Dwa oblicza Kurta Fiedlera
W połowie kwietnia 1939 r. w okolicę Bydgoszczy przybyły z głębi kraju liczne
oddziały wojskowe. Ich nowe polowe mundury i pełne wyposażenie bojowe wywołały
wśród miejscowej ludności szereg komentarzy i domysłów. Nic dziwnego. Sytuacja
polityczna była mocno napięta.
Miesiąc temu Hitler połknął resztki Czechosłowacji i błyskawicznie zagarnął
Kłajpedę. Prasa sanacyjna nie wspominała jeszcze ani słowem, że już kilka miesięcy
wcześniej - jesienią 1938 roku - III Rzesza wysunęła pod adresem Polski żądanie
zwrotu Gdańska, ale też i nie bębniła, że Hitler jest nastawiony pokojowo wobec Pol-
ski.
Nowo przybyłe polskie oddziały zakwaterowały pod miastem w okolicy Korono-
wa, a wysoko w powietrzu, na pułapie niedostępnym dla polskich myśliwców zaczęły
się ukazywać pierwsze samoloty z czarnymi krzyżami. Na razie były to samoloty
rozpoznawcze, przeważnie szybkie Dorniery Do -215
∗
, rozpoznające i fotografujące,
co się dało - miasta, większe osiedla, stacje i węzły kolejowe, mosty. Każdy, kto w
tym czasie czytał prasę niemiecką i słuchał berlińskiego radia, zauważył wyraźny
zwrot w goebbelsowskiej propagandzie, która stawała się coraz bardziej polakożercza.
Zmieniła się również i postawa mniejszości niemieckiej na Pomorzu i w Byd-
goszczy. Niemcy nazywali często Bydgoszcz „małym Berlinem”. Nie dlatego, że
dziewiętnastowieczna, brzydka i ciężka architektura tego miasta rzeczywiście przy-
pominała niektóre dzielnice stolicy znad Sprewy, ale dlatego, że Bydgoszcz była
ośrodkiem dyspozycyjnym niemieckiej mniejszości zamieszkałej na Pomorzu i w
Wielkopolsce. Tu znajdowała się centrala Deutsche Vereinigung, zarząd Jungdeutsche
Partei, tu był Związek Gospodarczy - Niemiecka Pomoc Zachodnia, Centrala Nie-
mieckiego Banku Ludowego, filia Banku Handlu i Rzemiosła oraz wiele innych nie-
∗
Por. tomik „Eskadry niszczycieli”
mieckich organizacji społecznych, kulturalnych i sportowych.
Dziewięciotysięczna ludność niemiecka stanowiła zaledwie 7% ogółu mieszkań-
ców Bydgoszczy, ale zarazem tworzyła jedno z największych skupisk niemczyzny w
Polsce. Bydgoscy Niemcy byli przeważnie kupcami i przemysłowcami powiązanymi
gospodarczo i rodzinnie z okolicznymi właścicielami dużych majątków ziemskich -
stąd ich wpływ na życie gospodarcze Pomorza był dość znaczny.
Do wiosny 1939 r. Niemcy pomorscy byli dla Polaków układni i grzeczni, teraz
jednak stali się butni i aroganccy.
Tym dziwniejsza wydawała się notatka, która ukazała się w jednej z bydgoskich
gazet i która donosiła, że znany miejscowy przemysłowiec, pan Kurt Fiesler, ofiaro-
wał na FON
∗
kwotę 1000 zł. Pan Fiesler był znany na terenie miasta, przebywał często
w nocnych lokalach, szastał pieniędzmi, widywano go nieraz w ekskluzywnym nie-
mieckim klubie wioślarskim „Frithjof” oraz w tzw. niemieckim „Kasynie Cywilnym”.
Zaliczał się on do osobistych przyjaciół dr. Hansa Kohnerta - przewodniczącego Deu-
tsche Vereinigung i jego prawej ręki - młodego, energicznego działacza Gero von
Gersdorffa.
W jakiś czas po pierwszej notatce ukazała się w prasie miejscowej druga, znacznie
obszerniejsza wzmianka. Jej autor opowiadał, jak to pan Kurt Fiesler, lojalny, nie-
miecki obywatel Rzeczypospolitej, został podczas pobytu w Rzeszy wezwany do
gestapo i tam zbity za to, że w swoim czasie ofiarował na FON 1000 zł. Po powrocie
do Polski - informowały gazety - pan Fiesler wyrzucił ze swej willi portret Hitlera.
Fiesler istotnie był posiadaczem luksusowej willi na jednym z przedmieść Byd-
goszczy. Na dzień przed ukazaniem się tej drugiej wzmianki Fiesler gościł u siebie
dwóch bydgoskich dziennikarzy.
Zaprosił ich do gabinetu, poczęstował kawą, papierosami i chętnie, bardzo nawet
chętnie odpowiadał na zadawane pytania.
- Tak. Plotki krążące po mieście odpowiadają prawdzie. Istotnie wyjechałem na
parę dni do Rzeszy celem odwiedzenia rodziny. Po paru dniach zaproszono mnie do
∗
Fundusz Obrony Narodowej - zorganizowana przez rząd sanacyjny zbiórka pieniężna na
cele obronne.
gestapo, rzekomo dla załatwienia pewnych formalności, i tam zapytano wręcz, czy to
prawda, że ofiarowałem na FON 1000 zł. Trudno mi było zaprzeczyć, pisała o tym w
swoim czasie bydgoska prasa.
- Istotnie, byliśmy nieco niedyskretni - wtrącił jeden z dziennikarzy.
- Oh! Nie było powodu do ukrywania tego faktu. Jestem wprawdzie Niemcem, ale
polskim obywatelem. Zawsze byłem zdania, że pomiędzy polskim i niemieckim na-
rodem powinny panować dobre stosunki. Podstawy do przyjaznej współpracy stwo-
rzył wasz wielki marszałek Józef Piłsudski.
Obaj dziennikarze, reprezentujący prorządową prasę, skłonili z szacunkiem głowy,
a Niemiec ciągnął dalej:
- Po śmierci marszałka Piłsudskiego dzieło współpracy polsko-niemieckiej konty-
nuował Adolf Hitler. Przyznam się, że byłem gorliwym zwolennikiem Hitlera i
NSDAP, bo w pierwszym rzędzie widziałem w programie tej partii szczerą chęć
współpracy z Polską. Niestety od paru miesięcy coś się popsuło. Niepoczytalne ele-
menty dążą do pogorszenia stosunków pomiędzy Polską a Rzeszą. Może to być tra-
giczne dla obu narodów, należących do europejskiej wspólnoty. Rozmawiałem nie-
dawno na ten temat z doktorem Kohnertem. On również jest tego zdania. Dodał na-
wet, że na nieporozumieniach polsko-niemieckich może zarobić jedynie ktoś trzeci.
Nieprzyjazny dla Polski i Niemiec. To, co usłyszałem w gestapo, przekonało mnie, że
nieodpowiedzialne elementy dążą do wojny z Polską. To byłoby straszne. Straciłem
cały szacunek dla Hitlera i jego partii. Pierwszą moją czynnością po powrocie do
domu było usunięcie portretu Hitlera.
Tu ruchem głowy wskazał na nieco ciemniejszy prostokąt widoczny nad ciężkim,
dębowym biurkiem.
- I nie obawia się pan niemiłej dla pana reakcji ze strony współrodaków?
- Panowie - żachnął się Fiesler - wy naprawdę źle oceniacie postawę niemieckiej
mniejszości. Bezwzględna większość Niemców w Polsce nie dąży do żadnych zmian
terytorialnych i jest absolutnie lojalna. Zapewniam panów, że o ile dojdzie, w co oso-
biście nie wierzę, do zbrojnego starcia, to każdy Niemiec, choć będzie to tragiczne,
spełni swój obywatelski obowiązek wobec państwa polskiego.
Rozmowa potoczyła się jeszcze przez parę minut, po czym obaj dziennikarze opu-
ś
cili wytworną willę Fieslera. Gospodarz pożegnał ich w hallu. Stanął przy oknie,
obserwując, jak idą do wyjściowej furtki długą alejką, wysadzaną różami. Gdy od-
wrócił się, na twarzy jego igrał ironiczny uśmiech.
- Czy pan wyjeżdża do miasta? - usłyszał pytanie lokaja i szofera w jednej osobie.
- Nein. Będę pracował w domu. Czekam na kogoś.
Pan Fiesler utrzymywał szerokie stosunki towarzyskie, miał wielu znajomych i
współpracowników. Odwiedzali go przedstawiciele różnych firm, prokurenci rekla-
mujący wyroby zakładów Fieslera wśród Niemców na Pomorzu, Śląsku i Wielkopol-
sce, zachodzili do niego członkowie klubów sportowych, zrzeszeń młodzieżowych,
charytatywnych i religijnych...
Herr Johan Goebel nie był jednak ani handlowcem, ani sportowcem, ani też dzia-
łaczem religijnego stowarzyszenia. Kim więc właściwie był ten pięćdziesięcioletni,
postawny mężczyzna, utykający z lekka na lewą nogę? W roku 1914 Johan Goebel
wyruszył na front w stopniu oberleutnanta, dowodząc kompanią w jednej z poznań-
skich dywizji. Większość jego podwładnych stanowili Polacy, a że co drugi Polak w
poznańskim nosi nazwisko Kaczmarek, stąd popularnie pułki te zwano Katschma-
reksregimenten. Goebel nienawidził Polaków. Nienawiść tę wpajano mu od małego.
Po ustabilizowaniu się frontu poznańska dywizja zaległa pod Verdun. Zaczęły się
długo miesięczne walki o forty. W czasie jednego ze szturmów oberleutnant oberwał
w nogę odłamkiem granatu. Umarłby z upływu krwi, gdyby go Katschmareks nie
wyciągnęli spod ognia francuskiej piechoty, nie zmniejszyło to bynajmniej jego nie-
nawiści do Polaków. W dodatku Goebel czuł się upokorzony, że to właśnie ci pogar-
dzani Polacken wyratowali go z opresji. W roku 1920 uczucie to spotęgowało się, gdy
Goebel - już w stopniu majora - był świadkiem wkraczania do Bydgoszczy polskich
oddziałów. Chciał natychmiast wyjechać do Rzeszy.
Nie miało to jednak sensu. Zredukowana Reichswehra nie potrzebowała majora
Goebla, a jego żona, lekarz z zawodu, miała tu w Bydgoszczy wyrobioną klientelę.
Goebel pozostał więc w Polsce, otrzymał posadę sekretarza w niemieckim gimna-
zjum i wiódł żywot na pół urzędnika, na pół wysłużonego weterana. Codziennie cho-
dził na spacer wzdłuż czerwonych, dużych bloków koszarowych. Przystając przyglą-
dał się przez sztachety temu, co się dzieje na koszarowym dziedzińcu. Pozornie nic tu
się nie zmieniło od 1914 r. Te same znienawidzone „Kaczmarki” ćwiczyły chwyty
bronią lub musztrę pieszą, a polscy sierżanci gonili żabką i wrzeszczeli nie gorzej od
pruskich feldfebli.
Herr Goebel czuł się tu jednak jak prawowity właściciel mieszkania wyrzucony na
ulicę i zaglądający przez okno do środka. Gdzieś i kiedyś poznał się z Fieslerem. Od
tego czasu ożywił się i zmienił nawet tryb życia. Przestał być odludkiem. Zaczął nagle
nawiązywać kontakty. Cały szereg znajomych Goebla miało synów odbywających
służbę w wojsku, inni znajomi chodzili na ćwiczenia, jeden z jego dawnych feldfebli
pracował w wojskowej instytucji jako robotnik, a nawet pewien major z dowództwa
15 DP okazał się towarzyszem broni z okopów pod Verdun. Goebel spotykał się z
tymi ludźmi, rozmawiał, zapraszał do Cywilnego Kasyna i często gościł w willi pana
Fieslera.
Zjawił się tam również w niespełna godzinę po wyjściu dziennikarzy. Gospodarz
przyjął go w tym samym gabinecie i poczęstował papierosem z tego samego pudełka.
- Ma pan coś ciekawego, Herr Major?
- Nic nowego. Jedynie potwierdzenie poprzednich wiadomości. Nie mam już wąt-
pliwości, że przybyłe pod Koronowo oddziały należą do 9 Dywizji z Siedlec.
- A co słychać w garnizonie bydgoskim?
- Bez zmian. Na razie nie wydano żadnych zarządzeń mobilizacyjnych. Trwają
jedynie prace w terenie.
- Co pan o tym sądzi?
Fiesler nie słuchał tego, co mówi Goebel. Wiedział, że wnioski wyciągną inni, a
on ma jedynie zbierać wiadomości. Zapytał tylko po to, aby zrobić przyjemność sta-
remu majorowi. Myślami był już gdzie indziej.
Wątpliwości kapitana Niedzielskiego
Kapitan dyplomowany Niedzielski został przydzielony do sztabu 15 Dywizji na
początku czerwca 1939 r., bezpośrednio po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej.
Była to jego pierwsza praca sztabowa. Poprzednio dowodził kompanią w małym kre-
sowym garnizonie. Wszystko tam było inne niż tu w Bydgoszczy. Inne warunki pracy,
inni ludzie, inne otoczenie. A tutaj...
Najtrudniej było mu rozeznać się w zawiłych kwestiach ludnościowych. Były one
w swoisty sposób poplątane. Czasem człowiek świetnie mówiący po polsku okazywał
się Niemcem; a niejeden z kaleczących język licznymi germanizmami - Polakiem.
Bywało, że syn działacza polskiego żenił się z córką działacza niemieckiego i wręcz
niemożliwe stawało się określenie narodowości nowej rodziny.
Polityka polskich władz była tu, jak się szybko zorientował zaniepokojony Nie-
dzielski, dość bierna i nieporadna. W zaognionej sytuacji tego pamiętnego lata wyda-
wało się to chwilami już nie tylko dziwne... Tak więc, na przykład, kapitan nie mógł
zrozumieć stanowiska szefa III ekspozytury „dwójki” na Pomorze, majora Żychonia.
Niedzielski parokrotnie meldował mu, że niemieccy koloniści żywo interesują się
robotami fortyfikacyjnymi, prowadzonymi przez oddziały 15 DP. Podawał nazwiska i
dane personalne zatrzymanych. Major zbywał to machnięciem ręki, jakby chciał po-
wiedzieć: „A niech Niemcy wiedzą. Tym gorzej dla nich”.
Albo sprawa niemieckich dezerterów. Prasa parokrotnie podawała wiadomości o
dezercji niemieckich żołnierzy, rzekomo głównie z powodu głodu i terroru panującego
w Wehrmachcie. Parę dni temu straż graniczna pod Więcborkiem zatrzymała jednego
z takich dezerterów. Kapitan Niedzielski był obecny przy przesłuchaniu Niemca.
Podał on, że nazywa się Molier i że służył w 75 pp. Do dezercji skłonił go naturalnie
głód i terror. Wyglądał jak młody byczek i plątał się w zeznaniach. Na pytanie Nie-
dzielskiego, jakie otrzymywał racje, odpowiedział zwięźle:
- Małe.
Jego relacja o szczegółach dezercji i przekroczeniu granicy była za to aż nazbyt
szczegółowa i przypominała wyuczoną lekcję. Żychoń nie zwracał na to jednak spe-
cjalnej uwagi. Ściągnął paru dziennikarzy i urządził wywiad ze strzelcem Molierem,
jakby to był znany sportowiec. Nazajutrz w prasie ukazały się fotografie niemieckiego
ż
ołnierza zaopatrzone szumnymi podpisami: „Głód w armii Hitlera”.
Niedzielski podejrzewał, że ta cała szyta grubymi nićmi akcja jest zaaranżowana
przez Niemców dla uśpienia czujności polskiego społeczeństwa. Ale dlaczego po-
morska ekspozytura „dwójki” dała się na to złapać? Dlaczego prowadzi się taką na-
iwną politykę samouspokojenia?
Objawów tej polityki było wiele. Po Anschlussie
∗
prasa polska, która zresztą by-
najmniej nie rozdzierała szat z powodu utraty przez Austrię niepodległości, rozpisy-
wała się szeroko na temat małej sprawności niemieckiej broni pancernej. Rzekomo
wiele czołgów nie dotarło do Wiednia, a część w ogóle okazała się makietami z dykty.
W okresie Monachium i zajmowania Sudetów na ten temat już nie pisano. Polska była
wówczas potencjalnym sojusznikiem Rzeszy. Po wysunięciu pierwszych żądań Hitle-
ra pod adresem Polaków, sięgnięto znów do tego arsenału. Znów zaczęto wypisywać
tasiemcowe brednie, przeciwstawiać „bezużytecznej” niemieckiej technice polską
brawurę, lancę i szablę... Prymat w tej dziedzinie należało przyznać kpt. dypl. Pole-
sińskiemu. Nie wystarczył mu cykl buńczucznych artykułów w „Polsce Zbrojnej” i
wydana w wielotysięcznym nakładzie broszura „Żołnierz polski a niemiecki” - kapi-
tan odbywał tournee po całej Polsce, wygłaszając odczyty na ten temat. Jego zdaniem
ż
ołnierz niemiecki nie przedstawiał wielkiej wartości, potrafił się bić tylko w masie i
łatwo ulegał panice. Stąd prosty wniosek - niemiecka przewaga w sprzęcie nie jest dla
nas groźna.
Niedzielskiemu argumentacja taka wydawała się aż nazbyt uproszczona, nazbyt
naiwna. Był, co prawda, przekonany, że w razie konfliktu zbrojnego Polska zwycięsko
oprze się najazdowi, ale...
Wartość polskiego żołnierza jest powszechnie znana - rozmyślał - po co jednak
∗
Por. w serii „Sensacje XX w.”, tomik pt. „Operacja Otto”.
obniżać wartość żołnierza niemieckiego? Dlaczego usiłuje się bagatelizować przeciw-
nika przed zbrojnym starciem? Czy nie lepiej powiedzieć otwarcie i po męsku: „Bę-
dziecie mieli do czynienia z przeciwnikiem silnym, twardym i bezwzględnym. Musi-
cie dać z siebie wszystko, aby wypełnić swój żołnierski obowiązek”.
Nic nie wskazywało, aby rozpoczęta już w marcu akcja zarządzeń wojskowych
miała „rozejść się po kościach”. A zarządzenia były wydane po obu stronach granicy.
Oddziały 15 DP stały wprawdzie nie zmobilizowane w garnizonie, ale prace w terenie
były w toku - budowano schrony, kapano rowy, opracowywano plany ogni. I wszyst-
ko to działo się na oczach licznych miejscowych Niemców...
W połowie lipca przybył na inspekcję robót terenowych generał Bortnowski, in-
spektor armii z Torunia, przewidziany na stanowisko dowódcy Armii „Pomorze”. W
towarzystwie dowódcy dywizji, gen. Przyjałkowskiego, wraz ze ścisłym sztabem
kolejno objeżdżali poszczególne pozycje. Z generałem Bortnowskim Niedzielski spo-
tkał się po raz pierwszy. Naturalnie słyszał o nim dużo. Jeszcze w ubiegłym roku gen.
Bortnowski dowodził grupą operacyjną „Śląsk”, on to przekroczył Olzę i wkroczył na
Ś
ląsk Zaolziański, gdy w „nagrodę” za prohitlerowską politykę ministra Becka
Niemcy zmusiły Czechosłowację do oddania Rzeczypospolitej tego niepotrzebnego
nam terytorium. Przy okazji Bortnowski zyskał laur „zdobywcy” Zaolzia - fotografie
jego sprzedawano w kioskach ulicznych, a w „dobrze poinformowanych sferach”
przebąkiwano, że jest on przewidziany na następcę Śmigłego. Generał posiadał pięk-
ną, męską sylwetkę i ujmujący, bezpośredni sposób bycia. Ośmieliło to młodego ka-
pitana i przy pierwszej nadarzającej się okazji wyłuszczył generałowi swe obiekcje.
- Mam liczne meldunki w tej sprawie od dowódców oddziałów - zakończył kapitan
swój meldunek.
Generał Przyjałkowski potwierdził dane Niedzielskiego, dodając od siebie, że sy-
tuacja ta mocno go niepokoi.
- To sprawa Żychonia - zauważył generał Bortnowski - on mnie nie podlega. Mu-
siałbym w tej sprawie interweniować u Szefa Sztabu drogą służbową, to jest przez
Generalnego Inspektora. Ale jakież panowie widzą środki zaradcze? Trudno ewaku-
ować z Pomorza całą niemiecką ludność.
- Wręcz przeciwnie, panie generale, nie ewakuować, ale zabronić im opuszczać
rejony, w których budujemy umocnienia. Niech nie kontaktują się ze swymi ziomkami
z Bydgoszczy i innych miast. Niech policja przeprowadza doraźne rewizje, niech
kontroluje, czy nie posiadają radiostacji, niech koleje nie sprzedają im biletów, ode-
brać im karty na pojazdy mechaniczne.
- Kapitan jest fantastą - wtrącił szef sztabu Inspektoratu, pułkownik dyplomowany
Izdebski. - To jest niemożliwe do wykonania. Zresztą przy każdym oddziale, prowa-
dzącym roboty terenowe, jest oficer informacyjny, w terenie są patrole żandarmerii,
kontrolujące ruch na drogach i legitymujące podejrzanych osobników.
- I co z tego, panie pułkowniku - wywodził nieco zaperzony Niedzielski - co z te-
go, że zapisują skrupulatnie numery samochodów i nazwiska kręcących się osobni-
ków, jeśli to się kończy tylko na tym?
- Sprawa jest bardzo trudna i delikatna - zabrał znów głos gen. Bortnowski - po-
mysł kapitana może jest dobry, ale niestety nierealny. Niemcy mieszkający w Polsce
są polskimi obywatelami. Tego rodzaju zarządzenie byłoby pogwałceniem konstytu-
cyjnych swobód obywatelskich w czasie, z punktu widzenia prawa, jak najbardziej
pokojowym. Z miejsca nastąpiłaby interpelacja w Sejmie lub Senacie. Pan senator
Wiesner na pewno by nie przemilczał tej sprawy. Kto zresztą wydałby tego rodzaju
zarządzenie? Ministerstwo Spraw Wewnętrznych - w porozumieniu z emezetem?
Minister Beck nigdy by się na to nie zgodził! Bałby się prowokować Niemców. No
cóż, panowie - zakończył niespodziewanie - proszę więc nadal postępować zgodnie z
uprzednio ustalonymi założeniami. Ja jeszcze poruszę tę sprawę przy najbliższej byt-
ności w Warszawie, ale nie sądzę, aby to coś zmieniło.
Na tym zagadnienie to zostało wyczerpane i obaj generałowie rozpoczęli studio-
wanie ustawienia poszczególnych cekaemów i pola ostrzałów.
Te taktyczne zainteresowania generałów wydały się młodemu sztabowcowi nieco
dziwne, tym bardziej dziwne, że usytuowanie dywizji w terenie nasuwało poważne
zastrzeżenia, na które z kolei generałowie nie zwracali uwagi.
Głównego uderzenia spodziewano się z obszaru Piły - wzdłuż Noteci i Kanału
Bydgoskiego. Logicznie więc biorąc, dywizja powinna być silnie oparta o Noteć.
Tymczasem przesunięto ją na północ, pakując w powstałą lukę słaby baon Obrony
Narodowej.
Generał Przyjałkowski wyjaśnił, że decyzja ta była wynikiem informacji, dostar-
czonych przez wywiad.
- W rejonie Piły - oświadczył swym podwładnym dowódca 15 DP - nie stwier-
dzono żadnych niemieckich ugrupowań, stwierdzono natomiast przygotowania do
koncentracji w rejonie Złotowa, należy się więc liczyć z uderzeniem bardziej na pół-
noc.
Dywizja została jednakże nie tylko przesunięta na północ, ale i rozciągnięta, zaj-
mując nieproporcjonalnie duży odcinek, jej lewe skrzydło opierało się bardzo proble-
matycznie o batalion ON, a prawe było w luźnym styku z sąsiadem z północy. I tu,
zdaniem Niedzielskiego, istniało jakieś nieporozumienie. Jeżeli silnego uderzenia
niemieckiego spodziewano się na północy, to właśnie prawe skrzydło powinno wiązać
się ściśle z sąsiadem. A o sąsiedzie nic - przynajmniej „oficjalnie” - nie było wiado-
mo. Było co prawda publiczną niemal tajemnicą, że na północy znajduje się 9 DP, ale
zadania tej dywizji pozostawały w sztabie 15 DP nie znane. Dopiero gdy przed tygo-
dniem Niedzielski spotkał przypadkiem swego starszego kolegę z Wyższej Szkoły
Wojennej, obecnie oficera sztabu 9 DP, gdy umówili się prywatnie na mieście i wy-
mienili swoje wiadomości - okazało się, że dowódca 9 DP również prawie nic nie
wiedział o sąsiedzie z południa. Z informacji uzyskanych tą dziwną drogą wynikało,
ż
e położenie 9 Dywizji jest jeszcze gorsze. Rozciągnięta na znacznie szerszym froncie
niż 15 DP musiała się liczyć z silnym uderzeniem niemieckim w środek lub w lewe
skrzydło. Na północ od niej znajdowała się Brygada Kawalerii, z którą również do-
wódca 9 DP nie miał żadnej łączności.
