Nałkowska Zofia DZIENNIKI CZASU WOJNY

background image

ZOFA NAŁKOWSKA

DZIENNIKI

CZASU

WOJNY

.

Pierwszy dzień wojny. Wraz z innymi patrzyliśmy z ulicy na walczące aeroplany.

Robotnicy, którzy wciąż jeszcze pracują nad kopaniem kanału wzdłuż Łazienek, wyszli ze
swych głębin i patrzyli na niebo. Znowu przeżywa się coś, co kiedyś później wydawać się
będzie niewiarogodne. Nie uczuwam strachu ani zdziwienia, tylko smutek. Wielka dzieje się
sprawa i tym razem — po całych dwudziestu pięciu latach. Szybkie przestawienie wszy-
stkiego. Rzeczy tamte powracają na swoje miejsca ważne, inne wszystko maleje, zapada w
oddalenie. Mój pokój zamieniony w schron przeciwgazowy. Nie ma okna, którego
uszczelnienie zabrało wiele godzin pracy Bogusława*. Małe zapasy zalepione w szafeczce
ściennej przy drzwiach balkonu. Nie mamy dotąd masek, tylko zastępcze maseczki,
osiągnięte również z wielkim trudem, opatrunki, różne lekarstwa, watę i gazę. Mama z Hanią
jest w Wołominie.* Nic nie można pisać, choć Bogusław przy tym się upiera, nie daje mi
zmywać ani sprzątać, nie chce zwracać uwagi na to, że jest wojna. Akademia* jednak
odwołała zebranie „dla braku funduszów”. Zostajemy bez tych nawet pieniędzy. To utrudnia
— a może trochę zwiększa męstwo. Mam zamiar tutaj zostać, cokolwiek będzie. Przyjdzie
czas, gdy będę sama w tym mieszkaniu.* Bogusław dotąd nie został wezwany. Już poszedł.
— Dzisiejszej nocy spała u nas Zosia Kuczyńska, skądś dokądś jadąca, i jej dwie
przyjaciółki. One pierwsze obudziły się na alarm. Zosia obudziła Bogusława. Ubraliśmy się
wszyscy błyskawicznie, zamknęli w moim pokoju — jakbyśmy robili coś ważnego — one
wszystkie trzy umiejętne, wiedzące i udzielające swej wiedzy. Nie zdarzyło się nic i alarm
odwołano. Zwłaszcza jedna z nich, Róża, najbardziej rządzi i poucza. Wraz z Bogusławem
pozdejmowali ze ścian wysokie lustra i piękną wazę zestawili na ziemię. Pierwszą rzeczą,
jaką wniosłam do uszczelnionego pokoju, była klatka z ptaszkami. Dziewczęta od rana,
pięknie ubrane w mundury, berety, torby na paskach, żółte grube pantofle, wyszły na miasto
stawić się u swoich władz. Wróciły z niczym — zmordowane, ale pełne tryumfu z naszych
dokonań. Jeden bombowiec strącony, drugi też. — Przez cały dzień radio ostrzega o atakach,
wszyscy uczepieni głośników, łapiąc między skoczną muzyką urywki swego losu. Ostatni
nalot już bardzo wyraźny; huk i łoskoty przenikają dom, z okna widać je niby powolne ptaki,
szybujące na wielkich wysokościach. Towarzyszą im wśród błękitu kulki białych mgiełek, te
walki i gonitwy tu, z oddali, wydają się łagodnym igraniem. Wreszcie usiedliśmy na dwóch
fotelach w mniejszym przedpokoju, gdzie uszyłam dla innych prowizoryczną maskę. — Huki
dalekie — trochę podobne do burzy, później jeszcze z okien jasne okręgi samolotów po
niebie nad Łazienkami. Jeszcze nie ma wielkich klęsk, jeszcze wiele jest przed nami.
Warszawa, 2 IX 39. Sobota.

Radio woła patetycznie: „Halo, halo! Uwaga, uwaga! Nadchodzi! Ko-ma 3, Lar-mia 18”.

To jest nie dla nas, ale często następuje po tym alarm. Albo: „Halo, halo! Uwaga, uwaga!
Przeszedł”. Niesłychane są te słowa. Dla nas mówi: „Ogłaszam alarm lotniczy dla miasta
Warszawy”. Przerwa. „Dla miasta Warszawy”. Jest to nie tylko ostrzeżenie, ale rozkaz. Te
same gesty powtarzają się we wszystkich domach miasta, czarne szyby zamykają się nad
klatkami ludzi. Torby, apteczki, maski, zwierzchnie ubranie leżą przygotowane obok, leży też
nieduża walizka z niezbędnymi rzeczami, leży pled. Nocą wyskakują z łóżek, chwytają za

background image

ubrania. Z ulic przechodnie znikają, wessani do bram, do piwnicznych schronów — na długi
jęk syreny — „Alarm lotniczy dla miasta Warszawy trwa”. — I znowu lekka muzyka. W nie-
zmierzonej głębokiej ciszy zamilkłego miasta słychać miękkie, oddalone głosy detonacji i
wystrzałów. OPL czuwa i naucza.* Miękkim, przekonywającym głosem kobiecym namawia
ludzi, by byli uważni i ostrożni, by zechcieli zachować życie i zdrowie najbliższych,
perswaduje. Istotnie są nieostrożni, istotnie wciąż jeszcze stają u okien i zbierają się na
ulicach, by oglądać te dramaty w błękitach, a nocą niedokładnie zaciemniają szyby. Istotnie
już wiadomo, że są ofiary, że swoje i cudze kule prócz bomb spadają na miasto. -*• Jest ich
kilkoro, w tej naszej sprawie odzywających się przez radio, różnymi głosami czuwają nad
nami i dają nam przestrogi — nieznajomym, nawołują nas usilnie, abyśmy cenili życie. Ale
wjdaje się, że to jest zawsze jeden ten patetyczny głos, który woła: „Ogłaszam alarm lotniczy
dla miasta Warszawy”. — Zosia Kuczyńska — wysoka, jasnowłosa i piękna — przyniosła
rano sprawunki: mleko, jarzyny, owoce. Nie dostała już mięsa ani pieczywa. Ale przyniosła
dla mnie bukiet białych goździków. Jeszcze radio: głos całego świata, mówiącego sobie
nawzajem o tym dniu rzeczy ostateczne. Polska po francusku i angielsku woła na świat, że
Niemcy nie zaprzestali działań wojennych, że dziś na Warszawę zrobili dziesięć nalotów.
Powtarza raz i drugi te same słowa i jeszcze raz. A komunikat niemiecki oznajmia po polsku,
że Niemcy zajęli część terytorium Polski.
Warszawa, 3 IX 39. Niedziela.

Noc, cisza, nic nie zaszło. Noc spana. Czyżby naprawdę ustały działania wojenne? Ale

odzywa się głos w ciemności: „Halo, halo, uwaga, uwaga! Nadchodzi!” i tajemnicze sylaby z
cyframi: Zo-Ra 11 albo Do-Re 29, alboRy-Ka 14, albo Mu-Ta 39. „Halo, halo, uwaga,
uwaga! Nadchodzi!” I zaraz głos syren, alarm. — Wczoraj odeszły dziewczęta gdzieś w
swoją stronę na wschód,
„dodawać ducha” tamtejszej ludności. Dzwoniła mama z Wołomina. Jest zdrowa. Mówi:
„Uważaj na siebie”. Dziś zadzwoniła Halinka*, która miała wyjechać, nie może się doczekać
miejsca w pociągu, teraz już chce zostać. Umówiłam się z nią na mieście, był alarm, radio
zamilkło, wyszłam na balkon i usłyszałam nagle zupełnie bliski strzał. Musiałam to
odczekać, ze spotkania nic nie wynikło, za to zadzwonił z miasta Bogusław. Spotkałam się
tylko z nim, okazało się, że i Halinka nie dobrnęła do kawiarni. Bogusław szaleje w tej
przymusowej bezczynności, chce pisać, wciąż mimo wszystko umawia się z redakcjami i
wydawcami. Umyślił sobie jechać na front jako korespondent. Bardzo zły stan w tej
nieprzyjemnej i drogiej kawiarni, do której Bogusław wolał iść, niż na obiad. — Nie czuję się
winna. Nie mogąc na razie robić nic innego i nie mając pieniędzy na służącą, pracuję tu w
domu, staram się zmywać i sprzątać. Cóż w tym jest złego ? Wszystko tak tu ponuro
wygląda, że Bogusław sam zdecydował na nowo zawiesić lustra i ustawić rzeczy. —
Obiektywnie biorąc, dzień był pełen zdarzeń: Anglia o 11 rano, a Francja o 5 wypowiedziały
wojnę. Radio transmituje manifestacje tłumu przed obu ambasadami. Jest to już więc nie
sama bolesna wojna Polski 1 Niemiec, ale nowa wojna światowa. Wieczorem jest wia-
domość, że Niemcy zajęli Częstochowę. Jednak idą z trzech stron świata ku Warszawie. X
Polska już zrobiła się mniejsza.
Warszawa, 4 IX 39. Poniedziałek.

Dziś pierwszy raz zejście do schronu, niczym nie zabezpieczonego, gdzie gruzy

pogrzebią nas bez żadnego trudu. Oto pralnia, w której co miesiąc pierze się nasza bielizna i
której nie widziałam dotąd. Na jedynej ławce siedzą różne osoby, po części przechodnie,
matki z dziećmi. Ładna, tłusta, niemądra Żydówka, żona „komendanta domu”, właściciela
składu drzewa, głośno lamentuje i gorszy się, jakby tą wojną osobiście urażona. Zwłaszcza
poucza, że niepotrzebnie chodzi się po ulicy, nie może pojąć, że ludzie są tak głupi, uważa, że
schron jest tylko dla mieszkańców.
Wieczorem spowodowałam zebranie się lokatorów dla porozumienia. Jakieś przygotowania

background image

zabezpieczające i sanitarne zostały podjęte.
Warszawa, 5 IX 39. Wtorek.

Noc z dreszczami, przeziębienie. Śpię jednak bez ubrania, już ze wszystkim oswojona.

Radio powtarza niepojęte słowa, które padają groźnie w ciemność, podnosząc patos tej
dziwnej metafory: „Plaskoła, Plaskoła, Bolesław wzywa do Warszawy”. Smutno, smutno. A
będzie gorzej jeszcze, gdy we?wą Bogusława. Nie słyszałam, jak wrócił nocą z dyżuru w
bramie. Ale teraz ze zdziwieniem zobaczyłam przed łóżkiem nasz wielki fotel ustawiony
blisko i poukładaną na nim pościel — jako ochronę przed mogącym tu wpaść odłamkiem
bomby czy kulką karabinu maszynowego. Zobaczyłam to ze wzruszeniem, nagłą tkliwością,
bliską łez. Sygnał alarmu powtarza się przez całą noc. W tej chwili głos zawsze ten sam
woła: „Nadchodzi” — i sylaby, i cyfry. Leniwie sięgam po ubranie. Jeszcze: „Wypatrywać”.
A potem: „Przeszedł”.

Później. Francja rozpoczęła kroki wojenne na całym froncie. Anglia osaczyła Kanał

Kiloński. Ale większość znajomych, jak się okazuje, wyjechała z Warszawy w nocy lub rano.
I nie ma już Torunia, Grudziądza, Bydgoszczy. Ja nie chcę odjechać, nie czuję strachu, nie
mam w tym kierunku wyobraźni. W czasie alarmu schodzimy — w paltach i z walizeczką —
na dół do większego schronu, który się dopiero organizuje. Pani Milbergowa (żona
komendanta) wciąż mi coś pokazuje i opowiada, narzekając na głupotę ludzi, mała
Żydóweczka A. krąży koło Bogusława.
O znikomości rzeczy zbyt błahych, chociaż przeistoczyły z gruntu życie! Po niedługim czasie
alarm odwołany, wracamy tu, że tak powiem, „z niczym”, rozbieramy się i zabieramy do
roboty. Znowu alarm. Już nie chce się nam schodzić na dół, siedzimy w małym pierwszym
przedpokoju, gdzie są ubrania, walizeczki,
maski, a Bogusław przyniósł maszynę i pisze. Zawsze wtedy staje się lepszy i ciekawszy.
Słychać detonację: buch! Maszyna nie przestaje stukać. Kto by pomyślał, że pomimo
wszystko (można by rzec: mimo tylu przelanych łez) jesteśmy tak sobie niezmiernie bliscy,
najbliżsi, wciąż sami i razem, teraz już tylko na siebie zdani. To konieczne rozstanie jest nie
do pojęcia. Czy potrafię zostać tak strasznie sama w tym domu opustoszałym? Jak to będzie?
— Chciałam pojechać do Wołomina, do mamy, ale są te powstrzymujące mię sprawy
(pieniądze), waham się i rozdzieram między te moje miłości, w tej ciężkiej, najdziwniejszej
próbie. — Od dwóch dni przez wszystkie te godziny kona w tym domu miły ptak, niebieska
papużka, najmilsza z nich, najśmielsza. Mimo wszystko jeszcze dziś telefonowałam do wete-
rynarza — daremnie. Każda chwila wydaje się ostatnia — a żyje, wciąż jeszcze żyje.
Przedwczoraj po raz ostatni dałam jej kroplę oleju. Teraz nie chcę jej zakłócać tej męczarni
ostatniej. Bogusław pisze, słychać wciąż detonacje — buch! buch! — i stukanie maszyny.
Warszawa, 6 IX 39. Środa.
(spisane fóimej w Łomnicy)

Chciałam zostać, ale nagły odjazd innych działał. Pani Goja- wiczyńska zatelefonowała

niespodzianie we wtorek, czy wyjeżdżam, że ona stara się o to. Była bardzo zdenerwowana.
Postanowiłyśmy się jeszcze skomunikować, razem coś przedsięwziąć. Po jej telefonie
widziałam się ze szwagrem*, który miał wynajęty samochód, by podążyć nim za swym
biurem do Lublina. Był zmieniony, też nie chciał rzucać Warszawy, wydawał się zupełnie
zdruzgotany. Widząc to, postanowiłam pojechać z nim do Wołomina i zostać z matką, żeby
on mógł zabrać Hanię ze sobą do Lublina. Już się uradowałam tym rozwiązaniem i
odpowiednio spakowana czekałam, gdy dostałam telefon, że szofer boi się jechać nocą bez
świateł, że stawi się rano. Rano telefon, że przyszedł zwrócić zadatek i nie jedzie (zgodzony
był na 700 zł). Stra-
___________, -Wg
szna była rozpacz Maka. To rozbiło mu cały plan istnienia i wtrącało go w nędzę (mój Boże,
ostatniego dnia przesłał Hani „parę tysięcy” pocztą — co za szczęście, że nie wiedział, jak

background image

jest pod tym względem ze mną). I jedynie, by ukryć przed nim, że wydałam te pieniądze (a
może też: by nie od razu rozstawać się z Bogusławem), zdecydowałam się na ten wyjazd, tak
niespodziewany. Odmowa Książnicy, wyjazd wszystkich urzędów, zostawienie Akademii
bez środków — to wystarczało. Późnym wieczorem zatelefonował Rusinek*, bym się
zgłosiła o 8.30 do Akademii, która ma jedną dietę do wypłacenia, oraz że minister
propagandy Grażyński chce, by akademicy przemówili w radio. Raniutko wybrałam się do
PAL z Bogusławem, uprzednio skierowawszy tam zrozpaczoną i rozgoryczoną panią
Gojawiczyńską. Zastaliśmy pustkę, nikt nie przyszedł. Sekretarka pani Fil[ipowiczowa]
zapłakana skarży się, że wyjechali wszyscy, a ona nie może i przy tym mieszka ze starą
matką na Żoliborzu. Pola Gojawiczyńska zabrała mię do Grażyńskiego, który urzędował w
pobliskim Prezydium Rady Ministrów, by zażądać od niego miejsc w ostatnim pociągu
ewakuacyjnym. Uczynił to niechętnie i w stylu obwieszczeń radiowych powiedział nam
krzepiące pouczenie. Niestety moja towarzyszka, niezmiernie buntownicza w poczekalni, nie
odzywała się wcale, tak że sama musiałam objaśnić go o naszej sytuacji. Gdy wyszłyśmy,
uzyskawszy też miejsce dla jej córki i Bogusława, ujrzałyśmy na dziedzińcu szereg
samochodów, do których ładowano ostatnie dygnitarskie walizy. Wróciłam do Akademii,
gdzie otrzymałam 200.—zł i maskę, o którą wystarał się sam Bogusław, znalazłszy i tam ten
urząd 2resztą też w stanie ucieczki. W czasie trudnej jazdy do domu w przeładowanym
tramwaju doznawałam niesmaku tej decyzji, przykre wrażenie rozmowy z Grażyńskim — tak
jakbym to ja uciekała, nie oni wszyscy, którzy nawet tkwiąc „na posterunku” do końca jak
Libicki, jak ten właśnie, mają zawsze w odwodzie na ostatnią chwilę samochody i mnóstwo
pieniędzy. Bogusław też uważał, że należało zostać i pracować w tej nowej sytuacji. Ale ulice
już pełne były uciekających — jezdnią spieszyły dorożki z tobołami
pościeli. Taksówki i samochody zniknęły bez śladu, nie było też naszego autobusu i do domu
dopadliśmy piechotą, przeżywszy jeszcze na zboczu pod Belwederem tę cudowną scenę.
Siedem srebrnych samolotów płynęło wysoko nad głowami w pełnym blasku słonecznym,
karabiny maszynowe grały śpiesznie. Działo się to wszystko zbyt blisko, działo się nieomal z
nami — w słońcu i jasności, w nieustannym huku. Nie było gdzie wejść, nie wypadało też
kłaść się w biały dzień na ulicy. Przestaliśmy więc całą tę sprawę bez strachu — niby chrzest
ognia. — Ach, ostatni ten dzień w kochanym mieście tak nagle opustoszałym! Dom! Pako •
wanie bez sensu paru drobiazgów, jedna walizeczka moja, pled z futrem w trokach, teka
Bogusława. Ostatnie spojrzenie na dom! Boże, Boże. Nie ma mowy o wzięciu rękopisów,
teki z robotą, życiorysu ojca, materiałów początku Agaty*. Nic. W ostatniej chwili, już w
kapeluszu, wrzuciłam dzienniki i trochę papierów do szuflady z kluczem, bo żadna przy
biurku się nie zamyka. Duża walizka z najlepszymi rzeczami (przygotowana na wyjazd do
Wołomina) została na środku pokoju nie zamknięta, drugie futro w nie zamkniętej szafie, oba
palta Bogusława. Nie chciałam odejść nie oddawszy gdzieś ptaków, ale Bogusław
zatelefonował do służącej Maków, by je zabrała i odniosła do sklepu, gdzie były kupione.
Przyrzekła to zrobić i powiedziała, że Mak wyjeżdża do Wołomina. Objuczeni poszliśmy
piechotą do tramwaju, mijały godziny, miałam nadzieję, że pociąg już odjechał, że wrócimy i
zostanie wszystko jak było. Na Krakowskim Przedmieściu znowu alarm, tramwaj stanął,
wszyscy pobiegli do schronu i my z pakunkami. Te długie kwadranse spędziliśmy w
rozległych piwnicach prastarej kamienicy pod Dziekanką* — daleko gorsze niż
niebezpieczeństwo w pełnym świetle dnia. Wreszcie nas wypuszczono, znów stanie w
tramwaju z pakunkami nad głową, w zaduchu i omdlewaniu z upału. Wbrew mym
obliczeniom pociąg ewakuacyjny jeszcze stał (od rana). Zobaczyliśmy panią Gojawiczyńską
z córką, Grabińskiego*, rozkosznie wesołego, zafrasowanego Rusinka z żoną, córeczką i
służącą. Poza tym dziennikarze i woźni z MSZ z papierami. Na dworzec i wiadukt nad
torami raz po raz naloty, strzelanina, huki, latające ulotki. Nikt się już nie boi (prócz obu pań
Gojawiczyńskich i Rusinków), stoimy pod murem patrząc na polowania i objazdy

background image

bombowców w powietrzu mierzchnącym i różowym. Bogusław kupował wciąż jakieś
jedzenie, nastrój był towarzyski. Ruszyliśmy z Warszawy późnym wieczorem (po
naprawieniu uszkodzonego toru).
Wagon. 7 IX 39. Czwartek.

Ciasnota, ciemność. Potworny stosunek do tych, co jeszcze nocą, na małych stacjach,

chcieli wedrzeć się na pociąg. W ciem- ności krzyki kobiet walczących o swe toboły,
argumentujących dziećmi — na próżno. Wstrętni okazali się wszyscy, nie tylko głupi woźni,
ale właśnie „swoi”. [...] Spanie na kolanach cudzych, kolejne i wzajemne. Pewne błahe
smuteczki (jeszcze!), niechęć do siebie. W ciągu dnia długie postoje wielogodzinne,
chrobotanie bombowców w niezmiennych słonecznych błękitach, ostrzeliwanie toru. Podczas
nalotów pociąg pustoszeje, jadący rozpierzchają się po okolicy, która każdorazowo staje się
bliskim, znajomym terenem. Leżymy po drogach, pod krzakami, uciekamy parokrotnie do
pewnego zagajnika, znajomej już łączki z olszowymi zaroślami. Pociąg stoi długo, znów
widać naprawiają gdzieś tor, w smudze łąkowej wody „uchodźcy” piorą pończochy i myją
nogi. Ale jeszcze to nie jest naprawdę ten los, jeszcze jest w tym trochę ryzykownej turystyki,
trochę sensacji. Spotykam panią K[irkieniową], znajomą niegdyś z Zakopanego Francescę,
która jedzie z córką do Lublina, do męża z MSZ. Jest znudzona, wychodzi z wagonu i szuka
chętnych do gry w brydża. Dobroć Bogusława po nocy złej jak koszmar. Płyną jakieś
szczęśliwe godziny przy tym stojącym pociągu, znowu jesteśmy sami, patrzymy przez
gałęzie w głąb nieba nad głowami, po którym po dwa, po trzy suną bombowce. Dzień jest tak
piękny, zapominamy, że to wojna, jesteśmy oboje świadomi tego szczęścia, które przeminie,
świadomi bliskiego rozstania. Bogusław jest najlepszy, całkowicie oddany, opiekuńczy,
bojący się tylko o mnie, uważa-
jący, bym leżała w zagłębieniu tej pachnącej trawy, bym miała głowę przy samej ziemi (piszę
teraz, gdy go już nie ma pewno na zawsze).
8 IX 39. Piątek.
Jeszcze noc drogi, ranek. Po Garwolinie i Pilawie znowu postój w Łaskarzewie. Na sąsiedni
tor wjeżdża pociąg z wojskiem, armatami ubranymi w gałęzie, kuchniami, i staje. Nawiązują
się jakieś stosunki, ktoś dostaje od żołnierzy wody gorącej, są jakieś konszachty o papierosy.
I nagle surowy krzyk dowódcy podoficera, żeby się wszyscy kryli, że nie wolno rozmawiać,
że będzie strzelał. Tu był zdaje się koniec rzeczywistości turystycznej. Zaczęły się naloty
jeden za drugim, huki, strzały bliskie, Bogusław popchnął mię, położył na podłodze pociągu.
Gdy przycichło, pod oknami zaczęli się przemykać ci i owi — cichaczem, skręcali na drogę
między kartofliska z walizeczkami. Gdy przechodził Grubióski, okazało się, że dziennikarze
opuścili już pociąg, nie uprzedzając pani Gojawiczyńskiej, która liczyła na ich opiekę.
Zwinęłyśmy się prędko, Bogusław pobiegł jeszcze, by ostrzec Rusinków, ale ich nie znalazł*
i nie wiadomo, czy uciekli, czy gdzieś się skryli, bo rzeczy w przedziale zostały. Ledwie
odeszliśmy parę kroków od pociągu, gdy nagle zaczął się nalot, jakiego dotąd nie było.
Leżeliśmy w bruzdach kartofliska tuż nieomal przy ostrzeliwanym torze. Samoloty sunęły
nisko nad nami, rzuciły mnóstwo bomb — w ten sposób, że jednak znaleźliśmy się w środku.
Jeszcze raz przekonałam się, że się nie boję, że nie na to jestem tchórzliwa. Pierwszy raz
byłam tak blisko nagiej ziemi, cała ubabrana w kurzu i czułam, czego dotąd tylko czytałam
opisy, jak serce bije mi o ziemię. Gdyśmy wreszcie wstali, za nami paliło się kilkanaście
białych kul przy ziemi, niezwykle dziwnych, jak rozsypane słońca, dymiące czarno, przed
nami dwa wielkie drzewa dymu bez płomieni. — Puściliśmy się we czwórkę jakąś drogą —
jak najdalej od toru i pociągu — i jeszcze jeden zaraz potem nalot przeleżeliśmy na jakiejś
trawie i w jakichś
drzewach. Bomby nie upadały już blisko, ale gdyśmy jeszcze leżeli tak w trzecim miejscu,
nie bardzo czując niebezpieczeństwo, nagle znad pobliskiego lasku wyszedł olbrzymi
bombowiec tak nisko idący, jak samochód po drodze, i przeszedł nad głowami, nieledwie

background image

muskając nas ogonem. Nie zrobił nic prócz hałasu. Ale wrażenie było dziwne. —
Popatrzyłam na opuszczony pociąg, ciemny, mały stał obok wojskowego daleko — oba w
pustce, dymach i płomieniach. Z bruzd pobliskiego pola dźwignęli się dwaj obcy panowie,
porozumieliśmy się znakami i nie wiadomo czemu zeszli jak znajomi. Jeden odpadł, drugi
poszedł z nami, bardzo rozczarowany i defetystyczny urzędnik, wędrujący aż z Torunia do
daleko i dawno wysłanej do Sokala żony i dzieci. Walizki dawno porzucił po drodze, miał
tylko teczkę. Razem skierowaliśmy się do wsi Jankowo, gdzie niewiele uzyskawszy, prócz
człowieka do rzeczy, poszliśmy za jego radą przez las, gdzie zobaczyliśmy między drzewami
olbrzymią wyrwę w ziemi od bomby, pnie zerwane w połowie, popalone liście i trawę. Miły
ten człowiek, który ostatecznie wyprowadził nas znów na tor, tylko dalej, okazał się, jak
objaśniła później jego żona, łagodnym wariatem. Po powrocie do Jankowa spotkaliśmy
pierwszych uchodźców zorganizowanych, mających najęty wóz i dużo bagażu. Pan
powiedział, że znosić takie rzeczy, jakie nas spotykają, może pomóc tylko głęboka wiara,
pani była farmaceutką. Jakoś nie przyłączyliśmy się do nich, bo trzeba było czekać na
przywiezienie ich rzeczy, zostawionych przy pociągu, i z tym samym miłym gospodarzem,
opici mlekiem i wodą, cokolwiek umyci, poszliśmy dalej. Po drodze jakaś gosposia wyszła
przed zagrodę i poprosiła nas na kawę. Mój Boże! z jakimż wzruszeniem piłam tę wodę bez
cukru, zabarwioną z lekka na żółty kolor,
o którym powiedziano tam, że prócz kawy dodali też trochę herbaty, i za nic przyjąć nie
chcieli zapłaty, tak że trzeba było dawać coś w prezencie dzieciom. Piliśmy to na dziedzińcu,
siedząc po części na przyniesionych krzesłach, prowadząc towarzyską rozmowę o wojnie z
wielu osobami tej rodziny. Potem doszliśmy do sołtysa, by nająć konie, tam zjedliśmy
prawdziwy
podwieczorek, dostaliśmy jaj, mleka, Bogusław naparzył z paczuszki takie mnóstwo herbaty,
że uczułam strach kogoś, kto myśli o przyszłości. Towarzysz z Torunia nie jest zbyt miły,
targuje się z ludźmi bardzo, nie ocenia ich pracy ani usług. Najętym wózkiem jechaliśmy
drogą w ciemności, widząc wciąż trzy płonące na widnokręgu pożary, do wsi, zajętej przez
wojsko. Bogusław udał się z jakimiś nadziejami do dowódcy, ale ten kazał jak najprędzej
wieś opuścić. Ruszyliśmy dalej, minęli niebezpieczną szosę i osiedli w wiosce następnej,
gdzie opuścił nas woźnica. Pustka, noc. Drzemałam leżąc w futrze na ziemi przed jakimś
zamkniętym sklepikiem, niechętni ludzie przechodzili koło mej głowy. Jedna z ciemnych
postaci dała się namówić Bogusławowi na wzięcie walizeczek, zachęcona obietnicą maski.
Poszliśmy za tym człowiekiem w noc, już bardzo zmęczeni, przez spaloną wieś. W grozie i
ciemności stały wzdłuż drogi same kominy. Groźna dniem, wciąż ostrzeliwana szosa
warszawsko-lubelska, ku której idziemy, zdradza się z daleka chrobotem sunących ku
Lublinowi wojsk i błyskami niebieskich smug światła. Wiadomo, że trudno jest tamtędy
przejść, tak zbitą idą masą wojska wraz z uchodźcami. Dochodzimy do szosy, ktoś pyta: „Kto
idzie?”. Widzimy przerwę i rzucamy się w nią od razu. „Przechodzić, przechodzić!"

1

krzyczy

w ciemności oficer, idący przed następną kolumną. Jesteśmy już po drugiej stronie, człowiek
zostawia pakunki, bierze maskę i pieniądze, pokazuje nam dalszą drogę po nocy i odchodzi.
Trudno uwierzyć, że to jest wciąż jeszcze ten sam dzień, że to dziś w południe uciekliśmy z
pociągu w Łaskarzewie. Bierzemy pakunki, idziemy, noc jest chłodna, ale futro ciąży mi
bardzo. Bogusław zabiera wszystko z moich rąk. — Wędrujemy długo drogą niepewną,
boczną, piaskami po ciemku, wciąż z Garwolinem płonącym z lewej strony. To ja jednak idę
najgorzej, w piasku ścieżki wąskie, z których się obsuwam. [...] Trafiamy jednak szczęśliwie
do kolonii Ostrożeń C, stukamy do okien w pierwszej chacie. Nieufna dziewczyna i młodszy
od niej chłopiec otwierają i idą pytać tatuńda, czy pozwoli nam nocować. Stary, głuchy
gospodarz okazuje się czarująco gościnny i bez
interesowny, do izby przynoszą słomy, śpimy skwapliwie wśród much i upału. Z rana
słuchamy jego opowiadań z czasów wojny światowej, czekamy długo, by się uspokoiło na

background image

niebie, słyszymy pohukiwania bomb. Panie Gojawiczyńskie boją się wcześniej jechać,
tracimy dużo czasu. Młoda, pełna wdzięku i żałości, opowiada o zmarłej mamuńci, która
wszystkim rządziła, a tatusiowi wszystko jedno, wszystko dobrze. Wśród łez mówi, że jej
narzeczony poszedł na wojnę. Mamuńcia nie chciała, żeby za niego szła, bo był taki, że ani
ojca się nie bał, ani matki, lubił wypić, do roboty, jak chciał, był bardzo prędki, jak nie chciał,
nic nie robił. Charakterystykę znanego mi z wielu doświadczeń typu męskiego uzupełniła
jeszcze tym, że nigdzie jej nie dał iść, z nikim mówić, a jak co, to ją bił. Jest czuła, skargliwa:
że od śmierci mamusi wszystko na jej głowie, że tatuś na wszystko tylko „dobrze, dobrze”.
Szczupła blondynka, delikatna, nie najmłodsza, może materiał na starą pannę, skoro tak
trafnie charakteryzuje wady mężczyzn.
Ostrożeń C — Żelechów, 9 IX 39. Sobota.

Istotnie, niezapomniany ten tatuńcio każdemu z przechodzących rano żołnierzy i

uchodźców każe dawać darmo chleb, mleko i co jest w domu. On też zawierzył nam wóz i
syna na drogę do Żelechowa, dość, jak się tam obawiano, niebezpieczną. Poranek
przewlekły, jeszcze nie ma wozu, jeszcze się boją. Po umyciu się przed chatą z kwarty,
poszłam w pole, dzień pogodny, białawy, mglisty i ciepły, w bliskim lasku schowane przed
nalotami krowy i dwie miłe owce. Jestem sama, jeszcze raz nieszczęśliwa, chyba ostatni. Z
chaty wychodzi Bogusław, rozgląda się za mną, przychodzi. I jeszcze raz miga to kończące
się, złe szczęście. Chwila jakże dobra na tym otwartym polu, na miedzy, rozmowa — czy nie
ostatnia. Samoloty, bombowce i karabiny maszynowe, bomby dalekie. Jeszcze moje złe
słowa — że chcę rozstania, jeszcze jego słowa: „jesteś najukochańsza, jedyny mój człowiek
na ziemi" — (i zawsze jeszcze „śliczna i słodka, i najpiękniejsza”). Cisza. Wy
jazd po serdecznych podziękowaniach. Po drodze naloty, schodzenie z wozu, postój znowu w
dwóch chatach i mili w nich ludzie, tak pełni własnej jakości, tak każdy inny. Młoda kobieta
śmieje się, że już żołnierze wypili mleko, ale coś i dla nas znajduje. — Mąż poszedł na
wojnę, ona jest z dzieckiem u teściów. Teściowa, którą nieruchomo siedzącą widzieliśmy
przez okno, jest obłąkana, ciągle się modli. W pewnej chwili wchodzi z dziedzińca do izby
brat teścia, chłop młody, duży, z miejska ubrany, w wysokich butach, cywil, uciekający dalej
na rowerze. Wydaje się zły czy opryskliwy, ale nie o to chodzi. Jakże chce tego wojska i
wojny, jakże jest oburzony, że — zamiast wziąć do wojska — gnają go nie wiadomo gdzie,
jak żebraka. Odjeżdżając już widzieliśmy, jak stał na drodze z żołnierzami, przed punktem
opatrunkowym, napraszał się i żądał, by go wzięli. Mijamy jakieś ugory i łączki, wielką jak
przepaść wyrwę po bombie wśród pola, znowu długo leżymy w lesie, w pięknym gaju, w
rowach z dawnej wojny. Bogusław jakby czując rozstanie nie odstępuje mnie. Znów razem
patrzymy w niebo. Paprocie zwieszają się tuż przy nosie, pachnie miętą, dające się zrywać
sitowie, z którego jak w dzieciństwie chcę upleść sobie pas. Obie panie Gojawiczyńskie są
tak „bojące”, ich ciągła obawa rozdłuża bardzo tę podróż. U|ają dopiero nocy. Wreszcie
jednak ruszamy dalej. Ufny lnianowłosy chłopiec Janek kiepsko powozi, za to mówi, czego
uczył się w szkole, ma lat czternaście. Powstaje potworny projekt (pana Mirona Sz., owego
urzędnika z kartofliska, który dzieli odtąd nasze losy), by tego chłopca z koniem zatrzymać,
by go przymusić do dalszej jazdy za Żelechów, bo to kwestia „życia i śmierci”. Ale nie stało
się tak, puściliśmy go, wylądowawszy w Żelechowie — mieście najgorszego wspomnienia.
Szosa zawalona uciekającym wojskiem, wozy, samochody, piesi uchodźcy. Tu dopiero
naprawdę widać panikę. Z domu przy kościele wychodzi ksiądz, wysoki, poważny,
dowiaduje się, kto jesteśmy, mówi, że o koniach nie ma mowy, nam, kobietom, radzi
życzliwie, żeby zostać. Dowiadujemy się o oblężeniu Warszawy, o Stoczku i Maciejowicach.
Wszyscy uciekają, wczoraj przejechała przez
Żelechów Szczucka* z całą rodziną wielkim wozem w dwa konie, jadąca do Rumunii (!).
Mężczyźni muszą odchodzić natychmiast (ów Miron i Bogusław). Wchodzimy do ciemnego
mieszkania, zasłony, światełko w ostatnim pokoju. Bogusław niszczy resztkę papierów,

background image

wyrzuca bieliznę, cicho pyta: „może pójdziesz, może jednak pójdziesz z nami”. Obcy pokój,
gdzie dobrotliwie dają nam, kobietom, nocleg. Bogusław na osobnej rozmowie poleca nas
gorąco temu księdzu, zrobimy to, co zrobi jego matka i siostry, jesteśmy pod opieką ludzi
godnych zaufania. W ciemnym przedpokoju żegnamy się prędko. Jest to krótkie, pobieżne
rozstanie na zawsze. „Pamiętaj o Siedlcach, o bracie*, tam będę cię szukał”.
Łomnica, 10 IX. Niedziela.

Ta noc innej rzeczywistości: decyzja czekania tam na Niemców, rezygnacja, osłupiały

pierwszy od dawna sen w łóżkach i pod kołdrami. Odtąd jestem kimś innym. Wszędzie
ciemności, zamknięte okiennice, zasłony. Myśl o matce, chęć powrotu tam do Wołomina
albo Warszawy. Zobaczyć ją, gdy nie ma już jego między nami, ją, której ostatnie słowa
były: „dbaj o siebie, uważaj na siebie”. Chęć, żeby ratować jeszcze papiery, materiały do
życiorysu ojca, dokumenty, rękopisy. Wszystko zostało, cała gotowa powieść Bogusława*,
początek Dzieci Agaty, czterdzieści tomów tego dziennika. Dom — te rzeczy trudno
osiągnięte, zdobywane też i przez Bogusława (ptaszki). — Rano, o wpół do szóstej,
wiadomość, źe trzeba natychmiast opuszczać miasto, że miasta palą. Szybka decyzja,
zmniejszone pakowanie, zostawiam nieliczne prowianty, dwie puszki oliwy, biorę resztę
herbaty i czekoladę. — Ksiądz radzi nam udać się do pobliskiej wsi Łomnicy, daje list do
nauczycielki. Idziemy same, już tylko we trzy, do obcego miejsca, gdzie mamy zostać. Jakiś
człowiek, znaleziony po drodze w tym przerażonym mieście, niesie nasze pakuneczki. Ranek
pogodny, mleczny kolor powietrza, droga niedaleka, rzadkie chaty Łomnicy rozrzucone po
łagodnych pagórach,
wioseczka spokojna i zaciszna. Z dwu chat po drodze ukazują się zarośnięci, też tam już
osiadli uchodźcy. Znajdujemy szkolę — rzecz z teatru czy powieści, raźna nauczycielka z
młodziutką córką (p. Sawicka), ludzie schodzący się słuchać radia, samoloty przefruwają nad
gankiem. W sali szkolnej ławki zesunięte, część izby zasłana pachnącym sianem po
poprzednich noclegach. Na jednej z tych ławek piszę. Szkoła jest w chacie wiejskiej, wyna-
jętej od chłopa. Po dziedzińcu chodzą świnie, kury i krzyczące zaczepne gęsi, dwa jednakowe
nieduże psy rwą się i jęczą na łańcuchach. Piękna, duża sarna, większa od Basi*, przechadza
się wolno po zagrodzie i polu, chodzi sobie sama do lasu, niekiedy wraca dopiero po paru
dniach. W radio słychać glos z Warszawy, odwołujący alarm lotniczy, oraz przemówienie
Starzyńskiego: zagrzewa ludność do męstwa i obrony, zaleca uprzątanie gruzu ze zwalonych
domów, uprzątanie gnijących odpadków z ulic i podwórzy, otwieranie sklepów. Co się tam
dzieje! Zaledwie po paru tych dniach! Jest bombardowana, oblężona, ale jeszcze nie wzięta.
Dziwi się temu jeden z przechodzących żołnierzy, który wyszedł z Warszawy dopiero
wczoraj: tramwaje ustawiali w poprzek ulicy, sypali wały. — Tą wioseczką na boku, tymi
polnymi ścieżkami płyną wciąż uchodźcy i żołnierze po dwóch, po trzech. Oberwani, głodni i
brudni. Każdy z tym jakimś miejscem, z którego wyszedł, z całą swoją historią i swoim
dramatem. Żołnierze znad Warty i żołnierze zza Warszawy i tacy, którzy nie mówią, skąd są.
Wszyscy chowają się do domu i pod drzewa przy nalocie, nasłuchują, czy leci bombowiec,
czy samolot, rozważają, czy nie swój, czy obcy, czy może angielski. Przestrzegają się
nawzajem, by nie stać przed gankiem ani na drodze. Gdy zobaczą ludzi w polu, zwłaszcza
żołnierzy, gdy zobaczą ich znikających we drzwiach chat — samolot nurkuje i obsypuje
uciekających kulami. Każdy woźnica chowa konia z wozem pod drzewo, jadący kryją się w
krzaki lub rowy. Co to jest? Cała Polska jest taka rozkołysana, cała Polska płynie. —
Poprzedniej nocy zbudzono przez radio mężczyzn i kazano, żeby szli. Mężczyźni od 16 do 20
lat mają uchodzić — na własną rękę, iść
przed siebie gdziekolwiek. Niemcy mają zastać kraj pusty, bez mężczyzn, bez rąk roboczych.
Więc jeszcze idą, więc można jeszcze iść. Wkrótce po nas przyjeżdża do szkoły matka i
siostra księdza z Żelechowa, są przerażone, bo po drodze wóz ich był z bliska ostrzeliwany z
aeroplanu. W tę samą niedzielę po południu ruszamy jednak w dalszą drogę bocznymi

background image

drogami na Łuków. Towarzyszy nam poznana w Łomnicy cała wędrowna rodzina państwa S.
z Warszawy. Doszli aż tu piechotą z wózkiem dziecinnym, pięcioletnią córką, niesłychanie
grubą kucharką Kazią i jasnowłosą panną Łodzią. Pan jest tym zarośniętym uchodźcą, który
wyszedł do nas ze swej zagrody, ciężkawy, dobrotliwy brunet, pani jasna, szczupła,
zdecydowana blondynka. Ona właśnie raczej niż on chce iść dalej i nas do tego namawia. U
nauczycielki zostawiam jeszcze część bagażu, żywność, którą tu niepotrzebnie nabyłam, obie
maski, różne zbędne mi fotografie Zosi Kuczyńskiej i Bogusława. — Przez parę godzin
polubiłam tę wioskę, tak ustronnie i miło położoną. Umyłam się, wyprałam część spódnicy i
trykoty, które wyschły szybko na słońcu, zachwyciłam tą sarną. Jestem sama teraz wśród
nich, sama za siebie decyduję. Jest mi dobrze.
Wnętrze, 11 IX 39. Poniedziałek.

Wyszliśmy o zmierzchu całą gromadą. Pan S. dźwiga duży plecak, jakaś walizka leży w

wózku, dziewczynka idzie piechotą. Moje i p. Gojawiczyńskiej rzeczy niesie człowiek z
Łomnicy i on to wiedzie nas o zapadającej nocy polami w piękny, wielki las na Wilczyska.
Przechodzimy przez ten majątek głęboką krainą ciemności, mijamy aleję wielkich, czarnych
drzew, mglisto połyskujące stawy. Prócz tamtych towarzyszy nam wynikła ze zmierzchu i
zagonów para chłopska, uchodźcy zza Warszawy — ładny, suchy, duży chłop i malutka,
dziewczęca kobietka, niosąca niemowlę w chustce. Zapachy ciepłej nocy, gwiazdy ponad
gałęziami, dziwność. Z dala światła przyćmione ukazujących się na szosie samochodów.
Dochodzimy do jakiegoś sklepiku na
rogu wsi (Woli Mysłowskiej?), całkowicie wykupionego. Dużo ludzi palących machorkę,
lampka naftowa, puste półki, trochę kiełbasy, herbata bez cukru. Pani S. wraca ze dworu i
mówi z tryumfem, że znalazła furmankę. Pakunki, wózek i siedem osób ładuje się na wóz i
rusza w raźną drogę po nocy. Furman, przy którym siedzę, okazuje się pijany. Na próżno
namawiam go, by zjeżdżał w prawo przed samochodami. Śmieje się, że konia ma mądrego,
jak będzie trzeba, to sam zjedzie. Zapachy, marzenia, piękno gwiaździstej nocy przenikają na
dno serca, żal — nie z powodu tej wojny, tylko z powodu zupełnej samotności. Nieznana
przestrzeń łąk i zarośli rozpościera się daleko na boki, po twarzy głaszcze lekki wiatr.
Mijamy w ciemności gromadki uchodźców, idących gęsiego wzdłuż drogi, oddziałki konne i
pojedynczych żołnierzy. Pod jakimiś starymi drzewami, pod murem rozstajemy się z pijanym
woźnicą, pakunki, wózek i dziecko złożone na trawie przy drodze. To Mysłów. —
Wyruszamy we dwie z młodą Gojawiczyńską do dworu zapytać, czy nas nie przyjmą na
nocleg. Stare drzewa alei, dwóch czy trzech żołnierzy na koniach, trochę błyskającego
światła niebieskiej latarki. [...] Starsza i młodsza pani, stojące w ciemności przed dworem,
mówią szeptem, jakby były zalęknione. Żegnają swoją kuzynkę, która przyjechała tu z
innego majątku szukać schronienia, a teraz wraca znów do siebie. Owszem

3

mogą nas

przyjąć, niedawno mieli miejsce na sześćdziesiąt osób. Ale przed dwoma dniami bomba
rozwaliła dom, zabiła dziecko, które pochowano tej nocy. Ojciec zaraz po pogrzebie odjechał
samochodem domagać się, by wzięto go do wojska. Dwie dziewczynki dotąd są nieprzy-
tomne z przerażenia, matka uległa wstrząsowi, ktoś przeleciał z łóżkiem do innego pokoju.
Panie mówiące dcho i bojące się zapalić światła zapraszają, by wejść. Odchodzimy jednak,
by nie zakłócać ich żałoby. [...] Ruszamy dalej piechotą, rosły chłop z tej pary małżeńskiej
bierze nasze walizki. Jeden tobół niosę sama i znów przewracam się na drodze. Jestem senna,
na pół przytomna wlokę się z obcymi ludźmi drogą długą, piaszczystą> białawą od mgły. Na
końcu tej wędrówki jest duża chłopska
chata, prawie samotna. Dostajemy słomy do izby i walimy się pokotem na ziemię, rzędem ze
wszystkimi osobami rodziny państwa S. Z dużego plecaka pana S. gruba Kazia wyjmuje
różową kołderkę w batystowej kopercie i miękką poduszkę dla małej, która na tej słomie śpi
jak królewna. Ja ścielę sobie pled, gumową poduszkę i zawinięta jestem w futro. Ach,
odpoczynek, słodki sen! Młoda chłopska para z dzieckiem, która wędruje z nami, ma

background image

legowisko na łóżku. On jest tym, który wcześniej wstaje, gotuje mleko i karmi nim dziecko z
butelki. Przychodzi z kimś wiadomość o wzięciu przez Niemców Dęblina. Gospodarze z
wchodzącymi i wychodzącymi gośćmi są wszyscy w izbie następnej, my obozujemy po
prostu w ich kuchni. Są niebiedni, zaradni, grzeczni dla siebie. Gruba piastunka Kazia jest
pracowita i mocna, ona to dla wszystkich zrobiła tu obiad, wszystkim usługuje, nam też. —
Leżę na słomie i piszę, nikomu się nie przyznając, że mam katar. Gospodarz nie bez
trudności i dość drogo godzi się wieźć nas dalej dopiero wieczorem.
Niedźwiadek, 12 IX 39. Wtorek,

Droga parą koni, cudną dziką okolicą, w noc wilgotną, jasną, prawie białą. Na polach

sylwetki chłopów orzących nocą w obawie przed nalotami. Sylwetka kobiety obsiewającej
zagony. Leżę na dziedzińcu nieżyczliwej chłopskiej zagrody, oparta o swój tłumok, jak o
poduszkę, z otwartą przed sobą walizeczką, w której mam to moje wszystko. Nie chcą nam
dać wody przegotowanej, piłam jak inni gorące mleko, które mię mdli. Noc w tym samym
zespole spędziłam na klepisku stodoły, na omłóconej słomie (?) gryki, noc zimną i wilgotną,
w całkowitym ubraniu, nawet w kapeluszu. Umyłam się przy studni korzystając z nalotu, gdy
wszyscy się kryją. Mam niestety i katar, i kaszel, dreszcze i poty. [...] Ale wszystko jest do
zniesienia. Z zewnątrz mogłoby to wyglądać na jakiś dół życia, na niedolę ostateczną.
Ponieważ jednak pamięta się, że jest się sobą, rzecz wygląda inaczej. Przez tę wieś, która
nazywa się Niedźwiadek, przechodzą setki uchodźców, wszystko
jest wyjedzone, ludność mniej chętna, pieniądze nie mają już wartości. Nikt też nie chce
jechać. Zmordowani i zmartwieni ruszamy dalej piechotą.
Później.

To marzenie o przegotowanej wodzie było męczarnią. Mdło i niedobrze. Weszliśmy w

okolicę ubogą, doszczętnie objedzoną przez takich jak my. W jednej chacie zirytowana
kobieta powiedziała, że nie ma czym napalić, że sami jeść co nie mają. „Mąż mi poszedł do
wojska, życie naraża dla tej Polski. A jaka ona jest?” Oprócz uchodźców oblepiających tu
wszystkie drogi i sionki jak robactwo i ściągających naloty, zjawili się jeszcze jeden po
drugim pojedynczy żołnierze — bez butów, głodni, idący nie wiadomo gdzie — jako
ilustracja. — A także ten jeden — mocny, zdrowy, w pełnym rynsztunku, na koniu, który
przed bombami krył się z nami w tym dość przejrzystym lasku. Powiedział, że ucieka aż do
granicy, do bolszewików. — Uchodźcy przepływają wciąż ślicznymi polnymi drogami w nie
zamąconym słońcu. Skwar i pragnienie. Gdy wreszcie za szklankę gorącej wody obiecałam
złotówkę, dano mi cały imbryk dla naszej kompanii, której przysłużyłam się moją herbatą i
czekoladą, ale nie mam cukru. Trzy szklanki i jeszcze buteleczka na drogę za 50 gr. Moją
walizeczkę i troki niesie Hejniak, mąż tej młodziutkiej rozpieszczonej matki, człowiek bardzo
miły. Zabawne jest, że w owym nieładnym Wnętrzu widziałam ich oboje z dzieckiem po
prostu w łóżku, że widziałam jak w gablotce ich miłość. — W tę pogodę, upał i niezdrowie
idzie się z tkliwym smutkiem, z myślą o śmierci. Matka i jednak Bogusław, rozłąka z tymi
obojgiem najbliższych. Moje równe, pogodne usposobienie, gdy tak z nimi idę, gdy mam
obok siebie histeryczne strachy, złości i impertynencje [...] — ta moja święta cierpliwość nie
przeszkadza, że przelewa mi się w sercu całe „morze łez”.
Jeleniec, 15 IX 39. Piątek.

Cały ten dzień przedwczorajszy wędrowaliśmy polnymi drogami, kryliśmy się w

bruzdach i cienistych rowach łąkowych pod krzakami olchowymi. Chcieliśmy dojść jak
najdalej, nie unikając jak dotąd światła dnia zrobiliśmy wiele kilometrów. W chatach nie
dostawaliśmy już nic prócz wody, którą nawet ja piłam ze wspólnych kubków i brudnych,
wystawionych koło studni wiader. Takie zmęczenie. Wśród tych pól, łąk i gajów nigdy nie
jesteśmy sami. Inni też unikają szos, wędrują miedzami, rowami, zapomnianymi ścieżynami.
Nieprzejrzane zastępy uchodźców, zgłodniałych i zmęczonych, spływają się w tych stronach,
jak strumyki do rzeki. Wszyscy coraz większą masą dążą do Łukowa. Między ludźmi

background image

różnego typu — z tobołkami biedaków, z teczkami inteligentów i urzędników, z
walizeczkami i pledami — w chusteczkach, kapeluszach, wszelkich beretach i czapkach, w
pantoflach zwykłych, tenisowych, nawet porannych, w butach narciarskich, boso — powtarza
się wciąż typ ludzi prostych, mocnych, niecierpliwych, którzy szukają miejsc, by się zacią-
gnąć do wojska, których już tu i tam nie wzięto. I oni są głodni, i oni już zszarzali i wychudli
od tej głupiej wędrówki, i oni są już źli i mówią złe słowa. Rozmowa nad tym rowem, pod
olszynkami, gdzie swoi i nieznajomi, zbliżaliśmy się we wspólnym przeczekiwaniu nalotów.
Minęliśmy jakieś urocze mokradła, przez które z trudnością daje się przepychać wózek
dziecinny, znowu nieduże laski, wyszliśmy na złą piaszczystą drogę, pełną ludzi, jak ulica
miasta. Jakaś pani dystyngowana, prowadząca za rękę dziewczynkę, jacyś panowie pełni
wątpliwości. Pośród pieszych na trzech furmankach przejeżdża trochę wojskowych, nie lepiej
od nas wyglądających. Po raz pierwszy widzę uchodźców Żydów. Idą grupami, nie zmieszani
z innymi. Po raz pierwszy widzę też grupy ludzi wracających. Wracających po prostu do
Warszawy. Przystaje jedna z furmanek, na skrzyni, oznaczonej czerwonym krzyżem, siedzi
drobny oficer, może doktor, i ktoś cywilny. Podchodzę do nich i pytam o wiadomości. Nic
nie wiedział, jak my,
mówił stare, pokrzepiające rzeczy na użytek innych. Za nim przetoczył się na obdartej
bryczuszce starawy oficer z żoną i tobołkiem. Kopie się to wszystko przez piasek ohydnej
drogi, przystaje, pyta, znów rusza dalej. Bez gazet, bez radia, bez żadnych wiadomości
wszystko wlecze się już nie wiadomo gdzie, spływa do tego Łukowa, jak na ślepe dno leja.
Chaty pełne są ludzi, wszędzie wszystko zjedzone, nigdzie nie chcą nas przyjąć.
0 zmierzchu siedzimy beznadziejnie na jakimś zagonie przy drodze, każdy przy swoim
tobołku, bardzo smutni, nie wiedząc, co zrobić z nocą, która jest zimna i mglista. Pan S.
poszedł jeszcze coś próbować i wraca z niczym. [...] — Wtedy wstałam i ja, poszłam przez
pole do najbliższej chaty, gdzie podobno już odmówiono, i spytawszy o miejsce, uzyskałam
je od razu. Wiele powiedziano na temat moich towarzyskich zalet i że widocznie robię dobre
wrażenie, że umiem trafiać do ludzi (to także z powodu owej chłopskiej, wciąż towarzyszącej
nam pary, z którą jestem w bliskiej przyjaźni). Gospodyni pod nieobecność męża odstępuje
naszej bandzie całą drugą, mniejszą izbę, przynoszą słomy, jemy kartoflankę, błyskawicznie
ugotowaną przez grubą Kazię (wspólnie zakupione masło i kurę zostawiając na jutro). Nagle
pani S., która najprędzej się położyła, zrywa się blada ze słomy
1siada na krześle. „Tu nie można spać”, szepce. „Pchły”? pytam. Przeczy. „Pluskwy”? Także
nie. Z wysiłkiem wyznaje, że karaluchy. Wyjątkowo duże. Ach, Boże, oto już było nam tak
dobrze, mieliśmy przecież i dach, i tę sypką, złocistą, czyściutką słomę, i osobny pokój.
Przychodzi gospodyni — bardzo przyjemna i ładna, choć niemłoda. „A są, a jakże, są”, mówi
żywo. „Ale one nie gryzą”. Jeszcze by tego brakowało! „Dobrze przynajmniej, że są takie
łagodne”. Zjawia się gospodarz i z powrotem odnosi słomę do stodoły na klepisko,
uprzedzając, że wcześnie rano rozpoczyna młockę. Kładziemy się znów rzędem w paltach,
futrach i pledach, mała S. jedna pod różowym atłasem w batyście i koronkach.—Poranek
ciężki, zimny, z temperaturą i osłabieniem, ze smutkiem, którego nie widać. Wstaję wcześnie
i rozmawiam z gosposią, która doi krowę, trochę komplementuję okolicę i jej
zagrodę. Rozjaśnia się cała, robi się czarująca. Opowiada mi
0 swojej cioci, która służyła w Warszawie, ale umierać przyszła tutaj, tak jej się w tych
stronach podobało. Była u nich parę lat
1 choć stara, na chwilę nie usiadła, wciąż robiła. Gotowała dla nich wszystkich, umiała to
dobrze robić, nauczyła się na służbach. Ale umarła. Wszystko powiedziane jest z miłością i
największą delikatnością. [...] Po naradzie z państwem S. uważamy, że nie ma po co iść dalej
wobec wiadomości, że i w Łukowie są już Niemcy. Trzeba wracać — o ile dostęp do
Warszawy jest możliwy. Pani Gojawiczyńska chce odpocząć, jest przeziębiona, znękana już
wojną [...]. Na jej list do właścicieli Jeleńca pan D[mochowski] (młodszy) przychodzi z

background image

zaproszeniem. Rozstajemy się z doskonałą rodziną państwa S. (rezygnując z udziału w maśle
i kurze), oni zatrzymają się we wsi następnej. Obiecujemy się odwiedzić. Jesteśmy tu już
trzeci dzień — na razie odnajdując się jakoś pośród rzeczywistości, jakoś umieszczone w
czasie i miejscu. Dwór — stary i ciemnawy, niegdyś rezydencja biskupia, przyrośnięty jest
ścianą do kościoła. Wnętrze poważne, trochę pięknych starych rzeczy pomieszanych z byle
czym. W domu pełno rodziny i trochę obcych, do stołu zasiada do trzydziestu osób, w kuchni
karmi się też przechodzących żołnierzy i uchodźców. — Na gazonie żołnierze, samochody,
był też aeroplan, na podwórzu grupy ludzi, czekających, by coś kupić lub dostać. Wszystko
zgłodniałe, ogłupiałe i zmęczone. Jedzenie jest szczupłe, chude, wojenne, a jednak bardzo
smaczne, czysto podane i nade wszystko gorące. Nie ma herbaty, cukru ani masła, mleko jest
zbierane. Do stołu przyszło kilku oficerów dość pewnych siebie, którzy w jakiejś chwili
nagle znikli z samochodami i żołnierzami. Nazajutrz zjawili się inni — małomówni, bardzo
niespokojni Ludzie wchodzą i wychodzą, wciąż coś nowego. Wieczorem znowu dziwna
rodzina, idąca piechotą od Warszawy daleko na Wołyń, do krewnych, mających tam majątek
— okropna, chuda kobieta w siódmym miesiącu ciąży, mąż z rowerem i plecakiem, siostra
i służąca niosąca paroletnią dziewczynkę. Pan oznajmia w przedpokoju, że jest poetą, i
oczywiście nikt nie zna jego nazwiska.
Jest to jednak istotnie poeta Jferzy] Zfagórski] — pamiętny mi z kłótni z Bogusławem w
Café Clubie. Nazajutrz odeszli, budząc we wszystkich niepokój i współczucie. Oboje
D[mochowscy ],* młodzi jeszcze i ładni ludzie, mają aspiracje społeczne i literackie, są
dobrzy i naiwni. „Cóż może być przyjemniejszego niż spojrzenie wdzięczności” —
wytłumaczył nam swą uczynność, malując się tymi słowami gorzej, niż jest w istocie. On
drukował artykuły ekonomiczne w pismach młodoendeckich, ona pedagogiczne. — Tutaj
dopiero — z mapy, z radia, ze słów przechodzących ludzi i uciekających żołnierzy,
zaczynamy rozumieć, co się w ciągu tych kilku dni stało, jaki jest los nas wszystkich. To jest
nowy typ wojny, dotąd nie znany, na który nie ma dotąd wypracowanych metod obrony. —
Ataki lotnicze przenikają daleko w głąb kraju, w jego miejsca nieprzewidziane,
nieoczekiwane. Wszędzie już pozrywane druty i tory, nie ma łączności ani porozumienia, nie
tylko cywilni ludzie, ale żołnierze i oficerowie — nikt nic nie wie. Detonacje słychać z
różnych stron kraju, w różnych stronach widać na horyzoncie pożary — stąd powstają wieści,
że są już tu albo tam, gdy właśnie są gdzie indziej, stąd niepewność wszelkich dróg,
wszelkich kierunków, stąd ustawiczna zmiana celów. Klęska jest niewątpliwa i niezmierna, i
niezmierny jest jej zasięg, zupełna rozsypka ludności i wojska. Nie ma frontu i nie ma tyłów,
zewsząd jest niebezpieczeństwo, nie ma gdzie iść, bo to, co jest tu, jest wszędzie. Nie tylko ci
mężczyźni, którym kazano wyjść z Warszawy, ale każdy żołnierz i oficer na próżno szuka
miejsca, gdzie go przyjmą, zorganizują, ubiorą, uzbroją i nakarmią. Żołnierze mówią: „Nie
wiem, co się stało, bo przecież robiliśmy wszystko jak trzeba, biliśmy się dobrze.” Właśnie
— osiągnęli to i to, odnieśli miejscowe zwycięstwo, ale kazano im się cofać, kazano
każdemu osobno przedzierać się znów gdzieś dalej. Gubią się wszyscy, plączą, tracą ślady i
kierunki. — Dziś rano zjawił się oficer, pozbawiony konia, rozkazów i łączności, bardzo
przygnębiony. Ledwie, dostawszy coś do zjedzenia, odjechał, zawitał w wielkim
samochodzie major, mniej od tamtego komunikatywny. Wreszcie weszła od kuchni
cała partia rannych żołnierzy, nie wiedzących, dokąd idą, nas pytających, gdzie jest
wojskowy szpital. Przyszli do dworu, bo im ktoś powiedział, że tu jest doktor (szło zapewne
o brata p. D[mo- chowskiego], doktora chemii*). Ci, których z panią Jadwigą opatrywałyśmy
tu w jadalni, przestrzały rąk, ramion, boku, skaleczenia głowy, rany rozpuchłych do nie
poznania dłoni — to były drobnostki, każdy z nich miał ze sobą zaklejony jałowy opatrunek,
nakładali je sobie wzajemnie zaraz po zranieniu, to też większość tych ran była czysta.
Dopiero gdy odeszli, dowiedziałam się, że byli jeszcze inni, którzy leżeli na wozach — i tam
poszła z opatrunkami matka pani Jadwigi, p. [Józefa] G[oeblowa]. Kucharka opowiadała we

background image

łzach, jak zaniosła im wszystkim do picia świeżej maślanki. Pili chętnie, bardzo byli
spragnieni. Ale jeden nie chciał — oficer, ranny w głowę, któremu kula przebiła podniebienie
i język i wybiła zęby. Z ust ciekła mu ropa i krew. Więc zaniosła mu wody z sokiem
malinowym i gdy pił szczęśliwy, a ona płakała, pogłaskał ją po głowie. „Czy pan żonaty?”
spytała. Dał znak, że tak. „Ma pan dzieci?” Na palcach pokazał, że troje. — Tutejsi
gospodarze mają i bez nas za wiele osób do żywienia. Majątek dostawiał mleko do
warszawskiego Agrilu, cała gospodarka obrócona jest na hodowlę krów. Po przerwaniu
komunikacji z Warszawą jedyny dochód jest ze sprzedaży masła, a mleko dostają uchodźcy i
żołnierze. Trzeba odejść stąd, ale jak? Do Warszawy sto kilkadziesiąt kilometrów, do
Warszawy, która jest oblężona. Nic nie wiadomo, co się tam dzieje.
Jeleniej 16 IX 39. Sobota,

Niepotrzebnie pogłaskałam po kudłatym łbie tego ponurego brązowego wyżła, który

pogryzł mi rękę. Palec spuchł i ropieje. Wygotowałam sobie nożyczki i gazę, pani
G[oeblowa] zrobi mi „operację”. Katar raz jeszcze przeszedł mi w bronchit, kłuje w piersiach
i podnosi temperaturę. Znoszę to jakoś dobrze. — Wczoraj z radia wiadomość, że polskie
samoloty zbombardowały
niemieckie lotnisko. Czyżby dlatego ustały tutaj naloty, jak sądzą niektórzy? Dziś znów
mówiono podobno w kościele, że Warszawa wciąż się broni, że nie jest otoczona, tylko
atakowana „z lewej strony”. — Szalona, niecierpliwa tęsknota, żeby się w takim razie tam
dostać.
Jeleniec, 17 IX 39. Niedziela.

Dziś i ja wybrałam się do tego najbliższego kościoła, pod którym gnieździ się dwór.

Kościół nieduży, barokowy, z siedemnastego wieku. Z ogrodu na dziedziniec kościelny,
oddzielony murem, prowadzi prześliczna barokowa brama z ażurem kwiatowym z kutego
żelaza, od strony dworu prawie niewidoczna w gałęziach drzew. W kościele całe
towarzystwo ze dworu oraz znajoma pani starościna R.

1

, rezydująca w sąsiednim Sarnowie z

córeczką, gdy mąż uciekł samochodem dalej. Na ścianie kościoła jedna tylko tablica
wmurowana dawnej dziedziczki owego Sarnowa, która „zgasła w kwiecie młodości”. —
Jestem na ogół bardzo mocna teraz, mogę służyć za wzór opanowania i krople walerianowe
mam tylko dla innych. Ale tam właśnie, podczas nabożeństwa i muzyki, uczułam w gardle
całą falę łez. Co stało się przez te parę dni, o Boże! Kraj, którego już jakby nie ma.— czy to
możliwe! Te miasta — jak Lwów, Kraków — nie odzywają się już przez radio, miasta, do
których nie ma pociągów, do których nie można wysłać depeszy, z których nie mogą przyjść
listy ani gazety! Warszawa... Widzę to wszystko dalej jak nieprzejrzaną ciemność, kawał
przestrzeni, wyjęty z minionych wieków. Usiłuję myśleć o rzeczach małych i bliskich, o
sprawach tutejszego zakątka. Ale zaraz zjawia się moja straszliwa samotność między tymi
ludźmi, nieprzyzwoitość narzucania im mej obecności. Małe drobiazgi, niesmaki,
niezadowolenie z siebie. Głupi smutek nie do wytrzymania. Palec zoperowany przez
najmilszą tutaj panią G[oeblową] znowu rwie. Pies, który mię
ukąsił, przechadza się — wielki, kudłaty i ponury. Teraz myślę
0 matce, o której nie wiem nic, od której jestem oddalona straszliwie, odcięta, uwięzła w
innym świecie.
Jeleniec, 18 IX 39. Poniedziałek.

Już przestały przewlekać tłumy uchodźców. Ci, co się zatrzymali, siedzą. I wystrzały

dochodzą głucho z oddalenia, na niebie nie widać samolotów. Ale radio, złe i skrzeczące,
rzadko słyszalne, przynosi wciąż gorsze wieści: Zamek i Katedra zbombardowane,
zarządzona ewakuacja ludności. Stacja francuska nadaje tekst odezwy prezydenta
Mościckiego, który opuścił Polskę. Koniec brzmi: „Opatrzność wymierzy sprawiedliwość”.
Wczorajsza ostatnia wiadomość, że armia sowiecka wkroczyła na terytorium Polski.
Wczorajszy żołnierz, stojący w ciemności u drzwi jadalni» wygłaszał to jak przemowę: nie

background image

ma dokąd iść, nie ma dowództwa ani szpitali, ani żywności. Zostawiają wszystko na polu —
broń, armaty, kuchnie, każdy wlecze się, nie wiadomo gdzie. Przegrywają, nie widząc na
oczy obcych żołnierzy — choć mogą jeszcze się bić. Nie było jeszcze takiej wojny —
bombowce, tanki — jak z tym walczyć? Oficerowie są mniej otwarci, ale ich miny, gdy tu
wchodzą, ioh rozpytywania o drogę, o miejsca, ich dezorientacja świadczą o tym samym: o
klęsce. Od wczorajszego wieczoru stało się to jasne. Po zamilknięciu radia siedzieli wszyscy
bez ruchu, w milczeniu — ludzie obcy sobie nawzajem, pogrążeni w tej samej rozpaczy.
Niemcy, bolszewicy, wspólna granica między nimi. Więc te słowa zagrzewające — tak nie-
dawne! — odezwy, plakaty, pewność własnych sił — wszystko było aż takim złudzeniem!
Naokoło Warszawy wszystko spalone, przedmieścia w gruzach, śródmieście zasypywane
bombami i pociskami. — Dwa tygodnie temu byłam spakowana
1 zdecydowana jechać do Wołomina, do matki. Dlaczegóż to się nie stało! Własna sprawa w
tej klęsce staje się nieważna i mała. Ale ostatecznie klęska powszechna sprowadza się dla
mnie do tego, jak ją odczuwam. I odczuwam ją jako nieznośne cieipie-
nie, żal i wstyd. Byłoby lepiej, gdyby było w tym jakieś poczucie winy. Ale winy nie ma.
Właśnie w tym czasie ostatnim kazałam milczeć w sobie wszelkim zastrzeżeniom i
wątpliwościom. Jak inni uległam tym słowom zagrzewającym — przechwałkom radia,
odezw, bębna i piosenki, kłamanemu entuzjazmowi i bałwochwalstwu prasy. Jeszcze raz
wyparłam się swojej racji, uwierzywszy, że ich racja jest ważniejsza. — Rozmowa w
Związku z Wierzyńskim i innymi, później ten jego wiersz*, powtórzony w radio, prze-
drukowany wszędzie. Nie pochwaliłam mu tego wiersza, jeszcze raz w strzępy rwącego
Boga, by dał zwycięstwo, ale nie powiedziałam nic. Raczej uczuwałam swą wtórność, swą
zbędność, zawstydzenie, że jestem inna.
Jeleniej 19 IX 39. Wtorek.

Śpię i jem u tych ludzi obcych — nie tyle dobrych, co szlachetnych, mających tę ambicję,

że są bez zarzutu. To jest przyjemne, ale to mi jest obce. Pani Jadwiga polubiła się bardzo z
panią Połą, o wszystkim są jednego zdania, bardzo się rozumieją. Upłynęło dwa tygodnie od
wyjazdu z Warszawy, a wydaje się, że całe miesiące. Takie straszliwe zmiany w samym
sednie istnienia. Piszę po ciemku, leżąc jeszcze w łóżku, ale przez szpary o- kiennicy widać
już poranek. Pod przeciwległą ścianą śpi pani Pola z córką na jednej otomanie, obie są
malutkie i doskonale się tam mieszczą. Mieszkamy tak od przyjazdu razem, w największym
zbliżeniu, nigdy nie jestem sama prócz czasu spacerów. W tym, co jest teraz ze mną, bronię
się przed doznawaniem typowych uczuć uchodźcy, przed całą tą nową psychiką. Też usiłuję
wyłamać się z schematu. Ale wciąż przyłapuję się na tych rzeczach wstydliwych: myślę o
zostawionej tam bieliźnie, której tu nie mam,
o pończochach, pantoflach, sukniach, o cudownej wygodzie życia, której tam wcale nie
dostrzegałam O meblach tak trudno i długo zdobywanych, o tym moim ostatnim wnętrzu.
Rzeczą najwstydliwszą jest myślenie o jedzeniu — o cukrze, maśle, o owocach, których tu
nie podają, o melonie. Kawałek mydła, bandaż, wata,
papier i atrament — to są przedmioty pożądań i marzeń, całe skarby. Nie mam już nic, nawet
paczkę herbaty i [...] drugi łom czekoladowy ofiarowałam pani domu. Mam jeszcze tylko tę
śmieszną apteczkę jak dla lalki, wszystkiego po trochu w szklanych tubkach. I jestem
szczęśliwa, gdy to jest komuś potrzebne, dzielę się skwapliwie tym dobrem, rada, że oto
jeszcze coś znaczę. Więc nie. Otóż bronię się przed tym wszystkim w sobie. Myślę uparcie,
że jestem wciąż sobą, tą samą, z którą tylko taka dziwna rzecz się zdarzyła. Że jestem jakby
uchodźcą, jakby rezydentką u obcych ludzi. I podźwigam się jakoś. Wczoraj umyłam włosy,
dziś upiorę sobie w miednicy jedną koszulę, pas i staniczek.
Później.

Raniutko nowi wędrowcy rozłożeni przed kuchnią na trawniku, jeszcze wilgotnym po

deszczu. Robotnicy, jeden z Łodzi, reszta z Warszawy. Wracają. Byli aż pod Kowlem, gdzie

background image

panuje straszny głód i tysiące ludzi błąka się bez schronienia. Później południowy komunikat
radiowy opowiada, jak w niedzielę spadły bomby na katedrę warszawską i mimo popłochu i
ofiar nabożeństwo odprawione było do końca. Po obiedzie przyszedł żołnierz kulejący, z
wrzodem na nodze z obtarcia. Ma nakaz odszukania oddziału, ale nie powiedzieli mu ani
miejscowości, ani nawet kierunku. Chce przedrzeć się przez Niemców do Warszawy, bo
stamtąd wyszedł z kadry, myśli, że to mu się uda. Przed wieczorem spacer do Sarnowa, gdzie
gospodaruje starszy brat naszego gospodarza* i gdzie znalazła schronienie pani R

1

. Pierwszy

raz słyszałam wyraźnie komunikat Warszawy II o godzinie czwartej. Zaiste, najzłośliwsza
propaganda wroga nie mogłaby wymyślić rzeczy bardziej jątrzących: w Rzymie kardynał
Hlond modli się za Polskę, w Londynie znalazł się generał Norwid Neugebauer i tam też o
nas się martwi. Ameryka współczuje nam i wciąż jeszcze — maluczko, a gotowa się
zniecierpliwić. Słucha tego
spora liczba osób, wrażenie na wszystkich widać potworne. Ambasador Wieniawa
Długoszowski też coś dla nas w Rzymie działa. O wstydzie i smutku! Gdy tu cały kraj
pokryty jest niepotrzebnie puszczoną w ruch, ogłupiałą, zgłodniałą ludnością, idącą tam i z
powrotem, ochotnikami, których nigdzie nie chcą do wojska przyjąć, żołnierzami
opuszczonymi przez dowódców i rzucającymi broń po drogach. Gdy klęska jest
nieprzemierzo- na i niepowetowana na niezliczone lata, życie rozbite, wszędzie ruina i zguba.
Cóż za obłęd! Tutaj złudzeniami rozkołysany, o niczym nie uprzedzony i pozbawiony
wszystkiego żałosny tłum, któremu przez całe miesiące kłamało radio i kłamały gazety — i
tamci wszyscy bezpieczni i zaopatrzeni za granicą!
Jeleniec, 20 IX 39. Środa.

Już drugi dzień niepogody. Ranek, godzina szósta, mgła i chłód. Zbyt późno zaiste

zaczęła się ta jesień, cała pierwsza połowa września upłynęła w cudownych upałach pod
niebem klarownym i przezroczystym. Starczyło niecałych trzech tygodni, by kraj cały
zniszczony został z powietrza bez przeszkody. — Budzę się bardzo wcześnie, brak nafty i
świec wcześnie zapędza wszystkich do łóżka. Po kolacji zostaję jeszcze trochę w jadalni,
gdzie pali się jedyna dość ciemna i niespokojna lampa, by wysłuchać wieczornego
komunikatu. Kto coś dosłyszy z tego niewyraźnego szmeru, powtarza później głośno
pozostałym. Wiadomości są złe, przyjmowane w głębokim milczeniu. Przez czas jakiś
wszyscy siedzą bez ruchu, każdy w tej pozie, w jakiej zastały go złe wieści, po kątach,
krzesłach i kanapach, ze schyloną głową, z twarzą zakrytą rękami, przybici, nie mogący
jeszcze oswoić się z taką rzeczywistością, tonący w mroku ponurego pokoju. Cóż za obraz!
— Obie panie Gojawiczyńskie przejmują się bardziej od innych, nie tylko siedzą długo,
pogrążone w smutku, ale jeszcze jedna albo druga płacze i nawzajem się pocieszają. Jak na
pogrzebie. — We wczesne poranki myśli idą luźno, fałszywie in
terpretując smutek, służąc byle jakim asocjacjom. Na końcu myślę też o moim domu, o
książkach, o jakichś głupstwach: starym dzbanku porcelanowym z niebieskimi i złotymi
motywami, stojącym na bibliotece, a nawet o bardzo ładnej torebce z brązowego krokodyla z
dziwną, białą rączką. Przy tym jedna szuflada z papierami nie była ostatecznie uporządko-
wana.
JelenieCy 22 IX 39. Piątek.

We dworze założono piekarnię, specjalnie delegowana kobieta piecze chleb w piecu

nowego, nie wykończonego jeszcze domu, a w wyprzątniętej izbie obok pralni ustawiono
stół, na nim wagę i ja wraz z panią Połą podjęłyśmy się sprzedaży z prawem dawania chleba
darmo, gdy to jest potrzebne. Chleb jest czarny, ciężki, gorący, po przekrojeniu bucha para,
we drzwiach tłoczą się ludzie, którzy nieraz od paru godzin czekają na tę chwilę. Są to
jeszcze wciąż uchodźcy, idący zarówno tam, jak z powrotem, a także już osiadli w tej i
pobliskich wsiach w oczekiwaniu na możność powrotu (jak ja). Są to też bardzo często
żołnierze — zawsze w rozsypce, nie wiadomo dokąd zdążający. Ustalono zasadę, że

background image

sprzedaje się na osobę tylko pół kilo za niską cenę 15 groszy, każdy jednak mówi, że kupuje
dla kolegów albo dla całej rodziny — i trzeba to uwzględniać. Jeden powiedział, że jest
„rolnikiem” i chciał parę kilo na powrót, bo jadą w kilku z „po- dwód" aż spod Lublina. Sam
jest bez konia, zabrali mu go bez kwitka i bez pieniędzy, ale przyłączył się do swoich, którzy
go wiozą. „Dokąd"? „Do Łochowa". O Boże, więc jadą w stronę Warszawy, w stronę
Wołomina. Niestety odjeżdżali zaraz, w wielu na jednym wozie, ale marzyłam, żeby zabrać
się z nimi. Nie zrobiłam tego, nie mogąc tak szybko się spakować, może i bojąc się trochę
jechać sama w takiej obcej gromadzie. Na cały dzień został mi potem cierń w sercu, myśl o
matce, którą mogłabym zobaczyć, żal, że nie chwyciłam tej okazji. — Do „sklepu" przy-
chodzą też po chleb baby ze wsi. Mówią, że „dziedziczka jest
dobra i dziedzic też. Ale ta ich gospodyni to taka chciwa, nie wyrobione masło sprzedaje po
złoty za ćwierć — takim biedakom żołnierzom". X opowiadają o sobie, jak to one dzieliły się
wszystkim, co było w chacie, z żołnierzami bez żadnej zapłaty, jak ci odchodząc dziękowali
im i błogosławili. Przypominają mi się takie same opowiadania bab wiejskich z tamtej wojny:
„ale, tak noma dziękowały, tak się żegnały”, opowiadania sprzed 25 lat! Duży, miły chłopiec,
pan Kazio*, przychodzi z wiadomościami z okolicznego dworu, gdzie jest lepsze radio.
Różne wzruszenia i obietnice, różne współczucia zagraniczne. Anglia wciąż gotuje wielką
ofensywę. Mówi się o walce polskiego wojska na dwa fronty, o jego dzielności (a jednak
Rydz Śmigły jest już za granicą, jego następcą jest podobno tak długo trzymany z dala
generał Sikorski) Bitwa pod Akwizgranem. Pod Warszawą z czołgami walczy podobno
kawaleria (!) i odpiera je od miasta. Ach, Warszawa! Ta, która ostatnio piękniała z dnia na
dzień, tak długo szpetna i zaniedbana robiła się czarująca — nawet jeszcze tego ostatniego
lata! Po Zamku pełnym skarbów sztuki i starej Katedrze zburzony jest Belweder, Ratusz
(świeżo odnowiony), Teatr Wielki, domy koło placu Napoleona, domy przy ulicy Wareckiej,
poselstwo rumuńskie, ambasada sowiecka. Teraz naloty to nie siedem czy dziewięć
bombowców, jak na początku, ale siedemdziesiąt! Jest tam wciąż jeszcze ten Starzyński,
który z dygnitarzy jeden pozostał i naprzód tak ją upiększywszy tę Warszawę, teraz ogląda
jej zniszczenie. Ten niepozorny, niezbyt wymowny, mały i gruby człowiek zostaje jej
bohaterem. — Widzę wciąż w myśli ten nasz kąt za Łazienkami, wielkie okna, pełne
pochmurnej zieleni starych drzew, odbijających się w lustrze salonu. Myślę, jak wygląda
zwalony dom, obnażone ściany, przedmioty pod gołym niebem. X w tej wielkiej klęsce rzecz
drobna, o której nie śmiem myśleć, tak jest straszna: ptaszki. Nie mogę nie czuć bezsilnej
pretensji do Bogusława, który mi nie dał nimi się zająć, który to zlekceważył, złożył na byle
kogo ten kłopot i był spokojny. Ufne, dziwne istotki, które były szczęśliwe, fruwały po
pokoju, ćwierkały i łaziły po gałązkach drzewka,
czepiały się firanki, które z całym swym losem zdane były tylko na nas. [...]
Jeleniec, 23 IX 39. Sobota.

Wczoraj ci ludzie, czekający na chleb od rana, także wracali z Kowla w stronę Warszawy.

Z Kowla, do którego nie doszedł chyba nasz pociąg ewakuacyjny, do którego dążyli wszyscy,
skoro już i Lublin okazał się niebezpieczny. I oto ci, którzy aż tam zaszli, opowiadają, że
strach, co się tam dzieje, że ledwie uszli z życiem. Ludzi nieprzejrzane mrowie, wszystko
wyjedzone. Poleszucy zrobili „jakby powstanie”, policję rozbroili, jak się trafi inteligent, to
już mu nie przepuszczą. Niemcy też tam są. Dla dorosłych mają ze sobą wódkę, dla dzieci
cukierki. — Potem — z krótką przerwą na obiad — sprzedawałyśmy z panią Połą chleb i
masło, było dużo ludzi, niektórzy ze wzruszeniem mówili, że widzą masło po raz pierwszy
od dwóch tygodni. Wydawać wolno je tylko w małych ilościach, po dziesięć deka na osobę,
waga jest skądś pożyczona i nie ma odważników, zastępują je kamyki, kłódka, klucz, chleb
jest gorący i mokry, nikt z kupujących nie ma drobnych, głowa pęka. Ludzie wzruszają swym
głupim losem. Pani Pola zmęczona do nieprzytomności, wieczorem chora na atak wątroby. Ja
jakoś nie. — Otóż ci Poleszucy, ludzie na pół dzicy, nędzarze Polski B. Tam to właśnie, by

background image

ich podnieść na duchu, powstrzymać od uciekania do lasów, zostały wysłane te obie młode,
ubrane po wojskowemu dziewczyny w drugim dniu wojny — Zosia Kuczyńska i I [Róża] —
wojownicze i niemądre. Co myśleć o ich obecnym losie, wynikłym z nieporozumienia.
Możliwe, że na Kowel poszedł też Bogusław. — Co będzie z Polską? Gdy zagraniczne
komunikaty są wciąż pełne współczucia i uznania, a Anglia nie ustaje w obietnicach, ważne
jest, czym okazała się Polska naprawdę, do czego sama jest zdolna. Powtarzają się poprzez
śmiecia te same błędy — dufność w swe siły, lekceważenie innych, puste przechwałki,
pyszne frazesy. Coś infantylnego jest w tym
braku odpowiedzialności, w liczeniu zawsze na to, że jakoś to będzie. Człowiek trzeźwy, czy
choćby rozsądny, od razu jest złym Polakiem. Ileż to razy czułam się winna, myśląc o Ukra-
ińcach czy Białorusinach to, co okazuje się teraz prawdą. Czemu nie obstawałam przy tym z
większym uporem? Ach, przecież nawet tak dyskretne rzeczy na ten temat w Niedobrej
miłości brano mi za złe. Zarówno w dawnym mym otoczeniu za czasów Gorzechowskiego*,
jak później — w Związku* czy w Akademii, w sporach z Kadenem, Sieroszewskim czy
Goetlem* — ja zawsze nie miałam racji. — Któregoś dnia wybrałam się tutaj do wsi Jonnika,
gdzie zamieszkali państwo S., jak się wreszcie okazało właściciele pralni chemicznej, mieli
nam zdobyć pięć kilo cukru [...] Pretensjonalny i przyzwyczajony do lepszego życia
młodzieniec, pan B. de W., projektował, jak to się urządzi Polskę po wojnie. Gdy ci, co dotąd
rządzili, skompromitowali się bezpowrotnie, wystarczy parę tysięcy zorganizowanych ludzi,
by wziąć w ręce władzę, znieść demokrację i zrobić z Polski państwo totalistyczne albo
nawet monarchię! Co będzie? Czy doskonały, mądrze urządzony, jak Dania, nowoczesny kraj
bez mniejszości, Polska czysta etnicznie, mogąca oddać się pracy i kulturze, czy nowy teren
walk i przymusów w imię mocarstwowych złudzeń. Ach, przyszły znów do mnie te rzeczy
dalekie, o których myślę tak niechętnie, tak źle — ponieważ nie umiem uwierzyć w
odwrócenie biegu rzeczy.
Jeleniec, 26 IX 39. Wtorek.

Wczoraj rano, w słoneczny, chłodny dzień, odeszli pierwsi z tych, którzy zatrzymali się

tu we dworze najdłużej, czterej panowie, w stronę Warszawy. — Najstarszy z całego
tutejszego grona, duży i mocny, już siwy, skrajnie posępny, bardzo dokładnie i bez złudzeń
zdający sobie sprawę ze stanu rzeczy pan [Stanisław] W[esołowski] podążył poza Warszawę
do dzierżawionego tam majątku. Dla niego kraj cały zniszczony jest gospodarczo i
politycznie na długie lata, nie widział z tego ani ratunku, ani od
rodzenia. Otoczenie, mniej mimo wszystko pesymistyczne, zwłaszcza „młodzi", wyśmiewali
go po cichu. Miał złożone w PKO 15.000 złotych i uważał je za stracone. Z nim razem szedł
zawierzony jego opiece przez ojca piętnastoletni pan Stefan, chłopiec duży i ładny, który
pomagał nam parokrotnie w krajaniu chleba przy sprzedaży, o brązowych jak świeże
kasztany oczach. Trzeci z nich wracał do samej Warszawy — kuzyn pana domu, przybyły z
nich najpóźniej, młody, wysoki, cienki, od pierwszego do ostatniego dnia jednakowo smutny
i małomówny, podjęty przez pana Stanisława* w drodze powrotnej z Lublina w Sarnowie i tu
przyprowadzony. Ten szedł najdalej w pesymizmie, widział wszystko aż w kategoriach
zdrady, przekupienia rządu, „sprzedania Polski". Ostatnia, najzabawniejsza z postaci tego
dramatu, pan B. de W., cienki jak pająk, z dużym nosem i bujną szeweljurą* — przesadny,
delikacik i gurmand*, wyłudzający dla siebie nieodzowne dla swego zdrowia smaczne kąski,
przygody swej wycieczki referujący przesadnie, jakby trudy i naloty jemu tylko się przy-
trafiły. Gdy przyszedł do sił, rozprawiał przy stole bardzo pretensjonalnie i jaskrawo, z
dąsami i gestami, [...], inwektywami na Polskę i totalistycznymi pogróżkami gorsząc nawet
tutejszy zespół. — Młodemu Stefanowi dałam króciutką karteczkę do Zosi Villaume*, gdyż
będzie w tej okolicy, może ją doręczy. Niestety i z nimi nie odważyłam się wyruszyć, nie
będąc pewna, czy te sto kilkadziesiąt kilometrów potrafię przebyć pieszo. — Na ich puste
przy stole miejsca zaraz tegoż wieczoru zjawili się nowi dwaj panowie z policzkami

background image

czarnymi od zarostu. Mimo nieogolenia wrócili obaj w niezłej kondycji aż z Kamienia Ko-
szyrskiego wozem zaprzężonym w kupioną po drodze mocną klacz chłopską zwaną
Petronela. Przyjemniejszy z nich oczom, podobny ze swą bródką do hrabiego ze starych
ilustracji do tanich wydań Maupassanta czy Gypa*, okazał się mężem jednej z rezydujących
tu młodych matek. Oglądali po drodze całe gęste rzeki uchodźców ze zwierzętami, pościelą,
narzędziami pracy, widzieli paralityka, kręcącego sobie swój wózek. Byli zatrzymywani
przez Niemców, którzy objaśniali ich życzliwie, którędy
mogą bezpiecznie przejechać, i przez oddziały Białorusinów (Ukraińców?) z czerwonymi
przepaskami na rękawach, którzy nazywają się czerwoną armią. Ci znów uspokajali ich, że
ludności cywilnej nic od nich nie grozi, rewidowali dość pobieżnie i odbierali tylko broń.
Podróż odbywali dniem, nie nocą, gdyż nocami, jak twierdzą, nasi żołnierze w rozsypce
grabią uchodźców, odbierają na przykład konie i sprzedają innym uchodźcom. — Wieczorem
po kolacji, przy jedynej, ciemnawej lampie, w której pali się mieszanina nafty z benzyną,
znowu wszyscy skupiają się w ciszy i milczeniu wokół głośnika. — Wiadomości dochodzą
niełatwo, Warszawy nie słychać, z Londynu jest komunikat polski, że Warszawa się broni i
broni się też jeszcze Dęblin. Co zdołają usłyszeć jedni, szeptem powtarzają drugim. W
komunikacie francuskim mowa o strąceniu paru samolotów (ile, nie wiadomo).
I po raz pierwszy padają słowa: „la défaite de la Pologne est due à Taka jest więc ta prawda.
Rydz Śmigły jest w Rumunii! Stamtąd porozumiewa się z rządem. Wreszcie coś o boha-
terstwie broniących się jeszcze Polaków. — Ten dzień był piękny. Niebo nad polami za
ogrodem pełne zdarzeń, słońce zachodzące za szeregiem stogów, obłoki nadekłe barwami
żelaza i czerwiem, zimno.
Jeleniec, 27 IX 39. Środa.

Cały dzień upływa w wielkich wstrząsach. Ten z nie ogolonych przybyszów, który nie

ma żony, od rana zresztą ogolony, okazał się Zygmuntem Górskim, kuzynem owego, który
— piękny i leniwy — pracował niegdyś ze mną (lub raczej pode mną) w BPZ*, a
siostrzeńcem znanej mi również dobrze Pii*, młodzieńcem zabawnie podobnym do Krleży* i
— jak na poziom tutejszy — wykwintnym i kulturalnym. Wybierali się od rana wozem, do
którego kupili jeszcze drugiego konia — w kierunku też prowadzącym w pobliże Grodziska i
Zosi Villaume. Od rana też krążyłam kolo tego zaprzęgu i medytowałam, jak temu piękno-
duchowi dać do zrozumienia, że chcę, by mnie zabrał — skoro
wiedział wiele o mnie i dawał temu wyraz. Bałam się odmowy. Uzyskałam ją przecież
pośrednio, poprosiwszy tutejszego pana Stanisława, by tę rzecz wybadał. Bardzo to mną
wstrząsnęło, myślałam o matce, o domu, drżałam już od możliwości takiego szczęścia.
Zawód był straszny i zarazem stanowił jakby ulgę, pozwalając mi już bez złudzeń pogrążyć
się w tej mojej klęsce. Może należało być natrętną, domagać się tego czy prosić, utrudnić mu
jakoś tę odmowę. Ale nie umiałam tego wymusić na sobie. [...]
— Wszyscy już teraz wracają pieszo i końmi w stronę Warszawy i dalej. Jest mokro i zimno.
Wielu dobyło ze swych tobołów cieplejsze ubrania. Ale są ludzie odziani w byle co,
wyglądający jak nędzarze. Jeden — jeszcze w kapeluszu i czapce — zrobił po prostu
rozpaczliwą scenę pani D[mochowskiej], by mu zmieniła sto złotych. „Tu jest dwór, tu
państwo przecież coś sprzedają, tu muszą być drobne. A ja od trzech dni umieram z głodu,
nigdzie nie mogę nic kupić. Ja przecież nie chcę darmo, chcę zapłacić!“ Pani D[mochowska]
poszła do męża po pieniądze, ale nic nie wskórała, każdy boi się zostać bez drobnych. Inny
człowiek, który przesiadywał tu czas jakiś w kredensie i dostawał coś do jedzenia, stoi przed
kuchnią jakby już zabierając się w drogę i narzeka. Okulary, kapelusz, palto letnie, brudny
wygląd. Okazuje się urzędnikiem aż z Torunia. Jest dziwny, mówi patologicznie powoli, chce
dostać się gdzieś, gdzie jest jego matka. Ma kłopot, bo wciąż go podejrzewają, biorą za
szpiega. Zatrzymują, sprawdzają dokumenty. Dlaczego? Bo chodzi sam, zawsze od każdej
gromady odpadnie. — „Mam niezbyt zdrowe nogi — powoli tłumaczy m* nie mogę z

background image

innymi nadążyć”. — Wiadomości z radia wciąż bardzo znikome. Nic nie wiadomo, gdzie są,
gdzie przyszli, skąd odeszli. Strzały słychać z różnych stron, widać też nocą pożary. Plotki,
znoszone przez wędrujących, przeczą sobie. Bolszewicy są w Brześciu i zaraz później ich nie
ma, są za to w Białej Podlaskiej. Siedlce spalone, Radzyń zburzony — potem okazuje się, że
nie lub tylko w nieznacznym stopniu. Niemcy mieli w Łukowie rozstrzelać doktora i spalić
bóżnicę ze spędzonymi tam Żydami. Okazało się wkrótce, przynajmniej
co do doktora, że jest jeszcze między żywymi. Teraz pod tym Łukowem zebrało się znów
wojsko i trwają walki. Z tych, którzy zatrzymali się tu byli na dłużej, wczoraj odeszła kobieta
z dzieckiem, dziś cała jedna rodzina. — Wczoraj o zmierzchu, w mały deszczyk, poszłam się
przejść z dobrotliwym wyżłem niemieckim, Darem, podobnym do Ralfa i Joke’a* (ach, tamte
czasy tak dziś nieprawdopodobne!). Minęłam ogrodem nowy, nie wykończony jeszcze dwór i
doszłam drogą piaszczystą do lasu. Tam ujrzałam coś dziwnego — szereg zaprzęgów w
półmroku, wokół których poruszało się i krzątało trochę ludzi, nie przypominał zwykłych
uchodźczych furmanek. W rozjeżdżonym piasku drogi leśnej stał naprzód nieduży samochód
z uszkodzonym błotnikiem i wybitymi szybami, zaprzężony w chudego, zmęczonego konia.
Za nim wspaniała, jeszcze lśniąca czarnym lakierem, zaprzężona w dwa konie limuzyna.
Konie ze łbami spuszczonymi i rozstawionymi nogami. Dalej dwa czy trzy wozy parokonne,
ciasno wyładowane kuframi. Z jednego wozu wyglądała łagodna głowa żywej, związanej
kozy. Nie mogłam oprzeć się nagłej chęci i podeszłam, by ją pogłaskać. Zaraz zbliżył się do
mnie pan stary i elegancki, przedstawił się ceremonialnie, z miejsca szczegółowo
opowiadając, z kim, skąd i w wiele osób jadą (ciężki przemysł i ziemiaństwo), jak się już
dawno tak męczą, gdzie im zabrakło benzyny. Podprowadził mię do stojącego na końcu tego
wszystkiego powozu, w którym siedziała bardzo zmęczona, stara i piękna jego żona. Zjawiły
się różne osoby w cennych futrach, okrytych podróżnymi waterproofami* — wszyscy
rozpytujący, którędy wracać, gdzie przeprawić się przez Wisłę, szeroko mówią, kto jakie ma
usposobienie, kto się denerwuje i że chcieliby przenocować we dworze. Co do kozy, to
jedzie, aby dzieci wszystkich tych osób miały w drodze świeże mleko. — W radio
wiadomość, że o ile Warszawa się nie podda, to zostanie zburzona. I odpowiedź odmowna.
Jest bardzo smutno, kobiety płaczą, zła noc.
Jeleniec, 28 IX 39.

[...] Wczoraj rano, po otrzymanym noclegu, odjechała stąd horda koczownicza tych osób

z najlepszego towarzystwa, pozostawiwszy fatalne wrażenie. Z pierwszego wieczoru
zachowałam zabawne wspomnienie młodego pana, który chodził za mną po ciemnych
pokojach błagając o możność umycia rąk, którą to chęć ze znacznym wysiłkiem zaspokoiłam,
zdobywszy w kuchni dzbanek z wodą i polawszy mu nią ręce, też w ciemności, nad pełną
brudnej wody miednicą. Państwo A[ntoniostwo] D[mochowscy] wybierają się w drogę co
parę godzin, pani pakuje rzeczy, a później znów je rozpakowuje, od tygodnia nie mogą się
zdecydować. Widzę teraz, że nie stało się tak źle, iż nie zabrałam się z tamtymi. Bo oto z
uroczą i najmilszą starszą panią Goe[blową] stojąca przy kupnie masła wędrowna kobieta
opowiada nową prawdę o Warszawie: dziesiątki tysięcy mężczyzn, którzy wyszli z miasta,
gdy im kazano, a teraz, gdy ich znów wezwano na opuszczone posterunki, wrócili i nie
zostali wpuszczeni do Warszawy, obozuje pod gołym niebem koło Otwocka, nie mogąc
znaleźć dachu ani żywności w wyjedzonej okolicy. Wieczorne wiadomości z zagranicy:
Warszawa się broni, jest głód, nie ma światła ani wody. Połowa Mokotowa już zajęta
(która!?). Po kolacji zjawia się paru oficerów, którzy z wojskiem spieszą w stronę Warszawy
i chcą jakichś wiadomości. — Po mrocznym dniu wczorajszym nastała dziwna, biała noc z
wielkim księżycem, dziś od rana słońce. Słyszę o sobie, że jestem tu wzorem siły, zdrowia,
wytrzymałości charakteru, że nie kieruję się uczuciem, tylko rozumem. A także, że jestem
„elegancka”. Teraz oczekują tu przyjścia bolszewików, nie Niemców, granica między
jednymi i drugimi na terenie „byłej” Polski wciąż nie jest definitywnie ustalona. Jakkolwiek

background image

się stanie, muszę wracać.
Dłuzew, 30 IX 39. Sobota.

We czwartek po południu przyjechała do Jeleńca nieznajoma panna, by mi

zaproponować, że zabierze mię swoim koniem pod Kołbiel, odległą o 40 kilometrów od
Warszawy. Odkąd wiadome się stało poddanie Warszawy i to, że jest w ruinie i zgliszczach,
nie chciałam zwlekać ani chwili. Droga, którą przebyłam od wczorajszego rana, nie da się
zapomnieć. Wyjechałam o szóstej rano do odległych o sześć kilometrów Ryżek, gdzie panna
Hanna Chrzanowska (jak się okazało córka Ignacego Chrzanowskiego*) miała na mnie
czekać do siódmej. Do ostatniej chwili odradzano mi wyjazd. Wieczorem pożegnałam
wszystkich, dziękując gospodarzom za ich gościnność i dobroć. Miłej dziewczynce,
Haneczce D[mochowskiej] ofiarowałam mój stary klejnocik z diamentami, zdaje się, że
podobał się bardzo. Pod świeżym wrażeniem okropnych wiadomości z radia pani
D[mochowska] ze łzami pytała: „Do czego pani chce wracać?” Wiedziano, że panna
Chrzanowska po przybyciu do miejsca, gdzie przebywa, może mi zapewnić co najwyżej
jeden nocleg i że stamtąd zupełnie sama będę musiała puścić się w drogę. Nie spałam tej
nocy, nad ranem po ciemku, by nikogo nie budzić, spakowałam jednak swą walizeczkę, o
piątej miałam tę miłą i krzepiącą rozmowę z panią Goe[blową], już spotkaną w kuchni. Tak
zawsze widziałam ją najwcześniej, albo niosącą wiadro z dziecinnego pokoju, albo
zmierzającą dokądś z lekarstwem czy kompresem, albo pomagającą zmęczonej kobiecie
robić masło. Nie dawała się wyręczyć — grzeczna, pogodna, bardzo życzliwa, bliższa mi
znacznie niż córka. Obie zresztą żegnałam ze wzruszeniem. Bo nie tylko opuszczałam ten
dom ludzi dobrych i prostych, ale oto miałam wkrótce dowiedzieć się o wszystkim: o mamie,
o domu, o moim odtąd losie. Do Ryżek dojechałam przed siódmą — dawną, zapomnianą już
modą — na zwykłej bryczce dworskiej, zaprzężonej w niezłe dwa konie. Dwór nowo
wybudowany, zaledwie teraz wykończony, po dawnym, spalonym jeszcze czasu tamtej
wojny. Mieszkańcy bardziej światowi niż D[mochowscy]. Przed
gankiem znaczny ruch. Młoda pani, moja wierna czytelniczka, niewielkim powozem jechała
z mężem w drogę powrotną do swego spalonego majątku w Kieleckie. Prócz tego jechał
jeszcze za nimi ktoś na wozie. I trzeci wyjazd panny Chrzanowskiej ze mną. Poważna,
suchawa, społeczna, cokolwiek niemiecka w typie (prócz Chrzanowskiego jest jeszcze także
córką Szlenkierówny*) — przez cały czas ujmowała mię doskonałym zachowaniem i psy-
chiką, która była taka, jak czekałam. Mimo zaufania, jakie budziła, doznawałam głębokiego
smutku, jadąc „w nieznane” z tą nieznaną kobietą, tak zupełnie odcięta od swej przeszłości,
jakbym się zaczynała w tej chwili. Wózek toczył się prędko, zaprzężony w świetną klacz
„zdobyczną”, pozostawioną w jej folwarczku przez wojsko. — Na szosie, stosunkowo dość
pustej, mijamy jednak uchodźców. Nędza, jedna noga w bucie, druga owinięta szmatą, w
rękach walizeczki, teczki, tobołki, nawet na przykład jeden rondel. Przy drodze widać z
rzadka leżące szkielety samochodów — strzaskane, wywalone kołami do góry, omotane dru-
tami, obok kupka sprężyn, wyjętych z siedzenia. Nie wszystkie są strzaskane. Niektóre stoją
w zwykłych pozach, zepchnięte na bok drogi — te, którym zabrakło benzyny, porzucone
przez uciekających właścicieli. Ale wszystkie wyglądają jak zwłoki wielkich owadów,
objedzone do kości przez mrówki. Nie ma motoru, nie ma kół, siedzeń, kierownicy — nic
prócz samego szkieletu. Przy jednym jeszcze krzątali się i majstrowali jacyś ludzie, odkręcali
ostatnie śrubki. Gdy podjeżdżałyśmy do Stoczka, zaczęły się te spalone wsie, o których
słyszałam. Z każdej chałupy został tylko komin, rozszerzony w dole, i przytulony do niego
piec kuchenny. Na jednym widać jeszcze wpuszczone w blachę czarne żelazne garnki, przy
innym — obstawionym paru wetkniętymi w ziemię gałęźmi choiny — stała kobieta i coś
gotowała, uczepiona całym swym życiem tych szczątków. W popieliskach walały się
poskręcane blaszane naczynia, szczątki sprzętów. Wjechałyśmy do Stoczka. Miasto ślicznie
położone na wzgórzu, z widokiem otwartym na okalającą je dolinę i dalsze, ozdobione

background image

gajami, pagórki. Tu z całych dzielnic pozostały
tylko kominy, u dołu obstawione kaflowymi piecami. Drzewa czarne i nagie, ogródki
obwiedzione jeszcze siatką. W śródmieściu są i ściany domów murowanych, wypalone
wewnątrz do cna, przywalone obsiadłą, w dziwne draperie pofałdowaną blachą dachów. W
gruzach mnóstwo przedmiotów bezpiecznego, codziennego użytku — rondle, miednice,
puszki, jedna skręcona z żaru żelazna siatka z łóżka. Przez czarne oczodoły okien widzi się
prostokąty prześlicznych, pogodnych widoków na okolicę i granatową dal. Pośrodku
wszystkiego wznosi się kościół, wcale nie uszkodzony, z czystej czerwonej cegły. Na
placyku, gdzieśmy się zatrzymały, by popaść konia i zdobyć wody gorącej na herbatę, stoi
mnóstwo wózków podobnych, w których jedni jeszcze jadą, a inni wracają. Starsza dama,
której i kubrak, i kaptur, i kufry świadczą o niezłym stanie finansów doświadczonemu oku —
mimo marnego wózka i nieświetnych koni, rozeznała w nas „coś lepszego”, chciałaby się
może przyłączyć, razem coś obmyślić, ale okazuje się, że już teraz podąża raczej do
Krakowa. Inna kobieta, której się wszystko spaliło, a zięć zginął zabity na wojnie, dostaje
garstkę cukru dla wnuka i jakiś kawałek wędliny na chlebie. Wszyscy odzywają się do
wszystkich, słychać, że dalej jechać nie można, bo niedaleko zrobili okopy, jest bitwa,
wojska dużo w Seroczynie. Inni twierdzili inaczej, a że bitwy słychać nie było, odważna
panna Hanna ze wspaniałą swą klaczą zdecydowała jechać dalej. Między wędrującymi
wzdłuż drogi i wozami wciąż jeszcze widać polskich żołnierzy — przeważnie bez broni,
rannych lub okulałych, w brudnych, zniszczonych mundurach. Oprócz zwalonych przy szosie
samochodów widać także trzy groby — nad samą ścieżką. Na jednym z nich na krzyżu
zawieszona wojskowa czapka. Mijamy Seroczyn, wojsk nie ma wcale. Przez całą tę część
drogi, poczynając od Stoczka, okolica jest dziwnie piękna, słońce, o tym dniu już tak
chłodnym, nieco mgliste, oświetla ją wciąż tak i inaczej. Jest piękna jak kraina podgórska —
choć wzgórza są tu usypane ze zwykłego piasku, a doliny łąkowe stanowią po prostu
torfowiska. — Znowu słyszymy od przechodniów, że nie przejedziemy przez Latowicz. Nikt
już teraz z nami nie jedzie i nie idzie, droga jest niemal pusta. Wjeżdżamy w niezbyt gęsty
lasek, w drzewach i zaroślach widać samochody, kuchnie, armatki, nawet malutkie czołgi —
potrzaskane, pokręcone, pogięte. Jakaś butelka jeszcze stoi, oparta
o krzak, puszki po jedzeniu, papiery. Osada Latowicz także spalona. Tu i owdzie ocalały
domek jeszcze stoi w swoim ogródku. Drzewa osmalone, z warzone liście, jakaś brzoza ma
pień zupełnie czarny i rude listki. Zgliszcza bez komina pośrodku oznaczają zabudowania
gospodarskie. W jednym czarnym prostokącie dziobią coś kury, zalatuje padliną, widać
jakieś czarno-czerwone wzniesienie. To spalony w zamkniętej stajni koń. Gdzieś dalej to, co
zostało, podobne jest raczej do krowy. Osmalone ogrodzenie uratowano od pożaru,
wyłamując płonące paliki. To jednak, co pozostało, nie ochrania już nic. Od kobiety
aptekarki, która przetrwała tu pożary i naloty nie przestając pracować, kupujemy przez lufcik
trochę spirytusu salicylowego i wody Bu- rowa. Za Latowiczem pojawiają się pierwsi
Niemcy. Naprzód z bocznej drogi wyjechał niewielki samochód, przeciął nam drogę i
pomknął w kierunku Latowicza. Dalej mija nas dwóch żołnierzy niemieckich na koniach.
Zaczyna się zmierzchać, znów ktoś na drodze mówi nam, że już dalej nie przejedziemy. U
wjazdu na most stojący młody żołnierz w kasku daje nam znaki. Zatrzymujemy się i
czekamy. Podchodzi z wolna i pyta po polsku, gdzie jedziemy. Żąda, abyśmy oddały broń.
Odpowiadamy, że nie mamy. Ogląda pustą puszkę na naftę, ogląda po wierzchu pakunki. Jest
niezbyt zainteresowany, jakby zniechęcony. Zobaczył torbę z żywnością i paru jabłkami. —
„Czy można wziąć?” Wziął jedno i jeszcze drugie, jak mówił, „dla kamrata”. „Możecie
jechać”, powiedział. Wjeżdżamy do wsi, pomiędzy drzewa sadów. Z chłopskiej zagrody
wyjeżdża na nas dwóch konnych żołnierzy niemieckich, zatrzymują nas i pytają, dokąd
jedziemy. „Do Dłużęwa”. „Daleko z tela?” pyta jeden po chłopsku, widocznie zna ten język
nie ze szkoły, tylko ze swego domu. „Możecie jechać”, mówi. Wleczemy się wolno po

background image

piasku. Znowu dwóch konnych, którzy nie zwracają na nas uwagi, dalej większa gromadka
żoł-
nierzy zjeżdża konno z drogi w mierzchnące, ciemne pola i zarośla. Ściemnia się. Chcemy
minąć tę wieś, ale jakiś starszy pan, uchodźca, tutaj uwięzły z synem, wychodzi z dziedzińca
ku wrotom i ostrzega, że nocą jeździć nie wolno, że tu jest stan wojenny. Furmanowi śpieszy
się do domu*, chce jechać mimo wszystko, ale chłopi też mówią, że nie można, bo w lesie
ciemno, jak nie będą widzieli, kto jedzie, mogą strzelać. Idziemy do jednej, do drugiej chaty,
dostajemy nocleg w izbie na ziemi, na słomie. Konia wprowadzają do stodoły. Pod jedną
ścianą śpią w łóżku gospodarze z dorosłą córką, pod drugą w drugim łóżku starsza córka z
mężem, my obie pośrodku na ziemi, nie zdejmując ubrania. Ta młoda, bardzo miła para
poślubiona jest przed dwoma zaledwie miesiącami. Zdążyli już mieć dobrze idący sklep w
Latowiczu i zdążyli się tam doszczętnie spalić. Młoda z wieczora opowiedziała mi sama tę
historię. Gdy zadawałam jej jakie pytanie, nie dała sobie przerwać. „To też zaraz, niech pani
poczeka”, mówiła. I opowiadała wszystko dokładnie, jak nie mogli nic z pożaru uratować
pod kulami. Uratowali przecież trochę herbaty i cukru, którą nas poczęstowali.
Dluzew, 1 X 39. Niedziela.

