Stephen Coonts
A-6 Intruder
(The Intruders)
Tłumaczył Jerzy Łoziński
Od Autora
Za życzliwą poradę, jeśli chodzi o techniczne szczegóły niniejszej
książki, autor chciałby serdecznie podziękować kapitanowi w stanie
spoczynku Marynarki USA Samowi Sayersowi oraz kapitanowi Marynarki
Bruce’owi Woodowi.
Podstawą dla opisanych tu incydentów podczas startu z lotniskowca
i lądowania na nim były rzeczywiste wydarzenia, chociaż nie zawsze
kończyły się one tak jak w mojej książce. W pewnych przypadkach, gwoli
czytelności i zwięzłości opisu, uprościłem przedstawienie wnętrza kabiny
samolotu, a także szczegółów kontroli powietrznej oraz procedur
awaryjnych. Nie zamierzałem tworzyć podręcznika pilotażu ani poradnika
dla samouków.
Mam nadzieję, że pomogę czytelnikowi w lepszym zrozumieniu
umiejętności, profesjonalizmu i poświęcenia mężczyzn i kobiet, którzy
związali się z lotnictwem Marynarki i piechoty morskiej USA. Im
dedykowana jest ta powieść.
1
Wielki kadłub okrętu górował nad nabrzeżem, które wrzynało się
w wody zatoki. Wszystko: okręt, przystań, ciężarówki, nawet krzątający się
wokół marynarze, wydawało się mroczne i namoknięte za sprawą deszczu
padającego z niskich, ołowianych chmur.
W budce przy wejściu na nabrzeże skulił się marynarz z głową
wtuloną w postawiony kołnierz i rękami wciśniętymi w kieszenie kurtki.
W środku nie było piecyka, panował więc chłód taki sam jak na zewnątrz,
ale chłopak miał przynajmniej schronienie przed wiatrem. Porywisty
i wilgotny, w nie osłonięte ciało uderzał jak pejcz, potrafił także przez
nogawki spodni dobrać się do łydek.
Marynarz po raz kolejny zerknął na pokład startowy, z którego
sterczały za burtę ogony i skrzydła samolotów. Potem powiódł wzrokiem
wzdłuż całego kadłuba, długiego na ponad trzysta metrów. Ogromny
stalowy potwór wydawał się tak masywny i niewzruszony, że ledwie
chciało się wierzyć, iż w każdej chwili gotów jest wyruszyć w rejs.
Woda lała się ciurkiem ze spływników opadających z pokładu
startowego. Każdy ostrzejszy podmuch wiatru rwał te strużki i rozmywał
w potokach deszczu, które chlupotały o nabrzeże i odbojnice, chroniące
kadłub przed uderzeniami o beton, oraz niespokojne czarne wody zatoki.
Chłopak spoglądał, jak drobne fale podrzucają śmiecie i nerwowo
rozbijają się o stalową bryłę, która, oczywiście, ani drgnęła, zastygła, jakby
wrośnięta w dno.
A przecież już niedługo zacznie przesuwać się w ciemnej, oleistej
toni: dziewięćdziesiąt pięć tysięcy ton stali jutro rano ruszy przez zatokę
pod mostem Golden Gate. Na pokładzie było już wszystkich
dziewięćdziesiąt samolotów, z wyjątkiem jednego, którego dźwig właśnie
przenosił na windę z przodu prawej burty. Przez cały poprzedni tydzień
trwało ładowanie bomb, naboi, fasoli w puszkach, papieru toaletowego
i mnóstwa innych rzeczy, które dostarczane były przez ciężarówki i wagony
wtaczające się aż na środek nabrzeża.
Fakt, że okręt ze swymi samolotami i załogą liczącą ponad pięć
tysięcy osób oderwie się od lądu i swobodnie zacznie przesuwać między
oceanem a niebem, wydawał się zadziwiający, cudowny, jakby
nierzeczywisty. Stworzona ludzką ręką planeta będzie przemierzać
przestwór oceanu, wichrów, burz, czasami także słońca. Planetę tę
zamieszkają ludzkie mrówki, harując i jedząc, harując i śpiąc, harując
i wypróżniając się, harując i zanosząc modły, żeby gdzieś, kiedyś, okręt
przybił znowu do lądu.
Pośród nich znajdzie się także on, dziewiętnastolatek, dla którego
będzie to pierwszy w życiu rejs. Myślał o tym z lekkim zdziwieniem
i odrobiną strachu.
Przez ciało młodziutkiego marynarza przebiegł dreszcz – czy aby na
pewno z zimna? – i chłopak raz jeszcze rzucił okiem na sterczące znad
pokładu ogony samolotów. Jak to jest, kiedy katapulta ciska którąś z tych
maszyn w powietrze albo kiedy ląduje się na pokładzie i wyhamowuje na
jednej z lin? Nie wiedział tego i nigdy też pewnie się nie dowie, co odrobinę
go zasmuciło. Jemu przypadła w udziale rola magazyniera, urzędnika,
podczas gdy ci na samolotach to oficerowie starsi od niego i z pewnością
nieporównanie bardziej doświadczeni, ludzie żyjący jakby w innym świecie.
Może jednak kiedyś? Dla dziewiętnastolatka przyszłość jest jak autostrada,
która zatraca się w oddali. Któż wie, co znajduje się przy tej
w nieskończoność ciągnącej się drodze? Chłopak nie lubił jednak zajmować
się tajemnicami niezbadanej przyszłości: jego myśli daleko bardziej
absorbowała chwila obecna. Tęsknił za domem. Została tam także
dziewczyna, o której nie myślał zbyt poważnie, kiedy po szkole zgłaszał się
do Marynarki. Ale magia oddalenia zmieniła wszystko. Pisał teraz do niej
trzy listy tygodniowo, plus jeden do staruszków, plus jeden do brata.
Dziewczyna... No cóż, pewnie już sobie znalazła innego. Ta myśl nie
dawała mu spokoju.
Zastanawiał się właśnie, co napisać jej w następnym liście – ostatnią
odpowiedź otrzymał przed trzema tygodniami – kiedy pod bramę
podjechała taksówka. Wysiadł z niej odziany w kurtkę i białą czapkę
porucznik, i przez chwilę stał zapatrzony w lotniskowiec. Zaraz jednak
ocknął się, wręczył należność zastygłemu w oczekiwaniu kierowcy
i z bagażnika wydobył dwie wielkie torby marynarskie, z których jedną
przerzucił przez ramię, drugą chwycił w lewą rękę i podszedł do budki.
Młody wartownik sprężystym ruchem wyskoczył na deszcz,
zasalutował i powiedział: – Przepraszam, panie poruczniku, ale muszę
zobaczyć pańskie dokumenty.
Ich oczy zetknęły się na chwilę; porucznik miał ponad metr
osiemdziesiąt wzrostu, szare oczy i nos odrobinę za długi w proporcji do
reszty twarzy. Opuścił torby na zmoczony beton, poszperał w kieszeni
i wręczył chłopakowi legitymację. Ten, starając się ochronić listę przed
zacinającym deszczem, starannie wykaligrafował na niej: PORUCZNIK
JACOB L. GRAFTON, MARYNARKA USA, a potem zwrócił oficerowi
plastikowy prostokącik wielkości karty kredytowej.
– Dziękuję, panie poruczniku.
– W porządku.
Oficer schował legitymację i, ignorując deszcz, znowu wpatrzył się
w okręt, by po dłuższej chwili spojrzeć na chłopaka.
– Wasz pierwszy rejs?
– Tak jest, panie poruczniku.
– Skąd jesteście?
– Z Iowa, panie poruczniku.
Oficer ponownie zarzucił jedną torbę na ramię, a drugą dźwignął
w wyprostowanej ręce. Chłopak zgadywał, że każdy wór waży około
trzydziestu kilogramów, co najwidoczniej nie robiło na poruczniku
większego wrażenia.
– Iowa to kawał drogi stąd – rzucił przyjaźnie przez ramię.
– Tak jest, panie poruczniku.
– Trzymajcie się.
Chłopak patrzył za oddalającą się sylwetką, zapomniawszy przez
chwilę o deszczu. Iowa... Tak, bardzo daleko stąd. A blisko: okręt, ocean,
Hawaje, Hongkong, Singapur, Australia... Jutro rano wyruszą. Jeszcze tylko
jedna noc. Wrócił do budki i zamknął drzwi. Cichutko pogwizdywał pod
nosem.
Godzinę później porucznik Jake Grafton stawiał swoje torby
w kajucie. Nie zastał w niej współlokatora, też porucznika Marynarki, ale
dolna koja była już najwyraźniej zajęta, zaczął więc rozkładać się na górnej
pryczy.
Pół roku pobytu na lądzie – po trzech latach służby w dywizjonie
lotnictwa Marynarki, podczas których odbył dwie tury – upłynęło jak
z bicza strzelił. I oto znowu wyruszał w morze, tym razem w dywizjonie
lotnictwa Korpusu Piechoty Morskiej. Ale mu się trafiło! Będzie latał
z szajbusami!
Jak się w to wszystko wpakował?
Świat zaczął się pruć w szwach trzy tygodnie temu, kiedy pojechał
do Chicago, żeby zobaczyć się z Callie. Jake przymknął oczy i wsłuchany
w odgłosy okrętowego życia, zanurzył się we wspomnieniach.
– Znasz Chicago? – zapytała Callie McKenzie.
Była godzina jedenasta, a oni z lotniska O’Hare jechali do centrum.
Prowadziła Callie.
– Nie – odpowiedział Jake z uśmiechem i poprawił się w fotelu.
Spojrzała na niego badawczo. Ciągle jeszcze miała na twarzy
rumieniec, którym spłonęła, kiedy została obdarzona namiętnym
pocałunkiem na oczach pasażerów i pracowników lotniska. Potem nastąpiła
wymiana czułych uścisków. Teraz zielona torba Jake’a spoczywała
w bagażniku, a lotnisko ze wszystkimi swoimi rozjazdami i ślimakami
zostawało coraz dalej za nimi.
– Dziękuję za listy – powiedziała. – Tyle ich było.
– Ja też dziękuję za twoje.
Chwilę jechała w milczeniu, znowu spłoniona, potem odezwała się:
– Kolano już w porządku? Znowu latasz?
– Tak, jasne.
Jake nieświadomie potarł nogę, w którą pół roku wcześniej został
postrzelony nad Laosem. Natychmiast uprzytomnił sobie, co robi, roześmiał
się i powiedział: – Ale to już historia, wojna się skończyła, jeńcy wrócili do
domu, jest czerwiec, ty jesteś piękna, ja jestem z tobą i muszę powiedzieć,
że życie mi się cholernie podoba.
Callie raz jeszcze zaczerwieniła się mimo woli. Oto był obok niej
mężczyzna, którego poznała zeszłej jesieni w Hongkongu, i z którym
spędziła piękny, choć przyprawiony goryczą tydzień na Filipinach.
Wszystkiego siedem dni; a przecież wystarczyło, żeby się zakochać.
Chciwie czytała po kilka razy jego listy i w odpowiedzi wypisywała
długie, rozgadane epistoły. W każdej linijce wyznawała, jak go kocha.
Zadzwoniła też do niego natychmiast po powrocie do Stanów, kiedy
skończył się jej dwuletni pobyt w Hongkongu z ramienia Departamentu
Stanu To było dziesięć dni temu. A teraz Jake siedział tuż przy niej.
Trzeba było omówić tyle rzeczy, o które się martwiła Miłość jest tak
pełna pułapek. A jeśli cud się nie spełni.
– Moi rodzice bardzo chcą cię poznać – powiedziała głosem, który
Jake’owi wydał się nieco podenerwowany. Także i on był niespokojny; nie
potrafił nawet przełknąć śniadania, które podano na pokładzie samolotu
z Seattle. Teraz czuł jednak, że przy niej zaczyna się odprężać. Wszystko się
ułoży.
Zerknęła spod oka na Jake’a. Lekko uśmiechnięty, wpatrywał się
w sylwetki wieżowców. Cały samochód wydawał się nim wypełniony. To
dobrze zapamiętała – Jake robił wrażenie większego, niż w rzeczywistości.
Pod tym względem nic się nie zmieniło i jakoś ją to uspokoiło. Raz jeszcze
spojrzała na mężczyznę, a potem skupiła się najeździe.
– Jesteś głodny? – spytała po krótkiej ciszy.
– Odrobinę.
– Pomyślałam, że moglibyśmy pojechać do centrum, zjeść coś,
rozejrzeć się trochę po mieście, a wieczorem, kiedy rodzice wrócą już
z uniwersytetu, wpaść do mnie.
– Brzmi nieźle.
– Polubisz Chicago – zapewniła.
– Ja w ogóle lubię amerykańskie miasta – powiedział. – Jeszcze nie
spotkałem takiego, które by mi się nie podobało.
– Ach, ci mężczyźni – westchnęła. – Jak trudno im czymś
zaimponować.
Roześmiał się, a ona mu zawtórowała. Jest z nią. Czuła się
szczęśliwa.
Znalazła wolne miejsce przy Lakę Shore Drive, zaparkowała i poszli
przed siebie, ręka w rękę, roześmiani, znowu ze sobą. Przekąsili coś
w zatłoczonym pubie, a potem dalej spacerowali. I spacerowali.
Callie chciała, oczywiście, usłyszeć z ust Jake’a opowieść
o zestrzeleniu i uratowaniu z dżungli; mówili też o „Tygrysie” Cole’u,
bombardierze, który odniósł kontuzję kręgosłupa i przechodził intensywną
kurację w Pensacola.
Kiedy opowiedzieli już sobie o wszystkim, co wydarzyło się od
chwili rozstania, Callie spytała: – Zostajesz w Marynarce?
– Jeszcze nie wiem. Mogę zrezygnować po odsłużeniu roku na
lądzie. – Był instruktorem w 128. Dywizjonie Marynarki stacjonującym na
Whidbey Island. Szkolił pilotów i bombardierów-nawigatorów, którzy mieli
stanowić załogi samolotów szturmowych A-6 Intruder. – Latanie to fajna
rzecz, a jeszcze fajniejsza, kiedy wraca się ze szpitala. Ale nie wiem. To
zależy.
– Od czego?
– Od tego i owego.
Mrugnął do niej figlarnie. Lubiła te iskierki w jego szarych oczach.
Podejrzewała, od czego uzależnia decyzję, ale chciała się trochę podroczyć.
– Finanse?
– Nie. Udało mi się trochę odłożyć.
– Chcesz pracować na liniach pasażerskich?
– Nawet o tym nie myślałem.
– W takim razie od czego zależy postanowienie?
Stali na deptaku wzdłuż Lakę Shore Drive, a za nimi rozpościerało
się jezioro Michigan. Jake opierał się łokciami o balustradę, ale teraz objął
Callie, aby ją pocałować. Kiedy wreszcie zabrakło im oddechu i oderwali
się od siebie, Jake sapnął: – Od tego i owego.
– Od nas?
– Od ciebie i mnie.
Poczuła falę radości. Obie dłonie splotła na ramieniu Jake’a i wtuliła
się w jego pierś. Mewy z krzykiem krążyły nad wodą.
Państwo McKenzie mieszkali w ceglanym, jednopiętrowym domku,
sąsiadującym z innymi wiekowymi budyneczkami. Na malutkim dziedzińcu
między gankiem a chodnikiem rosły dwa olbrzymie dęby. Trawa
najwidoczniej poddała się po wieloletniej i daremnej walce o słoneczne
światło. Tylko kilka źdźbeł sterczało cherlawie na placyku, z którego
jesienne liście zgrabił w foremne pryzmy profesor McKenzie.
Callie przedstawiła Jake’a, który na zadane pytanie odparł, że
z chęcią napiłby się piwa, jeśli znajdzie się jakieś. Profesor przyrządził
sobie w wysokiej szklance whisky z wodą sodową i lodem, a damom nalał
wina. Potem na kilku minut zasiedli w saloniku, sącząc drinki i wymieniając
zdawkowe uwagi.
Tak, służy w Marynarce od pięciu lat i dotychczas mu to
odpowiadało. Spotkali się z Callie w Hongkongu. Przepiękny czerwiec,
nieprawdaż?
Wreszcie Callie wraz z matką przeprosiły i oddaliły się do kuchni.
Jake rozejrzał się za popielniczką, ale nie dojrzał żadnej. Zastanawiał się
właśnie, czy może założyć nogę na nogę, czy też lepiej będzie pozostawić
obydwie stopy na podłodze, kiedy ojciec Callie zaczął wyjaśniać, że on
i żona uczą na Uniwersytecie Chicago od trzydziestu lat, a w tym domu
mieszkają od dwudziestu. Za osiem lat, jak dobrze pójdzie, przejdą oboje na
emeryturę i wtedy przeniosą się może na Florydę.
– Ja wychowałem się w południowo-zachodniej Wirginii –
odwzajemnił się informacją Jake. – Ojciec ma tam sporą farmę.
– A pan nie zamierza przejąć gospodarstwa?
– Nie – odparł Jake. Wystarczy mu rolnictwa, którego posmakował
dorastając. Był teraz pilotem i mógłby nim pozostać, chociaż nie podjął
jeszcze ostatecznej decyzji.
– Na jakich maszynach lata pan w Marynarce? – spytał profesor.
Więc Callie nic o tym nie wspomniała? A może ojciec tylko
zapomniał.
– Na A-6, proszę pana.
Twarz profesora pozostała niewzruszona. Twarz znużona,
pomarszczona, z okularami o podwójnej ogniskowej, nad nimi przerzedzone
włosy. Ale mimo wszystko nie wyglądał źle. Podobnie jak pani McKenzie;
Jake natychmiast zrozumiał, komu Callie zawdzięcza urodziwą twarz
i zgrabną figurę.
– Co to za samoloty? – zapytał profesor, jakby dla podtrzymania
rozmowy.
– Szturmowe. Atakują we wszystkich warunkach pogodowych.
– Atakują?
– W dowolnej chwili, dowolnym miejscu, przy dowolnej pogodzie,
w dzień i w nocy, z najwyższych i najniższych pułapów.
– Pan... zrzuca bomby? – Profesor spoglądał na Jake’a
z niedowierzaniem.
– Różnie bywa. Czasami wystrzeliwuję również pociski rakietowe.
Profesor McKenzie westchnął i przyjrzał się jeszcze uważniej
młodemu człowiekowi, którego córka zaprosiła do domu. Jedynaczka. Życie
i jego zagadki. Pójście do łóżka z kobietą to jak najwyższe wyznanie wiary,
doprawdy gra w kosmiczną ruletkę. Któżby przypuścił, że dwadzieścia lat
później owoc tamtego złączenia przyprowadzi do domu takiego...
– Zawsze traktuje to pan tak beznamiętnie?
– Nie. Bardzo nie lubię, kiedy źli faceci usiłują mnie zabić – odparł
chłodno Jake. – Teraz, jeśli pan pozwoli, panie profesorze, zaniósłbym
swoje rzeczy na górę i trochę się umył.
– Oczywiście, proszę bardzo. – McKenzie machnął w kierunku holu,
skąd schody prowadziły na piętro, a sam pociągnął zdrowy łyk whisky.
Za drugimi drzwiami Jake znalazł gościnną sypialnię, położył torbę
na krześle i, wpatrzony w okno, opadł powoli na łóżko.
Kiepska sprawa. Nie trzeba było jasnowidza, żeby zgadnąć, iż Callie
nic o nim nie opowiedziała rodzicom. I teraz ta mina starego. „Pan zrzuca
bomby?” Zupełnie jakby mówił: „Doprawdy, panie Grafton, wykonuje pan
wyroki mafii? Cóż za pasjonujący zawód! I lubi pan go, jak się zdaje.”
Cholera!
Poszperał w kieszeni i wyciągnął pierścionek zaręczynowy. Kupił go
w grudniu na USS „Shiloh” i zawsze zabierał ze sobą do samolotu.
Postanowił, że wręczy go Callie w odpowiedniej chwili, na przykład
dzisiejszego lub jutrzejszego wieczoru. Teraz jednak spojrzał z niechęcią na
pierścionek i schował go z powrotem do kieszeni.
Zachodzące słońce przeświecało przez gałęzie starego dębu. Okno
było otwarte i przez moskitierę wpadał chłodny powiew. Konar. Mógłby po
cichu zdjąć moskitierę, spuścić na sznurze torbę, a potem po gałęzi i pniu
zjechać na ziemię. Zanim by się zorientowali, że gość zniknął, taksówka
wiozłaby już Jake’a na lotnisko.
Kiedy pół godziny później zjawiła się Callie, on ciągle siedział
zapatrzony w okno.
– Coś się stało? – zapytała.
Nie była to najlepsza pora na wyjaśnienia.
– Nie – odrzekł, podniósł się z łóżka i przeciągnął. – Kolacja
gotowa?
– Gotowa, ale widzę po tobie, że coś jest nie tak.
– Nic nie mówiłaś, że ojciec jest liberałem.
– Liberałem? Jest kilometr na lewo od Lenina.
– Wyglądał na autentycznie wstrząśniętego, kiedy mu powiedziałem,
że pilotuję samoloty szturmowe.
– Papa jest, jaki jest. Myślałam, że to może o mnie chodzi.
Jake pokręcił głową.
– Jesteś ładniejsza od niego i z pewnością lepiej się całujesz.
Wziął ją za rękę i poprowadził ku schodom.
– Poczekaj aż poznasz mego starszego brata. Billy Carter wygląda
przy nim jak łazęga.
– Tak dobrze się całuję? – zapytała półgłosem.
Zatrzymali się na podeście i Callie zarzuciła ręce na szyję Jake’a.
– Wysoka pozycja na liście – powiedział. – Bez dwóch zdań.
Kiedy wszyscy znaleźli się już w łóżkach, profesor McKenzie
oznajmił żonie: – Ten chłopak jest mordercą.
– Bądź poważny, Wallace.
– Zabija ludzi. Morduje ich z powietrza. To kat.
– Wojna jest wojną, mój drogi. Oni chcą zabić jego, on im się
odwzajemnia.
– Zbrodniarz.
Mary McKenzie słyszała to już wielokrotnie.
– Wallace, Callie go kocha. Swoje opinie zachowaj dla siebie. Ona
musi sama zadecydować.
– O czym niby?
– Czy chce go poślubić, czy nie.
– O jakim ty ślubie mówisz?
– Wallace, ty naprawdę nie rozumiesz, co się tu dzieje? – zapytała
porywczo żona. – Można by pomyśleć, że jesteś ślepy jak kret! Gdzie ty
miałeś oczy przy kolacji? Callie go kocha, to oczywiste!
– Nie wyjdzie za niego, nie ma mowy – oświadczył z przekonaniem
profesor McKenzie. – Znam moją Callie.
– Masz rację, kochanie – mruknęła pojednawczo pani McKenzie.
Wiedza jej męża o zakochanych dziewczynach nie wystarczyłaby do
napełnienia naparstka. Matka była nieco rozczarowana wyborem córki;
dziewczyna znalazłaby o niebo lepszych konkurentów, gdyby się tylko
trochę rozejrzała.
Callie była nieprzewidywalna. Z chłopakami zaczęła się umawiać
dopiero w koledżu, ale i później żaden młodzian nie zdołał jej na dłużej
zainteresować. Pani McKenzie miała nadzieję – przez długi czas płonną –
że wszystko zmieni się dzięki pracy w Departamencie Stanu. Ten Grafton
fizycznie prezentował się nieźle, ale to niewłaściwy partner dla Callie. Był
taki... zwyczajny. Dziewczynie potrzebny był ktoś, kto by przynajmniej
dorównywał jej intelektem.
Matka jednak ani myślała dzielić się wątpliwościami z córką. Nie
miało to sensu; jej protesty mogłyby jedynie przynieść skutek odwrotny do
zamierzonego. W epoce kobiet wyzwolonych jedynym sposobem
wpływania na nie był nacisk co najwyżej ukradkowy. Trzeba było udawać
absolutną neutralność – „To twoja decyzja, moja droga” – i sączyć
krytyczne uwagi. Skądinąd bowiem nie ulegało wątpliwości, że córką trzeba
pokierować w kwestiach matrymonialnych, zbyt ważnych, aby zdawać się
bez reszty na dziewczęce kaprysy. Pewna, iż podoła zadaniu, które los przed
nią stawia, pani McKenzie smacznie zasnęła, podczas gdy jej mąż
przewracał się z boku na bok.
Przy śniadaniu profesor podjął wątek wojny wietnamskiej.
Poprzedniego wieczoru mówił niewiele, a rozmową sterowały panie. Z rana
w sposób nader niedwuznaczny oznajmił Jake’owi Graftonowi, co sądzi
o politykach.
Jeśli oczekiwał sporu, to się rozczarował. Jake z aprobatą kiwał
głową, słuchając wywodów pana McKenzie, a kilka razy, co Callie
wyraźnie słyszała, przytaknął: „Ma pan zupełną rację”. Kiedy profesorstwo
udali się już do swych uniwersyteckich zajęć, Jake i Callie poszli do kuchni
pozmywać.
– Pięknie wymanewrowałeś papę – pochwaliła Graftona
dziewczyna.
– Jak to?
– Zabrałeś mu wiatr z żagli. Oczekiwał zażartej kłótni. Callie
spojrzała Jake’owi badawczo w oczy, on zaś odrzekł: – O co tu się kłócić?
Tamta wojna to już historia.
– Ale... – niepewnie zawiesiła głos.
Jake tylko wzruszył ramionami. Kolano miał już zdrowe, a zmarli
zostali pochowani. Ten rozdział jego życia był już zamknięty. Objął
dziewczynę i zapytał z uśmiechem: – A co robimy dzisiaj?
Przez jego źrenice, pomyślała Callie, można zajrzeć do wnętrza
duszy i zobaczyć tam prostotę i dobro. Nie miał osobowości tak
skomplikowanej i egocentrycznej jak jej ojciec, ale wolny był też od
wątpliwości i lęków, które trapiły tak wielu jej rówieśników. Wietnam,
o dziwo, pozostawił na nim blizny tylko zewnętrzne, jak choćby znamię na
skroni, o którą otarł się pocisk. Czując siłę i ciepło męskiego ciała,
dziewczyna wtuliła się w obejmujące ją ramiona i szepnęła: – A co ty byś
chciał?
– Zgadzam się na wszystko – mruknął – byle z tobą.
Ręce chłopaka oplotły Callie w pasie, a ona miała wrażenie, że
miękną jej kolana. Przełknęła ślinę i powiedziała: – Chciałabym, abyś
poznał mojego brata, Therona. Mieszka w Milwaukee. Najpierw jednak
naczynia, a potem, skoro już tak zręcznie podjąłeś ten wątek, chodźmy na
górę i przyjrzyjmy się sobie bez ubrań.
Jake poczerwieniał, na widok czego Callie wybuchnęła głębokim,
zmysłowym śmiechem.
– Tylko mi nie opowiadaj, że nawet ci to nie przyszło do głowy.
Jake uwielbiał ten jej śmiech. Odrzucała do tyłu głowę, włosy jej
falowały, a w ustach pobłyskiwały śnieżnobiałe zęby. Efekt był urzekający:
chciałoby się go oglądać setki i tysiące razy.
– No cóż – uśmiechnął się – może i przemknęła mi przez głowę taka
myśl.
Łóżko, na którym się ułożyli, było zalane słonecznym światłem. Po
miesiącach spędzonych na okręcie, w stalowej skorupie, poprzez którą nie
przenikało słońce, jego promienie miały dla Jake’a magiczną wręcz moc.
Wietrzyk rozwiewał ciemne włosy dziewczyny, w których połyskiwały
złociste iskierki. Była teraz ucieleśnieniem kobiecości: całym sobą chłonął
ciepło i gładkość jej skóry oraz zmysłowe rozedrganie i wilgotność.
W jakiś sposób to ona znalazła się wreszcie na górze i nadała
miłosny rytm. Czując koniuszki jej włosów na twarzy, a namiętne ręce na
ciele, Jake naprowadził Callie na siebie.
Kiedy wyczerpana przywarła do niego, a jej ciepły oddech owiewał
mu szyję, Jake szepnął: – Kocham cię.
– Wiem – mruknęła.
Theron McKenzie został powołany do wojska w 1967 roku.
Siódmego października 1968 roku wszedł na minę przeciwpiechotną. Stracił
obydwie nogi: wybuch urwał jedną pod, a drugą nad kolanem. Teraz
poruszał się na protezach i zdaniem Jake’a zupełnie dobrze sobie radził,
chociaż chodząc kołysał się lekko na boki.
– Byłem w II Korpusie – opowiadał. – Najgorsze, że to była nasza
własna mina. Zamyśliłem się na chwilę i polazłem, gdzie nie trzeba.
Uśmiech i wzruszenie ramion.
Jake polubił tamtego od pierwszego spojrzenia, trochę jednak się
stropił, gdy Theron spytał: – To co, żenisz się z nią?
Callie szła między nimi z ręką na ramieniu Jake’a, który szybko
odzyskał rezon.
– Hm, czy ja wiem? Jest taka szykowna i wytworna, że może trochę
za dobra dla prowincjusza w moim typie. Ale ty znasz ją lepiej; co byś
zrobił?
Obaj badawczo ocenili Callie, na której twarzy nie drgnął nawet
mięsień. Theron westchnął i orzekł: – Gdybym był tobą i dziewczyna tak
mnie kochała, powlókłbym ją do ołtarza tak jak stoi, nawet bosą. Gdybym
był tobą.
– Przemyślę to.
– A jak ty, siostruniu? Wyjdziesz za niego?
– Theron, ja ci chyba utnę ten jęzor.
Zjedli obiad w barze nie opodal biura, gdzie Theron pracował jako
inspektor podatkowy. Po pół godzinie niezobowiązującej rozmowy zwrócił
się do Jake’a:
– Zostajesz w wojsku, czy spróbujesz czegoś w cywilu?
– Jeszcze się nie zdecydowałem. Zdałem tylko egzamin z historii
najnowszej. Warto by się jeszcze czegoś poduczyć.
– Mógłbyś pracować jako pilot.
– Może.
Theron zmienił temat. Zanim Callie zdążyła zaprotestować, zasypał
Jake’a pytaniami o lotniskowiec: o katapultę, jak działa mechanizm
wychwytujący, skąd pilot wie, że jest we właściwym miejscu ścieżki
schodzenia. Grafton pokrywał serwetki odręcznymi szkicami, podczas gdy
brat Callie interesował się coraz to nowymi szczegółami. Dziewczyna
siedziała w milczeniu i przysłuchiwała się.
– Kurczę, to musi być wspaniałe! – wykrzyknął Theron. – Startować
z okrętu i lądować na nim. Zawsze o czymś takim marzyłem. – Uderzył
z rozmachem w protezę. – Teraz to, oczywiście, niemożliwe, ale łatwo mi
sobie wyobrazić.
Callie spoglądała na nich i czuła, jak przepełnia ją radość. Cudownie
łatwo się dogadali i wyglądali teraz niczym bracia. Niełatwo być siostrą
kogoś takiego jak Theron, mężczyzny w każdym calu. Kiedy zaś ów
prawdziwy mężczyzna jest starszy od siostry tylko o półtora roku, trudno
znaleźć pośród rówieśników kogoś, kto mógłby z nim się równać.
Jake Grafton mógł się z nim równać. Nie posiadała się z zachwytu.
– Czy on zostanie w Marynarce? – spytała pani McKenzie, kiedy
wraz z córką kroiły ciasto na kolację.
– Jeszcze nie wie.
Niezdecydowanie nie należało do cech, które pani McKenzie
najbardziej ceniła u ludzi.
– Pewnie zostanie – zaryzykowała.
– Może – zgodziła się Callie.
– Wojsko to świetne miejsce dla pewnego typu ludzi. Rząd karmi
ich, ubiera, zapewnia mieszkania, leczenie i niezłe pensje. Im pozostaje
tylko wykonywanie rozkazów. Nie trzeba brać na siebie żadnej
odpowiedzialności i niektórym to odpowiada.
Callie skupiła się na podważaniu brzegów placka i takim
przenoszeniu jego części na talerz, aby nie powstała bezładna sterta masy
owocowej i okruchów.
– Będzie dalej latał? – nastawała matka. – Rozumiesz, gdyby został.
– Pewnie tak – odparła córka.
Pani McKenzie pozwoliła, by cisza stała się krzycząca. W końcu
Callie nie wytrzymała i rzuciła porywczo: – Mamo, on nawet nie pytał, czy
chcę wyjść za niego.
– Zrobi to, niech cię głowa nie boli, raczej prędzej niż później. To
młodzieniec szykujący się do oświadczyn albo zupełnie już nie znam się na
tych sprawach.
– Jeśli poprosi mnie o rękę – powiedziała w zamyśleniu dziewczyna
– sama jeszcze nie wiem, co odpowiem.
Callie McKenzie była przekonana, że właśnie dlatego nie padła
jeszcze propozycja zaręczynowa; Jake Grafton nie wyglądał na naiwniaka.
Sama jednak nie rozumiała, skąd bierze się jej niepewność.
Kocham go, więc o co mi chodzi?
Pani McKenzie niewiele może wiedziała o Jake’u Graftonie, dobrze
jednak wiedziała, jak wygląda zakochany mężczyzna.
– Musiałby być idiotą, żeby na całe życie związać się z Marynarką –
oznajmiła stanowczo matka.
– Mamo, pilotuje samoloty, to jego zajęcie i jest w tym dobry.
– Także linie cywilne potrzebują ludzi.
– Chyba rozważał także i tę możliwość – mruknęła Callie, dużo
bardziej zajęta swoimi wątpliwościami. Czyżby przez cały czas szukała
kogoś podobnego do Therona? Czy to rozsądne, rozglądać się za kimś, kto
zastąpi jej brata?
Matka znowu coś mówiła, ale córka ocknęła się dopiero»po chwili.
– ...w tej swojej Marynarce, aż którejś nocy zadzwonią do ciebie
z wiadomością, że miał wypadek i właśnie zostałaś młodą wdową. I co
wtedy?
– Mamo, raz mówisz, że pewni ludzie zostają w wojsku, bo tak jest
bezpiecznie, potem dowodzisz, że wprost odwrotnie, wojsko jest strasznie
niebezpieczne. Albo jedno, albo drugie. Czy położyć na wierzch krem?
– Callie, chodzi mi tylko o ciebie. Przecież dobrze wiesz, że coś
może być fizycznie niebezpieczne, a zarazem bardzo pociągające dla ludzi
pozbawionych wyobraźni.
Callie zajrzała do lodówki i po chwili ją zamknęła.
– I tak nie mamy kremu. Weźmiesz dwa pozostałe?
Z tymi słowami chwyciła dwa talerze i poszła do jadalni. Położyła
jedną porcję smakołyku przed Jake’em, drugą przed ojcem i usiadła za
stołem. Grafton puścił do niej oko, ona zaś usiłowała odwzajemnić się
uśmiechem.
Boże, gdyby matka naprawdę wiedziała, jak ryzykowne jest zajęcie
Jake’a, byłaby nie zatrwożona, lecz przerażona. Dzisiaj po południu
w rozmowie z Theronem żartował sobie ze strachu, ale Callie dobrze
wiedziała, że to nieustanne ryzyko.
Ukradkiem znowu przyjrzała się jego twarzy. Nie był podobny do
Therona, ale miał tę samą pewność siebie, tę samą inteligencję,
spostrzegawczość, ciekawość świata i łatwość w nawiązywaniu kontaktów.
Dostrzegła to wszystko już przy pierwszym spotkaniu. I podobnie jak
Theron, Jake Grafton nie musiał przed nikim się popisywać. Czy to za
sprawą latania, czy też za sprawą walki, w każdym razie posiadł tę samą
spokojną niezależność: pewnie brał w posiadanie miejsce, w którym się
znajdował. Chociaż więc nie fizycznie, to jednak był podobny do jej brata.
Nie mogła ukryć przed sobą tego faktu.
– Najpoważniejszym problemem naszego społeczeństwa jest to –
rozpoczął profesor McKenzie – że tak wielu młodych ludzi wyzbytych jest
jakiegokolwiek zmysłu moralnego.
Skończyli jeść ciasto i popijali kawę. Jake puścił zaczepkę mimo
uszu i nawet nie zerknął na gospodarza. Wpatrywał się w Callie, aby
odgadnąć jej nastrój.
– Wystarczyłoby najbardziej elementarne poczucie dobra i zła –
ciągnął profesor – a zabrakłoby chętnych do wojaczki. Dopóki wszyscy nie
pojmą, że mają prawo, co mówię, obowiązek, powinność przeciwstawienia
się cynicznym żądaniom skorumpowanych rządów, nie będzie końca
wojnom. Morderstwa, rzezie, gwałty, bezmiar ludzkiego cierpienia,
a wszystko po co? Żeby napełnić kieszenie paru chciwców!
Po prologu mówca najwyraźniej przechodził do meritum. Jake
dobrze wiedział, co dalej nastąpi.
– No a pan, Jake? Powołali pana do armii, prawda?
– Nie.
W głosie Graftona było coś, co kazało Callie zerknąć na chłopaka,
chociaż jej uwaga przede wszystkim skupiała się na ojcu.
– Wallace... – usiłowała wtrącić się pani McKenzie – czy nie lepiej...
– Zgłosił się pan na ochotnika?
– Tak.
– Ochotniczy morderca – szyderczo skonkludował profesor.
– Zgłosiłem się na ochotnika, aby bronić swojego kraju. Profesor
poczuł się na swoim gruncie i ruszył do wielokrotnie przećwiczonego ataku.
– Wietnamczycy nie zaatakowali twojego kraju, mój chłopcze.
Nikomu nie uda się schować za flagą, ani też zakryć nią tego, czegoście tam
narobili. – McKenzie był coraz bardziej rozgorączkowany. – Ty i twoi
koledzy zabijaliście bezbronnych ludzi, kobiety, dzieci. Paliliście ich
żywcem. Obrzucaliście bombami w najbardziej tchórzliwy spo...
– Nie ma pan zielonego pojęcia o tym, o czym pan mówi!
– Panowie, zmieńcie temat, proszę – ostro wkroczyła pani
McKenzie.
– O nie, Mary! – Profesor pochylił się ku Jake’owi, nie spuszczając
oczu z jego twarzy. – Ten młodzieniec, pozwolę sobie domniemywać,
zaleca się do naszej córki. Mam chyba prawo zorientować się, jakim jest
człowiekiem.
– Ta wojna się skończyła, panie McKenzie – rzucił Jake.
– Zgoda, już się nie strzela, chociaż nie za sprawą takich jak ty. Ale
nie można po prostu odwrócić się i pójść sobie, jak gdyby nie było tych
wszystkich zabitych. Na to się nie zgodzę! Amerykanie nigdy...
Profesor przemawiał już jednak tylko do pleców Jake’a Graftona.
Pilot znajdował się właśnie w drzwiach prowadzących do holu, skąd
wchodziło się na piętro. Pani McKenzie gwałtownie zerwała się i zniknęła
w kuchni, pozostawiając ojca z córką.
– Nie musiałeś tego robić, papo.
– To nie jest chłopak dla ciebie, Callie. Nie potrafiłabyś żyć z tym,
co zrobił on i wszystkie jemu podobne świnie w mundurach.
Callie nerwowo postukiwała łyżeczką w blat. Nagle ją odłożyła
i odsunęła krzesło.
– Teraz ja ci coś powiem, ojcze. Od dawna chciałam to zrobić, ale
nie wiedziałam jak. Teraz spróbuję. Ty widzisz świat tylko w czerni i bieli,
chociaż naprawdę jest w nim moc szarych odcieni. Doszłam do wniosku, że
ludzie, którzy wierzą w twardy mur oddzielający dobro od zła, to
pomyleńcy.
Wyszła z pokoju, a ojciec siedział zdumiony z rozwartymi ustami.
W pokoju gościnnym Jake pakował swoje rzeczy. Brezentowa torba,
zauważyła Callie, była bardzo poplamiona. Pół roku temu miał ją
w Olongapo.
– Zamówiłem taksówkę – mruknął. Kiwnęła głową i opadła na
krzesło.
– Ojciec... Przepraszam za wszystko.
Grafton wepchnął ostatni przedmiot, rozejrzał się, czy niczego nie
zapomniał, zasunął zamek błyskawiczny, a następnie pchnął w kierunku
drzwi. Dopiero teraz spojrzał dziewczynie w twarz.
– Chcę, żebyś dobrze mnie zrozumiała. To właśnie w wojsku
spotkałem najwspanialszych ludzi. Kilku już nie żyje, kilku zostało
okaleczonych na całe życie, jak twój brat. Jestem dumny, że z nimi
służyłem. Jestem dumny, że zaliczam się do grona tych, którzy przetrwali.
I nie zamierzam wysłuchiwać złośliwych wyzwisk.
– Wiesz, papa i te jego opinie o świecie...
– Opinie są jak dziury w dupie, każdy ma jakąś. Twój ojczulek jest
już w tym wieku, że powinien wiedzieć, iż nie każdy ma ochotę zaglądać
mu między pośladki i wysłuchiwać jego kazań.
– Może za kilka dni przyjadę na Whidbey – powiedziała strapionym
głosem Callie.
Jake tylko kiwnął głową. Na twarzy czuł pot, w żołądku lekkie
mdłości. Nie bardzo wiedział, jak się zachować, więc stał przez chwilę
niezdecydowany, wreszcie mruknął: – Pozdrów ode mnie mamę – chwycił
torbę i wyszedł. Słyszała jego kroki na schodach. Słyszała, jak otwiera
drzwi. Słyszała, jak je zamyka.
I wtedy się rozpłakała.
Godzinę później zeszła na dół, ale kiedy stawiała nogę na
przedostatnim schodku, usłyszała głos matki.
– Jesteś osłem. Dość już mam tych twoich napuszonych wykładów
na temat wojny. Rzygać mi się chce, kiedy słucham, jak osądzasz cały świat
ze swojego alabastrowego piedestału.
– Mary, ta wojna była kloaką. Była od początku do końca
niesłuszna, a umożliwiła ją głupia ślepota chłoptasiów takich jak Grafton.
Gdyby on i reszta jego kolegów odmówili pójścia na front, nie byłoby
wojny, ani tamtej, ani żadnej innej.
– Chłoptasiów? Jake Grafton jest mężczyzną!
– Bezmyślnym samcem – oznajmił z pogardą profesor McKenzie. –
Bezmózgim. Też mi męskość.
Callie zastygła w bezruchu. Jeszcze nigdy dotąd nie słyszała, by
rodzice mówili do siebie takim tonem.
– Powtarzam: mężczyzną – ostro sprzeciwiła się matka – który po
prostu myśli inaczej niż ty. Jest dostatecznie inteligentny, by pilotować
samoloty bojowe. Starczyło mu uporu, aby zostać oficerem Marynarki i to
niezłym, jak się zdaje. Wiem, że tobie to nie imponuje, ale chodzi przecież
o Callie. Jest dojrzały i ma w sobie tyle charakteru, że zrobiło to na niej
wrażenie.
– W takim razie zbyt łatwo ulega pierwszym wrażeniom. Takie
młode dziewczyny nie wiedzą...
– Dość już, ty stary durniu – ostro przerwała mężowi panie
McKenzie. – Mamy syna, który spełnił to, co uważał za swój obowiązek,
ale ty zawsze dawałeś mu do zrozumienia, że jest tylko głupim, nędznym
faszystą. Twój jedyny syn, który nie chce cię nawet widzieć. Już się tu
nigdy nie pokaże. Twoje opinie, Wallace, są tylko twoimi opiniami,
tymczasem do zakutej głowy nie dopuszczasz tej prawdy, że inni ludzie
mogą szczerze wyznawać inne poglądy. I wielu rzeczywiście wyznaje.
– Ja...
Ale pani McKenzie nie pozwoliła mężowi dojść do słowa.
– Chcę to w końcu raz powiedzieć i lepiej, żebyś mnie wysłuchał.
Callie pewnie wyjdzie za Jake’a Graftona. On jest kropka w kropkę jak
Theron i z pewnością nie bardziej od Therona przejmie się twoimi
pokrzykiwaniami i wyzwiskami. Mogłeś to już zresztą dzisiaj sam
zobaczyć. Ja go nie potępiam.
– Callie poślubi...
– Zamknij się, ty stara piszczałko! Cała twoja wiedza o własnej
córce zmieściłaby się na łebku od szpilki.
Ostatnie zdanie zostało wykrzyczane, potem zapadła cisza. Po chwili
pani McKenzie znowu przemówiła, ozięble akcentując każde słowo: –
Musiałby się zdarzyć cud, żeby Jake Grafton raz jeszcze przestąpił ten próg.
Tak samo będzie z Callie, jeśli za niego wyjdzie. Posłuchaj mnie dokładnie,
Wallace: gdybym z powodu twojej głupoty utraciła następne dziecko,
rozwiodę się z tobą!
Callie nie zdążyła nawet drgnąć, kiedy matka zdecydowanym
krokiem wyszła z ojcowskiego gabinetu i na widok córki stanęła jak wryta.
Dziewczyna noga za nogą powlokła się po schodach do sypialni.
2
Po niespokojnej nocy spędzonej w hotelu w pobliżu lotniska
O’Hare, Jake wsiadł do pierwszego samolotu lecącego do Seattle. Niestety,
na następny kurs Harbor Airlines do Oak Harbor nie było wolnych miejsc,
musiał więc jakoś spędzić dwie godziny na lotnisku Sea-Tac. W barze
zamyślił się nad piwem.
Wojna się skończyła, ale nie całkiem. Co za idiotyzm!
W Chicago starał się trzymać nerwy na wodzy i udawało mu się to
całkiem nieźle do chwili, gdy nie potrafił już znieść szyderstw
i impertynencji pana profesora. I teraz siedział, piętnasty już chyba raz
przypominając sobie wszystko chwila po chwili. Co teraz myśli Callie, co
czuje?
Wydawało mu się, że pierścionek wypala dziurę w kieszeni.
Wyciągał go od czasu do czasu i przyglądał się ukradkiem, tak żeby nie
dostrzegł tego nikt z boku.
Może powinien wyrzucić to cholerstwo? Nic nie wskazywało na to,
aby miał je kiedykolwiek wręczyć Callie, a przynajmniej nie w tym życiu,
z pewnością zaś nie zamierzał przechowywać tego prezentu dla innej osoby.
Trzeba było coś zrobić z tym świecidełkiem.
Po co w ogóle pośpieszył się z kupnem? Mógł poczekać, aż
dziewczyna powie „tak”, potem zabrać ją do jubilera i pozwolić, by sama
sobie wybrała pierścionek. Normalni faceci najpierw starają się o kobietę,
a dopiero potem o zaręczynowe świecidełko. Oszczędziłby sobie wiele
kłopotów, gdyby postępował tak jak inni.
Było, minęło.
Tak czy owak, czuł się fatalnie, zupełnie jakby nie miał już po co
żyć.
Wpatrywał się smętnie w kufel, gdy z boku doszedł go głos: –
Dorobiłeś się tego w Wietnamie?
Jake obejrzał się. O dwa stołki dalej siedział chłopak
dwudziestodwu-, może dwudziestotrzyletni. Z lewego rękawa zamiast dłoni
wystawał hak. Pytającym był zwalisty trzydziestolatek, który stał przy
kontuarze czekając, aż barman poda mu piwo.
– Tak – potwierdził chłopak. – Pod Chu Lai.
– Dobrze ci tak. Przynajmniej wiesz, że nie opłaca się mordować
bezbronnych ludzi – powiedział drwiąco tamten, wziął kufel i odwrócił się.
Niewiele myśląc, Jake zeskoczył ze stołka, zrobił dwa szybkie kroki,
chwycił mężczyznę za ramię i okręcił nim tak, że piwo chlusnęło na
podłogę.
– Co ty wyprawiasz, skurwysynu! – wrzasnął napadnięty.
– Przeproś chłopaka!
– Pocałuj mnie w dupę! – Dopiero teraz zauważył wyraz twarzy
Jake’a i dodał pośpiesznie: – Wolnego, bracie, mam czarny pas...
Nie zdążył dokończyć przekazywania informacji, gdyż Jake porwał
z lady butelkę i rozbił ją na głowie mężczyzny, który nieprzytomny padł na
posadzkę. Grafton z pasją chwycił za zakrwawioną czuprynę, drugą ręką
złapał spodnie tamtego w kroczu, zakołysał bezwładnym ciałem i cisnął
przez okno na placyk przed barem.
Szkło jeszcze wysypywało się z ramy, kiedy Jake przykucnął nad
leżącym. Otoczony świetlistymi odłamkami, krwawił z licznych zadrapań
i przewracał półprzytomnymi oczyma. Wreszcie jego wzrok ustabilizował
się na Graftonie.
– Miałeś dzisiaj fart – wolno i wyraźnie powiedział Jake. – Znam
kilkunastu facetów, którzy by cię po prostu zabili za taki numer. Kto wie,
może jest ich nawet kilkuset. – W policzkach tamtego połyskiwały szklane
igiełki. – Na twoim miejscu, bracie – ciągnął pilot – dałbym sobie spokój
z karate. Jesteś za miękki. Może byś tak popróbował baletu?
Podniósł się i nie spojrzawszy nawet na gapiów, wrócił do baru.
– Ile za piwa? – zapytał.
– Za które?
– Moje i tamtego facia. Postawię mu.
– Cztery dolary.
Jake rzucił na ladę piątkę. Przez pustą teraz ramę zobaczył, jak nad
jego ofiarą nachyla się policjant. Wyciągnął rękę do eks-żołnierza, który
mocno ją uścisnął.
– Nie musiałeś tego robić.
– Musiałem – mruknął Jake. – Może bardziej dla siebie, niż dla
ciebie.
– Ja też byłem w wojsku – odezwał się barman. – Z przyjemnością
uścisnę panu rękę.
Jake potrząsnął wyciągniętą dłoń i zwrócił się do jednorękiego
weterana.
– Nie możesz dać się poniewierać takim dupkom.
– Gdyby to tylko o niego chodziło – mruknął chłopak i wskazał
brodą chodnik.
– Wiem. Mamy tu siódme niebo, co?
Wyszedł z baru i podszedł do policjanta.
W poniedziałek o czwartej po południu w drzwiach celi stanął
strażnik.
– Wychodzisz, Grafton. Rusz się!
Gliniarz ruszył za Jake’em ubranym w niebieski drelich i gumowe
sandały, o parę numerów za duże. Lotnik spędził w ciupie cały weekend.
Jedyną przysługującą mu rozmowę odbył z oficerem dyżurnym bazy
lotniczej Marynarki w Whidbey.
– Gdzie niby jesteś??? – wykrzyknął tamten, najwyraźniej nie
dowierzając własnym uszom.
– W areszcie okręgu King – powtórzył Jake.
– Niech mnie cholera! Co się stało, zabiłeś kogoś?
– Nie. Wyrzuciłem kolesia z baru.
– Tylko tyle?
– Wyrzuciłem go przez zamknięte okno.
– O!
– Lepiej zapisz to do księgi raportów i skontaktuj się ze Starym.
– W porządku, Jake. Czekaj spokojnie i nikomu się nie stawiaj.
Przebrał się w cywilne ubranie w tym samym pokoju, gdzie zmienił
je na aresztanckie oraz gdzie pobrano mu odciski palców i go
sfotografowano. Na koniec otrzymał kopertę, do której przełożono rzeczy
z jego kieszeni. Sprawdził zawartość: bilety lotnicze, portfel, drobniaki,
pierścionek. Ten ostatni wsunął do kieszonki i przeliczył pieniądze.
– Tutaj białe chłopaki rzadko noszą diamentowe pierścionki –
zagadał gliniarz.
Grafton nie miał ochoty na rozmowę.
– Biżuterię noszą tylko handlarze narkotyków – ciągnął policjant –
i włamywacze. Nie zakradłeś się bracie przez jakieś okno?
– W każdym razie nie ostatnio.
Jake zamknął portfel i schował do kieszeni.
– W każdym razie z pierścionkiem łatwiej zaliczać panienki.
– Jasne; majtki same im opadają. W zeszłym tygodniu dmuchałem
córkę miejscowego gliniarza.
– Podpisz kwit, dupku.
Jake zrobił, o co go poproszono.
Po chwili znalazł się w biurze, gdzie na krześle siedział sztywno
jego dowódca, komandor Dick „Kruszyna” Donovan. Nie spojrzał nawet na
Jake’a, kiedy ten podpisywał wręczone przez podoficera dyżurnego dwa
dalsze papierki. Jednym z nich było zobowiązanie, że za trzy tygodnie stawi
się na przesłuchanie w sądzie okręgowym. Jake schował kopię.
– Jest pan wolny – oznajmił sierżant.
Donovan powstał i ruszył do drzwi, a Grafton poszedł w jego ślady.
W samochodzie zajął miejsce obok Donovana, wielkiego faceta,
z szerokimi barami i ogromnymi stopami. Był pierwszym bombardierem,
który dowodził dywizjonem uzupełnień VA-128.
– Dzięki, że mnie pan wyciągnął, szefie.
– Mam mnóstwo ważniejszych rzeczy do roboty, niż jechać aż do
Seattle, żeby wyciągać z paki mojego oficera! Oficera! Jakaś pieprzona
bójka w barze! Mało brakowało, a palcem bym nie kiwnął. Sam nie wiem,
czemu tak nie zrobiłem..
– Przykro mi.
– Gówno prawda! Przykro mi, dobre sobie. Nie miałeś nawet
w czubie, kiedy wywalałeś tym dupkiem okno. Wypiłeś pół piwa; czytałem
raport policyjny i zeznania świadków. Wcale ci nie jest przykro i nie masz
nic na swoje usprawiedliwienie.
– Przykro mi, że sprawiłem panu kłopot, panie komandorze, ale
rzeczywiście nie żałuję tego, co zrobiłem. Ten facet zasłużył sobie.
– Za kogo ty się uważasz, Grafton? Za Supermana z komiksu? Kto
dał ci prawo dowalać każdemu facetowi, który sobie na to zasłużył? Od tego
są policja i sądy.
– W porządku. Źle się stało.
– Uważaj, bo ci serce pęknie od tych wyrzutów sumienia.
– Dziękuję, że mnie pan wyciągnął. Dobrze wiem, że wcale pan nie
musiał.
– Jasne; sam widziałem w twoich oczach łzy wdzięczności.
– Nie o to chodzi.
– No i co ja mam teraz z tobą począć?
– Wszystko, co pan uzna za stosowne. Nagana, wpis do akt, sąd
wojskowy, wszystko. Pan decyduje. Jeśli pan chce, jutro składam podanie
o zwolnienie.
– Tak po prostu? – mruknął Donovan.
– Tak po prostu.
– O co ci właściwie chodzi? Masz już dość Marynarki?
– Nie zastanawiałem się nad tym.
– Panie komandorze! – warknął Donovan.
– Nie zastanawiałem się nad tym, panie komandorze!
Donovan zamilkł. Wjechał na autostradę I-5 i skierował się na
północ. Ominął przystań promową Mulkiteo; nie miał ochoty na prom.
Wolał pozostać na autostradzie i mostem nad cieśniną Deception dostać się
na Whidbey Island.
Jake siedział i wpatrywał się w ruch na szosie. Nic już nie było
ważne. Faceci, który zginęli w Wietnamie, faceci okaleczeni... masakry
i cierpienia. Żeby teraz byle dureń mógł ich obrażać na lotnisku? Żeby mógł
sobie z nich drwić byle profesor uniwersytetu? Żeby porucznicy, którzy
przeżyli, na wyścigi drapali się po śliskich szczeblach kariery i trzęśli
w oczekiwaniu na doroczne oceny służbowe?
Lipiec... roku pańskiego 1973.
W Wirginii ojciec pracował od świtu do zmierzchu. Znał cenę, którą
trzeba zapłacić, ale widział też, za co. Cielęta rodziły się i wzrastały, trzoda
przybierała na wadze, zboże kiełkowało, wznosiło się nad ziemię i czekało
na zżęcie.
Może powinien wrócić do Wirginii i poszukać dla siebie jakiegoś
zajęcia. Męczył go mundur, męczyła papierkowa robota, męczyło nawet
latanie. Nic już się nie liczyło.
Donovan przemówił ponownie dopiero wtedy, kiedy jechali przez
Mount Vernon.
– Potrzeba było osiemdziesięciu siedmiu szwów, żeby faceta
pozbierać do kupy.
Na Jake’u informacja ta nie wywarła większego wrażenia;
z grzeczności zrobił tylko jakiś niewyraźny gest.
– Jaja napuchły mu do wielkości pomarańczy – westchnął
komandor. – Osiemdziesiąt siedem szwów to niemało, ale nie powinno być
żadnych trwałych obrażeń. Parę blizn, to wszystko. Dogadałem się
z prokuratorem, nie będzie żadnej sprawy.
Jake mruknął z niedowierzaniem. Nie wsłuchiwał się wprawdzie
w słowa Donovana, ale ta informacja do niego dotarła.
– Prokurator był w dolinie Chosin z 5. Dywizją piechoty morskiej –
ciągnął komandor. – Przeczytał raport policji oraz zeznania barmana i tego
bezrękiego chłopaka. Papiery policyjne i skarga gdzieś się zawieruszą.
– Bomba – oświadczył Jake.
– Jesteś mi więc winien jeszcze tylko pięćset dolców. Dwieście
wysłałem jako kaucję, trzysta poszło na wstawienie nowej szyby. Przyjmę
czek.
– Dzięki, szefie.
– Chociaż ten sukinsyn może chcieć zainkasować coś za te
osiemdziesiąt siedem szwów, jeśli znajdzie adwokata gotowego wystąpić
z powództwem cywilnym. Sędzia może cię wtedy skazać na opłacenie
szpitala i kosztów leczenia, choć pewnie na nic więcej. Ale z sędziami
nigdy nie wiadomo.
– Osiemdziesiąt siedem – powtórzył w zamyśleniu Jake.
– Spakuj się – polecił Donovan. – Odkomenderuję cię do piechoty
morskiej. Prawnicy nic nie mogą zrobić komuś, kto znajduje się akurat na
środku Pacyfiku.
Grafton poczuł rosnące przerażenie.
– Do marines!
– Tak. Dywizjon A-6 piechoty morskiej wypływa na „Columbii”.
Brakuje im pilotów mających doświadczenie na lotniskowcach. Biuro
Spraw Personalnych Marynarki rozglądało się za jakimiś ochotnikami, więc
się zgłosiłeś.
– Chryste Panie, szefie! – wykrzyknął Jake. – Raptem pięć miesięcy
temu skończyły mi się dwie pełne tury w Wietnamie. – Zamilkł raptownie,
dopiero teraz uświadamiając sobie wszystkie konsekwencje decyzji
Donovana.
Służba na lądzie była rodzajem wynagrodzenia, aktywnym
wypoczynkiem po dwóch turach bojowych, po nocnych startach, nocnych
lądowaniach, ostrzeliwaniu z dołu, góry i boków. Te nocne starty
z katapulty... O Boże, jak on ich nienawidził. I jeszcze te nocne podejścia,
w podziurawionym samolocie i na ostatnich kroplach paliwa; chciało mu się
rzygać na samą myśl o nich. I oto Dick „Kruszyna” Donovan oznajmia, że
wysyła go na następne osiem lub dziewięć miesięcy takich doświadczeń!
A niech to diabli!
– Żółtki kilka razy o mało mnie nie rozwaliły nad Wietnamem! Cud,
że jeszcze żyję! A teraz podtyka mi pan na deser takie gówniane ciasteczko!
Tak mu się to wyrwało, ale można by pomyśleć, że Dick Donovan
niczego nie usłyszał. No cóż, komandor nie był zapewne osobą, do której
należało kierować takie gorzkie żale. Zdesperowany Jake chwycił się
ostatniej szansy.
– Szajbusy naprawiają swoje maszyny młotami kowalskimi
i łomami – jęknął zbolałym głosem. – Wszyscy nazywają je latającymi
trumnami.
Kiedy Donovan zostawił bez komentarza tę oczywistą prawdę,
Grafton załamał się do reszty.
– Nie może mi pan tego zrobić. Ja...
– Chcesz się założyć?
Trzech instruktorów pilotażu sączyło piwo w barze, kiedy Jake
wszedł do klubu oficerskiego dywizjonu. Przez wysokie okna wpadały
promienie popołudniowego słońca, w których, zmrużywszy oczy, można
było dostrzec spokojne wody Puget Sound, bardziej teraz przypominające
jezioro niż oceaniczną zatokę.
Jake oznajmił, że odkomenderowano go do dywizjonu piechoty
morskiej, który wypływa na „Columbii”. Po twarzach kolegów zorientował
się, że nie była to dla nich nowina. Złe wiadomości są jak dobre rumaki.
Trzy głowy zgodnie pokiwały.
– Na lądzie człowiek się szybciej starzeje.
– Jasne. Whidbey jest niezłe, ale gdzie mu do Po City.
Te przyjazne komentarze w niczym nie uspokoiły Jake’a, chociaż
ten starał się robić dobrą minę do złej gry. Nie był specjalnym
świętoszkiem, ale dziwki i whisky w Olongapo City nie były dla niego aż
tak wielką atrakcją. Chwilami żałował, że nie potrafi się rozpłakać jak mały
chłopiec. Miał porzucić to, czego prawdziwy smak dopiero teraz odczuwał:
loty bez ryzyka zestrzelenia, trzykilometrowy pas startowy, spokojne
wieczory na suchym lądzie z górami czerniejącymi na horyzoncie, chłodny
wiaterek ciągnący od oceanu, wspaniałe weekendy, które można było
smakować bez pośpiechu. Niesprawiedliwa decyzja Donovana była jak cios
nożem w trzewia. Wyłamując się z ustalonego rytmu żołnierskiego życia,
porzucał wszystkie miłe rzeczy i znów wyruszał na ocean.
– Szczęściarz z ciebie, że jesteś kawalerem – oznajmiła jedna
z barowych ciem. – Większość żon w przypadku malutkiego rejsiku męża
w połowie lądowej tury występuje o rozwód.
Rozmowa potoczyła się w nowym kierunku. Wiedzieli o czterech
facetach, którzy byli w trakcie rozprawy rozwodowej. Długie rozstania
z rodziną, wymuszane przez służbę w Marynarce nie sprzyjały trwałości
pożycia małżeńskiego. Koledzy oddali się plotkom, a myśli Jake’a ponuro
powróciły do Callie. Kochał tę dziewczynę; bez trudu mógł przywołać
wspomnienie jej twarzy, głosu, dotyku...
Ale jej ojciec! Co za głąb! Poczuł, jak krew uderza mu do głowy, ale
wściekłość zaraz ustąpiła miejsca przygnębieniu.
– Różne rzeczy zdarzają się w piechocie morskiej – doszły go słowa
porucznika Nixona, kędzierzawego szatyna, który zmarszczył brwi
w zatroskaniu. – Znałem kiedyś jednego pilota od nich. Latał na F-4.
Którejś nocy zamiast na okręcie lądował na Cecil Field. Czarna noc. Znacie,
chłopaki, Cecil? Lotnisko wielkie jak pół Teksasu z tymi równoległymi
pasami startowymi. Z Bóg wie jakiej przyczyny posadził Phantoma między
pasami, na trawie. Czołowo zderzył się z anteną radaru zbliżania, która,
rzecz jasna, rozpieprzyła się w drobne kawałki. – Nixon westchnął, a potem
ciągnął:
– Następnego dnia zjawił się na Cecil kwatermistrz dywizjonu, żeby
pozbierać złom. Tymczasem pilot obejrzał maszynę, wyciągnął ją z trawy
na pas, dolał paliwa i wrócił jak gdyby nigdy nic na łajbę. Skończyło się na
paru zadrapaniach. Mówię wam, w piechocie morskiej różnie bywa.
Zaczęli dyskutować, jakie są szanse, że sadzasz na trawie samolot
o masie ponad dwudziestu dwóch ton i nie odpada ci nawet jedno kółko
z podwozia.
– A ja znowu znałem marinę – podjął wątek Billy Doyle – który
zapomniał włączyć odwrotny ciąg przy lądowaniu. A latał na F-4D.
Wszyscy pokiwali głowami.
– Przeleciał przez pas na płonących oponach, potem kilometr jeszcze
jechał po piachu, rozwalił ogrodzenie bazy, na rowie wokół niej stracił
podwozie, przeskoczył szosę i zatrzymał się na torach kolejowych. Facet
posiedział chwilę, nie bardzo wiedząc, co się stało, potem wyłączył silniki
i wygrzebał się z kabiny. Kiedy stał tak sobie i gapił się na maszynę, zza
zakrętu wyjechał pociąg i rozpieprzył samolot na drobne kawałeczki.
Przez chwilę wszyscy sączyli piwo w milczeniu i wyobrażali sobie,
jak to jest, kiedy zapominasz włączyć rewers przy zetknięciu z ziemią,
a potem siedzisz w kabinie, silnik dalej pracuje, a ty coraz wyraźniej sobie
uświadamiasz, że tym razem dałeś plamę. Prawdziwą plamę.
– Tak, w piechocie morskiej bywa różnie – powtórzył
sentencjonalnie porucznik Nixon.
– Szczególnie kiedy przyjdzie naprawdę trudny dzień – potwierdził
basem kapitan Bob Landów, mężczyzna wielki jak niedźwiedź, z bicepsami
rozsadzającymi rękawy koszuli. – Pewnego razu pilot F-8 miał przelot nad
Pacyfikiem.
Olbrzym przerwał i przepłukał gardło piwem, podczas gdy słuchacze
wyobrażali sobie samotny lot nad oceanem: dziesięć, dwanaście godzin
spędzonych w ciasnej kabinie. Landów w odpowiednim momencie przerwał
ciszę.
– Chciał po raz pierwszy uzupełnić paliwo, a tu przewód pęka.
Paliwo pociekło wszystkimi otworami i ledwie dostało się do silnika,
maszyna staje w ogniu. W tym momencie facet postanowił się
katapultować. Chce odsunąć przód osłony, a tu nic. Jeszcze się nie
denerwuje, bo pomiędzy stopami ma zapasową dźwignię. Łapie więc za nią,
ciągnie, ale i tu nic. No więc siedzi sobie w zakleszczonym fotelu, samolot
płonie i rozpyla naftę lotniczą nad Pacyfikiem. Okazuje się, że trafił mu się
naprawdę kiepski dzień. Mocuje się z pieprzoną rączką, zapiera jak King
Kong, ale wszystko na darmo. Koleś zaczyna się już trochę denerwować.
Usiłuje rozwalić osłonę kabiny, ale ta jakby niezniszczalna. Sprawa robi się
poważna. Maszyna pali się jak pochodnia, no i facet denerwuje się nie na
żarty. Wali z całych sił w osłonę, a samolot wygląda już jak spadająca
świeca dymna. Wreszcie ta się rozwala i nasz marinę jest wolny. Odpina
pasy i szykuje się do skoku. Tyle że to jest F-8, kapujecie, i gdyby udało mu
się w jednym kawałku znaleźć za ogonem, byłby pierwszym, który tego
dokonał. No, ale chce próbować. Zaczyna się podnosić, a wtedy wiatr
chwyta go i – hop, koleś leci sobie w kierunku oceanu niebieskiego
i głębokiego. Wolny jak ptaszek. Leci tak sobie na spotkanie Pacyfiku, parę
razy pomyślał czule o mechanikach, aż uznał, że czas już sprawdzić, jak
sprawuje się spadochron. Tyle że dzień był naprawdę parszywy. Cholerstwo
powiewa tylko jak flaga i nic – klasyczna kicha.
– Nie! – rozległ się zgodny jęk.
– Przecież nie wstawiam wam kitu – obruszył się Bob Landów.
Pociągnął długi łyk piwa, podczas gdy w umysłach słuchaczy pechowy
lotnik z obojętnego nieba pikował w obojętny ocean z krnąbrnym
spadochronem za plecami.
– I co dalej? – nie wytrzymał Nixon.
Landów wzruszył ramionami. Dobra morska opowieść ma
odpowiedni rytm, a Nixon usiłował go zakłócić. Narrator znowu podniósł
piwo do ust, wziął zdrowy haust, przełknął, potem starannie otarł usta
serwetką i dopiero kiedy odstawił kufel na ladę, skrzyżował mocarne
ramiona i rzekł: – Na koniec miał jednak trochę szajbusowego szczęścia.
Szarpał za sznurki jak w teatrze lalkowym, no i w końcu parę różyczek
wykwitło. Przynajmniej tyle, że mógł później o wszystkim opowiedzieć.
Landów pokiwał głową i wpatrzył się zasępiony w Graftona.
– U marines różnie bywa, Jake. Musisz uważać na siebie.
– Jasne – odparł tamten i spojrzał przez okno na chmury odbijające
się w błękitnej wodzie. – Będę uważał.
3
Jake Grafton, w mundurze khaki i skórzanej kurtce, wszedł na
pomost okalający pokład startowy. Był pochmurny dzień, a na zachodzie
powłoka mgły zakryła budynki San Francisco i most Golden Gate,
z wyjątkiem szczytów przęseł. Łagodny wietrzyk niósł wilgotne i gęste
powietrze. Jake wstrząsnął się i mocniej nacisnął czapkę.
Na nabrzeżu było tłoczno. Pilot oparł się łokciami o barierkę i stał
tak, wchłaniając obrazy i wsłuchując się w harmider głosów. Orkiestra
stroiła instrumenty na drugiej windzie samolotowej, która w dolnym
położeniu sterczała nad nabrzeżem niczym dach ganku. Kapelmistrz dał
właśnie znak muzykom i gruchnął marsz „Sousy”. Tymczasem w pobliżu
rufy szykowała się druga orkiestra, reprezentująca bazę lotnictwa Marynarki
i towarzysząca wyruszeniu w morze każdego okrętu. Wszystko to pięknie
i cudownie, ale własną orkiestrę miała też „Columbia” – najwidoczniej
oficer odpowiedzialny za te sprawy uznał, że nigdy za wiele muzyki.
Nad głową Jake’a ogony samolotów wystawały groźnie znad
pokładu startowego i rzucały mgliste cienie na zapełnione ludźmi nabrzeże.
Grafton widział, jak od czasu do czasu ktoś podnosi głowę i spogląda na
ogromne stalowe cielsko, na którym tłoczyły się dziesiątki maszyn.
A potem wzrok powracał do synów i narzeczonych.
Poprzedniego wieczoru Jake ustawił się w kolejce do kilkunastu
budek telefonicznych, które ciągnęły się w rzędzie u wejścia na nabrzeże.
Kiedy przyszła jego pora, zadzwonił najpierw do rodziców w Wirginii,
a potem do Callie. W Chicago zbliżała się właśnie północ.
– Callie, tu Jake.
– Skąd dzwonisz?
– Z przystani w Alameda. Dostałaś moje listy?
– Tak, trzy.
Napisał je i wysłał z Oceana, dokąd przeniesiono go wraz z grupą
pilotów z dywizjonu VA-42 na testy bojowe i sprawdziany umiejętności
związanych z lądowaniem na lotniskowcu. Zaliczył teorię, ale na lądowanie
nie starczyło już czasu. Będzie musiał wykazać się już na pokładzie
„Columbii”, po jej wypłynięciu. Musiał zaliczyć dziesięć lądowań
dziennych i sześć nocnych, gdyż już od pół roku nie siadał na pokładzie
lotniskowca.
– Następny jest w drodze – oznajmił Jake, trochę zakłopotany. –
Powinnaś go dostać jutro lub pojutrze.
– Jak okręt?
– Normalnie. Nie ma o czym mówić.
– Kiedy wypływasz?
– O wpół do ósmej rano.
– Więc kiedy się zbudzę, ty będziesz już na oceanie?
– Mhm.
Przez kilka minut rozmawiali jeszcze o błahostkach, potem
w słuchawce odezwał się głos uprzedzający o rychłym przerwaniu
połączenia, Jake wrzucił zatem jeszcze kilka ćwierćdolarówek.
– Kocham cię, Callie.
– Wiem, Jake. Słuchaj, jest mi strasznie przykro, że twoje
odwiedziny tak fatalnie się skończyły.
– Mnie też, ale tak to już bywa. Chciałbym... – I nagle poczuł się jak
przekłuty balon. Budka telefoniczna na nabrzeżu, z dziesiątkami marynarzy
wyczekujących na swoją kolej, nie wydawała się najlepszym miejscem na
wyznania.
– Bądź ostrożny – bąknęła.
– Znasz mnie, Callie. Zawsze jestem.
– Nie ryzykuj.
– Dobrze.
– Chcę, żebyś wrócił.
A teraz Jake wpatrywał się w tłum żegnających i rozmyślał nad tym,
że ona pragnie jego powrotu.
Westchnął głęboko. Życie jest takie zaskakujące. W chwili, kiedy
wszystko pokrywa ponury mrok, nagle przez chmury przedziera się promyk
słońca. Nadzieja. Miał teraz nadzieję. Nie powiedziałaby tego na
odczepnego; nie Callie i nie człowiekowi, który wypływa
w ośmiomiesięczny rejs.
Stał więc tak, przysłuchując się dwóm orkiestrom, z których każda
grała coś innego, wpatrywał się w tłum i zazdrośnie wyszukiwał wzrokiem
marynarzy splecionych ze swoimi dziewczynami w namiętnych
pocałunkach. Nagle dojrzał, jak różowy Cadillac z opuszczonym dachem
powoli toruje sobie drogę przez nabrzeże. Tłum rozstępował się, a potem
zamykał za nim jak woda za rufą łodzi.
Samochody nie miały prawa wjazdu na przystań, kierowca Cadillaca
jednak najwyraźniej nic sobie z tego nie robił. Był imponującej postawy
mężczyzną w białym uniformie, a komplet pasażerów stanowiły kobiety,
młode i nader skąpo odziane. Oczom publiczności udostępnione zostały
brązowe uda, obnażone ramiona oraz kilka par urodziwych i ledwie
przesłoniętych biustów.
Całkowicie lekceważąc wszelkie przepisy, samochód podjechał pod
trap dla oficerów i stanął. Kierowca wysiadł i, przeciągając się leniwie,
obrzucił wzrokiem szarą bryłę okrętu. W ślad za mężczyznę wysypały się
niewiasty, które otoczyły go rozszczebiotanym kółkiem.
Bosman Muldowsky! Któżby inny? Żaden marynarz nie przedarłby
się samochodem obok wartownika przy bramie, a udałoby się to niewielu
oficerom.
Chyba że chodziło o bosmana Muldowsky’ego.
Był bosmanem na pokładzie startowym „Shiloh”, ostatniego okrętu
Jake’a. Najwidoczniej należał też do załogi „Columbii”. Wedle wiedzy
Graftona, Muldowsky nigdy nie odbywał służby na lądzie. Od dwudziestu
pięciu lat przenosił się bezpośrednio z jednego okrętu na drugi.
No i jeszcze te kociaki w szortach i króciutkich bluzeczkach!
Marynarze po obu stronach Jake’a zaczęli wrzeszczeć i pogwizdywać.
Muldowsky nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, ale dziewczyny gestami
rąk podziękowały za uznanie, co wywołało następną falę lubieżnych
śmiechów i okrzyków.
Bosman wydobył torby z bagażnika, a następnie obdarzył uściskami
i pocałunkami każdą z pięciu panienek, podczas gdy obie orkiestry grzmiały
zawzięcie, a marynarze spoglądali z zawiścią.
– Facet ma ze sobą cały harem – oznajmił któryś z marynarzy na tyle
głośno, by słowa dotarły do Jake’a.
– Facet wie, o co chodzi w życiu – dorzucił drugi.
– Ma styl. To się liczy.
Jake uśmiechnął się pod nosem. Spektakularny wjazd
Muldowsky’ego zapewnił mu miejsce na szczycie marynarskiej hierarchii
i o to właśnie bosmanowi chodziło. Ludzie na pokładzie gotowi teraz będą
wypruć z siebie żyły, aby spełnić jego polecenia.
Nagle okręt rozbrzmiał dźwiękami gwizdków, a marynarze rzucili
się oddawać cumy, które wiązały olbrzyma z lądem. Na dole młodzi
mężczyźni wymieniali z dziewczynami ostatnie gorące pocałunki, a potem
biegli ku pomostom na okręt. Po siódmym gwizdku dźwigi uniosły trapy
i opuściły je na nabrzeże. Zwolniono ostatnie cumy i okręt zaczął się
poruszać, a chociaż było to zrazu zupełnie niedostrzegalne, szczelina
między burtą a keją stale się poszerzała.
Marynarze zaczęli ciskać na nabrzeże swoje czapeczki, o które
zażarcie walczyła między sobą dzieciarnia. W powietrzu rozbrzmiewały
tony „Anchors Aweigh”. Kiedy keja została już za nimi o jakieś dwieście
metrów, Jake poczuł drżenie przenikające stalowy korpus. Ruszyły śruby
lotniskowca i ląd zaczął się oddalać jeszcze szybciej.
Jake wspiął się na pokład startowy i pomiędzy łańcuchami
mocującymi samoloty poszedł na dziób, gdzie dołączył do gromadki
mężczyzn, którzy wystawiali twarze na rosnący powiew. Przed nimi był
Bay Bridge, dalej Golden Gate, coraz lepiej widoczne w rozstępującej się
mgle.
„Columbia” minęła Bay Bridge i z szybkością ośmiu, może
dziesięciu węzłów płynęła obok Alcatraz, kiedy z głośników popłynął
rozkaz: – Grupa powietrzna! Wszyscy na swoje stanowiska!
Rejs się rozpoczął.
Jake przeglądał właśnie w szatni swoje rzeczy, kiedy pojawił się
Murzyn w kombinezonie lotniczym. Pozdrowił kilku pilotów, którzy także
szykowali się do testowych lotów, potem spojrzał na Jake’a i podszedł do
niego ze słowami: – Nazywam się Flap. Mamy razem latać.
Bombardier-nawigator miał fryzurę afro w wydaniu piechoty
morskiej: na czubku głowy sterczała na trzy centymetry, a gwałtownie
skracała się ku tyłowi i na skroniach. Był średniego wzrostu, z szeroką
piersią i muskularni, które sugerowały godziny spędzone w siłowni.
– Jake Grafton. Jesteś Le Beau?
– Otóż to.
– Dlaczego nie było cię na odprawie?
– Zaraz, chłopie; mają sprawdzić czy nadajemy się na lotniskowiec,
ale chodzi przecież tylko o to, żebyśmy latali dokoła tego gołębnika
z wypuszczonymi kółkami i tym tam haczykiem. To twoja broszka. Mam
nadzieję, że wiesz, jak złapać linę, co?
Jake postanowił zmienić temat.
– Skąd jesteś?
– Z Parris Island. Załapałeś? Le Beau? Francuskie, nie? Parris
Island.
– Dobry kawał.
– Nie daj się, chłopie, nabrać na kolor skóry. To francuska
czekolada.
– Raczej francuskie gówno – mruknął któryś ze znajomych Le Beau.
– Sam jesteś gówno – odciął się Flap. – To kreolska czerń.
– Jak kawa z mlekiem – zauważył Jake, dopinając pasy na piersi.
– Masz, bracie, rację. W Luizjanie był plantator, Le Beau, który miał
straszną chrapkę na czarne dupki. Po wojnie secesyjnej okropnie się złościł
na dawnych niewolników, którzy przybierali jego nazwisko, tyle że
w większości byli to jego potomkowie. Le Beau jednak wściekał się na
myśl, że przejdzie do historii jako patriarcha wielkiego rodu i odcinał się od
swojego wkładu w ulepszanie marnej czarnej rasy, powywieszał więc
kilkoro ze swych czekoladowych dzieci i tyle. Wtedy wszyscy czarni
w parafii nazwali się Le Beau i teraz w tej części Luizjany więcej jest
czarnoskórych Le Beau, niż byłby w stanie wyprodukować najtęższy kutas.
I tak świętoszkowaty plantator, Cajun o tłustym karku, stał się jednym
z moich licznych przodków, z których jestem dumny.
– Wspaniale – skwitował opowieść Jake, który sprawdzał, czy
wszystkie pasy kombinezonu przeciwprzeciążeniowego są właściwie
ułożone.
– Słyszeliśmy już, że przyjeżdżasz. W opinii Marynarki takie jełopy
jak my nie dadzą sobie rady z najnowszą techniką, więc obiecała nam
podesłać asa, który nas poduczy, podszkoli i poprowadzi w świetlaną
przyszłość.
Grafton nie uważał, by należało cokolwiek odpowiadać.
– To będzie prawdziwe szczęście – ciągnął Le Beau, a jednocześnie
sięgnął do swej szafki po uprząż – latać z takim mistrzem hakowania.
Traktuj mnie jak gorliwego ucznia, który przypadł do krynicy mądrości,
czeladnika, który chciałby posiąść dostępne mu arkana wiedzy tajemnej,
giermka, który...
– Ty zawsze tak pieprzysz czy to tylko specjalny popis na moją
cześć? – zapytał Jake, ale Le Beau nie dał się zbić z tropu.
– Cóż za szkoda, że tylu facetów z Marynarki ma tak delikatną skórę
w świecie pełnym kanciastych obiektów. Z szorstkiej reakcji można wnosić,
że i ty cierpisz na tę smutną przypadłość. Jakże mi przykro, tym bardziej że
pewnie pojawią się między nami napięcia. Nie zadzierzgną się więzy
prawdziwej, męskiej przyjaźni. Nic tylko napięcia. Stresy.
Nieporozumienia. Zadrażnienia. Urazy. Kopy w dupę. – Le Beau westchnął
teatralnie. – No cóż, dla własnej wygody poszukam jednak zgody. To
cząstka Cajun we mnie. Cóż to za szczęście, że mam w sobie tę krzynę
białej krwi. Dzięki niej spróbuję na wszystko spojrzeć bardziej
optymistycznie.
Flap ukłonił się i następną kwestię wypowiedział w stronę
przebierających się pilotów: – Serdeczne, gorące dzięki, Julesie Le Beau,
który skwierczysz w ogniach piekielnych. – Wyprostował się i ciągnął
w kierunku szafki: – Wielu mych braci nie dostąpiło tego zaszczytu, dlatego
nie potrafią odróżnić drzew od kup gnoju i...
– Flap, do jasnej cholery – odezwał się ktoś z następnego rzędu –
przymkniesz ty się wreszcie?
– Uuuuu! – zawył Le Beau. – Czuję się tak wspaniale. Wystartuję
z pierwszym asem Marynarki i zobaczę, jak robią to najlepsi z najlepszych!
– Naprawdę mam latać z takim dupkiem? – zwrócił się Jake do
majora, który przebierał się dwie szafki dalej.
– Nikt inny go nie chciał – padła odpowiedź.
– Ej, uważaj co mówisz! – krzyknął Flap. – Lejesz na moją
reputację.
– Panie majorze.
– Lejesz na moją reputację, panie majorze – karnie poprawił się Le
Beau.
Słońce miękko przeświecało przez cienką warstwę wysokich
cirrusów. Północno-zachodni wiatr wyrzeźbił na powierzchni długie rzędy
fal, gdzieniegdzie zwieńczonych białą grzywą. Nad okrętem z piskiem
krążyły mewy.
W promieniu kilku mil, rozrzucone wokół lotniskowca, płynęły dwie
fregaty i cztery niszczyciele. To eskorta, osłona przed okrętami
podwodnymi, wierna gwardia, która wszędzie podąży za swym władcą.
Od wschodu wciąż widniał na horyzoncie ląd. Jeszcze kilka godzin
pod wiatr, a zapadnie się za krawędź Ziemi i cały świat będzie się już
składał tylko z okrętów, oceanu i nieba. Ląd stanie się wkrótce przeszłym
wspomnieniem i wizją mglistej przyszłości, a solidną rzeczywistością będą
tylko okręty i ludzie na nich. Sześć małych księżyców krążących wokół
wędrownej planety.
Jake zapatrzył się na chwilę w ciemną kreskę na horyzoncie,
a potem odwrócił wzrok.
Okręt kołysał bardzo nieznacznie, co Jake uświadomił sobie dopiero
wtedy, kiedy zauważył, że nie nabrał jeszcze marynarskiego chodu.
Wystarczy, by „Columbia” ustawiła się bardziej pod wiatr, a ruch pokładu
stanie się o wiele bardziej odczuwalny. Rejestrując to wszystko na pół tylko
świadomie, Jake Grafion szedł wolno i rozglądał się za swoją maszyną.
Tutaj, przy czwartej windzie.
A-6E Intruder nie był specjalnie urodziwy; pokryty matową, szarą
farbą, spod której tu i tam wyzierały plamki zielonego podkładu. Jake
opuścił drabinkę, odsunął pokrywę kabiny i położył na fotelu torbę
z hełmem. Upewnił się czy zawleczki są dobrze umieszczone
w wyrzucanym fotelu, następnie przyjrzał się urządzeniom: rączce
podwozia, dźwigni składania skrzydeł i przyciskowi pompy paliwowej.
Pstryknął też głównym przełącznikiem akumulatora i sprawdził ilość
paliwa. Cztery i pół tysiąca kilogramów. Jak w instrukcji. Poruszył
dźwigienką ustawienia fotela: usłyszał lekki gwizd i siedzenie przesunęło
się najpierw do tyłu, potem do przodu. Dźwigienkę ustawił w pierwotnym
położeniu i wrócił na pokład, gdzie mat z personelu pokładowego szykował
przewód zewnętrznego zasilania. Jake rozpoczął procedurę przedstartową.
W Wietnamie pilotował pierwszą wersję Intrudera, A-6A. Teraz był
to A-6E, bombowiec drugiej generacji, duma amerykańskiej techniki
wojskowej. Większość udoskonaleń nie była widoczna z zewnątrz. Radary
poszukiwania i śledzenia z A-6A zostały zastąpione przed jeden system
radiolokacyjny łączący obie funkcje. Miejsce dawnego komputera o pamięci
bębnowej zajął nowoczesny układ cyfrowy. Trzeci z podstawowych
układów awioniki, INS nie został jeszcze zmodernizowany i stanowił
najsłabszy punkt układu nawigacyjno-celowniczego. Nowy komputer
i radar były nie tylko dokładniejsze, ale i bardziej niezawodne, co pozwoliło
usunąć większość wad operacyjnych A-6A.
Model E był używany już od kilku lat, ale z kaprysu Pentagonu
w Wietnamie latały tylko Intrudery A. Gdyby sięgnięto po nowoczesny A-
6E, precyzyjniej trafiano by w cele, dzięki czemu mniej potrzeba byłoby
akcji, kilku ludzi żyłoby dłużej, a sama wojna potrwałaby może krócej.
Z drugiej jednak strony, nie dałoby się uniknąć utraty kilku maszyn, co
wprowadzone do nich nowinki technologiczne udostępniło by Sowietom.
Ludzkie istnienie było więc ceną za militarne tajemnice. Ile takich istnień?
Kto to wie?
Jake Grafton obchodził swego Intrudera, przyglądał się
wszystkiemu i wszystkiego dotykał, a w głowie huczało mu od
wietnamskich wspomnień. Raz jeszcze poczuł trwogę, zobaczył krew,
nocne niebo ze smugami reflektorów i ogniste rozbłyski rakiet
przeciwlotniczych. Dotykał gładkiej, zimnej powierzchni samolotu, a przed
oczyma tańczyły mu twarze poległych lotników.
I jakież zdobycze w zamian za ich krew?
Zupełnie jakby w ogóle nie opuszczał okrętu. Zaraz na pokładzie
pojawi się „Tygrys” Cole, z torbą na hełm w jednej dłoni i papierami
w drugiej, gotów do lotu w gardziel piekieł.
Grafton poczuł skurcz żołądka, jakby zbierało mu się na wymioty.
Wziął głęboki oddech i oparł się o goleń podwozia.
Nie!