Wszystko to było bardzo dziwne. Niedzielski nie mógł jednak o nic pytać w tej
sprawie Inspektora Armii. Musiałby się wtedy przyznać do niezbyt legalnych sposo-
bów uzyskiwania wiadomości...
Generał Bortnowski pożegnał dowódcę dywizji i pojechał na północ, do 9 Dywi-
zji. Generał Przyjałkowski z szefem sztabu odjechał łazikiem do Bydgoszczy, a Nie-
dzielski wybrał się autem w rejon batalionu ON.
*
Kompania saperów dywizyjnych kończyła właśnie ustawianie zapór przeciwpan-
cernych. Duże, niezdarne kozły z szyn kolejowych tworzyły dwie linie zapór, biegnąc
w prawo i w lewo od szosy? Na przedpolu przewidywano założenie min. Cały ten
system miał zatrzymać niemieckie czołgi, idące na Bydgoszcz. Na szosie stał patrol
ż
andarmerii kontrolując przejeżdżające pojazdy. Gdy kapitan przyglądał się barczy-
stym postaciom saperów, ustawiających kozły, szosą przejechał właśnie czarny sa-
mochód marki Hansa. Żandarm przepuścił wóz nie zatrzymując go. Niedzielskiego to
zastanowiło.
- Dlaczego nie zatrzymujecie tego samochodu? - zapytał żandarma.
- Samochód należy do bydgoskiego przemysłowca, Fieslera. Znam go.
- Czy on jest Niemcem?
- Tak jest, panie kapitanie. Ale to porządny Niemiec. Wiosną ofiarował na FON
1000 zł. Potem, gdy był w Niemczech, tak w gestapo dali mu za to w dupę, że jak
wrócił, to od razu wyrzucił z domu portret Hitlera.
- Byliście przy tym, kapralu?
- Przy czym? Jak wyrzucał portret?
- Nie. Jak mu dawali w dupę.
- Skądże, panie kapitanie. To się przecież działo w Niemczech. Ale pisali o tym w
gazetach.
Niedzielski pomyślał, że jednak policjanci, żandarmi i dwójkarze mają jedną
wspólną cechę: będą podejrzewali brata, swata, szwagra, znajomego o wszystko, ale
za to bez mrugnięcia okiem uwierzą w każdą wiadomość podaną w prasie prorządo-
wej...
- Fiesler często tu jeździ - ciągnął dalej nie pytany żandarm. - Produkuje on mię-
dzy innymi maszyny rolnicze i teraz, w czasie żniw, sprawdza, jak te maszyny działa-
ją w polu.
- Aha - mruknął kapitan, przyglądając się ginącej za zakrętem Hansie.
Szpiedzy przy robocie
Gdyby kpt. Niedzielski pojechał za samochodem „porządnego Niemca”, zyskałby
jeszcze jedno potwierdzenie swych obaw i niepokojów.
Czarna Hansa zatrzymała się tuż za skrajem lasu. Czyżby defekt? Nie, silnik pra-
cował, wszystko było w porządku.
Wszystko było w porządku i w najbliższej okolicy na pewno nie było, w promie-
niu kilku kilometrów, żadnej maszyny rolniczej produkcji pana Fieslera. Nie znalazł-
by się tam też nikt, kto mógłby przeszkodzić rozmowie, jaką szanowany przemysło-
wiec toczył z młodzieńcem trzymającym rower.
Rezultat tej konferencji musiał być pomyślny, Fiesler poklepał bowiem młodzień-
ca po ramieniu, schował do kieszeni wręczone notatki i zająwszy znów miejsce za
kierownicą ruszył w stronę miasta.
Po piętnastu minutach czarna limuzyna wjechała na przedmieście. Po obu stronach
długiej ulicy stały domki w ogródkach, rozciągały się ogrody i sady. Stopniowo prze-
szło to w zwartą miejską zabudowę. Nie dojeżdżając do śródmieścia Fiesler skręcił w
boczną ulicę i zatrzymał się przed zamkniętą bramą fabryczną. Wysiadł z samochodu,
przeszedł przez portiernię. Fabryka pracowała normalnie. Fiesler zatrzymał się na
dziedzińcu, chwilę z zadowoleniem przysłuchiwał się dobiegającym go odgłosom, po
czym skinął na przechodzącego obok otyłego blondyna.
- Nadeszło coś? - zapytał półszeptem.
- Jawohl. Trzy samochody. Przywieźli kilka młocarń. Do remontu.
Fabrykant nie zapytał, co jeszcze przywieźli. Przez Pomorze przechodziły szosy z
Rzeszy do Prus Wschodnich i do Gdańska. Latem 1939 r. ruch tranzytowy na szosach
nieproporcjonalnie wzrósł. Duże, ładowne niemieckie ciężarówki nieustannie krążyły
w jedną i drugą stronę, wioząc skrzynie z owocami, żywność, domowe przedmioty,
bagaże.
Samochody przejeżdżały przez pomorskie wsie i miasteczka pełne niemieckich
kolonistów, czasem coś nawalało w silnikach, czasem zmęczeni drogą kierowcy za-
trzymywali się w lesie, odchodząc na stronę...
Na granicy celnicy kontrolowali zawartość ciężarówek, plombując je na czas
przejazdu przez terytorium Rzeczypospolitej. Ale...
- Część towaru schowałem w magazynie - objaśniał grubas - a część wysłałem do
Röhra.
Fiesler kiwnął z aprobatą głową.
W gabinecie czekała na niego teczka z pismami. Przerzucał je niedbale. Ktoś re-
klamował, że nawala mu niedawno zakupiona żniwiarka. Deutsche Volksbank upo-
minał się o jakąś ratę kredytu. Kilka faktur, czek i to wszystko. Herr Fiesler nie miał
czasu na zagłębianie się w tajniki finansowe swej firmy. Od tego zresztą zatrudniał
buchalterów. Sam miał na głowie ważniejsze sprawy. Opuścił zabudowania fabryczne
i pojechał swoją Hansa na ul. Dworcową. Tu zatrzymał się przed sklepem: JOHAN
RÖHR - SPRZEDAŻ I NAPRAWA ROWERÓW.
W sklepie było pusto - przywitała go niezbyt grzecznie czterdziesto paroletnia ko-
bieta. Nie odpowiedziała na Gut Morgen Fieslera, mruknęła tylko.
- Stary jest w warsztacie:
Fiesler był tu widocznie częstym gościem, gdyż nie przejmując się tym przyjęciem
i nie pytając o nic, wszedł za ladę, minął mały składzik i wyszedł na podwórze. Star-
szawy mężczyzna grzebał właśnie przy rozbebeszonym rowerze.
- Gut Morgen, Herr Fiesler - powitał wchodzącego, wycierając o szmatę brudne
ręce.
- Otrzymał pan transport?
- Tak. Schowałem tam gdzie zawsze.
- Sehr gut. Będę dziś potrzebował Adolfa około ósmej.
- Jawohl.
Fiesler wrócił do swej willi późnym popołudniem i zabrał się z miejsca do pracy.
Lokajowi zapowiedział, aby nikogo nie przyjmował, do ósmej jest bowiem zajęty.
Parę minut przed wyznaczoną godziną w gabinecie Fieslera zjawił się młody Röhr
- dziewiętnastoletni, piegowaty dryblas. Jego niskie czoło i bezmyślny wyraz oczu nie
zapowiadały wybitnej inteligencji.
- Adolf, pojedziesz jutro jak zwykle.
- Jawohl.
Fiesler starannie zakleił kopertę. Wewnątrz znajdowało się parę zapisanych kartek.
Treść ich była obojętna. Ktoś pisał o rodzinie, o znajomych, ktoś kogoś odwiedzał i
ktoś gdzieś wyjeżdżał, czy też przyjeżdżał. Oprócz tego w skład zawartości koperty
wchodził nieduży, odręcznie wykonany szkic topograficzny. Studiując go można było
stwierdzić, że przedstawia on okolice Osowej Góry, tyle że nazwy oznaczonych
punktów są zupełnie fantastyczne. Za to widniejąca na szkicu czerwona przerywana
linia ze stosunkowo dużą precyzją oddawała przebieg linii obronnych baonu Obrony
Narodowej.
Adolf schował do kieszeni kopertę, a Fiesler klepnąwszy go po ramieniu stwier-
dził:
- Będą z ciebie jeszcze ludzie. Unsere Partei może być dumna z takich jak ty.
Młody Röhr poczerwieniał z zachwytu jak burak, wyprężył się, stuknął obcasami i
z impetem wyrzucił w górę prawą dłoń.
- Heil Hitler! - szczeknął ogłuszająco.
- Heil Hitler - odpowiedział przemysłowiec.
W rzeczywistości uważał Adolfa za skończonego matoła pracującego na pół au-
tomatycznie, pod dyktando. Był jednak pewien, że w przypadku wsypy da się prędzej
porąbać w kawałki, niż powie, że to znany „lojalny” przemysłowiec bydgoski wręczył
mu ten list. A szkic? To po prostu projekt wycieczki na najbliższą niedzielę.
- Wielkiej Rzeszy potrzebni są tacy - mruknął do siebie po wyjściu młodego Röhr-
a. - Zresztą - pomyślał po chwili - w NSDAP masy członków nie powinny myśleć, a
jedynie wykonywać rozkazy. Za wszystkich myśli on, führer, wydający rozkazy gau-
leiterom, ci z kolei wydają rozkazy kreisleiterom itd Jak najlepiej wykonać otrzymany
rozkaz - tylko taki może być temat rozmyślań prawdziwego Niemca.
*
Zawarty w 1919 r. traktat wersalski stworzył różne dziwolągi. Jednym z takich
dziwolągów było tzw. „Wolne Miasto Gdańsk” - podlegające Lidze Narodów. Miasto
gospodarczo wchodzące w skład Polski, reprezentowane za granicą przez Polskę, a
jednocześnie pretendujące do roli suwerennego państwa. Innym dziwactwem traktatu
wersalskiego i późniejszych plebiscytów na spornych ziemiach - przede wszystkim na
Ś
ląsku, była wydłużona, bezsensownie dzieląca zwarte ekonomicznie i etnograficznie,
rdzennie polskie tereny, granica polsko-niemiecka. Wąska kicha przyznanej Polsce
części Pomorza, zwana złośliwie przez Niemców „polskim korytarzem” stwarzała
nader niekorzystny układ komunikacyjny reszty kraju z jedynym polskim portem -
Gdynią, a na wypadek wojny stwarzała dla Polski wyjątkowo niebezpieczną sytuację
strategiczną.
Hitlerowcy ze swej strony ustawicznie atakowali te tak skądinąd korzystne dla
nich postanowienia wersalskie argumentami o rzekomym staroniemieckim charakte-
rze Wielkopolski i Pomorza oraz żądaniami przyznania im „przestrzeni życiowej”.
Ulubionym chwytem goebbelsowskiej propagandy było także szerokie kolportowanie
wiadomości o czynionych im przez Polskę trudnościach komunikacyjnych pomiędzy
Rzeszą i „Ost-preussen”. Rzeczywistość wyglądała inaczej.
Polskie szosy były zawsze otwarte dla niemieckich samochodów podążających do
Prus lub Gdańska, a niezależnie od tego po polskich liniach kolejowych kursowały
liczne pociągi tranzytowe.
Korzystały one z. paru szlaków, z których najważniejszymi były: Chojni-
ce-Tczew-Malbork i Berlin-Poznań-Toruń-Iława. Tranzytowe pociągi chodziły prze-
ważnie pustawe, jedynie w drugiej połowie sierpnia ciągnęły co roku liczne rzesze
turystów zdążających z Rzeszy na uroczystości związane z obchodem rocznicy bitwy
pod Tannenbergiem. Wielotysięczne tłumy, gromadzone wokół mauzoleum Hinden-
buirga, hucznie i buńczucznie manifestowały na cześć niemieckiego zwycięstwa nad
Słowiańszczyzną, zapominając, że - niemal dokładnie 504 lata przed tym przerekla-
mowanym zresztą sukcesem pruskiego feldmarszałka - na polach pomiędzy Grun-
waldem a tymże Tannenbergiem rozegrała się inna, znacznie mniej dla ich tradycji
chwalebna bitwa...
Od wiosny 1939 r. stwierdzono znaczny wzrost frekwencji w pociągach tranzyto-
wych. W jedną i drugą stronę jeździli najprzeróżniejsi turyści, i to nie tylko w ruchu
tranzytowym, ale nieraz zaopatrzeni w polskie wizy wjazdowe wysiadali po drodze,
odwiedzając rodziny w Poznaniu, Bydgoszczy, Toruniu...
Nie byłoby trudno przejrzeć właściwy charakter tej turystyki”, ale władze polskie
nie czyniły żadnych kroków dla jej ograniczenia. Turyści więc wysiadali, wsiadali
przyglądali się z okien okolicznym krajobrazom, toczyli na stacjach rozmowy ze zna-
jomymi i pociotkami. Dla większej wygody i usprawnienia podróży dwa ostatnie
wagony były przeznaczone dla podróżnych polskich, którzy mogli z nich korzystać po
wykupieniu zwykłego biletu kolejowego. Taki pospieszny pociąg tranzytowy, składa-
jący się z niemieckich wagonów ciągnionych przez polską lokomotywę z mieszaną
obsługą polsko-niemiecką, przybywał z Olsztyna do Torunia o ósmej rano, aby po
parominutowym postoju ruszyć dalej - przez Inowrocław i Poznań do Berlina.
Nazajutrz rano po wizycie Fieslera, młody Röhr z biletem na pociąg pospieszny do
Inowrocławia w kieszeni spacerował wolnym krokiem po peronie dworca Toruń
Główny. Punktualnie o 8.00 na tor wjechał wolno tranzytowy pociąg. Podróżni zajęli
miejsca w wagonach. Adolf wszedł do przedostatniego wagonu, kierując się do prze-
działu oznaczonego literą „G”. Pod oknem siedział samotny mężczyzna. Po krótkim
postoju pociąg ruszył w dalszą drogę.
Adolf wyjął paczkę papierosów i pogmerał w kieszeni.
- Przepraszam, czy posiada pan może zapałki? - zapytał po niemiecku towarzysza
podróży.
- Zapałek nie mam. Posiadam zapalniczkę. Proszę.
- Jaka piękna zapalniczka. Czy to wiedeńska?
- Nie, berlińska. Obaj roześmieli się.
- Nie potrzebujemy nawet wychodzić na korytarz. Jesteśmy sami. Ma pan coś dla
mnie? - zapytał podróżny.
- Tak.
Röhr wyciągnął z tylnej kieszeni spodni kopertę, otrzymaną wczoraj od Fieslera, i
wręczył ją mężczyźnie.
- Dziękuję. Ja też mam coś dla pana.
Zdjął z półki na bagaż neseser, otworzył przewracając pomiędzy drobiazgami.
Przed dziewiątą pociąg zatrzymał się w Inowrocławiu. Adolf opuścił wagon i nie
oglądając się na mężczyznę stojącego w oknie skierował się w stronę wyjścia.
*
Fiesler słuchał uważnie relacji Goebla.
- Stwierdzone transporty wojskowe zidentyfikowałem jako należące do 27 Dywizji
Piechoty z Włodzimierza. Nie wiem jeszcze, czy przybyła cała dywizja, czy też tylko
jej część. Na razie stwierdziłem 50 pp, 23 pp i 2 dywizjony 27 palu. Jednostki te mi-
nąwszy Bydgoszcz zostały wyładowane w korytarzu pomorskim. W rejonie na zachód
od stanowisk 9 Dywizji i Pomorskiej Brygady Kawalerii. Ponadto stwierdziłem, że
przybywają w rejon Bydgoszczy oddziały 13 DP z Równego.
Fiesler musiał w myśli przyznać, że Goebel świetnie zna polską armię. Wie, gdzie
stacjonuje jaka dywizja i jakie jednostki wchodzą w jej skład. Zręcznie identyfikuje
jednostki i potrafi szybko wyciągać istotne wnioski z mało na pozór znaczących fak-
tów. Wciągając przed paru laty majora do wywiadu, Fiesler nawet nie przypuszczał,
ż
e potrafi on oddać tak wielkie przysługi.
- I co pan o tym sądzi, majorze?
Tym razem jednak uważnie słuchał odpowiedzi starego na to, zwykle tylko
grzecznościowe, pytanie. Teraz to się mogło przydać jemu osobiście. Od pewnego
czasu czuł się wysadzony z siodła...
Od lat temu „lojalnemu obywatelowi Rzeczypospolitej” śniła się rola polskiego
Heinleina. Od lat prowadził na Pomorzu robotę wywiadowczą, robił wszystko, co
tylko nakazywał Berlin, dostarczał cennych wiadomości. Na wiosnę tego roku dano
mu dodatkowe zadanie - pracę przy organizacji zbrojnego wystąpienia piątej kolumny.
Fiesler z narażeniem własnej osoby magazynował broń i amunicję, łożył fundusze na
tajne wojskowe szkolenie młodzieży niemieckiej, przechowywał nadsyłanych z Rze-
szy instruktorów. Wiedział, że pierwsze skrzypce w tej orkiestrze powinien grać za-
sadniczo Gero von Gersdorff. Ten ostatni został jednak na wiosnę „spalony” wskutek
własnej nieostrożności. W sprawę wmieszała się placówka SD z Królewca
∗
i centrala
∗
Obecnie Kaliningrad.
Abwehry w Berlinie. Władze polskie wprawdzie nie aresztowały Gersdorffa, niemniej
był on na pewno pod ścisłą obserwacją i nie mógł nic działać. Jego więc miejsce zajął
Fiesler. Za namową berlińskiej Abwehry zdecydował się nawet na ten cały cyrk z
FON i z usunięciem - wbrew sercu - portretu fiihrera. Głupi Polacy połknęli haczyk,
ba, nawet niektórzy Niemcy w to uwierzyli. Nie dalej jak wczoraj otrzymał list od
jakiegoś bauera z poznańskiego. Oburzony rodak oznajmił Fieslerowi, że nie będzie
już kupował maszyn rolniczych produkowanych przez zdrajcę.
- Dureń! - wściekał się przemysłowiec. - Jeszcze mnie popamięta!
Herr Fiesler liczył, że narodowosocjalistyczna Rzesza stokrotnie mu wynagrodzi
wszystkie przykrości, wszystkie obawy, że - gdy wreszcie zostaną wyniszczeni diese
verfluchte Polacken - on, wierny führerowi Fiesler, będzie obsypany zaszczytami,
uzyska zasłużone wysokie stanowisko. Tymczasem parę dni temu zjawił się u niego
wyższy oficer SS, podał się jako wysłannik Rudolfa von Alvenslebena - adiutanta
Himmlera. Fiesler poznał Alvenslebena w ubiegłym roku, w październiku, gdy ten w
okresie największego zbliżenia sanacyjnego rządu polskiego z Niemcami bawił w
majątku von Kriesa pod Toruniem. Wizyta miała wprawdzie charakter prywatny, nie
przeszkadzało to jednak w odbyciu szeregu rozmów z działaczami niemieckiej mniej-
szości narodowej w Polsce, a nawet przeprowadzeniu inspekcji tajnych oddziałów
Selbstschutzu pod Ostromeckiem. Fiesler został wówczas osobiście przedstawiony
adiutantowi Himmlera i odbył z nim długą rozmowę. Gdy zjawił się wysłannik z Ber-
lina, Fiesler przypuszczał, że przynosi mu oficjalną nominację na jakieś przyszłe sta-
nowisko. Tymczasem ten młody oficer SS przybył, aby mu rozkazywać. Fiesler prze-
ż
ył gorzkie rozczarowanie, przekonał się, że takich jak on fieslerów jest wielu. Był
jednak zdyscyplinowanym członkiem NSDAP i nie śmiał wystąpić przeciwko woli
wodza. Drażniło go jedynie, że ten młody esesman, nie znający miejscowych stosun-
ków, nie znający Polaków i języka polskiego, dyktuje jemu, doświadczonemu było nie
było „fachowcowi” od tych spraw, co ma robić.
Słuchając wywodów Goebla Fiesler pojął, że może poprawić swoją nadszarpniętą
pozycję.
- Ugrupowanie Polaków jest ryzykowne. Powiedziałbym: niepotrzebnie ryzykow-
ne. Proszę spojrzeć na mapę! Dwie dywizje piechoty i brygada kawalerii zostały we-
pchnięte w wąski korytarz Pomorza. Po co? Nie wiem. Przypuszczam, że nasze ude-
rzenie wyjdzie na lewe skrzydło tego ugrupowania. Nie wątpię, że będzie ono tak
silne, iż przebije słabe ugrupowanie polskie.
Major słusznie rozumował, wiedział, że Sztab Generalny Wehrmachtu opanowany
jest przez starych sztabowców, mających za sobą szkołę Clausewitza, Moltkego i
Schliefena, i w całej pełni wyznaje żelazne prawo ekonomii sił. Na pewno nie roz-
dzieli sił, jak to zrobili Polacy.
- Mieć pruski Sztab Generalny i pułki Kaczmarków! - pomyślał major, głośno na-
turalnie tego nie powiedział, lecz ciągnął dalej:
- ... wówczas zostaną otoczone na północy polskie dwie dywizje i ta ich Pomorska
Brygada Kawalerii. Proszę popatrzeć na mapę...
Chude palce majora przesunęły się po barwnej mapie, rozłożonej na biurku Fie-
slera.
- Wszystkie drogi z tego obszaru biegną na Świecie, w tym też kierunku nastąpi
odwrót. Jeżeli uda się nam szybko osiągnąć Wisłę i zamknąć przejścia na południe,
Polacy w rejonie Świecia będą starali przedostać się na wschodni brzeg Wisły. W
Ś
wieciu jednak, jak pan wie, nie ma stałego mostu, nie stwierdziłem również, aby
czyniono przygotowania w kierunku budowy mostu pontonowego, czy jakiejś innej
przeprawy.
Fiesler dalej nie słuchał. Pojął, o co chodzi. Istotnie nie było mostu, znajdował się
tam jedynie tak zwany wahadłowy prom. Prom ten był za pomocą długiej linki zako-
twiczony na środku rzeki. Zależnie od ustawienia sterów, prom pchany prądem rzeki
przepływał z jednego brzegu na drugi. Fiesler nieraz jeździł do Chełmna swoją Hansa
i właśnie tym promem przeprawiał się na drugi brzeg, podziwiając dowcipne i proste
jego rozwiązanie. Jeżeli przetnie się linkę, prom popłynie do Gdańska. To proste.
- Pańskie wywody są ciekawe. Bardzo ciekawe. Niewątpliwie nasz Sztab Gene-
ralny ma podobny pogląd na te sprawy. Dziękuję, Herr Gosbel.
Chciał odesłać majora do domu swym wozem, ale przypomniało mu się, że Hansa
została zarekwirowana w związku z ogłoszoną mobilizacją. Odprowadził więc gościa
do furtki wyjściowej, wylewnie go żegnając.
Jutro wybuchnie wojna
Odprawa u dowódcy Armii „Pomorze” zakończyła się w godzinach popołudnio-
wych. Brali w niej udział dowódcy dywizji i brygad kawalerii z szefami i oficerami
sztabów, a ponadto cały sztab Armii. Generał Bortnowski był wyraźnie zdenerwowa-
ny. Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami. Jeden z oficerów sztabu Armii powiedział
Niedzielskiemu, że generał dziś rano wrócił z Warszawy. Wczoraj był na długiej
rozmowie u Rydza-Śmigłego. Zdaniem marszałka wojny nie będzie. Niemcy po pro-
stu bluffują, chcą nas nastraszyć i załamać. Beck również twierdzi z całą stanowczo-
ś
cią, że Niemcy w ostatniej chwili ustąpią.
