wszystko się
zmieniło, odkąd pojawił się w domu, po prostu sprawił, że nasze życie to jeden wielki horror.
Anthony z obrzydzeniem wstrząsnął głową.
- A moi młodsi bracia stoją obok niego i patrzą na to gówno. Przypuszczalnie też ześwirują.
Już dawno nie zdarzyło się nic równie cudownego w moim życiu, jak pojawienie się
Anthony'ego, jednak później przytrafiło mi się coś jeszcze wspanialszego.
56
Tak po prostu.

background image

Miało to miejsce któregoś z ostatnich letnich wieczorów. Karl i moja matka siedzieli w
ogrodzie, popijając kruszon i rozmawiając. Leżałam właśnie w łóżku, na górze, w swoim
pokoju i myślałam o Anthonym, kiedy nagle zadzwonił telefon. Karl wszedł do domu i
odebrał go. Na początku jego głos brzmiał jak zawsze, ale po chwili, zupełnie
nieoczekiwanie, podniósł go.
- To nie może być prawda! - krzyczał rozgniewany. - Co za bezczelność...
Nasłuchiwałam zdenerwowana. Bałam się, że jego wściekłość może mieć znowu jakiś
związek ze mną. Tym razem było inaczej. Złość Karla nie była skierowana przeciwko mnie,
tylko przeciw panu Becherowi -jego najlepszemu przyjacielowi, który go oszukał.
- Zgarniał do własnej kieszeni, ten zakłamany pies! - syczał przez zęby doprowadzony do
szewskiej pasji Karl. Ciężko stąpając, wszedł do ogrodu. - Przysięgam ci, Franzisko, że ten
oszust nigdy więcej nie wejdzie do mojego domu!
Tego, co odpowiedziała matka, nie usłyszałam, ponieważ w tym momencie zawładnęło mną
uczucie ulgi. Leżałam w łóżku - do mojego pokoju przenikały delikatne promienie
zachodzącego słońca, a w głowie wirowała mi tylko jedna myśl: pan Becher nie przyjdzie już
nigdy więcej. Nie będzie mnie już obmacywał. Pan Becher przestał być przyjacielem Karla, a
zatem niebezpieczeństwo minęło.
Tej samej nocy, leżąc w łóżku, przypomniałam sobie o minionej wiośnie i o wieczorze
spędzonym w deszczu na placu zabaw. Marzyłam wtedy o nowym życiu. Teraz to życzenie
spełniało się. Pan Becher zniknął, a ja poznałam Anthony'ego. Tuliłam się do swojej kołdry,
czując ogromną ulgę - zupełnie jakby zdjęto ze mnie jakiś ogromny, nie dający się nawet
opisać ciężar. Może teraz wszystko ułoży się pomyślnie?
Jednak nic się nie zmieniło na lepsze. W dalszym ciągu w domu mnie nie zauważano i wciąż
byłam bita przez Karla za swoje słabe oceny. Ze względu na to, że ojczym Anthony'ego przez
cały dzień przebywał w mieszkaniu, a u mnie w domu
57
moja matka i babcia, które mnie pilnowały, ciężko było się nam spotykać poza szkołą.
-Nie, nie pójdziesz do kina — powiedział do mnie wieczorem Karl, po tym jak w południe
prosiłam matkę o zgodę. Ona nigdy niczego nie rozstrzygała sama. - Zapytaj Karla, jak wróci
wieczorem! - to była jej odpowiedź na moje pytanie.
- Bardzo bym chciała pójść - upierałam się przy swoim. -Inni z mojej klasy jakoś mogą.
- Ci inni z twojej klasy, w odróżnieniu od ciebie, nie dostają samych pał - odezwała się
chłodno babcia.
- Proszę, tylko raz - błagałam.
Oczywiście nie pozwolono mi. Karl kazał mi się uczyć.
- Przypomnij sobie ostatnią cenzurkę! - rzucił krótko. -Już zapomniałaś, co na niej było?
Przecząco pokręciłam głową i spuściłam ją.
- Promocja do następnej klasy zagrożona! - tak napisali.
- Powiedziałem ci, że jak masz zostać na drugi rok, to lepiej by było, gdybyś się w ogóle
nigdy nie urodziła - kontynuował Karl, po czym wyrzucił mnie z pokoju.
-1 tak przecież sobie tego życzyłam! - wrzeszczałam w środku, w sobie, w ciszy idąc do
swojego pokoju. Opadając z sił, zgnębiona, usiadłam przy małym biurku i kartkowałam
szkolne podręczniki w tę i we w tę.
Jeśli w trójkącie o bokach a, b, c: a2 + b2 = c2, to bok с jest przeciwprostokątną -
przeczytałam w książce od matematyki. Nie rozumiałam ani jednego słowa, chociaż wciąż
powtarzałam to zdanie, aż w końcu umiałam je na pamięć. Zamknęłam podręcznik i
pomyślałam o kolegach z klasy, stojących teraz przed kasą kina, rozmawiających ze sobą i
roześmianych. Czy Anthony był rozczarowany, że nie przyszłam?
Wyciągnęłam ze szkolnej torby gruby podręcznik do historii i szukałam rozdziału, który
dzisiaj rano przerabialiśmy w czasie lekcji. To była potworna godzina. Pani Korstel wywołała

background image

mnie znienacka do odpowiedzi - byłam kompletnie zielona, zatrzymywałam się niemal na
każdym słowie. Wszyscy się śmiali, z wyjątkiem Anthony'ego. Uspokajał mnie, kładąc swoją
ciepłą dłoń na moim drżącym kolanie.
58
„Rosyjska Rewolucja z 1917 roku obaliła carat. W wyniku Rewolucji Październikowej
wyłoniła się radykalna większość -bolszewicy. Lenin i Trocki zaprowadzili w tym - w
przeważającej większości agrarnym kraju - dyktaturę proletariatu".
Nie rozumiałam ani słowa. Kto to byli bolszewicy? Co to znaczy agrarny kraj? Co to była
dyktatura proletariatu? Czy proletariusze to to samo co proleten*? Mój ojczym stale
rozprawiał o tych drugich, nazywając tak obcokrajowców, bezdomnych, żebrzących na
chodnikach oraz freaków i punków, którzy w lecie, zebrani na rynku, grzali się w słońcu i pili
piwo. Tak samo nazywał ojca mojej przyjaciółki Ani, dodając jeszcze przymiotnik
„przeklęty". Słyszałam to tysiące razy.
Zmęczona - zamknęłam książkę. To i tak nie miało żadnego sensu. Po prostu byłam za głupia.
Głupsza od wszystkich.
Z pewnością zostanę na drugi rok. Myślałam o przestrodze Karla: „Byłoby dla ciebie lepiej,
gdybyś się w ogóle nie urodziła". Co się stanie, jeśli sprawy zajdą za daleko? Czy pobiłby
mnie na śmierć?
Słyszałam, jak moja matka nakrywa do kolacji i jak rozbiera Robina do spania. Słyszałam
śmiech Karla i dźwięk naczyń, mytych i układanych na suszarce przez matkę. Chociaż z
głodu burczało mi w brzuchu, nie ruszyłam się z miejsca. Siedziałam tak długo, aż rozbolały
mnie plecy i tyłek. Gapiłam się przez okno, chociaż poza kominem i anteną satelitarną nie
było nic do oglądania. „Mój" kawałek nieba był szary. Szary jak wieczór.
Czy większość mojej klasy siedziała jeszcze w kinie? Czy film już się skończył? Zupełnie
straciłam poczucie czasu.
- Proszę, niech ktoś przyjdzie na górę z tęsknoty za mną -myślałam tysiące razy. To było jak
formuła zaklęcia. - Mamo, babciu, Karl przyjdźcie na górę, dlatego, że stęskniliście się za
mną. Zatroszczcie się o mnie, proszę...!
Zaschło mi w gardle, a moje usta spierzchły od tego w kółko szeptanego zdania, ale nikt nie
przyszedł. Oczywiście, że nikt - nigdy jeszcze nie przyszli.
Potem wyszłam z domu. Wymknęłam się drzwiami od piw-
* Gra słów - hołota [przyp. tłum.].
59
nicy i biegnąc co tchu, uciekłam z ulicy, na której stał nasz dom. Nienawidziłam jej. Jednak
nie bardzo wiedziałam, dokąd chcę pójść i było to przyjemne, naprawdę wspaniałe uczucie.
Wsiadłam do tramwaju i pojechałam do Anthony'ego, po raz pierwszy od czasu naszej
znajomości. Nerwowo biegałam między blokami, przez cały ciepły letni wieczór, szukając
ulicy, na której mieszka - aż znalazłam. Stanęłam przed brudnobia-łym, zniszczonym i
zaniedbanym wieżowcem, nie wiedząc, | gdzie mam zadzwonić. Nie znalazłam jego nazwiska
na żadnym z wielu przycisków. „No pewnie", przyszło mi na myśl. Jego matka, podobnie jak
moja, miała teraz nowe nazwisko, od czasu kiedy poślubiła ojczyma Anthony'ego. Czekałam
więc z bijącym sercem, aż ktoś wreszcie wyjdzie z budynku.
- Przepraszam, szukam Anthony'ego Scotta - powiedziałam nerwowo. - A nie wiem, gdzie...
- Jedenaste piętro, u Pótnerów - powiedziała mi pani, którą zapytałam. Była opryskliwa. - Jak
już tam idziesz do góry, powiedz staremu Potnerowi, że jeśli dzisiaj w nocy znowu zacznie
hałasować, wezwę policję! - Jej spojrzenie było pełne wyrzutu. - Ciągle karci tego chłopca,
nie mogę już wytrzymać tych wrzasków i tego wycia...
Odeszła, a ja ogarnięta strachem patrzyłam na budynek.
Na szczęście Anthony był sam, kiedy przyszłam, ale nie podobało mu się, że musi mnie
gościć u siebie, co od razu zauważyłam.

background image

- Cholera! Nie chcę, żebyś oglądała tę ruderę - wymamrotał zażenowany, pozwalając mi
wejść co najwyżej do przedpokoju. Zarzucił na siebie kurtkę i już prowadził mnie z powrotem
do wyjścia.
Dopiero gdy znaleźliśmy się na ulicy, uśmiechnął się. - Fajnie, że jednak znalazłaś czas -
powiedział. - Nie przyszłaś do kina, więc wróciłem do domu. Bez ciebie nie miałem ochoty
na film...
Pocałował mnie delikatnie i zaraz zapytał zatroskany, czy płakałam. - Masz takie
zaczerwienione oczy - wyjaśnił i musnął wargami moje przymknięte powieki.
- Nie, nie płakałam - powiedziałam, tuląc się do niego. -Nigdy nie płaczę, nie umiem.
60
Wciąż męczyła mnie myśl o tym, co powiedziała mi ta kobieta. Skarżyła się, że dłużej nie
zniesie tych wrzasków i jęków. Czyżby sugerowała, że Anthony płacze w nocy po batach
ojczyma?
Płaczący Anthony?! Nie mogłam sobie tego nawet wyobrazić. Na samą myśl o tym zrobiło mi
się niedobrze i mocno przytuliłam się do jego ręki.
- Wszystko w porządku? - zapytał czule.
- Tak, wszystko... - mruknęłam, a przecież wcale nie było w porządku. Kręciło mi się w
głowie. Myślałam o razach Karla, o jego zimnym spojrzeniu i odrazie w oczach, kiedy patrzył
na mnie. Tak bardzo chciałam opowiedzieć Anthony'emu o tym, co przeżywam i co dzieje się
w moim domu, ale nie umiałam wydobyć z siebie głosu.
Poszliśmy do miasta, napić się кока-koli w McDonaldzie, i wałęsaliśmy się po okolicy. - Tu,
za rogiem, jest sklep mojego ojczyma - powiedziałam niespokojnie. - I co z tego - zareagował
Anthony. - Teraz jest już fajrant, o tej porze twój głupi stary na pewno się nie włóczy.
- Czasami przyjeżdża tu jeszcze po kolacji - odparłam wystraszona.
- Będę na ciebie uważał, Sofio - powiedział Anthony, ściskając moją dłoń.
W pewnej chwili zatrzymaliśmy się na rynku w starej części miasta i zaczęliśmy się całować.
Oparłam się o prastary miejski mur, którego fragment zachował się tam jeszcze od
niepamiętnych czasów, a tuż obok mnie radośnie tryskało małe źródełko.
- Sofio, nawet nie wiesz, jak bardzo cię lubię, do szaleństwa - powiedział cicho Anthony. -
Najchętniej poszedłbym z tobą gdzieś, gdzie moglibyśmy być sami.
Przyłożył ostrożnie swoje gorące, spierzchnięte wargi do moich ust i wymieniliśmy ze sobą
delikatny, niewinny i pocieszający pocałunek, który nagle przemienił się w zupełnie inny:
namiętny, miłosny i wilgotny.
- Zostaw tę dziewczynę! - rozległ się w chwilę później groźny głos, który bardzo dobrze
znałam. To był Karl. Stał przed nami i potrząsał Anthonym jak szczurem.
61
- Ty śmieciu, połamię ci wszystkie kości... - mówił przez zaciśnięte zęby.
Ludzie przechodzili koło nas, a ja widziałam wystraszoną twarz Anthony'ego, jakby spowitą
lodowatą mgłą. Przy Karlu Anthony był taki drobny i szczupły.
- Nazwisko i adres? - zapytał mój ojczym, a Anthony głuchym i nerwowym głosem udzielił
mu odpowiedzi.
Potem Karl odciągnął mnie od Anthony'ego i pojechałam z nim do domu. W aucie panowała
śmiertelna cisza. Jeszcze w drodze od zaparkowanego samochodu do domu Karl pozdrowił
starszego sąsiada - tak, jakby wszystko było w jak najlepszym porządku, ale kiedy tylko
zamknął za sobą drzwi, zaczęło się. Uderzył mnie i pociągnął za włosy, wyzywając od
murzyńskich dziwek i dopytując się, czy chcę urodzić małą małpę.
- Ten gówniarz na pewno cię już posuwał - wycedził przez zęby Karl, od nowa zaczynając
mnie policzkować, raz po razie. Cała moja twarz była obita, ale ja już niewiele czułam. Na
skutek energicznych ruchów ręki Karla wokół mnie nawiewało sporo zimnego powietrza,
zmuszającego do przymykania powiek, dlatego z trudem udawało mi się mieć otwarte oczy.

background image

Patrzyłam na bijącego mnie ojczyma. Dziwne, że to ten sam człowiek, który w swoim
niewielkim sklepie z artykułami elektrycznymi uprzejmie i z przyjaznym uśmiechem
obsługuje klientów.
„Życzy pan sobie lampę energooszczędną? Ależ bardzo proszę".
„Jeśliby pan tędy przechodził, mógłbym panu wyjaśnić różnicę poszczególnych modeli...".
- Ty mała, zepsuta kurewko - syczał Karl. - Przyznaj się, że szlajałaś się już z tym przeklętym
czarnuchem!
Milczałam, a Karl dalej mnie okładał. Zauważyłam, jak bardzo starał się, żeby nie robić
dużego hałasu ze względu na Robina, ale mój mały braciszek i tak się obudził i stanął na
schodach, rozczochrany i wpatrzony w nas zaspanymi, wystraszonymi oczami. Wtedy
zmieszany i jeszcze bardziej wściekły Karl zaciągnął mnie do piwnicy.
- Zamiast przygotowywać się do klasówki z matematyki, szlajasz się z tym podejrzanym
typkiem po mieście...
62
Znowu policzek, jeden, drugi i następne. Nie wytrzymałam dłużej.
- Nie! - wyjęczałam. - Proszę, przestań, naprawdę nic... Nie dokończyłam, ponieważ Karl
znowu mnie uderzył.
Syknął przy tym, że jestem dokładnie takim samym zepsutym śmieciem, jak mój ojciec
kryminalista, któremu też tylko świństwa chodziły po głowie. Potem puścił mnie -
przykucnęłam, trzęsąc się i zakrywając twarz rękami.
Cały wieczór spędziłam w piwnicy. Byłam zbyt zmęczona, żeby wstać, a na górze i tak nikt
nie odczuwał żalu z powodu mojej nieobecności. Wszystko mnie bolało, a w gardle ciągle
jeszcze czułam dziwny ucisk, byłam przekonana, że zaraz umrę.
Ułożyłam się ostrożnie na swoim materacu i zawinęłam w kołdrę, którą, jakiś czas temu,
zniosłam na dół. Wpatrywałam się w pustą przestrzeń tak długo, aż zaczęły mnie piec oczy.
Gdybym umarła, Karl nie mógłby mnie już nigdy więcej uderzyć i nareszcie byłabym
bezpieczna. Nie groziłyby mi jego brutalne ciosy, poirytowane spojrzenia matki i obcowanie
z koleżankami i kolegami z klasy, którym byłam obojętna. Może nawet kilkoro z nich
wystraszyłoby się, gdyby pani Korstel poinformowała ich o mojej śmierci. Jednakże
musiałam pomyśleć też o Anthonym. Byłby przecież także w tym momencie obecny,
siedziałby dokładnie obok mojego pustego miejsca. Nie, nie chciałam umierać. Zatęskniłam
za Anthonym i myślałam o tym, co mi powiedział tego dnia w mieście. Że chciałby gdzieś ze
mną odejść. Może trzeba było to zrobić. Po prostu razem zniknąć. Potem wszystko by się
jakoś ułożyło.
Mój ojciec na pewno nie był kryminalistą, jak twierdził Karl. Przypuszczalnie dokładnie na
odwrót - był sympatycznym, życzliwym człowiekiem. Moją matkę zostawił po prostu tylko
dlatego, że była taka zimna, obojętna i zła. Może powinnam Pójść razem z Anthonym i
odszukać swojego ojca?
Następnego dnia moja twarz była tak opuchnięta, że nie pozwolili mi opuszczać domu.
- Jest bardzo przeziębiona i musi zostać w łóżku - słysza-
63
J
łam babcię, wyjaśniającą szkolnej sekretarce przyczynę mojej nieobecności.
Następnego ranka moja twarz wciąż nie była w porządku i musiałam zostać w domu jeszcze
jeden dzień.
Także po południu nie pozwolili mi wyjść.
- To dlatego, że w tajemnicy spotykałaś się z tym zepsutym chłopakiem - sarknęła babka,
zaciskając usta tak mocno, że zrobiły się jak cienka kreska.
Kilkakrotnie dzwonił telefon, ale nie wolno mi było odebrać. Przez cały dzień aparatu
pilnowała babka, natomiast wieczorem Karl. Oszołomiona przemykałam się ukradkiem,

background image

posłusznie spełniając wydawane mi polecenia. Umyłam dużą łazienkę i niewielką toaletę
przeznaczoną dla gości, odkurzyłam jadalnię i zmyłam schody. Nikt nie zamienił ze mną ani
jednego słowa.
- Mamo, przecież ja nic nie zrobiłam ... - odezwałam się do matki, kiedy znalazła się przy
mnie, zajmując się Robinem. Próbowała właśnie otworzyć mu usta, aby wlać lek na kaszel.
Robin tak zacisnął wargi, że praktycznie przestały być widoczne.
Matka gładziła go delikatnie po nadąsanej twarzyczce, przejechała dłonią po jego głowie i
uśmiechała się do niego zachęcająco, patrząc niemal błagalnie.
Stałam w otwartych drzwiach i jak zahipnotyzowana patrzyłam na nich. Na ułamek sekundy
zawładnęło mną pragnienie, żeby dopaść do stołu, odciągnąć ręce matki od Robina i zmusić
ją do głaskania mnie zamiast jego, do patrzenia na mnie i do uśmiechania się do mnie.
Jednak stałam bez ruchu, nie robiąc niczego podobnego.
- Sofio, Karl jest wściekły jak... i... - powiedziała w końcu moja matka, patrząc gdzieś tam, w
moją stronę. - Nie mogę pojąć, dlaczego wciąż robisz na złość...
Odwróciłam się i w milczeniu poszłam do swojego pokoju na górę. „Może ja jestem
obłąkana? Czy to możliwe, żeby samotność doprowadziła kogoś do szaleństwa i naprawdę
uczyniła kogoś wariatem?".
Zaczęłam ciągle słyszeć kroki. Kroki kogoś miłosiernego, kto przebywał drogę do mojego
pokoju.
64
Parę razy były to ciche kroki i wtedy przypuszczałam, że to idzie matka, zatroskana, niosąc
mi kolację, kiedy indziej niezgrabny, pospieszny chód - wówczas myślałam o Robinie, który
zapragnął się do mnie przytulić.
Kilkakrotnie słyszałam ciężkie kroki, wskazujące na Karla, więc otwierałam w strachu drzwi
do swojego pokoju i patrzyłam, czy to rzeczywiście on.
Nikt jednak nie przychodził, a kroki, które słyszałam, były tylko urojeniami. Zrozpaczona
leżałam w swoim łóżku i zatykałam sobie uszy, ale to nic nie pomagało. W dalszym ciągu
słyszałam szmery, których nie było. Raz wydawało mi się nawet, że słyszę wołającą mnie
matkę. - Sofio! - w mojej głowie rozbrzmiewał jej serdeczny i przyjemny głos.
Kiedy pełna nadziei ostrożnie wyszłam na korytarz - nikogo tam nie było.
Za oknem zapadł już zmrok, a ponure cienie przesuwały się po pokoju, cicho zapowiadając
jakieś nieszczęście.
Dopiero w poniedziałek mogłam znowu iść do szkoły, usiadłam na swoim miejscu obok
Anthony'ego.
Anthony nie podniósł wzroku.
- Co ci jest? - zapytałam speszona.
- Nic - szepnął obojętnie.
- Jesteś jakiś dziwny - stwierdziłam.
- Nie, nie jestem - odparł szybko.
Tak było aż do przerwy. Dopiero na szkolnym podwórku, z tyłu placu zabaw, Anthony był
gotów na krótką rozmowę ze mną.
- Mój ojczym omal mnie nie zatłukł na śmierć - powiedział, nie patrząc na mnie.
Milczałam.
- Twój ojczym zadzwonił do nas - kontynuował Anthony. -Twierdził, że cię ... - Gryzł wargi
ze zdenerwowania i wciąż patrzył gdzieś obok. - ... twierdził, że cię - no, coś tak, jakbym
zgwałcił. Zmusiłem cię do uprawiania seksu.
Poczułam, że ziemia usuwa mi się spod stóp.
- ...mój ojczym jest niespełna rozumu i... - Anthony zamilkł na chwilę niepocieszony. -
...przysięgałem, że myśmy nic takiego nie robili, ale on oczywiście mi nie uwierzył.
65

background image

Nagle popatrzył mi prosto w oczy, jednym z tych jego spojrzeń, które tak lubiłam.
- Sofio, nie możemy być razem - wyrzucił z siebie, a jego twarz pobladła. - Musiałem to
przysiąc swemu ojczymowi, a on powiedział, że jeśli mnie przyłapie, że tego nie dotrzymuję,
to...
Zamilkł i uderzył pięścią w jedną z huśtawek.
- Ale przecież powiedziałeś, że mnie lubisz, że mnie kochasz... - wyszeptałam przerażona.
Jednak Anthony nic mi na to nie odpowiedział, tylko dalej patrzył gdzieś poza mnie,
struchlały i zdrętwiały, jakby nieobecny. Huśtawka obok nas skrzypiała.
Odwróciłam się i dostałam zawrotów głowy. Szłam coraz szybciej, ani razu się nie
obejrzałam.
Wybiegłam ze szkoły i przeszłam przez ulicę, moje nogi były jak ołowiane, czułam się
jakbym umarła. Szłam bez celu, samochody trąbiły przeraźliwie, kiedy, nie patrząc przed
siebie, zatrzymałam się na ulicy. Po chwili zaczął kropić deszcz - przemokłam do suchej nitki.
Zimne krople spadały na moją twarz i spływały po niej jak łzy. To jednak nie były łzy, ja
przecież nie umiałam płakać, chociaż coś mnie z rozpaczy ściskało w gardle, a oczy piekły
jak ogień. Jęknęłam cicho i biegłam dalej. Dopiero wieczorem wróciłam do domu.
- Gdzie się wałęsałaś? - zapytał Karl, chwytając mnie mocno za rękę. Nie patrzyłam na
niego, tylko przez otwarte drzwi do pokoju gościnnego. Moja matka siedziała na sofie -
trzymając w ręku kieliszek wina, oglądała telewizję.
- Sofio, ja czekam - wycedził przez zęby Karl i jeszcze mocniej ścisnął moje ramię.
- Włóczyłam się... po mieście - wyszeptałam. - Tylko spacerowałam, nic więcej...
Od Karla czuć było piwem. Swoją twarz coraz bardziej przybliżał do mojej. - Może znowu w
tajemnicy spotkałaś się z tym lumpem z twojej klasy? - zapytał, a jego głos brzmiał groźnie.
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
- Zapomniałaś języka w gębie? - syknął i uderzył mnie w twarz.
66
- Nie, nikogo nie spotkałam - powiedziałam, wstrzymując oddech, przerażona.
- A jeśli powiem, że ci nie wierzę? - pytał Karl. - Co wtedy, Sofio? Co będzie, jeśli uznam, że
kłamiesz? Jeśli uznam, że jednak spotkałaś się z tym czarnuchem?
- Proszę, ja nie... - szeptałam, zaciskając mocno powieki, tak jak to robił Robin, myśląc, że
staje się niewidzialny dopóty, dopóki sam nie ogląda innych.
- Karl, chodź wreszcie! - usłyszałam nagle głos babci, dobiegający z kuchni.
Puścił mnie, więc pobiegłam do swojego pokoju. Tam przycisnęłam czoło do zimnej szyby i
patrzyłam na niebo. Obserwowałam spadające gwiazdy, życząc sobie, żebym mogła znaleźć
się gdzieś daleko.
Bez powodu zgłosili w szkole, że znowu jestem chora, nie pozwalając mi wychodzić z domu
przez cały tydzień. Musiałam godzinami siedzieć w swoim pokoju nad szkolnymi
podręcznikami. Robin ponownie się rozchorował, słyszałam jego płacz dochodzący z dołu.
Babcia wyjechała na kilka dni, a matka zrobiła się jeszcze bardziej poirytowana niż zwykle.
Przejmowała obowiązki domowe, jak zawsze w czasie nieobecności babci.
Wieczorem, kiedy Karl wracał ze sklepu, za każdym razem panowała podobna, nie do
zniesienia, atmosfera. Robin płakał i grymasił, matka siedziała bezsilna i zniechęcona w
kuchni, a Karl wpadał we wściekłość. Każdego wieczoru byłam w stałym pogotowiu na
wypadek alarmu, kiedy na dole sprawy zachodziły za daleko. Wiedziałam doskonale,
pomiędzy jakiego rodzaju niebezpieczeństwami się wtedy znajdowałam. Na początku mój
ojczym złościł się trochę na Robina, a później nastawiał mu wideo z filmem dla dzieci.
Następnie zwymyślał moją matkę i porządkował panujący w kuchni nieład, przeklinając cały
świat. Zaglądał przy tym kilkakrotnie do domowego barku - słyszałam, jak nalewał sobie
jednego drinka po drugim. Potem przychodził do mnie na górę. Siadałam wówczas jak
sparaliżowana i oczekiwałam na dramat, jaki za chwilę miał niechybnie nastąpić.

