Józef Ignacy Kraszewski Z życia awanturnika

background image

J. I Kraszewski

Z ŻYCIA

AWANTURNIKA

Obazki wspołczesne















background image

Najcudniejszy był wiosenny poranek, tak cudny, że nawet w mieście pomiędzy murami czuć

było wiosnę i młoda dnia godzinę. Drzewa, wygnance" stojące za wysokiemi murami ogrodów i
tęskniące za powietrzem i słońcem, tego dnia wyglądały zielono, deszcz wczorajszy z kurzu je
obmył, rosa zwilżyła, słońce nakarmiło... resztki bzów kwitły i pachniały. W miasteczku cicho było
jeszcze i spokojnie. W niektórych kościołach łagodnie ciche odzywały się dzwonki, ulicami
przesuwali się ludzie, których rano budzi wiek lub troska. Większa część okiennic była
pozamykanych i sztorów podpuszczanych. Wrota gdzieniegdzie się otworzyły tylko. Na kamieniach
bruku rosa nie miała jeszcze czasu oschnąć, choć długie rannego słońca promienie wciskały się
gdzieniegdzie, przerzynając półmrok poranka.... Była to godzina, w której się żyć chciało.

W kamienicy bardzo porządnej i czysto utrzymanej, o czterech okienkach w ulicę,

otworzyły się zwolna zaryglowane drzwi i wyszedł z niej staruszek.

Jego starość dobrze harmonizowała z tą młodością poranka; był świeży, rzeźwy, ruchawy i

choć białego włosa, choć pomarszczonej twarzy, wyglądał wesoło, raźnie — prawie nadto młodo.
W oczach jego szarych błyskało życie i myśl niestrudzona, usta oblekał wyraz wesela, poruszał się
szybko i swobodnie.

Znać w domu, z którego wychodził, wszyscy jeszcze spali, bo drzwi za sobą na klucz

spuścił i do kieszeni go schował.

Staruszek był mały, dobrze zbudowany ale nic o- tyły, trzymał się prosto i ruszył dobrym

krokiem ulicą, nie potrzebując lekkiego kijka, który miał pod pachą. Ubrany był w surducik
szaraczkowy, szerokoskrzydły kapelusz zasłaniał mu nieco twarz a przez ramię na taśmie
zawieszone zielone, lakierowane, owalne pudełko zdradzało naturalistę, wybierającego się na
wycieczkę dla zielnika lub entomologicznego zbioru. Znać pilno mu było co prędzej wynijść z
miasteczka, bo nie oglądając się wcale, przesunął się jego ulicami aż do przedmieścia i wolniej
dopiero iść zaczął, gdy między ogrody się dostał.

Do ogrodów przytykał piękny lasek nad brzegiem rzeki. Była to prywatna własność jakiegoś

zazdrosnego sąsiada, który o nią z miastem był w ciągłych sporach. Zabraniano tam przechadzek
tłumnych i wycieczek i zarosłe miało dosyć dziki pozór. Żadnej kawiarence, ani piwiarni i kręglami
nie dozwolono się tam umieścić. — Stare bardzo olchy, osiki, topole, dęby, brzozy, podszyte
leszczyną i różnemi rodzajami łoziny rosły tu sobie swobodnie a sąsiedztwo rzeki podsycało je
wilgocią, od której bujnie się wzmagały.

Doszedłszy do skraju lasu — profesor (tak zwano czcigodnego staruszka) zaczął iść

zupełnie wolno, oczy mu jeszcze żywiej pojaśniały, usta jeszcze weselej poczęły się uśmiechać —
był tu dopiero jak w domu. TV istocie dla herborysty lasek mógł dostarczyć wiele zajmujących
obrazów, Roślinność była bujna i bardzo urozmaicona.

Profesor począł się rozpatrywać i niektóre znane sobie egzemplarze roślin witał z lekka,

ujmując je ręką i puszczając ostrożnie, aby ich nie uszkodzić. Robił ogólny przegląd tej flory
dzikiej, wśród której rzadkiego i osobliwego nic nie było. Ale profesor znać szukał jakichś
szczególnych zjawisk chorób czy anomalji roślinnych, bo i najpospolitsze kwiaty bacznie oglądał
— niektórym przypatrywał się przez lupę, ale nic napróżno nie zerwał.

Tak bez ścieżynki żadnej przedarłszy się przez klin lasu, już się zbliżał ku rzece, przez

grube pnie drzew przeglądało coraz więcej światło dzienne i sre- brzyste rzeki wody, gdy staruszek,
przygiąwszy się ciekawie, coś dopatrzył, co go nagle powstrzymało. Stanął za krzakiem leszczyny,
zakryty nim, jak wkuty, kijek mu się wyśliznął z ręki, usta otworzyły, oczy wlepił i oddech
powstrzymał.... W istocie to, na co tak pilnie patrzał, godnem było jego uwagi, — bo i
najobojetniejszegoby zelektryzowało.

Na skraju lasu wśród drzew stał jeden z najstarszych dębów, jakie tu widzieć było można —

pień jego olbrzymi, guzowaty, pokręcony, kilką grubemi gałęźmi wyrastał ku górze... Każda z nich
mogłaby była piękne, stare drzewo sama stanowić.....

Po za nim stał człowiek... Światło odbite od wody dozwalało go widzieć dobrze mimo

mroku, jaki w lesie panował... Był młody, nie więcej pewnie nad lat trzydzieści przeżył na
świecie... Lecz twarz miał żółtą, wychudłą, zapadło, i prawie trupią... Głowę okrywał włos
przerzedzony, wypełzły... Odzież stanowiły resztki niegdyś wykwintnego ubrania, wyparzanego do

background image

szczętu... W chwili, gdy staruszek go zobaczył i zatrzymał się, młody człowiek był mocno zajęty...

Z kieszeni z gorączkowym pośpiechem dobył właśnie grubego kawał powroza, spojrzał nań,

jakby oczyma chciał zmierzyć, potem szybko zaczął zadzierzgiwać pętlę, której mocy oburącz
wypróbował... Natychmiast jeden jej koniec zarzucił na grubą, snać już "wprzódy wybraną gałęź
starego dębu... Obalony kloc, resztka pnia dobytego z ziemi, leżał właśnie pod nią.., Nieznajomy
obejrzał się ku rzece do koła... i z szyi zerwał prędko coś, co dawniej chustką być musiało a teraz
było poszarpanym czarnym gałganem. — Rzucił ją na ziemię... niespokojnemi rękami zaczął potem
szukać po kieszeniach surduta i dobywać papiery, pozlepiane długiem w nich leżeniem... Opatrzył
wszyskie schowki w odzieży, rozpiął surdut... pod którym była zbrukana stara koszula, aby i tam
zajrzeć jeszcze... zebrał wszystko na kupkę, przyrzucił nieco suchych liści... i z kieszonki dostawszy
kilka zapałek, żywo ognia pod papiery podłożył. — Patrzał się jakimś osłupiałym wzrokiem, gdy
płonęły, poprawił je nogą parę razy... i uśmiechając się dziko znaleziony papieros, który trzymał w
ręku, u dogasających papieru szczątków zapalił. — Parę razy wciągnąwszy dym, rzucił go na
ziemię i zwrócił ku pętli wiszącej nad głową... Sznur wstąpiwszy na kloc przymocował..., uwiesił
się rękami, by go wciągnąć... potem szybko jakby się obawiał, by mu co nie przeszkodziło, wstąpił
na kłodę, spiął się na palce i szyję założył w pętlę... Nie można już było mieć najmniejszej
wątpliwości o jego zamiarach... jeszcze chwila... a zawisłby na sznurze... Stary profesor gwałtownie
się przedarł przez gąszcze i gdy już miał wisieć, chwycił go za ramiona. —

— Człowiecze! zawołał wzruszonym głosem — co robisz! co robisz...

Schwycony na uczynku, nie przeraził się tą napaścią, drgnął tylko, odwrócił się, chciał coś

mówić, ale w tejże chwili siły go opuściły, rękami napróżno w powietrzu szukając podpory,
zachwiał się i byłby padł, gdyby go stary nie zatrzymał.

Samobójca omdlał. — Miał dosyć mocy, by przygotować czyn — ale ta wymierzona była

znać ściśle i na więcej życia jej nie stało... Profesor zaledwie mógł ciężar omdlałego podźwignąć,
zwolna tylko starał się go złożyć na ziemi, bladą głowę sparłszy na omszonej kłodzie.. W pierwszej
chwili chciał biedz po wodę do rzeki ze szklaneczką, którą miał w pudełku... rozmyślił się jednak,
że omdlenie przejść może a ochota do zbrodni powrócić — pętla wisiała gotowa...

Naprzód więc stary spiął się i obciął ją nożem, który dobył z kieszeni, potem dopiero ruszył

do rzeki...

Zemdlały leżał bez poruszenia...

Stary miał czas powrócić, zaczerpnąwszy wody,. wlał mu jej kilka kropel w usta i skronie

nacierać zaczął... Po chwilce oczy się otworzyły i leżący oprzytomniał, chciał się podnieść, siły nie
miał...

— Waćpan jesteś chory ! rzekł doktor...

— Chory! tak... chory... ale nadewszystko, głodny, odparł cicho ocalony...

— Jak to — głodny...

— Dwa dni prócz trochy wody nic nie miałem w ustach...

To powiedziawszy zamilkł...

— Zwlecz się, jak można... byle tu do pierwszego domu — tam coś znajdziemy... począł

żywo profesor...

Nieznajomy, który oczy miał wlepione w ziemie i głęboko zdawał się zamyślony, nie

odpowiedział nic — profesor powtórzył, pokręcając jego rękę — ocalony ruszył ramionami. —

— To, coś waćpan zamierzał — nie wykona się — dodał profesor — nie dopuszczę, choćby

miało przyjść do walki. Musisz iść ze mną... nic nie pomoże... Młody człowiek, w tym wieku...

Nieznajomy obejrzał się z jakąś pogardą i przypatrywać zaczął bardzo pilnie mówiącemu...

Badał jego twarz z ciekawością jakąś szyderską, nie odpowiedział wszakże nic. —

— Proszę pana — odezwał się wreszcie po namyśle słabym głosem — dla czego się pan

mieszasz w to, co do niego nie należy?

— Przepraszam, zawołał profesor, człowiek każdy należy do człowieka — mieszam się, bo

mam prawo...

— Daj mi pan pokój! odwracając się — odpowiedział nieznajomy — to są brednie. Gdy

trzeba karmić, pomódz, ratować, to do was nie należy, a gdy komu sprzykrzyło się żyć, nie

background image

wiedzieć po co i na co... przychodzicie z waszem veto i z waszą moralnością — daj mi pokój!
powtórzył gniewnie...

— Zmusisz mnie waćpan do postąpienia z nim jak z obłąkanym, począł stary.

— A pan mnie możesz przymusić do postąpienia z nim jak z rozbójnikiem.

— Nie masz nawet siły — rzekł profesor. Nastąpiła chwila milczenia.

— Ja nie ustąpię — odezwał się stary. — Nieznajomy milczał, podparł się na łokciu i

zadumał, jakby nikogo przy nim nie było. —

Profesor nie ustępował, przez chwilę milczenia oczów nie spuścił z ocalonego biedaka, a

wytrzymawszy chwilę — rzekł.

— Mówiłeś pan, żeś dwa dni nie jadł, wiec nie pora na morały i na rozprawy — chodźmy

naprzód, żebyś się posilił. —

To mówiąc podał mu rękę.

Nieznajomy siedząc z wlepionemi w ziemię oczyma począł się śmiać.

— Już wszystko było gotowe... licho tu Waćpana przyniosło! zawołał. — Po coś tu się

znalazł? no? po co? Zabawna rzecz! Wracam jakby już z drugiego świata... chwilka jedna i byłoby
się skończyło... Waćpan to wiesz jako naturalista, że śmierć przez powieszenie... bardzo prędka...

— Przepraszam — przerwał profesor, bywa rozmaicie — można się męczyć długo...

Nieznajomy spojrzał mu w oczy, wyciągnął rękę w tył i pokazał na kark...

— Nie zawsze... mówił profesor — ale wstawaj waćpan i chodź. —

— Wiesz mój panie, żeś się wmięszał w fatalną historję, przynajmniej tak kłopotliwą, jak

gdybyś pode drzwiami swemi znalazł niemowlę, podrzutka... Wiesz już co mam w głowie, musisz
mnie pilnować, ' wiesz, żem głodny, musisz mnie karmić, widzisz, żem goły, powstydzisz się z
takim obszarpańcem chodzić, musisz mnie okryć — domyślasz się chorobliwego stanu duszy —
będziesz obowiązany leczyć... po co ci ten kłopot.

Spojrzał na pudełko profesora.

— Nie lepiej ci to było przejść na palcach nie przeszkadzając, rwać kwiatki, a jakby ciało

dobrze ostygło — dać znać do policji, że tam jakiś wisielec dynda. — Jakiś niepraktyczny...

— Nigdym w życiu praktycznym nie był — odezwał się profesor, masz słuszność — ale

chodź no co zjeść, a o tem potem...

Prawie gwałtem uchwyciwszy za rękę młodego towarzysza, podźwignął go z kłody, na

której siedział ociężale, i zmusił iść z sobą. Nieznajomy zdjął z zie- mi rzuconą chustkę, którą
splątał w koło szyi, wyszukał rzucony kapelusz starty i dziurawy pod drzewem i w milczeniu począł
iść posłuszny z profesorem... Wydobyli się tak z lasu. Zaraz na skraju jego, gdzie się posiadłość
miejska zaczynała, stał mały dworek, w którym była licha kawiarenka z ogródkiem. Wynędzniały
kasztan osłaniał chudemi liśćmi parę nędznych stoliczków i ławek. Na stołach wczorajsze piwo
porozlewane jeszcze lepkiemi kółkami stało... a wróble dzióbały resztki bułek, które goście
porozrzucali. W kawiarni dla tak rannej pory wszystko było pozamykane... Dziewczyna jednak
służąca, zaspana i ledwie przyodziana otwierała okiennice, rozpoczynając porządkowanie. —
Profesor zawołał ją, grzecznie się uśmiechając i prosząc o kawę... Chciała mu coś odpowiedzieć,
lecz nie dał jej się tłumaczyć i poszeptał coś, wciskając w rękę parę srebrników, a sam z
towarzyszem zajął miejsce na ławce pod kasztanem.

Pusto było i cicho do koła, w dali szaro na wschodniem niebie, jakby omglone, rysowały się

mury i wieże miejskie... po za domku ogródkiem płynęła rzeka. Nieznajomy ironicznie się jej jakoś
przyglądał.

— Miałem naprzód myśl, odezwał się, po prostu w rzekę się rzucić — nie umiem pływać,

poszedłbym na dno. — Ale któż ją wie, czy dosyć głęboka..... Napić się paskudnej wody, obłocić i
nie modz utopić — śmieszna rzecz.... W dodatku taki chłodny ranek, woda zimna, jakiś miałem
wstręt....

— I dobrześ waćpan uczynił — przerwał szybko profesor — bo woda nie głęboka... w lecie

ją sucha nogą przechodzą.

Popatrzyli sobie w oczy.

— Cóż Waćpana do tego przywiodło? zapytał z ojcowską łagodną wymówką profesor....

background image

Czy godzi się tak zwątpić o sobie i o ludziach, aby takiego szukać środka do pozbycia się
egzystencji?

— I tam dalej! i tam dalej! — dodał bębniąc blademi palcami po stoliku nieznajomy —

wszystko to, cobyś pan mi mógł powiedzieć, wiem, na pamięć umiem. Chciałeś mówić, że byłbym
dezerterem i tcho- rzem, żem sam sobie winien, że po kotolicku to grzech a filozoficznie to
niegodne tchórzostwo... i tem podobnie. Słowo panu daję, że ja to wiem, słyszałem, rozumiem
wszystko — ale, mój szanowny wybawco a raczej kacie, boś mnie skazał na nowe, głupie życie... są
chwile zwątpienia i tchórzostwa. Na to nie ma rady! Są ludzie jak ja... głupi, nieudolni, występni...
Cóż na to poradzisz?

Służąca przyniosła z wielkim pośpiechem kawę, bułki, dzbanek mleka i karafeczkę rumu.

Pożądliwe oko bladego chłopca zwróciło się na te przybory do jadła i zamilkł. Mimowolnie rękę
wyciągnął drżącą, i pochwycił bułkę.

— Czekaj — odbierając mu ją zawołał stary — bułki świeże a żołądek wygłodzony to

choroba lub śmierć — napij się mleka z kroplą rumu lub kawy — bułka niech ostygnie.

Z troskliwością niańki zajął się stary profesor ocalonym, który milczał patrząc na

przygotowania a dorwawszy się szklanki mleka z rumem, chciwie jednym tchem ją wychylił i
opróżnioną podał do nalania z błagającym ruchem ręki i wejrzeniem.

— Zaczekajmy trocbę — rzekł profesor.

Nieznajomy westchnął i posłuszny postawił szklankę. Potem podparł się na łokciu i

zadumał; popatrzał na swoje ubranie, dziurawe buty, zdarty kapelusz i westchnął. Profesor śledził
wszystkie jego ruchy; poczciwe człeczysko choć ciekawy, oderwał się wprędce od tego zajęcia i
począł mu kawę nalewać. Spróbował bułki świeżej, czy dosyć przestygła, aby ją bez
niebezpieczeństwa wygłodzony żołądek mógł znieść, i przysunął mu filiżankę z kawą. Troskliwość
ta ojcowska nie uszła choć roztargnionego oka nieznajomego, w milczeniu pochwycił rękę
profesora i uścisnął ją, łza mu się zakręciła w oku.... Otarł ją żywo ręką i zaczął się śmiać... jakby
dziwując temu, od dawna niewidzianemu, gościowi.

O białym dniu człowiek ten wydawał się dziwniej, inaczej niż w lesie pod dębem, na którym

się chciał obwiesić.

Osobliwsza była sprzeczność pomiędzy jego ubiorem, ostatniej dowodzącym nędzy a

postawa i ruchami pełnemi jakiejś swobody i pańskiego wykształcenia. — Twarz wybladła i
wymęczona, pokryta skórą wyżółkłą, zachowała rysy piękne i szlachetne. Czoło miał wyniosłe i
zawczasu wypełzłe, oczy czarne wypukłe, osadzone pod zasklepionym śmiało brwi łukiem, nos
rzymski, usta małe i ironicznie wygięte. Niegolona i rozrzucona krótka broda, jasna jak włosy, z
oczyma czarnemi stanowiła kontrast, nadający twarzy szczególny charakter. Ręce wychudłe,
kościste, z palcami długiemi, białe były i delikatne. Siedział, poruszał się, mówił z taka powagą
jakąś pańską, jakby łachmany wdział na maskaradę. Straszliwe jednak złamanie, jakby piorunowe
uderzenie, wydawała twarz, oczy i ironja uśmiechu zgorzkniałego. — Mógł mieć lat trzydzieści —
mniej może nawet, bo na startem obliczu wieku niepodobna było obrachować.... Niegdyś piękny,
dziś wydawał się strasznym.

Odzież, którą miał na sobie, była widocznie zabytkiem lepszych czasów... nie na tandecie

kupiona dla okrycia, ale niegdyś przez najlepszego robiona krawca, zużyciem obróciła się w brudne
łachmany. Były to resztki elegancji. Podarta koszula, którą widać było z pod rozpiętego surduta,
cieniuteńka, ale czarna od pyłu i spękana od noszenia... musiała mu służyć już od kilku tygodni.

Wypiwszy w milczeniu kawę, nieznajomy złożył ręce, na stole się podparłszy.

— Przypatrujesz mi się pan — odezwał się do profesora — jak zagadce. Cóż dziwnego, ja

sam nią dla siebie jestem. Ocaliłeś mnie według swego przekonania - — nie dopytujże, proszę, o
nic — nie mógłbym nic powiedzieć. — Swoich sekretów nie mam, cudzych zdradzać nie mogę.
Tyle wam powiem, żem człowiek biedny i że ani ochoty ani sposobu do życia niemam; ostatnią
złotówkę zapłaciłem za kawałek postronka — coż tu teraz. począć dalej....

Profesor należał do tego rodzaju spokojnych ludzi, którzy nigdy głowy nie tracą, wiek w

nim żywość po- ruszeń przytępił a raczej zmienił sposób, w jaki się objawiały, ale nie zgasił
Uczucia. Brał on życie, jakiem ono jest w rzeczywistości, i wierzył w to, że siła woli jest

background image

niezmierną dźwignią, dokazującą cudów. Przytomność go nigdy nie opuszczała.

— Zawsze jest jakaś rada — rzekł powoli — nie pytam pana, kto jesteś, ale spytać muszę,

co umiesz? co możesz robić? Praca to warunek życia — jesteśmy mu poddani... coś robić
potrzeba....

Młody człowiek zamilkł długo i sposępniał.

— Nie umiem nic lub nie wiele — rzekł — do pracy nie bardzo nawykłem. Mogę

impetycznie bez przerwy dokazywać cudów przez dwadzieścia cztery godziny, nic nie jedząc i nie
pijąc, ale potem muszę czterdzieści ośm leżeć do góry brzuchem... o wytrwałość pan nie pytaj.

— Cóżeś pan robił? zwolna, cicho pytał profesor.

Nieznajomy zamyślił się. — Com robił? powtórzył — paliłem doskonałe cygara, polowałem

w Afryce na lwy a w Ameryce na bawoły, w Syberji na sobole, w Polsce z chartami na lisy i
zające... piłem wino szampańskie butelkami....

Rozśmiał się, w białe dłonie twarz wcisnął i westchnął boleśnie. Nagle potem podniósł

zbladłą twarz i dodał.

— Robiłem coś więcej... byłem sekretarzem u lorda Persy, lektorem u hrabiny Santa - Anna,

buchhalterem w Hamburgu u Neumannów i Spółki, w Paryżu pierwszym komisantem u krawca pod
Piękną Ogrodniczką; robiłem wiele rzeczy, ale każdą z nich nie długo... zawsze coś takiego
wypadło, że musiałem zawód porzucić. Głupia rzecz życie....

— Trudna! trudna! odezwał się stary wzdychając — ale zkądżeś się pan tu u nas w P... u

wziął?

Twarz nieznajomego spochmurniała.

— Albo ja wiem — odezwał się — tak jakoś wypadło, żem sobie rodzinny kraj

przypomniał... po trosze mnie pono wezwano, to jest wzywano. Stawiłem się za późno...
przybyłem, gdy już nie było po co. Wracać nie było za co i do kogo. Tutaj, u was, żyć nudno i
trudno — chciałem pójść — precz.... No! i to mi się nie udało.

Zamyślił się i zapytał: Racz mi pan powiedzieć, kogo mam honor zwać moim zbawca ?

— Nazywam się Chryzostom Kudełka.

W oczach nieznajomego błysło jakby jakieś dawne przypomnienie, uderzył się po czole,

uśmiechnął.

— A! to widzę pan jakiś nieśmiertelny — przerwał, wpatrując się w niego.

— Nie, ale mam lat ośmdziesiąt — to prawda — śmiejąc się i w uśmiechu pokazując białe,

zdrowe zęby — rzekł Kudełka.

— I herboryzujesz con a more?

— A dla czegóżbym nie miał się bawić i uczyć, póki żyję — począł żywo profesor. No, a

Waćpan mnie znasz? czyś słyszał....

— Ach! ach! rzekł nieznajomy — chodziliśmy razem na exkursje, alem naówczas miał lat

piętnaście.

Spuścił oczy i zamyślił się.

— Więc z tego kraju? przerwał Kudełka.

— Tak — niby... ale dziś jestem tu — przybłędą, przybłędą — obcym.

Ruszył ramionami. — Trudno, byś mnie profesor sobie przypomniał; byłem nygus wielki —

zielnika nie zbierałem, a na egzaminie, jak dziś pamiętam, palnąłem raz zamiast umbilliferae,
umbiliciferae.

Profesor zerwał się z krzesła i w szerokie swe białe dłonie plasnął, aż służącą nastraszył.

— Teodorek Murmiński.

— A cóż bo za szalona pamięć! bledniejąc jeszcze bardziej i cofając się — krzyknął

uradowany.

— Nie masz się co zapierać — żywo kończył profesor — po tych czarnych oczach bym cię

poznał, ale tak... Murmiński.... Patrzajcież.... Co się z tobą działo?

— Mówiłem — posępnie odezwał się zagadnięty — powiedziałem już wszystko — i

zamilkł.

— A no czekajże! czekaj — począł profesor trąc czoło — zaraz wszystko przypomnę.

background image

Miałeś tu fami- lję... na panicza cię chowali... któż u licha? zapomniałem....

— Nie miałem familji, bom był sierota.. począł Murmiński — miałem opiekunkę.. ale —

dajmy temu pokój. — Cała ta szczęśliwa przeszłość pogrzebiona na wieki wieków.. nie ma co jej
dobywać...

Mimo tego wezwania profesor niespokojny, zatopiony w myślach zaczął się przechadzać po

małym ogródku — bijąc z pamięcią, która mu odmawiała posługi. Nieznajomy ironicznie się
uśmiechając, ścigał go oczyma i ruszał ramionami.

— Zawsze taż sama — przerwał po milczeniu dłuższem — zawsze ta poczciwa dusza

profesora Kudełki, co się to niegdyś sierotami opiekował i latał dla nich żebrać po drzwiach
zamkniętych... Nic dziwnego, żem ja z tego wisusa zmienił się na wisielca, staranny profesorze, ale
że wy od lat kilkunastu nie zmieniliście się ani na włosek..., to sztuka...

Profesor zdawał się nie słyszeć tego mruczenia, tak był w myślach zatopiony, nagle stanął i

jakby — Eureka — wykrzyknął.

— A tak.. pani prezesowa Wa....

— Cichoż! cicho! zrywając się z krzesła — zawołał Murmiński — dosyć, profesorze, dosyć

tych przypomnień...

— Mój Boże! przecież sam na sam we dwóch jesteśmy.. oparł się stary — przecież mam po

starej znajomości niejakie prawo.. przecież znając mnie powinieneś mieć trochę zaufania —
przecież ja wiem.. byłeś na wychowaniu u prezesowej...

Murmiński milczał posępnie.

— Tak! tak, doskonale teraz wszystko mi przychodzi na pamięć, choć temu być może lat —

z piętnaście. — Jakby wczoraj... Waćpan byłeś ukochanym wychowańcem prezesowej na równi z
jej synem... który sam dziś jest już prezesem... Z początku wychowywaliście się razem.. potem
tamtego wyprawiono za granicę.. waćpan zostałeś jakby dziecię domu... Mówiono powszechnie, że
prezesowa tak się do Todzia przywiązała, iż pewnie mu los obmyśli...

Na to wszystko nie było słowa odpowiedzi. — Murmiński napił się mleka i oglądał

zniszczone odzienie.. jakby myślał, czy w niem się na miasto pokazać może... Godzina już była,
gdy się wszystko przebudzone ruszało... W ulicach mnóstwo było ludzi jadących i idących na targ,
na majówki.. do kościołów... Profesor też doszedłszy, z kim miał do czynienia, nie chciał być
natrętnym i umilkł — myślał także....

— Gdybyś był rozsądnym człekiem — rzekł — mógłbym tobie i sobie oszczędzić

nieprzyjemności.... Zostawiłbym cię tutaj, a sambym poszedł po jaką taką odzież... żebyś się
przebrał — ale z tą głupią myślą we łbie, juk ja cię tu mam porzucić....

Hm... ryzykujmy się iść razem do mnie.... Może się prześliźniemy niepostrzeżeni.... Spojrzał

na Murmińskiego, który gałkę z chleba kręcąc... siedział ponury....

— Dasz mi słowo honoru — że sobie nic nie zrobisz? spytał Kudełka.... Lecz w tejże chwili

sam nie czekając odpowiedzi przerwał — nie — nie — Człowiek co się chciał wieszać — gotów
już i słowa nie dotrzymać.... Chodź....

Na to dictum, nieco ostre Murmiński drgnął, lecz jakby nie chciał odpowiadać, ręką

machnął tylko.

— Wiesz co, kochany profesorze, odezwał się, to prawda, że kto w tak niehonorowy sposób

miał zejść ze świata, ten tego, co zowią honorem, nie bardzo ceni

— alebym ci chciał oszczędzić kłopotu i wstydu.... Porzuć mnie tu na łaskę Bożą, radę sobie

dam.... Manja samobójstwa przeszła, kryzys minęła

— nie ma niebezpieczeństwa.... Słowa honoru ci nie daję, ale klnę się na pamięć tej świętej

niewiasty, którą znałeś, która dla mnie była więcej niż matką, bo matką nie będąc, macierzyńskiem
kochała mnie sercem.... Klnę ci się na jej wspomnienie — na życie się nie targnę.... Idź, herboryzuj
spokojnie... kwituję cię ze wszystkiego, tylko za mleko i kawę zapłać, bo mnie tu przyaresztują....

Kudełka się rozśmiał... i nic nie odpowiadając mrugnął na stojącą służącą.

— Moja panno — rzekł obracając się ku niej... jestem profesor Kudełka, mieszkam przy

ulicy śt. Marcina — wybrałem się z domu jak stary roztrzepaniec — nie wziąwszy sakiewki...
muszę iść po pieniądze... powrócę za pół godziny, a w zastaw ci zostawuję tego oto pana, którego

background image

nie puszczaj, aż ja przyjdę... bo przepadnie kawa....

Służąca patrzała wielkiemi zdziwionemi oczyma i zaczerwieniła się, była widocznie w

kłopocie, nie wiedząc co począć, strach ją ogarnął, żeby oszukaną nie była...."

Szczęściem dla profesora we drzwiach nasłuchiwała gospodyni domu, która znała profesora,

bo syn jej chodził do gimnazjum. Widząc sługę zmieszaną, wystąpiła ze drzwi dając profesorowi i
dziewczynie znaki.... Kudełka podszedł do niej i coś jej poszeptał cicho.... Potem rękę podał
Murmińskiemu.

— Czekaj tu pan na mnie, od tego nie odstępuję — proszę.

I szybkim krokiem, jak dwudziestoletni chłopak, wyruszył ku miastu, oglądając się, póki

kasztan widać było, czy Murmiński mu z miejsca nie ruszył.

Podparty na rękach ocalony ów biedak siedział jak wryty, oczy mu świeciły zrazu dziko,

wlepione bez myśli w ścianę domu... potem zwolna ociężałe powieki zaczęły się przymykać —
znużenie jakieś nim owładło, opuścił głowę na stół, położył ją na ręku... i zasnął.

Gospodyni i sługa tego dziwnego gościa powierzonego ich straży pilnowały bardzo

troskliwie. Jedna to druga wychylały się ze drzwi naglądajac, czy siedzi. Sen nawet nie uspokoił
ich, bo posądzały może, iż był zmyślony. Szczególniej pani Frydrykowa, gospodyni domu, której
chodziło o względy profesora dla syna... stała na straży niespokojna.

Ale dozór ten był przynajmniej zbytecznym, bo znużony i złamany biedak, zasnął snem tak

twardym, nieruchomym, ciężkim, iż go nie łatwo nawet wrzawa blizkiego gościńca obudzić była
mogła.

Słońce wcisnęło się swemi promieniami przez liście kasztana, paląc mu wypełzła głowę, co

zmusiło grzeczną gosposie do ustawienia parasola nad nim — a i to go ze snu wyrwać nie mogło.
Spał chorobliwym snem głodu, męczarni dusznej, długiej i wielu nocy czuwania.

U państwa prezesowstwa W a... tego właśnie wieczora było tygodniowe ich przyjęcie,

herbata, na którą znajomi nieproszeni, albo raczej raz na zawsze zaproszeni schodzić się byli
zwykli. Dom ich otwarty, gościnny gromadził zawsze wielu gości, bo prezes miał znakomite
stanowisko w obywatelstwie, prezesowa rodem i stosunkami należała do prastarej szlachty
miejscowej, a osobistemi przymiotami rozbrajała nawet niechętnych. — Ludzie byli oboje nie
star/y; prezes przeszedł już trzydziestówkę, pani, od lat dopiero pięciu zamężna, miała ledwie
dwadzieścia kilka. — Znaczny majątek prezesa, piękny posag pani, Julji (która w jej kółku
nazywano poufale Żulietą) — najstaranniejsze obojga wychowanie, świetne stosunki, któremi
sięgali oboje aż okolenia królewskiego dworu... koligacje, nader umiejętnie uprawiana wziętość w
obywatelstwie, ton najpierwszych salonów europejskich czyniły dom prezesowstwa jednym z tych,
do których być przyjętym stanowiło zaszczyt dla człowieka. Złota młodzież, wychodząca w świat,
zwykła była dla nadania sobie tonu mówić od niechcenia: — Byłem u prezesowstwa, mówił mi
prezes — słyszałem od pięknej prezesowej....

Nigdy małżeństwo lepiej dobranem być nie mogło.

Prezes wychowanym był nadzwyczaj starannie w kraju, potem za granica, podróżował

wiele, wytrawny był, poważny i najnieposzlakowańszych obyczajów człowiek....

Wszystko, do czego jego stanowisko obowiązywało, spełniał z regularnością doskonałego

angielskiego chronometra.

Zacząwszy od majestatycznej jego postaci, ubrania, które się nigdy ani sprzeczało z modą,

ani ją wyprzedzało — wszystko w nim w doskonałej harmonji było i nigdy słowo ani ruch żywszy
nie zakłócił majestatycznej powagi tej pańskiej natury, wycywilizowanej wedle najdoskonalszej
metody. Wśród tysiąca można w nim było poznać potomka starego rodu, który pamiętał o tem, że
nosił imię obowiązujące i należał do pewnej sfery, z której mu się zstąpić do niższych klas nie
godziło ani uczuciem, ani słowem, ani namiętnością ludzką, ani słabością człowieczą.

Rozpoczął życie obywatelskie skończywszy uniwersyteckie studja laude cum maxima,

wydoktoryzowany jak się należy, od pomniejszych urzędów obywatelskich szedł stopniami coraz
wyżej, zaszczycony zarówno zaufaniem współobywateli i szacunkiem rządu, którego nigdy w
niczem najmniejszą chętką opozycji nie podrażnił. W ogóle prezes był ze wszystkimi dobrze, a
najlepiej z tem, co jakąkolwiek siłę i powagę reprezentowało. Nic potrzebujemy nawet objaśniać, iż

background image

był konserwatystą najczystszej wody, legitymistą, gdzie się tylko nim być dało, i czcicielem
legalnego status quo — z poza którego w żadnym razie nie wychodził.

Całą energję swego charakteru prezes dobywał w ważnych wypadkach, aby się na tem

stanowisku utrzymać. Był też jak najlepiej widzianym u dworu, a obywatelstwo, choć popularnym
się być nie starał, ceniło go też wielce.

Doszedłszy tego wieku, gdy ludzie się żenić zwykli, ani za wcześnie, ani za późno zwrócił

swe oczy na szczęśliwą dziewicę, znacznego domu córę — a zawczasu wywiedziawszy się, że tani
przyjętym będzie, puścił się w prawidłowe konkury. Panna Julja była jedną z najpiękniejszych cór
rodziny, która ich miała kilka... Zdało się, że Opatrzność tę istotę idealną własnoręcznie z
najczystszej gliny ulepiła na małżonkę dla takiego prezesa. — Nic nigdy piękniejszego nie
wymalował Dubuffe, ani Winterhalter. Wzrost, postać, kibić, twarz czyniły ją najwspanialszym
typem arystokratycznym, jaki sobie wyobrazić można... Utalentowana, raiła, grzeczna, pełna taktu...
zachwycająca wdziękiem wejrzenia i uśmiechu była pychą rodziny, która ją na ręku nosiła. Na
kwiatek, ten nigdy mroźny wiatru nie powiał oddech, nie doświadczyła w życiu żadnej z tych
niespodzianek, które słodki spokój dziewiczej duszy zakłócić mogą... rozkwitła jak lilia w piękny
dzień wiosenny, uśmiechnięta, z czołem jasnem, z sercem bijącem w takt ze starym zegarem
domowym... Powiedziano jej, że prezes był człowiek tres comme il faut — znalazła go
zobaczywszy takim, jakim sobie dostojnego wyobrażała małżonka... mówili z sobą kilka razy...
prezes przywiózł kilka przepysznych bukietów — a potem, potem w atłasowej sukni, oszytej
koronkami brabanckiemi, z wieńcem kwiatów pomarańczowych na białej skroni, śliczna Julja
podała rękę u ołtarza nieposzlakowanie w czarny frak zaszytemu narzeczonemu i żyli z sobą oto już
lat pięć — jak aniołowie w raju... Szczęśliwszego i spokojniejszego małżeństwa nie było na
świecie. — Z największa, nadludzką prawie sztuką prezes taił tak swe szczęście, jak gdyby nie
chciał, aby je oczy ludzkie dośledzić mogły, piękna Żulietta nazajutrz po weselu była tak
nieporuszenie tąż samą, co tygodniem wprzódy — jakby jej ani na chwile żywiej nie uderzyło
serce...

W rok po ślubie państwo prezesowstwo mieli syna... we trzy lata pan Bóg dał córeczkę...

Dzieci tych, rozumie się, nikt nigdy nie widywał — i po matce poznać dotąd nie było można
pięcioletniej mężatki... Prezesową lubiła się stroić, ale to należało do obowiązków jej stanu i
położenia...

Dom też znakomicie był urządzony... Nigdy w niczem braku, nigdy żadnego zbytku...

Ojciec prezesa jeszcze kupił był grunt znaczny w mieście, na którym zbudował pałacykowo
wyglądającą kamienicę i zasadził ogród, który teraz był jednym z najpiękniejszych. Kwiaty i
krzewy z Erfurtu sprowadzano. — Raz w tydzień przyjmowali prezesowstwo wieczorem... kto
przyjść był łaskaw. Oprócz tego częste się trafiały obiady dla przybyłych z daleka wydatniejszych
osobistości, które w społeczeństwie zajmowały stanowiska zbliżające je do gospodarzy.

Ponieważ prezesowa była muzykalną, wyjątkowo zapraszano też artystów europejskiej

sławy, ale tych — pomimo największej dla nich grzeczności umiano zawsze trzymać w pewnem
przyzwoitem oddaleniu, aby się nie zapominali i na zbyt nic poufalili. —

Prezes był surowym przestrzegaczem tych barjer dzielących społeczeństwo na stada różnych

ras, grubo i cienko wełnistych i nie dopuszczał, aby się to lekkomyślnie na stopie niedorzecznej
równości mięszało... — Nie wdawał się w żadne rozprawy w tym przedmiocie, zbywając pytania
surowym wzrokiem i znaczącem milczeniem — lecz czynem popierał niezłomne przekonania
swoje. —

Słowem był to człowiek, który zaszczyt przynosił krajowi, którego słowo ważyło wiele — a

wyraz każdy powiedziany powtarzano z ust do ust, podając sobie jako pełen głębokiego znaczenia.

Tego wieczora prezesową nad wszelki wyraz piękną była — Płeć jeszcze zachowała

dziewiczą, kibić wysmukłą, a że suknie noszono dosyć, otwarte, mogli goście podziwiać spadek
ramion jakby dłutem Praxytela wytoczony... Uśmiech łagodny igrał po jej różowych ustach. Miała
na sobie suknia blado słomkowego koloru z liliowemi ozdobami, w której cudnie jej było do
twarzy. Kilka zielonych liści wodnych roślin stanowiły całe przybranie kruczych warkoczów,

background image

nadzwyczaj obfitych i połyskujących... Prezes w czarnym fraku pilnował drzwi, bo był nadzwyczaj
grzecznym, uważającym i nigdy a: i etykiecie, ani człowiekowi nie chybił.

Prawdziwy człowiek wielkiego świata miał tej grzeczności kilkanaście różnych form, które

zastosowywał mistrzowsko — nigdy z fałszywego nie zagrał tonu, każdemu podobać się umiał,
wiedział, jak i o czem do kogo przemówić, a mierzył uśmiech, słowo i uścisk ręki, jak dobry kupiec
mierzy i odważa towar.

Ktoby był chciał się przypatrzyć, gdy witał swych gości, jak jednemu podawał całą dłoń,

wstrząsał nią, ściskał, drugiemu wydzielał kilka palców, niektórym wysuwał jeden lub półtora,
innych zbywał ukłonem grzecznym, trzymając ręce pod frakiem lub nagle chwytając chustkę, —
byłby mógł całą skalę dostojności, znaczenia wagi tych panów wymierzyć. Prezes nigdy się nie
zapomniał, nigdy nie rozgorączkował, nigdy nic dał owładnąć nierozumnemu uczuciu — był
zawsze panem siebie i to go nader stawiło wysoko.

Jako jeden z dostojników towarzystwa miłosierdzia chrześciańskiego, które wzięło na siebie

pieczę nad ubogimi miasteczka — nie było przykładu, ażeby kiedy prywatnie dał grosz ubogiemu,
nie wyegzaminowanemu poprzednio z katechizmu i przebiegu życia. — Nie ma wątpliwości, że
nieraz go to wiele musiało kosztować — ale mężnie stał przy zasadach, a prezesowej też trzeba
oddać tę sprawiedliwość, że choć z większem sercem niewieściem, ściśle szła za jego przykładem.

Salon zaczynał się napełniać powoli. — Nie widywano w nim nigdy, jak to się gdzieindziej

trafia, tej mieszaniny smutnej ludzi różnych warstw towarzyskich, przekonań, wychowania i
maniery — tu — wybór tylko był i śmietanka.

Mogłeś być pewnym, że nie spotkasz tu barbarzyńca, któryby nie umiał po francuzku, nie

widział Paryża, nie należał do jakiego bractwa, nie nosił jakiegokolwiek tytułu, lub tytuliku i nic
miał kilku przynajmniej tysięcy talarów dochodu. — To też nic milszego nie było w świecie nad
salon pani prezesowej.

Tego wieczora, właśnie gdy już kilkanaście osób należących do najlepszego towarzystwa

znajdowało się w salonie, a sam prezes, wedle zwyczaju, w pół jego szerokości wyczekujące
zajmował stanowisko — we drzwiach ujrzano figurę tak jakoś od razu nie kwadrującą z
prawidłowemi postaciami zebranego kółka, iż prezes, zobaczywszy ją, chwilę stał jakby osłupiały,
dopiero zebrawszy myśli (co było można poznać po brwiach ściągnionych mocniej, niż zwyczajnie)
postąpił parę kroków naprzeciw przybywającego.

Ten wsuwał się tak nieśmiało, czarny stary kapelusik trzymając oburącz przed sobą, jakby

przepraszał z góry, iż śmie wchodzić w tak dostojne grono. Był to mały, chudy ale rzeźwy staruszek
z siwemi zupełnie włosami, z uśmiechniętą twarzą, postępujący małemi, nieśmiałemi kroczkami i
zatrzymujący się bojaźliwie. Starego kroju frak granatowy z wysokim kołnierzem i dużemi żółtemi,
jawnie dziś na nowo wyczyszczonemi guzikami okrywał go dosyć nieszykownie.... Na szyi miał
grubo zawiązana chustkę białą ze znakomitym fontaziem, kamizelkę pikową krochmalną i
spodeńki, które długie znać leżenie w szufladzie skróciło tak, iż miedzy poczernionemi butami a
niemi skóra naiwnie żółtawa niepotrzebnie się ciekawiła. Koniec pięknej białej chustki od nosa
puszczony z kieszeni fraka, jak zwiędły kwiat lilji spoczywał na obszernych połach. — Stare
dewizki od zegarka sztucznie wydobyte z pod fraka na światło dzienne malarski tu czyniły efekt,...

Był oryginalny i pocieszny poczciwy profesor Kudełka — ale nikt lat ośmdziesięciu nie nosi

bezkarnie...

Prezes poznawszy go, przystąpił doń z miną poważną mecenasa nauk i męża szanującego

uczonych; uśmiechnął się dobrotliwie, wyciągnął jedną rękę aż z dwoma palcami i podał ją
Kudełce.

— Szanownego profesora! zawołał — a to święto nad świętami — pana dobrodzieja w

salonie zobaczyć... Czy znasz moją żonę?

— Miałem honor być prezentowanym! nizko się kłaniając, rzekł cicho bardzo profesor...

— Żono — odezwał się prezes wskazując przybyłego — pan profesor Kudełka...

Prezesowa z uśmieszkiem protekcjonalnym skłoniła głowę.

Profesor jak okradziony, z kapeluszem na piersiach, pozostał wśród salonu niewiedząc, co

zrobić z sobą, z rękami i z tym nieszczęsnym kapeluszem... Naostatku i to go mitrężyło, iż czuł a

background image

raczej jasnowidzeniem jakiemś przeczuwał, że cholewy od butów bezwstydnie wyjdą na jaw... Już
w drodze używał wszelkich środków mogących do normalnego stanu przyprowadzić okrycie
granatowe, w przedpokoju własnoręcznie je poobciągał... tymczasem... czuł, wiedział, był pewnym,
Że bunt nastąpi. —

— Musisz się pan profesor cieszyć taką śliczną, kwiecistą wiosną, wtrącił gospodarz widząc

zakłopotanie gościa... Cóż to za piękne mamy kwiaty...

— Prawda! odezwał się profesor dobywając z ciężkością, głos z piersi, stłumiony

zakłopotaniem — boże dziatki radują się słońcu... a tak to buja! buja! a tak się to śmieje, a pachnie..
a błyszczy...

— Żebyś widział ogród mojej żony, dodał prezes, rad się pozbyć profesora i zrzucić go

niewieściemu kółku, bo właśnie rozprawiał o nowem towarzystwie kredytowem...

Profesor zwrócił wzrok i ukłon ku prozesowej, ale się z miejsca nie ruszył.

— To Hora aklimatyzowana, nie nasza — rzekł, to są przybysze z różnych stref i z różnych

świata części, a ja — najbardziej lubię naszę kwiateczki, te, co to sobie dziko rosną, gdzie je pan
Bóg posiał lub posadził...

Prezesową odgadłszy męża, odezwała się, chcąc profesora ku sobie odciągnąć...

— A i ja też mam w ogrodzie nasze kwiatki! Kudełka się uśmiechnął, lecz został na miejscu

jak wkuty... Nie wiadomo, jakby się było to skończyło, — gdyby nowy gość nie ukazał się na
progu. Był to przybyły z nadsprejskiej stolicy dygnitarz, ku któremu gospodarz szybkim krokiem
podbiegł niemal do progu, potrąciwszy nawet profesora, za co go nie miał czasu przeprosić...
Kudełka zmięszany jeszcze bardziej, cofnął się kroków parę, powiódł oczyma po przytomnych —
nikogo nie znalazł znajomego...

Położenie staruszka było nad wyraz przykre; co żyło, otoczyło dygnitarza, rozmowa

wszczęła się po francuzku a profesor, choć ten język umiał doskonale, mówił nim nie ceremoniując
się zbytecznie z wymawianiem.

Zostawiony sam sobie, nie bardzo pewien, czy wypadało mu usiąść, jeszcze mniej pewny,

gdzieby było najprzyzwoiciej zająć miejsce; w ostatku wpadłszy na smutny tor myśli, iż siadając,
może żółtą ową skórę jeszcze więcej na światło dzienne wyprowadzić — profesor został w smutnej
zadumie nad znikotnościami świata tego. Robiło mu się zimno, gorąco; czuł, że mu paliła twarz, że
krew po żyłach biegła jak spłoszona, to się nagle zatrzymywała — słowem stan to był tak
nieznośny, iż Kudełka całej siły ducha potrzebował, by dotrwać na stanowisku.

W dodatku do tych nieszczęśliwości profesor nie przybył tu dla zabawki, miał pewny cel i

zamiary — chciał sam na sani pomówić kilka słów z prezesem a tu skład towarzystwa najmniejszej
mu nie dawał nadziei, ażeby śród tak dostojnych gości on ubożuchny nauczyciel, mógł do
gospodarza przystąpić.

Lecz profesor Kudełka był człowiekiem mężnym, westchnął, zrezygnował się i pozostał,

mało się tylko usunąwszy od środka salonu.

Są przecież litościwe serca na świecie, nawet w takich prawidłowo urządzonych domach, w

których się im popisywać z tem uczuciem nie dozwala decorum.

W rzędzie pań, za kołem otaczających prezesową, siedziała osoba nie młoda, w czarnej

sukni także nic bardzo świeżej, skromnie ubrana i bez pretensji. Dosyć otyła, nie piękna wcale,
jejmość ta, jakby z obowiązku r. u przybyła, siedziała głęboko w fotel wsunięta, ze złożonemi na
piersiach rękami, wachlując się od niechcenia.... Wzrok jej błądził po salonie i uszy nie zdawały się
śledzić francuzkiej rozmowy z dygnitarzem.

Spostrzegła ona zakłopotanie Kudełki, uśmiechnęła się łagodnie, wstała powoli i wprost

przyszła do niego. Profesor poznał w niej doktorowa X. z domu — (wierzcie czy nie wierzcie, jak
się wam podoiła) hrabiankę W. — To jej świętej pamięci hrabstwo dawało wstęp do salonu
prezesowej, której była blizką krewną. Zacna doktorowa znała dobrze Kudełkę, litość ją ku niemu
przyprowadziła. Profesor zobaczywszy to i zmiarkowawszy, że ku niemu dąży, byłby jej padł do
nóg przez wdzięczność. Doktorowa najzacniejszą w świecie była istotą a razem najprostszą,
najserdeczniejszą, i — co jej w oczach prezesowej szkodziło bardzo — śmiałą wyznawczynią
swych przekonań... czasem excentrycznych i w niebywałe formy ubranych.

background image

Obawiano się doktorowej w towarzystwie, bo choć zwykle aż do zbytku była milczącą, gdy

jej juka urzędowa niedorzeczność dopiekła — brała na kieł i mówiła rzeczy, od których piękne uszy
więdły.

— Co też ty tu, mój biedny profesorze, robisz? jakeś ty się tu zabłąkał? na miłość Boga!

zawołała witając go — a to coś osobliwszego jegomości zobaczyć na woskowanej posadzce...

— Pani dobrodziejko — uśmiechnął się Kudełka — to prawda — wyznaję, wybrałem się

wedle niemieckiego przysłowia... jak osieł na lód tańcować... ale niemieckiemu osłowi, wedle tegoż
dyktu, zbiera się na taniec, gdy mu bardzo dobrze... a mnie...

Nie dokończył.

Doktorowa mrugnęła nań — Chodź no, chodź, siądziemy sobie starych dwoje na uboczu i

— pogawędzimy...

Profesor o butach zapomniawszy posunął się za doktorową — hrabiną. W kącie oddalonym

salonu była kanapka i krzesło... Pani zajęła miejsce na niej i chciała przy sobie posadzić Kudełkę,
ale ten skromnie zajął miejsce obok na krześle.... Ogromny ficus zimnemi swemi liśćmi botanika
ocieniał. Doktorowa patrzała na staruszka, którego lubiła bardzo, i uśmiechała się ciągle. — On w
niej znał też złote serce... miał ufność zupełną. — Mówił sobie, że mu ją Opatrzność zesłała...

— Kochany profesorze, ty co zwykle w tej godzinie — lub wcześniej z kurami idziesz na

spoczynek — poczęła jejmość, ty, co po salonach bywać nie lubisz... powiedz mi, ale szczerze, co
cię tu mogło sprowadzić. — Bo to, nie bez kozery.

Westchnął stary.

— Zgadłaś pani — nie bez kozery, chciałem na osobności... tak... tego... mieć zręczność

pomówić z prezesem...

Doktorowa ramionami ruszyła.

— Widzę, że to dziś nie będzie łatwo, dużo gości, mówił profesor — a tak w inne dni i inne

pory dnia do prezesa lokaje nie dopuszczą.

— Czybyś potrzebował czego od niego?

— A! nie! nie! — wyparł się Kudełka tak chciałem pomówić...

— Mów bo prawcie...

— Szczerze mówię... ale...

— Cóż to — sekret jaki ? wtrąciła pani. —

— Nie, nie, żadnego nie mam, prosta ciekawość.

— Może też i jabym ją zaspokoić mogła? a ze mną sprawa łatwiejsza — dodała doktorowa

— poczciwy nasz prezes, okrutnie krochmalny...

Profesor ręka zaprotestował... Namyślał się głęboko... nareszcie począł przysunąwszy się

bliżej.

— Prosta to jest niedorzeczność z mojej strony — Widzi pani dobrodziejka, stary pedagog,

stary kawaler bezdzietny mam ten zwyczaj że mnie moi uczniowie i losy ich obchodzą... Otóż
jednego z nich.., który — który — który się w domu starej prezesowej, wychował — (wyrzucił
nagle Kudełka patrząc bojaźliwie na twarz doktorowej) losy mi są zupełnie niewiadome... Był to
chłopak...

— Któż!... może Todzio Murmiński... jakby przestraszona, po cichu przerwała pani. —

Profesor głowa dal znak potakujący...

— Na miłość Boga — otóżeś się wybrał — człowiecze... zawołała zasłaniając się

wachlarzem... Cóż ci się stało!! W tym domu tego nazwiska wyrzec się nie godzi! To szczęście i
łaska Boża, żeś się przyznał przedemną... Ani słowa o nim! ani słowa...

Profesor zbladł, głowę pochylił, a szeroki kołnierz starego fraka jakby go chciał utulić

podniósł mu się aż do uszów... On sam trwożliwie z pod niego wejrzał ku siedzącej przy nim
doktorowej, która żywiej coraz wachlarzem rzucała, spoglądając na staruszka z rodzajem
politowania.

— Ależ to był prawie jak syn przybrany? jakby dziecię domu? szepnął profesor — Czy co

zbroił? czy mu miano do zarzucenia? dla czegożbym nie miał choć zapytać o niego — mówił dalej.
— Ja przecie nic nie wiem... nic...

background image

Doktorowa ramionami ruszyła zniecierpliwiona, pochyliła się ku niemu i poczęła po cichu.

— Jesteś stare dziecko, mój profesorze. Zkąd ci tak naglą mogła przyjść ciekawość ? Ten

Todzio był podobno w ostatnich... ruchach... potem się okrutnie zaawanturował... Prezesowa czując
swój zgon kazała go powołać.., ale go znaleść nie mogli... Prezes go znieść nie może...

— Ja pytam pani dobrodziejki — czy na nim cięży jako plama, dodał stary.

Znowu doktorowa ruszyła ramionami.

— O żadnej plamie nie wiem... ale wiem, że go tu nie cierpią, że tu jego nazwiska

wspomnieć nie wolno, że prezes się rumieni z gniewu, gdy kto go przypomni... Człowiek tak
wytrawny... a w tym jednym razie opuszcza go zwykła powaga... coś wiec być musi...

Prezesowa nie przyznając się, ażeby co wiedziała, uśmiechała się ironicznie, dziwnie jakby

tylko nie chciała lub powiedzieć nic — nie mogła, poczciwy Kudełka nic nie rozumiał.

— Moja mościa dobrodziejko, odezwał się po długim namyśle — przecież mnie nie zabiją,

gdy spytam a zapytać muszę, bo — bo mnie los tego chłopca obchodzi.

— Chłopiec ten, żywiej poczęła pani — wedle wszelkiego podobieństwa nawet już pewno

nie żyje... Przybył tu na chwilę po zgonie swej opiekunki... nie wiem co w ówczas między nim a
prezesem zaszło...

Poprawiła się zaraz pospiesznie.

— Nie wiem nawet czy co zaszło — nie niewiem... ale znikł... powiadają że czy do Jndji

czy do Chin się najął na statku i jak w wodę wpadł...

Nastąpiło milczenie długie — profesor się zamyślił lecz odzyskał zwykły swój spokój i

równowagę ducha. Doktorowa która ciągle się przypatrywała, dostrzegła, że mu się twarz
rozjaśniała.

— A więc złego o nim nie ma nic — dodał — to chwała Bogu! Chwała Bogu...

— Cóż on cię obchodzi! spytała schylając się stara... czy cię doszły jakie o nim

wiadomości?

— Obchodzi mnie, wymijając drugą część zapytania rzekł profesor — no — jako dawny

mój uczeń nic więcej... Bądź co bądź grzecznie spytam prezesa, byle się nastręczyła zręczność?
Jużciż się pogniewać me może...

— Pogniewa się niezawodnie i zrobisz mu przykrość! przestrzegła doktorowa chwytając go

za rękę... proszę cię — daj temu pokój.

— Ale — muszę!.., muszę! zimno odpowiedział stary... jestem uparty...

Nie było co dłużej z nim dysputować — całą pociechą dosyć niespokojnej doktorowej było

to tylko, że wedle wszelkiego podobieństwa, profesor nie znajdzie sposobności rozmówienia się z
prezesem... W chwili, gdy jeszcze miała dalszą prowadzić rozmowę, głos srebrny pięknej Żuljetty
odezwał się powołując ją na świadka w jakiejś sprawie. Doktorowa musiała wstać, ale odchodząc
ścisnęła rękę staruszka i szepnęła żywo.

— Daj temu pokój, daj pokój.

Kudełka, posiedziawszy chwilę na kanapie zadumany, poruszył się później, lecz wbrew

radzie doktolowej z mocnem postanowieniem zagadnięcia gospodarza, jeśliby się tylko trafiła
zręczność po temu.... W tej chwili do niego i do stolika przysiadł się dawny uczeń — dziś ogorzały
obywatel wiejski, człek dobrego humoru i serca.... Zaczęli się śmiać przypominając studenckie
czasy. — Obywatel zapraszał dawnego profesora na ekskursję do siebie. Tak upłynął kwadrans
czasu, podano herbatę... pili ją razem u tego oddalonego stolika. Kudelka nie widział, zagadawszy
się, że często niespokojny wzrok doktorowej śledził jego ruchy i czynności. Po herbacie mężczyźni
zasiedli do gry w pierwszym salonie i bocznym gabinecie, gospodynię wielbiciele jej talentu
uprosili, aby grała. Fortepian stał w bocznym saloniku... obywatela odciągnięto do whista.
Gospodarz, który jako gospodarz nie grał, znalazł się tak jak sam na sam z profesorem.... Zbliżył się
więc i usiadł przy nim.

Kudełce twarz rozpromieniała.

— Teraz — rzekł w duchu — teraz albo nigdy;

ale trzeba rzecz zręcznie naprowadzić, jak gdyby sama z siebie przyszła.

Rozmowa poczęta się obojętnie. — Prezes był wesół i uprzejmy — mówiono o dawnych

background image

czasach, o wieku, o starości....

— Otóż to — odezwał się prezes — jak to pięknie, przykładnie spędzone życie wypłaca się

miłą, zdrowa, czerstwą starością. Pan dobrodziej jesteś tego najlepszym przykładem. Wszystkie
zachowałeś władze i taką młodzieńczą świeżość ducha... ja panu zazdroszczę....

— A! mości prezesie dobrodzieju — dalipan, nic ma czego — westchnął profesor. Matura

dała człowiekowi to władz jego osłabienie w dobroczynnym celu, ażeby mu zgon uczynić mniej
bolesnym. Traci się pamięć, zmysły, żywość wrażeń i powoli, stopniowo przechodzi w ten stan
spoczynku, po za którym... królestwo śmierci i rzeczy zagadkowych.

Prezes spojrzał, widocznie mu się zagadkowe rzeczy jako dowodzące sceptycyzmu nie

podobały.

— Kochany profesor żyć nam będziesz więc bardzo długo, boś jeszcze przy wszystkich,

dzięki Bogu, władzach i w sile.