Minęło pół roku. Kolano wydobrzało, odwiedził rodziców,
prowadził kursy na Whidbey Island, odwiedził Callie w Chicago... Wyrzucił
tego głąba przez okno na Sea-Tac... Skąd więc pot i nudności?
Na litość boską, to tylko testy kwalifikacyjne! Piękny dzień, lot jak
ciastko z kremem, jak przechadzka po parku!
Wyprostował się i zaczerpnął kilka głębokich oddechów. Powinien
był do końca załatwić sprawę z Callie, powinien był się jej oświadczyć.
I powinien był zrezygnować z Marynarki.
Co on tutaj w ogóle robi? Znowu lata! Zrobił już swoje, zrzucił
swoją porcję bomb i zabił swoją partię żółtków. Na litość boską – kolejny
rejs i na dodatek w otoczeniu szajbusów z marines.
Zdjął ręce z goleni i raz jeszcze krytycznym spojrzeniem obrzucił
samolot. Wszędzie plamy złuszczonego lakieru, brud, zacieki płynu
hydraulicznego... A maszyna zupełnie jeszcze nowa, nie miała nawet roku!
Camparelli rozdarłby się jak wariat, gdyby przysłano mu do
dywizjonu takiego gruchota.
W jakiś sposób myśl o rozjuszonym i wściekłym komandorze
Camparellim, ostatnim dowódcy Jake’a w Wietnamie, kazała mu się
uśmiechnąć.
– Wygląda jak kupa gówna, co?
Za Graftonem stał z rękami splecionymi z tyłu bosman Muldowsky
i przypatrywał się samolotowi.
– Macie rację, bosmanie, tyle że ja nie kupuję tej góry szmelcu, lecz
mam na niej za chwilę lecieć.
– Nie spodziewałem się, że zobaczę pana latającego dla szajbusów,
panie poruczniku.
– Życie płata niespodzianki.
Bosman pokiwał głową.
– Obiła mi się o uszy historia o pewnym skurwielu, który wyleciał
przez okno baru na Sea-Tac.
Jake wzruszył ramionami, a potem przeczesał palcami włosy.
– Zdaje się, że trochę będzie mnie to kosztować. Czasami postępuję
nierozsądnie.
– A dla mnie fajny z pana gość, poruczniku. Dzięki.
I Jake zobaczył plecy oddalającego się bosmana.
– Ej, mistrzu! Czy ta nędzna, zielona mordercza maszyna nadaje się
do latania?
Flap wynurzył się spod nosa samolotu i przystawiał właśnie
drabinkę dla nawigatora.
– Zaraz się przekonamy.
– Trochę mi niezręcznie pytać, ale dramatyzm chwili i osobliwy stan
mojej egzystencji każą mi zastanowić się nad moją karmą i twoimi
umiejętnościami. Bez urazy, proszę, ale jestem dziwnie jakoś przywiązany
do swojej dupy i nie chciałbym się z nią rozstawać. Mówiąc krótko,
maestro, czy potrafisz zrobić to, czego wymaga od nas program?
Pilot poklepał kadłub.
– Niniejszy zabytek Mongolskich Sił Powietrznych opuści koniec tej
jednostki za kwadrans, unosząc ze sobą także twoją męską cielesność. Jest
to jedyny fakt, o którym mi wiadomo na pewno. Czy pewna dupa zostanie
na swoim miejscu? Czy słodka, niewinna Susan Pieszczoszka ulegnie
pięknym słówkom złego i zdeprawowanego Mortimera Wyjebca?
Słuchajcie naszego programu, a poznacie rozwiązanie zagadki, najpierw
jednak zapoznajcie się z kilkoma sugestiami naszych sponsorów.
I Grafton odwrócił się, a zza placów dobiegły go słowa: – Nie
wątpię, że ten aparat odłączy się od gołębnika, ale czy potrafisz sprowadzić
go tu z powrotem w jednym kawałku?
– Lecimy razem, dupku, i razem umieramy. Żadnych tam pierdułek
o męskich sympatiach wśród twardzieli takich jak my.
Bosman... Przecież wcale nie musiał tego mówić. I jeszcze piękny
dzień, słońce połyskujące w falach, wysokie, bezchmurne niebo, leciutkie
kołysanie okrętu...
Samolot będzie posłuszny jego dłoniom i woli. Odpowie na każde
drgnięcia dźwigni ciągu i pedałów orczyka, spłynie po ścieżce na linę tak
gładko i wiernie...
I z wiatrem czeszącym mu włosy Jake Grafton nagle poczuł się
lepiej i pewniej.
4
Skrzydła rozłożone i zablokowane, klapy i sloty w pozycji startowej,
potwierdzenie dla obsługi wagi kontrolnej – wszystko bez wysiłku
wynurzało się z pamięci, gdy Jake, śledząc gesty oficera kierującego
ruchem samolotów po pokładzie, sunął w kierunku lewej katapulty
dziobowej, Kat 2. Flap zachowywał neutralność; trwał milczący
i nieruchomy od chwili, kiedy nastawił nawigację bezwładnościową,
a przełącznik radaru ustawił w pozycji gotowości. Siedział i przypatrywał
się Jake’owi.
– Procedura przedstartowa – ponaglił pilot.
– Wspomniałeś, mistrzu, że potrafisz na tym latać.
Jake sam przebiegł wszystkie punkty, a jednocześnie wprowadzał
maszynę w zaczep katapulty.
Odziany w żółtą kamizelkę oficer startowy dał sygnał „Zwolnić
hamulce”, a jednocześnie machnął poziomo ręką, co dla operatora katapulty
było znakiem, by hydraulicznie przesunął zaczep do przodu, napierając
mechanizmem wyrzutu na przednią goleń. Jake poczuł szarpnięcie, gdy
zwolnił hamulce i przesunął do oporu obie dźwignie ciągu.
Silniki gładko zaskoczyły. Liczba obrotów, temperatura gazów
wylotowych, przepływ paliwa – paski wskaźników rozwijały się na
tablicach wraz ze wzrostem ciągu.
Intruder zadrżał jak żywa istota; silniki wsysały strumienie
powietrza, a z dysz wyrzucały rozgrzane spaliny.
– Gotów? – spytał Jake nawigatora, a jednocześnie palce jego lewej
dłoni oplotły uchwyt katapulty, zaś krawędź dłoni zaparła się o dźwignie
ciągu.
– Do przodu i w górę, mistrzu!
Oficer startowy wskazywał na operatora katapulty, który stał trzy
metry dalej w kierunku dziobu. Ten spojrzał pytająco na Jake’a.
Ciśnienie oleju w obu silnikach – w porządku. Hydraulika –
w porządku. Jake ruszył drążkiem i w lusterku z lewej strony osłony kabiny
sprawdził reakcję sterów ogonowych. Prawą ręką zasalutował operatorowi
katapulty; ten oddał salut i spojrzał w kierunku dziobu, Jake zaś wcisnął
głowę w oparcie fotela i prawą dłoń umieścił za drążkiem.
Teraz operator katapulty pochylił się i dotknął pokładu palcami
prawej ręki.
Jedno uderzenie pulsu, drugie i – wystrzał katapulty. Przyśpieszenie
było straszliwe.
Fuuuuuch!!! W dwie i pół sekundy było po wszystkim. W dole
przemknął dziób okrętu i pod nimi rozpościerały się już roziskrzone fale.
Jake pozwolił, by impet podniósł nos samolotu do ośmiu stopni
i dopiero wtedy sięgnął po dźwignię podwozia. Wciągnął je i powiódł
wzrokiem po tablicy przyrządów. Monitor – w porządku; wysokościomierz
– dwadzieścia pięć metrów i ciągle w górę; wariometr – w porządku;
prędkość lotu – trzysta na godzinę i stały wzrost, wszystkie światełka
ostrzegawcze wygaszone. Informacje te wchłonął jednym bezwiednym
haustem, odnotował je i zsumował gdzieś w podświadomości, a samolot
coraz bardziej oddalał się od lotniskowca.
Po zamknięciu luku podwozia wciągnął klapy i zamknął sloty. Przy
ciągle rosnącej szybkości ustalił pułap na wysokości stu pięćdziesięciu
metrów i trymerem opuścił nos. Czterysta kilometrów na godzinę...
czterysta pięćdziesiąt... pięćset... i jeszcze więcej.
Z rozbawieniem spostrzegł, że „Flap” Le Beau siedzi w fotelu
sztywno wyprostowany, z rękami splecionymi na brzuchu, ledwie o kilka
centymetrów od sterczącej między jego kolanami dźwigni katapulty fotela.
Przy sześciuset kilometrach na godzinę Jake zmniejszył ciąg. Na
radiodalmierzu niemal już pięć mil... Pilot ostro poderwał nos i opuścił lewe
skrzydło, a jednocześnie znowu przesunął do przodu obie dźwignie ciągu.
Maszyna oderwała się od oceanu we wznoszącym skręcie. Jake poszukał na
niebie Intrudera, który wystartował dwie minuty przed nim.
Musi wypalić dwie tony paliwa – nie, już tylko półtorej – zanim za
jakiś kwadrans wezwą go do pierwszego lądowania.
Spokojnie, Jake; bez szaleństw. Wspiął się na dwa i pół kilometra,
gdzie ustabilizował szybkość na pięciuset kilometrach na godzinę,
ułożywszy maszynę w lekkim skręcie, dzięki któremu obiegał „Columbię”
po kręgu o promieniu pięciu mil.
W słuchawkach zabrzmiało głębokie westchnienie Flapa, a w chwilę
później słowa: – Zupełnie nieźle, Grafton. Całkiem, całkiem. Widać, że
robiłeś to już parę razy i niczego nie zapomniałeś. Bardzo się cieszę.
Troszkę się spociłem.
Oto i major, krążył niemal dokładnie po drugiej stronie okrętu, na tej
samej wysokości i także po pięciomilowym kręgu. Jake wyostrzył skręt, aby
przelecieć nad lotniskowcem i dołączyć do tamtego.
– Niemal już byłem w Marynarce – ciągnął Flap – ale poszedłem po
rozum do głowy i zaciągnąłem się do Korpusu. To najlepsza na świecie
formacja, tutaj naprawdę się walczy. Marynarka... Tyle przynajmniej można
powiedzieć, że się staracie, chłopaki. Dość często, to prawda.
Usta mu się nie zamykały, podczas gdy Jake wyszedł na kurs
majora. Powietrzne spotkanie w wydaniu A-6, w którym oba fotele
umieszczone są obok siebie, wymaga pewnej zręczności, kiedy do szyku
dołącza się z lewej, wtedy bowiem łatwo stracić drugą maszynę z oczu.
Wystarczy by podchodzący znalazł się odrobinę powyżej lub poniżej linii
kursu – by się zassał, jak to nazywali – a maszyna prowadząca zostanie
przesłonięta przez nos i cały manewr wykonywać trzeba na ślepo. Co,
oczywiście, jest sytuacją ryzykowną dla wszystkich.
Dziś jednak Jake trzymał się idealnie w linii, ale nawet jeśli Flap to
zauważył, nie dał tego po sobie znać i obojętnie snuł opowieść: – ...najbliżej
Marynarki znalazłem się wtedy, kiedy któregoś piątku w klubie oficerów
urzędu werbunkowego poznałem żonę jednego biurowego wilka morskiego.
Strasznie ocierała mi się cycuszkami o plecy, aż mówię jej, daj spokój, bo
spodnie mnie uwierają. Ona jednak bardzo była gorąca i chętna, więc myślę
sobie, czemu nie. Poszliśmy do niej...
O piętnaście metrów od Intrudera majora Jake przesunął się pod
jego ogonem i po prawej wyszedł na pozycję na zewnątrz wirażu.
Nawigator prowadzącego uniósł kciuk, podczas gdy nawigator Graftona
kontynuował z niezmąconym spokojem: – ...no i naszpikowałem ją moim
wiernym twardzielem.
Po zmianie częstotliwości, którą zasygnalizował nawigator majora,
a Jake musiał wykonać sam, gdyż Flap ani drgnął, wykonali jeszcze dwie
rundki i zaczęli się opuszczać.
– Miała brodawki jak truskawki, wiesz o co mi chodzi? Takie
pięknie sterczące, słodkie i czerwone, zupełnie jakby stworzone do ssania.
Uwielbiam je. Nie rozumiem, dlaczego Stwórca obdarzył nimi tak niewiele
kobiet. Raptem jedną na dziesięć. Prawdziwa tajemnica.
Schodzili w poprzek smug słonecznych przedzielonych pasmami
cienia. Ilekroć Jake odrywał na chwilkę oczy od samolotu majora, widział,
jak słoneczne klingi skrzą się na kadłubie Intrudera i falach pod nim.
Maszyna szła dobrze, wrażliwa i zwrotna. Czując ją koniuszkami
palców, wyskoczył na kilkanaście centymetrów przed majora, a potem
odpadł na tyle samo; rozpierało go szczęście. Podsunął się znowu do
przodu, wchodząc skrzydłem pod skrzydło, aż poczuł nacisk powietrza spod
płatu, którego skraj znalazł się wtedy o pół metra od osłony kabiny.
Wytrzymał przez chwilę w takim ułożeniu, aby sobie samemu dowieść, że
ciągle to potrafi, a potem miękko odpłynął na przepisową pozycję w szyku.
Latanie jest najlepszą rzeczą na świecie, pomyślał. A najwspanialsze
jest wtedy, kiedy bazą jest lotniskowiec. Te dzienne starty z katapulty
i wychwyty będą wspaniałe. Powróciło dawne uczucie wszechogarniającej
euforii.
– ...i daję ci słowo, nigdy nie znalazłem się ani o krok bliżej
Marynarki.
Gdyby jeszcze Flap się zamknął!
Ale nie zrobi tego, nie warto wdawać się w kłótnie.
Oba samoloty szturmowe, jak sczepione, znalazły się nad
kilwaterem „Columbii” na wysokości dwustu pięćdziesięciu metrów. Dwie
inne maszyny, A-7 Corsair, były przed nimi, z wypuszczonymi podwoziami
i hakami, więc major odrobinę opóźnił manewr, ale po chwili jego
bombardier-nawigator pomachał Jake’owi, samolot prowadzącego położył
się na lewe skrzydło i odskoczył. Grafton patrzył na kładącą się w skręt
maszynę i w myśli odliczał. Przy siedmiu odchylił drążek i pociągnął na
siebie, podczas gdy lewa ręka sięgnęła do dźwigni podwozia i wcisnęła ją.
Teraz klapy i sloty.
Wychylenie, potrójne przeciążenie... podwozie idzie... idą klapy...
trzy i pół tony paliwa.
Ustawił się pod wiatr, uruchomił główny spust i wyrzucił
w powietrze trzysta pięćdziesiąt kilo. Nad pokładem chciał się znaleźć
dokładnie z trzema tonami paliwa w zbiornikach.
Precyzja. Na niej zasadzała się współpraca z lotniskowcem.
– ...nie mogę pojąć, jak ktokolwiek chce pływać po oceanach na tych
pieprzonych gołębnikach. Dziewięć miesięcy uciechy. Marynarka jest dobra
dla zagorzałych onanistów...
Przy pierwszym podejściu do lądowania hak pozostaje wciągnięty;
tylko dotykasz pokładu i odskakujesz. Niech oficer sygnalizacyjny sam
zobaczy, że jestem dobry.
Szybkość dokładnie dwieście kilometrów na godzinę, kąt natarcia
prawidłowy. Minąć kilwater, wykręcić, najazd na skośny pokład, trzymać
się ścieżki schodzenia! Za nadbudówką jest dziura powietrzna... dodać
ciągu i natychmiast zwolnić. Kulę trzymać nieustannie w centrum.
Koła uderzyły o pokład, a nos gwałtownie opadł, gdy Jake
przymknął obie przepustnice i otworzył krokodylowe hamulce
aerodynamiczne, które znajdowały się na końcach skrzydeł. Po dwóch
sekundach Intruder oderwał się od pokładu i skoczył ku górze. Jake
ściągnął na siebie drążek i poczuł, jak przeciążenie wciska go w fotel.
– A najdziwniejsza rzecz, że tylu jest trzepaczy konia, którzy latają
w Marynarce. Nigdy bym nie przypuścił, że tylu ich jest na całym bożym
świecie. Chodzi mi o to, że większość ludzi woli jednak uprawiać seks
z kimś innym, kapujesz? Nic dziwnego, że większość z was wygląda jak
pedały.
Sunąc z wiatrem, Jake wypuścił hak i sprawdził, czy pasy są
zaciśnięte. W trakcie lotu zostawiał je luźniejsze, aby mógł swobodnie się
pochylić lub poprawić w fotelu. Odrobinę uniósł oparcie i poprawił
oświetlenie wskaźnika kąta natarcia. Zachował właściwy odstęp od majora:
kiedy ten po raz pierwszy lądował na pokładzie, Jake wychodził właśnie na
pozycję 180°. W dół i skręt, dodać ciągu, wejść nad kilwater za
gołębnikiem, poszukać kuli, wyrównać skrzydła, zmniejszyć obroty, dodać
ciągu przed dziurą, trzymać linię i centrować kulę...
Intruder przemknął nad pokładem i dotknął podwoziem pokładu.
Wypuszczony spod ogona hak zaczepił o linę i maszyna stanęła, a potem
zaczęła toczyć się do tyłu. Jake wciągnął hak i dodał ciągu, aby zrobić
miejsce dla następnej maszyny. Wpatrywał się w gesty oficera
pokładowego, a do uszu płynął mu potok słów Flapa.
– Pomysł, żeby zgromadzić w jednym miejscu pięć tysięcy facetów
bez ani jednej kobiety, jest sprzeczny z naturą.
Wszyscy napaleni, spuszczają się do zlewów, pod prysznicami,
w prześcieradła – przecież to pływająca wytwórnia nasienia! W 1973 roku!
Mój Boże, czyż przez wszystkie te lata ludzie naprawdę nie postąpili ani
o krok w zrozumieniu męskich potrzeb seksualnych...
Kolejka do Kat 2; sprawdzić położenie podwozia i klap, paliwo,
w ślad za gestami żółtej kamizelki najazd na katapultę – Jake robił to
właśnie, co potrafił robić i co warte było wszystkich trudów
i nieprzyjemności.
Dźwignia ciągu... Salut... Fuuuch i znowu byli w powietrzu. Tym
razem Jake nie chował podwozia i klap. Poleciał pod wiatr, wprost przed
siebie, aż po lewej minął go idący z wiatrem samolot majora. Położył
maszynę w skręt w poprzek wiatru; w rzece słonecznego światła poczuł
błogie ciepło na ramionach i udach. Pod maską tlenową szeroki uśmiech
wykwitł na twarzy porucznika Graftona.
Po czwartym wychwycie Jake, zgodnie z poleceniem szefa pokładu,
złożył skrzydła Intrudera i bez wyłączania silników zatrzymał się w pobliżu
nadbudówki. Był to „gorący” postój, tylko na zatankowanie paliwa.
Odsunął osłonę kabiny, zdjął maskę i, wpatrując się w nadlatujące samoloty,
otarł twarz z potu.
To samo zrobił Le Beau, nareszcie milczący.
Boska cisza. Z wyjątkiem huku silników na pełnym ciągu,
wystrzałów katapulty i od czasu do czasu charkotu komunikatów
radiowych. Pokład startowy lotniskowca był bez wątpienia najgłośniejszym
miejscem na świecie, a przecież zarazem tak zacisznym, kiedy nie słychać
było trajkotania Flapa.
W kilka minut Jake miał w zbiornikach trzy i ćwierć tony paliwa,
przeciągnął więc kantem dłoni po grdyce, co było znakiem dla ubranej
w fioletowe kamizelki obsługi pomp, że już starczy. Teraz maska na twarz,
dosunąć osłonę, zwolnić hamulce postojowe, uruchomić sterowanie
przednim kołem, leciutko dodać ciągu, żeby podążyć za gestami oficera
startowego. I kolejka do katapulty...
Nagle było po wszystkim. Jake zaliczył za dnia dziesięć lądowań i,
zgodnie z regulaminem, ponownie został uznany za uprawnionego do
dziennych lotów z lotniskowca. Wygasił silniki na stanowisku nie opodal
czwartej windy i zszedł na pokład, wciąż w hełmie na głowie. Zamienił
kilka słów z marynarzem odpowiedzialnym za maszynę, zszedł na poziom
katapulty, a stamtąd na korytarz prowadzący do poziomu 0-3, jedno piętro
pod pokładem startowym.
Flap Le Beau szedł za nim jak cień.
– Dobrześ sobie dziś poczynał, mistrzu – oznajmił.
– W przeciwieństwie do ciebie.
Jake gwałtownie zatrzymał się i odwrócił twarzą do bombardiera-
nawigatora.
– Że jak?
– Moja osiemdziesięcioletnia babcia byłaby dziś pożyteczniejsza na
prawym fotelu od ciebie.
– Pocałuj mnie, mistrzu, w moje czekoladowe pośladki. Guzik mnie
obchodzi twoje zdanie.
– Lepiej, żeby cię obeszło. Latasz ze mną jako bombardier-
nawigator i masz mi pomagać: przez cały czas pilnować bezpieczeństwa
lotu, odczytywać listę czynności procedury przedstartowej i tak dalej.
– Chciałem się tylko upewnić, czy potrafisz...
– Potrafię! Zamiast siedzieć z palcem w dupie i zanudzać mnie na
śmierć żałosnymi opowiastkami, mogłeś przynajmniej kontrolować
wskazania komputera i radaru. A ty nawet nie włączyłeś systemu! Żebyś mi
więcej nie próbował takich sztuczek!
Twarz Flapa zatrzymała się centymetry od twarzy Graftona.
– Żadnemu durniowi z Marynarki nie pozwolę się tak do siebie
odzywać. Ustalmy to od razu.
– Posłuchaj, Le Beau. Guzik mnie obchodzi, kto z nas jest starszy
stopniem; w kabinie to ja dowodzę samolotem. I masz solidnie wykonywać
swoją robotę, co do tego nie może być dwóch zdań, jeśli nie, to twoja
kariera w Korpusie spłynie tak żwawo i bezpowrotnie jak gówno w sedesie.
Flap otwierał usta, by coś jeszcze odrzec, ale Jake warknął: – Daj mi
spokój – i odwrócił się na pięcie.
Kiedy Grafton zniknął z pola widzenia, na twarzy Le Beau pojawił
się radosny uśmiech. Murzyn kilka razy kiwnął energicznie głową
i przesunął ręką po głowie, przepuszczając między palcami sprężynki
włosów.
– Flap, przyjacielu – mruknął. – Nareszcie jakiś dobry facet.
Naprawdę dobry. – I cicho zachichotał.
Jake siedział na końcu sali odpraw i wypełniał arkusz stanu
technicznego samolotu, kiedy zobaczył wchodzących oficerów
sygnalizacyjnych: grupy powietrznej i dywizjonu A-6. Znał już wcześniej
tego drugiego. Latał w Marynarce na Wschodnim Wybrzeżu i podobnie jak
Jake, został wypożyczony piechocie morskiej, aby ją wspomóc swoim
„doświadczeniem”. Nazywał się Real McCoy i dziwnym trafem dzielił
z Graftonem kajutę. Jeśli nosił jakieś inne imię, to Jake’owi nie udało się go
poznać, gdyż poprzedniej nocy LSO przedstawił się jako Real McCoy
i zarył się twarzą w pryczę.
– Grafton – odezwał się Hugh Skidmore, wyższy stopniem LSO
grupy powietrznej, przerzucając notatki. – Grafton... OK. Lądowanie bez
wychwytu OK, dziewięć wychwytów OK, jeden dostateczny. Wszystkie na
trzecim drucie. Rozciągniesz nam go, bracie, jak gumę w majtkach.
Jake czuł się zaskoczony. „OK” znaczyło: „idealnie”. On sam
uważał, że bez zarzutu wyszło mu pięć lub sześć lądowań, ale dziewięć?
Aby ukryć swe zdziwienie i zaskoczenie, powiedział zaczepnym tonem: –
Dostateczny? A który, waszym zdaniem, wychwyt był tylko dostateczny?
Skidmore raz jeszcze zajrzał do swej księgi, a potem zamknął ją
z trzaskiem.
– Siódmy. Kiedy robiłeś zwrot przez dziewięćdziesiątkę, kapitan
okrętu skorygował nieco, aby wyrównać do wiatru, i poszedłeś trochę za
nisko. Odrobinę także zszedłeś w lewo ze ścieżki. – Wzruszył ramionami,
a potem dodał z uśmiechem: – Następnym razem przyłóż się trochę
bardziej, dobra?
Skidmore ruszył na poszukiwanie majora, ale McCoy ociągał się
z odejściem.
– Kurczę, Real, ostro oceniacie.
– Zamiast się skarżyć, lepiej się popraw, współlokatorze.
– A ty co przeskrobałeś, że posłali cię na rejs z szajbusami?
Nasikałeś do wazy z ponczem?
– Coś w tym rodzaju – mruknął z niesmakiem Real McCoy
i podążył za swym szefem.
Po obiedzie Jake poszedł do kajuty, żeby się rozpakować. Większość
rzeczy była już na wieszakach lub leżała na półkach, kiedy zjawił się
McCoy, cisnął na stół przypominające Myszkę Miki słuchawki
z mikrofonem, a sam rzucił się na koję.
– Ja wywaliłem cywilem okno – oznajmił Jake. – A ty czym się
zasłużyłeś?
McCoy westchnął i otworzył jedno oko, które uważnie wpatrzyło się
w Graftona.
– Opowiesz zaraz wszystkim na krypie.
– Zaryzykuj.
– Dobra, niech tam. Za dużo zarobiłem i na dodatek opowiedziałem
o tym chłopakom. Goście z kadr podyktowali mi już podanie o zwolnienie,
ale zanim zdążyłem je złożyć, wezwał mnie Stary i powiada, że taki
majętny sukinsyn równie dobrze może przeliczać pieniądze na dużej szarej
łajbie.
– Za dużo zarobiłeś? Pierwszy raz słyszę coś takiego. Zrobiłeś skok
na kasyno?
– Gdzie tam. – McCoy westchnął, usiadł prosto i przetarł twarz. – Po
prostu grałem na rynku.
– Jakim znowu rynku?
– Rynku. – Zobaczył minę Jake’a i wykrzyknął poirytowany: –
O rany, na rynku akcji. Na giełdzie.
– Popatrz no, nigdy dotąd nie znałem żadnego posiadacza akcji.
– Daj mi święty spokój. McCoy opadł na koję.
– W porządku. Ile właściwie zarobiłeś?
– Rozpowiesz każdemu sraluchowi na okręcie, Grafton. Masz to
wypisane na swojej ciołkowatej buzi.
– Nikomu nie pisnę ani słowa. Przysięgam. Więc ile?
McCoy podejrzliwie przyjrzał się lokatorowi, a potem oznajmił: –
Przez ostatnie pięć lat odłożyłem szesnaście tysięcy dolców, które udało mi
się zamienić w sto dwadzieścia dwa tysiące trzysta dwadzieścia dziewięć
dolarów. Tak to przynajmniej wyglądało wczoraj na zamknięcie sesji
w Nowym Jorku. Nie wiadomo, oczywiście, jak sprawy stoją dzisiaj.
– Oczywiście – zgodził się Jake, mile zaskoczony. Gwizdnął na
myśl o stu dwudziestu dwóch zieloniutkich tysiączkach i powiedział: –
Słuchaj, ja też trochę odłożyłem. Może byś mi poradził, jak to
zainwestować.
– Właśnie dlatego muszę teraz płynąć z tymi szajbusami! Wszyscy
ludzie w sali odpraw chcieli porady. Zaczęli czytać „The Wall Street
Journal”, mówić o procentach, indeksach giełdowych, stosunku ceny do
zysku i o przewidywanym zbycie samochodów Chryslera. Stary miał tego
dość. – McCoy smutno pokręcił głową. – Co tam, wszystko jak woda za
rufą, nic już nie da się zmienić. – Spojrzał na Jake’a. – Opowiedz o tym
facecie, którym otworzyłeś okno.
Kiedy historyjka się skończyła, Jake zaczął się dopytywać
o oficerów z dywizjonu.
– Typowi marines – oznajmił Real głosem pełnym znużonej
pewności, jako że przebywał w tym towarzystwie już całe trzy tygodnie. –
Wydaje mi się, jakbym spędził tu kwartał. To będzie chyba najdłuższy rejs
w moim życiu.
– Są jacyś weterani?
– Z wyjątkiem trzech czy czterech świeżaczków każdy w dywizjonie
był przynajmniej raz w Wietnamie. Połowa zaliczyła dwie tury i więcej.
Siedmiu czy ośmiu dowodziło plutonami, zanim poszli na kursy lotnicze.
Na przykład ten twój nawigator, Le Beau. Dowodził plutonem zwiadu.
Grafton nie wierzył własnym uszom. Le Beau? Ten kalifornijski
żigolak?
– Robisz mnie w konia.
– Ani mi się śni. Zwiadowcy. Grasują za liniami przeciwnika,
wpieprzają węże i znienacka napadają. Tak, tak, to właśnie Le Beau.
W piechocie jest żywą legendą. Ma więcej baretek na piersi niż Audie
Murphy. To prawdziwa żyleta.
Jake poczuł pąs na twarzy, gdy przypomniał sobie kabotyński
monolog Flapa. I ta aura niekompetencji, którą rozsnuwał wokół siebie
przez całe przedpołudnie!
– Bóg jeden wie, dlaczego marines zrobili z niego nawigatora –
ciągnął McCoy. – Za drugim razem w Wietnamie latał na A-6. Dwa razy był
zestrzelony, pierwszy raz przed upadkiem Da Nang. Wrócił przez główną
bramę bazy ze spadochronem pod pachą. Drugim razem było już inaczej.
Jego pilotowi urwało głowę i Le Beau katapultował się gdzieś w pobliżu
granicy laotańskiej. Jeszcze w Laosie czy już w Kambodży, tego nie wiem.
Tak czy owak, zniknął bez śladu. Szukali go, ale nic z tego. Siedemnaście
dni później patrol natknął się na niego w samym sercu dżungli. Był goły jak
święty turecki, tyle że cały w błocie i liściach; nie miał przy sobie nic
oprócz noża. Napadał na żółtków i rozpruwał im brzuchy. Zdążył już
uskładać cały arsenał zdobycznej broni. – McCoy dostrzegł nieszczęśliwą
minę Graftona. – To jeszcze nic, Jake – ciągnął. – Najbardziej
zdumiewające jest to, że on wcale nie chciał, by go ratowano. Słyszałem od
dwóch facetów, więc to chyba nie bujda. Nie chciał wracać, bo cała ta
sytuacja bardzo go bawiła. Faceci z patrolu niemal musieli go związać.
– Dlaczego, na litość boską?
– Le Beau nie miał specjalnego zaufania do swego ostatniego pilota,
który miał kłopoty z lądowaniem. Nie był niebezpieczny, ale niezbyt dobrze
czuł maszynę w powietrzu. Może by się nauczył, a może nie, w każdym
razie nie miał szansy spróbować. Le Beau poszedł do Starego, ten do
dowódcy grupy powietrznej i zanim ktokolwiek zdążyłby odmówić
paciorek, facet był przeniesiony.
– Le Beau mu to załatwił?
– W jego zasięgu jest wszystko, cokolwiek można załatwić
w Korpusie. Został właśnie przedstawiony do awansu na majora. Od
najwyższych szarż po szeregowych, wszyscy obchodzą się z nim
w rękawiczkach. Rzygać mi się chce od tego. Poczekaj aż zobaczysz kogoś
z nowych; traktują go jak Pana Boga. Jeśli dożyje, będzie kiedyś dowodził
wszystkimi marines, zapamiętaj moje słowa.
– Dwóch niedowiarków pośród nawiedzonych – mruknął Jake,
mając na myśli siebie i McCoya.
– Coś w tym rodzaju – zgodził się Real. Ściągnął buty lotnicze
i cisnął je niedbale na podłogę. – Ten rejs na pewno się popamięta –
zauważył kwaśno.
– Mhm.
– Za godzinę mamy odprawę, a ja chciałbym się odrobinę
zdrzemnąć. Obudź mnie, dobra.
– Dobra.
McCoy odwrócił się na drugi bok i już po chwili miarowo oddychał.
Jake zgasił górne światło, zostawiając tylko małego
dziewięciowatowego robaczka świętojańskiego na nocnym stoliku. Odchylił
się na krześle, opierając je o koję McCoya, i położył nogi na blacie.
Prychnął gniewnie na wspomnienie Le Beau, ale myśli zaraz poszybowały
do Callie. Lekki ruch okrętu działał kojąco. Po kilku chwilach Jake spał
z głową opuszczoną na piersi.
Dowódcą dywizjonu był podpułkownik Richard Haldane. Był to
niski mężczyzna o atletycznej piersi, trzymający się prosto jakby kij połknął
i noszący krótko ostrzyżone ciemne włosy, w których pobłyskiwała siwizna.
W małej wspólnocie zawodowych żołnierzy jego postawa i zachowanie
wskazywały, komu należy się respekt. Zatrzymał Jake’a po zakończeniu
odprawy – nudne biurokratyczne szczegóły, sala pełna nieznajomych –
i poprosił, by usiadł na chwilę rozmowy. Haldane trzymał na kolanach opis
służby porucznika Graftona.
– Wczoraj nie było czasu, żeby pogadać, panie Grafton, więc
dopiero dzisiaj witam na pokładzie. Jesteśmy zadowoleni, że mamy kogoś,
kto poznał już lotniskowce.
– Dziękuję, panie pułkowniku.
– Skieruję pana do Działu Operacyjnego. Tam chyba najlepiej
wykorzystamy pana umiejętności.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Chcę, by w trakcie rejsu na Hawaje zrobił pan serię wykładów
prezentujących NATOPS. – NATOPS było Biblią pilotów morskich. Skrót
pochodził od Naval Air Training and Operational Procedures (Procedury
Treningowe i Operacyjne Samolotów Pokładowych). – Przerabialiśmy,
oczywiście, ten materiał parę razy, przygotowując się do obecnego zadania
– ciągnął Haldane – pragnąłbym jednak, żeby szczegółowo zapoznał nas
pan ze wszystkimi etapami. Niech podzieli się pan z nami całą swoją wiedzą
o współpracy A-6 z lotniskowcem. Da pan radę?
– Tak jest, panie pułkowniku.
Richard Haldane skłonił głowę o milimetr. Nawet siedząc na krześle,
zachowywał postawę dowódcy. Jake odrobinę bardziej się wyprostował.
– Widzę z przebiegu służby, że zaliczył pan sporo lotów bojowych,
ale z bombardowaniem celów naziemnych zapoznała się już większość
obecnych tu oficerów.
– Dzienne i nocne rajdy w pojedynkę, panie pułkowniku, trochę
w formacjach i mnóstwo lotów na cysternie.
– Pańskie doświadczenie na niewiele się nam przyda, jeśli
zaczniemy wojnę z Sowietami, najbardziej prawdopodobnym
przeciwnikiem. – Ta uwaga kompletnie zaskoczyła Jake’a. Usiłował
zachować niewzruszoną minę, a Haldane ciągnął: – Nasz udział w takiej
wojnie przyjmie najpewniej postać starcia dwóch flot. Panie Grafton, jak
pan zaatakuje radziecką fregatę uzbrojoną w pociski sterowane?
Jake otworzył usta i zaraz je zamknął. Poskrobał się po głowie.
– Nie wiem, panie pułkowniku – wyznał wreszcie. W rzeczy samej,
ani przez chwilę nie zastanawiał się nad takim problemem.
Kiedy po ukończeniu kursów pilotażu, przesiadł się na A-6 i trzy lata
spędził w dywizjonie Marynarki, wojna wietnamska była w pełnym
rozkwicie. Wszystkie cele znajdowały się na lądzie.
– Jakieś pomysły?
Jake zagryzł usta. Był oficerem Marynarki i postawiono mu pytanie
dotyczące wojny morskiej, powinien więc mieć coś do powiedzenia na ten
temat. Nie miał jednak i nie zamierzał tego ukrywać.
– Panie pułkowniku, odpowiedź na to pytanie wymagałaby
szczegółowego przeanalizowanie pocisków przeciwlotniczych fregaty i jej
osłony artyleryjskiej, ale, mówiąc szczerze, nigdy ani sam się tym nie
zajmowałem, ani nie widziałem wyników takich studiów. Przypuszczam, że
faceci z wywiadu Marynarki podobne materiały starannie trzymają pod
kluczem.
– Jakie zatem jest uzbrojenie rosyjskiej fregaty? Jake zwijał się ze
wstydu.
– Nie wiem, panie pułkowniku.
Haldane leciutko kiwnął głową i spojrzał w bok.
– Chcę, żeby zgłębił pan ten problem, poruczniku Grafton. Proszę
mi dać znać, kiedy dojdzie pan do wniosku, że zna już odpowiedź na moje
pytanie.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– To wszystko. Powodzenia dziś wieczór.
– Dziękuję, panie pułkowniku.
Jake wstał i odmaszerował, pełen czarnych myśli. Tak, tak, cały czas
spędzony na lotniskowcach figę warty. Oczywiście, powinien coś wiedzieć
o radzieckich okrętach, ale...
Nietrudno sobie wyobrazić, co pomyślał Haldane: oficer Marynarki,
który nie potrafi powiedzieć ani be ani me na temat wojny morskiej!
Gratulacje, Jake! Wspaniały początek rejsu z piechotą morską!
5
Kiedy wieczorem Jake Grafton kołował w stronę katapulty, na
zachodzie niebo ciągle jeszcze jaśniało. Pierwszy start będzie „różowy”, bez
specjalnych kłopotów. Aby odzyskać kwalifikacje nocne, potrzebował
sześciu lotów, co znaczyło, iż po pierwszym starcie o zmierzchu,
następnych pięć odbędzie w zupełnej ciemności. Pierwszy, „różowy”, to
tylko cukierek na zachętę.
Dokładnie rozejrzał się po niebie: niemal zupełnie zaciągnięte,
z niewielkim prześwitem na zachodzie, podstawa chmur niska, dwa i pół,
najwyżej trzy kilometry. Wiatr niezmiennie północno-zachodni, ale
silniejszy niż rano. To dobrze. Lotniskowiec mógł wolniej iść pod wiatr,
aby zachować optimum pięćdziesięciu kilometrów na godzinę nawiewu na
pokład. Ponieważ każda mila oddalała ich od lądu i jego lotnisk, im
mniejsza prędkość tym lepiej.
Testy to zawsze loteria, myślał Jake. Ponieważ prędzej czy później
coś musi pójść źle, więc jest pięćdziesiąt procent szans, że będzie dziś
musiał wracać na ląd. Przy odrobinie szczęścia przenocuje w kwaterach
oficerskich w Alameda, zadzwoni do Callie...
Niezależnie od tego, ile się czasu spędzi na brzegu, wystarczy
półgodziny na jednej z tych szarych balii, a już czujesz się zmęczony,
głodny i napalony. Z napaleniem trudno coś zrobić, ale noc w prawdziwym
łóżku może zdziałać cuda: normalna kolacja, długi prysznic i głos Callie
w słuchawce...
Marzenia przerwał głos Flapa Le Beau w słuchawkach: – Żadnych
dzisiaj szaleństw, dobra? Trudno mi o spokój ducha, kiedy latamy w tym
czarnym gównie.
– Dziwnie mi jakoś przypominasz Muhammada Ali. A gdybyś tak
dał sobie spokój z tymi pogwarkami? Jak chcę się pośmiać, włączam
telewizję.
– Czarowna cisza, abyś sprawdził swe talenty pilota, tak?
Załatwione. Tylko fruń jak anioł do raju.
– Ty robisz zmiany częstotliwości, a ja prowadzę korespondencję,
okay?
– W porządku.
– Lista startowa – rzucił Jake i zaczął odpowiadać Flapowi, który
punkt po punkcie odczytywał czynności procedury.
Po chwili kołowali już w stronę katapulty. Jake odruchowo pochylił
się ku usytuowanemu w centrum tablicy monitorowi HDD i mocno szarpnął
za dwa uchwyty panelu. W porządku, siedzi mocno.
– Włącz zapasowe żyro – padło polecenie Jake’a, ale Flap już je
uprzedził. Gdyby zawiodły oba generatory, mały żyrokompas dostarczałby
informacji o położeniu maszyny przez około pół minuty, co dałoby czas
Jake’owi na włączenie zapasowego generatora napędzanego ruchem
powietrza.
Jednoczesna awaria obu generatorów była, oczywiście, rzadkim
przypadkiem, ale i ona nie spowodowałaby specjalnych problemów przy
dobrej widzialności horyzontu. Jednak w nocy czarnej jak węgiel... A nocą
na morzu jest zawsze ciemno jak w kopalni. Jake Grafton dobrze wiedział,
że nieoczekiwane wypadki są przewrotne: następują w najgorszej chwili,
kiedy najtrudniej jest im przeciwdziałać. I wtedy trzeba na ogół stawić czoło
nie jednemu, lecz dwóm lub trzem.
Znajdujący się przed Jake’em A-7 miał kłopoty z uchwytem
mocującym przednie koło do katapulty. Pod nosem samolotu toczyła się
ożywiona narada, ale nic z niej bezpośrednio nie wynikało.
Jake zerknął na szybko mroczniejące niebo.
Machinalnie przypomniał sobie postępowanie w przypadku, gdyby
katapulta nie dawała odpowiedniej prędkości, co z kolei kazało mu
pomyśleć o ewentualnej awarii silników. Przesunął palcem po rączce fotela
wyrzucanego, musnął dźwignie ciągu, sięgnął do manetki zapasowego
generatora. Każdy ruch ma być szybki i pewny: ani chwili wahania,
żadnego przypominania sobie – musi działać instynktownie i nieomylnie.
Przed nim wciąż toczyła się debata w sprawie A-7. Ludzie, szybciej!
Był poirytowany: miał przecież prawo do „różowego” startu. Jeśli ci faceci
nie będą trzymać się programu, zostanie wystrzelony jak facet, którego
w opasce na oczach rzucają o północy w kopalnianą sztolnię.
– Szybko się ściemnia – zauważył Flap, co bynajmniej nie rozbawiło
Jake’a, który skręcał się z niecierpliwości na fotelu, wpatrzony
w zbiegowisko pod nosem Corsaira. – Tak na marginesie, czemu trzymasz
się Marynarki?
Pieprzony Le Beau.
– Bo lubię gówno jeść łyżeczkami – udzielił wysmakowanej
odpowiedzi Grafton.
– Coś takiego podejrzewałem. Ja to jestem zbyt głupi, żeby się
wycofać. Albo marines albo śmierć z głodu. Ty jednak wyglądasz na
bardziej łebskiego, więc spytałem.
– Mógłbyś zamknąć japę, co? – Rozzłoszczony Jake trzepnął dłonią
w tablicę i warknął pod adresem osób zebranych wokół A-7: – Wystrzelcie
go, do cholery jasnej, albo bierzcie na bok! Będziecie się tam pieprzyć do
usranej śmierci?
Z przodu pokładu nadbiegał właśnie bosman Muldowsky, gniewnie
wymachując rękami. Zwolnić katapultę! I to już!
W chwilę później Corsair odtaczał się na bok, a Intruder Jake’a
zajmował jego miejsce. Blokada z przodu, ruch zaczepu dociskanego do
przedniego podwozia, teraz zwolnić hamulce, pełen ciąg, napięcie
katapulty, wzrok po zegarach kontrolnych, klapy i sloty...
Czas w niebo.
Jake mrugnął światłami, co było nocnym odpowiednikiem
salutowania i wcisnął głowę w oparcie, kątem oka dostrzegając, jak Flap
pokazuje Muldowskiemu palucha.
Fuuuuch!
Kiedy przeciążenie wciskało ich w siedzenia, Jake ryknął
w mikrofon interkomu – Juuuuhu! – i oto byli już w powietrzu. „Różowy”!
Świetnie! Nie całkiem może jasno, ale i nie całkiem ciemno.
Podwozie zaczęło się chować, samolot gładko przyśpieszył i Jake
połączył się z bazą.
– As Wojny, Siedem Jeden Jeden, w powietrzu.
– Siedem Jeden Jeden, zrozumiałem – odpowiedział kontroler lotów,
który siedział w tej chwili przed ekranem w sali Operacji Powietrznych,
głęboko w czeluściach lotniskowca. – Kurs na wprost, docelowy pułap trzy
tysiące, potem radial jeden-trzy-pięć. Zaczynasz schodzić jeden-siedem po
godzinie.
– Siedem Jedenaście, wprost na trzy tysiące, dalej w kółko po jeden-
trzy-pięć.
Jake uruchomił interkom i chciał powiedzieć coś uszczypliwego
o geście Flapa pod adresem bosmana, kiedy wcisnął go w fotel okrzyk
bombardiera: – Jeeezu, o mało się nie katapultowałem! Co to był za wrzask?
– Eeee...
– Ty idioto! O mały włos, a znalazłbym się za burtą! Mógłbym
wpaść do oceanu! Nie byłoby ci do śmiechu, gdybym wpieprzył się do
wody. Wrzeszczeć do mikrofonu jak kot pieprzony w dupę rozgrzanym do
czerwoności pogrzebaczem to... to najgłupsza rzecz, jaką...
Jake odczekał, aż schowają się klapy i zamkną sloty, a potem
przechylił się w bok i przerzucił przełącznik interkomu.
Cisza. Błogosławiona cisza.
Niech cię cholera, Dicku „Kruszyno” Donovanie! Niech cię jasna
cholera!
Wchłonęła ich noc. Świat kończył się na osłonie kabiny. To znaczy,
paliły się także światełka na końcach skrzydeł, ale Jake musiałby odwrócić
głowę, aby je dojrzeć, a nie była to najlepsza pora na rozglądanie się wkoło.
Stał się jednym z przyrządów pokładowych, pilnując by igła TACAN-u
dotarła na właściwe miejsce, by igła kąta wznoszenia nie drgnęła, by
odpowiednie było wskazanie kompasu i aby skrzydła były w poziomie. Co
wymagało należnego skupienia. Po pięciu minutach uznał, że dość już tego
dobrego i sięgnął do przycisku autopilota. Który odmówił współpracy.
Może wyskoczył bezpiecznik. Jake sięgnął do tablicy umieszczonej
między nim a Flapem. Nie, wszystkie wciśnięte. Trzykrotnie dźgnął z pasją,
lecz bez skutku, w guzik stabilizatora wysokości. Zaklął pod nosem.
W porządku, ręcznie poprowadzę ten pomnik techniki marines, tę
olśniewającą latającą świnię piechoty morskiej.
Ustaliwszy pułap, cofnął dźwignie tak, by przez każdy silnik
przepływała tylko tona paliwa na godzinę. Przy takim zużyciu wkrótce
stanie na prędkości trzystu pięćdziesięciu kilometrów, która, jak wiedział
z doświadczenia, jest maksymalną ekonomiczną szybkością A-6.
Skręt w lewo. I w kółeczko, ze schowanym hakiem, bo pierwszy
nalot to tylko próbne „przesmarowanie”. Po chwili monitor ożył i pojawiły
się na nim dane o kursie z komputera pokładowego. Flap. Jake zerknął
w bok i zobaczył, jak nawigator skulony pod okapem ekranu radarowego
manipuluje pokrętłami. Odczyt przebytej drogi i drogi do przebycia zgadzał
się ze wskazaniami radiodalmierza na TACAN-ie.
– Włączyłeś się?
– Mhm.
– Dzięki.
– Nie ma sprawy.
– Autopilot nie wskoczył.
– Zauważyłem.
Jak stare, dobre małżeństwo, w nocnym zaciszu kabiny. Są na
świecie gorsze miejsca, pomyślał Jake, od tej małej krainy tarcz,
wskaźników i płonących czerwono światełek. Są gorsze miejsca...
Dokładnie po upływie godziny i siedemnastu minut otworzył
hamulce aerodynamiczne i obniżył nos. Łatwizna. Naprzeciw nich, o minutę
wcześniej, A-7, który trzymał się na dwóch tysiącach pięciuset metrach,
schodził do lądowania.
Jake włączył mikrofon.
– Pięć Jeden Jeden, wracam do domu, jeden-siedem, stan trzy koma
dziewięć.
– As Wojny Pięć Jeden Jeden, zrozumiałem. Kontynuuj.
Na wysokości dwóch i pół kilometra Jake spłaszczył zejście, kiedy
Flap rzucił przez radio: – Pięć Jeden Jeden, platforma.
– Pięć Jeden Jeden, zrozumiałem. Przerzuć na jeden-siedem.
Zmiana częstotliwości. Jake uważnie wpatrywał się w strzałkę
TACAN-u i robił drobne korekty, aby utrzymać kurs na lotniskowiec. Na
sześciuset metrach podniósł nos, kiedy pozostało jeszcze dziesięć mil
wypuścił podwozie i klapy, kontrolując wskaźniki. Maszyna zwolniła
jeszcze bardziej i szybkość stanęła na dwustu kilometrach. Flap zaczął
odczytywać listę czynności przed lądowaniem, a Jake potwierdzał każdy
punkt.
Trzy i trzy czwarte tony paliwa. Otworzył główny spust, z którego
rozproszyło się w powietrze pół tony. Powinien przekraczać pokład
dokładnie z trzema tonami paliwa w zbiornikach, co stanowiło maksimum
przy lądowaniu na lotniskowcu.
Jake pokręcił potencjometrem wskaźnika kąta natarcia, który miał
przed sobą na lewym łuku osłony kabiny. Informował on o szybkości
względem powietrza, teraz ciut za dużej. Potrzebował stu
dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, odrobinę zmniejszył zatem ciąg.
Szybkość lotu: sto dziewięćdziesiąt. W porządku.
W oddali zobaczył okręt. W czerni nocy ukazał się jako bezkształtne
jeszcze zbiorowisko białych i czerwonych świateł. Wkrótce jednak mógł już
rozróżnić zarys lądowiska i czerwone światełka schodzenia, które
wyznaczały oś pasa. Niewidoczna jeszcze była kula po lewej stronie
lądowiska, która określała środek ścieżki schodzenia.
Odezwała się kontrola zbliżania: – Pięć Jeden Jeden, blisko ścieżki
schodzenia... Pięć Jeden Jeden, do góry i jesteś na ścieżce, trochę za bardzo
na lewo... daj odrobinę w prawo... na ścieżce... na ścieżce...
Wsłuchany w głos kontrolera, Jake otworzył hamulce
aerodynamiczne i skoncentrował się na wskazaniach przyrządów. Musiał
pilnować dwustumetrowej prędkości opadania, trzymać kurs, prędkość,
ułożenie skrzydeł, to wszystko zapewniało gładkie spłynięcie do gołębnika.
– Widzę kulę – oznajmił Flap, gdy zostały im jeszcze dwie mile.
– Schodzisz w lewo z kursu – odezwał się kontroler. – Daj w prawo.
Pilot wykonał polecenie i dalej sunął w dół. Po światłach schodzenia
sam mógł się zorientować, że odchylił się w lewo. Zrobił poprawkę,
pamiętając, by nos odchylał się nieco w prawo od pasa: kierunek wiatru nie
pokrywał się dokładnie z osią pokładu startowego, który odchylony był od
kilu okrętu o jedenaście stopni. Wpatrzony we wskaźniki, Jake tylko na
mgnienie oka podnosił od czasu do czasu wzrok.
– Pięć Jeden Jeden, trzy czwarte mili, zgłoś kulę.
Teraz Jake spojrzał przez szybę. Jest kula, między zielonymi
światłami orientacyjnymi. Kierunek podejścia też w porządku. Wcisnął
mikrofon i powiedział: – Intruder, kula, trzy koma zero.
– Wygląda nieźle. – Oficerem sygnalizacyjnym był Skidmore.
Kula przemieszczała się w stosunku do ułożonych horyzontalnie
zielonych światełek orientacyjnych. Jeśli wycentrowana żółta szła w górę,
byłeś ponad ścieżką schodzenia. Jeśli pojawiała się poniżej linii
orientacyjnej – byłeś odrobinę za nisko. Jeśli byłeś zdecydowanie za nisko,
kula stawała się krwistoczerwona, złowieszczo sugerując, co cię czeka, jeśli
natychmiast nie wyjdziesz wyżej. Pokład lotniskowca czekał, by roztrzaskać
na kawałki maszynę niewprawnego pilota.
Pas startowy ma szerokość trzydziestu pięciu metrów, rozpiętość
skrzydeł A-6 wynosi około szesnastu metrów. Granice pasa oznaczone są
liniami, a wzdłuż nich, zwrócone do środka nosami, stoją zaparkowane
samoloty, tworzące prawdziwy kanion, w którym musi się zmieścić lądująca
maszyna.
A na dodatek trzeba starannie pilnować prędkości względem
powietrza. Ogromną pomocą jest tu wskaźnik kąta natarcia, tak
umieszczony, by można było go śledzić i zarazem kontrolować kąt oraz
linię schodzenia. Każde odchylenie wymaga natychmiastowej korekty,
zmienia bowiem tempo opadania i niszczy pieczołowicie wypracowane
ułożenie kuli. Zbyt mała prędkość względna na pokładzie stała się już
przyczyną śmierci wielu lotników.
Kula, linia, kąt natarcia: oczy Jake’a skupiły się na tych trzech
punktach, a maszyna mknęła na spotkanie lotniskowca. W jego
bezpośredniej bliskości, pilot skupił się na linii schodzenia i kuli, by nad
pokładem wpatrzyć się już tylko w tę ostatnią.
Koła uderzyły o pokład i nos opadł. Grafton włączył hamulce.
W radiu słychać było głos oficera sygnalizacyjnego, który krzyczał: –
Odskok, odskok, odskok! – na wypadek, gdyby pilot zapomniał dodać
ciągu, bądź podnieść nos samolotu, kiedy oderwie się od pokładu
startowego.
Ale Jake nie zapomniał. Silniki szły pełnym ciągiem w chwili, gdy
Intruder zostawiał za sobą „Columbię” i ponownie znikał w mroku nocy.
Pilot ściągał na siebie drążek, aż do chwili, gdy nos znalazł się pod kątem
45 stopni, a maszyna osiągnęła właściwe tempo wznoszenia. Idzie w górę.
Schować podwozie. Szybkość dwieście osiemdziesiąt i wzrasta. Wciągnąć
klapy.
Jeszcze sześć lądowań z łapaniem liny.
Kontroler obszaru zatrzymał go na pułapie sześciuset metrów i dał
kurs z wiatrem, przeciwnie do lotniskowca, prędkość ustalił na trzysta
pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Pociągnięcie za dźwignię i hak poszedł
w dół.
Kontroler zawrócił Jake’a tak, by miał tylko osiem mil drogi
powrotnej, co było miłe. Ledwie zdążył wyrównać skrzydła, wypuścić
podwozie i wysunąć klapy. Znowu skupił się na prędkości lotu i wysokości,
kontrolując na TACAN-ie kurs i tak trymerem wyważając maszynę, że
leciała w końcu sama, a on muskał tylko drążek, aby skorygować wpływ
zawirowań powietrza. Precyzyjne latanie, przy którym wszelka
nieostrożność mogła okazać się fatalna.
– Pięć Jeden Jeden, coraz bliżej ścieżki schodzenia... Pięć Jeden
Jeden odrobinę w górę i na ścieżce... trzy czwarte mili, zgłoś kulę.
– Pięć Jeden Jeden, Intruder widzi kulę, dwa koma osiem.
Głęboko pod pokładem startowym, w sali Operacji Powietrznych,
mat ze słuchawkami na uszach, obok GRAFTON, 511 żółtą kredą wypisał
na pleksiglasowej tablicy: 2,8 oraz czas. Informacje nanosił od prawej do
lewej, aby dowódca grupy powietrznej i reszta obserwatorów mogli
natychmiast odczytać litery i cyfry. Wszyscy oni siedzieli po drugiej stronie
tablicy i od czasu do czasu spoglądali na nią, odrywając wzrok od ekranów.
Obraz podawany był przez kamerę ulokowaną na przedłużeniu
ścieżki schodzenia. Oficerowie zobaczyli, jak światła pozycyjne A-6
Graftona pokazują się w centrum ekranu, w samym środku nitkowego
krzyża, który wyznaczał wymagany kąt i linię schodzenia. Im bardziej
samolot się zbliżał, tym wyraźniejsze były światła.
Na szczycie pomostu wyspowego lotniskowca znajdowało się
królestwo szefa Operacji Powietrznych. Teraz było tu zupełnie spokojnie,
gdyż ruch samolotów kontrolowany był przez radary i radio Operacji
Powietrznych, niemniej obaj marynarze ulokowani za fotelem szefa mieli co
robić. Jeden utkwił lornetkę w ścieżce schodzenia, a kiedy dostrzegł
nadlatującego Intrudera i rozpoznał go, wykrzyknął: – Nastaw jeden-osiem-
zero, A-sześć. – Niezależnie od ilości paliwa w zbiornikach samolotu,
zawsze ustawiano największe obciążenie wychwytu, które w przypadku A-6
wynosiło osiemnaście ton.
Ulokowany po lewej drugi z marynarzy nanosił odpowiednie dane
na swój arkusz, a teraz powtórzył do zawieszonego na piersi mikrofonu: –
Jeden-osiem-zero, A-sześć.
Szef Operacji Powietrznych siedział na obrotowym fotelu w budce
z pancernego szkła. Słyszał komunikaty radiowe oraz podawane przez
żołnierzy za plecami komunikaty i porównywał je z tym, co mówiły mu
jego oczy i korespondencja prowadzona przez kontrolę zbliżania.
W ulokowanych na rufie pod pokładem startowym czterech
maszynowniach czterej marynarze utrzymywali stałą łączność z Operacjami
Powietrznymi. Każdy z nich, pokręcając kołem, ustawiał mechanizm
wychwytu na osiemnaście ton, o czym informowali kolejno: – Jedynka,
jeden-osiem-zero, A-sześć. Dwójka, jeden-osiem-zero, A-sześć. – I tak
dalej. Kiedy czwarty z operatorów zgłosił ustawienie, pierwszy z matów
w Operacjach Powietrznych zawołał: – Wszystkie mechanizmy gotowe,
jeden-osiem-zero, A-sześć. – Szef w tym momencie potwierdzał otrzymanie
informacji.
Oficer odpowiedzialny za mechanizm wychwytu spojrzał na ścieżkę
schodzenia. Nadlatywał bez wątpienia A-6. Omiótł wzrokiem pokład.
Pokład pusty, nikogo i niczego poza liniami granicznymi, nacisnął więc
spust na trzymanym w prawej dłoni pistoletowym uchwycie.
Spust ten zmieniał światło ostrzegawcze oddalone o sześć metrów
w kierunku rufy od stanowiska oficera sygnalizacyjnego, które znajdowało
się na lewym skraju lądowiska. Hugh Skidmore zobaczył, że zamiast
czerwonej lampy zapala się zielona.
– Pokład czysty! – zawołał. – Pokład czysty – jak echo powtórzyli
pozostali LSO.
Wszystkie te zdarzenia, poczynając od słów: „Pięć Jeden Jeden,
Intruder kula, dwa-koma-osiem” rozegrały się w piętnaście sekund.
Lotniskowiec był gotów na przyjęcie powracającego do domu A-6. Teraz
wszystko zależało od umiejętności Jake’a Graftona, by w wąskim korytarzu
powietrznym złapać trzecią linę.
Jake robił, co mógł, aby tak się stało. Delikatnie trącił drążek
i dźwignie ciągu, kiedy znalazł się w dziurze tworzonej przez nadbudówkę
lotniskowca. Samolot podskoczył, pilot dodał więc odrobinę ciągu
i natychmiast go zredukował, znalazłszy się w spokojnym powietrzu nad
pokładem. Nadlatywał, mierząc w to czterdziestocentymetrowe okienko
tolerancji, gdzie czekała na niego trzecia lina. Masa osiemnastu ton sunęła
z prędkością stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a za głównym
podwoziem wyginał się łapczywy hak...
Hugh Skidmore wszedł na jakieś półtora metra na pokład startowy.
Na uszach miał słuchawki z mikrofonem połączone długim przewodem
z okrętowym system łączności. Na platformie LSO umieszczony był
monitor, na którym Skidmore od czasu do czasu sprawdzał, czy zbliżająca
się maszyna trzyma się linii schodzenia. Słyszał głos kontrolera zbliżania;
mógł słyszeć Graftona i mówić do niego. Tym razem nie było jednak
o czym mówić, gdyż A-6 spływał z nieba jak po sznurku.
Był już nad pokładem.
Żółta kula ciągle tkwiła w centrum linii osi lotu, kiedy koła dotknęły
pokładu, a hak zaczepił się o linę. Gwałtowne szarpnięcie wcisnęło pilota
i nawigatora w pasy. A-6 Intruder zatrzymał się po
osiemdziesięciometrowym dobiegu.
Oficer pokładowy wbiegł kilka metrów na pas i dawał pilotowi
znaki: „Podnieś hak”. Na widok haka chowającego się w ogonie, oficer
zakreślił ręką krąg nad głową, co było sygnałem dla znajdującego się na
pomoście rufowym operatora, aby cofnął mechanizm wychwytu. Operator
chwycił za dźwignię numer trzy i ściągnął ją na dół. Wymagało to trochę
siły, dźwignię bowiem łączyła z zaworem uruchamiającym hydraulikę
mechanizmu lina długości dziewięćdziesięciu metrów. Odciągnąwszy
metrowe ramię od ściany, marynarz zawisł na nim całym ciężarem ciała,
aby ściągnąć je do pozycji poziomej.
A-6 składał właśnie skrzydła i odkołowywał z pasa. Ledwie jego
ogon minął linię ograniczającą, operator trzeciej liny krzyknął: – Wróciła! –
zaś marynarz przy dźwigni pozwolił jej cofnąć się do pozycji wyjściowej.
Chwilę później usłyszał komendę z Operacji Powietrznych: – Nastaw jeden-
trzy-pięć, A-siedem.
Na platformie Hugh Skidmore nachylił się do Reala McCoya, który
prowadził dziś notatki.
– Daj mu, OK Trzy. Na początku trochę zboczył w lewo.
W swym kieszonkowym zeszyciku McCoy nabazgrał: 511 OK 3.
Obaj oficerowie wpatrzyli się teraz w nadlatującego A-7, czekając na
sygnał, że pokład jest wolny.
Drugi wystrzał katapulty w niebo ciemne jak as pikowy odbył się
bez żadnych komplikacji. Na polecenie kontrolera Jake wyrównał na
wysokości sześciuset metrów i poleciał z wiatrem. Utrzymywał prędkość
pięciuset kilometrów na godzinę do chwili, kiedy otrzymał polecenie
powrotu do bazy. Grafton zawrócił więc, jednocześnie zwalniając,
wyważając maszynę i starając się zachować wysokość. Tak czy owak,
stracił trzydzieści metrów, o czym natychmiast powiadomił go Flap. Jake
nic nie odpowiedział, skupiony na samolocie. To on odpowiada za
wszystko, a Flap ma na wszystko zwracać uwagę.
Tłok w kolejce do gołębnika sprawił, że Jake nie był jeszcze
zupełnie gotów, kiedy znalazł się na ścieżce schodzenia. Dobry siad na
okręcie wymagał dobrego początku. Nie miał odpowiedniego ciągu
i dlatego kula była za wysoko. Kiedy ją wycentrował, maszyna szła zbyt
szybko, a korekta trafiła na dziurę za nadbudówką. Dodał ciągu, ale zbyt
mało i kula była odrobinę zbyt nisko, kiedy koła zetknęły się z pokładem. –
Drugi drut – powiedział Flapowi, opuszczając lądowisko.
Zajmujący się sprzętem lotniczym bosmanmat Johnny Arbogast
lubił swoje zajęcie. Obsługiwał mechanizm liny wychwytowej numer trzy,
która, najczęściej używana, była też najbardziej absorbująca, ale Johnny
kochał swoją aparaturę.
Któregoś długiego, deszczowego popołudnia wyliczył sobie, ile
energii zużywa urządzenie, aby wyhamować F-4 Phantom. Jeśli dobrze
zapamiętał, było to dobrze ponad milion kilogramometrów. Nic dziwnego,
że maszyna za każdym razem postękiwała.
Tak czy owak, wychwyt to piękne urządzenie. A Johnny Arbogast
obsługiwał na „Columbii” linę numer trzy; trzeba przyznać, że nieźle się
poszczęściło synowi hydraulika z Cotulla w stanie Teksas, chłopakowi,
który na wszystko musiał sobie ciężko zapracować.
Kiedy Johnny po raz pierwszy zjawił się na pokładzie „Columbii”,
dowodzący mechanizmem wychwytu uraczył go opowieścią, jak to dławik
podczas hamowania rozpędzonego samolotu zerwał mocujące go śruby.
Uwolniony nagle dławik, wielki jak słup telefoniczny, przebił aluminiową
przegrodę maszynowni i na poziomie 0-3 przeciął na pół marynarza, który
przypadkiem znalazł się na jego drodze. Ciągnięta przez samolot lina cięła
dławikiem jak kosą: przez ściany kilku kajut oficerskich przeszedł tak
łatwo, jakby były z papieru. Kiedy dławik zatoczył półkole, powrócił do
maszynowni, niczym potężna włócznia ugodził w urządzenie, które
rozleciało się na kawałki, obrzucając pomieszczenie i operatora kawałkami
płynnego metalu. Wszystko to rozegrało się w półtorej sekundy. Samolot
został na szczęście wyhamowany, zanim lina zdążyła się cała wysunąć
z urządzenia, niemniej maszynownia zmieniła się w ruinę, a operator
w poważnym stanie znalazł się w szpitalu.
W konsekwencji tej opowieści Johnny Arbogast zwykł był po
każdym wychwycie oglądać zamocowanie dławików. Tego wieczoru, kiedy
ustawił już maszynę na przyjęcie A-6, zobaczył coś, czego nigdy dotąd nie
widział. Kiedy po ostatnim wychwycie dławiki powróciły na swoje miejsce,
jedno z ramion liny zawęźliło się o jakieś piętnaście metrów od gniazda,
w którym zamocowany był koniec. Węzeł, supeł, jak na wężu ogrodowym!
Jasna cholera! Przy szarpnięciu lina pęknie w tym miejscu!
Drżącymi palcami Johnny chwycił za wiszący na piersi mikrofon,
przycisnął guzik i wrzasnął: – Trójka niesprawna! Trójka niesprawna!
– Co?! – ryknął operator na skraju pokładu, który zameldował już
dowódcy wychwytu, że wszystkie liny są ustawione. A zrobił to ponad pół
minuty, może minutę wcześniej.
– Niesprawna! – zawył Johnny Arbogast. – Trefny pokład!
A potem zrobił to, co na jego miejscu uczyniłby każdy rozsądny
człowiek: zerwał z głowy słuchawki i czmychnął gdzie pieprz rośnie.
Na rufie, stojący koło dźwigni operator krzyknął do dowódcy
wychwytu: – Trójka niesprawna!
Dowódca stał już na prawej linii granicznej pokładu startowego i nie
zrozumiał, wpatrując się w nadlatującego A-6. Pochylił się w kierunku
marynarza, który również patrzył w napięciu na samolot, teraz znajdujący
się już nad pokładem.
– Trójka niesprawna! – wrzasnął tamten, usiłując przekrzyczeć
silniki maszyny.
Reakcja dowódcy była natychmiastowa. Zwolnił przycisk
sygnalizacyjny i spojrzał na marynarza.
– Co się stało, do diabła?
Po drugiej stronie lądowiska, na platformie oficerów
sygnalizacyjnych zielone światło POKŁAD WOLNY zamieniło się na
czerwone POKŁAD ZAJĘTY.
Hugh Skidmore, intensywnie wpatrzony w A-6, kątem oka
zarejestrował zmianę świateł. Musiał podjąć natychmiastową decyzję. Nie
miał czasu, żeby dopytywać się, co zaszło na pokładzie, wiedział jednak, że
coś się stało. Może samolot przekroczył linię ograniczającą, może w strefie
zagrożenia znalazł się człowiek... mogły przydarzyć się setki rzeczy, każda
niepotrzebna i groźna. Dlatego Hugh Skidmore przycisnął czerwony guzik
na uchwycie – co sprawiło, że nad kulą orientacyjną rozjarzył się rząd
czerwonych światełek – a jednocześnie ryknął do radiotelefonu: – Zakaz,
zakaz!!!
Rozbłysk świateł ostrzegawczych i krzyk w radiu dotarły
jednocześnie do mózgu Jake’a Graftona. Reakcja była bezzwłoczna: pełny
ciąg, zamknięte hamulce aerodynamiczne, drążek na siebie.
Niestety, silniki odrzutowe nie zwiększają mocy natychmiast, tak jak
tłokowe. Liczba obrotów może wzrosnąć tylko jak szybko, jak szybko
komory spalania wchłonąć mogą zwiększony dopływa paliwa, ten zaś
kontrolowany jest przez dozownik, który zabezpiecza silnik przed zalaniem.
A liczba obrotów to wielkość ciągu. W tym przypadku ściągnięty drążek
i stopniowo wzrastająca moc silników spłaszczyły tor schodzenia A-6
i powstrzymały go... sto dwadzieścia centymetrów nad pokładem. Maszyna
minęła trzeci drut: miała zadarty nos, wciągnięte klapy, jej silniki ryczały na
całego, ale z ogona zwieszał się hak.
Ze swego punktu obserwacyjnego w pobliżu rufy, dowódca
wychwytu patrzył z przerażeniem, jak hak łapie czwartą linę. Przez chwilę
Intruder sunął jeszcze przed siebie, a potem zawisł w powietrzu.
Było to zdecydowanie nierówne starcie. Osiemnastotonowy samolot
usiłował pociągnąć za sobą lotniskowiec o masie dziewięćdziesięciu pięciu
tysięcy ton. Wynik był oczywisty.
Idąc w górę, Jake instynktownie wiedział już, że manewr jest
spóźniony. Okręt wypełniał cały wiatrochron. Kąt natarcia miał optymalne
wskazanie, gdyż pilot wczepił się w drążek i naciskał na dźwignie tak, jakby
chciał zerwać ich ograniczniki.
W jakiś sposób lewym kciukiem udało mu się przełączyć mikrofon
na interkom i krzyknąć do Flapa: – Podnieś hak! – ale maszyna wytracała
już prędkość. Na wskaźniku kąta natarcia igła właśnie cofała się w kierunku
przeciwnym do wskazówek zegara.
A potem z wysokości metra uderzyli o pokład.
Impet szarpnął gwałtownie głową Jake’a, a jego tułów wbił w fotel.
Grafton zaraz jednak poderwał czoło i usiłował dojrzeć co się dzieje.
Stoimy czy ześlizgujemy się z pokładu? Zamroczony, przerażony, nie
widzący przyrządów pokładowych, Jake instynktownie ustawił drążek
w pozycji zapewniającej osmiostopniowe ustawienie nosa i trzymał silniki
na pełnym ciągu.
W radiu zahuczał głos szefa Operacji Powietrznych: – Skidmore, na
Boga, jak mogłeś dać mu zakaz na takiej wysokości?!
Na platformie sygnalizacyjnej Hugh Skidmore nie mógł trafić
palcem na przełącznik mikrofonu, a jednocześnie patrzył, jak A-6 na pełnym
ciągu daremnie zmaga się z czwartym drutem. Maszyna, o dziwo, ciągle
była w jednym kawałku. Sto metrów za dyszami, gdy uszu nie chronił
dźwiękoszczelny hełm, huk był straszliwy.
Nie czekając na odpowiedź Skidmore’a, szef huknął przez radio do
Graftona: – Mamy cię, synu! Zgaś te cholerne silniki! Nigdzie już nie
pofruniesz!
Upłynęło kilka straszliwie długich sekund, zanim pilot posłuchał.
A wtedy szef Operacji Powietrznych powrócił do Skidmore’a.
– Elll Esss Oooo! Jeśli jeszcze kiedykolwiek poderwiesz w górę
faceta, który jest tak nisko nad tą kurewską szalupą, to osobiście pofatyguję
się, złapię cię za dupę i wpieprzę do wody! Zrozumiano, ty bezmózgi
sukinsynu?!
Skidmore trafił wreszcie na przycisk.
– Pokład był trefny, szefie!
– Pogadamy później. Zatrzymaj następnego, żebyśmy wyplątali tego
rozpierdzielonego A-6 z drutu i oczyścili pokład z gówna!
Kolejny samolot był jeszcze odległy o pół mili, ale Skidmore
posłusznie włączył światła zakazu, a jednocześnie usłyszał jak wygasają
silniki Intrudera.
Na pokładzie uwijali się już ludzie z obsługi wychwytu i zdejmowali
linę z trzeciego mechanizmu. Resztę ćwiczeń trzeba będzie przeprowadzić
na pozostałych trzech linach.
– Tym razem chyba dałem dupy – bąknął Skidmore do McCoya,
który patrzył w kierunku A-6. Do przedniego koła samolotu podjeżdżał
właśnie ciągnik. Real obejrzał się na Skidmore’a i zobaczył, że tamten
wpatruje się w niego badawczo. Musiał coś odpowiedzieć.
– Szef niewiele może spieprzyć, ale za to opieprzyć może zawsze.
Skidmore kiwnął brodą w kierunku rufy.
– Myślałem, że da sobie radę. Nie sądziłem, że jest tak nisko.
– Wiesz...
– Kurwa mać!
W Kontroli Pokładu Startowego, pomieszczeniu na samym dole
pomostu wyspowego lotniskowca, skąd szef Operacji Powietrznych steruje
ruchem każdej maszyny na okręcie, Jake Grafton pocierał w zakłopotaniu
kark. Obok niego stał „Flap” Le Beau. Szef rozmawiał przez telefon z kimś
z Operacji Powietrznych. Słuchał przez chwilę, a potem przechylił się
w stronę Jake’a.
– Potrzeba wam jeszcze tylko dwóch lądowań. To było czwarte.
– Tak.
– Jeśli chcecie, damy wam nową maszynę na te ostatnie dwa
wychwyty. Jeśli nie, poczekacie aż dopłyniemy na Hawaje i tam na nowo
poskładamy tego waszego popaprańca. Wybór należy do was. Więc jak?
Jake otarł rękawem pot z czoła.
– Może jutro wieczorem? – rzucił pytającym głosem.
– Kapitan nie będzie tu tkwił całą dobę dla jednego pilota. Musimy
płynąć na Hawaje.
Jake pokiwał głową: co racja, to racja. Wyprostował barki i pokręcił
brodą w lewo i prawo. Strach już minął. Czuł jeszcze adrenalinę we krwi,
po niedawnym wydarzeniu, ale to normalne.
– Mogę lecieć – powiedział do szefa, który przekazał wiadomość
swojemu rozmówcy.
Flap pociągnął go za rękaw.
– Nie musisz dzisiaj. To nie wojna. Co za różnica, czy dwa nocne
lądowania zrobisz tutaj czy na Hawajach?
Zniknął gdzieś nonszalancki goguś, z którym Jake rozpoczynał rejs.
Miał przed sobą poważnego, opanowanego mężczyznę o twardym
i inteligentnym spojrzeniu. Oto prawdziwy Le Beau, który był żywą legendą
Korpusu.
– Dam radę. A z tobą w porządku?
– Tak jak z tobą.
– Fajnie.
– Słuchaj, dałem ci trochę popalić na początku, żeby zobaczyć, jak
się trzymasz w trudnych warunkach. Jesteś w porządku. Nie musisz już
niczego udowadniać.
Jake przytaknął.
– Jeśli teraz spróbuję, następnym razem będę wiedział, że potrafię.
Przez twarz Le Beau przemknął uśmiech. Leciutko kiwnął głową,
a potem zwrócił się do szefa Operacji Powietrznych.
– Jaką maszynkę mamy wam teraz oblatać, szefie? Zapytaj pan tych
mędrców z hangarów i niech nie zapomną przysłać nam tutaj instrukcji
obsługi.
– Proszę zapytać, panie komandorze!
– Jasne, panie komandorze. Czyżbym zapomniał powiedzieć
„proszę”? Co się ze mną dzieje? Muszę być jeszcze w szoku. Rozumie pan,
pięć centymetrów wyżej, a byłby z nas pudding czekolado-waniliowy. Pięć
centymetrów więcej, a pieprznęlibyśmy w pokład tak, że musielibyście
zbierać nas łyżeczkami. Można gdzieś tutaj kupić gromnicę? Mój Boże, to
było naprawdę religijne przeżycie. Amen. Czuję się jak nowo narodzony,
amen! To pewnie okrutna bliskość śmierci i głębia mojej ekstazy tak źle
wpłynęły na moje żołnierskie obyczaje. Najmocniej przepraszam. Pan
wczuwa się w moje położenie, panie komandorze?
– Ekstaza! Co za bzdury! Zjeżdżaj stąd z tymi wszystkimi swoimi
amenami i siedź cicho, aż twoje szajbusy przytargają tutaj zeszycik
maszyny, żeby twój pilot mógł sobie poczytać. On umie czytać, mam
nadzieję?
– A jakże, panie kapitanie. Jest z Marynarki, a nie z marines.
Skończył dobrego ogólniaka. Jego mama opowiadała mi, że w szkole szło
mu wprost znakomicie, aż tu nagle...
Jake poczuł jednocześnie pragnienie i parcie na pęcherz. Zrobił w tył
zwrot i oddalił się, aby zaradzić obu problemom.
Pił właśnie wodę z kranu koło drzwi, kiedy zobaczył, że staje koło
niego podpułkownik Haldane, dzisiaj nie w kombinezonie, lecz
w mundurze. Imponujący rządek umieszczonych nad złotymi skrzydełkami
baretek informował o akcjach, w których zaszczytnie uczestniczył.
– Co się stało?
– Za późno dostałem zakaz lądowania, panie pułkowniku. Byłem tuż
przed pokładem lub może już nad nim. Ktoś dał znać, że pokład jest trefny.
Tak czy owak, w tej samej chwili zobaczyłem czerwone światła i okrzyk
oficera sygnalizacyjnego. Dałem więc w górę, ale byłem już za nisko.
Haldane patrzył Graftonowi prosto w oczy. Kiedy tamten skończył,
jeszcze przez pięć sekund w milczeniu spoglądał badawczo, a potem spytał:
– Zrobiliście wszystko jak należy?
Jake przełknął ślinę. To nie był jego najszczęśliwszy dzień.
– Nie, panie pułkowniku. Wiedziałem, że minęliśmy już punkt
zakazu i dlatego skupiłem się tylko na kącie i linii schodzenia. Kiedy
zapaliły się światła, na kilka dziesiątych sekundy chyba mnie zatkało,
a potem zareagowałem odruchowo: nos w górę, pełny gaz. Z ciągiem
miałem rację, ale nie powinienem podnosić nosa.
Haldane o milimetr pochylił głowę.
– Zrobicie jeszcze te dwa ostatnie?
– Chyba tak, panie pułkowniku.
– Jeśli nie chcecie, ja się zgadzam. Nie ma sprawy.
– Chcę polecieć, panie pułkowniku, jeśli dostanę maszynę.
– Ile razy siadaliście na lotniskowcu?
– Do dzisiaj trzysta czterdzieści cztery, panie pułkowniku.
– Ile z tego w nocy?
– Sto dwadzieścia siedem.
Haldane znowu kiwnął głową, tym razem wyraźniej.
– Kiedy jestem już bardzo blisko – powiedział z namysłem – mam
najczęściej problem z ogarnięciem przyrządów. Przestaję widzieć samolot,
a skupiam się na jednym wskaźniku. Sporo wysiłku ode mnie wymaga, żeby
oczy bardziej się ruszały.
– Tak jest, panie pułkowniku – powiedział Jake z lekkim
uśmiechem. Podobało mu się to, że Haldane użył siebie jako przykładu.
Facet z klasą. – Będę o tym pamiętał, może pan być spokojny.
– To dobrze – mruknął Haldane i zniknął w drzwiach Kontroli
Pokładu.
– Gromnica, tak?
– Nic lepszego nie przyszło mi akurat do głowy. Nie musisz się nade
mną pastwić.
– Amen – westchnął Jake. Znajdowali się przed chroniącym przed
gazami wylotowymi deflektorem pierwszej katapulty i czekali, aż zwolni się
miejsce po A-7. Grafton szarpnął za panel monitora, potem poprawił się
w fotelu.
Ciągle był pod działaniem adrenaliny i dlatego zmuszał się do
szczególnej staranności. Skrzydła zablokowane, klapy wysunięte, usterzenie
ogonowe ustawione, teraz potwierdzenie dla kontroli masy startowej,
wsunąć się w zaczep katapulty, ciąg i zwolnić hamulce, napięcie katapulty,
rzut oka na wskaźniki, dopływ paliwa, obroty, temperatura gazów...
Mrugnięcie światłami i fuuuuch! – wyfrunęli w ciemność.
Już są nad wodą, nos w górę, podwozie, klapy...
Wszystko szło dobrze do chwili, gdy pojawiła się kula; potem nie
potrafił ustabilizować lotu maszyny. Zbyt wielkie poprawki, nadmierne
wtórne korekty. Samolot podskakiwał na ścieżce schodzenia, szedł to za
szybko, to za wolno. Wchodząc nad pokład, zakołysał się, aby zachować
prędkość podejścia, co w połączeniu z niedostatkiem ciągu sprawiło, że
siadł na drugim drucie.
Wszystko powtórzyło się przy ostatnim podejściu. Dopiero teraz
Jake uświadomił sobie, jak jest wyczerpany.
– Usadź go między tymi światełkami i po sprawie – poradził Flap.
– Właśnie staram się to zrobić, do cholery jasnej! Skończ już z tymi
dowcipasami, dobra?
Nad pokładem odrobinę obniżył nos i zmniejszył ciąg, aby mieć
pewność, że nie będzie przesmarowania. Udało się. Pierwszy drut.
Z trudem wygrzebał się z kabiny i ruszył przez pokład.
– Kolejny dzień, kolejny dolar – radośnie powiedział Flap.
– W tym problem – mruknął Jake, ale tak cicho, że towarzysz go nie
dosłyszał.
– Było za późno na zakaz, przepraszam – powiedział Hugh
Skidmore w sali odpraw, gdzie LSO czekał na Jake’a. Monitor wysoko
w kącie bez ustanku odtwarzał scenę nieudanego lądowania. Był też
pułkownik Haldane, ale nie odzywał się ani słowem. Jake i oficer
sygnalizacyjny dwa razy obejrzeli taśmę.
– Mam u ciebie piwo, Skidmore.
– Jeśli nie liczyć tej małej przygody, lądowanie bez liny – OK,
pierwszy wychwyt – OK, drugi – dostateczny, trzeci – OK. Piąty był
dostateczny, a o szóstym lepiej nie mówić. Już, już, a kazałbym ci
powtarzać. Nie chcę więcej widzieć takiego dziobania pokładu, bo... –
Skidmore pochwycił spojrzenie Haldane’a i dalsze słowa uwięzły mu
w gardle. Dopiero po chwili dodał: – No, ale pod koniec byłeś już chyba
bardzo zmęczony...
Jake przytaknął. Zawalił na ostatek i nie wstydził się do tego
przyznać.
– Przy szóstym dałem plamę. Przepraszam. – Próbował wzruszyć
ramionami, ale i na to zabrakło mu sił. – A jak było z czwartym, zanim
mnie schwytaliście w locie?
– Dałem ci dostateczny.
– Dostateczny? Ej, zaraz... – Jake wiedział, że bez sensu jest kłócić
się z LSO, ale zdarzenie to tyle go kosztowało... – Przecież wszystko szło
dobrze do chwili, kiedy się spieprzyło.
– Nie całkiem dobrze. W środku dałeś za duży ciąg i leciałeś za
szybko. Zrobiłeś korektę, ale przesadziłeś i nad pokład wszedłeś zbyt
wolno. Gdybym nie kazał ci odskoczyć, siadłbyś na drugim drucie.
– Skąd wiesz?
Wtrącił się Real McCoy.
– Gdybyś w chwili zakazu idealnie nalatywał na kulę, minąłbyś
wszystkie druty. Kiedy dałeś ciąg do oporu, powinieneś przeskoczyć nad
drutami i przesmarować. Hugh ma rację. Szedłeś o pół kuli za nisko.
Miałbyś dostateczny na drugim drucie. Sprawdź sam na taśmie. Jake poddał
się.
– Przychylam się do opinii ekspertów.
– Następnym razem lepiej centruj kulę, dobra?
– Żadnego następnego razu – odezwał się Le Beau. – Inaczej, dupki,
lepiej sami skaczcie do wody, zanim wysiądę z kabiny.
Flap najwyraźniej nic sobie nie robił z obecności Haldane’a. Jake
zerknął na podpułkownika, ale ten przypatrywał im się beznamiętnie.
– Mówię serio – ciągnął Skidmore. – Gdybyś jeszcze raz dostał
kiedyś zakaz na takiej wysokości, wal pełny ciąg, ale nie ruszaj nosa.
– Tylko nie wpadnij do wody, czekając na uderzenie podwozia –
dodał Real.
– Pozwólcie panowie na słóweczko – usłyszeli głos Haldane’a.
Skidmore i McCoy podeszli do podpułkownika.
– Skąd masz wiedzieć – spytał Flap – że dostajesz zakaz za późno,
jeśli sam sygnalizacyjny nie może się w tym połapać?
– Facet za sterami jest zawsze odpowiedzialny – odparł Jake. – To
on kwituje odbiór samolotu.
Kiedy wypełnili już papiery obu samolotów, na których dziś latali,
Jake zaproponował Flapowi drinka.
– Jasne. Masz coś?
– Trochę w kajucie. Po naparsteczku i do łóżka. Wpadnij zaraz.
– Więc Skidmore nie powinien był dawać zakazu – mówił Flap
dziesięć minut później – nawet gdyby poszła trzecia lina, zakładając, że
byśmy ją chwycili.
– Racja. Jest punkt, poza którym nie można już bezpiecznie zakazać
lądowania. Od tej chwili do momentu dotknięcia pokładu jesteś skazany jak
prosię. LSO ma obowiązek przyjąć cię na pokład, cokolwiek by się działo.
Praktyczne zastosowanie teorii mniejszego zła.
– Jak prosię?
– Kurczak nawet nie wie, że traci łepek. Prosię rozumie, że idzie na
śmierć.
– Skąd właściwie jesteś?
– Z rolniczej Wirginii. A ty?
– Brooklyn.
– Przez cały ranek wciskałeś mi kit z Luizjaną, a teraz się okazuje,
że jesteś z Brooklynu.
– Urodziłem się w getcie; mamusia nawet nie wiedziała, kto jest
moim tatusiem. Wychowała mnie ulica. Oto i cały „Flap” Le Beau.
– Jak dostałeś się do piechoty morskiej?
Flap dopił whisky i z uśmiechem wyciągnął rękę.
– Można jeszcze?
– Częstuj się.
Murzyn napełnił szklaneczkę i zapytał: – Słyszałeś kiedyś o facecie
nazwiskiem Horowitz, który ufundował stypendium dla dzieciaków z getta?
– Chyba nie.
– Dzisiaj to popularna rozrywka milionerów. Ogłaszasz, że
pokryjesz koszty koledżu dziesięciorga szczeniaków, pięćdziesięciorga czy
nawet setki, jeśli masz forsę. Sol Horowitz był pierwszy. Obiecał, że opłaci
uczelnię każdemu z setki pierwszaków z Brooklynu, który skończy szkołę
średnią. Byłem jednym z tej setki. Może to dziwne, ale zaliczyłem liceum.
Potem zaczęły się kradzieże, włamania, a kiedy wpadłem po raz drugi,
kurator powiedział sędziemu, że czeka na mnie stypendium, wystarczy
wyciągnąć rękę, tyle że muszę ją mieć wolną. No i sędzia skazał mnie na
koledż. Nie zgrywam się.