background image

67
- Cholera, jesteś tylko po to, żeby leniuchować, niechlujo? -objeżdżał mnie Karl. Jego oddech
śmierdział alkoholem.
Milczałam, podczas gdy strach pochłaniał mnie, niczym wzburzona fala.
- Dlaczego, do diabła, chociaż raz nie możesz ulżyć swojej matce i wyręczyć ją w domu,
niewdzięcznico?
- Chciałam jej pomóc - ważyłam się czasami wyszeptać. -Chciałam zająć się Robinem, ale
mnie odsyłała...
- Nie wierzę w ani jedno twoje słowo! - fukał pogardliwie i podchodził bliżej.
- Proszę, Karl, ja naprawdę...
A potem zaczynało się bicie. Karl unosił ręce na wysokość mojej twarzy i mocno mnie
okładał, i tak bez końca. Działał w milczeniu. Jedynymi, dającymi się słyszeć w pokoju
dźwiękami, były odgłosy uderzeń.
Milczałam, wyczekując odpowiedniej chwili, żeby upaść. To było jedyne wyjście, choć
trudne do zrealizowania ze względu na wybór właściwego momentu. Pozwalając sobie upaść
za wcześnie, narażałam się na to, że Karl stawał się jeszcze bardziej wściekły i bił mnie
dłużej.
Najczęściej przez dłuższy czas mój ojczym szamotał i szarpał mną na wszystkie strony, bijąc
przy tym na oślep, aż w pewnym momencie uginały się pode mną nogi, wyślizgiwałam mu
się z rąk i osuwałam na dywan.
- To wszystko na dzisiaj, ty zepsute stworzenie - syczał potem, ręką zaczesując sobie włosy
do góry. Leżałam zupełnie cicho, a Karl wychodził, jakby się nic nie stało.
Bardzo często pozostawałam jeszcze przez pewną chwilę w takiej pozycji, popadając w lekkie
odrętwienie. Było to miłe uczucie, gdyż ból stopniowo ustępował. W czasie kiedy tak
leżałam, a w pokoju wciąż jeszcze unosił się zapach alkoholu, pochodzący z oddechu Karla,
odurzona z utęsknieniem nasłuchiwałam odgłosów dochodzących z parteru.
Może byłam dla Karla po prostu swoistym wentylem, dzięki któremu dawał upust swojej
goryczy i niechęci, gdy miał zły nastrój albo coś mu się nie powiodło? Cóż, mogło tak
właśnie być. Faktem jest, że po laniu w pokoju ojczym był często znowu
68
bardzo zadowolony i odprężony. Uśmiechnięty przekomarzał się potem z matką, błaznował z
małym Robinem, telefonował do przyjaciół i nastawiał swoje ulubione płyty CD. Kiedy w
końcu z trudem podnosiłam się z podłogi, ostrożnie rozbierałam i gramoliłam do swego łóżka,
z dołu dochodziły do mnie zupełnie zwykłe odgłosy całkiem normalnego życia rodzinnego.
Najbardziej bałam się piątków. Wtedy mój ojczym przychodził ze sklepu już w południe, w
poprzednie cztery dni też ani razu nie zostawiał mnie w spokoju. Całe moje ciało było
obolałe.
- Mamo, dlaczego on mnie zawsze bije? - zapytałam któregoś przedpołudnia.
Matka siedziała przed telewizorem i oglądała jakiś talk--show. Robin bawił się wokół niej
swoimi samochodzikami.
- Boli mnie głowa, Sofio. Proszę cię, nie denerwuj mnie jeszcze ty!
- Aleja się boję Karla - powiedziałam zrozpaczona i ostrożnie usiadłam na sofie obok niej.
Patrzyła uparcie w telewizor, nawet nie spojrzawszy na mnie.
- Bum! Ciężarówka jest zepsuta - powiedział zadowolony Robin, miotający swoją plastikową
ciężarówką po pokoju. -Autobus też zaraz będzie miał wypadek - uzupełnił triumfalnie,
ciągnąc pojazd najpierw po moich, a potem po matki stopach.
Matka odsunęła nogi, nastawiając głośniej odbiornik i marszcząc przy tym czoło ze
zniecierpliwienia. Po chwili znów przybrała obojętną minę.
- Mamo, ja się boję Karla! - powtórzyłam, pokonując panujący hałas, ale i to było bezcelowe.
Nie chciała mnie słuchać. Wtedy wstałam i uciekłam z domu.

background image

„Dlaczego właściwie nigdy się o mnie nie troszczy?" Najpierw poszłam do Anthony'ego, ale
nikogo nie zastałam. Niepocieszona włóczyłam się po mieście, samotna i odrzucona. Niebo
nade mną było szare i znowu zaczął padać deszcz, który doprowadzał mnie nieomal do
szaleństwa. Zewsząd otaczali mnie ludzie: rodziny z dziećmi, osoby w podeszłym wieku i
młodzież. Wlepiałam wzrok w nich wszystkich,
69
wyobrażając sobie, że do nich należę. Tęskniłam za tym, żeby zbliżyć się do kogoś, przytulić
i żeby on po prostu się do mnie uśmiechnął, a potem móc iść z tym człowiekiem do domu,
gdzie przygotowalibyśmy kolację, później zasiedlibyśmy do stołu i rozmawialibyśmy albo
zagralibyśmy w jakąś grę, czy też słuchalibyśmy muzyki. Ja jednak nigdzie nie należałam i
było to oczywiście niemożliwe, żeby poprosić o pomoc kogoś obcego. Co miałabym
powiedzieć? Uprzejmie przepraszam, czy moglibyście mnie państwo u siebie zatrzymać i do
tego jeszcze mnie pokochać? Zrozpaczona szłam w ten deszczowy dzień i marzłam. W końcu
przemarzłam. Czułam, że rozchorowałam się z samotności.
Dopiero kiedy zapadł wieczór wróciłam do domu. Dostałam kolejne lanie za swoje potajemne
zniknięcie, ale nie przejęłam się nim.
W poniedziałek znowu mogłam pójść do szkoły. Anthony był nieobecny, dlatego całe
przedpołudnie przesiedziałam samotnie, czując zupełną obojętność i pustkę.
W czasie ostatniej przerwy podeszły do mnie Vanessa i Stella.
- To prawda, że robiłaś to z Anthonym? - zapytała złośliwie Vanessa. Drgnęłam i wzruszyłam
ramionami, chcąc zaszyć się gdzieś, gdzie nikt mnie nie znajdzie i czując się jak zranione
zwierzę.
- Jasne, że prawda - powiedziała Stella. - Wszyscy to wiedzą, a jego ojczym strasznie go za to
pobił.
- Nic nie wiecie - wymamrotałam przerażona.
-Tak, wypieraj się - kontynuowała Stella, wzruszając ramionami. - Ale przypadkowo wiemy
to z absolutnie pewnego źródła. - W końcu Pablo mieszka dokładnie nad nim i słyszał każde
słowo. Poza tym nie było to trudne, bo pijany ojciec Anthony'ego wydzierał się na całe
gardło.
Po chwili stałam otoczona dziewczętami z mojej klasy.
Milczałam, chciałam być daleko od tego miejsca i tych ludzi.
- ,A teraz Anthony może trafić za to do jakiegoś poprawczaka - wyjaśniła Doro, a jej głos
brzmiał tak, jakbym to ja ponosiła odpowiedzialność za wszystko.
70
Milczałam.
- Biedny Anthony - powiedziała Linda, potrząsając głową. -I to wszystko tylko z powodu
Sofii. To zawsze było dla mnie zagadką: na co on liczył ze strony tej kulawej krowy.
Kilka dziewcząt zachichotało. Rozległ się dzwonek. - Tak, z przodu i z tyłu deska, do tego
jeszcze najgłupsza z całej klasy! - zaśmiała się Vanessa.
Nie wytrzymałam tego dłużej. Tak, jakby ktoś mną zdalnie sterował, uniosłam rękę, tak
mocno zacisnęłam pięść, że paznokcie wbiły mi się w dłoń i uderzyłam Vanessę w twarz. To
był nieśmiały i niezdarny cios, ale wystarczający, żeby Vanessę powalić na podłogę. Usiadła i
oburzona wrzeszczała, trzymając się za nos.
Dyżurujący na przerwie nauczyciele zaprowadzili mnie do gabinetu dyrektorki szkoły, gdzie
długo musiałam siedzieć i czekać, aż wreszcie znalazła dla mnie czas. Czułam wewnętrzną
pustkę, wszystko było mi obojętne - jak nigdy przedtem.
- Co ci zrobiła Vanessa, Sofio? - zapytała parokrotnie dyrektorka, przyglądając mi się.
Wzruszyłam ramionami, wlepiając wzrok przed siebie.

background image

W którymś momencie dyrektorka zrezygnowała z dalszego przesłuchania i mogłam iść. - Ale
nie będziesz więcej bezmyślnie się bić, prawda? - powiedziała, gdy stałyśmy już przy
drzwiach. - Tak nie rozwiązuje się żadnych konfliktów, zrozumiałyśmy się?
Przytaknęłam.
- A jeśli masz jakiś problem, to zawsze możesz się do mnie zwrócić.
Ponownie skinęłam głową.
- Ale ty masz bardzo dobrych rodziców - uzupełniła, uśmiechając się jeszcze. - Widać, że
naprawdę troszczą się o ciebie. I to już jest coś. Gdybyś wiedziała, jak obojętni potrafią być
niektórzy rodzice...
Podała mi rękę na pożegnanie. - Mamy tutaj w szkole bardzo wielu uczniów, którym wiedzie
się dużo gorzej niż tobie, możesz to sobie tylko wyobrazić?
Wróciłam do domu i w milczeniu usiadłam do obiadu z mat-
71
ką i Robinem. Ostatnio w ogóle tego nie robiłam, zazwyczaj zabierałam swoją porcję do
pokoju. Matka patrzyła na mnie, marszcząc czoło.
- Twoja wychowawczyni telefonowała - poinformowała mnie tym swoim szczególnym
głosem, którego używała tylko w rozmowach ze mną. Zimny, opanowany i bardzo na dystans.
Trzęsłam się w środku, ale milczałam.
- Sofio, popatrz, mój nowy... nowy... nowy kubek! - krzyknął Robin, mącąc zalegającą w
pokoju ciszę. - Z prawdziwym dinozaurem, tatuś mi wczoraj dał.
Uśmiechnęłam się do niego wyczerpana i zobaczyłam, jak matka głaszcze go po głowie.
- Dlaczego kochasz tylko jego, a mnie nie? - spytałam nagle, próbując nadać mojemu głosowi
silne brzmienie.
- Przestań, co za bezsensowne pytanie.
- To nie jest żaden nonsens.
- Sofio, proszę... -jej zielone oczy patrzyły na mnie nie-przyjaźnie, wręcz wrogo. - W szkole
pobiłaś dziewczynkę -kręcąc głową, kontynuowała oskarżającym tonem, zaraz po tym jak
pozwoliła Robinowi iść do jego małego, dziecięcego pokoju. - Kompletnie zwariowałaś,
Sofio?
Uniosłam głowę. - Ale ja się tylko broniłam - wyszeptałam zrozpaczona. - One były znowu
wszystkie razem przeciwko mnie, i wtedy...
- Nie opowiadaj bzdur! - przerwała mi matka, głośno odstawiając talerze - jeden na drugi. -
Jak my wyglądamy, jeśli ty się tak zachowujesz, pomyślałaś o tym choć raz?
Milczałam.
- Karl znowu się wścieknie, to ci gwarantuję.
- Mamo, proszę nic mu nie mów - powiedziałam błagalnie i poczłapałam za nią do kuchni. -
Przysięgam ci, że już nigdy nic takiego nie zrobię.
Jednak w gruncie rzeczy wiedziałam, że moja prośba nie miała żadnego sensu.
Potem do domu wrócił Karl i po wyrazie jego twarzy widać było, że nie miał za sobą udanego
dnia. Żeby nie wpaść w jego ręce, zniknęłam z pokoju gościnnego i usiadłam wykończona
72
na schodach w korytarzu. Oparłam głowę o lodowatą ścianę i wyczekiwałam na to, co się
wydarzy.
- Co za przeklęty dzień - powiedział Karl głosem wskazującym na fatalne samopoczucie. -
Prawie żadnych klientów, a do tego same zmartwienia.
- Zjesz coś teraz czy później? - zapytała moja matka, a jej głos przybrał życzliwy, łagodny
ton, który zawsze najwyraźniej świadczył, że miała się przed kimś choć trochę na baczności.
- Tak, zrób coś na ciepło - powiedział Karl. - Ale najpierw chcę się czegoś napić.
Słyszałam, jak przechodził przez pokój gościnny, a zaraz potem sporządził sobie pierwszego
wieczornego drinka.

background image

- Akurat na ulicy Turm jakiś hurtownik sprzętu elektronicznego otworzył nowy sklep -
powiedział poruszony. - Możesz sobie wyobrazić, co to oznacza. Ten sklep należy do sieci i
ceny będzie obniżał aż do granic opłacalności, a my splajtujemy, przeklęty gnój.
- Naprawdę sądzisz, że może być aż tak źle? - zapytała ostrożnie moja matka. - Masz
przecież tak wielu stałych klientów, którzy od lat przychodzą do ciebie, i...
- Franziska, nic z tego nie rozumiesz, więc oszczędź sobie tego komentarza! - warknął
ostrzegawczo Karl, co zabrzmiało już bardzo niebezpiecznie.
Trzęsłam się ze strachu i zamknęłam oczy.
Potem moja matka ratowała własną skórę. Przygotowując posiłek, opowiedziała Karlowi
ściszonym, płaczliwym głosem o telefonie ze szkoły.
Karl prawie natychmiast odstawił swój kieliszek i skierował się na górę, do mojego pokoju.
Spotkaliśmy się na schodach, gdzie wciąż siedziałam bez ruchu. Karl szarpnął mnie
znienacka i wymierzył pierwszy policzek, później drugi, trzeci i czwarty. Bił mnie tego
wieczoru tylko jedną ręką, bo drugą trzymał mnie mocno za kark. Po jakimś czasie opuścił
rękę i patrzył na mnie srogo swoimi błękitnymi oczami.
Obejrzałam się przerażona, przykładając rękę do piersi. Serce waliło mi jak oszalałe.
73
- Teraz więcej już nie uderzysz swojej szkolnej koleżanki -powiedział ostro Karl,
wykrzywiając swoją twarz pod wpływem gniewu.
- Ja... - mamrotałam, ale Karl natychmiast mi przerwał. -Jedno ci powiem, panienko
pasierbico, jestem kimś w tej dzielnicy i jeśli z twojego powodu stracę klientów, to tak cię
potraktuję, że nigdy tego nie zapomnisz.
- Robisz to przecież i tak - rzuciłam cicho i sama wystraszyłam się tego zdania.
- Zapamiętaj to sobie na długo - syczał Karl. - Jeśli dalej będziesz tak postępować, to
umieścimy cię w poprawczaku, obiecuję ci to. - Nie możemy przecież narażać innych na
bójki z tobą, powoli mamy już dosyć twojego chamstwa.
Spoglądaliśmy na siebie z nienawiścią, a twarz tak mnie bolała, że mówienie sprawiało mi
trudność. Mimo to mówiłam. - Zanim trafię do poprawczaka, pójdę do mojego ojca! -
wyrzuciłam z siebie ochryple, ściskając mocno poręcz schodów, gdyż tak się trzęsłam.
Nagle zrobiło się zupełnie spokojnie, najpierw zapadła martwa cisza, a po chwili Karl
roześmiał się niezbyt głośno.
- Tak, to dobry pomysł, Sofio - powiedział, podchodząc do mnie bardzo blisko, tak blisko, że
czubek jego nosa prawie musnął o mój. Czułam jego ciepły oddech na swojej twarzy oraz
zapach alkoholu i wody po goleniu.
- Tak, idź do swego ojca.
Zamrugałam nerwowo oczami i próbowałam się cofnąć, ale za moimi plecami była tylko
ściana.
- Jego nazwisko brzmi Ivo Zacharias, Sofio. Zakoduj tylko sobie dobrze: IVO ZACHARIAS.
Sympatyczny człowiek, ten nasz Ivo Zacharias, naprawdę...
Trzęsłam się przerażona i czułam, że coś złego wisiało w powietrzu. A to miało coś
wspólnego z moim nieznanym ojcem i psem matki - i ze mną. „Moja wina". „Straszna sprawa
przy koniach".
Słyszałam, jak podeszła matka . Patrzyłam na nią, ale prawie zawsze unikała mojego wzroku.
- Proszę, Karl, nie - powiedziała zdenerwowana.
74
- Ja myślę, że jednak tak, Franzisko - odpowiedział Karl tajemniczo i pociągnął mnie,
trzymając za rękę, ze schodów do jasnego gościnnego pokoju. - Powinniśmy raz na zawsze
wszystko poukładać w głowie twojej krnąbrnej córki. Przecież powiedziała, że chciałaby w
przyszłości zamieszkać u swego ojca...
Znowu zapanowała cisza, straszliwa cisza. A potem wszystko wyszło na jaw.

background image

- Sofio, jeśli rzeczywiście chcesz się wynieść do ojca, to powinnaś mieć się na baczności.
Chyba nie żyje się najprzyjemniej z gwałcicielem.
Drgnęłam i wlepiłam wzrok w Karla.
- Tak, wtedy, kiedy twoja matka miała zaledwie piętnaście lat, twój szanowny pan ojciec
przyczaił się w stajni i - nie mając nic lepszego do roboty - brutalnie ją zgwałcił. A potem ty
się urodziłaś, Sofio. Że tak powiem, jako mała pamiątka najstraszniejszego dnia w życiu
Franziski.
- Mamo... - wyjąkałam i patrzyłam na matkę, stojącą nieruchomo obok Karla, z twarzą
pozbawioną wyrazu. Przekręciła głowę na bok i apatycznie patrzyła w okno, za którym zapadł
zmrok.
- A twoja matka chciała tylko wyprowadzić swojego psa na mały spacer. Cezar trzymany był
wtedy na podwórku Zacha-riasa, ponieważ mąż twojej babci nie tolerował go w domu.
Znowu zaległa głucha cisza.
- A któregoś dnia dobry, stary Ivo Zacharias nie mógł dłużej oprzeć się pięknym oczom
twojej matki i po prostu zaczaił się na nią i...
- ...proszę, wystarczy - powiedziała matka - Nie chcę już o tym słyszeć, czuję wstręt, kiedy to
sobie przypominam.
Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Tego wieczoru nikt nie zamienił ze mną już ani słowa.
Niepewnym krokiem udałam się na górę, do swego pokoju, a przechodząc obok sypialni
matki usłyszałam ciche, tłumione łkanie.
Byłabym zadowolona, gdybym przynajmniej umiała zapłakać, ale, jak zawsze, nie mogłam.
Leżałam zdrętwiała w łóżku i nagle poczułam się także zupełnie sobie obca. A zatem: byłam
owocem gwałtu.
75
Chciałam o tym zapomnieć. Chciałam o tym koniecznie zapomnieć. Oczywiście nie mogłam
tego zrobić, wręcz przeciwnie. Jakiś głos wewnętrzny zmuszał mnie do nieustannego
wyobrażania sobie tej sceny. Zobaczyłam przed sobą stajnię, której na jawie nigdy nie
widziałam, i nieznanego sobie, złego mężczyznę, kryjącego się za krzakiem i wyczekującego
na moją ładną, piętnastoletnią matkę, żeby ją zgwałcić.
Nieomal nie wpadłam w obłęd od tych pojawiających się w mojej głowie obrazów.
Gdziekolwiek bym nie poszła, myśl ta prześladowała mnie, wciąż napadając na mnie jak
drapieżne zwierzę. Wyobrażałam sobie, jak moja matka płakała, błagała o litość i jak broniła
się, a ten straszny człowiek mimo wszystko jej nie wypuścił. W tym całym okropnym strachu
zostałam poczęta - spokojna, cicha i skryta! W samym środku tego bólu, tego strachu, tego
poniżenia i tej przemocy rozpoczęłam życie, powstałe z genów gwałciciela i jego płaczącej
ofiary. Nic dziwnego, że matka mnie nienawidzi. Prawdopodobnie jestem do niego podobna,
z tymi swoimi czarnymi oczami, śniadą karnacją i ciemnymi, rozczochranymi włosami.
Przypuszczalnie byłam po prostu taka, jak on: ponura, skryta i zła.
Wiele dni byłam oszołomiona i oniemiała ze zgrozy. Antho-ny unikał mnie, często
wagarował, a pewnego dnia nie usiadł koło mnie, ale obok Tobiasa, z którym się zaprzyjaźnił,
a poza tym obaj mieszkali w tej samej części miasta.
Simon, który przedtem siedział z Tobiasem, zajął za to miejsce koło mnie. Jednak ledwie
zwracał na mnie uwagę.
Nauka przelatywała koło mnie jak zapomniana melodia, która nie miała nic wspólnego ze
mną i moim życiem. Pewnego dnia postanowiłam, że po prostu nie będę więcej wracać do
domu popołudniami. Wędrowałam po ulicach, chodziłam do miasta i godzinami jeździłam
ruchomymi schodami w domach towarowych. Dopiero wieczorem, kiedy wracałam do domu,
Karl mnie bił. Nie zważałam na to więcej, nie czułam bólu, moje ciało zrobiło się ostatnio
przyjemnie zdrętwiałe.

background image

Później ukradłam walkmana, ot tak po prostu, ponieważ nie miałam pieniędzy na jego zakup,
a poza tym to było wspaniałe uczucie, że nikt mnie nie przyłapał na gorącym uczynku.

76
Jak odurzona zaczęłam kraść kasety do niego, a potem chodziłam do małych sklepów, gdzie
całkiem łatwo było zwędzić pulowery i spodnie.
Ukrywałam te przedmioty w swoim pokoju i cieszyłam się, że już nazajutrz będę mogła
zaopatrzyć się w nowe rzeczy.
W następnym tygodniu w ogóle nie chodziłam do szkoły, tylko od razu do miasta. Włóczyłam
się po ulicach aż do chwili, kiedy wreszcie otwierano sklepy, a potem ze stoickim spokojem
wyszukiwałam sobie rzeczy, które mi się podobały.
Raz, kiedy kradłam flakon drogich perfum, zostałam przyłapana. Stało się to w małej
perfumerii, sprzedawczyni z groźną miną zaprowadziła mnie do kierownika, a ten
zatelefonował do mojego ojczyma i Karl przyjechał. Wtedy po raz pierwszy uderzył mnie w
miejscu publicznym, potem dokończył bicie w domu, gdy tymczasem babcia przeszukiwała
mój pokój, znajdując ogromną liczbę skradzionych przedmiotów.
Siedziałam na swoim łóżku w porozrzucanej pościeli, podparłam rękami bolącą głowę i
oszołomiona patrzyłam tępym wzrokiem przed siebie.
3
Następnego dnia zaprowadzili mnie do schroniska dla nieletnich. Kobieta z opieki społecznej,
która podała mi rękę i serdecznie się do mnie uśmiechała, pojechała z nami. W samochodzie
siedziała obok mnie, podczas gdy Karl z moją matką zajęli miejsca z przodu.
Jak ogłuszona przekraczałam próg pokoju, który przydzielono mi w tym domu, a potem moi
rodzice odjechali, a ja zostałam sama.
Pewna bardzo szczupła, starsza pani przedstawiła mi się, potrząsając przez chwilę moją ręką i
wyjaśniła mi regulamin domu. Stałam, próbując słuchać, ale nachodziły mnie natrętne myśli o
Ivo Zachariasie i pięściach Karla, pachną-
77
cych wodą po goleniu, którymi mnie wczoraj wieczorem tak długo okładał.
- Nie chcę tu być! - wysapałam w końcu gniewnie, aż sama wystraszyłam się swojego głosu. -
Nic nie zrobiłam, więc dlaczego muszę tu siedzieć?
Ta szczupła, krótko ostrzyżona, szpakowata kobieta śmiała się i znowu mówiła coś o
kradzieży i wagarach, a jej słowa aż mnie przeszywały. Wspomniała także o moich rodzicach,
że są wymagający.
- Chcę teraz zostać sama, do diabła... - powiedziałam jej po cichu prosto w twarz i usiadłam
nieszczęśliwa na obcym łóżku w nie swoim pokoju.
Potem zostałam sama, ale ten ponury nastrój wciąż mnie ogarniał. Jak to się często ostatnio
zdarzało, czułam ucisk w gardle, brakowało mi powietrza i musiałam się wysilać, żeby złapać
oddech. Wpatrywałam się tępo w ściany wokół mnie, jasnozielone i bardzo brudne. Miałam
wrażenie, jakby wciąż się do mnie przybliżały, a pokój robił się coraz ciaśniej szy.
Osadzono mnie w więzieniu, tak musiało być! Zostałam ukarana za swój czyn tylko dlatego,
że to ja byłam jego bezpośrednią sprawczynią. Jęknęłam cicho w momencie, kiedy docierało
do mnie coraz mniej powietrza.
W końcu zerwałam się z łóżka, spanikowana otworzyłam okno i mocno się przez nie
wychyliłam. Mój pokój znajdował się na parterze, co stwarzało dogodne warunki ucieczki.
Wyskoczyłam z łatwością i biegłam tak długo, aż ten dziwny, duszący ucisk w moim gardle
w końcu zniknął.
Wciąż to robiłam. Uciekałam i nie miało znaczenia, gdzie mnie niosło. Za pierwszym razem
przyjechała jeszcze moja matka z uśmiechniętą panią z urzędu dla nieletnich, przywiozły

background image

walizkę z moimi rzeczami i zabrały mnie do innej placówki wychowawczej. Tego wieczoru
widziałam moją matkę po raz ostatni przed naszą długą rozłąką.
W kolejnym schronisku przydzielono mi nowy pokój, ale jego ściany były dokładnie tak
samo przytłaczające jak w pierwszym. Wytrzymałam w nim kilka dni, wychodząc rano do
szkoły. Na początku nikt w niej jeszcze nie wiedział o mojej przymu-
78
sowej przeprowadzce, i było to dość dziwne, że przedpołudnia jak zwykle spędzałam w
szkole, a po południu przebywałam w schronisku.
W tej drugiej placówce, a później zresztą we wszystkich kolejnych, czułam się zawsze tak
samotnie, jak wcześniej w swoim małym pokoju na poddaszu. Inni grali w futbol stołowy i
bilard w świetlicy oraz fliper na korytarzu, wszędzie panował hałas i ogólne zamieszanie,
słychać było krzyki, ale ja w tym nie uczestniczyłam.
Siedziałam po prostu w przydzielonym mi pokoju, czując się tam obco, i godzinami
patrzyłam na książki, mały magnetofon kasetowy, szarą jak kurz pluszową mysz, którą już od
wczesnego dzieciństwa trzymałam na łóżku. Podarował mija kiedyś Waldemar, a moja matka
dziwnym trafem spakowała ją do walizki.
Patrzyłam na moje rzeczy, bezskutecznie próbując się uspokoić. Nie umiałam. Co i raz,
bezustannie, ściany wokół mnie tak dziwnie się zacieśniały, a mnie ogarniał paniczny strach.
Najczęściej na początku kładłam się do tego obcego łóżka i leżałam zesztywniała, z
zamkniętymi oczami, czekając zrozpaczona, aż ściany się uspokoją. Niekiedy się to udawało,
ale nie zawsze. Wtedy musiałam wydostać się na zewnątrz, potrzebowałam powietrza i ruchu.
Kiedy i to nie pomagało, decydowałam się na ucieczkę...
Parokrotnie wydostawałam się przez okno, kiedyś zwiałam przez balkon poczekalni, innym
razem udało mi się umknąć frontowymi drzwiami.
Gdy byłam już na zewnątrz i mogłam nabrać powietrza, powoli zaczynałam dochodzić do
siebie po tej niewoli.
Najpierw biegłam tylko przed siebie, myśląc przy tym o Robinie, kochanym przez moją
matkę, chociaż jego ojciec Karl był tym, który mnie bił, i bił, i bił. Mnie ona nigdy nie
kochała. Każdego dnia zmuszona byłam myśleć o Ivo Zachariasie, moim ojcu i o tym, w jaki
sposób mnie spłodził przed czternastu laty.
Czy był obcokrajowcem, takim, po którym od razu widać jego pochodzenie, czarnookim i
ciemnowłosym, o śniadej karnacji?
79
Śniłam o nim prawie każdej nocy i tęskniłam stale za tym, by choć raz stanąć naprzeciwko
niego - mojego strasznego ojca.
Biegłam przez miasto i wkrótce zobaczyłam go w pewnym posępnym, zaniedbanym,
czarnowłosym mężczyźnie. Chodziłam, jak pod przymusem, za tego rodzaju typami, dopóki
ich znowu nie traciłam z oczu.
Stale marzłam i czułam się osamotniona, a poza tym byłam bardzo agresywna i rozdrażniona.
Oprócz nieustającego głodu poważny problem stanowiło dla mnie znalezienie miejsca do
spania.
Noce były straszne, naprawdę okropne. Za każdym razem pojawiał się problem noclegu.
Dzień w dzień próbowałam odwlec ten moment, ale i tak okazywało się, że nie mam dokąd
uciec. Potem zapadał zmierzch, niebo robiło się czarne, odgłosy dnia milkły, a ja zostawałam
sama, zmuszona znaleźć jakiś sposób na przetrwanie, zanim znowu nastanie świt.
Najczęściej chodziłam do parku miejskiego, gdzie przyku-całam za ławką albo w krzakach.
Czułam okropny strach -strach przed osobliwymi dźwiękami i trzaskami wydobywającymi się
z zarośli, a najbardziej przed przejmującymi grozą kształtami, często pojawiającymi się o
zmroku w parku. Jednak coś szczególnego nigdy mi się tam w nocy nie zdarzyło. Natomiast

background image

w tym ciemnym parku pierwszy raz w moim życiu poczułam ogromną ulgę, że nikt nie
zwracał na mnie uwagi.
Parę razy ukrywałam się w jakiejś nieznanej mi, obcej szkole. Cały tydzień padał deszcz, a ja
urwałam się ze schroniska, do którego dopiero co trafiłam.
Do swojej szkoły nie mogłam pójść. Tam już oczywiście telefonowano i zameldowano o
mojej kolejnej ucieczce. Jeździłam więc całe przedpołudnie autobusem, naturalnie na gapę -
na włóczęgę po mieście byłam zbyt zmęczona. Zmieniałam autobusy i przemierzałam całe
miasto, aż wreszcie wybijała dwunasta w południe. Wtedy wyszukiwałam sobie jakąś
przypadkową szkołę i wślizgiwałam się do niej.
Wokół mnie panował obcy świat hałasu, a rozwrzeszczani, nieznani uczniowie biegali po
korytarzu, wołali coś do siebie, rozmawiali ze sobą i przepychali się przez tylko im znane
przej-
80
ścia, na mnie nikt nie zwracał uwagi i tak miało być, a mimo wszystko robiło mi się smutno,
że tak właśnie jest. Szłam z opuszczoną głową, aż znalazłam toaletę, w której mogłam się
ukryć. Wchodziłam dyskretnie, ale pospiesznie, do ciasnej kabiny, zamykając za sobą drzwi.
Potem bardzo długo wyczekiwałam, wciąż spoglądając na zegarek i nerwowo nasłuchując, co
się dzieje na zewnątrz. Upłynęły godziny, nim się uspokoiło. O wpół do piątej rozlegał się
ostatni dzwonek, a potem zapadała śmiertelna cisza. Odczekiwałam jeszcze chwilę, żeby się
upewnić, że nie grozi mi już żadne niebezpieczeństwo i dopiero wtedy z ulgą otwierałam
kabinę.
Byłam sama. Miałam dach nad głową i byłam do pewnego stopnia bezpieczna. Po chwili
chodziłam swobodnie po korytarzach, na których panowała teraz cisza. Wszystkie klasy były
pozamykane, ale to mi nie przeszkadzało. Na zewnątrz padał rzęsisty deszcz. W którymś
momencie siadałam na parapecie małego okna na najwyższym piętrze i obserwowałam
stamtąd wilgotną i zgniłą aurę. Gryzłam baton czekoladowy, zwędzony w południe w jakimś
małym sklepie i drobnymi łykami popijałam sok pomarańczowy, pochodzący z tej samej
kradzieży. Później opatulona w kurtkę siadałam w pobliżu letniego kaloryfera i zasypiałam.
Tak robiłam przez cztery spokojne dni i noce, ale piątego dnia coś nie wyszło. Znowu długo
siedziałam i czekałam w toalecie, od czasu do czasu rzucając okiem kontrolnie na zegarek. O
piątej zamknęłam komiks, opuściłam ubikację i omal nie wpadłam na jakiegoś mężczyznę,
niosącego skrzynkę z narzędziami, będącego pewnie szkolnym konserwatorem.
- He, co ty tu robisz o tej porze? - krzyknął zdziwiony i złapał mnie mocno za rękę.
- Ja... ja... ja... - wyjąkałam przestraszona.
- Szkoła jest zamknięta, dlaczego się tu jeszcze włóczysz? Stałam bez słowa i czułam, jak z
sekundy na sekundę znajdowałam się w coraz gorszym położeniu.
- No dalej, mów! Do której klasy chodzisz i jak się nazywasz? Otwórzże usta, przecież nic ci
się nie stanie...
W głowie mi się kręciło - co miałabym właściwie powie-
81
dzieć? W końcu zdecydowałam się podać jakieś wymyślone nazwisko i klasę. Na początku
szło nieźle, ale potem jednak się wydało.
- Mam na imię Anna - powiedziałam cicho. - Anna Majewski. - To było imię i nazwisko
mojej jedynej przyjaciółki Ani, która o mnie - najwyraźniej - już zapomniała.
- Aha - powiedział konserwator. - A która klasa?
- 8 a - skłamałam, wahając się.
- Jak to? - burknął poirytowany konserwator. - Do 8 a chodzi, tak się składa, mój syn, a
ciebie, jestem tego całkiem pewien, jeszcze tam nie widziałem.
Więcej się nie odezwałam.