— Tak, po trosze coś mi zostało — rzekł stary — najbardziej się cieszę, że mi Pan Bóg

pamięć zachował, bo utrata jej byłaby dla mnie najprzykrzejszą. Czy uwierzy pan prezes, że ja
moich dawnych uczniów wszystkich, ale to wszystkich, tak pamiętani z twarzy, mowy, miny,
jakbym ich widział wczoraj.

Doktorowa znać niespokojona o rozmowę, przysunęła się w tej chwili do stolika, lecz prezes

poprosił ją, żeby żonie pomogła przy gościach. Rada nie rada, rzuciwszy wejrzenie na starego,
oddaliła się ociągając.

— Ja takiej pamięci nie mam — dodał prezes.

— Ale — choć może nie w miejscu, lecz w związku z tą moją pamięcią, która jest razem

pociechą i utrapienieni mojem — wszak ci to w domu i pod opieką pani prezesowej matki
wychował się niejaki Teodor Murmiński....

Profesor mówił zwolna i chłodno, patrząc w oczy prezesowi... lecz z już w pół

niedokończonego frazesu postrzegł, iż lepiej by był może zrobił, usłuchawszy rady doktorowej.
Prezes, który siedział nieco zgięty na kanapie, począł się prostować, twarz oblała mu się purpurą,
oczy zaogniły i niespokojne wpiły w twarz mówiącego, usta drgały, czoło się fałdowało — słowom,
wrażenie nagłe, którego pohamować nie miał czasu ani siły, wybiło się tak wyraziście w jego
rysach, że Kudełka zalękniony — umilkł. Prezes też, choć obowiązany do odpowiedzi, długo
milczał, znać szukał takiej, ażeby wszelką dalszą rozprawę o niemiłym mu człowieku zamknęła.

— Nie wiem — rzekł — co się z nim stało.

W głosie czuć było gniew; oczyma zdawał się szukać w twarzy starego, czy wzmianka ta

przyszła w istocie przypadkowo, czy może była obrachowaną, umyślną, uczynioną dla dotknięcia
go boleśnie. Kudełka siedział niewinny i spokojny.

— Szkoda chłopca — odezwał się — był żywy do zbytku, roztargniony, ale zdolny....

Ironiczny uśmiech rozlał się po ustach prezesa, który drżał cały jakby ze źle tamowanego

gniewu. Zdawało się, że chciał coś powiedzieć, zagryzł usta, rzucił na profesora surowym, pełnym
wyrzutów wzrokiem i chciał wstawać. Kudełka miał wolę żelazną i w ważniejszych sprawach
odwagę daleko większą niż wchodząc do salonu.

— Może to nie dyskrecja będzie z mej strony, począł chłodno, ale staremu to darowane, że o

losie dawnego ucznia chce wiedzieć. Wiadomo to powszechnie, iż ś. p. prezesową żywo się tym
wychowańcem zajmowała. — Państwo też zapewne tę świętą po niej przejęliście spuściznę. Dla
czegóż tak znikł... co się z nim stało? czy co zawinił?

W prezesie widocznie wrzał gniew co raz do stłumienia trudniejszy.

— Mój profesorze — odezwał się tonem pańskim i imponującym — nie pytaj mnie proszę i

nie przywodź przykrych wspomnień. Chłopak nie wiele zasługiwał na tę opiekę, jaką mu dano....
Zbrodni nic po- pełnił, lecz rad jestem, żeśmy się go pozbyli. — Jest to zwykły tryb rzeczy
ludzkich, że się za dobrodziejstwa odbiera w zapłacie najczarniejszą niewdzięczność. To mówiąc
prezes wstał, wyprostował się dumnie, otarł czoło, oczyma powiódł po sali, skierował je na
zdumionego profesora i już odchodząc zwrócił się jeszcze....

— Czy byś pan co o nim wiedział? spytał przystępując do niego.

Kudełka miał w życiu za zasadę, nawet gdy szło o rzeczy najdrobniejsze na pozór, nigdy nie

background image

kłamać. Dla niego było to zadaniem godności człowieka i sumienia. — Pomyślał nieco.

— Właśnie dla tego, że o jego przeszłości nie wiedziałem, chciałem pana prezesa prosić o

objaśnienie.

Zadowolniony tą odpowiedzią, nie biorąc ściślej wyrazu — o przeszłości — prezes się

oddalił, widocznie mocno wzruszony.

Doktorowa, która z drugiego pokoju czatowała na koniec rozmowy, usiłując ją odgadnąć z

twarzy i ruchów dwóch tych panów — wysunęła się zaraz i, nim Kudełka miał czas, zabrawszy z
kanapy swój kapelusz i umieściwszy go na piersiach, wyśliznąć się z salonu, przyszła pospiesznie
do niego.

— Mówiłeś co z prezesem o nim? zapytała żywo.

— A jakże — odparł stary.

— Cóż ci odpowiedział?

— Dał mi do zrozumienia, że mu tamten coś zawinić musiał — niewdzięcznością....

— Twój upór czy stałość — przerwała doktorowa — dowodzi mi, że pytanie prostą

ciekawością nie było.... Jeżeli co o nim wiesz, mam ci jedną przyjacielską radę do dania. Nie
mieszaj się do tego.

— Ja się nigdy w cudze sprawy nie mieszam — spokojnie rzekł Kudełka — i kłaniając się

myślał odchodzić.

Doktorowa zastąpiła mu drogę.

— Nie ustąpię — kochany profesorze, musisz do mnie jutro przyjść na objad... koniecznie.

Zamyślił się stary — chwyciła go za rękę spoczywającą na kapeluszu.

— Jutro, o godzinie drugiej... koniecznie.

Profesor się skłonił milczący... doktorowa ustąpiła zwolna, a on oglądając się do koła...

powoli wysunął się za drzwi.

Niespokojny wzrok prezesa stojącego w głębi sali poszedł za nim i ramiona poruszyły mu

się gwałtownie. Widocznie potrzebował na uboczu stojąc przyjść do siebie, tak go niezręczne
wspomnienie, staruszka ubodło i dotknęło.

W blizkości kościoła Świętego.....w kamieniczce do niego należącej żył od lat bardzo wielu,

dawniej prałat kapituły, dziś emeryt, który się od wszystkiego usunął i wyczekiwał tylko, kiedy go
Pan Bóg do siebie powoła. Była to niegdyś jedna z najjaśniejszych gwiazd duchowieństwa — mąż
głębokiej wiary, nauki wielkiej, charakteru energicznego, prawości nieposzlakowanej, obyczajów
nieskazitelnych.... Sławny, ukochany, wywierający wpływ potężny na wszystkie społeczeństwa
klasy, prawdziwy kapłan Boży i apostoł ksiądz Jeremi Zaklika zszedł z czasem, postarzawszy, na
zapomnianą zupełnie istotę biedną, osamotnioną, o której nikt nigdy nie wspomniał, a gdy się jego
imię w rozmowie o czasach przeszłych trafiło, byli ludzie, którzy zapytywali — czyż on jeszcze
żyje? i z podziwieniem dowiadywali się, że dotąd nie umarł.

Ubolewamy nieraz nad losem zawcześnie umarłych, lecz jakże często należałoby się użalać

nad tymi, co żyli za długo i mieli czas widzieć siebie i swą wielkość chwilową pogrzebaną za
żywota! ! Ksiądz Jeremi, jak prawy chrześcianin, wcale nie bolał nad swą dolą, a był już tak
złamany chorobą i chwilami tak zdzieciniały, tak dziwaczny, że ludzie jego mało rozumieli i on
ludzi nie bardzo dobrze pojmował. Przychodziły nań chwile zupełnej niepamięci — zapominania
się, apatji — a czasem, czasem znowu, gdy go coś, czy człowiek czy pora, słońce czy zdrowie
orzeźwiło, stawał się młodym, rzeźwym, dowcipnym i niezmordowanym gadułą. Były dnie, że się
potem od niego słowa dopytać stawało niepodobieństwem.

Nie wiele osób go teraz odwiedzało. Ludzie o tych, co się im nie przypominają, zapominają

łatwo. — Prałat się na to nie uskarżał, lubił samotność i swój cichy kątek. Paweł, sługa jego od
dzieciństwa, mało co od niego młodszy — pilnował go jak dziecka, bo ks. Jeremi z trudnością mógł
bez pomocy przejść przez pokój i cały dzień w wielkim fotelu przesiadywać musiał. Odmawiał
jednak regularnie swój brewiarz, a w pewne godziny przychodzącemu klerykowi kazał sobie
czytywać św. Augustyna lub św. Bernarda.

W święta czasem i w niedziele ktoś go z dawnych znajomych odwiedził.

Całe mieszkanie ks. Jeremiego składało się z dwóch pokojów, sypialni i izby dla Pawła. W

background image

lecie miał przy tem ogródka kawałek, gdzie w cieniu upały przesiadywał....

Za życia pani prezesowej Wa... prałat bywał często w tym domu, szanowała go wielce sama

pani, i w chwili zgonu jeszcze, choć już był chory i z trudnością mu się z miejsca przychodziło
ruszyć, wezwała go koniecznie do ostatniej jeneralnej spowiedzi z całego życia. Ks. Jeremi kazał
się dwom ludziom do powozu wsadzić, pojechał, dopełnił obowiązku a po powrocie jeszcze
mocniej zachorowawszy, już odtąd wcale wychodzić nie mógł.

Te stósunki z domem Wa... obowiązywały i syna do odwiedzania czasem prałata, lecz

ludzie utrzymywali, że prezes go nie lubił. Po czem się tego domyślali, nie wiadomo, gdyż
powierzchownie żadnej oznaki innej, prócz najwyższego szacunku dostrzedz nie było można....

Od śmierci prezesowej kilka już lat upływało... starzec miał się co raz gorzej... dni

zupełnego opadnięcia z sit częstsze teraz bywały a stan ten widocznie prezesa niepokoił, bo się
niemal co tydzień o prałata dowiadywał.

Nieszczęściem prawie zawsze tak trafił, że staru- szek mówić z nim nie mógł, a nawet nie

było pewności, że go poznawał.

Nazajutrz po wieczorze, na którym się profesor znajdował, chociaż niedawno prezes

odwiedzał ks. Jcremiego...

o zwykłej godzinie dwunastej zapukano do pierwszych drzwi. Paweł wyjrzawszy przez

okienko — zdziwił się mocno, zobaczywszy znowu znaną sobie, a bodaj nie bardzo miłą, twarz
prezesa. — Lecz że wszyscy dostojnego pana szanowali i chybić mu na żaden sposób nie było
podobna, Paweł choć syknął, drzwi zwolna otworzył. — Prezes wszedł po cichu do przedpokoju.

— A cóż ks. prałat? spytał. Paweł głową tylko pokiwał.

— Cóż? rzekł stłumionym głosem — jak zwykle... siedzi w fotelu i drzemie.

— Czy dziś nie był przytomniejszy?

— Zrana niby ożywił się był trochę — mówił służący, ale już od dwóch godzin po

brewiarzu... siedzi tylko nieruchomy na krześle.

Prezes się chwilkę zawachał, spojrzał na Pawła, którego mina widocznie była odradzającą

— i pomyślawszy trochę, na palcach do pokoju się wśliznął.

Izba była obszerna, staroświecka, sklepiona, ale wystawiona ku południowi, miała słońce,

którego promienie weselszą ją czyniły nieco, niżby się o mroku wydała. — Umeblowanie było tak
odwieczne jak gospodarz, kanapka włosieniem pokryta, takież krzesła, stolik założony książkami,
kilka pólek zapylonych. U stołu w ogromnym fotelu skórą wybitym i znać długo używanym
siedział ks. Jeremi. Zdala widać tylko było jego głowę na piersi spuszczoną, trochę włosów
srebrnych i czarną na nich piuskę, która łysinę okrywała. Mocno przygarbiony, siedział z rękami
złożonemi na piersiach, z oczyma zamkniętemi, z ustami pół otwartemi, nie wiadomo śpiąc, czy
zadumany. Szelest go jednak rozbudził. Podniósł ostrożnie, wolno powieki i zobaczywszy prezesa
natychmiast je znowu spuścił.

Gość postępował bardzo powoli ku fotelowi, tak że Paweł miał czas go wyprzedzić, znanym

krokiem zbliżył się do swego pana i szepnął mu do ucha.

— Pan prezes...

Nic nie mówiąc, drżącą ręką prałat wskazał na krzesło, w rysach jego twarzy odmalowało

się wrażenie jakieś bolesne. Zamruczał coś zupełnie nie zrozumiałego.

Prezes usiadł...

Po krótkiej chwili oczy zbladło ks. Jeremiego odkryły się znowu, popatrzył na siedzącego i

zamknął je... jakby znużony...

— Jakże zdrowie ks. prałata? zapytał prezes cicho.

Długo trzeba było oczekiwać na odpowiedź, na ostatek — dał się słyszeć szept niewyraźny.

— Jednakowo...

— Myślałem, że wiosenne powietrze odżywi cokolwiek..

Ks. Jeremi potrząsł głową...

— I dziś więc — rzekł wyczekawszy prezes ze smutną bardzo i zakłopotaną, twarzą —

trudno się nam będzie rozmówić dłużej... czego pragnąłem od dawna.

Całe oczy prałata otwarły się żywo i wlepiły jasne w mówiącego, jakky się dopiero

background image

przebudził. Zdawało się, że uczynił wysiłek jakiś — ażeby więcej tej upragnionej prezesowi
rozmowy nie zwłóczyć. Westchnął tylko...

— Mów acan dobrodziej... proszę mów... odezwał sie nieco silniejszym głosem, podnosząc

dotąd spuszczoną na piersi głowę, — proszę. —

Trochę niecierpliwości zdradzały ruchy starca; głowa mu się trzęsła... a jednak starał się ją

na ramionach utrzymać tak, aby gościowi wprost patrzeć w oczy.

— Tyle już czasu upłynęło od śmierci mojej nieboszczki matki — odezwał się prezes

oglądając po pokojach i znać lękając, aby go sługa nie podsłuchiwał. —

Zawszeni pragnął od ks. prałata, który byłeś jej przyjacielem i powiernikiem, dowiedzieć

się, czy mu jakiej swej ostatniej woli nie zleciła...

Staruszek przysłuchiwał sio bardzo bacznie — oczy mu się, coraz więcej ożywiały.

Odetchnął jakby go dusiło w piersiach, parę razy dłonią suchą uderzył po krzesła poręczy...

— Świętej pamięci prezesową — rzekł powoli — nie potrzebowała mi żadnej swej woli

zlecać. Miała Waćpana jako jedynego syna. Zresztą do duchownego sumienie tylko należy...
sumienie.

Prałat rzadko mówił tak wiele i tak żywo, prezes więc chciał znać korzystać z chwili

rozbudzenia.

— Przepraszam najmocniej ks. prałata, żem tak dokuczliwy — rzekł — czczę pamięć mojej

matki i dla tego...

Prałat kilka razy mocno uderzył w poręcz krzesełka.

— Jesteśmy sami — dodał prezes, zbliżając się wstawszy z siedzenia — między nami Bóg

jeden tylko — mówmy otwarcie.

Glos zadrżał prezesowi.

— Kochana matka moja — mówił dalej — w chwili zgonu i na jakiś czas przed nim nie

zupełnie była przytomną. Choroba czyniła ją drażliwą... przywidywały się jej różne, niebywałe
rzeczy... marzenia chorobliwe. Ztąd obawa, aby, nic będąc panią wszystkich władz swoich....

Prałat nie dał dokończyć prezesowi, głowę podrzucił gwałtownie do góry, ręce załamał i

noga w stołeczek tupnął.

— Ale co mi to asindziej mówisz — ozwał się piskliwym od wysiłku głosem — co mówisz

na tę zacną matkę swoją, to fałsz! to fałsz!

I rękami jakby odpychając potwarz począł rzucać gorączkowo. Prezes nagle zamilkł...

cofnął się i usiadł na swem krześle zamyślony. Rozmowa zupełnie zły obrót wzięła.

— Daruje mi ks. prałat... tu idzie o drogą pamięć matki, która sama sobie w tym stanie

krzywdę uczynić mogła. Byłem przy niej ciągłe w ostatnich latach, mogłem sądzić najlepiej o stanie
jej umysłu....

Cierpiała gwałtowne bardzo migreny... z tego powodu....

— Mój prezesie, ręce składając jak do modlitwy, począł prałat cicho znowu — nie mów mi

o tem — proszę.

— Muszę ten raz jeden mówić i rozmówić się stanowczo — rzekł energicznie przybyły.

Mam powody mniemać, iż matka moja dla tego tylko wzywała Waćpana dobrodzieja, ażeby mu
powierzyć jakąś niby tajemnicę — rzecz czysto wyimaginowaną, i uczynić go wykonawcą swej
woli, która nas moralnie i materjalnie krzywdzić może. Dla tego....

Nowe machanie rękami przerwało mowę; prałat opuścił głowę, niespokojnie poruszył się w

krześle i widać było łzę, która mu z pod powiek pociekła.

Była chwila milczenia dosyć długa i dla obu przykra....

— Dosyć tego — zakończył ks. Jeremi — mylisz się, panie prezesie.... Oczy syna czytają w

duszy matki, lecz oczy kapłana w chwili zgonu widzą głębią duszy człowieka i nie mylą się i
omylić się nie mogą. Dosyć tego....

Zamilkł, jakby chcąc w piersi zmęczonej nabrać powietrza trochę.

— Szanujcie pamięć i wolę rodziców — dodał — resztę zostawcie Bogu.

Zamknął oczy — i ze znużenia położył głowę na krześle, dając ręką znak prezesowi, ażeby

sobie odszedł.

background image

Prezes z zaciętemi ustami, widocznie gniewny, z brwią namarszczoną, wstał, wyprostował

się, zbliżył do ręki księdza, chcąc ją pocałować, ale prałat żywo ją usunął... skłonił głowę i zamknął
oczy. Gość z gniewną twarzą odwrócił się i cicho wyniknął z pokoju.

Po wyjściu jego ks. Jeremi wyszedł z apatji, która zdawała się jego stanem normalnym,

ruszył się żywo na krześle i niecierpliwie zaczął szukać dzwonka, stojącego zawsze pod ręką.
Znalazłszy go wreszcie, z konwulsyjną gwałtownością dzwonił, dopóki nareszcie Paweł, który był
wyszedł na galerję od dziedzińca, u- słyszawszy dzwonienie, nic wpadł zaperzony.... Spojrzał na
prałata, na którego twarz wystąpił niezwykły rumieniec i, załamując ręce, przypadł ku niemu.

— Co takiego? co Jegomości jest?

Ksiądz Jeremi osunął się na fotel bezsilny i zrazu odpowiedzieć nie mógł. Po chwili jakby

sam do siebie począł niewyraźnie.

— Blizko dziewięćdziesięciu! tak! nie ma co czekać. Ostatnia godzina przyjść może — jako

złodziej. Grzechby był... tak....

— Co Jegomości jest? dobijał się Paweł.

— Ale nic, nic — oprzytomniając zawołał ks. Jeremi. Gdzieżeś ty się podział?

Sługa zmilczał.

— Słuchaj, idź mi... zaraz, zaraz sprowadź do mnie....

Tu zatrzymał się długo, nie był znać pewnym, kogo żądał czy mu nazwisko wyszło z

pamięci. Usta się poruszały a ręka zdawała przeczyć ruchami temu, co one miały powiedzieć.

— Poproś do mnie... poproś.

— Kogo? zapytał Paweł.

— Kogo? kogo? proś... poczciwego jakiego, najpoczciwszego... zacnego... proś mi takiego

kogoś, coby nie zdradził.

Paweł popatrzył na swojego pana. Wyrazy te widocznie prałat wymówił nie już z braku

pamięci lub zastanowienia, lecz chciał znać zdać się jakby na los ślepy na rozsądek Pawła, przez
któryby przemówił doń głos ogółu, nie chcąc sam czynić wyboru.

— Najpoczciwszego — powtórzył sługa — to chyba księdza Strużkę.

Nastąpiło długie milczenie — prałat się zadumał.

— Tak, najpoczciwszy jest, ale najsłabszy z ludzi

— dodał szybko. Poproś więc księdza Strużkę.

— Zaraz? czy zaraz?

— Natychmiast — rzekł głosem drżącym prałat.

— Któż wie, ja dziś jeszcze po tem wzruszeniu umrzeć mogę.... Idź... proś go.

Paweł zawinął się i wybiegł z pokoju.

Ksiądz kanonik Strużka mieszkał w tym samym domu, który dawał przytułek kilku

duchownym. Mieszkanie jego było na dole. O kilkanaście dobrych lat młodszy od ks. Jeremiego,
był to stary jego przyjaciel i najtroskliwszy opiekun. Lecz serce tylko miał stworzone, by być
opiekunem, mniej zresztą praktycznego człowieka świat nie widział. — Żył cały w idealnych
sferach, w książkach i uczynkach miłosierdzia... sam wszakże potrzebował nadzoru, by co godzina
nie stanąć w jakiejś kolizji z tem, co go otaczało. — Roztargniony do najwyższego stopnia, żywy,
gorączka... szedł za popędami serca najpiękniejszego, i idąc — padał nieborak po gościńcach, tłukł
się, bolał, znosił potwarze, śmiał się z własnych cierpień i omyłek a nazajutrz się na nie narażał. Już
sama powierzchowność ks. Strużki oznajmywała ekscentryka. Ubiór nosił w najwyższym stopniu
zaniedbany i wcale niewytworny, rzadko kiedy suknią miał całą a włosy uporządkowane, prawie
zawsze buty dziurawe. Ubodzy, nielitościwie go oszukujący, zabierali mu grosz ostatni — pożyczał
na wszystkie strony, sprzedawał, co miał, a żadnego biedaka ode drzwi nie odepchnął.
Wyzyskiwano go nielitościwie — śmiał się z tego.

Prostoduszny i łatwowierny zawsze się oszukiwać dawał, bo nigdy w człowieku kłamcy nie

chciał przypuścić. —

Wszelka piękna, wzniosła idea zapalała, go i unosiła, tak że często nie widząc stron jej

ujemnych lub utopijnych, zapędzał się nazbyt daleko. — Szlachetniejszej duszy znaleźć było trudno
— lecz mniej do przeprowadzenia zadania zawikłanego stworzonej.

background image

Paweł wpadł na dół z wielkim trzaskiem do ks. Strużki, który właśnie otoczony książkami

porozrzucanemi po całej swej ubogiej izbie pracował z wielkim zapałem nad jakąś refutację
wznowionych pogańskich błędów. Był tak zatopiony w poszukiwaniach i myślach, że nie słyszał
ani trzasku drzwi ani Laudetur głośnego, którem go Paweł pozdrowił. Musiał go za rękaw
pociągnąć sługa prałata.

To go przestraszyło. Spojrzawszy na twarz Pawła — krzyknął — Co się stało?

— Nic jeszcze, chwała Bogn, nie stało się — odparł Paweł, ale ks. prałat bardzo, bardzo

pilno prosi do siebie...

— Chory?

— Nie — ale czegoś podrażniony! Przeskakując przez książki na podłodze rozłożone ks.

Strużka porwał się biedz natychmiast. W progu przypomniał sobie niezbędną już w tej chwili
chustkę, od nosa, po którą biegać musiał, szukając jej i rozrzucając wszystko, bo była pod wielkim
jakimś foliantem przyciśnięta... Wyszli nareszcie a Paweł sam już drzwi zamknął, bo gospodarz o
tem nie pomyślał... Przez ten czas prałat trochę ochłonął, siedział spokojniejszy lecz zawsze jeszcze
odżywiony i już z drzemki swej rozbudzony zupełnie. —

— Cóż to się stało? co za szczęście — zawołał od progu wchodzący, żeś ks. prałat mógł

mnie zapotrzebować?

— Siadaj no — siadaj, uspokój się — odparł chory starzec — rzecz istotnie największej

wagi, ale ty, mój księże kanoniku, co więcej obcujesz z aniołami niż z ludźmi, bodaj czy mi możesz
być w tem użytecznym... Zawsze przynajmniej poradzić potrafisz...

Ks. Strużka przysunął się z krzesłem. —

— Powoli mówić muszę, ciągnął dalej prałat, oddechu mi braknie, lecz zwolna ci

wypowiem wszystko. Daj mi radę.

Na serce twojebym się spuścił, na głowę nie mogę. Świętym jesteś człowiekiem a tu garnek

ludzki zlepić potrzeba... a — nie święci garnki lepią...

Westchnął. — Słuchaj tylko. — Jestem stary, czuję, że lada chwila przyjść może

wyzwolenie... wybije godzina ostatnia. Nie chcę z sobą nieść na tamten świat brzemienia
niespełnionego obowiązku...

W szczególnych okolicznościach osoba pewna umierająca, powierzyła mi sprawę bardzo

delikatną... Nie mogłem woli jej zadosyć uczynić... a zapewne już sam nie zdołam... Z ludźmi
zerwałem, znam ich nic wielu, wyboru uczynić nie potrafię, a obowiązek mój na kogoś poczciwego,
nie roztargnionego jak ty — chłodniejszego od ciebie — zdać muszę...

Ks. Strużka zadumał się.

— To prawda, rzekł, że jeśli oprócz uczciwości potrzeba więcej czegoś, na przykład

przebiegłości, cierpliwości — pomiarkowania — ja tego nie mam. — Jestem impetyk nie
poprawny, choć co dzień Pana Boga proszę, aby mi dopomógł do wyleczenia się z tej choroby...
natura odpędzona — powraca.

Prałat rozśmiał się z lekka... — A stary jesteś dodał.

— A zestarzeć na lepsze nie mogę, odezwał się ks. Strużka, coraz ze mnie roztrzepańsze

pomiotło...

— Mój Boże, a gdyby nie ta gorączka asindzieja nikomubym nie powierzył ochotniej tego

spadku... Lecz słuchaj, kanoniku — słuchaj — sub sigillo ci to powierzyć mogę. Jeśli uznasz, że
podjąć się sumiennie możesz — umrę spokojny; jeśli nie, ty mi człowieka wyszukaj...

— Mnie te ludziska codzień oszukują! westchnął ks. Strużka... a! bo to słabizuy są,.. a

biedota... Co oni temu winni...

Zamilkli na chwile. —

Więc cóż? zapytał kanonik...

— Naprzód idź i Pawła, który czasem ma niepotrzebną słabość przykładania ucha do

drzwi... odpraw na galerję — drzwi zamknij i — powracaj tu.

Kanonik ze zwykłą swą żywością pobiegł spełnić polecenie, powrócił i zasiadł...

— Lat temu kilka, odezwał się zwolna ks. Jeremi... choć chory już, wezwany zostałem in

articulo mortis, przez jedną osobę, której ci jeszcze wymieniać nie potrzebuję... Była to dostojna

background image

pani, szanowana powszechnie. — Nie domyślaj się — ale słuchaj. — Pani ta potrzebowała pod
zaklęciem i przysięgą powierzyć papiery i fundusze, które przeznaczała dla dziecięcia... którego
uznać wcześniej nie mogła a skrzywdzić nie chciała...

Rodzina jej była tak przeciwną powtórnemu za- mążpójściu, że ono zostało tajemnicą na

zawsze. — Uległa biedna niewiasta naleganiu ludzi próżnych i sumienie dumie swej poświęcić
gotowych, lecz w godzinie zgonu — przyszła skrucha...

Za cóż dziecię cierpieć miało? Biedna niewiasta powierzyła mi dowody swojego

powtórnego zameżcia, metrykę dziecięcia i fundusz mu przeznaczony. Miałem zleconem wynaleść
tego chłopaka a dziś już mężczyznę i na jego ręce złożyć mój depozyt...

Odetchnął prałat. — Tymczasem zginął mi ów poszukiwany... jam niedołężny, szukałem go

na wszystkie strony i znaleźć dotąd nie mogłem. Utrudniała to familia nieboszczki, która się czegoś
domyślała i chciała przeszkodzić... chciała nawet papiery odemnie uzyskać.

— Aleś ich nie dał! przerwał ks. Strużka...

— Nawet dobrze o nich nie wiedzą — mówił dalej prałat. — Na mnie lada godzina śmierć

przyjść może... nuż te papiery i pieniądze... zawieruszą się, przepadną!

— To prawda... to prawda — począł zamyślony kanonik, który już na krześle usiedzieć nie

mogąc, chodził założywszy ręce na krzyże — ale, mój księże prałacie, byłbym człowiekiem bez
sumienia, gdybym się podjął sprawy, którą popsuć tylko mogę... Delikatny interes na moje
niedźwiedzie łapy... Mniej więcej wyrozumiałem, o co idzie, czego potrzeba — to nie moja rzecz...

— Ale nuż na mnie nieszczęście..?

— Mamy ludzi uczciwych przecie — a nie koniecznie duchownego potrzeba, mówił ks.

Strużka — ja pomyśle nad człowiekiem...

Prałat stęknął.

— Mówisz: pomyślę — ale czasu do stracenia nie ma — począł błagająco. — Idź, weź

kapelusz... ruszaj na miasto, wybierz kogoś, za kogobyś mógł ręczyć, niech ja z rąk zdam. —
Spokojniejszy będę... Czuję się nie dobrze...

— Ależ ks. prałat dziś daleko jesteś lepiej niż zwykle... tyle siły, tyle życia...

Prałat rozśmiał się.

— Czyż nie widzisz, że ja to dobywani z siebie., abym obowiązku dopełnił.

Ks. Strużka chodził i tarł głowę.

— A no! a no! uspokój się księże prałacie — rzekł przystępując do niego — ja potrzebuję

czasu najmniej do jutra. — Rzecz ważna, lekko jej brać nie można...

— Weźże przynajmniej depozyt odemnie, bo strach jakiś mnie ogarnia...

— Ja? depozyt? a toby dobrze było! zawołał kanonik, kiedy ja nigdy nie wiem, gdzie co

kładnę i żadnego zanika całego nie ma u mnie w domu!! Jutro go przecież oddacie.

— Więc — jutro — jutro — rano... jak najwcześniej — rzekł prałat uspokojony, a teraz mój

dobry kanoniku, otwórz Pawłowi... i — dozwól mi spocząć; czuję, żem się wysilił nadzwyczajnie.

To mówiąc ks. Jeremi spuścił głowę, pochylił się na krzesło, oczy przymknął i zdawał jakby

uśpiony.

Ks. Strużka wybiegł po Pawła i spuścił się po wschodach do swojego mieszkania.

Cały opanowany poleceniem mu danem, jeszcze jednę chustkę wpakowawszy do kieszeni,

bo dbał o to bardzo, żeby jej czasem nie zapomnieć, popędził do miasta szukać uczciwego i
czynnego człowieka.

Tymczasem Paweł, ponieważ obiadowa nadeszła godzina, stoliczek przyniósł do fotelu

prałata i, nie rozbudzając go, począł do stołu nakrywać. Na dole w kuchence gotowano mu zwykle
rosół i przyprawiano kotlet, który z pieczonem jabłkiem stanowił cały obiad ks. Jeremiego. — Gdy
przyniesiona wazka brzęknęła, prałat się rozbudził, drżącą ręką wziął łyżkę, zaczął w milczeniu
obiad i Paweł ucieszył się bardzo, widząc, że mu zmęczenie apetytu nie odebrało. Czego od dawna
nie bywało, kazał sobie ks. prałat przynieść kieliszeczek starego wina, który po jedzeniu wypił. —
Ku wieczorowi Paweł przyszedł z kawą jak zwyczajnie; po odmówieniu pacierzy prałat kazał się
odprowadzić do łóżka.

Paweł zaczynał dopiero życie, gdy swego starego w łóżku złożył. Tak się i tego dnia stało.

background image

Nazajutrz rano o godzinie do wstania przeznaezonej — Paweł przysunął się do łóżka

chrząkając. Na ten znak zwykł był prałat się budzić i żegnać. Tym razem jednak zasnął znać za
twardo i Paweł odchrząknął raz i drugi napróżno.... Ośmielił się nawet przybliżyć do śpiącego i
znalazł twarz nadzwyczaj bladą. Z lekka go ujął za rękę — wydała mu się nadto chłodna....

Ks. prałat — nie żył....

Biedny Paweł wybiegł przerażony na dół do ks. Strużki.

— Księże kanoniku... mój dobry pan — mój złoty — mój drogi prałat....

Strużka stanął oniemiały.

— Ks. prałat nie żyje.

— To nie może być — krzyknął biegnąc kanonik — to być nie może.

Chłopca posłano po lekarza... obadwa wbiegli na górę. — Prałat jakby uśpiony,

uśmiechnięty, z wyrazem łagodnym na twarzy — zimny już był i nie dawał życia znaku.

Wkrótce z sąsiedztwa wezwany lekarz nadbiegł także. — Obejrzenie ciała przekonało, iż

śmierć około północy jeszcze nastąpić musiała od silnego uderzenia krwi do głowy.

Można sobie wystawić rozpacz ks. Strużki, który wczoraj przyjęcia depozytu odmówił.

Zostawała wprawdzie słaba nadzieja, iż się o niego u spadkobierców dopomnieć będzie można... ale
ks. Strużka właściwie sam nie wiedział, czego od nich miał żądać, a świadków nie mógł żadnych
postawić na to, iż istotnie depozyt mu był przeznaczonym.

Tegoż dnia ciało wyniesione zostało a pokoje, papiery i wszelka ruchomość opieczętowana.

Ks. Jeremi jedynym po sobie spadkobiercą miał młodszego brata, właściciela małej wioseczki w
Galicji, któremu natychmiast znać dano. Był to dymisjonowany oficer z 1831, wielki, jak mówiono,
dziwak i skąpiec, stary kawaler, żyjący w okolicy Krakowa.

Stare panny i starzy kawalerowie są godnemi politowania ofiarami, nad któremi znęca się

język złośliwy i pióro niemiłosierne; społeczeństwo nie może im tego darować, że jak puste kłosy
stoją nad niwą, wyzwoliwszy się z obowiązków i jakby odrębne, pasożytne stanowiąc bractwo.
Jednakże, wśród tego światowego zakonu, wyśmiewanego powszechnie, ile się kryje zapomnianych
boleści, cudzych win, za które cierpią milczące ofiary, i żywotów skromnych, pożytecznych a
nieszczęśliwych.... Nielitościwsza nad wszystkich statystyka wykazuje zresztą, iż tych zamarłych
ziarn zawsze pewna ilość w danych warunkach znajdować się musi. — Winnibyśmy im raczej
wielkie współczucie niż szyderskie potępienie. Szczególniej na wyrozumiałość, o którą się dla nich
dopraszamy, zasługiwał czcigodny profesor Kudełka, któregośmy widzieli na rannej ekskursyi tak
osobliwszą sobie wynajdującego roślinę....

Przeszło ośmdziesiątletni a rzeźwy i żywy profesor oprócz małej pensyjki, którą pobierał,

nie chcąc się uwolnić od obowiązków, boby mu niezajęte życie zaciężyło — nie miał wcale nic. Żył
wszakże ubogo i skromnie, nałogów żadnych nie miał, dla siebie mało bardzo potrzebował — a
mimo to na groszu mu zawsze zbywało. Przyczyną tego była i wielka jego dla ubogich uczynność i
nieszczęśliwa namiętność jedna, niewinna ale zgubni. Jak wielu nieopatrznych ludzi, którzy sądzą,
że nic złego nie czynią, kupując sobie kilka ładnych i miłych książek — profesor zaczął od
niezbędnych swemu powołaniu klasycznych dzieł; przypadek nastręczył mu nabycie paru rzadkości
bibliograficznych — potem uzbierana garstka domagała się jakiegoś systematycznego dopełnienia,
potem książkę mu ktoś jednę darował, druga sama przyszła. Złożyła się z tego biblioteczka, a co
gorzej, urosła z niej i przy niej prawdziwa namiętność. Nauki przyrodzone przywiodły za sobą
kosztowne monografie, dzieła z rycinami; zachciało się zbierać zielniki... ani się opatrzył profesor
Kudełka, jak dwa pokoje zarosły mu książkami od góry do dołu. Potem książki zaczęły się cisnąć
na krzesła, na kanapy, stanęły na kominie, wypędziły piec, wlazły pod stół, zasypały podłogę i —
trzeba było jednego poranku przynająć pokój, bo już ani spać ani jeść nie było gdzie.

Namiętność też rosła.... Od pięknych wydań do osobliwości bibliograficznych i

inkunabułów krok tylko... do zakochania się w szerokich marginesach, pargaminowych
egzemplarzach, oryginalnych oprawach, unikatach, białych krukach i teratologii bibliograficznej.
— Profesor Kudełka dal się pochwycić w szpony nielitościwej tej namiętności zbieracza; biblioteka
zajęła mu dwa i trzy pokoje, naostatek cztery, nie dała tchnąć, uczyniła go niewolnikiem
gospodarza domu, który mu co rok groził wypowiedzeniem mieszkania a podwyższał najem

background image

drugiego piąterka, które już teraz całe nieszczęśliwy zajmował.

Sam profesor wyniósł się ze swem małem łóżeczkiem na tył do biednej, ciemnej i wilgotnej

izdebki, w której książki żyćby nie mogły, boby je tam wilgoć zjadała. — W tej ciupce spał, jadł —
chował swe rzeczy, reszta mieszkania od dołu do góry, nawet w pośrodku zajęta była szafami i
foliantami.

Profesor był zarazem najszczęśliwszym i najnieszczęśliwszym z ludzi — cieszył się

wprawdzie zdobytemi najdziwniej egzemplarzami takich rzadkości, jakich niektóre królewskie nie
posiadają biblioteki — lecz ileż strachu, trwóg i boleści... na wypadek pożaru — jaka obawa od
złodziejów, jakie męczarnie z ludźmi, co pożyczają książkę, ażeby ją, nie czytając, rok trzymać
rzuconą gdzieś w kącie!!...

Oprócz tego mała pensyjka profesora i oszczędności wszelkie szły całe na tę bibliotekę,

której kompletowanie stało się jego życia celem. Nigdy mu nawet na myśl nie przyszło, że nie
mając dzieci nie będzie miał tego skarbu komu zostawić i że to po jego zgonie, zregestrowane
porządnie, pójdzie pod młotek rozpierzchnąć się po szerokim Bożym świecie.

Gdy nie miał lekcji, gdy nic pozwalała pora na wycieczki — profesor zamykał się ze swemi

książkami i gospodarował. — Opatrzony szczotka, ściereczkę i piórkiem, opylał, ocierał, ustawiał,
wietrzył, przeglądał, uśmiechał się — czytał.

Na tem miłem zajęciu schodziły mu długie godziny. Naówczas zapominał o całym świecie,

o życiu, o jego nędzach, o głodzie i chłodzie a ciemność dopiero lub dzwonek u drzwi przerywały
to rozkoszne plondrowanie.

Znający już jego słabość antykwarjusze nadsyłali mu ze wszystkich świata krańców

katalogi... następowało odczytywanie ich zajmujące jak najpiękniejszy romans sensacyjny,
sprawdzanie ze spisami własnemi, potem walki z wielka pokusą a chudym woreczkiem, liczenie się
z kasą a częstokroć posty o mleku, bułce i kawie dla kupienia jakiego Alda lub Elzevira.

To zajęcie na pozór tak suche nie wystudziło mu duszy — owszem zdawało się go

odmładzać i ożywiać. Zapalał się do niewidzianych książek jak do wymarzonych kochanek. A
jakże często nieuchronną rzeczy ludzkich koleją po nadziejach najświetniejszych smutne
następowały rozczarowania. Egzemplarz ów, który w katalogu stał opisany jako wspaniały i
cudownie zachowany a tylko odrobinkę w końcu plamisty, przychodził żółty, brudny i zatłuszczony
nielitościwie. Inny, co miał mieć tylko maleńką skazę na czole, niezatartą nosił bliznę....

Uratowawszy wisielca, profesor zajął się mocno jego losem — lecz na nieszczęście świeżo

był kupił najniepotrzebniejszą mu ale przepysznie zachowaną kronikę świata frankfurtską z
rysunkami Wolgemutha... poszły na nią ostatnie talary.

Potrzeba było odziać nieszczęśliwego... to się jeszcze dało na kredyt zrobić; potem należało

go gdzieś umieścić. — W bibliotece ani miejsca ani możności nie było, w owej ciemnej izdebce
miejsce na dwóch nie starczyło.... Puścić go samego w świat wydawało się niebezpiecznem....
Profesor był w nie małym kłopocie, lecz nawykł tak wierzyć w Opatrzność, która go nie raz w
cudowny sposób wyrwała z najcięższych zawikłań, że mając kilkanaście godzin do wieczora nie
wątpił, iż one starczą na wydźwignięcie go z tej biedy. Z wielka ostrożnością, aby tego przybysza w
domu nie wyszpiegowano, wprowadził go profesor na górę.... Tu heroicznie zainstalował go w owej
ciemnej ciupce.

— Mój panie — rzekł wprowadzając go — to moje całe mieszkanie. — Nie osobliwsze —

nie... to prawda... ale — cóż robić — mam tam kilka pokoików, zajętych książkami a tam nie ma
miejscu i dla myszy nie tylko dla człowieka. Tymczasem sobie zajmijcie moje łóżko i ten kątek a ja
do wieczora coś obmyślę.

Murmiński obejrzał się, nie mówiąc słowa.

— To całe wasze mieszkanie, panie profesorze? zapytał.

— Ale, gdzież zaś — ofuknął Kudełka — mam kilka pokojów, ale tam przecież książki

trzeba było pomieścić, bo one więcej słońca i powietrza i lokalu dobrego potrzebują niż człowiek.
Połóż się sobie, kiedy chcesz na łóżku, mogę ci nawet dać jaką piękną książkę, ażeby ci się nie
nudziło. Odpoczywaj, a ja pobiegnę szukać... mieszkania, no i na zwiady, coby ci znaleźć, żeby cię
z życiem pogodzić.

background image

Murmiński odmówił pięknej książki, przyrzekł odpoczywać posłuszny a profesor poszedł na

zwiady. — Szczęściem w korytarzu zaraz spotkał służącą i od niej się dowiedział, że na trzeciem
piętrze była pusta izdebka do najęcia. Natychmiast się na wschody wdrapał, opatrzył, kazał nająć
łóżko i trochę sprzętu; postarał się, by to mieszkanko wyporządzone i, oznajmiwszy gospodarzowi,
że bierze pokój dla krewnego, który do niego przybył na czas jakiś — wydobył Murmińskiego z
ciemności, zainstalował na trzeciem piętrze, wziął słowo, że się na siebie nie targnie, i poszedł do
miasta.

Miał teraz mnóstwo potrzeb i interesów niespodzianych — nie mógł się obejść bez

pożyczenia pieniędzy, chciał się czegoś o swoim protegowanym i jego losach dowiedzieć, musiał
mu naostatek zajęcie ja- kieś wyszukać, bo go całkiem na swe barki wziąć nie miał siły.... W kilka
tygodni byliby musieli żyć bułkami i mlekiem.

Od Murmińskiego w pierwszych chwilach, badając go najpilniej, nie wiele mógł wydobyć

— nie chętnie mówił o przeszłości, nie wypadało też go zatruwać ciągłemi jej przypomnieniami.

Profesora Kudełkę lubili wszyscy — rozmawiano z nim chętnie, lecz los mu nastręczał jak

na złość takich ludzi, od których nic się dowiedzieć nie było podobna. Idąc po różnych
wskazówkach, udał się na ów wieczór smutny do prezesa, gdzie tyle wycierpiał z przyczyny
nieposłusznego ubrania i owych butów au naturel.

Zaproszenie nazajutrz na obiad do doktorowej-hrabinej wielce mu było na rękę.

Murmiński spędził noc bardzo dobrze — spał jak kamień. Nazajutrz spożył śniadanie

zamówione a na usilne naleganie profesora, ażeby się czemś zajął dla odpędzenia złych myśli —
poprosił o Shakespeara.

W bibliotece profesora było ich kilku... co najdziwniejsza, w jednej z podróży swych

pieszych, w Holandji u niepozornego bukinisty w małem miasteczku Kudełka nabył za bezcen owe
wydanie in folio, pierwsze i najdroższe, które w Anglji płaci się na wagę złota. Chciał się niem
pochwalić a obawiał je powierzyć w ręce człowieka, który życia nie szanując, pewnieby i tej
dramatycznej relikwji nie umiał cenić. Inni Shakespearowie pomniejsi równie dobrze usłużyć
mogli.... Poszli razem do biblioteki. Zdziwił się niezmiernie Kudełka, w tym człowieku tak
płochym znajdując uczonego, który, choć był trochę zapleśniał, lecz wewnątrz nie zbutwiał. Znał
Murmiński wiele ksiąg profesorowi nie znanych i prawił mu o cenach, jakie za nie płacono.

— A to ty byś mi wyśmienicie, póki do roboty nic nie ma, mógł katalogować, zawołał

Kudełka... tylko... tylko... palisz do licha ten tytoń, a tu ognia wprowadzać nic można... Drzę na
myśl samą. No — i nudził byś się zbytecznie — i mógłbyś mi jaki nowy system chcieć
zaprowadzać... Nie — ale, kiedy tak — dostaniesz Shakespeara, jakich na stałym lądzie nie wielu...

Murmiński się uśmiechnął.

— Nie chce go, rzekł — jestem roztargniony... dajcie mi najtańszego i najlichszego —

wszystko mi jedno... byle nieśmiertelny William... Jest to geniusz co najlepiej człowieka i życie
zrozumiał... Ludzie mogą jeszcze tysiąc lat smarować po papierze... nic nie dodadzą, nic nie
zmyślą, czego w skarbnicy u starego Willa nie było...

Wzięli zatem Shakespeara dni powszednich i wyszli. Po drodze Murmiński popisał się

jeszcze z różnemi wiadomościami, które sobie lekceważył jak wszystko czego dotykał... i rozstali
się...

Profesor wczorajszy frak wdziać musiał, bo innego nie miał i ten mu się wydawał

najwspanialszym, lecz rebellizujące spodnie skazał na szufladę, a wziął czarne, mniej pokaźne a
daleko posłuszniejsze... Obwinąwszy szyję chustką białą, która czasy dyrektoriatu przypominała,
opatrzywszy się w drugą do kieszeni... ruszył do pani doktorowej.

Doktorowa z domu hrabina... była też osobą excentryezną, jakich mało. —

Panną, piękną, starannie wychowana bardzo majętną będąc i ze znakomitego domu, wyszła

za młodego człowieka ubogiego, którego ojciec żył jeszcze i służył za ekonoma... Straszliwe burze
musiała przetrwać rodzina, którą to do rozpaczy przyprowadziło nim — zgodziła się na to
okrucieństwo. — Postawiwszy na swojem, była kilka lat szczęśliwą, mąż usprawiedliwił jej wybór,
lecz oddany swemu powołaniu wprędce padł jego ofiarą. Tyfoidalna gorączka zabrała go. Dwa lata
potem biedna wdowa przesiedziała zamknięta...

background image

Wyszła na świat złamana, zestarzała, zobojętniona na wszystko, i choć wielu doktorów i

doktorantów zgłaszało się do jej ręki i do jej dwu folwarków, powiedziała, że za mąż nie pójdzie i
nie poszła. Majątki puściła w dzierżawę, na lato w jednym z nich wymó- wiwszy sobie dwór z
ogrodem — najęła w mieście lokal wygodny i prowadziła życie swobodne — spokojne... nie wiele
widując ludzi — a od napaści świata, języków i głupich konkurentów broniąc się tak dzielnie, iż w
końcu nikt jej zaczepić nie śmiał. Była to — hic mulier....

Nie wahała się prawdy powiedzieć, ani obyczajowi złemu sprzeciwić, ani postąpić po swej

myśli choćby inni szli drogą przeciwną.

Nic lubiła świata, ale nie stroniła od niego. — Czytała wiele, a że książki i zajęcie

rozmaitemi dobroczynnemi stowarzyszeniami nic starczyło dla zapełnienia czasu, niekiedy u siebie
przyjmowała ludzi poważnych. Tylko gdy który zachęcony a uwiedziony jej poufałością zaczynał
marzyć o konkurencji, wdowa mu dawała surową i stanowczą odprawę, by czasu nadaremnie nie
tracił.Śmiano się z niej, że niekiedy obdarte dzieci uliczne bułkami i ciastem zwabiała do siebie i
sadzała gwałtem do elementarza, że miała protegowanych ubogich, którzy jej dobroci nadużywali, a
których ona starała się powoli wdrażać do pracy... Miała i inne tego rodzaju fantazje... a w dodatku
lubiła bardzo kwiaty...

W domu pani doktorowej zamożnie było, dostatnio ale nie pysznie... Zielono po pokojach

od wazonów, książek dosyć. Salon z fortepianem, elegancji żadnej... Ci co tam na obiadach bywali
skarzyli się, że stół był po prostej kucharce, zdrowy może ale bardzo nie wykwintny.

Profesor Kudełka tak rzadko tu bywał jak gdzie indziej. — Dla niego samo imie salonu

miało w sobie coś przerażającego... Salon wymagał fraka, a profesor nienawidził tego ubrania i
wszystkiego co idzie z niem, a co swobodę człowieka krępuje.

Wszedł więc w to państwo Flory dosyć zakłopotany, choć ubiór go już nie trwożył. W progu

drugiego pokoju spotkała go doktorowa podając mu rękę, którą stary wedle dawnego obyczaju,
ucałował...

— Kochany mój profesorze, rzekła śmiejąc się —

będziesz ze mną obiad jadł mój domowy, powszedni, en tête à tête, do którego fraka brać

nie potrzeba. Szkoda żem ci tego wczoraj nie powiedziała...

— A! szkoda! odparł naiwnie stary — bo prawdę rzekłszy, frak mi humor psuje... jestem w

nim jak okradziony...

Siniała się pani doktorowa. — No — stało się, rzekła — zapomnij o nim... Nic prosiłam

nikogo, bo bo chciałam cię objaśnić o tym Tadziu Murmińskim, o którym nic potrzeba było mówić
prezesowi. A to jest rzecz — dodała, o której się tylko poufałym powiada we cztery oczy...

Ale naprzód, profesorze, zkąd ci przyszło o nim myśleć i mówić — to — nie bez powodu.

Stary zmięszał się...

— Znasz mnie, dodała, że plotkarką nie jestem... jeśli pytam to dla tego by ci być

użyteczną... Juściż byś ty, stary, nie lubiący salonu i fraka... nie bywający na wieczorach, tak dla
prostej ciekawości do prezesa nic szedł...

Kudełka począł trzeć łysinę, ale milczał.

— Cóż? tajemnica jaka?

— Coś, nakształt... szepnął nieśmiało...

— I nie powiesz mi?

— Powiem — rzekł po namyśle stary. — Acani dobrodziejka możesz mi dać dobrą radę, a

zaszkodzić biednemu człowiekowi nie zechcesz...

— Czekaj że — przerwała gospodyni — do stołu dają... ludzie chodzą, po obiedzie się

rozmówiemy...

Obiad był gospodarski, dla Kudełki nawykłego często z suchą bułką obcować i z mlekiem,

w którem było więcej wody niż pożywnych części, rosół, sztuka mięsa i pieczyste wydały się ucztą
Lukullusową. Jejmość nalała mu własnoręcznie parę starego wina kieliszków, — staruszek odżył i
rozgadał się.

Zaraz po wetach wyszli do gabinetu.

— Mówże mi asindziej naprzód, co wiesz o Murmińskim....

background image

Professor bardzo naiwnie, a nie bez humoru mu właściwego opowiedział historję swej

porannej wycieczki i jak od stryczka wybawił nieszczęśliwego włóczęgę....

Doktorowa słuchała z wielkiem zajęciem, bez wykrzykników niewieścich, lecz mocno

wzruszona. Przeszła się potem parę razy po pokoju, jakby ochoty nie miała mówić, — Profesor
czekał.

— Cóż z nim począć myślisz? — zapytała.

— Szukam dla niego zajęcia.

— Poznaj go wprzódy lepiej — odezwała się — człowiek, który doszedł do tego, że z

rozpaczy w młodym wieku na życie się targnął swoje — jest trudnym do ujęcia i pokierowania. —
Musisz z nim być ostrożnym....

Ja tylko cię o przeszłości jego objaśnić mogę — dodała gospodyni. — Znałeś pewno

nieboszczkę prezesową, była to osoba dobra, szanowna, ale wielce nieszczęśliwa. Ojciec
teraźniejszego prezesa, człek zacny i uczciwy, był zarazem najnieznośniejsza pod słońcem istotą.

Miał napady gniewu, które mu odbierały przytomność, unosił się bez przyczyny. Siły nad

sobą nie miał najmniejszej — pożycie z nim było nieustanną męczarnią. Gdy umarł, opłakiwała go
wielce żona, lecz nawet wdowieństwo musiało jej być milszem od tej walki codziennej, w której
męża uśmierzać, bronić, osłaniać trzeba było co chwila.

Znękana, z synkiem jednym zostawszy, prezesowa zajęła się pilno jego wychowaniem.

Nastręczono jej za guwernera do dziecka niejakiego Murmińskiego, — nie wiem prawdziwie, co się
z nim stało. Znałam go, był to człowiek miły, utalentowany, łagodnego charakteru, a że już
naówczas od lat dziesięciu wychowaniem się zajmował — doskonale rozumiał jak chłopca
poprowadzić.

Nie umiem ci powiedzieć, o ile jest w tem prawdy — poczęła ciszej doktorowa, lecz ludzie

zaczęli przebąkiwać, że się prezesowa w nim kocha, on w niej i t. p. Familja zaczynała być
niespokojna.... Drugiego roku pomimo różnych perswazji, rad i napom- nień — prezesowa z synem
i guwernerem wyjechała do Włoch na kilkanaście miesięcy.... Uważano, że gdy powrócili,
Murmiński na poufalszej stopie w domu był i prawie wszystkiem rządził.... Wielki tedy przestrach,
przerażenie i knowanie całego rodu, dalszych i bliższych, tak że prezesowej życie zatruto....
Trzymała się sama jedna przeciwko wszystkim.... Kochała go, to nie ma wątpliwości. Zmęczyli ją
wreszcie tak, że pod pozorem zdrowia chłopca wyprawiła, Mur-mińskiego z synem za granice....
Zszedł im z oczów... ale ona ciągle jeździła do syna i do niego....

W tych czasach, bardzo jakoś prędko zjawiła się sierotka, niby kuzynek, synowczyk... czy

tam jakiś dalszy krewny guwernera.... Tadzio Murmiński, którego presezowa wzięła na
wychowanie, a zajęła się nim tak troskliwie i okazywała mu tyle miłości, jakby był jej własnem
dziecięciem.

Tu doktorowa zniżyła głos jeszcze....

— Czy pan nie uważałeś tego, o czem mi mówiono, że Tadzio ów ma być kropla w krople

do prezesa podobny?

Profesor się zamyślił.

— Rzeczywiście, rzekł, są to dwie różne twarze, ale typ jeden. Ludzie do siebie niepodobni

na pierwszy rzut oka, a pojedyńczo każdy z nich drugiego przypomina....

— Wieści chodziły rozmaite, że prezesowa potajemnie za mąż za niego wyszła i przyrzekła

tylko natarczywej rodzinie, iż zachowa to w tajemnicy.... Murmiński wychował prezesa... który go
cierpieć nie mógł — potem pokazywał się tu niekiedy, mieszkał — dokuczano mu niezmiernie....
Zaczął bywać coraz rzadziej, prezesową odprawiała podróże za granicę — i — i co się z nim stało
— nikt nic wie. Nie słychać było, żeby umarł.

Tymczasem Tadzio, którego familja równie gorliwie pozbyć chciała, wychowywał się juk

paniczyk staraniem prezesowej. Pieściła go, zapomniała się i kompromitowała tem dzieckiem, które
powszechnie za jej własne miano. Dzisiejszy pan prezes, o kilka lat star- szy, prawdziwą pałał
nienawiścią dla tego rywala, ktory mu macierzyńskie odbierał serce. Lecz ani usiłowania rodziny,
ani wybuchy syna nie potrafiły prezesowej zmusić do wyrzeczenia się wychowańca. Dopiero gdy
dorósł i opieki jej nie potrzebował, wysłała go, opłakawszy rozstanie, za granicę. Co się potem z

background image

nim działo, już nie wiem.

Prezes doszedł do pełnoletności.

Był on zawsze z uszanowaniem dla matki, lecz miłość, co winna była łączyć z nią syna,

wyrwana z serca została z powodu wychowańca. Z powodu tego tajemniczego ślubu i mezaliansu,
który był powszechną plotką, prezes wymagał od matki, aby się otwarcie raz oświadczyła, że to
wszystko było fałszem. Zdaje się, że odmówiła synowi, co więcej, w rozmowach bywała tak
nieostrożną, iż często na wpół się przyznawała do drugiego męża i syna. Familja zaczęła z tego
powodu, przerażona kompromitacją, rozpuszczać wieści, iż prezesową od newralgji dostała
lekkiego obłąkania i że prawiła — od rzeczy.

Bóg jeden wie, co ta kobieta przecierpiała, smutna była, nieszczęśliwa i rzadko ją kto

inaczej widział jak z zapłakanemi oczyma. Majątek własny obciążyła znacznemi długami i
domyślano się, że je zaciągnęła, ażeby drugiego syna wyposażyć. Póki tylko zdrowie dozwalało,
wymykała się, mimo próśb syna, za granicę. — Zaczęto rozpuszczać wieści, że ów wychowanek
bardzo się źle prowadził. Biedne kobiecisko tonęło we łzach.... Cierpienia jej i losy okrywa
tajemnica. — Wiemy tylko, że czując się blizką zgonu, powołała staruszka kanonika czy prałata
Jeremiego, który podobno dotąd żyje. — Prezesa nie było w domu, gdy przybył, opowiadano, że
długą odbyła spowiedź, słudzy pletli, że mu oddała jakieś papiery — pieniądze.

Na tem kończy się historja moja — dokończyła doktorowa. — Widzisz więc, profesorze, iż

miałam powód prosić cię, ażebyś prezesowi o Tadziu nie wspominał.

— A ja, mościa dobrodziejko — przerwał profe- sor — byłem taki uparty... żem go

zagadnął i pogniewał.

— Domyśliłam się tego, ze smutnym uśmiechem dorzuciła gospodyni. — Jest jeszcze jeden

powód, dla którego ci — bracia czy nie bracia — znienawidzieć się musieli.

— Jeszcze jeden? zapytał profesor. Doktorowa uśmiechnęła się.

— Powód dla nas starych już nie bardzo zrozumiały, lecz najstraszliwiej waśniący ludzi. —

Miłość.

Kudełka przestraszony rękami strzepnął.

— Kochałeś się też kiedy, panie profesorze? żartobliwie poczęła doktorowa.

Biblioman dziwnie wykrzywił twarz usłyszawszy pytanie sięgające do głębin jego

przedwiecznych wspomnień.

— A! moja mościa dobrodziejko — odparł składając ręce jak do modlitwy — może być

bardzo, żem między 18 a 26 rokiem doświadczył tej choroby, której ogólnie ulegają wszyscy — ale
dziś — popioły zasypały te pamiątki aberracji młodzieńczych. Od 30 roku zaś, mogę zaręczyć, że
oprócz książek i nauki w sercu nic nie zostało, coby jego błogi sposób zakłócić mogło.

Gospodyni uderzyła go po ramieniu.

— Ale nie wszyscy są tak rozumni — odezwała się — lub tak szczęśliwi, by miłość jednej

istoty, jak wy, na miłość ogólną ludzi przerobić w sobie mogli. — Gdy oba ci panowie, nasz
szanowny prezes i młodziuchny Tadzio razem jeszcze tu byli, prezes dziś tak surowy i na pozór
chłodny mąż ślicznej Żulietty, śmiertelnie był zakochany w bogatej i pięknej bardzo Toli Z....
Panna Tola, której rodzice wcześnie poumierali, wychowała się u ciotki.... Ciotka hrabina
Pompadour (tak ją tu powszechnie nazywano) żyła na wielkiej stopie.