Duży dom, niestary, brzydki. Ganek z kolumnami, opleciony gęsto chmielem, herb na

tympanonie. Pretensjonalny zbytek, bogactwo, oblepione w tej chwili gęsto przez nędzę
uchodźczą. Majątek nazywa się tak, jak pani jest z domu. Wnętrze du plus mauvais goût*, ani
jednego autentycznego mebla, bilard, tenis, parę starych portretów. Żołnierze niemieccy są w
podwórzu, widzi się ich często przejeżdżających konno przed domem. Ludzie zupełnie inni
niż w Jeleńcu, gdzie było ziemiaństwo z ambicjami naukowymi i literackimi. Tutaj jest
większość kobiet — dużych, ładnych, dobrze odzianych — wszystko z Warszawy, poza paru
ziemiańskimi wyjątkami z dalszych okolic. Jestem więc i pod tym względem bliżej domu.
Rozmowy, słuchanie radia, gorętsze niż tam spory. I tu zresztą powtarza się motyw tamtejszy
— oburzenie
na tych, którzy — sami zapewniwszy sobie bezpieczeństwo — pozostawili cały kraj na
zniszczenie. Po kolacji odbywają się wspólne modlitwy, duża, bardzo tęga pani Moczarska w
okularach odczytuje głośno litanię, a inni powtarzają refren. Ciekawą postacią jest pani domu
— niestara, czarna, chuda, krzykliwa, wszystko trzymająca iście żelazną ręką. Ponieważ
okazało się, że do Warszawy jeszcze wracać nie można, panna Chrzanowska przywiozła mię
do tej swojej przyjaciółki. Przyjęła mię dziwną formułą gościnności: „Jedna osoba mniej czy
więcej nie robi różnicy”. Powinnam była od razu odjechać, a przecież zostałam, nie mogąc
postąpić inaczej, przystając na łóżko w pokoju wspólnym, zimnym jak piwnica i zupełnie
ciemnym, gdyż okno wychodzi na całkowicie obrośnięty liśćmi taras. Jest tu też dość miły,
stary i siwy doktor, leczący dwóch uchodźców, chorych na dyzenterię (już!), izolowanych w
osobnym domku za rzeką, która nazywa się Świder (rzeka bliska Warszawy, Boże, Boże!).
Piszę siedząc przed domem na słońcu, między ludźmi całkowicie obcymi, odgraniczona od
wszystkich zupełną samotnością. Nie ma tu już nawet takiego zahaczenia o przeszłość, jak
obie Gojawiczyńskie, które pamiętały Bogusława. Teraz nikt tu o mnie nic nie wie poza
nazwiskiem.
—Wczorajsze wiadomości, że tak powiem, ostateczne: prezydent Mościcki internowany w
Rumunii, w Paryżu powstał jakiś „rząd” z „prezydentem” Raczkiewiczem i ministrem spraw
zagranicznych Zaleskim. Oto jest teraz Polska. Co się stało z Beckiem, nie wiem. Ale nic nie
słychać, by ktoś z tych ludzi popełnił samobójstwo. — Do Warszawy dotąd jeszcze nie
wydają przepustek. A świat trwa, słońce ogrzewa to powietrze już mroźne, dwa szczeniaki
tarzają się po piasku przed domem. Z każdym dniem lepiej się rozumie wagę i sens tego, co
się stało. Jestem szczęśliwa, że nie pojechałam na zaproszenie Gizelli* do Nicei, że nie dzielę
z tamtymi wszystkimi przywilejów bezpieczeństwa i hańby. Jestem tu, gdzie powinnam być
— blisko matki, do której pewno wkrótce otworzy się droga, blisko domu, którego może już

background image

nie ma, blisko tego całego losu Warszawy.
Dlużew, 2 X 39. Poniedziałek.

Mąż doktorowej, która opowiadała mi wszystko o swej niepotrzebnej ucieczce z domu

pięknego i dostatniego, o rzeczach straconych w drodze, o przeżytych niebezpieczeństwach,
siwowłosy, przyjemnej powierzchowności doktor wczoraj rozpoczął ze mną rozmowę, że w
takim słońcu niezdrowo jest czytać. Przystałam na to i porozmawialiśmy sobie o literaturze
rosyjskiej, bo właśnie on czytał Mereżkowskiego. Nie tylko to. Bo oto urodził się na Wołyniu
(sygnet na palcu), kształcił w Kijowie, a życie pędził w Petersburgu aż do rewolucji. Tak
więc: wspomnienia stołecznych bogactw, arystokratycznych pacjentów* świetnego życia. Z
tym wszystkim parę opowiadań było dobrych. Muszę sobie cenić to zbliżenie w tej tak
szczególnie ciężkiej chwili życia, zwłaszcza że wrócą oboje — gdy tylko będzie można — w
stronę Rembertowa, skąd już tak niedaleko jest do Wołomina. Już umówiłam się, że z nimi
się zabiorę, razem wynajmiemy stąd konie. (Opowiadanie
o jakimś księciu, który na parę sekund przerwał swą agonię, by
o kimś, kto przybył w ostatniej chwili, powiedzieć głośno i wyraźnie: „Oto człowiek, który
spóźniał się zawsze” i czknąwszy umrzeć). Doktor — mimo swej zbytniej czci dla pieniędzy
— jest na szczęście inteligentny i zajmujący. Przy tym, gdy wreszcie dowiedział się, kim
jestem, powstał, by ucałować mi ręce i dziękował zwłaszcza za Dom nad łąkami. — Po
obiedzie znów inna rozmowa. Pani Moczarska, która przypomniała mi, że poznałyśmy się u
Sobańskiej *, ma pokój obok mnie i małego chłopczyka, też chorego na dyzenterię. Pomaga
pani domu, swej kuzynce, w gospodarstwie, i odczytuje co wieczór wspólne modlitwy. Ale
oto dostała grypy i poprosiła mię, by ją odwiedzić. W łóżku zobaczyłam ją bez okularów, w
różowym negliżu, jako wspaniałą, białoróżową, młodą i piękną kobietę. Mówi głosem
głębokim, z dużą kulturą, uśmiech ma delikatny na przepysznych zębach. Pokazuje książkę
ze starymi sztychami angielskimi, które jej prababka, córka lorda Devonshire, przywiozła z
sobą do Polski w roku 1805. Z opowiadań wynikają wielkie dobra, ciężkie pie
niądze i niezmierna miłość do męża, który pozostał w owych dobrach. Ona przyjechała tu, by
jednak być bliżej Warszawy, gdyż jej synek wymaga stałej kuracji. A cóż mu jest (prócz
owej dyzenterii)? „Ma raka w nosku” — powiedziała, nie przestając się uśmiechać. — „Co?”
— spytałam, mniemając, że źle słyszę. „Tak, proszę pani, to jest rzadka choroba u dzieci, to
jest w Polsce trzeci notowany wypadek”. Po chwili: „Tak, w człowieku są bunty”. „?” „Bo
przez pewien czas pytałam: dlaczego? Teraz już nie pytam”. Oczywiście czyta Mauriaca, jest
wychowana w klasztorze. Później jeszcze opowieść o przyjacielu, wiejskim sąsiedzie, który
w najpiękniejszym pałacu, pośród egzotycznego parku mieszka samotnie z pięcioma swymi
kretynicznymi pasierbami, których bardzo kocha. Nie ożenił się po śmierci ubóstwianej żony,
która — starsza o piętnaście lat od niego, cudna i szlachetna
—wniosła mu w dom tych pięcioro dorastających już dzieci z pierwszego małżeństwa.^

1

Oprócz prezydenta jest też w Paryżu nowy premier i naczelny wódz, generał Sikorski. Były
prezydent Mościcki, rezygnując z tej godności, wydał orędzie, a Warszawę odznaczył
orderem Virtuti Militari. Śmieszny gest z bezpiecznego miejsca ucieczki.
Rembertów, 4 X 39. Środa.

Jestem już blisko domu, w swoich stronach. Cztery dni w Dłużewie minęły jak ciężki

koszmar. Oprócz dwóch panów izolowanych w domku ogrodnika i małego Tomaszka
Moczarskiego z rakiem w nosku, zachorowała na dyzenterię jedna służąca i dwoje dzieci.
Pokój mroczny jak więzienie i potwornie zimny, drugie łóżko zajęte przez młodą osobę z
obciętymi prostymi włosami i w okularach, wyznaczoną do pilnowania dzieci przez panią
domu, która zresztą brała zapłatę od szukających u niej schronienia uchodźców. Straszne
menu składające się wyłącznie z kapusty, grochu, wieprzowiny i źle gotowanych kartofli.
Kury, jajka, masło, owoce, nawet śmietanka zjawiały się przelotnie tylko w oddzielnych
pokojach, u osób spokrewnionych z panią domu.

background image

Byłoby to w porządku, gdyby nie fakt, źe urocza pani Moczarska, zajmująca się rachunkami,
obliczała średni koszt utrzymania i biednym chłopcom, którzy odchodzili na piechotę do
zrujnowanej Warszawy, dała rachunki każdemu blisko na sto złotych. Doktorstwo Obniscy,
panna M. i ja uciekaliśmy stamtąd w popłochu. Oni zakupili we wsi kartofli, mąki i chleba, ja
niestety nic. Wczoraj rano wyjechaliśmy z Dłużewa niewielkim wózkiem zaprzężonym w
źrebną klaczkę, z bardzo przyjemnym chłopem, w stronę Mińska Mazowieckiego. Minęliśmy
Lasomin, Wielgolas, jakieś ładne miejsca jesienne — w ostrym chłodzie i wietrze pogodnego
dnia. Zaledwie dwa lub trzy samochody zwalone na bok drogi brzuchami do góry, i tu bez
kół, bez motorów, objedzone jak trupy owadów przez mrówki, obdarte do gołej blachy
karoserii. Znowu droga gęstniała od „powracających” pieszo i wózkami. Niemcy ukazali się
dopiero w Mińsku Mazowieckim, jeden młodziutki żołnierz z polską dziewczyną,
panieneczką z prowincji. Śmiała się do niego, a on w dzień biały na ludnej ulicy głaskał ją po
ondulowanych włosach, a potem objął przez ramiona i tak szli. Tak, jeszcze i to przecież
następuje zwykle w porządku rzeczy. — Mieliśmy się zatrzymać na rynku, ale zawalony był
gęsto chłopskimi wozami w ten dzień widocznie targowy. Zwieźli tu żywności do tego
miasteczka, gdzie zamknięte są wszystkie sklepy i nic dostać nie można do zjedzenia.
Zgliszcz i tu dosyć, nic tyle jednak co w tamtych miastach. Gdy zbliżyliśmy się do szosy,
przecinającej miasto prostopadle do naszej drogi, by na nią skręcić, zobaczyliśmy sunące nią
z maksymalną szybkością jedno za drugim auta wojskowe. Przeczekaliśmy z innymi chwilę,
aż żołnierz niemiecki — jak na skrzyżowaniu wielkomiejskiej ulicy — gestem ramienia
otworzył nam przejazd, nagląc zarazem do pośpiechu. Ledwie wjechaliśmy na świetną,
wyłożoną jak mozaika równiutko przystającymi kamykami, szosę łukowsko-war- szawską,
ruch aut zaczął się na nowo. Po piaskach i wyboistych brukach bocznego traktu nasza mała
szkapka ciężarna, wychwalana za siłę i wytrwałość przez swego gospodarza, nie znalazła na
tej szosie wytchnienia. Bo oto dostaliśmy się jakby do salonu
wojny, na jakąś wspaniałą i wymowną rewię wojskową. W ciągu długich godzin przetaczała
się przed naszymi oczami we wzorowym porządku i błyskawicznym tempie armia niemiecka.
Tu dało się wreszcie oglądać to, co dostatecznie wyjaśniało sprawę: ten ogrom
zmotoryzowanego żelaza, ciężkie armaty, mknące cicho na oponach, auta mniejsze, wiozące
wygodnie siedzących żołnierzy, z umocowanymi z boku karabinami i hełmami, wielkie
samochody ciężarowe, wypełnione wojskiem w czystych, świeżutkich mundurach, w
świeżych rzemieniach i gładkich hełmach. Twarze młode, dostatnie, poważne i syte nie
zdawały się ani trochę zmęczone tym straszliwym zwycięstwem. Mknęło to wszystko w
tempie niewiarogodnym, w mierzonych, prawidłowych odstępach niby na taśmie trans
[misyjnej]. Wozy sanitarne z obsługą, kuchnie polowe i znowu armaty, armaty. Jechali nie
jak po trudach oblężenia, ale raczej gotowi na trudy nowe. Gęstość tego przelotu malała i
zwiększała się na przemian, nad jego prawidłowością czuwał rozstawiony na całej długości
wzdłuż wielu kilometrów szosy łańcuch ludzki — w tych samych świeżych, zielononiebie-
skich płaszczach i hełmach. Ludzie ci dawali baczenie, by żaden z nieskończonego szeregu
wozów uchodźczych, ciągnących w kierunku przeciwnym, w stronę Warszawy, nie znalazł
się na szosie i nie zakłócił tempa pochodu. Małe chłopskie koniki, wózki, wyładowane po
wierzch rupieciami, tobołkami i ludźmi, musiały przekopywać się przez piach bocznej
dróżki. Tworzyły się zatory, gdy jeden zmordowany koń przystanął, nie można go było
bowiem wyminąć, nie wjeżdżając na kamienny pas szosy. Z drugiej strony płynął ścieżką
wąski strumień uchodźców pieszych — ludzi w ten chłodny dzień idących boso, z nogami
poowijanymi tylko w szmaty, w podartym, brudnym od kurzu odzieniu, z teczkami,
walizeczkami, tobołkami, z ciężkimi workami, ludzi zdrożonych, zmarnowanych, ledwie
żywych, tych, którzy szli już i tu, i tam, szukali na próżno schronienia i teraz wracają, też nie
wiedząc, do czego. Niedaleki już jest cel, gdzie czekają ich spalone mieszkania albo zburzone
domy, a na pewno głód i zimno. W tym strumieniu często widać żołnierzy polskich,

background image

zmieszanych z lud
nością cywilną — bez broni, często bez butów i bez czapek, w płaszczach zabłoconych i
podartych — bladych, głodnych, znękanych. Z daleka widać jakiś zamęt i mrowienie się
ludzi, dojeżdżamy z wolna za innymi do tego miejsca. Żołnierz pilnujący porządku kieruje
wszystkie furmanki z brzegu szosy wzdłuż na pole. Konie skręcają wprost w wyjeżdżony już
rów, koła obracają się w powietrzu, ludzie zeskakują w biegu, przytrzymując lecące toboły,
podpierając przechylone wozy. Koniki kopią się grząską drogą w poprzek zagonów, wloką
swój ciężar przez mokre łączki, całymi kilometrami jadąc tak wzdłuż wysokiej szosy, na
którą w jakimś miejscu będzie znów wolno powrócić. Idziemy piechotą za wozem, na którym
została tylko doktorowa. Z dołu widać na szosie cicho przemykającą masę żelaza —
wszystko jednobarwne: płaszcze, karoserie, armaty, hełmy, karabiny, kolor mundurów ma do
zieleni domieszany niebieskawy ton żelaza. Naprzeciw, w kierunku Warszawy, na
opuszczonym przez nas szlaku, idą wielkie, kryte platformy, wypełnione szczelnie ludźmi.
Stoją ciasno stłoczeni jeden przy drugim — twarze mają drobne, blade, wychudłe, są też w
żołnierskich płaszczach, tylko trochę innych w kolorze, zniszczonych i brudnych. To polscy
jeńcy. Między jednym i drugim, wąskim wolnym pasem środkowym raz po raz śmiga
pojedynczy żołnierz na motocyklu
—w kasku, w sztywnym płaszczu stalowym z pelerynką — jak wyrzucony pocisk, jak kawał
żelaza. „I to mówili, że te Niemcy nie mają co jeść. A jak wyglądają”, odzywa się nasz
woźnica. „I to mówili, że nie mają benzyny, a jak jadą!” Znowu wielkie kryte platformy
zatrzymują się na skraju szosy, żołnierze wyjmuj ą z nich wielkie zwoje mosiężnych drutów,
wspinają się na słupy telegraficzne i naprawiają zerwane połączenia wzdłuż szosy. To samo
powtarza się wciąż na przestrzeni wielu kilometrów. I wszędzie przy szosie leżą odwalone na
bok ciężkie auta, obrane doszczętnie z mięsa, pogruchotane, z poskręcanymi stalowymi
ścięgnami, z przetrąconymi piszczelami — samochody, armatki i wielkie wozy. ,>A to są
całe nasze majątki”, mówi jeszcze woźnica. Dalej obok szosy widać szeregiem stojące
spalone chaty,
zburzone domy, opalone i połamane drzewa, zdeptane pola, bliżej wielkie wyrwy i leje od
bomb. Jedziemy znowu szosą, mijamy pieszych uchodźców. Idą ci ludzie — z oczami
wbitymi w ścieżkę przed sobą, nie chcący patrzeć wokoło, nie chcący jakby wiedzieć o
swoim losie, idą nie wiedzący jeszcze, dokąd dojdą, czy ich przepuszczą do domu, nie
wiedzący, co w domu zastaną — prócz wiadomego jedynie głodu, ciemności, zimna i ruiny.
Na twarzach ich nie widać rozpaczy ani smutku. Jest to raczej wielka powaga. — Ach, co tu
mówić. Wróg jest w porządku, gdy na wszelki sposób chce zwyciężyć i gdy zwycięża.
Narzekania na to są naiwne, oburzenie na to, co jest wyrazem rzeczywistości, co jest
umotywowane przyczynowo, idzie w pustkę i nic nie rodzi, jest dziecinnym dąsem. Chodzi o
to, jacy jesteśmy my sami. Od zniszczenia i trupów większą klęską jest to, co uczyniliśmy z
ludźmi, gotowymi do walki, pełnymi najlepszych zamiarów i wszystkich chwalebnych
złudzeń. W każdej wojnie ktoś zwycięża i ktoś przegrywa. Ale nie w każdej wojnie najlepsza
wartość ludzka zostaje oddana na taką poniewierkę i hańbę. — Daliśmy sobie wmówić, że
dla dobra ojczyzny trzeba milczeć. Pozwoliliśmy na kultywowanie głupoty i frazesu, na
kultywowanie niewiedzy i chronienie jej, i strzeżenie niby skarbu. Ukrywano prawdziwy stan
rzeczy, odgradzano ludzi dorosłych od rzeczywistości, lekceważono i tępiono tych, którzy
myśleli inaczej. W czasach ostatnich i przedostatnich ileż wspaniałych i zwłaszcza
ordynarnych słów padało, by ozdobić czy ukryć popełnione błędy polityczne. — Trudno było
czytać gazety bez obrzydzenia, nie można było słuchać radia. Pamiętam tę ankietę „Polski
Zbrojnej” na temat literatury dla żołnierzy* i pewien zawód, jakiego doznał na wizycie u
mnie jej literacki „redaktor” Pietrkiewicz*. Najważniejsze było to, żeby żołnierza na wszelki
sposób ogłupić. Straszne frazesy Rembeka* w tej ankiecie, frazesy Szczuckiej, która już
ósmego września uciekała prosto do Rumunii i. Kult głupoty i nieszczerości, kult uczuć

background image

wmówio
nych. Straszna afera, wynikła z fragmentu Uniłowskiego o wojsku*, ciężkie przejścia
Rudnickiego z powodu jego Żołnierzy. Bezmiar blagierskich słów. Któryż żołnierz, spytany i
mogący odpowiedzieć szczerze, odpowiedziałby, że kocha Rydza Śmigłego! Które dziecko,
spytane i mogące odpowiedzieć szczerze, odpowiedziałoby, że kocha „kosztownego
sybarytę” prezydenta Mościckiego i cieszyłoby się z dnia jego imienin. Nic z tego nie było
rzeczywiste — tylko pełni gorliwości i głupi urzędnicy i nauczyciele myśleli, że tak trzeba.
Myślenie — że — tak
— trzeba — to nam jednak zdołano narzucić. Unikano wszelkiego „szerzenia”, każdy bał się
być pomówiony o „szerzenie”. Nazbyt dbano o psychikę i moralność żołnierza, ale nie
zatroskano się o inteligencję dowódców ani o moralność generałów, których chlubą było
polowanie i eleganckie koneksje, a cechą brak oczytania i ignorancja. A trzeba było badać,
jaki jest żołnierz naprawdę i jaki jest naprawdę dowódca, nie wmawiać jemu i innym, jaki
jest. I trzeba było wyciągnąć z tego odpowiednie konsekwencje. — Jest wczesny ranek,
obudziłam się w tym obcym, czystym i miłym domu, który okazał się ani zburzony, ani
spalony, pełen prawie wszystkich drobnych skarbów, uciułanych przez tych ludzi
zabiegliwych i kochających się wzajemnie. Pani Obniska po przyjeździe uklękła przed
gankiem i ucałowała stopnie swego ocalałego domu, a podczas kolacji, do której podano i
kurę pieczoną, i konfitury, i cukier do herbaty, i sałatę z pomidorów, powtarzała, że teraz
„wierzy, że jest Bóg”. Bo i pantofle doktora znalazły się na strychu, i dywan perski, i suknie
pani ukryte dobrze przez wierną gospodynię. A rzeczy, które zginęły w drodze razem z
wozem i furmanem, wróciły też w całości do domu. Są naiwni i szczęśliwi, nic im nie brak.
Mój Boże! Ich uciecha jest tak wielka, że chcą mię tu zatrzymać, chcą dzielić z kimś to
szczęście. Ale będę zaraz szukała koni, wyjadę, gdy tylko się obudzą. Jestem już tak blisko.
Mój niepokój i moja niecierpliwość są tak silne, że czuję to jak ból.
Wołomin, 5 X 39. Czwartek.

Dwór stoi cały i matka żyje, i witała mię zdziwiona i uradowana, nie bardzo zmieniona,

trochę tylko szczuplejsza i bledsza. Przeżyły tutaj z Hanią w tym życzliwym domu ciężkie
chwile, naloty, bomby, ucieczki do schronu i na fermę, i dalej. Z jednej strony wieś
wołomińska jest spalona, z drugiej strony, tuż za rozparcelowanym i częściowo
zabudowanym ogrodem, parę domów miasteczka zburzonych przez bomby. Na ocalałym
kominie wisi do dziś dnia wyrzucony siłą eksplozji tapczan, na którym leżał człowiek
sparaliżowany. Zginął on i paru innych w tym domu, odległym stąd naprawdę o kilkadziesiąt
kroków. Ale „Bóg jest”, bo one obie żyją. Nie ma tylko szwagra, którego spodziewałam się
tu zastać, w ostatniej chwili dostał jednak taksówkę i wyjechał za swoim biurem do Lublina,
skąd przesłał jedyną i ostatnią wiadomość. Dziś wróciła Wacia*, która piechotą wybrała się
do Warszawy. Opowiada ciężkie rzeczy z tej drogi. Jej mąż, lekarz wojskowy, też dotąd nie
wrócił i nie ma o nim wiadomości. — Wczoraj w Rembertowie nikt nie chciał ze mną jechać,
wszyscy boją się o swe konie, wzięłam więc człowieka do rzeczy, a z nim, by nad nim
czuwać i może dostać gdzie po drodze we wsi kartofli, wybrała się też jego żona. W
towarzystwie tych bardzo przyjemnych prostych ludzi wybrałam się w drogę przez tak zwany
Poligon, o którym w tych stronach słyszałam od dzieciństwa, w stronę Nadarzyna, gdzie
zawsze mieszka niezapomniana Stefcia (Weronka z Domu nad łąkami), matka Zosi Goź-
dziejewskiej*. Na przejście przez ten obszar wojskowy na przełaj (bo droga szosą przez
Zielonkę jest dłuższa o parę kilometrów) uzyskałam zezwolenie od niemieckiego oficera
Feldgendarmerie, siedzącego w samochodzie przed paradną bramą na placu rem-
bertowskim. Droga, wiodąca naprzód między wojskowymi budynkami i osadą oficerską,
weszła w nieduże lasy i pustkowia, stając się niewiarygodnym bezdrożem. Na rozległych,
gołych lub słabo zalesionych piachach, grząskich jak bagna, nie można było odnaleźć śladów
ścieżki ani kolein, nie widać było ani jednego

background image

człowieka. Kierowałam się mapą i słońcem, myśląc, że za każdym usypanym z piasku wałem
ukażą się te dwie połączone wsie Osów i Turów, które widziałam zawsze poprzez gałęzie
sosny z mego balkonu na Górkach*, i które przejeżdżałam w czasie moich konnych jazd na
Pomidorze. Myśl o matce, o Górkach, te wspomnienia, sięgające aż do dzieciństwa, bo
pierwszy raz byłyśmy kiedyś w Osowie jeszcze z Witoldem* — cóż za droga! co za wzru-
szenie! Ale za każdym pagórkiem zamiast tych wsi ukazywało się nowe pustkowie bez śladu
człowieka. I ja, i oni oboje myśleli, żeśmy zbłądzili — gdy wreszcie za jakąś nową górą,
wśród zmęczenia i niepokoju ukazały się wreszcie chaty w drzewach. Wyszliśmy dobrze, na
drogę, która prowadzi między Osowem i Turowem prosto na Nadarzyn. Poznałam wieżę
starego kościoła w Kobyłce i komin cegielni w Grabiczu, i dalsze kominy za torem
kolejowym. To był najgorszy odcinek tej wędrówki, kiedy już za chwilę wszystkiego miałam
się dowiedzieć. Doszliśmy wreszcie do Nadarzyna, do blisko nad drogą stojącej zagrody,
gdzie kiedyś, zanim tamtej wojny umarła na dyzenterię, mieszkała Janowa z Charakterów i
jej mąż, który ją bił „czym popadło”, a teraz mieszka ich synowa, owdowiała po Antonim
Stefcia. Zobaczyłam ją na podwórzu — drobną, chudą, starą kobietę, tak bliską w tej chwili.
Ucałowałam się z nią na przywitanie. Powiedziała mi, że „starsza pani” jest w Wołominie, że
Zosia widziała ją przed dwoma dniami. Nakryła w izbie stół obrusem i dała mi talerz zupy,
jak kiedyś u nas w domu na Górkach przez siebie ugotowanej. Ugościła też moich
przewodników, z którymi tam się rozstałam. Między mnóstwem jej wnuków poznałam
wreszcie małego syna Zosi, dziecko wyjątkowo ładne. — W niecałą godzinę szłam już dalej
ze Stefcią, która chciała mamę odwiedzić, i jej zięciem niosącym moje rzeczy. Po drodze
przechodziliśmy koło Górek drogą leśną, która dotąd nazywa się ulicą Nałkowskiego*. Nie
widziałam tych miejsc od czasu sprzedaży — każdy pamiętny fragment północnego zbocza,
każde drzewo lasu, każda kępa wrzosu — ach, Boże! Zmiany niewielkie: ogrodzenie z siatki,
o którym na próżno marzyłam, większa brama,
porządne schody przy furtce. Tylko sam dom trudny do poznania, chociaż po dawnemu
skryty za sosnami, otynkowany — jak zawsze sobie projektowałam — aż po dach, z
okiennicami i ramami okien wymalowanymi na zielono. Potem przybycie tu — i one obie!
Warszawa, 8 X 39. Niedziela •

Budzę się w swoim mieszkaniu, na swoim łóżku. Czy to nie jeszcze sen ? O Boże! Tylko

ciemność i zimno lodowate są czymś obcym. Stłuczone wielkie szyby zapchane poduszką i
kołdrą. Nie jestem sama, w drugim pokoju śpi Zosia Goździejewska, która przyszła ze mną z
Wołomina. Z mamą i Hanią spędziłam niecałe dwa dni, choć byłam wreszcie zmęczona po
tym szalonym marszu z Rembertowa, miałam trochę osłabione serce i wolę. Jednakże w
piątek rano, dnia szóstego października, wstałam o świcie i — mimo pokusy, by zostać
jeszcze w tym ciepłym dworze z mamą
i Hanką, by ten ciężki powrót do niewiadomego tutaj jeszcze odłożyć — spakowałam
rzeczy. Nie pozwoliłam sobie na słabość, nie skorzystałam ze złego stanu serca i bronchitu.
Nie folguję sobie teraz — i to jest dobrze. O siódmej przyszła Zosia Goździejewska, jak było
umówione, niosąca do Warszawy dwa litry mleka z Turowa, handlem zarabiająca teraz na
życie swego małego syna i nowego, jak mówi, „chłopca” z uciętą ręką i chorą jeszcze po
wypadku kolejowym nogą. Rozstałam się z mamą, która odprowadziła mię do furtki ogrodu,
z Hanią leżącą w łóżku na grypę i panią Wacią, która dała mi trzy świece, kawałek mydła,
zapałki i znowu trochę masła, sera i chleba, nie zważając na moje protesty. Droga nie była tak
bardzo ciężka, dzień chłodny bez słońca. Pierwszy raz oglądałam ten znajomy kraj nie „z lotu
pociągu” — stacje, drogi, lasy, osiedla au ralenti. * Już koło Zielonki, w głębokim wylocie
drogi, u kresu prosto wytkniętego kolejowego toru, ukazała się Warszawa — mglista,
granatowa, jak widmo. Nasyp kolejowy wyglądał jak ulica miasta — pełen ludzi idących i
jadących rowerami w obu kierunkach: po żywność
i z żywnością. Po kartofle trzeba teraz chodzić aż do Tłuszcza bliżej Warszawy nic nie ma.

background image

Nosi się je w worku, w połowie przewieszonym przez kark, zwisającym z obu stron do
przodu, albo wozi przytroczone do roweru. Zosia idąc ostatnim razem do Warszawy zaniosła
ich tam dwadzieścia kilo i dostała za to trzynaście złotych, blisko kilo ryżu, kilo cukru i
trochę kapusty. Niedaleko za Zielonką wyminął nas na rowerze człowiek w miejskim palcie i
kapeluszu, z workiem na plecach, z którego w obie strony — symetrycznie i winietowo —
sterczały nieruchomo dwie długie, białe szyje i profile żywych gęsi. Nie był jedynym tak
pomysłowym. Głównie jednak wiozą i dźwigają kartofle
i chleb. Zosia niosła moją walizeczkę i teczkę (resztę zostawiłam u mamy), a ja jej koszyk z
dwiema butelkami mleka. Nie odpoczywając prawie — poza wysypywaniem żwiru z pantofli
— szłyśmy od godziny ósmej do wpół do dwunastej, razem trzy i pół godziny. Zmartwiła
mię mówiąc, że sama szłaby prędzej. Ale była to dopiero Praga. — Pierwsze zgliszcza
zobaczyłam na dalekim przedmieściu, później dopiero widać właściwe zniszczenie samej
walki artyleryjskiej, ślady oblężenia. Te pociski nie rozwalają domów, jak bomby lotnicze,
tylko wyrywają w nich olbrzymie otwory. Na polach i ugorach okopy w różnych kierunkach,
w ziemi czarnej i w piasku, wszędzie ślady walki długiej i uporczywej. Na miejscu odkrytym
dwa trupy końskie z łbami zbliżonymi ku sobie. Biały i kasztan, dalej samotny trup trzeci. Są
jeszcze pa- dłymi końmi okrytymi skórą, ale kości żeber już zaczynają wychodzić im na
wierzch. Później już jest miasto. Wszystkie brzydkie i żałosne domy poranione gęsto kulami
karabinów, jak ospą. Mijamy rozbity na torze pociąg — wagony towarowe pogruchotane od
wybuchów bomb, po których widać w torze głębokie dziury, wagony osobowe wykręcone
straszliwie, jakby w męce. Ale w dali miasto wygląda wciąż jeszcze jak całe, widać znajome
sylwety wież Św. Floriana, prostokątny gmach Prudentialu. Idziemy długo w stronę
wiaduktu, skąd mamy skręcić na lewo. Nogi nie to, żeby mię bolały, ale są już nie moje —
jakby wielkie, sztywne i obce przedmioty. I ręce stanowią obciążenie, zawie
szone u ramion zawadzają nieznośnie. Zosia zabiera mi nawet mleko i radzi włożyć ręce do
kieszeni. Jest mi lżej, odkąd ich ciężar przeniósł się na biodra. — Jest już miasto, drogą w po-
przek nas przejeżdża pusta dorożka — jak niespodziewany cud. Moja niecierpliwość
zobaczenia domu jest tak dręcząca, że przystaję na cenę dziesięciu złotych. Obie jak kłody
walimy się na siedzenia i wjeżdżamy w to niesłychane widowisko, w to straszliwe
zniszczenie. Wzdłuż całej ulicy Ząbkowskiej stoją ściany z pustymi, czarnymi oknami,
kamienice o wypalonych wnętrzach, kamienice zburzone — ze strzępami firanek, roślin, z
obnażonymi tapetami ścian, z gruzem sięgającym środka ulic, jak wypłynięte wnętrzności.
Wzdłuż ulicy olbrzymia „kolejka” ludzi, zagięta na rogu i ciągnąca się w głąb przecznicy —
prowadzi do jakiejś bramy w ocalałym domu, na którym wisi kawał płótna z napisem:
„Narodowo-socjalistyczna pomoc społeczna”. Ulicą, jak szosą, wloką się wciąż ludzie z
pakunkami, trochę furmanek z uchodźcami wracającymi, trochę wozów z tobołami. Widać
tylko nędzę, tylko samo dno życia. Mało która kobieta ma na głowie kapelusz, moda klęski
każe nosić jakieś chusteczki, większość ma pantofle nałożone na bose nogi. — Z Pragi
skręcamy na most Poniatowskiego — też poraniony, z poprzetrącanymi ozdobnymi basztami,
z poprzerywaną żelazną barierą, tu i owdzie złamana na żelaznym słupie latarnia elektryczna
zwisa jak zwiędnięty kwiatek. Wszędzie po drodze wielkie wyrwy od pocisków w murach
kamienic, wywalone wnętrza, pokłute kulami ściany, wszystkie szyby w oknach rozbite. Na
placu Trzech Krzyży cała wewnątrz spalona kamienica, w której odwiedzałam Marię
K[uncewiczową]. Koło kościoła na skwerze cały cmentarz. Parę spalonych pałaców w
-Alejach Ujazdowskich, groby na trawnikach. W Belwederze uszkodzenia nie są z tej strony
widoczne, ale jezdnia rozkopana, widać ślady okopów i barykad, naiwnych wobec tamtej
potęgi barykad z ławek. Na Belwederskiej okna wszędzie wybite, sklepy zabite deskami.
Wreszcie ulica Podchorążych. Stajemy. W domu nie ma szyb, ale stoi. Trafiło tu dziewięć
pocisków, brak pół dachu. W mieszkaniu nic nie zniszczone, tylko brak szyb i stra-
szliwy brud i nieporządek po żołnierzach, których nocowało tu podczas oblężenia podobno

background image

pięćdziesięciu. Zjedzone wszystkie zapasy, nawet suche, stare bułki roztłukiwali młotkiem od
mięsa. Pełno tu śladów tego obcego, dziwnego i smutnego życia, wszystkie talerze i naczynia
brudne, na stole rozstawione puste butelki, puszki po konserwach, nakrycia — jakby przed
chwilą wstali od uczty. Nie ma też wcale mydła i bielidła, którego kupiłam dużą ilość na
zapas. Tego oczywiście nie wzięli żołnierze, a i co do zapasów mąki, cukru, oliwy, konserw z
jarzyn mam również wątpliwości, gdyż nie widać nigdzie toreb ani puszek, gdy puszki po ich
mięsnych i tłustych konserwach są wszędzie. Jedli tu i spali niewątpliwie, ale nie rozrzucili
książek, nie wyłamali szuflad, nie zabrali prawie żadnych rozstawionych na wierzchu
drobiazgów, może tylko zabrali różne wełniane swetry i trykoty. Zostawili na ziemi w
straszliwych śmieciach dwie pary ostróg, a w kufrze z brudną bielizną — maskę gazową z
rurą i butlą tlenu. Poża tym wszędzie po kątach, pod łóżkiem i tapczanami mnóstwo
brudnych onucy. Przez cały wieczór po tym marszu i cały dzień następny pracowałyśmy w
tym wszystkim obie z Zosią bez wytchnienia. Dozorczyni znosi mi po trochu bieliznę,
suknie, pantofle, futro, różne przedmioty, które przechowała częściowo w piwnicy albo u
siebie. Wielu rzeczy nie ma. Ale jestem jej bardzo wdzięczna za te, które są. Opowiada dra-
matycznie, jak wszystkiego broniła, jak obcy ludzie wchodzili tu i wychodzili, jak wyrywała
im z rąk to, co brali. — Okazuje się, że nie myśląc o tym, wróciłam do Warszawy równo w
miesiąc po jej opuszczeniu. Nie było mnie tu od szóstego września do szóstego października.
Warszawa

}

10 X 39. Wtorek.

Już trzeci d ień jestem sama w tym strasznym domu. Czuję się mężna i silna, jak zwykle,

gdy jest naprawdę źle; Ale jest chyba źle bardzo. W niedzielę rano Zosia Goździejewska ode-
szła do Wołomina, by dostarczyć skądś żywności swoim. Obie
cała przyjść tu dzisiaj z kartoflami i mlekiem. Po jej odejściu porządkowałam dalej sama tę
ruinę, po południu wyszłam, by zgodnie z przyrzeczeniem zobaczyć mieszkanie Hani.
Wspaniały ten, choć brzydki, cały na pół ze szkła dom na Puławskiej jest trędowaty od kul i
pocisków, nie ma całej chyba ani jednej szyby. Na próżno stukałam i pytałam u sąsiadów,
Olesi nie było. Nie dowiedziałam się więc niczego o ptakach, nie wiem, czy żyją. Odszedłszy
stamtąd przeczytałam cienki numer „Kuriera Czerwonego”. Starzyński w wywiadzie
przyrzeka odbudowę Warszawy. Na murach obwieszczenia i odezwy, nalepiane jedna na
drugą. W tych palimpsestach dają się odczytać warstwami dzieje tego miesiąca. Jeszcze
kawałek zaklejonej twarzy Śmigłego i reszta jego aforyzmu, że „gwałt zadawany siłą, musi
być siłą odparty”, jeszcze na plakacie z wielką ręką, żołnierzem i bagnetem można odczytać
groźne: „Wara!” Jeszcze wisi odezwa Starzyńskiego do mieszkańców stolicy, by wytrwali,
by ułatwili żołnierzom ich zadanie, a na niej lista zakładników, poręczających nowym
władzom bezpieczeństwo w mieście. Wezwanie do zachowania spokoju. Rozkaz złożenia
broni i amunicji w komisariatach policji (która po powrocie z ucieczki chodzi tu w dawnych
mundurach). I rozkaz władz niemieckich, jakie ma być zachowanie mieszkańców. W gazetce
są zapewnienia, że organizuje się dowóz żywności, że cena kilo kartofli spadła z dwu złotych
na osiemdziesiąt groszy. Przejrzałam to i poszłam ulicą Puławską do placu Unii Lubelskiej.
Tak, smutek. Polski oficer w płaszczu idzie kulejąc o lasce, prowadzony przez młodą dziew-
czynę, obok przy wojskowych budynkach warta niemiecka. Wielkie kamienice wokół placu
podziurawione przez pociski, po- dziobane kulami, z oknami jak rany. Początek
Marszałkowskiej wygląda strasznie, numer czwarty ma trzecie piętro zdemolowane, wykusz
nad naszym dawnym mieszkaniem zrujnowany, okna puste, ściany sczerniałe. Numer drugi
naprzeciwko cały wewnątrz wypalony, ani jednego ze znajomych sklepów, wszędzie ruina.
Domy naokoło wyglądają podobnie — prócz jednego może „Domu Prasy”, któremu brak
tylko szyb [...] Zawróciłam przez
Bagatelę do domu. Nowo wybudowany pałacyk poselstwa szwedzkiego ma dach zawalony
od bomby. — W domu zastaję zimno
i ciemności. Kończy się druga świeca, ofiarowana mi przez Wadę. Długo rozpalałam ogień i

background image

ugotowałam sobie herbaty. Ciągle jeszcze piję te same pół litra mleka i gryzę po trochu
chleba. Na obiad gotuję kaszę jęczmienną, której garstkę dostałam jeszcze w Dłużewie.
Warstwa miałkiego węgla na dnie skrzyni to jedyny ślad, pozostały ze wszystkich zapasów.
Wczoraj skończyła mi się woda przyniesiona przez Zosię, wybrałam się więc po raz
pierwszy, w zimno i deszcz, z dzbankiem do studni na ulicę Bończa. Wchodzi się przez
bramę i dziedziniec dużej nowoczesnej kamienicy, a stamtąd przez dziurę w siatce — na
sąsiednią cuchnącą, brudną posesję ze studnią pod parkanem. [...) — Duży klucz, na kółku z
kluczami od zatrzasku, które Bogusław dał mi przy rozstaniu, jest, jak się okazuje, od jego
zawsze zamkniętej komody, gdzie są te jego notatki.
Warszawa, 11 X 39. Środa.

Zosia nie przyszła wcale, a bardzo na nią czekałam. Robię wszystko, by móc gdzieś

pracować w tym mieszkaniu — poza łóżkiem, przy świeczce, jak teraz. Wczoraj całe rano
czyściłam salon, gdzie wybite są tylko dwie szyby środkowe. Zalepiłam ramy czarnym
papierem, pozostałym z „zaciemnień” przed nalotami. W tym pokoju jest stosunkowo
najjaśniej. Gruz, szkło
i grubą warstwę zupełnie czarnego kurzu zmiotłam na środek, gdzie najmniej zawadza —
dalej nie mam tego gdzie uprzątnąć.' Najwięcej pracy daje mi kuchnia, wciąż nowe w szafie
ściennej
i po kątach znajduję rondle i patelnie z zastygłymi resztkami tłuszczu, trudne do umycia, gdy
tak mało jest wody i mydła, tak cenny węgiel, a wcale nie ma bielidła. Robię to wszystko
przy oknie, częśdowo odsłoniętym z kilimów — jest więc i ciemno,
i zimno. Chodzę w futrze i wełnianej czapce po domu, ręce mi grabieją przy tej pracy. Wciąż

nowe zabrudzone ścierki i szmaty palę albo chowam do brudów. Jestem zmarznięta i po
prostu

bardzo głodna. Nie doczekałam się Zosi z żywnością — mimo że i zapłaciłam jej, i
obdarowałam ją jak na te czasy naprawdę hojnie. Ten zawód odczułam bardzo żywo,
zwłaszcza że zaczęłam już trochę pisać w tym salonie, że łudziłam się, iż będzie jakoś lepiej.
Zmarznięta na kość wzięłam dzban i wiadro i poszłam po wodę. Na schodach spotkałam
sąsiadów. Służąca Filipowicza gotowa była sprzedać mi trochę wieprzowego mięsa, ale nie
mogę go jeść. Elegancki pan z trzeciego piętra przeszedł z dwoma wiadrami wody.
Mieszkanie Filipowicza (nieobecnego) zniszczone jest przez dwa pociski, mieszkanie pani
Milbergowej na pierwszym piętrze znacznie bardziej i dwa mieszkania w suterenie. Ludzie
przeżyli tu rzeczy straszliwe. Jednak w tym domu nie zginął nikt. Armaty stały w
Łazienkach, noce były zimne, dlatego żołnierze przychodzili nocować do pustych mieszkań.
Wracając z wodą spotkałam też panią Milbergową. Jest zupełnie zniszczona, mieszka u
sąsiadki. Mąż jej dotąd nie wrócił. Ma strzaskane meble, spalone dwa składy drzewa.
Opłakuje też ukochanego siostrzeńca, młodego, zdolnego chłopca, który zginął od rany
podczas oblężenia.
*■*
Warszawa, 15 X 39. Niedziela.

Posprzątałam wreszcie to mieszkanie, puste ramy okien dozorca pozabijał deskami. Jest

więc ciemno, ale już nie tak zimno. Byłam w Książnicy i zaofiarowałam im nową książkę
pod tytułem Miesiąc wojny% ale nie uzyskałam nic. Jest oczywiste, że nie będę mogła nic
zarobić. Różne cieniutkie pisemka przestały wychodzić. Mała i chuda pani Antosia, która co
miesiąc zjawiała się tu do prania, przyszła teraz, szukając pracy. Powiodło jej się lepiej niż
mnie w Książnicy, bo wyszorowała mi kuchnię i zakopcone rondle, naniosła wody. Cóż za
moc w tym marnym ciele. Z mężem
i dziećmi przebyła tydzień w schronie, chorowała tam H dy- zenterię, spaliły jej się
wszystkie rzeczy — a raźna jest jak dawniej
i z pracy swej utrzymuje tę całą rodzinę. „Muszę i ja iść gdzie na wieś i nakupić co do

background image

jedzenia", powiada. Radzę jej, żeby
lepiej posłała męża, który od lat już jest bezrobotny. „Ale, mąż!” mówi z pobłażliwą ironią.
„A to się będzie wstydził, a to nie znajdzie, a to się nie wytarguje”. Z powodu swej dyzenterii
mówi też: „Taka jestem naiwna do chorób, że zaraz wszystko złapię”. Tak więc wyporządziła
mi tę kuchnię, ustawiłyśmy w niej razem tapczan Bogusława i teraz tutaj mieszkam, gdzie
mam trochę ciepła, gdy coś gotuję. Zdobyłam trochę drzewa, palę też niepotrzebne książki i
gazety. — Wczoraj znów wyprawiłam się na Warszawę szukać jakiegoś zarobku. Myślałam,
że może coś z żywnością albo opałem zorganizowali w Związku, jak czasu tamtej wojny. Ale
dowiedziałam się, że nic nie ma, że związki i stowarzyszenia są zamknięte. Wydawcy myślą
tylko, jak zlikwidować swe interesy, o wydawaniu książek nie ma mowy. Pismo wychodzi
tylko jedno. Goetlowi bomba zburzyła mieszkanie, przeniósł się z żoną i córkami do lokalu
Związku*, zagospodarował jakoś, ma węgiel, posługuje mu woźny. Siedzi tam między
spalonymi domami od strony Nowego Światu i Tamki. Opowiada wesoło o dniach oblężenia,
wyśmiewa i tych, co wyjechali, i tych, co uciekali z płonących domów zamiast je gasić.
Andrzejewski, którego spotkałam też w tych stronach, radził mi wynająć komuś pewnemu
mieszkanie i zamieszkać, jeżeli mam u kogo, na wsi. Wreszcie w Laborze, gdzie od
dziesięciu lat brałam materiały apteczne na rachunek, bardzo niechętnie usłyszano, że nie za-
płacę jeszcze teraz należności, wynoszącej niecałe sto złotych. Wróciłam do domu bardzo
zgnębiona. Mam reszteczkę węgla, który bardzo oszczędzam, trochę cukru, koguta, którego
kupiła dla mnie Zosia Goździejewska, a zarżnął uczynnie pan J., mały kalafior, pół kilo
kartofli i ostatnie trzydzieści złotych. Czy wytrwam jeszcze, czy zwątpię i osiądę na
łaskawym chlebie jako rezydentka w Wołominie albo Adamowiźnie — nie wiem. Ta
straszliwa ostateczność jest też niewykonalna, bo trzeba przecież za coś przewieźć stąd meble
i zapłacić czynsz za dwa miesiące. — Wszystko, co słyszę od ludzi, jest niepewne. Podobno
umarł Zieliński*, podobno zginął Mostowicz*, podobno Boy jest w Paryżu*. W Warszawie
przetrwali czas oblężenia Irzykowski,
któremu spaliło się mieszkanie, meble i książki, Makuszyński, któremu bomba zniszczyła
wszystko, Lorentowicz*, Sieroszewski, Kaden, Skiwski*. O Wierzyńskim też są pogłoski, że
nie żyje*. Wracam zmoknięta i zabłocona do domu; gotuję sobie samej samotny obiad. Nie
mogę wytrzymać. Ale jednak nie zażywam waleriany i nie upadam na duchu.
Warszawa^ 16 X 39. Poniedziałek.

Wczoraj rano posłałam swe legowisko, zamiotłam kuchnię, oczyściłam pantofle ze

strasznego tutejszego błota, rozpaliłam ogień, zjadłam dwa płatki smażonego mięsa z tego
najchudszego koguta, jakiego ziemia nosiła, i o godzinie dwunastej w łagodną słoneczną
pogodę wyruszyłam — wyjąc z samotności — na miasto. Dochodząc do Belwederu
spotkałam pannę Chrzanowską, z którą odbyłam drogę z Ryżek do Dłużewa. Do Warszawy
przyjechała tym samym wozem, zaprzężonym we wspaniałą klacz, dom zastała w porządku,
rodzice żyją, zginął jednak jej brat stryjeczny. Nie uważa za możliwe zostać w Warszawie,
likwiduje tu mieszkanie i wyjeżdża do Krakowa. Na ulicy odczytuję nowe plakaty obok
starych i pismo z wiadomościami politycznymi. Weszłam do pierwszej otwartej kawiarni,
gdzie za dwa złote wypiłam kawy i zjadłam chleba. Okna zabite deskami, małe szybki
pośrodku, kobiety w chusteczkach i kapturkach, żadnej znajomej twarzy (prócz rzeźbiarza
Lubelskiego*, który remontuje swój zrujnowany dom własny). Stamtąd udałam się na dalszą
samotną wędrówkę. Wzdłuż całego Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia czarne,
puste wewnątrz fasady, okna otwarte w nic. Na jakimś przechylonym filarze stoi gipsowa
kobieta w klasycznej draperii, nie traci równowagi, zgięta w łokciu rączka podpiera w
zadumie główkę, jak gdyby nic się nie stało. Narożne domy przy ulicy Chmielnej i
Pierackiego — same zgliszcza i zwaliska, wnętrza wielkimi zwałami gruzu i cegieł zalegają
połowę jezdni, przechodnie manewrują między fu: mankami i wozami, z rzadka przemyka
wśród tych zatorów wojskowy samochód. Do pracowni

background image

Hani na rogu Pierackiego dostałam się boczną bramą, znowu nie zastałam numerowej.
Poszłam w głąb korytarza, który urywa się nagie, zakończony niebem. W powietrzu wiszą
odsłonięte ściany sąsiednich pracowni, widać obrazki, przybory malarskie, jakieś krzesło, u
zbiegu dwóch długich, cienkich rurek tkwi w pustej przestrzeni ocalały licznik elektryczny.
Dalej Nowym Światem wlecze się ten koszmar nieprzerwany, po kilka kamienie z rzędu
same zgliszcza. Na Krakowskim pałac PAL nie zniszczony, ale lokal wewnątrz
zdewastowany. Dziwne opowiadanie woźnego. Uniwersytet spalony, kościoły i pałace —
Raczyńskich. Potockiej — zrujnowane. To jest dziwniejsze niż sen. Przed dawnym
Prezydium Rady Ministrów, przy poranionych kamiennych lwach — warta niemiecka.
Muzeum Przemysłu i Rolnictwa spalone, śliczny kościół obok — bardzo uszkodzony.
Zobaczywszy na zakręcie Zjazdu Zamek wydałam cichutki okrzyk zdumienia. Zamiast
prostej linii dachu — fantastyczne fale obsiadłej blachy. Tak ruszają się martwe przedmioty,
gdy robi się nam niedobrze, gdy mamy zemdleć. Za fasadą zupełna pustka, czarne dziury
okien, ruina. Wiadomo, że z Zamku nie wywieziono nic, że arrasy i Bacdarelli, że stare,
cudne meble i słynne posadzki (wszystko oglądane jeszcze tej wiosny) — że tego już wcale
nie ma. Miastem przechodzą i przejeżdżają śpiewający żołnierze, nad Wisłą stoją po kilku —
jak kiedyś, jak zawsze — łokciami oparci
o balustradę gawędzą, patrząc po przepływającej wodzie. — Wracając spotykam w pobliżu
hotelu Europejskiego rzeźbiarza Ostrowskiego* (mój Paryż). Podchodzi jeszcze kolega
Rytard, który pyta się, co robić, co będzie, czy można gdzie drukować. Ostrowski jest
wesoły, okazuje się, że jest po dobrym obiedzie, że w Bristolu można mieć wszystko za
pieniądze, nawet dobrego wina. Opowiada straszne przeżycia, oblężenie w pałacu MSZ,
gdzie wtedy mieszkał i wykazał dużo męstwa. Odprowadza mię aż pod Belweder. Tu idę już
sama w błocie i ciemności — wreszcie już złamana, z trudem powstrzymując się od płaczu.
Nie mam już świecy, dom ciemny i zimny, kładę się spać o siódmej nic nie jedząc. Nagle
słychać stukanie: to przyszła z Wołomina Zosia
Goździeiewska z dwiema kromkami chleba od mamy, pudełkiem tapioki i pół litrem mleka.
Przynosi też wiadomość, że jutro albo pojutrze przyjeżdża do Warszawy Hania, a ja mam
jechać, by ją zastąpić przy mamie, że będą konie.
Wołominy 18 X 39. Środa.

Śpię w jednym pokoju z mamą już drugą noc. Te krótkie chwile wydają się szczęściem.

Dziś wracam do Warszawy znowu piechotą. Muszę się tam miotać w daremnym
poszukiwaniu źródeł zarobku, warować przy mieszkaniu i rzeczach, obmyślać na nowo
istnienie. Ostatnio widywałam przy tych zabiegach więcej ludzi. Miałam też pełne
wielorakiej treści odwiedziny Stanisława Kuczyńskiego*, długie rozmowy pełne
reminiscencji (strój) i tak wielkie różnicel Jest bardzo ładny, bardzo młody, urodą i
nieśmiałym, łagodnym wdziękiem przypomina Karola Szymanowskiego, ten umarły cud.
Spotkałam też Michała Choromańskiego ożenionego już z Ruth, Brezę i innych kolegów.
Ponieważ nie ma czym jeździć po Warszawie (nieliczne dorożki i taksówki są zupełnie
niedostępne), wszyscy chodzą piechotą, spotyka się parę razy dziennie ludzi, których nie
widywało się w ciągu lat. Ponieważ mieszkam daleko, każda wycieczka do miasta to z
dziesięć kilometrów marszu. Schudłam do tego stopnia, że stałam się kimś innym. Starania,
aby wynająć komuś część mieszkania, dały mi poznać nową zupełnie dzielnicę, doszedłszy
bowiem do kolonii Staszyca od strony miasta (zresztą na darmo), wróciłam do siebie przez
dawne Pole Mokotowskie, Aleją Niepodległości, przez Madalińskiego i w poprzek
Puławskiej, Dworkową i Zajączkowską na Podchorążych. Hania, której nie zastałam w
drodze, czekała na mnie przed moim domem. „Konie” dworskie okazały się znowu źrebną
szkapą, zaprzężoną do wózka. Nie jedząc nic złapałam tylko walizeczkę i w towarzystwie
jakiegoś administratora tutejszego ruszyłam w tę ciężką, drogę przez inną dzielnicę zburzonej
Pragi, do szosy, która wielkimi zakosami przez Ząbki, Zielonkę i Kobyłkę prowadzi do

background image

Wołomina, cała prawie
brukowana polnym kamieniem. W Kobyłce, już po ciemku, mijałam cmentarz, gdzie
pochowana jest ciocia Teresa. — Tu spacery z mamą przez resztki jesiennego ogrodu, przez
wołomińskie ulice. Część jednego z nowych domów należy do Hani — podczas gdy ja tę
samą sumę roztrwoniłam na smutek i obopólne niezadowolenie. Dotąd nie wyznałam mamie,
jak z tym jest (jest to bowiem nie tylko moja wina), ale jednak coś odgadła i dała mi sto
złotych, mimo że się bardzo broniłam. — Różne od różnych ludzi słyszane szczegóły tej
klęski potwierdzają wciąż tę samą rzeczywistość. Waleczność i obowiązkowość żołnierzy,
którzy z reguły bili się głodni, po całonocnych marszach, w złym ubraniu. Śliczne
opowiadanie o przewłóczeniu najcięższych armat przez rzekę, na której most wysadzony
został przez swoich, o śmiertelnym wysiłku nie tylko ludzi, ale nawet i koni. I tchórzostwo
wodzów. Jakiś oficer nocą kontroluje na szosie przejeżdżające samochody. Jeden samochód
nie chce się zatrzymać, strzela więc i tłucze mu latarnię. Wówczas staje i wysiada zeń
minister Kasprzycki*. Oficer sztywnieje w gorliwości służbowej, tamten jest łaskawy. „Nic
nie szkodzi, mówi, tylko niech pan przepuści jeszcze trzy samochody”. Te trzy wyładowane
są kuframi i meblami, w pierwszym jedzie z ministrem aktorka K[aiserówna]* i jej matka.
Rzecz dzieje się w pierwszych dniach wojny. (Na krótko przedtem głośne było samobójstwo
ministrowej, która wyskoczyła na bruk z piątego piętra. Adwokata, który nie chciał dopuścić
do rozwodu, odwiedzili przedtem dwaj dygnitarze, by go namówić do ustępstw.
Komplementowali go wówczas jako świetnego mówcę i dawali do zrozumienia, że mógłby
łatwo zostać senatorem).
Warszawa, 23 X 39.

Znowu z Zosią Goździejewską wyruszyłam na piechotę z Wołomina, zostawiając mamę

samą tylko pod opieką tych bardzo życzliwych pań i w najbliższym domu zamieszkałej
lekarki — jednak z rozdartym sercem. Na przejeździe złapałam platformę
$0
kflSi
na gumowych kolach za cenę pięciu złotych od osoby i marznąc okropnie przejechałyśmy
drogę do Warszawy, nie trzęsąc się wcale. Wieźli nas zabawni państwo, którzy na tej
platformie, zabranej z porzuconego jakiegoś, zdaje się drzewnego, interesu, koczują już z
dwojgiem dość dużych dzieci od szeregu tygodni. Ona zwłaszcza miła, rozmowna i rozsądna,
pogodnie traktująca ten dziwny los. Wysiadłyśmy na Pradze, gdzie na targu udało nam się
kupić jajek, chleba i co najważniejsze: świec. Obładowane obie, wędrowałyśmy przez
pozostałe kilometry tutaj. Dostałam wreszcie subwencję (250 zł) z resztek samopomocowego
literackiego funduszu, straciwszy jednak 400.— zł., które innym członkom PAL wypłacono,
a mnie nie. — Wczoraj była u mnie Hania, dla której ugotowałam sama prawie normalny
obiad — i ona zdążyła już wygłodzić się w Warszawie. Zatrzymałam ją potem i leżałyśmy tu
w kuchni na tapczanie, rozmawiając po ciemku
o rzeczach, które nam się przez ten czas przytrafiły. Jej mąż dotąd nie wrócił i nie wiadomo,
gdzie jest. Ona może bez skrupułów rozpaczać i tęsknić. Ja nie. Jeżeli płakałam ten raz jeden,
ulegając jej łzom, to wcale nie dlatego, abym myślała też o sobie. Resztą solidarności z
Bogusławem jest, że o nim nie mówię nic. To jednak, że nie mam tych pieniędzy, nie jest już
tajemnicą. Cóż robić. Mój schemat erotyczny wciąż się powtarza. Przez szereg lat obstaję
przy interpretacji maksymalnej. Moje uczucie musi się legitymować wartością. Ale wreszcie
zawsze z konieczności przystaję na to, że inni mieli rację. Wszystko, co mówiła tak bardzo
nienawidząca go Gizella, było słuszne, choć niewłaściwe. Szczerze mówiąc wiedziałam to
poniekąd już wtedy. Ale tym bardziej go broniłam. Długie samotne wieczory (po siódmej nie
wolno wychodzić) i źle spane noce dają masę czasu do myślenia i o tym także, do snucia tej
krwawej niteczki w powszechnym mroku. Dnie za to wypełnione są robotą i chodzeniem
całkowicie. Łudzę się, że zdobędę jakąś możność zarobkowania. Życie jest ciężkie i idzie jak

background image

z kamienia. Zimno i ciemno wciąż, chociaż w innych dzielnicach jest już elektryczność i
woda. Po wodę chodzę teraz dwa razy dalej, bo obie bliższe studnie się popsuły.
Wczoraj, wracając z pełnym wiadrem i dzbankiem, spotykałam mnóstwo ludzi idących
naprzeciw mnie z garnkami, dzbankami, I blaszankami. Nieśli gorącą zupę, którą wydaje
niemiecka Opieka I Społeczna. — Wygląd miasta mimo uprzątania gruzu i rozpo- I czętych
gdzieniegdzie remontów jest wciąż straszny. Myśli się I
o jakimś miejscu, gdzie należałoby wstąpić, coś kupić albo załat- I wićl A znajduje się
czarny mur z pustymi oknami. Życic ozdabiało I te mury, wyściełało je sobą, powlekało
mnóstwem szczegó- I łów istnienia, tak niedocenionych. W zburzonych kamienicach, I na
odsłoniętych w głębi ścianach powtarza się motyw wiszącego I świętego obrazka. Niedawno
widziany w podwórzu, gdzie szuka- I łam tylnego wejścia do zabitego deskami sklepu z
papierem: od- I słonięty pokój na drugim piętrze z nie tkniętym zasłanym łóż- I kiem na
wiszącej w powietrzu podłodze, dwiema na nim poduszkami w czystych poszewkach i
obrazkiem na ścianie. Na jakimś zupełnie w środku wypalonym domu na Pradze jedyny
ocalały szyld: „Napoje gazowe, owoce i słodycze”, dziwny napis oa te) ruinie.
Warszawa, 29 X 39. Niedziela.

Dziś nigdzie nie wyszłam rano, czekając na szklarza, który za ogromną sumę ośmiu

złotych od szyby miał mi poprzestawiać w oknach całe szkła w ten sposób, by uzyskać
najwięcej światła w różnych pokojach. Nie ma mowy, abym mogła kupić sama nowe.
Cerowałam pończochy, zaszywałam bieliznę, robiąc to dobrze, starannie i nie bez
przyjemności. Jestem zdziwiona, ile mogę zrobić tych rzeczy domowych w ciągu dnia. O
wpół do siódmej rano już rąbię drzewo (podstawki do tapczana, które zastępuję cegłami) tępą
siekierką, rozpalam „pod blachą” wciąż tą resztką węgla, zwijam z tapczana pościel i
wynoszę do pokoiku służbowego, gdzie się wietrzy przy całkowicie wybitych szybach,
trzepię ubranie, czyszczę pantofle, zamiatam — też starannie. Gotuję wodę na herbatę, na
umycie się, na zmywanie, często — gdy nie mam chleba — także kartofle, co już pożera
więcej opału.
0 dziesiątej mam już wszystko pozmywane, jestem czysta i ubrana, wychodzę na miasto. Po
różnych daremnych próbach (Książnica, Rusinek, pusta PAL, IPS*) dostałam wreszcie tę
pożyczkę, dlatego mogłam się odważyć na „przeszklenie”. Jednego poranka zeszłam po wodę
i przyniosłam wiadro z dalekiej owej studni, z cudzego, ubogiego podwórza, odczekawszy w
ogonku służących, bab i paniuś. W bramie dozorca — życzliwy, przyjemny i wszystko
literalnie potrafiący — mówi mi, że już i u nas jest woda w piwnicy. „Szkoda, że pani tak
daleko szła”. Wy dźwigałam wiadro na górę, postawiłam i z wahaniem odkręciłam kran.
Widok płynącej strugi wodnej, jej dzwonienie, ten stary obyczaj wznowiony, przypominający
życie sprzed wojny — jakieś nieśmiałe szczęście, daremność, łzy. Od piątku też mam
światło. Wróciłam do domu z zapałkami w kieszeni i kupioną na ulicy świeczką i
otworzywszy kluczem zatrzask, ujrzałam wielką jasność w salonie. Jakieś głupie myśli
przemknęły mi przez głowę w tym zdumieniu — goście? ktoś swój w mieszkaniu? Mimo
tego żałosnego złudzenia radość była niezmierna. — Ale i trwa jednak samotność i
milczenie. Smutek natężony do granicy cierpienia. Milczę tyle godzin. Tu w domu i wzdłuż
ulic, po których co dnia odmierzam swoje kilometry. Ulic jakiegoś miasta sprzed stuleci.
Środkiem ruin
1 pogorzelisk przejeżdżają chłopskie furki z nędznymi końmi, furgony czymś naładowane,
wózki pchane i ciągnione przez ludzi. W asfalcie wielkie wyrwy, zwały cegieł, gruzu i gliny,
bariery ustawione przed mogącymi się zawalić domami spędzają przechodniów z chodników
na jezdnię, często z obu stron zawaloną, zwężoną do ciasnego przesmyka, gdzie stłoczeni —
na błocie, deszczu i wietrze — wymykający się spod samochodów, uchylający od łbów
końskich, wpadają na siebie, ślizgając się w rozmytej glinie, ochlapani, zmordowani,
wściekli, wymyślają sobie nawzajem. Zamiast wielkich dawnych szyb wystawowych, które

background image

były dziwne tym, że osłaniały rzeczy użytku człowieczego w stanie spoczynku, w stanie
przedużytkowym, w stanie wyczekiwania — wszędzie otwory zabite dyktą lub deskami z
wyciętym małym okienkiem pośrodku. Zamiast szyldów (ostatnio uje
dnostajnionych, estetycznych i szklanych) kartki papieru przyczepione na drzewie: „Sklep
otwarty od 11 do 15" albo ,,... będzie wkrótce otwarty”, albo wypisane, co w nim jest do
nabycia. Pod wielkim ocalałym szyldem „Wyroby tytoniowe" napisane na drzewie
ołówkiem: „Tytoniu nie ma". Dziury od pocisków artyleryjskich dają się łatwo zamurować,
nie wstrząsają istoty domu. Ale ślady bomb lotniczych są straszne. Widać zawalone po dwa,
trzy piętra, całe fronty odłamane od wnętrza wiszącego w powietrzu, bezwstydnie
obnażonego. Zwaliska, wyciekające z tych kamienic, niby wnętrzności z brzucha, na
chodniki i jezdnie, pełne są skręconych, połamanych przedmiotów, rury i wiązania żelazne
wyglądają jak pogniecione tasiemki. W górze drzwi jeszcze zamknięte do „dalszych pokoi",
przesłonięte portierą, i pod którą widać materace, pewno mające zabezpieczyć od kul. Cały
wielki płat prostokątny pięknie układanej posadzki zwisa ukośnie nad pustką, jakby
zatrzymany w locie.) — W sklepach — ciemnych, spustoszonych, zrabowanych — niewiele
można dostać poza jedynie żywnością: jarzyny, mięso. Mąki, kasz, cukru nie ma wcale. Jest
wino. — Cały właściwy handel odbywa się na ulicy. Nie tylko owoce, kartofle, kalafiory. Ale
konfekcja, trykotaże, galanteria, świece, papierosy, zapałki tylko tu można znaleźć. Raz
nawet cukier i mąka. Ohydne ciasteczka domowe, cukierki, czekolada. Wszystko to z
rabunku albo resztki z rabunku pozostałe.
Później.

Pozmywałam po śniadaniu i znowu szyłam, siedząc na tapczanie w kuchence pod oknem,

które zachowało dwie szyby (połowa zabita deskami). Samotność, samotność. Milczenie.
Życie bez konsekwencji. Myśli wypalają się jedna za drugą, odchodzą bez śladu. A nitki
tkwią w miejscach, gdzie przeszła igła, trzymają ramiączka u koszul, zabliźniają ściśle dziury
pończoch. Prócz myśli są rozpamiętywania, rzeczy złe, całe lata minionego czy możliwego
szczęścia zatrute. Wiadomo, że „nic się nie odstanie” —• i pewno lepiej. Wczoraj jest
niepewne i utracone, a jutra
nie ma. Noc, noc własna i powszechna, niepojęty los tego miejsca ziemi, pozbawionego
pragnień i honoru, skazanego na czekanie przy odrabianiu małych, codziennych trudów. —
W południe usłyszałam dzwonek — pierwszy dzwonek od tak dawna w tym mieszkaniu.
Przyszedł nie szklarz, tylko Makuszyński ze zwyczajną, ludzką, sąsiedzką wizytą.
Siedzieliśmy oboje w futrach w tym salonie, który ledwie zaczynają ogrzewać. ^Opowiedział
mi, jak bomba rozwaliła dwa piętra domu i zniszczyła mu całe mieszkanie, oszczędziwszy
tylko mały przedpokoik, gdzie siedzieli oboje z żoną (jak kiedyś my tutaj). Miał krwotoki z
gardła i spod paznokci, ratowała go żona. Teraz chodzi po podwórzu i wybiera z gruzów
swoje zniszczone dobro — makaty i dywany w strzępach, kawałki obrazów Matejki, stare
edycje książek. Dopiero gdy mi wyliczał te straty — ciesząc się i chlubiąc nimi nawet, gdy
już ich nie ma — poznałam w nim dawnego człowieka, tak życzliwego światu i ludziom^
/Byłam mu wdzięczna, że przyszedł — chociaż w swoim czasie utrudniałam mu bardzo
wejście do PAL. — Gdy poszedł, znów rozpaliłam ten brudny ogień, ugotowałam kartofle i
kompot z jednego jabłka, odgrzałam ze smakiem z wczorajszego kalafiora barszcz i
zaprawiłam surowym burakiem. I to lubiłabym robić, gdyby to nie było tylko dla mnie samej.
Nic mnie nie bawi, gdy tylko mnie samej dotyczy. — Po czwartej wyszłam po raz pierwszy
bezinteresownie — nie w stronę miasta, tylko dalej na przedmieście. Ach, i tu potrzaskane
domy, spalone fabryki, zabite deskami okna. Dziwno mi, że żyję w tym świecie — tak
niesamowitym, tak obcym rzeczywistości. Widząc, że oglądam dom Makuszyńskiego na
Grottgera, jakaś kobieta wychodząca stamtąd opowiada mi, że zginął tu jej brat, stojący
wtedy w bramie, brat nieżonaty, jedyny opiekun obu starszych sióstr. Właśnie łóżko lecące z
mieszkania Makuszyńskiego go zabiło. Stamtąd idę w stronę Drogi Królewskiej (La voie

background image

royale z dawnej jazdy do Wilanowa). Ale także jest tu ulica Chełmska, figurująca w
zapiskach Bogusława. Dobrze, że własna sprawa tak maleje w tych straszliwych proporcjach.
Wreszcie w perspektywie widzę już tylko drzewa — prawie nagie —
i ciemniejące niebo, spokojną przestrzeń pozaludzką, ogrody po bokach szosy, stare drzewa,
mokradła i pDla. Robi się ciemno, wracam do pustego domu.
Warszawa^ 2 XI 39. Czwartek.

Jak zwykle przy zetknięciu z Goeftlem] niesmaki, wrażenie, źe bierze się udział w czymś

podejrzanym. Oparcia szukam w zawsze uroczym Panu Tadeuszu zarazem i Hrabi oraz w
starym Lorentowiczu. Weszliśmy do niego na piąte piętro (winda nie działa). Meble
pamiętane sprzed dwudziestu paru lat. Siedzi tam też samotny wśród wszystkich swoich
książek, w dwóch ogrzanych pożyczonym węglem pokojach. Reszta mieszkania jest
zdemolowana. Widać, co przeszedł tu przez dni oblężenia, jest chudy, zmieniony, nie
uśmiecha się wcale. Nie sypia po nocach, też nie wie, co należy robić, nie wie, co z nim
będzie. Zażywa strychninę, myśli o śmierci, jest już naprawdę starcem. Tak zdaje się
odwracać karta jednej generacji. Ponieważ mimo oszczędzania skończył mi się już węgiel,
jadam na mieście, spotykam dużo ludzi. Wszyscy są wciąż na ulicy — ci dawniej przemy-
kający się niewidzialnie w tramwajach i taksówkach. Spotkana Stefa Rygier-Cękalska,
pomarszczona i po prostu stara, mówi, że całe jej mieszkanie i meble spłonęły, uratowała
zaledwie parę cenniejszych przyrządów, mieszka u krewnych i tam przyjmuje pacjentów. Jej
matka, odwieczna „mama Rygierowa”*, umarła. Umarła też stara pani Radlińska*, umarła od
dawna sparaliżowana matka Gorzechowskiego, a jego syn młodszy, tyle kiedyś sprawiający
mi kłopotu swymi uczuciami Staś, zginął ranny podczas obrony Warszawy. Sam
Gorzechowski jest oczywiście w Rumunii. Wieści o zgonach idą z ust do ust, wiele jest
nieprawdziwych. Z szeregu nazwisk literackich, które wyliczał Ch[oromański], naprawdę
zginął jednak Mostowicz i Czechowicz*. Z aktorów Hnydziński. We wtorek byłam w
kawiarni Bodo, gdzie usługują najlepsze aktorki — Ćwiklińska, Romanówna, Piaskowska,
Malicka, Lindorfówna, Lubieńska, reżyserka Severinówna. Czy to,
że widziane są z bliska, czy z powodu wojny —' wszystkie wydają się zmienione i postarzałe.
Każda jakoś ucierpiała, śpią nie u siebie, mają gdzie indziej rzeczy, gdzie indziej adresy.
Wczoraj z Hanią jadłyśmy obrzydliwą cielęcinę z marchewką w dawnej Ziemiańskiej w Al.
Ujazdowskiej. Przed kawiarnią na skwerku dwa groby ubrane światełkami, gdyż jest dzień
Wszystkich Świętych. Pytamy kelnera, kto tam jest pochowany. W jednym leży
współwłaścicielka lokalu z synem, która tu zginęła od bomby. Prócz niej zabita została
ekspedientka i mała dziewczynka. Teraz w kawiarni pełno jest niemieckich wojskowych. —
Szwagra dotąd nie ma, wszyscy jego koledzy już wracają. Wiadomości o nim są tylko z 15
września. Ciężko jest patrzeć na jej rozpacz tak umotywowaną, mnie, która będąc w sytuacji
podobnej, czuję tak inaczej. Powrót Bogusława byłby dla mnie klęską ze wszystkich
względów, moralnych przede wszystkim. Ale i po nim pustka jest okropna — tu właśnie, w
tym domu, na miejscu całego tamtego udręczenia, od którego to nawet, co jest teraz, jest wy-
tchnieniem. Jak zawsze w tym schemacie wspomnienia rzeczy dobrych są najgorsze i
demoralizujące. Jakąż ulgą byłoby móc powiedzieć sobie, że coś w tym wszystkim było moją
winą. Jednak nie mogę być sama, to jest niewątpliwe.
Warszawa, 9 XI 39. Czwartek.

Wyjeżdżam do Wołomina po mamę, taksówką, którą wytargowałam na 75 złotych.

Trudno mi uwierzyć w to szczęście, że już dziś przed wieczorem będę ją miała tu u siebie, jak
kiedyś. Nie mogę dłużej znieść tego, że wszystko, co robię, robię tylko dla siebie, że to się
zaczyna i kończy na mnie. Nowa obecność Stasia Kuczyńskiego, obecność cudzego żyda
obok, bardzo przelotna, daje mi to uczuć tym bardziej. W trosce o los Bogusława nie biorę
żadnego udziału. Jednak jest to już wreszcie obojętność. — Brak komunikacji — bo
wycofano nawet parę busów, które przez pewien czas kursowały i do których na przy-

background image

stankach ustawiały się ogromne ogony — zmienił stosunki między
ludźmi, spotyka się znajomych nie spotykanych od całych lat. „Kto by pomyślał, mówi B., z
którym spędzałam ostatnio wiele godzin codziennie, kto by pomyślał, że dzięki temu staje się
to, co było niemożliwe od lat, czego się na próżno pragnęło”. Nie chciałam tego zrozumieć.
„No, że mogę teraz z panią mówić, że mogę z panią być. Dawniej zawsze mi się pani
wymykała". Jeszcze raz ciepło koło serca. Także nieoczekiwane po latach spotkanie z Helą*
na tych obiadach. Jest zmieniona, ale humor ma ten sam, mimo że na dzień przedtem odbył
się pogrzeb jej matki. Wskrzeszony dowcip z czasów, gdy nosiłam wielkie włosy. Ja: „Pół
godziny stałam na nogach i myłam włosy”. Ona: „Zaimponowałabyś mi bardziej, gdybyś pół
godziny stała na głowie i myła nogi". Przywitałam ją pierwsza. Nic z tego spotkania jednak
nie wynikło. Powtarza się też ułaskawiony Irzykowski*, Choromański, Kuczkowski*, Goetel.
— Dni obecności Stasia Kuczyńskiego miały znów ten sam gorzki urok z powodu
podobieństw i niepodobieństw. Jest bardzo ładny, grzeczny, uważny, łagodny, nieśmiały.
Bardzo wysoki i zgrabny. Chętny do rozmowy szczerej, do zwierzeń. Jest zaręczony, ma 24
lata.
Warszawa, 10 XI 39. Piątek.

Jest jeszcze raz dzień mych urodzin. Kończę 55 lat. Mimo to dzień dzisiejszy

przeżywałam całkiem infantylnie, pławiąc się w szczęściu dzięki obecności matki, która
wróciła do tego domu na stałe. Nie jestem już sama — paradoksalna i niepotrzebna, dla
samej siebie paląca pod blachą książkami, by znowu sama napić się herbaty. Teraz wszystko
ma sens. W domu znowu jest dobre bóstwo, człowiek kochany nade wszystko i taki dobry. Ja
zmywam, mama siedzi w plecionym fotelu i czystą ścierką wyciera naczynia. Ja kręcę
najsubtelniejsze francuskie kluseczki z mojego własnego, nowego zapasu mąki, mama
podkłada po kawałku papieru, by zagotować wodę. Dziś była Hania, pewna panna Maniusia
ugotowała dla nas trzech zwykły skromniutki obiad — jak dawniej, jak kiedyś, jak zwykle.
Okna i podłogi
czyste, jutro będzie pranie. — Poza tym jestem istotnie stara, ale cieszę się, że odbywa się to
już bez świadka, że nie jestem zobowiązana do młodości. — Dziś też był pan Zygmunt

1

, ura-

dowany, że jego Zosia odnalazła się żywa i cała w Pińsku. Brak tylko Bogusława — o czym
myślę z zupełną obojętnością. Nie chcę, żeby wrócił, wolę, że jego nieobecność — tak o tym
czasie obiektywnie usprawiedliwiona i nikogo nie dziwiąca — ułatwia mi tę wielką
przemianę. Mama rozpytuje o wszystko, opowiada parę zapamiętanych zdarzeń życia, jest
bez miary dobra, zabawna. Doskonale zniosła drogę. Teraz cieszy się, że znowu jest u siebie.
Warszawa, 15 XI 39. Środa.

Odkąd jest mama, nie wychodzę prawie z domu, tylko gdzieś blisko na gospodarskie

zakupy. Przez dwa dni gościłam tu odnalezioną Zosię z jej przyjaciółką Różą. Obie ocalały,
cały ten czas przebyły na terenie zajętym przez bolszewików, miały różne przygody. Obie są
zresztą bardzo inne niż przed wyjazdem. Wszystko jest inne, nie do pojęcia, tak
skomplikowane i trudne. Gościłam je zresztą bardzo skromnie. Mimo to wiele godzin
przestałam przy kuchni, paląc papierami i oczyszczając sobie w ten sposób bibliotekę z mniej
wartościowej literatury. Od dawna nie mam węgla, a teraz, po spaleniu jednego stołu, także i
drzewa. Staję się więc w sprawach hierarchii literackiej coraz bardziej wymagająca, coraz
wybredniejsza.
Warszawa, 17 XI 39. Piątek.

Leżę w łóżku, jest wczesne rano, mama już krząta się po mieszkaniu, posuwa po

podłodze podeszwami jak kiedyś babcia. Była leciutka arytmia, później rekonwalescencja,
teraz znowu jest dobrze. Wczorajszy dzień pełen wrażeń. Z rana wyprawa z mamą
do kawiarni z usługującymi aktorkami, dużo rozmów, dorożka w obie strony — wielki
wysiłek, podniecenie, później reakcja. Tak rwie się do tego, że trudno jej się oprzeć, choć
wiadomo, źe jej to szkodzi. Gdy wróciłyśmy do domu, przyszła Hania — bardzo skłopotana,

background image

zawsze smutna, daremnie usiłująca zdobyć jakieś wiadomości o mężu. Już było ciemno, gdy
nagle zabrzmiał dzwonek u drzwi. Okazuje się, że przyjechała z Wołomina pani Wacia, by
przywieźć Hani przesłaną tam depeszę od męża. Krzyk, radość, ogromny rwetes, czułości
wszystkich nawzajem, mamusia na wszelki wypadek dostaje waleriany. Więc Mak jest —
gdzie? aż w Grecji, w tyle mi pamiętnych Salonikach. Więc szczęście i spokój, świat się na
chwilę odmienia. Przynajmniej z Hanią jest dobrze, może spokojnie czekać na swoją dobrą
przyszłość. — W tle jednak życia trwa to, co było. W najwymyślniejszym śnie nikt nie
przewidział takiej rzeczywistości. Wszyscy żyją jak w koszmarze, pragnąc przebudzenia.
Niewiarygodna ponurość i ubóstwo życia, niewiedza własnego jutrzejszego losu, niewiedza
losów cudzych, zewsząd makabryczne opowieści. Zaiste: ein Marchen ans uralten Zeiten*.
Wszystko zbiega się w codziennej trosce dnia. Nic nie idzie, nic się nie dzieje, nikt nie
zarabia, wszędzie nieprzebyty mur. Staranie o literackie pieniądze w PKO nieudane, pism nie
ma, książki nie wychodzą, tylko trochę starych książek sprzedają w wózkach na ulicy, tylko
sklepy spożywcze, zabite deskami, ze strachem dobywają skądś ukryty cukier, mąkę, kaszę i
sprzedają to po nierównych, na ogół jednak obniżających się cokolwiek cenach. Uczelnie za-
mknięte, teatry, nawet kina. Kupiłyśmy z mamą korzec kartofli, mamy też przyrzeczoną tonę
węgla. Ja nie zarabiam nic i jak wiadomo, nie mam też pieniędzy. Gotuję, zmywam,
sprzątam.
Warszawa, 23 XI 39. Czwartek.

Wczoraj byłam u Wacława Berenta z zapytaniem, czy zechciałby wziąć udział w

organizowaniu pomocy pisarzom*, którzy są w nędzy. Leżał w łóżku chory, pod opieką
energicznej go
sposi, którą bardzo sobie chwali. Mieszka na Promenadzie i to dziwnym trafem w dawnym
mieszkaniu Hani*, sypialnia jest w jej pokoju jadalnym. Dwie szyby zabite dyktą, tylko przez
jedną widać ten sam park, rąbany teraz i niszczony wobec ogólnego braku drzewa. Nic mu
nie trzeba, ma tę gospodynię, która
o wszystko dba, ma nawet zapasy, nie skarży się, sam jest jako tako zabezpieczony. Duży,
biały owczarek Białka szczekał na mnie bardzo, ale później dawał się głaskać. Rozmowa
niedługa, zrazu bardzo gorzka, potem już mniej. Nikogo nie widuje, o nikim nic nie wie.
Bardzo mi dziękował, że przyszłam, było mu może nawet przyjemnie, ale nie prosił, by
jeszcze przyjść. Ten margines życia daje pewno jakieś bezpieczeństwo, pozwala na spokojną
konstatację stanu rzeczy i przewidywanie, że przez trzydzieści lat nie będzie potrzebna nasza
książka. — Wyszedłszy stamtąd, znaną dawną drogą schodkami w górę i ulicą Belgijską
doszłam do Puławskiej, gdzie ze zdumieniem ujrzałam tramwaj. Pojechałam nim dowiedzieć
się o węgiel, kupiłam trochę kawy i herbaty, poszłam na tani obiad spotkać się z Hanią.
Tamże Breza z żoną. Z PKO nic. Nikt nic nie zarabia, każdy chce coś sprzedawać, założyć
sklep, handlować. Projekty literackiej kawiarni dotąd nierealne, miałabym tam jakieś zajęcie.
Jak każdy bezrobotny gotowa jestem wziąć „każdą pracę” — im dalszą od literatury, tym
lepiej. — Jeszcze ulice Warszawy: ludzie jeżdżą najdziwniej, tramwaje bowiem są
rzadkością. Widać furmanki, wózki, platformy, na których ustawiają krzesła rzędami. Przy-
staje to w miejscach dawnych przystanków autobusowych, gdzie ludzie czekają i tłoczą się
do czegokolwiek. Widziałam młodą damę, jadącą na platforemce do wożenia ciastek, pchaną
przez rowerzystę z tyłu. Miasto jest dziwne, jakby wyjęte z innego czasu czy innej części
świata, ii'.. V %
Warszawa, 24 XI 39. Piątek.
Opowiadania tych, którzy wrócili ze Lwowa. Bolszewicy, Ukraińcy, Polacy, Żydzi. Układy
stosunków nieoczekiwane. Os
tatecznie i stamtąd uciekają teraz przed drożyzną. — Czuję się socjalnie i politycznie jak
Botokud czy Zulus. „Polska jest narodem rolniczym i taka uczelnia jest jej niepotrzebna”.
Pociechą i słodyczą jest dom, gdzie jest mama i uporządkowane wreszcie książki po

background image

wieloletniej, fantastycznej w nich gospodarce Bogusława. Książki utwierdzające mię w
ciągłości, w identyczności własnej, tak zachwianej. — Zerwanie z Bogusławem przyszło mi
niezwykle łatwo jak na mnie — dzięki potworności pierwszych dni po powrocie. Było zbyt
straszliwie, aby ta sprawa mogła się wydźwignąć. Ale była też i ona w tym złym stanie —
niby gwóźdź, tkwiący pod powierzchnią. Odkąd jest matka, jestem uczuciowo zaspokojona.
Dbam o nią, kocham ją, wcale jej nie dokuczam. — Rzecz odżywa jednak, gdy zjawia się
Staś lub Zosia. Podobne cechy, żal różnych przedmiotów, które są moje, a muszę pozwolić je
brać.
Warszawa, 25 XI 39. Sobota.

Wizyta Napierskiego, który nigdy nie był przyjemny ani przyjazny, ale zawsze bardzo

inteligentny, dowcipny i zajmujący. Jest złamany swą nagłą nędzą, bezdomnością, swym
żydostwem, tak o tej chwili trudnym. Z tych żalów widać, jak naprawdę nieprzyzwoicie był
bogaty. Irzykowski, który ma spalone całe mieszkanie, wszystkie rzeczy i książki, znosi to
nierównie lepiej. Makuszyński też.
Warszawa, 26 XI 39. Niedziela.

Przyszedł B. Raczej przyjechał na pożyczonym rowerze, który wy dźwignął ze sobą tu na

górę i postawił w przedpokoju. Przez cały czas asystowała mama opowiadając swoich parę
zwykłych wspomnień. Rzecz szczególna, że wydawała się mniej sympatyczna niż zwykle.
Zrobiłam mu kawę, dałam owoców. Byłam zdenerwowana jak w takich samych sytuacjach w
młodości. I z tych samych przyczyn. Nie spodziewam się, aby przyszedł jeszcze raz.
Warszawa, 28 XI 39. Wtorek.

Trzy dni ciężkiej pracy fizycznej sprawiły, że znów sprawy główne odsunęły się w głąb

perspektywy. Wreszcie wszystkie rzeczy mamy i Hani wtłoczone zostały w to mieszkanie*.
Kurz, zamęt, spiętrzenie przedmiotów, straszliwe stojące jeszcze przed nami nowe
porządkowanie życia. To już. Jest dobrze, jest tak, jak powinno być teraz. Musimy być ciasno
i ubogo. I musimy być razem. Zjawiła się szczęśliwie o tym czasie dawna „pani Kasia”,
wesoła, robotna i zaradna, nawiązująca swoją osobą to, co jest, do tego, co było. Mój
stosunek do Hani jest bardzo dobry. Mamusia ogromnie zmęczona widokiem przeprowadzki,
nową zmianą, blada, kapryśna, dziecinna. Prócz Kasi, która była tu świadkiem mojego życia
sprzed wojny, powtarza się przy tych pracach malutka, nędzna, a po królewsku
bezinteresowna Antosia. Z dalekiego swego domu gdzieś za Bródnem wychodzi w ponie-
działek o świcie na cały tydzień, nocuje w mieście u ludzi, u których ma pracę. Wraca w
sobotę do domu „jak suka do tych szczeniętów”, gdzie czeka ją zgłodniały, bezrobotny mąż i
dwoje dzieci. Karmi ich, sprząta im i gotuje, szoruje podłogę i szoruje nawet sama porządnie
ich wszystkich troje w balii, tak są brudni. Przychodzi jeszcze trzecia, panna Maniusia z
przemiłą suką, karłowatym pudelkiem, Puncią. Jest młoda i śliczna, jak francuska miniatura,
mając całe 41 lat. Ale już smutna, nic jej nie cieszy, nie wyszła za mąż, nikomu się nie
podoba. Jedna z tych dziwnych służących, które, nic nie zarabiając, siedzą o głodzie, warując
przy meblach nieobecnych państwa. Mają nadzieję, że gdy wrócą, wynagrodzą im te zasługi.
A jeżeli nie wrócą — całe mienie stanie się ich własnością.
Warszawa, 13 XII 39. ŚrodaA

Po raz już drugi zastrzyk przeciwtyfiisowy przeżyłam jak ciężką chorobę. Noc w

dreszczach, od których skakałam po łóżku, jak ryba na piasku, 39 stopni gorączki, cały dzień
nastę
pny półżywa, a zaraz później zdrowa, jakby nic się nie stało. Hania już sama kończyła
starania o tak zwaną koncesję tytoniową. Traktowanie o różne sklepy, targi, okropne typy
partnerów. Zwłaszcza pani Ejsmondowa, żona artysty*, bratowa E[jsmonda], który zginął w
wypadku samochodowym*. „Może chce pani wiedzieć coś o swym mężu"? Powiedziałam, że
z całą chęcią i dowiedziałam się, że jest w Rumunii. „Bratowa i chłopcy są tam także, są
razem”*. Wyglądało na to, że jej słowa mają mię uspokoić w jakichś żywionych obawach. W

background image

Rumunii jest też zresztą, jak się okazuje, i Bogusław. Karta od niego, proponująca mi zajęcie
się mymi przekładami na zagranicę i przemycająca zapewnienie, że „stosunek do Pani i jej
dzieł nie uległ żadnej zmianie od momentu, gdy zaczęliśmy pracować razem” — zakłóciła
znacznie mój spokój. Nie jestem jeszcze martwa, nie jestem bezpieczna, dławię w sobie
mnóstwo najgorszych uczuć. Życie mam twarde i trudne, pozbawione wszelkiej radości i
wszelkiej nadziei. A to, co jest naokoło, jest straszliwe.
Warszawa, 19 XII 39. Wtorek.

W mroźne dni wyprawy na krańce miasta z Hanią po „towar”. Brak doświadczenia

zwiększa nieco ich koszty, mimo że wielkie partie drogi robimy na piechotę z planem miasta
w ręku. Już dwie drewniane paki stoją w przedpokoju. Po wielu przeszkodach udało się
wynająć sklep w tym samym domu na dole. Będziemy mogły tam siedzieć, nie oddalając się
od matki. — Przy kupowaniu worków na Kruczej w sprzedającej poznaję nagle panią
Pomirowską, żonę krytyka*. Wanda Melcer przyszła tu, by sprzedać mamie pantofle, które w
walizce roznosi po domach.
Warszawa, 25 XII 39. Poniedziałek. Boże Narodzenie.
Wczorajszą Wilię spędziłyśmy tu we trzy — bez wielkiej ceremonii i bez smutku. Nie było
nawet choinki, którą wprawdzie kupiłam, ale później musiałam podarować chłopcu nie
mającemu
jej za co kupić dla swojej rodziny, „chorego tatusia” etc. W sklepie siedziałyśmy obie do
piątej. Był to już trzeci dzień naszych doświadczeń na tym nowym posterunku. Rzecz sama
przez się jest straszliwie zajmująca. Każdy „klient załatwiony” jest nową przyjemnością.
Ludzi przesuwa się nieprzebrane mnóstwo, przeważnie są to robotnicy i sklepikarze z dalszej
nadwiślańskiej dzielnicy, zdążający tędy w górę ku Belwederskiej. Wszyscy są zadowoleni,
dostając wreszcie papierosy tak tanio, po „cenie monopolowej”. Ale wielu domaga się,
właśnie przed świętami, ilości większej, niż wolno sprzedać (dwadzieścia sztuk). Więc
gorące rozmowy, perswazje, argumenty. Uczciwość wystawiona jest na ciężkie próby, ale
jednak odnosi zwycięstwo. Każda „branża” ma takie swoje zagadnienia i tajemnice, których
poznanie jest sensacją. Dziesiątki chłopaków, żyjących na ulicy, gdyż wszystkie szkoły są
zamknięte, stanowią prawdziwą plagę, ich bandy oblegają sklep, rajcują przed wystawą. Oto
są wreszcie widziani z bliska ci mali przekupnie, krzyczący na rogu Podchorążych i
Belwederskiej egzotyczne nazwy papierosów: „Mewa, Mewa, Mewa, Week End, Week End,
Extra Płaskie!” Myślałam zawsze, że mają swój towar ze złupionych w czasie oblężenia
sklepów i dziwiłam się, że dotąd się nie wyczerpał. Okazuje się, że kupują go najzwyczajniej
w sklepach monopolowych i sprzedają po cenie znacznie wyższej na ulicy, energią, sprytem,
impetem zdobywając przechodniów. Odkąd znów trochę palę, byłam i ja ich chętnym
klientem. — Poznaje się ich już teraz od razu i odmawia, wtedy przysyłają swoje matki i
ojców albo zupełnie małe dzieci, proszące skromnie
o parę sztuk tej Mewy „dla tatusia”. Jest to ogromna giełda, cała organizacja handlowa, dla
której świeżo otwarty sklep z naiwnymi sprzedawcami jest istną gratką. Istotnie zatruwają
nam życie, udało im się nawet skraść z pięknie przeze mnie urządzonej wystawy kilka paczek
najdroższych papierosów. Mimo że trzeba się z nimi tak borykać, nie budzą złości — tak są
wyraźnie ofiarą tego czasu, tak są niewinni w tym zuchwalstwie gawroszów. Hania osładza
im odmowę, obdarowując ich pustymi blaszanymi puszkami po Mewach, za którymi
przepadają, dziwiąc się, że nie każe im
się za to płacić. Podobno są sklepy, które sprzedają im potajemnie nawet duże partie
papierosów po cenie wyższej, a oni i tak na tym zarabiają. Przy ograniczonym kontyngencie
wytwarza się cała taka Panama, sprawiająca, że w sklepach trudno jest dostać to, o co tak
łatwo na ulicy. Trzeba dużej roztropności, by z tego wszystkiego wyjść z honorem. —
Okazuje się jeszcze raz, że fach określa człowieka. Po powrocie do domu, ogłupiałe i
zmęczone, mówimy wciąż o tym samym. Nawet wieczorem przed zaśnięciem i wczesnym

background image

ranem myśl pełna jest tych zagadnień, popełnionych omyłek, sposobów, by jakoś sobie z tym
wszystkim poradzić. Przy dużym bowiem ruchu w sklepie od pierwszego zaraz dnia zarobek
okazuje się bardzo mały. Ale jest to już ten początek, dający jakieś nadzieje. — Dostałam
znowu parę listów od Bogusława, na które nie odpowiadam. Dziś będziemy zawijały w
papier po dziesięć papierosów, by nie tracić na to czasu w sklepie.
Warszawa, 26 XII 39. Wtorek.

Sprawa sklepu rozrasta się do olbrzymich rozmiarów. Obliczenia zajmują nam długie

godziny, popełnione błędy przejmują zgrozą i humorem. Hania przypomina moje zapytanie
przy wydawaniu reszty: „Zaraz, czy to ja panu winna jestem te dziesięć groszy, czy pan
mnie?” Demon tabliczki mnożenia czai się i zagraża co chwila, zwłaszcza gdy idzie o
Egipskie Przednie, które kosztują sześć i pół grosza sztuka. — Czy napisałam, że jest już gaz.
Warszawa, 30 XII 39. Piątek.
Od szeregu dni silny mróz, wczoraj rano czternaście stopni, w południe dziewięć. Dzień
piękny, cały w słońcu i śniegach. Pracujemy bardzo, nauczyłyśmy się już dawać sobie w
sklepie radę pojedynczo. Gdy przychodzimy na górę jeść śniadanie i obiad, w sklepie
zastępuje nas Kasia. Na samym progu tej pracy
spotkała nas niedobra niespodzianka. Gdy zawędrowałam w ten mróz trzaskający po towar aż
na Pawią 53, dowiedziałam się, że na kilka dni wydawanie towaru jest przez władze
wstrzymane. Urzędnicy nie umieli tego wyjaśnić, na mieście są pogłoski, że papierosy
zdrożeją, że nie będzie pewnych gatunków. W drodze powrotnej zakupiłam w małej hurtowni
na Brackiej gilzy, zapałki i cygarniczki i z dwiema pakami tych rzeczy przyszłam pieszo do
domu, gdyż koszt przewozu zmniejsza zarobek prawie do zera. Myślałam* dźwigając te
rzeczy i zarabiając po prostu jako tragarz, że to jest znaczny upadek, że jednak mam już
pięćdziesiąt pięć lat i „na to mi przyszło”, myślałam tak jednak tylko hipotetycznie,
sposobem próby. Bo jednak prawda była inna. Szłam całą długością Alei Ujazdowskiej i tu w
dół Belwederską wśród śniegu, który okrył rany pałaców i gmachów, wśród starych nagich
drzew, wzdłuż parku Ujazdowskiego, Ogrodu Botanicznego i Łazienek. Zaczynał się
zmierzch, niebo było popielate i różowe, latarnie elektryczne zapalały się jedna za drugą
pośród jasnego świata. Miałam serce ściśnięte z zachwytu, nie czułam wcale zimna ani
zmęczenia, wysiłek sprawiał mi radość. Mroźne powietrze było podobne do tego, którym
oddychałam w Zakopanem i kiedyś w Szwajcarii, dzwoneczki sań przypominały coś z dzie-
ciństwa. — Jest ciemne rano, piszę w łóżku, okryta kołdrą i futrem, ręce grabieją mi z zimna.
Wchodzi Hania w futrze i mówi, że jest osiemnaście stopni mrozu. Tylko w mamy pokoju
(dawnym Bogusława) wprawiłyśmy podwójne szyby, reszta mieszkania jest istną lodownią.
Dziś Hania będzie rano w sklepie, a ja wybiorę się na Towarową, gdzie mam załatwić sprawę
z węglem. Muszę też zapłacić dług w telefonie za rozmowy międzymiastowe z czasów, gdy
Bogusław dzwonił do mnie do Truskawca.
Warszawa, 31 XII 39, Niedziela.
List Bogusława z dwudziestego tego miesiąca. „Żyde moje związane jest z Tobą raz na
zawsze, a istnienie osobno nie jest możliwe”. „Nie zostawaj w Warszawie”. „Pani Anny
bardzo
drogie ręCe gorąco całuję”. „Kocham Cię gorąco, poważnie i uczciwie”. „Tęsknię za Tobą
strasznie, ciągle o Tobie myślę, nigdy w życiu tyle nie płakałem, co teraz". Ale poprzez
trwającą tu ciemność nie dociera do mnie ten głos. Staje się zrozumiała rzecz dla mnie
dawniej niepojęta, że zamierały całe kultury, dziś dostępne tylko archeologom z wykopalisk.
Prasa, radio, kino, teatry, odczyty, koncerty, książki — nic nie ma. Życie odbywa się w
milczeniu. Zabytki, obrazy, tkaniny, przyrządy naukowe — wszystko, co ocalało od
pożarów, jest wywiezione. Sama spaliłam swoje archiwa, kiedyś pieczołowicie
porządkowane przez Bogusława. Zostało to tylko, co mieści się w paru szufladach biurka i
sekretery w tym jednym pokoju. A i to zniszczę. Zamknięte są wszystkie uczelnie, związki i

background image

stowarzyszenia. Istnieją tylko nieprzeliczone kawiarnie i jadłodajnie. Jedyne wychodzące
pismo* jest ustawicznym szyderstwem i obelgą. Wieści ustnych nie mogę powtarzać.
Mieszkania obłupione z mebli, ludzie z ubrania, całe gromady przeganiane z miasta do
miasta. Egzekucje.
Warszawa, 2 I 40. Wtorek.

Wczesnym ranem wybrałam się po papierosy do fabryki na koniec ulicy Pawiej. Mróz

paradoksalny — jak gdyby zamarznięte było samo powietrze. Przecinam aleję Belwederską i
ulicą Zajączkowską między rozgrodzonym sadem i spalonym składem desek idę pod górę.
Zaczyna się puste miejsce, rozległa biała pochylnia. Pod botami chrzęści i dudni kopny,
twardy śnieg. Gemność robi się popielata, wyżej, na Dworkowej, pali się jakaś niepotrzebna
ostatnia latarnia i nieduży, niepotrzebny księżyc na niebie. Na Puławskiej czekam na tramwaj
pod parkanem ogrodu Szustra. Pieniądze mam ukryte pod ubraniem, w kwiecistym
podróżnym woreczku na gąbkę. Jest zimno, oddech marznie w nosie, rzęsy wydają się
twarde. Hania dziwi się, że tak chętnie zawsze sama podejmuję te wyprawy. To prawda, że w
tym nowym mym życiu nie uchylam się od niczego, że skwapliwie usiłuję tym okupić to
dawne, niezrozumiałe dziś życie moje sprzed wojny. W poczuciu nieustannym winy, do
czego jestem tak skłonna, pociesza mię, że zdolna jestem niespodzianie tyle z siebie
wydobyć. Na przystanku gromadzą się ludzie, śpieszący o świcie do pracy, gorzej ubrani ode
mnie tupią nogami, biją rękami o ramiona. Chodzę wzdłuż chodnika tam i z powrotem, by
nie skostnieć. Cóż za zimno! Nagle sponad dziwnego pałacu i drzew Promenady wychodzi w
dymnej, lodowatej mgle słońce czerwone, matowe, dotykalne, umieszczone jak przedmiot w
czarnych, ośnieżonych gałęziach. W tłumie zmarzniętym, dymiącym oddechami wdzieram
się do
tramwaju, mieszam się do rozmowy o mrozie, głodzie, o tym, że nigdzie nie ma węgla.
Biegnę kłusem z innymi do drugiego tramwaju, duszę się w ścisku, wydobywam przez
zatarasowane drzwi, by przebiec do trzeciego. Jeszcze ten kawał drogi pieszo pod wiatr, gdy
zdaje się, że już nie można wytrzymać, stopy i ręce bolą z zimna, w płucach jednak
troszeczkę kłuje. W zrujnowanej dzielnicy żydowskiej obrazy straszliwej nędzy, chude
karykatury ludzkie w łachmanach gną się pod dźwiganymi ciężarami, każdy coś wlecze — na
saneczkach albo wprost po zdeptanym, twardym, brudnym śniegu. W drzewach ogrodu
Krasińskich ukazuje się znów to dymne, czerwone słońce. Świat twardy, niedostępny,
niezmiernie trudny. Spieszę się, jest tak wcześnie, myślę, że jestem w porę. Tymczasem na
Pawiej od godziny piątej czeka tłum na towar, ci, co mieszkaj ą nie tak daleko, mogą zdążyć.
Jestem w kolejce pięćdziesiąta czwarta. Dowiaduję się, że po tych paru dniach przerwy, gdy
Monopol był zamknięty, podniesiono cenę papierosów. Marznę jeszcze przez dwie godziny,
nie tracąc nadziei, ale czekam na próżno. Wracam z niczym, niezmiernie rozgoryczona.
Warszawa, 20 I 40. Sobota.

Życie jest oporne, idzie jak z kamienia. Mróz nieustający, nie pamiętany od lat, zaciska

się na wszystkim jak obręcz. Zimno w domu, zimno w sklepie, wszystkie wędrówki po
mieście odbywają się w tym dziwnym medium, w świecie arktycznym czy w świecie epoki
lodowej. Stało się wreszcie to, co już zagrażało od dawna, skończył się koks i w całej
kamienicy ogrzewanie centralne przestało działać. Skostniałe, ociekające dreszczami,
wieczorem w całym ubraniu włazimy pod kołdrę. Uczuwa się to jakby polewanie
strumieniami lodowatej wody. Ale oto robi się ciepło. Kupiłam dwa żelazne piecyki, rury
weszły w ścianę, Kasia napaliła węglem, ogień huczy. Dreszcze długo jeszcze wychodzą
przez skórę jak igiełki. Dużo zamagazynowałam w sobie tego ?imr>g z codziennych ostatnio
i często daremnych wypraw po towar.
Przed kantorem fabryki na Pawiej z ogromnego tłumu wyczekujących na mrozie do wnętrza
wpuszczono zaledwie dwadzieścia pięć osób. Łaska czy niełaska portiera decyduje o losach
całych fortun. Ludzie mają wypchane portfele banknotami swoimi i cudzymi, w sporach,

background image

dąsach i pretensjach przebija panika. Niespodziane rozporządzenie każe deponować w
bankach setki i pięćsetki, co uważa się powszechnie za ich stratę. Wszyscy rozpytują, czy w
Monopolu jeszcze przyjmują te banknoty, czy będą przyjmowali w poniedziałek. — Po
dwakroć obie wracamy z niczym, wciągnięte w lej gorączki i namiętności, dzieląc
wzburzenie innych, ale nie rozumiejąc jeszcze spekulacji, obrastającej od pierwszego zaraz
dnia cały mechanizm zakupów. Do sklepu, nawet do mieszkania wdzierają się ludzie znajomi
i nieznajomi, błagając o przyjęcie ich setek — bez kwitu, bez gwarancji, na każdych
warunkach. Drożyzna fantastyczna, sklepy zamknięte, nie można nic dostać do jedzenia.
Zdobycie dla mamy dwóch jajek dziennie jest niepodobieństwem. — Przed wieczorem mimo
wszystko przychodzi Breza. Łagodny, piękny, przyjemnie jest z nim rozmawiać. W
wyziębionym pokoju to on mi pali w piecu. Kasia podaje herbatę. „Może istotnie byłoby
lepiej, gdyby pani sprzedała ten pierścień i pisała, zamiast robić te rzeczy”. Na Grywałdzie
napisał: „Wielkiemu Mistrzowi prozy polskiej i małemu właścicielowi sklepiku z
papierosami”. Odchodzi v, ostatniej chwili przed ósmą (po której chodzić nie wolno),
mieszka teraz niedaleko stąd, na Słonecznej. W „Nowym Kurierze Warszawskim” czytam
mały nekrolog Jana Lorentowicza „akademika literatury

5

\ Wielorakie związane z tym myśli i

uczucia sięgają daleko w głąb lat, aż do tamtej wojny i jeszcze dalej.
Warszawa, 21 I 40. Niedziela.
Ten dzień naprawdę teraz jest dniem wypoczynku. Sklep zamknięty, można wstać później,
można spokojnie robić zajmujące obliczenia z całego tygodnia. Jesteśmy teraz wszystkie
przeziębione, nawet mama. Kasia tak wytrzymała — też. Jutro jeszcze
jedna próba zdobycia towaru na Pawiej. Tym razem Hania poje- dzie

3

bo jednak ja bardzo

kaszlę, a mróz trwa bez zmiany. Co za zima! Prócz małej kocicy Hani wielki obcy kot, bury,
piękny jak zwierzę z ZOO, spędza tu okres mrozów.
Warszawa, 30 I 40. Środa.

Zaraz po obudzeniu czytałam przy lampce Hegla Wstęp do filozofii. Nie jest to tak gęste

od myśli, jak oczekiwałam, i bardzo konspektowe. Ale co kilka stronic spotyka się rzeczy aż
spowszed- niałe przez przeniknięcie w późniejsze systematy myśli, rzeczy wówczas nowe i
olśniewające. Następnie przez cały dzień robiłam obliczenia dla sklepu, rzecz zwaną
remanentem — naprzód z Napart [ówną] później z Hanią — aż do teraz, do godziny jedena-
stej wieczorem. Rezultat obliczeń jest smutny. Nieznaczny włożony kapitał maleje wciąż.
Tak strasznie dużo kosztuje to nasze najnędzniejsze życie. Od dawna nie jemy mięsa, żyjemy
mlekiem i kaszą. Nie ma jaj, nie ma masła. Kończy się też węgiel, a nowego nie udaje się
wcale zdobyć. Dom przez cały dzień pełen jest ludzi, przeważnie nowych i nieznajomych,
związanych ze sprawami naszego handlu. Dostęp do mego pokoju, tak niegdyś warownego
dzięki Bogusławowi, ma dziś chyba każdy i o każdej porze. Grafi- czka, która komponuje
szyld do sklepu, powiedziała dziś: „Co za piękny pokój, każdy przedmiot tutaj jest cenny.
Jakże długo musiała pani to zbierać”. Przyzwyczaiłam się myśleć tak z powodu innych, a
teraz już o mnie tak można myśleć — zresztą naiwnie. Przede wszystkim jest tu ciasno.
Spaliłam wiele książek i dwie trzecie tak starannie uporządkowanych przez Bogusława
archiwów, by móc się tu zmieścić. Każdy centymetr podłogi, półek i szuflad jest wyzyskany,
ale meble stoją z sensem, tak jak powinny, i chociaż trudno się ruszać, żyć tu można. Nawet
dostęp do okna — mimo obu dużych „kwiatów” — jest zabezpieczony. — Czytałam
niedawno żywot Michała Anioła i Rembrandta w banalnej, lirycznej interpretacji Zweiga.
Mimo tak mrocznego schyłku życia tych wielkich, zagrzewam się tym do złudzeń „twór
czych”, myślę, że wrócę jeszcze kiedyś do mej pracy, w czymś tam jeszcze daremnie
utwierdzam. Nie uważam, że na tym się skończy, że to już to, mimo że kaszlę bardzo,
uporczywie, długo, kaszel budzi mię w nocy. Od szeregu dni nie schodzę do sklepu i to
odbiera mi siłę ducha. Pewność, że wszystkiemu podołam, że nic nie jest za trudne i nie do
przyzwyciężenia, jest mocno zachwiana. — Wieści napierają zewsząd — jakże ciężkie i

background image

fantastyczne! Umarł jeszcze Tetmajer*, honorowy członek tej Akademii, której zresztą wcale
nie ma. Umrze pewno jeszcze mnóstwo ludzi -4. w tych mrozach nieustających i głodzie.
Warszawa, 18 II 40. Niedziela.

