background image
background image

Dwa oblicza Kurta Fiedlera 

W  połowie  kwietnia  1939  r. w  okolicę  Bydgoszczy  przybyły  z  głębi  kraju  liczne 

oddziały wojskowe. Ich nowe polowe mundury i pełne wyposażenie bojowe wywołały 

wśród  miejscowej  ludności  szereg  komentarzy  i  domysłów.  Nic  dziwnego.  Sytuacja 

polityczna była mocno napięta. 

Miesiąc  temu  Hitler  połknął  resztki  Czechosłowacji  i  błyskawicznie  zagarnął 

Kłajpedę. Prasa sanacyjna nie wspominała jeszcze ani słowem, że już kilka miesięcy 

wcześniej  -  jesienią  1938  roku  -  III  Rzesza  wysunęła  pod  adresem  Polski  żądanie 

zwrotu Gdańska, ale też i nie bębniła, że Hitler jest nastawiony pokojowo wobec Pol-

ski. 

Nowo przybyłe polskie oddziały zakwaterowały pod  miastem  w okolicy Korono-

wa, a wysoko w powietrzu, na pułapie niedostępnym dla polskich myśliwców zaczęły 

się  ukazywać  pierwsze  samoloty  z  czarnymi  krzyżami.  Na  razie  były  to  samoloty 

rozpoznawcze,  przeważnie  szybkie  Dorniery  Do  -215

,  rozpoznające  i  fotografujące, 

co  się  dało  -  miasta,  większe  osiedla,  stacje  i  węzły  kolejowe,  mosty.  Każdy,  kto  w 

tym  czasie  czytał  prasę  niemiecką  i  słuchał  berlińskiego  radia,  zauważył  wyraźny 

zwrot w goebbelsowskiej propagandzie, która stawała się coraz bardziej polakożercza. 

Zmieniła  się  również  i  postawa  mniejszości  niemieckiej  na  Pomorzu  i  w  Byd-

goszczy.  Niemcy  nazywali  często  Bydgoszcz  „małym  Berlinem”.  Nie  dlatego,  że 

dziewiętnastowieczna,  brzydka  i  ciężka  architektura  tego  miasta  rzeczywiście  przy-

pominała  niektóre  dzielnice  stolicy  znad  Sprewy,  ale  dlatego,  że  Bydgoszcz  była 

ośrodkiem  dyspozycyjnym  niemieckiej  mniejszości  zamieszkałej  na  Pomorzu  i  w 

Wielkopolsce. Tu znajdowała się centrala Deutsche Vereinigung, zarząd Jungdeutsche 

Partei,  tu  był  Związek  Gospodarczy  -  Niemiecka  Pomoc  Zachodnia,  Centrala  Nie-

mieckiego Banku  Ludowego, filia Banku Handlu i Rzemiosła oraz wiele innych nie-

                                                           

 Por. tomik „Eskadry niszczycieli”

 

background image

mieckich organizacji społecznych, kulturalnych i sportowych. 

Dziewięciotysięczna  ludność  niemiecka  stanowiła  zaledwie  7%  ogółu  mieszkań-

ców Bydgoszczy, ale zarazem tworzyła jedno z największych skupisk niemczyzny w 

Polsce. Bydgoscy Niemcy byli przeważnie kupcami i przemysłowcami powiązanymi 

gospodarczo  i  rodzinnie  z  okolicznymi  właścicielami  dużych  majątków  ziemskich  - 

stąd ich wpływ na życie gospodarcze Pomorza był dość znaczny. 

Do  wiosny  1939  r.  Niemcy  pomorscy  byli  dla  Polaków  układni  i  grzeczni,  teraz 

jednak stali się butni i aroganccy. 

Tym  dziwniejsza  wydawała  się  notatka,  która  ukazała  się  w  jednej  z  bydgoskich 

gazet  i  która  donosiła,  że  znany  miejscowy  przemysłowiec,  pan  Kurt  Fiesler,  ofiaro-

wał na FON

 kwotę 1000 zł. Pan Fiesler był znany na terenie miasta, przebywał często 

w  nocnych  lokalach,  szastał  pieniędzmi,  widywano  go  nieraz  w  ekskluzywnym  nie-

mieckim klubie wioślarskim „Frithjof” oraz w tzw. niemieckim „Kasynie Cywilnym”. 

Zaliczał się on do osobistych przyjaciół dr. Hansa Kohnerta - przewodniczącego Deu-

tsche  Vereinigung  i  jego  prawej  ręki  -  młodego,  energicznego  działacza  Gero  von 

Gersdorffa. 

W jakiś czas po pierwszej notatce ukazała się w prasie miejscowej druga, znacznie 

obszerniejsza  wzmianka.  Jej  autor  opowiadał,  jak  to  pan  Kurt  Fiesler,  lojalny,  nie-

miecki  obywatel  Rzeczypospolitej,  został  podczas  pobytu  w  Rzeszy  wezwany  do 

gestapo i tam zbity za to, że w swoim czasie ofiarował na FON 1000 zł. Po powrocie 

do Polski - informowały gazety - pan Fiesler wyrzucił ze swej willi portret Hitlera. 

Fiesler  istotnie  był  posiadaczem  luksusowej  willi  na  jednym  z  przedmieść  Byd-

goszczy.  Na  dzień  przed  ukazaniem  się  tej  drugiej  wzmianki  Fiesler  gościł  u  siebie 

dwóch bydgoskich dziennikarzy. 

Zaprosił ich do gabinetu, poczęstował kawą, papierosami i chętnie, bardzo nawet 

chętnie odpowiadał na zadawane pytania. 

-  Tak.  Plotki  krążące  po  mieście  odpowiadają  prawdzie.  Istotnie  wyjechałem  na 

parę dni do Rzeszy celem odwiedzenia rodziny. Po paru dniach zaproszono  mnie do 

                                                           

  Fundusz  Obrony  Narodowej  -  zorganizowana  przez  rząd  sanacyjny  zbiórka  pieniężna  na 

cele obronne.

 

background image

gestapo, rzekomo dla załatwienia pewnych formalności, i tam zapytano wręcz, czy to 

prawda, że ofiarowałem na FON 1000 zł. Trudno mi było zaprzeczyć, pisała o tym w 

swoim czasie bydgoska prasa. 

- Istotnie, byliśmy nieco niedyskretni - wtrącił jeden z dziennikarzy. 

- Oh! Nie było powodu do ukrywania tego faktu. Jestem wprawdzie Niemcem, ale 

polskim  obywatelem.  Zawsze  byłem  zdania,  że  pomiędzy  polskim  i  niemieckim  na-

rodem  powinny  panować  dobre  stosunki.  Podstawy  do  przyjaznej  współpracy  stwo-

rzył wasz wielki marszałek Józef Piłsudski. 

Obaj dziennikarze, reprezentujący prorządową prasę, skłonili z szacunkiem głowy, 

a Niemiec ciągnął dalej: 

- Po śmierci marszałka Piłsudskiego dzieło współpracy polsko-niemieckiej konty-

nuował  Adolf  Hitler.  Przyznam  się,  że  byłem  gorliwym  zwolennikiem  Hitlera  i 

NSDAP,  bo  w  pierwszym  rzędzie  widziałem  w  programie  tej  partii  szczerą  chęć 

współpracy  z  Polską.  Niestety  od  paru  miesięcy  coś  się  popsuło.  Niepoczytalne  ele-

menty  dążą  do  pogorszenia  stosunków  pomiędzy  Polską  a  Rzeszą.  Może  to  być  tra-

giczne  dla  obu  narodów,  należących  do  europejskiej  wspólnoty.  Rozmawiałem  nie-

dawno  na  ten  temat  z  doktorem  Kohnertem.  On  również  jest  tego  zdania.  Dodał  na-

wet,  że  na  nieporozumieniach  polsko-niemieckich  może  zarobić  jedynie  ktoś  trzeci. 

Nieprzyjazny dla Polski i Niemiec. To, co usłyszałem w gestapo, przekonało mnie, że 

nieodpowiedzialne  elementy  dążą  do  wojny  z  Polską.  To  byłoby  straszne.  Straciłem 

cały  szacunek  dla  Hitlera  i  jego  partii.  Pierwszą  moją  czynnością  po  powrocie  do 

domu było usunięcie portretu Hitlera. 

Tu ruchem głowy wskazał na nieco ciemniejszy prostokąt widoczny nad ciężkim, 

dębowym biurkiem. 

- I nie obawia się pan niemiłej dla pana reakcji ze strony współrodaków? 

- Panowie - żachnął się Fiesler -  wy  naprawdę źle oceniacie postawę  niemieckiej 

mniejszości. Bezwzględna większość Niemców w Polsce nie dąży do żadnych zmian 

terytorialnych i jest absolutnie lojalna. Zapewniam panów, że o ile dojdzie, w co oso-

biście  nie  wierzę,  do  zbrojnego  starcia,  to  każdy  Niemiec,  choć  będzie  to  tragiczne, 

spełni swój obywatelski obowiązek wobec państwa polskiego. 

background image

Rozmowa potoczyła się jeszcze przez parę minut, po czym obaj dziennikarze opu-

ś

cili  wytworną  willę  Fieslera.  Gospodarz  pożegnał  ich  w  hallu.  Stanął  przy  oknie, 

obserwując,  jak  idą  do  wyjściowej  furtki  długą  alejką,  wysadzaną  różami.  Gdy  od-

wrócił się, na twarzy jego igrał ironiczny uśmiech. 

- Czy pan wyjeżdża do miasta? - usłyszał pytanie lokaja i szofera w jednej osobie. 

- Nein. Będę pracował w domu. Czekam na kogoś. 

Pan  Fiesler  utrzymywał  szerokie  stosunki  towarzyskie,  miał  wielu  znajomych  i 

współpracowników.  Odwiedzali  go  przedstawiciele  różnych  firm,  prokurenci  rekla-

mujący wyroby zakładów Fieslera wśród Niemców na Pomorzu, Śląsku i Wielkopol-

sce,  zachodzili  do  niego  członkowie  klubów  sportowych,  zrzeszeń  młodzieżowych, 

charytatywnych i religijnych... 

Herr Johan Goebel nie był jednak ani handlowcem, ani sportowcem, ani też dzia-

łaczem  religijnego  stowarzyszenia.  Kim  więc  właściwie  był  ten  pięćdziesięcioletni, 

postawny  mężczyzna,  utykający  z  lekka  na  lewą  nogę?  W  roku  1914  Johan  Goebel 

wyruszył  na  front  w  stopniu  oberleutnanta,  dowodząc  kompanią  w  jednej  z  poznań-

skich dywizji. Większość jego podwładnych stanowili Polacy, a że co drugi Polak w 

poznańskim  nosi  nazwisko  Kaczmarek,  stąd  popularnie  pułki  te  zwano  Katschma-

reksregimenten.  Goebel  nienawidził  Polaków.  Nienawiść  tę  wpajano  mu  od  małego. 

Po  ustabilizowaniu  się  frontu  poznańska  dywizja  zaległa  pod  Verdun.  Zaczęły  się 

długo miesięczne walki o forty. W czasie jednego ze szturmów oberleutnant oberwał 

w  nogę  odłamkiem  granatu.  Umarłby  z  upływu  krwi,  gdyby  go  Katschmareks  nie 

wyciągnęli  spod  ognia  francuskiej  piechoty,  nie  zmniejszyło  to  bynajmniej  jego  nie-

nawiści do Polaków. W dodatku Goebel czuł się upokorzony, że to właśnie ci pogar-

dzani Polacken wyratowali go z opresji. W roku 1920 uczucie to spotęgowało się, gdy 

Goebel  - już  w  stopniu  majora  -  był  świadkiem  wkraczania  do  Bydgoszczy  polskich 

oddziałów. Chciał natychmiast wyjechać do Rzeszy. 

Nie  miało  to  jednak  sensu.  Zredukowana  Reichswehra  nie  potrzebowała  majora 

Goebla, a jego żona, lekarz z zawodu, miała tu w Bydgoszczy wyrobioną klientelę. 

Goebel pozostał więc w Polsce, otrzymał posadę sekretarza w niemieckim gimna-

zjum i wiódł żywot na pół urzędnika, na pół wysłużonego weterana. Codziennie cho-

background image

dził na spacer wzdłuż czerwonych, dużych bloków koszarowych. Przystając przyglą-

dał się przez sztachety temu, co się dzieje na koszarowym dziedzińcu. Pozornie nic tu 

się  nie  zmieniło  od  1914  r.  Te  same  znienawidzone  „Kaczmarki”  ćwiczyły  chwyty 

bronią lub musztrę pieszą, a polscy sierżanci gonili żabką i wrzeszczeli nie gorzej od 

pruskich feldfebli. 

Herr Goebel czuł się tu jednak jak prawowity właściciel mieszkania wyrzucony na 

ulicę i zaglądający przez okno do środka. Gdzieś i kiedyś poznał się z Fieslerem. Od 

tego czasu ożywił się i zmienił nawet tryb życia. Przestał być odludkiem. Zaczął nagle 

nawiązywać  kontakty.  Cały  szereg  znajomych  Goebla  miało  synów  odbywających 

służbę w wojsku, inni znajomi chodzili na ćwiczenia, jeden z jego dawnych feldfebli 

pracował  w  wojskowej  instytucji  jako  robotnik,  a  nawet  pewien  major  z  dowództwa 

15  DP  okazał  się  towarzyszem  broni  z  okopów  pod  Verdun.  Goebel  spotykał  się  z 

tymi ludźmi, rozmawiał, zapraszał do Cywilnego Kasyna i często gościł w willi pana 

Fieslera. 

Zjawił się tam również  w  niespełna  godzinę po  wyjściu dziennikarzy. Gospodarz 

przyjął go w tym samym gabinecie i poczęstował papierosem z tego samego pudełka. 

- Ma pan coś ciekawego, Herr Major? 

- Nic nowego. Jedynie potwierdzenie poprzednich wiadomości. Nie mam już wąt-

pliwości, że przybyłe pod Koronowo oddziały należą do 9 Dywizji z Siedlec. 

- A co słychać w garnizonie bydgoskim? 

-  Bez  zmian.  Na  razie  nie  wydano  żadnych  zarządzeń  mobilizacyjnych.  Trwają 

jedynie prace w terenie. 

- Co pan o tym sądzi? 

Fiesler  nie  słuchał  tego,  co  mówi  Goebel.  Wiedział,  że  wnioski  wyciągną  inni,  a 

on  ma jedynie zbierać  wiadomości.  Zapytał tylko po to, aby zrobić przyjemność sta-

remu majorowi. Myślami był już gdzie indziej. 

background image

Wątpliwości kapitana Niedzielskiego 

Kapitan  dyplomowany  Niedzielski  został  przydzielony  do  sztabu  15  Dywizji  na 

początku  czerwca  1939  r.,  bezpośrednio  po  ukończeniu  Wyższej  Szkoły  Wojennej. 

Była to jego pierwsza praca sztabowa. Poprzednio dowodził kompanią w małym kre-

sowym garnizonie. Wszystko tam było inne niż tu w Bydgoszczy. Inne warunki pracy, 

inni ludzie, inne otoczenie. A tutaj... 

Najtrudniej było mu rozeznać się w zawiłych kwestiach ludnościowych. Były one 

w swoisty sposób poplątane. Czasem człowiek świetnie mówiący po polsku okazywał 

się  Niemcem;  a  niejeden  z  kaleczących  język  licznymi  germanizmami  -  Polakiem. 

Bywało, że syn działacza polskiego żenił  się z córką działacza niemieckiego i  wręcz 

niemożliwe stawało się określenie narodowości nowej rodziny. 

Polityka  polskich  władz  była  tu,  jak  się  szybko  zorientował  zaniepokojony  Nie-

dzielski, dość bierna i nieporadna. W zaognionej sytuacji tego pamiętnego lata wyda-

wało się to chwilami już nie tylko dziwne... Tak więc, na przykład, kapitan nie mógł 

zrozumieć stanowiska szefa III ekspozytury  „dwójki” na Pomorze,  majora Żychonia. 

Niedzielski  parokrotnie  meldował  mu,  że  niemieccy  koloniści  żywo  interesują  się 

robotami fortyfikacyjnymi, prowadzonymi przez oddziały 15 DP. Podawał nazwiska i 

dane  personalne  zatrzymanych.  Major  zbywał  to  machnięciem  ręki,  jakby  chciał  po-

wiedzieć: „A niech Niemcy wiedzą. Tym gorzej dla nich”. 

Albo  sprawa  niemieckich  dezerterów.  Prasa  parokrotnie  podawała  wiadomości  o 

dezercji niemieckich żołnierzy, rzekomo głównie z powodu głodu i terroru panującego 

w Wehrmachcie. Parę dni temu straż graniczna pod Więcborkiem zatrzymała jednego 

z  takich  dezerterów.  Kapitan  Niedzielski  był  obecny  przy  przesłuchaniu  Niemca. 

Podał on, że nazywa się Molier i że służył w 75 pp. Do dezercji skłonił go naturalnie 

głód  i  terror.  Wyglądał  jak  młody  byczek  i  plątał  się  w  zeznaniach.  Na  pytanie  Nie-

dzielskiego, jakie otrzymywał racje, odpowiedział zwięźle: 

- Małe. 

background image

Jego  relacja  o  szczegółach  dezercji  i  przekroczeniu  granicy  była  za  to  aż  nazbyt 

szczegółowa  i  przypominała  wyuczoną  lekcję.  Żychoń  nie  zwracał  na  to jednak  spe-

cjalnej  uwagi.  Ściągnął  paru  dziennikarzy  i  urządził  wywiad  ze  strzelcem  Molierem, 

jakby to był znany sportowiec. Nazajutrz w prasie ukazały się fotografie niemieckiego 

ż

ołnierza zaopatrzone szumnymi podpisami: „Głód w armii Hitlera”. 

Niedzielski  podejrzewał,  że  ta  cała  szyta  grubymi  nićmi  akcja  jest  zaaranżowana 

przez  Niemców  dla  uśpienia  czujności  polskiego  społeczeństwa.  Ale  dlaczego  po-

morska  ekspozytura  „dwójki”  dała  się  na  to  złapać?  Dlaczego  prowadzi  się  taką  na-

iwną politykę samouspokojenia? 

Objawów  tej  polityki  było  wiele.  Po  Anschlussie

  prasa  polska,  która  zresztą  by-

najmniej  nie  rozdzierała  szat  z  powodu  utraty  przez  Austrię  niepodległości,  rozpisy-

wała  się  szeroko  na  temat  małej  sprawności  niemieckiej  broni  pancernej.  Rzekomo 

wiele czołgów nie dotarło do Wiednia, a część w ogóle okazała się makietami z dykty. 

W okresie Monachium i zajmowania Sudetów na ten temat już nie pisano. Polska była 

wówczas potencjalnym sojusznikiem Rzeszy. Po wysunięciu pierwszych żądań Hitle-

ra pod adresem Polaków, sięgnięto znów do tego arsenału. Znów zaczęto wypisywać 

tasiemcowe  brednie,  przeciwstawiać  „bezużytecznej”  niemieckiej  technice  polską 

brawurę,  lancę  i  szablę...  Prymat  w  tej  dziedzinie  należało  przyznać  kpt.  dypl.  Pole-

sińskiemu.  Nie  wystarczył  mu  cykl  buńczucznych  artykułów  w  „Polsce  Zbrojnej”  i 

wydana  w  wielotysięcznym  nakładzie broszura  „Żołnierz polski a  niemiecki”  -  kapi-

tan odbywał tournee po całej Polsce, wygłaszając odczyty na ten temat. Jego zdaniem 

ż

ołnierz niemiecki nie przedstawiał wielkiej wartości, potrafił się bić tylko w masie i 

łatwo ulegał panice. Stąd prosty wniosek - niemiecka przewaga w sprzęcie nie jest dla 

nas groźna. 

Niedzielskiemu  argumentacja  taka  wydawała  się  aż  nazbyt  uproszczona,  nazbyt 

naiwna. Był, co prawda, przekonany, że w razie konfliktu zbrojnego Polska zwycięsko 

oprze się najazdowi, ale... 

Wartość  polskiego  żołnierza  jest  powszechnie  znana  -  rozmyślał  -  po  co  jednak 

                                                           

 Por. w serii „Sensacje XX w.”, tomik pt. „Operacja Otto”.

 

background image

obniżać wartość żołnierza niemieckiego? Dlaczego usiłuje się bagatelizować przeciw-

nika przed zbrojnym  starciem? Czy  nie lepiej powiedzieć otwarcie i po  męsku:  „Bę-

dziecie mieli do czynienia z przeciwnikiem silnym, twardym i bezwzględnym. Musi-

cie dać z siebie wszystko, aby wypełnić swój żołnierski obowiązek”. 

Nic  nie  wskazywało,  aby  rozpoczęta  już  w  marcu  akcja  zarządzeń  wojskowych 

miała „rozejść się po kościach”. A zarządzenia były wydane po obu stronach granicy. 

Oddziały 15 DP stały wprawdzie nie zmobilizowane w garnizonie, ale prace w terenie 

były w toku - budowano schrony, kapano rowy, opracowywano plany ogni. I wszyst-

ko to działo się na oczach licznych miejscowych Niemców... 

W  połowie  lipca  przybył  na  inspekcję  robót  terenowych  generał  Bortnowski,  in-

spektor armii z Torunia, przewidziany  na stanowisko dowódcy  Armii „Pomorze”. W 

towarzystwie  dowódcy  dywizji,  gen.  Przyjałkowskiego,  wraz  ze  ścisłym  sztabem 

kolejno objeżdżali poszczególne pozycje. Z generałem Bortnowskim Niedzielski spo-

tkał się po raz pierwszy. Naturalnie słyszał o nim dużo. Jeszcze w ubiegłym roku gen. 

Bortnowski dowodził grupą operacyjną „Śląsk”, on to przekroczył Olzę i wkroczył na 

Ś

ląsk  Zaolziański,  gdy  w  „nagrodę”  za  prohitlerowską  politykę  ministra  Becka 

Niemcy  zmusiły  Czechosłowację  do  oddania  Rzeczypospolitej  tego  niepotrzebnego 

nam terytorium. Przy okazji Bortnowski zyskał laur „zdobywcy” Zaolzia - fotografie 

jego  sprzedawano  w  kioskach  ulicznych,  a  w  „dobrze  poinformowanych  sferach” 

przebąkiwano, że jest on przewidziany na następcę Śmigłego. Generał posiadał pięk-

ną,  męską  sylwetkę i  ujmujący, bezpośredni sposób bycia.  Ośmieliło to  młodego ka-

pitana i przy pierwszej nadarzającej się okazji wyłuszczył generałowi swe obiekcje. 

- Mam liczne meldunki w tej sprawie od dowódców oddziałów - zakończył kapitan 

swój meldunek. 

Generał Przyjałkowski potwierdził dane Niedzielskiego, dodając od siebie, że sy-

tuacja ta mocno go niepokoi. 

- To sprawa Żychonia - zauważył generał Bortnowski - on mnie nie podlega. Mu-

siałbym  w  tej  sprawie  interweniować  u  Szefa  Sztabu  drogą  służbową,  to  jest  przez 

Generalnego  Inspektora.  Ale  jakież  panowie  widzą  środki  zaradcze?  Trudno  ewaku-

ować z Pomorza całą niemiecką ludność. 

background image

-  Wręcz  przeciwnie,  panie  generale,  nie  ewakuować,  ale  zabronić  im  opuszczać 

rejony, w których budujemy umocnienia. Niech nie kontaktują się ze swymi ziomkami 

z  Bydgoszczy  i  innych  miast.  Niech  policja  przeprowadza  doraźne  rewizje,  niech 

kontroluje,  czy  nie  posiadają  radiostacji,  niech  koleje  nie  sprzedają  im  biletów,  ode-

brać im karty na pojazdy mechaniczne. 

- Kapitan jest fantastą - wtrącił szef sztabu Inspektoratu, pułkownik dyplomowany 

Izdebski. - To jest niemożliwe do wykonania. Zresztą przy każdym oddziale, prowa-

dzącym  roboty  terenowe,  jest  oficer  informacyjny,  w  terenie  są  patrole  żandarmerii, 

kontrolujące ruch na drogach i legitymujące podejrzanych osobników. 

- I co z tego, panie pułkowniku - wywodził nieco zaperzony Niedzielski - co z te-

go,  że  zapisują  skrupulatnie  numery  samochodów  i  nazwiska  kręcących  się  osobni-

ków, jeśli to się kończy tylko na tym? 

-  Sprawa  jest  bardzo  trudna  i  delikatna  -  zabrał  znów  głos  gen.  Bortnowski  -  po-

mysł kapitana może jest dobry, ale niestety nierealny. Niemcy mieszkający w Polsce 

są  polskimi  obywatelami.  Tego  rodzaju  zarządzenie  byłoby  pogwałceniem  konstytu-

cyjnych  swobód  obywatelskich  w  czasie,  z  punktu  widzenia  prawa,  jak  najbardziej 

pokojowym.  Z  miejsca  nastąpiłaby  interpelacja  w  Sejmie  lub  Senacie.  Pan  senator 

Wiesner  na  pewno  by  nie  przemilczał  tej  sprawy.  Kto  zresztą  wydałby  tego  rodzaju 

zarządzenie?  Ministerstwo  Spraw  Wewnętrznych  -  w  porozumieniu  z  emezetem? 

Minister  Beck  nigdy  by  się  na  to  nie  zgodził!  Bałby  się  prowokować  Niemców.  No 

cóż, panowie - zakończył niespodziewanie - proszę więc nadal postępować zgodnie z 

uprzednio ustalonymi założeniami. Ja jeszcze poruszę tę sprawę przy najbliższej byt-

ności w Warszawie, ale nie sądzę, aby to coś zmieniło. 

Na  tym  zagadnienie  to  zostało  wyczerpane  i  obaj  generałowie  rozpoczęli  studio-

wanie ustawienia poszczególnych cekaemów i pola ostrzałów. 

Te taktyczne zainteresowania generałów  wydały  się  młodemu sztabowcowi nieco 

dziwne,  tym  bardziej  dziwne,  że  usytuowanie  dywizji  w  terenie  nasuwało  poważne 

zastrzeżenia, na które z kolei generałowie nie zwracali uwagi. 

Głównego  uderzenia  spodziewano  się  z  obszaru  Piły  -  wzdłuż  Noteci  i  Kanału 

Bydgoskiego.  Logicznie  więc  biorąc,  dywizja  powinna  być  silnie  oparta  o  Noteć. 

background image

Tymczasem  przesunięto  ją  na  północ,  pakując  w  powstałą  lukę  słaby  baon  Obrony 

Narodowej. 

Generał  Przyjałkowski  wyjaśnił,  że  decyzja  ta  była  wynikiem  informacji,  dostar-

czonych przez wywiad. 

-  W  rejonie  Piły  -  oświadczył  swym  podwładnym  dowódca  15  DP  -  nie  stwier-

dzono  żadnych  niemieckich  ugrupowań,  stwierdzono  natomiast  przygotowania  do 

koncentracji w rejonie Złotowa, należy się więc liczyć z uderzeniem bardziej na pół-

noc. 

