Stephen Coonts
A-6 Intruder
(The Intruders)
Tłumaczył Jerzy Łoziński
Za życzliwą poradę, jeśli chodzi o techniczne szczegóły niniejszej książki, autor chciałby serdecznie podziękować kapitanowi w stanie spoczynku Marynarki USA Samowi Sayersowi oraz kapitanowi Marynarki Bruce’owi Woodowi.
Podstawą dla opisanych tu incydentów podczas startu z lotniskowca i lądowania na nim były rzeczywiste wydarzenia, chociaż nie zawsze kończyły się one tak jak w mojej książce. W pewnych przypadkach, gwoli czytelności i zwięzłości opisu, uprościłem przedstawienie wnętrza kabiny samolotu, a także szczegółów kontroli powietrznej oraz procedur awaryjnych. Nie zamierzałem tworzyć podręcznika pilotażu ani poradnika dla samouków.
Mam nadzieję, że pomogę czytelnikowi w lepszym zrozumieniu umiejętności, profesjonalizmu i poświęcenia mężczyzn i kobiet, którzy związali się z lotnictwem Marynarki i piechoty morskiej USA. Im dedykowana jest ta powieść.
Wielki kadłub okrętu górował nad nabrzeżem, które wrzynało się w wody zatoki. Wszystko: okręt, przystań, ciężarówki, nawet krzątający się wokół marynarze, wydawało się mroczne i namoknięte za sprawą deszczu padającego z niskich, ołowianych chmur.
W budce przy wejściu na nabrzeże skulił się marynarz z głową wtuloną w postawiony kołnierz i rękami wciśniętymi w kieszenie kurtki. W środku nie było piecyka, panował więc chłód taki sam jak na zewnątrz, ale chłopak miał przynajmniej schronienie przed wiatrem. Porywisty i wilgotny, w nie osłonięte ciało uderzał jak pejcz, potrafił także przez nogawki spodni dobrać się do łydek.
Marynarz po raz kolejny zerknął na pokład startowy, z którego sterczały za burtę ogony i skrzydła samolotów. Potem powiódł wzrokiem wzdłuż całego kadłuba, długiego na ponad trzysta metrów. Ogromny stalowy potwór wydawał się tak masywny i niewzruszony, że ledwie chciało się wierzyć, iż w każdej chwili gotów jest wyruszyć w rejs.
Woda lała się ciurkiem ze spływników opadających z pokładu startowego. Każdy ostrzejszy podmuch wiatru rwał te strużki i rozmywał w potokach deszczu, które chlupotały o nabrzeże i odbojnice, chroniące kadłub przed uderzeniami o beton, oraz niespokojne czarne wody zatoki.
Chłopak spoglądał, jak drobne fale podrzucają śmiecie i nerwowo rozbijają się o stalową bryłę, która, oczywiście, ani drgnęła, zastygła, jakby wrośnięta w dno.
A przecież już niedługo zacznie przesuwać się w ciemnej, oleistej toni: dziewięćdziesiąt pięć tysięcy ton stali jutro rano ruszy przez zatokę pod mostem Golden Gate. Na pokładzie było już wszystkich dziewięćdziesiąt samolotów, z wyjątkiem jednego, którego dźwig właśnie przenosił na windę z przodu prawej burty. Przez cały poprzedni tydzień trwało ładowanie bomb, naboi, fasoli w puszkach, papieru toaletowego i mnóstwa innych rzeczy, które dostarczane były przez ciężarówki i wagony wtaczające się aż na środek nabrzeża.
Fakt, że okręt ze swymi samolotami i załogą liczącą ponad pięć tysięcy osób oderwie się od lądu i swobodnie zacznie przesuwać między oceanem a niebem, wydawał się zadziwiający, cudowny, jakby nierzeczywisty. Stworzona ludzką ręką planeta będzie przemierzać przestwór oceanu, wichrów, burz, czasami także słońca. Planetę tę zamieszkają ludzkie mrówki, harując i jedząc, harując i śpiąc, harując i wypróżniając się, harując i zanosząc modły, żeby gdzieś, kiedyś, okręt przybił znowu do lądu.
Pośród nich znajdzie się także on, dziewiętnastolatek, dla którego będzie to pierwszy w życiu rejs. Myślał o tym z lekkim zdziwieniem i odrobiną strachu.
Przez ciało młodziutkiego marynarza przebiegł dreszcz – czy aby na pewno z zimna? – i chłopak raz jeszcze rzucił okiem na sterczące znad pokładu ogony samolotów. Jak to jest, kiedy katapulta ciska którąś z tych maszyn w powietrze albo kiedy ląduje się na pokładzie i wyhamowuje na jednej z lin? Nie wiedział tego i nigdy też pewnie się nie dowie, co odrobinę go zasmuciło. Jemu przypadła w udziale rola magazyniera, urzędnika, podczas gdy ci na samolotach to oficerowie starsi od niego i z pewnością nieporównanie bardziej doświadczeni, ludzie żyjący jakby w innym świecie. Może jednak kiedyś? Dla dziewiętnastolatka przyszłość jest jak autostrada, która zatraca się w oddali. Któż wie, co znajduje się przy tej w nieskończoność ciągnącej się drodze? Chłopak nie lubił jednak zajmować się tajemnicami niezbadanej przyszłości: jego myśli daleko bardziej absorbowała chwila obecna. Tęsknił za domem. Została tam także dziewczyna, o której nie myślał zbyt poważnie, kiedy po szkole zgłaszał się do Marynarki. Ale magia oddalenia zmieniła wszystko. Pisał teraz do niej trzy listy tygodniowo, plus jeden do staruszków, plus jeden do brata. Dziewczyna... No cóż, pewnie już sobie znalazła innego. Ta myśl nie dawała mu spokoju.
Zastanawiał się właśnie, co napisać jej w następnym liście – ostatnią odpowiedź otrzymał przed trzema tygodniami – kiedy pod bramę podjechała taksówka. Wysiadł z niej odziany w kurtkę i białą czapkę porucznik, i przez chwilę stał zapatrzony w lotniskowiec. Zaraz jednak ocknął się, wręczył należność zastygłemu w oczekiwaniu kierowcy i z bagażnika wydobył dwie wielkie torby marynarskie, z których jedną przerzucił przez ramię, drugą chwycił w lewą rękę i podszedł do budki.
Młody wartownik sprężystym ruchem wyskoczył na deszcz, zasalutował i powiedział: – Przepraszam, panie poruczniku, ale muszę zobaczyć pańskie dokumenty.
Ich oczy zetknęły się na chwilę; porucznik miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szare oczy i nos odrobinę za długi w proporcji do reszty twarzy. Opuścił torby na zmoczony beton, poszperał w kieszeni i wręczył chłopakowi legitymację. Ten, starając się ochronić listę przed zacinającym deszczem, starannie wykaligrafował na niej: PORUCZNIK JACOB L. GRAFTON, MARYNARKA USA, a potem zwrócił oficerowi plastikowy prostokącik wielkości karty kredytowej.
– Dziękuję, panie poruczniku.
– W porządku.
Oficer schował legitymację i, ignorując deszcz, znowu wpatrzył się w okręt, by po dłuższej chwili spojrzeć na chłopaka.
– Wasz pierwszy rejs?
– Tak jest, panie poruczniku.
– Skąd jesteście?
– Z Iowa, panie poruczniku.
Oficer ponownie zarzucił jedną torbę na ramię, a drugą dźwignął w wyprostowanej ręce. Chłopak zgadywał, że każdy wór waży około trzydziestu kilogramów, co najwidoczniej nie robiło na poruczniku większego wrażenia.
– Iowa to kawał drogi stąd – rzucił przyjaźnie przez ramię.
– Tak jest, panie poruczniku.
– Trzymajcie się.
Chłopak patrzył za oddalającą się sylwetką, zapomniawszy przez chwilę o deszczu. Iowa... Tak, bardzo daleko stąd. A blisko: okręt, ocean, Hawaje, Hongkong, Singapur, Australia... Jutro rano wyruszą. Jeszcze tylko jedna noc. Wrócił do budki i zamknął drzwi. Cichutko pogwizdywał pod nosem.
Godzinę później porucznik Jake Grafton stawiał swoje torby w kajucie. Nie zastał w niej współlokatora, też porucznika Marynarki, ale dolna koja była już najwyraźniej zajęta, zaczął więc rozkładać się na górnej pryczy.
Pół roku pobytu na lądzie – po trzech latach służby w dywizjonie lotnictwa Marynarki, podczas których odbył dwie tury – upłynęło jak z bicza strzelił. I oto znowu wyruszał w morze, tym razem w dywizjonie lotnictwa Korpusu Piechoty Morskiej. Ale mu się trafiło! Będzie latał z szajbusami!
Jak się w to wszystko wpakował?
Świat zaczął się pruć w szwach trzy tygodnie temu, kiedy pojechał do Chicago, żeby zobaczyć się z Callie. Jake przymknął oczy i wsłuchany w odgłosy okrętowego życia, zanurzył się we wspomnieniach.
– Znasz Chicago? – zapytała Callie McKenzie.
Była godzina jedenasta, a oni z lotniska O’Hare jechali do centrum. Prowadziła Callie.
– Nie – odpowiedział Jake z uśmiechem i poprawił się w fotelu.
Spojrzała na niego badawczo. Ciągle jeszcze miała na twarzy rumieniec, którym spłonęła, kiedy została obdarzona namiętnym pocałunkiem na oczach pasażerów i pracowników lotniska. Potem nastąpiła wymiana czułych uścisków. Teraz zielona torba Jake’a spoczywała w bagażniku, a lotnisko ze wszystkimi swoimi rozjazdami i ślimakami zostawało coraz dalej za nimi.
– Dziękuję za listy – powiedziała. – Tyle ich było.
– Ja też dziękuję za twoje.
Chwilę jechała w milczeniu, znowu spłoniona, potem odezwała się: – Kolano już w porządku? Znowu latasz?
– Tak, jasne.
Jake nieświadomie potarł nogę, w którą pół roku wcześniej został postrzelony nad Laosem. Natychmiast uprzytomnił sobie, co robi, roześmiał się i powiedział: – Ale to już historia, wojna się skończyła, jeńcy wrócili do domu, jest czerwiec, ty jesteś piękna, ja jestem z tobą i muszę powiedzieć, że życie mi się cholernie podoba.
Callie raz jeszcze zaczerwieniła się mimo woli. Oto był obok niej mężczyzna, którego poznała zeszłej jesieni w Hongkongu, i z którym spędziła piękny, choć przyprawiony goryczą tydzień na Filipinach. Wszystkiego siedem dni; a przecież wystarczyło, żeby się zakochać.
Chciwie czytała po kilka razy jego listy i w odpowiedzi wypisywała długie, rozgadane epistoły. W każdej linijce wyznawała, jak go kocha. Zadzwoniła też do niego natychmiast po powrocie do Stanów, kiedy skończył się jej dwuletni pobyt w Hongkongu z ramienia Departamentu Stanu To było dziesięć dni temu. A teraz Jake siedział tuż przy niej.
Trzeba było omówić tyle rzeczy, o które się martwiła Miłość jest tak pełna pułapek. A jeśli cud się nie spełni.
– Moi rodzice bardzo chcą cię poznać – powiedziała głosem, który Jake’owi wydał się nieco podenerwowany. Także i on był niespokojny; nie potrafił nawet przełknąć śniadania, które podano na pokładzie samolotu z Seattle. Teraz czuł jednak, że przy niej zaczyna się odprężać. Wszystko się ułoży.
Zerknęła spod oka na Jake’a. Lekko uśmiechnięty, wpatrywał się w sylwetki wieżowców. Cały samochód wydawał się nim wypełniony. To dobrze zapamiętała – Jake robił wrażenie większego, niż w rzeczywistości. Pod tym względem nic się nie zmieniło i jakoś ją to uspokoiło. Raz jeszcze spojrzała na mężczyznę, a potem skupiła się najeździe.
– Jesteś głodny? – spytała po krótkiej ciszy.
– Odrobinę.
– Pomyślałam, że moglibyśmy pojechać do centrum, zjeść coś, rozejrzeć się trochę po mieście, a wieczorem, kiedy rodzice wrócą już z uniwersytetu, wpaść do mnie.
– Brzmi nieźle.
– Polubisz Chicago – zapewniła.
– Ja w ogóle lubię amerykańskie miasta – powiedział. – Jeszcze nie spotkałem takiego, które by mi się nie podobało.
– Ach, ci mężczyźni – westchnęła. – Jak trudno im czymś zaimponować.
Roześmiał się, a ona mu zawtórowała. Jest z nią. Czuła się szczęśliwa.
Znalazła wolne miejsce przy Lakę Shore Drive, zaparkowała i poszli przed siebie, ręka w rękę, roześmiani, znowu ze sobą. Przekąsili coś w zatłoczonym pubie, a potem dalej spacerowali. I spacerowali.
Callie chciała, oczywiście, usłyszeć z ust Jake’a opowieść o zestrzeleniu i uratowaniu z dżungli; mówili też o „Tygrysie” Cole’u, bombardierze, który odniósł kontuzję kręgosłupa i przechodził intensywną kurację w Pensacola.
Kiedy opowiedzieli już sobie o wszystkim, co wydarzyło się od chwili rozstania, Callie spytała: – Zostajesz w Marynarce?
– Jeszcze nie wiem. Mogę zrezygnować po odsłużeniu roku na lądzie. – Był instruktorem w 128. Dywizjonie Marynarki stacjonującym na Whidbey Island. Szkolił pilotów i bombardierów-nawigatorów, którzy mieli stanowić załogi samolotów szturmowych A-6 Intruder. – Latanie to fajna rzecz, a jeszcze fajniejsza, kiedy wraca się ze szpitala. Ale nie wiem. To zależy.
– Od czego?
– Od tego i owego.
Mrugnął do niej figlarnie. Lubiła te iskierki w jego szarych oczach. Podejrzewała, od czego uzależnia decyzję, ale chciała się trochę podroczyć.
– Finanse?
– Nie. Udało mi się trochę odłożyć.
– Chcesz pracować na liniach pasażerskich?
– Nawet o tym nie myślałem.
– W takim razie od czego zależy postanowienie?
Stali na deptaku wzdłuż Lakę Shore Drive, a za nimi rozpościerało się jezioro Michigan. Jake opierał się łokciami o balustradę, ale teraz objął Callie, aby ją pocałować. Kiedy wreszcie zabrakło im oddechu i oderwali się od siebie, Jake sapnął: – Od tego i owego.
– Od nas?
– Od ciebie i mnie.
Poczuła falę radości. Obie dłonie splotła na ramieniu Jake’a i wtuliła się w jego pierś. Mewy z krzykiem krążyły nad wodą.
Państwo McKenzie mieszkali w ceglanym, jednopiętrowym domku, sąsiadującym z innymi wiekowymi budyneczkami. Na malutkim dziedzińcu między gankiem a chodnikiem rosły dwa olbrzymie dęby. Trawa najwidoczniej poddała się po wieloletniej i daremnej walce o słoneczne światło. Tylko kilka źdźbeł sterczało cherlawie na placyku, z którego jesienne liście zgrabił w foremne pryzmy profesor McKenzie.
Callie przedstawiła Jake’a, który na zadane pytanie odparł, że z chęcią napiłby się piwa, jeśli znajdzie się jakieś. Profesor przyrządził sobie w wysokiej szklance whisky z wodą sodową i lodem, a damom nalał wina. Potem na kilku minut zasiedli w saloniku, sącząc drinki i wymieniając zdawkowe uwagi.
Tak, służy w Marynarce od pięciu lat i dotychczas mu to odpowiadało. Spotkali się z Callie w Hongkongu. Przepiękny czerwiec, nieprawdaż?
Wreszcie Callie wraz z matką przeprosiły i oddaliły się do kuchni. Jake rozejrzał się za popielniczką, ale nie dojrzał żadnej. Zastanawiał się właśnie, czy może założyć nogę na nogę, czy też lepiej będzie pozostawić obydwie stopy na podłodze, kiedy ojciec Callie zaczął wyjaśniać, że on i żona uczą na Uniwersytecie Chicago od trzydziestu lat, a w tym domu mieszkają od dwudziestu. Za osiem lat, jak dobrze pójdzie, przejdą oboje na emeryturę i wtedy przeniosą się może na Florydę.
– Ja wychowałem się w południowo-zachodniej Wirginii – odwzajemnił się informacją Jake. – Ojciec ma tam sporą farmę.
– A pan nie zamierza przejąć gospodarstwa?
– Nie – odparł Jake. Wystarczy mu rolnictwa, którego posmakował dorastając. Był teraz pilotem i mógłby nim pozostać, chociaż nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji.
– Na jakich maszynach lata pan w Marynarce? – spytał profesor.
Więc Callie nic o tym nie wspomniała? A może ojciec tylko zapomniał.
– Na A-6, proszę pana.
Twarz profesora pozostała niewzruszona. Twarz znużona, pomarszczona, z okularami o podwójnej ogniskowej, nad nimi przerzedzone włosy. Ale mimo wszystko nie wyglądał źle. Podobnie jak pani McKenzie; Jake natychmiast zrozumiał, komu Callie zawdzięcza urodziwą twarz i zgrabną figurę.
– Co to za samoloty? – zapytał profesor, jakby dla podtrzymania rozmowy.
– Szturmowe. Atakują we wszystkich warunkach pogodowych.
– Atakują?
– W dowolnej chwili, dowolnym miejscu, przy dowolnej pogodzie, w dzień i w nocy, z najwyższych i najniższych pułapów.
– Pan... zrzuca bomby? – Profesor spoglądał na Jake’a z niedowierzaniem.
– Różnie bywa. Czasami wystrzeliwuję również pociski rakietowe.
Profesor McKenzie westchnął i przyjrzał się jeszcze uważniej młodemu człowiekowi, którego córka zaprosiła do domu. Jedynaczka. Życie i jego zagadki. Pójście do łóżka z kobietą to jak najwyższe wyznanie wiary, doprawdy gra w kosmiczną ruletkę. Któżby przypuścił, że dwadzieścia lat później owoc tamtego złączenia przyprowadzi do domu takiego...
– Zawsze traktuje to pan tak beznamiętnie?
– Nie. Bardzo nie lubię, kiedy źli faceci usiłują mnie zabić – odparł chłodno Jake. – Teraz, jeśli pan pozwoli, panie profesorze, zaniósłbym swoje rzeczy na górę i trochę się umył.
– Oczywiście, proszę bardzo. – McKenzie machnął w kierunku holu, skąd schody prowadziły na piętro, a sam pociągnął zdrowy łyk whisky.
Za drugimi drzwiami Jake znalazł gościnną sypialnię, położył torbę na krześle i, wpatrzony w okno, opadł powoli na łóżko.
Kiepska sprawa. Nie trzeba było jasnowidza, żeby zgadnąć, iż Callie nic o nim nie opowiedziała rodzicom. I teraz ta mina starego. „Pan zrzuca bomby?” Zupełnie jakby mówił: „Doprawdy, panie Grafton, wykonuje pan wyroki mafii? Cóż za pasjonujący zawód! I lubi pan go, jak się zdaje.”
Cholera!
Poszperał w kieszeni i wyciągnął pierścionek zaręczynowy. Kupił go w grudniu na USS „Shiloh” i zawsze zabierał ze sobą do samolotu. Postanowił, że wręczy go Callie w odpowiedniej chwili, na przykład dzisiejszego lub jutrzejszego wieczoru. Teraz jednak spojrzał z niechęcią na pierścionek i schował go z powrotem do kieszeni.
Zachodzące słońce przeświecało przez gałęzie starego dębu. Okno było otwarte i przez moskitierę wpadał chłodny powiew. Konar. Mógłby po cichu zdjąć moskitierę, spuścić na sznurze torbę, a potem po gałęzi i pniu zjechać na ziemię. Zanim by się zorientowali, że gość zniknął, taksówka wiozłaby już Jake’a na lotnisko.
Kiedy pół godziny później zjawiła się Callie, on ciągle siedział zapatrzony w okno.
– Coś się stało? – zapytała.
Nie była to najlepsza pora na wyjaśnienia.
– Nie – odrzekł, podniósł się z łóżka i przeciągnął. – Kolacja gotowa?
– Gotowa, ale widzę po tobie, że coś jest nie tak.
– Nic nie mówiłaś, że ojciec jest liberałem.
– Liberałem? Jest kilometr na lewo od Lenina.
– Wyglądał na autentycznie wstrząśniętego, kiedy mu powiedziałem, że pilotuję samoloty szturmowe.
– Papa jest, jaki jest. Myślałam, że to może o mnie chodzi.
Jake pokręcił głową.
– Jesteś ładniejsza od niego i z pewnością lepiej się całujesz.
Wziął ją za rękę i poprowadził ku schodom.
– Poczekaj aż poznasz mego starszego brata. Billy Carter wygląda przy nim jak łazęga.
– Tak dobrze się całuję? – zapytała półgłosem.
Zatrzymali się na podeście i Callie zarzuciła ręce na szyję Jake’a.
– Wysoka pozycja na liście – powiedział. – Bez dwóch zdań.
Kiedy wszyscy znaleźli się już w łóżkach, profesor McKenzie oznajmił żonie: – Ten chłopak jest mordercą.
– Bądź poważny, Wallace.
– Zabija ludzi. Morduje ich z powietrza. To kat.
– Wojna jest wojną, mój drogi. Oni chcą zabić jego, on im się odwzajemnia.
– Zbrodniarz.
Mary McKenzie słyszała to już wielokrotnie.
– Wallace, Callie go kocha. Swoje opinie zachowaj dla siebie. Ona musi sama zadecydować.
– O czym niby?
– Czy chce go poślubić, czy nie.
– O jakim ty ślubie mówisz?
– Wallace, ty naprawdę nie rozumiesz, co się tu dzieje? – zapytała porywczo żona. – Można by pomyśleć, że jesteś ślepy jak kret! Gdzie ty miałeś oczy przy kolacji? Callie go kocha, to oczywiste!
– Nie wyjdzie za niego, nie ma mowy – oświadczył z przekonaniem profesor McKenzie. – Znam moją Callie.
– Masz rację, kochanie – mruknęła pojednawczo pani McKenzie. Wiedza jej męża o zakochanych dziewczynach nie wystarczyłaby do napełnienia naparstka. Matka była nieco rozczarowana wyborem córki; dziewczyna znalazłaby o niebo lepszych konkurentów, gdyby się tylko trochę rozejrzała.
Callie była nieprzewidywalna. Z chłopakami zaczęła się umawiać dopiero w koledżu, ale i później żaden młodzian nie zdołał jej na dłużej zainteresować. Pani McKenzie miała nadzieję – przez długi czas płonną – że wszystko zmieni się dzięki pracy w Departamencie Stanu. Ten Grafton fizycznie prezentował się nieźle, ale to niewłaściwy partner dla Callie. Był taki... zwyczajny. Dziewczynie potrzebny był ktoś, kto by przynajmniej dorównywał jej intelektem.
Matka jednak ani myślała dzielić się wątpliwościami z córką. Nie miało to sensu; jej protesty mogłyby jedynie przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. W epoce kobiet wyzwolonych jedynym sposobem wpływania na nie był nacisk co najwyżej ukradkowy. Trzeba było udawać absolutną neutralność – „To twoja decyzja, moja droga” – i sączyć krytyczne uwagi. Skądinąd bowiem nie ulegało wątpliwości, że córką trzeba pokierować w kwestiach matrymonialnych, zbyt ważnych, aby zdawać się bez reszty na dziewczęce kaprysy. Pewna, iż podoła zadaniu, które los przed nią stawia, pani McKenzie smacznie zasnęła, podczas gdy jej mąż przewracał się z boku na bok.
Przy śniadaniu profesor podjął wątek wojny wietnamskiej. Poprzedniego wieczoru mówił niewiele, a rozmową sterowały panie. Z rana w sposób nader niedwuznaczny oznajmił Jake’owi Graftonowi, co sądzi o politykach.
Jeśli oczekiwał sporu, to się rozczarował. Jake z aprobatą kiwał głową, słuchając wywodów pana McKenzie, a kilka razy, co Callie wyraźnie słyszała, przytaknął: „Ma pan zupełną rację”. Kiedy profesorstwo udali się już do swych uniwersyteckich zajęć, Jake i Callie poszli do kuchni pozmywać.
– Pięknie wymanewrowałeś papę – pochwaliła Graftona dziewczyna.
– Jak to?
– Zabrałeś mu wiatr z żagli. Oczekiwał zażartej kłótni. Callie spojrzała Jake’owi badawczo w oczy, on zaś odrzekł: – O co tu się kłócić? Tamta wojna to już historia.
– Ale... – niepewnie zawiesiła głos.
Jake tylko wzruszył ramionami. Kolano miał już zdrowe, a zmarli zostali pochowani. Ten rozdział jego życia był już zamknięty. Objął dziewczynę i zapytał z uśmiechem: – A co robimy dzisiaj?
Przez jego źrenice, pomyślała Callie, można zajrzeć do wnętrza duszy i zobaczyć tam prostotę i dobro. Nie miał osobowości tak skomplikowanej i egocentrycznej jak jej ojciec, ale wolny był też od wątpliwości i lęków, które trapiły tak wielu jej rówieśników. Wietnam, o dziwo, pozostawił na nim blizny tylko zewnętrzne, jak choćby znamię na skroni, o którą otarł się pocisk. Czując siłę i ciepło męskiego ciała, dziewczyna wtuliła się w obejmujące ją ramiona i szepnęła: – A co ty byś chciał?
– Zgadzam się na wszystko – mruknął – byle z tobą.
Ręce chłopaka oplotły Callie w pasie, a ona miała wrażenie, że miękną jej kolana. Przełknęła ślinę i powiedziała: – Chciałabym, abyś poznał mojego brata, Therona. Mieszka w Milwaukee. Najpierw jednak naczynia, a potem, skoro już tak zręcznie podjąłeś ten wątek, chodźmy na górę i przyjrzyjmy się sobie bez ubrań.
Jake poczerwieniał, na widok czego Callie wybuchnęła głębokim, zmysłowym śmiechem.
– Tylko mi nie opowiadaj, że nawet ci to nie przyszło do głowy.
Jake uwielbiał ten jej śmiech. Odrzucała do tyłu głowę, włosy jej falowały, a w ustach pobłyskiwały śnieżnobiałe zęby. Efekt był urzekający: chciałoby się go oglądać setki i tysiące razy.
– No cóż – uśmiechnął się – może i przemknęła mi przez głowę taka myśl.
Łóżko, na którym się ułożyli, było zalane słonecznym światłem. Po miesiącach spędzonych na okręcie, w stalowej skorupie, poprzez którą nie przenikało słońce, jego promienie miały dla Jake’a magiczną wręcz moc. Wietrzyk rozwiewał ciemne włosy dziewczyny, w których połyskiwały złociste iskierki. Była teraz ucieleśnieniem kobiecości: całym sobą chłonął ciepło i gładkość jej skóry oraz zmysłowe rozedrganie i wilgotność.
W jakiś sposób to ona znalazła się wreszcie na górze i nadała miłosny rytm. Czując koniuszki jej włosów na twarzy, a namiętne ręce na ciele, Jake naprowadził Callie na siebie.
Kiedy wyczerpana przywarła do niego, a jej ciepły oddech owiewał mu szyję, Jake szepnął: – Kocham cię.
– Wiem – mruknęła.
Theron McKenzie został powołany do wojska w 1967 roku. Siódmego października 1968 roku wszedł na minę przeciwpiechotną. Stracił obydwie nogi: wybuch urwał jedną pod, a drugą nad kolanem. Teraz poruszał się na protezach i zdaniem Jake’a zupełnie dobrze sobie radził, chociaż chodząc kołysał się lekko na boki.
– Byłem w II Korpusie – opowiadał. – Najgorsze, że to była nasza własna mina. Zamyśliłem się na chwilę i polazłem, gdzie nie trzeba.
Uśmiech i wzruszenie ramion.
Jake polubił tamtego od pierwszego spojrzenia, trochę jednak się stropił, gdy Theron spytał: – To co, żenisz się z nią?
Callie szła między nimi z ręką na ramieniu Jake’a, który szybko odzyskał rezon.
– Hm, czy ja wiem? Jest taka szykowna i wytworna, że może trochę za dobra dla prowincjusza w moim typie. Ale ty znasz ją lepiej; co byś zrobił?
Obaj badawczo ocenili Callie, na której twarzy nie drgnął nawet mięsień. Theron westchnął i orzekł: – Gdybym był tobą i dziewczyna tak mnie kochała, powlókłbym ją do ołtarza tak jak stoi, nawet bosą. Gdybym był tobą.
– Przemyślę to.
– A jak ty, siostruniu? Wyjdziesz za niego?
– Theron, ja ci chyba utnę ten jęzor.
Zjedli obiad w barze nie opodal biura, gdzie Theron pracował jako inspektor podatkowy. Po pół godzinie niezobowiązującej rozmowy zwrócił się do Jake’a:
– Zostajesz w wojsku, czy spróbujesz czegoś w cywilu?
– Jeszcze się nie zdecydowałem. Zdałem tylko egzamin z historii najnowszej. Warto by się jeszcze czegoś poduczyć.
– Mógłbyś pracować jako pilot.
– Może.
Theron zmienił temat. Zanim Callie zdążyła zaprotestować, zasypał Jake’a pytaniami o lotniskowiec: o katapultę, jak działa mechanizm wychwytujący, skąd pilot wie, że jest we właściwym miejscu ścieżki schodzenia. Grafton pokrywał serwetki odręcznymi szkicami, podczas gdy brat Callie interesował się coraz to nowymi szczegółami. Dziewczyna siedziała w milczeniu i przysłuchiwała się.
– Kurczę, to musi być wspaniałe! – wykrzyknął Theron. – Startować z okrętu i lądować na nim. Zawsze o czymś takim marzyłem. – Uderzył z rozmachem w protezę. – Teraz to, oczywiście, niemożliwe, ale łatwo mi sobie wyobrazić.
Callie spoglądała na nich i czuła, jak przepełnia ją radość. Cudownie łatwo się dogadali i wyglądali teraz niczym bracia. Niełatwo być siostrą kogoś takiego jak Theron, mężczyzny w każdym calu. Kiedy zaś ów prawdziwy mężczyzna jest starszy od siostry tylko o półtora roku, trudno znaleźć pośród rówieśników kogoś, kto mógłby z nim się równać.
Jake Grafton mógł się z nim równać. Nie posiadała się z zachwytu.
– Czy on zostanie w Marynarce? – spytała pani McKenzie, kiedy wraz z córką kroiły ciasto na kolację.
– Jeszcze nie wie.
Niezdecydowanie nie należało do cech, które pani McKenzie najbardziej ceniła u ludzi.
– Pewnie zostanie – zaryzykowała.
– Może – zgodziła się Callie.
– Wojsko to świetne miejsce dla pewnego typu ludzi. Rząd karmi ich, ubiera, zapewnia mieszkania, leczenie i niezłe pensje. Im pozostaje tylko wykonywanie rozkazów. Nie trzeba brać na siebie żadnej odpowiedzialności i niektórym to odpowiada.
Callie skupiła się na podważaniu brzegów placka i takim przenoszeniu jego części na talerz, aby nie powstała bezładna sterta masy owocowej i okruchów.
– Będzie dalej latał? – nastawała matka. – Rozumiesz, gdyby został.
– Pewnie tak – odparła córka.
Pani McKenzie pozwoliła, by cisza stała się krzycząca. W końcu Callie nie wytrzymała i rzuciła porywczo: – Mamo, on nawet nie pytał, czy chcę wyjść za niego.
– Zrobi to, niech cię głowa nie boli, raczej prędzej niż później. To młodzieniec szykujący się do oświadczyn albo zupełnie już nie znam się na tych sprawach.
– Jeśli poprosi mnie o rękę – powiedziała w zamyśleniu dziewczyna – sama jeszcze nie wiem, co odpowiem.
Callie McKenzie była przekonana, że właśnie dlatego nie padła jeszcze propozycja zaręczynowa; Jake Grafton nie wyglądał na naiwniaka. Sama jednak nie rozumiała, skąd bierze się jej niepewność.
Kocham go, więc o co mi chodzi?
Pani McKenzie niewiele może wiedziała o Jake’u Graftonie, dobrze jednak wiedziała, jak wygląda zakochany mężczyzna.
– Musiałby być idiotą, żeby na całe życie związać się z Marynarką – oznajmiła stanowczo matka.
– Mamo, pilotuje samoloty, to jego zajęcie i jest w tym dobry.
– Także linie cywilne potrzebują ludzi.
– Chyba rozważał także i tę możliwość – mruknęła Callie, dużo bardziej zajęta swoimi wątpliwościami. Czyżby przez cały czas szukała kogoś podobnego do Therona? Czy to rozsądne, rozglądać się za kimś, kto zastąpi jej brata?
Matka znowu coś mówiła, ale córka ocknęła się dopiero»po chwili.
– ...w tej swojej Marynarce, aż którejś nocy zadzwonią do ciebie z wiadomością, że miał wypadek i właśnie zostałaś młodą wdową. I co wtedy?
– Mamo, raz mówisz, że pewni ludzie zostają w wojsku, bo tak jest bezpiecznie, potem dowodzisz, że wprost odwrotnie, wojsko jest strasznie niebezpieczne. Albo jedno, albo drugie. Czy położyć na wierzch krem?
– Callie, chodzi mi tylko o ciebie. Przecież dobrze wiesz, że coś może być fizycznie niebezpieczne, a zarazem bardzo pociągające dla ludzi pozbawionych wyobraźni.
Callie zajrzała do lodówki i po chwili ją zamknęła.
– I tak nie mamy kremu. Weźmiesz dwa pozostałe?
Z tymi słowami chwyciła dwa talerze i poszła do jadalni. Położyła jedną porcję smakołyku przed Jake’em, drugą przed ojcem i usiadła za stołem. Grafton puścił do niej oko, ona zaś usiłowała odwzajemnić się uśmiechem.
Boże, gdyby matka naprawdę wiedziała, jak ryzykowne jest zajęcie Jake’a, byłaby nie zatrwożona, lecz przerażona. Dzisiaj po południu w rozmowie z Theronem żartował sobie ze strachu, ale Callie dobrze wiedziała, że to nieustanne ryzyko.
Ukradkiem znowu przyjrzała się jego twarzy. Nie był podobny do Therona, ale miał tę samą pewność siebie, tę samą inteligencję, spostrzegawczość, ciekawość świata i łatwość w nawiązywaniu kontaktów. Dostrzegła to wszystko już przy pierwszym spotkaniu. I podobnie jak Theron, Jake Grafton nie musiał przed nikim się popisywać. Czy to za sprawą latania, czy też za sprawą walki, w każdym razie posiadł tę samą spokojną niezależność: pewnie brał w posiadanie miejsce, w którym się znajdował. Chociaż więc nie fizycznie, to jednak był podobny do jej brata. Nie mogła ukryć przed sobą tego faktu.