Niedzielski słuchał tej relacji z niepokojem. Fakty mówiły co innego. Polscy wy-
wiadowcy z niemieckiego Pomorza meldowali o koncentracji wojska wzdłuż prawie
całej granicy. Stwierdzono obecność siedmiu dywizji, w tym dwóch pancernych. Dane
te potwierdzali także pracownicy straży granicznej, których do tego niepokoiły mno-
żą
ce się wypadki prowokacji i naruszania granicy. Niemieckie samoloty rozpoznaw-
cze jak najbezczelniej krążyły nad Pomorzem. Niemcy w Polsce zachowywali się
coraz butniej, coraz jawniej mówili, że już niedługo oni będą panami tego kraju. Mło-
dzież niemiecka grupami po 30-50 osób udawała się na wycieczki do lasów. Jedno-
cześnie nie malał ruch „turystów” z Niemiec. Krążyli oni po całym Pomorzu, wszyst-
kim się interesując. Szef pomorskiej „dwójki”, major Żychoń, bezradnie rozkładał
ręce.
Generał mówił o przygotowaniach wojskowych, jakby celowo unikając słowa
„wojna”. Szybko uporał się ze szczegółowymi wytycznymi i zaczął z kolei mówić o
sprawach ogólnych - o międzynarodowym położeniu Polski. Miało ono być - zdaniem
Bortnowskiego - bardzo dobre, kto jednak wiedział, co generał w rzeczywistości my-
ś
lał?...
- Francja i Anglia - wywodził w każdym razie dowódca Armii „Pomorze” - gwa-
rantują nienaruszalność naszych granic. Mocarstwa są gotowe zbrojnie poprzeć swe
stanowisko. Stawiają jednak zasadniczy warunek: Polska nie może rozpocząć wojny.
Każdy żołnierz, każdy dowódca powinien o tym pamiętać. Nie dać się sprowokować!
Nie strzelać do niemieckich samolotów, nie strzelać do Niemców wywołujących in-
cydenty graniczne...
Oficerowie sztabu 15 DP wracali do Bydgoszczy w nastroju raczej pesymistycz-
nym. Brak było wyraźnych decyzji, wszystko się chwiało.
- Kto wyraźnie określi, co jest prowokacją, a co atakiem? - zastanawiali się.
Bydgoszcz od paru dni przedstawiała niecodzienny widok. Do koszar ciągnęły ca-
łe procesje rezerwistów, powołanych w czasie „żółtej mobilizacji”. Opustoszały fa-
bryki i zakłady. Z wybrzeża ciągnęły przepełnione pociągi z wracającymi pospiesznie
letnikami. W drugą stronę podążały transporty wojskowe. W mieście obowiązywało
zaciemnienie. Zniknęły taksówki i prywatne samochody, zarekwirowane przez komi-
sje wojskowe. Nazajutrz ogłoszono mobilizację powszechną, za parę godzin pod na-
ciskiem Anglii i Francji odwołano ją. Nazajutrz znów ogłoszono. Podobno Niemcy
zajmowali już podstawy wyjściowe do natarcia.
*
Wysłannik Rudolfa von Alvenslebena traktował swoich słuchaczy jak kapral re-
krutów. Spacerując energicznym krokiem po jadalni przemawiał krótkimi, urywanymi
szczekliwie zdaniami:
- Meine Herren. Zbliża się wielki i historyczny dzień. Dla całego świata i naszego
narodu. Jutro niemieckie siły zbrojne zaczynają akcję przeciwko Polsce. Nadszedł
czas, aby z mapy Europy zniknęło na zawsze to sezonowe państwo. Do tego wielkiego
dnia od dawna przygotowywali się Niemcy na całym świecie. I wy też. Rzesza Nie-
miecka przysyłała wam pomoc w formie bronie amunicji, instruktorów i pieniędzy.
Nadszedł czas, abyście spłacili dług i wykazali swą wierność dla niemieckiej ojczyzny
i jej wodza: Adolfa Hitlera.
Zatrzymał się na środku pokoju, przyglądając się zebranym. Eks-major Goebel,
Fiesler i drugi przemysłowiec - dr Kohnert, Gero von Gersdorff - ukrywający się od
paru dni przed szukającą go polską policją, Gordon - właściciel majątku ziemskiego
Laskowice i inni. - Spodziewamy się - mówił dalej esesman - że za parę dni Byd-
goszcz będzie zajęta. Wy musicie w tym jednak pomóc. Nie idzie tu o pomoc czysto
wojskową, nasi dzielni żołnierze sami poradziliby sobie z tym polskim wojskiem.
Idzie o stronę polityczną. Polacy twierdzą, że Bydgoszcz jest miastem czysto polskim,
a my udowodnimy przed całym światem, że jest właśnie czysto niemieckim. Udo-
wodnimy czynem. Gdy front zacznie trzeszczeć i polskie oddziały zaczną się wyco-
fywać, damy hasło do zbrojnego powstania. Instrukcje otrzymaliście. Wiecie, co na-
leży robić. Nie atakować polskich oddziałów dużymi grupami, nie wdawać się w
walkę. Atakować pojedynczo lub po dwóch - trzech, strzelać z dachów, zza domów, z
ogrodów. W jazie kontrakcji ze strony polskiej nie wdawać się w walkę. Znikać, roz-
praszać się w terenie. I zaczynać od początku. Wróg nie może orientować się, ilu nas
jest i skąd atakujemy. Rozsiewać defetystyczne wiadomości, terroryzować ludność
cywilną, jednym słowem prowadzić dywersję i jeszcze raz dywersję. Instrukcje zresz-
tą w tej sprawie znacie. Akcja ta będzie ściśle związana z działaniem naszych wojsk -
rozkazy będą wychodziły z OKW. Przy dobrej współpracy może to doprowadzić nie
tylko do sukcesów politycznych, ale i militarnych. Czy są jakieś pytania? - Herr
Sturmbannführer - zaczął Fiesler - ja właśnie w sprawie tych sukcesów militarnych.
Studiując z panem majorem Goeblem dyslokację oddziałów polskich doszliśmy do
wniosku, że dywizje zgrupowane w północnej części korytarza w przypadku odcięcia
od południa, będą się cofały na Świecie, szukając tam przepraw.
- I co dalej?
- W Świeciu nie ma stałego mostu, jest tylko prom wahadłowy...
- Wiem, do czego pan dąży.
O tym pomyślało już OKW. W odpowiedniej chwili prom popłynie do Gdańska.
Mało, jeszcze coś wam wyjaśnię. Polacy w rejonie Świecia nie poczynili żadnych
przygotowań dla zabezpieczenia wyprawy. Stwierdziliśmy natomiast, że do Solca
przybyła z Modlina kompania ciężkich pontonów. Niewątpliwie ma ona ingerować w
przypadku katastrofy pod Świeciem. Kompania ta nie może dotrzeć do Świecia. A nie
dopłynie wtedy, gdy most pod Fordonem wyleci w powietrze i zatarasuje nurt rzeki.
Stwierdziliśmy, że Polacy nieostrożnie zaczęli minować most. On musi w odpowied-
nim czasie zostać zniszczony. Zanim jednak dokonamy tej akcji, odbędzie się próba. I
to dziś w nocy. Grupa niemieckiej młodzieży z Łęgnowa dokona próby wysadzenia
mostu kolejowego w Brdyujściu.
Major Goebel słuchał wywodów młodego esesmana nieco zdziwiony. Nie bardzo
pojmował, o co chodzi. Fiesler wtajemniczał go jedynie w sprawy wywiadu, i to było
dla niego zrozumiałe. Każdy Niemiec w Polsce szpiegiem Wehrmachtu - to była de-
wiza Goebla. Po co jednak była potrzebna dywersja? Czy ten młokos liczy, że polskie
oddziały wojskowe rozsypią się w popłochu, otrzymawszy parę strzałów z krzaków
lub zza domu? Bzdura. Czy sianie terroru wśród ludności cywilnej ma jakikolwiek
sens? Toż polskie władze wojskowe będą niewątpliwie reagowały. Zabrał więc głos.
- Niejasny jest dla mnie cel dywersji. Polacy niewątpliwie będą reagowali. A to
pociągnie za sobą śmierć wielu Niemców. Czy to się opłaci?
- Opłaci się. Właśnie o to idzie, żeby Polacy reagowali. Później się z nimi poli-
czymy. Niech się pan o to nie obawia.
To już nie prowokacja!
W nocy z 31.VIII na 1.IX kapitan Niedzielski pełnił dyżur w sztabie dywizji. Do-
wódca dywizji wraz z szefem sztabu wyjechali do domu krótko przed dwunastą.
W obszernej szkole przy ul. Kordeckiego, gdzie się j przeniosło dowództwo dywi-
zji, było pusto; poza paru oficerami i dyżurnymi telefonistami w dowództwie nikogo
nie było. W salach szkolnych, z których usunięto ławki, unosił się charakterystyczny
szkolny zapach - pyłochronu zmieszanego z czymś nieokreślonym. Na ścianach wi-
siały portrety Mościckiego i Śmigłego.
Sytuacja była napięta do maksimum. Meldunki z pogranicza podawały, że Niemcy
podciągają swe oddziały tuż nad granicę. Od godziny zero, zero - zarządzono alarm.
Kapitan spojrzał na zegarek. Dochodziła 1.30. Od półtorej godziny oddziały 15 Dywi-
zji są już na stanowiskach. Niemcy w każdej chwili mogą wtargnąć na polskie teryto-
rium. Generał Przyjałkowski zapowiedział, że o szóstej będzie znów w sztabie. Gdyby
jednak nadszedł jakiś alarmujący meldunek, kapitan ma go natychmiast! budzić.
Telefony jednak milczały. Widocznie ani posterunki straży granicznej, ani wysu-
nięte elementy nic nie stwierdziły.
Kapitan wyszedł przed budynek. Nad idealnie zaciemnionym miastem panowała
cisza. Niebo było czarne gwiaździste. - Cisza przed burzą - pomyślał Niedzielski.
Ogłoszone wczoraj żądania Hitlera pod adresem Polski rozwiały ostatnie złudze-
nia. Nie było już mowy o pokojowym zakończeniu „wojny nerwów”, tak jak i nie
było mowy o ograniczeniu konfliktu wyłącznie do sprawy Gdańska.
Nie było wątpliwości, że wysunięte żądania stanowiła ultimatum, po którym na-
stąpi wypowiedzenie wojny. Zdaniem sztabowców z dowództwa Armii sytuacja po-
winna się wyklarować w ciągu 24 godzin. Albo - albo! Wieczorne meldunki z pogra-
nicza mówiły, że powinno to się wyjaśnić wcześniej - kto wie, czy już w tej chwili
niemieccy czołgiści nie uruchamiają silników. Wczoraj nadszedł również rozkaz z
Naczelnego Dowództwa rozwiązujący Korpus Interwencyjny. 13 DP, rozlokowana
dotąd w rejonie Bydgoszczy, rozpoczęła już załadunek na transporty kolejowe. Jej
miejsce - jako odwód Armii - miała zająć 27 DP, na razie wepchana głęboko w kichę
pomorskiego „korytarza”.
- Panie kapitanie - usłyszał Niedzielski głos podoficera dyżurnego - telefon z Ko-
mendy Wojskowej stacji Bydgoszcz-Wschód.
Kapitan wszedł do budynku. Komendant wojskowy - jakiś podporucznik rezerwy -
meldował, że 20 minut temu dokonano napadu na most kolejowy w Brdyujściu.
- Kto napadł? - dopytywał się Niedzielski.
- Nie wiem. Niestwierdzeni osobnicy znienacka napadli na dwóch strażników ko-
lejowych pilnujących mostu, zamordowali ich nożami. Jeden ze strażników zdążył
wystrzelić z karabinu, alarmując kompanię piechoty 13 DP ładującą się w Łęgnowie.
Piechurzy pobiegli w stronę mostu - meldują, że widzieli kręcących się po moście
cywilów. Oddali parę strzałów wzywając ich do zatrzymania się. Ci jednakże uciekli
zabierając ze sobą broń obu zamordowanych strażników.
- Jakie wydał pan zarządzenia?
- Wysłałem wzmocnioną drużynę z kompanii kolejowej.
- Dobrze, proszę zarządzić alarm kompanii i zwiększyć czujność.
- Tak jest.
Kapitan odłożył słuchawkę. Nie było wątpliwości, że napad nie był dokonany
przez męty społeczne w celach rabunkowych. To mogła być robota „turystów” z Nie-
miec albo miejscowych hitlerowców z Łęgnowa. Tak, tak - raczej tych ostatnich.
Czyżby to miał być początek? Dywersja zsynchronizowana z uderzeniem z zewnątrz?
A może to jednak tylko prowokacja?
Zatelefonował do Komendy Miasta, do koszar piechoty, artylerii i komendy Policji
Państwowej. Zewsząd, otrzymał meldunki, że w mieście panuje spokój. Nikt się nie
kręci. Cicho i spokojnie. Nieco uspokojony rozłożył się na kanapce. Po ogłoszeniu
mobilizacji zastosowano w stosunku do Niemców pewne sankcje, zamknięto Cywilne
Kasyno, aresztowano paru działaczy, kilku, uciekło. Nie rozwiązywało to jednak
sprawy. Oficjalnie Niemcy wprawdzie przycichli, ale buta w dalszym ciągu patrzyła
im z oczu.
Przed czwartą znów zaterkotał telefon. Tym razem odezwała się placówka straży
granicznej pod Więcborkiem. Dowódca placówki meldował, że słyszy za granicą
odgłosy nawołujących się Niemców i szum motorów.
- No cóż - mruknął do siebie Niedzielski - za godzinę wszystko już chyba będzie
jasne...
Dochodziła piąta. Wstał mglisty poranek. Znów odezwał się ten sam telefon. Tym
razem dowódca meldował, że jest silnie ostrzeliwany. Niemcy przekraczają granicę.
W połowie zdania łączność urwała się. Po drugiej stronie linii panowała cisza. Kapi-
tan zdecydował się zawiadomić generała.
Zanim jednak dowódca dywizji zdążył przyjechać do sztabu, odezwał się urząd
pocztowy małej nadgranicznej miejscowości koło Sępolna. Pracowniczka urzędu
meldowała, że przez wieś przejeżdżają niemieckie czołgi.
- Dużo ich przejechało? - dopytywał się kapitan.
- Dużo. Bardzo dużo - powtarzała dziewczyna drżącym głosem.
W kilka minut później generał Przyjałkowski łączył się z Dowództwem Armii w
Toruniu. Tam już wiedziano o ruchu czołgów na Sępolno.
- To już chyba nie prowokacja?
- Nie. Tym bardziej - chrobotał w słuchawce głos szefa sztabu Armii - że przed
chwilą nadszedł meldunek o zaatakowaniu Chojnic przez pociąg pancerny i bombar-
dowaniu Tczewa.
Wszystkie oddziały w polu zostały powiadomione o wkroczeniu niemieckich sił
zbrojnych na polskie terytorium. Starcia toczyły się wzdłuż całej granicy. Sztab dywi-
zji pracował pełną parą. Zbierano nadchodzące meldunki, wysyłano je wyżej, wyda-
wano pierwsze rozkazy bojowe. Generała Przyjałkowskiego najbardziej interesował
kierunek zachodni z Piły, lecz na razie nie nadchodziły stamtąd żadne meldunki.
Dysponując plutonem lotnictwa obserwacyjnego, postanowił wysłać samolot w rejon
Piły. Dowódca eskadry był jednakże w kłopocie. Jeszcze w okresie mobilizacji
otrzymał na jednej z odpraw u Dowódcy Lotnictwa Armii dużą zalakowaną kopertę z
napisem:
OTWORZYĆ NA SPECJALNY ROZKAZ DOWÓDCY LOTNICTWA ARMII.
Kapitan wiedział, o co chodzi. Gdy na wiosnę rozpoczęła się akcja rozpoznawcza
niemieckich samolotów, nasi myśliwcy usiłowali je przyłapać. Bezskutecznie zresztą,
gdyż niemieckie samoloty rozpoznawcze latały na pułapie nieosiągalnym dla polskich
przestarzałych petek. W czasie pogoni jeden z myśliwców zaczepił o granicę w rejo-
nie Grudziądza. Niemcy złożyli w MSZ
PZL P-11- polski samolot myśliwski, skonstruowany w r. 1933. Prędkość maksy-
malna 390 km/godz. Nominalnie osiągał pułap 11 000 m, w praktyce – mniejszy pro-
test, oświadczając naturalnie, iż żaden niemiecki samolot nie naruszył polskiego tery-
torium. Wydano wówczas bardzo ostre restrykcje. Nie wolno więc było strzelać do
niemieckich samolotów bez ostrzeżenia, nie wolno było zbliżać się do granicy na
odległość mniejszą niż 10 km. Zarządzenia te miały być odwołane w chwili wybuchu
wojny. Koperta zawierała nowe instrukcje oraz pierwsze zadania bojowe.
Instrukcja zaczynała się od zdania „Jesteśmy w stanie wojny z Niemcami...”, a te-
go nikt jeszcze oficjalnie nie stwierdzał, mimo że już od godziny toczyły się działania
wojenne.
Dowódca eskadry mógł więc wykonać rozkaz dowódcy dywizji dopiero po otrzy-
maniu polecenia otwarcia koperty, co nastąpiło około godz. 7.
Natychmiast wystartowały dwa samoloty obserwacyjne, jeden w rejon Piły, a dru-
gi w okolicę Więcborka i Sępolna. Po godzinie obie załogi cało powróciły na polowe
lotnisko w Bielicach. Z kierunku Piły nie stwierdzono żadnych posuwających się
niemieckich oddziałów, meldunek był negatywny. Dowódca dywizji znów odetchnął.
Drugi samolot stwierdził ruch oddziałów niemieckich na północo-zachodzie. Na Sę-
polno szła silna kolumna pancerna, której długości i składu nie udało się stwierdzić ze
względu na silną opl. Słabsze elementy rozpoznawcze posuwały się w kierunku na
Więcbork- Mrocza-Nakło. A więc z tego było już widoczne, że pierwsze uderzenie
niemieckie, jak to dość trafnie rozszyfrował wywiad, będzie na lewe skrzydło 9 DP
lub styk 9 i 15 DP.
Około godziny 10 rozległ się głos syren alarmowych. Bydgoszcz miała przeżyć
pierwszy nalot niemieckiego lotnictwa. Samoloty nadlatywały z zachodu na wysokim
pułapie, około 5000 metrów. Polska artyleria przeciwlotnicza, dysponująca lekkimi
działkami 47 mm o pułapie ca 4500 m, milczała. 27 bombowców z groźnym pomru-
kiem nadlatywało nad śródmieście. Sypnęły się bomby na stację kolejową i koszary
piechoty. Posypały się szyby i nad miastem wykwitły czarne grzyby dymów.
Wszystko trwało bardzo krótko - niemiecka wyprawa bombowa sunęła dalej na
wschód.
Ten pierwszy nalot nie spowodował większych szkód. Mimo że nie strzelała pol-
ska artyleria przeciwlotnicza, a na niebie nie pokazał się ani jeden własny myśliwiec,
nastrój wśród ludności był dobry. Wiadomość o wybuchu wojny przyjęto spokojnie i z
powagą. Jak przykrą wiadomość, na którą czeka się od dawna, ale która jest nieunik-
niona.
Słupy ogłoszeniowe i mury domów były zalepione afiszami i ogłoszeniami. Obok
pompatycznych afiszy propagandowych, zapewniających, że jesteśmy „silni, zwarci i
gotowi”, znajdowały się ogłoszenia władz miejskich i państwowych, podające zarzą-
dzenia na wypadek wojny. Tłumy ludzi gromadziły się przed ulicznymi głośnikami i
redakcjami czasopism, oczekując na wieści z frontu i ze świata. Oczekiwano wystą-
pienia Francji i Anglii. Wbrew przewidywaniom przed sklepami nie było kolejek, nie
rzucano się tłumnie na wykupywanie żywności i innych artykułów powszechnego
użytku.
Koło południa pojawiły się w mieście pierwsze wozy z uciekinierami z linii frontu.
Opowiadano, że w miejscowościach położonych na przedpolach doszło do wystąpień
Niemców przeciwko polskiej ludności. Władze administracyjne i policja podobno się
za wcześnie ewakuowały. Rozsiewano wieści o napadach Niemców na polskie sklepy
oraz urzędy. Na przedpolu jednakże 15 DP nic specjalnego nie działo się. Wysunięte
do przodu elementy osłonowe wycofywały się na zasadnicze linie obronne, utrzymu-
jąc luźny kontakt bojowy z rozpoznawczymi jednostkami niemieckimi. Dowódcę
dywizji i szefa sztabu niepokoił jedynie meldunek o stwierdzonej pod Sępolnem ko-
lumnie pancernej. Od paru godzin nie było o niej wieści. Lotnicze rozpoznanie armii
nie stwierdziło jej. Przypuszczano, iż weszła w Bory Tucholskie.
Piąta kolumna przygotowuje uderzenie
Na jednej z kamienic bocznej ulicy wisiała tabliczka: DR MARIA GOEBEL -
CHOROBY WEWNĘTRZNE.
Dr Goebel zajmowała na pierwszym piętrze obszerne sześciopokojowe mieszkanie
z dwoma wyjściami - frontowym i kuchennym. Spore podwórze kamienicy kończyło
się ogródkiem będącym własnością pani doktor, ogródek przylegał do ogrodu posesji
z sąsiedniej ulicy, był nawet połączony z nim furtką. Właścicielem tej sąsiedniej pose-
sji był dyrektor niemieckiego gimnazjum.
Na swoje potrzeby zawodowe dr Goebel zajmowała trzy pokoje. W jednym była
poczekalnia, w drugim gabinet przyjęć, a w trzecim gabinet rentgenowski, pełen tak
tajemniczych dla pacjentów aparatów i urządzeń.
Doktor Goebel na ogół lubiano i szanowano. Każdemu chętnie służyła radą i po-
mocą, nie pobierała zbyt wysokich honorariów i chętnie prowadziła z chorymi długie
rozmowy na przeróżne tematy. Mówiła płynnie po polsku i uważano ją za Polkę z
pochodzenia. Zapominano nawet, że jej mąż był kiedyś zawodowym pruskim ofice-
rem.
Fiesler wszedł na I piętro i zadzwonił. Drzwi otworzyła pokojówka. Mimo że była
godzina przyjęć, poczekalnia świeciła pustką. Ludzie mieli inne kłopoty i nie myśleli
o dolegliwościach.
Oficjalna wiadomość o wybuchu wojny nie wzbudziła w Fieslerze entuzjazmu.
Jego marzenia o wielkiej karierze już rozwiały się niczym poranna mgła. Wczorajsza
popołudniowa odprawa u sturmbannführera w niczym nie poprawiła jego sytuacji.
Jego cenne spostrzeżenia o przeprawie pod Chełmnem na nic się nie zdały. O tym
pomyśleli już inni. A jego rola ograniczyła się właściwie do funkcji magazyniera.
Przez długie lata prowadził wywiad na terenie Pomorza, a teraz pewnie ten nadęty
esesman zapisze to na swoje konto. Przez ostatnie miesiące magazynował skrzętnie
broń i amunicję nadsyłaną nielegalnymi drogami z Rzeszy. W nocy, zgodnie z pole-
ceniem, broń przy pomocy Röhra i innych rozprowadził w teren i czuł, że na tym jego
rola się skończyła. Najwyżej jeszcze postrzela zza węgła do Polaków, rozpuści nieco
plotek i na tym koniec. To ma być odpowiednia rola dla niego - Fieslera? To potrafi
byle głupek - nie przymierzając jak ten młody Röhr. Jak tak dalej pójdzie i wojna
przeciągnie się, to gotowi go po zajęciu Bydgoszczy ubrać w mundur i wysłać na
front, aby ginął za vaterland i Hitlera. Nie. Na to stanowczo nie miał chęci. Jemu się
uśmiechały godności, zaszczyty i majątki po Polakach, których się stąd wyrzuci.
W jadalni zastał sturmbannführera, Goebla i jakiegoś nie znanego osobnika. Do-
myślił się, że to jeden z instruktorów przysłanych z Rzeszy - jeden z tych, którzy,
zgodnie z zapowiedzią sturmbannführera, mieli objąć kierownictwo akcji zbrojnej w
Bydgoszczy.
Sturmbannführer promieniał. Niemieckie siły zbrojne wzdłuż całej prawie granicy
wtargnęły do Polski. Luftwaffe już się pastwi nad otwartymi miastami. Ten podniosły
nastrój zepsuł mu jednak poranny meldunek o nieudanym napadzie na most w Brdy-
ujściu.
Dowódcę grupki, młodego Niemca z Łęgnowa, usiłował bronić major Goebel.
- Na wojnie różnie bywa - tłumaczył. - Raz się odnosi zwycięstwa, a innym razem
porażkę.
- Tak mogło być w armii kaisera - wrzasnął sturmbannführer. - Narodowi socjali-
ś
ci odnoszą tylko zwycięstwa!