Flap przez chwilę w zamyśleniu popijał whisky, a potem ciągnął: –
Obijałem się na uniwerku. Ostro piłem i niewiele brakowało, a wylaliby
mnie. Dlatego cud numer dwa to fakt, że skończyłem koledż. Ktoś załatwił
mi spotkanie z Horowitzem. Sam nie wiem, czego się spodziewałem.
Pewnie starego Żyda w jakiejś odpieprzonej rezydencji, któremu dolary
wysypują się z kieszeni. A tu nic takiego. Sol Horowitz miał normalne,
podniszczone mieszkanie niedaleko Flatbush. Obejrzał mnie od stóp do
głów i oznajmił, że jestem śmieć. „Niczego się nie nauczyłeś”, powiedział,
„przeczołgiwałeś się przez egzaminy i to wszystko. Słyszę, że znowu
kradniesz auta. Nie martw się, mam swoje źródła, o wszystkim się
dowiem.” Milczałem, bo co niby miałem mówić. Wtedy Horowitz zapytał:
„Jak myślisz, kto dał ci szansę, żebyś wyrósł na człowieka? Baron naftowy?
Bogaty dupek żydowski, któremu tatuńcio zostawił dziesięć milionów? Nic
z tych rzeczy. Zobacz.” Odwinął rękaw i pokazał numer wytatuowany na
ramieniu. Był w Dachau. I wiesz co? Kiedy obiecał wysłać setkę
dzieciaków na uczelnię, nie miał ani grosza. Złożył tę obietnicę, gdyż
wiedział, że będzie musiał harować na te pieniądze jak wół.
– Po co?
– O to samo spytałem, Jake. Miałem dwadzieścia dwa lata i wszyscy
ludzie, których dotąd spotykałem, myśleli tylko o sobie. Więc spytałem.
Horowitz pomyślał przez chwilę, a potem stwierdził, że chyba mam prawo
wiedzieć. Niemcy go wykastrowali; nie mógł mieć dzieci. Kiedy wyszedł
z Dachau, ważył czterdzieści sześć kilo. Popłynął do Ameryki. Chciał
zmienić czyjeś życie i dlatego przyrzekł posłać do koledżu setkę Murzynów
i Portorykańczyków, którzy inaczej nie mieliby żadnej szansy. Pracował
siedem dni w tygodniu, odkładał każdego centa. I udało się. Posłał na studia
trzydzieści dwie osoby, które ukończyły szkołę średnią i dostały się na
uczelnię. Opłacał szkołę, mieszkanie, książki i każdemu dawał niewielkie
kieszonkowe. Dwadzieścia dwie osoby dostały dyplomy.
Flap wychylił trunek do ostatka i wstawił szklaneczkę do małego
zlewu w ścianie.
– Długo myślałem o tej rozmowie i postanowiłem zrobić coś
sensownego ze swoim życiem, aby i życie Horowitza nie było bez sensu.
Rozumiesz, o co mi chodzi? Ale nie jestem taki jak on. Jedyne, co naprawdę
umiałem robić, to pić, pieprzyć, podprowadzać samochody i bić się. Ale nie
był ze mnie żaden nadzwyczajny włamywacz; prędzej lub później musiałem
wpaść. No więc wybrałem sobie najbardziej ostrą formację i zgłosiłem się.
Nie chcieli mnie posłać do szkoły oficerskiej za moje wcześniejsze sprawki,
ale tak czy owak się zgłosiłem. Okazało się, że miałem jednak w sobie coś
z pasji Horowitza. Unitarkę skończyłem na pierwszym miejscu. Wtedy
zrobili mnie dowódcą drużyny. Całkiem nieźle strzelałem, a na dodatek
w wolnych chwilach prowadziłem treningi kondycyjne. Doszli wreszcie do
wniosku, że może będzie jeszcze ze mnie marinę i posłali do szkoły
oficerskiej.
– Jak ci tam poszło? – spytał Jake, chociaż wydawało mu się, że zna
odpowiedź.
– Pierwsza lokata – rzeczowym tonem odparł Le Beau.
– Zostaniesz w Korpusie?
– Nic po mnie na Brooklynie. Matka dobrych kilka lat temu zmarła
z przedawkowania. Noszę mundur już od dziesięciu lat i będę nosił tak
długo, aż mi go odbiorą. Korpus to mój dom.
– Nie czujesz czasami zmęczenia?
– Czasami, ale wtedy przypominam sobie Horowitza i zmęczenie
pryska. Mam jego zdjęcie; chcesz zobaczyć?
Bombardier sięgnął po portfel. Na fotografii młodszy o kilka lat Flap
w białym mundurze piechoty morskiej pochylał się nad starcem
o siwiutkich włosach i zgarbionych plecach. Horowitz odwracał głowę
i wpatrywał się w przystojną, ciemną twarz. Obaj uśmiechali się do siebie.
– Przyjechał do Parris Island na promocję – wyjaśnił Le Beau. –
Kiedy wręczyli mi szablę, przeszedłem przez całą salę i jemu oddałem.
– Żyje jeszcze?
– Nie. To zdjęcie zrobione na pół roku przed jego śmiercią. Jedyna
jego fotografia, którą mam.
Dwie minuty później Flap wyszedł, a Jake zabrał się do
rozsznurowywania butów i ściągania ich, co udało mu się ostatkiem sił.
Jeśli tak ma wyglądać cały rejs, to koniec ze mną. Rosyjskie fregaty,
wyłapanie w locie... O Boże!
Popatrzył ze znużeniem na górną pryczę i mozolnie się na nią
wdrapał, nawet nie pomyślawszy o ściągnięciu kombinezonu. Minutę
później spał już głęboko.
6
Okręty płynęły przez niespokojny, pusty ocean. Ilekroć Jake znalazł
się na pokładzie, co zdarzało się trzy, cztery razy na dzień, widział tylko
jednostki eskorty. Wielu marynarzy w ogóle nie wychodziło na górę, cały
czas spędzając na stanowiskach, w kajutach lub w mesach. Słońce widywali
tylko wtedy, kiedy okręt zawijał do portu. Jake miał wrażenie, że oszalałby,
gdyby nie mógł widzieć morza i nieba, ani poczuć wiatru na twarzy.
Przechadzał się po pokładzie, zaglądał do bosmana Muldowsky’ego,
rozmawiał z chłopakami z obsługi katapulty lub oglądał samoloty. Jego
oczy jakoś same do nich biegły. Wędrówki te kończyły się najczęściej na
przodzie pokładu startowego, skąd, stojąc między katapultami, wpatrywał
się w ocean. Wiało tu zwykle najsilniej i Jake z radością czuł, jak wiatr
szarpie mu włosy, targa ubranie i usuwa z nozdrzy zapachy wnętrza okrętu.
Pierwszego ranka zobaczył po prawej burcie stado wielorybów,
którym przyglądały się także rozproszone grupki marynarzy. Widać było
głównie czarne grzbiety połyskujące wśród fal; od czas do czasu wynurzał
się jakiś pysk, a jeden raz wieloryb wyrwał się z wody i runął w nią
otoczony pienistym rozpryskiem.
Kiedy Jake powrócił do świata wąskich przejść, ciasnych
pomieszczeń i nie kończącej się papierkowej roboty, wpadł na oficera
sprzętowego dywizjonu.
– Ten samolot, na którym lecieliście wczoraj, poruczniku... Nie ma
żadnych uszkodzeń mechanicznych. Mam nadzieję, że niczego nie
przegapiliśmy.
Skoro nie ma uszkodzeń, nie będzie raportu o wypadku.
– Natomiast o wiele gorzej jest z awioniką. Radar, komputer,
monitor – wszystko do wymiany.
Jake zajął się problemem, który podsunął mu podpułkownik
Haldane. Jak zaatakować radziecki okręt? Sowieci dysponowali wszystkimi
typami jednostek, ale Grafton szybko ograniczył się do najbardziej
sprawnych, stanowiących jądro sił zadaniowych krążowników klasy Kynda
i Kresta, wyposażonych w kierowane pociski rakietowe. Rozejrzał się
w materiale zebranym przez wywiad Marynarki, a następnie odwiedził małą
salę odpraw dywizjonu EA-6B Prowler, położoną na pokładzie 0-3, tuż koło
maszynowni czwartej liny wychwytu.
Dywizjon liczył tylko cztery maszyny. Prowler, rozbudowana
wersja A-6, miał czteroosobową załogę: pilota i trzech specjalistów od walki
elektronicznej. Jedynym zadaniem samolotu była ochrona przed
nieprzyjacielskimi radarami. Służące do tego elektroniczne urządzenia
zamontowano w gondolach podwieszonych na węzłach uzbrojenia. Obok
przyrządów, tablicę pokrywały ekrany i wskaźniki, które pozwalały
wykrywać cudze radary i je zagłuszać. Ponieważ Prowlery były
wyspecjalizowaną wersją A-6, nieprzypadkowo nazywano je „Podrabianymi
Szóstkami”.
W dywizjonie przyjęto Jake’a z otwartymi ramionami. Członkowie
załóg podczas pobytu na lądzie także stacjonowali na Whidbey Island i Jake
poznał już wcześniej dwóch czy trzech oficerów, którzy z ochotą
zaoferowali swą pomoc w rozwiązaniu trapiącego go problemu. Parametry
rosyjskich okrętów były ich chlebem powszednim.
Jake wiedział już wcześniej, że radziecka marynarka jest dobrze
uzbrojona, ale dopiero teraz miał okazję przekonać się, jak groźny był to
przeciwnik. Wspólnie rozważono możliwości systemów radarowych i siłę
broni, a wniosek był dla Jake’a oczywisty: pojedynczy samolot jest bez
szans przeciw każdej z tych jednostek. Obaj eksperci od walki
elektronicznej, którzy zasiedli po obu jego stronach, zgodzili się z tą opinią.
Nawet formacja samolotów nie byłaby w dużo lepszej sytuacji,
gdyby użyto swobodnie spadających bomb, czyli techniki wypracowanej
podczas drugiej wojny światowej. Ta technika sprawdziła się w Wietnamie,
gdzie atakowano nieruchome cele naziemne, stawała się jednak
nieskuteczna wobec nowoczesnych okrętów. Ich radary były w stanie
wykryć samoloty przeciwnika, gdy te były jeszcze odległe o całe mile
i dlatego zanim zbliżyłyby się do celu, z wyrzutni wystartowałyby już
rakietowe pociski przeciwlotnicze. Ewentualne niedobitki znalazłyby się
pod zmasowanym ostrzałem naprowadzanych radarowo dział. A gdyby
nawet jakaś maszyna przetrwała całe to piekło, bomby musiałaby zrzucić na
szybki i zwrotny cel, skoro więc te opadałyby bezwładnie przez osiem do
dziesięciu sekund, wystarczyłoby przełożenie steru lub pomyłka pilota
w ocenie siły wiatru, by atak zakończył się fiaskiem. Po czym należałoby
się jeszcze przedrzeć przez gąszcz tych samych niebezpieczeństw, aby
powrócić na macierzysty lotniskowiec.
Atakującym samolotom bezwzględnie potrzebny był więc pocisk,
który z daleka można by wystrzelić w kierunku radzieckiego okrętu; z im
większej odległości, tym lepiej. Niestety, w efekcie wojny wietnamskiej,
Marynarka USA dopiero pracowała nad pociskami do zwalczania celów
nawodnych, trzeba więc było skorzystać z już istniejących rozwiązań.
Należał do nich, na przykład, pocisk kierowany bliskiego zasięgu Bullpup,
który przenosił jednak głowice najwyżej studwudziestopięciokilogramowe,
wystarczające do uszkodzenia nieprzyjacielskiej jednostki, ale nie do jej
zatopienia.
Przy dobrej pogodzie można było użyć tonowych bomb
naprowadzanych laserowo. Pozbawione wprawdzie napędu, dzięki
laserowemu systemowi identyfikacji i sterowania mogły jednak dotrzeć do
celu, gdyby tylko pilot zrzucił je w odpowiednim miejscu, w którym
promień lasera mógłby oświetlić obiekt ataku. Główna trudność polegała na
tym, że promień lasera rozprasza się w wilgotnym powietrzu, a nad
oceanem chmury są bardziej regułą niż wyjątkiem.
Z bombami laserowymi czy bez nich, atakujące samoloty i tak
musiałyby się znaleźć w zasięgu naprowadzanych radarowo broni
przeciwnika. Tutaj przychodziła pora na EA-6B, które mogły dostarczyć
elektronicznej tarczy. Ponadto należałoby „dostarczyć” przeciwnikowi jak
najwięcej celów, tak by przynajmniej niektórym maszynom udało się
przemknąć bez szkody, konieczne przeto było rzucenie do ataku jak
największej liczby samolotów, przeprowadzających skoordynowany nalot
na niskiej i na dużej wysokości. Tak więc, A-6, powiedzmy, z pułapu
piętnastu metrów, zaś A-7 i F-4 – z pułapu dziesięciu kilometrów.
Ludzie z EA-6B mieli wiele pomysłów, a niektóre z nich wydały się
Jake’owi wręcz znakomite. Porobił mnóstwo notatek, a wychodząc po
dwóch godzinach, serdecznie wszystkim podziękował.
Zasiadłszy w kajucie nad papierami, Jake zaczął się zastanawiać, jak
wyglądałaby wojna z ZSRR. Wzajemne ostrzelanie międzykontynentalnymi
pociskami balistycznymi oznaczałoby walkę krótką i straszliwą. Nie mając
dokąd wracać, załogi okrętów i tak byłyby skazane na zagładę. Czy w roku
1973 możliwa była wojna konwencjonalna?
Kiedy chwilę się nad tym zastanowić, problem końca cywilizacji
stawał się jakimś makabrycznym koszmarem. Czy istnieli ludzie zdolni
nacisnąć guzik i w ten sposób zniszczyć samych siebie, swoje narody,
większość ludzkości? Jake Grafton poczuł się bezradny wobec tego
problemu: niechże się nim zajmą politycy.
Jedno było jednak pewne: gdyby wojna miała się obyć bez
nuklearnego kataklizmu, amerykańscy admirałowie rzucą się na radzieckie
okręty jak buldog na mięso.
Co wcale nie będzie łatwe. Dobrze wiedział, że atak na pojedynczy
okręt byłby straceńczym wybrykiem. Sowieci, jak wszyscy, grupowali
jednostki w eskadry wzajemnego wsparcia, każdy atak musiałby przeto być
wymierzony w całą grupę.
Wpatrując się w dane o zasięgu obserwacji, pociskach i ich
skuteczności, Jake zaczynał sobie wyobrażać przebieg wydarzeń. Z okrętów
wyfrunęłyby chmary pocisków poruszających się z prędkością trzech
machów, a przed okrętami rozpostarłaby się metalowa zasłona, przez którą
musiałyby się przedzierać atakujące samoloty. Rosjanie dysponowali
potężną artylerią pokładową, do której Amerykanie przestali przykładać
większą wagę, a która Sowietom miała zrekompensować niedostatek
lotniskowców.
Odpowiedź Graftona na pytanie podpułkownika Haldane’a brzmiała
zatem: uderzenie Alfa, czyli atak przeprowadzony z wysokości niskich,
średnich i dużych, przy użyciu wszystkiego, co lotniskowiec może
wystrzelić, przy czym ochronę zapewniłyby EA-6B Prowler, zaś
koordynację E-2 Hawkeye z bezpiecznej odległości kilkuset mil.
Do czego, oczywiście, nie dojdzie. Ameryka i Rosja ani nie
znajdowały się w stanie wojny, ani też nic tego nie zapowiadało.
Planowanie ataku na radzieckie siły zadaniowe było tylko pokojowym
rozwiązywaniem jednego z hipotetycznych problemów. Gdyby jednak
niemożliwe stało się możliwe, niewiele samolotów dotarłoby nad cel,
a spośród nich już tylko najbardziej szczęśliwe i wyszkolone załogi
powróciłyby do baz. Zdaniem Jake’a, bitwy wygrywali ludzie, a nie okręty
czy samoloty.
Czy na „Columbii” byli odpowiedni do tego zadania ludzie? „Flap”
Le Beau, jeśli wierzyć jego reputacji, ale czy ktoś jeszcze?
Przygnębiony tymi rozważaniami, zaczął myśleć o domu. Wiosną
odwiedził rodziców na farmie w Wirginii. Był maj, drzewa się zieleniły,
trawa na pastwiskach rosła bujna i soczysta, krowy karmiły cielęta.
Rodzice byli uszczęśliwieni jego widokiem. Ojciec, powściągliwy,
ale najwyraźniej dumny z syna; matka śmiejąca się poprzez łzy. Pomagał
ojcu w oborze; raz jeszcze zaznał chłodu poranka i poczuł zapach krów,
nawozu, siana... Na samo wspomnienie poczuł dreszcz, siedząc teraz
w kajucie wielkiego stalowego okrętu. Rosa na trawie, utrwalająca każdy
krok, promyki słoneczne wślizgujące się przez szpary, powolny głos ojca,
uspokajający zwierzęta... Jake’a zalała nagle fala obrazów.
I cóż tu robisz w stalowym pudle, pośród bezkresnego oceanu,
zaprzątając myśli rosyjskimi pociskami i wizjami okropności? Dlaczego nie
jesteś tam, w miejscu, gdzie wyrosłeś, gdzie o porannym słońcu pomagałbyś
ojcu w odwiecznych rytuałach, które sprawiają, że życie toczy się ciągle
dalej... jak Bóg zapragnął i przykazał? Dlaczego twoje dłonie nie wspierają
starzejącej się matki? I cóż odpowiesz, Jake’u Graftonie? Nigdy przecież
nie czułeś wstrętu do ziemi, jak twój starszy brat; odwrotnie – zawsze ją
kochałeś. Kochałeś wieś i rolę, kochasz przecież rodziców; jesteś krwią
z ich krwi i kością z ich kości. Dlaczego więc jesteś tutaj?
Dlaczego?
Życie na lotniskowcu szybko nabrało naturalnego rytmu,
podyktowanego przez dwieście lat tradycji morskiej oraz regulaminy.
Codzienna praca, codzienne posiłki, pralnia działająca pełną parą; każdego
też dnia o godzinie 13.30 ożywał system głośnikowy „Columbii”
i oznajmiał: – Alarm, alarm dla wszystkich sekcji! Wszyscy na stanowiska
bojowe. W górę i w kierunku dziobu chodzimy po prawej, w dół
i w kierunku rufy po lewej. Wszystkie sekcje!
Stanowiskami bojowymi lotników były ich sale odpraw. Podczas
gdy oddziały likwidacji zniszczeń zwalczały fingowane pożary, łatały
urojone przecieki oraz stawiały czoło wyimaginowanym atakom
nuklearnym, chemicznym i biologicznym, załogi samolotów zdawały
egzaminy z NATOPS, słuchały wykładów i – mówiąc krótko – nudziły się
na potęgę. To właśnie w czasie alarmów Jake mówił o operacjach
okrętowych. Materiał zawarty w podręczniku uzupełniał o wszystkie
obserwacje, które poczynił podczas obu tur u wybrzeży Wietnamu. Miał
wrażenie, iż prelekcje poszły dobrze. Marines słuchali uważnie i stawiali
ciekawe pytania. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że z prawdziwą
przyjemnością staje przed chętnym audytorium i opowiada o swej pasji
latania.
Po zakończeniu alarmu, wszyscy rozchodzili się do kancelaryjnych
pomieszczeń i zasiadali do papierkowej pracy, której nie widać było końca.
Wieczorem drugiego dnia rejsu Jake miał okazję przedyskutować swe
pomysły dotyczące radzieckich okrętów z podpułkownikiem Haldane’em,
który wiedział na ten temat nie mniej od niego. Po godzinie rozmowy udali
się do komandora porucznika, któremu podlegały operacje powietrzne
grupy. Cały problem raz jeszcze został dokładnie przenicowany
i ostatecznie Jake’a skierowano do pomocy przy opracowaniu
realistycznych ćwiczeń dla całej grupy.
Oficerowie mogli jeść posiłki w jednej z dwóch mes: albo
w oficjalnej, na głównym pokładzie, tuż obok sali odpraw Intruderów, ale
tam wymagane były mundury, albo w roboczej, na przodzie pokładu 0-3,
pomiędzy obydwiema dziobowymi katapultami. Tu akceptowane były
kombinezony pilotów i mechaników. W praktyce ustalił się zwyczaj, że
oficjalną mesę okupowali oficerowie okrętowi, którzy nie byli lotnikami.
Bardzo rzadko i tylko z racji jakichś uroczystości pojawiali się tu
członkowie personelu latającego. Po kolacji pokazywano filmy, które
oglądano w szacownym towarzystwie dżentelmenów z komisji
kongresowych.
Lotnicy wieczorne seanse filmowe urządzali w salach odpraw, gdzie
nieustannie rozlegały się gwizdy, okrzyki, nieprzystojne uwagi pod adresem
bohaterów, lubieżne westchnienia pod adresem bohaterek, oraz gdzie
widzowie z zapałem obrzucali prażoną kukurydzą ekran i sąsiadów.
Późnym wieczorem w którejś z kajut młodszych oficerów sekretnie
grano w karty, najczęściej w pokera po ćwierć dolara, gdyż nikt specjalnie
nie opływał w gotówkę. Chociaż oficjalnie nie wolno było pić alkoholu na
pokładzie okrętu, to jednak przy kartach dla każdego spragnionego gracza
znalazł się jakiś trunek. Najczęściej nie jeden. I nikt się tym specjalnie nie
przejmował, jak długo żaden delikwent nie pokazał się w miejscu
publicznym pijany lub ziejący alkoholem.
Każdy, oczywiście, mógł zrezygnować z filmu czy hazardu,
i w swojej kajucie oddawać się słuchaniu muzyki bądź pisaniu listów.
A ponieważ większość młodszych oficerów była zakochana, wielu spośród
nich niemal każdego wieczoru zasiadało nad kartkami papieru; w ich liczbie
także Jake Grafton. Osamotnieni kochankowie mieli, niestety, także
współlokatorów, co czasami rodziło poważne problemy.
– Co za pieprzona niesprawiedliwość – użalał się Real McCoy. –
Miałbym więcej informacji giełdowych, gdybym siedział w nędznej
lepiance w samym środku Indii, niż kiedy jestem na okręcie wojennym
Stanów Zjednoczonych. – Jego zbolały wzrok spoczął na Graftonie. –
W każdym zakątku kuli ziemskiej są telefony, tylko nie tutaj.
Jake starał się wykazać zrozumienie dla problemów kolegi i sądził,
że mu się to udało.
– To ta cholerna potrzeba wiadomości – ciągnął LSO. – Kupiłem
akcje porządnych firm z solidnymi perspektywami. Żadnych tam spekulacji.
Tyle że jestem odcięty od świata, jakbym siedział w podziemnej pieczarze.
– McCoy wyrzucił ręce w bezradnym geście. – Zwariuję!
– Może powinieneś kupić jednostki uczestnictwa w jakimś funduszu
powierniczym? Albo dać komuś upoważnienie do zawierania transakcji?
– Komu? Każdy z tych, którzy radzą sobie na giełdzie tak dobrze jak
ja, zabiega o własne interesy i nie będzie się troszczył o cudzy portfel.
– Już za tydzień będziemy na Hawajach. Na pewno dowiesz się, że
twoje akcje stoją jak najlepiej, idę o zakład.
Real jęknął i obdarzył Jake’a ponurym spojrzeniem. Nieszczęśnik
wziął głęboki wdech, a później powoli wypuścił powietrze. Wyglądał na tak
zgnębionego, że Jake strasznie chciał mu pomóc. Niechby zaczął mówić.
Trzeba go o coś zapytać. Tylko o co?
Po krótkiej chwili namysłu Grafton odezwał się z powagą: – Słuchaj,
czy mógłbyś mi wyjaśnić różnicę między akcją a udziałem? Widziałem, że
w gazetach odróżniają te rzeczy, więc...
Nie dokończył zdania, gdyż McCoy spojrzał na niego wzrokiem
bazyliszka i skoczył ku drzwiom, które zamknęły się za nim z trzaskiem.
Kochana Callie!
Trzy dni temu wypłynęliśmy z San Francisco do Pearl Harbor.
Robimy około dwudziestu węzłów. Próbowaliśmy płynąć szybciej, ale
okręty eskortujące strasznie rzucało na fali, więc musieliśmy zwolnić.
Morze jest wzburzone, bo jakieś tysiąc pięćset mil na południowy zachód
od nas szaleje tajfun. Znowu dostałem uprawnienia do lądowania na
lotniskowcu w dzień i w nocy. Ćwiczenia przeprowadziliśmy już
pierwszego dnia po wypłynięciu z portu, ale potem nie lataliśmy więcej.
Mój nawigator nazywa się „Flap” Le Beau i od dziesięciu lat służy
w piechocie morskiej. Ciągle usiłuję go rozgryźć. Wydaje się, że to dobry
kompan w samolocie i świetny oficer. Na początku nie był mnie pewien
i dał mi trochę popalić, chciał mnie sprawdzić. Nie wiedział tylko, że dawali
mi już popalić prawdziwi mistrzowie, zatem jego mała komedia nie zrobiła
na mnie większego wrażenia. To chyba fajny facet; miałem szczęście, że na
niego trafiłem. Myślę, że i tobie by się spodobał.
Kajutę dzielę z Realem McCoyem; to też ciekawa postać.
Nieustannie zachodzi w głowę, co się dzieje na giełdzie w czasie, kiedy my
jesteśmy na środku oceanu. Zarobił mnóstwo na akcjach i chciałby dorobić
jeszcze więcej. Ja też bym chciał, gdybym się na tym znał, ale się nie znam.
Obawiam się, że nawet gdybym posiadał żyłę złota, musiałbym ciężko
pracować na życie. Naszym dowódcą jest podpułkownik – to samo co
w Marynarce komandor – Richard Haldane. Nie wiem, skąd pochodzi, a po
jego wymowie nie sposób zgadnąć. Podobnie zresztą jest z Flapem.
Jake nie zdawał sobie sprawy, że ma specyficzną wymowę, dopóki
nie powiedziała mu tego Callie. Była lingwistką i miała wyćwiczone ucho.
Od kiedy zrobiła uwagę o akcencie Jake’a, on zaczął się uważniej
przysłuchiwać temu, jak mówią inni. Aby sprawdzić, czy wykryje jakieś
wirginijskie naleciałości, powiedział teraz na głos: – Nazywam się Jake
Grafion. Służę rządowi amerykańskiemu i jestem tutaj, żeby was bronić.
Nie. Taka pompa z pewnością by się jej nie spodobała.
Na życzenie pułkownika Haldane’a prowadzę wykłady o operacjach
bojowych z pokładu lotniskowca. Przychodzi mi to łatwo i daje wiele
radości. Dawniej bałem się stawać przez ludźmi i zabierać głos, ale teraz już
się tym nie przejmuję, jeśli tylko znam temat, na który mam mówić. Jest
chyba we mnie coś z aktora. Pułkownik kazał mi się też zastanowić, jak
powinniśmy atakować radzieckie okręty, gdyby przyszła taka potrzeba.
To trudny problem, jeśli się wie, że w takiej sytuacji życie mnóstwa
Amerykanów zależałoby od tego, jak wykonamy swoje zadanie. Pisałem Ci
już, że pierwszego dnia musiałem potwierdzić kwalifikacje do lądowania
w dzień i w nocy. Dzienne podejścia wyszły dobrze, inaczej było
z nocnymi. Podczas czwartego zostałem wyłapany w locie, co znaczy, że
zahaczyłem o linę, kiedy usiłowałem uciec od okrętu, i samolot spadł na
pokład z metrowej wysokości. Uderzenie o mało nie zniszczyło maszyny,
chociaż wydaje się, że ostatecznie ucierpiał tylko osprzęt elektroniczny. Nie
mogę zrozumieć, jak wytrzymało podwozie! Wszyscy mówią, że byłem bez
winy, ale nie wszystko zrobiłem dobrze. Nie powinienem był tak zadzierać
nosa, kiedy dodałem ciągu. To taka techniczna kwestia. Postąpiłem zgodnie
z podręcznikiem, ale gdybym zrobił odstępstwo od regulaminów, wszystko
pewnie ułożyłoby się odrobinę lepiej.
Tak to jest z lataniem. Jeśli postępujesz zgodnie z podręcznikami,
dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto wyjdziesz na swoje, ale od czasu do
czasu, w najtrudniejszych momentach, trzeba łamać ustalone reguły. To
prawdziwa umiejętność, wiedzieć, kiedy postąpić niezgodnie z zasadami;
dzięki niej jedni umrą spokojnie w swoim łóżku, inni – gwałtownie
i boleśnie.
Nie wiadomo, niestety, do której kategorii się należy. Trzeba tylko
mieć nadzieję, że kiedy przyjdzie czas próby, dzięki instynktowi,
ćwiczeniom i doświadczeniu, postąpi się właściwie. I jedno jest pewne:
w krytycznym momencie nie będzie czasu na zastanowienie. Nieubłagana
prawda powiada, że każdy, kto lata, może zginąć w samolocie. Mam
wrażenie, że jakoś już się z nią pogodziłem. Tak czy owak, kraksa była dla
mnie prawdziwym wstrząsem. Kiedy samolot gwałtownie wyhamował,
ciągle jeszcze będąc w powietrzu, szarpnięcie werżnęło nam pasy w ciała.
W takich chwilach spostrzega się wszystko niesłychanie wyraźnie, każda
myśl jest ostra jak dźwięk dzwonka. Ma się tak silne poczucie życia, że
każda sekunda toczy się powoli i daje się potem odtworzyć
w najdrobniejszym szczególe. Ledwie poczułem, że maszyna zwalnia,
natychmiast wiedziałem, co się stało. Ugrzązłem w locie.
Czułem, że spada szybkość, widziałem jak strzałka na wskaźniku
kąta natarcia opada do bezruchu, a jednocześnie obroty rosły...
i wiedziałem, że wpadliśmy.
Przez chwilę wisieliśmy nad pokładem, a potem huknęliśmy o niego.
Wstrząs uderzenia zamroczył mnie. Dobrze rozumiałem, co się stało,
natomiast nie miałem pojęcia, czy zostaliśmy bezpiecznie wychwyceni. Nie
widziałem zbyt dobrze i nie mogłem się zorientować, czy hak dobrze
trzyma. Poza tym, gdyby pękł zbiornik paliwa, tylko sekundy dzieliły mnie
od eksplozji. Paraliżujący strach.
Zaznałem już kilku takich chwil przez ostatnie lata i jedna więcej nie
jest żadnym epokowym wydarzeniem, niemniej teraz, gdy wojna się
skończyła, a ja czasami myślę o porzuceniu wojska, było to jak kubeł
zimnej wody. Ciągle wracają do mnie chwile, które spędziliśmy w Chicago.
Chociaż wizyta w Twoim domu nie wypadła tak, jakbym tego pragnął,
wszystko poza tym było wspaniałe. Theron jest świetnym facetem, a i Twoi
rodzice pewnie by mi się spodobali, gdybym ich lepiej poznał. A Ty jesteś
cudowna. Gdy zastanowić się nad tym chwilkę, życie wydaje się dziwne.
W przeciwieństwie do wielu ludzi nie wierzę w przeznaczenie, ale przecież
dojrzewa się w przekonaniu, że jest gdzieś osoba, do której kiedyś zapała
się miłością. Rozmyśla się więc, jak też ta osoba będzie wyglądać, chodzić,
rozmawiać, myśleć, śmiać się. Nie sposób, oczywiście, tego odgadnąć,
zanim się jej nie spotka. I to jest cudowne odkrycie, jedna
z najważniejszych chwil w życiu. Może niektórzy potrafią zakochać się od
pierwszego wejrzenia, ale nie ja. Sądzę, że miłość powoli ogarnia
człowieka, jak ciepło, kiedy wraca się z mrozu, albo jak pogodny dzień
jesienny. Zaczyna się myśleć o tej osobie coraz częściej, a potem już stale.
Staje ona przed oczyma, gdy się zamknie powieki, zapatrzy w dal, lub na
chwilę oderwie od codziennych zajęć. Nieustannie powracają jej roześmiane
oczy, głowa odrzucona do tyłu w radosnym śmiechu, dotyk jej palców...
Ukochana staje się częścią mnie samego, najcenniejszą... A przynajmniej
jest tak wtedy, kiedy myślę o Tobie.
Twój Jake
7
W bombardowaniu nurkowym niewiele się zmieniło od lat
trzydziestych, chociaż od tamtych czasów maksymalna szybkość samolotów
potroiła się, a przenoszony ładunek zwiększył się piętnaście razy.
Jake rozmyślał nad tym, gdy dywizjon A-6 przebijał się przez
rzadkie warstwy cumulusów. Chmury skończyły się na wysokości dwóch
i pół kilometra, ale cztery maszyny w luźnym szyku wzbijały się dalej.
Chociaż była to może odrobina romantyzmu, do której nie lubił się
przyznawać, Jake czuł silny związek z przeszłością. W podobny poranek
czerwcowy 1942 roku piloci bombowców nurkujących Marynarki USA
między chmurami wypatrywali japońskich lotniskowców, uczestniczących
w bitwę o Midway. A kiedy je dostrzegli: cztery kolosy sunące po
bezkresnym oceanie, rzucili się w dół i obrzucili nieprzyjaciela bombami.
„Kaga”, „Akagi” i „Soryu” zostały poważnie uszkodzone, co odmieniło
koleje drugiej wojny światowej.
Trzydzieści jeden lat później grupa samolotów leciała, aby
zbombardować Hawaje, czy, mówiąc ściślej, małą wysepkę archipelagu,
o nazwie Kaoolavi.
Tlen podawany przez maskę był chłodny. Jake zerknął na
wysokościomierz, wskazujący trzy kilometry, i odpiął sprzączkę z prawej
strony, pozwalając jej luźno zwisać. Całą uwagę skupił na utrzymaniu
miejsca w szyku, w którym miał pozycję numer trzy, co znaczyło, iż leciał
po prawej stronie pułkownika Haldane’a. Numer cztery leciał na prawo od
Jake’a, numer dwa – na lewo od dowódcy.
Grafton zerknął na Le Beau, który wetknął głowę pod okap
monitora. Nie odrywał oczu od radaru, przez cały czas manipulując
pokrętłami i przełącznikami. Świetnie. Flap na ślepo trafiał na właściwe
regulatory. Kiedy robi się gorąco, nie ma czasu na rozglądanie się,
zastanawianie, myślenie.
Tak samo zajęty był nawigator pułkownika, Allan Bartow.
Z odległości sześciu metrów, które dzieliły go od końca skrzydła
prowadzącego, Jake mógł śledzić każde poruszenie Bartowa: jak spogląda
w prawo na ekran komputera, jak co pewien czas zerka do zapisków
w notatniku umieszczonym w przeźroczystej kieszeni na udzie.
Przez ostatnich kilka dni poznał Bartowa trochę bliżej. Major,
służący w piechocie morskiej od dwunastu lat, był wielbicielem francuskich
powieści, które czytał w oryginale. Teraz pochłaniał wszystko, co wyszło
spod pióra Georgesa Simenona. Kajuta majora zapchana była książkami;
jedną zabierał zawsze do kabiny i sięgał po nią, kiedy tylko miał kilka
wolnych chwil.
– Przechodzę na emeryturę dokładnie w dniu, w którym odsłużę
dwadzieścia lat – oznajmił Jake’owi. – Nie zostanę w wojsku ani chwili
dłużej. Potem zrobię doktorat z literatury francuskiej i będę uczył
studentów.
– Pasjonujące zajęcie – zakpił Jake, tymczasem Bartow potraktował
tę uwagę jak najbardziej serio.
– Z pewnością nie tak ekscytujące jak latanie. Ale to musi się
skończyć wcześniej czy później i chociaż teraz daje mi mnóstwo satysfakcji,
kiedy przestanę latać, muszę mieć do roboty coś nie mniej interesującego,
chociaż w inny sposób. Mam więc teraz samoloty, przyjaciół, ale także
perspektywy na coś jeszcze innego. Prawdziwy bogacz ze mnie.
Leciutka ironia w uśmiechu Bartowa była odpowiedzią na kpinę
Graftona.
Bogacz, z zawiścią powtórzył w duchu Jake, zerknąwszy na
nawigatora wpatrzonego w ekran radaru. Większy z pewnością niż ja. Ja
mam tylko latanie i kolegów. Nie mam nawet Callie – teraz o setki mil ode
mnie. „Flapowi” Le Beau najwidoczniej niczego nie brakuje. A mnie?
– Czeka na ciebie jakaś dziewczyna? – zapytał Grafton, nie
odrywając wzroku do maszyny Haldane’a.
– Możesz pilotować i myśleć jednocześnie o kobietach?
– Zawsze mogę myśleć o kobietach. Masz jakąś?
– Dziesiątki.
– Jest jakaś najważniejsza?
– Nie. Te, o których zaczynam czasami myśleć poważniej,
odchodzą, kiedy poznają mnie lepiej. Jestem wypolerowanym, gładkim
instrumentem wojskowym. Jak stoimy z paliwem?
Jake zerknął na zegary, a potem przycisnął guzik, aby sprawdzić, ile
zawierały zbiorniki w skrzydłach.
– Dobrze.
– Zostało nam jeszcze jakieś pięćdziesiąt mil. – Le Beau nie
spuszczał oczu z ekranu radaru. – Nie przeszkadzaj mi. Chciałbym zaliczyć
parę celnych trafień.
Spod skrzydeł zwieszały się małe, niebieskie,
czternastokilogramowe bomby ćwiczebne. W stożku nosowym każdej
z nich znajdował się ładunek pirotechniczny, który wyrzuci chmurę dymu
w miejscu trafienia. Każdy A-6 niósł na węzłach uzbrojenia po dwanaście
takich bomb.
Podczas ćwiczenia sześć bomb piloci mieli zrzucić ręcznie,
korzystając z celowników, druga połowa ładunku miała być zrzucona przy
użyciu pokładowego systemu naprowadzania. Jake starannie nastawił
celownik optyczny na czterdziestostopniowe nurkowanie i pułap zrzutu dwa
tysiące metrów. Bomba będzie musiała pokonać drogę około trzech
kilometrów; celne trafienie z tej odległości było bardzo trudne, niemal
niemożliwe, jeśli wziąć pod uwagę wpływ wiatru. No cóż, na tym właśnie
polega sztuka bombardowania nurkowego.
Trafienie w cel było nagrodą. Pięć tysięcy mężczyzn przez całe
miesiące w morzu, majątek wydany na okręty, samoloty i paliwo, krew i pot
wylane na ćwiczeniach, a zwieńczeniem tego wszystkiego była chwila,
kiedy bomba uderzała w obiekt. Jednak umieścić ją tam musiał pilot.
Pułkownik Haldane oczekiwał od swoich ludzi, że dadzą z siebie
wszystko. Poprzedniego wieczoru na tablicy w sali odpraw wywiesił arkusz
z nazwiskami wszystkich pilotów, tak samo wielki i przejrzysty jak ten, na
którym zapisywano wyniki lądowań. Aby służyć na lotniskowcu, trzeba
umieć bezpiecznie posadzić na nim maszynę, ale z samej tej umiejętności
niewielki był pożytek, jeśli nie potrafiło się zniszczyć wskazanego celu. To
były słowa Haldane’a, który dodał: – Dowódcami kluczy i dywizjonów
zostaną piloci z najlepszymi wynikami bombardowań. Wyniki te znajdą się
w waszej całościowej ocenie, tego możecie być pewni. Od każdego z was
oczekuję, że na swoją pensję zapracuje podczas ćwiczeń bombowych.
– Szefie – nie wytrzymał podporucznik Doug Harrison – może pan
polecieć jako mój skrzydłowy.
– Polecę, jeśli będziesz miał lepszy ode mnie wynik – odparł
Haldane.
Harrison miał dzisiaj numer cztery i leciał na prawo od Jake’a.
Można go było podziwiać, jeśli już nie za coś innego, to za tupet. Haldane
całe lata pilotował bombowce w Wietnamie, podczas gdy tamten ledwie rok
temu ukończył szkołę lotnictwa Marynarki w Pensacola. Musiał wiedzieć,
ile znaczy doświadczenie, a jednak zaryzykował ośmieszenie.
Jake Grafton nie lubił się przechwalać, ale nie czuł się gorszy od
nikogo, jeśli chodziło o lotnicze umiejętności. Nie raz znalazł się pod
ostrzałem i zrzucił już swoją porcję bomb. Dołoży wszelkich starań, żeby
jego nazwisko znalazło się na szczycie listy wywieszonej w sali odpraw.
Major Bartow dwa razy dźgnął pięścią w kierunku Jake’a, ten zaś
odskoczył od samolotu dowódcy, za którym, o metr niżej, ulokował się
numer dwa, kapitan Harry Digman. Maszyny były teraz we właściwym
szyku.
Podpułkownik Haldane podawał komendy przez radio. Kiedy dostał
pozwolenie wejścia w strefę ataku, którą wcześniej opuścił dywizjon F-4,
w miękkim skręcie w lewo sprowadził swoją grupkę na pułap czterech i pół
kilometra, by potem wziąć kurs wprost na cel. Nad nim odskoczył w lewo,
dziesięć sekund później to samo zrobił numer dwa, a po następnych
dziesięciu sekundach – Jake. Rozrzuceni krążyli teraz, pilnując odległości
od innych maszyn i układając własny plan ataku.
Wstępnym warunkiem sukcesu jest ustalenie odpowiedniego punktu
na „wkręt”, jak to nazywali, czyli na położenie się w zwrot, od którego
rozpoczynał się już lot prosto na cel pod odpowiednim kątem, który dziś
wynosił czterdzieści stopni. Cele ćwiczebne, przy których linie orientacyjne
ryje się w ziemi i ustawia wyraźne znaki orientacyjne, mają wyrabiać
u pilotów wyczucie „wkrętu”.
Dzisiaj Jake podchodził do linii nalotu pod kątem mniej więcej
czterdziestu pięciu stopni i czekał aż cel się zbliży, wyważywszy nos jeden
stopień poniżej poziomu, przy prędkości siedmiuset kilometrów na godzinę.
Teraz!
Gwałtownie przechylił drążek w bok i w jednej chwili A-6 przekręcił
się o sto trzydzieści pięć stopni. Teraz drążek gwałtownie na siebie,
przeciążenie wgniata ich w fotele, a Jake naprowadza nos odrobinę poniżej
celu. Ponieważ ma dzisiaj bomby ćwiczebne o małym oporze
aerodynamicznym, nastawia obroty na 80 procent. Koniec przeciążenia,
drążek ostro na prawo, żeby znowu ustawić maszynę w poziomie. Flap
pstryka w główny przełącznik uzbrojenia i nadaje komunikat: – As Wojny
Trzy idzie na cel!
Jeśli właściwie wykonał „wkręt”, samolot powinien teraz nurkować
pod kątem czterdziestu stopni, a sygnalizator dźwiękowy w celowniku
bombowym, teraz odrobinę poniżej celu, powinien informować
o powolnym nasuwaniu się na niego. W takim właśnie ułożeniu znalazł się
Jake, aczkolwiek nieco odchylony w prawo. Drążek natychmiast idzie
w lewo, w chwilę potem wyrównanie skrzydeł. Nie czas teraz na płynność
manewrów: nakazem chwili jest to, by samolot spływał pod odpowiednim
kątem, z coraz częstszym pikaniem sygnalizatora, on zaś miał jak najwięcej
czasu na ustalenie poprawki na wiatr. Jake trzyma drążek obiema rękami
i ich drgnięciami reguluje ułożenie maszyny.
Rzut oka na prędkość – sześćset kilometrów na godzinę i rośnie –
teraz wysokość odczytywana przez Flapa: – Pięć tysięcy dwieście... cztery
tysiące... czterdzieści jeden stopni... trzy i pół tysiąca...
Wiatr odchyla celownik w lewo. Jake leciutko wychyla się w prawo.
Chce, by celownik znajdował się na prawo od celu i spływał na niego, tyle
że bomby powinny zostać zwolnione zanim jeszcze dotrze do punktu
zerowego. Ostatecznej poprawki dokona wiatr.
Idzie stromo, żeby więc to wyrównać musi zwolnić bomby, gdy
sygnalizator będzie miał jeszcze odrobinkę do celu.
– ...trzy tysiące... dwa siedemset... dwa czterysta...
Brzęczyk mówi o zbliżaniu się do punktu zero, białej kropy
w środku białego kręgu. Jake zerknął na wskaźnik przeciążenia. Jeden g,
bez zmian. Zwolnił uchwyt na drążku i natychmiast wyczuł wpływ
wyważenia. Rzut oka na prędkościomierz: sześćset pięćdziesiąt...
– ...dwa tysiące sto...
Ponieważ cel znajduje się sto kilkadziesiąt metrów nad poziomem
morza, on zaś zsynchronizował ruch sygnalizatora ze swoim zejściem,
zwalnia bomby na wysokości tysiąca dziewięciuset metrów, z celownikiem
na godzinie piątej w stosunku do celu.
I w górę.
Dźwignie ciągu do oporu, drążek do siebie, aż wskaźnik
przeciążenia osiągnie cztery g – i tak trzymać. Prawą ręką – która waży
chyba tonę – przerzuca główny przełącznik uzbrojenia.
– As Wojny Trzy, zadanie wykonane – słyszy głos Flapa.
Nos samolotu przecina horyzont; Jake zmniejsza przeciążenie
i rozgląda się po niebie za swym poprzednikiem. Tam! A jeszcze dalej
Stary. W porządku. Nos ciągle w górę; niech tak idzie, prędkość
zamieniając na wysokość.
Obserwatorzy naziemni podają wyniki. Haldane: skupienie
dwadzieścia pięć metrów, godzina siódma. Jego skrzydłowy, Harry Digman
– trzydzieści trzy metry, godzina dwunasta. Jake – osiemnaście metrów,
godzina piąta.
– Za duża poprawka na wiatr – mruczy do Flapa.
Są znowu na pięciu tysiącach metrów i Grafton zmniejsza obroty,
biorąc odrobinę większy skręt. Widzi błysk skrzydeł poprzednika, który
właśnie wykonuje „wkręt”.
– As Wojny Cztery, dwadzieścia pięć metrów, godzina dziewiąta.
– Harrison dokładnie jak pułkownik – skomentował z uśmiechem
Jake.
Obserwuje dokładnie kierunek, w którym płynie dym z ich bomb.
Patrzy na chmury, ogląda się, gdzie jest Harrison, sprawdza paliwo, lampki
ostrzegawcze, potem wpatruje się w cel, by znaleźć punkt „wkrętu”, czyli
przechylenia samolotu przy rozpoczęciu lotu nurkowego.
Przełącznik uzbrojenia, skręt, drążek!
– Ty chyba po prostu kochasz to gówno – zauważa Flap pomiędzy
odczytami wysokości. – Na punkt – informuje obserwator, kiedy Jake
wyrywa w górę po zrzuceniu bomb, on zaś przechyla się i klepie Flapa
w udo.
– Jadam je łyżeczkami!
Jake odchyla drążek i robi pełną beczkę.
– W porządku, jesteś najlepszy w całej wiosce – mruczy Flap. –
Tylko tak dalej.
Po szóstym nurkowaniu przyszła kolej na Flapa. Komputer i radar
były już w pogotowiu. Tym razem, zrobiwszy wkręt, Jake musiał
naprowadzić siatkę celownika bombowego dokładnie na cel, a po
wciśnięciu na drążku guzika sterowania, wypełniać komendy pojawiające
się na monitorze w centrum tablicy pokładowej.
Uruchomienie sterowania informowało komputer o położeniu celu,
który radar musiał wyśledzić. Flap kontrolował informacje o szybkości
czerpane z nawigacyjnego systemu bezwładnościowego, a komputer,
uwzględniając poprawkę na wiatr, naprowadzał Jake’a na punkt, z którego
bomby powinny ugodzić w cel.
Jake starał się wykonywać elektroniczne komendy tak dokładnie, jak
potrafił. Posłusznie zacieśnił skręt i wyrównał skrzydła; komputer zwolnił
bomby, a samolot dalej szedł w górę.
– Dwadzieścia pięć metrów, godzina szósta.
Zawrócili do ponownego podejścia.
– Wiesz co – odezwał się Jake. – Zupełnie jakby wymyślili
maszynkę do baseballa. Ty, bracie, tylko steruj, a o resztę niech cię głowa
nie boli. Ta maszynka jest mądrzejsza od ciebie.
– Może i tak, ale ja jestem artystą!
– Łatwo się chwalić, kiedy lecisz sobie spokojnie, bo nikt do ciebie
z dołu nie grzeje!
Była to odwieczna wojna: piloci chcieli bombardować tylko
wizualnie, podczas gdy bombardierzy za każdym razem pragnęli korzystać
z systemu elektronicznego. Obaj wiedzieli, że system jest lepszy i że Jake
nigdy tego nie przyzna. Dzisiejsze ćwiczenia przeprowadzane były
w idealnych warunkach: stacjonarny cel położony na znanej wysokości,
wyraźna linia podejścia, widoczne znaki orientacyjne, brak ostrzału z ziemi,
luksus kilkakrotnego podejścia, co pozwalało dokładnie określić wpływ
wiatru. Tymczasem system elektroniczny A-6 był pewny w każdych
warunkach.
Ale trudno pokochać maszynę.
Cztery Intrudery spotkały się w pewnej odległości od celu i numer
cztery, Harrison, zszedł poniżej reszty, by upewnić się, że na węzłach
uzbrojenia nie została żadna bomba, jego zaś sprawdził Jake. I Harrison,
i numer dwa mieli jeszcze po jednej niebieskiej bombce.
Szef wyprowadził ich na sześć tysięcy metrów i Flap przełączył się
na TACAN lotniskowca. Czytnik odległości nie zaskoczył – byli za daleko –
ale Le Beau wkrótce odnalazł okręt na ekranie radaru. Sto trzydzieści dwie
mile.
Odczytawszy pułap, na którym się znajdowali – trzy kilometry –
Jake zdjął maskę, zawiesił ją na lewym lusterku i otarł pot z twarzy.
Samoloty ustawiły się w szyku „schody”; kabina o pięć metrów od
końca skrzydła sąsiada. Latanie tak blisko było niebezpieczne, ale Jake
bardzo je lubił. Turbulencje nieustannie zmieniały ułożenie maszyn, co
wymagało stałych poprawek. Tylko prowadzący leciał po prostu przed
siebie.
Kiedy było się skrzydłowym, krawędź natarcia końcówki skrzydła
prowadzącego powinna znajdować się nieco poniżej kabiny i za nią.
Zachowywało się pozycję dzięki nieustannym, drobnym korektom drążka,
dźwigni ciągu, od czasu do czasu orczyka. Dobry pilot trwał w tym
położeniu niezależnie od poczynań prowadzącego: lotu po prostej, skrętu,
zawrotu, nurkowania, przewrotu czy pętli.
Jake starannie pilnował swego miejsca w szyku. W słoneczny
poranek, przy przejrzystym, spokojnym powietrzu, to łatwe ćwiczenie.
W burzliwą noc, gdy maszyny targane są prądami powietrznymi nad
wzburzonym morzem, potrzeba prawdziwych umiejętności i wiary w siebie.
Kiedy samolot był uszkodzony i kończyło się paliwo, umiejętność
trzymania się skrzydła sąsiada decydowała o przeżyciu.
Bartow zrobił gest „Odsunąć się”.
– Rozluźniamy – powiedział Jake, Flap zerknął na Bartowa, a potem
przekazał znak lecącemu po prawej Harrisonowi.
Kiedy odstęp zwiększył się do dwudziestu metrów, Jake
wyprostował drążek i spojrzał na Harrisona, a potem na Digmana po lewej
szefa. Wszystko w porządku.
Flap odnotował wyniki i teraz wyliczał dla każdej załogi skupienie
bomb, zwane w żargonie wojskowym „kołem równego
prawdopodobieństwa trafień”: szóste najbliższe środkowi trafienie
wyznaczało promień okręgu, w którym padła połowa zrzuconych bomb.
W kabinie Starego Bartow wpatrywał się w ekran radaru. Jake
między kolanami odczytał odległość na radionamierniku – sto dwadzieścia
sześć mil – potem przesunął wzrokiem po tablicy przyrządów: prędkość
względem powietrza: pięćset kilometrów na godzinę; wysokość: sześć
tysięcy metrów, ciśnienie w układzie hydraulicznym – w porządku; zostało
około trzy i pół tony paliwa.
Spojrzał przed siebie: nic; potem raz jeszcze zerknął na Bartowa.
Ciągle jeszcze patrzył w tym kierunku, kiedy w jego polu widzenia,
pomiędzy nim a Starym, znalazł się F-4 Phantom. Mknął w przeciwnym
kierunku, nie sam zresztą, gdyż pomiędzy Haldane’em a Digmanem mignął
drugi myśliwiec.
Mózg Jake’a tylko zarejestrował obecność innych maszyn;
w następnej chwili nie było już po nich ani śladu. A-6 zatańczył na
turbulencji spowodowanej przez skrzydło Phantoma.
– Co to było? – zapytał Flap, rozglądając się wkoło.
Jake chwycił maskę i naciągnął na twarz.
– Nie uwierzysz – powiedział do mikrofonu. – Pomiędzy nami
a Starym przeleciał właśnie Phantom. A drugi po lewej pułkownika.
– Co takiego?
– Tak, dwa Phantomy przedziurawiły przed chwilą nasz szyk. Nie
zmyślam. Stary przeszedł między prowadzącym, a jego skrzydłowym.
Jake zerknął w lewo; Bartow patrzył w jego kierunku. Czy i on
widział F-4?
– Gdybyśmy nadal lecieli w ciasnym szyku – Jake poinformował
Flapa – już byśmy pukali do bram nieba. O Boże! Jeżeli Phantomy leciały
z prędkością siedmiuset na godzinę, to prędkość sumaryczna wyniosła co
najmniej półtora tysiąca kilometrów na godzinę.
Na sekundę czy dwie wcześniej spojrzał przed siebie i – nic nie
zobaczył. A przecież były tam, lecące na nich!
Nic nie widział. Oczywiście, dwie sekundy wcześniej były odległe
o pół mili, ale... Powinien jednak coś zobaczyć!
Poczuł zimny pot; usta i wargi wyschły. Z trudem przełknął ślinę.
Przy tej prędkości, gdyby doszło do zderzenia z Phantomem...
Nic by nie poczuł. Najmniejszego wrażenia. Zginąłby natychmiast;
kropelka mazi w kuli ognistej eksplozji.
– Ej, mistrzu – odezwał się Flap. – Ucieszy cię pewnie wiadomość,
że mamy skupienie szesnaście i pół metra.
Jake nie potrafił nic odpowiedzieć.
– Jeśli wybuchnie III wojna światowa – ciągnął nawigator –
w nagrodę za zasługi będziemy pierwszymi w kolejce po śmierć.
Te Phantomy – ciekawe czy ich piloci dostrzegli w ogóle A-6?
Dostajesz gęsiej skórki? Ale czyż życie polega na czymś innym?
– Czy któryś z was widział Phantomy? – zapytał Jake. Cisza.
Zdziwione twarze. Omawiali lot w sali odpraw. Siedem obojętnych
spojrzeń.
– Czyżbym tylko ja je zobaczył?
Później, w kajucie, rozmyślał nad niezwykłymi zdarzeniami. O tym,
jak często już bywał na krawędzi przepaści. Kiedyś słyszał powiedzenie, że
jeśli dostatecznie długo wpatrywać się w przepaść, ta odpowie spojrzeniem.
To prawda. Właśnie odpowiedziała.
Nikt nie podważał jego opowieści o myśliwcach, ale też nikt inny
ich nie widział.
Kiedy po fakcie dowiadujesz się, że miałeś bliskie spotkanie, to
jakbyś usłyszał o poważnych kłopotach przy twoim porodzie. Wzruszasz
ramionami i nic sobie z tego nie robisz.
Phantomy musiały wystartować z „Columbii”, łatwo więc było
wszystko sprawdzić. Z planu lotów wyczytał, który dywizjon leciał nad cel
bezpośrednio po nich, i poszedł do sali odpraw dla myśliwców.
– Słuchajcie, chłopaki, nikt z was nie był dziś o krok od zderzenia?
Który to niemal zdrapał farbę z naszych A-6?
Popatrzyli na niego jak na zjawę. Nikt niczego nie zauważył.
Wszyscy musieli spoglądać gdzieś indziej i myśleć o czymś innym, jeśli
bowiem ktoś nie zerknął w odpowiedniej chwili w odpowiednie miejsce, nic
nie wiedział o żadnym spotkaniu. Najwidoczniej tak stało się z pilotami F-4
i pozostałymi siedmioma członkami załóg Intruderów.
W kajucie zrobił parę obliczeń. A-6 ma około piętnastu metrów
długości. Przy sumarycznej prędkości spotkania rzędu tysiąca pięciuset
kilometrów na godzinę, jego maszyna była dostrzegalna dla obserwatora
z Phantoma przez trzydzieści siedem tysięcznych sekundy. Mniej niż
mrugnięcie okiem.
Śmierć przychodzi tak szybko jak myśl.
Ale zawsze o tym wiedziałeś, Jake’u Graftonie.
Wstał z krzesła i przyjrzał się sobie w lustrze, z którego spojrzała na
niego twarz bez wyrazu.
8
Współczesne lotniskowce mogą funkcjonować między innymi
dzięki parowym katapultom. Wynalezione podczas II wojny światowej
przez Brytyjczyków, uwolniły projektantów od konieczności budowania
samolotów wzbijających się w powietrze o własnych siłach po ledwie
stumetrowym rozbiegu. Dzięki temu skrzydła zmniejszyły się i nabrały
kształtów wymaganych przez aerodynamikę wysokich prędkości,
zainstalowano silniki najefektywniejsze przy takich właśnie szybkościach,
a płatowce maszyn dostosowano do przenoszenia ogromnych ilości paliwa
i broni. Katapulta, która podczas drugiej wojny była jeszcze luksusem, dziś
stała się na lotniskowcu absolutnie konieczna.
Z pokładu startowego widać tylko zaczep, który wystaje ze szczeliny
w pokładzie, biegnącej przez całą długość katapulty. Sama katapulta składa
się z dwóch rur o średnicy czterdziestu sześciu centymetrów, które ułożone
są obok siebie niczym lufy dubeltówki. Wewnątrz każdej rury znajduje się
tłok, a u jej wylotu – metalowa kratownica, łącząca oba tłoki
i przytwierdzona do zaczepu.
Tłoki do pozycji wyjściowej cofane są mechanicznie za pomocą
małego wózka, a kiedy znajdą się już w tym położeniu, samolot mocowany
jest do zaczepu albo przez wiązania zakładane na przednią goleń, jak
w przypadku A-6 i A-7, albo przez uzdę ze stalowej liny, jak w przypadku
F-4 i RA-5. Luz w wiązaniu czy uździe likwiduje się dzięki hydraulicznemu
podsunięciu tłoków, co nosi nazwę „napinania”. Kiedy katapulta jest już
napięta, a samolot z odblokowanym hamulcami kół – na pełnym ciągu,
operator odbezpiecza układ spustowy, wciskając guzik „pełnej gotowości”.
Katapulta zostaje uruchomiona dzięki jednoczesnemu otwarciu
zaworów w tyle każdej z rur, dzięki czemu przestrzeń za tłokami wypełnia
się przegrzaną parą.
Przyśpieszenie nadawane samolotowi musi być w każdym
przypadku uzależnione od typu maszyny, jej masy, prędkości wiatru nad
pokładem i temperatury powietrza. Istnieją dwa sposoby regulowania siły
wywieranej na tłoki: albo stałe jest ciśnienie pary, a zmienia się tempo
otwierania zaworów, albo zawory otwierają się ze stałą prędkością,
a zmienia się ciśnienie pary. Na „Columbii” zastosowano to drugie
rozwiązanie.
Chociaż zawory otwierają się szybko, to przecież nie natychmiast
i dlatego ciśnienie wywierane na tłoki musi być równoważone do chwili,
gdy osiągnie wielkość pozwalającą wypchnąć zaczep z szybkością większą
niż mógłby rozwinąć sam samolot. Opór stawiany jest przez metalowy
bezpiecznik montowany do przedniego podwozia i opierany o trzpień
blokujący, którego jeden koniec wpuszczony jest w szczelinę w pokładzie.
Bezpiecznik używany w A-6 dobrany był tak, by otwierał się pod
ciśnieniem 24 ton, a wtedy i tłoki katapulty, i samolot rozpoczynały ruch do
przodu.
Pod wpływem przegrzanej pary, odległość osiemdziesięciu metrów
– taka była długość katapulty na „Columbii” – tłoki przebywały w 2,3
sekundy, a samolot rozpędzony do prędkości startowej opuszczał pokład
wznoszący się dwadzieścia metrów nad wodą. Teraz trzeba jeszcze było
nadać skrzydłom odpowiedni kąt natarcia, co w przypadku Intrudera
oznaczało ośmiostopniowe uniesienie nosa.
Z kolei na okręcie należało wyhamować tłoki, z maksymalną
prędkością wysuwające się z rur. Do tego służyły hamulce hydrauliczne:
wypełnione wodą cylindry zamocowane na końcu luf katapulty. Każdy tłok
niesie przed sobą wydłużoną iglicę, która w chwili dotarcia do hamulca
zaczyna wypychać wodę. Ta wprawdzie nie daje się sprężać, ale czym dalej,
tym mniejsze są otwory, przez które uchodzi ona przed iglicą, tak że ostrze
z coraz większą trudnością posuwa się do przodu. Rozwiązanie to jest do
tego stopnia skuteczne, że poruszające się z maksymalną szybkością tłoki
zostają całkowicie wyhamowane po przebyciu niecałych trzech metrów.
Seksualna symbolika iglic i hamulców hydraulicznych zawsze silnie
przemawiała do lotników – młodych, jurnych i samotnych, trzeba jednak
przyznać, że huk wydawany przez katapultę przy hamowaniu bardziej
przywodził na myśl rozdzieranie trzewi, niż rozkosze łoża. Straszliwy
wstrząs szarpał pomieszczeniami odległymi o dziesiątki metrów od
hamulców, a słychać go było na całym okręcie.
Siedząc wieczorem w kabinie A-6 przystosowanego do roli
powietrznej cysterny i czekając, aż obsługa cofnie na miejsce zaczep, Jake
przypominał sobie wszystkie możliwe awarie katapulty.
Dowódca katapulty, bosman Jack Bean, krążył w pobliżu otworu
w pokładzie, gdzie znajdowały się zawory i wskaźniki, które pozwalały mu
na kontrolę przepływu pary z kotłów okrętowych do zbiorników katapulty.
Na stanowisku, wpatrzony w oba samoloty w katapultach, znajdował się już
marynarz, który poprzez słuchawki z mikrofonem porozumiewać się mógł
z obsługą katapulty pod pokładem. Dzięki fosforyzującym paskom na
hełmie i kombinezonie był dobrze widoczny w czerwonawej poświacie,
którą rzucały światła oddalonej o sto metrów nadbudówki.
Jake wiedział, że gdyby w urządzeniach pod pokładem nastąpiła
jakakolwiek awaria, najprawdopodobniejszym rezultatem byłoby
zmniejszenie prędkości początkowej samolotu. Idealny wyrzut dawał
maszynie tylko trzydzieści kilometrów ponad prędkość przeciągnięcia. Pilot
nawet nie zauważy braku kilku kilometrów na godzinę. Przy niedostatku
dziesięciu kilometrów na godzinę samolot będzie wyraźnie wolniejszy.
Kiedy zabraknie dwudziestu – mniej wprawny pilot doprowadzi do
przeciągnięcia. Prędkość początkowa mniejsza o czterdzieści kilometrów
oznaczała nieuchronną zagładę samolotu.
Dzięki Bogu, wolniejsze, czyli „zimne”, wyrzuty zdarzały się
rzadko. Katapulty były bardziej niezawodne od samolotów, które z nich
korzystały. W tych zgasnąć mógł silnik przy gwałtownym przyśpieszeniu,
zawieść mógł żyrokompas, zepsuć się generator, nastąpić wyciek płynu
hydraulicznego lub paliwa... albo też pilot, zdany tylko na przyrządy, mógł
stracić orientację przy nagłym przejściu od postoju na pokładzie do nocnego
lotu. Za dziobem rozpościerała się ciemność absolutna, próżnia tak
kompletna i nieprzenikniona, że wzrok chciał gdzieś przed nią czmychnąć.
Chciało się spojrzeć na coś innego, myśleć o czymś innym.
Problem w tym, że nie dało się na coś innego spojrzeć, ani
o czymkolwiek innym myśleć. Dziś wieczór pilotował tankowiec, co
znaczyło, że za kilka minut zostanie wyrzucony poza dziób w ciemną
pustkę, wzbije się w niej na półtora kilometra, tam zaopatrzy w paliwo kilka
Phantomów, wejdzie następnie na sześć kilometrów, przez pół godziny
będzie zataczał kręgi wokół okrętu, by na koniec powrócić nań i wylądować
na linie hamującej. Oto i całe zadanie. Dokoła „Columbii”, jak na karuzeli,
z ekonomiczną prędkością. Na autopilocie. Największa trudność będzie
polegała na tym, żeby nie zasnąć.
Wcale nie; największa trudność to ten cholerny wystrzał w noc.
Najgorszym fragmentem całego lotu był sam jego początek: jazda na oślep
na znarowionym koniu!
Załoga katapulty zdejmowała właśnie gumową uszczelkę z jej
szczeliny, z której buchnęły kłęby pary, ulatniającej się z jakiegoś złącza.
Jake wiedział, że uszczelka miała chronić prawie półmetrowej średnicy rury
przed oziębieniem pomiędzy strzałami.
Szef pokładu zaparkował cysternę w tym właśnie miejscu,
najprawdopodobniej po to, aby pilot spoglądał z kabiny na kłęby pary
z katapulty, odcinające się od tła czarnego jak smoła, i rozmyślał bez
pośpiechu o śmierci za młodu.
Na dodatek życie ostatnio wcale nie układało się po różach.
Najpierw sfiksowany ojciec Callie, potem Dick „Kruszyna” Donovan,
zawieszenie się w locie na linie, zderzenie w powietrzu, którego uniknął
o włos...
Być może Bóg usiłował mu coś powiedzieć.
A może owe poranne Phantomy były dosłownie fantomami; jeśli
tylko mu się przywidziały? To prawda, że wszystko rozegrało się ogromnie
szybko, były jednak dwa F-4 i cztery A-6, po dwóch ludzi w każdej kabinie.
Z tuzina osób tylko on zobaczył upiora.
To bez sensu.
A może?
– Na co się tak zagapiłeś? – usłyszał głos Le Beau.
– Widzę tam nagą kobietę. Kiedy się dobrze przyjrzysz, możesz
dostrzec koniuszki piersi.
– Bardziej wyglądasz na faceta, który za wszelką cenę usiłuje sobie
dodać odwagi. To nie przystoi dowódcy samolotu. Swoim spokojem
powinieneś ukoić moje nerwy, uśmierzać moje trwogi. Pamiętasz, że to ty
siedzisz za sterami?
– A jeśli dziś rano to nie były F-4? Jeśli mi się tylko przywidziały?
– Ty ciągle o tym samym? Widziałeś je. Były tam.
– To dlaczego nikt inny się nie przejmuje?
– A czego na przykład ode mnie oczekujesz? Że narobię w portki?
Podetnę sobie żyły? Los wystrzelił kulę i chybił.
– Chociaż z grzeczności mógłbyś odrobinę się zdenerwować,
troszeczkę się przejąć.
– W porządku, uderzyły na mnie siódme poty. Ociekam pod
pachami. Każdy pilot, którego dotąd spotkałem, usiłował mnie zabić.
Niczego innego nie oczekuję od ciebie.
– Jak zatem znalazłeś się w ogóle w samolocie?
– Świerzb dżunglowy. Ciężki przypadek. Podobno w podręcznikach
poświęcają mi osobny akapit z fotografią. Kiedy podpisywałem kontrakt na
chwalebne życie lotnika, nawet nie przeczuwałem, ile wizyt w dżungli
jeszcze mnie czeka.
Obok samolotu marynarz w żółtej kamizelce zamachał świecącymi
na pomarańczowo pałeczkami, aby przyciągnąć uwagę Jake’a, a potem dał
sygnał do startu.
Czas próby.
– Mogło być jeszcze gorzej – ciągnął Flap, podczas gdy Jake
uruchamiał lewy silnik. – Mógłbym wejść do historii medycyny z racji
jakiejś widowiskowej choroby wenerycznej. Czyż to nie byłoby wspaniałe?
Przez setki lat wszyscy, którzy wypuszczaliby się za granicę, musieliby
oglądać zdjęcia mojego biednego, pokrytego wżerami kutasa.
Sześć minut później Jake potwierdził wskazanie wagi kontrolnej
i pokołował w kierunku katapulty. Poczuł, jak jeden koniec trzpienia
wskakuje w otwór pokładu i na znak żółtej kamizelki wyłączył hamulce
i dodał ciągu.
Silniki weszły na obroty. Kolejny mały wstrząs, gdy poruszane
hydraulicznie ramię dopchnęło tłoki, napinając katapultę. Teraz trzymał ich
już tylko metalowy bezpiecznik.
Pełny ciąg, sprawdzić przyrządy, uchwyt katapulty...
– Gotów? – zapytał Flapa.
– Jak nigdy dotąd.
Czuł wibrację silników, które zasysały powietrze i wyrzucały je
z dysz na deflektor; bardziej czuł niż słyszał ich ogłuszający ryk. Przemknął
oczyma po tablicy; wszystkie kontrolki ostrzegawcze wygaszone. Pstryknął
włącznikiem świateł pozycyjnych, który znajdował się na końcu uchwytu
katapulty, tuż przy jego prawym kciuku.
Dowódca katapulty raz jeszcze zerknął na nadbudówkę, potem
w gąbczasty mrok za dziobem, następnie schylił się i dotknął pałeczką
pokładu, by natychmiast się wyprostować.
Katapulta wystrzeliła. Przeciążenie rzuciło lotnikami do tyłu i...
zapłonęły światła ostrzegające o pożarze.
Były to dwie duże czerwone lampki po obu stronach celownika
bombowego na szczycie tablicy pokładowej, oznaczone L-OGIEŃ i P-
OGIEŃ. Jak dwa spodki zalśniły przed oczyma Jake’a, podczas gdy
przeciążenie niemiłosiernie wgniatało go w fotel.
O Boże, pomyślał, czując gwałtowny wzrost poziomu adrenaliny we
krwi. Oczy powędrowały ku kontrolkom silników, białym lampkom
ułożonym w rzędzie naprzeciw lewego kolana.
Przeciążenie zelżało, maszyna wyskoczyła z katapulty, nos szedł
w górę. Rzut oka na prędkość lotu: nie spada. To samo mówi wskaźnik kąta
natarcia. Chwycił za drążek i wcisnął rączkę podwozia. Wyrównać
skrzydła, sprawdzić ustawienie nosa...
Lewa ręka machinalnie powędrowała do guzika automatycznego
zrzutu nad rączką podwozia. Gdyby go wcisnął i trzymał przez sekundę,
wszystkich pięć zewnętrznych zbiorników, każdy z toną paliwa,
oddzieliłyby się od maszyny. Lżejsza o pięć ton mogłaby lecieć na jednym
silniku. Czuł straszną pokusę, ale się jej oparł. Dłoń wróciła do dźwigni
ciągu.
Który silnik?
Oba światełka wrzeszczały do niego.
Na Boga, który z pieprzonych silników?
Kontrolki temperatury silników w porządku... prędkość lotu
w porządku, nos pod kątem ośmiu stopni. Zmrużył prawe oko, bo prawa
lampka bardziej jakoś go drażniła. Wyrównał skrzydła. Sześćdziesiąt
metrów i w górę, dwieście sześćdziesiąt kilometrów...
Oba światełka... Instrukcja nakazywała wyłączyć zagrożony silnik,
ale paliły się obie lampki.
Pożar!
Czy pali się maszyna? Jeśli tak, należało się katapultować, oderwać
jak najdalej od metalowej pochodni, potem czekać na pomoc z okrętu
eskorty. W lusterkach jednak ciemno.
Nic.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że słyszy głos Flapa mówiącego
przez radio.
– ...obie kontrolki pożarowe... Szefie, czy widzi pan ogień?
W uszach wyraźna odpowiedź.
– Od tyłu wyglądacie normalnie. Powiadasz, obie kontrolki? Jake
wskoczył zamiast Flapa.
– Obie. Prosimy o pozwolenie na zrzut paliwa.
– Zrzucajcie. Potrzebujemy ośmiu minut na przygotowanie pokładu.
Wezwiemy was.
– Zrozumiałem.
Serce zwolniło rytm. Chyba się jednak nie palą. Dzięki ci, Boże,
dzięki, dzięki...
Miał już trzysta na godzinę i szybkość wciąż rosła; wciągnął klapy,
a potem uruchomił główny zawór w prawym zbiorniku skrzydłowym. Nieśli
trzynaście ton paliwa, a lądować mógł maksimum z trzema. Dziesięć
tysięcy kilogramów trzeba było rozpylić w atmosferze.
Chciał właśnie odizolować część zespolonego systemu
hydraulicznego, kiedy po raz pierwszy zerknął na wskaźniki ciśnienia
hydraulicznego, o których zupełnie dotąd zapomniał. Mrużąc oczy przed
światłem lampek alarmowych, zobaczył, że drga igła prawej pompy.
No tak. Ogień mógł stopić przewody hydrauliczne. Sam płyn był
niepalny, ale przewody bynajmniej nie były żaroodporne.
– Mamy problemy z hydrauliką – poinformował Flapa.
– Dlaczego te cholerne lampki tak świecą? – warknął Le Beau. –
Zupełnie nie widzę tablicy.
– Nie wiem.
Jake był zbyt zajęty, aby przekląć wygodnego, anonimowego
biurokratę, który ustalił moc żarówek ostrzegawczych. Z całą pewnością nie
sposób było ich przeoczyć. Zaraz umrzesz!! – wrzeszczały.
– Może lepiej nie opróżniaj głównego zbiornika.
Flap miał rację. Jake zabezpieczył główny zbiornik, w którym
pozostały cztery i jedna czwarta tony.
Samolot był teraz na pułapie ośmiuset metrów, szedł z wiatrem,
przeciwnie do kierunku startu. Kiedy Jake zmniejszył ciąg, światełka
pożarowe wciąż się paliły.
We współczesnym samolocie bojowym każdy centymetr sześcienny
przestrzeni wewnątrz kadłuba zajęty jest przez paliwo, silniki, pompy,
przełączniki, przewody hydrauliczne, urządzenia elektroniczne, przewody,
a także dźwigary i wręgi, dzięki którym wszystko trzyma się kupy. Ogień
w dowolnym miejscu maszyny, musiał napocząć jakiś ważny element
konstrukcyjny. A jeśli dotarł do zbiorników paliwa... no cóż, eksplozja
będzie bardzo widowiskowa.
Jake znowu poszukał w lusterkach ognistych rozbłysków. Nic.
– Dawaj listę – polecił Flapowi, a zarazem wyłączył system
utrzymujący ciśnienie w kabinie. Przewody doprowadzające powietrze
z silników parokrotnie już zawodziły, a spowodowane w ten sposób pożary
pozbawiły Marynarkę sporej liczby ludzi i maszyn. Jake nie zamierzał
wydłużać tej listy. Jeśli był gdzieś przeciek poniżej zaworu kontrolującego
ciśnienie w kabinie, jego zamknięcie izolowało od ognia.
– Gotów. A ty?
– Także.
Przez interkom Flap odczytywał objawy i zalecane procedury. Jedna
z porad brzmiała: Jeśli światło pożarowe nie gaśnie, wyłączyć zagrożony
silnik”. Mieli tylko dwa silniki i obie lampki uparcie się paliły. Tyle więc
w tej kwestii.
Wskazówka prawego wskaźnika zespolonego systemu
hydraulicznego znajdowała się na zerze. Strzałka lewego opadała
w podrygach. Wyciek płynu hydraulicznego był wtórną oznaką pożaru. Ale
czy istotnie się palili?
– Samoloty marines są kompletnie do dupy – poinformował Jake
Flapa, który nie pozostał dłużny: – Jasne, dostajemy od Marynarki gówno,
z którym ona nie chce już mieć do czynienia.
Le Beau przekazał przez radio wiadomość o awarii hydrauliki. Po
chwili rozmawiał już z kontrolą obszaru. Kontroler umieścił ich w kolejce
dziesięć mil za rufą lotniskowca. Jake zwolnił do trzystu pięćdziesięciu
i sprawdził ilość paliwa w zbiornikach skrzydłowych. Ciągle jeszcze parę
ton. Dzięki światłu pozycyjnemu na końcu lewego skrzydła mógł zobaczyć
strumień wyciekający z zaworu zrzutowego.
Mieli wszystko pod kontrolą. Gdyby nie przyprawiający o mdłości
blask świateł pożarowych, sytuacja byłaby właściwie normalna. Wypuściłby
podwozie, wychylił klapy i wszedłby na ścieżkę schodzenia. I tyle.
Autopilot ciągle działał; włączył go i odpiął maskę tlenową z lewej
strony. Odetchnął głęboko i wytarł pot z twarzy. Puls bliski normalnemu,
poziom adrenaliny w dół. Nie płonęli – był tego niemal pewien.
Wskaźnik paliwa w skrzydłach stanął na zerze. Dobrze. Zostawi
zawór otwarty jeszcze chwilę lub dwie, potem go zamknie. Sięgnął do dołu
i uruchomił strzałkę wskaźnika zbiornika głównego. Nie mógł uwierzyć
własnym oczom. Tona i trzy czwarte.
O kurwa!
Przełącznik głównego zaworu był we właściwej pozycji, ale zawór
się nie zamknął. Całe paliwo ze zbiornika głównego wypłynęło,
z wyjątkiem tysiąca siedmiuset pięćdziesięciu kilogramów, które
zabezpieczyła pompa ciśnieniowa. Z tego zaś on zdążył już wypalić
pięćdziesiąt kilogramów.
Jake dopiął maskę i połączył się z kontrolerem.
– Naloty, As Wojny Siedem Dwa Jeden, mamy kolejny problem.
Główny zawór się nie zamknął. Mamy jeden-siedem paliwa. Jak szybko
możecie dać nam pozwolenie?
– As Wojny, poczekaj.
Flap wychylił się zza swojego pulpitu, przez kilka chwil spoglądał
na krnąbrny paliwo mierz, a potem powrócił do poprzedniej pozycji.
– Jak daleko do Hickham Field? – zapytał Jake. Flap zerknął na udo.
– Jakieś sto pięćdziesiąt mil.
– Jesteśmy poniżej bingo! – wykrzyknął Jake, a w jego głosie
zabrzmiał przestrach. – Musimy zaraz dostać cysternę!
– Kontrola, As Wojny Siedem Dwa Jeden, stan paliwa jeden-sześć-
pięć; jesteśmy poniżej bingo. Chyba nie domyka się spust zaworu
głównego. Prosimy o cysternę ASAP.
– As Wojny, nic z tego. Przyjmiemy was za osiem do dziesięciu
minut.
Jake poczuł grozę. Byli w prawdziwych tarapatach.
– Co z zapasowym tankowcem? – spytał.
– Usiłujemy go wystrzelić – padła odpowiedź. – Powinien być
w powietrzu za kilka minut.
Zupełnie jakby skazaniec pytał o wysokość szubienicy.
– Są z nim jakieś problemy? – nie ustępował Jake. Jak skazaniec
proszący o ostatniego papierosa.
– Tak. – Jedno słówko.
– Kopią nam mogiłę – mruknął Flap.
Pilot ponuro wpatrzył się w przyrządy. Co jeszcze mogło im się
przydarzyć? Bingo to stan paliwa, przy którym mógł dotrzeć na najbliższe
osiągalne stałe lądowisko. Bingo to krytyczna ilość paliwa, ale oni byli już
poniżej jej. Nie dotarłby na ląd, nawet gdyby natychmiast wziął odpowiedni
kurs.
Bez dodatkowego paliwa, którego dostarczyć mógł tylko powietrzny
tankowiec, Jake musiał albo siadać na „Columbii” albo skakać. Co prawda,
miał jeszcze trochę czasu. W tej chwili spalał dwie tony paliwa na godzinę.
Jednak jeśli wypuści podwozie, nie będzie już mógł wciągnąć go
z powrotem. Zużycie paliwa natychmiast wzrośnie do trzech ton na godzinę
przy locie po prostej, jeszcze więcej przy wznoszeniu się. Pozostało jeszcze
tysiąc sześćset kilogramów.
Dlaczego przełączył paliwomierz ze zbiornika głównego na
skrzydła? Chciał kontrolować zrzut paliwa. Oczywiście, pod wskaźnikiem
był także licznik zbiorczy, najczęściej mało wiarygodny, dlatego przez lata
wyrobił w sobie odruch ignorowania go. Co za kretyn z niego! Z chęcią sam
wytrzaskałby się po twarzy!
Nie mógł już znieść blasku świateł ostrzegawczych. Z kamizelki
ratunkowej odczepił latarkę w kształcie litery L i kilkoma uderzeniami
stłukł szydercze kontrolki. W kabinie natychmiast zrobiło się ciemno i to go
odrobinę uspokoiło.
Przynajmniej pogoda była dobra. Wysoki pułap chmur, co najmniej
pięć mil, podobnie widzialność. O osiem mil od nich znajdowała się
„Columbia”, skupisko czerwonych i białych światełek w ciemnym
wszechświecie, a dalej plamki okrętów eskorty. Może ostatecznie podlecieć
w pobliże niszczyciela eskorty i tam się katapultować. Razem z Flapem
będą wtedy zdani na helikopter ratunkowy.
Słomka, której można się było uchwycić.
Zrozpaczony, zaczął myśleć o Callie. W Chicago była teraz 4.30
rano; dziewczyna najpewniej smacznie spała.
Tona pięćset pięćdziesiąt na paliwomierzu.
Z kieszonki na ramieniu wyciągnął długopis i w rogu notatnika,
który jak zwykle miał przytwierdzony do prawego uda, zaczął robić
obliczenia. Spalał trzydzieści siedem i pół kilograma na minutę. Co sześć
sekund silniki pożerały trzy i siedem dziesiątych kilograma. Tysiąc dwieście
dzielone przez trzy i siedem... mógł jeszcze bujać w powietrzu jakieś
trzydzieści dwie minuty. Co za problem? I po co te nerwy? No cóż, kiedy
wypuści podwozie, zużycie paliwa natychmiast wzrośnie. Może
przesmarować. Pokład może być trefny. Pogoda może się załamać. Zresztą,
podwozie wcale nie musi wyjść. Albo hak. Albo... Poczuł rozgoryczenie
i wściekłość. Samolot go zdradził!
Wzrok zatrzymał się na wskazówce sekundnika, która biegła
dookoła bez opamiętania.
– Opowiadałem ci kiedyś, jak ukradłem policyjne auto? – zapytał
Flap.
– Nie, i nie chcę teraz o tym słyszeć.
– Rąbnąłem samochód z głośnikiem na dachu, syreną, radiem
policyjnym, nawet ze śrutówką pod deską rozdzielczą, pełen ekwipunek.
Koleś z Jersey chciał mieć wóz na farmie. Myślał, żeby z tyłu zamontować
pakę i wywozić gnój. Był emerytowanym rewolwerowcem mafii. Nie
słyszałem, żeby w mafii mieli emerytury, ale ten najwidoczniej miał. Dał
sobie spokój z wymuszeniami i kupił małą farmę na północy New Jersey.
Jeden znajomy powiedział mi, że dostanę pół tysiąca dolców, jeśli dostarczę
policyjne auto. Na szczęście miałem innego znajomka, który regularnie
szpuntował córkę gliniarza, więc zacząłem kombinować. Pięćset zielonych
to była dla mnie wtedy kupa forsy. W każdym razie...
Jake słyszał, jak inni piloci łączą się z kontrolerem. Wszystko
brzmiało normalnie. Niezła pogoda, nikt nie strzela...
– Dziewięćdziesiąt dziewięć maszyn w powietrzu, dziewięćdziesiąt
dziewięć maszyn w powietrzu, tu Kontrola. – „Dziewięćdziesiąt dziewięć”
znaczyło „wszystkie”. – Prędkość ekonomiczna. Dodajcie dziesięć minut do
czasu schodzenia. Dodajcie dziesięć minut.
No i co teraz?
Zapytać? Odczekał minutę, podczas której następnych trzydzieści
siedem i pół kilograma paliwa przepłynęło przez silniki. Wtedy się odezwał.
– Kontrola, tu As Wojny Siedem Dwa Jeden. Czy dziesięć minut
odnosi się także do mnie?
– Tak.
– O co chodzi?
Cisza. Potem głos.
– Pod Phantomem na Kat 3 siadło przednie podwozie. Pokład trefny.
– Trzecia katapulta była pośrodku pokładu, w strefie lądowania.
– As Wojny Siedem Dwa Jeden, mam już tylko jeden-cztery. Co
z Texaco?
Texaco to tankowiec.
– As Wojny, staramy się.
Flap nie dokończył opowieści. Jake zapatrzył się na urągliwe zegary.
Lotniskowiec płynął pod wiatr na północny zachód. Hickham znajdowało
się na północnym wschodzie. Wraz z upływem minut nie zbliżali się
wprawdzie do lotniska, ale także i nie oddalali od niego. Bez dodatkowego
paliwa, cóż to jednak miało za znaczenie?
Minuty uciekały. Pięć, dziesięć, dwanaście...
Wskazówka paliwomierza minęła tysiąc dwieście kilogramów
i ciągle opadała. Jedno podejście, to wszystko. Dostaną tylko jedną szansę.
Jeśli z jakiegokolwiek powodu nie złapią liny, czeka ich kąpiel.
Flap poruszył się niespokojnie.
A na dodatek byli zdani na awaryjny system wypuszczania
podwozia. Zostanie ono wypchnięte przez sprężony azot, gdyż nie można
już było do tego użyć płynu hydraulicznego.
Jeśli nie domknie się którykolwiek z trzech zatrzasków goleni,
trzeba będzie skakać.
Zdanie się bez reszty na jakiekolwiek urządzenie w samolocie, kiedy
miało się jeszcze przy tym inne kłopoty, nie było receptą na życie długie
i szczęśliwe.
Jake śledził wskazania przyrządów i rozmyślał o ciemnym oceanie
pod nimi. Przynajmniej woda jest ciepła, ale ciepła woda to rekiny, a tych
z jakichś przyczyn Grafton bał się panicznie. Jeśli znajdzie się w wodzie,
będzie musiał walczyć z przerażeniem.
Nikomu nie zwierzał się z tej fobii. Na samą myśl o znalezieniu się
w wodzie koło rekina robiło mu się niedobrze. I to jeszcze w nocy, ciemnej,
że oko wykol. Będzie, oczywiście, skądś krwawił. Nikomu jeszcze nie
udało się katapultować z samolotu bez jakiegoś zadraśnięcia. Krew
w wodzie, walka z falami...
– As Wojny, Siedem Dwa Jeden, pozwolenie na zejście.
– Siedem Dwa Jeden – potwierdził Jake i wyłączył auto-pilota.
Najpierw trzeba wychylić klapy o dziesięć stopni. Klapy i sloty
zmieniały profil skrzydła, gwarantując nośność przy mniejszej prędkości,
a zarazem spowalniały maszynę z racji większego oporu powietrza.
Teraz hak. Jake popchnął dźwignię i upewnił się, że zapłonęło
światełko kontrolne.