Wczoraj rano, gdy siedziałam przy śniadaniu, ujrzałam przez okno widok dziwny: wielka,

stara topola, od czterech lat tkwiąca pośrodku szyb, nagle przechyliła się na prawo i z wolna
zniknęła za ramą okna. Od dawna wycinają na opał drzewa w Łazienkach, ale po raz
pierwszy stało się to tak blisko. Wobec wszystkiego dziecinna jest przykrość z powodu, że
puste miejsce po tym drzewie nie zapełni się już nigdy. Powietrze zamknęło się nad nim
szybciej niż woda po utopionym kamieniu. — Od tygodnia schodzę znów do sklepu, prawie
nie kaszlę, przez cały czas choroby ani jednego dnia nie spędziłam w łóżku. Wstaję o siódmej
bez szemrania, układam „towar” w walizce i zawsze ta robota jest przyjemna dzięki
geometrycznym właściwościom pudełek i paczek. Tak samo ustawianie ich później na półce,
porządkowanie sklepu, pierwsi „klienci”. Są to zawsze robotnicy, idący do pracy, nędzarze,
kupujący po dwa, trzy papierosy. Nowym utrudnieniem jest brak bilonu, nieraz po dziesięć
osób stoi w sklepie, czekając na drobne — a każdy nowy wchodzi z papierkiem
dwuzłotowym. Moja cierpliwość jest niewyczerpana. Całe dzisiejsze, niepojęte życie
przetacza się przed tą ladą, starą mahoniową konsolą, która kiedyś była moim biurkiem, a
później znów konsolą pod lustrem. Krótkie rozmówki o mrozie, o drobnych, o drożyźnie
pełne są treści. Słucham opowiadań spokojnych jak epopeja i pełnych najgłębsze-
■go smutku. Ludzie wchodzą z workami, koszykami, bańkami, zostawiają przy drzwiach
łopaty, opierają o stół siekiery, piły, jakieś żelastwa. Niektórzy mają pod pachą bochenek
clileba.
0 tym zaraz się mówi, to jest los wspólny. Robotnik, który dostał kilo cukru za sześć
złotych, zrobił na wszystkich wrażenie. Bo cukier kosztuje osiem złotych, przy tym nie
można go nigdzie ¿lostać. Sklepy z żywnością są wciąż zamknięte albo puste, dowóz
utrudniają nieprzerwane, straszliwe mrozy. Nie ma też wcale węgla, ludzie zdrętwiali z
zimna, po wiele godzin wystający na próżno w ogonkach, z pustymi workami pod pachą,
zostają dłużej, by się ogrzać. Temperatura sklepu, w którym .odmroziłyśmy sobie palce, na tę
chwilę wydaje im się ciepłem. „Ciepło tu u pani", mówią. Różne postacie w chłopskich kożu-
chach baranich, w dziwacznych czapach, nausznikach, wełniakach, w butach plecionych ze
słomy, z nogami poowijanymi w szmaty, «ociągają się przed wyjściem na mróz i wicher.
Dają sobie nawzajem ognia, stają w kącie przy drzwiach i rozmawiają, tworząc grupy z
holenderskich płócien. Para oddechów bucha kłębami, zmieszana z dymem coraz gorszego
tytoniu. Chłopcy wjeżdżają do sklepu na łyżwach, starsi i zasobniejsi, odziani w krótkie
kożuszki, w ciepłych rękawicach, przychodząc po papierosy stawiają przy drzwiach narty.
Niejeden kupując wygląda raz po raz przez oszklone drzwi na saneczki z workiem drzewa,
które zostawił na dworze. Inteligenci albo ludzie bogaci są rzadkością.
1 ci przeważnie chcą Mew, których wciąż brak, których wydają w Monopolu coraz mniej.
Wszyscy chcą też większych pudełek z zapałkami, a nam wydano teraz tylko małe. Od
kamiennej podłogi ziąb idzie po kościach, mały piecyk żelazny grzeje słabo. Wielu z tych
ludzi stało się już znajomymi, wiadomo, co palą i ile biorą papierosów. Gdy zabraknie
Junaków, które jedne są po trzy grosze, jest to ciężka troska. Już Wiarusy są droższe, ko-
sztują po pięć groszy, ale są „długie palenie" i dadzą się podzielić na dwa. Jest jeszcze Klub,
który kosztuje pięć groszy, ale się „sypie”, jest Ergo, którego nikt nie chce, i Sport, którego
przydzielili bardzo mało. Extra Płaskie kupują tylko bogaci, Egip
skich i Week Endów dawno nie ma. Ale najlepsza jest zawsze Mewa, którą można dzielić na
trzy części, można też przerabiać i dodawać do gorszego tytoniu z kupowanych na ulicy liści.
Do tego znów bierze się gilzy, których jest wiele gatunków, w różnych cenach i o najbardziej
poetycznych nazwach: Grand, Zło- ra Róża, Tigan, Okej, Roma, Bandera, Grom, Kokon,
albo bibułki, które także podrożały. — Teraz Hania jest chora na grypę, ciężej niż ja, leży w

background image

łóżku, w dalszym ciągu przychodzi pomagać Nap[artówna], która też jeździła ostatnio na
zakupy.
Warszawa, 25 II 40. Niedziela.
ł Szczęśliwy jest człowiek, który sądzi innych sobą, który w sobie samym ma ostateczne
sprawdziany i na nich poprzestaje. Tylko to sprawia, że ma się pewność, co jest dobre, a co
złe naprawdę — gdy miarą jedyną jest własny instynkt życia. I tego jeszcze zazdroszczę
innym — sama zawsze sądząca wszystkimi, sądząca — mogę powiedzieć — każdym. Mój
instynkt życia działa też, oczywiście, ale nie ma ostatniego słowa/ Cudza racja wydaje mi się
ważniejsza. Tak jest w sprawach ogólnych, w całym moim stosunku do świata („relatywizm
Nałkowskiej”), tak jest też w moich ubogich sprawach prywatnych i codziennych. Więc
matka i Hania. Każdą rzecz kwalifikuję za siebie i za nie obie jednocześnie, poczucie winy
jest zawsze silniejsze niż poczucie jakichkolwiek praw. A taka sprawa Bogusława — cóż tu
jest prawdą? Ciężkie wspomnienia rzeczy sprzed września wyblakły i skruszały, tak. Nie
chodzi zresztą o stopień i sumę doznanego cierpienia, ale o jego raq'e, o jego legitymację. W
różnych doznanych „krzywdach” tkwił zawsze kolec niepewności, czy to nie ja raczej jestem
winna, skoro jednak odgradzam go sobą od jego młodości, od jego jakiegoś innego
możliwego żyda. Mogę powiedzieć, że powrót do tego czarnego, zimnego domu i zapoznanie
się z notatkami w komodzie istotnie uspokoiły mię pod tym względem. Wśród ruin
Warszawy te małe ruiny nie odegrały większej roli w moich uczuciach, a przynajmniej nie na
długo.
jg
I mimo wszystko nie odwartośdowałam całej sprawy wstecz, nie ułatwiłam sobie zadania,
nazywając wszystko „pomyłką”. Rzecz zostaje w pamięci opatrzona znakiem dodatnim.
Spokojnie po- usuwałam z mieszkania ślady mnóstwa drobnych zniszczeń jego gospodarki
przez ostatnie lato, gdy ja byłam w Truskawcu, a później w Adamowiźnie. Cierpliwie
nawlokłam rozerwane przez niego w złości perełki, posklejałam zaiste barbarzyńsko pokro-
joną nożem okładkę z marokańskiej, ślicznej, chrzęszczącej jak jedwab skóry (wszystko z
nienawiśd do Gizelli). Ale podeptany pierśdonek z perłą dotąd nie jest oddany do naprawy
ani zapłacony dług w obu sklepach, drogerii i kolonialnym. Och, oto wyliczam swoje gorzkie
żale, dając tylko świadectwo bezsilnej złości — bo te rzeczy właśnie powinnam umieć
zapomnieć.
I na dobro swoje muszę zapisać, że najstaranniej zabezpieczyłam owe jego notatki, gdy on —
jak się okazało — zniszczył wszystkie swoje listy pisane do mnie, odbierając mi tak w swych
własnych oczach wszelkie usprawiedliwienie, pozbawiając mię najważniejszych argumentów
i pozostawiając mi całą tę sprawę całkowide zniekształconą na moją niekorzyść. Ale i tu też
mój instynkt żydowy nie kieruje moją władzą sądzenia (mówiąc potocznie: nie jestem
mśdwa). No, a teraz przychodzi tutaj zewsząd mnóstwo jego listów i kart. Nie mogąc mnie
odnaleźć, zagarnia w to osoby trzede, wzywa mię do siebie niejako publicznie, w sposób tak
przedwny jego naturze. W początkach oporna czy zawzięta stopniowo słabnę, odpowiadam
już teraz, czując w tym jeszcze jedną jakąś prawdę. Gdy pisze „żyde bez debie to jest
koszmar i lęk” — prawie mu wierzę. Ale dziś w słowa: „Każda z twoich trzech kart jest
szczęśdem” — już wierzę mniej. Tak zawsze jeszcze prawdą wydaje mi się to, co leży bliżej
derpienia.
Wieczorem.

B. przyniósł obiecane płyty z Szopenem. Przyjęłam go, leżąc w łóżku z powodu

bronchitu. Usiadł w wielkim fotelu, przysunąwszy go bliżej do łóżka. W pokoju depło i
słońce, rozmowa
dobra, bez wysiłku, poufna, istotna. Mówiąc kładzie rękę na brzegu kołdry, jest piękny,
łagodny, przypomina Karola Szymanowskiego, tylko że mnie nie kocha. Gdy odszedł,
przegrałam mamie te płyty. Jest między nimi Barkarola, przypominająca maj ów na Górkach,

background image

gdy to muzyka dotrzymała mi swej obietnicy. Równolegle z tymi wzruszeniami toczą się
sprawy sklepu, obliczenia dochodów i kosztów, wielki problemat narzuconego nam
wspólnika, który będzie zabierał połowę czystego zysku.
Warszawa, 28 II 40.

Po sklepie i domu kręci się Wacek, papierosiarz i gazeciarz. Dawniej był chłopcem u

zduna, później pracował przy monterach, zna się na żarówkach, kontaktach i stopkach. A
teraz robi dobre interesy. „To, mówię pani, taki mię instynkt do tego handlu wziął!” r-
powiada. Jest wesoły, chętny, skwapliwy do wszelkich zadań, jak młody wyżeł. Początkiem
jego kariery było złupienie monopolowego składu papierosów i tytoniu w czasie oblężenia.
Mówią, że ludzie brodzili tam po kolana w najdroższych tytoniach. „Wszyscy brali, mówi
Wacek, to ja będę stać i będę się patrzyć, jak inni będą brali?” Temu Wackowi zawdzięczam
mój pierwszy o tym czasie dochód z literatury, dawnego, zapomnianego mego fachu. Z
ciężką jak kamienie walizą, wyładowaną Granicami i Niedobrymi miłościami, wypuścił się
na miasto, obiegł znajomych swych ulicznych sprzedawców i od razu sprzedał wszystko za
cenę, jaką wyznaczyłam. „To komedia, stypa była”. Twierdzi dumnie, że nic na tym nie
zarobił, nie chciał też przyjąć ode mnie pieniędzy, przejęty uznaniem dla mnie z powodu
skwapliwości, z jaką od niego ten towar nabyto. „Wie pani, jakie to stypowe!” Raz przyniósł
55.— zł., raz 71.— i ostatnio 47.— Niezależnie od tego, jak jest naprawdę z jego wyniosłą
bezinteresownością, sama ambicja może wystarczyć. Ach, jakże wzruszyły mię te pieniądze,
stanowiące ekwiwalent trzech czy czterech kilo masła. Ale przecież był to zarobek jak
dawniej, jak kiedyś przed stuleciami — z tego, co napisałam.
Warszawa, 29 II 40.
Tylko przez nadmiar gorliwości, aby już nie uchylać się od niczego, poszłam załatwić
osobiście tę sprawę Hani, która ją denerwowała. Nie baczyłam, źe to już po szóstej, nie
wiedziałam też, że to tak daleko. Ciemno, odwilż, na śliskim, zlodowaciałym śniegu wielkie
kałuże, całe jeziora wody. Droga do tramwaju po schodkach na Dworkowej — istne sztuki
cyrkowe, żeby się nie przewrócić. Towarzyszy mi zabawna pięknotka w modnym obecnie
kapturku zielonym, z czerwoną broszką pod brodą. Śpieszymy się bardzo. Bierzemy tramwaj
jeden i drugi, ciasnota, tłok, kłótnie, wielkie krzyki z powodu braku drobnych, których za-
gadnienie u nas w sklepie rozwiązuje się tak polubownie. Od ulicy Królewskiej zaczyna się
droga na piechotę. Ciemności wciąż większe, latarnie rzedną — plac Żelaznej Bramy ze
zgliszczami pałaców, plac Mirowski, kałuże i potoki, idziemy coraz prędzej po ślizgawicy,
jakimś tańcem powietrznym. „Już tylko kawałek”, powtarza raz po raz panna. Odwilż
pachnie daleką, obcą, niemożliwą wiosną, wiatr jest łagodny. Mijamy niewiaro- godną ulicę
Ciepłą — w ruinach i ciemnościach, po jeziorach wody. Na Boga, jest późno, muszę być
przecież z powrotem przed ósmą. „Już tylko parę minut”, pociesza mię ta mała i dowiaduję
się, że mieszka aż za Żelazną! Chłodna, Grzybowska. Decyduję się na ostateczność, najmuję
dorożkę. Koń ledwie się wlecze, przystaje raz po raz w wybojach i wertepach topniejących
zwalisk śniegu. Elegantka mieszka w małej oficynie w głębi tonącego w roztopach podwórza.
Po schodach stromych i długich, jak drabina, wdzieram się na pięterko, rozmawiam z jej
mamą, wracam tą samą dorożką. Woźnica boi się jechać, ale zarazem nie pozwala mi wziąć
innej dorożki. Strach, pośpiech, ślizgający się koń, chudy jak widmo — ten cały powrót przez
puste, czarne, zapomniane miasto jest jak sen czy koszmar. Już niedaleko stąd, na początku
zbocza przy Belwederze, koń pada i nie może wstać. Boję się, że zdechł, ale nie mogę
czekać, płacę, proponuję dorożkarzowi nocleg, biegnę tu jak na skrzydłach, wpadam do
domu
już po ósmej. Dziwność świata, w którym żyję, nie zmniejsza się wcale. Można odejść od
tego na chwilę w głąb jakiejś książki, ewokującej świat dawny, daleki świat sprzed wojny.
Przychodzi stary Choromański*, pełen staromodnego wykwintu z czasów mojej młodości,
przychodzi Breza — „hrabia” i „pan Tadeusz” w jednej osobie. Rozmowy niełatwe w tych

background image

warunkach zamętu, interesów i ludzi. Śpieszymy się wciąż, przed ósmą wszystko się kończy,
goście muszą zdążyć do swych domów. Wieczory są samotne, rodzina staje się pociechą i
szczęściem. Za to mogą przychodzić ludzie z tego samego domu, najczęściej pani Hanna
Sara, czarna i ładna Żydówka, zawzięta, zarozumiała i niemądra. Ach, jakimż luksusem
niedocenionym była Gizella! — Raz poczęstowałam Brezę, nie mając Mew w pobliżu,
papierosem Extra Płaskim. „Czy pan tego nie lubi?” spytałam widząc, że się waha.
„Owszem, rzekł z namysłem, lubię. Tylko to jest tak, jakbym musiał pieścić jakąś kobietę
wówczas, gdy zakochany jestem w innej”. „Ale to jest jednak wykonalne?” spytałam, dając
mu Mewę. I nie dostałam odpowiedzi. — Przychodzi dużo kart i listów od Bogusława.
Rozważane od strony powyższego problemu dają mi materiał do rozmyślań. Wierzę, że myśli
i czuje to piękne, co mi pisze. Ale nie biorę tego do mojego serca, jest odległe,
zmitologizowane.
Adamowizna, 6 VI 40.
Ach, oknem otwartym wchodzi wczesne słońce rana, chłodny zapach powietrza, krzyk
ptaków. Pod oknem głośno zastanawiają się nad czymś kury. Jestem znowu u Zosi, jak za
poprzednich lat. Od dwóch dni nic nie robię, leżę na słońcu, śpię, jem. Przypadłam tu zaiste
ostatkiem sił, dysząc ze zmęczenia i zgrozy minionych miesięcy. Ale zostawiłam tam mamę i
Hanię, niepokój i wyrzuty sumienia ssą mi serce.

Całe noce i dnie śpiewają słowiki. Jeszcze ostatnie bzy szlachetne umierając pachną w

wazonie. Pogoda jest niepokalana, wielkie słońce toczy się obszarem nieba głębokim i
czystym. Mijają całe dnie bez jednego obłoku. Powietrze pod słońcem jest chłodne i rzeźwe
jak w górach. W luźnym teraz na mnie kąpielowym kostiumie opalam się na leżaku przed
domem, przed wieczorem chodzę na spacer z Halinką, która też się tu znalazła. Prowadzę, jak
kiedyś, najbliższe, namiętne rozmowy z Zosią. Nie ma gazet, od przyjazdu wiem mniej
jeszcze niż przedtem, co się dzieje. Czy to jest kres całego jednego świata, czy tylko jedno
jeszcze zakołysanie się fali życia. Jednak nie znalazłam dotąd sposobu, aby nad tym nie
cierpieć, aby nie łamać rąk, że oto potrzebne jest ludzkości aż takie samozniszczenie. — Tu
młode, wysokie żyto ciągnie się daleko polami, na łączkach stoją wieczorem samotne konie,
krowy czarno-białe wracają z pastwisk, dźwigając w wielkich wymionach mleko, którego litr
w Warszawie kosztuje złoty osiemdziesiąt. Przez okno wpłynęła duża pszczoła i siedzi na
rozkwitłej, czerwonej, gęstej od liści piwonii. Tłem życia, może nawet samą substancją
trwania, jest tutaj nieustanne, lśniące, kolorowe śpiewanie ptaków.
Warszawa, 21 VI 40.

Zamiast paru dni jestem tu przeszło dwa tygodnie w jarzącym słońcu i skwarze

przekwitającej wiosny. Akacje, jaśminy, nawet lipy. Susza i kurz. Więc naprzód sprawy
sklepu i koncesji. Wynurzyła się możliwość uwolnienia Hani od jej wspólniczki, w którą
przecieka bez żadnych z jej strony świadczeń dwieście złotych każdego miesiąca. Możliwość
wysunięta przez ludzi obcych, zgorszonych widokiem tak niesłusznego urządzenia. Zabiegi
te przerwała mi krótka i mocna choroba — jakże niepotrzebna. Temperatura 39,6 stopni,
trzykrotnie doktor — nowy i niezły, dobroć Hani, wzruszenie, prezent z pierścionka, którego
dotąd nie sprze-
dałam. Raz jeszcze odnalezienie w sobie zgody i spokoju wobec śmierci, która zdawała się
prawdopodobna. Myśl raczej o innych, mamie, Hani, na którą spada ciężar zbyt duży —
mimo pomocy Maniuty i pana Dudka. Nie ma już pieniędzy mamy ani Hani, towar kupuje się
za pieniądze pożyczone na krótko za duży procent. Po wyzdrowieniu wybrałam się z Hanią
na Inflancką do najwyższych władz Monopolu. Jechałyśmy bardzo przepełnionym
tramwajem, siedząc z dala od siebie, obie ledwo żywe. Zobaczyłam ją nagle pomiędzy
ludźmi na ławce pod oknem jak obcą kobietę: spała. Oczy miała zamknięte w chudych,
zapadłych powiekach, twarz bladą i obciągniętą, wyglądała jak umarła. Gdy się roześmiała,
gdy później szła żywo ulicą — zgrabna, cienka — zrobiła się znów ładna i młoda. Na

background image

Inflanckiej rozmowa z dygnitarzem, młodym i ludzkim, powiodła się dobrze. Okazuje się, że
nieodzowną tą wspólniczką mogłabym być ja, że właśnie mam na to dane. Wracając stamtąd,
pocieszone i pełne nadziei, zważyłyśmy się na ulicznej wadze. Obie przez te dni straciłyśmy
po trzy kilo, co stanowi już w sumie od zeszłego czerwca po kilo 20. Ona teraz powinna
wyjechać, nie ja.
Adamowizna, 1 VII 40.

Słońce budzi mię ciepłymi dotknięciami. Wychodzi nagie spoza topoli i ruchomą koronkę

światła przesuwa po twarzy i rękach. Teraz, o tej najwcześniejszej porze, krzyczą tylko wilgi,
jak kiedyś na Górkach. Po ranie pogodnym dnie są bogate, pełne niespodzianek. Ciszę upału
rozdziera nagle zimny wicher, pułap chmur okrywa błękit i na przekór Cervantesowi piorun
wystrzela wprost ze słońca, a deszcz ulewny poi udręczone suszą rośliny. Ale w godzinę
później jest znowu sucho i gorąco. Wczorajszy zachód po deszczu był jak ballada — chmury
naciekłe malinową czerwienią rozwieszały swoje frędzle i festony z ognia nad zdziwionym
zielonym światem. A tamten sprzed dwóch dni miał kolor końca świata. Na niebie odgrywały
się sceny z początków kosmologii, żółte chmury, ponure niewiarogodnie i ciężkie, rosły p:o-
nowo ku górze, rozsiewając zgrozę na przyrodzenie. I w tej żółtej ciemności zapalało się raz
po raz jasne, lotne i jak grynszpan zielone światło błyskawicy. Nie jestem zdrowa niestety,
boli mię jeszcze wciąż ta wątroba, dając wielkie osłabienie. Nie jem wielu dobrych rzeczy, w
tym też truskawek.
Adamozotzna, 3 VII 40.

Chodzę na niedalekie spacery, często sama m długimi miedzami wśród ścian stojącego

żyta. Kłosy są jeszcze zielone, ale przelewna powierzchnia pól, pachnąca i chrzęszcząca,
wydaje się pod słońcem, objęta smugami i kępami czarnych drzew — biała. Bławatki pasują
do mojej sukni z niebieskiego płótna, uszytej rok temu w Truskawcu wedle wskazań Gizelli,
jak wszyscy teraz nie noszę pończoch, pantofle z białego boksu na gumowej podeszwie,
jeszcze paryskie, są świetne do chodzenia. I tą reszteczką żyda, samym wąskim skrawkiem
trzymam się tego świata.
Adamomzna, 4 VII 40.

Mijają długie dni — i jest, jakby nic się nie działo. Nie ma gazet ani ludzi z

wiadomościami. Dwie kuzynki Zosi, siwe, pogięte, niedowidzące staruszki, jedna dobra i
miła, zupełnie głucha, jak ciocia Janina, której już nie ma, druga zła i dystyngowana, znająca
sobie cenę — spędzają tu lato. W kuchni jest zeszłoroczna panna Jasia — jak blady, nieduży
chłopiec, pracowita i życzliwa, daremnie borykająca się ze swą dużą, piękną pomocnicą i
świetną, zdobywczą Stasią, trzeci już rok kradnącą tu wszystko, co zechce. Pies domowy i
mała suka od sąsiadów, zwierzęta pełne najtkliwszych uczuć, jedna kotka gruba od dzieci, jak
zbyt wypchana torba, w podwórzu ten sam stary kasztan, żądający chleba, dwie piękne biało-
czarne krowy, niewiele kur, trochę prześlicznych gołębi. Jedna tylko kura wielka i biała
wyhodowała dziesięć kurcząt, które wodzi za sobą pełna dobroci, rozumu
i stanowczości. Cokolwiek im sypać, choćby najlepsze rzeczy, nie połknie nic, póki małe nie
najedzą się wszystkie, bierze tylko w dziób, by im pokruszyć. Jestem jeszcze wciąż
osłabiona, leżę dużo, czytam. Dowiaduję się ze znacznym opóźnieniem, jak piękną i
nieprzebraną książką jest Wilhelm Meister Goethego. Odczytuję też jedyny tom Historii
Francji, ocalały ze starej, spalonej z całym dworem w Leśniczówce biblioteki dziadka Zosi
— Ludwik XII, Franciszek I, Ludwik XIV. Sojusze, wojny, zabory, powodzenia i klęski.
Daremność wszelkiego bohaterstwa. Jest to czysty przypadek, że żyje się teraz, nie wtedy, i
że dlatego ważniejsze jest to dzisiejsze niż tamto. Obecna wojna — wspaniała i straszliwa —
dodaje kilka kart do historii. Zwycięski los przesuwa się jak promień reflektora — z epoki na
epokę, z narodu na naród. W tych samych historycznych miejscach toczy się bój, te same
bronią się zwycięsko albo zwycięzcom się poddają miasta. Pożary, krew, cierpienie,
nieprzeliczone zgony. Nie zmienia się tedy nic — tylko sprzęt wojenny, tylko broń jest coraz

background image

doskonalsza. I gdy ten nieprzerwany pochód zwycięzców dziś zagarnia po kolei Danię,
Norwegię, Holandię, Belgię, gdy kapitulowała Francja i bez walki poddał się Paryż — a na
coś liczy jeszcze tylko jedna osamotniona Anglia — los własny wydaje się przynajmniej nie
tyle haniebny. Nawet widziany z odległości stuleci, w niezmiernym zmniejszeniu.
Adamowizna, 9 VII 40.

Mąż Zosi zabrał dziś list dla Hani, żeby była gotowa do wyjazdu, gdy ja 15 wrócę stąd do

Warszawy. Myśl o tym, jak jest chuda, zatruwa mi cudowne tutejsze istnienie. Miałam
zresztą jeszcze małą rechute*, silne bóle i niespane noce. Dieta odbiera mi możność
wzmocnienia się, ale słońce nagradza wszystko, opala mię i przenika gorącem. Dziś w
nieopisany upał poszłam z Zosią do (jej) kąpieli — naprzód brzegiem pola, potem na prawo
łąką w dół między olszynami nad rzeczkę Mrowę. Stałam na brzegu, gdy ona się kąpała.
Przez młode olszynłd widać na drugiej stro
nie białe już zboże, a nad nim, pomiędzy liśćmi, niebo granatowe ze złości i oburzenia.
Istotnie burza dzisiejsza, powracająca trzykrotnie, była straszna. Fok, bojący się piorunów,
lazł mi z łapami na kolana drżąc i szukając pomocy jak kiedyś Diana. — To, że lata nauki
Wilhelma Meistra upływają podczas jakiejś wciąż trwającej wojny, wiadomo z dwóch
zaledwie pobieżnych wzmianek.
Adamozoizna, 11 VII 40.

I znowu wschód dzisiejszy gładził mię po twarzy najtkliwszym ciepłem. Nie ma już tej

jaskółeczki, która spędziła tu ze mną dwie noce, dzień cały i jedno rano. Przyniosła ją Stasia,
znalezioną po burzy przez chłopaków, mokrą i nieprzytomną. Zamordowałam dla niej
kilkadziesiąt much, dopięłam tego, że nauczyła się łapać je sama na szybie, głodna fruwała za
mną po pokoju, siadała na głowie, ćwierkała z gardłem rozdziawionym na oścież, domagając
się jedzenia. Miała tu zostać do czasu, gdy ściemnieje jej żółty dziobek, gdy w odżywianiu
się zyska całkowitą samodzielność. Rozstałyśmy się jednak wcześniej w niesłychanych
zasiste okolicznościach. Zdarzyło się, iż sfrunęła tu na taras cała banda jaskółek świeżo
wyrojonych z gniazda pod opieką starej pary. Doćwierkały się z moją przez szybę, tak na-
miętnie biły do siebie skrzydłami po obu jej stronach, że nie miałam serca czy też, jak
sądziłam, prawa stawać między nimi — i to pomimo że nie były krewnymi, bo mała
znaleziona była stąd daleko, oraz że nie były też w równym wieku. Gdy otworzyłam okno, po
prostu rzuciły się na siebie z trzepotaniem i ćwierkaniem i po krótkim przywitaniu
pociągnęły ze sobą tę moją we fruwanie i kołowanie wokoło domu i po ogrodzie. Przez długi
czas rozeznawałam ją jeszcze, gdy przysiadały na drzewach lub dachu, po trochę krótszym
ogonku i żółtszym dziobie. Myślę, że choć młodsza, (Ma sobie radę, że nauczyła się od
tamtych łapać muchy w locie.
Adamowizna, 12 VII 40.
Ten list przyniosła z Grodziska, gdzie długo czekał na poczcie,
o dziwo, właśnie Kecia*, mająca szesnaście lat i szyję jak słup kamienny — kapryśna, cała
kipiąca od pysznej, nieznośnej swojej młodości, udręczona nią bardziej niż którykolwiek z
mych bohaterów. List z Mediolanu, długi list od Bogusława, który wciąż jeszcze usiłuje mię
skusić swoją młodością. Trudno mi jest wyobrazić sobie tam jego życie, ode mnie niezależne,
i wyobrazić sobie jego samego tam. Jego fotografia w książce, dla mnie całkowicie niemal
hermetycznej, gdyż znikąd nie mogłam dostać rumuńskiego słownika, jego później fotografia
na placu Św. Marka — to jest zbyt egzotyczne. W tym liście znajduję taką cytatę z mojej
ostatniej karty: „Gotowa jestem^błogosławić nasze rozstanie, skoro stało się ono dla Ciebie
punktem wyjścia na tak szeroki świat, na tak niecodzienną biografię — zwłaszcza, żeś obrał
na to epokę tak, zdawałoby się, mało temu sprzyjającą”. — Dopiero teraz, pod naciskiem
mych pytań, dowiaduję się więcej szczegółów z tego losu. Wynika z tego droga z Bukaresztu
samochodem (własnym) przez Jugosławię, gdzie w Lublanie drukowano przekład słoweński
tejże książki (po dwóch wydaniach rumuńskich), do Włoch, gdzie wydawca mediolański

background image

zakupił jej przekład włoski. Pisze tak: „dla mnie cierpieniem jest to przestawienie się naszych
losów, ta wymiana biografii tak dosłowna, ta wymiana zawodów aż tak dokładna”. I jeszcze:
„Więc dopiero jesteś gotowa. Dziękuję Ci, Zofio, żeś nie przystała na to od razu. Ale teź,
jeżeli znaczę cokolwiek dla Ciebie, nie rezygnuj ze mnie tak łatwo, jak uważasz, że należy
rezygnować”. „Nie wyobrażam sobie tej swojej przyszłości bez Ciebie jako celu. Nie chcę o
niej myśleć, bo myśli są rozpaczliwe, wracają jednak ciągle”.
Adamowizna, 18 VII 40.
To prawda, źe tracimy tu długie godziny na te rozmowy. Zosia zaiste jest Szecherezadą. Cóż
za nieprzebrane mnóstwo
ludzi i ich najwymyślniejszych losów wyrasta z jej opowiadań — cale sagi rodów, całe
kroniki powiatów. Przebywanie z nią — tak samotną, tak ascetyczną i klasztorną —
zagęszcza życie w stopniu niezwyczajnym, wzmaga je i patetyzuje. Cóż, źe sens jego osta-
teczny tak jest tragiczny, gdy utrwalona zostaje, uwięziona w pamięci cała jego daremna
piękność i dysząca namiętność, i wszystkie ognie cierpienia, i groteska śmierci. Jestem
porwana w ten lej płynących dziejów, tętniąca nimi, bogatsza ich orkiestracją, ich
polifoniczną pełnią. Jest rzeczą niezrozumiałą, że to ja piszę, nie ona, ja, o tyle mniej z życia
umiejąca zapamiętać, o tyle mniej zachwycona ludźmi i słabiej zrewoltowana przeciw temu,
co ludzkie. Rozkołysana nią, widzę na nowo inaczej siebie i swój świat. Doznaję olśnienia
tym, co ze mną było, poprzez nią przeżywam przepadłe w niepamięci, nie zauważone
sprawy, pominiętych, nie dość doznanych ludzi. Jak o czymś prawie mi nie znanym mówiłam
jej dziś o W[ładysławie B[aranowskim] *, tak dziwnie przewleczonym przez moje życie, albo
o rzeczach nicejskich, nawet o Zagrzebiu i Paryżu — w odwróconej, powiększającej
perspektywie przeszłości. Uczucia nie zrealizowane, zahamowane — cóż to za żer dla
pamięci, cóż za ciśnienie żalu i zachwytu. — Mała Kecia przychodzi codziennie i razem
idziemy w głąb tych żniw, w zapach zagonów łubinu, w gazony łąk. Jest kłótliwa, czegoś się
wciąż domaga, jest trudna i urocza. Chce, bym jej coś opowiadała o sobie, gdy z nią właśnie
jest mi lepiej być cicho. Jej wysoka, wesoła ciotka* przychodzi tu grać Szopena. Słucham,
czytając nowy list od Bogusława, który znów przywiozła mi Kecia. W tym moim życiu
jeszcze raz są to słowa miłości.
Warszawa, 29 VII 40.

Dziś, tak mało mając pieniędzy, niewiele zakupiłam papierosów i sama przewiozłam je

do sklepu, by oszczędzić koszt transportu. Było mi ciężko nieść ten tłumok, muszę to
przyznać, było mi bardzo ciężko. Tłumok wysoko i wąsko ujęty w mój
śliczny, jasny pled, który przez całe lata towarzyszył mi we wszystkich jazdach
zagranicznych, i w ciasne, mocne troki. I już teraz nie jestem tak zupełnie pewna, czy to ja
wciąż ta sama idę — tam do tramwaju i tutaj od autobusu — odchylona od swego ciężaru,
nieznacznie machająca drugą wolną ręką w powietrzu sakralnym gestem niewiast niosących
wodę od studni. Myślę: raczej, że ta kobieta, dźwigająca towar do sklepu, taszcząca go
poprzez nogi pasażerów na platformę tramwaju, stojąca nad nim w ciasnocie i
nieżyczliwości, sama zmęczona i zła — że ta kobieta to właśnie ja, o dziwo! — W domu
stoją kwiaty jeszcze z Adamo- wizny i te późniejsze z imienin obu moich Ann. Jest zimno,
wicher zdziera kapelusz z głowy i włosy podnosi do góry. Wątroba boli, chce się pić, chce się
czegoś dobrego, słodkiego.
Warszawa, 1 VIII 40.

Otwieramy teraz sklep zaraz po szóstej, bo wtedy robotnicy idą do pracy. Dziś zdarzyło

się nieszczęście. Na ulicy przed sklepem już drugie lato trwają prace przy przebudowie
kanału, wielkie zwały gliny i baraki zasłaniają Łazienki, nad otworami w deskach stoją
dźwigi, liny na blokach jęczą. Dziś jeden robotnik wpadł do kanału z wysokości pięciu
metrów. Wydźwignęli go z otworu z rozciętą głową, zalanego krwią i posadzili na krześle w
kantorze, a policjant przy stole zapisywał nazwisko jego i adres. Wobec tego przyniosłam

background image

tam wodę utlenioną, wyjałowiony opatrunek z zasobów jeszcze wojennych, a później Zosia
(służąca) płaszcz kąpielowy, bo dygotał z zimna i miał na sobie wszystko mokre. Rozebrany i
obtarty leżał później wygodnie na poduszce, owinięty płaszczem i kożuchem, z
tymczasowym opatrunkiem na głowie — blady i ciemny od brudu, osłupiały od tego, co z
nim jest, jęcząc. Dałam mu waleriany i doczekałam przy nim przybycia pogotowia. Więc
czaszka nie pęknięta i nie złamana noga — co za ulga! Jeden z robotników bardzo mu
współczujących, bardzo troskliwych, odniósł później poduszkę i płaszcz i „w imieniu
kolegów” podziękował — Z panem Dud
kiem dokończyłam spisu towaru do remanentu, do obiadu siedziałam w sklepie, później
poszłam do urzędu komisarycznego zapłacić za mieszkanie 240 zł., wreszcie wystawszy się
w ogonku wysłałam list do Bogusława. Zimno jak w jesieni, z wichru i deszczu raz po raz
wybucha słońce. Samotność, pustka ulicy, chęć płaczu ze zmęczenia i niewyspania.
Niezdrowie mamy, jej stan. Odwiedziny starego Choromańskiego, rozmowa o książkach. W
ogóle dużo ludzi, niektórzy poznani jako „klienci”. Wczoraj przyszła Wojeńska*. Doszła ją
wiadomość o naszych kłopotach, ofiarowała się z pożyczką. Mówiła mi te rzeczy o Heli,
która odwiedziła mię tu w czasie mej nieobecności. Wówczas też była u mnie Dąbrowska.
Powinnam jak najprędzej wybrać się do nich obu. — Obliczenia miesięczne wykazały znów
jakąś niewytłumaczoną stratę przeszło dwustu złotych.
Warszawa, 4 VIII 40.

Wybrałam się dziś na Saską Kępę, gdzie po sprzedaniu swego domu na Grochówie

mieszka teraz Hela. Przywitanie odbyło się w sposób anulujący lata zerwania. Przeżyła tak
wiele o tym czasie, że jej zadowolenie z siebie wystarcza zaledwie na własny użytek, nie ma
charakteru zbyt agresywnego. Schudła też. Rozmawiałyśmy prawie jak dawniej, w wielkim
skróceniu załatwiając zaległości. Później kawa zbożowa czarna w drugim pokoju, gdzie leżał
Jerzy Kornacki — chory na serce — dziwny, z zapuszczoną brodą i wąsami, co go postarza
kurtuazyjnie prawie do jej lat — brzydki bardzo, ale grzeczny i rozsądny. Straciła matkę,
później zięcia, jej syn, dawny Romek, jest w sanatorium dla nerwowych. Śmierć Stefana*,
choć był już ożeniony z inną, też przeżyła ciężko. Z tym wszystkim jest dość raźna, nawet
pisze książkę dla dzieci. Szczęście trwałe z tym młodym i dziwnym, tak oddanym
kochankiem, zamyka ten „romans życia” istotną pociechą. Fakt, że ma zarazem dwoje
wnuków i córkę owdowiałą, wydaje się w kategoriach naszej przyjaźni czymś
niewiarogodnym, groteskowym, śmiechu wartym. No — ale jest faktem. — Powra
całam stamtąd światem zbyt pięknym, rozlegle niebo nad Wisłą całe gorzało nadmiernie
bogatym, dymnopurpurowym zachodem. Na jego tle żelazna geometria mostu, dalekie wieże
Św. Floriana na Pradze, ściany Warszawy z nie uszkodzoną linią konturów, otulającą ruiny.
Hela odprowadziła mię do mostu. Powrót tutaj był trudny, przeważnie piechotą — przez
miasto już ciemne, groźne — przy bardzo nielicznie świecących liliowo latarniach. Ledwie
zdążyłam przed dziesiątą dopaść domu.
Warszawa, 6 VIII 40.

A wczoraj przyszła tutaj Dąbrowska — także chuda i także taka nieładna. I z nią

rozmowa jest ciekawa i zajmująca. I też wymaga ostrożności i taktu z mej strony.
Spokojniejsza bowiem i bardziej nasycona pycha i tu wystercza raz po raz spoza słów
drobnymi kolcami. Oto dwie moje wielkie koleżanki, wobec których muszę być skromna,
uważna, potulna — pamiętam bowiem bardziej to, co mysią one o mnie, niż o nich ja. Jakże
oburzałby się tym i gorszył Bogusław, gdyby wiedział. Zamiast na zakup wybrałam się
załatwiać sprawę większej pożyczki na nasz sklep. Później byłam na złym obiedzie w kuchni
literackiej*. Okazuje się, że są bezpłatne, dwutygodniowe pobyty w sanatorium w Karolinie.
Niestety umieszczenie tam mamy nie jest możliwe. Przy tej sposobności widziałam
Irzykowskiego, Skiwskiego, Ła- szowskiego, Millera* — bez większego niesmaku. — Gdy
była Dąbrowska, która zresztą pragnie dostać też koncesję tytoniową, przyszła jeszcze

background image

Halinka i została dłużej. Od niej dowiedziałam się, że Władysław Baranowski naprawdę nie
żyje. Umarł w Paryżu — i ta tajemnica w koło niego nie jest wyjaśniona. Czy mam mówić,
jak stare kobiety: cóż to za cmentarz koło mnie!

Wczoraj rewizytowałam tę starszą damę

1

, witana komplementami, co zawsze

zawdzięczam szczęśliwej czarno-białej kreacji i dobremu kapeluszowi. Bardzo inteligentny
Łaszowski, nu dny, stary i chyba już niemądry Irzykowski, panie przeważnie niemłode, prócz
jednej — ładnej, pretensjonalnej Żylińskiej*. Dwie pary nagich nóg. Wrażenie ciepła, gdy
niespodzianie wszedł dawno nie widziany B. Siedzenie na jednej tak miękkiej kanapce — jak
gdybym była młoda. Wspólny powrót w te strony o zmierzchu, w wieczór ciepły,
rozdygotanym autobusem.
Warszawa, 11 VIII 40.

Hania nareszcie wyjechała wczoraj też do Zosi. Jest to wielka ulga dla sumienia. Jestem

sama w tym orkanie kłopotów i niepokoju. Wczorajsza sobota w sklepie jak zwykle gorąca,
zwłaszcza w popołudniowe godziny. Wydawałam się sobie baczna, czynna, uważna mimo
pośpiechu, zyskałam podziw Anieli Zagórskiej*, która mię odwiedziła, też zresztą marząc o
czymś podobnym.
I obliczając kasę wieczorem, znalazłam ze zgrozą między dwudziestkami jedną od dawna
wycofaną z obiegu, nie dającą się już zmienić. Jest to niewiele mniej, niż połowa całego
wczorajszego zarobku. I nie wiadomo, czy to ja ją przyjęłam, czy pani Maniuta, która
siedziała w sklepie rano. Zła noc i bardzo zły ranek, jedyny, jako niedzielny, w który mogłam
była odpocząć. W południe trudna rozmowa z państwem H., którzy przyszli tu z propozycją
kapitału i współki z warunkiem przeniesienia sklepu do innej dzielnicy. Później pan Dudek,
tak dobry i uczynny, wciąż zalecający oszczędności, gotowy we wszystkim wyręczać, ale
jednak zwiększający koszty, pragnący, jak widać, by to zastępstwo zamienić na pracę stałą,
odradzający współkę, zresztą w najlepszej wierze i pewno słusznie. Trudność decyzji.
Ogromna sprawa
mieszkania, które pewno trzeba będzie opuścić. — Jest wieczór piękny i gorący, Hania ma
tam dobrą pogodę. Okno otwarte, naprzeciw mnie siedzi grzecznie dzika kocica Hani, która
dotąd skakała po półkach i sekreterze w pogoni za ćmami. Wróciłam niedawno ze spaceru z
mamą, która co dzień pragnie, jak dziecko, jakiejś rozrywki. Wczoraj była to wspólna wizyta
u pobliskiej Janiny Peretjatkowicz*, dziś bytność w kawiarni, gdzie w ogrodzie gra dobra
orkiestra i operowi śpiewacy w zwykłych ubraniach śpiewają na estradzie Rigoletto. Powrót
piechotą powolutku, z mamą opartą na mym łokciu, idącą o kiju ciężko i mozolnie.
Rozdzierający smutek i zarazem jakaś tkliwa pociecha w tej niezmiernej rezygnacji.
Warszawa, 12 VIII 40.

Dziś okazuje się, że nie zostaniemy w tym mieszkaniu, że wyjdziemy zeń bez niczego. Po

pierwszym ogłuszeniu, po zmęczeniu śmiertelnym powziętych decyzji przychodzi teraz oto
uspokojenie. Więc tak. Więc nastanie znowu jakieś życie, które będzie życiem od początku,
od pustego miejsca.
Warszawa, 16 VIII 40.

Noce bez snu, niedorzeczna praca zniszczenia, zupełna dezorganizacja życia, które,

uczepione na samym brzeżku prawdopodobieństwa, już zaczynało się jakoś ustalać. Wyjazd
D[udka?] do Zosi z podarunkiem, spóźniony, tak rozpaczliwie oczekiwany powrót z Hanią,w
ostatniej chwili. Wreszcie mogę podzielić z nią odpowiedzialność za tę całkowitą rozsypkę.
Warszawa, 20 VIII 40.

Hania przyjechała na te trudne dni i znów odjechała. Tymczasem jest cisza. Ponieważ nie

ma też p. Dudka, pracuję jak szalona, mając do pomocy tylko tę Maniutę. Wczorajszy dzień:
wstaję
0 szóstej, idę do sklepu z Zosią i walizką, układam papierosy
1 wystawę, o ósmej przychodzi Maniuta. Idę na zakup, gdzie trawię długie godziny na

background image

wyczekiwaniu i utarczkach o kolejność [ij jakość papierosów, wciąż pamiętając, że w sklepie
nie ma Junaków i okrągłych Sportów. Wracam zgłodniała na obiad, robię rachunek z zakupu,
Maniuta odchodzi. W sklepie ludzie mili, ale zamęt okropny, wchodzi po kilkanaście osób,
pośpiech w liczeniu tego mnóstwa drobnych pieniędzy, sypiących się wciąż przez palce. Aby
kupić dziesięć jajek, muszę sprzedać papierosów za sto złotych, najmniej dwustu osobom,
każdej mówiąc dzień dobry i do widzenia, płaskich czy okrągłych, ile sztuk, proszę bardzo —
ciągle uważając, by się nie pomylić, do czego mam dużą skłonność. Od stu złotych jest osiem
złotych procentu, a z tego połowa odpada na „koszty handlowe”. Do sklepu schodzi z góry
mama, ładna i miła, starannie ubrana. Rozmawia ze wszystkimi, jak w salonie, ingeruje i
czuwa. Wreszcie o siódmej schodzi też Zosia, sprząta droższe rzeczy z wystawy, pakuje
papierosy do walizki, zakręca kratę. Przed drzwiami stoi jeszcze dum ludzi i przez otwory
kraty, jak przez plaster miodu, każdy krzyczy swoje: „pięć Mewa”, „trzy Junaki”,
„dwadzieścia Sportów”. Wielki powrót po schodach z kasą, ustawioną na przegródkach, z
walizką i pudełkami „galanterii”. Na górze jemy we dwie chudą kolację, nie ma masła, nie
ma cukru. Mama kaprysi, jest smutna, idzie spać głodna. Robię kasę, która jest trudna —
dużo drobnych, dużo „wydatków”. Osobno sczepiam dwudziestki, dziesiątki i piątki,
wszystkie „obrazkiem” do góry, pieniądze robią się ładne, nabierają sensu i oczywistości.
Jest 424. — złote. Zapisuję w „dzienniku uproszczonej księgowości” wszystko, co w ciągu
dnia się stało, „dowody kasowe” nizam na drut segregatora, obliczam zapuszczoną sprzedaż
dla „sklepu przydzielonego”, łączę we wspólne paczki pieniądze „starej” i dziennej kasy.
liczę i układam w szafie papierosy dziś zakupione. Jest jedenasta, daję kotu mleka, zjadam
surowe jajko (40 groszy). Kładę się i czytam do pierwszej. Budzę się rano, wstaję o szóstej
— z bólem głowy, ale bez większego wysiłku. Wczorajszy list Bogusława uka-
żuje mi moje życie tutejsze w kolorze groteski. Boli mię głowa, boli mię także serce. Jestem
destruktem. Kogo on chce, kogo on ciągle wzywa? Myślę wierszami: „Jak piękny motyl, gdy
w bursztyn utonie, na wieki własną zachowuje postać. Alfie, nam lepiej takimi pozostać,
jakimi (tu nie wiem co), jakimi ujrzym się znowu, ale nie na ziemi”*.
I Warszawa

3

25 VIII 40.

Niedziela, na którą bardzo liczyłam. Z rana porządkowałam papiery, zwalczając mnóstwo

przeszkód. Nigdy nie ma końca temu niszczeniu. Raz po raz natrafiam na ślady tak dużej i
starannej pracy Bogusława. W jednym segregatorze wszystkie recenzje z Domu Kobiety w
innym ślicznie ponaklejane moje artykuły z podróży, dotąd nie wyszłe w książce. Listy ludzi
nieznajomych, pamiętny naiwny list ministra Czerwińskiego* o Dniu jego powrotu. Nagle
trafiam na uporządkowane przez Bogusława listy Gorzechowskiego, zmieniające kolor
mojego o nim wspomnienia. Ale nie mam czasu na wznawianie tego umarłego życia, nawet
czytanie własnych pism jest demoralizujące. Wczorajszy zakup był bardzo ciężki, wiele
godzin złego oczekiwania w nudzie i złości. Wkrótce po mym powrocie przyszła Zosia
Kuczyńska i przyniosła list Bogusława i jego fotografię przy aude. Rozmowy są smutne.
Przed zejściem do sklepu przyszedł na górę nowy agent od gilz — starawy, niepokaźny,
niezbyt chętny. I ja dość nieprzychylnie przyjęłam tę nową okazję do wydatku, gdy mam
pieniędzy tak mało. Stanęło na jednym Bosmanie, jednym Boju (przez j) i jednym Bałtyku.
— Przepraszam, a firma? — pyta, wypisując rachunek. — Nałkowska — Bickowa. —
Słyszę, że pisząc, mruczy niechętnie r — Takie nazwisko, takie nazwisko. — Jest
zirytowany. — Dlaczego? — pytam. — To pani nawet nie wie, czyje to jest nazwisko? jg
mówi wzgardliwie. — Wiem, wiem — odrzekłam, nieumyślnie się roześmiawszy. Nagle
podniósł na mnie swą pomarszczoną twarz i zdziwione oczy. — Jak to, więc może to pani?
— Był prawdziwie wstrząśnięty, wstał,
przedstawił się, mówiąc, że zawsze tego pragnął, że wszystko czytał. Zgorszony, oburzony
tym, że teraz to robię. Uważał, że to jest straszne.
Warszawa, ? VIII 40.

background image

Deszcz pada od rana, mokre zimno wypełnia sklep, nogi bez pończoch ziębną. Zosia

zeszła z góry, stoi w drzwiach otwartych na ulicę, śmieje się i wrzeszczy. Jest zła i wesoła na
przemian, trochę dzika, jak kocica Hani. Nie łubiana przez mamę i Hanię, mnie oddaje całe
swoje uczucie. Przyniosła mi cieplejsze palto i naśmiawszy się z robotnikami kupującymi
papierosy, odeszła. Później przyszedł ten śliczny F

1

. — znudzony, smutny, chudnący od

niepokoju i bezczynności. Czarne, świecące włosy ma uczesane tak gładko i jest tak
doskonale ubrany w swe jedno z jedynych dwóch ubrań — a wszystko jest daremne i po nic.
I on nie wie, gdzie znajdzie się jutro. Cały ten potrójny dom pełen jest ludzi w tym samym
położeniu, co my. Po nim przychodzi po papierosy człowiek w łachmanach, stary i miły. —
To pan dopiero zmókł — powiadam Śmieje się: — Ano, bo taki -nokry deszcz pada. —
Niech pan siądzie. — Można? Dziękuję, to sobie siądę, bo jeszcze mam kawałek drogi. — Z
daleka pan idzie? — A co dzień tędy przechodzę z Chocimskiej. — Ma pan tam jakie
zajęcie? — Nie, gdzie tam, żadnego nie mam zajęcia. Przez czterdzieści lat byłem
robotnikiem, a teraz nie mam nic. — Jakże pan sobie daje radę? — A rękę wyciągam —
mówi zażenowany. Okazuje się, że mieszka przy dzieciach: „Ale syn biedak, tyle ma co i
ojciec”. — „Zawsze na dzień uzbieram sobie ze trzy złote”.
Warszawa, 23 IX 40.

{Później zapisane). Zrobiłam już zamówienie, po raz pierwszy ważąc się i na tę

inicjatywę. Nieznajomy nowy urzędnik, trzeci w dziale zamówień — jeden z ludzi, od
których łaskawości, chęci,

| L6blowitz

pośpiechu zależy nasz nędzny los — powstał od stołu, by mi się przedstawić nazwiskiem
Bogusława, z którym zresztą nie jest spokrewniony. Rozmowa o nim, rozmowa dłuższa o
Granicy — czy jest w niej Bóg, czy jest temat społeczny. Poza tym śmiesznym wydarzeniem,
tak niesłychanym na tym tle, doznaje się tu samych upokorzeń i wszelkiej poniewierki, samej
goryczy. — Teraz jestem w brudnej poczekalni przed kasą. Pada ulewny deszcz, ale jest
ciepło. Ludzie naokoło w płaszczach deszczowych, mokre czapki i parasole wieszają gdzie
się da — na klamkach okien, na stojącym wieszaku. Czekamy tu od dawna. Krzeseł jest parę
zaledwie, dwa niejednakowe stoły pod ścianą, na których — podskoczywszy — też można
usiąść. W kącie na stole stoi zapalona lampa, ktoś młody przy świetle żarówki czyta książkę,
którą wyciągnął z kieszeni. Pokój jest ciemny, przed wąskim i wysokim otwartym oknem
kiwa się mokry bez, a za nim stoi wielka, ślepa ściana kamienicy, po niebo zarosła dzikim
winem. Czerwone liście na cegłach muru są całe skąpane w bieżącej wodzie. W oknie na
parapecie, tę liściastą ścianę mając za tło, siedzą obok siebie młody człowiek i dziewczyna.
Jak wszyscy czekają tutaj na wpłacenie pieniędzy za papierosy. W biurze sprawdzają
tymczasem zamówienia i książeczki według rozdzielników, czas płynie powoli. Tylko oni i
ten, co czyta, się nie nudzą. Chłopiec jest ładniejszy, uśmiech podrywa mu górną wargę
trochę za wysoko i naiwnie, ale zęby ma piękne i oczy pełne uczucia. Ona nie jest ładna, ale
jest młoda, pozwala się brać za rękę, rada tej sprawie. Szyjkę ma cienką i gładką, nosek ostry.
Tuż przy mnie dwie dziewczyny liczą pieniądze, stojąc nad stołem, sprawdzają kasjer- skim
szybkim sposobem pliki setek i pięćdziesiątek. Mają drobne w rulonach, są z jakiegoś
większego sklepu — nie to, co ja. W obu okienkach do kas po parę ludzkich zmokniętych
pleców, barki wąskie i zgarbione, słowa skwapliwe i potulne. — Godzina pierwsza jest do
wytrzymania, druga trudniejsza, następne nieznośne, pełne smutku i złości. — Może już jest
moja książeczka, może już na mnie czas.
Adamowizna, 25 IX 40.

Jest już jesień. Budzę się na niemoim łóżku, w małym wiejskim pokoju z drzewami

żółknącymi za oknem. Jest zimno, za szybami zapłakanymi fruwają gołębie. Przyjechałam tu
wczoraj w południe, w ulewny deszcz. Na przystanku stał mokry kasztan, mokry Walenty na
koźle i Halinka pod parasolem też mokra. Tutaj Zosia, kawa, dobry chleb, pusto i dcho.

background image

Miałam do wyboru pokój pełen jabłek większy i pokój pełen pomidorów. Wybrałam ten
drugi, mały, z widokiem na topolę, ogrody i dwie szyte słomą strzechy, z plamami mocno
zielonego mchu i gołębiami. Pomidory Stasia i Jadzia przeniosły do pokoju z jabłkami. Na
topoli sypia w największe niepogody paw — już bez ogona, ale ze śliczną „miotełką” na
małej, wyniosłej głowie. Po obiedzie przyszła młoda pani Dęcia*, ładna, ale mająca głos
nieprzyjemny, i pan Ra- deczek Peter*. Głupia rozmowa. Przyszłam tu na górę i spałam
nieprzytomnie aż do kolacji.
Adamowizna, 26 IX 40.

Po kolacji rozmowa z Zosią — zawsze aż oszałamiająca tym świetnym porozumieniem,

wzajemną doskonałą na wszystko wyrozumiałością. Trzeba było załatwić wszystko z tych
ostatnich ciężkich czasów. Z jej strony to są troski gospodarskie, od razu przestawione na
teren problemów socjalnych, psychologicznych i moralnych, zawsze pełne autoironii,
tragedie zwierzęce, lektura. Ja musiałam zreferować ogromne zjawisko sklepu, tak już
wrośniętego w me żyde, tak rozgałęzionego. Nie docenione zawsze dawniej zagadnienia
handlowe, demon procentu, kapitału, kredytu, namiętność, żeby temu sprostać, żeby to jak
najlepiej załatwić, żeby jeszcze nie ustąpić i nie rezygnować. Trudność zgody na fakt, że jest
to praca w próżnię, skoro nie można z tego żyć, skoro wdąż trzeba pożyczać — ze strachem,
że nie ma już na to pokrycia. Później sprawa mieszkania, niepewność każdego dnia, czynsz
znowu nie płacony. Los różnych ludzi — ten piękny, pogodny,
wesoły pan, wizyta u Żeni*, zgroza, starość wciąż wszystkiemu teraz towarzysząca — cały
ten los. I jeszcze mama — tak ważna i tak rozległa, Hania tak nieprzejednana. Obie wizyty
Heli, przyjazd Adzi*, u której nie zdążyłam być, ostatni list Bogusława, do którego nie
jestem już w stanie pisać. Zetknięcie z Marią

1

, z Tadziem*, strzępki rozmów i porozumień.

Nagły wybuch wartości w ,, próbach literackich" tego chłopięcia*, po którym nic właściwie
sobie nie obiecywałam — tak odwykła od dawnej mej roli „opiekunki młodych talentów”.
Nie wiadomo dlaczego, wywołana jakimś jej (Zosi) zapytaniem, retrospektywna wstawka
Gorzechowskiego — koszmarny czas rozstawania się z nim, tak przewlekły z powodu jego
uporu, jego później ujawnione kobiety, nieudane samobójstwo pierwszej, ładnej i
nierozsądnej, dziwna dość drugiej, śmierć jej męża w moich oczach na drodze z Morskiego
Oka, ich obojga przyjazd wspólny do Zakopanego i zamieszkanie w tym samym hotelu. No
tak, niesławne to są miejsca mej biografii, sytuacje wstydliwe i niezręczne. Ale oto nie-
dawno, w mej robocie likwidacyjnej natknęłam się też między innymi na pięknie
uporządkowane przez Bogusława listy Gorzechowskiego. Pobieżnie coś czytając ogarnięta
zostałam nagle zapomnianą już siłą tej jego miłości. Zaiste, jak nikt chyba kochał mię
„śmiertelnie". Wciąż więc jest ze wspomnieniami tak i inaczej — i nad wstrząsającym
szczęściem zarówno, jak nad złym cierpieniem rozlewa się obojętność czasu. Ale nie zostaje
wytłumaczone nic i nic nawet nie da się ostatecznie ocenić. — Wreszcie, po omówieniu
wszystkiego, już tutaj, leżąc w łóżku, musiałam jej odczytać urywki tekstu tego świeżo
zjawionego mi na drodze talentu. Oto pokrzepiająca niespodzianka, że to jeszcze jest, że to
jeszcze trwa pomimo wszystko. Nawet nie talent jest w nim najważniejszy, ale ta szlachetna
jakość, jakaś dojrzała czystość i rozum — w tym siedemnastoletnim człowieku. Była godzina
pierwsza w nocy, gdyśmy się rozstały, zziajane tą przyjaźnią.
Adamowizna, 29 IX 40.

Jeszcze teatralność sklepu. Co wieczór przed zamknięciem stara kwiaciarka uliczna wnosi

do sklepu kubły z kwiatami i ustawia je w kącie na ziemi, z całym zaufaniem powierzając je
naszej opiece. Są to ogromne gladiolusy różowe i pąsowe, dużo goździków ciasno utkanych,
złociste zinnie, rezeda i śliczna dzianwa malowana. Rano zabiera je na dalszą sprzedaż na
ulicę Belwederską, gdzie rozstawia to wszystko pod sztachetami ogrodu, w którego głębi stoi
mały pałacyk, obrócony na schronisko dla paralityków. Przez całe lato, długo czekając w tym
miejscu na autobus, oglądałyśmy ten jej ogród przenośny, przy którym siedzi na stołeczku.

background image

Teraz i ona, i jej kwiaty są kimś dobrze znajomym, ich zapach jest tym, co pierwsze wita nas
w sklepie. Wiemy, że młoda jej córka ma męża pijaka, który tak ją bije, żc decyduje się
donieść o tym policji. — Między klientami jest pewna urocza staruszka, która kupuje co parę
tygodni paczkę machorki najprzedniejszej, by ją w domu zetrzeć na tabakę, bez której nie
może żyć. Gdyśmy ją poznały, mówiła, że za dwa i p 3ł miesiąca będzie miała „setkę”, a
teraz ma już przeszło sto lat. Jest ładna i wesoła, uśmiecha się do każdego bezzębnymi
ustami, a oczy ma duże, błękitne i czyste. Ma swoje mieszkanie, więc syn może jej nie dać
jeść, bo i sam nie ma, ale wygnać jej nie może. — Inna staruszka, też chodząca po prośbie,
nie ma swego mieszkania, odkąd się spaliła, nie ma łóżka ani pościeli, nie ma nic. Gdyby
miała saganek, toby sobie mogła u ludzi zagotować wody, ale i tego saganka nie ma. Nie ma
też rodziny, powiedziała raz dziwnie, że wcale nie miała rodziców. Śpi w pobliżu tego
spalonego domu gdzieś daleko, na Siekierkach, w stogu siana. Dawniej spała z małą
dziewczynką, która straciła w czasie oblężenia oboje rodziców. Teraz dziewczynę wzięła
jedna gospodyni do pasienia świni i pilnowania dzieciaka, więc śpi sama. Jest skostniała z
zimna, siedzi w sklepie na fotelu, żeby się osuszyć. Prosi o papier, owija sobie gołe stopy i
wkłada znowu zupełnie mokre płócienne dziurawe pantofle. Opowiada nieudane
starania w Komitecie, jest łagodna, zniechęcona, nie umie sobie poradzić. Nie je nic ciepłego,
boli ją w pasie tak, że nie może wstać, gdy trochę posiedzi, małą potrzebę robi z krwią.
Strach jej, że musi iść tak daleko w deszcz do tego stogu. Ach, na pewno chciałaby zostać,
położyłaby się chętnie byle gdzie, napiłaby się czego ciepłego. Ostatecznie idzie i mimo
wszystko to, za co tak jest wdzięczna, mimo że trafiła do nas i powiedziała nam o sobie, w
życiu jej nie zmienia się nic. Nawet do szpitala nie może się dostać, bo nie przyjmą jej bez
papierów, a papiery jej się spaliły
i nie ma mowy o tym, aby zdołała nowe sobie wyrobić. — Rano przychodzi z sąsiedniego
domu fryzjer. Przychodzi właściwie dwóch i obaj po Kluby. Jeden, trochę kulawy i
małomówny fryzjer damski, jest tym, który przez parę lat przychodził czesać mnie do domu
co tydzień. A teraz, gdy już nie mam pieniędzy, by się u niego czesać, sprzedaję mu
papierosy i to jest słuszne wyrównanie przeszłości. Ale ważniejszy jest ten drugi, jego
wspólnik czy pomocnik, fiyzjer męski, doskonały do krótkich, zabawnych rozmów przy
papierosach. To on zarzuca nam, że źle liczymy, nie dbamy o klienta, przyczepia się i
pokpiwa — wszystko w najlepszych kategoriach towarzyskiej, żartobliwej przekory. Ma
głowę gładką, twarz szczupłą i żywą, jest wysoki, zręczny, bardzo szczupły, można by
powiedzieć — rasowy. To on też gniewa się, że tak schudłam, i znajduje sposób, by dać mi
do zrozumienia, że jeszcze przed paru miesiąc?mi byłam nieodparta. Tyle dowcipu i
towarzyskich zalet znajduje swoje wytłumaczenie. Wyznaje, że przed wojną „grał w teatrze".
Nie jako statysta, bynajmniej. Był narzeczonym czy panem młodym, zdaje się w Weselu na
Kurpiach, i rola była z piosenkami. No, a kto śpiewał ? „Ja!" Śmieje się pobłażliwie, zamyka
drzwi od ulicy i donośnym, wspaniałym tenorem śpiewa tę swoją piosenkę, aż szyby drżą.
Gdy zjawia się nowy klient, milknie błyskawicznie, zabiera swoje cztery Kluby i znika — i
ten urywek innego żyda przemija jak groteskowy zwid.
Adamowizna, 30 IX 40.

Zimno, wiatr urywa głowę, na ciemnym, rozległym błękicie przewalają się ciężkie

obłoki. Czasami na krótko wybucha słońce. Wczoraj byli tu na kolacji doktorostwo
C[hełmońscy] * — tacy sa- I mi jak wiecie i jak zeszłych lat. Ona ma cofnięte czoło, ładną
postawę, urodę dziwną i pochmurną. Ale jej słowa są skąpe i niewątpliwie mało ciekawe.
Mąż z niepotrzebną brodą — też ładny, zaczepny, zbyt rad sobie, mówiący dowcipy [...].
Aby dokuczyć I Zosi, na której oboje nic się nie rozumieją, mówi jej okrucieństwa
i trywialności o zwierzętach. Uważa ją za dziwaczkę, pobłażliwie przekomarza się z nią i
żartuje. Ale to, że są tak blisko, że jednak są życzliwi, że przychodzą o każdej pogodzie i
wiążą ze zwykłym życiem — to jest dobrze. A dziś przyszła ich córka, urodziwa Kecia —

background image

pełna tych samych dla mnie żywych i przekornych uczuć. Ich tekst jednak wydaje mi się już
gorszy. Pani Hfeinzelman] grała Szopena. Wieczorem znów przyszli doktorostwo z
wiadomością, że telefonowała Hania, że wszystko jest dobrze, że mogę tu zostać jeszcze
tydzień.
Adamowizna, 1 X 40.

Dzień wspaniały, zieleń aż czarna w tym blasku, każdy liść topoli świeci się osobnym

pieniążkiem. Wicher nie ustaje, ale na słońcu jest prawie gorąco. Po południu ze Stasią i
Jadwigą „odwracałam” siano na smugu. Potem z Zosią, jej mężem i panią Derią, która
przyniosła mi atramentu, długo zbierałam do koszów ostatnie pomidory. Niedaleko Walenty
z dziewczętami wyrywali marchew, a Halinka obcinała nać dla krów. Na polach sąsiednich
przechodziły w słońcu pługi — każdy z koniem i człowiekiem. Zorane pole robiło się
fioletowe, oziminy dalej różowe
i zielone. Powrót do domu — ciemnego po tylu blaskach — jest zawinięciem do przystani.
Kolacja przy świecy, rozmowa
o rzeczach gospodarskich, a później o chemii, z której tyle wie i pamięta „Zet”*. Ale
„bankructwo nauki” budzi mój sprzeciw. Na
końcu światopoglądowa utarczka z Halinką, która mówi zirytowanym głosem. Ale Zosia jest
zawsze niezrównana — skromna, miła, tak oryginalna i niezależna, tak jednolita w tym, co
myśli
i jak żyje.
Adamozoizna, 3 X 40.

Na czym polegają te zmory moich poranków, dręczące mię tutaj zarówno, jak w

Warszawie? Tu bardziej nawet, gdyż nie muszę zrywać się o szóstej i leżę obudzona od
dawna, patrząca na niebo całe w jednolitej chmurze, na szamocące się w wichrze
i deszczu drzewa. Ten obraz świata — jakikolwiek jest, pogodny czy ponury obraz oglądany
poprzez drobne, wędrujące czarne plamki przed oczami, jest dla mnie zawsze dobrem, nie-
ustającym źródłem zdziwienia i zachwytu. Zmory są tylko we mnie, strachy rozmieszczone
po mnie całej wzdłuż ciała, od głowy do stóp. Nieznaczny ból głowy płytko pod czaszką,
stały ból ponad brwiami. Bóle przemykające u nasady języka, w miejscu, gdzie jest stale ta
ciemna plama, ból gruczołu obok, ciągnące bóliki w pobliskim temu wszystkiemu „lepszym”
uchu, w którym od samego początku rannej świadomości słyszę zawsze głośny szum,
pulsowanie i piski. To, że z każdym rokiem słyszę cokolwieczek gorzej — rzecz dawniej
będąca źródłem najstraszliwszych przerażeń — teraz jest już niezbyt ważna. Jeszcze jakoś
daję sobie radę, jeszcze w tym tempie jakoś mi tego do końca wystarczy, kłopot zaczyna się
dopiero przy głosach przyciszonych, przy szeptach albo dużym oddaleniu mówiącego. Tylko
w rodzinie albo tutaj pozwalam sobie na powtórzenie zapytania, między obcymi wystarcza
mi roztargnienie, przemilczenie albo nagła zmiana tematu. Dalej miejscem stałego niepokoju
jest serce, bijące niedobrze, puste, jękliwe, sygnalizujące każdy popłoch tętnem
przyśpieszonym Bolesne miejsca pod skórą, różne sensacje artretyczne — to mnie nie
straszy, to jest ta starość, na którą się godzę. Wątroba — zawsze tak albo inaczej boląca —
też nie budzi we mnie przerażeń, na wszystko z nią jakoś jestem
przygotowana. — Na coś trzeba ostatecznie umrzeć, więc niech to będzie ta rzecz —
pośrodku mnie, daleko od głowy, uszu i gardła. Zmorą jest teraz ten język, zmorą dziwaczną,
groteskową, straszliwą. — Ach, od szumu gałęzi za oknami, szumu głośniejszego jednak niż
szum w uszach, idzie na mnie spokój, słodycz i rodzaj szczęścia. Tylko siebie się boję, do
siebie mam wstręt — siebie fizycznej, namacalnej, na wszelki sposób bolącej i przerażonej.
Siedzę w tym ciele jak w czarnej norze, niebezpiecznej, zewsząd najeżonej od wnętrza
drobnymi narzędziami moralnej tortury. To minie, gdy wstanę, nawet gdy zacznę czytać. W
ciągu dnia zdarzają się nawroty, ale słabsze i przelotne. — Te jednak cielesne przerażenia nie
wypełniają całej przestrzeni udręczeń porannych. Stanowią raczej podłoże, melodię

background image

muzyczną tych doznań. Tekst „duchowy” jest inny. Nie starość. Ten temat — sam przez się
tak niezmiernie ponury — jest zaledwie pokątnie doczepiony do tamtych udręczeń, jest
ilościowo niewielki. Bo starość ze swą śmiercią obowiązuje wszystkich, jest czymś nor-
malnym. Nie stanowi mnie tylko przysługującego upośledzenia, nie wydaje mi się już teraz
upokorzeniem. Jest tylko niedogodą, przyszła nie w porę — w tych czasach tak straszliwie
trudnych, takiego wymagających wysiłku. — Tekstem tym na rano są daremne myśli natury,
powiedzmy, historycznej, których tu nie uwzględniam, bezradne myśli o ludzkości i ludziach.
Ostatnim rozdziałem popłochu i zgrozy jest niemoc własna wobec rozpadającej się na
mnóstwo straszliwych zdarzeń rzeczywistości. Osłupienie, że tak to jest, że to jest prawda. I
znowu własna w tym rola, niewiarogodne swoje miejsce, zły los.
Adamowizna, 4 X 40.

Drzewa za oknem stoją nieruchomo we mgle. Białawe kotary przesłaniają warstwą

perspektywę, każde dalsze drzewo jest bardziej blade i nierzeczywiste. Jest siódma rano,
pora, w której tam już jestem w sklepie albo zbieram się na zakup. Tutaj mogę jeszcze zostać
w łóżku, jak długo chcę. Dziś dręczy mię
tylko palec, który pulsuje i rwie, ale może pod kompresem Zosi się „rozejdzie”. Zwykły ból
głowy, sięgający klinem wierzchu czaszki, jest jednak wyraźnie umieszczony z lewej strony,
bliżej „lepszego” ucha. — Wczoraj prałam sobie w miednicy pończochy
i koszule — mimo sprzeciwu Zosi, że mi to zrobi Jadwiga. Zosia siedziała tu na kanapce i
naprawiała moją starą makatkę. Przez drzwi otwarte mówiłam: — Doznanie religijne nie jest
czymś odmiennym od tego, co można by nazwać doznaniem istnienia albo doznaniem
jedności bytu. Jest to ten sam wstrząs zachwytu, że się jest wtopionym w świat, że jest się z
nim związanym tożsamością istoty. Można to uczuć jako uniesienie radości i tryumfu, że nie
jest się samemu w ogromnej próżni świata. Można też jednak uczuć to w kategoriach
typowych, jako uniesienie i pokorę wobec bezmiaru rzeczy. W obu wypadkach jest to
afirmacja jedności ze światem. Ukorzenie się w wielkim szczęściu pokory przed wszechmocą
Boga jest tylko jednym z wielu tekstów, wyrażających ten stan. — W związku z tym — i
jako ślad sporu z Halinką — myślę teraz: pytanie, czy istnieje „nieśmiertelność duszy”, jest
niekonieczne, jest z dziedziny złego tekstu. Nieśmiertelność i nieskończoność już „w tym
żydu” — ze wszystkimi udręczeniami i całym upojeniem tego doznania. Nieśmiertelność jest
konsumowana podczas życia, jest całkowide wyczerpana, do dna wypita. — Myślę, że
wszystko jest zawarte i dotrzymane w obrębie żyda. Mam niechęć do nieśmiertelnośd jako
wznowienia życia indywidualnego. Cała reżyseria nieśmiertelnośd — zmartwychwstanie,
metampsychoza, żyde wieczne — to jest wciąż ten niepotrzebny, zly akt czwarty dobrze
zbudowanego, rozdzierającego dramatu życia. Grzech śmiertelny przeciw jednośd czasu i
miejsca.
A damowizna) 6 X 40.

Spacer w tej jesieni mgławej o zmierzchu w stronę Starego. Idziemy drogą piaszczystą

przez otwarte pola, w terenie wypunktowanym przez z rzadka rozmieszczone, wielkie,
zawoalowane
mgłą grusze polne. Na lekkim wzniesieniu milletowska grupa ludzi*, kończących kopanie
kartofli — jak zwykle teraz głównie kobiety. Ich suknie różnych barw są w tym dymnym,
mdłym oświetleniu gęste, ciemne, bogate, jak na starych muzealnych malowidłach
holenderskich. W dole, na prawo za polami, wzdłuż małej, krętej Mrowy ciągnie się mroczna
ściana zieleni, spomiędzy olch i topoli płynie ku górze dym pastuszego ogniska, rozwiewa się
w zasłony, które rozwleczone między drzewami wyznaczają im różne oddalenia. Jest
wilgotno, miękko, ciepło, jest cudnie. Halinka namawia, żeby wstąpić na Stare — idziemy
tam więc, nawet Zosia, tak niechętna całemu światu poza własnym domem, idzie cokolwiek
utyskując. Skręcamy miedzą w dół ku rzece, wstępujemy w ciemność tego naturalnego parku
nad Mrową, mijamy mostek, młyn klekoczący, szczekającego nieszczęsnego przy budzie psa.

background image

W oknie na górze ukazuje się Kecia, zbiega dopiero po chwili, nie okazując zresztą radości.
Ale pachnie świeżą perfumą i poprawia jeszcze włosy, widać zła na siebie, że nie jest dość
ładna. Dom pełen rodziny i dzieci, wszyscy wygnani wojną z różnych miejsc, jak wszędzie
teraz. W ładnych pokojach jasno od elektrycznego światła, z dynamo przed miesiącem
zaledwie zainstalowanego w młynie. Pani H[einzelman] gra nam Brahmsa, Masseneta, nawet
Wertyńskiego. To przypomina mi Żenię i później owo gorące lato mej pierwszej zdrady
Gorzechowskiego, gdy sama w pustym domu w Warszawie, tak zakochana w[e]
W[ładysławie] B[aranowskim], śpiewałam sobie Sierogłazoczkę. Na ogólne i usilne żądanie
Kecia, warcząca z uporu, niechętna i nadąsana śpiewa głupi walczyk Jam jest mHości
królową. Głos ma zimny, soczysty i świeży jak owoc, twarz wzgardliwą i cudną. Przy tym
śpiewie targanie tęsknoty za młodością boli mię jak tortura. Z Warszawy przyjeżdża doktor i
konsul*, zostajemy na kolacji. Wracamy w zupełnych ciemnościach, odprowadzone przez
tych mężczyzn.
Warszawa, 29 X 40.

Stało się już wreszcie to, co zagrażało od dawna, dezorganizując życie. Wisiałyśmy jak

ptaki na gałęzi, uczepione jednym pazurem nad ciemnością i niewiadomym. A teraz już jest
wiadome. Stosy książek na podłodze, meble częściowo wywiezione, fortepian w
przedpokoju, pozbawiony nóg, leży na boku, wielki, niemożliwy do podźwignięcia,
ujawniający mimo to swój rodowód harfiany. Jednak podźwigną go ci sami ludzie jutro,
między nimi jeden chodzący na protezie — wielki i silny. Proteza nie udaje nawet nogi, jest
zwykłym kijem, wychodzącym w dole z nogawki spodni. Przez cały dzień wiązałam w
paczki moje książki, blisko połowę przeznaczając na sprzedanie lub po prostu zostawienie
tutaj (gdyż żaden z kuszonych przeze mnie kupców na nie się nie zgłosił). Ich bezdomność
wzrusza mię jak bezdomność jakichś zwierząt. W żelaznym piecyku palę je już od tygodnia.
Smutek zostawiania tego domu z oknami na Łazienki jest jakiś tępy, zbyt dawno wiem, że
tak musi być. Podczas tego zamętu i poniekąd nawet zgrozy mama już drugi dzień leży w
łóżku po zawrotach głowy. Jest osłabiona, ze snu budzi się pośród dnia, dziwiąc się, że to nie
jest rano, że to ten sam dzień. Zrobiła się już inna. Skarży się każdemu na bezwład nóg, a
teraz już i rąk. „To chyba jest mózgowe”. Doktor był u niej właśnie w chwili, gdy z jej
pokoju wynoszono fortepian. Wszystko wygląda strasznie, ale nie jest aż tak, jakby można
myśleć. Pośród tych ruin siedzę jeszcze na dawnym swym miejscu, przy stoliczku
zawalonym śmieciami, wśród reszty mebli i widzę siebie, już starą, w ostatnim lustrze,
zmęczoną głupią robotą od świtu aż do teraz. Jest godzina dwunasta — zimno, pusto. One
obie śpią, ja zrobię jeszcze kasę i wpiszę wszystko do książek. Cały ten trud i wysiłek nie
ratuje nic, prowadzi tylko do czegoś wciąż gorszego, na jakieś dno.
Warszawa, 26 XI 40.
Madalińskiego 7 m. 11

W sobotę był pogrzeb Berenta. Na miesiąc czy dwa przed śmiercią — też zagrożony

utratą mieszkania — przeniósł się z tych naszych stron, już dężko chory, aż na Żoliborz — ze
swoim wielkim, białym psem i dziwną służbą. Ostatni raz widziałam go latem, gdy przyszedł
do sklepu — niby w odwiedziny, zarazem jednak szukając jakiegoś tytoniu — starszy pan,
gła- dziutko wygolony, starannie ubrany, grzeczny i gorzki z tą swoją drapieżną twarzą sowy.
Młody Alfred Rogalski, który tu przychodzi szukając książek filozoficznych i rozmowy,
dowiedział się
o tym ode mnie — chyba jedyny, który tak pragnął go poznać. Pogrzeb nieliczny, bez żadnej
parady, bez mów, prawie bez kwiatów — w ten bezsłoneczny dzień pośród nagich drzew
cmentarza. „Teraz na mnie kolej, czy na panią — spytał zaczepnie Irzykowski. Prócz nas
obojga i Staffa jeden tylko akademik Sieroszewski — siwy, raźny i czerstwy w całej tej
klęsce, wydającej mi się jakimś prawie osobistym argumentem przeciw jego dziecinnym
złudzeniom, trwającym poprzez wszystko. — Zawiózł mię tam Adolf Nowaczyński,

background image

przedwnik przyjazny i zajmujący, człowiek o szklanym oku, wybitym mu przez
zwolenników minionego rćgimu.
Warszawa, 4 XII 40.

Mama gra powolutku swymi słabymi palcami stare walczyki na rozstrojonym fortepianie.

Smutek jest nieprzejrzany, naiwny, ludzki. Jestem straszliwie sama w tym podemniałym
życiu. Minio wszystko, co się odbywa, niekonieczne wydaje się aż takie wyrzeczenie. Nie
mam swego biurka, cała się mieszczę w trzech szufladach, każda godzina nad książką jest
wykroczeniem.
Warszawa, 6 XII 40.
To jednak jest nonsens — życie moje dziś, próżna obrona przed każdodziennym głodem. Bo
ten nasz wysiłek, przekraczający
możność fizyczną, nie zapewniający nawet żywności, jest powolnym samobójstwem.
Straciłam jeszcze cztery kilo. Tęsknota za rozmową, za książką, jest równie dojmująca
fizycznie, jak głód mięsa albo jajek. Nie ma wytchnienia. Nie ma miejsca ai^i czasu, nie ma
żadnego^ kąta, gdzie wolno być starą i zmęczoną. /Mama! Jej upory, jej dziecinny egoizm,
jej daremna, śliczna jćszcze uroda. Kawałki dawnej dobroci — cóż za żałość! Spacery z nią,
kawiarnie z muzyką i obecnymi ludźmi — gdy „czuje, że żyje”, jej potrzeba, aby wszyscy
wiedzieli, jak z nią jest, aby każdemu mówić o sobie rzeczy zawsze te same, tramwaje i ulice,
przez które trzeba ją prowadzić i dźwigać, i przezwyciężać zmęczenie
i złość.
Warszawa, 7 XII 40.

Wczoraj wieczorem wracałam ze sklepu tu na górę schodkami na Dworkowej po

niewiarogodnej zaiste ślizgawicy. Na zamarzniętą wodę ostatnich deszczów spadł śnieg,
pierwszy śnieg po tej długiej, tak wyrozumiałej jesieni. Zawsze trochę strachu na tym
czarnym pustkowiu, przez które w zimnie i wichrach przenosimy co wieczór całą kasę
sklepu. Rano w Banku dostałyśmy pożyczkę Apó jakich zabiegach! Później w hurtowni
zakupiłyśmy papeterię i same zawiozłyśmy do sklepu, dźwigając dobrą wagę do i od
tramwaju. Całe popołudnie byłam w sklepie, po powrocie robiłam kasę i książki do wpół do
tizedej w nocy. Jednak muszę to robić, już wciągnięta samą namiętnością pracy, niecierpliwą
chęcią, żeby to skończyć i żeby to było dobrze. Jak kiedyś pasjonowałam się tylokrotną
korektą moich tekstów, przepisując je wciąż na nowo, a nawet przeróbką tekstów cudzych
(jak ten przekład Gailita*, który zresztą nie zdążył wyjść przed wojną). Te rachunki są czymś
podobnym, dają dokładny obraz żyda sklepu i domu, które w tym sformułowaniu też jest
nonsensem, żaden bowiem wysiłek i dowdp nie sprawi, aby dochód z tej pracy mógł nas trzy
wyżywić. Więc wczoraj na śliskich, ciemnych schodkach dogonił mię tak młody Skalski,
który wyszedł na spacer
z psem. Wszedł ze mną tu na górę, posiedział trochę, to i.owo ponure opowiedział. A także,
ile zarobił na mące i że ani jednego dnia od czasu wojny nie jadł obiadu bez mięsa. —
Przeczytałam wreszcie książkę Bogusława, którą mi przysłał teraz w przekładzie włoskim*,
poświęcając temu noc. Moje istotne wzruszenie było natury osobistej. Tamte nasze ostatnie
chwile razem ujrzałam zupełnie inaczej poprzez niego — początek wojny, odejście z domu,
droga, rozstanie. Opis tego, co przeżywał wtedy, był dla mnie niespodzianką. Na przykład, że
tak bał się o tę „Marię” — jej ran, jej śmierci, że w jego oczach była ona słaba i „delikatna”
(w sensie dodatnim). I że bał się w ogóle, że to niebezpieczeństwo gra tam taką rolę. Odejście
z domu w rzeczywistości mniej mię wzruszyło niż w tej książce. Bohater pociesza Marię:
„wrócimy”. A wróciłam tylko ja.
Warszawa, 10 XII 40.

Rano przyszła siostra Bogusława. Jest nauczycielką u Niepo- kalanek, ubranych w białe

habity, sióstr łagodnych i dobrych. Nie wiadomo, czy są młode, czy stare, czy są brunetki,
czy blondynki, z czepców widać im tylko kawałek gładkiej twarzy. Zosia chce jednak

background image

zamieszkać osobno, ma już pokój, chce mebli, które nie są mi teraz potrzebne. I tak rozprasza
się, topnieje, ginie wszystko, co mam, i już nie wróci. Gdy poszła, pisałam rachunki
i pojechałam na zakup, gdzie na próżno walczyłam o machorkę
i papierosy machorkowe. Mam tam już ludzi życzliwych, ale właśnie nie od nich to zależy. Z
zakupu pojechałam do Heli, której umarł syn. Przed trzydziestu laty byłam tak samo u niej,
gdy się urodził. Leżała w łóżku po powrocie z pogrzebu. Jest taka jak była, tylko też bardzo
chuda, otoczona najtkliwszą dbałością
i opieką tego młodego Jerzego.II rozmowa była jak dawniej — jednak rozmowa widm w tym

świecie ze złego snu, świecie koszmarów i widziadeł. To on miał rację, umierając przez
te miesiące z samego przerażenia. W domu zastałam Alfreda Rogalskiego
i

Łaszowskiego z pięknie wystrojoną Żylińską. Mama nie opusz

czała nas ani na chwilę, udaremniając wszelką rozmowę. I Hania nie chce mi w tym

pomóc. Jak w czasach przezwyciężonego dzieciństwa i młodości cierpię od nędzy, brudu i
wstydu. To jednak jest dno i ja już z tego dna nie wyjdę, nie mogę się ratować, nie mogę się
bronić. Wszystko tak się składa, że mi nie wolno, że przestępstwem jest sama chęć izolacji.
Chociaż możliwe byłoby wygraniczyć sobie jakąś wysepkę własnego istnienia, jakiś jeden w
tygodniu wykrojony kawałek innego życia. [...]
Warszawa, 20 XII 40.

Och, mróz! Zaczyna się znów ta zima zajadła, pełna okrucieństwa, podobna do

zeszłorocznej. I tutaj, w tym mieszkaneczku, gdzie — tak i owak wszystko utykając i
przestawiając — nie możemy się we trzy pomieścić, od paru dni nie grzeją kaloryfery.
Okazuje się, że nie ma tego koksu, mimo iż wpłaciłyśmy nań, poza czynszem, już blisko sto
złotych. Piecyków żelaznych, złożonych na wszelki wypadek w podziemiach sklepu, nie
zdążyłyśmy tu dotąd sprowadzić, działa tylko nieznacznie mały piecyk elektryczny.
Wchodzimy wieczorem pod kołdry w ubraniu, skostniałe z zimna. Myć i kąpać można się
tylko w nocy, gdyż we dnie ciśnienie gazu jest zbyt słabe, woda z kranów cieknie zimna!) Od
dwóch dni Hania chora, mama delikatna, bezsilna, kaprysząca. Przed siódmą wychodzę z
lodowatego mieszkania na mróz i ciemność. Na ulicy latarnie bledną od przepysznej pełni
księżycowej, na wschodzie ani śladu świtania, niebo pełne ogromnych gwiazd. W tej świet-
ności schodzę po schodkach ulicy Dworkowej, lekka i spieszna mknę w stronę dawnego
mieszkania nad Łazienkami. W ciemności po omacku otwieram z sieni zamek i kłódkę,
zawsze z lekkim strachem, czy nie zastanę sklepu zrabowanego. Zapalam światło, długo
kręcę korbą ciężkiej żaluzji. Zamiatam sklep, ścieram kurz z bezliku przedmiotów,
składających się na tak zwaną papeterię — buteleczki, ołówki, kredki, koperty, papier taki i
inny. Układam na półce papierosy w architektoniczne bloki, porządkuję wystawę. Jest i tu tak
zimno, że nie mogę zdjąć futra, które brudzi się i nisz
czy. Wchodzą pierwsi ludzie, schylając głowy pod wolno wznoszącą się żaluzją, chcą już
prawie tylko Junaków. Jest ich też mniej, bo roboty przy kanałach już skończone. Rozebrano
też drewniane baraki i przez odsłoniętą kratę ogrodzenia widać w przejrzystych, ośnieżonych
lekko drzewach daleką fasadę Pomarańczami. Jest tak, że lubię ten ciemny poranek i tę
robotę, i nadchodzący wreszcie dzień, gdy można zgasić elektryczność — naprzód na
wystawie, później w sklepie. Lubię przychodzących ludzi. Znajomi z robót zniknęli. I ten
niezapomniany grubas o ładnej, młodej twarzy i szekspirowskim humorze, tak głęboko
tragiczny w swych wyznaniach, szczerych i mądrych. Dziś przyszedł jakiś nieznajomy ro-
botnik — szczupły, blady, delikatny. Niedawno wrócił z niewoli, wzięty ranny w bojach pod
Kutnem. Był w szpitalu, w obozie, na robotach polnych. Mówił złe rzeczy, ale i dobre — z
uśmiechem pobłażliwości i dobroci, uśmiechem człowieka wyrafinowanego. Bo i tam znalazł
przyjaźń, znalazł ludzi dobrych i bliskich

J

C

ÓŻ

za nieprzebrany świat, ci ludzie przychodzący

tak zewsząd po te papierosy, dziwaczny przedmiot zbytku, istotnie — jak nic naprawdę —
„idący z dymem”. Te kobiety kupujące papierosy dla swoich mężczyzn, dzieci długo

background image

przebierające w kolorowych papierach, pajacach, gwiazdkach i aniołkach. Wyjmuję
wszystko, rozkładam, objaśniam — i to zaiste „niestworzone głupstwo” wydaje mi się czymś
naturalnym, jak gdybym nigdy nie robiła nic innego. Jestem zmarznięta i głodna jak oni, jak
oni nie mam węgla ani drzewa, porozumienie jest tak całkowite, słowa tak przyjazne,
dowcipy niekiedy pierwszorzędne — jak ta anegdota o królu cygańskim. W południe była w
sklepie Halinka, która poznała u mnie małego Alfreda Rogalskiego. Powtórzyła mi rozmowę
z nim, gdy ostatni raz wracali ode mnie we dwoje. W pewnej chwili spytał ją, ile mam lat.
Wybrnęła z tego jakoś jak dobra przyjaciółka i dowiedziała się, że podobam mu się bardziej
jako, jak się wyraził, „osoba” niż jako pisarka. Kto by pomyślał! Niedawno przeglądałam
książkę Magneta o Ninon de Lenclos*, którą przyniósł mi stary Leon Choromański. Wynika
z niej, że jej sędziwe romanse, tak krzepiące, są legendą, ostatni bowiem jej
kochanek, młody de Sévigné, przypada na jej pięćdziesiąty pierwszy rok życia. Oto w jak
wysokim rejonie zestawień już teraz się obracam, gdy ostatnio wystarczało mi jeszcze
małżeństwo pani de Staël z młodym de Rocca*. Opinia małego Rogalskiego jest mi równie
miła dziś, jak równo trzydzieści lat temu podobne słowa Karola Irzykowskiego w Krakowie.
Nie starość odcina mię od tych rzeczy, tylko brak wytchnienia i śmiertelne zmęczenie. I po
dawnemu nie to, co ja czuję dla innych, jest dla mnie ważne, ale to, co inni czują dla mnie.
Smuga tych doznań idzie ku mnie z każdego spotkania z Z.D., z każdego widzenia owego
imiennika Bogusława na zakupach —■ za ich sprawą, nie za moją. Nikłe to są rzeczy i
rozwiewają się prędko — te uśmiechy żyda pośród tak głębokich jego mroków, uśmiechy we
mnie zresztą bardzo „uduchowione”. Jestem taka spokojna. Nie czuję się już do niczego
zobowiązana, nie mam do siebie o nic pretensji. — Dziś przyszła znowu paczka od
Bogusława, tym razem aż z Lizbony, paczka prawdziwej kawy, której nie piłam więcej niż
od roku. Jego książka ma we Włoszech też drugie wydanie. Jego karty i listy są wciąż pełne
tej samej — też zresztą dość „uduchowionej” miłośd. Tak niedobrze mię kochał, gdy byliśmy
razem, gdy właśriwie byliśmy szczęśliwi. Dziś niemożliwość tej miłośd zapewnia jej tę
wzruszającą trwałość.
Warszawa, 21 XII 40.

Berent przed śmiercią spalił swoje papiery — listy, notatki, pamiętnik. Została po nim

tylko niedokończona powieść w rękopisie. Zrobił też to, co i ja sobie postanowiłam już dość
dawno, przeszedł na katolicyzm*. Te ostatnie zabiegi przedśmiertne, próby załatwienia
ostatecznego swej sprawy — cóż za ponurość. Czarna godzina, poświęcona tej decyzji, jakże
musiała być dężka, jaka smutna. Umarł bez testamentu, bibliotekę i meble zostawiając nie
wiadomo komu.

I na ten raz nie ja, tylko Maniuta pojechała do Adamowizny. Dzisiejszy dzień

gwiazdkowy od wpół do ósmej rano do wpół do siódmej wieczorem przestałam z tego
powodu w sklepie, nie siadając dosłownie ani na chwilę i nic też prócz papierosów do ust nie
biorąc. Nikt mnie nie zastąpił, nikt nawet nie przyszedł mi pomóc, bo Jasia zwolniła się
wcześniej, Hania nie mogła odejść od mamy. Tłumy ludzi przewalały się przed stołem, chyba
tysiące, liczyłam wciąż papierosy, liczyłam pieniądze, nie miałam żadnej przerwy, by coś
posprzątać, odkładać na miejsce, papierosy, papeteria, gilzy piętrzyły się po stołach, bibułki,
kolorowe papiery, zeszyty. Mnóstwo pieniędzy leciało mi przez ręce, banknoty pęczniały w
szufladzie, nie dając się upchać w głębi. Byłam na pół przytomna, wyprzedałam wszystkie
Mewy, wszystkie Junaki, raz po raz zostawiałam ten tłum w sklepie, by porwać ze skrzyni za
półkami tysiąc Egipskich, tysiąc Klubów, kilogram średniego i nie mogąc ich rozpakować ani
ułożyć na półce, brałam pudełka wprost z pakietów, ustawionych na krześle. W przegródkach
zmieszały się wszystkie gatunki, pojedyncze papierosy i całe pudełka leciały na podłogę. I
jeszcze nie mogłam nadążyć, jeszcze niektórzy odchodzili, nie chcąc czekać swej kolei.
Dopiero teraz zorientowałam się, że trwało to przecież blisko jedenaście godzin bez
wytchnienia. — Wracałam tu śpiesznie pod górę i wiatr, raczej psychicznie zmęczona niż

background image

fizycznie. Nie zastałam nic do jedzenia, nie było wilii, mama zabierała się już spać. Hania,
też zmęczona robotą w domu, ugotowała mi tapioki na mleku, którą jadłam jak zgłodniały
pies. Długo leżałam nie mogąc się rozebrać — tępa, cała wewnątrz szumiąca, niezdolna też
do snu.|t)zień wigilijny niepodobny do żadnego z dawnych. Mama nie wie, że nie żyje ciocia
Janina, która zawsze przysyłała na wilię w liście opłatek. Jasia kupiła malutką choinkę, która
stoi wetknięta w wielki zakopiański wazon nie ubrana. I nawet jest opłatek w szafie, ale nikt
o nim nie pomyślał — tak jest dziwnie, tak jest inaczej.\

Jak prości ludzie, jak robotnicy fizyczni święta mamy po to, aby się wyspać. W oba te dni

na szczęście nie przyszedł nikt. Mama odczuła to najbardziej — ona, tylko za pomocą ludzi,
w zetknięciu z nimi mogąca się upewnić w tym, że jeszcze żyje, że jeszcze jest. Tak łaknie
wciąż obcych twarzy, taka głodna jest rozmowy — z kimkolwiek, z byle kim, komu tylko
może te parę swoich stałych, zawsze tych samych spraw opowiedzieć, wydać się miła,
zajmująca, godna podziwu zarazem i współczucia. — Liczyłam trochę, że napiszę wreszcie
do Bogusława, odrobię zaległe rachunki, zaceruję pończochy, coś sobie upiorę i prze-
prasuję. Nie zrobiłam nic z tych rzeczy, byłam szczęśliwa, gdy po zmyciu naczynia mogłam
położyć się i czytać, czytać. Cóż to za dziwny proces, dający upojenia w niczym nie słabsze
niż w młodości. — Ostatecznie przyszła Zosia Kuczyńska, a następnie tak dobry i delikatny
Truchanowski z żoną — obie sprawy niejako z ramienia Bogusława*. — Przedświąteczne
widzenia z Brezą — jak kiedyś z Karolem Szymanowskim — przyjemne i smutne.
Warszawa?31 XII 40.

Ostatni dzień tego roku — roku tak wielkiej odmiany. Gdy rok poprzedni zatrząsł

światem, ten ostatni umocnił w nim i ustalił ten wstrząs. W pewnych dziedzinach wartości to,
co się stało, jest nieodwracalne, jest nie do odrobienia. Tyle zgonów i taka rezy- gnacja. Jak
po czarnej głowni biegają po niej małe płomyki nowego życia, nowej zawziętej nadziei. Ale,
jak czasu zeszłej wojny, nie są wysokiego gatunku, nie są czymś tak całkowicie przeciwstaw-
nym, w istocie samej odmiennym, aby coś wreszcie określało się w nich i wyzwalało —
choćby tylko ideologicznie, choćby w obrębie samej ambicji.IW zestawieniu z tamtą wojną
jest o tyle gorzej, że skompromitowana wydaje się nie tylko niepodległość, ale i rewolucja.
W godzinach upadku, w codziennych czarnych godzinach upokorzenia zostaje człowiek —
jako jedyna możliwość, je-
dynę oparcie, jedyne małe, pokątne dobro. Program zaiste minimalny. „Człowiekiem" na ten
raz jest mały Alfred, tak mało zresztą ludzki w swej nadnaturalnej, dziecinnej inteligencji. Te
parę godzin z nim dzisiaj były spokojne i przyjemne. To, co mi się podoba: pochmurny opór,
skupienie, ważone słowa, słowa serio. Oto kawałek jego siedemnastoletniej prozy:
„Zmęczony całodziennym rozmyślaniem nad moralnością człowieka, wyszedłem na ulicę, by
wytchnąć. Całkiem niespodziewanie uderzył mię w oczy mokry śnieg i bił nieustannie w
twarz. Na przemian zamykałem i otwierałem powieki, widząc rozmigotany świat i pomimo
fatalnej pogody czułem się dobrze. «Ten śnieg!» — pomyślałem, przypisując mu swój stan”.
„Znalazłem się na mojej ulicy, która była w dali zupełnie ciemna, pozbawiona tła z latarń,
pełna ciszy i tajemniczości. Tylko zaraz blisko padało światło z rozgorzałego wnętrza
kościoła. Zbliżyłem się do niego i stanąwszy usłyszałem czyjś donośny głos. Istotnie. Ktoś
wygłaszał kazanie. Ucieszyłem się na tę myśl niezmiernie: tak bardzo pragnąłem z kimś
porozmawiać albo, mniej, kogoś chociaż posłuchać. Chciałem zmierzyć się moimi chorymi i
zmęczonymi myślami z umysłem zdrowym. Stojąc tak przed otwartymi podwojami z kutego
żelaza, patrzyłem na szlifowane brzegi wprawionych szyb bezbarwnych i przezroczystych, za
którymi widać było rzędy świec jarzących się przy głównym ołtarzu. Myśl moja przechodziła
lotnie wszystkie skutki i konsekwencje mojego wejścia do świątyni”. „Wszedłem do środka,
gubiąc za sobą ciemność, śnieg i ciszę. W pięknym wnętrzu kościoła wszystko było już
zorganizowane. Nie patrząc na stojących słuchaczy, których mimo wszystko zauważyłem i
widziałem, utkwiłem oczy w przemawiającym kapłanie. Przez błysk chwili poznałem jego

background image

wygląd zewnętrzny”. „... ręce oparł o ambonę i patrzył uparcie gdzieś w kapitel pilastru.
Spojrzałem w kierunku jego wzroku i błądziłem dłuższą chwilę po ślimaczych zakrętach
jońskiej głowicy, bawiąc oko pięknem*. „Czarny kaznodzieja sam zląkł się swoich
prawdziwych słów.. jak gdyby posunął się za daleko w oskarżeniu... które było druzgoczące i
skuteczne”. „Stałem zawiedziony i nieprzekonany”.

jako bezsprzecznie niezawodny sposób wyratowania się z grzechów. Nie mówił: z udręki

sumienia! Nie wnikał w zaplątania wewnętrzne i wyhodowane w ciemności prześladowcze
zmory oskarżeń. To zostało pominięte całkowicie...” „Trudności zostały «pokonane» przez
nieświadomość ich istnienia”. Tenże sam Alfred mówi na temat swego ojca z uśmiechem:
„Nie, nie boję się go, chodzi mi o matkę. Jak chce mię bić, zawsze przecież ucieknę”.
Warszawa, 5 I 41.
Madalińskiego 7 m. 11

Jest w tym coś uroczystego, gdy z kąta za komodą wyjmuję tak wypoczętą i znudzoną

maszynę, by wypisać na niej w dwóch egzemplarzach miesięczne sprawozdanie z obrotu
papierosami i tytoniem. Robota — już po obliczeniach — jest raczej przyjemna, gdy z
huraganu cyfr wynikają uporządkowane, czyste zestawienia, a literki wpadają sprawnie w
odpowiednie miejsca formularza. Za to wymowa tych zestawień jakże jest niepokojąca.
Warszawa, 8 I 41.
Y Wszystko odbywa się znów w świecie arktycznym czy w świecie epoki lodowej, w mróz
najstraszliwszy i zawieję, w dreszczach i zaciskaniu szczęk. Wicher usypuje na ulicach zwały
śniegu nie do przebycia, wykluwa oczy, mrozi rzęsy, przenika przez grube futro i czapkę,
przez wysokie boty i podwójne rękawice. Wczorajszy ranek w Urzędzie Podatkowym, gdzie
naczekawszy się w dwóch ogonach nie osiągnęłam kasy, później odbyłam parę daremnych
też ogonów w Miejskim Wydziale Przemysłowo-Handlowym, gdzie sprawa uzyskania
patentu i karty rejestracyjnej okazała się nierównie bardziej złożona, niż mogłam oczekiwać.
Stamtąd — co oznacza z Pragi — mogłam, o radości i pociecho! — jednym tramwajem
czwórką i za jedną opłatą pojechać aż na Inflancką, by złożyć tam sprawozdanie w Głównym
Urzędzie Celnym.
Tramwaj przebywa egzotyczną dzielnicę żydowską o strasznych, zatłoczonych mimo mrozu
ulicach, sklepach zabitych, spalonych domach. Mieszkają tam naprawdę już tylko Żydzi i
wszyscy Żydzi, przy wjeździe i wylocie stoją straże, a tramwaj nie zatrzymuje się przez cały
czas ani razu. Jest to dziwne niezmiernie — jako obraz i jako myśl o tym. — Mróz, mróz
wszędzie — w sklepie, w domu, w nocy pod kołdrą. Z dwóch piecyków żelaznych udało się
tu wstawić tylko jeden, długa, wygięta dwoma „kolankami” rura robi pod sufitem zygzak
przez pół pokoju. Nie grzeje jednak, nie ma węgla ani koksu, nic prócz stu kilo mokrego
drzewa, syczącego głośno na wszelkie próby ognia.
Warszawa> 15 I 41.

Mama. Wstrząsający dramat jej starości wyznacza ramy i styl naszego żyda. Nie można

wytrzymać tego, co z nią jest. Jej sprawa bardzo się rozrosła, jej kaprysy, jej łagodne upory,
tak utrudniające istnienie, są wdąż tylko udeczką od tego obcego w niej, tego, co ją już
przeraża. Coraz trudniej jej chodzić, coraz słabsze ma ręce, którymi jednak co dzień z rana
sama przyrządza śniadanie. Ale sobie nie potrafi nic zrobić, nie może utrzymać igły, zapiąć
guzika, nawet uczesać swych wielkich, pięknych włosów. „Nie mam nóg, nie mam rąk i nie
mam mózgu” — skarży się każdemu, ufając, że obudzi współczude, sympatię, nawet podziw.
Spacer, kawiarnia, byde między ludźmi — to jest dla niej konieczne, by „czuć, że jeszcze
żyje”. Smutnieje, gdy mówią inni, nikogo nie jest ciekawa, dopiero dorwawszy się do głosu
robi się ładna, jaśnieje i płonie. Odpowida rzeczy zawsze te same, przywracające jej młodość
i ważność, utwierdzające w rzeczywistośd. Już teraz szczegóły bywają zmyślone, całe treśd
fałszywe, powtarzane w najlepszej wierze, zawsze mające na celu cudzy podziw. Za pomoc
w wejśdu do tramwaju dziękuje, cała wibrująca od wdzięcznośd — bardzo złożonej, w której

background image

brzmi entuzjazm i próżność, i ludzka, prosta czułość. „Jestem Nałkowska”, mówi do
konduktora, do prostaka zarówno, jak do eleganckiego, obcego jegomościa. „Wyświadczył
pan tę przysługę Nałkowskiej”. Wychodzą na jaw rzeczy biedne i bolesne, angażujące sfery
uczuć najdotkliwsze, najbardziej wstydliwe. I to dziś, teraz właśnie, gdy w tych warunkach
życiowych i mieszkaniowych wszelka samoobrona jest daremna, gdy żadna taktyka, żadna
mina nic nie pomoże. Już i wobec ludzi trąd się niekiedy opanowanie. „Matuchna, nie trzeba,
nie trzeba, zdaje się, że już to panu opowiadałaś” — padają słowa, zanim zdąży się zagryźć
usta. —
Warszawa, 13 I 41.

Byłam wreszde wczoraj u Brezy* — piechotą w prześliczny mróz, z ogromnym

okrągłym księżycem u wylotu każdej z tych małych uliczek, prowadzących na prawo w
pustkę. Dwa demnawe, depłe, z powśdągliwym przepychem urządzone pokoje, trzed jest nie
opalany. [...] Rozmowa gładka i zajmująca o towianizmie, Mickiewiczu — jakby nie było
wojny i nieszczęścia. Wobec tak przyjemnej inteligencji i urody tego człowieka nie doznaję
już tego, co by należało. Żal jednak, że tak jest, uczuwam do siebie, nie do niego. Jestem
przedeż taka zmordowana, taka zagnana, tak nie uchylam się od niczego, co na mnie spada,
tak całkowide przeżywam to żyde takie, jakie jest.
Warszawa, 15 I 41.

Dziś przyszła Maria [Dąbrowska] — też trochę szczuplejsza, raźna, zaradna, wiedząca

dobrze, co jest i czego nie ma, wiedząca nade wszystko, jak trzeba. Jej zgoda na siebie
uzgadnia ją też z wszelkim światem. Zastała mię w tej ruderze, przy maszynie, w stosach
papierów, w ogromnej robode całorocznych zestawień, potrzebnych do karty przemysłowo-
podatkowej, do sprawy ze wspólniczką, do uzyskania pożyczki. —i A wczoraj, jak zwykle,
był Alfred na rozmowie o książkach i o pisaniu, zadziwiający swym stanem kulturalnego
posiadania, swym tak szczęśliwym instynktem intelektualnym. W pewnej chwili powiedział:
„A ja mnhyhm pa
nią w encyklopedii i już wiem, ile pani ma lat”. Myślę, że musiał doznać silnego wrażenia,
ale nie usiłowałam tego dociekać. Zaszumiało mi w głowie, jakbym zatoczyła się nad
otchłanią. „To mi nic nie przeszkadza”, odpowiedziałam, śmiejąc sięz jego zmieszania. Pod
koniec wyznał, nie patrząc mi w oczy: „Do niedzieli przez te dni mogę jakoś wytrzymać,
czytam, coś robię. Ale od niedzieli do wtorku, do tej godziny..." Jemu zawdzięczam
wznowienie różnej lektury: Dziady Mickiewicza, Hegel i z nieoczekiwaną przyjemnością
Homer.
Warszawa, 28 I 41.

Po niespanych nocach rachowania wstałam dziś o szóstej i w mróz dwudziestostopniowy

poszłam, we wszystko uzbrojona, raz jeszcze zdobywać ową kartę przemysłowo-podatkową.
I dopiero aż tam w ponurej kamienicy na Pradze, od parteru po czwarte piętro jak gołębnik
pokratkowanej numerowanymi „okienkami”, każde z podpływającym długim, czarnym
„ogonem” ludzkim, gdzie wreszcie kosztem czterogodzinnych najcierpliwszych zabiegów
oraz stu złotych, wpłaconych kolejno w trzech okienkach, uzyskałam tę kartę zieloną, bez
której istnieć nie może nasz sklep. Dopiero aż tam — mówię — wynalazłam sobie to cudne
stworzenie, z którym doprawdy nie wiem, co mam robić. A pod urokiem jego chodzę cały
dzień. Byłam lekkomyślna — jak bywałam tylko za granicą w roli bezpiecznej nieznajomej,
która nie ponosi odpowiedzialności. Ta sfera ludzka, w której przebywam wciąż teraz na
zakupach tylo- godzinnych, na negocjacjach w Zrzeszeniu, jest dla mnie obcym plemieniem
wyspiarzy czy nawet obłaskawionych zwierząt, z którymi się nie liczę. Przyjęłam bez
sprzeciwu jedno i drugie spojrzenie, skorzystałam z jakiegoś objaśnienia przy okienku, razem
kupowałam ramkę do „kraty”, dowiedziałam się, że zdobycie takiej samej kosztowało go pięć
tygodni starań. Dowiedziałam się też, że nie ma koncesji tytoniowej, tylko skład materiałów
budowlanych. I na tym powinnam była poprzestać — zdumiona tą urodą, zaledwie lekko

background image

zasmucona, że tak piękny ludzki egzemplarz plącze się
w tym półludzkim tłumie. Ale on, już nie patrząc, czekał, aż byłam gotowa, i otworzył mi
drzwi, schodził za mną po schodach i na dole otworzył mi drzwi drugie. Szedł też w pobliżu
mnie długim podwórzem ku wrotom, jednak nie obok — bez nieśmiałości i bez zuchwalstwa,
czekając spokojnie, czy to będzie możliwe. Było. Po paru wspólnych krokach rozmowy, w
której wyjaśnił, że materiały budowlane oznaczają nie drzewo, jak mniemałam, tylko cement,
beton, wapno, cegłę, przedstawił mi się, mówiąc nazwisko brzmiące przyjemnie. W tej chwili
dopiero spostrzegłam się, że mam do czynienia z inteligentem. Wsiedliśmy do jednego
tramwaju, a później siedzieliśmy razem w jednej kawiarni. Był nieskazitelnie grzeczny,
poważny, mówiący szczerze, z zastanowieniem, nie pamiętający tej urody, która go znacznie
przerasta. Muzyka, socjologia, fizyka, trochę autobiografii — zresztą tylko na zapytania. Przy
spotkaniach się oczu, budzących obustronne wzruszenie, byłam skrępowana myślą, że
wprowadzam go w błąd pozorami młodości, resztką elegancji. Czekałam, kiedy wreszcie
przejrzy, co jednak się nie stało. „Chce pani już odejść?” — spytał, gdy sięgnęłam po
torebkę. Wtedy udzieliłam jeszcze sobie albo nam pięć minut, które jednak przekroczyłam.
Uczynił wszystko, by się nie zgubić, wypytał, w jakie dni, o jakiej porze jestem w sklepie,
dał mi swój bilet i dopisał na nim telefon. Najważniejsza jest jednak jego odurzająca uroda,
która goni mię do tej chwili, jak zapach tuberozy. — Alfred, który przyszedł po południu,
wiele na tym stracił — tak bliski, tak przerastający tamtego gatunkiem uczuciowości, płonący
od myśli, ciekawy w każdej swej reakcji, doskonały w rozmowie. Odniósł Próchno, wziął
Fausta i Le rouge et le noir. Z nim te godziny są ucztą porozumienia i wszelkich satysfakcji
smaku i intelektu.
[ Warszawa] 30141.

Po przerwie dwie karty od Bogusława, który nie odbiera ode mnie żadnych wiadomości. I

on, zdawałoby się, nie ma już władzy zadawania mi cierpienia. A przecież wiadomość o
możliwości wyjazdu stamtąd aż do Brazylii, co dotąd odkładał do chwili, gdy mógłby
pojechać ze mną — zatargała we mnie na nowo całą tęsknotę — do niego, do całego
przeminionego żyda sprzed tej nocy nie szczęścia. Pisze, że denerwuje się tym zamiarem, że
jeszcze nie wie. Blisko półtora roku rozstania zmitologizowało mi jego obraz. Jednak ten
odjazd w odległość na czas dzisiejszy astronomiczną, zmieni mi na zawsze kolor świata i
kolor mojego żyda. Bo jednak myśl o nim — teraz, gdy go nie ma — jest dla mnie spokojem
i pociechą, niby zabezpieczenie powrotu do przeszłośd. Gdy ta wiadomość podnosi wszystkie
przerażenia, rozdziera wszystkie rany.
Warszawa, 3 II 41.
Złagodniał wreszcie ten mróz zajadły, śnieg dchy pada na puszystą, białą ziemię. Wstałam o
wpół do siódmej w tym nie opalanym pokoju, żeby zdążyć przed ósmą na zakup. Ciemno.
Drzewka w śniegu, latarnie w migotaniu drobnych płatków jak w welonach tiulowych,
cudnie. Na godziny oczekiwania w Monopolu wzięłam sobie malutką książeczkę z
Réflexions morales Demokryta. Zdziwienie, że mądrość zachowuje swoją tożsamość, że
pozostaje prawie nieruchoma pośród oszalałego świata. Niewiele jest dziś do poprawienia w
jego sądach. — Między kupującymi, snującymi się jak ja od okienka do okienka, znany
muzyk R[ytel]*, też mający koncesję. Poznajemy się, nie znając osobiśde, jak rodacy na
obczyźnie — pośród tego nowego świata handlu i interesów, gdy dawniej były to premiery
teatralne i koncerty. Z mym czytelnikiem i wyznawcą, panem Kuczyńskim, spotkanie krótkie
i nieudane. Jest podągający, jest uważny, łagodny, jest nieobojętny. Niektóre powiedzenia,
nawet jakieś przelotne rozmowy — muszą być przeze mnie spamiętane. Mój żart ostatni —
przy wypisywaniu zamówienia:,,.... bo gdyby pan pomylił się i tym razem, byłoby to dla
mnie zbyt pochlebne” —został przyjęty z najlepszym zrozumieniem. Za to piękny Ł. przy
innych zaletach nie ma poczucia humoru. Niestety nie pojawił się dotąd w sklepie. Jeżeli
czeka, że ja zadzwonię, to ta ślicznie rozpoczęta sprawa przepadnie. Jaka szkoda, że nie mam

background image

teraz telefonu, który by jemu ułatwił inicjatywę.