background image

- Uważaj, moje dziewczę! - powiedział w końcu konserwator, zastanawiając się nad czymś.
Jego wzrok nadal był surowy, ale oczy lustrowały mnie już dużo bardziej życzliwie. - Nie
mam pojęcia, dlaczego dałaś się tutaj zamknąć? Może to miał być tylko dowcip. Może
chciałaś coś stąd ukraść, właściwie teraz muszę wezwać policję, to jest chyba dla ciebie
jasne...
Przytaknęłam.
- Tak, zwłaszcza, że tutaj było już włamanie, jeszcze całkiem świeża historia.
Krótką chwilę milczeliśmy oboje i mogłam usłyszeć dochodzący z zewnątrz odgłos
padającego bez przerwy deszczu.
- Ale ja nigdzie nie zadzwonię, jeśli natychmiast stąd się ulotnisz, w porządku?
Skinęłam głową bez słowa, a potem schodziliśmy razem szerokimi schodami w dół.
- Najlepiej idź teraz najkrótszą drogą do domu - powiedział serdecznie na pożegnanie, klepiąc
mnie lekko po ramieniu.
Przytaknęłam milcząco, stając za chwilę samotnie w deszczu. Na moment odchyliłam głowę
do góry i popatrzyłam w niebo. „Iść do domu" - powiedział konserwator. Tak, chciałam tak
zrobić, byłam wtedy krańcowo wyczerpana.
Zmęczona włożyłam przez głowę kurtkę i poszłam powoli na przystanek autobusowy. Kiedy
w końcu przyjechał autobus, wsiadłam do niego z mozołem, dając się zawieźć na nasze
przedmieście. Serce biło mi tak mocno, że ogarnęło mnie dziwne uczu-
82
cie. Patrzyłam przez okno autobusu, ale kiedy pojawiły się pierwsze znajome domy, odwaga
mnie opuściła. Nie ruszyłam się z miejsca, jechałam dalej aż na pętlę tej linii autobusowej.
Dopiero tam wysiadłam, rozglądając się dookoła. Znajdowały się tu wyłącznie ogródki
działkowe, o tej porze i przy tej pogodzie było bardzo cicho i bezludnie. Wahając się, szłam
opustoszałą ulicą. Niebo było wciąż szare i bezustannie lał deszcz. Przemokłam do suchej
nitki, miałam mokre dżinsy, a do tego wiał zimny wilgotny wiatr. Więcej się już nie
zatrzymywałam. Przedostałam się przez parę parkanów, przemknęłam przez kilka działek
skąpanych w deszczu, znajdując wreszcie małą, ogrodową altanę, do której udało mi się
otworzyć drzwi.
Uchyliłam je ostrożnie i podejrzliwie zaglądnęłam do ciemnego pomieszczenia. Czuć było
kurz i zapach stęchlizny, ale to dla mnie nie miało żadnego znaczenia. Weszłam do środka,
delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Szukałam świeczek i zapałek, a także czegoś do jedzenia i picia, rozglądałam się za kocem i
za poduszkami - i znalazłam wszystko to, czego potrzebowałam. Z ulgą zrzuciłam
przemoczone ubranie i opatuliłam się w koc. Zapaliłam trzy świeczki i włączyłam mały
piecyk elektryczny. Uspokojona, gryzłam razowy chleb z pasztetem. Popijałam kolę oraz
piwo z puszek. Zrobiło mi się ciepło i lekko odurzona zapadłam w głęboki sen.
Śniłam o Ivo Zachariasie, idącym przez łąkę z moją matką pod rękę, oboje machali do mnie
rękoma i wyglądali razem na bardzo szczęśliwych. Chciałam do nich pobiec, ale nie mogłam,
ponieważ Karl i babcia trzymali mnie mocno za nogi, śmiejąc się złowieszczo, podczas gdy
moi rodzice odchodzili beze mnie.
Nazajutrz obudziłam się wcześnie rano. Ubrałam się i zjadłam resztkę razowego chleba. Nic
więcej nie znalazłam, tylko puszkę z plastrami ananasa, stojącą na regale, ale nie było
otwieracza, więc odstawiłam ją na miejsce. Potem wyszłam na zewnątrz. Ostrożnie opuściłam
ogródek i pojechałam do miasta. Potrzebowałam pieniędzy na śniadanie.
- Czy ma pani albo pan jedną markę? - ciągle zaczepiałam napotykanych ludzi. Zebrałam
wystarczająco dużo pieniędzy, żeby sobie kupić coś do jedzenia w McDonaldzie. Po
śniadaniu
83

background image

od razu poczułam się lepiej. Po raz pierwszy od paru dni zaświeciło słońce, rzuciłam okiem
na niebo, żeby się upewnić. Tam, w górze, krążyło kilka ptaków, którym prawdopodobnie
także sprawiło ulgę, jak i mnie, słoneczne, bezchmurne niebo. Uśmiechnęłam się do nich. Z
dołu wyglądały jak liście, unoszone w powietrzu przez wiatr.
Tego samego dnia po południu popełniłam poważny błąd. Miałam dosyć samotności, dlatego
po raz drugi pojechałam na nasze przedmieście. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, po prostu
zrobiłam.
Dotarłam do wysokiego, ceglanego muru, przedostając się przez ogród od strony domu, w
którym wcześniej mieszkała Ania. Tam z tyłu, w środku muru, były małe, stare drzwiczki
prowadzące na nasze podwórko, od dawna trzymające się jedynie na starym, zardzewiałym
drucie.
Ostrożnie rozgięłam ten drut i spojrzałam przez szparę w drzwiach. Był tam Robin - mój
mały, strzeżony braciszek
0 pięknych, zielonych oczach naszej matki.
Zawołałam go do siebie, a Robin przybiegł uradowany i był taki milutki, chociaż to syn
Karla.
- Chodź, pójdziemy trochę pospacerować, Robbi - powiedziałam łagodnie i cicho.
- OK, Sofio - powiedział Robin i wsunął swoją małą, pulchną rączkę w moją dłoń, po czym
razem wyszliśmy z ogrodu. Chodziliśmy i chodziliśmy, a Robin trajkotał i podskakiwał
radośnie wokół mnie.
Żebrząc, uzbierałam jeszcze trochę pieniędzy i kupiłam mu lody. Spędziliśmy wspólnie
naprawdę piękne chwile.
- Bolą mnie nogi - poskarżył się w pewnej chwili Robin. -
1 jestem zmęczony. Chcę moją przytulankę i mleko.
Zatrzymaliśmy się, a ja zapytałam jakąś idącą z naprzeciwka kobietę o godzinę. Zrobiło się
późno, naprawdę późno, i oczywiście Robin powinien był już od dawna leżeć w łóżku, w
końcu miał dopiero trzy latka. To było lato, dzień długi, na dworze jasno tak, że wcale nie
zauważyłam, jak ten czas upłynął.
Wzięłam Robina na barana i rozglądałam się pospiesznie za taksówką. Posadziłam go z tyłu i
wskazałam taksówkarzo-
84
wi adres, wyjaśniając mu, że moi rodzice zapłacą mu za kurs na miejscu.
Dwa dni później jakiś mężczyzna złapał mnie na działkach, akurat wtedy, gdy chciałam
właśnie wśliznąć się do małej, ogrodowej altany.
- Mam cię wreszcie! - krzyknął, z trudem łapiąc oddech i chwytając mnie kurczowo za kark. -
Ty mała diablico, panoszysz się tu już kilka dni, tak?
- Niech mnie pan puści! - wychrypiałam, szarpiąc się, wystraszona i zrozpaczona. - To boli.
Na szczęście wyrwałam mu się, ale wepchnął mnie do małej, ogrodowej altany, w której
spędziłam kilka ostatnich nocy, i zamknął mnie tam.
Myślałam, że zwariuję, ciskałam o podłogę kubkami, filiżankami i talerzami, biorąc je z
niewielkiego, ściennego regału. Rozbiłam także kilka doniczek z kwiatami, parę pustych
wazonów i podarłam leżące w nieładzie czasopisma. Zanim zjawili się policjanci, domek
wyglądał jak pobojowisko, aż mężczyzna, do którego to należało, zbladł.
- Tych bandytów, tych żebraków, wszystkich bez wyjątku należy odizolować - powiedział
gniewnie, rzucając na mnie wrogie spojrzenie.
- Jak się nazywasz i gdzie mieszkasz? - wypytywał jeden z policjantów podczas jazdy do
miasta.
Milczałam i gapiłam się tępo przed siebie.
- Nie, to nie - powiedział policjant i przestał mi się przyglądać. Na posterunku musiałam
usiąść na pomarańczowym .plastikowym krześle.

background image

- Chcesz kolę i kanapkę? - zapytał mnie inny policjant, kładąc mi rękę na ramieniu.
Skinęłam potwierdzająco, chociaż nie chciałam przytaknąć, ale byłam tak głodna, że moja
głowa poruszyła się wbrew mojej woli.
- OK, tutaj - powiedział policjant i podał mi bułkę i szklankę koli.
- Co to za jedna? - zapytał trzeci policjant i popatrzył na mnie uważnie.
85
- Aktualnie jeszcze bezimienna, zakładam, że uciekinierka. Urządziła na działkach, w jednej z
tych ogrodowych chałupek, niezły bajzel... - uśmiechnął się do mnie. - Ktoś z urzędu do
spraw nieletnich jest już w drodze.
Potem przybyła znana mi już urzędniczka do spraw nieletnich, ale tym razem się nie
uśmiechała, kiedy mnie zobaczyła, zrobiła srogą minę, bardzo poruszona sprawą z Robinem.
- Tym razem posunęłaś się za daleko, Sofio - powiedziała poirytowana, kartkując moje akta.
Wyjaśniła mi, że rodzice telefonicznie wyrazili życzenie, aby tym razem umieścić mnie w
bardziej oddalonym schronisku. Tak się też stało. Jeszcze tego samego dnia przewieźli mnie
samochodem, a urzędniczka przekazała teczkę z moimi dokumentami, na której było
napisane: Sofia Speicher, ur. 1. czerwca 1983, innej, nieznanej, niestawiającej żadnych pytań
pani, towarzyszącej mi w niechcianej podróży.
W czasie jazdy obserwowałam niebo, było szare. Nie odzywałam się przez całą drogę. Po
jakimś czasie przybyliśmy na miejsce, dostałam nowy, pusty pokój, to znaczy wyposażony w
łóżko, stół, jedno krzesło, regał i lustro, które jeszcze tego samego wieczoru stłukłam.
Stamtąd także uciekłam.
Po jednym dniu znowu zostałam zatrzymana na ulicy i trafiłam do jeszcze innego schroniska.
Ten dom należał do wyjątkowych. Drzwi dokładnie zamykano, a w oknach pozakładano
floresowate kraty z żelaza.
Kierownik tej placówki jednak mimo wszystko był serdeczny. Podał mi ręką, przedstawił się,
wskazał mi mój pokój i objaśnił obowiązujący regulamin. Jego słowa brzmiały w mojej
głowie jak pozbawione sensu, ale zachowywałam się tak, jakbym je zrozumiała, i uważnie
patrzyłam na niego, nauczona, że to robi dobre wrażenie i wygląda się na kogoś bardzo
grzecznego i skłonnego do współpracy.
Tym razem nie udało mi się zwiać.
- Do diabła, czy tutaj człowiek nigdy nie może być sam? -zapytałam Katherinę, moją
współlokatorkę.
Katherina patrzyła na mnie, śmiejąc się. Każdego dnia połykała ogromną dawkę drobnych,
różowych tabletek, po
86
których stawała się całkowicie nieobliczalna, a kiedy raz ich zabrakło, szlochała i krzyczała,
waląc głową w ścianę.
- Hej, Sofio, nie denerwuj się - mówiła teraz w ten powolny, rozwlekły sposób, nużącym
głosem, jak zawsze, gdy przez zbyt długi czas nie połykała swoich tabletek. - Tutaj jest
jednak megacool. Masz każdą ilość żarcia na koszt państwa, ciepły, pewny kąt do spania. A te
tu... - zagrzechotała pudełeczkiem po miętowych drażetkach, w którym przechowywała swoje
tabletki - ... przeciw samotności...
Milczałam i po raz kolejny patrzyłam przerażona na zamknięte drzwi i zakratowane okno.
- Ale jeśli koniecznie chcesz stąd nawiać - kontynuowała Katherina, opierając się o moje
ramię, czym sprawiała mi przyjemność - to spokojnie zaczekaj, aż przyjedzie zmarznięty Fer-
dinand.
Śmiała się, wyglądała ładnie i normalnie, opowiedziała mi przy okazji, jak wylądowała w tym
domu, po obrabowaniu starszych ludzi w metrze.
- A kto to jest? - zapytałam zdziwiona.

background image

- No ten chudy jak szkapa ze służby cywilnej, co to przychodzi raz w tygodniu na nocną
zmianę, w tym norweskim pulowerze i wełnianym szalu wokół cieniutkiej szyi, musiałaś go
poznać?
Pokręciłam przecząco głową, ponieważ nikogo takiego nie mogłam sobie przypomnieć.
- OK, kiedy będzie tu następnym razem, dam ci znać. Katherina odruchowo, bezmyślnie,
podrapała sobie do krwi
prawą rękę. Często to robiła, dlatego jej ręce wciąż były w strupach, co wyglądało odrażająco.
- Co mi to da, że ten wychowawca będzie tu w nocy na dyżurze? - zapytałam zdziwiona.
- No, on ma klucz do wolności - wyjaśniła Katherina, wzruszając ramionami. - Myślałam, że
chcesz stąd zwiać?
Przytaknęłam.
- No więc - powiedziała Katherina, jakby wszystko było jasne jak słońce.
- Jak wyjdę na zewnątrz, jeśli on tu będzie? - zapytałam.
- Razem go załatwimy - odpowiedziała ze spokojem Ka-
87
therina. - On nie jest silniejszy od pierwszego lepszego słabowitego zasrańca, lewym
sierpowym go powalimy... Zadrżałam.
- Nie sądzę, żeby to się udało - mruknęłam posępnie.
- Kto nie ryzykuje, ten nie ma - powiedziała Katherina, poirytowana odwróciła się ode mnie i
jęła się dalej pastwić paznokciami nad swoimi pokaleczonymi rękami.
Katherina miała rację, tym razem nie było innego wyjścia i po dziesięciu dniach nie
wytrzymałam dłużej.
- OK, spróbujmy - zwróciłam się do mojej współlokatorki, a serce ze zdenerwowania biło mi
jak młotem.
- Najlepiej dajmy sobie przedtem trochę czadu - zaproponowała Katherina, spoglądając na
mnie. Jej oczy były ciemnoszare i niepokojąco mętne, pozbawione blasku. Kiedy patrzyło się
na bladą, dziewczęcą buzię Katheriny, to uwagę zwracały przede wszystkim jej oczy:
zupełnie przygasłe, zmęczone, pasujące bardziej do twarzy staruszki, były naprawdę
wyjątkowe i niesamowite.
- Co się tak na mnie gapisz? - zapytała podejrzliwie Katherina.
- To nieprawda - szybko odpowiedziałam. - Tylko się zamyśliłam, nic więcej...
- A nad czym się zamyśliłaś? - dopytywała się Katherina. Wyjaśniłam jej, że zastanawiałam
się nad tym, co będzie,
gdy powalimy na ziemię zmarzniętego Ferdinanda.
- No, a co ma być? - odpowiedziała pytaniem Katherina, wzruszając ramionami. - Dobrze
będzie, trzeba w końcu jednemu z tych wychowawców - dupków - porządnie skuć mordę.
Przełknęłam ślinę i spojrzałam szybko w drugą stronę, żeby dłużej nie patrzeć Katherinie w
oczy. Czyżbym też już miała takie bezlitosne, złe spojrzenie jak ona?
- Dzisiaj w nocy będziesz wolna - powiedziała Katherina kilka dni później.
- Jest... ? - zapytałam, dygocąc.
- Tak, jest. Właśnie przytoczył się rześki na swym rozklekotanym rowerze. Widziałam przez
okno.
Popatrzyłyśmy na siebie.
88
- Pewnie nie chcesz brać w tym udziału? - zapytała Katherina.
Skinęłam potakująco głową.
- Dobrze - powiedziała Katherina i wyciągnęła z kieszeni spodni pudełko po miętowych
drażetkach.
- Zwykle sprzedaję te rzeczy - powiedziała cicho i uśmiechnęła się do mnie. - Ale tobie dam
dzisiaj coś gratis.

background image

- Aleja nigdy czegoś takiego nie brałam - wymamrotałam, zadając sobie przy tym wiele trudu,
żeby zabrzmiało to naturalnie. Nie udało mi się, mój drżący głos zdradzał strach.
- Połknij, nie bój się! - powiedziała uspokajająco Katherina. -Te pigułki ci nie zaszkodzą,
poczujesz się tylko nabuzowana i silna jak Arnold Schwarzenegger i wspaniała jak Brad Pitt,
po prostu cool, obiecuję ci to. - Wcisnęła mi drażetki do ręki.
- Nigdy więcej ci już nie dam - wyszeptała to w taki sposób, jakby nie dowierzała samej
sobie. - A robię to tylko dlatego, że traktuję cię, jakbyś była moją przyjaciółką - dodała
zażenowana - której nie miałam już, do diabła, od dawien dawna...
Uśmiechnęłam się do niej i na krótko przypomniałam sobie o Ani. O Ani z sąsiedniego domu
i jej cudownej matce. Potem z przerażeniem uświadomiłam sobie, jak dawno ich nie
wspominałam. W gęstej, zimnej mgle ostatnich lat zagubiły mi się.
Potem zaczaiłyśmy się na zmarzniętego Ferdinanda i poszło nam zupełnie gładko.
- No, wy obie, wszystko w porządku? - zapytał uprzejmie Ferdinand i uśmiechnął się do nas.
Miał na sobie wełniany ciemnozielony pulower, a jego szyja była owinięta arafatką.
- No jasne, wszystko w porządku - odezwała się Katherina, odwzajemniając uśmiech.
Milczałam, czułam się dziwnie po jej różowych drażetkach, które przed chwilą połknęłam.
Byłam nad wyraz odważna, zadowolona i bardzo pewna siebie, czułam się tak, jakby ktoś
dodał mi skrzydeł, a jednocześnie marzłam i kręciło mi się w głowie, zapragnęłam gorącej
kąpieli albo ciepłego łóżka.
- I znowu się ochłodziło, co? - kontynuował serdecznie Ferdinand, dotykając kaloryfera. - Do
diabła, lodowaty jak Antarktyda - wymruczał, trzęsąc głową z dezaprobatą. - Jak wy
89
to wytrzymujecie? Zawsze jest tu tak zimno? Może ci idioci z administracji wyłączają
ogrzewanie na noc?
Katherina wzruszyła ramionami, nie udzielając żadnej odpowiedzi, a ja milczałam, gdyż
byłam za bardzo odurzona, żeby wydobyć z siebie g}0s.
- Więc, gdyby mnie ktoś pytał, to praktycznie za każdym razem jestem chory, kiedy mam tu
nocną służbę - stwierdził gadatliwy Ferdinand.
W tym momencie Katherina kiwnęła na mnie głową, zerwała się, rzucając na zupełnie
zaskoczonego mężczyznę.
- Hej, co jest, odbiło ci! - krzyknął wystraszony.
- Stul mordę! - syknęła Katherina i pięścią uderzyła zmarzniętego Ferdinanda w twarz.
- Co za gówno, do diabła... - klął, jęcząc z bólu, gdy Katherina tłukła go, a ja kopałam po
żebrach.
- Cholera, Sofio, ty g0 tylko łaskoczesz - wrzasnęła rozgniewana moja nowa przyjaciółka,
przyciskając twarz Ferdinanda do podłogi. - Myślałam, że chcesz ten swój klucz, tak czy
nie...? No, rób coś...!
Biliśmy się bardzo zawzięcie, okładając nawzajem, Ferdinand, Katherina i ja, i w pewnej
chwili naszej ofierze poleciała z nosa krew po podrapanej, pokrytej ranami twarzy. Ferdinand
opadł z sił, a ja miałam pęk kluczy!
W czasie, gdy Katherina dalej zajmowała się zmarzniętym Ferdinandem, leżącym na
brudnym, szarym linoleum i próbującym uwolnić się z jej żelaznego uścisku, pognałam jak
nieprzytomna do drzwi.
Potem, w środku nocy wyszłam na zewnątrz i znowu byłam wolna, wolna i osamotniona.
Chociaż szłam w sportowym obuwiu, strasznie bolały mnie palce przy stawianiu każdego
kroku.
4
Szłam obcymi ulicami i jechałam nieznanymi autobusami przez dzielnice, które po raz
pierwszy widziałam. Dniało,
90

background image

a ja poczułam się taka samotna, że chciało mi się wyć. Co miałam robić? Dokąd iść?
Myślałam o zmarzniętym Ferdinandzie, którego tak strasznie potraktowałam, a ponieważ
drażetki Ka-theriny już nie działały, poczułam się bardzo podle.
Znowu nachodziły mnie myśli o Ivo Zachariasie i wyobraziłam sobie, jak idę do niego i
okazuję mu swoją pogardę prosto w twarz. Może mogłabym mu zadać trochę bólu? Tak jak
on mojej matce - a tym samym także, przede wszystkim, mnie.
Znalazłam dworzec kolejowy. Całą wieczność trwało, nim połapałam się w rozkładzie jazdy.
Bez zmrużenia oka, w panice biegałam po peronach, znajdując w końcu ten, na który miał
przyjechać pociąg pospieszny, mogący zawieźć mnie przynajmniej w pobliże mego
rodzinnego miasta. Przemarznięta czekałam na peronie, po którym hulał wiatr. Kiedy
wreszcie pociąg przyjechał, zamknęłam się w ciasnej wagonowej toalecie, czekając, aż ruszy.
Podróż trwała już dwie godziny, gdy opuściłam swoją kryjówkę, wędrując nerwowo przez
przepełniony pociąg, uciekając wciąż przed konduktorem obchodzącym korytarze po każdym
postoju na stacji. Było mi niedobrze ze zdenerwowania i głodu, ale wytrzymałam i dopiero
dotarłszy do celu, zataczając się z osłabienia, wysiadłam i zwymiotowałam na zewnątrz, na
świeżym powietrzu. Dalej pojechałam autostopem i wieczorem byłam u celu. Z powrotem w
domu, na znanych mi ulicach mego rodzinnego miasta.
Następnego dnia poznałam Joego.
- Mogłaby pani - albo - mógłby mi pan dać choć jedną markę, zgubiłam gdzieś swoją
portmonetkę? - zaczepiałam tego ranka każdego, kogo spotykałam. Byłam głodna i
zmarznięta, miałam za sobą jedną z nocy spędzonych w miejskim parku i wciąż się bałam,
żeby nie zgarnęła mnie policja.
- Tak, tak, zgubiona portmonetka - powiadała większość zagadniętych przeze mnie ludzi,
którzy patrzyli na mnie nieufnie, a ja czułam się jeszcze gorzej niż kiedykolwiek przedtem. W
każdym oknie wystawowym mogłam zobaczyć swoje odbicie, nieszczególne wrażenie
wywierały zwłaszcza moje rozczochrane włosy po nocy spędzonej w parku.
- Tak, rzeczywiście - mruczałam zawzięta. - To było na
91
dworcu, mój plecak nagle zniknął. Proszę, muszę pilnie zatelefonować, nie jestem stąd i
powinnam w końcu zawiadomić swoich rodziców...
Nie brzmiało to zbyt wiarygodnie, ale jakoś działało. W pewnym momencie uzbierałam dosyć
pieniędzy, żeby mnie było stać na śniadanie w McDonaldzie. Kupiłam sobie hamburgera i
wypiłam do tego gorącą kawę, żeby się trochę rozgrzać. W końcu siedząc, zasnęłam, nic w
ogóle sobie z tego nie robiąc. To było takie piękne, przebywać w cieple, między normalnymi
ludźmi, którzy cieszyli się wolnością i mogli iść, gdzie chcieli.
Była piękna pogoda, świeciło słońce, a niebo było przyjemnie błękitne i spokojne. Długo
siedziałam przy oknie, obserwując, co się dzieje na zewnątrz, i tylko na moment wyszłam do
toalety, żeby umyć sobie twarz i spróbować rozczesać palcami swoje splątane włosy.
Potem wróciłam do małego, okrągłego stolika i znowu się skryłam. Wtedy po raz pierwszy
zobaczyłam Joego. Był wysokim, szczupłym chłopakiem, miał dredy, takie jak Anthony. Jego
skóra też była podobnie ciemna. Miał pociągłą twarz i wesołe oczy oraz malutki dołeczek na
podbródku. Myślałam o An-thonym i patrzyłam na nieznajomego chłopaka tak długo, aż ten
uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Potem wskazał palcem najpierw na siebie, a
później na mnie i mój stolik.
Skinęłam głową i poczułam jak wali mi serce, a obcy chłopak wstał i zmierzał w moją stronę.
- No? - zagadnął i usiadł obok mnie. - Całkiem sama i z takimi smutnymi oczami?
Uśmiechałam się zakłopotana.
- Jak masz na imię? - zapytał chłopak i patrzył na mnie z zaciekawieniem.
- Sofia - odpowiedziałam ostrożnie.