Intruder zwalniał. Dwieście siedemdziesiąt... dwieście
sześćdziesiąt... dwieście pięćdziesiąt...
– Nie wyszły! – wykrzyknął do Flapa, kiedy opuścił uchwyt,
przekręcił guzik na końcu o 90° i pociągnął do siebie. Na tablicy wszystkie
trzy wskaźniki oznajmiały W GÓRZE.
Czekał. Wzrastał opór maszyny i malała szybkość, dodał więc ciągu.
Wskaźniki przepływu paliwa skoczyły ku górze.
Dawaj, malutka. Trzy światełka. Błagam, na litość boską!
Najpierw zablokowało się przednie koło, potem obie golenie
podwozia głównego. W zbiorniku osiemset pięćdziesiąt.
– Wyszły – oznajmił Flapowi, Bogu i każdemu, kto mógł go
posłyszeć.
Kontroler zbliżania naprowadzał go na okręt.
– E, tam – odezwał się Flap pomiędzy komendami. – Żadnych
emocji. Nie dostaliśmy nawet sygnału minimum paliwa. – Światełko
zapalało się przy sześciuset osiemdziesięciu kilogramach.
– Jeszcze nie wylądowaliśmy – ostrzegł Jake.
– Zamilknij, człowieku małej wiary. Jesteśmy już prawie na
pokładzie.
Gładko znaleźli się na ścieżce schodzenia. Dał mniejszy ciąg niż
zwykle, gdyż po awarii hydrauliki nie funkcjonowały hamulce
aerodynamiczne. Pozwoliło to wprawdzie zaoszczędzić parę litrów paliwa,
ale rodziło inny problem. Jeśli nadleci zbyt wysoko, zredukowanie ciągu
będzie mniej efektywne niż zwykle i samolot będzie miał skłonność do
schodzenia ślizgiem.
Na dwie mile przed celem zobaczył kulę. Kiedy pozostała jeszcze
mila, oznajmił: – Siedem Dwa Jeden, Intruder, kula, siedem.
– Rozumiem, kula.
Kula rosła powyżej linii soczewek, ostro odjął więc ciągu, zarazem
obserwując wskaźnik kąta natarcia. Dodać ciągu... za dużo, odrobinę
mniej... Nie, krzynkę więcej... oś pasa... Już za chwilę dziura, obszar
zawirowań powodowanych przez nadbudówkę. Właśnie dlatego miał
malutki naddatek mocy, który szybko zlikwidował, gdy minęli dziurę.
Nad pasem startowym prędkość wahnęła się w dół i kula zaczęła
znikać. Ciąg.
Trach! Uderzenie kół. Ciąg na zero... i wymarzone, cudowne
szarpnięcie, kiedy hak zaczepił za linę.
– Chyba drugi drut – odezwał się Flap.
Na Jake’u nie zrobiło to żadnego wrażenia. Wydobył z siebie
głębokie westchnienie ulgi.
Pojawiły się żółte kamizelki. Personel naziemny zaczął sprawdzać
maszynę, pilot zaś wciągnął klapy i wyłączył silniki.
Wrócili.
Szli przez pokład z torbami na hełmy w dłoniach, ciepłą bryzą
w wilgotnych włosach i twardą stalą pod stopami.
– Żadnych emocji – powtórzył Flap.
No cóż, pomyślał Jake, jeszcze nie dzisiaj. Ale fartu nie można mieć
nieustannie i kiedy zerknie kiedyś do pojemniczka ze szczęściem, ten okaże
się pusty. Bezpiecznik otworzy się przy starcie w nieodpowiedniej chwili,
na drodze stanie kołujący samolot, powietrzny tankowiec okaże się suchy,
nagle załamie się pogoda... Złe przypadki sprzysięgną się przeciw
człowiekowi, a ich kombinacja popchnie go poza krawędź. Jake Grafton,
weteran ponad trzystu pięćdziesięciu startów z katapulty i lądowań na
lotniskowcu dobrze wiedział, że może mu się to przydarzyć.
9
Niewiele rzeczy w życiu daje większą satysfakcję, niż przyjęcie do
bractwa wojowników. Tego dostąpił właśnie Jake Grafton i kiedy
następnego ranka wkraczał do sali odpraw, obecni zwracali się do niego po
imieniu, wypytywali o zdarzenia poprzedniego wieczoru i z uwagą
wysłuchiwali wyjaśnień. Chwalili, śmiali się i żartowali na temat
niedawnych tarapatów. Kilku nie chciało uwierzyć w awarię zaworu
spustowego zbiornika głównego: z pewnością Jake zapomniał go
zabezpieczyć, a teraz usiłował ukryć swoją winę, licząc na ich naiwność.
Wszystko było jednak mówione żartem i tak to przyjmował Grafton. Został
dopuszczony do arystokracji; referencje okazały się bez zarzutu. Czuł, jak
piersi rozpiera mu radość.
Wraz z kolegami z marines obejrzał tablicę, na której podano oceny
lądowań. Nie były na niej podawane wyniki kwalifikacyjne, podobnie więc
jak inni, Jake miał na razie noty z dwóch lądowań, oba OK, trzeci drut.
Jeszcze tylko pięciu innych pilotów otrzymało najwyższe oceny.
Tabela bombardowań prezentowała się bardziej zawile. Podawała
skupienie każdej z załóg, a na dodatek liczbę bezpośrednich trafień. Tutaj
Jake zajmował czwarte miejsce w dywizjonie. Dzisiaj miał ponieść nad cel
dwanaście ćwierćtonówek, była więc szansa na poprawę lokaty.
Miał cichą nadzieję, że będzie najlepszy w lądowaniach,
bombardowaniach i wszelkich innych możliwych konkurencjach, ale było to
także pragnienie całej reszty dywizjonu. A przecież nigdy się o tym nie
mówiło. Każdy usiłował być najlepszy w każdej dziedzinie, potem oglądał
klasyfikację, postanawiał polepszyć się i powracał do codziennych zajęć.
Klasyfikacja mówiła, kto jest od ciebie lepszy, „bardziej cenny”, jak to ujął
wczoraj czy przedwczoraj Real McCoy. Oficer sygnalizacyjny wypowiadał
się o współzawodnictwie w dywizjonie z dobrotliwym lekceważeniem.
Szczeniackie zabawy – pokpiwał. Jake dobrze jednak wiedział, że nazwisko
McCoya znajdowało się w górnych połówkach obu list.
Tego dnia nadeszła pierwsza od sześciu dni poczta. Samolot
transportowy z Hickham Field wylądował na pokładzie, a potem odleciał
z torbami pełnymi listów. Dwie godziny później przesyłki rozdano załodze.
Jake otrzymał trzy listy od Callie, jeden od rodziców i jeden od
dowódcy 128. Dywizjonu w urzędowej, pozbawionej znaczka kopercie.
Pismo Dicka „Kruszyny” Donovana przełożył na spód i zaczął od listów
Callie.
Pisała pracę magisterską na Uniwersytecie Chicago. Rodzice mieli
się dobrze. W Chicago jest gorąco i parno. Tęskni za nim.
Myślę, że musisz się poważnie zastanowić, czemu chcesz się
poświęcić profesjonalnie. Każdy mężczyzna i każda kobieta muszą o tym
sami zadecydować. Chęć dogodzenia w ten sposób innej osobie jest wielkim
błędem. Kiedy założymy już rodziny, pojawiają się zobowiązania wobec
nich, ale musimy też zadbać, by nasze własne życie było coś warte. Miłość
do drugiej osoby nie wystarczy.
Wiele rozmyślałam przez tych ostatnich kilka tygodni.
Pragnę kochać, jak każda kobieta. Czuję, że mam wielki dar do
ofiarowania. Chcę być żoną i matką. Ach, jakże potrafiłabym pokochać!
I chciałabym, żeby on kochał mnie. Moją ambicją jest pozyskanie
mężczyzny, który odpłaci mi miłością, jaką ja go obdarzę.
Miewałam randki, miewałam znajomych w różnym wieku, ale
żadnego nie pragnęłam poślubić.
Chcę wyjść za prawdziwego mężczyznę, mężczyznę, który wierzy
w to, co robi, który każdego ranka opuszcza dom, by dać coś z siebie:
w interesach, na uczelni, w pracy, gdziekolwiek. Pragnę mężczyzny, który
będzie kochał nie tylko mnie, ale i samo życie. Pragnę mężczyzny, który
stawi czoło przeciwnościom losu, nie ugnie się pod byle podmuchem,
będzie wierny sobie i tym, którzy w niego wierzą. Pragnę mężczyzny, na
którego można liczyć dzień po dniu i rok po roku.
Pismo urzędowe otworzył dopiero godzinę później, gdy kilkakrotnie
przeczytał listy od Callie i przestudiował kartkę od rodziców. W kopercie
znajdowała się kopia opinii podpisanej przez Dicka Donovana.
Porucznik Crafton jest jednym z najbardziej utalentowanych
lotników, jakich spotkałem przez lata służby w Marynarce. Jest absolutnym
profesjonalistą, jeśli chodzi o każdy aspekt pilotażu. Z Jake’em Graftonem
jako oficerem można wiązać największe nadzieje, ale i on musi być
wreszcie gotów dać z siebie wszystko, aby ziścić te oczekiwania.
Opinia zawierała o wiele więcej, głównie biurokratyczną watę,
której domagały się obyczaj i instrukcje, jak na przykład wzmiankę o jego
owocnym udziale w programie równych szans dla wszystkich. Jake
prześliznął się tylko oczyma po zdawkowych frazach i powrócił do słów
najważniejszych: ale i on musi być wreszcie gotów dać z siebie wszystko,
aby ziścić te oczekiwania.”
Klepnięcie po ramieniu i kopniak w dupę. Pierwszą reakcją był
gniew, który przerodził się w zimną furię. Wrócił do kabiny, gdzie wyjął
z szuflady papier i pióro. Napisze Donovanowi coś takiego, co sukinsyn
dobrze sobie popamięta.”
Co to za pieprzone aluzje? Nie był gotów zostać dobrym oficerem
Marynarki? Co takiego miał na myśli jaśnie szanowny komandor Donovan?
Zanim ułożył pierwsze zdanie, gniew zaczął opadać. Donovan nic
nie wspomniał o zajściu na Sea-Tac, słowem nawet się nie zająknął o tym,
jak to obiecujący porucznik Grafton znokautował głupiego pyskacza,
wyrzucając go następnie przez okno, by w efekcie cały weekend spędzić
w pace. Zapewne więc jego uwaga odnosiła się wyłącznie do służby Jake’a
w dywizjonie. Nie dawał z siebie wszystkiego? Musiało chyba chodzić
o zdarzenie w Seattle w połączeniu z innymi rzeczami. Co gorsza, Donovan
miał rację: bardziej oddany służbie, myślący oficer postąpiłby inaczej.
Rozsądny mężczyzna...
Cisnął długopis i potarł w zakłopotaniu twarz.
Czyżby Callie i Dick Donovan mieli to samo na myśli?
– Bracie, trzeba ci było go widzieć wczoraj w nocy – opowiadał
„Flap” Le Beau kolegom. – Obie lampy Koniec-Z-Tobą jarzą się jak
choinka, a ten jakby siedział sobie w symulatorze. Chłodno, spokojnie robi
swoje, a ja obok trzęsę się niczym piesek srający żyletkami. Ostatni raz tak
się bałem w szóstej klasie podstawówki, kiedy nauczyciel złapał mnie
z rękami pod bluzką Susie Bulow.
Siedzieli w ośmiu, cztery załogi, właśnie skończyła się odprawa
przed kolejnym nalotem na Koolavee. Tym razem zrzucą dwanaście
prawdziwych ćwierćtonówek. Po przypomnieniu, kiedy należy uzbroić
bomby, załogi zaczęły się rozchodzić. Właśnie wtedy Flap zaczął
wychwalać swojego pilota.
Jake czuł zakłopotanie. Wczoraj bał się i to solidnie, dlatego hołdy
nawigatora były mu trochę nie w smak, nie odzywał się jednak, gdyż ani
pora ani miejsce nie sprzyjały mitygowaniu Flapa.
Wstał z krzesła i poszedł w róg pokoju, aby sprawdzić swoją
przegródkę na korespondencję. Nic. Zaczął przyglądać się tablicom na
ścianie, mając nadzieję, że powstrzyma to gadaninę Flapa, ten jednak
niezłomnie rozwijał temat: Jake Grafton, facet zimny jak głaz, który nie na
darmo w Marynarce nosił przydomek „Chirurg”.
Jeden z pilotów, Rory Smith, podszedł do półek i wyciągnął ze
swojej skrytki jakiś dokument.
– Flap działa ci trochę na nerwy, co? – zapytał ledwie dosłyszalnie.
Podpisał papier i wsunął go do czyjejś przegródki.
– Aha.
– Nie przejmuj się. Gdyby sądzić po jego słowach, każdy pilot,
z którym lata, jest asem nad asami. Z przedostatnim facetem ciągle to
powtarzał w sali odpraw, a tymczasem Staremu mówił, że to niebezpieczny
koleś. Trzeba zawsze brać poprawkę na to, co mówi.
Jake skrzywił usta w uśmiechu.
– Każdy tak robi – powiedział Smith i podszedł do pulpitu, na
którym spoczywały książki techniczne każdej maszyny. Jake podążył za
nim.
Smith sięgnął po książkę 511, samolotu, na którym Jake miał swoje
niefortunne lądowanie.
– Lecisz dziś na niej? – spytał Grafton.
– Tak – odpowiedział Rory. – Chłopaki mówią, że jest już
w porządku; zobaczymy.
– Zostanie pewnie na pokładzie – mruknął Jake. Przypuszczał, że już
podczas rozruchu pojawią się problemy, które uniemożliwią start. –
Ponieważ to ja ją załatwiłem – ciągnął – ja polecę, jeśli wolisz się zamienić.
– Też coś; jestem w grupie oblatującej maszyny po przeglądzie
i mnie ją dali do sprawdzenia.
– W porządku, nie ma sprawy.
Flap tymczasem przeszedł do swojego ulubionego tematu: do kobiet.
Jake oderwał oczy od książki samolotu, gdy Le Beau jęknął: – Boże, ale
była brzydka.
– Jak brzydka? – unisono zakrzyknęło trzech czy czterech słuchaczy.
– Tak brzydka, że tynk opadał ze ścian, pod którymi przeszła.
– Jak brzydka?
– Tak brzydka, że mdleli najtwardsi mężczyźni, dzieci uderzały
w krzyk, a konie gnały na oślep przed siebie.
– Jak brzydka? – teraz pytał już chór głosów, do którego przyłączył
się także Rory Smith.
– Kobiety rwały włosy z głów, niebo ciemniało, a ziemia drżała.
– To jeszcze nie brzydota!
– Mówię wam, chłopaki, była tak totalnie brzydka, że pękały lustra,
psy dostawały wścieklizny, pękały węże strażackie, a facet, który
uśmiechnął się do niej nocą, w dzień skamieniał na jej widok. To
najświętsza prawda.
Typowe popołudnie w tropikach: piękne słońce, przesłaniane
pierzastymi chmurkami, które wolno przesuwał po niebie delikatny
wietrzyk. Hawaje zapowiadały się cudownie. Jeszcze dwa dni i Pearl
Harbor!
Jake starannie zbadał zielone ćwierćtonówki Mk-82. Nie widział
tych groźnych serdelków od nocy, podczas której został zestrzelony, siedem
miesięcy temu.
Wojna jednak się skończyła, płynął teraz w pokojowym rejsie...
Mógłby zapewne spędzić następne dwadzieścia lat w Marynarce bez
konieczności zrzucania żadnego z tych zielonych przedmiotów. III wojna
światowa? Bądźmy poważni.
Kabina, wygodny fotel, wokół swojskie przyrządy. Mówiąc
szczerze, było to najlepiej mu znane miejsce na świecie. Sama myśl, że
mógłby już nigdy do niego nie powrócić, wydawała mu się absurdalna. Jak
można odwrócić się plecami do sześciu lat życia?
Flap usadowił się obok, a marynarz opiekujący się samolotem
wspiął się na drabinkę od strony Jake’a, gdyż chciał pomóc przy zapięciu
pasów.
Tyle razy już to przeżywał.
I jakoś czuł się z tym dobrze.
Rory Smith niezwykle starannie obejrzał przed lotem Pięćset
Jedenastkę. Upadek z wysokości metra nie mógł wyjść samolotowi na
dobre. Najważniejsze było podwozie. Ale specjaliści od płatowca
zapewniali, że nie znaleźli najmniejszego pęknięcia. Zdrapali farbę ze
wszystkich części i prześwietlili je jeszcze rentgenem: wszystko
w najlepszym porządku. Cóż innego pozostaje pilotowi niż lecieć?
Poważnym uszkodzeniom uległy: radar, komputer i INS. Wszystkie
panele zostały wymienione, podobnie jak talerz radaru i przednia antena.
Nowe były też: radio i monitor.
Kiedy Smith i jego bombardier-nawigator – kapitan Hank Davis –
przypięli się już pasami, starannie sprawdzili każde urządzenie. INS
ustawiał się powoli, ale w końcu się rozjarzył. Trzeba pamiętać o notatce
w raporcie.
Byli ostatnim z A-6 kołujących do katapulty; w ich przypadku był to
numer dwa, na dziobie. Pozostałe maszyny znajdowały się już w powietrzu
i za kilka minut Smith dołączy do nich na wysokości czterech i pół
kilometra. Będzie wysoko nad szczytami cumulusów, pomyślał Rory i przez
trzy sekundy wpatrywał się w niebo.
Potwierdzenie masy startowej, blokada skrzydeł, klapy wysunięte,
wjazd w zaczep, wyłączenie hamulców i ciąg. Sprawdzić drążek sterowy.
– Gotów?
– Tak – odpowiedział wesoło Hank.
Rory Smith zasalutował i ułożył głowę na oparciu fotela. Patrzył, jak
dowódca katapulty dziobowej pochyla się i dotyka pokładu. Kątem oka
dostrzegł, jak operator katapulty na skraju pokładu opuszcza ręce, sięgając
do zwalniacza.
W ciągu sekundy otworzyły się zawory spustowe, olbrzymie
ciśnienie pary uderzyło od tyłu w tłoki i otworzył się metalowy bezpiecznik.
Przyśpieszenie wcisnęło Smitha w fotel, a As Wojny Pięć Jeden Jeden
pomknął do przodu. Zaś z centrum tablicy przyrządów nawigacyjnych
wysunął się panel monitora HDD.
Rory Smith usiłował pochwycić czarne pudło, ale było już za późno.
Przód musnął tylko jego palce i cały aparat poleciał w tył kabiny, blokując
drążek sterowy. Wszystko to dokonało się w ciągu zaledwie półtorej
sekundy od wystrzału.
Ciężkimi jak ołów rękami usiłował podnieść panel. Musi uwolnić
drążek!
Byli już poza pokładem, nos samolotu unosił się w górę, pilot zaś
szamotał się z nieoczekiwanym balastem. Prawą ręką starał się sięgnąć pod
monitor i popchnąć drążek. Zupełnie jakby próbował poruszyć budynek.
Czuł, że tracą sterowność, prawe skrzydło poszło w dół. Ciągle
podważał lewą ręką czarną bryłę, a prawą usiłował poruszyć drążek, kiedy
Hank się katapultował. Horyzont stawał dęba, a nos odchylał się coraz
bardziej w prawo.
Boże!
Z mostka „Columbii” dowódca okrętu widział dokładnie całe
zdarzenie. Nos Intrudera wystrzelonego z Kat 2 wznosił się aż do
trzydziestu stopni, po czym złowieszczo opadło prawe skrzydło. Kiedy
maszyna miała ze czterdzieści stopni przechyłu, z kabiny wystrzeliła postać
w fotelu. Skrzydło obracało się dalej, nos poszedł ostro w prawo i A-6 runął
do oceanu, wyrzucając w górę bryzgi piany.
Dowódca krzyknął: – Ster prawo na burtę, maszyny stop!
Oficer wachtowy powtórzył rozkaz, za nim jak echo odezwał się
sternik. Dowódca nie spuszczał oczu z nawigatora, który zakreślał
w powietrzu łuk, ciągnąc za sobą nie rozwinięty jeszcze spadochron. Kiedy
zaczął już opadać pionowo, rozkwitła nad nim biała czasza, ale w tej samej
chwili człowiek zawieszony na końcu linek uderzył o wodę. Śnieżny chlust.
Dziewięćdziesięciopięciotysięcznik robił dwadzieścia pięć węzłów.
A-6 zderzył się z powierzchnią nieco na prawo od kursu, uratowany lotnik
opadł jeszcze trochę bardziej na prawo. Wszystkie nadzieje dowódca musiał
wiązać z odsunięciem rufy i jej czterech gigantycznych śrub.
Dopiero teraz lotniskowiec zaczął reagować na przełożenie steru.
Helikopter ratunkowy, zbawczy Anioł, zawisł właśnie nad
lotnikiem. Głowę podskakującą na falach widać było z pokładu okrętu,
który szedł jeszcze z szybkością co najmniej dwudziestu węzłów. Burta
okrętu minęła nawigatora w odległości dziesięciu metrów.
– As Wojny Pięć Zero Pięć, tu Operacje Powietrzne.
– Operacje, odbiór.
– Ostatni gracz nie dołączy. Przejdźcie na taktyczną i przystąpcie do
wykonania zadania, bez odbioru.
– Zrozumiałem.
Major Sam Cooley dał ręką sygnał zmiany częstotliwości Jake’owi
po lewej i Realowi McCoyowi po prawej. Poczekał, aż dywizjon ustawi się
na kurs, potem wyrównał skrzydła, dodał ciągu i poszedł w górę.
Znajdowali się na granicy cumulusów. Wyżej było rozsłonecznione,
błękitne niebo.
No i samolot Rory’ego Smitha nie wystartował, pomyślał Jake.
Powinien był zgodzić się na zamianę samolotów. Dobry dzień na latanie.
– Rory Smith nie żyje.
Tę wiadomość otrzymali w sali odpraw, ledwie do niej weszli.
– Nie wydostał się. Kiedy Hank Davis wystrzelił się, Rory wciąż
szamotał się z cholernym monitorem. Z Hankiem wszystko w porządku.
Mówi, że ten pieprzony panel wypadł po odpaleniu katapulty. Wysunął się
z tablicy prosto na kolana Rory’ego i zablokował drążek. Przeciągnęli
i zwalili się do wody.
– Chooolera – mruknął Flap.
Dopiero po chwili Jake’owi udało się przemówić.
– Pewnie nie sprawdził, czy monitor jest dobrze zamocowany.
– Co takiego?
– Tak – ciągnął Jake – trzeba mocno szarpnąć tym cholerstwem,
żeby sprawdzić, czy mocno siedzi. Nie ma to większego znaczenia, poza
momentem odpalenia katapulty. Jeśli monitor nie jest dobrze
przyśrubowany, przy strzale wypada. A waży trzydzieści pięć kilo.
– Nie wiedziałem o tym.
– A ja myślałem, że każdy wie.
– Nie ja. I chyba nie Smith.
Jake Grafton spojrzał z przerażeniem na swojego nawigatora. To
przecież on, Jake, miał przekazać marines wszystkie informacje dotyczące
działań na lotniskowcu, a tymczasem nie wspomniał o konieczności
sprawdzenia monitora przed odpaleniem katapulty. Flap o tym nie wiedział.
Może nie wiedział i Rory. A teraz Rory Smith pływa martwy w oceanie!
Opadł na najbliższe krzesło. Zapomniał powiedzieć im o monitorze!
O czym jeszcze zapomniał? Na Boga, o czym jeszcze?!
Telewizyjna kamera na nadbudówce „Columbii” zarejestrowała
wypadek na taśmie wideo i teraz odtwarzano go na ekranie w sali odpraw.
Jake wpatrywał się jak urzeczony.
Odpalenie wyglądało zupełnie normalnie, tyle że usterzenie poziome
podniesione było do góry. Za bardzo? Trudno powiedzieć. Teraz maszyna
oddziela się od pokładu, nos w górę, o wiele za stromo, przeciągnięcie,
samolot wali się na skrzydło. Wyrzucenie fotela z bombardierem. Wszystko
rozegrało się bardzo szybko. A-6 znalazł się w wodzie dwanaście sekund po
zwolnieniu katapulty.
Tylko dwanaście sekund.
Taśma przesuwała się dalej. Helikopter zawisa w powietrzu. Nurek
skacze z wysokości mniej więcej półtora metra. Bryzgi wody od podmuchu
wirnika nośnego...
Jake wstał i powoli poszedł ku drzwiom. Na oddziale szpitalnym
spytał pierwszego sanitariusza w białym kitlu: – Kapitan Hank Davis?
– Drugie drzwi na lewo, panie poruczniku.
Z pokoju Davisa właśnie wychodził Stary.
– Na razie żadnych odwiedzin – powstrzymał Jake’a. – Nałykał się
sporo wody i wciąż jest w szoku.
– Chciałem go o coś zapytać, panie pułkowniku.
– O co?
Jake wyłożył problem związany z panelem monitora; opowiedział
o możliwości niezaskoczenia śrub przy ponownym montażu i konieczności
sprawdzenia ich przez pilota.
– Chciałem się upewnić, panie pułkowniku, czy Rory dobrze
szarpnął panelem, zanim pokołował do katapulty.
Haldane milczał. Słuchał i bez słowa patrzył Jake’owi w oczy.
– Sam go spytam – powiedział wreszcie i zniknął za drzwiami.
Mijały minuty, chyba z pięć, w końcu podpułkownik wyszedł
z pomieszczenia, zamknął za sobą drzwi i stanął naprzeciw pilota, który
oderwał się od ściany.
– Nie pamięta.
– A czy on wiedział, że monitor może wypaść?
– Nie wiedział.
Jake zasalutował, odwrócił się i odszedł bez słowa.
Siedział w kabinie przy stole, kiedy wszedł McCoy. Jedynym
źródłem światła była dziesięciowatówka nad blatem. Real opadł na pryczę.
– Przejdź się trochę, co? – mruknął Jake. – Chcę trochę pobyć sam.
McCoy pomyślał kilka sekund, potem odparł: – Jasne – i wyszedł.
Najbardziej lubił lato w Wirginii. Wszystko wzrastało, jelenie były
nieruchawe i tłuste, wiewiórki baraszkowały w drzewach, słońca grzało
w plecy, koszula przemakała od potu. Tak cudownie było użyć siły mięśni,
wykonując pracę, której efekt był od razu widoczny. Po lewej i po prawej
mieszkali solidni, ciężko pracujący ludzie, na których można było liczyć
w złych i dobrych czasach. A on porzucił to dla... Siedząc w kajucie, Jake
słyszał postękiwanie stalowych płyt, które przedzierały się w przez wodne
odmęty. I ludzkie odgłosy: mnóstwo stukotów, trzasków, skrzypnięć
i szurnięć... Szczęk klamek, trzask drzwi...
Odpowiedzialność: dostajesz malutkie zadanie do wykonania, dajesz
plamę i ktoś umiera. W dwanaście sekund. W nędznych dwanaście sekund.
Najgorsze, że tak bardzo się starał. Przygotowywał się, chciał, żeby
wszystko wyszło jak najlepiej. Starannie notował sobie punkt po punkcie,
brnąc strona po stronie i akapit po akapicie przez NATOPS. Uwzględnił
każdy element, który zapamiętał. I zapomniał o drobiazgu, o którym kiedyś
usłyszał, o niedokładnie zamocowanym panelu monitora, który w trakcie
startu z katapulty wysuwał się ze swojej niszy. Mówiono pewnie o tym
kilka lat temu, ale piechota morska nie miała jeszcze wtedy do czynienia
z katapultami, więc informacja weszła jednym uchem, a wyszła drugim.
Teraz, kiedy była im naprawdę potrzebna, on o niej zapomniał.
Szczęście to zdradziecka dziwka. Kiedy najbardziej jej potrzebujesz,
ona wbija ci nóż i obraca nim, wpatrując ci się z uśmiechem w oczy.
Rory Smith nie żyje i nic już tego nie zmieni. Żadne zgrzytanie
zębów, rwanie włosów z głowy, załamywanie rąk nie podniesie go z dna
Pacyfiku i nie tchnie życia w jego martwe ciało. Kabina Asa Wojny Pięćset
Jedenaście okazała się jego trumną. Drobinka po drobince ocean będzie
pochłaniał jego ciało i samolot, aż wreszcie nic po nich nie zostanie. Rory
Smith stanie się cząstką bezkresnej wody, chmur i wiatrów.
Jake otworzył skrytkę i wyciągnął z niej butelkę whisky. Nalał sobie
szklaneczkę, wzniósł ją za Roryego i wypił.
Po chwili poczuł senność. Walczył z nią przez moment, ale wkrótce
poddał się i wdrapał na górną koję.
Całe to obwinianie siebie było bez sensu, ale pozwalało mu
zobaczyć we właściwej perspektywie latanie, okręt, Marynarkę i wszystkich
zmarłych kolegów. Morgan McPherson, Rozpruwacz, Frank Allen, Rory
Smith. I inni. Wszyscy dobrzy nieżywi koledzy. Wszyscy fajni kumple.
I wszyscy cholernie nieżywi.
Musi skończyć z Marynarką; musi złożyć podanie o zwolnienie.
Nigdy więcej. Już nigdy nie będę stał w sali odpraw, bezsilnie
wpatrując się w sfilmowaną katastrofę. Starczy już pogrzebów. Nigdy
więcej nie będę pakował czyichś osobistych rzeczy do metalowych
pojemników, aby dołączyć do nich potem karteczkę do rodziców czy
wdowy mówiącą, jak mi przykro. Koniec z kłamstwami, że jestem lepszym
od nich pilotem i dlatego oni zginęli, a ja żyję. Zbyt głęboko pogrążyłem się
w tym gównie. Ci, którzy mają na to ochotę, niech nurzają się dalej, aż będą
martwi jak Rory Smith. Ja nie. Mam już dość.
10
Następnego dnia Jake i Flap latali cysterną. Był to ich ostatni lot
przed zawinięciem do Pearl Harbor. Siedem kilometrów nad oceanem
zataczali krąg wokół lotniskowca, a Flap w pewnej chwili powiedział: –
Słyszałem, że składasz podanie o zwolnienie.
Ponieważ nie było to pytanie, Jake milczał. Rano rozmawiał
w kadrach grupy powietrznej, a oficer personalny najwyraźniej opowiedział
o tym innym.
– To prawda? – nastawał Flap.
– Tak.
– Wiesz, dziwny z ciebie facet. Wczoraj zrzucałeś na optykę sześć
ćwierćtonówek, z czego cztery wsadziłeś na punkt, potem sześć na system
i zaliczyłeś następne trzy oczka. Siedem czystych trafień na dwanaście
bomb. Tylko nawiasem zauważę, że daje ci to pierwsze miejsce
w dywizjonie.
Jake czuł się stropiony. W bractwie wojowników, do którego
należał, w bardzo złym tonie było chełpienie się, gratulowanie sobie
nawzajem lub słuchanie z upodobaniem, jak inni wychwalają ciebie i twoje
lotnicze zdolności. Ten listek figowy nie musiał być zbyt wielki, ale
domagała się go skromność.
– Zwykły fart – mruknął w końcu Grafton. – Wiatr był słaby, co
nieczęsto się zdarza, a poza tym...
Ale Flap nie miał dzisiaj żadnego szacunku dla listka figowego.
– Potem zawróciłeś na krypę, zjechałeś jak po szynach, siadłeś na
trzecim drucie, no i dowiedziałeś się, że chłopak się rozwalił, więc uznałeś,
że to twoja wina, ponieważ wiedziałeś coś, o czym on nie wiedział. W te
pędy zatem poleciałeś i złożyłeś podanie o zwolnienie do cywila. Czy to nie
czysty idiotyzm?
– Nikomu nie mówiłem, że to moja wina.
– Gówno prawda. Powiedziałeś to sobie.
– Ja w ogóle...
– Wczoraj wieczorem uciąłem sobie pogawędkę z Realem
McCoyem – oznajmił Le Beau. – Zamknąłeś się w kajucie i nie wierzę, byś
wylewał łzy nad Rorym Smithem, którego ledwie znałeś. Rozczulałeś się
nad sobą.
– Ach, cóż za przenikliwość, doktorze Freud! Teraz już rozumiem,
skąd te wszystkie moje trudności. W dzieciństwie rodzice nie pozwolili mi
posunąć ulubionej kotki. Proszę o rachunek za poradę, ale poza tym niech
się pan ode mnie odpierdoli!
Po wybuchu Jake’a zapanowała cisza. Obaj mężczyźni siedzieli
wpatrzeni w bezkres nieba, a cień kabiny wędrował po ich kolanach. Był to
jedyny wyrazisty ślad tropikalnego słońca, którego światło spływało
z błękitnego nieba.
– Trudno wprost uwierzyć – odezwał się Flap – że mamy pod sobą
połowę ziemskiej atmosfery. Bez tlenu wysportowany facet udusiłby się na
tej wysokości w pół godziny. Ty, bracie, masz za sobą już tak wiele startów,
że latanie weszło ci z pewnością w krew. To pułapka, w którą wszyscy
wpadamy. Łatwo zapominamy, że jesteśmy grudkami protoplazmy, które na
los szczęścia płyną przez nieskończoność. Ze wszystkich sił musimy
trzymać się swoich nitek życia. Liczyć na to, że nie zbraknie tlenu, że
paliwo będzie dopływać do silników, że okręt będzie na nas czekał... No to
posłuchaj. Nitki życia mogą pęknąć. Jesteśmy podobni do faceta, który po
linie przechodzi nad Niagarą. Najmniejsza pomyłka, chwila nieuwagi, błąd
w obliczeniach – i katastrofa gotowa. – Flap przerwał na chwilę. – Wielu
ludzi ubzdurało sobie, że w chwili narodzin otrzymali polisę
ubezpieczeniową od Boga. Co najmniej siedemdziesiąt lat aktywnego życia,
godziwa zapłata za ciężką pracę, wierna żona, cnotliwe córki, sprawiedliwe
wyroki losu i odpłacona miłość, a jeśli pojawią się nawet jakieś trudności,
Zegarmistrz wszystko naprawi. Nic z tego! Życie jest ciągłym ryzykiem.
Wszyscy stąpamy po linie i staramy się utrzymać równowagę. Ale niektórzy
muszą spaść!
Na przekór sobie Jake słuchał Flapa. Na tym polegało kurestwo
monologów Murzyna: nie można ich było puścić mimo uszu.
– Posłuchaj mnie, Grafton. Zasługujesz na ocalenie. Jesteś
najlepszym pilotem, jakiego spotkałem. Jesteś bardzo, bardzo dobry. I teraz
chcesz to wszystko wypieprzyć za burtę. Szkoda.
Flap zamilkł. Jeśli liczył na odpowiedź, czekało go rozczarowanie.
Po chwili przerwy znowu więc przemówił: – Nigdy specjalnie nie kochałem
ludzi z Marynarki. Dla was wojsko to jak fabryka: robicie swoje, dostajecie
czeki od rządu i możecie spieprzać, jeśli poczujecie zadrę w dupie. Na
szczęście w piechocie morskiej jest inaczej.
Dotknięty do żywego Jake przerwał milczenie.
– Przez cały czas naszej krótkiej znajomości nie usłyszałeś ode mnie
najmarniejszego słówka na temat świętej piechoty morskiej. Ale jeśli już
mamy wymieniać obelgi, to mam parę na końcu języka.
Flap zignorował zaczepkę.
– My, marines, zawsze trzymamy się razem – ciągnął. – Kiedy
jednemu noga się powinie, inni go łapią. Razem staramy się wykonać
robotę, która jest do zrobienia. Korpus jest większy niż każdy z nas i jeśli
się już do niego należy, to na zawsze. Semper Fidelis. Przychodzi pora
i umierasz, ale piechota morska dalej trwa. To jak Kościół.
Flap zamilkł. Tak trudno opowiadać o wszystkim komuś, kto nie jest
w marines. Próbował już tego kilka razy i nigdy nie wychodziło. To, co
mówił, zawsze wydawało się banalne, może nawet trochę głupie. „Cała ta
gówniana męska przyjaźń”, jak skwitowała kiedyś jego wynurzenia pewna
dziewczyna. Myślał, że ją zdzieli.
Gdyż Korpus był czymś bardzo serio. Uczucia, jakie wzbudzał we
Flapie i jego kolegach, były równie prawdziwe i namacalne jak ich mundury
i broń. Będą lojalni i wierni, jeśli trzeba – aż po grób. Semper Fi. Stanowili
część całości znacznie od nich potężniejszej, co nadawało ich życiu sens,
odmówiony ludziom mniejszego kalibru, jak cywile, którzy w pocie czoła
zarabiali na chleb. Dla marines w rodzaju Flapa cywile ciułający pieniądze,
aby je później trwonić, byli jak muchy, które trzeba ignorować lub
odganiać.
– Usiłuję ci to wytłumaczyć – mówił dalej Flap – gdyż wierzę, że
potrafisz zrozumieć. Jesteś naprawdę dobrym lotnikiem. Masz talent.
I dlatego musisz trzymać się na przekór wszystkim przeciwnościom, winien
to jesteś sobie samemu i nam. Musisz robić dalej to, co potrafisz robić tak
dobrze.
– Mnie już wystarczy – odparł krótko Jake. Nie miał cierpliwości do
wszystkich tych żałobnych pogwarek. Był na wojnie i poznał jej prawdziwą
twarz. Jeśli Flap zamierzał dać się owinąć we flagę, to jego sprawa, ale Jake
Grafton postanowił iść swoją drogą.
– Rory Smith dobrze o tym wszystkim wiedział – nie dawał za
wygraną Le Beau. – Był świetnym żołnierzem. Znał ryzyko, a jednak robił
swoje. Prawdziwy marinę. Martwy marinę. Zgoda, ale przecież umrzemy
kiedyś także ja i ty. Nikt z życia nie wychodzi z życiem. Smith umarł dla
Korpusu, ty jednak chcesz pędzić spokojne życie w cywilu, aż i na ciebie
przyjdzie pora. Zabije cię jakaś choroba, jedna lub druga: rak, zawał, może
po prostu starość. I będziesz równie martwy jak Rory Smith. A teraz
zapytam: co niby dasz z siebie?
– Już dałem.
– O nie! To Smith dał z siebie wszystko. Ty rzuciłeś na tacę
miedziaka i teraz jeszcze twierdzisz, że to godziwy datek!
– Mam cię już po dziurki w nosie, Le Beau! – wybuchnął Grafton. –
Odwaliłem dwie pieprzone tury w Namie. Zrzuciłem swoją porcję bomb,
zabiłem swoją porcję żółtków i zostawiłem tam przyjaciół, gnijących
w bagnie. A po co? Po nic, oto pieprzona prawda. Tobie się wydaje, że
bierzesz udział w świętej misji obrony Ameryki? Zidiociały zielony
rycerzyk! Przejrzyj na oczy: te ćmiące trawę dzieci-kwiaty, ci wszyscy
hippisi nie chcą, byś ich chronił. Pragniesz za nich nadstawiać karku?
Gdyby któryś umierał z pragnienia nie naszczałbym mu do ust. – Jake
wprost pienił się ze wściekłości. – Ja spłaciłem swoje długi krwią, kolego,
własną krwią. Więc nie wyjeżdżaj mi więcej ze swoimi gównianymi
morałami o godziwym datku!
W kabinie tankowca KA-6D zapadła cisza. Wokół okrętu, który
znajdował się siedem kilometrów niżej, maszyna zataczała kręgi
w słonecznym żarze z najbardziej ekonomiczną prędkością, przepuszczając
przez każdy z silników tonę paliwa na godzinę. Ponieważ cysterna nie ma
radaru, komputera ani INS, Flap mógł tylko siedzieć i wpatrywać się
w odległy, zamglony horyzont. Włączony był autopilot, przeto i Jake’owi
pozostawało jedynie sprawdzanie od czasu do czasu przyrządów, aby
utrzymać pięciomilowy promień. Również i on wpatrywał się zatem
w miejsce, gdzie niebo łączyło się z morzem.
Idiotyczne, że horyzont wyglądał tak samo, w którymkolwiek
kierunku się spojrzało. Wszędzie to samo rozmyte zespolenie wody i nieba
przesłaniało wszystko, co znajdowało się dalej. Tymczasem rozum
podszeptuje, że kierunek jest istotny: samo życie jest podróżą do czegoś,
dokądś...
Dokąd?
Jake Grafton siedział w milczeniu, zamyślony.
Gdy Jake odwiedził Hanka Davisa, ten wciąż leżał w izolatce na
oddziale chorych. Był blady, co podkreślały jego kruczoczarne, cieniutkie
wąsiki.
– Cześć, Hank! Kiedy cię wypuszczą?
– Ciągle jestem na obserwacji. Mam nadzieję, że w końcu ich znudzi
to obserwowanie.
– Jak się czujesz? – Jake usiadł na jedynym krześle i wpatrzył się
uważnie w bombardiera.
Davis wzruszył ramionami.
– Raz ty naparzasz niedźwiedzia, raz on ciebie. Wczoraj wygryzł mi
niezły kawał dupy.
– Ale wyszedłeś z tego. Pociągnąłeś za rączkę w porę, więc żyjesz.
– Ty też już się kiedyś katapultowałeś, mam rację?
– Tak. Nad Laosem. Postrzelili mnie nad Hanoi.
– A nie nawiedzały cię potem wątpliwości?
– Jakie niby?
– No, że może za bardzo trząsłeś się nad swoją dupą, a nie zadbałeś
o tego drugiego?
– Ale przecież monitor wyskoczył w momencie startu, prawda?
Spadł Smithowi na kolana?
– Tak.
– Rany boskie, Hank! Co ty niby mogłeś jeszcze zrobić? To
cholerstwo waży trzydzieści pięć kilogramów! Nawet przy twojej pomocy
Smithowi nie udałoby się umieścić go na powrót w prowadnicach. Nie ma
mowy. Gdybyś przechylił się do niego, obaj byście dziś nie żyli. To
zupełnie inna sytuacja niż wtedy, gdy masz pół godziny na rozwiązanie
zadania.
Davis nic nie odpowiedział, zapatrzył się tylko w ścianę i z trudem
przełknął ślinę.
Jake rozpaczliwie szukał jakiegoś rozwiązania. Powinien był im
powiedzieć o sprawdzeniu, czy monitor mocno siedzi. Ale w żaden sposób
nie mogło mu to przejść przez gardło.
Hank rzeczowym tonem opowiedział, jak katapultował się
z samolotu. Spadochron nie zdążył się całkiem rozwinąć, kiedy uderzył
w wodę. Obolały i na wpół ogłuszony, ledwie zdołał się wyplątać z linek.
Kilka sekund później był już przy nim nurek z helikoptera. Ale Hank i tak
potężnie opił się wody i mało brakowało, żeby utonął.
– Nic z tego nie rozumiem, Jake. Czasami tak trudno pojąć, o co
chodzi w życiu. Kiedy przyjrzeć się dokładniej, widzisz, że o wszystkim
decyduje szczęście. Także o tym, kto umiera, a kto żyje dalej. „Facet zginął,
bo coś spieprzył”, powtarzają ludzie. Pewnie, że spieprzył. Szczęście
odwróciło się od niego dupą. Ale jeśli tak, to wszystko jest jednym wielkim
kłamstwem: religia, profesjonalizm, wszystko... Jesteśmy tylko rybkami,
które pływają w morzu, a los decyduje, na kogo teraz kolej. Wtedy rzuca się
na ciebie rekin i tak kończy się ta pieprzona zabawa.
– Jeśli o wszystkim decyduje traf – zauważył Jake – to wtedy trudno
mówić o czyjejś winie, prawda?
– Komisja powypadkowa – mruknął Hank – węszy teraz za tym
biednym sukinsynem, który źle przykręcił monitor. Wszystko spadnie na
jego głowę. „Rory Smith nie żyje, a winny jesteś ty!”. Rzygać mi się chce
i to wcale nie od morskiej wody.
Czy to na lądzie czy na pokładzie, życie dywizjonu obraca się wokół
sali odpraw. Ponieważ dywizjony A-6 zawsze mają najwięcej załóg
bojowych, na większości lotniskowców dostają pomieszczenie największe,
Salę Czwartą, która i tak nigdy nie wystarczała. W Sali Czwartej stały
wygodne, wyściełane krzesła, w których miło było posiedzieć, a nawet
łatwo zapadało się w sen, jednak nie starczało ich dla wszystkich.
W niektórych dywizjonach w przypadku ogólnej odprawy
oficerskiej miejsca przydzielane były wedle zasady starszeństwa, w innych
– kto przyszedł pierwszy, ten był lepszy. Zależało to od Starego – ten
zawsze i wszędzie zajmował miejsce wyróżnione: za stołem oficera
dyżurnego. Podpułkownik Haldane cenił sobie hierarchię, stąd w Czwórce
rządziła zasada starszeństwa. Jake’owi dostało się krzesło w czwartym
rzędzie od końca. Podporucznicy na pierwszym rejsie siedzieli na
składanych, metalowych stołkach albo stali pod ścianami.
Odprawa ogólna miała znaczenie tyleż służbowe co towarzyskie.
Stawiano na niej kwestie administracyjne związane z okrętem, uczulano na
wymogi amorficznej biurokracji Marynarki i piechoty morskiej, ustalano
hasła, robiono prelekcje dotyczące NATOPS i procedur pilotażu.
Ale podczas takich spotkań oficerowie mogli także poznać się
nawzajem. Mieli okazję zerknąć na szefów, zobaczyć młodszych oficerów,
dowódcy zaś mogli dokonywać starań, aby z załóg uczynić oddziały
bojowe.
Niezależnie od formalnej zwierzchności, płynącej ze stopnia
i z funkcji, dowódca był zawsze także najstarszym i najbardziej
doświadczonym lotnikiem. Sposób wykorzystania tych przewag zależał już
od człowieka, na którym spoczywała wielka odpowiedzialność za maszyny,
a przede wszystkim za trzystu pięćdziesięciu szeregowych i podoficerów
oraz kilkudziesięciu oficerów. Prawnie i moralnie odpowiadał za każdy
aspekt ich życia: od stanu kwater po zdrowie, rozwój osobisty i osiągnięcia.
Odpowiadał też za dywizjon jako jednostkę bojową, co znaczyło, że w jego
rękach znajdowało się ludzkie życie.
Niektórzy załamywali się pod takim ciężarem, ale większość
rozkwitała. Osiągali w ten sposób szczyt kariery, do którego uparcie dążyli
przez całe swoje wojskowe życie. Zanim do niego docierali, służyli pod
wieloma dowódcami. Ci najrozsądniejsi przejmowali najlepsze cechy
dawnych zwierzchników i dostosowywali je do własnej sytuacji.
Dowodzenia nie sposób nauczyć się z podręczników: to najbardziej
niedoceniana i najbardziej ludzka z żołnierskich umiejętności.
W amerykańskim lotnictwie morskim najlepsi szefowie dowodzili
przede wszystkim dzięki osobistemu przykładowi i sile osobowości. Dbali
o zachowanie swobodnej atmosfery, kiedy wydawali rozkazy, chwalili,
wykpiwali, doradzali, zachęcali, karcili i dokonywali jakichkolwiek uwag
o wszystkich i o wszystkim. Ideał, do którego instynktownie zmierzali, to
pozycja pierwszego pośród równych. Dlatego też odprawy były najczęściej
żywymi, gwarnymi spotkaniami pełnymi, z reguły zjadliwego, humoru,
podczas których każdy zabierający głos usiłował przyciągnąć uwagę
pozostałych i nie pozostawał dłużny padającym uwagom: przyjaznym,
wrogim, obojętnym i nieprzyzwoitym. W takich warunkach rozkwitać
mogły inteligencja i rozsądek, a dzięki dzieleniu się doświadczeniami, jedni
uczyli się od drugich i utrwalały się więzi, mocą których powstaje zwarty,
bojowy oddział.
Tego wieczoru jednak śmierć Rory Smitha zawisła w powietrzu jak
duszący opar.
Głos zabrał pułkownik Haldane. Najpierw przedstawił to, czego
dowiedział się o wypadku od Hanka Davisa, a później ciągnął: – Wojna się
skończyła, ale maszyny ciągle się rozbijają i giną ludzie. Trudno się z tym
pogodzić, prawda? Tym razem nie zrobili tego tamci. Nieprzyjaciel nie
dostał Smitha podczas trzystu dwudziestu lotów bojowych, chociaż bardzo
się starał. Trzy razy tak pokiereszowali mu samolot, że dostawał medal za
sam powrót na pokład. Jego śmierć spowodował monitor, który wysunął się
z prowadnic i zablokował drążek sterowy. Czy Rory chciał się
katapultować? Nie wiem. Wolałbym, żeby to zrobił. Pragnąłbym, żeby Bóg
pozostawił Rory’ego Smitha pośród nas. Może bał się urwania nóg, gdy
pociągnie za rączkę. Może nie zdążył jej pociągnąć. Może myślał, że uda
mu się z tego wyjść. Może nie zdawał sobie sprawy z tego, jak
błyskawicznie sytuacja zmieniła się w krytyczną. Jest wiele różnych „może”
i nigdy nie dowiemy się, jak było naprawdę.
Haldane wziął z blatu niebieski podręcznik NATOPS i podniósł go
nad głowę.
– Oto nasza Biblia. Inżynierowie, którzy zbudowali samolot, i piloci,
którzy go oblatywali, włożyli w tę książkę swoje serca i dusze. Dla was.
Zawarli tutaj całą swoją wiedzę. Tyle że ona stale się wzbogaca,
dowiadujemy się nowych rzeczy o maszynie i książka ciągle jest
uzupełniana. To żywy dokument, który musicie znać na pamięć. To
najlepsza polisa, jaką możecie dostać po tej stronie piekieł. Ale żadna
książka nie może zawrzeć w sobie wszystkiego. Wcześniej lub później
zetkniecie się z czymś, o czym podręcznik nie mówi. Czy wyjdziecie cało
z takiej sytuacji, zależeć będzie od waszych umiejętności, doświadczenia
i szczęścia. Przez ostatnią dobę słyszę, jak wiele się po kątach szepcze
o szczęściu. Szczęścia nie można posmakować, powąchać, dotknąć, zjeść go
ani wypieprzyć. Czegoś takiego w ogóle nie ma! Szczęście budujemy sami,
każdy z nas. Składają się na nie: profesjonalizm, dbałość o szczegóły,
zważanie na wszystko, co się dzieje dokoła, znajomość maszyny, wiedza
o własnych ograniczeniach. Nikt z nas nie jest Supermanem. Szczęście to
suma waszych umiejętności jako lotników. Jeśli czujecie, że fart was
opuszcza, bierzcie się do roboty. Ciężkiej. Uważnej. Czytajcie NATOPS,
zdanie po zdaniu, akapit po akapicie, stronica po stronicy. Dokładniej
przeglądajcie maszyny przed startem. Rory’ego Smitha nie ma wśród nas,
gdyż nie ratował się wtedy, kiedy powinien. Hank Davis żyje, bo postąpił
jak należy. Będzie nam brakowało Rory’ego. Ale każdy z was może z jego
śmierci wyciągnąć wnioski dla siebie. Jeśli tak postąpicie, jego zgon nie
pójdzie na marne. Pomyślcie o tym.
Pierwsze spotkanie z Hawajami jest najlepsze, jeśli poznajecie je
tak, jak to ongiś czynili Polinezyjczycy, wielorybnicy i misjonarze.
Wyspy pojawiają się na horyzoncie, niczym chmury pośród chmur.
Potrzeba godzin, by z bliższej odległości stało się oczywiste, że musi to być
coś innego niż obłoki. Zielone kreski u podstawy sugerują ląd tam, gdzie
przedtem na pozór były tylko ocean i niebo.
Podejrzenie stopniowo zamienia się w pewność; brązowawozielone
wzgórza, biała piana fal bijących o brzeg, zarysy grzbietów, półwyspów
i cypli.
Hawaje.
Jake Grafton stał na dziobie w tłumie innych wolnych od służby
członków załogi „Columbii” i patrzył, jak zbliża się ku niemu wyspa Oahu.
Pod czepkiem chmur wydawała się szmaragdowo-zielona. Po prawej
wyraźnie było widać hotele i biurowce Honolulu. A jeszcze dalej na prawo
z mgły wyłaniała się Diamentowa Góra, także zwieńczona cumulusem.
Marynarze w podnieceniu pokazywali sobie szczegóły krajobrazu.
Byli radośni i podekscytowani. Pierwsze spotkanie z Hawajami to kamień
milowy w życiu, niczym pierwszy pocałunek.
Tyle że Jake był już tutaj dwukrotnie. Podczas każdego
z poprzednich rejsów lotniskowce w drodze do Wietnamu zatrzymywały się
w Pearl. „Columbia” wpływała na redę, on zaś wspominał tamte dni
i dzielących je z nim ludzi, którzy już nie żyli. Małe rybki i rekiny.
Zszedł na dół. W kajucie Real McCoy wczytywał się w „Wall Street
Journal”.
– Masz już tyle, żeby przejść na emeryturę?
– Grafton, ja uczciwie pracuję na każdego dolara. Pracuję ciężko
i podejmuję ryzyko. Taki ustrój nazywamy kapitalizmem.
– W porządku. Więc jak potraktował cię kapitalizm?
– W dniu, w którym ukazała się gazeta, byłem do przodu o tysiąc.
Świeższe wiadomości dostanę dopiero wtedy, kiedy wyjdę na przepustkę.
– Rozumiem.
– Na Bliskim Wschodzie Arabowie przymknęli kurki z ropą. To
podrzuci w górę moje akcje kompanii naftowych, ale obniży moje akcje
towarzystw lotniczych. Jedne w górę, inne w dół. Widzisz, mądre
inwestowanie to dziwna rzecz: nigdy nie ma absolutnie złych wiadomości.
Wypadek jest dobry lub zły w zależności od źródełka, z którego płyną twoje
pieniądze.
Jake spojrzał ozięble na swojego współlokatora. Irytował go ten
punkt widzenia robaczka. Robaczki stawiały na małe rybki, co w jakiś
sposób wydawało mu się nieuchronne, co jednak nic nie mówiło ani o nich,
ani o rybkach.
– Schodzisz na ląd? – spytał McCoy.
– Mknę jak strzała, kiedy tylko opadnie trap! – wykrzyknął Jake. –
Żeby się waliło i paliło, muszę chociaż na chwilę wyskoczyć z tego
cebrzyka.
– Wolni strzelcy nie są dobrze widziani w Marynarce – przypomniał
mu McCoy, tonem jak na gust Jake’a nieco zbyt strofującym.
– Pułkownik może się podetrzeć moją oceną służbową – rzucił ostro
Grafton. I rzeczywiście nie obchodziło go to nawet odrobinę.
– Słucham.
– Pani McKenzie? Tutaj Jake Grafton. Czy zastałem Callie?
– Niestety, Jake. Skąd dzwonisz?
– Z Hawajów.
– Jest na zajęciach, powinna wrócić o szóstej. Możesz podać numer,
pod którym będzie mogła cię zastać?
– Nie. Zadzwonię jeszcze raz. Proszę jej powtórzyć.
– Na pewno, Jake.
Pilot odłożył słuchawkę, wyjął monety z rynienki i schował je do
kieszeni. Wyszedł z budki, pod którą niecierpliwie czekał następny
w kolejce marynarz.
Powlókł się przed siebie, nie zważając na oddawane mu honory. Nie
widział ani palm, ani czerwono rozkwitających uroczynow, nie czuł
tropikalnej bryzy na twarzy. Zatrzymał się i podniósł głowę dopiero wtedy,
gdy znad Hickam z hukiem nadleciał odrzutowiec. Patrzył w ślad za
samolotem, aż ten zniknął z pola widzenia.
Nie opodal lotniskowca znajdował się nad wodą mały skwerek
z piknikowymi stolikami. Zmiótłszy gołębie odchody, Jake usiadł na blacie
i zsunął na tył głowy białą czapkę z czarnym daszkiem. Po drugiej stronie
portu znajdował się pomnik USS „Arizona”, wzniesiony nad wrakiem
pancernika. Pod spokojną powierzchnią „Arizona” leżała w mule, a jej
kadłub był podziurawiony, porwany i powyginany przez japońskie bomby
i torpedy. Gładka woda od czasu do czasu pokrywała się falami
wzbudzanymi przez łodzie, które przywoziły i odwoziły zwiedzających.
Gdy łodzie znikały, woda szybko się uspokajała w wąskim kanale.
W lustrze wody odbijało się niebo, płynące po nim cumulusy i długie,
zielone kadłuby okrętów zastygłych przy nabrzeżu.
Zapalił papierosa. Czas płynął powoli, a myśl wędrowała od jednego
problemu do drugiego. Co jakiś czas spoglądał na zegarek. Kiedy minęły
już niemal dwie godziny, podniósł się i poszedł do budki telefonicznej
u wejścia na nabrzeże.
– Callie? To ja, Jake.
– Cześć, marynarzu! Jak dobrze cię słyszeć.
– Także i ciebie, panienko. Ciągle się uczysz?
– Mhm. Teraz doktorat. Czuję się tak wykształcona, że nie wiem, co
ze sobą pocznę.
– Lubię mądre kobiety.
– Może jakąś dla ciebie znajdę. Więc jesteś w Pearl Harbor?
– Tak. Na Hawajach. Przybyliśmy przed chwilą. Pobędziemy tu
kilka dni. Potem Japonia, Filipiny, może Ol. – Rozwinął skrót, obawiając
się, że dziewczyna nie zrozumie. – Ocean Indyjski. Nie wiem, decydują
o tym admirałowie, a ja udaję się tam, gdzie każą. Ale dość już o mnie.
Powiedz coś, żebym posłuchał twojego głosu.
– Dostałam list, w którym piszesz o wypadku. Przestraszyłam się, że
to było bardzo niebezpieczne.
– Trochę nieprzyjemne, zgoda, ale potem podczas dziennych startów
straciliśmy samolot. A-6. Runął do wody po odpaleniu katapulty. Pilot
zginął.
– O Boże, Jake!
– Callie, zaczynam mieć już tego dosyć. Za długo to trwa. W głębi
duszy jestem cholernym cywilem i myślę, że najwyższy czas się wycofać.
Złożyłem prośbę o zwolnienie.
– Och! – usłyszał okrzyk po drugiej stronie. Po chwili milczenia
dziewczyna spytała: – Kiedy rzucasz Marynarkę?
– Nie przed końcem rejsu.
– Na pewno chcesz tego?
– Tak.
Skręcał w palcach kabel telefoniczny i myślał, co jeszcze
powiedzieć. Ponieważ Callie także milczała, ciągnął: – Do wody zwalił się
ten sam samolot, na którym ja wcześniej miałem tamten wypadek. Wstrząs
zniszczył większość sprzętu elektronicznego, a przy wymianie ktoś nie
dokręcił odpowiednio monitora. Kiedy katapulta szarpnęła, monitor wypadł
z niszy i unieruchomił drążek. Bombardier wyskoczył i od niego to
wszystko wiadomo, ale pilot się nie uratował.
– Nie obwiniasz siebie, mam nadzieję?
– Nie – odpowiedział, nieco zbyt szybko i gwałtownie. – To znaczy,
mówiąc dokładnie, trochę odpowiedzialności spada i na mnie. Przy
odrobinie lepszym pilotażu uniknąłbym tamtego zdarzenia, a od tego
wszystko się zaczęło. Może zresztą nie można było uniknąć tego
wychwycenia przy pełnym ciągu, tyle że ja miałem także prelekcje dla
marines. Dwa razy po dwie godziny mówiłem im o wszystkim, co powinien
wiedzieć pilot A-6, ale zapomniałem powiedzieć, że po przeglądzie czy
remoncie trzeba sprawdzić, jak siedzi monitor.
– Rozumiem.
– Naprawdę?
– Może nie do końca, ale czy ryzyko nie stanowi części latania?
– Więcej, to jego sedno, istota. Pomimo najlepszych chęci, zawsze
będą błędy i zawsze coś będzie pękało. Na wojnie i podczas pokoju lotnicy
muszą ginąć. Rzecz w tym, że dostaję mdłości na samą myśl o ludziach,
którzy ryzykują swoim życiem i przegrywają.
– Boisz się o siebie?
– Nie bardziej niż zwykle. Trzeba trochę się lękać, bo inaczej długo
się nie pobędzie po tej stronie piekieł.
– Myślałam, że nie tak łatwo żyć w poczuciu niebezpieczeństwa...
– Dam chyba sobie radę. W końcu nikt do mnie przynajmniej nie
strzela. Ale to najbardziej idiotyczna część całej sytuacji: nie ma wojny, ale
jak długo ludzie startują z lotniskowców, będą też ofiary.
– Co będziesz robił w cywilu?
– Nie wiem, Callie.
Po chwili ciszy dziewczyna powiedziała: – Życie nie jest proste,
Jake.
– To dla mnie nie nowina. Mam już za sobą trochę ciężkiego życia.
– Chodzi mi o to, że lubisz stawiać czoło wyzwaniom.
– Chcesz mnie namawiać, żebym został?
– Nie. – Jej głos stał się silniejszy. – Do niczego cię nie namawiam
i niczego nie sugeruję. Czy zostaniesz, czy zrezygnujesz, zawsze będzie to
twoja decyzja. Sam musisz kierować swoim życiem.
– Niech cię diabli! Przecież próbuję.
– Wiem – odrzekła łagodnie.
– Znasz mnie.
– Zaczynam poznawać.
– Jak twoi rodzice?
– Wszystko w porządku.
Rozmawiali jeszcze parę minut, a potem się pożegnali.
Wielkie cielsko okrętu zwieszało się nad budką telefoniczną. Jake
zapatrzył się na sterczące z pokładu ogony samolotów, potem spuścił głowę,
wcisnął ręce do kieszeni i powlókł się przed siebie.
Problem polegał na tym, że nigdy nie potrafił oddzielić latania od
reszty: zabijania, bombardowania, umierania. Być może w ogóle nie dawało
się to zrobić. Masakra w My Lai, porucznik William Calley, napalm na
wioski, płonące dzieci, amerykańscy lotnicy, których przybijano do drzew
i żywcem obdzierano ze skóry, partyzanci Wietkongu, których na oczach
gapiów torturowano, aby wydobyć z nich informacje, żołnierze
północnowietnamscy zabierani na powietrzne śledztwo: mów, albo
wyrzucimy cię z helikoptera; wszystko to splatało się z lataniem w węzeł,
z którym nawet Aleksander Wielki nie dałby sobie rady.
Chociaż ostatniej zimy w Wietnamie wydawało mu się, że rozwikłał
zagadkę, a właściwie zrobili to za niego komandor Camparelli i Marynarka.
Wybrał nie wymieniony w zadaniu bojowym budynek w stolicy Wietnamu
Północnego, Hanoi, zaatakował go i niemal trafił – a potem musiał stanąć
przed gronem ponurych oficerów, którzy zasiedli po drugiej stronie
długiego, zielonego stołu. Znali swój obowiązek: wykonywać rozkazy
legalnie wybranego rządu. Nie mogli pojąć, jakże on, Jake Nikt, mógł tego
nie przestrzegać.
A teraz wojna się skończyła. Są wprawdzie ludzie, którzy chcieliby
ciągnąć ją bez końca, niemniej, dzięki Bogu, już po wojnie. Teraz służba
w Marynarce to pokojowe rejsy, półroczne, ośmiomiesięczne, nienawistne
rozłąki z ukochanymi, małżeństwa, nad którymi zawisła groza rozwodu,
dzieciaki, które wzrastają, nie widując ojców na oczy, trwoga do szpiku
kości, kiedy Pani Fartowa wypina na ciebie dupę, ludzie, z których zostaje
miazga dobra na pokarm dla rekinów, świadomość – w każdej sekundzie
i minucie – że być może to ty jesteś następny w kolejce. Życie może
z człowieka ujść tak szybko, że wdech zrobisz jeszcze w tym świecie,
a wydech już w piekle.
Porucznik Jake Grafton, syn farmera i pionek historii, musiał
uporządkować swoje życie. Dokonać bezpiecznego i sensownego wyboru,
który da namacalne wyniki. Który pozwoli mu znaleźć dobrą żonę i zostać
ojcem udanych dzieci, lotnicze zaś życie zostawić półgłówkom w rodzaju
„Flapa” Le Beau.
Chociaż będzie mu brakowało latania.
Szedł bulwarem prowadzącym do centrum Honolulu, a na błękitnym
niebie wypiętrzały się wielkie, puszyste cumulusy. Z chęcią poleciałby
teraz: zapiąć pasy i wszystkie problemy zostawić na ziemi.
Dobrze wiedział, że, podobnie jak inni ludzie, jest stworzeniem
lądowym. Nasze ciała zbudowane są z ziemskich minerałów, żywimy się
płodami ziemi. W naszych komórkach zalega woda morska, pozostałość po
praprzodkach żyjących w oceanie. Ale człowiek ukształtował się na lądzie,
gdzie były inne zwierzęta, które zabijał i zjadał; gdzie na drzewach rosły
owoce, gdzie były rzeki i jeziora. Nasze ciała najlepiej funkcjonują
w umiarkowanych temperaturach, przy ciśnieniu atmosferycznym i ilości
tlenu, które zapanowały na naszej planecie w epoce ssaków. Potrzebna jest
nam atmosfera, chroniąca przed promieniowaniem słonecznym, a także
przenosząca sygnały odbierane przez węch i słuch. Ciśnienie powietrza
pozwala nam utrzymywać równowagę, a także wywiera siłę, której
potrzebują mięśnie i układ krążenia. Przeszkody, które trzeba było pokonać,
aby przeżyć na lądzie, przyczyniły się do rozwoju ludzkiego mózgu.
Bez ziemi bylibyśmy innymi istotami. A przecież chcemy się od niej
oderwać, poszybować w niezmierzone dale, poznać przestrzeń kosmiczną,
aby odkryć nowe światy. A pewnego dnia opuścić Układ Słoneczny
i dotrzeć na inną gwiazdę. I to wszystko dlatego, że na powierzchni
ojczystej planety uwięzieni jesteśmy w granicach narzucanych przez naszą
fizyczną i psychiczną naturę.
Czasami ze zdumieniem myślał o sprzecznościach właściwych
sytuacji człowieka. Zeszłej jesieni, kiedy wyszukiwał cele nad Wietnamem
Północnym, narażony na artylerię przeciwlotniczą przeciwnika i jego
samoloty, Amerykanie znowu chodzili po Księżycu. Mniej niż
siedemdziesiąt lat upłynęło od chwili, gdy bracia Wright wzbili się
w powietrze na maszynie napędzanej silnikiem, a oto człowiek stawał na
powierzchni wiernego satelity Ziemi i spoglądał na nią, jak skrzy się
w nieskończonej, czarnej pustce; przytulna, własna, a zarazem nadal pełna
wojen, głodu, przemocy, okrucieństwa ludzkiego, jak zawsze od zarania
dziejów.
Zdumiewająca sytuacja, trudna do pojęcia, a przecież warta
zastanowienia w senne tropikalne popołudnie, kiedy w powietrzu unoszą się
balsamiczne aromaty, a kilkanaście metrów dalej fale rytmicznie zalewają
piasek, Jake Grafton szedł plażą, i zapatrzony w hotele, ludzi, fale,
rozmyślał nad tym wszystkim. Godzinę później wracał do bazy; obok niego
z szumem opon przelatywały samochody, a szczyty leniwych chmur
obrębione były promieniami zachodzącego słońca.
Uznał, iż cała trudność polega na zachowaniu właściwej proporcji
wszystkich kwestii. Ale właśnie: było to strasznie trudne. Na dobrą sprawę,
niemożliwe. Aby zachować właściwą miarę osądzenia człowieka i jego
spraw: Ziemi i kosmosu, trzeba być Bogiem.
Klub oficerski był zatłoczony, pełen muzyki, światła i śmiechów.
Jake zatrzymał się na chwilę w wejściu i wszystkimi zmysłami chłonął
wrażenia, potem zdjął czapkę i spojrzał w kierunku baru.
Usłyszał ich, zanim jeszcze otworzył drzwi.
– Jak brzydka? – dopytywał się niezgrany chórek trzech czy czterech
głosów.
– O Boże, była brzydka jak tygrysie rzygowiny. Baryton Flapa wzbił
się ponad ogólną wrzawę. Ludzie siedzący przy stolikach spojrzeli na siebie
zdziwieni.
– Jak brzydka?
– Jak pępek zapaśnika unurzanego w błocie.
– Jak brzydka?
– Jak propozycja pijanego zboczeńca.
Kilka kobiet zachichotało. Kilku starszych oficerów
z zainteresowaniem spoglądało w kierunku baru. Jake zauważył, że jeden
z nich, siwiejący pięćdziesięciolatek, porozumiewawczo mruga do kolegi.
– To jeszcze nie jest brzydota!
– Była to dziewczyna tak obrzydliwa, że Ziemia na próżno chciała
się zatrząść z oburzenia, ale potrafiła tylko zastygnąć w przerażeniu. Tak
koszmarna, iż pięciu pijanych w trupa marynarzy odwróciło od niej wzrok.
Tak wstrętna, że dwa psy obsikały jej buty, zanim zdążyłem nadbiec
z pomocą. Była tak rozpaczliwie brzydka, że suwak w moich spodniach sam
się zasunął. Wszystko to, przyjaciele, najprawdziwsza prawda.
Jake uśmiechnął się, odsunął czapkę na tył głowy i ruszył do baru.
11
Powietrze było zamglone, słońca skryło się za wilgotnym oparem.
We wszystkich kierunkach szary ocean zlewał się z szarym niebem cztery,
pięć kilometrów od okrętu. „Columbia” znajdowała się w samym centrum
odwróconej misy strefy ochronnej, trzy dni drogi od Pearl Harbor
i mozolnie przebijała przez pięciometrowe fale, wzbudzane przez silny
zachodni wiatr.
Ze swego miejsca w kabinie tankowca KA-6D, który stał za
deflektorem chroniącym przed gazami spalinowymi samolotów startujących
z trzeciej katapulty, Jake widział fregatę w odległości mniej więcej mili od
ich prawej burty. Na wprost dziobu, na granicy widzialnego świata mógł
dostrzec kilwater i nadbudówkę niszczyciela eskorty.
Jake i Flap odbywali właśnie ćwiczenia pięciominutowej gotowości:
przez dwie godziny musieli siedzieć przypięci do foteli, gotowi do
natychmiastowego zapuszczenia silników i pokołowania na stanowisko
katapulty, by wystartować tuż po F-4 Phantom, również znajdującym się
w stanie gotowości. W Kat 4 czekał drugi myśliwiec, a także samolot
wczesnego ostrzegania E-2 Hawkeye, niemal oparty ogonem o pomost
wyspowy. Na śródokręciu przysiadł helikopter, Anioł, który musiał się
wznieść, aby można było odpalić katapulty. Układ napędu włączony był
w każdej maszynie i w dowolnej chwili mógł podać powietrze na turbiny
silników. Wszystkie pięć maszyn przejrzano i uruchomiono, a po
sprawdzeniu wszystkich systemów wyłączono.
Każda załoga miała zapięte pasy. Pilot Phantoma z Kat 4 czytał
jakąś kieszonkową powieść, której tytułu Jake nie był w stanie rozpoznać.
Za katapultami śródokręcia dwa dalsze myśliwce oraz jeden
tankowiec postawione zostały w stan gotowości piętnastominutowej:
w odpowiednich salach odpraw ich załogi siedziały w kombinezonach, na
sygnał gotowe pognać na pokład startowy.
Załogi zawsze były w stanie gotowości, jeśli samoloty nie
znajdowały się właśnie w powietrzu. Poza wodami przybrzeżnymi Stanów
Zjednoczonych, rzadko zdarzało się, by na lotniskowcu obowiązywała
gotowość do lotu dłuższa niż pół godziny. Kwadrans był okresem typowym
dla pełnego oceanu. Gotowość pięciominutowa ogłaszana była na Morzu
Południowochińskim podczas zakończonej niedawno wojny, a także
w każdej sytuacji realnego zagrożenia, która zaistniała właśnie dzisiaj.
Wywiad podejrzewał, iż Sowieci mogą spróbować przelecieć nad kierującą
się do Japonii grupą „Columbii”, a użyć do tego mogli bombowców z bazy
we Władywostoku lub stacjonujących na jednym z lotnisk Sachalina bądź
Kamczatki.
Przy tak słabej widzialności, pomyślał Jake, niewiele miałyby Ruski
z tego, że przelecą nad nami. Patrzył jak fregata z prawej mozolnie wspina
się na grzbiet fali, a potem zanurza dziób tak głęboko, że wielkie, białe
bryzgi sięgały na wysokość mostka.
„Columbią” tak nie rzucało, niemniej Jake dobrze czuł kołysanie
i widział jak skośny pokład startowy unosi się i opada na każdej fali.
Po prawej, na miejscu bombardiera-nawigatora, „Flap” Le Beau
czytał książkę Malcolma X. Za każdym razem, kiedy docierał do dołu
strony, podnosił wzrok i kilkakrotnie omiatał oczyma wszystko dookoła,
zanim podjął lekturę.
Przy kolejnej lustracji, Jake wskazał brodą książkę: – Dobre to
chociaż?
– Facet jest interesujący jak jasna cholera – mruknął Flap i czytał
dalej.
– A o czym pisze?
– Nigdy nie słyszałeś o Malcolmie X?
– Nie.
– Nienawidził białasów. Uważał, że rasy powinny żyć oddzielnie
i nie mieszać się ze sobą.
– Ty też tak sądzisz? – zapytał badawczo Jake. Flap był dopiero
drugim czy trzecim czarnym facetem, jakiego Jake spotkał w lotnictwie
morskim, a z żadnym z tamtych nie rozmawiał o kwestiach rasowych.
– Miał kilka dobrych pomysłów – odparł Flap, patrząc na Jake’a. –
Ale ja jestem zdania, że rasy powinny łączyć się i stapiać. Ameryka jest dla
Amerykanów, wszystkich: czarnych, białych, brązowych, zielonych
i purpurowych. A ty? Wiejska Wirginia, faceci o byczych karkach, dla
których Murzyn jest gorszy od psa, bigoteryjni politycy, brzuchaci
szeryfowie; co ty na to?
– Ten koleś, X, powinien wynająć cię do pisania przemówień –
bąknął Jake, który nie był na tyle głupi, aby z zapałem wziąć stronę
równości wszystkich ras i powszechnego braterstwa, zwłaszcza kiedy za
słuchacza miał kogoś, kto, jak się wydawało, bez specjalnego wysiłku
potrafił wyśmiać wszystkie fanfaronady.
– Kto wie, jeśli interesy z marines zaczną się źle układać, może
i wezmę się za politykę – wzruszył ramionami Le Beau i powrócił do
książki.
Jake pamiętał, że na farmie ojca od zawsze pracowało dwóch
Murzynów. Byli wielkimi mężczyznami, z dłońmi jak bochny chleba
i ramionami grubszymi od młodzieńczego uda. Ledwie potrafili się
podpisać, ale pracowali za czterech białych. W młodości zajmowali się
naprawą torów kolejowych i dźwigali wielkie dwuręczne młoty. „Chłopcy
z Georgii”, mawiał o nich ojciec, a Jake nigdy się nie dowiedział, w jaki
sposób ci dwaj wylądowali ostatecznie na farmie Graftonów, niemniej
Isaiah i Frank od czasu do czasu powtarzali, że ich noga nigdy nie
przekroczy południowej granicy Wirginii. Potrząsali potem głowami wśród
śmiechów, a chłopak widział w wyobraźni krwiożerczych szeryfów
z Południa, którzy marzą o pomszczeniu jakichś tajemniczych zbrodni.
Ojciec traktował obu Murzynów tak samo jak białych, których czasami
najmował: pracował obok nich, jadł z nimi ze wspólnego garnka, dzielił się
papierosami i kawałami. Jake wprost przepadał za nimi.
Jeśli segregację rasową uważał za coś równie naturalnego,
oczywistego i logicznego jak uprzejmość wobec kobiet i szacunek dla
starszych, to nie różnił się w tym od wszystkich swych rówieśników
z południowo-zachodniej Wirginii. A przynajmniej było tak do roku 1962,
kiedy skończył siedemnaście lat. Któregoś wieczoru w dzienniku
telewizyjnym pokazano migawkę z Birmingham, gdzie policja użyła
przeciwko czarnym nastolatkom armatek wodnych. Ojciec zerwał się
z krzykiem.
– Całe szczęście, że nie jestem czarnym! – wrzeszczał Sam Grafton.
– Bo gdybym był, wziąłbym w garść spluwę, pognałbym do Birmingham
i ustrzeliłbym paru z tych skurwysynów. A ten poszedłby na pierwszy
ogień. – Ojcowski palec oskarżycielsko mierzył w ekran, na którym Jake
zobaczył „Byka” Connora.
– Sam! – zawołała zgorszona matka.
– Ale posłuchajże, kobieto, co oni jeszcze mają zrobić, żeby biali
zaczęli ich traktować porządnie? Czarni przeżyli znacznie gorsze męczarnie,
niż wszyscy chrześcijanie pozbierani do kupy. Coś ci powiem, te sukinsyny,
które ich dręczą, to żadni chrześcijanie. To naziści. Prawdziwy cud boski, że
Murzyni nie zaczęli jeszcze strzelać do tych parszywych świń.
– Czy musisz tak przeklinać?
– Najwyższy już czas, żeby sami biali wzięli się za tych cholernych
ciemniaków! – grzmiał Sam Grafton. – Do cholery, niechże ten Kennedy
ruszy tyłek ze swojego bujanego fotelika i wymierzy kilka dobrych
kopniaków! Prezydent Stanów Zjednoczonych, który powiada, że nic nie
potrafi zrobić, kiedy te bydlaki pastwią się nad dzieciakami! O, niechby
tylko „Byk” Connor był czarnuchem i poszło by o białe dzieci, inaczej
śpiewałby ten laluś. Taki sam z niego gumowy polityk, który wygnie się
w każdą stronę, żeby tylko nie stracić głosów wyborców.
Tego dnia Jake przejrzał na oczy i odetkały mu się uszy. Nagle
dostrzegł ruch obrony praw obywatelskich i zaczął przysłuchiwać się
dyskusjom. Ojciec zawsze różnił się nieco od sąsiadów i szedł jakby do
rytmu innego werbla. Zwykle racja była po jego stronie. Syn uznał, że tak
samo jest i teraz.
Westchnął na wspomnienie tamtego wieczoru i potoczył wzrokiem
po pokładzie, na którym marines drzemali obok maszyn i sprzętu.
Był właśnie w trakcie ziewania, kiedy posłyszał, jak z lekkim
szumem ożywają głośniki pokładowe: – Ogłaszam piątkę. Ogłaszam piątkę.
Nadciągają bandyci.
Pokład ożył w jednej chwili. Jake zrobił młynka palcami do
opiekuna maszyny, który odpowiedział mu takim samym gestem. Przekręcił
główny włącznik dopływu paliwa do lewego silnika i uruchomił starter.
Silnik ruszył w niskim pomrukiem. Kiedy obroty były już odpowiednie,
zaczął dopinać hełm, patrząc jednocześnie w wskaźniki temperatury
i obrotów.
Włączył drugi silnik i zasunął osłonę kabiny; w tej samej chwili
ruszyły łopaty wirnika nośnego Anioła. Zmieniali kurs i Jake dokładnie
widział przechył pokładu; ustawiali się jakieś czterdzieści stopni bardziej
w lewo na wiatr. Pokład powoli się wyprostował, a w chwilę później uniósł
się Anioł, ruszając prosto przed siebie. Kiedy znalazł się w bezpiecznej
odległości od dziobu, pilot śmigłowca ratunkowego położył maszynę
w skręcie w prawo.
Tymczasem liny katapult wyciągane były z wodnych hamulców
i montowane w spustach, zaś mechanicy dokonywali ostatnich
sprawdzianów przy obu samolotach i podnosili aprobująco kciuki.
Zbrojmistrz w czerwonej kamizelce usunął ozdobione czerwonymi
wstążkami zawleczki z zapalników bomb. Teraz dyrygent ruchu samolotów
po pokładzie, w żółtej kamizelce, dał znak zezwolenia pilotowi naprzeciw
Jake’a i polecił mu wcisnąć się ostatnie pół metra w Kat 3, a jednocześnie
pod brzuchem maszyny zazieleniły się kamizelki obsługi katapulty, jedni
zakładali „uzdę”, podczas gdy inni zajęli się prętem blokującym,
w przypadku Phantoma była to trzymetrowa przegubowa belka, której jeden
koniec, z bezpiecznikiem, mocowało się do skrzydeł samolotu, a drugi
wprowadzano w szczelinę katapulty. Wagowy wyświetlił wskazanie
pilotowi i podniósł oba kciuki, pokazując je dowódcy katapulty, który
również dał pozwolenie. Wszystko wyglądało jak balet różnokolorowych
kamizelek, których właściciele tańczyli wokół samolotu i pod nim.
Myśliwiec naparł na pręt blokujący, a za nim podniósł się
trzyczęściowy deflektor, który osłonić miał następną maszynę przed gazami
odrzutu. Grafton sprawdzał przyrządy pokładowe, a kątem oka kontrolował
poczynania Phantoma.
Zobaczył, jak obniża się ogon myśliwca wielozadaniowego,
w istocie to rozporka przedniego podwozia podniosła się o czterdzieści
centymetrów, aby polepszyć kąt natarcia. Dostrzegł, jak dowódca katapulty
kręci palcem nad głową, domagając się pełnego ciągu i usłyszał potężną
odpowiedź Phantoma, a następnie ujrzał kłęby czarnego dymu buchające
nad ekranem i poczuł, jak jego własny samolot zatrząsł się od impetu dwóch
silników. Pilot myśliwca poruszył drążkiem, posłusznie drgnęły: ster
kierunku i wysokości. Ostatnie kciuki poszły w górę.
Dowódca katapulty podniósł rękę z otwartą dłonią: sygnał włączenia
dopalaczy. Znad ekranu przestał unosić się ciemny dym, którego miejsce
zajęły gorące, rozedrgane gazy. Nawet tutaj, w kabinie cysterny, huk
wyraźnie się zwiększył. Jake poczuł gryzący swąd gazów.
Maska nie jest szczelnie nasadzona. Muszę poprawić w powietrzu,
przemknęło mu przez głowę.
Ostatni marynarz z załogi katapulty, który zawiesił się na zaczepie,
aby być pewnym dobrego umocowania, skulony wybiegł spod maszyny,
i zrobił aprobujący gest w kierunku dowódcy.
Ten zasalutował pilotowi, spojrzał w dół pokładu i pochylił się. Raz,
dwa... i Phantom skoczył przed siebie, a z dysz trysnęły dwa płomienie. Nie
przebył jeszcze trzydziestu metrów, kiedy deflektor zaczął się obniżać
i oficer startowy przywołał gestem Jake’a.
Upewniwszy się, że F-4 opuścił pokład, dowódca skupił uwagę na
maszynie w Kat 4, której silniki pracowały już pełnym ciągiem. Dał sygnał
do włączenia dopalaczy. Piętnaście sekund później drugi Phantom pomknął
po pokładzie w ślad za pierwszym, który wyłączył już dopalanie i ciągnął za
sobą ciemną smugę dymu, wyraźnie odcinającą się od szarej ściany
mgielnej.
Jake podkołował przed siebie, by następnie powtórzyć cały rytuał;
wiatr rozrywał kłęby pary z otworu w pokładzie i szarpał kombinezony
uwijających się po nim ludzi.
Ciąg, drążek, uchwyt katapulty, wskaźniki obrotów, kontrolki, salut.
Raz, dwa – poczuł leciuteńkie drgnięcie, kiedy puścił bezpiecznik,
a potem przyśpieszenie wcisnęło go w fotel jak ręka Boga.
Kontroler kazał Jake’owi wejść na siedem kilometrów.
– Texaco, stacja wyższa.
Flap potwierdził, a Jake powiedział przez interkom: – Gotowość
piętnaście zostawią w spokoju.
– Skąd wiesz?
– Najwyraźniej chcą, żebyśmy napoili drugi klucz myśliwców zaraz
po odpaleniu, jeśli w ogóle go odpalą.
– Może tak, może nie.
– Pytanie „dlaczego?” nie należy do nas; my mamy wykonać albo
zdechnąć.
– Ale podniosły nastrój. Dzisiaj wolę wykonać.
– Tak jest, sir.
– Nie wygłupiaj się.
Jake Grafton kwiknął jak prosiak.
– Twierdziłeś, że ani ci w głowie obrażać piechotę morską –
powiedział Flap tonem zdegustowania.
– Kłamałem.
Ocean zniknął, gdy znaleźli się na wysokości kilometra. Jake zdany
był na przyrządy pokładowe: nie widać było horyzontu, wody, nieba. W tej
bezforemnej pustce samolot mknął jak zawsze, ale o jego przesuwaniu się
w przestrzeni mówiły jedynie wysokościomierz, strzałka TACAN-u i cyferki
przeskakujące w urządzeniu pomiaru odległości DME.
Jake przypuszczał, że na wyznaczonym pułapie opar stanie się
znacznie rzadszy, tymczasem na siedmiu kilometrach zobaczył tylko nad
sobą jaśniejszą plamę, którą musiało być Słońce, ale poza tym nic się nie
zmieniło. Nie mogąc oprzeć na niczym wzroku, nie potrafił nawet ocenić
widzialności. Flap poinformował, że osiągnęli górną stację, a kontroler
obojętnie potwierdził komunikat.
Jake ustawił ciąg na ekonomiczny, a kiedy prędkość się
ustabilizowała, włączył autopilota. Sprawdził wysokość i z jednej strony
poluzował wiązania maski tlenowej. Flap przez parę chwil rozglądał się
w milczeniu, a potem z kieszeni kombinezonu wyciągnął książkę i otworzył
ją w miejscu, gdzie założył róg stronicy.
Jake zerknął na wskaźniki, żeby upewnić się, iż przepływ paliwa
dokonuje się normalnie. Tankowiec niósł pięć jednotonowych
podwieszanych zbiorników, a paliwo było z nich podawane automatycznie.
Gdyby jednak pojawiły się jakieś blokady, Jake musiał dowiedzieć się
o tym jak najwcześniej, gdyż odpowiednio mniej miałby paliwa do
przekazania innym samolotom czy też na własny użytek.
Znajdowali się o ponad osiemset mil na północny zachód od
Midway i na niebie nie widać było nikogo poza nimi. Jeśli nie popatrywał
na przyrządy i nie korygował od czasu do czasu ułożenia skrzydeł, mógł
tylko wypatrywać w jałowej bieli samolotów, po których nie było ani widu
ani słychu.
Myśliwce miały przechwycić nadlatujących Rosjan; E-2 oddalał się
od okrętu, aby zająć punkt obserwacyjny. Żadne inne maszyny nie wzbiły
się z „Columbii” i nie było za czym się rozglądać. Ale nawet gdyby z chmur
wynurzył się znienacka jakiś samolot, byłby niesłychanie blisko, idąc
kursem na kolizję, co natychmiast przypomniało przygodę z Phantomami
sprzed tygodnia. Wolałby nie przeżywać tego raz jeszcze.
Usiłował zmusić się do uwagi, ale nuda zwyciężała i myśl zaczynała
bujać beztrosko.
Wczoraj wieczorem podpisał prośbę o przeniesienie do rezerwy
i wręczył ją podpułkownikowi Haldane’owi. Stary przyjął dokument bez
słowa, bo niby co właściwie miał powiedzieć?
Haldane nie zamierzał przekonywać Graftona; prawie go nie znał.
Skoro chciał odejść, niech idzie. Otrzyma list z podziękowaniami za służbę,
uścisk ręki i grzecznościowe: „Powodzenia na nowej drodze życia”.