Sama była jeszcze piękną i hołdów chciwą. Dom zawsze pełen, wesoły, otwarty, zwabił całą

młodzież z sąsiedztwa.... Dziedziczka mnogich włości, na wydaniu, możesz sobie wyobrazić, ilu
motylów ściągała o- koło swej aureoli. A była — i jest, nietylko piękna i bogata, ale rozumna,
dowcipna i śmiała.

Powiadano, że dosyć miłem okiem spoglądała na prezesa, gdy zjawił się ubogi

wychowańczyk prezesowej ów Tadzio Muriniński — i — prezesa, a z nim cała czeredę innych
pretendentów odsadził. Panna się nim tak skandalicznie zajęła, że ciocia musiała mu dom
wypowiedzieć. W półtora tygodnia po tem musiało coś zajść bardzo ważnego między ciocią a
siostrzenicą" bo hrabina Pompadour pojechała do prezesowej i zastawszy tam Tadzia... z
rumieńcem na twarzy, zaprosiła go, żeby bywał znowu....

Ciocia Pompadour potrzebowała zawsze pieniędzy, siostrzenica bogata dostarczała ich,

background image

domyślano się, że zagroziła wyniesieniem się z jej domu i odmową dalszych subsydjów.... Ciocia
więc przystać musiała na warunki, lecz umiała sobie dać radę.... Nasadziła na siostrzenicę cały rój
opiekunów i powag rodziny.... Nie dawano jej pokoju. Stryj panny zaklął się, że nigdy w świecie na
małżeństwo nie pozwoli.... Chciano ją wydać za prezesa. Panna z wielkim charakterem nawzajem
zapowiedziała, że nie wyjdzie nigdy za niego. Istne z tego wyrosło piekło___

Tadzio po kilku bytnościach u cioci, musiał się wyrzec dalszych konkurów.... Co między

nim a panną nastąpiło, nie wiem.... Wyjechał wkrótce za granicę i zniknął — prezes ochłonąwszy
nieco, na złość ożenił się z tą cudną naszą Żuliettą....

— A panna Tola? zapytał cicho profesor — panna Tola?

— Panna Tola mieszka ze starą guwernantką u siebie na wsi.... Zdziczała i zdziwaczała. Co

roku daje nielitościwie grochowych wieńców kilka lub kilkanaście cisnącym się wielbicielom... robi
sobie niebieskie pończochy, wyemancypowała się trochę i nudzi okrutnie.... Czasem wyjeżdża za
granicę, niekiedy mieszka w Dreznie lub Berlinie — podróżuje, bawi się muzyką, zaczytuje w
książkach... i zapowiada głośno, że postanowiła zostać starą panną....

— Czy się z moim jegomościu poróżnili zapytał zamyślony profesor.

— A któż to wiedzieć może! rozśmiała się doktorowa... ani jak się z sobą rozstali... ani co w

ich sercach żyje a co umarło... nikt nie dojdzie. Tola jest jeszcze bardzo ładną choć dojrzałą, a
raczej chce starą udawać....

Czcigodny Kudełka mocno się zadumał. — Chciał się wieszać, snać znikąd żadnej nie ma

nadziei....

— Tyle lat, mój profesorze — westchnęła doktorowa — mieli czas oboje wystygnąć....

Prezes ma śliczną żonę i kocha ją, o ile taki stateczny człowiek kochać może... a mimo to ludzie
powiadają, że gdy się w towarzystwie przypadkiem spotka z tą pierwszą miłością swoją, mieni mu
się twarz... oczy w nią wlepia... głupieje i żona się na niego gniewa....

Skończywszy doktorowa zadzwoniła o kawę.

— Nakładłam ci w uszy, mój poczciwy Kudełko, rzekła — więcej niż było potrzeba. Są to

stare dzieje... Lepiejby się pono naradzić co z nim robić?

— Tem bardziej dodał profesor, że ja — że mnie

— to jest nie powiadam, ażeby mi miał być ciężarem, ale jestem częstokroć w takiem

położeniu....

Wygadał się zafrasowany i sam tej szczerości przestraszywszy, zamilkł....

— Rozumiem, że ci nieprzygotowanemu trudno być może taki ciężar dźwigać.... Lecz, czy

był Tadzio synem, czy wychowańcem prezesowej, być nie może, iżby ona kochając go tak,
zapomnieć o nim mogła.... Wedle wszelkiego podobieństwa ks. Jerenii musi coś wiedzieć p tem...
czy nie należałoby go zapytać!

— A tak jest! tak! podchwycił uszczęśliwiony Kudełka. O! stokroć pani dobrodziejce za tę

myśl szczęśliwą wdzieczen jestem.... Jutro pójdę do niego... z daleka... zagadnę... ostrożnie....

— Tymczasem zaś, gdybyś był w jakim kłopocie

— przerwała doktorowa — nie bądźże dzieckiem, masz pożyczać u żydów, weź u mnie....

Osiemdziesiątletni starzec pokraśniał na te słowa jak piwonia... przestraszył się — nigdy w

życiu u nikogo prócz żydów i lichwiarzy nie pożyczał jeszcze....

— Pani dobrodziejko — nie potrzebuje! nie potrzebuję — źle się tylko musiałem wyrazić...

w istocie wcale nie potrzebuję i po stokroć pani składam dzięki....

Rozśmiała się gospodyni. —

— Nie dziwacz, stary, rzekła — gdybyś potrzebował, mnie kilkunastu talarami, a nawet i stu

nic zrobisz różnicy... a ciebie lichwiarze zjedzą...

Zarumieniony starzec, z przestrachu pochwycił za kapelusz — i począł się żegnać

zapomniawszy nawet, że kawy nie dopił.

Zwróciła go doktorowa do tego obowiązku uwaga, że chyba by kawa nie dobra była... Kawa

była doskonała...

Siniejąc się nieco, choć profesor smutny był w duszy — dopili ja, i Kudełka nareszcie czuł

się w prawie pożegnania gospodyni... Już pierwszy ukłon i ucałowanie ręki rozpoczęte było, gdy

background image

służący wbiegł oznajmiając odwiedziny — panny Toli —

— Zatrzymajże się, to ją zobaczysz! szepnęła doktorowa żywo... Nic podobna żebyś

ciekawym nie był. Nie wiedziałam, że jest w mieście. To pora w której ona zwykle za granicę się
wybiera, musi być w podróży.

Profesor zamówiwszy sobie, że się będzie mógł potem wysunąć po cichu — z kapeluszem

w ręku stanął na boku. —

W tejże chwili żywy szelest sukni i szybki a śmiały chód dał się słyszeć i ukazała się na

progu, jak Kudełka później mówił — Juno...

Była to wspaniała bardzo, w kwiecie młodości. ale poważnie ubrana piękność, którą tylko

do pani Żuljety porównać było można. Słusznego wzrostu, budowy posągowej, z głową
podniesioną rozkazująco i nieco dumnie, z wzrokiem śmiałym i przenikającym wchodziła,
uśmiechem łagodnym witając gospodynie, ku której obie wyciągnęła dłonie.

Strój nie był zaniedbany, ale w stylu surowym i starszym niż wiek wymagał. Miała na sobie,

minio ciepłego dnia suknię z ciężkiej materji czarnej, nieco powłóczystą, bez żadnych pstrocizn i
dodatków, oprócz kilku wstęg fioletowych. Żadna błyskotka nie świeciła na piersiach, ani na
pięknej białej szyi jak z marmuru wykutej. — Pomimo tego ubioru matrony jaśniała młodością
świeżą i bujną. — Twarz nieco smutnego wyrazu królewskiego, a jak profesor mówił, junońskiego
miała w sobie. Na widok jej i na myśl że ten obszarpaniec, którego on ocalił — mógł się kochać w
takiej bogini — Kudełka osłupiał i osłupiałego przedstawiła go doktorowa przybyłej...

Za Tolą szła jej nieodstępna towarzyszka, niejaka baronowa Teresa von Zeys, z domu Polka,

osoba cicha, łagodna, spokojna, nie zawadzająca — z którą się Tola doskonale godziła i kochała ja,
jak siostrę... Ta nie pierwszej już młodości pani, której mąż cały majątek w karty przegrał — żyła
na łasce swej uczennicy, ale była dla niej najczulszą towarzyszką i najukochańszą powiernicą...

Wśród pierwszych słów rozmowy, profesor, który już był Junonie dosyć się przypatrzył,

uznał właściwem wymknąć się niepostrzeżony, tem bardziej iż niespokojnym był o gościa i
Shakespeara. —

Zastał ich obu w najprzyjaźniejszych stosunkach... Murmiński czytał leżąc Romea i Julię

poraz w życiu pięćdziesiąty i tak był przejęty dramatem, że nie prędko Kudełkę zobaczył i
usłyszał...

Profesor nie chciał się mu spowiadać ani gdzie był, ani kogo widział. — Opatrzywszy czego

mu na dziś było potrzeba, pożegnał uściskiem ręki...

Muriniński wrócił do dramatu...

— Mój dobry profesorze — zawołał — ty nie wiesz coś mi za szczęście dał w tym

Shakespearze... Wcielając się w cudze bóle, człowiek trochę o swoich zapomina. — Ale na miłość
Boga! roboty, jakiej chcesz roboty... bo mnie ta myśl zadusi, że żyję twoją jałmużną.

— Znajdziemy, znajdziemy! rzekł odchodząc profesor, — trochę tylko cierpliwości.

Nazajutrz rano, pamiętając dobrze iż powinien był widzieć ks. Jeremiego, profesor prosto z

lekcji poszedł do wskazanej kamienicy. — Miał właśnie na ustach zapytanie gdzie mieszka ks.
prałat, gdy go biegnący sługa potrącił...

Kupka ciekawych stała pod galerją w dziedzińcu, którędy był wchód na górę...

— Stary był... gdzież! miał z dziewięćdziesiąt lat — co za dziw... mówił jeden.

— Ale wczoraj zdrowiusienki — gadał — jadł, Paweł powiada, że go dawno takim nie

widział. Jeszcze kieliszek wina wypił przy obiedzie. Ks. Strużka do niego chodził... a... dziś rano...
caput!

— Słyszę tak jakby spał starowina...

— Któż to taki zmarł? bardzo grzecznie spytał profesor podnosząc kapelusz.

— Ks. prałat Zaklika... ks. Jeremi... rzekł jeden z przytomnych...

Kudełka oczy w ziemię spuścił — nie było jaż po co iść. — Spóźnił się o dwadzieścia cztery

godziny... — Taki to los bywa tych, których ściga nieszczęście jakieś i fatalizm, rzekł w duchu
smutnie stary. — Z ks. Jeremim zgasła ostatnia dla biedaka nadzieja....

Westchnął. — Po cóż mu już i mówić o tem... albo o owej pannie... z którą on dziś

nieboraczysko nie do pary...

background image

Aleć przecie jest opatrzność — damy mu jakokolwiek radę...

Doktorowa, której Pan Bóg dzieci nie dał, z dobrego serca i z nudów dosyć lubiła zajmować

się sprawami bliźnich, lecz w taki sposób, że im chętnie była pomocną, a nigdy, przynajmniej z
dobrej woli, — szkodliwą. Nie było to dla niej czczą zabawką ale dopełnieniem obowiązku.
Udawało się często zapobiedz złemu, przyspieszyć lub zachęcić do zrobienia dobrego. I tym razem
zobaczywszy wchodząca właśnie na tę rozmowę Tolę, pomyślała sobie, że należałoby zapukać do
jej serca i spróbować, co się tam też w niem dzieje.

Siadły na kanapie — towarzyszka Toli rzadko mieszająca się do rozmowy, gdy wzywana

nie była, odsunęła się opatrując kwieciaruię bogatą gospodyni. Doktorowa długo patrzyła na piękną
pannę, z którą była w dawnych i przyjacielskich stosunkach.

— Moja Tolo — rzekła nie spuszczając, z niej oczów — jakaś ty mi zawsze śliczna... jaka

świeża i młoda i jak dziwnie na tobie znać, żeś — szczęśliwa.

Tola zwróciła ku niej twarz poważną i łagodnie uśmiechniętą.

— Wiesz — odpowiedziała — nie dziwiłabym się żadnemu odkryciu na mojej biednej

twarzy... ale żeś ty na niej potrafiła wyczytać wyraz szczęścia....

— Miałażbym się omylić? przerwała gospodyni. Zamilkła Tola spuszczając oczy.

— My panny — odezwała się po chwili — nie możemy być szczęśliwe, to nam zabroniono,

— nasz stan jest ciągłem oczekiwaniem... a gdybyśmy już miały szczęście, musiałybyśmy skazać
się na pozostanie z wiekuistem panieństwem. Co do mnie — może o tyle odgadłaś szczęście, że w
istocie nie myślę iść za mąż i dla tego jestem spokojną... jestem zadowoloną, nie żądam więcej ani
inaczej.

— Więc miałam słuszność.

— Tak — westchnęła Tola — umiałam się wyrzec marzeń; żyję rzeczywistością i — jest mi

znośnie.

— Ale żebyś ty nie poszła za mąż? zapytała doktorowa.

— Przynajmniej bronić się będę od tego — rozśmiała się Tola.

— Dajesz mi do myślenia — odparła na to jejmość — masz więc jakieś drogie

wspomnienie, które ci świat zasłania.

— Pierwszy raz słyszę cię tak usiłującą wyspowiadać mnie — odezwała się piękna pannar..

czyby miała i ty dla mnie konkurenta?

Doktorowa zaczęła się śmiać. A! a! to pzeciwko moim zasadom — zawołała — nikogo nie

żenię i nie rozwodzę nikogo.

— Oddycham — rzekła Tola — bo przyznam ci się, że to wiekuiste swatanie mnie świat mi

obrzydzi- lo. Dla tego wyjeżdżam tak często za granicę, bo mnie w domu spokoju nie dają. Czasem
radabym, żeby się wieść, rozeszła, iż straciłam majątek; w ten czas, ręczę ci, daliby mi pokój i
niktby się już nie zgłosił.

— Jesteś niesprawiedliwą — dodała gospodyni — z tych co się o ciebie starali... wiem

przynajmniej jednego, który nie myślał o majątku.

— Jednego? kogo? marszcząc brwi spytała. Juno.

— Nie chcę przypominać go, bo to był człowiek biedny.

— Podniosła głowę doktorowa i jakby wcale z innego tematu i z innego tonu poczęła.

— Nie a propos, nie wiesz też, moja śliczna, co się stało z Tadziem Murmińskim?

To mówiąc wlepiła w nią oczy, śledząc wrażenie, jakie uczyni wspomnienie tego imienia.

Tola pozostała zupełnie spokojną — chociaż znać było, że wielkiej sile i panowaniu nad sobą winna
to była. Zwolna podniosła oczy łzawe jakieś na doktorową i ruszając ramionami rzekła.

— Nic o tym panu nie wiem. Domyślam się, że w nim zapewne chcesz widzieć tego, co nie

myślał o majątku, ale też on i o mnie nie myślał. Wierz mi. Trzpiot... głowa zapalona, serce
płoche... niewarto mówić o nim.

Znać było, gdy to kończyła drżenie w głosie.

— Nie mogę o nim sądzić, bom go prawie nie znała, jednak są ludzie, co lepiej o nim

trzymają — mówiła spokojnie doktorowa — a wszyscy są tego zdania, że się szalenie w tobie
kochał i że rozpacz go w świat, popchnęła.

background image

— Rozpacz! poczęła się śmiać Tola.,. ah! cóż za tragiczne pojęcie lekkomyślnego

charakteru.

— Nie znam nieszczęśliwsze) doli nad tą, co go spotkała — odezwała się doktorowa — być

w takim domu, u takiego serca, jak prezesowej prawie synem, dziecięciem, pieszczochem,
wychować się w dostatkach i zostać wypchniętym, zapartym, pogardzonym... sierotą i włóczęgą.

— To prawda — odezwała się Tola — położenie jego było przykre, ale nie przechodziło sił,

któremi mężczyzna, godzien tego imienia, do życia uzbroić się powinien. Nie miał siły i odwagi
walczyć i wywalczyć sobie to, czego mu odmawiano lub pozbawiono go — uciekł jak tchórz i
dziwak. Nie mam szacunku dla człowieku, co nie miał męztwa.

Ale Tolu droga — przerwała doktorowa — jesteś niesprawiedliwą. Onby był walczył,

gdyby miał choć tyle gruntu pod stopami, żeby się na nim mógł oprzeć. Prezesową zmusiła go
oddalić się — dla syna, który tego po niej wymagał. Matce przybranej odmówić tego nie mógł.

— Ale czyż tak było ? i dla czegóż pani kochana tak gorąco bierzesz jego obronę?

Doktorowa zamilkła na chwilę.

— Że tak było, tegom pewna, a biorę go w obronę, bo mnie najmocniej boli, gdy człowieka

potępiają niesłusznie.

Tola popatrzyła na nią długo i chcąc znać przerwać rozmowę wstała oglądać kwiatki, ale

przechodząc około doktorowej, nie wiedzieć zkąd i dla czego chwyciła jej rękę i milcząc uścisnęła
ją gorąco.

Mówiono o rzeczach obojętnych.

— Zabawisz tu długo? zapytała gospodyni.

— Parę tygodni, odparła Tola....

— Parę tygodni! I jakże uniknąć potrafisz spotkania z prezesem, dla którego jeszcze jesteś

niebezpieczną i prezesową, która się rumieni cała, gdy nazwisko twe posłyszy ?

— Nie myślę ich unikać wcale — obojętnie rzekła Tola — prezesa nie widzę nawet, gdy go

spotykam... a prezesową zbyt jest dobrze wychowaną osobą, ażeby mi swe nieukontentowanie
okazać mogła.... To prawda, że oboje, szczególniej on — przykre na mnie czyni wrażenie...
przepraszam — wszak krewni?

— Żulietta... ale nie biorę tak do serca jej rumieńców....

Znowu oglądały kwiatki i wróciły na kanapę.... Tola była widocznie zasmuconą.... Po

różnych kom- binacjach dosyć czczej rozmowy zbliżyła się do ucha prezesowej.

— Czyś pani co nic słyszała o tym nieszczęśliwym ? spytała....

Zadane pytanie dało do myślenia doktorowej, zaczęła się bawić chustką nie pewna co

odpowie. Wszystkiego zwierzyć jej nie mogła... skłamać zupełnie nie chciała....

— Słyszałam coś — ale się dobrze z tego wytłumaczyć nie umiem.... Mówiono mi, że był

nieszczęśliwy, że się błąkał... że go familia prezesowej odepchnęła zupełnie.... Ale to są pogłoski....

— Tułał się za granicą? podchwyciła Tola.

— Tak mówią....

— Obejścia się tego z wychowańcem matki — nigdy temu surowej cnoty prezesowi

przebaczyć nie potrafię — dodała Tola.... "Wszak to był taki prawie jak brat jego, towarzysz...
wychowaniec domu....

Są cnoty, które samą cnotę w obrzydliwość podaja,....

To mówiąc zerwała się żywo z siedzenia Tola i zaczęła żegnać — nie czekając na

odpowiedź gospodyni. Skinęła na towarzyszkę, wyszły....

Dla doktorowej jawnem było, że jakieś uczucie, choćby tylko litości dla nieszczęśliwego

pozostało w sercu Toli....

Nazajutrz, powróciła z miasta — gdy posłyszała chód za sobą i profesor Kudełka blady jak

ściana, poruszony, co mu się bardzo rzadko trafiało — przybiegł do niej, witając jakoś dziwnie, bo
nieprzytomnie.

— Pani dobrodziejka słyszy dzwony? zapytał zdyszany cały....

— Tak — musiał ktoś umrzeć....

— Ks. prałat Jeremi! tak! proszę pani, dziś, dziś w nocy!

background image

Profesor załamał ręce....

— Przychodzę do kanonji — pytać gdzie mieszka, znajduję kupę ludzi na dole... słyszę, że

mówią o umarłym.... Kto taki? A to ten nieszczęsny prałat.... Żeby dwadzieścia cztery godziny....

Mimowolny smutny uśmiech poruszył twarz doktorowej — skinęła ręka....

— Nie mówmy o tem... rzekła — są fatalizmy w życiu człowieka....

Professor westchnął, pokłonił się i poszedł do domu....

W tejże chwili prawie do prezesa, który pracował przy swem biórku nad korespondencją,

zapukawszy weszła żona w prawidłowym, pięknym stroju rannym... świeża, piękna i różowa jak
lalka...

— Pardon — odezwała się — nie przeszkodziłabym ci, ale mi się zdaje, że ta wiadomość

obchodzić cię może — ks. prałat Zaklika....

Prezes się zerwał od biórka.

— Ks. prałat umarł dziś w nocy....

Rzucił rozpoczęty list prezes i ścisnął chłodno rękę żony... twarz mu pobladła....

— W istocie — odezwał się — to wiadomość smutna dla nas, był przyjacielem naszej

matki.... Zdaje mi się nawet, że potrzebaby tam pójść — dowiedzieć się, bo nikogo tu" z krewnych
nie ma, a nie wiem, czy jest się zająć komu....

Bardzo ci dziękuję.Żulietta uśmiechnęła się chłodno, skłoniła główkę i wyszła....

Zamknąwszy bióro prezes, mimo że godzina była, w której zwykle siedział w domu, wziął

kapelusz i pośpieszył na kanonję. Miał on chód urzędnika i człowieka dbającego, aby go w ulicy za
lada kogo nie wzięto, chodził zawsze powoli, z pewną uroczystością, jakby za procesją, ale teraz
niepokój poznać było łatwo po chodzie przyspieszonym, nierównym, zapomnianym.... Prawie
zmęczony wpadł prezes na kanonję.

Na dole stała jeszcze taż sama kupka ciekawych próżniaków, nowemi żywiołami

pomnożona, którą tu zastał profesor. Wszyscy znając prezesa z pokłonem ustąpili. Nie wdając się w
rozmowę z gawiedzią, posunął się na górę. W progu mieszkania ks. Zakliki stał ks. Strużka blady i
pomięszany i Paweł, który chu- stką zatabaczoną łzy ocierał. Pokoje właśnie urzędnicy
opieczętowywali.

Prezes, który ten obrząd chciał podobno uprzedzić, zmięszany pozostał przy pierwszym

progu... ks. Strużka przywitał go zimno.

— To wielka strata, a dla mnie prawie nieszczęście — odezwał się prezes — i któżby się

mógł tego spodziewać. Wczoraj go odwiedzałem... mówił wiele, był ożywiony zdawał mi się
zdrowszym niż kiedy....

— I ja byłem u niego wczoraj — mruknął ks. Strużka — dał mi nawet zlecenie do

dopełnienia na dziś — a dziś....

— Proszę państwa... ja przy nim jestem od czterdziestu lat — płacząc począł Paweł —

znałem go już jak nie można lepiej. Był zdrowiuteńki, jadł, napił się kieliszek wina, wieczorny
brewiarz caluteńki odmówił, to widać po zakładkach, bo ja już po nich poznawałem kiedy nie
zdrów był — bywało tylko krótkie pacierze zmówiwszy szedł do łóżka, a oto... oto...

I Paweł płakać zaczął rzewliwie.

— Ale któż się tu wszystkiem zajmie — nieśmiało wtrącił prezes.

— Ja — rzekł ks. Strużka.

— A z familji, bo przecież z familji kogoś mieć musiał?

— Tylko jednego brata — przerwał Paweł — majora Zaklikę — z pod Krakowa, temu zaraz

trzeba dać znać, nie ma co....

Prezes radby się był Pawła więcej rozpytał, zawadzał mu ks. Strużka.... Po chwili jednak ten

odszedł dla zajęcia się pogrzebem, a prezes został sam na sam ze sługą. Paweł miał wielką do
gawędy ochotę — ból swój chciał wylać w słowach, tylko nie przed panem prezesem, do którego
czuł wstręt nieprzezwyciężony dla tego, że stary jego pan go nie lubił. — W takiej jednak chwili —
mieć przed kim choćby niemiłym zapłakać, ulgę czyni. Paweł czuł to i dozwolił za sobą do izdebki
wejść prezesowi, który niósł twarz smutną i wielkie współczucie.

Paweł z razu wylał cały swój żal i strapienie..

background image

na co słuchacz powolny się zgodził i nie przerywał mu skargi.... Nastąpiły potem pytania....

— Powiem ci panie Pawle poufnie, odezwał się w końcu prezes, u tego zacnego prałata

nieraześmy nasze papiery składali... i nawet teraz ja tam mam coś u niego... czy to też bezpieczne'

Paweł się popatrzał niedowierzająco.

— A toż zaraz przyszli ze sądu opieczętować i biurko i pokoje... to tam i najmniejszy

świstek nie zginie....

— A gdzież prałat papiery chował?

— A no — pewnie w biórku — odezwał się Paweł, choć doprawdy nie wiem, coby on do

chowania miał. Pieniędzy niczyich ani swoich wiele nic było... a papiery to tam nie wiem....

— I po śmierci nikt tam nie chodził! dodał piesze...

— Żywej duszy oprócz mnie nic było, dopóki sadowi nie przyszli.... Jeśli tam co było to się

pewnie znajdzie....

— Z krewnych więc tylko jeden brat? powiadacie ! badał prezes ciekawie.

— Jeden pan major Zaklika, godny człek, choć domator i wygląda na prostego bardzo

inwalidę... ale rozumny i uczciwy....

Obdarzywszy Pawła, aby miał czem łzy otrzeć, prezes niespokojny zszedł jeszcze do ks.

Strużki, którego zastał nieprzytomnie błąkającego się po pokoju. Biedny kanonik bolał nad
powierzoną sobie tajemnicą, którą przez obawę wczoraj nie chciał wziąść na swe sumienie, a dziś
ona już zeszła do grobu z prałatem. Gryzło go to niewypowiedzianie, wzdychał i jęczał... na pół
nieprzytomny. Prezes wszedłszy znalazł go tak milczącym z razu, iż słowa z niego dobyć nie było
podobna....

Znać było po nim Wachanie się wielkie, nim rozpoczął rozmowę, lecz niepokój wreszcie

przemógł.

— Ja to do ks. kanonika, rzekł — przychodzę po radę i o pomoc....

— Czemże mu służyć mogę?

— Mam, mam słuszne powody do tego, iż chciałbym i potrzebował widzieć papiery

pozostałe po ks. prałacie... Mieliśmy z sobą stósunki poufne za życia mej matki... wiele rzeczy
pisało się — tyczących spraw familijnych, których kopie — ba nawet i oryginały pono matka
nieboszczka zostawiła w ręku ks. prałata... Idzie mi o to, aby tam obce oczy i źli ludzie
niepotrzebnie się nie wścibiali...

— Ale papiery są opieczętowane! zawołał kanonik — w tej chwili zapóźno...

— Czy nie wiecie co o testamencie! zapytał prezes...

— Nikt o nim nic nie wie — rzekł ks. Strużka, teraz musimy oczekiwać aż brat zjedzie jako

jedyny spadkobierca... przy nim zdjęte będą pieczęcie...

Kanonik westchnął boleśnie wspomniawszy wczorajsza rozmowę. Prezes niespokojnie też

po pokoju się przechadzać zaczął...

— Wszystko to, zawołał, bardzo smutne — bardzo dla mnie przykre — któż tam wie, jakim

się brat ks. Zakliki okaże... Możemy mieć wiele nieprzyjemności...

Kanonik zmilczał.

Widząc że i tu nic się uczynić nie da, ani nawet dowiedzieć o niczem nie podobna — prezes

w milczeniu opuścił mieszkanie ks. Strużki i powolnym krokiem powrócił do domu.

Niepokój jaki okazywał był zupełnie usprawiedliwionym. — Wiedział on na pewno prawie,

iż przed śmiercią papiery jakieś a prawdopodobnie i pieniądze powierzyła jego matka staremu
przyjacielowi, domyślał się, iż te tyczyły się wychowańca znienawidzonego i mogły nieboszczkę
kompromitować... Szło tedy prezesowi wielce o to, ażeby papiery wydobyć a teraz już innego na to
środka nie było, tylko pilnować przybycia brata ks. Zakliki, zyskać jego względy i z jego pomocą
dojść do upragnionych papierów... P. Majora nie znał tu nikt, prezes go w życiu nie widział...
zadanie więc ze wszech względów przedstawiało się jako bardzo trudne...

Profesor Kudełka chociaż przed nikim się nie skarżył, od owego poranku bardzo był

zmieniony i frasobliwy.

Postrzegł nieco późno, iż los mu narzucił ciężar nad siły, któremu z trudnością mógł

podołać. On sam żył z dnia na dzień bardzo małym kosztem, często bulka i mlekiem, w lepsze

background image

czasy rosołem i kawałkiem mięsa z sąsiedniej garkuchni Kukiewicza, który mu chętnie kredytował.
— Z przybyszem było daleko trudniej i kosztowniej.

Naprzód trzeba mu było kazać nosić jedzenie, bo profesor nie chciał, żeby się bardzo w

mieście pokazywał, nie wiedząc czy mu jako wywołańcowi, jakie niebezpieczeństwo nie grozi — a
od niego o tem wcale dowiedzieć się nie było podobna.

Następnie nieszczęsny ów Tadzio nie miał nawet koszuli, więc zacząwszy od niej sprawić

mu było trzeba wszystko. W ostatku znaleźć zajęcie dla niego trudno było także, ażeby w domu
mógł pracować, a wychodzić nie było bezpiecznie, dopóki profesor nie przekonał się, iż mu nic nie
groziło.

Sama nieprzyjaźń prezesa już była dlań straszna, przy swych stósunkach dostojny urzędnik

mógł jednem wtrącić słowem zrozpaczonego już człowieka w nowa przepaść lub pobudzić do
jakiego niebacznego kroku.

Tymczasem w domu grosza zabrakło i profesor cichaczem zegarek złoty musiał zastawić.

Mógłże nieszczęśliwego opuścić? Wstyd dla niego było żebrać.

Pierwszego dnia leżał uratowany rozczytując się w Shakespearze, palił cygara i cygarety,

spał i świstał. Profesor zastawał go potem nad różnemi zatrudnieniami. — Godzinami całemi
przypatrywał się wróblom odprawującym sejmiki na przeciwległym dachu. Potem chodził tłukąc
się o ściany po pokoju — to znowu siedział na krześle zgarbiony z rękami i głową zwieszoną...
książki długo nie mógł czytać — rozmowy porządnej prowadzić nie umiał. Śmiał się z rzeczy
najsmutniejszych, a smucił z najweselszych... chwilami zakrawało to na obłąkanie.

Dawszy mu się tak dobrze wysapać i sądząc, że na ostatku rozmówić się z nim poważniej

będzie można... trzeciego dnia nad wieczorem z mocnem postanowieniem dowiedzenia się czegoś
stanowczego, profesor Kudełka wszedł do izdebki na trzeciem piętrze... Było w niej właśnie tyle
krzeseł ile ich konferencja wymagała. Wprawdzie na jednem z nich stała miska z wodą, ale tę
poczciwy Kudełka uprzątnął i zasiadł przy stoliku naprzeciw swego pacjenta...

— Kochany panie Murmiński — odezwał się, musimy z sobą szczerze od serca do serca

pomówić — daj mi dłoń z takiem uczuciem, z jakiem ja ci ją podaję i nie taj nic przedemną...

Murmiński ruszył ramionami.

— Nie mam sekretów rzekł, a gdybym je miał, nie wahałbym się je profesorowi

powierzyć... o cóż idzie?

— Jakie jest twoje położenie tutaj? spytał Kudełka.

— Moje położenie, to — ? powtórzył Teodor — moje położenie było takie, że miało się

odmienić na powieszenie — to dosyć powiedzieć. —

— Ale... to ogólnik... zaczął Kudełka — idźmy do szczegółów. — Czy odzywałeś się pan

do prezesa ?

— Ja? do tego człowieka? ja — do mego wroga? krzyknął porywając się Murmiński — ja

— do niego!

— Ale — powoli — powoli — nie zapalaj się. Czy przybywszy tu teraz — mówił stary,

miałeś z nim jakie stósunki? widziałeś się z nim? wiedział on o tobie...

— Nie — rzekł chmurno Teodor — nie — słuchaj pan... Wypędzono mnie ztąd...

wygnano... Najlepsza i najświętsza z kobiet była zmuszoną przez nich wysłać mnie ztąd...
Włóczyłem się jak opętany po świecie... Szalejąc, bo mnie dręczyła tęsknota za nią... za krajem, za
wszystkiem co tu zostawiłem...

Na odgłos wojny — poleciałem się bić — zyskałem rany i wywołanie... Musiałem się kryć i

uciekać znowu...

W chwili gdy ona umierała... jam nic nie wie- dział, przybyłem za późno, wiem, że o mnie

zapomnieć nie mogła... a jednak musiała... Zastałem grób a u grobu tego, co się nazywał niegdyś
bratem, a był nieprzyjacielem. Zastałem pustki — twarze obce, ludzi co się mnie bali albo o mnie
zapomnieli... nędza złamała... kryć się musiałem... żal serce cisnął, cisnął i w chwili rozpaczy...
chciałem życia dokonać... Popełniliście kochany profesorze może występek, sądząc, że dopełniacie
obowiązku...

— Przecież ojciec wasz... gdzie on jest? przerwał Kudełka.

background image

Ojciec mój żył we Włoszech z małej pensyjki, którą mu posyłano... szukałem go tam — on

mógł mnie przy życiu utrzymać, bom mu był potrzebny... Poszedłem pieszo szukać go — nic
znalazłem.

Z tego kącika, który przez tyle lat zajmował w Rzymie na małej uliczce delie Vioteghe

oscure, wyjechał jednego dnia zabrawszy swe książki i tłómoczki nie wiedzieć dokąd... Umarł
gdzieś może w drodze, albo się dostał do szpitala...

Kudełka ręce załamał i zacisnął starając się ukryć zwątpienie jakie go opanowało.

— Przypuśćmy, rzekł, żebyś się tu waćpan pokazał i był poznanym.. ? Jeśli przecie

urodzony w tym kraju... niktby ci żyć nie wzbronił...

Murmiński ruszył ramionami. —

— Ale ja nie wiem nawet czy prawnie jestem tutejszy czy obcy — zawołał śmiejąc się — ja

żadnych papierów nie mam, bo resztę ich spaliłem pod dębem — jestem włóczęga... zrobi ze mną
kto co zechce... prezes pierwszy, który będzie nielitościwym... i okryje to płaszczem poszanowania
dla imienia swej matki...

— Miałci pan tu przecie dawnych towarzyszów i przyjaciół? rzekł Kudełka.

— Towarzyszów bardzo wielu — o przyjaciołach tak dalece mówić nie mogę... odezwał się

Murmiński. — Mój drogi profesorze — to najgorsza rzecz, że upadłeś ze mną w biedę... a ja
dalipan już nie wiem, czy drugi raz zbiorę się na powieszenie...

Kudełka wstał jakby natchniony.

— E! cóż bo znowu pleciesz, panie Teodorze — zawołał — co z ciebie za mężczyzna! Ani

woli użyć, ani rozumu, który ci pan Bóg dał na swoje dobro obrócić nie umiesz... unosisz się nad
poezja Shakespeara... a rady sobie w najprostszym przypadku dać nie potrafisz... Umrzeć, struć się,
powiesić — najgłupsza rzecz — nie więcej to pono odwagi kosztuje, jak w zimno, skoczyć wodę...
ale człowiek stworzony do życia nie do wyprawiania sztuk ze sznurkiem i pistoletami...

Murmiński popatrzał nań.

— Masz profesorze słuszność — tylko popełniłeś anachronizm — mówisz to do człowieka,

który woli jak sprężyny nadużył i — pękła...

— To każ sobie ustawić nową do licha — odezwał się Kudełka. — Radźmy i róbmy —

gawędy do niczego nie prowadza. Człowiek nie żyje westchnieniami. —

— Ale umrzeć może...

— Nie pora! co u kata! rzekł rozgrzany Kudełka. Stworzony jesteś na to, abyś cierpiał i

pracował... a nie, toś tchórz i próżniak.

Murmiński stanął milczący. —

— Mam ja tu moich znajomych i przyjaciół — coś mogę... wy robiemy waćpanu metrykę i

świadectwo urodzenia, za tem, prawo pobytu, dalej śmiało z głową do góry trzeba się wziąść do
pracy... przyjdzie prześladowanie — a! no, będziemy się bronili — należy rozpocząć życie nowe...

Murmiński ciągle patrzał na profesora... łza mu z oczów pociekła, wyciągnął rękę.

— Ty jesteś heroiczny, mój profesorze, ale ja — ja jestem słaby...

— Masz młodość, masz wszystko — nie słuchani... Słowo jeszcze raz, że się już na życic

nie targniesz...

Jużbym może i na to siły nie miał — odezwał się rękę podając Murmiński...

Profesor wstał i przeszedł się po pokoju.

— Jutro — biorę się na prawdę do roboty — odezwał się — gdzie wasza metryka?

Rodziłem się za granica... jeśli się nie mylę we Florencji. —

Kudełka za głowę się pochwycił. —

— Siedźże tu — napiszemy do Florencji. —

W istocie trudności się mnożyły, ale stary, mimo swojego wieku, miał żelazną wolę. Nie

mówiąc nic, postanowił nazajutrz pójść za swym protegowanym do najwyższych władz krajowych.
Na czele ich stał wówczas niemłody człek, który w chwilach wolnych bibliomanją się bawił. —
Zawiązało to pewne stósunki między nim a Kudełka. — Radzca tajny poważał wielce profesora, w
którego biblioteczce nieraz zagościł i podziwiał stare niemieckie druki.

Cala nadzieję oparł na nim Kudełka. — Trzeba się było wyspowiadać po trosze... lecz

background image

wierząc w uczciwość wrodzoną wszystkim co książki kochają (tak utrzymywał profesor), był
pewien, że go radzca tajny nie zdradzi.

Znowu tedy nazajutrz trzeba było przywdziać ów frak granatowy. — Dla pozyskania łaski

wysokiego urzędnika niósł profesor pod pachą bardzo piękny egzemplarz Navis stultorum Brandta,
z owemi ciekawemi drzeworytami, które tyle tej satyrze dodają ceny....

Wiedział on, że biblioman nie miał tego wydania, że go pożądał, a właśnie Kudełce się

udało dostać drugi egzemplarz, który niósł w ofierze. Nie bardzo to było zgrabnem wieść tak na
pokuszenie radzcę tajnego i chcieć go przekupić tą osobliwostką — ale — Kudełka w prostocie
ducha... jakoś się sam przed sobą uniewinniał.

Godzina była wybrana przedobiednia gdy p. radzca tajny odbywszy swe urzędowe zajęcia

do domu powracał i na łonie rodziny zapominał często brudnych robót, w które, jussu superiori,
ręce maczać musiał. Człek był zastarzały na służbie i biórokrata od stóp do głów, grzeczny,
uprzejmy, uśmiechnięty, chłodny i formalista. Blada twarz wygolona, pargaminem pociągnięta,
zmęczona już dosyć życiem... miała wyraz ten co nie mówi — uśmiech co się nie śmieje —

błysk oczu co widza tylko to, co widzieć im wolno. — Siedmią pieczęciami był

obsigilowany radzca tajny... W towarzystwie najmilszy w świecie człowiek, dosyć uczony,
dowcipny, ożywiony — w biórze sfinx czy machina — ale znakomicie wykonywająca to, na co ja
nakręcono.

Gdy profesor z Brandtem pod pachą w pargamin oprawnym wszedł do salonu, zastał tajnego

radzcę trzymającego na kolanach najmłodszą córeczkę i przypatrującego się jej z czułością starego
ojca dla najmilszego dziecięcia.

Zobaczywszy Kudełkę radzca ucałował i puścił dziewczynkę a sam, nie witając się prawie,

wychwycił mu z pod pachy książkę. Pobiegł z nią do okna wpatrując się przez szkiełko.

— To nie twój egzemplarz — zawołał — pamiętani, na waszym jest pieczęć klasztoru w

Hildesheim — więc do sprzedania?

— Nie, panie radzco, pozwolisz abym ci go złożył w ofierze....

— A! nie! nie! to być nie może....

— Być musi — odparł Kudełka — a nie, to go spalę.

Poczęli się tedy targować.

— Ale niech pan nie myśli — dodał profesor — ażebym ja dawał mu go darmo — żądani

nawzajem przysługi.

— Odemnie!

background image

— Tak jest... musimy o tem pomówić sam na sam... pół godziny czasu.

Radzca spojrzał na zegarek. — Daję ci trzy kwadranse — chodź do mojego gabinetu.

Niosąc z sobą książkę radzca wszedł do sąsiedniego pokoju, w którego ślicznych szafach

palisandrowych miał doborową biblioteczkę białych kruków. — Posadził profesora na fotelu.

— Naprzód pozwól panie radzco, rzekł Kudełka ażebym sobie zastrzegł, iż mam do

czynienia z prywatną osobą... nie z urzędnikiem.... Jeśli pan jako osoba prywatna uznasz, że sprawa
moja może być po- wierzoną pewnemu tajnemu radzcy, to mu ją powierzymy — jeśli nie —
dochowasz mi pan tajemnicy....

Na te słowa, z ukosa spojrzawszy na ów egzemplarz Brandta, który jeszcze na biórku leżał,

radzca nabrał na twarzy wyrazu poważnego i zamyślonego....

Ważył, czy mu jego niestarty charakter urzędnika dozwala w taki wchodzić kompromis.

— Nic w tem nie ma politycznego? zapytał....

— Jeśli zaczepimy o... to, co zowiecie politycznem, to chyba z daleka i z ukosa....

— Mów, odezwał się radzca.

Profesor rozpoczął ab ovo historję Todzia Murmińskiego, który go obchodził jako jego

uczeń, chciał opowiedzieć o jego wychowaniu w domu prezesowej — gdy radzca z zimną krwią
wziął go za rękę....

— Czekaj, rzekł — ja to wszystko wiem... tego mi mówić nie potrzebujesz.... Dodam tylko

o czem może pan nie jesteś uwiadomiony, że prezesowa wyszła za mąż za dawnego guwernera
swojego Murmińskiego, i że ów Teodor — wielkie nic potem — był jej synem....

— Tegom się domyślał — przerwał profesor, ale dowody?

— Dowody na to gdzieś się znajdować muszą — dodał radzca, jeżeli ich familia nie

zniszczyła. Dumna rodzina nie chciała ani słyszeć o tem zamążpójściu. Grożono jej kuratelą,
modlono, proszono... musiała ukrywać małżeństwo....

— I zdaje się, że tak dotrwawszy do ostatniej choroby — mówił profesor — gdy jej

sumienie nie dozwalało rzucić własnego dziecka bez imienia i opieki, wezwała ks. Zaklikę, aby mu
powierzyć swój testament.... Ks. Zaklika nie umiał wyszukać Murmińskiego... a oto i on umarł a z
papierami mu powierzonemi nie wiedzieć co się stanie....

— Leżą na nich sądowe pieczęcie — rzekł spokojnie radzca — jeśli są, to się znajdą....

Tu dopiero rozogniwszy sprawę poczciwy Kudełka przyszedł do najdraźliwszej strony

swych zwierzeń... do osoby Todzia. Nie wyznał, że go trzymał u siebie na trzeciem piętrze, dat
tylko do zrozumienia, że o nim wiedział i chciał go sprowadzić....

— Pan mi powiesz, czy mu tu grozi jakie niebezpieczeństwo?

Radzca się zamyślił, lecz znać pamięć swą uznał za niedostateczną, — dobył klucza, który

nosił przy zegarku, otworzył bióro, znalazł książkę, na której grzbiecie złota litera M. jaśniała i
zatopił się w poszukiwaniu wymienionego nazwiska.

Profesor patrząc nań radby był coś wyczytać naprzód z twarzy, lecz pargamin jej blady i

pomarszczony nie zdradził tajemnicy. Radzca zaniknąwszy książkę zwrócił się ku oczekującemu
Kudełce — z twarzą nieco posępną....

— Właściwie — rzekł powoli — nie mamy dowodów prawnych, żeby ten chłopiec do

czego należał, coby go podejrzanym czyniło — lecz mamy przekonanie moralne... że nie jest
zupełnie czystym.... Tolerować go możemy... dopóty, dopóki coś nie zajdzie....

Lecz — dodał ciszej — poufnie panu powiedzieć muszę, ma on tu nieprzyjaciela w

człowieku znaczącym, posiadającym wpływ i przewagę... jeśli ten mu szkodzić zechce....

— Nie potrafimyż się oprzeć?...

Radzca podniósł brwi, zaczął palcami bębnić po biórku i — nic nie odpowiedział....

— Jak pan sądzi? przynaglił Kudełka....

— Sądzę, że to będzie — trudno — trudno....

— Lecz nie — niepodobna....

Radzca poprawił włosy i spojrzał na zegarek. Ruch ten przestraszył profesora.

— Jeszcze dziesięć minut, zawołał chwytając za ręce radzcę. — Widziałem, jakeś się pan

pieścił z dziecięciem, jesteś ojcem... masz serce.

background image

— Jestem urzędnikiem — i mam obowiązki — odparł zimno dosyć radzca... biorąc Brandta

i oddając go Kudełce, który go żywym ruchem na biurko odrzucił.

— Odzywam się do człowieka, który ma serce — posłuchaj pan mojego opowiadania....

Nie zważając na nic, z gorącem uczuciem profesor opisał swoją botaniczną wycieczkę, swe

spotkanie, ocalenie od stryczka nieszczęśliwego... i wyciągnął do radzcy obie ręce błagająco.

Ten siedział zastygły....

Dosyć długi przeciąg czasu nic dał żadnej odpowiedzi.....leszcze raz poszedł do biurka i do

litery

M, zaczytał się w niej długo. Złożył foliant, zamknął i rzekł podając rękę profesorowi.

Spróbujemy... ale mi pan za niego odpowiadasz, iż jakiej burdy nie popełni. — Człowiek, co

się targnął na siebie, może łatwo, nic nie mając do stracenia, porwać się na cudze życie.

— A! nie! nie! — zawołał żywo profesor — zaręczam.

— Zamkniemy oczy i uszy — ale z daleka patrzeć i przysłuchiwać się będziemy.

W tej chwili najmłodsza córeczka pana radzcy weszła oznajmując, że dano do stołu;

urzędnik wstał, zapraszając uprzejmie staruszka — ale ten wymówiwszy się, co najprędzej
wymknął do domu.

Major Zaklika był żołnierzem z 1831 r. W 1832 zegar jego życia stanął i już się dalej nic

ruszył. Żył wspomnieniami odbytej kampanji — chodził, niemogąc w mundurze, w staroświeckiej
czarnej czamarze z krzyżem virtuti militari, chustkę zawiązywał wysoko na duszce, z ogromnym
fontaziem, bakenbardy miał podgolone w półksiężyce, wąsik wyszwarcowany do góry, trzymał się
prosto i choć osiwiały i zreumatyzmowany, choć na wsi osiadły, — zachował fizjognomję
żołnierską, fizyognomję swej epoki, tak, że w nim każdy mógł poznać podkomendnego jenerała
Skrzyneckiego.

W towarzystwie też, gdy chciał ludzi zabawić — nie umiał mówić o czem innem, tylko o

historji swo- jego pułku i o kapralu, zwanym Motylem, który w jego oczach i z nim na spółkę
cudów dokazywał.

Opowiadanie przeplatane francuzczyzną, major przy fajce i lampeczce wina przedłużał

czasem do tak późnej godziny, że go spać trudno było położyć, gdy się raz w nie puścił. — Na wsi
gospodarzył po żołniersku, na komendę, i szła mu gospodarka doskonale — ale stał się
niesłychanym sknera i choć na prawdę nie wiedział dla kogo i po co tak zapalczywie zbierał, miał
sławę nielitościwego dusigrosza....

Z księdzem prałatem widywali się ledwie raz w parę lat. Zaklika zapraszany, zawsze się

wymawiał kosztami podróży i opuszczeniem gospodarstwa. Nareszcie zatęskniwszy za panem
bratem starszym, bo go kochał, trzecią klasą, z jedną starą torbą włóczkami szytą, na której
wyblakły stał napis Souvenir — zjawił się na kanonji. — Tu kilka dni nagadawszy się o starych
dziejach, — powracał znowu do swego dworku i zagonów.

Gdy list od ks. Strużki odebrał major z wiadomością o śmierci brata, rozpłakał się jak bóbr...

Chciał spieszyć na pogrzeb, rozrachował jednak, że to było niepodobieństwem, odpisał, że jak tylko
się urządzi (miał jeszcze len dosiać) natychmiast przybędzie.... Jakoż w tydzień po pogrzebie zjawił
się major z torbą i kopciuchem aksamitnym u guzika, mając nadzieję, że tu gdziekolwiek bezpłatne
znajdzie pomieszczenie. Pokój pierwszy prałata, nieopieczętowany służył mu za nocleg,
przegawędzili krótką noc wiosenną z Pawłem. Major opłakawszy brata, chciał się co prędzej
pozbyć formalności tego spadku, po którym nie wiele się spodziewał.

Niech mu tam Bóg nie pamięta — rzekł do Pawła, najpoczciwszy człowiek był, ale

utracjusz. Grosz się u niego nigdy nie potrzymał... pierwszemu lepszemu ubogiemu oddał... Nie
wielkie to tam rzeczy muszą być...

Nazajutrz rano major jeszcze przed małem zwierciadełkiem siwe wąsy czernił, gdy Paweł

przybiegł oznajmując mu odwiedziny prezesa...

Jakim sposobem o przyjeździe się dowiedział, było tajemnica, — lecz o dziewiątej godzinie

już się stawił. Major narzucił na siebie czamarkę, i z wielkiemi oznakami uszanowania przyjął
dostojnego gościa.

— Darujesz mi pan major dobrodziej — odezwał się prezes — że choć nieznajomy jestem

background image

mu natrętny. Dowiedziawszy się wypadkiem o jego przybyciu, nie mógłem na sobie przemódz,
abym nie wylał na jego łono.. żalu nad stratą, którą ponieśliśmy... S. p. prałat był dla nas więcej niż
przyjacielem...

Przez kwadrans potem wzajemna wymiana grzeczności i nekrolog zmarłego zajmował obu

panów... Major nie bardzo się prezesowi przypatrywał, bo go on nie wiele obchodził, prezes
natomiast oczyma badał, wyrazy podsłuchiwał, starał się pilno poznać człowieka i jego słabości.
Przyszło nareszcie do rzeczy — prezes troska zakłopotany oświadczył, że go tu też mały interesik
sprowadza.. że pewne tyczące się rodziny papiery prawdopodobnie musiały się znajdować między
pozostałościami po prałacie.

Major nie widział w tem nic zdrożnego ani niebezpiecznego, by natychmiast przyrzec, iż

one na żądanie wydane zostaną. Otrzymawszy tę obietnicę, prezes oświadczył się, iż urzędowne
zdjęcie pieczęci może przyspieszyć i ułatwić i że radby sam aby się to jak najprędzej odbyło.

Tu dopiero major — mimo wielkiego poszanowania dla p. prezesa, widząc się tak

przynaglanym, trochę się zastanowił, trochę mu to się jakoś wydało podejrzanem i zbył
ogólnikami... zaręczając że po przejrzeniu papierów, te które się okażą należnemi rodzinie
prezesa... wróci jej najchętniej.

Przybyły znać się czego innego spodziewał, nie śmiał już jednak nalegać, obrachował, że

będzie wiedzieć o godzinie odpieczętowania i z nienacka się przystawi. W sądzie miał ludzi sobie
oddanych... W tej więc nadziei tymczasowo majora pożegnał.

Właśnie go przeprowadzał Zaklika do wschodów, gdy nadbiegł żywo ks. Strużka. Z tego co

mu zwierzył prałat łatwo się mógł domyśleć o jaki chodziło depozyt... Niespokój prezesa umocnił
go w domniemaniu. — Ledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy on z kolei pana majora pociągnął z
sobą...

Na komódce w pierwszym pokoju stał stary krucyfix... Strużka zamknąwszy drzwi, poszedł

milczący do niego i ujął go w ręce.

— Panie majorze — odezwał się — byłem przyjacielem zmarłego, jestem kapłanem,

możesz zawierzyć słowu mojemu i uroczystej na tym krzyżu przysiędze, iż to co ci opowiem,
prawdą jest szczerą...

— Ale na Boga żywego, sacre nom... odezwał się major, ja asindziejowi wierzę i bez tego

wszystkiego — o co chodzi?

— Zapytaj kochany majorze, Pawła jeszcze dla lepszego dowodu... W wigilją śmierci

nieboszczyk kazał mnie pilno przywołać do siebie. Znalazłem go oto w tym fotelu... ożywionym
nad zwyczaj i podrażnionym... kazał mi drzwi zamknąć i zwierzył mi, iż pewna osoba, kobieta...
nazwiska nie wymienił, ale się go z innych okoliczności domyślić łatwo — powierzyła mu papiery i
pieniądze w depozyt dla oddania osobie, której on wynaleść nie mógł. Zaklinał mnie, abym przejął
od niego te papiery; znając siebie nie podjąłem się — zbyt jestem roztargniony. Miałem mu
nazajutrz wynaleźć człowieka... Ale w nocy prałat umarł...

Major słuchał z wielką uwagą...

— Mój mości dobrodzieju, jak tylko się co znajdzie co do mnie nie należy... to sobie

zabieraj... ja nie przeczę...

— Tak, lecz czy o toż samo nie prosił cię prezes? Major wąsa, pokręcił.

— Albo to jest, w jakim związku ?

Ks. Strużka począł mu coś szeptać na ucho.

Jeśli się nie mylę, a sprawdzić to będzie łatwos idzie tu o los sieroty... o dowody urodzenia...

preze, możeby je życzył zniszczyć, bo się z tem odzywa, że matka mogła nie być przytomną...

— Komplikacja jak pana Boga kocham! krzy- knął major... nad moją głowę i rozum...

Radźże mi kanoniku co mam począć...

— Niech ci własne dyktuje serce — odrzekł Strużka — ja mam tylko słowo moje —

żadnych praw, żadnych dowodów... Proszę cię tylko ani świstka prezesowi, bez surowego
rozpatrzenia przy świadkach, a gdy ja położę — veto. —

— Zgoda ! zgoda! rzekł major... tylko żeby się ta kasza jak najprędzej skończyć mogła... Ja

jestem żołnierz... finesów tych nie rozumiem... na prawo, na lewo, siecz — rąb, kól... a to... lisie

background image

drogi, któremi ja nie chadzam i łatwobym się zbłąkał. Pilnuj asindziej sam...

— Tylkom sobie nabrał kłopotu...

Stanęło na tem, że przy rozbieraniu papierów i jako delegat duchowny i jako przyjaciel

zmarłego miał się ks. Strużka znajdować.... Major dał słowo....

Wszystko to razem dokuczyło mu mocno. Właśnie major po bardzo skromnym obiadku od

Kukiewicza przyniesionym, wąsy ocierał i łajkę miał zapalać, gdy prezes zjawił się z urzędnikami
sądowymi.... Ks. Strużki nic było.

Major prosił wszystkich siedzieć.

— Za pozwoleniem panów dobrodziejów — rzekł — ponieważ tu mają być i papiery do

duchowieństwa należące, a ja się tam w ogóle na tem nie znam, uprosiłem sobie ks. kanonika do
pomocy — i poślę po niego.

— To napróżno — odezwał się kwaśno prezes — niepotrzebnie zajmować czcigodnego

kanonika, który ma inne zatrudnienie... jabym był z chęcią mu służył....

— Ale, proszę pana prezesa — dla duchowieństwa — niechże będzie! rzekł major.

Prezes milczący spojrzał na Zaklikę i siadł widocznie ubodnięty. Nie chciał tego jednak

pokazać po sobie.... Wysłano po ks. Strużkę, który przybiegł ze zwykłym pośpiechem. Przywitali
się z prezesem daleko czulej, niżby się spodziewać było można, przynajmniej ze strony dostojnego
pana.

Gdy wszyscy byli zebrani i gotowi, przystąpiono do złamania pieczęci i otwarcia drzwi. W

dwóch pokoikach prałata wszystko tak jeszcze było rozrzuconem jak w chwili gdy ciało
wyniesiono.

Paweł, służący za przewodnika, pokazał bióro, przyniósł szkatułkę, która stała pod łóżkiem i

wskazał szatę na klucz zamkniętą.

Z niezmierną ciekawością otworzono naprzód szkatułkę, która się najważniejszą zdawała.

Znaleziono w niej papiery urzędowe począwszy od metryki, świadczące o pracach nieboszczyka w
ciągu długiego życiu, wiele listów od różnych osób bardzo starannie porozdzielanych i
powiązanych sznurkami, a w kryjówkach, dwieście czerwonych złotych obrączkowych z tak starą
datą, że więcej pół wieku leżały nietykane. Był to zapas na czarną godzinę, która szczęściem nie
przyszła.

Przetrzesiona i rozpatrzona na wsze strony szkatułka nic więcej nie dała.

W biurku wiele szufladek było pustych, w innych dystynktoria, łańcuchy, ordery,

pierścienie, trochę starych monet, kilka pieczątek, dużo szpargałów, trochę papieru, w dolnych
szufladach bielizna paradna lawendą poprzesypywana... nigdzie żadnego depozytu... żadnych
papierów ni śladu.

Wśród milczenia, przerywanego półsłówkami, postępowano dalej z troskliwością wielką,

wydobywając nawet serwety, obrusy, komże i alby... aby żadnemu zakątkowi nie przepuścić.

Komoda ta aż do ostatniej szuflady przepatrzona, zawiodła oczekiwania.

Pozostawała szafa zamczysta, od której klucz tkwił w zamku; jednakże po otwarciu jej na

roścież... znaleziono w niej od góry do dołu książki napchane, nabite, pyłem przysute.

Ks. Strużka widząc że dotąd usiłowania odszukania papierów były próżne, podjął się

przepatrzeć książki i dwie szuflady także pełne brewiarzyków i kancjonałów. Pomagał mu w tem
Paweł. Sądzono; że tu się może kryje jaki zwitek lub fascykuł. Napróżno jednak wyrzucono biedne
książki... nie było nic.

Prezes, major, ks. Strużka oglądali się po pokoju, zaczęto badać Pawła... stary się

niecierpliwił tylko słysząc o papierach.

— Co za papiery! jakie papiery maja być? gdzie? Pełna ich przecie była szkatułka. S. p.

prałat nie był także papierowy człowiek, a w ostatnich latach tyle tylko czytał, co na brewiarzu, bo
go na pamięć umiał. Jak bywało list przyjdzie, co, się rzadko trafiało, to posyła po kleryka, żeby mu
go czytał, bo już i okulary nie pomagały.

Prezes zaczął się po pokoju przechadzać, ręce założywszy pod poły. W ścianie była

szateczka... odemknięto ja... stało w niej trochę szkła i porcelany.

W stolikach pełno kalendarzy, na pólkach znowu książki.

background image

Przetrząśnięto tak oba pokoje, a prezes od niechcenia zajrzał pod poduszkę nawet — nie

znalazło się już nic więcej. Ponieważ p. major, który dwieście czerwonych złotych już był do
kieszeni schował, był jedynym spadkobiercą, oddano mu do rozporządzenia ubogą prałata
spuściznę — pięć tysięcy złotych na obligu i owe złoto a trochę ksiąg... całem były dziedzictwem.

— Ja się i tego nie spodziewałem — rzekł major.... Prezes stał milczący i pomięszany.