background image

- OK. Cześć Sofio - powiedział chłopak. - Ja jestem Joe. Chcesz się jeszcze czegoś napić? -
Pstryknął palcem w mój pusty, plastikowy kubek. - Może kolę?
- Nie, dziękuję - odpowiedziałam, myśląc w dalszym ciągu o Anthonym.
92
- Pozwól sobie postawić, przecież nie masz pieniędzy -powiedział Joe, patrząc mi prosto w
oczy.
- Bzdura - odparłam krótko, unikając jego wzroku. - Kompletny idiotyzm! Jak na to wpadłeś?
Joe wzruszył ramionami.
- Nie wiem dokładnie, ale wyglądasz, jakbyś miała kłopoty, duże problemy, jak ktoś bardzo
smutny, bezradny i bezdomny.
Znowu na siebie patrzyliśmy i chociaż nie udzieliłam żadnej odpowiedzi, Joe wydawał się
być przekonany o tym, że trafił w samo sedno.
- A przy tym jesteś śliczną dziewczyną, którą już dawno chciałem spotkać - powiedział Joe
serdecznie, kładąc nagle swoją rękę na mojej zimnej, spoczywającej na stole dłoni.
- No więc, co się stało? - zapytał. Parę razy jego palce zetknęły się z moimi, gładząc je
delikatnie, było to przyjemne, piękne uczucie.
I wtedy rozpłakałam się. Do dzisiaj nie wiem, jak to możliwe, w końcu od lat nie płakałam. A
teraz, na piętrze w McDonaldzie, o słonecznym poranku, po mojej desperackiej ucieczce z
pierwszego schroniska z kratami w oknach, z dłonią Joe na mojej ręce, zaczęłam płakać.
Płakałam bez przerwy i myślałam: o matce, nic sobie ze mnie nierobiącej; o stale bijącym
mnie Karlu i o całym swoim oszukańczym życiu; o Ivo Zacha-riasie, który mnie spłodził,
gwałcąc moją matkę; o zmarłym w samotności Waldemarze i o Annie w Monachium,
nieodpi-sującej na moje listy.
- Ej, jest już OK - co chwilę mruczał pod nosem Joe.
- Chcesz, żebym cię przytulił?
Przytaknęłam i płakałam dalej, a Joe pochylił się nade mną i objął mnie swoim ramieniem.
Trochę się uspokoiłam.
- Idziemy już? - zapytał Joe.
- Tak - wyszeptałam.
Wyszliśmy. Idąc przez miasto, przemierzaliśmy kolejne ulice, w pewnym momencie
stanęliśmy przed jakimś domem, Joe wyciągnął klucz z kieszeni kurtki i otworzył zamek u
drzwi.
93
- Mieszkasz tu? - zapytałam zaskoczona.
Joe przytaknął i przeszliśmy przez ponurą klatkę schodową, trzymając się za ręce. - Twoi
rodzice są w domu? - dopytywałam się nerwowo.
- Mam tylko matkę, a ona mieszka na innym końcu miasta -powiedział Joe, zatrzymując się
przed drzwiami mieszkania na trzecim piętrze.
- Mieszkasz zupełnie sam? - dopytywałam się, nie mogąc wprost uwierzyć.
- Można tak powiedzieć - odparł i zamknął drzwi.
- Ile masz lat?
- Dziewiętnaście - odrzekł Joe. - No, wchodź do środka, bo Ernie da dyla...
- Ernie? - zapytałam zbita z tropu.
- Mój kot - wyjaśnił Joe i w tej chwili, dając kilka susów przez korytarz, pojawił się Ernie.
Był to duży, czarny kocur, który na widok Joego zaczął mruczeć z zadowolenia i ocierać się o
nogi swego pana.
Rozejrzałam się po mieszkaniu^
- Podoba ci się? - zapytał Joe. Przytaknęłam.
- W ogóle to ile masz lat? - dopytywał się, rzucając kotu kilka kuleczek suchej karmy.

background image

- Szesnaście - skłamałam, myśląc, że jeśli powiem prawdę, to może uznać mnie za zbyt młodą
i nie chcieć ze mną, czternastolatką, dłużej się zadawać.
- Jesteś dość drobna jak na szesnastolatkę - uznał Joe i uśmiechnął się do mnie. - To nie ma
znaczenia, jeśli chcesz, możesz tu przez jakiś czas zostać.
- Naprawdę? - zapytałam.
- Jasne - powiedział Joe. - Chodź, zrobimy tu sobie trochę przytulniej!
Powoli nadchodził wieczór. Siedzieliśmy razem na materacu, Joe podsunął mi pod plecy
poduszkę, oglądaliśmy wspólnie telewizję, zajadając się słodkimi bułeczkami i
czekoladowymi batonami, a potem poczułam się zmęczona i Joe przykrył mnie swoją kołdrą.
Zasnęłam.
94
Kiedy się obudziłam, było już ciemno. Oszołomiona podniosłam się i chwilę trwało, nim
sobie przypomniałam, gdzie jestem. Joe siedział przy mnie, jak dobry stróż, ale był
odwrócony plecami. Jego czarne loki odbijały żółte światło, dochodzące z neonowej reklamy
zza okna, wyglądało to przepięknie. Prawie jak aureola wokół jego głowy.
- Hej, obudziłam się - powiedziałam i odsunęłam na bok kołdrę.
- Świetnie - odezwał się Joe, nie odwracając się w moją stronę.
- Co ty tam robisz? - zapytałam i popatrzyłam przez jego lewe ramię.
- Nic ciekawego - powiedział Joe i odwrócił się do mnie. Uśmiechnął się łagodnie i przyłożył
leciusieńko, tak jak kiedyś Anthony, swoje usta do moich.
Długo się całowaliśmy i tym razem prawie natychmiast był to taki pocałunek, jakiego z
Anthonym tylko raz doświadczyłam, wtedy w mieście, kiedy przyłapał nas Karl i wszystko
się skończyło..
Joe położył mi jedną rękę na szyi, a drugą włożył mi pod pulower. Drgnęłam, gdyż nagle
znowu przypomniałam sobie o panu Becherze i o tym, co ze mną wyprawiał.
- Nie, nie - wyszeptałam i odepchnęłam rękę chłopaka.
- Sorry, już nie będę - Joe puścił mnie.
- Proszę, nie gniewaj się - patrzyłam na niego niepewnie.
- Nie gniewam się - powiedział Joe.
- Wiesz, nie chcę, bo... Zamilkłam.
- Bo...? - zapytał Joe, a ja spojrzałam na jego sympatyczną twarz i nagle mogłam mówić,
pierwszy raz szczerze opowiedzieć o tym, co mnie do tej pory spotkało.
Rozpoczęłam od pana Bechera i strachu, jakiego na myśl o nim doznawałam. A potem
opowiedziałam całą historię o mojej matce i Ivo Zachariasie i Karlu. Słyszałam siebie
mówiącą głośno i wyraźnie, a całe ciemne pomieszczenie nasycone było moim rozpaczliwym
tonem, tak że sama ledwie go znosiłam, ale mimo to nie przerywałam swojej opowieści.
95
Joe długo nic nie mówił, tylko patrzył na mnie i w którymś momencie położył swoją ciepłą
dłoń na mojej zimnej ręce, w ten sposób mnie uspokajał.
- Dziewczyno, Sofio. Co za gówno, to twoje dotychczasowe życie - wymamrotał po dłuższej
chwili, po tym jak opowiedziałam rzeczywiście wszystko, z najmniejszymi szczegółami.
Przytaknęłam i oparłam się wyczerpana o zimną ścianę. Rozbolała mnie głowa i czułam się
ciężka jak kamień. Joe głaskał moją rękę opuszkami palców.
- Uważaj, mam coś dla ciebie - powiedział w końcu, wyciągając mały przezroczysty
woreczek z kieszeni spodni.
- To jest naprawdę odlotowa sprawa. - Wysypał ostrożnie niewielką ilość białego proszku na
leżący, w ogólnym rozgardiaszu, kawałek stłuczonególusterka, żyletką starannie zsunął ten
puder, tworząc z niego śnieżnobiałą smugę.
- Tutaj, Sofio, po prostu wciągaj mocno nosem, to samo wchodzi... - Podsunął mi kawałek
lusterka, śmiejąc się.

background image

- Możesz mi zaufać, masz moje słowo - powiedział i zrobiłam to.
- Po tym świat znowu wygląda bardzo pięknie i poczujesz się cool - Joe szeptał mi do ucha, a
jego ciepły oddech smagał moją zimną, zapłakaną twarz.
- OK - odparłam bez przekonania i wciągnęłam delikatnie do nosa ten nieznany proszek,
wyglądający jak cukier puder.
Palił mnie i miał okropny smak. Zrobiło mi się niedobrze i zobaczyłam jaskrawe gwiazdy,
tańczące przed piekącymi oczami.
- Au! Joe - zakaszlałam i zaczerpnęłam powietrza w płuca.
- Tylko nie panikuj, zaraz będzie lepiej - obiecał, głaszcząc mnie po plecach.
Długą chwilę leżeliśmy obok siebie zupełnie cicho, a w nosie i w gardle czułam dziwne
zdrętwienie, prawie jak u dentysty po zastrzyku znieczulającym przed wyrywaniem zęba. To
było niesamowite i nieprzyjemne uczucie. Stopniowo robiłam się coraz bardziej niespokojna,
ale po jakimś czasie było mi coraz lepiej i cieplej. Cudowne, sprawiające przyjemność ciepło
rozchodziło się po całym ciele. Podniosłam się zmieszana.
96
Co to było, co mi się przydarzyło? Naraz pojęłam: przestałam się bać! W ogóle już się nie
bałam, strach po prostu zniknął. Mało tego, czułam się tak, jakbym go nigdy w życiu nie
zaznała.
Parę razy wzięłam głęboki oddech, gdyż czułam się niewiarygodnie dobrze. Najchętniej
podskoczyłabym i biegała z radości po pokoju, lecz nie zrobiłam tego. Natomiast
przysunęłam się najbliżej, jak to było możliwe, do Joego, na taką odległość, że znowu
poczułam jego oddech na swojej twarzy.
- Jakbym spotkał twojego ojczyma... - mówił półgłosem Joe, głaszcząc mnie po nabierającej
rumieńców twarzy.
- To co byś z nim zrobił? - zapytałam cicho.
- Tłukłbym skurwysyna tak, jak on ciebie, aż zrobiłby się siny - powiedział szeptem i nie
głaskał już dłużej mojej buzi. Tym razem czułam się wspaniale, piękna i dobra, i nie umiałam
sobie wyobrazić, że nie chciałam tego wcześniej. W pewnym momencie zabrał rękę, także
spod mojej bluzki.
- Nic ci nie zrobię, nie musisz się obawiać, słodka Sofio -szeptał Joe, po czym przespał się ze
mną.
Leżałam i patrzyłam uważnie na niego i na to, co robił. Ten dziwny proszek zabił we mnie
wszelki strach i cała poruszałam się zgodnie z ruchem jego ciała, ot tak, po prostu. Joe miał
zamknięte oczy, i to było piękne - pierwszy raz móc być z mężczyzną, który dobrze mi
życzył, obchodził się ze mną i moim ciałem delikatnie i subtelnie. Wszystko, czego w tamtej
chwili doznałam, to ulga, że ktoś był dla mnie taki łagodny i troskliwy.
- Proszę, trzymaj mnie bardzo mocno - szeptałam do ucha Joe i wczepiłam się w niego, jakby
był całym moim światem i wszystkim, co posiadałam.
Ale i tak też było.
Kiedy się rano obudziłam, byłam sama. Za oknem, w miejscu, z którego wczoraj wieczorem
dochodziły żółte promienie światła, teraz widziałam tylko mętny, szary odblask świtu.
- Joe, gdzie jesteś? - krzyknęłam przestraszona i podniosłam się. Byłam naga, to mnie
krępowało. Gdzie się podziały moje rzeczy? W panice rozglądałam się po obcym,
nieuporząd-
97
kowanym pokoju, ale ich nie znalazłam i nie odważyłam się wstać z łóżka.
- Jestem w kuchni - usłyszałam głos Joego i odetchnęłam.
- Gdzie jest moje ubranie? - zawołałam w kierunku kuchni. W tym momencie na materac
wskoczyło coś dużego i czarnego. To był tylko Ernie, ale mimo wszystko drgnęłam nerwowo.
- Muszą gdzieś leżeć - krzyknął Joe.

background image

Ponownie się rozejrzałam i tym razem znalazłam bieliznę na brzegu materaca.
Założyłam ją w pośpiechu, ale dalej czułam się tak, jakbym była zupełnie goła. Owinęłam się
znowu kołdrą Joego i myślałam przerażona o minionej nocy. O tym, co zrobiłam. Przespałam
się z Joem, a przecież w zasadzie w ogóle go nie znałam. Pewnie Karl miał jednak rację,
może byłam rzeczywiście tak zepsuta, jak mówił.
- No, słodka Sofio? - Joe przyszedł z kuchni. Także nie był jeszcze kompletnie ubrany.
Spojrzałam na niego i speszona odwróciłam głowę.
- Co się stało, dlaczego patrzysz z takim przerażeniem? -zapytał Joe i usiadł obok mnie.
- Nic - skłamałam.
Joe sięgnął po pudełko papierosów i wyciągnął z niego dokładnie taki sam woreczek, jaki
minionej nocy wyjął z kieszeni swoich spodni.
- Odmierzę sobie szybko działkę - powiedział. - Potem możemy zjeść śniadanie. Chcesz też?
Pomyślałam o ostrym, gryzącym bólu, który czułam w nosie i gardle po tym, jak wciągałam
ten proszek, i pokręciłam głową bez słowa.
- OK - powiedział Joe, a ja patrzyłam na niego, jak sobie uformował z proszku piękną, białą
smużkę i wciągnął do nosa.
- Hm, myślę, że superdzień będzie dzisiaj - powiedział potem, zaciskając sobie palcami
dziurki od nosa i uśmiechając się do mnie. - Naprawdę nie chcesz?
Kiwnęłam głową. Jednak bardzo chciałam jeszcze raz doznać tego dziwnego uczucia
szczęścia, jakie przeżyłam ostatniej nocy.
98
Znowu bolało, paliło mnie w nosie nawet jeszcze gorzej niż za pierwszym razem, ale dość
szybko to nieprzyjemne uczucie ustąpiło na rzecz tego szalonego, sprawiającego, że
zapomniałam, co to strach.
- Czuję się tak dobrze, Joe - powiedziałam, przytulając się do niego. - Jakbym się unosiła,
była lekka jak piórko. Tak powinno być zawsze, zawsze. Możesz nic nie robić, ale żeby
zawsze było tak jak teraz.
Joe uśmiechał się.
- W każdym razie będę się starał jak najlepiej, słodziutka Sofio - obiecał i wsunął się znowu
obok mnie pod kołdrę. Pragnęłam go całym ciałem i duszą.
- Chcemy być zawsze razem, tak? - powiedziałam błagalnym tonem, a Joe śmiał się cicho i
przytakiwał mi.
Wstaliśmy dopiero po południu i wtedy poczułam, że znowu obleciał mnie strach.
- Nie chcę, żeby to się skończyło Joe, proszę - odezwałam się nerwowo.
- No, jasne - szeptał mi do ucha Joe.
- Masz jeszcze trochę tego... no, tego... proszku? - zapytałam, ubierając się.
- Chodź, dam ci najpierw jakiś swój pulower - powiedział troskliwie Joe. - Twoje ciuchy są
już zbyt brudne...
Później wyszliśmy razem z domu, Joe objął mnie ramieniem i w jakieś tureckiej budzie
zjedliśmy po dużej porcji ke-babu. Na końcu Joe zabrał mnie do pewnego baru. Na drzwiach
znajdowała się wywieszka, że jest zamknięty, ale Joe mimo wszystko wszedł do środka.
- Tutaj odbierzemy naszą dostawę, Sofio - wyjaśnił i puścił do mnie oko.
- Przecież ci obiecałem.
A potem rozmawiał po cichu z jakimś mężczyzną, który w przerwach między rozmową i, od
czasu do czasu, wybuchami głośnych salw śmiechu, spoglądał na mnie życzliwie.
Joe dał temu człowiekowi dwa banknoty stumarkowe, a za nie otrzymał znowu dwa
wypełnione proszkiem woreczki, takie, jakie już widziałam.
99
- Teraz w każdym razie mam pustki w kasie - powiedział Joe, kiedy znowu byliśmy na
zewnątrz.

background image

- Jutro musimy coś wymyślić.
Potem wróciliśmy do przytulnego mieszkania Joe. Ernie przywitał nas uszczęśliwiony, a ja
dostałam nową działkę koksu i poczułam się pewnie i bezpiecznie. Joe był przy tym i uważał
na mnie, a także obiecywał, że zadba o to, żeby w przyszłości nic mi się nie stało.
Byliśmy jednak bez przyszłości. Dwa dni później zadzwonił do drzwi mężczyzna, który
okazał się kuratorem Joe.
- Do diabła, Jonathan - powiedział oburzony. W ręce trzymał akta, podobne do moich z
urzędu do spraw nieletnich, tyle że te były dużo grubsze.
- Niestety, ale muszę cię zabrać chłopcze - powiedział mężczyzna, a mnie zatkało. - Od
tygodnia nie pojawiłeś się na praktyce w swoim zakładzie, a teraz jeszcze ta akcja w
mieszkaniu twojej matki, co za gówno? Wiesz przecież, jak poważna jest twoja cholerna
sytuacja.
Joe się wściekł, kopał w drzwi i wrzeszczał, a mnie aż zemdliło z przerażenia.
- A ty, dziewczynko, nie powinnaś być w szkole zamiast tutaj, co? - odezwał się nagle ten
mężczyzna i spoglądając na mnie, zmarszczył czoło. - Mam na imię Theo i jestem kuratorem
Jonathana. Jak się nazywasz?
- Przecież to nieważne, jak ona się nazywa - złościł się Joe, a ja pomyślałam o tym, jak
wczoraj wieczorem, z powodu braku pieniędzy, włamaliśmy się do mieszkania jego matki.
Joe otworzył szczypcami zamek w drzwiach wejściowych i zabraliśmy pieniądze z filiżanki,
stojącej w kuchennej szafie.
- Teraz rób wszystko dwa razy szybciej, prędzej! - poganiał Joego mężczyzna. - Pakuj swój
kram, muszę cię, niestety, znowu zabrać do mieszkania pod nadzorem. Tę budę tutaj dostanie
ktoś, do kogo mamy więcej zaufania niż do ciebie.
- Nie możecie tego zrobić, Theo! - krzyknął Joe i wlepił groźny wzrok w grubego, brodatego
mężczyznę. - Przecież wiesz, że potrzebuję spokoju, czyżbyś o tym zapomniał? Wysiadam
psychicznie, kiedy wokół mnie kręci się tak wielu
100
typów. Dziesięć lat w poprawczaku wystarczy, co Theo? Read it from my lips: Nie - chcę -
wracać - do - tego - domu -wariatów!
- Powinieneś był o tym wcześniej pomyśleć, Jonathan -powiedział szorstko Theo, nachylając
się do Erniego, żeby go pogłaskać, w czasie gdy Joe, klnąc dosadnie, bez zastanowienia
wpychał parę swoich rzeczy do starego plecaka.
- A gdzie są twoje zabawki? - zapytał mnie mężczyzna, przestając zajmować się Ernim, który
nagle od niego odbiegł.
- Moje, ja... ja nic nie miałam - powiedziałam cicho. Potem zeszliśmy na dół.
- A przy okazji - mam prawie osiemnaście - westchnął Joe i uścisnął moją dłoń. Patrzyłam na
niego speszona. Nie powiedział mi przypadkiem, że ma już dziewiętnaście?
- Poza tym przykro mi z powodu tego całego zamieszania -mruczał pod nosem, bezsilny,
zanim wsiadł do samochodu swego kuratora. - Ale będziemy w kontakcie, OK? Na Dworcu
Zachodnim przy schowkach bagażowych...
Przytaknęłam, a potem znowu zostałam sama.
Samotnie przemierzałam ulice. Było lato, a ja marzłam i ciągle bolała mnie głowa, czułam
wyraźnie, jak każdego dnia robię się coraz chudsza. Moje dżinsy, w których uciekłam z
ostatniego schroniska, wcześniej dobrze na mnie leżące, teraz dosłownie spadały ze mnie przy
każdym kroku.
- Ma pani lub pan jedną markę? - nieustannie zaczepiałam przechodniów, nabywając po
kolejnych doświadczeniach umiejętności błyskawicznego rozpoznawania ludzi. Wiedziałam
niemal zawsze, jeszcze przed zapytaniem, czy mi ta osoba da pieniądze, czy nie.
Większość ludzi nie dawała, ale ich także można było podzielić na różne kategorie. Byli
uśmiechający się pod nosem i zaprzeczający ruchem głowy, a także złorzeczący i ignoranci.

background image

Pozostali, dający mi trochę grosza, dzielili się z kolei na milczących, wyciągających bez
słowa kilka fenigów z kieszeni spodni albo portmonetek oraz takich, którzy najpierw mnie
wypytywali, dlaczego żebrzę o pieniądze, gdzie są moi rodzice i czy przypadkiem nie biorę
narkotyków.
101
Najczęściej wcale nie odpowiadałam na te pytania. Milczałam i uśmiechałam się, czułam się
podle i nieswojo.
Jedna porcja kebabu kosztowała cztery i pół marki, ale przez Joego poznałam pewnego
sympatycznego Turka, który czasami sprzedawał mi go po super obniżonej cenie, tak po
prostu.
Jedna kola kosztowała około dwóch marek, a torebka chipsów w supermarkecie, jakimś
cudownym zrządzeniem losu, tylko sześćdziesiąt dziewięć fenigów. Kupowałam tylko te
produkty, które można było od razu zjeść. Pewnego razu wyżebrałam tak dużo pieniędzy, że
mogłam sobie w sklepie pobu-szować w sałatkach. Potem poszłam na dworzec i tam
spałaszowałam je, jedząc palcami.
Prawie cały swój czas spędzałam na dworcu i zawsze w pobliżu schowków bagażowych.
Jednak Joe nie przychodził. Omal nie zwariowałam z tęsknoty za nim.
Na dworcu przebywali jeszcze inni bezdomni, tacy jak ja. Obserwowałam ich ostrożnie z
pewnej odległości, ale nie podchodziłam do nich, mimo że nie chciałam być sama. Tamta
młodzież sypiała w nocy razem na najniższym poziomie dworca w pobliżu stacji metra. W
dzień niespecjalnie troszczyli się o siebie wzajemnie, ale wieczorami spotykali się regularnie,
robili wokół wiele szumu, pili alkohol i palili haszysz, nie przejmując się ludzkimi
spojrzeniami. Czasami zjawiała się policja i wtedy wynosili się pospiesznie albo wypadali na
jedną noc z obiegu, kiedy okazywali się niedostatecznie szybcy. Policjanci zabierali ich
potem ze sobą, nierzadko nawet zakuwając w kajdanki. Jednak następnej nocy, albo najwyżej
po dwóch dniach znowu byli z powrotem, tak jakby nic się nie stało. Później spali, razem
stłoczeni i zwinięci w jeden brudny kłębek, w osłoniętym od wiatru zaułku, gdzieś w pasażu
najniższego poziomu dworca.
W przeciwieństwie do nich spałam sama. W zaroślach parku albo w pobliżu komina
wentylacyjnego w budynku dworcowego parkingu albo po prostu w poczekalni dla
pasażerów. Coraz łatwiej udawało mi się przetrwać noce. W końcu prawie zawsze byłam
zmęczona. Łaziłam po prostu po mieście tak długo, aż ledwo co powłóczyłam nogami ze
zmęczenia. Potem
102
kupowałam sobie za swoją dzienną zbiórkę drobnych coś do jedzenia i kradłam, najczęściej
na stacji benzynowej, dwie buteleczki wódki. Ażeby nie wpaść, co wieczór na innej stacji.
Wreszcie rozglądałam się za jakimś miejscem do spania i tam spożywałam swoją kolację.
Później owijałam się dokładnie kurtką, kuląc się w sobie do granic możliwości. Leżąc już z
zamkniętymi oczami, wypijałam bardzo małymi łykami wódkę. Alkohol rozgrzewał,
pocieszał i uspokajał mnie. Czasami zasypiałam, jeszcze zanim zdążyłam opróżnić do końca
drugą butelkę. Wstawiona zapadałam w zbawienny, głęboki sen.
Tak jak wcześniej nienawidziłam nocy, tak teraz nie znosiłam poranków. Budziłam się
zawsze bardzo wcześnie, na twardym podłożu, cała obolała i zdrętwiała. Poza tym rano
czułam najczęściej wilczy głód. W bolącym żołądku burczało mi, a myśl o kolejnym,
bezsensownym, samotnie spędzonym dniu doprowadzała mnie do rozpaczy, sprawiając, że
zupełnie opadałam z sił. Ogarniały mnie smutek i niepokój. Przez parę dni udawało mi się je
rozproszyć snuciem fantazji na temat mojego odmienionego życia.
Wyobrażałam sobie, jakby ono wyglądało, gdyby moje dotychczasowe życie okazało się
straszliwą pomyłką. „Kto zna tę dziewczynkę?" Któregoś dnia sporych rozmiarów nagłówek
tej treści znalazłby się w jakieś gazecie codziennej, a obok moja fotografia. „Nieszczęśliwa

background image

zamiana dzieci zaraz po urodzeniu sprawiła, że przez pomyłkę ta dziewczynka piętnaście lat
wychowywała się w obcej rodzinie. Od pewnego czasu ślad po niej zaginął, jakby zapadła się
pod ziemię. Jej prawdziwi rodzice są zrozpaczeni, nie ustają w poszukiwaniach i wyznaczyli
dużą nagrodę dla tego, który ją im zwróci".
To wszystko, oczywiście, nie miało sensu, ale to były przyjemne, cudowne marzenia. A kto
wie, może jednak mogłyby stać się rzeczywistością...
Prawie tydzień marzyłam o tym, by móc wrócić do swoich prawdziwych rodziców, którzy
przez cały czas tęsknili za mną, a teraz uratowaliby mnie, zmieniając moje życie.
Wyobrażałam sobie, jak biorą mnie w ramiona i zawożą do domu, aż robiło mi się całkiem
ciepło od tych wizji.
103
Pewnego ranka, a właściwie o świcie, poczułam, że ktoś mnie dotyka. Na początku było to
miłe i uśmiechałam się przez sen, ponieważ to mogli być tylko moi biologiczni rodzice,
którzy wreszcie mnie odnaleźli.
„Tu jesteś nareszcie, najdroższa, kochana Sofio - powiedziała moja prawdziwa matka i
gładziła mnie delikatnie po włosach. - Tyle lat cię szukaliśmy! Jaka jesteś ładna, masz takie
piękne, czarne loki!...".
Ta ręka nie dotykała dłużej moich włosów, lecz powędrowała dalej, robiąc to niezdarnie i
niecierpliwie, pod moją bluzkę. Zmieszana i zaskoczona otworzyłam oczy, widząc przed sobą
twarz jakiegoś napalonego faceta.
- Niech mnie pan zostawi! - wyszeptałam przerażona, odsuwając się, ten jednak mnie nie
puścił, przeciwnie, złapał za ramiona i próbował mnie całować, ale ponieważ szamotałam się
z nim gwałtownie, odwracając głowę, trafił tylko na moje ucho.
- No, chodź już! - mruczał groźnie, ale zdołałam mu się wyrwać i rzuciłam się do ucieczki.
Od tej pory już mi się nigdy nie udało wyśnić ponownie swoich odnalezionych rodziców, a w
budynku dworcowego parkingu moja noga nigdy więcej nie postała. Za to znowu chodziłam
do parku albo przesiadywałam skulona w półśnie w poczekalni dworca kolejowego.
W ciągu dnia wciąż jeszcze przebywałam przy dworcowych schowkach bagażowych z
nadzieją, że znowu spotkam Joego.
Raz zobaczyłam tam dwie dziewczyny z mojej klasy i schowałam się wystraszona za tablicą
informacyjną. Przechodząc, nie zauważyły mnie. Patrzyłam za nimi, aż skręciły za róg ulicy.
Czułam się bardzo dziwnie, znajdując się tak blisko osób, które znałam wcześniej, zanim
wyrzucono mnie z domu. Obie wyglądały tak schludnie, śmiały się tak beztrosko i radośnie, a
ja byłam taka samotna, zagubiona i zaniedbana. Stale marzłam, a moje ciuchy śmierdziały,
ponieważ nosiłam je bez przerwy, a w nocy w nich spałam.
Później spotkałam Judy, i znowu było to w McDonaldzie, tym razem w restauracji na dworcu.
104
- Obserwowałam cię - odezwała się nieznajoma dziewczyna i przysiadła się do mnie do
stolika.
- Aha - powiedziałam, zajadając się. Jeden hamburger, kola i niewielka porcja frytek - na tyle
starczyło mi pieniędzy. Teraz znowu byłam bankrutem, a tego ranka dostałam jeszcze okres i
nie miałam pieniędzy na podpaski. Uratował mnie papier toaletowy z dworcowej ubikacji.
Czułam się okropnie.
- Jak ci na imię? - zapytała uszminkowana dziewczyna, miała blond włosy i pachniała
perfumami.
- Sofia - odburknęłam, czując się przy niej jak strach na wróble.
- Nie chcę cię martwić, Sofio, ale wyglądasz dość nędznie -powiedziała nieznajoma, częstując
się jedną z moich frytek. -A to niedobrze z wielu powodów. - Wzięła sobie jeszcze jedną
frytkę, a ja byłam coraz bardziej zdenerwowana.