O to mu przecież chodziło, czyż nie?
Lepiej wszak wrócić do Wirginii i pomóc ojcu na farmie... Łowić
ryby na wiosnę i w lecie, polować na jesieni... Może kiedyś, podobnie jak
ojciec, wstąpi do „Lions Club”. Spotkania klubowe co czwartek, dwa lub
trzy razy na miesiąc w niedzielę do kościoła, we wrześniowe
i październikowe piątki licealne rozgrywki futbolowe...
Osiądzie, założy własny dom, kupi meble, zacznie zapuszczać
korzenie. Usiłował sobie wyobrazić tę przyszłość. Jaka ona będzie?
Nudna. Potwornie nudna. Żadnych przeszkód, żadnych wyzwań,
żadnego ryzyka. Z drugiej jednak strony, skarżył się przecież, że
w Marynarce człowiek staje przed zbyt licznymi wyzwaniami, że
odpowiedzialność za życie i los innych ludzi nazbyt jest ciężka. Tam za
dużo ryzyka, tu za mało; czy istniało jakieś pośrednie rozwiązanie?
– Texaco, Atak.
– Tu Texaco, odbiór.
– Zejdź do dolnej stacji. Zacier.
„Zacier” było złagodzonym skrótem od „zapierdalaj”.
– Idę.
Jake wyłączył autopilota i położył Intrudera
w dziewięćdziesięciostopniowy przechył. Nos w dół. Hamulce
aerodynamiczne, zmniejszyć ciąg, przechył do siedemdziesięciu stopni,
dołożyć kilka g. Strzałka prędkości schodzenia doszła do dwóch kilometrów
na minutę. Dalej już pójść nie mogła. Zejście po spirali było w jego sytuacji
najlepszym manewrem, gdyż w przypadku powietrznych tankowców
obowiązywało ograniczenie przeciążenia do trzech g, tak bowiem
postanowili specjaliści od Grummana, aby zapewnić skrzydłom większą
długowieczność. Miał właśnie trzy g, a wysokościomierz zmieniał
wskazania w oszałamiającym tempie.
Dolna stacja znajdowała się na pułapie półtora kilometra, ale przy
słabej widzialności mogła być wyznaczona jeszcze niżej. Lepiej spytać...
– Atak, tu Texaco. Jak tam na dole z widzialnością i podstawą
chmur?
– Nieco gorzej, niż przy waszym starcie. Jakaś mila przy
całkowitym pokryciu nieba.
– Kto jest naszym klientem?
– Wąż Dwa Zero Siedem. Stan krytyczny. Wciśnij siedemnastkę
i nawiąż z nim kontakt.
Jake schodził właśnie poniżej trzeciego kilometra, stale z silnym
przeciążeniem. Flap z wysiłkiem zmienił kanał radiowy i odezwał się: –
Wąż Dwa Zero Siedem, tu Texaco. Podaj swoją pozycję, wysokość i kurs.
Odbiór.
– Texaco, jestem na radialu trzy-jeden-zero, godzina dziewiąta, kurs
powrotny, dwie tony. Lepiej się pośpiesz.
Jake wcisnął nadajnik.
– Trzymaj kurs, podejdziemy do ciebie.
Zerknął na strzałkę TACAN-u. Przyrząd pomagał mu uzmysłowić
sobie swoje położenie w trójwymiarowej przestrzeni. Wyrównał skrzydła
i jeszcze bardziej obniżył nos. Szybkość wynosiła sześćset kilometrów na
godzinę i stale rosła.
– Wąż, tu Texaco. Z czym masz kłopot?
– Wycieka paliwo, a tego, co mamy, nie starczy na podejście.
– Podaj jeszcze raz pozycję.
– Trzy-jeden-zero na piątej, wysokość tysiąc dwieście, prędkość
pięćset pięćdziesiąt, kurs jeden-trzy-zero.
– Widzisz ocean?
– Ani trochę.
– Leć aż do półtorej tony.
Jake mijał właśnie pułap dwóch kilometrów, na radialu trzy-trzy-
zero, dziewięć mil. Miał sześćset pięćdziesiąt kilometrów na godzinę
i podciągnął nieco nos, zmniejszając tempo schodzenia. Zamknął hamulce
aerodynamiczne i dodał ciągu.
– Wkrótce się spotkamy – mruknął. Flap nic nie odpowiedział.
Problem w tym, że nie wiedział, jaka jest widzialność. Jeśli, jak
przypuszczał, wynosiła około mili, on zaś przejdzie obok F-4 odrobinę
dalej, już go nie odnajdzie. W przeciwieństwie do Phantoma, tankowiec nie
miał radaru przechwytującego.
Skupił teraz uwagę na igle TACAN-u. Płynęły sekundy i odległość
od lotniskowca gwałtownie malała.
– Jest! Na pierwszej! – krzyknął Flap.
Także i Jake zobaczył myśliwca. W porządku: był pod nimi kilkaset
metrów, ponad kilometr dalej; za samolotem ciągnęła się struga paliwa.
Jake zmniejszył ciąg i otworzył hamulce.
Jezu, ale blisko! Obniżył nos, aby przejść pod Phantomem.
– Uważaj!
Skrzydłowy Phantom! Jego dysze tuż przed przednią szybą! Chryste
Panie!
Gwałtownie pchnął drążek, a ujemne ciążenie sprawiło, że obaj
zawiśli w pasach. Dwa uderzenia pulsu i był już głęboko pod Phantomem;
przyciągnął drążek. Zapomniał o skrzydłowym!
Utrzymując prędkość pięciuset kilometrów na godzinę, ustawił się
pod uszkodzonym F-4.
– Wężowe Oko, jestem na twojej pierwszej. Tankujemy przy
czterystu kilometrach na godzinę. Podejdź.
Upewnił się, że leci wprost na okręt, a następnie obrócił się w fotelu
i spojrzał na zbliżającego się ku nim Phantoma. Flap przygotowywał
końcówkę tankowania.
Pod brzuchem Phantoma nie było półtoratonowego zbiornika;
paliwo lało się bezpośrednio z kadłuba.
– Zielone światło, jesteś podłączony – oznajmił Flap pilotowi
myśliwca przez radio.
Jake odwrócił się do tablicy. Nie chciał zakłócać tankowania
naciągnięciem przewodu.
– Co się stało, Wężowe Oko?
– Zbiornik pod brzuchem nie chciał podawać; odrzuciliśmy go, ale
z kadłuba zaczęło się lać, pewnie wysiadł zawór. Mamy już tylko osiemset.
– Atak, tu Texaco; ile ma dostać Dwa Zero Siedem?
– Ile chce. Pokład będzie gotowy za sześć, siedem minut.
Zielone światło na pulpicie tankowania zgasło, a zaczął cykać
licznik paliwa.
– Ciągniesz krew – poinformował Flap pilota F-4.
Przelatywali właśnie nad „Columbią”. Jake powoli tracił wysokość.
Gdyby udało mu się zejść poniżej chmur, mógłby zostawić Phantoma na
kursie 180°, tak że po pół minucie ten znalazłby się na pokładzie.
Kiedy paliwomierz odmierzył trzy tony, odezwał się pilot myśliwca:
– Niech tak leci. W każdym razie szybciej wlatuje, niż ucieka.
Na siedmiuset metrach Jake zobaczył powierzchnię oceanu. Ciągle
się obniżał. Na pięciuset dostrzegł po lewej lotniskowiec, który ostro
wykręcał pod wiatr. Z tej odległości mógł tylko rozpoznać kilka maszyn,
które trzeba jeszcze było usunąć z pasa startowego. I to jak najszybciej.
Wyrównał czterysta metrów nad wodą i w lewym skręcie zaczął
okrążać „Columbię”. Okręt szedł teraz dokładnie pod wiatr, ciągnąc za sobą
prosty ślad, białą jak śnieg bruzdę w szarej wodzie, którą młóciły pod
powierzchnią cztery wielkie śruby.
– Wąż Dwa Zero Siedem, tu Paleta. Będziemy gotowi za dwie
minuty. Odczep się od tankowca, idź pod wiatr i wejdź na ścieżkę. Fale
ciągle ponad pięć metrów, więc pokład trochę podskakuje, – Dwa Zero
Siedem, zrozumiałem.
Jake przelatywał właśnie nad dziobem lotniskowca; licznik paliwa
nieustannie cykał. Przetoczył dotąd cztery i ćwierć tysiąca kilogramów.
– Texaco, sokołem.
– Zrozumiałem.
„Iść sokołem” znaczyło lecieć równolegle do ścieżki schodzenia,
aby nieszczelny samolot mógł ewentualnie ponownie nabrać paliwa.
Wszystko idzie dobrze, pomyślał Jake. Facet wróci na pokład.
Paliwomierz zatrzymał się na czterech tysiącach ośmiuset
kilogramach i myśliwiec się odłączył. Jake położył Intrudera w ostry skręt
w prawo, a potem przez lewe ramię obejrzał się na Phantoma. Uszkodzony
samolot tracił wysokość i zwalniał, z opuszczonym hakiem i wysuwającym
się podwoziem. Z brzucha kadłuba paliwo uchodziło wyraźnym
strumieniem. Z tyłu wiernie trzymał się skrzydłowy, który nie czynił
przygotowań do lądowania.
Kiedy pilot F-4 pozbywał się zbiornika spod kadłuba, zaciął się
pewnie awaryjny odłącznik, od którego oderwały się przewody paliwa.
Ponieważ w tej sytuacji nie działał jednokierunkowy zawór, paliwo ze
zbiornika głównego tłoczone było na zewnątrz.
Jake zwolnił do czterystu kilometrów, potem nawinął przewód
przetaczania i sprawdził, czy szpula się nie zablokowała. Teraz musi
trzymać się przy okręcie, by, jeśli Phantomowi się nie powiedzie, być
gotowym do kolejnego tankowania.
Wskoczył na trzysta metrów i w odległości mili zrobił ostry zwrot,
ustawiając się równolegle do kursu lotniskowca po jego lewej burcie.
Phantom przecinał kilwater „Columbii” i szykował się do wejścia na
ścieżkę, kiedy Jake zobaczył ogień. Zapaliło się wyciekające z samolotu
paliwo; wyraźnie widoczny płomień był dwa razy dłuższy od samolotu.
– Palisz się! – krzyknął ktoś przez radio.
– Skacz, skacz, skacz!
Hop, hop – jeden za drugim wyskoczyły w powietrze dwa fotele.
Zanim pierwszy spadochron zdążył się rozwinąć, maszyna dała nura
w kilwater „Columbii”. Chlust, białe bryzgi – i po samolocie nie było już
śladu.
– Oba parasole rozłożone – powiedział przez radio inny głos. Już
w następnej chwili czasze spadochronów zaczęły z wolna układać się na
falach. Przelatując nad nimi, Jake dostrzegł helikopter, zbawczego Anioła.
– I jak tu, bracie, nie mówić o szczęściu! – pokręcił głową Jake. –
Prawdziwy cud, że nie wybuchł.
Brał skręt nad dziobem, kiedy odezwał się szef. Rozpoznawało się
go nieomylnie, jak głos Stwórcy na wysokościach.
– Texaco, twoja kolej. Ściągamy was.
Jake sprawdził ilość paliwa. Zostało cztery i pół tony. Otworzył
główny zawór, potem wypuścił hak, podwozie i wychylił klapy.
Zgodnie z zapowiedzią, kula podskakiwała w optycznym układzie
lądowania. Żyroskop potrafił neutralizować lekkie kołysanie pokładu, ale
nie gwałtowne ruchy przy wysokiej fali.
Wylądował bez kłopotów i w ślad za wskazaniami pokołował
w kierunku pomostu, aby uzupełnić paliwo. Silniki zostawił włączone.
W chwilę później po drugiej stronie usiadł helikopter, w kierunku którego
rzucili się marines z noszami. Niepotrzebnie. Obaj członkowie załogi
Phantoma szli o własnych siłach, zmoknięci, ale śmiejący się od ucha do
ucha. Wszystkim dookoła pokazywali uniesione kciuki.
Pięć minut później Jake i Flap ciągle jeszcze tankowali paliwo,
kiedy dwa radzieckie bombowce typu Bear, wielkie, srebrne samoloty
turbośmigłowe nadleciały zza rufy okrętu na wysokości niecałych dwustu
metrów. Leciały w odległości trzystu metrów od siebie; każdemu wiernie
jak ryba-pilot towarzyszył jeden F-4. Wszyscy na pokładzie zadarli głowy
i wpatrzyli się w samoloty.
– Mogliśmy dzisiaj spisać się trochę lepiej – odezwał się Jake do
Flapa. – Drugie radio powinniśmy byli nastawić na Atak. Bez żadnego
pytania wiedzielibyśmy, co się dzieje z Dwa Zero Siedem. Powinniśmy
także spytać o skrzydłowego. Phantomy chodzą zawsze parami, jak węże.
– Jeszcze widzę te dysze Phantoma pośrodku wiatrochronu –
westchnął Flap. – Ja cię pieprzę!
Jake dobrze wiedział, o co chodzi nawigatorowi: zimny strumień
trwogi prosto w serce.
– Może przelecimy procedurę przedstartową? – zasugerował.
– Chyba tak – zgodził się Flap, wsunął książkę Malcolma X do
kieszeni kombinezonu i zasunął zamek.
12
Kiedy rano Jake wchodził do sali odpraw, podszedł do niego oficer
dyżurny, podporucznik Doug Harrison.
– Panie poruczniku, dowódca wzywa pana do swojej kabiny.
– Daj sobie spokój z tym panem porucznikiem. To ma być piechota
morska?
– Mam nadzieję, panie poruczniku. Jake westchnął ciężko.
– Nie wiesz, o co chodzi?
– Nie, panie poruczniku.
– Do cholery jasnej, na imię mam Jake.
– Tak jest, panie poruczniku.
– Przestań się karmić regulaminami. Pozwól włosom odrosnąć na
dwa centymetry. Daj sobie przynajmniej raz spokój z pucowaniem butów.
Zamiast stu pompek zrób osiemdziesiąt. Najważniejsze, żeby nie
przesadzić, bo się od tego porzygasz, Doug.
Kajuta Starego była na trzecim pokładzie, piętro poniżej sal odpraw.
Najpierw trzeba się było przecisnąć przez wodoszczelną śluzę, potem zejść
po wąskich schodkach.
Na pukanie Jake’a w drzwiach stanął podpułkownik.
– Wejdź i siadaj.
Kiedy pilot pogrążył się w fotelu, Haldane wziął z blatu kartkę,
zważył ją na dłoni, a potem upuścił na biurko.
– Prośba o zwolnienie. Mam ją zaopiniować. Co napisać?
– To, co się pisze w takich sytuacjach, panie pułkowniku – odparł
zaskoczony Jake.
– Formalnie rzecz biorąc, prosisz o przeniesienie z regularnych
oddziałów Marynarki do rezerwy. Ja mam przedstawić swoją opinię
Komisji Przeniesień. Dlaczego chcesz zrezygnować?
– Panie pułkowniku, w podaniu...
– Czytałem je. „Aby podjąć pracę w cywilu”. Wspaniale. Dlaczego
chcesz się wycofać?
– Panie pułkowniku, wojna się skończyła. Poszedłem do Centrum
Szkolenia Oficerów Rezerwy, gdyż alternatywą był pobór. Potem zostałem
zawodowym oficerem Marynarki, gdyż zaproponował mi to mój dowódca,
ale nigdy nie myślałem o karierze w Marynarce. Mówiąc szczerze, nie
uważam, żebym się do tego nadawał. Lubię latać, ale nie bardzo mi leży
cała reszta żołnierskiego życia. Jeśli wybuchnie następna wojna, jako
pierwszy stawię się na ochotnika. Nudzi mnie wożenie się po oceanie
w czasie pokoju.
– Chcesz latać w jakiejś linii lotniczej?
– Jeszcze nie wiem, panie podpułkowniku. Z żadną się jeszcze nie
kontaktowałem, ale kto wie?
– Potwornie nudna praca, jeśli chcesz usłyszeć moje zdanie.
Startujesz w A i lecisz do B. Lądujesz. Kołujesz do hangaru. Noc w hotelu.
Nazajutrz z powrotem do A. Myślę, że po kilku chwilach facet z twoim
wyszkoleniem i doświadczeniem zaczyna nudzić się jak cholera. Niewiele
lepiej, niż zostać kierowcą autobusu.
– Pewnie ma pan rację, panie pułkowniku.
– No więc, co zamierzasz robić w cywilu?
– Jeszcze nie wiem, panie pułkowniku.
– Do diabła, chłopie, po co rezygnować, jeśli nie masz na oku
niczego lepszego? Gdybyś chciał skończyć uniwersytet, przejąć firmę
ojczulka albo otworzyć burdel w Texicali, powiedziałbym tylko
„Powodzenia”. Ale z tobą jest inaczej. Wyślę to normalną drogą służbową,
ale aż do momentu zwolnienia ciągle masz czas, żeby zmienić decyzję.
Przemyśl to dobrze.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Przy okazji, szef Phantomów kazał ci przekazać parę ciepłych
słów z powodu tego, jak napoiłeś Dwa Zero Siedem i wróciłeś z wiatrem
wprost na krypę. Szybki, sprawny kontakt, robota profesjonalisty.
– Szkoda tylko, że się zapalił.
– Kiedy zwolnił do prędkości lądowania, paliwo zaczęło dostawać
się do komory silnikowej i zapaliło się. Od chwili, kiedy płomienie
pokazały się na zewnątrz, po dwóch i pół sekundach przewody hydrauliczne
byłyby przepalone. Wyskoczyli, gdy nos poszedł w dół. Pociągnąłby drążek
do siebie i byłoby po nich.
Jake przytaknął w milczeniu.
– To męska gra – powiedział Haldane i wzruszył ramionami. –
Żadnych fanfar, sławy, marna płaca, okropne chwile i ta stawka: ludzkie
życie. Za każdym razem, kiedy wraz z nawigatorem zapinacie pasy,
rzucacie na stół swoje losy.
Dzień za dniem lotniskowiec płynął w otoczeniu swej eskorty na
zachód. Samoloty na pokładzie „Columbii” pozostawały w stanie
gotowości, a licząca pięć tysięcy trzysta osób załoga odbywała przeglądy
sprzętu, odwalała robotę papierkową i ćwiczyła alarmy: rano, w południe
i wieczorem odbywały się alarmy ogniowe, ogólne, atomowe, biologiczne,
chemiczne, alarmy z powodu kolizji, przecieku kadłuba, wybuchu reaktora
i wypadku na pokładzie startowym. Oddziały opanowania zagrożeń
podpierały się nosem; oddziały strażackie straciły już rachubę ugaszonych
„pożarów”.
Jedynym urozmaiceniem w tych rutynowych zajęciach były wczesne
godziny nocne, gdy przeprowadzano doraźne uzupełnienia paliwa jednostek
eskortowych. Co trzy dni mniejsze jednostki eskortujące podpływały do
burt „Columbii”, aby z jej zbiorników pobrać standardowe paliwo okrętowe.
Dla miłośników Marynarki to jeden z najbardziej fascynujących
widoków, gdy dwie lub trzy rażąco różne pod względem wielkości jednostki
płyną obok siebie przez wzburzone wody nocnego Pacyfiku, sprzężone ze
sobą wężami i kablami.
Jake ze szczególnym upodobaniem przyglądał się niszczycielom
i fregatom, i kiedy tylko mógł, podziwiał je z biegnącego obok katapulty
chodnika na prawej burcie. Mniejszy okręt nadpływał od rufy i wyprzedzał
wielki lotniskowiec, by następnie, płynąc równoległym kursem
dostosowywać powoli szybkość. Olbrzym wisiał w wodzie nieruchomy
niczym skała, malec tymczasem podskakiwał na falach i kolebał się na
wszystkie strony. Dziób zapadał się od czasu do czasu tak głęboko w wodę,
że wysoko w górę wzlatywały bryzgi piany, przednia wieża niknęła na
chwilę z oczu, a wszyscy na pokładzie stali przez kilka sekund po kolana
w wodzie.
Kiedy kapitan niszczyciela zajął właściwą pozycję, nad
dwudziestopięciometrową szczeliną przerzucano linę, którą chwytali
marynarze w hełmach i kamizelkach ratunkowych. Linę mocowano
w blokach i w chwilę później nad wzburzoną wodą sunął kabel, a po jego
zabezpieczeniu – przewody, przez które natychmiast zaczynało płynąć
paliwo. Aby zmniejszyć czas konieczny na przepompowanie setek ton
paliwa, najczęściej używano równocześnie trzech węży.
Pewnej nocy pojawił się statek dostawczy, a niedługo potem przy
jego prawej burcie ukazała się fregata. Teraz paliwo przewodami,
a przesyłki na linach popłynęły jednocześnie do lotniskowca i okręt eskorty.
Aby przyśpieszyć cały proces, śmigłowiec CH-46 zabierał szczelnie
upakowane palety z rufy transportowca i przenosił na pokład startowy
„Columbii”.
Na zachodnim skraju oceanu, w mroku nocy, widać było wyraźnie
potęgę Ameryki. Wytwory najpotężniejszej w świecie gospodarki
przekazywane były na pokłady okrętów w zawrotnych ilościach: paliwo,
oleje, tłuszcze, bomby, amunicja, pociski rakietowe, papier toaletowy,
kasety filmowe, części zamienne, wyposażenie ćwiczebne, środki
medyczne, puszkowane napoje chłodzące, słodycze, mięso, warzywa,
mleko, mąka, keczup, herbata, kawa – lista ciągnęła się bez końca. Do
zapełnienia ładowni statku dostawczego nie wystarczał jeden pociąg
towarowy.
Żaden inny naród na kuli ziemskiej nie mógłby zapewnić powiązań
międzyludzkch, struktur organizacyjnych i narzędzi nieodzownych do
wytworzenia, dostarczenia i przetransportowania tak ogromnej ilości dóbr
na okręty znajdujące się pośrodku wodnego pustkowia. Możliwość
zaopatrywania jednostek Marynarki, gdziekolwiek na kuli ziemskiej się
znalazły, stanowiła jeden z głównych składników potęgi Stanów
Zjednoczonych, potęgi rozciągającej się na tysiące mil wód morskich. To
właśnie owe statki dostawcze czyniły Waszyngton najważniejszym miastem
świata, Kongres USA – najważniejszym zgromadzeniem prawodawczym na
Ziemi, a prezydenta Stanów Zjednoczonych – najważniejszą osobą naszego
globu. To te statki zapewniały powszechną Pax Americana.
Takie myśli rzadko kiedy nawiedzają przeciętnych ludzi i w tym
momencie bynajmniej nie nawiedzały Jake’a Graftona, pilota samolotu
szturmowego, pionka historii i syna farmera. Na pomoście biegnącym
wokół pokładu startowego stał pod ogonem A-6 z kołnierzem postawionym
dla ochrony przed wiatrem i zimnem – i zachwycał się widokiem.
– Słyszałem, że rzucasz Marynarkę – któregoś wieczoru powiedział
w kabinie Real McCoy.
– Tak. Jak tylko rejs się skończy.
Tabele z kursami akcji publikowane przez „The Wall Street Journal”
zaściełały podłogę, pryczę McCoya i jego biurko. Siedział na podłodze po
turecku z pękatym notatnikiem na kolanach. Uzupełniał swe zapiski
każdego wieczoru po dostarczeniu poczty na okręt. Oparł się o szafkę,
rozprostował nogi i westchnął przeciągle.
– Myślałem sobie – powiedział – że kiedy z racji zamknięcia
w okręcie przez dziesięć dni jestem odcięty od rynku, kółka kręcą się
szybciej. Ale nie. – Wzruszył ramionami. – Może kiedyś, ale nie teraz.
Jake odłożył książkę.
– Co cię trzyma w Marynarce? Myślałem, że twoją prawdziwą pasją
jest giełda.
– To straszliwe hobby. Cały problem chyba w tym, że jestem
nałogowym hazardzistą. A giełda jest najlepszą z gier, wstęp do kasyna za
darmo, raptem opłata dla maklera przy każdej transakcji. Ale to tylko
pieniądze. Z drugiej strony, kiedy latasz – hazard jest ostateczny: ryzykujesz
życiem. I przy każdym starcie wszystko zaczyna się od nowa. Masz do
dyspozycji tylko swoje umiejętności i rozum, a stawka jest najwyższa.
Niczego takiego nie ma w cywilu, no może tylko narkotyki. Gdybym się
wycofał, nie mógłbym sobie poradzić bez latania i bez tego stale
powracającego ryzyka.
Jake był nieco zaskoczony. Nigdy dotąd nie słyszał, by ktoś
porównywał latanie do hazardu, czegoś w rodzaju rosyjskiej ruletki. Znał,
oczywiście, ryzyko i robił wszystko, aby je zminimalizować, ale oto facet
powiadał, że właśnie dla ryzyka warto siadać za sterami.
– Na twoim miejscu – poradził Realowi – nie wspominałbym o tym
w sali odpraw.
– Jasna sprawa. Zbyt wielu chłopaków jest spiętych.
– Zgoda.
– Myślą, że oficer sygnalizacyjny zawsze ich w końcu wyratuje.
I chcemy, żeby tak myśleli, dlatego zawsze robią to, co im powiemy. Gdyby
dotarło do ich małych móżdżków, że także i my możemy się mylić,
zaczęliby się zastanawiać nad poleceniami.
– Mhm.
– Ale i LSO są przecież ludźmi. Właśnie dlatego, że możesz
popełnić błąd, za każdym razem musisz wchodzić w to cały.
– A jeśli coś spieprzysz, tak jak się zdarzyło ze mną, tyle że nie
obyłoby się bez ofiar? Jak sobie z tym dasz radę?
– Nie wiem. To jest najgorsze. Ty ryzykujesz i wiesz, że prędzej czy
później topór spadnie, ale musisz nauczyć się żyć z tą wiedzą. Dlatego
lotnikom jest łatwiej. Jeśli spieprzysz coś za sterami, jesteś martwy. Długo
można by opowiadać o tym, dlaczego lepiej nadstawiać własną dupę, niż
cudzą.
– Tyle że niewiele jest takich rzeczy, które nie dotyczą nikogo poza
tobą – mruknął Jake.
– Pewnie tak – przyznał Real McCoy i powrócił do swych notatek.
Któregoś ranka pod koniec lipca „Columbia” wraz ze swą eskortą
wpłynęła na Morze Japońskie przez cieśninę Tsugaru, oddzielającą wyspy
Hokkaido i Honsiu. Kiedy przechodzili przez cieśninę, myśliwce gotowe do
startu zaparkowane były tuż koło katapult, a ich załogi siedziały w fotelach
przypięte pasami, ale na obrzeżu pokładu startowego gęsto stłoczyli się
żołnierze. Jedni mieli wolne, innym dowódcy zezwolili chłonąć widoki
z górnego pokładu, jeszcze inni po prostu wykonywali tu swoje zadania.
Od północy i południa widniał ląd, niebieskawy, zamglony,
egzotyczny i tajemniczy dla tych młodych mężczyzn z metropolii,
przedmieść, miasteczek i farm w Ameryce. Tam była Japonia: gejsze,
kimona, ryż, surowe ryby, niezwykłe budowle, dziwna muzyka, a także
urywane głosy, mówiące coś zupełnie niezrozumiałego. I oto mieli ją przed
oczyma!
W zasięgu wzroku przesunęło się kilka wielkich promów,
ceremonialnie powitanych przez szare olbrzymy wojenne, podobnie jak
i małe kutry oraz holowniki, podskakujące na falach. „Columbia” płynęła
z szybkością piętnastu węzłów.
Dla wielu z tych chłopaków był to pierwszy rejs poza wody
terytorialne Stanów Zjednoczonych. Gotowi byliby przysiąc, że wyczuwają
w powietrzu aromatyczne, egzotyczne zapachy, których dotąd nie zaznali.
Nawet ci, którzy najmocniej tęsknili za domem i dziewczynami, zgadzali
się, iż dano im przeżyć wspaniałą przygodę. Żeby tak jeszcze rodzice,
rodzeństwo, dziewczyny i kumple mogli też tego zasmakować...
Okręty przeto ciągnęły sznurem przez cieśninę, a na ich pokładach
tłoczyli się młodzi marynarze i lotnicy, chłonący wrażenia, które pozostaną
już z nimi na zawsze.
Z rufy lotniskowca widać było jeszcze coś, czego nie mogli dostrzec
obserwatorzy z pokładów innych jednostek. Ponad milę z tyłu atomowy
okręt podwodny salutował im banderą.
Trudno było powiedzieć, od jak dawna sunął po powierzchni;
właściciele lornetek bez trudu mogli rozpoznać powiewający nad
peryskopem gwiaździsty sztandar.
Kiedy wyszli z cieśniny, pokłady opustoszały z gapiów.
Z wyjątkiem tych kilku osób, które wystartowały w związku z wizytą
rosyjskich bombowców, większość załóg nie latała od dziewięciu dni. Taka
przerwa oznaczała, że dla dopuszczenia do lotów nocnych, musieli wykonać
jeden start z katapulty i jedno lądowanie na wychwyt, z myślą o czym
dowódcy zaplanowali program lotów obserwacyjnych nad Morzem
Japońskim. Nie chodziło jednak tylko o trening pilotów; liczyło się również
pokazanie flagi, kolejne zademonstrowanie samolotów bojowych
znajdującym się na tych wodach statkom i okrętom, na wypadek, gdyby
ktoś znudzony już był słowami amerykańskich ambasadorów. Pierwsze
maszyny zaczęły sunąć w kierunku katapult i w tym samym momencie
okręt podwodny miękko osunął się w głębiny.
Jake nie został dziś wyznaczony do lotów; miał odbyć dwa dyżury
w Operacjach Powietrznych i po zmroku jedną w Centrum Kontroli Ruchu
Powietrznego. Podczas dyżurów występował z ramienia dywizjonu jako
ekspert, do którego mogli się zwracać dowódcy z ewentualnymi
zapytaniami dotyczącymi A-6. W pomieszczeniu każdego z dowódców
powinien znajdować się podręcznik A-6 NATOPS, do którego odsyłał
informator, przed każdym przeto z dyżurów Jake upewnił się, czy wymóg
ten jest faktycznie spełniony. Potem, z księgą w ręku, patrzył i nasłuchiwał
obserwatorów z innych dywizjonów.
Dyżury takie z jednej strony miały zapewnić szefowi ruchu
powietrznego i szefowi Operacji Powietrznych natychmiastowy kontakt ze
specjalistami, z drugiej – stanowiły pożyteczną lekcję dla obserwatorów.
Mogli z bliska przyjrzeć się tutaj, jak wygląda kontrola lotów, jak rodzą się
problemy i jak się je rozwiązuje. Mogli zobaczyć z bliska dowódcę grupy
powietrznej, a także własnych dowódców siedzących obok szefa Operacji
Powietrznych. Ten często porozumiewał się z kapitanem okrętu, jako że
każdy aspekt nocnych operacji był starannie kontrolowany i nadzorowany.
Tutaj dokładnie widziało się, że rozemocjonowany pilot siedzący w kabinie
samolotu nie jest pozostawiony sam sobie. Przynajmniej tak długo, jak
długo zachowa kontakt radiowy z bazą.
Za dnia morze wzburzyło się i powiał silniejszy wiatr. O zmierzchu
niebo pokryły chmury, a widzialność poniżej ich podstawy zmalała.
Nadciągał ciepły front.
Pierwszą turę lądowań Jake obserwował na monitorze w sali
odpraw, zajęty jednocześnie papierami. Pokładem silnie kołysało
i przydarzyły się trzy przesmarowania. Drugą turę spędził w CKRP
z NATOPS w ręku. Zaczął padać deszcz. Dwóch pilotów poderwano ze
ścieżki schodzenia, czterech przesmarowało, z czego jeden dwukrotnie.
W jednym z tankowców wyczerpało się paliwo; zapasowy ześlizgnął się
z rozbiegu katapulty, kołując na stanowisko, i trzeba go było usuwać przy
użyciu ciągnika. Pokład stał się trefny; musieli przetrzymać w powietrzu
następne trzy maszyny. Kiedy ostatnia znalazła się już na pokładzie –
lądowanie zabrało w sumie trzydzieści osiem minut – Jake wrócił do kajuty,
aby sporządzić raport z dyżuru.
Pracował nad nim już od pół godziny, kiedy wszedł Real McCoy,
rzucił na biurko hełm i notatnik LSO, a sam padł na koję.
– O rany! Ale noc! Im się chyba wydaje, że drążki sterowe służą do
polowania na szczury w kabinie. A na dodatek pogoda coraz gorsza.
– Byłeś na platformie? – Jake miał na myśli platformę oficerów
sygnalizacyjnych, która znajdowała się na skraju pokładu startowego.
– Tak. Dawałem pozwolenia. Kolejna wielka noc Marynarki.
Kompletny burdel. Widzialność na trzy mile, podstawa chmur trzysta
metrów, solidna dziesięciokilometrowa czapa, trzymetrowe fale; dlaczego
nie miałem na tyle rozumu w głowie, żeby zgłosić się do Sił Powietrznych?
Chłopaki już trzy godziny temu zamknęliby sklepik i poszliby sobie
spokojnie do klubu.
– To już podczas następnej wojny – mruknął Jake.
– Następna wojna to już w Siłach Powietrznych – zgodził się
McCoy. – To co, chcesz postać ze mną na platformie w następnym akcie?
Jake popatrzył z niechęcią na nie dokończony raport, wstał,
przeciągnął się i powiedział: – Czemu nie? Tyle już się nasłuchałem
waszych przekleństw i jęków, że pewnie sam mógłbym pomachać.
– To byłby dopiero sądny dzień – parsknął McCoy.
Jake przez chwilę łapał równowagę, a potem zastygł
w regulaminowej pozie.
– Nie byłbym taki pewny, panie poruczniku.
McCoy westchnął i przymknął powieki. Uważał się za największego
na pokładzie specjalistę od krótkiej drzemki. Jake ponownie zasiadł za
biurkiem. Sześćdziesiąt pięć sekund po zamknięciu oczu, LSO pochrapywał
już cichutko.
Krótka drabinka wyprowadziła ich na pomost obiegający pokład
startowy, metr poniżej jego poziomu. Ryk dwudziestu jeden silników na
jałowych obrotach był przeraźliwy, pomimo ochraniaczy na uszach.
Deszczowe krople, miotane przez silny wiatr leciały, wydawało się, ze
wszystkich stron, nawet od dołu, spod stóp. Porywisty, złowieszczy wiatr
dął z ciemności tak zupełnej, iż Jake przez chwilę myślał, iż postradał
wzrok. Z mroku dochodziła ostra woń spalin.
Powoli jego oczy przywykły do czerwonawej poświaty na pokładzie
startowym i zaczynał rozróżniać kształt pomostu, barierki, pękate zarysy
tratw ratunkowych, zwieszające się na zewnątrz relingu, a poza nim, daleko
w ciemnej próżni kilka wyraźnych światełek. Eskorta. Nad głowami mieli
ogony samolotów. W drodze na stanowisko obaj z McCoyem kulili się
instynktownie w obawie przed niewidzialnym strumieniem rozgrzanych
gazów.
Gdzieś ponad okrętem, zawieszone między czernią nieba i oceanu,
znajdowały się samoloty. A w nich siedzieli ludzie. Przywiązani pasami do
wyrzucanych foteli, wpatrzeni w przyrządy i monitory, korygujący wpływ
turbulencji i obserwujący jak strzałki na paliwomierzach nieubłaganie
zmierzają ku zeru.
Jake i McCoy wspięli się po drabince na platformę sygnalizacyjną
w chwili, kiedy katapulta wyrzucała pierwszą maszynę w nocne niebo.
Światełka uciekały od okrętu, malały, migotały, aż wreszcie zniknęły,
połknięte przez mrok.
– Podstawa chmur trzysta, trzysta pięćdziesiąt metrów, widzialność
najwyżej jedna mila! – krzyknął Jake’owi w ucho McCoy.
Podoficer przydzielony do pomocy oficerom sygnalizacyjnym
krzątał się już po pomoście, podłączając wtyczki, sprawdzając monitor,
dmuchając w mikrofon przy słuchawkach i porozumiewając się na próbę
z ludźmi z Operacji Powietrznych.
Platformę stanowił drewniany pomost, o powierzchni może ośmiu
metrów kwadratowych, sterczący z lewej burty pokładu startowego. Aby
osłonić oficerów sygnalizacyjnych przed wiatrem i gazami spalinowymi
samolotów, od przodu rozpięto na barierkach kawał czarnego płótna, tak że
platforma odsłonięta była od strony rufy i ścieżki schodzenia.
Pod pomostem, od strony rufy i morza rozpostarta została siatka
bezpieczeństwa, w którą wpaść musiał każdy, kto nieostrożnie dałby krok
poza platformę. W przypadku, gdyby pilot odchylił się od ścieżki
schodzenia nad samym pokładem, rzut na siatkę był jedynym sposobem,
w jaki oficer sygnalizacyjny mógł jeszcze się ratować. Jake niespokojnie
zerknął w ciemną pustkę pod nimi.
– Spokojnie, kolego – uspokoił go McCoy. – Tam jest siatka. Słowo
honoru.
Ponieważ platforma znajdowała się na wysokości czwartej liny,
jakieś sto dwadzieścia metrów od metacentrum okrętu, więc nieustannie
wędrowała w górę i w dół.
Jake przypatrywał się, jak McCoy kontroluje soczewki Fresnela,
wciskając pozycje: ZAKAZ LĄDOWANIA i WYŁĄCZYĆ SILNIKI. Po
chwili LSO wyprostował się, najwyraźniej zadowolony z oględzin.
Soczewki Fresnela to, zdaniem Jake’a, jeden z tych technicznych
wynalazków, które umożliwiły pokładowe wykorzystanie odrzutowców.
W pierwszych latach, w epoce starego USS „Langley”, piloci nalatywali na
pokład bez żadnej pomocy. Któregoś wietrznego dnia jeden z oficerów
chwycił kilka chorągiewek sygnalizacyjnych i pognał na rufę, by
pokierować lotnikiem, który miał poważne kłopoty z lądowaniem. Zabieg
okazał się tak owocny, że oficera na stałe ustawiono w tym miejscu, aby za
pomocą gestów i chorągiewek pomagał wszystkim pilotom zachować
ścieżkę schodzenia, prędkość podejścia i w odpowiedniej chwili wyłączyć
silnik.
Kiedy do użycia weszły skośne pokłady i odrzutowce o większej
szybkości lądowania, stało się jasne, że potrzebne jest jakieś nowe
rozwiązanie. Pomysłodawcami byli, jak zwykle, Brytyjczycy. Po jednej
stronie pokładu umieścili zwierciadło, na które skierowano snop silnego
światła, odbijanego wzdłuż ścieżki schodzenia. W pół drogi po obu stronach
zainstalowano światła orientacyjne, tak że podchodzący do lądowania pilot
światło odbite od zwierciadła widział powyżej linii orientacyjnej, kiedy był
nad ścieżką schodzenia, a poniżej – kiedy był pod nią. Zachowano funkcję
oficera sygnalizacyjnego, który porozumiewał się z pilotem przez radio
i dawał bezwzględny zakaz lądowania, kiedy stawało się to niebezpieczne.
Soczewki Fresnela stanowiły rozwinięcie tego pomysłu. Źródło
światła było teraz umieszczone w pięciu pudełkach, ustawionych jedno na
drugim. Promień orientacyjny wysyłano ze środkowego, czyli trzeciego
pudła. Dzięki odpowiedniemu zorientowaniu soczewek, na ścieżkę
schodzenia padał wydłużony, wąski strumień światła („kula centrująca”),
który nad rufą miał wysokość około czterdziestu pięciu centymetrów.
Dla siedzącego za sterami było to prawdziwe wyzwanie: poprzez
powietrzne wiry musiał wprowadzić odrzutowiec w okienko nawet nie
półmetrowe. W nocy, kiedy pokład niespokojnie unosił się na falach, było
to zadanie niesłychanie trudne, bez wątpienia najtrudniejsza próba dla
pilota. Fakt, że regularnie potrafili jej podołać nie tylko wyselekcjonowani
oblatywacze, mówił o jakości szkolenia, jakie otrzymywali piloci
Marynarki, ale zarazem pozwalał zrozumieć, dlaczego tak bezwzględny był
tutaj odsiew kandydatów.
Albo umiało się trafiać w rozpaczliwie małe okienko albo nie –
żadnych rozwiązań pośrednich. A przecież i tak nie zyskiwało się tej
umiejętności raz na zawsze: zadanie było na to zbyt trudne, a wymagane
talenty – zbyt subtelne. Dlatego też noc w noc, w pogodę i niepogodę,
nieustannie ćwiczyli, tak jak teraz, na Morzu Japońskim, osiemdziesiąt mil
na zachód od wyspy Honsiu.
Jake Grafton był rad, że dziś nie musi latać. Tak dobrze być tutaj, na
dole, i nie pocić się przy każdym podskoku maszyny, nie omiatać
nieustannie przyrządów i monitorów, nie sprawdzać co chwilę ilości paliwa,
przez cały czas wiedząc, że w końcu przyjdzie chwila, gdy zaufawszy tylko
przyrządom trzeba będzie bezpiecznie zaczepić się o linę. Co będzie
oznaczało powrót do normalnego życia, przyjaciół, wrogów, mesy, listów
od ukochanej, przytulnej koi, świata przeszłości i przyszłości. W kabinie
bowiem była tylko teraźniejszość: samolot, drążek w prawej, dźwignie
ciągu w lewej i pedały orczyka pod stopami. Rozciągała się na wieczność ta
jedna chwila, dla której żyłeś, ten moment, w którym wzywało się
wszystkie moce wewnętrzne i zewnętrzne, aby go przekroczyć i istnieć
dalej.
Tak. Jake Grafton był rad.
Na platformie pojawili się inni oficerowie sygnalizacyjni, tak więc
Jake starał się, na tyle na ile było to możliwe, wcisnąć się w kąt i nie
zawadzać nikomu. Zjawiali się tutaj, by obserwować kolejne loty, uczyć się
i ćwiczyć nabyte już umiejętności. Normalna sprawa. Na platformie zawsze
było tłoczno od LSO.
Ostatni z wystrzeliwanych samolotów włączał właśnie na
stanowisku katapulty dopalacze, kiedy w mroku za rufą pojawiły się
pierwsze światełka na ścieżce schodzenia. W następnej chwili katapulta
odpaliła i na pokładzie zapanowała nienaturalna cisza.
Jake wychylił się z pomostu. Real wyskoczył już metr na pokład;
lewą ręką przytykał do ucha słuchawki, podczas gdy w prawej wysoko nad
głowę uniósł sterownik soczewek Fresnela, aby wszyscy widzieli, że wie, iż
pokład jest trefny. Załoga katapulty śródokręcia uwijała się jak w ukropie,
zakładając osłonę na zaczep katapulty i usuwając linę z pokładu startowego.
Zanim nie opuszczą strefy lądowania, pokład będzie zamknięty.
– Ej tam, ruszcie się! – ryknął przez głośniki pokładowe szef
Operacji Powietrznych, jak gdyby wierzył, że dzięki zachęcie jego
podwładni lepiej się spiszą. Tak czy owak, nigdy nie przegapił okazji do
ponaglenia. – Phantom jest na ścieżce i muszę mieć zaraz czysty pokład!
Ostatni ciągnik pokładowy przekroczył linię wyznaczającą strefę
bezpieczeństwa, ale trzech żołnierzy ciągle biedziło się nad pokrywą
zaczepu.
Jake odchylił z jednego ucha ochraniacz i usłyszał, jak Real
potwierdza słowa pilota, iż widzi kulę. Przez głośnik znowu odezwał się
szef: – Idzie na kulę! Oczyścić mi pokład, ale już!
Trzech ludzi z obsługi katapulty gnało w kierunku pomostu
wyspowego. Jake spojrzał za rufę. Phantom miał jeszcze jakieś pół mili; był
na wysokości sześćdziesięciu metrów i szybko się obniżał. Na pokrywie
przedniej goleni znajdował się układ trzech światełek: czerwonego, żółtego
i zielonego, sterowanych z kabiny przez wskaźnik kąta natarcia. Pierwsze
oznaczało lot zbyt wolny, drugie – odpowiedni, trzecie: za szybki. Paliło się
żółte, ale właśnie w tej chwili rozbłysło czerwone.
– Za wolno – poinformował pilota Real. – Daj odrobinę ciągu. –
Samolot wpadł właśnie w dziurę za nadbudówką; silniki zaryczały i zaraz
zwolniły.
Zgasło czerwone światło zakazu lądowania i zapaliło się zielone,
oznaczające wolny pokład.
– Pokład czysty! – krzyknął pomocnik oficera sygnalizacyjnego.
– Pokład czysty – jak echo powtórzył McCoy i opuścił prawe ramię.
W następnej sekundzie Phantom mijał rampę; silniki wyły, a hak
żarłocznie czekał na linę. Kiedy chwycił, posypały się iskry, a podwozie
główne uderzyło o pokład. Odrzutowiec został wychwycony przez drugą
linę; silniki wściekle zaryczały, na próżno jednak, gdyż wielki myśliwiec
cofał się już, by po chwili znieruchomieć. Zgasły zewnętrzne reflektory.
Operator przebiegł przez linię bezpieczeństwa, rękami sygnalizując „hak
w górę”. Jeszcze chwila i Phantom ze złożonymi skrzydłami wytoczył się
ze strefy lądowania.
McCoy zwrócił się do LSO, który notował oceny, i podyktował: –
Trochę za wolno w środku. OK druga. – Potem zerknął na Jake’a. – Ładnie
usiadł. Zupełnie dobrze dał sobie radę przy niespokojnym pokładzie i słabej
widzialności. Z pewnością lepiej bym się nie spisał w taką zasraną noc.
I już był znowu na pokładzie, wsłuchany w komunikaty radiowe.
Kilka sekund i w ciemności pojawiła się następna konstelacja światełek:
kolejny F-4. Miał większe kłopoty z podejściem, ale i on został pomyślnie
wychwycony, w przeciwieństwie do trzeciego, który przesmarował
i czwartego, któremu z kolei McCoy nie pozwolił lądować. Zapowiadała się
długa noc.
Jeden z LSO podał Jake’owi swoje radio, ten przyłożył słuchawkę
do ucha i zdążył usłyszeć, jak melduje kulę pilot RA-5C Vigilante.
Zdaniem Jake’a, Vigilante był najładniejszym samolotem, jaki
posiadała Marynarka. W czasach, gdy bomby atomowe były jeszcze duże,
zaprojektowano go jako ponaddźwiękowy bombowiec strategiczny.
Śmiercionośny ładunek przenosił w wewnętrznej komorze uzbrojenia,
z której wyrzucał go przez otwór umieszczony pomiędzy dyszami silnika.
Rozwiązanie to szybko okazało się niefortunne: strumień powietrza chwytał
też bombę; czasami potrzeba było kilku sekund, by zaczęła swobodnie
opadać. W efekcie, trudno było precyzyjnie określić miejsce, w które ugodzi
bomba, na dodatek stwarzająca zagrożenie dla przenoszącego ją
odrzutowca. Dlatego też Vigilante przekształcono na samoloty
rozpoznawcze, komorę uzbrojenia zamieniając na zbiornik paliwa, a pod
brzuchem umieszczając aparaturę filmową.
Ze skrzydłami o dużym skosie i płytowym usterzeniu pionowym,
ostrym nosem oraz dwoma silnikami z dopalaniem była to bardzo szybka
maszyna, mogąca przekraczać prędkość dwóch machów. No i kurewsko
trudno było ją posadzić na pokładzie. Jake zawsze uważał pilotów
Vigilantów za nadludzi, najlepszych z najlepszych, ale przecież to ich
towarzysze z tylnego fotela byli w najgorszym położeniu, kierowali bowiem
bestią jak ze studni. Siedzieli w oddzielnej kabinie, umieszczonej za pilotem
i wyposażonej jedynie w dwa małe okienka po obu stronach kadłuba. Nic
nie widzieli przed sobą ani za sobą, a widoczność na boki była bardzo
ograniczona. Bombardierzy A-6, siedzący koło pilota i mogący spoglądać
we wszystkich kierunkach, mówili o nawigatorach Vigilantów z prawdziwą
zgrozą. – To zupełnie jak latanie w trumnie – szeptali do siebie i wzdrygali
się z odrazą.
Tej nocy pilot Vigilante miał kłopoty.
– Czuję zawroty głowy – uprzedził McCoya.
– Schodź na kulę – mówił uspokajająco oficer sygnalizacyjny. –
Skrzydła równo, pokład ruchomy. Jesteś odrobinę za wysoko, znosi cię
w lewo... Uważaj na boki! – Vigilante był olbrzymią maszyną o rozpiętości
skrzydeł ponad dwudziestu metrów, podczas gdy cała strefa lądowania
miała trzydzieści pięć metrów szerokości.
– Unieś lewe skrzydło, odrobinę ciągu...
Maszyna była nad pokładem; prawe skrzydło opadło.
– Wyrównaj skrzydła! – ryknął McCoy przez radio.
Tym razem zwisło lewe skrzydło i nos poderwał się do góry. Jake
spojrzał na monitor; RA-5 zniosło na prawo; końcówka skrzydła była na
samym skraju strefy lądowania; natychmiast przeniósł wzrok na samolot:
z dopalaczy trysnął ogień, dwie ogniście białe pochodnie o długości niemal
pięciu metrów. Blask rozerwał mrok nocy, oświetlając zaparkowane
samoloty, ludzi na pomoście, prawe obrzeże strefy lądowania i fragmenty
pomostu wyspowego.
Z hakiem półtora metra nad linami, lewym skrzydłem pochylonym
w kierunku pokładu, wielka maszyna przefrunęła nad pokładem
i zanurkowała w ciemność. W chwilę potem wygasły dopalacze. Przez
moment grzmot toczył się jeszcze nad pokładem, ale potem i on ucichł.
Spotkanie z ognistym smokiem, pomyślał Jake, ciągle pod
wrażeniem sceny, której był przed chwilą świadkiem.
– Żółtodziób na pierwszym rejsie – rzucił McCoy do kolegów
i podyktował swoje uwagi oficerowi z notatnikiem.
Okręt kołysał się jeszcze wyraźniej; szczególnie czuje się to tutaj, na
platformie, pomyślał Grafton. Ilekroć pokład osiągał najwyższe wychylenie,
nogi stawały się dziwnie lekkie. On był tylko obserwatorem, ale dla
McCoya była to praktyczna wskazówka: przestroił soczewki na
czterostopniową ścieżkę schodzenia, zamiast normalnej, trójstopniowej.
Jego asystent przekazał informację kontrolerom w Operacjach
Powietrznych.
Kilka sekund później kulę meldował następny samolot, tym razem
A-7 Corsair.
– Trzy Jeden Zero, Corsair, kula, jeden-sześć.
– Potwierdzam, kula, ścieżka cztery stopnie. Pokład chodzi. Facet
był starym wygą. McCoy odezwał się tylko raz, każąc lekko zredukować
ciąg. I to wszystko: wychwyt na trzeciej linie.
Następny w kolejności był Phantom, który poprzednio
przesmarował. Tym razem zejście było gładkie, ale pilot nie dostosował się
do nowej ścieżki i przez cały czas szedł zbyt szybko. W ostatniej chwili
wyrównał nad pokładem i odskoczył w górę.
Podchodzącego za nim A-7 trzeba było kilkakrotnie korygować, ale
złapał linę, podobnie jak F-4, który poprzednio dostał zakaz lądowania.
Odesłany w powietrze został także kolejny A-7, gdyż pokład chybnął się
w dół, zanim tamten znalazł się na styku, idąc zbyt wysoko i za szybko.
Gdyby pilot zredukował ciąg, spłynąłby z powietrza dziurawiąc ścieżkę
schodzenia, i idąc na spotkanie wznoszącego się pokładu, co było sytuacją
gwarantującą krótkie życie.
A-6 został szczęśliwie wyłapany, po nim do trzeciego podejścia
szykował się niefortunny Phantom. Emocje rosły: zaciągnięte niebo
i tankowiec siedem kilometrów wyżej. McCoy, wyraźnie spięty, wpatrywał
się w ścieżkę schodzenia, czekając, aż z chmur wynurzą się światła F-4.
Tam!
– Phantom Jeden Zero Dwa, kula, dwa-jeden, orzeł albo reszka.
Zwrot „orzeł albo reszka” znaczył, że pilot albo wyląduje przy tym
podejściu, albo będzie musiał uzupełnić paliwo.
– Potwierdzam, kula, ścieżka cztery stopnie, będzie stromo, idź
dokładnie na kulę.
Ciemna noc, kolebiący się pokład, deszcz... to współczynniki trwogi,
chłodu dławiącego i mroźnego jak śmierć. Pilot, który by twierdził, że ich
nigdy nie zaznał, musiał być kłamcą. Ten, który sterował teraz spadającym
z nieba Phantomem musiał czuć ciarki na krzyżu. Przelatując nad pokładem
zredukował ciąg i poderwał nos. Odrzutowiec natychmiast zwiększył
prędkość opadania.
– Nie! – wrzasnął McCoy.
Hak chwycił i druga lina jęknęła przeraźliwie.
– Ale cholerny farciarz! – zawołał McCoy do notującego oficera
i reszty obserwatorów, podczas kiedy silniki F-4 wyły na jałowym ciągu. –
Powinien pieprznąć tak, że dupa by mu odleciała, ale pokład akurat uciekał.
Kolejny wojskowy cud. I niech ktoś powie, że Bóg nie jest po naszej
stronie!
Nadlatywały następne A-7. Pierwszy siadł bez żadnych kłopotów,
ale pilot drugiego informował o kłopotach z orientacją w przestrzeni.
– Rozumiem. Skrzydła równo, dobra szybkość. Trochę za wysoko.
Stroma ścieżka, dodaj ciągu. – Maszyna była coraz bliżej, na pokrywie
przedniego podwozia rozbłysło czerwone światełko. Za wolno. – Gazu!
Gazu! Gazu!
Po trzecim okrzyku Real wrzucił sygnał zakazu, ale było już za
późno. W tej samej chwili, kiedy ryknęły silniki Corsaira, podwozie
huknęło o koniec pokładu i zobaczyli jasny błysk. Na pełnym ciągu samolot
zahuczał nad linami, przemknął przez pokład i zaczął się wznosić.
– Przesmarowanie! – krzyknął McCoy do mikrofonu, podał
słuchawki i sterownik soczewek najbliższemu LSO, a sam puścił się
biegiem ku rufie. Jake pognał za nim.
W półmroku trudno było coś rozróżnić. Tutaj, dobrych sto
pięćdziesiąt metrów od metacentrum okrętu, pokład przypominał
gigantyczną huśtawkę. Aby utrzymać równowagę, trzeba było dobrze
uginać kolana.
McCoy wyciągnął z kieszeni latarkę i omiótł światłem pokład.
Schylił się i podniósł kawałek metalu. Potem oświetlił rampę, strome
zakończenie pokładu startowego, które pod kątem trzydziestu stopni
opadało około trzech metrów, a potem się urywało. Tutaj kończył się
lotniskowiec. O metr od linii centrującej zobaczyli głębokie wgniecenie.
– Walnął hakiem – powiedział McCoy, obrócił się na pięcie
i pobiegł w kierunku platformy. Kiedy znalazł się na niej, krzyknął do
marynarza utrzymującego kontakt z kontrolą i dowództwem: – Hak uderzył
o pokład i odpadł. Facet nie ma haka. Poinformuj Operacje.
Bez haka samolot można było wychwycić tylko w olbrzymią
nylonową sieć rozpinaną w poprzek strefy lądowania. Albo też trzeba było
go odesłać na lotnisko w Japonii.
Operacje Powietrzne wybrały drugie rozwiązanie.
McCoy wręczył Jake’owi kawał metalu i powrócił do sygnalizacji.
Na kulę nadlatywał Vigilante, za nim w kolejce czekały A-6, EA-6B, E-2
Hawkeye i tankowiec KA-6.
Jake wziął od Reala latarkę i obejrzał znalezisko: bez wątpienia
koniec haka, wielkości pięści.
Spojrzał na McCoya, który naprowadzał Vigilante. Tym razem pilot
odchylił się w prawo. Skorygował w lewo, a ponieważ natychmiast
wyrównał skrzyła, Real kazał trzymać kurs. Kiedy samolot wszedł na styk,
lewe skrzydło opadło w dół i maszyna zboczyła w kierunku platformy LSO.
– Zakaz! – wrzasnął McCoy i uskoczył w prawo.
Ruch McCoya podziałał na wszystkich. Chociaż Jake wpatrywał się
w nadlatujący odrzutowiec, znalazł się na samym skraju platformy w chwili,
kiedy RA-5 na dopalaczu przemknął koło nich tak blisko, że niemal można
było dotknąć haka. Jake skulił się instynktownie... i uświadomił sobie, że na
platformie pozostali tylko on i McCoy. Spojrzał w dół. Po prawej dwie ręce
wynurzyły się z ciemności i chwyciły za kostki jego nóg: reszta
obserwatorów skoczyła w sieć.
Jeden po drugim wdrapywali się z powrotem. Łącznościowiec
podniósł ciśnięte słuchawki i nasadził je na głowę.
– Powiedz Operacjom – zwrócił się do niego McCoy – że niech
lepiej facet leci na ląd. Uzupełni paliwo i trochę się uspokoi.
Taka też zapadła decyzja.
Kiedy ostatni samolot znalazł się już na pokładzie, Jake podążył za
McCoyem na pomost, a potem po drabince jeszcze piętro niżej.
– Pasjonujące – oświadczył towarzyszowi.
– Zachowałeś się jak dupa wołowa. Trzeba było skakać na siatkę.
– No wiesz, nie myślałem...
– Koleś niemal nas załatwił. Nie żartuję.
– Piekło lotniskowca.
– A myślisz, że co? Słyszałeś już o tym A-7, który rozpieprzył hak
o pokład?
– Nie.
– Łącznościowiec mi powiedział. W drodze na ląd poszła hydraulika
i facet się katapultował. Szukają go w wodzie.
– Zgrywasz się.
– Trzon haka musiał odbić i rozwalił przewody hydrauliczne. Teraz
trochę popływa. Kolejna wielka noc Marynarki.
Pilot RA-5C Vigilante, który miał takie kłopoty za zmieszczeniem
się w strefie lądowania, wylądował w Japonii, uzupełnił paliwo i zdążył
jeszcze na ostatni wychwyt, ładnie siadając na trzecim drucie. Pilota A-7,
który miał kłopoty z hydrauliką, wyłowiono z morza dopiero o dziesiątej
rano. Noc spędził w dingi; wzburzony ocean cztery razy go wywracał,
zawsze jednak udawało mu się z powrotem wdrapać na dingi. Kiedy
helikopter dostarczył go na lotniskowiec, szarpały nim krwawe wymioty.
Był w szoku i odwodniony, miał też objawy hipotermii. Tak czy owak,
przeżył. Koledzy ustawili się w procesję witającą go w gronie żywych.
13
Po czterech dniach operacji na Morzu Japońskim, „Columbia”
zawinęła wraz z eskortą do portu w Sasebo, gdzie pozostawała przez sześć
dni. Pierwszy tydzień sierpnia upłynął na ćwiczeniach przeprowadzanych na
południe od wybrzeży Korei, po czym grupa lotniskowcowa popłynęła na
południe i przez tydzień żeglowała po Morzu Południowochińskim.
Wreszcie, ku radości młodszych członków załogi, lotniskowiec wpłynął do
bazy morskiej Cubi Point na Filipinach.
Zatoka Subic, Olongapo nad Perfume River, basen w kwaterach dla
młodszych oficerów, bar „Hak” i „Cubi Office’s Club” z rzędami budek
telefonicznych – wszystko to Jake widział bardzo niedawno i wszystko
budziło aż nazbyt wiele wspomnień.
Rozmienił banknot na rulonik ćwierćdolarówek i wszedł do pustej
budki z drinkiem w ręku, ale nie sięgnął po słuchawkę. Callie była
w Chicago, a nie w Hongkongu; pocztę dostarczano wprawdzie regularnie,
nie było w niej jednak listów najbardziej przez niego wyczekiwanych. Nic
nie napisała od czasu, kiedy zadzwonił do niej z Hawajów.
Coś zawalił. Siedział w budce, zaciągając się papierosem, popijając
drinka i rozmyślając, co zrobił źle. Tak czy owak, niczego nie da się już
cofnąć. To jedna z twardych prawd życia. Melodia biegnie tylko w jedną
stronę i nie można jej powstrzymać.
Morgan McPherson, Corey Ford i Rozpruwacz odeszli już na
zawsze. „Tygrys” Cole przechodził rehabilitację w Instytucie Medycyny
Lotniczej Marynarki w Pensacola, gdzie w przerobionym hangarze odbywał
codziennie ćwiczenia gimnastyczne pod kierunkiem fizykoterapeutów.
Sammy Lundeen wypisywał rozkazy w Biurze Spraw Osobowych
Marynarki w Waszyngtonie, Camparelli zasilił sztab admiralski w Oceana.
Obydwaj Augie zrzucili mundury; Wielki poszedł do jakiegoś koledżu,
Mały kończył w Filadelfii studia stomatologiczne.
A on siedzi tutaj, w pieprzonym Cubi Point, w pieprzonej budce
telefonicznej i przysłuchuje się przez otwarte drzwi, jak nowy nabór
lotników upija się, rozprawiając o wyprawie wieczorem przez most
i zastanawiając się czy kurewki w Po City warte są ryzyka. Wychodzą
właśnie z baru z pradawną piosenką Marynarki na ustach:
Stary gada, gada, gada i odprawa trwa; A mnie w głowie tylko Cubi
i cycuszki dwa.
Wszyscy jego przyjaciele poszli własnymi drogami, a on grzęźnie
w śmierdzącym kiblu na skraju świata. Wojna się skończyła, on zaś nie ma
gdzie wracać. Kobieta, której pragnął, nie chce go, latanie przestało być
zabawne i pozostała jedynie groza. Realowi McCoyowi mogło to
odpowiadać, ale nie odpowiadało Jake’owi Graftonowi.
Dopił pierwszego drinka, sięgnął po drugiego – tutaj zawsze
zamawiał dwa za jednym razem – i przypalił następnego papierosa.
Był po prostu zmęczony i tyle: wszystkiego miał po dziurki w nosie.
Był zmęczony lataniem, lotnikami, zapachem okrętu, marynarzy,
kombinezonu. Zmęczony prysznicami okrętowymi, włóczeniem się po
świecie w szarym pudle, siedzeniem w barach takich jak ten, zmęczony
swoimi dwudziestoma ośmioma latami bez żadnych perspektyw.
– Ej, co ty tu robisz? „Flap” Le Beau.
– Spróbuj zgadnąć. Chcę zadzwonić.
– Do kogo?
– Do Miss Listopada z „Playboya”. Do Pentagonu. Do Hollywood.
Do sędziego głównego ligi baseballa. Gdziekolwiek.
– Aha.
– No i upijam się.
– Wyglądasz raczej na trzeźwego.
– Właśnie zacząłem.
– Chcesz kogoś do towarzystwa, czy wolisz pić do lustra?
– Będziesz telefonować?
– Nie. Jedyną osobą, która być może chciałaby ze mną
porozmawiać, jest Najwyższy, ale i tego nie jestem pewien. W razie czego
wie, gdzie mnie znaleźć.
– Klawa sytuacja, nie każdy ma takie szczęście. Jeśli masz rację. Ale
nie jesteś pewien?
– Nie, nie jestem.
– Takie to życie.
– Chodź do baru. Stawiam kolejkę.
– Jakieś wsparcie finansowe ze strony marines nie będzie od rzeczy
– zgodził się Jake. Wygrzebał się z budki i poszedł za Flapem przez długi
hol, a potem po kilku schodkach wkroczył do sali barowej.
Le Beau zamówił piwo, Grafton – następne dwa giny z tonikiem.
– To jedyny napój w tropikach – poinformował Flapa, który
szczodrobliwe nie wziął dwudziestu pięciu centów reszty. Ci Amerykanie
naprawdę mają gest.
– Miss Listopada, tak?
– Jasne – potwierdził Jake. – Napisałem entuzjastyczny list na temat
jej cycuszków i podałem jej numer tej budki, a także datę, kiedy zawinę do
Cubi. Zaraz tu będzie dzwonić.
– Chodź, zagramy w golfa. Do zmierzchu jest jeszcze sporo czasu.
– Za męczące. Trafiać w taką małą piłeczkę, kiedy taki upał i taka
wilgoć w powietrzu...
– Przestań marudzić – upierał się Flap. – Bierz swoje drinki. Możesz
podjechać wózkiem.
Przed klubem stał rząd taksówek. Wsiedli do jednej z pierwszych;
Jake, zanim znalazł się w samochodzie, solidnie pociągnął z obu
plastikowych kubeczków, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo
przypadkowego uronienia trunku. Ruszyli w obłoku spalin; mały silniczek
groźnie porykiwał, filipiński kierowca zgarbił się nad kierownicą, operując
sprzęgłem i biegami z taka zajadłością, jak gdyby był samym Mario
Andrettim.
Pole golfowe znajdowało się w niewielkiej dolinie. Na sporej działce
otoczonej dżunglą wiły się wysypane tłuczniem dróżki i zieleniły starannie
przystrzyżone otoczenia dołków, przy których powiewały chorągiewki.
Gdzieś tam w bujnej gęstwinie biegł płot otaczający bazę, mocny,
zwieńczony kolczastym drutem, a za nim żyli ludzie zaliczani do
największych na świecie nędzarzy, trzymani w posłuchu przez karne
oddziały wojskowe i rządzeni przez przekupnych, marionetkowych
tyranów. Ci z nich, którzy dbali o stan pola golfowego i, co oczywiste, nie
grali na nim, otrzymywali horrendalną zapłatę w wysokości dolara dziennie.
Wszystko to wydawało się cholernym kretynizmem, szczególnie
jeśli ktoś pochłonął cztery drinki w ciągu godziny. Najlepiej było o tym po
prostu nie myśleć, nie zastanawiać się nad społeczną przepaścią dzielącą
krajowców mozolnie strzygących trawę i na wpół pijanego lotnika, który
prowadził lśniący wózek golfowy „Made in Japan”. Odegnać precz myśli
o podziałach między ludźmi, o Wielkim Kanionie oddzielającym ich
marzenia od twoich.
Upał i wilgoć sprawiały, że powietrze było ciężkie i duszne, chociaż
mniej dokuczliwe pod płócienną plandeką. Jake ograniczył się do
kierowania wózkiem, podczas gdy Flap zmagał się z kijem i piłeczką.
– Gorąco jak w piekle – oznajmił Jake.
– Mhm. Cholerny las tropikalny.
– Dżungla.
– Las tropikalny. Dżungla nie ma wzięcia, ale ludzie wywalają
ciężkie dolary, żeby odwiedzić las tropikalny.
– Dlaczego?
– A czy ja wiem? Siedem uderzeń na tę ostatnią dziurkę.
– Jakoś dużo. Chyba nie jesteś mistrzem.
– Jak już gram w golfa, lubię sobie pomachać. Ostatecznie chodzi
tylko o to, żeby zagnać piłkę do dołka.
– Twoja sprawa. Ja siedzę za kółkiem.
– Kierowca powinien prowadzić punktację. Tak to się robi
w najlepszych klubach. „Pebble Beach”, „Inverness”, wszędzie. Zapisz mi
sześć na pierwszą i siedem na tę.
– Nie oszukujesz, prawda?
– Kto? Ja? Oczywiście, że oszukuję. Pamiętaj, że jestem
czarnuchem.
Jake zanotował liczby i ruszył.
– Nie powinieneś nazywać siebie czarnuchem. To nie w porządku.
– Jestem facetem o czarnej skórze.
– To prawda. Ale nie lubię takich określeń.
– Zakład, że kiedyś sam ich użyłeś.
– Kiedy byłem szczeniakiem. Ale teraz nie lubię.
– Popijaj sobie i prowadź. Za gorąco na myślenie.
– Nie mów tak więcej. Tylko o to mi chodzi.
– Jeśli tak ci na tym zależy.
– Skończył mi się napitek.
– Wieczorem dasz sobie do wiwatu. A na razie siedź i podziwiaj
największego na świecie afroamerykańskiego golfistę, przeżuwając swoje
niecne grzechy.
– Dobry dzień, żeby zalać pałę.
– Miewałem i ja takie.
W okolicach czwartego dołka Jake doszedł do wniosku, że cały
problem polega na braku marzeń. Każdy musi o czymś marzyć, mieć cel, do
którego zmierza, on tymczasem nie miał żadnego. Fakt ten w połączeniu
z ginem wprawił go w przygnębienie.
Nie chciał być dowódcą dywizjonu, ani admirałem, ani farmerem,
nie widział siebie jako wicedyrektora korporacji, szczycącego się nowym
Buickiem, zawrotnym rachunkiem na koszty reprezentacyjne, wygodną
willą w modnej dzielnicy i żoną z burzą blond włosów, szerokim
uśmiechem, wielkimi cyckami i portfelem pełnym kuponów
z supermarketu. Nie śnił o pakiecie akcji i ani myślał przesiadywać co rano
nad „The Wall Street Journal”, aby stwierdzić, o ile się wzbogacił przez
noc. Nawiasem mówiąc, niewiele go także interesowały powieści francuskie
i nie sądził, by cokolwiek zmieniło się pod tym względem w przyszłości.
Nie chciał niczego. I nie chciał być nikim.
Do diabła, co się dzieje z ludźmi, którzy o niczym nie marzą?
Kiedyś chciał być dobrym pilotem szturmowym, to prawda. Wejść
do sali odpraw i być powitanym jak równy przez najlepszych lotników na
świecie. To się udało, ale teraz stwierdzał, że cała sprawa niewarta była
splunięcia.
Chociaż bardzo się starał, aby to osiągnąć.
Coś to znaczyło. Pragnął czegoś i ciężko pracował, aby to uzyskać.
I ciągle żył, chociaż wielu poległo. Ale nie on.
Coś to znaczyło, czyż nie?
Ciągle jeszcze myślał o tym dwa dołki dalej, kiedy Flap posłał
zamaszystym uderzeniem piłkę przed siebie, wskoczył na siedzenie obok
i oświadczył: – Ktoś jest w krzakach przy następnej dziurze.
– Skąd wiesz?
– Dwa ptaki poderwały się do lotu, kiedy ustawiałem piłkę na
szpilce.
– Ptaki ciągle tu fruwają. To dżungla, a ich są tutaj miliony.
– To było coś innego.
Jake rozejrzał się. Prócz nich dwóch nie było w pobliżu nikogo,
nawet filipińskich posługaczy.
– Więc co?
– Więc to, że następną piłkę puszczę w dżunglę i pójdę jej poszukać.
Ty masz tylko siedzieć i wyglądać jak gdyby nigdy nic.
– Słyszałem, że miejscowi przechodzą czasami przez płot i ograbiają
graczy.
– Też tak słyszałem.
– To spieprzajmy stąd. Nie ma co odgrywać bohaterów.
– O nie. Zobaczę, co to za kolesie.
– Są podobno uzbrojeni.
– Będę uważał. Zatrzymaj się tylko przy piłce, a ja już nią pokieruję.
– Nie zabij czasem kogoś.
– To pewnie robotnicy naprawiający płot albo coś takiego.
– Słuchaj, Le Beau, tylko bez głupich numerów. Wojna się
skończyła, już się nie zabija.
– Dobra, Jake, dobra.
Flap przymierzył się i piłka wpadła w gęstwinę. Zaklął głośno
i wskoczył do wózka; Jake podjechał na wysokość miejsca, gdzie piłeczka
zniknęła w listowiu i stanął. Pieprzony Le Beau! Zapoluje sobie na
złodziejaszków, jeśli w ogóle są tam jacyś złodziejaszkowie. Pewnie ptaki
przestraszyły się węża i tyle! Czekał. Strząsnął kilka insektów, które uznały,
że warto się nim posilić. Mówiąc szczerze, było ich dziwnie mało. Koniec
końców, to dżungla z wężami, jaszczurkami, ulewami i owadami wielkości
ptaków, pijącymi krew zamiast wody.
Posmakował dżungli na całe życie w szkole przetrwania w 1971
roku, kiedy jechał do Wietnamu. Szkolenie odbywało się gdzieś w tych
okolicach. Karmił się wężami, odgrywał też inne sztuczki Tarzana, ale
wtedy miał cel nadrzędny: zostać dobrym pilotem szturmowym.
Po co?
Głupia wojna i on głupek. Po prostu idiota.
Wciąż zastanawiał się nad tym, dlaczego to niby zapragnął być
pilotem szturmowym, kiedy pięć minut później Flap wynurzył się z lasu
koło następnego dołka. Ręce miał zajęte; z bliska okazało się, że w prawej
trzyma pistolet maszynowy, a w lewej kij golfowy, którego rękojeść była
zgięta pod kątem sześćdziesięciu stopni, jakieś piętnaście centymetrów od
stopki.
Jake zatrzymał się obok kolegi.
– To Thompson?
– Tak. Było ich dwóch. Jeden z maczetą, a drugi z tą zabaweczką.
Flap wrzucił wygięty kij do pojemnika z tyłu wózka.
– Naładowany?
Le Beau wyjął magazynek, spojrzał i skinął głową.
– Zabiłeś ich?
– Skądże. Śpią jak niemowlęta. Jake zeskoczył na ziemię.
– Chodź i mi pokaż.
– Co niby?
– Nie strugaj wariata. Chcę się przekonać, że te cholerne gnojki
rzeczywiście żyją; że ich nie zabiłeś, ot tak, dla kaprysu.
Z tymi słowami Jake wyminął Flapa i zanurzył się w zarośla.
Tamten poszedł za nim. Przez pierwszych kilka metrów gąszcz był
przeraźliwy, potem rzedł i pozwalał widzieć na trzy metry przed sobą.
– No i gdzie oni?
Flap trącił towarzysza w bok i poprowadził. Jeden mężczyzna leżał
twarzą do ziemi, drugi, o parę metrów dalej, rozciągnięty był na plecach.
Jake przewrócił pierwszego na plecy i zbadał puls. O pół metra w prawo
połyskiwała maczeta. Serce w każdym razie biło. Jake podniósł błyszczącą
klingę i stanął nad drugim z leżących. Także i ten bez wątpienia oddychał.
Grafton wpatrywał się w sandały, czarną, bawełnianą koszulę, zabłocone
szare spodnie, krótkie włosy, brązową skórę i krew cieknącą spomiędzy
zębów, kiedy Filipińczyk poruszył się, otworzył oczy pełne przerażenia
i usiłował usiąść.
– Ej, jak się czujesz?
Wzrok zagadniętego pobiegł za plecy Jake’a, który także się
odwrócił. Flap, w nonszalanckiej pozie, stał z Thompsonem w dłoniach
i leniwie rozglądał się dokoła, niemniej lufa była uniesiona, a palec
spoczywał na spuście.
– Zabieraj swoją kolegę i zjeżdżaj na drugą stronę płotu.
Filipińczyk przez ponad minutę budził towarzysza. Kiedy udało mu
się już posadzić go, spojrzał niespokojnie na obu Amerykanów. Jake kiwnął
głową w kierunku ogrodzenia, a sam zawrócił na odkrytą przestrzeń, słysząc
za sobą kroki Flapa.
– Dziwak z ciebie, Grafton.
– O co ci chodzi? Chcesz grać w golfa czy filozofować?
– Słyszałem, że podobno sam golf jest filozofią.
– Upał jak cholera, chce mi się pić, a kilka chwil z tobą wystarczy za
parę godzin z kimś innym.
– Słyszałem to już od kogoś. No to jazda, zobaczymy jak wygląda
reszta pola.
Flap pstryknął palcami, Jake wcisnął pedał, a wózek golfowy ruszył
z basowym pomrukiem.
– Od dziurki do dziurki objedziemy całość jak Stanley z doktorem
Livingstonem Afrykę. Taka wieczorna wycieczka uspokaja nerwy i pozwala
zobaczyć wszystko we właściwej perspektywie. Kiedy wrócimy pod
klubowy domek, postawię ci drinka. Potem znajdziemy może jakieś dwie
brzydkie kobitki.
– Jak brzydkie?
– Dostatecznie brzydkie, żeby włosy ci się zatliły w nosie.
– To jeszcze nie brzydota.
– Może i nie – nieoczekiwanie zgodził się Flap. – Może i nie.
14
Dni na morzu szybko przeradzają się w rutynę. Jedynymi
zmiennymi były pogoda i rozkład lotów, ale szybko wyczerpały się możliwe
kombinacje światła i czerni, sztormowych chmur, jasnego nieba i miejsc
w grafiku lotów, na których mogło pojawić się twoje nazwisko. Od
pewnego momentu wszystko było już tylko odtworzeniem, powtórzeniem
któregoś z minionych dni. I tak już będzie zawsze: żadnego nowego jutra.
Loty jednak wcale nie odbywały się codziennie. Na taki luksus nie
pozwalał kusy powojenny budżet Marynarki. Na każde dwa dni
w powietrzu przypadał jeden wypełniony urzędową bazgraniną, nudnymi
wykładami o zasadach bezpieczeństwa i umiejętnościach pilotażu oraz – cóż
za nuda! – testami z NATOPS. Ale i w latające dni nie starczało zadań dla
wszystkich, Jake wraz z kolegami brał więc to, co dostawał, i ograniczał się
do gniewnych uwag pod adresem układającego listę oficera, zupełnie jakby
ten nieszczęśnik za pstryknięciem palca rozmnożyć mógł pieniądze
i maszyny.
Przy każdej z rozpaczliwie rzadkich okazji, kiedy zrzucali bomby –
najczęściej ćwiczebne Mark-76, ale sporadycznie zdarzały się też
prawdziwe – Jake osiągał bardzo dobre wyniki. W efekcie był teraz
dowódcą klucza, co znaczyło, że ilekroć dwa A-6 wysyłano, aby
sfotografowały jakąś bezludną wyspę, on prowadził, chyba że w szyku
znalazł się podpułkownik Haldane, wtedy bowiem Grafton zajmował
miejsce skrzydłowego. Haldane był szefem, chociażby nawet uzyskiwał
gorsze noty. Szarża wiąże się z przywilejami.
Jake także i wcześniej sporo czasu spędzał w dziale konserwacji
sprzętu, teraz jednak Stary oficjalnie oddelegował go do pomocy oficerowi
intendentury.
Dywizjon borykał się z trudnościami sprzętowymi; części zamienne
rozpaczliwie wolno docierały z magazynów Marynarki. Pierwszym
zadaniem Jake’a było dokładne sprawdzenie w ewidencji, czy zamówienia
zostały właściwie wypełnione. Znalazł kilka drobnych uchybień, ale
ostatecznie musiał przyznać, że sierżant-zaopatrzeniowiec znał się na
rzeczy.
Po długiej rozmowie z sierżantem, wziął listę części, których
brakowało, i udał się do oficera zaopatrzenia lotniczego na „Columbii”,
komandora porucznika z Kwatermistrzostwa Korpusu, specjalistycznej
komórki sztabowej, podobnej do działów prawnego i medycznego. Razem
przejrzeli komputerowy wydruk Jake’a, potem wyodrębnili pozycje,
z którymi było najwięcej kłopotów, by ostatecznie odwiedzić wszystkie
rozsiane po całym okręcie magazyny z częściami i porównać wykazy
z rzeczywistością.
Po trzydniowych oględzinach Jake mógł się stawić przed
podpułkownikiem Haldane’em z rejestrem uwag. Błędnych zamówień było
nadspodziewanie mało, natomiast główny problem sprzętowy polegał na
tym, że sierżant marines, niższy stopniem od intendentów Marynarki, nie
mógł liczyć na żadną pomoc z ich strony, a bez takiej współpracy nawet
najstaranniej obmyślony mechanizm musiał się zacinać.
Najgorsze, wyjaśniał dalej Jake, były przekłamania w manifeście
załadunkowym. Nie wszystkie części znalazły się ostatecznie na pokładzie,
a na dodatek Kwatermistrzostwo tak niefrasobliwie rozlokowało niektóre
elementy, że potem w żaden sposób nie potrafiło ich odnaleźć. Taka była
główna przyczyna nieżyczliwości, z jaką spotykał się sierżant dbający
o zaopatrzenie dywizjonu w sprzęt; odpowiedzialni za to oficerowie nie
chcieli się przyznać, że nie mogą odnaleźć części, które skądinąd
figurowały w ich wykazach.
Podpułkownik Haldane odwiedził dowódcę grupy powietrznej, po
czym obaj odbyli rozmowę z głównym intendentem okrętu i jego zastępcą.
Jake nie uczestniczył w tych spotkaniach, ale czytał potem meldunek
informujący o nierzetelnościach w wyjściowym manifeście. Gdzieś zaczęło
iskrzyć. Dwóch młodszych oficerów z Kwatermistrzostwa zostało
odkomenderowanych do Stanów, a niedługo potem części zapasowe
popłynęły do magazynów lotniskowca szerszym i bardziej wartkim
strumieniem. Któregoś wieczoru natknął się w przejściu na sierżanta, który
gorąco mu podziękował.
Był to bardzo przyjemny moment.
Pewnego dnia w rozkładzie lotów pojawiła się niespodzianka.
Z odległych wyżyn Pentagonu nadeszło polecenie, by odbyć loty nad
wybrzeżem Wietnamu i sfotografować ujścia rzek. Chociaż rozkazy
wspominały o konieczności trzymania się w odległości trzech mil od
brzegu, lotnicy byli zaskoczeni. W przeciwieństwie do generałów
i admirałów, oni dobrze wiedzieli, że nawet gdyby Wietnamczycy
szykowali się do inwazji na Hawaje, a z powietrza udałoby się
sfotografować ładujących się na okręty żołnierzy skandujących „Waikiki
lub śmierć”, politykom w Waszyngtonie pod żadnym pozorem nie wolno
było doprowadzać do zadrażnień z komunistycznym rządem w Hanoi. Ale
cóż, rozkaz to rozkaz. W sali odpraw załogi A-6 zakładały filmy do kamer
35 mm, obwieszały nimi bombardierów i ruszały na pokład startowy.
W ujściach rzek nie znaleźli żadnych wrogich okrętów, a tylko
kilkanaście łódek rybackich.
Jak to dziwnie zobaczyć znowu Wietnam, myślał sobie Jake, lecąc
na wysokości kilometra z szybkością siedmiuset kilometrów na godzinę
i dzieląc uwagę między wybrzeże a urządzenia elektroniczne, podczas gdy
Flap biedził się z ręczną kamerą. Tamci z całą pewnością potrafiliby odpalić
pocisk przeciwlotniczy 5.4-2, nie zważając na to, czy Intruder znajduje się
w przestrzeni międzynarodowej czy nie. Może nawet dwa lub trzy pociski.
Dlatego uważnie wpatrywał się w ekran ECM, urządzenia zakłócania
elektronicznego i czuwał, czy nie zabrzmią sygnały ostrzegające
o radarowym namierzaniu jego samolotu.
Nic jednak nie było słychać. Cisza i spokój.
Ląd po jego prawej częściowo był przesłonięty mgłą, co było
normalne o tej porze, poza tym jednak wszystko jak dawniej: nędzny kraj,
płaski i w połowie zalany wodą. W oparze zlewały się wszystkie brązy,
zielenie i niebieskości. Miejsca niewarte dolara za akr, a cóż dopiero mówić
o ludzkim życiu. Cóż za ironia losu uczyniła tę ziemię tym czym była:
krainą zgrozy i bezsensownej śmierci.
Kiedy spoglądał tak na nią, oddalony od jej brzegów o cztery mile,
zamknięty w problematycznym azylu kabiny Intrudera, czuł dawną trwogę,
niemal ją widział, była równie rzeczywista i materialna jak mgła. Te
zmiażdżone życiorysy, straszliwe wspomnienia...
Paliwa było dość na pół godziny szybkiego przelotu, potem mieli
odbić od wybrzeża i zejść znacznie niżej, aby oszczędzać paliwo.
Podporucznik Doug Harrison był teraz na północ od nich, robiąc zdjęcia
portu w Hajfongu; Grafton miał się z nim spotkać nad lotniskowcem.
Po kwadransie lotu zwiadowczego Jake po raz pierwszy usłyszał
trzy dziwne dźwięki o osobliwym rytmie: da-de-dum...da-de-dum...
Ruszył pokrętłem wzmocnienia na pulpicie ECM. Zgadza się, tyle że
cztery dźwięki, a nie trzy.
– Słyszysz? – zapytał Flapa.
– Mhm. Co to takiego?
– Brzmi jak radar pokładowy.
– Bracie, to jakiś pieprzony MiG albo F-4. Patrz, światełko
przechwytywania się pa...
Le Beau nie skończył zdania, gdyż Grafton zrobił skręt
o dziewięćdziesiąt stopni w lewo, wystrzelił metalizowaną folię i osiągnął
cztery g przyśpieszenia. Po chwili zwolnił odrobinę; ląd miał dobry kawałek
za sobą i leciał nad morze. Światełko detektora promieniowania radarowego
ciągle połyskiwało i niezmiennie miał w uszach ów dźwięk, chociaż teraz
znowu trójtonowy.
– Jesteśmy na skraju jego zasięgu, ale nas widzi – odezwał się Flap.
Ciąg do oporu, lewe skrzydło w dół i kolejny skręt pod kątem
prostym. Lecieli teraz na północ. Jake obniżył nos maszyny; kierowali się
na pełne morze. Flap oglądał się za siebie, to samo zrobił Jake, już
w następnej sekundzie znowu powracając wzrokiem do przyrządów. Znowu
zerknięcie... zbyt wiele pierzastych chmur... Nic nie zobaczył.
Zdrowa porcja adrenaliny do krwi.
– Widzisz coś? – spytał Flapa.
– Możesz być pewien, że dowiesz się jako pierwszy.
Pewnie Phantom, ale równie dobrze mógł to być Mig!
Gdyby tak ich zestrzelił nad wodami międzynarodowymi, kto by się
dowiedział?
Albo przejął?
Niech to diabli!
Jego A-6 był nie uzbrojony. Można było podczepić do niego
Sidewindery, ale Jake nigdy z nimi nie latał, nawet podczas ćwiczebnych
lotów. To samolot szturmowy, a nie myśliwiec. I na dodatek bez działka czy
karabinu maszynowego. Z przyczyn znanych tylko Bogu i ekspertom
finansowym z Pentagonu, Marynarka nabyła swoje A-6 bez żadnej
pokładowej broni strzeleckiej. Wobec nieprzyjacielskiego myśliwca były
bezbronne.
W uszach dudnił złowieszczy rytm. Teraz odezwał się wskaźnik
kierunku zagrożenia. Niemal dokładnie od ogona.
Zrobił następny ciasny skręt, znowu biorąc kurs na wschód, potem
zredukował ciąg, aby dać ochłonąć silnikom, ale dzięki zejściu na niższy
pułap utrzymał szybkość. Przeciwnik przez chwilę leciał na północ, potem
powtórzył manewr, chociaż mniej ostro. Był teraz na godzinie piątej.
Jake spojrzał za siebie. Chmury. Chryste Panie!... Di-da-de-dum...
Di-da-de-dum... Można oszaleć!
Schodził w dół. Z wysokości czterystu metrów zobaczył morze.
Znowu pełny ciąg. Kiedy silniki zawyły, pchnął drążek, aby zamienić
wysokość na szybkość. Wyrównał na stu dwudziestu metrach, przy
prędkości ośmiuset kilometrów na godzinę. Pociągnął powoli drążek na
siebie, uzyskując cztery g.