Dnie, z których wykluczona jest kontemplacja. Nie tylko „skupić się”, ale niepodobna po

prostu „zebrać myśli”. Wczesne czarne poranki, wieczory nieprzytomne od zmęczenia — gdy
już po kwadransie czytania tracę przytomność. A mam teraz co czytać dzięki małemu
Alfredowi i staremu Choromańskiemu, którzy spotkali się tu już dwa razy i ku znacznej mej
radości — polubili! Tak po- przeze mnie podają sobie tu ręce dwie generacje! Za to mój
śliczny Ł. nie zjawił się w sklepie. Odpłynął już ode mnie, już o nim nie pamiętam. —
Właściwy nurt życia płynie w sklepie. — Dziś przychodzi ten człowiek, który od roku już
nas naciąga. Wyłudza zaliczki na węgiel, a później go nie dostarcza. Przychodzi — duży,
ładny, cały w strzępach, obiecuje coś z zachwytem, wywodzi, blaguje — zawsze coś
osiągnie, choć mu się wcale nie wierzy. Cóż to za uporczywa nędza! Przy :hodzi raz i
wyłudza Junaki, później wraca i proponuje, że naprawi piecyk. Na ręku ma palto chłopięce,
wełnianą chustkę i jeszcze jakieś łachmany. „Wracam z przedszkola” — powiada. — Tak ?
to pan tam ma jakieś zajęcie ? — „Gdzież tam zajęcie. Tylko dzieci zaniosłem”. — Jak to ?
— „A takie jeszcze nieduże, co będą boso chodziły po tym zimnie”. Zaniósł oboje w tym
palcie i chustce, zostawił, a palto niesie znów dla starszego chłopaka, który ma szkołę od
południa.
Warszawa, 11 II 41.

Druga już noc pełna koszmarów — nawet na jawie. Dzisiejszy sen — przykry, dziwny,

wciągający w grę mnóstwo osób dalekich sobie. Sprawa sprzedawania mebli, jeden brylant
zapomniany, puste mieszkanie, przenosiny — w tym osoba pani J. K., u której w jedną z
minionych niedziel byłam na obiedzie. Mama też — ze smutkiem, z śmiertelną dla niej
miłością. Płynięcie okrętem — zupełnie samotne — okrętem niby organem fizycznym, tak
władałam kierunkiem jego i szybkością — wystarczyło pochylić się, jak na rowerze, nieomal
odepchnąć ręką — od fali? od śniegu? Okręt
jak sanie. Ta chwila podróży — naokoło świata? Do Ameryki? — była euforią, szczęściem,
które zaostrzał strach. To, co dało się osiągnąć, jest znowu jakimś mieszkaniem —
straszliwym (jak to obecne?). Na balkonie naprzeciwko Zosia Villaume młoda, strojna w
biel, na białym atłasie, w białych futrach i kobiercach, leżąca na posłaniu. Bogactwo
szczegółów, ozdób, drogich przedmiotów, pięknych mebli, dziwnych ludzi — jakież to
dręczące, pełne strachu i dziwności. [...]
Warszawa, 20II41.
[ Lektura pozostaje już jedynym środkiem ocalenia swej tożsamości. Dobre wspomnienia
Blanche’a: Barrés, George Moore*, Gide, Proust. Twórczość jako najwyższy imperatyw,
szacunek dla siebie, jako jej instrumentu, zgęszczenie kultury w tym życiu, jakie sobie obrali,
niezależność, wybredność, samotność. Twórczość jako sprawa centralna. Nie u wszystkich w
jednakowym stopniu, ale to idzie z tej książki, z „modeli” tego malarza. Moore'a poznałam
dzięki temu tak dawno zmarłemu Pomperowi*, po którym odziedziczyłam trochę książek.
Teraz jego sylwetka objaśniła mi wiele w ich naturze. Barrés zyskuje na swej biografii,
Proust jak zawsze — traci. Odrobina pani de Noailles* — bardzo przelotnie. Także młody
Mauriac jako sekretarz de Mana*. No i Herriot* — jako wychowanek Barrèsa, syn jego
służącej, w nieoczekiwanym występuje komentarzu. Ta książka pełna plotek i doskonale na-
pisana zyskuje na ważności, gdy wszystko to stało się już dziś egzotycznym wspomnieniem.
Teraz znowu mam książkę Marcinowskiej o „myśli religijnej”* — Indie, mesjanizm. Pisane
ładnie i łatwowiernie, mądre słowa służą myślom naiwnym. — Jak pensjonarce przyjaciele
znoszą mi książki, ta ostatnia jest od Stefana Kuczyńskiego, którego wizyta tutaj w ową
najsmutniejszą niedzielę była taka niezmiernie przyjemna. Paliłam w piecyku, klęcząc, gdy
mówił ostrożnie i grzecznie rzeczy tak upragnione. Mały Alfred, któremu stałam się
obojętna, wibruje wciąż od zachwytu i udręki, od związku ze światem. Choromański zdaje
się też ulegać jego

background image

urokowi, tej barbarzyńskiej, głodnej namiętności, z jaką wdziera się w świat kultury. Bierze
do czytania Stendhala, Baudelaire^ mówi o Próchnie — daremnie, gdy nie żyje już Berent.
Porwał się cały i zarumieniony dziękował, gdy jedną z przyniesionych tu przez
Choromańskiego książek okazał się Verlaine dla niego. Odkąd przestał „pić mię oczami”,
bardziej oceniam jego dziki wdzięk, nawet mały, trójkątny profil herosa u wierzchu długiej,
barczystej ossatu- ry wydaje mi się prawie ładny.
Warszawa, 23II41.

Sprzedałam wreszcie ten pierścionek z brylantem, będący w mym posiadaniu jednak całe

dwadzieścia lat (prócz ostatnich miesięcy), kiedyś z takim wzruszeniem otrzymany od
Gorzechowskiego

1

. Przyjemnie było za całe te tysiąc dwieście złotych zakupić papierosów. A

już w tej chwili jakby nigdy ich nie było, tych pieniędzy, zakup ostatni tak nieduży, że go
znów sama — z mądrym rozkładem równowagi w obu rękach — przydźwigałam do sklepu.
Tyle że z mniejszym wyrzutem sumienia, wygłodniała na zakupie, pożeram na stojący w
pobliskiej cukierni dwa ciastka. Wczoraj od rana (wschód słońca czerwony, mokro,
wiosennie) do wieczora w sklepie. Ludzie. Ten sam stary, wielki, obwieszony żelastwem jak
zbroją, przygięty od ciężaru, grzechoczący nożami, nożyczkami, łańcuchami i kłódkami.
Byliśmy sami, dłużej ze mną poważnie porozmawiał, za rozmowę podziękował odchodząc.
Inny przyszedł odziany w strzępy już nie dopuszczalne, nawet teraz, owinięty w kołdrę z
wyciekającą watą, na to okryty kawałkiem kapy, jak baba chustką, poobwiązywany szmatami
różnych kolorów — jednak nie obłąkany i nawet nie żebrak, w konwersacji rzeczowy i
rozumny, naturalnie traktujący wygląd swój i siebie. Jeszcze inny wieczorem, który odjeżdża
stąd „na roboty” od żony i dzieci, od całego swego żyda. Jest ich teraz wielu, tak wielu, że
nie wiadomo, kto tu zostanie.

Próbujemy, czy da się obejść bez tej pani Maniuty, która ma teraz urlop na dziesięć dni.

Ludzie mówią, że omijają sklep, gdy ona siedzi, wchodzą wesoło: „Ach to dobrze, że dzisiaj
pani w sklepie". Zdecydowałyśmy się być tam każda przez całe dwanaście godzin, by nie
rozbijać sobie dnia zmianami. Dnie wolne obrócone są na zakup, całe godziny do południa
obrócone na wyczekiwanie, rachowanie, zabiegi i targi. Przystałam już na to, robię, co inni,
wciąż jeszcze doznając przerażeń, że się pomylę, że mi przy końcu zabraknie pieniędzy, że
się zgubię w tych cyfrach i banknotach. W wyniku nie zmarnowałam trzech głównych
pozycji kontyngentu, udało mi się je sprzedać. Nie zmienia to naszej deficytowej sytuacji, ale
ją na pewno łagodzi. Raz jest lepiej i z pomocą tego niegdyś światowego, ubranego jak na
„dworskie” polowanie pana wszystko dobrze się układa, innym razem nie mogę
przezwyciężyć obrzydzenia dla moich „kontrahentów” albo siebie, gdy sobie samej (i
kasjerowi!) robię takie niespodzianki, jak w pliku pięćdziesięcio- złotowych banknotów
nagle odkryte trzy dwudziestki! Później wstydliwe kłopoty z papierem i szpagatem, którymi
opakowuję mój towar, mimo wszystko wciąż jeszcze osobiście (i symetrycznie) dźwigany i
dwoma tramwajami wieziony do sklepu. j^A wczoraj znowu cały dzień w sklepie, całe
jednak dwanaście godzin — bez kropli płynu, o paru kawałkach złego chleba ze smalcem i
marmoladą, o jednym surowym jajkujSzybkie liczenie papierosów i pieniędzy, w przerwach
zamiatanie, robienie wystawy, ścieranie kurzu, mycie (papierem) szyb, rozpakowywanie i
układanie papierosów i gilz, cięcie papieru do owijania, wyznaczanie i wypisywanie cen na
wciąż nowe przedmioty. Zresztą robi się to ukradkiem, przerwy są krótkie, jak zwykle w
sobotę sklep pełen ludzi, kupujących za grosze — ich słowa, ich miny, ich życiowa mądrość,
ich uprzejmość, bardzo rzadko dąsy. Ach, ale dałam się oszukać na całe pięć złotych przy
większym zakupie. Chłop młody, nieduży, chytry sam wciągnął mię w pomyłkę, wyczuł, że
się waham i zdezorientował mię pośpiechem. „Już niech się pani zajmie klientami, bo
czekają,
już ja to sobie sam spakuję" — tak, że nie przeliczyłam paczek drugi raz. Duża przykrość
potrójna — „moralna”, ambicji i finansowa. Bo żeby zarobić takie pięć złotych, trzeba

background image

sprzedać po parę papierosów za złotych blisko siedemdziesiąt (przedtem zakupionych,
obliczonych i sprowadzonych). Przykrość wyrównana jednak przewagą wrażeń miłych. Cóż
za łatwość zbliżenia z tymi ludźmi, cóż za mnóstwo powiedzeń, dowcipów, opinii, charakte-
rów! Deszcz lał cały dzień, każdy wchodząc mówił: „Co za pogoda!”, każdy kapie mi na stół
z daszka czapki, z ronda kapelusza, z pakunków, z rękawów, podłoga cała w błocie. — „To
się dopiero ładny marzec zaczął” — mówią wesoło. Każdy wchodzi z całym sobą, każdy
obwiedziony swoim światem. Rano stary pan T. — wysoki, wykwintny, ze zniekształconą
piękną twarzą, z dwiema laskami, prawie niewidomy (na skutek wypadku samochodowego z
nieżyjącym już Zd[zisławem] Kluszczyńskim] *!) — ale jaki causeur, jaki pełen szacunku
mimo tła, amator polowań, dobrego tytoniu i wina, dobrego jadła, przychodzi w ubraniu
coraz bardziej zniszczonym, z nie opalanego przez całą zimę mieszkania. Z jego odejściem
kończy się w sklepie salon. Młody, gorzki, cokolwiek podpity robotnik opowiada bez
ogródek, co było „za Polski”, i częstuje wygarniętymi z kieszeni cukierkami. Ślusarz dorabia
kluczyk do wystawy i współczuje, że się tak mordujemy za taki mały procent. Bo jn przed
wojną trzymał bufet kolejowy w Częstochowie i Siedlcach, samego podatku płacił rocznie
kilkadziesiąt tysięcy. Ale wiedział, jak wychodzić z urzędnikami, jak chować wódkę. Inni
mówią, że brak chleba i węgla, brak tłuszczu, mąki, cukru. Dzieci głodne, ludzie umierający
daleko i umierający tutaj. Brak pracy albo da prapa. Stara, rozzłoszczona babina mówi
głośno: „To dlaczego nie od razu gazami, prędko, zwyczajnie”. Młody, wysoki młodzieniec

1

,

jeden z najgrzeczniejszych i najpiękniej ubranych klientów, przychodzi ostatnio brudny,
ochlapany błotem i wapnem, przepasany rzemykiem, w zdartych butach. Znalazł wreszcie
pracę przy rozbiórce ruin. Ale zawsze kupuje te same pięć Egipskich.

Noc w niespokojnych, krótkich snach, pełna szybkich obrachunków, poprawek,

projektów i strachów. W myśli, już na jawie, przewracam papiery, biorę w spinacze,
wkładam do różnych teczek, znów rozkładam. Szukam, prędko szukam, prędko liczę. Nie
mogę przestać o tym myśleć, że jestem z tym spóźniona z własnej winy, że wzięty do
pomocy postrzelony Dudek wciąż tylko traci czas, śpiesząc się i obliczając wszystko, zanim
dostanie dane, zanim zrozumie, co znaczą i do czego są potrzebne, buduje to wszystko nie
lepiej ode mnie rozumiejąc abrakadabrę podatkowych formularzy. I nic nie słucha, pewny
siebie i swego szybkiego rachowania. Ten oszalały tydzień skończył się sprowadzeniem
buchalterki, mądrej jak uczony, grubej babiny w półksiężycowych okularach, przeciągającej i
gadatliwej. Ona wyłuskała smutny sens ostateczny z bezliku papierów, ona ogłosiła nam
wyrok na blisko czterysta złotych podatku. Dziś zaniosę te zeznania (do podatku
dochodowego i obrotowego) do dwóch odrębnych urzędów, potem zdobędę jakieś pieniądze i
pójdę jakby nigdy nic na zakup. Wszystko to odbywa się pod akompaniament koszmarny
rzeczy najstraszniejszych, obok męczarni, przerażenia i zgonów. Stan mamy, w który brnie
coraz głębiej, oddalając się od nas coraz bardziej. W popłochu, w robocie nieprzytomnej i
pośpiechu myślę mało i mało pamiętam. Ale teraz rano, gdy jeszcze jest ciemno, przychodzi
myśl o ojcu, od którego śmierci minęło w styczniu trzydzieści lat. Przewieziony w trumnie ze
szpitala do mieszkania przy ulicy Wielkiej leżał w tak zwanym salonie na wzniesieniu
między kwiatami. Wchodziłyśmy tam wciąż, po rozpaczy i Izach wracało uspokojenie, że oto
jeszcze tu jest z nami, że jeszcze nie jest pogrzebany, że możemy z nim być, coś jeszcze mu
w trumnie porządkować i poprawiać, przeczesać włosy, roz- gładzić zmarszczki przy oczach.
Nie był ubrany, leżał przykryty kocem, jakby był chory. Byliśmy ostatni ranek razem,
pogrzeb wyznaczony był na drugą. Ludzie przychodzili i odchodzili, wnoszono wieńce,
ustawiano w tym zimnym pokoju, gdzie Zosia
ViUaume zarządziła ustawienie pod trumną i czarnym suknem miednicy pełnej lodu. I
właśnie w ten ostatni poranek przed rozstaniem, poranek ostatniej przyjaźni, najgłębszej
słodyczy i porozumienia, gdy on wciąż jeszcze był — uczułyśmy, nad nim pochylone, nie
wierząc jeszcze nozdrzom, nie mogąc tego przyjąć — woń znaną, tak charakterystyczną, tak

background image

niewątpliwą, woń zepsutego mięsa.
Warszawa, 13 III 41.

Wszystko, czego można dowiedzieć się teraz o ludziach, to to, że umarli. Edward Wittig,

Zegadłowicz*.
Warszawa, 19 III 41.

Poranki są białe na długo przed wschodem, sponad ślepego mu- ru za oknem świeci

malejący księżyc. Jest znowu zima, pogoda, wicher, mróz. Wczoraj wstałam o szóstej,
raniutko byłam na zakupie, pełna handlowych projektów, z hańbiąco małą sumą pieniędzy. I
od progu hiobowa nowina, że wstrzymano aż do odwołania sprzedaż Egipskich, Sportów i
Mew. Popłoch jest ogólny, bieganie, telefony. Delikatna i zawsze mną zachwycona pani P.,
mająca też sklep ubogi, mówi ze swym ślicznym uśmiechem: „Ach, no więc kupię co innego!
To jeszcze tym miałabym się martwić?" Czekamy jak zwykle, snując się od okienka do
okienka, po jedenastej wychodzę stamtąd, niosąc swój ubogi, choć znaczny ciężar, stąpając
lekko, zwłaszcza przez kamienie dziedzińca, by udaremnić różne słowa współczucia. Dopiero
na ulicy jestem swobodna. Scenka w ciasnym tramwaju z powodu mych pakunków. Dobrze.
Droga od autobusu w słoneczny, wichrowy mróz. Pani Maniuta, siedząca tego dnia w
sklepie, przy mnie krzyczy na babę, od której kupuję trochę jaj i masła, strofuje starego
robotnika, że powinien wiedzieć, czego chce, wreszcie nieśmiałemu smutnemu
młodzieńcowi

1

odpowiada arogancko, że

nie chce jej się otwierać pudełka, by dać mu dwa Junaki. Zdecydowałam się więc zrobić to
sama, ryzykując scenę. Gdy zostałyśmy same, przyznaje na moje zapytanie, że nie odpowie-
działaby tak, gdyby żądał dziesięciu. Oto los! I moja rola niezadowolonej szefowej i złe
traktowanie tych nędzarzy za to, że nie mają pieniędzy, i w ogóle wystraszanie kupujących w
tym stopniu, że po prostu kasa jest zawsze o kilkadziesiąt złotych mniejsza w dnie, gdy ona
jest w sklepie. — Po obiedzie Alfred [Rogalski] — milszy niż kiedykolwiek, gdyż byliśmy
sami i można było rozma- wiać. Palenie razem paru kawałkami drzewa w piecyku, przyrzą-
dzanie herbaty prawdziwej (przysłanej jeszcze przez Bogusława), cztery ciastka, słuchanie
płyt z Bacha Passacaglią (ofiarowanych mi kiedyś przez Gombrowicza) — to wszystko było
prawie szczęściem. Kipiąca rozmowa, czysta przyjaźń. Rozpakował ostatnie książki i
ustawiał na półce — porządnie, szybko, sprawnie, zachwycony dedykacjami, marząc, by
wszystko czytać (Leibnitz, Marks, Nietzsche, Pater*). Mam z niego niezmierną radość, nie
wiedząc nawet, czy mię lubi, czy tylko moją atmosferę. Nie, nie mylę się, uważając, że jest
aż niewiarogodny. Później przyszedł dawno nie widziany Breza. Rozpoczął nową powieść*
— miły, życzliwy, ładny. Obaj pośrodku rozmowy musieli odejść wcześniej, by zdążyć przed
godziną ósmą, po której znowu chodzić nie wolno — licząc godziny, minuty do tej chwili.
Było tak dobrze, ponieważ Hania wyszła z mamą, ponieważ miałam oszczędzoną tę mękę. —
Dopiero przy samym końcu weszła — ufna, że jest miła, że „nie przeszkadza”. Serce
rozdziera się od współczucia dla niej i nawet dla siebie.
Warszawa, 20 III 41.

Wiadomość, że ktoś chce kupić moją sekreterę stojącą u Zahr- ta — co za radość! Jest już

tak źle, że wstyd jest chodzić na zakup I tymi paruset złotymi, które nawet nie są nasze.
Strach, że te długi nie dadzą się zapłacić — to jest temat poranków, strach, co będzie, gdy zje
się jeszcze ostatnie cudze pieniądze. Dziś był
administrator domagając się nieznacznej zresztą zaległości, grożąc, że usuną nas z
mieszkania. I teraz wieczorem ta wiadomość, której już nie czekałam.
Warszawa, 25 III 41.

W tym dniu, tak pełnym ludzi i tematów, tak miłym z różnych względów, godzina

rozmowy z[e Stefanem) Kuczyńskim tkwi jak klejnot. Mówił mi o mnie, jak gdyby długo na
to czekał — tę jakąś ocenę czy diagnozę. Ocenę mej istoty, a także mego losu. Był delikatny,
bardzo opanowany, mówił z namysłem, ważąc słowa. Nie o to chodzi, że mówił zarazem

background image

inteligentnie (chociaż nie jest to inteligencja w moim guście), ale że treść — mimo tak
znacznej powściągliwości — brzmiała niby początek szczęścia. Wyczekiwanie każdego
następnego zdania (słuchałam milcząc) było upojeniem, pełnym lęku. Choromański i Alfred,
Otwinowski*, a nawet Breza, którzy przyszli po nim, stali się mglistym, szarym tłem dla
tamtej godziny.
Warszawa, 29 III 41.

Mama gra coraz delikatniej i coraz ciszej — tak wciąż bardziej słabną jej biedne, kochane

paluszki. Po tej całej zdrowej zimie jestem wreszcie chora, nie poszłam na zakup, nie
poszłam do sklepu. Siedziałam, porządkując te ogromne stosy papierów, kwitów, rachunków
i cenników, robiąc nigdy się nie kończące obliczenia. Przyniosłam do tego pokoju piecyk
elektryczny, byłyśmy razem. Mama grała, po każdym walczyku i mazurku tłumacząc mi, że
już nie może, bo „nie ma palców, nie ma rąk”. Słuchałam tego, pocieszając ją i licząc, mając
przy tym tuż przed oknem tę ślepą ścianę, tył szerokiego komina, niepotrzebną antenę, parę
w murze podłużnych, pustych otworów. I czułam szczęście, że jestem jeszcze z nią przez te
godziny, że wcale nie jest z nami tak najgorzej , i starając się ją o tym przekonać. —
Przedwczoraj, po wizycie doktora Hertza, zawiozłam ją jeszcze do neurologa, który nie
znalazł „żadnych zmian mózgowo-rdzeniowych”. Nie znaczy to, źe stan jej się poprawi po
nowej serii zastrzyków, ale że nie grozi jednak nic strasznego. Poza sklerozą wszystko jest
dobrze, nerki, wątroba, nawet serce. Ale niedobre jest to, co ona wciąż czuje. Nie może
czytać, nie pamięta, co było na poprzedniej stronie, nie może szyć, nie bawi jej już pasjans,
nie domaga się, jak dawniej, by zagrać z nią w bezika. Nie znosi tej ślepej ściany, w którą pa-
trzy po całych dniach, gdy nas nie ma, tylko poza domem, na spacerze i w kawiarni „czuje,
że żyje”. Niedawno, gdy otulałam ją, leżącą już w łóżku wieczorem, powiedziała: „Wciąż się
martwię, że niedługo umrę”. „Ach, mamusiu, co też ty mówisz. Jesteś taka podobna do babci,
która dożyła dziewięćdziesięciu sześciu lat. Masz jeszcze dwadzieścia lat przed sobą”. „Tak,
tak, wiem”, godzi się łatwo, ale nie przestaje być smutna.
Warszawa, 30 III 41.
Jest niedziela, leżę jeszcze w łóżku z powodu tego bronchitu, mama wchodzi, by wziąć sobie
jajko z szafy. Jest raźniejsza, nie tak osłabiona, jak tych złych dni ostatnich, spała dobrze,
patrzy przytomnie, uśmiecha się. I mówi z tym uśmiechem słowa, od których drętwieję:
„Wiesz, pójdę dziś z Hanią do kościoła”. Nie wierzę własnym uszom, jest to jak straszny sen.
„Pójdziecie, a to dobrze”, odpowiadam, nie wiedząc jeszcze, czy to nie jest żart. Ale nie jest.
Stoi przy szafce, trzymając się jej, jak każdego teraz przedmiotu, patrzy na mnie: „Mówię
sobie teraz co dzień pacierz, rano i wieczór”. „A co mówisz?” „Mówię Ojcze Nasz i Zdrowaś
Maria, a Wierzę już nie pamiętam” — oto jak jest z tym, jak to jest. Któż by uwierzył. To
ona, która — ona, nie my — dopilnowała wówczas przed laty, by pogrzeb ojca odbył się bez
udziału duchowieństwa, ona, którą namawiać musiałam, by uklękła, gdy babcia spowiadała
się, będąc chora na kilka miesięcy przed śmiercią, ona, mówiąca z różnymi moimi hrabinami
rzeczy najbardziej ryzykowne, delikatna jedynie, gdy szło o ludzi prostych. Wstałam i jadłam
z nią śniadanie w kuchni, która jest teraz naszą
jadalnią. Była raźna i wesoła, gniewała się, że piję kawę bez mleka, którego nie ma, że mało
biorę cukru, którego nie ma też. Wróciłam tu jeszcze na chwilę do łóżka, by się zagrzać.
Przyszła za mną i oparta na kiju, wciąż wesoła i miła, śpiewała: Agnus Dei, Agnus Dei

s

qui

tollis peccata mu-u-ndi * i biła takt w powietrzu lewą ręką, raz jeszcze mi mówiąc, że
śpiewała to kiedyś solo w kościele na chórze jako uczennica. Nad moją głową robiła
przekorne miny do lustra. „Ach, jaka jestem potworna, jaka jestem stara”.
Warszawa, 5 IV 41.

Więcej niż od tygodnia wychodzę, zachowuję się i działam, jakbym była zdrowa. Ale w

płucach pali mię jak w żelaznym piecyku i kaszlę w sposób bolący mię od gardła do łopatki.
— Tak pokasłując, w mokry śnieg i straszliwą przedwiosenną wichurę, dźwigam swój

background image

nędzny towar z Monopolu do sklepu, tak w dreszczach wystaję w lodowatym magazynie,
czekając, aż mi stary „pan Wibły” wyłoży towar na ladę, a wysoki, z nagą szyją, wspaniały
magazynier sprawdzi. Jak inni robię transakcje, wtajemniczona w tajemnice tej giełdy, w
której życzliwie uczestniczą urzędnicy. Co dzień inny „rozdzielnik”, inne ceny, za czym
innym uganiają się bogate sklepy. Widzę tam zawsze tak dalekiego temu wszystkiemu
Stefana Kuczyńskiego. Siedzi przy środkowym stoliku, z pochyloną nad „zamówieniami”
ciemną twarzą — czysty, poprawny, uczesany gładko, patrzący dużymi ciemnymi oczami,
uważnie, bez uśmiechu, gdy podchodzę do stolika. Nawet ręce ma ładne, długimi, wąskimi
palcami wypisuje mój rachunek. Pracuje od rana do nocy wcale nad tym nie ubolewając, jest
pogodny, ale bez wesołości. Umawiamy się na jakieś godziny i dni, a potem trzeba to
odwoływać, tak trudno znaleźć wspólny wolny czas. Tylko dwa razy miałam go tu u siebie
— i to na czas niedługi — ale cały cenny, zapełniony najlepszym gatunkiem treśd. —
Wczoraj rano, gdy wychodziłam do sklepu, świat pełen był mgły gęstej jak mleko. Szeroki
widok ze schodków na Dworkowej stał się całkiem niewidoczny, tylko pobliski, w głębokich
brze-
gach, staw dawnej cegielni wyglądał w tych zasłonach i tiulach jak górskie jezioro. W sklepie
zimno i wilgotno, spaliłam w piecyku, sprzątając, trochę papierów i pudełek, żeby się
osuszyć. Przyszli dwaj żołnierze i jeden z nich kupił sobie wieczne pióro. Nie mógł inaczej
zapłacić, tylko niemieckimi pieniędzmi, jednak obiecał na pewno wrócić i zmienić je na
miejscowe, skoro tamte tu nie idą. Potem rozmowa z chętnym i przyjemnym starszym
panem, który kiedyś dogonił mię na drodze do autobusu, odebrał mi z rąk towar i przyniósł
do sklepu. Rozmowa o tym i owym, a na końcu figlarne zapytanie, czy to w Warszawie
napisałam wszystkie moje książki. Mogłabym mieć złe wrażenie, gdyby nie towarzyszący tej
niedyskrecji rumieniec. Ale oto w parę minut po tym wchodzi owa dama, z którą mam się na
ostrożności, i powiada z uśmiechem: „Pani wie, że to mój mąż — ten, który stąd wyszedł
przed chwilą". Teraz ja zaczerwieniłam [się] z motywów tak złożonych, że je na kiedyś
później odłożę. — Dziś czuję się znów o tyle gorzej, że nie poszłam na zakup ani nawet do
sklepu, ani niestety w sprawie tych możliwych pieniędzy. Leżę na moim barłogu i czekam na
felczerkę, która robi zastrzyki mamie i obiecała mi postawić bańki. Tak jest jakoś niedobrze
ze mną, moje męstwo nie wystarczyło, de straszki przechodzą mi przez głowę i przez serce.
Straszliwe krztuszenia się i katary, gdy kaszlę, przypominają mi ten dawny kaszel
Brzozowskiego, rozlegający się nocą w hotelu w Krakowie. Ach, nie chcę wciąż jeszcze
śmierci — tak dziś częstej i skwapliwej, zaiste „śmierci ułatwionej”. Czyżbym nade wszystko
była ciekawa, jak się to skończy? Nie, dziś tego nawet nie dość jestem ciekawa — taka
wyzuta z siły naprawdę, taka chuda, czarna i pomarszczona jak ci nędzarze, którzy
przychodzą do sklepu. W łóżku oglądam swoje ręce, które kiedyś były za tłuste, teraz cienkie
i wiotkie, ponad łokciem wyczuwam osobno jedno ścięgno, jak kiedyś na nodze Diany. „Nie
mam na doktora, nie wiem nawet, co mi jest, nie maftj co jeść i nikt o mnie nie dba” — tak
dosłownie skarżę się sama sobie. Ale mama jeszcze raz była tą, która znalazła w domu
osiemdziesiąt groszy, a panna Julcia obeszła niechętnie dziesięć sklepów i wreszcie dostała
za
to osiem deka cukru. Mamusia sama oddzieliła żółtko od jajka i sama wsypała mi tego cukru
całą łyżeczkę. Jakiż przysmak ten kogel-mogel na drapiące gardło.
Warszawa, 10 IV 41.

Po strasznej nocy dreszczów i koszmarów* boląca od stóp do głowy, leżę w gorączce po

zastrzyku przeciwtyfusowym, od którego nawet bronchitem nie zdołałam się wykręcić. Hania
poszła jeszcze raz na zakup, bardzo zmęczona i słusznie niezadowolona. Jestem ledwie żywa
z bólu głowy i wszystkich kości. I do tego jeszcze tak pełna winy. Mama — znowu mądra i
przytomna, znowu dobra — przejmuje się moim losem i moim trwającym poprzez to
wszystko rozdzierającym kaszlem. Na moją prośbę gra mi delikatnie, jak na szpinecie,

background image

Cavatinę Caraffy i mówi jak zwykle: „Wiesz, gram to pierwszy raz”. Pokój pełen jest słońca,
rozgrzany nim, moją gorączką i moją dla niej miłością. Nie pamięta, że grała to wczoraj i
przedwczoraj. A pamięta, co znaczą nuty i umie je przeczytać. I pamięta, że mię kocha.
Adamozoizna, 19 IV 41.

Cóż za ulga tu chorować ten bronchit — w rękach Zosi, pod jej opieką, we wspólnym

szczebiotaniu. Pokoik mały na górze z oknem na wschód, wystarczy parę kawałków drzewa,
by zrobiło się ciepło. Ale za szybami zimno i plucha, z bzowych prętów zaledwie zaczynają
wychodzić twarde, zielone pączki. Przez bezlistne gałęzie widać tu w lewo i w prawo mokrą
przestrzeń świata. Blisko strzechy stodoły i tej chaty, w której Zosia mieszkała tu tyle lat,
porosłe mchem malachitowym. Sąsiednie dziedzińce, studnie, zwierzęta. — Poprawiam,
porządkuję swoje papiery. Dziś w deszczu odjechała Halinka, tym samym kasztanem i
wolantem przyjadzie Zet. Jestem tu osiem dni, ostatkiem sił przyjechałam tu po ratunek. Ale
serce ściska się z obawy o matkę, ze strachu, że Hania nie da sobie rady mimo tej jakiejś
pomocy młodego K. Ale jest taka trudna wobec żyda, taka niechętna, taka niezadowolona.

Przy łóżku w niskim, kryształowym korytku stoją wątłe, zziębnięte zawilce od Keci. Za

oknem zimno bez przerwy, wicher, deszcz. Poprzez pnie drzew wszędzie przebłyskuje woda.
Na łączkach wzdłuż Mrowy rozlewiska, pola mokre, robót aż dotąd nie można zacząć. Nie
wychodzę z tego pokoju, a z łóżka tylko na krótko. Myję się, ubieram, ścielę łóżko i na
zasłane wchodzę z powrotem z książką albo papierem. Czytam i porządkuję ten dziennik,
wcale go nie „opracowując” zresztą. Czytam zdziwiona, że tak oto wygląda życie moje w
tym skrócie. Są tu całe lata przerw, brak też całego początku, zniszczonego w czasie Ma-
jowych Dni.* Myślę, jak skrzywiona została ta rzeczywistość, co mianowicie stanowiło
kryterium selekcji. Bo pierwszym nakazem był zawsze możliwie największy skrót, wrodzona
niecierpliwość, by prędzej skończyć. Stąd brak szczegółów o ludziach, opisów ich, ich słów.
Brak tła. Opuszczałam fakty wiadome, których pełne było życie, rozmowy ludzkie i prasa,
pomijałam też wiadome, ogólne sądy, powszechne mniemania i oświetlenia. Pomijałam
wszelkie rzeczy załatwione. Ważna była dla mnie tylko ta ich strona, która nadawała się do
własnej interpretacji, odnalezienia własnego w tym miejsca, poprawka, korekta
rzeczywistości. Więc rzeczywistości jest mało, zostały tylko zastrzeżenia i sprzeciwy. Jest to
właściwie wszystko polemiką, obroną swojej racji, swojej jakości. A teraz wolałabym
szczegóły i fakty, które nie zostały w pamięci, gdy ja sama — wciąż ta sama — zostałam.
Mimo tych braków jednak lubię w tym być, sama robota sprawia mi przyjemność, jak
wszelkie porządkowanie, wszelkie wprowadzanie ładu. Przy tym jest to jednak przenoszenie
się sobą wstecz życia, odnajdowanie czasu minionego inaczej niż pamięcią. Ten praesens za-
trzymany w przelocie, przybity do dat, do dziś trzepoce życiem, jak przekłuty motyl. Epoka
Karola Szymanowskiego wydała mi się tak żywa, jak gdyby dziś jeszcze trwało to szczęście i
to udręczenie. Także zapomniana już podróż z mamą — Nizza, Vichy. Żal mi zatajonych
wówczas (ze strachu przed Gorzechowskim),
przepadłych szczegółów żyda. Ten jasny młodzieniec

1

, wodzący za mną oczami, które były

brązowe i świecące, jak kasztany, obdarzający mię bez miary swoją urodą i uwielbieniem.
„Zosiu, nie wolno ci się ośmieszać”, mówiła mama, której — nie wiedząc
o tym — jednak zawsze ulegałam, dałam się strofować jak pensjonarka. I ostatniego dnia
widziałam go idącego na plażę z tą samą Francuzeczką, o której jeszcze niedawno mówił, że
mu się tak nie podoba, bo „mogą mu się podobać tylko kobiety o oczach niebieskich”.
Przeżyłam wtedy pierwsze targnięcie tego cierpienia wobec zabronionej mi cudzej młodości.
Tamże, pominięta, wynikła z tego noc w objęciach rumuńskich na passegiade* wobec
czarnego morza i toczącego się za nami słupa z księżycowego srebra na wodzie. ,,Amancie
arriéré*.*
Adamowizna, 29 IV 41.

Nie mogę wyzdrowieć, póki trwa ten deszcz, taki drobny i nie ustający. Mam wciąż

background image

temperaturę, jak przed laty, po tej blisko dwuletniej przerwie. Boję się znowu tego — w
rzadkich chwilach poranków. Ale mam tę podechę, że zdołałam na ten czas znaleźć się tutaj,
gdzie ta dziwna Zosia znajduje dla siebie sens jakiś w tym, by mię pielęgnować, karmić i
powracać do życia. Jej wejście tutaj na górę jest za każdym razem nową radośdą.
Adamowizna, 30 IV 41.

Panna Jasia przyniosła o ósmej kawy z palonej pszenicy, z kożuszkiem, doskonały biały

chleb żytni, trochę masła i prawdziwej marmolady z jabłek. O dziesiątej przyszła po raz drugi
ze Stasią, szczotką i śmietniczką. Stasia jest zagadnieniem tego domu, gwoździem wbitym w
jego spokój — już dorosła, gruba, czerwona jak kawałek mięsa. Jest znienawidzona przez
Jasię, Walentego, nawet chyba i Zosię. Kradnie wszystko, co zechce mieć, na całe noce
znika z domu, wiejskim chłopcom rozdaje pieniądze i podarunki. Jest dzieckiem wziętym z
przytułku — bez rodziny, bez opieki, musi więc tu być, musi tak być, jak jest od wielu lat.
Zamiótłszy, Stasia odchodzi, panna Jasia ściera kurz, otrzepuje, co trzeba, wietrząc pokój stoi
przy otwartym oknie dłuższą chwilę. Patrząc na topolę, mówi: „Znowu szpaki przyleciały do
swoich skrzynek. Wchodzą, wychodzą, ale jeszcze odlatują”. „Może im się tam zagnieździły
wróble”.—,,E, jakby chciały, to ich łatwo wypędzą”. „Co pani mówi”. „A jakże, bo to raz!
Aż się wszystko sypało, jak zaczęły, wróbel musi ustąpić. Szpak jest większy, ma jaki to
długi dziób, niech go tylko kujnie!” Zamknęła lufcik i powiedziawszy: „przepraszam”,
wyszła. Zmierzyłam temperaturę. Niby już nie kaszlę, tylko chrząkam, niby jest lepiej. Ale
już
o dziesiątej mam więcej niż 37 stopni. Co robić, co robić.
Adamowizna, 2 V 41.
Nic się nie zmieniło, chyba mię zgubi ta wiosna! Deszcz pada cały dzień, zimno, wiatr. Jest
mi znów gorzej, dochodzę do 37,6 stopni. A mam już teraz na walkę z tym o dwadzieścia
dwa kilo mniej samej siebie. Do tego jeszcze ból zęba — i jaki! A z tym wszystkim dość
dobry humor. Prawda, że zażyłam veramonu. Z Zosią przepowiadamy sobie niemiecki.
Niestety, ona mniej korzysta. Moja tu obecność zwiększa jej zajęcia gospodarskie. Razem też
obgadujemy moje notatki ze Wstępu do filozofii Jeru- salema.* Przypominamy sobie
nawzajem wszystko, co wiemy i czego nie wiemy, ustalamy, jakie jesteśmy. Prawie tożsame,
gdy chodzi o widzenie świata. Tylko ona ciekawsza, dziwniejsza jest niż ja — tak mocna i
nieustępliwa. W potępieniu życia pozostała sobie wierna od najdawniejszych lat — jedną
swoją świadomością obejmująca całe cierpienie świata. — Wysłałam dziś kartkę do mamy z
czułościami, drętwieję na myśl, co robi Hania wobec wszystkich piętrzących się tam spraw**
zwrot pożyczki, podatek dochodowy, obrotowy, ostatnio jeszcze mieszkaniowy, moja i ma-
my danina, wreszcie comiesięczne sprawozdanie ze sprzedaży
wyrobów tytoniowych. Z telefonu Maniuty do Chełmońskich wiem, że mama jest zdrowa i
Hania daje sobie radę. — List od Bogusława miły, smutny, dający go lubić na tę odległość,
ale odpowiedź niemożliwa. — Czytam tu, co się zdarzy: Napoleona Listy do Marii Ludwiki*,
życie Katarzyny Wielkiej Giny Kaus*, Krasnowa starą czterotomową książkę (rozległą i
płytką) Od dwugłowego orła do czerwonego sztandaru*. W tym odskoku czas dziś
przeżywany da się ujrzeć, da się widzieć ze spokojem. Już cała prawie Europa jest w rękach
zwycięzców, przybyła jeszcze Jugosławia i Grecja. Własne i tutejsze wojenne kłopoty jakże
maleją w tych dymensjach. Żeby zauważyć samą siebie, trzeba chyba patrzyć przez
mikroskop. — Wszystkie melodramatycznie opisane przez Krasnowa tortury mniej dręczą
niż los cesarzewicza Iwana, więzionego przez Elżbietę naprzód, a później przez Katarzynę —
zamkniętego zawsze, od dzieciństwa aż do dwudziestego czwartego roku życia, gdy wreszcie
go zabili, czytającego tylko Biblię. Gdy one władały, żyły, miały kochanków — ten sam czas
upływał także dla niego. — Odkrycie z powodu czytania tej vie romancée:* interes, który
budzi ten rodzaj lektury nie wynika z zaciekawienia dla samych postaci historycznych, ale z
tego, że jest o nich powiedziane wszystko ludzkie. Monografie, listy, pamiętniki zawierają

background image

owo wszystko, czego powieść zorganizowana nie dopuszcza. Powieść mimo zastrzyków
realizmu i autentyzmu zawsze pozostaje w obrębie artystycznego konwenansu. Gdy dla
monografii jedyną racją jest istnienie dokumentu i jedynym ograniczeniem — jego brak.
Adamowizna, 9 V 41.

Już blisko miesiąc, jak tu jestem — ten wielki kawał wiosny bez słońca i odrobiny ciepła.

Nie ma liści ani kwiatów. Patrzę na zdziwione tym rośliny i zwierzęta. Nagie gałęzie
zamiatają niebo, gałęzie modlitewne i wyczekujące. Krowy nieufnie wychodzą z obory,
kudłate i powolne, wyczerpane zresztą wyłącznie słomianą paszą, kupowaną za ciężkie
pieniądze. I kasztan zeszczuplał,
przywykły do lepszego życia. Po podwórzu białe, piękne kury przebiegają kłusem,
podrywane przez wiatr, z poddartym skrzydłem lub ogonem. I paw cudny, w trójnasób
przedłużony niesłychanym fenomenem swego ogona, porusza się prędzej, niżby chciał.
Widzę go często z okna, jak z wolna wstępuje po dachu od stodoły, nagle staje, odwraca się
za wiatrem, drepce obok ciągniony przez własny ogon, sfruwa spiesznie na ziemię.
Wszystkie efekty, które roztacza przed kokoszami, nie mając pawicy, psuje mu wicher,
kręcąc nim jak girouette’ką*

3

gdy rozpostarty w górę ogon staje się rozwiniętym żaglem. Jest

to największe zgęszczenie barw pośród szarej przestrzeni ziemi i nieba — szafir, malachit,
stare złoto, wszystko świecące, jak odlane z metalu. Panna Jasia powiada: „Jak tak się do
tych kur nastawia, to mu ten cały ogon brzęczy”. Ach, nikt mu nie dorówna w środkach
miłosnej perswazji.
Adamowizna, 11 V 41.
Zosia wyleczyła mię z bronchitu lekarstwami i dobrocią. Ale oto zeszłam na dół i na krótki
błysk słońca stanęłam na ganku, chowając się za filar przed wiatrem — i znowu mam
dreszcze, targanie w uchu, katar, smutek. Już drugi raz odłożony mój powrót do domu, gdzie
nie wolno mi nie być w tej chwili. Jakże dają sobie radę z aż taką drożyzną, gdy tutaj*na wsi
brak już wszystkiego. Od czternastego okna w Warszawie mają być zaciemniane, schodzenie
do schronów będzie obowiązkowe. Trzeba coś zdecydować z mamą, nie może być w
Warszawie, gdy to znów nadejdzie. Ale gdzież może być taka, jaka jest teraz. Niecierpliwość
i tęsknota zatruwają mi nawet tę chorobę tutaj, gdzie też są i troski, i trudności, i niepokoje.
Zet szuka na próżno po okolicznych wsiach kartofli, owsa i żyta, których nikt nie ma.
Uratowany Walenty od rana jest na podwórzu« Wytoczył wolant ze stodoły, pomanewrował
nim w tył i naprzód, aż dobrze stanął pośrodku podwórza. Przyniósł paczkę z mazią i
drewienko, po kolei odkręcił czymś i zamazał wszystkie cztery koła. Odjął dwa dyszle i
założył pośrodku jeden. Na podwórzu pojawiło się dwóch większych chłopców sąsiada, w
dobrych butach i nie
złych kubrakach, bo jest niedziela. Przyprowadzili ze sobą klacz. Walenty jest rzeczowy,
założył klacz i kasztana, chodzi koło koni, przyciąga rzemyki, przewleka przez chomąta
lejce, wciąż jeszcze coś porządkuje, umacnia. Większy z chłopców też kręci się i majstruje,
ale nie daje koniom spokoju, nie przejdzie koło swojej klaczy, żeby jej nie uderzyć, nie
popchnąć, nie szarpnąć za lejce. Klacz podrywa łeb, cofa się, ma humor na chwilę zepsuty,
świat staje się jej niemiły. Ale potem znowu obraca się łbem do kasztana, muska go
nozdrzami, łapie za grzywę, zakłada mu mordę na szyję.— Zet wybiera się z tym sąsiadem
do jakiejś dalekiej wsi po kartofle. Od rana w to zimno był w ogrodzie, nachylał się,
przyklękał i sadził niewidzialne stąd kwiaty. Ma już lat całe siedemdziesiąt ten mąż Zosi i
trudno w to uwierzyć. Poszedł do domu, odprowadzany wszędzie, krok za krokiem, przez
psa, przebrał się w lepsze palto, wsiadł do wolanta, konie ruszyły do bramy i skończyło się
widowisko.
Adamowizna, 12 V 41.

Wczoraj po południu przyszli Chełmońscy z wiadomością, że telefonowała Maniuta.

Hania jest chora, muszę zaraz jechać. Dziś rano ból głowy, ból ucha, panika. Koń będzie

background image

wolny dopiero po południu.
Warszawa, 17 V 41.

Od stąpnięcia nogą w Warszawie z miejsca wyzdrowiałam, prawie od razu weszłam w

ten tak inny tryb. Hania od dziś śpi w tym samym, co ja, pokoju, grypę przechodzi ciężej niż
ja — jest milsza, gdy staje się przedmiotem opieki i niepokoju. Mama czuła, dobra, uparta,
kapryśna, jednak co każdy miesiąc bardziej zmieniona. Sklep na nowo — jak w pierwszych
miesiącach swego istnienia — rozrasta się, staje się wielkim, ciągłym zagadnieniem, odkąd
brak papierosów i popyt na nie wzmógł się w tak znacznej mierze. Znowu, jak wtedy, tłumy
ludzi na zakupie, ceny skaczą,
ludzie nie kryją się już z niczym, ja sama przestaję być łatwowierna, wiem, o co chodzi, ważę
się na jakieś układy. Na tym odcinku przyjemny, nawet urzekający pan N. pakuje mi
papierosy, świadczy przysługi, grzeczny i łagodny, oraz bardziej jeszcze pan Szaci- łowski
— wciąż obecny, uśmiechający się tak wymownie pięknymi oczami. — Nazajutrz po
przyjeździe Breza, Mauersberger *, Cho- romański, z którym podzieliłam się odkryciem
dotyczącym fascynującej atrakcyjności vies romancées i form pokrewnych, przy czym
najciekawsza była bardzo obszerna i namiętna motywacja. Nawzajem wysłuchałam rozważań
historycznych Mauersbergera, na dobrym poziomie. W rozmowie, w porozumieniu zawsze
najlepszy Breza — nawet, gdy jest innego zdania. Było bardzo przyjemnie. Nazajutrz pani
Kw. z cukierkami, po czym imieniny i jednak w tej małej norze z dziesięć osób. Zapomniana
Adzia — tak zaradna i można powiedzieć niepożyta, Łaszowski, nieoczekiwana, egzotyczna
A., niepotrzebni D. Ach, tak inaczej niż dawniej, gdy wszystkie pokoje zasypane były
najszlachetniejszymi kwiatami. Głód i ubóstwo są straszne. Tylko Zosi Villaume
zawdzięczam, że miałam dla nich coś do jedzenia. — Pośród tego trzeci już list od
Irzykowskiego, domagającego się zwrotu listów, pogróżkami i inwektywami
uniemożliwiający mi ten gest.
Warszawa, 20 V 41.

Te listy, zarzucające mi właśnie — między innymi gorszymi zarzutami — aranżowanie

sobie przyszłości pośmiertnej, same są niczym innym. Jakże jest zaperzony, jaki ziejący
pogardą i nienawiścią, mnie przypisujący winę, że musi uciekać się do szantażu (że jeszcze
gorzej o mnie napisze w swej historii literatury). Nie rozumie, że nie mogę mu oddać listów,
aby napisał lepiej, że poza wszystkim, co można o tym powiedzieć, sam sobie psuje tę
sprawę. Rzecz dziwna, że nie budzi we mnie gniewu, tylko dotkliwą przykrość, współczucie,
którego nie mogę okazać, myśl o jego sklerozie, anginie pectoris, o żałości tych dąsów
pośmiertnych, niepoważnych, koszmarnie groteskowych.

Wybuchł wreszcie ten maj zapachem, upałem, piskiem ptaków, wszystkimi kwiatami.

Brak tylko motyli i ćmy nie tłuką się wieczorami u elektrycznych lamp. Nie wiem, że żyję,
porwana w ten przyśpieszony kołowrót pracy, w ciasny, wstydliwy splot zagadnień
moralności i zagadnień istnienia. Noce bez snu po zmęczeniu dnia, strachy sumienia,
politowanie nad własnym nierozumem.We dnie tłum ludzi przed sklepem, długie ogony,
krzyk, lament i perswazje, by otrzymać więcej, niż wyznaczona dawka dziesięciu pa-
pierosów. Widzenie z zewnątrz siebie i innych w tej relacji, powolne schodzenie w ten lej,
którego nie można uniknąć, którego unikanie byłoby nie bohaterstwem, tylko nonsensem.
Nawet matka jest głodna. Żywność Zosi, za którą rewanżuję się cenną teraz bielizną i
papierosami, już się skończyła, zarówno jak dwie żywnościowe przesyłki zupełnie
nieznajomej pani, której tak jestem wdzięczna. Nie ma cukru, nie ma masła. Kasza, mąka,
mleko — to wszystko jest w cenach potwornych albo wcale. Wczoraj spotkałam Helę,
chciałyśmy mówić — na próżno. Mama była w cukierni — smutna, osłabiona, na wszystko
mówiąca: „nie”. Bardzo chciała tam pójść i zaraz później bardzo chciała odejść. Trzeba było
się rozstać. Przy wchodzeniu do tramwaju dwa razy się przewróciła. Podźwig- nięta i
usadowiona mówiła sąsiadom, że jedna z jej córek ma cztery zamówienia na „dzieła”, druga

background image

tyleż na pomniki, a muszą sprzedawać papierosy. Stanęłam na platformie w tłumie, by tego
nie słyszeć, bo już przeciwdziałać nie można.
Adamowizna, 2 VI 41.

Przypadłam tu na dwa dni świąt, usprawiedliwiona koniecznością zdobycia żywności.

Słońce wali się ciężarem ognia na ziemię już zieloną, chłodny powiew rusza kwitnącym
żytem na polach i bzami w ogrodzie. Jakże pachnie ten świat gorący, niebieski i zielony,
jakże przypadkową i dowolną, jakże zdumiewającą sprawą jest jego odurzająca,
uszczęśliwiająca piękność. Na stacji czekał Walenty,
kasztan wygląda źle, od miesiąca żyje samą trawą. W domu oglądam całe Zosi „zoo” —
angorska płowa kocica Ciotka, jej długonosy syn Lisek, jeszcze trzy inne koty, paw
rozmarzony swą urodą, parka kur japońskich, Fok, gołębie. Krowy od zielonej paszy się
poprawiły. Po obiedzie przyjechała Halinka i pan Rybarski*, który okazuje się człowiekiem
nieskazitelnie uroczym w każdym geście i uśmiechu. Wieczorem doktorstwo i konsulowie,
Keda wyrosła i piękna z kwiatami dla mnie. Później nocą Zosia tu na górze. Rozmowa.
Słowiki. Dziś odjazd.
Warszawa, 7 VI41. Świt.

Dzień roboczy trwa zaiste godzin dwadzieścia. Obliczenia w nocy, zakupy od wczesnego

rana. W ciągu dnia zwarty tłum za kratą sklepu, zgłodniały nikotyny. Twarze rozżarte i
groźne, czarne od pracy ręce wytknięte ku mnie przez otwory kraty—nie wiadomo, która do
której twarzy należy, palce zamykają się chciwie nad garstką Junaków z trzema Sportami
albo jedną Mewą. — Osobno ustawiają się dwa ogony, z lewej mężczyźni, kobiety z prawej.
Ktoś jeden obejmuje komendę. Tłoczą się i napierają na kratę, złorzeczą babom, które mają
czas od rana czekać i wykupują papierosy na sprzedaż, wracając po kilka razy w kolejce, gdy
oni naprawdę je palą. „Ubliżają” sobie, przeklinają się nawzajem, niekiedy nawet biją.
Złorzeczenia rzadko zwracają się przedw nam, i to się jednak zdarza. „Dlaczego wszyscy
przycho- dzide tutaj, tyle macie sklepów naokoło?” — „No, bo pani daje więcej papierosów”.
— Wieczorami wracam w te majowe, słoneczne i wciąż chłodne pogody, głodna i
nieprzytomna ze zmęczenia, niosąc w torebce i kieszeniach płaszcza parę setek papierosów,
które nielegalnie rozmieniam na słoninę, jajka, nawet trochę masła i cukru. To jest małe
przestępstwo w zestawieniu z ukrywaniem papierosów w wielu setkach tysięcy, z robieniem
ogromnych transakcji. Ale to jest jednak to złe, w którym biorę udział, nie będąc w stanie
inaczej zdobyć żywnośd. I po całej pracy dnia, po tym wielkim wysiłku zostaje jeszcze
niesmak, obrzydzenie i strach.
Warszawa, 11 VI41.

Jeszcze z dialektyki przestępstwa: że jest to zagadnienie ilościowe, że się wyraża

procentowo. Bo przecież cały dzień wczorajszy był jedną radością. Rano wydałam
dyspozycję pani Emilii, żeby sprzedawała najlepsze papierosy, Sporty, Kluby, Mewy.
Wydzieliłam na tę sprzedaż dużą partię. O drugiej przyszłam do sklepu załatwiać sklepy
przydzielone (rachunki, rachunki!), od trzeciej sprzedawałam sama. Jakże lubię ten tłum,
jakże mu jestem wdzięczna, że nie oszukuję go wcale — lub tylko bardzo mało (dziesięć jaj i
pół kilo masła za dwieście Junaków i sto Sportów). Jest to po prostu czymś upajającym
sprzedawać teraz te papierosy, gdy są tak upragnione, gdy ich ceny na ulicy są tak zawrotne.
Aż dziwię się tym roztropnym, którzy sprzedają w sklepie półtora tysiąca dziennie, resztę
całą przeznaczając na „opylenie”. Mimo że to oni porobili już fortuny, gdy mnie znowu dziś
nie starcza pieniędzy na zakup towaru i wciąż jeszcze nie mogę oddać pani Kr. pożyczonego
mi na krótki termin tysiąca złotych. Martwią mię tylko moje sklepy przydzielone, wynoszące
ode mnie pod pachą tysiące Mew i Sportów niby tuczne prosięta i nie sprzedające w detalu
prawie nic. — Po zamknięciu sklepu wieczorem ludzie bombardują drzwi od sieni, ci, którzy
nie mogli przyjść wcześniej, którzy teraz dopiero wracają z pracy. Bronię się, że już nic nie
mam, że muszę jeszcze robić rachunki, że i ja chcę odpocząć po dwudziestu godzinach pracy.

background image

Nie niecierpliwię się nigdy, nie zdarzyło mi się dotąd mieć z nimi jakiejś scysji, jak wciąż
Maniuta i nawet Emilia. I oto wreszcie uciekam się do argumentu „stałego klienta”. „Czy
kupował pan u mnie dawniej ?” Okazuje się, że nie. „Gdzie pan mieszka?” pytam. I raz po
raz słyszę adresy tych właśnie moich sklepów przydzielonych, przed którymi nigdy ogonów
nie ma! Zamiast kupować w sklepie we własnym domu, przychodzą Oto mię dręczyć!
Wyszłam obładowana Machorką Najprzedniejszą, tak pożądaną, i Junakami, i sprzedawałam
to dzieląc między tłum na ulicy. Wróciłam szczęśliwa do domu, gdzie czekał, pisząc na mojej
maszynie, mały Alfred.

W dniu rozpoczęcia wojny niemiecko-bolszewickiej Hania zdążyła wrócić ze wsi. Było

parę nalotów, parę bomb, ofiary. Doznaje się tego jak przez sen, nikt się nie chowa, w
niczym to nie zmienia życia, nie budzi wcale przerażenia. Wiadomości są niejasne i
sprzeczne, los niewiadomy, a papierosy na pewno kupić trzeba, do sklepu pójść, obliczyć
procent dla siebie i sklepów, wyznaczyć ilość dla dziennej sprzedaży, dawki dla list
domowych i ulicy. I to jest pierwsza, najbliższa sprawa. — Ta wojna sprzed dwu lat — to był
wstrząs, to był koniec jednego świata, odmiana życia do dna. Teraz uczuwa się to raczej jako
wzmożony brak mąki, tłuszczu, cukru, nawet mleka i kartofli. Przebiegłam koło tej minionej
wiosny bez żadnego opamiętania, widząc zaledwie w przelocie, z tramwaju — to resztkę bzu
w zapuszczonym jakimś ogrodzie, to jasność zieleni, to kwitnące za szybami wystaw irysy
lub w koszach na ulicy piwonie, jaśminy, bławatki. Wczoraj, gdy szłam w deszcz z gołymi
nogami do Urzędu Skarbowego załatwić trzy nakazy podatkowe, leciały mi już na głowę z
deszczem płatki okwitającej akacji.
Warszawa, 27 VII 41.

Hania jest znowu chora, ale na dzień swoich i mamy imienin wstała do gości. Smutno.

Między gośćmi człowiek z dzisiejszego naszego świata, pan Szaciłowski — dobrze
wychowany, trafnie żartobliwy, przekomarzający się bez spoufalenia i ładny. Na razie
wydawał się też opiekuńczy, chętny do rady i pomocy. Bo doświadczony i zaradny jest
bardzo. Ale w następstwie zaproponował nam wydzierżawienie sklepu na warunkach, do
których przyjęcia nawet nasza naiwność nie zdołała nas skłonić. Jego dowcipna dla siebie
pobłażliwość jest już cynizmem, a procent nie- moralności nie do przyjęcia, bardzo zresztą
pikantny u tego „praktykującego katolika”. Ten zresztą — poza urodą — jest jako
zagadnienie dość błahy. Inny za to, ów jedyny w tamtym
środowisku swój i bliski, „sprawiedliwy z Sodomy” — jakże mię ostatnio zdumiał poufnym
zapytaniem, czy nie mam do sprzedania większej partii Junaków. Och, żyć w tym jest
dziwnie, groź- nie, zdawałoby się nie do wytrzymania. Jednak po dwóch kontrolach w
sklepie, po ścisłej ostatnio rewizji w sklepie i mieszkaniu, i po składaniu zeznań w
Komisariacie Policji Przemysłowo- Handlowej nie jestem już tą, którą byłam. Przerażenie
fizyczne, wytworzone myślą o tym, rozrasta się w przerzutach, jak nowotwór, noce, w
których nie można spać, wypełnione są jedną myślą. Zdaje się, że to w pewnym stopniu
zmalało, że jakoś się wychyliłam z dna tego leja — mimo że we wszystkim tkwię nadal, że
co dzień jestem w sklepie, co dzień wszystko robię, co trzeba, liczę, wciąż przerażona, żeby
się nie pomylić, życzliwie i wesoło rozmawiam z kupującym tłumem, trzymającym sklep w
ciągłym oblężeniu. A pamiętam wciąż, że każdy z nich oskarżeniem, donosem, szantażem w
każdej chwili może nas zgubić. I to tym łatwiej, im mniej jest tu winy, im naiwniejsze
odchylenia, im zwłaszcza mniej pieniędzy na łapówki. — W najgorszym czasie była Hela,
potem króciutko najmilsza Zosia, do której nie mogę pojechać. Także Breza, który jest jakby
naprawdę przyjacielem.
Warszawa, 31 VII 41.

Ach, przetacza się to lato — upalne, piękne, pełne wszelkich owoców — tak daremnie, w

ciasnych murach, w ciemności żyda — jakiej!
Warszawa, 5 VIII 41.

background image

Wszystko, co robię, lubię robić. Gdy sprzątam, gdy zamiatam, gdy zmywam, gotuję,

szoruję rondle, myję podłogę w kuchni — gdy to jest robota całkowide wykonana, do końca,
do czystośd i porządku, do najlepszego ładu — jakąż mam z tego przyjemność! Odłożyć coś
na jutro —- przypieczony rondel czy brudny zlew, czy pełny kubeł od śmied — to zaraz mi
niweczy radość
pracy, jej prawdziwy sens. Muszę mieć program maksymalny — i tu, jak w dawnej pracy —
aby był dla mnie wykonalny, bym nie ulegała obrzydzeniu i smutkowi. W program ten
wchodzi straszliwa walka z pluskwami w tym tak zapuszczonym, plugawym mieszkanku.
Tych pluskiew ukazało się mnóstwo u mamy po inteligenckiej gospodarce panny Julii, która
ich się „brzydziła zabi jać”— w ścianie, za listwami podłogi, we framudze okna. Na flit nie
ma pieniędzy, ale wrząca woda niszczy wszystko. Morderstwo tych rodzin, tych całych
szczepów, tak mocno uczepionych życia, tych ośrodeczków istnienia, żywych kropelek
cuchnącej krwi, tak nieustępliwie, zajadle żyjących — przejmuje plugawą zgrozą. Myśli się
przy tym o wojnie, o tych ludziach, wkręconych teraz w maszynerię sprzętu wojennego jak w
maszynkę do mięsa. Później godziny rachuby i klęska, gdy nieodjęcie w porę „ceny brutto”
tytoniu od papierosów zepsuło mi całą robotę i wpędziło w panikę, że źle podzieliłam towar.
Ale gdy cyfry dobrze powpadały w odpowiednie miejsca, uczułam znów radość i spokój.—
Hania jest ciężko chora, zapalenie pęcherzyka żółciowego — gorączka 39,7. Czułość,
dbałość, znowu nic nas nie dzieli. Mama domaga się spaceru, kawiarni, słodyczy, różnych
drobnych posług nieustannych, cała zagubiona w swym malutkim, groźnym świede.
Warszawa, 15 VIII 41.

Przyszła wiadomość o dężkiej chorobie Maka. „Stan poważny”, „stan groźny”. Żadnych

szczegółów. Adresu nie ma, nie można do niego pisać bezpośrednio. Nie można też pojechać,
nie można nawet posłać pieniędzy. Nieznajoma, życzliwa osoba, która to napisała, wydaje się
wyrafinowaną truddelką wobec tej Hani, tak nędznej i chudej, tak śmiertelnie udręczonej. Nie
wytłumaczona jest treść listu. Co znaczą te groźby wobec istoty skazanej na zupełną
bierność. Przez cztery dni piszemy listy do kogo się da — z nadzieją, że się tam, w tej
nieznajomej, demnej Europie jakoś zdołają odnaleźć, że przyślą szczegóły, że da się to
zrozumieć.
Tsmm i'urnMum —-
Mama i w tym już prawie nie bierze udziału, chce grać, mimn próśb, żeby tego nie robił?.
Zapięcie agrafki, mocniejsze zesznurowanie pantofli wyrasta ponad wszystko. Wczoraj była
Hela, po wszystkim, co dane jej było przeżyć, bardzo kompetentna. Myśli, że to oznacza
najgorsze. Poszłyśmy do jakiegoś urzędu, gdzie poręczyłam jej pożyczkę na 900 zł., i do
kawiarni, żeby swobodniej mówić. Tak, jest to już jakieś dno. Jak pisał kiedyś Bogusław:
„ruina, ruina, wszystko się kończy”. Coraz dalej w przeszłość odsuwa się życie minione,
powrót wydaje się odcięty. Hela I jest bardzo chuda, jest naprawdę stara, nie mająca złudzeń.
O tamtym czasie myślę tytułem MooreV. my dead lije, dead Ufe*.
Warszawa, 24 VIII 41.

Ten drugi list Hania oddała mi sama nie czytając. Och, miała I rację! Nie mogłaby

wiedzieć tego i żyć dalej, uwierzyła w to, co jej powiedziałam. Za jej zgodą odwiozłam ją
wczoraj na dworzec kolejki Mareckiej i zostawiłam w rękach doktora Mossakowskiego,
który zabrał ją do Radzymina, a stamtąd do Wołomina końmi — nic nie wiedzącą,
półprzytomną po zastrzyku bromu. U tych dobrych przyjaciół przeczeka ten czas, gdy tu
nadchodzić będą listy z wiadomościami. Wróciła pierwsza karta, jaką wysłałam z prośbą o
szczegóły, pisana do Bogusława, nie doręczona z powodu złego adresu. W następnej, której
wobec nieotrzymania pierwszej nie zrozumie, prosiłam już o utajenie szczegółów, o na-
pisanie, że śmierć nastąpiła nagle, na serce, niczym nie zapowiedziana. O to samo prosiłam
panią W. i tę panią Z[arembinę], której list pierwszy był tylko „przygotowaniem" do
drugiego. Ale że mogła, że się ważyła go napisać — wprost do niej, nie zawiadamiając

background image

naprzód rodziny! Niewiele chyba mogłam udać, zamroczona taką wieścią, takimi słowami!
— a przecież uwierzyła, gdy jej to odsunęłam jeszcze na jakieś dni, może tygodnie — uwie-
rzyła, nie przestając cierpieć nieludzko. Cóż za przepaść między nami, złączonymi już tą
męką i żalem bez miary. Jestem od niej oddzielona tylko możnością przemilczenia, ukrycia
listu w to-
rebce. Wiem już na pewno to, co ona tylko przeczuwa i o czym się dowie. Ale i to także, o
czym nie dowie się nigdy. Z tym listem w torebce — zostawiwszy Hanię pakującą się pod
opieką Maniusi, pani Eli i mamy, zmartwionej, że jej nie zabieram na spacer — poszłam do
KKO prolongować weksel, a stamtąd na pocztę z dwoma listami i kartą — wszystko w celu
zaaranżowania tej fikcji, uczynienia tej wiadomości możliwą do przeżycia dla Hani. Przed
pocztą siedział na wózku żołnierz inwalida, odziany w brudne strzępy munduru, wieziony
przez drugiego. Śpiewali obaj legionową piosenkę z refrenem „białej róży kwiat” i wyciągali
rękę po pieniądze. Idąc ulicą płakałam całym mnóstwem łez — już nie ze współczucia dla jej
przyszłego cierpienia, ale z żalu za nim. z rozdzierającej myśli o jego losie, o tęsknocie za
nią, za ich tak niedawnym życiem szczęśliwym. Jakaż to musiała być męczarnia, że jej już
nie zniósł. „Jak mogłeś to zrobić, jak mogłeś” — myślałam z wyrzutem, że nie miał litości
nad sobą. — Gdy wróciłam do domu, Hania spytała lękliwie — „A do W. też pisałaś ?” —
Odpowiedziałam, że tak, nic jeszcze nie wiedząc, co powiem, że napisałam. — „Żeby
odnalazła adres Maka?!” — „Tak”. — „Och, jakaś ty dobra!” — powiedziała, cała
rozjaśniona od nadziei. Tylko adres, tylko możność napisania bezpośredniego w tę ciemność!
Boże, jak mało chce, jak strasznie wszystko jest jej odjęte! Ta jej wdzięczność, ten uśmiech
rozdzierający — tego nigdy nie zapomnę. — Żyję szarpana niepewnością, czy mam prawo
utrzymywać ją w błędzie. Ale muszę doczekać tamtych listów.
Warszawa, 26 VIII 41.

Godziny, dnie przemijające są samym cierpieniem. Ściśnięcie serca trwa, gdy myśl na

krótko odbiega od tego wątku — przy rachunkach, na zakupie, przy wszystkich sprawach
sklepu mam w sobie wciąż tę truciznę. — Jestem sama z mamą — coraz bardziej
wymagającą, bardziej upartą, coraz smutniejszą. O wpół do dziesiątej przychodzi nowa
służąca, pani Rafaela, robi obiad, odchodzi o trzeciej. Zaraz potem spacer z mamą,
sprawunecztd,
apteka. W niedzielę zawsze kawiarnia z muzyką. Dźwiganie mamy do dwóch tramwajów, jej
strach, odwoływanie się do otoczenia, publiczne zwierzenia, skargi, podzięki. A już po
kwadransie tej okropnej muzyki, za którą przepada, pyta o godzinę, chce wracać. Przy
rachunku rozpytuje głośno o ceny, zgorszona, że tak drogo. Rwie się do rozmowy z
kimkolwiek, chce wszystkiego tak silnie, że nie ma na nią sposobu. Jest uparta i zarazem
bardzo łagodna, miła, nigdy się nie gniewa, nic złego nie pamięta. — Poprzez wszystko
świadomość tego jednego trwa. Co rano budzę się z sercem ściśniętym, przez chwilę nie
wiem, ale zaraz się dowiaduję: „. ............

" Nie, nie

można tego znieść, nie można tego wytrzymać! Co czuł, jak się męczył, na Boga! — jeżeli
musiał aż to zrobić! Co w nim było wewnątrz, gdy jeszcze pisał spokojne, dobre listy do Hani
— zanim napisał ostatni przed paru miesiącami, żeby nie pisała na
dawny adres i czekała, aż przyśle nowy. „

.......

................................*'1 wiadomo, że nic go już nie uratuje,
nic nie pocieszy — i że ratunek był możliwy, gdyby ona z nim pojechała. Cierpienie wzrasta
jak strach. Co będzie z nią, gdy się dowie. Ileż materiału do męki na całe lata, ile żalu, że
trzeba było zrobić coś lub napisać, a przede wszystkim wtedy z nim pojechać. Jest tak
nieszczęsna, że to nie ma granicy, że tego nie można objąć, że ja samej myśli o tym nie mogę
wytrzymać.
Warszawa, 28 VIII 41.

Ten stan rozwleka się na wszystko — na dom, na tę'pracę zaiste od rana do nocy, na

background image

mamę, dla której nie ma ratunku. Pani Rafaela, druga już nasza służąca inteligentka, na ten
raz z dyplomem uniwersyteckim, całą ciężką robotę zostawia mnie, poprzestając na
sporządzaniu smakołyków. Przestałam chodzić do sklepu, gdzie każą teraz sprzedawać
papierosy dopiero o piątej, popołudnia spędzam z mamą. Jest to zawsze spacer lub kawiarnia.
W sklepie jest też nowa panna Halina, a zamiast mnie, rachunki prowadzi pan Chojnacki —
chorowity, taktowny, dokładny. Ludzie zgłod-
siali papierosów przychodzą za mną do domu, jakiś przemiły prostaczek znów wyłudził ode
mnie całe osiemnaście złotych, utrzymując pod zaklęciem, żeby go, jeśli kłamie, w tej chwili
sparaliżowało, źe nie wydano mu w sklepie reszty z dwudziestu. Nikt go nie pamięta, ale cóż
miałam robić. Halina zresztą jest zaradna i przyjemna, ale jej wielbiciele w oczach
wszystkich rozkradają papierosy i z panem Chojnackim zdecydowaliśmy się ją jakoś
subtelnie zlikwidować. — Przyszła w niedzielę Adzia z córką — siwa, zapracowana, jeszcze
nie całkiem wystygła, poszukująca przeze mnie drogi do Brezy. Przyszła też już siwa Wanda
[Melcer], niegdyś Marcja z Charakterów, matka dwojga bliźniąt sztekkerowskich, karmiąca
je sobą, resztą swojej młodości, już wyzbyta wszelkich pokus. Inna osoba z Charakterów,
piękny niegdyś Cyryl

1

— rozmiękły i też dobrze siwawy, zjawił się po latach, znęcony

papierosami. Musnął kiedyś lekko moją biografię* — naprzód jako przyjaciel
Spasowskiego*, potem już sam jako pocieszyciel, moralizator, a także metr greckiego.
Zapytałam go zdawkowo o tego Spasowskiego — i dowiedziałam się, że nie żyje, że odebrał
sobie życie. — Kiedy? — Nie ma jeszcze dwóch miesięcy. Zrobił to tego lata, w Ogrodzie
Botanicznym, zostawiwszy przepraszający list do b. rektora H[ryniewieckiego], jako
gospodarza ogrodu. Miał dorosłego syna, był rozwiedziony z drugą swą żoną, którą, jak się
okazuje, poznał i pokochał w owych czasach w Nicei, skąd widać dlatego przysłał mi taki
zniechęcający list. Nic więc o tym nie wiedząc, zostałam wówczas po prostu porzucona — i
to w okresie, gdy tak się chlubiłam swą pierwszą w życiu odwagą na miłość. Właśnie w
tamtym liście tak zabawna wydawała mi się jego wzmianka o samobójstwie. — I on więc nie
wytrzymał — Ach, każdy szczegół w domu, kot, którego tak lubił, Monopol, pełen jego
kolegów — wszystko każe mi myśleć
o nim*. Boże, Boże.

Dawna Tecia Knollówna, później żona rzeźbiarza Wittiga, odebrała sobie życie. W

jesieni straciła tego uwielbianego męża i pozostała wśród zebranych przez niego skarbów, w
pięknym domu, z siedemnastoletnim synem Marcinem. I ten właśnie utonął teraz w czasie
kąpieli gdzieś na wsi. — Piszę jeszcze wciąż listy, aranżujące tę straszliwą naszą sprawę. Na
ten raz żądam więcej. Chcę dla Hani wiadomości, że wyjechał leczyć się, że żyje. Gdy go już
nie ma, gdy za dwa dni minie miesiąc od jego śmierci, ja niepokoję go wciąż, przestawiam,
komentuję, zmieniani jego adres, by mu go wreszcie odebrać — i brak wiadomości upraw-
dopodobnić jeszcze na długie miesiące. Ciężką rozpoczęłam grę. — Mama obok, mama od
rana do nocy — ubieranie, plecenie warkocza, muzyka, ciągłe słowa, ciągłe pytania o to
samo — to jest jakieś dno żałości, pełne strachu. „Taka jesteś miła, ciągle coś chcesz robić —
dlaczego?” — mówię. — „Bo jak nie gram albo nie czytam, to zaraz mam te straszne myśli.”
— „Jakie myśli.” — „Myślę, że niedługo umrę.” — To się właśnie wciąż teraz naokoło
powtarza: śmierć, śmierć.
Warszawa, 4 IX 41.

Śniło mi się dziś, że powiedziałam wszystko Hani. Obudziłam się z przerażeniem, że już

przepadło, że powiedzeniem jej sama dokonałam ostatecznie tej śmierci. Później nie spałam
w ciemności długie godziny, myśląc. Dlaczego przeżywam to tak silnie i tak głęboko,
dlaczego nie mogę wytrzymać? Czując te rzeczy jako torturę w godziny wciąż samotne,
coraz gorsze, z uczuciem daremnego czepiania się rzeczywistości, która się zmieniła tak, że
jej nie poznaję — wiem wciąż, że on przeżywał to samo, że podobnie się męczył—o tyle
jednak bardziej, że tego nie wytrzymał dosłownie. — „Jak mogłeś, jak mogłeś to zrobić?”,

background image

mówię jeszcze z wyrzutem. Chociaż wiem, że na pewno straszliwie nie chciał, że się bał.
Dziś wieczorem po wczorajszym myciu okien
musiałam je na nowo zaciemnić — po omacku, nie zapalając światła. Na dwa skrzydła
poprzyczepiałam pluskiewkami czarny papier, trzecie otwarte było na demność. Stałam na
parapede i nagle popatrzyłam w dół, w gęstą, nieprzeniknioną noc. Znowu nie rozumiałam,
jak mógł — taki lęk, takie przerażenie i żal.
„............................................... “.V. " — tak to
brzmiało w tym liśde. Co za słowa! Co za świat! ~ Przeszło tydzień już jestem w domu
zupełnie sama, mamę odwiozłam też do Wołomina wskutek nalegań Hani, której chdałam
możliwie najdłużej zapewnić odpoczynek bez niej. Po nie dającej się zreferować drodze do
Radzymina i stamtąd końmi dziesięć kilometrów z mamą, mogącą o każdej chwili umrzeć —
musiałam spędzić tam noc, by doczekać możliwego podągu. Posłano nam obu na wielkim
tapczanie. Rozmawiałyśmy szeptem przez długie godziny — ona lękliwie, uczepiona nadziei,
ja przejęta zgrozą, pełna trudzny, napęczniała tą tajemnicą, której nie wypuszczałam poza
obręb mej skóry — tak bliska niej i tak niebezpieczna. Jestem tak wyczerpana, że żegnając
się z nimi na dworcu — bo odprowadziła mię też mama — mimo obecnośd Wad ledwie
wstrzymałam się od płaczu. Te znane od dzieciństwa miejsca, myśl
o samych umarłych. Stary, pamiętający Mickiewicza, i „młody” Woydechowski, „doda"
Bolda, Mania, Witold, Niutek — wszystko umarli. Z najbliższych — ojciec, babda, dotka
Teresa, dotka Janina, Kazio*. Matka Heli, jej mąż, jej syn Roman, jej zięć. Tak jest już teraz
zawsze. W krótkich widzeniach z przeszło- śd oglądam siebie nagle siedzącą w otoczeniu
samych umarłych. Na jednej fotografii z Karolem Szymanowskim i Stasią zostałam po tej
stronie tylko ja. Także widzenie jednego wieczoru w Zakopanem, w kawiarni Morskie Oko
— ja między tymi pięknymi ludźmi, Karolem i Baranowskim, przez których obu tak cierpia-
łam. I widzę, że siedzę tam sama. Zupełnie sama idę przez tamtejszy las z Witkiewiczem*,
który na samym początku wojny popełnił samobójstwo. Lorentowicz, Berent, Hulewicz*,
Spa- sowski, Teda Wittigowa — przesuwam niejako w palcach ten różaniec. Czy to są
kontemplacje staruszki? Och nie, jestem mocna
i niezniszczalna w tych moich pięćdziesięciu siedmiu latach. I doprawdy diabelskie
narzucone mi są zadania — ta Hania i mama, dom, sklep, ludzie w sklepie — każdy ze swoją
sprawą, namiętnością, naturą. Kradzieże w sklepie, oddalenie Haliny, Chojnacki co wieczór
przychodzący z relacją i rachunkami Niedawno zawrócił znad grobu, po paru miesiącach
szpitala — czynny, chętny, jedyny dotąd, naprawdę mogący mię zastąpić. — Była Hela,
zaszyta ze swym Jerzym na wsi pod tym samym Radzyminem, była przez trzy dni Zosia
Villaume, zwabiona tu z Adamowizny oczywiście pogrzebem, była Zosia Kuczyńska i często
Breza. Maty Alfred odnalazł się po letnim rozstaniu — tak samo srogi, niechętny życiu,
chcący tylko książek i myśli.
Warszawa, 19 IX 41.

Dlaczego nie śmierć ciotki Janiny, którą tak kochałam, nie śmierć Kazia, którego, mimo

że był jej synem, nie mogłam lubić, dlaczego nie śmierć tych bliskich, dla których zarówno
miłość, jak niechęć sięgała w głąb dzieciństwa, śmierć zaszła również daleko i w ciemności
nieznajomego tła — nie ona przegryza mi całą psychikę, niszczy system nerwowy, dręczy
nocami bez snu. Ale właśnie ta śmierć. Nic nie pomaga przypomnienie, że solidarność ich
obojga zwracała się tak często przeciw mnie, tak błahe są moje sprawy wobec tej.
-SKorzystam z nieobecności mamy i Hani i przerabiam z gruntu całe to mieszkanie.
Przewiozłam tu parę mebli — w nich piękny tapczan Hani, do którego przywyknie, zanim się
dowie. Moje biurko, łoże, cztery dobre fotele. Robię ubogie zapasy. Praca przyjemna, która
uspokaja. Porządkowanie biblioteki wprowadza w inny świat mego „umarłego życia". Wśród
książek znalazła się rolnicza praca Kazia z dedykacją: „Zosi, żeby o mnie nie zapominała".
Uczułam zaledwie muśnięcie smutku. A gdy przy wyjmowaniu z papierowego wora rzeczy

background image

Hani natknęłam się na dwa kapelusze Maka, doznałam wstrząsu — strach przed jego
cierpieniem, losem Hani, jej nadchodzącą męką. — Walka z brudem i kurzem, szorowanie,
zmy
wanie, przedźwiganie — to jest dobre. Mamy fortepian ustawiony w jej pokoju, sofa i stary
tapczan zdegradowany do piwnicy. Dziw mimo to, że się jakoś wszystko zmieściło.
Ponieważ ich nie ma, mogę pobierać te ważkie decyzje bez ich wątpliwości i sprzeciwu, wy
dźwigać to nasze najnędzniejsze życie znów na jakąś powierzchnię. Oby dały się przekonać i
były zadowolone. Chwila, gdy wczoraj po blisko rocznej przerwie zasiadłam przed mym
zestawionym na nowo biurkiem, była prawdziwą pociechą. Tylko pokój mamy jeszcze nie
został „rozwiązany”, ale obrazy już prawie wszystkie przybite. — List ważny, pisany do
przyjaciela Maka pod adresem, który uzyskałam z takim trudem, zwrócono mi z z poczty. Co
robić? co robić? — Póki nie ma tu Hani, wszystko jeszcze jakoś się udaje. Dwa listy, które
nadeszły, mogłam jej już odesłać na wieś. Ale co będzie, jak wróci.
Warszawa, 13 X 41.

Minęło nie tylko lato, ale i jesień. Ciężki śnieg leży na zielonych jeszcze drzewach, a

zimny wiatr niesie w sobie zapach lodu. Już nadchodzi całe zło zimy z brakiem opału,
głodem i śmiertelnym niepokojem. Wojna trwa. Znowu trochę ludzi umarło (aktor
Chmieliński, który grał ojca w Dniu jego powrotu, także Juszkie- wicz*, młody kiedyś, ładny
i niemądry). Mama jest wciąż bardziej dziwna, wciąż smutniejsza, Hania udręczona
niepokojem, sobą, życiem — chociaż wciąż jeszcze nie wie. Odpowiedzialność za to, co
robię, podzieliłam przy wspólnym spotkaniu z jej przyjaciółką, mężem tej przyjaciółki

1

i

panem S. jako prawnikiem.
Warszawa, 17 X 41.
Leżę dziś w łóżku, czytam. Mama spała tej nocy w mięciutkiej, niebieskiej, ciepłej koszuli,
którą uprałam, uprasowałam i wylatałam sama. Ta myśl jest przyjemna. Czytam wreszcie
Carrela* — z opóźnieniem paroletnim z powodu nieufności — i to, że się do
l Mossakowscy
niego przekonałam, też jest przyjemne. Partia książki, w której
0 niczym jeszcze nie poucza, jest bardzo zajmująca. Potwierdza mi mnie samą w wielu
miejscach. Jest bardzo utalentowany, pisze spokojnie i świetnie. Niecierpliwi byliby inną
książką, gdybym znała wcześniej to wnętrze człowieka, od zewnątrz i od wewnątrz objęte
skórą. — Już trzeci dzień coś mi jest, coś zmienia się w tym moim wnętrzu. Ból pleców, ból
w pasie, trochę temperatury, majaczenia. Niepokój o Hanię, która po długiej przerwie poszła
po raz pierwszy na zakup — sama, między tych ludzi, którzy wiedzą. Ale obiecali nie mówić.
Warszawa, 25 X 41.

W Monopolu wykryto nadużycia, trzydzieści sklepów zamkniętych, paru urzędników i

wielu koncesjonariuszy aresztowano. Nie znałam wszystkich, ale widywałam ich przecież
przy każdym zakupie. Co za świat! Idzie się tak samym brzeżkiem tego bagna, jedna chwila
słabości albo tylko nieuwagi — i można się ześliznąć w całą tę ciemność. Nadużycie
polegało na fałszowaniu „zamówień”, którym na kopiach dopisywano większe ilości
papierosów. Przez chwilę bałam się o mego „sprawiedliwego z Sodomy”, na szczęście nie
brał widać w tym udziału. — Hania już drugi raz była tam na zakupie sama, teraz znów ona
się przemęcza, gdy ja choruję. Leżąc przeżyłam nawrót do Conrada, czytam go znów
1 podziwiam. „Romantyczna” opowieść o Gasparze Ruizie* wstrząsnęła mną jak wówczas,
gdy czytając ją po raz pierwszy, podkładałam pod nią rozpoczynającą się wówczas miłość
Bogusława. Jego siostra, młoda i tragiczna, przychodzi tu, by mi go sobą przypominać. Jest
wysoka i ładna, jest podobna — głodna żyda i opierająca mu się właśnie całą siłą tego
pragnienia. Ale cóż, rozpoczęty do niego list od dwóch tygodni leży w szufladzie i nie jestem
w stanie doń wródć. Mimo źe pisał: „...to, że jesteś daleko, było i jest dla mnie nieustannym
dosem. Mieć Gę koło siebie, mieć Ciebie blisko, mój Boże, jakże będę szczęśliwy”.

background image

Warszawa, 2 XI 41.

Mama leży na tapczanie Hani, patrzy po ścianach i pyta: —

„Czy to Zatoka Neapolitańska ?” — „Nie, to widok z Hiszpanii". — „A ten obraz obok?” —
„To stawy w pobliżu Włocławka". — Przymyka oczy, a po chwili pyta znów o to samo.
Interesuje ją stara Madonna na makacie nad moim łóżkiem, jakby widziała ją po raz
pierwszy. Jest bardzo osłabiona, drzemie. Jesteśmy same w pokoju, zalanym słońcem, Hania
w łazience, nowa „pani Nacia” sprząta w drugim pokoju. Jest niedziela, pięć stopni mrozu,
zaspy śnieżne. Trzecia zima wojny. Do głodu przyłącza się na ten raz tyfus plamisty, który
nie dał się zlokalizować mu- rami getta, do zimna — ciemność, zapadająca nad miastem od
zmierzchu. Ogrzewanie centralne nie działa, opału nie ma, dwa małe piecyki elektryczne
działają słabo lub wcale, gdy na całe godziny lub dni wyłączony zostaje prąd. Parę już
wieczorów spędziłyśmy przy świecy — dom wtedy staje się ciemną, mroźną jaskinią. Ale
dziś jest ładnie, pierwszy pogodny dzień po długich ulewach i szatańskich wichurach. Gdy
sklep daje teraz mniej

(

zajęcia, jakże dobrze jest przebywać w domu z nimi dwiema — gdy

na chwilę przycichną rozpętane zagadnienia, nikt nie dzwoni i niczego się nie domaga,
nigdzie nie trzeba iść, nic załatwić, a całe życie daje się odłożyć do jutra. Dzisiejsze łagodne,
nieśmiałe pytania Hani, co dokładnie było w tym liście — tak, to była ciężka chwila, ale
jeszcze na ten raz uwierzyła, uciszył się jej niepokój. — Przyszła wiadomość, że umarł
Belmont*. Żona odprowadzić mogła trumnę tylko do mura getta.
Warszaxoa, 8 XI 41.

Mama jest chora od dwóch dni, ma chrypkę i kaszel. Wczoraj doktor kazał postawić

bańki, a dziś temperatura, zamiast spaść, jest wyższa. Wszystkiego jest to 37,4 — ale ma już
osiemdziesiąt lat i jest bardzo słaba. Mam serce ściśnięte z przerażenia, gdy ona jest pogodna,
miła, trochę tylko kaprysi, że nie chce leżeć, upiera się sama chodzić do łazienki. Boże, Boże.

Dziś ukończyłam pięćdziesiąt siedem lat żyda. Strasznie to brzmi, ale nie czuję wagi tego

faktu. Gdy byłam młoda, przerażała mię myśl o starości ojca, który gdy umarł, był tylko o
rok starszy ode mnie dzisiejszej. Także wobec stareśd matki całe serce ociekało mi krwią
współczucia. Z własną starością jest inaczej. Nie doznaję jej jakby od wewnątrz, tkwię w niej
jak w czymś obcym, jestem nią otoczona, owinięta niby cudzą suknią. Poznaję ją po innych,
nie po sobie. Bo jestem aż dotąd w jakiś sposób ładna, jeszcze dziś słyszałam z miłych ust
wymowne tego potwierdzenie. Pochwały kobiet nie są ważne — nawet gorętsze teraz niż
dawniej — ale właśnie potrzeba, którą budzę w mężczyznach, by mi to powiedzieć. Tylko że
już każda młoda kobieta jest czymś gatunkowo zupełnie innym, niż ja. Dziś w magazynie
patrzyłam na dwie brzydkie, wesołe dziewczyny — z natężoną uwagą, dekawie, zawistnie.
Jednej wystająca dolna szczęka była odrażająca i nie mogło mnie to już podeszyć. Chodzę
znów w mym ślicznym futrze z błękitnych popielic i mój nie-„sprawiedliwy z Sodomy" miał
dość do powiedzenia na temat, jak w nim wyglądam. Chamie, który zachował dla mnie,
powaga oczu, depły głos i— to wszystko stało się jasne po dzisiejszej półgłośnej rozmowie
przy pisaniu zamówienia. Okazuje się, że poza subtelną wiedzą wschodniej historii, filozofii i
religii, jest też hipnotyzerem. Któż by pomyślał! Umie nawet leczyć metodą starych Hin-
dusów. Oto jakimi urokami działa się na panie dojrzałe. Bardzo mię to ochłodziło. I na
pięknego Szadłowskiego patrzyłam dzi.< bardziej krytycznie. Z miłym humorem uskarżał się
na reumatyczny ból w ramieniu i nawet na ból zębów. Gdy jak ja czekał w lodowatym
magazynie na swój „towar”, stało się dla mnie oczywiste, że jest nie dość wysoki, że ma —
pomimo doskonałego palta — jakiś błąd w budowie, że, szczerze mówiąc, jest krępy. —
Mama już zdrowsza, temperatura spadła, rwie się do wyjścia na spacer. Wieczorem przyszedł
dawno nie widziany pan Chojnacki. Siedział przy moim biurku i obliczał przydziały dla
naszych
jedenastu sklepów — chudy, szary i znikomy, a zawsze robotny, chętny do przekomarzania
się i . żartów. Dziś dostałam list od dalekiego, dalekiego Bogusława. Włoski przekład jego

background image

książki roz- szedł się w dwóch wydaniach, podobnie jak przekłady w innych siedmiu
językach. Nowa książka o Rzymie* też się drukuje i tłumaczy. „Każde wspomnienie o Tobie
wznawia tęsknotę, Twoja słodycz niezapomniana jest i obecność nieraz bardzo realna...
Kocham Cię, Zofio, cóż robić... jest to jedyna miłość dla mnie.” Mogę powiedzieć, że
przebaczył mi wszystko, co przez niego wycierpiałam. Jestem daleka od niego i od innych,
swoja i cudza miłość przestała mię dręczyć.
Warszawa, 13 XI 41.
Te mizerne dwa pokoje zalane są słońcem. Za oknami sześć stopni mrozu. W świeżo
ustawionym piecyku oszczędnie pali się parę kawałków drzewa. Mama wstaje, chodzi po
mieszkaniu, nawet gra. Wczoraj — ten jeszcze jeden w obecnym naszym życiu piękny
człowiek, dr Teuchmann*, mierzył ciśnienie, które jest 180, uspokoił nas, po czym zabawiał
nas i mamę dłuższą rozmową. Leczy ją od lata i stał się przez ten czas prawie przyjacielem.
Bardzo złożony, bardzo kapryśny, dziecinnie szczery w ujawnianiu swoich niezwykłych
przekonań i gustów. Ale posiada też cechy ludzkie. Po dwóch przeszło latach niewidzenia
mógł teraz dopiero odwiedzić swą matkę, która została „po tamtej stronie”. „Rozpłakałem
się, gdym ją zobaczył” — mówi ze zdziwieniem. Tłumaczy go zresztą to, że wyjechał ciężko
przeziębiony i w gorączce szedł do niej przez mróz dziesięć kilometrów. „Ma już pięćdziesiąt
siedem lat, ale wygląda znacznie starzej, tak się zmieniła, tak głodowała przez ten czas”.
Jechał z zamiarem, by tu ją przywieźć ze sobą, ale nie mogła rozstać się z domem, choć jest
tam zupełnie sama. — Mówi się z nim łatwo
o różnych rzeczach, o wnętrzu człowieka, na którym zna się lobrze (choć nie lubi Carrela), o
finezjach i głupstwach medycyny, nawet o literaturze, na której zna się mniej i od której ma
żonę, polonistkę. I on jest tym, który uczuwa potrzebę mówienia mi rzeczy miłych o mych
oczach, ruchach, nawet o ciele (w charakterze lekarza). A oto okazuje się, że dosłownie, jak
się w tych sytuacjach mówi, „mógłby być moim synem”.
Warszawa, 18 XI 41.

Jesteśmy teraz bardzo blisko siebie, jak zwierzęta, jak wielkie owady, skupione w

miejscu ciepłym, rojące się w ciasnocie. W obrębie jednego pokoju, gdzie działa piecyk, na
niewielu metrach kwadratowych śpimy, jemy, oddychamy i rozmawiamy. Tu pielęgnujemy
mamę, z którą nie jest dobrze. Dziś i wczoraj wykonałam wielką (dla mnie) pracę —
obliczenie rozdziału papierosów według za każdym zakupem nowych procentów i jeszcze w
dwóch odmiennych transzach, dla nas i dla jedenastu sklepów przydzielonych. Papierosy, ich
cena brutto, rabaty i ceny netto. Robi się to w warunkach zamętu i rozmowy, z wysiłkiem
całej uwagi i przerażeniem, gdyż pomyłka wprowadzona w czyn grozi złymi
konsekwencjami. Jest w tym jednak przyjemność przezwyciężenia opornej rzeczywistości, a
także własnej natury, tak od szkolnych czasów upośledzonej w sferze matematyk. Jest to
zwykła przyjemność „księgowych”, gdy z osiągniętą na jednej drodze liczbą druga,
wyprowadzona dalekimi, okólnymi szlakami dla sprawdzenia, nagle oto okazuje się
identyczna, sposobem cudownym zgodna, utwierdzająca w słuszności i poczuciu
jednorodności własnej z obiektywnym światem. Tak — gdyby nie mama, nie strach o nią,
przygasający na chwilę i wybuchający na nowo — byłoby nawet dobrze żyć w tych
warunkach, sprzy- sięgających się na wszelkie sposoby, by nas zepchnąć na sam dół życia,
by nas zniszczyć.
Warszawa, 20 XI 41.

Myślę, że na tym terenie życiowym, który jest próbą wytrzymałości uczuć rodzinnych,

dzieje się u nas wcale nie najgorzej.
Nie umówione prawa, nie umówiona „moralność” trzyma to w ramach ubezpieczających
możność wytrzymania. A przecież na Boga, z zewnątrz wygląda to strasznie. W ostatni
wtorek „nie przyjmowałam” nikogo. Na szczęście nikt też nie przyszedł prócz
Otwinowskiego, który zdaje się skłaniać ku jakiemuś porozumieniu i zjawił się z dwiema

background image

przyrzeczonymi książkami oraz zaproszeniem na jutro. Rozmawiałam z nim przez chwilę w
lodowatym przedpokoju i raz jeszcze wznowionym czarnym z haftami szlafroku, ciepłym jak
palto. Ale Brezę, który przyszedł wczoraj, wpuściłam tutaj, gdzie w ubraniu na tapczanie
leżała mama, a zaraz później przyszła Halinka i od dawna zapomniana, jeszcze paryska,
śliczna pani S

1

., ze swej strony zapraszająca mię na niedzielę. Starałam się usprawiedliwić

wyrażoną dawniej przez Brezę opinię, że w najtrudniejszych warunkach terenowych umiem
działać konwersacyjnie w sposób nieposzlakowany. Istotnie, nawiązując kontakt między tymi
ludźmi i niepostrzeżenie ich nawzajem komentując, miałam wciąż przytomną w świadomości
obawę, że mama — uwięziona w tym pokoju granicą różnych temperatur — nie ma
możności zrobić pipi. Na szczęście zniknęli wszyscy dość szybko

3

mama dostała basen, po

czym nakryłam ją hermetycznie wraz z głową i wywietrzyłam pokój po gościach i
papierosach. — Tak, byłoby możliwie, gdybynie ta jej trzymająca się wciąż, choć nieznaczna
temperatura. Nie umie chorować, tak zdrowa była przez całe życie, nie umie być niedołężna,
nie chce leżeć, rwie się do ludzi, z każdym chce mówić, co chwila wybiera się do swego
pokoju, nie mogąc spamiętać, że tam jest zimno. Wciąż czegoś chce lub nie chce, domaga się
rzeczy niewykonalnych, nie można ani na chwilę już teraz zostawić jej bez opieki. I o nic nie
ma żalu, choć nie rozumie już przyczyn swej niewoli ani tych warunków, jest naiwna i
łagodna jak dziecko. — Dziś od rana wykonywam wszystko, co należy — śniadanie,
sprzątanie, palenie w piecyku, mama. Hani zasługą jest przebieranie w lodowatej kuchni
całego wora gnijących, zmarzniętych ziemniaków
kartkowych”, ważenie i zabezpieczanie tych, które dały się uratować. Moją — przyniesienie
kubła węgli z piwnicy. Razem obliczyłyśmy wczoraj i namoczyły w wannie wszystką
bieliznę, którą dziś pierze pani Nacia. Ach, ileż miałabym o niej do powiedzenia! Jest zła i
dobra, uczciwa i kradnąca, co się tylko da, miła i serdeczna, a skłonna do zwady, harda i
ambitna, a przypochlebna i pełna pietyzmu dla wszystkiego, co „pańskie”, pouczająca przy
tym o wszystkim, mentorująca bez ustanku. Wymaga wielu zabiegów, ciągłych zmian
postawy, wytężonej baczności, wielu psychologicznych chwytów — by to jakoś trwało, by
wszystko było dobrze. Trzeba się przed nią bardzo bronić — i zarazem roztapiać się we
współczuciu dla jej zaradności i zabiegliwośd, tak dziś dla nas groźnej, dla jej całej osóbki
chudej jak patyk, zgarbionej i ruchliwej. — W tym systemie żyda znajduję mało czasu na
lekturę — dosłownie dziennie „kwadrans literacki” według terminologii od dwóch przeszło
lat zamilkłego radia — zawsze z poczuciem winy. Ostatnio Ribot, Fauconnet o Estetyce
Schopenhauera*, nie wiadomo dlaczego Daudet. Gdybym mogła pisać. Ale nawet czas
stracony dla tego dziennika zbyt jest cenny. fSr Hania kaszlnęła. „Tak mówisz?” —
spytałam. Odparła poważnie: „Nie mogę inaczej.” — Trzeba byłoby wiele wyjaśniać dla
zrozumienia tego doskonałego dowdpu.
Warszawa, 27 XI 41.

W pokoju mamy piecyk już wstawiony, wróciła tam między swoje przedmioty bardzo

uradowana — już w stanie rekonwalescencji, prawie bez bronchitu. Jest znowu słońce,
dziewięć stopni mrozu. W naszej branży wielka sensacja, od dwóch dni do końca miesiąca
zabroniono sprzedaży papierosów. Sporządzenie remanentu, który należało złożyć wczoraj
rano, wymagało z powodu paru głupstw i zaniedbań pani Emilii Deszczkowej całych godzin
pracy i nawet wezwania nieocenionego i nieodżałowanego Chojnackiego, który już niestety
nie może nam stale pomagać. Sprawa wygląda dość groźnie, zwłaszcza że zarządzenie jest
nie
zrozumiałe i tutejsze władze nie wiedzą, jak je interpretować. Czy wolno wydać papierosy
sklepom, czy nie, czy zakaz dotyczy tylko sprzedaży ulicznej. Czy jest represją, czy
zapowiedzią jakiejś zmiany, czy rekwizycją — nikt nie wie. Nie usłuchałyśmy żadnych
niebezpiecznych rad i zadeklarowałyśmy wszystko. Tak tedy zostajemy na razie bez
jakiegokolwiek dochodu, z całym kapitałem” uwięzionym w tym towarze, który może już nie

background image

jest nasz. Za to w d^mu — poza paru pretensjami sklepów przydzielonych — nastała po
bardzo burzliwych dniach ostatnich względna cisza. Siedzę prawie sama w wysprzątanym
pokoju, tylko Hania w milczeniu wchodzi i wychodzi. Myślę, jak zużytkować ten krótki
urlop, co ważnego wykonać z zaniedbanych, zaległych róbót. Może pisać ? Może
przygotować wreszcie dla Chojnackiego ogromny materiał dla zaprowadzenia książek —
rzecz Wymagająca kilkudziesięciu godzin pracy. Może raz jeszcze poprzestawiać pokój
mamy, który przez ułaskawienie i wniesienie na powrót z piwnicy starej otomany zamienił
się w spiętrzony skład mebli. Jest tam wielka szafa orzechowa, wypełniona resztkami
biblioteki ojca. Te książki powiązane w paczki, nigdy nie oglądane, dla mamy są zawsze
czymś nietykalnym. Cała wartościowa część biblioteki jest już od dawna w Instytucie
Geograficznym, w pamiątkowym pokoju ojca*, gdzie jest też ubogie urządzenie jego
gabinetu. Co dzieje się z tym w tej chwili, oczywiście nie wiadomo. To, co zostało tutaj, musi
być wreszcie przebrane i w dziewięciu dziesiątych zlikwidowane. Ale przemijają lata i nie
można tego zrobić. Mój reorganizacyjny impet jest zawsze hamowany mnóstwem względów.
Tak więc to, co jest, trwa. — Ciasnota i bezład, z którym nadaremnie wciąż walczę, odgradza
mię od ludzi. Są chwile, gdy wydaje mi się to aż krzywdą — zresztą rzadkie. Ostatni wtorek
był jak ciężkie senne widziadło — dzień, w którym wyszedł ów zakaz sprzedaży papierosów.
W dwóch zdezorganizowanych pokojach krążyły gromady osób najbardziej
heterogenicznych. Emilia i Mamusia, nie wiedzące, co robić, odchodziły do sklepu i wracały.
Hania schodziła na dół telefonować do Monopolu, pod wieczór przyszła kontrolerka,
obnosząca ten zakaz
i nie umiejąca go objaśnić, pan S[zadłowski] wezwany jako do
radca też nic istotnego nie wiedział: może zwyżka cen monopolowych, może system
kartkowy i jednak może rekwizycja. Z pobłażliwym uśmiechem poglądał na nasz rozgardiasz
istnienia. Mama witała wszystkich jak gości, zapytywała, na ile wygląda lat, wszedłszy
siadała na wybranym fotelu, zaraz potem wstawała, w każdym wyzwalając próby pomocy, i
odchodziła, by wrócić. Obiad, który pani Nacia podała po prostu o wpół do szóstej, odbywał
się w asys- cie małego Alfreda Rogalskiego, doktora Teuchmanna i jego żony, która przyszła
u nas go szukać. Teuchmann oburzał się zabawnie na książkę Zahorskiej Korzenie*, którą
poprzednim razem zabrał ode mnie. Oto są relacje namiętne, oto los „pisanego słowa” w obli-
czu czytelnika! Więc każde zdanie, sam jego ton, sama kadencja może budzić aż taką
niechęć. Ponieważ w dedykacji ta świetna kobieta nazwała mię swą „gwiazdą przewodnią”,
miałam utrudnioną jej obronę. Mały Alfred na boku zupełnie poważnie robił mi wyrzuty, że
oto przyszedł, że tak trudno mu przyjść i nie ma ani chwili rozmowy ze mną. Właśnie
przeczytał HófTdinga* i Schopenhauera O wolności ludzkiej woli i miał też coś do
powiedzenia
0 Etyce Spinozy*, a musi słuchać takich rzeczy. Nie można było wyjść do drugiego pokoju,
gdzie po jeszcze jednym wyjściu Maniusi
1

Emilii czekały na Hanię dwie młode osoby, z których jedna chciała „zgodzić się” do

nas i zasługiwała mimo wszystko, by wziąć ją pod nwagę, a druga miała o pierwszej dużo
dobrego do powiedzenia. Alfred odszedł rozżalony po dość zresztą zajmującej rozmowie na
stojący w przedpokoju, do której włączył się jeszcze naprawdę nim zainteresowany
Teuchmann. Wreszcie odeszli też oboje Teuchman- nowie, a we drzwiach spotkali się z
wezwanym ad hoc Chojnackim.
I zaczęło się piekło z tym remanentem, do którego materiał, najważniejsze kwity i
rozdzielniki Emilia zostawiła w sklepie, a było zbyt późno, by po to iść. Chojnacki opuścił
nas w ostatniej chwili przed godziną krytyczną, to jest jedenastą, zostawiwszy robotę nie
skończoną.

Byłam dziś u Zosi Villaume, naprawdę już chorej na serce i jakoby tracącej wzrok.

Przyjechała na krótko, dała się zaprowadzić Zetowi do dwóch lekarzy i twierdzi, że nic jej

background image

nie powiedzieli, o nic ich bowiem nie pytała, tak była zalękniona. Czy nie powiedzieli też
niczego Zetowi, nie wiem, bo go nie było. Wrażenie ciężkie, beznadziejne, niemożność
dotarcia do tej tak uroczej istoty, pozbawionej wszelkiego instynktu życia. Utrzymuje, że nie
może już czytać, że liter n i e w i d z i. Jednak nie całkiem temu wierzę, pamiętając jej
potrzebę sensacji, pragnienie dziwności i dramatu. Powrót stamtąd z Halinką przez miasto
zaciemnione, niebieskie od księżyca
i jej znów los — ten w ścisłych ramach rzeczywistości. Nie myślałam, że aż tak jest głodna.
Cóż to za siostra — siostra z bajki dla dzieci, zła i okrutna w jakichś szekspirowskich
kategoriach. Już od dziś nie jedzą chleba, gdyż potrzebny jest dla gości, którzy zawsze do
tamtej przychodzą w niedzielę. Na obiad jedzą we dwie trzy kartofle i resztę
przedwczorajszej brukwi, wszystko zupełnie bez tłuszczu, rano wodę zaprawioną paru
łyżkami mąki. Podział ról jest taki, że tamta zarabia, ta zaś jest jej służącą — i nie całkiem to
jest usprawiedliwione koniecznością. — Wyszłam dziś po raz pierwszy na ten wspaniały,
przejrzysty, bezśnieżny mróz — po kilku dniach ostrego kaszlu, który minął, zostawiając
tylko kłucie pod łopatką. Byłam rano z Hanią w pracowni, gdzie trzeba było opróżnić z jej
rzeźb i mebli jeden pokój, który wynajmuje pewien malarz. Przy przenoszeniu wielkich
gipsowych odlewów stłukło się jej lustro w wysokiej empirowej ramie mahoniowej. Oprócz
straty, przewyższającej przy dzisiejszych cenach wszelki możliwy zysk z tego wynajęcia
pracowni, sam fakt zdawał się być jeszcze jednym symbolem odcięcia jej od całego
minionego życia. Dziwnie jest tam być, oglądać te książki, rzeźby, meble niszczejące w
mrozie, kurzu, zwalone jedne na drugie, nie znajdujące sobie wcale miejsca w życiu naszym
dzisiejszym, w życiu jak zły sen. O drugiej byłam w naszym sklepie z Maniusią, by
asystować przy kontroli ilości podanych w remanencie papierosów. Kontrolerka powiedziała
z uśmiechem,
że nasz remanent jest największy — i to uznanie jest zapłatą za wszystkie straty, jakie stąd
poniesiemy. Wieczorem ta Zosia i ta Halinka, i wreszcie ta ja z myślą o tym wszystkim i o
sobie. A przecież nie piszę tu nic o rzeczach najważniejszych, o wielkim, groźnym,
nieprzejrzanym tle tych drobnych ludzkich spraw.
Warszawa, 29 XI41.

Jeszcze o Halince. Jest w niej to dziwne, że sobą taką, jaka jest, wywołuje w innych

najgorsze postawy. Ta jej siostra bowiem posiada u ludzi doskonałą opinię, jest czynna,
dobra, wybitnie ofiarna dla innych, jest z przekonania i zamiłowania szlachetna. Ale żałosna
rezygnacja Halinki, jej pokrzywdzenie, jej niezadowolona mina
i zarazem jej wewnętrzne przeświadczenie o prawie do wszystkiego, wyzwala w tamtej
złośliwość, szykanę, chęć jak największego jej upokorzenia. W stosunku do niej samo
współczucie przeradza się w okrucieństwo. Tak samo sposób, w jaki przez szereg lat traktuje
ją Irzykowski, jest po prostu rewoltujący. Są to nie tylko złe słowa, stale odbierające odwagę,
niesprawiedliwe i poniżające, ale zwykły wyzysk. A on też był dobrym mężem i jest nadal
wzorowym ojcem dla swych dwóch córek. Te córki wynajęły od czasu wojny pokój od
Halinki i płacą jej za ten pokój z jej meblami mniej, niż ona ze swych najuboższych
zarobków na handlu pończochami, bielizną, nićmi płaci miesięcznie gospodarzowi. Gdy po
dwu latach Halinka odważyła się o to upomnieć, Irzykowski oburzony powiedział: „Cóż to,
czy mam d może jeszcze pładć pensję?" — Pozbawienie się tego pokoju, z którego one już
teraz wynieść się nie chcą, wydało Halinkę na łaskę siostry. Jest rzeczą jasną, że nie powinna
u niej zostawać ani dnia dłużej. Jednak zostaje. Dlatego, o ile może, tak chętnie wyjeżdża do
Zosi. Ale i tam... Bo znowu Zet, dla wszystkich dobry i uczynny, wobec każdego gościnny, i
on w tym wypadku znajduje w sobie zasoby niedelikatności, nie dające się moim zdaniem
zaakceptować.