background image

- Uważaj - przeżuwając, ciągnęła dalej dziewczyna. - Uciekłaś skądś, to widać od razu. -
Uśmiechnęła się do mnie. - Jeśli będziesz zwracać na siebie uwagę, to szybciej cię dostaną. A
nim to nastąpi, wpadniesz jeszcze w tarapaty, dlatego że po pierwszej, albo kolejnej, wizycie
w każdej garkuchni otrzymasz zakaz wstępu, a i ludzie w pewnym momencie także przestaną
ci dawać kasę. Pomyślą, że jesteś jakąś ćpunką i większość absolutnie nie będzie miała
ochoty ci pomagać. - Sądzę, że ludzie niechętnie dają swoją ciężko zarobioną forsę komuś,
kto, według nich, na następnym rogu kupi za nią narkotyki, kapujesz?
Przytaknęłam i chciałam uciec stamtąd jak najdalej.
- No więc... - powiedziała dziewczyna, zjadając moją ostatnią frytkę. - Poza tym mam na imię
Judy. Chodź, idziemy.
Wstałam, ociągając się.
- No chodź już, nie mam dużo czasu.
Wahając się, wyszłam z nią, a potem Judy pokazała mi, jak się fachowo kradnie. Jeszcze tego
samego wieczoru miałam nie tylko nowe spodnie i kilka par świeżych, pięknych koszul z
długimi rękawami, ale także te same perfumy co Judy i kilka opakowań lakieru do paznokci,
tuszu do rzęs, cieni do powiek oraz paczkę podpasek. Od czasu rozstania z Anią pierwszy raz
miałam przyjaciółkę.
105
Wieczorem Judy zabrała mnie do swoich znajomych.
- Oni są mili, zobaczysz sama - powiedziała, biorąc mnie pod ramię. - Mieszkają razem z
kilkoma kumplami w niewielkiej osadzie barakowozów, takich ustawianych na budowach na
obrzeżach miasta.
Szłyśmy wieczorem obok siebie, było wietrznie, a ja czułam się wspaniale w swoich nowych
ciuchach. Trzymając się za ręce, przemierzałyśmy centrum miasta, a potem ulice
przedmieścia.
- Ile właściwie masz lat? - zapytałam w którymś momencie.
- Szesnaście - odpowiedziała. - A ty?
- Czternaście - powiedziałam, wzdychając.
Znowu zamilkłyśmy, a Judy, nie zatrzymując się, zapaliła papierosa.
- Dlaczego nie mieszkasz w domu? - zapytałam ostrożnie po chwili, nie patrząc na Judy.
- Ponieważ tam było nie do zniesienia - powiedziała krótko Judy. Zmrużyła oczy i patrzyła
tępym wzrokiem przed siebie. Wydawała się niechętna do rozmowy na ten temat, dlatego nie
pytałam więcej.
Jednak po chwili sama zaczęła.
- Mój ojciec stale mnie bił - wyjaśniła cicho, w dalszym ciągu nie patrząc na mnie, za to
narzucając nagle takie tempo, że zadawałam sobie sporo trudu, żeby dotrzymać jej kroku. -
Ale poza tym jest spoko, mam na myśli, jak go widzą inni. Jest informatykiem, ma dobrą
prezencję i sporo podróżuje. Ale kiedy przypadkowo bywał w domu, najdrobniejsza błahostka
doprowadzała go do szału, a potem bił mnie na kwaśne jabłko. Myślę, że to go jakoś
uspokajało. Potem był najczęściej znowu cool, także w stosunku do mnie. Często dawał mi
coś drogiego w prezencie i tak...
Judy przerwała nagle opowieść i zatrzymała się.
- ... to wszystko razem było wystarczająco straszne - powiedziała, a papieros zadrżał w jej
dłoni - ... ale najgorsza ze wszystkich była moja matka.
Dopiero teraz spojrzała na mnie, a ja zobaczyłam po raz pierwszy na jej bladej twarzy wiele
drobniutkich złotych pie-
106
gów. Gdyby się śmiała i promieniała, miałaby buzię jak prawdziwa Pippi Langstrumpf, ale
ona w rzeczywistości nie była radosna, a uśmiech pojawiał się na jej twarzy tylko bardzo
rzadko, jednak wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.

background image

- Moja matka... - powtórzyła cicho. - Za każdym razem, kiedy zaczynało się lanie, po prostu
wychodziła z pokoju i zamykała za sobą drzwi, żeby hałas, jaki robiliśmy, nie przeszkadzał
jej w oglądaniu telewizji...
Zamknęłam na chwilę oczy.
- Ach, pomówmy lepiej o czymś innym - rzuciła nagle Judy, co z jednej strony sprawiło mi
ulgę, a z drugiej byłam rozczarowana, że nie zapytała mnie o moją historię, w końcu tak
bardzo podobną do jej losów.
Byłyśmy na miejscu.
- Ty jesteś Judy, tak - powiedział mężczyzna, uśmiechając się do nas.
Judy przytaknęła i usiadła na składanym, drewnianym krześle obok trzech identycznych,
stojących wokół, tak samo składanego, drewnianego stołu przed przyczepą kempingową.
- A ta, to kto? - zapytał mężczyzna i popatrzył w moją stronę.
- Ma na imię Sofia i jest moją przyjaciółką - wyjaśniła Judy. - No, Sofio, przysiądź się do
nas.
Mężczyzna uśmiechał się do mnie. - Jestem Roberto, witam w ogrodach mojego pałacu. -
Zaśmiał się i puścił do mnie oko.
- Czy ona może dzisiaj tutaj spać, Roberto? - zapytała Judy, zapalając kolejnego papierosa.
- Jasne - powiedział uprzejmie. Odetchnęłam.
- Ile masz lat, Sofio? - dopytywał się Roberto, nalewając nam coś do picia. Sam pił z butelki.
- Ona ma szesnaście - szybko odpowiedziała za mnie Judy.
- Tak, tak, słodka szesnastka - powtórzył, przeciągając się, a ja odniosłam wrażenie, iż
wiedział, że to kłamstwo, ale nie skomentował tego. - Piękną mamy dzisiaj pogodę -
stwierdził jedynie. - Diabelsko piękna pogoda, uwielbiam te ciepłe, bez-
107
wietrzne, letnie wieczory, tak, to lubię naprawdę. Słyszycie, jak śpiewają ptaki?
Potem wypiliśmy we trójkę całą butelkę dżinu, Roberto wciąż napełniał nasze szklanki, gdy
tylko je opróżniałyśmy.
Siedziałam tam i czułam się naprawdę dobrze. Wieczór był rzeczywiście przepiękny, a mnie
zdawało się, że jestem dorosła i wolna, polubiłam Judy i gwiazdy, których coraz więcej
pojawiało się na niebie. Później przyszedł brat Roberta - Fau-stus i zajął ostatnie wolne
krzesło. Był młodszy od Roberta i tak przystojny, że nie mogłam od niego oderwać oczu.
Czułam, że się upiłam i to jeszcze bardziej niż wówczas, kiedy wypijałam swoje dwie
buteleczki do snu. Moje ręce i nogi zrobiły się ciężkie i miałam wrażenie, że nigdy nie uda mi
się wstać z tego składanego, drewnianego krzesła. Chwyciłam się krawędzi stołu, a serce biło
mi mocniej niż zwykle. Nagle zostałam sama z Robertem.
- Gdzie jest Judy? - pytałam niespokojna, patrząc zmieszana na puste krzesło, na którym
jeszcze przed chwilą siedziała moja nowa przyjaciółka.
- Poszła z Faustusem - powiedział grzecznie Roberto. - Ta dwójka ma coś do załatwienia. -
Może chciałabyś się jeszcze czegoś napić?
Zaprzeczyłam.
- A może jesteś głodna?
Ponownie pokręciłam głową, byłam pewna, że gdybym teraz jeszcze coś zjadła, musiałabym
zwymiotować. Mój żołądek stawał się z dnia na dzień coraz wrażliwszy.
- Kiedy Judy wróci z powrotem? - dopytywałam się nerwowo, kładąc uspokajająco rękę na
moim bolącym brzuchu.
- To może trochę potrwać - odpowiedział Roberto, a potem spostrzegł, że jest mi niedobrze.
- Co z tobą? - pytał zatroskany.
- Czy mogłabym się gdzieś położyć? - poprosiłam cicho.

background image

- Jasne, że możesz - powiedział Roberto, pomagając mi wstać i prowadząc mnie do środka
wozu, gdzie pijana opadłam na jedną z dwóch znajdujących się tam pryczy. Ostrożnie się na
niej wyciągnęłam i było to miłe uczucie, móc tak poleżeć
108
w ciepłym, miękkim łóżku, i do tego bezpiecznie. Czułam się przez chwilę, jakbym umierała,
ale to była przyjemna śmierć.
Tak zasnęłam. W środku nocy obudziła mnie Judy, po cichu układając się koło mnie. Czułam
się tak wspaniale, aż ścisnęło mnie coś w gardle, tyle tylko, że tym razem nie ze strachu,
samotności, czy przerażenia. Kiedy Judy w końcu zasnęła, mocno się do niej przytuliłam,
żeby poczuć jeszcze silniej, że nie jestem sama.
Byłam zmęczona i to coraz częściej, można by rzec, stale.
- Jak ty dawałaś sobie radę sama przez cały ten czas? -dziwiła się Judy, siadając koło mnie
po turecku. Leżałam na małym skrawku łąki przed wozem Roberta, a oczy ukryłam za
okularami przeciwsłonecznymi Judy.
- Sama nie wiem - odpowiedziałam, mrucząc pod nosem zaspana.
- W ogóle się nie bałaś, tak zupełnie sama?
- Czasami tak, czasami nie - powiedziałam, próbując zapomnieć o mężczyźnie z budynku
dworcowego parkingu.
Milczałyśmy przez chwilę.
- Często myślisz o swoich rodzicach? - zapytałam w pewnym momencie.
- Rzadziej niż nigdy - zapewniła szybko Judy. - A ty?
- Od czasu do czasu - odpowiedziałam po cichu. - O swojej matce, i moim małym braciszku...
- Daruję sobie wspomnienia o matce - mruknęła pod nosem Judy, kładąc się koło mnie. - Nie
chcę sobie przecież zepsuć dnia.
Para gołębi, spacerująca koło wozu, gruchała jednostajnie
i uspokajająco.
- Chociaż... - powiedziała nagle Judy. - Mam jednak kilka miłych wspomnień, związanych z
matką. Raz, kiedy byłam jeszcze zupełnie mała, bolało mnie ucho. Doskwierał mi naprawdę
silny ból, pamiętam to bardzo dokładnie. Czułam się tak, jakby mi rozsadzało głowę...
- No i co? - zapytałam, spoglądając na Judy.
- Mama całą noc była przy mnie, troszcząc się o mnie. Przeniosła mnie do swojego łóżka,
śpiewała mi piosenki i trzymała za rękę...
109
Judy uniosła się odrobinę, obróciła na brzuch i zamyślona podparła ręką podbródek.
- Mój ojciec przebywał wtedy poza domem, i to była naprawdę piękna noc, myślę, że miałam
wówczas cztery, może pięć lat...
Judy uśmiechnęła się.
- A ty, przeżyłaś jakieś miłe chwile ze swoją mamą? Zmarszczyłam czoło, próbując sobie coś
przypomnieć, ale
w głowie miałam zupełną pustkę. Nie miałam żadnych dobrych wspomnień związanych z
matką. Pozostało mi więc milczenie i Judy też przestała mówić. Milcząc, obróciła się w końcu
bezszelestnie z powrotem na plecy. Potem przez krótką chwilę głaskała mnie pocieszająco po
moim ogrzanym słońcem ramieniu.
- To bez znaczenia - wyszeptała w którymś momencie, a ja przytaknęłam bez słowa.
Tak mijały dni. Leżałyśmy na słońcu, albo grałyśmy w tryk-traka i Die Siedler von Catan*, a
wieczorami jadłyśmy pizzę i piłyśmy kolę, dżin i ouzo**.
Wieczorem, około godziny dziesiątej Judy i Faustus żegnali się ze mną.
- Co robisz właściwie każdego wieczora? - zapytałam raz Judy, kiedy siedziała w wozie i
szminkowała się.
- Forsę zarabiam, cóż innego - odbąknęła Judy, malując sobie starannie oczy.

background image

- Gdzie? - pytałam zaciekawiona. - Zastanawiam się..., masz jakieś konkretne zajęcie? W
jakieś knajpie czy gdzieś? Mogłabym też tam pracować?
Judy pudrowała sobie policzki i zrobiła sobie kreski na powiekach.
- Porozmawiam z Faustusem - obiecała i uśmiechnęła się do mnie.
- Jesteś taka piękna - powiedziałam, patrząc z podziwem na śliczną twarz Judy.
* Gra planszowa - „Osadnicy z Catanu" [przyp. tłum.]. " Rodzaj greckiej wódki anyżowej
[przyp. tłum.].
110
- Wielkie dzięki za komplement - powiedziała Judy. - Ty też jesteś bardzo ładna, trochę blada,
ale ogólnie...
Przez chwilę pomyślałam o Anthonym, który także uważał, że jestem ładna, i natychmiast
poczułam, jak ogarnia mnie dobrze mi znany smutek. Zamilkłam i patrzyłam na podłogę.
Przed odjazdem Judy za każdym razem znikała na moment za przyczepą. Wiedziałam, co tam
robi. Brała kokainę. Czasami obserwowałam, jak Roberto odsypywał biały proszek na jej
malutkie podręczne lusterko, a ona starą kartą telefoniczną formowała cienką smugę.
Myślałam wtedy za każdym razem o Joem i o tym, że pewnie o mnie zapomniał. Dlaczego
wszyscy mnie opuszczają? Może tak się dzieje z ludźmi, którzy właściwie nie powinni byli
znaleźć się na tym świecie. Ludźmi poczętymi tak jak ja.
Judy wciągnęła kokainę do nosa za pomocą przyciętej słomki. Poszło bardzo szybko, potem
podciągnęła jeszcze parę razy i zaciskając sobie dziurki od nosa ręką, przetarła po nim
palcami, dokładnie tak, jak robił to Joe.
- Dlaczego stale to bierzesz? - zapytałam ją kiedyś, pamiętając o tym, jaki ból sprawiła mi ta
substancja w nosie.
- Na frasunek - odpowiedziała Judy, wzruszając ramionami. - I żeby nie paść w środku nocy...
Znowu wsiadła do samochodu Faustusa, nie mówiąc mi, dokąd właściwie jechali.
- Od jutra możesz towarzyszyć Judy - powiedział Roberto tego samego wieczoru.
- OK - zgodziłam się.
- Nie możemy cię wiecznie utrzymywać - ciągnął dalej Roberto, śmiejąc się do mnie.
Zamilkłam zakłopotana.
- Przecież to rozumiesz? - Roberto wyciągnął do mnie rękę pełną żelatynowych miśków.
Stale jadł te słodycze, a wszędzie wokoło walały się puste torebki po nich.
- Tak, oczywiście... - odburknęłam.
- Jesteś jeszcze dziewicą? - zapytał potem tak nieoczekiwanie, że aż zadrżałam ze strachu.
Uniosłam gjowę i spojrzałam przerażona na Roberta. Śmiał się.
111
- Przepraszam, jeśli cię zaskoczyłem, ale moje pytanie jest czysto zawodowe.
- Zawodowe? - powtórzyłam zmieszana.
- Tak, to ma naturalnie spore znaczenie dla interesu, jeśli dziewczyna przystępuje do niego
jako dziewica. To się podoba klientom.
W tym momencie zrozumiałam wszystko. Wszystko, co się tu odbywało. Pojęłam także,
dokąd Judy wychodziła każdego wieczoru.
Chodziła się puszczać za pieniądze, tak było.
- Nie, czegoś takiego nie będę robić... - wyszeptałam i ponownie obleciał mnie strach.
- Hej, Sofio, wyluzuj się - powiedział Roberto, wciąż jeszcze się śmiejąc. - Nie ma powodu,
żeby się denerwować. Judy trudni się tym już od dwóch lat i nigdy tak naprawdę nie
narzekała. To w końcu praca jak każda inna...
Roberto gadał jeszcze przez chwilę, a ja siedziałam cicho. Nie zwracał uwagi na to, że go nie
rozumiem, że nie słucham i po prostu jestem daleko. Zachowywałam się tak, jak wtedy, kiedy
bił mnie Karl: ile razy strach i przerażenie osiągały apogeum, mój organizm wyłączał się, tak
jakby przepalał się bezpiecznik.

background image

- To byłoby na tyle - powiedział później Roberto, a ja z trudem wyrwałam się z mojego
lodowatego odrętwienia.
- Najlepiej chodźmy już spać - skinął na mnie ręką i wstał. Na stole, w miejscu, gdzie jadł,
stały w chwiejącym się rzędzie śmieszne, żółte, żelatynowe miśki, tworząc długą kolejkę.
Roberto uwielbiał, jak mówił, żelatynowe miśki. Tylko żółte mu nie smakowały, dlatego stale
je wybierał z torebki. Czasami rzucał je gołębiom, które, zastanowiwszy się przez chwilę,
dziobały je z każdej strony. Czasami wyrzucał po prostu do kosza na śmieci albo pstrykał
jeden po drugim ze stołu. A kiedy Judy znalazła się w pobliżu, obdarowywał ją nimi, gdyż
ona lubiła właśnie te żółte. Jednak w nocy Judy nie było, ponieważ o tej porze musiała, czego
się chwilę wcześniej dowiedziałam, spać z mężczyznami za pieniądze.
Wlepiłam wzrok w żółte, żelatynowe miśki, czując się fatalnie. Dawno już nie miałam tak
złego nastroju.
112
- Dobranoc, Sofio - powiedział Roberto tym samym uprzejmym głosem, co zwykle, gdy ze
mną rozmawiał.
Tak zakończył się wieczór.
- Dlaczego to robisz? - szeptałam do Judy następnego ranka, kiedy leżałyśmy obok siebie w
naszym wąskim łóżku. Roberto i Faustus jeszcze spali.
Judy natychmiast zrozumiała, o co mi chodzi, patrzyłyśmy na siebie przez chwilę w ciszy.
Judy była uszminkowana, jak tylko wracała z Faustusem, zaraz kładła się do łóżka. A mimo
wszystko jej makijaż i tak prawie znikał, a piegi, upodabniające ją do Pippi Langstrumpf,
słabo odznaczały się na bladej, zmęczonej twarzy. Tusz do rzęs był rozmazany, tak samo
czarne kreski na powiekach.
Chciałam zapytać Judy o tak wiele rzeczy i omówić je, ale w rezultacie nie odezwałam się ani
ja, ani ona. Odwróciła się za to w drugą stronę, wtulając twarz w poduszkę.
Dopiero w południe Judy była gotowa do rozmowy ze mną, kiedy się przebrała w czyste
ubranie i na nowo uszminkowała. Szłyśmy przez plac kempingowy tak blisko siebie, że
dotykałyśmy się ramionami.
„Do widzenia, Roberto, do widzenia, Faustusie, do widzenia przyczepo, do widzenia, mała
łąko, do widzenia, stale zgłodniałe gołębie..." - powiedziałam sobie w duchu, byłam już o tym
głęboko przekonana, że nie pozostanę tu długo.
- To tylko praca, nic więcej - powiedziała Judy ściszonym głosem. - Można się do tego
przyzwyczaić. - W jej głosie słychać było pewne zniecierpliwienie. - Są gorsze, a Roberto nie
jest potworem. W końcu mnie do siebie przygarnął, kiedy naprawdę znalazłam się w
straszliwej sytuacji. Jest dla mnie jak starszy brat, to cała moja rodzina.
Zatrzymałam się.
- No, nie rób takiej miny! - zdenerwowała się Judy. - Kiedy dzisiaj wieczorem ze mną
pójdziesz, zobaczysz, że to nic strasznego. A poza tym, w razie czego Faustus zawsze jest w
pobliżu i wszystkiego pilnuje. Uważaj, odbywa się to tak: Faustus i ja jedziemy na parking dla
ciężarówek. Tam znajduje się zajazd, w którym nocują kierowcy, kiedy są zbyt zmę-
113
czeni, żeby jechać dalej. Faustus zna ich prawie wszystkich, a ja pozwalam sobie po prostu na
małe obmacywanie przez bieliznę, i tyle. Oni mnie obmacują i chcą, żeby ich dotykać, thafs
it...
Kręciłam głową z dezaprobatą. - Nie, Judy, nigdy, przenigdy nie zrobię tego!
- Nie bądź głupia - powiedziała Judy. - Chyba, że wolisz znowu sama włóczyć się po okolicy,
a w nocy spać na ulicy?
Milczałam.
- No więc? - uśmiechnęła się Judy, obejmując mnie ramieniem.

background image

- Jeśli będziesz pracować, to możemy zostać razem, ale jak masz inne plany, Roberto cię
wyrzuci - dodała.
Słowa Judy zapadły mi głęboko w pamięć. Zrobiło mi się niedobrze. Nie chciałam dłużej być
sama, ani nigdy więcej żyć na ulicy.
- Co by się stało, gdybyśmy razem zniknęły? - poprosiłam cicho, na co Judy pokręciła głową.
- Proszę, Judy - szeptałam.
- A dokąd miałybyśmy pójść? - zapytała Judy, patrząc mi prosto w oczy.
Wzruszyłam ramionami.
- No więc? - odpowiedziała Judy. - A na końcu wylądowałybyśmy prawdopodobnie na
Westcenter, a tam jest tysiąc razy gorzej niż na parkingu.
- A co jest na Westcenter? - zapytałam.
- Konkurencja, prawdziwa walka o klienta - szybko powiedziała Judy. - Stałam tam na
samym początku i zapewniam cię, nie znajdziesz tam nigdzie kogoś takiego jak Roberto,
który cię chroni, a jak zachorujesz, także nakarmi.
- Aha - powiedziałam przygnębiona.
- Więc co teraz? - na ładnej, umalowanej twarzy Judy pojawił się drwiący uśmieszek. - Bądź
rozsądna, Sofio, i wróć ze mną do Roberta! Tak wygląda rzeczywistość, takie jest nasze
życie.
Pokręciłam głową, chociaż coś w środku zmuszało mnie, żebym zgodziła się i przyznała rację
Judy. Wahałam się.
114
- Nie mogę, naprawdę - wydusiłam w końcu.
- Szkoda - powiedziała Judy, a potem po prostu odwróciła się i powoli odeszła.
- Tak, szkoda - wyszeptałam i znowu byłam sama.
5
Tę noc spędziłam w parku i wszystko było prawie tak jak dawniej. Ukradłam na jednej stacji
benzynowej kawałek ciasta i puszkę koli, a na innej trzy buteleczki dżinu. Potem szukałam
sobie miejsce do spania. Włóczyłam się smutna, dostrzegając z niepokojem, że coraz
wcześniej zaczyna się zmierzchać. Słońce niebawem zaszło, a ja długo wałęsałam się, zanim
w pobliżu starego, walącego się muru, otaczającego park miejski znalazłam ukryty w
zaroślach zakątek, który wydał mi się wystarczająco bezpieczny na nocleg. Usiadłam obok
krzaka, mającego już pożółkłe, jesienne liście, otuliłam się swoją kurtką i oparłam o mur.
Ciasto smakowało mi, ale zadałam sobie wiele trudu, żeby wyobrazić sobie, że jestem u
swojej starej babci. Ona była zupełnie inna niż ta z Kilonii. Specjalnie dla mnie piekła takie
ciasto. Pogrążona w marzeniach wypiłam duszkiem kolę z puszki, a potem ułożyłam się na
suchej ziemi. „Dobranoc, babciu. Do jutra rana. To jest naprawdę wspaniałe, znowu gościć u
ciebie". Między liśćmi zarośli mogłam dostrzec niebo. Dziwne, że tej nocy, zamiast odczuwać
smutek i strach, stawałam się, z każdą upływającą minutą, coraz bardziej rozwścieczona i
podniecona. Żeby się uspokoić, wypiłam, łyk po łyku, cały dżin z buteleczek. Wcześniej też
tak robiłam, ale teraz nie przynosiło to spodziewanego efektu, nie mogłam zasnąć. Długo
leżałam i pragnęłam tylko, żeby wreszcie zapaść w sen, ale w pewnej chwili uświadomiłam
sobie, że to sienie uda. Twarda ziemia doprowadzała mnie do pasji i po chwili byłam prawie
pewna, że Judy jednak miała rację. Spojrzałam na nowy zegarek, który w zeszłym tygodniu
zwędzi-
115
łam w domu towarowym. Było już dobrze po północy, Judy i Faustus w każdej chwili mogą
wrócić do swojej przyczepy. Na nią czeka tam ciepłe, bezpieczne łóżko, a rano wystawne
śniadanie. A co będzie ze mną?

background image

Zrozpaczona wstałam i przebiegłam pędem przez park, przewracając stojące wszędzie dokoła
kubły na śmieci. Działo się to wszystko w mgnieniu oka. Zanim przebrzmiał huk upadających
kubłów, byłam już daleko.
Nazajutrz przed południem szłam przez środek miasta z pracownicą urzędu do spraw
nieletnich. Z tą samą, która wcześniej zawsze się do mnie serdecznie uśmiechała, towarzysząc
mi w przeprowadzkach z jednej placówki do drugiej.
- To znowu ty, Sofio - powiedziała, mocno trzymając mnie za rękę. Naturalnie z łatwością
mogłabym się jej wyrwać, ale nie zrobiłam tego.
W ogóle nic nie zrobiłam, po prostu stałam i milczałam.
- Wiesz chociaż, że uznano cię za zaginioną? - zapytała, a jej twarz była niepokojąco
nieprzenikniona i nieruchoma. Nie pozostał już na niej nawet najmniejszy uśmiech.
Wzruszyłam ramionami.
- Jeśli miałabym postępować całkowicie zgodnie z procedurą, to musiałabym cię najpierw
odstawić na policję - powiedziała pani... jej nazwisko brzmiało, wydaje mi się, że Becker,
pani Becker.
- Niech mnie pani zostawi w spokoju! - sapnęłam w końcu poirytowana.
- Nie otrzymałam wprawdzie twoich akt. Są jeszcze w schronisku, w którym ostatnio
przebywałaś - mruczała pod nosem niezdecydowanie pani Becker.
Znowu w milczeniu patrzyłyśmy na siebie, a ja próbowałam zrobić groźną i odpychającą
minę, ale w głębi duszy poczułam, że rodzi się jakaś minimalna szansa, na co, tego dokładnie
sama nie wiedziałam. Po prostu, to było takie dziwne uczucie zażyłości, które nagle mnie
naszło, mimo że się go w ogóle nie spodziewałam.
Bliskość tej kobiety wzbudziła we mnie coś jakby tęsknotę za matką...
116
- Do diabła, niechże mnie pani zostawi w spokoju - wycedziłam przez zęby, rzucając jej
wrogie spojrzenie.
- A potem? - zapytała pani Becker. - Dokąd później pójdziesz? Gdzie mieszkasz? Kto cię
karmi? Co to za ciuchy? Skąd je masz? Skąd masz na to pieniądze? Kradniesz wszystko, czy
gdzieś pracujesz? Zaczepiasz już może mężczyzn dla jakiegoś brutalnego sutenera? A co z
narkotykami? Chcesz takiego życia? Czy tak jest lepiej niż w schronisku?
Najchętniej zatkałabym sobie uszy, nie chciałam słuchać tego wszystkiego.
- Niechże mnie pani wreszcie zostawi w spokoju! - krzyknęłam nieszczęśliwa, wyrywając się
w końcu. Potem rzuciłam się do ucieczki. Chciałam stamtąd uciec jak najdalej.
Wpadałam na przechodniów i potrącałam ich, byłam przy tym całkowicie zrozpaczona.
- Do diabła, chcę tędy przejść - ochrzaniłam kilku starszych ludzi, którzy wystraszeni
usuwali mi się z drogi. - Spadać, upierdliwcy - złościłam się na trójkę dzieci na rolkach,
tarasujących mi przejście. - Co wybałuszacie gały, dupki? -wrzasnęłam do dwóch mężczyzn,
wywożących śmieci, którzy, obserwując mnie, śmiali się szyderczo.
W pewnej chwili, będąc u kresu sił, wyczerpana, znowu wyciszyłam się i zamilkłam,
ponownie zapadając w odrętwienie. Skierowałam kroki z powrotem do parku miejskiego, w
którym zeszłej nocy poprzewracałam kubły na śmieci. Szłam, nie zwracając uwagi na
mijających mnie ludzi - patrzących na mnie obojętnie, jak na kogoś, o kim się zupełnie nic nie
wie i nie chce wiedzieć.
Po moim nocnym chuligańskim wybryku nie znalazłam już żadnego śladu.
Zboczyłam z drogi i brnęłam przez zarośla. W powietrzu unosił się zapach mijającego już
lata. Świeciło jasne, wrześniowe słońce. Pachniało liśćmi, ziemią i trawą.
Raz po raz ogarniała mnie panika, było to uczucie dobrze mi znane. Włóczyłam się w kółko,
sama i opuszczona, nie zwracając niczyjej uwagi. Dłońmi ściskałam skronie tak mocno, że z
bólu napływały mi do oczu łzy. Robiłam to tylko po to, żeby
117