Świecą wszedł w chmury. Skoncentrowany na przyrządach, starał
się ignorować złowieszczy rytm detektora opromieniowania i, delikatnie
odpychając drążek, zmniejszał przyśpieszenie. Ciągle w chmurach, z nosem
podniesionym o dziesięć stopni, szedł w górę.
Umilkł dźwięk nieprzyjacielskiego radaru. MiG musiał odejść na
którąś stronę. Ale na którą? Tak pochłonęło go sterowanie samolotem, że
przestał zważać na wskaźnik kierunku zagrożenia.
– Z lewej czy z prawej? – zapytał Flapa.
– Nie wiem.
Chmury rzedły; było coraz jaśniej. I wreszcie A-6 miał czyste niebo.
Jake spojrzał w lewo, Flap w prawo.
Pilot zobaczył go pierwszy, sto, sto dwadzieścia metrów wyżej,
w skręcie w ich kierunku. F-4.
– Jebany Phantom! – wrzasnął przez interkom do Flapa.
Ten okręcił się i spojrzał nad ramieniem Jake’a, a potem rzucił się na
fotel, pokazując światu dwa środkowe palce.
Pilot podniósł okulary i dotknął oczu. W słuchawkach znowu
usłyszał rytm, tym razem czarowny i kojący. Jednym pstryknięciem
wyłączył system zakłócania. Samolot łagodnie zwiększał pułap. Jake
włączył autopilota, potem obejrzał się na Phantoma, który przez kilkanaście
sekund podążał jeszcze jego śladem, a następnie położył się w skręt i zaczął
oddalać. Mężczyzna zdjął maskę tlenową oraz hełm i otarł rękawem twarz
z potu, a palcami w nomexowych rękawicach przeczesał włosy. Pot
zostawiał na materiale ciemne smugi. Uwolnił jedną dłoń i palcami usunął
słony osad z kącików oczu.
– Myślisz, że zrobił to specjalnie? – usłyszał głos Flapa, kiedy
znowu nałożył hełm.
– A skąd mam wiedzieć?
Współlokator-giełdziarz spojrzał na wchodzącego do kabiny Jake’a
i jęknął: – O rany, znowu fryzjer! Do diabła, ogól się na zero i będziesz miał
święty spokój!
Grafton zerknął do lustra wiszącego nad zlewem.
– O co ci znowu chodzi? Moim zdaniem wygląda zupełnie dobrze.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, to już trzecie strzyżenie w tym
tygodniu, mam rację?
– Przyznaję, że pewien wpływ ma na mnie widok marines,
odwiedzających fryzjera co godzinę. Nie chcę zostać w tyle. I właściwie,
o co ten krzyk? To moja głowa, a zresztą wszystko odrośnie.
– Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. Już patrzą na mnie krzywym
okiem, niczym czyste dzieweczki na zbereźnika.
– Zdaje się, że ostatnio się rozczytujesz w Anais Nin?
– Pożyczył mi Burton. Powinieneś i ty po to sięgnąć. O-la-la-la; jak
to poszerza horyzonty.
– Nad czym dzisiaj pracujesz?
Całe biurko McCoya zasłane było papierami, które jednak w niczym
nie przypominały zestawień giełdowych. Zapytany zmarszczył brwi
i odwrócił kilka kartek, tak aby Jake nie mógł ich odczytać, ale zaraz
z namysłem wpatrzył się w swego współlokatora, by po chwili się
rozpogodzić.
– Za dwa dni przekraczamy kreskę.
Kreskę – czyli równik. Okręty płynęły na południowy wschód, aby
po wyminięciu Jawy, wejść ponownie na Morze Południowochińskie przez
Cieśninę Sundajską, i z konieczności dwukrotnie musiały przeciąć równik.
– To co?
– Pośród oficerów dywizjonu jestem jedynym wilkiem morskim.
Cała reszta, łącznie z tobą, to kijanki.
Kijanką nazywano marynarza, który nigdy jeszcze nie przekroczył
równika. Wilkami morskimi byli ci, którym przydarzyło się to już
przynajmniej raz, w związku z czym zostali właściwie wprowadzeni w tajne
misteria Zakonu. Łatwo było ustalić, kto należy do jakiej grupy, zgodnie
bowiem z regulaminami Marynarki, wszystkie wilki miały dokładnie
odnotowane w papierach szczegóły wpłynięcia na drugą półkulę: data,
długość geograficzna i nazwa jednostki.
– No cóż, ominie cię zabawa – wzruszył ramionami Jake.
McCoy cmoknął i pokręcił głową.
– Nic mnie nie ominie, kolego, możesz mi wierzyć. Będę
uczestniczył w uroczystościach jako Tryton. Ale jeśli chcesz, możesz mi
odrobinę pomóc.
Jake żachnął się ze zgorszenia.
– Marna kijanka ma służyć pomocą?
– Zostanie to między nami. W takich sprawach trzeba zachować
najwyższą dyskrecję. Musi to być chytra i zręczna pomoc, na większą
chwałę Jego Wysokości Neptuna.
McCoy sięgnął po papiery, których treść chciał przedtem ukryć,
i podał je towarzyszowi.
Dwa dni minęły jak z bicza trzasnął i nadszedł czas ceremonii. Od
samego rana na pokładzie zaroiło się od zaaferowanych i rozdokazywanych
osobników – bez wątpienia morskich wilków.
Przez głośniki okrętowe „kijankom” polecono, aby po obiedzie
pozostali w swoich kajutach do czasu, gdy zostaną wezwani przed oblicze
Króla Neptuna, Władcy Mórz. W istocie było ponad dwudziestu Neptunów,
których ranga zależna była od liczby przekroczeń równika. Ceremonie
inicjacyjne miały odbywać się jednocześnie w salach odpraw, świetlicach
i jadalniach, a każdej przewodził inny Neptun.
W kajucie Jake ściągnął mundur i nałożył parę cywilnych szortów,
koszulkę z krótkimi rękawami oraz sandały, a potem siadł, czekając na
wezwanie. Po chwili zadzwonił telefon, w którym rozbrzmiał głos oficera
dyżurnego.
– Kijanka Grafton, do sali odpraw.
– Tak jest, już idę.
Jake zdjął zegarek i znaczek identyfikacyjny, potem wyszedł
i starannie zamknął za sobą drzwi.
Do sali odpraw tłumnie napływały kijanki. Jake zajął swoje
tradycyjne miejsce. Podpułkownik Haldane rozsiadł się w swoim fotelu
i gawędził z zastępcą. Ponieważ jednak obydwaj byli kijankami, zatem na
ceremonię także i oni przebrali się w dżinsy i zielone koszulki marines.
Wszędzie pod ścianami widać było umundurowanych oficerów ze
wszystkich dywizjonów, którzy mieli już okazję zostać wilkami morskimi.
Nieustannie strofowali kolegów, którzy na tę okazję dopiero czekali.
– E, kijanki, cisza tam! Czekać spokojnie, aż zjawi się Król Neptun!
Dostaniecie wtedy za swoje...
Nagle rozległ się dzwonek. „Ding, ding, ding...” Dziesięć uderzeń.
Nadchodzi Władca Mórz! Wśród widzów podniosła się wrzawa; wygi ze
złośliwym chichotem wskazywały na zebrane ofiary, które stroiły miny do
swych potencjalnych prześladowców. „Flap” Le Beau wszedł na krzesło
i splótł ręce na piersiach. Do głowy przymocował sobie poduszkę, a twarz
powlókł farbą. Sąsiadom wyjaśnił, że jest afrykańskim królem, władcą
pradawnej krainy Bugalala, i dlatego domaga się specjalnego
potraktowania.
Zakrzyczany przez morskie wilki zgodził się usiąść, ale oświadczył,
że powtórzy swoje żądanie przed obliczem samego Neptuna. Rząd dalej,
Grafton zaśmiewał się z uciechy.
Nie musieli długo czekać. Drzwi otworzyły się z trzaskiem
i majestatycznie wkroczył w nie Real McCoy.
– Powstań! Baczność! – ryknął.
Wszyscy zerwali się na równe nogi. McCoy powiódł wzrokiem po
wyprężonych szeregach i ciągnął: – Wszyscy powitać Króla Neptuna,
Władcę Mórz!
– Niech żyje! – wrzasnęły wilki morskie.
Na początku szedł dowódca grupy powietrznej, okryty
prześcieradłem. Za nim kroczył sam monarcha, w złocistej koronie, która
dziwnie przywodziła na myśl karton pomalowany żółtą farbą. Neptun miał
na sobie slipy i tenisówki, ale tors był nagi. Na obu przedramionach
wytatuowane były nagie, hojnie wyposażone przez naturę dziewczęta,
a z szerokiej piersi do lotu zrywał się orzeł. Za Władcą Mórz powiewała
przerzucona przez ramię kapa; w ręku podrygiwał kartonowy trójząb. Kiedy
rządca fal zasiadł na tronie – krzesło dla lepszej widzialności umieszczono
na podwyższeniu – Jake, podobnie jak połowa zebranych, rozpoznał
w przybyłym bosmana Muldowsky’ego.
McCoy – giermek Neptuna – wszedł na podium i wypróbował
mikrofon. Miał na sobie długi podkoszulek, który pracowicie wyszukał
w magazynie, a potem przy pomocy Jake’a, przy użyciu jodyny dość
nieudolnie udekorował podobiznami ryb, ośmiornic i innych stworów
morskich. Wszystko wyglądało jak przypadkowe plamy, z czego Grafton
zaśmiewał się w głos, przypominając sobie ich wczorajsze starania.
Flap znowu wlazł na krzesło.
– Hej, Królu! Jak leci?
McCoy zmarszczył brwi. Zmarszczył brwi dowódca grupy
powietrznej. Nachmurzył się Neptun.
– A co to znowu, kijanko? Gdzie szacunek należny Władcy Mórz?
– Ty, pachołku, nie znasz się na monarszych obyczajach. Jestem
Flap, władca Bugalala. Ponieważ w moich żyłach płynie monarsza krew, nie
uchodzi, żebym siedział tutaj, między tymi kijankami. Powinienem zasiąść
na tronie obok szanownego Neptuna, a wtedy będziemy sobie mogli uciąć
pogawędkę, jak on tam rządzi w głębinach i jak mu wychodzi z syrenkami.
– Rozumiem, wasza wysokość – skłonił się McCoy, ale reszta wyg
morskich zaczęła gwizdać i tupać. Real spojrzał na Neptuna. – Co sądzisz
o tym, Wodny Majestacie?
Muldowsky tylko się gniewnie obruszył.
– Czy tym kijankom zupełnie już się w łebkach poprzewracało?
Zaszczyty nic nie znaczą tutaj, gdzie jestem jedynowładcą. Szambelanie, ten
pyskaty samozwaniec ma trzykrotnie ucałować następcę tronu.
– Słyszałeś, kijanko Le Beau? Trzy razy masz pocałować królewską
dziecinę. A teraz siadaj i zachowaj należną pokorę, albo znowu
doświadczysz gniewu potężnego Neptuna.
Le Beau zlazł z krzesła, wszyscy ryknęli śmiechem.
Jake z radością rozglądał się po rozdokazywanych kolegach.
Wczoraj z McCoyem obmyślili wiele kawałów, które dzisiaj bawiły
zebranych. Wiele kijanek zostało wezwanych na monarszy sąd, podczas
którego szczegółowo rozpatrzono ich występki. Majorowi Allenowi
Burtonowi przedstawiono książkę zatytułowaną „S’il vous plait” – w istocie
odpowiednio obłożony podręcznik NATOPS – z którego wysypały się
dziesiątki podobizn Mistera Miesiąca z „Playgirl”.
– Obrzydliwe książki, świńskie fotografie – grzmiał McCoy – co za
hańba!
Wyrok Neptuna brzmiał: – Trzy przemarsze przez Tunel Miłości.
Po godzinie takich wygłupów kijanki poprowadzono na pokład
hangarowy, skąd winda samolotowa wywiozła wszystkich zebranych w Sali
Czwartej na pokład startowy, gdzie wyegzekwowano werdykty Króla Mórz.
Tunel Miłości zbudowano z brezentu i napełniono odpadkami
pozbieranymi z kuchni; każda kijanka musiała się przez niego przeczołgać
przynajmniej raz; najwięksi grzesznicy musieli zaznać tej przyjemności
kilkakrotnie. Na drugim końcu wilki morskie czekały z gumowymi
szlauchami, ale bez wątpienia bardziej zależało im na sile strumieni, niż na
obmyciu nieszczęśników, dla których zresztą był to dopiero początek
przygód.
Teraz stawali przed obliczem Następcy Tronu, którym okazał się
najgrubszy z Morskich Wilków. Siedział bez koszuli, a jego brzuch
pokrywała gęsta warstwa smaru przekładniowego. Każdy z przechodzących
równikową inicjację musiał ucałować pępek monarszej latorośli, która
osoby składające zbyt oziębłe hołdy chwytała za uszy, przyciągała i obficie
obsmarowywała tłustą mazią. Po trzech lub czterech delikwentach giermek
na nowo pokrywał smarem książęcy kałdun.
Potem przychodziła pora wizyty u Królewskiego Dentysty, który
z wielkiego plastikowego opakowania po keczupie szczodrze lał do ust
pacjentów jakąś miksturę tak palącą, że ofiary wypadały z „gabinetu”,
plując na lewo i prawo.
Po odwiedzinach u Królewskiego Fryzjera – kolejna porcja smaru –
kijanki kończyły ceremonię przebyciem Królewskiej Laguny, podłużnego
brezentowego baseniku, w którym było około metra wody. Przypatrując się
pierwszym delikwentom, Jake zrozumiał, że wody jest co najwyżej
dwadzieścia centymetrów, a jej warstewka przykrywa jakąś szarą, cuchnącą
substancję. Morskie Wilki zgromadzone wokół Laguny zgadywały, co też
jest podstawowym składnikiem zawiesiny. Kijanki brnęły przez kleistą
ciecz, a na drugiej stronie czekały na nich pomocne ręce wyg, którzy
prześcigali się w gratulacjach. Kiedy pora przyszła na Jake’a, koledzy
z dywizjonu nie szczędzili mu porad tyleż życzliwych, co absurdalnych.
Wygramoliwszy się z Laguny, Jake stanął obok Flapa i podobnie jak on
zaczął z grubsza obcierać się papierowymi ręcznikami, co było wstępem do
gruntownej kąpieli.
Okręt stał na kotwicy, kołysząc się łagodnie na fali; w bezruchu
zastygły także jednostki eskorty, rozrzucone wokół lotniskowca
w odległości od jednej do trzech mil. Wszędzie odbywały się ceremonie
przekroczenia równika.
Popatrzył na spokojny ocean, niebo, grupkę rozbawionych kolegów.
Jak z obrazka, pomyślał i zaczął schodzić pod pokład, aby wziąć prysznic.
– To kiepska sprawa, kiedy cię zestrzelą – oznajmił Flap. Lecieli
wzdłuż południowego wybrzeża Jawy; rutynowy lot obserwacyjny, podczas
którego fotografowali przepływające jednostki. Po prawej mieli łańcuchy
gór, których szczyty zanurzały się w chmurach; po lewej rozciągał się
bezkresny ocean. Przed chwilą jeszcze byli na wysokości stu pięćdziesięciu
metrów i robili zdjęcia niewielkiemu stateczkowi, który kierował się na
zachód, ale teraz powrócili na pułap kilometra i lecieli z prędkością
czterystu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Rozmowa zeszła na
Wietnam.
Było to może nieuchronne z tej racji, iż obydwaj zostali zestrzeleni
przez wroga, ponieważ jednak żaden z nich nie lubił rozmawiać o tamtych
doświadczeniach, więc i temat wojny dotychczas się nie pojawiał, a jeśli
już, to tylko w postaci mimochodem rzucanych aluzji. I dopiero dzisiaj stało
się inaczej.
– Normalne zadanie, jak kolejny dzień w biurze, tyle że żółtki miały
swój dzień, no i dostaliśmy. Zorientowałem się, że nas ostrzeliwują dopiero
w momencie, kiedy nam przywalili. Mój koleś zgasł na miejscu: głowa
gładko odstrzelona, na dodatek dziurawy lewy silnik i całe skrzydło
w ogniu. A wszystko nie zabrało więcej niż pstryknięcie palcami.
– A coście robili?
– Naloty w pobliżu granicy z Laosem. Dwójkowy klucz, my na
skrzydle, przed nami FAC.
FAC to Forward Air Controller – mały śmigłowy samolot
rozpoznawczy.
– Zrobiliśmy drugie podejście. Jasne, wiem, że trzeba było
poprzestać na jednym, ale FAC nie widział żadnych gówien w powietrzu,
a za pierwszym razem na ziemi było cichutko jak makiem zasiał. I wtedy:
buch! Trafili nas elegancko na zejściu. Złapałem za drążek, wywaliłem
bomby i ciągnę, ale lewy silnik wariuje, skrzydło pali się jak jasna cholera,
a na dodatek z kolesia krew tryska na wszystko, włącznie ze mną.
W kabinie prawdziwa wichura, ani kawałeczka szkła po stronie pilota. Jak
mówię, naprawdę kiepska sprawa. No więc odszedłem trochę od celu,
popatrzyłem na płonące skrzydełko, powiedziałem pilotowi „cześć”
i wyskoczyłem.
– Długo odczekałeś z katapultą?
– Moim zdaniem godzinę, ale prowadzący opowiadał mi później, że
wszystko potrwało raptem minutę. Przez cały czas darł się, żebym skakał;
trudno było nie zobaczyć ognia. Tyle że w tym momencie byliśmy na
jakichś dwóch kilometrach, a ja chciałem, żeby maszyna jeszcze trochę się
oddaliła od żółtków i trochę zwolniła; co z tego że wyskoczę, jeśli pęd
rozerwie mnie na kawałki?
Jake pamiętał, jak sam katapultował się nad Laosem. Na samo
wspomnienie poczuł, że się poci. Słuchał w milczeniu.
– Kiedy znalazłem się na ziemi – ciągnął Flap – wyjąłem swoje
radyjko i zacząłem gadać. Przed startem sprawdziłem baterie, tymczasem
ledwie słyszę naszego obserwatorka. Znalazłem sobie miejsce, skąd
mogłem obserwować helikopter, gdyby nadleciał, ale gówno z tego wyszło.
Żółtki waliły w niebo jak oszalałe, zresztą było już późno i zaczynało się
ściemniać. Po powrocie dowiedziałem się, że facet z ratunkowego wiatraka,
może ze strachu, może nie, zaraz wrócił, twierdząc, że z silnikiem coś nie
w porządku. Tak czy owak, nie przyleciał. Zapadła noc, zaczęło padać
i doszedłem do wniosku, że mogę liczyć tylko na siebie.
– Jak się czułeś?
– Wiesz, żal mi było tego mojego kolesia, nie był taki zły, kapujesz?
Cholerna sprawa: jedna chwila i nie masz głowy.
– Chodziło mi o to, jak poczułeś się, kiedy zostałeś sam.
– Jak byłbym na patrolu marines. W każdym razie specjalnie nie
bałem się dżungli, a to już było coś. Zostawiłem tylko to, co
najpotrzebniejsze i wywaliłem cały ten bajzel ratunkowy w krzaki.
Postanowiłem zrobić zasadzkę, bo do szczęścia potrzebny był mi jeszcze
karabin. Miałem tylko czterdziestkępiątkę i nóż.
– Nie bałeś się, że cię złapią?
– Nie było mowy. Wiedziałem, że nic mi nie zrobią. Siedziałem
w lesie dziesięć dni, czasami facet przechodził o dwa metry ode mnie
i nigdy mnie nie nakryli.
– No i co robiłeś?
– Co robiłem? Napatoczył się koleś z Kałasznikowem; więc
zabrałem mu broń i żarcie. Spora kula ryżu wymieszanego z piaskiem. Po
pewnym czasie można w tym zasmakować.
– Oczywiście.
– Raz dziennie sprawdzałem na częstotliwości alarmowej, kiedy
żółtków nie było w pobliżu. Nie chciałem zużyć baterii. Podebrali mnie
dziesiątego dnia. Dobrze się stało, bo skóra zaczęła mnie już swędzieć.
Trudno potem się z tego wyleczyć, rozumiesz.
– Ilu zabiłeś?
– Mam pewność co do dwunastu.
– Jak to?
– Pozakładałem trochę pułapek, więc przy odrobinie szczęścia, czy
może nieszczęścia, jeszcze kilku pożegnało się życiem. Chyba trochę się
mściłem za tego mojego jeźdźca bez głowy. Zresztą, czy ja wiem? Jakoś
mnie to rajcowało.
– Mhm.
– Przepieprzona wojna i tyle.
– Tak – zgodził się Jake. Sprawdził na tablicy wskaźnik paliwa
i godzinę. – Chyba czas już wracać.
– W porządku – mruknął Flap. – Dzisiaj, bracie, to już tylko zabawa.
– W życiu każdego oficera – mówił podpułkownik Haldane –
przychodzi taki moment, kiedy trzeba się zadeklarować. U pilotów to wcale
nie znaczy, że mają codziennie siadać za sterami.
Siedzieli z Jake’em w sali odpraw. Grafton pełnił dyżur, a dowódca
przysunął swój fotel do jego biurka. Był jeszcze jeden oficer, wypełniający
jakieś formularze w pobliżu szafki na listy. Haldane mówił cicho, tak że
tylko Jake mógł go usłyszeć.
– Niektórzy chcą po prostu przeczekać do emerytury i nie mam im
tego za złe. Tacy także są potrzebni. Ale przede wszystkim chodzi nam
o tych, którzy chcą być lepsi, zostać prawdziwymi dowódcami, którzy chcą
się rozwijać i doskonalić zawodowo. Takich jest niewielu i strasznie nam na
nich zależy.
Jake skinął tylko głową. Haldane przed chwilą przeczytał najnowszy
ranking, a potem wręczył listę Graftonowi. Najwyraźniej szef robił aluzję
do podania o zwolnienie, ale nie powiedział tego wprost. Mówił dalej
w zamyśleniu: – Przed Wietnamem ludzie, którzy ostatecznie doprowadzili
do zwycięstwa, nie mieli wysokich stopni w chwili rozpoczęcia walk. Kiedy
zaczęła się wojna secesyjna, U. S. Grant i William T. Sherman nie służyli
nawet w wojsku. Phil Sheridan był kapitanem. Na początku II wojny
Eisenhower i George Patton byli pułkownikami, a Halsey i Nimitz
komandorami. Ciekawe, prawda?
Nie czekając na odpowiedź Jake’a, Hadlane ciągnął: – W czasach
pokoju, najważniejszą rolę odgrywają politycy, ludzie, którzy potrafią
współpracować z cywilami i oliwić maszynę urzędniczą. Podczas wojny
jednak system zaczyna działać tak, jak powinien: ci, którzy potrafią
dowodzić innymi idą w górę i zaczynają rozkazywać. W Wietnamie ten
proces naturalnego doboru został zakłócony przez polityków. To była
polityczna wojna i politycy za żadną cenę nie chcieli oddać dowodzenia
żołnierzom. Dlatego przegraliśmy. A najsmutniejsze jest to, że mogliśmy
sobie pozwolić na porażkę, gdyż nie mieliśmy nic wielkiego do stracenia.
Ale nadejdzie czas, kiedy Ameryka będzie musiała wyruszyć na wojnę,
którą trzeba będzie wygrać. Nie wiem z kim przyjdzie walczyć, podobnie
jak nie wiem, kiedy to nastąpi. Może za rok, może za dwadzieścia albo
pięćdziesiąt czy sto. Ale przyjdzie taki moment. Zawsze dotąd tak było,
a jak na razie ewolucja z całą pewnością niezbyt zmienia ludzi na lepsze.
I w związku z tym nasuwa się pytanie, kto będzie służył w wojsku, kiedy
nastanie czas próby? Czy korpus oficerski będzie się składał tylko ze
znakomitych urzędników, wytrawnych ekspertów i komputerowych
czarodziejów, którzy myśleć będą jedynie o jak najwyższej emeryturze?
Czy też znajdą się pośród nich ludzie potrafiący poprowadzić innych do
zwycięstwa, jak Grant, Patton, Halsey?
Haldane podniósł się z fotela i wygładził spodnie.
– Interesujące pytanie, prawda, poruczniku?
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Jakość ludzi w mundurze, taki malutki drobiazg. A on
w odpowiedniej chwili decyduje o wszystkim.
Szef odwrócił się i odszedł. W trakcie ich rozmowy zniknął także
oficer walczący z urzędową bazgraniną. Jake wyciągnął górną szufladę
i oparł na niej nogi.
Haldane i wojskowy romantyzm; kto by przypuścił? Krew, natarcie,
przeznaczenie... Jeśli sądził, że takie pogwarki mogą na kimś zrobić
wrażenie, to bardzo się łudził. Nie po Wietnamie. Nie z rekrutami z poboru,
którzy nigdzie nie chcieli maszerować, ani ze sceptycznymi weteranami.
Jake wzruszył ramionami. Na Boga, miał już po dziurki w nosie tego
wojskowego gówna. Okręt zawija do Stanów w lutym i kończy się jego
trzecia tura. Niech teraz inni próbują.
A jeśli Stany Zjednoczone pogrążą się kiedyś w bagnie, gdyż nikt
nie będzie chciał walczyć, to trudno. Ci, którzy przeżyją, otrzymają to, na co
zasłużyli, otrzymają co do grosza.
Jak to było o bożych młynach? Że mielą powoli?
15
Singapur leży na południowym skraju Półwyspu Malajskiego,
półtora stopnia na północ od równika. Tutaj krzyżują się światowe szlaki
morskie. Statki z Europy, docierające tutaj przez Kanał Sueski i Morze
Czerwone, jednostki z Indii, Pakistanu, Afryki i Bliskiego Wschodu,
przechodzą przez cieśninę Malakka i zatrzymują się, zanim wpłyną na
Morze Południowochińskie. Statki z Ameryki, Japonii, Chin, Tajwanu,
Korei i radzieckiego Dalekiego Wschodu zawijają tutaj w drodze na
wschód. Portowe miasto leży tak blisko Cieśniny Sundajskiej, że jest
naturalnym miejscem postoju dla tych, którzy z krajów Orientu udają się do
Południowej Afryki lub Ameryki Południowej, opływając Przylądek Dobrej
Nadziei.
Pomimo tego usytuowania, Singapur nie ma portu z prawdziwego
zdarzenia. Na odkrytej redzie zawsze tłoczno jest od jednostek stojących na
kotwicy, z wyjątkiem tych rzadkich chwil, gdy nadciąga tajfun. Jest tylko
kilka nabrzeży dostatecznie dużych, aby przyjąć statki oceaniczne, dlatego
też większość towarów wyładowywanych i załadowywanych w Singapurze
przewożona jest barkami. Te malutkie stateczki, uwijające się pośród
statków przybyłych z całego świata, są cechą charakterystyczną Singapuru.
Jak przystało na wielki port morski, miasto stanowi prawdziwą
mieszankę ras ludzkich. Większość populacji to Malajczycy, Chińczycy,
Hindusi i Filipińczycy; całość doprawiona jest Japończykami i stosunkowo
nielicznymi białymi. Głównie Brytyjczykami, gdyż Singapur stanowił jedną
z redut imperium, nad którym niegdyś nie zachodziło słońce, ale także
ludźmi z Europy, Australii, Nowej Zelandii i – jakżeby inaczej – Ameryki.
Tych, którzy swój kraj i swój naród uważają za najwyższy wykwit
cywilizacji, czeka tutaj szok. Rozedgrany, kosmopolityczny Singapur jest
wielką wirówką, jednym z tych nielicznych miejsc, gdzie ludzkie
doświadczenia ścierają się ze sobą i wściekle mieszają, aż wyłoni się z nich
coś zupełnie nowego.
Ku uldze amerykańskich marynarzy, dalej trwała tu brytyjska baza
wojskowa, Changi, którą Anglicy dzielili z krzepkimi obywatelami Drugiej
Strony Świata, Australijczykami. Wraz z nimi zaś docierały tutaj panienki
z antypodów. Te wysokie, gibkie stworzonka, o brązowych, muskularnych
nogach i urzekająco białych zębach, nieustannie odsłanianych
w olśniewającym uśmiechu, w jakiś osobliwy sposób dopełniały obrazu
całości. Australijki stanowiły prawdziwą chlubę Singapuru. Widziało się je
w „Raffles”, starym hotelu, gdzie pod sufitem wirowały wentylatory,
a w trzcinowych fotelach rozsiadali się sączący gin wiekowi dżentelmeni
w białych garniturach. Widziało się je w barach i restauracjach
nowoczesnych hoteli, a także na bazarach i targowiskach. Widziało się je
kroczące bulwarami i targujące o szafiry oraz opale z Chinkami
w obwisłych spodniach. Widziało się je wszędzie: młode, tryskające
życiem, zawsze w centrum zainteresowania. Ich kolorowe sukienki
jaskrawo kontrastowały z płóciennymi spodniami i białymi bluzkami, które
można było uznać za singapurski uniform narodowy. Wydawały się
kolibrami w stadzie wróbli.
– Gdyby nie ściągnął ich tutaj Quantas, powinnaby to zrobić ONZ
w geście dobrej woli wobec rodzaju ludzkiego.
Taką opinię wyraził „Flap” Le Beau, który wraz z Graftonem
i McCoyem stał przed wejściem do „Raffles” i spoglądał na pochód
przeciągający trotuarami.
– Chyba się zakochałem – oznajmił McCoy. – Którąś z nich
chciałbym mieć na własność.
Wszyscy trzej godzinę temu przypłynęli tutaj z okrętu Łódką
Wolności, jak nazywano szalupę przewożącą marynarzy do portu. Chodzili
przez godzinę, chłonąc wrażenia, aż poczuli straszliwe pragnienie.
Zatrzymali się przed chwilą pod „Raffles” i zaczęli zastanawiać, czy tutaj
uda się je w jakikolwiek sposób zaspokoić.
– Po czterdziestu pięciu dniach w morzu, każda kobieta wydaje mi
się niezwykle atrakcyjna – oznajmił Le Beau i promiennym uśmiechem
obdarzył starszą damę, która wychodziła z hotelu. Ta odkłoniła się
z godnością i wsiadła do czekającej taksówki.
– To jak, panowie? – zapytał Jake, odwracając się do zabytkowej
budowli. – Wchodzimy?
– Jazda.
W środku panowała temperatura o jakieś dziesięć stopni niższa niż
na powietrzu. W poważnej mierze było to zasługą ciemnego wnętrza
i wirujących pod sufitem wentylatorów, ale niewątpliwy był też udział
zdecydowanej brytyjskosci miejsca. Upał i wilgoć nie śmiały przekroczyć
niegdyś kolonialnych drzwi.
Piloci wkroczyli do baru i zamówili Singapore Slings, słodzony
i zaprawiany korzeniami napój z rumu. Chińskiemu barmanowi nawet nie
drgnęła brew: zdążył już przywyknąć do osobliwych gustów, jakie
przejawiała większość Amerykanów.
– Człowiekowi jakoś się wydaje, że lada chwila pod którąś palmą
zobaczy Humphreya Bogarta albo Sidneya Greenstreeta – powiedział Real
McCoy, który odwrócił się i potoczył wzrokiem po sali.
Jake w milczeniu smakował drinka. Czterdzieści pięć dni w morzu:
starty z katapulty, nocne przechwytywanie nad chmurami, najazdy na kulę,
dowcipy w sali odpraw, zasypianie na koi, podczas gdy okręt lekko kołysze
się i postękuje... a potem zostać rzuconym w wir takich wrażeń. „Szok
kulturowy” to tylko słowa, suche i bezbarwne. Widoki, dźwięki i zapachy
Singapuru jak szybkostrzelne działko atakowały zmysły młodego
człowieka, który kilka chwil wcześniej opuścił pokład pływającego
monstrum. Starał się teraz jakoś to wszystko uporządkować, zachować
odpowiedni dystans. Był tu już raz, podczas pierwszego rejsu do Wietnamu.
Usiłował przywołać jakieś wspomnienia, ale te pojawiały się mgliste
i zamazane, trudne do rozpoznania. Siedział w tym barze z Morganem
McPhersonem... ale przy którym stoliku? Tego nie potrafił sobie
przypomnieć; widział twarz Morgana, słyszał jego śmiech, ale stolik... Kto
jeszcze był wtedy z nimi?
Ach, Mórg! Gdybyś mógł się teraz zjawić w drzwiach! Usiąść przy
nas, byśmy przez kilka chwil wspólnie cieszyli się życiem. Nie
zmarnowalibyśmy ich, tak jak dawniej... Gdybyś mógł...
Tylu chłopaków już nie żyło, a on o nich zapomniał. Fakt, że
wspomnienia były teraz tak niewyraźne i zmącone, wydawał się zdradą
wobec nich. Życie toczy się dalej, ale... Wszystkim, co człowiek może po
sobie zostawić, są wspomnienia, które trwają w umysłach przyjaciół.
Dopóki trwają wspomnienia, także i śmierć jeszcze się nie dopełniła. Kiedy
znikają, rozpływa się też ostatni ślad po zmarłym.
– ...i trzeba kupić jakieś pamiątki – doleciał do niego głos McCoya –
żeby rodzina mogła się nacieszyć.
Jake dopił drinka i wstał z fotela. Cisnął na blat kilka dolarów
singapurskich, które rano otrzymał w kantorze na lotniskowcu.
– Zobaczymy się później, chłopaki.
– Dokąd idziesz?
Wracał na „Columbię”, ale nie chciał się do tego przyznać.
– Sam nie wiem. Przejdę się trochę. Cześć.
Na ulicy wcisnął ręce do kieszeni i zawrócił w kierunku nabrzeża.
Szedł ze wzrokiem wbitym w chodnik, nieświadomy widoków, gwaru
i ludzkiej rzeki, która rozstępowała się, aby go przepuścić, i natychmiast się
za nim zamykała.
Następnego dnia Jake pełnił ośmiogodzinny dyżur w sali odpraw.
O drugiej po południu wpadł rozemocjonowany McCoy.
– Dzisiaj jest twój fartowny dzień, Grafton. To uśmiech losu, że ja
i Flap jesteśmy twoimi przyjaciółmi.
– Jasne – potwierdził bez entuzjazmu Jake.
– Poznaliśmy Anglików. Mówię ci, fantastyczni goście. Nigdy nie
pojmę, jak udało nam się wykopać ich ze starej, dobrej Ameryki.
– Militarny cud.
– Świetne chłopaki.
– Wierzę ci na słowo.
– Zaprosili nas na wieczór do Changi na party. Party! Zaklinali się,
że będzie też parę Australijek! Stewardesy z Quantas. I co ty na to? – Zanim
Jake zdążył otworzyć usta, padło niecierpliwe pytanie: – Kiedy kończysz?
– Za dwie godziny.
McCoy spojrzał na zegarek.
– Poczekam. Flap odpływa najbliższą łódką, ale ja zostanę z tobą.
Wszystko mam zapisane. Weźmiemy sobie taksówkę i frrrru na przyjęcie.
Może, kto wie, uzyskamy wspaniałą możliwość poprawienia opinii
o Amerykanach.
Z tymi słowami McCoy odwrócił się na pięcie i między rzędami
foteli tanecznym krokiem zniknął w drzwiach.
Jake patrzył za nim przez chwilę, a potem wyciągnął schowany
pośpiesznie list od rodziców. Dwa tygodnie minęły od ostatniej poczty
dostarczonej przez samolot transportowy z Cubi Point i oto dzisiaj przyszła
następna porcja, ale dla niego był tylko jeden list, od matki. Podpisała
„Matka i Ojciec”, ale wszystkie słowa skreślone były jej ręką. I nic od
Callie McKenzie.
Może to i lepiej. Uczucie było gorące i gwałtowne, ale wszystko się
skończyło. Ona należała do jednego świata, on do drugiego, zupełnie
odmiennego. Tam, w Chicago, miała własne życie: zajęcia, lektury,
egzaminy, randki z długowłosymi hippisami, którzy gustowali we
francuskich powieściach. Co takiego mają w sobie te cholerne francuskie
powieści?
A przecież rozpaczliwie pragnął, żeby napisała. Nawet karteczka:
„Znalazłam kogoś innego. Bądź zdrów.” byłaby lepsza od upartego
milczenia, pomyślał, ale w głębi ducha wcale nie był tego taki pewien.
Niech to diabli! Większość zdarzeń w jego życiu wymykała mu się
spod kontroli; nie inaczej było i teraz. Niech ci się dobrze wiedzie, Callie
McKenzie. Wszystkiego najlepszego.
W tropikach noc zapada błyskawicznie; niemal nie sposób zauważyć
coś takiego jak zmierzch. To gwałtowne przejście od jasności dnia do
nocnej czerni nastąpiło w chwili, gdy Jake, Flap i Real, wysiadłszy
z taksówki, rozglądali się za zapowiedzianym pawilonem, w którego oknach
znienacka zapłonęły światła.
Anglicy i Australijczycy nie zapomnieli o zaproszonych gościach.
Przedstawili Amerykanów obecnym; po krótkiej chwili Flap otoczony był
ciasnym kręgiem wszystkich pięciu dam.
– Australijki nie przywykły do czarnoskórych, którzy chodzą
w spodniach – szepnął Jake’owi na ucho Real. – Jak tylko oswoją się z tą
nowinką, wyrwiemy sobie parkę.
Jake nie był tego taki pewien. Wydawało mu się, że na twarzach
gospodarzy dostrzega delikatne oznaki konsternacji. Nie dałby za to głowy,
ale takie odnosił wrażenie.
– Ej, brachu, napijesz się piwa?
Pytający Australijczyk wyjął właśnie z lodówki kilka puszek
Fostera.
– Tak, dzięki. Ciężką tu macie służbę.
– Lepiej niż w garnizonie. Nawiasem mówiąc, lepiej też niż na tej
śmierdzącej wojence, którą urządziliście w Namie. W Sajgonie dawało się
jeszcze wytrzymać, ale gdzie indziej nie było już tak słodko. Teraz, jak się
już to wszystko przewaliło, jest zupełnie fajnie.
McCoy przepłukał gardło piwem; Jake poszedł w jego ślady. Kiedy
siedział przy stoliku i wysłuchiwał wietnamskich opowieści kilku
Australijczyków, podeszła do nich jedna ze stewardes.
– Można się dosiąść?
– Jasna sprawa. Ile dni teraz będziesz, Neli?
– Jutro lecę do Brisbane i Sidney. Za dwa dni wracam tu przez
Tokio. – Neli mrugnęła do Jake’a. – Takie czasy, że dziewczyny nie mogą
siedzieć spokojnie w domu.
Jake kiwnął głową i uśmiechnął się. Sympatyczna dziewczyna, dość
wysoka, piękne włosy, opalona na brąz. Bransoletki na przegubach lekko
podzwaniały, kiedy poruszała rękami.
– Na imię mi Jake – mruknął.
– Neli Douglas – odparła i wyciągnęła dłoń. Jake poczuł uścisk
chłodny i mocny. Nagle zorientował się, że Australijczycy zniknęli i został
sam na sam z dziewczyną.
– A czym się zajmujesz?
– Jestem pilotem.
– O nie, tylko nie to – jęknęła. – Od trzech miesięcy staram się
trzymać jak najdalej od lotników.
Uśmiech przeczył jednak słowom; podobał mu się jej uśmiech
i figlarne iskierki w oczach.
– Jeśli chcesz, możesz mi opowiedzieć. Wrażliwy słuchacz to jak
plaster na zranione serce.
– Nie wyglądasz na wrażliwca.
– Nie daj się zwieść pozorom. Jestem wrażliwy, sympatyczny, czuły,
dowcipny. – Wzruszył ramionami. – Przynajmniej za czułość mogę ręczyć.
I znowu cała twarz rozjaśniła się w uśmiechu, a bransoletki
delikatnie zabrzęczały.
– Długo latasz w Ojuantas?
– Pięć lat. Mój ojciec ma działkę w Queensland. Któregoś dnia
powiedziałam sobie: – Neli, dziewczyno, jeśli posiedzisz tu jeszcze dłużej,
to któryś z tych jackeroos zawlecze się do ołtarza i tyle zobaczysz z bożego
świata. – Więc zgłosiłam się do Quantas. No i teraz latam po całym globie
z malutką walizeczką stewardesy, podaję whisky japońskim biznesmenom,
daję po łapach pilotom, czasami utulę jakiegoś samotnego żołnierza i tylko
czasami się zastanawiam, czy zobaczę jeszcze kiedyś Oueensland.
– Kto to taki jackeroó?
– Wy, Jankesi, nazywacie ich kowbojami.
To mogłoby być fajne, pomyślał Jake, patrząc na ładną, otwartą,
opaloną twarz dziewczyny. Na plaży jest wiele kamyków, ale czasami
można pośród nich znaleźć grudkę złota.
– A działka to tyle co farma?
– Tak. Owce i bydło.
– Ja też się wychowałem na farmie.
– Ojciec miał parę byczków, ale głównie uprawiał zboże.
– Wrócisz tam kiedyś? – zapytała Neli.
– Nie wiem. Nigdy nie mów „nigdy”. Może wrócę.
Opowiedziała mu o Oueensland, upałach, piasku i burzach, życiu
w miejscu tak oderwanym od reszty świata, iż wydawało się to niemożliwe.
Patrzył w okno, gdzie na skraju świetlistego kręgu przystrzyżona trawa
spotykała się ze smolistą czernią. Na zewnątrz noc, jak zawsze, ale
przynajmniej tutaj było jasno.
Ktoś włączył radio i kilka par zaczęło się kołysać w tańcu. Ku
zaskoczeniu Jake’a, „Flap” Le Beau okazał się tancerzem tak wytrawnym,
że czy to przy rytmach szybkich czy wolnych robił tylko to, czemu potrafiła
podołać partnerka. Trzeba było go obserwować z trzema lub czterema
różnymi dziewczynami, by się zorientować, że instynktownie wyczuwał ich
umiejętności i gładko się do nich dostosowywał. I, mówiąc szczerze,
dopiero Neli zwróciła mu na to uwagę. Sama odtańczyła z Flapem szybki
kawałek, czemu wszyscy przyglądali się zainteresowaniem, aby na koniec
nagrodzić parę oklaskami.
Neli powróciła do Jake’a i pociągnęła go na parkiet, chociaż bronił
się, jak potrafił.
– Kiepski ze mnie tancerz.
– Nic nie szkodzi – odparła i zarzuciwszy mu ręce na szyję zaczęła
kołysać się w powolnym rytmie.
Właśnie wtedy Jake Grafton zrozumiał, że wpadł bez ratunku.
Giętkie ciało dziewczyny, muśnięcie włosów na policzku, delikatny zapach
nie znanych mu perfum, dotyk jej rąk – wszystko to zrodziło gwałtowny
przypływ uczuć, na które nie był przygotowany.
– Odpręż się – szepnęła.
Ale nie potrafił.
Nagle przypłynęło wspomnienie poranka spędzonego w łóżku
z Callie. Widział słoneczne światło, czuł dotyk prześcieradeł, jej
delikatnych dłoni, sprężystych piersi, pamiętał ciało ciepłe i drżące...
– Jesteś sztywny, jakbyś kij połknął.
– Mówiłem, że marnie tańczę.
Odsunęła się odrobinę i spojrzała mu badawczo w twarz.
– Kłamstwa też ci nie wychodzą.
– Pracuję nad tym.
Wciągnęła go za dłoń na zewnątrz pawilonu.
– Dlaczego z miłymi facetami zawsze są jakieś problemy?
– Dzisiaj niełatwo już o prawiczka – mruknął Jake.
– Wiele lat temu przestałam rozglądać się prawiczkami. Nie
przepadam specjalnie za pryszczami.
Usiedli na niskim murku.
– Dobra. Opowiedz o wszystkim starej Neli.
Jake odbił piłeczkę.
– Jak to się stało, że dziewczyna taka jak ty nie wyszła jeszcze za
mąż?
– Mam powiedzieć prawdę?
– Jeśli potrafisz.
– No więc, nie chciałam tych, którzy mi się oświadczali, nie
oświadczali się zaś ci, których chciałam. Myśleli o różnych innych
rzeczach, ale najmniej o pójściu do ołtarza.
– Brzmi to dosyć prawdziwie.
– Bo jest prawdziwe, ponuraku.
Dopływały do nich dźwięki muzyki, przytłumione wprawdzie, ale
wyraźne. A Nelly siedziała obok niego, na murku. Odruchowo przysunął się
do niej i poczuł obejmujące go ramię. Ich głowy zetknęły się. Niedługo
potem zetknęły się także ich wargi. Jej były miękkie, ale stanowcze,
podobnie jak Callie. Tyle że Callie...
Serce waliło mu jak młotem, kiedy wreszcie oderwali się od siebie.
Odetchnął głęboko i powiedział: – Jest ktoś inny.
– Też mi nowina.
– Nie jestem żonaty ani nic takiego. Nawet nie poprosiłem jej o rękę.
Ale chciałbym.
– Mhm.
– Zdaje się jednak, że ona już o mnie nie myśli. Nie pisała od dawna.
– Widać odbierasz kobietom mowę – powiedziała miękko i znowu
przywarła wargami do jego ust.
Nie wiedzieć kiedy podnieśli się z murku i spletli ramionami, mocno
do siebie przywierając. Tym razem to ona nabrała głęboko powietrza, gdy
już się rozłączyli.
– No, no, no. Ach, ci Jankesi! Prawdziwi erotomani, nie ma co.
Zgrabnym ruchem wysunęła się z jego objęć.
– Znowu udało mi się skończyć dzień dobrym uczynkiem.
Przywróciłam nadzieję następnemu porzuconemu, spragnionemu miłości
pilotowi. Ale teraz czas już najwyższy, żebym udała się do mojego
samotnego łóżeczka. Jutro rano muszę być na lotnisku.
– Ale pojutrze wracasz do Singapuru?
– Tak.
– W którym hotelu mieszkasz? Może bym wpadł i poszlibyśmy
razem na kolację?
– „Intercontinental”.
– Odprowadzę cię.
– Nie, daj spokój. Na dzisiaj starczy. Jeszcze raz spojrzę na ciebie
w lepszym świetle i gotowam zaciągnąć cię do samotnego łóżeczka na
nocne zapasy. A na to nie możemy sobie pozwolić, prawda? Przynajmniej
dopóki w twoim serduszku mieszka ta głupia gąska.
I odeszła. Lekkim krokiem przemierzyła trawnik i zniknęła
w drzwiach.
Jake znowu przysiadł na murku i zapalił papierosa. Ręce mu drżały.
Nie wiedział, co myśleć o tym wszystkim, dlatego starał się nie
myśleć w ogóle. Między pociągnięciami papierosa wdychał zapach
skoszonej trawy, wpatrywał się w mrok i czekał, aż serce powróci do
normalnego rytmu.
Minęło dobre pół godziny, zanim wszedł z powrotem do pawilonu.
Trzech podchmielonych Australijczyków oparło się o pianino
i przypatrywało, jak Flap tańczy z trzema stewardesami, które jeszcze
pozostały. Le Beau uczył je nowego kroku przy dźwiękach japońskiej szafy
grającej. Poza tym nie było już nikogo, także McCoya. Większość nazajutrz
miała służbę.
Jake pomyślał, że jedno piwo na drogę nie zawadzi, wyjął więc
butelkę z lodowatej wody i przyłączył się do grupki stojącej koło pianina.
– Cześć.
– Jak udał się dzisiejszy wieczór?
– Nieźle.
– Fajnie, że zaprosiliście nas. Miłe odprężenie po czterdziestu pięciu
dniach w morzu.
– W ogóle sobie nie wyobrażam, jak to można wytrzymać.
– Ja się modlę – oznajmił Jake i reszta wybuchnęła śmiechem.
Najwyższy z nich górował nad Jake’em o jakiś osiem, dziesięć
centymetrów i był cięższy co najmniej o dwadzieścia kilo, ale cała jego
masa skupiła się w piersiach, barkach i ramionach. Zmarszczył teraz brwi
i mruknął, wskazując Flapa: – Mam nadzieję, że ten twój pieprzony
czarnuch zdecyduje się wreszcie na którąś dupeczkę, tak żebyśmy mogli się
zająć dwiema pozostałymi.
Jake ostrożnie postawił puszkę na pianinie. Cholera, powoli staje się
to tradycją, pomyślał. Ostatnim razem zesłali mnie do marines. Ciekawe,
dokąd poślą mnie teraz.
Zrobił krok i stanął naprzeciw Australijczyka, w którego wielkiej
pięści puszka ginęła niemal zupełnie.
– Co powiedziałeś?
– Że byłoby dobrze, gdyby ten twój pieprzony asfaltowy koleś...
Odchylając prawą rękę do szerokiego sierpa, Jake lewą uderzył
Australijczyka w nos, co mimo masy zaatakowanego wytrąciło go
z równowagi w kierunku, z którego nadlatywała właśnie pięść Jake’a. Cios
poparty skrętem ciała rzucił na podłogę Australijczyka, gdzie ten, wyraźnie
zamroczony, już pozostał.
– Ładny cios, bratku, ale nie... – Odezwał się oficer stojący z lewej,
zdanie jednak przerwała pięść Graftona. Australijczyk zdążył zamortyzować
nieco cios, odchylając głowę, i odpłacił napastnikowi pięknym za nadobne.
Jake’owi gwiazdki zatańczyły przed oczyma, z furią jednak rzucił
się na przeciwnika. Czasami chybiał, często trafiał. Nauczył się tego na
boisku szkolnym: ciągłe zwody i stale do przodu. Większość facetów tak
naprawdę nie lubi bójek, i w obliczu zażartego ataku najczęściej cofają się
i ostatecznie kapitulują.
Natarcie trwało wszakże tylko kilkanaście sekund, gdyż trzeci
z Australijczyków szarpnął go za ramię, okręcił i zanim Jake zdążył się
zorientować, został poczęstowany ciosem, który usadził go na podłodze.
Niezdarnie zaczął podnosić się do pozycji siedzącej, ale kiedy mu
się to wreszcie udało, zobaczył, że nie było już do czego. Wszyscy trzej
Australijczycy leżeli uśpieni na podłodze, a nad nim badawczo pochylał się
Flap.
– O co znów poszło?
Jake zatoczył się i przytrzymał pianina.
– Źle się wyrażali o Presleyu.
– Chyba nadużyliśmy gościnności tych biedaków – westchnął Flap,
wziął Jake’a pod rękę i poprowadził go ku drzwiom.
– Miłe panie – zwrócił się do trzech dziewcząt, które spoglądały na
nich w osłupieniu – to była prawdziwa przyjemność. Wasze towarzystwo
dostarczyło mi więcej rozkoszy, niż możecie sobie wyobrazić.
Skłonił się dwornie i wraz kolegą zanurzył się w mrok nocy.
W bazie panowała cisza. Żadna taksówka nie czekała pod bramą.
Pomachali wartownikowi i ruszyli do miasta. Jake czuł, jak boleśnie pulsuje
mu prawa ręka i głowa. Ręka jest ważniejsza, pomyślał, i zaczął ją
rozcierać.
– A co się stało tak naprawdę? – dopytywał się Flap.
– Ten wielkolud nazwał cię czarnuchem.
– I za to mu przywaliłeś?
– Za to. Dupek zasłużył sobie.
Flap odrzucił głowę i roześmiał się serdecznie.
– Naprawdę, Jake, z ciebie jest prawdziwy okaz.
– Facet był trochę zły, że zmonopolizowałeś ich dziewczyny.
Flap nie posiadał się z uciechy.
– Możesz mi wyjaśnić, co cię tak rozbawiło?
– Ty, oni. Przecież to głupki, także te laleczki. Myślisz, że miałem
u nich jakieś szanse? Żadna przenigdy nie poszłaby ze mną do łóżka, nawet
gdybym był najbogatszym asfaltem w całej Ameryce i miał fiuta długiego
na czterdzieści centymetrów. Wrócą teraz do Australii i wszystkim dokoła
będą opowiadały o wspaniałej przygodzie: tańczyły z amerykańskim
czarnuchem. „Matyldo, pewnie mi nie uwierzysz, ale pozwoliłam nawet,
żeby mnie trochę pomacał!”.
Jake nie wiedział, co odpowiedzieć, dlatego wolał milczeć. Po
chwili Flap się odezwał: – Myślisz, że złamałeś rękę?
– Raczej nie, chyba tylko naciągnąłem mięsień. Ach, żebyś widział,
jak trafiłem tego bysiora. Prosto na punkt, z pełnego rozmachu.
– Później już ani drgnął. Idę o zakład, że pierwszy raz w życiu ktoś
go tak załatwił.
– Ale, ale, dziękuję za pomoc, Batmanie.
– Nie ma za co, Robin. Zawsze do usług. Mogłeś jednak złamać
sobie rękę, waląc tak mocno tego goryla.
– Musiałem. Był cięższy o dwadzieścia kilo. Gdybym wymierzył mu
tylko towarzyski policzek, zabiłby mnie na miejscu.
– Porywczy z ciebie człowiek, Jake.
– Niezbyt się przykładałem do lekcji dobrego wychowania.
Dopiero nazajutrz Jake w pełni uzmysłowił sobie, przed jakim
dylematem stanął. Neli Douglas była kobietą piękną, namiętną, inteligentną,
rozważną... Callie McKenzie była również kobietą piękną, namiętną,
inteligentną, wykształconą i wytworną... W tej drugiej był zakochany,
w pierwszej z łatwością mógł się zakochać. Tyle że ta druga nie odzywała
się od miesięcy i dała mu do zrozumienia, że nie pasują do siebie. Ta,
w której mógł się zakochać, nie była tak wybredna, aczkolwiek przy
bliższym poznaniu mogłaby nagle ujawnić tę cechę; z kobietami często tak
bywa. Tak czy owak, na razie prędzej można ją było podejrzewać o nadmiar
temperamentu, niż o wybredność.
A celibat nie był dla Jake’a Graftona rozwiązaniem zbyt
pociągającym. Trudno żeby był, kiedy ktoś ma dwadzieścia kilka lat, jest
zdrowy jak rydz, a na widok kobiety i przy dotknięciu jej ciała, krew
zaczyna mu pulsować w skroniach, a kolana robią się jak z galarety.
Siedział w kajucie i rozpamiętywał wydarzenia poprzedniego
wieczoru. Jak wpiły się w jego wargi jej usta, jak gorący, wilgotny język
rozwarł mu zęby i napierał na jego język, jakże ocierały się o niego jej piersi
i jak nerwowo drżały jej uda... Mój Boże!
Lubił też jej wymowę; w jej wydaniu australijski akcent stawał się
niezwykle seksowny. Poczuł ciarki na grzbiecie, kiedy przypomniał sobie
jej słowa: Gotowam zaciągnąć cię do samotnego łóżeczka na nocne
zapasy”. No cóż, miła pani, ja...
Niech to diabli, zupełnie nie wiedział, czego naprawdę chce!
Zmagał się z myślami, kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich
Real McCoy. Wszedł, rzucił się z rozmachem na koję i jęknął: – O rany,
zbudź mnie za tydzień. Jestem wykończony, wyciśnięty jak gąbka. Bracie,
co ona wyrabiała! Są kobitki gorące i bardzo gorące, ale ta była
termojądrowa.
– Pracowita noc, tak?
– Nie dała mi zmrużyć oka. Jestem taki obolały, że ledwie mogę
chodzić.
– Masz szczęście, że udało ci się wyrwać z jej szponów.
– Nie nazwałbym tego szponami. Mówię ci, Jake, przez całe życie
nawet przez myśl mi nie przeszło, że gdzieś na kuli ziemskiej można
znaleźć taką kobietę. Australijczycy to najwspanialszy naród na świecie
i już, a ich wiekopomną zasługą jest fakt dochowania się takich wspaniałych
dziewczynek.
Jake pokiwał w zamyśleniu głową i spojrzał na swoją prawą dłoń,
obtartą i lekko spuchniętą.
– Rzucam Marynarkę, prenumeratę „The Wall Street Journal” każę
sobie przesyłać na nowy adres i ruszam na południe. Może moje oczy nigdy
już nie ujrzą zimnego, niebieskawego światła Gwiazdy Polarnej.
Przeznaczony mi jest Krzyż Południa. Jadę do Australii, żeby sprawdzić,
czy zajebię się na śmierć, zanim dożyję czterdziestki.
Po tym oświadczeniu McCoy obrócił się na bok i wymościł sobie
poduszkę pod głową. Jake zerknął na zegarek. Pierwsze, lekkie chrapnięcie
odezwało się po sześćdziesięciu siedmiu sekundach.
Czy kobiety były zakłamane? Z pewnością tamte trzy stewardesy,
jeśli Flap miał rację. A jak było z Neli? A jak to jest z panem, poruczniku
Jake’u Graftonie?
Do diabła! Łamać sobie głowę takimi myślami, kiedy jest poranek
w porcie. Wyciągnął z biurka blok i zaczął pisać list do rodziców.
Łódź dla szeregowych, prostokątna i z płaskim dnem, miała
opuszczany dziób, po którym można było zejść na plażę, a Jake często z niej
korzystał przy powrotach na okręt. Dzisiaj jednak, ubrany w sportową
marynarkę i krawat, wolał uniknąć słonych bryzgów, więc skierował się ku
kładce oficerskiej, umieszczonej w pobliżu drugiej windy. Z żurawików na
tyle pokładu hangarowego spuszczono na wodę gig, na którego pokład
dziesięć minut później zszedł po drabinie.
Znał dowódcę giga, faceta z dywizjonu myśliwców, i poprosił go,
aby mógł stanąć obok sternika na malutkim mostku. Reszta oficerów zeszła
pod pokład, do kabin na dziobie i rufie.
Nad nimi wypiętrzał się jak skała kadłub lotniskowca, z którego
zrzucono cumy, i sternik odbił, szerokim łukiem biorąc kurs na przystań.
Wieczór był spokojny; pokryta plamami oleju powierzchnia unosiła
się i opadała w powolnym, sennym rytmie. Czerwień zachodzącego słońca
krwiście zabarwiała wodę między statkami, od których tłoczno było na
redzie i w basenie portowym. Na pokładach Jake dostrzegał marynarzy,
którzy smażyli coś na grillu, rozmawiali i ćmili papierosy. W zdecydowanej
większości byli to mężczyźni, ale na rosyjskim statku zauważył trzy
kobiety, rozłożyste i piersiste, w spódnicach sięgających za kolana.
– Przyjemny wieczór – mruknął znajomy, a Jake przytaknął
w milczeniu.
Tak, kolejny piękny wieczór, kolejny finał dnia szczęśliwie
przeżytego do końca. Czasami łatwo było zapomnieć o zasadniczym celu,
o stawce gry: pozostać przy życiu, umknąć śmierci, przechodzić z jednego
dnia w drugi tak długo, jak zechce Bóg.
Kiedyś jednym z ulubionych zajęć Jake’a było wyobrażanie sobie,
że wybiera inne życie. Ostatnio nie oddawał się tym snom na jawie, ale
teraz, gdy gig przemykał obok znieruchomiałych stalowych olbrzymów,
potrafił zobaczyć siebie na każdym z kolejnych pokładów: siedział,
gawędził, wypuszczał obłoczki papierosowego dymu i popatrywał na słońce
opadające za horyzont. Zawinąć do portu, sklarować pokład i spędzić
z przyjaciółmi spokojny wieczór w tawernie – czyż nie byłoby to piękne?
Może w następnym wcieleniu.
„Intercontinental”, wysoki, nowoczesny budynek, siedmio-, może
ośmiopiętrowy, wznosił się na niewielkim pagórku. Marmurowa posadzka,
rośliny w wielkich donicach, w centrum stoliki ze szkła i metalu otoczone
skórzanymi sofami, ściany wyłożone poliestrem – wykwit tandetnej
elegancji.
Jake zapadł się w jedno z siedzeń i zadarł głowę do góry. Nisze
pięter coraz węższymi warstwami wznosiły się ku sklepieniu; z każdej
balustrady ciężko zwieszały się tropikalne pnącza, ciemnozielone, niemal
brunatne, w skąpym świetle gasnącego dnia.
– Dziwaczne, prawda?
Jake spiesznie oderwał wzrok od listowia i ujrzał Neli, która właśnie
sadowiła się na sofie po drugiej stronie blatu.
– Połączenie ogrodu botanicznego z holem gangsterskiego klubu –
wyjaśniła, a Jake uśmiechnął się z aprobatą. Natychmiast pojawił się kelner.
– Napijesz się czegoś? – spytał Jake.
– Poproszę lampkę białego wina.
– A dla mnie whisky z lodem.
Kelner skłonił się i zniknął za czymś bardzo zielonym i bardzo
liściastym.
– Jak minął lot?
– Trochę rzucało; burza nad Morzem Południowochińskim. A co
z twoją ręką?
– Były już w tej sprawie komunikaty radiowe?
– Dziewczyny zaraz mi o wszystkim opowiedziały. Twój
ciemnoskóry kolega zrobił na nich niesamowite wrażenie.
– W odpowiednim momencie Flap potrafi być naprawdę bardzo
szybki. W potrzebie dobrze go mieć pod ręką.
– Rozumiem, kiedy trzeba kogoś ogłuszyć. Czy teraz też kręci się
gdzieś w pobliżu, tak na wszelki przypadek?
Jake, trochę stropiony, uśmiechnął się niepewnie.
– Nie, przypłynęliśmy wprawdzie jedną Łódką Wolności, ale on
chciał wytargować coś u sprzedawców opali. A z ręką w porządku,
dziękuję.
Podano drinki i oboje zabrali się do nich w milczeniu, każde usiłując
wczuć się w nastrój drugiej strony.
Po dłuższej chwili Neli powiedziała: – Jest kimś w rodzaju
zawodowego mordercy, mam rację?
Poczuł się jakby nagle wylano na niego kubeł zimnej wody. No cóż,
trudno, tak miło było pomarzyć.
– Wydaje mi się – zaczął Jake, starannie dobierając słowa – że
można to powiedzieć o każdym żołnierzu, jeśli tak podchodzisz do całej
sprawy. Ja także nie przekładam papierków. Jestem pilotem samolotu
szturmowego, a nie pasażerskiego.
Wyjął ze szklaneczki plastikowy patyczek i zacisnął na nim zęby. Po
jaką cholerą dodają takie kretyństwa do whisky z lodem? Na pół świadomie
złamał go w palcach, wpatrując się uważnie w twarz dziewczyny.
Dlaczego to właśnie ty musisz nieustannie ładować się w takie
sytuacje, Jake’u Graftonie?
– To ja wszcząłem bójkę – zaczął mówić, żeby nie zdążyła mu
przeszkodzić. – Jeden z tamtych nazwał „Flapa” Le Beau czarnuchem. Tak
się składa, że lata razem ze mną jako nawigator, a na dodatek jest moim
przyjacielem. Uważam go za wspaniałego faceta. Jego ciemna skóra ma dla
mnie dokładnie takie samo znaczenia jak to, że moje oczy są piwne.
„Czarnuch” to słowo obraźliwe i w Stanach i tutaj, a tamten dobrze o tym
wiedział.
– W Australii jedynymi czarnoskórymi są aborygeni.
– Może musiałby pożyć trochę w Ameryce, żeby to zrozumieć –
wzruszył ramionami Jake.
– Może.
Nad stolikiem pochylił się kelner, który zwrócił Jake’owi kartę
kredytową i podsunął pokwitowanie do podpisu. Lotnik położył na blacie
napiwek, podpisał rachunek, a potem schował do kieszeni kartę i kopię
rachunku.
Twarz Neli była zupełnie bez wyrazu, chłodna i obojętna. Trzeba
wszystko wyjaśnić do końca.
– Zjemy razem kolację?
Jej wzrok umknął w bok, jakby szukała gdzieś podpowiedzi, jak ma
zareagować. Na koniec powolnym ruchem odstawiła kieliszek, leciutko
pochyliła się do przodu i spojrzała Graftonowi w oczy.
– Z przyjemnością wspominam tamten wieczór. Myślę, że mogłoby
nam być miło ze sobą, ale wolę wszystko przerwać w tym momencie.
Kiwnął głową i dokończył drinka.
– Wychowaliśmy się po przeciwnych stronach świata. – Wstała
i wyciągnęła rękę. – Dziękuję za towarzystwo.
– To ja dziękuję.
Uścisnęli sobie dłonie, potem Neli zakręciła się na pięcie i alejką
w doniczkowej dżungli poszła w kierunku windy.
– I jak ci poszło? – zapytał z zainteresowaniem McCoy, kiedy Jake
wszedł do kabiny.
– Powiedziała, że jesteśmy z przeciwnych stron świata.
– Ty idioto. One czekają, żebyś je pieprzył, a nie z nimi filozofował.
– Czy ja wiem, może to i lepiej? – mruknął Jake, myśląc o Callie.
Straszliwie pragnął, żeby jednak napisała, niech to będzie cokolwiek, byle
tylko włożyła coś do koperty, zakleiła ją, zaadresowała i wysłała.
W przeddzień podniesienia kotwicy podpułkownik Haldane za
pośrednictwem oficera dyżurnego wezwał wieczorem Graftona do swojej
kabiny. Jake wygładził mundur i poszedł do Starego.
Jedyne krzesło było już zajęte przez Flapa; Jake usiadł na łóżku
dowódcy i w milczeniu obejrzał kartkę, którą wręczył mu przyjaciel.
Dowódca angielskiej bazy w Changi powiadamiał o bójce. Jake przebiegł
wzrokiem notatkę, potem oddał ją koledze, z którego rąk wróciła ona do
Haldene’a i wylądowała na biurku.
– Otrzymał to dowódca „Columbii”, który zażądał, żebym zbadał
całą sprawę, wyciągnął stosowne konsekwencje i przedstawił mu do
podpisu odpowiedź dla Angola. Co macie do powiedzenia?
Jake przedstawił całe zajście, niczego nie ukrywając ani nie
upiększając.
– Macie coś do dodania, kapitanie Le Beau?
– Nie, panie pułkowniku. Porucznik Grafton powiedział już
wszystko.
Haldane spojrzał na nich spode łba.
– W porządku. To wszystko. Jutro o siódmej trzydzieści odprawa
przez ćwiczeniami.
Obaj młodsi oficerowie powstali i odmeldowali się; Jake zamknął
drzwi od kajuty podpułkownika.
Po przejściu kilkunastu kroków zwrócił się do Flapa: – I po
wszystkim? Może nie wsadził nas do paki tylko dlatego, że jutro z rana
przeciągną nas pod kilem?
– E, tam. Haldane grzecznie przeprosi tamtego, poinformuje, że dał
nam do wiwatu i koniec.
Jake wzruszył ramionami.
– Fajnie, tyle że ręka ciągle mnie boli.
– Następnym razem kop w jaja.
16
O świcie lotniskowiec i okręty eskorty podniosły kotwice i wpłynęły
do cieśniny Malakka. Mając Sumatrę po lewej burcie, a Półwysep Malajski
po prawej, „Columbia” z prędkością dwudziestu węzłów zdążała na Ocean
Indyjski.
Cieśnina wydawała się szeroką wodną autostradą, obrzeżoną
ziemnymi skarpami, zatłoczoną kutrami rybackimi, tankowcami
i frachtowcami. W zasięgu wzroku znajdowało się co najmniej dziesięć
statków oceanicznych.
Jak zawsze w takich sytuacjach, na pokładzie startowym
i nadbudówkach tłoczyli się żądni widoków marynarze. Jake, zgodnie ze
swym zwyczajem, stanął na dziobie. Mając za plecami bryłę okrętu, czuł się
jak morski ptak, który dwadzieścia metrów nad wodą pruje pod wiejący
z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę wiatr.
Grafton patrzył zaskoczony na mrowie statków. Miał za sobą
dostatecznie wiele morskich lotów patrolowych, aby wiedzieć, jak puste są
w istocie ziemskie oceany. Często przez całe dwie godziny lotu nie widzieli
z Flapem ani jednego stateczku; wszędzie tylko woda i niebo. Tymczasem
tutaj było ciasno jak na najruchliwszej szosie międzystanowej.
Sto lat temu uwijały się na tych wodach żaglowce. Klipry, udające
się po herbatę do Chin, wyruszały z Anglii oraz portów na Wschodnim
Wybrzeżu Ameryki i płynęły na południe, aby opłynąć Przylądek Dobrej
Nadziei na południowym wierzchołku kontynentu afrykańskiego. Tylko
podczas dobrej pogody statki zbliżały się do brzegu na tyle, aby marynarze
mogli zobaczyć coś więcej niż tylko mgliste zarysy. Potem płynęli przez
pustkowia Oceanu Indyjskiego, aż wreszcie docierali do tej cieśniny, gdzie
po raz pierwszy od opuszczenia Europy czy Ameryki widzieli z bliska ląd.
Miesiące znojnej, monotonnej pracy, łatania żagli, walki ze sztormami,
przyglądania się jak oficerowie, jeśli pozwalała pogoda, zdejmują
sekstantami pozycję Słońca, by wreszcie po okrążeniu połowy globu
dotrzeć do miejsca: takie zdarzenie musiało rodzić dumę i pamiętało się je
już do końca życia. Tajemnicze Chiny ciągle jeszcze były przed nimi, ale
już tutaj, czasami po raz pierwszy, mogli zobaczyć dżonki, statki handlowe
Orientu. W tym miejscu spotykały się ze sobą dwa światy.
Jake z nowym zainteresowaniem przypatrywał się statkom
i marynarzom. A może by tak spróbować szczęścia we flocie handlowej?
Warto się nad tym zastanowić.
Stał tak na dziobie, we włosach czując wilgotne powiewy wiatru,
a w nozdrzach zapach lądu, i rozmyślał nad tym, jak wielka jest Ziemia, jak
różni zamieszkują ją ludzie i jak różne muszą przyświecać im prawdy.
Marynarka USA, jakkolwiek byłaby potężna, stanowiła przecież tylko
drobinkę w bezmiarze ludzkich spraw. Dostatecznie już długo owa drobinka
przesłaniała mu wszystko; czas zerwać klapki i spojrzeć tak szeroko jak to
tylko możliwe.
Przed nim rozciągał się Ocean Indyjski. Tu na lotników
amerykańskich czekała tylko woda, nie było w zasięgu bezpiecznego
schronienia na lądzie. Kiedy samolot wypalił dostatecznie dużo paliwa, aby
uzyskać masę przewidzianą dla bezpiecznego lądowania, oprócz pokładu
lotniskowca nie mógł już liczyć na żadne twarde miejsce dla podwozia.
Powietrzne cysterny mogły uzupełnić zbiorniki tak, aby pilot podjął
następną próbę, ale nie zmieniało to podstawowej alternatywy: albo
wychwyci go lina albo będzie musiał się katapultować.
Trudności, z którymi muszą się zmagać inni piloci, z czasem się
zmniejszają wraz z przyrostem umiejętności i doświadczenia. Ale to nie
dotyczy pilotów startujących z lotniskowców. Na nich za każdym razem
czeka równie wielkie wyzwanie. W tej cichej wojnie, jak na każdej wojnie,
płaci się ludzkim życiem. W walce z pogodą, przypadkiem, złośliwością
losu liczyć można tylko na siebie. Niektórzy przegrywali. Jake Grafton
mógł stać się jednym z nich. Powoli wciągnął głęboki oddech, jak gdyby
smakował tę możliwość.
Któregoś wieczoru Jake pełnił dyżur w sali odpraw, kiedy po locie
zjawił się porucznik Doug Harrison. Podał Graftonowi numer lotu, wręczył
do naładowania akumulatorki z awaryjnego nadajnika – umieszczało się je
w zasilaczu nad biurkiem oficera dyżurnego – i opadł na wolny w tej chwili
fotel dowódcy grupy powietrznej. Dopiero teraz Jake spojrzał na niego
uważniej. Twarz Harrisona była ziemista i pokryta potem.
– Co, jakieś kłopoty z maszyną?
Harrison ze wzrokiem wbitym w ziemię potarł czoło.
– Nieee... Masz może papierosa?
– Jasne. – Jake podsunął Doughowi paczkę, a drugą ręką sięgnął po
zapalniczkę.
Harrison zaciągnął się głęboko trzy, czy cztery razy, potem wyjął
papierosa z ust i wybąkał: – Kiedy kołowałem po lądowaniu, o mało nie
wyleciałem za burtę.
– Strasznie dziś ciemno.
– Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem. Nie dość, że ciemno
jak w kopalni, to jeszcze na pokładzie jakiś smar, a na nim warstewka
wody. Zupełnie jakbym jechał po lodzie.
– Co się stało?
– Dyrygent posłał mnie na dziób do pierwszej katapulty, ale potem
kazał zawrócić do Dwójki. I właśnie podczas nawrotu tak się porobiło, że
zawisłem nad pieprzonym oceanem. Jake, byłem święcie przekonany, że za
chwilę zwalę się do wody. Mało duszy nie wysrałem ze strachu, daję słowo.
Czyściutki, stuprocentowy strach. Nigdy dotąd nie czułem czegoś takiego
w samolocie.
– Wiem jak to jest.
– Robiłem ciasny skręt i poczułem jak przednie koło się ślizga. Ten
w żółtej kamizelce macha, żebym dawał do przodu, a ja czuję, że krypa
kończy się pode mną. Przecież nie ma tam żadnej barierki zabezpieczającej.
Dobrze wiesz, dziób tak samo opada, jak rufa!
– No i co zrobiłeś?
– Zablokowałem lewe koło i przygrzałem prawym silnikiem.
Samolot posunął się do przodu o pół metra. Lewe koło dalej się ześlizguje,
ale żeby niczego nie zabrakło do szczęścia, to jeszcze czuję, jak pokład
pode mną chodzi: w górę i w dół, w górę i w dół. Co pójdzie w dół, mnie
żołądek podjeżdża do gardła. Wreszcie ten w żółtej zorientował się, że coś
nie tak, przybiegli niebiescy i zaklinowali koła. Kiedy zszedłem z kabiny,
nie mogłem uwierzyć własnym oczom: przednie koło o niecałe dwa metry
od krawędzi. Było tak ciemno, że musiałem sobie poświecić latarką, żeby
się upewnić. Nie było sposobu, żebym się zmieścił. Ale nawet gdyby przód
został na pokładzie, to prawe koło by się nie wyrobiło. Tak czy owak,
musiałbym się spieprzyć do wody.
Harrison znowu zaciągnął się papierosem i kontynuował: – Mój
bombardier w ogóle nie mógł się wygrzebać z kabiny. Opiekun maszyny nie
miał miejsca, żeby mu podstawić drabinkę. Musiał zostać w środku, aż
odciągnęli maszynę na bezpieczne miejsce.
– To po co zaczynałeś kołować, skoro wiedziałeś, że jesteś tak
blisko końca pokładu?
Harrison na chwilę przymknął oczy, a potem odparł: – Cholera
jasna, nie wiem.
– A ja wiem – powiedział z przekonaniem Jake. – Za łatwo stajesz
na baczność. Słuchaj, Doug, jeśli czujesz, że coś jest nie tak, daj spokój,
powiedz „nie”. Masz tylko jedną dupę do stracenia.
Harrison powoli pokiwał głową i w zamyśleniu ssał papierosa. Na
twarz powoli powracały mu kolory.
– Czy widziałeś kiedyś, jak ci faceci z RA-5 kołują po nocy? –
zapytał po chwili milczenia. – Przednie koło jest daleko za kabiną, więc,
rozumiesz, kiedy podjeżdżają tym swoim Vigilante na koniec pokładu
i zawracają, to w pewnym momencie mają pod sobą już tylko wodę. Bracie,
nigdy bym nie dał rady. Od samego patrzenia dostaję dreszczy.
– Nie słuchaj żadnych żółtych kamizelek, jeśli tylko uważasz, że coś
jest nie w porządku – powtórzył z naciskiem Jake. – To nie przypadek
zabija, Dough, to nagłe uświadomienie sobie własnej piramidalnej głupoty.
Kiedy Harrison wyszedł, Jake zagłębił się znowu w notatkach do
wykładów o operacjach na lotniskowcu. Przerabiał je i wygładzał, tak żeby
nadawały się do powielenia. Pomyślał, że wyśle je do dywizjonu
szkoleniowego A-6 VA-128, który stacjonował na Whidbey Island. Może
wykładający tam oficerowie będą mogli zrobić jakiś użytek z jego uwag.
Cholera, gdyby nie to, że się wycofuje, fajnie byłoby powrócić do
VA-128 po zakończeniu rejsu. Wynająć jakiś przyjemny domek w pobliżu
plaży albo może na szczycie urwistego brzegu, latać, uczyć nowicjuszy,
oddać to, co sam wziął od innych i dać życiu płynąć... Gdyby tylko Dick
Donovan chciał go przyjąć z powrotem. Gdyby chciał go rozgrzeszyć
z tamtego...
Ale przecież kończył ze wszystkim! Żadnych już więcej samotnych
miesięcy na morzu, żadnych nocnych startów z katapulty, żadnego
wałęsania się po pieprzonym Oceanie Indyjskim, żadnego...
W drzwiach stanął Allen Bartow.
– Dziś wieczór przećwiczymy parę rozdań u mnie w kajucie.
Możesz wpaść, jak już tutaj skończysz. Przyda się trochę świeżych
pieniędzy.
– Po ostatnim razie została mi pełna garść ćwiartek od marines.
Przyniosę je, przecież wszystkich nie wydzwonię przez telefon.
– To już jedna z ostatnich karuzel na okręcie – powiedział Flap.
Jednym z najtrudniejszych zadań w lotnictwie wojskowym jest
nocne spotkanie. Jeśli noc jest ciemna, a niebo zachmurzone, samolot, do
którego masz dołączyć, jest tylko malutką iskierką połyskującą w czerni
kosmosu. Nie widząc horyzontu ani żadnych innych znaków
orientacyjnych, trzeba nieustannie kontrolować przyrządy i z rzadka tylko
spoglądać na sam obiekt. Tymczasem odczuwa się pokusę, aby nazbyt
długo wpatrywać się w drugi samolot, i jeśli przez nieuwagę dopuści się do
zbyt wielkiego tempa i kąta zbliżenia, zaczynają się kłopoty.
Tej nocy Jake był pewien, że wszystko pójdzie jak po sznurku. Miał
zmienić powietrzną cysternę na dolnym stanowisku, lecącą półtora
kilometra nad wodą po kręgu oddalonym od lotniskowca o pięć mil.
Dostrzegł w oddali bladą świetlną kulkę.
– Godzina dziesiąta – oznajmił Flap.
– Dziesiąta, widzę.
– Robi chyba czterysta.
Jake zerknął na prędkościomierz; czterysta osiemdziesiąt. Kiedy
podejdzie bliżej, będzie musiał zwolnić; ale jeszcze nie teraz.
Tankowiec krążył odwrotnie do ruchu wskazówek zegara. Jake tak
ustawił swoją maszynę, aby mieć tamtego na przedłużeniu nosa, w prawej
ćwiartce wiatrochronu. Nacisnął lekko lewy pedał orczyka, aby przez cały
czas mieć samolot na oku.
Kiedy cel powietrznego spotkania znajdował się po prawej, pilot A-6
miał zawsze kłopot z racji nazbyt szerokiej kabiny, w której obok niego
siedział bombardier-nawigator. W efekcie prawa rama osłony znajdowała
się zbyt wysoko i zasłaniała pilotowi cel, jeśli zbliżał się do niego po torze
troszkę za niskim lub troszkę za wysokim. Jake dobrze o tym wiedział; miał
za sobą dobrych kilka setek takich nocnych spotkań i teraz cała sprawa
polegała tylko na tym, by bez zastanowienia spożytkować ową
nagromadzoną wiedzę.
Coś jednak było nie w porządku. Jake przyjrzał się tablicy, niczego
niepokojącego. Dlaczego w takim razie tankowiec przesuwał się w prawo?
Położył maszynę odrobinę bardziej na skrzydło, sprawdził na żyroskopie
położenie, wysokościomierz, prędkość... Wszystko jak należy. Więc czemu
ten sukinsyn porusza się w prawo?
– Texaco, podaj kurs.
– Zero-dwa-zero.
Niech to diabli! Teraz Jake zrozumiał, że ciągle był na zewnątrz
kręgu zataczanego przez tankowiec, a nie, jak myślał, wewnątrz niego.
Wyrównał skrzydła i poleciał na wprost, aby przejść przed nosem tamtego.
Taka pomyłka, pomyślał z lekkim zawstydzeniem.
Kiedy szczęśliwie znalazł się już w środku kręgu, ustawił nos
w odpowiedniej pozycji i od nowa rozpoczął cały manewr. Przyrządy, kurs,
powolne wytracanie szybkości... czterysta pięćdziesiąt kilometrów na
godzinę będzie idealne, da mu podejście z prędkością względną czterdziestu
pięciu kilometrów...
A tankowiec... Jezus Maria! Zbliżał się szybko, o wiele za szybko!
Wyłączyć ciąg, hamulce aerodynamiczne...
– Uważaj na wysokość – usłyszał głos Flapa.
Miał przechył dziewięćdziesiąt stopni, pułap półtora kilometra
i opadał. Wyrównał skrzydła i poderwał nos. Tankowiec przeskoczył na
lewo.
– Wszystko jakoś dzisiaj pieprzę – zwierzył się nawigatorowi.
– Weź ciasny skręt, wejdź w środek, a potem podpłyń do niego.
Tak właśnie zrobił, czując się jak nowicjusz podczas pierwszego
nocnego tankowania. Odprężył się dopiero w chwili, kiedy z odległości
dwustu metrów zobaczył wyraźnie światła pozycyjne Texaco i był już
zupełnie pewien jego kursu.
Nie skupił się dostatecznie. Odnaleźć w absolutnej czerni
pojedyncze, migające światełko i podejść do niego bezpiecznie... to
naprawdę trudne zadanie, którego nie sposób wykonać, jeśli nie poświęci
mu się całej uwagi.
Flap wypuścił podajnik paliwa, a Jake przeszedł za tankowcem
i wyrównał po jego prawej stronie.
– Wyjdź naprzód – odezwał się pilot cysterny, kapitan Chance
Malzahn. Jake w odpowiedzi dwukrotnie kliknął mikrofonem. Malzahn
gładko odpłynął w tył i zniknął z pola widzenia. Jake skoncentrował się na
utrzymaniu skrętu z przechyłem dwudziestu stopni o promieniu pięciu mil,
na stałym pułapie.
Po chwili zgasła zielona lampka gotowości na pulpicie dostawy
paliwa i zaczął cykać licznik.
– Pięć Dwa Trzy jest dojny – poinformował lotniskowiec Flap.
Zielone światełko znowu się pojawiło; Malzahn wyprzągł się
z podajnika i po chwili pojawił się po lewej Jake’a.
– Teraz ty prowadzisz – powiedział Grafton i zobaczył, jak
z tankowca wysuwa się końcówka, podobna do szerokiej na metr lotki od
badmintona. Zwisała z piętnastometrowego węża, który kołysał się odrobinę
poniżej strumienia zaśmigłowego tankowca. Aby nabrać paliwa, Jake
musiał zbliżyć do węża sondę, na stałe zamontowaną na nosie, i wepchnąć
ją na jakieś półtora metra. Kiedy teleskop wewnątrz podajnika złoży się
odpowiednio, automatycznie zostanie uruchomione pompowanie paliwa.
Cały problem polegał na umieszczeniu sondy w końcówce. Jeśli ta
była nowa, a wszystkie jej „pióra” w dobrym stanie, zachowywała się
stabilnie i łatwo było w nią trafić. Wystarczyło jednak nawet drobne
uszkodzenie, by końcówka zaczynała poruszać się w powietrzu, stając się
celem nader niepewnym, a całą rzecz dodatkowo komplikowały dziury
powietrzne, w które wpadał tankujący i cysterna. Na wszystko zaś nakładały
się poczynania samego pilota, tym mniej elastyczne i dokładne – jak
dowodziły długoletnie obserwacje – im wyższy poziom podenerwowania.
Ponieważ dzisiaj chodziło jedynie o „wyciśnięcie” z cysterny
nadmiaru paliwa, poziom ekscytacji Jake’a był normalny, czy nawet
odrobinę niższy. Miał mnóstwo paliwa, sam zaraz stanie się dojną krową;
w powietrzu żadnych turbulencji. Jedynym problemem był stan końcówki
Malzahna; widział wyraźnie, że zakreśla w powietrzu chaotyczne ósemki.
Jake zatrzymał się o trzy metry od końcówki i wpatrywał się przez
chwilę w jej ewolucje. Flap poświęcił latarką.
– To gówienko piechoty morskiej jest wygięte.
– Widzę.
Głos Flapa był pełen współczucia.
Zdarzało się już, że krnąbrne zakończenia węża paliwowego
rozbijały kuloodporne szyby kabiny i zatykały silniki. Grafton odetchnął,
w odpowiednim momencie dodał delikatnie ciągu i wprowadził sondę.
A w każdym razie umieścił ją w miejscu, gdzie wedle jego oczekiwań
powinien znajdować się końcówka węża.
Szczęśliwie wpasował się w rytm podrygów końcówki. Sonda
dotknęła końcówki, a Jake z umiarem popychał ją do chwili, gdy na
tankowcu zapaliło się zielone światełko obok wypustu węża. Leciał teraz
trzy metry poniżej ogona powietrznej cysterny i piętnaście metrów z tyłu.
Jak długo zachowa to ułożenie, paliwo będzie spływać do jego zbiorników.
– Dostaniesz ponad pół tony – oznajmił Chance Malzahn.
Dwa kliknięcia na potwierdzenie.
– Ładnie poszło – mruknął Flap.
Kiedy całe niepotrzebne Malzahnowi paliwo zostało już
przetoczone, Jake wycofał się, a tamten zwinął wąż. Po krótkiej konsultacji
z Kontrolą Tankowania, cysterna zwolniła i zawróciła, biorąc kurs na
lotniskowiec.
Teraz Jake i Flap stali się Texaco. Wkrótce zjawiły się dwa F-4;
pobrały po tonie paliwa każdy i zniknęły w ciemnościach.
Jake wzniósł się do górnej stacji, na wysokości siedmiu kilometrów,
i ustawił autopilota na trzystu pięćdziesięciu kilometrach na godzinę. Wokół
okrętu, jak na karuzeli. Flap wyciągnął z kieszeni książkę i zapalił lampkę
nad pulpitem. Jake odpiął jeden koniec maski tlenowej i zwiesił go luzem.
– Czy przypominają ci się twarze ludzi, których zabiłeś? – zapytał
Jake. Od pół godziny lecieli wokół lotniskowca na górnej orbicie.
– Co takiego?
Jake pomilczał przez chwilę i wyjaśnił: – Zestrzelili mnie nad
Wietnamem w grudniu ubiegłego roku. Ostatecznie wylądowaliśmy
w Laosie. Musieliśmy zabić trzech facetów, zanim nas stamtąd wyciągnięto.
Usiłowali nas zabić – mnie i mojego nawigatora – a jeden mnie postrzelił.
Stąd ta blizna na skroni.
– Rozumiem.
– Musiałem to zrobić, inaczej oni rozwaliliby nas. I ciągle powraca
to do mnie we snach. Budzę się spocony i przerażony.
Flap nic nie odpowiadał.
– Poza tym sporo razy zrzucałem bomby i sporo ludzi musiało od
nich zginąć. To znaczy, wiesz, najczęściej bombardowaliśmy podejrzane
drogi i takie tam gówna, pewnie najbardziej ucierpiały na tym mrówki,
jaszczurki i drzewa poszatkowane na wykałaczki. Tak to nazywaliśmy:
wykałaczkowe naloty. Ale zdarzały się też inne cele; miejsca, gdzie byli
ludzie. Już nie drzewa w dżungli i błotniste rozdroża.
– Wiem.