Wypadało mu odejść — a obawiał się jeszcze.... Wieczór się robił, gdy w końcu pożegnał p. majora
i z kwaśną miną, straciwszy cały dzień — powrócił zawiedziony....

Gorzej jeszcze było z ks. Strużką, który wiedział z pewnością o depozycie, a doszukać się

go nie mógł. Major oświadczał, że ruchomości, jako człowiek niemajętny sprzedać musi....

Gdy wszyscy wyszli, kanonik pozostał z nim sam. Jęknął biedny.

A! Boże mój, Boże! zawołał ręce łamiąc — gdy kto jak ja słyszał z tych poczciwych ust

starca z trwogą śmierci wymówione słowa.... Bierz! bierz ten ciężar odemnie, aby mi brzemieniem
nie leżał na duszy !! — a potem własny błąd chce naprawić i szuka, a szuka nadaremnie, chce się
krwawemi płakać łzami....

Powiadam panu majorowi ten depozyt tu być musi, on tu jest!!

— A noć bardzo wierze — ale gdzież? gdzież? przetrzęśliśmy wszystko....

Paweł stał także smutny z daleka u proga.

— Już, proszę państwa — odezwał się — nikt lepiej nie znał obyczajów i zwyczajów ks.

prałata jak ja, bo on dla mnie żadnych tajemnic nie miał.... Pieniądze rozchodowe chował do
biórka.., szkatułki od lat może sześciu nigdy nie dobył. W ostatnich czasach mało co się i ruszał....

— A nie przypominaszże sobie, podchwycił Strużka, owej nocy, gdy go chorego już

wezwano do ś. p. prezesowej i gdy potem powrócił, nie przywiózłże co z sobą? gdzie schował?

Paweł się zamyślił.

— Jak dziś pamiętam, odparł.... wielka była bieda z ta podróżą,. Jeździł z nim ks. Lacki,

który wiózł św. sakrament... i oleje. Prałata musieliśmy do karety we dwóch sadzać i to jeszcze
stękał.... Cały dzień tam bawił, nazajutrz dobrym już mrokiem powrócił.... Czekajcie państwo.... A
ha! gdy po wóz zajechał, zbiegłem na dół... wprowadziliśmy go strasznie osłabionego na
wschody.... Odpoczywał u progu, potem w pierwszym pokoju... potem wszedł oto tu... oparł się na
stoliku....

A! czekajcie państwo! tak! tak!, dobył prawda z za sukni spory plik papierów

opieczętowanych i położył oto tu — na stoliku.... Posadziłem go na krześle. Kazał sobie herbaty
zrobić... więc do kuchni zszedłem, a gdym powrócił, żeby na tym samym stoliku nakryć do
herbaty... już żadnych papierów nie było, toć bym zapamiętał.... Do szkatułki ich nie schował, bo by
sam nawet dostać jej nie mógł, do biórka też nie, bo klucz od biórka mnie zostawił na przypadek,
gdyby tam dłużej zabawić musiał, żebym mu dobył pieniędzy i przysłał....

— Aleć tu żadnej więcej schowanki nie ma! zawołał trochę zniecierpliwiony major —

cóżby się z papierami stało?

Paweł ruszył ramionami, ręce roztworzył i rzekł prawie gniewnie.

— Już przecie ja ich nie zabrałem!

— A nikomu to na myśl nie przyjdzie — uśmiechnął się Strużka... a no — gdzieś to się

znajdzie, może we sto lat, gdy się już nikomu na nic nie przyda....

Major fajkę zapalił.

— Mój kanoniku — odezwał się wstrzymując go za rękę — pomóżcie mi, ażebym się

pozbył tych ruchomości — chciałbym do domu powrócić.... Co my z tem zrobimy! Sprzedaćby to
hurtem... czy co? a nie, to choć zlicytować.... Na pamiątkę sobie precioza zatrzymam.... Z książek
tylko jeden brewiarz, na którym się modlił nieboszczyk... reszto sprzedajcie, proszę.... Nie będę się
drożył... byle cokolwiek grosza wpłynęło, aby się choć koszta pogrzebu opłaciły.

— O tem już jutro pomyślimy... rzekł ks. Strużka — nie wielkie to rzeczy i nie trudne.

— A pan Paweł jeśli się mojego wiejskiego krupnika nie boi... proszę ze mną do

Karczówki... będziemy razem lepsze czasy rozpamiętywali....

Paweł do nóg mu się skłonił....

— Nie gardzę ja łaską pana majora, a no człek do tego kościoła i do tych kamieni przyrósł...

background image

trudno się na starość oderwać. Niechbym tu już i kości położył... westchnął stary i łzę otarł.

W parę tygodni po opisanych wypadkach znowu był wieczór u prezesa, a że tu nigdy na

gościach nie zbywało, i tego dnia salon się o godzinie ósmej napełnił. Wedle niezmiennej formuły,
gospodyni zawsze siedziała na tem samem miejscu, choć suknię miała inną a niemniej smakowita;
gospodarz stał w pośrodku pokoju, aby być gotowym na powitanie gości. Byli to po większej części
starzy znajomi i przyjaciele; w gronie pań czarno ubrana siedziała pani doktorowa zamyślona,
obojętna i nie zdająca się wielkiej zwracać uwagi na to, co się w koło niej działo. Niekiedy tylko
spoglądała ukradkiem to na gospodarza, to na gospody- nie i z pod oka śledziła wyraz ich twarzy.
Dla mniej znajomych nie straciły one togo dnia ani zwykłego. spokoju, ni wdzięku, uśmiechały się
zimno i grzecznie, nie dając sobie zajrzeć do głębi duszy. Wprawne tylko oko starej znajomej
mogło w prezesie dostrzedz pewne zniecierpliwienie, które się zdradzało ruchami mimowolnymi i
błyskiem źrenic pełnym gniewu; a w prezesowej zwiększonej dumy i napuszonego majestatu,
przypominającego gniew słuszny owego ptaka, który im się bardziej gniewa, tym szerzej skrzydła
rozpuszcza Coś było w powietrzu takiego, o czem mówić nie dozwalała przyzwoitość, a co
kamieniem ciężyło. Mówiono o rzeczach obojętnych i w sposobie rozbierania ich czuć było
namiętność, gdzieindziej zrodzoną, która teraz przechodzi we wszystko, czego dotknięto. Wieczór
wedle programu się odbywał, naprzód rozmowa jedna koło kanapy i owalnego stołu w kółku
prezesowej, druga w otoczeniu prezesa wśród salonu. Po tem podano herbatę, dla której wszyscy
posiadali, gdzie kto mógł, nareszcie w drugim saloniku trochę muzyki, a dla grających dwa stoliki
whista. Prezes nie był whista wielkim miłośnikiem, grywał tylko w cudzych domach, bo to go
uwalniało od rozmowy czasem uciążliwej — u siebie w domu, jako gospodarz, nie siadał nigdy,
przechadzał się i bawił tych, którzy nie grywali, lub udawał, że słucha muzyki, której ani lubił, ani
rozumiał.

W chwili gdy wszystko się wedle należytego porządku rozłożyło, a prezes z rękami pod frak

zasuniętemi przechadzał się po salonie frasobliwie zadumany: doktorowa, która także nie zajęła
miejsca, zwolna i niby przypadkowo zbliżyła się do niego. Bardzo grzeczny dla niej, prezes jednak
nie mógł tego utaić, że jej nie lubił — a im mniej lubił, tym więcej się starał okazywać
grzeczniejszym.

— Pani widzę jak ja nie bardzo muzykalna? spytał stojąc.

— Owszem, lubię muzykę, ale gdym do jej słuchania usposobiona, co mi się nie zawsze

zdarza — rzekła doktorowa.

— Mnie ona nie robi przyjemności, a okrutnie działa na nerwy — odezwał się prezes —

drażni....

— Spojrzeli po sobie milcząc — w istocie gospodarz tłumił z trudnością, wyraźne

zniecierpliwienie.

— Lato w naszem miasteczku jest nic do zniesienia — dodał — proponowałem Żuliecie,

żebyśmy raz gdzie przecie pojechali się rozerwać... nad brzegi Renu... do Włoch... gdziekolwiek....

— A ona?

— Nie chce dzieci samych zostawić! Jest to wzór matek! rzekł chłodno prezes....

— A ty mój prezesie, najszczęśliwszym z małżonków, dołożyła doktorowa, powinieneś rano

i wieczór dziękować Bogu, iż inaczej się nie ożeniłeś. Ta kobieta stworzona była dla ciebie....

Niedostrzeżonej ironji w głosie doktorowej prezes, jak się zdaje, nie pochwycił, spojrzał

tylko niespokojnie na mówiącą, jakby niedowierzał tym pochwałom. Doktorowa mówiła bardzo
serjo.

— Powinieneś i za to dziękować Bogu, że ci się twa pierwsza miłość nie poszczęściła....

Prezes cofnął się jak oparzony.

— Pierwsza? jaka? o żadnej nie wiem. To moja pierwsza i ostatnia!

Doktorowa zaczęła się śmiać....

— Jak to się rzeczy te łatwo zapominają i jak łatwo wmówić sobie potem, że to, co było —

nie istniało.... A nie kochałżeś się zapamiętale w Toli, którą ci ten nieszczęśliwy Todzio ?...Śmiałe
to wystąpienie tak straszny obłok na twarz prezesa naciągnęło, że doktorowa spojrzawszy nań, nie
dokończyła.... Schwycił ją za rękę gwałtownie i począł bardzo serjo i gniewnie.

background image

— Jeśli mi pani co dobrego życzysz, proszę, błagam — obliguję — tych dwóch imion nigdy

w domu moim nie wspominać....

Prośba ta bardzo była do nakazu podobna i dla tego doktorową oburzyła....

— Nie wiedziałam, rzekła z pół uśmiechem, że ci imiona dawniej tak uwielbianej istoty i

tego, którego nazywałeś bratem, tak mogą być przykre....

Prezes się uniósł i pochwycił za obie ręce stojącą przed nim doktorową.

— Ja, jego bratem... rzekł stłumionym głosem — bratem.... Pani! pani mi chcesz przykrość

chyba uczynić....

— A! zlituj się, to nie jest w mojej naturze, odezwała się spokojnie kobieta —

przykrościbym ci uczynić nie chciała, lecz radabym widzieć ostyglejszym i nie tak gorąco
biorącym... co się odwrócić nie może!

— Nie rozumiem, szybko wtrącił prezes, cóż się to odwrócić nie może ? Na co ja mam

ostygłym być! Ja o niczem, co się tyczy tego człowieka wiedzieć nie chcę.... Dosyć
niewdzięczności doświadczyła od nich obu i ojca i syna, rodzina moja. Jak węże wcisnęli się pod
dach nasz, odgrzaliśmy te żmije na to, żeby nas potwarzą kąsały....

Prezes był cały wzburzony, doktorowa patrzała nań zimna i nieporuszona.

— Wiesz zapewne, że Teodor Murmiński od kilku dni tu jest....

— Wiem — wiem... żywo zawołał gospodarz... i gotowaś go pani, krewna mojej żony,

nasza... w domu swoim przyjmować?

— Nie wiem, kochany prezesie, dla czegobym mu drzwi moje zamknąć miała? Przecież

niczem się nie skalał! zbrodni żadnej nie popełnił. Nie winien pewnie temu, iż go ś. p. prezesowa
dzieckiem wzięła na wychowanie, ani mógł zapobiedz temu, bo to wam przykrem nie było.

Purpurowa stała się twarz dostojnego pana... milczał... z postawa dumną, odezwał się

odzyskując panowanie nad sobą.

— Ani słowa o tem, ani słowa! Nie chcę o tum wiedzieć że żyje... nie wiem o nim, nie znam

go.

— Boleję nad tem, kochany prezesie, mówiła nieporuszona kuzynka. Mojem zdaniem, choć

to jest tylko zdanie kobiety, nie dobrze może znającej stósun- ki wasze — mojem zdaniem masz
pewne obowiązki dla tego wychowańca twej matki... a łatwo, bardzo łatwo pewnemi względami
mógłbyś go sobie pozyskać!

— Ja! jego! chcieć sobie pozyskać? z gorzkim ironji wybuchem wołał gospodarz. — Pani

chyba nie znasz lub z umysłu nie chcesz zrozumieć mojego położenia... Muszę więc z nią mówić
otwarcie), niżbym chciał, niżby należało... Jesteś pani naszą krewną, a i to wkłada na nią pewne
obowiązki... Czy pani wie co z tego ukuto, że zacna, czcigodna matka moja wzięła dziecię
guwernera na wychowanie?? — Rozpuszczono wieść, że za niego wyszła, że była jego żoną, i że p.
Teodor ów... był jej synem, a moim przyrodnim bratem, że ja wiedząc o tem pokrzywdziłem go na
majątku, żem dowody jego pochodzenia zniszczył...

Doktorowa słuchając ruszała ramionami i uparcie patrzała mu w oczy.

— A to wszystko — spytała zimno i badawczym ścigając go wzrokiem — było naturalnie

bajką i wymysłem?

Pytanie tak wprost rzucone z rodzajem wątpliwości poruszyło prezesa.

— Znałaś pani moją matkę — zawołał — kobieta jak ona nie potrzebowała i nie mogła się

taić z tem co czyniła... Ale miała chorobliwą czułość, słabość nie wytłumaczoną dla tego... dla tego
trutnia — dodał gospodarz... a on ją umiał wyzyskać... i dziś nie bez celu się tu zjawił zapewne...
chce mnie zmusić do ofiar, chce mnie obedrzeć...

— Mnie się nie zdaje, żeby miał tę myśl — przerwała kuzynka... mylisz się. — Gdzież się

ten człowiek ma podziać? tu się wychował, tu źródło — jest rzeczą naturalną, że tu szuka przytułku
i pracy. Profesor Kudełka, który się nim zajmuje, mówił mi, że mimo nieszczęść, jakich doznał i
złamania na duszy i ciele, człowiek jest zdolny, a bierze się do pracy gorąco...Śmiech dziwny,
szyderski prezesa rozległ się aż nadto głośno po sali.

— On, do pracy!! I pani temu wierzysz! Ten stary głupiec łatwowierny, którego wszyscy

zawsze oszukiwali i oszukują.... Kudełka i Kudełka pani mówił! To zdziecinniały starzec...

background image

Odetchnął prezes, ale nie dając ust otworzyć doktorowej mówił dalej.

— Nikt lepiej nademnie nie zna tego człowieka, który wstręt i ohydę zawsze budził we

mnie... Utracjusz, fanatyk, pieszczoch, dziwak... zarozumialec, do niczego.... Sądzi się godnym
najwyższych przeznaczeń... a dwóch dni wytrzymać przy jednem nie umie!

Przerwał sobie prezes — potrząsł głową, poruszył się cały jakby ze wstrętu — i zwrócił

oczy na doktorową, która z rękami założonemi, nieruchoma, zimna, nie podzielając wcale jego
uczuć — stała i mierzyła go wzrokiem ciekawym.

— Mnie się zdaje, kochany prezesie, odpowiedziała — że tyś się uprzedził przeciw niemu.

Nie przeczę, że natury tak różne jak wasze, nie łatwo sobie sprawiedliwość oddać mogą — wy —
tak surowo, chłodno, rozumnie biorący życie — on tak gorąco i namiętnie. A koniec końcem, jest to
bardzo biedny człowiek — i dla tego samego, wiele by mu przebaczyć można.

Mój prezesie — dodała — gdyby ci ludzie tak źli byli — czyżby z dobroci prezesowej nie

potrafili byli korzystać? Jestże to wina, że ludzie sobie jakąś tam — jak powiadasz, bajeczkę
wysnuli?

— Kochana pani — przerwał prezes — gdybyśmy o czem innem zaczęli?

Głos mu drżał, i choć niby chciał to wyrzec obojętnie, namiętność grała w jego dźwięku... i

gniew nieprzebłagany.

— O czem innem? rozśmiała się nielitościwa kuzynka. — Chcesz, bym ci opisała jak teraz

wygląda Tola, w jaki sposób się zmieniła, jak na nowo wypiękniała, ile w niej rozumu, pawagi,
talentów....

— Widzę, żeś pani dziś uwzięła się na mnie — zawołał gospodarz — uznaję się

zwyciężonym i opuszczam plac.

To mówiąc, skłonił się z przesadzonem uszanowaniem i powoli odszedł. Doktorowa z

równie karykaturalną powaga nizki oddała mu ukłon.

Weszła potem na chwilkę do saloniku, w którym brzmiała muzyka... postała przy progu i

nieznacznie, jakby przechadzając się zmierzyła ku drzwiom. Prezes, który zdala widział ten
manewr doskonale, znać rozmyślił, ochłonął i nie dając jej wymknąć się z salonu, pospieszył ku
niej. — Już u progu chwycił ją za rękę.

— Kochana kuzynko — szepnął jej wzruszony — nie odchódź pod wrażeniem tej rozmowy,

dwa słowa jeszcze.... Jesteśmy krewni... widzę, żeś pani usposobiona zbyt litościwie dla osób, które
mnie zawsze prawie nienawiść i otwartą niechęć okazywały. Nie łącz się pani z niemi, nie chcę w
niej mieć także nieprzyjaciółki.

— Mylisz się, panie prezesie, odpowiedziała doktorowa... nie macie oboje pewnie

życzliwszego serca dla siebie nad moje. Mais je n'épouse jamais, quand même, spraw ani
familijnych, ani przyjaciół — staram się je poznać, zgłębić — i kieruję się mojem własnem
przekonaniem. A przekonanie to dyktuje mi radę i życzenie, abyś był dla nieszczęśliwego
względniejszym.

— Wierze, iż to życzenie pochodzi z najlepszego serca — lecz zarazem przekonywa mnie,

że pani nie znasz mojego położenia, ani przeszłości.... Ten człowiek...

Doktorowa zbliżyła się do ucha:

— Gniew twój prezesie dałby mi do myślenia — żeś mu jeszcze Toli nie darował. Jeśli

kochasz Żulietę, możeszże na to tak być czułym?

— Cóż za przypuszczenie!

Doktorowa śmiejąc się pogroziła mu na nosie, dygnęła i szybko wyszła.

W przedpokoju, dokąd ją grzeczny gospodarz przeprowadzał, spojrzała na zegar... nie było

jeszcze dziesiątej, cicho coś szepnęła służącemu i powóz potoczył się ciemnemi, pustemi dosyć
ulicami ku jednemu z większych hotelów.

Tu w kilku pokojach pierwszego piętra mieszkała jeszcze panna Tola, która choć wybierała

się za granicę — przez jakiś niezrozumiały kaprys, a o to, jak mówiono, nie było u niej trudno —
pozostała w mieście dłużej daleko, niż była zamierzała. Doktorowa obiecała jej, że odbywszy
pańszczyznę u prezesostwa, zajedzie do niej na resztę wieczora.

Mało osób przyjmowała zwykle piękna panna, chociaż się zawsze dosyć cisnęło do jej

background image

salonu. Przystęp był trudny — umiała ze zbytnia może otwartością pokazać tym, którzy się jej nie
podobali, iż im nie bardzo będzie rada. Nie mogła się znać obronić tego wieczora od kilku
salonowców i doktorowa przybyła właśnie na chwilę, gdy ci panowie stojący z kapeluszami w
rękach, w łilijowych rękawiczkach, w całej formie urzędowej przystępowali do podanej herbaty...
Tola siedziała dosyć znudzona na małej kanapce i zobaczywszy dobrą przyjaciółkę żywo się rzuciła
ku niej. Był to w tej chwili gość wielce pożądany, bo rozmowa zaczynała z suchot umierać. —
Szepnęły sobie coś na ucho...

Usłużna towarzyszka Toli zagadywała tym czasem kawalerów, aby swą wychowanicę

oswobodzić.

Ci panowie byli to dawni adoratorowie Toli, z których każdy po parę razy grzecznie został

odprawiony, a pomimo to trwał w czci dla ideału w nadziei, że się oń postarawszy, nad stałą
miłością ulituje. Na to się jakoś nie zanosiło, Tola miała zwyczaj względem takich upartych, być
coraz, a coraz zimniejszą, a wszelką aluzję najdalszą do uczuć gorących zbywała nielitościwem
milczeniem.

Po herbacie panowie ci, widząc gospodynię zajętą przyjaciółką i zrozpaczywszy o

oderwaniu jej — pożegnali się i wyszli — Tola wstała uśmiechnięta i rozpromieniona.

— A! przecież! zawołała — ils sont charmants, ale znakomicie nudni. —

— Ja także przychodzę przesiąknięta atmosferą salonu prezesostwa... i nie bardzo zabawić

cię potrafię — odezwała się doktorowa... aż mi wstyd jaka dziś byłam nielitościwa i zła...

— Wy? a! cóż to było!

— Tego ci powiedzieć nie mogę — ale — aż rozgniewałam prezesa...

— Czem?

— Mogę śmiało mówić?

Tola się zarumieniła, obejrzała na towarzyszkę, drgnęła. —

Cóż to tak strasznego?

— Coś nad co w świecie straszniejszego nie ma — widmo wspomnień...

Gosposia udawała, że prawie nie słucha...

— Mogłabym prawie przysiądz, że prezes, szczęśliwy maż Żuljety, kocha się jakoś do dziś

dnia w pewnej — pewnej pannie! nie powiem w kim! Takby przynajmniej wnosić należało z tego,
że dotąd przebaczyć nie może, rywalowi, choć i tamten szczęśliwszym od niego nie był.

— Zagadkami dziś mówisz — mruknęła Tola.

— Ty ją łatwo odgadniesz...

— Zkądże o tym rywalu mogła być mowa... Tola zwróciła oczy przymglone ku doktorowej,

która zawahała się z odpowiedzią, spuściła głowę i zamyśliła się — potem jakby ją coś natchnęło
odwagą — odezwała się.

— On tu jest!

Trzy te słowa, proste, wymienione chłodno — bez wzruszenia, zrazu zdawało się na Toli nie

czynić żadnego wrażenia... nie ruszyła się, nie drgnęła... skamieniała... Z bukietu, który leżał na
stoliku wyrwała kwiatek i nie mówiąc nic wzięła kończyk jego w usta. Doktorowa śledziła wyraz
jej twarzy... czekała odpowiedzi... lecz w tejże chwili Tola zapytała...

— Proszę cię nie wiesz też na pewno, o której odchodzi pociąg do Kolonji?

— Chciałabyś jechać...

— A! bo tak nudzę z tym wyjazdem, że moja dobra Teressa już się ze mnie śmieje. Stałam

się leni- wą, ociężałą, i, co nigdy nie bywało, grzeszę brakiem decyzji. Wyjeżdżamy codzień... i
każdego dnia wyjazd odkładamy do jutra...

— Pociąg do Kolonji — jeśli się nie mylę, odezwała się doktorowa, odchodzi o szóstej z

rana — ale sprawdzić nic łatwiejszego... Zadzwoń na kelnera, oni to na pamięć umieją...

Tola wzięła za dzwonek... kelner wbiegł z wielkim pędem... a był to kelner elegant,

wyfryzowany, piękny, wykryzowany, który gdy raz mówić zaczął końca się trudno było doczekać
— popisywał się z polyglotyzmem swoim...

Pociąg odchodził o szóstej.

Cywilizowany kelner zapytał, czy hrabina jutro już chce osierocić miasto....

background image

— Jutro — nie.... Zresztą nie wiem! dam znać! odparła odprawiając go Tola.... Rozmowa o

podróżyi kolei, wyborze i t. p., potrwała z kwadrans, gospodyn, z żywością trochę zapożyczoną i
wesołością nie naturalną brała w niej udział bardzo czynny. — Doktorowa była milcząca.... W tem
panią Teresę odwołano i zostały same, Tola obejrzała się za odchodzącą i siadła przy swej
przyjaciółce chwytając ją za rękę.

— Moja droga — odezwała się — nie posądzaj mnie ani o żadne uczuć resztki, bo w ogóle

rzeczy odgrzewanych nie lubię, ani o prostą, głupią dziecinną ciekawość — chciej zrozumieć, że
najobojętniejszych, los człowieka, którego się niegdyś znało — obchodzi, powiedziałaś — on tu
jest.,. powiedz mi... co się z nim dzieje....

— Tolo moja droga... biorąc ją z kolei za ręce — drżącym głosem zaczęła doktorowa —

dzieci się często napierają widzenia rzeczy, od których mdleją ze strachu....

— Ja nie jestem ani dzieckiem, ani tak wrażliwą jak sądzisz, bledniejąc zaczęła panna...

mów śmiało....

— Każesz — oszczędzać cię nie będę — rzekła doktorowa.... Dni temu kilkanaście profesor

staruszek, którego widziałaś u mnie, wyszedł bardzo rano na botaniczną wycieczkę na porzecze....
Był właśnie najmocniej zajęty swemi ulubienicami, znalazłszy jakiś pyszny egzemplarz Solarium,
nie wiem już którego, gdy go szelest dziwny o tej porze rozbudził.... Pod starym dębem, młody
jeszcze człowiek, w łachmanach, odarty, z twarzą wybladła przymocowywał właśnie stryczek, na
którym się miał obwiesić.... Tola z krzykiem załamała ręce.

— I to był on! on! a! to być nie może!

— To był on, albo raczej ruina tego człowieka, którego cierpienie złamało i do rozpaczy

przywiodło.... Ten jeden wypadek powiada ci wszystko — dodała doktorowa — więcej już nie
masz mnie o co pytać.

Z pięknych oczów Toli polały się niepowstrzymywane łzy, ani myślała się ich wstydzić w

tej chwili, ani kryć z niemi....

— Ten świetny, wesół, zuchwały... dowcipny Todzio, ten pieszczoch i ulubieniec poczciwej

prezesowej — ten — a! mój Boże... ja nawet wystawić sobie tego nie umiem.... Widziałaś go?...

— Z daleka — w ulicy — wygląda jak widmo, lecz gdyby był smutny, gdyby udawał

Manfreda, grał jakiegoś Gustawa, czy Konrada — możeby mi się wydałpolitowania godnym i
śmiesznym. Tak nie jest.....

Udaje wesołego i bardzo szczęśliwego — a od tego serce się kraje.

— Cóż on tu robi?

— Poczciwy profesor, który go uratował, karmił go podobno dotąd, pozastawiawszy

zegarek, łańcuszek i co tylko mógł u żydów — stara mu się o jakie umieszczenie, jaką robotę.

— Więc prezesowa nie zostawiła mu nic?

— Ani nawet wspomnienia — dorzuciła doktorowa — zresztą jest to jakaś tajemnica. W

ostatniej chorobie wzywała ks. Jeremiego, a po nim, gdy oto niedawno umarł, nic się nie znalazło...
i gdyby co było, prezes tam dobrze pilnował...

Tola przeszła się po pokoju, aby ukryć wyraz swej twarzy, który oczy przyjaciółki śledziły...

nie miała siły mówić.

— Ruina człowieka — intelligencji — serca —

ducha... a! jak to okropne... widzieć ten boży kwiat zdeptany nogą, zwalany może błotem,

skrzywiony na złamanej łodydze... czy jest co smutniejszego na świecie... Pokrzywy bujają pod
płotem... a... oni — zawołała nagle stając przed doktorową...

Przyjaciółce także łzy się w oczach kręciły... chciała już odwrócić rozmowę.

— Jedziesz — kiedy? zapytała.

— Nie wiem — nic już nie wiem — cicho odezwała się Tola trąc czoło jakby z niego myśl,

natrętną muchę, spędzić chciała... Możnaż tak... człowieka złamanego rzucić bez opieki? godziż
się...

— Przyznam ci się — szepnęła doktorowa — jeździłam dziś umyślnie do prezesa, chciałam

w nim obudzić jakieś uczucie obowiązku.

Tola rozśmiała się szydersko. — A! jakżeś ty naiwna! W nim!! Zawstydziła się sama swej

background image

popędliwości i poprawiła. — A cóż prezes?

— Potrafiłam go tylko do niewidzianego pobudzić gniewu... nic więcej.

— Wiedział już o nim!

— Niestety...

— Moja droga — odezwała się Tola — radźcież z waszym profesorem dokąd się ma

protegowany wynosić, — bo nie sadze, żeby mu tu dano pobyć długo.Żywo zaczęła chodzić po
pokoju... widocznie walczyła z sobą... zrywała się coś mówić i nie śmiała, a rumieniła...

— Pojutrze wyjeżdżam — zawołała — tak — ale jutro — droga moja... ja mogę u ciebie

być przypadkiem, rozumiesz mnie... a ty mogłabyś tego dnia mieć u siebie profesora z jego —
protegowanym.

— Jeśli ten protegowany gdziekolwiek być raczy — profesor mi mówił, że się wyrzekł i

zarzekł towarzystwa. Właśnie go chciałam mieć u siebie przez nieszczęśliwą ciekawość kobiecą. —
Wiesz co na zaproszenie odpowiedział profesorowi?

— Cóż przecie?

— Powietrze salonów nie zdrowe dla mnie, ubogi sierota, proletarjusz, włóczęga, po co

mam tam iść, gdzie mnie z łaski i miłosierdzia przyjmować będą? Nie mogę....

— Moja droga — przerwała Tola — ja nie rozpaczam dla tego — tyś kobieta, powinnaś na

to znaleść sposób, ażeby on był u ciebie, gdy ja cię o to tak pięknie proszę..

Uściskały się — doktorowa wyszła, a Tola rzuciła się, twarz rękami zakrywszy, na kanapę.

* * *

Nie ma na świecie piękniejszych instytucji nad zakłady miłosierdzia — lecz smutniejszego

nad nie widoku trudno znaleść na świecie. Nieszczęsny ten porządek wymaga, aby ludzie byli
przekładani pod numerami w salach, które przypominają fabryki... aby ich łóżka stały w
systematyczne rzędy ustawione, jak szuflady wielkiej kolekcji okazów naukowych. Chory przestaje
tu być człowiekiem, staje się numerem i choroba. Przepraszam za porównanie, — jak zwierzęta u
żłobów leżą ci nieszczęśliwi, opuszczeni, zdani na ręce obce... a nawet pociecha religijna
przychodzi tu tak samo, jak porcja bulionu. Jest coś na wszelki wyraz smutnego w tem zbiorowisku
istot, których nic nic łączy z sobą oprócz, wspólnej niedoli.

To coś nakształt pourywanych liści od kwiatów tysieca... i złożonych dla jakiegoś

experymentu... z każdej rodziny po listku.....a wieleż z tych liści na pół zeschłych — zapomniało o
kwiecie, do którego wieńca należały?? To też gdy nad takiem łożem samotnem, przedostatnią
pościelą człowieka, żywym grobem, który ona zwiastuje, ujrzy się pochyloną twarz tego anioła
pociechy, który się zowie Siostrą Miłosierdzia — gdy się słyszy szept łagodny, co choremu
przypomina głos matki, siostry lub żony, gdy taka kapłanka zatrzyma się dłużej u zapomnianego
kątka, w którym ból słowami pociechy — któreżby oko łzą wzruszenia nie zaszło a serce i czcią nie
uderzyło?

Są między ludźmi anioły....

Taki właśnie anioł, chociaż w bardzo skromnej i niepozornej postaci, bladej, niemłodej,

zwiędłej od pracy i pokaszłującej niewiasty w białych osłonkach Siostry miłosierdzia — stał u
łóżka, na którem złożono tylko co starego człowieka, wyglądającego tak, jakby za chwilę miał
skonać.

Człowiek ten, którego w jakiejś lichej gospodzie na gościńcu miłosierny znalazł chłopek i

odwiózł do szpitala — stary już był, schorowany, wyżółkły, a sił w nim już ostatek niepotrzebnie
przytrzymał resztkę życia, aby cierpiał dłużej. Ciężki oddech gorączkowy, przerywany kaszlem
suchym, świszczącym, poruszał gwałtownie wymęczoną piersią jego, za każdym paroksyzmem
kaszlu zimny pot występował mu na pomarszczone czoło i ręce kościste chwytały kołdrę
konwulsyjnie, jakby szukały podpory. Obłąkanym wzrokiem to rzucił po sali, której zdawał się nie
widzieć, to znowu zamykał oczy i jakby gorączkowym snem usypiał.

Siostra Hilarja próżno stojąc przy nim, choć słowo z niego dobyć chciała; dobywały się

tylko westchnienia — człowiek ten chciał już umrzeć, a nie mógł.

Obok łóżka, na którem spoczywał, leżały jeszcze nieschowane dotąd węzełki, które z nim

background image

przywieziono razem i zrzucono z niego nędzną odzież, gdy szpitalną przywdziewał. Po tych
przyborach podróżnych, po wytartym kiju, który chłopek zabrał i złożył razem z rzeczami, poznać
było łatwo, że długą przewędrował drogę, nim go tu rozbitka choroba rzuciła na ostatnią skałę, na
której miał skonać....

Siostra Hilarja widząc, że sama nie poradzi z nim nic, pospieszyła po lekarza zakładu...

Siwy, z krótko ostrzyżoną głową, okrągły człowieczek przytoczył się do łóżka. Na rumianej jego
twarzy nie malowało się żadne uczucie — obyty był z cierpieniem, jak z koniecznością życia...
Przyszedłszy do łóżka stał i słuchał oddechu naprzód, potem rękę wychudłą dobył i choć mu snę
wyrywała, puls śledził, potem dłoń przyłożył do czoła, głowę do chrzęszczącej piersi chorego.

Spojrzał na siostrę stojącą w milczeniu i ramionami lekko ruszył. —

— Dajcie mu najprzód trochę rosołu... być może, iż jest głodnym... a potem coś

chłodzącego, a potem — zobaczymy...

Człowiek stary — dodał — sił tam już mało, choć budowa mocna... ale któż wie co przebył

i przecierpiał...

Z pomiędzy białych poduszek, na których z siwym, rozrzuconym włosem spoczywała głowa

chorego, maska jego wyglądała jakby z wosku wylepiona... piękny rysunek twarzy szpecił tylko
włos siwy okrywający ja, dziko odrosły przez kilka tygodni... krzaczystych brwi dwoje zwieszały
się nad głęboko wpadłe oczy... Usta w bezzębnej już szczęce, wpadłe — istne miały wyraz jakiś
dziwny rezygnacji i bólu razem.

Twarz uszlachetnionej, myślącej istoty zdawała się należeć do człowieka, który wyszedł z

tych klas społeczeństwa, co nie samą ręczna pracą dorabiają się chleba. Wysokie czoło wypukłe
zdawało się myśli pełnem... marszczki na niem mówiły o pracy, co je pofałdowała... a jednak ubiór
nędzny, tłómoczek odarty oznajmywał wyrobnika, którego wiek i bezsilność na rozdroże konać
rzuciły.

Kto on był, ani chłopek nie wiedział, ani przejrzenie powierzchowne tłómoczka nie uczyło

— mówił tylko ten co go do szpitala odniósł, iż słyszał od karczmarza, że podróżny ten zdrożony i
chory przed paru dniami się przywlókł, chciał koniecznie dojść do miasteczka, ale na noc
położywszy się w alkierzu, dostał jakiejś gorączki i tak tam dni parę przeleżał.

Toboły jego przejrzawszy znać gospodarz i nie znalazłszy w nich nic, pozbył się za

kieliszek wódki, namówiwszy chłopka miłosiernego, by go sobie zabrał do szpitala.

Gdy siostra Hilarja przyniosła filiżankę bulionu, a przyszła nim go napoić, musiała kogoś

wezwać, coby mu głowę potrzymał... Zaciśnięte usta i szczęki nie wpuszczały napoju zrazu, potem
z trudnością wlano mu go łyżek kilka... Parę razy oczy otworzył, powiódł niemi do koła i znowu je
zaniknął... Buljon o tyle poskutkował, że chory powoli usypiać zaczął... Budził go ów kaszel, lecz i
ten zdawał się uśmierzać.

Przez całą prawic noc przesiedziała przy nim troskliwa siostra... nic się jednak w stanie jego

nic zmieniło i z rana chory spał jeszcze... Wielkie znużenie natura snem wynagrodzić chciała.
Doktór znalazł małe polepszenie...

Dano mu znowu buljonu trochę, próbowano przemówić, głos tylko powieki mu otworzył,

ale z ust nie dobyto słowa... Zasnął jeszcze...

Tego dnia właśnie przypadały urzędowe odwiedziny szpitala przez Towarzystwo

Dobroczynności, które do utrzymywania jego się przyczyniało. — Chociaż instytucja nie lękała się
tego nadzoru w dnie powszednie, zawsze jednak musiano trochę wystąpić przed dostojnymi
gośćmi.

Chorzy dostali wszyscy świeżą bieliznę, sale poprzewietrzano staranniej, aby powietrze

zamknięte nie raziło dostojnych nerwów, wszystko przybrało weselsze i świąteczne oblicze. —
Siostra Hilarja chciała nieco pokaźniejszym uczynić swojego chorego, lecz stan jego oparł się
wszelkim pokuszeniom jej — a dobroczynnego snu, którym go ratowała natura, niepodobna było
przerywać. Została więc ta żółta głowa na białych poduszkach ze swym wyrazem bólu i
charakterem, jaki ją wśród innych wybitnie odznaczał... każdy z patrzących uderzonym być musiał
twarzą, którą myśl uszlachetniła i wyrzeźbiła z niej typ nad pospolite wznioślejszy. —

Z południa szmer w korytarzach zwiastował odwiedziny zapowiedziane księżnej, która była

background image

protektorką stowarzyszenia, prezesa, który główne w niem zajmował stanowisko i innych członków
do komitetu należących. Przełożona sióstr i doktor towarzyszyli oglądającym.

Wszystko się naturalnie znalazło w jak najprzykładniejszym porządku — a pochwały sypały

się z ust księżnej i prezesa.

Więcej dla formy niż z potrzeby obchodzono sale. Łóżko, na którem leżał wczoraj

przywieziony chory, znajdowało się nad samą drogą, którą do następnej gali przechodzić było
potrzeba. Prezes szedł obok księżnej dosyć obojętnym wzrokiem rzucając po łóżkach... Jednakże
zdala już i księżną i jego musiała zastanowić pięknu twarz nieznajomego człowieka.... Ktoby był
pilnie śledził twarz prezesa, dostrzegłby na niej naprzód wyraz zdziwienia, potem pomięszania,
niepewności, przestrachu i niepokoju....

Gdy przyszli do łoża, prezes stanął i począł się wpatrywać bacznie w chorego....

— Cóż to za — pacjent? kto to taki? zapytał doktora.

— Nie wiem kto — zdaje się być ubogi jakiś stary rzemieślnik... odparł doktor.

— Jakto? państwo przyjęliście do szpitala, nie wiedząc nazwiska? spytał prezes....

— Przywieziono nam go ze wsi — rzekł spokojnie ordynarjusz — był w stanic takim, że się

z nim rozmówić nie podobna....

— Ależ przecie? miał papiery?

— W tłumoku nie było żadnych....

— Szczególna rzecz — zawołał prezes, trochę kwaśno — zdaje mi się, że przepisy szpitala

wymagają koniecznie legitymacji....

— Ale są wypadki panie prezesie, gdy bacząc na cel zbyt ostrym być nie można, rzekł

śmiało lekarz... człowiek umiera... trudno od niego wówczas żądać, legitymacji....

Pojmuje pan, rzekł prezes nieco obrażony, iż ja tego nie wymagam — ale formy nie

darmo są postanowione....

— I zachowują się, gdy można — rzekł doktor spokojnie, ale przy chorym nie ma śladów,

kto jest; odwiózł go miłosierny człowiek nie znając... a dotąd przytomności nic odzyskał....

— Zkądże go przywieziono?

— Z gospody w Chrzanem....

Prezes głową pokiwał, ale stojąc przy łóżku, u którego się też całe towarzystwo zatrzymało,

nie spuszczał oka z chorego.... Stary spał, oddychając ciężko.... Czoło jego zmarszczone, wpadłe
oczy i usta zaciśnięte mechanicznie, nosiły na sobie wyraz długiego cierpienia i nędzy.... Siostra
Hilarja opowiadała właśnie księżnie pani, jak go wczoraj przywieziono, i że prawdopodobnie część
choroby pochodziła z głodu. Prezes tymczasem chciwie, pilno, niespokojnie rozpatrywał
fizjognomię chorego. Po długim tym przystanku u łóżka towarzystwo całe posunęło się dalej...
obeszło resztę sal i pochwaliwszy wzorowy porządek miało opuścić gmach, gdy prezes
pożegnawszy księżne, pod pozorem urzędowego zajęcia, zawrócił się nazad do szpitala.

We drzwiach stał jeszcze doktór.

— Szanowny konsyliarzu, odezwał się do niego, zatrzymałem się, aby cię przeprosić za

uczyniona uwagę przy numerze 136. — Musiałem z obowiązku to dopełnić... a teraz uczyń mi tę
łaskę i pozwól mi obejrzeć rzeczy, jakie były przy nim, gdyż twarz chorego nie jest mi nieznajoma.
Cośbym więcej o nim wiedzieć pragnął.

— To już do mnie nie należy, odparł kłaniając się grzecznie, lecz zimno doktór — i służyć

panu prezesowi nie mogę... Ekonom szpitala będzie mu nżyteczniejszym...

To mówiąc wskazał na stojącego na boku z kluczami jegomości. — Ekonom, który miał

może powody wysługiwania się nadzorowi, pospieszył na rozkazy prezesa i z nim razem udał się
dostojny pan... do izby gdzie pod odpowiednimi numerami złożone były rzeczy chorych, które
wchodząc do szpitala z sobą przynieśli.

Pokój ten z pułkami pełnemi rupieci i łachmanów, porządnie ponumerowanych, smutny

przedstawiał widok... Prawie wszystkie te zawiniątka wyglądały brudno i nędznie... Numer 136
leżał właśnie na skraju. Prezes ciekawie zbliżył się do tłomoczka, który mu ekonom otworzył.
Odzież chorego była uboga, ale widocznie z innego kraju pochodząca. Zużycie jej nie starło śladów
wyrobu zagranicznego. Sprawiona w lepszych może warunkach, musiała być niegdyś porządną.

background image

Tłomoczek zawierał podartą bieliznę, troszkę mniej zużytych kilka łachmanów i parę książek... Na
te rzucił się prezes ze szczególną ciekawością..; Jedna z nich zawierała po włosku Dantego
komedję, druga była odwieczną książką nabożną polską — złotym ołtarzykiem. Podpisu na nich nie
było żadnego... Zamyślony oddał je nadzorcy i prosił go, aby jeszcze raz mógł chorego oglądać.

Poszli wiec do sali.

Prezes zbliżył się na palcach do łoża... lecz znać trafił na rozbudzającego się — bo chory

oczy otworzył i już ich nie zaniknął. Wlepił je z dziwną zapamiętałością w prezesa. Poruszył się
potem na łóżku niespokojny... zakaszlał, a widząc wzrok wymierzony na siebie, ruchem
gwałtownym w przeciwną stronę się odwrócił. — Prezes blady i jakby przelękły ujął za rękę
ekonoma.

— Kochany panie, jakże się pan nazywa? rzekł cicho odprowadziwszy go do korytarza z

miną poważną i zakłopotaną.

— Ecker, proszę Jaśnie wielmożnego prezesa.

— A tak, przepraszam... Kochany panie Ecker, dodał prezes — mam dwa słowa do niego

względem tego chorego. Twarz jego jest mi znajoma — człowiek podejrzany, bardzo podejrzany, o
występek wielki. Szpital mógłby być w kłopocie z powodu przetrzymywania takiego indywiduum.

Ecker pobladł.

— Otóż z tego powodu — ale niech to zostanie między nami, pan będziesz łaskaw — mówił

dalej głosem trochę drżącym — chorego tego kazać przenieść do osobnej celki. Proszę tylko nie
mówić, żem ja to dysponował. Pan znajdziesz powody.

— A tak, jaśnie panie, powody się znajdą — rzeki powolny ekonom.

— Rozumiesz mnie pan — przenieść go do celki osobnej, nikogo oprócz siostry i doktora

tam nie wpuszczać... a gdyby chory wyzdrowiał, nie uwalniać go bez mojej wiadomości i zgodzenia
się.....rozumie pan?

— Ale rozumiem, jaśnie panie — pospieszył eko- nom — już proszę na mnie się spuścić. Ja

go zamknę na klucz, a nic wyjdzie bez mojej wiedzy. Za to odpowiadam.

— Wszystko to pan spełnij tak.... widzisz.... żebym ja w to wmieszany nie był. — Jest to

interes szpitala — rozumiesz pan — mogłoby być źle — bardzo źle... gdyby inaczej się stało.
Przecież i panu idzie o to, aby szpitala nie narażać.

Ekonom, który rocznie do tysiąca talarów wyciągał z zarządu instytutu, przeląkł się

niezmiernie, zaklął na wszystko, że będzie posłusznym... i gdyby mu W tej chwili żywego
pochować kazano, byłby to niezawodnie spełnił.

Prezes skinął nań jeszcze zalecając milczenie, począł rozpytywać o inne szczegóły i w

końcu szpital opuścił... blady, pomięszany i widocznie niespokojny.

Ledwie się drzwi za nim zamknęły, ekonom pobiegł do sali, cały przejęty ważnością

powierzonej sobie misji, od której los szpitala miał zależeć.

Widział już w tym chorym ważnego przestępcę stanu, ukrywającego się przed pomstą

prawa, — widział spisek wkradający się pod wełniane kołdry łóżek i podkopujący to spokojne
siedlisko nędzy, na którym on tył i pasł się tak wygodnie. Widok tej bladej twarzy przerażał,
spojrzawszy na numer 136 znalazł go pełnym najczarniejszych zbrodni śladów. Brwi, zmarszczki
na czole, usta wpadłe, wszystko niebezpiecznego oznaczało zdrajcę, który spokój publiczny miał
zamięszać, a, co najgorzej, chleba go pozbawić.

Przenieść chorego nie mógł jednak proprio motu bez siostry Hilarji. Ta siedziała właśnie

nieopodal od łóżka.

Ekonom skinął na nią i wyprosił ją do apteczki.

— To musi być mocno chory człowiek! — rzekł wskazując palcem na salę.

— Który?

— A ten 136?

— W istocie, bardzo biedny... stary...

— Jemu tu w tej sali, wśród tych naszych chorych nie bardzo dobrze być musi...

Siostra spojrzała zdziwiona, troskliwość bowiem nic była w obyczajach ekonoma. —

— Ja myślę — dodał, że teraz, gdy chorych na osobne pokoje nie ma, toby mu można

background image

śmiało dać jeden...

— Ależ od nich się płaci...

— A kiedy próżne stoją. —

— Przepisy nie dozwalają.

— Mnie bo — mnie — zadławił się ekonom, mnie tego nieboraka żal — dodał — od

wczoraj, gdy go przynieśli myślę o tem...

Siostra spojrzała nań; zrobił minkę pobożną.

Bardzo, rzekł wzdychając — nieboszczyka ojca mi przypomina...

Wszystko się tym sposobem tłumaczyło. Siostra dla tak poczciwego uczucia miała

poszanowanie.

— Już gdyby mi i zapłacić przyszło — dodał niespokojnie ekonom — proszę go przenieść

pod Nr. 15. Drzwi nie daleko odemnie, będę mógł naglądać...

Rozczulona siostra Hilarja ścisnęła go za rękę.

— A! kiedy tak, zawołała — to dobrze, bardzo dobrze! Spytamy tylko doktora, czy go teraz

ruszyć pozwoli.

— E! i doktora pytać nie trzeba — dorzucił ekonom żywo, siostra dobrodziejka, lepiej się

znasz od niego... Ja stróżów dam... a tam mu przecie bedzie daleko lepiej...

Tak się tedy stało... Lekarz który nadszedł przestrzegł tylko, że lepiejby go przenieść wraz z

materacem... aby spoczynku tak potrzebnego nie przerywać.

W czasie tych przenosin chory niespokojnie oczy otworzył i oburącz za piersi się pochwycił,

jak gdyby chciał coś obronić i zakryć...

Ekonom dostrzegł ten ruch... a siostra Hilarja mu go wytłumaczyła...

— Chory, rzekła, ma na piersiach worek skórzany, pewnie z papierami. Jużeśmy mu go

wczoraj chciały zdjąć, ale nie dopuścił i choć nie bardzo był przytomny bronił go nie dając zabrać
sobie. Musiałyśmy zostawić.

Ekonom dobrze to sobie zapamiętał.

Z tego, co mu prezes powierzył, wnosić było można, iż się tam w tym worku właśnie kryły

jakieś ważne tajemnice. Postanowił więc nocą podkraść się pod pozorem czujności nad starcem i
odjąć mu po cichu te papiery tak, aby tego nie poczuł. Wprzódy jednak chciał jeszcze pospieszyć z
doniesieniem prezesowi o ważnem swem odkryciu, aby od niego mieć upoważnienie do konfiskaty.
Obiecywał sobie z tego wielkie w przyszłości zachowanie u dostojnego protektora...

Doktorowa nazajutrz po wieczorze u Toli, zamyślała listem prosić profesora z jego gościem

do siebie, przyszło jej jednak na myśl zaraz, że przez posły wilk nie tyje, że na pismo łatwo się
pismem odpowiada i odmówić może. Zrana więc po mszy, z książką od nabożeństwa w ręku, mimo
że ją wschody zawsze kosztowały wiele znużeniu, odpoczywając dostała się na drugie piętro i
zadzwoniła tak gwałtownie, że profesor, który właśnie miał brać na siebie surdut, wybiegł z jednym
rękawem naciągniętym, a drugim narzuconym. Postrzegłszy we drzwiach doktorowa zmięszał się
bardzo ona nic a nic — rada była że się dostała na górę i szukała już gdzie usiąść.

— Gdzie twój pokój profesorze, bo muszę spocząć.

— A! na Boga miłego... usiąść! to chyba do biblioteki krzesełko przyniosą... bo u mnie w

pokoju nie mogę przyjąć.

— Dla czego...

— W nieporządku wielkim...

To mówiąc stary Kudełka pobiegł po krzesło, stłukł miednicę, rozlał wodę, i ręcznikiem

starłszy zlane siedzenie przyniósł je do biblioteki, której drzwi otworzył.

Doktorowa weszła, obejrzała niepewne krzesło i usiadła ostrożnie — musiała wschody

wydychać.

Poglądała tymczasem po półkach uśmiechając się. Biblioteka profesora nie miała tego

pozoru wytwornego, jaki po domach pańskich zbiory ksiąg miewają, wyglądała nędznie, choć
zawierała skarby. Na oprawę jednostajną i bogatą tych rzadkości nie stało profesorowi funduszów.
— Pargaminowe więc okładki świnia skóra, pąsowy safian, szara bibuła, kolorowe papierki,
arystokrajca i proletarjat okładek mięszały się z sobą, nadając zbiorowi arlekińską fizjognomję pstrą

background image

i łataną.

— Cóżeś ty to życia i ofiar tu utopił! zawołała. Profesor złożył ręce pobożnie.

— A! pani, to rai się tylą godzinami szczęścia wypłaciło! zawołał.

— Ale ja nie do książek tylko do ciebie tu przyszłam i to nie z prośbą, ale z rozkazem...

musisz być u mnie na obiedzie... i to — notabene nie sam... z Murmińskim.

Profesor potrząsł głową.

— To nie może być — on nie pójdzie.

— Potrzeba żeby przyszedł i musi przyjść — stanowczo rzekła doktorowa — idź po niego,

nie mów mu, że ja tu jestem, sprowadź mi go koniecznie, biorę na siebie, że go do tego skłonię.

Kudełka chociaż się nieco zawahał... czy bezpiecznie było doktorową samą jednę z

książkami zostawiać (małe Elzewiry wchodzą tak zgrabnie do kieszeni) wysunął się jednak
posłuszny...

W pół kwadransa potem, usłyszała oczekująca pani chód powolny po wschodach, weszły

dwie osoby do przedpokoju — Murmiński więc był... reszta od niej zawisła. Znała go trochę
poczciwa pani, a ufała w to, że prosto od serca mówiąc do serca, bedzie zrozumianą...

Gdy jednak przez drzwi otwarte, Teodor zobaczył kobietę, której bytności się tu nie

domyślał, chciał się cofnąć, profesor zatrzymał go za rękę — doktorowa wstała i podeszła.

— Nie wiem, odezwała się, czy pan mnie sobie z dawniejszych czasów przypominasz...

jestem żoną doktora X... wdową już dziś, mój dobry panie.. i samotnicą. Wiem, żeś wiele
przecierpiał, że tu jesteś sam... a profesor cię nie bardzo ubawi... przyszłam was, z dobrego, wierz
mi, serca, prosić do siebie...

Todzio mierzył ją oczyma dosyć niegrzecznie.

— Pani dobrodziejko — rzekł powoli — rzadka to rzecz, żeby człowieka w biedzie kto

zapraszał do swego domu, powinienbym to ocenić... a taki jestem zepsuty, że podejrzewam
szanowna panią o prostą ciekawość i chęć zabawienia się połamanym polyszynelem... Czy już sobie
pani co innego nie znajdzie? Ja jestem wcale nie zabawny.

— Ale mój kochany panie Teodorze, przerwała jejmość śmiało, dla czego przypuszczasz

koniecznie, że się tobą chcą bawić, a nie chcesz zrozumieć, że może pragną rozerwać ciebie. — I ja
sądzę że nie jesteś zabawny, lecz po prostu mi cię żal.

Murmiński się zmarszczył i rozśmiał.

— Widzi pani dobrodziejka, rzekł — są ludzie co się skarżą aby litość obudzić i lubią by się

nad nimi użalano — ja — nie.

— Myślałam, że cię nieszczęścia nauczyły łagodności i wyrozumienia — rzekła doktorowa.

— Nieszczęścia nic nie uczą... oduczają tylko od wiary i nadziei — odparł Teodor. Niech mi

pani pozwoli podziękować sobie i odmówić. — Jestem już od salonu odwykły, od towarzystwa, od
ludzi.

— Będziemy sami, ja, profesor i pan... nie drożże się, przyjdź.

Murmiński głową potrząsając, widocznie się wzdrygał...

— Na co to się pani zda...

— Żeby Waćpana ze zdziczałości i zdziwaczenia wyprowadzić — dodała.

— Mnie to przyjdzie ciężko — odezwał się Murminski.

— Powinieneś się zwyciężyć — rzekła jejmość — daj mi słowo, że będziesz.

Murmiński popatrzał na nią długo — wahał się — przykrem mu było to zaproszenie

Doktorowa nagliła.

— Przyjdziesz... proszę.

— Masz pani gusta dziwaczne, rzekł — myślę, że się utrapienie nudzić musisz, kiedy taką

niesmaczną jak ja potrawę chcesz mieć u stołu!

Nikogo nie będzie.

— Nikogo nie prosiłam na obiad oprócz was...

— Przyjdziemy — przerwał profesor.

Murmiński się skłonił.

— Byłoby śmiesznem gdybym odmawiał — rzekł ruszając ramionami.

background image

Otrzymawszy tę pożądana obietnice i pożegnawszy obu, doktorowa rada z siebie, zeszła ze

wschodów spiesząc do domu. — Murmiński stał w bibliotece zamyślony.

— Pan profesor chcesz mnie już, widzę, puścić w obieg jak starego kulfona, który w

kieszeni zawadza.

— Daję ci słowo, że to nie moja sprawa. Todzio był chmurny i kwaśny... nie odpowiedział

na to, milczący powlókł się na górę. — Od czasu uratowania swego mało się on zmienił
powierzchownie, sprawiona przez profesora odzież czysta i porządna, nie była wykwintną, dawny
elegant, gdyby nie jego mina i ruchy pańskie, wcaleby się w niej biednie wydawał. Odżyła nieco
wyżółkła twarz i zagasłe oko... ale nie był to ów Todzio wesoły, zręczny, śmiały, dowcipny,
któremu postawy i miny i języka cała zazdrościła młodzież. — Dawniej znajomym posępne to
oblicze, jakby po chorobie ciężkiej zbolałe — ledwie przypomniećby mogło pięknego Todzia. Rysy
zostały szlachetne, lecz łatwo się było domyśleć, ile przez nie przepłynęło fal ostrych i przesunęło
się cierni.

Gdy godzina obiadowa nadeszła, Todzio spuścił się ze wschodów powoli, ubrany jak był

rano, bez żadnego starania, ubogo, z głową spuszczoną, z miną znudzoną.

— Chodźmy na tę nieznośną pańszczyznę, rzekł do profesora — wolałbym przez okno

patrzeć na moje wróble, niż tam się nudzić zatęchłym salonem starej, poczciwej jejmości. — Ale
bo, oryginalną jest, do czegoż są prałaci i kanonicy sześćdziesiąt letni, jeśli nie do zjadania takich
obiadów i zabawiania gospodyń.

Gderał, ale poszli.

Już samo przechodzenie ulicą było dla Murmińskiego przykrem, obudzał zbytnią ciekawość.

— Ludzie co go dawniej znali, stawali i patrzyli nań niedyskretnie, opowiadając sobie plotki o
nim... Niektórzy zaczepili profesora, aby się jego towarzyszowi bliżej przypatrzeć. — Murmiński
wymykał się przodem aby znajomości i rozmów uniknąć.

Nareszcie weszli w bramę i do pokojów ukwieconych poczciwej doktorowej, która ich

przyjęła serdecznem podziękowaniem. Murmiński był dziwnie milczący. — Nie można go było i u
stołu rozgadać, jakby roztargniony, zapominał się, myślał o czem innem, zdawało się, że postanowił
być kwaśnym, aby go drugi raz nie proszono. Doktorowa mówiła żywo, wiele, zaczepiała o różne
przedmioty; pozostał tak ostygłym jak przyszedł. Co najwięcej — pół słowem krótkiem zbył
odpowiedź. — Roztargnieniu temu winien był może, iż dozwolił gospodyni dolewać sobie wina bez
miary, i pił go więcej, niż wszyscy. Lecz wino to nie wywierało nań najmniejszego skutku... Patrzał
osowiałemi oczyma, po kwiatkach, po suficie, na obraz, dusza i sercem był gdzieś indziej.

Po obiedzie podano kawę. Im bardziej zbliżała się chwila stanowcza, tem doktorowa

widocznie była niespokojniejszą, — żałowała już może, że do tej sceny rozczarowania i bolesnego
dramatu pomoc swą ofiarowała. — Lecz spotkanie było już nieuniknione...

Murmiński stał nad rozkwitlemi liliami wpatrując się w ich świeże kielichy, których

przepyszne tkaniny król Salomon podziwiał — gdy w pierwszym pokoju dał się słyszeć chód i
powiała suknia kobieca...

Zdaje się, że po latach wielu, poznał czy przeczuł te kobietę — gdyż nagle podniósł głowę i

zdrętwiał nieruchomy. — Potem gniewnym wzrokiem rzucił na doktorowa i... nie ruszył się
krokiem...

Tola wchodziła blada, milcząca, usiłując próżno być obojętną.

— Przepraszam — rzekła głosem drżącym — przepraszam moja panią, że tak przebojem tu

wchodzę — chciałam się pożegnać. —

Oczy jej spotkały się w tej chwili z oczyma Murmińskiego, który wejrzenie wytrzymał,

żaden muskuł nie drgnął na jego twarzy. — Miał czas w mruguieniu oka przygotować się do tego
bolesnego spotkania... Gniew na doktorową, która go wystawiła na taką próbę, całą jego nędzę i
upadek na scenę wyciągając — zagłuszył na chwilę inne uczucie.

Tola postrzegłszy go, minęła profesora i wprost podeszła ku niemu...

— Pan Teodor! zawołał wyciągając doń rękę — o mój Boże! jakżeś się odmienił.