background image

poczuć i upewnić się, iż rzeczywiście jeszcze tu jestem i że to naprawdę ja.
Któregoś dnia znowu znalazłam się w śródmieściu. Na przystanku w pobliżu dworca
kolejowego zobaczyłam nagle autobus, który kursował do Westcentrum, na obrzeża miasta.
Jak zahipnotyzowana, czując się tak, jakby ktoś mną zdalnie sterował, wsiadłam i pojechałam
tam.
- Westcenter, centrum - powiedział w końcu łagodny głos z głośnika, a ja patrzyłam nerwowo
na zewnątrz. Małe, skromne, szeregowe domy stały gęsto stłoczone po obu stronach prostej,
jak strzelił, ulicy. Jak okiem sięgnąć, nie było tam nic ciekawego do oglądania. Nie ruszyłam
się z miejsca i pojechałam dalej. Dopiero po przejechaniu trzech kolejnych przystanków
dotarłam tam, gdzie chciałam.
- Westcenter, okręg przemysłowy - zabrzmiała nad moją głową zapowiedź z głośnika.
Wysiadłam.
Zmierzchało już i szeroka, uczęszczana ulica była prawie pusta. Przeszłam koło sklepu ze
sprzętem wideo, minęłam kilka stacji benzynowych, kiosk, wiele salonów samochodowych i
budynek parkingowy - to wszystko było już pozamykane.
Szłam przed siebie, nie zatrzymując się. W pewnej chwili zatrzymał się koło mnie samochód.
- No, myszko, zupełnie, sama na drodze? - zapytał ubrany w szary garnitur młody mężczyzna,
wyglądający bardzo porządnie.
Milczałam, patrząc na niego.
- Może wsiądziesz? - kontynuował mężczyzna, puszczając do mnie oko.
W dalszym ciągu milczałam.
- No, co jest, tak czy nie? Nie jesteś tu jedyną kurwą -zniecierpliwił się naraz mężczyzna.
- Nie jestem żadną kurwą... - warknęłam wściekła. - Niech mnie pan zostawi w spokoju, tak
tylko tu sobie chodzę.
Mój głos brzmiał gniewnie, wrogo i agresywnie, a mężczyzna pogardliwie pokazał mi
uniesiony do góry środkowy palec i odjechał.
118
Stałam na krawężniku zdrętwiała i bezradna. Byłam głodna. Czułam się zmęczona, jak nigdy
wcześniej. Na tym jednak nie koniec, wciąż brnęłam dalej, staczając się stopniowo na samo
dno. Któregoś dnia w parku wyrwałam torebkę starszej kobiecie, która wyprowadziła na
spacer psa. W portmonetce było prawie dwieście marek. Postanowiłam wydać część tych
pieniędzy na fryzjera i obciąć sobie włosy. Poszłam do małego salonu. Czułam się świetnie,
siedząc tam z umytymi włosami, na które najpierw polano ciepłą wodę, potem nałożono
pachnący szampon, a jeszcze później odżywkę o zapachu kokosowym.
- Masz piękne włosy - powiedziała fryzjerka, uśmiechając się do mnie, patrząc na nasze
odbicia w lustrze. - Dlaczego nie dbasz o nie? Zobacz, jakie znowu są śliczne.
Fryzjerka przeczesywała palcami moje kręcone, czarne włosy. - Nie używasz w domu żadnej
odżywki ani szamponu pielęgnującego?
Milczałam, podczas gdy fryzjerka, czego nie znosiłam, pieczołowicie suszyła moje włosy.
- Jesteś pewna, że chcesz je obciąć? - upewniła się. Przytaknęłam.
- Za pięćdziesiąt marek, jak uzgodniłyśmy - mruknęłam zmęczona, a potem patrzyłam tępo,
jak moje znienawidzone, czarne włosy, pukiel za puklem, spadały na podłogę.
Kiedy pół godziny później opuszczałam salon fryzjerski, byłam prawie łysa. Wyglądałam
strasznie, ale było mi to obojętne. Nie odwróciwszy się nawet, wyszłam stamtąd bez
pożegnania, szybkim krokiem, ciężko stąpając.
W centrum handlowym kupiłam sobie śpiwór i tani plecak, a w sklepie monopolowym
butelkę markowej wódki, dokładnie takiej, jaką zawsze pił Karl.
Mijały kolejne noce, raz spałam na dworcu kolejowym, ale tam od pewnego czasu włóczyło
się kilku bladych, agresywnych, trochę starszych ode mnie Rosjan, którzy, gdy spałam,
próbowali mnie okraść. I nie tylko to. Obudziłam się wystraszona, kiedy bez słowa chwycili

background image

mnie za ręce, mocno ściskając, a jeden z nich próbował mnie całować i włożyć pod bluzkę
swoją zimną rękę.
| 119
- Spierdalać, świnie! - wrzasnęłam przeraźliwie, a mój głos rozniósł się po całym dworcu,
wybrzmiewając między obskurnymi ścianami dworca, budząc grozę. Miałam nadzieję, że
ktoś mnie usłyszy i przybędzie z pomocą. Dokoła nie było żywego ducha. Gdzie się podziały
inne dzieci ulicy, które przecież zawsze tutaj spały, a w których bliskości czułam się
stosunkowo bezpiecznie?
Jednak nikt nie przybiegł i obleciał mnie zimny strach. Jeden z tych rosyjskich chłopaków
oparł się o mnie całym ciężarem swojego ciała. Przewróciłam się. Mruczał coś pod nosem,
czego nie rozumiałam, próbując znowu się do mnie dobierać. Tym razem wsadził swoją
zimną rękę za kołnierz mojej kurtki, poczułam na karku jego lodowate palce, próbujące
przecisnąć się dalej pod pulower i koszulę, żeby mogły dotrzeć do nagiego ciała.
- Ty świnio! - wykrztusiłam i zdołałam dosięgnąć jego twarzy. Z całej siły uderzyłam go.
- Au! - jęknął chłopak, zabierając wreszcie rękę. Ja jednak szalałam z wściekłości. Nie
mogłam po prostu przestać go bić. To było dziwne, ale jego kolesie nie przyszli mu z pomocą,
tylko zwyczajnie uciekli, zostawiając go zdanego na moją łaskę i niełaskę.

- Masz... - bełkotałam. - Masz, masz, masz... Tłukłam go po bladej twarzy, szarpałam za
zmierzwione
włosy i drapałam paznokciami po policzkach.
Po jakimś czasie nie dawałam już rady, nie mogąc złapać tchu, odeszłam na bok i wzięłam
głęboki oddech. Rosyjski młodzian leżał nieruchomo na betonie i przez chwilę gapiliśmy się
na siebie w milczeniu. Potem dopiero, klnąc, podniósł się z trudem, ale zanim odszedł
powolnym, ciężkim krokiem, splunął mi pogardliwie pod nogi.
To była ostatnia noc, którą spędziłam na dworcu, od tamtej pory znowu chodziłam do parku
miejskiego, na dobrze mi znaną, małą, otoczoną żywopłotem łąkę.
Potem zauważyłam, nie od razu, że coś ze mną było nie w porządku. Marzłam bardziej niż
przedtem, czasami trzęsłam się tak, że szczękałam zębami. Kaszlałam. Miałam suchy, po-
120
wodujący ból kaszel, który brzmiał jak szczekanie psa. Poza tym nie miałam ochoty
najedzenie, straciłam apetyt. Jednak najgorsze było znużenie. Stale czułam się śpiąca i coraz
częściej zdarzało mi się zasypiać w ciągu dnia, a to w autobusie, a to w parku albo na ławce w
pasażu w centrum miasta.
Którejś nocy spotkałam w parku dwie dziewczyny. Pojawiły się, nie wiadomo skąd -jak z
mgły - i zaczepiły mnie, zagadując o coś, i zaczęłyśmy rozmawiać. Przyjechały z Lipska
autostopem. Mówiły, że są siostrami i wcześniej mieszkały w schronisku dla nieletnich.
Zaskoczona przysłuchiwałam im się uważnie, czując się zakłopotana i nieswojo w ich
towarzystwie. Natychmiast zapomniałam ich imiona, a także wszystko inne, co mi
opowiadały, ale miały przy sobie keks, cztery puszki lemoniady i jeszcze kilka małych
plastikowych torebek, do których wpuszczały kilka kropel jakieś substancji. Potem
przykładały sobie te woreczki do nosa i ust i wąchały.
- Supersprawa - wyjaśniała jedna z nich. - Polski klej, śmiesznie tani, a rzeczywiście dobry.
Znowu przycisnęła woreczek do pobladłej twarzy, przytknąwszy go do nosa, i wzięła tak
głęboki oddech, że aż zaszeleściła zmięta torebka.
- Tak, o niemieckim kleju możesz zapomnieć, nie ma w nim nic czadowego, niczego cool, a
po tym z Polski - odjazd spee-dy... - powiedziała ta druga i zaczęła tak samo wąchać worek z
klejem.
Patrzyłam na nie, dręczona strasznym bólem głowy i nagle pomyślałam o Joem i jego koksie,
który był tak drogi, a po którym robiło mi się lekko i czułam się szczęśliwa.

background image

- Może też chcesz? - zapytała w tym momencie jedna z dziewcząt.
- Tak - powiedziałam.
- Tutaj - podała mi worek i brązową buteleczkę. - Polski klej do szkła jest tak samo dobry, jak
lepiszcze do drzewa.
Ta substancja, w przeciwieństwie do lepiszcza, była prawie płynna, ostrożnie wkropiłam ją
sobie do worka, a potem przyłożyłam do niego nos.
121
- Głęboko oddychaj - objaśniała, uśmiechając się zachęcająco, moja nowa znajoma, siedząca
obok.
Powąchałam. Klej miał miły zapach, kojarzący mi się ze wspomnieniami ze szkolnej
świetlicy w okresie Bożego Narodzenia. Bóle głowy ustąpiły, a wkrótce przestałam też i
marznąć. Kręciło mi się przyjemnie w głowie i w zasadzie było to najlepsze uczucie, jakiego
kiedykolwiek doświadczyłam. Koks powodował ból w nosie i był dla mnie o wiele za drogi, a
dżin Roberta miał okropny smak i robiło mi się po nim niedobrze.
Siedziałam zupełnie cicho, spokojna, odprężona psychicznie i fizycznie.
- Hej, chcemy już iść, oddaj butelkę! - odezwała się nagle dziewczyna, która przedtem tak
serdecznie się uśmiechała.
Pokręciłam przecząco głową.
- Nie! Potrzebuję jej - powiedziałam poirytowana. - Bo czasami wszystko mi się pieprzy,
dlatego.
- Co ty bredzisz?! - odezwała się dziewczyna. - No, oddawaj, ale już!
Znowu odmówiłam i wstałam. Miałam silne zawroty głowy, ale poź"a tym czułam się tak
dobrze, jak nigdy dotąd.
- Oddawaj! - wrzasnęły obie chórem, a jedna chwyciła mnie jeszcze za rękę. I wtedy ją
uderzyłam. Całkiem zwyczajnie zacisnęłam pięść, co już przećwiczyłam na dworcu, i z całej
siły walnęłam dziewczynę w twarz.
Upadła i zawyła z bólu.
- Sama jesteś sobie winna - zła mruczałam pod nosem. -Nie pozwoliłam ci się dotykać, nie?
Mój głos brzmiał niespokojnie i niepewnie, i dlatego pomyślałam, że lepiej byłoby, żebym nic
więcej nie mówiła, tylko możliwie jak najprędzej się stamtąd wyniosła.
Oblepioną klejem torebkę i cenną butelkę schowałam starannie do kieszeni kurtki.
Jednak następnego ranka ponownie pojawił się ból, którego nie mogłam już dłużej znieść.
Głowa dokuczała mi jeszcze bardziej niż zwykle, a poza tym w nocy pojawił się, gdzieś
głęboko, nowy, straszny, kłujący ucisk pod żebrami, utrudniający oddychanie. Z trudem
wydostałam się ze śpiwora i spakowa-
122
łam swoje rzeczy. Zanim ostatecznie wstałam, zaciągnęłam się jeszcze kilkoma bryzgami
kleju, ale tym razem dolegliwości nie ustąpiły, chociaż nie były już tak silne.
Pojechałam do miasta, żeby ukraść kilka nowych ciuchów. Wyszukiwałam tylko małe sklepy,
ponieważ w wielkich domach towarowych kradzież stała się prawie niemożliwa.
W niewielkich sklepach nie pojawiły się jeszcze, szczęśliwym trafem, komputerowe chipy na
rzeczach i czujniki magnetyczne na drzwiach wejściowych, dlatego w nich dobrze mi szło.
Ukradłam nowe dżinsy i kolejny czarny pulower. W końcu, włócząc się tu i tam, znalazłam
prywatny gabinet lekarski. Nerwowo zadzwoniłam do drzwi i weszłam do środka.
- Cześć, byłaś umówiona? - zagadnęła młoda recepcjonistka, patrząc na mnie pytającym
wzrokiem.
Pokręciłam przecząco głową.
- Ale to jest nagły przypadek - bełkotałam wycieńczona i kaszlałam. Ból w piersi wciąż
narastał. Oparłam się o ścianę i próbowałam przestać kaszleć, ale się nie dało.
- Jest dużo pacjentów - powiedziała. - Nie mogłabyś przyjść dzisiaj po południu?

background image

- Nie - wyrzęziłam i zamknęłam oczy.
- Dobrze, daj mi swoją legitymację ubezpieczeniową!
- Niestety, nie mam jej przy sobie - mruknęłam, łapiąc z trudem powietrze.
- Byłaś tu już kiedyś? -Nie.
Dziewczyna przypatrywała mi się badawczo, marszcząc czoło.
- Proszę - charczałam zmęczona, wykorzystując przerwę
w kaszlu.
- W porządku, podaj mi swoje nazwisko, adres, dane rodziców i kasę chorych. A potem
doniesiesz tylko książeczkę ubezpieczeniową...
Przytaknęłam, choć bałam się, że to pułapka. Po chwili dyktowałam dziewczynie nazwisko i
imię oraz adres i dane ojczyma.
- Dobrze, tam z drugiej strony jest poczekalnia - powiedziała w końcu recepcjonistka.
123
Długo czekałam, ale wreszcie znalazłam się w gabinecie i kobieta w białym kitlu zbadała
mnie. Musiałam wziąć do ust termometr, potem lekarka zajrzała mi do gardła i do uszu,
bardzo długo i gruntownie osłuchiwała piersi i plecy stetoskopem, po czym chciała mi
wypisać skierowanie do szpitala.
- Nie, proszę, nie może mi pani czegoś po prostu zapisać? -prosiłam przerażona.
Ona jednak zaprzeczyła ruchem głowy.
- Wygląda, że masz wstępne stadium zapalenia płuc -wyjaśniła. - Mogę ci zapisać
antybiotyk, ale do specjalisty musisz iść.
- Ale coś mi pani przepisze? - zapytałam, odetchnąwszy z ulgą, a lekarka przytaknęła.
- Wyglądasz na bardzo wycieńczoną - powiedziała z troską w głosie, marszcząc czoło.
Patrzyła na mnie uważnie. - Za chuda i za blada. Czy u ciebie w domu wszystko jest w
porządku?
Przytaknęłam szybko.
- Więc dobrze - powiedziała sympatyczna lekarka. - Moja współpracownica wyda ci receptę i
skierowanie, a w następnym tygodniu przyjdź tutaj jeszcze raz, rozumiesz?
Znowu przytaknęłam.
- A w domu zaraz połóż się do łóżka, to jest przy gorączce najlepsze.
Przytaknęłam po raz trzeci i wyszłam.
W aptece otrzymałam opakowanie antybiotyków i poszłam do domu towarowego, wjechałam
schodami ruchomymi na najwyższe piętro, gdzie mieściły się toalety. Podeszłam do pierwszej
z brzegu umywalki, połknęłam jedną tabletkę i popiłam ją wodą z kranu. Następnie
nawdychałam oparów z torebki pełnej kleju i w końcu, zataczając się, zajęłam jedną z trzech
ciasnych kabin, w której starannie się zaryglowałam, zanim skuliłam się i zasnęłam.
Minął tydzień, nim zażyłam wszystkie tabletki. Poczułam się lepiej, dużo lepiej. Przestałam
gorączkować i bóle ustąpiły, tylko jeszcze trochę kaszlałam. Odzyskałam łaknienie. W
powietrzu czuło się nadchodzącą powoli zimę, zimę mroźną i bezlitosną. Co robić?
124
Butelka z klejem była prawie pusta i stawałam się coraz bardziej nerwowa. Jednak któregoś
dnia spotkałam Petera. Zaczepił mnie na tarasie domu towarowego, kiedy właśnie
wpuszczałam ostatnie krople kleju do torebki po żelatynowych miśkach.
- Jesteś uzależniona od tego paskudztwa? - zapytał Peter, patrząc na mnie badawczo.
- Coś ty! - odparłam, zła, że dałam się przyłapać. - Ale chętnie to biorę. Zapomina się o
całym swoim gównianym życiu, kiedy jest się na haju. - Przycisnęłam kolorową, szeleszczącą
torebkę do nosa i wzięłam głęboki oddech, ale od razu wiedziałam, że ta ilość była
niewystarczająca.
- Gówno - mruknęłam, zdenerwowana.
- Więc jednak uzależniona - stwierdził Peter i zaśmiał się nieco szyderczo.

background image

Po chwili wyjaśnił mi, że zorganizowanie nowej porcji kleju to dla niego błahostka.
Patrzyliśmy na siebie, lustrując się nawzajem. Peter miał szczupłą, pociągłą twarz, szare oczy,
umieszczone bardzo blisko siebie, a jego spojrzenie pozwalało mi przypuszczać, że czuł się
samotny, tak jak ja. Próbowałam się uśmiechnąć, tylko po to, żeby zobaczyć, czy zrobiłoby to
na nim jakieś wrażenie, lecz nie mogłam.
- Zorganizuję ci dziś, najpóźniej do wieczora, jedną butelkę -obiecał Peter, podchodząc do
mnie bliżej. - Mogłabyś też na jakiś czas u mnie zamieszkać, jeśli chcesz - dopowiedział, a w
jego głosie zabrzmiała krótko nuta pełna nadziei.
I tak przeżyłam zimę. Zostałam u Petera, właściciela malutkiego pokoju w pobliżu dworca
kolejowego. Poza tym miał kilkoro polskich przyjaciół, którzy mu dostarczyli, obiecany mi,
klej. Oprócz kleju przynosili jeszcze zupełnie inne rzeczy, które przechowywali u Petera,
zanim zdołali je sprzedać.
- Co to za towar? - zapytałam zmieszana, przyglądając się poustawianym kartonom, w
których znajdowały się wideood-twarzacze, telewizory, telefony komórkowe, kamery i
komputery.
- Wszystko kradzione - powiedział Peter, wzruszając ramionami. - A stąd moi kumple
odsprzedają je dalej.
125
Którejś nocy Peter chciał się ze mną przespać.
- Pozwolę ci u mnie zamieszkać - obiecał, gładząc mnie po twarzy.
Ale nie zgodziłam się.
- Dlaczego nie? - zapytał.
- Zwyczajnie, nie chcę - odpowiedziałam.
- Ale ja chcę - zirytował się Peter i objął mnie.
- Nie, zostaw... - odparłam zaniepokojona.
- No, chodź już! - odezwał się błagalnym tonem i zaczął mnie całować. Gapiłam się na niego
przerażona, na jego chudą, bladą twarz. - Wiesz, że mogę cię wyrzucić za drzwi... -wyszeptał
ostrzegawczo, całując mnie w usta.
Zadrżałam.
- Ty fiucie - sapnęłam i odepchnęłam go tak mocno, że aż się zatoczył. Po tym zajściu
zostawił mnie w spokoju. Dlaczego pozwolił mi dalej u siebie mieszkać, do dzisiaj nie wiem.
Jednak przestaliśmy być dla siebie serdeczni. Żyliśmy po prostu obok siebie, milcząc i
unikając wzajemnych spojrzeń.
Potem było Boże Narodzenie i Peter, bez jednego słowa wyjaśnienia, wyjechał ze swoimi
kumplami i długo nie wracał. W mieszkaniu, pomiędzy poukładanymi wysoko, jedno na
drugim, kartonowymi pudłami z kradzionymi towarami, panował spokój i cisza, czułam się
samotna. Od czasu do czasu światło docierające z ulicy przez brudną, zaparowaną szybę
padało na ściany, na których pojawiały się wtedy ponure, ciemne cienie, napędzające mi
strachu.
Znowu byłam sama, omal nie oszalałam z niepokoju. Dzień przed Wigilią włóczyłam się po
ulicach i tęskniłam za swoją matką i Robinem, i za normalnym życiem. Wszędzie dokoła, w
okolicznych domach, tętniło życie, świeciło się w każdym oknie, a w ogrodach migały lampki
na choinkach.
Pojechałam autobusem na osiedle, gdzie mieszkał Antho-ny, i długo stałam pod jego blokiem.
W końcu zobaczyłam go w drzwiach budynku, obejmującego dziewczynę o blond włosach.
Oboje przeszli obok, ale Anthony mnie nie rozpoznał. Był tak blisko, że dotknęłabym go,
gdybym tylko wyciągnęła rękę. Oczywiście nie zrobiłam tego. Natomiast uśmiechnęłam
126
się do niego nieśmiało, ale on patrzył gdzieś obok, jakby mnie tam w ogóle nie było.

background image

Przemarzłam do szpiku kości. Przez chwilę szłam za nimi, dopóki nie zatrzymałam się i
pozwoliłam się im oddalić.
Jak robot chodziłam po mieście. Wokoło mnie odbywał się coroczny jarmark
bożonarodzeniowy. Pachniało goframi, naleśnikami i kandyzowanymi jabłkami, unosił się
zapach świec, ale ja na to wszystko w ogóle nie zwracałam uwagi. Szłam, nie zatrzymując się,
aż stanęłam przed budynkiem, w którym mieszkał Joe, i znowu czekałam. Tym razem na
kogoś, kto wyjdzie z tego domu i otworzy drzwi, dając mi tym samym szansę dostania się na
klatkę schodową. Udało się i po chwili skradałam się po cichu, nieoświetlonymi schodami, do
góry. Zatrzymałam się na czarnym, kamiennym stopniu i w końcu zadzwoniłam do drzwi na
trzecim piętrze.
- Czego chcesz? - zapytała mnie obca dziewczyna, która otworzyła drzwi. Z tyłu za nią
zobaczyłam Erniego, który nie był żadnym kotem Joego, lecz po prostu należał do tego
mieszkania.
- Wiesz, gdzie jest Joe, znaczy Jonathan? - zapytałam po cichu.
- Nie znam żadnego Jonathana - odparła.
- On tu mieszkał - powiedziałam.
- Być może, teraz ja tutaj mieszkam i nie znam tego typa. Więc spadaj...
Odeszłam.
- Cześć, Ernie - wyszeptałam jeszcze, ale drzwi były już wtedy od dłuższej chwili zamknięte.
Co się stało? Anthony mnie nie rozpoznał, a Joe zniknął, nigdy nie pojawił się przy
schowkach bagażowych na dworcu kolejowym. Judy też przestała dla mnie istnieć.
Nie byłam pewna, czy to prawda, czy też to wszystko było tylko złym snem, z którego nie
mogłam się przebudzić?
Czułam się tak nierealnie, że wciąż włóczyłam się bez sensu, po prostu szłam przed siebie.
Tego dnia wąchałam klej i piłam dżin z tonikiem, a świat wokół mnie tonął. Krok po kroku
wychodziłam ze swojej niedoli, najpierw zrobiło mi się
127
ciepło, później poczułam się lekka jak piórko, coraz lżejsza. Gdybym ten wspaniały stan
osiągnęła, byłabym nienaruszalna i nietykalna. To było miłe uczucie.
- Kocham życie - szeptałam. - Kocham wiosnę, kocham żółte tulipany, kocham kolor
pomarańczowy, kocham obserwować koty skradające się cichaczem, kocham czuć zapach
dymu, kocham olbrzymie liście dębu, kiedy jesienią, spadając z drzew, żeglują w powietrzu,
kocham grube, czarne wrony, gdy tak niezgrabnie spacerują po okolicy...
Wszystko to kochałam i stale to sobie powtarzałam, ponieważ uspokajałam się, kiedy
myślałam o pięknych rzeczach.
- Co tam wciąż mruczysz? - zapytała kobieta, siedząca przede mną w autobusie, obracając się
do mnie.
- Kocham liście dębu, kiedy jeszcze świeże spadają z drzewa - powiedziałam, patrząc na nią.
- Jesteś pod wpływem narkotyków, mam rację? - dopytywała się nieznajoma.
Nie odpowiedziałam jej. -Ale ja rzeczywiście kocham liście dębu - powtórzyłam w końcu
nerwowo. - Od zawsze.
- Już dobrze - powiedziała kobieta i przesiadła się na inne miejsce.
- I kocham biedronkę, i burzę... - mruczałam pod nosem, a potem przesiadłam się do innego
autobusu i dojechałam do ulicy, gdzie stał dom moich rodziców.
Dwa dni przed sylwestrem poszłam tam. Drzwi otworzyła moja matka. Patrzyła na mnie, na
moje ufarbowane na blond włosy, przycięte króciutko na jeża, na powycieraną, czarną,
skórzaną kurtkę, moją bladą twarz i uszminkowane usta, i zaniedbane zęby, na kolczyki w
kształcie kółka, po trzy w uszach i jednym w nosie, a jednym małym, srebrnym w dolnej
wardze.
- Jesteś więc znowu, Sofio - powiedziała po chwili, wlepiając we mnie wzrok.

background image

Przytaknęłam i dostrzegłam, że nad prawą powieką miała małego siniaka. Czy była to
sprawka Karla? Czy tylko niewinny, zwykły guz?
- Źle wyglądasz - ciągnęła dalej moja matka, nie mając zamiaru zaprosić mnie do domu.
128
Milczałam.
- Czego właściwie chcesz?
- Nie wiem. Myślę, że chciałam cię... znowu zobaczyć. W milczeniu patrzyłyśmy na siebie
przez krótką chwilę.
- Przypuszczalnie to był głupi pomysł... - mruknęłam nieszczęśliwa.
- Jestem zupełnie sama - wyjaśniła w końcu matka i przez moment jej głos zabrzmiał nieomal
tak, jakby się bała. - Karl jest z Robinem nad jeziorem - dodała po chwili. - Jezioro jest
zamarznięte. A babcia jest w szpitalu, ma raka.
- Aha - powiedziałam i pomyślałam o zimnej, nieczułej kobiecie z Kilonii, która była moją
przyszywaną babcią. - Ciężki stan?
- Tak, bardzo - powiedziała matka. - Ma silne bóle, a lekarze mówią, że niewiele można
zrobić.
- Mogę wejść? - zapytałam ostrożnie.
- Myślę, że Karl nie byłby zadowolony - wyjąkała, unikając mojego wzroku, do czego
zdążyłam się już przyzwyczaić. -Mieliśmy wiele kłopotów z twojego powodu. Te wieczne
ucieczki ze wszystkich schronisk. Kasa chorych robiła nam trudności, było wiele otwartych
rachunków... Karl jest wściekły.
- A ty? - zapytałam.
Matka zamilkła, zaciskając usta.
- W takim razie idę już - powiedziałam nerwowo. Skinęła głową. - Pewnie lepiej byłoby,
gdybyś znowu trafiła do któregoś schroniska, jesteś strasznie chuda. Chorujesz?
- Wcześniej także byłam chuda - odpowiedziałam. Mój głos drżał. Odwróciłam się na pięcie,
ale wpadło mi jeszcze coś do głowy. - Dlaczego się mnie właściwie nie pozbyłaś wtedy, kiedy
byłaś ze mną w ciąży?
Matka zadrżała i cofnęła się. Piękna, blada i przestraszona stała tam, a ja nagle znowu ją
znienawidziłam, tak jak wcześniej. Po co ja tu przyjechałam?
Milczała i wyglądała, jakby nie chciała mnie widzieć. Jednak drzwi jeszcze nie zamykała,
stała zwyczajnie z ręką na klamce, wlepiając we mnie wzrok, gdy odchodziłam przez szary
zimowy ogród.
129
- Ty głupia krowo, dlaczego mnie właściwie urodziłaś, skoro nie możesz mnie ścierpieć? -
krzyknęłam cicho i zacisnęłam pięści. Cała się trzęsłam.
- Przestań krzyczeć - odezwała się. - Nie wiedziałam, że jestem... z... tobą w ciąży -
Awycedziła nagłe przez zęby. - Przecież... wtedy w ogóle nikomu nie powiedziałam o tym...
co się stało... na podwórku Zachariasa...
Matka przyłożyła ręce do twarzy, i przez chwilę miałam wrażenie, że zacznie płakać, ale
potem odgarnęła swoje piękne włosy z czoła i spadający kosmyk zaczesała za ucho.
- Nikomu nie powiedziałaś? - zapytałam cicho.
- Nikomu - odrzekła. - Tak się wstydziłam, to było straszne i poniżające. - Trzęsłam się tak
bardzo, że dzwoniły mi zęby.
- I dalej miałam... okres - mówiła niewyraźnie. - A kiedy potem u lekarza wszystko się
wydało, było już za późno. Nie mogłam tego dziecka... ciebie... nie mogłam tego płodu już
usunąć.
Zaczął prószyć śnieg, wokół mnie tańczyły piękne, spokojnie opadające płatki, wzięłam
jeszcze głęboki oddech, nim się odwróciłam i znowu odeszłam.
6

background image

Następne dni zniknęły z mojej pamięci. Bywałam od czasu do czasu w mieszkaniu Petera, ale
nic więcej nie wiem o tamtym okresie. Łykałam olbrzymie ilości tabletek, które gdzieś
zdobywałam, i odurzona nimi, zapominałam o dręczącym mnie bólu głowy.
Po jakimś czasie znowu doszłam do siebie i ponownie ukradłam torebkę, tym razem w
śródmieściu. Kupiłam sobie coś do jedzenia, a u dealera na Dworcu Zachodnim speed i
ecstasy, które połknęłam, jakby to były tabletki od bólu głowy. Potem rozpoczęłam
poszukiwania zajazdu Zachariasa.
130
- Co chcesz tam robić, na tej posesji? - pytała mnie Melanie, którą spotkałam tego ranka.
Poznałam ją już wcześniej, kiedy jeszcze mieszkała na dworcu. Teraz miała nowych
przyjaciół, z którymi gnieździła się w ciasnym domu na Starym Mieście.
- Szukam kogoś - odpowiedziałam szorstko.
- OK, idę z tobą - powiedziała Melanie. - Jeśli ci pasuje. Przytaknęłam i podzieliłyśmy się
moją ostatnią tabletką
pobudzającą. Kiedy szłyśmy ulicami, znowu zaczął prószyć śnieg.
- Dlaczego właściwie uciekłaś z domu? - zapytałam ją w którymś momencie.
- Moim starym odbiło, naprawdę - odpowiedziała Melanie, wzruszając ramionami.
- Jak to? - spytałam.
- Sprawa wygląda tak: moja matka nie mogła mieć dzieci, to znaczy wcześniej. Stale biegała
po lekarzach. Pojęcia nie mam, co oni z nią wyrabiali. W każdym razie kilkakrotnie kładła się
pod nóż chirurgiczny, żeby spełniły się jej macierzyńskie pragnienia.
Melanie nagle skrzywiła się z niesmakiem i wyglądała na odrobinę zażenowaną. - OK, a
potem któregoś dnia naprawdę mieli mnie w probówce.
Wlepiłam w nią wzrok i nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Nie do pojęcia, w jak różny
sposób zostałyśmy spłodzone.
- Moi rodzice myśleli, że spotkało ich najprawdziwsze szczęście - kontynuowała Melanie. - I
niestety, dostali bzika. Cały czas pilnowali mnie i kontrolowali każdy mój krok, żeby ich
kosztownego dziecka z probówki nie spotkała przypadkiem żadna przykrość.
Melanie trzęsła się z gniewu. - Myślałam, że kompletnie zidiocieję w tym domu wariatów. Z
moją matką było coraz gorzej. W końcu dostała prawdziwych spazmów, kiedy pewnego razu
chciałam wyjść z domu z kilkoma przyjaciółmi.
Śnieg coraz bardziej prószył.
- Gówniane życie - powiedziała Melanie i uśmiechnęła się do mnie.
131
Przytaknęłam.
- Tak, gówniane życie - powtórzyłam ze smutkiem i w myślach porównywałam własną
historię z opowieściami Judy i Melanie. Rozbolała mnie głowa, wszystko mi się pomieszało.
Nie potrafiłam już rozróżnić, gdzie i czyja opowieść się rozpoczyna. Co się działo w mojej
głowie, że mnie wciąż bolała?
Dotarłyśmy na miejsce. Właściwie stał tam tylko stary, brudny, drewniany szyld, a z tyłu
rozciągała się pokryta śniegiem, dzika łąka. Po prostu nie było tam niczego ciekawego do
oglądania.
- Tu coś jest napisane - powiedziała Melanie, wskazując na szyld. - Można jeszcze odczytać:
„Zajazd Zachariasa".
- Ale poza tym nic więcej nie ma - powiedziałam, rozglądając się dokoła. Kilka wron
chodziło, kracząc radośnie, po sztywnej, zamarzniętej trawie.
- Czego ty tutaj właściwie szukasz? - zapytała Melanie, chuchając w dłonie.
- Mojego ojca - odpowiedziałam cicho i zabrzmiało to cokolwiek dziwnie w moich uszach.
Tak spokojnie i serdecznie, i niewinnie. „Mojego ojca. Mojego ojca. Mojego ojca...".
- Twojego ojca? - powtórzyła za mną Melanie, a ja przytaknęłam.