– Pod sam koniec naprawdę zdrowo obrzucaliśmy Północ,
wywalając całe to gówno, którego Johnson i McNamara nie wywalili sześć
lat wcześniej, bo zabrakło im na to rozumu, a może jaj.
– Mówiłem już, spieprzona wojna.
– Jednego razu, kiedy osłanialiśmy Południowych, podobno
rozwaliłem czterdziestu siedmiu facetów z Wietkongu. Czterdziestu
siedmiu. Z początku bardzo się tym przejąłem, ale w nocy nigdy ich nie
widziałem. Czterdziestu siedmiu ludzi za jednym zrzutem bomb... Zupełnie
jakbym czytał w gazecie czy książce o kimś zupełnie innym. Ale tamtych
trzech ciągle widzę.
– Ja także nie potrafię zapomnieć twarzy.
Pod nimi rozpościerała się lita powłoka chmur. Księżyc świecił
mgliście, gwiazdy niewyraźnie migotały, przesłonięte cieniutką warstewką
cirrusa.
– Myślisz, że to się kiedyś skończy? Że te wspomnienia, jak to się
mówi, zblakną?
– Nie wiem.
– Coś tu nie gra: poświęcić pięćdziesiąt osiem tysięcy Amerykanów,
żeby zabić setki tysięcy Wietnamczyków. I na nic to się zdało.
Flap milczał.
– Nie chcę widzieć ciągle tych twarzy i budzić się z krzykiem.
Musiałem tak zrobić. Tyle że...
Raz na zawsze chciał zapomnieć o przeszłości. Wystarczała
teraźniejszość: latanie, okręt, ludzie, z którymi dzielił swój los. Ale nie,
istniała jeszcze przyszłość: czekała tam gdzieś na niego, w mgle
niepewności. Zdążał ku czemuś, co było skryte, czego jeszcze nie znał. Ale
chciał poznać.
Poniżej chmur weszli w deszcz. Na wysokości półtora kilometra
widzialność wynosiła dwie, najwyżej trzy mile i zmiennik miał trudności
z odnalezieniem ich, pomimo wskazówek kontrolera z lotniskowca. To
właśnie taka noc, kiedy wszystko idzie na opak. Kiedy zmiennik wreszcie
się zjawił, Jake zszedł za jego ogon i za jednym pchnięciem drążka wszedł
w podajnik paliwa. I nic. Zielone światełko nie rozbłysło.
– Bierzemy coś? – na wszelki wypadek zapytał drugą załogę Flap.
– Nie. Odłącz się. Jeszcze raz wypuścimy węża.
Jake odrobinkę zmniejszył ciąg; sonda wysunęła się z końcówki
węża. Odszedł w prawo, a Flap poinformował tamtych, że są już wolni.
Ściągnęli przewód i ponownie go wypuścili.
Tym razem Jake chybił za pierwszym razem, ale za drugim wczepił
się w podajnik.
– Ciągle nic.
– Kontrola Tankowania, tu Pięć Dwa Dwa, jestem suchy.
– Rozumiem, Pięć Dwa Dwa. Zrzuć paliwo. Wykręć na dwa-dwa-
zero i zejdź na jeden-koma-dwa, odbiór.
Jake odbił w lewo, drugi tankowiec – w prawo. Paliwo tryskało już
z głównej pompy i ze skrzydeł. Dziewięć ton poleci w atmosferę. Szkoda,
ale co robić.
Grafton wszedł na zadany kurs i otworzył hamulce aerodynamiczne;
nos podskoczył do góry. Kiedy wyrównał, rozejrzał się za drugim A-6,
którego ledwie zauważył w deszczu i ciemności. Opuścił wzrok i skupił się
na tablicy pokładowej.
Ten mały światek ruchliwych igiełek i podświetlonych tarcz miał
w sobie coś fascynującego. Mogłoby się wydawać, że nietrudno zmusić je
do właściwego zachowania, ale to tylko pozory. A szczególnie krnąbrne
okazywały się w noc taką jak ta, kiedy Jake czuł się dziwnie niepewny,
kiedy tak trudno było mu się skupić. Każde działanie było przesadne
w jedną lub drugą stronę.
Można oszaleć. Za wysoko, szeptały przyrządy, za szybko, a teraz,
oczywiście, za wolno... Wystarczyła najmniejsza chwilka nieuwagi,
a strzałeczki natychmiast zaczynały dokazywać.
Kontroler wpuścił go w dziurę w kolejce do lądowania, która
powstała na skutek seryjnych przesmarowań. Walczył z kapryśnymi
wskaźnikami, przysłuchując się jednocześnie radiowym komunikatom.
W deszczu widzialność stała się jeszcze gorsza, ocean zaczął się burzyć
i jeden z F-4 już dwa razy podrywał się znad pokładu. Najbliższe lotnisko
znajdowało się o pięćset czterdzieści dwie mile na północny zachód.
W powietrzu nie było już żadnego dojnego tankowca.
– Czyż świat nie jest cudowny? – odezwał się Flap.
– Procedura przed lądowaniem – mruknął w odpowiedzi Jake.
Musieli wypompować w powietrze jeszcze siedemset pięćdziesiąt
kilogramów paliwa, aby uzyskać przepisową masę. Co za idiotyzm, jedyna
dobra cysterna wypuszcza paliwo, zamiast krążyć wokół lotniskowca
i pomóc Phantomowi. Nie do nas jednak należy myślenie, my mamy tylko
słuchać i... Czy to na pewno tak?
Z odległości półtora mili dostrzegł okręt, małą czerwoną plamkę,
jedyny żywy punkcik w martwym wszechświecie. Na sześć-koma-zero Flap
oznajmił kulę.
– Potwierdzam, kula.
Jake poznał głos McCoya, który dodał: – Pokład tańczy, Jake.
Trzymaj się ścieżki.
Deszcz spływał po osłonie kabiny, ale z przodu była ona sucha
dzięki nawiewanemu z silników gorącemu powietrzu.
Operowanie ciągiem przy nalocie na kulę było prawdziwą sztuką;
każdym silnikiem trzeba było sterować z osobna, wiedząc zarazem, kiedy
potraktować je łącznie. Dziś Jake’owi szło nadspodziewanie dobrze; pokład
zbliżał się z każdą chwilą, kula trwała w centrum, żadnych odchyleń, dobry
kąt natarcia... Siedli na trzecim drucie.
– Mamy fart – odetchnął Jake, kiedy wytaczali się ze strefy
lądowania. Na dany znak zatrzymał się przy nadbudówce, gdzie kilka
fioletowych kamizelek czekało już z gotowymi wężami. Jake odsunął
osłonę, gdyż po drabince wspinał się szef personelu naziemnego dywizjonu.
Porywisty wiatr siekł po twarzy kroplami deszczu.
– Napełnimy was! – krzyczał sierżant poprzez wycie silników –
i znowu wystrzelimy. To jedyna zdatna w tej chwili do użytku cysterna.
Jake podniósł kciuk na znak, że zrozumiał.
Sierżant zszedł po drabince, odstawił ją i obszedł maszynę od strony
nawigatora, aby dopilnować pompowania paliwa. Jake zasunął osłonę
kabiny i włączył dekompresję.
Tankowanie chwilę potrwało. Do pełna potrzebowali dziesięciu ton,
a pompy okrętowe mogły podawać najwyżej tonę na minutę.
Był zmęczony, pośladki mu ścierpły, a przecież tak przyjemnie było
siedzieć sobie w ciepłej, wygodnej kabinie. Mieli tutaj miejsce jakby w loży
teatralnej. Samoloty wynurzały się mokre z ciemności i uderzały o pokład.
Dwa pierwsze zaczepiły o linę, trzeci, Phantom, przesmarował, ciągnąc za
hakiem snop iskier. Był to ten sam facet, który już dwa razy odskakiwał.
Ach, wygodna kabina, wszystko działające jak należy, deszcz
spływający po pleksiglasie strumyczkami, w których rozmywało się światło
reflektorów.
Był zmęczony, ale nie przesadnie. Takie przyjemne zmęczenie.
Odpiął maskę tlenową i położył ją na kolanach, a następnie zdjął
hełm, aby twarz i głowę otrzeć rękawem z potu. Znowu nałożył hełm.
Spokojnie upływało dziesięć minut, podczas których paliwo
wlewało się do samolotu, o czym informowały wskaźniki.
Ciągle jeszcze nabierali paliwa, kiedy znikąd pojawił się F-4 i usiadł
na drugim drucie. Podczas kołowania z pasa pilot włączył na chwilę
dopalacze. Białe stożki płomieni błysnęły na chwilę z dysz i zaraz zniknęły,
na wpół oślepiając wszystkich na pokładzie.
Dwie minuty później A-7 z dodatkowym zbiornikiem paliwa
podwieszonym pod skrzydłem podkołował do Kat 2 i został wystrzelony.
Najwidoczniej trust mózgów w Operacjach Powietrznych chciał mieć
w górze jak najwięcej paliwa.
Wreszcie przyszła kolej na Jake’a i Flapa. Ciśnienie w zbiornikach
w normie. Odstawione drabinki, zamknięte wloty paliwa, dociągnięte pasy –
i już toczyli się w kierunku Kat 2, lewej katapulty dziobowej.
Rozłożyć skrzydła, klapy do startu, oczyścić osłonę, wsunąć goleń
w zaczep katapulty. Lekki wstrząs, kiedy trzpień blokujący wysunął się na
całą długość, potem drugi, gdy zaczep napiął katapultę.
Samolot drżał: silniki wsysały mokre powietrze i z dysz wyrzucały
je na deflektor. Przepływ paliwa w normie, równomiernie rosnąca
temperatura, obroty 100 procent na lewym silniku, odrobinę mniej na
prawym. Hydraulika normalnie, wszystko w porządku.
Jake przetarł osłonę, powiódł wzrokiem po tablicy, upewnił się, że
Flap ma oświetlony rezerwowy żyrokompas.
– Gotów?
– Jazda!
Lewym kciukiem pstryknął w główny przełącznik świateł
pozycyjnych na końcu uchwytu katapulty.
Wreszcie wystrzał katapulty: straszliwe przyśpieszenie, które trwało
ćwierć sekundy... i koniec. O Boże; samolot ciągle przyśpieszał, ale o wiele
za wolno!
Mieli jakieś pięćdziesiąt na godzinę, kiedy Jake zdusił ciąg,
odruchowo otwierając też hamulce aerodynamiczne na końcach skrzydeł
i wdusił stopy w pedały hamulców kół. Ciągle jednak sunęli przed siebie,
ślizgając się po mokrym, zatłuszczonym pokładzie. Nieubłaganie zbliżał się
dziób, skraj urwiska...
Jake odciął dopływ paliwa do lewego silnika. Zwolnił lewy hamulec
i ustawił w osi ster kierunku, potem mocno w prawo; to powinno obrócić
w tym samym kierunku przednie koło, jeśli tylko nie tkwiło ono w zaczepie
katapulty. Ale tkwiło.
Ciągle do przodu, chociaż wolniej. Brzeg coraz bliżej, tylko
sekundy, ułamki sekund...
Zwolnił oba hamulce, ponownie włączył sterowanie przednim kołem
i stery wychylił do oporu w lewo. Coś to dało: nos zaczął zbaczać w lewo.
Mocno na hamulce. Boże, żeby tylko została jeszcze odrobina
pokładu...
Z boku eksplozja; Flap się katapultował. W powietrzu zaroiło się od
odłamków pleksiglasu.
Ślizgał się; maszyna obracała się w lewo, ale ciągle w poślizgu...
Czuł jak lewe koło uderza o próg na końcu dziobu, teraz nos, ogon sunący
ku dziobowi, cała maszyna w poślizgu...
I wtedy znieruchomiał.
Z prawej nic, tylko ciemność. Prawe koło musiało się znaleźć na
samym skraju.
Pilot wciągnął powietrze i gwałtownie je wypuścił.
Lewa ręka zaciskała się wokół rękojeści katapulty. Nie pamiętał,
kiedy za nią chwycił, ale niewątpliwie to zrobił. Ostrożnie rozprostował
palce.
Z prawej strony kabiny ziała dziura. Tamtędy wyskoczył Flap. Na
miejscu fotela nie było nic.
Czy Flap przeżył?
Schował klapy, dla pewności sprawdziwszy na tablicy, czy istotnie
się chowają w krawędź spływu skrzydła. Wyłączył światła pozycyjne.
Kątem oka dojrzał, że w jego kierunku biegnie tłum ludzi. Zignorował ich.
Kiedy klapy znalazły się na swoim miejscu, odblokował skrzydła i je
złożył. Z prawej strony zawiewał wiatr... Deszcz. Czuł krople na skrawku
odsłoniętej szyi.
Czy samolot mógł się jeszcze poruszyć? Chyba nie. Ale kiedy
otworzy osłonę, nie będzie już mógł się katapultować. Fotel miał przebić
oszklenie – przy odkrytej kabinie stalowy pałąk ramy znajdował się
dokładnie nad głową pilota; odpalenie katapulty oznaczało śmierć. Gdyby
zaś samolot miał się jednak ześlizgnąć z pokładu, musiałby się katapultować
w ciemne wody oceanu.
Dopiero teraz przyszła reakcja; ciałem Jake’a wstrząsnął dreszcz.
Żółta kamizelka usiłowała przyciągnąć jego uwagę. Dłoń przez
krtań: wyłącz silniki.
Ale czy otwierać kabinę?
Ciągle niepewny, cofnął dźwignie ciągu i słuchał, jak zamierają
silniki.
Ktoś otworzył osłonę z zewnątrz; sierżant nachylił się do środka.
– Może pan wysiąść, panie poruczniku. Proszę zabezpieczyć fotel.
– Maszyna pewnie stoi?
– Tak jest.
Poruszał się z trudem: zabezpieczył górny i dolny uchwyt katapulty;
potem zaczął zmagać się z pasami, które mocowały go do fotela.
Usiłował wstać i dopiero wtedy przypomniał sobie o masce tlenowej
i hełmie. Odłączył je, ale dygotał tak, że trudno mu było się podnieść.
Chwycił pomocną dłoń i wystawił nogę na drabinkę, przez cały czas
usiłując nie widzieć ciemności po prawej i z przodu. Trzy metry nad
pokładem, prawie na samej krawędzi. Przez moment myślał, że zwymiotuje.
Poczuł, jak kilka par rąk pomaga mu opuścić się po drabince. Kiedy
poczuł pod stopami pokład, zerknął na prawe koło. Dwadzieścia, trzydzieści
centymetrów od przepaści. Przednie koło opierało się o metalowy próg,
a goleń była wygięta.
– Co z moim nawigatorem? – zapytał Jake.
Żółta kamizelka machnęła w kierunku rufy. Jake spojrzał i zobaczył
białą plamę spadochronu zwisającego z ogona A-7. Flap uniknął kąpieli:
wylądował na pokładzie.
Wstrząsnęło nim uczucie ulgi. Kolana mu zmiękły i dwóch
marynarzy skoczyło, żeby go podtrzymać. Maska luźno zwisała z jednej
strony hełmu; gwałtownym ruchem dłoni udało mu się odsunąć ją z drogi
strumieniowi wymiocin.
Po chwili wyprostował się, otarł usta i ruszył w kierunku
nadbudówki i spadochronu, który sto pięćdziesiąt metrów dalej zaczepił się
o usterzenie Corsaira. Wysunął się z uścisku pomocnych rąk.
– Dam sobie radę. Wszystko już w porządku.
Nad pokładem pojawił się A-7 i złapał trzecią linę.
Z drugiej strony nadchodził Flap. Kiedy zobaczył Jake’a,
przyśpieszył kroku i rozłożył ramiona.
17
Podpułkownik Richard Haldane pięć, może sześć razy obejrzał
zarejestrowany na taśmie nieudany wystrzał katapulty, a w tym czasie Jake
Grafton i „Flap” Le Beau mówili o tym, co zarejestrowali w pamięci.
Byli w stanie euforii: spojrzeli w ślepia diabła, splunęli w nie
i wrócili, żeby móc o wszystkim opowiedzieć. W sali odpraw powtarzali
każdy, najmniejszy nawet drobiazg, a po słuchaczach widać było, że radość
obu lotników jest zaraźliwa.
Czyż świat nie jest piękny? Czyż nie jest cudownie znowu chodzić,
mówić i śmiać się, kiedy przed chwilą odbyło się podróż na krawędź życia?
Po pół godzinie Haldane udał się na poszukiwanie ekspertów
technicznych. Uważnie wysłuchał ich wyjaśnień, a potem zszedł na pokład
hangarowy, aby samemu przyjrzeć się goleni przedniego podwozia.
Najwidoczniej bezpiecznik puścił zbyt wcześnie, ułamek sekundy
wcześniej, nim zawory odpalające w pełni się otworzyły, może nawet
w trakcie ich rozchylania się.
KA-6D ruszył na pełnym ciągu, co wytworzyło odstęp – trzy, cztery
centymetry – między golenią przedniego podwozia a zaczepem. Kiedy para
uderzyła w tłoki katapulty, zaczep skoczył do przodu i najprawdopodobniej
spowodował uszkodzenie goleni. Ta trzymała się jeszcze przez jakieś
dziesięć metrów podróży po pokładzie, a potem wygięła się zupełnie.
Wolne od masy dwudziestu siedmiu ton samolotu, tłoki pognały
rurami katapulty jak dwa sprzężone pociski rakietowe. Obok
chronograficznych czujników umieszczonych o półtora metra przed
hamulcami hydraulicznymi przemknęły z szybkością trzystu trzydziestu
pięciu kilometrów na godzinę.
Z impetem, który rozszedł się po całym okręcie, groty tłoków
wniknęły w hamulce, wypchnęły całą wodę i wbiły się w osłonę. Hamulce,
groty i tłoki w jednej chwili przekształciły się w kupę dymiącej i skłębionej
nie do poznania stali. Kat 2 przestała nadawać się do użytku, przynajmniej
do końca rejsu.
Podpułkownik Haldane o wiele mniej interesował się losami
urządzenia, a o wiele bardziej tym, co działo się w kabinie 523 po odpaleniu
katapulty. Dokładna analiza taśmy pokazała, że samolot zatrzymał się 6,1
sekundy później. Katapulta liczyła sobie osiemdziesiąt sześć metrów
długości i kończyła się sześć metrów przed dziobem. Samolot potrzebował
całych dziewięćdziesięciu dwóch metrów na wyhamowanie. Nawigator
katapultował się po 3,8 sekundy jazdy.
Fakt, że Jake’owi Graftonowi udało się uchronić maszynę od
runięcia w ocean, zdaniem podpułkownika Haldane’a zakrawał na cud.
Siedząc potem w swojej kajucie, Haldane myślał o Graftonie, o tym,
co musiał czuć, kiedy starał się zatrzymać kolosa sunącego nieubłaganie
w kierunku dziobu i otwierającej się pod nim czeluści. Słyszał, jak Grafton
przedstawiał całe wydarzenie, ale nawet wtedy, kiedy było ono jeszcze
żywe i wyraziste, pilot wcale nie uderzył w tony chełpliwe czy buńczuczne.
– Pomimo wszystkich moich grzechów, jakimś cudem udało się
przeżyć. Pocałunek losu. Niechże wszyscy grzesznicy wbiją to sobie do
głowy, że kiedy kości są już rzucone, liczy się jeszcze cnotliwe życie
i modlitwa.
Większość pilotów pociągnęłaby za uchwyt katapulty. Po starannym
przemyśleniu całej sprawy Haldane doszedł do wniosku, że i on znalazłby
się w ich liczbie. Tak, złapałby i szarpnął za pałąkowatą rękojeść.
Grafton tego nie zrobił i uratował samolot. Niezależnie od
opowieści, którymi Grafton uraczył słuchaczy w sali odpraw, Haldane
dobrze wiedział, że od szczęścia bardzo niewiele tu zależało.
Czy Jake powinien był skakać? Marynarka za osiem milionów
dolarów mogła zamówić w zakładach Grummana nowego A-6, ale nie
istniała suma, za którą można by zażądać dostawy świetnie wyszkolonego
i doświadczonego pilota. Trzeba było milionów dolarów i wielu lat, aby
takiego ukształtować; jeśli miał mieć doświadczenie bojowe, konieczna była
wojna, tymczasem większość gołębi z Waszyngtonu żachnęłaby się na sam
pomysł wojny dla celów treningowych.
Tak, Grafton powinien był skakać. Jak Le Beau.
W ciepłej, bezpiecznej, wygodnej, dobrze oświetlonej kabinie,
z filiżanką kawy w ręku każdy rozsądny człowiek musiał dojść do takiego
wniosku. To tak miło spojrzeć z boku.
Ale owa rozsądna osoba nie miałaby racji.
Wielcy piloci zawsze znajdują sposób, żeby wyjść cało z opresji.
Niemal instynktownie podejmują właściwe działania – czasami gwałcąc
wszelkie reguły – i udaje im się.
Najbardziej oczywisty fakt był też najważniejszy. Jake Grafton nie
tylko żył, ale nie odniósł nawet najmniejszych obrażeń.
Gdyby się katapultował... kto może powiedzieć, jak dalej wszystko
by się potoczyło? Fotel mógłby źle odpalić, pilot mógł utonąć w oceanie
albo skręcić sobie kark, lądując na pokładzie lub którymś z zaparkowanych
samolotów. Le Beau miał cholerne szczęście i w sali odpraw wcale tego nie
ukrywał: – Więcej mam fartu, niż rozumu.
Grafton uratował siebie i samolot, ale chodziło o coś więcej. W sali
odpraw dokładnie opowiedział o tym, co robił, odruchowo i z rozmysłem,
a potem spokojnie wysłuchał dobrych rad w stylu „a może trzeba było”.
Katapultowanie się nawigatora potraktował jako fakt; nikogo nie obwiniał
i sam z niczego się nie tłumaczył.
Haldane z przyjemnością spoglądał na mężczyznę, któremu nic nie
było w stanie odebrać pewności siebie. Miał do siebie zaufanie, a to
udzielało się innym. Czy było coś, czemu nie potrafiłby sprostać?
Pułkownik wysunął szufladę biurka i po chwili znalazł to, czego
szukał: prywatny list od dowódcy VA-128, komandora Dicka „Kruszyny”
Donovana. Haldane wyjął z koperty kartkę, rozłożył ją i odczytał po raz
trzeci czy czwarty.
Podsyłam ci najzdolniejszego z młodszych oficerów w dywizjonie,
porucznika Jake’a Graftona. Jest jednym z dwóch, może trzech najlepszych
pilotów, z jakimi zetknąłem się w Marynarce. W kabinie instynktownie
potrafi wybrać najlepsze rozwiązanie; ma w sobie coś, czego nie można się
wyuczyć. Poza tym przejawia cechy większości oficerów w jego wieku.
Zwróć na niego uwagę; ma charakter i nie wiem, czy jest coś, czego by się
lękał. To dobrze i źle zarazem; chyba się ze mną zgodzisz. Mam nadzieję,
że czas i doświadczenia jeszcze go utemperują. Nie wiem, czy podzielisz
moje zdanie, ale im dłużej mu się przyglądam, tym bardziej jestem pewien,
że kiedyś będzie mógł podjąć się najbardziej odpowiedzialnych
obowiązków.
Po zakończeniu rejsu chciałbym go znowu widzieć u siebie.
Haldane złożył list i wsunął go z powrotem do koperty, a potem sam
sięgnął po papier i długopis. Nie odpisał dotąd Donovanowi, a teraz była
chyba po temu dobra okazja.
Komandor będzie z pewnością rozczarowany, kiedy się dowie
o rezygnacji Graftona, ale Donovan ani Haldane nic na to nie mogli
poradzić. Decyzja należała wyłącznie do Jake’a. Chociaż doprawdy szkoda.
Donovan miał rację: to chłopak o niezwykłym talencie.
Kiedy poziom adrenaliny we krwi się zmniejszył i w sali odpraw
opadło już podniecenie, Jake i Flap udali się do przedniej stołówki,
umieszczonej pomiędzy obiema dziobowymi katapultami. Flap wcześniej
odwiedził ambulatorium, gdzie opatrzono mu kilka zadrapań od pleksiglasu.
– Jodyna i parę plastrów – opowiadał Jake’owi – brachu, czasami
przy goleniu gorzej się pokaleczę. Mam więcej szczęścia, niż rozumu.
Zamówili po ślizgaczu – wielkim hamburgerze tak tłustym, że sam
wjeżdżał do gardła – z frytkami i szklance mleka, a potem usiedli naprzeciw
siebie przy długim stole przykrytym poplamioną serwetą.
– Nie przypuszczałem, że uda ci się go zatrzymać – oznajmił Flap
pomiędzy jednym kęsem a drugim.
– Dobrze zrobiłeś – powiedział Jake. – Gdyby nie udało mi się
postawić go bokiem, sam musiałbym skakać.
– Najważniejsze, że żyjemy.
Jake tylko przytaknął i sięgnął po szklankę. Mleko i ślizgacz
uspokoiły trochę żołądek, podrażniony przez adrenalinę. Rozparł się
w krześle. Tak, na życie składa się wiele różnych rzeczy.
Stał przez chwilę w progu kabiny i przyglądał się rzeczom, które
widywał co dzień, a na które zazwyczaj nie zwracał najmniejszej uwagi.
Kiedy spojrzało się w czeluść, najbanalniejsze sprawy okazują się
fascynujące. Usiadł w fotelu, zapalił lampkę na stole i patrzył, jak kąty
pokoju kryją się w cieniu przed jej światłem, zasłuchał się w postękiwania
okrętu, przesuwając jednocześnie wzrokiem po fotografiach rodziców
i Callie.
Pokręcił tarczą skrytki, otworzył drzwiczki i wyjął ze środka
zaręczynowy pierścionek, który zeszłego grudnia kupił dla niej na pokładzie
USS „Shiloh”. W świetle roziskrzył się mały diament. Po chwili odłożył
pierścionek na miejsce i, niewiele myśląc, dołączył do niego pistolet, który
wyciągnął z kieszeni kombinezonu.
Ta dziewczyna. Coś powinien z tym zrobić.
Ale co?
Bynajmniej nie był w sytuacji wędkarza, któremu pozostało już
tylko przyciągnąć do brzegu rybę złapaną na haczyk. W rzeczywistości, to
raczej ona była wędkarzem i nie zdecydowała jeszcze, czy chce zdobycz
zachować, czy też puścić ją wolno.
Jak w tej sytuacji powinien zachować się mężczyzna? Pisać listy
z wyznaniami dozgonnej miłości? Obiecywać nieustające szczęście?
Nie. Powinien bez żadnego przymilania się i wdzięczenia
opowiedzieć jej o swych marzeniach... gdyby tylko miał jakiekolwiek.
Poczuł straszliwą pustkę. Każdy poza nim miał jakiś cel w życiu:
ludzie poruszali się z różnymi prędkościami, ale wszyscy dokądś zmierzali.
To... to upokarzające. Może było z nim coś nie w porządku, może
miał jakiś defekt osobowości, który Callie w końcu w nim dostrzegła?
Przez jakiś czas wsłuchiwał się w odgłosy okrętu i myślał o Callie,
aż wreszcie sięgnął po kartkę papieru. Postawił datę i zaczął pisać: „Mamo
i Tato...”
Skończył list, a ponieważ nie był jeszcze śpiący, wziął ciepły
prysznic i nałożył świeży, sztywny jeszcze po praniu mundur khaki. Na
pokładach było pusto. Ostatnie samoloty już dawno powróciły, marynarze
poznikali w swoich kojach, lotnicy niestrudzenie oglądali filmy. Zajrzał do
kilku sal odpraw, ale nie zastał w nich nikogo, z kim chciałby porozmawiać.
Wstąpił do pomieszczeń lin wychwytowych, gdzie podoficer i dwóch
marynarzy zajętych było konserwacją sprzętu. Zatrzymał się przy
monitorze, na którym jeszcze parę razy obejrzał swój niefortunny start.
Przespacerował się wzdłuż katapult; tutaj także trwały prace konserwacyjne.
W CKRP wieczorna zmiana siedziała nad rozebraną konsoletą radaru.
W warsztatach awioniki wszędzie porozkładane były samolotowe
radary i komputery. Pomieszczenia były klimatyzowane i przez cały czas
paliło się w nich światło. Pracujący tu technicy nie oglądali słońca, morza
i nieba, świata, w którym działały naprawiane przez nich sprzęty.
W końcu, nie wiedząc czemu, zajrzał do pokoju szefa Operacji
Powietrznych, gdzie siedział tylko Muldowsky. Na widok Jake’a bosman
zawołał: – Zawiń tu i rzuć kotwicę!
Jake przyjął kubek kawy i usiadł z łokciami opartymi na blacie, na
którym piętrzyła się sterta papierów.
– Pięknie sobie poradziłeś dziś na katapulcie.
– Dzięki.
– Czekałem, kiedy wreszcie wyskoczysz. Miałem wrażenie, że za
długo czekasz.
– Przez chwilę i ja tak myślałem.
Przez chwilę obaj milczeli, potem Jake zapytał: – Czemu zostałeś
w Marynarce?
Bosman rozparł się w fotelu i wydobył paczkę tytoniu. Starannie
nabił fajkę, przypalił, zaciągnął się dymem i wreszcie odparł: – W cywilu
dla mnie za ciasno.
– Jak to?
– Pomyśl tylko. Ta sama praca, ci sami sąsiedzi, zakupy w tym
samym sklepie... Mały światek rodziny, przyjaciół, szefów i podwładnych.
Dusiłbym się w tym.
– Może i masz rację.
Jake zgniótł plastikowy kubek i cisnął go do kosza.
– Na przyszłość nie próbuj pływać na tych maszynkach. Cokolwiek
by o nich mówić, znacznie lepsze są jednak w powietrzu.
– Jasne.
– Ciekawe jak to jest, kiedy się umiera? – odezwał się Flap.
Lecieli z prędkością pięciuset sześćdziesięciu kilometrów na godzinę
na wysokości półtora kilometra, tuż pod puchatymi kłaczkami cumulusów.
Pod nimi, aż po horyzont, rozpościerał się pusty ocean. Tego dnia znowu
odbywali lot patrolowy, tym razem po trójkącie na wschód od lotniskowca
i jego eskorty. Ciągle jeszcze oddalali się od „Columbii”, przez cały czas
ani bezpośrednio ani na radarze nie dostrzegli żadnej jednostki. Ocean był
pusty.
Na całym Oceanie Indyjskim zawsze znajdowały się naraz setki
statków, ale z drugiej strony przestwór wodny był tak ogromny...
– Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? – zapytał ponownie Flap.
– Pamiętam, jak kiedyś zemdlałem – odezwał się Jake. – Miałem
wtedy czternaście lat. Pielęgniarka pobierała mi krew i nie mogła trafić
w żyłę; kłuła i kłuła raz za razem. Wtedy stało się: najpierw siedziałem na
taborecie, a w następnym momencie byłem na podłodze i budziłem się
z jakiegoś koszmaru, którego nie mogłem sobie przypomnieć już po
piętnastu sekundach. Przypuszczam, że podobnie jest z umieraniem, tyle że
bez żadnych snów. Po prostu ze światła wchodzisz w mrok.
– Może – mruknął Flap.
– Jakbyś zasypiał – dorzucił Jake.
– Mhm.
– A jak tobie się wydaje?
– Czy ja wiem...
Na tym rozmowa się urwała. Nawigator leniwie sprawdził radar i jak
zwykle niczego na nim nie znalazł. Poprawił się na fotelu. Pilot ziewnął
i potarł twarz.
Radio nagle ożyło. Słowa dochodziły do nich zniekształcone; byli
daleko od okrętu – ponad dwieście mil – i dość nisko.
– Tutaj As Wojny Pięć Zero Osiem – powiedział Flap do mikrofonu
w masce. – Powtórz.
– Pięć Zero Osiem, tu Czarny Orzeł. Przekazujemy komunikat.
Okręt chce, żebyście sprawdzili sygnał SOS. Poczekajcie na współrzędne.
Flap spojrzał na Jake’a, wzruszył ramionami i wydobył z kieszonki
długopis, który sprawdził na rogu kartki umieszczonej na udzie.
– Tu As Wojny, mogę zapisywać.
Kiedy upewnili się u kontrolera z E-2 Hawkeye, że dobrze
zanotowali dane, Flap wprowadził je do komputera.
– O, kurcze – mruknął do Jake’a, wpatrzony w ekran. – To ponad
czterysta mil stąd.
– Porozum się z kontrolerem.
Flap z powrotem naciągnął maskę.
– Czarny Orzeł, tu Pięć Zero Osiem. Tamten jest czterysta
dwadzieścia dziewięć mil od nas, a my – nacisnął inny klawisz komputera –
mamy dwieście czterdzieści dwie mile do „Columbii”. Nie starczy nam
paliwa na powrót.
W tym czasie Grafton włączył inny przycisk, aby sprawdzić, ile
paliwa zostało w zbiornikach skrzydłowych. Wystartowali z dziewięcioma
tonami, teraz mieli niewiele ponad pięć.
– Pięć Zero Osiem, przyjąłem. Baza wie o tym, porozumiewam się
z nimi na innej częstotliwości. Chcą jednak, żebyście polecieli. Odbierali
SOS tylko przez piętnaście sekund, udało się wyłapać współrzędne. Baza
powiada, że dotrzecie tam bez problemów, zobaczycie, co się dzieje,
a w drodze powrotnej napoicie się z cysterny.
– Na wszelki wypadek ustaw spotkanie bez łączności radiowej –
polecił Jake Flapowi.
Chciał wiedzieć, gdzie znaleźć tankowiec, nawet gdyby zawiodło
radio. W tym świecie wody i nieba tylko elektronicznie można było ustalić
pozycję, na podstawie umiejscowienia i odległości statków wysyłających
sygnały, które odebrać mógł nawigator. Na nieszczęście radar A-6 nie
potrafił z daleka wykrywać innych samolotów. A tankowiec w ogóle był
pozbawiony radaru. Przy funkcjonującym radarze Flap mógł, oczywiście,
wykryć tankowiec z odległości stu pięćdziesięciu mil, a znając jego
położenie i odległość, mógł określić ich lokalizację wobec tankowca. Przy
funkcjonującym radarze.
Istniało mnóstwo różnych Jeśli”, które sprawiały, że czuło się pustkę
w żołądku.
Dostali informacje, ale przecież zagrożonego statku mogło tam
w ogóle nie być. Piętnaście sekund SOS, w tym współrzędne. A jeśli to
jakaś zmyłka? Dolecą na miejsce i nie będzie nic?
Jakiś radiotelegrafista przez pomyłkę nacisnął nie ten guzik. Może
w ogóle nic się nie dzieje? Z całą pewnością wielkie głowy na lotniskowcu
rozważyły to wszystko, a potem, wygodnie i bezpiecznie, wysłały Jake’a
i Flapa, żeby rzucili okiem. I żeby wzięli na siebie ryzyko.
Najważniejsze będzie odnalezienie powietrznej cysterny. Jake
spojrzał niechętnie na wskaźnik paliwa. Pójdzie górą, na dwunastu
kilometrach, potem bez ciągu spłynie nad wskazane przez współrzędne
miejsce, Flap zrobi zdjęcia, a potem wrócą na ten sam pułap i wezmą kurs
na „Columbię”. Tankowiec będzie od nich o sto pięćdziesiąt mil, radial zero
dziewięć pięć, na dziesięciu tysiącach. Jeśli nie będzie dojny albo jeśli ich
sonda paliwowa będzie mieć problemy z pobraniem paliwa, nie dotrą do
okrętu i będą musieli skakać.
Jake obrócił się i spojrzał na słońce, a potem na zegarek. Zostanie im
jeszcze pół godziny światła dziennego, kiedy dolecą do wzywającego
pomocy statku, ale do tankowca dotrą już po zachodzie słońca, choć może
nie będzie to jeszcze kompletna ciemność. Z drugiej strony, w zupełnym
mroku łatwiej z daleka dostrzec pozycyjne światła KA-6D. Zabarwiona
czernią szaruga zmierzchu: oto karta, którą bogowie losu rzucili na stół.
– Zaczniemy się obniżać dopiero wtedy, kiedy zobaczysz go na
swoim radarze – oznajmił Jake Flapowi.
– Dobra.
Tak właśnie należało zrobić: zwiększyć zużycie paliwa na niższym
pułapie dopiero po dostrzeżeniu statku. Jeśli był tam w ogóle, pokaże się na
radarze.
A jeśli zatonął, a załoga pływa w szalupach ratunkowych? Tych nie
zobaczy na radarze, a w każdym razie nie z dużej odległości.
– Z jak daleka rozpoznasz na tym łódź ratunkową? – zapytał Flapa,
który skulił się pod okapem monitora radarowego.
– Nie wiem, nigdy jeszcze nie próbowałem.
– Zgaduj.
– Dobrze to kiedyś ująłeś: pewnych rzeczy się nie wie, dopóki się
ich nie zazna.
Grafton wyrównał na dwunastu kilometrach i zredukował ciąg.
Tysiąc sto kilogramów paliwa dostarczanych przez godzinę do każdego
silnika da mu 0,72 macha. Tyle że dwie tony zużył już na wdrapanie się na
tę wysokość i teraz pozostało już tylko trzy tysiące sześćset kilogramów.
O Boże, wszystko będzie na styk. Jeszcze bardziej zredukował ciąg, aż
dopływ paliwa do każdego silnika osiągnął dziewięćset kilogramów na
godzinę. Prędkość w stosunku do powietrza wynosiła trzysta pięćdziesiąt
kilometrów na godzinę, co dawało jakieś siedemset pięćdziesiąt kilometrów
w stosunku do ziemi.
Flap uważnie studiował mapę i wreszcie oznajmił: – To przesmyk
między wysepkami na południe od brzegów Sumatry.
– Dobrze, że nie na szczycie góry.
– Racja.
– Ciekaw jestem, czy te mądrale na naszej łajbie pofatygowały się
chociaż, żeby sprawdzić, gdzie to jest, zanim kazali nam lecieć.
– Nie wiem, bracie. Z tymi facetami z Marynarki nigdy nie
wiadomo.
Po krótkich zmaganiach się z mapą Flapowi udało się ją złożyć tak,
jak chciał, po czym dobrze widoczną umieścił między tablicą a osłoną
kabiny, i znowu schował głowę pod okap monitora. Upłynęło kilka chwil,
zanim mruknął: – Widzę jakieś wyspy.
Ląd. Jake nie widział ziemi od ponad miesiąca, to znaczy od chwili,
kiedy opuścili Cieśninę Malajską. „Columbia” miała spędzić jeszcze trzy
tygodnie na Oceanie Indyjskim, a potem wziąć kurs na Australię.
Takie plotki krążyły już od tygodni, ale dopiero wczoraj doczekały
się potwierdzenia. Australia, Nowa Kaledonia, miejsca, gdzie wszyscy
mówią po angielsku – mniej więcej – piją mocne, zimne piwo i lubią
Jankesów... O kurczę! Pośród załogi zawrzało. To właśnie po to znaleźli się
w Marynarce.
Kilka wyg, którzy twierdzili, że byli już w Australii, zostało
otoczonych przez grono niecierpliwych słuchaczy, gotowych uwierzyć we
wszystko.
– Jak dziewczyny? – natarczywie dopytywali się najmłodsi. –
Naprawdę takie fantastyczne? Łatwo się umówić?
– Wysokie, długonogie, piersiste, a na dodatek przepadają za
Amerykanami i zdecydowanie wolą ich od domorosłych amantów. No i ich
moralność... nie, nie są rozwiązłe, ale nie mają przesądów.
Wszystkie pokłady obiegła opowieść, jak to kilka lat wcześniej
podczas poprzedniej wizyty lotniskowca w Sydney dowódca zainstalował
na nabrzeżu pulpit z telefonem, aby zadowolić wszystkie Australijki, które
chciały umówić się z amerykańskim marynarzem. Obojętne: porucznikiem,
bosmanem czy matem – byle tylko marynarz. Te cudowne niewiasty
nadawały terminowi „stosunki międzynarodowe” nowe, niezwykle świeże
znaczenie.
Takie to informacje krążyły po okręcie, solennie poświadczane przez
wszystkich Najprawdziwszych Znawców Australii. A większość słuchaczy
była na pierwszym w życiu rejsie oceanicznym, po raz pierwszy z dala od
domu, mamy i dziewczyny z sąsiedztwa. W głębi duszy modlili się, żeby
opowieści okazały się najprawdziwszą prawdą.
W dywizjonie A-6 panowały jeszcze bardziej podniosłe nastroje.
Jasne przecież było, że mając wybór, każda rozsądna dziewczyna wybierze
mężczyznę z piechoty morskiej, a nie jakiegoś tam majtka. Australia będzie
prawdziwym rajem na ziemi. Jak ktoś wczoraj powiedział w kambuzie dla
smoluchów, „Columbia” płynęła na spotkanie losu.
Wszystko to przemknęło przez głowę Jake’a Graftona, kiedy na
wysokości dwunastu kilometrów leciał na wschód. Także i on gorąco
pragnął zejść z okrętu, wyrwać się z zaklętego kręgu: jedzenie-sen-latanie,
odsapnąć od aż za dobrze znanych twarzy i kawałów słyszanych już po
kilkanaście razy. No i sama Australia: wielka, egzotyczna, zamieszkała
przez twardą rasę wojowników; tak, Australia była ekscytująca.
Jake powrócił myślą do teraźniejszości. Odnalezienie tankowca
w drodze powrotnej i podłączenie się do niego będzie najbardziej
ryzykowną częścią całego zadania. Czy w rozgrywce z fatum nieustannie
musi dostawać takie podłe karty?
Oślepiająco jasne słońce obsuwało się po ciemnobłękitnym
nieboskłonie. Z tej wysokości horyzont był cieniutką, precyzyjnie
pociągniętą kreską, tak bardzo odległą. W dole nieregularne skrawki oceanu
przeświecały przez dziury w postrzępionej warstwie cumulusów. Wydawało
się, że chmury unoszą się na wodzie jak wielkie kłaki waty... Setki mil
waty. Na północnym wschodzie widać było spłaszczone z tej wysokości
góry Sumatry. Obłoki otuliły skaliste żebra wielkiej wyspy, na których
gdzieniegdzie majaczyły zielonkawe pasma dżungli. Chmury rzucały gęsty
cień; już niedługo słońce czerwonawo rozpali ich szczyty.
– Coś w tym wszystkim śmierdzi – powiedział Flap i pokręcił
głową.
– O co ci chodzi?
– Statki nie toną w ćwierć minuty, chyba że eksplodują. Co tam
mogło się stać?
– Moim zdaniem to pomyłka. Jakiś radiooperator przez pomyłkę
trącił niewłaściwy klawisz. Pewnie myśli, że nikt tego SOS nie usłyszał.
– Ciekawe, czy nasi usiłowali go jeszcze raz wywołać.
– Pewnie tak.
– Do dupy z tym wszystkim.
– Lepiej módl się, żebyśmy w drodze powrotnej znaleźli ten
tankowiec. To znacznie poważniejsze zmartwienie. Długotrwała kąpiel
w słonej wodzie źle wpłynie na twoją cerę.
– Myślisz, że się rozjaśni?
– Kto wie?
– O, Boże, pożyć sobie trochę jak biały człowiek! Nigdy nawet
o tym nie marzyłem. Ale i tak na nic by się to zdało. Wy cholernie długo
musicie obywać się bez dupeczki. Mnie potrzebne jest o wiele bardziej
regularne życie erotyczne.
– Może wyleczyłbyś się przy okazji z tej infekcji, którą złapałeś
w dżungli.
– Wiesz co, Grafton, ty za wszelką cenę musisz we wszystkim
poszukać dobrej strony. To chyba defekt osobowości. Popracuj trochę nad
tym.
Minuty płynęły. Góry się zbliżyły, a może tak się tylko wydawało.
Perspektywa zmienia się wraz z wysokością i prędkością. Doświadczał tego
przez całe lata, a przecież nigdy nie przestał się dziwić. Z wysokości półtora
kilometra widać każdy wąwóz, każdy pagórek, każdy zakręt strumienia.
Kiedy dzień jest pogodny, lecąc na średnim pułapie, widzisz połowę stanu.
Stąd, przy tej szybkości, w kilka minut przeskakiwałeś nad łańcuchami
górskimi i wielkimi pustyniami, widziałeś cały front atmosferyczny...
Z orbity Ziemia będzie dużą kulą, zajmującą większość nieba. Potrzeba
dziewięćdziesięciu minut na jej okrążenie. Kontynenty i oceany utracą swój
ogrom i staną się jedynie fragmentami globu. Współrzędne geograficzne
będą bez znaczenia.
Na tej wysokości on i Flap znajdowali się w połowie drogi do nieba.
Zanotował tę myśl w podręcznym notatniku na udzie.
Ponownie sprawdzał zapas paliwa, kiedy usłyszał Flapa: – Mamy
jeszcze sto dwadzieścia mil. Widzę już akwen.
Akwen, na którym powinien znajdować się zagrożony statek. Jeśli
w ogóle tam był.
Dziwny dzień na katastrofę na oceanie. Wypadki przydarzały się
najczęściej przy złej pogodzie, gdy szalejące fale i niska temperatura
wystawiały konstrukcje jednostek na ciężką próbę. Ale w warunkach takich
jak dziś...
– Mam coś na radarze.
– Statek?
– Pięć mil od pozycji podanej przez Czarnego Orła.
– Coś dużego?
– W każdym razie nie jest to szalupa. Niewiele mogę powiedzieć
z tej odległości. Plamka to plamka, nic więcej.
– Kurs i prędkość?
– Śnięta ryba.
Statek dryfował.
Doda ciągu, kiedy zostanie im osiemdziesiąt mil; zacznie schodzić
na osiemdziesięciu procentach obrotów, aby upewnić się, że generatory są
w porządku.
– Znajduje się około piętnaście mil od brzegu Sumatry, który biegnie
tutaj z północnego zachodu na południowy wschód. Od oceanu odgradzają
statek duże wyspy.
– Są w pobliżu jakieś inne jednostki?
– Nie, nikogo.
– Dziwne.
– Z bliska może zobaczymy kutry albo coś takiego.
– Może.
– Porozumiem się z Czarnym Orłem – powiedział Flap, sięgając do
radiostacji.
Przelecieli nad statkiem na wysokości dwóch kilometrów; Jake
zobaczył go wyraźnie w przerwach między cumulusami. Był to mały
frachtowiec, z nadbudówkami na śródokręciu oraz dźwigami na dziobie
i rufie. Bardzo podobny do starego typu Liberty. Żadnego dymu, nie
chodziło zatem o pożar. Przy prawej burcie cumował mały stateczek czy
raczej kuter.
Jake położył Intrudera w prawy skręt, tak aby Flap mógł posłużyć
się ręczną kamerą, i wypatrzył dziurę w chmurach, przez którą chciał zejść
w dół.
Znaleźli się pod chmurami na wysokości nieco ponad półtora
kilometra.
– Przekręć całą rolkę – powiedział Jake do Flapa. – Sfilmuj go ze
wszystkich stron. Okrążę go, a potem przejdę nad nim nisko, tak żebyś mógł
zrobić zdjęcia z bliska. A potem zjeżdżamy stąd.
– W porządku.
Le Beau ustawił ostrość i włączył kamerę.
– Załogę ktoś już chyba ewakuował.
– Przy rufie przejdź na tyle blisko, żebym widział nazwę. Zeszli
poniżej kilometra; Jake robił szeroki, spokojny krąg.
Statek nie był przechylony na burtę. Co tam się stało?
– Możesz odczytać nazwę?
– Jeszcze za wysoko. Ale będę miał ją w kadrze.
Paliwo? Dwie tony osiemset, ponad sześćset mil do „Columbii”.
Poczuł dreszcz, spoglądając na frachtowiec i kuter u jego boku. Ten ostatni
miał najwyżej trzydzieści metrów długości, mała nadbudówka na środku;
gruchot, nawet z daleka widać było nie tylko kilku ludzi na pokładzie, ale
i łuszczącą się farbę.
– Widzę kogoś na mostku frachtowca.
– Dużo jeszcze masz filmu?
– Już niedaleko końca.
– Dobra, przelecimy nad nimi.
Jake zwolnił i obniżył nos. Szybko znalazł się sześćdziesiąt metrów
nad wodą i wyrównał, biorąc taki kurs, aby przelecieli od dziobu. Otworzył
hamulce aerodynamiczne.
Przy zbyt dużej szybkości obraz na filmie Flapa będzie rozmazany.
– Cholera, nie machają, ani nic takiego.
Jake nagle zobaczył rozbłyski na dziobie kutra i instynktownie
wiedział, co to takiego. Przesunął dźwignie ciągu do oporu, położył samolot
na prawe skrzydło i pociągnął drążek na siebie. Poczuł wstrząs, zobaczył
ogniste smugi przechodzące obok kabiny, następny wstrząs i – wyszli cało
z opresji.
– Walą do nas! – „Flap” Le Beau dopiero po sekundzie odzyskał
głos.
– Skurwiel ma dwudziestkę!
Zwróceni ogonem do statku, wznosili się zakosami. Strzałki na
zegarze układu hydraulicznego wahnęły się, zaraz potem to samo nastąpiło
na wskaźniku układu wspomagającego. Na tablicy zapaliło się światełko
ZAPASOWA HYD.
– O Jezu!
Jake wyrównał skrzydła, za wszelką cenę usiłując zachować kąt
wznoszenia.
Maszyna zaczęła kłaść się na prawe skrzydło. Jake z trudem
utrzymał skrzydła w poziomie. Leciał niemal dokładnie na południe.
Manipulował orczykiem i drążkiem, usiłując wyjść na kurs zachodni.
Samolot wyraźnie kładł się na prawo.
Wszystko, co mógł zrobić, to trzymać skrzydła w poziomie. Nos
wznosił się o jakiś stopień ponad horyzont; mozolnie ciągle się wspinali,
sześćset metrów, pięćset sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.
– Łap za radio! – krzyknął do Flapa. – Połącz się z Czarnym Orłem;
to z pewnością piraci.
Na próbę zmniejszył obroty; instynktownie chciał zejść do czterystu
kilometrów na godzinę, aby zmniejszyć obciążenie zapasowej pompy
układu hydraulicznego. Pociągnął odrobinę drążek i nos posłusznie lekko
się uniósł. Dobrze.
– Czarny Orzeł, Czarny Orzeł, tu As Wojny, odbiór.
Byli w tarapatach. Awaryjna pompa hydrauliczna zapewniała
sterowność samolotu na czas wystarczający do oddalenia się z pola walki
w miejsce, gdzie załoga mogła się bezpiecznie katapultować.
– Czarny Orzeł, tu As Wojny Pięć Zero Osiem, sytuacja krytyczna,
odbiór.
Pompa awaryjna dokonała swego żywota. Strzałki na wszystkich
czterech wskaźnikach ciśnienia hydraulicznego zwisały ku podłodze
samolotu, co znaczyło, że żaden z kontrolowanych przez nie systemów nie
ma ciśnienia.
– Czarny Orzeł, As Wojny Pięć Zero Osiem. Nie słyszę odpowiedzi.
Zostaliśmy trafieni przez piratów, którzy opanowali statek nadający SOS.
Zaraz będziemy musieli skakać. Odchodzimy na południe.
Co za cholerny niefart! Zestrzeleni przez jakichś pieprzonych
piratów, na środku oceanu, w 1973 roku! Co za kurewski niefart!
– Daj siedem siedemset! – krzyknął Jake.
Flap nachylił się nad urządzeniem IFF i przełączył na alarm. Na
wszelki wypadek wstukał w okienko 7700. Mayday.
– Dwadzieścia mil z przodu jest wysepka – oznajmił Le Beau. – Wal
tam i skaczemy.
Tyle że maszyna stała się niesterowna; nieustannie kładła się to na
jedno, to na drugie skrzydło. Aby zachować poziom, Jake musiał
manipulować orczykiem, drążek był niemal bezużyteczny.
Kiedy lewe skrzydło nie chciało powrócić do poziomu, pomimo
skrajnego wychylenia drążka, dodał ciągu w lewym silniku, do oporu,
potem odpuścił, ale teraz maszyna kładła się na prawo. Pełny lewy ster,
jałowy ciąg na lewym silniku, prawy do końca... i skrzydła równo...
– Siedemnaście mil.
– Nie damy rady.
– Spróbuj. Nie mam dziś nastroju na pływanie.
– Skurwiele!
Dziewięćset metrów. Ale co po wysokości, kiedy w każdej chwili
mogą wpaść w korkociąg?
Robili cztery i pół mili na minutę. Ile minut jeszcze, zanim tam
dotrą? Dał sobie spokój z wyliczeniami. Widział przed sobą wyspę. Zielona,
zalesiona, rosła niesłychanie wolno pośrodku wiatrochronu.
– Piętnaście mil.
Przechył na lewo. Pełne wychylenie prawego steru, ciąg lewego
silnika do oporu. Wyprostowali się, ale nos opadł. Pociągnął drążek na
siebie, ale niewiele to pomogło. Trymerem podniósł nos i przestawił lewy
silnik na jałowy bieg.
Nos poszedł w górę, więc zaczął opuszczać go trymerem. Skrzydło
powoli się unosi, cholera...
Wyrównali na pięciuset metrach, ale maszyna zaczęła się walić na
prawo, z nosem ciągle w górze.
Tym razem wyrównali na trzystu metrach i wszystko zaczęło się od
początku.
– Następnym razem już nam się nie uda! – krzyknął Jake do Flapa.
– Skaczemy kiedy nos i skrzydła będą w poziomie!
– Najpierw ty, a ja za tobą!
Nos w dół, prawe skrzydło w dół, teraz w górę, w górę... siedemset
metrów.
– Teraz! – wrzasnął Jake.
Eksplozja i Flap zniknął. Jake odczekał dwie sekundy i pociągnął za
rączkę. Straszliwy kop walnął go w pośladki. Kabina zniknęła mu sprzed
oczu. Przez chwilę czuł przeciążenie, a potem zaczął opadać.
18
Jake poczuł szarpnięcie otwierającego się spadochronu. Linki
powoli nim okręciły i zobaczył Intrudera, który pruł w niebo jak zraniona
mewa. Przez chwilę jakby się zawahał, lekko przechylony na prawe
skrzydło, a potem zwalił się na nie i ostrą piką runął w ocean. Kiedy wielka
fontanna wody opadła, ostatnim śladem po A-6 był kłąb białej piany.
Gdzie piraci?
Jake zerwał z twarzy maskę tlenową i wyrzucił, potem rozejrzał się
dokoła. Niżej zobaczył drugi spadochron, na którym kołysał się Flap,
nigdzie jednak nie było widać pirackiego statku ani jego ofiary.
Cóż z niego za idiota! Lecieć sobie spokojniutko na wzywający
pomocy statek, do którego przycumowany jest drugi – i nawet nie pomyśleć
o możliwości pirackiego napadu! Przecież te wody słynęły z morskich
rozbójników, a jemu nawet to nie przemknęło przez głowę.
Widok szybko zbliżającej się powierzchni gwałtownie przywołał go
do rzeczywistości. Zostało mu już niewiele czasu. Sięgnął do dźwigienki po
prawej stronie. Dingi z sykiem napełniła się powietrzem, kiedy tylko
znalazła się na końcu linki. Poszukał przycisków otwierających zasobniki
z dwutlenkiem węgla. Odnalazł je i natychmiast wydęła się wokół niego
kamizelka ratunkowa.
Dobrze! Teraz jeszcze uwolnić się od spadochronu, kiedy będzie już
w wodzie.
Wszystkie te myśli, o dziwo, pojawiały się w głowie bez
najmniejszego wysiłku ze strony Jake’a. Do tego właśnie służą ćwiczenia.
Za każdym razem, kiedy okręt wypływał z portu, dywizjon poświęcał jeden
dzień na ćwiczenie sytuacji awaryjnych. Między innymi każdy lotnik musiał
zawisnąć w pełnym oporządzeniu startowym na linach i najpierw na ślepo
odnaleźć i nazwać każdy składnik ekwipunku, a potem imitować kolejno
wszystkie czynności przewidziane w razie katapultowania się nad ziemią
i nad wodą. Dzięki temu Jake postępował teraz zupełnie odruchowo,
bardziej przyglądając się swym ruchom, niż o nich decydując.
Wiatr wiał chyba z zachodu. Z zachodu? Nie był tego pewien.
Chciał dotrzeć do tamtej wyspy, ale znajdował się o jakieś dziewięćdziesiąt
stopni na lewo od pożądanego kursu.
Dingi dotknęła powierzchni. Poszukał klamry uprzęży spadochronu
i czekał. Uwaga, już za chwilę i... Wbił się w wodę, odruchowo zaciskając
powieki i usta, a kiedy w obłoku bąbelków szybował w górę, jednocześnie
szamotał się z uprzężą. Wyskoczył nad powierzchnię i gorączkowo
zaczerpnął powietrza.
Spadochron kołysał się nie opodal na falach. Gdzie linka łącząca
z dingi?
Szukał wokół siebie, aż wreszcie się zorientował, że sznur zaplątał
mu się gdzieś w nogach. Kilka razy odgarnął wodę rękami, złapał linkę
w miejscu, gdzie zanurzała się w wodzie, i przyciągnął dingi.
Teraz trzeba było tylko wspiąć się na nią.
Za pierwszym razem ześlizgnął się i z twarzą do góry wpadł
w wodę. Wynurzył się zaraz i znowu przyholował dingi do siebie.
Za następnym podejściem spróbował wepchnąć gumową łódkę pod
siebie, co niemal mu się udało, tyle że w ostatniej chwili uparty ponton
wymknął się, a pilot znowu zanurkował pod powierzchnię.
Trzecia próba nie powiodła się za sprawą fali, która załamała się nad
nim dokładnie w chwili, kiedy szykował się do wydobycia z wody.
Za czwartym razem się udało. Jake upadł na plecy i ciężko
oddychając, legł tak twarzą ku niebu.
Dopiero po minucie czy dwóch zorientował się, że ciągle jest
w hełmie. Zdjął go i rozejrzał się za linką, do której mógłby przytwierdzić
kask; mógł go jeszcze potrzebować, a nie ulegało wątpliwości, że wszystko,
co nie jest umocowane, wcześniej lub później znajdzie się za burtą.
Skorzystał w końcu z kawałka linki spadochronowej, który kilka miesięcy
temu upchnął w swej kamizelce ratunkowej.
Naraz przypomniał sobie o Flapie i nerwowo zaczął się za nim
rozglądać. Radio! Wydobył mały aparacik, sprawdził, a potem włączył.
– Flap, tu Jake.
Żadnej odpowiedzi.
Leżał w podskakującej na falach dingi, patrząc na chmury, myśląc
o piratach i przeklinając własną bezmyślność. Chłopaki w klubie oficerskim
długo jeszcze będą wspominali i z niedowierzaniem kiwali głowami. Dając
niezrównany popis głupoty, pozwolił, by zestrzeliła ich banda gównianych
piratów. Piratów! Uwspółcześniona „Wyspa skarbów”, nie ma co. I to po
zakończeniu pieprzonej wojny. Żaden tam Dick, Rick czy Vic, ale właśnie
Jake Grafton umieścił na dnie oceanu nowiutkiego A-6E. Trzeba do tego
niezłego talentu, prawda?
Pułkownik Haldane wyrwie mu dodatkową dziurę w tyłku, kiedy
dowie się o wszystkim.
Dlaczego ja, na Boga?
Spojrzał na zegarek. Nie mogło być złudzeń co do jego
hermetyczności; pod szkiełkiem przelewała się woda, a cyferki
znieruchomiały. Cudownie!
A na dodatek siedział piętnaście centymetrów w wodzie, której
nawet nie warto było wylewać. Na szczęście nie była zimna. Tropiki.
I pomyśleć, że ludzie wydają krociowe sumy, żeby zażyć takiej kąpieli.
Znowu spróbował radia i tym razem uzyskał odpowiedź.
– Ej, Jake. Jesteś w dingi?
– Tak. A ty?
– Nie. Zupełnie jakbym próbował dmuchać natłuszczoną świnię.
– Stało ci się coś?
– Nie. A tobie?
– Nie.
– To dobrze. Miło było porozmawiać, ale teraz muszę spróbować
załadować się do tej kurewskiej dingi.
– Nie staraj wdrapać się na nią, a wepchnij pod siebie.
– Za chwilę się odezwę.
Papierosy. Do diabła, zapalić papierosa. Starannie sprawdził, czy
radio jest przytroczone do kamizelki, a potem ułożył je na kolanach.
W kieszonce na ramieniu miał paczkę papierosów i zapalniczkę. Papierosy
zamokły, ale z zapalniczki po kilku pokręceniach kółkiem wyskoczył
płomyk.
Jakaż miła butanowa zabawka. Papieros natomiast w żaden sposób
nie chciał się zapalić.
Wepchnął z powrotem zapalniczkę, a po chwili wahania także
papierosy. Jeśli w ogóle dostanie się na ląd, będzie mógł je wysuszyć na
słońcu.
Zaraz! Ma przecież jeszcze jedną paczkę w kamizelce! Owinięta
w celofan nie powinna była zamoknąć.
Pragnął teraz papierosa bardziej, niż czegokolwiek innego na
świecie. Otworzył kieszeń na lewej piersi i obmacał ją, aby myszkując na
oślep nie wyrzucić z niej reszty zawartości. Znalazł. Po pół minucie zaciągał
się już papierosowym dymem. Aaaach!
Kiedy podskakiwał tak na falach, otoczony wodnym bezmiarem,
poczuł nagle pragnienie. W kamizelce miał dwie plastikowe butelki pełne
wody. Otworzył jedną z zamiarem wypicia tylko odrobiny, tymczasem
w dwóch łykach pochłonął całą zawartość. W ostatniej chwili powstrzymał
się przed odruchowym wyrzuceniem butelki i wsunął ją z powrotem do
jednej z licznych kieszeni kombinezonu.
Wezbrała pod nim fala i wydało mu się, że coś spostrzega z jej
szczytu, ale już w następnej chwili poleciał w wodną dolinę. Czekał. Za
następnym razem był pewien: przez sekundę widział Flapa wychylającego
się z dingi.
Sięgnął po radio. Do diabła, wyłączył je! Nastawił na odbiór
i natychmiast usłyszał podniecony głos: – Jake, tu Flap.
– Widziałem cię.
– I ja cię widziałem. Jak myślisz, ile masz do mnie?
– Sto metrów?
– Co najmniej. Trzeba coś wymyślić, Jake. Spędzimy tu całą noc.
Helikopter będzie mógł wystartować dopiero o świcie, krypa jest w tej
chwili za daleko.
Jake spojrzał z utęsknieniem na wyspę, przed dotarciem do której
musieli się katapultować. Od czasu do czasu widział przez chwilę plamy
zieleni, ale odległej o dobrych kilka mil. A wiatr wiał prostopadle do niej.
– Spróbujmy powiosłować do siebie. Jeśli uda nam się związać
dingi, będziemy mieli większe szanse.
Większe szanse. Słowa same spłynęły mu na wargi i dopiero wtedy
zastanowił się nad nimi. Noc na oceanie w marniutkiej dingi była potwornie
ryzykownym przedsięwzięciem. Fale mogły się zwiększyć, dingi mogła
zacząć przeciekać, mogli zjawić się piraci, rekiny mo...
Rekiny!
Poczuł, jak wzbiera w nim strach.
– Dobra – usłyszał głos Flapa. – Próbujemy razem, ja do ciebie, a ty
do mnie. Nie wierzę, żeby udało nam się przed zmierzchem, albo warto
spróbować. Wyłączam radio, trzeba oszczędzać baterie.
Jake przyjrzał się dokładnie, czy nie ma jakichś skaleczeń.
Adrenalina jest skutecznym środkiem znieczulającym; miał jej za wiele we
krwi, żeby poczuć drobne zadraśnięcia. Gdyby jednak krwawił... rekiny
potrafią wyczuć krew z odległości wielu mil.
Przeciągnął dłonią po twarzy i szyi. Coś zapiekło go na karku, kiedy
spojrzał na rękawicę, zobaczył czerwone smugi. Krew!
O Boże!
Otarcie od linki spadochronowej albo odłamek pleksiglasu.
Ukląkł. Pozycja była bardzo niestabilna i robił wszystko, żeby nie
przewrócić dingi. Trzymając się możliwie jak najniżej, zaczął wiosłować
długimi pociągnięciami rąk. Potem uświadomił sobie, że nie wie przecież,
gdzie znajduje się Flap, znieruchomiał więc na chwilę i patrzył. Tam, tylko
błysk, ale wystarczyło. Okręcił dingi o sześćdziesiąt stopni i znowu w ruch
poszły dłonie.
Ciężka robota. Był przemoczony do nitki, pomimo temperatury
powietrza i wody czuł chłód. Kilka pociągnięć, rzut oka na Flapa, kilka
pociągnięć i cały cykl od nowa.
Słońce już zaszło i z każdą chwilą było coraz ciemniej. Wydobył
latarkę, zapalił i przytwierdził do rzepa, który znajdował się w prawym
górnym rogu hełmu. Nałożył hełm; trzy minuty później zobaczył, że Flap
zrobił to samo. Dzieliło ich może pięćdziesiąt metrów.
Znieruchomiał na moment, aby odpocząć.
Ale bagno! A gdyby ruszył trochę głową, przez chwilę pomyślał, nie
taplaliby się teraz w pieprzonym oceanie, gdzieś na skraju świata.
Zaklął i wrócił do wiosłowania.
Było już zupełnie ciemno, kiedy dingi znalazły się koło siebie.
Natychmiast związali je linkami, ułożeni naprzeciwko siebie.
Przez jakiś czas leżeli w milczeniu, aż w końcu odezwał się Flap: –
W piękne nas gówno wpakowałeś, Grafton. Jak ci tam, kurwa leci?
– Przepraszam.
Flap milczał przez kilkanaście sekund.
– Naprawdę myślisz, że to twoja wina? – powiedział. – Przepraszam,
że tak powiedziałem. To wina tego skurwiela, który przypieprzył nam z tej
dwudziestki. Z chęcią odciąłbym mu jaja i podał na śniadanie!
– Myślisz, że Czarny Orzeł wyłapał któryś z naszych komunikatów?
– Nie wiem.
– Mam, kurwa, nadzieję, że tak. Nie chciałbym, żeby ci jebańcy
jutro znowu kogoś zestrzelili.
– Zgaś swoją latarkę. Razi mnie w oczy.
Jake posłuchał towarzysza, a potem wyciągnął drugą butelkę
z wodą. Wypił solidny łyk i podał manierkę Flapowi, który zaczął jej szukać
po omacku. Zupełny mrok; na niebie mrugały gwiazdy, ale na księżyc
trzeba było jeszcze poczekać kilka godzin.
– O kurwa, to przecież woda!
– A czego się spodziewałeś? Jacka Danielsa?
Flap opróżnił butelkę i zwrócił Jake’owi, ten zaś starannie ją zakręcił
i umieścił w kamizelce.
– Chcesz spróbować mojej?
Jake wymacał rękę kolegi, wziął z niej obły kształt i przyłożył do
ust. Brandy. Poczuł, jak płyn rozgrzewa mu wnętrzności.
– Dzięki – powiedział, zwracając naczynie.
– Co tam mamy na kolację?
– Gdzieś w kamizelce mam batonik – oznajmił Jake. – Wsadziłem
go tam, kiedy byliśmy na Filipinach, więc ma dopiero trzy miesiące.
– To może na śniadanie? Ja mam batonik z Singapuru.
– OK. Pokaleczyłeś się?
– Kilka małych zadrapań. Nic poważnego.
– Kark mi krwawi. Żeby tylko nie było w okolicy rekinów.
Flap milczał, Jake pogrążył się w myślach o rekinach. Poczuł
dreszcz przerażenia. Potwór atakuje cię znienacka i pożera: żadna tam lipna
atrapa z kiepskiego horroru, tylko jak najbardziej żywe, drapieżne
stworzenie. Rekiny żyją w tych wodach i bez wątpienia się pojawią.
I oto leżał w ciemności na podgumowanej brezentowej dingi,
z tyłkiem zanurzonym w wodzie, co jakiś czas wstrząsany dreszczami
z racji wilgoci wciskającej się pod kombinezon, podskakując na
niestrudzonych falach, w górę – w dół, w górę – w dół, w górę – w dół i tak
w nieskończoność, a z całego oceanu nadciągały spragnione krwi potwory,
podpływały coraz bliżej z rozchylonymi paszczami, w których złowrogo
połyskiwały rzędy ostrych zębów, mogących się przebić przez materiał
dingi tak łatwo jak przez bibułkę. Przebić się, żeby rwać cię na strzępy!
I nagle uprzytomnił sobie, że w ręku trzyma Colta M1911. Nie
wystrzelił, dzięki Bogu, ale miał go w dłoni, chociaż w żaden sposób nie
potrafiłby powiedzieć, kiedy wyciągnął broń z kabury.
Zważył pistolet na dłoni; zawsze lubił jego ciężar: kilo i ćwierć
oksydowanej stali, gwarantującej morderczą siłę ognia. Dostał Colta od
„Tygrysa” Cole’a wraz z ośmioma wielkimi nabojami kalibru 0,45 cala,
z których każdy mógł powalić wszystko: od myszy po mamuta. Gdyby trafił
z tej pukawki w rekina, ten nie pożyłby długo.
Kłopot tylko z tym, że rekiny przebywały w wodzie, a pociski w tym
środowisku tracą skuteczność. A już z pewnością nie te tępo zakończone,
ołowiane baryłki. Teraz lepiej byłoby mieć rewolwer kalibru 0,375 cala, ale
życie rzadko układa się zgodnie z naszymi życzeniami. Żeby tak rekin
chciał wystawić paszczę nad wodę i chwilę potrzymać...
Nóż! Miał przecież nóż! Co prawda, nie nazbyt ostry i bardziej
scyzoryk niż nóż, zawsze jednak mógł nim dźgnąć rekina.
I najprawdopodobniej stracić przy tym dłoń.
Przełożył pistolet do lewej ręki i w kieszeniach kamizelki poszukał
noża.
Rekin najpierw trąci nosem dingi. Miał nadzieję, że to poczuje.
Z pewnością zresztą będzie ich kilka; zaczną ocierać się o dingi swoją skórą
chropowatą jak papier ścierny, poczują wreszcie krew i wtedy użyją zębów.
Jeśli przedziurawią brezent, on znajdzie się w wodzie i będzie zgubiony.
Prędzej czy później utraci stopę czy całą nogę i nawet jeśli uda mu się zabić
sprawcę, reszta dokończy dzieła. A nawet gdyby nie, to i tak wykrwawi się
na śmierć.
To jakiś koszmarny sen. Zbudzić się, zbudzić się jak najszybciej.
Usiadł, słuchając chlupotu fal, czekając na uderzenie szpiczastego
łba i drżąc z zimna. Nie wiedział, jak długo trwał tak sparaliżowany
strachem, ale w końcu pojawił się księżyc i przez szczelinę w chmurach
przedarło się srebrzyste światło.
– Chryste – usłyszał jęk Flapa. – A na co ci pukawka i nóż?
Był tak spięty, że musiał najpierw przełknąć ślinę i odkaszlnąć,
zanim zdołał przemówić.
– Rekiny.
– Przebijesz nożem dingi i utoniemy.
Jake nic nie odpowiedział, wstrząsany dreszczami.
– Rzuć do wody środek odstraszający rekiny. Masz chyba
w kamizelce?
– To gówno nie działa.
– Co szkodzi spróbować? Mówię ci, rzuć.
Jake zastanawiał się przez chwilę, co zrobić z pistoletem i nożem.
– Potrzymaj Colta, dobra?
– Włóż go do kabury. Nóż też schowaj. Gwarantuję ci, że jak będą
potrzebne, starczy ci czasu, żeby się uzbroić.
Po chwili paczuszki z odstraszaczem rekinów znalazły się w wodzie
i Jake poczuł się odrobinę lepiej, co było dość idiotyczne. Środek – na który
składała się podobno jakaś cuchnąca substancja zmieszana ze zmielonymi
gonadami rekina – był bezwartościowy; przeprowadzone badania wykazały,
że rekiny niemal zupełnie na niego nie reagują, a pieniądze nań wydane
z równym pożytkiem można było cisnąć w błoto. Chociaż Jake wiedział to
wszystko, wrzucenie mieszanki do wody poprawiło mu samopoczucie: nie
czekał bezczynnie, dzięki czemu mniej też się bał.
Trochę otuchy dodawał także księżyc. Dzięki niemu widział coś
wokół siebie i w razie potrzeby mógł użyć pistoletu lub noża.
– Przepraszam, że cię w to wpakowałem – powiedział do Flapa.
– Jeśli z powodu tych księżycowych rejsów stracę Australię, to
pamiętaj Grafton, tak ci nakopię w dupę, że pośladki będziesz miał wyżej
ramion. Siedzę sobie właśnie i myślę o Australii i tych czekoladowych
aborygenkach, które będą myśleć, że jestem Sidneyem kurwa Poitierem.
Jedno ci powiem: mój czarny koziołek już teraz stoi dęba.
– Aborygeni pomogą ci go utemperować za pomocą bumerangu,
jeśli będziesz się dowalał do ich kobiet.
Flap nic na to nie odrzekł, ale Jake spostrzegł, że drży także i jego
towarzysz.
– Właściwie powinieneś mi zapłacić tyle, ile się należy dobremu
biuru podróży – oświadczył pilot. – Ta opowieść pozwoli ci pić za darmo
przez kilka następnych lat. Srebrzysty księżyc, tropikalna laguna...
– I ty. Bracie, nie dałbym dziesięciu marnych centów za księżycową
przejażdżkę z tobą. Tyle jest w tobie romantyzmu, ile...
Gwarzyli tak jeszcze chwilę, ale potem znowu zaczęli na poważnie
analizować swoją sytuację. Marynarka USA będzie ich szukać, aż znajdzie
albo uzna za bez wątpienia martwych. W tej chwili wszystkie okręty grupy
lotniskowcowej z pełną szybkością płynęły na wschód, połykając mile, a ich
śruby w czarnej wodzie wykrawały pieniste wstęgi, w poświacie księżyca
ciągnące się aż po horyzont. O świcie lotniskowiec zwolni i wykręci pod
wiatr na chwilę potrzebną do startu samolotów.
Na wszelki wypadek Flap włączył radio i nadał kilkakrotnie sygnał
alarmowy, ale nie było odpowiedzi, czego się zresztą spodziewali.
O świcie. O świcie wystartują samoloty. A jeśli pirat będzie się tu
jeszcze kręcił, kiedy nadlecą Phantomy, pójdzie na dno szybciej niż
„Arizona” w Pearl Harbor.
Rozmowa stopniowo zamierała; obu mężczyzn ogarnęło zmęczenie
i zapadli w drzemkę, ukołysani powolnym, spokojnym rytmem fal.
Ze snu wyrwały Jake’a torsje. Dingi była zbyt chwiejna, by zwieszać
się poza nią, zwymiotował więc na siebie, a potem z grubsza obmył słoną
wodą.
Choroba morska; tego jeszcze tylko brakowało!
Znowu szarpnęły nim mdłości, ale ponieważ żołądek był już pusty,
całym ciałem targały skurcze, z ust wyciskające tylko strużką śliny.
Flap był w nastroju filozoficznym, co przyszło mu o tyle łatwiej, że
czuł się w miarę dobrze.
– To się zdarza w najlepszej rodzinie, nawet u akrobatów. Nie
umrzesz od tego.
– Zamknij się.
– Jeśli będziesz się tak do mnie odzywał, opowiem o wszystkim
chłopakom w sali odpraw. Wilk morski Grafton, który haftuje jak
chłopaczek na promie do Staten Island.
– Nie mógłbyś...
– Poczekaj, za chwilę będzie jeszcze gorzej. Zaczniesz myśleć, że
lada moment wykitujesz. To się dopiero zaczyna.
Dalej wstrząsały nim skurcze, kiedy poczuł pierwsze uderzenie,
właściwie tylko drobne zakłócenie w ruchu dingi, które o mały włos
umknęłoby w ogóle jego uwadze.
Ale nie umknęło i natychmiast zapomniał o mdłościach. Nerwowo
sięgnął po pistolet, kiedy usłyszał okrzyk Flapa: – O rany, chyba rekin mnie
trącił!
Jake zaczął się wpatrywać w wodę. Oczy nawykły już do światła
księżycowego; przez sekundę czy dwie widział nad powierzchnią płetwę,
która zaraz znikła.
– Rekin! – krzyknął. – Widziałem go!
– No i co, kurwa, narobiłeś? Tyle o nich myślałeś, że je to w końcu
przywabiło!
Następne uderzenie, tym razem mocniejsze. Jake’owi wydawało się,
że czuje jak chropowata skóra ociera się o materiał dingi. Wcale nie musiały
używać zębów; przepłyną kilka razy tuż pod pontonem i dziura gotowa!
Trwoga zalała go niczym fala lodowatej wody. Podkurczył stopy
i przyciągnął łokcie, co sprawiło, że pośladki zanurzyły się głębiej w wodę.
Od drapieżnych zębów dzieliła je tylko warstewka podgumowanego
brezentu.
Usiłował dojrzeć coś w wodzie, w której czaiły się potwory, ale było
to tak jak zaglądanie do wnętrza kałamarza.
– Widzisz coś?
– Jak zacznę wrzeszczeć – usłyszał spokojny głos Flapa – będziesz
wiedział, że któryś mnie dopadł.
– Ty szajbusie! Ty pieprzony, zwyrodniały komandosie!
– Tylko nie komandosie! Jestem marinę. Są po prostu ciekawe, co tu
tak pływa.
I znowu szturchnięcie. Jake miał wrażenie, że po prawej zobaczył
ruchomy cień ciemniejszy od mrocznej wody, ale nie był tego pewien.
– Marzyciel – mruknął Grafton. – Po prostu są głodne.
O jakieś piętnaście metrów na prawo dojrzał nad wodą płetwę.
Przeładował pistolet i wymierzył, chociaż nie widział dobrze muszki. Tak
czy owak, pociągnął za spust. Błysk z lufy oślepił go na moment.
Nic się nie zdarzyło. Żadnej kotłowaniny w wodzie. Ale odrzut
broni sprawił, że pilot poczuł się jakoś pewniej.
Zamrugał oczyma i spojrzał na Flapa, który trzymał coś
błyszczącego w prawej ręce i uważnie wpatrywał się w wodę. To nie mógł
być nóż przewidziany przez Marynarkę jako element ekwipunku
ratunkowego.
– Co ty tam masz takiego?
– Taki tam kozik. Dobry do rzucania.
– A gdybyś chciał coś pokroić?
– Mam jeszcze drugi.
– Targasz ze sobą całą zastawę stołową?
– Mógłbyś się zająć rekinami, a nie mną? I spróbuj nie postrzelić
mnie ani dingi. Jak cię dostaną, mogę potrzebować twojego kajaka.
– Coś słyszałem, że wolą ciemne mięso. W razie czego, mogę wziąć
twoje stereo?
– Koleś z kajuty ma pierwszeństwo.
Rozglądali się nerwowo wokół siebie. Uderzenia o dingi powtarzały
się, ale nic nie wskazywało na razie, by drapieżniki robiły się bardziej
agresywne.
A nuż wyjdą z tego cało? I znowu uderzenie.
Płetwa rozcięła wodę o trzy metry od Jake’a. Poderwał Colta i w tej
samej chwili ściągnął spust, powodując wodną eksplozję. Niewyraźnie
widział miotający się ogon; zalały ich chłodne bryzgi. Po sekundzie na
powierzchni zapanował spokój.
– Myślisz, że był tylko ten jeden? – W głosie Flapa po raz pierwszy
pojawił się niepokój.
– Zobaczymy.
Nieoczekiwanie strach gdzieś zniknął. Miał w żyłach ilość
adrenaliny pozwalającą na przebycie maratonu, a serce waliło mu jak
młotem, ale po raz pierwszy od chwili, kiedy znalazł się w wodzie, czuł się
gotowy do stawienia czoła każdemu niebezpieczeństwu.
Tyle że nic się nie stało.
Jeśli było nawet więcej rekinów, trzymały się z daleka. Po chwili
Flap ponownie spróbował radia i tym razem otrzymał odpowiedź. Jeden
z E-2 Hawkeye z „Columbii” krążył gdzieś wysoko nad nimi; załodze było
ciepło, sucho i wygodnie.
Flap opowiedział o wszystkim: o piratach, zestrzeleniu, o próbach
utrzymania w powietrzu uszkodzonego samolotu i o skoku w ocean.
– Nie mamy żadnych ran i jesteśmy w tej chwili na sczepionych
dingi.
Jake włączył swój odbiornik i usłyszał odpowiedź: – Samoloty
wystartują o świcie. Od wschodu słońca włączajcie się co piętnaście minut,
dobra?
– Zrozumiałem. Niech kawa za bardzo nie ostygnie.
– Czarny Orzeł – odezwał się Jake. – Powiedzcie facetom z Operacji
Powietrznych, żeby samoloty były uzbrojone.
– Dobrze. Poczekaj, połączę się z „Columbią” na innej
częstotliwości.
Obaj lotnicy siedzieli w ciemności z radiami w rękach. Po krótkiej
przerwie odezwał się operator z E-2.
– Pięć Zero Osiem Alfa, czy jesteście absolutnie pewni, że
rzeczywiście was ostrzelano? Może awaria hydrauliki była przypadkowa?
Pytanie rozwścieczyło Graftona.
– Dobrze wiem, kiedy do mnie strzelają! – ryknął do mikrofoniku. –
Raz chybili, a za drugim razem mnie trafili. Powiedzcie tym głąbom z OP,
że zostaliśmy z-e-s-t-rz-e-l-e-n-i.
– Przyjąłem. Trzymajcie się chłopaki. Odezwę się kwadrans po
wschodzie słońca.
Przez następnych pięć minut Jake’a rozgrzewała furia, ale potem
znowu poczuł zimno i zmęczenie. W przemoczonych kombinezonach
dygotali z zimna. Znowu zaczęło doskwierać im pragnienie; Flap wydobył
swoje dwie butelki z wodą i jedną podał Jake’owi, który pośpiesznie ją
wychylił w obawie, że cenna zawartość mogłaby się rozlać.
Księżyc wznosił się coraz wyżej i, jeśli nie przesłaniały go chmury,
robiło się zupełnie jasno. Wyczerpanie zrobiło swoje i obaj pogrążyli się
w drzemce. Jake’a nawiedziły gorączkowe majaki. Z przeszłości
nadpływały różne twarze – Callie, rodzice, „Tygrys” Cole, Morgan
McPherson – i mówiły do niego coś, czego nie mógł zrozumieć. Już
wydawało mu się, że chwyta słowa, ale w tym samym momencie widziadła
rozwiały się, a on znowu był na chybotliwej dingi, zmoczony, wynędzniały,
utrudzony.
Czas wlókł się niemiłosiernie; każda minuta ciągnęła się jak
godzina. Bardzo trudno było zwalczyć chęć, żeby połączyć się z Czarnym
Orłem i sprawdzić, czy rzeczywiście jest tam, w górze. Dwa razy Jake
wyciągał aparacik i dwa razy powstrzymywał się w ostatniej chwili przed
włączeniem go. Za dnia baterie mogą okazać się bezcenne; marnowanie ich
teraz byłoby głupotą.
Wzmagał się wiatr i rosły fale, które zalewały ich teraz bezustannie.
Na grzbiecie bałwana pontony przechylały się niebezpiecznie, tak że obaj
chwytali się brzegów w obawie przed wypadnięciem. Co chwila sprawdzali
solidność węzłów na łączącej ich lince.
Podczas jednego z kolejnych wzlotów Flap odezwał się: – Nie
powinieneś był nazywać szefów głąbami.
– Wiem.
– Jak wrócimy, dostaniesz za to opieprz.
– Będę miał przynajmniej na co czekać.
Powoli i niedostrzegalnie niebo zaczęło szarzeć. Nadchodził świt.
Nieoczekiwanie wiatr przybrał na sile i fale załamywały się z coraz
większą gwałtownością. Jake wyciągnął hełm – który w nocy wleciał
w którymś momencie do wody – wylał z niego wodę, nałożył na głowę
i opuścił osłonę, która chroniła oczy przed słonymi bryzgami. Co więcej,
natychmiast zrobiło mu się cieplej w głowę. Przez całą noc powinien był
w nim siedzieć.
– Hełm! Hełm na głowę! – krzyknął do Flapa, który swój kask
trzymał między udami.
Chmury leciutko się zaróżowiły i wtedy zobaczyli statek, który
pełną parą szedł prosto na nich. Gruchot, farba łuszcząca się na burtach.
Jake w milczeniu wyciągnął rękę.
– Co za kurewski niefart! – zawołał „Flap” Le Beau.
Piraci.
19
– Zobaczyli nas! – Flap usiłował przekrzyczeć wiatr. – Płyną tutaj.
– Lepiej pozbyć się broni i radia! – zawołał Jake.
Wyciągnął z kabury pod pachą Colta i spuścił go do wody.
W wewnętrznej kieszonce miał jeszcze pięciostrzałowego Smith &
Wessona 0,38 cala z pięciocentymetrową lufą; pozbył się także i jego.
Radio... Zawahał się przez chwilę, zapatrzony w pogrążający się
w wodzie dziób pirackiego statku. Zatrzymali się, skurwysyny...
Przeciął nożem linkę, na której umocowane było radio, potem
zanurzył je w wodę i upuścił. Lepiej postąpić tak samo z nożem; jeśli te
bydlaki będą chciały go poszatkować, niech już lepiej zrobią to własnymi
kozikami.
Stateczek zatrzymał się po nawietrznej stronie dingi, nie więcej niż
pięć metrów od nich, co chroniło ich teraz od podmuchów wiatru. Ładny
pokaz umiejętności żeglarskich, ale Jake i Flap nie byli jakoś w nastroju do
oklasków.
Znad relingu wychylało się osiem ciemnych twarzy. Najpewniej
Malajczycy. W rękach trzymali Kałasznikowy.
Burty kutra dawno temu zostały pomalowane na niebiesko, ale
pierwotna barwa była teraz obficie wymieszana z rdzawymi plamami; spod
odprysków przezierała szarość. Kiedyś był to zapewne kuter patrolowy. Na
dziobie znajdował się pusty teraz postument pod ciężką broń maszynową.
To tu musiało być ustawione działko kalibru 20 mm, teraz ukryte
najprawdopodobniej pod pokładem.
Przez reling przerzucono sieć, a mężczyźni gwałtownymi gestami
zaczęli pośpieszać lotników, którzy z ociąganiem podpłynęli do burty,
a potem wspięli się na górę, Flap pierwszy, Jake za nim. Statek podskakiwał
na falach, a mokra sieć była śliska; Grafton raz omal nie spadł do wody,
kiedy noga zsunęła mu się ze sznurowego szczebla. Piraci odczekali, aż
wspinający znajdą się w połowie drogi, i otworzyli ogień. Jake zerknął pod
siebie. Obie dingi zostały dokumentnie podziurawione i zaczęły tonąć,
zanim dotarł do relingu. Poczuł ręce chwytające go pod pachy
i przeciągające pod barierką. Ktoś kolbą Kałasznikowa wymierzył cios
w hełm i pilot poleciał na pokład, na którym leżał już na plecach Flap.
Większość załogi była bosa; kilku jej członków wyglądało na
nastolatków. Wszystko, co mieli na sobie, było obszarpane i brudne, ale
w przeciwieństwie do strojów broń była zadbana, bez plamki rdzy.
Niektórzy piraci mieli dodatkowo zatknięte za pasem pistolety.