— Tak, odparł spuszczając oczy — bardzo — bardzo — a pani nic a nic. —

W głowie jego nie było innego wyrazu nad przykre upokorzenie — oczyma szukał

background image

kapeluszu....

Stali tak naprzeciw siebie, Tola patrzała nań przestraszona tym człowieka upadkiem...

— Prawda pani — odezwał się usiłując jakby oprzytomnieć i odzyskać odwagę, że losy

dziwne z ludzi robią — potwory... Aż mi wstyd pokazać przed panią ten łachman, który ze mnie
został... lecz... gdy ścierką bieluteńką długo i podłogi i wschody szorują... brudny z niej płacheć
zostaje. Tak i zemną..,

Zaczął się niby śmiać...

— Ja tego nic biorę tak tragicznie — dodał żywo — najpospolitsza to rzecz w świecie, a

nawet — doprawdy śmieczna...

Tola nic mogła jeszcze wyrzec słowa... patrzała osłupiona... Pod jej wyrokiem wił się

biedny Murmiński, nic jego litość czując ale upokorzenie tem miłosierdziem, wolałby może gniew
lub obojętność...

— Wie pani, że to rzecz szczególna, dorzucił gorączkowo — rzecz szczególna, jak

nierówno czas działa nawet na ludzi... pani jesteś jak byłaś wczoraj.. niepożytym djamentem
pełnym blasku.., a mnie afrykańskie i indyjskie żary, gorączki, głody, włóczęgi starły na miazgę...
Jak to musi być śmiesznie zobaczyć łąką metamorfozę... i ani się [nawet dziwię, ani gniewam na
szanowną gospodynię, że taki spektakl chciała dla pani urządzić.

— Panie Teodorze — odezwała się wzruszona Tola — jaki pan nielitościwy... Nikt z nas nie

myślał... przypadek!

— Tak przypadek — odezwał się Murmiński, gra niezmiernie ważną rolę w życiu — życie

się składa ze samych przypadków...

Tola coraz bardziej była zmieszana, spojrzała nań, chcąc to szyderstwo rozbroić wejrzeniem

łagodnem — Teodora to jeszcze bardziej zburzyło...

Szczęściem doktorowa zajęta Kudełką nie dosłyszała wymówki.

Tola co prędzej schwyciła krzesło — Murmiński został jak wkuty przy koszu z kwiatami.

Przykre milczenie na chwile — panowało w pokoju. — Teodor z pod brwi patrzał na blada i

drżącą kobietę, która już nań spojrzeć nie śmiała... była zmięszana i smutna.

Podniosła wreszcie oczy na Teodora.

— Mówiłeś pan o zmianach, ja największa nie w trwarzy pańskiej znajduje, odezwała się

łagodnie — ale w zapatrywaniu się na świat... Z kilku słów już go się łatwo domyśleć. — Byłeś pan
dawniej pobłażającym, łagodnym, a dziś.

— Człowiek się zmienia, rzekł Teodor.

Doktorowa pod pozorem kwiatów odprowadziła Kudełkę rozmawiając z nim głośno do

pierwszego pokoju, tak że Teodor z Tola pozostali sami. Murmiński oczyma szukał kapelusza...

Tola chciała rozmowę sprowadzić na inne, obojętniejsze pole...

— Zkąd pan tu do nas przybywasz?... zapytała.

— Byłem w Afryce, rzekł Teodor, służyłem w legji zagranicznej, trochę wprzódy

włóczyłem się po Meksyku i Brazylji — byłem nawet w Indjach... Zdawałoby się, że przecie gdzieś
zginąć byłem powinien — nie...

— Zdziczałeś pan między dzikimi... dodała Tola, spoglądając nieśmiało.

— Powróciłem, proszę pani, do stanu natury. Rousseau miał słuszność, cywilizacja ta

sztuczna psuje nas... stan natury to przynajmniej stan prawdy... Ludzie nie grając komedji zabijają
się po prostu, pieką, jedzą — mówią co myślą, a że myślą nie wiele wiec i nie papla do zbytku...
Śpią więcej i są bardzo zdrowi.

— Togo po panu nie widać! rozśmiała się Tola.

— Bo człowiek jest animal d'habitude odparł Teodor grając ciągle, gorączkowo, chłód i

obojętność szyderską. — Wychowany sztucznie i do sztucznego życia, do dobrodziejstw nowego
stanu nie umiałem nawyknąć.

— Jest więc nadzieja, że powrócisz do pierwszej swej natury — odpowiedziała Tola

łagodnie — z serca panu tego życzę...

— Na nieszczęście, rozśmiał się Murmiński — jestem teraz zwichnięty, ani dzikim

porządnym być nie umiem, ani cywilizowanym jak należy, nie potrafię... Można mnie w istocie

background image

pokazywać za biletami.

Jakie to było bolesne, a sarkazm tego nieszczęśliwego brzmiał tak gorzko, że Toli na łzy się

prawie zbierało....

— Przyznam się pani — dodał spiesznie, że. w tym stanie przed całym światem bym się nie

wstydził wystąpić — ale przed panią... to już ostatni cios, jaki mógł mnie spotkać.... Byłbym został
w jej przypomnieniach młodości jakimś zabawnym blanc bek'iem, ą teraz... z tą fizjognomją tragi-
komiezną, jakiegoś Żyl-Blasa... a! to okropnie....

Tola podniosła oczy....

— Panie Teodorze, odezwała się — miejże litość nademną, dosyć tych sarkazmów, mówmy

serjo.... Byliśmy choć chwilę w życiu dosyć dobrymi przyjaciółmi....

— Ale ja wówczas byłem jeszcze człowiekiem, co umiał chodzić po woskowanych

posadzkach, a dziś, pan — a dziś — po błocie mi najwłasciwiej.... Jakżebyś pani mogła się nawet
przyznać do znajomości i — tego, co pani raczysz nazywać przyjaźnią — dla takiej jak ja istoty....

— Bardzo pan surowo sądzisz o mnie....

— A! nie surowo — zawołał Teodor, ale bezwzględnie.... Pani jesteś oranżeryjną rośliną

drogą i pieszczoną, co burzy nie znała nigdy... no — a ja wyrwanym chwastem, który rósł
przypadkiem gdzieś blizko, dopóki ogrodnik nie przyszedł i porządku nie zrobił!

— Mówić nawet z panem niepodobna! wstając i zaczynając się przechadzać poczęła Tola,

której znie-cierpliwienie coraz się stawało widoczniejszem. — Stanęła spoglądając nań śmiało.

— Sądziłam, że pana znajdę chłodniejszym i naturalniejszym, panie Teodorze... pan się tym

sarkazmem drapujesz przedemną.

Zaczerwienił się Murmiński.

— Masz pani słuszność, musze, bo bez tej draperji gorzejbym jeszcze wyglądał — nie

chciej mnie pani widzieć bez niej. Ran i blizn musiałabyś się przestraszyć, a to dla delikatnych
nerwów kobiecych niezdrowo. Tak pani — dodał serjo i smutnie — niegodzi się wielkiego bólu,
choćby nawet win wielkich używać za zabawkę i karmidło ciekawości — niegodzi! a! niegodzi —
wybuchnął gwałtownie — chciałaś pani widzieć poniżenie moje...

— Panie Teodorze — zawołała z równą siłą głosu Tola — pana nieszczęście zepsuło. Byłeś

między złymi ludźmi i zaraziłeś się ich chorobą. — Wiem bardzo dobrze, iż się nieszczęściem
bawić nie godzi, ale też zabawki, ani nasycenia ciekawości nie szukałam. Zobaczywszy pana,
chciałam mu wyciągnąć dłoń pełną współczucia.

W czasie gdy to mówiła Tola, Teodor wynalazł był kapelusz i pochwycił go z ruchem, w

którym gniew i rozpacz się malowały.

— Dziękuję pani — zawołał — lecz czyż i tego nie zechcesz pani przypuścić, że są

położenia, w których miłosierdzie boli jak — obelga...

— Pan sam stawiasz się w tem położeniu!

— Okoliczności mnie rzuciły w nie — odparł zimno Murmiński. — Za niespodziane

szczęście, które mi się nie należało od losu, szczęście kradzione z miłosiernej dłoni kobiety, która
sobie ubogie dziecko wychowała... ot tak!! musiała przyjść zemsta... zadość uczynienie... Owa
ślepa fortuna otworzyła oczy, zo- baczyła omyłkę — i... osmagała mnie za skradzione łakocie.

To mówiąc Teodor drzący cały począł się żegnać. Tola nie chciała go puścić w tym stanie

rozbolenia i rozdrażnienia.

— Uspokój się pan, rzekła, czekaj.

— Jestem zupełnie spokojny, zawołał Teodor — a doprawdy nie mogę dłużej zostać ani

chwili. Wypędź mnie pani raczej — nadto się mecze.

Litościwym wzrokiem spojrzała nań w milczeniu i podała mu rękę nieśmiało. Teodor się

cofnął.

— A! nie! nie pani! ani dotknąć ręką, ani bym nawet ustami nie śmiał teraz tknąć jej dłoni.

Sprofanowałoby cię dotknięcie biednego włóczęgi... Tyś powinna zostać tu gwiazdą czystą,
spokojną, na niebiosach, do której tylko wzrok sięga... Bądź pani szczęśliwą! !

Glos mu zadrzał.

— Nie sądź pani tak źle o mnie — błagam — jam tę litość dla siebie umiał ocenić — ale

background image

nadużywać jej nie śmiem i nie chcę — niech los to pani nagrodzi, to była złota — wielka —
anielska, ostatnia jałmużna!!

Schylił się i wybiegł. Tola postąpiła kilka kroków za nim, ale wstrzymać go było nie

podobna. — Nie pożegnawszy się nawet z gospodynią, nic zważając na profesora, który go wołał
szukając kapelusza, Teodor wybiegł, pędem stoczył się ze wschodów i pogonił ulicą, tak, że
Kudełka wyszedłszy w chwilę potem, już go nawet oczyma szukał napróżno.

Po wyjściu jego Tola zsunęła się na kanapę, przy której stała — wzruszenie nie dozwoliło

jej zrazu ani się odezwać do nadbiegającej Teressy i doktorowej, ani słyszeć, co do niej mówiono.
Oczy miała pełne łez i piersi pełne tłumionego łkania...

— Cóż się z tym człowiekiem stało! zawołała po chwili łamiąc ręcę — a! ci — co z istoty

wybranej, szczęśliwej — prześladowaniem i niesprawiedliwością śmieli taka rozpacz wywołać, tak
zgnieść i złamać ją — srodze odpowiedzą przed (sprawiedliwym sędzią...

— Moja droga! uspokójże się — przerwała gospodyni — doprawdy gdybym była mogła

przewidzieć tę wenę... którą z daleka odgadywałam tylko — nigdy, nigdybym się była nie podjęła
ułatwić wam spotkania...

Tola podniosła się z kanapy i ścisnęła rękę doktorowej.

— Przebacz mi — rzekła — to było nic uniknione — nic się złego nie stało...

Przeszła się po pokoju...

— Wiesz Tereniu, dodała — nic — ja już nie pojadę nad Ren — nie mogę — kilka może

dni tutaj

— a potem — na wieś!

W domu mi będzie lepiej, nie chcę oczów ludzkich... Ten widok biednego Teodora, zburzył

mnie — jak widmo mieć go będę przed oczyma zawsze... z tego potrzeba ochłonąć w samotności...

Uścisnęła gospodynię — i wysunęła się milcząca.

* * *

Pan major Zaklika spieszył się bardzo do domu, wołał ciągle, że mu żyto spasą i pszenicę

wytłuką. — Trzeciego dnia meble zostały sprzedane... zostawały książki. Ks. Strużka ich nie
potrzebował, pojedyńczo je licytować nie było czasu i major uważał, że się to nie opłaci. Kanonik
dopiero zreflektował go, że możeby należało kazać ocenić i przekonać się, co są, warte... Major się
na to zgodził. — Poproszono profesora Kudełkę, który w tych rzeczach za wyrocznię uchodził.
Staruszek się nie wymawiał nigdy od katalogowania i cenienia, dawało mu to zręczność dostania
czasem czegoś braknącego w bibliotece, i obeznania się z nicznanemi książkami.

Przyszedł więc na kanonje. — Otworzono szafę, z której woń zbutwiałych, od dawna

zamkniętych foliantów rozeszła się po izbie. Kudełka żarliwie wziął się do roboty... Zbiór
nieboszczyka Jeremiego znać w różnych okolicznościach i przypadkowo prowadzony, nadzwyczaj
był nierównej wartości. Obok obrzydłych edycji na bibule z końca XVIII wieku znajdowały się
szacowne inkunabuły. Przy dwudziestej siódmej edycji Alwara i książkach szkólnych, niemających
żadnej ceny — trafiły się zóltarze i biblie polskie prześlicznie dochowane... Pięć czy sześć godzin
jedna pólka kosztowała, nim nabite księgi wydobyto i na dwie kupki rozdzielono.

Major, który stał pykając z fajeczki i strasznie się nudził, rad był to już jak najrychlej

ukończyć.

— Panie profesorze dobrodzieju — odezwał się — zadajesz sobie prace niezmierną...

dalipan to tego nie warto. — Ot tak, powiedzże — hurtem ile za to żądać. —

— Na żaden sposób nie podobna tak ocenić — odparł Kudełka — są rzeczy cale dobre, ale i

śmiecia pełno...

— No — ale mniej więcej, nalegał major:

— Niepodobieństwo bez krzywdy Waćpana ocenić.

— Ale bodaj z krzywdą — cóż te rupiecie warte... na żydy...

— Na prawdę, nieśmiałbym cenić...

— No — dziesięć czerwonych złotych? hę? spytał major.

Kudełka, któremu bibliomana serce bić zaczęło — odwrócił się i słabym głosem odezwał

background image

się. — A to już ja, choć nie mam pieniędzy, dam panu majorowi piętnaście...

— Dasz? dasz piętnaście? podchwycił major — człowiecze kochany? dasz mi piętnaście?

— A no — dam...

— To bierz! bierz! pakuj, zabieraj, bo żydzi szafę kupili i trzeba ją też oddać... słowo...

— Słowo! zawołał Kudełka drżącym od radości głosem.

— Nie masz już co registrować, patrzeć... nudzić siebie i mnie... chybił trafił... od żłobu do

żłobu... komu tam pan Bóg da szczęście — rzekł major i począł Pawła wołać, obawiając się, aby
mu kupiec się nie cofnął.

— Pawle — koszów i noszów — zanieść te ksią- żki do profesora — kołtun mi ostatni z

głowy spadł, a jutro rano — do domu...

Uściskał potem Kudełkę. — Mój dobrodzieju, zrobiłeś mi łaskę wielką, niech ci Bóg za to

zapłaci... Jutro rano drapię...

O której? żebym pieniądze odniósł, bo ich przy sobie nie mam... rzekł profesor.

W istocie nic miał ich i w domu, ale tegoż dniu jeszcze chciał biedz pożyczać. —

— Nie wyjadę przed południem — odezwał się major...

— Zatem zgoda, o jedenastej zapłacę... Wniesiono kosze. Profesor sam chciał być przy

pakowaniu, bo teraz gdy już cała szafa do niego należała, a i połowy jej nic przejrzał, obawiał się,
żeby mu co nie skradziono. Starannie więc liczył najlichsze nawet szpargały, które mogły też mieć
pewną wartość jako drukowane w tych miejscach, gdzie nie wiele co wyszło. —

Nazajutrz, gdy już książki zsypane leżały w pośrodku biblioteki — Kudełka pobiegł po

pieniądze. Obawa stracenia nabytku zmusiła go pożyczyć je u doktorowej. Ula tego gdy później
zażądała, aby na obiad przyszedł z Murinińskim, odmawiać jej nie śmiał i nie mógł.

Z niezmierną, chciwością rzucił się Kudełka do przeglądania tego stosu i oddzielania plewy

— na nieszczęście, ciągle mu coś przerywało robotę, i gdy na ten obiad szli, jedna trzecia dopiero
cześć książek po prałacie była rozsegregowana. Jedna biblja Radziwiłłowska, która się na dobrej
pułce znalazła, opłaciła we dwójnasób nabycie... Kudełka był szczęśliwy...

W takiem to usposobieniu błogiem znalazła go z rana doktorowa — lecz gdy po ucieczce z

jej domu Teodora, Kudełka za nim pogonił — obawa o uratowanego zatruła mu jego szczęście.
Zapomniał już o wszystkich na świecie inkunabułach... prosto popędził do domu. W progu stała
służąca. —

— Wrócił ten pan? spytał.

— Jaki pan?

— Z trzeciego piętra...?

— Nie widziałam go.

— Dawno tu stoisz...

— Może godzinę, może więcej...

Nie było więc w domu Murmińskiego..

Dla sprawdzenia tej wieści poszedł profesor na trzecie piętro i tam nie znalazł nikogo. Gonić

za nim po mieście nie na wieleby się przydało. Kudełka osądził, że najlepiej zrobi, oczekując na
niego przed domem, zaczął się więc przechadzać niecierpliwie... Ale zmrok padł, a Murmińskiego
ni, e było... Niepokoju profesora trudno odmalować. — Ścisnęło mu się serce przeczuciem jakiemś,
co gorzej miał sobie poniekąd do wyrzucenia, że mógł być nieszczęścia przyczyną, przez
nierozważne dozwolenie na to, żeby go na obiad wyciągnięto...

Późno w noc profesor chodził jeszcze, choć ledwie się na drżących nogach mógł utrzymać.

— Gdy drzwi kamienicy zamykać miano, wcisnął się do domu chory, zbiedzony, prawie w
rozpaczy. Rzucił się tak na łóżko i usnąć nie mógł nasłuchując ciągle, czy kto nie zadzwoni. Lecz
noc ta bezsenna, długa, spłynęła aż ' nadto spokojnie.

O białym dniu Kudełka mimo kropiącego deszczu wybrał się na daremne poszukiwania

Teodora, którego śladu nigdzie wynaleść nie mógł. Około dziesiątej z tym swoim żalem i trwogą
poszedł do doktorowej. Z twarzy jego poznała zaraz gospodyni, że jej coś złego przynosił.

— Znikł! rzekł nie witając się nawet profesor — niema go — może sobie życie odebrał...

Załamała ręce kobieta.

background image

W jednej chwili zarządzono jak najściślejsze w miasteczku i okolicy poszukiwania. —

Kudełka poszedł do radzcy, któremu zwierzył się ze swego niepokoju, ruszono policję, ze swej
strony doktorowa najęła kilku żydków nawykłych do podobnego szpiegowania dłużników. —
Wszystko to jednak żadnego nie przyniosło skutku. Murminski, wprost wyszedłszy od dokto-
rowej, nie zachodząc do domu, jak stał — wyruszył gdzieś w świat... lub...

Gubiono się w domysłach, stary Kudełka był tak wzruszony i dotknięty, że nawet owego

stosu ksiąg leżącego na podłodze nie tknął...

Wiadomość o tym wypadku rozeszła się wkrótce po mieście i dostała się do uszów pana

prezesa, który ją przyjął z pozornym chłodem, ale rzeczywistą radością. Nie powiedział ani słowa,
gdy mu o tem doniesiono, wysłuchał, popatrzył, rozjaśniła mu się twarz — lecz zmilczał.

Od wielu tygodni po raz pierwszy widziano go tak swobodnym i wesołym. Tegoż dnia

wyszedł po obiedzie na samotną przechadzkę, co mu się nader rzadko zdarzało... i — co mu się
jeszcze nigdy nie zdarzyło w życiu, obrócił drogę w stronę gdzie stał szpital Sióstr Miłosierdzia.
Zdawało się, że tam go coś ciągnęło, zapewne troskliwość o stan tego zakładu dobroczynnego,
który był pod jego zwierzchnią opieką.

Instynktowe to opiekowanie się instytucją, właśnie przypadło w porę, gdyż ze złego

zapewne wyrozumienia instrukcji danej przez prezesa ekonomowi zanosiło się tu na rzeczy wielkiej
wagi i znaczenia.

Mówiliśmy już że posłuszny natchnieniu z góry, zacny ekonom postarał się o przeniesienie

numeru 136 do osobnego pokoju. Chory mało co doznał polepszenia, było ono wszakże widoczne,
choć przychodziło powoli. Gorączka ustawała, kaszel się znacznie zmniejszył, sen miał daleko
spokojniejszy i chwilami otwierał oczy, leżał, zdawał się odzyskiwać przytomność, chociaż siostrze
Hilarji odwiedzającej go, na pytania jej nie odpowiadał.

Stan ten nie bardzo był na rękę gorliwemu ekonomowi, który wiedząc jak ważnego

przestępcę miał w ręku, pragnął — dopóki choroba jego mogła to ułatwić — przyjść w posiadanie
papierów, które chory na piersiach miał zawieszone. Parę razy wśród nocy próbował nawet czy mu
się nie uda obciąć sznurka, na którym torebka była zawieszoną i wysunąć ją niepostrzeżenie.
Zawsze jednak chorego znajdował prze- budzonym i z rękami na piersiach skrzyżowanemi, jak
gdyby skarbu swojego chciał bronić. — Rodziło to tem większe podejrzenie iż papiery wielkiej
wagi być musiały. Z każdym dniem jednak nabycie ich stawało się trudniejszem. Ekonom chcący
pozyskać dobrą notę i wysłużyć się prezesowi, głowę łamał nad zdobyciem tego worka z papierami.
— Poprzedzającego wieczora wpadł na pomysł bardzo trafny, który dowodził, że na więcej coś niż
ekonoma był stworzony. — Zważywszy iż chory spał coraz lżej a sen miewał czujny i przerywany,
postanowił w klejku który mu wieczorem noszono, dać zażyć mała dozę morfiny, mogąca
przyjemny i spokojny sen sprowadzić. Ekonom, który dostarczał materyałów do apteki szpitalnej a
trochę się znał na rzeczy i zawsze sobie mały zapasik aptecznych ingredyencji zostawiał; — łatwo
mógł to wykonać. Jakoż do gotowego klejku wsypał dobra dozę nie czyniąc żadnej zgryzoty
sumienia — bo się ona tylko do złagodzenia cierpień nieszczęśliwe przyczynić mogła.

Poczciwy ów ekonom był jednym z najpobożniejszych członków kilku bractw i budował

swą religijna gorliwością nawet zacne siostry miłosierdzia. Surowy był nad miarę dla drugich i
strzegł, ażeby do szpitala nigdy nikt oprócz katolika przyjętym nie był. — Gdy się modlił w kaplicy
na książce, wzdychał i bił się w piersi tak, iż wszystkich oczy zwracał na siebie, — lecz musiał też
dbać o to (mając tak liczną familję), aby z władzami i potęgami ziemskiemi być w dobrych
stosunkach. Dawszy klejek ten — (extra) — choremu co niezmiernie zbudowało siostrę Hilarję,
ekonom oczekiwał tylko rychło morfina skutek zrobi. W szpitalu już było cicho i nocne tylko
światła błyszczały na korytarzach i w celach... gdy ekonom we dnie wprzódy olejem napuściwszy
zamek izdebki, aby skrzypienie drzwi choremu nie było przykrem — otworzył je i wsunął się do
izdebki. Stary spał — snem głębokim i ciężkim — ręce trzymał jak zwykle na piersiach
skrzyżowane. Ekonom zbliżył się po cichu... Przy słabem światełku z korytarza przez szklaną szybę
we drzwiach wpadającem, dostrzegł łatwo położenia głowy, rak i szyi. Rąbek koszuli osłaniał
właśnie to miejsce gdzie sznurek od torebki spoczywać musiał. Ręką delikatna, zręcznie odchylił go
poczciwy dozorca i dojrzał w istocie gruby, mocny sznur. — Nożyczki maleńkie, podłożone pod

background image

spód, z niemałą trudnością wprawdzie rozcięły sznur na dwoje.

Szło tylko o to, aby za koniec ująwszy ową torebkę wysunąć tak, aby chorego nie obudzić.

— Manipulacja ta dokonywana ze zręcznością chirurga lub kieszonkowego sztukmistrza, w części
się powiodła.. Ręce spoczywały na miejscu, a worek płaski podchodził do góry...

Widząc się już tak blizkim osiągnięcia pragnień swych celu, ekonom szarpnął trochę za

żywo, dobywając całkiem na wierzch torebki, i chory w tejże chwili przelękniony się obudził...
Ekonom ledwie miał czas schować zdobycz do kieszeni, gdy stary, bezsilny ów człek pochwycił się
za piersi, a wnet i jego za rękę porwał. Mimo Osłabienia palce te jak w żelazne kleszcze ujęły
przelękłego nadzorcę... Potrzebował nadzwyczajnego wyprężenia, by się z tego uścisku wychwycić
i co najprędzej uszedł cichuteńko do swego mieszkania, gdzie sio po ciemku w łóżko położył.

W tejże chwili ruch jakiś dał się słyszeć w szpitalu, ruch niezwyczajny — chodzenie,

szeptanie i stłumiony krzyk jakiś. Ekonom zostawiwszy torebkę pod poduszką sam wybiegł się
dowiedzieć co się stało.

Około izby nieznajomego kręciła się siostra Hilarja, stróż i doktór... Zdawało się że chory

dostał jakiegoś paroksyzmu we śnię, bo wył, krzyczał, rzucał się i bełkotał niewyraźnie... Niczem
go uspokoić nie było podobna. — Chwytał się za piersi, darł na sobie koszulę, szukał jakby czegoś
zgubionego do koła siebie. — Siostra Hilarja poiła go czemś ochładzającem, ale napój odpychał —
doktór przyczyny odgadnąć nie mógł tego nagłego paroksyzmu. — We śnie znać coś mu się
zamarzyć musiało, bo z trwogą po- wtarzał głosem przerażenia — złodzieje — zbójcy... oddajcie.

Nikt nawet przypuścić nie mógł, ażeby się rzeczywiście ktoś do chorego zakradł, nie miało

by to powodu — a przy nadzorze szpitalnym było niepodobieństwem.

Doktor więc szukał przyczyny paroksyzmu w chorobie samej, a że ten objaw z całym jej

przebiegiem się nie zgadzał — - zachodził w głowę...

W kilka godzin potem nastąpiły konwulsje gwałtowne... a nad rankiem... stary — umarł. —

Siostra Hilarja i doktor nieodstępowali ani na krok od łóżka, robiono co tylko uczynić się dało;
wszelki ratunek okazał się nadaremnym!...

Doktór z pokorą przyznawał się, że całej tej słabości nie mógł zdeterminować i nazwać jej

nie umiał — Gdy ciało już ostygało, siostra przypomniała sobie torebkę na szyi i chciała zdjąć dla
zachowania, gdyby się krewni i rodzina starego znalazła, — zdziwioną, była niezmiernie —
widząc, że już na piersiach jej nie miał. Szukano potem w pościeli, w odzieży, a nareście
poprzestano... aby smutnego faktu kradzieży w szpitalu nie rozgłaszać. Siostra tylko szepnęła
ekonomowi o tem, wyrażając swe podejrzenie na jednego ze stróżów poszlakowanego już o kilka
drobnych takich przywłaszczeń, a ekonom przyrzekł, że go natychmiast oddali. — Jakoż tego dnia
domniemany winowajca dostał ze szpitala odprawę.

Ekonom który był woreczek pod poduszką zostawił, biegnąc dla dozoru szpitala gdy się

zrobiła wrzawa... sypiał w izbie, w której żona jego i dzieci też dwoje nocowało... Ta żona była to
najnieznośniejsza w świecie istota, i wiele godzin spokojnych zartuwała panu ekonomowi swojemi
dziwactwami. Kobieta była nerwowa, grymaśna i gderliwa... Najmniejsza rzecz, na przykład bułki
które ekonom przynosił gdy pozostawały od chorych, gniewały ją jako cudza własność. — Mówiła
mu że wolałaby z głodu mrzeć niż karmić się chlebem z ust chorych i głodnych wydartym.

Tak samo postępowała z lada butelczyną wina i innemi spiżarnemi zapasami, gdy posądzała

że były zaczerpnięte z tego, co do szpitala przeznaczano...

Nie miał od niej nieborak spokoju, bo go z każdego grosza egzaminowała zgryźliwie, ciągle

mu w uszy klekcząc, że Pan Bóg im błogosławić nie będzie, bo to są łzy sieroce. Gdyby jej był
słuchał ekonom, troskliwy o przyszłość swych dziatek, nigdyby pewnie do tego pięknego kapitaliku
nie przyszedł, jaki sobie z okruchów zbywających uciułał...

Szpiegowała go ta kobieta, wiecznie we łzach, zawsze w wyrzutach — tak że spokoju od

niej nie miał. Znać i tego wieczora o coś go podejrzywać musiała gdyż udawała wyraźnie śpiącą w
chwili cichego wyjścia pana ekonoma, usiadła potem na łóżku i płakała... Po powrocie jego
przyłożyła głowę do poduszki, dostrzegła że coś pod materac schował, a gdy powtórnie wyszedł
zerwała się z łóżka... Co to może kobieca nieszczęsna ciekawość! Pochwyciła terebkę... szybko
wyjęła z niej papiery jakie się tam znajdowały i próżną wsunęła nazad — a zdobycz swą

background image

zawinąwszy w chustkę, położyła się modląc i szlochając...

Nazajutrz skoro świt ekonom wstał i dobywszy torebkę poszedł ją z całą swobodą

rozpatrzeć, do osobnej izby. Zdziwił się niezmiernie najprzód, bo mu się zdawało, że była daleko
pełniejszą, i wydęte boki skórzanego worka nosiły ślady długo noszonej paczki papierów —
tymczasem wewnątrz oprócz niezmiernie zatłuszczonego kawałka gazety: Giornale di Roma i
adresu jakiegoś hotelu w Genui, nie było — nic.... Dało to wiele do myślenia ekonomowi nad
przewrotną chytrością ludzi, którzy śmią nosić na piersiach takie torebki — próżne, aby uczciwych
zwodzili niemi i nadaremnie na decepcję narażali — schował jednak ów corpus delicti....

Jeszcze myślał o tym wypadku, gdy ciało wynoszono do trupiarni, ale wreszcie się uspokoił,

że to być musiał warjat — a obłąkanym i poetom wszystko wolno.... Po obiedzie uspokoił się już
zupełnie i dla użycia świeżego powietrza stanął sobie z cygarkiem w progu szpitala — w którym
był ważnym i znaczącym urzędnikiem, gdy zwracając głowę przypadkiem postrzegł —
nadchodzącego zwolna prezesa. Schował naturalnie zaraz cygaro — przybrał postawę skromna i
zdala już podniósł kapelusz, pozdrawiając z pokorą potentata....

Prezes się wstrzymał w pochodzie — i uśmiechnąć raczył oddając ukłon.

— JW. prezes, odezwał się zstępując z dwóch wschodków ku niemu ekonom, gdyż czuł, że

mu nie przystało, mówiąc do dostojnej osoby stać na podwyższeniu. — JW. prezes może zechce
raczyć się dowiedziać o tym... chorym....

— A cóż? a co?

— Chwała Bogu — umarł tuj nocy — leży już w trupiarni.

Prezes zimno to przyjął — a ktoby go nie znał, mógłby był posądzić nawet, że mu się twarz

wypogodziła....

— A! rzekł — umarł — proszę! Ekonom zbliżył się do ucha pańskiego....

— Ja kazałem obszukać koło niego, szepnął, czy nie miał czego przy sobie.... Otóż, nie

omyliłem się...

Prezes zaczynał słuchać z zajęciem nadzwyczajnem....

— Miał bestia na piersiach taki woreczek skórzany, w którym papiery trzymał.

Prezes 'chwycił za rękę ekonoma — i rzekł szybko.... Na miłość Boga idzie o to, aby nie

kompromitować instytucji, gdzie są te papiery?

— Że były papiery, proszę JW. pana, to nie ulega wątpliwości — odezwał się ekonom, ale...

licho go wie, co on w chorobie z niemi zrobił.... Dosyć, że woreczek od papierów jest... a ich nie
ma....

Skrzywił się mocno prezes.... Ale należało szukać... może się gdzie zatrząsły, wypadły...

może je kto pochwycił.

— A! uchowaj Boże! już za to ja ręczyć mogę — przeszukałem łóżka, pościel, izbę,

wszystkie kąty... nie było nic....

— A worek? nie możesz mi go pokazać....

— Gdyby się JW. prezes pofatygować raczył....

Po chwili namysłu wszedł dostojny pan w korytarz. Niedaleko od wnijścia był skład rzeczy,

do których i torebka została dołożoną.... Tu więc mógł ją pan prezes obejrzeć i przekonał się, iż w
istocie niedawno jeszcze musiała być napchaną, bo się dotąd oddymała... ale prócz Gioruale di
Roma, który rozpatrzył protektor... nie było nic.... Surową stała się twarz jego i wejrzenie, jakie
rzucił na ekonoma, dziwnie się stało groźnem.... Zimno i sucho odezwał się, oddając mu torebkę.

— Osobliwsza rzecz, żeby to mogło tu, pod oczyma waszemi... zginąć... bo że zginęło... to

pewna....

Ekonom uczul, że został posądzonym... jął więc zaklinać się, protestować, wzywać na

świadectwo swój nieskazitelny charakter, a pomimo to prezes wyszedł jakoś milczący i widocznie
mniej uprzejmy, niż wchodził...

— Taki to los nasz, kiedy im służymy — westchnął w djuchu — taka zapłata — jeszcze

potem za gorliwość przypłacić trzeba reputacją!!

licka machnął i drzwiami okrutnie zatrzasnął, aż się po pustych korytarzach szeroko

rozległo.

background image

W tych dniach jakoś przypadło, że dla JMkśiędza prałata Salvianiego dawano obiad

składkowy, chcąc uczcić powrót do kraju, po długich latach pobytu jego we Włoszech, a
szczególniej w Rzymie. — Ks. Salviani z nazwiska tylko cudzoziemiec, syn słynnego swoich
czasów cukiernika, który się tu był osiedlił jeszcze za Poniatowskiego, posłuszny powołaniu, które
uczuł za młodu, wstąpił w kraju do seminarjum. — Studja swe całe odbył w tem mieście, część
znaczną życia tu spędził, miał licznych przyjaciół i znajomych. Później już, mając krewnych we
Włoszech, udał się do Romanii i tam, jakoś w Ojczyznie ojców swych upodobawszy sobie
kilkadziesiąt lat strawił.Śmierć kupca Salvianiego, bezdzietnego, po którym nań spadał dosyć
znaczny majątek, sprowadziła go do kraju. — Można sobie wyobrazić, z jaką czułością witano go
tutaj i jak jemu miło było znaleść się znowu w tych miejscach, gdzie spokojną i szczęśliwą młodość
spędził.

Staruszek był miły, łagodny, serdeczny — którego nie kochać nikt nie mógł, kto się doń

tylko zbliżył. — Wielkiej prostoty mimo nauki wielkiej, ks. Salviani dożył tego świętego spokoju
dusz czystych — który jest jedynem szczęściem na ziemi i z sobą dla drugich szczęście przynosi.

Na pół po włosku, pół po polsku zrazu mówiąc, w kilkanaście dni tak sobie przypomniał

mowę lat młodych, iż mu ona doskonale wystarczała...

Domy pobożne i nawet takie, co nie słynęły z nadzwyczajnej gorliwości, wyrywały sobie ks,

Salvianiego, który opowiadaniem o Włoszech wesołem, wspomnieniami dawnych czasów,
serdeczną swą prostotą dziecięcą, każde towarzystwo ożywiał.

Gdzie się kolwiek biała jego piękna głowa pokazała, kupiono się gromadą, by słodki głos

jego posłyszeć. W końcu, ponieważ prałat chciał wracać do Rzymu, gdzie dosyć wysokie przy
dworze Ojca św. zajmował stanowisko — wszyscy dobrzy przyjaciele i znajomi, w chęci
zatrzymania go trochę dłużej i uczczenia zacnego starca, postanowili dać dla niego obiad
składkowy.

Prezes był jakoś tak zajęty temi czasy, mając mnóstwo instytucji dobroczynnych i innych

niebacznie przez zbytnią gorliwość przyjętych obowiązków — iż ks. Salvianiego prawie nie widział
i nie był nawet prezentowanym, ale do obiadu wezwano go z konieczności, bo był jednym z tych,
co uczty zdobią i bez których obecności ona się odbyć nie może. Zrazu się wymawiał pan prezes,
— trudno, było zrozumieć dla czego, lecz gdy zaczęto nalegać przystał i obiecał na obiedzie się
znajdować.

Musimy to sobie przyznać, iż między! innymi narody odznaczamy się znakomitym darem

urządzania takich biesiad uroczystych. Znamy między sobą takie rodzime talenta — młodzież, co
mało co za dom wyj- rżała, a potrafi ucztę Lukullową na sto osób zadysponować i urządzić, że by
się jej Chevet nie powstydził. Powierzono też starania o obiad człowiekowi znanemu z tego, że
wina złego nie dał nigdy i barbaryzmu w rozkładaniu półmisków się nie dopuścił.

Najpiękniejsza sala w hotelu pod... wybrana była dla przyjęcia miłego gościa, przystrojona

ad hoc, wykadzona... i stół zastawiony na osób pięćdziesiąt kilka tak, że oczy bawił swym
przepychem i elegancyą. Najlepsza w mieście muzyka na chórze umieszczona została, i gdy
wszyscy już byli przytomni, a ks. Salviani w progu się ukazał — urżnęła takiego poloneza, że
każdy go poczuł w sobie, jakby kieliszek wódki wypił. — Na osobnym stoliku przygotowano
przekąski... Prałat jadał mało — pożal się Boże, było dla niego tak występować, ale szlachta polska
zawstydzić się nie da w takich rzeczach. Musi być parada...

Zaczęto siadać do stołu... Prezes ze zwykłą sobie skromnością, miejsce chciał zająć z

daleka, lecz na to gospodarze na żaden sposób dozwolić nie mogli, posadzono go na pół gwałtem,
zarumienionego tą oznaką poszanowania, przy samym ks. prałacie. Dalej zasiedli na przemiany
honoratiores, duchowieństwo i świeccy, kanonicy w dystruktoriach i uroczystych ubiorach z
ametystowemi pierścieniami na palcach — świeccy w czarnych frakach i orderach.

Towarzystwo całe było nadzwyczaj wesołe i ożywione. Solenizant w najlepszym humorze.

Po drugiej jego stronie posadzony radzca tajny, którego także zaproszono... rozpoczął z nim
rozmowę. Znać ks. Salviani tyle ciągle nowe widując twarze, zapomniał raz czy dwa tylko
spotkanego prezesa, gdyż spytał na ucho radzcę o jego nazwisko... a ten mu je dobitnie parę razy
powtórzył.

background image

Nie uszło to baczności tego, kogo się tyczyło, chociaż w tej chwili nadzwyczaj żywą

rozprawą z sąsiadem swym był zajęty... Ks. Salviani popatrzał długo na prezesa i zdawał się
namyślać.

W przestankach gdy muzyka nie grała, ponieważ wszyscy radzi byli słyszeć miłego

staruszka, który niewinnemi żartami zabawiać umiał towarzystwo, — uciszali się goście i w sali
niezwyczajne w podobnych razach panowało milczenie.

Tem dobitniej więc nie tylko bliżsi ale i dalsi biesiadnicy usłyszeli następującą rozmowę.

— Pan prezes dozwoli mi się spytać, czy też matka jego nie podróżowała po Włoszech?

Prezes mocno poczerwieniał i potakująco skinąwszy głową, rzekł.

— Tak jest...

— A! to miałem przecie przyjemność nie tylko ja znać... gdy jeszcze była wdową, ale...

Tu prezes okropnie się zakaszlał...

Prałat zatrzymał się i czekał...

Znałem ja też później po jej ślubie i widywałem synka jej, a przyrodniego brata pana

prezesa... śliczne dziecko...

Wszystkich oczy skierowały się na dostojnego pana, który pobladł, oczy mu błysnęły

złowrogo; zdawało się, że się porwie od stołu — ale po chwili mitygując się, gdy ujrzał łagodnie w
siebie wlepione wejrzenie prałata — odparł stłumionym głosem z ironicznym śmiechem.

— Mogę czcigodnemu prałatowi zaręczyć, że ś. p. matka moja wcale drugi raz za mąż nie

wychodziła, ale swojemu miłosiernemu sercu winną była, że ją o to posądzano... i dziecię
guwernera brano za jej własne... Ale to, albo niegodna potwarz — lub bolesna była omyłka...

Chociaż prezes starał się to wymówić i jak najchłodniej, glos mu drżał, widać na nim było

pomieszanie i oburzenie... Prałat zarumienił się, zakłopotał, nie wiedział już, jak swą omyłkę
naprawić i rozmowę zwrócił natychmiast...

Prezes jednak pozostał chmurny, roztargniony z brwiami namarszczonemi, mało co jadł, nie

mówił nic, a jak tylko wstawać zaczęto od stołu... zawinął się, chwycił za kapelusz i zniknął z sali.
Uważali to wszyscy. Szczególniej bolesnem było dla prałata, iż sobie tak niezręcznie postąpił
dotykając struny drażliwej... Popsuło to nawet niemal cały obiad, bo z końca w koniec stołu,
powtarzano sobie komentując słowa ks. Salvianiego i daną na nie odpowiedź. Prałat był
upokorzony i zmięszany, napróżno starano się go zabawić i rozerwać. Nawet po małym
kieliszeczku wina węgierskiego — pozostał smutny i wzdychał.

Profesor Kudełka, który był jednym z najstarszych, przyjaciół prałata, a z tego tytułu

miejsce też u stołu nie daleko otrzymał — słyszał wszystko i czekał znać tylko, aby się mógł
swobodniej po obiedzie do solenizanta przybliżyć.

Uśmiechnął się i siadł przy nim...

— Słyszałeś, doctissime, rzekł do Kudełki, jakiego ja tu bąka palnąłem...

— A słyszałem.. i czy to był — bąk?

— Nie — to była szczera prawda — westchnął Salviani, tylko nie w porę puszczona. Znać

dostojna rodzina wstydzi się tych powtórnych ślubów ś. p. prezesowej. Ale cóż się z jej drugim
synem stało?

— Czyż to był syn? zapytał Kudełka.

— Było to tak nieochybnie małżeństwo, i był to tak pewnie jej syn, że i czas i miejsce ślubu

i księdza co go dawał mógłbym oznaczyć.

Kudełka za rękę go chwycił.

— A! zmiłuj się prałacie — zawołał, dotknąłeś istotnie daleko żywszej sprawy, niż ci się

zdawało — Może też cię tu sprowadziła opatrzność. — Nie winie ja pana prezesa, lecz — może nie
wiedział, może nie wierzył — a bądź co bądź, brata pokrzywdził i ten człowiek raz sobie o mało
życia nie odebrał — teraz... znowu kędyś znikł!

— Jest w tem jakaś tajemnica, którą rozjaśnić koniecznie potrzeba — obowiązek święty...

Tu nikt o tem małżeństwie nie wie... syn był w największej nędzy.

Salviani ręce załamał.

— Tutto e vero — verissimo — zawołał, — ja o tem wiem najlepiej, charakter mój

background image

kapłański świadczy za mnie...

Zdala zdawał się nie słuchając niby przysłuchiwać rozmowie radzca tajny i zwróciwszy się

do prałata, szepnął mu cicho, iż z obowiązku nieubłaganego urzędu swego, będzie go musiał prosić
o pewne objaśnienia w tym przedmiocie.

— Nader mi przykro — rzekł ks. Salviani — że muszę tak poważnemu i — jak tu

powszechnie słyszę — czcigodnemu człowiekowi przykrość może uczynić — lecz... sumienie...
sumienie...

Zaczęto szeptać po cichu, towarzystwo powoli się wysuwało, radzca chciał zaraz do siebie

prosić prałata, ten się wymówił znużeniem i odjechał do klasztoru, w którym stał...

Uważał wchodząc, iż braciszek w furcie jakby nań czekał, pobiegł przodem dać znać o jego

przybyciu. Zaledwie miał czas zrzucić z siebie fijolety, gdy na progu ukazał się ks. przeor, a za nim
— tylko co u obiadu widziany prezes.

Ks. przeor przypominał czasy monachomachji Krasickiego otyłością i rumieńcem... Prezes

przy nim wydawał się jak marmur blady i jak pargamin suchy...

— Excelleiitissime! odezwał się przeor ręka wskazując prezesa — mam honor przedstawić

w osobie czcigodnego... największego dobroczyńcę naszego konwentu, któremu w wielu złych
okurencjach winniśmy prawie utrzymanie przy bycie i życiu, chwale Wszechmocnego
poświęconemu. — Niechże pan prezes siada...

Prezes milczał dziwnie usta zagryzłszy.

Prałat podszedł skłopotany ku niemu i wskazał mu miejsce po prawicy swej na kanapie. —

Ks. przeor skłonił się i wyszedł. Jakiś czas panowało milczenie.

Prezes zdawał się oczekiwać i namyślać od czego zacznie.Ścisnął najprzód czule rękę

prałata.

— Nie umiem tego wyrazić, rzekł cicho — jakie to dla nas szczęście widzieć tak dostojnego

duchownego między nami. Prawdziwy wzór chrześciańskiej do- broci i rozumu... Mnie tylko
nieszczęśliwego z tych ust, któreby z Chryzostomowemi porównać można, spotkało słówko
bolesne...

— A! mój mości dobrodzieju! odezwał się prałat — cóż takiego?

Ks. Salwiani z sumieniem nie zwykł był w żadne wchodzić kompromisy.

— Przy stole — księże prałacie — to wspomnienie o niej matce... szepnął wzdychając

boleśnie prezes.

Prałat zwolna ujął jego rękę i z łagodną obracając się doń twarzą, — odezwał.

— Mój mości dobrodzieju — nieskończenie boleje, bo w istocie ani czas był, ani miejsce

potemu, aby się w tak delikatnej sprawie odezwać. — Jednakże com rzekł, powiedziałem z
zastanowieniem i — to jest prawda !

— Darujesz mi ks. prałacie — gorąco odparł prezes — dałeś się uwieść potwarzy...

— Mój dobry panie, przerwał wolno i spokojnie prałat — mylicie się, wierzcie mi, możecie

o tem nie wiedzieć, bo nie przypuszczam, żebyście wiedzieć nie chcieli. Czcigodna ś. p. matka
wasza, wyszła w czasie bytności swej we Włoszech za pana Murmińskiego, znam księdza, który
ślub dawał, wiem gdzie i kiedy syn był chrzcony... Rzecz najmniejszej nie ulega wątpliwości, bom
o niej z własnych ust nieboszczki słyszał i to — kapłańską potwierdzić mogę przysięgą.

Słów tych zaledwie dosłuchawszy prezes się zerwał z kanapy, zburzony i prawie

nieprzytomny od gniewu... trząsł się cały.

— Gdyby nawet tak było — zawołał, gdyby tak było, cóż masz Waćpan dobrodziej za

obowiązek to głosić? Znakomite familie jak nasza, gdy je spotka podobne nieszczęście starają się je
utaić, bodajby największemi okupić miały ofiarami. A wieszże ks. prałat, jakich niecnych środków
użyto, aby kobietę zbyt dobrą i słabą, zniewolić do tego ohydnego związku... przez chciwość, przez
rachubę... dla pieniędzy...

Prałat wysłuchał cierpliwie.

— Mój drogi panie, ani chciwością, ani rachubą nie mogło to być, boć starego

Murmińskicgo nim z Rzymu wyjechał dobrze znałem — z głodu prawic nieboraczysko umierał, a
do was się nie odezwał.

background image

Prezes to czerwieniał, to bledniał, ręką tarł po czole... jąkał się i przemówić nie mógł.

— Ks. prałacie do jego serca się odzywam — do uczuć szlachetnych.... raczcie o tem

zamilczeć, chciejcie podać w wątpliwość; rzucacie na mnie cień — plamę...

Ks. Salwiani spuścił głowę.

— Jakże ja mogę zmilczeć, gdy mnie spytają — odrzekł — a tożby było serce i

szlachetność, bym kłamał?

Prezes zerwał się z miejsca i począł chodzić żywo po pokoju, nie mówiąc słowa...

— Przecież zmilczeć nie będzie grzechem! — zawołał.

— Byłoby grzechem — odparł ks. prałat spokojnie. — Dowiedziałem się tu dopiero, że to

dziecię jest w nędzy!

Dostojny pan ramionami ruszył.

— To dziecię, to ostatni był łajdak i wisus, godzien swojego tatka... a prawdopodobnie już

go na świecie niema.

— Ale pamięć jego!

— Ks. prałacie, przerwał gość — to chyba jakaś ku rodzinie naszej zawziętość, ja tego nie

rozumiem... Mamy zasługi w kraju i dla kościoła położone, godzi się nas oszczędzać. Mogę
zaręczyć, że takie wystąpienie bardzo źle widzianem będzie.

Prałat słysząc tę groźbę, rozśmiał się równie łagodnie i spokojnie, jak mówił od początku.

— Ale ja, niepybmy nie występuję — rzekł — a ilekroć wezwany będę, abym dał

świadectwo prawdzie — nie oglądam się, czy to źle widzianem będzie przez ludzi, byle Bóg
widział to dobrem.

Jeszcze chwilę zatrzymał się prezes, którego twarz zmieniona świadczyła o okropnej walce,

jaką w sobie toczył — potarł czoło silnie, rozśmiał się sucho i szydersko, ukłonił i zawrócił ku
drzwiom.

Ks. Salwiani wstał go odprowadzić, w progu zmierzyli się oczyma, ale prałat się nie

zmięszał i na kanapę powrócił. Był to dzień fatalny dla prezesa, pojechał bowiem do — kilku
najwyżej położonych osób, na których wpływ w tej sprawie rachował, jednych nie zastał, drudzy
grzecznie się jakoś wymówili, nie chcąc się mięszać do niczego.

Po mieście rozeszły się wieści i plotki szerzone tem żywiej, iż każdy ma nieprzyjaciół, a nic

ludzie chciwiej nie chwytają nad dowody upadku bliźnich jakby to ich ułomności usprawiedliwić
mogło.

Razem z owemi słowami prałata, puszczono z drugiej strony nader zręczną ploteczkę o

nagłym i bolesnym dla wszystkich umysłowym upadku ks. Salwianiego, który już kilka
niedorzeczności powiedzieć miał i widocznie bywał chwilami nieprzytomny.

Z nadzwyczajną ciekawością zaczęli wszyscy śledzić dalszego tego drobnego na pozór

wypadku następstwa; przypatrywano się nazajutrz postawie, minie, wyrazowi twarzy prezesa, który
zdawał się zupełnie obojętnym.

Z drugiej strony zagadywano ks. Salwianiego usiłując się dobadać mniemanego upadku na

umyśle, lecz prałat pamięć miał bezprzykładną, a żywość, którejby mu młodsi mogli zazdrościć. —
Gdy ktoś Kudełce doniósł, że po mieście się z tem noszą, jakoby stary ksieżyna zapomniał się i
bredził, uniósł się profesor takim gniewem, że się aż z niego naśmiano...

Tymczasem nazajutrz wezwany został prałat do najwyższej swej władzy — i uważano, że z

pałacu wyjechał zarumieniony i — jak nigdy — poruszony...

Po trzech czy czterech dniach wieść zaczęła się zapominać i na pozór pozostała bez

skutków...

* * *

Doktorowa znaną była w mieście z dobroczynności, — pomagała biednym chętnie nie tylko

pieniędzmi ale dobrą radą. Wiele mając czasu wolnego spełniała to właśnie posłannictwo
najrzadsze i najmniej powabne, iż ubogim ludziom, wysłuchawszy ich skarg i zażaleń, przychodziła
w pomoc doświadczeniem, rozumem i stosunkami. Rzadko kto odmawia grosza ubogiemu, ale
mało jest osób, któreby czasu swego i serdecznego współczucia nie żałowały.

background image

Doktorowa miała tę rzadką, cierpliwość anielską, dozwalającą jej godzinami całemi trwać

na najnudniejszych w świecie rozmowach z ludźmi prostymi, których żal, strapienie — gorycze
życia uczyniły wielomównymi i monomanami serdecznych swych cierpień. — Przedpokój jej w
pewnych godzinach pełen bywał wszelakiej gawiedzi przychodzącej w najróżnorodniejszych
sprawach. Jedni potrzebowali protekcji wstawienia się pośrednictwa, drudzy rady, inni nawet aż
przeczytania listu niewyraźnego lub odpisu pod dyktowaniem... Ubogie kobiety przychodziły prosić
laku lub pieczęci i t. d.

Właśnie w zaspokojeniu tych drobnych, natrętnych żądań, doktorowa była rzeczywiście

dobroczynna. Odrywała się od najmilszego zajęcia, ażeby pójść często radzić z kobiecina jaką, o
wykrojeniu sukni dla dziecka z wynoszonego łachmana. Temi małemi przysługami zyskała sobie
miłość u ludu... i jedni drugich słali do niej jako do powszechnej we wszystkich serdecznych
poradach lekarki. Śmiało się wyższe towarzystwo z pani doktorowej zowiąc ją św. Elżbietą a u petit
pied, ale ona ruszała ramionami i spełniała co pan Bóg przykazał.

W tych właśnie dniach, w godzinie, gdy zwykle przedpokój był pełny, doktorowa zobaczyła

kobiecinę bladą, dosyć porządnie ubraną, ktora kryła się z razu w kątku, czekając by wszyscy
wyszli — a gdy już nikogo nie było, prawie przestraszona, cichym głosem zaczęła prosić, aby ją
pani wysłuchać mogła we cztery oczy, bo jej coś ma powiedzieć ważnego.

Blada i mizerna twarz kobiety nie dała jej z razu poznać doktorowej, po głosie dopiero

domyśliwszy się jej — zbliżyła żywo, wołając — a to ty moja Elżusiu!

— A! to ja — kochana pani. —

— Cóżeś to tak zmizerniała...

Kobieta westchnęła. —

— Cóż, proszę pani, dzieci, gospodarstwo, a już tak zdrowia nie miałam!

Była to dawna doktorowej garderobiana, którą ona lubiła bardzo. Uparła się wyjść za

mężczyznę, który się jej podobał bardzo — a po zamążpójściu — że doktorowa była mu przeciwną
— już się nie widywały.

Spojrzawszy na zmizerowaną, biedną kobietę, smutną, do niepoznania zmienioną, dawna jej

pani rzuciła się jej na szyję i poprowadziła z sobą do sypialni. —

Tu posadziła ją na krzesełku... kobieta była nad wyraz zbolała i biedna. —

— Widzisz, odezwała się doktorowa — wyglądałaś jak różyczka, byłaś wesoła i

szczęśliwa... małżeństwo to ci nie posłużyło...

Elżusia ręką w milczeniu machnęła. —

— Cóż ci to jest? spytała pani.

— Nie mogę powiedzieć, bym nędzę cierpiała — dzieci mi też nie źle się chowają, a

przecież —

— Mów mi szczerze! mąż bałamut.

— A! i to nie — odparła Elżusia — umilkła.

— Przecież, moja droga, jeśli chcesz, ażebym ci poradziła....

— A! tak, pani moja, nagle wybuchnęła płaczem Elżusia, zakrywając sobie oczy, — trzeba

się pani ze wszystkiego wyspowiadać. — Męża mam niedobrego. Dla mnie on i dla dzieci jako tako
— ale człowiek nie wedle Bożego prawa i przykazu.

— Tak jest, proszę pani, — mówiła dalej — popsuła go pokusa. Dostał dobre miejsce przy

szpitalu, ale boję się, by duszy nie zgubił.... Pieniądze bardzo płyną, ino Bóg wie z jakiego źródła.
Ja kawałka chleba przełknąć nie mogę — bo mi się zdaje, że chorym jest wydarty.

Załamała ręce biedna.

— Ale cóż tu począć, kiedy się i odezwać nie można. — Robię co mogę, by krzywdy

ludzkiej nie dopuścić.

— A mówiłaś z nim o tem? — zapytała doktorowa.

— O pani, nie twa dnia, żebyśmy się o to nie pokłócili. Co z tego? — kryje się przedemną a

zle czyni....

I płakała Elżusia. Doktorowa uściskała ją uspokajając.

— Czyń ty swój obowiązek — czyń co tylko w twojej mocy, nad siły Bóg nie wymaga.

background image

— A! byle on dzieci i mnie nie karał za niego...

— Bóg jest sprawiedliwy! westchnęła doktorowa, uspokój się....

Elżusia łez wstrzymać nie mogła....

— On to może robi z wielkiego przywiązania do dzieci, odezwała się po chwili — ale

zawsze co grzech, to grzech.

— Niech pani mnie z tajemnicy nie wyda — proszę a błagam, poczęła po chwilce,

rozwijając powoli pod chustką przyniesiony paczek obwinięty w bieliznę. U nas w szpitalu różni
ludzie przybywają i umierają. — Jest tam dozór, ale to trudno upilnować. Dopatrzyłam, że mój mąż
po jednym chorym zabrał papiery — zlękłam się bardzo i musiałam je odkraść, żeby się to czasem
na złe nie obróciło — i oto je do pani przyniosłam, niech pani rozpatrzy.

To mówiąc dobyła zbrukanych papierów wiązkę i położyła je przed gospodynią.

Doktorowa wstała zmieszana nieco, lecz nie mogła odmówić wezwaniu.

Wzięła więc papiery, zrazu obojętnie spoglądając na nie, — lecz po chwili aż krzyknęła z

radości.

— A! to cię Pan Bóg natchnął, kobieto! — zawołała — żeś je tu do mnie przyniosła.

Elżusi aż oczy zabłyszczał}'.

— Ocalisz może cześć i życie ludziom poczciwym... lecz przy kimże papiery te znaleźć się

mogły?...

— Tego ja nie wiem — zamyślając się odpowiedziała kobieta — zdaje mi się, że przy

starym jakimś ubogim, którego z gościńca chorego do szpitala przywieźli....

— Żyje on? — żywo zawołała doktorowa.

— A! nie — umaił, kochana pani! umarł!

Im dalej przepatrywała papiery doktorowa, tem radość jej i zdumienie wzrastało.

— Papiery, rzekła, w lepsze ręce dostać się nie mogły — niech ci Bóg płaci, dopełniłaś

jakiemś przeczuciem dobrego uczynku.... ale Elżuniu moja — o tem wszystkiem zamilczeć
potrzeba.

Rozmówiwszy się jeszcze dłużej z dawną sługą, doktorowa zawinęła papiery przyniesione

w arkusz czysty i natychmiast z domu wybiegła... Z początku wielka radość nie dozwoliła jej się
opamiętać dokąd iść miała, dopiero kilkanaście kroków podszedłszy ulicą... opamiętała się i
zwróciła ku mieszkaniu Toli, która dotąd do domu wyjechać nie mogła, bo czuła się słabą i nie
przyjmując nikogo, zamknięta pozostała sama z Teresą.

Dla przyjaciółki jednak drzwi się otworzyły — Tolę zastała na szezlągu nie ubraną i

mizerną. Rozradowana twarz doktorowej z razu przykre zrobiła na niej wrażenie.

— Moja Tolo kochana, instynktowo do ciebie pospieszyłam z dziwną wiadomością, która ci

obojętną, być nie może...

Cud, wyraźny cud dał mi w ręce dowody urzędowe, że ś. p. prezesowa wyszła była za mąż

za Murmińskiego starego, który — jak się zdaje, zmarł tu temi dniami w szpitalu — i że Teodor jest
jej — synem!

Tola zerwała się z kanapki...

— Pani masz te papiery!

— Mam je, mam w ręku... zmieniłyby one położenie tego nieszczęśliwego, i mogły by go

ocalić.