Dywizja  została  jednakże  nie  tylko  przesunięta  na  północ,  ale  i  rozciągnięta,  zaj-

mując nieproporcjonalnie duży odcinek, jej lewe skrzydło opierało się bardzo proble-

matycznie  o  batalion  ON,  a  prawe  było  w  luźnym  styku  z  sąsiadem  z  północy.  I  tu, 

zdaniem  Niedzielskiego,  istniało  jakieś  nieporozumienie.  Jeżeli  silnego  uderzenia 

niemieckiego spodziewano się na północy, to właśnie prawe skrzydło powinno wiązać 

się ściśle z sąsiadem. A o sąsiedzie nic - przynajmniej „oficjalnie” - nie było  wiado-

mo. Było co prawda publiczną niemal tajemnicą, że na północy znajduje się 9 DP, ale 

zadania tej dywizji pozostawały w sztabie 15 DP nie znane. Dopiero gdy przed tygo-

dniem  Niedzielski  spotkał  przypadkiem  swego  starszego  kolegę  z  Wyższej  Szkoły 

Wojennej, obecnie oficera sztabu 9 DP, gdy umówili  się prywatnie  na  mieście i  wy-

mienili  swoje  wiadomości  -  okazało  się,  że  dowódca  9  DP  również  prawie  nic  nie 

wiedział o  sąsiedzie z południa. Z informacji uzyskanych tą dziwną drogą  wynikało, 

ż

e położenie 9 Dywizji jest jeszcze gorsze. Rozciągnięta na znacznie szerszym froncie 

niż  15  DP  musiała  się  liczyć  z  silnym  uderzeniem  niemieckim  w  środek  lub  w  lewe 

skrzydło.  Na  północ  od  niej  znajdowała  się  Brygada  Kawalerii,  z  którą  również  do-

wódca 9 DP nie miał żadnej łączności. 

Wszystko  to  było  bardzo  dziwne.  Niedzielski  nie  mógł  jednak  o  nic  pytać  w  tej 

sprawie  Inspektora  Armii.  Musiałby  się  wtedy  przyznać  do  niezbyt  legalnych  sposo-

bów uzyskiwania wiadomości... 

Generał Bortnowski pożegnał dowódcę dywizji i pojechał na północ, do 9 Dywi-

zji. Generał Przyjałkowski z szefem sztabu odjechał łazikiem do Bydgoszczy, a Nie-

dzielski wybrał się autem w rejon batalionu ON. 

background image

Kompania  saperów  dywizyjnych  kończyła  właśnie  ustawianie  zapór  przeciwpan-

cernych. Duże, niezdarne kozły z szyn kolejowych tworzyły dwie linie zapór, biegnąc 

w  prawo  i  w  lewo  od  szosy?  Na  przedpolu  przewidywano  założenie  min.  Cały  ten 

system  miał  zatrzymać  niemieckie  czołgi,  idące  na  Bydgoszcz.  Na  szosie  stał  patrol 

ż

andarmerii  kontrolując  przejeżdżające  pojazdy.  Gdy  kapitan  przyglądał  się  barczy-

stym  postaciom  saperów,  ustawiających  kozły,  szosą  przejechał  właśnie  czarny  sa-

mochód marki Hansa. Żandarm przepuścił wóz nie zatrzymując go. Niedzielskiego to 

zastanowiło. 

- Dlaczego nie zatrzymujecie tego samochodu? - zapytał żandarma. 

- Samochód należy do bydgoskiego przemysłowca, Fieslera. Znam go. 

- Czy on jest Niemcem? 

-  Tak  jest,  panie  kapitanie.  Ale  to  porządny  Niemiec.  Wiosną  ofiarował  na  FON 

1000  zł.  Potem,  gdy  był  w  Niemczech,  tak  w  gestapo  dali  mu  za  to  w  dupę,  że  jak 

wrócił, to od razu wyrzucił z domu portret Hitlera. 

- Byliście przy tym, kapralu? 

- Przy czym? Jak wyrzucał portret? 

- Nie. Jak mu dawali w dupę. 

- Skądże, panie kapitanie. To się przecież działo w Niemczech. Ale pisali o tym w 

gazetach. 

Niedzielski  pomyślał,  że  jednak  policjanci,  żandarmi  i  dwójkarze  mają  jedną 

wspólną  cechę:  będą  podejrzewali  brata,  swata,  szwagra,  znajomego  o  wszystko,  ale 

za to bez  mrugnięcia okiem  uwierzą  w  każdą  wiadomość podaną  w prasie prorządo-

wej... 

- Fiesler często tu jeździ - ciągnął dalej nie pytany żandarm. - Produkuje on mię-

dzy innymi maszyny rolnicze i teraz, w czasie żniw, sprawdza, jak te maszyny działa-

ją w polu. 

- Aha - mruknął kapitan, przyglądając się ginącej za zakrętem Hansie. 

background image

Szpiedzy przy robocie 

Gdyby kpt. Niedzielski pojechał za samochodem „porządnego Niemca”, zyskałby 

jeszcze jedno potwierdzenie swych obaw i niepokojów. 

Czarna Hansa zatrzymała się tuż za skrajem lasu. Czyżby defekt? Nie, silnik pra-

cował, wszystko było w porządku. 

Wszystko było w porządku i w najbliższej okolicy na pewno nie było, w promie-

niu kilku kilometrów, żadnej maszyny rolniczej produkcji pana Fieslera. Nie znalazł-

by  się  tam  też  nikt,  kto  mógłby  przeszkodzić  rozmowie,  jaką  szanowany  przemysło-

wiec toczył z młodzieńcem trzymającym rower. 

Rezultat tej konferencji musiał być pomyślny, Fiesler poklepał bowiem młodzień-

ca  po  ramieniu,  schował  do  kieszeni  wręczone  notatki  i  zająwszy  znów  miejsce  za 

kierownicą ruszył w stronę miasta. 

Po piętnastu minutach czarna limuzyna wjechała na przedmieście. Po obu stronach 

długiej ulicy stały domki w ogródkach, rozciągały się ogrody i sady. Stopniowo prze-

szło to w zwartą miejską zabudowę. Nie dojeżdżając do śródmieścia Fiesler skręcił w 

boczną ulicę i zatrzymał się przed zamkniętą bramą fabryczną. Wysiadł z samochodu, 

przeszedł  przez  portiernię.  Fabryka  pracowała  normalnie.  Fiesler  zatrzymał  się  na 

dziedzińcu, chwilę z zadowoleniem przysłuchiwał się dobiegającym go odgłosom, po 

czym skinął na przechodzącego obok otyłego blondyna. 

- Nadeszło coś? - zapytał półszeptem. 

- Jawohl. Trzy samochody. Przywieźli kilka młocarń. Do remontu. 

Fabrykant nie zapytał, co jeszcze przywieźli. Przez Pomorze przechodziły szosy z 

Rzeszy do Prus Wschodnich i do Gdańska. Latem 1939 r. ruch tranzytowy na szosach 

nieproporcjonalnie wzrósł. Duże, ładowne niemieckie ciężarówki nieustannie krążyły 

w  jedną  i  drugą  stronę,  wioząc  skrzynie  z  owocami,  żywność,  domowe  przedmioty, 

bagaże. 

Samochody  przejeżdżały  przez  pomorskie  wsie  i  miasteczka  pełne  niemieckich 

background image

kolonistów,  czasem  coś  nawalało  w  silnikach,  czasem  zmęczeni  drogą  kierowcy  za-

trzymywali się w lesie, odchodząc na stronę... 

Na  granicy  celnicy  kontrolowali  zawartość  ciężarówek,  plombując  je  na  czas 

przejazdu przez terytorium Rzeczypospolitej. Ale... 

- Część towaru schowałem w magazynie - objaśniał grubas - a część wysłałem do 

Röhra. 

Fiesler kiwnął z aprobatą głową. 

W  gabinecie  czekała  na  niego  teczka  z  pismami.  Przerzucał  je  niedbale.  Ktoś  re-

klamował,  że  nawala  mu  niedawno  zakupiona  żniwiarka.  Deutsche  Volksbank  upo-

minał się o jakąś ratę kredytu. Kilka faktur, czek i to wszystko. Herr Fiesler nie miał 

czasu  na  zagłębianie  się  w  tajniki  finansowe  swej  firmy.  Od  tego  zresztą  zatrudniał 

buchalterów. Sam miał na głowie ważniejsze sprawy. Opuścił zabudowania fabryczne 

i  pojechał  swoją  Hansa  na  ul.  Dworcową.  Tu  zatrzymał  się  przed  sklepem:  JOHAN 

RÖHR - SPRZEDAŻ I NAPRAWA ROWERÓW. 

W sklepie było pusto - przywitała go niezbyt grzecznie czterdziesto paroletnia ko-

bieta. Nie odpowiedziała na Gut Morgen Fieslera, mruknęła tylko. 

- Stary jest w warsztacie: 

Fiesler był tu widocznie częstym gościem, gdyż nie przejmując się tym przyjęciem 

i nie pytając o nic, wszedł za ladę, minął mały składzik i wyszedł na podwórze. Star-

szawy mężczyzna grzebał właśnie przy rozbebeszonym rowerze. 

-  Gut  Morgen,  Herr  Fiesler  -  powitał  wchodzącego,  wycierając  o  szmatę  brudne 

ręce. 

- Otrzymał pan transport? 

- Tak. Schowałem tam gdzie zawsze. 

- Sehr gut. Będę dziś potrzebował Adolfa około ósmej. 

- Jawohl. 

Fiesler wrócił do swej willi późnym popołudniem i zabrał się z miejsca do pracy. 

Lokajowi zapowiedział, aby nikogo nie przyjmował, do ósmej jest bowiem zajęty. 

Parę minut przed wyznaczoną godziną w gabinecie Fieslera zjawił się młody Röhr 

- dziewiętnastoletni, piegowaty dryblas. Jego niskie czoło i bezmyślny wyraz oczu nie 

background image

zapowiadały wybitnej inteligencji. 

- Adolf, pojedziesz jutro jak zwykle. 

- Jawohl. 

Fiesler starannie zakleił kopertę. Wewnątrz znajdowało się parę zapisanych kartek. 

Treść  ich  była  obojętna.  Ktoś  pisał  o  rodzinie,  o  znajomych,  ktoś  kogoś  odwiedzał  i 

ktoś  gdzieś  wyjeżdżał,  czy  też  przyjeżdżał.  Oprócz  tego  w  skład  zawartości  koperty 

wchodził nieduży, odręcznie wykonany szkic topograficzny. Studiując go można było 

stwierdzić,  że  przedstawia  on  okolice  Osowej  Góry,  tyle  że  nazwy  oznaczonych 

punktów  są  zupełnie  fantastyczne.  Za  to  widniejąca  na  szkicu  czerwona  przerywana 

linia ze  stosunkowo dużą precyzją oddawała przebieg  linii obronnych baonu Obrony 

Narodowej. 

Adolf  schował  do  kieszeni  kopertę,  a  Fiesler  klepnąwszy  go  po  ramieniu  stwier-

dził: 

- Będą z ciebie jeszcze ludzie. Unsere Partei może być dumna z takich jak ty. 

Młody Röhr poczerwieniał z zachwytu jak burak, wyprężył się, stuknął obcasami i 

z impetem wyrzucił w górę prawą dłoń. 

- Heil Hitler! - szczeknął ogłuszająco. 

- Heil Hitler - odpowiedział przemysłowiec. 

W  rzeczywistości  uważał  Adolfa  za  skończonego  matoła  pracującego  na  pół  au-

tomatycznie, pod dyktando. Był jednak pewien, że w przypadku wsypy da się prędzej 

porąbać w kawałki, niż powie, że to znany „lojalny” przemysłowiec bydgoski wręczył 

mu ten list. A szkic? To po prostu projekt wycieczki na najbliższą niedzielę. 

- Wielkiej Rzeszy potrzebni są tacy - mruknął do siebie po wyjściu młodego Röhr-

a. - Zresztą - pomyślał po chwili - w NSDAP masy członków nie powinny myśleć, a 

jedynie wykonywać rozkazy. Za wszystkich myśli on, führer, wydający rozkazy gau-

leiterom, ci z kolei wydają rozkazy kreisleiterom itd Jak najlepiej wykonać otrzymany 

rozkaz - tylko taki może być temat rozmyślań prawdziwego Niemca. 

Zawarty  w  1919  r.  traktat  wersalski  stworzył  różne  dziwolągi.  Jednym  z  takich 

dziwolągów było tzw. „Wolne Miasto Gdańsk” - podlegające Lidze Narodów. Miasto 

background image

gospodarczo  wchodzące  w  skład  Polski,  reprezentowane  za  granicą  przez  Polskę,  a 

jednocześnie pretendujące do roli suwerennego państwa. Innym dziwactwem traktatu 

wersalskiego i późniejszych plebiscytów na spornych ziemiach - przede wszystkim na 

Ś

ląsku, była wydłużona, bezsensownie dzieląca zwarte ekonomicznie i etnograficznie, 

rdzennie  polskie  tereny,  granica  polsko-niemiecka.  Wąska  kicha  przyznanej  Polsce 

części  Pomorza,  zwana  złośliwie  przez  Niemców  „polskim  korytarzem”  stwarzała 

nader  niekorzystny  układ  komunikacyjny  reszty  kraju  z  jedynym  polskim  portem  - 

Gdynią, a na wypadek wojny stwarzała dla Polski wyjątkowo niebezpieczną sytuację 

strategiczną. 

Hitlerowcy  ze  swej  strony  ustawicznie  atakowali  te  tak  skądinąd  korzystne  dla 

nich  postanowienia  wersalskie  argumentami  o  rzekomym  staroniemieckim  charakte-

rze  Wielkopolski  i  Pomorza  oraz  żądaniami  przyznania  im  „przestrzeni  życiowej”. 

Ulubionym chwytem goebbelsowskiej propagandy było także szerokie kolportowanie 

wiadomości o czynionych im przez Polskę trudnościach  komunikacyjnych pomiędzy 

Rzeszą i „Ost-preussen”. Rzeczywistość wyglądała inaczej. 

Polskie szosy były zawsze otwarte dla niemieckich samochodów podążających do 

Prus  lub  Gdańska,  a  niezależnie  od  tego  po  polskich  liniach  kolejowych  kursowały 

liczne pociągi tranzytowe. 

Korzystały  one  z.  paru  szlaków,  z  których  najważniejszymi  były:  Chojni-

ce-Tczew-Malbork  i  Berlin-Poznań-Toruń-Iława.  Tranzytowe  pociągi  chodziły  prze-

ważnie  pustawe,  jedynie  w  drugiej  połowie  sierpnia  ciągnęły  co  roku  liczne  rzesze 

turystów zdążających z Rzeszy na uroczystości związane z obchodem rocznicy bitwy 

pod  Tannenbergiem.  Wielotysięczne  tłumy,  gromadzone  wokół  mauzoleum  Hinden-

buirga,  hucznie  i  buńczucznie  manifestowały  na  cześć  niemieckiego  zwycięstwa  nad 

Słowiańszczyzną,  zapominając,  że  -  niemal  dokładnie  504  lata  przed  tym  przerekla-

mowanym  zresztą  sukcesem  pruskiego  feldmarszałka  -  na  polach  pomiędzy  Grun-

waldem  a  tymże  Tannenbergiem  rozegrała  się  inna,  znacznie  mniej  dla  ich  tradycji 

chwalebna bitwa... 

Od wiosny 1939 r. stwierdzono znaczny wzrost frekwencji w pociągach tranzyto-

wych. W jedną i drugą stronę jeździli najprzeróżniejsi turyści, i to nie tylko  w ruchu 

background image

tranzytowym,  ale  nieraz  zaopatrzeni  w  polskie  wizy  wjazdowe  wysiadali  po  drodze, 

odwiedzając rodziny w Poznaniu, Bydgoszczy, Toruniu... 

Nie byłoby trudno przejrzeć właściwy charakter tej turystyki”, ale władze polskie 

nie  czyniły  żadnych  kroków  dla  jej  ograniczenia.  Turyści  więc  wysiadali,  wsiadali 

przyglądali się z okien okolicznym krajobrazom, toczyli na stacjach rozmowy ze zna-

jomymi  i  pociotkami.  Dla  większej  wygody  i  usprawnienia  podróży  dwa  ostatnie 

wagony były przeznaczone dla podróżnych polskich, którzy mogli z nich korzystać po 

wykupieniu zwykłego biletu kolejowego. Taki pospieszny pociąg tranzytowy, składa-

jący  się  z  niemieckich  wagonów  ciągnionych  przez  polską  lokomotywę  z  mieszaną 

obsługą  polsko-niemiecką,  przybywał  z  Olsztyna  do  Torunia  o  ósmej  rano,  aby  po 

parominutowym postoju ruszyć dalej - przez Inowrocław i Poznań do Berlina. 

Nazajutrz rano po wizycie Fieslera, młody Röhr z biletem na pociąg pospieszny do 

Inowrocławia  w  kieszeni  spacerował  wolnym  krokiem  po  peronie  dworca  Toruń 

Główny. Punktualnie o 8.00 na tor wjechał wolno tranzytowy pociąg. Podróżni zajęli 

miejsca w wagonach. Adolf wszedł do przedostatniego wagonu, kierując się do prze-

działu  oznaczonego  literą  „G”.  Pod  oknem  siedział  samotny  mężczyzna.  Po  krótkim 

postoju pociąg ruszył w dalszą drogę. 

Adolf wyjął paczkę papierosów i pogmerał w kieszeni. 

- Przepraszam, czy posiada pan może zapałki? - zapytał po niemiecku towarzysza 

podróży. 

- Zapałek nie mam. Posiadam zapalniczkę. Proszę. 

- Jaka piękna zapalniczka. Czy to wiedeńska? 

- Nie, berlińska. Obaj roześmieli się. 

- Nie potrzebujemy nawet wychodzić na korytarz. Jesteśmy sami. Ma pan coś dla 

mnie? - zapytał podróżny. 

- Tak. 

Röhr wyciągnął z tylnej kieszeni spodni kopertę, otrzymaną wczoraj od Fieslera, i 

wręczył ją mężczyźnie. 

- Dziękuję. Ja też mam coś dla pana. 

Zdjął z półki na bagaż neseser, otworzył przewracając pomiędzy drobiazgami. 

background image

Przed dziewiątą pociąg zatrzymał się w Inowrocławiu. Adolf opuścił wagon i nie 

oglądając się na mężczyznę stojącego w oknie skierował się w stronę wyjścia. 

Fiesler słuchał uważnie relacji Goebla. 

- Stwierdzone transporty wojskowe zidentyfikowałem jako należące do 27 Dywizji 

Piechoty z Włodzimierza. Nie wiem jeszcze, czy przybyła cała dywizja, czy też tylko 

jej część. Na razie stwierdziłem 50 pp, 23 pp i 2 dywizjony 27 palu. Jednostki te mi-

nąwszy Bydgoszcz zostały wyładowane w korytarzu pomorskim. W rejonie na zachód 

od  stanowisk  9  Dywizji  i  Pomorskiej  Brygady  Kawalerii.  Ponadto  stwierdziłem,  że 

przybywają w rejon Bydgoszczy oddziały 13 DP z Równego. 

Fiesler musiał w myśli przyznać, że Goebel świetnie zna polską armię. Wie, gdzie 

stacjonuje  jaka  dywizja  i  jakie  jednostki  wchodzą  w  jej  skład.  Zręcznie  identyfikuje 

jednostki i potrafi szybko wyciągać istotne wnioski z mało na pozór znaczących fak-

tów.  Wciągając  przed paru  laty  majora  do  wywiadu,  Fiesler  nawet  nie  przypuszczał, 

ż

e potrafi on oddać tak wielkie przysługi. 

- I co pan o tym sądzi, majorze? 

Tym  razem  jednak  uważnie  słuchał  odpowiedzi  starego  na  to,  zwykle  tylko 

grzecznościowe,  pytanie.  Teraz  to  się  mogło  przydać  jemu  osobiście.  Od  pewnego 

czasu czuł się wysadzony z siodła... 

Od  lat  temu  „lojalnemu  obywatelowi  Rzeczypospolitej”  śniła  się  rola  polskiego 

Heinleina.  Od  lat  prowadził  na  Pomorzu  robotę  wywiadowczą,  robił  wszystko,  co 

tylko  nakazywał  Berlin,  dostarczał  cennych  wiadomości.  Na  wiosnę  tego  roku  dano 

mu dodatkowe zadanie - pracę przy organizacji zbrojnego wystąpienia piątej kolumny. 

Fiesler z narażeniem własnej osoby magazynował broń i amunicję, łożył fundusze na 

tajne  wojskowe  szkolenie  młodzieży  niemieckiej,  przechowywał  nadsyłanych  z  Rze-

szy  instruktorów.  Wiedział,  że  pierwsze  skrzypce  w  tej  orkiestrze  powinien  grać  za-

sadniczo Gero von Gersdorff. Ten ostatni został jednak na wiosnę „spalony” wskutek 

własnej nieostrożności. W sprawę wmieszała się placówka SD z Królewca

 i centrala 

                                                           

 Obecnie Kaliningrad.

 

background image

Abwehry w Berlinie. Władze polskie wprawdzie nie aresztowały Gersdorffa, niemniej 

był on na pewno pod ścisłą obserwacją i nie mógł nic działać. Jego więc miejsce zajął 

Fiesler.  Za  namową  berlińskiej  Abwehry  zdecydował  się  nawet  na  ten  cały  cyrk  z 

FON i z usunięciem  -  wbrew sercu - portretu fiihrera. Głupi Polacy połknęli haczyk, 

ba,  nawet  niektórzy  Niemcy  w  to  uwierzyli.  Nie  dalej  jak  wczoraj  otrzymał  list  od 

jakiegoś  bauera  z  poznańskiego.  Oburzony  rodak  oznajmił  Fieslerowi,  że  nie  będzie 

już kupował maszyn rolniczych produkowanych przez zdrajcę. 

- Dureń! - wściekał się przemysłowiec. - Jeszcze mnie popamięta! 

Herr  Fiesler  liczył,  że  narodowosocjalistyczna  Rzesza  stokrotnie  mu  wynagrodzi 

wszystkie przykrości, wszystkie obawy, że - gdy wreszcie zostaną  wyniszczeni diese 

verfluchte  Polacken  -  on,  wierny  führerowi  Fiesler,  będzie  obsypany  zaszczytami, 

uzyska  zasłużone  wysokie  stanowisko.  Tymczasem  parę  dni  temu  zjawił  się  u  niego 

wyższy  oficer  SS,  podał  się  jako  wysłannik  Rudolfa  von  Alvenslebena  -  adiutanta 

Himmlera. Fiesler poznał Alvenslebena w ubiegłym roku, w październiku, gdy ten w 

okresie  największego  zbliżenia  sanacyjnego  rządu  polskiego  z  Niemcami  bawił  w 

majątku von Kriesa pod Toruniem. Wizyta miała wprawdzie charakter prywatny, nie 

przeszkadzało to jednak w odbyciu szeregu rozmów z działaczami niemieckiej mniej-

szości  narodowej  w  Polsce,  a  nawet  przeprowadzeniu  inspekcji  tajnych  oddziałów 

Selbstschutzu  pod  Ostromeckiem.  Fiesler  został  wówczas  osobiście  przedstawiony 

adiutantowi Himmlera i odbył z nim długą rozmowę. Gdy zjawił się wysłannik z Ber-

lina, Fiesler przypuszczał, że przynosi mu oficjalną nominację na jakieś przyszłe sta-

nowisko. Tymczasem ten młody oficer SS przybył, aby mu rozkazywać. Fiesler prze-

ż

ył  gorzkie  rozczarowanie,  przekonał  się,  że  takich  jak  on  fieslerów  jest  wielu.  Był 

jednak  zdyscyplinowanym  członkiem  NSDAP  i  nie  śmiał  wystąpić  przeciwko  woli 

wodza. Drażniło go jedynie, że ten młody esesman, nie znający miejscowych stosun-

ków, nie znający Polaków i języka polskiego, dyktuje jemu, doświadczonemu było nie 

było „fachowcowi” od tych spraw, co ma robić. 

Słuchając wywodów Goebla Fiesler pojął, że może poprawić swoją nadszarpniętą 

pozycję. 

- Ugrupowanie Polaków jest ryzykowne. Powiedziałbym: niepotrzebnie ryzykow-

background image

ne. Proszę spojrzeć na mapę! Dwie dywizje piechoty i brygada kawalerii zostały we-

pchnięte  w wąski korytarz Pomorza. Po co? Nie wiem. Przypuszczam, że nasze ude-

rzenie  wyjdzie  na  lewe  skrzydło  tego  ugrupowania.  Nie  wątpię,  że  będzie  ono  tak 

silne, iż przebije słabe ugrupowanie polskie. 

Major słusznie rozumował, wiedział, że Sztab Generalny Wehrmachtu opanowany 

jest  przez  starych  sztabowców,  mających  za  sobą  szkołę  Clausewitza,  Moltkego  i 

Schliefena,  i  w  całej  pełni  wyznaje  żelazne  prawo  ekonomii  sił.  Na  pewno  nie  roz-

dzieli sił, jak to zrobili Polacy. 

- Mieć pruski Sztab Generalny i pułki Kaczmarków! - pomyślał major, głośno na-

turalnie tego nie powiedział, lecz ciągnął dalej: 

- ... wówczas zostaną otoczone na północy polskie dwie dywizje i ta ich Pomorska 

Brygada Kawalerii. Proszę popatrzeć na mapę... 

Chude  palce  majora  przesunęły  się  po  barwnej  mapie,  rozłożonej  na  biurku  Fie-

slera. 

-  Wszystkie  drogi  z  tego  obszaru  biegną  na  Świecie,  w  tym  też  kierunku  nastąpi 

odwrót.  Jeżeli  uda  się  nam  szybko  osiągnąć  Wisłę  i  zamknąć  przejścia  na  południe, 

Polacy  w  rejonie  Świecia  będą  starali  przedostać  się  na  wschodni  brzeg  Wisły.  W 

Ś

wieciu  jednak,  jak  pan  wie,  nie  ma  stałego  mostu,  nie  stwierdziłem  również,  aby 

czyniono  przygotowania  w  kierunku  budowy  mostu  pontonowego,  czy  jakiejś  innej 

przeprawy. 

Fiesler dalej nie słuchał. Pojął, o co chodzi. Istotnie nie było mostu, znajdował się 

tam jedynie tak zwany wahadłowy prom. Prom ten był za pomocą długiej linki zako-

twiczony na środku rzeki. Zależnie od ustawienia sterów, prom pchany prądem rzeki 

przepływał z jednego brzegu na drugi. Fiesler nieraz jeździł do Chełmna swoją Hansa 

i właśnie tym promem przeprawiał się na drugi brzeg, podziwiając dowcipne i proste 

jego rozwiązanie. Jeżeli przetnie się linkę, prom popłynie do Gdańska. To proste. 

-  Pańskie  wywody  są  ciekawe.  Bardzo  ciekawe.  Niewątpliwie  nasz  Sztab  Gene-

ralny ma podobny pogląd na te sprawy. Dziękuję, Herr Gosbel. 

Chciał odesłać majora do domu swym wozem, ale przypomniało mu się, że Hansa 

została zarekwirowana w związku z ogłoszoną mobilizacją. Odprowadził więc gościa 

background image

do furtki wyjściowej, wylewnie go żegnając. 

Jutro wybuchnie wojna 

Odprawa  u  dowódcy  Armii  „Pomorze”  zakończyła  się  w  godzinach  popołudnio-

wych.  Brali  w  niej  udział  dowódcy  dywizji  i  brygad  kawalerii  z  szefami  i  oficerami 

sztabów, a ponadto cały sztab Armii. Generał Bortnowski był wyraźnie zdenerwowa-

ny. Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami. Jeden z oficerów sztabu Armii powiedział 

Niedzielskiemu,  że  generał  dziś  rano  wrócił  z  Warszawy.  Wczoraj  był  na  długiej 

rozmowie u Rydza-Śmigłego. Zdaniem marszałka wojny nie będzie. Niemcy po pro-

stu bluffują, chcą nas nastraszyć i załamać. Beck również twierdzi z całą stanowczo-

ś

cią, że Niemcy w ostatniej chwili ustąpią. 