– Najpoważniejszym problemem naszego społeczeństwa jest to – rozpoczął profesor McKenzie – że tak wielu młodych ludzi wyzbytych jest jakiegokolwiek zmysłu moralnego.
Skończyli jeść ciasto i popijali kawę. Jake puścił zaczepkę mimo uszu i nawet nie zerknął na gospodarza. Wpatrywał się w Callie, aby odgadnąć jej nastrój.
– Wystarczyłoby najbardziej elementarne poczucie dobra i zła – ciągnął profesor – a zabrakłoby chętnych do wojaczki. Dopóki wszyscy nie pojmą, że mają prawo, co mówię, obowiązek, powinność przeciwstawienia się cynicznym żądaniom skorumpowanych rządów, nie będzie końca wojnom. Morderstwa, rzezie, gwałty, bezmiar ludzkiego cierpienia, a wszystko po co? Żeby napełnić kieszenie paru chciwców!
Po prologu mówca najwyraźniej przechodził do meritum. Jake dobrze wiedział, co dalej nastąpi.
– No a pan, Jake? Powołali pana do armii, prawda?
– Nie.
W głosie Graftona było coś, co kazało Callie zerknąć na chłopaka, chociaż jej uwaga przede wszystkim skupiała się na ojcu.
– Wallace... – usiłowała wtrącić się pani McKenzie – czy nie lepiej...
– Zgłosił się pan na ochotnika?
– Tak.
– Ochotniczy morderca – szyderczo skonkludował profesor.
– Zgłosiłem się na ochotnika, aby bronić swojego kraju. Profesor poczuł się na swoim gruncie i ruszył do wielokrotnie przećwiczonego ataku.
– Wietnamczycy nie zaatakowali twojego kraju, mój chłopcze. Nikomu nie uda się schować za flagą, ani też zakryć nią tego, czegoście tam narobili. – McKenzie był coraz bardziej rozgorączkowany. – Ty i twoi koledzy zabijaliście bezbronnych ludzi, kobiety, dzieci. Paliliście ich żywcem. Obrzucaliście bombami w najbardziej tchórzliwy spo...
– Nie ma pan zielonego pojęcia o tym, o czym pan mówi!
– Panowie, zmieńcie temat, proszę – ostro wkroczyła pani McKenzie.
– O nie, Mary! – Profesor pochylił się ku Jake’owi, nie spuszczając oczu z jego twarzy. – Ten młodzieniec, pozwolę sobie domniemywać, zaleca się do naszej córki. Mam chyba prawo zorientować się, jakim jest człowiekiem.
– Ta wojna się skończyła, panie McKenzie – rzucił Jake.
– Zgoda, już się nie strzela, chociaż nie za sprawą takich jak ty. Ale nie można po prostu odwrócić się i pójść sobie, jak gdyby nie było tych wszystkich zabitych. Na to się nie zgodzę! Amerykanie nigdy...
Profesor przemawiał już jednak tylko do pleców Jake’a Graftona. Pilot znajdował się właśnie w drzwiach prowadzących do holu, skąd wchodziło się na piętro. Pani McKenzie gwałtownie zerwała się i zniknęła w kuchni, pozostawiając ojca z córką.
– Nie musiałeś tego robić, papo.
– To nie jest chłopak dla ciebie, Callie. Nie potrafiłabyś żyć z tym, co zrobił on i wszystkie jemu podobne świnie w mundurach.
Callie nerwowo postukiwała łyżeczką w blat. Nagle ją odłożyła i odsunęła krzesło.
– Teraz ja ci coś powiem, ojcze. Od dawna chciałam to zrobić, ale nie wiedziałam jak. Teraz spróbuję. Ty widzisz świat tylko w czerni i bieli, chociaż naprawdę jest w nim moc szarych odcieni. Doszłam do wniosku, że ludzie, którzy wierzą w twardy mur oddzielający dobro od zła, to pomyleńcy.
Wyszła z pokoju, a ojciec siedział zdumiony z rozwartymi ustami.
W pokoju gościnnym Jake pakował swoje rzeczy. Brezentowa torba, zauważyła Callie, była bardzo poplamiona. Pół roku temu miał ją w Olongapo.
– Zamówiłem taksówkę – mruknął. Kiwnęła głową i opadła na krzesło.
– Ojciec... Przepraszam za wszystko.
Grafton wepchnął ostatni przedmiot, rozejrzał się, czy niczego nie zapomniał, zasunął zamek błyskawiczny, a następnie pchnął w kierunku drzwi. Dopiero teraz spojrzał dziewczynie w twarz.
– Chcę, żebyś dobrze mnie zrozumiała. To właśnie w wojsku spotkałem najwspanialszych ludzi. Kilku już nie żyje, kilku zostało okaleczonych na całe życie, jak twój brat. Jestem dumny, że z nimi służyłem. Jestem dumny, że zaliczam się do grona tych, którzy przetrwali. I nie zamierzam wysłuchiwać złośliwych wyzwisk.
– Wiesz, papa i te jego opinie o świecie...
– Opinie są jak dziury w dupie, każdy ma jakąś. Twój ojczulek jest już w tym wieku, że powinien wiedzieć, iż nie każdy ma ochotę zaglądać mu między pośladki i wysłuchiwać jego kazań.
– Może za kilka dni przyjadę na Whidbey – powiedziała strapionym głosem Callie.
Jake tylko kiwnął głową. Na twarzy czuł pot, w żołądku lekkie mdłości. Nie bardzo wiedział, jak się zachować, więc stał przez chwilę niezdecydowany, wreszcie mruknął: – Pozdrów ode mnie mamę – chwycił torbę i wyszedł. Słyszała jego kroki na schodach. Słyszała, jak otwiera drzwi. Słyszała, jak je zamyka.
I wtedy się rozpłakała.
Godzinę później zeszła na dół, ale kiedy stawiała nogę na przedostatnim schodku, usłyszała głos matki.
– Jesteś osłem. Dość już mam tych twoich napuszonych wykładów na temat wojny. Rzygać mi się chce, kiedy słucham, jak osądzasz cały świat ze swojego alabastrowego piedestału.
– Mary, ta wojna była kloaką. Była od początku do końca niesłuszna, a umożliwiła ją głupia ślepota chłoptasiów takich jak Grafton. Gdyby on i reszta jego kolegów odmówili pójścia na front, nie byłoby wojny, ani tamtej, ani żadnej innej.
– Chłoptasiów? Jake Grafton jest mężczyzną!
– Bezmyślnym samcem – oznajmił z pogardą profesor McKenzie. – Bezmózgim. Też mi męskość.
Callie zastygła w bezruchu. Jeszcze nigdy dotąd nie słyszała, by rodzice mówili do siebie takim tonem.
– Powtarzam: mężczyzną – ostro sprzeciwiła się matka – który po prostu myśli inaczej niż ty. Jest dostatecznie inteligentny, by pilotować samoloty bojowe. Starczyło mu uporu, aby zostać oficerem Marynarki i to niezłym, jak się zdaje. Wiem, że tobie to nie imponuje, ale chodzi przecież o Callie. Jest dojrzały i ma w sobie tyle charakteru, że zrobiło to na niej wrażenie.
– W takim razie zbyt łatwo ulega pierwszym wrażeniom. Takie młode dziewczyny nie wiedzą...
– Dość już, ty stary durniu – ostro przerwała mężowi panie McKenzie. – Mamy syna, który spełnił to, co uważał za swój obowiązek, ale ty zawsze dawałeś mu do zrozumienia, że jest tylko głupim, nędznym faszystą. Twój jedyny syn, który nie chce cię nawet widzieć. Już się tu nigdy nie pokaże. Twoje opinie, Wallace, są tylko twoimi opiniami, tymczasem do zakutej głowy nie dopuszczasz tej prawdy, że inni ludzie mogą szczerze wyznawać inne poglądy. I wielu rzeczywiście wyznaje.
– Ja...
Ale pani McKenzie nie pozwoliła mężowi dojść do słowa.
– Chcę to w końcu raz powiedzieć i lepiej, żebyś mnie wysłuchał. Callie pewnie wyjdzie za Jake’a Graftona. On jest kropka w kropkę jak Theron i z pewnością nie bardziej od Therona przejmie się twoimi pokrzykiwaniami i wyzwiskami. Mogłeś to już zresztą dzisiaj sam zobaczyć. Ja go nie potępiam.
– Callie poślubi...
– Zamknij się, ty stara piszczałko! Cała twoja wiedza o własnej córce zmieściłaby się na łebku od szpilki.
Ostatnie zdanie zostało wykrzyczane, potem zapadła cisza. Po chwili pani McKenzie znowu przemówiła, ozięble akcentując każde słowo: – Musiałby się zdarzyć cud, żeby Jake Grafton raz jeszcze przestąpił ten próg. Tak samo będzie z Callie, jeśli za niego wyjdzie. Posłuchaj mnie dokładnie, Wallace: gdybym z powodu twojej głupoty utraciła następne dziecko, rozwiodę się z tobą!
Callie nie zdążyła nawet drgnąć, kiedy matka zdecydowanym krokiem wyszła z ojcowskiego gabinetu i na widok córki stanęła jak wryta.
Dziewczyna noga za nogą powlokła się po schodach do sypialni.
Po niespokojnej nocy spędzonej w hotelu w pobliżu lotniska O’Hare, Jake wsiadł do pierwszego samolotu lecącego do Seattle. Niestety, na następny kurs Harbor Airlines do Oak Harbor nie było wolnych miejsc, musiał więc jakoś spędzić dwie godziny na lotnisku Sea-Tac. W barze zamyślił się nad piwem.
Wojna się skończyła, ale nie całkiem. Co za idiotyzm!
W Chicago starał się trzymać nerwy na wodzy i udawało mu się to całkiem nieźle do chwili, gdy nie potrafił już znieść szyderstw i impertynencji pana profesora. I teraz siedział, piętnasty już chyba raz przypominając sobie wszystko chwila po chwili. Co teraz myśli Callie, co czuje?
Wydawało mu się, że pierścionek wypala dziurę w kieszeni. Wyciągał go od czasu do czasu i przyglądał się ukradkiem, tak żeby nie dostrzegł tego nikt z boku.
Może powinien wyrzucić to cholerstwo? Nic nie wskazywało na to, aby miał je kiedykolwiek wręczyć Callie, a przynajmniej nie w tym życiu, z pewnością zaś nie zamierzał przechowywać tego prezentu dla innej osoby. Trzeba było coś zrobić z tym świecidełkiem.
Po co w ogóle pośpieszył się z kupnem? Mógł poczekać, aż dziewczyna powie „tak”, potem zabrać ją do jubilera i pozwolić, by sama sobie wybrała pierścionek. Normalni faceci najpierw starają się o kobietę, a dopiero potem o zaręczynowe świecidełko. Oszczędziłby sobie wiele kłopotów, gdyby postępował tak jak inni.
Było, minęło.
Tak czy owak, czuł się fatalnie, zupełnie jakby nie miał już po co żyć.
Wpatrywał się smętnie w kufel, gdy z boku doszedł go głos: – Dorobiłeś się tego w Wietnamie?
Jake obejrzał się. O dwa stołki dalej siedział chłopak dwudziestodwu-, może dwudziestotrzyletni. Z lewego rękawa zamiast dłoni wystawał hak. Pytającym był zwalisty trzydziestolatek, który stał przy kontuarze czekając, aż barman poda mu piwo.
– Tak – potwierdził chłopak. – Pod Chu Lai.
– Dobrze ci tak. Przynajmniej wiesz, że nie opłaca się mordować bezbronnych ludzi – powiedział drwiąco tamten, wziął kufel i odwrócił się.
Niewiele myśląc, Jake zeskoczył ze stołka, zrobił dwa szybkie kroki, chwycił mężczyznę za ramię i okręcił nim tak, że piwo chlusnęło na podłogę.
– Co ty wyprawiasz, skurwysynu! – wrzasnął napadnięty.
– Przeproś chłopaka!
– Pocałuj mnie w dupę! – Dopiero teraz zauważył wyraz twarzy Jake’a i dodał pośpiesznie: – Wolnego, bracie, mam czarny pas...
Nie zdążył dokończyć przekazywania informacji, gdyż Jake porwał z lady butelkę i rozbił ją na głowie mężczyzny, który nieprzytomny padł na posadzkę. Grafton z pasją chwycił za zakrwawioną czuprynę, drugą ręką złapał spodnie tamtego w kroczu, zakołysał bezwładnym ciałem i cisnął przez okno na placyk przed barem.
Szkło jeszcze wysypywało się z ramy, kiedy Jake przykucnął nad leżącym. Otoczony świetlistymi odłamkami, krwawił z licznych zadrapań i przewracał półprzytomnymi oczyma. Wreszcie jego wzrok ustabilizował się na Graftonie.
– Miałeś dzisiaj fart – wolno i wyraźnie powiedział Jake. – Znam kilkunastu facetów, którzy by cię po prostu zabili za taki numer. Kto wie, może jest ich nawet kilkuset. – W policzkach tamtego połyskiwały szklane igiełki. – Na twoim miejscu, bracie – ciągnął pilot – dałbym sobie spokój z karate. Jesteś za miękki. Może byś tak popróbował baletu?
Podniósł się i nie spojrzawszy nawet na gapiów, wrócił do baru.
– Ile za piwa? – zapytał.
– Za które?
– Moje i tamtego facia. Postawię mu.
– Cztery dolary.
Jake rzucił na ladę piątkę. Przez pustą teraz ramę zobaczył, jak nad jego ofiarą nachyla się policjant. Wyciągnął rękę do eks-żołnierza, który mocno ją uścisnął.
– Nie musiałeś tego robić.
– Musiałem – mruknął Jake. – Może bardziej dla siebie, niż dla ciebie.
– Ja też byłem w wojsku – odezwał się barman. – Z przyjemnością uścisnę panu rękę.
Jake potrząsnął wyciągniętą dłoń i zwrócił się do jednorękiego weterana.
– Nie możesz dać się poniewierać takim dupkom.
– Gdyby to tylko o niego chodziło – mruknął chłopak i wskazał brodą chodnik.
– Wiem. Mamy tu siódme niebo, co?
Wyszedł z baru i podszedł do policjanta.
W poniedziałek o czwartej po południu w drzwiach celi stanął strażnik.
– Wychodzisz, Grafton. Rusz się!
Gliniarz ruszył za Jake’em ubranym w niebieski drelich i gumowe sandały, o parę numerów za duże. Lotnik spędził w ciupie cały weekend. Jedyną przysługującą mu rozmowę odbył z oficerem dyżurnym bazy lotniczej Marynarki w Whidbey.
– Gdzie niby jesteś??? – wykrzyknął tamten, najwyraźniej nie dowierzając własnym uszom.
– W areszcie okręgu King – powtórzył Jake.
– Niech mnie cholera! Co się stało, zabiłeś kogoś?
– Nie. Wyrzuciłem kolesia z baru.
– Tylko tyle?
– Wyrzuciłem go przez zamknięte okno.
– O!
– Lepiej zapisz to do księgi raportów i skontaktuj się ze Starym.
– W porządku, Jake. Czekaj spokojnie i nikomu się nie stawiaj.
Przebrał się w cywilne ubranie w tym samym pokoju, gdzie zmienił je na aresztanckie oraz gdzie pobrano mu odciski palców i go sfotografowano. Na koniec otrzymał kopertę, do której przełożono rzeczy z jego kieszeni. Sprawdził zawartość: bilety lotnicze, portfel, drobniaki, pierścionek. Ten ostatni wsunął do kieszonki i przeliczył pieniądze.
– Tutaj białe chłopaki rzadko noszą diamentowe pierścionki – zagadał gliniarz.
Grafton nie miał ochoty na rozmowę.
– Biżuterię noszą tylko handlarze narkotyków – ciągnął policjant – i włamywacze. Nie zakradłeś się bracie przez jakieś okno?
– W każdym razie nie ostatnio.
Jake zamknął portfel i schował do kieszeni.
– W każdym razie z pierścionkiem łatwiej zaliczać panienki.
– Jasne; majtki same im opadają. W zeszłym tygodniu dmuchałem córkę miejscowego gliniarza.
– Podpisz kwit, dupku.
Jake zrobił, o co go poproszono.
Po chwili znalazł się w biurze, gdzie na krześle siedział sztywno jego dowódca, komandor Dick „Kruszyna” Donovan. Nie spojrzał nawet na Jake’a, kiedy ten podpisywał wręczone przez podoficera dyżurnego dwa dalsze papierki. Jednym z nich było zobowiązanie, że za trzy tygodnie stawi się na przesłuchanie w sądzie okręgowym. Jake schował kopię.
– Jest pan wolny – oznajmił sierżant.
Donovan powstał i ruszył do drzwi, a Grafton poszedł w jego ślady.
W samochodzie zajął miejsce obok Donovana, wielkiego faceta, z szerokimi barami i ogromnymi stopami. Był pierwszym bombardierem, który dowodził dywizjonem uzupełnień VA-128.
– Dzięki, że mnie pan wyciągnął, szefie.
– Mam mnóstwo ważniejszych rzeczy do roboty, niż jechać aż do Seattle, żeby wyciągać z paki mojego oficera! Oficera! Jakaś pieprzona bójka w barze! Mało brakowało, a palcem bym nie kiwnął. Sam nie wiem, czemu tak nie zrobiłem..
– Przykro mi.
– Gówno prawda! Przykro mi, dobre sobie. Nie miałeś nawet w czubie, kiedy wywalałeś tym dupkiem okno. Wypiłeś pół piwa; czytałem raport policyjny i zeznania świadków. Wcale ci nie jest przykro i nie masz nic na swoje usprawiedliwienie.
– Przykro mi, że sprawiłem panu kłopot, panie komandorze, ale rzeczywiście nie żałuję tego, co zrobiłem. Ten facet zasłużył sobie.
– Za kogo ty się uważasz, Grafton? Za Supermana z komiksu? Kto dał ci prawo dowalać każdemu facetowi, który sobie na to zasłużył? Od tego są policja i sądy.
– W porządku. Źle się stało.
– Uważaj, bo ci serce pęknie od tych wyrzutów sumienia.
– Dziękuję, że mnie pan wyciągnął. Dobrze wiem, że wcale pan nie musiał.
– Jasne; sam widziałem w twoich oczach łzy wdzięczności.
– Nie o to chodzi.
– No i co ja mam teraz z tobą począć?
– Wszystko, co pan uzna za stosowne. Nagana, wpis do akt, sąd wojskowy, wszystko. Pan decyduje. Jeśli pan chce, jutro składam podanie o zwolnienie.
– Tak po prostu? – mruknął Donovan.
– Tak po prostu.
– O co ci właściwie chodzi? Masz już dość Marynarki?
– Nie zastanawiałem się nad tym.
– Panie komandorze! – warknął Donovan.
– Nie zastanawiałem się nad tym, panie komandorze!
Donovan zamilkł. Wjechał na autostradę I-5 i skierował się na północ. Ominął przystań promową Mulkiteo; nie miał ochoty na prom. Wolał pozostać na autostradzie i mostem nad cieśniną Deception dostać się na Whidbey Island.
Jake siedział i wpatrywał się w ruch na szosie. Nic już nie było ważne. Faceci, który zginęli w Wietnamie, faceci okaleczeni... masakry i cierpienia. Żeby teraz byle dureń mógł ich obrażać na lotnisku? Żeby mógł sobie z nich drwić byle profesor uniwersytetu? Żeby porucznicy, którzy przeżyli, na wyścigi drapali się po śliskich szczeblach kariery i trzęśli w oczekiwaniu na doroczne oceny służbowe?
Lipiec... roku pańskiego 1973.
W Wirginii ojciec pracował od świtu do zmierzchu. Znał cenę, którą trzeba zapłacić, ale widział też, za co. Cielęta rodziły się i wzrastały, trzoda przybierała na wadze, zboże kiełkowało, wznosiło się nad ziemię i czekało na zżęcie.
Może powinien wrócić do Wirginii i poszukać dla siebie jakiegoś zajęcia. Męczył go mundur, męczyła papierkowa robota, męczyło nawet latanie. Nic już się nie liczyło.
Donovan przemówił ponownie dopiero wtedy, kiedy jechali przez Mount Vernon.
– Potrzeba było osiemdziesięciu siedmiu szwów, żeby faceta pozbierać do kupy.
Na Jake’u informacja ta nie wywarła większego wrażenia; z grzeczności zrobił tylko jakiś niewyraźny gest.
– Jaja napuchły mu do wielkości pomarańczy – westchnął komandor. – Osiemdziesiąt siedem szwów to niemało, ale nie powinno być żadnych trwałych obrażeń. Parę blizn, to wszystko. Dogadałem się z prokuratorem, nie będzie żadnej sprawy.
Jake mruknął z niedowierzaniem. Nie wsłuchiwał się wprawdzie w słowa Donovana, ale ta informacja do niego dotarła.
– Prokurator był w dolinie Chosin z 5. Dywizją piechoty morskiej – ciągnął komandor. – Przeczytał raport policji oraz zeznania barmana i tego bezrękiego chłopaka. Papiery policyjne i skarga gdzieś się zawieruszą.
– Bomba – oświadczył Jake.
– Jesteś mi więc winien jeszcze tylko pięćset dolców. Dwieście wysłałem jako kaucję, trzysta poszło na wstawienie nowej szyby. Przyjmę czek.
– Dzięki, szefie.
– Chociaż ten sukinsyn może chcieć zainkasować coś za te osiemdziesiąt siedem szwów, jeśli znajdzie adwokata gotowego wystąpić z powództwem cywilnym. Sędzia może cię wtedy skazać na opłacenie szpitala i kosztów leczenia, choć pewnie na nic więcej. Ale z sędziami nigdy nie wiadomo.
– Osiemdziesiąt siedem – powtórzył w zamyśleniu Jake.
– Spakuj się – polecił Donovan. – Odkomenderuję cię do piechoty morskiej. Prawnicy nic nie mogą zrobić komuś, kto znajduje się akurat na środku Pacyfiku.
Grafton poczuł rosnące przerażenie.
– Do marines!
– Tak. Dywizjon A-6 piechoty morskiej wypływa na „Columbii”. Brakuje im pilotów mających doświadczenie na lotniskowcach. Biuro Spraw Personalnych Marynarki rozglądało się za jakimiś ochotnikami, więc się zgłosiłeś.
– Chryste Panie, szefie! – wykrzyknął Jake. – Raptem pięć miesięcy temu skończyły mi się dwie pełne tury w Wietnamie. – Zamilkł raptownie, dopiero teraz uświadamiając sobie wszystkie konsekwencje decyzji Donovana.
Służba na lądzie była rodzajem wynagrodzenia, aktywnym wypoczynkiem po dwóch turach bojowych, po nocnych startach, nocnych lądowaniach, ostrzeliwaniu z dołu, góry i boków. Te nocne starty z katapulty... O Boże, jak on ich nienawidził. I jeszcze te nocne podejścia, w podziurawionym samolocie i na ostatnich kroplach paliwa; chciało mu się rzygać na samą myśl o nich. I oto Dick „Kruszyna” Donovan oznajmia, że wysyła go na następne osiem lub dziewięć miesięcy takich doświadczeń!
A niech to diabli!
– Żółtki kilka razy o mało mnie nie rozwaliły nad Wietnamem! Cud, że jeszcze żyję! A teraz podtyka mi pan na deser takie gówniane ciasteczko!
Tak mu się to wyrwało, ale można by pomyśleć, że Dick Donovan niczego nie usłyszał. No cóż, komandor nie był zapewne osobą, do której należało kierować takie gorzkie żale. Zdesperowany Jake chwycił się ostatniej szansy.
– Szajbusy naprawiają swoje maszyny młotami kowalskimi i łomami – jęknął zbolałym głosem. – Wszyscy nazywają je latającymi trumnami.
Kiedy Donovan zostawił bez komentarza tę oczywistą prawdę, Grafton załamał się do reszty.
– Nie może mi pan tego zrobić. Ja...
– Chcesz się założyć?
Trzech instruktorów pilotażu sączyło piwo w barze, kiedy Jake wszedł do klubu oficerskiego dywizjonu. Przez wysokie okna wpadały promienie popołudniowego słońca, w których, zmrużywszy oczy, można było dostrzec spokojne wody Puget Sound, bardziej teraz przypominające jezioro niż oceaniczną zatokę.
Jake oznajmił, że odkomenderowano go do dywizjonu piechoty morskiej, który wypływa na „Columbii”. Po twarzach kolegów zorientował się, że nie była to dla nich nowina. Złe wiadomości są jak dobre rumaki. Trzy głowy zgodnie pokiwały.
– Na lądzie człowiek się szybciej starzeje.
– Jasne. Whidbey jest niezłe, ale gdzie mu do Po City.
Te przyjazne komentarze w niczym nie uspokoiły Jake’a, chociaż ten starał się robić dobrą minę do złej gry. Nie był specjalnym świętoszkiem, ale dziwki i whisky w Olongapo City nie były dla niego aż tak wielką atrakcją. Chwilami żałował, że nie potrafi się rozpłakać jak mały chłopiec. Miał porzucić to, czego prawdziwy smak dopiero teraz odczuwał: loty bez ryzyka zestrzelenia, trzykilometrowy pas startowy, spokojne wieczory na suchym lądzie z górami czerniejącymi na horyzoncie, chłodny wiaterek ciągnący od oceanu, wspaniałe weekendy, które można było smakować bez pośpiechu. Niesprawiedliwa decyzja Donovana była jak cios nożem w trzewia. Wyłamując się z ustalonego rytmu żołnierskiego życia, porzucał wszystkie miłe rzeczy i znów wyruszał na ocean.
– Szczęściarz z ciebie, że jesteś kawalerem – oznajmiła jedna z barowych ciem. – Większość żon w przypadku malutkiego rejsiku męża w połowie lądowej tury występuje o rozwód.
Rozmowa potoczyła się w nowym kierunku. Wiedzieli o czterech facetach, którzy byli w trakcie rozprawy rozwodowej. Długie rozstania z rodziną, wymuszane przez służbę w Marynarce nie sprzyjały trwałości pożycia małżeńskiego. Koledzy oddali się plotkom, a myśli Jake’a ponuro powróciły do Callie. Kochał tę dziewczynę; bez trudu mógł przywołać wspomnienie jej twarzy, głosu, dotyku...
Ale jej ojciec! Co za głąb! Poczuł, jak krew uderza mu do głowy, ale wściekłość zaraz ustąpiła miejsca przygnębieniu.
– Różne rzeczy zdarzają się w piechocie morskiej – doszły go słowa porucznika Nixona, kędzierzawego szatyna, który zmarszczył brwi w zatroskaniu. – Znałem kiedyś jednego pilota od nich. Latał na F-4. Którejś nocy zamiast na okręcie lądował na Cecil Field. Czarna noc. Znacie, chłopaki, Cecil? Lotnisko wielkie jak pół Teksasu z tymi równoległymi pasami startowymi. Z Bóg wie jakiej przyczyny posadził Phantoma między pasami, na trawie. Czołowo zderzył się z anteną radaru zbliżania, która, rzecz jasna, rozpieprzyła się w drobne kawałki. – Nixon westchnął, a potem ciągnął:
– Następnego dnia zjawił się na Cecil kwatermistrz dywizjonu, żeby pozbierać złom. Tymczasem pilot obejrzał maszynę, wyciągnął ją z trawy na pas, dolał paliwa i wrócił jak gdyby nigdy nic na łajbę. Skończyło się na paru zadrapaniach. Mówię wam, w piechocie morskiej różnie bywa.
Zaczęli dyskutować, jakie są szanse, że sadzasz na trawie samolot o masie ponad dwudziestu dwóch ton i nie odpada ci nawet jedno kółko z podwozia.
– A ja znowu znałem marinę – podjął wątek Billy Doyle – który zapomniał włączyć odwrotny ciąg przy lądowaniu. A latał na F-4D.
Wszyscy pokiwali głowami.
– Przeleciał przez pas na płonących oponach, potem kilometr jeszcze jechał po piachu, rozwalił ogrodzenie bazy, na rowie wokół niej stracił podwozie, przeskoczył szosę i zatrzymał się na torach kolejowych. Facet posiedział chwilę, nie bardzo wiedząc, co się stało, potem wyłączył silniki i wygrzebał się z kabiny. Kiedy stał tak sobie i gapił się na maszynę, zza zakrętu wyjechał pociąg i rozpieprzył samolot na drobne kawałeczki.
Przez chwilę wszyscy sączyli piwo w milczeniu i wyobrażali sobie, jak to jest, kiedy zapominasz włączyć rewers przy zetknięciu z ziemią, a potem siedzisz w kabinie, silnik dalej pracuje, a ty coraz wyraźniej sobie uświadamiasz, że tym razem dałeś plamę. Prawdziwą plamę.
– Tak, w piechocie morskiej bywa różnie – powtórzył sentencjonalnie porucznik Nixon.
– Szczególnie kiedy przyjdzie naprawdę trudny dzień – potwierdził basem kapitan Bob Landów, mężczyzna wielki jak niedźwiedź, z bicepsami rozsadzającymi rękawy koszuli. – Pewnego razu pilot F-8 miał przelot nad Pacyfikiem.
Olbrzym przerwał i przepłukał gardło piwem, podczas gdy słuchacze wyobrażali sobie samotny lot nad oceanem: dziesięć, dwanaście godzin spędzonych w ciasnej kabinie. Landów w odpowiednim momencie przerwał ciszę.
– Chciał po raz pierwszy uzupełnić paliwo, a tu przewód pęka. Paliwo pociekło wszystkimi otworami i ledwie dostało się do silnika, maszyna staje w ogniu. W tym momencie facet postanowił się katapultować. Chce odsunąć przód osłony, a tu nic. Jeszcze się nie denerwuje, bo pomiędzy stopami ma zapasową dźwignię. Łapie więc za nią, ciągnie, ale i tu nic. No więc siedzi sobie w zakleszczonym fotelu, samolot płonie i rozpyla naftę lotniczą nad Pacyfikiem. Okazuje się, że trafił mu się naprawdę kiepski dzień. Mocuje się z pieprzoną rączką, zapiera jak King Kong, ale wszystko na darmo. Koleś zaczyna się już trochę denerwować. Usiłuje rozwalić osłonę kabiny, ale ta jakby niezniszczalna. Sprawa robi się poważna. Maszyna pali się jak pochodnia, no i facet denerwuje się nie na żarty. Wali z całych sił w osłonę, a samolot wygląda już jak spadająca świeca dymna. Wreszcie ta się rozwala i nasz marinę jest wolny. Odpina pasy i szykuje się do skoku. Tyle że to jest F-8, kapujecie, i gdyby udało mu się w jednym kawałku znaleźć za ogonem, byłby pierwszym, który tego dokonał. No, ale chce próbować. Zaczyna się podnosić, a wtedy wiatr chwyta go i – hop, koleś leci sobie w kierunku oceanu niebieskiego i głębokiego. Wolny jak ptaszek. Leci tak sobie na spotkanie Pacyfiku, parę razy pomyślał czule o mechanikach, aż uznał, że czas już sprawdzić, jak sprawuje się spadochron. Tyle że dzień był naprawdę parszywy. Cholerstwo powiewa tylko jak flaga i nic – klasyczna kicha.
– Nie! – rozległ się zgodny jęk.
– Przecież nie wstawiam wam kitu – obruszył się Bob Landów. Pociągnął długi łyk piwa, podczas gdy w umysłach słuchaczy pechowy lotnik z obojętnego nieba pikował w obojętny ocean z krnąbrnym spadochronem za plecami.
– I co dalej? – nie wytrzymał Nixon.
Landów wzruszył ramionami. Dobra morska opowieść ma odpowiedni rytm, a Nixon usiłował go zakłócić. Narrator znowu podniósł piwo do ust, wziął zdrowy haust, przełknął, potem starannie otarł usta serwetką i dopiero kiedy odstawił kufel na ladę, skrzyżował mocarne ramiona i rzekł: – Na koniec miał jednak trochę szajbusowego szczęścia. Szarpał za sznurki jak w teatrze lalkowym, no i w końcu parę różyczek wykwitło. Przynajmniej tyle, że mógł później o wszystkim opowiedzieć.
Landów pokiwał głową i wpatrzył się zasępiony w Graftona.
– U marines różnie bywa, Jake. Musisz uważać na siebie.
– Jasne – odparł tamten i spojrzał przez okno na chmury odbijające się w błękitnej wodzie. – Będę uważał.
Jake Grafton, w mundurze khaki i skórzanej kurtce, wszedł na pomost okalający pokład startowy. Był pochmurny dzień, a na zachodzie powłoka mgły zakryła budynki San Francisco i most Golden Gate, z wyjątkiem szczytów przęseł. Łagodny wietrzyk niósł wilgotne i gęste powietrze. Jake wstrząsnął się i mocniej nacisnął czapkę.
Na nabrzeżu było tłoczno. Pilot oparł się łokciami o barierkę i stał tak, wchłaniając obrazy i wsłuchując się w harmider głosów. Orkiestra stroiła instrumenty na drugiej windzie samolotowej, która w dolnym położeniu sterczała nad nabrzeżem niczym dach ganku. Kapelmistrz dał właśnie znak muzykom i gruchnął marsz „Sousy”. Tymczasem w pobliżu rufy szykowała się druga orkiestra, reprezentująca bazę lotnictwa Marynarki i towarzysząca wyruszeniu w morze każdego okrętu. Wszystko to pięknie i cudownie, ale własną orkiestrę miała też „Columbia” – najwidoczniej oficer odpowiedzialny za te sprawy uznał, że nigdy za wiele muzyki.
Nad głową Jake’a ogony samolotów wystawały groźnie znad pokładu startowego i rzucały mgliste cienie na zapełnione ludźmi nabrzeże. Grafton widział, jak od czasu do czasu ktoś podnosi głowę i spogląda na ogromne stalowe cielsko, na którym tłoczyły się dziesiątki maszyn. A potem wzrok powracał do synów i narzeczonych.
Poprzedniego wieczoru Jake ustawił się w kolejce do kilkunastu budek telefonicznych, które ciągnęły się w rzędzie u wejścia na nabrzeże. Kiedy przyszła jego pora, zadzwonił najpierw do rodziców w Wirginii, a potem do Callie. W Chicago zbliżała się właśnie północ.
– Callie, tu Jake.
– Skąd dzwonisz?
– Z przystani w Alameda. Dostałaś moje listy?
– Tak, trzy.
Napisał je i wysłał z Oceana, dokąd przeniesiono go wraz z grupą pilotów z dywizjonu VA-42 na testy bojowe i sprawdziany umiejętności związanych z lądowaniem na lotniskowcu. Zaliczył teorię, ale na lądowanie nie starczyło już czasu. Będzie musiał wykazać się już na pokładzie „Columbii”, po jej wypłynięciu. Musiał zaliczyć dziesięć lądowań dziennych i sześć nocnych, gdyż już od pół roku nie siadał na pokładzie lotniskowca.