Goebel wzruszył ramionami. Temu żółtodzióbowi przewróciło się w głowie, jeśli
chce być mądrzejszy od Clausewitza i Schliefena.
- Wszystko wykonałem zgodnie z rozkazem - tłumaczył się niefortunny dowódca -
o 2.30 zaatakowaliśmy most z obu stron jednocześnie. Jednakże jeden z tych polskich
wartowników widocznie usłyszał coś, może przeczuł, i zdjął karabin. Zadźgałem go
osobiście, Herr Sturmbannführer, ale w agonii zdążył jeszcze nacisnąć spust. Myśla-
łem, że nikt nie zwróci uwagi na pojedynczy strzał. Pionierzy - ci dwaj, których przy-
słał nam pan sturmbannführer - zaczęli zakładać ładunki, a tu tymczasem od strony
Łęgnowa nadbiegli polscy żołnierze. Z daleka zaczęli już strzelać, a że było ich
znacznie więcej, kazałem wycofać się.
- To wszystko są głupie tłumaczenia. Befehl ist Befehl. A rozkaz był wyraźny:
wysadzić most. Wyście go nie wykonali. Będziecie za to ukarani!
- Jawohl.
- Nie będziemy już powtarzać próby wysadzenia mostu w Łęgnowie. Zabierzemy
się od razu do mostu w Fordonie. I to szybko.
Tu do rozmowy wmieszał się trzeci, milczący dotąd mężczyzna.
- Przypominam panu, Herr Sturmbannführer, że Bydgoszcz leży w pasie działania
III Korpusu piechoty, którego dowódcę generała Haase, ja tu reprezentuję! Możecie
uprawiać małą dywersję, strzelać do Polaków, rozsiewać defetystyczne wiadomości i
tak dalej. Natomiast nie wolno wam zaczynać żadnych działań mających znaczenie
operacyjne. Most w Fordonie wyleci w powietrze na rozkaz dowódcy korpusu. Gdy
będzie odpowiednia sytuacja na froncie. Nie wcześniej, Herr Sturmbannführer Goebel
przyglądał się mówiącemu z szacunkiem, wyczuwał w nim doświadczonego oficera
sztabowego. To jasne, że most nie może być wysadzony zbyt wcześnie. Polacy mo-
gliby usunąć z nurtu zniszczone przęsła i przerzucić pod Świecie ciężkie pontony,
które właśnie nie mogą tam dotrzeć.
Rozmowa ta miała miejsce na pół godziny przed przybyciem Fieslera. Fiesler nie
znał więc jej treści. Od sturmbannführera dowiedział się jedynie, że dziś w nocy w
rejonie Bydgoszczy zostaną dokonane liczne zrzuty spadochroniarzy niemieckich.
Należy część ich wprowadzić do miasta i poukrywać u miejscowych Niemców, część
zostawić w terenie. W nocy będzie można również zacząć działania dywersyjne na
znaczną skalę.
- Czy broń została już rozprowadzona? - zapytał sturmbannführer Fieslera.
- Tak jest. Z wyjątkiem rezerw.
- Gdzie one się znajdują?
- U mnie i u Röhra.
- Czy to pewne miejsce?
- Nie ma nic pewnego. Policja węszy, gdzie się da.
- Na razie dziękuję. Wieczorem wydam dalsze rozkazy.
Po wyjściu Fieslera w pokoju zapanowała cisza.
- Dochodzi godz. 13 - zauważył Goebel.
Trzej mężczyźni wstali i przeszli do gabinetu rentgenowskiego. Było tu ciemno.
Major zapalił słabą żarówkę. W jej nikłym świetle otworzył jeden z aparatów. Po-
grzebał w środku i wyciągnął słuchawki.
*
1 września 1939 r. - pierwszy dzień wojny - dobiegał końca. Dotychczasowy prze-
bieg działań był dla 15 Dywizji na ogół pomyślny. Rozpoznanie naziemne i lotnicze
nie stwierdziło na przedpolu groźniejszych sił niemieckich. Oddziały utrzymywały z
nieprzyjacielem luźny kontakt bojowy, odpierając parę wypadów. Wzięto jeńców z 50
DP i Brygady „Netze”, a więc - zgodnie z danymi wywiadu - z III Korpusu piechoty
gen. art. Haase.
Na 9 DP nacierała niemiecka broń pancerna, rozbijając batalion 34 pułku. 27 DP
rozpoczęła ruch odwrotowy na południe.
W Bydgoszczy panował spokój, rosła jedynie fala uciekinierów z terenów obję-
tych działaniami wojennymi. Lotnictwo niemieckie w godzinach popołudniowych
ograniczyło się wyłącznie do rozpoznania. Własne lotnictwo myśliwskie zestrzeliło
jednego Dorniera.
W godzinach wieczornych ogłoszono komunikat ze Sztabu Generalnego - podawał
on między innymi o walkach wzdłuż całej prawie granicy i o silnym działaniu lotnic-
twa niemieckiego. Na terenie całego kraju zestrzelono - według danych komunikatu -
34 samoloty i zniszczono ponad 100 czołgów nieprzyjaciela. Po dniu pełnym wrażeń
dowódcy i oficerowie sztabu 15 Dywizja udali się na spoczynek.
Około godz. 23 odezwało się dowództwo Armii. Mjr dypl. Kirchmayer dopytywał
się, czy dywizja posiada łączność z Koronowem i Tucholą - nadeszły bowiem niepo-
kojące meldunki z rejonu Świekatowa, że ukazały się tam niemieckie czołgi.
Jednocześnie w mieście i okolicy zaczęły dziać się dziwne rzeczy, padały poje-
dyncze strzały, zapalały się tajemnicze światła. Wybuchło parę pożarów nie spowo-
dowanych, jak to z całą pewnością stwierdzono, przez lotnictwo nieprzyjaciela. Nad
miastem krążyły tylko niemieckie samoloty rozpoznawcze.
Wszystko to wywoływało podniecenie i nerwowość. Poranek 2 września wstał
mglisty. Lotnictwo na razie nie mogło działać. Na przedpolu 15 DP, poza lokalnymi
starciami, nic specjalnego nie działo się. Ogólnie przypuszczano, że nieprzyjaciel
koncentruje się do silnego natarcia, wykorzystując mglistą zasłonę.
Od świtu nadchodziły jednocześnie niepokojące wieści z północy. Niemieckie
czołgi osiągnęły linię kolejową z Bydgoszczy do Gdańska. Część 9 Dywizji i cała 27
miały już zamkniętą drogę odwrotu i wszystko wskazywało na to, że będą musiały
przebijać się na południe siłą.
Tak dowództwo Armii, jak i sztab 15 Dywizji nie miały żadnej łączności z odcię-
tymi oddziałami. Prawe skrzydło dywizji zawisło w próżni. Ponieważ jednocześnie 15
DP była związana od zachodu przez III niemiecki korpus, stwarzało to bardzo po-
ważną sytuację.
Narastający niepokój potęgowały dodatkowo wieści nadchodzące z miasta.
Wprawdzie w poprzednim dniu policja aresztowała około 300 Niemców z dr. Koh-
nertem na czele, nie rozwiązywało to jednak sprawy. Nikt nie miał wątpliwości, że
nocna strzelanina, pożary i światła były dziełem „lojalnej” niemieckiej ludności. Z
paru rejonów meldowano o nocnych zrzutach spadochroniarzy. Gwałtownie zwięk-
szyła się fala uciekinierów; z zachodu i z północy ciągnęły setki i tysiące wozów
konnych. Opowiadano o okrucieństwach Niemców, o rozkazie wymordowania Pola-
ków w Bydgoszczy. Osobnicy rozpuszczający te wieści, często w mundurach woj-
skowych lub kolejowych, znikali zazwyczaj na widok zjawiającej się policji lub woj-
skowego oddziału. Miejsce spokoju panującego do wczorajszego wieczoru zajęła
atmosfera panikarstwa i nerwowości. Przyczynił się do tego również widok cofają-
cych się kolumn taborowych 9 i 27 DP. Pierwsi bydgoszczanie zaczęli opuszczać
miasto.
Panika wzmogła się, gdy po ustąpieniu porannej mgły niemieckie lotnictwo
wznowiło naloty. Były one znacznie silniejsze niż poprzedniego dnia i zadały znacz-
nie więcej strat, szczególnie wśród ludności cywilnej. Od rana zaczęła się również
ewakuacja nadwyżek mobowych bydgoskiego garnizonu. W mieście miały zostać
tylko dwa bataliony: wartowniczy i zapasowy 61 pp.
Własne lotnictwo na zachodnim przedpolu 15 DP nie stwierdziło nic groźnego.
Wysiłki rozpoznania na północy nie dały rezultatu. Niemiecka opl była tam bardzo
silna, a poza tym nieustannie działało lotnictwo myśliwskie. Próby nawiązania łącz-
ności z odciętymi oddziałami przy pomocy własnego lotnictwa nie powiodły się. W
południe miasto przeżyło najsilniejszy nalot. Luftwaffe bombardowała dworzec i
koszary, oszczędzając śródmieście prawdopodobnie ze względu na niemiecką lud-
ność. Po jednym z tych nalotów silna wyprawa bombowa zawróciła na wschód. Po
paru minutach rozległa się silna głucha detonacja.
- Wyleciał w powietrze most kolej owo-drogowy w Fordonie - zameldował gen.
Przyjałkowskiemu wojskowy komendant stacji Bydgoszcz.
*
Radiostacja, sprytnie ukryta w jednym z rentgenowskich aparatów dr Goebel,
działała bez zarzutu. Przedstawiciel gen. Haase skończył nadawanie meldunku, chwilę
poczekał na potwierdzenie, po czym zaczął odbierać depeszę z dowództwa III Korpu-
su. Po chwili wyłączył radioaparat i zabrał się do rozszyfrowywania. W pokoju pano-
wała cisza.
- Czy pańskie mieszkanie jest pewne?
- Najzupełniej.
- Fiesler wspominał o wczorajszym aresztowaniu przez policję szeregu Niemców.
Podobno mają być wywiezieni do obozów.
Goebel machnął pogardliwie ręką.
- To nie było dla nas zaskoczeniem. Od dawna wiedzieliśmy, którzy Niemcy w
wypadku wojny będą aresztowani i nie powierzano im żadnych obowiązków.
- Pan ma zawsze dobre i pewne wiadomości, Herr Major!
- Nie na darmo tyle lat mieszkam w Bydgoszczy i nie darmo moja żona jest tu
szanowanym lekarzem. Mamy dużo znajomości. Również i w starostwie, gdzie opra-
cowywane były listy Niemców przewidzianych do aresztowania. Ale co słychać na
froncie?
Działania rozwijają się planowo. XIV Korpus pancerny zamknął Polakom drogę
odwrotu na południe. W tej chwili toczą się zacięte walki z ich 9 i 27 DP. Liczymy
jednak, że jeszcze wieczorem nasze dywizje pancerne osiągną Wisłę. A wtedy...
W wyobraźni obu Niemców ukazała się wizja otoczonych z trzech stron polskich
dywizji, spychanych przez masę pancerną za Wisłę i masakrowanych z góry przez
zespoły Stukasów.
W korytarzu rozległ się dzwonek. Major drgnął, to był jednak swój - Fiesler.
Ubezpieczenie wystawione na ulicy działało. Fiesler przyniósł wiadomość o zniszcze-
niu mostu w Fordonie.
- Na czyj rozkaz? - zapytał twardo oficer ze sztabu III Korpusu.
- Na niczyj. Most wyleciał w powietrze w czasie bombardowania Fordonu i przy-
czółka mostowego. Tak mi przynajmniej meldował jeden z naszych ludzi.
- Ach so! Pewnie Polacy założyli do komór ładunki z zapalnikami i nastąpiła de-
tonacja wskutek wybuchu bomby w pobliżu. Czy cały most wyleciał w powietrze?
- Tak. Nurt jest zatarasowany stalową konstrukcją.
- To świetnie. Do jutra Polacy nie usuną tego. A jutro, najpóźniej pojutrze, ciężkie
pontony z Solca powinny być pod Chełmnem, jeżeli mają w czymś pomóc Polakom.
Przypuszczam, że nalot na Fordon i most został wykonany nie bez głębszych powo-
dów operacyjnych. Gdzie jest pan sturmbannführer?
- Na Szwederowie. Wydaje tam instrukcje na dzisiejszą noc.
- Dobrze. Wobec tego ja panom tu coś wyjaśnię. Generał Haase przewiduje jutro
rano nasze silne natarcie na pozycje polskiej 15 Dywizji. Należy się spodziewać, że w
godzinach południowych nasze wojska przełamią jej linie obronne i zacznie się ruch
odwrotowy. Wtedy i my zaczniemy naszą zasadniczą akcję.
Plan „zasadniczej akcji” był już dawno ułożony i znany. Bydgoszcz leży na
skrzyżowaniu dróg północ-południe i wschód-zachód. Przez miasto biegnie z północy
długa arteria komunikacyjna, będąca przedłużeniem szosy gdańskiej. Jasne, że tą
arterią będzie się odbywał ruch odwrotowy oddziałów polskich znajdujących się na
północ od miasta. Newralgicznym punktem tej arterii są przeprawy na Brdzie.
Niemiecki plan wojny przewidywał silne uderzenie pancerne z rejonu Złotowa na
wschód i szybkie osią- j gniecie Wisły. W tej sytuacji miała być okrążona część znaj-
dującej się w „korytarzu” Armii „Pomorze”.
W dalszej fazie bitwy hitlerowskie dowództwo zakładało zniszczenie otoczonych
oddziałów oraz wyjście części sił własnych na tyły oddziałów znajdujących się w
rejonie Bydgoszczy, a związanych od zachodu. W ten sposób bitwa ta niszczyłaby
całkowicie siły polskie znajdujące się na Pomorzu. Jednakże dowódca IV armii, von
Kluge, nie rozporządzał dostatecznymi siłami dla] przeprowadzenia tego manewru.
Opierając się więc na starej, szlifenowskiej zasadzie ekonomii sił postanowił nie roz-
drabniać się, a działać w dwóch fazach. W pierwszej chciał zniszczyć jednostki pol-
skie otoczone na pół-i nocy i dopiero wtedy - w drugiej fazie - uderzyć na Bydgoszcz.
Dawało to jednak wojskom znajdującym siei w rejonie Bydgoszczy swobodę działa-
nia. Polacy mogli] wykorzystać czas i albo przegrupować się tworząc bydgoskie
przedmoście frontem na północ, albo wycofać na południowy brzeg Brdy. Jedno i
drugie nie dawało. Niemcom tego, do czego dążyło OKW - nie otwierało drogi przez
Bydgoszcz na południowo-wschód. A kierunek” ten był niesłychanie ważny. Operując
z Bydgoszczy siły niemieckie miały rozerwać styk Armii „Poznań” i „Pomorze”,
wyjść na tyły zasadniczej linii obronnej Armii „Poznań” i na tyły walczącej pod Gru-
dziądzem grupy operacyjnej gen. Bołtucia. Nie rozporządzając dostatecznymi siłami
OKW postanowiło do zrealizowania tego planu sięgnąć po inne środki i inne metody,
zresztą już wypróbowane w wojnie domowej w Hiszpanii.
Gdy na Madryt, broniony przez wojska republikańskie, szły cztery kolumny wojsk
rebelianckich, generał Franco wszem i wobec oświadczył, że piąta kolumna jest już w
mieście - są to jego zwolennicy, którzy w odpowiednim momencie wystąpią zbrojnie i
przyczynią się do szybkiego zdobycia stolicy. Oświadczenie okazało się zwykłą, cheł-
pliwą pogróżką, gdyż walki o Madryt toczyły się przez długie miesiące - pozostało
jednak określenie „piąta kolumna” jako synonim dywersji. Rolę piątej kolumny mieli
w Bydgoszczy odegrać miejscowi Niemcy, „lojalni” obywatele Rzeczypospolitej.
Jasne było, że w przypadku udanego manewru otaczającego, oddziały, którym uda się
ujść z okrążenia, będą się usiłowały wycofać na Bydgoszcz. Ruch ten będzie się od-
bywał na zapleczu 15 Dywizji - również wycofującej się lub też przegrupowującej się.
Oddziały wycofujące się po klęsce, przemieszane z masą wozów uciekinierów
cywilnych - to potencjalny sprzymierzeniec dywersji. Gdy do tej fali dojdą jeszcze
wycofujące się jednostki 15 Dywizji, akcja dywersyjna - jeżeli będzie przeprowadzo-
na energicznie i zdecydowanie - może zdezorganizować i rozproszyć najlepszy bojo-
wy oddział...
Założono, że akcja ta nastąpi w mieście. Naturalnie o zorganizowaniu i uzbrojeniu
tak silnych oddziałów dywersyjnych, aby mogły się one zmierzyć w otwartej walce z
dywizją piechoty, nie było mowy. Założono więc działanie małych oddziałków, a
nawet pojedynczych dywersantów, całość jednakże działania dywersyjnego musiała
być dość długotrwała - 10, a nawet do 20 godzin. Chodziło więc głównie o to, aby
polskie dowództwo wojskowe nie mogło szybko i skutecznie zdławić dywersji. Wy-
wiadowi niemieckiemu było wiadomo, że jedyna siła mogąca stłumić akcję dywer-
syjną - oddziały 13 DP mającej stanowić odwód D-cy Armii „Pomorze” - została
jeszcze w przeddzień wybuchu wojny wycofana z miasta. W garnizonie pozostały
jedynie nadwyżki mobowe, które zresztą zaczęto już częściowo ewakuować, tak że
ostatecznie dowództwo polskie mogło rzucić przeciwko dywersantom zaledwie 2-3
bataliony. A to już, wobec dużego rozproszenia sił piątej kolumny, nie mogło być dla
akcji niemieckiej groźne. Ludność cywilna była według założeń kierownictwa dywer-
sji raczej czynnikiem sprzyjającym. Dwudniowe intensywne bombardowanie miasta,
rozsiewane od wybuchu wojny wieści o okrucieństwach niemieckich, o rozkazach
wymordowania Polaków, pogróżki w rodzaju „niedługo przyjdzie tu Hitler i zrobi z
wami porządek” - to wszystko powinno wytworzyć tak silne I nerwowe napięcie i taką
grozę sytuacji, że na wieść o wkraczaniu Niemców do miasta ludzie powinni w panice
rzucić się do ucieczki.
Już wieczorem 1 września rozpoczęto przygotowania ; do akcji. Broń ręczna i ma-
szynowa oraz amunicja - skrzętnie dostarczane wieloma drogami z Rzeszy i magazy-
nowane w melinach na terenie miasta i powiatu - powędrowały na wyznaczone punk-
ty. Przenosili je Niemcy młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, w kieszeniach, pod
płaszczami, w walizkach, teczkach, w wozach uciekinierów, pod stosami domowych
gratów i pierzyn. Wędrowały na strychy wysokich domów, do piwnic, na wieże ko-
ś
ciołów ewangelickich, a nawet do szpitali i szkół. Niemieccy instruktorzy wojskowi,
owi ,turyści i kuzyni”, których wybuch wojny „niespodzianie” zastał w Polsce i którzy
tajemniczo zginęli w terę-' nie, lub też zgoła zrzuceni nocą skoczkowie spadochrono-
wi objęli dowództwo nad grupami miejscowych Niemców, czekając na rozkaz z tam-
tej strony frontu.
Przygotowania do akcji przebiegały zgodnie z planem i wszystko zdawało się
wróżyć pełne jej powodzenie.
Nadzieje, wahania, decyzje
Po południu 2 września w dowództwie dywizji panował stan podniecenia.
Wprawdzie na zachodzie odparto słabe natarcie niemieckie 50 DP, a brygada „Netze”
zająwszy Nakło nie przejawiała większej aktywności, na północy jednak sytuacja
wyglądała nader groźnie. Pozycje obronne 9 DP zostały przecięte pancernym klinem i
obecnie oddziały tej dywizji wraz z 27 DP toczyły ciężkie walki o drogę na południe.
Z jednostkami tymi nadal nie było żadnej łączności. Samolotem wysłanym przez
dowództwo lotnictwa Armii „Pomorze” nie udało się odszukać miejsc postoju do-
wódców. Z relacji lotników wynikało, że sytuacja jest mocno zagmatwana. Jeden z
oficerów wróciwszy z Torunia powiedział Niedzielskiemu, że w dowództwie Armii
panuje nastrój minorowy, a generał Bortnowski jest całkowicie przygnębiony, zdając
sobie sprawę z własnej bezsilności wobec grożącej klęski. W obliczu tego zagrożenia
już rano skierowano pod Świecie kompanię ciężkich pontonów. Zaledwie jednak
pontony ruszyły z przystani w Solcu, wyleciał w powietrze most fordoński tarasując
nurt na całej jego szerokości.
Stało się to w czasie nalotu, w dość niejasnych okolicznościach. Dowódca kompa-
nii saperów zginął w czasie bombardowania, ale dowódca saperów Armii twierdził, że
zabronił zakładać detonatory. Czy dowódca kompanii zbagatelizował rozkaz, czy też
most wyleciał z innego powodu? Trudno obecnie było dociec.
Dowódca 15 Dywizji usiłował na własną rękę, przy pomocy rozpoznania lotni-
czego, wyjaśnić położenie na północy. Pierwszy samolot powrócił po półtoragodzin-
nym locie silnie poturbowany. Pilot był ciężko ranny, a obserwator nie żył. Wysłano
natychmiast drugą maszynę.
W tych godzinach pełnych napięcia generał Przyjałkowski zachowywał kamienny
spokój. Siedząc przy stole z rozłożonymi mapami, przeglądał meldunki. Były coraz
bardziej niepomyślne. Od zachodu dywizję wiązał coraz silniej naciskający III Kor-
pus, a południowe jej skrzydło „wisiało w powietrzu”. Nie znając sytuacji na północy
generał zadawał sobie ustawicznie pytanie, czy Niemcy rzucą wszystkie siły do walki
z otoczonymi wojskami, czy też utworzywszy rygiel runą bronią pancerną na bez-
bronną z tego kierunku Bydgoszcz. Dowództwo Armii nie podejmowało żadnej decy-
zji i nie wydawało rozkazu przegrupowania. Ta chwiejność była zrozumiała, w kotle
na północy znajdowały się przecież prawie dwie dywizje piechoty i brygada kawalerii.
Liczono, że siły te zdecydowanym uderzeniem mogą sobie otworzyć drogę na połu-
dnie. Żeby tylko było o nich wiadomo coś więcej...
Od startu samolotu minęły trzy godziny. Dowódca eskadry meldował z lotniska, że
samolot miał benzyny na dwie i pół godziny, należy więc uważać go za strącony.
- Proszę wysłać jeszcze jeden!
- Tak jest, panie generale!
Przydzielony do 15 DP pluton lotnictwa obserwacyjnego działał niesłychanie
ofiarnie, dysponował jedynie przestarzałymi samolotami typu Lublin RXIII, rozwija-
jącymi szybkość 130 km/godz. i uzbrojonymi w jeden karabin maszynowy. A jednak
załogi tych starych gratów latając wśród huraganowego ognia niemieckiej opl, przy
miażdżącej przewadze niemieckiego lotnictwa, obrywając nieraz od własnej piechoty
- potrafiły już od świtu 1 września rozpoznać niemieckie kolumny, śledzić ich ruch i
przegrupowania.
Było już zupełnie ciemno, gdy z lotniska zameldowano o powrocie samolotu.
- Jest silnie postrzelany, ale obserwator zdrów.
- Niech natychmiast melduje się u mnie.
Generał z niepokojem wpatrywał się w mapę z wyrysowanymi niebiesko pozy-
cjami dywizji i czerwonymi oznaczeniami sił nieprzyjaciela. W rejonie Borów Tu-
cholskich była wielka niewiadoma. Co tam się dzieje? Po niespełna dwudziestominu-
towym czekaniu do pokoju dowódcy dywizji wszedł kapitan Niedzielski w towarzy-
stwie młodego porucznika lotnictwa.
- Panie generale, porucznik Sawicki melduje swój powrót z rozpoznania!
- Niech pan siada i chwali się.
Lotnik był wyraźnie zmęczony. Usiadł na krześle i wyjąwszy blok meldunkowy
przedstawiał położenie w rozpoznanym rejonie.
- Na szosie z Tucholi do Świecia stwierdziłem kolumnę czołgów.
- Czy na pewno to były czołgi?
- Na pewno. Wprawdzie robiło się już szaro, ale nadleciałem na bardzo małej wy-
sokości i rozpoznałem je dokładnie. Czoło kolumny znajdowało się mniej więcej 10
kilometrów na północny zachód od skrzyżowania z torem kolejowym. Długości ko-
lumny nie udało mi się stwierdzić.
- Strzelano do was? - zapytał jeden z oficerów sztabu.