Teraz Breza wpada tu często na te w tak nieprawdopodobnych warunkach wiedzione

rozmowy, których zdaje się łaknąć równie silnie jak ja. Rozmowy przy wchodzącej i

background image

wychodzącej mamie, w tłumie interesantów, w przedpokoju, nawet w kuchni. Jest wybitnie
ładny, pięknie ubrany, bardzo przyjazny, można by nawet rzec — czuły. Skwapliwy do
moich tematów, pokrewny zaciekawieniami. On jeden uznał ze mną dziwność zjawiska
symetrii (dlaczego dwoje oczu, dwie ręce, dlaczego tak właściwa żywemu organizmowi oś
symetrii nieznana jest w „świecie kosmicznym”), do którego dodał od siebie równie dziwne
zagadnienie „tyłu”, strony ludzkiej niezróżniczkowanej, nieważnej, nie branej subiektywnie
pod uwagę. Rozmowa o religii, o selekcji otoczenia, rozmowy autobiograficzne (na
wzajemne żądania) — to są uczty. Po mym wówczas powrocie do Warszawy z ucieczki,
wspólne wędrówki wydawały się z obu stron początkiem czegoś erotycznego. To znikło z
przyjazdem mamy
i przeniesieniem się Hani do mnie. Wszelka inicjatywa w tym, co jednak pozostało, jest
zawsze po jego stronie, ale moja chętna na wszystko zgoda jest też wymowna. I oto ostatnia
moja bytność u nich, a stamtąd gromadne pójście do Otwinowskiego — dały mi zauważyć
pewną zmianę. Zawsze dotąd między ludźmi byłam dla niego tą wybraną, mnie darzył uwagą
i aprobatą, mnie otaczał właściwą sobie, do niczego nie obowiązującą, ściśle salonową
czułością. Tym razem dzielił się między mnie i panią T., nową znajomą, młodą, agresywną i,
jak ją określił sam, „bezczelną”. Przyjęłam tę zmianę z właściwą mi skwapliwośdą, wyszłam
jej, że tak powiem, naprzeciw. Zaraz nazajutrz był u mnie, by jak zwykle omówić tych ludzi
i sytuacje. Przyjęłam go w niczym nie zmieniając zwykłego tonu, a także zwykłego tła, rzecz
bowiem odbywała się w nie ogrzanym na tę porę i niezmiernie nieuporządkowanym, ale
właśnie wolnym pokoju mamy. Mówiliśmy też o n i e j — oboje z jednaką obiektywnością.
We środę mieliśmy być u Adzi, która poprzednio tu będąc, mnie zleciła to zaproszenie.
Chciał jak zwykle przyjść po mnie, by pójść tam razem, ale mu wytłumaczyłam, że lepiej,
gdy się na
miejscu spotkamy. Nie poszłam oczywiście, już wtedy zdecydowana briller par mon
absence*. Tak tedy — jak w najpiękniejszej mojej młodości — ustępuję bez walki i bez
westchnienia. I nikt się nie dowie, ile kosztuje mię ten gest.
Warszawa, 3 XII 41.

Dziś mija cztery miesiące od tej daty straszliwej*. Tak to czuję dziś, jak w pierwszej

chwili.
Warszawa, 4 XII 41.

Nawrót do czytania wzmaga moje życie psychiczne, napełnia mię radością, daje odnaleźć

swą zatraconą tożsamość. Trudno uwierzyć, że już to samo: być sobą — jest szczęściem.
Warszawa, 5 XII 41.

Jeszcze raz Dostojewski. Idzie mi nie tylko o powiązanie charakterowe, niezawodne

rozmieszczenie ludzi w terenie akcji, zestawienie ich takie, że nigdy nie zatracają wzajemnej,
regulującej akcję relacji. Teraz jeszcze uderza mię sama forma, jej struktura, polegająca na
różnych warstwach uogólnienia. Nie wystarcza tu przeciwstawienie narracji i przedstawienia.
U niego narracja jest tylko przedstawieniem skróconym. Ludzie wciąż określają się sami,
określają się sobą nawza- j e m. Zagadnienia moralne, społeczne i niestety polityczne prawie
zawsze służą do definicji charakterów. — Moje przekleństwo: skrót — prowadzi do tego, że
aforyzm może zastąpić powieść.
Warszawa, 14 XII 41.

Dlaczego nie umiem obudzić w sobie litości nad sobą, gdy litość nad matką tak wciąż

przeszywa mi serce. Wczoraj dwa razy nie wpuściłam jej do tego pokoju, gdy był Łaszowski
i Żylińska,
a później Breza. To prawda, że „robię sobie dużo” z ludzi, że ważne jest dla mnie, jaka
jestem w ich oczach, że to jest źródło wielu moich udręczeń i rozkoszy. I że obecność matki
przy obcych jest dla mnie torturą — zarówno jak nieobecność jej, tak osiągnięta. Odeszła ode
drzwi nie zagniewana, ale na pewno zasmucona, czekała, że może ją zawołam. I po co tak

background image

zrobiłam ? Aby móc z nimi mówić o Marku Aureliuszu*, który mię na nowo olśnił i zdumiał.
Ale przecież to moje życie klasztorne, z nimi dwiema, też jest jakąś krzywdą. Z chwilą gdy
matka już j e s t, nie ma ratunku, jej upór łagodny, jej ufność, chęć zwrócenia na siebie
uwagi, jej niesłychana agresywność tak żałosna — to nie da się przejednać żadnym
kompromisem. Na Boga, przecież i ja jestem stara, i ja się kończę, i ja mam już niewiele
przed sobą. Jednak nic mnie nie usprawiedliwia — zwłaszcza przede mną samą. Ach —
zgoda na siebie, na swój los, zgoda na świat — jakże mi to jest niedostępne! Poczucie
jedności ze światem ma u tego Marka Aureliusza najwyższy sens religijny, któremu
„bogowie” potrzebni są zaledwie jako akcesorium. Ponad wszystko wyrasta tak wyrównana,
tak jednolita osobowość człowieka Ig jak gdyby człowiek tylko, nie bogowie, nadawał
rzeczywistość istnieniu. Jest rzeczą aż rozbrajającą, że pisząc o sobie i świecie takie rzeczy,
gotował się właśnie w owej Pannonii do nieskończonych wojen z jakimiś Knadami i
Markomanami. Gdy dziś — w ogromie i rozległości tej wojny — moją skłonność do zgody
na los i świat (nie na siebie) uczuwam zawsze jako grzech i przestępstwo. — Rozmowa z
owym tak „niepokojąco” inteligentnym (jak mówił dziwnie zmarły Napierski) i wciąż
nastawionym „heroicznie” Łaszowskim, a nawet z Żylińską—dość ładną i zbyt, na te czasy
ascetyczne, świetnie ubraną — to są mimo wszystko rzadkie i cenne dla mnie chwile
komunikacji ze światem ludzkim. Nie mówiąc już o Brezie, który sam przez się, po
wieczorze z panią T. i ostatnim spotkaniu w „goe- tlówce”, jest niełatwym problemem. Ale
jakże wszystko mam utrudnione, jak zatrute. Jest zimno, rozmawiając palę w piecyku, który
wciąż gaśnie. Czuję się śmieszna, tracę wątek, wbrew hardym pozorom zawsze tak zależna
od warunków terenowych, od akcesoriów. Mogłabym zawołać Nacię, ale krępuje mię
niechęć, którą
'
wyczuwam za ścianą, stała dezaprobata H. Breza, który przyszedł później, nie dostał nawet
herbaty. Zamiast cieszyć się nim i sobą, zamiast ratować tę zagrożoną sprawę, rozmyślam,
czy nie przynieść choćby trochę cukierków, które były u mamy w szafie. To sprawiło, że
byłam zbyt rozmowna, zbyt ożywiona, a gdy zostaliśmy sami, popadłam niepotrzebnie w
tryb narracyjny. Wspomnienia o starym Radlińskim* i jego przyjaźni z ojcem były
całkowicie zbyteczne. Breza odszedł wreszcie, zostawiając mię w stanie najwyższego nie-
zadowolenia z siebie. H. była też ze mnie niezadowolona, musiała bowiem zatrzymać mamę,
która wciąż chciała tu przyjść. Ach, smutek. Myśli rozdzierające o Hani, myśli o mamie. Jej
pytanie przedwczoraj, gdy przyszedł Teuchmann: „Panie doktorze, ja jeszcze chciałam
zapytać, co ja mam zrobić, że mam takie smutne usposobienie?” — i oto odebrałam jej tę
trochę radości, nie zdoławszy nawet uratować jej dla siebie.
Warszawa, 16 XII 41.

Wczoraj odniosłam do Urzędu Celnego całe tysiąc osiemset pięć złotych, wynoszące

różnicę w cenie zgłoszonego wówczas remanentu. Papierosy podrożały z tym, że jednak
rabat liczy się od cen dawniejszych i mimo tak skomplikowanych, podwójnych rachunków i
droższego przewozu, dochód nie zwiększył się wcale. Znowu więc nie mamy dość pieniędzy
na zakup i do magazynu trzeba jeździć co parę dni, by kupować po trochu. Poza tym sklep
zajmuje nam teraz niewiele czasu i mogłabym właściwie pisać, gdyby, gdyby... Znowu
niezadowolenie z siebie za ostatniej bytności między ludźmi, niepotrzebne słowa,
niepewność. Z relacji zaocznych wynikałoby, że wyglądałam „po królewsku”. Ale to sąd nie
tych, o których chodzi. To, co mówiłam, było niepopularne
i nie zajmujące. Humor psuje mi też spuchnięcie palca, pobliskiego temu, w który
skaleczyłam się przedwczoraj, manipulując z ostrymi żeberkami tak zwanego „boczku”.
Może to nic nie być, bo mięso było wędzone. Ale można o tym myśleć i inaczej.

Doznaję wdzięczności, doznaję prawie rozczulenia wobec tej pani M.j przysyłającej mi ze

wsi paczki żywnościowe, pani zupełnie nieznajomej. Posłałam jej w rewanżu jedyną (i

background image

ostatnią) paczkę herbaty od Bogusława, setkę Mew i piękny portfel z granatowego krokodyla.
Wymiana ślicznych listów. I ten ujmujący zięć — z samochodem, kartoflami i nawet olejem
sojowym.
1942
Warszawa, 6 I 42.

Robię, co mogę, by ułożyć się jakoś z tym życiem tak trudnym, z tą sytuacją diabelską tu

wewnątrz, ze światem zewnętrznym, pełnym mimo wszystko śmiertelnego, niezwalczonego
powabu. [...] W Wilię odebrałam znów list okropny od tej pani Z[arembi- ny]. Ona sobie po
prostu życzy, aby przed Hanią ujawnić prawdę, skoro i tak się dowie, nie chce dzielić ze mną
tej odpowiedzialności. Idzie o urządzenie grobu, o pieniądze i rzeczy, które tam zostały.
Rzecz jest praktycznie bez znaczenia, bo s t ą d w ogóle zrobić nie można nic. Przez cały
tydzień pisałam do niej ten list ukradkiem, starając się ją jakoś ugłaskać, przejednać, uprosić,
by właśnie te pieniądze, znajdujące się teraz u niej, obróciła na koszta nagrobka, skoro jest
tam właśnie ktoś mu bliski, kto pragnie się tym zająć. Pisałam ze strachem, myśląc, że Hania
będzie zapewne pragnęła po wojnie dało sprowadzić albo sama projektować nagrobek. Jedno
i drugie jest w tej chwili niemożliwe, zarówno jak żądanie, by tam nie zrobiono nic — skoro
ta chęć tak miła już istnieje. Ale widząc ją wciąż, o wszystkich godzinach dnia, jaka jest, jak
się męczy i tęskni, muszę oddalać tę wiadomość, jak mogę najgłębiej, w przyszłość, muszę
rozłożyć jej działanie na czas najdłuższy. Tyle jest teraz wszędzie naokoło tych kobiet, które
— nawet powiadomione — nie wierzą, dla których oddalenie i niepewność są wdąż jeszcze
podechą. Nawet gdyby Hania miała mieć kiedyś żal do mnie — a pewno będzie — nie mogę
zrobić inaczej.
Warszawa, 12 I 42.

Mróz, mróz. Hania chora. Mama wciąż inna. Wśród przychodzących mimo wszystko

ludzi pojawił się wreszcie Kuczyński, „niesprawiedliwy z Sodomy”, zawsze jeszcze mający
dla mnie i mej osoby trochę dymu pochwał i szarlatańskicgo char me’u. Wydał się bardzo
zachęcony, ujęty „atmosferą”, „poziomem”, wreszcie mną. — Z wielką nieśmiałością
próbuję pisać. Och, nie mam do siebie zaufania. Po wieloletniej przerwie odczytałam dwie
swoje książki. Hrabia Emil przejął mię wstydem i niesmakiem. Że też mogłam tak zepsuć
mnóstwo świetnych możliwości! Za to skromne, małe Ściany świata wydały mi się prawie
dobre, zwłaszcza w drugiej części. — Dobrze znoszę zniknięcie z mego życia Brezy, który
istotnie jest utracony. — W pisaniu przekonywam się, że gdy tylko usiłuję przezwyciężać
swe wady, to wypada gorzej. Próby opowiadania całych zdarzeń, opisywanie całych ludzi —
nawet w tym dzienniku — są zawsze chybione. Trzeba się zgodzić na siebie: skrót, szczegół,
wyznanie — to jest mi przeznaczone. Nie powinnam uważać, że to jest suche albo nudne. Nie
powinnam się do niczego zmuszać, co mi jest niedostępne. Niechaj piszę to tylko, co sprawia
mi przyjemność. A inne rzeczy niech piszą inni.
Warszawa, 13 I 42.

Dzisiejsza arytmia mamy też była inna niż dawniej. Wezwany Teuchmann przyszedł

zaraz. Po zastrzyku puls się poprawił. Ale w rozmowie tu ze mną Teuchmann mówił po raz
pierwszy otwarcie. „Może to się odwlec na miesiąc, na pół roku, już bardzo dobrze, jeżeli na
rok. Muszą panie być na to przygotowane, muszą panie myśleć o sobie.” Powiedziałam to, co
myślę o Hani. „Czy nie mogłyby panie umieścić matki w jakimś zakładzie?” „Nie, to jest dla
nas niemożliwe.” ,Ja jednak to radzę, widzę, jak to u was wygląda. Przecież to nie jest żyde.
Uzyskanie jednego dnia dla niej jest stratą tygodnia dla każdej z was. Jej wymagania będą
wzrastać, stan psychiczny będzie coraz gorszy.” Gdy odszedł,
mama uwierzyła we wszystko, co jej powtórzyłam z opinii doktora, leżała spokojna i ufna,
uśpiona, ukołysana naszą miłością. Będzie brała proszki, co drugi dzień dostanie zastrzyk, za
dwa dni wstanie, w niedzielę znów pojedziemy na koncert. Żądała po kolei różnych rzeczy,
wreszcie powiedziała, by zdjąć wiszący naprzeciw jej łóżka portret babci i powiesić mój.

background image

„Nie mogę patrzyć na bab- cię, przypominają mi się dawne czasy, moja młodość”.
Warszawa, 14 I 42.

Mama już rwie się do wstania, do spaceru. Skończyło się na wielkiej uroczystości mycia

nóg. Teraz siedzi otulona w fotelu przy piecyku, Nacia prześdela i przewleka łóżko. Świed
słońce, trwa wdąż silny mróz, rano było dwadzieścia stopni. Dzwoni mały chłopiec o
pięknych, mądrych, demnych oczach, poważny, małomówny. Bez słów wiadomo, o co
chodzi, wiadomo wszystko. Je chleb ze s łoniną, dostaje pieniądze, które daję mu po kryjomu
przed H., ws trzymując się od płaczu. Nie mogę nie myśleć o tym, którego już nie ma. Hania
powiedziała rano: „Co to może być, przedeż wys łałam już trzy listy, a ona nie odpowiada."
Warszawa, 16 I 42.

Noce. Strach. Pusta kulka powietrza na miejscu serca. Myśl

0 Maku, o jego drodze do tego dnia: trzedego sierpnia, niedzieli, dnia najcięższego dla ludzi
samotnych, dla ludzi zdenerwowanych, oddartych od słodyczy i udręki żyda w rodzinie. Czy
był upał i nuda, i niemożność wytrzymania. Czy może noc
1 strach. Ilekroć przy zapadającym mroku staję na oknie, by „zademnić” szyby, i odwiązuję
zwinięte na dzień do góry trzy rolki czarnego papieru — mam przed sobą tę noc i dół. I
pamiętam, że tu są dwa piętra, a tam było pięć. I wiem, że myśli o tym, którą ja znoszę,
Hania nie wytrzyma, że nie będzie mogła z nią żyć. — Potem mama, która po tych proszkach
zapada w wielogodzinny sen, słowa Teuchmanna: „to już jest zanik, to jest rozpad, każdy
dzień już jest darowany.” Teuchmann przychodzi teraz codzien
nie także z powodu Hani, która po lekkie; grypie ma teraz zapalenie ucha. Opału mamy tak
mało, że pali się tylko w jednym piecyku, przedpokój, kuchnia, łazienka są lodowate, trudno
się nie przeziębić. Mama powinna leżeć w łóżku, ale wystarczy na chwilę wyjść z pokoju, by
zastać ją siedzącą, gotową do wstania. I trzeba jej, żartując, ściągać pantofle i pończochy,
kłaść, okrywać. Dziwi się, upiera, ale rezygnuje bez gniewu, zawsze zgodna, dobra i łagodna.
Co chwila czegoś żąda, wydaje polecenia, poucza, wciąż pyta, czy kto nie przyszedł, każe iść
zobaczyć, kto stuka. Ma w nas obu przedłużenie siebie, ręce, które ją dźwigają, palce krające
i smarujące bułkę, zapinające guziki. Ma w nas organ zanikłej swej pamięci. Cokolwiek
mówimy, przerywa co parę słów: „Ale jaka Halinka? Ale jaka Emilia? Ale jaka Maniusia?”
Żyje w ciągłej u nas niewoli — we wszystkim powstrzymywana i monitowana. Ale żyde
przy niej też jest więzieniem. Nie ziaje sobie sprawy, co jest niemożliwe, co jest nad siły.
Musi mieć v,czystko — bardziej niż kiedykolwiek dawniej, gdy tak mało chciała dla siebie.
Musi być starannie uczesana, całkowicie od rana ubrana, musi mieć depło, musi mieć same
rzeczy dobre, masę słodyczy, wszystko dobrze podane, ładnie nakryte, czysto sprzątnięte. I
gdyby tylko tak żyła — kaprysząca, uparta, nic nie rozumiejąca, miła i dobra, jak dziecko.
Ale ona ma wdąż te myśli,
o których mówi rzadko, myśli, od których cały jej niepokój i siany wokół zamęt jest udeczką.
Chce wciąż grać, chce iść gdzieś, gdzie jest muzyka, wyrywa się do ludzi, domaga się wciąż
nowych, „wesołych” książek, których właśnie nie mam. Wczoraj rano powiedziała: „Śniło mi
się, że już ze mną koniec.” — „No widzisz, a przedeż już d lepiej, już jesteś zdrowa”. — Od
razu uśmiecha się i mówi: „Tak, już jestem zdrowa.” Ale wczorajsza analiza wykazała
białko, leukocytów 250, erytrocyty liczne. Dziś po przebudzeniu powiedziała do mnie dcho:
„A dziś śniło mi się znów, że Hania nie żyje.” — Takie są jej sny, taki jest jej świat. —
Jeszcze wizyta W. i całe to zagadnienie, na które zareagowałam z ufnością i naiwnością
owcy. Nie strach, choć i to jest także, ale niezadowolenie z siebie, okropny niesmak.
>? sf >1
IFarisawa, 21 I 42.

A teraz jestem też chora i ja. Długo nie chciałam się z tym pogodzić, byłam trzy razy w

lodowatej pracowni Hani, by opróżnić z rzeźb i mebli pokój środkowy, gdzie trzeba było
naprawić obwalony i wciąż po trochu odpadający sufit, byłam dwa razy na zakupie. Mróz

background image

trzaskający, nogi odmarzające w magazynie, dreszcze we dnie i w nocy. Kaszel, temperatura.
Rzecz na zewnątrz jest groteskowa — wszystkie trzy stare, niedołężne, ubogie, samotne, a
teraz jeszcze wszystkie co do jednej chore. Mimo to dom pełen jest ludzi i zagadnień,
straszliwe życie huczy naokoło i bez przeszkód przenika do wnętrza. Ach, że też nie mogę
pisać, że też nie mogę pisać. Nawet lektura udaje mi się cudem i za cenę wielkiego poczucia
winy.
Warszawa, 25 I 42.

Mróz dwadzieścia trzy stopnie, mętne słoneczko zagląda mi na biurko, mama ułożyła się

z książką na tapczanie, okryta kocem, pledem i futrem. Owszem, przepala się w tych
piecykach, ale ważąc w rękach każdą szczapkę drzewa, a w szczypcach każdy kawałek węgla
— z głęboką zadumą. Każde drzwi są granicą stref klimatycznych, ciepło przenosi się za
mamą z pokoju do pokoju. Wytrzymać można tylko w futrze. Ale przedpokój, ale łazienka i
kuchnia — to są lodownie. Wszelkie ambicje higieniczne są złudzeniem. Kąpać nie można
się już nawet w nocy, gaz ledwie migoce, zimna woda led z gorącego kranu. Do mycia wodę
grzeje się na przemian na tym piecyku, który w danej chwili jest czynny, albo w kuchni i
pradawnym wiejskim zwyczajem nosi w imbryku do łazienki. Obnażenie każdego kawałka
skóry jest zwydęstwem nad sobą, jest bohaterstwem. Żyje się w dągłych dreszczach. Nocą
mieszkanie dochodzi do temperatury PIM, zmiana koszuli jest też aktem heroicznym, często
włazi się w ubraniu pod kołdrę i tam, w dreszczach i sykach, zdejmuje się po kold jedno po
drugim. Śpi s ię w ścisłym owiniędu kołdrą jak w kokonie, z wolną poduszką na kołdrze,
ręka trzymająca książkę wysyła w głąb da-
..... .m m\\ m WmmUmmiWmT
-
ła całe snopy dreszczów, wystarczy wysunięcie jednego palca, by ściągnąć pod kołdrę całe
zimno pokoju. Jak się wyleczyć z bron- chitu czy grypy, gdy każdy szczegół domowego
życia wymaga przenoszenia na sobie tych skoków temperatury. Wczoraj na zakup poszła
Hania jako trochę zdrowsza, ale wróciła w dreszczach, z bólem głowy, budzącym obawę
recydywy. List, który widziała przechodząc w skrzynce na dole, o którym wiedziała przez
cały czas zakupu i sprawunków na mieście, okazał się nieważnym listem do mnie. — Chwila,
gdy wszystkie trzy byłyśmy przy sobie na jednej sofie, jej nagły płacz i czułość dla mamy,
prośba
o przebaczenie, moja w tym rola, która wciąż broni ę Hani przed mamą, która jedna wiem. W
tym splocie mamy niewinne kaprysy i upory wydają się aż okrucieństwem.
Warszawa, 27 I 42.
Druga wczoraj wizyta Teuchmanna to jest punkt zwrotny w tej mojej prywatnej biografii. Do
wczoraj miałam tę ambicję, że umiem sprostać żydu takiemu, jakie dziś jest. Jeszcze przy-
niosłam wiadro węgla z piwnicy, jeszcze wskoczyłam na okno, by dobić je pięścią u góry i
przywaliwszy całym dężarem domknąć klamkę szczelnie, czego Nada nie umie, jeszcze
byłam gotowa zrobić co dęższe w domu, uważając się za silniejszą niż ona. A oto przyszedł
Teuchmann, zawsze wesoły, chętny do gadania i zmierzył mi ciśnienie, które wynosi
dwieście pięć. Reżim jest: unikać wszelkiego wysiłku, unikać silnych wrażeń, niepokoju,
pośpiechu, punktualnie, dietetycznie jeść, mało chodzić. Konsultacja odbywała się po
dchutku w pokoju mamy, która zasnęła po obiedzie tak mocno, że nie można jej było robić
zastrzyku. W tym zaś pokoju siedział przy moim biurku nowy buchalter nad obliczeniami do
zeznania podatkowego, a na tapczanie czekał spokojnie S[kiwski], z którym półgłosem i co
się zowie „kątem” wiodłam przedtem pod szczęk „liczydeł” rozmowę o Barresie,
katolicyzmie i całym wielorakim fenomenie Dostojewskiego. Zapłaciłam Teuchmann owi za
dwie wizyty i jeden
zastrzyk, oddałam tysiąc złotych, które pożyczył nam przedwczoraj na zakup, posłuchałam
jego zalotnych żartów w przedpokoju i wróciłam do S[kiwskiego], by rozważać dalej

background image

warunki i konwencje, na jakich możliwe jest porozumienie moje z nim — przy takim
rozpięciu stanowisk i światopoglądów. Wreszcie temat jego tak trudnej sytuacji przeciągnął
się prawie do godziny krytycznej. Po odejściu jego i buchaltera zjadłam na stojący doskonałej
kaszy gryczanej, którą odgrzałam sobie sama, zrobiłam porządek, gdzie się dało, i posłałam
swe łoże, ostrożniej niż zwykle dźwigając ciężkie wałki, które na noc ustawiam obok na
ziemi. — Tak, nie jest to dla mnie takie nowe, co usłyszałam od Teuchman- na. Cały mój
„styl życia”, żywość ruchów, chęć do zrobienia wszystkiego co trudne, przyjemność
dokonanego wysiłku — zarówno jak ¿lan* towarzyski, łatwość śmiechu — to jednak było od
dawna przezwyciężaniem oporu dała, walką ze zmęczeniem, ze skłonnością do spoczynku i
do smutku. Teraz mam oto zgodzić się na siebie taką, jaką jestem — o ile chcę, aby nie
nastąpiło „pęknięde naczynia w mózgu”. Owszem, chcę, żeby nie nastąpiło wcześniej, niż
musi. Ale zgadzam się, że pęknie, uważając taką śmierć za dobrą — krótką, zwięzłą i
stanowczą, jak u ojca.
Warszawa, 17 II 42.
Przecież nie zmieniło się nic przez te dwadzieścia dni silnego mego bronchitu, choroby
mamy, jeszcze jednego listu w sprawie Hani, listu, który cudem udało mi się ukryć przed nią.
Wychodzę i działam po dawnemu, jestem na zakupie, jestem w Magistrarie, jestem też i na
Pradze w tej samej sprawie tak zwanej karty przemysłowo-handlowej, co przed rokiem —
ach, w niezapomniany ów dzień. Rozglądałam się po tych samych okienkach od parteru do
czwartego piętra, szłam tymi samymi schodami, po których snuł się wówczas za mną, tym
samym dziedzińcem i bramą ze sztachet żelaznych, którą otworzył przede mną, i niedaleką w
mrozie i śniegu drogą do tramwaju, w której powiedział mi nazwisko swoje i imię. Dotąd nie
mogę pojąć, czemu zawdzięczam ten dar,
rzucony mi na odchodnym przez los, ostatnią zdobycz mej zagasłej kobiecości. Bo nawet nie
byłam w mym ładniejszym futrze. Cały rok żyda nad siły dzieli mię od tamtego dnia. I jakżeż
go pamiętam! Był młody, był piękny, ach, po prostu prześliczny. Był delikatny i pełen
szacunku. Był poważny, przejęty złą chwilą, dostępny przesądom moralnośd, nie lubiący
pustej zabawy, w kobiede ceniący inteligencję, życie duchowe, wartość. Taki piękny i taki
niemądry. Myślę, co by było, gdybym jednak była wysłuchała jego próśb i dotrzymała
przyrzeczenia, gdybym jednak była zatelefonowała, jak chdał. Co by było dziś. Pewno już
nic prócz złego wspomnienia i żalu. — Tak sobie myślę, gdy odeszli dziś zwykli moi gośde,
między nimi B., który znowu przychodzi comme si de rien n’était*. Po długim milczeniu
wczoraj dziwny, kródutki bilet Bogusława z pierwszego lutego. A wojna będzie trwała
jeszcze długo. I nic się już nie zmieni dla mnie w tym, co jest tylko drogą najkrótszą do
śmierd.
Warszawa, 4 III 42.

Dziś pełno słońca w tym malutkim, plugawym mieszkanku. List od Bogusława, z którego

dowiaduję się, że 18II minęło osiem lat od dnia naszego spotkania. Nie myślałam, by mogło
to być tak trwałe. Gdyby nie stojące wdąż na czatach złe wspomnienia z ostatniego roku i
zwłaszcza przeczytane notatki po mym powrode z ucieczki— mogłabym płakać nad tymi
listami najczystszymi łzami rozczulenia i tęsknoty. Ale aż do dziś nie nauczyłam się cnoty
przebaczenia. „Ero solo e triste”* — te słowa z noweli, napisanej przez niego już po włosku,
zatargały we mnie dawnym uczudem. Czemuż tak dobrze pamiętam złe i tak długo, czemuż
odchodzę tak bezpowrotnie. Z wielu względów boję się myśleć o jego powrode. —-
Zakończenie mego przedwczorajszego listu do Teuchmanna: „Uprzejmie proszę o zł. 1.000
— (słownie tysiąc) lub 1.500. — (słownie tysiąc pięćset) („niepotrzebne skreślić”), z których,
jak powiadają, «niniejszym kwituję», łącząc wyrazy najlepszych uczuć.” Przysłał w
odpowiedzi dwa tysiące, które zwróciłam mu już dziś łącznie
I z honorarium za zastrzyk mamy i mój, i zmierzenie ciśnienia u mnie
I i Hani. Spadło u nas obu, moje aż do stu sześćdziesięciu. Rozmowa

background image

I z tym obcym człowiekiem jest zabawna, interesująca i właściwie
I aż bliska. Jego opowiadanie o koledze, któremu się wszystko „nie
I składa”, włącznie z jego małżeństwem — to zupełnie niezła
I literatura,
I Warszawa, 16 III 42.

Lektura przerzuca się w epoki minione, w których szukam wska- I zań, a znajduję

zaledwie rozgrzeszenie. Maleje ważność zdarzeń I i zawsze spośród rozkołysanej materii
dziejów, gdy opadną jej kulmi- I nanty, jako najważniejszy wyrasta i pozostaje człowiek. —
Po kilku- I nastu latach chyba, odkąd ta książka tkwi w mojej bibliotece na I półce „prozy
kobiecej”, przeczytałam wreszcie — uparłszy się — I do końca Delfinę pani de Staël. No, no.
Oto jest zamierzenie, oto wytrzymałość i nośność. Jak zwykle przeczytałam później wszystko
z tego, co mam u siebie, odnoszące się do jej osoby, jej współczesnych, jej epoki. W sądach o
niej — poza Sainte-Beuve'em* — same kwaskowate zastrzeżenia. Niedoceniona wartość
świetnych diagnoz psychologicznych, ujęcie charakterów w całej ich złożoności, wielo-
warstwowości i ruchomości. Przesadzone „straszliwe” zawikłania intrygi powieściowej i
nieustające męczarnie bohaterów stają się źródłem — i wcale nie pretekstem — do
najdokładniejszego rozważenia wszystkich spraw ówczesnego świata. Jakżeż imponująca jest
tą dokładnością, precyzją myśli całkowicie spamiętanej i utrwalonej, sprawiedliwym
uwzględnieniem każdej słuszności, gdy ani przez chwilę nie przestaje obstawać przy własnej.
Wszystkie deklamacje
o cnocie i wzniosłości nie mogą umniejszyć tej świetnej równowagi sądu, tego widzenia
każdego konfliktu we wszystkich jego odgałęzieniach. Taki dzisiejszy Lamac* ma o niej to
do powiedzenia przede wszystkim, że była brzydka i nie miała powodzenia, a jej obie po-
wieści uważa za „sztuczne” Już wolę dystyngowaną ocenę starego Bougeaulta* (dla którego
pani George Sand jest współczesna). Ta sama epoka u nas (trzeci maj, rozbiory, powstania)
wychodzi do
mnie z grubej książki Zbyszewskiego o Niemcewiczu*. Natężenie wszelkiej potworności,
trywialność tonu, oderwany, wyspowy charakter polskiego zdziczenia — są w znacznym
stopniu wynikiem literackiego usposobienia tego autora. Zjawiska ludzkie tak ujmujące, jak
N[iemcewicz] i K[ośduszko] — zlekceważone, strywia- lizowane, stapiają się z brudnym
tłem malowidła. Berenta z tego samego czasu książka o kanoniku Jezierskim* dężkim
archaizowanym stylem wydźwiga jednak — jak monumentalne widmo — tragiczność tego
zmierzchu. Bohatera układa z cegiełek własnych jego, istotnie zadziwiających cytat, daje
człowieka bliskiego i wzruszającego. Analogie z Chamfortem, nawet z La Bruyerem, parę
Charakterów — kto by pomyślał! Jeszcze tenże czas z Brucknerem*. Widoczne jest, jak
zewnętrzna koniunktura jednak zmusza do milczenia literaturę. Emigracja lub dsza.
Nielegalna może być tylko publicystyka. — Więc nie jesteśmy wcale my, ludzie roku 1942,
tak osamotnieni w dziejach, nie jest żadną wyjątkową hańbą żyć w strachu i poniżeniu. Los
ludzi z tamtej epoki, biografia pani de Stael i nawet Chateaubrianda, ich jazdy, wędrówki i
powroty — jakże to uspokaja i rozgrzesza. Znikomość losu jednego człowieka w piekielnych
żarnach „zbiorowośd”. Przelewność stanów historycznych, ich uporczywy, beznadziejny
smutek. Ich uporczywy, beznadziejny nonsens.
Warszawa, 19 III 42.

Dzień dawnych fet, patosu, frazesów i wzruszeń — risfó najgłębsze milczenie. Nie chcę

podlegać prawom powszechnym, nie chcę czuć tego, co inni. Nie mówię rzeczy, które są
ogólnie wiadome. Czy jednak zmieniam przez to rzeczywistość ? Pochmurnie i wbrew
wszystkiemu obstaję przy swej tożsamośd — przez zanurzenie się w świat czytany (och,
jakże rzadko — pisany!), w świat cudzej myśli, która mię w mej słuszności utwierdza, przez
rozmowę z ludźmi, którzy mogą być obojętni, ale stanowią dla mnie wartość tożsamośd,
trwającej mimo wszystko. Trzy wielkie, ciemne, prawie czarne goździki, stojące tu na biurku

background image

w porządnym, dużym
Q5IKF&l m 3 S iiunuwi III

1

krysztale, są zabłąkane z tamtego minionego świata, bo teraz całe miesiące upływają bez
kwiatów. Zabłąkane i nie oznaczające nic — poza niejaką estymą świetnego i nieubogiego
kolegi, żyjącego swe żyde tak nieomal, jak dawniej, Jarosława Iwaszkiewicza. Książki,
twórczość, myśl. O poznawaniu dzieła literackiego Ingardena — czytam sobie kawałeczkami
wśród przeszkód nieustannych, w gniewie i rozdzieraniu się serca, z powodu żądań mamy,
która kratkuje mi cały dzień w odcinki, nie dłuższe od dziesiędu minut. A później mówi: „Jak
ja ciebie męczę! jak ja się o debie boję!” I jest taka, jaka była kiedyś — na chwilę, by zaraz o
wszystkim zapomnieć. Gniewam się, że w książkach załamuje mi rogi kartek i głęboko
paznokciem zaznacza miejsce, dokąd przeczytała. A będzie to przedeż niedługo nie dający
się nigdy dosyć opłakać ślad po tym, że żyła.
Warszawa, 21 111 42.

Los ludzi jest moją rzeczywistością. I żaden wysiłek nie m oże mię od niego uwolnić. Jest

treścią mojej świadomośd niezależnie od tego, czy się temu opieram, czy nie. Inaczej
mówiąc, nie mogę przestać myśleć o wszystkim, co jest teraz i czego przedmiotem są ludzie,
wciąż ludzie. Co znaczy takie sumowanie się derpienia, co znaczy ich powszechna na to
zgoda — po stronie tej i tamtej, po obu stronach wszystkich linii dzisiejszych przedwstawień.
Ten samobójczy instynkt ludzkośd, uparde trwający poprzez demno- śd historii, wynika z
jakiejś drobnej niedokładności, nie zauważonej fizjologicznej skazy. Wszystko inne —
niesprawiedliwość, krzywda — jest mniejsze od tego zła.
Warszawa, 27 III 42.

Wydawało się, że już nie może być trudniej. I nagle wczoraj mama dostaje arytmii,

temperatura przy tym jest 37.6. Przerażenie, smutek. Wezwany Teuchmann przychodzi
natychmiast. Ma ma pokazuje mu ręce, zwłaszcza lewą, z zagiętymi paluszkami. „Panie dok-
torze, co ja mam zrobić, że mi się już palce nie dają rozprostować?'*
Teuchmann bierze czule jej rękę, ogląda uważnie te paluszki, nie wie, co odpowiedzieć. „A
może to już jest starość ?" Dostała zastrzyk glukozy, arytmia z wolna przechodzi. Nerki,
pęcherz — wszystko jednak w stopniu nieznacznym, na szczęście bez żadnych cierpień,
prócz osłabienia. „Czy ja może z tego umrę?" — pyta lękliwie, zawstydzona, zawsze ładna, z
tym swoim delikatnym profilem, dziecinna, niemądra. „Doktorze, ja się tak boję o moje
dzieci, one obie też są chore". Teuchmann pisze nowe recepty, obmyśla nowe zabiegi, każe
mamie pozostać w łóżku przez parę dni. „To ja nie mogę wyjść na spacer ?" martwi się ona.
A ja myślę o tym, jak
o wytchnieniu, gdyż w łóżku znacznie łatwiejsza jest pielęgnacja. — Gdy odszedł
Teuchmann i powrócił spokój, Hania, która zażyła „na nerwy" ewipan i jest senna, mówi:
„Widzisz, znów mi się to dzisiaj wyśniło: że wrócił Mak i ja się go wciąż pytałam, czy to na
pewno prawda, czy to nie sen, czy ja się z tego nie zbudzę. Potem poszliśmy na spacer, on się
zmęczył i ja patrzyłam, jaki ma puls. I był zły — jak puls mamy”.
WarszaiDa, 29 III 42.

Nie sypiam nocami, przewlekając tokiem świadomości cały ten okropny los mój i los

innych — to całe „dno zatracenia". Nie biorę nic na sen. Cenię sobie możność myślenia myśli
nawet najgorszych, myślenia bez przeszkody w ciszy uśpionego domu. Czasayni o świcie
notuję — jak dawniej — rzeczy, które może uda mi się kiedyś napisać. Marzę o tym jak o
szczęściu utraconym, na zawsze niemożliwym. Bo jednak nie piszę nic — tak trudny, trudny
jest ten dom i żyde w nim. Ach, że też nie umiem — ja, tak zaradna z ludźmi, tak skłonna do
zgody na wszelkich warunkach — w tym jednym wypadku zaiste przez całe dziesięciolecia
nic osiągnąć. Pragnę, żeby wróciła do swej pracy nad rzeźbą, żeby miała jakieś oparcie, gdy
przyjdzie do niej wiadomość o jego śmierci Sprawiłam wreszcie namową i pomocą, że
wychodzi teraz co drugi dzień do pracowni, urządza się tam, może zacznie coś rzeźbić. Czy

background image

nie miałabym teraz prawa też „co drugi dzień”, wolny od pielęgnacji mamy, wejść
w swoje papiery, liczyć na trochę już nie pomocy, lecz tolerancji. Nie. Wszystkie próby
uzgodnienia życia, wszystkie próby pojednania są daremne. Mimo mej chęci najlepszej,
mimo wydajności mej roboty bieżącej, mimo wysiłku dosłownie ponad mą fizyczną możli-
wość — mam wciąż dane uczuć, że to jest za mało. Zarzuty nie są wyrażone w słowach, ale
sposób wyrzekania jest taki, że każdy obok musi poczuwać się do winy. To przeświadczenie
o własnej słuszności czyni mię bezbronną. Ale jej zdolność cierpienia jest tak wielka, że z
wszystkiego, co wobec niej doznaję, zawsze najsilniejsze jest współczucie.
Warszawa, 30 III 42.

„Dno zatracenia”. Nie dociekam, co będzie po t y m — ta przyszłość, która pozostanie dla

mnie niewiadoma. Jak niewiadomy mi jest rok, dzień i godzina mojej śmierci. O tym bez
trudu wiedzieć będzie byle kto, żyjący za lat dziesięć czy pięćdziesiąt. U Berenta czytam
przytoczone takie słowa kanonika Jezierskiego: „w moim życiu dała się widzieć ziemia
narodu mego w takim upadku, że lud obcy rzucił ją sobie pod nogi; na tym większą obelgę
naszą uczynił to z niesłychaną łatwością. Stwórco mój!” — Toż samo stało się i „w moim
życiu”. Po cóż mam to mówić innymi słowami. Gdy jedno jest zdumienie i cierpienie z tego
idące. I nieznane „głębsze” tego znaczenie. Ani w ogóle sens.
Warszawa, 1 IV 42.

Analiza mamy tak dobra, że stan podgorączkowy niczym się nie tłumaczy. O pozostaniu

w łóżku nie ma mowy, od rana odbywa się ta wędrówka z pokoju do pokoju — z
poduszkami, kocem, pledem, książką, okularami, chusteczką taką i inną. Palenie to w
jednym, to w drugim piecyku, noszenie basenu, papieru, ciepłej wody, mydła i ręcznika.
Mamy rozmach życiowy raczej się zwiększa w miarę wzrastającej bezsilności. Co chwila
chce zmiany, pobiera nowe zamiary. Póki tu siedzi spokojnie, obetkana kocem, mogę sobie
pisać...
Później.

Przemijanie całkowite, nieodwracalne, niepowetowane uczuwam silniej może od innych,

gdyż pamięć mam niepewną i kto wie, czy już też nie słabnącą. Przemijanie moich uczuć i
przemijanie ludzi, którzy wdąż odchodzą i wdąż umierają, po których nie zostaje nic — to
jest jedyny dla mnie powód pisania. Chęć zatrzymania mknącego, na zawsze znikającego
żyda. Jak dawniej i teraz nie chodzi mi o zdarzenia historyczne, o losy narodów, o fakty prze-
pływające wstecz — nie kuszę się o to, inni zajmą się tym i zrobią lepiej. Ale o mną ujrzane i
mną doznane żyde — całkowicie skazane na zgubę. — Nie tylko jestem kimś z łodzi
płynącej pod prąd, nie tylko brzegi mijają mię wdąż i zostaję w tyle. Ale sama woda, sama
istota ruchu żyda wciąż mi się wymyka. Tak płynąc zostawiam wdąż siebie na tych brzegach
i zarazem sama siebie opływam tą wodą. — I zamiar utrwalenia nie daje się wykonać. Nigdy
nie zdołam, nigdy nie zdążę, nie ogarnę, nie poradzę, nie spamiętam. Ach, oto już nie ma, już
uledało, już mi się bezpowrotnie wymknęło. Zabawne powiedzieć, że z moich „zmartwień"
— to jest najważniejsze: że się to wszystko z mej winy zmarnuje, że to przeze mnie
przepadnie.
Warszawa, 2 IV 42.

Tak odpływają bokami wszyscy d ludzie, wszystkie rozmowy wtorkowe. Czy nie

szkoda ? T ak niewiele jest miejsca w tym pokoju, że gdy przyjdzie pięć albo o siem osób,
jest już pełno. Powabem tego jest wyłącznie rozmowa — bez zamyślonych tematów, bez
żadnych popisów, przy wybrednym unikaniu „polityki" — chyba w bardzo spekulatywnych
dystansach. Kobiet jest zawsze mniej, są też mniej wierne — zniechęcone może brakiem
rewizyt, może i brakiem zabawy. Z mężczyzn odpadli d, którzy chcą być przyjmowani sami.
Odkąd jest więcej osób, przestał przychodzić mały, pochmurny Alfred i stary ChoromańskL
Osobno też lubił przychodzić niezmiernie rzadki teraz Breza. Pochlebił mi ostatnio stopniem,
w jakim nie podobał mu się też dość uroczy Grajewski*. Że jest za gładki, za po

background image

toczysty, nazbyt sobie smakujący w swej własnej kulturze. Ładny. Lekceważony dawniej
Otwinowsłd przychodzi wiernie — myśli dość bezładnie, ale bardzo osobiście, istotnie i
nieustępliwie. Zjawisko Łaszows kiego (którego niesmaczny Napierski nazwał kiedyś
„niepokojąco inteligentnym") samo wymagałoby monografii. Wysokim napięciem
intelektualnym przerasta wszystko, co jest naokoło, wspaniałym talentem dialektycznym
istotnie olśniewa. Jego aparat umysłowy działa z precyzją mechanizmu. Działa zresztą tak
sprawnie i niezawodnie, że przerabia wszystko, co mu „zasypać”, wszelkie trociny i śmiecie,
pusta słoma — jest mu dobre. Jest to czwarty w mym życiu „człowiek monologu” — po
Brzozowskim, Belmon- cie i Piłsudskim — płomienny, zaciekawiony, groźny wszelkimi
możliwościami. Do Brzozowskiego podobny też z niewybrednośd (wczoraj nawet teozofia,
astrologia, spirytyzm). I jak u tamtego jest w nim ton podejrzany, moralnie wątpliwy. Jego
wczorajsze „wyznania”, gdy z początku byliśmy sami — to powinnam sobie spamiętać.
Jednak jego „zła opinia" i moje własne zarzuty nie działają w tej obcej, amoralnej sferze, w
której realizuje się i odbywa jego istotna wartość. — Dziś rano na zakupie nie-,sprawiedliwy
z Sodomy” swym depłym, przyciemnionym głosem, w tłumie handlarzy chwalił mi pewne
moje słowa — jak kiedyś Karol Szymanowski. Pochwały z tych ust — czy chodzi o mój dar
konwer- saqi, czy o zewnętrzne powaby — wciąż jeszcze wzruszają mię jak pieszczota.
Przychodzi sam rzadko, ale już się znęcił, już wiem, że będzie wracał.
Warszawa, 5 IV 42.

Pierwszy dzień świąt Wielkanocy — cichy, bez interesów i gośd, z lekka mroźny,

słoneczny. Temperatura mamy 37.3, Hania przeziębiona ma 38.1. Zabiegi koło nich obu,
granie pierwszej Sonaty Mozarta, którą mama tak lubi, pokątna lektura. Słodycz, smutek,
niewiara, że to jest rzeczywistość. Czy było o tyle lepsze to, co było dawniej.

W ciemnościach spóźnionego owrotu spotkałam tego człowieka tak powabnego*.

Tramwaj pełen tłumu; strzał karabinowy za oknem — niczym nie wyjaśniony, pretekst do
opieki, ciepła życzliwość. Od placu Unii Lubelskiej, gdzie trzeba się przesiąść, tramwaje tak
przepełnione, że postanawiamy iść dalej piechotą. Jest grzeczny i chętny, jest wysoki,
idziemy dużymi krokami, co potrafię i lubię. Idziemy w całkowitej ciemności, czujemy tylko
splecione swoje łokcie i słyszymy głosy. Rozmowa jest bez treści, ale przyjemna.
Rozstajemy się tu na dole przed bramą, pyta, czy może przyjść. Mówię, że może. Obiecuje
się na wtorek. — Wczoraj przyszła Halinka, więc powiedziałam jej o tym lojalnie — mimo iż
wiedziałam, że od dawna jej na nim nie zależy. Zdumiała mię prośba, abym go nie przyjęła i
nie widziała, prośba zbyt pochlebna. Zrozumiawszy, o co chodzi, przyrzekłam jej to z całą,
że tak powiem, rzetelnością. Poprosiłam nawet, by go ode mnie telefonicznie sama
o tym uprzedziła, że z jakiejś przyczyny przestaję przyjmować. Podziękowała mi,
uspokojona. Istotnie postąpiłam ładnie właśnie wobec niej, która wcale na to nie zasłużyła.
Ale nie taję, że jest mi żal.
Warszawa, 18 IV 42.

Wśród trudów i poniżeń mego życia rodzinnego pisanie — mimo wszelkich usiłowań —

wciąż jest niemożliwością. A powinnam pisać i mogłabym przy dobrej woli innych, gdyż
sklep teraz — poza rachunkami — nie zabiera nam czasu. Więcej za to czytam, dnie całe
przebywając z konieczności w domu. Czytam—siedząc i stojąc, i biegając, w przerwach
między przyjmowaniem interesantów, natrętów i nędzarzy a posługiwaniem mamy.
Wieczory są bardzo skrócone, światło elektryczne trwa tylko od ósmej do dziesiątej. Te dwie
godziny nabierają przez to olbrzymiej ceny, a ciemność wybucha niespodzianie wpół
czytanego słowa jak eksplozja, jak katastrofa. — Lektura nie jest ucieczką od straszliwości
dzisiejszego życia ani ucieczką od „ludzi”. Jest to raczej doznawanie ich
w stopniu najwyższym, jest to też odnajdywanie siebie w straszli- wości świata. Gdy czytam
książki o wojnie — Civilisation,> L’Espoir, Wilhelm, Ostatni cywil * — książki o tym tu
kraju, deptanym w tę i w tę stronę, książki o Francji rewolucyjnej i napoleońskiej — to

background image

wszystko upewnia mię, że nie jest czymś wyjątkowym dzisiejszy człowieczy los, że nie
jesteśmy tacy samotni. Jeszcze raz Ribot, Bergson, Hegel, Berkeley, Schopenhauer, Stimer,
Descartes, jeszcze Carrel i de Man, jeszcze moi moraliści. Rozkoszą przenikania w ten świat
jest ta intymna bliskość, związanie najściślejsze z losem innych. Ostatnio jakiegoś pianisty
Goldenweisera książka o Tołstoju wśród bliskich* wstrząsnęła mną jak przedtem artykuł
Mereżkow- skiego o Marku Aureliuszu albo Oli Hanssona o Poem* albo Flaubert et son
milieu niemądrego [Mayniala], jak wreszcie pamiętnik Do- stojewskiej.* Ach, wszystko jest,
i wszystko jest takie samo, tak nieznacznie inne. Stosunek do książek i do pisarzy, stosunek
do przyjaciół. Rola rozmowy. Smuteczki i udręki rodzinne. Między nimi jestem szczęśliwa,
moje sprawy na nowo stają się ważne. Sąd Tołstoja o Turgieniewie i Gorkim, o Andrejewie,
o Goethem! Sąd Dostojewskiego o Tołstoju i Turgieniewie, o George Sand i Balzacu. Sąd
Vauvenargues'a o Corneille'u i Radnie*, sąd Flauberta o Comte'cie i o tłumie, i o polityce*
sąd Montaigne'a
0 wszystkim, ale także o przyjaźni i o La Eoétie: „parce que ćestait luy

3

parce que ćestoit

moy..”* Umarli wszyscy — a żyde ich wcùż jest kolorowe, gorące, najbliższe. Lepiej ich
znam niż najbliższych moich znajomych.
Warszawa, 22 IV 42.
Ostatnia niedziela — dzień naładowany zgrozą, którą przeżywun jako najzwyklejszą
codzienność. Miotałam się między m mą, Hanią
1 czterema doktorami, wcale się już temu nie dziwiąc. — Drugi atak mamy był początkiem
smierd. Siedziała przy stole na fotdu i miała głowę odrzuconą w tył, jak babcia, gdy umierała,
ręce bez pulsu, okryte zimnym potem — tym potem, który ludzie nazywają „śmiertelnym”.
„Myślałrm, że już tmienm” — powiedziała la-
godnie, wracając do przytomności. Była tak osłabiona, że nie czuła wcale przerażenia, tonęła
w tym miękko i bezboleśnie, jakby zapadała w sen. Zgroza tej chwili była więc tylko
strachem przed własnym naszym cierpieniem. Wzmożona miłość, czułość i troskliwość —
teraz, gdy wywleczona przez nas, jest już znowu na tym brzegu — o tyle droższa, tak
niemożliwa do utracenia. — Strach
0 Hanię, która rozpoczęła ten szekspirowski dzień wypiciem — zamiast soli karlsbadzkiej —
lekarstwa do płukania gardła, zmalał bardzo wobec straszliwości wieczoru. Ale i środek dnia,
gdy mimo zastosowania środków, nie można było wywołać torsji, nie był łatwy. Boleści i
nudności trwały u Hani aż do ataku arytmii u mamy. Doktor Teuchmann nie przyszedł, bo
sam jest chory. Inny pobliski — stary, jąkający się i grzeczny — też chory. Nowy doktor K.
był dwa razy — naprzód z zastrzykiem przeciw arytmii, powtórnie — już po godzinie
policyjnej — z powodu drugiego ataku. Wszyscy naokoło są chorzy, wszyscy wciąż
umierają. Ach, trudno jest nie umrzeć! Jest wiadomość o śmierci tej tak kiedyś zabawnej
1wesołej Am siki B[elmontowej], która przeżyła swego męża tylko
oparę miesięcy. Potwierdzenie straszliwej wiadomości o śmierci Ż[eleńskiego?l. I cały, cały
ten czas, który zaiste jest „zachodem świata”.
Warszawa, 24 IV 42.

jest wreszcie ciepło, jest już ta wiosna znów tak spóźniona — bez liści, bez trawy,

zaledwie z trochą kwiatów. Widok zawilców gajowych i kaczyóców jeszcze raz w życiu
zalewa serce tkliwości? daremną. I dwa tulipany, przyniesione przez nowego w mym życiu
pana Zawieyskiego, który zdawał się być wzruszony tą wizytą. A później wtorek — zwykli
goście od rozmów ciekawych, niepotrzebna, krzykliwa obecność entuzjastycznej pani K.
Wreszcie wczorajsza bytność u Łaszowskiego — ciekawa, i dawniejsza wizyta u
Zawieyskiego. Mnóstwo zaproszeń opuszczam, wykręcam się od wszystkiego. — Miłość i
współczucie nie jest ucieczką przed zgrozą dziejącego się świata. Rodzina właśnie jest
miejscem zgę-
szczonego cierpienia, miejscem, w które wszystko to z zewnątrz najboleśniej uderza: na

background image

nowo grożący głód, zwierające się wciąż ciaśniej klamry niebezpieczeństwa. Ale ucieczką
jest jednak myśl cudza i własna, mówienie o rzeczach, które trwają, które się powtarzają
uparcie, rzeczach niebacznych na historię. Człowiek snuje wciąż i poprzez wszystko pajęczą
niteczkę swej supremacji nad faktem.
Warszawa, 3 V 42.

Siedzę cały ten jakże :imny majowy dzień z mamą w domu. Jesteśmy tylko we dwie, jest

nam dobrze. Poszła z domu przy niedzieli ta tak niezwykła Genia*, poszła też gdzieś Hania.
Mama siedzi obok w fotelu i czyta recenzję o Domu Kobiet w zbiorze teatralnym B[oya]*.
Mam przed oczami to stare drzewko, po którym łaziły zawsze papużki i objadały mu
ząbkowato wszystkie liście, a obok niego dracenę, córkę starej, która tej zimy rmm?}a w
sklepie. Poza zielenią tych roślin jest zawsze ta sama ślepa ściana z paroma podłużnymi
otworami, w których mama obawia się patrzących oczu. — Czy to jest prawda? czy całe żyde
już minęło?
O czymkolwiek pomyślę, jest już umarłe. Kogokolwiek chdałabym zobaczyć, okazuje się, że
już nie żyje. — Jest strasznie z mno, mama okryta kocami, ja po prostu w futrze. Dziś mija
dziewięć miesięcy od śmierci M[aka]. Była także niedziela.
Warszawa, 5 V 42.

Zimno, zimno. Wczoraj na zakupie przywitała mię młoda, różowa kobieta, jak dobrą

znajomą. Poznałyśmy się rzeczywiśrie przed rokiem. Przez cały ten rok chorowała, z tego
osiem miesięcy przeleżała w łóżku, a w ciągu paru tygodni nic nie jadła. Cierpiała na manię
samobójczą, a świetny neurolog, który ją leczył, umarł, zanim ona wyzdrowiała. Umarł, a
ona żyje. Ale jak! Samo zdrowie, zapał, humor, zadowoleń e z siebie. Jest piękną, młodą
śpiewaczką i — jak przed rokiem — zaprasza mię gorąco na swój koncert w jakiejś kawiarni.
I jak wtedy—nie mogę iść.—Wieczorem przyszedł Breza, wrócił z dłuższego pobytu w
górach —
ciemny, hday, życzliwy. B/liśmz sami w tym pokoju, mima już leżała. Ważyłam się ni
pomstowania go kogel-moglem i przysłanym przez Zoiię doskonałym cydrem. Śmieliśmy się
dość dużo, a złych i dobrych tematów było do>ć: Stirner, de Man, Beri*, Kraków, Zakopane,
jednak — czy to ja jestem nie dość zajmująca, czy może on? — Tamto piątkowe popołudnie,
spędzone z łagodnym, nieśmiałym Zawieyskim — mimo niewiarogodnej wspólnej bytności
w „kawiarni” Adzi — nie zostawiło mnie w niepewności, czy było mi z nim dobrze, czy nie.
Warszawa, 7 V 42.

Chlubię się tym, że od początku wojny aż do:ąd nic nie kupiłam sobie nowego z ubrania.

Prowadzę całą politykę oszczędnościową, odkładam niektóre rzeczy do szafy albo walizki i
udaję przed innymi i przed sobą, że jej nie ma — aż do chwili, gdy — wyjęta i odświeżona
— staje się jakby czymś nowym dla mnie samej. Tak odmładzam swoje suknie o pół roku,
czasami o rok lub dwa. Naprawiam, oszczędzam, ceruję „artystycznie”, oddaję do przero-
bienia. Walczę mimo wszystko, by nie zejść najniżej, by nie ulec temu, czego tak wyraźnie
domaga się dzisiejszy czas. W myśl tej polityki wyrzekłam się przed niejakim czasem bardzo
pożytecznego czarnego palta z karakułami, by z pięknej jego, grubej wełny uzyskać
wizytową suknię ostatniej mody. Zawdzięczam jej pochwały obojga Brezów — dość daleko
idące (że gdy inne kobiety zaniedbują się, ja za każdym razem na nowo widziana jestem bar-
dziej elegancka, nawet — piękniejsza). Podobnie kupione jeszcze w Pary oi pantofle z
białego boksu na gumowej podeszwie dały się po raz trzeci u^arbjwać na granatowo.
Podobnie pasek przewlekany przez metalowe skuwki, takaż bransoletka i nawet rękawiczki
— wszystko stało się jeszcze raz granatowe, zupełnie nowe i wykwintne. Teraz parę tych
przedmiotów, ułożonych przy sobie jak na wystawie sklepu z galanterią, raduje moje smutne
oczy i wypełnia pokój zjadliwym zapachem farby, póki nie wywietrze- je.

Jest rano dnia moich imienin. Leżę ubrana w pokoju m£my, wstaję i patrzę na nią —

głęboko śpiącą. Biorę za puls, który jest drobny i szybki. — Gdy się budzi, jest bardzo senna,

background image

na pół przytomna, bardzo łagodna. Nie chce wcale jeść śniadania. Temperatury nie ma.
Wczoraj trzech lekarzy, dwa zastrzyki. Jeszcze ją może i tym razem wywleczemy na ten
brzeg. — Wczoraj przyszedł z życzeniami stary Chorcmański, by nie zastać tu gości. Spotka-
łam go już odchodzącego na ulicy, a w domu, wróciwszy, z wielkim zdumieniem zastałam
czekającego na mnie [Adolfa] Rudnickiego, którego nie widziałam trzy li ta. Jest zmieniony,
cały naładowany dziejami tych trzech lat, tak odmiennymi cd mo ch. Żywe wspomnienie
życia sprzed wojny — jego spory z Eogusła- wem, różne wady i zalety. Rozmowa o
Łaszowskim Źe los spraw drobnych jest wiadomy i wszędzie jednaki, ale wybór z dwojga
jest konieczny. To wiem i ja, gdy mi tego nikt nie wmawia — ale słysząc, uczuwam wrogość.
Jesteśmy wszyscy różni. I tylko dlatego piszemy. Nie warto i nie można pisać tego, co może
napisać ktoś inny. Możemy pisać tylko to, co tylko my możemy pisać. Nic innego. Rozumie
to oczywiście, ale... Poza wiadomymi wadami jest subtelny, jest wartościowy, jest niegłupi.
A dziwne, że czysto i nawet dobrze ubrany. Życzliwy, ale zapewne mną rozczarowany. — Z
mamą było tak źle, że wcale nie mogłam z nim mówić. Przyszła też pani J. K. — i widząc, co
się dzieje, odeszła, jak i on, bez pożegnania.
Warszawa, 18 V 42.

Wczoraj — na pćł przytomna z męki i niewyspania — musiałam przyjąć półgłosem ten

imieninowy tłum. Mama piąty dzień jest ciężko chora. Teuchmann przychodzi tizy razy
dziennie, był też K. Co dzień zastrzyki, badania, analizy, mnóstwo lekarstw. Nie chce nic
jeść, nie chce już wcale wstać. Może jeszcze raz wydrzemy ją śmierci. Ma wszystko, co tylko
trzeba, ale stan jest zły,
temperatura nie spada, zło nie wiadomo gdzie tkwi. Długie godziny tych nocy z głową na
brzegu jej łóżka, z ręką wciąż badającą tętno, godziny przeżarte rozmyślaniem o jej
nieprzebranej dobroci, rozpamiętywaniem swoich słów, swoich buntów i win. Nie ma
większego cierpienia. — Dzisiejsza noc wydała się lepsza, słodka noc jej spokojnego,
cichego snu — gdy oto poranna temperatura jest 37.9 Boże, Boże. Nazywa się to myocarditis
lub raczej myodegeneralio cordis. Ale to jest nie tylko to.
Warszawa, 23 V 42.
Jest źle, bardzo źle. Wszystkie środki ratunku wyczerpane. A temperatura trzyma się 38.4.
Były dwa konsylia, więc nowe osłuchiwania i badania, nowe branie krwi do analizy, nowe
zastrzyki — po dwa i trzy dziennie. Znosi to wszystko z łagodnym smutkiem, bezradna jak
dziecko. I dotąd nie ma diagnozy. Nic ją nie boli, żarzy się tylko w gorączce, we dnie i w
nocy na pół przytomna, majacząca, nie mogąca mówić z osłabienia. Twarz jej — chuda i
ciemna — zrobiła się taka piękna, że to każdego uderza. Po dr Grocie, który polecił zastrzyki
soli i Cortiny, wielki Żero odrzucił możliwość myocarditis, dla odkrycia przyczyn gorączki
kazał robić nowe analizy i dodał zastrzyki strychniny i kamfory. Serce jest w stanie
stosunkowo niezłym, więc mogłaby jeszcze żyć taka, jaka jest — gdyby nie to do tajemnicze.
Może gorączka centralna — ale nie ma bólu głowy ani innych objawów, może ślepa kiszka
— ale nie ma bolesności ani torsji. Analizy nie wykazują nic. Leży w półśnie —- śliczna,
dobra, nieszczęsna, broni się przed jedzeniem, przed lekarstwami — i jednak godzi na
wszystko, ufająca nam, za wszystko wdzięczna. Do pielęgniarki mówi: „jaka pani dobra, jak
się pani ze mną męczy”, do doktora Teuchmanna: „jaki pan jest szlachetny”. — Nie ma
obrzęków, nie ma duszności, nie ma sinicy, tętno bywa nierówne, ale mocne. Nie boli ją ani
głowa, ani serce, ani wątroba, ani nerki. Mogłaby być uratowana, gdyby wiadomo było, co jej
jest. Nic ją nie boli, ale — leżąc z nie domkniętymi oczami — szepce: „Boże, Boże". „Czemu
się
martwisz, najdroższa?” „Martwię się, że... (nie wie, co powiedzieć)... że mój kwiat... jest
smutny”. Widzi przed sobą jakąś gwiazdę, mówi, że na suficie jest skarb. „Jakaś ty dobra,
Zosieczko, jakaś ty mizerna.” Siedzę przy niej i z nią razem umieram — z rozpaczy, z żalu,
ze współczucia, ze straszliwych wyrzutów sumienia. Nagle odzywa się najcichszym,

background image

bezsilnym głosem: „weź moją rękę w obie ręce”. To mówi ze swoich mroków, ze swojej
nieprzytomności. Cichutko biorę jej rękę, daję się głaskać jej gorącej, wąziutkiej, ciemnej,
nieprzytomnej dłoni. I wiem, że tym razem wszystko się kończy, że opuszcza mię miłość
największa całego mego życia.
Warszawa, 26 V 42.

Cóż za stany! Siedzę przy łóżku mamy, naprzeciw okna, uchylonego znowu na ten tak

zimny dzień majowy. Słońce przelewa się odblaskami po ślepej ścianie i nagim szczycie
wystającej za nią kamienicy, niewidzialne słońce zachodu. Zimny wiatr wiosny i młodości
wchodzi do pokoju, poruszają się wielkie tulipany z Wołomina i śliczna różowa hortensja od
Łaszowskiego. Patrzę w mamę śpiącą po wszystkich tych

f

udręczeniach — z głową od-

chyloną wysoko w tył na najbardziej koronkowym moim jaśku, z włosami sczesanymi do
góry — piękną, delikatną, umierającą. Jest naprawdę tak urocza, że odważyłam się przynieść
jej ręczne lusterko, by się jeszcze przejrzała i ucieszyła sobą. „Nie, nie podobam się sobie” —
powiedziała z dziecinną powagą i zniechęcona oddała mi lusterko. I pomyślałam o końcowej
scenie z Pani Bo- vary

s

którą przerabiałam dla teatru w czasie dawnym, gdy jakoś byłam

szczęśliwa i chorująca pomiędzy złym; Bogusławem i tą najlepszą, najbardziej ukochaną
mamą. To nagłe zestawienie wyzwala wzruszenie, zupełnie nadnaturalne, doznaje się
wstrząsu jakby w innej drodze, w innym trybie rzeczywistości realizującej się śmierci.
Później jeszcze — gdy powinna była usnąć i ponieważ mówi się do niej jak do dziecka —
usypiałam ją szeptaniem słów piosenki: „śpij, dziecinko, już, czarne oczki zmruż...” I znowu
prze-
płynął mną czas niezrozumiały, straszliwie odległy, niczym nie dający się już związać ze mną
tutaj i dziś. Gdy ojciec — człowiek od dawna umarły, człowiek kochający nas i kochający ją
w najdawniejszym naszym dzieciństwie — powtarzał za nami ze śmiechem dalsze słowa tej
piosenki: „w bramie dziad wyciąga rękę, pies rozerwał mu sukienkę..." Przeżywam to w
stanie całkowitego rozpadu rzeczywistości, z jakimś pozaczłowieczym wzruszeniem, w
rozpaczy rozdzierającej. Smutek śmiertelny, smutek, po którym nie jest się już tym samym
człowiekiem, smutek w innym stanie świata, w innym losie.
Warszawa, 27 V 42.

„Wszystko zawdzięczam waszemu ojcu" — powiedziała, patrząc nieprzytomnie, wodząc

oczanr po zielonawym kilimku nad łóżkiem i złotym na nim obrazku. Żyję tak blisko z nią —
jej majaczeniami, jej ciemnościami — i przesączam w ten jej tragiczny, odrębny byt, w jej
sen tępy i oporny — łyżeczkę po łyżeczce tak wstrętne dla niej jedzenie. „Nie mogę, nie
chcę" — powtarza, broni się słabo i wreszcie połyka, ulegając naszym podstępom i prośbom.
Ulega przez ufność, że wiemy, co trzeba, że chcemy dobrze. A dziś — tak udręczona przeze
mnie, połknąwszy wreszcie ten rosół z żółtkiem i przetartą kaszkę, i sok z pomarańczy —
tyle co zjadłaby lalka, zaufawszy mi wbrew przestrogom instynktu — zwróciła wszystko w
paru zakrztuszeniach — przerażona, zdyszana, dygocąca, znużona śmiertelnie. Gdy uspokoiła
się już trochę, gdy obmyłam ją i odświeżyłam, spytałam szeptem, licząc, że moż • mnie nie
usłyszy: „Ale nie gniewasz się ni mnie?” „Nie gniewam się”, odszepnęła, jak grzeczne
dziecko. Po dage- nante, nowym lekarstwie silnie bakteriobójczym, występują niekiedy
torsje, ale spadek temperatury jest ważniejszy, ma też zapobiec zapaleniu płuc. Dagenan i
kauzyth, strychnina i kamfora — cały dzień padęty mnóstwem lekarstw, które ją tylko męczą,
które nie pomagają nic.
******
V 42.

Wczoraj w południe — po długich godzinach milczenia — powiedziała z wysiłkiem: „Ja

chcę już umrzeć”. Odpowiadam cicho i wyraźnie słowa, które mogą tam przeniknąć, słowa
miłości i prośbę, że jesteśmy przecież przy niej my dwie. „Właśnie dlatego, że myślę o was,
chcę umrzeć...” Wysłuchała jednak mych próśb i powiedziała wreszcie, robiąc mi to

background image

ustępstwo: „Już nie chcę umrzeć”. I odeszła w swój świat na całe godziny majaczeń, godziny
zupełnej, obojętnej nieprzytomności. — Jednak, gdy powraca do jawy — jej powaga, jej
rzeczowość wskrzeszają dawną sprzed czasu choroby, sprzed wszelkiej nienormalności.
Śliczne, łagodne oczy ma zamglone, nieruchomo patrzące w pustkę. „Nie mogę myśleć
o przyszłości”, szepce i zamyka oczy.
Warszawa, 29 V 42.

Po nieznacznym spadku ostatnich dni temperatura skoczyła znów do 38.4.1 to, gdy już

wracać zaczęła nadzieja.
Warszawa

Nowy doktor H[ertz], który dawniej ją leczył. Płukanie jelit, bańki, na nowo tak ją

dręczące zastrzyki dożylne. Boże, Boże. Nie można tego znieść, nie można brać w tym
udziału, przykładać do tego ręki. Broni się tak słabo: „Nie mogę już... takie... wycień-
czenie...” Po nieudanym, trzy razy powtórzonym zastrzyku: „Ja nie wytrzymam... takich...
leków”. Z jakim wysiłkiem szuka słów, by nas przekonać, by nas ubłagać, by nsm
wytłumaczyć Nie umie się już bronić, nie wie, jak to powiedzieć, gdy nie może wytrzymać
baniek: „Już... już nie mogę... niech pan to... zetnie...”
Warszawa, 6 VI 42.

Umarła dzisiejszej nocy. Umarła w mękach. Ciemna twarzyczka na szczycie poduszek,

oczy wielkie, tragiczne, nieprzytomne,
usta otwarte w malutkie kółko — dyszące z jękiem do ostatniej chwili! Pięć dni zapalenia
płuc i wszystkich mąk ratowania za wszelką cenę.
7 VI 42.

Jest szósta rano, słońce, nocny chłód. Byłam u mamy, która leży w trumnie — sama w

swym pustym, zmienionym pokoju. „Łóżeczko już niepotrzebne” — rozebrane i wyniesione.
Hania śpi tu w ubraniu na moim nie posłanym łóżku, nieprzytomna po kilku proszkach
nasennych. Jej rozpacz jest niezmierna, jej płacz, jej słowa. Obejmujemy się płacząc. Życie
bez niej jest niemożliwe, zupełnie puste, same ciemności Tyle jej było w nim, była przecież
przez całe żyde. — Przez te godziny siedziałam sama z nią w mroku, w chłodzie. Pod trumną
Zosia Villaume, która teraz jest z nami, kazała — jak trzydzieści lat temu pod trumną ojca —
ustawić miednicę z lodem. Jestem sama z nią w demnośd, obejmuję dłońmi jej główeńkę
chłodną, mówię: „Wiesz, że dę przez całe żyde kochałam, przebacz mi wszystko jeszcze raz”.
Jest nieruchoma, jest obojętna. Ale jej uśmiech jest bolesny. Zmieniła się jeszcze raz,
wypłynęła w ten niezmierny spokój ze straszliwych męczarni dwóch ostatnich nocy. — Nie
ona powinna była tak umierać — przedeż obiecane było, że tylko westchnie i umrze. Nie
powinni byli ratować jej, gdy już nie było nadziei. Jeszcze ostatniego dnia płukanie jelit i
pęcherza, jeszcze w ostatniej godzinie zastrzyk kamfory. — Mówię do niej o mojej miłości,
o moich winach. Jest nieruchoma, jest zadziwiająco piękna i daleka, w czarnej sukni z
koronek, z czarnymi włosami nad czołem tak ukochanym) ukochanym. Jest obojętna — ona,
która była jedną miłością, jedną dobrocią, jedną najtkliwszą ufnośdą.
Warszawa, 10 VI 42.

Została sama tam na cmentarzu — chociaż ostatnio bała się nawet zostawać sama w

pokoju. Z tym uśmiechem bolesnym, delikatnie
wyniosłym, który nie zmienił się przez całe cztery dni, gdy jeszcze była z nami) zasypana
kwiatami, z główką w czarnych, nie rozczesanych już nigdy warkoczach, z dwoma płaskimi
loczkami na czole, którego brwi i skronie, i początek włosów, którego każdy załom i
płaszczyzna — był najdawniejszym, najstalszym elementem świadomości. Z tym uśmiechem
bolesnym, wyniosłym, niepocieszonym, z najcudniejszą linią profilu, z domkniętymi na
zawsze powiekami — sama zupełnie, usypana kwiatami, okryta wiekiem bez protestu, bez
westchnienia, zesunęła się do podziemia, na wieczne nieistnienie. Patrzyłyśmy długo, jak
człowiek murował nad nią sklepienie, jak zatkał cegłą ostatni otwór z boku — pozwoliłyśmy

background image

na to my, najbliższe, na tę krzywdę ostatnią, która usunęła ją na zawsze ze świata i z naszej
drogi. Ty, ty cudna, miła, dziecinna, tysiączne razy przez nas ucałowana, upieszczona,
ugłaskana, cała wypielęgnowana, znana, jedyna, najbliższa, cała zamieniona w miłość dla
nas, za wszystko wdzięczna, ufna, ufna...
Adamowizna, 11 VI 42.

Tu dopiero, daleko od ludzi, po widogodzinnym nieprzytomnym śnie mogę myśleć o niej

bez przeszkody. Ukazuje mi się wdąż inna, wiele jej leży jeszcze w niewiadomym dla mnie i
w niedostępnym. Najbliższa jest ta ostatnia — już spokojna, już obojętna, nieruchoma i
cicha, z tym uśmiechem tak wyniosłym, tak zaledwie bolesnym. Po takich męczarniach!
Można było jeszcze całować jej czoło chłodne, jej skronie i brwi, małe usteczka, które nie
podnosiły się już do pocałunku. Można było całować jej ręce — nie złożone trumiennie,
tylko jedna zgięta na piersi, jakby przytrzymująca kwiaty, jedna spuszczona wzdłuż dała —
ręce białe, żółtawe, takie piękne, takie smutne — cieniutkie paluszki, których wąskie,
podłużne paznokde po kold robiły się sine. Jeszcze była z nami — ale już niedostępna dla
miłości, nic nie chciała, niczego już od nas nie czekała. Nie można już było nic dla niej
zrobić — prócz niepotrzebnych kwiatów, świec, ozdób, ludzi. — Ale wraca też ta ze
straszliwych dni choroby, z nocy przedostatniej i ostat-
niej — wraca jako najstraszliwszy wyrzut, że do końca nie przestałyśmy jej torturować naszą
miłością, wraca jak najstraszliwsze cierpienie współczucia, żalu rozdzierającego, że aż to, aż
takie na nią padło. — I zaledwie miga, zaledwie się nieuchwytnie przemyka ta z czasów
przed chorobą, ostatnia, ta nie mogąca poradzić sobie ze sobą, z nami, z ludźmi. Wchodziła
tak i znowu wychodziła, pod koniec już bez przeszkody wpuszczana na te „wtorki”,
ceremonialnie witała ludzi, pytała, jak się nazywają. „Nie mam rąk, nie mam nóg i nie mam
mózgu” — to była jej formuła prezentacji. „Przecież masz rączki i nóżki, po co tak mówisz,
możesz jeszcze chodzić i nawet grać, przecie doskonale wszystko rozumiesz, tylko masz
słabą pamięć.” Opędzała się od tych zahamowań, broniła, nie zawsze umiejąc to
wytłumaczyć, że ona chce, aby ludzie wiedzieli, że ona wie. Miała słuszność tak chcąc, była
przecież mniej nienormalna — wiedząc. I przeszkadzałam jej w tym. „Na ile wyglądam
lat?”pytała, zawsze pragnąca pochwał i czułości, zawsze wobec każdego ufna. I każdy mówił
mniej, bez trudu — wobec jej włosów czarnych, zaledwie nieco siwiejących, jej delikatnego
uśmiechu, jej świecących, ślicznych oczu. Przestając grać swą Cazaiinę, pytała każdego:
„Czy nie odpadły wam uszy?” I znowu każdy mówił jej, że grała ładnie.
Warszawa, 15 VI 42.

Wróciłam wczoraj z cichej, sennej Adamowizny, by zdobyć pieniądze na zakup i na długi

i załatwić różne trudne sprawy. Hania nie wróciła jeszcze z Wołomina, dom pusty —
wysprzątany, inny. Jej nie ma. Jest ciepły szlafroczek, w którym chodziła wciąż przez
ostatnie miesiące, przerobiony z płaszcza, jest pled w ciemnozielone i granatowe kraty, wciąż
leżący na jej kołdrze, albo na kolanach, składany i rozkładany po tysiączne razy. Dom milczy
— tylko pełno jest wszędzie związanych z nią przedmiotów. Dziś obudziłam się nagle w
nocy pośród rozległych, ciężkich snów — w tym pokoju, gdzie nocy ostatniej leżała już I
nami, przeniesiona tu przed pogrzebem („ostatnie jej przyjście
na wtorek”)* Była już nieruchoma, smuina, piękna, ta, ktćra przebaczyła wszystko. Nie ma
już rozmów z nią, suplikacji i litanii, szeptanych albo myślanych. Przytulać można się tylko
do jej ubrań, można okrywać pocałunkami przedmioty, dotykane jej rączkami. Ostrość
cierpienia tępi się we łzach, które schną prędko. Obecność Geni, jej ciągłe słowa, jej uparta
adoracja — rozprasza i męczy. Nie mogę być dla niej zła, ale tracę przez nią wiele.
Warszawa^ 17 VI 42.

Hania wróciła, obie byłyśmy wczoraj na cmentarzu. Miłość daremna dla tej, która jest w

podziemiu, która nic już nie chce, nic do nas nie ma, której nie można w niczym ulżyć,
niczym pocieszyć, której dziecinna, niezaradna trwoga nie da się już zakłamać i ukołysać.

background image

Posadziłyśmy kwiatki, ciemne petunie i różowe hortensje. Myślałyśmy, że najgłębiej leży
ojciec, później babcia, później mama. Nic to nie znaczy — skoro oddzieleni są metalem
trumien i sklepieniami z cegieł. Dla nas to jest wiadome, dla nas ważne, że są razem — nie
dla nich. — Dopiero gdy przypadkiem w szafie mamy znalazłam nie znaną mi teczkę z
pamiątkami po ojcu i trochą jego listów — ich sprawa istotna, rzeczywiste, nie ta spod ziemi
— weszła znów we mnie. Jakże zachwycał się jej greckim profilem, jej jasnymi wówczas
włosami, jej dumą i pewnością wobec ludzi. Oto zdarzyło się, że zaiste kochana była w
młodości i w starości, w żydu i w śmierci — przez całe dzie- siędolecia. — Hania jest blada i
chuda, płacze bez przerwy, rozpacza, nie może żyć.
Warszawa, 18 VI 42.

Niczego nie unikam. O ile nie muszę czegoś załatwiać, jestem wciąż w domu, między jej

rzeczami, w jej opustoszałym pokoju. W miejscu, gdzie stało jej łóżko, wisi na ścianie wdąż
jeszcze ten sam kilimek zielonawy i złoty na nim obrazek niewiadomej Madonny po babd.
Patrzyła na tę tkaninę i na ten obrazek przez
■■>■■■—IMBIM miPlllfli Wf 1111 ii 1'Hiiin wini
wiele godzin cierpienia. Dopiero w ostatnim tygodniu łóżko odsunięte było od ściany. — Jest
wciąż wieloraka we wspomnieniu. Ale nic z pamiętanego o niej nie jest tak rozdzierające, jak
ostatni czas choroby, te cale trzy tygodnie codziennego odchodzenia wciąż dalej w
samotność, niemożliwą dla niej — tak dziecinnej, tak rozpieszczonej. Dwa dni ostatnie nie
mogła już połykać, jej kaszel byl daremnym jękiem. Nie mogła odchrząknąć, nie mogła
prawie nic powiedzieć, głos jej się zmienił — był slaby jak tchnienie i bardzo niski. Mówiła
nieraz z chlubą, że miała zawsze głos altowy, że w klasztorze śpiewała na chórze solo
altowym głosem. I nie wiem, kiedy to po raz ostatni weszła do pokoju i wybijając jedną ręką
takt niepotrzebny, drugą oparta na kiju, śpiewała: Agnus Dei, Agnus Dei, qui tollis peccata
mu-un-di. — Dnia ostatniego przed nocą śmierci dostała po raz pierwszy w tej chorobie
gwałtownych dreszczy, po których gorączka miała się wznieść do 39.7. Przeraził ją strasznie
ten atak, który nią rzucał po łóżku, drżała pod kołdrą, jej twarz maleńka i szeroko
rozemknięte oczy wyrażały panikę. Przerażenie przywróciło jej przytomność, widziała nasze
zakrzątanie, torbę z gorącą wodą na nogi, butelki w łóżku, wodziła za mną oczami. Chciała
coś powiedzieć — ale nie mogła. Aż wreszcie z jej latających, cieniutkich jak płatki warg
usłyszałam najcichszym, grobowym głoem wyszeptane: „gorącej herbaty”. Dostała jej —
prawdziwej — przed upływem minuty, łyżeczkę po łyżeczce łykała chętnie, dostała też parę
łyżeczek wina. Była tak rozbudzona tym przerażeniem, że po raz ostatni, zwyczajnie, jak
dawniej — rozcierałam ją, tuliłam, głaskałam, pieściłam, ogrzewałam w objęciach,
całowałam, by tylko ją rozgrzać i uspokoić, by ją pocieszyć, że to znak zdrowia, że teraz
spadnie gorączka, po raz ostatni ważyłam się przerwać ceremoniał choroby. Atak trwał nie
dłużej niż pół godziny, drżenie ustało. Spytałam: „Gepło d już, śliczna?” Ledwie zrozumiale
odszepnęła: „Gepło” — ostatnie słowo, jakie od niej usłyszałam.
I znów zapadła w swój gorączkowy, nieprzytomny sen. Te dreszcze były jej ostatnim
świadomym cierpieniem, które jeszcze można było złagodzić, w którym się mogła z nami
porozumieć. Ale co czuła przez te ostatnie godziny, godziny nocy, której o godzinie drugiej
umarła ? Gdy każdy krótki oddech jej był jękiem, gdy otwarte usta, brwi podniesione
tragicznie i nieprzytomne oczy wyrażały najwyższe napięcie rozpaczy. — Odważyłam się
podsunąć tak moją rękę, że opierała na niej swoją — małą, gorącą, lekko drgającą, i
umierając z nią razem, myślałam, że nie może cierpieć więcej niż ja, że jestem z nią,
wewnątrz niej całą zdolnością cierpienia. Bo myślałam o jej ostatnim dniu przed chorobą,
gdy byłam jej daleka... „Nie można, mateczko, cierpieć więcej, myślałam, nie można cierpieć
straszliwiej.” I dopiero po godzinach, gdy cichnąć zaczął jej oddech — jeszcze szybki, ale
może już nie tak bolesny — B oże, Boże — przyszła do mnie w tym nieobjętym, straszliwym
cierpieniu, w tej niezmierzonej miłości myśl, że nie wszystko było złe. „Mateczko, pomyśla-

background image

łam, było przecież tyle szczęścia między nami, wiedziałaś zawsze, jak bardzo, jak strasznie
cię kochałam”.
Warszawa, 2 VI 42.

Dziś w nocy trzy tygodnie minęły od jej zgonu. Jestem tu znowu sama, mogę myśleć o

niej w tych wszystkich miejscach, gdzie była — smutna, zaskoczona sobą, tylu rzeczy nie
mogąca zrobić bez naszej pomocy, skrępowana zawsze sobą i nami. Co dnia rano mówiła,
patrząc w okno, z której strony wieje wiatr, czy przyniesie pogodę, czy deszcz. Z dawną
chlubą geografki umiała to sobie odczytać z kłębów dymu, miotających się nad kominami.
Ślepa ściana i nad nią niebo — to było wszystko, co stąd widziała. Myślę wciąż o niej —
poprzez przychodzących tu ludzi, poprzez straszliwy smutek żyda po niej. Noc dreszczów i
cały dzień gorączki 39.2 po zastrzyku przedwtyfusowym (który Hania i Genia zniosły bez
żadnych skutków) dały mi uczuć to, czym musiały być jej ostatnie godziny. Majaczenia, złe
sny, nieprzytomność — to są straszne stany. Nawet, gdy „nic nie boli” — bolesne jest
wszystko przy takiej gorączce. — Hanię odwiozłam przedwczoraj do tramwaju, gdzie
oddałam ją w ręce Wad, która wzięła ją znów do Wołomina. Jest jak jedna rana. Robi sobie
wyrzuty, że z powodu niepokoju o Maka za mało zajmował ( się mamą. Robi wyrzuty mnie,
że niepotrzebnie chodziła do
pracowni rzeźbić. Z własnej czułości, z własnego materiału żałoby wydobywam dla niej
nieśmiałe pociechy. Tego wieczoru, gdy miotała się w płaczu i rozpaczy, powiedziałam:
„Haniu, tyle razy mię odtrąciłaś, ale dziś przecież jesteśmy już tylko dwie”. Ta miłość sio-
strzana, której mama tak pragnęła, wydała się na ten wieczór jakimś ratunkiem. Zdaje mi się,
że dla nikogo w życiu nie byłam tak uporczywie dobra — i tak daremnie. Nie ma na nią
sposobu, nie można jej przejednać.
Adamowizna, 28 VI 42.
W tej ciszy, dobroci i spokoju, w książkach i papierach myśl
o niej staje się do zniesienia. Zimno, deszcz — i tak jest lepiej. Zosia — niezawodna we
wszystkim, co jest mną prawdziwą.
Adamowizna, 29 VI 42.
Ten sen, wlokący się z przerwami przez całą noc — konsekwentny w anegdocie. Koń
galopujący nade mną nieruchomo leżącą, nie mogącą się ruszyć. Droga koleją bez pieniędzy.
Mama grająca w sąsiednim pokoju, za ścianą — więc widocznie nie umarła.
Warszawa, 4 VII 42.
Godziny na cmentarzu, słońce, cicho. Rozmawiam z nią cichutko, całuję piaskowiec,
krawędzią obejmujący grób. Jest ciepły. Wewnątrz tej ramy rozrastają się ciemnofiołkowe,
fryzowane petunie, za każdą bytnością przynoszę wciąż takie same i bez doniczki wsadzam
w wolne miejsca. Hortensja różowa jeszcze kwitnie. —* Kobieta, która pilnuje grobu,
pamięta mamę — choć już od dawna nie mogła tam przychodzić. Mówi, że nie ma teraz
takich kochających córek, że ona wszystko wie, co się tu dzieje, widziała siostrę, jak przyszła
sama i bardzo płakała. Widziała też płaczącą „dziewczynę”, która powiedziała, że to była jej
pani bardzo dobra. Opowiada dziwną rzecz o młodej kobiecie, którą dwa razy ruszano w
grobie.
Na tym miejscu groby są droższe niż dalej, na dołku, gdzie woda stoi i można zmieścić tylko
dwie trumny. Tutaj jest tak sucho, że ciało się nie psuje. Tę młodą panią wyjęli po dwóch
miesiącach, była w białej sukni, wyglądała, jakby ją wczoraj pochowali. Brali ją do szpitala
na sekcję, bo mąż wytoczył doktorom sprawę, że po urodzeniu dziecka była bez dozoru,
wyskoczyła przez okno i zabiła się. Jak ją przynieśli z sekcji, to była już w sukni nie białej,
tylko niebieskiej. A drugi raz ją wyjmowali znowu po dwóch miesiącach, bo jej mąż, który
przegrał sprawę ze szpitalem, powiesił się na sznurku od radia i musieli grób kopać głębiej,
żeby i dla niego było miejsce. — Jestem sama, rano zakupiłam papierosy, przychodzi wciąż
dużo ludzi, którzy mię zasmucają (ten ubogi, później R[udnicki] o dziwnym losie,

background image

Ł[aszowski] wszystkiemu rad, później St. i Br[eza]). Sprawy pieniężne komplikują się
bardzo, są poza zwykłymi pożyczkami na zakup nowe długi, zaległe podatki, rzeczy
niepokojące. Wszystko jest niepokojące.
Warszawa, 6 VII 42.

Dziś minął miesiąc od jej śmierci. Ten czas wydaje się niezmiernie rozległy,

nieprzejrzany. Żyję sama, zupełnie bezradna wobec myśli straszliwych, wspomnień
najgorszych. — Liczę pieniądze — wyłącznie cudze, robię na nie opaski, przychodzi Emilia
ze sklepu, przychodzi Maniusia, Witold robi obliczenia dla sklepów, wreszcie przychodzi
Teuchmann z żoną, której dążą jest już widoczna. Wrócił z podróży, z odwiedzin u matki pod
Lwowem. Każdy z tych, którzy jeszcze mają matkę, poczuł tę trwogę. Odchodzą, jestem
sama — tylko z Genią, której oddanie, której adoracja męczy mię, jak dokazywanie
szczeniaka. Wczoraj musiałam ją zabrać ze sobą na cmentarz — skoro chodziła tam sama,
skoro nigdzie indziej iść nie chciała. Nie mogę nigdy zapomnieć, jak niezawodnie dobra była
dla mamy. — To, co uczuwam tam w ciągu tych godzin słońca, upału i za każdym razem
odkrywanych nowych naokoło umarłych znajo mych — to już jest zadomowienie. Pachną
jaśminy, jak ki edyś na Górkach, pachną te petunie na naszym grobie
i jak na Górkach odzywa się raz po raz zięba swym miłym, krótkim frazesem Cała przeszłość
odpadła i po prostu leży tu po d ziemią, zagrzebana na zawsze.
Warszawa, 7 VII42.
Ludzi, którzy przychodzą, dzielę według tego, jaki był ich stosunek do mamy i czy ona ich
lubiła. [...] We wtorek przedostatni przed jej chorobą ubrałam ją „do gości” w jej ładny,
odświeżony na wiosnę kostium, jej warkocz upięłam wyżej, niż na co dzień, nad czołem Była
ładna, usiadła jak zwykle wygodnie na my m łożu, przebranym za kanapę, jak zwykle
przybliżyłam jej z tyłu wałek, podłożyłam poduszkę. Jak zwykle też dr Teuchmann —
wesoły i czuły — usiadł przy niej, przekomarzając się z nią i żartując. Przyprowadziłam do
niej i posadziłam z drugiej strony Zaw ieysłrie- go — zdarzyło się bowiem, że istotnie uczył
się w szkole geografii z jej podręczników. A także, że mu ufałam. Rozmawiał z nią dłużej,
słuchał tego, co mówiła, na wszystko odpowiadał jak trzeba, ciesząc ją i zachwycając. I robił
to bez wysiłku, i naturalnie, i szczerze. Przypomniałam mu to dziś. — Rano byłam na
powtórnym zakupie, stamtąd niespodziewanie dla samej siebie znów pojechałam na
cmentarz, targnięta na ulicy taką tęsknotą, jakbym ją tam miała zobaczy 6 W zupełnej prawie
pustce i straszliwym skwarze słonecznym poczułam wyraźnie, jak nigdy dotąd, że nie mam
dokąd wracać ani do czego, że to tam teraz jest d o m i w nim oni, do których jestem
przywarta na zawsze. Pewność, że tam jest mój powrót, że to jest mój jedyny pewny i niczym
nie zagrożony adres — daje ulgę i spokój. Że mój los nie jest inny od j e j losu. — Trudno mi
było odejść stamtąd. I odszedłszy, jeszcze wróciłam. Powiedziałam nieumyślnie, jak zawsze,
gdy wychodziłam z domu: „Do widzenia, matuchna, niedługo wrócę”. — Zasadziłam ta m
jedną jeszcze różową hortensję — jakby to był ogródek przy dom u, jakby to mogło jej zrobić
jakąś przyjemność.

Dzi i j estem w domu od rana, porządkuję papiery w szafie mamy. Jest to przebywanie z

nią znowu, ale jakże niezmiernie inną, w innym objawioną świede! Notatki geograficzne i
metodologiczne, wypisy z czytanych geograficznych książek, stosy wezwań i kwitów
podatkowych z urzędu skarbowego w Radzyminie, a później w Wołominie, dotyczących
nieruchomości Górki przy ulicy Wacława Nałkowskiego 17. Z jej to rąk niejako przejmuję
teraz ostatecznie rękopisy, notatki i ulotne druki ojca, ułożone przez nią w osobne papiery i
teczki z napisami na każdej, niekiedy całkowide jej charakterem przepisane. Przez nią
przechowane jeszcze stare papiery rodziny ojca, jeszcze niektóre jego listy, jeszcze jego
metryka. W osobnej kopercie „paszport mamy i akt zejścia, paszport Tereni", w osobne j kwit
z opłaconego rachunku za pogrzeb babd i także kwit za pogrzeb ojca. Cóż to za okropny
ceremoniał, w którym biorę udział, porządkując to całe już po tylekroć umarłe żyde, by do

background image

rachunków pogrzebowych dołączyć ostatni za pogrzeb mamy i do tamtych „aktów zejścia”
— dołączyć j ej, cały jeszcze wibrujący, cały krwawy od cierpienia. — Dwie w tym
wszystkim stare karty pocztowe. Jedna do mamy: „Szanowna Pani! Serdecznie współczuję
smutkowi Pani z powodu odejśda Jej Matki. Wiara jednak uczy nas, że się tam! zobaczymy.
Z szacunkiem Zofia Gorzechowska, d. 1 grudnia 1927 r.” Po chwili zrozumiałam, że tak
pisze po śmier- d babd nieżyjąca już matka mego byłego męża do mej matki, też już umarłej.
Karta druga pisana jest w języku niemieckim „an Wohlg. Herrn Wiktor Frank in Brünn,
Annagasse N 3.” z miejsco- wośd Kiritein w „Morawskiej Szwajcarii” i zawiera tylko: „Viele
Griisse von Kohout Frank”. Daty nie ma, zatarta też jest na stemplu. Ale musi być bardzo
dawna. Obaj tajemniczy panowie Frank, piszący do siebie po niemiecku, są braćmi lub
kuzynami mej babki, jestem więc z nipii związana „węzłami krwi” .W tych relaqach, w tych
matowych, poszarzałych papierach dezorientuje mi się poczude własnej, osob istej
rzeczywistości.

Wszystko straszne, czego teraz doznaję, ta melodia roz pięta na nieustającym

akompaniamencie historii — jest cichą, żałob ną idyllą, jest smutkiem ssącym i łagodnym.
To ów akompaniame nt ściska „w dołku” mdlącym dreszczem przerażenia, on rozwłóc zy się
po całych nocach okropnymi snami. Mimo rozumu, mimo usilnych pertraktacji z sobą — nie
umiem temu nie ulegać. — Skądinąd znów nie mam pieniędzy na zwrot najpilniejszych,
wstydliwych długów, przymuszam się do różnych telefonów, uciekam do „ponagleń” i
nacisków. Skądinąd wreszcie sprawa zaległych podatków z czasów mego innego zawodu,
moje wzięcie się na odwagę, czarujące słowa tego pana.
Warszawa, 11 VII 42.

Dziś rano poszłam do pani Emilii, by zaprowadzić ją na operację szczęki. Jest to ta sama

Emilia, która tak przechw alała się kiedyś na Górkach z tego, jaka jest i jak jej inni zazdroszc
zą. Przy miejscowym znieczuleniu wyrwano jej trzy zęby, odcięto n ożyczka- rai długą narośl
na dziąśle i skrobano kość. Po odejściu jej okropnej kuzynki i miłej koleżanki zostałam z nią
przez kilka godz in sama, gdy z ust jej płynęło wciąż mnóstwo krwi. Było jej słabo, ale nie
dała rai odejść od siebie, gdy chciałam zejść zatelefonować po doktora. Dręczona
współczuciem, w natłoku świeżych wspomnień, pocieszałam ją, uspokajałam, ułożyłam
wysoko, studziłam na lodzie płukanie, gotowałam sok z malin. — W związku z tym od
dwóch dni jestem po południu w sklepie, od którego tak odwykłam. Naglące sprawy życia
obstąpiły mię tak z bliska, że nie myślę już o sobie i'moim smutku.
Adamomzna, 12 VII 42.
Jestem tu oto nagle i niespodziewanie tylko dzięki nam owie tej tak dla mnie dobrej Geni.
Dni ostatnie w Warszawie pełne nieustannej pracy — papiery, szuflady, sklep, na nowo
wciągający w ob-
lót swych spraw, oddawanie długów i zdobywanie na to pieniędzy. Wieczorami
nieoczekiwani ludzie. Przychodzą najczęściej oboje Teuchmannowie, związani na zawsze
tym wspomnieniem, także odzyskany jakoś Breza, parokrotnie miły Zawieyski, już
przynoszący mi kwiaty. — To nie znaczy, abym godziła się na życie bez niej, abym ją już
zdradzała. Jej sprawa żałosna, najsmutniejsza, nie naprawiona jest wciąż moją sprawą, jest
wciąż we mnie. Wracałam przez cały ten czas na cmentarz jak do domu. Chcę, żeby ta nasza
wspólna sprawa żalu i miłości była uwidoczniona i utrwalona tam właśnie, gdzie jest ten
piękny pomnik robiony przez Hanię. Pragnę, by w cokole umieściła już istniejący swój
brązowy medalion ojca, by zrobiła też medalion z profilem mamy. Muszą tam być dokładnie
wyryte nazwiska i daty, godności i zasługi, autorstwa, trochę dziejów. W tym czasie
straszliwym, który trwa, może się przecież zdarzyć, że będzie to tylko tam. Może się zdarzyć
też, że nie będzie nawet tam, że nie będzie nigdzie. — Dziwną, niepojętą jest rzeczą być tak,
jak się teraz jest — literalnie na samej krawędzi istnienia. Zdaje się tak przepadać nie tylko
to, co jest, ale to także, co będzie. I tak oto

3

,znikniemy z oblicza ziemi”.

background image

Adamowizna, 15 VII 42.

Spędziłam tu niespodzianie trzy dni — chłodne, deszczowe i wietrzne. Nie wychodzę z

tego bladozielonego pokoju, na nowo — po przerwie przeszło trzyletniej — zanurzona w
żyde mego ojca. Część pierwsza tej książki — Wiek młody — jest już prawie całko- wide
odbudowana i jak mi się to wydaje — wznowiona (gdyby to naprawdę miał być tytuł: Żyde
wznowione). Samo układanie tego najdekawszego na świede materiału, wyprowadzanie dat
listów według szczegółów treśd, ustalanie osób, ich roli, ich biografii — to zajęło mi
wszystkie godziny tych dni. Głosy ludzi objaśniają się wzajemnie, rzeczy zaledwie
przypuszczane nagle się potwierdzają, nowe zupełnie osoby występują niespodziainc z wiel-
kimi s woimi sprawami. Tak nagle zjawiła mi się Maria — przekornie w nim zakochana,
figlarna, pusta i wierna, przechwalająca się
i udręczona niby mała Maria Bashkirtseff*. Jest coś gorszącego w myśli, źe mogłaby być
moją matką, że wtedy — będąc sobą — byłabym zarazem kimś zupełnie innym. Niepokojąca
jest też pewna Zosia — nieosiągnięta, enigmatyczna, wciąż śledzona przez przyjaciela
Antoniego, czy kocha naprawdę, czy z jakichś względów tylko udaje. I tajemnicza jak
bóstwo Jadwiga, która ani razu nie zabiera głosu w tym chórze. Tylko z rzadka i przelotnie
daje się niekiedy widzieć Si milcząca — to w jego dociekaniu i tęsknocie, to w usłużnych
listach Antoniego. „Widziałem Jadwigę” — te słowa dsiś jeszcze, po latach siedemdziesięciu
wystarczają, bym — zaledwie coś o tym wiedząca — doznała w jego imie- n i u dreszczu
wzruszenia i rozpaczy. Jest to zadziwiająca dziedzina — ta praca, która i wtedy, na początku,
trzy lata temu, pasjonowała mię tak silnie. — Na ten raz zestąpiłam w to daleko głębiej,
rozwiązawszy nowy plik listów, zatytułowany na obwinięciu: Różne listy do mnie. Stamtąd
wyszła cała tak niedoceniona Maria i stamtąd młoda moja babka Celina, która umarła w
czterdziestym niespełna roku żyda stojąc przed toaletą, ubrana do wyjścia i przypinająca
sobie woalkę. Nie tylko Celina — wzmocniona swą niezmierną dla syna miłością, szalejąca z
męki po rozstaniu z swym „Di” i jednocześnie tak nieskazitelnie dla obcych grzeczna; ale
sam dziadek Michał — dotąd dość niewyraźny — odmienia się w oczach, gdy po jej śmierd,
na krótkie miesiące przed żałosną, samotną w szpitalu śmiercią własną, pisze do
„najukochańszego synka” listy zaklinające i błagalne, by nie oddawał się rozpaczy, by dbał o
słabe swe zdrowie — i już w ostatnich chwilach wyrzeka się ujrzenia go przed śmiercią. —
Cóż to za fascynacja — to ujawnione, tak przybliżone życie cudze — straszliwe wzbogacenie
i spotężnienie własnego, zjawisko, które zbliża mię do czegoś, co może jest odkryciem:
twórczość uważana jako chłonność wobec żyda cudzego, pojemność na nie. Świadomość
rozszerza się, wzmaga i pogłębia przez cudzy dramat istnienia, dramat, któremu zaiste już to
aż nadto wystarcza, że zakończony jest torturą zgonu — własnego i tylu przedtem, których
się kochało. Miłość związuje to wszystko węzłem męczarni, nieszczęsna, żałosna miłość
„dzieci
ziemi”. W owym liśde dziada Michała do syna, pisanym po śmierci Celiny, znajduję te
słowa: „I ja przecież straciłem matkę, którą bardzo kochałem”. — Ja więc jestem trzecia w
tym łańcuchu, która straciłam matkę tak kochaną. I duszę się w tym splocie ludzi ko-
chających i umierających, złączona z nimi wspólnym spazmem cierpienia.
Warszawa, 17 VII 42.

Przyjazd tu — na najgorsze od samego progu wiadomości. I to na wszystkich planach. Od

choroby Tyrmlii sklep pokrywa całą płaszczyznę horyzontu. Dwie kontrole, mnóstwo żądań,
dwa wczesne poranki w Urzędzie Celnym na Inflanckiej. Te rzeczy inaczej, niż w roku
zeszłym, na mnie działają. Nie ma paniki, tylko obrzydzenie. Rzecz rozwiązuje się na innej
płaszczyźnie, wystarcza „ludzkie” porozumienie. Ale oto wyrasta nagle tak wieloboczna
osobowość Maniusi, broniącej mię jak lwica, gotowej do wszelkich poświęceń, gdy tak
niedawno terroryzowała całe otoczenie jakimi pogróżkami! Niezależnie od tego podobno to
ona teraz z kolei kradnie. I ten człowiek o pobielałych oczach — tak wymowny, tak

background image

przekonywający i wzruszający — że też mógł mię tak łatwo i tak mądrze oszukać! Wziął
160. — zł. i nie pokazał się więcej. A przecież powinnam była mu ufać.
Warszawa, 28 VII 42.

W niedzielę były imieniny mamy i Hani, dzień mnóstwa wspomnień, zawsze prawie

wspólnie spędzany. Niezliczone imieniny na Górkach, jedne — tylko we dwie ja z mamą —
w Wenecji, jedne — już później — w Wołominie u Woycfiechowskich], jedne — uroczyste
— przed samą wojną w Adamowiźnie. Mama zawsze tym dniem przejęta, zadowolona, rada
ludziom, kwiatom i podarunkom. Byłyśmy z Hanią na cmentarzu. Hortensje już nie kwitną,
zamiast nich są różowe pelargonie. — Jej obecność pod ziemią — samotnej, nieruchomej,
zasmuconej — staje się coraz dalsza. Żal gorzki, gorzki, bez pociechy, bez żadnej możliwości
zgody.

Odeszła prześliczna Keda, której nic n e może pomóc jej uroda na to, że boi się

wszystkiego i mimo różnych zabiegów nie może nigdzie paru kroków przejść sama.
Opowiedziała mi prędko o tym niebyłym jedynym romansie, któ.y poegał na paru widzeniach
i urwał się z jego odjazdem. Było to więcej niż rok temu, a odtąd nikt jej się już nie podoba,
jak p zedtem nie podobał się nikt. „A miłość to chyba jest to, gdy się ktoś zupełnie podoba?”
— Ma już dziewiętnaśde lat i jakoś przestała być „miłości królową". Posiedziała tu na górze
ze mną, przysłana zdaje się przez Zosię. A teraz odeszła na dół, gdzie grają, śpiewają i
tańczą. Od rana byłam lu między licznymi gośćmi, którzy przybyli z Warszawy i sąsiedztwa
na imieniny Zeta. Długi, zbity z desek stół w ogrodzie, dwie długie ławki, upał słoneczny, od
którego kręci się w głowie, daremnie aż do dziś oczekiwany przez całe to zimne lato. Kwiaty,
dużo przysmaków, od dwóch dni pieczonych i gotowanych przez Zosię, trochę alkoholu. W
gromadzie ludzi parę ładnych głów kobiecych i jeden człowiek zaiste moczy, niemłody już,
chociaż młodszy ode mnie, wdąż jakoś — i w ogrodzie, i w czasie gromadnego spaceru do
lasu znajdujący się na mojej drodze. Później, gdy już odjechał, zostawiwszy „to, co ma
najlepszego”, to jest żonę i córkę, wtargnęły na ogród dziewczęta z sąsiedztwa, z kwiatami
we włosach — jak same „jetmes filles en fleurs” Prousta*. Bohater tego wszystkiego,
solenizant, mąż najbliższej mojej przyjaciółki, mający siedemdziesiąt dwa lata — ukazał się
mi się jako człowiek dobry i wartościowy, człowiek, na którego, ze wszystkimi wiadomymi
zastrzeżeniami, przystaję przedeż uczuciowo i solidarnie od iluż to lat! — Wieczorem, w
całkowicie i pięknie przestawionym przeze mnie tutejszym salonie, pani H[einzelman] — jak
innych lat — przy świetle dwóch świec i wysokiej naftowej lampy „salonowej” grała
Szopena. Z chwilą gdy przeszła na walce, a dziewczęta w ciemnym przedpokoju zaczęły
tańczyć, odeszłam sobie dyskretnie na górę do mojej prywatnej sprawy z nią. Jakże lubiła
właśnie taką muzykę i taka . abawę, jakże lubiła takich ludzi — prostych i życzliwych.
I tego właśnie nigdy nie mogłam jej zapewnić, gdyż zawsze dobierałam sobie ludzi nie
według ich życzliwości dla mnie, tylko według jakichś cech ich umysłowośd, dla mnie
ciekawych. W ciemności tęsknota targająca, straszliwy żal rzeczy, które nie dadzą się na-
prawić. Mateczko, mateczko... Myśl o niej jest raną, której z żadnej strony nie można
dotknąć. Że tak kochając, mogłam być tak niedobra.
Adamomzna, 3 VIII 42.

Minął dziś rok od śmierci M[aka]. Nie przypuszczałam wtedy, że uda się to przed nią

utaić. Już parę miesięcy, już pół roku wydawało się tak wiele. Teraz nie mam wątpliwośd, że
tylko tak mogłam postąpić — widząc, co się z nią dzieje po śmierd mamy. Dłuższy pobyt na
wsi u Wad nic jej nie pomógł, wróciła stamtąd w bardzo złym stanie. Teraz wdągnęłam ją w
sprawy sklepu — i to jest dobre, bardzo absorbujące — ale jednak męczy ją fizycznie. Myślę
tu o niej wdąż z niepokojem. Gdyby nie ta dziwna Genia, ogarniająca ją swą troskliwą opieką
i despotycznym uczudem — nie mogłabym jej tam zostawić. — Jest teraz lepiej między
nami, osiągam mym usilnym staraniem jakby nawet pewne chwile uczucia siostrzanego. Ale
myśl, że to, czego tak pragnęła mama, przychodzi za późno, gdy już nie może jej uradować,

background image

nie może jej podeszyć —
0 Boże!
Adamozoizna% 4 VIII 42.

Noc straszna — pośród tych dni łagodnych, między dobrymi ludźmi, z którymi idzie się

w słońcu do lasu przez pola, jeszcze tu
1 ówdzie ruchome od białego żyta. Jest już jesień — po tej wiośnie straszliwej, po lede
zimnym i krótkim. — Śniła mi się mama, gdy zbudziła mię burza, łomocąca otwartym
oknem, hucząca lodowatą wichurą. Nad ranem — po długich godzinach jakichś strachów
i popłochu — zapadłam znowu w sen i śniło mi się powtórnie to samo: mama wróciła w
nasze żyde, była rzeczywista, dotykalna,
mówiła z ludźmi. Widziałyśmy ją obie — zdawało się, źe niemożliwe jest, żebyśmy obie
miały halucynacje. To szczęście, pełne niedowierzania — cóż za zmora!
Warszawa, 6 VIII 42.

Dziś jest dwa miesiące, jak umarła. Wydaje się, jakby minęły lata. Przyjechałam w

południe, Hanię zastałam w lepszym stanie, Genię stęsknioną i miłującą. Po tej przerwie
długie godziny na cmentarzu sama. Tylko wtedy możliwe jest przebywanie z nią rzeczywistą,
taką, jaka jest tam, leżąca pod ziemią, jaka tam zestą- piła. To, co się stało, jest przeciwne
naturze, nie ma na to zgody człowieka. Gerpienie się nie zmniejsza, chociaż upływa czas,
zacieśnia się tylko jego miejsce na przestrzeni świadomości pod naporem niepokoju żyda.
Ale natura derpienia się nie zmienia.
Adamowizna, 14 VIII 42.