– Następny jest w drodze – oznajmił Jake, trochę zakłopotany. – Powinnaś go dostać jutro lub pojutrze.
– Jak okręt?
– Normalnie. Nie ma o czym mówić.
– Kiedy wypływasz?
– O wpół do ósmej rano.
– Więc kiedy się zbudzę, ty będziesz już na oceanie?
– Mhm.
Przez kilka minut rozmawiali jeszcze o błahostkach, potem w słuchawce odezwał się głos uprzedzający o rychłym przerwaniu połączenia, Jake wrzucił zatem jeszcze kilka ćwierćdolarówek.
– Kocham cię, Callie.
– Wiem, Jake. Słuchaj, jest mi strasznie przykro, że twoje odwiedziny tak fatalnie się skończyły.
– Mnie też, ale tak to już bywa. Chciałbym... – I nagle poczuł się jak przekłuty balon. Budka telefoniczna na nabrzeżu, z dziesiątkami marynarzy wyczekujących na swoją kolej, nie wydawała się najlepszym miejscem na wyznania.
– Bądź ostrożny – bąknęła.
– Znasz mnie, Callie. Zawsze jestem.
– Nie ryzykuj.
– Dobrze.
– Chcę, żebyś wrócił.
A teraz Jake wpatrywał się w tłum żegnających i rozmyślał nad tym, że ona pragnie jego powrotu.
Westchnął głęboko. Życie jest takie zaskakujące. W chwili, kiedy wszystko pokrywa ponury mrok, nagle przez chmury przedziera się promyk słońca. Nadzieja. Miał teraz nadzieję. Nie powiedziałaby tego na odczepnego; nie Callie i nie człowiekowi, który wypływa w ośmiomiesięczny rejs.
Stał więc tak, przysłuchując się dwóm orkiestrom, z których każda grała coś innego, wpatrywał się w tłum i zazdrośnie wyszukiwał wzrokiem marynarzy splecionych ze swoimi dziewczynami w namiętnych pocałunkach. Nagle dojrzał, jak różowy Cadillac z opuszczonym dachem powoli toruje sobie drogę przez nabrzeże. Tłum rozstępował się, a potem zamykał za nim jak woda za rufą łodzi.
Samochody nie miały prawa wjazdu na przystań, kierowca Cadillaca jednak najwyraźniej nic sobie z tego nie robił. Był imponującej postawy mężczyzną w białym uniformie, a komplet pasażerów stanowiły kobiety, młode i nader skąpo odziane. Oczom publiczności udostępnione zostały brązowe uda, obnażone ramiona oraz kilka par urodziwych i ledwie przesłoniętych biustów.
Całkowicie lekceważąc wszelkie przepisy, samochód podjechał pod trap dla oficerów i stanął. Kierowca wysiadł i, przeciągając się leniwie, obrzucił wzrokiem szarą bryłę okrętu. W ślad za mężczyznę wysypały się niewiasty, które otoczyły go rozszczebiotanym kółkiem.
Bosman Muldowsky! Któżby inny? Żaden marynarz nie przedarłby się samochodem obok wartownika przy bramie, a udałoby się to niewielu oficerom.
Chyba że chodziło o bosmana Muldowsky’ego.
Był bosmanem na pokładzie startowym „Shiloh”, ostatniego okrętu Jake’a. Najwidoczniej należał też do załogi „Columbii”. Wedle wiedzy Graftona, Muldowsky nigdy nie odbywał służby na lądzie. Od dwudziestu pięciu lat przenosił się bezpośrednio z jednego okrętu na drugi.
No i jeszcze te kociaki w szortach i króciutkich bluzeczkach! Marynarze po obu stronach Jake’a zaczęli wrzeszczeć i pogwizdywać. Muldowsky nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, ale dziewczyny gestami rąk podziękowały za uznanie, co wywołało następną falę lubieżnych śmiechów i okrzyków.
Bosman wydobył torby z bagażnika, a następnie obdarzył uściskami i pocałunkami każdą z pięciu panienek, podczas gdy obie orkiestry grzmiały zawzięcie, a marynarze spoglądali z zawiścią.
– Facet ma ze sobą cały harem – oznajmił któryś z marynarzy na tyle głośno, by słowa dotarły do Jake’a.
– Facet wie, o co chodzi w życiu – dorzucił drugi.
– Ma styl. To się liczy.
Jake uśmiechnął się pod nosem. Spektakularny wjazd Muldowsky’ego zapewnił mu miejsce na szczycie marynarskiej hierarchii i o to właśnie bosmanowi chodziło. Ludzie na pokładzie gotowi teraz będą wypruć z siebie żyły, aby spełnić jego polecenia.
Nagle okręt rozbrzmiał dźwiękami gwizdków, a marynarze rzucili się oddawać cumy, które wiązały olbrzyma z lądem. Na dole młodzi mężczyźni wymieniali z dziewczynami ostatnie gorące pocałunki, a potem biegli ku pomostom na okręt. Po siódmym gwizdku dźwigi uniosły trapy i opuściły je na nabrzeże. Zwolniono ostatnie cumy i okręt zaczął się poruszać, a chociaż było to zrazu zupełnie niedostrzegalne, szczelina między burtą a keją stale się poszerzała.
Marynarze zaczęli ciskać na nabrzeże swoje czapeczki, o które zażarcie walczyła między sobą dzieciarnia. W powietrzu rozbrzmiewały tony „Anchors Aweigh”. Kiedy keja została już za nimi o jakieś dwieście metrów, Jake poczuł drżenie przenikające stalowy korpus. Ruszyły śruby lotniskowca i ląd zaczął się oddalać jeszcze szybciej.
Jake wspiął się na pokład startowy i pomiędzy łańcuchami mocującymi samoloty poszedł na dziób, gdzie dołączył do gromadki mężczyzn, którzy wystawiali twarze na rosnący powiew. Przed nimi był Bay Bridge, dalej Golden Gate, coraz lepiej widoczne w rozstępującej się mgle.
„Columbia” minęła Bay Bridge i z szybkością ośmiu, może dziesięciu węzłów płynęła obok Alcatraz, kiedy z głośników popłynął rozkaz: – Grupa powietrzna! Wszyscy na swoje stanowiska!
Rejs się rozpoczął.
Jake przeglądał właśnie w szatni swoje rzeczy, kiedy pojawił się Murzyn w kombinezonie lotniczym. Pozdrowił kilku pilotów, którzy także szykowali się do testowych lotów, potem spojrzał na Jake’a i podszedł do niego ze słowami: – Nazywam się Flap. Mamy razem latać.
Bombardier-nawigator miał fryzurę afro w wydaniu piechoty morskiej: na czubku głowy sterczała na trzy centymetry, a gwałtownie skracała się ku tyłowi i na skroniach. Był średniego wzrostu, z szeroką piersią i muskularni, które sugerowały godziny spędzone w siłowni.
– Jake Grafton. Jesteś Le Beau?
– Otóż to.
– Dlaczego nie było cię na odprawie?
– Zaraz, chłopie; mają sprawdzić czy nadajemy się na lotniskowiec, ale chodzi przecież tylko o to, żebyśmy latali dokoła tego gołębnika z wypuszczonymi kółkami i tym tam haczykiem. To twoja broszka. Mam nadzieję, że wiesz, jak złapać linę, co?
Jake postanowił zmienić temat.
– Skąd jesteś?
– Z Parris Island. Załapałeś? Le Beau? Francuskie, nie? Parris Island.
– Dobry kawał.
– Nie daj się, chłopie, nabrać na kolor skóry. To francuska czekolada.
– Raczej francuskie gówno – mruknął któryś ze znajomych Le Beau.
– Sam jesteś gówno – odciął się Flap. – To kreolska czerń.
– Jak kawa z mlekiem – zauważył Jake, dopinając pasy na piersi.
– Masz, bracie, rację. W Luizjanie był plantator, Le Beau, który miał straszną chrapkę na czarne dupki. Po wojnie secesyjnej okropnie się złościł na dawnych niewolników, którzy przybierali jego nazwisko, tyle że w większości byli to jego potomkowie. Le Beau jednak wściekał się na myśl, że przejdzie do historii jako patriarcha wielkiego rodu i odcinał się od swojego wkładu w ulepszanie marnej czarnej rasy, powywieszał więc kilkoro ze swych czekoladowych dzieci i tyle. Wtedy wszyscy czarni w parafii nazwali się Le Beau i teraz w tej części Luizjany więcej jest czarnoskórych Le Beau, niż byłby w stanie wyprodukować najtęższy kutas. I tak świętoszkowaty plantator, Cajun o tłustym karku, stał się jednym z moich licznych przodków, z których jestem dumny.
– Wspaniale – skwitował opowieść Jake, który sprawdzał, czy wszystkie pasy kombinezonu przeciwprzeciążeniowego są właściwie ułożone.
– Słyszeliśmy już, że przyjeżdżasz. W opinii Marynarki takie jełopy jak my nie dadzą sobie rady z najnowszą techniką, więc obiecała nam podesłać asa, który nas poduczy, podszkoli i poprowadzi w świetlaną przyszłość.
Grafton nie uważał, by należało cokolwiek odpowiadać.
– To będzie prawdziwe szczęście – ciągnął Le Beau, a jednocześnie sięgnął do swej szafki po uprząż – latać z takim mistrzem hakowania. Traktuj mnie jak gorliwego ucznia, który przypadł do krynicy mądrości, czeladnika, który chciałby posiąść dostępne mu arkana wiedzy tajemnej, giermka, który...
– Ty zawsze tak pieprzysz czy to tylko specjalny popis na moją cześć? – zapytał Jake, ale Le Beau nie dał się zbić z tropu.
– Cóż za szkoda, że tylu facetów z Marynarki ma tak delikatną skórę w świecie pełnym kanciastych obiektów. Z szorstkiej reakcji można wnosić, że i ty cierpisz na tę smutną przypadłość. Jakże mi przykro, tym bardziej że pewnie pojawią się między nami napięcia. Nie zadzierzgną się więzy prawdziwej, męskiej przyjaźni. Nic tylko napięcia. Stresy. Nieporozumienia. Zadrażnienia. Urazy. Kopy w dupę. – Le Beau westchnął teatralnie. – No cóż, dla własnej wygody poszukam jednak zgody. To cząstka Cajun we mnie. Cóż to za szczęście, że mam w sobie tę krzynę białej krwi. Dzięki niej spróbuję na wszystko spojrzeć bardziej optymistycznie.
Flap ukłonił się i następną kwestię wypowiedział w stronę przebierających się pilotów: – Serdeczne, gorące dzięki, Julesie Le Beau, który skwierczysz w ogniach piekielnych. – Wyprostował się i ciągnął w kierunku szafki: – Wielu mych braci nie dostąpiło tego zaszczytu, dlatego nie potrafią odróżnić drzew od kup gnoju i...
– Flap, do jasnej cholery – odezwał się ktoś z następnego rzędu – przymkniesz ty się wreszcie?
– Uuuuu! – zawył Le Beau. – Czuję się tak wspaniale. Wystartuję z pierwszym asem Marynarki i zobaczę, jak robią to najlepsi z najlepszych!
– Naprawdę mam latać z takim dupkiem? – zwrócił się Jake do majora, który przebierał się dwie szafki dalej.
– Nikt inny go nie chciał – padła odpowiedź.
– Ej, uważaj co mówisz! – krzyknął Flap. – Lejesz na moją reputację.
– Panie majorze.
– Lejesz na moją reputację, panie majorze – karnie poprawił się Le Beau.
Słońce miękko przeświecało przez cienką warstwę wysokich cirrusów. Północno-zachodni wiatr wyrzeźbił na powierzchni długie rzędy fal, gdzieniegdzie zwieńczonych białą grzywą. Nad okrętem z piskiem krążyły mewy.
W promieniu kilku mil, rozrzucone wokół lotniskowca, płynęły dwie fregaty i cztery niszczyciele. To eskorta, osłona przed okrętami podwodnymi, wierna gwardia, która wszędzie podąży za swym władcą.
Od wschodu wciąż widniał na horyzoncie ląd. Jeszcze kilka godzin pod wiatr, a zapadnie się za krawędź Ziemi i cały świat będzie się już składał tylko z okrętów, oceanu i nieba. Ląd stanie się wkrótce przeszłym wspomnieniem i wizją mglistej przyszłości, a solidną rzeczywistością będą tylko okręty i ludzie na nich. Sześć małych księżyców krążących wokół wędrownej planety.
Jake zapatrzył się na chwilę w ciemną kreskę na horyzoncie, a potem odwrócił wzrok.
Okręt kołysał bardzo nieznacznie, co Jake uświadomił sobie dopiero wtedy, kiedy zauważył, że nie nabrał jeszcze marynarskiego chodu. Wystarczy, by „Columbia” ustawiła się bardziej pod wiatr, a ruch pokładu stanie się o wiele bardziej odczuwalny. Rejestrując to wszystko na pół tylko świadomie, Jake Grafion szedł wolno i rozglądał się za swoją maszyną. Tutaj, przy czwartej windzie.
A-6E Intruder nie był specjalnie urodziwy; pokryty matową, szarą farbą, spod której tu i tam wyzierały plamki zielonego podkładu. Jake opuścił drabinkę, odsunął pokrywę kabiny i położył na fotelu torbę z hełmem. Upewnił się czy zawleczki są dobrze umieszczone w wyrzucanym fotelu, następnie przyjrzał się urządzeniom: rączce podwozia, dźwigni składania skrzydeł i przyciskowi pompy paliwowej. Pstryknął też głównym przełącznikiem akumulatora i sprawdził ilość paliwa. Cztery i pół tysiąca kilogramów. Jak w instrukcji. Poruszył dźwigienką ustawienia fotela: usłyszał lekki gwizd i siedzenie przesunęło się najpierw do tyłu, potem do przodu. Dźwigienkę ustawił w pierwotnym położeniu i wrócił na pokład, gdzie mat z personelu pokładowego szykował przewód zewnętrznego zasilania. Jake rozpoczął procedurę przedstartową.
W Wietnamie pilotował pierwszą wersję Intrudera, A-6A. Teraz był to A-6E, bombowiec drugiej generacji, duma amerykańskiej techniki wojskowej. Większość udoskonaleń nie była widoczna z zewnątrz. Radary poszukiwania i śledzenia z A-6A zostały zastąpione przed jeden system radiolokacyjny łączący obie funkcje. Miejsce dawnego komputera o pamięci bębnowej zajął nowoczesny układ cyfrowy. Trzeci z podstawowych układów awioniki, INS nie został jeszcze zmodernizowany i stanowił najsłabszy punkt układu nawigacyjno-celowniczego. Nowy komputer i radar były nie tylko dokładniejsze, ale i bardziej niezawodne, co pozwoliło usunąć większość wad operacyjnych A-6A.
Model E był używany już od kilku lat, ale z kaprysu Pentagonu w Wietnamie latały tylko Intrudery A. Gdyby sięgnięto po nowoczesny A-6E, precyzyjniej trafiano by w cele, dzięki czemu mniej potrzeba byłoby akcji, kilku ludzi żyłoby dłużej, a sama wojna potrwałaby może krócej. Z drugiej jednak strony, nie dałoby się uniknąć utraty kilku maszyn, co wprowadzone do nich nowinki technologiczne udostępniło by Sowietom. Ludzkie istnienie było więc ceną za militarne tajemnice. Ile takich istnień? Kto to wie?
Jake Grafton obchodził swego Intrudera, przyglądał się wszystkiemu i wszystkiego dotykał, a w głowie huczało mu od wietnamskich wspomnień. Raz jeszcze poczuł trwogę, zobaczył krew, nocne niebo ze smugami reflektorów i ogniste rozbłyski rakiet przeciwlotniczych. Dotykał gładkiej, zimnej powierzchni samolotu, a przed oczyma tańczyły mu twarze poległych lotników.
I jakież zdobycze w zamian za ich krew?
Zupełnie jakby w ogóle nie opuszczał okrętu. Zaraz na pokładzie pojawi się „Tygrys” Cole, z torbą na hełm w jednej dłoni i papierami w drugiej, gotów do lotu w gardziel piekieł.
Grafton poczuł skurcz żołądka, jakby zbierało mu się na wymioty. Wziął głęboki oddech i oparł się o goleń podwozia.
Nie!
Minęło pół roku. Kolano wydobrzało, odwiedził rodziców, prowadził kursy na Whidbey Island, odwiedził Callie w Chicago... Wyrzucił tego głąba przez okno na Sea-Tac... Skąd więc pot i nudności?
Na litość boską, to tylko testy kwalifikacyjne! Piękny dzień, lot jak ciastko z kremem, jak przechadzka po parku!
Wyprostował się i zaczerpnął kilka głębokich oddechów. Powinien był do końca załatwić sprawę z Callie, powinien był się jej oświadczyć. I powinien był zrezygnować z Marynarki.
Co on tutaj w ogóle robi? Znowu lata! Zrobił już swoje, zrzucił swoją porcję bomb i zabił swoją partię żółtków. Na litość boską – kolejny rejs i na dodatek w otoczeniu szajbusów z marines.
Zdjął ręce z goleni i raz jeszcze krytycznym spojrzeniem obrzucił samolot. Wszędzie plamy złuszczonego lakieru, brud, zacieki płynu hydraulicznego... A maszyna zupełnie jeszcze nowa, nie miała nawet roku!
Camparelli rozdarłby się jak wariat, gdyby przysłano mu do dywizjonu takiego gruchota.
W jakiś sposób myśl o rozjuszonym i wściekłym komandorze Camparellim, ostatnim dowódcy Jake’a w Wietnamie, kazała mu się uśmiechnąć.
– Wygląda jak kupa gówna, co?
Za Graftonem stał z rękami splecionymi z tyłu bosman Muldowsky i przypatrywał się samolotowi.
– Macie rację, bosmanie, tyle że ja nie kupuję tej góry szmelcu, lecz mam na niej za chwilę lecieć.
– Nie spodziewałem się, że zobaczę pana latającego dla szajbusów, panie poruczniku.
– Życie płata niespodzianki.
Bosman pokiwał głową.
– Obiła mi się o uszy historia o pewnym skurwielu, który wyleciał przez okno baru na Sea-Tac.
Jake wzruszył ramionami, a potem przeczesał palcami włosy.
– Zdaje się, że trochę będzie mnie to kosztować. Czasami postępuję nierozsądnie.
– A dla mnie fajny z pana gość, poruczniku. Dzięki.
I Jake zobaczył plecy oddalającego się bosmana.
– Ej, mistrzu! Czy ta nędzna, zielona mordercza maszyna nadaje się do latania?
Flap wynurzył się spod nosa samolotu i przystawiał właśnie drabinkę dla nawigatora.
– Zaraz się przekonamy.
– Trochę mi niezręcznie pytać, ale dramatyzm chwili i osobliwy stan mojej egzystencji każą mi zastanowić się nad moją karmą i twoimi umiejętnościami. Bez urazy, proszę, ale jestem dziwnie jakoś przywiązany do swojej dupy i nie chciałbym się z nią rozstawać. Mówiąc krótko, maestro, czy potrafisz zrobić to, czego wymaga od nas program?
Pilot poklepał kadłub.
– Niniejszy zabytek Mongolskich Sił Powietrznych opuści koniec tej jednostki za kwadrans, unosząc ze sobą także twoją męską cielesność. Jest to jedyny fakt, o którym mi wiadomo na pewno. Czy pewna dupa zostanie na swoim miejscu? Czy słodka, niewinna Susan Pieszczoszka ulegnie pięknym słówkom złego i zdeprawowanego Mortimera Wyjebca? Słuchajcie naszego programu, a poznacie rozwiązanie zagadki, najpierw jednak zapoznajcie się z kilkoma sugestiami naszych sponsorów.
I Grafton odwrócił się, a zza placów dobiegły go słowa: – Nie wątpię, że ten aparat odłączy się od gołębnika, ale czy potrafisz sprowadzić go tu z powrotem w jednym kawałku?
– Lecimy razem, dupku, i razem umieramy. Żadnych tam pierdułek o męskich sympatiach wśród twardzieli takich jak my.
Bosman... Przecież wcale nie musiał tego mówić. I jeszcze piękny dzień, słońce połyskujące w falach, wysokie, bezchmurne niebo, leciutkie kołysanie okrętu...
Samolot będzie posłuszny jego dłoniom i woli. Odpowie na każde drgnięcia dźwigni ciągu i pedałów orczyka, spłynie po ścieżce na linę tak gładko i wiernie...
I z wiatrem czeszącym mu włosy Jake Grafton nagle poczuł się lepiej i pewniej.
Skrzydła rozłożone i zablokowane, klapy i sloty w pozycji startowej, potwierdzenie dla obsługi wagi kontrolnej – wszystko bez wysiłku wynurzało się z pamięci, gdy Jake, śledząc gesty oficera kierującego ruchem samolotów po pokładzie, sunął w kierunku lewej katapulty dziobowej, Kat 2. Flap zachowywał neutralność; trwał milczący i nieruchomy od chwili, kiedy nastawił nawigację bezwładnościową, a przełącznik radaru ustawił w pozycji gotowości. Siedział i przypatrywał się Jake’owi.
– Procedura przedstartowa – ponaglił pilot.
– Wspomniałeś, mistrzu, że potrafisz na tym latać.
Jake sam przebiegł wszystkie punkty, a jednocześnie wprowadzał maszynę w zaczep katapulty.
Odziany w żółtą kamizelkę oficer startowy dał sygnał „Zwolnić hamulce”, a jednocześnie machnął poziomo ręką, co dla operatora katapulty było znakiem, by hydraulicznie przesunął zaczep do przodu, napierając mechanizmem wyrzutu na przednią goleń. Jake poczuł szarpnięcie, gdy zwolnił hamulce i przesunął do oporu obie dźwignie ciągu.
Silniki gładko zaskoczyły. Liczba obrotów, temperatura gazów wylotowych, przepływ paliwa – paski wskaźników rozwijały się na tablicach wraz ze wzrostem ciągu.
Intruder zadrżał jak żywa istota; silniki wsysały strumienie powietrza, a z dysz wyrzucały rozgrzane spaliny.
– Gotów? – spytał Jake nawigatora, a jednocześnie palce jego lewej dłoni oplotły uchwyt katapulty, zaś krawędź dłoni zaparła się o dźwignie ciągu.
– Do przodu i w górę, mistrzu!
Oficer startowy wskazywał na operatora katapulty, który stał trzy metry dalej w kierunku dziobu. Ten spojrzał pytająco na Jake’a.
Ciśnienie oleju w obu silnikach – w porządku. Hydraulika – w porządku. Jake ruszył drążkiem i w lusterku z lewej strony osłony kabiny sprawdził reakcję sterów ogonowych. Prawą ręką zasalutował operatorowi katapulty; ten oddał salut i spojrzał w kierunku dziobu, Jake zaś wcisnął głowę w oparcie fotela i prawą dłoń umieścił za drążkiem.
Teraz operator katapulty pochylił się i dotknął pokładu palcami prawej ręki.
Jedno uderzenie pulsu, drugie i – wystrzał katapulty. Przyśpieszenie było straszliwe.
Fuuuuuch!!! W dwie i pół sekundy było po wszystkim. W dole przemknął dziób okrętu i pod nimi rozpościerały się już roziskrzone fale.
Jake pozwolił, by impet podniósł nos samolotu do ośmiu stopni i dopiero wtedy sięgnął po dźwignię podwozia. Wciągnął je i powiódł wzrokiem po tablicy przyrządów. Monitor – w porządku; wysokościomierz – dwadzieścia pięć metrów i ciągle w górę; wariometr – w porządku; prędkość lotu – trzysta na godzinę i stały wzrost, wszystkie światełka ostrzegawcze wygaszone. Informacje te wchłonął jednym bezwiednym haustem, odnotował je i zsumował gdzieś w podświadomości, a samolot coraz bardziej oddalał się od lotniskowca.
Po zamknięciu luku podwozia wciągnął klapy i zamknął sloty. Przy ciągle rosnącej szybkości ustalił pułap na wysokości stu pięćdziesięciu metrów i trymerem opuścił nos. Czterysta kilometrów na godzinę... czterysta pięćdziesiąt... pięćset... i jeszcze więcej.
Z rozbawieniem spostrzegł, że „Flap” Le Beau siedzi w fotelu sztywno wyprostowany, z rękami splecionymi na brzuchu, ledwie o kilka centymetrów od sterczącej między jego kolanami dźwigni katapulty fotela.
Przy sześciuset kilometrach na godzinę Jake zmniejszył ciąg. Na radiodalmierzu niemal już pięć mil... Pilot ostro poderwał nos i opuścił lewe skrzydło, a jednocześnie znowu przesunął do przodu obie dźwignie ciągu. Maszyna oderwała się od oceanu we wznoszącym skręcie. Jake poszukał na niebie Intrudera, który wystartował dwie minuty przed nim.
Musi wypalić dwie tony paliwa – nie, już tylko półtorej – zanim za jakiś kwadrans wezwą go do pierwszego lądowania.
Spokojnie, Jake; bez szaleństw. Wspiął się na dwa i pół kilometra, gdzie ustabilizował szybkość na pięciuset kilometrach na godzinę, ułożywszy maszynę w lekkim skręcie, dzięki któremu obiegał „Columbię” po kręgu o promieniu pięciu mil.
W słuchawkach zabrzmiało głębokie westchnienie Flapa, a w chwilę później słowa: – Zupełnie nieźle, Grafton. Całkiem, całkiem. Widać, że robiłeś to już parę razy i niczego nie zapomniałeś. Bardzo się cieszę. Troszkę się spociłem.
Oto i major, krążył niemal dokładnie po drugiej stronie okrętu, na tej samej wysokości i także po pięciomilowym kręgu. Jake wyostrzył skręt, aby przelecieć nad lotniskowcem i dołączyć do tamtego.
– Niemal już byłem w Marynarce – ciągnął Flap – ale poszedłem po rozum do głowy i zaciągnąłem się do Korpusu. To najlepsza na świecie formacja, tutaj naprawdę się walczy. Marynarka... Tyle przynajmniej można powiedzieć, że się staracie, chłopaki. Dość często, to prawda.
Usta mu się nie zamykały, podczas gdy Jake wyszedł na kurs majora. Powietrzne spotkanie w wydaniu A-6, w którym oba fotele umieszczone są obok siebie, wymaga pewnej zręczności, kiedy do szyku dołącza się z lewej, wtedy bowiem łatwo stracić drugą maszynę z oczu. Wystarczy by podchodzący znalazł się odrobinę powyżej lub poniżej linii kursu – by się zassał, jak to nazywali – a maszyna prowadząca zostanie przesłonięta przez nos i cały manewr wykonywać trzeba na ślepo. Co, oczywiście, jest sytuacją ryzykowną dla wszystkich.
Dziś jednak Jake trzymał się idealnie w linii, ale nawet jeśli Flap to zauważył, nie dał tego po sobie znać i obojętnie snuł opowieść: – ...najbliżej Marynarki znalazłem się wtedy, kiedy któregoś piątku w klubie oficerów urzędu werbunkowego poznałem żonę jednego biurowego wilka morskiego. Strasznie ocierała mi się cycuszkami o plecy, aż mówię jej, daj spokój, bo spodnie mnie uwierają. Ona jednak bardzo była gorąca i chętna, więc myślę sobie, czemu nie. Poszliśmy do niej...
O piętnaście metrów od Intrudera majora Jake przesunął się pod jego ogonem i po prawej wyszedł na pozycję na zewnątrz wirażu. Nawigator prowadzącego uniósł kciuk, podczas gdy nawigator Graftona kontynuował z niezmąconym spokojem: – ...no i naszpikowałem ją moim wiernym twardzielem.
Po zmianie częstotliwości, którą zasygnalizował nawigator majora, a Jake musiał wykonać sam, gdyż Flap ani drgnął, wykonali jeszcze dwie rundki i zaczęli się opuszczać.
– Miała brodawki jak truskawki, wiesz o co mi chodzi? Takie pięknie sterczące, słodkie i czerwone, zupełnie jakby stworzone do ssania. Uwielbiam je. Nie rozumiem, dlaczego Stwórca obdarzył nimi tak niewiele kobiet. Raptem jedną na dziesięć. Prawdziwa tajemnica.
Schodzili w poprzek smug słonecznych przedzielonych pasmami cienia. Ilekroć Jake odrywał na chwilkę oczy od samolotu majora, widział, jak słoneczne klingi skrzą się na kadłubie Intrudera i falach pod nim.
Maszyna szła dobrze, wrażliwa i zwrotna. Czując ją koniuszkami palców, wyskoczył na kilkanaście centymetrów przed majora, a potem odpadł na tyle samo; rozpierało go szczęście. Podsunął się znowu do przodu, wchodząc skrzydłem pod skrzydło, aż poczuł nacisk powietrza spod płatu, którego skraj znalazł się wtedy o pół metra od osłony kabiny. Wytrzymał przez chwilę w takim ułożeniu, aby sobie samemu dowieść, że ciągle to potrafi, a potem miękko odpłynął na przepisową pozycję w szyku.
Latanie jest najlepszą rzeczą na świecie, pomyślał. A najwspanialsze jest wtedy, kiedy bazą jest lotniskowiec. Te dzienne starty z katapulty i wychwyty będą wspaniałe. Powróciło dawne uczucie wszechogarniającej euforii.
– ...i daję ci słowo, nigdy nie znalazłem się ani o krok bliżej Marynarki.
Gdyby jeszcze Flap się zamknął!
Ale nie zrobi tego, nie warto wdawać się w kłótnie.
Oba samoloty szturmowe, jak sczepione, znalazły się nad kilwaterem „Columbii” na wysokości dwustu pięćdziesięciu metrów. Dwie inne maszyny, A-7 Corsair, były przed nimi, z wypuszczonymi podwoziami i hakami, więc major odrobinę opóźnił manewr, ale po chwili jego bombardier-nawigator pomachał Jake’owi, samolot prowadzącego położył się na lewe skrzydło i odskoczył. Grafton patrzył na kładącą się w skręt maszynę i w myśli odliczał. Przy siedmiu odchylił drążek i pociągnął na siebie, podczas gdy lewa ręka sięgnęła do dźwigni podwozia i wcisnęła ją. Teraz klapy i sloty.
Wychylenie, potrójne przeciążenie... podwozie idzie... idą klapy... trzy i pół tony paliwa.
Ustawił się pod wiatr, uruchomił główny spust i wyrzucił w powietrze trzysta pięćdziesiąt kilo. Nad pokładem chciał się znaleźć dokładnie z trzema tonami paliwa w zbiornikach.
Precyzja. Na niej zasadzała się współpraca z lotniskowcem.
– ...nie mogę pojąć, jak ktokolwiek chce pływać po oceanach na tych pieprzonych gołębnikach. Dziewięć miesięcy uciechy. Marynarka jest dobra dla zagorzałych onanistów...
Przy pierwszym podejściu do lądowania hak pozostaje wciągnięty; tylko dotykasz pokładu i odskakujesz. Niech oficer sygnalizacyjny sam zobaczy, że jestem dobry.
Szybkość dokładnie dwieście kilometrów na godzinę, kąt natarcia prawidłowy. Minąć kilwater, wykręcić, najazd na skośny pokład, trzymać się ścieżki schodzenia! Za nadbudówką jest dziura powietrzna... dodać ciągu i natychmiast zwolnić. Kulę-’ trzymać nieustannie w centrum.
Koła uderzyły o pokład, a nos gwałtownie opadł, gdy Jake przymknął obie przepustnice i otworzył krokodylowe hamulce aerodynamiczne, które znajdowały się na końcach skrzydeł. Po dwóch sekundach Intruder oderwał się od pokładu i skoczył ku górze. Jake ściągnął na siebie drążek i poczuł, jak przeciążenie wciska go w fotel.
– A najdziwniejsza rzecz, że tylu jest trzepaczy konia, którzy latają w Marynarce. Nigdy bym nie przypuścił, że tylu ich jest na całym bożym świecie. Chodzi mi o to, że większość ludzi woli jednak uprawiać seks z kimś innym, kapujesz? Nic dziwnego, że większość z was wygląda jak pedały.
Sunąc z wiatrem, Jake wypuścił hak i sprawdził, czy pasy są zaciśnięte. W trakcie lotu zostawiał je luźniejsze, aby mógł swobodnie się pochylić lub poprawić w fotelu. Odrobinę uniósł oparcie i poprawił oświetlenie wskaźnika kąta natarcia. Zachował właściwy odstęp od majora: kiedy ten po raz pierwszy lądował na pokładzie, Jake wychodził właśnie na pozycję 180°. W dół i skręt, dodać ciągu, wejść nad kilwater za gołębnikiem, poszukać kuli, wyrównać skrzydła, zmniejszyć obroty, dodać ciągu przed dziurą, trzymać linię i centrować kulę...
Intruder przemknął nad pokładem i dotknął podwoziem pokładu. Wypuszczony spod ogona hak zaczepił o linę i maszyna stanęła, a potem zaczęła toczyć się do tyłu. Jake wciągnął hak i dodał ciągu, aby zrobić miejsce dla następnej maszyny. Wpatrywał się w gesty oficera pokładowego, a do uszu płynął mu potok słów Flapa.
– Pomysł, żeby zgromadzić w jednym miejscu pięć tysięcy facetów bez ani jednej kobiety, jest sprzeczny z naturą.
Wszyscy napaleni, spuszczają się do zlewów, pod prysznicami, w prześcieradła – przecież to pływająca wytwórnia nasienia! W 1973 roku! Mój Boże, czyż przez wszystkie te lata ludzie naprawdę nie postąpili ani o krok w zrozumieniu męskich potrzeb seksualnych...
Kolejka do Kat 2; sprawdzić położenie podwozia i klap, paliwo, w ślad za gestami żółtej kamizelki najazd na katapultę – Jake robił to właśnie, co potrafił robić i co warte było wszystkich trudów i nieprzyjemności.
Dźwignia ciągu... Salut... Fuuuch i znowu byli w powietrzu. Tym razem Jake nie chował podwozia i klap. Poleciał pod wiatr, wprost przed siebie, aż po lewej minął go idący z wiatrem samolot majora. Położył maszynę w skręt w poprzek wiatru; w rzece słonecznego światła poczuł błogie ciepło na ramionach i udach. Pod maską tlenową szeroki uśmiech wykwitł na twarzy porucznika Graftona.
Po czwartym wychwycie Jake, zgodnie z poleceniem szefa pokładu, złożył skrzydła Intrudera i bez wyłączania silników zatrzymał się w pobliżu nadbudówki. Był to „gorący” postój, tylko na zatankowanie paliwa. Odsunął osłonę kabiny, zdjął maskę i, wpatrując się w nadlatujące samoloty, otarł twarz z potu.
To samo zrobił Le Beau, nareszcie milczący.