- Naturalnie. I to bardzo mocno. Całego grata nam postrzelali, oberwał i silnik, ale
jakoś dociągnęliśmy do lotniska.
- Co pan jeszcze widział?
- Poza tym nigdzie niemieckich oddziałów nie stwierdziłem. Na drogach były je-
dynie wozy uciekinierów, a daleko na północy rozciągały się dymy pożarów.
Generał zamyślił się. Jeżeli czołgi idą na Świecie, należy przypuszczać, że bitwa z
9 i 27 DP została rozstrzygnięta na korzyść Niemców. Inaczej nie odciągaliby sił
pancernych. Kierunek marszu na Świecie wskazywał, że nieprzyjaciel dąży do osta-
tecznego zamknięcia w kotle rozbitych wojsk. Nie zazdrościł dowódcom otoczonych
dywizji. Z drugiej -strony nieco się uspokoił, gdyż wobec takiej sytuacji w ciągu naj-
bliższych godzin nic powabnego, jego zdaniem, 15 Dywizji nie groziło. - Ponieśliście
dziś poważne straty - powiedział w zamyśleniu do lotnika.
- Tak jest, panie generale. Ale nic na to nie poradzimy. To jest wojna.
- Słusznie. Dziękuję panu.
Po tym meldunku zapanowała atmosfera uspokojenia. W mieście dalej jednak
trwała strzelanina, nadal wybuchały w okolicy pożary, w powietrzu znów krążyły
niemieckie samoloty. Nadchodziła noc z 2 na 3 września. W dowództwie dywizji nikt
nie myślał o śnie.
Od północy do miasta zaczęły spływać pierwsze fale rozbitków z 9 i 27 DP. Jak
zwykle w takich wypadkach relacje były mocno przesadzone. Opowiadano o znisz-
czeniu wszystkich otoczonych wojsk, o olbrzymiej ilości czołgów, o niemieckich
okrucieństwach.
Strzelanina w mieście przybrała na sile. Doszło do paru wypadków atakowania
oddziałów wojskowych przez spore grupy dywersantów. Strzelano do wojsk na ul.
Jagiellońskiej i z cmentarza ewangelickiego, a w Łęgnowie ostrzelano stację kolejo-
wą. O świcie generał Przyjałkowski został powiadomiony o rozpoczętej ewakuacji
władz administracyjnych i policji. W mieście zostawało jedynie wojsko. Fala ucieki-
nierów przeszła - przez Bydgoszcz i spłynęła na Inowrocław.
Dowództwo Armii w Toruniu miało już stosunkowo pełny obraz położenia wła-
snych wojsk, traciło jednak panowanie nad sytuacją - inicjatywa spoczywała całkowi-
cie w ręku przeciwnika.
Po dniu 3 września spodziewano się wiele. W południe mijał termin ultimatum
wysłanego do Hitlera przez rządy Francji i Anglii. Liczono, że natychmiast po upły-
nięciu tego terminu nastąpi wypowiedzenie wojny i zaczną się silne działania na za-
chodzie, co powinno odciążyć Polskę. Bardziej optymistycznie nastrojeni spodziewali
się nawet, że Niemcy w ostatniej chwili skapitulują wobec groźby wojny na dwa
fronty. Uważano nawet, że właśnie działania na Pomorzu wskazują na tego rodzaju
możliwości. Po uzyskaniu bowiem połączenia Rzeszy z Prusami Wschodnimi wojska
niemieckie zatrzymają się i zaczną się pertraktacje. Niemcy będą chcieli zatrzymać
jedynie to, co już zajęli, a więc Pomorze i Śląsk...
W rzeczywistości rozwój sytuacji na frontach przeczył temu. Pod Częstochową
zarysował się wyraźny kryzys. Niemcy silnymi kolumnami pancernymi parli w środek
Polski, drugi klin pancerny uderzał od południa. W tym stanie rzeczy do optymizmu
nie było żadnego powodu.
Rano w niedzielę w mieście uspokoiło się, ustała strzelanina. Dzień zapowiadał się
słoneczny - typowy dzień złotej polskiej jesieni. Tłumy ludzi wyległy na ulice. Ko-
mentowano ostatnie wieści, podążano do kościołów. Z północy ciągnęło coraz więcej
oddziałów z 9 i 27 DP, którym udało się wyrwać z okrążenia. Kierowano je do lasów
na południe od Bydgoszczy. Jeszcze przed godziną 9 wystartowały dwa samoloty na
rozpoznanie przedpola dywizji.
W sztabie oczekiwano na meldunki i rozkazy.
*
W kolejnej naradzie, która odbywała się również w mieszkaniu dr Goebel, brał
udział sturmbannführer, delegat sztabu III Korpusu, Goebel i Fiesler. W nocy do-
wództwo Korpusu powiadomiło, że silne natarcie na pozycje 15 DP wyruszy we
wczesnych godzinach porannych. Przełamania obrony należy się spodziewać pomię-
dzy godziną 9 a 10. Generał Haase decyzję terminu rozpoczęcia akcji dywersyjnej
przekazywał organizacji w Bydgoszczy. Sturmbannfüuhrer chciał zacząć o dziewiątej.
Przeciwstawiali się temu przedstawiciel Korpusu i major Goebel. Fiesler nie zajął
ż
adnego stanowiska.
- Na co właściwie mamy czekać - pieklił się sturmbannführer. - Jeżeli o dziewiątej
będą przełamane pozycje, to już o dziesiątej przez Bydgoszcz będą wycofywały się
rozbite polskie oddziały. Czy panowie sądzą, że narodowosocjalistyczna armia nie
upora się gładko z polską obroną? A może panowie zakładają, że Polacy zatrzymają
niemieckie natarcie? Widzieliście, co się działo na północy. Te polskie 9 i 27 DP już
nie istnieją, a jutro nie będzie istniała 15 DP. Tymczasem jednak Polacy zaczynają
węszyć tu i ówdzie. Nocne strzelaniny i nasza mała dywersja zwiększyły ich czujność.
Broń i grupy są już na miejscach. Niech nastąpi jakaś wsypa, a koniec z całą przez
długie miesiące przygotowywaną akcją!
Major Goebel miał inny pogląd na te sprawy. Jego zdaniem na wojnie nie ma nic
całkowicie pewnego. Nie wątpi on, naturalnie, w sukces III Korpusu, ale z drugiej
strony trudno przewidzieć, kiedy się zacznie odwrót polskiej dywizji. Może to nastą-
pić również dobrze w południe jak i wieczorem.
- Możliwość wsypy wykluczam - stwierdził Goebel. Wczoraj wieczorem i dziś w
nocy ewakuowała się z miasta policja i władze administracyjne. Pozostało tylko woj-
sko. Jest go bardzo mało i nie jest ono w stanie nam zagrozić. O to pan stu-
rmbannführer może być spokojny. Stanowisko Goebla poparł przedstawiciel sztabu
Korpusu. Jego zdaniem należało czekać na widoczny i niewątpliwy ruch odwrotowy,
a nie zakładać, że na pewno on nastąpi o określonej godzinie. .Sytuacja jest zresztą
dość ciężka. Generał Haase powierzając im decyzję rozpoczęcia dywersji niewątpli-
wie wierzył, że moment ten będzie wybrany odpowiednio.
- Pan sturmbannführer - przedstawiciel armii nie bez ironii zaakcentował ten ese-
sowski stopień - przedkłada widocznie względy polityczne nad wojskowymi. Nie
mogę się na to zgodzić. Niemieckie siły zbrojne prowadzą tu działania wojenne zgod-
nie z rozkazami, jakie otrzymały, i zgodnie z interesami narodu niemieckiego. A w
czasie wojny względy wojskowe muszą być decydujące. Z tego punktu widzenia na-
sze zadanie może być sformułowane: tak rozpocząć akcję, by doprowadzić przynajm-
niej do obezwładnienia 15 DP i tym samym do szybkiego zajęcia Bydgoszczy przez
III Korpus...
Zdecydowano ostatecznie, że od godziny 9 obowiązuje ścisłe pogotowie bojowe.
Akcja zacznie się na umówiony sygnał. Będzie nim otwarcie ognia z cekaemu „
umieszczonego na wieży kościoła ewangelickiego przy placu Wolności. Fiesler
otrzymał polecenie powiadomienia o tym dowódców wszystkich grup. Opuścił
mieszkanie dr Goebel i po paru minutach z ogrodu na tyłach domu wysłał w teren
łączników.
Sturmbannführer bocznymi ulicami udał się w stronę placu Wolności, a Goebel ze
sztabowcem zostali w mieszkaniu, licząc, że może nadejdą dalsze rozkazy od generała
Haase.
Uwaga! Dywersja!
Rozpoznanie lotnicze przeprowadzone we wczesnych godzinach porannych
stwierdziło na przedpolu koncentrację niemieckich oddziałów. To samo potwierdziło
rozpoznanie naziemne. Uderzenia więc należało się spodziewać lada moment. Istotnie
- zaczęło się ono pomiędzy godziną 8 a 9 rano. Główny wysiłek niemiecki szedł na
południowe skrzydło 15 DP. Po silnym ogniu artyleryjskim ruszyła piechota włamując
się w paru miejscach w polską obronę. Przeciwuderzenia Polaków odrzuciły Niemców
na podstawy wyjściowe. O godzinie 10 natarcie niemieckie definitywnie załamało się.
Nastrój wśród żołnierzy był wspaniały. Jeszcze raz potwierdziła się zasada, że gdzie
Niemcy nie dysponują miażdżącą przewagą w sprzęcie, tam góruje polski żołnierz.
Przed dziesiątą miasto przeżyło silny nalot. Znów niemieckie samoloty okładały
bombami stacje kolejowe i koszary, omijając śródmieście.
Po odrzuceniu natarcia i zakończonym nalocie w dowództwie dywizji zapanowały
nastroje optymistyczne. Generał Przyjałkowski, jak zawsze spokojny i opanowany,
składał telefoniczny meldunek dowódcy Armii. Dochodziła 10.20. W okolicy placu
Wolności odezwała się długa seria z cekaemu. Po niej następne. Gdzieś w pobliżu
wybuchło parę granatów. Z sąsiedniego domu ostrzeliwano budynek dowództwa dy-
wizji, kule uderzały w czerwone mury szkoły, tłukły szyby, wpadały do pomieszczeń
zajętych przez sztab. Łączność się urwała, telefony milczały. Kapitan Niedzielski
wybiegł na ulicę. W okolicy placu Poznańskiego ujadał karabin maszynowy. Ulice
były puste. Przechodnie pochowali się w domach i bramach. Tymczasem generałowi
Przyjałkowskiemu udało się połączyć przez miejski telefon z Komendą Miasta. Ko-
mendant miasta meldował, że przyczyna strzelaniny nie jest mu znana, aczkolwiek
przed paru minutami otrzymał anonimowy telefon, że do miasta wkraczają czołówki
niemieckich wojsk.
- Bzdura! - żachnął się generał. - A zresztą kto by do nich strzelał? Toż w mieście
nie mamy prawie wcale wojska... Majorze, niech pan zaraz wyjaśni, co ma oznaczać
ta pukanina. I kto, na miłość boską, ją prowadzi?
- Tak jest, panie generale!
Generał nie miał wątpliwości, że żadne poważniejsze siły nie mogły wkroczyć do
Bydgoszczy. Natarcie niemieckie od zachodu zostało zatrzymane. Na północ od mia-
sta lotnictwo nie stwierdziło niemieckich oddziałów. Było to zresztą zgodne z poran-
nym komunikatem informacyjnym Dowództwa Armii, który nader jasno przedstawiał
tragiczne położenie na północy. Większość oddziałów 9 DP. Pomorskiej Brygady
Kawalerii oraz część 27 DP zostały zepchnięte na Świecie-Przechowo, tam też Niem-
cy uchwycili już Wisłę. W nocy miejscowi Niemcy zniszczyli prom pomiędzy Świe-
ciem i Chełmnem. Przeprawa odbywa się wpław lub też na zaimprowizowanych
ś
rodkach, pod nieustannym bombardowaniem z powietrza. W tym rejonie na pewno
jest także zaangażowana większość niemieckiej IV Armii. W takiej sytuacji Byd-
goszcz nie jest na razie bezpośrednio zagrożona. Możliwe, że jakiś zmotoryzowany
oddział rozpoznawczo-pancerny przesunął się niepostrzeżenie wzdłuż Wisły, wyszedł
na szosę fordońską i wtargnął do miasta ulicą Jagiellońską. Nie mogą to być jednakże
znaczne siły. Nie ma więc powodu do paniki. Strzelanina musi być dziełem miejsco-
wych Niemców.
*
Komendant Miasta nie dysponował żadnymi większymi siłami. Posiadał jedynie
kompanię gospodarczą. Major wziąwszy ze sobą paru żołnierzy ruszył ulicą Focha w
stronę placu Teatralnego. Uprzedził żołnierzy, że mogą zostać ostrzelani z każdego
domu, z każdego otwartego okna. Trzymając w dłoniach karabiny szli w kierunku
placu. Wygląd ulicy mówił sam za siebie. Na chodnikach leżały odłamki szyb, na
szynach stał porzucony tramwaj. Natknęli się na pierwszych zabitych. Strzelanina
wzmagała się. Niewidoczni strzelcy prażyli do żołnierzy. Na szczęście - nieskutecz-
nie. Na placu Teatralnym skłębiły się wozy taborowe ostrzelane w okolicy placu
Wolności i sąsiednich domów. W stronę mostu na Brdzie pędziły grupki cywilów
przemieszanych z taborytami. Wokół rozlegały się krzyki:
- Niemcy wkraczają do miasta!
- Niemieckie czołgi są już na Jagiellońskiej!
Komendant Miasta zawrócił swoich żołnierzy. Wiedział już dość. Nie miał wąt-
pliwości, że to poważna akcja dywersyjna, której nie da się zdławić bez użycia kilku
batalionów piechoty. Tych jednakże w mieście nie było. Telefony miejskie już nie
działały. Musiał się więc udać osobiście do dowódcy dywizji celem złożenia meldun-
ku. Kryjąc się pod ścianami dobiegł mostu na Brdzie.
- Uwaga! Uwaga! - wołano z domów. - Most znajduje się pod ostrzałem.
Major nie miał jednak wyboru. Musiał dotrzeć do generała. Skulił się, pobiegł.
Gdzieś z prawa, z rejonu przystani wioślarskiej „Frithjof”, zagrał karabin maszynowy.
Kule biły po stalowych poręczach. Szczęśliwie przedostał się na drugi brzeg.
Sytuacja była jasna. Aż za jasna. Całe miasto zostało objęte akcją dywersyjną. Do
dowództwa nadchodziły meldunki różnymi drogami. Wiadomo już było, że strzelani-
na rozpętała się w całym mieście. Strzelano na placu Wolności, Teatralnym, na
Gdańskiej, Nakielskiej, Jagiellońskiej, na Rynku Zbożowym, na Poznańskiej, na
Szwederowie, Szubińskiej itd. W pierwszym rzędzie należało zabezpieczyć dowódz-
two dywizji, w przypadku bowiem zdezorganizowania pracy sztabu mogło to mieć
fatalne następstwa dla całej jednostki.
Generał Przyjałkowski postanowił rzucić do zdławienia dywersji wszystkie znaj-
dujące się w mieście i okolicy oddziały wojskowe. Batalion wartowniczy, batalion
zapasowy 61 pułku piechoty, oddział zapasowy 15 palu i kompanię balonową.
Pogmatwaną przez wybuch dywersji sytuację komplikował dodatkowo fakt, że w
wyniku ogólnego położenia na froncie generał spodziewał się lada chwila rozkazu
odwrotu swej dywizji. Wycofywać się mieli po osi spływu rozbitych jednostek 9 i 27
DP i musieliby przejść przez miasto opanowane zamieszkami. Dywersję należało więc
stłumić w ciągu popołudnia...
Generał Bortnowski jeszcze nic nie wiedział o wypadkach w Bydgoszczy. Nale-
ż
ało go więc o tym zawiadomić, aby z jednej strony dowódca Armii wziął pod uwagę,
ż
e odwrót może ulec opóźnieniu, a z drugiej strony, aby zaakceptował wydane zarzą-
dzenia. Łączność jednak nie działała. Aby uspokoić zaniepokojonego generała Bort-
nowskiego, dowódca 15 DP zdecydował się wysłać do Torunia samolot łącznikowy.
Dowódca eskadry obserwacyjnej znajdował się w tym czasie w sztabie dywizji.
Generał wydał więc z miejsca rozkaz wysłania meldunku samolotem, polecając jed-
nocześnie skierować do tłumienia dywersji pluton ochrony lotniska. Kapitan odmel-
dował się i samochodem ruszył w stronę Bielic. Nie była to łatwa podróż. Na całym
Szwederowie buszowali już dywersanci, musiał więc jechać okrężną drogą.
Na lotnisku nie znano jeszcze istotnej przyczyny strzelaniny w mieście. Ucieki-
nierzy twierdzili, że do Bydgoszczy wkroczyli Niemcy. Nikt ich jednak na własne
oczy nie widział. Ochronę lotniska przejęli mechanicy, a porucznik Sawicki, załado-
wawszy się z plutonem na dwie ciężarówki, ruszył w stronę miasta. W skład plutonu
weszło 40 żołnierzy uzbrojonych w karabiny, ponadto zabrano ze sobą dwa zdjęte z
samolotów lotnicze karabiny maszynowe.
Rozkaz generała Przyjałkowskiego polecał stawić się z plutonem możliwie jak
najszybciej w dowództwie dywizji, z drugiej strony z relacji kapitana wynikało, że
Szwederowo jest opanowane przez dywersantów, przy czym najsilniejsze ognisko
miało się znajdować w rejonie kościoła ewangelickiego.
Porucznik Sawicki postanowił nie tracić czasu na objazdy i przejechać przez
Szwederowo. Zresztą samo ukazanie się wojskowego oddziału, powinno było nieco
uspokoić dywersantów i podnieść na duchu polską ludność.
Zatrzymali się w odległości około 300 metrów od kościoła. Wokoło rozlegała się
strzelanina. Do nich nikt jednak nie strzelał. Porucznik przez lornetkę obserwował
kościół i cmentarz. Na wieży nikogo nie było, natomiast pomiędzy drzewami kręciło
się kilku osobników. - Jedziemy dalej! - zdecydował oficer. Pojazdy ruszyły. Żołnie-
rze klęczeli na samochodach, trzymając w dłoniach odbezpieczone karabiny. Porucz-
nik stał za szoferką, umieściwszy na jej dachu karabin maszynowy.
Gdy dojeżdżali, spomiędzy drzew padły strzały. Porucznik pochylił się nad zam-
kiem kaemu, nacisnął spust i posłał długą serię pomiędzy żelazne sztachety ogrodze-
nia. Żołnierze zeskakiwali z wozów pędząc w stronę cmentarza.
Nikogo żywego tam nie zastali, jedynie pod murem kościoła leżał zabity dywer-
sant. Nie było nikogo ani w kościele, ani na wieży. Dywersanci walki nie przyjęli.
Uciekli. Prawdopodobnie do sąsiednich domów lub pobliskich ogródków. Porucznik
wyczuwał jednakże ich obecność. Miał wrażenie, że jest obserwowany przez dziesiąt-
ki par oczu. Liczył się z tym, że w każdej chwili, z każdej strony mogą paść strzały.
Jeżeli dotychczas to nie nastąpiło, to jedynie dzięki zdecydowanej postawie żołnierzy.
Wróg nie chciał na razie atakować. Ale może już zbierał większe siły?
Ż
ołnierze zrewidowali plebanię i kilka pobliskich domów. Mieszkańcy - Niemcy
twierdzili, że o niczym nie wiedzą; Polacy, że strzelano do nich ze wszystkich stron.
Ze strychu jednego z budynków, wyciągnięto osobnika w polskim mundurze woj-
skowym. Twierdził, że jest strzelcem z 61 pp. Nie posiadał znaczka tożsamości i nie
potrafił wyjaśnić, co robił na strychu domu zamieszkałego przez Niemców. Porucznik
postanowił zabrać go ze sobą do dowództwa dywizji.
Wsiedli na samochody i ruszyli w stronę ul. Podgórnej. Tu nasilenie strzelaniny
było większe. Na jezdni i chodnikach leżały zwłoki mężczyzn i kobiet. Z okien i
dymników strzelano do przejeżdżających. Jeden ze strzelców został ranny. Oberwał
też samochód. Żołnierze odpowiadali ogniem do każdego otwartego okna. Zjechali
stromą uliczką w dół, do Rynku Wełnianego, kierując się na ulicę Kordeckiego przez
plac Poznański.
W dowództwie dywizji szef sztabu zaznajamiał właśnie dowódców oddziałów z
zaistniałą sytuacją.
- Mniej więcej godzinę temu bydgoscy Niemcy rozpoczęli w mieście akcję dy-
wersyjną, skierowaną w pierwszym rzędzie przeciwko oddziałom wojskowym. Nie
potrzebuję wyjaśniać, czym to grozi. Dywersja musi być stłumiona i w mieście musi
zapanować spokój...
Tu szef sztabu przerwał, spojrzał po obecnych i pomyślał to co i oni. Musi być
stłumiona. Ale czym? Siłami niespełna 3 batalionów? Co znaczą te siły w tak rozle-
głym mieście?
- Miasto zostanie podzielone na dzielnice - mówił dalej - do których przydzieli się
poszczególne jednostki. Należy rewidować każdy podejrzany dom. Podejrzanych
osobników odprowadzać do dowództwa dywizji. Dywersantów schwytanych z bronią
w ręku rozstrzeliwać na miejscu.
- Panie pułkowniku - zapytał porucznik Sawicki - co mamy rozumieć pod określe-
niem „podejrzany” i pod określeniem „broń”? Jasne, że bronią jest karabin czy też
pistolet, ale czy bronią jest również fuzja myśliwska? A może także siekiera?
- Proszę panów wniknąć w intencję rozkazu. Waszym zadaniem jest stłumić dy-
wersję, przywrócić w mieście spokój. To jednocześnie oznacza, że nie wolno wam
prowadzić żadnych działań represyjnych. Na to jeszcze przyjdzie czas. Nie potrzebuję
chyba przypominać o obowiązku pouczenia żołnierzy, że nie wolno dokonywać żad-
nych gwałtów, samowoli, nie mówiąc już o rabunku. To chyba jasne. Jeżeli będziecie
stali na tym stanowisku, to każda wasza interpretacja pojęć „podejrzany” i „broń”
będzie słuszna.
- A gdzie jest major Żychoń? - zapytał jeden z dowódców.
- Ekspozytura drugiego oddziału ewakuowała się i major Żychoń wyjechał.
- Szkoda...
- Jeszcze raz apeluję: bez gwałtów, samowoli, represji. Proszę zaczynać.
Bataliony piechoty miały oczyszczać główną arterię wzdłuż ulicy Gdańskiej, od-
dział lotniczy i kompania balonowa okolicę dowództwa dywizji. Na razie to były
najważniejsze rejony.
Na ulicach panowały pustki. Ludność rozbiegła się do domów, część w popłochu
opuściła miasto, kryjąc się w lasach na południe od Bydgoszczy. Strzelanina chwilami
przycichała, to znów się wzmagała.
Kontrakcja
Stwierdzono już, że w śródmieściu dwa najgroźniejsze ośrodki dywersji znajdują
się w kościołach ewangelickich - na placu Wolności i placu Kościeleckich.
Pierwszy z nich trzymał pod ogniem ul. Gdańską i częściowo plac Teatralny, drugi
mosty na Brdzie i komendę Policji Państwowej.
Kościoły ewangelickie, wznoszone w czasach zaboru na terenie Pomorza i Po-
znańskiego, to przeważnie nie otynkowane, czerwone, pseudogotyckie budowle, sa-
dzące się na monumentalność. Kościołów tych w latach międzywojennych było na
terenie Bydgoszczy sporo. Stanowczo za dużo jak na dziewięciotysięczną rzeszę
Niemców - ewangelików. Dopiero teraz, z chwilą wybuchu wojny, ujawniła się ich
właściwa rola. Kościelne szkółki i religijne stowarzyszenia były świetną przykrywką
dla wszelkich dywersyjnych i hitlerowskich organizacji, same świątynie i cmentarze
stwarzały doskonałe warunki do ukrywania broni, a wieże kościelne panując nad naj-
bliższą okolicą zapewniały dobre pole ostrzału. Nic więc dziwnego, że już w pierw-
szych godzinach działania dywersji stwierdzono, że główne jej ośrodki skupiają się
wokół ewangelickich kościołów i niemieckich fabryk - jak np. w fabryce „Persil”,
„Lukullus”, „Tornado”, w browarze itd.