W te dni upałów, oczekiwane tak długo, leżałam w kostiumie na słońcu, opalając się

łącznie z młodą, równą, kompaktną i kremową jak morela Alą i jej mężem*, kuzynem Zosi.
Po upałach wybuchła ta nocna burza wspaniała, targająca światem, strzelająca piorunami. Po
burzy przyszły dwa dni ostatnie — wilgotne, miękkie, ciepłe, zasłane połamanymi gałęziami
i nawet drzewami. „Cóż to za dzień jak miód” — mówi Zosia. Siedzę na stopniu ganku i
rzucam jedzenie dziewięriu ledwie wypierzonym karmazynom, które w wielkim trzepode
skrzydełek i nieustannie piszcząc, włażą mi tłumem na kolana, chodzą po ramionach i
grzbiecie, budząc bezmiar tkliwości — Dziś wyjeżdżam z żalem. Naładowana jestem dzie-
jami prababki Zuzanny, odklętymi przeze mnie z listów tych Reinbergów jak z nicości.
Żądający wódek, likworów, cygarów, wreszde pięknej neityczanki i powozu „pan Michasz”
jest ojcem mego ojca. Całymi dniami robię tę zachwycającą robotę „wznawiania” umarłego
żyda. Jest coś upajającego w tym, że ci umarli, mający na razie tylko imię i nazwisko, nie
tylko zaczynąją się po
ruszać i żyć, ale zmieniają się od działania różnych po kolei listów czy dokumentów, są
widziani wciąż z innej strony, jak okręcający się przedmiot na wystawie sklepowej. Tak
prababka Zuzanna z aferzystki stała się pod koniec najtkliwszą opiekunką, aniołem dobroci,
ukrzywdzoną przez tych, których obsypała dobrodziejstwami. Niektórzy mają na razie tylko
imię, jak babka młodziutkiej szesnastoletniej Adelaydy, Wiktoria. Odnalazłam ją jako mą
prapraprababkę, z Katerlów Strzyżowską, żonę Rafała. — Poświęcam temu wszystkie niemal
godziny dnia —- poza porankami „opalania się” — i przedwieczornymi spacerami, na które
chodzę samotnie w miękkie lasy zielone z rosnącymi w mokradłach dzikimi kallami. —
Przed wyjazdem z Warszawy byłam w lecznicy u Marii

1

ciężko chorej. Jest malutka i blada,

cokolwiek lepiej się czująca po dwóch transfuzjach krwi. „Byłam już na dnie”, mówi, przez
szereg dni miała powyżej 40 stopni temperatury. Objawy takie, jak u mamy, dotąd brak
definitywnej diagnozy. Zestawienia i myśli wstrząsające — zwłaszcza że w tej samej
Omedze robiono mamie przed laty operację.
Warszawa, 16 VIII 42.

Po co pojechałam dziś do Adamowizny, wiedząc, że muszę wrócić tego samego dnia ze

względu na jutrzejszy zakup i że w obie strony będę szła piechotą? Naprzód, że chciałam

background image

zawieźć tam Hanię, która wreszcie sama wyraziła tę chęć, od dawna zapraszana. Po wtóre, że
moje papiery leżą tam w szufladzie bez zamka —
i choć to jest nieprawdopodobne, ale jednak możliwe — Hania mogła zajrzeć do nich i
dowiedzieć się prawdy o Maku. Perswadowałam sobie, że tego na pewno nie zrobi, ale myśl,
jak będę się tego bała przez cały czas jej nieobecności, zmusiła mię do tego wysiłku. Tak
więc zrobiłam to ze strachu przed własnym strachem. — Dla Geni, którą zabrałyśmy ze sobą,
było to wielką uciechą, podobała się tam i już zaczęła się rządzić. O Hanię też
pierwszy raz jestem spokojna — tak urocza jest ta Zosia, tak dobra, tak dająca się kochać. —
Te dziesięć kilometrów zrobiłam bez zmęczenia, co zapisuję z niejaką dumą. — Ach, Boże,
ale z Marią, u której byłam znowu, jest znacznie gorzej. Jest malutka, jest pozbawiona barwy,
tak bezkrwista. Smutna, rozżalona, dziecinnie skłonna do płaczu. Miała przy mnie atak
dreszczy, których się boi, po których temperatura wzrasta powyżej 40 stopni. Karmię ją
łyżeczką, coś jej przynoszę, trudno jej jeść, ale jednak się na to godzi. Odważyłam się ją
rozcierać przy tych dreszczach — i to przyniosło jej ulgę.
Warszawa, 19 VIII 42.

Gdy tu jestem, ciągnie mię do niej (Dąbrowskiej) troska o nią, niepokój niecierpliwy,

autentyczny — czyżby aż rodzinny ? Poświęcam jej właśnie ten czas, który mogłabym
spędzić na cmentarzu. Odchodzę stamtąd z przykrością, z przejmującą trwogą. Na ulicy
walczę ze łzami, każdej starej żebraczce daję dużo pieniędzy.
Warszawa, 20 VIII 42.

Co dzień jestem w sklepie, który rozdyma się znów, stwarza mnóstwo problemów,

stanowi teren ścierania się różnych charakterów, co wszystko mogłabym opisać, gdybym nie
była sobą — tak oporną i trudną, tak bojącą się napocząć jakiś splot, którego roz- plątanie
byłoby za długie i na pewno się nie uda. Nie potrafię opisywać spraw i przebiegów, czuję
obrzydzenie do faktów — chętnie opisuję tylko ludzi, a bez faktów to jest płaskie i niewia-
rygodne. Jednak i ludzie są bardzo trudni. Opisać na przykład Maniusię — to byłby romans,
romantyczny poemat, starodawna ballada. Taka śliczna, taka zła, szlachetna, aż wzniósł i — i
po pros- stu podła. Ale dopiero fakty byłyby przekonywające. Albo Emilia — całkowicie
przez tę prostą dziewczynę zawojowana, tolerująca jej despotyzm, jej szacherki i kradzieże
— ze strachu? czy pod jej uroki m? Łatwo powiedzieć: „słodka w oczy, a wróg za oczami”
— to jes: bardzi j skomplikowane, to jest ogromna sprawa urażonej
MB*
¿m erteliie ambicji, najzabawniejszej pychy i najsmutniejszej rozpaczy o męża, od którego od
początku wojny nie ma żadnej wiadomości. I j \ w tym, świadcząca — jak mi się r daje —
wszystko możliwe: opiekę w chorobie, urlop, zwiększoną pensję, słuchająca słów mdąsanych
na przemian i uwielbień, wyznań, że „kocha mni jedną” i zatas wyrzutów, że „może już jest
niepotrzebna”, że w takim razie „nie chce się narzucać”. To nie jest na skutek jakichś z mej
strony zarzutów, tylko na skutek faktu, żeśmy ją w czasie urlopu zastępowały. Potem Witold,
który najlepiej liczy, który „prowadzi książki” — raz przeze mnie wzięty do sklepu dla ob-
liczenia towaru, okazał się w „terenie” zadziwiająco bezradny, zupełnie tępy wobec
rzeczywistości. I wreszcie Genia, którą biorę tam ze sobą — jedna z nich rzeczowa,
konsekwentna, nie mająca złudzeń, świetnie wszystko na wylot widząca. Tak zwana „prawa
ręka”, „trzymająca” tylko ze mną. A przecież i w niej — co za paradoksy, jakie zrywy
nienawiści (do Maniusi), jak szybko rozbudzone (tak mię rażące u tamtych obu) poczucie
nadrzędności wobec napierających się o papierosy nędzarzy, poczucie władzy, wyniosłe,
karcące słowa, pretensja do mnie, że ich „psuję”. Oto fakt: dawny R., sąsiad z czasów
mieszkania na Marszałkowskiej*, malarz, mieszkający obecnie w pobliżu sklepu, w
przytułku dla paralityków, przychodzi istotnie co dzień i zawsze domaga się papierosów
więcej niż inni i lepszych. Prosi o to dziecinnie, prawie ze łzami — człowiek zresztą, który i
przed obecnym zdeklasowaniem był dla nas postrachem. Gdy trafia na Mamusię, ona mówi:

background image

„Jak pan tak będzie nudził, to pan ani jednego nie dostanie” albo: „Niech pan już nie nudzi,
niech pan się wynosi”. — I to pani — oburza się on bezradnie — pani, której dałem swój
obraz! — Ona parska pogardliwie. „Jak pan chce, to go panu mogę zaraz oddać”. — No, i nic
z tej relacji nie wyszło, a całokształt tych spraw jest co dnia wielogodzinną treścią mej
świadomości. — To nie znaczy, że jestem wobec stanu rzeczy bezradna. Gdy tam jestem, jest
naturalnie lepiej z obliczeniem, ze sprzedażą, z traktowaniem tych ludzi. Ukrócona też jest
lwica w Mamusi. I pocieszona Emilia, i zachęcona do większej wyrozumiałości Genia.

wwif

Warszawa, 21 VIII 42.

Znowu u Marii Dąbrowskiej. Jest z nią wszystko to, o czym opowiadała mi tak radośnie,

tak zwycięsko, gdy byłam u niej po raz pierwszy. „Pani nie ma pojęcia, co ze mną było.
Byłam już na samym dnie — przez parę tygodni co dzień temperatura 40 stopni
i więcej. W analizie krwi miałam 1.600.000 ciałek czerwonych, a powinno być 4 miliony.
Dopiero teraz mi powiedzieli, że uratowało mię tylko serce. Tak, serce mam mocne”. Teraz
ilość ciałek czerwonych, zwiększona przez transfuzję, znów spadła, temperatura jest wdąż do
40 stopni, niemożność jedzenia, dreszcze. „Źle się sprawuję”, mówi — i już się przy tym nie
uśmiecha. Ostatecznie wiadomo, że jest to zarazek coli, podejrzewany ropień w okolicy nerki
— to samo, co podejrzewał u mamy Hertz. Zażywa na to kauzyth, dają jej ten kauzyth jak
mamie. Przeżywam śdśnięda serca z trwogi o nią, ze straszliwego współczucia, gdy mi
opowiada o cystoskopii, o płukaniu nerek lapisem — i ulgę, że przynajmniej to było mamie
oszczędzone. Tkwię w tym węźle dziwnymi, bolesnymi, sprzecznymi uczuciami bardzo
głęboko. Bo oto, jak mówi stary pan S tempowski*, „karmię ją, jak nikt inny nie potrafi”,
słucham rozjaśniona, jak się żałośnie chwali, że ten i tam- ten jest jej wielbidelem, że inny
zachwyca się Nocami i dniami — przynajmniej ze trzy razy za każdym widzeniem — co
kiedyś mię w niej nierierpliwiło, i sama znoszę jeszcze własne i cudze komplementy, nieraz
to improwizując. Nazywam ją dziewczynką, tak jest malutka i chuda, chwalę jej nóżki o
zgrabnych palcach, które wysunęła spod kołdry. „Jak to ładne, powiedziała, przedeż to są
nogi umarłego”. Wierzy, że wyjdzie z tego, ale czasami o tym wątpi: „Ach, jakbym chciała
zobaczyć choć z daleka koniec tej choroby”. Jestem przy niej pełna skruchy, czułośd,
oddania. Zwłaszcza że wtedy, za pierwszym razem, gdy jeszcze było z nią lepiej, gdy cie-
szyła się, że „serce ma mocne” — pod samym spodem najlepszych uczuć targnęła się we
mnie parę razy myśl, że mama nie miała mocnego serca, że nie wytrzymało tej ostatniej nocy.
I ta myśl była pretensją do Marii.

Jestem tu od pięciu dni w upale cudownym, w pracy niemal nieprzerwanej nad książką o

ojcu. Może to być piękna książka, jeżeli jej jakoś nie zepsuję, jeżeli oświeci mię w porę
jasnowidzenie. Bo jest trudna — i żaden typ życiorysu nie może mi być wzorem. Natura
tematu, natura materiału — wymaga jakiegoś własnego ujęcia, które narzuciło mi się od razu,
a jest ryzykowne. Temat — to jest ten człowiek i jego rodzina, i jego żyde później — już
publiczne, już jawne (jeszcze trudniejsze). A dla mnie, jako temat, podągający bardziej jest
sposób poznawania, wznawiania tego ż da, wydzieranie go po kawałku z tego nieistnienia, w
jakie popadło. Chce mi się podawać wdąż sam materiał, nie użytkować go, ale układać
i zestawiać — wtedy nawet, gdy nie jest wartośdowy. Bo jest taki żywy, taki całkowicie
autentyczny. Bo jest dla mnie tak fascynujący, tak za każdym razem odkrywczy. Gdy
potwierdza mi się przypuszczenie, gdy nagle, niespodziewanie ustala mi się data, gdy już na
pewno wiem, kiedy to było — czuję radość, bide serca z radości. Czy to nie za wiele ? Czy to
mi nie ułatwi poprzestania na mniej trudnym ? Ale równie pali mię zagadnienie, jaka
naprawdę jest Zuzanna, jaki jest wuj Otkiewicz. Teraz już wstępuję w Celinę, tę dziwną Dię
— matkę tak kochającą swoje Di, tak naprawdę uroczą. Czy mogę myśleć o niej, jak o mej
babce, skoro umarła, mając czterdzieści lat? Cóż to za świat — te przepledone ze sobą papie-
rami osoby, sfery, generacje! Jakimiż jest dziwem budzenie ich ze snu, jaką niedyskreqą!

background image

Może tego nie chrieli. Ale ojdec chciał tego na pewno — skoro przerywając jakiś swój
fragment młodziutkiego pamiętnika, mówi: „patrz list do Sobczyka”. Nie skończył tego sam,
nie załatwił swojego żyda, ale ja mogę teraz to zrobić za niego. — W tych papierach
natrafiam wdąż na ślady mamy, na jej ładny, wyraźny charakter pisma — czy to, gdy pisze
ojcu listy za dyktandem, czy gdy — już po jego śmierd — zbiera w plik jego papiery i na
okładce pisze: „Listy W. N. i innych” albo „listy do W. N. społeczne (list Dawidowej)”*. I
jest to dla mnie zawsze wstrząsem uczudowym i każdy taki strzęp papieru czy starą ko-
pertę całuję, ponieważ dotykały tego jej rączki. — I ona chciała, aby to przetrwało, i ona
zbierała to ku czemuś — ta najdroższa, niezapomniana. — Jestem tu z Hanią, która lepiej się
czuje w delikatnej, miłosnej, czułej atmosferze Zosi. Robi różne rzeczy w ogrodzie i w polu,
chodzi kąpać się z Zosią do zimnej, cienistej Mrowy — a ja siedzę w pokoju i nawet
zamykam się na klucz, by mieć poczucie zabezpieczonej samotności. — Czy mówiłam, że
przeżyłam w Warszawie jeszcze jeden nalot (po całorocznej przerwie). Na miasto spadły
czterdzieści dwie bomby. Obecny najbliższy nasz sąsiad dr Teuchmann sprowadził nas z
Genią na dół, gdzie, nie wchodząc do schronu, siedzieliśmy w ciemności i skupieniu na
schodach, w tłumie niewidzialnych ludzi. Nikt nie okazywał szczególnego strachu, tylko
Genia uczepiona do mnie za każdą bombą krzyczą-, ła: „już po nas”. Przeżywaliśmy przez te
dwie godziny różne rzeczy. Z rana z tymże Teuchmannem oglądałam ślady bomb i zniszczeń
w okolicy — na ul. Narbutta i w pobliżu placu Unii. Na ulicy Klonowej mały tymczasowy
grób jakiejś dziewczynki, zmiecionej przez pęd powietrza z balkonu. Trochę zniszczenia,
dość dużo ofiar. Później przejechałam się ulicą Marszałkowską i wróciłam Królewską,
Nowym Światem, Alejami. Tak, dziwny jest świat, w którym żyję.
Warszawa, 29 VIH 42.

Przyjechałam tu wczoraj, by wiele rzeczy jedną po drugiej prędko załatwić i może znowu

dać się tam zabrać z powrotem staremu kasztanowi, który w każdą niedzielę z rana o ósmej
oczekuje na równie starego Zeta. Ale oto zastałam Genię chorą na grypę
i z dwoma ponadto, po wielkich nocnych cierpieniach, wyrwanymi zębami. Zamiast gdzieś
biegać, spędzam z nią oba te dni, gotuję jej
i staram się dogadzać, daję lekarstwa, pocieszam, sprzątam i zmywam. Apteka, kupowanie
żywności na bazarze, kłopoty handlarzy, brak mleka, mąki, cukru. Dopiero o zmierzchu,
który zapada już
o ósmej, pojechałam ciemnym tramwajem do Zeta, by mu zawieźć paczkę z lekarstwem dla

Hani i papierosami, i prowiantami dla Zosi. Nie wrócił jeszcze do domu*, zostawiłam to
więc jego mil

czącej i sn.uttej kuzynce, ktćrs w te upały nie rusza się z mieszkania, gdyż zadaniem jej jest
pilnowanie go przed złodziejami. Milcząca, smutna i zagniewana — cóż to dziwnego ¡S
przyjęła do wiadomości, że jutro o świcie z Zetem nie pojadę. Po powrocie do domu zastałam
Genię przerażoną i zawziętą po wizycie doktora z Ubez- pieczalni. Zrobił jej straszną scenę
za to, iż został wezwany. Że powinna była wstać z łóżka i iść do niego. Obiecał, że w
Ubezpie- czalni tak ją opisze, że „na jej czarną gcdzinę żf.dfn doktor do niej nie przyjdzie”.
Warszawa,, 30 VIII 42.
Rano zjawił się z zakłopotaną miną Teuchmann dowiedzieć się, czy nie mamy mleka. Jego
żona wróciła do domu z kliniki i przywiozła dwutygodniowego syna, a już na drugi dzień nie
zjawiła się kobieta z mlekiem. Ponieważ ta sama przynosi mleko i do nas, więc
i myśmy go nie miały. Ofiarowałam mu tedy jedyną puszkę mleka skondensowanego, jaką
miałam. I ja zresztą ze swej strony zawdzięczam ją tajemniczej pani M.
Warszawa, 31 VIII 42.
Wczoraj w południe długie godziny z Maniusią na cmentarzu. Przejazd przez miasto
wymarłe, miasto straszliwośd i męczarni. Wszystkie okna i balkony — dawniej pełne
stłoczonych ludzi — dzisiaj puste. Na cmentarzu dsza, upał nieruchomy, złoty od słońca.

background image

Ogródek nasz ponad mamą kwitnie i pachnie. Ona w podziemiu — ukochana,
nieodżałowana, łagodna i bezbronna — jak to pomyśleć, jak to wytrzymać! Łzy nic nie
znaczą, nic nie poradzą. Że o rzeczy tak niepojętej mówi się, jakby się wiedziało, mówi się z
pewnośdą,że na to są słowa. Leży umarła, jest nieruchoma, jest nieżywa. I nic nie rozumiem,
nic sobie nie wyobrażam. — Wracając stamtąd — zmęczona i dężka — poszłam do Marii.
Nie było jej już w Omedze. Widziałam ślady bomby, która spadła w pobliżu jej pokoju.
Odnalazłam ją już w mieszkaniu, pełnym
życzliwych kobiet, i oddałam małą butelkę wina z jabłek od Zosi. Jest zdrowsza, co parę dni
jeździ do Omegi na te przykre zabiegi, ale wciąż leży w łóżku, chuda, bardzo blada i malutka.
— Dziś długi powróć do domu ze spotkaną w Goetlówce małą Iwańską(?)*

t

Chciałabym,

żeby mnie nie zawiodła — w słowie i na piśmie. Wieczorem E[mil] S[kiwski]. Rozmowa o
jego powieści, o innych rzeczach też, o snobizmie. O najważniejszych nie. Tyle precyzji w
wyrażaniu myśli, taka przyjemna inteligencja — i taka nie do zgody jakość.
Warszawa, 1 IX 42.
Opowiadają wciąż jeszcze o tym nalocie. Przy odkopywaniu zwalisk po trzech dniach
odnajdują ludzi żywych — ten młody chłopiec tuż pod zapadniętym na głowę sufitem
ocalały, gdy jego matka za ścianą obok umarła. Rozpacz i radość tego człowieka, który
utracił żonę i odzyskał syna za jednym grzebnięciem łopaty. Odkopano też psa. „Wyskoczył i
tak skakał, tak się cieszył do ludzi, że nie wiem’*. — Zginęło dużo ludzi — nie tylko w
zwaliskach, ale d także, którzy udekali na otwarte podmiejskie pola. Zdarzyło się, że zginął
na pustym kartoflisku jeden stróż nocny zabity jedną bombą.
Warszazoa

}

2 IX 42.

Wczoraj zaraz po dziesiątej wieczorem, ledwie jedną nogą stąpnęłam do depłej wanny, Genia
— już zdrowa i na nowo wszystkim rządząca — krzyknęła, żebym nie ważyła się kąpać.
„Alarm ogłaszają”—wołała przez drzwi. W pierwszej chwili usłuchałam, ale zrobiło mi się
żal ciepłej wody, tak trudnej teraz do złapania, i wróciłam do wanny. Powtarza się znajoma
sceneria: za oknem zawisają nagle jasne wśród nocy światła, zimno płonące, jak na choince,
wiszą długo, zamieniając całe dzielnice nocy w dzień swym blaskiem spokojnym. Wygląda
to, jakby zawieszone były na powietrzu za własny, biały, idący ku górze dymek, podobny do
skręconej bia
łej włóczki. Pohukiwania nurkujących i pikujących bombowców, płaska strzelanina
przyziemna, małe, częste błyskawice armatnich strzałów. Światła wisiały blisko i blisko
mruczały bombowce, ale bomby na ten raz spadały daleko i było ich znacznie więcej. Genia
tak dygotała, że musiałam jej — i to podstępem — dać waleriany. Wreszcie po dłuższym
ociąganiu się zeszli: my z obojgiem Teuch- mannów—nie do schronu, tylko na dół klatki
schodowej, skąd „w razie czego” istnieje możność ucieczki w dwie strony. Pani Teuchman-
nowa niosła ostrożnie po schodach swoje tak świeżutkie dziecko. Gdy już rozmieściliśmy się
po różnych kątach parteru, usłyszałam, jak powiedział do niej w ciemności: „A myśleliśmy,
że urodzi się już po wojnie”. Spokojnie odszepnęła: „Daj spokój, dobrze, że jest”. Wszystko
tak robi — spokojnie, celowo, z prostotą. Wyczekuje w sobie na miłość dla tego dziecka. —
Wczoraj minęło trzy lata wojny, teraz — jedna po drugiej — nastają te ciężkie trzecie roczni-
ce. Przewalił się ogrom zgrozy, upokorzenia, męczarni. Wśród śmierci ogólnej,
nieprzejrzanego umierania kolektywnego — mało znaczą te swoje groby. W zimnym świetle
tej pustki myślałam sobie wczoraj, czy rzeczywistość — to nie jest w pewnym sensie po
prostu współczesna nam generacja. Moi koledzy, moi krytycy, moi czytelnicy — to było coś,
co mię umiejscawiało, co wyznaczało mi rolę i stanowisko. Któż wie, gdzie jestem w tej
chwili, gdy mór padł na wszystko wokoło, gdzie się odnajdę, gdy jakaś możliwość włączenia
się w obieg żyda nastanie. Rzeczy i sprawy, i ludzie odmieniają swą jakość od tego, że kogoś
nie ma. — Mimo niewątpliwej tak zwanej „sympatii młodych” jestem kimś, co przeminął —
bo nie ma mnóstwa tych, którzy mię określali. Nieobecność Bfoya], nieobecność

background image

N[apierskiego] i Bfreitera], H[ulewicza] i P[iwirisldego]*, nieobecność takich nawet
wrogów, jak Lforentowicz] i Kfołacz- kowski]* — to przedeż odmieniło mój świat i mnie w
moim świe- de. Myślałam to wszystko, chodząc długie godziny po mieśde
i załatwiając nieznośne sprawy zaległego’ mojego sprzed wojny podatku dochodowego i
całkiem nowej „Kermharty”. Myślałam też
o tak zamierzchłym i odległym Bogusławie, « mm sprzed trzech lat — tok złym i tak
dobrym. Po powrode do domu — a przed
kąpielą i nalotem — dowiedziałam się, że była Wacia, szukająca Hani, by wziąć ją do siebie.
A także: że był Zawieyski, który wrócił ze wsi. Uczułam na tę wiadomość lekkie ciepło koło
serca. Gdyż jest to tylko dobro, samo dobro — chociaż wiotkie, zwiewne, nie mogące nic
zmienić. Przypomniałam sobie słowa z tamtego listu, na który nie odpowiadałam długo:
„Ostatnie miesiące, gdy poznałem Panią — zaliczam do wyjątkowych w ciągu całej wojny.
Jestem pod ogromnym urokiem Pani, o czym nigdy nie śmiem Pani powiedzieć”.
Warszawa, 3 IX 42.
Noc przeminęła bez nalotów, dała się całkowicie przespać. A dzieó wczorajszy... Robiąc
przez cały dzień obliczenia z miesięcznych sklepowych wydarzeń i zawsze doznając
zadowolenia, gdy wszystkie ustalone wartości powpadają do odpowiednich sobie miejsc —
przez cały ten dzień myślałam to jednak, że on przyjdzie. Oczekiwałam go — i kolor tej
sprawy był jak w młodości. To znaczy trudny i zły. To znaczy, że zawczasu, że skwapliwie
upatrywałam w nim strony słabe, cechy kłopotliwe, skłonna do obawy o jego jakość, której
mogłabym wstydzić się wobec ludzi. Co to jest? Ileż to razy moja miłość, która z czasem
ogarniała mię całkowicie — aż do zaślepienia i do zachwytu — rozpoczynała się od
wstręciku, obrzydzeń, strachu przed śmiesznością. W rzeczach najbardziej życiowo istotnych
— jak R[ygier], jak Sz[alit]*, jak G[orzechowski] i K[uczyński] — z początku raziło mię
wszystko, z początku chciałam to obniżyć i zepsuć. Tylko wielka uporczywość, tylko silna da
miłość z drugiej strony zdolna to była we mnie poskromić. — Tak tedy — po godzinach
rachowania i paru większych kursach na mieście — spieszyłam do domu trochę pogardliwa,
nie dbająca, by zatrzeć ślady zmęczenia, by się przygotować, dostatecznie „zrobić”.
Myślałam mianowicie, że jest za łatwy, za ufny, zbyt chętny, że to istnieje w nim nie tylko
wobec mnie. Także: że jest zbyt dobry, by to oporne we mnie przezwyciężyć. Tylko Genia
wywiązała się nieźle z zadania, podając sałatę z melona i herbatę
z dobrym (domowym) tortem. Przyszedł punktualnie o piątej — świeży, grzeczny, dobrze
ubrany, niezbyt onieśmielony. Tylko może istotnie zbyt dobry, nic nie złośliwy. Czysty
wobec ludzi
i

zagadnień, gotowa jestem powiedzieć: szlachetny. Cóż za kategoria o dzisiejszym

dniu! Jednak cieszę się, że jest taki — bliski, swój człowiek, niezawodnie odpowiadający
dźwiękiem właściwym na naciśnięte klawisze. Człowiek zestrojony wewnętrznie, pogodny.
— Chciałabym, aby te zalety były dla mnie niebezpieczne. Ale nie są. (Różnica wieku
wynosi lat siedemnaście). — Dziś przyjechała z Adamowizny Hania — raczej znęcona
nalotsmi, gdy z ich powodu całe tlismy mieszkańców opuszczają Warszawę.
Warszawa, 5 IX 42.

Ostatnie naloty są raczej przelotami, syrena ogłasza alarm, bombowce krążą i pomrukują

na wysokościach, ale bomb prawie nie słychać. Upały, sklep, robota codzienna. Jeszcze jedna
wizyta S[kiwskiego] [...]. Nie ma złudzeń. — Przejście przez miasto, jego wygląd, jego
mieszkańcy, jego los — to wszystko, oglądane w tak trzeźwych kategoriach, w śmiertelnych
smutku rzeczywistości — jest istotnie straszliwe. I nic, i nic...
■MH
Te miesiące przerwy; miesiące wypełnione milczeniem, jak gdyby
i z mego żyda zupełnie przepadły, jakby wcale ich nie było. Mimo że b y ł | i były zapisane,
tylko cały ten gruby zeszyt w sposób najgłupszy zgubiłam

1

. Czemu przesadzam tę sprawę,

background image

uczuwam ją aż jak nieszczęście. Mam pamięć złą albo też tak szybko przekształcającą w
sobie pamiętane, że nigdy takiej rzeczy utraconej nie mogę odtworzyć. Jedynym powodem
pisania jest u mnie zawsze chęć zatrzymania życia, ustrzeżenia go przed zgubą i zniszcze-
niem. Ponieważ najtrudniej jest mi zapisywać zdarzenia, opowiadać jakiej cudze sprawy,
wychodzi więc na to, że ostatecznie tylko utrwalam siebie. Przemijanie bez śladu napełnia
mię przerażeniem. Już kiedyś dawniej

2

powstała wielka szczerba w tych zapiskach, przez co

utraciłam w sposób całkowity i niczym nie powrócony całe obszary mego dzieciństwa, dziś
już tajemniczego dla mnie, na zawsze niezrozumiałego, zupełnie przeobrażonego we
wspomnieniu. — Ach, przezwyciężam wielką zaporę obrzydzenia
i po prostu strachu, zmuszając się do pisania tu znowu. Pytano mnie nieraz, czemu
przestałam pisać Charaktery. Istotnie myślałam, że pisać je będę przez całe źyde. Ale kiedyś
— po wyjśdu książki — zginęły mi dwa świeżo napisane i nie dały się odtworzyć ani odna-
leźć. I nigdy już nie mogłam przezwydężyć tego urazu mimo wielu prób. No tak, ale wtedy
nie o mnie szło, jak teraz. — Rozglądając
się od dawna w sobie i literaturze, najbezinteresowniej nastawiona na probierz wartości,
spokojnie wiem, że „umrę cała”. Ale nie mogę umierać, póki żyję, ginąć we własnych
oczach, stawać się sobie samej utraconą i niedostępną. Nie idzie mi o moje „myśli”, które
notuję gdzie indziej, ani o rzeczy pisane z myślą o powieści. Chodzi mi o moje szczęście i
moje cierpienie, o zawarty w tych dwóch sposobach ujęcia cały przedmiot mojej miłości. —
Poprzez ten czas najcięższy jest mi tak źle, jakby kończyła się moja odporność, jakbym się
cała zawierała w cudzym losie. W tych wędrówkach jestem jakby sama od siebie oddarta,
odcięta od swej tożsamości — no, nieszczęśliwa, nieszczęśliwa!/Po nocach bezsenność
bolesna przeplata się dwoma tymi tekstami: mama i moja wobec niej wina oraz spalenie tego
zeszytu, w którym tyle jej było. Całe epoki tej pośmier- telnej, straszliwej miłości są teraz
utracone, miłości, która była jej jeszcze istnieniem, jeszcze obecnością. Nie mogę tego wziąć
przed oczy i jeszcze raz z nią — najukochańszą — przeżyć. Nic sobie już nie przypomnę, nic
nie napiszę. Na próżno z dzisiejszego dnia oglądam tamte cmentarne wieczory, wczesne
jesienne ciemności i chłody, gdy już wracałam, mogąc jeszcze zostać, a później białe, sło-
neczne mrozy — gdy ona wciąż po trochu się zmieniała, leżała tam naprawdę sama,
naprawdę umarła.
Warszawa, 26 I 43.

Ta strata zeszytu mogłaby być sposobnością do tego, aby zmienić rodzaj, aby pisać tu

teraz inaczej. Ale to nie jest możliwe. I tak piszę z wysiłkiem, by jakoś zasnuć, zagoić tę
szczerbę, i tak ten trud wydaje mi się daremny. Ta ciemna plama milczenia przerwała różne
moje kontakty z rzeczywistością. — Fakty są trudne i muszą być wyłączone. Ale ludzie, bez
których przestają być żywe i prawdziwe, i oni są prawie niemożliwi do podjęcia w tym
miejscu, gdzie ich już nie mą.-I K[orczak?] inny jest teraz, niż w chwili, gdy dowiedziałam
się, że nie żyje*. Z jego śmiercią od mego ogromnego życia odłamał się cały blok
przeszłości. Już wszystko, co się składa na treść msj pamięci, to są ludzie umarli i rzeczy
umarłe.

Dziwiłam się innym — tak umęczona ich losem, zawsze gotowa podstawić siebie w

węzeł ich niezmierzonego cierpienia. „Los bezsensowny” — w tym liście ostatnim! I tego już
nie ma, kto to mówił (Bruno Schulz). Jak to zrozumieć, jak to wytrzymać. Dziwiłam się, nie
mogąc pojąć tego losu i wobec niego postawy. Dziś, gdy ten los jest moim, postępuję tak
samo. Są dnie, w których żyję tak, jakbym miała żyć jeszcze jutro i pojutrze. I za rok. Nie
myśląc
0 tym, że jestem stara i że się kończę. I wszystko naokoło się kończy. Z wielu przekrojów
rzeczywistości wybieram ten, w którym mogę jakoś oddychać. Błogosławione szczegóły
dnia, słońce wschodzące przez odsłonięte umyte szyby, uprana koszula i pończochy, jeszcze
raz uporządkowane książki. A właśnie dziwiłam się, że siedzieli w swym kącie do ostatka, że

background image

nie poszli pod gołe niebo, na puste drogi polne i leśne. I sama nic podobnego nie umiem
wytrzymać
1 po krótkiej próbie rezygnuję. — Wybór jednej rzeczywistości czy ostatecznie jednej
prawdy, ustalenie się w niej, uznanie jej za swoją — to jest siła ludzi zdolnych do decyzji, do
„czynu”. Wybór jednej ~ wbrew światu, który chce, by było ich wiele — to jest siła i
szaleństwo człowieka, sprowadzające tylko akcelerację śmierci. Życie ledwie dyszy,
przywalone złomami roztrzaskanych rzeczywistości. — Czy mam zgodzić się wreszcie na ich
mnogość, stać pośród łoskotu świata z zamkniętymi oczami, z palcami rozcapierzonymi w
mrokach, by wyczuwały powiewy nadchodzącego, chrobotanie i chrzęst przyszłości, w której
nie będzie już mnie, w której nie będzie nawet na mnie miejsca.
Warszawa, 20 II 43.

Krążąca prawie wyłącznie między tym tutaj kątem przy oknie

i sklepem z jego wszelkimi rachunkami — żyję właściwie jakimś życiem ogromnym i
skondensowanym, od którego trzeszczę w moich wiązaniach, od którego pali mi się głowa w
bezsenne godziny przed świtem. Myśli o ludziach przede wszystkim, o ich nieprze-
branych, nigdy nieogarnionych sprawach — ale także myśli o święcie i sobie. Te myśli są dla
mnie męczarnią — właśnie gdy przenikają w sferę największego prawdopodobieństwa
(dosłownie: p o- dobieństwa do prawdy) i autentyczności, gdy robią się gorące od uczucia i
kolorowe od rzeczywistości. Dlaczego? Dziś pomyślałam po raz pierwszy, że wcale nie jest
konieczne, abym je zapisała, skoro to jest niepodobieństwem w obecnej mej organizacji
życia, skoro mi to jest ze wszystkich względów nie dane. Czyż nie mogę myśleć tak i czuć
całkiem bezinteresownie, bez troski o „twórczość”, o utrwalenie — uważać, że to właśnie jest
moje życie i nic więcej, że mogę sobie pozwolić na cały ten olbrzymi luksus — ja sama i na
sobie się kończąca. — Powzięłam więc tę decyzję i doznałam ogromnej ulgi, boję się
powiedzieć, że aż szczęścia. I to tylko sobie tu zapisuję, opuszczając, oddając zapomnieniu
wszystko inne. Oto uchylam się od domyślnych obietnic i zobowiązań, pozwalam sobie roić,
myśleć i czuć bez żadnych wynikających z tego konsekwencji. Nie znaczy to, że przestaję
„tworzyć”. Owszem* poza Zamkniętymi powiekami roją się i chrzęszczą strojni, świetni
ludzie w straszliwym blasku złotych, malachitowych, lustrzanych sal — na raucie, na którym
zebrało się wszystko, co za parę miesięcy ma runąć w nicość. Przybierają różne imiona i
twarze, stają się rzecznikami różnych widzeń tego świata, różnych wobec niego sposobów,
różnych systemów centryfugi, służącej do odwirowania w każdym regimie innej społecznej
„śmietanki”. No, chodzą i nic z tego nie wynika, nie otwieram oczu, nie zapalam małej
lampeczki naftowej, nie biorę ołówka, nie zapisuję nic. „Twórczość” odbywa się, ale tylko w
obrębie mnie samej. Co za luksus! Piszę powieść, którą ja tylko ‘ czytam. I proces zamyka
się łagodnie, bezboleśnie.
Warszawa, 22 II 43.

Spełniłam wszystkie swoje obowią zkij obliczyłam dzienne sprawy sklepu i poczułam się

w prawie zamknąć na klucz drzwi od mego pokoju. Ten akt odwagi odgrodził mię od
„szatańskiej miłości” Geni, gorącej i czystej w uczuciach jak panna de Lespinasse, oraz
•99
od niezadowolenia Hani, której niczym nie mogę przebłagać. Czy raczej: wobec której nie
mogę przezwyciężyć mego poczucia winy. Całe te pełne i dosłownie nieprzerwane trzy
godziny przebyłam w starych papierach, które do mnie wróciły — od dawna zapomniane,
przebyłam w stanie zachwyconej żałości, rozpaczy
i upojenia. Te nieprzeliczone paski, zapisane drobno ołówkiem, wy dźwignęły ku mnie całą
utraconą młodość, całe ogarnięte niepamięcią życie, jak jakiś zatopiony ląd, kwiecisty od
ogrodów, zanurzony dotąd w wodnej otchłani. Po raz pierwszy zrobiłam w tym wzorowy
porządek, podzieliłam w opaski z napisami: Filozofia, psychologia i estetyka, Myśliciele,
Pisarze, Literatura i krytyka, Historia, Nauka, Sztuka i muzea, Cytaty, Lokucje, Książki. Cóż

background image

za ogromny świat myśli cudzej i twórczości w takim skrócie, ta zgęszczona biblioteka, dająca
się zamknąć w jednej grubej tece — rezultat różnych okresów mych studiów samouka i
różnych epok lektury zaiste z kilkudziesięciu lat. Drugi ogromny pakiet — to notatki
literackie z napisami: Materiały, Nowe (/) materiały (pa kartkach już pożółkłych), bruliony,
które odpadły przy pisaniu Narcyzy, Wężów i róż, Emila — i tak aż do Niecierpliwych.
Wszystkie powieści miały być dłuższe, miały mieć inne i niestety lepsze zakończenia,
zwłaszcza Niedobra miłość. Odpadło też mnóstwo tak zwanych Myśli albo Ogólne albo
Tematy — całe tony ineditów, nie zdatnych do użytku bez wielkiego opracowania, ale za-
wierających nieprzejrzane kawały zapomnianej rzeczywistości, dokumenty cierpienia i
myślenia. To jeszcze nie jest w porządku, ale i to chcę zrobić, a może częściowo nawet
opracować. — Jest tam też mnóstwo nie wykonanych projektów, nie skończonych artykułów,
różnych zamierzonych studiów i recenzji. Także nieudane próby polemik, próby obrony —
ślady wstrząsów, których doznawałam, czytając różne na mnie napaści. Wyładowywałam się
w tych notatkach i niezadowolona z siebie zawsze odpowiadałam milczeniem (prócz jednej
łatwej i zabawnej odpowiedzi Krzewskiemu). Są to jakby wielkie kulisy mej twórczośći i
zarazem właściwa historia mego żyda. Te odpadki stanowią na ilość tekstu więcej nierównie
niż to, co wyszło w druku. — Jest znamienne, że robię
to teraz, gdy mam już tyle lat, gdy tak już mało mam czasu — że tak przetrząsam, układam i
ratuję to życie, które i tak ma się ku końcowi — gdyby nawet nie następowało wciąż i
zewsząd to, co jest. Nie ma to oczywiście żadnego praktycznego znaczenia, ale jest wciąż
ocalaniem siebie, szukaniem swej tożsamości tak przez wszystko całkowicie, do dna
zaprzeczonej.
Później,

Po obiedzie poszłam do sklepu, gdzie były dwie kontrole. Panowie całujący w rękę,

pachnący wódką, jeden mówił nawet o literaturze. Nie denerwuje mnie to już tak, jak półtora
roku temu, gdy zagrażało mi to aż myślą prześladowczą. Jestem już całkowicie włączona w
ten obieg wszelkiej nieprawości. Wiele o tym myślałam, zanim te rany jakoś przyschły.
Zarzut „niekoleżeństwa” ze strony innych sklepikarzy — tak pochlebny — nie jest
całkowicie wystarczający. Ani naiwna wdzięczność nędzy za to, że mniej jest u nas
krzywdzona niż gdzie indziej. Właśnie ta wdzięczność jest najgorsza. — Tylko że w tym, co
jest, i w czym się samemu jest unieruchomionym — obstawanie przy nieskazitelności byłoby
gorszącą pychą.
Warszawa, 24 II 43.

Po zamknięciu sklepu poszłam do Adzi, która od trzech miesięcy jest dężko chora — po

zapaleniu stawów serce. Leży w łóżku — wychudła, siwiuteńka i jeszcze każdego, kto
przyjdzie, zabawia, jeszcze jest uprzejma i światowa. Tak chora, jak jest, ma dziennie siedem
lekcji niemieckiego. Jej córki — jedna pracująca w biurze, druga jeszcze w szkole — w nocy
pieką dasto do cukierni. Młodsza, Gaja, też już dorosła, z brzydkiej zrobiła się ładna — ta
sama, która tam pod Grodnem na wsi, przewródwszy się na schodach tarasu „nie płakała, bo
nikogo nie było”. — Adzia robi wyrzuty, że jej nie odwiedzam, później mówi o swej
chorobie. Na serce i jej robią zastrzyki dożylne. Ktoś robił źle, teraz ktoś drugi dobrze.
Przyszło dwóch mimo wszystko panów, odeszłam zaraz i cały wieczór myślę
o mamie, którą tak męczyliśmy tymi zastrzykami Boże, Boże. Gdy
już była bardzo chora, przyszedł felczer i zrobił to zręczniej niż Teuchmann, a zaraz za
drugim razem zrobił strasznie, szukał igłą umykającej mu wciąż żyły, kłuł, męczył ją tak już
umęczoną. Mówiła nie gniewając się, prosząc tylko, łagodnie, z wysiłkiem szukając słów:
„ja... nie wytrzymam takich... leków...” Nazwała to lekami, myślała, że nas przekona, że do
nas trafi. Nie mogę tego wytrzymać, nie mogę tego wytrzymać, miłość do niej jest samą
męczarnią. „Takich... leków... " Jezus Maria! Już tyle razy pogodzona ze śmiercią jestem na
nowo bliska'obłędu. Ta ukochana, ta łagodna, ta zasmucona.

background image

Warszawa, 9 III 43.

Szóstego minęło dziewięć miesięcy od śmierci mamy. Nie byłam na cmentarzu, bo mam

bronchit. Wstaję co dzień, leżę w ubraniu, robię wszystko, co trzeba, prócz chodzenia do
sklepu. — Czy nie powinno mi być wszystko obojętne, co się staje, co się odbywa. Powinno i
nie jest. Reakcje są naiwne, trzeba się stać kimś innym, kimś, kto tak odbiera świat, jak jest
dany. Poszukiwanie sensu, nazwy, wydanie sądu. Tak to męczy i takie jest bezprzedmiotowe.
W młodości, gdy od nas zaczyna się świat, gdy my tylko wiemy, jaki powinien być można
przeżywać nawet rzeczy najgorsze. Ale w starości nic nie ma prócz skonstatowania,
cierpienia, przyjęcia do wiadomości. — Nie tylko ci, co wierzą w urzeczywistnienie swej
słuszności, budzą moje zdziwienie, ale ci, co wierzą w swoją słuszność. — Nawet
najprostszy, najskromniejszy postulat... Usłyszałam wstrząsający szybami łoskot buch!
buch!, poszłam do Hani zobaczyć, czy nie pali światła. Nie były to jednak bomby, raczej dwa
wystrzały armatnie lub może detonacje. Bo bez ogłoszenia alarmu. Nocy wczorajszej był
znowu alarm bez bomb. W takim oto żyje się świede. Czy to nie dziwne, czy to nie zbyt
egzotyczne ? — A szło mi o postulat „dobroci” czy „miłości”, która nie wynika z takiej nie
innej sekrecji gruczołów, która jest samą tą sekre- c j ą. — Ach, nie uczuwam lęku
oczywiśde, dawno jest we mnie zgoda na ten los — ale zdziwienie, ale jednak zdziwienie.
Warszawa, 19 III 43.

Od tygodnia leżę w łóżku. Angina, grypa, trochę bronchitu, skoki temperatury, nie wyżej

zresztą 38.5. Wczorajszy atak dreszczów zbudził mię w nocy jak katastrofa — nudności,
przerażenie, myśli o mamie. Dobroć Hani. Dziś lepiej. Osłabienie. Nic. [...] — Za oknami
odbywa się wciąż ten świat przynoszony przez ludzi. Tymi ludźmi biorę w nim udział. Los
idzie w górę i w dół, jak patyczek na wodzie, trwoga, cierpienie i konanie zbiorowe.
Wszystko odbywa się „hurtem”, wszystkiego już doznaje się kolektywnie. Od początku
marca przez całą dobę mamy elektryczność, jest to jakby cudowne wynurzenie się z
ciemności na światło. Oznacza zaś, że
o

każdej chwili...

1

Ale mniejsza z tym. [...]

Warszawa, 23 III 43.
Dźwignęłam się wreszcie z tego łoża, nie czekając na powrót do zdrowia. Nie było H., więc
odważyłam się grać. Nie mam już Bee- thovena, wiele nut jeszcze dawniej przepadło na
Górkach. Ale Mozart, ta jedna, całym dziwem istnienia napełniona Sonata. I niestety trochę
Mendelssohna. Zawsze teraz muzyka — i wtedy w grudniu u Waci, i te jedyne dwie bytności
u Woytowicza na Bachu, Beetho- venie i Dćbussym — to jest rozdarcie żałoby, wstrząs,
smutek wskrzeszenia rzeczy niepowróconych: mama, jej naiwne granie słabymi paluszkami,
jej dziecinna, czuła wrażliwość na dźwięki. To są stany pozaczłowiecze, jest się
instrumentem doznania tak wydelikaconym przez chorobę, gorączkę i osłabienie, że muzyka
cieknie przez nas, że się jest całkowicie przemienionym w drganie fal, przechodzi się w stan
płynny — bez konturów, bez czucia własnej osobowości. Smutek śmiertelny upaja aż do
gotowości na śmierć, wprowadza w nią jak w słodkie, zachwycające nieistnienie. — Wiem,
że to, co czuję, nic nie znaczy, że kończy się na tym doznaniu, że słodycz śmierci, w której
się trwa, że przeniknięcie w istotę bytu,że dusza i Bóg, i nieśmiertelność — są całe tylko tym
d o-

1

Każą nam opuścić to mieszkanie.

274
znaniem. Nierozum ludzi, którzy te stany chcieli oblekać w rzeczywistość, naraziła ludzkość
na złą literaturę wszystkich mitów. Nie ulegnę nigdy tej słabości, oprę się tej pokusie, choćby
jawiła mi się jako ratunek i wybawienie, jako jedyne oparcie w ruinie świata.
Warszawa^31 III 43

A

Umarł Skokowski, umarła Kruszewska*. Wydaje się, że nie żyją już wszyscy, że nie ma

się przy czym upierać, że nie ma przy czym obstawać. Tyle jest wszędzie tej śmierci. Na

background image

cmentarzach trumny w podziemiach kościołów ustawiane są szeregami, czekają niejako w
ogonku na czas swego pogrzebu. — Po tej ostatniej anginie i grypie nie umiem wrócić na
poprzednie miejsce. Od tygodnia wstaję, zabiegam, rachuję, porządkuję papiery, borykam się
z Genią, która jak Demon mogłaby rzec: „w miłości przecież, jak
i w złym, jam wielki...” Jednak jest ze mną źle, opuszcza mię męstwo, pewność głosu i gestu,
zaradność i sprawność. Kłucie w płucach, ból wszystkich żeber, ból w pasie — trudno
ustalić, gdzie to tkwi, o co chodzi. Kaszel, dreszczyki, suche ciepło, dreszcze — to już
zostało. Jest smutek, ale nie ma dawnych przerażeń. Jest zgoda. Może, iż życie trwające—tak
straszliwe—nie stanowi już atrakcji, branie udziału w tej grozie odbiera resztę sił. — Tak.
Ale przecież jedynie żyjąc mogę przestawać z umarłymi, jak wszystko, co wiem o śmierci,
dostarczone zostało przez żywych. W czasie tej choroby przeczytałam ze setkę książek,
rewidując pospiesznie ten mój stan posiadania, zestawiając sądy dawne i dzisiejsze. To nawet
wobec paru własnych książek. Przy obecnej lekturze niewiele zdołam ocalić — może tylko
Charaktery, trochę z Tajemnic krwi i Ścian szmata, niewiele z Niedobrej miłości. Oddalam
się, niknę we własnych oczach, rozpływam się w oddaleniu. Ulegam tej pokusie sprawdzań
na skutek dość istotnych rozmów z Pietrzakiem*, który tu przychodzi. Przychodzą zresztą
i inni, rozmów jest dużo, zdarzają się bardzo dobre, daleko idące. W mojej zmniejszonej
bibliotece zostało mi trochę moralistów francuskich, którzy już nie zmieniają się w czasie,
trwają jak wy-
sepka wartości pośród oszalałego świata. Są powiązani poprzez swoje stulecia, jeden pisze o
drugim, oglądają się za sobą, zestawiają i oceniają. Że też coś podobnego jest możliwe, że te
jakości mogły wynurzyć się w burzach Frondy i podczas Terroru
i w Montaigne'owskich guerres civiles, i w wojnach, po których Vauvenargues młody
umierał w czeskiej Pradze z ran, w łóżku pisząc swoje takie Myśli i takie Charaktery!
Historia ludzkiej myśli jest w stosunku do historii tout court olbrzymią, jedynie ważną
i obowiązującą rzeczywistością. To La Bruyère mówi, że nie trzeba żyć z żywymi, tylko z
umarłymi. Jakże zgęszczonym, jakże intymnym i upajającym zaiste darzą mię życiem ci
umarli, gdy wśród żywych nie mogę już wytrzymać. Złudzenie doczekania się czegoś,
ciekawość, czym ono będzie — słabnie z przemijającymi dniami, gdy to, że się w ogóle
jeszcze jest, wynika ze zbiegu okoliczności, z najczystszego przypadku. Ach, cokolwiek
nastanie po tym — będzie znów czymś, co nie da się nawet jednoznacznie określić,
dorzecznie nazwać, co będzie zaprzeczało wszelkiemu pojęciu człowieczemu o sensie, o
dobru czy sprawiedliwości. Śmieszność — same już te słowa.
Warszawa, 6 IV 43.

Dziś minęło dziesięć miesięcy od śmierci mamy. Wyszłam dziś pierwszy raz po tej

długiej anginie, z której skutków nie umiem się wywikłać, by po dawnemu zakupić tak już
nieliczne papierosy. Zakup trwał od rana do wpół do pierwszej, jak kiedyś dawniej,
przewlekające się formalności działały niby katastrofa. W przerwie obiadowej siedziałam na
ławce w ogródku, na słońcu. Czułam gorączkę i smutek, pączki na bzach były grube i
zielone. Przyszedł nie-„sprawiedliwy z Sodomy”, zapytał, czy można usiąść. Miękka i słodka
rozmowa porusza klawisze dawnych możliwości. Gdy już obeszłam wszystkie okienka,
wpłaciłam, co trzeba, i tak zwany wtórnik powierzyłam tak zwanemu B., mdlejąca z
osłabienia pojechałam straszliwymi obecnymi tramwajami do Urzędu Dewizowego i na
Pocztę Główną. Jednak nie wysłałam karty do Bogusła
wa, który przestał pisać. Stamtąd ^miałam jechać na cmentarz, gdy z upalnego dnia wynikła
niespodzianie przedwczesna burza z ulewą i jednym piorunem. Wróciłam do domu ledwie
żywa, z sercem bijącym, z 37.2. — Za to świat myśli, świat doskonałej lektury przywraca
mię życiu. Hania — rozmowy z nią o mamie,
o Maku: co będzie, gdy wróci. Jej zdolność cierpienia przewyższa moją.
Warszawa, 10 IV 43.

background image

Idzie o to, że niezależnie od tego, co jest, i co zachodzi, mam te swoje 58 lat i że już

dopełniło się wszystko. Nie można marzyć
0 żadnym domknięciu się pierścienia, o żadnej nadającej sens i wagę klamrze. Więc rzecz
sprowadza się do niedogody życia, do kłopotu i zamętu, który oto zacznę robić innym, do
kłopotliwej sprawy jakiegoś umierania. I ostatecznie jako coś ważnego powstaje
1

rozrasta się myśl, że moje papiery nie są jednak uporządkowane

i że nie napiszę już tej „ostatniej" powieści. I że miejsce w grobie na Powązkach zostało już
tylko jedno. A musimy się tam przecież pomieścić obie.
Warszawa, 18 IV 43.

Dane jest nam dziś doznawać rzeczy niejako ponad stan, ponad wszelką możność

wytrzymania. Ta symetria, to utylizowanie ludzkiej męczarni, przerzucanie sobie tych piłek
poprzez granice
i fronty — aby kompromitowały nacje, gdy kompromitują tylko ludzkość. Żadna postawa
człowiecza, choćby najbardziej wypracowana, umotywowana najgłębiej — temu nie podoła.
Można tylko przemilczać rzeczywistość, aranżować ją przez całkowitą izolację faktów. —
Pani Emilia Deszczkowa, taka sama jak kiedyś na Górkach, przenika sobą w sferę zgrozy, w
sferę najwyższej powagi. Hania twierdzi, że można będzie tej wieści* całkiem do niej nie
dopuścić, gdy ja myślałam, że udać się to może co najwyżej
w dągu dwóch czy trzech dni, które spędza u nas ze swoim pięknym psem. Śpią teraz obie
razem w pokoju obok. Ja zaś mam na. nowo grypę, a to, co czuję, jest paniką, jest bliskie
obłędu.
Warszawa, 21IV 43.

Dziś widziałam tak miłą i drogą Zosię Villaume, którą tylko śmierć czyjaś może wywabić

z Adamowizny. Byłyśmy na pogrzebie tej ich kuzynki, potem na grobie naszym i rodziców
Zosi. Cmentarz, nieśmiała wiosna, hortensje i bratki. — Potem Zosia, tak niezwykła, jak jest,
przyszła na środę. Ma włosy siwe i może tak z zewnątrz wyglądać na zwykłą starą kobietę.
Któż by uwierzył — w dawnym szczebrzeskim ogrodzie i przez różne lata tej przyjaźni!
Słuchała tego, co stanowi po prostu materiał świadomośd na dziś. Nie było Fredzia ani
BrezyJZa to tak rzadki i ujmujący nie-,sprawiedliwy z Sodomy”
Warszawa, 24 IV 43.

Dziś byłam na obiedzie w kuchni

J

<GO. Zaniosłam kwiaty zasłużonej w tej pracy

G[oetlowej]. Znalazłam się wśród mych najczęstszych: Brezy, Łaszowskiego,
Otwinowskiego, Pietrzaka. Potem w małym gronie ta kawiarnia. Potem w dzień po prostu
upalny długa droga alejami w słońcu/d mężczyźni i wątła zieleń zamkniętych ogrodów.
Warszawa, 25 IV 43•
Te święta odbywają się bez żadnych akcesoriów — ani jajka, ani wędliny, ani widłaku. Na
zwykły obiad zaproszona została pani Emilia, która z codziennych swych złośti i zawistnych
ambicji wy dźwignęła się aż do dramatu. My w żałobie i ona w żałobie. Gężki koszmar tej
sprawy jest zbyt wieloboczny, jest cały utkany ze straszliwości. Na taką osobę, na taką
duszyczkę spada oto nagle taka rzecz! I ona swoimi fcodkami, swoimi zasobami sama musi
to przeżyć, sobą jedną wypełnić to całe cierpienie. [,..] — Po południu te godziny na
cmentarzu, napisy grobowe, ten najdziwniejszy raut wiosenny umarłych, mówiących tylko
swe imię i nazwisko, czasami też zawód i godności, niekiedy proszących o Zdrowaś Maria
albo westchnienie do Boga. Są tam i mówią wciąż to samo, odzywają się powściągliwie,
urzeczeni tym ostatnim konwenansem, chcą tak zupełnie mało, tak niewiele, zaledwie
dyskretnie przypominają się pamięci. — Droga tam zmienia się powoli z miejsca żywych na
miejsce umarłych, ujęte w architektoniczną ramę, miejsce do dziś jeszcze nie całkiem wyjęte
z obrębu życia. Bo oto słychać i oto widać*. Ponad murem cmentarza, nad najświeższą
drobniutką zielenią drzew czarne chmury, niby kłęby dymu, wstępują w górę. Czasami widać
płomienie — jak czerwona, szybka, migocąca szarfa na wietrze. I słuchać tego tam nad

background image

ciemnymi bratkami grobu. I myśleć o tym. I żyć.
Warszawa, 28 IV 43.

Rzeczywistość jest do wytrzymania, gdyż nie cała dana jest w doświadczeniu, nie cała

jest widzialna. Dociera do nas w ułamkach zdarzeń, w strzępach relacji, w echach wystrzałów
— straszliwa i niedotykalna, w kłębach dymu, w pożarach, o których historia mówi, że
„obracały w perzynę”, choć nikt nie rozumie tych słów. Ta rzeczywistość daleka i zarazem
rozgrywająca się
o ścianę, jest do wytrzymania. Ale nie można wytrzymać myśli. Oto groby, które podważyły
cały dotychczasowy układ relacji. Jesteśmy oto rozciągnięci — my tutaj — ściśle wzdłuż osi
tej symetrii. Los tych ludzi daleko, los tych ludzi obok. Umarli, umarli. Poważne defilady
zrezygnowanych, skoki w płomienie, skoki w przepaść. Baba w tym ogródku słysząca
kapanie kropel. Chłopczyk w oknie, dzieci na rękach. Nie mogę wytrzymać myśli, zmieniam
się od nich.

Po dwóch kartach przyszedł list od Bogusława, który wydawał się utracony. Ale nie jest

— w tym zakresie, w jakim to w ogóle jest możliwe po trzech przeszło latach rozstania. Za to
dwie jego fotografie — co za niespodzianka! Na tych dawnych był jeszcze młodym
człowiekiem, z tych można wnosić, że stał się ruiną. Zdaje się sam tego nie dostrzegać, skoro
przysyła mi to bez komentarzy. Jednak
0 ile sobie zawsze musiałam w tym układzie wybaczać starość, nigdy nie zdołam wybaczyć
starości jemu. —- Żyję obok tego, mogę żyć! Ale wreszcie jest ze mną źle, wreszcie
zmieniam się w kogoś innego. Jak mogę być do tego zmuszona, żeby w tym być, żeby już
tylko żyjąc — przystawać! Jest to jeszcze hańbą, nie tylko męczarnią. Jest to straszny wstyd,
nie tylko współczucie. Wszelkie wysiłki, by wytrzymać, by nie dostać obłędu, by jakoś
zachować siebie w tej grozie, uczuwa się jak winę.
Warszawa, 7 V 43.

Głębina smutku, sama straszliwość, samo zło. Piece dymią

1 trzaskają polana

1

. To się nie zmienia, to ttwa. Wczoraj minęło jedenaście miesięcy od

śmierci mamy. Dzień zimny jak cała ta wiosna. Co chwila zrywa się nowy wiatr, chmury są
granatowe,
spada przelotny deszcz, nawet grad. Słońce świeci, ale na krótko. Cmentarz jest cały
zatopiony młodziutką zielenią, groby leżą jak zagonki granatowych albo żółtych bratków.
Kwitną i pachną konwalie, już za chwilę kwitnąć będą bzy. Jesteśmy tam we dwie. Jedziemy
tym miastem. Słuchamy. Odzywają się ptaki. Nic z dawnego świata nie jest już prawdziwe.
Nic nie zostało. — Wracamy do tego domu, który nie jest już nasz. Otrzymałyśmy nakaz
opuszczenia mieszkania. Teimin upływa dnia 31 maja.

Mówienie złe o wszystkich ludziach po Kolei — tak, że zostajemy tylko my sami i jeden

lub dwu najbliższych. Może nawet z obiektywną słusznością [Hela]. Ale ten zbytek
sprawiedliwości świadczy o braku wyobraźni, która dojrzałaby cudze racje. Wybiera się tego
jednego czy dwu po to jakby, by nimi pognębić wszystkich innych. — Słucham i rozumiem,
a jednak czuję sprzeciw w sobie. Nie wydaje mi się prawdopodobne, aby nikt nie miał
słuszności, prócz właśnie nas. Mimo wszystko moje pojęcie o człowieku wychodzi z dnia
dzisiejszego nie uszkodzone. Straszliwa jest zbiorowość, która jest czymś innym niż ludzie.
Warszawa, 13 V 43.

Wielki nalot tej nocy sprawił, że we mgłach niewyspania i tępoty daje się jednak przeżyć

dzień dzisiejszy. Godziny w mrocznej podziemnej pralni, nazwanej schronem, między
obcymi, wyrwanymi ze snu ludźmi, siedzącymi wzdłuż ścian jak widziadła, w tępej
rezygnacji i nudzie, wobec całkowitego nonsensu targających powietrzem eksplozji. Rok
temu był ten poranek, którego już niczym nie odwrócę, był ten ostatni dzień, wieczorem za-
częła się choroba mamy. Głowa kołysze się od cierpienia, od żalu daremnego: ty
[Najukochańsza, łagodna, dziecinna, bezbronna, smutna, smutna../}

background image

Warszawa, 14 V 43,

Obok snują się wciąż ci tonący, którzy ciągną za sobą na głębię.

1

Cudze cierpienie staje

się ostrzejsze, bardziej dojmujące niż własne, cierpienie, od którego ludzie przeobrażają się w
widziadła i mary.
I przerażenie śmiertelne. „Czy tu weszła przed chwilą jedna pani?” Rzeczą rozdzierającą jest
jeszcze ich miłość, płonąca na stosie, czułość wbrew wszystkiemu i męstwo, o którym nikt
nie wie,
którego wcale nie widać. — Dlaczego tak się dręczę, dlaczego wstyd mi żyć, dlaczego nie
mogę wytrzymać? Czy świat jest straszliwy? To, co się dzieje, jest zgodne z resztą natury,
jest zwierzęce — więc takie, jaki jest świat pozaludzki, jaki jest świat Koty i ptaki, ptaki
między sobą, ptaki i owady, człowiek i ryby, wilki i owce, mikroby i ludzie. Wszystko jest
takie. Czy świat jest straszliwy? Świat jest z w y c z a j n y, to trzeba założyć. Świat jest taki.
Świat jest zwyczajny. Dziwna w nim jest tylko moja zgroza i takich jak ja. Nie zwalczę
świata, mogę zwalczać tylko tę zgrozę w sobie, tylko swoje cierpienie. Jest chłodno i dymi
piec, i trzaskają polana, i płyną ptaki po niebie wiosennym

1

. —^ Dziś w kuchni RGO

podszedł do nas piękny, brodaty, siwy jak gołąb staruszek*, przywitał się serdecznie i
sprzedał nam kawałek mydła za trzydzieści złotych, i zaczął opowiadać, że pisze powieść i o
czym. Mówił wciąż, nie przestawał mówić. Tak samo mówił i tak samo był grafomanem lat
temu czterdzieści, gdy mi — przerażonej i siedemnastoletniej — wyznawał swoją miłość. A
ja kochałam się w Mędrzeckim*. — Rzecz — czyli cała ta kuchnia, w której raz po raz
pojawiają się takie widma — dzieje się w pięknym kiedyś lokalu Związku i Klubu, gdzie
odbywały się posiedzenia, walne zebrania i odczyty, dyskutowało nagrody, wybierało
delegacje, gościło zagranicznych kolegów, obradowało nad Młodym Teatrem*, staczało
walki, odnosiło tryumfy. A to wszystko przeminęło jak sen.
W ar szatr o, 15 V 43.

Dzień mych imienin, punktujący w tej samej połowie maja wszystkie przeminione lata

mej biografii — że, zdawałoby się, mogłabym przewlec przez nie jedną tasiemkę i ściągnąć
je ku sobie jak falbanę. Kwiaty, bezpieczeństwo, zwykli życzliwi ludzie, rodzina, mama. Tak
było. — Dziś opuściłyśmy z Hanią ten nie nasz dom i godziny popołudnia spędzamy na
cmentarzu. Nad grobami kwitną wielkie kasztany, śmiertelnie pachną bzy i konwalie, ćwier
kają i nawołują się ptaki. Ciemne bratki i wielkie różowe hortensje świecą się w słońcu
kropelkami wody. Huk aeroplanów wiadomo, co oznacza. Echa, obłoki

1

. W to oprawiona jest

ta żałoba, to jej wciąż towarzyszy, to się nie zmienia. Któż by był pomyślał w dniach nie
zauważonego szczęścia, któż by uwierzył, że w tym właśnie przyjdzie żyć, że to się okaże
prawdą. Dziwność straszliwa, nie dająca się objąć ani myślą, ani tym rozdzierającym
smutkiem. W powietrzu zielonym woła wilga, jak wołała każdej wiosny na Górkach, które
tak samo pachniały w maju, całe zatopione zielonością. Wszyscy, co byli na Górkach,
pomarli — jesteśmy tylko my dwie. Były Górki, było dzieciństwo, była mami, walająca nas z
werandy na podwieczorek.
Warszawa, 24 V 43.

Tak upływa ten maj, jego noce. Nie śpię, nie mogąc przestać myśleć, w ustawicznym,

ssącym lęku serca. We wciąż nowych kubicznych wnętrzach ustawiam w myśli wciąż te
same niezbędne minimum sprzętów: biurko, bibliotekę, komodę z lustrem po sufit, łóżko. A
szafa, a fortepian, a półka mniejsza, a wszystkie fotele, a sekretera ? To płynie jako stream of
consciousness*, to pożera cały wysiłek wyobraźni, całą zdolność wiary. Gdy się już zmieści-
łam, gdy wreszcie jakoś dałam sobie rady, gdy uzyskałam w sobie zgodę na tę zmianę i
wszystkie związane z nią wyrzeczenia — cały trud okazuje się daremny. Mieszkań
„zastępczych”, do których ma się prawo po rekwizycji, nie ma wcale, jakoby spłonęło ich
„czterdzieści tysięcy”. Kwit z kategorią A nie ma żadnej wartości, mieszkanie można tylko
kupić za cen,* od trzydziestu tysięcy złotych w górę. Nie ma jednak nie tylko mieszkań; nie

background image

ma też wszystkich tych podnajętych pokoi, które po kolei zdobywałam — mimo wysokich
cen. Nikt nie chce wpuścić do mieszkania cudzych mebli, gdyż wówczas sublokatora nie
można usunąć, do wynajęcia są tylko pokoje umeblowane. Jeszcze szukam i łudzę się,
przysta-
ję na wciąż cięższe warunki, gorsze adresy — okna na podwórze, okna bez słońca, brak
łazienki, czwarte i piąte piętro bez windy — i to nawet jest niedostępne. Noc upływa na
projektach, na miotaniu się, jakby wśród daremnych podskoków ryby na piasku. Chciałoby
się zgody na los i rezygnacji — a właśnie trzeba działać, trzeba od rana biec na
poszukiwania, trzeba pakować, trzeba się likwidować, dzielić, umniejszać. Książki, książki,
papiery, segregatory, worki, skrzynie, straszliwy nadmiar przedmiotów, naczyń, sprzętów i
gratów, które pęcznieją i puchną z chwilą, gdy wywleczone są z szuflad, szaf, waliz i
zakamarków. Nic nie da się sprzedać o tym niespokojnym£czasie grożących nalotów i gro-
żących rekwizycji.
Warszawa, 27 V 43.
Rzeczy pakuje się do worków, na każdym pędzlem maluje duży numer i w notesie zapisuje
jego zawartość. Meble idą do sklepu, fortepian i fotele do Teucfcmannów. Jedynym schronie-
niem okazuje się pracownia Hani, już w 40 roku, po rekwizycji mieszkania na Podchorążych,
zamieniona w skład mebli — z pękniętą ścianą, obwalającym się sufitem

5

wypełniona

ogromnym ciężarem rzeźb i „płaszczy”*, skłębioną osaturą kawaletów, płaszczyznami
podiów, mnóstwem skrzyń, desek, drutów, beczek z gliną, przyrządami do kucia w kamieniu
i modelowania. Dom jest po części zwalony bombą jeszcze w r. 39, schody brudne i ciemne,
podwórze cuchnące. Nie ma oczywiście łazienki ani tezolka, nie ma elektryczności ani gazu,
nie ma przestrzeni. Jutro przeprowadzka. Ta zajadła praca, pakowanie nocami> biegar ie po
urzędach do gazowni i elektrowni we dnie — to wszystko ma na celu tylko dezorganizację i
rozpacz, to sprowadza nas jeszcze o parę szczebli, życiowych w dół. I jest ostatecznie
głupstwem wobec rzeczy innych, rzeczą aż nadto zwykłą, o której mówi się z uśmiechem
przyjaciołom, że „nie mamy dotąd mieszkania, niestety”. Ale chwilami chwieje się hierarchia
nieszczęść i z dna wynurza się głupi, zwierzęcy strach, że to już koniec, że to jest właśnie
dno.
HH
IPamrawa, 9 VI 43.
Nowy Świat 30 m. 33

Gdy już tu jesteśmy, staje się oc zywiste, że to jest dno. Nawet okna w dachu — o

szybkach posztukowanych, zakopconych i mętnych — dają wrażenie półmroku głębinowego,
ponad którym wysoko, w niewidzialnym słońcu i pogodzie, żyje plankton. Dar mój
przystawania na wszystko, co jeszcze należy do obrębu życia, sprawia, że mogę wytrzymać...
Ale praca tych tygodni — praca zajadła w kurzu, brudzie, ciągłej niepewności dokąd — nie
mająca na celu stworzenia jakichś nowych warunków istnienia, tylko rozbicie uchronionych
dotąd ram żyda, jego dezorganizację, czyste zniszczenie — zostawiła jakiś zły ślad w
psychice. Jeszcze raz przetrząśnięte zostało wszystko aż w głąb dzieciństwa, książki mamy,
jej ubrania, jej szaliki, wstążeczki, pończoszki, rękawiczki, kapelusze, jej notatki, jej
rękopisy, guziczki, przybory do szycia, od dawna nie używane, tyle pudełek — same fetysze
naszej mi- łośd i żałoby. Już to jest podzielone, włączone w inne układy, zdezorganizowane
— prócz małej wysepki uchronionych pamiątek. — Praca tutaj jest znowu jakąś budową —
ale zawalenie meblami pracowni uniemożliwi Hani powrót do rzeźby. Dwa deskami
odgrodzone pokoiki wyglądają jak okrętowe kabiny — tak są malutkie. Połowę mego
obróciłam na kuchnię, śpię na zasłanej tu swojej kanapie, łóżko rozebrane stoi tymczasem na
schodach. Jakież może mieć znaczenie, że urządziłam to wszystko w zakresie
maksymalnych, estetycznych ambicji, że jeszcze raz uporządkowałam książki, poprzybijałam
jakieś obrazki, granatowe angielskie filiżanki z dzbanuszkiem, z małymi półmiskami

background image

rozstawiłam na półce, i obmyśliłam w szczegółach, ustaliłam w rozmiarach ten już chyba
najmniejszy zakres żyda, w którym umycie się albo zagotowanie na papierach wody staje się
zagadnieniem przestrzeni.

Myszka polna chodzi między bratkami, wspina się na ich gałązki, coś zjada. Jestem tu

jeszcze pulsująca od czytania jej listów

1

, obejmujących całe dziesięciolecia naszej miłości.

Ptak jeden — poprzez słońce i zieloność świata — woła swym głosem klarownym, wymawia
śpiewem jakieś swoje najważniejsze słowa. Wspaniałe hortensje z różowawych obróciły się
w fiołkowobłękitne. Powraca się tu do ślicznego ogródka mamy jak tam na Górki, gdzie mię
wciąż wzywała w swoich nieprzeliczonych, najcudniejszych listach, gdzie wyprzątała pokój
na moje przyjęcie, gdzie zachwalała, że jest dobrze, że Wypocznę, że nabiorę zdrowia, że
będę mogła pisać. Ty najlepsza, najukochańsza, bez której tak źle jest żyć. Ułożyłam te listy,
przeniosłam z różnych lat do jednego segregatora, tak pełne słodyczy życia, całe gęste,
ciemne od miłości. — Można myśleć, że może nic nie przepadło, skoro wciąż jeszcze jest
takie ogromne, takie bezcenne, takie obecne. Że siłą swej miłości, swym najżywszym
udziałem, najbardziej skupioną uwagą zatrzymiła dla mnie całe obszary życia. Ale nie ma już
jej, by jej to wyznać, by jej się za ten dar wspaniały wywdzięczyć. —- Słońce grzeje w ten
dzień chłodna wy Zielonych Świątek. Hania jest w Wołominie u Waci, na cmentarz
towarzyszy mi wiernie Genia. Polne róże ze swych rozłożystych gałązek osypują się
zamiecią płatków pachnących — kwitną jaśminy. Wielkie białe petunie, które postawiłam
zeszłym razem na grobie Villaume\5w, odwróciły się wszystkimi kielichami w stronę
południa. Dalej znalazłam grób dawnego „Ziutka” Korolkiewicza, który stał się później
malarzem i śpiewakiem*. Nic nie wiedziałam o jego śmierci. Umarł mając już jednak
czterdzieści trzy lata

2

. Dowiaduję się tam wzdłuż zielonych alei o różnych zgonach.

Niedaleko nas leży mój dawny profesor, astronom Gabriel Tołwiński, dalej — obok geografa
Wacława Jezierskiego jego syn, Wiesław, kawaler jakichś orderów, inżynier leśnik, dawny
„Wiesio” dzieciństwa. Nie żyje
i Solone!
też ów stary doktor Certowicz, który opowiadał nam swe wspomnienia z gimnazjum
lubelskiego o ojcu i ojcu ojca, grającym w orkiestrze szkolnej na bębenku. Leżący w tym
samym grobie inżynier architekt jest na pewno owym jego zięciem, który tak się wówczas
cieszył i tym, że ma pięknie wystrojoną żonę, i tym, że ma willę własną, przez siebie
zbudowaną. A „Ziutka " pamiętam z wspólnych jazd konnych i polowań w Nowej Wsi, z
dawnego czasu wielkiej, „śmiertelnej” miłości Gorzechowskiego. On to, jadąc do domu stępa
z poczty w Wołominie, na przełaj zoranym polem, niebacznie rozłożył gazetę, by przeczytać
ostatnie depesze i nagle ujrzał się leżącym w bruździe twarzą ku niebu, strząśnięty przez
spłoszonego szelestem wierzchowca.
Warszawa, 20 VI 43.
Za dużo mam napisać — i już nie zdążę. Płakałam 'dziś rano, przeczytawszy opis śmierci
Aazy w Peer Gyncie. „Czy ja tam jestem zaproszona ?” — te słowa rozdzierają wszystkie
moje rany. (Mama: „Czy ja się we wtorek dobrze zachowałam przy gościach ?”) Jest
arcydziełem ten poemat, którego nigdy nie mogłam przebrnąć paru pierwszych stron, urażona
jego folklorem i fantastyką. Żeby dopiero dziś odnaleźć w nim całą żałość rozpadu i starości,
która jest moim udziałem. — Jeszcze raz przecież przeprowadzam tę likwidację, by 2mieścić
całą siebie na sześciu metrach kwadratowych podłogi, jeszcze raz przewracam i przetrząsam
ten dorobek mej biografii do samego dna. Całe tomy uporządkowanych przez Bogusława
recenzji, pierwodruków, wywiadów, ankiet, korespondencji. Są tam też dawne listy Edmunda
Szalita, Licińskiego, Gorzechowskiego, Kuczyńskiego, Bruno Schulza — tego właśnie,
ostatnio zmarłego, szczególnie piękne. Ale najważniejsze są listy mamy — tak napełnione jej
obecnością, tak darzące bezpieczeństwem. Jej opieka roztoczona nade mną, gdy byłam
najdalej, we wszystkich losach moich towarzyszenie jej dobroci niezmęczone i bezustanne.

background image

Wiedziała, jak jest kochana, wiedziała — ona, za którą jedyną w żydu tęskniłam. Jednak
później — w tych tak ciężkich latach ostatnich
mogła o tym zapomnieć. Przypominałam jej to — ale była przecież we mnie i gorycz, były
złe chwile, których nie mogłam wytrzymać. A wówczas słowa nie przenikały w nią tak
głęboko, jak stany i usposobienia. Raz mnie spytała — a nie było to przygotowane żadną
rozmową: „Czy ja się we wtorek dobrze zachowałam przy gościach ?** Myślała, myślała —
i tak się spytała, jak Aaza. „Ślicznie się zachowałaś, najdroższa, zawsze ślicznie się
zachowujesz.” Na szczęście powiedziałam to wtedy, tak ją uspokoiłam. A przecież ile moich
strofowań i pretensji musiało się złożyć na tę jej wątpliwość. I moje pocieszające słowa nie
mogły tego odrobić ani zażegnać. — Tak samo — już ciężko chora — powiedziała: „Właśnie
dlatego, że
o was myślę, chcę umrzeć”. Jakież złoża wrażeń ze złych godzin dnia — trudów ubierania,
myda, dźwigania — były w tych strasznych słowach! Cóż, że dała się uspokoić, że na moje
czułości odpowiedziała wreszde: „Już nie chcę umrzeć bo była zgodna, łagodna i dziecinna.
Ale to pierwsze odezwanie wynikło z niej samej, drugie było wywołane przeze mnie. Była z
natury pogodna, rzeczy dobre przyjmowała łatwiej niż przykre. Ale skleroza to w niej zmie-
niła. Stała się przygnębiona, niespokojna, chcąca zmiany, ruchu, ludzi. Wdąż domagała się
nowych książek, „żeby nie myśleć”. A było mi trudno dla niej odpowiednie wybierać,
miałam raczej trudne, dężkie, poważne. I nie podobało jej się nic, co czytała.
Adamowizna, 28 VI 43.

Na kródutko przyjechałam tu wczoraj z Zetem, wiedziona aż tęsknotą — i po iluż

miesiącach! Zimno i deszcz, ale przebłyski słońca wydobywają z umytej zieleni, z wysoko
stojących zbóż świeżość cudowną. Smugi zarośli w głębi krajobrazu, grupy drzew, niskie,
demne obłoki — to wszystko widać poprzez kilka bliskich, rozkołysanych kłosów żytnich.
Zosia, jalro słuchacz, jako partner, jako uczestnik rozmowy — cóż za dobro, cóż za luksus. I
wnętrze tutejszego mego biurka, przerzucające mię w znowu inne dziedziny mnie samsj.
Praca zaczęta o ojcu, nieprzeliczone zeszyty dziennika. — Pawica mi troje pawiąt, kura
gruchając wodzi za sobą dzie-
wiçcioro. — Wczoraj dałam się zabrać na imieniny do kierowniczki szkoły * — w tym
samym domku Chełmońskich na górze, podobnym do Górek, ale z klekocącym młynem w
wilgotnych zaroślach i blisko zielonych stawów. Tam przed czterema laty wiozłam
wieczorem uradowaną mamusię. — Dwie nowe osoby w żałobie, żona i córka pana
H[einzelmana], który umarł przed dwoma miesiącami. A wdowa po konsulu już tańczy.
Tańczyły też prześlicznie obie Chełmońskie * — każda z kwiatem wetkniętym we włosy —
prawdziwe „jeunes filles en fleursPiękna jak marzenie Kecia ma już dwadzieścia lat, nic się
w jej życiu nie dzieje — chociaż mogłaby i śpiewać, i grać, i malować, nawet pisać — i
zwłaszcza tańczyć, tyle bowiem posiada talentów. Mogłaby też być mądra, tak udręczona
swoją obawą przestrzeni i obawą nocy — a nie jest. Mówi mi
o jakichś przeczytanych książkach, o jednej dziwcie głupiej i śmiesznej — i to jest Le rouge
et le noir StendhalaA Nową osobą w tym gronie jest przebywający tu znany śpiewak Peter z
żoną. Wspomnienia występów w Mediolanie, Poznaniu, Warszawie. Mówi dobrze
o różnych wielkich śpiewakach — Gruszczyńskim, Kiepurze. I to jest miło i dziwno zarazem
słyszeć.
Warszawa, 29 VI 43.

I jednak jest utracony. List, który zastałam na biurku po powrocie z Adamowizny, był z

Rzymu. List bardzo długi, nieczytelny, bezładny, pełen rozległych rozważań literackich i
surowych potępień (Prousta, St. Simona) — by gdzieś pośrodku, w paru wierszach przemycić
tę dziwacznie sformułowaną wiadomość, która wprawiła mię w osłupienie. Więc nie
miłostki, nie romans—tylko właśnie ślub. Rzecz zresztą najzwyklejsza w takim układzie jak
ten, najbardziej zgodna z schematem. Rzecz, o której nieraz myślałam właśnie dlatego, że ją

background image

jedną uważałam za niemożliwą. Dziwię się, że aż takim to jest wstrząsem. — Uruchomiłam
już w sobie cały aparat ratunkowy, by się w tym przyśpieszonym toczeniu w przepaść jednak
zatrzymać.

Noc była straszna — bromural dawał krótkie zapadnięcia w sen, pełne potwornych

widziadeł. No, no. Ale sobie poradzę, ale jeszcze i z tego się wydźwignę. Jeszcze się oprę
rozmarzającemu powabowi rozpaczy. Zaraz wczoraj po południu — wyświeżona, doskonale
ubrana, w najlepszej, jak teraz mówią, „formie” — dałam się zaprowadzić Brezie na rewizytę
do [...] malutkiej pani H., gdzie wśród gości znalazł się „tęskniący” za mną i nabierający ceny
„ostatniego ratunku” Zawieyski — taki ujmujący, taki na mnie akustyczny. I on, i zawsze w
zakresie przyjaźni wiemy Breza, i ludzie tam, otaczający mię tym czymś, uznaniem czy
„czcią” — to jest balsam na rany. Wiem, że mój wygląd, ruchy, moje uśmiechy i słowa
zawsze jeszcze jednają mi tę u mężczyzn czułość pozaerotyczną, że na nią mogę jeszcze
przez jakiś czas liczyć. — Dziś więc był tutaj ten Zawieyski przyjęty mocnąiautentyczn?
czarną kawą wraz z najlepszymi „kaimakami”. W czasie tego ostatniego przed jego
wyjazdem widzenia ani przez chwilę nie byliśmy sami. Niespodzianie przyszedł Łaszo wski,
zawsze tak wzmacniający ton rozmowy. I od początku była Zosia Kuczyńska, przybyła też
niespodzianie, nie widziana chyba od pół roku. Myślałam, że sprowadza ją właśnie
„wiadomość”, tymczasem nie wiedziała nic. Była też osłupiała, podejrzewała nawet w tej
stylizacji inny sens — mimo że dla mnie nie pozostawia on cienia wątpliwości. Tak tedy —
nie mając czym innym — cieszyłam się, że widzi mię — jak i dawniej — w otoczeniu
młodych i jakże zajmujących mężczyzn, w dobrym ubraniu i uczesaniu, w olśniewającym
humorze. Że nawet ta kabina, to poddasze — tak wypracow?- ne, ozdobione, wyścielone całą
mną — książkami, obrazami, porcelaną, kwiatami, tkaninami — wygląda zaiste jak wnętrze
pudełka.
Warszawa, 2 VII 43.

Czy nie jest dziwne, że jestem tą wiadomością niejako wezbrana, że od niej goreję i

płonę, pociągając ludzkie oczy. Słyszę tych pochwał i wyznań naokoło daleko więcej niż
zwykle. I jak zwykle zresztą dowierzając tym tylko, które — powiedziane zaocznie —
dochodzą
do umie pośrednio, „z trzecich ust". Doskonale skrojony kostium czarny z wielkimi
karakułowymi kieszeniami (przerobiony, jak poprzedni, z płaszcza) i świetny kapelusz ratują
mię z przepaści Ten ślub jest tajemnicą — na szczęście. Mogę i przed sobą samą udawać, że
o riim nie wiem.
Warszawa, 3 VII 43.

Wezwana do Urzędu Przemysłowego, sądziłam, źe idzie o jakieś podwyższenie podatku

obrotowego. Zebrałam skrupulatnie wszystkie dowody i materiały, skopiowałam cały wywód
tego obrotu za rok 1942 i uzbrojona w dokumenty i poczucie wszelkiej słuszności, wybrałam
się niedaleko stąd do nowo powstałego tego biura. Po zeznaniu, że nie zostałyśmy
przesiedlone (utrata mieszkania nie jest brana w rachubę), że sklep nie ucierpiał w czasie
nalotu i że nie mamy nikogo z rodziny na utrzymaniu, spytałam, czy można wiedzieć, do
czego potrzebne są te szczegóły. Uprzejma urzędniczka wyjaśniła mi, że nie chodzi o
podatek, że materiały te potrzebne są do zamierzonej likwidacji przedsiębiorstw. — Tonowe
— w tak krótkim odstępie — i ostre smagnięcie losu zdążyłam już sobie rozważyć i jakoś
włączyć w moje życiowe plany. Jeszcze trochę ograniczeń, jeszcze jakieś wyrzeczenia — i
może, wolna wreszcie od sklepu i jego spraw — będę miała prawo powrócić do pisania.
Warszawa, 9 VII 43.

Byłam dziś na koncercie Dubiskiej: Sonata VII c-moll Beetho- vena, Karłowicza Koncert

skrzypcowy. Moje doznania muzyczne są tak silne, że mogą mi umożliwić starość — gdyby
nie wszystko, co temu przeszkadza. Wiele minęło miesięcy, odkąd nie słyszałam dobrej
muzyki. Na ostatni bis zagrała Szymanowskiego Źródło Aretuzy. Upajająca rzeczą było

background image

słuchać tego i pamiętać, i nie móc się wydziwić tej nieustającej sprawie przemijania — tak
utrwalonego. Cóż dziwnego, że ludzie wierzą w duszę, skoro to nićujęte i rozdzierające trwa
po nim umarłym w jego muzyce. A ponadto o mi-
łośd tej skrzypaczki do niego przez cały m <5 j czas wiadomo mi było i wtedy. — Mój aparat
ratunkowy działa wciąż i nieomylnie. Nazajutrz po wizycie Zosi Kuczyńskiej byłam z nią
jeszcze „Pod Pomarańczą” u Żeni, która pomogła Zetowi wyratować brata z zabawnej
opresji. Zosia obiecała mi napisać do Bogusława, źe nie będę doń więcej pisała, choć sama
uważa, źe powinnam. Nie uchyliłam się też od kawiarni z Pietrzakiem, który uskarżał się na
słabość kobiet jako partnerek i wyraził domysł, że ja jedna w mi- łośd byłabym „stroną
silną”, czego nie podjęłam oczywiście. Później Łaszowski referował mi tutaj treść swej
powieści, budząc mimo zalet literackich mój emocjonalny opór aż do wyraźnej dezaprobaty.
Dalszy mi Andrzejewski za to raczej mię podągnął i byłam oburzona na jego tak
nieżyczliwych przyjadół. Byłam jeszcze raz w Adamowiźnie — zaledwie półtora dnia. Jedno
pawię pożarła sroki, drugie zgasło męczeńsko niemal w naszych rękach, trzede zgubiło się w
życie i odnalazło ze swą ogromną matką ledwie żywe. Było chłodno i słonecznie, czas cały
prawie spędziłam w swych papierach na górze. Nikt tam, jak i ja, nie ma zegarka, za późno
zaprzęgli kasztana, ledwie dopadłam domu przed godziną policyjną, po której można dostać
w twarz lub w głowę. Zdążyłam we wtorek zrobić zakup i porozmawiać z nie-
sprawiedliwym. Byłam w sklepie i robiłam, co trzeba. Wzięłam udzieł w życzeniach,
składanych przy kawie i złych dastkach małej Komiłowiczównie*, którą uroczyśde
obdarowano dwiema pięknie oprawnymi książkami, Marii i moją, budząc w nas wstydliwe
oddenie emulacji ściśle wzajemne. — I stamtąd wprost na ten koncert. Tu znów młoda
dziewczyna, córka znanego mi kiedyś Stanisława Pieńkowskiego, siedząca obok
akompaniatora, wstawała co czas jakiś, rozprostowując wiotkie swe, długie ciało, by ruchem
rytualnym przewrócić mistrzowi kartę nut i zaspokoiwszy tę intymną potrzebę muzycznego
porozumienia, zapaść w spokojne czekanie na swoją chwilę. — Tak oto działam i bronię się
od poczucia klęski, której naprawdę nie ma. Bo to, że nie czekam na niczyj powrót, że wiem,
iż nic się nie zmieni — nadaje większą wartość chwili obecnej, każe ją wyżyć taką, jaka jest,
bez żadnych odsyłaczy w przyszłość. Tak więc
każda przyjemność wymiany intelektualnej z drugim człowiekiem nabiera wagi. Inteligentny,
grzeczny, zalecony mi przez Brezę, uczony w historii Mauersberger zaopiekował się moim
chorym żółwiem, jednym z trzech, które tu żyją naszym bezsłonecznym życiem, zaniósł go
na kurację do miłośnika zwierząt i ich znawcy, dawnego dyrektora Zoo *. Rozmawiając z
nim o psach i metafizyce, uderza się w niezawodnie odpowiadające klawisze, jest uczynny,
chętny — ale co? Czy, że gładki i światowy, zbyt taki, jak ja, czy że brzydki mimo
powabnego uśmiechu.
Warszawa, 4 VIII 43,

Z wielkiej oddali nadchodzi bezsenne rano. Hania chora, zdziwiona przewlekającą się

gorączką, wielkim osłabieniem, złymi snami. Nadeszły dawno czekane upały. Powietrze
nieruchome stoi w tym poddaszu, pełne dusznych męczących smrodów — gazu, kota,
antimolu. Nic na to nie mogą małe okrągłe otwory przyziemne i wąskie szpary w szybach
dachu, zakopconych pożarami wrześniowego oblężenia. Otwiera się drzwi na korytarz, by
wywołać przeciąg — ale wchodzą z nim dwa nowe, słodkawe smrody, sąsiedniego tezolka i
śmietnika. Małe, czarne dziecko kocicy, bożyszcze domu* szalonymi zabawami ozdabia ten
niewiarygodny los. — Siedząc tu ze mną na kanapie nad czarną kawą z kaimakami, Breza w
trakcie rozmowy powiedział z troską: „Ale wciąż jednak niepokoi mię ten pokój". „Owszem,
właśnie i ja sądzę, że to będzie trudniejsze niż wojna, że wtedy dopiero wybuchną istotne
problematy”. — „Nie, nie, ja mówię o pokoju dla pani. Przecież jest niemożliwe, żeby pani
naprawdę tak mieszkała, żeby tu pani została na zimę”. I ofiarowuje mi jeden ze swoich
trzech pokojów, czemu z wdzięcznością odmawiam.

background image

Adamowizna, 1 ? VIII 43.

Piszę tu tak rzadko, bo zabrałam się wreszcie naprawdę do roboty. Siedzę tutaj, posypana

papierami jak popiołem, już od tygodnia.
Oto na nowo jestem sobą — i na ten raz bez poczucia winy, że zaniedbuję swoje obowiązki

J

.

Ta odmiana w życiu, to wywalenie się nagłej zapory — jest jeszcze jednym wstrząsem dla
mnie o tym czasie. — Praca jest ciężka, jak zwykle, ach, zmagam się z olbrzymim oporem
materiału wobec wszelkich ram. Jest to już teraz — wobec uzbieranej w ciągu trzech przeszło
l?t ilości papieru — dosłownie „pakowanie”, praca układania i porządkowania, podobna do
przeprowadzki. Po krótkich warszawskich upałach, po paru dobrych koncertach (Ekier!), po
rozkoszach przyjaźni, po jakichś sypiących się na mnie nieoczekiwanych życiowych blaskach
— jestem w tutejszych zimnych wichrach i deszczach zamknięta w prawdziwym, normalnym
pokoju, z oknem na zielony, rozkołysany świat. Wiosna raptownie przedzierzgnęła się w
jesień, kartofliska żółte, pola zaorane. — Był jeszcze jeden list od Bogusława — bardzo
troskliwy, podbity skruchą i niepokojem — i że nic się w nim dla mnie nie zmieniło i
„najdroższe ręce gorąco całuję”. Ach, ach, spłynęło to ze mnie falą żalu i zdumienia. Jestem
znów sobą. Dobrze. Jestem jeszcze raz — i chyba już doprawdy raz ostatni — kobietą
„opuszczoną” przez kochanka, przyjemnie przy tym zdziwioną, że przydarzyło mi się to w
pięćdziesiątym ósmym roku życia.
Adamowizna, 20 VIII 43.

Straszne wrażenie zrobiła na mnie śmierć całkowicie mi obojętnego Edwarda Boyé *.

Dlatego, że był u mnie w sobotę przed samym wyjazdem moim tutaj. Dlatego, że zgodnie z
opisem we Wspólnym pokoju Uniłowskiego, też już umarłego, był wtedy zajęty tylko sobą,
tylko o sobie mówił — uradowany, że po latach nędzy ma wreszcie oto pracę i zarobek. Ale
skarżył się, że coś mu się stało, że go boli głowa, że wszystkiego zapomina, że jest taki upał,
aż mu się w głowie kręci. Chodził jednak i to wiele pięter dziennie, czerwony na twarzy,
pofałdowany, brzydki, zupełnie postarzały pizez te lata wojny. Nie chciałam, żeby pił kawę,
ale sam sobie
nalewał, sam też brał papierosy. We środę już nie żył, Genia dziś przywiozła mi tę
wiadomość. — Nie ma mamy już na zawsze, nie ma Bruna Schulza już na zawsze, Bogusław
się ożenił. Jest przejrzyście, jest pusto. Jeżeli jedna z nas umrze, to jedynym podpisem na
nekrologu będzie: Siostra. Gdy umrze ta druga, nie będzie komu podpisać zawiadomienia. —
W Warszawie Zosia Kuczyńska była jeszcze raz, tym razem już i ona miała wiadomość. Nie
zapytałam
o szczegóły, ale powiedziała: „Żona już wyjechała do Barcelony, a on też ma wkrótce
wyjechać”. — Z pociechą jednak myślę, że te wszystkie utyskiwania Edwarda Boyé brałam
na serio, mówiłam, żeby nie chodził po słońcu, żeby leżał, żeby wezwał innego doktora. Ale
jednak jestem wstrząśnięta, jestem zdziwiona.
Adamomzna, 22 VIII43.

W czasie tych upałów, które są jak wybuch gorąca, jak katastrofa, przeszła mi

temperatura, którą miałam od tej wiosennej anginy. Nawet leżę w kostiumie na słońcu, a gdy
Zosia i Ala kąpią się w Mrowie, ja odważam się na rozkoszne brodzenie w tej cienistej,
wąskiej wodzie po kolana. Pracuję dużo i jak zwykle w takich okresach nie mogę tutaj pisać.
Chodaż wciąż tyle się dzieje. Praca jest zajadła, gorsza niż dawniej, bo muszę przezwydężać
bardzo zły mój stan fizyczny. Serce czy wątroba, czy tak w ogóle. Czasami odrzucam po
piętnaśde sztuk zepsutych. — Jednakże dziś o świcie aż się uśmiechnęłam widząc, że znowu
jest pogoda.
Warszawa, 27 VIII43.

Koncert Wąsowskiego — trzy sonaty, Mozart, Brahms i Liszt. Jednak pewien zawód,

jednak jego gra nie uruchamia we mnie tego, co gra Ekiera. Doktorstwo Sokołowscy, ich aż
krępująca uprzejmość. Niestety, wróciła mi tu gorączka, w potwornym zaduchu tego miłego

background image

poddasza. Może ta cudza kąpiel w Mrowie, może nieznośne skoki tegorocznego klimatu —
upał słoneczny wciąż altemujący z zimnym wiatrem. Czy w ogóle. Więc korzystając z
tychwzglę-
dów, byłam u dr Sokołowskiego poza koleją, na badaniu. Później u innego doktora na
prześwietleniu. Tam w poczekalni scena tych dwojga z matką, leżącą na kanapce i z cicha się
skarżącą na bóle. Syn pochylony nad nią, mówiący „mamusiu”, wciąż coś poprawiający, coś
przygładzający. Tak znane mi pocałunki na wychudłych, bezsilnych rękach, niepokój,
czułość, męczarnia tej miłości. Ta młoda jest raczej synową, nie córką. Wreszcie doczekali
się kliszy, syn wychodzi i wraca, zupełnie odmieniony: „Nic, nic, ani na żołądku, ani na
kiszkach, — nic, nic, nic!” I jeszcze raz: „Jak cię kocham, nic!” Płakałam, będąc
nieumyślnym świadkiem tej sceny, rozdzierającej weczną ranę mojej miłości.
Adamowizna, 30 VIII43.

Jestem tu teraz z Hanią, z kotem dużymi małym, z dwoma żółwiami. Zosia przejmuje się

kotami jak ludźmi. Jej nieprzebranej dziwności nie mogę nazywać po prostu dobrocią. Jest to
coś nierównie bardziej złożonego i niepokojącego. Jest tu też z nami Genia, która pracuje
wreszcie w polu, uszczęśliwiając siebie i Zeta. Siedzę tu sama w papierach, pokój jest
chłodnawy, bez słońca, gdy otworzyć okno, wchodzi tylko zimny wiatr. No, ale chodziłam z
rana po słońcu, uczuwając gorąco na przemian i zimno. Tak to jest.
Adamowizna, 6IX 43.

Mgła w tej zielonej dolinie Mrowy ozdabia mi jesień i znów daje 37.2. Wczoraj

wyjechała Hania i zaraz potem zginęła tu jej Kidaja, zawsze wszystkim przerażona.
Szukałam jej we wczesnym mroku po chaszczach leszczyny i klujących malin, aż nagle
odnalazła się w pokoju na górze, napełniając słodyczą ulgi serce Zosi i moje. Jabłka, śliwki,
gruszki, zadziwiająca Ela

1

oraz Ala z mężem i nawet matką, wreszde Zet. Kotów z naszymi

jest pięć, w tym najświetniejszy olbrzym koci, Lis, cały złoty, silny, leniwy, żarłoczny,
chętny do
drapania i skarżący się nieustannym miauczeniem na jakieś straszliwe krzywdy losu. Jedna
już tylko krowa i jeden stary koń. Ela, wysoka, tęga, starawa piękność, dawna znajoma
hrabiów i bogaczy, znająca wszystkie stolice świata i bady Europy, naturalna i taktowna,
chętnie się śmiejąca, w brudnych, podartych szatach szoruje garnki, posługuje przy stole. Nie
zdarza się, by poskarżyła się kiedykolwiek. Gdy ją poprosić, zgadza się tańczyć i śpiewać
rosyjskie piosenki. Dziwność i strach napiera zewsząd. ¡Już i najbliższa okolica objęta jest
działaniem „dywersantów”. Byli we dworze w Chawłowie, byli w Osowcu. Żadają jedzenia,
bielizny, pieniędzy — ale nie popadają przy tym w przesadę. Są inteligentni, ludzcy,
podobno nawet przystojni. Nie zabijają i nie kradną, f- Czytam, co działo się dawniej: ileż
błędów, okrucieństw, głupstw żałosnych, popsutych dobrych spraw, przelanej krwi.
Poszczególne niewątpliwe słuszności, przesuwając się i tasując, wytwarzają ten zbiorowy
nonsens, mszczenie wartości, cierpienie, cierpienie.
Adamowizna, 27IX 43.

Znowu wagony stające się o tym czasie stałym motywem losowym. Ktoś wraca z

miasteczka i właśnie mówi o tych wagonach towarowych na stacji, pełnych [mężjczyzn
brodatych, bab i dzied. Proszą „tabaczku”. „Otkudowa, bratcy?” Okazuje się, że jadą z
Briańska. A dokąd? „Jak mamy wiedzieć, dokąd Germancy zabrali”. Potwierdza się tedy
wieść niejasna o uprowadzaniu ludnośd ze zdobywanych miast. Wszystko jedno, czym się
jest, co się robi lub myśli, co się woli. Rzeczą nieważną stają się naloty, bomby, bitwy i
oblężenia. Nagle rzecz wygląda inaczej: jest się [warsjtwą życia, powlekającą tę ziemię, po
której w czasie niedługim przetoczy się walec z żelaza i okrudeństwa — i nie zostanie nic.
Odstępowanie „bez przeszkód ze strony nieprzyjadela”, „oderwanie od nieprzy- jadela” — te
omówienia dotąd tylko żenujące, nabierają oto straszliwego sensu: bo nawet w odwrocie trwa
w mocy celowość i organizacja, zostaje dość czasu, by jak w tym Briańsku, jak w Charkowie

background image

(spalonym) i wszędzie — zdążyć zniszczyć obiekty, spalić zbiory,
zburzyć miasto i ludzi uprowadzić na jakieś niewiadome miejsce śmierci ułatwionej. Jest się
tym tylko, po czym przetoczy się ta celowość i ta organizacja, nie zostawiając nic —
zaledwie może koty, psy i kury, błąkające się po zgliszczach. Czy to nie dziwne? — Zosia
mówi, że przecież umrzeć to naprawdę nic nie jest i przemy- śliwa o kufrze żelaznym do
zakopania rękopisów.
Warszawa, 8 X 43.

Życie podwójne moje, tu i tam, altemujące wciąż dwa jego toki, nagłe przerzuty z

tamtego oddalenia w patos tutejszej męczarni — to zgęszcza jego ciśnienie, wzmaga wartość,
zaostrza jej doznanie. Dobrze. Godzę się, że jest jedyne, że jest fenomenem zdumiewającym,
że jest cudowne i zarazem tak niedorzecznie straszliwe. — To, co odbywa się w planie
historycznym o tej chwili, jest jakby powstrzymaniem tchu, zawieszeniem decyzji. W
powolnym przeważaniu się tych sił ogromnych los zdaje się ociągać z wypowiedzeniem
„sentencji wyroku”. Tekst słów, które przyjdą, zdaje się mniej ważny od faktu, że
jakiekolwiek będą, rozebrzmią nad „pustynią”. Jest pewne, że to, co się odbywa, odbędzie się
do końca. Zmagają się tylko dwie siły, sprawa jest wyłącznie między nimi. Wszystko, co jest
poza tym, co działa pobocznie na peryferiach dramatu — wydaje się, lękliwie wsłuchane w tę
melodię, czekać na swe „starcie z oblicza ziemi"« Sprawa mniejszych czy większych
narodów, ich wiary i nadziei, ich żałosnych złudzeń i dąsów wygasa, gdy decyduje się los
ludzkości. W tym, że ginie jeden ze światów, jest wreszcie sens tej olbrzymiej imprezy.
Żadne inne „głębsze znaczenie” nie da się tu podstawić. — Dawniej „obracało się w
perzynę”, dziś „niszczy się obiekty i zapasy bez przeszkód ze strony nieprzyjaciela”. No cóż.
Cudowny jest cmentarz z granatowymi, wilgotnymi kwiatami na grobie, pomieszane same
ciemne petunie i astry w jednej barwie, pogodne jesienne wieczory, rekonstrukcja mamy, jej
słów, jej dziecinnych skarg — straszliwa miłość dla niej, zwiększająca się od muzyki. Raz
wprost z cmentarza poszłam na kon
cert. Bach w rękach Ekiera. Bach i ostatnio też wciąż Szymanowski. Etiuda b-moll, którą
jedyny raz grał na Marszałkowskiej tylko dla mnie — wtedy mądrze i chłodno, gdy poprzez
Ekiera nabiera rwącej dynamiki dramatu, kłębiących się, huczących głębin. Także Źródło
Aretuzy, parokrotnie grane przez Dubiską, która naprawdę go kochała. Jest to dziś dla mnie
nawoływanie z ciemności grobu.
Warszawa, 9 X 43.

Tak cokolwiek jest, odbywa się na samej krawędzi istnienia. Liczba umarłych jest

nieprzeliczona — nie tylko tych dalekich, ale także tych, których się znało. Liczę czasami w
osłupieniu — powyżej trzydziestu, powyżej pięćdziesięciu. Zdarza się, że umierają też
śmiercią własną — i to wydaje się jakimś zbytkiem, to zastanawia. — W tym trwa odrębnie,
całkiem izolowana, śmierć lej Żeni, która umarła jakby na żarty — zabita „z wyroku’’, jak w
złej powieści, umarła śmiercią niesmaczną, groteskową i może nawet niewinną, budząc żal
nie większy, niż za zabitym pięknym i czułym zwierzęciem. Już jej nie oddam listu od
kochanka, który mi dała za ostatnim widzeniem, „...moja Słodka, wiecznie Słodka, mój
kochany Skarbie, moja Muzo, moja Kochanko Najdroższa..." Tak miało być z tą Żenią, którą
się dość nacieszyłam w różnych epokach żyda, która urodą swoją obdarzyła Agnieszkę
Blizbor. A teraz — wzięta od końca, widziana poprzez ten zgon, stała się nagle „postacią",
zdrajcą czy szpiegiem, czy kochanką kata. pięknością fatalną z melodramatu. Ach, wszystko
na darmo: nie zrozumiem, nie obejmę, nie nazwę, nigdy nie dam sobie z tym rady, co mną
wstrząsa, od czego tętnię cała i krwią odekam, i czemu dflpi przeminąć, zaniknąć bez śladu.
To Żema. — A sprawa Bogusława, który jeszcze napisał dwa listy i który mówi: „to nic
przedeż nie zmienia w moim stosunku do Ciebie najgłębszej admiracji i największego
przywiązania". Ostatni jest z Madrytu, podpisany: „Gorąco i ze wzrastającym uwielbieniem
ręce całuję". Stał się zwykłym kochankiem starej kobiety, którą porzucił dla

background image

poślubienia młodej. Pan Guibert w biografii Julii de Lespinasse* czy Benjamin Constant w
biografii pani de Stael*. Owszem, usiłuję leciutko podważyć ten schemat: nie robię
wyrzutów, nie robię dramatu — to oczywiście. Ale nie wznoszę się też do przebaczenia.
Milczę po prostu, nie odpowiadam na te listy, wiedząc, że nic tu nie ma do powiedzenia. — Z
rzeczy cudownych, które dają mi żyć, pozostaje lektura, wiążąca z umarłymi, i rozmowa,
wiążąca z żywymi..Naprzód zawsze ugłaskiwanie, przejednywa- nie na wszelkie sposoby tej
H. — tak zawzięcie smutnej i gorzkiej, tak mi nieżyczliwej. Dalej dziwienie się fenomenowi
Łaszowskie- go, który nic nie wie, jak jest sam sobie niebezpieczny, jak jest ślepy i dziecinny
przy całym swym rozumie. Wdzięczność dla Brezy, wiernego, niezawodnego przyjaciela.
Niewiedza, czym jest Zawieyski, który mówi, zastawszy mię wreszcie, „cóż za szczęście! cóż
za szczęście!”, który „tęskni” i „uwielbia”, i czegoś czeka, a nie wyręcza mnie w inicjatywie.
— Dziwię się, że wciąż jeszcze przyciągam tę ludzką aprobatę, że coś obudzam. Nie widzę
tego w sobie uroku, ale go wciąż słyszę. Odcedzam to starannie, nie dowierzam, gdy mówią
mi to „w oczy”, przystaję zaledwie na mały odsetek, potwierdzony wiarogodną obcą relacją.
Dziwię się, ale to mi naturalnie pomaga o tym czasie niesamowitym życia, w tej posępności
straszliwej wojny i starości. Ponadto nagły finansowy cud

1

pozwolił mi zremontować

popielice, podbić podeszwami parę par pantofli, kupić dwie nowe, zrobić trochę zapasów,
jeść ciastka, nawet trochę utyć. Ale to szczęście urwało się równie niespodziewanie, jak
przyszło.
Warszawa, 14 X 43.

Od czterech już lat nie słyszę radia, nie widzę teatru ani kina, me biorę udziału w żadnym

życiu zbiorowym. Nie ma zebrań, odczytów, nie ma tygodników ani miesięczników, jest
jeden polski dziennik. Życie przychodzi w pogłoskach, w szeptanych no-
winach, w przerażeniach i zgrozach codziennych. W tej ciszy, w milczeniu całej
rzeczywistości książka urasta do olbrzymiego znaczenia, przybiera dymensje nadnaturalne.
Warszawa, 15 X 43.
. Przychodzi rano Genia i powtarza, co słyszała przez głośnik. Wymieniają cały szereg
nazwisk ludzi, rozstrzelanych dziś rano. Później nazwiska tych, którzy rozstrzelani będą, o ile
nie ustaną zamachy. . To nie są myśli, to są stany, gdy się jest nimi, gdy się z nimi idzie
wiedząc i wiedząc umiera o tej godzinie, do której się wraca. Oto, gdy tu jeszcze leżałam w
łóżku na swoim poddaszu czytając, o tej godzinie siódmej w mroźny październikowy
poranek... Co to jest?'Ludzie tacy jak ja, ludzie zwyczajni, wzięci na ulicy. Jest strach, jest
wstyd, rozdzierający serce, ssący wnętrzności. Znów kończy się cały świat, reszta tego, co tu
jeszcze jest. — Są tacy sami jak ja, gdy idę ulicą, nic ich inaczej nie kwalifikuje, nic ich nie
wyróżnia. Jest przypadkiem, że nie są mną, że nie są każdym z tych, którzy ocaleli. ¡.Właśnie
w założeniu jest tu przypadek, odpowiedzialność zbiorowa.
Warszawa, 16 X 43.
To nie ustaje, powtarza się w różnych punktach miasta. Teraz już każdy wie, że to nie chodzi
o „roboty”, tylko o śmierć. *Ani kobiecość, ani wiek — nic nie^ tanowi ochrony. Idzie się
ulicą jakby wciąż muskając śmierć. /Ubrana w zremontowane cudne popielice, pachnąca
Chinchillą Gućrina, w małym feutrze* granatowym, wasokim jak diadem, zaniosłam wczoraj
dwie róże tak zasłużonej pani G[oetlowejJ. Był stary Wacław

1

, prowadzony przez syna. Nie

widziałam go od czasu, gdy siadywał zawsze naprzeciw mnie po drugiej stronie stołu, w tej
już nie istniejącej sali

2

i rozbrajał głupstwami, które mówił. Jest zmieniony, dchy, ogłuch

ły, ale pamiętający jeszcze cokolwiek. Zdążyłam powiedzieć mu amplifikowaną pochwałę
jego książek, wysnutą z tak nieoczekiwanego entuzjazmu A[lfreda Rogalskiego?]. Była
dawno nie widziana Anielcia [Zagórska], zresztą sami prawie starcy i stare kobiety. Był też
Zawieyski. Odbywszy obowiązujące mię konwenanse, przez chwilę rozmawiałam z nim. Po
drodze do przedpokoju wóze- czek z niemowlęciem, które Zawieyski w dziwnym
pomieszaniu pojęć bierze za nowego syna G[oetla], żyjącego z inną kobietą, zamiast za

background image

legalnego wnuka pani domu. „Co panu do łba strzeliło”, mityguję go szeptem, by nie
posłyszano pod tym dachem takiej gaffy. Spieszę się do Brezów, Zawieyski wychodzi ze
mną, więc go tam zabieram. Razem rozważamy: iść czy zmykać do domu. Zmierzch jak noc,
w tym mieście wylękłym — po rannych egzekucjach, po nowych łowach. Mówi się o mej
przedwczoraj drodze Alejami do sklepu, wśród trzaskających kul, o wczorajszej scenie, którą
z bliska widział. Tak żyjąc, przemykamy się samą krawędzią, bez żadnych złudzeń. Tam
jedziemy razem, ale wracać będę sama, skoro granicą wszystkiego jest godzina ósma.
Tramwaj, zbliżenia, spojrzenia i słowa — jak w młodości. U Brezów godzina rozmowy — o
Goncourtach, Flaubercie, o ludziach. Wracamy razem tylko do przystanku, w głębokich
ciemnościach, z małą latarką, którą rozpraszam mroki u naszych stóp. Jeszcze raz idę
światem w tej roli: kobiety w futrze, kobiety pachnącej, z bliska prowadzonej pod rękę,
kobiety. Jeszcze raz chcę usłyszeć to — a gdy już słyszę, udaję wzgardliwość, żartuję, jestem
lekkomyślna, płoszę się, niepewna siebie — jak w młodości. Cudem nadchodzi tramwaj, nie
trzeba czekać, zdążymy w porę, każde w swoją stronę. — Wysiadam w mrokach tu, blisko
domu, przed samą ósmą. I słucham przez megafon szeregu nazwisk, z datą urodzenia każde.
Jest ich dwadzieścia, czterdzieści, osiemdziesiąt. Żadnego nie znam. Ale wszystkie są
nazwiskami ludzi mających umrzeć fi wiedzących o tym, że umrą.