Boska cisza. Z wyjątkiem huku silników na pełnym ciągu, wystrzałów katapulty i od czasu do czasu charkotu komunikatów radiowych. Pokład startowy lotniskowca był bez wątpienia najgłośniejszym miejscem na świecie, a przecież zarazem tak zacisznym, kiedy nie słychać było trajkotania Flapa.
W kilka minut Jake miał w zbiornikach trzy i ćwierć tony paliwa, przeciągnął więc kantem dłoni po grdyce, co było znakiem dla ubranej w fioletowe kamizelki obsługi pomp, że już starczy. Teraz maska na twarz, dosunąć osłonę, zwolnić hamulce postojowe, uruchomić sterowanie przednim kołem, leciutko dodać ciągu, żeby podążyć za gestami oficera startowego. I kolejka do katapulty...
Nagle było po wszystkim. Jake zaliczył za dnia dziesięć lądowań i, zgodnie z regulaminem, ponownie został uznany za uprawnionego do dziennych lotów z lotniskowca. Wygasił silniki na stanowisku nie opodal czwartej windy i zszedł na pokład, wciąż w hełmie na głowie. Zamienił kilka słów z marynarzem odpowiedzialnym za maszynę, zszedł na poziom katapulty, a stamtąd na korytarz prowadzący do poziomu 0-3, jedno piętro pod pokładem startowym.
Flap Le Beau szedł za nim jak cień.
– Dobrześ sobie dziś poczynał, mistrzu – oznajmił.
– W przeciwieństwie do ciebie.
Jake gwałtownie zatrzymał się i odwrócił twarzą do bombardiera-nawigatora.
– Że jak?
– Moja osiemdziesięcioletnia babcia byłaby dziś pożyteczniejsza na prawym fotelu od ciebie.
– Pocałuj mnie, mistrzu, w moje czekoladowe pośladki. Guzik mnie obchodzi twoje zdanie.
– Lepiej, żeby cię obeszło. Latasz ze mną jako bombardier-nawigator i masz mi pomagać: przez cały czas pilnować bezpieczeństwa lotu, odczytywać listę czynności procedury przedstartowej i tak dalej.
– Chciałem się tylko upewnić, czy potrafisz...
– Potrafię! Zamiast siedzieć z palcem w dupie i zanudzać mnie na śmierć żałosnymi opowiastkami, mogłeś przynajmniej kontrolować wskazania komputera i radaru. A ty nawet nie włączyłeś systemu! Żebyś mi więcej nie próbował takich sztuczek!
Twarz Flapa zatrzymała się centymetry od twarzy Graftona.
– Żadnemu durniowi z Marynarki nie pozwolę się tak do siebie odzywać. Ustalmy to od razu.
– Posłuchaj, Le Beau. Guzik mnie obchodzi, kto z nas jest starszy stopniem; w kabinie to ja dowodzę samolotem. I masz solidnie wykonywać swoją robotę, co do tego nie może być dwóch zdań, jeśli nie, to twoja kariera w Korpusie spłynie tak żwawo i bezpowrotnie jak gówno w sedesie.
Flap otwierał usta, by coś jeszcze odrzec, ale Jake warknął: – Daj mi spokój – i odwrócił się na pięcie.
Kiedy Grafton zniknął z pola widzenia, na twarzy Le Beau pojawił się radosny uśmiech. Murzyn kilka razy kiwnął energicznie głową i przesunął ręką po głowie, przepuszczając między palcami sprężynki włosów.
– Flap, przyjacielu – mruknął. – Nareszcie jakiś dobry facet. Naprawdę dobry. – I cicho zachichotał.
Jake siedział na końcu sali odpraw i wypełniał arkusz stanu technicznego samolotu, kiedy zobaczył wchodzących oficerów sygnalizacyjnych: grupy powietrznej i dywizjonu A-6. Znał już wcześniej tego drugiego. Latał w Marynarce na Wschodnim Wybrzeżu i podobnie jak Jake, został wypożyczony piechocie morskiej, aby ją wspomóc swoim „doświadczeniem”. Nazywał się Real McCoy i dziwnym trafem dzielił z Graftonem kajutę. Jeśli nosił jakieś inne imię, to Jake’owi nie udało się go poznać, gdyż poprzedniej nocy LSO przedstawił się jako Real McCoy i zarył się twarzą w pryczę.
– Grafton – odezwał się Hugh Skidmore, wyższy stopniem LSO grupy powietrznej, przerzucając notatki. – Grafton... OK. Lądowanie bez wychwytu OK, dziewięć wychwytów OK, jeden dostateczny. Wszystkie na trzecim drucie. Rozciągniesz nam go, bracie, jak gumę w majtkach.
Jake czuł się zaskoczony. „OK” znaczyło: „idealnie”. On sam uważał, że bez zarzutu wyszło mu pięć lub sześć lądowań, ale dziewięć? Aby ukryć swe zdziwienie i zaskoczenie, powiedział zaczepnym tonem: – Dostateczny? A który, waszym zdaniem, wychwyt był tylko dostateczny?
Skidmore raz jeszcze zajrzał do swej księgi, a potem zamknął ją z trzaskiem.
– Siódmy. Kiedy robiłeś zwrot przez dziewięćdziesiątkę, kapitan okrętu skorygował nieco, aby wyrównać do wiatru, i poszedłeś trochę za nisko. Odrobinę także zszedłeś w lewo ze ścieżki. – Wzruszył ramionami, a potem dodał z uśmiechem: – Następnym razem przyłóż się trochę bardziej, dobra?
Skidmore ruszył na poszukiwanie majora, ale McCoy ociągał się z odejściem.
– Kurczę, Real, ostro oceniacie.
– Zamiast się skarżyć, lepiej się popraw, współlokatorze.
– A ty co przeskrobałeś, że posłali cię na rejs z szajbusami? Nasikałeś do wazy z ponczem?
– Coś w tym rodzaju – mruknął z niesmakiem Real McCoy i podążył za swym szefem.
Po obiedzie Jake poszedł do kajuty, żeby się rozpakować. Większość rzeczy była już na wieszakach lub leżała na półkach, kiedy zjawił się McCoy, cisnął na stół przypominające Myszkę Miki słuchawki z mikrofonem, a sam rzucił się na koję.
– Ja wywaliłem cywilem okno – oznajmił Jake. – A ty czym się zasłużyłeś?
McCoy westchnął i otworzył jedno oko, które uważnie wpatrzyło się w Graftona.
– Opowiesz zaraz wszystkim na krypie.
– Zaryzykuj.
– Dobra, niech tam. Za dużo zarobiłem i na dodatek opowiedziałem o tym chłopakom. Goście z kadr podyktowali mi już podanie o zwolnienie, ale zanim zdążyłem je złożyć, wezwał mnie Stary i powiada, że taki majętny sukinsyn równie dobrze może przeliczać pieniądze na dużej szarej łajbie.
– Za dużo zarobiłeś? Pierwszy raz słyszę coś takiego. Zrobiłeś skok na kasyno?
– Gdzie tam. – McCoy westchnął, usiadł prosto i przetarł twarz. – Po prostu grałem na rynku.
– Jakim znowu rynku?
– Rynku. – Zobaczył minę Jake’a i wykrzyknął poirytowany: – O rany, na rynku akcji. Na giełdzie.
– Popatrz no, nigdy dotąd nie znałem żadnego posiadacza akcji.
– Daj mi święty spokój. McCoy opadł na koję.
– W porządku. Ile właściwie zarobiłeś?
– Rozpowiesz każdemu sraluchowi na okręcie, Grafton. Masz to wypisane na swojej ciołkowatej buzi.
– Nikomu nie pisnę ani słowa. Przysięgam. Więc ile?
McCoy podejrzliwie przyjrzał się lokatorowi, a potem oznajmił: – Przez ostatnie pięć lat odłożyłem szesnaście tysięcy dolców, które udało mi się zamienić w sto dwadzieścia dwa tysiące trzysta dwadzieścia dziewięć dolarów. Tak to przynajmniej wyglądało wczoraj na zamknięcie sesji w Nowym Jorku. Nie wiadomo, oczywiście, jak sprawy stoją dzisiaj.
– Oczywiście – zgodził się Jake, mile zaskoczony. Gwizdnął na myśl o stu dwudziestu dwóch zieloniutkich tysiączkach i powiedział: – Słuchaj, ja też trochę odłożyłem. Może byś mi poradził, jak to zainwestować.
– Właśnie dlatego muszę teraz płynąć z tymi szajbusami! Wszyscy ludzie w sali odpraw chcieli porady. Zaczęli czytać „The Wall Street Journal”, mówić o procentach, indeksach giełdowych, stosunku ceny do zysku i o przewidywanym zbycie samochodów Chryslera. Stary miał tego dość. – McCoy smutno pokręcił głową. – Co tam, wszystko jak woda za rufą, nic już nie da się zmienić. – Spojrzał na Jake’a. – Opowiedz o tym facecie, którym otworzyłeś okno.
Kiedy historyjka się skończyła, Jake zaczął się dopytywać o oficerów z dywizjonu.
– Typowi marines – oznajmił Real głosem pełnym znużonej pewności, jako że przebywał w tym towarzystwie już całe trzy tygodnie. – Wydaje mi się, jakbym spędził tu kwartał. To będzie chyba najdłuższy rejs w moim życiu.
– Są jacyś weterani?
– Z wyjątkiem trzech czy czterech świeżaczków każdy w dywizjonie był przynajmniej raz w Wietnamie. Połowa zaliczyła dwie tury i więcej. Siedmiu czy ośmiu dowodziło plutonami, zanim poszli na kursy lotnicze. Na przykład ten twój nawigator, Le Beau. Dowodził plutonem zwiadu.
Grafton nie wierzył własnym uszom. Le Beau? Ten kalifornijski żigolak?
– Robisz mnie w konia.
– Ani mi się śni. Zwiadowcy. Grasują za liniami przeciwnika, wpieprzają węże i znienacka napadają. Tak, tak, to właśnie Le Beau. W piechocie jest żywą legendą. Ma więcej baretek na piersi niż Audie Murphy. To prawdziwa żyleta.
Jake poczuł pąs na twarzy, gdy przypomniał sobie kabotyński monolog Flapa. I ta aura niekompetencji, którą rozsnuwał wokół siebie przez całe przedpołudnie!
– Bóg jeden wie, dlaczego marines zrobili z niego nawigatora – ciągnął McCoy. – Za drugim razem w Wietnamie latał na A-6. Dwa razy był zestrzelony, pierwszy raz przed upadkiem Da Nang. Wrócił przez główną bramę bazy ze spadochronem pod pachą. Drugim razem było już inaczej. Jego pilotowi urwało głowę i Le Beau katapultował się gdzieś w pobliżu granicy laotańskiej. Jeszcze w Laosie czy już w Kambodży, tego nie wiem. Tak czy owak, zniknął bez śladu. Szukali go, ale nic z tego. Siedemnaście dni później patrol natknął się na niego w samym sercu dżungli. Był goły jak święty turecki, tyle że cały w błocie i liściach; nie miał przy sobie nic oprócz noża. Napadał na żółtków i rozpruwał im brzuchy. Zdążył już uskładać cały arsenał zdobycznej broni. – McCoy dostrzegł nieszczęśliwą minę Graftona. – To jeszcze nic, Jake – ciągnął. – Najbardziej zdumiewające jest to, że on wcale nie chciał, by go ratowano. Słyszałem od dwóch facetów, więc to chyba nie bujda. Nie chciał wracać, bo cała ta sytuacja bardzo go bawiła. Faceci z patrolu niemal musieli go związać.
– Dlaczego, na litość boską?
– Le Beau nie miał specjalnego zaufania do swego ostatniego pilota, który miał kłopoty z lądowaniem. Nie był niebezpieczny, ale niezbyt dobrze czuł maszynę w powietrzu. Może by się nauczył, a może nie, w każdym razie nie miał szansy spróbować. Le Beau poszedł do Starego, ten do dowódcy grupy powietrznej i zanim ktokolwiek zdążyłby odmówić paciorek, facet był przeniesiony.
– Le Beau mu to załatwił?
– W jego zasięgu jest wszystko, cokolwiek można załatwić w Korpusie. Został właśnie przedstawiony do awansu na majora. Od najwyższych szarż po szeregowych, wszyscy obchodzą się z nim w rękawiczkach. Rzygać mi się chce od tego. Poczekaj aż zobaczysz kogoś z nowych; traktują go jak Pana Boga. Jeśli dożyje, będzie kiedyś dowodził wszystkimi marines, zapamiętaj moje słowa.
– Dwóch niedowiarków pośród nawiedzonych – mruknął Jake, mając na myśli siebie i McCoya.
– Coś w tym rodzaju – zgodził się Real. Ściągnął buty lotnicze i cisnął je niedbale na podłogę. – Ten rejs na pewno się popamięta – zauważył kwaśno.
– Mhm.
– Za godzinę mamy odprawę, a ja chciałbym się odrobinę zdrzemnąć. Obudź mnie, dobra.
– Dobra.
McCoy odwrócił się na drugi bok i już po chwili miarowo oddychał.
Jake zgasił górne światło, zostawiając tylko małego dziewięciowatowego robaczka świętojańskiego na nocnym stoliku. Odchylił się na krześle, opierając je o koję McCoya, i położył nogi na blacie. Prychnął gniewnie na wspomnienie Le Beau, ale myśli zaraz poszybowały do Callie. Lekki ruch okrętu działał kojąco. Po kilku chwilach Jake spał z głową opuszczoną na piersi.
Dowódcą dywizjonu był podpułkownik Richard Haldane. Był to niski mężczyzna o atletycznej piersi, trzymający się prosto jakby kij połknął i noszący krótko ostrzyżone ciemne włosy, w których pobłyskiwała siwizna. W małej wspólnocie zawodowych żołnierzy jego postawa i zachowanie wskazywały, komu należy się respekt. Zatrzymał Jake’a po zakończeniu odprawy – nudne biurokratyczne szczegóły, sala pełna nieznajomych – i poprosił, by usiadł na chwilę rozmowy. Haldane trzymał na kolanach opis służby porucznika Graftona.
– Wczoraj nie było czasu, żeby pogadać, panie Grafton, więc dopiero dzisiaj witam na pokładzie. Jesteśmy zadowoleni, że mamy kogoś, kto poznał już lotniskowce.
– Dziękuję, panie pułkowniku.
– Skieruję pana do Działu Operacyjnego. Tam chyba najlepiej wykorzystamy pana umiejętności.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Chcę, by w trakcie rejsu na Hawaje zrobił pan serię wykładów prezentujących NATOPS. – NATOPS było Biblią pilotów morskich. Skrót pochodził od Naval Air Training and Operational Procedures (Procedury Treningowe i Operacyjne Samolotów Pokładowych). – Przerabialiśmy, oczywiście, ten materiał parę razy, przygotowując się do obecnego zadania – ciągnął Haldane – pragnąłbym jednak, żeby szczegółowo zapoznał nas pan ze wszystkimi etapami. Niech podzieli się pan z nami całą swoją wiedzą o współpracy A-6 z lotniskowcem. Da pan radę?
– Tak jest, panie pułkowniku.
Richard Haldane skłonił głowę o milimetr. Nawet siedząc na krześle, zachowywał postawę dowódcy. Jake odrobinę bardziej się wyprostował.
– Widzę z przebiegu służby, że zaliczył pan sporo lotów bojowych, ale z bombardowaniem celów naziemnych zapoznała się już większość obecnych tu oficerów.
– Dzienne i nocne rajdy w pojedynkę, panie pułkowniku, trochę w formacjach i mnóstwo lotów na cysternie.
– Pańskie doświadczenie na niewiele się nam przyda, jeśli zaczniemy wojnę z Sowietami, najbardziej prawdopodobnym przeciwnikiem. – Ta uwaga kompletnie zaskoczyła Jake’a. Usiłował zachować niewzruszoną minę, a Haldane ciągnął: – Nasz udział w takiej wojnie przyjmie najpewniej postać starcia dwóch flot. Panie Grafton, jak pan zaatakuje radziecką fregatę uzbrojoną w pociski sterowane?
Jake otworzył usta i zaraz je zamknął. Poskrobał się po głowie.
– Nie wiem, panie pułkowniku – wyznał wreszcie. W rzeczy samej, ani przez chwilę nie zastanawiał się nad takim problemem.
Kiedy po ukończeniu kursów pilotażu, przesiadł się na A-6 i trzy lata spędził w dywizjonie Marynarki, wojna wietnamska była w pełnym rozkwicie. Wszystkie cele znajdowały się na lądzie.
– Jakieś pomysły?
Jake zagryzł usta. Był oficerem Marynarki i postawiono mu pytanie dotyczące wojny morskiej, powinien więc mieć coś do powiedzenia na ten temat. Nie miał jednak i nie zamierzał tego ukrywać.
– Panie pułkowniku, odpowiedź na to pytanie wymagałaby szczegółowego przeanalizowanie pocisków przeciwlotniczych fregaty i jej osłony artyleryjskiej, ale, mówiąc szczerze, nigdy ani sam się tym nie zajmowałem, ani nie widziałem wyników takich studiów. Przypuszczam, że faceci z wywiadu Marynarki podobne materiały starannie trzymają pod kluczem.
– Jakie zatem jest uzbrojenie rosyjskiej fregaty? Jake zwijał się ze wstydu.
– Nie wiem, panie pułkowniku.
Haldane leciutko kiwnął głową i spojrzał w bok.
– Chcę, żeby zgłębił pan ten problem, poruczniku Grafton. Proszę mi dać znać, kiedy dojdzie pan do wniosku, że zna już odpowiedź na moje pytanie.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– To wszystko. Powodzenia dziś wieczór.
– Dziękuję, panie pułkowniku.
Jake wstał i odmaszerował, pełen czarnych myśli. Tak, tak, cały czas spędzony na lotniskowcach figę warty. Oczywiście, powinien coś wiedzieć o radzieckich okrętach, ale...
Nietrudno sobie wyobrazić, co pomyślał Haldane: oficer Marynarki, który nie potrafi powiedzieć ani be ani me na temat wojny morskiej!
Gratulacje, Jake! Wspaniały początek rejsu z piechotą morską!
Kiedy wieczorem Jake Grafton kołował w stronę katapulty, na zachodzie niebo ciągle jeszcze jaśniało. Pierwszy start będzie „różowy”, bez specjalnych kłopotów. Aby odzyskać kwalifikacje nocne, potrzebował sześciu lotów, co znaczyło, iż po pierwszym starcie o zmierzchu, następnych pięć odbędzie w zupełnej ciemności. Pierwszy, „różowy”, to tylko cukierek na zachętę.
Dokładnie rozejrzał się po niebie: niemal zupełnie zaciągnięte, z niewielkim prześwitem na zachodzie, podstawa chmur niska, dwa i pół, najwyżej trzy kilometry. Wiatr niezmiennie północno-zachodni, ale silniejszy niż rano. To dobrze. Lotniskowiec mógł wolniej iść pod wiatr, aby zachować optimum pięćdziesięciu kilometrów na godzinę nawiewu na pokład. Ponieważ każda mila oddalała ich od lądu i jego lotnisk, im mniejsza prędkość tym lepiej.
Testy to zawsze loteria, myślał Jake. Ponieważ prędzej czy później coś musi pójść źle, więc jest pięćdziesiąt procent szans, że będzie dziś musiał wracać na ląd. Przy odrobinie szczęścia przenocuje w kwaterach oficerskich w Alameda, zadzwoni do Callie...
Niezależnie od tego, ile się czasu spędzi na brzegu, wystarczy półgodziny na jednej z tych szarych balii, a już czujesz się zmęczony, głodny i napalony. Z napaleniem trudno coś zrobić, ale noc w prawdziwym łóżku może zdziałać cuda: normalna kolacja, długi prysznic i głos Callie w słuchawce...
Marzenia przerwał głos Flapa Le Beau w słuchawkach: – Żadnych dzisiaj szaleństw, dobra? Trudno mi o spokój ducha, kiedy latamy w tym czarnym gównie.
– Dziwnie mi jakoś przypominasz Muhammada Ali. A gdybyś tak dał sobie spokój z tymi pogwarkami? Jak chcę się pośmiać, włączam telewizję.
– Czarowna cisza, abyś sprawdził swe talenty pilota, tak? Załatwione. Tylko fruń jak anioł do raju.
– Ty robisz zmiany częstotliwości, a ja prowadzę korespondencję, okay?
– W porządku.
– Lista startowa – rzucił Jake i zaczął odpowiadać Flapowi, który punkt po punkcie odczytywał czynności procedury.
Po chwili kołowali już w stronę katapulty. Jake odruchowo pochylił się ku usytuowanemu w centrum tablicy monitorowi HDD i mocno szarpnął za dwa uchwyty panelu. W porządku, siedzi mocno.
– Włącz zapasowe żyro – padło polecenie Jake’a, ale Flap już je uprzedził. Gdyby zawiodły oba generatory, mały żyrokompas dostarczałby informacji o położeniu maszyny przez około pół minuty, co dałoby czas Jake’owi na włączenie zapasowego generatora napędzanego ruchem powietrza.
Jednoczesna awaria obu generatorów była, oczywiście, rzadkim przypadkiem, ale i ona nie spowodowałaby specjalnych problemów przy dobrej widzialności horyzontu. Jednak w nocy czarnej jak węgiel... A nocą na morzu jest zawsze ciemno jak w kopalni. Jake Grafton dobrze wiedział, że nieoczekiwane wypadki są przewrotne: następują w najgorszej chwili, kiedy najtrudniej jest im przeciwdziałać. I wtedy trzeba na ogół stawić czoło nie jednemu, lecz dwóm lub trzem.
Znajdujący się przed Jake’em A-7 miał kłopoty z uchwytem mocującym przednie koło do katapulty. Pod nosem samolotu toczyła się ożywiona narada, ale nic z niej bezpośrednio nie wynikało.
Jake zerknął na szybko mroczniejące niebo.
Machinalnie przypomniał sobie postępowanie w przypadku, gdyby katapulta nie dawała odpowiedniej prędkości, co z kolei kazało mu pomyśleć o ewentualnej awarii silników. Przesunął palcem po rączce fotela wyrzucanego, musnął dźwignie ciągu, sięgnął do manetki zapasowego generatora. Każdy ruch ma być szybki i pewny: ani chwili wahania, żadnego przypominania sobie – musi działać instynktownie i nieomylnie.
Przed nim wciąż toczyła się debata w sprawie A-7. Ludzie, szybciej! Był poirytowany: miał przecież prawo do „różowego” startu. Jeśli ci faceci nie będą trzymać się programu, zostanie wystrzelony jak facet, którego w opasce na oczach rzucają o północy w kopalnianą sztolnię.
– Szybko się ściemnia – zauważył Flap, co bynajmniej nie rozbawiło Jake’a, który skręcał się z niecierpliwości na fotelu, wpatrzony w zbiegowisko pod nosem Corsaira. – Tak na marginesie, czemu trzymasz się Marynarki?
Pieprzony Le Beau.
– Bo lubię gówno jeść łyżeczkami – udzielił wysmakowanej odpowiedzi Grafton.
– Coś takiego podejrzewałem. Ja to jestem zbyt głupi, żeby się wycofać. Albo marines albo śmierć z głodu. Ty jednak wyglądasz na bardziej łebskiego, więc spytałem.
– Mógłbyś zamknąć japę, co? – Rozzłoszczony Jake trzepnął dłonią w tablicę i warknął pod adresem osób zebranych wokół A-7: – Wystrzelcie go, do cholery jasnej, albo bierzcie na bok! Będziecie się tam pieprzyć do usranej śmierci?
Z przodu pokładu nadbiegał właśnie bosman Muldowsky, gniewnie wymachując rękami. Zwolnić katapultę! I to już!
W chwilę później Corsair odtaczał się na bok, a Intruder Jake’a zajmował jego miejsce. Blokada z przodu, ruch zaczepu dociskanego do przedniego podwozia, teraz zwolnić hamulce, pełen ciąg, napięcie katapulty, wzrok po zegarach kontrolnych, klapy i sloty...
Czas w niebo.
Jake mrugnął światłami, co było nocnym odpowiednikiem salutowania i wcisnął głowę w oparcie, kątem oka dostrzegając, jak Flap pokazuje Muldowskiemu palucha.
Fuuuuch!
Kiedy przeciążenie wciskało ich w siedzenia, Jake ryknął w mikrofon interkomu – Juuuuhu! – i oto byli już w powietrzu. „Różowy”! Świetnie! Nie całkiem może jasno, ale i nie całkiem ciemno.
Podwozie zaczęło się chować, samolot gładko przyśpieszył i Jake połączył się z bazą.
– As Wojny, Siedem Jeden Jeden, w powietrzu.
– Siedem Jeden Jeden, zrozumiałem – odpowiedział kontroler lotów, który siedział w tej chwili przed ekranem w sali Operacji Powietrznych, głęboko w czeluściach lotniskowca. – Kurs na wprost, docelowy pułap trzy tysiące, potem radial jeden-trzy-pięć. Zaczynasz schodzić jeden-siedem po godzinie.
– Siedem Jedenaście, wprost na trzy tysiące, dalej w kółko po jeden-trzy-pięć.
Jake uruchomił interkom i chciał powiedzieć coś uszczypliwego o geście Flapa pod adresem bosmana, kiedy wcisnął go w fotel okrzyk bombardiera: – Jeeezu, o mało się nie katapultowałem! Co to był za wrzask?
– Eeee...
– Ty idioto! O mały włos, a znalazłbym się za burtą! Mógłbym wpaść do oceanu! Nie byłoby ci do śmiechu, gdybym wpieprzył się do wody. Wrzeszczeć do mikrofonu jak kot pieprzony w dupę rozgrzanym do czerwoności pogrzebaczem to... to najgłupsza rzecz, jaką...
Jake odczekał, aż schowają się klapy i zamkną sloty, a potem przechylił się w bok i przerzucił przełącznik interkomu.
Cisza. Błogosławiona cisza.
Niech cię cholera, Dicku „Kruszyno” Donovanie! Niech cię jasna cholera!
Wchłonęła ich noc. Świat kończył się na osłonie kabiny. To znaczy, paliły się także światełka na końcach skrzydeł, ale Jake musiałby odwrócić głowę, aby je dojrzeć, a nie była to najlepsza pora na rozglądanie się wkoło. Stał się jednym z przyrządów pokładowych, pilnując by igła TACAN-u dotarła na właściwe miejsce, by igła kąta wznoszenia nie drgnęła, by odpowiednie było wskazanie kompasu i aby skrzydła były w poziomie. Co wymagało należnego skupienia. Po pięciu minutach uznał, że dość już tego dobrego i sięgnął do przycisku autopilota. Który odmówił współpracy.
Może wyskoczył bezpiecznik. Jake sięgnął do tablicy umieszczonej między nim a Flapem. Nie, wszystkie wciśnięte. Trzykrotnie dźgnął z pasją, lecz bez skutku, w guzik stabilizatora wysokości. Zaklął pod nosem.
W porządku, ręcznie poprowadzę ten pomnik techniki marines, tę olśniewającą latającą świnię piechoty morskiej.
Ustaliwszy pułap, cofnął dźwignie tak, by przez każdy silnik przepływała tylko tona paliwa na godzinę. Przy takim zużyciu wkrótce stanie na prędkości trzystu pięćdziesięciu kilometrów, która, jak wiedział z doświadczenia, jest maksymalną ekonomiczną szybkością A-6.
Skręt w lewo. I w kółeczko, ze schowanym hakiem, bo pierwszy nalot to tylko próbne „przesmarowanie”. Po chwili monitor ożył i pojawiły się na nim dane o kursie z komputera pokładowego. Flap. Jake zerknął w bok i zobaczył, jak nawigator skulony pod okapem ekranu radarowego manipuluje pokrętłami. Odczyt przebytej drogi i drogi do przebycia zgadzał się ze wskazaniami radiodalmierza na TACAN-ie.
– Włączyłeś się?
– Mhm.
– Dzięki.
– Nie ma sprawy.
– Autopilot nie wskoczył.
– Zauważyłem.
Jak stare, dobre małżeństwo, w nocnym zaciszu kabiny. Są na świecie gorsze miejsca, pomyślał Jake, od tej małej krainy tarcz, wskaźników i płonących czerwono światełek. Są gorsze miejsca...
Dokładnie po upływie godziny i siedemnastu minut otworzył hamulce aerodynamiczne i obniżył nos. Łatwizna. Naprzeciw nich, o minutę wcześniej, A-7, który trzymał się na dwóch tysiącach pięciuset metrach, schodził do lądowania.
Jake włączył mikrofon.
– Pięć Jeden Jeden, wracam do domu, jeden-siedem, stan trzy koma dziewięć.
– As Wojny Pięć Jeden Jeden, zrozumiałem. Kontynuuj.
Na wysokości dwóch i pół kilometra Jake spłaszczył zejście, kiedy Flap rzucił przez radio: – Pięć Jeden Jeden, platforma.
– Pięć Jeden Jeden, zrozumiałem. Przerzuć na jeden-siedem.
Zmiana częstotliwości. Jake uważnie wpatrywał się w strzałkę TACAN-u i robił drobne korekty, aby utrzymać kurs na lotniskowiec. Na sześciuset metrach podniósł nos, kiedy pozostało jeszcze dziesięć mil wypuścił podwozie i klapy, kontrolując wskaźniki. Maszyna zwolniła jeszcze bardziej i szybkość stanęła na dwustu kilometrach. Flap zaczął odczytywać listę czynności przed lądowaniem, a Jake potwierdzał każdy punkt.
Trzy i trzy czwarte tony paliwa. Otworzył główny spust, z którego rozproszyło się w powietrze pół tony. Powinien przekraczać pokład dokładnie z trzema tonami paliwa w zbiornikach, co stanowiło maksimum przy lądowaniu na lotniskowcu.
Jake pokręcił potencjometrem wskaźnika kąta natarcia, który miał przed sobą na lewym łuku osłony kabiny. Informował on o szybkości względem powietrza, teraz ciut za dużej. Potrzebował stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, odrobinę zmniejszył zatem ciąg. Szybkość lotu: sto dziewięćdziesiąt. W porządku.
W oddali zobaczył okręt. W czerni nocy ukazał się jako bezkształtne jeszcze zbiorowisko białych i czerwonych świateł. Wkrótce jednak mógł już rozróżnić zarys lądowiska i czerwone światełka schodzenia, które wyznaczały oś pasa. Niewidoczna jeszcze była kula po lewej stronie lądowiska, która określała środek ścieżki schodzenia.
Odezwała się kontrola zbliżania: – Pięć Jeden Jeden, blisko ścieżki schodzenia... Pięć Jeden Jeden, do góry i jesteś na ścieżce, trochę za bardzo na lewo... daj odrobinę w prawo... na ścieżce... na ścieżce...
Wsłuchany w głos kontrolera, Jake otworzył hamulce aerodynamiczne i skoncentrował się na wskazaniach przyrządów. Musiał pilnować dwustumetrowej prędkości opadania, trzymać kurs, prędkość, ułożenie skrzydeł, to wszystko zapewniało gładkie spłynięcie do gołębnika.
– Widzę kulę – oznajmił Flap, gdy zostały im jeszcze dwie mile.
– Schodzisz w lewo z kursu – odezwał się kontroler. – Daj w prawo.
Pilot wykonał polecenie i dalej sunął w dół. Po światłach schodzenia sam mógł się zorientować, że odchylił się w lewo. Zrobił poprawkę, pamiętając, by nos odchylał się nieco w prawo od pasa: kierunek wiatru nie pokrywał się dokładnie z osią pokładu startowego, który odchylony był od kilu okrętu o jedenaście stopni. Wpatrzony we wskaźniki, Jake tylko na mgnienie oka podnosił od czasu do czasu wzrok.
– Pięć Jeden Jeden, trzy czwarte mili, zgłoś kulę.
Teraz Jake spojrzał przez szybę. Jest kula, między zielonymi światłami orientacyjnymi. Kierunek podejścia też w porządku. Wcisnął mikrofon i powiedział: – Intruder, kula, trzy koma zero.
– Wygląda nieźle. – Oficerem sygnalizacyjnym był Skidmore.
Kula przemieszczała się w stosunku do ułożonych horyzontalnie zielonych światełek orientacyjnych. Jeśli wycentrowana żółta szła w górę, byłeś ponad ścieżką schodzenia. Jeśli pojawiała się poniżej linii orientacyjnej – byłeś odrobinę za nisko. Jeśli byłeś zdecydowanie za nisko, kula stawała się krwistoczerwona, złowieszczo sugerując, co cię czeka, jeśli natychmiast nie wyjdziesz wyżej. Pokład lotniskowca czekał, by roztrzaskać na kawałki maszynę niewprawnego pilota.
Pas startowy ma szerokość trzydziestu pięciu metrów, rozpiętość skrzydeł A-6 wynosi około szesnastu metrów. Granice pasa oznaczone są liniami, a wzdłuż nich, zwrócone do środka nosami, stoją zaparkowane samoloty, tworzące prawdziwy kanion, w którym musi się zmieścić lądująca maszyna.
A na dodatek trzeba starannie pilnować prędkości względem powietrza. Ogromną pomocą jest tu wskaźnik kąta natarcia, tak umieszczony, by można było go śledzić i zarazem kontrolować kąt oraz linię schodzenia. Każde odchylenie wymaga natychmiastowej korekty, zmienia bowiem tempo opadania i niszczy pieczołowicie wypracowane ułożenie kuli. Zbyt mała prędkość względna na pokładzie stała się już przyczyną śmierci wielu lotników.
Kula, linia, kąt natarcia: oczy Jake’a skupiły się na tych trzech punktach, a maszyna mknęła na spotkanie lotniskowca. W jego bezpośredniej bliskości, pilot skupił się na linii schodzenia i kuli, by nad pokładem wpatrzyć się już tylko w tę ostatnią.
Koła uderzyły o pokład i nos opadł. Grafton włączył hamulce. W radiu słychać było głos oficera sygnalizacyjnego, który krzyczał: – Odskok, odskok, odskok! – na wypadek, gdyby pilot zapomniał dodać ciągu, bądź podnieść nos samolotu, kiedy oderwie się od pokładu startowego.
Ale Jake nie zapomniał. Silniki szły pełnym ciągiem w chwili, gdy Intruder zostawiał za sobą „Columbię” i ponownie znikał w mroku nocy. Pilot ściągał na siebie drążek, aż do chwili, gdy nos znalazł się pod kątem 45 stopni, a maszyna osiągnęła właściwe tempo wznoszenia. Idzie w górę. Schować podwozie. Szybkość dwieście osiemdziesiąt i wzrasta. Wciągnąć klapy.
Jeszcze sześć lądowań z łapaniem liny.
Kontroler obszaru zatrzymał go na pułapie sześciuset metrów i dał kurs z wiatrem, przeciwnie do lotniskowca, prędkość ustalił na trzysta pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Pociągnięcie za dźwignię i hak poszedł w dół.