Dwie przyjaciółki uściskały się z radości, ale wkrótce smutek okrył twarz Toli.

— Mogłoby go to ocalić — rzekła — gdyby żył...

— Żyje! bądź pewna! profesorowi dał słowo, że sobie życia nie odbierze — ale co tu teraz

począć z papierami ?

— Przyznam ci się, że ja tak mało jestem praktyczna, że wcale nie wiem co robić. — Czuję

tylko że się szala losu przeważać zaczyna w stronę przeciwną. Trzeba się poradzić, przyjaciół,
prawników, ja nie wiem kogo — ale trzeba radzić — głosić i odezwać się do zbiegłego... Rób to!
rób! moja najdroższa — zawołała Tola ściskając ją zarumieniona — Bóg ci dał posłannictwo
drugim szczęście gotować, choć sama nie wieleś go skosztowała...

Po krótkiej naradzie posłano zaraz ztąd jeszcze po profesora Kudełkę z pilnem wezwaniem.

background image

Doktorowa papiery miała przy sobie.

Stary nastraszywszy się nieco takiego nagłego rozkazu, by natychmiast przychodził — cały

drzący przybiegł do hotelu.

Jeszcze się nie witając, spojrzał po twarzach, co mu one powiedzieć miały, i uspokoił się

widząc je uśmiechnięte.

Doktorowa nie oznajmując mu o niczem, posadziła go na krześle, kazała wziąść okulary,

dobyła papiery i pierwszy z nich położyła przed nim.

Kudełka popatrzał i krzyknął ze zdumienia.

— Jakim sposobem? Zkąd? toć metryka ślubu Murmińskiego!

— Tak jest... odezwała się doktorowa a to, a to...

— To metryka urodzenia Teodora! Więc Teodora! Więc Teodor jest synem prezesowej...

— A oto reszta papierów tyczących starego Murmińskiego?

— Gdzież on ?

— Zdaje się, że temi dniami zmarł tu w szpitalu...Żywa się tedy rozpoczęła narada, co

robić.... Panie te słyszały już historję o ks. Salvianim, której Kudełka będąc naocznym i nausznym
świadkiem, powtórzył ją, jako dziwnie potwierdzającą się właśnie temi papierami....

— Papiery trzeba podać do akt — odezwał się Kudełka — ale nie trzeba bezużytecznego

czynić skandalu — i najpierw należałoby się naradzić z prezesem samym.... Niech go pani każe
prosić do siebie — wzgląd na familię nakazuje mu to wprzódy ukazać....

Zgodziła się na to doktorowa i po dłuższych jeszcze naradach, profesor odszedł a panie

zostały i Toli tak się polepszyło, że cały wieczór spędziła u przyjaciółki.... Wspólnie ułożyły bilecik
do prezesa zapraszający, w bardzo grzecznych i ogólnych wyrazach, dla narady w pilnym i ważnym
interesie.... Bilet wysłany został tegoż wieczora, a służący przyniósł od niego odpowiedź, że
przybędzie....

Nazajutrz o godzinie dwunastej, pomodliwszy się w duchu na intencję przykrej sprawy,

która na nią spadła... doktorowa z bijącem sercem czekała na przybycie prezesa. Sama potem
powiadała, że nigdy jej tak poczciwe serce nawet na przybycie nieboszczyka męża nie biło.

O godzinie dwunastej, punkt, chód się dał słyszeć na wschodach, prezes pewien, że idzie

radzić w interesach kuzynki żony, z miną poważną i spokojną wtoczył się mierzonym krokiem na
pokoje.... Gospodyni przyjęła go, nie jak zwykle — wesoło i żartobliwie, ale surowo jakoś i
smutno....

Prezes całe życie był sztywny, a w razach gdy się czuł potrzebnym, stawał się nieznośnie

chłodnym i biurokratycznie wysznurowanym....

Poprosiwszy go siedzieć, doktorowa zaczęła sama....

— Prepraszam pana prezesa z góry — jestem zmuszoną narazić mu się i zrobić

nieprzyjemność — lecz — obowiązek przedewszystkiem. Jnteres nie miły, delikatny i na moją
słabą głowę za ciężki....

— Racz pani bez przemowy przystąpić do rzeczy, odezwał się urzędnik — czas mam krótki.

— Musisz mi go chwilkę poświęcić, we własnym interesie.

— Jak to we własnym? zdumiony zapytał prezes....

— Tak jest w istocie — mówiła gospodyni. Wypadek dał mi w ręce dowody urzędowe,

metryki ślubu Murmińskiego z prezesową i urodzenia Teodora. — Co mam z niemi zrobić?

Prezes porwał się z kanapy przerażony, ale w pręd- ce ochłonął, — twarz okryła mu się

bladością śmiertelną....

— To nic może być! zawołał.

— Tak jest! zimno mówiła doktorowa. Nim papiery tu doszły do mnie, były w rękach

innych, są uznane za ważne.

Co mam z niemi zrobić? powtarzam.

— Co zrobić? krzyknął prezes rozgniewany, — spalić te fałszowane dokumenta! To robota

intrygantów, nieprzyjaciół, zawistnych mi ludzi. To cała sieć osnuta do koła mnie, aby człowieka
prawego obalić, aby splamić rodzinę, wydrzeć majątek. — To infamia !

Papiery! dodał — czemuż się one dopiero teraz

background image

— i zkąd zjawiają? Jaką drogą doszły do pani?

— Zdaje mi się, że stary Murmiński umarł tu w szpitalu...

Prezes drgnął nieznacznie.

— Stary Murmiński! imaginacja! intryga! wszystko intryga! — wszystko intryga! —

Fałszerstwa.... Wiadomo, jak we Włoszech łatwo jest podrobić co się podoba. Sprowadzili aż z
tamtąd na mnie i ks. Salvianiego, dobrodusznego starca, który pamięć stracił — i — jak widzę,
papiery....

— Papiery! powtórzył z oburzeniem — rób z niemi pani co zechcesz! proszę! Każcie je

położyć na rynku, ogłoście przy trąbach — mnie to wszystko jedno, ja honoru domu i pamięci
matki bronić będę do ostatka.

Doktorowa pobladła.

— A jeśli papiery są prawdziwe! spytała.

— Prawdziwe być nie mogą! to podłe roboty wydrwigroszów !

— Wolisz więc, aby na pamięci matki ciężało podejrzenie stosunków nieślubnych niż ślub i

pożycie z uczciwym człowiekiem.

— Z uczciwym? z łajdakiem! z intrygantem — zawołał prezes unosząc się. — Zkąd pani

masz te papiery? pokaż mi pani te fałszerstwa...

— Gdy trochę ochłoniesz, panie prezesie, bardzo chętnie ci je pokażę, odpowiedziała

doktorowa, w tej chwili obawiałabym się roznamiętnienia — nie jesteś przytomnym.

— Ja nie przytomnym!! stanął prezes i usiłował zebrać myśli i panować nad sobą. —

Wolniejszym głosem począł na nowo.

— Najcierpliwszego człowieka przyprowadzić może podobne postępowanie do chwilowego

zapamiętania... Pani! nasza krewna, należąca do familji — pani, którąśmy szanowali — dałaś się
wciągnąć w te demagogiczne podziemne roboty! czyż nie widzisz, co ich za cel? Oto poniżyć
szlachtę, oto uczciwą i szanowną rodzinę zbłaznić. I pani miałaby do tego podać rękę ?

Doktorowa zarumieniła się.

— Prezesie kochany, rzekła, nie należę ani do arystokracji ani do demagogów, choć z

pierwszą krew mnie łączy, a z drugimi często uczucia podzielam... Jestem chrześcianka, widzę lud
Boży we wszystkich bez różnicy. — tak, bez różnicy pochodzenia, wiary i narodowości. Nie mam
ani nienawiści przeciw demokracji, ani niechęci przeciw wyższym, widzę porządek świata i prawo
ogólne, które klasom wykształceńszym daje pewną przewagę, aby jej na dobre użyły — odpycham
twe posądzenie... przeczę twemu domysłowi, w tem nie ma intrygi — ale jest sprawiedliwy palec
Boży.

— I pani mówić to możesz?

— Najspokojniej w świecie, bom tak przekonana... Ciebie przecie uwodzi namiętność...

— Ja bronię co mam najdroższego!

— Nie sławy ale sumienia broń...

— Zostaw pani staranie o nie przy mnie, rzekł obrażony prezes. Nie od dziś znam te pokątne

knowania przeciwko nam... Ci ludzie do wszystiego są zdolni...

— Ale jakiżby cel mieli!

— Obedrzeć nas i zniesławić!

— Powtarzam ci, to być nie może! Miarkuj się, ratuj i nie narażaj na gorsze jeszcze

następstwa. Już ks. Salviani ci mówił...

— Głupi starzec! wybuchnął prezes, nabechtany...

— Zlituj się....

— Gdzież są te papiery? pokaż mi je pani! zawołał zbliżając się natarczywie.

Nim ci je ukażę, rzekła spokojnie doktorowa, muszę cię przestrzedz, że przeszły przez rąk

kilka, że je widziano u mnie. Jesteś tak rozdrażniony, iż się obawiam widokiem ich więcej jeszcze
roznamiętnić.

Blady i drzący starał się znowu prezes udać uspokojonego.

— Cóż pani myślisz poczynać? na co się to komu zdało? dla satysfakcji chyba upokorzenia

nas — podchwycił. — Pani sama powiadasz, że stary Murmiński nie żyje — młody się pewnie

background image

gdzieś obwiesił, unikając tego, aby go nie powieszono... komuż pani oddać chcesz i jakiego rodzaju
przysługę? Gawiedzi, która mnie bedzie palcami pokazywała?

— Młody może żyć i spodziewam się, że żyje — odezwała się doktorowa.

— A ja mu życzę, żeby nie żył! — krzyknął prezes — bo wstyd robi pamięci tej, która go

wychowała! Jest to człowiek zepsuty, zawistny, zły.... wszystkie instynkta plugawej kasty, do której
należy... rewolucjonista obrzydły....

Na szubienicy gdzieś skończy....

I dla takiego to człowieka pani chcesz poświęcać nas... swoich — krewnych, nas, cośmy ci

w szczęściu i nieszczęściu dawali dowody przyjaźni i współczucia....

Doktorowa się zachwiała.

— Całkiem inaczej spodziewałam się cię znaleść usposobionym — odpowiedziała zwolna

godpodyni i dla tego chciałam sam na sam mówić wprzód z tobą — posłuchaj mnie... Sądziłam, że
czczisz pamięć matki, jak rozumiałam, że ją szanować powinieneś — że to co było jej wolą,
spełnisz w pokorze, że to co było jej drugiem ukochasz, że dla tego którego uważałaś za brata,
choćby był obłąkanym, zachowasz serce braterskie, dasz mu pomoc, opiekę — miłość...

Prezes zaczął się śmiać.

— Kobiece romanse! sentymentalizmy! ze złodzie- jami! ale pomyśl że pani, rozbierz cala

tę historię i obrachuj a osądź czy nie mam prawa się oburzać!! — Matka nieboszczka przyjmuje dla
mnie nauczyciela, człowiek ten wchodzi do naszego domu... ogląda się, że bezbronna znalazł w nim
kobietę, liczy że ja grając sentymenta wielkie za serce pochwyci... pochlebia, płaszczy się... wciska,
zyskuje zaufanie by go nadużył... Oto smutne dzieje naszego domu... Narzucają nam potem jakiś
fikcyjny ślub, jakieś dziecko podrzutka...

— Ależ zlituj się — przypomnij jak go twa matka kochała?

— Co to dowodzi? zawołał prezes — przywiązała się do sieroty.

Znużony mówiąc rzucił się na kanapę i podparł na ręku...

— Nie — dodał — niech mnie szkalują, niech dowodzą, niech procesują — będę się bronił

do ostatniego...

— Nikt przecie procesować cię nie myśli...

— Gdzież są te papiery? oglądając się w koło mówił dalej i jak one do rąk pani doszły?

Sama pani mówisz że człowiek ten zmarł w szpitalu, któż śmiał je wziąć ztamtąd!

— A któż ci mówi, że on ich wprzódy nikomu nie powierzył...

Prezes się tak zapomniał, tak niesłychanie był zburzony, iż bez zastanowienia wyszło mu z

ust...

— Jak to mógł uczynić, kiedym zakazał, żeby żywa dusza przystępu doń nie miała...

Jeszcze nie dokończył, gdy zmiarkowawszy, iż te słowa były zeznaniem straszliwie go

kompromitującem, zaczerwienił się cały i rozśmiał patrząc dziko na doktorową, która ręce załamała
i zbladła.

Więc wiedziałeś o nim, że był w szpitalu!

— Ja nie wiem, co plotę — poprawił, się prezes gniewnie — chciałem powiedzieć, żeśmy

ogólny rozkaz wydali, aby chorym nie wolno było komunikować się z przychodzącymi. Jest to
prawo ogólne... Często chorym krewni przynoszą rzeczy szkodliwe...

Gospodyni spojrzała na niego bystro i zamilkła znacząco.

— Myśl sobie pani co chcesz — ruszając wzgardliwie ramionami — począł prezes — to mi

wszystko jedno...

Gdzie są te papiery?

Doktorowa wahała się, czy ma mu je pokazać lub nie — zdawało się, jej wreszcie, że nie

podobna aby się gwałtu jakiegoś miał dopuścić... Prezes widocznie wrzał, stał drżący, konwulsyjnie
się rzucając.

Był to jeden z tych smutnych dni wiosennych, majowych, w ciągu których zimny deszcz

ostudza atmosferę i dreszczem przejmuje. — Doktorowa lubiła ogień na kominku i nieopodal paliło
się na nim... na co nikt nie zwracał uwagi. Przynaglona o pokazanie papierów wahając się jeszcze,
wreszcie po namyśle długim, otworzyła biurko wyjęła z niego i przyniosła zwitek Prezesowi.

background image

Chciwie porwał go rękami drżącemi nie mówiąc ani słowa, brwi mu się zmarszczyły, palce
dygotały, przewrócił cały plik żywo i nagle ścisnąwszy w kłąb — cisnął w ogień.

Doktorowa z krzykiem chciała się rzucić do komina, aby wyrwać z płomieni papiery, lecz

prezes rozkrzyżował ręce i odpychając ją silnie, nie dopuścił. Twarz jego nabrała dzikiego
rozpaczliwego wyrazu.

— Ty śmiesz! zaryczała kobieta.

— Śmiem!! tak! prawdziwe czy fałszywe, spalę, zniszczę, zdepczę i odepchnę kto mi na

drodze stanie. Zapowiadam to pani! Będę się napastowany bronił jak zwierz, wszelkiemi
możliwemi środkami... nie poszanuję nic. Są w życiu chwile szału... tak... mów pani; czyń co się
jej. podoba — ogłoś mnie rabusiem, gwałtownikiem, nikt ci nie uwierzy. Ja cię ogłoszę warjatką i
zrobię to tak, że mi wiara będzie daną... Je suis dans mon droit de legitime defense!

Kobieta padła na krzesło przestraszona i zaczęła płakać, łamiąc ręce... Prezes chodził po

pokoju chwyciwszy za kapelusz z miną człowieka, który w rozpaczy popełnił czyn, już się na nim
samym mszczący zgryzotą sumienia.

Stanął na chwilę przed gospodynią, — miarkując się.

— Moja pani, odezwa! się — nie żałuję tego com zrobił. Tak powinienem był postąpić, tak

mi moję dyktowało sumienie... Nie burz się pani nadaremnie, fakt spełniony, oszczerstwa te, dzieło
podłej intrygi nie egzystuje...

Opamiętaj się pani, uspokój i proszę się nie gniewać.

background image

Widząc, że doktorowa za łzami odpowiedzieć mu nie mogła, ośmielił się podać jej rękę —

którą odepchnęła ze zgrozą, odjęła chustkę od twarzy.

— Mości panie — zawołała, nie przystępuj do mnie i niech nikt z was nie ośmieli się

przejść progu mojego domu! Znać was nie chcę!! Popełniłam przez zbytek zaufania winę, za którą
odpokutuję. — Papiery te w wierzytelnej kopii dostanę — choćbym miała jechać za niemi sama!
choćby mnie majątek mój kosztować miały, choćbym życiem przypłaciła! Wypowiadasz wojnę —
przyjmuję ją. — Ogłoś mnie za warjatko, ja znajdę takich, co mi uwierzą, żeś — nikczemny...

Słuchając prezes bladł... ale uśmiech skrzywił mu usta sine.

— Dobrze — odezwał się — zgoda! Przestrzegam tylko panią, że bądź co bądź, ja też użyję

wszelkich środków jakie są w mocy człowieka, który ma stosunki, stanowisko i majątek... Nie
ulęknę się procesu, nie cofnę przed użyciem w mej obronie wszelkich godziwych i niegodziwych
środków. Cel mój święty! bronię pamięci matki. — Miejcie się na baczności. — Zegnam panią...

To mówiąc niepewnym krokiem potrącając o wszystkie sprzęty stojące na drodze, wyszedł,

a raczej zataczając się wysunął z salonu i zniknął w przedpokoju. Doktorowa długo, niema, przybita
pozostała w krześle, z załamanemi rękami... na przemiany płacząc jak dziecię i burząc się...

Na dwunastą godzinę zaprosiwszy prezesa, obliczyła, że dłużej nad pierwszą lub pól do

drugiej nie zabawi, a że Kudełka i Tyla ciekawi byli dowiedzieć się o rozmowie jej z dostojnym
kuzynem, na druga godzinę wezwała ich na obiad... Gdy Tola weszła wreszcie po cichu... a za nią
profesor, który ją z hotelu prowadził znaleźli jeszcze doktorową siedzącą w tem samem miejscu i
prawie nie przytomną. Tola chwyciła ją za rękę. Widziała już że skutek tego widzenia się z
prezesem musiał być nieszczęśliwy, lecz ani przypuścić mogła, ażeby taką katastrofą i gwałtem się
to skończyło.

— Nie pytaj mnie — podnosząc oczy odezwała się gospodyni — nie pytaj mnie — jeszcze

ochłonąć nie mogę. — Stało się, czego ani ja ani nikt w świecie spodziewać się, przewidywać nie
mógł, coś gorszego nad wszelkie pojęcie...

Kudełka przestraszony patrzał cisnąc kapelusz do piersi.

Doktorowa wskazała na komin...

— Rzucił papiery w ogień!

Okrzyk zgrozy wyrwał się z ust wszystkich.

— Tak jest, mówiła dalej — nie potrafię wam powtórzyć, com słyszała od niego gróźb i

wyrzutów. Skończył na tem, że jeśli ja czyn jego rozgłoszę, nikt mi nie uwierzy, bo on osławi mnie
jako warjatkę... a nawet!... jako krewny, któż wie — gotów mnie kazać zamknąć w domu
obłąkanych...

Kudełka rzucił się, mimo swych lat osiemdziesięciu z żywością gniewu młodego... - Pani

mnie masz za świadka!

— Na ciebie powiedzą, żeś zdziecinniał, tak jak na Salvianiego mówią że na umyśle

osłabł... Musimy się przygotować na porażkę...

— Nigdy w świecie — ze szlachetnym zapałem — podchwyciła Tola, stojąc pąsowa od

gniewu przy krześle doktorowej. — Ja nie wiele mogę, lecz proszę przyjąć pomoc moją...

Pani zawsze broniłaś przedemną prezesa, ja go znałam nadto dobrze, jam wiedziała, że

gdzie go namiętności lub interes wiedzie — na wszystko jest go- tów... Niema szlachetniejszej w
świecie roli, jak obrońcy uciśnionych...

Dzisiejszy nikczemny materyalizm tylko może powiedzieć, że słabi nie maja prawa do życia

— nauka boskiego mistrza powinna rządzić nami — słabych bronić... złych upokorzyć!

Kudełka aż się rozpłakał, przybiegł do Toli i zaczął ją w ręce całować...

— O! moja droga pani — zaczął gorąco — jaka to pociecha jest posłyszeć jeszcze takie

słowa. Jam już o świecie zrozpaczył... Dziś inne mu prawo panuje... 1800 lat uczono nas
poszanowania słabych — res sacra miser — sinite paryulos yenire ad me — dziś mówią słabym
śmierć, silnym życie — i vae victisi chce się umierać, by tego nowego świata nie widzieć!

— Dajmy sobie ręce — przerwała Tola — jesteśmy słabi — lecz walczyć będziemy za

sprawiedliwość, za uciemiężonych i pokrzywdzonych... zwyciężym !!

— A jednak — pani moja — rzekł po chwili profesor — po co mu z rąk było dawać te

background image

papiery.

— Musiałam przecież je pokazać — gdybym ich była nie dała, byłby mi je wyrwał —

przecież nie wahał się mnie rzucającą się w ogień dla wyrwania ich z płomieni, popchnąć tak silnie,
żem o mało nie padła...

— 1 to jest człowiek — rozśmiał się Kudełka — powszechnego używający szacunku,

okryty czcią współobywateli — człowiek, któremu płaszczyk cnoty służy do pokrycia...

— Zbrodni! dorzuciła Tola. — To mówiąc zawisła na szyi przyjaciółki. — Droga moja —

zawołała... nic płaczmy, ale czyńmy co potrzeba, ażeby... prawdzie dać zwycięztwo. Jest nas dwie
słabe kobiety... i jeden...

— Staruszek do niczego! wtrącił Kudełka.

— Tak — ale z nami jest siła sprawiedliwości... Trzeba zedrzeć maskę z tych sykofantów...

wołała zapalając się panna... Cicho więc! ani słowa — ale do czynu!! nie skarżyć się, nie płakać,
nie głosić... nie budzić ich czujności — działać trzeba!! Odwróciła się do Kudełki.

— Czy ks. Salviani wyjechał? spytała.

— Jeszcze nie...

— Polecić mu trzeba wyjęcie urzędowych papierów, on najlepiej wie gdzie i jakich... Wiele

potrzeba pieniędzy... wielekolwiek ich zażąda... ofiaruję... Posłać umyślnie — obmyśl pan środki.
Dziś, niezwłocznie — natychmiast.

Kudełka się skłonił, a doktorowa otarła łzy. —

— Z ciebie prawdziwa heroina!...

* * *

Całe dwa lata upłynęły po opisanych wypadkach — dwa długie lata, które po sobie prawie

żadnego nie pozostawiły widomego śladu. Często tak zewnętrzna skorupa człowieka pozostaje
nienaruszona na pozór, chociaż ja powoli, wewnątrz wykruszają siły, których działanie dopiero w
chwili ostatniej się objawia.

Po pamiętnym dniu tym u doktorowej — prezes przez tydzień może nie wychodził z domu,

— znać obawiał się jakiegoś wybuchu, ktory wcale nie nastąpił. Mógł sobie nawet wyobrazić, że
się go zlękła biedna kobieta i że wszelkich kroków dalszych zaprzestała. — W istocie nic na
zewnątrz nie wyszło z tego co uradzono naówczas... Po gromie, który padł tego dnia uroczysta
nastąpiła cisza — cisza śmierci i grobu. Panna Tola wyjechała wkrótce na wieś, Kudełka zakopał
się w swoich książkach, ks. Salviani powrócił do Włoch, doktorowa chodziła do kościoła,
odwiedzała ubogich, przyjmowała małe kółko znajomych, i tylko się już więcej u prezesów nie
ukazała. Sama prezesową, piękna owa Żuljetta znać przez męża nie wtajemniczona, pukała po
kilkakroć do jej drzwi, zawsze zbywana grzecznie tem, że pani w domu nie ma. Gdy się spotkały
gdziekolwiek; doktorowa jej widocznie unikała a naglona w rozmowie dała uczuć, że dawne
stosunki zostały zerwane. Przyczyny nie mogła odgadnąć pię- ku a Żuljetta, spytała o nie rnęża — a
ten obojętnie i pogardliwie odpowiedział.

— Kto tam może odgadnąć, co się kobiecie takiej jak ona w głowie ubrda? Cóż dziwnego,

że zrywa z nami bez przyczyny... tak samo postępowała całe życie. Hrabianka, mimo woli faniilji
poszła za proletarjusza — osoba majętna, owdowiawszy mogła to głupstwo naprawić — nie —
została wdowa, aby grać rolę nieszczęśliwej, poświęcającej się dla biednych. — Chciała się im
oddać czemuż nie wstąpiła do klasztoru... Bzdurstwo i nic więcej.

Rozmyśliwszy się prezes z miną jakąś tajemniczą dorzucił.

— Bardzom rad, że stósunki się zrywają, nie były one dla ciebie właściwe. Dałem uczuć

doktorowej, że mi się nie podobają pewne figury zbyt poufale do jej domu, w różnych porach
uczęszczające... Ludzie już gadają o jesiennych romansikach... wcale nie ładnych. Babie się chciało
być swobodną, odwróciła się do nas plecami — to i lepiej.Żuljetta zamilkła — skończyło się na
tem, starała się coś dowiedzieć o tych romansikach jesiennych doktorowej, ale mimo bacznego
nastawianie ucha, najmniejsza ja nigdy o nich wieść nie doszła. — Piękna Żuljetta nie zwykła była
nazbyt ściśle roztrząsać tego co jej mąż mówił, wierzyła w niego jak w ewangelję.

Prezes ze swej strony po kilku miesiącach, sądząc że doktorowa miała czas ochłonąć i że

background image

sama musi pragnąć zbliżyć się do niego, próbował spotykając ją — zapomnieniem okrywszy
przeszłość — odnowić dawne stosunki — lecz doktorowa nie odpowiadając na pytania, nie chcąc
go znać ani widzieć, odwracała się uparcie. — Musiał więc zaprzestać, ale go ta wzgarda bolała i
zemstę za nią żywił w sercu. Ludziom dawał do zrozumienia, że oni sami zerwali z doktorową,
przekonawszy się" iż ma początki lekkiego pomieszania, które obcowanie z nią czynią, co najmniej
nieprzyjemnem. —

Starania doktorowej i Toli o odzyskanie zniszczonych papierów, niezmiernie przeciągnięte

zostały naj- przód choroba ks. Salvianiego, a następnie jego zgonem... Nie przestawano wszakże
zabiegać i kołatać — choć zdawało sio, że z przeciwnej też strony usiłowano przeszkodzić. —

Wszystko to przez lat dwa tak się utarło, zapomniało, tak nowemi gruzami życia narosło,

jakby na wieki pójść miało w zapomnienie.

Profesor Kudełka jakkolwiek w jego wieku rok każdy brzemienia znacznego dodawał — nie

posunął się bardzo. Pozostała mu dawna żywość i poczciwe niezawiędłe serce. Spał mniej to pewna
i jadł bardzo mało, szkieł mocniejszych do czytaniu używał, ale na mózgu nie postarzał, pamięci nie
stracił — i nawet owego pięknego fraka granatowego nosić nie poprzestał...

Panna Tola przyjeżdżała czasem do miasta dla odwiedzenia doktorowej, ona jeździła do niej

na wieś, spędzając tam czasem po kilka tygodni. Kudełka nawet spędzał wakacyjnych dni
kilkanaście herboryzując w lasach pięknej heroiny, ale na dłużej od książek swoich oderwać się nie
mógł. — Przez cały ten czas, mimo najtroskliwszych poszukiwań śladu pobytu pana Teodora
Murmińskiego nie odkryto.

Ze jednak żyć musiał wszelkie było prawdopodobieństwo, gdyż dwa razy w sposób

tajemniczy zgłaszał się do profesora. Listy te przychodziły mu przez jakieś okazje, bez żadnego
stępia i nie zawierały nic oprócz pozdrowieniu. Ton ich wszakże, sposób pisania pocieszał tem, że
zdawał się dowodzić pewnego spokoju ducha i przejednania z życiem.

Za każdym razem profesor z listem biegł do doktorowej, doktorowa posyłała go Toli. Nie

było tajemnicą dla przyjaciółki, że piękna panna, która się tego dawniej zapierała — od ostatniego
spotkania z Teodorem zachowała dlań ożywione uczucie które próbę dwóch lat przetrwało
zwycięzko.

Właśnie w tym roku wiosną, zaproszona doktorowa pojechała była na wieś do Toli, aby tam

słowików posłuchać — gdy jednego Unia około godziny trzeciej, profesor Kudełka przez
wszystkich mieszkań- ców tego domu, w którym od tak dawna zamieszkiwał, posądzony został o
nagłego oszusta.

Rzecz się miała w sposób następujący:

Profesor swoim zwyczajem udał się był do biblioteki po obiedzie. Dla pomocy wziął z sobą

ubogiego ucznia, który mu książki zdejmował, otrzepywał i na pułki układał.... Tego dnia po dwu
leciech oczekiwania przypadła kolej na stare bukiny, nabyte po ks. Jeremim, których dotąd baczniej
nigdy nie rozpatrywał Kudełka... Na górnej pułce stał w futerale dobrze zamkniętym, gruby tom z
napisem złoconemi głoskami: Breriarium romanum.

Profesor wskazał go uczniowi ręką i rzekł.

— Pokaż no mi ten brewiarz w futerale, raz go trzeba przecie wyegzaminować jak należy,

bo jeśli. edycya nowsza, to go któremu księdzu daruję.

Pyłu było na futerale co niemiara. Otrzepawszy starannie, uczeń chciał ułatwić staremu

zajrzenie do książki dobywając ją z tego pudełka. Wierzch zszedł dosyć łatwo, ale gdy przyszło
wysuwać samą książkę, student, choć ją między kolana wziął i z całej mocy męcząc się usiłował
wydostać, upadł a nic nie zrobił. Dopieroż Kudełka podniósłszy i brewiarz i chłopca, kazał mu z
całych sil trzymać za futerał, a sam dobrze księgę ująwszy, z wielkim wysiłkiem ledwie nie ledwie
ją z tych kleszczów uwolnił. Spotnieli oba. — Profesor położył książkę na kolanach i miał tytułu
szukać, gdy mu się sama rozpadła na dwoje... i — między kartami drukowanemi... ukazał się
ogromny pakiet papierów, pięciu pieczęciami obwarowany...

On to sprawił, że brewiarzowi tak nie łatwo przyszło się wydostać na światło dzienne...

Profesor chwycił kopertę... i krzyknął ze zdziwienia.

Stało na niej charakterem bardzo wyraźnym.

background image

"Na ręce ks. prałata Jeremiego Zakliki, dla syna mojego Teodora Murmińskiego, do rąk

własnych."

Niżej był podpis prezesowej, imię de dom o, primo voto i secundo. — Podpisała się

Murinińska"

Był to ten nieszczęsny depozyt, który ks. Jeremiemu spokojnie umrzeć nie dawał, którego

tyle się naszukał ks. Strużka, a który z książkami razem dostał się opatrznościowo w ręce
poczciwego staruszka. Pakiet był gruby, tak że łatwo go było posądzić iż oprócz papierów, znaczna
summę pieniędzy zawierać musiał.

Profesor uchwyciwszy go oburącz, rzucił brewiarz, potrącił chłopca i wyleciał jak oparzony,

wołając — koni! koni!

Krzyczał tak głośno i tak niepomiarkowanie, iż służba cała z domu wybiegła, i poczęli się ze

starego szaleńca śmiać trzymając za boki — był bowiem na pół nieprzytomny. W chwili gdy ten
legat znalazł, przyszło mu na myśl, że ma lat przeszło osiemdziesiąt, że tak samo jak ks. Zaklika
umrzeć może, a koperta w gorsze niż jego ręce wpadnie. Chciał ją natychmiast sam odwieść i
złożyć pannie Toli, do przechowania, wiedząc, że panny dwudziestokilkoletnie zawsze więcej mają
widoków życia, niż osiemdziesięcioletni profesorowie.

Dopiero śmiech panny Doroty i panny Klary, dwóch garderobianek z pierwszego piętra i

dołu — oblał go jak zimną wodą. — Profesor kopertę schował do kieszeni, wrócił na górę, chłopca
odprawił dając mu talara, aby nic paplał — sam zaś opatrzywszy się w płaszcz, pozamykawszy
drzwi, poszedł dopiero na miasto, aby nająć furmankę u znajomego żydka, który go już parę razy na
wieś woził.

Nic rozrachował profesor, że będzie musiał w drodze nocować — i ze strachu by mu kto

tych papierów nie odkradł, w małej karczemce na gościńcu zmuszony kilka godzin przepędzić,
świecę palił i ani oka nie zmrużył.

Dopiero około dziesiątej nazajutrz dojechał do dworu w Kalisku... Obie panie siedziały

jeszcze przy śniadaniu pod zielonym bluszczem okrytym gankiem od ogrodu, gdy kurzem cały
osuty, z resztą włosów w nieładzie — profesor zjawił się wśród nich i padł ze znużenia mówić nie
mogąc, na ławkę...

Doktorowa poznała po nim zaraz, że nie darmo przybył... ale twarz poczciwego Kudełki

uśmiechała się mimo śmiertelnego zmęczenia — to pocieszało... Tola co najprędzej zakrzątnęła się
około herbaty.

Odetchnąwszy wreszcie, pierwsze słowo, które wyrzekł. — Otom się zhasał!

— A czegożeś się tak spieszył? zapytała doktorowa.

— Obawiałem się umrzeć, mam przeszło osiemdziesiąt lat!

Obie panie rozśmiały się.

— Nie śmiejcie się, zawołał profesor dobywajcie z kieszeni koperty i rzucając ją na stół —

Ot co wiozłem!

Można sobie wystawić zdziwienie i radość tych pan, gdy ujrzały zdobycz. Profesor musiał

opowiadać jak się do rąk jego cudownie dostała i przechowała.

— Ale, widzi pani — dodał — a nużby mi fantazya przyszła powrócić na łono Abrahamowe

niespodzianie? Biedne człeczysko mógłby był na tem ucierpieć. Nic chciałem mieć na sumieniu.

Nastąpiły narady co poczynać.

— Ani chwili się nie namyślani — zawołał Kudełka — wracam do miasta złożywszy w

pewnych rękach depozyt i jutro ogłaszam w gazecie.

— Jak? zapytała doktorowa.

— A no — jak jest. "Daje się wiedzieć panu Teodorowi Murmińskiemu i uprasza

znajomych, aby mu oznajmili, gdzie się kolwiek znajduje, — iż depozyt przez ś. p. matkę złożony
dla niego, pod jego adresem, ostatnia wolę jej i legat zawierający... znajduje się w ręku prof.
Kudełki. A że wymieniony przeszło lat osiemdziesiąt życia sobie liczy, uprasza pana Teodora, aby
go jak najprędzej odebrać raczył."

W tej myśli zredagowano ogłoszenie.

Profesor wypoczął, objad. zjadł, żydka, ktory go na trzęsącym wózku przywiózł, odprawił,

background image

panna Tola dała mu wygodniejszy powóz i nim się do miasta dostał, chociaż dosyć późno w nocy.

Drugiego dnia sam poszedł do redakcji i inserat swój zaniósł.

Wieczorem już go w mieście czytano i komento- wano, a hałasu i wrzawy narobił nie małej.

Kudełka wcześniej tego dnia poszedłszy spać, wcale o tem nie wiedział. O dziewiątej, gdy jeszcze
nie ubrany był, zadzwoniono do drzwi.

Prezes majestatyczny, wyprostowany, z namarszczoną brwią ukazał się na progu. Spojrzał

na otwierającego mu staruszka, zaledwie skinął mu głową, dobył gazety z kieszeni, wskazał palcem
inserat i zawołał głosem groźnym —

— Co to jest?

— To? ogłoszenie.

— Kto to podał?

— Ja.

— Waćpan? Co to ma znaczyć? Nowa intryga czy kalumnia? zawołał prezes, ale jak inne

pokuszenia potrafiłem zetrzeć na miazgę, tak i temu podołam.

Kudełka był człek spokojny, podniósł oczy do góry i skłonił się, jakby żegnał prezesa. Ten

stał.

— Wytłumaczysz mi pan, co to znaczy?

— O tyle, o ile ja sam to sobie wytłumaczyć umiem — rzekł cicho i bardzo łagodnie

profesor, który się wcale nie uląkł groźnego głosu, owszem coś na kształt szyderskiego uśmieszku
sarkastycznego błądziło po jego ustach. S. p. pani prezesową secundo voto Murmińska...

— Co mi waćpan pleciesz? ofuknął prezes.

— To co stoi na kopercie — mówił sobie wolno Kudełka. b. p. prezesową secundo voto

Murmińska — powtórzył wyraziście każdą zgłoskę wymawiając — gdy się czuła blizką zgonu,
powołała Im. ks. Jeremiego Zaklikę — Panie świeć nad jego duszą — do ostatniej spowiedzi i
wręczenia mu dyspozycji, której znać komu innemu powierzyć nie chciała.

Prezes szydersko się śmiał, a Kudełka mówił dalej, nie zwracając na to uwagi.

— Depozyt złożony u ks. Jeremiego nie mógł być wynaleziony po jego śmierci.

— Tak, aleście go sfałszowali — wtrącił prezes" — To się okaże, to się okaże — spokojnie

ciągnął profesor. Z książkami po prałacie, które ja kupiłem, doszedł do rąk moich i dopiero wczoraj
go znalazłem.

Głośniejszym jeszcze śmiechem powitał to prezes.

— Doskonale — tylko trochę niezręcznie! zawołał. I któż to waszym bredniom uwierzy! Za

kogóż ludzi macie... intryganci... fałszerze... i ty — stary.

— Za pozwoleniem — wtrącił profesor — ja o zarzut fałszerstwa do sądu pozwę.

— Gdzież te wasze legaty imaginacyjne? Gdzie? to paszkwil tylko ten inserat — wołał

prezes — gdzież ten legat?

— Za pozwoleniem, ukłonił się z uśmiechem Kudełka; choć u mnie się na kominku nie pali,

lecz cudzem doświadczeniem nauczony, nie mam ochoty zdawać się na dyskrecję Jaśnie
Wielmożnego pana. Legat okaże się w swoim czasie.

Krew wystąpiła na twarz dostojnemu panu, popatrzał z góry na małego profesorzynę, który

śmiał mu stawić czoło — i począł z innego tonu...

— Panie profesorze, rzekł, ani to jego wiekowi, ani powołaniu właściwem nie jest leść w

brudne takie intrygi. Życzę mu, jeśli spokój miły — rzuć to i nie bądź narzędziem ludzi podłych...
których ja wcale się nie lękam.

— Pan prezes znasz mnie od lat wielu — odezwał się stary jestem człowiek spokojny, procu

negotiis, ale kiedy mnie Opatrzność używa za narzędzie, takiej wielkiej pani trudno nie służyć.

— Ale to są kłamstwa oczywiste! Legat! cóż to za legat! Niema go na świecie, chcieliście

tylko mnie i matkę oszkalować w interesie... o to wam szło...

— Jeśli pan prezes sądzi, iż ja dotknięty zarzutem tym — odezwał się stary — pójdę zaraz

do kantorku, wydobędę kopertę z pięciu pieczęciami i zechcę mu ją pokazać, abyś mi ją tak wyrwał
jak doktorowej — to się mylisz, JWPan. — Nie — choć stary ale tak niedorzeczny nie jestem.

Bystrem okiem pełnem jadu zmierzył go prezes.

background image

— Będę zmuszony prawnie się upomnieć o potwarz... o paszkwil... zawołał groźno.

— Nie jestem od tego — odpowiem i obronię się rzekł profesor.

— Przypuściwszy nawet że coś egzystuje, w chwili gorączki niedorzecznie i nieprzytomnie

lub figurycznie zapisanego... mówił dostojny pan — cóż z tego? łajdak ten nie żyje, to jawna rzecz,
a sukcesorem ja jestem...

— To sąd rozstrzygnie — dodał Kudełka — nie moja rzecz — nie moja!!

— Powiesz, że mi gdzieś złożył? tu? w sądzie?

— Nie mam obowiązku, zdaje mi się, zdawać panu rachunku — odpowiem przed sądem...

— Stary głowę stracił! w piętkę gonisz! trzęsąc się dodał prezes — z tobą nie ma co gadać.

Kudełka otworzył drzwi i skłonił się.

— Jeszcze raz po ludzku mówmy, — zapierając drzwi silnie krzyknął prezes — masz

kopertę jaką?

— Mam...

— Moja matka w ostatnich chwilach była skutkiem newralgji często pomięszana na umyśle

— to wszystkim wiadomo. Kochała do zbytku tego gałgana, mogła mu z czułości dać nazwisko
dziecka... to nic nie dowodzi. W takim stanie w jakim ś. p. matka moja schodziła ze świata,
czynności żadne nie są ważne. Gdybyś miał sumienie.

— Panie prezesie, przerwał Kudełka, — to rzecz sądu nie moja rozstrzygać. Jeszcze prezes

stał, bełkotał, ociągał się, sam wreszcie nie wiedział jak sobie począć z upartym starym.

Zmierzył go parę razy od stóp do głów — mrucząc...

— Jeśli się nie zgłosi to znać nie żyje, dodał — a w takim razie — ja opozycję kładę... aby

mi ten falsyfikat był oddany. Panowie przerachowaliście się — dodał śmiejąc...

Kłaniam uniżenie.

— Ja także! rzekł Kudełka i za odchodzącym drzwi zamknął.

Smutne to było życie tej istoty, która chwilkę błyszczała na wielkim i płochym świecie,

skosztowała jego przyjemności, doznała od nich niesmaku i wyniósłszy serce złamane cofnęła się
tak z całym zasobem młodości na rodzaj dobrowolnej pustelni wiejskiej. Tola wychowana przez
dosyć płochą, ciocię, która życia innego nad sztuczne, podniecane, gorączkowe i fałszywe nie
rozumiała, dobyła się z tego wrzątku o własnych siłach. Dopomogło jej trochę spotkanie człowieka,
który naówczas był jeszcze w całym rozkwicie młodzieńczego ducha i najszlachetniejszych prądów
ku ideałom. Teodor Murminski, ukochane dziecię kobiety zacnej a prawej lecz nieco słabej, pod
kierunkiem ojca wyrobił w sobie pierwsze zdrowe świata i życia pojęcia. Stary Murminski był aż
do zbytku idealista i w utopie wierzył więcej niż w rzeczywistość. Zdawało mu się, że świat jest już
na drodze do odrodzenia i pochwycenia celu wiekowych wysiłków; dziecię toż wykarmił jakby je
nie dla teraźniejszości, ale dla przyszłości sposobił. Syn całą duszą młodzieńczą przejął ojca nauki i
z niemi wyszedł w świat, który znalazł zupełnie od spodziewanego odmiennym. Musiał więc walkę
staczać nieustanną, a z młodzieńczą wiarą i siłą stając do niej nie rachując się z nawyknieniami i
obyczajem wieku, doznał zawodów, wyszedł z niej ranny, rozbity... zwątpiały. Był to po części
także los jego ojca. Prezesowa pokochała go, przywiązała się do niego, oddała mu rękę i nalegania
familji zmusiły nieszczęśliwą do ukrywania tego związku. Murminski dotknięty boleśnie cofnął się
by jej życia nie zatruwać.

Syna miała przy sobie prezesowa... lecz o niego musiała w nieustannej być trwodze. Starszy

(pan prezes) powziął ku niemu jakąś instynktową nienawiść. Pierwszym jej powodem była zazdrość
o serce matki, później oba niemal razem zobaczyli Tolę i oba się w niej rozkochali. Teodor był
żywy, dowcipny, otwarty aż do zbytku — temperamentu poety i artysty. Prezes ponury, sztywny,
zimny, szyderski nosił piętno biurokraty nim. został urzędnikiem. Piękna, żywa i śmiała Tola nie
mogła sympatyzować z potomkiem znakomitej rodziny, któremu się zdawało, że go dla imienia i
majątku wszyscy miłować i szanować musieli — wo- lała trochę płochego ale miłego chłopca,
jakim był Teodor. Prezes jej tego darować nie mógł. Między braćmi powstała walka, w której
Murmiński wojował szyderstwy — prezes groźbami. Przyszło do tego, że wyrzucał dziecku z łaski
przyjętemu do domu, iż śmiał z nim rywalizować. Walka ta wrzała zrazu skryta, wyrywanemi tylko
pół słowami się objawiając, ale z każdym dniem stawała się gorętszą, zajadlejszą, zażartszą.

background image

Teodor, choć obrażony, lekko brał wszystko, prezes mściwie i namiętnie. Tola tak wyraźnie dawała
pierwszeństwo Murmińskiemu, iż prezes w końcu usunąć się musiał, ale postarał się, żeby ciocia i
familia rywalowi też dali odprawę; potrafił naw et pannę zniechęcić i rozgniewać ją na Teodora.

Murmiński musiał uchodzić — lecz całe to krótkie a gwałtowne utarcie dwóch braci

zostawiło po sobie niezmazane ślady, które na życia resztę wpłynąć miały. Prezes poprzysiągł
zemstę.

Tola, która się sercem i duszą przy wiązała do Teodora, raz wyrzekłszy, że za nikogo wyjść

nie chce, jeśli jej własny wybór nie pokieruje losem, odepchnęła starających się wielu, a potem
usunęła się usamowolniona na wieś i poczęła życie samotne w towarzystwie jednej pani Teresy.
Rzadko się to u nas trafia, aby panna mogła wyzwolić się z więzów rodzinnej zależności i mieć
odwagę rozpocząć życie o własnej sile. Nie było to w obyczaju kraju nigdy — sieroty chroniły się
zwykle pod strzechę krewnych, oddawały w ich opiekę i uznając swą słabość, losy swe zwierzały w
ręce starszyzny. Panna Tola dawała niebezpieczny przykład samowoli, z którego zrazu źle na
przyszłość wróżono, naśmiewano się, uczyniono z niego przedmiot powszechnych pogadanek i
szyderstwa. W krótkim jednak przeciągu czasu podziwienie zastąpiło śmiechy i ciekawość tylko
obudzało życie i gospodarstwo młodej dziedziczki.

Zasiadłszy na wsi z panią Teressą, Tola znalazła dom dawniej rodzicielski opuszczonym,

majątki jak po wojnie z rąk dzierżawców wyszłe, ruinę smutną i nieład wszędzie. W czasie jej
małoletności gospodarowano tu — nie bardzo myśląc o przyszłości -- panował kto chciał i robił
każdy co mu się podobało. Zacząwszy od domu spustoszenie było wszędzie, prawdziwie
przerażające. Wspomnienia dziecinne ledwie się do czego przyczepić miały. Dzierżawcy,
ekonomowie, plenipotenci nie poszanowali nic — każdy co tedy przeszedł, zostawił po sobie tylko
trochę jeszcze większe zniszczenie. Pierwszy raz przybywszy do Kaliska, pomimo energji swej i
rezygnacji panna Tola łez powstrzymać nie mogła. — Dom był prawie niemieszkalnym, tak go
opuszczono, ogród na pół zdziczały, pól wycięty i nieoparkaniony, budowle się waliły, inwentarz w
najnędzniejszym stanie, pola nieobsiane... ludzie zdziczali także... oto co ją spotkało w progu. — W
kilka dni potem z wielkiego smutku przeszła do pracy wielkiej i niezmordowanej... Trzeba było
stworzyć na nowo wszystko, a Tola znalazła w tem zajęciu pociechę. Kalisko przerobiła po swej
myśli. Dom, ogród, zabudowania powoli powyrastało wszystko, a ręka kobiety zdradzała się w
staraniu o nadanie wdzięku odrodzonemu dworowi. Jak większa część naszego kraju, okolica, w
której leżały dobra panny Toli, była płaska, a znać dawniej lasami i moczarami pokryta. Z tych
puszcz pozostały tu i owdzie olbrzymie dęby i lipy, które ogród przyozdobiły. — Dwór stary,
murowany, niewygodny, poszanowawszy ściany co lepsze widziały czasy, przerobiono na piękną
siedzibę na pół okrytą dzikiem winem i bluszczami. Mnóstwo kwiatów wyrosło wśród trawników.
— Dom przyozdobił się wewnątrz bez zbytku, ale dla oka mile. Nie wielkim kosztem potrafiła
dziedziczka kaliska uczynić z niego jedną z najwdzięczniejszych wiejskich posiadłości w okolicy.
Na gospodarzy znalazła dzierżawców długoletnich, którzy mając sobie zapewnionem że plony
zbierać będą, mogli też jak dziedzice wkładać w ziemię i rolę ulepszać. Na wszystkie te
rozporządzenia panieńskie spoglądano z rodzajem niedowierzania i zazdrości; szukano coby się
dało wyśmiać i skrytykować — w końcu wszyscy zmuszeni byli uznać, że panna była bardzo
praktyczną. Uczczono ją tym wyrazem, który uśmiech wywoływał jej na usta.

Mnóstwo różnego rodzaju pretendentów zgłaszało się do jej ręki — z rozmaitemi

kwalifikacjami — ludzie praktyczni sądząc że ich potrafi ocenić, młode chłopcy myśląc że urokiem
młodości za serce ja wezmą, diletanci, literaci wiedząc że lubi książki... lecz nikomu się tu jakoś nie
powiodło. Mamy, ciocie, ojcowie, przywozili jej synów, siostrzeńców, kuzynków. Tola
przyjmowała ich bardzo grzecznie, bardzo obojętnie — ale po dwóch lub trzech odwiedzinach, nie
mieli ochoty powracać.

Ten chłód pięknej panny, ta miłość niezależności wydawały się czemś tak potwornem, iż na

wytłumaczenie ich potworzono najrozmaitsze legendy i baśnie... Najpowszechniej jednak
utrzymywano, że musiała się kochać nieszczęśliwie i zakląć, że nie pójdzie za mąż. Znaczne dobra,
i wyraźne tu zamiłowanie odosobnienia od ludzi, naprowadziły nawet, na myśl, że mogła by
ufundować klasztór i zostać zakonnicą — próbowano i to jej poddać, obiecując ułatwić — ale Tola

background image

wręcz odpowiedziała, że powołania do klasztoru nie czuje. — Zbyt się ludzie zajmowali nią — co
ją w końcu gniewać przestało i półuśmiech tylko wywoływało na usta... Żyła wedle raz
zakreślonego planu, ani się szczęściem chwaląc, ani użalając nad swym losem. — Goście zastawali
ją zawsze w jednym humorze, spokojną i zadowolniona.

Bardzo często od niejakiego czasu przebywała tu doktorowa, której miasto obrzydło...

Kazein z nią odbywały wycieczki po okolicy, czytały, porządkowały w ogrodzie, a nowy
wykwitujący przysłany z Erfurtu krzaczek jaki lub cebulka... doskonale je ubawiał.

Od przeszło dwóch lat miała panna Tola sąsiada nowego. Był nim Niemiec, który dobra

wystawione na licytacją zakupił. Był to stary pański majątek, należący niegdyś do rodziny nagle w
końcu XVIII. zbogaconej i równie nagle w XIX. upadłej. Nazwisko dawnych dziedziców stare i
piękne dało im możność: zbliżyć się do dworu Augusta III. później czynnymi być już w czasie
zawikłań od 1775 do 1795 roku.

W ciągu tych lat dwudziestu — ubodzy dawniej stosunkowo... scy przyszli do ogromnych

bogactw, w sposób jakiś tajemniczy, — kupowali dobra i sąsiednie właśnie obrawszy sobie za
rezydencję, nieopatrznie w nich, nagle, wielkim kosztem zaczęli się budować, nie bacząc, ile w to
włożą. Pałace, oranżerje — stajnie z kolumnadami, oficyny, altany, kościoły... wszystko to jakby
różczką czarodziejską z ziemi wyprowadzone powstało w końcu XVIII. w. — Ale, nim dokończono
pałace, owe ogrody i gmachy... państwo... scy zbankrutowali... Budowy zostały nie pokończone,
mury pozamakały, stały pustkami, porozsypywały się w znacznej części... Majątek przechodził z
rąk do rąk, niszczał coraz bardziej i w końcu baron Opern go kupił. — Pochodził on z nad Renu, z
dawnej bardzo rodziny, zubożałej — która się pracą i handlem wielkiej dorobiła zamożności. —
Typ też człowieka był osobliwszy i u nas nic spotykany. Nazwisko arystokratyczne, wychowanie
staranne, formy wielkiego świata, nauka gruntowna — a przytem praktyczny zmysł nowego
człowieka XIX. wieku.

Nie przywiązywał nadzwyczajnej wagi do swojego baronostwa — ale rozumiał doskonale,

że ono mu w jego niemieckiem społeczeństwie, z wielu względów posługiwać mogło i być
użytecznem.

Opern nabywszy dobra nie zbyt drogo urządzał je na sposób niemiecki. — Był młody,

nieżonaty i niezmiernie czynny. — W pierwszym roku zajął się zaraz postawieniem majątku na
stopie nowożytnemu gospodarstwu odpowiedniej, zrozumiał, że i rudera były materjałem do
zużytkowania, wartym zajęcia. — A że mu na odpowiednim kapitale nie zbywało, wziął się
zarazem do restauracji pałacu, oranżerji, ogrodu i wszystkiego, co rezydencję wiejską przyjemną
uczynić może.

Ojciec barona był krewnym i przyjacielem księcia Pückler - Muskau; młody Opern bywał

często u znakomitego kuzyna swego i nabrał w jego towarzystwie zamiłowania do ogrodów.,.

Położenie i ogromne obszary gruntów dozwalały mu także o parku pomyśleć... W rok

prawie zarysowany został i wykonany plan ogromnego i przepysznego ogrodu... Stare drzewa jak w
Kalisku ułatwiły bardzo i przyśpieszyły robotę. — Była to jedyna mania i fantazja pana Opern... ale
też na nią nie żałował. W okolicy mówiono, że się Niemiec zrujnuje nieochybnie... nie wiedząc
tego, że wiele pięknych rzeczy, tanim kosztem się daje zrobić, kto umie. — Co najdziwniejsza
opowiadano też w sąsiedztwie: że głównym pomocnikiem barona w tem całem ogrodnictwie był
Polak... z którym on jak z przyjacielem się obchodził. — Ale był to jakiś człek zdziwaczały czy
wynarodowiony, bo z nikim nie żył, do nikogo prawie nie mówił i cały zatopiony w ogrodzie był
mu tak oddany, że go prawie nie widywano. Sąsiadom baron mówił, że człowieka tego znał od
dawna, spotkawszy się z nim w jednej ze swych podróży na wschodzie, ale że go tu znowu znalazł i
winszuje sobie tego skarbu, który mu opatrzność dała.

Dziki ten ogrodnik mieszkał w domku w samym parku i prawie po za jego granice nie

wychodził. Namówiwszy barona, ażeby u siebie zaprowadził szkółki i szklarnie dla wyprzedaży
drzew, krzewów i roślin, dobrawszy sobie pomocników, nieustannie z nimi pracował. — -
Wieczorami jednak widywano go długie często godziny spędzającego sam na sam z baronem, na
stopie przyjacielskiej.

Opern zresztą nigdzie nie bywał w sąsiedztwie będąc wtajemniczony w ten stósunek

background image

nieprzyjacielski, który autochtonów od kolonistów dzielił na dwa obozy. Zdawał się zrezygnowany
na życie samotne i nie próbował nawet robić znajomości, chociaż ich nie unikał.

Z pustelni swej w Kalisku panna Tola mogła widzieć w dali drzewa i mury sąsiada swego,

od którego dzieliła ją tylko znaczna pól płaszczyzna. Sprowadzając często rośliny i krzewy zdaleka,
gdy się dowiedziała o zakładzie ogrodniczym pod bokiem, posłała parę razy dowiadując się o różne
nowości ogrodowe i z łatwością je tam nabyła. Dwa piękne dęby piramidalne rosły przywiezione
ztamtąd na gazonie. Mówiły o tem z doktorową właśnie po odjeździe profesora i śmielsza daleko
jejmość odezwała się, że na miejscu Toli nie wytrzymałaby, żeby tego zakładu niemieckiego nie
widzieć...

— Niemiec tam podobno nikogo nie puszcza.

— Jak to może być — dodała doktorowa — jeśli sprzedaje, toć można pojechać coś kupić, a

kupując zobaczyć owe ogrody...

— Jeśli chcesz to się pośle spytać? odezwała się, Tola.

— Po co pytać? to najgorsza rzecz, odpowiedzą, że nie puszczają — a gdy zajedziemy pod

bramę, nie podobno ażeby nas tak niegrzecznie odprawili. Nawet Niemiec bywa dla kobiet
względny.

— No, to jeśli chcesz, możemy się, po obiedzie zaawanturować. Z tobą będę śmielszą —

odezwała się Tola, bo przyznam ci się, pannie do kawalera, chociażby Niemca, jechać z pierwsza
wizytą — i mnie się, już wydaje trochę niestósownem.

— Ależ nie do kawalera! cóż mi za kawaler, Niemiec — odezwała się śmiejąc doktorowa —

pojedziemy do ogrodu. — Tola ruszyła ramionami.

— Dobrze, po obiedzie parę koni do koczyka i — spróbujemy...Śmiały się, domyślając z

góry jak zostaną przyjęte... Wieczór był piękny, droga dobra... obie panie wyjechały w wybornym
humorze, a zbliżając się do dworu barona Opern, przezwanego Opernhoffen, mogły podziwiać już
przepyszne budowy i sam zarys parku, utrzymanego z niemieckiem staraniem. Żelazne w
murowanych słupach ogrodzenie, z bramą ozdobioną w dwa przepyszne wazony rzeźbione, wiodło
w podwórzec pałacowy. Było to razem wnijście do ogrodu...

Posłano służącego z biletami prosząc dziedzica o pozwolenie obejrzenia ogrodu i oranżerji.

Służący bardzo długo zabawił i kazał na się czekać, nareszcie otworzono bramę, a w podwórzu
ukazał się wysokiego wzrostu miody jeszcze mężczyzna, wojskowej postawy, nieco na Anglika
wyglądający, który pozdrowiwszy wysiadujące panie, zarekomendował im się jako dzie- dzie.
Rozmowa toczyła się po francuzku. Tola przeprosiła go za natręctwo, tłómacząc swa miłością
ogrodów i kwiatów. Mówiąc o nich dziedzic wprowadził je do ogrodu. Nieopodal od pałacu były
ogromne oranżerje, ananasarnie, cieplarnie różnego rodzaju i na wielką skale znać prowadzone
ogrodnictwo. Panie zwróciły się tutaj podziwiając rzadkie rośliny spotykane co kroku. Baron Opern
nadzwyczaj grzecznie i uprzejmie ciceronował okazując niepospolite obeznanie z flora exotyczna.
Osobna cześć ogrodu osłoniona od północy, wydzieloną była na to gospodarstwo, które z wzorową
starannością było prowadzone. Chwalono niezmiernie.

— Wszystko ja to winienem, odezwał się baron śmiejąc — jednemu z ziomków waszych —

którego nieszczęścia doznane zapędziły tu do mnie. — Nieoszacowany człowiek!! Oddał się cały
ogrodnictwu. Ale to ciekawa zaprawdę historia mówił Opern. — Spotkaliśmy się z nim raz
pierwszy w Algierze, polowaliśmy nawet na lwy razem... Po latach wielu na pół obłąkanego,
głodnego, odartego wypadkiem znalazłem niedaleko od gościńca, na drodze z... Żem go poznał —
to istny cud, bo się bardzo odmienił... Zdawał mi się tak nieszczęśliwym, żem go nie puścił i
zmusiłem, by jechał ze mną. Tu powoli nabrał namiętności do ogrodnictwa odemnie, wyuczył się,
przeszedł mnie samego, i jest dla mnie — nieoszacowanym skarbem. Żyje życiem swych roślin i
krzewów.

Baron się rozśmiał.

— Dziki, dziwak, ale dusza szlachetna, zbolała — piękna, sympatyczna... Jest mi dziś

równie drogim towarzyszem w samotności jak pomocnikiem w pracy.