Ta rzecz odbywa się wdąź — na tej lub innej ulicy, odbywa się publicznie. Nazajutrz

megafon ogłasza nazwiska i imiona tych, na których to przyszło, jeżeli potrwa tak dłużej, to
nikt tego nie uniknie, nie będzie tutaj nikogo. — Tak idą prowadzeni na jakąś ulicę, gdzie ma
się to stać, ma się odbyć ich śmierć. Genia zaczęła mówić: „podobno jeden nie chciał się
położyć i wtedy...” Więc trzeba się także kłaść. I każdy, kto wychodzi na ulicę, bierze udział
w tej loterii, wszędzie łowy były przed chwilą albo za chwilę się rozpoczną. Przemykają te
auta ciężarowe, zwane „budami”, przejeżdża niebieszcząc się „kostusia” — mniejsze auto z
ławkami, pełne mundurów. Te łowy to nięjest już obóz albo roboty, to jest jutrzejsza lista
rozstrzelany ch.lUlice są pustawe, w tramwajach luźno % jednak ludzie idą do pracy, idą
jedni do drugich, coś sprzedają albo kupują. Jest już to, co było u tamtych

1

— i wtedy

przejmowało nas zgrozą i współczuciem, i nawet zdziwieniem. Zachowujemy się w sposób,
którego u tamtych nie umieliśmy zrozumieć. Żyjemy pomimo to, żyjemy obok tego i w tym.}
Powtarzają się zamachy i powtarzają się te odwety. Żyde adaptuje się do tego, co jest. Oto
uprzątam szufladę biurka, w której zamokły papiery od wody deknącej przez okno w dachu.
Zmywam talerzyki i filiżanki, by je — jak kiedyś babcia i ciocia Teresa — porządnie
poustawiać na białej półce. Niepokoję się, czy zapalenie ucha u Hani naprawdę już przeszło.
Myślę o ludziach i o książkach. Więc jest przystanie i na to, co jest, i na to, co jeszcze przyj-
dzie, zgoda na los Chrzanowskiego?], Schulza, obecnie Korczaka?], na „odstępowanie w
porządku”. — W jednym z miast tutaj owi nieliczni, którzy jeszcze zostali, idą się zapisywać,
nie wiedząc po co. Wracają nie wszyscy z rodziny, zostaje tam mężczyzna, mający powyżej
lat sześćdziesiędu, i zostaje młoda kobieta, kulawa. Ci znikają i już. — Jakikolwiek będzie
wynik bieżącej sprawy, pewne jest, źe ma nas nie być. Że ma na tym miejscu być pusto. Ale
nie mamy gdzie być i nie mamy gdzie iść. Nie
możemy nic zrobić — prócz tych jakichś świństw, których nie zrobimy także. Tak jest — to
jest przedmiot zwykłych rozmów towarzyskich, jak pogoda i jak zdrowie, to się spokojnie
przewiduje i rozważa. I spokojnie powraca do swej rzeczywistości — do wnętrza szuflad,
gdzie tyle jest materiału pracy, do Dictionnaire philosophique Voltaire'a, do Portretów
kobiecych Sainte-Beuve

ł

a, do Prisonnière Prousta. Na cmentarzu sadzi się już mrozy i chry-

zantemy, wiedząc, że z tej odciętej miłości, z tego rozdzierającego uwielbienia dla tych pod
ziemią bierze się cały niepojęty nonsens kultów i wiar. Odchodząc stamtąd mówię: to jedno
— być razem, być razem, nic więcej nie ma na ziemi. To ona, gdy było jakieś zmartwienie,
pocieszała zawsze: „Ale jeszcze jesteśmy razem”. Teraz jestem razem z Hanią na tym
poddaszu, w świecie zaiste komicznym, w szmirze historii, w grotesce uganiającej się

background image

naokoło śmierci.
Warszawa, 22 X 43.
Dziś śniła mi się mama. Siedziałyśmy przy sobie na kanapie, przytulone, jakby stęsknione za
sobą po powrocie, po długim rozstaniu. Ciepło i miękkość objęć konkretna, ogromna czułość
Jej słowa: że jest szczęśliwa, będąc ze mną tak blisko, że tak właśnie jest dobrze. Sen trwa
krótko, jest tym momentem dobra i słodyczy — nic więcej. Pomyśleć! — Wczoraj w
cudowny dzień słoneczny jedziemy przez tę straszliwą Warszawę, we cztery, z Genią i panią
Emilią. Od Belwederu w dół idziemy piechotą śledząc przez całą drogę świeże krople krwi,
aż do drzwi sklepu. Krew jest mokra, czerwona, w jednym miejscu na Belwederskiej rozlana
w niewielką kałużę. Nie wiemy, co tu było. Ale na innej ulicy takie ślady zbierają kobiety
chusteczkami na pamiątkę, jakieś tam są ołtarzyki z kwiatami, mężczyźni przechodząc zdej-
mują kapelusze, kobiety klękają i modlą się. I to powoduje nowe strzały. Ulica mówi o
łowach tu, o łowach tam. Zabierają każdego, nawet jedną staruszkę o kiju. Znowu luźno w
tramwajach, chodniki opustoszałe. — Kiedyś nie lubiłam polowania z powodu
strachu zajęcy, pędzonych przez nagonkę albo zamkniętych w kotle. Teraz sama jestem tym
zającem, jak wszyscy naokoło. Ludzie nie wychodzą z domu, a gdy już muszą, to z trwogą
patrzą na każdą przejeżdżającą platformę. I wszyscy myślą to samo: czy zdarzy się to z nimi
dziś czy jutro, czy na tej, czy innej ulicy. I wróciwszy do domu dziwią się, że jeszcze są. —
Emilię zwolniłyśmy z przychodzenia do sklepu, Genię, która nocuje w sklepie — z przycho-
dzenia do domu. Ten genialny pomysł wystarczy zaledwie na parę dni — do nowego zakupu,
gdy przydzielone sklepy zaczną przy-* chodzić do nas po towar.
Warszawa, 27 X 43.

Wczoraj poprzez wszelkie niebezpieczeństwa poszłyśmy we dwie na zakup. Nie jeździ

się już tramwajem, bo. Idąc nasłuchuje się, skąd idą strzały, rozgląda się, czy nie ma „bud”.
Posługuje się najprostszymi zmysłami, jak w mrokach geologicznych żyda, jak w dżungli.
Przez całą drogę było, jak się teraz mówi, „spokojnie”. Ale dowiadujemy się, że naprawdę
wcale nie jest spokojnie. Na Saskiej Kępie egzekucje, most Poniatowskiego zamknięty, w so-
botę zginęło tam dziewiętnastu i jedna kobieta. Głodzenie co dzień do biura, przyjeżdżanie co
dzień do miasta pociągiem — to każdorazowo są akty odwagi. Dowdpny z tych odważnych
ustala, że nie pozostaje nic, tylko derpliwość. Pokazuje kawałek palca i mówi: „Bierzmy
przykład: taki kawałek od N do R przejdą do wiosny, to przedeż jest derpliwość”.

1

Zachowuje się doskonale, jak w salonie, zarazem dość chętnie wyciąga papierosy. Gdzie
indziej opowiadają zabawnie o ukradzeniu na ulicy całego transportu towaru łącznie z końmi
i wozem. Ale rozmowa z tym starym, pamiętającym mię z teatru (kasjer z czasu Domu
kobiet), jest inna. Stradł obu swych dorosłych, żonatych synów, w Oświęcimiu, a teraz żyje
jakby od początku, wychowując z kolei swoje wnuki. Słyszymy, że młody, którego
widziałyśmy tam za każdą bytnością, zginął nagle w swym biurze. Obecny przy tym urzędnik
został
aresztowany, puszczono go jednak nazajutrz, gdyż dostał obłędu. — Do sklepu chodzimy też
piechotą — cudną jesienią w zamglonym słońcu, przez całą długość Alej. Część drogi ro-
bimy Parkiem Ujazdowskim, mijamy pamiętną z dzieciństwa kasztanową aleję z resztą liści
barwy brązu na gałęziach. Drzewa ustawiają się we wzory ze starych obrazów, na wodzie
zasypanej liśćmi pływa już jeden tylko łabędź. Słodycz senna tej miejskiej natury, jej
wykwint powściągliwy, jej zamyślenie mgliste i różowe — co to jest? Jak się to ma do tych
wyludnionych ulic, do przerażonego miasta za kratami ? — Wczoraj podczas sprzedaży, już
po kontroli pana z Ar., stukanie energiczne do bocznych drzwi. Przekręcam klucz i
wpuszczam dwóch żandarmów w hełmach, z karabinami, z granatami u pasów. Zgroza w
ludziach naokoło i we mnie jest zbytkiem, przyszli po prostu kupić papierosów, choć to było
najmniej ze wszystkiego prawdopodobne (mają bowiem własne lepsze i w dużej ilości). —
Wieczorem przyszła miła H[anna Szumańska]* z dobrą wiadomością, ale przyniosła też dużo

background image

dych. Są to już całe sagi rodów. Więc taka pani E. zmarła w Oświęcimiu*, więc młody,
uroczy jej syn, ożeniony niedawno z piękną dziewczyną*, poległ tą śmiercią zbiorową, w
codziennej dawce zgonów na miasto Warszawę. Poległ jeszcze ten, jedyny syn i jeszcze inny.
Po prostu jest już coraz mniej znajomych, tak to idzie. Mają przewiązane oczy, skrępowane
ręce. Ale ostatnio przewożeni są w obszernych workach, umocowanych w pasie. Po —
rozwiązuje się worek, potrząsa i, związany ponownie ponad głową, wrzuca z powrotem na
platformę. Odwożeni są do miejsca, gdzie ginęli tamci, w których ślady idziemy my. Poza
ceremonią publiczną istnieją nierównie liczniejsze poufne. — Przy wylocie tunelu (czy przy
moście) jedna piątka zachowała się dobrze, druga też, ale w trzeciej były kobiety, nie chciały
iść, padały na ziemię, dały się wlec przemocą na miejsce stracenia. —II taki pan, stojący na
przystanku tramwajowym, tak zaczytany w gazecie, że nie zauważył, jak został zupełnie sam,
znieruchomiały z przerażenia, widząc „budę” i żandarmów. Był tak nieruchomy, że nie
uciekł i że go nie wzięli. Ale i on dostał obłędu. Tak. I sama ona,
która — i która nazjrwa to wszystko „szmirą”. — Bo prócz tego trwają wciąż zamachy,
padają granaty, wykonywane są „wyroki”, wysadzane szyny i pociągi — same pogłoski,
same szepty i przypuszczenia. Czy to jest już „ruchawka”, czy to zbliżający się front. I kto to
robi ? Sama najbliższa rzeczywistość jest legendą.
Warszawa, 1 XI 43.

Genia, mająca silny charakter i własną wolę, wbrew zakazowi przychodzi. Więc w tamtą

stronę chodzę z nią razem. Idziemy, patrząc w cudowne złote liście Alej, leżące wysoko nad
głowami na niebie ciemnoniebieskim jak kopuła wyżłobiona w litym turkusie, jak wnęka
błękitu. I Genia mówi: „Mój Boże, świat taki śliczny, a taki jest nieszczęśliwy".
Warszawa, 6 XI 43.

Patrzę w nocy na świecę płonącą, ładny brązowy dzwonek, który kiedyś kupiłam dla

mamusi, biały dzbanek z błękitem i złoceniami na stoliku przy mym legowisku. I nagle
jestem zaskoczona moim istnieniem. Osłupiała sobą, swoją świadomością, swoją
identycznością. Oto chwila przecięcia się mnie ze światem — jedyna, tak przypadkowa, która
nie wróci. I już. I nic. Jakież zdumienie, że mi to jest dane. Jaki zachwyt, że to się stało.
Warszawa, 10 XI 43.

Dzień wschodzi w mrokach po lodowatej nocy na tym poddaszu. Wczoraj znowu, w

trzech miejscach. Ci dwaj chłopcy — siedemnaście i dwadzieścia lat, mający prawo żyć. Ich
obie matki, ta jedna z nich, która szaleje w swym obłędzie. — Oto zjawiają się ludzie innego
zdania*. I znowu odmienia się świat. Niezależnie od tego, czy mają rację, czy są w błędzie —
ten inny świat znowu niebezpieczny jest i groźny. Niezależnie od tego, że ich racja zdaje się
być lepsza. Ale i w niej słychać straszliwy zgrzyt
nowych zmagań — na śmierć i żyde — wyzwalających w nowym przekroju, w nowym
układzie przedwieństw wszystkie nienawiści i nakazy morderstwa. — Wojna i rewolucja,
rozważana historycznie, jest zadaniem jakiejś swoistej wyższej matematyki. Ale to, z czego
się bierze, jest czystą biologią. Bo w biologii ma podstawę siła woli, odwaga, miłość —
ojczyzny czy sprawy — to wszystko, co się składa na zjawisko głębokiego przeświadczenia.
Każde przeświadczenie ma swoją słuszność, zdolną zabijać, zdolną zamieniać powleczone
ludźmi ziemie w obszary „pustyni”. — A miłość do drugiego człowieka, radość z niego,
niewysłowione szczęście odnajdywania siebie poprzez innych, potwierdzanie siebie
zachwytem dla nich — widzianych lub tylko czytanych — to musi być przygięte do samej
ziemi, spłaszczone lękliwie, niewidoczne, stać się niczym. —Wobec pięknośd nocy, w
powrotach przez ogromne, bezlistne Aleje, wśród uśpionych za kratami ogrodów — wybucha
straszliwa potrzeba zgody ze światem. Ten zachwyt, że się jest jego częścią, to dzikie
uroszczenie — jakąż jest daremną tęsknotą. — Dziwne, że to, czym się odbywa, czym biorę
udział w świede, czym czuję siebie — to jest mięso (mięso przynoszone „z miasta” na obiad).
Bo myślenie o człowieku w kategoriach chemicznych da się znieść łatwo. Fakt, że żyde

background image

„wypożycza sobie” wolne pierwiastki martwego świata, nie budzi oporu, na to ma się cichą
zgodę i zrozumienie. Ale widziane okiem „naiwnego realizmu” mięso jako organ żyda i
świadomośd, jako miejsce, w którym realizuje się słodycz i zgroza żyda — cóż za
dowolność, cóż za niedbały pomysł. Dobrze. — Dziś jest dzień wielkiego dla mnie
znaczenia, dzień ogromny, o którym przetaczam się w nową demność, w moją własną
żałosną otchłań. Kończę pięćdziesiąt dziewięć lat, zaczynam rok sześćdziesiąty.
Warszawa, 17 XI 43.
Rozmowa tu na kanapie — dzień, południe, zamiast iść na obiad, zjadamy tu zwiewne
śniadanie, ale są przysłane sardynki i nawet
wódka (dar Teuchmanna). Rozmowa nie tak zupełnie szczera, jak ostatnia z Brezą, z którym
po prostu nie ma tajemnic. Zawieyski jest delikatny i szlachetny, jest czysty — i musi być
oszczędzany. To i na przyszłość stałoby między nami, gdyby ten przydługi początek miał
zapowiadać jakąś ciągłość. Ale jest duża radość z siebie nawzajem, jest czułość, jest z tamtej
strony może trochę zachwytu. Bądźmy ostrożni, zachwyt jest oczywiście dla mnie jako Zofii
Nałkowskiej. Ale czy to stanowi jego dyskwalifikację ? Moja osoba literacka jest w pewnym
stopniu także mną, coś z tego pisania składa się też na to, jaka jestem. Poza tym — na te
chwile zawsze jeszcze mogę stać się ładna, gdy się śmieję, gdy jestem wy- świeżona, gdy
patrzę i słucham Zaciekawienie człowiekiem, udział w jego sprawie ze światem, radość
porozumienia — to zawsze mobilizuje moją urodę. — Za to źle było, gdy nazajutrz po tych
żandarmach ujrzałam Zawieyskiego czekającego na mnie przed sklepem, gdzie chodzę w
pantoflach sportowych na niskich obcasach i w angielskim płaszczu na futrze, zbyt długim i
szerokim. Był i on tam w tym widmie sklepu, gdzie stoją dawne półki na książki z kupkami
papierosów dla sklepów przydzielonych, piękna kiedyś konsola, dawniej służąca mi za
biurko, oba zniszczone mahoniowe fotele. — Starałam się naprawić to wrażenie wczoraj.
Czy i sama uległam urokowi? Mimo oporu, mimo nieufności — tak. Same warunki
wyznaczają temu granice przystojności, w tej kajucie nie jesteśmy ani przez chwilę sami.
Genia wchodzi i wychodzi, Hania ma jakąś sprawę, za odwróconą szafą bije przecież serce
domostwa — kran, zlew, maszynka gazowa. Jest tak dobrze, że trudno się rozstać. Ale sama
Genia przypomina, że czas lecieć do sklepu. — Żegnamy się na dłużej, bo wreszcie chyba na
ten raz już wyjeżdżam. Jednak nie odpowiedziałam mu na list, który doręczył mi w sklepie
osobiście.
Adamowizna, 19 XI43.
Zosię zastałam zmienioną, wychudłą, inną, dom pusty. Olszewscy wynieśli się, okazawszy
Wiele „czarnej niewdzięczności”, pan Bier
nacki dostał posadę*, Ela z żalem odeszła. Obecna Olga, też miniona wielka dama i jeszcze
bardzo urodna, stojąca przy kuchni, obierająca kartofle, szorująca rondle — też odchodzi.
Jest tylko Walenty, działający poza domem, któremu trzeba gotować, a służącej nie ma.
Zginęło na pomór dwanaście kur, opłakanych przez Zosię. Umarł też pawik, ozdoba
tutejszego życia, wielki kadłub w zbytkownych piórach, zwany przeze mnie papapawiem.
Została po nim owdowiała mamapaw i bebepaw, duże jak matka. — Zosia od pierwszego
dnia tkwi w swej roli, opatruje ogromny wrzód na ręce dziewczynki sąsiadów, karmi i
oporządza dwie sparaliżowane kury, leżące na sianie w przetaku. Genia przyjechała ze mną,
więc pomaga, ale jutro wraca do Warszawy.
Adamozoizna, 26 XI43.

Jak na Górkach, mieszkam tu w trzech pokoikach na górze po kolei. Teraz urządziłam się

w najmniejszym, który wychodzi na południe, co jest obojętne, skoro nie ma słońca. Ale
cztery kawałki węgla wystarcza, by było tu ciepło przez całą dobę. Toteż nie czuję dreszczy,
które nie ustawały na warszawskim poddaszu. Sama palę w piecu, sama ścielę i sprzątam,
sama czyszczę i ładuję lampkę karbidową, karmię sparaliżowane kury, cokolwiek nawet
pomagam na dole, ale mało. Mogę tu wreszcie być sama, mogę pisać. Co za luksus: jestem

background image

sama w pokoju. Ale wiedziona maksymalną ambicją, jakąż trudną zamierzyłam rzecz! Iść
przeciw wszelkiej łatwości, przeciw temu, co mię raczej ciągnie — czy to jest dobrze ? Na
pewno nie. Ale pokusy działają na różnych poziomach, pokusą jest też zwalczenie pokusy. I
tą pokusą zwalczoną jest obiektywność, ogólność — żeby zatrzymać wszystko, nie
poprzestawać na jakimś jednym toku żyda. Cała rzeczywistość — więc zagadnienie skrótów
urasta, staje się ustawicznym wyborem, powodem, że odpada mnóstwo wartośdowego
materiału. Jakąż ulgą jest czytać po męczarni pisania! Rozważam chwilami, czy nie jest to
wreszde i na mnie koniec — skoro inni albo już nie żyli w moim wieku, albo pisali byle co.
Te ataki zmęczenia, senności, uczucia,
ORas fi »Wi » i H
że to jest nad siły, co rozpętałam. Ale moją ,»hipotezą roboczą" (bez której niemożliwy jest
nawet sam start) jest, że wreszcie ta książka będzie naprawdę dobra (hipotezą, która niestety
towarzyszyła mi i przy poprzednich!) — Zosia mówi: „pisz tak, jakbyś pisała dla siebie, nie
myśl o nikim, co będzie czytał”. To jest mądre, ale tak właśnie pisałam Niecierplizoych — i
co? (Ostatnio komplementy małego Rogalskiego, który ma już dwadzieścia lat i który i dla
mnie tak surowy jest w sądach). Zosia jest dla mnie dobra, jak dla kotów i tych dwu kur.
Dobra tą dziwną dobrocią, która jest jakby a contrę coeur *, która ją jednak wiele kosztuje,
która na pewno jest wysiłkiem. Gdy chcę być czynna, gdy jej pomagam — jest to jakbym
mieszała jej szyki, jakbym jej zakłócała jakiś plan moralny. Od początku przecież w tym
układzie pamiętam ściśle o rewanżach, biorę udział w ciężarach, nie jestem nigdy d la charge
* — ale to napotyka na opór, na niechęć, bywa nawet źle oceniane, robi przykrość To mi jest
utrudniane. Jakby być wyzyskiwaną, stanowiło jej potrzebę, leżało w jej naturze.
Adamowizna, 28 XI43.

Zawsze z rana w niedzielę powrót Zeta, gazety, wiadomości. Ach, wiadomości! Po

południu przychodzą „dziewczęta w kwiatach” z mnóstwem kobiet i tym jednym
śpiewakiem, przyniosły płyty, grają na patefonie. Znowu wiadomości. Czy nie jest rzeczą
zadziwiającą, że nam właśnie dane jest uczestniczyć w tym zaiste „końcu świata”. Oto
wiadomy już nam jest nasz los, oto nie mamy złudzeń, nie mamy najmniejszych wątpliwości.
I robimy to, co nas zdumiewało najbardziej u tamtych wiosny ostatniej: że właśnie mogli żyć
wiedząc, źeco rana wstawali, myli się i ubierali, że coś jedli, że wieczorem rozbierali się, by
iść spać. — Jednak jedynym spokojem byłoby mieć przy sobie truciznę — łatwą i szybką.
Ale nawet tego nie ma.

Dziś o czerwonym świtaniu w chmurach strzecha stodoły, którą mam w polu widzenia,

okazała się lekko przyprószona śniegiem. Miejsce, po którym przechadzał się dawniej paw,
olśniewając mię swoją pięknością. Napisałam wreszcie do Zawieyskiego — przezwyciężając
wielki swój opór, raczej namówiona przez Zosię. Że nie znajduję sposobu, aby złamać mu
żyde (plagiat z Michała Choromań- skiego) i na końcu „łączę wyrazy daleko idącej aprobaty"
(plagiat ze mnie samej). Karmię już więc własną przeszłością swoją teraźniejszość. Mam
niesmak i niepokój, mimo że list jest raczej odpychający. — Prowadzę tu żyde surowe,
ascetyczne, twarde: piorę sobie, zamiatam, palę w piecu, dbam bardzo, by się „nie opuśdć”,
mieć tu czysto i ładnie, mimo iż tam na dole wszelkie takie starania są daremne. Karmię i
poję te kury, wystarczy to, by je kochać, by marzyć o ich wyzdrowieniu. Jest to mała
kremowa kurka tegoroczna i wielki kogut karmazyn, jeden z tych, które tak oswoiłam dwa
lata temu. Nie rozumieją, co im jest, leżą obok siebie na sianie w przetaku, wdąż usiłując
jakoś się poprawić, on grzebie nogami, na których jednak ustać nie może, ona daremnie
powiewa skrzydłami, trzepoce się — i zawsze, gdy już osłabnie i znieruchomieje, jedno
skrzydło rozpostarte na nim zostawia, jakby go obejmowała. Leżąc nie umieją jeść, trzeba je
podtrzymywać. I to długo trwa, nim wreszde wola mają pełne. Trudno im też pić. Ani Zosia,
ani ja nie godzimy się, by je zarżnięto. I tak to trwa w smutku, i przynosi podechę, że lepiej
im tak żyć, niż wcale. — Przybyła tu wreszde z Warszawy ta panna Jasia, boję się, że i ona

background image

się zniechęci w tym domu zbyt dziwnym i zbyt trudnym.
Adamowizna, 3 XII43.

Robię’’wiele, by przezwydężyć te de stany, wynikłe z dużej aorty, powiększonego serca,

z pachypleuritis i parabr onchitis*, i całego tego „końca świata”, w którym przychodzi mi
uczestniczyć. Osiągam tę jakąś zgodę na siebie, wchodzę w ukła dy z prze
dmiotami, które i tu, jak w Warszawie, organizuję natychmiast wokół siebie w tym stopniu,
że aż je lubię, aż się nimi cieszę. Mogę być — na przekór warunkom — i czysta, i
„zrobiona”, mogę mieć dobrze uczesane włosy, mogę mieć ubranie i bieliznę prawie takie jak
przed wojną, mogę to wszystko mimo najbardziej demoralizującej życiowej koniunktury,
mimo że mogłyby mi już wreszcie „opaść ręce”. Radość z tego zawładnięcia oporem materii
w sobie i przedmiotach wciąż jeszcze jakoś mię „niesie”, wciąż trzyma mię na powierzchni,
pozwala mi dotrzymać paktu ze światem i z ludźmi. Daje mi też tę diabelską dyscyplinę w
pracy, nie pozwala na żadne ułatwienia, na żadne wykręty. Po pięćdziesiąt razy przepisuję
jeden ustęp, by wreszcie był autentyczny czy — jak mi się wydaje — pełnowartościowy, nie
czuję zniecierpliwienia, marnując tyle papieru, uśmiecham się pobłażliwie wobec tego nie
słabnącego uporu, tej zawziętości, której nie kompensuje żaden tryumf, żadne nawet
zadowolenie z siebie.
Adamcrwizna, 5 XII 43.

Genia, która ze swej znikomej ludzkiej osoby dobywa takie eksplozje

wspaniałomyślności i energii, że aż w pewnej mierze determinuje nasz los — despotyczna,
uwielbiająca, zajadła, zła jak diabeł i zarazem zdolna do wszelkich poświęceń, zuchwała i
oddana, i na którą chyba już do końca jesteśmy skazane — ta Genia przywiozła tu Hanię po
prostu przemocą, nie zważając na jej przeziębienie — może, iż chciała tu być ze mną, może,
iż naprawdę sądziła, że ją ratuje. I Hania już po raz drugi odbywa tu ciężką grypę, w
najtrudniejszych warunkach, ozłoconych tylko dobrocią tej Zosi. Tym niemniej w podłodze
są dziury od grzyba bezpośrednio nad próżnią, pokój nie da się ogrzać, pielęgnacja jest
utrudniona niebezpieczeństwem zawalenia się do piwnicy. Muszę ją zabrać do Warszawy, a
boję się dla niej tej jazdy, muszę przy tym jechać tam na dzień zakupu. Budzę się o piątej
rano w węźle wszelkich przerażeń, że nie mogę ani jej zabrać, ani jej zostawić, mimo za-
praszań i namów Zosi. Panika, że „wszystko się kończy”, że ją, tę
ostatnią, utracę, przeżywanie całego życia w tym karykaturalnym skrócie, znaczonym
szeregiem zgonów — jest zwykłą patologią bezsenności. Ale jest zarazem tą rzeczywistością,
z której utkane są ponure, długie, ciężkie godziny przedświtu.
Warszawa, 8 XII43.

Przychodzi ta mała Hania Szumańska w czarnym modnym palcie z fokowymi

kieszeniami i foką przybranym kapturem i znów dcho, nienaturalnie chichocze, znów mówi:
„nie, to jest obłęd, to jest po prostu szmira”. Wie, że już nie ma tego cudnego i mądrego
swego męża, wie, ale nie chce wiedzieć. Wie, jak umarł — i także nie chce wiedzieć. „Wciąż
myślę, że to nie jest rzeczywistość”. Chodzi po mieśde, wstępuje do barów, pije wódkę — to
jedynie może wytrzymać, męczona przez swą „łagodną schizofrenię”. Teraz dostała
wiadomość o śmierci ojca

1

. I znowu nie wie, czy to był tyfus, czy co innego. Przykra rola

tego urzędnika, który tak często spełniać musi teraz ten obowiązek.
Warszawa, 10 XII 43.

Zrozumiałe jest, że gdy odszedł A[dolf Rudnicki], doznałam ulgi. Bardzo subtelny,

bardzo niegłupi, uczuciowy, odważny. I on uczuwa potrzebę zgody na coś z tego, co jest. I on
chce solidamośd. Ale kosztem jakich ofiar — z tego, co najbardziej istotne. — Byłam w
sklepie, potem u Brezów, wracałam pod oblepionymi śniegiem gałązkami, ślizgając się po
młodziutkim, miękkim i wilgotnym śniegu. W ciemności podwórza przy drzwiach schodów
posłyszałam pytanie: — Czy to pani? — i poznałam jego ciepły, młody głos, kiedyś
szczęśliwy. Wródł tu ze mną na górę, byliśmy sami, co tak jest rzadkie. Myślę, jak żyje,

background image

wśród jakich ludzi, myślę, w czym jest osadzony. Nie skarży się, tylko ze smętnawym
uśmiechem kaprysi. Ma twarde żyde, które woli od miękkiego. Dlaczego on właśnie robi na
mnie takie wrażenie, jakby ten los był jedyny, tak bez żadnej
granicy żałosny. Śmierć, śmierć wszędzie. A przed tą śmiercią jeszcze niezmierzone
cierpienie. „Wszystko jest śmietnik. Naprawdę istnieje tylko sztuka”. Gdy poszedł, myślę, że
żyję w samych pamiątkach, w samym żalu. W samej nocy żyda. — Dowiedziałam się tutaj
jeszcze o śmierd Anield Zagórskiej i jej skomplikowanym pogrzebie. Umarła zwyczajnie na
serce, w czasie roboty nad tłumaczeniem.
Warszawa, 13 XII 43.

Hania nie wraca z Adamowizny, gdzie musiałam ją zostawić. Później rozchorowała się

Zosia, a teraz nie mam sposobu dowiedzieć się, co tam jest. Nie mogę też stąd wyruszyć,
będąc uwiązana do sklepu, odprawiam wciąż ten ceremoniał, tańczę ten groteskowy finał mej
biografii. — Nie widziałam dotąd Zawieyskiego, przychodzą wszyscy, tylko właśnie nie on,
czy to nie zasmucające? Mrocznymi porankami bezsennośd czytam dużo i nawet piszę przy
świecy. Poza tym cały dzień pełen jest ludzi i zamętu. Poza tym chodzę na te koncerty

1

, tak

sa blisko, tak wiele znaczą. Poza tym słyszę, że jestem zdumiewająca — słyszę depły,
poważny głos, widzę oczy wymowne nie-Sprawiedliwego, którego sposób byda nakazuje
szacunek i skłania do uległośd, i o którym wiem przedeż, jak jest niemądry. Słowa tej pani o
mojej pięknośd. Ale dużą rolę w tym gra oczywiście moja staranność, moje uczesanie, to
futro. Więc rano był zakup. Później cmentarz, gdzie tak trudno jest być teraz, gdy największe
niebezpieczeństwo jest w tramwaju, gdy zawsze można już nie wrócić. Śnieg, mrozik, liście
chryzantem zrobiły się czarne, ich główki brązowe, a na każdej siedzi biała kulka śniegu.
Było pusto, byłam zupełnie sama. I mówiłam z nią głośno, przypominałam jej ten sen, w
którym moją wielką miłością, moim niezmiernym współczudem usiłowałam ją przekonać, że
jesteśmy razem i — że jesteśmy szczęśliwe. I jeszcze wracając długą aleją do bramy mówi-
łam tę jakby do niej litanię miłośd, uwielbienia i żalu.
mm u i

To jest wciąż, to się powtarza — mijają dni te same: chwytanie, a później egzekucje na

ulicach miasta. Lub tam. — To wiem. J myślę, że i wtedy będę sobą, że nie przestanę być
sobą. Myślę, jakby to było odkrycie. Że gdy będę szła tam, gdzie nie chcę, gdy będę musiała
zostawić mój tu barłóg, moje książki, moje segregatory z listami, zrobić to, co wydaje się
takie trudne, gdy się w tym jeszcze jest — to jednak aż do ostatniej chwili zostanę sobie ja,
która będę ze mną. I w tym sensie będę też jeszcze sobą. Bo tak ważne jest morale ostatnich
chwil i ten spokój, którego jestem pewna, zupełne powściągnięcie rozpaczy — bo strachu nie
będzie. Strach będzie odwrócony, będzie zamarznięty, strach właśnie będzie twardością i siłą.
To wszystko da się zrobić, skoro jeszcze będę sobą. — Tak myślę i tak załatwiam sprawę
swoją/ Ale to wcale nie załatwia sprawy innych — tych, którzy są młodzi i życie mają nie
spełnione. I którzy kogoś zostawiają. Ja będę myślała, będę wciąż myślała: że życie było
rozległe, że było wypełnione i całe i że — wypełnione i całe — było mi dane. I będę myślała
o mamie, która mi się znów śniła, że uwierzyła memu szczęściu z nią, że się pocieszyła. —
Ale oni mają matki, mają dzieci i żony i będą myśleli, że zostają bez opieki, że sobie nie
dadzą rady. Będą może myśleli o ojczyźnie, która potrzebna jest na tę chwilę, będą może
mieli myśli byle jakie, nagnane strachem. I będą sobie na ratunek przyzywali wieczność,
której nie ma.
Warszawa, 14 XII 43. [tak!]

Trzeba było pośpiesznie zdobyć te jakieś szmaty wagi dwu kilogramów i kilogram

papieru, i kilogram butelek. Genia poszła do pana Feliksa, który zdobył to wszystko i
przyniósł w porę. Pracuje teraz nad rozwalaniem gruzów, z których wybiera nie uszkodzone
cegły. Jest to miły, pogodny człowiek, ale myśli, że nie będzie mógł tego robić. Stoi wysoko,
bije oskardem i jak spojrzy naokoło, nic, tylko śmierć i ruina, gruzy i zwaliska. Przyniósł do

background image

domu znalezione tam nożyczki i cukiemiczkę, która może nawet jest srebrna, a także trochę
drzewa na opał. Tyle zostało z żyda, od którego tam się roiło, po ludziach, którzy chodzili,
mówili, pracowali. Którzy wstawali rano, myli się i ubierali, a wieczorem rozbierali się i
kładli spać. Jak my dziś. „To jest cmentarzysko", mówi jeszcze. I nie może się uspokoić. —
Znowu litania: Rafał Bluth*, Marek Napierski*, Janusz Gorzechowski, Bruno Schulz, Leon
Po- mirowski, Emil Breiter, no i Stanisław Piasecki*, Witold Hulewicz, Tadeusz Hollender*
-

ł

- i ludzi nieznajomych bez liczby. Przesuwam porankami te paciorki różańca — zdumiona,

wciąż na nowo nie mogąca uwierzyć. „To wszystko jest śmietnik. Naprawdę istnieje tylko
sztuka”. Czy dowiem się jeszcze i o tym męczeństwie? I czy żyć jeszcze nie jest rzeczą
wprost nietaktowną?
Warszawa, 17 XII 43,

Człowiek, który się zupełnie nie śmieje. Ani przez uprzejmość, ani z dowcipu. Świat

widziany przez niego jest doraźnie, bezzwłocznie straszliwy. Jest ponury i może jest
rzeczywisty, obawiam się, że także nie całkiem mądry. No — i także świat, jaki powinien
być. (Czy pamiętam: „człowiek lepszy jest jaki jest, niż jaki powinien być”.) — Wszystko
jest tu, jak było, wszystko trwa w niedorzeczności i grozie. To się nie zmienia. Jestem sama,
Hania dotąd na wsi, chora. [...] Znowu chlubię się swą wytrzymałością, chodzę co dzień te
kilometry do sklepu, wykonywam wszelkie obliczenia, palę w piecu, ścielę, zamiatam, piorę,
nawet nieco gotuję. Ten wczorajszej nocy wszczęty pożar — no, no! Nie taję, że wynikł tylko
z mojej winy. Spałam mocno i nagle obudziło mię głośne trzaskanie polan, suszących się na
gorącym piecyku żelaznym, w lustrze zobaczyłam płomienie, sięgające sufitu, wkoło czarno
było od dymu. Ugasiłam to dwoma wiadrami wody, po czym musiałam zmywać zalaną
podłogę. I tak sama sobie uratowałam to nietaktowne żyde.

Znów tam chodzę, do „ogródka mamy”. Chwyta mię to nagle gdzieś na ulicach miasta

nagłym targnięciem tęsknoty. Bez uprzednich projektów jadę tam daleko tramwajem.
Przecież to największa moja miłość jest tam zamurowana pod ziemią. Niosę tam
chryzantemy, choć wiem, że marzną, choć wiem, że ona się nie dowie. Jest pusto i mogę
mówić do niej. Cóż za cierpienie. Ta myśl o niej, która wyzwoliła we mnie największą
zdolność miłości, nie ma w sobie słodyczy, nie ma pociechy łez. Jest bez żadnej nadziei, bez
żadnego przebaczenia. — Wracając widziałam na jednym z grobów drobną, czarną kobietę
prawie w łachmanach, opłakującą kochanka, który umarł, mając osiemdziesiąt siedem lat.
Oto jeden jeszcze domykający się pierścień. To o niej mówił mi stróż cmentarny, że odpędza
od grobu rodzinę i wdowę, że tam leży godzinami i rozpacza. Oto, co tkwi w kobietach, co w
nich jest możliwe. I w tej drobnej, kusej, jeszcze niestarej osóbce poznałam dawną aktorkę
Ruszczycównę, kiedyś tak dla mnie niebezpieczną (jako przelotna liaison* mego pierwszego
męża). Już wtedy — ileż to lat! — była oficjalnie kochanką sławnego Michałowskiego],
którego trwała fotografia przy fortepianie umieszczona jest na pomniku.
Warszawa, 25 XII 43.

Naprzód pili*, stojąc wokół dużego stołu i spożywając przedświąteczną „rybkę”, później

leżeli w poprzek tapczanów, leniwie gawędząc. Mężczyzna z kobietą lub kobieta z dwoma
mężczyznami. Głowami opierali się o ścianę, ich stopy sterczały poza siedzenie. Znajdując
się w takim zespole postępuję oczywiście jak oni. Byłam „otoczona”, nawet się temu nie
dziwiąc. Była ta miła Hania Szumańska, przepijająca w barach swą żałobę, był niechętny, ale
zainteresowany M.*, był A[ndrzejewski] i P[leśnie- wicz]*, i zwłaszcza Breza, który
odpędzał wciąż ode mnie innych, by zwierzać mi wreszcie swą miłość do innej kobiety.
Wypiłam
z nim bruderschaft w ten sposób, że ja mówię do niego ty, a on do mnie pani. — A wczoraj
na wilii w kuchni*, Łaszowski robił mi zupełnie poważne wyrzuty, jak mogłam. I że to nie
on, który myślał, że jest mi bliższy niż Breza. Zwłaszcza że i on dostał się w zębate tryby
jakiejś nowej miłości i zwierzając mi ją, jest pewien, że jest jedyny. Ponieważ jestem

background image

dyskretna, żaden z nich nie wie, że drugi robi to samo. A Łaszowski nie wie też, że
niesłusznie martwi się panią W[isienką]*, a ona nie wie, że ja wiem. Usiadłam nie przy stole
„moich”, tylko obok Marii Dąbrowskiej, gdzie siedzieli też oboje K[owalscy] i państwo
S[amotyhowie]*, uważając, że tak powinnam. Stary pan S [tempowski] rozmawiał ze mną
bardzo miło. Przy końcu poznałam W[itoldal Kl[ingera]*, owego z różnych listów i
wzmianek wiadomego przyjaciela Brzozowskiego. Jest stary, jest wiemy jego pamięci, ale
już też niezupełnie władający sobą, już też napoczęty przez sklerozę.

Wobec treści ostatniego dnia roku i zaraz Roku Nowego *, jest się terenem walki, która

boli fizycznie, która targa najgłębszymi złożami osadów moralnych i najczulszymi węzłami
ciśnień biologicznych. Przy tak surowej nad sobą kontroli doskonale wiem, gdzie kończy się
poczucie odpowiedzialności i zaczyna tchórzostwo. I gdzie zgoda z sumieniem staje się
wygodniejsza od niezgody. Przecież nie żałuję mej decyzji mimo że polegała na uchyleniu
się i odmowie, na uznaniu swej niekompetencji. Przyszło mi to tak trudno, że aż nie umiem
doznać ulgi po tym przełomie noworocznym, -r^ Osoby odwiedzające stanowią cały
wachlarz barw psychicznych. Niemądry i nie zajmujący St.?, tak bardzo etykietalny i
poprawny, poprzez wszystkie Nowe Roki, w które jedynie — poza imieninami — się zjawia,
budzi to samo poczucie dystansu i ten sam mimowolny szacunek. Też dawno nie widziany,
młodszy ode mnie o cztery lata Lencewicz

1

nagle zmienił się w starca. Budzi wzruszenia

geograficzne*, przypomina minioną atmosferę domu, pełnego atlasów i map, zasypanego
tomami geograficznymi wszelkich języków. W tym układzie obudził też wiele zaufania
enigmatyczny B.? Hania przed świętami wróciła ze wsi, zostawiając tam chorą Zosię. Później
z niezwykłym łoskotem i właściwym sobie ceremoniałem gwałtownych scen chorowała
Genia, po niej wreszcie grypy dostałam ja. Czarna robota domowa, którą zresztą lubię,
wysiłki, by utrzymać się
wbrew wszystkiemu na powierzchni, wreszcie świetna lektura z dziedziny biologii, fizyki i
psychologii — to pozwoliło mi utrzymać się w „formie” i ani jednego dnia nie zostać w
łóżku (lub raczej w kanapie). — Zmora życia cokolwiek się uchyla, jakiś świat ludzkich
zagadnień, ludzkich wartości na nowo znęca mię ku żydu.
Warszawa, 15 I 44.

Czym jest naprawdę to, w czym żyjemy, dowiemy się później. Wojna, jak rewolucja,

rozpada się na poszczególne zdarzenia, zachodzące w różnych odległośdach, w
niejednakowym stanie skupienia, niejednakowo i niejednocześnie wiedziane. Szerokość ulicy
albo grubość murów, albo inna dzielnica odgradza nas na razie od rzeczywistości, oszczędza
nam jeszcze jej grozę. Śpieszymy się, żeby zdobyć pieniądze na zakup albo żeby zdążyć do
tramwaju. A tam już oni stoją — z zawiązanymi oczami, ze skrępowanymi z tyłu rękami, z
ustami zakneblowanymi gipsem i czekają, aż hukną strzały, które będzie słychać aż tu. —
Podobno jeden z nich był tym, który raz — nieznajomy — przyszedł ze swoimi wierszami.
Młody i zdolny.
Warszawa, 25 I 44.

Za trzy dni przypada rocznica śmierci ojca. Ubiegło już trzy- dzieśd trzy lata od jego

śmierd. Ale ten dzień ma jeszcze dla mnie inne szczególne znaczenie. Jest to bowiem czas,
gdy jestem — ja — w jego wieku, gdy

3

jestem w wieku, w którym on umarł. Urodził się, jak

ja, w listopadzie. Umarł w końcu stycznia. Umierając miał lat pięćdziesiąt dziewięć i dwa
miesiące. Tyle, co ja wtej chwili. I oto zacznę być starsza odmego ojca, zacznę go wiekiem
przerastać. Nadchodzący dla mnie miesiąc luty, marzec, kwiecień, będą tymi miesiącami,
których on już nie dożył. — Gdy chodzę na grób, chodzę do mamy, rzadko wtedy myślę o
ojcu. Czy że umarł tak dawno, czy że umarł w pełni sił
i nie tak, jak ona, nieszczęśliwy. Czy że był nie tak, jak ona, ko
chany. — Jestem wciąż w tym węźle pośrodku nienawiści, wśród ciśnień niezmiernie
wrogich, niszczących się w śmiertelnej walce. I rozumiem każdą rację, każde cierpienie,

background image

każdą nienawiść
i zbrodnię. I trudno, i ciężko jest mi żyć w jasności tego widzenia, bez złudzeń, jakie daje
każde zaślepienie.
Adamowizna, 4 II 44.

Zabrałam tu wziętą z czytelni książkę Kotarbińskiego Elementy teorii poznania, logiki

formalnej i metodologii nauk. Kartki poznaczone są zakreśleniami przez ludzi, którzy czytali
ją przede mną, którzy się z niej uczyli Wzięłam ją z najbliższej czytelni w śródmieściu, ale na
książce jest stempel innej czytelni, „Wirginia”, Elektoralna 32 — skąd zakupiona jest
większość tych książek — z dawnej czytelni unicestwionego getta. I nagle widzę, czym jest
ten fakt, co znaczą te zwały ruin na miejscu całej dzielnicy. Odkrywam, że było tam nie tylko
żyde domowe, nie tylko sklepiki i kawiarnie. Były tam też czytelnie, było ich dużo, oni lubili
czytać, dziewczęta z magazynów, chłopcy ze sklepów — to wszystko byli czytelnicy. Były
przytułki dla starców i przedszkola. Były instytucje. Oto jest sprawa, której nie można nigdy
dostatecznie poznać, z którą nie można sobie dać rady. — Wdąż jeszcze pozwalam się
udręczać myśli o tym spalonym pewnej złej nocy zeszyde moich Dzienników. I tak miniony,
przepadły czas czterech owych miesięcy (w których był też pobyt w Wołominie i jeden w
iskrzący, słoneczny mróz po śniegach samotny spacer na Górki — Górki bez drzew,
zmienione jak w strasznym śnie!), ten przepadły i tak czas wydaje mi się przepadły w
kwadracie, przez to, że nie napisany. I nieodżałowany przez to, że było tam dużo o mamie i
wszystko o tych ludziach zza muru, o tej ich sprawie zaiste pośród tego straszliwego świata
najstraszliwszej.
Adamozoizna, 6 II 44.

Rano szyba jest zapłakana, ściekające krople tworzą na „parze” pionowe, nieregularne

dróżki. Grube, czarne gałęzie topoli i dal-
BHH1
sze drzewa dają się widzieć tylko przez te przezroczyste smugi, w wąskich, pionowych
odcinkach — i ten świat zza okna wydaje się drzeworytem o nieznanej, niezrozumiałej
technice. — Sparaliżowane kury jeszcze żyją. Zosia nie wstała dotąd po ciężkiej grypie z 40
stopniami gorączki. Leży na tym barłogu w najgorszym tutejszym pokoju, który właśnie
obrała sobie za sypialnię — słodka, grymasząca, ładna bardzo, dająca po sobie chodzić trzem
kotom i wylegiwać się na kołdrze, jak chcą. Najładniejszy z nich jest Szadk, nasz czarny
kotek z Warszawy. Ale zginęła tu jego matka, tak wszystkiemu niechętna i oporna, ale
bardzo w swym dziwnym losie żałowana. I zginął olbrzymi, piękny i skłonny do lamentów
Lis.
Adamotoizna, 7 II 44.

Cóż to za dziwny poranek. Od piątej nie przestaję myśleć o tych ludziach fikcyjnych —

Edmund, Celia, Katarzyna, Baraz. I ta nieładna kobieta w lodowatej sukni. Tego pełną mam
głowę, nic innego nie robię, tylko to. Ach, rozpętałam rzeczj bardzo dla mnie trudne, mam
zamiary maksymalne, chcę złapać i unieruchomić wszystko. I jeszcze raz myślę, jak ludzie
starzy, że nie zdążę, że nie starczy mi czasu na drugi tom, czasu albo tchu. Że nie zrobię
wcale książki o ojcu. — To on właśnie, już teraz młodszy ode mnie, zdziwił mię kiedyś,
mówiąc o swych Zjawiskach istmicznych, że już tej książki nie napisze. Powiedział to do
mnie w swym pokoju ostatniego naszego mieszkania na Wielkiej — więc na trzy najwyżej
miesiące przed śmiercią. I nie skończył tej książki. — Ale poranek. Jest siódma, odsłoniłam
zaciemniający pled z okna
i zobaczyłam świt. Niebo jeszcze bezbarwne jest całe wolne od chmur, zapowiadające dzień
cudowny tej zimy bez śniegu i mrozu. Tylko naokoło, tuż nad widnokręgiem ciągnie się
chmura szaroniebieska pasem wąskim jak taśma. I w jednym miejscu, w lewej stronie okna,
jest żółta od słońca, które już wzeszło poza nią.

Jak zwykle, gdy piszę, nie czytam powieści, tylko rzeczy teoretyczne. Świat myśli mię

background image

potwierdza i uspokaja. Prócz Kotarbińskiego, który daje się czytać powoli, mam tu
Wprowadzenie do zagadnień filozoficznych Metallmana, Granice nauki Chwistka, Zasady
biologii ogólnej Dembowskiego, Radziwiłłowicza Szkice psychologiczne i broszurkę
Krążenie pierwiastków w przyrodzie Vetulani. Ale prócz swoich książek mam jeszcze masę
pokus w niedawno sprowadzonej tu pięknej bibliotece rodzinnej Zeta. Niemcewicz,
Trembecki, cały Montesquieu, stare pamiętniki historyczne, Święte niewiasty Hoffmanowej.
Ach, nie pozwalam sobie zbyt daleko w to wejść, nie mam już czasu. — Zosia wstaje po
trochu, ale nie jest zdrowa, bardzo wychudła i osłabiona. Doktor Chełmoński przychodzi i
mówi: „No dobrze, ale kiedy pani nie miała temperatury?” Właściwie nie daje diagnozy, nie
jest pewien, czy to resztki grypy.
Adamowizna, 12 II 44.

O Boże, nie jest z nią dobrze. Temperatura znów się podniosła, trzyma się około 38

stopni. W świetnych rozmowach, wśród żartów i śmiechu, lekko mówi o śmierci, na którą
jest całkowicie zgodna. Dużo jestem przy niej, staram się, żeby więcej jadła, żeby przystała
na w
Adamowizna,, 15 II 44.

Zosia przystała wreszcie, że wysunęłam jej mały tapczan z ponurego, wilgotnego kąta

pokoju i ustawiłam prostopadle do ściany, w miejscu, gdzie ma trochę światła i przestrzeni i
gdzie dostęp do niej jest ułatwiony. Tak samo przestawiła pielęgniarka łóżko mamy na dwa
tygodnie przed jej śmiercią. — Podłoga w obu północnych pokojach, które obrali sobie za
sypialnie Zosia i Zet, przeżarta jest grzybem, ugina się i w pobliżu drzwi na taras ma
zwyczajnie dziurę. Każdy mój krok zagrażał mi zawaleniem się
pod podłogę, poruszał wszystkie butelki na nocnej szafce, która raz nawet się przewróciła. To
przestawienie nie tylko ułatwia mi usługiwanie jej, ale stanowi rodzaj tryumfu. Pousuwałam
przy tym całe złoża zakurzonych książek, pudełek, sznurków, gazet, wyodrębniłam piękną,
starą konsolę z obrosłych ją gratów. Ustawiona na dawnym miejscu tapczana z paru
pięknymi na sobie przedmiotami ślicznie teraz wygląda. Mogę coś robić tylko według
maksymalnego programu i nie zważając na protesty Zosi. Także obie chore kury z co dzień
zmienionym w przetaku sianem, co drugi dzień ukąpanymi w cali hypermanganicum
brzuszkami i nogami, czyste i nakarmione — też tylko w tej skali starań przynoszą mi
pociechę. Podobny jest mój stosunek do tych trzech rozdziałów, które aż tak przerabiane i
opracowane dałam przeczytać Zosi. Tak, to jest partner i czytelnik. Nasze śmiechy późno w
noc rozlegają się po pustym domu.
Adamowizna, 18 II 44.
% Wieczorem chodzę z Jasią do obory, gdzie Jasia doi krowę, a boi się sama, żeby jej nie
kopnął koń. Zabieram ze sobą zwykle trochę chleba dla obu tych zwierząt. Stary kasztan
wykręca do mnie łeb, który wydaje się o tej chwili, w świetle mej karbidowej lampki,
wspaniały. Oczy wypukłe błyszczą, nozdrza poruszają się bohatersko. Można by myśleć, że
jest zły, a to chodzi tylko
o ten chleb. Krowa nic takiego nie robi, jest łagodna, ale stanowcza i nieustępliwa. Gdy zbyt
marudzę, jednym zawinięciem długiego jęzora wydziera mi całą kromkę z ręki. Nos ma
mokry, łeb kędzierzawy, czarny i krótki. Niedawno odebrano jej cielę, które Walenty zawiózł
do Grodziska na kontyngent. Nikt nie wie, jak zniosła to rozstanie, co przecierpiała. Stoi
przywiązana do żłobu, bez ruchu i protestu daje się doić, choć jest widoczne, że ją to boli.
Oba te wielkie, zamknięte w ciemności zwierzęta ogrzewają oborę tylko własnym ciepłem,
wprzęgnięte całkowicie w służbę obcych sobie spraw człowieka.

Odwaliłam ogromny kawał moje) roboty—chociaż na ilość wynik nie jest duży. Materiał

miałam wprost nieprzebrany do tych pięciu rozdziałów, dziejących się na raucie. Wybór i
układ — to jeszcze nie jest najcięższe. Ale wyjednanie na sobie samej możności pisania
drogą perswazji, pochlebstwa, pertraktacji, nawet oszustwa. Te metody działają na krótko,

background image

zmęczenie, zły stan fizyczny stanowią skwapliwe podłoże pod wszelkie teksty „zwątpienia”.
Gdy rano już pościelę swe legowisko, napalę w piecu, zamiotę i posprzątam, pownoszę i
powynoszę dzbanki z wodą
i wiadro, gdy się wreszcie umyję, pięknie uczeszę i ubiorę — jestem tak zmęczona, że mam
raczej chęć się położyć, niż siadać do maszyny. Zmęczenie i senność nie wyglądają już na złe
stany „wą- trobiane”, są trochę inne niż dotąd, jest w nich na pewno starość.— Przez cały ten
czas Zosia jest chora. Leży na swoim tapczanie — urocza, ciekawa, zabawna, łagodnie
grymasząca. Było w niej to już w młodości niechęć do jedzenia jako funkcji socjalnej.
Wszyscy muszą wiedzieć, że ona nie je, podziwiać to i namawiać do jedzenia. Gdy inni już
skończą, dopiero powstaje w niej ochota na te różne znikome „osóbki”, które zjada, jak
małpka, palcami, brzydząc się i otrząsając. Wiele jest wciąż o tym mowy i zbędnych
korowodów. Drugim takim sposobem na marnowanie czasu jest sprawa służby, narzekanie,
nawet podejrzenia, że kradnie — co faktycznie bywa też słuszne, choć często nie jest. Moje
próby uporządkowania tych stosunków nie są owocne. Jej opór jest tak silny, jakby równał
się instynktowi życia, stanowi jakiś wstręt dziedziczny, jakiś nieskontrolowany nawyk z
dzieciństwa — będący w niezgodzie z całą jej naturą, skłonną do rozdawania się, zapo-
minania o sobie, abnegacji. Sprawa „drugiego stołu”, sprawa ich wynikłej stąd niechęci — to
nie tylko zły poziom, ale wątpliwości sumienia. Jestem zbyt pełna wiedzy o człowieku, by
żądać doskonałości czy konsekwencji. Tak. W tym terenie coś jednak osiągam, ale to jest
niewiele. I mam w tym poparcie Zeta, który przecież
o tyle jest dalszy.

Jest we mnie wciąż to przyśpieszenie, akceleracja myśli, czynności, życia. Gna mię coś i

lekko nosi — zarówno tam, na dole, gdy w cichych pantoflach futrzanych (po mamusi)
biegam naokoło tak wielorakiej Zosi, nakrywam, sprzątam, przekładam, rozmieszczam różne
rzeczy po różnych kątach, jak tu na górze, w mojej pracy. Fruwam w bezliku papierów, małe
listki notatek przypinam szpilkami według sensu i kolejności na większych arkuszach, by —
mając to w przejrzystym układzie, widząc to od razu — ułatwić sobie ich włączenie w
całość,którą przepisuję. Niecierpliwa i zdyszana, dygocąca z pośpiechu, przewalam to i tasuję
wokół siebie — i znowu wracam, i przepisuję jeszcze raz, i jeszcze raz.
Adamozcizna, 3 III 44.

Rano. Od piątej przy świecy piszę ołówkiem na kartkach dodatki do Aramowicza i parę

zdań do tego, co mówi Oxeński. Jest w tym niewątpliwa rozkosz, gdy to osiągam, że mi się
człowiek jednowymiarowy nagle zaokrągla, nagle jest pełny i daje widzieć nie jedną
zwróconą ku mnie z początku fasetką *, ale ze wszystkich stron. Gdy wypełniony ma cały
kształt, gdy w środku nigdzie nie jest pusty. Gdy wszystko o nim wiem. Ach, czyżbym się
łudziła jeszcze raz, że to będzie dobra książka, że będzie moja najlepsza. Te moje godziny na
górze są istotnie samotne, istotnie bezpieczne, są szczęśliwe. Czas dnia posiekany mam scho-
dzeniem na dół, gdzie poza robotą zatrzymują mię też rozkoszne rozmowy z Zosią. Czyta
Prousta i mówi: „To się czyta mlaskając językiem o podniebienie, tak jest smakowite". —
Jestem stara, więc się spieszę, więc się cała chcę zużyć, cała wyzyskać w tym, co chyba
będzie ostatnie. Męczę się niewątpliwie rozbieżnością mej tutejszej roboty — ale jeszcze
dużo czuję, cała szumię wewnątrz i wibruję, i lśnię zachwytem do rzeczy i ludzi, i świata.
Piszę to, bo właśnie o tym poranku przeżyłam ten spazm zachwycenia, ujrzawszy oto w tym
„zaciemnionym" pokoiku żółty, dziw
ny refleks na ścianie. Zdjęłam pled z okna, odgadłszy, że to jest tak rzadki teraz pogodny
wschód. Mróz w oknie, niebo całe jeszcze jednolitej barwy szarej bez chmur — i na brzegu
ziemi po lewej stronie koło słoneczne zaledwie wynurzone nad widnokrąg. Myśl o młodości,
o Górkach, radość, że jeszcze żyję, że to mi jest udzielone. — Była Genia, przywiozła zwykłą
porcję prowiantów, masło, sardynki, szynkę i wiele swoich uczuć. Straszne wieści z
Warszawy o zgonach. Nieszczęście tej pradawnej Lusi

1

, nieszczęście Edziowej

2

, której tak

background image

długo starałam się pomóc. Ponadto rady natrętne jakiejś ucieczki, której nie chcę. — No — i
to życie, od którego jednak odchodzę, tu pozostając. Tamtejsi moi mężczyźni i zwłaszcza
Zawieyski. I muszę to tracić, i sama tak chcę. — Ale po jednodniowej bytności tej Geni i
świata, który tu za nią wtargnął, mam wzmożoną świadomość tego szczęścia, którym jest
tutejsza samotność.
Adamomzna, 17 III 44.
Przeżyłam tu piękne dwa miesiące zajadłej pracy. Słońce ukazuje się w moje bezsenne świty
już bardziej na lewo, za ramą okna,
i znacznie wcześniej. Mało lektury, tylko teoretyczna. Mam dotąd zaledwie pięć rozdziałów
całkowicie skończonych, i to niedługich. Ale bardzo naładowanych. I może dość
autentycznych. Bardzo mi zależy na tym, by jak najwięcej zrobić, jak najwięcej po sobie
zostawić. Bo mam prawie pewność, że tego nie skończę. — Żyjemy zupełnie jak Żydzi,
zanim zginęli — bo chyba nie możemy nie zginąć, sądząc z tych nowych wieści straszliwych.
To są już tysiące. Zanim odejdą, zrobią wszystko, by ten, kto przyjdzie po nich, zastał
„pustynię”. Myśli się o cierpieniu pojedynczych ludzi, o cierpieniu każdego człowieka i
później się tę sumę cierpienia mnoży przez tysiące. I to się czuje, i przeżywa w całym
zakresie tej treści. I jest się w tym wraz z swą pracą, z książkami, z przyjaźnią. Urok
drugiego człowieka jeszcze raz
staje na mej drodze. Czy nie jestem szczęśliwa, że moje umiłowanie żyda, moje
pielęgnowanie go w sobie, moja dbałość o jego nie obniżony poziom, moja uwaga na siebie
— dają mi tę przedzgonną pociechę. Jestem lekkomyślna, jestem nieopatrzna i ulegam temu
czarowi. Jestem jak ci spoza muru, którzy przed pewną śmierdą bawili się, szaleli, tańczyli i
pili. — Ta praca tu, drzewa
i łąki za oknem, rozmowy z Zosią i codziennym R[adeczkiem] — to jest moje przedśmiertne
szaleństwo. — Wieją wichry i czasami jeszcze pada śnieg pomieszany ze słońcem, jest
wiosna po tej zimie, której nie było. — Wczoraj z Genią, która znów przywiozła prowianty i
wszystkie wieśd z Warszawy, byłam na spacerze w Radoniach. Zapachy wiosny, granatowe
chmury, brunatne rozle- głośd pól, czarne lasy rozstawione po widnokręgu. Ptaki, obie chore
kury, koty, ten fałszywy

1

, śliczny paw z gotowym ogonem. To jest ta wiosna, której już nie

dożył mój ojdec, młodszy ode mnie.
Warszawa, 28 III 44.

Przyjechałam na dwa dni, żeby z przerażeniem podpisać ten weksel, i zastałam Hanię

chorą. Jestem dla niej dobra i co więcej, ona jest dobra i smutna, więc tak żyjemy.
Kontynuuję, co tam zaczęłam przy Zosi — troska, opieka, różne drobne walki: o wzię- de
lekarstwa, o zmianę koszuli. Poza tym sklep. Na zakup zdobyłam pieniądze dzięki pomocy
Brezy. Jest to zaiste nieoczekiwana
i luksusowa nadbudowa tej świetnej przyjaźni. Szło o trzy tysiące złotych, co jest dziś małą
sumą. Ściśle z umową oddałam je na czwarty dzień w oklejonych i nadpisanych paczkach tak
grzecznemu i chętnemu jego przyjacielowi. I niezmiernie obcemu zarazem, jak każdy
człowiek bogaty. — W ciągu paru dni byłam co dzień w Monopolu« nie mogąc załatwić tej
sprawy, i co dzień widziałam nie-Sprawiedliwego. Wyraziłam pobieżnie mniemanie, że mu
się sprzykrzę. „To nie, odrzekł poważnie. Ale mogę się przyzwy
czaić”. Ładunek zmysłowy tych słów przekraczał to, co jest już w jego podziwie i jego
wszelkiej „czci”. Był tu raz — w jak najlepszym zespole: oboje Brezowie, Zawieyski,
Łaszowski. Cytata z Oss[owieckiego]*, którego poza nim nikt z nas oczywiście nie czytał,
zwiększa ten egzotyzm. Teraz Zawieyski. Po owym ada- mowickim „Radeczku” ciśnienie
wydaje się mniejsze. Ale jest. Moja atrakcyjność zdumiewa mię raczej niż cieszy, jest czymś
niezrozumiałym, zważywszy, jaki „krzyżyk” rozpocznę za niespełna rok. Ale jednak ozdabia
mi tę najżałośniejszą resztę życia. Zwłaszcza że jej nie utylizuję, poprzestając na słowach i
uśmiechach.

background image

Warszawa, [?] IV 44.

Znowu widoki na trochę pieniędzy przynoszą pokrzepienie, choć mniej są olśniewające

niż zeszłego lata. Także kawałek tekstu Brezy bardzo dobry. Rozmowy z nim nieporównane
w tym obrębie — jak chyba z nikim. I szarpiąca tęsknota za własnym pisaniem, które tu jest
niemożliwe.
Warszawa, 16 IV 44.

W nocy alarm, któremu się nie dowierza. Detonacje odległe, znikome, może tylko strzały

obrony. Pod sugestią sąsiadów wstajemy opieszale, w małej walizce zamykamy rzeczy
najważniejsze, sam ekstrakt życia — według przypadkowego, pośpiesznego klucza. Jest to po
niedzieli i koncercie popołudniowym, na którym — po Bachu i Francku — grał stary i dość
nieciekawy Drz[ewiecki] Symfonią IV Szymanowskiego. Obecna Nula * — też stara,
straszna, jedyna ocalała z wymarłego, tak niegdyś wspaniałego ich klanu. Na bis — Etiuda. I
wszystko, co się da naokoło tego pomyśleć. Jestem teraz dość podatna na zmory i smutki po
krótkiej grypie, która mi zostawiła w sercu jakiś niedobry ślad.

Po wielu miesiącach znowu karta od Bogusława porusza mię w mej trumnie. Jak w

początku wojny komunikuje swoje katakli- styczne, nierealne projekty wyjazdu stąd —
wobec nadchodzącej tu wszelkiej grozy zbliżonego frontu. Tkwię oto w jego pamięci jako
drzazga winy, budzę skruchę i współczucie, co świadczy o nim nie najgorzej. Karta pisana w
rok prawie po jego ślubie. Jak na listy poprzednie i na to nie odpowiem nic. — Ponęta
wydostania się gdziekolwiek z nadchodzącego tu piekła zdawałaby się nieodparta. Jednak nie
odejdę od mego losu, który jest tu i który jest wspaniały.
Warszawa, 21IV 44.

O czymkolwiek pomyślę — przy porannym akompaniamencie bólu, wiercącego mi

skroń lub okoig wszystko jest niemiłe, budzi odrazę i lęk. Nie podoba mi się ta zimna,
mroźna, ponura wiosna, ci ludzie, gwardią młodości obstawiający moje kwietniowe popo-
łudnia, książki moje i cudze, i całe ogromne, straszliwe tło świata. Żyję w tej epoce, jak w
ujęciu żelaznych obcęgów i jednak już słabnę, już się tak łatwo nie odginam. Mama w czasie
ostatniej swej choroby powiedziała: „Nie mogę myśleć o mojej przyszłości”.
I ja mam już arytmię, chociaż inną niż ona. Nie muszę przy tym leżeć, ale samo doznanie jest
niepokojące: puls urywa się na dwa, trzy uderzenia, co kilkanaście albo kilkadziesiąt. Ale i
poza tym jest niedobry. — Tak, przyszłość i dla mnie jest trudna do myślenia. Zadanie, które
mię czeka, przerasta moje moralne i fizyczne możliwości. Te próby sumienia są w złym
gatunku. To nie odwaga jest potrzebna, ale cynizm.
Warszawa, 22IV 44.

Dlaczego cudowny stosunek do mnie ludzi — ten Zawieyski, Breza, ten nowy

Milbrandt*, ten wspaniały wczoraj Rogalski, otaczający mię młodością jak wichrem —
dlaczego nie może mine
to już wskrzesić? To porozumienie z Milbrandtem na tematy tak całkowicie abstrakcyjne...
Każda z tych rzeczy, o dziwo, jest drzwiami, które mogłabym otworzyć. Po prostu powinnam
przestać się dziwić — teraz, gdy wyglądam znów lepiej, gdy szyję mam na powrót gładką,
białą, jakby nalaną mlekiem. Ten, który kiedyś znalazł sobie datę mego urodzenia w
encyklopedii, jest zdumiony, po prostu nie wierzy oczom. I jest tak naiwny, że to mówi.
Wcale nie odpowiadam oczywiście, że jestem stara. Otrząsam się z tego dowcipami i
lekceważeniem — nie jakby przeszkoda była z mojej strony, ale z tamtej. O, mam dość
pewności siebie i swobody, której tak mi brak było w mej młodości. Ale właśnie ta pewność
siebie onieśmiela innych i mnie samą.
Warszawa, 24 IV 44.

Wczoraj obudziłam się niezdecydowana, czy pójdę na zwykły koncert w kawiarni

Woytowicza, czy spotkam się raczej z M[il- brandtem]. Powinnam była iść tam, a łatwiej mi
było iść na koncert, gdyż to nie wymaga żadnego przezwyciężenia mej pasywności.

background image

Beethoven, Mozart, Brahms w wykonaniu nie znanego mi Bereżyóskiego — wystarczy
przejść przez jezdnię i znaleźć się w tej zastawionej antykami salce wśród małej wysepki
ludzi, nie mogących żyć bez muzyki. Leżąc tak w poranek niedzielny, po raz pierwszy w tej
niepewności ujrzałam zagadnienie wolnej woli i jej tajemnicy, potraktowałam to jak
eksperyment. Myślałam aż z niepokojem, że oto nie mam pojęcia, gdzie pójdę, chociaż to
tylko ode mnie zależy. I że po południu będę wiedziała na pewno, gdzie poszłam.
Wiedziałam istotnie. Nie poszłam mianowicie ani tu, ani tam, tylko do Konserwatorium na
inny koncert, ponieważ niespodziewanie przyszedł Breza, by mię tam zabrać. {Sonata D-dur
Hândla skrzypcowa z Dubiską, Beethoven, Schubert i Brahms, śpiewany wielkim basem
Bendera*, wreszcie dwa fragmenty Harnasiów Szymanowskiego w transpozycji na dwa
fortepiany i wykonaniu „Panufników”*.)
ni i ^^maasam^mSSSEm
Warszawa, 26 IV 44.
Wczoraj Zawieyski, ten jeden, który na zasadzie zalet swoich I
i

wad mógłby być kochany. Za delikatny, chcący tkliwości i do- I bród, sam mogący

być tkliwym i dobrym. Odbiegający bardzo I od schematu moich złych mężczyzn. Jest to już
dwa lata — i nic. I Ale jest. W ostatniej rozmowie zostały sforsowane pewne zapory. I
Wreszcie coś mówił o sobie. I oto — wstrząśnięta rzeczami nie- I oczekiwanymi — muszę
uznać, że spośród nas on jeden ma bio- I grafię serio. Stosunek do matki, która umarła młodo,
nędza, samotność, przezwydężona gruźlica, dwukrotne usiłowanie samo- I bójstwa. A
później poprawność, estetyczność wyrównanego istnienia, przezwydężenie zmory
wspomnień za pomocą sztuki, I która tu staje się jakby jedyną udeczką. Genkość, duże
porozumienie. Tak tedy byłam wzruszona. I tylko straszliwe tutejsze warunki (Genia
warująca za parawanem, o każdej chwili wchodząca
i

wychodząca, sprawy gazowej kuchenki, kranu, drzwi, które otwierają się same)

powstrzymały mię od dania temu wyrazu.
Warszawa, 28 IV 44.

Po całodziennym pisaniu setek rachunków sklepów przydzielonych, w straszliwym

pośpiechu i niepokoju, wyszłam przed wieczorem na spacer w stronę mostu po raz pierwszy
w tym roku. Tęsknota za samotnością była tak silna, że nie pozwoliłam Geni, chcącej tego
bardzo, iść ze sobą. Zimno, wiatr prawie mroźny, wiejący ze wszystkich na raz stron,
urywający głowę. Mogłabym się zaiste przy pewnej megalomanii uznać za miejsce niskiego
ciśnienia, za jakąś próżnię atmosferyczną. Trochę Wisły, szeroka, wspaniała aleja w ramie
ocalałej średniowiecznej architektury, dużo złego nieba. Parę w dole już zielonych drzew
przy chłodzie prawie zimowym. Cisza, samotność, wytchnienie. Powrót ulicą Smolną, pełną
najdalszych wspomnień. Sami umarli, tylu umarłych. Dawidowie, Mędrzedd, Protaszewicz*,
Korycki*, Śmiaro- wski*, Skokowski, ostatnio Sempołowska. Głęboki zaułek, który
wówczas nazywał się Smolną-Wysoką, dom, gdzie była redakcja „Głosu”. Umarli oboje
spotykani tam Melcerowie*, Avanti*, Brzozowski, Belmont, Marylucha (późniejsza żona W.
M. Kozłowskiego *, filozofa też zmarłego). Na Smolnej mieszka jeszcze wdowa po
Smiarowskim, zupełnie ociemniała. Widujemy ją często spacerującą w tych stronach po
omacku — Nowym Światem, Chmielną, Alejami. Czasami zatrzymujemy się, by z nią
porozmawiać, czasami w pośpiechu omijamy, korzystając z tego, że nas nie widzi. W
mieszkaniu na Smolnej bywały u nich kiedyś duże przyjęcia. Przyjeżdżali też do nas na
Górki w okresie po śmierci ojca, on pięknie grał i miał wspaniałą bibliotekę, ona śpiewała
świeżym, serdecznym głosem przy jego akompaniamencie.
Warszawa, 2 V 44.

O co więc mi chodzi, gdy czuję z bliska nadchodzącą zgrozę, tak zwany „miażdżący

rydwan historii”. Nie o śmierć, która jest
i tak zapewniona, którą obejmuje i zawiera w sobie samo czyste doznawanie życia. I może

background image

też nie o ewentualne przedśmiertne męczarnie, bo to też jest zapewnione w każdym razie, bo
z natury swej śmierć jest cierpieniem. Jak dotkliwym cierpieniem jest strach. Naprawdę
chodzi mi raczej o to, co jest mną, o moją identyczność. Chodzi mi o siebie minioną, zawartą
we mnie obecnej,
o swoje dzieje, o to malutkie, już zaiste najmniejsze, domowe muzeum żyda

1

. Udekać, jak

inni? Być gdzieś w nie oznaczonym miejscu, w drodze czy u kogoś, bez swoich papierów i
książek, bez wnętrza szuflad, bez tych paru doznających mię ludzi — samą mną, nagą,
osobną, bez akcesoriów, bez komentarzy — co za smutek, co za dziwność.
Warszawa, 4 V 44.

Znowu poszłam na most, to najpiękniejsze miejsce Warszawy. Samotność i wytchnienie,

wiatr, odległość powietrzna ponad
brzegami, popielata płaska woda daleko w dole. Mogłam myśleć, mogłam być sobą całą w
tym obszarze świata. Ale spotkał mię ten stary aktor, przychodzący kiedyś do sklepu —
obdarty, napuchnię- ty, beznadziejny. Szedł obok mnie, mówiąc wdąż, mówiąc bez ustanku,
mówiąc z zadowoleniem i chlubą o swoim najstraszniejszym żydu. Gdy jakoś odszedł,
myślałam, że różnica jest tu raczej ilośdowa, że i ja buduję sobie możliwość wytrzymania z
tych jakichś drobnych pokrzepień, ubożuchnych chlub, z wątpliwych aksjomatów wartości. I
z mojej sztuki. — W domu znów była Genia, zasmucona tym, że chcę być sama, później
Hania — gorzka, skrzywdzona, nieprzejednana. Przyszedł też stary, spotykany na koncertach
K., od którego nie mogłam się już uchylać, skoro mi tam ustąpił swego fotela. I ten z
niezachwianym humorem, uradowany sobą i sobą jedynie zajęty, mówił rzeczy, mające go
potwierdzić, świadczące, jak jest miły i w ogóle, jaki jest. Ale powiedział też wiele o innych.
Po trzech godzinach wiedziałam wszystko o okropności świata na dziś i na dalekie jutro.
Warszawa, 5 V 44.

Genia zaniosła do Zeta paczkę dla Zosi (szwedzka koszulka, reformy, pończochy i

sardynki w rewanżu za przesłane na święta smakołyki) i dowiedziała się, że Zosia znów jest
chora, że ma powyżej 38 stopni. Jeszcze nie mogę jechać, zatrzymana tu przez ciężką sprawę
tego olbrzymiego podatku. — Wreszde przeczytałam poezje dane mi przez tę niepozorną,
nieśmiałą kobietkę. Byłam zdumiona czytając, byłam olśniona. Jakkolwiek inaczej chciałam
to określić, powracało do mnie to słowo: wielkość. Wśród tylu rzeczy, przypływających do
mnie, rzeczy w najlepszym gatunku (tekst Brezy, sztuka Zawieyskiego *) — to jednak
wydaje się najwięcej. Takie rozległe, takie ciężkie i ogromne. (Świrszczyńska*.)

Znowu jedna wiosna — tam, przy niej. Obłok lekki złoto- -zielony listeczków, piszczące

ptaki, zięby, już słowik, jedna wilga. Umarli. Było zimno tak długo, że dotąd leży na grobie
świerkowa gałązka i pojedyncze bukieciki fiołków i bratków. Smutek gorszy niż w zeszłym
roku, przypomnienie Górek, poczucie, że życie jest już całe skończone, że wszyscy umarli, że
śmierć jest jedyną rzeczywistością, że ten ogród umarłych jest miejscem jedynej prawdy.
Byłam sama, ukazywało się słońce spoza obłoków, było pięknie. Mogłam mówić do niej,
przepraszać ją, powtarzać, że była dobra, tylko dobra, łagodna, bezbronna, słodka, taka
nieszczęśliwa. — Wracałam aleją grobów, szpalerem nagromadzonych trupów. Znajome
nazwiska, sylwetki, medaliony, dające się z napisów, wierszyków i dat odczytać relacje,
biografie, nieważne umarłe miłości.
Warszawa, 10 V 44.
i Piszę tylko po to, by zahamować, zatrzymać w przemijaniu życie. Zwłaszcza tu, w
dzienniku. Ale dla kogo? Nie rozważając tego myślałam zwykle dość mglisto o jakiejś
bibliotece czy archiwach, gdzie ktoś przyjdzie to czytać. Teraz i tego nie myślę, że ani nie
będzie tu bibliotek, ani tych, którzy by do nich przychodzili. Wiadomo, że „Europa będzie
pustynią”, że „zrównana z ziemią”, że „perzyna”. I to jest bliskie, zapowiedziane, tego się
czeka z dnia na dzień. Naloty znoszą miasta, ludzie giną na wszelkie sposoby, wedle
wszelkich kluczów, pod każdym pretekstem. Nie zostanie nic. I rzecz cała zawiera się dla

background image

mnie w tym, że napiszę, i na tym się skończy. To jest wszystko. Ale jednak to jest. Pisząc
ratuję to, co jest. Reszta jest poza moim zasięgiem. Reszta zaiste jest milczeniem.
Warszawa, 12 V 44.

Droga do jednego Urzędu Skarbowego, potem do drugiego Urzędu Skarbowego —

pieszo, przez słoneczne, pachnące mło
dymi, zziębniętymi liśćmi Aleje. Na koniec ciepły dzień, wiatr miękki, majowe głosy i
zapachy. Mimo wstrętnego zadania tych przedajnych pertraktacji i sposobów, by się obronić
jakoś przed potworną cyfrą wyznaczonego podatku — jednak życie jest czymś wspaniałym.
Jednak powietrze, słońce, rozległość, liście, niebo ciemne bez jednego obłoku — to daje się
doznać całym rozporządzalnym zachwytem, całym poczuciem wartości. I wtedy oto
przemyka szeroką aleją auto, później „kostucha” — jedna, druga, trzecia, karabiny w rękach
tych siedzących na ławkach. Myślimy z sercem ściśniętym, że jadą na „łapankę”. Ale nie. Bo
oto jedzie za nimi jedna buda kryta, cała zaszyta czarnym płótnem. Ach, to jest to! Z gipsem
w ustach, ze związanymi rękami, mkną tam stłoczeni, milczący, podobno czymś odurzeni, z
odję tą krwią — każdy z tą wiedzą, z tą męczarnią, z tą paniką.
Warszawa, 13 V 44.

Najsmutniejszy dzień życia. Dwa lata temu z rana byłam dla niej niedobra, wieczorem

zaczęła się jej choroba. Boże, nie jest pociechą^ że sama byłam tak bez granic nieszczęśliwa,
że nie z mojej winy, że nie ja byłam najgorsza. Ale ona zawsze była niewinna. Nikomu nie
mogę tego powiedzieć, nie mogę napisać, nie mogę myślećBj* Na cmentarzu znowu wilga,
słowik, wiosna, jak na Górkach. I ona — niewinna, bezbronna, dziecinna. Bratki w jej
ogródku — dwubarwne, jak chciała Hania. Straszliwość, na którą nie starczy krzyk ani łzy.
Straszliwość.
Adamozoizna, 18 V 44.

Wreszcie tu jestem w te dni nieprzebranej piękności. Olbrzymie, stare grusze całe okryte

kwiatem wznoszą się nad zielonym» ruchomym zbożem, czeremchy wchodzą do okna, we
wszystkich sadach kwitną drzewa. Zapach, gorąco, błękity, obłoki, narcyzy i tulipany. Co
dzień przychodzący R[adeczek]. —- Porządkuję całą siebie, układając te dwa tomy moich
„druków”. Poprawiam go
towe rozdziały powieści. — Jeszcze raz doznaję targnięcia w sercu na myśl o drugim
człowieku, przy spotkaniu się oczu dreszcz przenika powieki i skronie. Nie stanie się nic
więcej prócz tych spojrzeń, zamienianych między ludźmi, słuchania razem starych
Bergerettes, śpiewanych „nieczysto” przez konsulową, rozmów na ławeczce przy zapachu
czeremchy, w słońcu gorącym, w powiewach tego maja. Kiedyś to pisałam: „Mój pierwszy
maj, rozśmiany, rozełkany...” A oto nadszedł ostatni — i jeszcze upajający jest
i czarodziejski. Och, długie jest to moje żyde — i nie ma na mnie sposobu. Że mogę takim
tętnić zachwytem. Że mogę tyle zawdzięczać drugiemu człowiekowi.
Adammoizna, 19 V 44.

Ranek w słońcu. Jest już bez. Przez całą noc uporczywie, przekonywająco, usilnie

śpiewał słowik, a przez okno zasłonięte wchodził z wiaterkiem zapach bzu. Język słowika
jest niezmienny, jest samą tradycją, nie chce nic więcej powiedzieć, nic więcej wyrazić ponad
to, co wyrażał od stuled — wedle poezji greckiej
i chyba chińskiej. Gdy człowiek wdąż inaczej mówi i coś nowego wdąż śpiewa, gdy jego
środki wyrazu wciąż się zmieniają. Jak tu ma się rzecz z tyle mi drogą i nieodzowną
jednością świata? Ponadto krzyczał też, jak zwykle przez całą noc, nowy paw,
o którym Zosia myśli, że jest tym zeszłorocznym młodym, i który piękny i niemądry,
przechadza się blisko domu i ludzi, każdą rzecz biorąc pod uwagę i podziwiając. Krzyczy jak
niezadowolone dziecko. Wczoraj w ogrodzie podszedł do ślicznego naszego warszawskiego
Szadka, który wylegiwał się na ławce. Wyciągnął ku temu dziwowi swój mały złoto-
szafirowy łeb z czubkiem, kręcił nim w obie strony, nie mogąc wyjść z podziwienia i nie

background image

ważąc się też na nic więcej jak podziw. Parę razy — jakby niechcący — otworzy! dziób,
otwierając tym samym połowę swej głowy, i wydał ten swój gniewny, dziecinny krzyk.
Odważny Szadk miał tego dość. Nieufnie patrząc, wstał z wolna i uchylił się od tego
nietaktownego podziwu, i odchodząc zniszczył ten
¿Ławny obraz, secesyjny plakat z kwitnącymi czeremchami w tle, ¿wiat najczystszego
Mehoffera*. — Słowik jeszcze wciąż śpiewa, ale gdacze też kura, która zniosła jajko.
Adamozoizna, 21 V 44.

Dwa zimne, wietrzne dni w tej Warszawie straszliwej, gdzie latają kule po ulicach, gdzie

już zabójcy przerażeni są tym, co .czynią. Z relacji cudzej: troska o rannego chłopczyka,
ratowanie kobiety z przestrzelonymi nogami* wołanie doktora do ofiary. Ludzkość zdaje się
być zdumiona sobą, wciąż jeszcze nie może .się zgodzić na to, jaka jest. Pojechałam tam
załatwiać ten znów ,weksel i okropną sprawę podatkową. Odesłałam Zawieyskiemu ¡książkę
Huxleya i grafikę Schulza. Jego list — czy to, czy nie

T

to, ach, nie wiem. Jeszcze raz w życiu

oto rozdwojone mam serce ,wahając się pomiędzy niewyczerpaną słodyczą życia i tą naj-
delikatniejszą człowieczą wartością. Po południu muzyka: kwar- ,tet Mpzarta, Ravel i śliczny
kwintet Zarębskiego, o którego nic .dotąd nie wiedziałam istnieniu. W antrakcie widziałam
rozmakających ze sobą długo dwóch młodych mistrzów, Wąsowskiego 4 Ekiera^jaóry mnie
nie poznaje. Telefon do Brezy, który, o dziwo,

}

nie jedzie na ten obiad do Iw[aszkiewicza].

Jadę tedy z obojgiem Tar [asiewieżami ] i Mauziem. Rozległe, świetne wnętrze, wykwintne
nakrycie i dania, grzeczna pani domu, niewątpliwie .interesujący pan. Udane rozmowy —
min[ister], stary wielkopań- .ski meloqian*, kiedyś przyjaciel Szymanowskiego, zawsze już ,
teraz towarzyszące mi powodzenie. Ta młoda para*. Bardzo piękny kot. Droga powrotna z
min[istrem]j mówiącym wciąż zbyt skwapliwie i .podejrzanie: „Tak, tak”. Wieczorem Breza.
Dziś powrót tutąj. Zgasły już wiśnie i czereśnie, kwitnie kasztan i bzy. Trzy narcyzy pd
Rfadeczka] jeszcze żyją w wazonie.

Ujrzenie się dziś rano po tak niedługim rozstaniu jest wstrząsem, oblewa rumieńcem obie

zainteresowane twarze. Na ten raz urok drugiego człowieka jest zbyt silny, bym mogła mu
dowierzać. Czyżbym była aż tak szczęśliwa, czy to jest do pomyślenia! Ale samo złudzenie
już jest słodyczą. Zosia sprzyja tej sprawie, utwierdza mię w mym błędzie. Zarówno jak
nieustanny podziw znów tu obecnego pana B[iemackiego]*. Zmęczenie, praca i te codzienne
błyski szczęścia. Zapach odurzający wszystkich bzów, śpiewanie wszystkich słowików. —
Mogę tu teraz zostać całe dziesięć dni.
Adamozoizna, 25 V 44.

Dnie bez słońca i bez deszczu, targane styczniowymi wichrami, pogoda paradoksalna, o

której R[adeczek] dziś powiedział: „istny dom wariatów” — to jest wciąż jeszcze ten ostatni
maj, tak cudnie wybuchły. Przychodzi tu co dzień, czasami nawet dwa razy, zawsze zresztą
czymś tę bytność motywując. Przychodzi z wiadomościami albo po wiadomości, przynosi
zebrane zioła aptekarskie dla Zeta, mąkę albo chleb dla Zosi, zabiera mleko, bierze książki, a
później je odnosi. Jest uroczy, wibrujący od żyda — z uwzględnieniem w nim dla siebie
jednak pierwszego miejsca — jest uważny i grzeczny. Jego humor, jego patrzenie, jego
„oblewanie się rumieńcem”, sposób całowania ręki. Nie on w tym wszystkim jest ważny,
będąc niewiadomy, będąc z innego, nie znanego mi świata — tylko moja na niego reakcja.
Powściągana w wyrazie, trzymana na wodzy — tak. Przedeż daję się urzekać, jestem
całkowicie zjednana — nawet gdyby był tylko charmeurem, gdyby udawał — co jakże łatwo
by mu przyszło. Ale nie przedstawiam dla niego wartośd, moje atuty działają w wymiarze,
który nie jest jego wymiarem. Jego bystra inteligencja, lotna pamięć, oczytanie, dowdpy,
świetna narracja, talent, wdzięk — to nie jest ten najlepszy gatunek, do którego przywykłam
w prze-

1

.....................■«mara—

bywaniu z Brezą, z Zawieyskim, z Ad[ol fem], z małym A[lfredem], a w pewnym zakresie

background image

także z Aflfredem] dużym. Ale wydaję się na to z lekkomyślnością i rozkoszą, doznaję sobie
tego w sposób nieobowiązujący — jak zapachu bzów, narcyzów i konwalii, których pełen
jest dom.
Adamowizna, 30 V 44.

No cóż, trzeba stąd znów wyjechać, niestety. Konwalie stojące na biurku i narcyzy

wydały już ze siebie przez te dni wszystką woń, ale bzy pachną jeszcze w bukietach po całym
domu, a ogród jest dziwny i egzotyczny od białych, liliowych i gdzieniegdzie jeszcze
tiemnopurpurowych bzowych kiści. — Przez oba ciepłe, piękne dnie Zielonych Świątek
nawiedzali ten dom ludzie okoliczni od rana do godziny policyjnej, to jest dziesiątej. W tym
zawsze osoba R[adeczka] — jego dźwięczący, śliczny głos, jego śmiech, jego poważne
spojrzenia i słowa. W pierwszy dzień wtargnął tu tabun młodzieży z dwudziestoletnią już
Kecią na czele. Jest zła i niemądra, gorzka, zawzięta i śliczna, z wiecznym kwiatkiem w
czarnych włosach, niszczycielska wobec wszystkich swych świetnych możliwości.
Doktorostwo Chełmońscy, ich siostra, ich bratowa, pani konsulowa od berżeretek, Dęcia wie-
rząca w zwycięstwo ducha nad materią i B[iemacki?] wierzący w bliską naprawę świata.
Świetna Zosia, dobry Zet. Gorąco, pachnąco, słonecznie, cudnie. Pracuję pośród tego jak
nieprzytomna, wycisnąwszy ze siebie zaledwie nieduży szósty rozdział — po nocach, w
poranki, w kradzione godziny dnia. Gdy już śpię, budzi mię w ciemnościach głos pawia,
przypominający rozkrzyczane kiedyś pawiami Łazienki za oknami mieszkania na Pod-
chorążych, gdzie taka byłam nieszczęśliwa. Tylko że ten krzyczy cieńszym głosem,
lamentuje niby wielki, miauczący kot. Nic nie wiadomo, o co mu chodzi, skoro przecież jego
mniemana matka zniosła już pięć jaj.
W

42

M

Tutaj głębokie tło życia organizuje się raczej dekoracyjnie, raczej teatralnie. Jednego dnia

przychodzą trzy osoby w mundurach — zasiadają przy stole, piją wódkę, jedzą kiełbasę,
potem dostają kawy z ciastem. Dwaj byli przed wojną rzemieślnikami, jeden szoferem. Teraz
są tu w innej roli. Pokazują fotosy żon i dzieci, ujawniają familijne cnoty i tęsknotki, są
przyzwoici, są ludzcy. Chociaż o każdej chwili może się to zmienić. Odchodzą, nie
uczyniwszy nic złego. Zaraz nazajutrz znowu trzy mundury

1

. Znowu obsiadają stół, znowu

życzą sobie coś wypić i zjeść. Można by myśleć, że to są ci sami. Ale nie są. Są zupełnie inni
— ich twarze, ich zachowanie, ich język. Jeden ma dyplom uniwersytecki, jest technikiem
rolnym — suchy, młody, osiwiały w chwili, gdy chcieli go, ciężko rannego, pogrzebać razem
z umarłymi. Ten jest wyznawcą: kultura rolna, wielkie zmiany, całe obszary Syberii
zamienione w sady aklimatyzowanych drogą wieloletnich doświadczeń grusz i jabłoni.
Drugi, robotnik bez wykształcenia, „bo nie miał potrzebnych na to pieniędzy” —■ jest prze-
ciwnikiem. Obaj zresztą mimo to żyjący w zgodzie, połączeni od lat trzech tym
paradoksalnym losem. Przechodzą do saloniku i pierwszy akompaniuje drugiemu, który
śpiewa ukraińskie pieśni Nagle czerwieni się, milknie, nie może śpiewać dalej, bo „mu się
przypomniało”. Trzeci z krzywą twarzą je i pije, ale nie mówi nic, jest nieufny i ponury. I ci
odchodzą nie zrobiwszy nic złego*.
Adamozoizna, 10 VI 44.

Gęstość życia, jego barwa ciemna i gorąca, jego przyśpieszenie i wartość — to mię

nawiedza teraz, gdy mam wiadomo ile lat, to mię napełnia zdumieniem i zastanawia bardziej,
niż łoskot walącego się świata. Nowy żarcik warszawski brzmi: „Optymista mówi: przyjdą
bolszewicy i wszystkich wymordują. A pesymista
mówi: dobrze, ale kto z nas tego dożyje}” — Do Warszawy pojechałam z Brezą, który
spędził tu dwa dni, przywiózłszy ze sobą zamiast Zawieyskiego tego Mauzia. Przewleczony
przez Adamowiznę, przez Zosię, pawia, koty, przez mój tutejszy pokoik — stał się jako
porozumienie i zaufanie najbardziej bliski. Jemu jednemu odczytałam tu wszystko,

background image

przezwyciężywszy zwykłe zapory, naprawdę z wielką chęcią ulegając jego namowom. Ba-
dałam uważnie jego reakcję nie zważając na słowa, zresztą mądre, skwapliwe, rozważające
głęboko i liczne. Dopiero ich ton, ich wewnętrzne ciśnienie było dla mnie miarodajne. Zaiste
— i połowa tego, co wyczułam, przywróciłaby mi nadzieję. Był to wielki akt przyjaźni, ta
lektura tak przeciwna moim zwyczajom, przed którą broniłam się tak długo. I ważny dla
mnie dzień. Powiedziałam mu mianowicie, że ponieważ Bogusław się ożenił, chciałabym
jemu umierając przekazać moje papiery i związane z tym kłopoty. Przyjął to najlepiej, jak
mogłam oczekiwać. Jest to już więc rodzaj paktu, wiążący poza grób, solenny i ubezpie-
czający. — W Warszawie zaraz po mym przyjeździe przyszedł Zawieyski. I przy nim
myślałam, żć jestem szczęśliwa, mając tych ludzi w obrębie mego doznania, obdarowana tak
bogato ich wartością, ich przyjaźnią, ich tak świetnym stosunkiem do mnie. Były chwile, w
których mogłam uwierzyć, że jestem kochana, ale nie uwierzyłam. Bo wobec niego jestem
mniej pewna i mniej swobodna, przy nim nie lubię siebie — dlatego właśnie, że ta sprawa
jest najpoważniejsza, że na nim najbardziej mi zależy. A zaraz nazajutrz zaczęła się
OFENSYWA, o której mówi się od iluż lat! Dowiadujemy się o tym w tajonych szeptach na
zakupie. Po przedsionkach, po korytarzach spieszne rozmowy, radość powściągana przed
obcymi oczami. „Z czego się pan tak cieszy ?” pyta jeden z nich przebiegającego urzędnika.
„Z tego samego, co pan” — odpowiada konspiracyjnie tamten. Na ulicy plotkę potwierdzają
megafony, świat odmienia się w oczach, egzemplarz gazety kosztuje pięć i dziesięć, i
dwadzieścia złotych. Wstrząs przebiegający tę ziemię jest podwójny, idzie dwoma tokami,
porusza dwa ogniska udręczenia. — Godziny po zakupie
spędzamy w słońcu i kwiatach na cmentarzu, ogródek mamy pokryty jest bratkami, hortensje
mają wiele pączków, pod nimi ustawiamy rząd ślicznych bladoróżowych pelargonii. Jest to
druga rocznica śmierci jej, straszliwy dzień szóstego czerwca. — Po południu przychodzi
nieoczekiwanie Adzia i Łaszowski — wstrząsające szczegóły: o wale atlantyckim, o
unieszkodliwionych minach, o wadze chwili. Nazajutrz znowu przychodzi Zawieyski —
bliski, oddany, swój. Później Breza z żoną, nie-Sprawiedliwy i znowu Łaszowski. Hania
godzi się być z nami, jest chętna, jest rozbrojona i bardzo ładnie wygląda. Genia zrobiła
dobry torcik.
Adamowizna, 20 VI 44.

Czy mam się czuć winna, że o tym czasie, tak naładowanym straszliwośdą, przeżywam

tak silnie wzmożone żyde własne? Tętnię cała od tego pisania, skończyłam zaledwie ten
siódmy, najważniejszy rozdział, zamykający ogromny obraz rautu, ale to wreszde osiągnęłam
wedle mego maksymalnego programu — jako obraz jednego, mającego zginąć świata. I
doznaję ludzi w stopniu silniejszym niż kiedykolwiek. Doznaję ich jak ktoś młody — w lęku
i upojeniu, w szczęściu i udręce. Jestem wdąż przedmiotem zdumienia, wdąż to słyszę i
wiem. Ale i sama nie mogę się nadziwić. Nic nie przeceniam, trzymam się krótko, nie
pozwalam sobie uwierzyć, nie pozwalam sobie zapomnieć ani na chwilę, ile mam lat. Jak
kiedyś przewlekałam przez Górki ludzi bliskich, którzy nabierali przez to rzeczywistośd, tak
dziś przewlekam ich przez Adamowiznę. Po Brezie przyjechał niespodzianie w niedzielę
Zawieyski, tyle mnie i sobie sprawiając radośd. Dzień wreszcie znów piękny i gorący, spacer
razem na Radonie, siedzenie w słońcu na ławce zielonej w ogrodzie, rozmowy we troje z
Zosią, tak nim ujętą, wieczór we dwoje tu. Robię sobie wyrzuty, że znów nie byłam sobą
prawdziwą, gdy już nie usprawiedliwiają mnie przeszkody sytuacyjne, gdy już mnie nic nie
tłumaczy. Gdy jedyną przeszkodą jest, że na nim
najbardziej mi zależy. „Czy pani jest wolna ?" spytał. Zac zerwie- niłam się, odpowiadając,
że tak — i zaraz skwapliwie roz ładowałam napięcie, jak kiedyś, jak zawsze, przerażona, onie
śmielona cudzym uczuciem, nie ważąca się mu uwierzyć. „Jest em i chcę być wolna, tak jest
mi najlepiej, to sprawia, że wszyst ko jest mi dostępne..." i tak dalej, aż do zupełnych
głupstw. Licz yłam

3

że rano to naprawię, odprowadzając go kawałek tą śliczną łąkową drogą

background image

nadrzeczną. Ale oczywiście szła z nami odjeżdżająca również Genia. — I nic nie wie, o ile
ważniejszy jest od Rfadec zka], którego tu widział i który mu się nie podobał.
Adanunoizna, 28 VI 44.

Łąki skoszone, lato. Co rano złota kropla szczęścia. Ale pisanie idzie mi gorzej — za

dużo cudzych spraw wciągających mię w swój obręb. Także wielomówna indywidualność
tak życzliwego pana Biernackiego]. Każda rozmowa jest inteligentnym wykładem na
poziomie szkoły średniej. Mówi tylko rzeczy wiadome, tylko rzeczy oczywiste, wkłada wiele
zapału, by przekonać mię
0 tym, o czym jestem tego samego zadania. Zosia udręczona umieraniem białej kurki. —
Doroczne malownicze imieniny u kierowniczki szkoły, kobiety malutkiej i nieładnej, a tak
miłej. Na ten raz wzięli w tym udział Breza i Łaszowski. Bielone pułapy belkowane i niskie,
jak w chacie, długi stół zastawiony słodyczami, obok R[adeczka] Łaszowski z Decią i Basią*
rozprawia o duchu i materii. Breza podoba się Keci. Te wizyty mych uroczych przyjaciół
robią mi tu opinię lwicy — pochlebną i jakże niezasłużoną. Biorę udział w infantylnych
grach na trawie pod drzewami, uganiam się jak inni w ciuciubabce —
1to bynajmiej nie w charakterze dziarskiej staruszki, ale po prostu i zwyczajnie, w jasnej
sukni i wysokich, modnych na korku sandałach ze skórki białej i czerwonej wężowej. Cudza
młodość już mię nie obraża. Po powrocie dowiaduję się od tych obu, jak wyglądam z
zewnątrz w cudzych oczach, co o mnie mówią. A rzeczy złe są właśnie te najlepsze, choć
nieprawdziwe (że
dlatego jest ich tylu, by nie wiadomo było, który). — Wreszcie i Łaszowski jest dopuszczony
do odczytania tych rozdziałów. Jutro wyjeżdżam. — W listach księżny Wirtemberskiej
znalazłam tu nieoczekiwanie słowa o moim ukośnym prapradziadzie, Strzyżowskim, który na
balu u pani Rzewuskiej brał udział w przedstawieniu, przerobionym z tak sławnej wówczas
jej Mai- winy. Nie dziedziczę ja sama jego, jak się mówi, „krwi”, ale wespół z nim
dziedziczę ją jednak po tym jego ojcu, wtopionym już całkowicie w tajemniczą ciemność
czasu Strzyżowskim Jacku,
0 którym nie wiem absolutnie nic, poza notatką dziadka Rudnickiego, ze ożeniony był z
„Wiktorią z Katerlów herbu Prus”. Mogłabym wątpić o jego tożsamości, gdyż nie ma tam
jego imienia, gdyby nie ustęp w innym miejscu tychże listów, rozmiłowanych listów córki do
tyle słynnej, rozpustnej i moralnej Izabelli Czartoryskiej (rok 1812): „Pani Sewerynowa
(Potocka, Sapieżanka z domu) jest w Dreźnie i kręci się wśród tych cesarzy i innych głów
koronowanych, a co gorsza, że najpewniej nowych długów narobi. Emetka jest ciągle w
Poznaniu. Mąż jej (pułkownik K. Strzyżowski) między niebem a ziemią, bo nie jest ani
adiutantem króla saskiego, ani całkiem tutaj w wojsku — a matka żony jego chciałaby, aby
odbył kampanię en kornito (in cognito),
1 żeby żona się o tym dopiero przy zawartym pokoju dowiedziała”. Owa więc „Emetka”,
figurująca w tychże genealogicznych notatkach dziadka Rudnickiego jako „Emma z
Potockich herbu Leliwa” w charakterze żony Strzyżowskiego Piotra, potwierdza tożsamość
owego mitycznego starca, który umierając dał memu malutkiemu ojcu „złoty kubek,
wysadzany monetami", i o którym poetyczna rodzona moja babka, Nałkowska Celina, pisała
ów wiersz, zaczynający się od słów: „Pamiętam ogród u mojego dziadka". Skądinąd, już w
czasie wojny, kupiłam sobie do rodzinnej kolekcji książkę innego mego ukośnego dsiaHfa.,
sponiewieranego przez mego ojca w polemice, kanonika Brykczyńskiego, Podróż do Włoch,
dość przyjemną, w której przy opisie włoskiego malarstwa religijnego wspomina, że
większość tych obrazów zna od dzieciństwa ze zbioru sztychów, które oglądał u wuja swego,
(tfl
pułkownika Piotra Strzyżowskiego, „adiutanta księcia Józefa" Poniatowskiego. Te wszystkie
przypadkowe elementy łącznie z portretem, wiszącym u dawno poniechanej kuzynki mojej,
Dziuni Gąsiewskiej, którego posiadam fotografię, składają się na owego człowieka, który

background image

przed stu trzydziestu paru laty grał w salonie pani Rzewuskiej z Aleksandrą Potocką i jakimś
dzieckiem, w roli cygana Dżęgi, scenę z powieści Malwina księżny Wii :emberskiej,
pierwszej powieściopisarki psychologicznej polskiej. Zarówno ta powieść, jak i listy, nie są
zbyt interesujące niestety. Za to człowieczek, ulepiony z tych strzępków, nagle wy-
dżwignięty prawie z nicości, napełnia mię zdumieniem.
Warszawa, 3 VI 44.

W kuchni RGO, gdzie od dawna jadamy obiady, wśród bezimiennych ludzi snują się

różne widma literackiego świata. Przestała przychodzić Dąbrowska ze Stempowskim, ale
zjawia się jeszcze jej siostra*. Przestał przychodzić K. Brzozowski*, który umarł,
zostawiając tam swego płowego starego wyżła, przestał przychodzić piękny kiedyś, ostatnio
półsparaliżowany świetny Jaworski*, także umarły. Przestał też przychodzić chory N[owa-
czyństd], zniknął brodaty grafoman Miller. Za to zjawia się inny Miller*, niekiedy
Łaszowski, stary Irzykowski, stary Cho- romański, Smolik, Gr., Grzegorczyk*, świetna mi
oda, niepozorna Świrszczyńska. Przychodzi córka Sienkiewicza z córką* i wdowa po St.
Brzozowskim z córką*, i rozwiedziona, brzydka żona Pieńkowskiego Stanisława* z córką,
piękną, wysoką dziewczyną pianistką i syn zmarłego biednego [...] Kisielewskiego*, też
muzyk. Dziś stanął we drzwiach okropny, stary i potworny ów Pieńkowski i kiwnął na tę swą
rozwiedzioną żonę, by jej powiedzieć, że umarł Nowaczyński. Ostatnio czytałam na wsi jego
książkę*, w której znalazłam tak dobrą krytykę Domu Kobiet — raz jeszcze zaskoczona jego
świetnym sposobem, jego jedynym językiem, jego paradoksalnym widzeniem świata. I
miałam chęć powiedzieć mu o tym, o ile go tam zobaczę. Antysemita, katolik,
przyjemny, życzliwy człowiek, pozbawiony wszelkiej moralności z publiczną włącznie. Był
do tyła znienawidzony przez piłsudczy* ków, że parokrotnie napadali go i bili. Raz w teatrze
byłam świad-» kiem takiej gorszącej sceny, po której jeden jeszcze akt przesiew dział w
krzesłach z laską w ręku, z dobrą miną, chociaż śmier* teinie blady. Po paru dniach jednak
musiał poddać się operacji wyjęcia oka i przez resztę życia nosił szklane. — Był na pogrzebią
mamy, o której przy każdej sposobności mówił, jak była piękni;
Warszawa, 4 VII 44.

Porobiłam wszystkie zaległe rachunki i przeszło dwie godziny byłam na zakupie, i

słuchałam w monopolowym ogródku pochwal nie-Sprawiedliwego. Trzy razy widziałam
Zawieyskiego ze spokojną czułością. Myśl o zawodzie, jaki zrobiłam R[adeczkowi], nie
przyjeżdżając tam w niedzielę, jest upajająco słodka. Wszędzie są teraz ci mężczyźni,
obsypujący mię pochlebstwami, z których nie przychodzi mi nic. Czymś innym, bardziej
wątpliwym, są komplementy kobiet. Nawet ta poważna, budząca szacunek Świrszczyńska i
tak przyjemna Zosia Brezowa. Za to trudna i nieprzejednana jest Hania, rachunki,
niezadowolenie, surowość — ale i to już włączone w tę jedyną rodzinną miłość. Na ostatnim
w sezonie koncercie Woytowicza (Bach, Mozart, Beethoven) byłam ze starą, niewidzącą
panią Smiarowską, tak uszczęśliwioną. A wczoraj wprowadziłam ją tu do nas na górę i
uczęstowałam dobrymi rzeczami. Smutna słodycz takich praktyk. Odprowadzając ją w ten
wieczór upalny, szłam tym samym miejscem ulicy Smolnej, gdzie mię siedemnastoletnią,
idącą z pięknym Prota- szewiczem, wyminął od dwóch lat nie widziany Mędrzecłd. Wszyscy
nie żyją. — Jest obezwładniający upał. Na naszym poddaszu duszno jak w cieplarni. Jestem
zmęczona.
W

Słyszę z rana hałas huczący — i nie wiem przez chwilę, czy to aeroplan nad

Adamowizną, czy warszawski tramwaj. Otwieram oczy. Leżę na szerokim tapczanie w
pokoju Hani, jestem chora, mam o dziwo — ja teraz z kolei — zawroty głowy. Był dawno
poniechany doktor Teuchmann, był zresztą i Zawieyski, i Breza, i Łaszowski, i A[dolf], i ci
dwaj nowi, umieszczający mi w tych zawrotach pomysły i propozycje, same przez się
mogące je wywołać. Alarmy lotnicze, dalekie detonacje, wciąż bliższy front. A ja...

background image

Warszawa, 12 VII 44.

Trwają jeszcze zawroty głowy i związane z tym dziwne stany. W lekarstwie, przepisanym

przez Teuchmanna, jest gardenal i dużo bromu, więc jestem mimo wszystko spokojna.
Zawieyski bliski i dobry, oddany, opiekuńczy Breza — to ludzie z mojego świata. Tego, w
którym wiem jasno, kim jestem. Breza przed wyjazdem załatwił moje sprawy, zabezpieczył
mi możność pożyczki na zakup. Rozmawiam, leżąc w czystej mimo wszystko pościeli, przy
Geni szczękającej naczyniami za parawanem i niekiedy wtrącającej się do rozmowy, z bliska
otoczona zakurzonymi książkami, wśród obrazów, niepotrzebnych w ciasnocie ładnych
przedmiotów, rzeźb, makat, których nie ma gdzie podziać. Mam na sobie poziomkowy
paryski saut-de-lit *, słyszę od wszystkich
0 swej piękności, której zawsze sprzyjało łóżko. Po raz drugi przychodzi ta matka z córką,
młodą malarką, pragnącą robić mój portret. „Co sobie myślisz, widząc mię tak?” pytam
śmiejąc się Brezy. „Będę opowiadał naturalnie: Nałkowska umierała w nędzy
1opuszczeniu...” Pięknie. Ale poza tym moim światem jest inny — cały w ciemności,
chmurach i błyskawicach. Konieczność decyzji * nie daje mi wytchnąć od udręki. I tu zresztą
wywołuję miłe żarty o „duszy unoszonej na widłach”, o „spojrzeniu samy”. Ten milszy,
wysoki i niezmiernie grzeczny, nawet elegancki,
0 którym nic nie wiem, a on o mnie wszystko, mówi: „Jestem synem chłopa, analfabety”.
Dziś budzę się jakby w innej szerokości geograficznej, pośrodku innego widnokręgu. I wiem,
że myśl przedłużona w sferę działania, odmienia się w oczach, staje się inną myślą. I za to
przedłużenie nie mogę już wziąć odpowiedzialności. Czyn — tak zachwalany od
dziesięcioleci, czyn, do którego się „wzywa” i „zagrzewa” — to nie jest konsekwencja myśli,
to jest to właśnie, co jej zaprzecza, co ją kompromituje
1 niszczy. — Obudziłam się zbyt wcześnie mimo tych leków, z niepotrzebnym, choć tak
usprawiedliwionym bólem głowy. I zaraz po obudzeniu te strzały blisko w dole, jakby tuż
przy domu. Słyszy się to i nie wie, co oznaczają. Po cudownych upałach zrobiło się chłodno,
przez lufcik w dachu spada na biurko deszcz. — Z tym wszystkim, z tą nową chorobą, z tym
już zaczynającym się umieraniem, życie moje, tak już naładowane i zgęszczone, jeszcze się
w natężeniu podwoiło. Ale jest ciężkie, jest już teraz ponad moje siły.
Warszawa, 16 VII 44.

Hania wyjechała rano do Adamowizny, Genia wyszła, jest popołudnie niedzielne.