Kontroler zawrócił Jake’a tak, by miał tylko osiem mil drogi powrotnej, co było miłe. Ledwie zdążył wyrównać skrzydła, wypuścić podwozie i wysunąć klapy. Znowu skupił się na prędkości lotu i wysokości, kontrolując na TACAN-ie kurs i tak trymerem wyważając maszynę, że leciała w końcu sama, a on muskał tylko drążek, aby skorygować wpływ zawirowań powietrza. Precyzyjne latanie, przy którym wszelka nieostrożność mogła okazać się fatalna.
– Pięć Jeden Jeden, coraz bliżej ścieżki schodzenia... Pięć Jeden Jeden odrobinę w górę i na ścieżce... trzy czwarte mili, zgłoś kulę.
– Pięć Jeden Jeden, Intruder widzi kulę, dwa koma osiem.
Głęboko pod pokładem startowym, w sali Operacji Powietrznych, mat ze słuchawkami na uszach, obok GRAFTON, 511 żółtą kredą wypisał na pleksiglasowej tablicy: 2,8 oraz czas. Informacje nanosił od prawej do lewej, aby dowódca grupy powietrznej i reszta obserwatorów mogli natychmiast odczytać litery i cyfry. Wszyscy oni siedzieli po drugiej stronie tablicy i od czasu do czasu spoglądali na nią, odrywając wzrok od ekranów.
Obraz podawany był przez kamerę ulokowaną na przedłużeniu ścieżki schodzenia. Oficerowie zobaczyli, jak światła pozycyjne A-6 Graftona pokazują się w centrum ekranu, w samym środku nitkowego krzyża, który wyznaczał wymagany kąt i linię schodzenia. Im bardziej samolot się zbliżał, tym wyraźniejsze były światła.
Na szczycie pomostu wyspowego lotniskowca znajdowało się królestwo szefa Operacji Powietrznych. Teraz było tu zupełnie spokojnie, gdyż ruch samolotów kontrolowany był przez radary i radio Operacji Powietrznych, niemniej obaj marynarze ulokowani za fotelem szefa mieli co robić. Jeden utkwił lornetkę w ścieżce schodzenia, a kiedy dostrzegł nadlatującego Intrudera i rozpoznał go, wykrzyknął: – Nastaw jeden-osiem-zero, A-sześć. – Niezależnie od ilości paliwa w zbiornikach samolotu, zawsze ustawiano największe obciążenie wychwytu, które w przypadku A-6 wynosiło osiemnaście ton.
Ulokowany po lewej drugi z marynarzy nanosił odpowiednie dane na swój arkusz, a teraz powtórzył do zawieszonego na piersi mikrofonu: – Jeden-osiem-zero, A-sześć.
Szef Operacji Powietrznych siedział na obrotowym fotelu w budce z pancernego szkła. Słyszał komunikaty radiowe oraz podawane przez żołnierzy za plecami komunikaty i porównywał je z tym, co mówiły mu jego oczy i korespondencja prowadzona przez kontrolę zbliżania.
W ulokowanych na rufie pod pokładem startowym czterech maszynowniach czterej marynarze utrzymywali stałą łączność z Operacjami Powietrznymi. Każdy z nich, pokręcając kołem, ustawiał mechanizm wychwytu na osiemnaście ton, o czym informowali kolejno: – Jedynka, jeden-osiem-zero, A-sześć. Dwójka, jeden-osiem-zero, A-sześć. – I tak dalej. Kiedy czwarty z operatorów zgłosił ustawienie, pierwszy z matów w Operacjach Powietrznych zawołał: – Wszystkie mechanizmy gotowe, jeden-osiem-zero, A-sześć. – Szef w tym momencie potwierdzał otrzymanie informacji.
Oficer odpowiedzialny za mechanizm wychwytu spojrzał na ścieżkę schodzenia. Nadlatywał bez wątpienia A-6. Omiótł wzrokiem pokład. Pokład pusty, nikogo i niczego poza liniami granicznymi, nacisnął więc spust na trzymanym w prawej dłoni pistoletowym uchwycie.
Spust ten zmieniał światło ostrzegawcze oddalone o sześć metrów w kierunku rufy od stanowiska oficera sygnalizacyjnego, które znajdowało się na lewym skraju lądowiska. Hugh Skidmore zobaczył, że zamiast czerwonej lampy zapala się zielona.
– Pokład czysty! – zawołał. – Pokład czysty – jak echo powtórzyli pozostali LSO.
Wszystkie te zdarzenia, poczynając od słów: „Pięć Jeden Jeden, Intruder kula, dwa-koma-osiem” rozegrały się w piętnaście sekund. Lotniskowiec był gotów na przyjęcie powracającego do domu A-6. Teraz wszystko zależało od umiejętności Jake’a Graftona, by w wąskim korytarzu powietrznym złapać trzecią linę.
Jake robił, co mógł, aby tak się stało. Delikatnie trącił drążek i dźwignie ciągu, kiedy znalazł się w dziurze tworzonej przez nadbudówkę lotniskowca. Samolot podskoczył, pilot dodał więc odrobinę ciągu i natychmiast go zredukował, znalazłszy się w spokojnym powietrzu nad pokładem. Nadlatywał, mierząc w to czterdziestocentymetrowe okienko tolerancji, gdzie czekała na niego trzecia lina. Masa osiemnastu ton sunęła z prędkością stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a za głównym podwoziem wyginał się łapczywy hak...
Hugh Skidmore wszedł na jakieś półtora metra na pokład startowy. Na uszach miał słuchawki z mikrofonem połączone długim przewodem z okrętowym system łączności. Na platformie LSO umieszczony był monitor, na którym Skidmore od czasu do czasu sprawdzał, czy zbliżająca się maszyna trzyma się linii schodzenia. Słyszał głos kontrolera zbliżania; mógł słyszeć Graftona i mówić do niego. Tym razem nie było jednak o czym mówić, gdyż A-6 spływał z nieba jak po sznurku.
Był już nad pokładem.
Żółta kula ciągle tkwiła w centrum linii osi lotu, kiedy koła dotknęły pokładu, a hak zaczepił się o linę. Gwałtowne szarpnięcie wcisnęło pilota i nawigatora w pasy. A-6 Intruder zatrzymał się po osiemdziesięciometrowym dobiegu.
Oficer pokładowy wbiegł kilka metrów na pas i dawał pilotowi znaki: „Podnieś hak”. Na widok haka chowającego się w ogonie, oficer zakreślił ręką krąg nad głową, co było sygnałem dla znajdującego się na pomoście rufowym operatora, aby cofnął mechanizm wychwytu. Operator chwycił za dźwignię numer trzy i ściągnął ją na dół. Wymagało to trochę siły, dźwignię bowiem łączyła z zaworem uruchamiającym hydraulikę mechanizmu lina długości dziewięćdziesięciu metrów. Odciągnąwszy metrowe ramię od ściany, marynarz zawisł na nim całym ciężarem ciała, aby ściągnąć je do pozycji poziomej.
A-6 składał właśnie skrzydła i odkołowywał z pasa. Ledwie jego ogon minął linię ograniczającą, operator trzeciej liny krzyknął: – Wróciła! – zaś marynarz przy dźwigni pozwolił jej cofnąć się do pozycji wyjściowej. Chwilę później usłyszał komendę z Operacji Powietrznych: – Nastaw jeden-trzy-pięć, A-siedem.
Na platformie Hugh Skidmore nachylił się do Reala McCoya, który prowadził dziś notatki.
– Daj mu, OK Trzy. Na początku trochę zboczył w lewo.
W swym kieszonkowym zeszyciku McCoy nabazgrał: 511 OK 3.
Obaj oficerowie wpatrzyli się teraz w nadlatującego A-7, czekając na sygnał, że pokład jest wolny.
Drugi wystrzał katapulty w niebo ciemne jak as pikowy odbył się bez żadnych komplikacji. Na polecenie kontrolera Jake wyrównał na wysokości sześciuset metrów i poleciał z wiatrem. Utrzymywał prędkość pięciuset kilometrów na godzinę do chwili, kiedy otrzymał polecenie powrotu do bazy. Grafton zawrócił więc, jednocześnie zwalniając, wyważając maszynę i starając się zachować wysokość. Tak czy owak, stracił trzydzieści metrów, o czym natychmiast powiadomił go Flap. Jake nic nie odpowiedział, skupiony na samolocie. To on odpowiada za wszystko, a Flap ma na wszystko zwracać uwagę.
Tłok w kolejce do gołębnika sprawił, że Jake nie był jeszcze zupełnie gotów, kiedy znalazł się na ścieżce schodzenia. Dobry siad na okręcie wymagał dobrego początku. Nie miał odpowiedniego ciągu i dlatego kula była za wysoko. Kiedy ją wycentrował, maszyna szła zbyt szybko, a korekta trafiła na dziurę za nadbudówką. Dodał ciągu, ale zbyt mało i kula była odrobinę zbyt nisko, kiedy koła zetknęły się z pokładem. – Drugi drut – powiedział Flapowi, opuszczając lądowisko.
Zajmujący się sprzętem lotniczym bosmanmat Johnny Arbogast lubił swoje zajęcie. Obsługiwał mechanizm liny wychwytowej numer trzy, która, najczęściej używana, była też najbardziej absorbująca, ale Johnny kochał swoją aparaturę.
Któregoś długiego, deszczowego popołudnia wyliczył sobie, ile energii zużywa urządzenie, aby wyhamować F-4 Phantom. Jeśli dobrze zapamiętał, było to dobrze ponad milion kilogramometrów. Nic dziwnego, że maszyna za każdym razem postękiwała.
Tak czy owak, wychwyt to piękne urządzenie. A Johnny Arbogast obsługiwał na „Columbii” linę numer trzy; trzeba przyznać, że nieźle się poszczęściło synowi hydraulika z Cotulla w stanie Teksas, chłopakowi, który na wszystko musiał sobie ciężko zapracować.
Kiedy Johnny po raz pierwszy zjawił się na pokładzie „Columbii”, dowodzący mechanizmem wychwytu uraczył go opowieścią, jak to dławik podczas hamowania rozpędzonego samolotu zerwał mocujące go śruby. Uwolniony nagle dławik, wielki jak słup telefoniczny, przebił aluminiową przegrodę maszynowni i na poziomie 0-3 przeciął na pół marynarza, który przypadkiem znalazł się na jego drodze. Ciągnięta przez samolot lina cięła dławikiem jak kosą: przez ściany kilku kajut oficerskich przeszedł tak łatwo, jakby były z papieru. Kiedy dławik zatoczył półkole, powrócił do maszynowni, niczym potężna włócznia ugodził w urządzenie, które rozleciało się na kawałki, obrzucając pomieszczenie i operatora kawałkami płynnego metalu. Wszystko to rozegrało się w półtorej sekundy. Samolot został na szczęście wyhamowany, zanim lina zdążyła się cała wysunąć z urządzenia, niemniej maszynownia zmieniła się w ruinę, a operator w poważnym stanie znalazł się w szpitalu.
W konsekwencji tej opowieści Johnny Arbogast zwykł był po każdym wychwycie oglądać zamocowanie dławików. Tego wieczoru, kiedy ustawił już maszynę na przyjęcie A-6, zobaczył coś, czego nigdy dotąd nie widział. Kiedy po ostatnim wychwycie dławiki powróciły na swoje miejsce, jedno z ramion liny zawęźliło się o jakieś piętnaście metrów od gniazda, w którym zamocowany był koniec. Węzeł, supeł, jak na wężu ogrodowym!
Jasna cholera! Przy szarpnięciu lina pęknie w tym miejscu!
Drżącymi palcami Johnny chwycił za wiszący na piersi mikrofon, przycisnął guzik i wrzasnął: – Trójka niesprawna! Trójka niesprawna!
– Co?! – ryknął operator na skraju pokładu, który zameldował już dowódcy wychwytu, że wszystkie liny są ustawione. A zrobił to ponad pół minuty, może minutę wcześniej.
– Niesprawna! – zawył Johnny Arbogast. – Trefny pokład!
A potem zrobił to, co na jego miejscu uczyniłby każdy rozsądny człowiek: zerwał z głowy słuchawki i czmychnął gdzie pieprz rośnie.
Na rufie, stojący koło dźwigni operator krzyknął do dowódcy wychwytu: – Trójka niesprawna!
Dowódca stał już na prawej linii granicznej pokładu startowego i nie zrozumiał, wpatrując się w nadlatującego A-6. Pochylił się w kierunku marynarza, który również patrzył w napięciu na samolot, teraz znajdujący się już nad pokładem.
– Trójka niesprawna! – wrzasnął tamten, usiłując przekrzyczeć silniki maszyny.
Reakcja dowódcy była natychmiastowa. Zwolnił przycisk sygnalizacyjny i spojrzał na marynarza.
– Co się stało, do diabła?
Po drugiej stronie lądowiska, na platformie oficerów sygnalizacyjnych zielone światło POKŁAD WOLNY zamieniło się na czerwone POKŁAD ZAJĘTY.
Hugh Skidmore, intensywnie wpatrzony w A-6, kątem oka zarejestrował zmianę świateł. Musiał podjąć natychmiastową decyzję. Nie miał czasu, żeby dopytywać się, co zaszło na pokładzie, wiedział jednak, że coś się stało. Może samolot przekroczył linię ograniczającą, może w strefie zagrożenia znalazł się człowiek... mogły przydarzyć się setki rzeczy, każda niepotrzebna i groźna. Dlatego Hugh Skidmore przycisnął czerwony guzik na uchwycie – co sprawiło, że nad kulą orientacyjną rozjarzył się rząd czerwonych światełek – a jednocześnie ryknął do radiotelefonu: – Zakaz, zakaz!!!
Rozbłysk świateł ostrzegawczych i krzyk w radiu dotarły jednocześnie do mózgu Jake’a Graftona. Reakcja była bezzwłoczna: pełny ciąg, zamknięte hamulce aerodynamiczne, drążek na siebie.
Niestety, silniki odrzutowe nie zwiększają mocy natychmiast, tak jak tłokowe. Liczba obrotów może wzrosnąć tylko jak szybko, jak szybko komory spalania wchłonąć mogą zwiększony dopływa paliwa, ten zaś kontrolowany jest przez dozownik, który zabezpiecza silnik przed zalaniem. A liczba obrotów to wielkość ciągu. W tym przypadku ściągnięty drążek i stopniowo wzrastająca moc silników spłaszczyły tor schodzenia A-6 i powstrzymały go... sto dwadzieścia centymetrów nad pokładem. Maszyna minęła trzeci drut: miała zadarty nos, wciągnięte klapy, jej silniki ryczały na całego, ale z ogona zwieszał się hak.
Ze swego punktu obserwacyjnego w pobliżu rufy, dowódca wychwytu patrzył z przerażeniem, jak hak łapie czwartą linę. Przez chwilę Intruder sunął jeszcze przed siebie, a potem zawisł w powietrzu.
Było to zdecydowanie nierówne starcie. Osiemnastotonowy samolot usiłował pociągnąć za sobą lotniskowiec o masie dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy ton. Wynik był oczywisty.
Idąc w górę, Jake instynktownie wiedział już, że manewr jest spóźniony. Okręt wypełniał cały wiatrochron. Kąt natarcia miał optymalne wskazanie, gdyż pilot wczepił się w drążek i naciskał na dźwignie tak, jakby chciał zerwać ich ograniczniki.
W jakiś sposób lewym kciukiem udało mu się przełączyć mikrofon na interkom i krzyknąć do Flapa: – Podnieś hak! – ale maszyna wytracała już prędkość. Na wskaźniku kąta natarcia igła właśnie cofała się w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara.
A potem z wysokości metra uderzyli o pokład.
Impet szarpnął gwałtownie głową Jake’a, a jego tułów wbił w fotel. Grafton zaraz jednak poderwał czoło i usiłował dojrzeć co się dzieje. Stoimy czy ześlizgujemy się z pokładu? Zamroczony, przerażony, nie widzący przyrządów pokładowych, Jake instynktownie ustawił drążek w pozycji zapewniającej osmiostopniowe ustawienie nosa i trzymał silniki na pełnym ciągu.
W radiu zahuczał głos szefa Operacji Powietrznych: – Skidmore, na Boga, jak mogłeś dać mu zakaz na takiej wysokości?!
Na platformie sygnalizacyjnej Hugh Skidmore nie mógł trafić palcem na przełącznik mikrofonu, a jednocześnie patrzył, jak A-6 na pełnym ciągu daremnie zmaga się z czwartym drutem. Maszyna, o dziwo, ciągle była w jednym kawałku. Sto metrów za dyszami, gdy uszu nie chronił dźwiękoszczelny hełm, huk był straszliwy.
Nie czekając na odpowiedź Skidmore’a, szef huknął przez radio do Graftona: – Mamy cię, synu! Zgaś te cholerne silniki! Nigdzie już nie pofruniesz!
Upłynęło kilka straszliwie długich sekund, zanim pilot posłuchał. A wtedy szef Operacji Powietrznych powrócił do Skidmore’a.
– Elll Esss Oooo! Jeśli jeszcze kiedykolwiek poderwiesz w górę faceta, który jest tak nisko nad tą kurewską szalupą, to osobiście pofatyguję się, złapię cię za dupę i wpieprzę do wody! Zrozumiano, ty bezmózgi sukinsynu?!
Skidmore trafił wreszcie na przycisk.
– Pokład był trefny, szefie!
– Pogadamy później. Zatrzymaj następnego, żebyśmy wyplątali tego rozpierdzielonego A-6 z drutu i oczyścili pokład z gówna!
Kolejny samolot był jeszcze odległy o pół mili, ale Skidmore posłusznie włączył światła zakazu, a jednocześnie usłyszał jak wygasają silniki Intrudera.
Na pokładzie uwijali się już ludzie z obsługi wychwytu i zdejmowali linę z trzeciego mechanizmu. Resztę ćwiczeń trzeba będzie przeprowadzić na pozostałych trzech linach.
– Tym razem chyba dałem dupy – bąknął Skidmore do McCoya, który patrzył w kierunku A-6. Do przedniego koła samolotu podjeżdżał właśnie ciągnik. Real obejrzał się na Skidmore’a i zobaczył, że tamten wpatruje się w niego badawczo. Musiał coś odpowiedzieć.
– Szef niewiele może spieprzyć, ale za to opieprzyć może zawsze.
Skidmore kiwnął brodą w kierunku rufy.
– Myślałem, że da sobie radę. Nie sądziłem, że jest tak nisko.
– Wiesz...
– Kurwa mać!
W Kontroli Pokładu Startowego, pomieszczeniu na samym dole pomostu wyspowego lotniskowca, skąd szef Operacji Powietrznych steruje ruchem każdej maszyny na okręcie, Jake Grafton pocierał w zakłopotaniu kark. Obok niego stał „Flap” Le Beau. Szef rozmawiał przez telefon z kimś z Operacji Powietrznych. Słuchał przez chwilę, a potem przechylił się w stronę Jake’a.
– Potrzeba wam jeszcze tylko dwóch lądowań. To było czwarte.
– Tak.
– Jeśli chcecie, damy wam nową maszynę na te ostatnie dwa wychwyty. Jeśli nie, poczekacie aż dopłyniemy na Hawaje i tam na nowo poskładamy tego waszego popaprańca. Wybór należy do was. Więc jak?
Jake otarł rękawem pot z czoła.
– Może jutro wieczorem? – rzucił pytającym głosem.
– Kapitan nie będzie tu tkwił całą dobę dla jednego pilota. Musimy płynąć na Hawaje.
Jake pokiwał głową: co racja, to racja. Wyprostował barki i pokręcił brodą w lewo i prawo. Strach już minął. Czuł jeszcze adrenalinę we krwi, po niedawnym wydarzeniu, ale to normalne.
– Mogę lecieć – powiedział do szefa, który przekazał wiadomość swojemu rozmówcy.
Flap pociągnął go za rękaw.
– Nie musisz dzisiaj. To nie wojna. Co za różnica, czy dwa nocne lądowania zrobisz tutaj czy na Hawajach?
Zniknął gdzieś nonszalancki goguś, z którym Jake rozpoczynał rejs. Miał przed sobą poważnego, opanowanego mężczyznę o twardym i inteligentnym spojrzeniu. Oto prawdziwy Le Beau, który był żywą legendą Korpusu.
– Dam radę. A z tobą w porządku?
– Tak jak z tobą.
– Fajnie.
– Słuchaj, dałem ci trochę popalić na początku, żeby zobaczyć, jak się trzymasz w trudnych warunkach. Jesteś w porządku. Nie musisz już niczego udowadniać.
Jake przytaknął.
– Jeśli teraz spróbuję, następnym razem będę wiedział, że potrafię.
Przez twarz Le Beau przemknął uśmiech. Leciutko kiwnął głową, a potem zwrócił się do szefa Operacji Powietrznych.
– Jaką maszynkę mamy wam teraz oblatać, szefie? Zapytaj pan tych mędrców z hangarów i niech nie zapomną przysłać nam tutaj instrukcji obsługi.
– Proszę zapytać, panie komandorze!
– Jasne, panie komandorze. Czyżbym zapomniał powiedzieć „proszę”? Co się ze mną dzieje? Muszę być jeszcze w szoku. Rozumie pan, pięć centymetrów wyżej, a byłby z nas pudding czekolado-waniliowy. Pięć centymetrów więcej, a pieprznęlibyśmy w pokład tak, że musielibyście zbierać nas łyżeczkami. Można gdzieś tutaj kupić gromnicę? Mój Boże, to było naprawdę religijne przeżycie. Amen. Czuję się jak nowo narodzony, amen! To pewnie okrutna bliskość śmierci i głębia mojej ekstazy tak źle wpłynęły na moje żołnierskie obyczaje. Najmocniej przepraszam. Pan wczuwa się w moje położenie, panie komandorze?
– Ekstaza! Co za bzdury! Zjeżdżaj stąd z tymi wszystkimi swoimi amenami i siedź cicho, aż twoje szajbusy przytargają tutaj zeszycik maszyny, żeby twój pilot mógł sobie poczytać. On umie czytać, mam nadzieję?
– A jakże, panie kapitanie. Jest z Marynarki, a nie z marines. Skończył dobrego ogólniaka. Jego mama opowiadała mi, że w szkole szło mu wprost znakomicie, aż tu nagle...
Jake poczuł jednocześnie pragnienie i parcie na pęcherz. Zrobił w tył zwrot i oddalił się, aby zaradzić obu problemom.
Pił właśnie wodę z kranu koło drzwi, kiedy zobaczył, że staje koło niego podpułkownik Haldane, dzisiaj nie w kombinezonie, lecz w mundurze. Imponujący rządek umieszczonych nad złotymi skrzydełkami baretek informował o akcjach, w których zaszczytnie uczestniczył.
– Co się stało?
– Za późno dostałem zakaz lądowania, panie pułkowniku. Byłem tuż przed pokładem lub może już nad nim. Ktoś dał znać, że pokład jest trefny. Tak czy owak, w tej samej chwili zobaczyłem czerwone światła i okrzyk oficera sygnalizacyjnego. Dałem więc w górę, ale byłem już za nisko.
Haldane patrzył Graftonowi prosto w oczy. Kiedy tamten skończył, jeszcze przez pięć sekund w milczeniu spoglądał badawczo, a potem spytał: – Zrobiliście wszystko jak należy?
Jake przełknął ślinę. To nie był jego najszczęśliwszy dzień.
– Nie, panie pułkowniku. Wiedziałem, że minęliśmy już punkt zakazu i dlatego skupiłem się tylko na kącie i linii schodzenia. Kiedy zapaliły się światła, na kilka dziesiątych sekundy chyba mnie zatkało, a potem zareagowałem odruchowo: nos w górę, pełny gaz. Z ciągiem miałem rację, ale nie powinienem podnosić nosa.
Haldane o milimetr pochylił głowę.
– Zrobicie jeszcze te dwa ostatnie?
– Chyba tak, panie pułkowniku.
– Jeśli nie chcecie, ja się zgadzam. Nie ma sprawy.
– Chcę polecieć, panie pułkowniku, jeśli dostanę maszynę.
– Ile razy siadaliście na lotniskowcu?
– Do dzisiaj trzysta czterdzieści cztery, panie pułkowniku.
– Ile z tego w nocy?
– Sto dwadzieścia siedem.
Haldane znowu kiwnął głową, tym razem wyraźniej.
– Kiedy jestem już bardzo blisko – powiedział z namysłem – mam najczęściej problem z ogarnięciem przyrządów. Przestaję widzieć samolot, a skupiam się na jednym wskaźniku. Sporo wysiłku ode mnie wymaga, żeby oczy bardziej się ruszały.
– Tak jest, panie pułkowniku – powiedział Jake z lekkim uśmiechem. Podobało mu się to, że Haldane użył siebie jako przykładu. Facet z klasą. – Będę o tym pamiętał, może pan być spokojny.
– To dobrze – mruknął Haldane i zniknął w drzwiach Kontroli Pokładu.
– Gromnica, tak?
– Nic lepszego nie przyszło mi akurat do głowy. Nie musisz się nade mną pastwić.
– Amen – westchnął Jake. Znajdowali się przed chroniącym przed gazami wylotowymi deflektorem pierwszej katapulty i czekali, aż zwolni się miejsce po A-7. Grafton szarpnął za panel monitora, potem poprawił się w fotelu.
Ciągle był pod działaniem adrenaliny i dlatego zmuszał się do szczególnej staranności. Skrzydła zablokowane, klapy wysunięte, usterzenie ogonowe ustawione, teraz potwierdzenie dla kontroli masy startowej, wsunąć się w zaczep katapulty, ciąg i zwolnić hamulce, napięcie katapulty, rzut oka na wskaźniki, dopływ paliwa, obroty, temperatura gazów... Mrugnięcie światłami i fuuuuch! – wyfrunęli w ciemność.
Już są nad wodą, nos w górę, podwozie, klapy...
Wszystko szło dobrze do chwili, gdy pojawiła się kula; potem nie potrafił ustabilizować lotu maszyny. Zbyt wielkie poprawki, nadmierne wtórne korekty. Samolot podskakiwał na ścieżce schodzenia, szedł to za szybko, to za wolno. Wchodząc nad pokład, zakołysał się, aby zachować prędkość podejścia, co w połączeniu z niedostatkiem ciągu sprawiło, że siadł na drugim drucie.
Wszystko powtórzyło się przy ostatnim podejściu. Dopiero teraz Jake uświadomił sobie, jak jest wyczerpany.
– Usadź go między tymi światełkami i po sprawie – poradził Flap.
– Właśnie staram się to zrobić, do cholery jasnej! Skończ już z tymi dowcipasami, dobra?
Nad pokładem odrobinę obniżył nos i zmniejszył ciąg, aby mieć pewność, że nie będzie przesmarowania. Udało się. Pierwszy drut.
Z trudem wygrzebał się z kabiny i ruszył przez pokład.
– Kolejny dzień, kolejny dolar – radośnie powiedział Flap.
– W tym problem – mruknął Jake, ale tak cicho, że towarzysz go nie dosłyszał.
– Było za późno na zakaz, przepraszam – powiedział Hugh Skidmore w sali odpraw, gdzie LSO czekał na Jake’a. Monitor wysoko w kącie bez ustanku odtwarzał scenę nieudanego lądowania. Był też pułkownik Haldane, ale nie odzywał się ani słowem. Jake i oficer sygnalizacyjny dwa razy obejrzeli taśmę.
– Mam u ciebie piwo, Skidmore.
– Jeśli nie liczyć tej małej przygody, lądowanie bez liny – OK, pierwszy wychwyt – OK, drugi – dostateczny, trzeci – OK. Piąty był dostateczny, a o szóstym lepiej nie mówić. Już, już, a kazałbym ci powtarzać. Nie chcę więcej widzieć takiego dziobania pokładu, bo... – Skidmore pochwycił spojrzenie Haldane’a i dalsze słowa uwięzły mu w gardle. Dopiero po chwili dodał: – No, ale pod koniec byłeś już chyba bardzo zmęczony...
Jake przytaknął. Zawalił na ostatek i nie wstydził się do tego przyznać.
– Przy szóstym dałem plamę. Przepraszam. – Próbował wzruszyć ramionami, ale i na to zabrakło mu sił. – A jak było z czwartym, zanim mnie schwytaliście w locie?
– Dałem ci dostateczny.
– Dostateczny? Ej, zaraz... – Jake wiedział, że bez sensu jest kłócić się z LSO, ale zdarzenie to tyle go kosztowało... – Przecież wszystko szło dobrze do chwili, kiedy się spieprzyło.
– Nie całkiem dobrze. W środku dałeś za duży ciąg i leciałeś za szybko. Zrobiłeś korektę, ale przesadziłeś i nad pokład wszedłeś zbyt wolno. Gdybym nie kazał ci odskoczyć, siadłbyś na drugim drucie.
– Skąd wiesz?
Wtrącił się Real McCoy.
– Gdybyś w chwili zakazu idealnie nalatywał na kulę, minąłbyś wszystkie druty. Kiedy dałeś ciąg do oporu, powinieneś przeskoczyć nad drutami i przesmarować. Hugh ma rację. Szedłeś o pół kuli za nisko. Miałbyś dostateczny na drugim drucie. Sprawdź sam na taśmie. Jake poddał się.
– Przychylam się do opinii ekspertów.
– Następnym razem lepiej centruj kulę, dobra?
– Żadnego następnego razu – odezwał się Le Beau. – Inaczej, dupki, lepiej sami skaczcie do wody, zanim wysiądę z kabiny.
Flap najwyraźniej nic sobie nie robił z obecności Haldane’a. Jake zerknął na podpułkownika, ale ten przypatrywał im się beznamiętnie.
– Mówię serio – ciągnął Skidmore. – Gdybyś jeszcze raz dostał kiedyś zakaz na takiej wysokości, wal pełny ciąg, ale nie ruszaj nosa.
– Tylko nie wpadnij do wody, czekając na uderzenie podwozia – dodał Real.
– Pozwólcie panowie na słóweczko – usłyszeli głos Haldane’a.
Skidmore i McCoy podeszli do podpułkownika.
– Skąd masz wiedzieć – spytał Flap – że dostajesz zakaz za późno, jeśli sam sygnalizacyjny nie może się w tym połapać?
– Facet za sterami jest zawsze odpowiedzialny – odparł Jake. – To on kwituje odbiór samolotu.
Kiedy wypełnili już papiery obu samolotów, na których dziś latali, Jake zaproponował Flapowi drinka.
– Jasne. Masz coś?
– Trochę w kajucie. Po naparsteczku i do łóżka. Wpadnij zaraz.
– Więc Skidmore nie powinien był dawać zakazu – mówił Flap dziesięć minut później – nawet gdyby poszła trzecia lina, zakładając, że byśmy ją chwycili.
– Racja. Jest punkt, poza którym nie można już bezpiecznie zakazać lądowania. Od tej chwili do momentu dotknięcia pokładu jesteś skazany jak prosię. LSO ma obowiązek przyjąć cię na pokład, cokolwiek by się działo. Praktyczne zastosowanie teorii mniejszego zła.
– Jak prosię?
– Kurczak nawet nie wie, że traci łepek. Prosię rozumie, że idzie na śmierć.
– Skąd właściwie jesteś?
– Z rolniczej Wirginii. A ty?
– Brooklyn.
– Przez cały ranek wciskałeś mi kit z Luizjaną, a teraz się okazuje, że jesteś z Brooklynu.
– Urodziłem się w getcie; mamusia nawet nie wiedziała, kto jest moim tatusiem. Wychowała mnie ulica. Oto i cały „Flap” Le Beau.
– Jak dostałeś się do piechoty morskiej?
Flap dopił whisky i z uśmiechem wyciągnął rękę.
– Można jeszcze?
– Częstuj się.
Murzyn napełnił szklaneczkę i zapytał: – Słyszałeś kiedyś o facecie nazwiskiem Horowitz, który ufundował stypendium dla dzieciaków z getta?
– Chyba nie.
– Dzisiaj to popularna rozrywka milionerów. Ogłaszasz, że pokryjesz koszty koledżu dziesięciorga szczeniaków, pięćdziesięciorga czy nawet setki, jeśli masz forsę. Sol Horowitz był pierwszy. Obiecał, że opłaci uczelnię każdemu z setki pierwszaków z Brooklynu, który skończy szkołę średnią. Byłem jednym z tej setki. Może to dziwne, ale zaliczyłem liceum. Potem zaczęły się kradzieże, włamania, a kiedy wpadłem po raz drugi, kurator powiedział sędziemu, że czeka na mnie stypendium, wystarczy wyciągnąć rękę, tyle że muszę ją mieć wolną. No i sędzia skazał mnie na koledż. Nie zgrywam się.
Flap przez chwilę w zamyśleniu popijał whisky, a potem ciągnął: – Obijałem się na uniwerku. Ostro piłem i niewiele brakowało, a wylaliby mnie. Dlatego cud numer dwa to fakt, że skończyłem koledż. Ktoś załatwił mi spotkanie z Horowitzem. Sam nie wiem, czego się spodziewałem. Pewnie starego Żyda w jakiejś odpieprzonej rezydencji, któremu dolary wysypują się z kieszeni. A tu nic takiego. Sol Horowitz miał normalne, podniszczone mieszkanie niedaleko Flatbush. Obejrzał mnie od stóp do głów i oznajmił, że jestem śmieć. „Niczego się nie nauczyłeś”, powiedział, „przeczołgiwałeś się przez egzaminy i to wszystko. Słyszę, że znowu kradniesz auta. Nie martw się, mam swoje źródła, o wszystkim się dowiem.” Milczałem, bo co niby miałem mówić. Wtedy Horowitz zapytał: „Jak myślisz, kto dał ci szansę, żebyś wyrósł na człowieka? Baron naftowy? Bogaty dupek żydowski, któremu tatuńcio zostawił dziesięć milionów? Nic z tych rzeczy. Zobacz.” Odwinął rękaw i pokazał numer wytatuowany na ramieniu. Był w Dachau. I wiesz co? Kiedy obiecał wysłać setkę dzieciaków na uczelnię, nie miał ani grosza. Złożył tę obietnicę, gdyż wiedział, że będzie musiał harować na te pieniądze jak wół.
– Po co?
– O to samo spytałem, Jake. Miałem dwadzieścia dwa lata i wszyscy ludzie, których dotąd spotykałem, myśleli tylko o sobie. Więc spytałem. Horowitz pomyślał przez chwilę, a potem stwierdził, że chyba mam prawo wiedzieć. Niemcy go wykastrowali; nie mógł mieć dzieci. Kiedy wyszedł z Dachau, ważył czterdzieści sześć kilo. Popłynął do Ameryki. Chciał zmienić czyjeś życie i dlatego przyrzekł posłać do koledżu setkę Murzynów i Portorykańczyków, którzy inaczej nie mieliby żadnej szansy. Pracował siedem dni w tygodniu, odkładał każdego centa. I udało się. Posłał na studia trzydzieści dwie osoby, które ukończyły szkołę średnią i dostały się na uczelnię. Opłacał szkołę, mieszkanie, książki i każdemu dawał niewielkie kieszonkowe. Dwadzieścia dwie osoby dostały dyplomy.