Niedzielski słuchał tej relacji z niepokojem. Fakty mówiły co innego. Polscy wy-

wiadowcy  z  niemieckiego  Pomorza  meldowali  o  koncentracji  wojska  wzdłuż  prawie 

całej granicy. Stwierdzono obecność siedmiu dywizji, w tym dwóch pancernych. Dane 

te potwierdzali także pracownicy straży granicznej, których do tego niepokoiły  mno-

żą

ce  się  wypadki  prowokacji  i  naruszania  granicy.  Niemieckie  samoloty  rozpoznaw-

cze  jak  najbezczelniej  krążyły  nad  Pomorzem.  Niemcy  w  Polsce  zachowywali  się 

coraz butniej, coraz jawniej mówili, że już niedługo oni będą panami tego kraju. Mło-

dzież  niemiecka  grupami  po  30-50  osób  udawała  się  na  wycieczki  do  lasów.  Jedno-

cześnie nie malał ruch „turystów” z Niemiec. Krążyli oni po całym Pomorzu, wszyst-

kim  się  interesując.  Szef  pomorskiej  „dwójki”,  major  Żychoń,  bezradnie  rozkładał 

ręce. 

Generał  mówił  o  przygotowaniach  wojskowych,  jakby  celowo  unikając  słowa 

„wojna”. Szybko uporał się ze szczegółowymi  wytycznymi i zaczął z kolei  mówić o 

sprawach ogólnych - o międzynarodowym położeniu Polski. Miało ono być - zdaniem 

Bortnowskiego - bardzo dobre, kto jednak wiedział, co generał w rzeczywistości my-

ś

lał?... 

- Francja i Anglia - wywodził w każdym razie dowódca Armii „Pomorze” - gwa-

background image

rantują  nienaruszalność  naszych  granic.  Mocarstwa  są  gotowe  zbrojnie  poprzeć  swe 

stanowisko. Stawiają jednak zasadniczy warunek: Polska nie może rozpocząć wojny. 

Każdy żołnierz, każdy dowódca powinien o tym pamiętać. Nie dać się sprowokować! 

Nie  strzelać  do  niemieckich  samolotów,  nie  strzelać  do  Niemców  wywołujących  in-

cydenty graniczne... 

Oficerowie  sztabu  15  DP  wracali  do  Bydgoszczy  w  nastroju  raczej  pesymistycz-

nym. Brak było wyraźnych decyzji, wszystko się chwiało. 

- Kto wyraźnie określi, co jest prowokacją, a co atakiem? - zastanawiali się. 

Bydgoszcz od paru dni przedstawiała niecodzienny widok. Do koszar ciągnęły ca-

łe  procesje  rezerwistów,  powołanych  w  czasie  „żółtej  mobilizacji”.  Opustoszały  fa-

bryki i zakłady. Z wybrzeża ciągnęły przepełnione pociągi z wracającymi pospiesznie 

letnikami.  W  drugą  stronę  podążały  transporty  wojskowe.  W  mieście  obowiązywało 

zaciemnienie. Zniknęły taksówki i prywatne samochody, zarekwirowane przez komi-

sje  wojskowe.  Nazajutrz  ogłoszono  mobilizację  powszechną,  za  parę  godzin  pod  na-

ciskiem  Anglii  i  Francji  odwołano  ją.  Nazajutrz  znów  ogłoszono.  Podobno  Niemcy 

zajmowali już podstawy wyjściowe do natarcia. 

Wysłannik  Rudolfa  von  Alvenslebena  traktował  swoich  słuchaczy  jak  kapral  re-

krutów. Spacerując energicznym krokiem po jadalni przemawiał krótkimi, urywanymi 

szczekliwie zdaniami: 

- Meine Herren. Zbliża się wielki i historyczny dzień. Dla całego świata i naszego 

narodu.  Jutro  niemieckie  siły  zbrojne  zaczynają  akcję  przeciwko  Polsce.  Nadszedł 

czas, aby z mapy Europy zniknęło na zawsze to sezonowe państwo. Do tego wielkiego 

dnia  od dawna  przygotowywali  się  Niemcy  na  całym  świecie.  I  wy  też.  Rzesza  Nie-

miecka  przysyłała  wam  pomoc  w  formie  bronie  amunicji,  instruktorów  i  pieniędzy. 

Nadszedł czas, abyście spłacili dług i wykazali swą wierność dla niemieckiej ojczyzny 

i jej wodza: Adolfa Hitlera. 

Zatrzymał  się  na  środku  pokoju,  przyglądając  się  zebranym.  Eks-major  Goebel, 

Fiesler i drugi przemysłowiec - dr Kohnert, Gero  von Gersdorff  - ukrywający się od 

paru  dni  przed  szukającą  go  polską  policją,  Gordon  -  właściciel  majątku  ziemskiego 

background image

Laskowice  i  inni.  -  Spodziewamy  się  -  mówił  dalej  esesman  -  że  za  parę  dni  Byd-

goszcz będzie zajęta. Wy musicie w tym jednak pomóc. Nie idzie tu o pomoc czysto 

wojskową,  nasi  dzielni  żołnierze  sami  poradziliby  sobie  z  tym  polskim  wojskiem. 

Idzie o stronę polityczną. Polacy twierdzą, że Bydgoszcz jest miastem czysto polskim, 

a  my  udowodnimy  przed  całym  światem,  że  jest  właśnie  czysto  niemieckim.  Udo-

wodnimy  czynem.  Gdy  front  zacznie  trzeszczeć  i  polskie  oddziały  zaczną  się  wyco-

fywać,  damy  hasło  do  zbrojnego  powstania.  Instrukcje  otrzymaliście.  Wiecie,  co  na-

leży  robić.  Nie  atakować  polskich  oddziałów  dużymi  grupami,  nie  wdawać  się  w 

walkę. Atakować pojedynczo lub po dwóch - trzech, strzelać z dachów, zza domów, z 

ogrodów. W jazie kontrakcji ze strony polskiej nie wdawać się w walkę. Znikać, roz-

praszać się w terenie. I zaczynać od początku. Wróg nie może orientować się, ilu nas 

jest  i  skąd  atakujemy.  Rozsiewać  defetystyczne  wiadomości,  terroryzować  ludność 

cywilną, jednym słowem prowadzić dywersję i jeszcze raz dywersję. Instrukcje zresz-

tą w tej sprawie znacie. Akcja ta będzie ściśle związana z działaniem naszych wojsk - 

rozkazy będą wychodziły z OKW. Przy dobrej współpracy może to doprowadzić nie 

tylko  do  sukcesów  politycznych,  ale  i  militarnych.  Czy  są  jakieś  pytania?  -  Herr 

Sturmbannführer  -  zaczął  Fiesler  -  ja  właśnie  w  sprawie  tych  sukcesów  militarnych. 

Studiując  z  panem  majorem  Goeblem  dyslokację  oddziałów  polskich  doszliśmy  do 

wniosku, że dywizje zgrupowane w północnej części korytarza w przypadku odcięcia 

od południa, będą się cofały na Świecie, szukając tam przepraw. 

- I co dalej? 

- W Świeciu nie ma stałego mostu, jest tylko prom wahadłowy... 

- Wiem, do czego pan dąży. 

O  tym  pomyślało  już  OKW. W  odpowiedniej  chwili  prom  popłynie  do  Gdańska. 

Mało,  jeszcze  coś  wam  wyjaśnię.  Polacy  w  rejonie  Świecia  nie  poczynili  żadnych 

przygotowań  dla  zabezpieczenia  wyprawy.  Stwierdziliśmy  natomiast,  że  do  Solca 

przybyła z Modlina kompania ciężkich pontonów. Niewątpliwie ma ona ingerować w 

przypadku katastrofy pod Świeciem. Kompania ta nie może dotrzeć do Świecia. A nie 

dopłynie  wtedy,  gdy  most pod Fordonem  wyleci  w powietrze i zatarasuje nurt rzeki. 

Stwierdziliśmy, że Polacy nieostrożnie zaczęli minować most. On musi w odpowied-

background image

nim czasie zostać zniszczony. Zanim jednak dokonamy tej akcji, odbędzie się próba. I 

to  dziś  w  nocy.  Grupa  niemieckiej  młodzieży  z  Łęgnowa  dokona  próby  wysadzenia 

mostu kolejowego w Brdyujściu. 

Major Goebel słuchał wywodów młodego esesmana nieco zdziwiony. Nie bardzo 

pojmował, o co chodzi. Fiesler wtajemniczał go jedynie w sprawy wywiadu, i to było 

dla niego zrozumiałe. Każdy  Niemiec  w Polsce szpiegiem  Wehrmachtu  - to była de-

wiza Goebla. Po co jednak była potrzebna dywersja? Czy ten młokos liczy, że polskie 

oddziały  wojskowe  rozsypią  się  w  popłochu,  otrzymawszy  parę  strzałów  z  krzaków 

lub  zza  domu?  Bzdura.  Czy  sianie  terroru  wśród  ludności  cywilnej  ma  jakikolwiek 

sens? Toż polskie władze wojskowe będą niewątpliwie reagowały. Zabrał więc głos. 

-  Niejasny  jest  dla  mnie  cel  dywersji.  Polacy  niewątpliwie  będą  reagowali.  A  to 

pociągnie za sobą śmierć wielu Niemców. Czy to się opłaci? 

-  Opłaci  się.  Właśnie  o  to  idzie,  żeby  Polacy  reagowali.  Później  się  z  nimi  poli-

czymy. Niech się pan o to nie obawia. 

To już nie prowokacja! 

W nocy z 31.VIII na 1.IX kapitan Niedzielski pełnił dyżur w sztabie dywizji. Do-

wódca dywizji wraz z szefem sztabu wyjechali do domu krótko przed dwunastą. 

W obszernej szkole przy ul. Kordeckiego, gdzie się j przeniosło dowództwo dywi-

zji, było pusto; poza paru oficerami i dyżurnymi telefonistami w dowództwie nikogo 

nie było. W salach szkolnych, z których usunięto ławki, unosił się charakterystyczny 

szkolny  zapach  -  pyłochronu  zmieszanego  z  czymś  nieokreślonym.  Na  ścianach  wi-

siały portrety Mościckiego i Śmigłego. 

Sytuacja była napięta do maksimum. Meldunki z pogranicza podawały, że Niemcy 

podciągają swe oddziały tuż  nad granicę. Od  godziny zero, zero - zarządzono alarm. 

Kapitan spojrzał na zegarek. Dochodziła 1.30. Od półtorej godziny oddziały 15 Dywi-

zji są już na stanowiskach. Niemcy w każdej chwili mogą wtargnąć na polskie teryto-

rium. Generał Przyjałkowski zapowiedział, że o szóstej będzie znów w sztabie. Gdyby 

background image

jednak nadszedł jakiś alarmujący meldunek, kapitan ma go natychmiast! budzić. 

Telefony  jednak  milczały.  Widocznie  ani  posterunki  straży  granicznej,  ani  wysu-

nięte elementy nic nie stwierdziły. 

Kapitan  wyszedł  przed  budynek.  Nad  idealnie  zaciemnionym  miastem  panowała 

cisza. Niebo było czarne gwiaździste. - Cisza przed burzą - pomyślał Niedzielski. 

Ogłoszone  wczoraj  żądania  Hitlera  pod  adresem  Polski  rozwiały  ostatnie  złudze-

nia.  Nie  było  już  mowy  o  pokojowym  zakończeniu  „wojny  nerwów”,  tak  jak  i  nie 

było mowy o ograniczeniu konfliktu wyłącznie do sprawy Gdańska. 

Nie  było  wątpliwości,  że  wysunięte  żądania  stanowiła  ultimatum,  po  którym  na-

stąpi  wypowiedzenie  wojny.  Zdaniem  sztabowców  z  dowództwa  Armii  sytuacja  po-

winna się wyklarować w ciągu 24 godzin. Albo - albo! Wieczorne meldunki z pogra-

nicza  mówiły,  że  powinno  to  się  wyjaśnić  wcześniej  -  kto  wie,  czy  już  w  tej  chwili 

niemieccy  czołgiści  nie  uruchamiają  silników.  Wczoraj  nadszedł  również  rozkaz  z 

Naczelnego  Dowództwa  rozwiązujący  Korpus  Interwencyjny.  13  DP,  rozlokowana 

dotąd  w  rejonie  Bydgoszczy,  rozpoczęła  już  załadunek  na  transporty  kolejowe.  Jej 

miejsce - jako odwód Armii - miała zająć 27 DP, na razie wepchana głęboko w kichę 

pomorskiego „korytarza”. 

- Panie kapitanie - usłyszał Niedzielski głos podoficera dyżurnego - telefon z Ko-

mendy Wojskowej stacji Bydgoszcz-Wschód. 

Kapitan wszedł do budynku. Komendant wojskowy - jakiś podporucznik rezerwy - 

meldował, że 20 minut temu dokonano napadu na most kolejowy w Brdyujściu. 

- Kto napadł? - dopytywał się Niedzielski. 

- Nie wiem. Niestwierdzeni osobnicy znienacka napadli na dwóch strażników ko-

lejowych  pilnujących  mostu,  zamordowali  ich  nożami.  Jeden  ze  strażników  zdążył 

wystrzelić z karabinu, alarmując kompanię piechoty 13 DP ładującą się w Łęgnowie. 

Piechurzy  pobiegli  w  stronę  mostu  -  meldują,  że  widzieli  kręcących  się  po  moście 

cywilów. Oddali parę strzałów wzywając ich do zatrzymania się. Ci jednakże uciekli 

zabierając ze sobą broń obu zamordowanych strażników. 

- Jakie wydał pan zarządzenia? 

- Wysłałem wzmocnioną drużynę z kompanii kolejowej. 

background image

- Dobrze, proszę zarządzić alarm kompanii i zwiększyć czujność. 

- Tak jest. 

Kapitan  odłożył  słuchawkę.  Nie  było  wątpliwości,  że  napad  nie  był  dokonany 

przez męty społeczne w celach rabunkowych. To mogła być robota „turystów” z Nie-

miec  albo  miejscowych  hitlerowców  z  Łęgnowa.  Tak,  tak  -  raczej  tych  ostatnich. 

Czyżby to miał być początek? Dywersja zsynchronizowana z uderzeniem z zewnątrz? 

A może to jednak tylko prowokacja? 

Zatelefonował do Komendy Miasta, do koszar piechoty, artylerii i komendy Policji 

Państwowej.  Zewsząd,  otrzymał  meldunki,  że  w  mieście  panuje  spokój.  Nikt  się  nie 

kręci.  Cicho  i  spokojnie.  Nieco  uspokojony  rozłożył  się  na  kanapce.  Po  ogłoszeniu 

mobilizacji zastosowano w stosunku do Niemców pewne sankcje, zamknięto Cywilne 

Kasyno,  aresztowano  paru  działaczy,  kilku,  uciekło.  Nie  rozwiązywało  to  jednak 

sprawy.  Oficjalnie  Niemcy  wprawdzie  przycichli,  ale  buta  w  dalszym  ciągu  patrzyła 

im z oczu. 

Przed czwartą znów zaterkotał telefon. Tym razem odezwała się placówka straży 

granicznej  pod  Więcborkiem.  Dowódca  placówki  meldował,  że  słyszy  za  granicą 

odgłosy nawołujących się Niemców i szum motorów. 

- No cóż - mruknął do siebie Niedzielski - za godzinę wszystko już chyba będzie 

jasne... 

Dochodziła piąta. Wstał mglisty poranek. Znów odezwał się ten sam telefon. Tym 

razem  dowódca  meldował,  że  jest  silnie  ostrzeliwany.  Niemcy  przekraczają  granicę. 

W połowie zdania łączność urwała się. Po drugiej stronie linii panowała cisza. Kapi-

tan zdecydował się zawiadomić generała. 

Zanim  jednak  dowódca  dywizji  zdążył  przyjechać  do  sztabu,  odezwał  się  urząd 

pocztowy  małej  nadgranicznej  miejscowości  koło  Sępolna.  Pracowniczka  urzędu 

meldowała, że przez wieś przejeżdżają niemieckie czołgi. 

- Dużo ich przejechało? - dopytywał się kapitan. 

- Dużo. Bardzo dużo - powtarzała dziewczyna drżącym głosem. 

W  kilka  minut  później  generał  Przyjałkowski  łączył  się  z  Dowództwem  Armii  w 

Toruniu. Tam już wiedziano o ruchu czołgów na Sępolno. 

background image

- To już chyba nie prowokacja? 

-  Nie.  Tym  bardziej  -  chrobotał  w  słuchawce  głos  szefa  sztabu  Armii  -  że  przed 

chwilą  nadszedł  meldunek o zaatakowaniu Chojnic przez pociąg pancerny i bombar-

dowaniu Tczewa. 

Wszystkie  oddziały  w  polu  zostały  powiadomione  o  wkroczeniu  niemieckich  sił 

zbrojnych na polskie terytorium. Starcia toczyły się wzdłuż całej granicy. Sztab dywi-

zji  pracował  pełną  parą.  Zbierano  nadchodzące  meldunki,  wysyłano  je  wyżej,  wyda-

wano  pierwsze  rozkazy  bojowe.  Generała  Przyjałkowskiego  najbardziej  interesował 

kierunek  zachodni  z  Piły,  lecz  na  razie  nie  nadchodziły  stamtąd  żadne  meldunki. 

Dysponując plutonem lotnictwa obserwacyjnego, postanowił wysłać samolot w rejon 

Piły.  Dowódca  eskadry  był  jednakże  w  kłopocie.  Jeszcze  w  okresie  mobilizacji 

otrzymał na jednej z odpraw u Dowódcy Lotnictwa Armii dużą zalakowaną kopertę z 

napisem: 

OTWORZYĆ NA SPECJALNY ROZKAZ DOWÓDCY LOTNICTWA ARMII. 

Kapitan wiedział, o co chodzi. Gdy na wiosnę rozpoczęła się akcja rozpoznawcza 

niemieckich samolotów, nasi myśliwcy usiłowali je przyłapać. Bezskutecznie zresztą, 

gdyż niemieckie samoloty rozpoznawcze latały na pułapie nieosiągalnym dla polskich 

przestarzałych petek. W czasie pogoni jeden z myśliwców zaczepił o granicę w rejo-

nie Grudziądza. Niemcy złożyli w MSZ 

PZL P-11- polski samolot myśliwski, skonstruowany w r. 1933. Prędkość maksy-

malna 390 km/godz. Nominalnie osiągał pułap 11 000 m, w praktyce – mniejszy pro-

test, oświadczając naturalnie, iż żaden niemiecki samolot nie naruszył polskiego tery-

torium.  Wydano  wówczas  bardzo  ostre  restrykcje.  Nie  wolno  więc  było  strzelać  do 

niemieckich  samolotów  bez  ostrzeżenia,  nie  wolno  było  zbliżać  się  do  granicy  na 

odległość mniejszą niż 10 km. Zarządzenia te miały być odwołane w chwili wybuchu 

wojny. Koperta zawierała nowe instrukcje oraz pierwsze zadania bojowe. 

Instrukcja zaczynała się od zdania „Jesteśmy w stanie wojny z Niemcami...”, a te-

go nikt jeszcze oficjalnie nie stwierdzał, mimo że już od godziny toczyły się działania 

wojenne. 

Dowódca eskadry mógł więc wykonać rozkaz dowódcy dywizji dopiero po otrzy-

background image

maniu polecenia otwarcia koperty, co nastąpiło około godz. 7. 

Natychmiast wystartowały dwa samoloty obserwacyjne, jeden w rejon Piły, a dru-

gi w okolicę Więcborka i Sępolna. Po godzinie obie załogi cało powróciły na polowe 

lotnisko  w  Bielicach.  Z  kierunku  Piły  nie  stwierdzono  żadnych  posuwających  się 

niemieckich oddziałów, meldunek był negatywny. Dowódca dywizji znów odetchnął. 

Drugi  samolot  stwierdził  ruch  oddziałów  niemieckich  na  północo-zachodzie.  Na  Sę-

polno szła silna kolumna pancerna, której długości i składu nie udało się stwierdzić ze 

względu  na  silną  opl.  Słabsze  elementy  rozpoznawcze  posuwały  się  w  kierunku  na 

Więcbork-  Mrocza-Nakło.  A  więc  z  tego  było  już  widoczne,  że  pierwsze  uderzenie 

niemieckie,  jak  to  dość  trafnie  rozszyfrował  wywiad,  będzie  na  lewe  skrzydło  9  DP 

lub styk 9 i 15 DP. 

Około  godziny  10  rozległ  się  głos  syren  alarmowych.  Bydgoszcz  miała  przeżyć 

pierwszy nalot niemieckiego lotnictwa. Samoloty nadlatywały z zachodu na wysokim 

pułapie,  około  5000  metrów.  Polska  artyleria  przeciwlotnicza,  dysponująca  lekkimi 

działkami 47 mm o pułapie ca 4500 m, milczała. 27 bombowców z groźnym pomru-

kiem  nadlatywało  nad  śródmieście.  Sypnęły  się  bomby  na  stację  kolejową  i  koszary 

piechoty.  Posypały  się  szyby  i  nad  miastem  wykwitły  czarne  grzyby  dymów. 

Wszystko  trwało  bardzo  krótko  -  niemiecka  wyprawa  bombowa  sunęła  dalej  na 

wschód. 

Ten pierwszy nalot nie spowodował większych szkód. Mimo że nie strzelała pol-

ska artyleria przeciwlotnicza, a na niebie nie pokazał się ani jeden własny myśliwiec, 

nastrój wśród ludności był dobry. Wiadomość o wybuchu wojny przyjęto spokojnie i z 

powagą. Jak przykrą wiadomość, na którą czeka się od dawna, ale która jest nieunik-

niona. 

Słupy ogłoszeniowe i mury domów były zalepione afiszami i ogłoszeniami. Obok 

pompatycznych afiszy propagandowych, zapewniających, że jesteśmy „silni, zwarci i 

gotowi”, znajdowały się ogłoszenia  władz  miejskich i państwowych, podające zarzą-

dzenia na wypadek wojny. Tłumy ludzi gromadziły się przed ulicznymi głośnikami i 

redakcjami  czasopism,  oczekując  na  wieści  z  frontu  i  ze  świata.  Oczekiwano  wystą-

pienia Francji i Anglii. Wbrew przewidywaniom przed sklepami nie było kolejek, nie 

background image

rzucano  się  tłumnie  na  wykupywanie  żywności  i  innych  artykułów  powszechnego 

użytku. 

Koło południa pojawiły się w mieście pierwsze wozy z uciekinierami z linii frontu. 

Opowiadano, że w miejscowościach położonych na przedpolach doszło do wystąpień 

Niemców przeciwko polskiej ludności. Władze administracyjne i policja podobno się 

za wcześnie ewakuowały. Rozsiewano wieści o napadach Niemców na polskie sklepy 

oraz urzędy. Na przedpolu jednakże 15 DP nic specjalnego nie działo się. Wysunięte 

do przodu elementy osłonowe wycofywały się na zasadnicze linie obronne, utrzymu-

jąc  luźny  kontakt  bojowy  z  rozpoznawczymi  jednostkami  niemieckimi.  Dowódcę 

dywizji  i  szefa  sztabu  niepokoił  jedynie  meldunek  o  stwierdzonej pod  Sępolnem  ko-

lumnie pancernej. Od paru godzin nie było o niej wieści. Lotnicze rozpoznanie armii 

nie stwierdziło jej. Przypuszczano, iż weszła w Bory Tucholskie. 

Piąta kolumna przygotowuje uderzenie 

Na  jednej  z  kamienic  bocznej  ulicy  wisiała  tabliczka:  DR  MARIA  GOEBEL  - 

CHOROBY WEWNĘTRZNE. 

Dr Goebel zajmowała na pierwszym piętrze obszerne sześciopokojowe mieszkanie 

z dwoma wyjściami - frontowym i kuchennym. Spore podwórze kamienicy kończyło 

się ogródkiem będącym własnością pani doktor, ogródek przylegał do ogrodu posesji 

z sąsiedniej ulicy, był nawet połączony z nim furtką. Właścicielem tej sąsiedniej pose-

sji był dyrektor niemieckiego gimnazjum. 

Na  swoje  potrzeby  zawodowe  dr  Goebel  zajmowała  trzy  pokoje. W jednym  była 

poczekalnia,  w  drugim  gabinet  przyjęć,  a  w  trzecim  gabinet  rentgenowski,  pełen  tak 

tajemniczych dla pacjentów aparatów i urządzeń. 

Doktor Goebel na ogół lubiano i szanowano. Każdemu chętnie służyła radą i po-

mocą, nie pobierała zbyt wysokich honorariów i chętnie prowadziła z chorymi długie 

rozmowy  na  przeróżne  tematy.  Mówiła  płynnie  po  polsku  i  uważano  ją  za  Polkę  z 

pochodzenia.  Zapominano  nawet,  że  jej  mąż  był  kiedyś  zawodowym  pruskim  ofice-

background image

rem. 

Fiesler wszedł na I piętro i zadzwonił. Drzwi otworzyła pokojówka. Mimo że była 

godzina przyjęć, poczekalnia świeciła pustką. Ludzie mieli inne kłopoty i nie myśleli 

o dolegliwościach. 

Oficjalna  wiadomość  o  wybuchu  wojny  nie  wzbudziła  w  Fieslerze  entuzjazmu. 

Jego marzenia o wielkiej karierze już rozwiały się niczym poranna mgła. Wczorajsza 

popołudniowa  odprawa  u  sturmbannführera  w  niczym  nie  poprawiła  jego  sytuacji. 

Jego  cenne  spostrzeżenia  o  przeprawie  pod  Chełmnem  na  nic  się  nie  zdały.  O  tym 

pomyśleli  już  inni.  A  jego  rola  ograniczyła  się  właściwie  do  funkcji  magazyniera. 

Przez  długie  lata  prowadził  wywiad  na  terenie  Pomorza,  a  teraz  pewnie  ten  nadęty 

esesman  zapisze  to  na  swoje  konto.  Przez  ostatnie  miesiące  magazynował  skrzętnie 

broń i amunicję nadsyłaną  nielegalnymi drogami z  Rzeszy. W nocy, zgodnie z pole-

ceniem, broń przy pomocy Röhra i innych rozprowadził w teren i czuł, że na tym jego 

rola się skończyła. Najwyżej jeszcze postrzela zza węgła do Polaków, rozpuści nieco 

plotek i na tym koniec. To ma być odpowiednia rola dla niego - Fieslera? To potrafi 

byle  głupek  -  nie  przymierzając  jak  ten  młody  Röhr.  Jak  tak  dalej  pójdzie  i  wojna 

przeciągnie  się,  to  gotowi  go  po  zajęciu  Bydgoszczy  ubrać  w  mundur  i  wysłać  na 

front, aby ginął za vaterland i Hitlera. Nie. Na to stanowczo nie miał chęci. Jemu się 

uśmiechały godności, zaszczyty i majątki po Polakach, których się stąd wyrzuci. 

W  jadalni  zastał  sturmbannführera,  Goebla  i  jakiegoś  nie  znanego  osobnika.  Do-

myślił  się,  że  to  jeden  z  instruktorów  przysłanych  z  Rzeszy  -  jeden  z  tych,  którzy, 

zgodnie  z  zapowiedzią  sturmbannführera,  mieli  objąć  kierownictwo  akcji  zbrojnej  w 

Bydgoszczy. 

Sturmbannführer promieniał. Niemieckie siły zbrojne wzdłuż całej prawie granicy 

wtargnęły do Polski. Luftwaffe już się pastwi nad otwartymi miastami. Ten podniosły 

nastrój zepsuł mu jednak poranny meldunek o nieudanym napadzie na most w Brdy-

ujściu. 

Dowódcę grupki, młodego Niemca z Łęgnowa, usiłował bronić major Goebel. 

- Na wojnie różnie bywa - tłumaczył. - Raz się odnosi zwycięstwa, a innym razem 

porażkę. 

background image

- Tak mogło być w armii kaisera - wrzasnął sturmbannführer. - Narodowi socjali-

ś

ci odnoszą tylko zwycięstwa! 

Goebel wzruszył ramionami. Temu żółtodzióbowi przewróciło się w głowie, jeśli 

chce być mądrzejszy od Clausewitza i Schliefena. 