Dziwno mi, że w tym domu jestem sama. Leżę znów na tapczanie Hani, w oknie dachu
migocą błyskawice i hukają pioruny, deszcz bije głośno po blasze nad głową. Jestem sam na
sam z moim życiem, sam na sam z moim losem — bez pośrednictwa ludzi, którym
zawdzięczam tyle dobra i którzy zarazem są w możności aż tak mię dręczyć. Gdy każdy
rozumie swoją rację, gdy każdy kipi i huczy swoim poczuciem słuszności — cóż mam
uczynić ja, rozumiejąca wszystkie racje i terroryzowana przez nie po kolei. Dziś jest przerwa
w tym szeregu dni, odpoczynek i ulga. Ale jutro, po porannym zakupie, znów się to zacznie,
ta zabawa w żyde i śmierć. Całe wieczory i noce rozważam moją sprawę, moje miejsce w
tym splode — i nie umiem go oznaczyć słowami. Bo właśnie słowa są pretekstem tej
nienawiśd i walki, i krwi. Wszystko, aby się dziać, powleka się nieprawdą, odbywać
się może tylko dzięki fikcji, w straszliwym, jawnym kłamstwie, w naiwnych, kwiecistych
girlandach słów. Ludzie posuwają się pośród ciemności wsłuchani w wołające głosy, by za
jednym lub za drugim iść na śmierć. Ten świat mię teraz wciąga w tę ciemność, moje
wahanie odbywa się na samej krawędzi dachu. — Znajomi boją się tego, że front jest wciąż
bliżej, boją się nalotów i oblężenia, boją się zwłaszcza odwrotu. Ta najbliższa przyszłość jest
straszna, tak. Ale ja nie o tym myślę. Przy „nietaktach” serca i jego „migotaniu”, przy
zdarzających się jeszcze zawrotach, układam sobie wciąż argumenty i perswazje, obmyślam
racje i sposoby, by się obronić, by ich przekonać, by się ratować. Od czego? Skoro ta myśl
jest moją myślą, skoro chcę tego od dawna. Ale ta sama myśl w cudzych słowach przemienia

background image

się w czystą grozę.

Mimo że zamknęłam okno w dachu, woda zalała mi całe biurko, notatki, rachunki,

książki, papiery, wypełniła stary półmiseczek z ołówkami i stalkami, przeciekła do
alabastrowego pudełka z rupieciami. Weszłam tedy na biurko, opróżniłam rynnę do zbior-
nika, wylałam parę miednic czarnej wody, wytarłam podłogę. To dwugodzinne sprzątanie,
suszenie i zmywanie, zamiast mię rozgniewać, przyniosło mi ulgę i wytchnienie swoją
niewątpliwą celowością, swym dorzecznym sensem. Ale oto powracają myśli, od których
rozsypuję się w pył, rozkładam na samo dygotanie serca, na szum i zamęt w głowie. Na tej
linii — o ile nie uda im się zawrócić — jest obłąkanie.
Warszawa, 17 VII 44.

Hani nie ma, pani Emilia na urlopie, chodzę co dzień z Genią do sklepu. Lubiłabym iść

tam i powracać piechotą — przez wilgotne ciepło cichych dni, zielonymi, miękkimi Alejami.
Ale przez najdłuższy ich odcinek wolno przejechać tylko tramwajem,
do którego zresztą można się dostać tylko zręcznym akrobatycznym chwytem. Zasieki z
drutu, kolorowe zagrodzenia, warty z karabinami. Już nie tylko Łazienki są puste, ale także
park Ujazdowski, w którego przetrzebionych zaroślach ujrzałam z okna tramwaju wielką,
pasącą się, spokojną krowę. I tam, i na mijanych po drodze skwerach — wszędzie widać
wzniesienia posiane młodą trawą, z której sterczą przysłonięte drewnianymi daszkami wen-
tyle. Miasto wygląda jak obóz. Wciąż w jedną stronę przepływają sznury ciężkich aut, czołgi,
motocykle, oddziały wojsk. Na chodnikach i w tramwajach mnóstwo żołnierzy. I to jeszcze,
zupełnie nowe: nie uchodźcy, nie egzotyczni jeńcy bolszewiccy, no — i przecież nie turyści.
Są na ulicach — tu, tam, w różnych układach i zespołach. Ich stepowy wygląd — bardzo
dostatni, bardzo zaufany w sobie, bardzo ukraiński* i bojowy. No i ich bliska wobec nas rola!
Ale to mi ulżyło, to mię skolektywizowało, to mi dało spokój, że jestem związana losem z
resztą tutejszych mieszkańców. Bo zarówno „wspaniałość”, jak i groza mej sytuacji osobistej,
wydaje mi się już zbyt wymyślna. Oto jak mi się wreszcie przydaje moja „sława". W tych
dniach, z których każdy po kolei wygląda jak ostatni, świat rozkłada się przede mną na
podobieństwo najbardziej wielolitego wachlarza. Ludzie, wciąż ludzie, lektura i znowu
ludzie. Dokładna już teraz znajomość tego, co nastaje. Po wielu latach mogę powtórzyć
własne swoje słowa z czasu tamtej wojny: nie chcę tego, co dobre, tylko tego, co konieczne.
Warszawa, 18 VII 44.

Wczoraj na zakupie we wszystkich rozmowach ten temat. Całe to tak przypadkowe

środowisko stało się jednak moim, skoro już oto piąty rok jestem kimś z nich i — po
adamowickich wycieczkach w literaturę — zawsze w to jednak powracam. Byłam słaba i
wiotka jak mucha, rozmawiając z ludźmi, którzy najdalsi są od przypuszczenia, w jakich oto
obracam się przeciwstawieniach. Ryzykowne słowa znów o ręce tak „miękkiej i ciepłej”
pominęłam
prawie niechętnie. Zaraz później Zawieyski — może równie odległy, chociaż coś wie. Żal i
niepokój, że do niego nie trafię, że go utracę.
Warszawa, 22 VII 44.

Ludzie. Nie tylko tak cenię sobie mój stosunek z nimi, ale zależy mi na powiązaniu ich

wzajemnym, na powiązaniu ich nawet poza mną. Tak uznałam za możliwe zapoznać tutaj
Zawieyskiego z Adolfem. Z tym, który broni się od mych żartów: „Proszę pani, ja jestem
mądry, tylko ja jestem dziecinny”. I tak przy tym nieszczęśliwy z tą swoją, jak „subtelnie”
powiada Jerzy, „skazą”. „I to ma być ta uroda życia, którą nas nęcą?” — Rozmowa we troje,
w różnych błyskach intelektualnych, toczyła się literalnie na samym dnie smutku. Zawieyski
jest dość trudny, kiedy chodzi o moich przyjacół. Ten jednak mu się podobał, ten głęboko go
ujął. Byliśmy połączeni bezdomnym losem naszego pisania, naszych przecież niewątpliwych
talentów, naszym nieznanym jutrem, podobieństwem smutku. Niezależnie od tych
kameralnych dramatów i słodyczy odbywa się oto historia w straszliwych drgawkach i

background image

konwulsjach. Na malutkiej, ciasnej przestrzeni między ogromem pasujących się ze sobą
śmiertelnie dwóch potęg, na tym wąskim pasku świata zmaga się jeszcze między sobą parę
nieaktualnych błędów i złudzeń, parę najbardziej zajadłych nienawiści, w które jestem
wkręcona wbrew woli, niby porwana pasem transmisji. Między egzekuqami, wysiedleniami,
bombami, wśród czołgów, ciężarówek, taborów, przelatujących to miasto, zdarzają się oto
poufne oskarżenia, porwania i skrytobójstwa — z zupełnie jednakowym ładunkiem dobrej
wiary i emocjonalnej słuszności. O dziwo, o żałości i grozo! — Poza tym jestem co dzień w
sklepie, wypisuję rachunki sklepów przydzielonych, załatwiam je sama pod nieobecność pani
Emilii — z dziecinną chlubą, że to robię dobrze, że nie tracę głowy, że jestem rzeczowa i
poprawna. Genia powściąga swoją pychę,
ludzie w kolejce są zdziwieni, źe dostają wszystkie gatunki papierosów i zawsze więcej niż
gdzie indziej. Rachunki się zgadzają, rzecz idzie punktualnie i składnie.
Warszawa, 23 VII 44.

Przyjechała Hania, byłyśmy na cmentarzu. Smutek w tych przepysznych kwiatach

zdziczałych hortensji, od bladoróżowych przez wszystkie fiolety aż do błękitnych. Są
pierwszy raz w tym roku tak wspaniałe. I nic to nie znaczy, i żadnej nie przynosi pociechy.
— Cóż mam mówić o tej scenie wieczorem, o mojej śmiesznej roli w tym jednym, jedynym
układzie?
Warszawa, 25 VII 44.

Każdą prawdę ludzie dzielą na kawałki i rozbierają między siebie, wykładają ją,

interpretują innymi słowami, korzystając z jej różnych warstw, różnych załamań i aspektów
— i skaczą sobie do gardła, wyżywają nawzajem wszystkie obłędy pychy, drażliwości,
zawsze w obronie jedynej własnej racji istnienia. To — jeżeli przyjąć, że jest ta prawda, że
się potwierdza, że odpowiada jakiemuś układowi rzeczywistości. Ale jeżeli o niej zwątpić, to
zostaje już tylko rozkołysany żywioł samej biologii, chrobotanie chrząszczy, pożeranie się
wzajemne, któremu każdy pretekst jest dobry. „Mam śmietnik w duszy” — powiedział
jeszcze Adolf. Och, ale to drugie powiązanie już mi się nie udało, mimo iż w samym
założeniu oparte było na „przedustawnej harmonii”. Zamiast porozumienia wynikło nagłe
spięcie. J. okazał się cały jednym urazem ambicji, jednym małym kłębuszkiem pychy — zły,
zapalczywy, retoryczny, mogę z czystym sumieniem rzec: po prostu głupi. Od pierwszych
słów gniew, strach i nienawiść, a przy odejściu wyszeptana ostrzegawczo niczym — nawet
różnicą zdań — nie usprawiedliwiona insynuacja. Wystarczyło, że lekko zachwiany został
ten układ równowagi, w którym jedynie miał poczucie swej słuszności, swej ważności, swej
roli kompetentnej i orzekającej. Ładna rzecz! Ale i on ma względem mnie coś ludzkiego,
jakoś mi wybacza, choć swym oporem psuję mu szyki, nawet na swój sposób o mnie dba.
Jest rzeczą dużego wysiłku ocalić siebie w tych krótkich spięciach, na których przedłużeniu
leży mord i zniszczenie.
Warszawa, 26 VII 44.

No tak, „porwanie” Handelsmma i Krahelskiej*. Jak zwykle teraz pogłoska jest niejasna,

wszędzie ciemność. Przybiega przerażony Adolf, bo stało się to na wsi, blisko mego toru. A
nie wiedział nazwiska, słyszał tylko, że szło o „pisarkę”. Nazajutrz wiadomo już więcej.
Przychodzi ten jedyny z nich, przedstawiający wyraźną wartość człowieczą, ten, którego nie
umiem nawet nazwać Jest względem mnie nie tylko czołobitny, ale po prostu dobry. Ale jest
także stanowczy. I jemu psuję jakieś szyki, i on nie chce ustąpić. I jednak ustępuje. W
naszym ścieraniu się on nie utraca nic ze swej prostej, wyraźnej jakości. On się nie zmienia.
To, czego nie wie i nie rozumie, właśnie stanowi jego siłę, to zaś, co wie, determinuje go
całkowicie i celowo. Ja zaś utracam wszystko — może z życiem włącznie. Żąda teraz, abym
wyjechała zaraz, nikomu nie mówiąc, dokąd. Daje mi sposoby ratunku. Rozstajemy się jak
ludzie bliscy. „I to ma być ta uroda życia...”
Adamowizna, 28 VII 44.

background image

Miękkie równiny złote między ciemnozielonymi obręczami lasów, całe wysłane stożkami

snopków — to była wczorajsza droga tu. W oknie wagonu EKD przepływała ta nieszczęsna
kraina, powleczona ostatnią już urodą lata, nie zebranym jeszcze plonem żniw, niby sierścią
w złotych kędziorach. Kto to zwiezie, kto to zabierze albo spali — nic nie wiadomo.
Wszystko zależy od tego, czy Warszawa będzie broniona, czy też odejdą, nie zdążywszy
zmienić tego kraju „w pustynię”. — Słodycz tutejszej
natury po koszmarze dni warszawskich nie da się przyjąć bez złego sumienia. — Jestem tu
zresztą nie z obawy przed rozpoczynającymi się znów nalotami i tym wszystkim, co tam ma
nastąpić, co ma się rozegrać w tych minach. Jak wtedy i tym razem wolałam raczej zostać i,
jak wtedy, wyjechałam pod naciskiem cudzej woli. Byłam jakby ujęta w obcęgi. I moje
trzepotanie się, jak głupiego ptaka w sidłach, było czystym biologicznym odruchem
samozachowawczym. Podniebna śmierć od bomby na tym poddaszu zdawała się nieraz
upragnionym wyzwoleniem z tego moralnego impasu. Ach, zawsze są to ludzie, historia i
wojna robi się wciąż tylko ludźmi, ich odmiennością i ich podobieństwem. Od tego, czy
dogadają się ze sobą tam w górze ci, co są daleko, zależy, kto z kim i przeciw komu będzie
„przelewał krew” tu na miejscu. Ludzie ludziom gotują ten los. Ludzie są wszystkim na
świecie i niezależnie od swej wartości, niezależnie od swych do tego tytułów — tylko ludzie
stanowią o rzeczywistości. Taki J., mogący tyle znaczyć, jest cały naprawdę kłębu- szkiem
pychy i pyroksylinowym ładunkiem nienawiści. Oprócz niego i tego niewiadomego, jest z
nich jeszcze ten trzeci, który zrobił się taki po prostu w naszych oczach. Ten jest po prostu
tylko w złym gatunku, natrętny, zabiegający, skwapliwy i nieprawdziwy. A tuż obok wyrasta
taka wartość, taka — mimo „dziednnośd” — moralna cienkość, taka intelektualna
sumienność, jak Ad[olf]. Sądy adekwatne, brak złudzeń i tyle czułośd na stra- szliwość
świata. „To nie jest epoka, w której moglibyśmy być słuchani.” — I ostatniego wieczoru
Zawieyski, najmilszy przyjaciel, wobec którego byłam nielojalna, którego wprowadziłam w
błąd. I on też wyminięty zostanie przez rzeczywistość.
Adamotoizna, 29 VII 44.
Tutaj wszystko tamto w całej swej złożoności rozgrywa się jeszcze raz przed mymi oczami w
małym saloniku tego dworku, w zwykłej o „wypadkach” rozmowie przygodnych gośd. Te
same słuszności, wiary, te same złudzenia, zaperzenia i błędy.
■5U WmB
mmi
Więc wiadomy pan B[iernadd], świeżo zaręczony z niewiaro- godną panną Elą, znów tu
osiadłą, więc moczy R[adeczek] z szarą żoną, więc całkiem nowy ten geolog, oszałamiający
mię od dzieciństwa nie słyszanymi terminami: „synklinalny”, „los- sowy”, „konkrecje...” I tu
jest cały wachlarz różnych widzeń trzeszczącego w posadach świata, skoro geolog okazał się
dawnym kolegą Łaszowskiego, Piaseckiego ?] i nawet K. — i brał udział w pochodzie z
okrzykami: „Precz z..."*, o którym pisałam w scenie rautu i który istotnie domagał się tej
wojny...
Adamowtzna, 30 VII 44.

W czasie ostatniego nalotu trzy bomby spadły w najbliższym sąsiedztwie naszego domu.

Hania przyjechała wczoraj w południe, Genia wieczorem z Zetem. Więc jesteśmy razem.
Wiadomości sprzeczne, niepewność, groza. I ta karteczka, napisana przez Zawieyskiego,
który tam przybiegł, chcąc zabrać nas do siebie, gdzie jest bezpieczniej, przynosząc takie
samo zaproszenie Brezy. I słowa: „Ten brak zaufania do mnie bardzo mnie zmartwił. Więc
tak nas pani opuściła?" Jestem cała otruta tym wyrzutem, tak słusznym.
Adamowizna, 4 VIII 44.

Pewne są tylko huczące w tamtej stronie armaty. Kolejka już nie chodzi. Jeszcze ktoś

ostatni przyjechał, doszły jakieś wiadomości W Warszawie jest powstanie, AK zajęła fabryki
na Woli i pocztę, jest dużo ofiar. Inna wersja, że zajęli mosty, by udaremnić ich wysadzenie.

background image

Bolszewicy byli pod miastem* dalej nic o nich nie wiadomo. Czy armaty burzą miasto już z
zewnątrz, po jego opuszczeniu, czy są odgłosem walk na froncie. Jednak wciąż lecą w tamtą
stronę bombowce, nocami widać wielkie łuny. Stało się niestety, że ostatniego dnia (1 VIII)
pojechał do Warszawy Zet, że zabrała się z nim Genia — wbrew naszym perswazjom. I nie
mogą już wrócić. Ta Genia — taka zła i taka
kochająca, taka oddana, taka uparta. Zosia leży w gorączce, szalejąc ze strachu o Zeta. Dom
pełen jest ludzi, nowi są państwo Sfzczepańscy]* z dziewczynką. Słucha się tych armat i
mówi głupstwa. Mężczyźni piją to, co się nazywa bimber. Przychodzi R[adeczek], który
przeżył tę straszną historię z rewolwerem przed oczami, gdy otoczono dwa pobliskie dwory
w poszukiwaniu partyzantów.
Adamomzna, 5 VIII 44.

Myślę o Zawieyskim, o Brezie, z którymi przecież umawiałam się, że postanowimy

wspólnie, czy wyjechać, czy zostać. O Geni,
o Adolfie. Wiadomości przychodzą z każdym człowiekiem. Armaty ustawione są w
Szczęśliwicach, skąd biją na miasto. Dziś znów przelatywały w tamtą stronę flotylle
samolotów.
Adamomzna, 7 VIII 44.

Dziś — ukryta pod kopką małych snopków, w rozległej przestrzeni pola i nieba,

widziałam ciężką łunę nad Warszawą, która we dnie wygląda jak chmura. Przeżyłam sobą
chyba wszystko, co da się przeżyć na ten swój finalny temat. Wiedząc zarazem
o każdej chwili, jak jestem śmieszna, o ile rzecz okaże się nieprawdziwa. Wiem już, czym
jest ten strach, pomieszany z obrzydzeniem, strach groteskowy, który nie jest wewnętrznym
zamętem i popłochem, ale raczej skupieniem, raczej pogardliwą zgodą na to cudze
postanowienie. Wbrew wszelkim pozorom okazał się zbędny, jak to podejrzewałam. Okazał
się przedwczesnym, luksusowym, czystym eksperymentem strachu. — Ludzie, którzy uciekli
z Warszawy, przynoszą nowe wiadomości. Powstanie się nie udało, powstanie, które
zjednoczyło wszystkie skłócone elementy. Walki na ulicach trwają. Odebrane dzielnice są
całe palone, ulica za ulicą, dom za domem. Ludność wywlekana z mieszkań, rozstrzeliwana
na podwórzach. — Jak w trzydziestym dziewiątym, nikt nie przyjdzie ani przyleci z odsieczą.
Wybuch nastąpił
za wcześnie, nie doczekawszy przybliżenia się frontu. Dalecy ludzie, pociągający za te nitki,
czegoś nie dopatrzyli, przeracho* wali się o te parę dni. Tysiące drobnych marionetek kona
we krwi, umiera ze świadomością swej klęski, zbytecznej, chybionej ofiary. Uplątani w te
niteczki, kierowani przez ludzi nieznajomych, siedzących daleko przy swych biurkach nad
mapami, giną, wlokąc za sobą dziesiątki tysięcy we własną zgrozę, torturę i śmierć, wydając
to nieszczęsne miasto na całkowite zniszczenie.
Adamowizna, 8 VIII 44.

Dziś przyszła do Grodziska kolejka z Warszawy, pełna uciekających kobiet, dzieci i

starców. Tłum rozszedł się po tutejszych drogach. Przed kapliczką przydrożną na Putee
klękali wszyscy, zawodząc i jęcząc, dziękując Bogu za wyrwanie z tego piekła na ziemi.
Młodych mężczyzn nie wypuszczają z miasta. W terrorze i rabunku biorą udział ci
egzotyczni ludzie ze stepów, których tam widziałam przed wyjazdem. To oni uzupełniają
inscenizację odwrotu wszystkimi wiadomymi dawniej szczegółami, żywym ofiarom wybijają
złote zęby, znęcają się nad kobietami i dziećmi. — Ani Zet, ani Genia nie powrócili. Zosia
szaleje, nie może spać, nie chce jeść, płacze, głośno zawodzi, leży na kanapce w jadalni
między ludźmi, zapada w krótki sen. Jest dziwna i w tym, jak we wszystkim, jest najlepszym
przewodnikiem tej straszliwości. —
Adamowizna, 9 VIII 44.

Chmura dymu wisi wciąż nad Warszawą. Do domu przybyli nowi ludzie stają się znani,

stają się inni. Kolejka kursuje od Granicy Miasta do Grodziska. Od dwóch dni nie słychać

background image

armat. Powstańcy, którzy zajęli całe Śródmieście, zostali okrążeni zacieśniającym się wciąż
pierścieniem. Jak ci nieżyjący zza murów i my łudzimy się do końca, że nas to jakoś ominie,
każdy z osobna myśli, że ocaleje. Ale terror się rozszerza. Po walce z partyzantami
w Musołach, po której zaaresztowano właściciela i służbę, były obławy na Starem i na Putce,
tu w ogrodzie szukano partyzantów. Wczorajszy plakat wzywa ludność do wydawania ludzi
podejrzanych, każe stawiać się w żandarmerii wszystkim, którzy przybyli po szóstym
sierpnia z Warszawy, odezwa ostrzega przed ukrywaniem powstańców, za wszystko grożąc
karą śmierci. Ukraińcy są w Grodzisku, Rumuni, Węgrzy. Ci dwaj zmieniają się w oczach.
Poniżej tych spraw przemyka błaha myśl o mieszkaniu pod dachem, o tym ostatnim kącie,
wyładowanym książkami, obrazami, pamiątkami, o tym małym, tak uporządkowanym mu-
zeum całego życia. Cudne listy Schulza i jego litografie, listy Licińskiego, Choromańskiego,
Szymanowskiego, Krleży, kilkadziesiąt segregatorów, wyładowanych skondensowanym
życiem ludzkim, myślą i wartością. Listy mateczki, tak pełne życia i miłości, pamiątki po
niej, fotografie. Książki, książki, dające żyć, dające wszystko wytrzymać. Półka z
moralistami, półka filozoficzna, Francuzi, Voltaire, Beaumarchais, Stendhal, Proust. Dział
pamiętników. Obrazy. Lustra stare, stare meble. — Tutaj chodzi Fok, tak śmiertelnie
przywiązany do Zeta. Wczoraj przyniosłam na górę ładny ręcznik i mały sweterek Geni.
Obok leży ostatnia karteczka Zawieyskiego, oddarty kawałek kremowego papieru. „Niech
Panią Bóg strzeże — będę często najlepsze myśli w Pani stronę wysyłał”. Przed samym
odjazdem Geni zdążyłem jej dać karteczkę do niego, zaczynającą się od słów: „Panie Jerzy,
najmilszy przyjacielu..." Genia mówiła, że gdy przyszedł wtedy ostatni raz i już mnie nie
zastawszy, pisał swą kartkę, był wstrząśnięty, miał oczy pełne łez. Nie dowiemy się nawet
nawzajem
o swojej śmierci.
Adamozoizita, 10 VIII 44.
W czasie obiadu zjawia się w kuchni bardzo zdrożona, brudna, rozczochrana, czarna osóbka
w trzech sukniach, nałożonych jedna na drugą, z kijem i walizeczką. Jest kulawa na obie
zartre- tyzmowane nóżki, jest cała skrzywiona w biodrach, przełamana do
przodu i taka, jaka jest, długą odbyła drogę. Okazuje się daleką siostrzenicą Zeta, ale o nim
nic nie wie. Widziała tylko, gnana w tłumie ludzi ulicą Chłodną, między spalonymi domami
kamienicę z jego apteką nie spaloną. Mówi okropne rzeczy niezbyt się nimi przejmując,
lekko nawet chichocząc. Jest nie tylko kulawa, ale też cokolwiek dziwna, twarz mając młodą
i ładne oczy. Ukraińcy wygnali ich z mieszkania, dom podpalili, z innymi zagnali do kościoła
i trzymali pod strażą, a jeden zdjął jej z ręki zegarek. Przy jednym ołtarzu leżeli na ziemi
chorzy zakaźni, przy drugim kobiety rodzące. „Dwoje dzieci urodziło się przy mnie”, mówi
wesoło. Rozdzielono ją z matką i poszła sama na swych pokręconych nóżkach w obcym
tłumie między płonącymi z obu stron ulicy domami, w dymie i strasznym smrodzie palonych
stosów ciał ludzkich. Wśród zwłok zwęglonych widziała leżące nie dopalone białe nogi
kobiece. „Dziwię się, źe wyszłam z tego piekła, że jeszcze żyję.” Szła za gromadką staruszek,
które ledwie się wlokły, szła na szczęście jeszcze od nich wolniej. Bo ujrzała, że wpędzono je
do bramy drewnianego jakiegoś domku po drodze i tam je na podwórzu rozstrzelano. A ona
przemknęła się chyłkiem i ocalała. — Siedzieliśmy wokół stołu, słuchając jej słów uważnie,
jak w teatrze. I jak w teatrze dziwne było, że zdążyła przyjść w chwili, gdy inni jeszcze nie
odeszli — ci, tak spragnieni wieści z tego miasta. Pili jej słowa, pytali o dzielnice, gdzie
zostały ich rodziny, ich domy. Mówiła, że palą wszystkie ulice po kolei w odzyskanych
dzielnicach. Spalone jest Powiśle i Wola, spalone Aleje Jerozolimskie, Krakowskie
Przedmieście i najbliższa od nas ulica Smolna z mieszkaniem starej, samotnej i niewidomej
pani Śmiarowskiej, która tak była szczęśliwa na koncercie Woytowicza. Spalony cały szpital
Czerwonego Krzyża i szpital Maltański, znany dawny pałac Resursy Kupieckiej w za-
głębieniu ulicy Senatorskiej. — Jakiś człowiek na drodze dawał jej pięćset złotych w

background image

niewygodnych paczkach banknotów jedno- złotowych. Nie wzięła ich, tak nic nie znaczyły
pieniądze. Inny znów, któremu zabito żonę, dawał jej już mu niepotrzebne futro fokowe. Też
go nie wzięła, sama już po drodze porzuciła własną
walizkę, nawet sweter, bo i to było jej nieść za ciężko. Walizki, przedmioty, pieniądze leżały
byle gdzie, nikt ich nie brał. — przed wieczorem przyszli państwo Chełmońscy i R[adeczek],
gdy tamci już odchodzili. Spacer łączką, kładka przez Mrowę, dróżka polem do szosy.
Pożegnanie. Niespodziewany na tym terenie, w tej roli, fenomen tak cienkiej, tak doskonałej
umy- słowości i kulturalnej kompetencji. Nawet talent. I jednak brak wdzięku mimo tak
pięknego uśmiechu. Skaza. Później, za powrotem, te jeszcze „kobiety na drodze” — jedna
rozdzielona z mężem, druga z synem» inna bosa, tylko w sukience. Wyszły „jak stały”, bez
ubrania, bez jedzenia, tutaj znalazły przytułek u sołtysa. Jedna o dużej, brzydkiej, starej
twarzy płacze, jej jedenastoletnia córka chora jest na serce. Bliżej domu dwie inne, stara i
młoda, siedzą przy kładce i rozmawiając z państwem Sfzczepańskimi], moczą poranione nogi
w rzece. — Patrzę na wieczór pogodny, na ten rozległy świat, w którym zacznę żyć na nowo,
jak człowiek nagi. Ach, tamta bliskość swoich ludzi, książki, rozmowy, cudze słowa, cudze
żywe myśli — kto tam pozostał? Kto z nich jeszcze jest? Ich głosy, ich uśmiechy, ich
przyświadczenie i przyjaźń przychodzą wspominane z niewiadomego. Nie wiem, czy żyją,
czy umarli, zmienieni w brudny popiół, w czarne, cuchnące błoto spalonych trupów.
Adamozoizna, 11 VIII 44.

Tej epoce, na którą ku własnemu zdumieniu przypadłam, nie jestem już obca, juźsię do

niej przyzwyczaiłam. Już to nie jest tylko niemożność wytrzymania, nie sama zgroza czy
daremny morał humanitarny. Jest to raczej skupienie, poczucie nie odwróconej powagi faktu,
powagi śmiertelnej nonsensu. — Warszawa pali się nie tylko od bomb zapalających. To
ludzie, umyślnie po to tam przywołani, ku temu właśnie przeznaczeni, oblewają z sikawki
ramy okienne na wszystkich piętrach i dom podpalony płonie od razu cały, od piwnic po
dach. Ludzie speq'alnie po to przypędzeni tutaj z daleka, ludzie szczególnie dzicy i
szczególnie
wrodzy — oni to mają sobie poruczone, im obwieszczono, że mogą mordować, zdzierać
złoto z palców, z zębów, zabierać z woreczków, ukrytych pod ubraniem, wyjmować z
torebek i waliz. To jest wolno i to już wystarczy. — Cóż za niesłychane wewnętrzne
wstrząśnienie, jaki mozół i wysiłek, by uznać za rzeczywisty ten odmieniony świat. Puste
miejsca w powietrzu są zamiast tych zamkniętych ludzkich mieszkań, nieprzeliczonych
małych fortec życia, wysłanych, utkanych jego przedmiotami. Jakieś szuflady pełne listów i
fotografii, pudełek z koronkami i wstążkami, igłami i nićmi, szafy z wiszącymi pustymi
sukienkami i ubraniami na ramiączkach, talerze i filiżanki po kredensach, kuchnie pełne
garnuszków, misek, rondli, szczotek i ścierek. Te głupie, małe ośrodki istnienia, małe ludzkie
skrytki na życie, są teraz wypełnione powietrzem. Przestał nawet istnieć ich kształt. Nic nie
ma na tych miejscach, gdzie to było — zawaliły się nawet mury. Tylko leżą zwały gruzu na
ziemi i stoi nad nimi puste powietrze. Krawędzie ulic, na które „wychodź iły” okna, ściany
wewnątrz całe oblepione, obrosłe, oplecione życiem. I tam jest nic, gdzie to było. — Nagle
myśl o grobie mamy,
o rozszalałych kwiatach hortensji i tamtej ciszy.
Adamowizna, 12 VIII 44.

Nadciągają wciąż nowi uchodźcy. Jest tu teraz Halinka z siostrą*, obie wygnane z domu,

który podpalono, odarte z pierścionków, pieniędzy, z jedną małą walizeczką. Dwie doby
spędziły w strasznych warunkach w obozie w Pruszkowie, wymknęły się stamtąd podstępem.
Nie wiedzą, dlaczego nie znalazł się tam stary Irzykowski, mieszkający w tym samym domu.
Przyszły jeszcze dwie panie, które nocują w stodole, jedna z nich, młoda żona owego
geologa, którego „zabrali”. Uciekając rzuciła po drodze walizkę z ubraniem, przyszła z małą
torbą. W jednym obozie mieści się czterdzieści tysięcy osób, nie mają jedzenia, za szklankę

background image

wody płacą paręset złotych. W nocy w ciasnocie i ciemności rozlega się krzyk dziewcząt,
wywlekanych przez straż. Krzyczą,
a później milkną. Jedna krzyczała dłużej niż inne i dopiero wystrzał rewolweru sprawił, że
umilkła. Są tam jakieś wielkie, numerowane bramy, którymi wychodzi się na odmienne losy.
Ludzie przeznaczeni „do robót” odjeżdżają wielkimi wagonami, starzy i niedołężni mogą się
niekiedy przemknąć do małych wagonów kolejki podmiejskiej. Gruba pani, zdziwiona tym,
że z osoby „majętnej” stała się oto nędzarką, opowiada o żonie inżyniera, zgwałconej przez
dwudziestu z kolei Ukraińców. Mówiła: „Chyba się zabiję, sama nie wiem, może jeszcze
jestem zarażona”. Wczoraj rano odprowadziłam na szosę łąkami tego pana, który nie mógł
się tu już zmieścić. Mówił szeptem, był zmęczony i czarny jak inni, miał na sobie zbyt ciepłe
palto. Jego ojciec, matka i siostry zostały w obozie, on zaś uzyskał zwolnienie, ponieważ
chory jest na gruźlicę gardła. Miał jeszcze kogoś znajomego w Milanówku i bez szemrania
poszedł piechotą w drogę powrotną na Grodzisk. — Po południu poszłam zanieść paczkę i
wiadomości, jak przyrzekłam. Szłam w stronę przeciwną pod górę, widząc pola na
wzgórzach i dolinach, jakby w innym kraju. W głębi płynęła zasłonięta starymi drzewami
Mrowa, niebo było ożywione i ciemne, bo się zbierało na burzę. Miła, lękliwa, dziwna
dziewczyna przyjęła mię w dużej, czyściutkiej, porządnie poustawianej chacie. Gdy
wyszłyśmy, spuściła na moją prośbę z łańcucha wielkiego, puszystego psa, który szalał i
miotał się koło nas w prześlicznych biegach i podskokach. Nie chciała iść dalej, niżej w polu
siedzieliśmy na pledzie pod drzewami. Rozmowa, dająca co chwilę jakąś radość albo
wzruszenie. Jeszcze raz urok drugiego człowieka, niezrozumiałego w zestawieniu z tym
drugim, tak żałosnym partnerem. Ci znów odprowadzali mię inną drogą, brzegiem rzecznej
doliny, krawędzią chaszczy zielonych, parowów i pola. — Wiadomo już, że nie będzie
Warszawy, pali się wciąż, dzielnica po dzielnicy. To miasto, gdzie zwleczone zostało
wszelkie rozproszone po świecie dobro, obrazy, druki, gdzie w lata tej wojny ze wschodu i
zachodu, z poszczególnych okolic i miast zbiegli się ludzie jeszcze jakoś ocaleli —
profesorzy, uczeni, pisarze, gdzie były jednak te nasze ubogie
zbiory, muzea, biblioteki. Przychodzą pogłoski, że to słabnie, że terror zelżał, że pozwalają
ludziom wyjeżdżać z obozów. I zaraz potem fakty temu zaprzeczają. Nie przyjechali dotąd
Zet ani Genia, żadnej nie mam wiadomości o moich bliskich. Nie ma Ded, która wierzyła w
zwycięstwo ducha nad materią, nie ma wesołej córki pani Hfeinzelman], nie ma trojga
młodych i pięknych J. — Panna Bronia o pokręconych nóżkach i wielka Ela wybrały się
kasztanem i kolejką do Pruszkowa próbować poszukiwań, wzięły pieniądze, papierosy,
spirytus w nadziei, że wydobędą z obozu jej matkę i Zeta. Wróciły nic nie znalazłszy,
przejęte zgrozą. Wdąż ludzie wzajemnie się tam wzywają i szukają, czasami jedno i to samo
imię i nazwisko oznacza inną, nieznajomą osobę. — Czytając Poego The Black Cat, nie
zrozumiałam jakiegoś słowa.
I nagle myśl, by go poszukać w czerwonym słowniku, przeniknęła mię jak dosem ostrza.
Przemknęła mi przed oczami półka ze wszystkimi słownikami, których już nie mam.
Adamowizna, 15 VIII 44.
Wczoraj minęło dwa tygodnie od wybuchu powstania. Mówią, że utrzymały się wewnątrz
miasta jeszcze trzy punkty oporu. Gdy z jakiejś ulicy zjawiają się uchodźcy, znaczy to, że jest
spalona. Przybyła Rakowiecka, Puławska, Madalińskiego, Różana, Marszałkowska,
Warecka, Królewska, Polna, Elektoralna, Chłodna (z apteką Zeta), Wolska, Bema,
Ogrodowa. Wczorajsza panienka, po demku rozmawiająca z Zosią w salonie, opowiadała, że
mieszkając na Nowogrodzkiej jeszcze niedawno otrzymywała telefony od znajomego z
Lwowskiej — o pieśniach i sztandarach,
o radośd zwydęstwa, o nadchodzącej czy nadlatującej pomocy. Ale mówią też o wielkim
jakimś błędzie, o fałszywych zagranicznych komunikatach radiowych, o prowokacji, o
zdradzie. Powstali w chwili, gdy na odcinku Warszawy znalazły się trzy nowe dywizje

background image

pancerne najlepszego wojska i odrzuciły w tym miejscu front na wschód, odzyskując zajęty
już Radzymin. Jakby nie mieli wywiadu, jakby działali na ślepo, nie zapewniwszy
sobie synchronizacji z akcją na froncie, nie nawiązawszy z sojusznikiem do chwili ostatniej
porozumienia. Jak dzieci, jeszcze raz wciągnięte w śmiertelną zabawę wojny, ginące
dziesiątkami tysięcy, zawsze mężne i zawsze niemądre. Co ich pcha, że wsłuchują się w te
głosy po nocy i idą za nimi w śmierć. I wloką za sobą całe to milionowe miasto, które „idzie
z dymem” w powietrze. — Czym jest ta dymiąca rana na mapie globu w układzie
politycznym świata, w decyzjach historii. [...]
Adamomzna, 16 VIII 44.

Co dzieje się z wypłoszonymi z domów mieszkańcami, z tym mrowiem ludzkim.

„Największy tłum, jaki widziałam w życiu”, mówi ktoś. Naprzód odłączają młodych
mężczyzn, którzy idą na rozstrzelanie, później pędzą ten tłum do obozów, gdzie pilnują ich
Ukraińcy. Tam bez jedzenia, bez wody, bez klozetów, stłoczeni dziesiątkami tysięcy w
halach fabrycznych, czekają w obłędzie trwogi na „klasyfikaqę”. Zdrowi jadą nie wiadomo
gdzie „na roboty”, starsi, kalecy i chorzy też gdzieś jadą. Jednak ktoś zawsze albo sprytem,
albo przekupstwem się stamtąd wydostaje — i każdy z nich szuka drugiego, nie wie, co się
stało z mężem, z synem, z matką, córką, żoną. Jednak wydostają się prawie wyłącznie
kobiety, jest ich wszędzie mnóstwo. Dwie panie ze stodoły odeszły, ale na to miejsce
przyszło pięć innych, które nocują na ziemi w saloniku, ledwie się tam mieszcząc. Przybyła
też tak zwana Maniuta*, malutka, rzeźwa starsza dama, która na początku wojny pracowała
w naszym sklepie. I tej zabrali złoto zaszyte w kapeluszu, i ta ma tylko walizeczkę. Przybyła
z obozu aż ze Skierniewic okrężną drogą, cudem uniknąwszy wzięcia na roboty mimo
przeszło sześćdziesięciu lat. — Wciąż mówią o rozbojach, łupiestwie, gwałtach Ukraińców, o
wywlekanych nocą z obozów dziewczętach. Jedną widziano na noszach, dziesięcioletnią, o
twarzy napuchłej od ukąszeń, od „pieszczot”. Z jej wnętrza lała się na nosze krew, którą
wycierali papierami.

Długie dnie upałów, cudnego, wspaniałego lata. Na słomiany dach stodoły zlatują

gołębie, by się tu wylegiwać w słońcu, przekomarzać się i kochać. Często na samym
grzbiecie strzechy układa się podłużnie paw, mający już jedno tylko długie pióro w ogonie i
przekrzywiając małą, głupią, szafirową głowę, nie może jakby nadziwić się światu. Mam to
ptasie życie wciąż przed oczami, niejako na samym brzegu otwartego okna. Za tą stodołą i
stodołą sąsiada rośnie między starymi drzewami jabłonka cała osypana owocami, które w
słońcu błyszczą się jak złote i nieustannie poruszają wraz z liśćmi, wprawione w słoneczne
drżenie przez migocące gorąco, przez parujące z nagrzanej słomy światło. To samo
przesłaniające liście migotanie powietrza nad płonącym w lesie ogniskiem nazwałam sobie
kiedyś w młodości „szybą zrobioną z drżenia”. — W tym cudnym lesie słonecznym wciąż
przeciągają tędy ludzie, czarni od kurzu, nieprzytomni od tego, co widzieli — i z opowiadań
swych budują całość tego, co się tam stało. Jest to wciąż teatr, odgrywający słowami dramatu
tamtejszą rzeczywistość. Żołnierz — młody chłopak, łagodny i wesoły, nie- głupi, podobny
do małego Alfreda, syn Polki, postawił karabin w kącie i opowiada, bawiąc się wiszącymi u
pasa dwoma granatami, jak brelokami. Przebywa po parę dni w Warszawie i parę gdzieś tu w
okolicy. Bolszewicy są w Wołominie, mosty w Warszawie nie są dotąd wysadzone,
powstańcy biją się już tylko z Ukraińcami, dotąd trzymają Śródmieście. Mówi komplementy
o tych „Partisaner”, o ich waleczności, o ich broni, która jest „prima” — zarówno angielska,
jak niemiecka. Żartuje na dość delikatne tematy, wyznaje, że wolałby być między nimi niż
Ukraińcami. Otrzymują na „parasolach” posiłki nie tylko w skrzyniach z bronią i żywnością,
ale ostatnio w ludziach. Bolszewicy okrążyli Warszawę niby podkową, strzały armatnie,
które słychać, padają nie na miasto, lecz skierowane są na skrzydła nieprzyjacielskich wojsk,
by nie dać im się domknąć. Jest lekko ranny w rękę. Ostatnio zastrzelił Ukraińca za
zgwałcenie dziewczynki,

background image

gdy otoczyli go, rzucił granat i zabił jeszcze siedmiu. Dziwne jest, że to mówi, nie wiadomo,
o co mu chodzi. Jest raczej lekkomyślny niż ufny, kieruje nim nie potrzeba serca, lecz jakby
poczucie humoru. Bije się od trzech przeszło lat, naprzód jako lotnik, obecnie jako dowódca
jakiegoś oddziału piechoty. Rodzina jego zginęła w czasie nalotów na Niemcy, widocznie
dlatego jest mu tak wyraźnie wszystko jedno. Nie dostał podwody, której żądał, poczekał, aż
ugotowano mu cztery jajka, i uniknął, jak przyszedł. — Dziś przybyły tu cztery osoby
piechotą z Piaseczna, dokąd po niezwykłych i strasznych przygodach przedostali się z
Warszawy, z ulicy Puławskiej, piechotą. W tej dzielnicy byli Niemcy, mężczyzn
rozstrzeliwali masowo, w podpalonych domach zamykali na klucz ludzi, schowanych w
piwnicy. W tej dzielnicy, gdzie mieszka Zawieyski! Dziś mija trzy tygodnie od wybuchu
powstania. Dotąd nie wrócił Zet ani Genia.
Adamozoizna, 28 VIII 44.
'^Mnóstwo ludzi dawnych i nowych snuje się przez te dni, gorące i zielone, pełne słońca i
księżyca. Za kulawą, przechyloną panną Bronią przybyła tu zaginiona jej matka, która
odnalazła jej ślad dzięki kartce, przylepionej na obozie w Pruszkowie. Wzajemnie myślały o
sobie, że nie żyją, a teraz są tu razem, plus jeszcze jakiś starszy pan, ślusarz z zawodu,
którego przywiodła tu za sobą ta staruszka bez zębów, młodsza ode mnie o cztery lata.
Wszyscy są spaleni, wszyscy mają to tylko, co „na sobie". Wszyscy z największym trudem
zmieniają banknoty pięćsetzło- towe, chodząc z każdym po parę razy do Grodziska. Wszyscy
usiłują coś niepotrzebnego sprzedać, by kupować mleko i jaja. Wczoraj Halinka sprzedała
wreszcie moje pantofle za dwa tysiące pięćset złotych (za co dostała dwieście pięćdziesiąt)
oraz dziesięć deka kawy za trzysta pięćdziesiąt (też z potrąceniem dla siebie 10 procent). Nie
miałyśmy już nic pieniędzy, Zosia też jest prawie bez grosza. Dom wypełniony jest
nieprzeliczonymi kobietami, przeważnie starymi, mężczyzn prawie nie ma. Składamy się na
koszty wyżywienia (pięćdziesiąt złotych dziennie od osoby), gotujemy i sprzątamy same.
Wczoraj umyłam tutaj podłogę, dźwigam wodę ze studni, palę w piecu, zmywam niezliczone
talerze i za małe rondle, jak one. Rzeczy mam znów wszystkie spakowane, w każdej chwili
musimy być gotowi do opuszczenia tego jeszcze domu. Cała nadająca się do pracy ludność
chodzi sypać okopy, przebiegające w odległości niecałych czterech stąd kilometrów.
Warszawę opuszczają Niemcy, pozostawiając doszczętne jej spalenie Ukraińcom. O tym, co
się tam stało i dotąd dzieje, w kategoriach dziejowych mam dotąd najbardziej ponure i
bezsensowne oświetlenie niejako z dwóch stron, nawzajem się potwierdzające. Oświetlenie
trzeciej osoby dramatu jest mi nie znane, mogę go się jednak domyślać. Oburzenie,
zachwyty, oskarżenia o szaleństwo i o zdradę — to charakteryzuje raczej mówiących ludzi. A
niezależnie od tych postaw historia idzie straszliwą swoją drogą. Walki na ulicach Paryża,
walki na ulicach Bukaresztu, król Michał i Antonescu „zwabiony i usunięty”. — Tu na
miejscu, po zżętych polach i zielonych łąkach nadrzecznych raz po raz przepływają fale
strachu. Popłochy miotają ludźmi, co dzień inne groźne wieści układają tę diabelską scenerię.
W kilku miejscowościach wyłapywano uchodźców, mężczyzn wywieziono nie wiadomo
gdzie, kobiety zawrócono do obozów. Gmina nie przyjmuje meldunków bez kartki z jakiejś
straszliwej „Octowni”, gdzie też odbywa się „klasyfikacja”, kennkarty bez stempla gminy są
nieważne, w każdej chwili mogą stąd zabrać nas wszystkich. Godziny bez przerażenia są
rzadkością, godziny pracy albo lektury. Nie mogę znów pisać, gdyż cały mój warsztat jest
spakowany. Ale czytam powtórnie doskonałą książkę Dembowskiego Zasady biologii
ogólną, z nową teorią ontogenezy. Zapuszczam się w te dziedziny rzeczywistości, dotąd mi
obojętne, w tę jej wersję, tak odmienną, od innej strony potwierdzającą mi moje widzenie
świata. — Nowe po tygodniu odwiedziny tego żołnierzyka z granatami u pasa i karabinem w
kącie narobiły tu zamętu. Przywiózł wiadomość, że Zet jest w obozie w Pruszkowie, obiecał
go wydostać — bez żadnej zapłaty, jedynie z dobrego serca. Powiedział,
że nie ma dlań przyjaciół ani wrogów, są tylko ludzie i na pożegnanie, wzruszony

background image

wrażeniem, jakie to wywarło na Zosi, uściskał ją, nazywając „mamusią”. Uwierzyliśmy mu
na razie, ale później przyszła refleksja, wszystko razem wydało się zbyt dziwne i tak się
skończyła idylla.
Adamowizna, 6 IX 44.

Strzecha stodoły paruje światłem, wylegują się na niej gołębie, paw poszukuje czegoś

dziobem w nastroszonych piórach. Jeszcze dotąd nic się nie zmieniło, Warszawa jest wciąż
straszliwą krwawą tajemnicą. Nie ma Zeta ani Geni, nie wiadomo nic o Zawieyskim i Brezie.
Z frontu zachodniego przychodzą odległe wiadomości, miasta wszystkich wojen
potwierdzają swymi nazwami wdąż nowe zwydęstwa. Paryż, Metz, Belgia, Rumunia,
Bułgaria. Jednak ta rzeczywistość nie dcdera tu wcale. Na froncie wschodnim jakby nic się
nie działo, strzały armatnie oznaczają co innego. Powstańcy trzymali się długo na Starym
Mieśde, ale już ich tam nie ma. Tłum pięćdziesiędotysięczny wywieziono stamtąd nie
wiadomo dokąd. Ludzie udekali kanałami pod miastem, ginęli tam zatopieni wodą, zatruci
małymi bombami gazowymi, niekiedy po prostu zamknięd. Mnóstwo trupów, mnóstwo
poparzonych i rannych. Powstańcy sa jeszcze tu i ówdzie, strzelają z ruin i z podziemi. Są
jakoby w Alejach Jerozolimskich przy Dworcu Głównym, są przy Nowym Świede i gdzieś
na Żelaznej. Ale przeszli też do Puszczy Kampinoskiej i tam zostali otoczeni. Łapanki
odbywają się wszędzie, bliżej i dalej — Milanówek, Leśna Podkowa, Pruszków, skąd
zabierają tysiącami mężczyzn i wiele młodych kobiet. Tutaj zjawiają się tylko kobiety, które
uszły cudem, które się dzięki jakiemuś słowu czy uśmiechowi wymknęły. Bo nie działają już
pieniądze ani złoto, teraz znów palą i uprowadzają ludność nie Ukraińcy, tylko Niemcy. Fale
przerażenia przechodzą tędy parę razy na dzień. Niedawno zrobiono obławę w najbliższym tu
Zapolu i Osowcu. Złapano paru dezerterów, między nimi tego lekkomyślnego żołnierza,
który obiecał odnaleźć Zeta.
Jest już t akże rozstrzelany tu blisko, wraz z paru innymi i kobietami. Zjawienie się
podejrzanego człowieka na rowerze po odpowiedź na j akiś list, którego nie otrzymałam, list
od ludzi nieznajomych, których opisywał dziwnie. Obcy dom, podwórze, dwie młode
rozpieszczone białe kozy, chcące się bawić, wielkie konie, dwa źrebaki, pracujący przy
pługach i wozach fornale, jak w teatrze. Przerażenia dają się przeczekać, a być tu, w
znajomych ścianach, w resztce papierów i książek, jest jeszcze jedynym, co wydaje się do
zniesienia. Ktoś z daleka przynosi wiadomość
o wzięciu wszystkich mężczyzn z Zielonki i Kobyłki, dawnych bliskich nazw dzieciństwa.
Albo że na Radzymin zwrócone są armaty. Jakaś kobieta, która mówiła, że zabiła swoją
matkę, starą i sparaliżowaną. Wyniosła ją na plecach z płonącego domu, zniosła do piwnic,
gdzie wskazywano jej przejście, uprzedzając, że w jednym miejscu trzeba „skakać z
półpiętra”. Przywlokła tam drabinę i po drabinie udało się jej ją przenieść. Ale tam, gdzie
dotarła, znów były pożary, znów trzeba było iść dalej, znów ją pędzono. Wreszcie uległa
prośbom tej ukochanej, która wiedziała, że nie uratują się we dwie, która domagała się
śmierci. Uśpiła ją chloroforme m, długo przy niej siedziała, leżącej na ziemi, na ulicy, bojąc
się, by nie obudziła się sama. Wreszcie pogrzebała ją własnymi rękami na skwerku, bardzo
płytko, ledwie nakrywszy ją ziemią, i ode szła. — To wszystko jest nierównie więcej, niż się
myślało, czytając, że „zostawią za sobą pustynię”. To niejako „przechodzi wszelkie
oczekiwanie”. — Przyjeżdża też na rowerze z Leśnej P odkowy Kozikowski *. Jest
zmieniony, jest siwy, brak mu jednego zęba z przodu. Czegoś chce. I mówi, że w Warszawie
zginął Kaden *, że został zabity przez bombę w chwili, gdy wychodził ze schronu. On też
mówi, że Irzykowski jest w szpitalu na Okęciu, leży tam od trzech tygodni, ciężko ranny w
nogę. Leży na mały m sienniku na ziemi z nie wyjętą kulą, przysłał przez kolejarza kartkę, by
go stamtąd zabrać, by mu przysłać choćby trochę pie niędzy i żywności. Ale nic z tego dotąd
nie udało się zrobić. — Dziś minęło dwa lata i trzy miesiące od dnia jej śmierci. Nikt już nie
chodzi na jej grób.

background image

Dnie niepewności i niewiedzy upływają w tym zespole kilkunastu przeważnie starych

kobiet, w chętnej i żywej pracy między stołem kuchennym, kominem, rondlami, talerzami,
szczotką do zamiatania, nielicznymi ścierkami, miednicą, wiadrem. Spory są nieznaczne,
pomijane najlepszą chęcią, żadne złe słowa nie padają, chociaż dużo niemądrych, dużo
pustych. „Zła krew” znajduje upust we wzajemnych obmowach, ale i te nie sięgają głęboko,
nie uniemożliwiają tego żyda, które niewątpliwie jest trudne. Jego konieczność zobowiązuje
nawzajem, narzuca pewną powagę i odpowiedzialność. Wszystkie zmieniłyśmy się, by spros-
tać tej roli. Drobne niebezpieczeństwa wynikają z poczucia własnej godnośd, z przekonania o
własnej kompetencji. Jest dobrze, że nie ma mowy o żadnych przywilejach i względach, że
nikt nie przeszkadza mi w szorowaniu rondli i zmywaniu, że mam jak inne swoje dyżury przy
gotowaniu. Wzorowa jest i nawet zadziwiająca pani Szczepańska, skwapliwa i do
wszystkiego chętna, nieładna i zupełnie siwa, a jednak pełna kobiecośd pani Warcho- łowa.
A za to Zosia, tak paradoksalna, urocza i zajmująca, źle znosi ten stan rzeczy, na przemian
ofiarna i utyskująca, chcąca i nie chcąca, nierówna, nie dość poważna wobec tych ludzi, fe-
ministycznie wyrzekająca na nielicznych tu mężczyzn, którzy istotnie „nie stoją na
wysokośd”. No, ale mają słuszność, bojąc się bardziej niż my, „wymigując się” od
wszystkiego, co mogłoby ich narazić.
Adamozoizrta, 8 IX 44.

Warszawa wciąż się pali Jej obrońcy, wśród których są o b a odłamy, mają żywność i

broń i wciąż jeszcze walczą. Ale naloty są co pół godziny, samolot zniża się nad dachy i
zrzuca bomby z bliska. Poza tym na ziemi działają małe pociski ze sprężonym powietrzem,
od których rozsypują się mury. Miasto ma być zniszczone doszczętnie. Zosia jest w
strasznym stanie,
nie tylko się męczy, ale chce się męczyć najbardziej jak może — ona, będąca tak dobrym
przewodnikiem, tak precyzyjnym instrumentem cierpienia. Nie wrócił Zet ani Genia. Co tam
robi, tak m ała i licha, ze swą astmą, płucami, ledwie dyszącym sercem, bojąc a się okropnie
strzałów i bomb, chcąca zapewne jeszcze coś naszego ratować. Straszno jest o tym myśleć.
Adamowie na, 10 IX 44.

Jest wreszcie wiadomość o Zecie, przywiozły ją wczoraj dwie panie *, które wymknęły

się z obozu w Pruszkowie. Wyszedł z Warszawy z ulicy Złotej przed trzema dniami, jest
jeszcze w obozie, dziś rano wybrały się tam stara Maniuta i siwa pani Warchoło wa. — Zosia
zmieniła się od razu, uwolniona od ucisku tej zmory . Przygotowuje dla niego pościel,
bieliznę, jest dorzeczna i jak przedtem czarująca.
[Adamowizna] 11 IX [44]

Zosia — fenomen, o którym myśleć można przez całe godziny, bez żadnego wyniku, bez

znalezienia choćby przybliżonej formuły. Cokolwiek z niej wyodrębnić i ustalić, zaraz drugie
temu zaprzecza, zaraz i tamto robi się nieprawdziwe. Jeżeli sądzić ją po uczynkach — jeszcze
diagnoza wypadnie najlepiej, najbliższa jakiejś rzeczywistości. Słowa, postawy, wyrzekanie,
skargi —- zaprzeczają czynom, zaprzeczając też zarazem sobie nawza[jem]. Jej uczynność,
danie z siebie wszystkiego, słodycz, dobroć, ustępliwość — i zaraz najgorszy stosunek do
lu[dzi], niesprawiedliwe sądy, dzikie zarzuty, wybitnie zły stosunek do służby. Próżność,
megalomania w drobiazgu zupełnie patologiczna, sądząc ze słów, można by tądzić, że tylko
ona jedna jest wzorem. Jednocześnie skłonności do zachwytu, uwielbienia, kultu. Patos i
cynizm tuż obok, dość i dobroć w chemicznym splocie. Wybaczy wszystko, zniesie wszelką
krzywdę i wyzysk, jeżeli tylko da się jej zachować złudzenie wyjątkowości, pierwszeństwa
[zm]arnowanej wartości.
I 374 W
Dziwactwami stwarza sobie najtrudniejszy na świecie los. Wytrzyma , jeżeli choć ktoś jeden
jest przez nią obsypany dobrodziej- stwamij w obec kogo może uczuć swą przewagę, kogo
może zlekceważyć. Jej stosunek do rewanżów, do podarunków, do cudzych pieniędzy jest

background image

okropny — nie może znieść, by jej ktoś dorównał, by ją przeszedł. Ona cierpi najwięcej,
czuje najgłębiej, zdolna jest do najwięks zych ofiar. Często zawdzięcza się jej zachwyt i
uczucie temu, że to jej służy do poniżenia innych, że w ten sposób bierze sobie odwet. Każdy
z tych zarzutów wystarczyłby do przekreślenia człowieka, a ona z tym wszystkim jest jednym
z najciekawszych egzemplarzy ludzkich, jedną z najbardziej w swych splotach i fałszach
czarujących i oryginalnych osobowości.

W układzi e obecnym — wśród garnków, ścierek, szczotek, talerzy, bielizny, swoich i

cudzych pieniędzy — te jej cechy załamują się z t rzaskiem, biją w oczy, utrudniają to
zbiorowe żyde. Mówi co innego niż myśli, prawie zawsze można to opatrzyć znakiem
przeciwnym.
Adamowizna, 12 IX 44.

Coś rozpakowałam, zaczęłam znów pisać, ale nowy popłoch każe to wszystko zwinąć i

zakopać. Bolszewicy podstąpili znów pod War szawę, której prawie nie ma, ciężkie walki są
już na Pradze i w Wilanowie. Z każdym człowiekiem nadchodzą nowe szczegół y tego
zniszczenia. Myśli się o różnych miejscach, gmachach, zakątkach, placach i ulicach. Ten,
który wzięty był do sypania okopów i grzebania zwłok i spędził tam jeszcze pięć dni. W
zatopi onych piwnicach pływały rozdęte trupy, leżą wszędzie, niepodobieństwem jest
zakopać wszystkich. Zasypują tamujące komunikac ję wielkie leje od bomb, w jednym
zmieściły się dwa rozbite samochody. Dobijanie rannych, rozstrzeliwanie jeńców. Wszystko
wśród nieustannych pożarów. — Z dnia na dzień czekamy ewakuowania tych miejsc,
leżących blisko okopów — pewno też z Ukraińcami i AOR, pewno z pożarami,
morderstwami i rabunkiem. W niektórych okolicach uprowadzają wszystkich
ludzi i zabierają inwentarz. Dziwność niewypowiedziana, że to jest, że to się dzieje, żetego
się doznaje. Że się jednak wciąż wszystkiego jakby nie bierze na serio, nie dość wyraźnie
czuje. Hania rysuje portret Rfadeczka], ja czytam jeszcze raz Weiningera i Haeckla, coś
piorę, coś układam i zawijam, usiłuję sprzedać trochę kawy i rodzynek, kupić cukru albo jaj.
— Z Grodziska przyjechał osiadły tam, spalony i zrujnowany E. Kozikowski — [...]. Dziwi
się, jak ja, że nie żyje Kaden, że tak miało się skończyć jego życie, pełne nieustannego
impetu i rozmachu. Irzykowskiego przewieziono do szpitala w Milanówku, gdzie odwiedziła
go dwa razy Halinka. I tam leży na ziemi, z kulą nie wyjętą, raną nie prześwietloną, z nogą w
gipsie. I tam nie mogą go dłużej trzymać i nie mają gdzie umieścić. — Ludzie chodzą tu i
tam, szukają się nawzajem na próżno. Zet znalazł się w Pruszkowie w obozie, ale znów go
nie ma. Nie udało się stamtąd go wydostać. Dziś przyszła od niego kartka, pisana ołówkiem
w wagonie, że wiozą go do Częstochowy. O Brezie jest wiadomość, że wyjechał wkrótce po
mnie, że jest z żoną gdzieś pod Piasecznem. O Zawieyskim nic. O Geni nic.
Adamowizna, 16 IX 44.

Wiadomość poufnie przyniesiona p;zez pana Szczepańskiego: bolszewicy zajęli Pragę i

przekroczyli Wisłę gdzisś pod Modlinem. Straszliwe naloty na Niemcy. Podobno w miastach
są rozruchy. Mieszkańcy pod nalorami wywieszaj | białe flagi.
Pótmcj.

Bolszewie' są w Warszawie. Ludność gromadnie ucieka z Włoch, gdzie od strzałów

armatnich wylatują szyby. Pakujemy się jeszcze raz — do rąk małe tłumoczki i torby,
rękopisy pod ziemię.
Adamomzna, 18 IX 44.

Nie mogę spać. Zapaliłam świecę, jest druga w nocy. Dom ciemny pełen jest oddechów

ludzi uśpionych. Nad schodami,
tuż prawie u mych drzwi, śpi na podłodze pan Szczepański W pokoju obok, prócz żony jego,
dziecka i służącej, umieściły się jeszcze na podłodze obie Niewiarowskie, matka z córką,
cieniutkie, niemądre, niezadowolone i grzeczne. W pokoju Hani śpi na podłodze pani
K[łossowiczowa]. W salonie na dole, który dotąd zajmowały, kwaterują oficerowie

background image

węgierscy, strzeżeni przez zalegających pokotem przedpokój ordynansów. Podwórze, stajnia
i stodoła pełne są węgierskich żołnierzy i ich koni. Po południu widziałam stąd przez okno,
jak napoiwszy zwierzęta, walili się zmęczeni byle gdzie i niestety szukali sobie wszy. Ich
najazd wzniecił powszechne przerażenie, okazali się jednak ludzcy i łagodni. Prócz oficerów
są to wszystko Słowacy, w kuchni obierali kartofle i robili herbatę dla oficerów, każdy
prawie rozumie po polsku. Przybyli z Rembertowa, gdzie w roku trzydziestym dziewiątym
spędziłam ostatnią noc przed powrotem do Wołomina do mamy, którą zastałam żywą. W
walkach z bolszewikami, którzy ich stamtąd wyparli, na trzystu w ich batalionie utracili dwu-
stu poległych i rannych. Po odpoczynku tutaj mają wrócić do swych domów, o których
mówią z wiadomą mi ludzką tęsknotą. Wzięli z tarasu moje plecione fotele w pokrowcach z
kwiecistego angielskiego kretonu, postawili stolik na gazonie, przyszli oficerowie i
zasiadłszy w nich grali w szachy. Mimo to poszłyśmy z Halinką do Zapola, by tam sprzedać
moją suknię i płaszcz, widząc po drodze we wszystkich zagrodach mnóstwo żołnierzy. Targ
się nie udał, ale w drodze powrotnej słońce zachodziło w złocistych plamkach i smugach,
rozwieszonych na różowej mgle. Przed tamtą, prawie pałacową bramą, czekając na wynik
zabiegów Halinki, rozmawiałam z przyjemnie nadąsanym panem z Warszawy, w
poszukiwaniu jakiejś zgubionej pani W. robiącym dziennie kilkadziesiąt kilometrów. Po
drodze, po zaroślach i ogrodach w zmierzchu wszędzie widma tych żołnierzy. Kradną śliwki,
jabłka, orzechy, są łagodni. A mogliby nie być. Mogliby być jak d Ukraińcy w Warszawie —
rabujący, gwałcący, strzelający do ludzi. Tylko że nie dostali jeszcze takiego rozkazu, który
rozpętałby w nich to, co jest gotowe. — Mosty w Warszawie są wysa
dzone, przez Wisłę przeprawili się na pontonach pod Siekierkami. Zapytani, czy będą nas tu
palić, mówią niepewnie, że chyba nie. Nie wiedzą. — Jesteśmy na tyłach cofającego się
frontu. I wszystko może się stać. I w Warszawie łudziliśmy się, że „nie zdążą”. Zdążą
wszystko, co zechcą. Zrobią to tymi łagodnymi Słowakami, tymi eleganckimi węgierskimi
oficerami. Wystarczy jeden łącznik z takim rozkazem, wystarczy może tylko telefon.
Adamozoizna, 19 IX 44.
Nie bierze się na serio nic — aż do końca, chociaż się przewiduje, choć wiadomo, że to
przyjdzie. Prawda, że nie miałam tu żadnej pomocy, prócz Hani, że wiedziona ambicją
skwapliwie wypełniam te różne prace przy kuchni i przy sprzątaniu. Ale ostatecznie dopiero
w chwili ostatniej, gdy tych Węgrów pełen już był dom
i ogród, do głębokiego, wybranego złamaną łopatą i zwykłym talerzem piaszczystego dołu
wrzuciłam straszliwie ciężką walizę z rękopisami i kartonowe pudło z Dziennikiem. Nie
zdążyłam już niestety pogrzebać tam drugiego kartonu, zawierającego jedyny szczątek
mojego „muzeum życia” — kolekcję autorską mych książek, ich wszystkich wydań i
przekładów, skompletowanych kiedyś przez Bogusława. I to się może spalić, to też może
zniknąć w tym dziwnym falowaniu rzeczywistości. — O to, co zakopane, jestem teraz
spokojna. Ale oznacza to zarazem odcięcie się od całego mego pisarskiego warsztatu, jest to
całkowite zrezygnowanie z roboty, dla której umiałam jednak wydzielić z mego pracowitego
dnia jakąś godzinę wieczorną. — Czy powiedziałam, że wrócił niespodzianie tak oczekiwany
przez Zosię Zet? Przyjechał po ciężkich przeżyciach aż z Kielc, gdzie udało mu się uciec z
pociągu, wiozącego tłum ludzi z obozu w Pruszkowie w niewiadomym kierunku. Wygląda
bardzo źle. Wrócił z bron- chitem i bardzo zaostrzonym negatywnym stosunkiem do zjawisk
świata. Ta nienawiść skierowana jest nie do winowajców, tylko do ofiar. Nawet gdy miewa
słuszność, wątpliwe jest miejsce, z którego ją ma. Jest nim aksjomat własnej doskonałości,
własnej je
dynej racji, tak ubogiej wobec tego straszliwego zawikłania dramatu. Dziwny to widok —
miłość Zosi do tego człowieka, którym tak dawniej pomiatała.
Adamctaizna:, 26 IX 44.

Z salonu co wieczór słychać muzykę, rozmowy i śmiechy. Oficerskie zabawy trwają do

background image

trzeciej w nocy, Zet i Zosia złorzeczą, nie mogąc spać. Wieczorem, chodząc tam i z
powrotem na górę z wodą, wiadrem, szklankami., talerzami i jedzeniem dla Hani, chorej na
grypę, muszę uważać, by nie zaczepić o sterczące spod koców nogi śpiących żołnierzy. W
dzień na tym samym miejscu siedzą przy telefonie, piszą na maszynie, coś sobie nawzajem
referują i dyktują. Gdy przechodzę obładowana, otwierają mi drzwi, życzliwie usuwając z
drogi przeszkody. Coś wciąż wypakowują ze skrzyń i znów chowają, rozkładają swe zapasy i
zastawy, jedzą, stojąc byle gdzie, siedząc tu pod schodami, często po ciemku. Na dziedzińcu
piorą swą bieliznę i mundury, w ogrodzie gotują przy ognisku, rozpalonym między paru
cegłami na ścieżce, ustawiają się przed domem na apel, słuchają niepojętych węgierskich
przemówień oficera. Z kuchni biorą to łyżkę wazową, to talerze, to rondle, wprawiając nas w
ciężkie kłopoty. I odwdzięczają się chętnie, przynosząc ze studni wodę lub drzewo. Mogąc
dorzecz- nie pracować i być czymś jedni dla drugich, żyją tak jakby w stanie ustawicznej
przeprowadzki czy krajoznawczej wycieczki. Ludzie nieźli, raczej pogodni, słowiańscy,
przyrastają na chwilę do tego miejsca, rozmawiają z ludźmi tutejszymi, chodzą wśród tych
obcych płotów, między drzewami, pomagają dziewczynom przy kopaniu kartofli, chłopom
przy oraniu. Nie mogli się już widocznie na dole pomieścić, bo zastałam ich dziś tu na górze,
gdzie pod mymi drzwiami tuż przy umywalni ustawili stolik spod ściany, zdjąwszy zeń
uprzednio dwa pomidory i moją szklankę z masłem, zainstalowali tu sobie maszynę do
pisania, rozsypali góry pieniędzy, które liczyli. A teraz, wracając tu z pokoju Hani, ujrzałam
dwa ich nowe legowiska na ziemi obok barłogu pana Szczepań
skiego, byłego redaktora, byłego posła i w ogóle mecenasa, który śpi, nieprzytomny ze
zmęczenia po całodziennym kopaniu okopów, w odległości pół metra od tych wrogów.
Dziwny mi jest ten cały styl życia, gdy — przemknąwszy się ciasnym przesmykiem po
ciemku, między tymi posłaniami — rozkładam tu swoje książki i papierki, ratując i
ubezpieczając swą identyczność, odwołując się jeszcze wdąż do tego, co minęło i czego nie
ma.
Adamomzna ? X 44.

W niedzielę byli oboje Teuchmannowie, którzy przyszli tu pieszo z Jaktorowa, gdzie jak

my, przebyli ten czas poza Warszawą. W ich zburzonym mieszkaniu stał nasz fortepian i
wszystkie najpiękniejsze moje fotele z mahoniu. Wiem teraz, że i tego nie ma. Gdy odeszli,
zaraz nazajutrz z rana przyszedł Breza i Zawieyski, o którego tak się bałam. Okazuje się, że i
oboje Brezowie, na jeden dzień przybywszy ze wsi do Warszawy, przebyli tam też te całe
dwa straszliwe miesiące razem z Zawieyskim, w piwnicy pod jego mieszkaniem. Niezmierna
radość z ujrzenia tych najbliższych mi ludzi i żałość, że aż tak się zmienili, że aż tak jest z
nimi. Znaleźli schronienie też gdzieś niedaleko za Grodziskiem. W Brezie jest tylko jakaś
odężałość, jakieś stępienie i powolność. Ale Zawieyski, „przyjadel najmilszy” — wychudły,
blady jak widmo, osłabiony. Obaj bez ubrania, bez pieniędzy, oszołomieni
i zgłodniali. Odeszli tego samego dnia. Ale już myśl, że są tak niedaleko, stanowi ulgę. —
Jak tych dwu pierwszych, jak potem Koł[onieckiego] *, Kozikowskiego, Millera,
Teuchmannów, odprowadziłam ich śdeżką za ogrodem, przez łąkę, kładkę z gałęzi na
Mrowie, drogą polną do szosy. Wszystko aż do rdzenia przegryzione smutkiem.
Adamotoizna, 8 X 44.

Zgroza leży na przyszłośd w?rstwami. Gdy zgodzimy się na jedną jej wereję, przewidując

ją od dawna i wszystko tak w sobie
poprzestawiając, by móc ją znieść, a ten czas przyjdzie, to okazuje się, że nie ona jest
przeznaczona — jako zbyt łatwa, zbyt błaha. Wleczeni czasem, nasuwamy się sobą na to
miejsce — i ukazuje nam się pod oczekiwanym całkiem inna formacja zgrozy, wobec której
nie uzbroiliśmy się w nic.
Adamowi zna, 10 X 44.

Nie ma Warszawy. Ci z jej mieszkańców, którzy ocalili żyde, rozpełzli się po drogach i

background image

śdeżkach, przywarowali poukrywani, pozbawieni pie czątek na kennkartach, uczepieni do
cudzego niechętnego żyda p o chałupach i stodołach, objadający z żywnośd całe dziesiątki
kilometrów kwadratowych, jak gąsienica liśae całych lasów. Ws zyscy przestali być tymi,
którymi byli. Stanowią całą armię nowo powstałych nędzarzy, która obsiadła tutejsze też
nędzne życ ie. Nikt nie ma jedzenia, ubrania, bielizny, butów. Tylko niektórzy zdołali unieść
jakieś pieniądze. Każdy marzy
o przedostaniu się tam, by w gruzach i zgliszczach szukać szczątków zostawionego dobra.
Daremnie.
Adatnowizna, 12 X 44.

Nie wszyscy obronną ręką wychodzą z tej próby. Trzeba czuwać nad sobą, trzeba się

bardzo pilnować, by nie stąpnąć na tę pochyłość. Dobroć serca jest rzeczą zawodną, gdy
chodzi o regulator stosunków międay ludźmi. Rozum, jednak rozum, ujrzenie samego siebie
chłodnymi oczami, dostrzeżenie nimi także cudzej słusznośd. To, co robi, a zwłaszcza mówi
Zet — budzi obrzydzenie — kto by pomyślał! — Jednego poranka zniknęli d Węgrzy, jak
przybyli. Odjeżdżali sprzed ganku w mglistą pogodę jesienną dziwnymi brykami, pijąc ów
„bimber” wprost z dzbanka jeszcze w ostatniej chwili, uwożąc w objęciach parę tutejszych
dziewcząt wiejskich i wołając serdecznie „do widzenia”. Wyglądali jak na starym
drzeworyde do naiwnej powieśd sprzed dwóch wieków. Na ich miejsce w saloniku nie
powróciły już dwie cienkie
i ładne Niewiarowskie. Żegnane niechęcią i wzgardą Zet a, odeszły do wsi pobliskiej na
mieszkanie kątem u chłopa. W sal oniku śpią teraz we dwie pracująca dawniej w naszym
sklepie, z awsze raźna
i zaradna, sześćdziesięciopięcioletma Mamuta z Halin ką, a opróżnioną przez nie izbę w
dawnej „chałupie" zajęła bogat a rodzina B., mogąca płacić tysiąc osiemset złotych
miesięcznie. Po ułożeniu prowizorycznej podłogi w pokoju Zeta (ponad moją walizą z rę-
kopisami i kartonem, pełnym zeszytów Dziennika) rozmieścili się tam na słomie trzej
przyjaciele, też mogący coś pł acić, mimo to od pierwszego dnia budzący najżywszą niechęć
Zeta swym własnym, nie dającym się zastraszyć, niezależnym życiem. Jest między nimi ten
powabny R[ybarski], którego się z żale m wyrzekłam na żądanie Halinki po jednym wśród
strzałów i ciemności spacerze na Puławskiej — też wychudły przez te dwa miesiące pożarów
i klęsk warszawskich. Ale po dawnemu łaknący i rozmowy, i „intelektu", i porozumienia,
autor zresztą niezłego dramatu. Okolicznością obciążającą jest fakt, że są znajomymi Halinki,
która ze swej strony też podlega całkowitej tutejszej dezaprobacie. Mrok tych rozpętanych
złych uczuć, nienawiści do cudzego żyda, niewiarogodnej pychy i wszelkiej sklerozy
przenika tutejsze powietrze. I Zosia, ciekawa w swych powikłaniach i niekonsekwencji, też
jest już całkowicie kimś innym. Hania, chora jeszcze na bronchit, leży teraz w moim
malutkim, deplejszym pokoju. Jest zimno i ciemno, jest zła jesień.
Adamozoizna, 15 X 44.

Każdy, kto stamtąd wraca, przynosi ze sobą inną wersję tej rzeczywistośd, inną z jej

niezliczonych odmian. Ostatnia przyszła jednak Genia, która wróciła aż spod Krakowa,
wywieziona tam w tłumie ludzi w otwartym wagonie z obozu. Gwałty Ukraińców, płonące
domy, masowe rozstrzeliwania na podwórzach — to ją ominęło, o tym, jak my tutaj, wie
tylko ze słyszenia. Za to żyła pod kulami wśród ciągłych walk ulicznych, patrzyła na obronę
barykad, na podpalanie czołgów przez małych chłopców. Mówi
o komunikacji podziemnej, ludzie w ciągu paru godzin przekopywali piwnicami nowe
połączenia, ziemię wynosili w czapkach. Specjalne posterunki w podziemiach wskazywały
ludziom kierunek, objaśniały, gdzie się znajdują, wyprowadzały w miejsca bezpieczne na
powierzchnię. Mówi o kolorowych balonikach rzucanych w takiej masie, że przesłaniały
niebo, jednak zamiast pomocy w ludziach spadła z nich żywność przeważnie w obce ręce.
Ale nie potrzeba było zrzutów ani pomocy, tak dobrze się bili. Wystarczyłby jeden nalot,

background image

parę bomb na Dworzec Główny, na BGK i inne punkty oparcia. Przez miesiąc była w
mieszkaniu na Nowym Świede, gdzie komendant bloku przydzielił naszemu czwartakowi
piwnicę. Sama znosiła tam wszystko, co mogła, pamiętając, na czym nam zależało: książki,
lżejsze rzeźby, segregatory, porcelanę, pościel, ubrania. Poprosiła sąsiada malarza, by jej
wskazał cenniejsze obrazy, ale zdążył już znieść tylko jeden portret Hani. Gdy usunięto
stamtąd mieszkańców, nic nie mogąc zabrać, odeszła w stronę placu Zbawidela, znowu w
miejsce najgorętszej walki. Tam widziała na skwerze to mnóstwo trupów, których nikt nie
uprzątał, tak sypały się kule. Tam widziała człowieka, siedzącego wciąż w tej samej pozie,
opartego łokciami o kolana. Nie poruszał się, choć z jego grzbietu wychodziły już nagie kośd
kręgosłupa, a twarz stała się nagą trupią główką. Z początku nie wątpiła wcale o zwydęstwie,
gdy zajmowano dzielnicę za dzielnicą, wydawano pisma, przemawiano, chodzono ze
sztandarami. Płacze, gdy to wspomina. — Zupełnie co innego przynieśli wówczas Breza i
Zawieyski, którzy przyszli bez pieniędzy, w jednej brudnej koszuli, jednym zniszczonym,
ubraniu, Breza nawet bez palta. Te dwa miesiące byli po strome niemieckiej* — cały czas
pod gradem podsków, nie wychodząc z piwnicy, w głodzie, w brudzie, bez wody, dzieląc się
kawałkami zdobytego chleba, złączeni wzmożoną, najbliższą przyjaźnią. Przyszli z podziemi,
z innego wymiaru, wiedząc tylko o straszliwym błędzie, o niepojętej pomyłce, która zmiotła
to miasto
i zasypała ruiny tysiącami umarłych. Pani J. widziała z okna wykuszu w pobliżu pomnika
Kopernika wspaniałe sceny wojenne,
kolorowe ognie pocisków, kawały ścian niby olbrzymimi pazurami odłamywane z kamienic,
pędem powietrza zerwane z balkonu białe kwiaty petunii, opadające jak motyle, i jedną
wyrzuconą z rozbitej księgami książkę, leżącą pośrodku jezdni, której kartki poruszał wiatr,
niby, jak mówiła, odwracające się karty historii. Inni mówią o podpalaniu domów,
spryskanych płynem z sikawek, tak że płoną od razu na wszystkich piętrach, o terrorze
Ukraińców, strzelających po pijanemu w byle kogo, rąbiących meble, rzucających granaty.
Mówią o tym olbrzymim pochodzie reszty mieszkańców, gdy skończyło się już wszystko, o
nieprzejrzanej gromadzie ludzkiej, opuszczającej umarłe miasto. Opowiadają całe legendy o
podpisaniu kapitulacji, o złożeniu broni przez ostatnie cztery pułki AK. — Z różnych takich
strzępów zlepia się ta całość straszliwa, niedorzeczna, bohaterska i żałosna. Od początku
skazane na przegraną, to jeszcze jedno polskie powstanie trwało jednakże równe dziewięć
tygodni
Adamowizna, 16 X 44.

Zamiast we środę, jak umówiłam się z Brezą i Zawieyskim, wybrałam się do Leśnej

Podkowy dopiero dziś. Po całych trzech miesiącach odważyłam się wreszcie na tę drogę
pieszo do Grodziska, mimo „nietaktów” i „migotań” w sercu, zwiększonych przez ostatnie
tygodnie. W wagonie EKD spotkałam młodego Ziemskiego, filozofa*, od którego
dowiedziałam się o śmierci Milbrandta*. W domu Iwaszkiewicza ujrzałam szereg ludzi, oca-
lałych z warszawskiego pobojowiska. Oboje Andrzejewscy z małym dzieckiem, Rytard,
Jasiński Roman, stary, jeszcze elegancki Spiess, niegdyś przyjaciel Karola*, „Micio”
Mitzner, tak jeszcze niedawno ufnie zakupujący moje nowe wydania, chudy Mil[ler], oboje
Kow[alscyJ, Maria Dąbrowska — chuda, malutka, ze złamaną ręką, stara. Zamiast temblaka
jakaś szmata. Mówi o siostrze swej, która została nie wiadomo w jakim szpitalu warszaw-
skim z amputowaną nogą. Zawieyski już wyjechał w stronę Krakowa. Brezy też nie było,
tylko w jego zastępstwie Zosia
Brezowa, też wychudzona. Na górze odwiedziłam od dawna tam mieszkającą Gojawiczyńską
— w pięknym, czystym pokoju, pełnym słońca. Strugowa — piękna, czarna wiedźma,
szalejąca z rozpaczy po utraceniu wszystkich rękopisów jego i pamiątek. Przekradła się tam
podczas zawieszenia broni i znalazła w piwnicy tylko popiół i sadze.
Adamowizna, 17 X 44,)

background image

Tak. Tą udręką, tym nieustannym daremnym wysiłkiem jest chęć ujęcia samego

fenomenu zwykłą nazwą, chęć, by się to stopiło z rzeczywistością, jakoś w niej uległo. By
dało się włączyć w życie. Spalona stolica na skutek bezsensownego powstania, setki tysięcy
ofiar, wydane na rabunek skarby z piwnic. Zniszczone na zawsze całe złoża wartości. Ale
wysiłek jest próżny — to nie to znaczy. Ta rzecz nie da się nazwać ani załatwić, rzeczy-
wistość nie chce jej połknąć. Widmo tego miasta zjawia się wciąż jako puste miejsce
powietrza. Miasta, do którego nie można wrócić, miasta bez adresów. Puste miejsce po
wszystkich odmianach szczęścia, które było w przytulnych kątach pod ścianami, w
zamykających się i otwieranych drzwiach, w ciepłych głosach ludzkich, zwierzeniach i
pieszczotach, w rozstaniach i przybyciach, w krokach, stąpanych po różnych kondygnacjach
powietrza, w czytanych książkach, wspominanych umarłych. To wszystko było tam,
rozwieszone na piętrach, ujęte w sześciany i bloki żytego powietrza, w linearne schematy
trwania. Nie mogę tego nie widzieć, nie mogę o tym zapomnieć. Miasto, nad którym
zamknęły się dzieje — jedno z wielu umarłych miast historii.
Adamowizna,, 21 X 44.

Zimno, ciemno od chmur, smutno od wiatru i deszczu. Ten ponury i brudny dom nagle

opustoszał. RfybarskiJ, B[iemadd]*
i F., osaczeni nienawiścią Zeta, sp rawą meldunków, obowiązkiem
chodzenia na okopy, uzyskali wreszcie przepustki i odeszli stąd także w stronę Krakowa, a z
nimi nieszczęsna Halinka, wiedząca, że jest niekochana i niechciana, uczyniwszy przedtem
wszystko, by i tutaj stracić jakiekolwiek oparcie. A mnie raz jeszcze zdumiała prośbą, by nie
pozwolić im przychodzić tu na górę, gdzie lubili zbierać się w pokoju chorującej Hani na
świetne, wieczorne rozmowy. Oczywiście i tym razem uczyniłam wszystko, by ich do siebie
zniechęcić. Ich młodość, ich typy i obyczaje zajmowały dużo miejsca w tutejszym życiu,
ubogim i zgryźliwym. Teraz jest dcho i Zet łagodnieje, mogąc na nowo być ważnym i miaro-
dajnym w otoczeniu tego zastępu starych kobiet. Dorzucili do mej kończącej się biografii
zaiste już niczym nie zasłużone drobne słodycze i tryumfy, które mogłyby mię śmieszyć,
zważywszy, że za dwadzieścia dni ukończę lat sześćdziesiąt. Zwłaszcza że to nie samym
dowtipem i „intelektem” osiągnęłam te sukcesy. Pod koniec był to już nie tylko ten
R[ybarski] — jasny, wysoki, mówiący miękkim, leniwym głosem rzeczy tak miłe uszom, ale
tak się garnący, nie odstępujący mnie na krok, bardzo zainteresowany i mało warty ładny
B[iemacki]. Wdąż coś w mym życiu wydaje się ostatnie, a nie jest. Jakbym była odmianą
cnotliwą, wyniosłą i niedostępną Ninon de Lenclos, która zresztą jest przeceniona i łatwa do
zdystansowania, skoro młody de Sćvignć, ostatni jej kocnanek, przypada zaledwie na
pięćdziesiąty pierwszy rok jej żyda. Śliczny był jeden i drugi spacer na Stare — jeszcze w
słońcu i deple jesiennym, powrót o czerwonym zachodzie, banalnie odbitym w granatowej
głębinie tamtejszych stawów, gdy w pięknym moim płaszczu z białego sukna „stąpałam po
samych kiczach” — chyba już po raz ostatni pewna swej siły i „uroku”, tak doszczętnie
neutralizujących zabiegi obu „filles en fleurs”. — Odeszli. I teraz została już tylko sama
starość, sama choroba
i smutek po odlode tych ornitologicznych, barwnych zjaw. — Ostatnio przyszedł wreszde
Adolf, który był tam najdłużej i był najbliżej. Tego ziemskie powaby po dawnemu
pozostawiają mię obojętną. Mam za to świetne wrażenie bliskośd człowieczej. Sceny
zwydęstwa — i odwrócony porządek ofiar, dosłownie
zamienione role. Zgroza opatrzona znakiem przeciwnym Odmówienie wody tym ludziom,
przeznaczonym na śmierć. I słowa
daremnej obrony: „ja nie

” To jego wkład, wniesiony dla

dopełnienia całości obrazu. „Wszystko we mnie płakało...”
Adamotoizna, 23 X 44.

Hania już wstała, ale została jeszcze w moim pokoju. Straszliwe zimno, na dworze

background image

deszcze i wichry. Wybita szyba, na stole wszystko mokre — zapałki, papiery. Poranne lęki
serca są trudne do opanowania. Niedobry jest ich tekst. Cisza na froicie, prowizorium trwa,
przedłuża się poza wszelkie spodziewanie. Można myśleć, że będzie tak już zawsze.
Skończyły się też pieniądze. Odejście tamtej młodości zostawiło nieogarnioną pustkę. Jest
ciemno, jest cicho. Zosia leży chora, Zet ze śmiertelnie urażoną ambicją wciąż baczy, by mu
kto nie uchybił. Oboje S[zczepańscy] są też już zdaje się bez pieniędzy. Sprzedajemy ostatnie
rzeczy, pozory są zachowane, dotąd płacimy za wszystko. Genia też jest wciągnięta w kierat
tego domu. Wyrywa się do Warszawy, chcąc tam coś matować. — Pustka tutejsza dubluje się
pustką w ogóle, skoro po Zawieyskim odjechali też z Milanówka oboje Brezowie. Wczoraj
odwiedził mię tu Iwaszkiewicz z żoną. Rozmowa była lekka i dobra, obiad możliwy, Zosia
przysłała tackę ładnie ułożonych owoców, przyszła też na górę sama — pięknie ubrana i
pięknie mówiąca. Zet znowu uczuł się dotknięty, że nie przyszli mu się przedstawić. O co mi
chodzi? czego s:"ę boję? Czytam wreszcie Wyznania św. Augustyna. Ta świetna partia o
czasie, poprzedzająca ten temat u Prousta i Manna.
Adamowizna, 26 X 44.

Wczoraj znów byłam w Grodzisku. Męcząca sprawa została załatwiona jakby cudem, od

razu inaczej kwalifikując żyde, zepchnięte już na najniższy szczebel upośledzenia. Sprzedały-
śmy jeszcze jedną rzecz, zapewniając sobie tydzień, dwa zaled-
wie dalszego trwania, ale przywracając zarazem stan godności ludzkiej. Dzień targowy, na
rynku zawleczona aż tu nędza tych łupów; wykręcone buty, dziurawe kalosze, wytarte łyżki i
widelce, paletka, ubrania, ręczniki — wszystko kradzione z warszawskich piwnic.
„Chodzenie do Warszawy” stało się zawodem, legalne przepustki — nieosiągalnym mitem.
A droga nielegalna jest tak kosztowna (w złocie), że taki bilet wstępu do własnej piwnicy
przekracza wartość tego, co dałoby się zabrać na plecy. Gdy myślałam, że wszystko jest
spalone, byłam gotowa zacząć życie na nowo, żyde samą sobą, bez żadnych dokumentów
przeszłośd. Teraz niepewna wiedza, co się z tym dzieje, kto to rozwłóczy, kto przetrząsa te
najbardziej intymne ślady istnienia, papiery, notatki, pozakreślane albo dedykowane
bezcenne książki, cudne listy ludzi najbliższych, pamiątki, rękopisy — jest dężka do
zniesienia. Spotkana ładna aktorka Andryczówna, która grała Marię w mojej Teresie
Słuczaiiskięj, sprzedająca jedną po drugiej swe bransoletki, spotkana odwieczna „Kazia", też
marząca
o

„okazji" do Warszawy, opowiadająca o kochanku córki, dyrektorze banku,

który miał dwadzieśda sześć garniturów i kilka futer, a dziś nie ma nic. Wszystkie po drodze
odmiany tej nędzy, jej groteska. W sklepach spożywczych, w obu aptekach tłumy ludzi,
kupujących rondelki, kubeczki, piecyki, żywność. O ża- łośdl — Droga powrotna daje
zapomnieć o tej zmorze, cała zainscenizowana przez oszalały, luksusowy zachód. Ileż złota,
festonów, draperii różowych i lila! Smugi drzew, pędzle młodych, podkrzesanych wysoko
topoli wzdłuż jakiejś dalekiej szosy. Staw w Putce, jesienne gałązki na gasnącym niebie.
Czemuż odpędzałam się od takich samych zachwytów Biernackiego], mówiąc, że to są kicze.
„Przedeż pani stąpa po samych kiczach..."
AĄamomzna], 28 X 44.]

Cisza na frondę warszawskim sprawia, że mniej ważne są sprawy frontu zachodniego.

Prowizorium obliczone na dni po trzech miesiącach oczekiwania trwa bez zmiany. Zarćwno
wytrzymałość
moralna, jak zasób rzeczy do sprzedawania już się kończy. To-, warzyszy timu myśl o
mieście umarłym i o ludziach umarłych. Przybył do nich ten Milbrandt, ostatnio bardzo
bliski, przychodzący do mej kabiny pod dachem, widziany na każdym koncercie u
Woytowicza. Młody, nieśmiały, nieduży i mądry. Przynosił już pod koniec rękopis swych
filozoficznych Esejów. Były mniej dobre, niżbym pragnęła, ale cienkie, delikatne, jak on. Nie
wiedział, że jest mi wiadomo, jak czarujący jest w miłości (od Ź., która ze swej strony nic nie

background image

wiedziała o Ł., który znów nie wiedział nic o niej — i nic im pomóc nie mogłam na te niepo-
trzebne udręczenia, związana ich zaufaniem). Był ranny w nogę, nie od razu zgodził się na
amputację, zrobiono ją za późno —
i

umarł, taki młody, żywy, z chmaymi, serdecznymi oczami Przesmycki, który mimo

pożaru warował przy swych książkach, ciężko ranny jest w jakimś warszawskim szpitalu.
Irzykowski przeniesiony do szpitala w Żyrardowie. Niepewna jest wiadomość
0

śmierci Staffa, pewna — o rozstrzelaniu doktora Olgierda Sokołowskiego,

pamiętanego z czasów zakopiańskich i koncertów u Woytowicza. Ochy, małomówny, siwy
człowiek o suchej, wspaniałej twarzy, tak mądrze utylizowany przez swą niezwykłą żonę,
która ocalała.'
Adamozoizna, 2 XI 44.

Przybyli Geblewiczowie*, nowa para ludzi, brat z siostrą. Ona śpi u Hani na podłodze, on

w sieni nad schodami Teraz oni z kolei stali się przedmiotem poniewierki przez Zeta.
Przeżyli te rzeczy najgorsze, których terenem było Stare Miasto, są dziwni, małomówni,
nieprzemakalni. Branie ich w obronę jest daremne. Każdy dzień ich pobytu wydaje się
ostatni, ale nie jest. Mają jakieś pieniądze, nie są wcale ciężarem, nie o to więc chodzi. Są
tylko całkowicie bezbronni. Ich winą jest, że s ą. Od wczoraj nasza samowystarczalna
wspólna gospodarka nie istnieje. Wpłacamy to samo na ręce Zeta i on decyduje teraz o tym,
co jemy
1

czego nie. Po dawnemu pomagamy w robocie, dyżurujemy

w kuchni. I zaraz ten pierwszy obiad — o zgrozo! — Wczoraj znowu byłyśmy we trzy z
Hanią i Genią w Grodzisku i za ciężkie pieniądze kupiłyśmy żelazny piecyk do tego zimnego
pokoju. Okazało się, że Zet nie pozwoli go wstawić — ani nam, ani państwu Szczepańskim,
którzy są w tej samej sytuacji. — Ów bezbronny Geblewicz okazuje się uczonym i to dość
wielorakim. Dwa doktoraty, długi przed wojną pobyt w Paryżu, prace, wykłady. Poza
przyrodą jest to psychologia eksperymentalna.
Adamowizna, 3 XI 44.

Złe siły biologiczne, napierające ode dna zagnanych tu człowieczych organizmów,

ogarniętych paniką wobec zimna i głodu, wobec wciąż nowych obław i łapanek — to uczuwa
się już i w sobie. Honor nie pozwala ulegać depresji, nakazuje powściągać tę tak uzasadnioną
rozpacz. Ach, nie dać się tym ogarnąć, uchylić się od tej psychozy, odmówić w tym udziału,
pozostać sobą! Nienawiść, przechwałki, skakanie ludziom do oczu — to się z dnia na dzień
rozrasta, wypełnia całe powietrze domu. Niebezpieczeństwem zejścia na ten poziom byłoby
wytaczać swoje racje. Trzeba poprzestać na tym, że „się jest w porządku”, milczeć. Nawet
oboje Szczepańscy nie dają się sprowokować.
Adamowizna, 6 XI 44.

Minęło dwa lata i pięć miesięcy, odkąd jej nie ma, tej ukochanej w naszym żydu. Nic nie

wiadomo, co jest na tym miejscu, gdzie nie byłyśmy już od miesięcy. Podczas powstania
ludność kryła się na cmentarzu w grobowcach, padały tam bomby i pociski Teraz zapewne,
jak przedtem z cmentarza tamtych, wywożą stamtąd marmury i pomniki Ale i poza tym —
czym może być ten cmentarz, na który nikt nie chodzi, cmentarz przy mieśae, w którym nie
mieszka nikt, którego ulice i skwery zasłane są grobami, piwnice i gruzy pełne trupów. Oto
koszmary, których nikt nie wymyśla, które są do
starczone przez samą rzeczywistość. Oto sposób, w jaki narasta
i zagęszcza się przeszłość, bogaci się i olbrzymieje wszystkim, co było życiem. Proces
połykania teraźniejszości przez przeszłość jest tu zadziwiająco przyśpieszony, ta akceleracja
po prostu zapiera dech. — Jestem przeziębiona, nie mogłam mimo przyrzeczenia wybrać się
do Leśnej Podkowy. Z liściku, który otrzymałam od pani Iwaszkiewiczowej, dowiedziałam
się Hziś o śmierci Irzykowskiego*. Ta wiadomość porusza całe smugi pamięci, sięgające aż
do młodych moich smutków krakowskich. Jak wyrwana roślina, korzonkami poruszająca

background image

ziemię, wlokąca z9 sobą różne jej grudki i strzępy. — Za cztery dni skończę sześćdziesiąt lat.
Można myśleć, że żyję po to, by być świadkiem śmierd innych.
Adamozoizna, 9 XI 44.

Już tylko jeden dzień zostaje mi do tych urodzin. Jutro będę kimś nowym, obcym sobie

samej w tej groteskowej roli Nie ruszając się z tego pokoju, nawet nie opuszczając łóżka,
wejdę lekkim krokiem w inny obszar rzeczywistośd, z którego nie ma powrotu.
Adamozoizna, 11 XI 44.

Los zdarzył mi w tym Geblewiczu nowego partnera do rozmów wieczornych. Jak

przedtem pan Szczepański i d Węgrzy, śpi tu na sienniku, obok Geni i pewnej Jadzi, bez
prześderadła, bez poduszki, nakryty paltem — tuż prawie za mymi drzwiami. Z rana pomaga
w kuchni, kraje dynię i robi z niej okropną marmoladę, przynosi ze Starego cebulę, załatwia
sprawunki gospodarcze w Grodzisku, znosi bez szemrania złe słowa Zeta, jakby ich nie
dostrzegając. Musi wiele przezwydężyć, by móc się umyć albo przebrać, nie bardzo zresztą
mając w co. Jest niewątpliwie inteligentny, bardzo dużo pamięta, dużo wie. Ale z namysłem
i w trybie odkrywczym mówi rzeczy, które niejako są w zało-
żenili, dla których wśród dawnych mych ludzi wystarczyło jedno słowo porozumienia,
najbardziej pobieżny skrót. Za to jest naukowy, jest poważny.
Adamowizna, 19 XI 44.

Cóż za radość ta karta od Zawieyskiego! Od tego człowieka idzie do mnie samo dobro.

Ale skąd biorę materiał, aby się tym tak cieszyć, by temu wierzyć.
Adamowizna, 5 XII 44.

Był tu znów Iwaszkiewicz — duży, barczysty, świetnie ubrany — mniej obcy, niżby

mógł być, nieomal życzliwy. Ale rozmowa z nim jest jakby przezwyciężaniem jakiegoś
oporu, tak że jestem już rada, gdy to wypada nie najgorzej, gdy jednak się udaje. Tym
dziwniejsze, że jako pisarz jest mi bliski, że od Panien z Wilka mam szacunek dla jego prozy.
Czy mam sądzić, jak inni, że jest „niesympatyczny”? Czy może niesympatyczna w tym
układzie jestem ja? Jednak odwiedzenie mnie tutaj jest pewnym wysiłkiem, jest
przezwyciężeniem tych dziesięciu kilometrów pieszo po błocie i w niepogodę. A w niedzielę
przyszedł niespodziewanie Breza — zawsze najbliższy, zawsze niezawodny i swój. Tu każdy
klawisz odpowiada właściwie, tu wszystko jest najlepszym gatunkiem. Wczoraj spotkanie w
Leśnej Podkowie z Iwaszkiewiczem na tym najdziwniejszym obrzędzie, który — po takiej
przerwie! — jest żałobny. Tam wiadomość o najdziwniejszej śmierci młodego i pięknego
Gralewskiego, tajemniczego męża A[licji Iwańskiej] — śmierci dawno minionej. Z tego
samego źródła o lat blisko czterdzieści spóźniona relacja o słowach Żeromskiego na mój
temat („Taki talent, szkoda! I nic z niej nie będzie.” „Dlaczego?” „Jest zbyt piękna.")
Mnóstwo ludzi znajomych, ludzi z dawnego żyda, z epoki pierwszej byt- nośd w Nałęczowie,
z epoki Karola Szymanowskiego i Zakopanego, z nieistniejącej Warszawy. Breza ma
słuszność, że jest
w tym dużym, jasnym, ciepłym domu coś z Nohant, coś z Jasnej Polany. Przy skromnej, ale
świetnie podanej przekąsce dopełniłam bruderschaftu z Brezą, tak że mówimy sobie teraz
„ty" oboje. Młody Adolf, będący tu wciąż gdzieś w pobliżu, napierał się o to samo, zresztą
bezskutecznie. Pojechaliśmy później tą EKD do jakiegoś Białego Domku, gdzie były świetne
ciastka
i prawdziwa herbata. Po tym króciutkim złudzeniu, że żyde jeszcze istnieje, że nie wszystko
jest utracone, jakaś komplikacja z pociągami sprawiła, że wracałyśmy tu z Genią te pięć kilo-
metrów w najgłębszej demnośd zupełnie po omacku, tonąc w błode i przerażeniu, zwłaszcza
że minęła godzina policyjna.
Adamozuizna, 7 XII 44.

Druga wczoraj wyprawa z Hanią rozwiała wiele złudzeń. Nie odzyskam już ani papierów,

ani segregatorów z korespondencją, ani jednej rzeźby — nic. Dom spalony jest do piwnic, a

background image

te zalane wodą. Ta ruina, rozłożona na raty, na tygodnie próżnych usiłowań i zawodów, o ileż
jest trudniejsza do przyjęcia.
Adamozuizna, 14 XII 44.

Jedna i druga karta od Zawieyskiego. Samo dobro. Zbyt dalekie i delikatne, zbyt słabe na

te rozległe mroki żyda. Jestem jednakże smutna i ja, nie dźwigam już tego wszystkiego z
dawnym honorem. Złota agrafka, złota broszka, pierśdonek Hani —* to przynosi zaledwie
grosze, starcza na parę dni tutejszego głodnego żyda. Trudno jest coś sprzedać, gdy wszystkie
targowiska sąsiedzkich miasteczek zasypane są rzeczami wywleczonymi z warszawskich
piwnic.
Adamowizna, 16 XII 44.

Pracowałam bardzo przez ten miesiąc, licząc na te nadzieje*. Jest to część druga tego, co

może nazwę Węzłami żyda. Na
drzwiach nalepiłam kartkę: „Stukać można tylko między godziną czwartą i szóstą”. Wyjątek
stanowią wieczorne rozmowy z „profesorem” i Zosią. — Nie schodzę już na dół pracować w
kuchni, ale i tu mam trochę zajęcia, na które tracę te znów cenne godziny. Palę w piecu
mokrym i drogim drzewem, przynoszę wodę, sprzątam, piorę, najrzadziej szyję. Genia
bowiem znika teraz na wiele dni, jeździ, chodzi, z narażeniem żyda i namiętnością handluje,
nie chcąc nam „być dężarem”. Jest tak zaradna, że już trzy razy udekła spod straży. Łapanie
ludzi nie ustaje, każde wyjśde z domu jest niebezpieczeństwem. Ale trudno jest ją
powstrzymać. Zwłaszcza że być nam dężarem nie jest już teraz karierą. Jest ponuro i źle.
Jeszcze śmierć Przesmyckiego*.
Adamomizna, 17 XII 44.
Mróz, wicher. Zrobiłam sobie przerwę w pisaniu. Zażywam jecorol (flaszeczka 50.—
złotych) mam pudełko biophytolu (za złotych 200.—) Całymi dniami albo pisałam, albo
nastawiałam się na pisanie — to znaczy usiłowałam przezwydężyć niechęć do siebie. Mam
bardzo dużo do powiedzenia, ale nic mi się z tego nie podoba, gdy jestem tak zmęczona. W
ciągłym wysiłku świa- domośd odkrywam w sobie figlarny fakt, zwany, jak mówi G[e-
blewicz], perseweracją. Każdej mianowide mej myśli, całej stream of consciousness
towarzyszy bez ustanku nie słyszana, ale wiedziana melodia Strawińskiego Pietruszki. Budzę
się z nią
i usypiam. Po raz pierwszy zażyłam dziś niejaki phanodorm
i oszczędziłam sobie czterech godzin udręki, śpiąc kamiennym snem od czwartej rano do
wpół do dziewiątej.
Adamomizna, 31 XII 44.

Wykręciła się już cała taśma najbardziej ponurych zdarzeń tego roku. Los tych, co żyją,

odcięty jest już od losu tych, co pomarli. Przezwycięża się dość łatwo wstyd tak niepojętego
uprzywilejowania i wciąż jeszcze przylega się do żyda całą sobą, jak się
tylko da. — Historia znowu stoi w miejscu. Nie dzieje się nic poza zbrodnią i śmiercią.
Strach jest jakby składową częścią powietrza. — Ludzie obok, codzienni ludzie tego domu,
snują się sennie czekając. Mała załoga okrętu, który stoi w miejscu. [...] Wieczorem
słuchaliśmy Bacha, Strawińskiego i Verdiego ze szczątków mych połamanych płyt. Nawet z
tym trudno było doczekać do dwunastej. Obrządek życzeń wzajemnych w tym
niewiarogodnym gronie wypadł słabo i żenująco.

Jasne rano. Mróz. Cudnie. Okno całe w liściach palmowych z białego srebra, naciekłych

jasnym rubinem wschodu. Nic nie widać. Ale już od trzech dni słychać strzały artylerii i
karabinów. Kanapkę, na której leżę, przelatują dreszcze od detonacji. Wielka ofensywa
bolszewicka na całym froncie trwa już czwarty dzień. Żołnierze zbiegają z szosy, idą polami,
kryją się pod stogi i w zarośla. Genia wygląda przez lufcik i mówi, że szosa znów pełna
wozów i żołnierzy. Samolot huczy i zniża się, to do niego tak strzelają. — Doznaję tego jako
niezmiernej ulgi po tylu miesiącach umierania i koszmaru. Czy to już, czy to wreszcie to?

background image

Leżąc „w łóżku" (na kanapce) i kaszląc wielkim głosem mam obok na stołku maszynę i
mimo wszystko piszę jak opętana te Węzły żyda
i mierzę temperaturę, która jest.
Adamozoizna, 21 I 45.

Zapalenie oskrzeli trzyma mię w łóżku, gdy dzieje się ta sprawa. Przez dwa dni

schodziłam na dół, gdzie w parę godzin po ostatnim żołnierzu niemieckim byli już żołnierze
sowieccy. Ta zmiana języka i mundurów oznacza przeskok tak olbrzymi, że trudno go
pomieścić na jednej tafli rzeczywistości. Od szeregu lat obrastali w Europie w różne legendy,
ostatnio propaganda niemiecka uzupełniła ten obraz mnóstwem barw demonicznych. — I oto
wchodzą do domu ludzie przyjemni, łagodni — ani głodni, ani obdarci,
ani brudni, tylko zmęczeni długim pościgiem, odurzeni tym raptownym zwycięstwem.
Dwudziestoczteroletni kapitan je z jednego talerza ze swym ordynansem. W żołnierskiej
gazecie felieton Erenburga.
Czwartek.

Przetaczają się nad światem dnie mroźne, roziskrzone, słoneczne — można powiedzieć

— „łuta zima”. Odbywa się to wszystko nowe, odważne i niezaradne, samo jeszcze nie
oswojone z własnym fenomenem. A „tu ciało moje leży, ciężkie jak kajdany..." Ataki kaszlu
trwają po półtorej godziny, przy czym zalewam się najszczerszymi łzami całkowitej
obojętności. Pieniądze przyniesione przez Ryńcę piechotą aż z Piastowa, nie mają żadnego
znaczenia, skoro ani świecy, ani karbidu, ani zapałek nikt za nie nie da. Mają wymieniać na
nowe pieniądze tylko 500 złotych — to obudziło tę panikę. Jemy wyłącznie kartofle i chleb,
nie mamy też żadnych zapasów, wszyscy bowiem oczekiwaliśmy, że nas z sobą popędzą. Że
trzeba będzie iść nic ze sobą nie zabierając. Zet daje co rano każdemu kromkę razowego
chleba, sam go krając nie mytymi rękami, co obiad mamy tę kartoflankę. Zosia też chora,
przychodzi tu do mnie z cukierkami od Keci. —■ Doktor powiedział, że jest lepiej, ale noc
po jego odejściu znów była gorsza. Straszne sny, długie, szczegółowe i dokładne, z dużą
widzialnością. Kaszel, na który nie ma sposobu, jako że nie można dostać codeiny i w ogóle
nic.
Adamowizna, 1 II 45.

Noc popielata, okna po raz pierwszy nie zamarznięte. Świat zawalony śniegiem po

długich zawiejach. W lewej szybie widać gałęzie topoli, w dole wierzchy drzew przy
zagrodzie Dunajów
i Łyszkowskich. Nie ma świec ani zapałek, ani karbidu. Ciemność zapada o czwartej i trwa
bez przerwy do godziny siódmej rano. Teraz jest czwarta. Można chcieć lekarstwa. — Nie
ma co jeść,
od tylu dni tylko kartofle i trochę mleka. Kończy się cukier. Głód. Marzenie o mięsie. Hania
chora na ucho, ja mam zapalenie oskrzeli. Umieranie. Pisanie. Te pieniądze — takim szczę-
śliwym zdobyte cudem — są jak perły w worku Araba na pustyni. Bez wartości.
Adamozoizna, 10 II 45,

Ta nowa rzeczywistość podpływa ku mnie i z wolna mię zagarnia. Naprzód zjawienie się

z Iwaszkiewiczem — Rafałow- skiego* i Kozikowskiego, ostatnio redaktor Putrament i
znany przed wojną Borejsza — obaj w polskich mundurach. Egzotyzm, poplątanie
elementów ideologicznych i narodowych, stąpa się po terenie pełnym najdziwniejszych
niespodzianek. Prasa tu nie dochodzi, ale dostałam parę numerów tych pism. Ta łagodna me-
toda jednak się utrzymuje z wyraźną konsekwencją. Te początki przypominają tamte z roku
osiemnastego — budzą tyleż zadziwieó, zastrzeżeń, niepokojów. Pewno, że i to ulegnie
zmianie — ale gdy wówczas było to stopniowe zwijanie chorągiewek, tu rozwój pójdzie po
linii ich rozwijania. Uczucie ulgi niezmiernej trwa, radość, że coś się robi, że ludzie są
potrzebni. Te najwięcej budzące złych uczuć sprawy zmienianych pięćsetek są, jak się zdaje,
po to, by ludzi zmusić do udziału w pracy. Wezwanie do architektów, by odbudowywali

background image

Warszawę, obiecana w tym pomoc Sowietów. Szkoły już otwierają, organizują
wydawnictwa. To, co nadciąga, będzie naturalnie bardzo burzliwe, bardzo w tutejszych
warunkach oporne i trudne. Ale to, co było, minęło naprawdę, ten koszmar jednak się
skończył. — Borejsza proponuje, bym była prezesem Komisji do badania zbrodni w
Oświęcimiu. W Łodzi powstają pisma, jest dom z mieszkaniami poniemieckimi dla pisarzy.
Chcą mię tam zabrać samochodem, ale jestem jeszcze chora. Wzięli Węzły życia do
„Odrodzenia”. Chcą drukować nowe, piąte wydanie Granicy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dzienniki czasu wojny Nałkowska
Nałkowska Zofia Medaliony
Ziemiański Andrzej Dziennik czasu plagi 2
Nałkowska Zofia Medaliony
Nałkowska Zofia Medaliony
Nałkowska Zofia Medaliony
Ziemianski Andrzej Dziennik Czasu Plagi
Ziemianski Andrzej Dziennik czasu plagi
Andrzej Ziemiański Dziennik Czasu Plagi
Nałkowska Zofia Romans Teresy Hennert
Ziemiański Andrzej Dziennik Czasu Plagi
Nałkowska Zofia Medaliony
Nalkowska Zofia Medaliony (SCAN dal 1124)
Nalkowska Zofia Medaliony (SCAN dal 1124)

więcej podobnych podstron