Flap wychylił trunek do ostatka i wstawił szklaneczkę do małego zlewu w ścianie.
– Długo myślałem o tej rozmowie i postanowiłem zrobić coś sensownego ze swoim życiem, aby i życie Horowitza nie było bez sensu. Rozumiesz, o co mi chodzi? Ale nie jestem taki jak on. Jedyne, co naprawdę umiałem robić, to pić, pieprzyć, podprowadzać samochody i bić się. Ale nie był ze mnie żaden nadzwyczajny włamywacz; prędzej lub później musiałem wpaść. No więc wybrałem sobie najbardziej ostrą formację i zgłosiłem się. Nie chcieli mnie posłać do szkoły oficerskiej za moje wcześniejsze sprawki, ale tak czy owak się zgłosiłem. Okazało się, że miałem jednak w sobie coś z pasji Horowitza. Unitarkę skończyłem na pierwszym miejscu. Wtedy zrobili mnie dowódcą drużyny. Całkiem nieźle strzelałem, a na dodatek w wolnych chwilach prowadziłem treningi kondycyjne. Doszli wreszcie do wniosku, że może będzie jeszcze ze mnie marinę i posłali do szkoły oficerskiej.
– Jak ci tam poszło? – spytał Jake, chociaż wydawało mu się, że zna odpowiedź.
– Pierwsza lokata – rzeczowym tonem odparł Le Beau.
– Zostaniesz w Korpusie?
– Nic po mnie na Brooklynie. Matka dobrych kilka lat temu zmarła z przedawkowania. Noszę mundur już od dziesięciu lat i będę nosił tak długo, aż mi go odbiorą. Korpus to mój dom.
– Nie czujesz czasami zmęczenia?
– Czasami, ale wtedy przypominam sobie Horowitza i zmęczenie pryska. Mam jego zdjęcie; chcesz zobaczyć?
Bombardier sięgnął po portfel. Na fotografii młodszy o kilka lat Flap w białym mundurze piechoty morskiej pochylał się nad starcem o siwiutkich włosach i zgarbionych plecach. Horowitz odwracał głowę i wpatrywał się w przystojną, ciemną twarz. Obaj uśmiechali się do siebie.
– Przyjechał do Parris Island na promocję – wyjaśnił Le Beau. – Kiedy wręczyli mi szablę, przeszedłem przez całą salę i jemu oddałem.
– Żyje jeszcze?
– Nie. To zdjęcie zrobione na pół roku przed jego śmiercią. Jedyna jego fotografia, którą mam.
Dwie minuty później Flap wyszedł, a Jake zabrał się do rozsznurowywania butów i ściągania ich, co udało mu się ostatkiem sił.
Jeśli tak ma wyglądać cały rejs, to koniec ze mną. Rosyjskie fregaty, wyłapanie w locie... O Boże!
Popatrzył ze znużeniem na górną pryczę i mozolnie się na nią wdrapał, nawet nie pomyślawszy o ściągnięciu kombinezonu. Minutę później spał już głęboko.
Okręty płynęły przez niespokojny, pusty ocean. Ilekroć Jake znalazł się na pokładzie, co zdarzało się trzy, cztery razy na dzień, widział tylko jednostki eskorty. Wielu marynarzy w ogóle nie wychodziło na górę, cały czas spędzając na stanowiskach, w kajutach lub w mesach. Słońce widywali tylko wtedy, kiedy okręt zawijał do portu. Jake miał wrażenie, że oszalałby, gdyby nie mógł widzieć morza i nieba, ani poczuć wiatru na twarzy.
Przechadzał się po pokładzie, zaglądał do bosmana Muldowsky’ego, rozmawiał z chłopakami z obsługi katapulty lub oglądał samoloty. Jego oczy jakoś same do nich biegły. Wędrówki te kończyły się najczęściej na przodzie pokładu startowego, skąd, stojąc między katapultami, wpatrywał się w ocean. Wiało tu zwykle najsilniej i Jake z radością czuł, jak wiatr szarpie mu włosy, targa ubranie i usuwa z nozdrzy zapachy wnętrza okrętu.
Pierwszego ranka zobaczył po prawej burcie stado wielorybów, którym przyglądały się także rozproszone grupki marynarzy. Widać było głównie czarne grzbiety połyskujące wśród fal; od czas do czasu wynurzał się jakiś pysk, a jeden raz wieloryb wyrwał się z wody i runął w nią otoczony pienistym rozpryskiem.
Kiedy Jake powrócił do świata wąskich przejść, ciasnych pomieszczeń i nie kończącej się papierkowej roboty, wpadł na oficera sprzętowego dywizjonu.
– Ten samolot, na którym lecieliście wczoraj, poruczniku... Nie ma żadnych uszkodzeń mechanicznych. Mam nadzieję, że niczego nie przegapiliśmy.
Skoro nie ma uszkodzeń, nie będzie raportu o wypadku.
– Natomiast o wiele gorzej jest z awioniką. Radar, komputer, monitor – wszystko do wymiany.
Jake zajął się problemem, który podsunął mu podpułkownik Haldane. Jak zaatakować radziecki okręt? Sowieci dysponowali wszystkimi typami jednostek, ale Grafton szybko ograniczył się do najbardziej sprawnych, stanowiących jądro sił zadaniowych krążowników klasy Kynda i Kresta, wyposażonych w kierowane pociski rakietowe. Rozejrzał się w materiale zebranym przez wywiad Marynarki, a następnie odwiedził małą salę odpraw dywizjonu EA-6B Prowler, położoną na pokładzie 0-3, tuż koło maszynowni czwartej liny wychwytu.
Dywizjon liczył tylko cztery maszyny. Prowler, rozbudowana wersja A-6, miał czteroosobową załogę: pilota i trzech specjalistów od walki elektronicznej. Jedynym zadaniem samolotu była ochrona przed nieprzyjacielskimi radarami. Służące do tego elektroniczne urządzenia zamontowano w gondolach podwieszonych na węzłach uzbrojenia. Obok przyrządów, tablicę pokrywały ekrany i wskaźniki, które pozwalały wykrywać cudze radary i je zagłuszać. Ponieważ Prowlery były wyspecjalizowaną wersją A-6, nieprzypadkowo nazywano je „Podrabianymi Szóstkami”.
W dywizjonie przyjęto Jake’a z otwartymi ramionami. Członkowie załóg podczas pobytu na lądzie także stacjonowali na Whidbey Island i Jake poznał już wcześniej dwóch czy trzech oficerów, którzy z ochotą zaoferowali swą pomoc w rozwiązaniu trapiącego go problemu. Parametry rosyjskich okrętów były ich chlebem powszednim.
Jake wiedział już wcześniej, że radziecka marynarka jest dobrze uzbrojona, ale dopiero teraz miał okazję przekonać się, jak groźny był to przeciwnik. Wspólnie rozważono możliwości systemów radarowych i siłę broni, a wniosek był dla Jake’a oczywisty: pojedynczy samolot jest bez szans przeciw każdej z tych jednostek. Obaj eksperci od walki elektronicznej, którzy zasiedli po obu jego stronach, zgodzili się z tą opinią.
Nawet formacja samolotów nie byłaby w dużo lepszej sytuacji, gdyby użyto swobodnie spadających bomb, czyli techniki wypracowanej podczas drugiej wojny światowej. Ta technika sprawdziła się w Wietnamie, gdzie atakowano nieruchome cele naziemne, stawała się jednak nieskuteczna wobec nowoczesnych okrętów. Ich radary były w stanie wykryć samoloty przeciwnika, gdy te były jeszcze odległe o całe mile i dlatego zanim zbliżyłyby się do celu, z wyrzutni wystartowałyby już rakietowe pociski przeciwlotnicze. Ewentualne niedobitki znalazłyby się pod zmasowanym ostrzałem naprowadzanych radarowo dział. A gdyby nawet jakaś maszyna przetrwała całe to piekło, bomby musiałaby zrzucić na szybki i zwrotny cel, skoro więc te opadałyby bezwładnie przez osiem do dziesięciu sekund, wystarczyłoby przełożenie steru lub pomyłka pilota w ocenie siły wiatru, by atak zakończył się fiaskiem. Po czym należałoby się jeszcze przedrzeć przez gąszcz tych samych niebezpieczeństw, aby powrócić na macierzysty lotniskowiec.
Atakującym samolotom bezwzględnie potrzebny był więc pocisk, który z daleka można by wystrzelić w kierunku radzieckiego okrętu; z im większej odległości, tym lepiej. Niestety, w efekcie wojny wietnamskiej, Marynarka USA dopiero pracowała nad pociskami do zwalczania celów nawodnych, trzeba więc było skorzystać z już istniejących rozwiązań. Należał do nich, na przykład, pocisk kierowany bliskiego zasięgu Bullpup, który przenosił jednak głowice najwyżej studwudziestopięciokilogramowe, wystarczające do uszkodzenia nieprzyjacielskiej jednostki, ale nie do jej zatopienia.
Przy dobrej pogodzie można było użyć tonowych bomb naprowadzanych laserowo. Pozbawione wprawdzie napędu, dzięki laserowemu systemowi identyfikacji i sterowania mogły jednak dotrzeć do celu, gdyby tylko pilot zrzucił je w odpowiednim miejscu, w którym promień lasera mógłby oświetlić obiekt ataku. Główna trudność polegała na tym, że promień lasera rozprasza się w wilgotnym powietrzu, a nad oceanem chmury są bardziej regułą niż wyjątkiem.
Z bombami laserowymi czy bez nich, atakujące samoloty i tak musiałyby się znaleźć w zasięgu naprowadzanych radarowo broni przeciwnika. Tutaj przychodziła pora na EA-6B, które mogły dostarczyć elektronicznej tarczy. Ponadto należałoby „dostarczyć” przeciwnikowi jak najwięcej celów, tak by przynajmniej niektórym maszynom udało się przemknąć bez szkody, konieczne przeto było rzucenie do ataku jak największej liczby samolotów, przeprowadzających skoordynowany nalot na niskiej i na dużej wysokości. Tak więc, A-6, powiedzmy, z pułapu piętnastu metrów, zaś A-7 i F-4 – z pułapu dziesięciu kilometrów.
Ludzie z EA-6B mieli wiele pomysłów, a niektóre z nich wydały się Jake’owi wręcz znakomite. Porobił mnóstwo notatek, a wychodząc po dwóch godzinach, serdecznie wszystkim podziękował.
Zasiadłszy w kajucie nad papierami, Jake zaczął się zastanawiać, jak wyglądałaby wojna z ZSRR. Wzajemne ostrzelanie międzykontynentalnymi pociskami balistycznymi oznaczałoby walkę krótką i straszliwą. Nie mając dokąd wracać, załogi okrętów i tak byłyby skazane na zagładę. Czy w roku 1973 możliwa była wojna konwencjonalna?
Kiedy chwilę się nad tym zastanowić, problem końca cywilizacji stawał się jakimś makabrycznym koszmarem. Czy istnieli ludzie zdolni nacisnąć guzik i w ten sposób zniszczyć samych siebie, swoje narody, większość ludzkości? Jake Grafton poczuł się bezradny wobec tego problemu: niechże się nim zajmą politycy.
Jedno było jednak pewne: gdyby wojna miała się obyć bez nuklearnego kataklizmu, amerykańscy admirałowie rzucą się na radzieckie okręty jak buldog na mięso.
Co wcale nie będzie łatwe. Dobrze wiedział, że atak na pojedynczy okręt byłby straceńczym wybrykiem. Sowieci, jak wszyscy, grupowali jednostki w eskadry wzajemnego wsparcia, każdy atak musiałby przeto być wymierzony w całą grupę.
Wpatrując się w dane o zasięgu obserwacji, pociskach i ich skuteczności, Jake zaczynał sobie wyobrażać przebieg wydarzeń. Z okrętów wyfrunęłyby chmary pocisków poruszających się z prędkością trzech machów, a przed okrętami rozpostarłaby się metalowa zasłona, przez którą musiałyby się przedzierać atakujące samoloty. Rosjanie dysponowali potężną artylerią pokładową, do której Amerykanie przestali przykładać większą wagę, a która Sowietom miała zrekompensować niedostatek lotniskowców.
Odpowiedź Graftona na pytanie podpułkownika Haldane’a brzmiała zatem: uderzenie Alfa, czyli atak przeprowadzony z wysokości niskich, średnich i dużych, przy użyciu wszystkiego, co lotniskowiec może wystrzelić, przy czym ochronę zapewniłyby EA-6B Prowler, zaś koordynację E-2 Hawkeye z bezpiecznej odległości kilkuset mil.
Do czego, oczywiście, nie dojdzie. Ameryka i Rosja ani nie znajdowały się w stanie wojny, ani też nic tego nie zapowiadało. Planowanie ataku na radzieckie siły zadaniowe było tylko pokojowym rozwiązywaniem jednego z hipotetycznych problemów. Gdyby jednak niemożliwe stało się możliwe, niewiele samolotów dotarłoby nad cel, a spośród nich już tylko najbardziej szczęśliwe i wyszkolone załogi powróciłyby do baz. Zdaniem Jake’a, bitwy wygrywali ludzie, a nie okręty czy samoloty.
Czy na „Columbii” byli odpowiedni do tego zadania ludzie? „Flap” Le Beau, jeśli wierzyć jego reputacji, ale czy ktoś jeszcze?
Przygnębiony tymi rozważaniami, zaczął myśleć o domu. Wiosną odwiedził rodziców na farmie w Wirginii. Był maj, drzewa się zieleniły, trawa na pastwiskach rosła bujna i soczysta, krowy karmiły cielęta.
Rodzice byli uszczęśliwieni jego widokiem. Ojciec, powściągliwy, ale najwyraźniej dumny z syna; matka śmiejąca się poprzez łzy. Pomagał ojcu w oborze; raz jeszcze zaznał chłodu poranka i poczuł zapach krów, nawozu, siana... Na samo wspomnienie poczuł dreszcz, siedząc teraz w kajucie wielkiego stalowego okrętu. Rosa na trawie, utrwalająca każdy krok, promyki słoneczne wślizgujące się przez szpary, powolny głos ojca, uspokajający zwierzęta... Jake’a zalała nagle fala obrazów.
I cóż tu robisz w stalowym pudle, pośród bezkresnego oceanu, zaprzątając myśli rosyjskimi pociskami i wizjami okropności? Dlaczego nie jesteś tam, w miejscu, gdzie wyrosłeś, gdzie o porannym słońcu pomagałbyś ojcu w odwiecznych rytuałach, które sprawiają, że życie toczy się ciągle dalej... jak Bóg zapragnął i przykazał? Dlaczego twoje dłonie nie wspierają starzejącej się matki? I cóż odpowiesz, Jake’u Graftonie? Nigdy przecież nie czułeś wstrętu do ziemi, jak twój starszy brat; odwrotnie – zawsze ją kochałeś. Kochałeś wieś i rolę, kochasz przecież rodziców; jesteś krwią z ich krwi i kością z ich kości. Dlaczego więc jesteś tutaj?
Dlaczego?
Życie na lotniskowcu szybko nabrało naturalnego rytmu, podyktowanego przez dwieście lat tradycji morskiej oraz regulaminy. Codzienna praca, codzienne posiłki, pralnia działająca pełną parą; każdego też dnia o godzinie 13.30 ożywał system głośnikowy „Columbii” i oznajmiał: – Alarm, alarm dla wszystkich sekcji! Wszyscy na stanowiska bojowe. W górę i w kierunku dziobu chodzimy po prawej, w dół i w kierunku rufy po lewej. Wszystkie sekcje!
Stanowiskami bojowymi lotników były ich sale odpraw. Podczas gdy oddziały likwidacji zniszczeń zwalczały fingowane pożary, łatały urojone przecieki oraz stawiały czoło wyimaginowanym atakom nuklearnym, chemicznym i biologicznym, załogi samolotów zdawały egzaminy z NATOPS, słuchały wykładów i – mówiąc krótko – nudziły się na potęgę. To właśnie w czasie alarmów Jake mówił o operacjach okrętowych. Materiał zawarty w podręczniku uzupełniał o wszystkie obserwacje, które poczynił podczas obu tur u wybrzeży Wietnamu. Miał wrażenie, iż prelekcje poszły dobrze. Marines słuchali uważnie i stawiali ciekawe pytania. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że z prawdziwą przyjemnością staje przed chętnym audytorium i opowiada o swej pasji latania.
Po zakończeniu alarmu, wszyscy rozchodzili się do kancelaryjnych pomieszczeń i zasiadali do papierkowej pracy, której nie widać było końca. Wieczorem drugiego dnia rejsu Jake miał okazję przedyskutować swe pomysły dotyczące radzieckich okrętów z podpułkownikiem Haldane’em, który wiedział na ten temat nie mniej od niego. Po godzinie rozmowy udali się do komandora porucznika, któremu podlegały operacje powietrzne grupy. Cały problem raz jeszcze został dokładnie przenicowany i ostatecznie Jake’a skierowano do pomocy przy opracowaniu realistycznych ćwiczeń dla całej grupy.
Oficerowie mogli jeść posiłki w jednej z dwóch mes: albo w oficjalnej, na głównym pokładzie, tuż obok sali odpraw Intruderów, ale tam wymagane były mundury, albo w roboczej, na przodzie pokładu 0-3, pomiędzy obydwiema dziobowymi katapultami. Tu akceptowane były kombinezony pilotów i mechaników. W praktyce ustalił się zwyczaj, że oficjalną mesę okupowali oficerowie okrętowi, którzy nie byli lotnikami. Bardzo rzadko i tylko z racji jakichś uroczystości pojawiali się tu członkowie personelu latającego. Po kolacji pokazywano filmy, które oglądano w szacownym towarzystwie dżentelmenów z komisji kongresowych.
Lotnicy wieczorne seanse filmowe urządzali w salach odpraw, gdzie nieustannie rozlegały się gwizdy, okrzyki, nieprzystojne uwagi pod adresem bohaterów, lubieżne westchnienia pod adresem bohaterek, oraz gdzie widzowie z zapałem obrzucali prażoną kukurydzą ekran i sąsiadów.
Późnym wieczorem w którejś z kajut młodszych oficerów sekretnie grano w karty, najczęściej w pokera po ćwierć dolara, gdyż nikt specjalnie nie opływał w gotówkę. Chociaż oficjalnie nie wolno było pić alkoholu na pokładzie okrętu, to jednak przy kartach dla każdego spragnionego gracza znalazł się jakiś trunek. Najczęściej nie jeden. I nikt się tym specjalnie nie przejmował, jak długo żaden delikwent nie pokazał się w miejscu publicznym pijany lub ziejący alkoholem.
Każdy, oczywiście, mógł zrezygnować z filmu czy hazardu, i w swojej kajucie oddawać się słuchaniu muzyki bądź pisaniu listów. A ponieważ większość młodszych oficerów była zakochana, wielu spośród nich niemal każdego wieczoru zasiadało nad kartkami papieru; w ich liczbie także Jake Grafton. Osamotnieni kochankowie mieli, niestety, także współlokatorów, co czasami rodziło poważne problemy.
– Co za pieprzona niesprawiedliwość – użalał się Real McCoy. – Miałbym więcej informacji giełdowych, gdybym siedział w nędznej lepiance w samym środku Indii, niż kiedy jestem na okręcie wojennym Stanów Zjednoczonych. – Jego zbolały wzrok spoczął na Graftonie. – W każdym zakątku kuli ziemskiej są telefony, tylko nie tutaj.
Jake starał się wykazać zrozumienie dla problemów kolegi i sądził, że mu się to udało.
– To ta cholerna potrzeba wiadomości – ciągnął LSO. – Kupiłem akcje porządnych firm z solidnymi perspektywami. Żadnych tam spekulacji. Tyle że jestem odcięty od świata, jakbym siedział w podziemnej pieczarze. – McCoy wyrzucił ręce w bezradnym geście. – Zwariuję!
– Może powinieneś kupić jednostki uczestnictwa w jakimś funduszu powierniczym? Albo dać komuś upoważnienie do zawierania transakcji?
– Komu? Każdy z tych, którzy radzą sobie na giełdzie tak dobrze jak ja, zabiega o własne interesy i nie będzie się troszczył o cudzy portfel.
– Już za tydzień będziemy na Hawajach. Na pewno dowiesz się, że twoje akcje stoją jak najlepiej, idę o zakład.
Real jęknął i obdarzył Jake’a ponurym spojrzeniem. Nieszczęśnik wziął głęboki wdech, a później powoli wypuścił powietrze. Wyglądał na tak zgnębionego, że Jake strasznie chciał mu pomóc. Niechby zaczął mówić. Trzeba go o coś zapytać. Tylko o co?
Po krótkiej chwili namysłu Grafton odezwał się z powagą: – Słuchaj, czy mógłbyś mi wyjaśnić różnicę między akcją a udziałem? Widziałem, że w gazetach odróżniają te rzeczy, więc...
Nie dokończył zdania, gdyż McCoy spojrzał na niego wzrokiem bazyliszka i skoczył ku drzwiom, które zamknęły się za nim z trzaskiem.
Kochana Callie!
Trzy dni temu wypłynęliśmy z San Francisco do Pearl Harbor. Robimy około dwudziestu węzłów. Próbowaliśmy płynąć szybciej, ale okręty eskortujące strasznie rzucało na fali, więc musieliśmy zwolnić. Morze jest wzburzone, bo jakieś tysiąc pięćset mil na południowy zachód od nas szaleje tajfun. Znowu dostałem uprawnienia do lądowania na lotniskowcu w dzień i w nocy. Ćwiczenia przeprowadziliśmy już pierwszego dnia po wypłynięciu z portu, ale potem nie lataliśmy więcej. Mój nawigator nazywa się „Flap” Le Beau i od dziesięciu lat służy w piechocie morskiej. Ciągle usiłuję go rozgryźć. Wydaje się, że to dobry kompan w samolocie i świetny oficer. Na początku nie był mnie pewien i dał mi trochę popalić, chciał mnie sprawdzić. Nie wiedział tylko, że dawali mi już popalić prawdziwi mistrzowie, zatem jego mała komedia nie zrobiła na mnie większego wrażenia. To chyba fajny facet; miałem szczęście, że na niego trafiłem. Myślę, że i tobie by się spodobał.
Kajutę dzielę z Realem McCoyem; to też ciekawa postać. Nieustannie zachodzi w głowę, co się dzieje na giełdzie w czasie, kiedy my jesteśmy na środku oceanu. Zarobił mnóstwo na akcjach i chciałby dorobić jeszcze więcej. Ja też bym chciał, gdybym się na tym znał, ale się nie znam. Obawiam się, że nawet gdybym posiadał żyłę złota, musiałbym ciężko pracować na życie. Naszym dowódcą jest podpułkownik – to samo co w Marynarce komandor – Richard Haldane. Nie wiem, skąd pochodzi, a po jego wymowie nie sposób zgadnąć. Podobnie zresztą jest z Flapem.
Jake nie zdawał sobie sprawy, że ma specyficzną wymowę, dopóki nie powiedziała mu tego Callie. Była lingwistką i miała wyćwiczone ucho. Od kiedy zrobiła uwagę o akcencie Jake’a, on zaczął się uważniej przysłuchiwać temu, jak mówią inni. Aby sprawdzić, czy wykryje jakieś wirginijskie naleciałości, powiedział teraz na głos: – Nazywam się Jake Grafion. Służę rządowi amerykańskiemu i jestem tutaj, żeby was bronić.
Nie. Taka pompa z pewnością by się jej nie spodobała.
Na życzenie pułkownika Haldane’a prowadzę wykłady o operacjach bojowych z pokładu lotniskowca. Przychodzi mi to łatwo i daje wiele radości. Dawniej bałem się stawać przez ludźmi i zabierać głos, ale teraz już się tym nie przejmuję, jeśli tylko znam temat, na który mam mówić. Jest chyba we mnie coś z aktora. Pułkownik kazał mi się też zastanowić, jak powinniśmy atakować radzieckie okręty, gdyby przyszła taka potrzeba.
To trudny problem, jeśli się wie, że w takiej sytuacji życie mnóstwa Amerykanów zależałoby od tego, jak wykonamy swoje zadanie. Pisałem Ci już, że pierwszego dnia musiałem potwierdzić kwalifikacje do lądowania w dzień i w nocy. Dzienne podejścia wyszły dobrze, inaczej było z nocnymi. Podczas czwartego zostałem wyłapany w locie, co znaczy, że zahaczyłem o linę, kiedy usiłowałem uciec od okrętu, i samolot spadł na pokład z metrowej wysokości. Uderzenie o mało nie zniszczyło maszyny, chociaż wydaje się, że ostatecznie ucierpiał tylko osprzęt elektroniczny. Nie mogę zrozumieć, jak wytrzymało podwozie! Wszyscy mówią, że byłem bez winy, ale nie wszystko zrobiłem dobrze. Nie powinienem był tak zadzierać nosa, kiedy dodałem ciągu. To taka techniczna kwestia. Postąpiłem zgodnie z podręcznikiem, ale gdybym zrobił odstępstwo od regulaminów, wszystko pewnie ułożyłoby się odrobinę lepiej.
Tak to jest z lataniem. Jeśli postępujesz zgodnie z podręcznikami, dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto wyjdziesz na swoje, ale od czasu do czasu, w najtrudniejszych momentach, trzeba łamać ustalone reguły. To prawdziwa umiejętność, wiedzieć, kiedy postąpić niezgodnie z zasadami; dzięki niej jedni umrą spokojnie w swoim łóżku, inni – gwałtownie i boleśnie.
Nie wiadomo, niestety, do której kategorii się należy. Trzeba tylko mieć nadzieję, że kiedy przyjdzie czas próby, dzięki instynktowi, ćwiczeniom i doświadczeniu, postąpi się właściwie. I jedno jest pewne: w krytycznym momencie nie będzie czasu na zastanowienie. Nieubłagana prawda powiada, że każdy, kto lata, może zginąć w samolocie. Mam wrażenie, że jakoś już się z nią pogodziłem. Tak czy owak, kraksa była dla mnie prawdziwym wstrząsem. Kiedy samolot gwałtownie wyhamował, ciągle jeszcze będąc w powietrzu, szarpnięcie werżnęło nam pasy w ciała. W takich chwilach spostrzega się wszystko niesłychanie wyraźnie, każda myśl jest ostra jak dźwięk dzwonka. Ma się tak silne poczucie życia, że każda sekunda toczy się powoli i daje się potem odtworzyć w najdrobniejszym szczególe. Ledwie poczułem, że maszyna zwalnia, natychmiast wiedziałem, co się stało. Ugrzązłem w locie.
Czułem, że spada szybkość, widziałem jak strzałka na wskaźniku kąta natarcia opada do bezruchu, a jednocześnie obroty rosły... i wiedziałem, że wpadliśmy.
Przez chwilę wisieliśmy nad pokładem, a potem huknęliśmy o niego.
Wstrząs uderzenia zamroczył mnie. Dobrze rozumiałem, co się stało, natomiast nie miałem pojęcia, czy zostaliśmy bezpiecznie wychwyceni. Nie widziałem zbyt dobrze i nie mogłem się zorientować, czy hak dobrze trzyma. Poza tym, gdyby pękł zbiornik paliwa, tylko sekundy dzieliły mnie od eksplozji. Paraliżujący strach.
Zaznałem już kilku takich chwil przez ostatnie lata i jedna więcej nie jest żadnym epokowym wydarzeniem, niemniej teraz, gdy wojna się skończyła, a ja czasami myślę o porzuceniu wojska, było to jak kubeł zimnej wody. Ciągle wracają do mnie chwile, które spędziliśmy w Chicago. Chociaż wizyta w Twoim domu nie wypadła tak, jakbym tego pragnął, wszystko poza tym było wspaniałe. Theron jest świetnym facetem, a i Twoi rodzice pewnie by mi się spodobali, gdybym ich lepiej poznał. A Ty jesteś cudowna. Gdy zastanowić się nad tym chwilkę, życie wydaje się dziwne. W przeciwieństwie do wielu ludzi nie wierzę w przeznaczenie, ale przecież dojrzewa się w przekonaniu, że jest gdzieś osoba, do której kiedyś zapała się miłością. Rozmyśla się więc, jak też ta osoba będzie wyglądać, chodzić, rozmawiać, myśleć, śmiać się. Nie sposób, oczywiście, tego odgadnąć, zanim się jej nie spotka. I to jest cudowne odkrycie, jedna z najważniejszych chwil w życiu. Może niektórzy potrafią zakochać się od pierwszego wejrzenia, ale nie ja. Sądzę, że miłość powoli ogarnia człowieka, jak ciepło, kiedy wraca się z mrozu, albo jak pogodny dzień jesienny. Zaczyna się myśleć o tej osobie coraz częściej, a potem już stale. Staje ona przed oczyma, gdy się zamknie powieki, zapatrzy w dal, lub na chwilę oderwie od codziennych zajęć. Nieustannie powracają jej roześmiane oczy, głowa odrzucona do tyłu w radosnym śmiechu, dotyk jej palców... Ukochana staje się częścią mnie samego, najcenniejszą... A przynajmniej jest tak wtedy, kiedy myślę o Tobie.
Twój Jake
W bombardowaniu nurkowym niewiele się zmieniło od lat trzydziestych, chociaż od tamtych czasów maksymalna szybkość samolotów potroiła się, a przenoszony ładunek zwiększył się piętnaście razy.
Jake rozmyślał nad tym, gdy dywizjon A-6 przebijał się przez rzadkie warstwy cumulusów. Chmury skończyły się na wysokości dwóch i pół kilometra, ale cztery maszyny w luźnym szyku wzbijały się dalej.
Chociaż była to może odrobina romantyzmu, do której nie lubił się przyznawać, Jake czuł silny związek z przeszłością. W podobny poranek czerwcowy 1942 roku piloci bombowców nurkujących Marynarki USA między chmurami wypatrywali japońskich lotniskowców, uczestniczących w bitwę o Midway. A kiedy je dostrzegli: cztery kolosy sunące po bezkresnym oceanie, rzucili się w dół i obrzucili nieprzyjaciela bombami. „Kaga”, „Akagi” i „Soryu” zostały poważnie uszkodzone, co odmieniło koleje drugiej wojny światowej.
Trzydzieści jeden lat później grupa samolotów leciała, aby zbombardować Hawaje, czy, mówiąc ściślej, małą wysepkę archipelagu, o nazwie Kaoolavi.
Tlen podawany przez maskę był chłodny. Jake zerknął na wysokościomierz, wskazujący trzy kilometry, i odpiął sprzączkę z prawej strony, pozwalając jej luźno zwisać. Całą uwagę skupił na utrzymaniu miejsca w szyku, w którym miał pozycję numer trzy, co znaczyło, iż leciał po prawej stronie pułkownika Haldane’a. Numer cztery leciał na prawo od Jake’a, numer dwa – na lewo od dowódcy.
Grafton zerknął na Le Beau, który wetknął głowę pod okap monitora. Nie odrywał oczu od radaru, przez cały czas manipulując pokrętłami i przełącznikami. Świetnie. Flap na ślepo trafiał na właściwe regulatory. Kiedy robi się gorąco, nie ma czasu na rozglądanie się, zastanawianie, myślenie.
Tak samo zajęty był nawigator pułkownika, Allan Bartow. Z odległości sześciu metrów, które dzieliły go od końca skrzydła prowadzącego, Jake mógł śledzić każde poruszenie Bartowa: jak spogląda w prawo na ekran komputera, jak co pewien czas zerka do zapisków w notatniku umieszczonym w przeźroczystej kieszeni na udzie.
Przez ostatnich kilka dni poznał Bartowa trochę bliżej. Major, służący w piechocie morskiej od dwunastu lat, był wielbicielem francuskich powieści, które czytał w oryginale. Teraz pochłaniał wszystko, co wyszło spod pióra Georgesa Simenona. Kajuta majora zapchana była książkami; jedną zabierał zawsze do kabiny i sięgał po nią, kiedy tylko miał kilka wolnych chwil.
– Przechodzę na emeryturę dokładnie w dniu, w którym odsłużę dwadzieścia lat – oznajmił Jake’owi. – Nie zostanę w wojsku ani chwili dłużej. Potem zrobię doktorat z literatury francuskiej i będę uczył studentów.
– Pasjonujące zajęcie – zakpił Jake, tymczasem Bartow potraktował tę uwagę jak najbardziej serio.
– Z pewnością nie tak ekscytujące jak latanie. Ale to musi się skończyć wcześniej czy później i chociaż teraz daje mi mnóstwo satysfakcji, kiedy przestanę latać, muszę mieć do roboty coś nie mniej interesującego, chociaż w inny sposób. Mam więc teraz samoloty, przyjaciół, ale także perspektywy na coś jeszcze innego. Prawdziwy bogacz ze mnie.
Leciutka ironia w uśmiechu Bartowa była odpowiedzią na kpinę Graftona.
Bogacz, z zawiścią powtórzył w duchu Jake, zerknąwszy na nawigatora wpatrzonego w ekran radaru. Większy z pewnością niż ja. Ja mam tylko latanie i kolegów. Nie mam nawet Callie – teraz o setki mil ode mnie. „Flapowi” Le Beau najwidoczniej niczego nie brakuje. A mnie?
– Czeka na ciebie jakaś dziewczyna? – zapytał Grafton, nie odrywając wzroku do maszyny Haldane’a.
– Możesz pilotować i myśleć jednocześnie o kobietach?
– Zawsze mogę myśleć o kobietach. Masz jakąś?
– Dziesiątki.
– Jest jakaś najważniejsza?
– Nie. Te, o których zaczynam czasami myśleć poważniej, odchodzą, kiedy poznają mnie lepiej. Jestem wypolerowanym, gładkim instrumentem wojskowym. Jak stoimy z paliwem?
Jake zerknął na zegary, a potem przycisnął guzik, aby sprawdzić, ile zawierały zbiorniki w skrzydłach.
– Dobrze.
– Zostało nam jeszcze jakieś pięćdziesiąt mil. – Le Beau nie spuszczał oczu z ekranu radaru. – Nie przeszkadzaj mi. Chciałbym zaliczyć parę celnych trafień.
Spod skrzydeł zwieszały się małe, niebieskie, czternastokilogramowe bomby ćwiczebne. W stożku nosowym każdej z nich znajdował się ładunek pirotechniczny, który wyrzuci chmurę dymu w miejscu trafienia. Każdy A-6 niósł na węzłach uzbrojenia po dwanaście takich bomb.
Podczas ćwiczenia sześć bomb piloci mieli zrzucić ręcznie, korzystając z celowników, druga połowa ładunku miała być zrzucona przy użyciu pokładowego systemu naprowadzania. Jake starannie nastawił celownik optyczny na czterdziestostopniowe nurkowanie i pułap zrzutu dwa tysiące metrów. Bomba będzie musiała pokonać drogę około trzech kilometrów; celne trafienie z tej odległości było bardzo trudne, niemal niemożliwe, jeśli wziąć pod uwagę wpływ wiatru. No cóż, na tym właśnie polega sztuka bombardowania nurkowego.