- Wszystko wykonałem zgodnie z rozkazem - tłumaczył się niefortunny dowódca - 

o 2.30 zaatakowaliśmy most z obu stron jednocześnie. Jednakże jeden z tych polskich 

wartowników  widocznie  usłyszał  coś,  może  przeczuł,  i  zdjął  karabin.  Zadźgałem  go 

osobiście,  Herr  Sturmbannführer,  ale  w  agonii  zdążył  jeszcze  nacisnąć  spust.  Myśla-

łem, że nikt nie zwróci uwagi na pojedynczy strzał. Pionierzy - ci dwaj, których przy-

słał  nam  pan  sturmbannführer  -  zaczęli  zakładać  ładunki,  a  tu  tymczasem  od  strony 

Łęgnowa  nadbiegli  polscy  żołnierze.  Z  daleka  zaczęli  już  strzelać,  a  że  było  ich 

znacznie więcej, kazałem wycofać się. 

-  To  wszystko  są  głupie  tłumaczenia.  Befehl  ist  Befehl.  A  rozkaz  był  wyraźny: 

wysadzić most. Wyście go nie wykonali. Będziecie za to ukarani! 

- Jawohl. 

- Nie będziemy już powtarzać próby wysadzenia mostu w Łęgnowie. Zabierzemy 

się od razu do mostu w Fordonie. I to szybko. 

Tu do rozmowy wmieszał się trzeci, milczący dotąd mężczyzna. 

- Przypominam panu, Herr Sturmbannführer, że Bydgoszcz leży w pasie działania 

III  Korpusu  piechoty,  którego  dowódcę  generała  Haase,  ja  tu  reprezentuję!  Możecie 

uprawiać małą dywersję, strzelać do Polaków, rozsiewać defetystyczne wiadomości i 

tak  dalej.  Natomiast  nie  wolno  wam  zaczynać  żadnych  działań  mających  znaczenie 

operacyjne.  Most  w  Fordonie  wyleci  w  powietrze  na  rozkaz  dowódcy  korpusu.  Gdy 

będzie odpowiednia sytuacja na froncie. Nie wcześniej, Herr Sturmbannführer Goebel 

przyglądał  się  mówiącemu  z  szacunkiem,  wyczuwał  w  nim  doświadczonego  oficera 

sztabowego.  To  jasne,  że  most  nie  może  być  wysadzony  zbyt  wcześnie.  Polacy  mo-

gliby  usunąć  z  nurtu  zniszczone  przęsła  i  przerzucić  pod  Świecie  ciężkie  pontony, 

które właśnie nie mogą tam dotrzeć. 

Rozmowa ta miała miejsce na pół godziny przed przybyciem Fieslera. Fiesler nie 

znał  więc  jej  treści.  Od  sturmbannführera  dowiedział  się  jedynie,  że  dziś  w  nocy  w 

background image

rejonie  Bydgoszczy  zostaną  dokonane  liczne  zrzuty  spadochroniarzy  niemieckich. 

Należy część ich wprowadzić do miasta i poukrywać u miejscowych Niemców, część 

zostawić  w  terenie.  W  nocy  będzie  można  również  zacząć  działania  dywersyjne  na 

znaczną skalę. 

- Czy broń została już rozprowadzona? - zapytał sturmbannführer Fieslera. 

- Tak jest. Z wyjątkiem rezerw. 

- Gdzie one się znajdują? 

- U mnie i u Röhra. 

- Czy to pewne miejsce? 

- Nie ma nic pewnego. Policja węszy, gdzie się da. 

- Na razie dziękuję. Wieczorem wydam dalsze rozkazy. 

Po wyjściu Fieslera w pokoju zapanowała cisza. 

- Dochodzi godz. 13 - zauważył Goebel. 

Trzej  mężczyźni  wstali  i  przeszli  do  gabinetu  rentgenowskiego.  Było  tu  ciemno. 

Major  zapalił  słabą  żarówkę.  W  jej  nikłym  świetle  otworzył  jeden  z  aparatów.  Po-

grzebał w środku i wyciągnął słuchawki. 

1 września 1939 r. - pierwszy dzień wojny - dobiegał końca. Dotychczasowy prze-

bieg działań był dla 15 Dywizji na ogół pomyślny.  Rozpoznanie  naziemne i lotnicze 

nie  stwierdziło  na  przedpolu  groźniejszych  sił  niemieckich.  Oddziały  utrzymywały  z 

nieprzyjacielem luźny kontakt bojowy, odpierając parę wypadów. Wzięto jeńców z 50 

DP i Brygady „Netze”, a więc - zgodnie z danymi wywiadu - z III Korpusu piechoty 

gen. art. Haase. 

Na 9 DP nacierała niemiecka broń pancerna, rozbijając batalion 34 pułku. 27 DP 

rozpoczęła ruch odwrotowy na południe. 

W  Bydgoszczy  panował  spokój,  rosła  jedynie  fala  uciekinierów  z  terenów  obję-

tych  działaniami  wojennymi.  Lotnictwo  niemieckie  w  godzinach  popołudniowych 

ograniczyło  się  wyłącznie  do  rozpoznania.  Własne  lotnictwo  myśliwskie  zestrzeliło 

jednego Dorniera. 

W godzinach wieczornych ogłoszono komunikat ze Sztabu Generalnego - podawał 

background image

on między innymi o walkach wzdłuż całej prawie granicy i o silnym działaniu lotnic-

twa niemieckiego. Na terenie całego kraju zestrzelono - według danych komunikatu - 

34 samoloty i zniszczono ponad 100 czołgów nieprzyjaciela. Po dniu pełnym wrażeń 

dowódcy i oficerowie sztabu 15 Dywizja udali się na spoczynek. 

Około godz. 23 odezwało się dowództwo Armii. Mjr dypl. Kirchmayer dopytywał 

się, czy dywizja posiada łączność z Koronowem i Tucholą - nadeszły bowiem niepo-

kojące meldunki z rejonu Świekatowa, że ukazały się tam niemieckie czołgi. 

Jednocześnie  w  mieście  i  okolicy  zaczęły  dziać  się  dziwne  rzeczy,  padały  poje-

dyncze  strzały,  zapalały  się  tajemnicze  światła.  Wybuchło  parę  pożarów  nie  spowo-

dowanych,  jak  to  z  całą  pewnością  stwierdzono,  przez  lotnictwo  nieprzyjaciela.  Nad 

miastem krążyły tylko niemieckie samoloty rozpoznawcze. 

Wszystko  to  wywoływało  podniecenie  i  nerwowość.  Poranek  2  września  wstał 

mglisty.  Lotnictwo  na razie nie  mogło działać. Na przedpolu 15 DP, poza lokalnymi 

starciami,  nic  specjalnego  nie  działo  się.  Ogólnie  przypuszczano,  że  nieprzyjaciel 

koncentruje się do silnego natarcia, wykorzystując mglistą zasłonę. 

Od  świtu  nadchodziły  jednocześnie  niepokojące  wieści  z  północy.  Niemieckie 

czołgi osiągnęły linię kolejową z Bydgoszczy do Gdańska. Część 9 Dywizji i cała 27 

miały  już  zamkniętą  drogę  odwrotu  i  wszystko  wskazywało  na  to,  że  będą  musiały 

przebijać się na południe siłą. 

Tak dowództwo Armii, jak i sztab 15 Dywizji nie miały żadnej łączności z odcię-

tymi oddziałami. Prawe skrzydło dywizji zawisło w próżni. Ponieważ jednocześnie 15 

DP  była  związana  od  zachodu  przez  III  niemiecki  korpus,  stwarzało  to  bardzo  po-

ważną sytuację. 

Narastający  niepokój  potęgowały  dodatkowo  wieści  nadchodzące  z  miasta. 

Wprawdzie  w  poprzednim  dniu  policja  aresztowała  około  300  Niemców  z  dr.  Koh-

nertem  na  czele,  nie  rozwiązywało  to  jednak  sprawy.  Nikt  nie  miał  wątpliwości,  że 

nocna  strzelanina,  pożary  i  światła  były  dziełem  „lojalnej”  niemieckiej  ludności.  Z 

paru  rejonów  meldowano  o  nocnych  zrzutach  spadochroniarzy.  Gwałtownie  zwięk-

szyła  się  fala  uciekinierów;  z  zachodu  i  z  północy  ciągnęły  setki  i  tysiące  wozów 

konnych.  Opowiadano  o  okrucieństwach  Niemców,  o  rozkazie  wymordowania  Pola-

background image

ków  w  Bydgoszczy.  Osobnicy  rozpuszczający  te  wieści,  często  w  mundurach  woj-

skowych lub kolejowych, znikali zazwyczaj na widok zjawiającej się policji lub woj-

skowego  oddziału.  Miejsce  spokoju  panującego  do  wczorajszego  wieczoru  zajęła 

atmosfera  panikarstwa  i  nerwowości.  Przyczynił  się  do  tego  również  widok  cofają-

cych  się  kolumn  taborowych  9  i  27  DP.  Pierwsi  bydgoszczanie  zaczęli  opuszczać 

miasto. 

Panika  wzmogła  się,  gdy  po  ustąpieniu  porannej  mgły  niemieckie  lotnictwo 

wznowiło naloty. Były one znacznie silniejsze niż poprzedniego dnia i zadały znacz-

nie  więcej  strat,  szczególnie  wśród  ludności  cywilnej.  Od  rana  zaczęła  się  również 

ewakuacja  nadwyżek  mobowych  bydgoskiego  garnizonu.  W  mieście  miały  zostać 

tylko dwa bataliony: wartowniczy i zapasowy 61 pp. 

Własne  lotnictwo  na  zachodnim  przedpolu  15  DP  nie  stwierdziło  nic  groźnego. 

Wysiłki  rozpoznania  na  północy  nie  dały  rezultatu.  Niemiecka  opl  była  tam  bardzo 

silna,  a  poza  tym  nieustannie  działało  lotnictwo  myśliwskie.  Próby  nawiązania  łącz-

ności  z  odciętymi  oddziałami  przy  pomocy  własnego  lotnictwa  nie  powiodły  się.  W 

południe  miasto  przeżyło  najsilniejszy  nalot.  Luftwaffe  bombardowała  dworzec  i 

koszary,  oszczędzając  śródmieście  prawdopodobnie  ze  względu  na  niemiecką  lud-

ność.  Po  jednym  z  tych  nalotów  silna  wyprawa  bombowa  zawróciła  na  wschód.  Po 

paru minutach rozległa się silna głucha detonacja. 

-  Wyleciał  w  powietrze  most  kolej  owo-drogowy  w  Fordonie  -  zameldował  gen. 

Przyjałkowskiemu wojskowy komendant stacji Bydgoszcz. 

Radiostacja,  sprytnie  ukryta  w  jednym  z  rentgenowskich  aparatów  dr  Goebel, 

działała bez zarzutu. Przedstawiciel gen. Haase skończył nadawanie meldunku, chwilę 

poczekał na potwierdzenie, po czym zaczął odbierać depeszę z dowództwa III Korpu-

su. Po chwili wyłączył radioaparat i zabrał się do rozszyfrowywania. W pokoju pano-

wała cisza. 

- Czy pańskie mieszkanie jest pewne? 

- Najzupełniej. 

- Fiesler wspominał o wczorajszym aresztowaniu przez policję szeregu Niemców. 

background image

Podobno mają być wywiezieni do obozów. 

Goebel machnął pogardliwie ręką. 

-  To  nie  było  dla  nas  zaskoczeniem.  Od  dawna  wiedzieliśmy,  którzy  Niemcy  w 

wypadku wojny będą aresztowani i nie powierzano im żadnych obowiązków. 

- Pan ma zawsze dobre i pewne wiadomości, Herr Major! 

-  Nie  na  darmo  tyle  lat  mieszkam  w  Bydgoszczy  i  nie  darmo  moja  żona  jest  tu 

szanowanym lekarzem. Mamy dużo znajomości. Również i w starostwie, gdzie opra-

cowywane  były  listy  Niemców  przewidzianych  do  aresztowania.  Ale  co  słychać  na 

froncie? 

Działania  rozwijają  się  planowo.  XIV  Korpus  pancerny  zamknął  Polakom  drogę 

odwrotu  na  południe.  W  tej  chwili  toczą  się  zacięte  walki  z  ich  9  i  27  DP.  Liczymy 

jednak, że jeszcze wieczorem nasze dywizje pancerne osiągną Wisłę. A wtedy... 

W wyobraźni obu Niemców ukazała się wizja otoczonych z trzech stron polskich 

dywizji,  spychanych  przez  masę  pancerną  za  Wisłę  i  masakrowanych  z  góry  przez 

zespoły Stukasów. 

W  korytarzu  rozległ  się  dzwonek.  Major  drgnął,  to  był  jednak  swój  -  Fiesler. 

Ubezpieczenie wystawione na ulicy działało. Fiesler przyniósł wiadomość o zniszcze-

niu mostu w Fordonie. 

- Na czyj rozkaz? - zapytał twardo oficer ze sztabu III Korpusu. 

- Na niczyj. Most wyleciał w powietrze w czasie bombardowania Fordonu i przy-

czółka mostowego. Tak mi przynajmniej meldował jeden z naszych ludzi. 

- Ach so! Pewnie Polacy założyli do komór ładunki z zapalnikami i nastąpiła de-

tonacja wskutek wybuchu bomby w pobliżu. Czy cały most wyleciał w powietrze? 

- Tak. Nurt jest zatarasowany stalową konstrukcją. 

- To świetnie. Do jutra Polacy nie usuną tego. A jutro, najpóźniej pojutrze, ciężkie 

pontony z Solca powinny być pod Chełmnem, jeżeli mają w czymś pomóc Polakom. 

Przypuszczam,  że  nalot  na  Fordon  i  most  został  wykonany  nie  bez  głębszych  powo-

dów operacyjnych. Gdzie jest pan sturmbannführer? 

- Na Szwederowie. Wydaje tam instrukcje na dzisiejszą noc. 

- Dobrze. Wobec tego ja panom tu coś  wyjaśnię. Generał  Haase przewiduje jutro 

background image

rano nasze silne natarcie na pozycje polskiej 15 Dywizji. Należy się spodziewać, że w 

godzinach południowych nasze  wojska przełamią jej linie  obronne i zacznie  się ruch 

odwrotowy. Wtedy i my zaczniemy naszą zasadniczą akcję. 

Plan  „zasadniczej  akcji”  był  już  dawno  ułożony  i  znany.  Bydgoszcz  leży  na 

skrzyżowaniu dróg północ-południe i wschód-zachód. Przez miasto biegnie z północy 

długa  arteria  komunikacyjna,  będąca  przedłużeniem  szosy  gdańskiej.  Jasne,  że  tą 

arterią  będzie  się  odbywał  ruch  odwrotowy  oddziałów  polskich  znajdujących  się  na 

północ od miasta. Newralgicznym punktem tej arterii są przeprawy na Brdzie. 

Niemiecki plan wojny przewidywał silne uderzenie pancerne z rejonu Złotowa na 

wschód i szybkie osią- j gniecie Wisły. W tej sytuacji miała być okrążona część znaj-

dującej się w „korytarzu” Armii „Pomorze”. 

W  dalszej  fazie  bitwy  hitlerowskie  dowództwo  zakładało  zniszczenie  otoczonych 

oddziałów  oraz  wyjście  części  sił  własnych  na  tyły  oddziałów  znajdujących  się  w 

rejonie  Bydgoszczy,  a  związanych  od  zachodu.  W  ten  sposób  bitwa  ta  niszczyłaby 

całkowicie siły polskie znajdujące się na Pomorzu. Jednakże dowódca IV armii,  von 

Kluge,  nie  rozporządzał  dostatecznymi  siłami  dla]  przeprowadzenia  tego  manewru. 

Opierając się więc na starej, szlifenowskiej zasadzie ekonomii sił postanowił nie roz-

drabniać  się,  a działać  w  dwóch  fazach.  W  pierwszej  chciał  zniszczyć  jednostki  pol-

skie otoczone na pół-i nocy i dopiero wtedy - w drugiej fazie - uderzyć na Bydgoszcz. 

Dawało to jednak  wojskom znajdującym siei  w rejonie Bydgoszczy  swobodę działa-

nia.  Polacy  mogli]  wykorzystać  czas  i  albo  przegrupować  się  tworząc  bydgoskie 

przedmoście  frontem  na  północ,  albo  wycofać  na  południowy  brzeg  Brdy.  Jedno  i 

drugie nie dawało. Niemcom tego, do czego dążyło OKW - nie otwierało drogi przez 

Bydgoszcz na południowo-wschód. A kierunek” ten był niesłychanie ważny. Operując 

z  Bydgoszczy  siły  niemieckie  miały  rozerwać  styk  Armii  „Poznań”  i  „Pomorze”, 

wyjść na tyły zasadniczej linii obronnej Armii „Poznań” i na tyły walczącej pod Gru-

dziądzem  grupy  operacyjnej  gen.  Bołtucia.  Nie  rozporządzając  dostatecznymi  siłami 

OKW postanowiło do zrealizowania tego planu sięgnąć po inne środki i inne metody, 

zresztą już wypróbowane w wojnie domowej w Hiszpanii. 

Gdy na Madryt, broniony przez wojska republikańskie, szły cztery kolumny wojsk 

background image

rebelianckich, generał Franco wszem i wobec oświadczył, że piąta kolumna jest już w 

mieście - są to jego zwolennicy, którzy w odpowiednim momencie wystąpią zbrojnie i 

przyczynią się do szybkiego zdobycia stolicy. Oświadczenie okazało się zwykłą, cheł-

pliwą  pogróżką,  gdyż  walki  o  Madryt  toczyły  się  przez  długie  miesiące  -  pozostało 

jednak określenie „piąta kolumna” jako synonim dywersji. Rolę piątej kolumny mieli 

w  Bydgoszczy  odegrać  miejscowi  Niemcy,  „lojalni”  obywatele  Rzeczypospolitej. 

Jasne było, że w przypadku udanego manewru otaczającego, oddziały, którym uda się 

ujść z okrążenia, będą się usiłowały  wycofać na Bydgoszcz. Ruch ten będzie się od-

bywał na zapleczu 15 Dywizji - również wycofującej się lub też przegrupowującej się. 

Oddziały  wycofujące  się  po  klęsce,  przemieszane  z  masą  wozów  uciekinierów 

cywilnych  -  to  potencjalny  sprzymierzeniec  dywersji.  Gdy  do  tej  fali  dojdą  jeszcze 

wycofujące się jednostki 15 Dywizji, akcja dywersyjna - jeżeli będzie przeprowadzo-

na energicznie i zdecydowanie - może zdezorganizować i rozproszyć najlepszy bojo-

wy oddział... 

Założono, że akcja ta nastąpi w mieście. Naturalnie o zorganizowaniu i uzbrojeniu 

tak silnych oddziałów dywersyjnych, aby mogły się one zmierzyć w otwartej walce z 

dywizją  piechoty,  nie  było  mowy.  Założono  więc  działanie  małych  oddziałków,  a 

nawet  pojedynczych  dywersantów,  całość  jednakże  działania  dywersyjnego  musiała 

być  dość  długotrwała  -  10,  a  nawet  do  20  godzin.  Chodziło  więc  głównie  o  to,  aby 

polskie  dowództwo  wojskowe  nie  mogło  szybko  i  skutecznie  zdławić  dywersji.  Wy-

wiadowi  niemieckiemu  było  wiadomo,  że  jedyna  siła  mogąca  stłumić  akcję  dywer-

syjną  -  oddziały  13  DP  mającej  stanowić  odwód  D-cy  Armii  „Pomorze”  -  została 

jeszcze  w  przeddzień  wybuchu  wojny  wycofana  z  miasta.  W  garnizonie  pozostały 

jedynie  nadwyżki  mobowe,  które  zresztą  zaczęto  już  częściowo  ewakuować,  tak  że 

ostatecznie  dowództwo  polskie  mogło  rzucić  przeciwko  dywersantom  zaledwie  2-3 

bataliony. A to już, wobec dużego rozproszenia sił piątej kolumny, nie mogło być dla 

akcji niemieckiej groźne. Ludność cywilna była według założeń kierownictwa dywer-

sji  raczej  czynnikiem  sprzyjającym.  Dwudniowe  intensywne  bombardowanie  miasta, 

rozsiewane  od  wybuchu  wojny  wieści  o  okrucieństwach  niemieckich,  o  rozkazach 

wymordowania  Polaków,  pogróżki  w  rodzaju  „niedługo  przyjdzie  tu  Hitler  i  zrobi  z 

background image

wami porządek” - to wszystko powinno wytworzyć tak silne I nerwowe napięcie i taką 

grozę sytuacji, że na wieść o wkraczaniu Niemców do miasta ludzie powinni w panice 

rzucić się do ucieczki. 

Już wieczorem 1 września rozpoczęto przygotowania ; do akcji. Broń ręczna i ma-

szynowa oraz amunicja - skrzętnie dostarczane wieloma drogami z Rzeszy i magazy-

nowane w melinach na terenie miasta i powiatu - powędrowały na wyznaczone punk-

ty.  Przenosili  je  Niemcy  młodzi  i  starzy,  kobiety  i  mężczyźni,  w  kieszeniach,  pod 

płaszczami,  w  walizkach,  teczkach,  w  wozach  uciekinierów, pod stosami domowych 

gratów  i  pierzyn.  Wędrowały  na  strychy  wysokich  domów,  do  piwnic,  na  wieże  ko-

ś

ciołów ewangelickich, a nawet do szpitali i szkół. Niemieccy instruktorzy wojskowi, 

owi ,turyści i kuzyni”, których wybuch wojny „niespodzianie” zastał w Polsce i którzy 

tajemniczo zginęli w terę-' nie, lub też zgoła zrzuceni nocą skoczkowie spadochrono-

wi objęli dowództwo nad grupami miejscowych Niemców, czekając na rozkaz z tam-

tej strony frontu. 

Przygotowania  do  akcji  przebiegały  zgodnie  z  planem  i  wszystko  zdawało  się 

wróżyć pełne jej powodzenie. 

Nadzieje, wahania, decyzje 

Po  południu  2  września  w  dowództwie  dywizji  panował  stan  podniecenia. 

Wprawdzie na zachodzie odparto słabe natarcie niemieckie 50 DP, a brygada „Netze” 

zająwszy  Nakło  nie  przejawiała  większej  aktywności,  na  północy  jednak  sytuacja 

wyglądała nader groźnie. Pozycje obronne 9 DP zostały przecięte pancernym klinem i 

obecnie oddziały tej dywizji wraz z 27 DP toczyły ciężkie walki o drogę na południe. 

Z  jednostkami  tymi  nadal  nie  było  żadnej  łączności.  Samolotem  wysłanym  przez 

dowództwo  lotnictwa  Armii  „Pomorze”  nie  udało  się  odszukać  miejsc  postoju  do-

wódców.  Z  relacji  lotników  wynikało,  że  sytuacja  jest  mocno  zagmatwana.  Jeden  z 

oficerów  wróciwszy  z  Torunia  powiedział  Niedzielskiemu,  że  w  dowództwie  Armii 

panuje nastrój minorowy, a generał Bortnowski jest całkowicie przygnębiony, zdając 

background image

sobie sprawę z własnej bezsilności wobec grożącej klęski. W obliczu tego zagrożenia 

już  rano  skierowano  pod  Świecie  kompanię  ciężkich  pontonów.  Zaledwie  jednak 

pontony  ruszyły  z  przystani  w  Solcu,  wyleciał  w  powietrze  most  fordoński  tarasując 

nurt na całej jego szerokości. 

Stało się to w czasie nalotu, w dość niejasnych okolicznościach. Dowódca kompa-

nii saperów zginął w czasie bombardowania, ale dowódca saperów Armii twierdził, że 

zabronił zakładać detonatory. Czy dowódca kompanii zbagatelizował rozkaz, czy też 

most wyleciał z innego powodu? Trudno obecnie było dociec. 

Dowódca  15  Dywizji  usiłował  na  własną  rękę,  przy  pomocy  rozpoznania  lotni-

czego,  wyjaśnić położenie  na północy. Pierwszy  samolot powrócił po półtoragodzin-

nym locie silnie poturbowany. Pilot był ciężko ranny, a obserwator nie żył. Wysłano 

natychmiast drugą maszynę. 

W tych godzinach pełnych napięcia generał Przyjałkowski zachowywał kamienny 

spokój.  Siedząc  przy  stole  z  rozłożonymi  mapami,  przeglądał  meldunki.  Były  coraz 

bardziej  niepomyślne.  Od  zachodu  dywizję  wiązał  coraz  silniej  naciskający  III  Kor-

pus, a południowe jej skrzydło „wisiało w powietrzu”. Nie znając sytuacji na północy 

generał zadawał sobie ustawicznie pytanie, czy Niemcy rzucą wszystkie siły do walki 

z  otoczonymi  wojskami,  czy  też  utworzywszy  rygiel  runą  bronią  pancerną  na  bez-

bronną z tego kierunku Bydgoszcz. Dowództwo Armii nie podejmowało żadnej decy-

zji i nie wydawało rozkazu przegrupowania. Ta chwiejność była zrozumiała,  w kotle 

na północy znajdowały się przecież prawie dwie dywizje piechoty i brygada kawalerii. 

Liczono,  że  siły  te  zdecydowanym  uderzeniem  mogą  sobie  otworzyć  drogę  na  połu-

dnie. Żeby tylko było o nich wiadomo coś więcej... 

Od startu samolotu minęły trzy godziny. Dowódca eskadry meldował z lotniska, że 

samolot miał benzyny na dwie i pół godziny, należy więc uważać go za strącony. 

- Proszę wysłać jeszcze jeden! 

- Tak jest, panie generale! 

Przydzielony  do  15  DP  pluton  lotnictwa  obserwacyjnego  działał  niesłychanie 

ofiarnie, dysponował jedynie  przestarzałymi samolotami typu Lublin RXIII, rozwija-

jącymi szybkość 130 km/godz. i uzbrojonymi w jeden karabin maszynowy. A jednak 

background image

załogi  tych  starych  gratów  latając  wśród  huraganowego  ognia  niemieckiej  opl,  przy 

miażdżącej przewadze niemieckiego lotnictwa, obrywając nieraz od własnej piechoty 

- potrafiły już od świtu 1 września rozpoznać niemieckie kolumny, śledzić ich ruch i 

przegrupowania. 

Było już zupełnie ciemno, gdy z lotniska zameldowano o powrocie samolotu. 

- Jest silnie postrzelany, ale obserwator zdrów. 

- Niech natychmiast melduje się u mnie. 

Generał  z  niepokojem  wpatrywał  się  w  mapę  z  wyrysowanymi  niebiesko  pozy-

cjami  dywizji  i  czerwonymi  oznaczeniami  sił  nieprzyjaciela.  W  rejonie  Borów  Tu-

cholskich była wielka niewiadoma. Co tam się dzieje? Po niespełna dwudziestominu-

towym  czekaniu  do  pokoju dowódcy  dywizji  wszedł  kapitan  Niedzielski  w  towarzy-

stwie młodego porucznika lotnictwa. 

- Panie generale, porucznik Sawicki melduje swój powrót z rozpoznania! 

- Niech pan siada i chwali się. 

Lotnik  był  wyraźnie  zmęczony.  Usiadł  na  krześle  i  wyjąwszy  blok  meldunkowy 

przedstawiał położenie w rozpoznanym rejonie. 

- Na szosie z Tucholi do Świecia stwierdziłem kolumnę czołgów. 

- Czy na pewno to były czołgi? 

- Na pewno. Wprawdzie robiło się już szaro, ale nadleciałem na bardzo małej wy-

sokości  i  rozpoznałem  je  dokładnie.  Czoło  kolumny  znajdowało  się  mniej  więcej  10 

kilometrów  na  północny  zachód  od  skrzyżowania  z  torem  kolejowym.  Długości  ko-

lumny nie udało mi się stwierdzić. 

- Strzelano do was? - zapytał jeden z oficerów sztabu. 