background image

- Tak, nazywa się Ivo Zacharias, a tutaj mieszkał.
Widok spacerującej kobiety, prowadzącej na smyczy małego psa, idącej powoli w naszym
kierunku, sprawił, że musiałam pomyśleć o tej pani z parku miejskiego, o pierwszej, którą
okradłam. Próbowała za wszelką cenę zatrzymać torebkę i upadła w śnieg, i cicho krzyknęła.
- Szukacie czegoś? - zapytała kobieta z psem.
- Tak, szukamy człowieka, do którego należał „Zajazd Zachariasa", który tu kiedyś stał -
powiedziałam i czułam, że serce wali mi jak młotem.
- Boże kochany, jego tu już od dawna nie ma - odpowiedziała. - Umarł przed kilku laty,
biedny człowiek.
Drgnęłam zaskoczona.
- Nie żyje?
- Tak - pokiwała głową. - To biedne chłopisko miało
132
straszny wypadek na słupie wysokiego napięcia, stojącym na jego pastwisku. Był tak
poparzony, że niewiele z niego zostało, a później długo leżał w szpitalu. - Kobieta
westchnęła. -A cierpienia, jakie ten biedny człowiek musiał znosić... ostatecznie to było dla
niego nieomal wybawienie, że mógł umrzeć...
Tak więc umarł. Gwałciciel mojej matki, który był moim ojcem, sam zginął żałośnie.
I byli ludzie, którzy uważali go za biednego, starego człowieka - to wszystko!
- Znałyście może pana Zachariasa? - zapytała nasza rozmówczyni i wzięła na ręce swego
zmarzniętego psa. - Mówiło się zawsze, że był zupełnie samotny, bez rodziny, czy coś
takiego...
- Nie - powiedziałam i zaśmiałam się, przestraszona, zła i zdesperowana. - Na szczęście nie
znałyśmy tego starego, perwersyjnego śmiecia...
A potem odeszłyśmy stamtąd, a kobieta urągała nam za plecami, wołając coś, czego nie
zrozumiałyśmy.
Opowiedziałam Melanie wszystko, co wiedziałam o Ivo Zachariasie i pomyślałam, że
zdobyłam nową przyjaciółkę. Po Ani z sąsiedztwa i Judy, która już od dłuższego czasu
trudniła się nierządem.
Szłyśmy przez zaśnieżone ulice.
- Powinnaś lepiej mieszkać, a nie u tego kryminalisty przy dworcu - powiedziała w pewnej
chwili Melanie.
- Dokąd mam iść, jak nie tam? - zapytałam. - Potrzebuję Petera. W zimie nie da się długo
wytrzymać na ulicy.
- Przyjdź do nas - zaproponowała Melanie, kładąc mi rękę na ramieniu.
- Do punków, na Helenstrasse? - zapytałam zaskoczona, zatrzymując się.
- Tak - powiedziała Melanie. I poszłam z nią.
Dom był pięciopiętrowy i bardzo zdewastowany. Schody miały nieskończenie dużo
zniszczonych stopni, a na ścianach w wielu miejscach poodpadał tynk, odsłaniając goły mur.
Rury były na wierzchu, a poskręcane przewody elektryczne wysta-
133
wały ze ścian i żałośnie zwisały. Panowały przeciągi i chłód, w wielu oknach powybijano
szyby. Wszędzie unosił się piwniczny zapach i chcąc nie chcąc myślałam o Karlu i jego
„odmaszero-wać, raz, raz", o piwnicy w swoim domu.
W każdym pomieszczeniu byli ludzie, punki i freakesi, i wielu czarnych, którzy nosili piękne,
kolorowe stroje.
Była tam też cała sfora psów, jazgoczących, biegających w kółko jak zwariowane i
szarpiących się nawzajem, robiących przy tym zgiełk, mogący doprowadzić do obłędu.
- Podoba ci się? - zapytała Melanie, ciągnąc mnie do pomieszczenia, które, ponieważ było
wyposażone w zlewozmywak i miało wykafelkowane ściany, mogło przypominać kuchnię

background image

albo łazienkę. Teraz kafle pomalowano kolorowym sprejem w dzikie wzory i ozdóbki. Z kolei
na ścianie okiennej napisano wielkimi, nieregularnymi literami: „Facet, spierdalaj stąd w mig!
Nikt nie zauważy, żeś znikł!"
- Tutaj mieszkam - powiedziała Melanie, pokazując na swój śpiwór. - I Acki, i Nora też tutaj
śpią, same dziewczyny, tutaj naprawdę jest fajnie.
Podłoga usiana była różnymi rzeczami: bielizną, pustymi butelkami i puszkami po
konserwach, paczkami papierosów i kubkami, czasopismami i książkami, zapalniczkami,
naczyniami, sztućcami i ogromną liczbą zakrwawionych jednorazowych strzykawek z igłami.
Wlepiłam w nie wzrok.
- To należy do Nory - wyjaśniła Melanie, siadając na śpiworze. - Niestety, pełne uzależnienie,
ale poza tym jest OK.
Przełknęłam ślinę i pomyślałam o nocach spędzonych u Petera, kiedy przyglądałam się jemu i
jego znajomym, jak wstrzykiwali sobie heroinę. Bałam się strzykawek i kłucia i dlatego nie
robiłam tego z nimi. Raz kumpel Petera obraził się z tego powodu i zagroził mi, że kiedy
zasnę, wstrzyknie mi jedną porcję. Straszliwie się tego bałam, ale na szczęście nic się nie
stało.
- Nora sama chce skończyć z nałogiem - odezwała się Melanie. - Póki co, sama jest prawie
skończona. Jej przyjaciel zmarł przed trzema tygodniami z przedawkowania, a ona siedziała
tuż obok i nic nie zrobiła, bo też była na haju.
134
- Sama nie wiem, czy chcę tu zostać - powiedziałam cicho, patrząc przez okno.
- Powiedz mi, gdzie ci będzie lepiej - przekonywała spokojnie Melanie.
- Z czego właściwie żyjecie? - zapytałam.
- Zaczepiamy i okradamy napalonych dupków przy forsie, i żremy w armii zbawienia,
wszystko bez wysiłku, całkiem easy.
- Zaczepiacie napalonych dupków dla forsy? - powtórzyłam za nią, speszona.
- Tak - śmiała się głośno Melanie. - Pozwalamy się troszkę pomacać, a potem okradamy tych
obrzydliwych kretynów. Na dworcu kolejowym albo na Westcenter, albo w śródmieściu,
właściwie wszędzie. Nie można tylko wpaść w łapy perwersyjnych sutenerów, ale to się
prawie nie zdarza.
Pomyślałam o Robercie, który chciał mnie wysłać na ulicę, i zamknęłam oczy.
- Powinnam była już dużo wcześniej cię spotkać - mruczałam pod nosem i naraz poczułam się
bardzo zmęczona. - Mogę się trochę zdrzemnąć? - zapytałam niepewnie.
- Jasne - odparła Melanie i pogłaskała mnie po twarzy.
- Nie odchodzisz jeszcze? - mruknęłam nerwowo i położyłam się na brzuchu obok Melanie,
na jej śpiworze.
- Obudzę cię później - obiecała mi moja nowa przyjaciółka.
Mijały dni i tygodnie. Zamieszkałam z Melanie, Norą i Acki w starej kuchni. Przyzwyczaiłam
się do heroiny Nory oraz do Melanie i Acki, które pozostawały w związku intymnym i
całowały się, i obejmowały na moich oczach. Nocą wychodziłyśmy we czwórkę na ulicę i
okradałyśmy facetów.
Na początku strasznie się bałam.
- Myślę, że się nie załapię - powiedziałam wystraszona do Acki za pierwszym razem, ale
później dałam się jednak zaciągnąć. Zanim jednak do tego doszło, wysłuchiwałam ciągłych
instrukcji, jak się w określonej sytuacji zachowywać. Na krótko przed północą nie było już
odwrotu, sprawy zaszły już na tyle daleko, że wsiadłam do srebrnego, wyglansowanego
mercedesa. Było mi niedobrze ze zdenerwowania i przerażenia.
- No, słodziutka? - powiedział młody, przystojny mężczy-
135

background image

zna, zajeżdżając samochodem w ciemną, boczną uliczkę. - Ciebie chyba jeszcze nigdy tutaj
nie widziałem, jesteś nowa w tej okolicy?
Przytaknęłam.
- Super, a poza tym jesteś sporo młodsza - stwierdził mężczyzna, śmiejąc się do mnie. W
czasie kiedy mnie całował i obejmował, a potem włożył mi ręce pod pulower, sięgnęłam
bardzo delikatnie i ostrożnie do kieszeni jego kurtki i koniuszkami palców szukałam po
omacku portfela. Znalazłam go na szczęście już przy pierwszej próbie i błyskawicznie
wyciągnęłam i wpuściłam do kieszeni własnej kurtki.
Potem odepchnęłam tego faceta od siebie.
- Hej, co robisz? - odezwał się zmieszany. - Myślałem, że się teraz wspólnie miło zabawimy
we dwójkę.
- Nie da rady - odparłam, a serce biło mi jak oszalałe, pewnie z nerwów, żeby teraz nie
popełnić żadnego błędu.
- Co znaczy, nie da rady? - pytał mężczyzna, przeczesując palcami swoje jasne włosy.
- Boli mnie głowa, nagle strasznie rozbolała mnie głowa -wyjęczałam zbolałym głosem,
drżącymi rękami otworzyłam drzwi od samochodu i wysiadłam. - Przykro mi, naprawdę.
- Co za suka - zaklął mężczyzna, wściekły, włączył silnik, że aż zawył, i odjechał.
Gdy wracałam do Melanie, rozpadało się. Chwilę trwało, nim się znowu uspokoiłam, a potem
opanowało mnie wspaniałe uczucie triumfu, do jakiego nie nawykłam. Przeszukałam portfel,
teraz należący do mnie, i znalazłam w środku prawie pięćset marek.
7 No, jak poszło? - zapytała Melanie po moim powrocie.
Śmiałam się.
- Wspaniale - powiedziałam. - Żeby mieć taką kupę forsy, musiałam wcześniej tygodniami
żebrać. A teraz - taką kasę w kilka minut...
Melanie położyła mi rękę na ramieniu. - Tylko zawsze musisz uważać - ostrzegła mnie. - Jak
cię który dorwie, może być niebezpiecznie.
Przytaknęłam.
136
- Miałyście już taki przypadek?
- Tak, raz - odpowiedziała Melanie. - To się przytrafiło Norze, ten typ był strasznie napalony.
Nora obezwładniła go gazem łzawiącym i na szczęście zdołała uciec.
Deszcz przestał padać, jeszcze tylko trochę mżyło, wróciłyśmy, trzymając się za ręce, do
pozostałych.
Po tym pierwszym razie było mi coraz łatwiej.
- No, masz ochotę na seks? - zaczepiali mnie mężczyźni przy toaletach, na zapleczach barów
i na nieoświetlonych parkingach na Starym Mieście.
Jeśli godzili się na moje warunki, to szłam z nimi, a w czasie, kiedy się do mnie dobierali albo
rozpinali swoją własną garderobę, okradałam ich z portfeli lub z zegarków, a raz nawet z
telefonu komórkowego.
- Tak naprawdę to zawsze się boję - przyznałam się kiedyś Melanie.
- Bzdura, masz przecież gaz obezwładniający - powiedziała Melanie, wzruszając ramionami. -
Musisz tylko mieć się na baczności i błyskawicznie reagować, jeśli sytuacja jest poważna.
W ciągu dnia przebywałyśmy w naszym domu, ale niebawem spotkała nas w nim pierwsza
duża przykrość.
- Tu nie ma żadnego szprycowania - krzyczał otyły, blady koleś, który pojawił się pewnego
razu w naszym pomieszczeniu, kiedy Nora przygotowywała się właśnie do dania sobie w
żyłę.
- Spierdalaj stąd! - rzuciła Acki wulgarnie. - Tutaj jest strefa wolna od facetów, nie umiesz
czytać, czy co? - wskazała na ścienne graffiti.

background image

- Wolna strefa czy nie, tutaj nie ma żadnego szprycowania! -wrzeszczał dziko ten koleś,
wytrącając Norze z ręki napełnioną strzykawkę.
- Ty dupku, ty pieprzony gówniarzu, zabiję cię, naprawdę cię zabiję! - wyła Nora, zrywając
się na równe nogi.
- Tu nie ma szprycowania! - ponownie wykrzykiwał intruz, co naturalnie spowodowało, że
schodziło się do naszego pokoju coraz więcej ludzi, żeby sprawdzić, co się dzieje, aż powstał
olbrzymi tłok i hałas.
137
Nora nie rzuciła się na tego dziwnego, bladego i poirytowanego kolesia, tylko usiadła
zupełnie cicho, zrezygnowana i zapłakała. W ręku trzymała zniszczoną strzykawkę, w taki
sposób, jakby to było umierające zwierzątko.
- Cholera, nie ma już więcej - szepnęła mi Melanie. - Ona bardzo szybko znowu jest na
głodzie, a potem zupełnie się załamuje.
Ludzie wokół nas wciąż robili dużo szumu. W pewnej chwili Nora podniosła się ostrożnie i
powoli, zupełnie jak staruszkowie drepczący w miejskim parku, wyszła z pokoju.
- Do diabla, myślałem, że już dawno się nie szprycuje - powiedział jakiś chłopak, który poza
ufarbowanym na niebiesko, sterczącym na czole kucykiem, nie miał na głowie żadnych
włosów.
- Nie zdobędzie tego tak prędko - stwierdziła rozgniewana Acki. - Przez tego tam... -
wskazała na otyłego typa, odpowiedzialnego za całe to zamieszanie. - ... dzięki temu
gównianemu moralizatorowi ona teraz dostanie szału.
- Kobieto, wiesz przecież, dlaczego Atze tak świruje, kiedy widzi heroinę - mruknął cicho
niebieskowłosy punk.
- Tak, znam tę śpiewkę - rzuciła Acki i patrzyła, trzęsąc głową, jak Atze starannie zawijał w
chusteczkę do nosa pozbierane uprzednio przyrządy Nory, służące do przygotowania sobie
działki heroiny, oraz zepsutą strzykawkę, a na końcu wycierał z podłogi drobne kałuże
narkotyku.
Powoli nasz pokój znowu opustoszał. Niebieskowłosy punk wyszedł ostatni.
- I zapamiętajcie sobie raz na zawsze: żadnych twardych narkotyków w naszym domu! -
Jasne?
Byłam jedyną, która przytaknęła, Acki i Melanie nawet nie drgnęły.
- Co mu jest, temu Atze? - zapytałam, gdy zostałyśmy już zupełnie same.
- Mania... wielkości - powiedziała Acki i otworzyła puszkę z ravioli.
- Wiele hałasu o nic - wzruszyła ramionami Melanie.
I więcej od nich nie wyciągnęłam. A Nory nie było w domu przez wiele dni.
138
Parę dni później poszłam sama do jadłodajni znajdującej się w pobliżu domu dla azylantów,
żeby zjeść coś ciepłego na obiad. Stołowałyśmy się tam często z kilku powodów. Po
pierwsze, ponieważ stale chodziłyśmy głodne, a po drugie dlatego, że było tam ciepło, a w
niektóre dni pracowała tam Wanda, starsza, otyła kobieta, która przed wielu laty przyjechała z
Polski. Wanda była jedną ze współzałożycielek tej jadłodajni, kochałam ją. Zresztą prawie
wszyscy kochali Wandę. Przed jej poznaniem nie rozumiałam, o co chodziło Acki, gdy
mówiła do Nory: - Myślę, że dzisiaj jest znowu Wanda-Tag (dzień Wandy). - Zawsze
słyszałam oczywiście Wandertag* i brałam to wszystko za banalny żart.
Jednak potem Nora pokazała mi Wandę, która uścisnęła mi rękę i podała gorącą grochówkę z
kawałkiem kiełbasy oraz chleb posmarowany masłem.
- No, serduszko? - powiedziała. - Jesteś tu nowa? Przytaknęłam.
- Ile masz lat? - pytała zatroskana, patrząc na mnie swoimi dużymi oczami, ozdabiającymi jej
okrągłą, pucołowatą twarz. Miała błękitne oczy podobnie jak Karl, ale jej były łagodne i
spokojne, a jej dobrotliwe spojrzenie rozczulało mnie prawie do łez.

background image

- W czerwcu skończę piętnaście - odpowiedziałam cicho.
- I do szkoły już nie chodzisz?
Pokręciłam głową, a Wanda westchnęła. Potem położyła łyżkę i, obchodząc stół i garnek
dokoła, wzięła mnie za rękę. Mocno mnie przytuliła, tak mocno, że byłam cała wtopiona w jej
miękkie, olbrzymie piersi i trzęsący się brzuch.
- Widać, tak musi być - stwierdziła Wanda i wróciła do swojego stolika, jak gdyby nigdy nic.
- Przepraszam, jeśli się za bardzo spoufaliłam, ale wasze zmartwienia sprawiają mi zawsze
ogromną przykrość.
Stałam tam jak sparaliżowana i powoli docierało do mnie, że nikt, od czasu śmierci
Waldemara i wyprowadzki mamy Ani, tak po prostu, serdecznie, nie tulił mnie do siebie.
* Gra słów: dzień wędrówki [przyp. tłum.].
139
Wanda powtórzyła to wielokrotnie. Co prawda nie za każdym razem, gdy się zjawiałam, ale
jednak dość regularnie. Jej fartuch czuć było cebulą i zjełczałym tłuszczem i robiło mi się
trochę niedobrze, gdy przyciskała moją twarz do piersi. A jednak mimo wszystko było to
piękne, wspaniałe i kojące.
Tego dnia, kiedy po raz pierwszy przyszłam zupełnie sama do jej kuchni, siedział tam Atze
przy niewielkim, chwiejącym się stole. Jadł zupę, a obok niego siedziała Wanda, która
położyła swoją dłoń na jego lewej ręce.
- No, serduszko - zawołała do mnie, uśmiechając się. - Weź sobie zupę, już niewiele zostało,
jesteś dziś trochę późno.
Kiwnęłam głową i nalałam sobie zupy na talerz.
- A teraz usiądź z nami! - zapraszała Wanda. Spojrzałam na Atzego, nie był szczególnie
zachwycony, ale
zrobiłam to,- co chciała Wanda. Tak poznałam Atzego.
- Właściwie nazywam się Benjamin - powiedział serdecznie Atze. - Wcześniej nazywali mnie
Ben. Wychowywałem się w domu dziecka w Jenie.
- A dlaczego teraz jesteś tutaj? - zapytałam.
- To długa historia, za długa na teraz - odpowiedział półgębkiem Atze. - W każdym razie
wiąże się ze straszliwą ilością cholernych narkotyków, od których o mały włos, a bym zszedł.
- Tak, mój biedny chłopcze - Wanda pokiwała współczująco głową, a potem pozbierała
nakrycia i zamknęła już jadłodajnię. - Do następnego razu - powiedziała, unosząc rękę na
znak pożegnania, i poszła.
Stałam obok Atzego na ulicy.
- Mamy jeszcze ochotę na krótki spacer po parku? - zapytał w końcu Atze, nie patrząc na
mnie. - Myślę, że zakwitły już pierwsze krokusy. Lubię te kwiaty, kiedyś chciałem zostać
ogrodnikiem.
Uśmiechał się do mnie i jego blada, brzydka twarz wyglądała naprawdę sympatycznie.
- Dalej jesteś na mnie zła, z powodu Nory i jej kompotu, mam rację? - zapytał podczas
spaceru.
Wzruszyłam ramionami.
140
- Przykro mi - mówił niewyraźnie Atze. - Ale jak widzę heroinę, to dostaję szału. W końcu o
mało mnie nie zamordowała, trzy dni leżałem w śpiączce w szpitalu. Nie umiem tego po
prostu przeboleć. Śnię o tym w nocy, a mimo to dałbym wszystko, żeby jeszcze raz pozwolić
sobie na szprycę.
Popatrzył na mnie.
- Gówno, co?
Przytaknęłam i pomyślałam o tych wielu tabletkach, które zażywałam każdego dnia, żeby
podołać własnemu życiu.

background image

- Nora zniknęła - to było wszystko, co odpowiedziałam.
- Słyszałem - powiedział. - Miejmy nadzieję, że nie zrobi żadnego głupstwa...
Milcząc, szliśmy dalej, aż w pewnej chwili znaleźliśmy się w parku i podziwialiśmy pierwsze
żółte i liliowe krokusy.
- Piękne - zachwycał się Atze, zrywając dla mnie mały, wątły kwiatuszek.
- Dziękuję - odparłam zmieszana.
- Lubię cię, Sofio - wyznał, kładąc swoje olbrzymie i pulchne ręce na moich ramionach.
Ogarnął mnie niepokój. Ten masywny, brzydki osobnik nie wierzył chyba, że mogłabym
pójść z nim do łóżka?
Pod koniec tygodnia Nora wróciła. Była blada i miała opuchniętą od uderzenia wargę i strup
na podbródku.
- Gdzieżeś utknęła? Biłaś się z kimś? - zapytała zatroskana Melanie.
Jednak Nora nie odpowiedziała, była totalnie naćpana, a szkliste oczy wlepiła w jakiś bliżej
nieokreślony punkt, gdzieś poza nami.
- Założę się, że dorwali ją alfonsi z Westcenter - szeptała Acki, krzywiąc usta. - Poobijana,
pewnie chciała poderwać jakichś typów, kiedy była na głodzie.
Próbowałam nie myśleć o tym, co mi się przydarzyło poprzedniej nocy. Nikomu tego nie
opowiedziałam. Na tyłach jakiegoś niewielkiego baru spotkałam faceta, który wziął mnie do
swojego samochodu i tam obmacywał. W czasie kiedy dotykał moich piersi i całował po szyi,
wyciągałam mu, kawałek po kawałeczku, portfel z wewnętrznej kieszeni kurtki. Wszystko
141
szło jak najlepiej, kiedy nagle jednym gwałtownym ruchem złapał mnie za nadgarstki,
ściskając mocno.
- Jesteś taką lekkomyślną dziwką? - zapytał lodowatym tonem.
- Ej, puszczaj mnie! - szamotałam się, ale nie wypuścił mnie, tylko zgwałcił. Zrobił to bardzo
szybko i zanim się spostrzegłam, znów znalazłam się na ulicy, a samochód odjechał gdzieś w
ciemność.
W ciągu kolejnych nocy w ogóle nie wychodziłam z domu. Pozostawałam w swoim śpiworze,
w naszym rozgardiaszu, w chłodnym pokoju i czułam się chora, ciężko chora. Co się ze mną
działo? Dlaczego to zdarzenie spowodowało we mnie takie spustoszenie? Przecież
doświadczyłam w życiu tyle przemocy, że w zasadzie żaden nowy epizod nie powinien mnie
już w ogóle zranić.
- Coś ci dolega, jesteś chora? - zapytał ni stąd, ni zowąd Atze, zaglądając przez drzwi.
Milczałam.
- Gdzie są twoje wrogo nastawione do mężczyzn przyjaciółki? - kontynuował, śmiało
przekraczając nasze progi.
- Organizują kasę - odbąknęłam.
Atze przykucnął koło mnie, strzeliło mu w kolanach pod ciężarem ciała, a potem gruby
Benjamin z Jeny siedział przez pół nocy koło mnie, dając mi poczucie, że nie jestem zupełnie
sama.
- Możesz mi powiedzieć, co się stało, dlaczego jesteś w dołku? - zapytał łagodnie.
Pokręciłam przecząco głową i w dalszym ciągu gapiłam się na brudny, olbrzymi sufit.
- OK, ubijmy interes - zaproponował Atze. - Najpierw ja opowiem ci o moim życiu, a potem
ty o swoim, umowa stoi?
Nie czekając na odpowiedź Atze zaczął mówić, a mnie nie pozostawało już nic innego, jak go
wysłuchać. Mówił i mówił, w pewnej chwili zupełnie niespodziewanie zapłakał. Zaczęłam
nawet darzyć go sympatią, chociaż przecież właściwie wcale nie chciałam go polubić.
- A teraz ty... - powiedział w końcu, ułożywszy się koło
142

background image

mnie, podczas gdy moja głowa spoczywała na jego ramieniu. Leżeliśmy obok siebie, jak
dwoje starych, zmęczonych życiem rencistów.
- Dobrze - zgodziłam się i zaczęłam opowiadać. Początek dotyczył Ivo Zachariasa, a koniec
zaczepionego na tyłach nocnego baru mężczyzny, który mnie przyłapał na kradzieży jego
portfela.
Od razu poczułam się lepiej, a Atze został moim przyjacielem.
Każdego popołudnia chodziliśmy razem do parku i Atze wymieniał mi, aż dostawałam od
tego zawrotów głowy, nazwy wszystkich kwiatów, krzewów i innych roślin, które stopniowo
wyrastały z jeszcze twardej, zimowej gleby.
Wieczorami czytaliśmy wspólnie komiksy o Asteriksie, on stawał się Obelbcem a ja
Asterbcem, wszystkie pozostałe postaci po prostu zawsze dzieliliśmy spontanicznie między
siebie.
Nawzajem karmiliśmy się podprowadzanymi ze sklepu, po-lukrowanymi ciastkami w
kształcie ślimaków i graliśmy do późnej nocy w scrable starymi, skradzionymi gdzieś
kostkami do tej gry, w których było za mało liter E i N oraz zupełnie brakowało L.
- Tak przecież nie da się grać - narzekał wciąż Atze. - Nie mogę ułożyć „Liebe"*, do diabła.
Jednak mimo wszystko graliśmy.
Czasami siadywaliśmy na parapecie i wystawialiśmy za okno nogi, dyndając nimi w
powietrzu. Światło księżyca, zwłaszcza podczas pełni, sprawiało, że wokół nas było dość
jasno. Siedziałam zupełnie cicho i przypatrywałam się swojemu przyjacielowi. Patrzyłam na
jego wysokie, mądre, wiecznie zatroskane czoło, na jego jasne oczy koloru nieba. Były tak
niebieskie jak u niemowlaka, bardziej błękitne w odcieniu od niejed-nych oczu w tym
kolorze, jakie kiedykolwiek widziałam u dorosłych ludzi. Oczy mojego ojczyma, w
porównaniu z jego, tak naprawdę w ogóle nie były niebieskie. Potem patrzyłam na jego uszy,
na przyrośnięte małżowiny i przyglądałam się
* Miłość [przyp. tłum.].
143
jego milczącym, uśmiechniętym ustom, które tak delikatnie i nieśmiało umiały mnie całować.
- Dlaczego tak na mnie patrzysz? - zapytał w pewnej chwili zakłopotany Atze.
Zamiast mu odpowiedzieć, przysunęłam się bliżej, oparłam o jego brzuch i zmusiłam go, żeby
mnie objął.
- Też mi odpowiedź - powiedział Atze, śmiejąc się cicho, podczas gdy ja włożyłam swoje
zimne ręce w jego ciepłe dłonie.
A potem nastała noc. Położyliśmy się obok siebie na śpiworze Atzego, a blask księżyca w
pełni zalewał cały pokój, tak że było jasno, prawie jak w dzień. Twarz Atzego była cała
oświetlona.
- Zawsze, kiedy jest pełnia księżyca, przez całą noc nie mogę spać - skarżył się. - Poza tym
przy pełni robię się dość nieznośny.
Jednak tej nocy wcale nie był nieznośny. Całowaliśmy się, głaskałam go czule po twarzy i
składałam na niej serdeczne, tkliwe pocałunki, wpatrzona w jego jasne, łagodne oczy.
Ben, tak się do niego zwracałam, gdy byliśmy sami, przyłożył dłonie do moich policzków i
przyciągnął mnie do siebie. Potem głaskał 'mnie po rękach, ramionach i plecach.
- Jesteś taka szczupła - szeptał mi do ucha zatroskany i gładził moje skronie i uszy, mój
brzuch i moje piersi.
Przytuliłam się mocno do niego i zamknęłam oczy, pozwalając się dalej głaskać.
Tej nocy doszło do naszego zbliżenia. Było cudownie.
- Ach, Ben - wyszeptałam, a w pokoju tymczasem zapanowała zupełna ciemność.
- Sofio - odszepnął, a potem zasnęliśmy. I tak zaszłam w ciążę.
Od razu to wiedziałam, nie tak, jak moja matka. Nastało lato, skończyłam piętnaście lat,
prawie cały czerwiec lało. Wciąż mieszkałam w zajętym przez nas budynku przy

background image

Helenstrasse, ale już nie w pomieszczeniu Melanie, lecz razem z Atzem w małym pokoiku na
poddaszu. Melanie i Acki pokłóciły się i rozstały. Acki odeszła. Gdzie przebywała, nie
mieliśmy pojęcia, lecz ktoś w końcu przyniósł wiadomość, powołując się na pewne źródło, że
Acki mieszka teraz w Berlinie.
144
Melanie i Nora zostały same w naszym pokoju. Nora nadal żyła w swoim narkotykowym
piekle. Wytrzymywała parę dni, płacząc w pokoju, z silnym postanowieniem, że tym razem,
poradzi sobie bez heroiny, jednak po pewnym czasie znowu ruszała w miasto w
rozpaczliwym poszukiwaniu narkotyków.
Dziewczyna z parteru podarowała nam szczeniaka, jej suczka miała młode. Atze starał się o
pieniądze dla nas, kradł w supermarketach, upłynniał haszysz, otrzymywany od kumpla z
Ghany, i włamywał się do samochodów po radia, które sprzedawał na pchlim targu.