Plac Wolności usytuowany był przy ul. Gdańskiej, głównej bydgoskiej arterii pół-
noc - południe, po której od rana ciągnęły rozbite oddziały 9 i 27 DP. Nagły wybuch
dywersji wywołał wśród nich chaos i nawet panikę. Skłębione, porzucone wozy tabo-
rowe, zabite konie leżące w uprzęży przy wozach - uniemożliwiały rozkorkowanie
ulicy. Na chodnikach i pomiędzy wozami leżeli zabici żołnierze i cywile. Kto żyw,
chronił się do bram domów. Dywersanci panowali nad całym odcinkiem ulicy Gdań-
skiej, od placu Wolności do placu
Teatralnego. Strzelano z okien i z dachów do każdego, kto się ruszał. Strzelano do
lekarzy i karetek pogotowia niosących pomoc rannym.
Taka sytuacja trwała do południa, gdy do akcji wkroczyła jedna z kompanii bata-
lionu zapasowego 61 pp. Piechurzy nadciągnęli ulicą Dworcową. Ustawiwszy na
jezdni cekaem, ostrzelali gmach hotelu „Pod Orłem”, z okien którego padały strzały.
Szybko opanowali hotel, dom towarowy i sąsiednie kamienice. Nieco się uspokoiło.
Na placu Wolności dalej jednak jazgotał cekaem. Niemniej pojawienie się kompa-
nii piechoty i energiczna jej akcja zmieniły z miejsca sytuację. Żołnierze z rozbitych
oddziałów dołączali do piechurów. W ich ślady samorzutnie poszła ludność cywilna.
Robotnicy, rzemieślnicy, kolejarze, urzędnicy, młodzież szkolna - wszyscy oni do-
magali się wydania broni i umożliwienia walki z dywersantami. Najbardziej jednak
pomocni okazali się pracownicy służby opl. Znając swoje rejony mogli udzielać wy-
czerpujących informacji o mieszkańcach i wskazywać dogodne dojścia na strychy
domów, z których strzelano.
Dowódca kompanii w pierwszym rzędzie postanowił unieszkodliwić karabin ma-
szynowy umieszczony na wieży kościelnej. W tym celu część swego oddziału zgru-
pował na ulicy Gdańskiej w pobliżu gmachu hotelowego, a sam z paru strzelcami i
elkaemem, korzystając z informacji mieszkańców, przedostał się tyłami od ulicy Po-
morskiej do budynku stojącego naprzeciwko kościoła. Z mieszkania na ostatnim pię-
trze wyraźnie widział ustawiony w najwyższym oknie wieży strzelający karabin ma-
szynowy. Porucznik ustawił elkaem, złożył się do wyżej położonego celu i otworzył
ogień. Walił przez resztki szyb okiennych, głuchnąc niemal od niesamowitego w ma-
łym pokoju jazgotu własnej broni. Seria leżała celnie. Karabin maszynowy na wieży
zamilkł. Strzelcy ustawieni za narożnikiem ulicy puścili się biegiem w stronę kościoła.
I wtedy z północnej strony placu zagrał erkaem. Porucznik wychylił się z okien, szu-
kając jego stanowiska. Szybko je odkrył w dymniku dachu i skierował w tamtą stronę
lufę swego elkaemu. Strzelcy dobiegali już bramy kościoła. Była zamknięta od środ-
ka.
- Przez zakrystię! Przez zakrystię! - komenderował jeden z oficerów.
Drzwi od zakrystii zastano otwarte. Wpadli do kościoła. Po chórze biegli dywer-
sanci tłocząc się przy schodach. Strzelcy, złożywszy się do strzału, prażyli do Niem-
ców usiłujących schodami zbiec na dół. Kilku z nich bocznym wejściem wydostało się
na plac. Pod ogniem grupy piechurów dobiegli do narożnika poprzecznej ulicy i roz-
proszyli się pomiędzy zabudowaniami.
Dwóch dywersantów zabito w czasie walki, a dwóch schwytanych przy cekaemie
rozstrzelano. Ośrodek w kościele został zlikwidowany. W sąsiednich domach siedzieli
jednak dalej dywersanci. Rozpoczęto metodyczne rewizje budynku po budynku,
mieszkania po mieszkaniu. Dzięki pomocy i informacjom mieszkańców Polaków
wyciągnięto ze strychów i piwnic paru dywersantów i mocno podejrzanych osobni-
ków. W niemieckich mieszkaniach spotykano przeważnie ludzi starych. Na pytanie,
gdzie są młodzi, padała zawsze ta sama odpowiedź:
- Nie wiem. Poszli na spacer.
*
Po godzinie energicznej akcji na ul. Gdańskiej zapanował względny spokój. Wozy
zdolne do jazdy ruszyły w stronę mostów na Brdzie. Rozbite wozy i zabite konie
ś
ciągano na boki jezdni. Nagle jednak znowu rozległa się gęsta strzelanina. Kule
gwizdały w powietrzu, odbijały się od bruku i bębniły po murach domów. Kilku żoł-
nierzy padło na ziemię. Od strony ulicy Śniadeckich posuwał się spory oddział dy-
wersantów uzbrojony w empi. To było coś nowego. Dotychczas Niemcy unikali
otwartej walki, strzelali z ukrycia. Na widok polskiej przeciw-akcji wycofywali się,
rozpraszali się w terenie. Ten jednakże spory oddział wyraźnie nacierał, jak gdyby z
zamiarem odbicia kościoła. Większość kompanii piechoty była w tym czasie zaanga-
ż
owana w rejonie placu Teatralnego. Dywersanci odnieśli więc sukces, posuwając się
w stronę placu. Żołnierze usadowiwszy się za rozbitymi wozami i w bramach domów
ostrzeliwali nacierających Niemców. Z obu stron padali ranni i zabici. Akcja dywer-
santów mogłaby się zakończyć pełnym sukcesem, gdyby w porę nie ściągnięto kara-
binów maszynowych. Kilka długich serii przygwoździło Niemców do ziemi. Strzelano
jeszcze z piwnicy jednego z domów, po chwili jednak granat rzucony przez okno
uspokoił na zawsze niewidocznego strzelca. Piechurzy przeszli do przeciw-ataku.
Niedobitki dywersantów wycofały się ulicą Śniadeckich.
Wśród zabitych rozpoznano młodych Niemców z Bydgoszczy i okolicy, znajdował
się wśród nich także znany niemiecki działacz na Pomorzu - Gordon, właściciel ma-
jątku Laskowice.
*
W tym samym czasie zlikwidowany został również ośrodek dywersyjny w koście-
le ewangelickim na placu Kościeleckich.
Strzelanina z tej wieży kościelnej zaczęła się prawie jednocześnie ze strzelaniną na
placu Wolności. Niemcy ostrzelali urząd pocztowy na drugim brzegu Brdy, komendę
policji, a następnie oddział kawalerii i kolumnę taborową jadącą przez most. Kolumny
rażone celnym ogniem poniosły znaczne straty. Kawalerzyści opanowali jednak
szybko sytuację i zorientowawszy się, skąd padają strzały, spieszyli się i ruszyli w
stronę kościoła. Pod ścianami domów dobiegli do jego murów. W ten sposób znaleźli
się w martwym polu ostrzału karabinu maszynowego, ale za to z góry, z wieży, zaczę-
li ich Niemcy obrzucać ręcznymi granatami. Jednocześnie odezwał się karabin ma-
szynowy na jednym z domów przy ul. Bernardyńskiej. Polski oddział wycofał się na
skwerek, tracąc jednego zabitego i dwóch rannych.
Na wieży znów zagrał karabin maszynowy plując seriami na most, zapchany tabo-
rami.
Sytuacja stawała się poważna. Niemcy trzymali pod ogniem cały plac i most na
Brdzie, broniąc bezpośredniego dostępu granatami. Sytuację rozładował dopiero plu-
ton piechoty z cekaemem. Ustawiwszy cekaem naprzeciwko drzwi kościoła walili w
nie długimi seriami, aż zamieniły się w postrzępione sito. Wyłamali te resztki i wdarli
się do wnętrza świątyni. Znaleźli tam jednego ukrytego na chórze Niemca. Naturalnie
nic nie wiedział o niczym nie słyszał. Nikt nie miał wątpliwości, że reszta dywersan-
tów uciekła potajemnym przejściem. Nie było na razie jednak czasu na odszukanie tej
drogi. Coraz bardziej wzmagał się ogień na ul. Bernardyńskiej i Rynku Zbożowym.
Zaledwie jednak oddział rozproszył się w poszukiwaniu ukrytych w tamtym kwartale
strzeleckich gniazd, gdy znów odezwał się uparty cekaem z kościelnej wieży. Część
ułanów wróciła do kościoła. I tym razem dywersanci zdążyli uciec, ale zostawili na
wieży broń i nie zdążyli zamaskować wyjścia. Znajdowało się ono za szafą w zakry-
stii. Ostrożnie, na czworakach, obawiając się zasadzki, żołnierze przedostali się pota-
jemnym przejściem do domu parafialnego. Nikogo tam nie zastali, w jednym z poko-
jów stała jedynie skrzynka z amunicją i leżał porzucony empi. Dywersanci wmieszali
się prawdopodobnie pomiędzy cywilów Polaków, pomagających wojsku likwidować
dywersantów. I tu bowiem do pomocy wojsku stanęła spontanicznie ludność cywilna.
Tak było zresztą we wszystkich dzielnicach miasta.
Z cmentarza ewangelickiego przy ul. Jagiellońskiej strzelano do oddziałów woj-
skowych już poprzedniego dnia wieczorem. Gdy wybuchła dywersja, ulicą tą posu-
wała się od strony Fordonu, gdzie był zniszczony most, długa kolumna taborów prze-
mieszanych z rzeszami uciekinierów i resztkami rozbitych oddziałów 9 i 27 DP. Parę
minut po dziewiątej kolumna ta została gęsto ostrzelana z cmentarza i z domów poło-
ż
onych przy ul. Promenada. Wśród żołnierzy i uchodźców, posuwających się ulicą
miasta położonego na tyłach frontu i niczego się nie spodziewających, powstała pani-
ka. Część wozów znajdujących się na przedzie ruszyła kłusem w stronę placu Te-
atralnego. Łoskot dudniących na bruku kół przypominał nieco chrzęst gąsienic czoł-
gów. Zwiększyło to tylko ogólne przerażenie: - Czołgi! Niemieckie czołgi w mieście!
Tymczasem druga część kolumny kłębiła się pod ogniem niemieckich dywersantów.
Na ziemię padali zabici i ranni żołnierze i cywile. Poranione konie kwiczały, szarpiąc
się w zaprzęgach. A strzelanina wzmagała się. Dywersanci stawali się coraz bardziej
zuchwali. Zdawało się już, że cała kolumna pójdzie w rozsypkę.
Nie wszyscy jednak potracili głowy. Jeden z dowódców zaczął zbierać rozbiegłych
ż
ołnierzy. Spokojnie wytłumaczył, że w mieście na pewno nie ma oddziałów Wehr-
machtu, że trzymają ich w szachu jedynie nieliczni dywersanci, którym trzeba ogniem
odpowiedzieć na ogień. Potwierdziła to grupa kolejarzy. Zorganizowany ad hoc od-
dział wyszedł na ulicę i tyralierą ruszył w stronę cmentarza. Niemcy początkowo
usiłowali utrzymać się na nim. Stopniowo jednak pod naciskiem Polaków zaczęli się
wycofywać, tracąc kilku zabitych. Żołnierze - uspokojeni już i zorganizowani - szyb-
ko i sprawnie opanowali cmentarz. Dywersanci ukryli się pomiędzy luźną zabudową
ul. Promenada, prowadząc w dalszym ciągu ogień.
Role się zmieniły. Podstępna, zuchwała napaść Niemców przerodziła się powoli w
rozpaczliwą obronę i wreszcie - w bezładną ucieczkę. Polski oddział wzrósł już do
siły prawie kompanii piechoty. Dołączyli do niego kolejarze i cywile uzbrojeni w broń
zdobyczną i po poległych. Przetrząsali dom za domem.
Ż
ołnierze - mający za sobą ciężką, pełną niepowodzeń, dwudniową, bitwę - łaknęli
odwetu. Szukali wroga, by zmierzyć się z nim w otwartej walce. Nieuchwytność
wciąż umykającego przeciwnika rozjątrzała ich coraz bardziej. Zobaczyli wreszcie
grupę dywersantów, biegnącą w stronę posesji Niemca Schmidta. Wpadli za nimi do
ogrodu. Zostali tu jednak przywitani ogniem z empi. Niewidoczni strzelcy prażyli do
nich z piwnic i ze strychu budynku.
- Chłopaki! - zawołał jeden z podoficerów - co będziemy się patyczkowali. Podpa-
limy chałupę!
Ś
ciągnięto z pobliskiej stacji benzynowej trzy bańki benzyny i po kilku próbach
dom zaczął płonąć. Dwóch dywersantów wyskoczyło przez okno prosto pod lufy~
polskich strzelców. Trzem udało się przebiec przez ogród i zniknąć. Za posesją roz-
ciągało się kartoflisko, a dalej ogródki. Polacy, pobliscy mieszkańcy twierdzili, że
Niemcy ukryli się na kartoflisku. Pole zostało więc obstawione ze wszystkich stron,
po czym zaczęły się poszukiwania. Całą trójkę dywersantów znaleziono ukrytą w
radlinach. Posiadali przy sobie broń i amunicję. To równało się wyrokowi śmierci.
Wykryto również kilku dywersantów w domach przy ul. Promenada, a szereg po-
dejrzanych Niemców skierowano pod eskortą cywilów do Komendy Miasta. Na Ja-
giellońskiej zapanował spokój.
*
Opanowano również sytuację w rejonie dowództwa dywizji. Jeszcze przed przy-
byciem lotników i kompanii balonowej żandarmi kwatery głównej 15 DP zlikwidowa-
li kilku niemieckich strzelców, usadowionych w sąsiednich domach. Jednakże plac
Poznański, ulice Szubińska i św. Trójcy - były dalej opanowane przez dywersję.
Strzelano z domów i z ogrodów. Strzelano do żołnierzy i ludzi wychodzących z ko-
ś
cioła. Dopiero nadejście kompanii balonowej poprawiło sytuację.
Ż
ołnierze oczyścili ogródki działkowe i dom na rogu placu Poznańskiego i ul.
Szubińskiej. Dywersanci byli jednak nieuchwytni. Niewidoczni. Na widok wkracza-
jących do domu polskich żołnierzy, przerywali ogień Strychami i po dachu przenosili
się do sąsiednich budynków i znów rozpoczynali strzelaninę. Nie była ona, na szczę-
ś
cie, zbyt silna ani zbyt celna. Działała jednak w sposób denerwujący i deprymujący.
W tym położeniu do akcji wszedł pluton lotników.
Porucznik Sawicki w jednym z wysokich budynków wykrył stanowisko strzelec-
kie na dachu. Niewidoczny strzelec wystawiwszy lufę karabinu przez dymnik strzelał
w stronę kościoła św. Trójcy. Dom został obstawiony i zrewidowany, ale na strychu
nikogo nie spotkano. Dywersant czy też dywersanci przedostali się strychami na są-
siedni dom przy ul. Chwytowo i schodami zbiegli na dół. Żołnierze kompanii balo-
nowej nie zwrócili uwagi na dwóch spokojnie wychodzących mężczyzn.
- O, to są ci dwaj - objaśniał szeregowiec, wskazując w stronę osobników, prze-
chodzących na ukos przez plac. Od patrolu dzieliła ich odległość niecałych 100 me-
trów.
- Biegiem! - rozkazał porucznik.
W tym momencie przez plac przejechała terkocąca motorem dekawka. Samochód
zatrzymał się przy mężczyznach. Ktoś się wychylił ze środka.
- Stój! Halt! Stój! - rozległo się wołanie żołnierzy. Dywersanci zniknęli we wnę-
trzu samochodu, który natychmiast ruszył pełnym gazem. Posuwał się jednak wolno -
pod górę. Żołnierze dopadłszy wylotu Szubińskiej otworzyli ogień. W tylnym wybi-
tym okienku dekawki ukazała się lufa i sypnęła się seria z peemu. Ogień Polaków był
jednak celniejszy. Dekawka przejechawszy paręset metrów stanęła. Jej pasażerowie
wyskoczyli na jezdnię, przebiegli przez trawnik i zniknęli w ogródkach. Żołnierze
dobiegli do samochodu. Obie opony były przestrzelone. Silnik uszkodzony. Na tyl-
nym siedzeniu leżał porzucony przez dywersantów pistolet.
- Chłopaki, mamy zdobycz! - entuzjamował się jeden z żołnierzy. - Pokażemy tym
skubańcom.
- Zapchajcie samochód do dowództwa. Może się jeszcze przyda - rozkazał po-
rucznik Sawicki. Pistolet zabrał ze sobą. Był to nowiutki półautomatyczny Mauser.
Dowódcy obu oddziałów odbyli krótką naradę, dochodząc do wniosku, że należy
zmienić taktykę. Podzielili swe siły na kilkuosobowe patrole, z których część krążyła
po ulicach, a część ruszyła na przetrząsanie domów. Do pomocy stanęła im ludność
miejscowa, wskazując niemieckie mieszkania, informując, skąd padają strzały. Po
niespełna godzinie ta planowa akcja wydała owoce. Wprawdzie nie udało się ująć
dywersantów z bronią w ręku, ale strzelanina ucichła. Widocznie Niemcy wycofali się
na przedmieścia, gdzie jeszcze polskie oddziały nie dotarły. Sprowadzono natomiast
całą masę przeróżnych podejrzanych. Przeważnie starszych ludzi. Porucznik Sawicki
większość z nich zwolnił, nie widział bowiem sensu zatrzymywania ich. Nawet jeśli
któryś miał coś na sumieniu - udowodnienie tego nie było w takich warunkach moż-
liwe. Kilku jednakże kazał pod eskortą odesłać do sztabu. Wśród nich jeden wydawał
się specjalnie podejrzany. Młody, barczysty, dwudziestoparoletni dryblas. Mówił po
polsku bardzo słabo. Nie posiadał żadnych dokumentów. Twierdził, że pochodzi z
Łęgnowa, a dziś przyjechał odwiedzić krewnych, gdzie go aresztowano.
Oddział lotników miał już przejść dalej w stronę Rynku Wełnianego, gdy paru Po-
laków zameldowało, że wydaje się im podejrzany szpital przy ul. Szubińskiej. Mel-
dowano, że wczoraj wieczorem i dziś rano zauważono przed szpitalem osobliwy ruch.
Mężczyźni różnego wieku, nie wyglądający na chorych, wchodzili i wychodzili, krę-
cili się po ogrodzie szpitalnym i tak w kółko. Szpital był miejski. Cały jednakże per-
sonel lekarski składał się z Niemców. Również i funkcje pielęgniarek pełniły nie-
mieckie siostry zakonne „Diakonistki” mieszkające w osobnym pawilonie na terenie
szpitalnego ogrodu.
Godzinna rewizja pomieszczeń szpitalnych zasadniczo niczego nie wykazała. Ła-
two było zresztą wśród setek różnych pomieszczeń, pokoi, pokoików, zakamarków
ukryć wszystko, co by się chciało. Trudno było też zidentyfikować, czy chorzy leżący
w salach to prawdziwi chorzy, czy też szukający azylu dywersanci. W pawilonie dla
sióstr znaleziono młodego mężczyznę, nie mówiącego słowa po polsku i nie posiada-
jącego żadnego dowodu osobistego. Nabożne siostry nie wiedziały, co ten młodzie-
niec tu porabia. Porucznik odesłał go na ul. Kordeckiego i postanowił też tam się udać
celem złożenia meldunku i po dalsze rozkazy.
Poszukiwania
Ulice wyglądały zupełnie inaczej niż pół godziny temu. Ludność cywilna, która w
momencie wybuchu dywersji, przeżyła silny szok i uległa panice, szybko wróciła do
równowagi. Masowa ucieczka z miasta ustała. Mało tego, mieszkańcy zaczęli wracać
do swych mieszkań. Zobaczywszy na ulicach działające patrole wojskowe sponta-
nicznie przyłączyli się do akcji dławienia dywersji. Wskazywano, skąd padają strzały.
Udzielano informacji o Niemcach, prowadzono do podejrzanych mieszkań, wskazy-
wano przejścia w ogrodach i podwórzach. A wszystko to działo się wśród strzelaniny,
wśród strzałów oddawanych dosłownie zza węgła. Jeszcze godzinę temu 3 bataliony
podzielone na patrole ginęły w labiryncie ulic. Zdawało się, że ta garstka nie będzie
zdolna skuteczniej przeciwstawić się zdradzieckiej akcji. Teraz jednak wojsko nie
było samo. Ramię w ramię przy żołnierzu stanęła cała ludność Bydgoszczy. Stało się
jasne, że - dzięki tej wspaniałej, spontanicznej postawie - dywersja będzie zdławiona.
Na dziedzińcu szkoły znajdowała się już spora grupa podejrzanych Niemców, wy-
łapanych przez wojsko w mieście i tu odprowadzonych przez cywili. Wciąż ich przy-
bywało. Podejrzanych przesłuchiwał kapitan Niedzielski. Z mętnych i zagmatwanych
wypowiedzi usiłował wyłowić jakieś nici prowadzące do dyspozycyjnego ośrodka
dywersji. Nie dawało to jednak rezultatu. Nie wiedział, czy dlatego, że wyłapali same
płotki, czy że związani przysięgą Niemcy nie chcą o niczym mówić. Kapitan słyszał
wciąż uporczywie powtarzany refren:
- O niczym nie wiem. Jestem niewinny.
Porucznik Sawicki zameldował kapitanowi Niedzielskiemu o zlikwidowaniu sta-
nowiska ostrzeliwującego gmach dowództwa dywizji.
- Dywersantów nie ująłem, ale przysłałem podejrzanych. Jednego polecam waszej
uwadze przede wszystkim. Niemiec bez dokumentów znajdował się w budynku, z
którego strzelano.
Ś
ciągnięto dryblasa i kapitan zadał mu normalne pytania: nazwisko, imię, co pora-
biał u kuzynów, kiedy tam przybył. Naturalnie nic się nie dowiedział. Już chciał ode-
słać Niemca do sali gimnastycznej, gdzie trzymano podejrzanych, gdy nagle twarz
Niemca wydała mu się znajoma.
- Gdzie ja go widziałem? - zastanawiał się przez chwilę. - Ależ tak - mruknął do
siebie - to ów rzekomy dezerter Molier, którego przesłuchiwano w czerwcu w obec-
ności majora Żychonia.
Teraz już kapitan nie miał wątpliwości, że zatrzymany Niemiec kręci i wie znacz-
nie więcej, niż mówi. Zatrzymany uparcie powtarzał podaną poprzednio wersję.
Mieszka pod Bydgoszczą i przyjechał odwiedzić wujostwo. Zapomniał zabrać
dowód osobisty.
- Czym jesteś z zawodu?
- Ślusarzem.
- Pracujesz na wsi?
- Nie, tu w Bydgoszczy.
- Gdzie?
Molier zawahał się chwilę.
- W fabryce maszyn rolniczych Fieslera - powiedział trochę niepewnie.
Kapitan przypomniał sobie scenę spod Osowej Góry, czarną Hansę prowadzoną
przez „lojalnego” Niemca Fieslera. To ciekawe, że ten pseudo-dezerter podał właśnie
to nazwisko. Wszystko jedno, czy tam pracował, czy też nie, ale faktem było, iż znał
Fieslera. Jaki mógł być związek pomiędzy lojalnym obywatelem polskim niemieckiej
narodowości, a dezerterem z Wehrmachtu?
- Od kiedy pracujesz u Fieslera?
- Już prawie rok.
- A w wojsku służyłeś?
- Nie.
- Ani w polskim, ani w niemieckim?
- W niemieckim? - zapytał z wyrazem twarzy, który Niedzielski określił w myśli
jako „źle udawane zdziwienie”.
- Tak. W niemieckim. Na przykład w 75 pp?
Teraz już Niemiec był wyraźnie zaskoczony i speszony. Stał w milczeniu, przy-
glądając się kapitanowi. Obecny przy przesłuchaniu sierżant uśmiechnął się złośliwie.
- Dość tej komedii! Wy mnie nie pamiętacie, ale ja was pamiętam! Byłem przy
waszym przesłuchaniu, gdy podawaliście, że jesteście dezerterem z 75 pp. Zdezerte-
rowaliście podobno z powodu głodu w Wehrmachcie. Przyznajcie się, kiedy łgaliście:
teraz czy wtedy?
- Wtedy mówiłem prawdę - Niemiec nieoczekiwanie znów nabrał tupetu.
- A teraz kłamałeś?