- Naturalnie. I to bardzo mocno. Całego grata nam postrzelali, oberwał i silnik, ale 

jakoś dociągnęliśmy do lotniska. 

- Co pan jeszcze widział? 

- Poza tym  nigdzie niemieckich oddziałów  nie stwierdziłem. Na drogach były je-

dynie wozy uciekinierów, a daleko na północy rozciągały się dymy pożarów. 

Generał zamyślił się. Jeżeli czołgi idą na Świecie, należy przypuszczać, że bitwa z 

9  i  27  DP  została  rozstrzygnięta  na  korzyść  Niemców.  Inaczej  nie  odciągaliby  sił 

background image

pancernych.  Kierunek  marszu  na  Świecie  wskazywał,  że  nieprzyjaciel  dąży  do  osta-

tecznego zamknięcia  w  kotle rozbitych  wojsk. Nie zazdrościł dowódcom otoczonych 

dywizji. Z drugiej -strony nieco się uspokoił, gdyż wobec takiej sytuacji w ciągu naj-

bliższych godzin nic powabnego, jego zdaniem, 15 Dywizji nie groziło. - Ponieśliście 

dziś poważne straty - powiedział w zamyśleniu do lotnika. 

- Tak jest, panie generale. Ale nic na to nie poradzimy. To jest wojna. 

- Słusznie. Dziękuję panu. 

Po  tym  meldunku  zapanowała  atmosfera  uspokojenia.  W  mieście  dalej  jednak 

trwała  strzelanina,  nadal  wybuchały  w  okolicy  pożary,  w  powietrzu  znów  krążyły 

niemieckie samoloty. Nadchodziła noc z 2 na 3 września. W dowództwie dywizji nikt 

nie myślał o śnie. 

Od  północy  do  miasta  zaczęły  spływać  pierwsze  fale  rozbitków  z  9  i  27  DP.  Jak 

zwykle  w  takich  wypadkach  relacje  były  mocno  przesadzone.  Opowiadano  o  znisz-

czeniu  wszystkich  otoczonych  wojsk,  o  olbrzymiej  ilości  czołgów,  o  niemieckich 

okrucieństwach. 

Strzelanina  w  mieście  przybrała  na  sile.  Doszło  do  paru  wypadków  atakowania 

oddziałów  wojskowych  przez  spore  grupy  dywersantów.  Strzelano  do  wojsk  na  ul. 

Jagiellońskiej  i  z  cmentarza  ewangelickiego,  a  w  Łęgnowie  ostrzelano  stację  kolejo-

wą.  O  świcie  generał  Przyjałkowski  został  powiadomiony  o  rozpoczętej  ewakuacji 

władz administracyjnych i policji. W mieście zostawało jedynie  wojsko. Fala ucieki-

nierów przeszła - przez Bydgoszcz i spłynęła na Inowrocław. 

Dowództwo  Armii  w  Toruniu  miało  już  stosunkowo  pełny  obraz  położenia  wła-

snych wojsk, traciło jednak panowanie nad sytuacją - inicjatywa spoczywała całkowi-

cie w ręku przeciwnika. 

Po  dniu  3  września  spodziewano  się  wiele.  W  południe  mijał  termin  ultimatum 

wysłanego do Hitlera przez rządy  Francji i  Anglii.  Liczono, że natychmiast po  upły-

nięciu  tego  terminu  nastąpi  wypowiedzenie  wojny  i  zaczną  się  silne  działania  na  za-

chodzie, co powinno odciążyć Polskę. Bardziej optymistycznie nastrojeni spodziewali 

się  nawet,  że  Niemcy  w  ostatniej  chwili  skapitulują  wobec  groźby  wojny  na  dwa 

fronty.  Uważano  nawet,  że  właśnie  działania  na  Pomorzu  wskazują  na  tego  rodzaju 

background image

możliwości. Po uzyskaniu bowiem połączenia Rzeszy z Prusami Wschodnimi wojska 

niemieckie  zatrzymają  się  i  zaczną  się  pertraktacje.  Niemcy  będą  chcieli  zatrzymać 

jedynie to, co już zajęli, a więc Pomorze i Śląsk... 

W  rzeczywistości  rozwój  sytuacji  na  frontach  przeczył  temu.  Pod  Częstochową 

zarysował się wyraźny kryzys. Niemcy silnymi kolumnami pancernymi parli w środek 

Polski, drugi klin pancerny  uderzał od południa. W tym  stanie rzeczy do optymizmu 

nie było żadnego powodu. 

Rano w niedzielę w mieście uspokoiło się, ustała strzelanina. Dzień zapowiadał się 

słoneczny  -  typowy  dzień  złotej  polskiej  jesieni.  Tłumy  ludzi  wyległy  na  ulice.  Ko-

mentowano ostatnie wieści, podążano do kościołów. Z północy ciągnęło coraz więcej 

oddziałów z 9 i 27 DP, którym udało się wyrwać z okrążenia. Kierowano je do lasów 

na południe od Bydgoszczy.  Jeszcze przed godziną 9 wystartowały dwa samoloty  na 

rozpoznanie przedpola dywizji. 

W sztabie oczekiwano na meldunki i rozkazy. 

W  kolejnej  naradzie,  która  odbywała  się  również  w  mieszkaniu  dr  Goebel,  brał 

udział  sturmbannführer,  delegat  sztabu  III  Korpusu,  Goebel  i  Fiesler.  W  nocy  do-

wództwo  Korpusu  powiadomiło,  że  silne  natarcie  na  pozycje  15  DP  wyruszy  we 

wczesnych  godzinach  porannych.  Przełamania  obrony  należy  się  spodziewać  pomię-

dzy  godziną  9  a  10.  Generał  Haase  decyzję  terminu  rozpoczęcia  akcji  dywersyjnej 

przekazywał organizacji w Bydgoszczy. Sturmbannfüuhrer chciał zacząć o dziewiątej. 

Przeciwstawiali  się  temu  przedstawiciel  Korpusu  i  major  Goebel.  Fiesler  nie  zajął 

ż

adnego stanowiska. 

- Na co właściwie mamy czekać - pieklił się sturmbannführer. - Jeżeli o dziewiątej 

będą  przełamane  pozycje,  to  już  o  dziesiątej  przez  Bydgoszcz  będą  wycofywały  się 

rozbite  polskie  oddziały.  Czy  panowie  sądzą,  że  narodowosocjalistyczna  armia  nie 

upora się  gładko z polską obroną? A  może panowie zakładają, że Polacy zatrzymają 

niemieckie natarcie? Widzieliście, co się działo na północy. Te polskie 9 i 27 DP już 

nie  istnieją,  a  jutro  nie  będzie  istniała  15  DP.  Tymczasem  jednak  Polacy  zaczynają 

węszyć tu i ówdzie. Nocne strzelaniny i nasza mała dywersja zwiększyły ich czujność. 

background image

Broń  i  grupy  są  już  na  miejscach.  Niech  nastąpi  jakaś  wsypa,  a  koniec  z  całą  przez 

długie miesiące przygotowywaną akcją! 

Major Goebel miał inny pogląd na te sprawy. Jego zdaniem na wojnie nie ma nic 

całkowicie  pewnego.  Nie  wątpi  on,  naturalnie,  w  sukces  III  Korpusu,  ale  z  drugiej 

strony trudno przewidzieć, kiedy się zacznie odwrót polskiej dywizji. Może to nastą-

pić również dobrze w południe jak i wieczorem. 

- Możliwość wsypy wykluczam - stwierdził Goebel. Wczoraj wieczorem i dziś w 

nocy ewakuowała się z miasta policja i władze administracyjne. Pozostało tylko woj-

sko.  Jest  go  bardzo  mało  i  nie  jest  ono  w  stanie  nam  zagrozić.  O  to  pan  stu-

rmbannführer  może  być  spokojny.  Stanowisko  Goebla  poparł  przedstawiciel  sztabu 

Korpusu. Jego zdaniem należało czekać na widoczny i niewątpliwy ruch odwrotowy, 

a  nie  zakładać,  że  na  pewno  on  nastąpi  o  określonej  godzinie.  .Sytuacja  jest  zresztą 

dość  ciężka.  Generał  Haase  powierzając  im  decyzję  rozpoczęcia  dywersji  niewątpli-

wie wierzył, że moment ten będzie wybrany odpowiednio. 

- Pan sturmbannführer - przedstawiciel armii nie bez ironii zaakcentował ten ese-

sowski  stopień  -  przedkłada  widocznie  względy  polityczne  nad  wojskowymi.  Nie 

mogę się na to zgodzić. Niemieckie siły zbrojne prowadzą tu działania wojenne zgod-

nie  z  rozkazami,  jakie  otrzymały,  i  zgodnie  z  interesami  narodu  niemieckiego.  A  w 

czasie  wojny  względy  wojskowe  muszą być decydujące. Z tego punktu  widzenia na-

sze zadanie może być sformułowane: tak rozpocząć akcję, by doprowadzić przynajm-

niej  do  obezwładnienia  15  DP  i  tym  samym  do  szybkiego  zajęcia  Bydgoszczy  przez 

III Korpus... 

Zdecydowano  ostatecznie,  że  od  godziny  9  obowiązuje  ścisłe  pogotowie  bojowe. 

Akcja  zacznie  się  na  umówiony  sygnał.  Będzie  nim  otwarcie  ognia  z  cekaemu  „ 

umieszczonego  na  wieży  kościoła  ewangelickiego  przy  placu  Wolności.  Fiesler 

otrzymał  polecenie  powiadomienia  o  tym  dowódców  wszystkich  grup.  Opuścił 

mieszkanie  dr  Goebel  i  po  paru  minutach  z  ogrodu  na  tyłach  domu  wysłał  w  teren 

łączników. 

Sturmbannführer bocznymi ulicami udał się w stronę placu Wolności, a Goebel ze 

sztabowcem zostali w mieszkaniu, licząc, że może nadejdą dalsze rozkazy od generała 

background image

Haase. 

Uwaga! Dywersja! 

Rozpoznanie  lotnicze  przeprowadzone  we  wczesnych  godzinach  porannych 

stwierdziło na przedpolu koncentrację niemieckich oddziałów. To samo potwierdziło 

rozpoznanie naziemne. Uderzenia więc należało się spodziewać lada moment. Istotnie 

-  zaczęło  się  ono  pomiędzy  godziną  8  a  9  rano.  Główny  wysiłek  niemiecki  szedł  na 

południowe skrzydło 15 DP. Po silnym ogniu artyleryjskim ruszyła piechota włamując 

się w paru miejscach w polską obronę. Przeciwuderzenia Polaków odrzuciły Niemców 

na podstawy wyjściowe. O godzinie 10 natarcie niemieckie definitywnie załamało się. 

Nastrój  wśród  żołnierzy  był  wspaniały.  Jeszcze  raz  potwierdziła  się  zasada,  że  gdzie 

Niemcy nie dysponują miażdżącą przewagą w sprzęcie, tam góruje polski żołnierz. 

Przed  dziesiątą  miasto  przeżyło  silny  nalot.  Znów  niemieckie  samoloty  okładały 

bombami stacje kolejowe i koszary, omijając śródmieście. 

Po odrzuceniu natarcia i zakończonym nalocie w dowództwie dywizji zapanowały 

nastroje  optymistyczne.  Generał  Przyjałkowski,  jak  zawsze  spokojny  i  opanowany, 

składał  telefoniczny  meldunek  dowódcy  Armii.  Dochodziła  10.20.  W  okolicy  placu 

Wolności  odezwała  się  długa  seria  z  cekaemu.  Po  niej  następne.  Gdzieś  w  pobliżu 

wybuchło  parę  granatów.  Z  sąsiedniego  domu  ostrzeliwano  budynek  dowództwa  dy-

wizji, kule uderzały w czerwone mury szkoły, tłukły szyby, wpadały do pomieszczeń 

zajętych  przez  sztab.  Łączność  się  urwała,  telefony  milczały.  Kapitan  Niedzielski 

wybiegł  na  ulicę.  W  okolicy  placu  Poznańskiego  ujadał  karabin  maszynowy.  Ulice 

były puste. Przechodnie pochowali się w domach i bramach. Tymczasem generałowi 

Przyjałkowskiemu  udało  się  połączyć  przez  miejski  telefon  z  Komendą  Miasta.  Ko-

mendant  miasta  meldował,  że  przyczyna  strzelaniny  nie  jest  mu  znana,  aczkolwiek 

przed  paru  minutami  otrzymał  anonimowy  telefon,  że  do miasta  wkraczają  czołówki 

niemieckich wojsk. 

- Bzdura! - żachnął się generał. - A zresztą kto by do nich strzelał? Toż w mieście 

background image

nie mamy prawie  wcale wojska... Majorze, niech pan zaraz wyjaśni, co ma oznaczać 

ta pukanina. I kto, na miłość boską, ją prowadzi? 

- Tak jest, panie generale! 

Generał nie miał wątpliwości, że żadne poważniejsze siły nie mogły wkroczyć do 

Bydgoszczy. Natarcie niemieckie od zachodu zostało zatrzymane. Na północ od mia-

sta lotnictwo nie stwierdziło niemieckich oddziałów. Było to zresztą zgodne z poran-

nym komunikatem informacyjnym Dowództwa Armii, który nader jasno przedstawiał 

tragiczne  położenie  na  północy.  Większość  oddziałów  9  DP.  Pomorskiej  Brygady 

Kawalerii oraz część 27 DP zostały zepchnięte na Świecie-Przechowo, tam też Niem-

cy uchwycili już Wisłę. W nocy miejscowi Niemcy zniszczyli prom pomiędzy Świe-

ciem  i  Chełmnem.  Przeprawa  odbywa  się  wpław  lub  też  na  zaimprowizowanych 

ś

rodkach,  pod  nieustannym  bombardowaniem  z  powietrza.  W  tym  rejonie  na  pewno 

jest  także  zaangażowana  większość  niemieckiej  IV  Armii.  W  takiej  sytuacji  Byd-

goszcz  nie  jest  na  razie  bezpośrednio  zagrożona.  Możliwe,  że  jakiś  zmotoryzowany 

oddział rozpoznawczo-pancerny przesunął się niepostrzeżenie wzdłuż Wisły, wyszedł 

na szosę fordońską i wtargnął do miasta ulicą Jagiellońską. Nie mogą to być jednakże 

znaczne siły. Nie ma więc powodu do paniki. Strzelanina musi być dziełem miejsco-

wych Niemców. 

Komendant  Miasta  nie  dysponował  żadnymi  większymi  siłami.  Posiadał  jedynie 

kompanię gospodarczą. Major wziąwszy ze sobą paru żołnierzy ruszył ulicą Focha w 

stronę  placu  Teatralnego.  Uprzedził  żołnierzy,  że  mogą  zostać  ostrzelani  z  każdego 

domu,  z  każdego  otwartego  okna.  Trzymając  w  dłoniach  karabiny  szli  w  kierunku 

placu.  Wygląd  ulicy  mówił  sam  za  siebie.  Na  chodnikach  leżały  odłamki  szyb,  na 

szynach  stał  porzucony  tramwaj.  Natknęli  się  na  pierwszych  zabitych.  Strzelanina 

wzmagała  się.  Niewidoczni  strzelcy  prażyli  do  żołnierzy.  Na  szczęście  -  nieskutecz-

nie.  Na  placu  Teatralnym  skłębiły  się  wozy  taborowe  ostrzelane  w  okolicy  placu 

Wolności  i  sąsiednich  domów.  W  stronę  mostu  na  Brdzie  pędziły  grupki  cywilów 

przemieszanych z taborytami. Wokół rozlegały się krzyki: 

- Niemcy wkraczają do miasta! 

background image

- Niemieckie czołgi są już na Jagiellońskiej! 

Komendant  Miasta  zawrócił  swoich  żołnierzy.  Wiedział  już  dość.  Nie  miał  wąt-

pliwości, że to poważna akcja dywersyjna, której nie da się zdławić bez użycia kilku 

batalionów  piechoty.  Tych  jednakże  w  mieście  nie  było.  Telefony  miejskie  już  nie 

działały. Musiał się więc udać osobiście do dowódcy dywizji celem złożenia meldun-

ku. Kryjąc się pod ścianami dobiegł mostu na Brdzie. 

- Uwaga! Uwaga! - wołano z domów. - Most znajduje się pod ostrzałem. 

Major  nie  miał  jednak  wyboru.  Musiał  dotrzeć  do  generała.  Skulił  się,  pobiegł. 

Gdzieś z prawa, z rejonu przystani wioślarskiej „Frithjof”, zagrał karabin maszynowy. 

Kule biły po stalowych poręczach. Szczęśliwie przedostał się na drugi brzeg. 

Sytuacja była jasna. Aż za jasna. Całe miasto zostało objęte akcją dywersyjną. Do 

dowództwa nadchodziły meldunki różnymi drogami. Wiadomo już było, że strzelani-

na  rozpętała  się  w  całym  mieście.  Strzelano  na  placu  Wolności,  Teatralnym,  na 

Gdańskiej,  Nakielskiej,  Jagiellońskiej,  na  Rynku  Zbożowym,  na  Poznańskiej,  na 

Szwederowie,  Szubińskiej  itd.  W  pierwszym  rzędzie  należało  zabezpieczyć  dowódz-

two  dywizji,  w  przypadku  bowiem  zdezorganizowania  pracy  sztabu  mogło  to  mieć 

fatalne następstwa dla całej jednostki. 

Generał  Przyjałkowski  postanowił  rzucić  do  zdławienia  dywersji  wszystkie  znaj-

dujące  się  w  mieście  i  okolicy  oddziały  wojskowe.  Batalion  wartowniczy,  batalion 

zapasowy 61 pułku piechoty, oddział zapasowy 15 palu i kompanię balonową. 

Pogmatwaną przez wybuch dywersji sytuację komplikował dodatkowo fakt, że  w 

wyniku  ogólnego  położenia  na  froncie  generał  spodziewał  się  lada  chwila  rozkazu 

odwrotu swej dywizji. Wycofywać się mieli po osi spływu rozbitych jednostek 9 i 27 

DP i musieliby przejść przez miasto opanowane zamieszkami. Dywersję należało więc 

stłumić w ciągu popołudnia... 

Generał  Bortnowski  jeszcze  nic  nie  wiedział  o  wypadkach  w  Bydgoszczy.  Nale-

ż

ało go więc o tym zawiadomić, aby z jednej strony dowódca Armii wziął pod uwagę, 

ż

e odwrót może ulec opóźnieniu, a z drugiej strony, aby zaakceptował wydane zarzą-

dzenia.  Łączność  jednak  nie  działała.  Aby  uspokoić  zaniepokojonego  generała  Bort-

nowskiego, dowódca 15 DP zdecydował się wysłać do Torunia samolot łącznikowy. 

background image

Dowódca  eskadry  obserwacyjnej  znajdował  się  w  tym  czasie  w  sztabie  dywizji. 

Generał  wydał  więc  z  miejsca  rozkaz  wysłania  meldunku  samolotem,  polecając  jed-

nocześnie  skierować  do  tłumienia  dywersji  pluton  ochrony  lotniska.  Kapitan  odmel-

dował się i samochodem ruszył  w  stronę Bielic. Nie była to łatwa podróż. Na całym 

Szwederowie buszowali już dywersanci, musiał więc jechać okrężną drogą. 

Na  lotnisku  nie  znano  jeszcze  istotnej  przyczyny  strzelaniny  w  mieście.  Ucieki-

nierzy  twierdzili,  że  do  Bydgoszczy  wkroczyli  Niemcy.  Nikt  ich  jednak  na  własne 

oczy  nie  widział.  Ochronę  lotniska  przejęli  mechanicy,  a  porucznik  Sawicki,  załado-

wawszy się z plutonem na dwie ciężarówki, ruszył w stronę miasta. W skład plutonu 

weszło  40  żołnierzy  uzbrojonych  w  karabiny,  ponadto  zabrano  ze  sobą  dwa  zdjęte  z 

samolotów lotnicze karabiny maszynowe. 

Rozkaz  generała  Przyjałkowskiego  polecał  stawić  się  z  plutonem  możliwie  jak 

najszybciej  w  dowództwie  dywizji,  z  drugiej  strony  z  relacji  kapitana  wynikało,  że 

Szwederowo  jest  opanowane  przez  dywersantów,  przy  czym  najsilniejsze  ognisko 

miało się znajdować w rejonie kościoła ewangelickiego. 

Porucznik  Sawicki  postanowił  nie  tracić  czasu  na  objazdy  i  przejechać  przez 

Szwederowo.  Zresztą  samo  ukazanie  się  wojskowego  oddziału,  powinno  było  nieco 

uspokoić dywersantów i podnieść na duchu polską ludność. 

Zatrzymali się w odległości około 300 metrów od kościoła. Wokoło rozlegała się 

strzelanina.  Do  nich  nikt  jednak  nie  strzelał.  Porucznik  przez  lornetkę  obserwował 

kościół i cmentarz. Na wieży nikogo nie było, natomiast pomiędzy drzewami kręciło 

się kilku osobników. - Jedziemy dalej! - zdecydował oficer. Pojazdy ruszyły. Żołnie-

rze klęczeli na samochodach, trzymając w dłoniach odbezpieczone karabiny. Porucz-

nik stał za szoferką, umieściwszy na jej dachu karabin maszynowy. 

Gdy  dojeżdżali,  spomiędzy  drzew  padły  strzały.  Porucznik  pochylił  się  nad  zam-

kiem kaemu, nacisnął spust i posłał długą serię pomiędzy żelazne sztachety ogrodze-

nia. Żołnierze zeskakiwali z wozów pędząc w stronę cmentarza. 

Nikogo  żywego  tam  nie  zastali,  jedynie  pod  murem  kościoła  leżał  zabity  dywer-

sant.  Nie  było  nikogo  ani  w  kościele,  ani  na  wieży.  Dywersanci  walki  nie  przyjęli. 

Uciekli.  Prawdopodobnie  do  sąsiednich  domów  lub  pobliskich  ogródków.  Porucznik 

background image

wyczuwał jednakże ich obecność. Miał wrażenie, że jest obserwowany przez dziesiąt-

ki par oczu. Liczył się z tym, że w każdej chwili, z każdej strony mogą paść strzały. 

Jeżeli dotychczas to nie nastąpiło, to jedynie dzięki zdecydowanej postawie żołnierzy. 

Wróg nie chciał na razie atakować. Ale może już zbierał większe siły? 

Ż

ołnierze  zrewidowali  plebanię  i  kilka  pobliskich  domów.  Mieszkańcy  -  Niemcy 

twierdzili, że o niczym nie wiedzą; Polacy, że strzelano do nich ze wszystkich stron. 

Ze  strychu  jednego  z  budynków,  wyciągnięto  osobnika  w  polskim  mundurze  woj-

skowym. Twierdził, że jest strzelcem z 61 pp. Nie posiadał znaczka tożsamości i nie 

potrafił wyjaśnić, co robił na strychu domu zamieszkałego przez Niemców. Porucznik 

postanowił zabrać go ze sobą do dowództwa dywizji. 

Wsiedli  na  samochody  i  ruszyli  w  stronę  ul.  Podgórnej.  Tu  nasilenie  strzelaniny 

było  większe.  Na  jezdni  i  chodnikach  leżały  zwłoki  mężczyzn  i  kobiet.  Z  okien  i 

dymników  strzelano  do  przejeżdżających.  Jeden  ze  strzelców  został  ranny.  Oberwał 

też  samochód.  Żołnierze  odpowiadali  ogniem  do  każdego  otwartego  okna.  Zjechali 

stromą uliczką w dół, do Rynku Wełnianego, kierując się na ulicę Kordeckiego przez 

plac Poznański. 

W  dowództwie  dywizji  szef  sztabu  zaznajamiał  właśnie  dowódców  oddziałów  z 

zaistniałą sytuacją. 

-  Mniej  więcej  godzinę  temu  bydgoscy  Niemcy  rozpoczęli  w  mieście  akcję  dy-

wersyjną,  skierowaną  w  pierwszym  rzędzie  przeciwko  oddziałom  wojskowym.  Nie 

potrzebuję wyjaśniać, czym to grozi. Dywersja musi być stłumiona i w mieście musi 

zapanować spokój... 

Tu  szef  sztabu  przerwał,  spojrzał  po  obecnych  i  pomyślał  to  co  i  oni.  Musi  być 

stłumiona.  Ale czym? Siłami  niespełna 3 batalionów?  Co znaczą te  siły  w tak rozle-

głym mieście? 

- Miasto zostanie podzielone na dzielnice - mówił dalej - do których przydzieli się 

poszczególne  jednostki.  Należy  rewidować  każdy  podejrzany  dom.  Podejrzanych 

osobników odprowadzać do dowództwa dywizji. Dywersantów schwytanych z bronią 

w ręku rozstrzeliwać na miejscu. 

- Panie pułkowniku - zapytał porucznik Sawicki - co mamy rozumieć pod określe-

background image

niem  „podejrzany”  i  pod  określeniem  „broń”?  Jasne,  że  bronią  jest  karabin  czy  też 

pistolet, ale czy bronią jest również fuzja myśliwska? A może także siekiera? 

-  Proszę  panów  wniknąć  w  intencję  rozkazu.  Waszym  zadaniem  jest  stłumić  dy-

wersję,  przywrócić  w  mieście  spokój.  To  jednocześnie  oznacza,  że  nie  wolno  wam 

prowadzić żadnych działań represyjnych. Na to jeszcze przyjdzie czas. Nie potrzebuję 

chyba przypominać o obowiązku pouczenia żołnierzy, że nie  wolno dokonywać żad-

nych gwałtów, samowoli, nie mówiąc już o rabunku. To chyba jasne. Jeżeli będziecie 

stali  na  tym  stanowisku,  to  każda  wasza  interpretacja  pojęć  „podejrzany”  i  „broń” 

będzie słuszna. 

- A gdzie jest major Żychoń? - zapytał jeden z dowódców. 

- Ekspozytura drugiego oddziału ewakuowała się i major Żychoń wyjechał. 

- Szkoda... 

- Jeszcze raz apeluję: bez gwałtów, samowoli, represji. Proszę zaczynać. 

Bataliony  piechoty  miały  oczyszczać  główną  arterię  wzdłuż  ulicy  Gdańskiej,  od-

dział  lotniczy  i  kompania  balonowa  okolicę  dowództwa  dywizji.  Na  razie  to  były 

najważniejsze rejony. 

Na ulicach panowały pustki. Ludność rozbiegła się do domów, część w popłochu 

opuściła miasto, kryjąc się w lasach na południe od Bydgoszczy. Strzelanina chwilami 

przycichała, to znów się wzmagała. 

Kontrakcja 

Stwierdzono  już,  że  w  śródmieściu  dwa  najgroźniejsze  ośrodki  dywersji  znajdują 

się w kościołach ewangelickich - na placu Wolności i placu Kościeleckich. 

Pierwszy z nich trzymał pod ogniem ul. Gdańską i częściowo plac Teatralny, drugi 

mosty na Brdzie i komendę Policji Państwowej. 

Kościoły  ewangelickie,  wznoszone  w  czasach  zaboru  na  terenie  Pomorza  i  Po-

znańskiego,  to  przeważnie  nie  otynkowane,  czerwone,  pseudogotyckie  budowle,  sa-

dzące  się  na  monumentalność.  Kościołów  tych  w  latach  międzywojennych  było  na 

background image

terenie  Bydgoszczy  sporo.  Stanowczo  za  dużo  jak  na  dziewięciotysięczną  rzeszę 

Niemców  -  ewangelików.  Dopiero  teraz,  z  chwilą  wybuchu  wojny,  ujawniła  się  ich 

właściwa rola. Kościelne szkółki i religijne stowarzyszenia były świetną przykrywką 

dla  wszelkich  dywersyjnych  i  hitlerowskich  organizacji,  same  świątynie  i  cmentarze 

stwarzały doskonałe warunki do ukrywania broni, a wieże kościelne panując nad naj-

bliższą  okolicą  zapewniały  dobre  pole  ostrzału.  Nic  więc  dziwnego,  że  już  w  pierw-

szych  godzinach  działania  dywersji  stwierdzono,  że  główne  jej  ośrodki  skupiają  się 

wokół  ewangelickich  kościołów  i  niemieckich  fabryk  -  jak  np.  w  fabryce  „Persil”, 

„Lukullus”, „Tornado”, w browarze itd. 