Jeden z napastników machnięciem lufy wskazał na drabinkę. Jake
zerknął na Flapa: twarz zupełnie bez wyrazu. Wiele dałby za to, żeby
chociaż w połowie wyglądał na kogoś tak spokojnego.
Znaleźli się na mostku. Za sterem stał wysportowany mężczyzna
wzrostu więcej niż średniego; jego brodę przecinała brzydka blizna. Statek
nabierał już szybkości, kładąc się w skręt. Kapitan – jeśli był to kapitan –
obrzucił ich uważnym spojrzeniem, a potem skoncentrował się na sterze.
Wreszcie spojrzał na kompas, zatarł ręce i rzekł: – Witam na pokładzie,
panowie.
Jake zerknął przez ramię. Dwóch piratów stało za nimi
z Kałasznikowami gotowymi do strzału.
– Zdejmicie, proszę, to wszystko... – Kapitan gestem wskazał
kamizelki ratunkowe. – I hełmy. Wyglądacie w nich bardzo zabawnie.
Obaj lotnicy odpięli uprząż spadochronową, potem pozbyli się
kombinezonów przeciwprzeciążeniowych i hełmów. Jake odpiął pustą
kaburę i rzucił ją na szczyt stosu.
– Gdzie pistolet?
Zapytany wzruszył ramionami.
Kapitan zrobił szybki krok, by niedbałym ruchem ręki uderzyć
Jake’a w twarz.
– Radzę odpowiadać na moje pytania. Gdzie pistolet?
– W oceanie.
– A radia alarmowe?
– Także tam.
– Skąd przylecieliście?
– Z USS „Columbia”.
– Gdzie jest teraz wasz okręt?
– Na zachód stąd. – Tylko przez chwilę krótką jak mgnienie oka
Jake chciał skłamać. – Teraz o jakieś dwieście, może trzysta mil.
– Kiedy zjawią się samoloty ratunkowe?
– Wkrótce.
– Kiedy?
– Nie wiem dokładnie, ale niedługo. Zaraz po wschodzie.
– Moi ludzie muszą poćwiczyć strzelanie.
– To chyba niewdzięczny zawód, prawda?
Kapitan ciągnął dalej, jak gdyby w ogóle nie usłyszał rzuconej
uwagi: – Pytanie brzmi: co zyskujemy zostawiając was przy życiu.
Pozbyliście się aparatów, więc nie będziecie mogli się porozumieć
z samolotami. Inaczej moglibyście ostrzec waszych kolegów, że w razie
ataku pierwsi zginiecie. Szkoda, bo my mamy tylko normalną radiostację
okrętową.
– Bardzo dobrze mówi pan po angielsku.
Kapitan rozglądał się po niebie, niewiele sobie robiąc
z lingwistycznych pochwał.
– Ale pewnie i tak nas nie zaatakują. Polatają nad nami i narobią
mnóstwo zdjęć, to wszystko. – Opuścił wzrok na ich twarze. – A wy
panowie, jak myślicie?
Jake w duchu zgadzał się z piratem. Usiłował zachować
niewzruszoną twarz, ale chyba zdradził się ze swoim niepokojem, gdyż
kapitan uśmiechnął się leciutko, rzucił coś pod adresem wartowników
i wykonał gest dłonią. Poczuli szturchnięcie w plecy, a kiedy się odwrócili,
popchnięto ich w kierunku drabinki. Zanim Grafton stracił z oczu mostek,
zobaczył jeszcze, jak jeden z marynarzy wyrzuca na deski pokładu
zawartość kamizelek przetrwania.
Poprowadzono ich do małej komórki pod pokładem; na drzwiach
wisiał masywny skobel.
– Moglibyście nam dać trochę wody? – wykrztusił Jake, zanim
wepchnięto go do środka w ślad za Flapem, ale żaden z trzech mężczyzn
w ogóle nie zareagował.
Trzasnęły drzwi i usłyszeli szczęk zakładanej kłódki. W komórce
było ciemno, najwidoczniej służyła jako składzik. Nie było żadnej żarówki
ani kontaktu; przez małe, zakurzone okienko sączyło się wątłe światło.
Flap oparł się o drzwi, przez chwilę nasłuchiwał, a potem powiedział
ze wzruszeniem ramion: – Chyba sobie poszli.
– Mogli założyć podsłuch.
– Tobie się wydaje, że to jakiś pieprzony film z Jamesem Bondem?
Jake siadł pod ścianą i zabrał się za buty. Po nich ściągnął skarpetki,
wykręcił je z wody i nałożył z powrotem.
– Pewnie nas rozwalą – mruknął.
– Może tak, może nie – powiedział Flap, który usiadł obok
towarzysza. – Ten dupek za sterem nie jest jeszcze pewien, czy mu się do
czegoś przydamy. Sukinsyn dobrze sobie to wszystko obmyślił. Idę
o zakład, że uda mu się zawinąć do portu, zanim jakikolwiek okręt zdoła go
zatrzymać. Wie o tym, ale może będzie chciał zachować nas przy życiu na
wszelki wypadek.
– Jak myślisz, co zrobili z frachtowcem?
– Pewnie go zatopili. Kiedy pojawiliśmy się, musieli przeładowywać
najcenniejsze rzeczy.
– A załoga?
Flap tylko się skrzywił.
– I po cholerę te skurwiele nas zestrzeliły?
– Komuś zawiodły nerwy. Bardzo łatwo o to w takiej zbieraninie
bandziorów.
– Kapitan zrobił na mnie wrażenie faceta, który potrafi narzucić
dyscyplinę.
– Raczej nie. Myślę, że jest szefem, bo zna się na nawigacji
i sterowaniu, daje wszystkim zarobić i jak na razie nie dał się złapać. Gdyby
jednak zaczął strzelać do własnych ludzi, nikt nie będzie chciał z nim
pływać. Tak w każdym razie przypuszczam.
– Więc uważasz to za takie miejscowe rzemiosło?
– A ty nie?
– Czy ja wiem...
– No to sam pomyśl. Jesteśmy przy południowych wybrzeżach
Sumatry, w jednym z najbardziej odludnych miejsc na kuli ziemskiej.
Wysepki te leżą z dala od uczęszczanych szlaków morskich, które prowadzą
przez cieśniny Sundajską albo Malakka. Wieśniacy wypływają jednak na te
trasy, napadają jakiś statek, najprawdopodobniej nocą, kiedy na pokładzie
czuwają dwie, trzy osoby, płyną nim tutaj i obrabowują. Myślę, że zabijają
wszystkich, a dla zatarcia śladów statek zatapiają. Towary z ładowni lądują
ostatecznie na targowiskach w Singapurze, Rangunie albo nawet Mombasie.
Tymczasem nieszczęśnik nie pojawia się w porcie przeznaczenia i nikt nie
wie, co się z nim stało. Powiedzmy, że napadają raz do roku, może nawet
raz na dwa lata. Zupełnie dobry zarobek na boku i całkiem bezpieczny, jeśli
tylko nie robią tego zbyt często i nie zostawiają żadnych poszlak, które
mogłyby wykorzystać towarzystwa ubezpieczeniowe. Komuś jednak udało
się wysłać sygnał SOS i podać współrzędne, więc przylecieliśmy zobaczyć,
co się dzieje i zrobić zdjęcia. Byli już pewni, że wszystkich zabili, a tu nagle
SOS. Powinni byli od razu unieszkodliwić nadajnik, ale ponieważ tego nie
zrobili, zamiast poczekać z rabunkiem do nocy, musieli spróbować za dnia.
Wtedy pojawiliśmy się my. Obaj dobrze wiemy, że korzystając ze zdjęć
prędzej lub później ktoś zidentyfikuje napastnika. Wie o tym także kapitan.
Dlatego skorzystał z okazji, że lecimy jak na paradzie i przyładował nam.
Idę o zakład, że to on celował i nacisnął spust.
– Jutro znowu go sfotografują.
– Ale już nie burta w burtę w ofiarą. Teraz jest po prostu
stateczkiem, który w swoich malutkich sprawach płynie po wielkim
oceanie.
Jake tylko mruknął ze złością, ale po chwili namysłu oświadczył: –
To się nie trzyma kupy.
– Dlaczego?
– Statek, który zatrzymali, to stary frachtowiec, moim zdaniem typu
Liberty. Osiem, najwyżej dziesięć tysięcy ton. Dlaczego nie zatrzymali
jakiegoś dużego kontenerowca? Dzisiaj wszystkie cenniejsze towary
przewozi się w zaplombowanych kontenerach.
– A dajże mi spokój; myślisz, że znam odpowiedzi na wszystkie
pytania? – obruszył się Flap i wzorem Jake’a ściągnął z nóg buty
i skarpetki. – Te skurwiele mogły nam dać przynajmniej wody. Chce mi się
pić jak cholera. – Kiedy obuwie miał już z powrotem na stopach, zapytał: –
Zwróciłeś uwagę na ręce kapitana? Jakie ma stwardniałe kanty dłoni?
Sukinsyn ćwiczy karate. Gdybyś jakoś zareagował, kiedy cię uderzył,
mógłby ci przetrącić kark.
– Z pewnością nie zamierzam się stawiać ekspertowi od karate.
Flap prychnął.
– Wcale nie jest z nimi tak trudno. Są za bardzo pewni siebie.
Jake uznał, że nie warto się spierać. Jeden po drugim ostrożnie
wyciągnął z paczki przemoczone papierosy i ulokował je w rogu, aby
wyschły. Potem ułożył się do drzemki, ale nie mógł się wygodnie
wyciągnąć, gdyż komórka okazała się na to za mała. Tyłek jednak nie mókł
już w wodzie.
Kulka w głowę nie była zbyt pociągającą perspektywą. Tyle
zadręczania się rozmyślaniami o przyszłości, a tu nagle okazuje się, że
niedługo nie będzie już żadnej przyszłości. Życie jest zawsze nienasycone.
Teraz myślał tylko o wodzie, jedzeniu i papierosach. Gdyby dostał to,
zapragnąłby gorącej kąpieli i suchego ubrania. Potem koi. I tak, krok za
krokiem, pragnienia będą się potęgować i nie minie wiele czasu,
a wpatrzony na przykład w rozpostarte na ścianie prześcieradło, będzie się
zastanawiał, jaki też film puszczą w sali odpraw. A wszystkie te myśli
o śmierci zostaną zepchnięte gdzieś do najdalszego i najciemniejszego
zakątka umysłu.
Stawał już dawniej w obliczu śmierci, w powietrzu i na lądzie,
i dlatego wiedział, jak to się wszystko toczy. Jeśli przeżyłeś, trzeba było żyć
dalej, to prawo równie niewzruszone jak prawo grawitacji. Jeśli umierałeś...
Ci co pozostali, musieli żyć dalej.
Może w skali kosmosu nie miało to zupełnie żadnego znaczenia, czy
dwa skupiska komórek, zwane Jake’em Graftonem i „Flapem” Le Beau,
umrą w tym czy w innym miejscu, za chwilę czy za trzydzieści bądź
pięćdziesiąt lat. Świat będzie trwał dalej, dalej toczyć się będzie życie
innych osób, historia ludzkości nie zmieni swego biegu.
Ale miało to, oczywiście, znaczenie dla Jake’a. Nie chciał umierać.
Ani teraz ani później. Pewnie tak samo było z Flapem.
Kurewscy piraci! Wściekłość na bandytów skutecznie odpędziła
zmęczenie. Jake usiadł i spojrzał na Flapa. Murzyn także przewracał się
z boku na bok, najwidoczniej nie mogąc zasnąć.
– Musimy jakoś ich załatwić.
– Masz jakieś sugestie? – zapytał Flap bez uśmiechu.
– Gdyby mieli nas zastrzelić, ja na pewno się postaram, żeby także
ktoś z nich rozstał się życiem. Przypuszczam, że nie będą chcieli zrobić tego
tutaj. Trudno byłoby się wytłumaczyć z dziur po kulach i krwi, gdyby ktoś
jednak przeszukał statek. Myślę, że wyprowadzą nas na pokład, zwiążą
i zepchną za burtę. Może wcześniej poczęstują kulką.
– No i...
– Jeśli ustawią nas na przykład przy relingu, ściągnę na siebie ogień,
a wtedy ty będziesz miał szansę zrobić swoje. Gdyby była najmniejsza
choćby szansa ukatrupienia paru tych skurwieli, trzeba spróbować.
– Dlaczego?
– Odpieprz się z takimi pytaniami!
– A co to ma zaznaczenie, ilu facetów zginie?
– Chcesz mi powiedzieć, że będziesz czekał potulnie, aż cię
zastrzelą?
– Jeśli będzie inna możliwość, to nie. Postaram się uszkodzić jak
najwięcej z nich. Tyle że jeśli postanowią nas rozwalić, to prędzej lub
później będziemy martwi na amen.
– Przecież nie mówię nic innego. Chodzi mi tylko o to, że gdybym
miał już iść na spotkanie z diabłem, to wolę udać się w większej kompanii.
Flap skrzywił się z aprobatą.
– Wiesz co, Grafton? Jednego tylko nie mogę pojąć, dlaczego
znalazłeś się w Marynarce, a nie w marines?
– Marynarka ma ładniejsze mundury.
Przez godzinę omawiali różne możliwe poczynania, które
pozwoliłyby uśmiercić kilku piratów. Jake zakładał, że Flap w ciągu dwóch
sekund potrafi zabić gołymi rękami dwóch ludzi. Chodziło zatem o to, by
on narobił takiego zamieszania, które dałoby Flapowi owe dwie sekundy
swobody ruchów. Nie mieli wielkich szans na uratowanie się, ale gdyby
tamci pozwolili sobie na chwilę nieuwagi, to można by przynajmniej
sprawić tyle, żeby i im nie uszło wszystko bezkarnie.
Rozmowa tak ich wyczerpała, że ukołysani ruchami statku
znienacka obaj zapadli w sen, zwinięci na boku i wtuleni jeden w drugiego.
Mniej więcej po godzinie obudził ich huk odrzutowca. Grzmot
silników cichł i oddalał się, ale za chwilę zaczął znowu przybierać na sile.
Samolot przemknął nad statkiem i odleciał, tym razem już bezpowrotnie.
Przyszli po nich po zachodzie słońca. Jake i Flap zerwali się na
równe nogi i oparli o ścianę na odgłos otwieranej kłódki. W drzwiach stało
dwóch mężczyzn z bronią skierowaną w piersi więźniów. Jeden z bandytów
ruchem lufy kazał im wychodzić.
Jake ruszył pierwszy, Flap za nim. Wcześniej doszli już do wniosku,
że podjęcie walki w komórce nie daje im właściwie żadnych szans.
Poczłapali ku drzwiom ze zwieszonymi głowami.
Znalazłszy się na pokładzie, w szarówce zmierzchu zobaczyli
ciemny zarys lądu. Wybrzeże było skaliste, ale tuż za nim zaczynała się
dżungla. Może pół kilometra do brzegu, woda gładka, żadnych fal. Statek
wpływał w ujście jakiejś rzeki.
Konwojenci kazali im iść na rufę. Pokład miał tutaj najwyżej dwa
metry szerokości. Flap wyglądał na przerażonego i trzymał ręce wysoko nad
głową. Z tyłu statku czekało na nich następnych dwóch uzbrojonych
piratów.
– Czterech – mruknął Jake. – Niech to...
Zrobili kilka kroków i usłyszeli odgłos lecącego wysoko
odrzutowca. Spojrzeli w górę.
– Teraz – powiedział Flap, a Jake spojrzał przez ramię.
Wydarzenia potoczyły się tak szybko, że Grafton niemal nie zdążył
drgnąć. Flap właśnie okręcał się do tyłu, a jego prawa ręka sięgała w dół.
W następnym ułamku sekundy ostrze noża utkwiło w splocie słonecznym
jednego z piratów, a tamten w zdumieniu spoglądał w sterczącą z jego ciała
rękojeść. Towarzysz zasztyletowanego wciąż wpatrywał się w niebo,
usiłując dostrzec samolot. Opuścił wzrok na czas, by zobaczyć Flapa
jednym skokiem pokonującego dzielącą ich odległość trzech metrów.
Poderwał lufę, ale już za późno.
Jednym straszliwym cięciem z bekhendu Flap przeciął mu grdykę.
Krew buchnęła z rozpłatanej arterii, Murzyn tymczasem – praktycznie tym
samym ruchem – wbił nóż w lewą nerkę pierwszego z piratów, który jakimś
cudem trzymał się jeszcze na nogach.
Kilka mgnień oka po rozpoczęciu szarży Flapa, w ruchu znalazł się
także Jake. Dwaj bandyci, którzy stali na rufie z karabinami w rękach, także
spojrzeli w górę, co dało Jake’owi sekundę przewagi. Cała trójka runęła na
pokład, ale Grafton pierwszy poderwał się na nogi. Trzymał w ręku
Kałasznikowa, którego kolbę wbił w krtań jednego z powalonych.
Drugi pirat zdążył wystrzelić, ale chybił, chociaż lufa znalazła się
o centymetry od twarzy pilota. Grafton, z siłą potęgowaną przez strach,
jedną ręką chwycił za lufę, tuż za muszką, a drugą uderzył przeciwnika
w czoło. Głowa pirata odskoczyła. Po drugim ciosie runął na pokład,
wypuszczając Kałasznikowa, którego Jake porwał do góry jak dzidę i ze
wszystkich sił wbił w gardło leżącego.
Z Kałasznikowem gotowym do strzału Jake obrócił się i zobaczył,
jak jeden nóż Flap chowa do wpuszczonej w kombinezon pochwy na
plecach, podczas gdy drugi – z trójkątnym ostrzem, długim na dziesięć
centymetrów – wsuwa do schowka po wewnętrznej stronie przedramienia.
Potem Murzyn podniósł Kałasznikowa, rozejrzał się po pokładzie i wsadził
po pocisku w ciało każdego z czterech leżących na pokładzie piratów.
Potem uśmiechnął się promiennie do Jake’a i powiedział: – Dzięki Bogu,
ciągle jeszcze żyjemy. Jake schylił się po drugi karabin.
– Nic mi nie mówiłeś, że zostawiłeś sobie noże.
– Od czasu, kiedy skończyłem trzynaście lat, nie ruszam się nigdzie
bez noża, a ci chłopcy mieli za mało rozumu, żeby mnie zrewidować.
– Spróbujmy dostać się na mostek.
– Jeśli zrobi się za gorąco, skaczemy za burtę i płyniemy do brzegu.
– Dobra.
Przyczajeni, z karabinami w dłoniach, rozeszli się: Jake na prawą
stronę, Flap na lewą.
W jednym z okienek nadbudówki pokazała się głowa; Jake strzelił,
posypało się szkło i twarz zniknęła. Pudło.
Z otwartego włazu prowadziła na dół schodnia, pewnie do
maszynowni. Jake zamknął drzwi i przełożył obejmę, ale w pobliżu nie
dostrzegł niczego, co by mogło służyć jako skobel. Następne otwarte drzwi,
za nimi przejście w poprzek nadbudówki na drugą stronę.
Stanął na chwilę niezdecydowany. Pot zalewał mu oczy i potwornie
chciało mu się pić. Ile by dał teraz za łyk wody!
Po drugiej stronie przejścia ukazała się głowa Flapa, który
zobaczywszy towarzysza, przemknął do niego.
– Dlaczego strzelałeś?
– Ktoś był na mostku.
– Na pokładzie jest jeszcze co najmniej pięciu uzbrojonych gości.
– Dlaczego na nas od razu nie skoczyli?
– Przypuszczam, że jesteśmy już blisko ich bazy. Zabiorą się do nas,
kiedy tylko tam zawiniemy.
– Trzeba zjeżdżać z tej łajby.
– Rozwalą nas w wodzie.
Jake otarł oczy z potu i spróbował się zastanowić.
– Ktoś jest chyba w maszynowni – powiedział. – Przed chwilą
widziałem schodnię. Postaraj się odciągnąć uwagę tych na mostku, a ja
zejdę na dół i spróbuję unieruchomić to pudło, a potem zobaczymy.
– Gdzie się spotkamy?
– Po tej stronie za pięć minut.
– Mój zegarek nie działa.
– No to mniej więcej za pięć minut. Albo po zatrzymaniu się silnika.
Jake upewnił się, że nikogo nie ma na widoku, cofnął się do włazu,
otworzył drzwi i tak je zostawił. Na widok stromych stopni pożałował
swojego pomysłu.
Do cholery, co to za mazgajstwo! Na dobrą sprawę, wyrokiem
śmierci dla nich był dziś rano sam widok pirackiego statku.
Z odbezpieczonym karabinem w dłoni ostrożnie zaczął schodzić po
stopniach, czekając na nieuchronne kule.
Powolne, wysmakowane samobójstwo.
U dołu schodów znajdował się ogromny skraplacz pary. Jake
przykucnął za nim, otarł dłonie z potu i z Kałasznikowem w obu dłoniach
wyjrzał ostrożnie zza metalowej osłony. Przed sobą miał cielska obu
silników wysokoprężnych. Zza prawego, bliższego rufy, wystawał fragment
czyjejś nogi.
Jake cofnął się, okręcił i spojrzał z drugiej strony. Nikogo.
W porządku. Wyskoczy, rozwali faceta po prawej, obróci się i jeśli
będzie trzeba, zacznie strzelać do innych.
Znakomity plan.
Ani chybi rozwalą i jego. Nabrał powietrza i powoli wypuścił. Serce
waliło mu jak u maratończyka.
Teraz!
Wyskoczył i nacisnął spust. Mężczyzna, który wielkim kluczem
dokręcał śrubę, padł jak rażony gromem. Jake zrobił błyskawiczny obrót.
Z drzwi wypadł strzelając kolejny pirat i nadział się na serię z karabinu
Amerykanina. Ale i Jake poczuł uderzenie w bok, które rzuciło go na
obudowę silnika.
Spojrzał w kierunku rufy. Pierwszy z zaatakowanych leżał bez
ruchu. Drugiego trafił w pierś co najmniej trzema pociskami. Wygrzebał
z kieszeni zapasowy magazynek i wepchnął go na miejsce starego. Cały
lewy bok miał zdrętwiały. Pokuśtykał w kierunku rufy. W magazynku
leżącego na podłodze Kałasznikowa znajdowało się chyba jeszcze dziesięć
naboi, wsunął go więc do kieszeni na piersi.
Teraz z góry doszedł go terkot strzałów. Flap! O Boże, żeby go tylko
nie dostali!
Zawrócił. Zawory paliwa. Facet właśnie przy nich majstrował.
Główny zbiornik musi być z drugiej strony przegrody.
Które przewody doprowadzały paliwo? Wybrał te, które najbardziej
pasowały mu na prowadzące do wtryskiwaczy, i trzymając broń w prawej
dłoni, lewą zaczął zakręcać zawory jednego silnika, po czym to samo zrobił
z drugim. Potrzeba będzie jakiejś minuty, aby cała maszyneria stanęła. Jeśli
dobrze wybrał.
Nie mógł czekać: kiedy gorączkowo rozglądał się, zobaczył wielki,
czerwony zawór na rurze sterczącej z przegrody. Zawór zabezpieczony był
zardzewiałą kłódką. Pewnie spust głównego zbiornika paliwa. Odstrzelił
kłódkę, a z dziury po pocisku pociekł płyn. Chwycił za pokrętło, ale to ani
drgnęło. Zardzewiałe.
Poganiany odgłosami kanonady na pokładzie, odłożył broń i użył
obu rąk. Zawór puścił, a paliwo trysnęło strumieniem coraz szerszym,
w miarę jak zwalniał blokadę.
Stały rytm diesli nagle się zmienił. Stanął prawy silnik; także lewy
zaczął zwalniać. Jake czuł, że nogawki spodni ma całe zalane olejem
napędowym.
Światła przygasły, gdyż wraz z wyłączeniem generatora były już
teraz zasilane tylko z baterii. Złapał za karabin i ruszył do schodni od strony
rufy. Teraz, kiedy umilkły silniki, strzały słychać było jeszcze wyraźniej.
Z lewej strony kombinezonu widać było wielką, ciemną plamę.
Kurwa mać, wykrwawi się na śmierć!
Powrócił do drugiego z piratów i oderwał kawał jego koszuli.
Nasączył materiał paliwem i wydobył zapalniczkę, która jednak odmówiła
współpracy. Pokręcał w desperacji kółeczkiem ocierającym się o krzemień.
Jest! Przytknął płomień do skrawka tkaniny, a ta natychmiast się
zajęła. Odczekał chwilę, potem zaś cisnął szmatę między pomost a silnik.
Ogień buchnął jasnym płomieniem.
Przyczajony z boku schodków, spojrzał w górę i natychmiast się
cofnął. Kula uderzyła w skraplacz.
Ogień błyskawicznie się rozszerzał, od dymu zrobiło się czarno.
Niemożliwe, żeby było tylko jedno zejście do maszynowni.
A drugie? Od rufy? Wstrzymując oddech, rzucił się w kierunku, z którego
zawrócił. Dotarł do schodków. Powinny wychodzić na prawą burtę. Czy
czekał tam ktoś na niego?
– Szybciej, Jake – usłyszał głos Flapa.
Z trudem łapał oddech. W całym tym zamieszaniu, gdzieś zgubił
karabin. Zaczął wdrapywać się na czwórkach; kilkakrotnie się ześlizgnął,
waląc brodą w stopnie.
Poczuł pomocne ręce i jakoś wyturlał się na pokład.
– Jestem ranny.
– Jeśli skoczymy przez burtę, będziemy nie tylko ranni, ale i martwi.
Z przodu jest ich co najmniej czwórka.
– To co robimy?
– Skoczymy z rufy.
Ruszyli na tył statku, ale Jake z trudnością stawiał kroki. Oddychał
głęboko, żeby jak najlepiej dotlenić płuca. Pot ściekał mu z czoła.
– Rozwalą nas w wodzie.
– Jeśli nas zobaczą. To jedyna szansa. Dawaj!
Flap cisnął do wody Kałasznikowa i skoczył w ślad za nim. To samo
zrobił Jake.
Ciemność niemal zupełna. Mógł używać tylko prawej ręki; lewa
połowa ciała płonęła jak po oparzeniu. Kilka razy zachłysnął się wodą;
kaszlał i prychał, ale jednocześnie cieszył się z wilgoci w ustach.
– Trzymaj się tylko na powierzchni, ja cię poholuję.
Jake ułożył się na plecach, a Flap chwycił go za kołnierz
kombinezonu. W perspektywicznym skrócie Grafton widział sylwetkę
statku. Ze śródokręcia buchały kłęby smolistego dymu, przeplatane
językami ognia.
Byli może pięćdziesiąt metrów od statku, kiedy na dziobie zobaczył
rozbłyski wystrzałów.
– Strze... – zaczął, ale zaraz zachłysnął się wodą.
– Spokojnie – stęknął Flap. – Wszystko będzie dobrze, tylko mi nie
przeszkadzaj.
Jake uświadomił sobie, że udało im się wyrwać z nurtu, gdyż statek
oddalał się od nich, znoszony prądem.
Uratowały ich rzeka i ciemność. Kiedy zagrzmiało
dwudziestomilimetrowe działko, pociski uderzyły w wodę gdzieś daleko od
nich.
20
– Nigdy jeszcze nie widziałem takiego noża.
– Sam go sobie zrobiłem – oznajmił Flap. – I nazwałem
Rozpłatkiem.
W absolutnej czerni siedzieli po drzewem w gąszczu dżungli.
Przyświecając sobie zapalniczką, Flap nazbierał trochę mchu z drzew,
a teraz ciął na bandaże podkoszulki ich obu. Przy nikłym świetle
zapalniczki obejrzał ranę, kiedy tylko znaleźli się na brzegu.
– Nieładnie wygląda, ale nie jest głęboka. W gruncie rzeczy jesteś
szczęściarzem, jak wszystkie białasy. Kula poszła bokiem, co najwyżej
masz złamane jedno żebro.
– Czuję się tak, jakbyś obracał mi w boku jeden z twoich noży.
Jake przyciskał do rany mech, który tamował krwawienie; Flap
szykował opatrunek. Od rzeki dobiegł ich odgłos motorówki. Zastygli
w milczeniu, potem Jake spytał: – No i co teraz robimy?
– Na razie nic. Niebo jest zachmurzone i nawet jeśli wzejdzie
księżyc, niewiele będzie widać, tym bardziej w dżungli. Musimy siedzieć na
tyłkach aż do świtu.
– Myślisz, że będą nas szukać?
– Może tak, może nie, chociaż wolałbym, żeby pokazali się z rana.
Potrzebna nam broń, bo na razie mamy tylko moje noże. Łatwiej będzie na
nich napaść tutaj, niż w pobliżu wioski, gdziekolwiek ona jest.
– Czyli mamy nóż do rzucania i do szlachtowania.
– Zgadza się.
– Gdzie u diabła nauczyłeś się rzucać nożem?
– W domowym ogródku – odparł niedbale Flap. – Ta umiejętność
czasami bardzo się przydaje.
Jake poruszył się na próbę i poczuł piekący ból w boku. Ułożył się
tak, żeby jak najbardziej go zmniejszyć, a potem odezwał się: – Wioska nie
leży chyba zbyt daleko w górę rzeki. Widać było jak koryto się zwęża.
– Rano będziemy musieli tam podejść i wziąć jakąś łódkę, żeby
dotrzeć do morza.
– Słuchaj, Tarzanie, a nie mógłbyś zamówić dla nas czegoś na
przekąskę? Aż mdli mnie z głodu.
– Rano. Lubisz węże?
– Nie.
– Smakują jak...
– Wiem, wiem, jak kurczaki. Już mi wciskali ten kit. Musiałem zjeść
swoją porcję w szkole przetrwania.
– Nie jak kurczaki, tylko jak jaszczurki.
– Nie lubię i już.
– Siedź spokojnie z podniesioną ręką, żebym mógł cię opatrzyć.
Jake posłuchał, a po obandażowaniu wsunął ramiona w rękawy
i zasunął kombinezon.
– A co z robalami?
– Są dobre na przystawkę, tyle jednak traci się kalorii przy ich
chwytaniu, że...
– Chodziło mi o to co zrobimy, żeby do rana nie wyssały z nas całej
krwi.
– Posmaruj skórę błotem.
Tego akurat Jake miał pod dostatkiem, gdyż brzeg był bardzo
mulisty. Zdrapał trochę mazi z kostek i nogawek, a następnie nałożył ją na
policzki.
Po chwili milczenia Le Beau spytał: – Ilu było w maszynowni?
– Dwóch. A na pokładzie?
– Zbyt wielu. Skurwiele przygwoździli mnie ogniem. Bardzo
pomogłoby mi parę granatów, ale niestety nie miałem ani jednego. Tak czy
owak, jednego załatwiłem.
– Mamy szczęście, że jeszcze żyjemy.
– Ty, Grafton, jesteś najbardziej fartownym sukinsynem, jakiego
widziałem w życiu. Gdyby kulka poszła dwa centymetry bardziej w lewo,
zostałbyś na zawsze w maszynowni. To okropne, czerpiemy szczęście
całymi chochlami, a przecież jesteśmy jeszcze młodzi. Zanim się
zestarzejemy, nie będziemy mogli już liczyć na najmarniejszy uśmiech losu.
Próbowali się odprężyć, co nie było łatwe w ciemności, błocie
i pośród moskitów. Przynajmniej jednak nie siedzieli po pas w wodzie, ani
nie czekali w jakimś składziku na egzekucję.
– Zamierzasz się kiedyś ożenić? – przerwał milczenie Jake.
– Po prostu czytasz mi w myślach. Leżę tutaj głodny, spragniony,
wycieńczony i oczywiście medytuję nad tą subtelną kwestią. A jak z tobą,
skoro już poruszyłeś ten temat?
– Dobra, dobra, nie było pytania.
– Teraz się nie wycofuj. Dlaczego nie miałbyś zwierzyć się
Mistrzowi Le Beau. Zanim mężczyzna wstąpi w święty związek małżeński,
najpierw powinien zasięgnąć porady eksperta. Nawet jeśli nie zamierza
skorzystać z cudzej mądrości, jak na pewno będzie w twoim przypadku.
– Mógłbym się ożenić. Gdyby ona zechciała.
– Nie zapytałeś, czy też zrobiłeś to, a ona, dając rzadkie świadectwo
rozsądku, odmówiła?
– Nie pytałem.
– Aha.
– Poznałem ją rok temu w Hongkongu.
– I ja spotkałem tam kiedyś fajną dziewuszkę – powiedział Flap. –
Nazywała się... Niech to cholera, mam jej imię na końcu języka. Zaraz,
zaraz... Mniejsza z tym, pracowała w burdelu Susy Wong, parę przecznic od
„China Fleet Club”. Byłeś tam kiedyś? Miała szesnaście lat, czarne włosy,
które sięgały jej do pasa i cudowne małe cycuszki...
– To była Amerykanka.
– Rozumiem.
– Latamy razem, trochę razem przeżyliśmy, to opowiem ci, jeśli
chcesz.
I opowiedział. O tym, jak spotkał Callie, jak wyglądała, pachniała,
jak mówiła i jak czuł się, będąc z nią. Opowiedział o rodzicach, Chicago,
przydziale na „Columbię” i jej reakcji. Dopiero po jakiejś pół godzinie Jake
zorientował się, że Flap zasnął.
Lewy bok pulsował bólem. Jake usiłował znaleźć najmniej uciążliwą
pozycję, co przywołało wspomnienia wydarzeń na pirackim statku.
Mój Boże, Flap cisnął nożem w jednego z opryszków, a drugiemu
rozpłatał gardło w ile – trzy sekundy? Jake nigdy jeszcze nie widział, by
ktoś poruszał się tak błyskawicznie. Nigdy też dotąd nie widział człowieka
zabitego nożem. Zastrzelonego – tak, ale nie zarżniętego. Jeden ruch ręki,
gardło rozcięte od ucha do ucha, krew buchająca ze straszliwej rany, wyraz
przerażenia na twarzy...
Jakże kruche jest życie.
Miał szczęście, że rzucił się do przodu, zanim tamtych dwóch
otrząsnęło się z zaskoczenia.
I maszynownia; strach, gdy pirat wypadł z drzwi, trzymając w ręce
plującą ogniem broń; uderzenie kuli, mocne jak cios pięścią. Obrazy uparcie
stawały mu przed oczyma, natrętne i nieposłuszne; nie mógł się od nich
opędzić.
Tamci zginęli, on i Flap żyli. Przynajmniej na razie.
Co za szaleństwo. Wszyscy są jak drapieżne ryby morskie,
pożerające jedna drugą, aż wreszcie na każdą przyjdzie pora. Zabijać,
zabijać, zabijać.
Życie ludzkie to bardzo kiepski dowcip.
Chociaż słońce już wzeszło, w dżungli było tak ciemno, że Jake co
chwila wyciągał rękę, aby nie stracić kontaktu z Flapem. Ten poruszał się
szybko, pewnie i niemal bezgłośnie; bez niego Jake byłby zupełnie
bezradny.
Godzinę po świcie Flapowi udało się schwytać węża, którego
obdarli ze skóry i zjedli na surowo. Pragnienie gasili wodą z opadłych liści,
jeśli nie było w nich zbyt wielu insektów. Potem natrafili na wąziuteńką
strużkę, rzucili się więc na brzuchy i napoili do syta.
Nie słyszeli żadnych podejrzanych dźwięków; jeśli ktoś ich szukał,
robił to bezszelestnie.
Warkot silników i ludzkie głosy usłyszeli, gdy wioska była jeszcze
odległa o pół godziny marszu. Jak się okazało, leżała na szczęście na tym
samym brzegu rzeki, a dotarli do niej koło południa. Słomiane chatki,
dzieciarnia, kilka zardzewiałych samochodów terenowych. Kuchenne
zapachy sprawiły, że Jake’owi zapiszczało w brzuchu. Gdzieś zajadle
szczekał pies.
Ostrożnie podkradli się do brzegu rzeki, gdzie ku swej radości
zobaczyli kilka łódek. Trzy zaopatrzone były w silniki, do małej kładki
o kilkadziesiąt metrów od obu Amerykanów przycumowany był stary jacht.
Dalej znajdował się długi pomost, sięgający prawie do połowy rzeki. Przy
nim kołysał się porwany statek, nad którym przeciągnięto kilkadziesiąt
sznurów gęsto obwieszonych liściastymi gałęziami. Kamuflaż. Cumy
dziobowe i rufowe okręcone były wokół drzew na przeciwnym brzegu.
Wbrew podejrzeniom Flapa piraci nie zatopili swojej ofiary.
Na burcie widniał wyraźny napis: CHE GUEVARA, HABANA.
Flap wybuchnął śmiechem.
– Co cię tak śmieszy? – szepnął Jake.
– Kubański frachtowiec. Zostaliśmy zestrzeleni i niemal zastrzeleni,
broniąc pieprzonego komunistycznego statku. Ale numer.
– Kocham Fidela.
– Brawo!
Dźwigi statku były w ruchu; na pokładzie i pomoście uwijało się
kilkunastu mężczyzn. Na deskach lądowała właśnie wielka paka; ośmiu
ludzi rzuciło się podważać drągami klapę. Wewnątrz znajdowały się
mniejsze skrzynki, które natychmiast zaczęto taszczyć do wioski.
– O kurwa! – mruknął z niedowierzaniem Flap. – Skurwiele porwali
statek pełen broni.
– Jak myślisz, co jest w tych skrzynkach?
– Karabiny maszynowe. A tam, spójrz, czy to nie opakowania
z amunicją?
– Chyba tak.
– Na pewno. Kiedyś już takie widziałem, nad granicą z Kambodżą.
– Może wcale nie musieli porywać statku, a tylko wypłynęli, żeby
go pilotować.
– To skąd SOS?
Jake wzruszył ramionami, a przynajmniej usiłował tak zrobić, gdyż
poraził go ból w zranionym boku.
– Kolesie podkradają komunistom broń – powiedział powoli Flap. –
Ta szła może do Hajfongu. Karabiny i amunicja są w tej części świata na
wagę złota.
– Ten jachcik to nasz bilet na wolność, chyba że to przynęta właśnie
na nas.
– Sprawdzimy – odparł Murzyn. – Ale nie wcześniej niż zapadnie
zmrok, więc ułóżmy się wygodnie i spokojnie patrzmy. Nigdzie nie widzę
reflektorów, czyli w nocy nie będą pracować. Ale ta żaglówka wygląda zbyt
pięknie. Kapitan nie zrobił wczoraj na mnie wrażenia faceta, który
lekkomyślnie zostawiłby jachcik w takim miejscu, żeby jak najłatwiej było
go ukraść.
Po kilku minutach Jake zauważył: – Nigdzie jakoś nie widzę
kapitana.
– Jest gdzieś tutaj, spokojna głowa. Widzisz tę chatkę po prawej?
Miałby stamtąd dobry widok na jachcik i na pomost. Uważaj na wszystko,
a ja zakradnę się tam i zobaczę, gdzie oni chowają tę broń.
– Zostaw mi jeden nóż.
– Który?
– Ten do rzucania.
Flap sięgnął do pochwy na plecach i rękojeścią do Jake’a podał nóż,
a potem bezgłośnie zniknął w gęstwinie. Grafton przyjrzał się wąskiej,
szpiczastej, ponad dwudziestocentymetrowej klindze, a potem wsunął broń
do buta, zostawiając na wierzchu tylko tyle rękojeści, by łatwo mógł za nią
chwycić. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak rzucać nożem, ale bez
wahania wbiłby go w ciało przeciwnika. Pulsujący ból w boku nieustannie
przypominał, że ci ludzie naprawdę chcieli go zabić.
Przewrócił się na zdrowy bok i rozpiął kombinezon. Na bandażu
była tylko zaschnięta krew. Rana się zasklepiła. Zasunął zamek, przewrócił
się na brzuch i ułożył tak, żeby niewidoczny dla nikogo, mógł obserwować
wioskę i przystań.
Minęły chyba całe dwie godziny, zanim Flap powrócił. Jake’owi
czas oczekiwania strasznie się dłużył, na co złożyły się biegające we
wszystkich kierunkach krwiożercze owady, brak snu, głód i okrutne
pragnienie. Omal nie podskoczył do góry, kiedy pojawił się Le Beau.
– Ktoś tam jest w tej chatce – oznajmił Grafton. – Parę razy
wystawiał głowę i rozglądał się wokoło. Widziałem też obłoczki dymu,
jakby ktoś palił w drzwiach papierosa.
– Jest ich tam dwóch. Zajrzałem przez okno z tyłu.
Jake nawet nie zerknął na kolegę, nie spuszczając oka z chatki.
Poczuł szturchnięcie w bok.
– Masz, dla ciebie. – Flap podawał mu Kałasznikowa. – Pełny
magazynek. Pamiętaj w razie czego, że jest zabezpieczony.
– Znalazłeś gdzieś na ścieżce?
– Nie panikuj. Nie tak szybko odnajdą faceta, który go miał.
Prawdopodobnie nigdy. Oddaj mi mój kozik. Bez niego czuję się, jakbym
był nagi.
Jake wyciągnął nóż zza cholewy i podał Murzynowi, który
westchnął ciężko.
– Nie lepiej było wbić go w ziemię? Łatwiej mógłbyś za niego
złapać.
– Następnym razem. Zresztą i tak wolę poczciwą, klasyczną
pukawkę. Dzięki. No i czego się dowiedziałeś?
– Chłopcy chowali broń w dżungli, aby nie można jej było zobaczyć
z powietrza. Większość skrzynek nie została rozpakowana.
– Niezła jest tego kupa, ale to z pewnością jeszcze nie cały ładunek.
Ciekawe, co tam zostało?
– Doszedłem do wniosku – oznajmił Jake – że jak tylko się ściemni,
powinniśmy załatwić tych dwóch facetów w chatce, a potem sprawdzić ten
jacht.
– Przecież nie będziemy tutaj zapuszczać silnika.
– Wiem. Odbijemy i spłyniemy kawałek z prądem, a dopiero potem
włączymy motor. Którymś z twoich noży możemy uciąć dwa drągi, żeby
odepchnąć się od brzegu.
– A jeśli nie zapali?
– Trudno. Woda sama poniesie nas do oceanu.
– Będą nas gonić.
– Nie będą, bo wysadzimy im amunicję i zatopimy wszystkie
mniejsze łódki.
Flap gwizdnął leciutko.
– Tylko tyle?
– A jaki jest twój plan?
– Zabić tamtych facetów i ukraść jacht. Potem nasi wyślą tu
samoloty i zbombardują tę melinę.
Jake prychnął pogardliwie.
– Naprawdę zadziwia mnie twoja wiara w naszych szefów. Jesteśmy
w jakimś obcym kraju, chyba w Indonezji, co nie ma zresztą większego
znaczenia. Nawet jeśli uda nam się stąd wydostać i opowiedzieć
o wszystkim, jedyną rzeczą, jaką zrobi kochana Marynarka USA będzie
wysłanie grzecznego listu do Departamentu Stanu. Ten z kolei zwróci się
z odpowiednią informacją do Rady Bezpieczeństwa Narodowego, a ona
wszystko po prostu oleje. Fakt, że te karabiny zostaną sprzedane jakimś
narwańcom z Azji, Bliskiego Wschodu czy Afryki, którzy narobią tyle zła,
ile tylko będą potrafili, zabijając każdego, kto się z nimi nie zgadza, nie
spędzi tym biurokratom snu z powiek. Kiedy te bęcwały, które wysłały cię
do Wietnamu, przestaną wreszcie drapać się po dupie, prześlą
ambasadorowi amerykańskiemu w Indonezji notę, polecając ją przekazać
temu, kto akurat w tym tygodniu rządzi krajem. I na tym wszystko się
skończy. Tutaj jest do zrobienia kupa szmalu, a nasz mistrz karate ma na
pewno tyle oleju w głowie, żeby podzielić się z odpowiednimi ludźmi.
– Zdaje się, że sporo broni zostało jeszcze na frachtowcu.
– Jego też wysadzimy w powietrze.
– O Boże, cierpliwości! Tylko tak z ciekawości spytam, jak duża
armia ma przeprowadzić tę operację?
– Ja i ty.
Le Beau rzucił się na plecy i ukrył twarz w dłoniach.
– Wiesz co, Grafton – odezwał się po chwili – z ciebie naprawdę jest
niezły numer. Leżysz sobie tutaj z przedziurawionym bokiem, ale jak gdyby
nigdy nic oświadczasz, że we dwójkę rozpieprzymy skład amunicji i statek!
Ciebie usłyszą z pięćdziesięciu metrów, więc to ja pójdę odgrywać bohatera
i najprawdopodobniej dam się zastrzelić!
– Pójdziemy obydwaj. Tyle że nie jesteśmy już w kabinie,
a ponieważ masz wyższy ode mnie stopień, ty dowodzisz.
– Patrzcie, patrzcie, po raz drugi w życiu jestem dowódcą.
Poprzednim razem był to cały pluton, teraz mam pod swoimi rozkazami
rannego asa przestworzy. Cóż za błyskawiczna kariera wojskowa!
– Zamknij się! Więc co niby chcesz robić?
– Nie pieprzysz, naprawdę jesteś gotów?
– Tak.
– Sam tego chciałeś. Posłuchaj, jaki mam plan.
Jake słuchał, a jednocześnie myślał, że Flapowi taki sam pomysł
chodził od dawna po głowie, ale nie chciał stawiać Jake’a w przymusowej
sytuacji. Naprawdę klawy facet.
– Nie możemy uderzyć zaraz po zmroku – powiedział Flap – bo tego
właśnie po nas się spodziewają. Trzeba odczekać do północy i dopiero
wtedy się ruszymy.
– Wzejdzie już księżyc – zauważył Jake, ale zaraz dodał: – Tyle że
pewnie chmury go zasłonią.
– Gdyby świecił księżyc, wtedy rozluźniliby się i może nawet
zasnęli.
Cofnęli się w głąb dżungli do małego strumyka. Jake rozebrał się do
naga i obmył.
Ułożyli się potem z Flapem na wilgotnym, zbutwiałym listowiu,
a chociaż owady nie dawały im spokoju, zasnęli do wtóru stłumionych
odgłosów dochodzącym z wioski i przystani. Kiedy ocknęli się, zaczęło się
już ściemniać, a nad rzeką zapanowała cisza. Napili się wody ze strumienia,
a potem zakradli się na stare miejsce.
Czekanie było męczarnią.
Kiedy przejdzie się pewien próg, za którym zostaną smaczne posiłki,
wygodne łóżka, czyste ubrania i miłe pogawędki, życie sprowadza się do
walki o przetrwanie. Wszystko co nieistotne, drażni i irytuje. Na zmianę
pełnili wartę i drzemali. Na słupie w pobliżu przystani świeciła słaba
żarówka.
Godziny wlokły się niemiłosiernie. Trzeba było czekać, chociaż
chciałoby się jak najszybciej rzucić do walki o niepewnym wyniku. Kilka
godzin po zmroku strażnicy w lepiance zmienili się: cała czwórka była
uzbrojona w Kałasznikowy.
Nikt nie zbliżał się do łódek, nawet kiedy zaczęło padać. Deszcz
padał coraz gęstszy, ale nie widzieli, by ktokolwiek zatroszczył się
o przykrycie łodzi czy o ich cumy. Na frachtowcu także nie dostrzegł
żadnego ruchu; od czasu do czasu rozbłyskały tylko iskierki żarzących się
papierosów. Zasypiała także wioska.
Deszcz nie ustawał.
Jake znowu zasnął.
Kiedy obudził go Flap, z nieba siąpiła już tylko mżawka.
– Patrz – szepnął Murzyn tak cicho, że Jake w pierwszej chwili nie
zrozumiał. Potem przekręcił się na brzuch i spojrzał w kierunku wskazanym
przez towarzysza. Po kilku sekundach dostrzegł, że przy trapie jachtu stoi
dwóch ludzi. Pomimo ciemności widać ich było wyraźnie.
– Wyszli przed chwilą z lepianki. Idę.
– Okay – mruknął Jake, sprawdził, że w zamku karabinu nie tkwi
żaden liść czy patyk, a potem ułożył się w pozycji strzeleckiej. Dopiero
teraz zorientował się, że Flapa nie ma już koło niego.
Minuty płynęły, a tamci stali przy kładce, palili papierosy
i gawędzili. Jake czekał w napięciu. Gdyby obecność Flapa została teraz
odkryta, trzeba byłoby skakać na jacht i próbować odpłynąć.
W końcu mężczyźni ruszyli w kierunku lepianki. Nagle jeden
zatrzymał się i obrócił w kierunku Jake’a. Dopiero kiedy poszedł za swym
kolegą, Grafton zrozumiał, że tamten się odlewał.
Pierwszy z wartowników był już w środku; drugi zatrzymał się
przed wejściem. Wewnątrz był Flap. Jake rozpaczliwie mrugał powiekami,
gorączkowo wpatrując się w noc. Jeśli facet krzyknie, albo poderwie broń...
Ale nie, zrobił krok do przodu i... od chatki znowu oderwał się cień
i podążył w kierunku Jake’a.
Po minucie Le Beau był z powrotem; nadszedł spokojnym krokiem,
a w każdym ręku trzymał po Kałasznikowie.
– Chodź – powiedział cicho. – Obejrzymy ten jachcik.
Zanim Jake wygrzebał się z zarośli i ruszył ku rzece, Flap był już na
pomoście. Grafton starał się iść tak samo niedbale, jak przed chwilą
wartownicy.
Le Beau wychylił się z kabiny.
– Akumulator w porządku – oznajmił.
– A jak z paliwem?
– Jest tu jakiś kanister, poczekaj. – Minęło pół minuty. – Tak,
benzyna. Kilkadziesiąt litrów. Naleję do zbiornika.
Ale nie mogli od razu uruchomić silnika. To był najsłabszy punkt
w całym planie. Gdyby motor jachtu był niesprawny, to lepiej wziąć jedną
z małych łódek. Jake przyjrzał się im, wszystkie miały wiosła. Na kilku były
wprawdzie zamontowane zaburtowe silniki, ale właściciele najwyraźniej nie
mieli do nich zaufania. A może to tylko przezorność.
Trzeba coś wybrać, niech to diabli.
Jake odwrócił się w kierunku wioski; między drzewami widać było
kilka światełek. Po chwili przyłączył się do niego Flap.
– Czas decyzji, przyjacielu. Możemy odcumować tę łajbę i spieprzać
stąd cali i zdrowi. Dopiero rano spostrzegą, że krypa zniknęła.
– Ty jesteś dowódcą – żachnął się Jake. – Podejmujesz decyzje
i ponosisz odpowiedzialność.
– Daję ci wybór.
– Przestań się wygłupiać. – Nie mogli tak stać na odkrytej
przestrzeni jak dwaj nowojorscy bankierzy, czekający na taksówkę. –
Prowadź, Le Beau.
Flap wziął jeden ze zdobytych przed chwilą karabinów, ostrożnie
zanurzył w wodę i wypuścił. Z drugim w lewej ręce obrócił się i skierował
między drzewa, a Jake poszedł w jego ślady.
Dżunglą okrążyli wioskę. Skład amunicji urządzono na skraju
odległym od rzeki o dobre sto metrów. Pilnowało go co najmniej dwóch
strażników.
Przycupnęli w krzakach; Flap z przodu, Jake tuż za nim.
Wartownicy rozglądali się uważnie. Po krótkiej obserwacji Murzyn
mruknął: – Są spięci. Wiedzą, że coś może się zdarzyć.
– Może zaniepokoiło ich zniknięcie faceta, którego zabiłeś za dnia.
– Może.
– A jeśli ktoś pilnuje jeszcze między skrzynkami?
– Jasne że pilnuje, nie ma dwóch zdań. Chodź, musimy obejrzeć
jeszcze inne miejsce, zanim zaczniemy.
I znowu poprowadził Flap, a Jake skupił się tylko na tym, żeby się
nie zgubić. Le Beau zatrzymał się na małym wzgórku leżącym pomiędzy
statkiem a leśnym arsenałem. Wioskę mieli dokładnie przed sobą; aby
dotrzeć do pomostu, przy którym cumował jacht, musieli albo
przemaszerować między chatami albo powtórzyć tę samą drogę przez
dżunglę.
Wrócili do składu i przykucnęli w krzakach. Flap odczekał, aż
wartownik zniknie za rogiem i jak cień przemknął do przejścia między
stosami skrzyń. Karabin zostawił Jake’owi.
Minęła minuta, później druga.
Z przeciwnej strony nadszedł drugi wartownik, minął ciemny
korytarzyk, okrążył róg i zniknął.
Flap musiał odnaleźć człowieka między skrzyniami, zabić go,
a następnie zlikwidować obu patrolujących. Karkołomne zadanie, ale bez
jego wykonania nie mogli zabrać się do odbijania skrzynek.
Kilka kolejnych minut. Czy kilkanaście? Jake odruchowo spojrzał na
bezużyteczny zegarek. Właściwie powinien był go wyrzucić.
Szybciej, Flap! Co tam się dzieje, przyjacielu, bracie?
Dawaj, Flap! Pośpiesz się!
O Boże, niechże nic się nie przytrafi Le Beau!
Trochę późno zaczął pan o tym myśleć, panie Grafton, prawda?
Gdyby nie upierał się pan przy swoim pomyśle, spokojnie byście teraz
spływali w kierunku oceanu.
Na pewno coś się wydarzyło. Flap ma kłopoty.
Jake miotał się w rozterce. Jeśli wyjdzie z ukrycia, może udaremnić
całą akcję. Ale jeśli Flapowi coś się stało, trzeba mu pomóc. O Boże!
Znowu wartownik. Idzie powoli, rozgląda się, ale karabin trzyma
luźno pod pachą. Mijając przejście, w którym zniknął Flap, mężczyzna
zawahał się i zatrzymał. Jake trzymał go na muszce Kałasznikowa. Strażnik
nachylił się lekko i wpatrywał w ciemną przestrzeń między skrzyniami.
Palec Graftona przywarł do spustu. Jeśli tamten poderwie lufę...
Nagle wartownik zniknął, wciągnięty w przejście. I o co ty się
martwisz, Jake? „Flap” Le Beau jest najlepszy, absolutnie najlepszy na
świecie. Pieprzony supermarine.
I znowu cisza.
Męczarnia czekania, kiedy skazany jesteś na bezczynność i nie
wiesz, co się dzieje. Jake uniósł się i uważnie rozejrzał dokoła. Żadnego
ruchu.
Zza przeciwnego narożnika wynurzył się drugi strażnik, ale
wyraźnie podenerwowany, z Kałasznikowem gotowym do strzału. No tak,
nie spotkał kolegi i się niepokoi. Zatrzymał się, popatrzył uważnie, a potem
zakręcił na pięcie i poszedł w stronę, z której przyszedł. Dochodził właśnie
do narożnika, gdy w powietrzu śmignęło ramię, a mężczyzna gwałtownie
się zatoczył.
Nawet z tej odległości Jake dojrzał rękojeść noża sterczącą spod
brody strażnika, który wypuścił broń i złapał się za gardło. Flap podskoczył
i zakrył ręką usta zadźganego, aby tamten nie wydał z siebie głosu. Jake
rzucił się w jego kierunku.
Le Beau stał skulony i trzymał się ręką za bok. Cały kombinezon
miał zalany krwią. Wyciągnął nóż z gardła ofiary, wytarł go o swoją
nogawkę, na której pojawiła się kolejna ciemna smuga, a potem wsunął
śmiercionośne narzędzie do pochwy w rękawie.
– Co się stało?
– Facet w środku miał nóż i wiedział, jak się nim posługiwać.
– Dajmy spokój i spierdalajmy stąd.
– O nie. Kupiliśmy bilety, więc teraz nie wycofamy się już
z przejażdżki. Szybko, nie może tak leżeć na widoku. Łap za jedną rękę.
Wciągnęli trupa między skrzynki.
– Poważnie dostałeś? – spytał Jake.
– Nie wiem, nie zaglądałem. Piecze jak jasna cholera.
– Dasz radę chodzić?
– Zobaczymy. Zawsze wiedziałem, że załatwią mnie nożem.
Murzyn poprowadził pomiędzy pakami, jakby znał drogę na pamięć.
Po chwili zatrzymał się.
– Tutaj są zapalniki. Widziałem, jak je układali.
W ruch poszedł dłuższy z noży Flapa. Gwoździe puściły
z dźwiękiem głośnym jak huk wystrzałów.
– Skąd wiedziałeś, co jest w jakiej skrzynce?
– Już ci mówiłem, widziałem takie pakunki w Kambodży. To
wszystko rosyjskie. Na każdej skrzynce jest namalowany symbol dla tych
towarzyszy, którzy nie znają rosyjskiego. Na przykład dla mnie.
Flap zanurzył dłoń w skrzyni i wyjął z niej garść spłonek oraz
drutów. Po chwili znalazł zapalnik czasowy.
– Fajnie, teraz musimy jeszcze tylko znaleźć plastik. Jake spojrzał na
przyjaciela w popłochu.
– Nie wiesz, gdzie jest?
– Za dnia nie zobaczyłem.
– Może został na statku.
– Może. Dawaj swoją zapalniczkę. Obejrzymy. Znaleźli skrzynię
z odbitym już wiekiem. Granaty. Obaj wzięli po pięć, poupychali
w kieszeniach i szukali dalej.
Czas upływał. Płomień zapalniczki migotał, a ona sama coraz
bardziej się nagrzewała. Butan się kończył. W każdej chwili mógł pojawić
się ktoś, żeby sprawdzić warty.
Jake gotowy był już się poddać, kiedy znaleźli plastik; kilka skrzyń
ułożonych w jeden stos.
– Podsadź mnie – usłyszał głos Flapa.
Leżąc na wierzchu, Murzyn zaczął podważać pokrywę, która
wkrótce odskoczyła hałaśliwie niczym syrena strażacka.
– Dobra, dawaj zapalnik i resztę.
– Na ile ci go nastawić?
– Trzydzieści minut. Za pół godziny cały ten skarbiec pofrunie pod
niebo.
Był to mechaniczny detonator. Jake zaczął go nakręcać najszybciej
jak potrafił. Kiedy sprężyna napięła się, Grafton oświetlił cyferblat
zapalniczką. Detonator pozwalał na dwunastogodzinną zwłokę. Jake ustawił
go na trzydzieści minut i podał Flapowi.
Po dwóch minutach Le Beau poprosił, żeby pomóc mu zejść. Cały
bok miał mokry od świeżej krwi.
– Granatniki przeciwczołgowe są tam – mruknął, zrobił cztery kroki
i upadł.
Jake pomógł towarzyszowi się podnieść.
– Lepiej zabandażujmy to.
– A czym niby?
– Zerwiemy koszulę z któregoś z tych facetów.
– Nie mamy czasu. Dawaj!
Wzięli cztery granatniki RPG-7, każdy po dwa. Flap, pomimo
osłabienia, wytłumaczył przy świetle zapalniczki Jakowi, jak uzbroić
granaty, celować i odpalić. W trakcie wykładu płomień zgasł bezpowrotnie.
Jake cisnął na bok bezużyteczną zapalniczkę, przewiesił karabin przez
ramię i chwycił za dwa RPG-7. Flap zrobił to samo, ale broń zostawił na
ziemi. Odwrócił się i poszedł do wyjścia.
Dwa metry przed końcem korytarza Le Beau zamarł w pół kroku.
Przed nim stała postać z uniesioną bronią.
Kapitan!
– Sprawiliście mi mnóstwo kłopotów, więc teraz ja zadam wam
mnóstwo bólu.
Herszt piratów zrobił szybki jak myśl krok do przodu i kolbą zdzielił
Flapa w głowę. Uderzony runął na ziemię. Zanim Jake zdążył zareagować,
błyskawiczny cios nogą ugodził w jego zraniony bok. Ból eksplodował
w głowie.
Kiedy Grafton odzyskał po chwili świadomość, leżał na Flapie.
– Ukradliście, widzę parę zabaweczek – usłyszał głos kapitana. –
Coście jeszcze zrobili?
Znowu kopniak, tym razem na szczęście w ramię. Jake poszukał
lewej ręki przyjaciela i znalazł nóż.
– Coście jeszcze zrobili? Gadaj!
Jake zdążył chwycić za nadlatującą stopę i pociągnął. Kapitan upadł.
Grafton szarpnął się w jego kierunku, ale tamten już wstawał.
Zdesperowany pilot rzucił z całych sił nożem.
Kapitan zatoczył się, wypuścił Kałasznikowa i przycisnął obie dłonie
do brzucha, a z gardła wydobył się bolesny skowyt.
Między palcami przelewały się jelita.
Jednym skokiem Jake powalił przeciwnika na ziemię i z furią zaczął
dźgać, by na koniec jednym cięciem otworzyć mu grdykę. Z trudem łapał
oddech. Straszliwy ból w boku.
Ciałem kapitana szarpały drgawki. Jake wbił mu nóż w serce
i zostawił w ranie.
Podniósł się z najwyższym trudem.
Le Beau wydawał się nieprzytomny. Grafton złapał go pod ramiona
i usiłował podnieść, ale przyjaciel był bezwładny.
Jacht. Musi dociągnąć Flapa do jachtu. Nie ma innego wyjścia.
Widział wszystko jak we mgle, każdy oddech sprawiał mu ból, ale
ciągnął. Od czasu do czasu spoglądał przez ramię, gdyż musiał iść tyłem.
Ktoś go na pewno zobaczy i zastrzeli.
Trudno.
Nie wiedział, jak udało mu się dotrzeć do pomostu. Flap poruszył się
kilka razy, ale nie odzyskał przytomności. Ostatkiem sił Jake wciągnął
przyjaciela na pokład jachtu.
Stał przez chwilę, kurczowo łapiąc oddech.
Odbić, musi odbić.
Jakimś cudem pamiętał o łódkach. Wyskoczył na pomost i zaczął się
szarpać ze sznurami.
Nóż! Cholera, zostawił go w ciele kapitana.
Po dwóch minutach udało mu się rozsupłać wszystkie cumy.
Kiedy znalazł się na pokładzie jachtu, prąd zaczął już odciągać go
od brzegu, wcześniej zagarnąwszy łódki.
Granaty.
Wydobył jeden z kieszeni, odbezpieczył i czekał przez chwilę.
Teraz.
Zacisnął zęby i rzucił. Granat potoczył się po pomoście i wpadł do
ostatniej łódki. Jake przykucnął i usłyszał wybuch.
Gorączkowo zaczął macać przyciski na tablicy obok steru. Zapaliło
się światełko. Pod nim guzik. Dźgnął w niego, ale nic się nie stało.
O Boże!
Silnik drgnął.
Wcisnął guzik i nie puszczał. Motor kilka razy zakasłał.
Wzbogacenie mieszanki. Może jest gdzieś ssanie. Palce rozpaczliwie
błądziły po tablicy. Wreszcie znalazł odpowiedni uchwyt i pociągnął. Silnik
zaskoczył. Gaz.
Wykręcał właśnie w główny nurt, kiedy padły pierwsze strzały.
Jeden karabin. Nie, dwa.
Skulił się i wcisnął do oporu dźwignię przepustnicy. Jacht płynnie
przyśpieszył. Obejrzał się za siebie, ale brzegi były jeszcze ciemniejsze niż
rzeka.
Trzymaj się środka.
Znowu kilka serii i szyba kabiny rozleciała się kaskadą odłamków.
Uderzenie w ramię rzuciło go na tablicę, ale jakimś cudem utrzymał się na
nogach.
Strzały ucichły. Wchodził w zakręt. Osunął się na fotel sternika.
Jak daleko do oceanu? Czy będą go gonić?
Wciąż zastanawiał się nad tym, kiedy usłyszał huk eksplozji,
potężniejący z każdą chwilą, a potem gwałtownie urwany.
Jake z trudem mógł utrzymać prosto głowę, a każdy oddech był
okupiony cierpieniem. Zmagając się ze sobą, utrzymywał kurs.
Wreszcie ciemne ściany drzew po obu stronach rozmyły się
w mroku nocy, a jacht zaczął podskakiwać na falach.
Z koła sterowego zwieszała się gumowa taśma. Ostatkiem sił Jake
zaczepił luźny koniec za kolumnę fotela.
Przyklęknął nad Flapem. Na czole Le Beau wyrósł wielki guz,
z oczy były zupełnie nieobecne.
– Ej, Flap. To ja, Jake.
Tamten drgnął, a usta się poruszyły. Jake przytknął ucho do warg
przyjaciela.
– Horowitz ma brata. Powiedz mu... Powiedz...
Ale Jake nie dowiedział się, co ma przekazać bratu Horowitza.
Był taki zmęczony. Ułożył się obok Flapa.
Godzinę później zabrakło paliwa. Jacht łagodnie kołysał się na
falach, kiedy zobaczył go pilot A-7 z „Columbii”. Żołnierze piechoty
morskiej, którzy pół godziny później spuścili się na pokład z helikoptera,
znaleźli Jake’a Graftona i Flapa Le Beau leżących obok siebie w kabinie.
21
Jake obudził się w pokoju o kremowych ścianach,
w wykrochmalonej pościeli. Przez okno wlewało się światło słoneczne.
Końcówka kroplówki zanurzała się w żyle lewej ręki.
Szpital.
Rozpoznawszy sytuację, ponownie zasnął. Kiedy się ocknął,
pielęgniarka mierzyła mu puls.
– Witamy w świecie żywych – powiedziała i opuściła rękę pacjenta
na prześcieradło. Zrobiła notatkę na karcie choroby i promiennie się
uśmiechnęła.
– Gdzie jestem?
– Honolulu. Szpital Armii.
– Hawaje?
– Tak. Jest pan już tutaj drugi dzień.
– Le Beau? Kapitan marines. On także?
– Tak. Ale ciągle jest pod specjalną opieką.
– Co z nim?
– Nie odzyskał jeszcze przytomności. Miał operację. Pan też, ale
u pana wszystko poszło szybciej.
– Kiedy się obudzi, chcę z nim zamienić kilka słów, dobrze?
– Zobaczymy. Porozmawia pan z lekarzem, który powinien się tu
zjawić za pół godziny. Coś jeszcze?
– Nie.
Wygładziła pościel wokół niego i sprawdziła, czy jest woda
w szklance na stoliku przy łóżku. Przez chwilę rozkoszował się światłem
i wygodą, potem coś go zaniepokoiło.
– Jaki dziś mamy dzień?
– Środa.
– Zestrzelili nas, zaraz... Siedemnastego listopada. Który jest dzisiaj?
– Dwudziesty trzeci. Jutro Święto Dziękczynienia.
– Ominęła nas Australia.
– Co takiego?
– Nic – szepnął i zamknął oczy. Był taki zmęczony. Zamroczenie nie
opuściło go, kiedy pojawił się lekarz.
Zauważył jednak, że zmieniło się położenie słońca. Popołudnie.
– Musieliśmy operować lewy bok. Płuco się zapadło. Tylko cudem
nie wykrwawił się pan na śmierć. No i jeszcze bark. Kula o milimetry
ominęła obojczyk. Ma pan także ostre zakażenie. Trzeba jeszcze trochę
powalczyć.
– Jak z Le Beau?
– Stan krytyczny. Utracił dużo krwi.
– Wyjdzie z tego?
– Nie wiem.
– Kiedy się ocknie, chcę z nim porozmawiać.
– Zobaczymy.
– Dajcie go tutaj, miejsca przecież starczy. Albo przenieście mnie do
niego.
– Zobaczymy.
– A jak się tutaj znaleźliśmy?
– Okrętem do Ciarkę, a stamtąd samolotem.
– Nawet jeśli trzeba trochę powalczyć, wolę tutaj niż w dżungli.
Następnego dnia wwieziono łóżko z Flapem i ustawiono obok
Jake’a. Murzyn miał połowę twarzy przesłoniętą bandażem, ale uśmiechnął
się szeroko, kiedy nie zasłoniętym okiem zobaczył przyjaciela.
– Cześć, Flap.
Pielęgniarki krzątały się po pokoju, a Le Beau pokiwał głową.
– Pamiętaj, że jak na ulicę wprowadzi się czarny, ceny
nieruchomości lecą na łeb na szyję. Póki jeszcze możesz, wystaw ten pokój
na sprzedaż.
– Jeśli nie przestaniesz wygadywać tych rasistowskich głupot, to
nazwę cię Czekoladkiem.
– Czekoladek Le Beau. Podoba mi się. Flapem przezwali mnie
w podstawówce, bo zawsze byłem chudy, a w telewizji dawali właśnie
filmy z tamtymi dwoma. Naprawdę mam na imię Clarence.
– A na drugie?
– Odyseusz. Sam sobie wybrałem po przeczytaniu „Odysei”.
Clarence O. Le Beau. Nieźle brzmi, prawda? – zwrócił się do pielęgniarki
o wesołym, zalotnym spojrzeniu.
– Bardzo ładnie – odparła z uśmiechem.
– Jak się czujesz? – spytał Jake.
– Jak tygodniowy szczeniak potrącony przez ciężarówkę. A ty?
– W każdym razie nie jestem taki wesolutki jak niektórzy.
Siostry zbierały się do odejścia.
– Odwieź nas, jak będziesz miała wolną chwilkę – rzucił Flap za
kokietką.
– Oczywiście, panie Clarence O.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Flap mrugnął do Jake’a.
– Nie przejmuj się. Tobie też jakąś przygrucham. Zaufaj mi.
– Co z głową?
– Wstrząs mózgu i potężny krwiak. Musieli wywiercić mi dziurkę,
żeby upuścić krwi. Jeszcze jedna dziura w głowie, tylko tego było mi
potrzeba, nie?
– Kapitan uderzył cię kolbą Kałasznikowa. Zabiłem go.
– Tak też pomyślałem, kiedy zobaczyłem, że jesteśmy tutaj, a nie
tam. Ale czy następnym razem też będziemy mieli tyle szczęścia? Dostaję
mdłości, jak tylko pomyślę o tej całej historii.
– Mhm.
– A co na obiad? Nie mówili ci?
– Nie.
– Pewnie dostaniemy jakąś pyszną kaszkę.
– Zdaje się, że Australia przeszła nam koło nosa.
– Tak bywa. Nie przejmuj się. Jakoś mi to wynagrodzisz.
Następnego dnia odwiedził ich komandor z dowództwa Floty
Pacyfiku. Wysłuchał obu, nagrał ich opowieści, delikatnie wycofał się,
kiedy zobaczył, że rozmówcy zaczynają podrzemywać. Zjawił się znowu
tuż przed obiadem.
– Jeśli będziecie mieli jakieś życzenia pod moim adresem, wystarczy
telefon.
Na stolikach koło obu łóżek zostawił swoje wizytówki.
Byli bardzo wychudzeni. Kiedy Jake przy pomocy pielęgniarek
usiadł po raz pierwszy, zdumiała go szczupłość własnych rąk i nóg.
Poprawa następowała zrazu powoli, potem coraz szybciej. Piątego
dnia Jake zaryzykował wyprawę do toalety. Tak się naprzykrzał Flapowi, że
ten zwlókł się z łóżka i pomógł wstać przyjacielowi. Droga do kibla
i z powrotem okazała się wcale niełatwa: Graftonowi z trudem przychodziło
utrzymanie równowagi. Ósmego dnia obaj wypuścili się na przeszpiegi, ale
po kilku minutach natknęli się na siostrę oddziałową, która zagnała ich
z powrotem do łóżek.
Szpital był w połowie pusty.
– Dawniej było zupełnie inaczej. Jesteście pierwszymi od dwóch
miesięcy pacjentami z ranami postrzałowymi – powiedziała Jake’owi jedna
ze starszych pielęgniarek.
– Stare dobre czasy.
– Jakie tam dobre – zaperzyła się. – Dzięki Bogu, że już po tej
okropnej wojnie.
Dziesiątego dnia zażądali ubrań. Po południu przyniesiono im pudła,
do których koledzy z okrętu zapakowali trochę z ich rzeczy. Jake
zdecydował się na biały mundur, Flap wybrał khaki. W połowie grudnia
robili już dłuższe przechadzki. Dni, jak to na Hawajach, łagodne,
z chmurami każdego popołudnia. Powoli weszła im w zwyczaj jazda
taksówką do klubu golfowego, gdzie wynajmowali sobie wózek i, nie
musząc się troszczyć o żadnych słuchaczy, raz jeszcze, scena po scenie,
odtworzyli wszystkie wydarzenia. Za każdym razem rozmowa zbaczała po
pewnym czasie na inne tematy: kobiety, politykę, latanie.
Flap kilkakrotnie podnosił problem noża.
– Gdzie mój Rozpłatek?
– Zostawiłem go chyba w brzuchu kapitana. A może gdzieś mi
wypadł. Nie był najporęczniejszy.
– To był mój najlepszy nóż.
– Straszna szkoda.
– Zrobili mi go na zamówienie, według mojego własnego projektu.
Kosztował mnie dwieście dolców.
– Zamów drugi.
Flap parsknął śmiechem.
– Widzę, że moja strata przyprawia cię o straszliwe wyrzuty
sumienia.
– Mówiąc szczerze, gówno mnie obchodzą twoje noże.
– Taktowny jak zawsze. To cecha, dzięki której daleko pan zajdzie,
panie Delikatnisiu.
– A pan wraz ze mną, Clarence O.
– Dzisiaj moja kolej na prowadzenie tego pudła. Zawsze bez pytania
ładujesz się za kierownicę.
– Zawodowy odruch pilota. Może opowiesz mi o brzydulach, które
stanęły na twojej drodze.
– Dobra, czemu nie.
I Flap zaczął mówić.
Mniej więcej tydzień przed Bożym Narodzeniem Jake napisał do
Callie list, który włożył następnie do szuflady stolika przy łóżku. Każdego
dnia wyjmował kartkę, odczytywał ją na nowo i rozmyślał – wysłać czy nie.
Pewnie ma już kogoś innego. Zawsze trzeba się liczyć z taką
możliwością. Aby się więc nie wygłupić, utrzymał list w bardzo oficjalnym
tonie, jakby pisał do ciotki. Nie wspomniał ani słowem o incydencie
z piratami ani o tym, że znajduje się w szpitalu, niemniej pod koniec
umieścił następujące słowa:
Postanowiłem pozostać w Marynarce, choć decyzja ta nie przyszła
mi łatwo.
Sporo jest argumentów za przejściem do cywila i znasz je wszystkie.
Marynarka to wielka machina biurokratyczna, a machina za nikim nie tęskni
i nikogo jej nie brak.
Tak czy owak, tutaj jest moje miejsce. Lubię ludzi, wśród których
jestem, lubię swoją pracę, znam się na niej i uważam ją za ważną. Nie jest
to zajęcie dla każdego, ale ja bardzo się do niego przywiązałem. Nie jestem
tutaj, oczywiście, niezastąpiony, mogę chyba jednak się na coś przydać.
Zakończył zdawkowymi grzecznościami, wyrażając też nadzieję, że
u Callie wszystko w porządku. List ostatecznie nadał w Wigilię.
Na początku stycznia przenieśli się do kwater dla oficerów, chociaż
codziennie odwiedzali jeszcze szpital. Flap odbywał ćwiczenia
rehabilitacyjne, mające usunąć skutki ciosu w głowę. Rana po nożu goiła się
opornie, ale w końcu i ona zarosła, pozostawiając wyraźną bliznę.
Jake chodził bardziej dla towarzystwa, gdyż w jego przypadku
potrzebne już były tylko okresowe kontrole. Po szpitalu udawali się na pole
golfowe, a gdy raz wypożyczyli nie tylko wózek, ale i kije, robili to odtąd
zawsze.
Na początku lutego zjawili się na przystani w Pearl Harbor, gdyż
zawijała właśnie „Columbia”.
– Patrzcie, kto wrócili – wrzasnął Real McCoy, kiedy weszli do sali
odpraw. – Synowie marnotrawni!
– Wpadliśmy tylko po zmianę bielizny. Straszna harówa, w dzień
golf, w nocy ogniste kobitki...
Zrobiło się wokół nich zbiegowisko, wszyscy wyciągali ręce na
powitanie. Kiedy wrzawa nieco ucichła, McCoy spytał Jake’a: – Nie
przyniosłeś przypadkiem numeru „The Wall Street Journal”?
– Przykro mi, przyjacielu, ale mam dla ciebie niedobre wieści. Dziś
rano ceny poleciały w dół o dwadzieścia procent. Wszyscy mówią
o największym w dziejach krachu.
– Eeee... – McCoy z niedowierzaniem wpatrywał się w twarz
Graftona.
– Maklerzy wyfruwają z okien jak jaskółki.
– Zgrywasz się, prawda?
Kiedy po obiedzie Jake znalazł się z McCoyem w kajucie, wpełzł na
górną koję i spokojnie się wyciągnął.
– Ach, jak przyjemnie.
– Muszę ci coś pokazać.
McCoy wyciągnął z biurka serię zdjęć lotniczych.
– Zrobiliśmy je, zanim rozwaliliśmy porwany frachtowiec kubański.
Widzisz to puste pole? To po składziku, któryście wypieprzyli w powietrze.
– Zbombardowaliście tego Kubańczyka?
– Jasne. Rząd indonezyjski w obawie, że broń przeznaczona jest dla
miejscowych rebeliantów, sam poprosił nas o pomoc.
– W prasie nie było żadnej informacji.
– Prasa nie dowiaduje się o takich rzeczach.
Tego wieczoru cały dywizjon gremialnie stawił się w klubie
oficerskim. Była to pamiętna pijatyka, po której dowódca bazy wysłał do
dowódcy „Columbii” list ze skargami na zachowanie oficerów i poczynione
szkody. Jake i Flap spędzili noc w swoich kojach.
Zanim lotniskowiec opuścił Pearl Harbor, Jake odbył rozmowę
z podpułkownikiem Haldane’em.
– Chciałbym wycofać swoje podanie, panie pułkowniku. Zostaję
w Marynarce.
Haldane uśmiechnął się i mocno uścisnął dłoń Graftona.
– Mam jeszcze prośbę – ciągnął Jake. – Słyszałem, że paru
chłopaków pierwszego dnia po wyjściu z portu odbędzie ćwiczebne
lądowania. Bardzo by mi zależało, żeby pozwolił pan na to także mnie
i Flapowi.
– Muszę mieć zgodę lekarza okrętowego.
– Ja pewnie dostanę, ale Flap chyba nie. Lekarze uważają, że musi
jeszcze poćwiczyć. Ma trochę kłopotów z wyczuciem równowagi.
– Zgodnie z raportem, który dostaliśmy z dowództwa Floty
Pacyfiku, dostał kolbą Kałasznikowa w głowę.
– Tak jest, panie pułkowniku. Straszliwy cios. Wcześniej stracił już
dużo krwi i osłabł mu refleks.
– W porządku, weźcie karty chorobowe ze szpitala i niech nasz
lekarz was zbada, a potem skontaktuje się ze mną.
– Rozkaz, panie pułkowniku.
I jakoś się udało. Dwie godziny po wyjściu „Columbii” z Pearl
Harbor, Jake i Flap kołowali do katapulty. W zbiornikach pełno było
paliwa, przed lądowaniem trzeba je więc było wypalić, a nadwyżkę
wypuścić w powietrze.
Obaj pokrzykiwali i podśpiewywali, krążąc nad szczytami
cumulusów. Jake wykręcał pętle i beczki, aż Flap zaczął prosić
o zmiłowanie, gdyż zakręciło mu się w głowie.
Szef Operacji Powietrznych ani razu się nie odezwał. Co więcej,
usiedli na trzecim drucie.
W dniu wylotu Jake wziął służbę w Operacjach Powietrznych.
Startowały wszystkie samoloty grupy powietrznej, a załogi
wyselekcjonowano zgodnie z zasługami. Wieczorem będą już w domach
z żonami, dziećmi i dziewczynami. Jake i Flap zostawali na pokładzie. Flap
miał się zgłosić w Oakland Naval Hospital, Jake przez Seattle leciał
cywilnym samolotem do Oak Harbor, skąd zabierał samochód i udawał się
na miesięczny urlop. Po drodze do Wirginii postanowił zawadzić o Chicago.
Może zobaczy się z Callie i dowie, co u niej. Po miesiącu odpoczynku miał
się zameldować u Dicka „Kruszyny” Donovana w VA-128.
Samoloty jeden za drugim kołowały do katapulty, ustawiały się
w niej i wzlatywały w powietrze. Nad okrętem tworzyły szyk i kierowały
się na wschód. Kiedy było już po wszystkim, Jake wyszedł na dziwnie
opustoszały pokład i po raz ostatni przeszedł się po nim.
Wcale nie ostatni. Wróci. Nawet jeśli nie na „Columbię”, to na inny
lotniskowiec. Raz jeszcze wciągnął w nozdrza zapach pary ulatniającej się
z katapulty; poczuł jej ciepło zmieszane ze słoną morską bryzą. Zapatrzył
się w wodę, a kiedy się odwrócił, zobaczył bosmana Muldowsky’ego i,
podobnie jak tamten, zasalutował.
– Słyszałem, że zostaje pan, poruczniku.
– Tak. Wstyd mi było uciekać, kiedy wy zostajecie, bosmanie.
Muldowsky zaśmiał się.
– Marynarka bije wszystkie inne możliwości na głowę. Może
gdybym znalazł odpowiednią dziewczynę, miał z nią dzieciaki... Ale nie
wolno życia opierać na takich „może”. Jeden dzień następuje po drugim, nie
jak karty w talii, gdzie wahasz się, wyciągnąć tę czy tę. Tak już Bóg to
urządził.
Dzisiaj trzeba zrobić najlepiej to, co się ma do zrobienia, a jutrem
zająć się jutro.
Jake pakował się, podczas gdy „Columbia” zbliżała się do nabrzeża
Alameda. McCoy poleciał samolotem; zasłużył sobie na to. Stalowe
pudełka, błyszczące nowymi kłódkami, stały ułożone jedno na drugim obok
drzwi. Biurko było czyste i nic nie wisiało w szafce. Pościel z koi leżała
poskładana w kostkę w nogach.
Także Jake ściągnął swoją pościel. Walizkę, którą zabierał ze sobą,
spakował jeszcze wieczorem, a teraz wkładał resztę rzeczy do brezentowych
worków marynarskich. Na stoliku leżały kłódki. Bogaty efekt
ośmiomiesięcznego rejsu: jedna walizka i kilka nowych blizn.
Zadzwonił telefon.
– Porucznik Grafton.
– Panie poruczniku, tutaj oficer dyżurny przy bramie dla oficerów.
Ma pan gościa.
– Gościa?
– Musi pan przyjść i złożyć swój podpis.
Jake był tak zdziwiony, że nie zapytał nawet, co to za gość.
Na pewno jakaś pomyłka. Nie znał absolutnie nikogo w okolicach
San Francisco. Spojrzał na zegarek, który podobno miał zachowywać
wodoszczelność jeszcze na głębokości stu metrów. Cztery godziny do
odlotu samolotu do Oakland.
Złapał za czapkę i pośpieszył do bramki dla oficerów. Znajdowała
się na pokładzie hangarowym, na którym setki marynarzy dokonywały
ostatnich zakupów. Inni tłoczyli się na windach samolotowych i krzyczeli
do osób czekających na przystani. Koło bramki dla podoficerów grała
orkiestra marines.
Z odległości kilkudziesięciu metrów zobaczył ją, jak stoi i uważnie
się rozgląda.
Callie McKenzie!
Po chwili ona także go dostrzegła i zaczęła wołać: – Jake, Jake!
W głowie czuł zupełną pustkę i ostatnie metry przebył jak we śnie.
– Strasznie schudłeś! – zauważyła.
– Trochę chorowałem.
– Nie cieszysz się, że mnie widzisz?
– Ja... Strasznie. Tylko, że to jak grom z jasnego nieba.
Nie wytrzymał i chwycił ją w ramiona. Kiedy się rozłączyli,
powiedziała: – Teraz trochę łatwiej w to uwierzyć.
– Nigdy bym się nie spodziewał, że się tu zjawisz. Wyglądała
wspaniale, cudowniej niż w jego wspomnieniach. Callie! Tutaj!
– Słuchaj, wszyscy się na nas gapią. Mógłbyś podpisać, co trzeba,
żebyśmy mogli usiąść gdzieś na osobności?
– Jasne! Oczywiście!
Oficer dyżurny uśmiechał się bezwstydnie, podobnie jak dowódca
wachty. Jake wpisał swoje nazwisko obok Callie w księdze gości, potem
wziął dziewczynę za rękę i wprowadził na okręt.
– Chodźmy na pokład startowy. Stamtąd jest wspaniały widok na
zatokę.
Kiedy stanęli przy barierce, zapytał: – Co cię sprowadziło do Frisco?
– Wychodzę za mąż.
Zabrakło mu w piersiach tchu, jak od ciosu w dołek. Myślał, że...
– Kim jest ten szczęściarz? – wykrztusił.
– Ty nim jesteś – odrzekła z przekornym uśmiechem.
– Ja?
– Ty.
– Chcesz za mnie wyjść, naprawdę?
Ze śmiechem odrzuciła głowę do tyłu. Bardzo lubił jej śmiech.
– Czy muszę przyklęknąć na jedno kolano i oficjalnie poprosić,
abym mogła zostać twoją żoną?
– Zgadzam się, zgadzam. Gdzie i kiedy?
– Dziś po południu. Gdziekolwiek.
– Słuchaj, jeśli to tylko żart, to... – Nie mógł znaleźć słów. – Jesteś
pewna?
– Miałam cały rok do namysłu. Tak, jestem absolutnie pewna, że
chcę wyjść za ciebie.
– Ja... to znaczy... – W zakłopotaniu zdjął czapkę i przeciągnął
palcami przez włosy. Naraz przypomniał sobie o pierścionku, który miał
w kieszonce na piersiach. Pośpiesznie, drżącymi palcami wydobył go
i nałożył na palec dziewczyny.
Teraz ona nie potrafiła ukryć zaskoczenia.
– Skąd wiedziałeś?
– Nic nie wiedziałem. Kupiłem go rok temu i od tego czasu noszę
zawsze przy sobie.
– Och, Jake! – Jej ręce splotły się na jego szyi, a usta poszukały
męskich warg.
Nawet najgorętszy pocałunek nie może jednak trwać wiecznie.
Oderwali się w końcu od siebie, a Jake powiedział: – Chodź, potrzebny mi
drużba. Mój nawigator nie zszedł jeszcze na ląd. Mieliśmy iść dzisiaj razem
na kolację.
Najkrótsza droga do kajuty Flapa prowadziła obok pomostu
wyspowego, potem na poziom 0-3 i w dół. Zbliżali się do schodów, kiedy
uwagę Jake’a przyciągnął różowy Cadillac ze składanym dachem, w którym
rozsiadły się cztery dziewczyny. Trapem dla oficerów schodził właśnie
Muldowsky.
Jake złożył ręce wokół ust i krzyknął: – Muldowsky! Muldowsky!
Bosman zatrzymał się i spojrzał w górę.
– Żenię się! – krzyczał Jake. – Poprowadzisz pannę młodą do
ołtarza?
– Kiedy?
– Dzisiaj po południu. Zaczekaj na nas. Za dziesięć minut jesteśmy
na dole.
– To właśnie panna młoda?
– Tak.
– Muszę jej zło... – dalsze słowa Muldowsky’ego utonęły
w dźwiękach marsza weselnego odegranego przez orkiestrę piechoty
morskiej przy wyjściu dla żołnierzy. Dziewczyny w Cadillaku krzyczały
i klaskały, przyłączył się do nich bosman i tłum oczekujących na nabrzeżu.
Callie spojrzała na Jake’a rozpromieniona, szczęśliwa. Na oczach
całego świata porwał ją w objęcia i namiętnie pocałował.
KONIEC
\|/
(o o)
+–––––––––––oOO-{_}-OOo–––––––––―+
Zapraszam na TnTTorrent. Najlepsza darmowa strona !!!
Zarejestruj się poprzez ten link :