- Tak.
- Dlaczego?
- Bałem się, że nikt nie będzie mi wierzył. Po przesłuchaniu zostałem na jakiś czas
osadzony w areszcie, potem mnie zwolniono i pozwolono szukać pracy. Znalazłem ją
u Fieslera. Dziś w południe, gdy szedłem do kościoła, wybuchła w mieście strzelani-
na. Jedni mówili, że to Polacy mordują Niemców, inni, że wybuchło powstanie. Nie
chciałem w tym maczać palców. Któż by zresztą uwierzył byłemu dezerterowi? Ani
Polacy, ani Niemcy.
Kapitan wiedział, że Niemiec łże jak z nut. Udawał jednak, że bierze bajeczkę za
dobrą monetę.
Sierżant obecny przy przesłuchaniu, stary bydgoszczanin, znał świetnie miejscowe
stosunki. Twierdził, że Fiesler to zajadły hakatysta, udający niewinną owieczkę. Na
pewno nie zatrudniłby u siebie dezertera z Wehrmachtu. Tego samego zdania był i
Niedzielski. Polecił więc przeprowadzić rewizję w fabryce Fieslera. Misji tej podjął
się por. Sawicki. Dwie drużyny odesłał w stronę Rynku Zbożowego, gdzie nadal
trwała strzelanina, a z resztą i z sierżantem udał się w stronę fabryki Fieslera.
Po odejściu porucznika kapitan wrócił do swego pokoju. Na stole leżał plan mia-
sta. Czerwonymi krzyżykami zaznaczono na planie stwierdzone ośrodki dywersji, a
zlikwidowane czarnymi kółkami. Krzyżyki czerwieniły się najbardziej wzdłuż ulicy
Gdańskiej, Jagiellońskiej, Nakielskiej, w rejonie mostów na Brdzie... Nie brakło ich
również i na przedmieściach. Dla kierujących akcją dławienia dywersji nie było wąt-
pliwości, że nie jest to akcja przypadkowa. Musiała ona być również centralnie kie-
rowana z jakiegoś ośrodka.
Jak stwierdzono na podstawie licznych relacji, pierwszy karabin maszynowy
odezwał się z kościoła ewangelickiego na placu Wolności. W chwilę potem zagrały
dalsze serie. Zlikwidowanie tego ośrodka dywersji likwidowało w znacznym stopniu
zagrożenie ulicy Gdańskiej, placu .Teatralnego i sąsiednich ulic, ale nie rozwiązywało
sprawy definitywnie. Strzelanina w mieście trwała nadal. Dotychczas zameldowano o
rozstrzelaniu 15 dywersantów schwytanych z bronią w ręku. Z kilkuset zatrzymanych
podejrzanych większość na pewno maczała palce w akcji, ale trudno było im to udo-
wodnić. Rozpęd dywersji został wyraźnie przyhamowany, a stała likwidacja ośrodków
dywersyjnych pozwalała przypuszczać, że za trzy lub cztery godziny w mieście zapa-
nuje spokój.
W tej chwili jednakże w dywizji zastanawiano się nad czym innym. Nad godziną
wybuchu akcji. Czy wynikało to z błędnej oceny sytuacji na froncie? A może Niemcy
mieli inne założenia? Może to, co się dzieje obecnie, jest tylko wstępem do właściwej
akcji, która zacznie się w czasie odwrotu 15 Dywizji? Jeśli tak, to w odwodzie muszą
być dalsze oddziały dywersyjne, nienaruszone składy broni i amunicji...
*
Lotnicy maszerowali wzdłuż starego kanału. Znaczne ognisko dywersji na obsza-
rze klubu wioślarskiego zostało już zdławione, w rejonie tym panował spokój. Z kie-
runku ulicy Dworcowej dobiegała zajadła strzelanina, wybuchło parę granatów. Nieco
słabsze odgłosy dochodziły z rejonu ulicy Nakielskiej.
Fabryka Fieslera była zamknięta na cztery spusty. Nic dziwnego - w niedzielę nikt
tu nie pracował. Po przeciwnej stronie ulicy na chodniku leżały zwłoki kobiety. Nie-
liczni przechodnie twierdzili, że to Polka zabita przez dywersantów.
- Skąd oni strzelają?
- A diabli ich wiedzą. I stąd, i stąd... - pokazywali rękoma.
- Az fabryki Fieslera też?
- Może i z fabryki Fieslera.
Upewniwszy się, że do fabryki prowadzi tylko jedna brama, a tyły wychodzą na
zwartą zabudowę - oddział rozstawił się wzdłuż zabudowań. Mogła tu ich spotkać
każda niespodzianka, zdawali sobie z tego sprawę. Byli jednak dobrze uzbrojeni.
Oprócz karabinków posiadali jeden lotniczy karabin maszynowy i po trzy ręczne gra-
naty.
Na portierni siedział dziadyga, trzęsący się ze strachu i starości. Twierdził, że w
fabryce nikogo nie ma. Żołnierze otworzyli bramę. Część oddziału pozostała na ulicy,
reszta weszła do środka. Dołączyli do nich cywile.
Na obszernym podwórzu fabrycznym panował niedzielny spokój, portier na rozkaz
porucznika pootwierał wszystkie hale produkcyjne, pomieszczenia biurowe i maga-
zyny. Sama fabryka nie była duża, ale wyraźnie parokrotnie rozbudowywana i prze-
budowywana. Miała rozliczne zakamarki. Idealne miejsca do ukrywania czegoś przed
niepożądanym wzrokiem. Żołnierze wraz z cywilami obchodzili wszystkie zakamarki,
opukiwali ściany i posadzki. Zaglądali na strychy, odsuwali szafy i meble w biurze.
Na próżno. - A jednak coś tu musi być - powtarzał uparcie porucznik.
Podwórze fabryczne tworzyło regularny czworokąt: jeden jego bok przylegał do
ulicy, którą przybył oddział; drugi - zabudowany halami fabrycznymi - przylegał do
jednopiętrowych budynków, wychodzących frontem na inną ulicę, trzeci - zamknięty
pomieszczeniami biurowymi - dotykał sąsiednich kamienic, na czwartym stały parte-
rowe magazyny, których tyły wychodziły na ogrody. Budynek magazynowy był po-
dzielony na dwie części, do których prowadziły osobne szerokie stalowe bramy, okna,
jak normalnie w tego rodzaju budynku, umieszczone były wysoko. Magazyny stano-
wiły specjalny przedmiot zainteresowania porucznika i sierżanta. Z grupą żołnierzy
obchodzili wzdłuż stalowych regałów, zaglądali do skrzynek. Opukiwali metr po
metrze betonową posadzkę. Wszystko na próżno. Porucznik stojąc na środku fabrycz-
nego dziedzińca, musiał przyznać, że w fabryce panował nadzwyczajny porządek.
Wszystko było poukładane z iście pruską pedanterią. Mury świeżo pomalowane szarą
farbą, szyby pomyte. Do tego obrazu nie pasowały tylko dwie wybite szyby w jednym
z okien magazynu.
- To dziwne - mruknął por. Sawicki. - Sprawdźcie - zawołał do jednego z żołnierzy
- do której części magazynu należy to okno ze zbitymi szybami.
Ż
ołnierz zniknął w lewej części magazynu, po chwili wyszedł i poszedł podwó-
rzem do prawej.
- Panie poruczniku - zawołał po chwili, stając w bramie - nic nie rozumiem! To
okno nie należy ani do prawej, ani do lewej części.
- Dawaj drabinę! - krzyknął sierżant pojąwszy, o co chodzi.
Czerwona strażacka drabina przy pomocy dwóch żołnierzy powędrowała w stronę
okna.
- Kto jest właścicielem sąsiedniej posesji? - zapytał porucznik jednego z cywilów.
- Niemiec, ogrodnik.
- Kapralu weźcie czterech ludzi, obstawcie całą posesję. Spieszcie się. Jeżeli już w
ogóle nie jest za późno.
Tymczasem sierżant stojąc na drabinie wybijał kolbą okno.
- Tak jest, panie poruczniku. Mamy magazyn na sto dwa, ale pusty.
Poprzeczne ściany dzielące magazyny były wykonane z grubych, heblowanych
desek. Bezpośrednio do tych ścian umocowano regały. Patrząc z magazynu lewego,
odnosiło się wrażenie, że tuż za ścianą znajduje się magazyn prawy, podobne wraże-
nie powstawało' przy pobieżnej lustracji magazynu prawego. Dopiero przy bardziej
dokładnych oględzinach wprawne oko mogło ukryć zamaskowane wejście do trze-
ciego, tajnego schowka.
Teraz ten trzeci magazyn był pusty. W jego ścianie zewnętrznej znajdowały się
drzwi, wychodzące na posesję ogrodnika. Kombinacja świetna. Broń i amunicja wę-
drowała wraz z rolniczymi maszynami do pana Fieslera, następnie przedostawała się
do ogrodnika i dalej wędrowała w świat wraz z kapustą, ogórkami itp. względnie
odwrotnie, jak kto woli.
Drzwi zostały szybko wybite kolbami i porucznik znalazł się w typowej ogrodni-
czej szopie, świetnie maskującej te na pozór pozbawione sensu drzwi. Wypadli na
teren ogrodu. W tej chwili padł strzał - jeden, drugi i trzeci.
- Leży! Tam leży! - wołał jeden z lotników. Pobiegli w drugą stronę ogrodu, tam
gdzie był niski płot, odgraniczający go od następnej posesji. W grzędach pomiędzy
ogórkami leżał jęcząc młody, może osiemnastoletni chłopiec. Dostał w nogę. Miał
tępawy wyraz twarzy. Przenieśli go na ławkę.
- Boli, boli - jęczał.
- Nie bój się, do wesela się zgoi – zapewniał sierżant.
- Raczej do szubienicy - poprawił porucznik.
Jak się nazywasz?
- Adolf Röhr:
- Czy tu mieszkasz?
- Nie. Na Dworcowej.
- To czemuś uciekał na nasz widok? Po coś tu przyszedł? Czegoś szukał?
Niemiec milczał. Sierżant odciągnął na bok porucznika.
- Panie poruczniku, ja znam ojca tego gówniarza. On ma warsztat rowerowy na
Dworcowej. To ostatnia swołocz. Gońmy do starego. Tam coś musi być...
Na ulicy Dworcowej trwała zajadła strzelanina. Usadowieni na strychach i w piw-
nicach dywersanci ostrzeliwali tabory i kolumnę sanitarną. Usiłowali ich zwalczać
ż
ołnierze batalionu wartowniczego. Czynili to jednak bardzo niezdarnie. Porucznik
Sawicki chciał ich pouczyć, nie było na to jednak czasu. Lotnicy wśród strzelaniny
przebiegli zagrożony odcinek i znaleźli się przed sklepem starego Röhra.
Witryny miały zapuszczone stalowe rolety i zdawało się, że wewnątrz nikogo nie
ma.
- Panie poruczniku, nie będziemy się dobijali, bo nam ptaszek ucieknie. Przej-
dziemy podwórkiem - radził sierżant.
Dom był stary, jednopiętrowy, z bramą na przestrzał. Przeszli cicho po bruku. Na
podwórzu nikogo nie było. W prawym rogu stała stara szopa - warsztat Röhra.
- Za mną! - zakomenderował sierżant.
Drzwi szopy były uchylone. Pod ścianą, za odsuniętym stołem warsztatowym stał
mężczyzna, a obok niego widniał w betonowej posadzce otwór jakiegoś włazu.
- Ręce do góry!
Niemiec nie usłuchał rozkazu i błyskawicznym ruchem chciał sięgnąć po coś na
stole. Padł strzał. Na razie ostrzegawczy. Otrzeźwił Niemca, który powoli podniósł
obie ręce nad głowę.
Piwnica pod warsztatem miała wymiary 3 na 5 metrów i bardzo sprytnie zama-
skowane wejście. Gdyby nie przypadek, że weszli w momencie, gdy Röhr zamykał ją
czy też otwierał, nigdy by nie odkryli włazu. W piwnicy znaleźli 10 skrzyń amunicji
do cekaemów i 1 skrzynię ręcznych granatów. Na warsztacie leżał pistolet - po który
właśnie Röhr usiłował sięgnąć. Dowodów aż nadto, by hitlerowiec mógł pożegnać się
z życiem. Tym razem jednak porucznik nie zdecydował się na wykonanie rozkazu.
Röhr był potrzebny, on na pewno wiedział o wielu innych ciekawych rzeczach.
Wiadomość o odkryciu składu amunicji w warsztacie Röhra rozeszła się wśród
mieszkańców lotem błyskawicy. Porucznik starał się wyłowić jakieś wiadomości - z
kim stary się kontaktował, kto u niego bywał. Mieszkańcy kamienicy naturalnie wi-
dzieli wiele ludzi, jak to normalnie w warsztacie mechanicznym. Przychodzili tu i
Niemcy, i Polacy.
Röhr wręcz odmawiał zeznań. Przyglądał się Sawickiemu z nienawiścią i odpo-
wiadał hardo.
- Nie będę nic mówił.
Tymczasem w kuchni lamentowała jego żona, ktoś jej już bowiem powiedział, że
ż
ołnierze postrzelili jej syna. O ile o Niemcu wyrażali się wszyscy raczej niepochleb-
nie, to o Rohrowej przychylnie. Miała to być dobra kobieta. - Chodzi nawet do ko-
ś
cioła i jest katoliczką - zapewniała jedna z sąsiadek.
- Niech się pani uspokoi - przekonywał porucznik - synowi nic wielkiego się nie
stało. I nic mu nie zrobimy, bo nie miał, na swoje szczęście, broni. Proszę mówić
prawdę o wszystkim, co pani wie.
- Co ja wiem? Nic nie wiem. Mąż nic nie mówił. To całe nieszczęście przez Fie-
slera. Niech go ziemia pochłonie! - wybuchnęła.
- Co ma do tego Fiesler?
- Co ma? Nie wiem. Przychodził tu, zamykali się z mężem i o czymś gadali. Wie-
działam, że nic dobrego z tego nie wyniknie. I z Adolfem gadał. Chłopak mi zaczynał
znikać z domu. Mówiłam mu: synu, po co to robisz? Nie rób. A on: „Mamo to dla
führera”. Ja pluję na Hitlera. Pluję. Tyle nieszczęścia przez tego drania!
- Kto jeszcze przychodził oprócz Fieslera?
- Nie znam ich, różni ludzie. Mąż mówił, że to interesanci.
- A pani jak uważa?
- A Bóg ich wie. Jeden to na pewno nie był interesantem. Taki kulawy. Jak on
mógł jeździć na rowerze?
- Jak się nazywa?
- Nie wiem. Niech skonam. Nie wiem.
Rewizja przeprowadzona w mieszkaniu nic nie wykazała. Znalezioną w piwnicy
amunicję żołnierze załadowali na przejeżdżający ulicą wóz taborowy i oddział wraz z
Röhrem udał się do dowództwa dywizji.
*
Dochodziła godzina 5 po południu. Strzelanina w mieście wyraźnie uciszała się.
Wszystko wskazywało na to, że dywersja zostaje stopniowo zdławiona. Miasto przy-
pominało obecnie wielki obóz wojskowy. Żołnierze przemęczyli się już parogodzinną
walką z niewidocznym nieprzyjacielem, uganianiem po piętrach i strychach, właże-
niem na wieże kościelne i myszkowaniem po piwnicach, Zaczęło się masowe dostar-
czanie posiłków gotowanych w prywatnych mieszkaniach, zup, gulaszy - co kto mógł.
Ż
ołnierze ustawiali w kozły broń, rozsiadali się wokoło i posilali się razem z ochotni-
kami biorącymi udział w akcji.
Ogólny nastrój był bardzo dobry. Zamach Niemców bydgoskich na miasto nie udał
się. Z frontu 15 DP nadchodziły dobre wieści. Najlepsza jednak była wiadomość o
wypowiedzeniu Niemcom wojny przez Francję i Anglię.
W przekonaniu wszystkich zwycięstwo było kwestią paru miesięcy. Jednym sło-
wem - „Hitler naciął się jak nigdy”. Rannych Polaków i Niemców ewakuowano do
szpitali, które były przepełnione. Zabici leżeli jeszcze na, skwerkach i trawnikach.
Straty oddziałów wojskowych nie były duże, znacznie większe poniosła ludność
cywilna.
Ujęto około 300 podejrzanych Niemców. W śródmieściu dywersja była już wła-
ś
ciwie zdławiona. Meldunki nadchodzące z przedmieść mówiły jednak, że tam nasile-
nie jej wzrosło. Nic dziwnego. Tamtejsze grupy dywersantów zostały zasilone przez
tych, którym udało się uciec ze śródmieścia.
Odkryto dwa duże składy broni i amunicji - w fabryce „Persil” i niemieckim bro-
warze - oraz szereg mniejszych. W dalszym jednak ciągu nie udało się odnaleźć
ośrodka kierującego dywersją.
Kapitan Niedzielski wysłuchał uważnie meldunku porucznika Sawickiego. Po-
rucznik sądził, że cała jego akcja uwieńczona została jedynie wykryciem składu broni.
Kapitan jednakże zaczął z zaciekawieniem dopytywać się o tajemniczego kulawego,
który przychodził do Röhra.
- Niech pan sobie wyobrazi, że do Fieslera też przychodził jakiś kulawy. No cóż,
kulawych wielu na świecie, ale ja mam wrażenie, że to ten sam. W czasie pańskiej
nieobecności wysłałem paru żołnierzy z podoficerem, aby przetrząsnęli willę Fieslera.
Jak to było do przewidzenia, gospodarza nie zastali. Był lokaj, który naturalnie nie
wiedział nic. Sąsiedzi z przeciwka twierdzili, że widzieli dziś rano Fieslera, opuszcza-
jącego willę w towarzystwie jakiegoś starego kulawego gościa. Tak, to musiał być ten
sam. Tylko gdzie go szukać?
W tym momencie dwóch młodzieńców przyprowadziło kobietę - Niemkę, jak
twierdzili, podejrzaną.
- Na czym opieracie swoje twierdzenie, że jest podejrzana?
- Spotkaliśmy ją na ulicy Śniadeckich. Szła w towarzystwie jakiegoś starszego ku-
lawego gościa i wymyślała na Polaków...
- Zaraz, zaraz. Mówicie: w towarzystwie kulawego.
Jak on wyglądał?
- Taki stary. Ale on nic nie mówił. Milczał.
- Gdzie to było?
- Na Śniadeckich, w prawo od Gdańskiej.
- Kim był ten kulawy? - zapytał kapitan Niemki.
- Nic wiem. Nie znam go. Po prostu go mijałam, a was przeklinam, bo jesteście
wszyscy brudnym bydłem...
Baba była w ciąży i wiedziała, że nic jej nie zrobią.
Niedzielski wzruszył ramionami i, puszczając obelgę mimo uszu, zwolnił Niemkę.
Potem zwrócił się do Sawickiego.
- Poruczniku, jest pan zmęczony, ale niech pan pójdzie z tymi młodymi ludźmi na
Ś
niadeckich. Może oni rozpoznają tego kulawego...
- Tak jest, już idę. To zaczyna być ciekawe. Żołnierze skończyli właśnie posiłek i
ochoczo wyruszyli na nową wyprawę. Szukanie na ul. Śniadeckich bliżej nieokreślo-
nego, kulawego mężczyzny wydawało się sprawą beznadziejną. Usłużni mieszkańcy
informowali jednak bardzo chętnie. Kulawych było sporo, żaden jednak nie odpowia-
dał opisowi - wszyscy zresztą byli Polakami. Dopiero na trzeciej, czy też czwartej
przecznicy jeden z pracowników służby opl przypomniał sobie, że doktor Goebel ma
lekko utykającego męża, podobno jest to były niemiecki oficer.
- A to ciekawe. A gdzie mieszka dr Goebel?
Naprzeciwko. W tej wysokiej kamienicy na pierwszym piętrze - pokazywał ręką
zasłonięte firankami okna.
- No to chodźmy z wizytą do tej doktorki - zdecydował porucznik.
Wykryci
Zza szczelnie zamkniętych i zasłoniętych firankami okien dobiegały z miasta od-
głosy strzelaniny.
Sturmbannführer siedział przy stole z ponurą miną. Ubranie miał podarte i obsy-
pane resztkami tynku. Goebel stał oparty o duży kaflowy piec. Fiesler spacerował po
pokoju spoglądając na esesmana z lekko ironiczną miną. Przedstawiciel dowództwa
III Korpusu rozsiadłszy się w fotelu obracał w dłoni niedużą kartkę papieru. Był to
otrzymany pół godziny temu radiogram z dowództwa:
NATARCIE NIE POWIODŁO SIĘ STOP WSTRZYMAĆ AKCJĘ STOP GE-
NERAŁ HAASE
Łatwo wydać taki rozkaz! Ale jak go wykonać?
Sprawa była już przegrana. Większość ośrodków dywersji została zlikwidowana
przez wojsko, któremu zupełnie niespodziewanie stanęła do pomocy ludność cywilna.
A tymczasem natarcie III Korpusu, jak generał łagodnie określił, „nie powiodło się”.
Plan operacji spalił na panewce, to już nie ulegało wątpliwości.
- Niepotrzebnie pan zaczął tę całą akcję - odezwał się Fiesler. przerywając spacer -
musi pan przyznać się do błędu.
- Nie przyznaję się do żadnego błędu! - zaperzył się sturmbannführer. - Dowódca
korpusu zapowiedział sukcesy na godzinę 9-10. Nie moja wina, że pomorska piechota
nie potrafi twardo nacierać. Gdyby na miejscu tych niedołęg z Wehrmachtu był choć
jeden pułk SS, zobaczylibyście, jak gładko by się rozprawił z Polakami...
Goebel chrząknął i poruszył się przy piecu.
- Zdaje mi się, że pan nieco przesadza.
- Od dziesiątej siedziałem na wieży - ciągnął dalej esesman, pominąwszy milcze-
niem uwagę Goebla. - O 10.15 usłyszałem strzelaninę na północnym wylocie ul.
Gdańskiej. Potem zobaczyłem pędzące szosą tabory. Jeden z moich ludzi stojących na
dole wbiegł na wieżę i zameldował, że wojska niemieckie wkraczają do miasta, czo-
łówka już znajduje się na wysokości lasku przy szosie gdańskiej. Twierdził, że słyszał
tę wiadomość od polskiego oficera. Cóż miałem robić?
- Przypomnieć sobie - wtrącił ponownie Fiesler - że właśnie w tym lasku znajduje
się nasz dywersyjny oddział spadochroniarzy zrzucony dzisiejszej nocy z zadaniem
ostrzeliwania cofających się tyłowych formacji.
- Nikt mi o tym nie wspominał. Nie miałem najmniejszego pojęcia. Nie. zwalajcie
na mnie własnych błędów! Zresztą nie dekowałem się na tyłach. Sam otworzyłem
ogień i sam strzelałem do Polaków...
- I sam uciekłem... - wtrącił zjadliwie Goebel.
- Też nie sam. Uciekło nas trzech.
- A resztę złapali i rozstrzelali na miejscu.
- Trudno, to jest wojna. Musimy się jednak zastanowić, co robić dalej. 15 Dywizja
niewątpliwie kiedyś się wycofa.
- Mam nawet pewne dane, że nastąpi to dziś w nocy - zapewnił Goebel.
- Wobec tego dziś w nocy musimy ją zaatakować całymi rozporządzalnymi siłami.
- Obawiam się, że tych sił będzie bardzo mało - zabrał głos milczący dotychczas
przedstawiciel III Korpusu. - To nic nie da. Cała nasza akcja ograniczy się do ostrze-
lania oddziałów przechodzących przez miasto. Oddziałów naturalnie już przygotowa-
nych do tego rodzaju niespodzianki. Jaki będzie efekt? Trochę zamieszania, parę za-
bitych i rannych. To wszystko.
- Osiągniemy jednak pewien cel polityczny - bronił swej pozycji esesman.
Fiesler skrzywił się. Miał już stanowczo dosyć wszystkiego.
- Jaki cel? Czy może taki, że Polacy znów rozstrzelają lub zabiją w walce kilku-
dziesięciu naszych ludzi?
- Tak, właśnie taki! Krew niemiecka...
W korytarzu odezwał się dzwonek. Dwa długie, jeden krótki. Goebel wyszedł i po
chwili wrócił.
Po sąsiednich ulicach kręci się oddział lotników. Czegoś wyraźnie szukają.
- Pewnie samolotów, których im brakuje - zakpił esesman.