Plac Wolności usytuowany był przy ul. Gdańskiej, głównej bydgoskiej arterii pół-

noc - południe, po której od rana ciągnęły rozbite oddziały 9 i 27 DP. Nagły wybuch 

dywersji wywołał wśród nich chaos i nawet panikę. Skłębione, porzucone wozy tabo-

rowe,  zabite  konie  leżące  w  uprzęży  przy  wozach  -  uniemożliwiały  rozkorkowanie 

ulicy.  Na  chodnikach  i  pomiędzy  wozami  leżeli  zabici  żołnierze  i  cywile.  Kto  żyw, 

chronił się do bram domów. Dywersanci panowali nad całym odcinkiem ulicy Gdań-

skiej, od placu Wolności do placu 

Teatralnego. Strzelano z okien i z dachów do każdego, kto się ruszał. Strzelano do 

lekarzy i karetek pogotowia niosących pomoc rannym. 

Taka sytuacja trwała do południa, gdy do akcji wkroczyła jedna z kompanii bata-

lionu  zapasowego  61  pp.  Piechurzy  nadciągnęli  ulicą  Dworcową.  Ustawiwszy  na 

jezdni cekaem, ostrzelali gmach hotelu  „Pod Orłem”, z okien którego padały strzały. 

Szybko opanowali hotel, dom towarowy i sąsiednie kamienice. Nieco się uspokoiło. 

Na placu Wolności dalej jednak jazgotał cekaem. Niemniej pojawienie się kompa-

nii piechoty i energiczna jej akcja zmieniły z  miejsca sytuację. Żołnierze z rozbitych 

oddziałów dołączali do piechurów. W ich ślady samorzutnie poszła ludność cywilna. 

Robotnicy,  rzemieślnicy,  kolejarze,  urzędnicy,  młodzież  szkolna  -  wszyscy  oni  do-

magali  się  wydania  broni  i  umożliwienia  walki  z  dywersantami.  Najbardziej  jednak 

pomocni okazali się pracownicy służby opl. Znając swoje rejony  mogli udzielać  wy-

czerpujących  informacji  o  mieszkańcach  i  wskazywać  dogodne  dojścia  na  strychy 

domów, z których strzelano. 

background image

Dowódca  kompanii  w  pierwszym  rzędzie  postanowił  unieszkodliwić  karabin  ma-

szynowy  umieszczony  na  wieży  kościelnej.  W  tym  celu  część  swego  oddziału  zgru-

pował  na  ulicy  Gdańskiej  w  pobliżu  gmachu  hotelowego,  a  sam  z  paru  strzelcami  i 

elkaemem,  korzystając z informacji  mieszkańców, przedostał się tyłami od ulicy Po-

morskiej do budynku stojącego naprzeciwko kościoła. Z mieszkania na ostatnim pię-

trze  wyraźnie  widział  ustawiony  w  najwyższym oknie  wieży strzelający  karabin  ma-

szynowy.  Porucznik  ustawił  elkaem,  złożył  się  do  wyżej  położonego  celu  i  otworzył 

ogień. Walił przez resztki szyb okiennych, głuchnąc niemal od niesamowitego w ma-

łym pokoju jazgotu  własnej broni. Seria leżała celnie. Karabin  maszynowy na  wieży 

zamilkł. Strzelcy ustawieni za narożnikiem ulicy puścili się biegiem w stronę kościoła. 

I wtedy z północnej strony placu zagrał erkaem. Porucznik wychylił się z okien, szu-

kając jego stanowiska. Szybko je odkrył w dymniku dachu i skierował w tamtą stronę 

lufę swego elkaemu. Strzelcy dobiegali już bramy kościoła. Była zamknięta od środ-

ka. 

- Przez zakrystię! Przez zakrystię! - komenderował jeden z oficerów. 

Drzwi  od  zakrystii  zastano  otwarte.  Wpadli  do  kościoła. Po  chórze  biegli  dywer-

sanci tłocząc się przy schodach. Strzelcy, złożywszy się do strzału, prażyli do Niem-

ców usiłujących schodami zbiec na dół. Kilku z nich bocznym wejściem wydostało się 

na plac. Pod ogniem grupy piechurów dobiegli do narożnika poprzecznej ulicy i roz-

proszyli się pomiędzy zabudowaniami. 

Dwóch dywersantów zabito w czasie walki, a dwóch schwytanych przy cekaemie 

rozstrzelano. Ośrodek w kościele został zlikwidowany. W sąsiednich domach siedzieli 

jednak  dalej  dywersanci.  Rozpoczęto  metodyczne  rewizje  budynku  po  budynku, 

mieszkania  po  mieszkaniu.  Dzięki  pomocy  i  informacjom  mieszkańców  Polaków 

wyciągnięto  ze  strychów  i  piwnic  paru  dywersantów  i  mocno  podejrzanych  osobni-

ków.  W  niemieckich  mieszkaniach  spotykano  przeważnie  ludzi  starych.  Na  pytanie, 

gdzie są młodzi, padała zawsze ta sama odpowiedź: 

- Nie wiem. Poszli na spacer. 

Po godzinie energicznej akcji na ul. Gdańskiej zapanował względny spokój. Wozy 

background image

zdolne  do  jazdy  ruszyły  w  stronę  mostów  na  Brdzie.  Rozbite  wozy  i  zabite  konie 

ś

ciągano  na  boki  jezdni.  Nagle  jednak  znowu  rozległa  się  gęsta  strzelanina.  Kule 

gwizdały w powietrzu, odbijały się od bruku i bębniły po murach domów. Kilku żoł-

nierzy  padło  na  ziemię.  Od  strony  ulicy  Śniadeckich  posuwał  się  spory  oddział  dy-

wersantów  uzbrojony  w  empi.  To  było  coś  nowego.  Dotychczas  Niemcy  unikali 

otwartej  walki,  strzelali  z  ukrycia.  Na  widok  polskiej  przeciw-akcji  wycofywali  się, 

rozpraszali się  w terenie. Ten jednakże spory oddział  wyraźnie  nacierał, jak gdyby z 

zamiarem odbicia kościoła. Większość kompanii piechoty była w tym czasie zaanga-

ż

owana w rejonie placu Teatralnego. Dywersanci odnieśli więc sukces, posuwając się 

w stronę placu. Żołnierze usadowiwszy się za rozbitymi wozami i w bramach domów 

ostrzeliwali  nacierających Niemców.  Z obu stron padali ranni i zabici.  Akcja dywer-

santów  mogłaby się zakończyć pełnym sukcesem, gdyby  w porę nie ściągnięto kara-

binów maszynowych. Kilka długich serii przygwoździło Niemców do ziemi. Strzelano 

jeszcze  z  piwnicy  jednego  z  domów,  po  chwili  jednak  granat  rzucony  przez  okno 

uspokoił  na  zawsze  niewidocznego  strzelca.  Piechurzy  przeszli  do  przeciw-ataku. 

Niedobitki dywersantów wycofały się ulicą Śniadeckich. 

Wśród zabitych rozpoznano młodych Niemców z Bydgoszczy i okolicy, znajdował 

się  wśród nich także znany  niemiecki działacz na Pomorzu - Gordon,  właściciel  ma-

jątku Laskowice. 

W tym samym czasie zlikwidowany został również ośrodek dywersyjny w koście-

le ewangelickim na placu Kościeleckich. 

Strzelanina z tej wieży kościelnej zaczęła się prawie jednocześnie ze strzelaniną na 

placu Wolności. Niemcy ostrzelali urząd pocztowy na drugim brzegu Brdy, komendę 

policji, a następnie oddział kawalerii i kolumnę taborową jadącą przez most. Kolumny 

rażone  celnym  ogniem  poniosły  znaczne  straty.  Kawalerzyści  opanowali  jednak 

szybko  sytuację  i  zorientowawszy  się,  skąd  padają  strzały,  spieszyli  się  i  ruszyli  w 

stronę kościoła. Pod ścianami domów dobiegli do jego murów. W ten sposób znaleźli 

się w martwym polu ostrzału karabinu maszynowego, ale za to z góry, z wieży, zaczę-

li  ich  Niemcy  obrzucać  ręcznymi  granatami.  Jednocześnie  odezwał  się  karabin  ma-

background image

szynowy na jednym z domów przy ul. Bernardyńskiej. Polski oddział wycofał się na 

skwerek, tracąc jednego zabitego i dwóch rannych. 

Na wieży znów zagrał karabin maszynowy plując seriami na most, zapchany tabo-

rami. 

Sytuacja  stawała  się  poważna.  Niemcy  trzymali  pod  ogniem  cały  plac  i  most  na 

Brdzie, broniąc bezpośredniego dostępu granatami. Sytuację rozładował dopiero plu-

ton  piechoty  z  cekaemem.  Ustawiwszy  cekaem  naprzeciwko  drzwi  kościoła  walili  w 

nie długimi seriami, aż zamieniły się w postrzępione sito. Wyłamali te resztki i wdarli 

się do wnętrza świątyni. Znaleźli tam jednego ukrytego na chórze Niemca. Naturalnie 

nic nie wiedział o niczym nie słyszał. Nikt nie miał wątpliwości, że reszta dywersan-

tów uciekła potajemnym przejściem. Nie było na razie jednak czasu na odszukanie tej 

drogi.  Coraz  bardziej  wzmagał  się  ogień  na  ul.  Bernardyńskiej  i  Rynku  Zbożowym. 

Zaledwie jednak oddział rozproszył się w poszukiwaniu ukrytych w tamtym kwartale 

strzeleckich  gniazd,  gdy  znów  odezwał  się  uparty  cekaem  z  kościelnej  wieży.  Część 

ułanów  wróciła  do  kościoła.  I  tym  razem  dywersanci  zdążyli  uciec,  ale  zostawili  na 

wieży broń i nie zdążyli zamaskować wyjścia. Znajdowało się ono za szafą w zakry-

stii. Ostrożnie, na czworakach, obawiając się zasadzki, żołnierze przedostali się pota-

jemnym przejściem do domu parafialnego. Nikogo tam nie zastali, w jednym z poko-

jów stała jedynie skrzynka z amunicją i leżał porzucony empi. Dywersanci wmieszali 

się  prawdopodobnie  pomiędzy  cywilów  Polaków,  pomagających  wojsku  likwidować 

dywersantów. I tu bowiem do pomocy wojsku stanęła spontanicznie ludność cywilna. 

Tak było zresztą we wszystkich dzielnicach miasta. 

Z  cmentarza  ewangelickiego  przy  ul.  Jagiellońskiej  strzelano  do  oddziałów  woj-

skowych  już  poprzedniego  dnia  wieczorem.  Gdy  wybuchła  dywersja,  ulicą  tą  posu-

wała się od strony Fordonu, gdzie był zniszczony most, długa kolumna taborów prze-

mieszanych z rzeszami uciekinierów i resztkami rozbitych oddziałów 9 i 27 DP. Parę 

minut po dziewiątej kolumna ta została gęsto ostrzelana z cmentarza i z domów poło-

ż

onych  przy  ul.  Promenada.  Wśród  żołnierzy  i  uchodźców,  posuwających  się  ulicą 

miasta położonego na tyłach frontu i niczego się nie spodziewających, powstała pani-

ka.  Część  wozów  znajdujących  się  na  przedzie  ruszyła  kłusem  w  stronę  placu  Te-

background image

atralnego.  Łoskot  dudniących  na  bruku  kół  przypominał  nieco  chrzęst  gąsienic  czoł-

gów. Zwiększyło to tylko ogólne przerażenie: - Czołgi! Niemieckie czołgi w mieście! 

Tymczasem  druga  część  kolumny  kłębiła  się  pod  ogniem  niemieckich  dywersantów. 

Na ziemię padali zabici i ranni żołnierze i cywile. Poranione konie kwiczały, szarpiąc 

się w zaprzęgach. A strzelanina wzmagała się. Dywersanci stawali się coraz bardziej 

zuchwali. Zdawało się już, że cała kolumna pójdzie w rozsypkę. 

Nie wszyscy jednak potracili głowy. Jeden z dowódców zaczął zbierać rozbiegłych 

ż

ołnierzy.  Spokojnie  wytłumaczył,  że  w  mieście  na  pewno  nie  ma  oddziałów  Wehr-

machtu, że trzymają ich w szachu jedynie nieliczni dywersanci, którym trzeba ogniem 

odpowiedzieć  na  ogień.  Potwierdziła  to  grupa  kolejarzy.  Zorganizowany  ad  hoc  od-

dział  wyszedł  na  ulicę  i  tyralierą  ruszył  w  stronę  cmentarza.  Niemcy  początkowo 

usiłowali utrzymać się na nim. Stopniowo jednak pod naciskiem Polaków zaczęli się 

wycofywać, tracąc kilku zabitych. Żołnierze - uspokojeni już i zorganizowani - szyb-

ko i sprawnie opanowali cmentarz. Dywersanci  ukryli  się  pomiędzy luźną zabudową 

ul. Promenada, prowadząc w dalszym ciągu ogień. 

Role się zmieniły. Podstępna, zuchwała napaść Niemców przerodziła się powoli w 

rozpaczliwą  obronę  i  wreszcie  -  w  bezładną  ucieczkę.  Polski  oddział  wzrósł  już  do 

siły prawie kompanii piechoty. Dołączyli do niego kolejarze i cywile uzbrojeni w broń 

zdobyczną i po poległych. Przetrząsali dom za domem. 

Ż

ołnierze - mający za sobą ciężką, pełną niepowodzeń, dwudniową, bitwę - łaknęli 

odwetu.  Szukali  wroga,  by  zmierzyć  się  z  nim  w  otwartej  walce.  Nieuchwytność 

wciąż  umykającego  przeciwnika  rozjątrzała  ich  coraz  bardziej.  Zobaczyli  wreszcie 

grupę dywersantów, biegnącą w stronę posesji Niemca Schmidta. Wpadli za nimi do 

ogrodu. Zostali tu jednak przywitani ogniem z empi. Niewidoczni strzelcy prażyli do 

nich z piwnic i ze strychu budynku. 

- Chłopaki! - zawołał jeden z podoficerów - co będziemy się patyczkowali. Podpa-

limy chałupę! 

Ś

ciągnięto  z  pobliskiej  stacji  benzynowej  trzy  bańki  benzyny  i  po  kilku  próbach 

dom  zaczął  płonąć.  Dwóch  dywersantów  wyskoczyło  przez  okno  prosto  pod  lufy~ 

polskich  strzelców.  Trzem  udało  się  przebiec  przez  ogród  i  zniknąć.  Za  posesją  roz-

background image

ciągało  się  kartoflisko,  a  dalej  ogródki.  Polacy,  pobliscy  mieszkańcy  twierdzili,  że 

Niemcy  ukryli  się  na  kartoflisku.  Pole  zostało  więc  obstawione  ze  wszystkich  stron, 

po  czym  zaczęły  się  poszukiwania.  Całą  trójkę  dywersantów  znaleziono  ukrytą  w 

radlinach. Posiadali przy sobie broń i amunicję. To równało się wyrokowi śmierci. 

Wykryto również kilku dywersantów w domach przy ul. Promenada, a szereg po-

dejrzanych  Niemców  skierowano  pod  eskortą  cywilów  do  Komendy  Miasta.  Na  Ja-

giellońskiej zapanował spokój. 

Opanowano  również  sytuację  w  rejonie  dowództwa  dywizji.  Jeszcze  przed  przy-

byciem lotników i kompanii balonowej żandarmi kwatery głównej 15 DP zlikwidowa-

li  kilku  niemieckich  strzelców,  usadowionych  w  sąsiednich  domach.  Jednakże  plac 

Poznański,  ulice  Szubińska  i  św.  Trójcy  -  były  dalej  opanowane  przez  dywersję. 

Strzelano  z  domów  i  z  ogrodów.  Strzelano  do  żołnierzy  i  ludzi  wychodzących  z  ko-

ś

cioła. Dopiero nadejście kompanii balonowej poprawiło sytuację. 

Ż

ołnierze  oczyścili  ogródki  działkowe  i  dom  na  rogu  placu  Poznańskiego  i  ul. 

Szubińskiej.  Dywersanci  byli  jednak  nieuchwytni.  Niewidoczni.  Na  widok  wkracza-

jących do domu polskich żołnierzy, przerywali ogień Strychami i po dachu przenosili 

się do sąsiednich budynków i znów rozpoczynali strzelaninę. Nie była ona, na szczę-

ś

cie, zbyt silna ani zbyt celna. Działała jednak w sposób denerwujący i deprymujący. 

W tym położeniu do akcji wszedł pluton lotników. 

Porucznik  Sawicki  w  jednym  z  wysokich  budynków  wykrył  stanowisko  strzelec-

kie na dachu. Niewidoczny strzelec wystawiwszy lufę karabinu przez dymnik strzelał 

w  stronę  kościoła  św. Trójcy. Dom został obstawiony  i zrewidowany, ale na strychu 

nikogo  nie  spotkano.  Dywersant  czy  też  dywersanci  przedostali  się  strychami  na  są-

siedni  dom  przy  ul.  Chwytowo  i  schodami  zbiegli  na  dół.  Żołnierze  kompanii  balo-

nowej nie zwrócili uwagi na dwóch spokojnie wychodzących mężczyzn. 

-  O,  to  są  ci  dwaj  -  objaśniał  szeregowiec,  wskazując  w  stronę  osobników,  prze-

chodzących  na  ukos  przez  plac.  Od  patrolu  dzieliła  ich  odległość  niecałych  100  me-

trów. 

- Biegiem! - rozkazał porucznik. 

background image

W tym momencie przez plac przejechała terkocąca motorem dekawka. Samochód 

zatrzymał się przy mężczyznach. Ktoś się wychylił ze środka. 

- Stój! Halt!  Stój! - rozległo się  wołanie żołnierzy.  Dywersanci zniknęli  we  wnę-

trzu samochodu, który natychmiast ruszył pełnym gazem. Posuwał się jednak wolno - 

pod  górę.  Żołnierze  dopadłszy  wylotu  Szubińskiej  otworzyli  ogień.  W  tylnym  wybi-

tym okienku dekawki ukazała się lufa i sypnęła się seria z peemu. Ogień Polaków był 

jednak  celniejszy.  Dekawka  przejechawszy  paręset  metrów  stanęła.  Jej  pasażerowie 

wyskoczyli  na  jezdnię,  przebiegli  przez  trawnik  i  zniknęli  w  ogródkach.  Żołnierze 

dobiegli  do  samochodu.  Obie  opony  były  przestrzelone.  Silnik  uszkodzony.  Na  tyl-

nym siedzeniu leżał porzucony przez dywersantów pistolet. 

- Chłopaki, mamy zdobycz! - entuzjamował się jeden z żołnierzy. - Pokażemy tym 

skubańcom. 

-  Zapchajcie  samochód  do  dowództwa.  Może  się  jeszcze  przyda  -  rozkazał  po-

rucznik Sawicki. Pistolet zabrał ze sobą. Był to nowiutki półautomatyczny Mauser. 

Dowódcy obu oddziałów odbyli  krótką naradę, dochodząc do wniosku, że należy 

zmienić taktykę. Podzielili swe siły na kilkuosobowe patrole, z których część krążyła 

po  ulicach,  a  część  ruszyła  na  przetrząsanie  domów.  Do  pomocy  stanęła  im  ludność 

miejscowa,  wskazując  niemieckie  mieszkania,  informując,  skąd  padają  strzały.  Po 

niespełna  godzinie  ta  planowa  akcja  wydała  owoce.  Wprawdzie  nie  udało  się  ująć 

dywersantów z bronią w ręku, ale strzelanina ucichła. Widocznie Niemcy wycofali się 

na  przedmieścia,  gdzie  jeszcze  polskie  oddziały  nie  dotarły.  Sprowadzono  natomiast 

całą  masę przeróżnych podejrzanych. Przeważnie starszych ludzi. Porucznik Sawicki 

większość  z  nich  zwolnił,  nie  widział  bowiem  sensu  zatrzymywania  ich.  Nawet  jeśli 

któryś miał coś na sumieniu - udowodnienie tego nie było w takich warunkach moż-

liwe. Kilku jednakże kazał pod eskortą odesłać do sztabu. Wśród nich jeden wydawał 

się  specjalnie  podejrzany.  Młody,  barczysty,  dwudziestoparoletni  dryblas.  Mówił  po 

polsku  bardzo  słabo.  Nie  posiadał  żadnych  dokumentów.  Twierdził,  że  pochodzi  z 

Łęgnowa, a dziś przyjechał odwiedzić krewnych, gdzie go aresztowano. 

Oddział lotników miał już przejść dalej w stronę Rynku Wełnianego, gdy paru Po-

laków  zameldowało,  że  wydaje  się  im  podejrzany  szpital  przy  ul.  Szubińskiej.  Mel-

background image

dowano, że wczoraj wieczorem i dziś rano zauważono przed szpitalem osobliwy ruch. 

Mężczyźni różnego wieku, nie wyglądający na chorych, wchodzili i wychodzili, krę-

cili się po ogrodzie szpitalnym i tak w kółko. Szpital był miejski. Cały jednakże per-

sonel  lekarski  składał  się  z  Niemców.  Również  i  funkcje  pielęgniarek  pełniły  nie-

mieckie  siostry  zakonne  „Diakonistki”  mieszkające  w  osobnym  pawilonie  na  terenie 

szpitalnego ogrodu. 

Godzinna rewizja pomieszczeń szpitalnych zasadniczo niczego nie  wykazała. Ła-

two  było  zresztą  wśród  setek  różnych  pomieszczeń,  pokoi,  pokoików,  zakamarków 

ukryć wszystko, co by się chciało. Trudno było też zidentyfikować, czy chorzy leżący 

w salach to prawdziwi chorzy, czy też szukający azylu dywersanci. W pawilonie dla 

sióstr znaleziono młodego mężczyznę, nie mówiącego słowa po polsku i nie posiada-

jącego  żadnego  dowodu  osobistego.  Nabożne  siostry  nie  wiedziały,  co  ten  młodzie-

niec tu porabia. Porucznik odesłał go na ul. Kordeckiego i postanowił też tam się udać 

celem złożenia meldunku i po dalsze rozkazy. 

Poszukiwania 

Ulice wyglądały zupełnie inaczej niż pół godziny temu. Ludność cywilna, która w 

momencie  wybuchu dywersji, przeżyła silny  szok i uległa  panice, szybko  wróciła do 

równowagi. Masowa ucieczka z miasta ustała. Mało tego, mieszkańcy zaczęli wracać 

do  swych  mieszkań.  Zobaczywszy  na  ulicach  działające  patrole  wojskowe  sponta-

nicznie przyłączyli się do akcji dławienia dywersji. Wskazywano, skąd padają strzały. 

Udzielano  informacji  o  Niemcach,  prowadzono  do  podejrzanych  mieszkań,  wskazy-

wano przejścia w ogrodach i podwórzach. A wszystko to działo się wśród strzelaniny, 

wśród  strzałów  oddawanych  dosłownie  zza  węgła.  Jeszcze  godzinę  temu  3  bataliony 

podzielone  na  patrole  ginęły  w  labiryncie  ulic.  Zdawało  się,  że  ta  garstka  nie  będzie 

zdolna  skuteczniej  przeciwstawić  się  zdradzieckiej  akcji.  Teraz  jednak  wojsko  nie 

było samo. Ramię w ramię przy żołnierzu stanęła cała ludność Bydgoszczy. Stało się 

jasne, że - dzięki tej wspaniałej, spontanicznej postawie - dywersja będzie zdławiona. 

background image

Na dziedzińcu szkoły znajdowała się już spora grupa podejrzanych Niemców, wy-

łapanych przez wojsko w mieście i tu odprowadzonych przez cywili. Wciąż ich przy-

bywało. Podejrzanych przesłuchiwał kapitan Niedzielski. Z mętnych i zagmatwanych 

wypowiedzi  usiłował  wyłowić  jakieś  nici  prowadzące  do  dyspozycyjnego  ośrodka 

dywersji. Nie dawało to jednak rezultatu. Nie wiedział, czy dlatego, że wyłapali same 

płotki, czy że związani przysięgą Niemcy  nie chcą o niczym  mówić. Kapitan słyszał 

wciąż uporczywie powtarzany refren: 

- O niczym nie wiem. Jestem niewinny. 

Porucznik  Sawicki  zameldował  kapitanowi  Niedzielskiemu  o  zlikwidowaniu  sta-

nowiska ostrzeliwującego gmach dowództwa dywizji. 

- Dywersantów nie ująłem, ale przysłałem podejrzanych. Jednego polecam waszej 

uwadze  przede  wszystkim.  Niemiec  bez  dokumentów  znajdował  się  w  budynku,  z 

którego strzelano. 

Ś

ciągnięto dryblasa i kapitan zadał mu normalne pytania: nazwisko, imię, co pora-

biał u kuzynów, kiedy tam przybył. Naturalnie nic się nie dowiedział. Już chciał ode-

słać  Niemca  do  sali  gimnastycznej,  gdzie  trzymano  podejrzanych,  gdy  nagle  twarz 

Niemca wydała mu się znajoma. 

- Gdzie ja go widziałem?  - zastanawiał się przez chwilę. -  Ależ tak -  mruknął do 

siebie - to ów rzekomy dezerter Molier, którego przesłuchiwano  w czerwcu  w obec-

ności majora Żychonia. 

Teraz już kapitan nie miał wątpliwości, że zatrzymany Niemiec kręci i wie znacz-

nie więcej, niż mówi. Zatrzymany uparcie powtarzał podaną poprzednio wersję. 

Mieszka  pod  Bydgoszczą  i  przyjechał  odwiedzić  wujostwo.  Zapomniał  zabrać 

dowód osobisty. 

- Czym jesteś z zawodu? 

- Ślusarzem. 

- Pracujesz na wsi? 

- Nie, tu w Bydgoszczy. 

- Gdzie? 

Molier zawahał się chwilę. 

background image

- W fabryce maszyn rolniczych Fieslera - powiedział trochę niepewnie. 

Kapitan  przypomniał  sobie  scenę  spod  Osowej  Góry,  czarną  Hansę  prowadzoną 

przez „lojalnego” Niemca Fieslera. To ciekawe, że ten pseudo-dezerter podał właśnie 

to nazwisko. Wszystko jedno, czy tam pracował, czy też nie, ale faktem było, iż znał 

Fieslera. Jaki mógł być związek pomiędzy lojalnym obywatelem polskim niemieckiej 

narodowości, a dezerterem z Wehrmachtu? 

- Od kiedy pracujesz u Fieslera? 

- Już prawie rok. 

- A w wojsku służyłeś? 

- Nie. 

- Ani w polskim, ani w niemieckim? 

- W niemieckim?  - zapytał z wyrazem twarzy, który Niedzielski określił  w  myśli 

jako „źle udawane zdziwienie”. 

- Tak. W niemieckim. Na przykład w 75 pp? 

Teraz  już  Niemiec  był  wyraźnie  zaskoczony  i  speszony.  Stał  w  milczeniu,  przy-

glądając się kapitanowi. Obecny przy przesłuchaniu sierżant uśmiechnął się złośliwie. 

-  Dość  tej  komedii!  Wy  mnie  nie  pamiętacie,  ale  ja  was  pamiętam!  Byłem  przy 

waszym  przesłuchaniu,  gdy  podawaliście,  że  jesteście  dezerterem  z  75  pp.  Zdezerte-

rowaliście podobno z powodu głodu w Wehrmachcie. Przyznajcie się, kiedy łgaliście: 

teraz czy wtedy? 

- Wtedy mówiłem prawdę - Niemiec nieoczekiwanie znów nabrał tupetu. 