Tak mówiąc weszli do parku zakreślonego na bardzo obszerną skalę. — Umiejętne

rozporządzenie klombów, prześliczne aksamitne trawniki, stare drzewa, harmonijnie posprzęgane

background image

tony różnych liści — stanowiły prawdziwy krajobraz przypominający parki Anglji. — Nie brakło
nawet wody, bo umiano zużytkować mały strumyk, który powstrzymany tworzył parę stawków w
ogrodzie... Obie panie mówiły nie wiele, ale patrzały chciwie — bo istotnie widoki były
prześliczne, a Kalisko nawet widziane ztąd tworzyło wcale ładny punkt, na którym oko się mile
zatrzymywało...

Droga, którą te panie szły z baronem wiodła około domku owego tajemniczego a

nieszczęśliwego rodaka... ale Opern zapewniał, że dziki jego przyjaciel zobaczywszy obcych
uciecze pewnie i schowa się w najciemniejszy kąt ogrodu...

Domek malutki, wśród starych olch — z ganeczkiem osłonionym pnącemi się roślinami, siał

bardzo wdzięcznie ukryty w cieniu... Drożyna zawracała się tu nagle i tworzyła kat, tak że
przybywających wcale widać nie było, i temu zapewnie winny były panie, iż zapowiedzianego
samotnika zastały nad stolikiem z książkami w ganku...

Usłyszawszy chód podniósł głowę i — zdziwiony stanął jak osłupiały...

Baron Opern jeszcze bardziej zdumieć się musiał, bo doktorowa krzyknęła aż — pan

Teodor!

Tola podniosła oczy drgnąwszy na to imię. Był to w istocie Murmiński, lecz znowu

zmieniony wielce. Nie był to ani ten młodzieniec pełen zapału jakim go znała Tola przed laty, ani
ten rozdrażniony i zbolały szaleniec, z którym się spotkała u doktorowej, ale mężczyzna smutny,
uspokojony, zrezygnowany...

Na widok tych pań, podniósł się z ławki, jakby chciał uciekać, popatrzał na Tolę i twarz mu

oblał rumieniec... Baron Opern to na niego, to na gości patrzał nie wiedząc co to ma znaczyć.

— Prawdziwy cud, żeśmy tu na pana trafiły... chyba nas opatrzność i przeczucie prowadziło

— zawołała szybko doktorowa... Wszyscy pańscy przyjaciele szukają go po świecie... Skryłeś się
umyślnie, aby ich niepokojem nabawić!

Teodor zszedł powoli ze wschodów ganka... spokojony już i uśmiechnięty łagodnie.

— Prawdziwie, rzekł, żeni na to współczucie nie zasłużył... Ale wartoż mnie szukać... i po

co mnie ztąd wyciągać?

— Czytałeś pan ogłoszenie w gazetach!

— Żadnego, bo gazet nie czytam — odparł Murmiński... przepraszani — jednę,

ogrodniczą... To mówiąc uśmiechnął się. Ale cóż mnie tyczącego się mogło być w nich.

— Bardzo dla pana ważna wiadomość, przerwała Tola — profesor Kudełka, który kupił

książki po zmarłym prałacie Zaklice, znalazł w nich powierzone mu przez nieboszczkę matkę
pana... kopertę do niego zaadresowaną. Jest to jej testament i legat...

— Mojej matki! powtórzył Teodor — ale ja... matki nie znałem... mogłem ją tylko

przeczuwać...

— Prezesowa jako żona ojca waszego i wasza matka podpisała się na tym depozycie.

— Gdzież on jest? u Kudełki? zapytał mimowol. nie wzruszony Murmiński.

— Profesor obawiając się jakiej napaści, przypadku, powierzył go mnie... Jest tu... wskazała

ręką Tola na bielejący dom w Kaliskach... Przyjeżdżaj go pan odebrać.

Baron Opera, który słowa po polsku nie rozumiał, patrzał na żywo rozmawiających i po

twarzach ich tylko czytał, domyślał się jakiegoś nadzwyczajnego spotkania.

Doktorowa podjęła mu się to wytłumaczyć.

Teodor stał trąc czoło rękami, jakby się ze snu chciał przebudzić.

— Pan jesteś przyrodnim bratem prezesa! dodała Tola...

— A! pani, zawołał Teodor, to mi najmniej czyni honoru i przyjemności, lecz jestem synem

zacnej, dobrej, świętej kobiety, która dla mnie ucierpiała wiele, i dla której pamięci — ciężar tego
spadku przyjąć jestem obowiązany.

— Kochany baronie — rzekł po niemiecku zwracając się ku niemu i wyciągając doń rękę —

bardzo się lękam, żebyś nie stracił ogrodnika, ale przyjaciela wdzięcznego nie stracisz we mnie
nigdy!

Musiano znów Opernowi tłumaczyć całą tę zawikłaną historję.

— A widzisz Tolo kochana, przerwała śmiejąc się doktorowa, że czasem natrętną i ciekawa

background image

jak ja być — na coś się przydać może... Lecz czyż podobna panie Teodorze, abyś patrząc ztąd co
dzień na dwór w Kalisku, nie spytał o to, do kogo on należy i nie wiedział o Toli, a jeśliś wiedział o
niej...

Teodor z wyrazem szczerości położył rękę na piersiach.

— Trudno temu uwierzyć — zawołał, ale ja o tem nie wiedziałem. — Winą moją, żem nie

przeczul. — Mówiono mi zawsze o dzierżawcy majątku nigdy o dziedziczce, bo w ogóle nie
dopytywałem o nic, chciałem się zamknąć cały w tym ogrodzie i żyć nim i dla niego, a o całym
świecie zapomnieć...

— Panie Teodorze — odezwała się Tola — profesor Kudełka znalazłszy w brewiarzu

kopertę na całą noc przyleciał do mnie, tak się lękał o nią... teraz ja bać się będę jeśli pan jej dziś
jeszcze nie weźmiesz odemnie. Prezes z ogłoszenia w gazecie wie o niej — może się domyśleć u
kogo jest złożoną... a ja... boję się prezesa.

— Ja się go dziś nie lękam! zawołał Munniński — pamięć matki każe mi się starać o

odzyskanie należnego w świecie stanowisku. Ojciec... którego może wynajdę.

Doktorowa z Tolą spojrzały tylko po sobie, ale w tej chwili nie chciały mu jeszcze

powiedzieć o ojcu.

— Będziesz pan dziś u mnie! dodała Tola. Teodor się skłonił. — Będę pani...

— Jedźmy więc — zawołała — ogród już nas nie zajmuje — choć doprawdy bardzo ładny.

Lecz zkądże panu ta ogrodów miłość?

— A! pani, coś w życiu kochać trzeba, lub umrzeć — rzekł Teodor — wybrałem kwiatki, bo

one ciągle i życie i śmierć i los nasz przypominają, a są najwdzięczniejszą istotą w całem
stworzeniu.

— Mnie się zdaje, że przez kwiatki pan się powoli i z ludźmi pogodzisz — dodała

doktorowa.

Rozmawiając tak doszli do dziedzińca. Baron Opern zapraszał na podwieczorek, ale

odmówić mu musiały. Tola dopiero usiadłszy do powozu, rzuciwszy się w głąb jego, odetchnęła
swobodniej. Wzruszona ściskała swą towarzyszkę nie mówiąc słowa i łzy płynęły po twarzy...
Prawie nie przemówiwszy do siebie dojechały do Kaliska. Tola pozostała zamyślona i milczącą,
doktorowa za to niezmiernie ożywioną z góry obmyślała plan kampanji przeciwko prezesowi, z
którym się jeszcze bez walki obejść nie mogło.

Siedząc w ganku oczekiwały aż do zmroku na Murmińskiego. — Zmierzchało już gdy kłus

konia dał się słyszeć w dziedzińcu i Teodor wszedł w tem samem skromnem ubraniu, w jakim go
panie u barona widziały.

— Przebaczy mi pani, rzekł w progu, że się tak stawie po ogrodniczemu. Dwa lata nie

ruszałem się nigdzie z tego domku, nikt mnie nie widział, ja nie widywałem nikogo... otwarcie
powiem, nie mam się w co ubrać.

— Dajże pokój i nie mów o tem! przerwała doktorowa — siadaj.

Tola z . pod chusteczki, którą miała narzuconą na szyję, dobyła pakiet opieczętowany i

położyła go przed Teodorem.

W oczach jego łzy widać było i twarz mieniła się wzruszeniem, nie śmiał dotknąć tej

spuścizny — patrzał na nią z poszanowaniem, jakby martwa dłoń z mogiły mu ją podawała.

— Za pozwoleniem — odezwała się doktorowa w położeniu pana — wszystko trzeba

czynić z rozwagą. Czy nie stósowniejby było złożyć ten legat w sądzie i prosić o świadków
urzędowych przy rozpioczętowaniu?

Tego ja rozstrzygnąć nie potrafię — odparł Teodor — radbym ostatnie wyrazy mej matki

jak najrychlej czytać — lecz... któż wie?.

Zawahał się... — Jam nie prawnik... ale koperta adresowana jest do umie... bądź co bądź,

naprzód ja wolę matki znać muszę.

Tola patrzała z daleka blada i równie jak on poruszona.

Teodor z poszanowaniem rozciął papier nie naruszając pieczęci. —

Zawierał on na osobnym papierze kilkanaście słów pożegnania i błogoosławieństwa

podyktowanych księdzu Zaklice... podpinanych ręką umierającej i poświadczonych przez prałata i

background image

plenipotenta.. Ten ostatni żył jeszcze. —

W pączku była wierzytelna kopia metryki ślubu i chrztu Teodora, taka sama jaką drugą

spalił prezes wydarłszy doktorowej, naostatku gotowemi papierami rządowemi 50, 000 talarów,
które prezesową z własnego majątku wydzielała synowi, prosząc go, aby o nic więcej u rodziny się
nie upominał. Prośba ta była rozkazem...

Teodor odczytawszy papiery złożył je na stoliku i głęboko się zatopił w myślach, jakby się

modlił do ducha matki, która w ostatniej życia godzinie o nim nie zapomniała.

— Jeżeli która z pań, łaskawą, jest dla mnie, rzekł — proszę niech mi odbierze te pieniądze i

przechowa... nie będę wiedział co zrobić z niemi.

Tola wyciągnęła rękę po nie. Teodor się skłonił dziękując.

— Jutro odezwał się, musze jechać, abym poczciwemu podziękował Kudełce... i —

urzędownie upomniał się o prawo swoje...

— Gdybyś się starej babie towarzyszyć nie wzdrygał — śmiejąc się wtrąciła doktorowa,

jabym Waćpana zabrała, bo i ja pojadę jutro, a kto wie — jeśli przejdzie do wojny z prezesem,
możebym się mu i na co przydała...

Tola milcząca pomogła pani Teresie do rozdania herbaty; kiedy niekiedy oczy jej spotykały

się z Teodora wzrokiem i oboje nie unikali siebie, jak przy ostatniem owem spotkaniu.

— Zmieniłeś się pan na lepsze — poczęła doktorowa, z otwartością sobie właściwą —

bardzo mi się tak podobasz. —

— Ostygłem trochę — odżywiła mnie praca, odezwał się na to Teodor — stworzyłem sobie

sztucznie ceł życia i w dusze zawitał spokój jakiego nigdy nie doznawałem. Ten czas, który
spędziłem tam wśród tych szklarni — drzew, kwiatów, na wieczornych rozmowach z człowiekiem
ostyglejszym odemnie, lepiej może pojmującym życie — był dla mnie jakby chwila opamiętania i
pokuty... jakby nowicjatem poprawy... Mogę powiedzieć żem dzielnego w sobie zwyciężył
człowieka.

Po długiej w noc rozmowie — Teodor odjechał do Barona, a nazajutrz razem z doktorowa

ruszyli do miasta.

Od chwili gdy Kudełka ogłoszenie w gazetach umieścił, i od ostatniej z nim rozmowy —

prezes chodził jakby wewnętrzna gorączka trawiony. — Z tych trosk nie zwykł się był spowiadać
żonie — ale oko pani Żulietty odgadywało z twarzy ponurej męża, z jego przechadzek po pokoju
milczących, z długiego czuwania po nocach, że mu jakaś boleść dolegała wewnętrzna. Stósunek
małżonków do siebie nie dozwala! jej rozpytywać go — wiedziała dobrze, że przed nią do
niczegoby się nie przyznał — i że uprosić na nim wyznanie było niepodobieństwem.

Obcy nawet postrzegli zmianę w dostojnym panu, który zwykle jednostajnie pogodną a

raczej chłodną i obojętna fizjognomia, niepodległą ani chmurnym zaćmieniom, ani słonecznym
blaskom — powszechną obudzał admirację. Nikt jak on nie umiał być nieprzeniknionym i
zamkniętym. Musiał więc mieć brzemię nadzwyczajne na duszy, jeśli jego ciężar stawał się
widocznym. —

Odgadnąć było łatwo dla obcych przyczynę zmartwienia — czytano bowiem i

komentowano powszechnie owe ogłoszenie i przypomniano sobie owo powiedzenie ks. Salvianiego
przy obiedzie i zaprzeczenie prezesa... Jedna żona była w zupełnej nieświadomości wszystkiego,
gdyż prezes starannie przed nią taił to, i pilnował, aby numer dziennika do niej się nie dostał.

Chociaż sam biegły w prawie — drugiego zaraz dnia po rozmowie z Kudełka prezes udał

się do zaufanego adwokata, doktora praw, pana Fryderyka Obst'a.

Wierzył bowiem więcej w cudzoziemca i mniej go on niż rodak, przed którymby się

spowiadać musiał — obchodził. — Dr. Obst był jurystą praktycznym bardzo biegłym w prawie, a
zupełnie obojętnym na rzeczy sumienia. Moralne znaczenie sprawy nie obchodziło go wcale, i dla
klientów był tem dogodny, iż nigdy się do ich uczciwości nie odwołał, uważając ją za rzecz
prywatną — do której spraw mu się mięszać nie wypadało. —

Chłodny — grzeczny, mało mowny dr. Obst był rzeczywiście machiną do spraw tylko, ale

dobrze zbudowaną i młócącą procesa jak młockarnie wybijają zboże. — Wymłacał też starannie
kieszenie swych klientów, a napełniał swoją. — Z dr. Obstem prezes miewał częste i liczne

background image

stósunki — ale nigdy we własnych sprawach. Zdziwił się niepomału Niemiec, gdy go ujrzał w
gabinecie i posadziwszy na kanapie, dowiedział się z bladych ust, cichym głosem wyrzeczonej
zapowiedzi, że chce jego rady zasięgnąć w interesie prywatnym, który dyskrecji jego powierza. Dr.
Obst liczący kwadranse konsultacji bardzo troskliwie, czekał potem dobrych minut kilka nim prezes
mówić zaczął...

— Żądam rady pana w sprawie tak delikatnej, tak trudnej, iż samo zwierzenie m jej, możesz

pan uważać za dowód zaufania — rzeki po długiem milczeniu. Są czasem tajemnice familijne, które
konieczność tylko odsłonić zmusza, choć się człek rumieni przyznając do nich. — Słyszałeś pan co
o ogłoszeniu? dodał.

Dr. Obst potrząsł głową — nic nie wiem. — Znałeś pan nieboszczkę matkę moją ? zapytał

prezes.

— Nie byłem tu jeszcze, gdy zmarła. — Doszło co pana o niej, o nas....

— Nie mam czasu słuchać historji prywatnych

— rzekł Obst.

— Będę więc zmuszonym mówić z panem otwarcie. — Proszę — inaczejbym rady dać nie

umiał.

— Ojciec mój odmnarł mnie małem chłopięciem

— mówił prezes z pewnem wzruszeniem — matka moja w dosyć młodym jeszcze wieku

owdowiała. — Do mnie potrzebowała guwernera. Nastręczono jej człowie- ka, który
najpodstępniejszym sposobem starał się wkraść w jej serce, zaufanie, — potrafił się podobać.
Ciężko mówić synowi o nieżyjącej matce. Już na ówczas familia dostrzegała w niej oznaków
osłabienia umysłowego, skutków ciężkich newralgji, jakie znosiła. Jeśli dała się najniecniejszemi
środkami skłonić do ślubu z guwernerem, do którego ją ten niegodziwiec zmusił, można to
przypisać nieszczęśliwemu stanowi je, umysłu.

Nie wierzę ja w ton ślub, ale mówią, że ślub odbył się za granica, w tym kraju, gdzie

wszystko jest możliwem — we Włoszech. — Przyszedł na świat syn... Po powrocie mej matki do
kraju rodzina jej i nasza, zasłyszawszy o tem, przerażona — wszelkiemi możliwemi środkami
starała się ja skłonić do wyrzeczeni. się i zaparcia ślubów uwłaczających sławie naszego imienia i
domu. Uległszy przecie tym prośbom... matka moja nie ogłosiła małżeństwa, dziecko się
wychowywało jako sierota przybrana...

Tym czasem nieprzyjaciele nasi, intryganci, ludzie chciwi naszego majątku i upodlenia

dobywają, jakieś dowody lego ślubu... testamenta, metryki... Ja się muszę bronić, ja będę bronił do
ostatka sławy domu.

To są fałszerstwa... Zresztą wiadomy wszystkim stan umysłu matki mojej.

— Czy był on przez doktorów poświadczonym urzędownie? spytał dr. Obst.

— Miarkujesz pan, że tegośmy też unikali kryjąc nieszczęście nasze, rzekł prezes.

— A jakże dziś się do tego odwołać możecie? Prezes westchnął.

— Dowody — świadectwa lekarzy — wyjąknął — dały by się znaleść — tak sądzę.

Spojrzeli sobie w oczy.

— Zapewne — byłoby dobrze, gdyby się znalazły...

— Na ten czas sądzę — dodał prezes, że i ślub byłby uznany nieważnym, — i —

— Za pozwoleniem — przerwał dr. Obst — nie wiem prawdziwie, jak prawo kanoniczne

rzymskie w takich razach rozstrzyga... ale że kościół katolicki kapłanowi, który ślub dawał, więcej
wierzy niż nawet lekarzom, a osłabienie i obłąkanie umysłowe, by wsi tego rodzaju, iż miewa
intervalla lucida. Prezes zachmurzył twarz — zamilkł.

— Dokumenta muszą być pofałszowane... rzekł z cicha — w to bić należy.

— Można, potwierdził prawnik — i ze wszech miar lepiej. W takim razie dziecię matki

pańskiej byłoby nielegalnem...

Prezes się zaczerwienił.

— Chciałbym dowieść, że to jest podrzutek, którego ona, przy swym stanie umysłowym,

nawykła uważać za dziecię własne — choć ono niem nie było.

— Trzeba by na to dowodów...

background image

— Chciwość tych ludzi.

— Czy domagają się czego?

— Dotąd nic... lecz mam posądzenie, że ze sla-bomyślnośei mej matki korzystali i postarali

się o pochwycenie znacznego kapitału...

W ten sposób zaczęły się narady.

Dr. Obsr. badał znakomicie i surowo bardzo. — Prezes się pocił, męczył, — stękał,

odpowiadał i znać było, że tylko ostatnia konieczność wymódz na nim mogła tak bolesne zeznania.
Konferencja trwała godzinę. — Gdy się wyczerpały pytania i odpowiedzi, Dr. Obst siedział długo
zamyślony, bawiąc się nożem od papieru i gryząc koniec jego w ustach.

— Cóż pan mówi? zapytał prezes.

— Ze sprawa w każdym razie niesłychanie jest zawikłana i do przeprowadzenia trudna.

Macie panowie za sobą to, że małżeństwo prezesowej nigdy w kraju ogłoszonem nie było.. możecie
mieć świadectwo doktorów.... Lecz bądź co bądź ścierając jednę plamę, robicie drugą nieuchronnie.

Jakże dziś dowieść podrzucenie dziecięcia....

— A gdybyśmy znaleźli człowieka, który towarzyszył w podróży matce i zeznałby pod

przysięgą, iż dziecię było kupione i podrzucone?

Ostatnie słowa prezes wymówił cicho, niewyraźnie, głosem zmienionym i drżącym.

— A rozgłos takiego procesu?

— Jeśli będzie nieuniknionym.... Zamiikli oba.

— Ułóż to pan jak mu się podoba — rzekł prezes wstając — do mnie należy dostarczyć

materjałów. Jeśli się znajdzie człowiek, co będzie śmiał mianować się mym bratem, do ostatka
opierać się muszę i będę.

Dr. Obst zdającego się zmierzać ku drzwiom wstrzymał grzecznie, ujmując za rękę.

— Panie prezesie — rzekł zimno — dla mnie jako prawnika, wierzaj pan, zawikłany,

zajmujący, ciekawy, tajemniczy proces, złożony z takich żywiołów, jakie się tu przedstawiają —
byłby prawdziwem dobrodziejstwem, jako adwokat tylko pragnąć go mogę. Jest to rzecz bardzo
piękna, jest to jak dla medyka znakomity wypadek szczególnie rozwiniętej choroby. Takiej sprawy
starczy, aby człowieka uczynić sławnym. Wszystkie dzienniki będą o niej pisać. Inaczej się rzecz
ma z osobami w sprawie działającemu Przeciwna strona nie ma nic do stracenia, a wiele do
zyskania, pan zaś z pozycją, jaką zajmujesz w świecie, zdaje mi się, że dobrzebyś pomyśleć
powinien, niżeli rozpoczniesz.

Są przecież środki inne, łagodniejsze, a przynajmniej nie tak rozgłośne i jawne.

To mówiąc Dr. Obst, który tabakę zażywał, wziął tabakierkę ze stolika i spoglądając z pod

okularów na klienta, czekał odpowiedzi.

Prezes ode drzwi się zawrócił nic me mówiąc, padł na kanapę obiema rękami podpierając

się na siedzeniu, patrzał w okno zadumany.

Uwagi są słuszne — odezwał się jakby złamany niemi — bardzo trafne, lecz cóż począć? co

począć I

— A! mój Boże — przerwał Dr. Obst przechadzając się zwolna. Napomknąłem panu, że są

przecież środki mniej rozgłośne, cichsze, a wybór ich już od pana zależy. — Dla mnie lepszyby był
proces głośny, dla szanownego pana z pewnością nie.

— Trzeba się bronić — napaści — mówił prezes.

— Lecz, szanowny panie, dorzucił Dr. Obst — o ile ja mogłem wyrozumieć rzeczy,

choćbyście państwo w końcu potrafili się nawet obronić, zostanie za- wsze cień wątpliwości. To
wypływa z natury rzeczy. Rodzina można przeciwko ubogim ludziom, choćby miała słuszność
jawną, zawsze zostanie w podejrzeniu ucisku, przy środkach jakie posiada. Z tych wszystkich
względów, jeszcze raz powtarzam, dobrze się rozmyśleć należy.

Prezes zmilczał.

— A więc — rozmyślę się — rzekł podając rękę adwokatowi — a tymczasem zostać to

powinno między nami.

— Adwokat jak doktór ma obowiązek milczenia — kłaniając się dodał Dr. Obst, który

spojrzał na zegar, ażeby wiedział jak naradę ocenić.

background image

Ze zwieszoną głową wyszedł prezes od niego. Dotąd całą sprawę sam wedle swej myśli

chciał prowadzić, nikogo nie przypuszczając i nie wtajemniczając w swe zamiary. — Teraz
zaczynał miarkować, iż rodzinę swą, równie jak on interesowaną w procesie, należało wezwać dla
narady. Nie chciał jej wszakże czynić zbyt głośną i dla tego listy do najbliższych krewnych
rozpisał, zapraszając ich nie do miasta, lecz do wiejskiego swego majątku.

Gdy Teodor Murmiński przybył z panią doktorową do miasta — prezesa nie było, właśnie

wyjechał do domu żonę i rodzinę zostawiając. Spodziewano się go wkrótce z powrotem.

Miał więc czas odetchnąć i obmyśleć jak mu postąpić należy. — Najpierw pobiegł do

Kudełki, którego zastał, jak zwykle, w książkach zatopionego.

Stary uściskał go serdecznie.

— Już tedy teraz, zawołał — wszystkie biedy skończone, a widzisz, niegodziwcze ty jakiś, a

widzisz jak nigdy rozpaczać się nie godzi! No — a gdybym ja tam wówczas nie był!! Składa się jak
najpiękniej, imię, dziedzictwo i przyszłość jasna i spokojna... Dzięki Bogu!

Teodor uśmiechał się... ale smutnie...

— Oto masz ten brewiarz który losy twoje tak długo w sobie chronił — zawołał pokazując

mu księgę... Ks. prałat był bardzo rozumny człowiek, co miał najdroższego chował w ksiażkach...
Dowiedziona rzecz, że to najbezpieczniejsze... naprzód nikt się na książki nie łakomi — powtóre,
rzadko je kto otwiera...

Po krótkiej pogadance poszli razem do doktorowej, która na nich z herbatą czekać miała. Tu

się dopiero dowiedział Teodor o prawdopodobnej śmierci ojca i papierach, które po nim wręczono
doktorowej — i jak prezes z niemi postąpił.

Oburzyło to Murmińskiego do najwyższego stopnia, a los ojca wycisnął mu łzy gorzkie.

Zaraz na zajutrz postanowił biedz do szpitala, aby się tam lepiej rozpytać i dośledzić, w jaki sposób
papiery te dostały się kobiecie i czy przy nich nic więcej nic było. Doktorowa jednak powstrzymała
go, lękając się narazić uczciwą swą sługę na odpowiedzialność przed mężem, która by jej całe życie
mogła ciężyć. — Nazajutrz rano poszli razem...

Ekonom i panna Hilarja opowiedzieli o owym starym człowieku... musiano pokazać rzeczy

po nim pozostałe... Teodor poznał w nich niektóre stare odzieże dawniej widziane na ojcu... Na
numerze Giornale di Roma, stało ołówkiem zapisane nazwisko i znany adres domu, w którym długo
przemieszkiwał. Nie było więc wątpliwości, iż stary życie tu skończył, — wskazano nawet świeżą
jeszcze mogiłę, która zwłoki pokryła — a Teodor miał nadzieje, iż wyrobi pozwolenie exhumacji i
nowego przystojniejszego pogrzebu.

Wieść o przybyciu Murmińskiego i nowych jego losach, wprędce się rozeszła po mieście,

profesor który znał dobrze ludzi nie omieszkał powierzać na ucho wszystkim, iż znaczny otrzymał
legat i jest teraz człowiekiem bardzo zamożnym... Nic tak serc nie pozyskuje jak podobna
wiadomość, nic nie odstręcza bardziej nad samo posądzenie, iż ktoś jest w położeniu mogącem
wymagać pomocy. — Starzy koledzy i znajomi, którzyby nigdy Murmińskiego nie szukali, teraz się
garnęli do niego i odnawiali dawne stosunki — ofiarowali usługi. — Zwierzęcy jakiś in- stynkt
paskudny odpędza człowieka od niedoli i cierpienia.

Przez parę dni prezesa nie było.

Nie powracał — Murmiński zajął sobie w kamienicy Kudełki pokoik na trzeciem piętrze

dawniejszy i żył cicho a skromnie, nie pewien jeszcze co z sobą pocznie. Wszystko zależało od
postanowienia prezesa i jego postępowania. — Ze wszystkiego jednak wnosząc można się było
spodziewać wystąpienia gwałtownego i procesu.

Ale dni kilka spłynęło w ciszy — jak przed burza.

Jeszcze o powrocie prezesa nie wiedziano w mieście, gdy — jednego ranka, o godzinie

wczesnej służący zameldował doktorowej, iż prosi, aby się z nią, mógł widzieć i rozmówić.
Doktorowa była tak jeszcze rozgniewana i obrażona, iż wcale go znać nie chciała, namyśliła się
jednak, iż może przybywać z chęcią zgody lub zadość uczynienia — i kazała prosić.

Cała blada i drżąca przyjęła go w progu salonu.

— Nie spodziewałam się pana u mnie widzieć, rzekła, i podziwiani jego odwagę.

Milczący i blady wszedł gość, pozdrawiając ją lekkiem głowy skinieniem, obejrzał się

background image

ostrożnie za siebie, a nie widząc nikogo, począł pół głosem.

— Kuzynka jesteś nadto dobrą chrześcianką, ażebyś mi przebaczyć nie miała — jeśli jej

chybiłem. Są chwile w życiu, gdy człowiek sobą nie włada. Mógłem pobłądzić, ale gdy czuję winę,
chętnie ją naprawiam.

Wielce zdumiona gospodyni nie umiała na nią odpowiedzieć.

— Jesteś pani krewną naszą, masz dla rodziny pewne obowiązki, ani my się ich też ku niej

nie zapieramy.

Bądź co bądź, tę nieprzyjemną, gorzką, pamięci mojej matki uwłaczającą historję chciałbym

skończyć zgodnie i bez niczyjej krzywdy.

Dowiedziałem się tu, że pan Teodor się znalazł... chcę... chcę się z nim widzieć, pomówić

— jeśli ino- żna przejednać. Czynię kroki z niej strony do zgody. Odmówisz mi pani pośrednictwa?

— Nie, odpowiedziała doktorowa, badawczo patrząc mu w oczy — ale za skutek ręczyć nie

mogę.

— Gdy pani zechcesz — potrafisz to — rzekł prezes. O cóż idzie, abyśmy się w neutralnem

miejscu zejść mogli i pomówić.

— Tak, jest to rzecz bardzo prostu, odezwała się gospodyni — nie przeczę, ale, daruj mi

prezesie, po ostatniem twem znalezieniu się u mnie nie powinieneś się dziwić, iż ostrożni być
musimy.

Na twarzy przybyłego ukazał się i znikł rumieniec gniewu i niecierpliwości.

— Zmiłuj się pani, zawołał — przecież mu nic nie grozi — życia mu nie odbiorę, papierów

swych brać nie potrzebuje. Pragnę zgody -- może ona i dla niego być korzystną.

— Kiedyż z nim się chcesz widzieć?

— Jak najprędzej — odezwał się prezes — chce zachodzące między nami okoliczności

załatwić co najrychlej, jeśli się one dadzą. Widzisz mnie pani uspokojonym i zrezygnowanym.

— Czy może być kto przytomnym spotkaniu? — spytała doktorowa.

— Po co? odparł prezes ironicznie — jabym się go wiecej niż on mnie obawiać powinien.

— Cóż mu grozi? na co nam świadkowie?

Chodził nic kładnąc kapelusza po pokoju — stanął i spojrzał na gospodynię.

— Mogę się więc spodziewać? dodał.

Zrobię co mogę i dam znać panu prezesowi. Przybyły skłonił się grzecznie.

— Prosiłbym, aby to mogło stać się jak najprędzej.

Posłuszna tej prośbie doktorowa natychmiast po wyjściu prezesa posłała nagląc Teodora o

przybycie... W godzinę był już u niej.

— Mam panu nie wiem już dobrą czy złą do zwiastowania, ale zawsze ciekawą nowinę.

— Cóż to być może? spokojnie rzekł Teodor.

— Przed godzina był prezes u mnie — dodała, prezes który nigdy w życiu nie miał

przestąpić progu tego domu. — Zada on — zgody — pragnie się tu u mnie zejść z panem i
pomówić. Sam pierwszy robi krok do pojednania. Murmiński słuchał z razu zdziwiony, nie
dowierzający, potem się rozśmiał.

— On! ze mną! pragnie zgody ! zawołał — dziwnie to brzmi w moich uszach. Byłby to

dowód, że sani czuje, iż mnie nie zwalczy. Ale kto zna człowieka to rzecz nie do pojęcia. Nie
rozumiem — dorzucił — nie pojmuję. To chyba zdrada być musi.

— Ale Jakimże sposobem?

— Powiadani pani że nie rozumiem, a obawiam się...

— Czyżbyś mógł się go lękać? Teodor zamyślił się.

— Nad wyraz wszelki wstrętliwem bedzie dla mnie spotkanie z człowiekiem, który mi tyle

złego uczynił, w którym czuję nieprzyjaciela — który zmienić się dla mnie nie może.

— Zgody nigdy się odpychać nie godzi!

— Mamy się widzieć przy świadkach?

— Nie — sami.

— Kiedy? zapytał Murmiński.

— Jak najrychlej.

background image

Teodor zadumał się. — Dobrze, rzekł — posyłaj pani po niego — jestem gotów — po cóż

mamy odkładać, niech przyjdzie.

Doktorowa zdziwiła się nieco nagiemu postanowieniu. — Nie potrzebujesz się namyślać?

rozważyć? "

— Nie — wolę zrzucić z siebie to natychmiast, jestem przekonanym, że to do niczego nie

prowadzi...

To mówiąc rzucił się na krzesło Murmiński, załamał ręce i pozostał nieruchomy.

— Odłóżmy to do jutra — szepnęła ręki jego dotykając doktorowa. — Nie trzeba okazywać

zbytniego pośpiechu — miej czas do rozmyślenia, jak się z nim znajdziesz...

— Jak mi uczucie podyktuje — odparł Murmiński — lecz, jeśli pani chcesz do jutra...

Zgadzam się.

Postanowiono tedy, że nazajutrz o godzinie dwunastej zejść się mają. Murmiński z tą

dziwną nowiną pospieszył do Kudełki, który nie wiedział co sądzić. — Ba! rzekł po chwili — to
tylko znaczy, że rozrachowali wszelkie prawdopodobieństwa — i wolą rzecz ubić nie czyniąc
rozgłosu. — Waćpan powinieneś się mieć na baczności — ludzie są zręczni, a w wyborze środków
nic przebierają...

Tegoż wieczora przyjechała do miasta panna Tola; wprost z powozu wysiadłszy do

doktorowej. — Od niej dowiedziała się o wielkiej nowinie. Zamiast radości sprawiła ona na niej
wrażenie jakieś bolesne — serce się ścisnęło. —

— Boję się, rzekła po cichu. —

— Ale czegożbyśmy się gorszego dlań lękać mogli?

— Nie wiem, lękam się od nich wszystkiego... Doktorowa śmiejąc się ramionami ruszyła.

— Tola zabawiła z godzinę u przyjaciółki. — Dziś — odezwała się odchodząc — nie proszę was do
siebie, ale jutro, gdy się odbędzie to straszne spotkanie... pozwól mi albo przybiedz do siebie, lub
przyjć do mnie...

Cały wieczór Murmiński spędził w swoim pokoiku z cygarem w ustach, na jakichś

dumaniach nieokreślonych. —

Biła godzina dwunasta na miejskim zegarze, gdy prezes wchodził na wschody mieszkania

doktorowej, Murinińskiego nie było jeszcze. — Pośpiech ten dowodził, jak bardzo pragnął, aby
widzenie się przyszło do skutku.

Doktorowa go przyjęła znowu w przedpokoju...

— Idź pan do gabinetu za salonem — odezwała się witając go z daleka. — Drzwi zostaną

otwarte, a wyjścia z nieco żadnego nie ma, podsłuchanymi więc być nie możecie i będziecie
całkiem swobodni. Jdź pan, ja tu zostanę.

Nic nie mówiąc prezes bardzo blady, ale ubrany powagą wielką poszedł natychmiast do

gabinetu — i nie rzucając kapelusza, stanął oparty o ów komin, w którym niedawno spalił papiery
Murmińskich...

W dziesięć minut potem chód w salonie dał się słyszeć, Teodor dość spokojny zbliżył się do

proga. Oczy dwóch zajadłych nieprzyjaciół spotkały się z wyrazem, w którym było więcej może
ciekawości niż gniewu. Obaj usiłowali zbadać swe usposobienia. —

Gdy Murmiński próg przestąpił, prezes powolnie zbliżył się ku niemu...

— Panie Teodorze — rzekł głosem drżącym — sam pragnąłem widzenia się z nim...

Okoliczności od nas nie zależące uczyniły nas nieprzyjaciołmi... dziś, pamięć tej, która i dla pana
była matką winna zbliżyć nieprzyjaciół i wyjednać spokój jej cieniom...

Teodor milczał.

— Przynajmniej w tej chwili — odezwał się po długiej pauzie, ja wojny nie

rozpoczynałem... Widzisz pan, że się na jego wezwanie stawiam...

Z kolei prezes długo zamilkł. —

— Uczyń pan zgodę i porozumienie możliwem — odezwał się nieśmiało.

Czego pan żądasz od nas?

— Nic — rzekł Murmiński — prawa, jakie mam po matce, tych mi odebrać nie możecie —

spadku po niej nic biorę, bo to co mi wydzieliła, odebrałem...

background image

— Nie o to idzie — przerwał prezes — chciej mnie pan wysłuchać cierpliwie. —

— Bardzo chętnie.

— Położenie wielkich rodzin i imion historycznych jak nasze — mówił dalej z powagą

prezes, — nie łatwo bywa pojęte w innych sferach. Mamy obowiązki szczególne, bo stoimy na
świeczniku narodu... Nic boleśniejszem być nie może dla rodziny, jak poniżenie matki rodu...
wyrzekającej się szanownego imienia dla drugich jakichś związków... upokarzających ze wszech
względów...

— Rozumiem do czego pan zmierza — przerwał Teodor, lecz — darujesz — ja na tem

stanowisku nie mogę stanąć, i rzeczy te inaczej zupełnie pojmuję. Dla mnie nazwiska wszystkich
ludzi uczciwych są jednej wartości. Zasługi przodków miłą są spuścizną — lecz choć mniej cenione
i widziane — mają i ubodzy i nieznani... także swa godność i zasługi.

— Nie wymagam od pana, abyś się wyrzekł swych demokratycznych idei — dodał prezes,

lecz zwracam jego uwagę, że ś. p. prezesową sama musiała te rzeczy tak widzieć jak ja... jeśli
swego drugiego małżeństwu — nie wchodzę w jakich warunkach zawartego, nie ogłaszała — taiła
się z niem.

— Uległa natrętnym prośbom rodziny — odpowiedział Teodor — lecz najlepszym

dowodem, iż tej słabości wstydziła się, jest to, że testament, który mam w ręku, ostatnia jej wola,
ostatnie pismo do mnie — nosi nazwisko mego ojca...

Prezes zaciął usta — drżał. —

— Pan masz tę wolę ostatnią? spytał.

— Odebrałem ją...

— Jakże ona pana doszła...?

— Sądzę, iż pan byłeś o tem uwiadomiony przez profesora...

— Mogę spytać, co panu zostawiła pani prezesową?

Teodor wymienił sumę odebraną.

— Mas? więc pan zapewnioną przyszłość — mówił prezes dalej — a gdziż się, byś przez

wdzięczność dla kobiety, której winieneś wszystko, karał i mścił się na jej rodzinie?

Nie przywięzujesz pan żadnej wagi do stosunków i nazwiska, dla czegoż byś miał opierać

się przy tem, by pochodzenia dowodzić, które mu jest obojętnem?? Na cienie tej kobiety, na jego
miłość dla niej zaklinam pana... wy rzecz się pan...

— Wierz mi pan — usiłując utrzymać spokój — odezwał się Teodor — iż nie ma,

czegobym dla matki nie uczynił — nie rozumiem jednak, by ona mi się wyprzeć siebie kazała. Dla
rodziny zaś, która mnie prześladowała, która mi od kolebki dała uczuć tylko nienawiść i wzgardę
— przez którą życie moje zostało zwichnięte — zatrute — nie mam najmniejszych obowiązków. —
Mogę się wyrzec zemsty — nie czuję się powinnym do ofiary. —

— W imie matki — na pamięć jej! powtórzył prezes — zbliżając się.

Teodor się cofnął. —

— Nie — tego, co się moim przekonaniom przeciwi, nie uczynię...

— O cóż idzie — dodał pierwszy — my nie wymagamy nic więcej nad to, byś testamentu.

nie głosił — by rzecz pozostała pokryta milczeniem. — Rodzina moja otwiera panu drzwi — ja
pragnę przejednania, jeślim obraził, proszę o przebaczenie. — Co pan zysku - jesz na tem, że nas
dotkniesz boleśnie choćby w przesądach naszych, że uczynisz z nas nieprzyjaciół i wrogów... ? —

— Chcesz pan wiec, abym dla miłości waszej nosił na czole piętno jakiegoś wątpliwego

pochodzenia i dla miłości matki, dla jej pamięci, okrył ja hańbą?

To mówiąc rozśmiał się Teodor.

— Przyznaję się, że tych idei i pojęć zupełnie nie rozumiem.

— Prezes chmurny cofnął się i stanął oparty o komin.

— Jesteśmy od kilkuset lat osiedli w kraju — rzekł zwolna — mamy stósunki przeważne,

mamy siły, których pan nie cenisz, lecz które mu się w każdej chwili życia dać uczuć mogą;
wyzywasz nas do walki, która niekoniecznie szczęśliwie dla pana wypaść może.... Co zyskujesz na
tem?

— Spełniam obowiązek — idę prostą drogą prawdy — odezwał się Teodor — nie widzę

background image

najmniejszego powodu, dla któregobym zrzekać się miał praw moich.

— My zrzeczenia się ich nic wymagamy, ale — przemilczenia — dodał prezes —

ofiarujemy panu za to przyjaźń, pomoc, zgodę.

Teodor nie odpowiadał długo, usta jego bolesny uśmiech podnosił.

— Na szczerość tej przyjaźni, na skuteczność tej pomocy, na trwałość tej zgody, po tylu

latach prześladowania, po tylu dowodach nienawiści nie mogę rachować — rzekł cierpko...
pozostańmy sobie obcymi, to lepiej.

— Nie narzucamy mu się — odparł prezes — byłeś pan milczał — będziemy mu wdzięczni.

— Nie mogę, dla pamięci matki.

— Dla pamięci matki!! powtórzył prezes. A gdybyś pan miał dowód, dowód

niezaprzeczony, iż po wyjeździe ks. Jeremiego, — po napisaniu tej ostatniej woli, która panu
przesłała, na łożu śmierci, na kilka godzin przed skonaniem... żądała tego po panu, czego ja po nim
wymagam??

— Gdzież jest ten dowód? zdumiony zapytał Teodor....

— Mamy jej wolę na piśmie; świadkami przy niej podpisani są ludzie żyjący, wiary godni,

którzy pod przysięgą zeznają, iż dyktowała nie przymuszona... z własnego popędu.

Teodor stał przybity.

— Ale gdzież ta wola jej ostatnia? zawołał.

— Oto jest jej kopia — rzekł prezes dobywając papier z kieszeni.

Drżącemi rękami wziąwszy to pismo, Murmiński zbliżył się ku oknu. Nie rychło wzruszenie

czytać mu dozwoliło.

Dokument ten, w którym prezesowa wspominała głucho o powierzonem dla Teodora piśmie

ks. Jeremiemu, był jakoby błaganiem ostatniem konającej.

— "Chciałam, aby Teodor wiedział, iż byłam matką jego ze krwi jak mnie znał matką

sercem — lecz zaklinani go, ażeby dla mojego spokoju w grobie, dla oszczędzenia mi narzekań
zamilczał o swem pochodzeniu i prawnie go nie dochodził. Dla tego wydzieliłam mu z mojego
majątku com dlań przeznaczyła, aby mu dochodzenia oszczędzić i przykrych stosunków uniknąć.
Niech Teodor wie, iż pod tym warunkiem tylko błogosławię mu z łoża konania. Wszelkiego
rozgłosu, sporu, procesów, przez którebym umarła jeszcze cierpieć musiała, zakazuję pod tem
błogosławieństwem — a jeślim mu była matką dobrą i czułą, niech mi się tem on wywdzięczy...."

Oczy Teodora Izami zaszły, zamyślił się długo i posępnie. Czytał, odczytywał, poznawał w

tem styl i sposób wyrażania się, prezesowej, ale jej serca nie znajdował. Skazywała więc go sama
na położeniu dwuznaczne, na jakieś wygnanie i banicje ze społeczeństwa, na niepojęte milczenie,
na zadanie kłamu samemu sobie. Nie pewien co począć, papier położył na stole, ręce na piersiach
załamał, spuścił wzrok w ziemię — stał przybity i nieprzytomny.

Prezes patrzał nie odzywając się.

— Ten dokument możemy mu przedstawić w oryginale — dodał po chwili oczekiwania.

— Nie mam nic do odpowiedzenia nań, złamanym głosem odezwał się Teodor — jeśli to

było wolą matki, poszanuję ją; chociaż przekonany jestem, iż wymuszono na konającej nielitościwą
natarczywością — to pismo, w którem ja jej nie poznaję. Zadano jej gwałt moralny, którego wina
niech spadnie na tych, co się go dopuścili.

To mówiąc Murmiński wziął kapelusz ze stołu, i nie patrząc już na prezesa, nie żegnając go,

wyszedł powoli z pokoju.

W trzecim zastał doktorową, która w trwodze oczekiwała tu skutku tego spotkania, co

chwila spodziewając się usłyszeć wrzawę i zajadłą walkę. Spojrzawszy na zbladła twarz Teodora,
który szedł jak pijany, poznała że coś niespodziewanego a niedobrego zajść musiało... nie śmiała go
spytać. Podali sobie ręce, Murmiński wyszedł.

W chwilę po nim ukazał się prezes — z twarzą wypogodzoną i tryumfującą.

— Dziękuję bardzo, szanownej kuzynce, za jej pośrednictwo — rzekł z lekkim ukłonem.

Zdaje mi się, żeśmy się z p. Murmińskim porozumieli i unikniemy dla stron obu nieprzyjemnych
ostateczności.

— Mogę spytać jak się to stało?

background image

— Nic prościejszego — odpowiedział zagadnięty — mieliśmy oddawna na ratunek w razie

ostatnim wolę ś. p. prezesowej spisaną przy świadkach, w której jest wyraźna wzmianka o tem, jak
życzy sobie, by p. Teodor postąpił. Nawzajem wymogła na nas, abyśmy się przejednali. Zdaje się,
że — że p. Teodor czego inne- go się spodziewał — dla tego odszedł, nie chcąc się porozumieć ze
inną co do stosunków naszych. Pani raczy być moim tłumaczem i zapewnić go, że na naszą, pomoc
i — życzliwość liczyć może.

Słowa te tak jakoś brzmiały impertynencko, że doktorowa w imieniu protegowanego chciała

na nie odpowiedzieć, iż ani pomocy ani życzliwości ich potrzebować nie bedzie — wstrzymała się
jednak i skłoniła tylko żegnając zdaleka.

— Spodziewam się — dodał prezes — że teraz gdy wszystko jest szczęśliwie skończone i

pani na nas będziesz łaskawszą.

Nie czekając odpowiedzi prezes się ukłonił i cicho, wolnym krokiem wysunął się z domu.

Doktorowa wzięła na siebie obowiązek doniesienia Toli o zakończeniu sprawy i skutkach rozmowy
— lecz nie czuła potrzeby się spieszyć.

Siadła w fotelu i na łzy się jej zebrało; miała jakieś niedobre przeczucia. Nic poszła więc do

przyjaciółki i kazała dać wiedzieć, że czeka na nią u siebie. Lecz zamiast Toli w pół godziny
nadbiegła jej towarzyszka p. Teresa.

— Pani moja droga — poczęła od progu — jak kochasz Tolę, chodź do niej. Nie wiem co

się stało — przed godziną przyjechał hrabia Maurycy — zamknął się z nią na jakąś rozmowę... Tola
siedzi teraz i płucze — a że ona płakać nie zwykła, musiało zajść coś niespodziewanego, coś bardzo
nie dobrego.

Hrabia Maurycy był opiekunem panny Toli i dalekim jej krewnym. Nie mięszał się on

wprawdzie ani do zarządu majątku, ani do jej postępowania — lecz podpis jego i zgoda była
zawsze potrzebną, a Tola nawykła go była szanować Hrabia Maurycy był też z wielu względów
poszanowania godnym — ale — ale tak praktycznie i teoretycznie skończonego arystokraty nawet
w junkierskich zastępach niemieckich znaleść było trudno. Nosił imię piękne, dosyć stare, godne ze
wszech miar szacunku, lecz pojmował swą dostojność pańsko-szlachecką na sposób nie polski tylko
cudzoziemski i kosmopolityczny.

Polscy magnaci i szlachta wielką przywiązywali wagę do swych przywilejów, lecz widzieli

w nich obowiązki — arystokracja europejska widzi w nich tylko prawa. Ta jest ogromna różnica
między tem co w Polsce stanowiło stan szlachecki, a co w Europie bawiło się w heraldykę. — Z
zerwaniem zdrowych tradycji polskich w XVIII w. zmąciło się i to pojęcie nasze, które wygodniej
było zastąpić europejskiem, nieskończenie przyjenmiejszem do praktykowania. Była chwila
gdyśmy w XVIII wieku widzieli już rozdwojone szlachectwo nasze na polskie stare i nowe
europejskie. — Dwa te obozy już się nie rozumiały. Nasza szlachta ofiarna, poczciwa, rwała się do
szabel i rzucała ostatnie ślubne pierścienie do skarbony narodowej — kosmopolici kazali sobie
płacić swe podpisy na aktach rozbiorowych.

Hrabia Maurycy, zkąd inąd człowiek poczciwy był arystokratą, który się czuł wszędzie w

domu, gdzie znalazł tylko herbownych. Był najpewniejszy, że niebieska krew płynie w jego żyłach,
że arystokracja jest instytucją z łaski Bożej, że szlachta jest narodem wybranym, że plebeje służyć
jej powinni, że dla niej stworzył Bóg światło, że ją wyznaczył do kierowania losami świata i że kto
tę dostojność krwi otrzymał po przodkach, powinien ją zachować od zetknięcia z kastami parjasów,
dorobkiewiczów i t. p. Był zresztą dla ludu litościwym panem (zawsze jednak panem), dobrym
chrześcijaninem wedle pojęć średniowiecznych, przykładnym członkiem familji i dosyć gorliwym
obywatelem, byle mu za pan brat nie kazano zasiadać z bezherbownymi i wspólnie z nimi
pracować. — Człowiek najpiękniejszego wychowania, miły, uprzejmy, grzeczny, nigdy jeszcze ręki
nie podał człowiekowi, nie przekonawszy się wprzódy, czy ma do czynienia z szlachcicem....

Doktorowa ledwie narzuciwszy na siebie chustkę, pośpieszyła z panią Teresą do Toli.

W istocie znalazła ją chodzącą wielkiemi krokami po pokoju z oczami zaczerwienionemi i

mocno poruszoną.

Na widok przyjaciółki, ruszyła się udając uśmiech ule bez tej żywej ciekawości, jakiej się po

niej spodziewać było można. Ścisnęła jej ręce...

background image

— A cóż? zapytała obojętnie.

Doktorowa zmilczała. — Nie wiem doprawdy jak się skończyło — szepnęła po chwili. -

Teodor wychodząc nic mi nie powiedział. — Prezes zapewniał, że się porozumieli. Ze smutku
pierwszego, z wypogodzenia czoła prezesa wnoszę, iż dla Murmińskiego nie zbyt. to pomyślnie
wypaść musiało.

— Tegom się spodziewała! westchnęła Tola — inaczej być nie mogło. Miałam przeczucia

najgorsze — niestety! sprawdziły się...

— Prezes dał mi do zrozumienia, iż wolą matki jego było — a woli tej na piśmie miała

przekaz zostawić — ażeby Teodor się o swe prawa nie upominał.

Spuściwszy głowę na ręce Tola słuchała tych wyrazów jak wyroku na siebie sama...

— Zresztą prezes ofiaruje zgodę, przyjaźń — pojednanie...

A zatem — dodała Tola z ironicznym uśmiechem — tout est pour le miieux dans le

meilleur des mondes.

* * *

Gabinet p. prezesa był tak poważnie urządzonym, iż po nim jednym można się było

domyśleć człowieka, który do zewnętrznych form życia nadzwyczaj wielka przywiązywał wagę. —
Wszystko tu było w obmyślanym starannie utrzymywane porządku, i ukazywało się z tej strony, z
której na widzu najkorzystniejsze mogło uczynić wrażenie.

Na wspaniałem Bureau - ministre, nie walał się żaden niepotrzebny papieru szczątek. Każda

rzecz miała miejsce swoje. Papiery wspaniałemi przyciskami leżały okryte, kałamarz starannie
zamknięty, pióra otarte, odrobinki pyłu na niczem.

W wielkich dwóch szafach stały księgi oprawne pięknie, po większej części prawnicze,

kodeksa, ko- mentarzc, zbiory. — Nic płochego nie bawiło oka, fotele nawet miały uroczystą
fizjognoniię sędziowskich krzeseł, a kanapa mogła by była zająć miejsce w biurze kanclerza w
gmachu parlamentu w Londynie. Wyraźnie starano sie poważnego rnęża oprawić w równie
majestatyczne sprzęty. Zegar ze stojącą na nim Palladu, barometr bez ozdób, termometr skromny
ale przyzwoity... należały do przyozdobienia pokoju pracy. Dwa obrazy w złoconych ramach
wystawiały dwa komunały pejzażowe wielkiego stylu z drzewami wachlarzowatemi i świątyniami
o portykach i kolumnadach wspaniałych.

Wśród tych sprzętów, potrącając niekiedy o nie przechadzał się nad wieczorem dostojny

pan, uspokojony, poważny, ale jak morze po długiej burzy przychodzące do spoczynku, na którem
znać jeszcze, że niem fale niedawno miotały.

W domu była cisza zupełna, gdyż od pokojów pani i dzieci oddzielały gabinet — salon

pusty i pokój mniejszy do apartamentów pani należący. — Goście przychodzący do samego
prezesa, wchodzili wprost, drzwiami z sieni do gabinetu prowadzącemi. — Właśnie w czasie
przechadzki, o której wspomnieliśmy, drzwi te otworzył służący meldując hrabiego Maurycego,
który też za nim wsunął się do pokoju. Gospodarz i gość podali sobie ręce.

Hr. Maurycy był nie młodym już człowiekiem, ale wyglądał jeszcze świeżo, zdrowo i wcale

wiekiem nie złamany. Włos tylko przerzedzony i posiwiały starszym go czynił. Słusznego wzrostu,
szerokich ramion, piersi wypukłych, hr. Maurycy przedstawiał jeden z typów arystokratycznych
najpiękniejszych. Twarz miał burbońską, czoło wyniosłe, oczy oprawne przepysznie, nos orli, usta
małe, a cały charakter postaci wydawał potomka wielkiej rodziny. Chociaż poważny jak prezes,
swobodniejszym był w ruchach i weselszego wyrazu.

Prezes podsunął mu fotel i sam zasiadł naprzeciw niego.

— Widziałem się z nią — szepnął hr. Maurycy, i jak przewidywałem, chociaż mi się nie

przyznaje żadnych przechowanych uczuć i do żadnych odnowionych projektów, trudno nie poznać
po niej, że — litość i miłość razem przywięzują ją do tego awanturnika.

— Byłoby to prawdziwą klęską dla nas, dla prowincji — odezwał się prezes — hrabia to

pojmujesz łatwo, linie panny, majątek, który mężowi musi dać wpływ i znaczenie, i do tego...
przeszłość takiego jegomości, demokratyczne popędy... propaganda tych nieszczęsnych zasad...
jakimkolwiekbądź kosztem należy tego uniknąć.

background image

— Zdaje się, żem musiał oddziałać na nią, przerwał hr. Maurycy — nie żałowałem barw

malując jej przeszłość wedle skazówek waszych. Bądź co bądź, choćby z przewróconą głową, ona
jest zawsze osobą naszego towarzystwa — on zaś — nieprzyjacielem... Do obozu go wpuścić
piękna rzecz! Wystawiłem jej całą szkaradę, tego mezaliansu, całe jego niepodobieństwo,
niemożliwość.

Przyznam ci się prezesie, że mi nie łatwo przyszło znaleść pretekst do tej przestrogi. De but

en blanc, porwać się na to czego dowieść nie można — byłoby śmiesznością. Czekałem okazji —
dała mi sama zręczność. Wyciągnąłem z niej opowiadanie o panu Teodorze i assumpt był gotowy.

Możesz mi wierzyć, żem był inspirowany, wymowny, rozczulający. Tola jest dosyć zimna,

a jednakże w końcu aż się pogniewała i spłakała.

— Aleć jej hrabia wszystko powiedział?

— Spodziewam się — il le fallait bien. Zacząłem od tego, żem się przyznał, iż mnie obawa

o niąi wieść o nowem zjawieniu się Murmińskiego przygnały tutaj. Powiedziałem jej potem
otwarcie o jego przeszłości, o tych wszystkich donkiszoterjach, awanturach, szałach i rozpustach
kawalera, posługując się tem co wyście mnie udzielili.

Dodałem, iż dokument ostatni matki widziałem u was, którym mu ona zakazuje jakichbądź

praw się dopominać, że wiec pozostanie jakimś przybłędą, sy- neni nie wiedzieć zkąd wyszłego
guwernera, zmarłego w nędzy w szpitalu.

— O ! możesz mi wierzyć — dodał hrabia, byłem wymowny, bom był poruszony, bo mnie

oburza sama myśl, żeby ta poczciwa nasza krew szlachecka mieszała się z niewiedzieć jakich
proletaryuszów krwią, bo tego człowieka nawet pochodzenie bardzo niepewne; wątpię, czy
Murmińscy jacy w herbarzu byli zapisanii albo to wyszło z chaty, albo ze sklepu, albo co gorzej z
wychrztów. I mielibyśmy potem jako rnęża Toli przyjmować go w salonach, sadzać u stołu a bratać
się z jegomościa!! Ba! ba!

— Czy panna się do swej słabości przyznała? zapytał prezes.

— Nie — odparł hrabia — zapewniała mnie, że ma wielką litość nad nieszczęśliwym, że się

czuje w obowiązku opuszczonemu pomagać, ale — nic więcej.

— Nic więcej! rozśmiał się prezes — allons donc!! Doktorowa i ona latały za jego

interesami, rozczulały się, rozpadały... i ten stary głupiec Kudełka. Donoszono mi, że Tola
okazywała mu widocznie czułość, że go szukała pierwsza.

— O ile ja z jej postawy i mowy miarkować mogę - dodał hrabia — sadzę, że rachowała na

to, iż sięp. Teodor wywiedzie jako wasz brat przyrodni, naówczas uzyskałby pewną pozycję w
świecie.

— Wszystko to dobre — zakończył gospodarz — lecz — trzeba się mieć na baczności. —

Najszczęśliwszem byłoby gdyby go można zniewolić do opuszczenia prowincji — do przeniesienia
się gdzieindziej.

— To wasza rzecz — przerwał hrabia — ja około mej pupili kilka jeszcze dni czuwać będę i

starać się jej przedstawić, że stósunek nawet z p. Teodorem, jakkolwiek usprawiedliwiony dawną
znajomością — dla niej jest nieprzyzwoitym. — Prezes masz w ręku środki przynaglenia go, aby
się oddalił...

— Tak — ale zbyt pospiesznie użyć ich nie mogę, byłoby to nadto widocznem... Ciekawym

jak się znajdzie względem mnie — ja, przyjmować go nawet, jestem zmuszony...

— Wątpię, by z tego korzystał... rzekł hrabia.

Opowiedzieliście pannie Toli to com wam mówił o jego sprawach w Algierze, w Anglji...

mani to z najlepszych źródeł.

— Mówię wam, że nie szczędziłem kolorytu... rzekł, hr. Maurycy. — Ścisnęli się za ręce.

— Gdybym był na waszem miejscu — dodał gość, kazałbym go pilnować tak, żeby mi

każdy jego krok był wiadomy... Zorjentujesz się potem łatwiej co począć.

Prezes nie odpowiadając usty, dał znak tylko, że sam już o tem myślał...

— Takiego żywiołu z naszego społeczeństwa koniecznie się pozbyć potrzeba. Mogłoby to

nieznacznie na młodzież oddziałać...