- Może. Ale na pana miejscu, Herr Sturmbannführer, nie miałbym ochoty do żar-
tów. Sytuacja jest bardzo niekorzystna. Nasze ośrodki są likwidowane jeden po dru-
gim, a w dodatku niemiecka ludność traci nerwy. Gdy wracałem do mieszkania spo-
tkałem na Śniadeckich jakąś niemiecką kobietę, głośno wymyślającą Polakom. Natu-
ralnie z miejsca ją zatrzymali i zabrali. I po co to potrzebne? Jutro lub pojutrze będzie
można wymyślać na Polaków, ile dusza zapragnie. Fiesler obserwujący ulicę przez
okno, obrócił się i powiedział głośno:
- Panowie, niedobrze. Zdaje się, że wpadliśmy.
Na przeciwnym chodniku stała grupa lotników, a pracownik służby opl coś do
nich mówił, pokazując na okna mieszkania dr Goebel.
- Uciekamy - zdecydował Goebel - nie ma chwili do stracenia. Nie tędy! Przez
kuchnię na podwórze, do ogrodu. Jest tam przejście na sąsiednią posesję!
Drzwi kuchenne były zamknięte na potężny zamek. Do frontu już się dobijano.
Kuchennymi schodami wydostali się na podwórze. Do ogródka było zaledwie 10
metrów. Dobiegli do furtki.
- Stać! Halt! - usłyszeli wołanie.
W bramie stał żołnierz lotnictwa. Ściągnął karabin z ramienia. Cała grupa znajdo-
wała się w ogrodzie. Padły strzały. Już byli przy furtce za altanką. Drugi żołnierz
strzelał z klatki schodowej. Przebiegli na sąsiednią posesję.
- W prawo! W prawo do willi! - wołał Goebel.
W willi dyrektora niemieckiego gimnazjum nie mogli jednak przebywać ani mi-
nuty. Spodziewali się, że lada chwila pogoń trafi tu za nimi. Należało zyskać na cza-
sie.
- Kurt! - zwrócił się Goebel do młodego chłopca, jednego z członków bojówki,
która stanowiła odwód dywersji i czekała w willi na dyspozycje. - Goń natychmiast na
podwórze od drugiej strony i mów, że tamtędy uciekliśmy.
- Jawohl.
Młody Niemiec obiegł naokoło willę, wydostał się na boczną ulicę i dalej przez
podwórze jednego z domów wrócił na tyły willi. Lotnicy z porucznikiem Sawickim
przebiegali właśnie z ogrodu dr Goebel.
- Panie poruczniku - wołał Kurt - Niemcy uciekli tędy! Widziałem ich, jak prze-
chodzili przez nasze podwórze. Żołnierze wraz z cywilami ruszyli w kierunku wska-
zanym przez Kurta. Tymczasem Fiesler, sturmbannführer i delegat sztabu korpusu
pojedynczo pod opieką młodych Niemców opuszczali willę i podążali w przeciwnym
kierunku.
- Udało się! - stwierdził triumfalnie Goebel, obserwując z hallu willi znikających
na ulicy.
On tu też nie mógł pozostać. Był spalony. Nie miał wątpliwości, że przeklęci Po-
lacy rozszyfrowali go. Odbezpieczył pistolet, wsadził go do kieszeni marynarki i z
lekka utykając wyszedł na ulicę. Poszedł w przeciwną stronę niż jego towarzysze. Na
rogu ulicy zobaczył grupę lotników i cywilów nad czymś żywo dyskutujących. Po-
rucznik Sawicki nie miał wątpliwości, że został wyprowadzony w pole. Tajemniczy
informator zniknął jak kamień w wodzie. A tu na ulicy nikt nie widział wychodzących
z kamienicy mężczyzn.
- Kulawy, kulawy! - zawołał jeden z żołnierzy na widok Goebla przechodzącego
przez jezdnię. - Stój! Stój, bo strzelam!
Goebel nie posłuchał, usiłował uciekać. Postrzelona jednak pod Verdun noga nie
pozwalała na sportowe wyczyny. Biegnący żołnierze zbliżali się szybko.
- Ręce do góry!
Nie! Nie posłuchał. Stanął. Wyciągnął pistolet i strzelił w stronę biegnących. Jeden
z żołnierzy złożył się z karabinu. Goebel nie usłyszał już strzału. Zwalił się na jezdnię.
Odwrót
Wieczorem 3 września dowódca Armii „Pomorze” meldował marszałkowi Śmi-
głemu:
W godzinach przedpołudniowych niemieckie elementy w Bydgoszczy zorganizo-
wały i wykonały coś w rodzaju zbrojnej dywersji w dużej skali. Bunt ten został (...)
stłumiony.
Meldunek ten złożono na podstawie raportu dowódcy 15 Dywizji. Istotnie, w mie-
ś
cie panował już spokój. Według przybliżonych obliczeń liczba Niemców zabitych w
walce i rozstrzelanych na miejscu wynosiła 150-160 osób. Kilkaset osób podejrzanych
trzymano zamkniętych w sali gimnastycznej zajętego przez wojsko budynku szkoły.
Wśród poległych i zatrzymanych większość stanowili miejscowi Niemcy, nie brakło
jednak również i niezidentyfikowanych osobników w polskich mundurach wojsko-
wych i policyjnych.
Zlikwidowano ponad 50 ośrodków dywersji. Zdobyto liczne składy amunicji i
broni, wreszcie radiostację w mieszkaniu doktor Goebel, co nasuwało myśl, że zostało
zlikwidowane kierownictwo akcji dywersyjnej. Pomimo stłumienia dywersji w śród-
mieściu i częściowo na bliskich przedmieściach, generał Przyjałkowski bynajmniej
nie uważał sprawy za definitywnie załatwioną.
Liczba 150 zabitych i rozstrzelanych dywersantów na pewno była tylko niewielką
częścią biorących udział w akcji. Oceniano, że z dziewięciotysięcznej ludności nie-
mieckiej w Bydgoszczy wszyscy lub prawie wszyscy mężczyźni maczali palce w
dywersji. Wskazywało na to chociażby natężenie ognia w szczytowym okresie strze-
laniny. Należało liczyć, że większości dywersantów udało się ujść z bronią i ukryć.
Trzeba się też było spodziewać, że hitlerowskie bojówki w mieście mogą otrzymać
posiłki ściągnięte z pobliskich okolic. Jeszcze bowiem w ciągu dnia nadchodziły z
terenu meldunki o atakowaniu przez nierozpoznanych osobników polskich oddziałów,
przeważnie taborów i kolumn sanitarnych. Bandyckie strzały zza węgła padały w
miejscowościach: Predy, Brzoza, Kobylanie, Łęgnowo... Znienacka otwierany, silny
nieraz ogień zadawał znaczne straty - przede wszystkim wśród bezbronnych cywil-
nych uchodźców i rannych.
Pierwsze rozkazy do odwrotu 15 DP zostały wydane w godzinach popołudnio-
wych. Jak należało się spodziewać, oddziały były tym zaskoczone. Sytuacja na od-
cinku dywizji istotnie takiej decyzji nie usprawiedliwiała. Poranne natarcie Niemców
zostało odparte. Na froncie panował spokój. Lokalna działalność patroli i grup wypa-
dowych była aktywniejsza ze strony polskiej. Żołnierze nie mogli zrozumieć otrzy-
manego rozkazu. W oddziałach zaczęto szemrać: - Zdrada, czy co?...
Autorytet dowódców został podważony. Żołnierzom należało wyjaśnić, że odwrót
jest rezultatem niepomyślnego rozwoju sytuacji na innych odcinkach frontu, gdzie
nieprzyjaciel uderzył ze znaczną przewagą. Tymczasem jednak wyjaśnień padło nie-
wiele, a i te, które do oddziałów dotarły, tchnęły zbyt już na siłę aplikowanym opty-
mizmem. Wmawiano wojsku, że to nie odwrót, a tylko lokalne skracanie linii frontu,
ż
e skoro już - właśnie dziś - Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę, to lada
dzień nastąpi potężna ofensywa na zachodzie, a wtedy i my pójdziemy naprzód, chyba
aż do samego Berlina. Podniosło to nieco zachwiane morale żołnierza, ale nie upew-
niło całkowicie o świetnej sytuacji. Pomorskiemu chłopu walczącemu pod Osową
Górą czy też Koronowem trudno było rozważać kategoriami strategicznych planów
wojny nad Renem... Ponadto żołnierzy niepokoiły wiadomości o wypadkach w mie-
ś
cie. Byli przygotowani, że w czasie nocnego odwrotu mogą zostać znienacka ostrze-
lani przez dywersantów, ale to konieczne przygotowanie nie mogło dobrze wpłynąć
na ich nastrój.
Do zmroku ciągnęły przez Bydgoszcz długie kolumny taborów i jednostek tyło-
wych. W sztabie dywizji pracowano na cztery ręce. Jeszcze w czasie tłumienia dywer-
sji należało opracować rozkazy odwrotu, ustalić składy kolumn, wyznaczyć osie mar-
szu i zorganizować przejście tej masy wojska przez grożące przykrymi niespodzian-
kami miasto, przeprawić na południowy brzeg Brdy i zorganizować obronę na linii
lasów bydgoskich. Wprawdzie w godzinach wieczornych w mieście panował spokój,
ale zdawano sobie sprawę, że może to być cisza przed burzą. Mogły się znajdować
jeszcze dziesiątki nie odkrytych gniazd dywersji, które zaczną swą działalność dopiero
w nocy.
Poza tym powstał inny problem. Co zrobić z zatrzymanymi Niemcami? Nikt nie
miał wątpliwości, że większość z nich w taki czy inny sposób maczała palce w dy-
wersji. Nie było jednak czasu ani możliwości przeprowadzenia najbardziej nawet
uproszczonego wojennego postępowania sądowego. Nie posiadając odpowiedniej
ilości żandarmerii i policji do eskorty zatrzymanych, generał Przyjałkowski zdecydo-
wał wypuszczenie ich na wolność. Była to decyzja niebezpieczna. Niewątpliwie
wszyscy podejrzani, którzy poprzednio byli w kontakcie z dywersją, wrócą do swej
bandyckiej działalności i może już za parę godzin będą strzelali do polskich oddzia-
łów. Wieczorem grupkami zaczęto wypuszczać podejrzanych, zatrzymując jedynie 18
osobników przebranych w polskie mundury, których generał Przyjałkowski polecił
odtransportować do dowództwa Armii. Przed zapadnięciem zmroku lotnictwo wyko-
nało ostatni lot rozpoznawczy nie stwierdzając na przedpolu ruchu niemieckich wojsk.
Pod Świeciem toczyła się zacięta bitwa z resztkami otoczonych o polskich oddziałów.
Kwatera główna sztabu dywizji przeniosła się na południe od Bydgoszczy. W mieście
pozostał jedynie dowódca dywizji ze ścisłym sztabem.
Pomiędzy godziną 20 a 21 do miasta wkroczyły pierwsze cofające się oddziały li-
niowe. Na ulicach i placach panowały ciemności i pustki. W luźnym szyku, z karabi-
nami na „gotuj broń” żołnierze maszerowali ulicami, obserwując domy i okna.
Ten nocny przemarsz był dla większości żołnierzy 15 DP ciężkim przejściem.
Większość z nich pochodziła z Bydgoszczy i okolicy. Zdawali sobie sprawę, że odda-
ją rodzinne miasto w ręce wroga. Wraz z wojskiem opuszczała miasto część jego
cywilnych mieszkańców. Część zdecydowała się pozostać.
Z przerażeniem oczekiwali na wkroczenie wroga. Gdyby mogli choć w części od-
gadnąć, co ich pod hitlerowską okupacją czeka, przerażenie to przerodziłoby się w
panikę.
Jak było do przewidzenia, dywersanci dali o sobie znać. Strzelano do polskich od-
działów na ulicy Toruńskiej, Koronowskiej, Jagiellońskiej, Kujawskiej. Ostrzeliwano
mosty na Brdzie. Natężenie ognia było znacznie mniejsze niż w dzień, wszystko więc
wskazywało na to, że kręgosłup akcji dywersyjnej został przetrącony. Niemniej jed-
nak ogień otwierany znienacka do posuwających się oddziałów zadawał straty, wy-
woływał zamieszanie i wprowadzał chaos. Nie było czasu na nocne uganianie1 się za
dywersantami, żołnierze więc jedynie ostrzeliwali domy, z których padły strzały,
obrzucali je granatami, a nawet w jednym wypadku - na ul. Kujawskiej - użyto artyle-
rii.
O świcie straże tylne znalazły się na południowym brzegu Brdy. Saperzy wysa-
dzali mosty. Dywersja jednakże trwała dalej.
Razem z falą ewakuującej „ się ludności cywilnej, z resztkami wojsk, którym uda-
ło się ujść z pogromu w Borach Tucholskich i tyłowymi formacjami 15 Dywizji, na
południe od Bydgoszczy przedostała się znaczna ilość dywersantów bądź to z samego
miasta, bądź też z okolicy. Już wieczorem zaczęli oni działalność w obszarze, który od
rana 4 września miał się stać obszarem działania 15 Dywizji. Podobnie jak w dniach
poprzednich nierozpoznani osobnicy rozsiewali wśród ludności dywersyjne plotki.
Opowiadano więc o polskiej klęsce na wszystkich frontach, o rozbiciu całej armii
pomorskiej, o szybkim marszu Niemców. Kilku osobników w mundurach polskich
oficerów, kręcących się po osi marszu, wydawało rozkazy nie wiadomo w czyim
imieniu, wywołując dezorganizację i chaos. Z zabudowań, ogrodów i sadów padały
strzały. W lesie rozlegała się nieustanna pukanina, wywoływało to nastrój nerwowości
i podniecenia. Wytwarzała się niebezpieczna psychoza. Wszędzie wietrzono szpiegów
i dywersantów. Dochodziło nawet do strzelaniny pomiędzy polskimi oddziałami. I tak
o zmierzchu na trakcie inowrocławskim szwadron 2 p. szwoleżerów ostrzelał oddział
lotników, patrolujący skraj lasu. Lotnicy odpowiedzieli ogniem. Wywiązała się pół-
godzinna, na szczęście bezskuteczna strzelanina. Tenże sam oddział lotników nakrył
w stogu zboża trzech dywersantów, dwóch mężczyzn i jedną kobietę - ostrzeliwują-
cych szosę i lotnisko. W okolicy tegoż lotniska zatrzymano paru podejrzanych osob-
ników z bronią.
Wczesnym rankiem 4 września piechota 15 Dywizji okopywała się na północnych
skrajach lasów. Samoloty przydzielonej do dywizji eskadry szykowały się do startu na
nowe lotnisko pod Inowrocławiem. Wkrótce prychając postrzelanymi i prowizorycz-
nie naprawionymi silnikami okrążyły zakryte lekką mgiełką miasto i skierowały się na
południe.
„Krwawa niedziela”
W całej tej dywersyjnej rozgrywce Fiesler czuł się zwycięzcą. Mimo że diabli
wzięli starannie przygotowywaną od wielu miesięcy wielką akcję, mimo że nie udało
się ani opanować miasta, ani rozproszyć 15 Dywizji piechoty, ani też ułatwić szyb-
kiego zwycięstwa III Korpusowi gen. Haase - on, Fiesler, wyszedł z tych wszystkich
tarapatów bez szwanku i co najistotniejsze nie „stracił twarzy” ani nie zaprzepaścił
swoich zasług wobec führera, za które spodziewał się od Wielkiej Rzeszy nagród i
zaszczytów.
W ostatniej fazie akcji dywersyjnej niespodziewane najście na lokal dr Goebel
zlikwidowało kierownictwo akcji. Polacy nakryli radiostację, major Goebel został
zastrzelony w czasie ucieczki, delegat sztabu korpusu wpadł w jakiejś bocznej uliczce
w ręce Polaków i został jako podejrzany zamknięty w koszarach piechoty. Wprawdzie
w nocy wypuszczono go na wolność, ale korzyści z niego już nie było.
Sturmbannführer schował się u jednego z Niemców w piwnicy pod węglem. Prze-
siedział tam wystraszony do rana. Na placu boju został tylko on - Fiesler, z którego
radami dotąd nie bardzo się liczono. Tymczasem to on właśnie w nocy usiłował rato-
wać sytuację.
Szybko udało mu się nawiązać kontakt z dowódcami grup bojowych i ponownie
rozpocząć akcję dywersyjną. Była ona wprawdzie znacznie słabsza i nie tak skoordy-
nowana, niemniej odniosła pewny skutek. Polska dywizja nie miała łatwego marszu
przez miasto. Po wysadzeniu mostów Fiesler wrócił do swej willi. Nie musiał się już
niczego tu obawiać. Miasto było niczyje. Polacy siedzieli na północnym skraju lasów
bydgoskich, a z północy zbliżały się dywizje Wehrmachtu. Nie miał żadnej łączności,
nie wiedział więc, kiedy Niemcy wkroczą do Bydgoszczy. Spodziewał się jednak, że
nastąpi to dziś jeszcze - w poniedziałek 4 września. Może w południe, może po połu-
dniu. Mógł wprawdzie z pozostałymi w mieście Niemcami sięgnąć po władzę. Zająć
magistrat, starostwo, stację kolejową. Nie widział jednak w tym żadnego celu. Wy-
dawał jedynie zarządzenia do entuzjastycznego powitania wkraczających wojsk Hi-
tlera - „wyzwalających klein Berlin spod okupacji polskiej”.
Rano przybył do niego w towarzystwie dwóch młodych Niemców sturm-
bannführer. Brudny, umazany kurzem węglowym siedział w gabinecie Fieslera, pa-
trząc bezmyślnie przez okno. Fiesler stanął pod zawieszonym na nowo portretem
Hitlera, spoglądając protekcjonalnie na swego gościa. W odpowiednim czasie, może
jeszcze dziś, opowie komu potrzeba, jak to Herr Sturmbannführer nieprzemyślaną
akcją doprowadził do niepotrzebnych strat wśród niemieckiej ludności. On sam był
przeciwny wszelkim jego zarządzeniom. Gdyby go słuchano, akcja przebiegałaby
inaczej. Może to udowodnić. Tak, tak - myślał z mściwą satysfakcją - jeszcze ten
nadęty esesman popamięta, co to znaczy narazić się Fieslerowi...
- Przeliczył się pan - odezwał się drwiąco - to bywa. Pańska bezmyślna decyzja do
niczego nie doprowadziła. Poza stratami. Wielu bydgoskich Niemców postradało
ż
ycie. Pan za to odpowie, Herr Sturmbannführer.
Esesman podniósł się z fotela. Wyprostował się i spojrzał zimnym wzrokiem na
Fieslera.
- Pan jest skończonym durniem - powiedział twardo. - Pan się nie nadaje na
członka NSDAP. Pan nie rozumie celów narodowego socjalizmu. W Bydgoszczy
zginęły tysiące Niemców. Tak, wyraźnie mówię, tysiące! I za te tysiące ludzi będzie
drogo płacić polski naród. Akcja osiągnęła swój cel. Wszyscy to wiedzą, tylko pan
jest za głupi, aby to zrozumieć. Będę zmuszony zameldować, gdzie trzeba, że panu
całkowicie brak zmysłu politycznego, że pan atakuje założenia NSDAP!
Fiesler pojął, że znów przegrał partię, którą mógł wygrać. Od opuszczenia Byd-
goszczy przez 15 DP do wkroczenia niemieckich oddziałów minęło 30 godzin. Spon-
taniczna energia polskiej ludności wyzwolona w dniu 3 września wydała swe owoce
w dniu następnym. W godzinach porannych 4 września w „Kasynie Cywilnym” od-
było się zebranie organizacyjne Straży Obywatelskiej. W parę godzin później na uli-
cach ukazały się patrole, uzbrojone w karabiny i zaopatrzone w opaski z napisem
„Straż Obywatelska”.
Straż pilnowała porządku w mieście, zlikwidowała parę gniazd dywersji, oddając
dywersantów w ręce patroli wojskowych, znajdujących się na południowym skraju
miasta.
W godzinach przedpołudniowych dnia 5 września do miasta wkroczyły czołowe
elementy 50 niemieckiej Dywizji Piechoty. W myśl założeń hitlerowskiej propagandy
miało to być wkroczenie „wyzwoleńczych” wojsk - witanych naręczami kwiatów,
maszerujących przez szpalery rozentuzjazmowanej ludności. W rzeczywistości wy-
glądało to nieco inaczej.
Hitlerowskie oddziały wkraczały do miasta z karabinami gotowymi do strzału,
wzywając do zamknięcia okien. Natychmiast po opanowaniu poszczególnych dzielnic
zaczęto przeprowadzać rewizje, aresztowano napotykanych Polaków. Aresztowanych
bito do nieprzytomności i wywożono na rozstrzelanie poza miasto.
Te pierwsze, nie zorganizowane jeszcze, bestialskie represje wykonywały „rycer-
skie” oddziały frontowe Wehrmachtu. W dniu 6 września władzę w mieście objął
komendant obszaru tyłowego IV Armii i wtedy dopiero przystąpiono do zorganizo-
wanego odwetu.
Tegoż dnia do Bydgoszczy przybyły władze NSDAP, funkcjonariusze gestapo, SS
i policji. W dniu 8 września został wydany rozkaz do akcji „oczyszczania” miasta. Do
10 września rozstrzelano około 500 osób, a ilość aresztowanych wyniosła około 1400
osób. Najsilniejsze natężenie tej zbrodniczej akcji miało miejsce w niedzielę dnia 10
września, to jest dokładnie w tydzień po 3 września.
Tegoż dnia na Starym Rynku odbyła się pierwsza publiczna egzekucja, w której
rozstrzelano 20 Polaków. Niezależnie od egzekucji w ramach „oczyszczania” miasta,
mordowano Polaków w więzieniach i obozach. Wraz z ustanowieniem niemieckiej
administracji cywilnej na tzw. „terenach włączonych do Rzeszy”, prześladowania
Polaków w Bydgoszczy przybrały formę bardziej zorganizowaną. Dotknęły one
wszystkie warstwy bydgoskiego społeczeństwa. Mordowano zarówno robotników, jak
i inteligencję, adwokatów, lekarzy i księży. Represje w stosunku do polskiej ludności
w Bydgoszczy były bezpośrednią formą odwetu, istniał również i odwet pośredni.
Hitlerowska propaganda ukuła slogan „krwawa Bydgoska niedzielą”. Naturalnie nie ta
niedziela 10 września, gdy wymordowano kilkuset niewinnych Polaków, ale ta 3
września, gdy w czasie strzelaniny wywołanej przez niemiecką ludność, zabito w
walce i rozstrzelano - zgodnie z prawem międzynarodowym - niecałe dwie setki dy-
wersantów.
Goebbelsowskie ministerstwo propagandy rozbębniło na cały świat, że polskie
„żołdactwo” wespół z ludnością cywilną dokonało w Bydgoszczy „rzezi” miejsco-
wych Niemców. Lejąc krokodyle łzy nad losem rozbitej piątej kolumny hitlerowcy
oczywiście ani słowem nie wspomnieli o właściwym obliczu i o roli, jaką mieli speł-
nić w Bydgoszczy zabici tam 3 września Niemcy. Spece od faszystowskiej propagan-
dy nie uznali także za stosowne wspomnieć o tym, że polskie dowództwo wielu zła-
panych dywersantów wypuściło na wolność, gdyż nie mogło w warunkach działań
wojennych udowodnić im winy...
Za to stale w materiałach hitlerowskiego ministerstwa propagandy wzrastała liczba
rzekomych „ofiar polskiego bestialstwa”. Mówiono o kilku tysiącach i zapewne tylko
dlatego na tym poprzestano, że inaczej nie można by było informować świata, jak to
liczne rzesze mieszkańców tego „niemieckiego” miasta witały kwiatami „wyzwolicie-
li” z Wehrmachtu. Bo to, że w Bydgoszczy mieszkało w dniu 1 września 1939 roku
zaledwie 9000 Niemców, to oczywiście dla Goebbelsa drobiazg...
„Krwawa bydgoska niedziela” - zdaniem hitlerowskiej propagandy - wykreśliła
polski naród ze społeczności ogólnoludzkiej. „Polacy są podludźmi” - twierdzono. A
„podludzi” można masowo mordować, zamykać w obozach koncentracyjnych, zmu-
szać do niewolniczej pracy. Jednym słowem - wyniszczyć do cna. I tak by się stało,
gdyby zimą 1945 r. nie wkroczyli na tę umęczoną przez hitlerowską okupację ziemię
ż
ołnierze I Armii WP, walczący u boku Armii Radzieckiej.
W pierwszych dniach lutego 1945 r. do Bydgoszczy wkroczyły oddziały I Armii
WP. Wkroczyły tą samą szosą, którą we wrześniu 1939 r. wycofywała się 15 DP. Na
bydgoskim lotnisku znów wylądowały samoloty z czerwono-białymi szachownicami.