Całkiem dobrze przezwyciężaliśmy wszelkie trudności.
- Najważniejsze, że nie wsiadasz więcej do samochodów jakichś wstrętnych typów -
powiedział zadowolony Atze, delikatnie mnie całując.
Miałam jeszcze problem z tabletkami pobudzającymi.
- Jesteś uzależniona od tego gówna, Sofio - często powtarzał Atze. - To prawdziwy nałóg.
- Nie jestem uzależniona - odpowiadałam za każdym razem poirytowana.
- Czuję się tylko po prostu bardziej wyluzowana, kiedy wrzucę w siebie kilka tabletek.
- Wiesz, jakie drogie jest to gówno - mówił Atze. - Tak dużo kasy nie mam.
- Proszę Ben - błagałam. - Przynieś mi kilka dziś wieczorem z dworca! Dwie za dwudziestkę,
czy ile tam.
- Forsa wywalona w błoto - powiadał zasępiony Atze. - To mnie zrujnuje, a tobie zniszczy
zdrowie.
Zawsze jednak trochę mi przynosił, gdyż wiedział, jak kiepsko się bez tych pigułek czułam:
byłam zła, apatyczna i śmiertelnie smutna.
Potem nadszedł ten dzień.
- Jestem w ciąży, Ben - powiedziałam i oparłam się o szerokie, miękkie plecy mojego
przyjaciela.
- Co?! - zawołał Atze, odwracając się w moją stronę.
- Urodzę dzidziusia - powiedziałam, sama słysząc, że słowa te brzmiały kompletnie bez
sensu.
145
- Jesteś pewna? - zapytał, przykładając swoje czoło do mojego.
Przytaknęłam.
- Od dwóch miesięcy nie mam już okresu, a wczoraj w aptece ukradłam test.
- Wariactwo - szeptał, czule mnie całując.
- Więc chcesz je mieć? - zapytałam niepewnie i znowu pomyślałam o swojej matce.
- Oczywiście - powiedział Atze i położył swoje olbrzymie dłonie na moim chudym brzuchu. -
Oczywiście, hej, nasz szkrab, nasze dziecko... - Jego ręce gładziły mnie ostrożnie, lękliwie. -
Kobieto, Sofio, musisz więcej jeść, jesteś zbyt wątła. To na pewno jest niekorzystne dla
maleństwa. A do tego te gówniane prochy...
Atze uniósł głowę i przyglądał mi się zdziwiony.
- Gówno, tak długo łykasz tę truciznę, a to jest przecież naprawdę do wyrzygania...
- Skończę z tym teraz, Ben, obiecuję ci - dałam szybko słowo, a potem całowaliśmy się,
kładąc na naszym wąskim materacu, który Atze przed paroma tygodniami zdobył na ulicznej
wystawce.

background image

- Jak mu damy na imię? - zapytał, gładząc mnie swoim palcem wskazującym po pępku. - Hej,
ty robaczku tam w środku, jak chcesz się nazywać? - krzyczał do mojego brzucha, śmiejąc się
cicho.
- Leonardo, jeśli to będzie chłopiec - zaproponowałam w końcu, ponieważ kochałam
Leonarda di Caprio.
- Fuj!... No dobra - powiedział Atze. - I Kate, jeśli okaże się dziewczynką.
Atze uwielbiał modelkę Kate Moss.
- Nie, ona jest tak straszliwie chuda i zagłodzona - zaprotestowałam.
- To dokładnie, jak ty - odpowiedział zatroskany.
Zaniechałam brania tabletek i nastał trudny okres w naszym wspólnym życiu. Lipiec był tak
samo deszczowy jak czerwiec, a niebo poszarzało i zachmurzyło się na dobre. Mimo
wszystko było ciepło i parno, panowała zgniła aura.
146
- Na ścianie pojawił się grzyb, a ja nienawidzę pleśni -narzekałam pewnego dnia.
- Tak, wiem - mruczał pod nosem Atze.
- Poza tym wciąż pada - dodałam; czułam się fatalnie. -Wszystko jest stale mokre. To mnie
doprowadza do szału.
- Tak, wiem - mamrotał.
- Bez przerwy jest mi niedobrze - użalałam się nad sobą, leżąc zdrętwiała i struchlała na
naszym posłaniu. - A ten materac śmierdzi szczynami.
- No, przestańże już zrzędzić - zdenerwował się w końcu.
- A gdzie w ogóle jest Cezar? - Atze rozglądał się po pokoju.
Cezar to był nasz pies, a imię ja mu wybrałam.
- Zaprowadziłam go do Melanie i Nory - wyjęczałam. - Bez przerwy się drapał, a to mnie
strasznie denerwowało.
Atze podsunął mi pokrojony chleb i opakowanie margaryny. - Masz, zjedz coś - powiedział. -
Właściwie chciałem jeszcze przynieść jakąś konserwę, ale się nie udało. W kółko pętali się
koło mnie ludzie, nie mogłem po prostu nic więcej ukryć, to byłoby zbyt ryzykowne.
- Mam po dziurki w nosie samego chleba z margaryną -grymasiłam. - Poza tym przecież ci
powiedziałam, że jest mi niedobrze.
Patrzyliśmy na siebie.
- Najlepiej by było, gdybyś się wybrała do jakieś lekarki -stwierdził półgębkiem Atze. -
Chudniesz w oczach, to przecież nie jest normalne.
- Przecież nie mogę iść do lekarza - odparłam poirytowana. - Jak mam się wybrać bez
legitymacji ubezpieczeniowej?
Z każdym dniem czułam się coraz gorzej. Stale miałam nudności i codziennie
wymiotowałam.
Na dodatek pewnego dnia zjawiły się spore oddziały policji, by zrobić porządek z nami i
naszym domem.
- Wynosimy się, Sofio! - krzyknął do mnie o świcie Atze, wciskając mi w ręce Cezara. - Cała
ulica pełna gliniarzy, chcą rozbierać nasz dom.
147
- Nie chcę iść - krzyczałam przerażona, wczepiając się w Atze. - Przecież zawsze
mówiliśmy, że kiedy naprawdę zaatakują nasz dom, chcemy w nim mimo wszystko pozostać i
walczyć.
- Tak, ale nie ty - powiedział i sprowadził mnie po brudnych schodach. - Masz urodzić moje
dziecko, a ty i tak już ledwie zipiesz...
Zeszłam więc i kiedy znalazłam się na dole, na ulicy, otoczona zostałam przez tłum
policjantów, gapiów i dziennikarzy, pstrykających zdjęcia.

background image

- Sofio, zaczekaj... - usłyszałam cienki głos za sobą. To była Nora, próbująca się do mnie
dopchać. - Nie dajmy się rozdzielić, dobrze? - prosiła. W jej oczach czaił się strach.
Wiedziałam, że znowu znajdowała się w fazie ciągłej, wewnętrznej walki z nałogiem.
- Od trzech dni się nie szprycuję - wyjęczała przerażona i zapłakana. - A teraz ta ulica.
Myślę, że umieram...
Ramię w ramię szłyśmy chodnikiem i dziwnym zrządzeniem losu nikt nas nie zatrzymał.
Cezar wyrywał się z moich rąk, chciał zeskoczyć na trotuar. Z tyłu za nami panował •
ogromny hałas. Szczekały psy, wyły syreny, policjanci krzyczeli przez megafony, a
mieszkańcy naszego domu rzucali kamieniami i strzelali ze straszaków.
Zatrzymałyśmy się i wmieszałyśmy w tłum gapiów.
- Rzeczywiście go rozbiorą - szeptałam wytrącona z równowagi. Przecież to było jedyne
porządne, przytulne mieszkanie, jakie kiedykolwiek miałam.
A przy tym był to tylko stary, brudny, podupadły, czynszowy budynek.
Wieczorem było po wszystkim. Dom przy Helenstrasse 23 przestał istnieć. Wielu z naszych
ludzi zostało rannych i trafiło do szpitala, prawie wszyscy Afrykańczycy, którzy się ukrywali
z powodu nielegalnego pobytu, zostali aresztowani.
Jednak Atzemu nic się nie stało, przyszedł po mnie i Norę do Wandy, do której tymczasem
dotarłyśmy.
- A teraz dokąd? - zapytałam zmęczona, gdyż Wanda i jej mąż mieli tylko dwupokojowe,
malutkie mieszkanko.
148
- Może do Berlina, do Acki? - powiedziała Nora, wahając się.
Atze nie był zbytnio zachwycony tym pomysłem, ale w końcu zgodził się i następnego dnia
wyruszyliśmy. W Berlinie było gorąco i tym razem nawet świeciło słońce. Nora znowu
przegrała swoją wewnętrzną walkę, a ponieważ na heroinę potrzebowała sporo pieniędzy,
poszła je zdobywać na dworzec ZOO.
Acki nie znaleźliśmy, ale tak naprawdę to na to nie liczyłam. W Berlinie czułam się okropnie
nieswojo.
- Chcę do domu - powtarzałam setki razy każdego dnia, aż Atze przestał zaprzątać sobie tym
głowę i nie pocieszał mnie więcej. Chodził, jak zawsze, gdy potrzebowaliśmy forsy, na
złodziejskie wypady. Znaleźliśmy także nowy, do zamieszkania na dziko, budynek w
Kreuzbergu, gdzie mogliśmy pozostać.
Pewnej nocy miałam okropny sen, straszny koszmar. Wpadłam do czarnej dziury i spotkałam
w niej tych wszystkich, którzy dotychczas sprawili mi ból. Matkę, Karla, pana Beche-ra, i
tego mężczyznę na parkingu spotkanego na tyłach nocnego baru. Wszyscy mnie otoczyli i
mogłam zupełnie wyraźnie i ostro zobaczyć każdego z nich z osobna, tak dokładnie, jakby
rzeczywiście znajdowali się koło mnie, tuż obok, na jawie.
- Nie, nie, nie - zajęczałam, ponieważ wszyscy chwytali mnie i ciągnęli, i szarpali tak że
krzyczałam z bólu i strachu.
- Hej, co się dzieje? - zapytał zaniepokojony Atze, głaszcząc mnie w ciemności po twarzy.
- Ben - zapłakałam. - Bałam się, tak się wystraszyłam... Wiłam się z przerażenia i bólu.
- Ben, tak strasznie boli mnie brzuch...
Z trudem dotarłam do toalety, ale musiałam, ponieważ miałam wrażenie, że zaraz pęknę.
Obcy, ciemny dom wydawał mi się straszny i groźny. Nie znosiłam w nim tych szmerów i
zapachów, i tak wielu nieznanych ludzi wokół siebie.
Łzy zalały mi twarz, płakałam rozpaczliwie. Oszołomiona opadłam na muszlę, a potem
straciłam swoje dziecko.
Zapłakana zemdlałam.
Kiedy doszłam do siebie, leżałam w pokoju, a obok mnie siedział Atze z wystraszoną miną.
149

background image

- Tak, wszystko do dupy, Sofio, wszystko... - mruknął po cichu.
- Moją matkę spotkało coś podobnego, pewnie z dziesięć razy - wyszeptałam i nagle
opanowała mnie dzika tęsknota za nią, za tą, która mnie nie kochała.
- Wiem, opowiadałaś mi - powiedział Atze ze smutkiem, odpychając ode mnie Cezara,
chcącego się na mnie wgramolić.
- Powinnaś się wybrać do lekarza, Sofio - stwierdził przygnębiony.
Milczałam, znowu pogrążając się w depresji. Czułam się okropnie. Próbowałam sobie jakoś
wmówić, że jestem z Atzem bezpieczna i w razie czego on potrafi mnie obronić przed całym
złem tego świata. Jednak to się mi nie udało, ponieważ miałam świadomość tego, że Atze nie
był taki silny, jak myślałam.
- Zostaw mnie w spokoju! - prosiłam zrozpaczona, odwracając się do niego plecami. - I
zabierz tego psa, doprowadza mnie do szału!
Minął tydzień, w czasie którego nie zamieniłam z nim ani jednego słowa, a wstawałam tylko
po to, żeby pójść do toalety. Wciąż lekko krwawiłam, nic wielkiego, i czułam, że mój pusty
brzuch boli mnie coraz mniej.
Do widzenia, Leonardo, do widzenia, Kate...
Któregoś dnia wstałam, ubrałam się i opuściłam dom. Atze wybrał się gdzieś, żeby zdobyć
dla nas trochę jedzenia, a Nora już od ponad tygodnia się nie pokazywała.
Pojechałam metrem do centrum i włóczyłam się tam dość długo. Patrzyłam na ciężarne
kobiety i czułam się wtedy tak, jakbym nie żyła. Chętnie zapłakałabym, ale nie mogłam, nie
potrafiłam.
W końcu dotarłam do Dworca Zoo. Najpierw na krótką chwilę usiadłam przed nim na ławce
obok jakiegoś pięknego, samotnie rosnącego drzewa, ale potem poderwałam się z miejsca i
weszłam do budynku dworca.
- Chciałabym kupić kilka tabletek - zaczepiłam jakiegoś dealera, którego spotkałam przy
skrytkach bagażowych.
- OK - mruknął pod nosem mężczyzna, wyglądający jak
150
biznesmen, i schował telefon komórkowy, który trzymał w ręce, do kieszeni kurtki.
- Speed, ecstasy, LSD, haszysz, co chcesz? Albo koks, też niezły...
- Mam trochę ponad stówę - powiedziałam spokojnie.
- Zmieszam ci coś miłego! - zaproponował, uśmiechając się do mnie. - Wyglądasz na
doświadczoną, maleńka. Dam ci dobrą cenę i zobaczysz, że mój towar jest czysty, po prostu
pierwsza klasa.
Skinęłam głową i dałam mu wszystkie swoje dziesięcio-i dwudziestomarkowe banknoty, a on,
jak czarodziej w cyrku, już w tej samej chwili wciskał mi do ręki maleńką, szeleszczącą
torebeczkę.
- Dzięki - powiedziałam, ale mężczyzna odwrócił się bez słowa i szybkim krokiem odszedł.
Poszłam do zoo, wydając na wejście ostatnie drobniaki. Potem, wędrując obok wielbłądów,
osłów i kóz, walczyłam ze sobą. Od tygodni nie łykałam żadnych tabletek. Udawało mi się to,
chociaż prawie stale ich pragnęłam. Jednak nic mi to nie dało, moje dziecko i tak umarło, nie
umiałam go uchronić. Nie nadawałam się do tego, i do wielu innych rzeczy - nie nadawałam
się w ogóle do niczego.
Ociężale usiadłam na ławce i obserwowałam przechodzących ludzi. Jakby od niechcenia
wybrałam jedną pigułkę spośród tylu innych tabletek i dyskretnie wyjęłam rękę z kieszeni
kurtki, w której znajdowała się mała torebeczka.
W identyczny, niezwracający niczyjej uwagi sposób połknęłam ją, tak jakbym poczęstowała
się miętówką.
A potem nagle poczułam się dobrze, i to jak dobrze. Nagle wszystko wydało mi się takie
oczywiste, jasne i logiczne. Wstałam i przeciągnęłam się. Dlaczego właściwie byłam taka

background image

nieszczęśliwa z powodu głupiego poronienia? Co miałabym zrobić z tym dzieckiem? Stałoby
mi przecież na drodze. Dobrze pamiętałam jeszcze czasy, kiedy Robin był oseskiem. Dziwne,
dopiero teraz potrafiłam sobie o tym ponownie przypomnieć. O jego wiecznym płaczu i o
tym, co wyrabiał...
A co z Atzem, tym niezgrabnym olbrzymem, który w ostat-
151
nim czasie decydował o moim życiu? Co go to obchodzi, jak żyję, co robię?!
Balansowałam na wąskim, zielonym, żelaznym ogrodzeniu i czułam się nareszcie znowu
lekko i swobodnie, bez żadnych obciążeń. Pierwszy raz wzięłam LSD i było cudownie.
Drzewa tak się zieleniły, że aż raziły swoim kolorem, niebo uwodziło błękitem, a chmury
przybrały postać zwierząt i obrazów i poczułam się tak, jakbym się znalazła w muzeum.
Zatrzymałam się z głową wzniesioną do góry. Sarny biegały po moim niebie - swawolne,
szczęśliwe zwierzęta. A tam skrzydlate stworzenia, tysiące ptaków z chmur, których
ubarwienie stale się zmieniało. Na początku były białe jak chmury, potem srebrne, później
żółte, słonecznożółte, jeszcze później złotożółte, a na końcu miały kolor świetlistego,
błyszczącego złota. To były rajskie ptaki, przecudowne, szczęśliwe...
- To jest cud, kto widział kiedykolwiek takie piękne ptaki?! -słyszałam siebie wołającą, ale
mój głos brzmiał dziwnie: w porównaniu z tym, co czułam, nie był tak dźwięczny i
szczęśliwy, jak powinien. Raczej brzmiał strachliwie, tchórzliwie i prawie płaczliwie. Jak
oparzona biegłam na oślep. A niebo biegło wraz ze mną, ale złote rajskie ptaki przeobraziły
się z wolna z powrotem w chmury, które, nagle opadając, owinęły się wokół mnie, wydając
złowrogie odgłosy.
- Nie, nie, proszę nie - szeptałam, a błękitne niebo posyłało wciąż nowe, dzikie chmury.
Dziwne, ale niebo w rzeczywistości niiało ręce, długie, błękitne, o dużych niebieskich
dłoniach ze strzykającymi, błyszczącymi, chwytnymi palcami. Chmury nie były zwykłe, gdyż
śmiały się złośliwie i stawały się czarne i gromadziły się coraz bardziej wokół mojego ciała.
Dlaczego nikt mi nie pomoże? Dokoła mnie kręciło się przecież sporo ludzi, którzy mnie
widzieli...
- Pomocy! - krzyknęłam, ale chmury cisnęły się nawet do moich otwartych ust, wypełniły mi
gardło i brzuch.
- Umieram, kapujecie? - krzyczałam; czarnym chmurom udało się mnie zabić.
Byłam martwa.
Wydawało mi się, że leżę w łóżku, na twardym materacu,
152
w białej pościeli. I widziałam twarze, twarze o olbrzymich oczach wlepionych we mnie.
To była twarz mojej matki.
A niebieskie oczy - Karla.
I twarz kobiety z urzędu do spraw nieletnich.
Od czasu do czasu próbowałam coś powiedzieć, ale jak tylko otwierałam usta, pojawiały się
od razu czarne chmury, usiłujące wleźć we mnie, a poza tym i tak nie znajdowałam
odpowiednich słów. Umarłam, czy jeszcze żyłam? Gdzie przebywałam, jeśli jeszcze żyłam, i
dlaczego ludzie wciąż się na mnie gapili?
- Pomocy, nie! - krzyknęłam, kiedy nagromadziły się czarne chmury i za każdym razem
czułam straszliwe ukłucie gdzieś na ciele, a potem robiło się wokół mnie ciepło i ciemno, i
cicho.
Jednak wciąż się budziłam. A kiedy się potem poruszałam, ponownie zbierały się chmury, a
później czułam kłujący ból, aż wreszcie zapadałam w zbawienny sen.
Jeśli się nie poruszałam, to dało się wytrzymać. Ponownie widziałam twarze Atzego i kobiety
z urzędu do spraw nieletnich. Stale mnie badano. Przez cały czas Atze był przy mnie i

background image

stopniowo także dochodziły do mnie znowu różne dźwięki, a niebezpieczne chmury
przerzedzały się.
- Duża dawka LSD - zrozumiałam to, co mówił jeden z głosów.
- I nie tylko, miała w organizmie prawdziwą kolekcję trucizn - usłyszałam inny głos.
- Biedna dziewczyna - dotarł do mnie trzeci głos. Potem znowu spałam, a kiedy obudziłam się
następnym
razem, ponownie zobaczyłam wokół mnie wiele twarzy. Zmarszczyłam czoło, próbując kogoś
rozpoznać.
Matkę i ojczyma oraz kobietę z urzędu do spraw nieletnich i Atzego widywałam już
wielokrotnie. Teraz wodziłam odurzonym wzrokiem po ludziach stojących po drugiej stronie
łóżka, gdyż miałam wrażenie, że po prostu nie pasują do tego otoczenia. Przestraszona buzia
jakieś obcej dziewczyny, która wydawała mi się jakoś znajoma. Potem dwie osoby, które
natychmiast rozpoznałam. To byli rodzice Ani.
153
Zamknęłam znowu oczy i zakryłam twarz rękami. -Sofio, słyszysz nas? - ktoś pochylił się
nade mną. Przytaknęłam i wiedziałam już, że osoba, która do mnie mówi to pani Becker z
urzędu do spraw nieletnich.
- Tym razem naprawdę ci pomożemy - usłyszałam ten sam spokojny głos. - Wszystko będzie
w porządku.
Trzęsłam się tak, że aż szeleściła kołdra.
- Hej, Sofio, wszystko będzie dobrze - powiedział Atze łagodnie. - Wszystko jeszcze raz
dokładnie przemyślałem. To, o czym mi kiedyś opowiedziałaś. - Wiesz, wtedy, kiedy
opowiadaliśmy sobie nawzajem nasze historie?!
Przytaknęłam ponownie.
- I odnalazłem ją, twoją przyjaciółkę Anię i jej rodziców, tak za nimi wszystkimi tęskniłaś.
W sali panowała cisza, słyszałam oddech mojej matki dokładnie nad sobą.
- Sofio, jest... mi przykro - usłyszałam nagle jej głos i otworzyłam na chwilę oczy.
- Odejdź! - poprosiłam cicho, huczało mi w uszach. - Odejdź, proszę, i zabierz ze sobą
Karla...!
Znowu opadły mi ciężko powieki i usłyszałam ciche szepty, a potem dźwięki odsuwanych
krzeseł i kroki.
- Bądź spokojna, Sofio - powiedziała do mnie pani Becker, naprawdę przejęta.
- Sofio, to wszystko jest takie straszne - usłyszałam inny głos, bardzo dobrze mi znany,
którego nigdy w rzeczywistości nie zapomniałam. To był głos Ani.
Otworzyłam oczy i patrzyłam w zatroskaną dziewczęcą twarz, której przedtem nie
rozpoznałam.
- Gdybyś wiedziała o wszystkim, co się wydarzyło - wołałam w myślach, nie wydając z siebie
żadnego dźwięku.
™ м jechała się do mnie smutno, wyglądała tak pięknie, schludnie i zdrowo, zupełnie
inaczej niż ja
bozio, gdybyśmy wiedzieli, że tak źle ci się wiodło - usłyszałam głos ojca Ani. Głos, który
kiedyś dla nas śpiewał fragment ani z „Czarodziejskiego fletu". - Ale nigdy nie
odpowiedziałaś na żaden list od Ani i kiedyś... Przykro nam.
154
- Nigdy nie dostałam żadnego listu, nigdy - wyszeptałam, wbijając palce w kołdrę.
- Moje biedne, kochane dziecko - usłyszałam szloch mamy Ani, a jej polski akcent brzmiał
dokładnie tak samo jak wcześniej. - Kochana, kochana Sofio...
Ktoś usiadł koło mnie na szpitalnym łóżku, tak ciężko, że aż zaskrzypiało. To był Ben. Wziął
mnie za rękę.

background image

- Hej, Sofio, już sobie poradzimy - powiedział cicho. - Rodzice Ani zaproponowali, że
najpierw pojedziesz do nich. I jeśli chcesz, to ja też wybiorę się do Monachium...
Poczułam ulgę. Zaczęłam cichutko płakać.
155
EPILOG
Jeszcze tego samego lata rodzice Anny zabrali Sofię do siebie na południe Niemiec. Od tego
czasu mieszka tam z nimi. Ponownie zaczęła chodzie do szkoły i mimo początkowych
trudności dobrze się zaaklimatyzowała.
Obecnie uczęszcza jeszcze na zajęcia terapii grupowej dla młodzieży, która ma za sobą trudną
przeszłość, związaną między innymi z narkotykami.
Swego ojczyma, dzięki wsparciu i znacznej pomocy terapeutów i nowej rodziny zastępczej,
pozwała do sądu za długoletnie, ciężkie, cielesne znęcanie się. Proces jednak jeszcze się nie
rozpoczął.
Przyjaciel Sofii, Ben, także teraz mieszka w Monachium, uczy się zawodu ogrodnika.
Sofia stara się o to, aby jej życie znowu nabrało sensu. Motywowana przez ojca Ani, pobiera
od jakiegoś czasu lekcje śpiewu i chętnie towarzyszy swojemu opiekunowi podczas wielu
prób teatralnych.
Fizycznie jest jeszcze wciąż dość osłabiona, a życie całkowicie pozbawione narkotyków
oznacza codzienną walkę z nałogiem i samą sobą.
Także rezygnacja z natychmiastowej ucieczki i powrotu do dawnych przyzwyczajeń, kiedy
pojawiają się problemy, jest ciężkim wyzwaniem.
W pierwszych tygodniach swego pobytu w Monachium, Sofia często uciekała z powrotem na
ulicę, kiedy miała wrażenie, że się od niej zbyt dużo wyt
Teraz jednak to już тіпеШ % Sofia znowu ma dom. 1 jjf r • ^
156 4SIS


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Frey Jana W ślepym zaułku wolności Dzieci ulicy
Frey Jana W slepym zaulku wolnosci
§ Frey Jana Pokręcony świat
Frey Jana Chłód od raju Prawdziwa historia Hannah
Frey Jana Oszaleć ze strachu Historia Nory, pacjentki oddziału psychiatrycznego
Frey Jana Chlod od raju Prawdziwa historia Hannah
Karol Kautsky – Bolszewizm w ślepym zaułku (1930 rok)
Frey Jana Chlod od raju Prawdziwa historia Hannah
2017 10 26 Tak wygląda wolność we Francji! Sąd nakazał usunąć krzyż z pomnika Jana Pawła II
WOLNOŚĆ CZY KONIECZNOŚĆ
Ogonowski A Konstytucyjna wolność działalności gospodarczej w orzecznictwie Trybunału Konstytucyjne
3 kroki do wolności finansowej
Ku wolności essej
konwencja o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności
Jak przestac palic Wolnosc od Nieznany
DEKLARACJA SEJMU USTAWODAWCZEGO W PRZEDMIOCIE REALIZACJI PRAW I WOLNOŚCI OBYWATELSKICH, P

więcej podobnych podstron