Ma być nie głupi. — Nie ma nic. zaraźliwszego nad te ich nowe idee, gdy je głosi człowiek

background image

z talentem...

Bardzom prezesowi wdzięczen, żeś mi dał znać o niebezpieczeństwie i powołał w czar... Z

Tolą później mogłoby być trudno... uparta i samowolna.

— Ją by należało wydać za mąż — szepnął prezes.

— Nadzwyczaj trudno! wątpię, by się to nawet kiedy koniu udało. Jak postarzeje wyjdzie

potem sama za jakiego zrujnowanego materjalnie i moralnie chłopaka... ale na to poczekamy... Nie
ma ochoty do świętego stanu małżeńskiego...

— A — do klasztoru? spytał prezes...

— Jeszcze mniej —

— Mogłaby w nim być — bardzo pożyteczną.."

— Najmniejszego usposobienia... Zresztą, ja, mój prezesie, mogę do pewnego stopnia

zapobiedz, żeby się co nie stało — nigdy zmusić, aby coś zrobiła.

— Dobrzebyś zrobił hrabio, jeśli ci to na sercu leży — dodał cicho prezes, żebyś

wiadomości o awanturniku mógł jeszcze z innego źródła, przez inne osoby jej kazać — powtórzyć.
— Zrobiłoby to większe wrażenie.

Zciemniało już gdy dokończyli rozmowy, a nad- chodząca piękna Żulietta, która nic o

gościu nie wiedziała — zaprosiła ich z sobą do salonu...

W tej samej chwili, w kamienicy nad profesorem Kudelką, Teodor przechadzał się głęboko

myśląc nad sobą i swoją przyszłością. —

Każde zbliżenie do Toli, rozbudzało w nim dawną dla niej miłość. Jako syn pani prezesowej

mógł mieć jakąś nadzieję, że Tola nim nie pogardzi, widział w oczach jej jeśli nie miłość to litość i
współczucie — jako sierota bez nazwiska, nie mógł myślą nawet sięgnąć ku niej. —

Po cóż się było łudzić? na co nadzieją próżno serce rozkołysać, aby potem więcej cierpiało?

— Uchodzić, skryć się, szukać gdzieś nowego życia, łudzi nowych — pracy coby dała zapomnienie
— było jedynym ratunkiem. —

A na myśl dobrowolnego rozstania — smutek ogarniał, Raz już je był przebolał i drugi,

jeszcze i znowu odżywioną ranę goić... sił prawie brakło. Walczył z sobą. — Była to jedna z tych
chwil życia, w których dusza w istocie smutną jest aż — do śmierci. —

Tylko obowiązek mężczyzny, godność męzka zmuszała go — stawić czoło nowej próbie.

— Uciekać, tak — uciekać trzeba ztąd — lecz nie bez pożegnania. — Na wieki już

pożegnać się muszę — czemuż słodyczy i żółci tej chwili nie mógłbym skosztować?...

Chciał już wychodzić z izdebki, nie wiedząc dobrze dokąd pójdzie, gdy przez wolno

otwierające drzwi wsunął się Kudełka...

— Co ty tu tak sumujesz? czy ci jeszcze na świecie źle? hę? zapytał.

— Zgadliście...

— Zkądże to? prezes cię tam skonwinkował słyszę? hę? czem... nie posądzam, dodał

Kudełka — nie chcę przypuszczać, żeby dokument, o którym wiem od doktorowej, że ci go
odczytano — był fałszywy... ale... mam co do niego, grubą, grubą wątpliwość?

— Jaką? zapytał Teodor.

— W mieście sekretu utrzymać trudno — mówił stary, od doktorowej podowiadywało się

dużo ludzi, rozlazło się to szeroko, bo każdy twojej historji ciekawy. Otóż... posłuchaj. Prezes
powiada, że po wyjeździe nieboszczyka ks. Zakliki, pani prezesową opamiętawszy się
podyktowała, ten akt woli ostatniej, a jest tu na kanoniach, kapelan, ksiądz Lacki, który z Zakliką
jeździł, i da w potrzebie świadectwo, iż prałat wyjechał dopiero po śmierci za kilka godzin...
Chybaby więc nieboszczka zmartwychwstała...

Teodor drgnął. — Na miłość Boga, mój profesorze, tak. aby nikt a nikt o tem nie wiedział,

wyrób mi księdza Lackiego świadectwo, urzędowe, pod przysięgą, kapłańską.

— Nic łatwiejszego, sam mi się z niem po cichu ofiarował... ale — szal!

Znowu tedy rozpromieniała nieco twarz Teodora, ale już nic dowierzał, aby mu się prezesa

zwyciężyć udało... Ucałowawszy staruszka, poszedł do panny Toli, która tegoż dnia przysłała
prosząc, ażeby pieniądze swoje odebrał, gdyż nazajutrz na wieś wyjeżdża, i radaby się pozbyć
depozytu. —

background image

Teodor mówił sobie po drodze, iż ja pożegna... a gdyby nawet szczęśliwie się skończyć

udało — nic będzie się jej narzucał, złamany, ostygły, zszarzany nędzą, którą, doznał. Nie czul się
jej godnym. Silniejszy obietnicy Kudełki, ale nie weselszy wszedł do mieszkania Toli. —

Czekała go tu wcale nie miła niespodzianka, w salonie na kanapce rozparty wygodnie

siedział hrabia Maurycy. Przed laty widywał go Murmiński, nic sympatyzowali nigdy z sobą, w
rzadkich spotkaniach unikali się instynktowo czując, że sobie są nieprzyjaźni.

Teodor wszedł oznajmiony wprzódy — Tola kilka kroków wystąpiła przeciw niemu i

powitała głośno. —

— Bardzo pana dziękuje, że przychodzisz, bom koniecznie chciała mu dziś złożyć

depozyt... myślę na wieś jechać jutro — miasto jest nieznośne...

Hrabia bardzo nie znacznie skinął głową przychodniowi, i odebrał takiż ukłon

niedostrzeżony. —

— Ja takie znajduję miasto w porze letniej du- szącem — odpowiedział Teodor — i —

wynoszę się, jak tylko interesa ułożę.

— Pan? dokądże? spytała Tola.

— Doprawdy tego jeszcze dziś powiedzieć nie umiem, mówił dość niedbale Teodor. W

moich nieszczęśliwych wędrówkach po świecie, mógłem poznać wszystkie niedogodności pobytu
w różnych świata stronach, nic znalazłem ani jednej, do którejbym pragnął powrócić. W Syberji
bardzo zimno... i poczty przychodzą rzadko... w Algierze bywa nadto gorąco i niezmiernie brudno
jak w ogóle na całym wschodzie, w lndjach klimat zabójczy, a polowanie acz dramatyczne, ale
trudne...

— A w naszej starej Europie? spytała Tola.

— W Niemczech? na teraz cudzoziemiec znajduje niewygodną gościnę, we Francji smutno.

— Zdaje się, że co chwila gmach się nad głowami zawali... we Włoszech dopiero czyszczą
apartamenta dla przyszłości — słowem, nie ma się gdzie podziać. —

W czasie tej krótkiej rozmowy hrabia patrzał, słuchał, widocznie unikał mieszania się do

niej. Z razu sądził, że Tola odprawi rychło gościa tego, przekonawszy się, że nie myśli odchodzić
— poszedł rozmawiać z panią Teresą, nie spuszczając z oka swej pupili.

Tola z jakąś gorączkową niespokojnością spoglądała to na opiekuna, to na Teodora...

Znalazła sposób szepnąć mu nieznacznie.

— Nic odchodź pan — muszę kilka słów mu powiedzieć. —

Posłuszny rozkazowi Murmiński po krótkiej pauzie znalazłszy album zatopił się w

przepatrywaniu jego, Tola poszła do hrabiego.

Oba ci panowie widocznie czekali, kto kogo przesiedzi. Hrabia trzymał się na uboczu,

unika] ogólnej rozmowy, ale uparcie się trzymał. Murmiński zdawał zapominać gdzie jest, tak żywo
go album zajmowało.

Tola przechodziła od jednego do drugiego, Teresa wyłącznie] poświęciła się zabawieniu

opiekuna.

Dosyć nudno i długo spłynęło tak pół godziny.

— Kochana ! kuzynko, szepnął hrabia, oddajże mu depozyt i niech sobie idzie.

— Niepodobieństwo... byłby zakłopotany, gdybym mu tu publicznie liczyła pieniądze... a

liczyć muszę...

— A jabym go tu nie chciał zostawić.

Tola zarumieniona spojrzała strasznie dumnie, prawic obrażona na hrabiego.

— Cóż to ! czy widzisz pan w tem niebezpieczeństwo !

Tuk przynaglony niemili do opuszczenia placu, hrabin Maurycy kwaśno dosyć chwycił za

kapelusz i bez dalszych pożegnań, skinąwszy głowa wysunął się za drzwi. Ukrył gniew w sobie, ale
mocno był oburzony.

Tola zaledwie wyszedł, zwróciła się żywo do Teodora... Widząc ją nadchodzącą, wstał.

Wzrokiem więcej mówiącym niż kiedykolwiek usta wypowiedziały — spojrzeli na siebie.

— Wyjeżdżasz pan? zapytała.

— Muszę, rzekł Teodor — czuję się znużonym, potrzebuję spoczynku.

background image

— Bez żartu — dokąd pan jedziesz?

— Nie wiem — odparł Murmiński, wiele jeszcze jutrzejszy dzień stanowić może. Nie mogę

pani powiedzieć, na co czekam, ale wyrok wyjazdu da jutro.

— A jeśliby ono powiedziało — zostań.

— Nie wiem, czybym posłuchał — począł Murmiński. I w tej chwili widząc że Teresa

wyszła, z wzruszeniem zbliżył się do Toli. Ostatnie godziny młodości przeżyłem — ostygłem...
wytrzeźwiłem się, nie chcę być drugim i sobie ciężarem, a tubym nim być musiał.

Tola milczała z głową spuszczoną.

— Hrabin, któremu nigdy nie miałem szczęścia się podobać — dodał — mógłby pani lepiej

niż ja wytłómaczyć konieczność mojego wyjazdu. Ja patrząc na niego i wiedząc że z jemu
podobnych ludzi lub jeszcze pokrewnych składa się ta społeczność, o którą bym się co chwila
ocierać musiał — czuję, żem tu nie powinien pozostać. Miejsca tu dla mnie nie ma, ścigałaby mnie
potwarz, niechęć, wstręty... a doprawdy nie mam już ani siły ni ochoty przebłagiwać, zasługiwać
się, wpraszać.

— Dla czego pan z hrabiego sądzisz o całuj społeczności? wtrąciła Tola.

— Bo hrabia jest jednym z najszlachetniejszych jej reprezentantów — mówił Teodor —

może on być mi niemiły, ale mu oddaję sprawiedliwość — to kwiat i wybór, po za nim straszniejsze
stają widma.

Sama pani, czujesz iż należę do tych declassis, do ludzi bez szeregu, do maroderów wielkiej

armii, dla których miejsca. tu nie ma.

— Słyszałam niegdyś — odezwała się Tola. że ludzie je sobie zdobywali.

— Tak geniuszem, energią, szczęściem — ja żadnego z tych narzędzi nie mam.

— Nawet energji.

— Tak, pani — straciłem ją.

— Wstąp-że pan do klasztoru — dodała Tola — bo inaczej doprawdy nie rozumiem,

gdziebyć się mógł pomieścić.

— Do klasztoru nie mam dosyć rezygnacji.

— Bez energji, bez rezygnacji — a to już ostatnia nędza! zawołała Tola.

— Dobrze ją pani nazwała, potwierdził Teodor.

— Znałam pana wcale innym.

— A, pani, nie przeczę, lecz i świat w którym naówczas się obracałem, był wcale odmienny.

Tola przeszła się parę razy po pokoju.

— Świat, dodał Teodor po chwili — tak — i miałem pobudki do walki... miałem nadzieje

wielkie.

— Nadzieje co panu odebrało? zapytała.

— Przekonanie że były ulicą prowadzącą do muru, o który trzeba chyba rozbić głowę.

Wejście pani Teresy przerwało rozmowę.

— Idę po szkatułkę i przynoszę panu pieniądze — odezwała się Tola — musisz je pan dziś

zabrać — ja jutro jadę.

— Czyż jutro! czy koniecznie jutro!

— Dla czego pytasz pan o to! odwracając się odezwała Tola.

— Bobym chciał u pani jutro uprosić. — Jestem dziecinny, stałem się zabobonny... jutro

jeszcze...

— Daruję panu jutro...

— Nie wypłacajże mi pani dzisiaj, będę pewniejszym, że mi słowa dotrzymasz?

— Czyżem kiedy zawiodła?

Murmiński wstał i pobiegł pocałować ją w rękę, usta wpił w tę drzącą dłoń i nie mógł ich od

niej oderwać.

Ze współczuciem i politowaniem popatrzała nań Tola, ale smutnie — jakby pytała, czy tego

na pół odrętwiałego człowieka na nowo do życia przywrócić potrafi.

Murmiński czując że hrabia się zjawi znowu a nic chcąc z nim spotkać się po raz drugi —

pożegnał nic nie mówiąc gospodynie.

background image

Nazajutrz doktorowa mimo wielkiego wstrętu do domu prezesa, poszła do niego rano z

oznajmieniem, iż Murmiński, który się wybiera w podróż, prosi tylko prezesa o jedno jeszcze
posłuchanie, o pokazanie oryginalnego dokumentu i o kilka słów przy świadkach.

— Po cóż nam świadkowie? odezwał się dosyć opryskliwie prezes — powiedziałbym, że

wymaganie oryginalnego dokumentu jest już obrażającem. Cóż to? ten pan myśli, że ja akta
fałszuję?

Rozśmiał się suchym i gniewnym głosem.

— Ale zresztą, bardzo dobrze, bardzo dobrze dokument mu pokażę, na rozmowę przyjdę, a

jeśli chce świadków, niech z sobą przyprowadzi Kudełkę. — Po co tę sprawę rozmazywać — toż
samo jest przeciw woli nieboszczki prezesowej.

Naznaczono godzinę popołudniową.

Nieszczęśliwa doktorowa, na którą wszystko spadało, musiała sama jechać o tem oznajmić,

— zapraszając razem Kudełkę, który milcząco skłonił się, przyjmując świadka obowiązek.

Obaj razem przybyli wedle żądania Jejmości na obiad do niej, ale w czasie obiadu nawet o

rzeczach obojętnych rozmowa się nie kleiła. Gospodyni zabawiała ich jak umiała i mogła — ale i
jej samej w przewidywaniu nowych komplikacji, nowej burzy i zawikłań nie było wesoło.

Nie mogła przypuścić już — po uczynionych doświadczeniach smutnych, ażeby prezes dal

się złamać i zwyciężyć, spoglądała wiec na Murmińskiego jak na nieszczęśliwą ofiarę.

Po obiedzie spoglądano na zegar niespokojnie... Nadeszła godzina naznaczona... Prezes, jak

zwykle był punktualnym. Po chodzie mierzonym od przedpokoju poznać go było można. —
Wszedł z powagą i pewnością siebie, jakby do izby sądowej, nieco z góry spoglądając na
przytomnych. W głębokiem milczeniu powitano go ukłonami z daleka. — Gospodyni zaledwie
pozdrowiwszy go, wyśliznęła się szybko — ażeby nie przedłużać przykrego oczekiwania eny, sc
która była nieuchronną.

Po wyjściu jej, prezes, także się zdając spieszyć, spojrzał na własny zegarek niecierpliwie i

dobył papieru z kieszeni.

Ręka mu się widocznie trzęsła, twarz jednak zachowała wyraz spokojny — okryła się tylko

bladością.

— Przepraszam panów za mój pośpiech, począł sucho i niemal urzędowym tonem

zwierzchnika, który powołuje podwładnych do roboty. — Nie mamy wiele do czynienia, oto jest
ów żądany oryginalny dokument...

Papier, mówiąc to, rozłożył na stole.

Kudełka pierwszy, bliżej stojąc, przystąpił i wziął go w ręce.

Czytał powoli i rozważnie — Murmiński nie zbliżając się nawet, stał z boku obojętny.

Staruszek kręcił dobytą lupą, dobierał światła, przebiegał oczyma papier z góry w dół, z dołu
wracając do góry, co jakoś niecierpliwiło dostojnego pana.

— Przepraszani — za pozwoleniem, odezwał się, ciągle trzymając papier. — Jest to więc

dokument który powstał, zredagowany miał być i podpisany po wyjeździe ks. Zakliki?

Prezes popatrzał dumnie.

— A no — zdaje się! sam tenor tego dowodzi! rzeki tonem szyderskim.

Kudełka podniósłszy oczy popatrzał długo na prezesa, którego twarz zapewne tą śmiałością

oburzona zarumieniła się.

— Hm! to szczególna! to bardzo dziwna rzecz! odezwał się zwolna. — Rodzi się tu

kwestyjka drażliwa, jest bowiem wiadomo wszystkim tym, którzy to nie jednokrotnie od
nieboszczyka ks. Zakliki, który nie kłamał nigdy — słyszeli, — iż on dopiero po zgonie ś. p.
prezesowej, gdy już ciało jej na katafalku spoczywało — odjechał.

W czasie tej interpelacji prezesowi oczy zaczęły połyskiwać dziko — szarpnął się

niecierpliwie — czerwony i niemal zsiniały... rękę podnosząc...

— Jak to może być? kto śmie. to utrzymywać! krzyknął głośno — coż to jest znowu! to

fałsz, wierutny fałsz!!

— Niech mi prezes daruje; nie fałsz to jest, ale jakieś nieporozumienie zapewne, o którego

wyjaśnienie proszę. Twierdzenie bowiem moje nie opiera się na gołosłownem podaniu o tem, co ks.

background image

Zaklika mawiał, ale na świadectwie też osoby żywej, ze wszech miar na poszanowanie i wiarę
zasługującej. JMci ks. Lacki towarzyszył prałatowi, a ten żyje i zeznaje, iż do zgonu łoża
umierającej nie opuścili.

Spojrzał kończąc na prezesa — ten pobladł i zachwiał się. Jednocześnie rękę drżącą

wyciągnął po dokument, który Kudełka trzymał uparcie i uchylił się, aby go nie dać dotknąć.

— Ks. Lacki śmie to twierdzić! cóż to? uproszony! przekupiony czy nieprzytomny, czy

warjat? Świadczyć przeciw nam? wołał prezes.

— Nie tylko to twierdzi — dodał Kudełka — ale powiada, że gotów w razie potrzeby,

zeznać pod przysięgą. — Akt ten z talentem zredagowany — mó- wił dalej — niezaprzeczenie
bardzo zręcznie podrobiony, jest i z innych względów nieochybnie fałszywym. To mówiąc szedł ku
oknu; prezes z oburzenia mówić nie mogąc, gonił za nim, czychał na dokument, ale Murmiński,
stojący z boku, okrył sobą staruszka. Ścigający powstrzymać się musiał.

— Ba! ba! ba! mówił spokojnie profesor kręcąc lupą na wszystkie strony i przyglądając się

arkuszowi papieru przeciwko światłu. Osobliwsza rzecz, żeby też tej uwagi nawet nie mieć! a toż
dokument sporządzony w r. 1866... a papier nosi znak wodny 1868! — Cha! cha! to już studenterja,
studenterja!

Prezes jak wściekły wybuchnął.

— Cóż to jest! mnie o fałszerstwo pomawiacie! mnie! wy śmiecie! Wiecie, kto ja jestem?

To więc była zasadzka na mnie i na orginał!! proszę mi go zaraz zwrócić! natychmiast!

— Niech się pan prezes uspokoi — rzekł Kudełka — nikt. pana przecież nic obwinia, tylko

tego, kto tak głupio ten akt podrobił. Sąd rozstrzygnie, ex portów powołamy.

— Proszę mi natychmiast oddać dokument! zawrzał prezes następując coraz bliżej —

natychmiast ! cóż to jest! gwałt! przywłaszczenie — począł coraz bardziej, głos podnosząc.

— A! nic! odpowiedział Kudełka chowając go pod frak granatowy z obawy, aby mu nie

wyrwano i kryjąc się za Murmińskiego — trzeba posłać po urzędnika i wręczyć go tu zaraz sądowi
do śledztwa. Zwołamy expertów — niech ci wyrokują.

Prezes jeszcze znać chciał zachuczeć i za krzyczeć, ale wśród bezsilnego miotania się głosu

mu zabrakło. Zimny pot kroplami występował na zmarszczone czoło.

— ilości panie — rzekł stłumionym głosem — ten dokument został mi wręczony nic dawno

przez jednego z podpisanych na nim świadków. Ja, o egzystencji jego nie wiedziałem; — ja nic
dopuszczę, aby ktoś mi życzliwy został przez to skompromitowanym; ja, choćby mi do gwałtu i
ostateczności uciec się przyszło, nie dopuszczę... nie.

— O gwałcie nie ma co myśleć, bo nas tu dwóch przecie — odezwał się spokojnie

Murmiński — gwałt niemożliwy.

Prezes pochwycił się oburącz za głowę i wpadł jak nieprzytomny do sąsiedniego gabinetu.

— Proszę panów — zakrzyczał — proszę tu panów — dość tego — dość.

Obrócił się do Kudełki, na. którego straży u boku jego stał nieodstępny Murmiński.

— Powtarzam panu, że ja dokument ten mam od — niedawnego czasu. — Ja nie nie wiem...

Mogła jakaś niewczesna głupia gorliwość spowodować przyjaciół do kroku niewłaściwego. Ja nic
nie wiem. Cóż to to! Wszak o pieniądze żadne nie chodzi! Ja nie pojmuję.

Drżał cały, mówił głosem przerywanym, a chwilami brakło mu siły i tchu. Wił się i kręcił

jak ryba która w sieć wpadła.

— Ten dokument — jeśli jest fałszywy — to go zniszczyć.

— Ale na tem niedość — odezwał się Kudełka, należy zapobiedz, aby się nie rodziły inne

podobne... My mamy prawo wymagać czegoś więcej. Musisz pan uznać pana Teodora jako
swojego przyrodniego brata, ażeby o to więcej kwestji nie było.

Słysząc to prezes wstrząsł się i oczy mu znowu się zaiskrzyły dziko.

— Do czegoż to uznanie, na co?

— Na to, bym miał prawo głosić się bez sporu tym, kim jestem! wtrącił Murmiński. —

Skróćmy już tę scenę zbyteczną. Dziś ja dyktuję warunki, panie prezesie. Jeśli pan chcesz się
uwolnić od hańbiącego procesu — siadaj i pisz żądane zeznanie. Profesor będzie nam służył za
świadka.

background image

— Ale ja — ja dokument ten naprzód napowrót odzyskać muszę.

— Będziesz go pan miał, chociaż nie naprzód — ale po dopełnieniu, czego p. Teodor

słusznie się domaga - dodał Kudełka — a któżby się chciał dla zabawki w błocie bebrać.

Ruszył ramionami.

— I tajemnicy domagam się — nalegał prezes — pod słowem honoru!

A! honoru! rozśmiał się Kudełka — po co tu już honor mięszać do sprawy, w której go

wcale nie widać. Pan Teodor przecie i słowa nie dając, przyrodniego brata i jego familji
kompromitować nie zechce.

— Bądź pan spokojnym - dodał Teodor — dokonanie sprawiedliwości i pomstę krzywdy

mojej zostawiam temu, co sadzi i karze.

Prezes rzucał na nich oczyma z kolei, badając twarze, nic pewien co ma począć — zdawał

się wahać, myśleć — wreszcie drżąc rzucił się na siedzenie, pochwycił pióro i położył je raz jeszcze
— zakrył oczy — z gniewu trząsł się cały, nim się zebrał na siłę spełnienia tego co od niego
wymagano.

Siadł do pisania.

Kudełka przystąpił do stolika i począł zwolna dyktować, a przez szkiełko sprawdzał czy

improwizowany uczeń nie wyda się w zadanem mu ciężkiem pensum.

W czasie całej tej sceny milczącej, twarz prezesa tak strasznie zmienioną była, iż zdawał się

ostatniej dożywać godziny... Pióro to biegło po papierze z gorączkowym pośpiechem, to się
wstrzymywało zwątpiałe i onieśmielone... Myślał iuż o przyszłości. — Skończywszy pisać — na
pół omdlały dłońmi osłoniwszy twarz, siedział długo nie mogąc się z miejsca poruszyć.

Kudełka wziął papier odczytał, umoczył pióro, podpisał je — jako świadek — a razem akt

podejrzany położył przed prezesem...

— W dodatku masz pan jeszcze i gotowe zeznanie ks. Laickiego, już nam nie przydatne...

rzekł kłaniając się.

Oba papiery pochwycił prezes, cisnąc je do kieszeni. — Nie odpowiedział już ani słowa,

wstał z brwiami namarszczonemi, zatoczył się jak upojony i chwiejącym krokiem, ze spuszczoną
głową, nie pozdrawiając nilu go wyszedł.

W pierwszym pokoju oczekująca na koniec konferencji doktorowa, której zdawał się nawet

przechodząc nie widzieć — poznała po jego posępnej powierzchowności, iż wcale co innego niż
przy pierwszem spotkaniu zajść musiało, — zerwała się więc żywo, spiesząc rozpromieniona
nadzieją do gabinetu, w którym właśnie Kudełka ściskał i całował Teodora... milczącego, ale
rozczulonego, dziwnem losu zrządzeniem.

Ten, który mu raz uratował życie -- teraz powtórnie przywracał mu prawa jego społeczne...

Na widok doktorowej mrugnął staruszek dając znak porozumieniu Teodorowi.

— Pani dobrodziejko, zawołał posuwając się do gospodyni — byliśmy niesprawiedliwi!!

tak! skrzywdziliśmy prezesa! Szlachetny człowiek nawet gdy chwilowo pobłądzi — uczuje swą
winę i stara się ją wynagrodzić. —

Widzi pani! otóż. prezes sam — z dobrej u nieprzymuszanej Woli, uznał pana Teodora

swym bratem przyrodnim, i krzywdę wyrządzoną uroczystem tem przyznaniem nagrodził...

Patrz pani — oto jego ręka...

To mówiąc pokazał jej otrzymany dokument. Poczciwa doktorowa rzuciła się do papieru

niedowierzając oczom, a potem do smutnie uśmiechniętego Murmińskiego... wińszując i do
Kudełki, który widocznie tryumfował. Nikt go jeszcze takim zamaszystym nigdy nie widział jak w
tej chwili.

— Prezes! prezes to uczynił! z dobrej woli — ! zawołała — ale czyż może być?

— Tak jest — tak — potwierdził Murmiński. Wszystko skończone — zapomniane —

nagrodzone. —

Pocałował ją w rękę z uczuciem. —

— A pani wiele a wiele dopomogłaś do tego, ażeby sprawiedliwie zadość się stało... niech

jej będą dzięki!

— Jeśli tak! wracam mój szacunek prezesowi — zawołała doktorowa — uparty był, to

background image

prawda — lecz się poczciwie pokazał. Lepiej późno niż nigdy...

Właśnie tego samego dnia przypadało wieczorne przyjęcie zwykłe u państwa prezesostwu; a

że zjazd obywateli do miasta był znaczny z powodu wełnianego jarmarku, spodziewano się gości
więcej nawet niż wzyczajnie. Piękna Żuljetta, która mimo wielkiej powagi lubiła hołdy odbierać,
przygotowywała się wystąpić tak, aby znowu zdziwić wszystkich swą wiekuistą młodością i
świeżością. Chociaż tu zwykle wcale nie występowano i dom gotów był choćby największą liczbę
łaskawych gości przyjąć bez żadnego wysiłku, tego dnia jednak musiała piękna pani posłać na
wypadek po tort i ciasteczka.

Godzina ósma, o której zwykle się schodzili wszyscy, wybiła — świece były pozapalane —

Żuljetta wyszła ze swych pokojów nakładając rękawiczki i zdziwiła się mocno nie widząc w sali
męża, który ją zwykle uprzedzał. Niespokojna trochę, poszła przeglądając się po drodze w
źwierciedle, do drzwi jego zapukać. Nie pamiętała, czy od za mąż pójścia dwa razy się coś
podobnego zdarzyło.

Zapukała zlekka. Żaden głos jej nie odpowiedział, — uchyliła więc drzwi zwolna.

— Jeszcze nie jesteś gotów? zapytała. Spojrzała. Prezes blady jakiś siedział przy biurku

otoczony papierami i pospiesznie coś pisać kończył. Na kominku dogorywała kupka popalonych
listów i notatek.

Podniósł głowę. — A! to ty! natychmiast służyć, ci będę — rzekł głosem zmienionym,

wodząc rękę po czole — miałem pilne — bardzo pilne interesa. Zaraz kończę.Żuljetta przymknęła
drzwi dyskretnie. — Wchodził właśnie do salonu jeden z jej najgorętszych wielbicieli cichych,
pułkownik S., którego niewinne hołdy, milej niż inne przyjmowała piękna Julja.

Pułkownik stanął w dramatycznej pozie adoratora i dłonie złożył podnosząc ku górze i

zawołał: O mój Boże! jakżeś nam pani dziś czarodziejsko piękna!! A coraz inaczej, a coraz
piękniejsza, a zawsze urocza!!

Prezesową z dziecinnym uśmiechem łaskawie wyciągnęła mu rączkę, na którą pułkownik

rzucił się jak zgłodniały, całując ją z zapałem młodzieńczym, choć młodość jego dawno już była
tylko wspomnieniem przeszłości.

— Jaki z pana pochlebca! a fe! odezwała się głosikiem pieszczonym i śpiewnym — ja dziś

wyglądam doprawiły okropnie — a pan urągasz się ze mnie.

— Pani! przerwał pułkownik — nigdym ją nie widział piękniejsza, choć dla mnie jesteś

zawsze idea-łem....

— A wstydź się, pan, starej takiej, matce rodziny, mówić takie rzeczy, od których jej uszy

odwykły.

Pułkownik wzruszył ramionami i oczy podniósł ku niebu.

— Nie mogę słuchać tego, coś pani wyrzekła!

Za pułkownikiem wszedł sędzia, człowiek wygolony, grzeczny, w rękawiczkach, które

szósty wieczór odbywały, nie młody już, obarczony liczną familią i przychodzący tylko regularnie
składać uszanowanie. Ten z pokorą zbliżył się do pani prezesowej dobrodziejki, składając jej
uszanowanie. Potrzebował protekcji. — Rozmowa z nim wszczęła się o zatrważającym kokluszu,
który w mieście panował. Prezesową dowiadywała się, czy dzieci jego nie dostały tej choroby, ale
nie z troskliwości, nie, tylko ze strachu, aby jej nie wniósł zarazy do domu.

Odwracała się coraz ku drzwiom, któremi czas było, ażeby wszedł gospodarz, ale prezes nie

nadchodził.

Jeszcze w środku salonu toczyła się rozmowa, gdy wtoczył się młodzieniec ufryzowany,

kłaniający się mechanicznie jak lalka, głową nagle w dół, w rękawiczkach paliowych, kamizelce
otwartej na piersiach i kołnierzyku sztywnym jak drewno. Ten miał nadzieję być przez panią
prezesową wyswatanym i spełniał wszelkie posługi dla czarodziejskiej Żulietty, do jakich tylko
używać go raczyła. Miał wielką, laskę u prezesowej, gdyż był pokorny i padał podnosząc jej chustki
i rękawiczki z ziemi, a w oczach jego malowało się uwielbienie, któremu każda kobieta jest rada.
Żuljetta wiedziała, że mu była gwiazdą promienną, do której nieforemne poezje składał.

Zaczęła z nim coś mówić o ostatnim kadrylu na wieczorku u księcia i znowu obejrzała się

na te nie- szczęśliwe drzwi uparcie zamknięte. Pana prezesa jak nic było tak nie było.

background image

Drzwi salonu tylko otwierały się ciągle, wpuszczając wciąż nowych gości zdziwionych, że

na swem stanowisku gospodarza nie zastawali. Przybył hrabia Maurycy i baron Lichtenhof i radca
finansowy Seidelmeyer i jeszcze jakaś mała figurka z bardzo długiemi rękami.

Gospodyni zastępująca prezesa coraz niespokojniejszem oglądała się okiem ku pokojowi

rnęża. Było rzeczą niesłychaną, nadzwyczajną, to opóźnienie tak regularnego i surowo obowiązki
swe pełniącego człowieka.

Nareszcie panie wsuwać się zaczęły i w chwili gdy niemi była zajęta piękna Żuljetta,

otwarły się drzwi prezesa nagle, żywo, na progu ukazał się gospodarz blady, wodzący po
zgromadzeniu osłupiałemi oczyma. Stanął na chwilę przytrzymując się wszakże i chciał dalej
posunąć niepewnym krokiem. Kilka poufałych osób stojących bliżej spojrzawszy nań, pośpieszyło
doń z przestrachem — chwiał się na nogach — blady był i widocznie chory — ciężko chory.
Żuljetta dostrzegłszy to, pobiegła ku niemu.

— Co ci jest! mon cher! a! ty się tą pracą zabijasz, zamęczasz! jakże to można !

Prezes bełkotał chwytając drzwi konwulsyjnie.

— W istocie, jest mi jakoś bardzo nie dobrze... krew mi... uderzyła do głowy! do głowy....

Usta krzywił mu uśmiech wymuszony. Może to przejdzie...

W tej chwili zatoczył się i tylko chwyciwszy znowu drzwi, potrafił utrzymać się w miejscu.

Wszystkich oczy zwrócone były na niego, cisnęli się goście dopytując niespokojnie. — Co się
prezesowi stało? Co to jest?

— A to właśnie dzień nasz... rzekł pułkownik, i my nawet panu spocząć nie dajemy.

— Owszem... słabo i jąkając się usiłował odpowiedzieć gospodarz... to mnie rozerwie.

Ręką chwytał się teraz sukni... tarł czoło i powieki... dwa kroki ledwie zrobiwszy do

najbliższego krzesła... padł na nie... przepraszając... głowa zwisła mu na piersi. Zdawał się
zapominać gdzie jest.

wszyscy skupili się do koła. Szmer i szepty przebudziły go, przypomniał znać sobie, że

miejsce jego było w środku salonu — poruszył się gwałtownie z krzesełka, posunął kilka kroków i
zachwiał. Pułkownik, który był najbliżej, pospieszył podać mu rękę... Boleść coraz widoczniej
wypiętnowywała się na twarzy nieszczęśliwego. Żona załamała ręce.

— Mon cher! zawołała — ale wracaj-że natychmiast do siebie — ja — gości przeproszę... ty

się musisz położyć... tyś okropnie cierpiący... Po doktora! po doktora!

Młodzieniec usłużny kopnął natychmiast ku drzwiom rozbijając gości.

Prezes się podźwignął gwałtownie resztami sił.

— Za nic w świecie nie chcę doktora! zaprzeczył — to tylko osłabienie — ja pójdę do

siebie... spocznę... ale nie posyłać — nie trzeba żadnego lekarza — proszę, proszę.

Znak oczów pięknej pani, mimo tej protestacji pchnął młodzieńca fryzowanego ze

wschodów na miasto.

W jednej chwili szepty rozeszły się po salonie, do sieni aż. Prezes bardzo chory i wszyscy

chwytając kapelusze wynosili się co żywiej. Prezesową podziękowawszy pułkownikowi za pomoc
wejrzeniem, sama wzięła rękę męża i znikła z nim wiodąc go do gabinetu.

W salonie w pięć minut już nikogo nie było, a w domu paliły się samotne lampy i świece...

wśród cmentarnej ciszy.

Pierwszy raz od lat wielu wieczór zwykły musiał być odproszonym. — Prezes widocznie

zagrożony był chorobą ciężką. Siedział nieruchomy na kanapie, z głowa, zwieszoną na bok, pół
drzemiący jęcząc cicho — żonę trzymał za rękę, a niekiedy rozdzierając powieki wielkim
wysiłkiem — patrzał na nią wzrokiem osłupiałym, milcząc, zaciskając usta z boleści, na którą się
nie skarżył.

Napróżno Żuljetta dłoń przykładając mu do chłodnego czoła dopytywała o cierpienie — o

przyczynę — nie odpowiadał jej nic, wzdychał tylko. — Po niejakim czasie głosem osłabłym...
odezwał się wreszcie.

— Chciałbym dzieci zobaczyć!

Zadanie to przeraziło Żuljettę, która ani przypuszczać mogła, by cień niebezpieczeństwa mu

groził. — Zakrzyknęła zrazu przeciw temu dziwactwu rnęża — lecz właśnie nadchodził doktór,

background image

którego ufryzowany młodzieniec chwycił w resursie na gorącym wiliście.

Na widok tej facjaty rumianej, pompatycznej, imponującej — prezes zmięszał się i nim do

niego Eskulap przystąpił, prosił żony, ażeby wyszła.

Zawahała się zrazu prezesową, lecz nawykła do posłuszeństwa — ustąpiła powoli. —

Doktór, który wpatrywał się już chwile bacznie w chorego, usiadł przy nim. Zmiana twarzy prezesa
uderzyła go, pochmurniał sam. —

Chciał ująć za rękę prezesa, który mu ją bezsilnie wyrwać usiłował... jakby się czegoś

obawiał... ale wnet sam porwał doktora dłoń... zwrócił się ku niemu i wybełkotał.

— Na honor, zaklinam!! Proszę! Choroba nagła! apopleksya! nic innego! zaklinam!

Żadnego ratunku nie przyjmę, bo chcę i muszę umrzeć. — Milcz! proszę! —

Osłupiał doktor z podziwu. — Na twarzy chorego jakiś rozkład szybki organizmu się

malował, rysy się zmieniły, ścięgna poruszały i wyciągały nienaturalnie... Doktor załamał ręce... a
potem biegł do dzwonka, prezes go za połę schwycił. — Stój! honor!... mówił ochrypłym głosem...
Nic! nic nie trzeba. — Honor!... - Niech przyjdą dzieci! dzieci!

Z szybkością nadzwyczajną pod wpływem tajemniczym twarz się przemieniała — położenie

doktora stawało się przykrem — stracił głowę pod naciskiem tego piorunującego
niebezpieczeństwa. Obłąkany wzrokiem powiódł po pokoju... na biurku stało jeszcze małe okrągłe
pudełeczko otwarte, wypróżnione, na którego dnie pdrobina jakiegoś białego proszku się
lśniła...Świeżo znać było wzięte... niewiadomo zkąd... jakby z apteki — szpitalnej. —

Chory zobaczywszy pudełeczko, chciał wstać, lecz opadł na kanapę bezsilny, zdrętwiały —

wyciągnięty.

— Doktorze! zniszcz! schowaj! Honor! Apopleksja! bełkotał głosem stłumionym, który

coraz stawał się słabszym.

Lekarz przybiegł do niego i ujrzał z boleścią niewysłowioną, że już w istocie honor tylko

mógł ratować, bo życia — było nie podobna.

Chory powtarzał — Dzieci! dzieci!

Doktor więc pobiegł sam do pani.Żuljetta, która jeszcze nie domyślała się tak wielkiego

niebezpieczeństwa, chodziła jeszcze zamyślona po salonie... gdy nadbiegający lekarz zmusił ją co
najprędzej dzieci sprowadzić...

Z krzykiem rzuciła się na drugi koniec domu, po oddalone dzieci...

Tymczasem przybywali lekarze, powysyłani przez przyjaciół, ze wszystkiemi przyrządami

ratunku i aptekami podręcznemi... Puszczano krew zastygającą nadaremnie, lano do ust zaciętych
lekarstwa... Prezes zsunął się na kanapę i zbielały, siny, małe dawał życia oznaki... Otworzył oczy
gdy przyszły dzieci, podniósł ku nim ręce, powieki i dłonie opadły.

Konał widocznie...

Doktorowie szeptali złowrogo między sobą się radząc... ale trup już tyko leżał przed

nimi...Żona za późno posłała po księdza.

Przez cały ten wieczór jednak — znać z rozkazu pierwszego lekarza i po naradzie z

przybyłymi krewnemi, ukryto nawet dla domowych ten zgon tak nagły... zamknięto drzwi, nie
wpuszczono nikogo i dopiero we dwadzieścia cztery godziny później, dowiedziało się miasto, iż
prezes tknięty apopleksją piorunującą, ze zbytku pracy i wytężenia sił umysłowych, — mimo
najgorliwszego ratunku — w kwiecie wieku życie _ zakończył.Żal po zgonie tak czcigodnego
obywatela był powszechnym. — Zgadzano się ogólnie, iż lepszego a gorliwszego urzędnika,
stalszych zasad i większej energii człowieka, obywatelstwo nie miało... Pogrzeb był wspaniały,
mowy znakomite... ból żony straszliwy — a dzienniki ogłosiły nekrologi, w których postawiono
nieboszczyka na równi z najzasłużeńszymi mężami w kraju: bo — dc mortuis nil nisi bene.

* * *

Pani prezesowa już była zrzuciła żałobę po mężu. Zatem rok i sześć niedziel od zgonu

nieodżałowanego w obywatelstwie człowieka upłynęło — ku pięknej a majętnej wdowie wielu już
nie tylko wdowców, lecz nawet złotej młodzieży i starszych ichmościów słało ogniste westchnienia.

Doktorowa pielęgnowała swe kwiatki, Kudełka pieścił się z książkami, których piękności

background image

już mu oczy dobrze nawet przez lupę oglądać nie dozwalały, a piękna panna Tola pozostała jeszcze
nie zamężna i p. Teodor Murmiński, który sobie wioskę kupił w sąsiedztwie, — zajęty ogrodem i
kwiatami, rzadko ją nawet widywać miał pozwolenie.

Zdaniem doktorowej kochali się oboje szalenie — ale miłość ich była jakaś oryginalna... nie

spiesząca się — której zacna wdowa wcale zrozumieć nie mogła....

Wprawdzie jawnem było, iż zawsze hr. Maurycy stał na zawadzie, ale z pewnością,

kochankowie by go mogli pominąć i po ślubie dopiero prosić o błogosławieństwo.

Tymczasem przy najczulszych stosunkach, oboje byli zagadką dla widzów, a przedmiotem

niemego podziwu i prawie oburzenia dla szanownej przyjaciółki. Gniewała się na nich, czasem
nawet bardzo mocno...

Próbowała wybadywać Tolę, ale się nic nigdy rzeczywistego od niej dowiedzieć nie mogła

— dawała do zrozumienia Teodorowi, iż powinien był naglić i przyspieszać ślub — o którym nawet
mowy nie było jeszcze. — Tola śmiała się, Teodor milczał.

— Niezmierniem też ciekawa, jak się to skończy! mówiła doktorowa.

Widywały się z Tola bardzo często, czasem by wały razem po kilka tygodni — przyjaciółka

szpiegowała, widziała biegające listy — asystowała odwiedzi- nom długim Murmińskiego i nie
mogła się dowiedzieć, co ich wstrzymywało od ślubów.

— No, cóż wy myślicie? co wy robicie? czemu się już raz nic pobierzecie? mówiła Toli. —

Wierz mi, moje serce, że ten wasz romans do niczego nie podobny. — Cały świat wie, że się
kochacie.

Tola ruszyła ramionami. — Ale, niezawodnie...

— Zatem czegóż czekacie...

— Jakoś się nie składa...

— No? i kiedyż się to raz skończy?

— A! musi się przecie skończyć, uśmiechała się Tola... bądź spokojną...

— Jakże? czy to on się namyśla? nagliła pytaniami.

— I ja — i on... tak... on ! Tola śmiała się.

— I ty to znosisz? Przyznam ci się, moja droga, że gdyby o mnie kto w ten sposób

ślamazarny się starał a kazał mi na siebie czekać — no! na złość mu, poszłabym za mąż za kogo
innego!

Wesołe, spokojne — wejrzenie Toli, zupełnie zmięszało doktorową.

— Słowo ci daję, że was — obojga nie rozumiem... łaski Bożej nadużywacie.

Za drugim razem doktorowa napadła na Teodora...

— Panie Teodorze! co waćpan najlepszego myślisz? co to jest? do czego to podobne?

— Co pani? co takiego?

— A! no — ta twoja miłość flegmatyczna dla Toli... To nie do zniesienia. Któż kiedy słyszał

coś podobnego? Żenisz się czy nie?

— Aj pani! byłbym najszczęśliwszym?

— Dla czegóż nie chcesz być tym najszczęśliwszym... pytała przyjaciółka.

— Wie — pani? dla tego że ja i tak jestem już bardzo szczęśliwy...

— A wiesz! że to oszaleć z wami można! kto to zrozumie!

— Czyż może być większe szczęście nad tę spokojna kontemplację tak cudnej istoty! tego

ideału! nad jej towarzystwo poufale... rozmowy...

Doktorowa rozśmiała się ironicznie.

— Bałamucisz, zawołała — cała rzecz, że Waćpan jej nie kochałeś, nie kochasz a sam nie

wiesz co robisz ! Starzejesz się — stygniesz! Najcierpliwszą kobietę taka miłość kontemplacyjna
może rozgniewać.

— Przecież panna Tola dosyć jest dla mnie łaskawą...

— Rzeczywiście jest nadto dobra, odpowiedziała przyjaciółka — znosi jakieś teorje bez

sensu! Młodość, życie, których jednej godziny szkoda, poświęcacie dla marzeń jakichś
bałamutnych... Ja panu tylko powiem, że już z was ludzie się śmieją, a ja was łaję... Ot tak drogie
lata mijają... na kontemplacjach — to nie ma sensu I Będziecie mieli dość czasu na starość żyć

background image

marzeniami i wspomnieniami.

Teodor nic nie odpowiedział.

Ile razy doktorowa przyjeżdżała na wieś, zawsze prawie zastawała Murmińskiego, grającego

rolę niewyczerpana kawalera starającego się, przywożącego bukiety, przesiadującego przy niej,
wzdychającego okrutnie i odjeżdżającego do domu tak samo jak przybył — bez oświadczenia i
przyrzeczenia.

— Cóż, czy ci się jeszcze twój bohdan nie miał odwagi oświadczyć? — śmiała się

przyjaciółka.

— Zbliżamy się ku temu! — żartobliwie odpowiadała Tola.

Raz na to pytanie odrzekła:

— Oświadczył mi się....

— No — więc kiedyż ślub?

— Prosiłam go o czas do namysłu...

Doktorowa nazajutrz wyjechała z gniewem wielkim. — Trzy miesiące znowu upłynęło... nie

chciała się już nawet dowiadywać.

Nagle Tola przybyła sama do miasta. Przy pierwszem widzeniu się, gdy już ani pytała

doktorowa o nic, pani baronowa Teresa wydała się z tem, że jada do Włoch...

— Jak to? same? jedziecie do Wioch? na długo? zapytała oburzona.

— Nie wiem, szepnęła baronowa — Tola nigdy nie mówi, ile zabawi, ale po wyborze i

kasie uważam, że zabawimy pewnie kilka miesięcy.

Zgorszona tem niezmiernie przyjaciółka badała dalej baronową na stronie.

— Dawno jak był u was Teodor?

— Ale wczoraj na najczulszem w świecie pożegnaniu.

— Cóż oni? powarjowali czy co?

— Nic nie wiem nad to — mówiła pocichu Teresa — że to jest podobno dziwactwo Toli; —

kilka razy prosił, błagał — odkładała... odciągała, wypraszała się pod różnemi pozorami, a jednak
puścić go nie myśli i trzyma przykutym na łańcuchu.

— A! więc to jej wina?

— O! z pewnością !

— I on to tak cierpliwie znosi?

— Pani wie — dodała Teresa, że z moją kochaną Tolą trudno się spierać, albo ja przełamać,

gdy sobie co raz powie. — Nie wiem co powiedziała sobie, ale kazała czekać, a pan Teodor musi.

— I nie nagli?

— Owszem, ale to nic nic pomaga? Doktorowa bardzo zgorszona, zamilkła sama jużnie

wiedząc co sądzić.

Trzeciego dnia ze łzami przecie żegnając ją, prosząc o błogosławieństwo na drogę, Tola

wyruszyła w podróż zamierzoną.

W parę tygodni potem, stary poczciwy Kudełka przeniósł się do wieczności, jak sam zwykł

był żartobliwie powiadać, na bibliotekarza do patryarchy Abrahama. Na dwa dni przed zgonem,
czuł się bardzo już niedobrze, drzemał ciągle. — Najrzadsze książki spadały mu z kolan — oczy się
zamykały na najśliczniejsze druki —. czul jakąś niewysłowioną spoczynku potrzebę. Chodził
jednak uparty, nie chcąc się kłaść w łóżko. — Ostatniego dnia nawet ubrał się z pomocą chłopaka,
siadł w fotelu — potem zasnął i już się nie obudził...

Wezwany na pogrzeb przybył Muirmińska, zająć się ostatnią posługa.

Z doktorową spotkali się na cmentarzu, gdy już wychodzili od świeżo zasypanej mogiły.

Za bramą odezwała się do niego.

— Cóż, mój biedaku, straciłeś przyjaciela i owdowiałeś po bogdance? — gdzie się ona

podziewa.

Teodor westchnął tylko.

— Jakże bo ją mogłeś opuścić tak samę jednę. Temu posłuszeństwu, przyznaję się,

wydziwić się nie mogę. Zarazem też i w miłość waszą zobopólną wierzę coraz mniej. Waćpan
jesteś ciemięgą, a ona dziwaczką. Dziewczynie, sierocie, może to jeszcze do pewnego stopnia być

background image

wybaczone, ale woni...

Ruszyła tylko ramionami.

— Wystawiony jestem na próbę, droga pani, odparł Teodor - Toli tyle o moich szałach,

awanturach, niespokojnym charakterze i dziwactwach naopowiadano, iż — choć dla mnie jest
łaskawą — sądzę, że trochę może kocha, a daleko więcej się boi.

Hrabia Maurycy z kollaboratoratni odmalował mnie przed nią w ten sposób, iż ja sam nawet

nie mogę zatrzeć wrażenia tego obrazu mistrzowską, skreślonego ręka.

W szkalowaniu człowieka , jak w robieniu karykatur, jest wielka sztuka i umiejętność —

potwarz będzie tak do twarzy podobna, iż jednej od drugiej trudno potem oddzielić. Z taką sztuką,
odmalowano mnie przed Tolą; — schwycono prawdziwe fakta mego życia, wykrzywiono je tylko i
dziś odprostować trudno.

Wyrazy te Teodor rzekł smutno, ale z rezygnacyą.

— Ale pókiż u licha myśli cię tak trzymać na tej nieszczęśliwej próbie — przerwała

oburzona doktotorowa — podziwiam bezprzykładną pańską cierpliwość — a raczej nie wiem już
jak to nazwać.

— Nazwij to pani miłością i — nic więcej — dodał Teodor — ja z pewnością, wytrwam na

próbie.

— No — a Toli i nie rozumiem i gniewam się na nią — mruknęła doktorowa. Wiesz pan, że

ona do Rzymu i Neapolu wyjechała, bodaj na kilka miesięcy.

— Tak — pani — miewam nawet listy.

— A jechać ci zakazano — czy co?

— Nie śmiem — posądzonoby mnie o zbytnią niecierpliwość.

— A no, rób że już sobie co chcesz — z niecierpliwością; dokończyła doktorowa — słyszeć

o was nie chcę!

W tydzień potem zjawił się Teodor, ale z bardzo wesołem obliczem na progu pani

doktorowej. — A! znowu waćpan w mieście?

— Po drodze — łaskawa pani — jadę...

— Dokąd że?

— Pozwolono mi naostatek do Neapolu gonić. ! zawołał ucieszony — pędzę więc na

złamanie karku i sadzę, że trzeciego dnia tam będę.

Zatrzymać go już nie mogła ani godziny doktorowa — tak się spieszył, aby pierwszego

odchodzącego pociągu nie stracić.

background image

— Najpiękniejsze ukłony Toli — dodała ściskając jego rękę — i powiedz ode mnie, że się

nawet prezesowej wyprzedzić dała, choć tamta miała żałobę i srogi żal do przenoszenia, a w tych
dniach idzie za mąż za pułkownika. Czasby więc, aby i ona się rozmyśliła.

Prezesowa miała z pięciu pretendentów do wyboru, między nimi byli chłopcy młodzi i

śliczni, jak z igły; rozumna kobieta wzięta starszego adoratora, który się szczęściem domowem
zadowolili i — do wspólnej skarbony przynosi z pięknem imieniem najmniej piętnaście tysięcy
talarów dochodu. — Jest za co siwiejące trochę włosy poczernić.

Teodor wyjechał.

Doktorowa, zapomniała trochę o obojgu, gdy pocztą odebrała list bardzo pięknie

sztychowany oznajmujący urzędownie, iż ślub w Neapolu u św. Kajetana się odbył. Tola dołożyła
kilka słów oznajmnujących, że w Castellamare przebędą jeszcze parę miesięcy nim do kraju
powrócą.

Pod cieniami więc starych tych kasztanów, na zgliszczach Stabii, w ciszy uroczystej

przerywanej tylko szumem fali rozbijającej się gdzieś o nadbrzeżne skały, młode małżeństwo
przedumalo pierwsze dni szczęścia swojego. Piękniejszego kątka na to gniazdko trudno wybrać.

Naostatek jednego dnia ujrzała ich oboje poczciwa przyjaciółka i ciekawemi oczyma

zmierzyła Tolę, która wypiękniała i odmłodniała, zrzuciwszy z siebie szatę tego poważnego
smutku, która do jej wieku nic przystawała. Teodor zmienił się więcej może i co najdziwniejsza,
odzyskał prawie trzpiotowatość młodzieńczą. Przypominał on tym, co go znali dawniej, pierwsze
lata wyjęcia na świat, gdy był pieszczonem dziecięciem ś. p. prezesowej.

Gdy na chwilę pozostały same, doktorowa jeszcze nie mogąc przebaczyć Toli jej zwłok i

wahania, napadła na nią z wymówkami, — ta zamknęła jej usta uściskiem.

— Droga moja... rzekła — musiałam Teodor a nie wypróbować, bom w niego wierzyła, ale

dać mu czas ostygnąć, pojednać się ze światem, zrzucić z serca gorycz nagromadzoną laty
długiemi.... Byliśmy ciągle razem... mogę powiedzicć, żem podjęła na nowo wychowanie
człowieka.... Musiałam pamiętać o tem, że go raz już rozpacz doprowadziła na skraj samobójstwa...
a tylko traf szczęśliwy mi go uratował.... Wierz mi droga moja, że najtrudniej uleczyć duszę zatrutą
nienawiścią dla ludzi i świata. Na uroczystą godzinę naszego wesela musiałam czekać, aż się ze
światem przejedna, aż ludziom przebaczy, aż wnijdzie duchem na te wyżyny, z których już chmur
nie widać tylko jasne słońce.... Krok w krok szłam za nim, gdy z tego wygnania i tułactwa
sercowego, w które był wtrącony, powracał.... Czekałam — płakałam — cierpiałam — lecz i dla
mnie i dla niego potrzeba było, ażeby mój Teodor się odrodził. Przez ten rok nowicjatu, wśród ciszy
wiejskiej, oboje pracowaliśmy nad tem... ani on, ani ty — nie rozumieliście mnie, nie wiedzieliście
wiele łez wylałam, gdym wśród pięknej jego duszy znajdowała jeszcze narzucone w nią błoto — i
niestarte przeszłości plamy....

Miłość była lekarstwem....

Wieszże, ludzie sądzili mnie dziwnie i potwarzać mogli, że ty nawet, droga moja — nie

chciałaś tej dziwaczki Toli zrozumieć — wszystko to znieść trzeba było... musiałam....

Doktorowa ucałowała ją czule....

— Wiesz Tolu droga, rzekła — ja bym nigdy w świecie rozumu tego nie miała — a

miłosierdzie byłoby mi nie dopuściło rachuby.... Podziwiam cię tem bardziej, że naśladować bym
nie potrafiła.

Na cmentarzu miasta.....wznoszą się trzy grobowce nowe — jedne z najpiękniejszych,

jakiemi on jest. ozdobiony.... Pierwszy z nich składa się z ogromnej nieociesanej bryły granitu,
okrytej powojami.... Wpuszszona w nią tablica marmurowa nosi imię Murmińskiego.... U dołu
wyrzeźbiony kij, torba żebraka i księga....

Wiele osób znajduje, że chwalić się kijem i torbami jest rodzajem fanfaronady, inni

tłumacza się tem, żeśmy na ziemi wszyscy wędrowcy....

Drugi grobowiec z białego marmuru, w stylu korynckim, z napisem rzęsisto wyzłacanym,

wystawia u góry niewiastę udrapowaną prześlicznie, spartą na urnie a patrząca, na krzyż, u stóp
którego stanęła.... Alegorja ta dosyć pospolita, tysiąckroć powtarzana, staraniem prezesowej
sprowadzona wprost z Karrary, gdzie takie rzeczy na handel secinami się produkują, uchodzi za

background image

arcydzieło u ludzi, którzy nic lepszego nie widzieli. Marmur jest bardzo piękny, tylko przez twarz
zakwefionej niewiasty niefortunna żyła szara jak pręga plamista przechodzi.... Na tablicy tak
ogromny jest spis tytułów, godności, zasług i tyle pochwał, że nim do Ave Maria dojdzie czytelnik,
odpoczywać musi po drodze....

Jest to grób nieodżałowanego prezesa, po którym po dziś dzień prowincja nosi żałobę.

Trzeci grobowiec, na skromnym piedestału wyobraża ogromna rozłożoną, na stósie

pomniejszych spoczywającą księgę, otoczony zwojami papierów... ga- łęźrni roślin i kielichami
kwiatów.... Na kartach księgi — stoi nazwisko profesora Kudełki — poczciwego staruszka, którego
pamięć żyje tylko w sercach uczniów....

Tyle lat pracy potrzeba było na zebranie szacownej biblioteki.:. a wkrótce po zgonie

rozproszyli ja spadkobiercy.... Doradził im ktoś sprzedaż szczegółowa, choć Teodor chciał cała
zakupić... Musiał więc, aby coś z niej ocalić, stawać na licytacji, bić się o każdy szpargał, i wiele
rzeczy szacownych uronionych zostało.... Resztki rozdrapali różni, na obwijanie towarów, na
klejenie tektury, do oszczędnego wylepiania ścian pod nowe obicia....

Zwykłe ludzkich zbiorów dzieje... rozprasza się wszystko i łączy znowu i rozsypuje i ginie...

a na każdej z tych żółtych kart ileż spoczęło dłoni, które dziś także spopielały w grobie.... Pulvis
sumus.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Józef Ignacy Kraszewski Resztki życia T 1
Józef Ignacy Kraszewski Justka miniatura z życia powszedniego
romantyzm - lekturki, wspomnienia - kraszewski, Józef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia Wołynia, Polesi
romantyzm - lekturki, ulana, Józef Ignacy Kraszewski, Ulana
Józef Ignacy Kraszewki Kwiat Paproci
Jozef Ignacy Kraszewski Kwiat Paproci
Jozef Ignacy Kraszewski Dumania
Józef Ignacy Kraszewski Ramułtowie
Józef Ignacy Kraszewski Stara baśń Powieść z XI wieku opr Wincenty Danek
Józef Ignacy Kraszewski Wspomnienia pana Szambelana
Józef Ignacy Kraszewski Get czy licho
Józef Ignacy Kraszewski Stara baśń (plan wydarzeń)
Józef Ignacy Kraszewski Podróż do miasteczka
Józef Ignacy Kraszewski Krzyżacy 1410
Józef Ignacy Kraszewski Zygmuntowskie czasy
Józef Ignacy Kraszewski Kunigas
Józef Ignacy Kraszewski Kwiat paproci

więcej podobnych podstron