- A teraz kłamałeś? 

- Tak. 

- Dlaczego? 

- Bałem się, że nikt nie będzie mi wierzył. Po przesłuchaniu zostałem na jakiś czas 

osadzony w areszcie, potem mnie zwolniono i pozwolono szukać pracy. Znalazłem ją 

u Fieslera. Dziś w południe, gdy szedłem do kościoła, wybuchła w mieście strzelani-

na.  Jedni  mówili,  że  to  Polacy  mordują  Niemców,  inni,  że  wybuchło  powstanie.  Nie 

chciałem  w  tym  maczać  palców.  Któż  by  zresztą  uwierzył  byłemu  dezerterowi?  Ani 

Polacy, ani Niemcy. 

background image

Kapitan wiedział, że Niemiec łże jak z nut. Udawał jednak, że bierze bajeczkę za 

dobrą monetę. 

Sierżant obecny przy przesłuchaniu, stary bydgoszczanin, znał świetnie miejscowe 

stosunki.  Twierdził,  że  Fiesler  to  zajadły  hakatysta,  udający  niewinną  owieczkę.  Na 

pewno  nie  zatrudniłby  u  siebie  dezertera  z  Wehrmachtu.  Tego  samego  zdania  był  i 

Niedzielski.  Polecił  więc  przeprowadzić  rewizję  w  fabryce  Fieslera.  Misji  tej  podjął 

się  por.  Sawicki.  Dwie  drużyny  odesłał  w  stronę  Rynku  Zbożowego,  gdzie  nadal 

trwała strzelanina, a z resztą i z sierżantem udał się w stronę fabryki Fieslera. 

Po odejściu porucznika kapitan wrócił do swego pokoju. Na stole leżał plan mia-

sta.  Czerwonymi  krzyżykami  zaznaczono  na  planie  stwierdzone  ośrodki  dywersji,  a 

zlikwidowane  czarnymi  kółkami.  Krzyżyki  czerwieniły  się  najbardziej  wzdłuż  ulicy 

Gdańskiej,  Jagiellońskiej,  Nakielskiej,  w  rejonie  mostów  na  Brdzie...  Nie  brakło  ich 

również i na przedmieściach. Dla kierujących akcją dławienia dywersji nie było wąt-

pliwości,  że  nie  jest  to  akcja  przypadkowa.  Musiała  ona  być  również  centralnie  kie-

rowana z jakiegoś ośrodka. 

Jak  stwierdzono  na  podstawie  licznych  relacji,  pierwszy  karabin  maszynowy 

odezwał  się  z  kościoła  ewangelickiego  na  placu  Wolności.  W  chwilę  potem  zagrały 

dalsze serie. Zlikwidowanie tego ośrodka dywersji likwidowało  w znacznym stopniu 

zagrożenie ulicy Gdańskiej, placu .Teatralnego i sąsiednich ulic, ale nie rozwiązywało 

sprawy definitywnie. Strzelanina w mieście trwała nadal. Dotychczas zameldowano o 

rozstrzelaniu 15 dywersantów schwytanych z bronią w ręku. Z kilkuset zatrzymanych 

podejrzanych większość na pewno maczała palce w akcji, ale trudno było im to udo-

wodnić. Rozpęd dywersji został wyraźnie przyhamowany, a stała likwidacja ośrodków 

dywersyjnych pozwalała przypuszczać, że za trzy lub cztery godziny w mieście zapa-

nuje spokój. 

W tej chwili jednakże w dywizji zastanawiano się nad czym innym. Nad godziną 

wybuchu akcji. Czy wynikało to z błędnej oceny sytuacji na froncie? A może Niemcy 

mieli inne założenia? Może to, co się dzieje obecnie, jest tylko wstępem do właściwej 

akcji, która zacznie się w czasie odwrotu 15 Dywizji? Jeśli tak, to w odwodzie muszą 

być dalsze oddziały dywersyjne, nienaruszone składy broni i amunicji... 

background image

Lotnicy maszerowali wzdłuż starego kanału. Znaczne ognisko dywersji na obsza-

rze klubu wioślarskiego zostało już zdławione, w rejonie tym panował spokój. Z kie-

runku ulicy Dworcowej dobiegała zajadła strzelanina, wybuchło parę granatów. Nieco 

słabsze odgłosy dochodziły z rejonu ulicy Nakielskiej. 

Fabryka Fieslera była zamknięta na cztery spusty. Nic dziwnego - w niedzielę nikt 

tu nie pracował. Po przeciwnej stronie ulicy na chodniku leżały zwłoki kobiety. Nie-

liczni przechodnie twierdzili, że to Polka zabita przez dywersantów. 

- Skąd oni strzelają? 

- A diabli ich wiedzą. I stąd, i stąd... - pokazywali rękoma. 

- Az fabryki Fieslera też? 

- Może i z fabryki Fieslera. 

Upewniwszy  się,  że  do  fabryki  prowadzi  tylko  jedna  brama,  a  tyły  wychodzą  na 

zwartą  zabudowę  -  oddział  rozstawił  się  wzdłuż  zabudowań.  Mogła  tu  ich  spotkać 

każda  niespodzianka,  zdawali  sobie  z  tego  sprawę.  Byli  jednak  dobrze  uzbrojeni. 

Oprócz karabinków posiadali jeden lotniczy karabin maszynowy i po trzy ręczne gra-

naty. 

Na  portierni  siedział  dziadyga,  trzęsący  się  ze  strachu  i  starości.  Twierdził,  że  w 

fabryce nikogo nie ma. Żołnierze otworzyli bramę. Część oddziału pozostała na ulicy, 

reszta weszła do środka. Dołączyli do nich cywile. 

Na obszernym podwórzu fabrycznym panował niedzielny spokój, portier na rozkaz 

porucznika  pootwierał  wszystkie  hale  produkcyjne,  pomieszczenia  biurowe  i  maga-

zyny.  Sama  fabryka  nie  była  duża,  ale  wyraźnie  parokrotnie  rozbudowywana  i  prze-

budowywana. Miała rozliczne zakamarki. Idealne miejsca do ukrywania czegoś przed 

niepożądanym wzrokiem. Żołnierze wraz z cywilami obchodzili wszystkie zakamarki, 

opukiwali  ściany  i  posadzki.  Zaglądali  na  strychy,  odsuwali  szafy  i  meble  w  biurze. 

Na próżno. - A jednak coś tu musi być - powtarzał uparcie porucznik. 

Podwórze  fabryczne  tworzyło  regularny  czworokąt:  jeden  jego  bok  przylegał  do 

ulicy,  którą  przybył  oddział;  drugi  -  zabudowany  halami  fabrycznymi  -  przylegał  do 

jednopiętrowych budynków, wychodzących frontem na inną ulicę, trzeci - zamknięty 

background image

pomieszczeniami biurowymi - dotykał sąsiednich kamienic, na czwartym stały parte-

rowe  magazyny,  których  tyły  wychodziły  na  ogrody.  Budynek  magazynowy  był  po-

dzielony na dwie części, do których prowadziły osobne szerokie stalowe bramy, okna, 

jak normalnie  w tego rodzaju budynku,  umieszczone były  wysoko. Magazyny  stano-

wiły  specjalny  przedmiot  zainteresowania  porucznika  i  sierżanta.  Z  grupą  żołnierzy 

obchodzili  wzdłuż  stalowych  regałów,  zaglądali  do  skrzynek.  Opukiwali  metr  po 

metrze betonową posadzkę. Wszystko na próżno. Porucznik stojąc na środku fabrycz-

nego  dziedzińca,  musiał  przyznać,  że  w  fabryce  panował  nadzwyczajny  porządek. 

Wszystko było poukładane z iście pruską pedanterią. Mury świeżo pomalowane szarą 

farbą, szyby pomyte. Do tego obrazu nie pasowały tylko dwie wybite szyby w jednym 

z okien magazynu. 

- To dziwne - mruknął por. Sawicki. - Sprawdźcie - zawołał do jednego z żołnierzy 

- do której części magazynu należy to okno ze zbitymi szybami. 

Ż

ołnierz  zniknął  w  lewej  części  magazynu,  po  chwili  wyszedł  i  poszedł  podwó-

rzem do prawej. 

-  Panie  poruczniku  -  zawołał  po  chwili,  stając  w  bramie  -  nic  nie  rozumiem!  To 

okno nie należy ani do prawej, ani do lewej części. 

- Dawaj drabinę! - krzyknął sierżant pojąwszy, o co chodzi. 

Czerwona strażacka drabina przy pomocy dwóch żołnierzy powędrowała w stronę 

okna. 

- Kto jest właścicielem sąsiedniej posesji? - zapytał porucznik jednego z cywilów. 

- Niemiec, ogrodnik. 

- Kapralu weźcie czterech ludzi, obstawcie całą posesję. Spieszcie się. Jeżeli już w 

ogóle nie jest za późno. 

Tymczasem sierżant stojąc na drabinie wybijał kolbą okno. 

- Tak jest, panie poruczniku. Mamy magazyn na sto dwa, ale pusty. 

Poprzeczne  ściany  dzielące  magazyny  były  wykonane  z  grubych,  heblowanych 

desek.  Bezpośrednio  do  tych  ścian  umocowano  regały.  Patrząc  z  magazynu  lewego, 

odnosiło się wrażenie, że tuż za ścianą znajduje się magazyn prawy, podobne wraże-

nie  powstawało'  przy  pobieżnej  lustracji  magazynu  prawego.  Dopiero  przy  bardziej 

background image

dokładnych  oględzinach  wprawne  oko  mogło  ukryć  zamaskowane  wejście  do  trze-

ciego, tajnego schowka. 

Teraz  ten  trzeci  magazyn  był  pusty.  W  jego  ścianie  zewnętrznej  znajdowały  się 

drzwi,  wychodzące  na  posesję  ogrodnika.  Kombinacja  świetna.  Broń  i  amunicja  wę-

drowała  wraz z rolniczymi  maszynami do pana Fieslera, następnie przedostawała się 

do  ogrodnika  i  dalej  wędrowała  w  świat  wraz  z  kapustą,  ogórkami  itp.  względnie 

odwrotnie, jak kto woli. 

Drzwi zostały szybko wybite kolbami i porucznik znalazł się w typowej ogrodni-

czej  szopie,  świetnie  maskującej  te  na  pozór  pozbawione  sensu  drzwi.  Wypadli  na 

teren ogrodu. W tej chwili padł strzał - jeden, drugi i trzeci. 

- Leży! Tam leży! - wołał jeden z lotników. Pobiegli w drugą stronę ogrodu, tam 

gdzie  był  niski  płot,  odgraniczający  go  od  następnej  posesji.  W  grzędach  pomiędzy 

ogórkami  leżał  jęcząc  młody,  może  osiemnastoletni  chłopiec.  Dostał  w  nogę.  Miał 

tępawy wyraz twarzy. Przenieśli go na ławkę. 

- Boli, boli - jęczał. 

- Nie bój się, do wesela się zgoi – zapewniał sierżant. 

- Raczej do szubienicy - poprawił porucznik. 

Jak się nazywasz? 

- Adolf Röhr: 

- Czy tu mieszkasz? 

- Nie. Na Dworcowej. 

- To czemuś uciekał na nasz widok? Po coś tu przyszedł? Czegoś szukał? 

Niemiec milczał. Sierżant odciągnął na bok porucznika. 

-  Panie  poruczniku,  ja  znam  ojca  tego  gówniarza.  On  ma  warsztat  rowerowy  na 

Dworcowej. To ostatnia swołocz. Gońmy do starego. Tam coś musi być... 

Na ulicy Dworcowej trwała zajadła strzelanina. Usadowieni na strychach i w piw-

nicach  dywersanci  ostrzeliwali  tabory  i  kolumnę  sanitarną.  Usiłowali  ich  zwalczać 

ż

ołnierze  batalionu  wartowniczego.  Czynili  to  jednak  bardzo  niezdarnie.  Porucznik 

Sawicki  chciał  ich  pouczyć,  nie  było  na  to  jednak  czasu.  Lotnicy  wśród  strzelaniny 

przebiegli zagrożony odcinek i znaleźli się przed sklepem starego Röhra. 

background image

Witryny miały zapuszczone stalowe rolety i zdawało się, że wewnątrz nikogo nie 

ma. 

-  Panie  poruczniku,  nie  będziemy  się  dobijali,  bo  nam  ptaszek  ucieknie.  Przej-

dziemy podwórkiem - radził sierżant. 

Dom był stary, jednopiętrowy, z bramą na przestrzał. Przeszli cicho po bruku. Na 

podwórzu nikogo nie było. W prawym rogu stała stara szopa - warsztat Röhra. 

- Za mną! - zakomenderował sierżant. 

Drzwi szopy były uchylone. Pod ścianą, za odsuniętym stołem warsztatowym stał 

mężczyzna, a obok niego widniał w betonowej posadzce otwór jakiegoś włazu. 

- Ręce do góry! 

Niemiec  nie  usłuchał  rozkazu  i  błyskawicznym  ruchem  chciał  sięgnąć  po  coś  na 

stole.  Padł  strzał.  Na  razie  ostrzegawczy.  Otrzeźwił  Niemca,  który  powoli  podniósł 

obie ręce nad głowę. 

Piwnica  pod  warsztatem  miała  wymiary  3  na  5  metrów  i  bardzo  sprytnie  zama-

skowane wejście. Gdyby nie przypadek, że weszli w momencie, gdy Röhr zamykał ją 

czy też otwierał, nigdy by nie odkryli włazu. W piwnicy znaleźli 10 skrzyń amunicji 

do cekaemów i 1 skrzynię ręcznych granatów. Na warsztacie leżał pistolet - po który 

właśnie Röhr usiłował sięgnąć. Dowodów aż nadto, by hitlerowiec mógł pożegnać się 

z  życiem.  Tym  razem  jednak  porucznik  nie  zdecydował  się  na  wykonanie  rozkazu. 

Röhr był potrzebny, on na pewno wiedział o wielu innych ciekawych rzeczach. 

Wiadomość  o  odkryciu  składu  amunicji  w  warsztacie  Röhra  rozeszła  się  wśród 

mieszkańców  lotem  błyskawicy.  Porucznik  starał  się  wyłowić  jakieś  wiadomości  -  z 

kim  stary  się  kontaktował,  kto  u  niego  bywał.  Mieszkańcy  kamienicy  naturalnie  wi-

dzieli  wiele  ludzi,  jak  to  normalnie  w  warsztacie  mechanicznym.  Przychodzili  tu  i 

Niemcy, i Polacy. 

Röhr  wręcz  odmawiał  zeznań.  Przyglądał  się  Sawickiemu  z  nienawiścią  i  odpo-

wiadał hardo. 

- Nie będę nic mówił. 

Tymczasem w kuchni lamentowała jego żona, ktoś jej już bowiem powiedział, że 

ż

ołnierze postrzelili jej syna. O ile o Niemcu wyrażali się wszyscy raczej niepochleb-

background image

nie,  to  o  Rohrowej  przychylnie.  Miała  to  być  dobra  kobieta.  -  Chodzi  nawet  do  ko-

ś

cioła i jest katoliczką - zapewniała jedna z sąsiadek. 

- Niech  się pani uspokoi - przekonywał porucznik - synowi nic  wielkiego się  nie 

stało.  I  nic  mu  nie  zrobimy,  bo  nie  miał,  na  swoje  szczęście,  broni.  Proszę  mówić 

prawdę o wszystkim, co pani wie. 

- Co ja wiem? Nic nie wiem. Mąż nic nie mówił. To całe nieszczęście przez Fie-

slera. Niech go ziemia pochłonie! - wybuchnęła. 

- Co ma do tego Fiesler? 

- Co ma? Nie wiem. Przychodził tu, zamykali się z mężem i o czymś gadali. Wie-

działam, że nic dobrego z tego nie wyniknie. I z Adolfem gadał. Chłopak mi zaczynał 

znikać  z  domu.  Mówiłam  mu:  synu,  po  co  to  robisz?  Nie  rób.  A  on:  „Mamo  to  dla 

führera”. Ja pluję na Hitlera. Pluję. Tyle nieszczęścia przez tego drania! 

- Kto jeszcze przychodził oprócz Fieslera? 

- Nie znam ich, różni ludzie. Mąż mówił, że to interesanci. 

- A pani jak uważa? 

-  A  Bóg  ich  wie.  Jeden  to  na  pewno  nie  był  interesantem.  Taki  kulawy.  Jak  on 

mógł jeździć na rowerze? 

- Jak się nazywa? 

- Nie wiem. Niech skonam. Nie wiem. 

Rewizja  przeprowadzona  w  mieszkaniu  nic  nie  wykazała.  Znalezioną  w  piwnicy 

amunicję żołnierze załadowali na przejeżdżający ulicą wóz taborowy i oddział wraz z 

Röhrem udał się do dowództwa dywizji. 

Dochodziła  godzina  5  po  południu.  Strzelanina  w  mieście  wyraźnie  uciszała  się. 

Wszystko wskazywało na to, że dywersja zostaje stopniowo zdławiona. Miasto przy-

pominało obecnie wielki obóz wojskowy. Żołnierze przemęczyli się już parogodzinną 

walką  z  niewidocznym  nieprzyjacielem,  uganianiem  po  piętrach  i  strychach,  właże-

niem na wieże kościelne i myszkowaniem po piwnicach, Zaczęło się masowe dostar-

czanie posiłków gotowanych w prywatnych mieszkaniach, zup, gulaszy - co kto mógł. 

Ż

ołnierze ustawiali w kozły broń, rozsiadali się wokoło i posilali się razem z ochotni-

background image

kami biorącymi udział w akcji. 

Ogólny nastrój był bardzo dobry. Zamach Niemców bydgoskich na miasto nie udał 

się.  Z  frontu  15  DP  nadchodziły  dobre  wieści.  Najlepsza  jednak  była  wiadomość  o 

wypowiedzeniu Niemcom wojny przez Francję i Anglię. 

W  przekonaniu  wszystkich  zwycięstwo  było  kwestią  paru  miesięcy.  Jednym  sło-

wem  -  „Hitler  naciął  się  jak  nigdy”.  Rannych  Polaków  i  Niemców  ewakuowano  do 

szpitali, które były przepełnione. Zabici leżeli jeszcze na, skwerkach i trawnikach. 

Straty  oddziałów  wojskowych  nie  były  duże,  znacznie  większe  poniosła  ludność 

cywilna. 

Ujęto  około  300  podejrzanych  Niemców.  W  śródmieściu  dywersja  była  już  wła-

ś

ciwie zdławiona. Meldunki nadchodzące z przedmieść mówiły jednak, że tam nasile-

nie  jej  wzrosło.  Nic  dziwnego. Tamtejsze  grupy  dywersantów  zostały  zasilone  przez 

tych, którym udało się uciec ze śródmieścia. 

Odkryto dwa duże składy broni i amunicji - w fabryce „Persil” i niemieckim bro-

warze  -  oraz  szereg  mniejszych.  W  dalszym  jednak  ciągu  nie  udało  się  odnaleźć 

ośrodka kierującego dywersją. 

Kapitan  Niedzielski  wysłuchał  uważnie  meldunku  porucznika  Sawickiego.  Po-

rucznik sądził, że cała jego akcja uwieńczona została jedynie wykryciem składu broni. 

Kapitan  jednakże  zaczął  z  zaciekawieniem  dopytywać  się  o  tajemniczego  kulawego, 

który przychodził do Röhra. 

- Niech pan sobie wyobrazi, że do Fieslera też przychodził jakiś kulawy. No cóż, 

kulawych  wielu  na  świecie,  ale  ja  mam  wrażenie,  że  to  ten  sam.  W  czasie  pańskiej 

nieobecności wysłałem paru żołnierzy z podoficerem, aby przetrząsnęli willę Fieslera. 

Jak  to  było  do  przewidzenia,  gospodarza  nie  zastali.  Był  lokaj,  który  naturalnie  nie 

wiedział nic. Sąsiedzi z przeciwka twierdzili, że widzieli dziś rano Fieslera, opuszcza-

jącego willę w towarzystwie jakiegoś starego kulawego gościa. Tak, to musiał być ten 

sam. Tylko gdzie go szukać? 

W  tym  momencie  dwóch  młodzieńców  przyprowadziło  kobietę  -  Niemkę,  jak 

twierdzili, podejrzaną. 

- Na czym opieracie swoje twierdzenie, że jest podejrzana? 

background image

- Spotkaliśmy ją na ulicy Śniadeckich. Szła w towarzystwie jakiegoś starszego ku-

lawego gościa i wymyślała na Polaków... 

- Zaraz, zaraz. Mówicie: w towarzystwie kulawego. 

Jak on wyglądał? 

- Taki stary. Ale on nic nie mówił. Milczał. 

- Gdzie to było? 

- Na Śniadeckich, w prawo od Gdańskiej. 

- Kim był ten kulawy? - zapytał kapitan Niemki. 

-  Nic  wiem.  Nie  znam  go.  Po  prostu  go  mijałam,  a  was  przeklinam,  bo  jesteście 

wszyscy brudnym bydłem... 

Baba była w ciąży i wiedziała, że nic jej nie zrobią. 

Niedzielski wzruszył ramionami i, puszczając obelgę mimo uszu, zwolnił Niemkę. 

Potem zwrócił się do Sawickiego. 

- Poruczniku, jest pan zmęczony, ale niech pan pójdzie z tymi młodymi ludźmi na 

Ś

niadeckich. Może oni rozpoznają tego kulawego... 

- Tak jest, już idę. To zaczyna być ciekawe. Żołnierze skończyli właśnie posiłek i 

ochoczo wyruszyli na nową wyprawę. Szukanie na ul. Śniadeckich bliżej nieokreślo-

nego,  kulawego  mężczyzny  wydawało  się  sprawą  beznadziejną.  Usłużni  mieszkańcy 

informowali jednak bardzo chętnie. Kulawych było sporo, żaden jednak nie odpowia-

dał  opisowi  -  wszyscy  zresztą  byli  Polakami.  Dopiero  na  trzeciej,  czy  też  czwartej 

przecznicy jeden z pracowników służby opl przypomniał sobie, że doktor Goebel ma 

lekko utykającego męża, podobno jest to były niemiecki oficer. 

- A to ciekawe. A gdzie mieszka dr Goebel? 

Naprzeciwko.  W  tej  wysokiej  kamienicy  na  pierwszym  piętrze  -  pokazywał  ręką 

zasłonięte firankami okna. 

- No to chodźmy z wizytą do tej doktorki - zdecydował porucznik. 

background image

Wykryci 

Zza szczelnie zamkniętych i  zasłoniętych firankami okien  dobiegały z  miasta od-

głosy strzelaniny. 

Sturmbannführer  siedział  przy  stole  z  ponurą  miną.  Ubranie  miał  podarte  i  obsy-

pane resztkami tynku. Goebel stał oparty o duży kaflowy piec. Fiesler spacerował po 

pokoju  spoglądając  na  esesmana  z  lekko  ironiczną  miną.  Przedstawiciel  dowództwa 

III  Korpusu  rozsiadłszy  się  w  fotelu  obracał  w  dłoni  niedużą  kartkę  papieru.  Był  to 

otrzymany pół godziny temu radiogram z dowództwa: 

NATARCIE  NIE  POWIODŁO  SIĘ  STOP  WSTRZYMAĆ  AKCJĘ  STOP  GE-

NERAŁ HAASE 

Łatwo wydać taki rozkaz! Ale jak go wykonać? 

Sprawa  była  już  przegrana.  Większość  ośrodków  dywersji  została  zlikwidowana 

przez wojsko, któremu zupełnie niespodziewanie stanęła do pomocy ludność cywilna. 

A tymczasem natarcie III Korpusu, jak generał łagodnie określił, „nie powiodło się”. 

Plan operacji spalił na panewce, to już nie ulegało wątpliwości. 

- Niepotrzebnie pan zaczął tę całą akcję - odezwał się Fiesler. przerywając spacer - 

musi pan przyznać się do błędu. 

- Nie przyznaję się do żadnego błędu! - zaperzył się sturmbannführer. - Dowódca 

korpusu zapowiedział sukcesy na godzinę 9-10. Nie moja wina, że pomorska piechota 

nie potrafi twardo nacierać. Gdyby na miejscu tych niedołęg z Wehrmachtu był choć 

jeden pułk SS, zobaczylibyście, jak gładko by się rozprawił z Polakami... 

Goebel chrząknął i poruszył się przy piecu. 

- Zdaje mi się, że pan nieco przesadza. 

- Od dziesiątej siedziałem na wieży - ciągnął dalej esesman, pominąwszy milcze-

niem  uwagę  Goebla.  -  O  10.15  usłyszałem  strzelaninę  na  północnym  wylocie  ul. 

Gdańskiej. Potem zobaczyłem pędzące szosą tabory. Jeden z moich ludzi stojących na 

dole wbiegł na  wieżę i zameldował, że wojska niemieckie  wkraczają do miasta, czo-

background image

łówka już znajduje się na wysokości lasku przy szosie gdańskiej. Twierdził, że słyszał 

tę wiadomość od polskiego oficera. Cóż miałem robić? 

- Przypomnieć sobie - wtrącił ponownie Fiesler - że właśnie w tym lasku znajduje 

się  nasz  dywersyjny  oddział  spadochroniarzy  zrzucony  dzisiejszej  nocy  z  zadaniem 

ostrzeliwania cofających się tyłowych formacji. 

- Nikt mi o tym nie wspominał. Nie miałem najmniejszego pojęcia. Nie. zwalajcie 

na  mnie  własnych  błędów!  Zresztą  nie  dekowałem  się  na  tyłach.  Sam  otworzyłem 

ogień i sam strzelałem do Polaków... 

- I sam uciekłem... - wtrącił zjadliwie Goebel. 

- Też nie sam. Uciekło nas trzech. 

- A resztę złapali i rozstrzelali na miejscu. 

- Trudno, to jest wojna. Musimy się jednak zastanowić, co robić dalej. 15 Dywizja   

niewątpliwie kiedyś się wycofa. 

- Mam nawet pewne dane, że nastąpi to dziś w nocy - zapewnił Goebel. 

- Wobec tego dziś w nocy musimy ją zaatakować całymi rozporządzalnymi siłami. 

- Obawiam się, że  tych sił będzie bardzo mało - zabrał głos  milczący dotychczas 

przedstawiciel III Korpusu. - To nic nie da. Cała nasza akcja ograniczy się do ostrze-

lania oddziałów przechodzących przez miasto. Oddziałów naturalnie już przygotowa-

nych do tego rodzaju niespodzianki. Jaki będzie efekt? Trochę zamieszania, parę za-

bitych i rannych. To wszystko. 

- Osiągniemy jednak pewien cel polityczny - bronił swej pozycji esesman. 

Fiesler skrzywił się. Miał już stanowczo dosyć wszystkiego. 

-  Jaki  cel?  Czy  może  taki,  że  Polacy  znów  rozstrzelają  lub  zabiją  w  walce  kilku-

dziesięciu naszych ludzi? 

- Tak, właśnie taki! Krew niemiecka... 

W korytarzu odezwał się dzwonek. Dwa długie, jeden krótki. Goebel wyszedł i po 

chwili wrócił. 

Po sąsiednich ulicach kręci się oddział lotników. Czegoś wyraźnie szukają. 

- Pewnie samolotów, których im brakuje - zakpił esesman. 

- Może. Ale na pana miejscu, Herr Sturmbannführer, nie miałbym ochoty do żar-

background image

tów.  Sytuacja  jest  bardzo  niekorzystna.  Nasze  ośrodki  są  likwidowane  jeden  po  dru-

gim, a  w dodatku  niemiecka ludność traci nerwy. Gdy  wracałem do  mieszkania spo-

tkałem na Śniadeckich jakąś niemiecką kobietę, głośno wymyślającą Polakom. Natu-

ralnie z miejsca ją zatrzymali i zabrali. I po co to potrzebne? Jutro lub pojutrze będzie 

można  wymyślać  na  Polaków,  ile  dusza  zapragnie.  Fiesler  obserwujący  ulicę  przez 

okno, obrócił się i powiedział głośno: 

- Panowie, niedobrze. Zdaje się, że wpadliśmy. 