Trafienie w cel było nagrodą. Pięć tysięcy mężczyzn przez całe miesiące w morzu, majątek wydany na okręty, samoloty i paliwo, krew i pot wylane na ćwiczeniach, a zwieńczeniem tego wszystkiego była chwila, kiedy bomba uderzała w obiekt. Jednak umieścić ją tam musiał pilot.
Pułkownik Haldane oczekiwał od swoich ludzi, że dadzą z siebie wszystko. Poprzedniego wieczoru na tablicy w sali odpraw wywiesił arkusz z nazwiskami wszystkich pilotów, tak samo wielki i przejrzysty jak ten, na którym zapisywano wyniki lądowań. Aby służyć na lotniskowcu, trzeba umieć bezpiecznie posadzić na nim maszynę, ale z samej tej umiejętności niewielki był pożytek, jeśli nie potrafiło się zniszczyć wskazanego celu. To były słowa Haldane’a, który dodał: – Dowódcami kluczy i dywizjonów zostaną piloci z najlepszymi wynikami bombardowań. Wyniki te znajdą się w waszej całościowej ocenie, tego możecie być pewni. Od każdego z was oczekuję, że na swoją pensję zapracuje podczas ćwiczeń bombowych.
– Szefie – nie wytrzymał podporucznik Doug Harrison – może pan polecieć jako mój skrzydłowy.
– Polecę, jeśli będziesz miał lepszy ode mnie wynik – odparł Haldane.
Harrison miał dzisiaj numer cztery i leciał na prawo od Jake’a. Można go było podziwiać, jeśli już nie za coś innego, to za tupet. Haldane całe lata pilotował bombowce w Wietnamie, podczas gdy tamten ledwie rok temu ukończył szkołę lotnictwa Marynarki w Pensacola. Musiał wiedzieć, ile znaczy doświadczenie, a jednak zaryzykował ośmieszenie.
Jake Grafton nie lubił się przechwalać, ale nie czuł się gorszy od nikogo, jeśli chodziło o lotnicze umiejętności. Nie raz znalazł się pod ostrzałem i zrzucił już swoją porcję bomb. Dołoży wszelkich starań, żeby jego nazwisko znalazło się na szczycie listy wywieszonej w sali odpraw.
Major Bartow dwa razy dźgnął pięścią w kierunku Jake’a, ten zaś odskoczył od samolotu dowódcy, za którym, o metr niżej, ulokował się numer dwa, kapitan Harry Digman. Maszyny były teraz we właściwym szyku.
Podpułkownik Haldane podawał komendy przez radio. Kiedy dostał pozwolenie wejścia w strefę ataku, którą wcześniej opuścił dywizjon F-4, w miękkim skręcie w lewo sprowadził swoją grupkę na pułap czterech i pół kilometra, by potem wziąć kurs wprost na cel. Nad nim odskoczył w lewo, dziesięć sekund później to samo zrobił numer dwa, a po następnych dziesięciu sekundach – Jake. Rozrzuceni krążyli teraz, pilnując odległości od innych maszyn i układając własny plan ataku.
Wstępnym warunkiem sukcesu jest ustalenie odpowiedniego punktu na „wkręt”, jak to nazywali, czyli na położenie się w zwrot, od którego rozpoczynał się już lot prosto na cel pod odpowiednim kątem, który dziś wynosił czterdzieści stopni. Cele ćwiczebne, przy których linie orientacyjne ryje się w ziemi i ustawia wyraźne znaki orientacyjne, mają wyrabiać u pilotów wyczucie „wkrętu”.
Dzisiaj Jake podchodził do linii nalotu pod kątem mniej więcej czterdziestu pięciu stopni i czekał aż cel się zbliży, wyważywszy nos jeden stopień poniżej poziomu, przy prędkości siedmiuset kilometrów na godzinę.
Teraz!
Gwałtownie przechylił drążek w bok i w jednej chwili A-6 przekręcił się o sto trzydzieści pięć stopni. Teraz drążek gwałtownie na siebie, przeciążenie wgniata ich w fotele, a Jake naprowadza nos odrobinę poniżej celu. Ponieważ ma dzisiaj bomby ćwiczebne o małym oporze aerodynamicznym, nastawia obroty na 80 procent. Koniec przeciążenia, drążek ostro na prawo, żeby znowu ustawić maszynę w poziomie. Flap pstryka w główny przełącznik uzbrojenia i nadaje komunikat: – As Wojny Trzy idzie na cel!
Jeśli właściwie wykonał „wkręt”, samolot powinien teraz nurkować pod kątem czterdziestu stopni, a sygnalizator dźwiękowy w celowniku bombowym, teraz odrobinę poniżej celu, powinien informować o powolnym nasuwaniu się na niego. W takim właśnie ułożeniu znalazł się Jake, aczkolwiek nieco odchylony w prawo. Drążek natychmiast idzie w lewo, w chwilę potem wyrównanie skrzydeł. Nie czas teraz na płynność manewrów: nakazem chwili jest to, by samolot spływał pod odpowiednim kątem, z coraz częstszym pikaniem sygnalizatora, on zaś miał jak najwięcej czasu na ustalenie poprawki na wiatr. Jake trzyma drążek obiema rękami i ich drgnięciami reguluje ułożenie maszyny.
Rzut oka na prędkość – sześćset kilometrów na godzinę i rośnie – teraz wysokość odczytywana przez Flapa: – Pięć tysięcy dwieście... cztery tysiące... czterdzieści jeden stopni... trzy i pół tysiąca...
Wiatr odchyla celownik w lewo. Jake leciutko wychyla się w prawo. Chce, by celownik znajdował się na prawo od celu i spływał na niego, tyle że bomby powinny zostać zwolnione zanim jeszcze dotrze do punktu zerowego. Ostatecznej poprawki dokona wiatr.
Idzie stromo, żeby więc to wyrównać musi zwolnić bomby, gdy sygnalizator będzie miał jeszcze odrobinkę do celu.
– ...trzy tysiące... dwa siedemset... dwa czterysta...
Brzęczyk mówi o zbliżaniu się do punktu zero, białej kropy w środku białego kręgu. Jake zerknął na wskaźnik przeciążenia. Jeden g, bez zmian. Zwolnił uchwyt na drążku i natychmiast wyczuł wpływ wyważenia. Rzut oka na prędkościomierz: sześćset pięćdziesiąt...
– ...dwa tysiące sto...
Ponieważ cel znajduje się sto kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza, on zaś zsynchronizował ruch sygnalizatora ze swoim zejściem, zwalnia bomby na wysokości tysiąca dziewięciuset metrów, z celownikiem na godzinie piątej w stosunku do celu.
I w górę.
Dźwignie ciągu do oporu, drążek do siebie, aż wskaźnik przeciążenia osiągnie cztery g – i tak trzymać. Prawą ręką – która waży chyba tonę – przerzuca główny przełącznik uzbrojenia.
– As Wojny Trzy, zadanie wykonane – słyszy głos Flapa.
Nos samolotu przecina horyzont; Jake zmniejsza przeciążenie i rozgląda się po niebie za swym poprzednikiem. Tam! A jeszcze dalej Stary. W porządku. Nos ciągle w górę; niech tak idzie, prędkość zamieniając na wysokość.
Obserwatorzy naziemni podają wyniki. Haldane: skupienie dwadzieścia pięć metrów, godzina siódma. Jego skrzydłowy, Harry Digman – trzydzieści trzy metry, godzina dwunasta. Jake – osiemnaście metrów, godzina piąta.
– Za duża poprawka na wiatr – mruczy do Flapa.
Są znowu na pięciu tysiącach metrów i Grafton zmniejsza obroty, biorąc odrobinę większy skręt. Widzi błysk skrzydeł poprzednika, który właśnie wykonuje „wkręt”.
– As Wojny Cztery, dwadzieścia pięć metrów, godzina dziewiąta.
– Harrison dokładnie jak pułkownik – skomentował z uśmiechem Jake.
Obserwuje dokładnie kierunek, w którym płynie dym z ich bomb. Patrzy na chmury, ogląda się, gdzie jest Harrison, sprawdza paliwo, lampki ostrzegawcze, potem wpatruje się w cel, by znaleźć punkt „wkrętu”, czyli przechylenia samolotu przy rozpoczęciu lotu nurkowego.
Przełącznik uzbrojenia, skręt, drążek!
– Ty chyba po prostu kochasz to gówno – zauważa Flap pomiędzy odczytami wysokości. – Na punkt – informuje obserwator, kiedy Jake wyrywa w górę po zrzuceniu bomb, on zaś przechyla się i klepie Flapa w udo.
– Jadam je łyżeczkami!
Jake odchyla drążek i robi pełną beczkę.
– W porządku, jesteś najlepszy w całej wiosce – mruczy Flap. – Tylko tak dalej.
Po szóstym nurkowaniu przyszła kolej na Flapa. Komputer i radar były już w pogotowiu. Tym razem, zrobiwszy wkręt, Jake musiał naprowadzić siatkę celownika bombowego dokładnie na cel, a po wciśnięciu na drążku guzika sterowania, wypełniać komendy pojawiające się na monitorze w centrum tablicy pokładowej.
Uruchomienie sterowania informowało komputer o położeniu celu, który radar musiał wyśledzić. Flap kontrolował informacje o szybkości czerpane z nawigacyjnego systemu bezwładnościowego, a komputer, uwzględniając poprawkę na wiatr, naprowadzał Jake’a na punkt, z którego bomby powinny ugodzić w cel.
Jake starał się wykonywać elektroniczne komendy tak dokładnie, jak potrafił. Posłusznie zacieśnił skręt i wyrównał skrzydła; komputer zwolnił bomby, a samolot dalej szedł w górę.
– Dwadzieścia pięć metrów, godzina szósta.
Zawrócili do ponownego podejścia.
– Wiesz co – odezwał się Jake. – Zupełnie jakby wymyślili maszynkę do baseballa. Ty, bracie, tylko steruj, a o resztę niech cię głowa nie boli. Ta maszynka jest mądrzejsza od ciebie.
– Może i tak, ale ja jestem artystą!
– Łatwo się chwalić, kiedy lecisz sobie spokojnie, bo nikt do ciebie z dołu nie grzeje!
Była to odwieczna wojna: piloci chcieli bombardować tylko wizualnie, podczas gdy bombardierzy za każdym razem pragnęli korzystać z systemu elektronicznego. Obaj wiedzieli, że system jest lepszy i że Jake nigdy tego nie przyzna. Dzisiejsze ćwiczenia przeprowadzane były w idealnych warunkach: stacjonarny cel położony na znanej wysokości, wyraźna linia podejścia, widoczne znaki orientacyjne, brak ostrzału z ziemi, luksus kilkakrotnego podejścia, co pozwalało dokładnie określić wpływ wiatru. Tymczasem system elektroniczny A-6 był pewny w każdych warunkach.
Ale trudno pokochać maszynę.
Cztery Intrudery spotkały się w pewnej odległości od celu i numer cztery, Harrison, zszedł poniżej reszty, by upewnić się, że na węzłach uzbrojenia nie została żadna bomba, jego zaś sprawdził Jake. I Harrison, i numer dwa mieli jeszcze po jednej niebieskiej bombce.
Szef wyprowadził ich na sześć tysięcy metrów i Flap przełączył się na TACAN lotniskowca. Czytnik odległości nie zaskoczył – byli za daleko – ale Le Beau wkrótce odnalazł okręt na ekranie radaru. Sto trzydzieści dwie mile.
Odczytawszy pułap, na którym się znajdowali – trzy kilometry – Jake zdjął maskę, zawiesił ją na lewym lusterku i otarł pot z twarzy.
Samoloty ustawiły się w szyku „schody”; kabina o pięć metrów od końca skrzydła sąsiada. Latanie tak blisko było niebezpieczne, ale Jake bardzo je lubił. Turbulencje nieustannie zmieniały ułożenie maszyn, co wymagało stałych poprawek. Tylko prowadzący leciał po prostu przed siebie.
Kiedy było się skrzydłowym, krawędź natarcia końcówki skrzydła prowadzącego powinna znajdować się nieco poniżej kabiny i za nią. Zachowywało się pozycję dzięki nieustannym, drobnym korektom drążka, dźwigni ciągu, od czasu do czasu orczyka. Dobry pilot trwał w tym położeniu niezależnie od poczynań prowadzącego: lotu po prostej, skrętu, zawrotu, nurkowania, przewrotu czy pętli.
Jake starannie pilnował swego miejsca w szyku. W słoneczny poranek, przy przejrzystym, spokojnym powietrzu, to łatwe ćwiczenie. W burzliwą noc, gdy maszyny targane są prądami powietrznymi nad wzburzonym morzem, potrzeba prawdziwych umiejętności i wiary w siebie. Kiedy samolot był uszkodzony i kończyło się paliwo, umiejętność trzymania się skrzydła sąsiada decydowała o przeżyciu.
Bartow zrobił gest „Odsunąć się”.
– Rozluźniamy – powiedział Jake, Flap zerknął na Bartowa, a potem przekazał znak lecącemu po prawej Harrisonowi.
Kiedy odstęp zwiększył się do dwudziestu metrów, Jake wyprostował drążek i spojrzał na Harrisona, a potem na Digmana po lewej szefa. Wszystko w porządku.
Flap odnotował wyniki i teraz wyliczał dla każdej załogi skupienie bomb, zwane w żargonie wojskowym „kołem równego prawdopodobieństwa trafień”: szóste najbliższe środkowi trafienie wyznaczało promień okręgu, w którym padła połowa zrzuconych bomb.
W kabinie Starego Bartow wpatrywał się w ekran radaru. Jake między kolanami odczytał odległość na radionamierniku – sto dwadzieścia sześć mil – potem przesunął wzrokiem po tablicy przyrządów: prędkość względem powietrza: pięćset kilometrów na godzinę; wysokość: sześć tysięcy metrów, ciśnienie w układzie hydraulicznym – w porządku; zostało około trzy i pół tony paliwa.
Spojrzał przed siebie: nic; potem raz jeszcze zerknął na Bartowa.
Ciągle jeszcze patrzył w tym kierunku, kiedy w jego polu widzenia, pomiędzy nim a Starym, znalazł się F-4 Phantom. Mknął w przeciwnym kierunku, nie sam zresztą, gdyż pomiędzy Haldane’em a Digmanem mignął drugi myśliwiec.
Mózg Jake’a tylko zarejestrował obecność innych maszyn; w następnej chwili nie było już po nich ani śladu. A-6 zatańczył na turbulencji spowodowanej przez skrzydło Phantoma.
– Co to było? – zapytał Flap, rozglądając się wkoło.
Jake chwycił maskę i naciągnął na twarz.
– Nie uwierzysz – powiedział do mikrofonu. – Pomiędzy nami a Starym przeleciał właśnie Phantom. A drugi po lewej pułkownika.
– Co takiego?
– Tak, dwa Phantomy przedziurawiły przed chwilą nasz szyk. Nie zmyślam. Stary przeszedł między prowadzącym, a jego skrzydłowym.
Jake zerknął w lewo; Bartow patrzył w jego kierunku. Czy i on widział F-4?
– Gdybyśmy nadal lecieli w ciasnym szyku – Jake poinformował Flapa – już byśmy pukali do bram nieba. O Boże! Jeżeli Phantomy leciały z prędkością siedmiuset na godzinę, to prędkość sumaryczna wyniosła co najmniej półtora tysiąca kilometrów na godzinę.
Na sekundę czy dwie wcześniej spojrzał przed siebie i – nic nie zobaczył. A przecież były tam, lecące na nich!
Nic nie widział. Oczywiście, dwie sekundy wcześniej były odległe o pół mili, ale... Powinien jednak coś zobaczyć!
Poczuł zimny pot; usta i wargi wyschły. Z trudem przełknął ślinę. Przy tej prędkości, gdyby doszło do zderzenia z Phantomem...
Nic by nie poczuł. Najmniejszego wrażenia. Zginąłby natychmiast; kropelka mazi w kuli ognistej eksplozji.
– Ej, mistrzu – odezwał się Flap. – Ucieszy cię pewnie wiadomość, że mamy skupienie szesnaście i pół metra.
Jake nie potrafił nic odpowiedzieć.
– Jeśli wybuchnie III wojna światowa – ciągnął nawigator – w nagrodę za zasługi będziemy pierwszymi w kolejce po śmierć.
Te Phantomy – ciekawe czy ich piloci dostrzegli w ogóle A-6? Dostajesz gęsiej skórki? Ale czyż życie polega na czymś innym?
– Czy któryś z was widział Phantomy? – zapytał Jake. Cisza. Zdziwione twarze. Omawiali lot w sali odpraw. Siedem obojętnych spojrzeń.
– Czyżbym tylko ja je zobaczył?
Później, w kajucie, rozmyślał nad niezwykłymi zdarzeniami. O tym, jak często już bywał na krawędzi przepaści. Kiedyś słyszał powiedzenie, że jeśli dostatecznie długo wpatrywać się w przepaść, ta odpowie spojrzeniem.
To prawda. Właśnie odpowiedziała.
Nikt nie podważał jego opowieści o myśliwcach, ale też nikt inny ich nie widział.
Kiedy po fakcie dowiadujesz się, że miałeś bliskie spotkanie, to jakbyś usłyszał o poważnych kłopotach przy twoim porodzie. Wzruszasz ramionami i nic sobie z tego nie robisz.
Phantomy musiały wystartować z „Columbii”, łatwo więc było wszystko sprawdzić. Z planu lotów wyczytał, który dywizjon leciał nad cel bezpośrednio po nich, i poszedł do sali odpraw dla myśliwców.
– Słuchajcie, chłopaki, nikt z was nie był dziś o krok od zderzenia? Który to niemal zdrapał farbę z naszych A-6?
Popatrzyli na niego jak na zjawę. Nikt niczego nie zauważył. Wszyscy musieli spoglądać gdzieś indziej i myśleć o czymś innym, jeśli bowiem ktoś nie zerknął w odpowiedniej chwili w odpowiednie miejsce, nic nie wiedział o żadnym spotkaniu. Najwidoczniej tak stało się z pilotami F-4 i pozostałymi siedmioma członkami załóg Intruderów.
W kajucie zrobił parę obliczeń. A-6 ma około piętnastu metrów długości. Przy sumarycznej prędkości spotkania rzędu tysiąca pięciuset kilometrów na godzinę, jego maszyna była dostrzegalna dla obserwatora z Phantoma przez trzydzieści siedem tysięcznych sekundy. Mniej niż mrugnięcie okiem.
Śmierć przychodzi tak szybko jak myśl.
Ale zawsze o tym wiedziałeś, Jake’u Graftonie.
Wstał z krzesła i przyjrzał się sobie w lustrze, z którego spojrzała na niego twarz bez wyrazu.
Współczesne lotniskowce mogą funkcjonować między innymi dzięki parowym katapultom. Wynalezione podczas II wojny światowej przez Brytyjczyków, uwolniły projektantów od konieczności budowania samolotów wzbijających się w powietrze o własnych siłach po ledwie stumetrowym rozbiegu. Dzięki temu skrzydła zmniejszyły się i nabrały kształtów wymaganych przez aerodynamikę wysokich prędkości, zainstalowano silniki najefektywniejsze przy takich właśnie szybkościach, a płatowce maszyn dostosowano do przenoszenia ogromnych ilości paliwa i broni. Katapulta, która podczas drugiej wojny była jeszcze luksusem, dziś stała się na lotniskowcu absolutnie konieczna.
Z pokładu startowego widać tylko zaczep, który wystaje ze szczeliny w pokładzie, biegnącej przez całą długość katapulty. Sama katapulta składa się z dwóch rur o średnicy czterdziestu sześciu centymetrów, które ułożone są obok siebie niczym lufy dubeltówki. Wewnątrz każdej rury znajduje się tłok, a u jej wylotu – metalowa kratownica, łącząca oba tłoki i przytwierdzona do zaczepu.
Tłoki do pozycji wyjściowej cofane są mechanicznie za pomocą małego wózka, a kiedy znajdą się już w tym położeniu, samolot mocowany jest do zaczepu albo przez wiązania zakładane na przednią goleń, jak w przypadku A-6 i A-7, albo przez uzdę ze stalowej liny, jak w przypadku F-4 i RA-5. Luz w wiązaniu czy uździe likwiduje się dzięki hydraulicznemu podsunięciu tłoków, co nosi nazwę „napinania”. Kiedy katapulta jest już napięta, a samolot z odblokowanym hamulcami kół – na pełnym ciągu, operator odbezpiecza układ spustowy, wciskając guzik „pełnej gotowości”.
Katapulta zostaje uruchomiona dzięki jednoczesnemu otwarciu zaworów w tyle każdej z rur, dzięki czemu przestrzeń za tłokami wypełnia się przegrzaną parą.
Przyśpieszenie nadawane samolotowi musi być w każdym przypadku uzależnione od typu maszyny, jej masy, prędkości wiatru nad pokładem i temperatury powietrza. Istnieją dwa sposoby regulowania siły wywieranej na tłoki: albo stałe jest ciśnienie pary, a zmienia się tempo otwierania zaworów, albo zawory otwierają się ze stałą prędkością, a zmienia się ciśnienie pary. Na „Columbii” zastosowano to drugie rozwiązanie.
Chociaż zawory otwierają się szybko, to przecież nie natychmiast i dlatego ciśnienie wywierane na tłoki musi być równoważone do chwili, gdy osiągnie wielkość pozwalającą wypchnąć zaczep z szybkością większą niż mógłby rozwinąć sam samolot. Opór stawiany jest przez metalowy bezpiecznik montowany do przedniego podwozia i opierany o trzpień blokujący, którego jeden koniec wpuszczony jest w szczelinę w pokładzie. Bezpiecznik używany w A-6 dobrany był tak, by otwierał się pod ciśnieniem 24 ton, a wtedy i tłoki katapulty, i samolot rozpoczynały ruch do przodu.
Pod wpływem przegrzanej pary, odległość osiemdziesięciu metrów – taka była długość katapulty na „Columbii” – tłoki przebywały w 2,3 sekundy, a samolot rozpędzony do prędkości startowej opuszczał pokład wznoszący się dwadzieścia metrów nad wodą. Teraz trzeba jeszcze było nadać skrzydłom odpowiedni kąt natarcia, co w przypadku Intrudera oznaczało ośmiostopniowe uniesienie nosa.
Z kolei na okręcie należało wyhamować tłoki, z maksymalną prędkością wysuwające się z rur. Do tego służyły hamulce hydrauliczne: wypełnione wodą cylindry zamocowane na końcu luf katapulty. Każdy tłok niesie przed sobą wydłużoną iglicę, która w chwili dotarcia do hamulca zaczyna wypychać wodę. Ta wprawdzie nie daje się sprężać, ale czym dalej, tym mniejsze są otwory, przez które uchodzi ona przed iglicą, tak że ostrze z coraz większą trudnością posuwa się do przodu. Rozwiązanie to jest do tego stopnia skuteczne, że poruszające się z maksymalną szybkością tłoki zostają całkowicie wyhamowane po przebyciu niecałych trzech metrów.
Seksualna symbolika iglic i hamulców hydraulicznych zawsze silnie przemawiała do lotników – młodych, jurnych i samotnych, trzeba jednak przyznać, że huk wydawany przez katapultę przy hamowaniu bardziej przywodził na myśl rozdzieranie trzewi, niż rozkosze łoża. Straszliwy wstrząs szarpał pomieszczeniami odległymi o dziesiątki metrów od hamulców, a słychać go było na całym okręcie.
Siedząc wieczorem w kabinie A-6 przystosowanego do roli powietrznej cysterny i czekając, aż obsługa cofnie na miejsce zaczep, Jake przypominał sobie wszystkie możliwe awarie katapulty.
Dowódca katapulty, bosman Jack Bean, krążył w pobliżu otworu w pokładzie, gdzie znajdowały się zawory i wskaźniki, które pozwalały mu na kontrolę przepływu pary z kotłów okrętowych do zbiorników katapulty. Na stanowisku, wpatrzony w oba samoloty w katapultach, znajdował się już marynarz, który poprzez słuchawki z mikrofonem porozumiewać się mógł z obsługą katapulty pod pokładem. Dzięki fosforyzującym paskom na hełmie i kombinezonie był dobrze widoczny w czerwonawej poświacie, którą rzucały światła oddalonej o sto metrów nadbudówki.
Jake wiedział, że gdyby w urządzeniach pod pokładem nastąpiła jakakolwiek awaria, najprawdopodobniejszym rezultatem byłoby zmniejszenie prędkości początkowej samolotu. Idealny wyrzut dawał maszynie tylko trzydzieści kilometrów ponad prędkość przeciągnięcia. Pilot nawet nie zauważy braku kilku kilometrów na godzinę. Przy niedostatku dziesięciu kilometrów na godzinę samolot będzie wyraźnie wolniejszy. Kiedy zabraknie dwudziestu – mniej wprawny pilot doprowadzi do przeciągnięcia. Prędkość początkowa mniejsza o czterdzieści kilometrów oznaczała nieuchronną zagładę samolotu.
Dzięki Bogu, wolniejsze, czyli „zimne”, wyrzuty zdarzały się rzadko. Katapulty były bardziej niezawodne od samolotów, które z nich korzystały. W tych zgasnąć mógł silnik przy gwałtownym przyśpieszeniu, zawieść mógł żyrokompas, zepsuć się generator, nastąpić wyciek płynu hydraulicznego lub paliwa... albo też pilot, zdany tylko na przyrządy, mógł stracić orientację przy nagłym przejściu od postoju na pokładzie do nocnego lotu. Za dziobem rozpościerała się ciemność absolutna, próżnia tak kompletna i nieprzenikniona, że wzrok chciał gdzieś przed nią czmychnąć. Chciało się spojrzeć na coś innego, myśleć o czymś innym.
Problem w tym, że nie dało się na coś innego spojrzeć, ani o czymkolwiek innym myśleć. Dziś wieczór pilotował tankowiec, co znaczyło, że za kilka minut zostanie wyrzucony poza dziób w ciemną pustkę, wzbije się w niej na półtora kilometra, tam zaopatrzy w paliwo kilka Phantomów, wejdzie następnie na sześć kilometrów, przez pół godziny będzie zataczał kręgi wokół okrętu, by na koniec powrócić nań i wylądować na linie hamującej. Oto i całe zadanie. Dokoła „Columbii”, jak na karuzeli, z ekonomiczną prędkością. Na autopilocie. Największa trudność będzie polegała na tym, żeby nie zasnąć.
Wcale nie; największa trudność to ten cholerny wystrzał w noc. Najgorszym fragmentem całego lotu był sam jego początek: jazda na oślep na znarowionym koniu!
Załoga katapulty zdejmowała właśnie gumową uszczelkę z jej szczeliny, z której buchnęły kłęby pary, ulatniającej się z jakiegoś złącza. Jake wiedział, że uszczelka miała chronić prawie półmetrowej średnicy rury przed oziębieniem pomiędzy strzałami.
Szef pokładu zaparkował cysternę w tym właśnie miejscu, najprawdopodobniej po to, aby pilot spoglądał z kabiny na kłęby pary z katapulty, odcinające się od tła czarnego jak smoła, i rozmyślał bez pośpiechu o śmierci za młodu.
Na dodatek życie ostatnio wcale nie układało się po różach. Najpierw sfiksowany ojciec Callie, potem Dick „Kruszyna” Donovan, zawieszenie się w locie na linie, zderzenie w powietrzu, którego uniknął o włos...
Być może Bóg usiłował mu coś powiedzieć.
A może owe poranne Phantomy były dosłownie fantomami; jeśli tylko mu się przywidziały? To prawda, że wszystko rozegrało się ogromnie szybko, były jednak dwa F-4 i cztery A-6, po dwóch ludzi w każdej kabinie. Z tuzina osób tylko on zobaczył upiora.
To bez sensu.
A może?
– Na co się tak zagapiłeś? – usłyszał głos Le Beau.
– Widzę tam nagą kobietę. Kiedy się dobrze przyjrzysz, możesz dostrzec koniuszki piersi.
– Bardziej wyglądasz na faceta, który za wszelką cenę usiłuje sobie dodać odwagi. To nie przystoi dowódcy samolotu. Swoim spokojem powinieneś ukoić moje nerwy, uśmierzać moje trwogi. Pamiętasz, że to ty siedzisz za sterami?
– A jeśli dziś rano to nie były F-4? Jeśli mi się tylko przywidziały?
– Ty ciągle o tym samym? Widziałeś je. Były tam.
– To dlaczego nikt inny się nie przejmuje?
– A czego na przykład ode mnie oczekujesz? Że narobię w portki? Podetnę sobie żyły? Los wystrzelił kulę i chybił.
– Chociaż z grzeczności mógłbyś odrobinę się zdenerwować, troszeczkę się przejąć.
– W porządku, uderzyły na mnie siódme poty. Ociekam pod pachami. Każdy pilot, którego dotąd spotkałem, usiłował mnie zabić. Niczego innego nie oczekuję od ciebie.
– Jak zatem znalazłeś się w ogóle w samolocie?
– Świerzb dżunglowy. Ciężki przypadek. Podobno w podręcznikach poświęcają mi osobny akapit z fotografią. Kiedy podpisywałem kontrakt na chwalebne życie lotnika, nawet nie przeczuwałem, ile wizyt w dżungli jeszcze mnie czeka.
Obok samolotu marynarz w żółtej kamizelce zamachał świecącymi na pomarańczowo pałeczkami, aby przyciągnąć uwagę Jake’a, a potem dał sygnał do startu.
Czas próby.
– Mogło być jeszcze gorzej – ciągnął Flap, podczas gdy Jake uruchamiał lewy silnik. – Mógłbym wejść do historii medycyny z racji jakiejś widowiskowej choroby wenerycznej. Czyż to nie byłoby wspaniałe? Przez setki lat wszyscy, którzy wypuszczaliby się za granicę, musieliby oglądać zdjęcia mojego biednego, pokrytego wżerami kutasa.
Sześć minut później Jake potwierdził wskazanie wagi kontrolnej i pokołował w kierunku katapulty. Poczuł, jak jeden koniec trzpienia wskakuje w otwór pokładu i na znak żółtej kamizelki wyłączył hamulce i dodał ciągu.
Silniki weszły na obroty. Kolejny mały wstrząs, gdy poruszane hydraulicznie ramię dopchnęło tłoki, napinając katapultę. Teraz trzymał ich już tylko metalowy bezpiecznik.
Pełny ciąg, sprawdzić przyrządy, uchwyt katapulty...
– Gotów? – zapytał Flapa.
– Jak nigdy dotąd.
Czuł wibrację silników, które zasysały powietrze i wyrzucały je z dysz na deflektor; bardziej czuł niż słyszał ich ogłuszający ryk. Przemknął oczyma po tablicy; wszystkie kontrolki ostrzegawcze wygaszone. Pstryknął włącznikiem świateł pozycyjnych, który znajdował się na końcu uchwytu katapulty, tuż przy jego prawym kciuku.
Dowódca katapulty raz jeszcze zerknął na nadbudówkę, potem w gąbczasty mrok za dziobem, następnie schylił się i dotknął pałeczką pokładu, by natychmiast się wyprostować.
Katapulta wystrzeliła. Przeciążenie rzuciło lotnikami do tyłu i... zapłonęły światła ostrzegające o pożarze.
Były to dwie duże czerwone lampki po obu stronach celownika bombowego na szczycie tablicy pokładowej, oznaczone L-OGIEŃ i P-OGIEŃ. Jak dwa spodki zalśniły przed oczyma Jake’a, podczas gdy przeciążenie niemiłosiernie wgniatało go w fotel.
O Boże, pomyślał, czując gwałtowny wzrost poziomu adrenaliny we krwi. Oczy powędrowały ku kontrolkom silników, białym lampkom ułożonym w rzędzie naprzeciw lewego kolana.
Przeciążenie zelżało, maszyna wyskoczyła z katapulty, nos szedł w górę. Rzut oka na prędkość lotu: nie spada. To samo mówi wskaźnik kąta natarcia. Chwycił za drążek i wcisnął rączkę podwozia. Wyrównać skrzydła, sprawdzić ustawienie nosa...
Lewa ręka machinalnie powędrowała do guzika automatycznego zrzutu nad rączką podwozia. Gdyby go wcisnął i trzymał przez sekundę, wszystkich pięć zewnętrznych zbiorników, każdy z toną paliwa, oddzieliłyby się od maszyny. Lżejsza o pięć ton mogłaby lecieć na jednym silniku. Czuł straszną pokusę, ale się jej oparł. Dłoń wróciła do dźwigni ciągu.
Który silnik?
Oba światełka wrzeszczały do niego.
Na Boga, który z pieprzonych silników?
Kontrolki temperatury silników w porządku... prędkość lotu w porządku, nos pod kątem ośmiu stopni. Zmrużył prawe oko, bo prawa lampka bardziej jakoś go drażniła. Wyrównał skrzydła. Sześćdziesiąt metrów i w górę, dwieście sześćdziesiąt kilometrów...
Oba światełka... Instrukcja nakazywała wyłączyć zagrożony silnik, ale paliły się obie lampki.
Pożar!
Czy pali się maszyna? Jeśli tak, należało się katapultować, oderwać jak najdalej od metalowej pochodni, potem czekać na pomoc z okrętu eskorty. W lusterkach jednak ciemno.
Nic.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że słyszy głos Flapa mówiącego przez radio.
– ...obie kontrolki pożarowe... Szefie, czy widzi pan ogień? W uszach wyraźna odpowiedź.
– Od tyłu wyglądacie normalnie. Powiadasz, obie kontrolki? Jake wskoczył zamiast Flapa.
– Obie. Prosimy o pozwolenie na zrzut paliwa.
– Zrzucajcie. Potrzebujemy ośmiu minut na przygotowanie pokładu. Wezwiemy was.
– Zrozumiałem.
Serce zwolniło rytm. Chyba się jednak nie palą. Dzięki ci, Boże, dzięki, dzięki...
Miał już trzysta na godzinę i szybkość wciąż rosła; wciągnął klapy, a potem uruchomił główny zawór w prawym zbiorniku skrzydłowym. Nieśli trzynaście ton paliwa, a lądować mógł maksimum z trzema. Dziesięć tysięcy kilogramów trzeba było rozpylić w atmosferze.
Chciał właśnie odizolować część zespolonego systemu hydraulicznego, kiedy po raz pierwszy zerknął na wskaźniki ciśnienia hydraulicznego, o których zupełnie dotąd zapomniał. Mrużąc oczy przed światłem lampek alarmowych, zobaczył, że drga igła prawej pompy.
No tak. Ogień mógł stopić przewody hydrauliczne. Sam płyn był niepalny, ale przewody bynajmniej nie były żaroodporne.
– Mamy problemy z hydrauliką – poinformował Flapa.