Na  przeciwnym  chodniku  stała  grupa  lotników,  a  pracownik  służby  opl  coś  do 

nich mówił, pokazując na okna mieszkania dr Goebel. 

-  Uciekamy  -  zdecydował  Goebel  -  nie  ma  chwili  do  stracenia.  Nie  tędy!  Przez 

kuchnię na podwórze, do ogrodu. Jest tam przejście na sąsiednią posesję! 

Drzwi  kuchenne  były  zamknięte  na  potężny  zamek.  Do  frontu  już  się  dobijano. 

Kuchennymi  schodami  wydostali  się  na  podwórze.  Do  ogródka  było  zaledwie  10 

metrów. Dobiegli do furtki. 

- Stać! Halt! - usłyszeli wołanie. 

W bramie stał żołnierz lotnictwa. Ściągnął karabin z ramienia. Cała grupa znajdo-

wała  się  w  ogrodzie.  Padły  strzały.  Już  byli  przy  furtce  za  altanką.  Drugi  żołnierz 

strzelał z klatki schodowej. Przebiegli na sąsiednią posesję. 

- W prawo! W prawo do willi! - wołał Goebel. 

W  willi  dyrektora  niemieckiego  gimnazjum  nie  mogli  jednak  przebywać  ani  mi-

nuty. Spodziewali się, że lada chwila pogoń trafi tu za nimi. Należało zyskać na cza-

sie. 

-  Kurt!  -  zwrócił  się  Goebel  do  młodego  chłopca,  jednego  z  członków  bojówki, 

która stanowiła odwód dywersji i czekała w willi na dyspozycje. - Goń natychmiast na 

podwórze od drugiej strony i mów, że tamtędy uciekliśmy. 

- Jawohl. 

Młody  Niemiec  obiegł  naokoło  willę,  wydostał  się  na  boczną  ulicę  i  dalej  przez 

podwórze  jednego  z  domów  wrócił  na  tyły  willi.  Lotnicy  z  porucznikiem  Sawickim 

przebiegali właśnie z ogrodu dr Goebel. 

-  Panie  poruczniku  -  wołał  Kurt  -  Niemcy  uciekli  tędy!  Widziałem  ich,  jak  prze-

background image

chodzili przez nasze podwórze. Żołnierze  wraz z cywilami ruszyli  w kierunku  wska-

zanym  przez  Kurta.  Tymczasem  Fiesler,  sturmbannführer  i  delegat  sztabu  korpusu 

pojedynczo pod opieką młodych Niemców opuszczali willę i podążali w przeciwnym 

kierunku. 

- Udało się!  - stwierdził triumfalnie Goebel, obserwując z hallu  willi znikających 

na ulicy. 

On tu też nie mógł pozostać. Był spalony. Nie miał wątpliwości, że przeklęci Po-

lacy  rozszyfrowali  go.  Odbezpieczył  pistolet,  wsadził  go  do  kieszeni  marynarki  i  z 

lekka utykając wyszedł na ulicę. Poszedł w przeciwną stronę niż jego towarzysze. Na 

rogu  ulicy  zobaczył  grupę  lotników  i  cywilów  nad  czymś  żywo  dyskutujących.  Po-

rucznik  Sawicki  nie  miał  wątpliwości,  że  został  wyprowadzony  w  pole.  Tajemniczy 

informator zniknął jak kamień w wodzie. A tu na ulicy nikt nie widział wychodzących 

z kamienicy mężczyzn. 

-  Kulawy,  kulawy!  -  zawołał  jeden  z  żołnierzy  na  widok  Goebla  przechodzącego 

przez jezdnię. - Stój! Stój, bo strzelam! 

Goebel  nie  posłuchał,  usiłował  uciekać.  Postrzelona  jednak  pod  Verdun  noga  nie 

pozwalała na sportowe wyczyny. Biegnący żołnierze zbliżali się szybko. 

- Ręce do góry! 

Nie! Nie posłuchał. Stanął. Wyciągnął pistolet i strzelił w stronę biegnących. Jeden 

z żołnierzy złożył się z karabinu. Goebel nie usłyszał już strzału. Zwalił się na jezdnię. 

Odwrót 

Wieczorem  3  września  dowódca  Armii  „Pomorze”  meldował  marszałkowi  Śmi-

głemu: 

W  godzinach  przedpołudniowych  niemieckie  elementy  w  Bydgoszczy  zorganizo-

wały  i  wykonały  coś  w  rodzaju  zbrojnej  dywersji  w  dużej  skali.  Bunt  ten  został  (...) 

stłumiony. 

Meldunek ten złożono na podstawie raportu dowódcy 15 Dywizji. Istotnie, w mie-

background image

ś

cie panował już spokój. Według przybliżonych obliczeń liczba Niemców zabitych w 

walce i rozstrzelanych na miejscu wynosiła 150-160 osób. Kilkaset osób podejrzanych 

trzymano  zamkniętych  w  sali  gimnastycznej  zajętego  przez  wojsko  budynku  szkoły. 

Wśród  poległych  i  zatrzymanych  większość  stanowili  miejscowi  Niemcy,  nie  brakło 

jednak  również  i  niezidentyfikowanych  osobników  w  polskich  mundurach  wojsko-

wych i policyjnych. 

Zlikwidowano  ponad  50  ośrodków  dywersji.  Zdobyto  liczne  składy  amunicji  i 

broni, wreszcie radiostację w mieszkaniu doktor Goebel, co nasuwało myśl, że zostało 

zlikwidowane  kierownictwo  akcji  dywersyjnej.  Pomimo  stłumienia  dywersji  w  śród-

mieściu  i  częściowo  na  bliskich  przedmieściach,  generał  Przyjałkowski  bynajmniej 

nie uważał sprawy za definitywnie załatwioną. 

Liczba 150 zabitych i rozstrzelanych dywersantów na pewno była tylko niewielką 

częścią  biorących  udział  w  akcji.  Oceniano,  że  z  dziewięciotysięcznej  ludności  nie-

mieckiej  w  Bydgoszczy  wszyscy  lub  prawie  wszyscy  mężczyźni  maczali  palce  w 

dywersji. Wskazywało na to chociażby natężenie ognia  w  szczytowym okresie strze-

laniny.  Należało  liczyć,  że  większości  dywersantów  udało  się  ujść  z  bronią  i  ukryć. 

Trzeba  się  też  było  spodziewać,  że  hitlerowskie  bojówki  w  mieście  mogą  otrzymać 

posiłki  ściągnięte  z  pobliskich  okolic.  Jeszcze  bowiem  w  ciągu  dnia  nadchodziły  z 

terenu meldunki o atakowaniu przez nierozpoznanych osobników polskich oddziałów, 

przeważnie  taborów  i  kolumn  sanitarnych.  Bandyckie  strzały  zza  węgła  padały  w 

miejscowościach:  Predy,  Brzoza,  Kobylanie,  Łęgnowo...  Znienacka  otwierany,  silny 

nieraz  ogień  zadawał  znaczne  straty  -  przede  wszystkim  wśród  bezbronnych  cywil-

nych uchodźców i rannych. 

Pierwsze  rozkazy  do  odwrotu  15  DP  zostały  wydane  w  godzinach  popołudnio-

wych.  Jak  należało  się  spodziewać,  oddziały  były  tym  zaskoczone.  Sytuacja  na  od-

cinku dywizji istotnie takiej decyzji nie usprawiedliwiała. Poranne natarcie Niemców 

zostało odparte. Na froncie panował spokój. Lokalna działalność patroli i grup wypa-

dowych  była  aktywniejsza  ze  strony  polskiej.  Żołnierze  nie  mogli  zrozumieć  otrzy-

manego rozkazu. W oddziałach zaczęto szemrać: - Zdrada, czy co?... 

Autorytet dowódców został podważony. Żołnierzom należało wyjaśnić, że odwrót 

background image

jest  rezultatem  niepomyślnego  rozwoju  sytuacji  na  innych  odcinkach  frontu,  gdzie 

nieprzyjaciel  uderzył  ze  znaczną  przewagą.  Tymczasem  jednak  wyjaśnień  padło  nie-

wiele, a i te, które do oddziałów dotarły, tchnęły zbyt już na siłę aplikowanym opty-

mizmem. Wmawiano wojsku, że to nie odwrót, a tylko lokalne skracanie linii frontu, 

ż

e skoro już - właśnie dziś - Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę, to lada 

dzień nastąpi potężna ofensywa na zachodzie, a wtedy i my pójdziemy naprzód, chyba 

aż do samego Berlina. Podniosło to nieco zachwiane morale żołnierza, ale nie upew-

niło  całkowicie  o  świetnej  sytuacji.  Pomorskiemu  chłopu  walczącemu  pod  Osową 

Górą  czy  też  Koronowem  trudno  było  rozważać  kategoriami  strategicznych  planów 

wojny  nad  Renem...  Ponadto  żołnierzy  niepokoiły  wiadomości  o  wypadkach  w  mie-

ś

cie. Byli przygotowani, że w czasie nocnego odwrotu mogą zostać znienacka ostrze-

lani  przez  dywersantów,  ale  to  konieczne  przygotowanie  nie  mogło  dobrze  wpłynąć 

na ich nastrój. 

Do  zmroku  ciągnęły  przez  Bydgoszcz  długie  kolumny  taborów  i  jednostek  tyło-

wych. W sztabie dywizji pracowano na cztery ręce. Jeszcze w czasie tłumienia dywer-

sji należało opracować rozkazy odwrotu, ustalić składy kolumn, wyznaczyć osie mar-

szu  i  zorganizować  przejście  tej  masy  wojska  przez  grożące  przykrymi  niespodzian-

kami  miasto,  przeprawić  na  południowy  brzeg  Brdy  i  zorganizować  obronę  na  linii 

lasów bydgoskich. Wprawdzie w godzinach wieczornych w mieście panował spokój, 

ale  zdawano  sobie  sprawę,  że  może  to  być  cisza  przed  burzą.  Mogły  się  znajdować 

jeszcze dziesiątki nie odkrytych gniazd dywersji, które zaczną swą działalność dopiero 

w nocy. 

Poza  tym  powstał  inny  problem.  Co  zrobić  z  zatrzymanymi  Niemcami?  Nikt  nie 

miał  wątpliwości,  że  większość  z  nich  w  taki  czy  inny  sposób  maczała  palce  w  dy-

wersji.  Nie  było  jednak  czasu  ani  możliwości  przeprowadzenia  najbardziej  nawet 

uproszczonego  wojennego  postępowania  sądowego.  Nie  posiadając  odpowiedniej 

ilości żandarmerii i policji do eskorty zatrzymanych, generał Przyjałkowski zdecydo-

wał  wypuszczenie  ich  na  wolność.  Była  to  decyzja  niebezpieczna.  Niewątpliwie 

wszyscy  podejrzani,  którzy  poprzednio  byli  w  kontakcie  z  dywersją,  wrócą  do  swej 

bandyckiej  działalności  i  może  już  za  parę  godzin  będą  strzelali  do  polskich  oddzia-

background image

łów. Wieczorem grupkami zaczęto wypuszczać podejrzanych, zatrzymując jedynie 18 

osobników  przebranych  w  polskie  mundury,  których  generał  Przyjałkowski  polecił 

odtransportować do dowództwa  Armii. Przed zapadnięciem zmroku lotnictwo  wyko-

nało ostatni lot rozpoznawczy nie stwierdzając na przedpolu ruchu niemieckich wojsk. 

Pod Świeciem toczyła się zacięta bitwa z resztkami otoczonych o polskich oddziałów. 

Kwatera główna sztabu dywizji przeniosła się na południe od Bydgoszczy. W mieście 

pozostał jedynie dowódca dywizji ze ścisłym sztabem. 

Pomiędzy godziną 20 a 21 do miasta wkroczyły pierwsze cofające się oddziały li-

niowe. Na ulicach i placach panowały ciemności i pustki. W luźnym szyku, z karabi-

nami na „gotuj broń” żołnierze maszerowali ulicami, obserwując domy i okna. 

Ten  nocny  przemarsz  był  dla  większości  żołnierzy  15  DP  ciężkim  przejściem. 

Większość z nich pochodziła z Bydgoszczy i okolicy. Zdawali sobie sprawę, że odda-

ją  rodzinne  miasto  w  ręce  wroga.  Wraz  z  wojskiem  opuszczała  miasto  część  jego 

cywilnych mieszkańców. Część zdecydowała się pozostać. 

Z przerażeniem oczekiwali na wkroczenie wroga. Gdyby mogli choć w części od-

gadnąć,  co  ich  pod  hitlerowską  okupacją  czeka,  przerażenie  to  przerodziłoby  się  w 

panikę. 

Jak było do przewidzenia, dywersanci dali o sobie znać. Strzelano do polskich od-

działów na ulicy Toruńskiej, Koronowskiej, Jagiellońskiej, Kujawskiej. Ostrzeliwano 

mosty na Brdzie. Natężenie ognia było znacznie mniejsze niż w dzień, wszystko więc 

wskazywało  na  to,  że  kręgosłup  akcji  dywersyjnej  został  przetrącony.  Niemniej  jed-

nak  ogień  otwierany  znienacka  do  posuwających  się  oddziałów  zadawał  straty,  wy-

woływał zamieszanie i wprowadzał chaos. Nie było czasu na nocne uganianie1 się za 

dywersantami,  żołnierze  więc  jedynie  ostrzeliwali  domy,  z  których  padły  strzały, 

obrzucali je granatami, a nawet w jednym wypadku - na ul. Kujawskiej - użyto artyle-

rii. 

O  świcie  straże  tylne  znalazły  się  na  południowym  brzegu  Brdy.  Saperzy  wysa-

dzali mosty. Dywersja jednakże trwała dalej. 

Razem z falą ewakuującej „ się ludności cywilnej, z resztkami wojsk, którym uda-

ło  się  ujść  z  pogromu  w  Borach  Tucholskich  i  tyłowymi  formacjami  15  Dywizji,  na 

background image

południe od Bydgoszczy przedostała się znaczna ilość dywersantów bądź to z samego 

miasta, bądź też z okolicy. Już wieczorem zaczęli oni działalność w obszarze, który od 

rana 4 września miał się stać obszarem działania 15 Dywizji. Podobnie jak w dniach 

poprzednich  nierozpoznani  osobnicy  rozsiewali  wśród  ludności  dywersyjne  plotki. 

Opowiadano  więc  o  polskiej  klęsce  na  wszystkich  frontach,  o  rozbiciu  całej  armii 

pomorskiej,  o  szybkim  marszu  Niemców.  Kilku  osobników  w  mundurach  polskich 

oficerów,  kręcących  się  po  osi  marszu,  wydawało  rozkazy  nie  wiadomo  w  czyim 

imieniu,  wywołując  dezorganizację  i  chaos.  Z  zabudowań,  ogrodów  i  sadów  padały 

strzały. W lesie rozlegała się nieustanna pukanina, wywoływało to nastrój nerwowości 

i podniecenia. Wytwarzała się niebezpieczna psychoza. Wszędzie wietrzono szpiegów 

i dywersantów. Dochodziło nawet do strzelaniny pomiędzy polskimi oddziałami. I tak 

o zmierzchu na trakcie inowrocławskim szwadron 2 p. szwoleżerów ostrzelał oddział 

lotników,  patrolujący  skraj  lasu.  Lotnicy  odpowiedzieli  ogniem.  Wywiązała  się  pół-

godzinna,  na  szczęście  bezskuteczna  strzelanina.  Tenże  sam  oddział  lotników  nakrył 

w  stogu  zboża  trzech  dywersantów,  dwóch  mężczyzn  i  jedną  kobietę  -  ostrzeliwują-

cych szosę i lotnisko. W okolicy tegoż lotniska zatrzymano paru podejrzanych osob-

ników z bronią. 

Wczesnym rankiem 4 września piechota 15 Dywizji okopywała się na północnych 

skrajach lasów. Samoloty przydzielonej do dywizji eskadry szykowały się do startu na 

nowe  lotnisko  pod Inowrocławiem.  Wkrótce  prychając  postrzelanymi  i  prowizorycz-

nie naprawionymi silnikami okrążyły zakryte lekką mgiełką miasto i skierowały się na 

południe. 

„Krwawa niedziela” 

W  całej  tej  dywersyjnej  rozgrywce  Fiesler  czuł  się  zwycięzcą.  Mimo  że  diabli 

wzięli starannie przygotowywaną od wielu miesięcy wielką akcję, mimo że nie udało 

się  ani  opanować  miasta,  ani  rozproszyć  15  Dywizji  piechoty,  ani  też  ułatwić  szyb-

kiego zwycięstwa III Korpusowi gen. Haase - on, Fiesler, wyszedł z tych wszystkich 

background image

tarapatów  bez  szwanku  i  co  najistotniejsze  nie  „stracił  twarzy”  ani  nie  zaprzepaścił 

swoich  zasług  wobec  führera,  za  które  spodziewał  się  od  Wielkiej  Rzeszy  nagród  i 

zaszczytów. 

W  ostatniej  fazie  akcji  dywersyjnej  niespodziewane  najście  na  lokal  dr  Goebel 

zlikwidowało  kierownictwo  akcji.  Polacy  nakryli  radiostację,  major  Goebel  został 

zastrzelony w czasie ucieczki, delegat sztabu korpusu wpadł w jakiejś bocznej uliczce 

w ręce Polaków i został jako podejrzany zamknięty w koszarach piechoty. Wprawdzie 

w nocy wypuszczono go na wolność, ale korzyści z niego już nie było. 

Sturmbannführer schował się u jednego z Niemców w piwnicy pod węglem. Prze-

siedział  tam  wystraszony  do  rana.  Na  placu  boju  został  tylko  on  -  Fiesler,  z  którego 

radami dotąd nie bardzo się liczono. Tymczasem to on właśnie w nocy usiłował rato-

wać sytuację. 

Szybko  udało  mu  się  nawiązać  kontakt  z  dowódcami  grup  bojowych  i  ponownie 

rozpocząć akcję dywersyjną. Była ona wprawdzie znacznie słabsza i nie tak skoordy-

nowana,  niemniej  odniosła  pewny  skutek.  Polska  dywizja  nie  miała  łatwego  marszu 

przez miasto. Po wysadzeniu mostów Fiesler wrócił do swej willi. Nie musiał się już 

niczego tu obawiać. Miasto było niczyje. Polacy siedzieli na północnym skraju lasów 

bydgoskich, a z północy zbliżały się dywizje Wehrmachtu. Nie miał żadnej łączności, 

nie wiedział więc, kiedy Niemcy wkroczą do Bydgoszczy. Spodziewał się jednak, że 

nastąpi to dziś jeszcze - w poniedziałek 4 września. Może w południe, może po połu-

dniu. Mógł wprawdzie z pozostałymi w mieście Niemcami sięgnąć po władzę. Zająć 

magistrat,  starostwo,  stację  kolejową.  Nie  widział  jednak  w  tym  żadnego  celu.  Wy-

dawał  jedynie  zarządzenia  do  entuzjastycznego  powitania  wkraczających  wojsk  Hi-

tlera - „wyzwalających klein Berlin spod okupacji polskiej”. 

Rano  przybył  do  niego  w  towarzystwie  dwóch  młodych  Niemców  sturm-

bannführer.  Brudny,  umazany  kurzem  węglowym  siedział  w  gabinecie  Fieslera,  pa-

trząc  bezmyślnie  przez  okno.  Fiesler  stanął  pod  zawieszonym  na  nowo  portretem 

Hitlera,  spoglądając  protekcjonalnie  na  swego  gościa.  W  odpowiednim  czasie,  może 

jeszcze  dziś,  opowie  komu  potrzeba,  jak  to  Herr  Sturmbannführer  nieprzemyślaną 

akcją  doprowadził  do  niepotrzebnych  strat  wśród  niemieckiej  ludności.  On  sam  był 

background image

przeciwny  wszelkim  jego  zarządzeniom.  Gdyby  go  słuchano,  akcja  przebiegałaby 

inaczej.  Może  to  udowodnić.  Tak,  tak  -  myślał  z  mściwą  satysfakcją  -  jeszcze  ten 

nadęty esesman popamięta, co to znaczy narazić się Fieslerowi... 

- Przeliczył się pan - odezwał się drwiąco - to bywa. Pańska bezmyślna decyzja do 

niczego  nie  doprowadziła.  Poza  stratami.  Wielu  bydgoskich  Niemców  postradało 

ż

ycie. Pan za to odpowie, Herr Sturmbannführer. 

Esesman  podniósł  się  z  fotela.  Wyprostował  się  i  spojrzał  zimnym  wzrokiem  na 

Fieslera. 

-  Pan  jest  skończonym  durniem  -  powiedział  twardo.  -  Pan  się  nie  nadaje  na 

członka  NSDAP.  Pan  nie  rozumie  celów  narodowego  socjalizmu.  W  Bydgoszczy 

zginęły tysiące Niemców. Tak,  wyraźnie  mówię, tysiące! I za te tysiące ludzi będzie 

drogo  płacić  polski  naród.  Akcja  osiągnęła  swój  cel.  Wszyscy  to  wiedzą,  tylko  pan 

jest  za  głupi,  aby  to  zrozumieć.  Będę  zmuszony  zameldować,  gdzie  trzeba,  że  panu 

całkowicie brak zmysłu politycznego, że pan atakuje założenia NSDAP! 

Fiesler  pojął,  że  znów  przegrał  partię,  którą  mógł  wygrać.  Od  opuszczenia  Byd-

goszczy przez 15 DP do wkroczenia niemieckich oddziałów minęło 30 godzin. Spon-

taniczna energia polskiej ludności  wyzwolona  w dniu 3  września  wydała  swe owoce 

w  dniu  następnym.  W  godzinach  porannych  4  września  w  „Kasynie  Cywilnym”  od-

było się zebranie organizacyjne Straży Obywatelskiej. W parę godzin później na uli-

cach  ukazały  się  patrole,  uzbrojone  w  karabiny  i  zaopatrzone  w  opaski  z  napisem 

„Straż Obywatelska”. 

Straż pilnowała porządku  w  mieście, zlikwidowała parę gniazd dywersji, oddając 

dywersantów  w  ręce  patroli  wojskowych,  znajdujących  się  na  południowym  skraju 

miasta. 

W  godzinach  przedpołudniowych  dnia  5  września  do  miasta  wkroczyły  czołowe 

elementy 50 niemieckiej Dywizji Piechoty. W myśl założeń hitlerowskiej propagandy 

miało  to  być  wkroczenie  „wyzwoleńczych”  wojsk  -  witanych  naręczami  kwiatów, 

maszerujących  przez  szpalery  rozentuzjazmowanej  ludności.  W  rzeczywistości  wy-

glądało to nieco inaczej. 

Hitlerowskie  oddziały  wkraczały  do  miasta  z  karabinami  gotowymi  do  strzału, 

background image

wzywając do zamknięcia okien. Natychmiast po opanowaniu poszczególnych dzielnic 

zaczęto przeprowadzać rewizje, aresztowano napotykanych Polaków. Aresztowanych 

bito do nieprzytomności i wywożono na rozstrzelanie poza miasto. 

Te pierwsze, nie zorganizowane jeszcze, bestialskie represje  wykonywały  „rycer-

skie”  oddziały  frontowe  Wehrmachtu.  W  dniu  6  września  władzę  w  mieście  objął 

komendant  obszaru  tyłowego  IV  Armii  i  wtedy  dopiero  przystąpiono  do  zorganizo-

wanego odwetu. 

Tegoż dnia do Bydgoszczy przybyły władze NSDAP, funkcjonariusze gestapo, SS 

i policji. W dniu 8 września został wydany rozkaz do akcji „oczyszczania” miasta. Do 

10 września rozstrzelano około 500 osób, a ilość aresztowanych wyniosła około 1400 

osób. Najsilniejsze natężenie  tej zbrodniczej akcji miało  miejsce  w niedzielę dnia 10 

września, to jest dokładnie w tydzień po 3 września. 

Tegoż  dnia  na  Starym  Rynku  odbyła  się  pierwsza  publiczna  egzekucja,  w  której 

rozstrzelano 20 Polaków. Niezależnie od egzekucji w ramach „oczyszczania” miasta, 

mordowano  Polaków  w  więzieniach  i  obozach.  Wraz  z  ustanowieniem  niemieckiej 

administracji  cywilnej  na  tzw.  „terenach  włączonych  do  Rzeszy”,  prześladowania 

Polaków  w  Bydgoszczy  przybrały  formę  bardziej  zorganizowaną.  Dotknęły  one 

wszystkie warstwy bydgoskiego społeczeństwa. Mordowano zarówno robotników, jak 

i inteligencję, adwokatów, lekarzy i księży. Represje w stosunku do polskiej ludności 

w  Bydgoszczy  były  bezpośrednią  formą  odwetu,  istniał  również  i  odwet  pośredni. 

Hitlerowska propaganda ukuła slogan „krwawa Bydgoska niedzielą”. Naturalnie nie ta 

niedziela  10  września,  gdy  wymordowano  kilkuset  niewinnych  Polaków,  ale  ta  3 

września,  gdy  w  czasie  strzelaniny  wywołanej  przez  niemiecką  ludność,  zabito  w 

walce  i rozstrzelano  - zgodnie z prawem  międzynarodowym  - niecałe dwie setki dy-

wersantów. 

Goebbelsowskie  ministerstwo  propagandy  rozbębniło  na  cały  świat,  że  polskie 

„żołdactwo”  wespół  z  ludnością  cywilną  dokonało  w  Bydgoszczy  „rzezi”  miejsco-

wych  Niemców.  Lejąc  krokodyle  łzy  nad  losem  rozbitej  piątej  kolumny  hitlerowcy 

oczywiście ani słowem nie wspomnieli o właściwym obliczu i o roli, jaką mieli speł-

nić w Bydgoszczy zabici tam 3 września Niemcy. Spece od faszystowskiej propagan-

background image

dy  nie  uznali także za stosowne  wspomnieć o tym, że polskie dowództwo  wielu zła-

panych  dywersantów  wypuściło  na  wolność,  gdyż  nie  mogło  w  warunkach  działań 

wojennych udowodnić im winy... 

Za to stale w materiałach hitlerowskiego ministerstwa propagandy wzrastała liczba 

rzekomych „ofiar polskiego bestialstwa”. Mówiono o kilku tysiącach i zapewne tylko 

dlatego na tym poprzestano, że inaczej nie można by było informować świata, jak to 

liczne rzesze mieszkańców tego „niemieckiego” miasta witały kwiatami „wyzwolicie-

li”  z  Wehrmachtu.  Bo  to,  że w  Bydgoszczy  mieszkało  w  dniu  1  września  1939  roku 

zaledwie 9000 Niemców, to oczywiście dla Goebbelsa drobiazg... 

„Krwawa  bydgoska  niedziela”  -  zdaniem  hitlerowskiej  propagandy  -  wykreśliła 

polski naród ze społeczności ogólnoludzkiej. „Polacy są podludźmi” - twierdzono. A 

„podludzi”  można  masowo  mordować,  zamykać  w  obozach  koncentracyjnych,  zmu-

szać  do  niewolniczej  pracy.  Jednym  słowem  -  wyniszczyć  do  cna.  I  tak  by  się  stało, 

gdyby zimą 1945 r. nie wkroczyli na tę umęczoną przez hitlerowską okupację ziemię 

ż

ołnierze I Armii WP, walczący u boku Armii Radzieckiej. 

W  pierwszych  dniach  lutego  1945 r.  do  Bydgoszczy  wkroczyły  oddziały  I  Armii 

WP. Wkroczyły tą samą szosą, którą we wrześniu 1939 r. wycofywała się 15 DP. Na 

bydgoskim lotnisku znów wylądowały samoloty z czerwono-białymi szachownicami.