– Dlaczego te cholerne lampki tak świecą? – warknął Le Beau. – Zupełnie nie widzę tablicy.
– Nie wiem.
Jake był zbyt zajęty, aby przekląć wygodnego, anonimowego biurokratę, który ustalił moc żarówek ostrzegawczych. Z całą pewnością nie sposób było ich przeoczyć. Zaraz umrzesz!! – wrzeszczały.
– Może lepiej nie opróżniaj głównego zbiornika.
Flap miał rację. Jake zabezpieczył główny zbiornik, w którym pozostały cztery i jedna czwarta tony.
Samolot był teraz na pułapie ośmiuset metrów, szedł z wiatrem, przeciwnie do kierunku startu. Kiedy Jake zmniejszył ciąg, światełka pożarowe wciąż się paliły.
We współczesnym samolocie bojowym każdy centymetr sześcienny przestrzeni wewnątrz kadłuba zajęty jest przez paliwo, silniki, pompy, przełączniki, przewody hydrauliczne, urządzenia elektroniczne, przewody, a także dźwigary i wręgi, dzięki którym wszystko trzyma się kupy. Ogień w dowolnym miejscu maszyny, musiał napocząć jakiś ważny element konstrukcyjny. A jeśli dotarł do zbiorników paliwa... no cóż, eksplozja będzie bardzo widowiskowa.
Jake znowu poszukał w lusterkach ognistych rozbłysków. Nic.
– Dawaj listę – polecił Flapowi, a zarazem wyłączył system utrzymujący ciśnienie w kabinie. Przewody doprowadzające powietrze z silników parokrotnie już zawodziły, a spowodowane w ten sposób pożary pozbawiły Marynarkę sporej liczby ludzi i maszyn. Jake nie zamierzał wydłużać tej listy. Jeśli był gdzieś przeciek poniżej zaworu kontrolującego ciśnienie w kabinie, jego zamknięcie izolowało od ognia.
– Gotów. A ty?
– Także.
Przez interkom Flap odczytywał objawy i zalecane procedury. Jedna z porad brzmiała: Jeśli światło pożarowe nie gaśnie, wyłączyć zagrożony silnik”. Mieli tylko dwa silniki i obie lampki uparcie się paliły. Tyle więc w tej kwestii.
Wskazówka prawego wskaźnika zespolonego systemu hydraulicznego znajdowała się na zerze. Strzałka lewego opadała w podrygach. Wyciek płynu hydraulicznego był wtórną oznaką pożaru. Ale czy istotnie się palili?
– Samoloty marines są kompletnie do dupy – poinformował Jake Flapa, który nie pozostał dłużny: – Jasne, dostajemy od Marynarki gówno, z którym ona nie chce już mieć do czynienia.
Le Beau przekazał przez radio wiadomość o awarii hydrauliki. Po chwili rozmawiał już z kontrolą obszaru. Kontroler umieścił ich w kolejce dziesięć mil za rufą lotniskowca. Jake zwolnił do trzystu pięćdziesięciu i sprawdził ilość paliwa w zbiornikach skrzydłowych. Ciągle jeszcze parę ton. Dzięki światłu pozycyjnemu na końcu lewego skrzydła mógł zobaczyć strumień wyciekający z zaworu zrzutowego.
Mieli wszystko pod kontrolą. Gdyby nie przyprawiający o mdłości blask świateł pożarowych, sytuacja byłaby właściwie normalna. Wypuściłby podwozie, wychylił klapy i wszedłby na ścieżkę schodzenia. I tyle.
Autopilot ciągle działał; włączył go i odpiął maskę tlenową z lewej strony. Odetchnął głęboko i wytarł pot z twarzy. Puls bliski normalnemu, poziom adrenaliny w dół. Nie płonęli – był tego niemal pewien.
Wskaźnik paliwa w skrzydłach stanął na zerze. Dobrze. Zostawi zawór otwarty jeszcze chwilę lub dwie, potem go zamknie. Sięgnął do dołu i uruchomił strzałkę wskaźnika zbiornika głównego. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tona i trzy czwarte.
O kurwa!
Przełącznik głównego zaworu był we właściwej pozycji, ale zawór się nie zamknął. Całe paliwo ze zbiornika głównego wypłynęło, z wyjątkiem tysiąca siedmiuset pięćdziesięciu kilogramów, które zabezpieczyła pompa ciśnieniowa. Z tego zaś on zdążył już wypalić pięćdziesiąt kilogramów.
Jake dopiął maskę i połączył się z kontrolerem.
– Naloty, As Wojny Siedem Dwa Jeden, mamy kolejny problem. Główny zawór się nie zamknął. Mamy jeden-siedem paliwa. Jak szybko możecie dać nam pozwolenie?
– As Wojny, poczekaj.
Flap wychylił się zza swojego pulpitu, przez kilka chwil spoglądał na krnąbrny paliwo mierz, a potem powrócił do poprzedniej pozycji.
– Jak daleko do Hickham Field? – zapytał Jake. Flap zerknął na udo.
– Jakieś sto pięćdziesiąt mil.
– Jesteśmy poniżej bingo! – wykrzyknął Jake, a w jego głosie zabrzmiał przestrach. – Musimy zaraz dostać cysternę!
– Kontrola, As Wojny Siedem Dwa Jeden, stan paliwa jeden-sześć-pięć; jesteśmy poniżej bingo. Chyba nie domyka się spust zaworu głównego. Prosimy o cysternę ASAP.
– As Wojny, nic z tego. Przyjmiemy was za osiem do dziesięciu minut.
Jake poczuł grozę. Byli w prawdziwych tarapatach.
– Co z zapasowym tankowcem? – spytał.
– Usiłujemy go wystrzelić – padła odpowiedź. – Powinien być w powietrzu za kilka minut.
Zupełnie jakby skazaniec pytał o wysokość szubienicy.
– Są z nim jakieś problemy? – nie ustępował Jake. Jak skazaniec proszący o ostatniego papierosa.
– Tak. – Jedno słówko.
– Kopią nam mogiłę – mruknął Flap.
Pilot ponuro wpatrzył się w przyrządy. Co jeszcze mogło im się przydarzyć? Bingo to stan paliwa, przy którym mógł dotrzeć na najbliższe osiągalne stałe lądowisko. Bingo to krytyczna ilość paliwa, ale oni byli już poniżej jej. Nie dotarłby na ląd, nawet gdyby natychmiast wziął odpowiedni kurs.
Bez dodatkowego paliwa, którego dostarczyć mógł tylko powietrzny tankowiec, Jake musiał albo siadać na „Columbii” albo skakać. Co prawda, miał jeszcze trochę czasu. W tej chwili spalał dwie tony paliwa na godzinę. Jednak jeśli wypuści podwozie, nie będzie już mógł wciągnąć go z powrotem. Zużycie paliwa natychmiast wzrośnie do trzech ton na godzinę przy locie po prostej, jeszcze więcej przy wznoszeniu się. Pozostało jeszcze tysiąc sześćset kilogramów.
Dlaczego przełączył paliwomierz ze zbiornika głównego na skrzydła? Chciał kontrolować zrzut paliwa. Oczywiście, pod wskaźnikiem był także licznik zbiorczy, najczęściej mało wiarygodny, dlatego przez lata wyrobił w sobie odruch ignorowania go. Co za kretyn z niego! Z chęcią sam wytrzaskałby się po twarzy!
Nie mógł już znieść blasku świateł ostrzegawczych. Z kamizelki ratunkowej odczepił latarkę w kształcie litery L i kilkoma uderzeniami stłukł szydercze kontrolki. W kabinie natychmiast zrobiło się ciemno i to go odrobinę uspokoiło.
Przynajmniej pogoda była dobra. Wysoki pułap chmur, co najmniej pięć mil, podobnie widzialność. O osiem mil od nich znajdowała się „Columbia”, skupisko czerwonych i białych światełek w ciemnym wszechświecie, a dalej plamki okrętów eskorty. Może ostatecznie podlecieć w pobliże niszczyciela eskorty i tam się katapultować. Razem z Flapem będą wtedy zdani na helikopter ratunkowy.
Słomka, której można się było uchwycić.
Zrozpaczony, zaczął myśleć o Callie. W Chicago była teraz 4.30 rano; dziewczyna najpewniej smacznie spała.
Tona pięćset pięćdziesiąt na paliwomierzu.
Z kieszonki na ramieniu wyciągnął długopis i w rogu notatnika, który jak zwykle miał przytwierdzony do prawego uda, zaczął robić obliczenia. Spalał trzydzieści siedem i pół kilograma na minutę. Co sześć sekund silniki pożerały trzy i siedem dziesiątych kilograma. Tysiąc dwieście dzielone przez trzy i siedem... mógł jeszcze bujać w powietrzu jakieś trzydzieści dwie minuty. Co za problem? I po co te nerwy? No cóż, kiedy wypuści podwozie, zużycie paliwa natychmiast wzrośnie. Może przesmarować. Pokład może być trefny. Pogoda może się załamać. Zresztą, podwozie wcale nie musi wyjść. Albo hak. Albo... Poczuł rozgoryczenie i wściekłość. Samolot go zdradził!
Wzrok zatrzymał się na wskazówce sekundnika, która biegła dookoła bez opamiętania.
– Opowiadałem ci kiedyś, jak ukradłem policyjne auto? – zapytał Flap.
– Nie, i nie chcę teraz o tym słyszeć.
– Rąbnąłem samochód z głośnikiem na dachu, syreną, radiem policyjnym, nawet ze śrutówką pod deską rozdzielczą, pełen ekwipunek. Koleś z Jersey chciał mieć wóz na farmie. Myślał, żeby z tyłu zamontować pakę i wywozić gnój. Był emerytowanym rewolwerowcem mafii. Nie słyszałem, żeby w mafii mieli emerytury, ale ten najwidoczniej miał. Dał sobie spokój z wymuszeniami i kupił małą farmę na północy New Jersey. Jeden znajomy powiedział mi, że dostanę pół tysiąca dolców, jeśli dostarczę policyjne auto. Na szczęście miałem innego znajomka, który regularnie szpuntował córkę gliniarza, więc zacząłem kombinować. Pięćset zielonych to była dla mnie wtedy kupa forsy. W każdym razie...
Jake słyszał, jak inni piloci łączą się z kontrolerem. Wszystko brzmiało normalnie. Niezła pogoda, nikt nie strzela...
– Dziewięćdziesiąt dziewięć maszyn w powietrzu, dziewięćdziesiąt dziewięć maszyn w powietrzu, tu Kontrola. – „Dziewięćdziesiąt dziewięć” znaczyło „wszystkie”. – Prędkość ekonomiczna. Dodajcie dziesięć minut do czasu schodzenia. Dodajcie dziesięć minut.
No i co teraz?
Zapytać? Odczekał minutę, podczas której następnych trzydzieści siedem i pół kilograma paliwa przepłynęło przez silniki. Wtedy się odezwał.
– Kontrola, tu As Wojny Siedem Dwa Jeden. Czy dziesięć minut odnosi się także do mnie?
– Tak.
– O co chodzi?
Cisza. Potem głos.
– Pod Phantomem na Kat 3 siadło przednie podwozie. Pokład trefny. – Trzecia katapulta była pośrodku pokładu, w strefie lądowania.
– As Wojny Siedem Dwa Jeden, mam już tylko jeden-cztery. Co z Texaco?
Texaco to tankowiec.
– As Wojny, staramy się.
Flap nie dokończył opowieści. Jake zapatrzył się na urągliwe zegary. Lotniskowiec płynął pod wiatr na północny zachód. Hickham znajdowało się na północnym wschodzie. Wraz z upływem minut nie zbliżali się wprawdzie do lotniska, ale także i nie oddalali od niego. Bez dodatkowego paliwa, cóż to jednak miało za znaczenie?
Minuty uciekały. Pięć, dziesięć, dwanaście...
Wskazówka paliwomierza minęła tysiąc dwieście kilogramów i ciągle opadała. Jedno podejście, to wszystko. Dostaną tylko jedną szansę. Jeśli z jakiegokolwiek powodu nie złapią liny, czeka ich kąpiel.
Flap poruszył się niespokojnie.
A na dodatek byli zdani na awaryjny system wypuszczania podwozia. Zostanie ono wypchnięte przez sprężony azot, gdyż nie można już było do tego użyć płynu hydraulicznego.
Jeśli nie domknie się którykolwiek z trzech zatrzasków goleni, trzeba będzie skakać.
Zdanie się bez reszty na jakiekolwiek urządzenie w samolocie, kiedy miało się jeszcze przy tym inne kłopoty, nie było receptą na życie długie i szczęśliwe.
Jake śledził wskazania przyrządów i rozmyślał o ciemnym oceanie pod nimi. Przynajmniej woda jest ciepła, ale ciepła woda to rekiny, a tych z jakichś przyczyn Grafton bał się panicznie. Jeśli znajdzie się w wodzie, będzie musiał walczyć z przerażeniem.
Nikomu nie zwierzał się z tej fobii. Na samą myśl o znalezieniu się w wodzie koło rekina robiło mu się niedobrze. I to jeszcze w nocy, ciemnej, że oko wykol. Będzie, oczywiście, skądś krwawił. Nikomu jeszcze nie udało się katapultować z samolotu bez jakiegoś zadraśnięcia. Krew w wodzie, walka z falami...
– As Wojny, Siedem Dwa Jeden, pozwolenie na zejście.
– Siedem Dwa Jeden – potwierdził Jake i wyłączył auto-pilota.
Najpierw trzeba wychylić klapy o dziesięć stopni. Klapy i sloty zmieniały profil skrzydła, gwarantując nośność przy mniejszej prędkości, a zarazem spowalniały maszynę z racji większego oporu powietrza.
Teraz hak. Jake popchnął dźwignię i upewnił się, że zapłonęło światełko kontrolne.
Intruder zwalniał. Dwieście siedemdziesiąt... dwieście sześćdziesiąt... dwieście pięćdziesiąt...
– Nie wyszły! – wykrzyknął do Flapa, kiedy opuścił uchwyt, przekręcił guzik na końcu o 90° i pociągnął do siebie. Na tablicy wszystkie trzy wskaźniki oznajmiały W GÓRZE.
Czekał. Wzrastał opór maszyny i malała szybkość, dodał więc ciągu. Wskaźniki przepływu paliwa skoczyły ku górze.
Dawaj, malutka. Trzy światełka. Błagam, na litość boską!
Najpierw zablokowało się przednie koło, potem obie golenie podwozia głównego. W zbiorniku osiemset pięćdziesiąt.
– Wyszły – oznajmił Flapowi, Bogu i każdemu, kto mógł go posłyszeć.
Kontroler zbliżania naprowadzał go na okręt.
– E, tam – odezwał się Flap pomiędzy komendami. – Żadnych emocji. Nie dostaliśmy nawet sygnału minimum paliwa. – Światełko zapalało się przy sześciuset osiemdziesięciu kilogramach.
– Jeszcze nie wylądowaliśmy – ostrzegł Jake.
– Zamilknij, człowieku małej wiary. Jesteśmy już prawie na pokładzie.
Gładko znaleźli się na ścieżce schodzenia. Dał mniejszy ciąg niż zwykle, gdyż po awarii hydrauliki nie funkcjonowały hamulce aerodynamiczne. Pozwoliło to wprawdzie zaoszczędzić parę litrów paliwa, ale rodziło inny problem. Jeśli nadleci zbyt wysoko, zredukowanie ciągu będzie mniej efektywne niż zwykle i samolot będzie miał skłonność do schodzenia ślizgiem.
Na dwie mile przed celem zobaczył kulę. Kiedy pozostała jeszcze mila, oznajmił: – Siedem Dwa Jeden, Intruder, kula, siedem.
– Rozumiem, kula.
Kula rosła powyżej linii soczewek, ostro odjął więc ciągu, zarazem obserwując wskaźnik kąta natarcia. Dodać ciągu... za dużo, odrobinę mniej... Nie, krzynkę więcej... oś pasa... Już za chwilę dziura, obszar zawirowań powodowanych przez nadbudówkę. Właśnie dlatego miał malutki naddatek mocy, który szybko zlikwidował, gdy minęli dziurę.
Nad pasem startowym prędkość wahnęła się w dół i kula zaczęła znikać. Ciąg.
Trach! Uderzenie kół. Ciąg na zero... i wymarzone, cudowne szarpnięcie, kiedy hak zaczepił za linę.
– Chyba drugi drut – odezwał się Flap.
Na Jake’u nie zrobiło to żadnego wrażenia. Wydobył z siebie głębokie westchnienie ulgi.
Pojawiły się żółte kamizelki. Personel naziemny zaczął sprawdzać maszynę, pilot zaś wciągnął klapy i wyłączył silniki.
Wrócili.
Szli przez pokład z torbami na hełmy w dłoniach, ciepłą bryzą w wilgotnych włosach i twardą stalą pod stopami.
– Żadnych emocji – powtórzył Flap.
No cóż, pomyślał Jake, jeszcze nie dzisiaj. Ale fartu nie można mieć nieustannie i kiedy zerknie kiedyś do pojemniczka ze szczęściem, ten okaże się pusty. Bezpiecznik otworzy się przy starcie w nieodpowiedniej chwili, na drodze stanie kołujący samolot, powietrzny tankowiec okaże się suchy, nagle załamie się pogoda... Złe przypadki sprzysięgną się przeciw człowiekowi, a ich kombinacja popchnie go poza krawędź. Jake Grafton, weteran ponad trzystu pięćdziesięciu startów z katapulty i lądowań na lotniskowcu dobrze wiedział, że może mu się to przydarzyć.
Niewiele rzeczy w życiu daje większą satysfakcję, niż przyjęcie do bractwa wojowników. Tego dostąpił właśnie Jake Grafton i kiedy następnego ranka wkraczał do sali odpraw, obecni zwracali się do niego po imieniu, wypytywali o zdarzenia poprzedniego wieczoru i z uwagą wysłuchiwali wyjaśnień. Chwalili, śmiali się i żartowali na temat niedawnych tarapatów. Kilku nie chciało uwierzyć w awarię zaworu spustowego zbiornika głównego: z pewnością Jake zapomniał go zabezpieczyć, a teraz usiłował ukryć swoją winę, licząc na ich naiwność. Wszystko było jednak mówione żartem i tak to przyjmował Grafton. Został dopuszczony do arystokracji; referencje okazały się bez zarzutu. Czuł, jak piersi rozpiera mu radość.
Wraz z kolegami z marines obejrzał tablicę, na której podano oceny lądowań. Nie były na niej podawane wyniki kwalifikacyjne, podobnie więc jak inni, Jake miał na razie noty z dwóch lądowań, oba OK, trzeci drut. Jeszcze tylko pięciu innych pilotów otrzymało najwyższe oceny.
Tabela bombardowań prezentowała się bardziej zawile. Podawała skupienie każdej z załóg, a na dodatek liczbę bezpośrednich trafień. Tutaj Jake zajmował czwarte miejsce w dywizjonie. Dzisiaj miał ponieść nad cel dwanaście ćwierćtonówek, była więc szansa na poprawę lokaty.
Miał cichą nadzieję, że będzie najlepszy w lądowaniach, bombardowaniach i wszelkich innych możliwych konkurencjach, ale było to także pragnienie całej reszty dywizjonu. A przecież nigdy się o tym nie mówiło. Każdy usiłował być najlepszy w każdej dziedzinie, potem oglądał klasyfikację, postanawiał polepszyć się i powracał do codziennych zajęć. Klasyfikacja mówiła, kto jest od ciebie lepszy, „bardziej cenny”, jak to ujął wczoraj czy przedwczoraj Real McCoy. Oficer sygnalizacyjny wypowiadał się o współzawodnictwie w dywizjonie z dobrotliwym lekceważeniem. Szczeniackie zabawy – pokpiwał. Jake dobrze jednak wiedział, że nazwisko McCoya znajdowało się w górnych połówkach obu list.
Tego dnia nadeszła pierwsza od sześciu dni poczta. Samolot transportowy z Hickham Field wylądował na pokładzie, a potem odleciał z torbami pełnymi listów. Dwie godziny później przesyłki rozdano załodze.
Jake otrzymał trzy listy od Callie, jeden od rodziców i jeden od dowódcy 128. Dywizjonu w urzędowej, pozbawionej znaczka kopercie. Pismo Dicka „Kruszyny” Donovana przełożył na spód i zaczął od listów Callie.
Pisała pracę magisterską na Uniwersytecie Chicago. Rodzice mieli się dobrze. W Chicago jest gorąco i parno. Tęskni za nim.
Myślę, że musisz się poważnie zastanowić, czemu chcesz się poświęcić profesjonalnie. Każdy mężczyzna i każda kobieta muszą o tym sami zadecydować. Chęć dogodzenia w ten sposób innej osobie jest wielkim błędem. Kiedy założymy już rodziny, pojawiają się zobowiązania wobec nich, ale musimy też zadbać, by nasze własne życie było coś warte. Miłość do drugiej osoby nie wystarczy.
Wiele rozmyślałam przez tych ostatnich kilka tygodni.
Pragnę kochać, jak każda kobieta. Czuję, że mam wielki dar do ofiarowania. Chcę być żoną i matką. Ach, jakże potrafiłabym pokochać!
I chciałabym, żeby on kochał mnie. Moją ambicją jest pozyskanie mężczyzny, który odpłaci mi miłością, jaką ja go obdarzę.
Miewałam randki, miewałam znajomych w różnym wieku, ale żadnego nie pragnęłam poślubić.
Chcę wyjść za prawdziwego mężczyznę, mężczyznę, który wierzy w to, co robi, który każdego ranka opuszcza dom, by dać coś z siebie: w interesach, na uczelni, w pracy, gdziekolwiek. Pragnę mężczyzny, który będzie kochał nie tylko mnie, ale i samo życie. Pragnę mężczyzny, który stawi czoło przeciwnościom losu, nie ugnie się pod byle podmuchem, będzie wierny sobie i tym, którzy w niego wierzą. Pragnę mężczyzny, na którego można liczyć dzień po dniu i rok po roku.
Pismo urzędowe otworzył dopiero godzinę później, gdy kilkakrotnie przeczytał listy od Callie i przestudiował kartkę od rodziców. W kopercie znajdowała się kopia opinii podpisanej przez Dicka Donovana.
Porucznik Crafton jest jednym z najbardziej utalentowanych lotników, jakich spotkałem przez lata służby w Marynarce. Jest absolutnym profesjonalistą, jeśli chodzi o każdy aspekt pilotażu. Z Jake’em Graftonem jako oficerem można wiązać największe nadzieje, ale i on musi być wreszcie gotów dać z siebie wszystko, aby ziścić te oczekiwania.
Opinia zawierała o wiele więcej, głównie biurokratyczną watę, której domagały się obyczaj i instrukcje, jak na przykład wzmiankę o jego owocnym udziale w programie równych szans dla wszystkich. Jake prześliznął się tylko oczyma po zdawkowych frazach i powrócił do słów najważniejszych: ale i on musi być wreszcie gotów dać z siebie wszystko, aby ziścić te oczekiwania.”
Klepnięcie po ramieniu i kopniak w dupę. Pierwszą reakcją był gniew, który przerodził się w zimną furię. Wrócił do kabiny, gdzie wyjął z szuflady papier i pióro. Napisze Donovanowi coś takiego, co sukinsyn dobrze sobie popamięta.”
Co to za pieprzone aluzje? Nie był gotów zostać dobrym oficerem Marynarki? Co takiego miał na myśli jaśnie szanowny komandor Donovan?
Zanim ułożył pierwsze zdanie, gniew zaczął opadać. Donovan nic nie wspomniał o zajściu na Sea-Tac, słowem nawet się nie zająknął o tym, jak to obiecujący porucznik Grafton znokautował głupiego pyskacza, wyrzucając go następnie przez okno, by w efekcie cały weekend spędzić w pace. Zapewne więc jego uwaga odnosiła się wyłącznie do służby Jake’a w dywizjonie. Nie dawał z siebie wszystkiego? Musiało chyba chodzić o zdarzenie w Seattle w połączeniu z innymi rzeczami. Co gorsza, Donovan miał rację: bardziej oddany służbie, myślący oficer postąpiłby inaczej. Rozsądny mężczyzna...
Cisnął długopis i potarł w zakłopotaniu twarz.
Czyżby Callie i Dick Donovan mieli to samo na myśli?
– Bracie, trzeba ci było go widzieć wczoraj w nocy – opowiadał „Flap” Le Beau kolegom. – Obie lampy Koniec-Z-Tobą jarzą się jak choinka, a ten jakby siedział sobie w symulatorze. Chłodno, spokojnie robi swoje, a ja obok trzęsę się niczym piesek srający żyletkami. Ostatni raz tak się bałem w szóstej klasie podstawówki, kiedy nauczyciel złapał mnie z rękami pod bluzką Susie Bulow.
Siedzieli w ośmiu, cztery załogi, właśnie skończyła się odprawa przed kolejnym nalotem na Koolavee. Tym razem zrzucą dwanaście prawdziwych ćwierćtonówek. Po przypomnieniu, kiedy należy uzbroić bomby, załogi zaczęły się rozchodzić. Właśnie wtedy Flap zaczął wychwalać swojego pilota.
Jake czuł zakłopotanie. Wczoraj bał się i to solidnie, dlatego hołdy nawigatora były mu trochę nie w smak, nie odzywał się jednak, gdyż ani pora ani miejsce nie sprzyjały mitygowaniu Flapa.
Wstał z krzesła i poszedł w róg pokoju, aby sprawdzić swoją przegródkę na korespondencję. Nic. Zaczął przyglądać się tablicom na ścianie, mając nadzieję, że powstrzyma to gadaninę Flapa, ten jednak niezłomnie rozwijał temat: Jake Grafton, facet zimny jak głaz, który nie na darmo w Marynarce nosił przydomek „Chirurg”.
Jeden z pilotów, Rory Smith, podszedł do półek i wyciągnął ze swojej skrytki jakiś dokument.
– Flap działa ci trochę na nerwy, co? – zapytał ledwie dosłyszalnie. Podpisał papier i wsunął go do czyjejś przegródki.
– Aha.
– Nie przejmuj się. Gdyby sądzić po jego słowach, każdy pilot, z którym lata, jest asem nad asami. Z przedostatnim facetem ciągle to powtarzał w sali odpraw, a tymczasem Staremu mówił, że to niebezpieczny koleś. Trzeba zawsze brać poprawkę na to, co mówi.
Jake skrzywił usta w uśmiechu.
– Każdy tak robi – powiedział Smith i podszedł do pulpitu, na którym spoczywały książki techniczne każdej maszyny. Jake podążył za nim.
Smith sięgnął po książkę 511, samolotu, na którym Jake miał swoje niefortunne lądowanie.
– Lecisz dziś na niej? – spytał Grafton.
– Tak – odpowiedział Rory. – Chłopaki mówią, że jest już w porządku; zobaczymy.
– Zostanie pewnie na pokładzie – mruknął Jake. Przypuszczał, że już podczas rozruchu pojawią się problemy, które uniemożliwią start. – Ponieważ to ja ją załatwiłem – ciągnął – ja polecę, jeśli wolisz się zamienić.
– Też coś; jestem w grupie oblatującej maszyny po przeglądzie i mnie ją dali do sprawdzenia.
– W porządku, nie ma sprawy.
Flap tymczasem przeszedł do swojego ulubionego tematu: do kobiet. Jake oderwał oczy od książki samolotu, gdy Le Beau jęknął: – Boże, ale była brzydka.
– Jak brzydka? – unisono zakrzyknęło trzech czy czterech słuchaczy.
– Tak brzydka, że tynk opadał ze ścian, pod którymi przeszła.
– Jak brzydka?
– Tak brzydka, że mdleli najtwardsi mężczyźni, dzieci uderzały w krzyk, a konie gnały na oślep przed siebie.
– Jak brzydka? – teraz pytał już chór głosów, do którego przyłączył się także Rory Smith.
– Kobiety rwały włosy z głów, niebo ciemniało, a ziemia drżała.
– To jeszcze nie brzydota!
– Mówię wam, chłopaki, była tak totalnie brzydka, że pękały lustra, psy dostawały wścieklizny, pękały węże strażackie, a facet, który uśmiechnął się do niej nocą, w dzień skamieniał na jej widok. To najświętsza prawda.
Typowe popołudnie w tropikach: piękne słońce, przesłaniane pierzastymi chmurkami, które wolno przesuwał po niebie delikatny wietrzyk. Hawaje zapowiadały się cudownie. Jeszcze dwa dni i Pearl Harbor!
Jake starannie zbadał zielone ćwierćtonówki Mk-82. Nie widział tych groźnych serdelków od nocy, podczas której został zestrzelony, siedem miesięcy temu.
Wojna jednak się skończyła, płynął teraz w pokojowym rejsie... Mógłby zapewne spędzić następne dwadzieścia lat w Marynarce bez konieczności zrzucania żadnego z tych zielonych przedmiotów. III wojna światowa? Bądźmy poważni.
Kabina, wygodny fotel, wokół swojskie przyrządy. Mówiąc szczerze, było to najlepiej mu znane miejsce na świecie. Sama myśl, że mógłby już nigdy do niego nie powrócić, wydawała mu się absurdalna. Jak można odwrócić się plecami do sześciu lat życia?
Flap usadowił się obok, a marynarz opiekujący się samolotem wspiął się na drabinkę od strony Jake’a, gdyż chciał pomóc przy zapięciu pasów.
Tyle razy już to przeżywał.
I jakoś czuł się z tym dobrze.
Rory Smith niezwykle starannie obejrzał przed lotem Pięćset Jedenastkę. Upadek z wysokości metra nie mógł wyjść samolotowi na dobre. Najważniejsze było podwozie. Ale specjaliści od płatowca zapewniali, że nie znaleźli najmniejszego pęknięcia. Zdrapali farbę ze wszystkich części i prześwietlili je jeszcze rentgenem: wszystko w najlepszym porządku. Cóż innego pozostaje pilotowi niż lecieć?
Poważnym uszkodzeniom uległy: radar, komputer i INS. Wszystkie panele zostały wymienione, podobnie jak talerz radaru i przednia antena. Nowe były też: radio i monitor.
Kiedy Smith i jego bombardier-nawigator – kapitan Hank Davis – przypięli się już pasami, starannie sprawdzili każde urządzenie. INS ustawiał się powoli, ale w końcu się rozjarzył. Trzeba pamiętać o notatce w raporcie.
Byli ostatnim z A-6 kołujących do katapulty; w ich przypadku był to numer dwa, na dziobie. Pozostałe maszyny znajdowały się już w powietrzu i za kilka minut Smith dołączy do nich na wysokości czterech i pół kilometra. Będzie wysoko nad szczytami cumulusów, pomyślał Rory i przez trzy sekundy wpatrywał się w niebo.
Potwierdzenie masy startowej, blokada skrzydeł, klapy wysunięte, wjazd w zaczep, wyłączenie hamulców i ciąg. Sprawdzić drążek sterowy.
– Gotów?
– Tak – odpowiedział wesoło Hank.
Rory Smith zasalutował i ułożył głowę na oparciu fotela. Patrzył, jak dowódca katapulty dziobowej pochyla się i dotyka pokładu. Kątem oka dostrzegł, jak operator katapulty na skraju pokładu opuszcza ręce, sięgając do zwalniacza.
W ciągu sekundy otworzyły się zawory spustowe, olbrzymie ciśnienie pary uderzyło od tyłu w tłoki i otworzył się metalowy bezpiecznik. Przyśpieszenie wcisnęło Smitha w fotel, a As Wojny Pięć Jeden Jeden pomknął do przodu. Zaś z centrum tablicy przyrządów nawigacyjnych wysunął się panel monitora HDD.
Rory Smith usiłował pochwycić czarne pudło, ale było już za późno. Przód musnął tylko jego palce i cały aparat poleciał w tył kabiny, blokując drążek sterowy. Wszystko to dokonało się w ciągu zaledwie półtorej sekundy od wystrzału.
Ciężkimi jak ołów rękami usiłował podnieść panel. Musi uwolnić drążek!
Byli już poza pokładem, nos samolotu unosił się w górę, pilot zaś szamotał się z nieoczekiwanym balastem. Prawą ręką starał się sięgnąć pod monitor i popchnąć drążek. Zupełnie jakby próbował poruszyć budynek.
Czuł, że tracą sterowność, prawe skrzydło poszło w dół. Ciągle podważał lewą ręką czarną bryłę, a prawą usiłował poruszyć drążek, kiedy Hank się katapultował. Horyzont stawał dęba, a nos odchylał się coraz bardziej w prawo.
Boże!
Z mostka „Columbii” dowódca okrętu widział dokładnie całe zdarzenie. Nos Intrudera wystrzelonego z Kat 2 wznosił się aż do trzydziestu stopni, po czym złowieszczo opadło prawe skrzydło. Kiedy maszyna miała ze czterdzieści stopni przechyłu, z kabiny wystrzeliła postać w fotelu. Skrzydło obracało się dalej, nos poszedł ostro w prawo i A-6 runął do oceanu, wyrzucając w górę bryzgi piany.
Dowódca krzyknął: – Ster prawo na burtę, maszyny stop!
Oficer wachtowy powtórzył rozkaz, za nim jak echo odezwał się sternik. Dowódca nie spuszczał oczu z nawigatora, który zakreślał w powietrzu łuk, ciągnąc za sobą nie rozwinięty jeszcze spadochron. Kiedy zaczął już opadać pionowo, rozkwitła nad nim biała czasza, ale w tej samej chwili człowiek zawieszony na końcu linek uderzył o wodę. Śnieżny chlust.
Dziewięćdziesięciopięciotysięcznik robił dwadzieścia pięć węzłów. A-6 zderzył się z powierzchnią nieco na prawo od kursu, uratowany lotnik opadł jeszcze trochę bardziej na prawo. Wszystkie nadzieje dowódca musiał wiązać z odsunięciem rufy i jej czterech gigantycznych śrub.
Dopiero teraz lotniskowiec zaczął reagować na przełożenie steru.
Helikopter ratunkowy, zbawczy Anioł, zawisł właśnie nad lotnikiem. Głowę podskakującą na falach widać było z pokładu okrętu, który szedł jeszcze z szybkością co najmniej dwudziestu węzłów. Burta okrętu minęła nawigatora w odległości dziesięciu metrów.
– As Wojny Pięć Zero Pięć, tu Operacje Powietrzne.
– Operacje, odbiór.
– Ostatni gracz nie dołączy. Przejdźcie na taktyczną i przystąpcie do wykonania zadania, bez odbioru.
– Zrozumiałem.
Major Sam Cooley dał ręką sygnał zmiany częstotliwości Jake’owi po lewej i Realowi McCoyowi po prawej. Poczekał, aż dywizjon ustawi się na kurs, potem wyrównał skrzydła, dodał ciągu i poszedł w górę. Znajdowali się na granicy cumulusów. Wyżej było rozsłonecznione, błękitne niebo.
No i samolot Rory’ego Smitha nie wystartował, pomyślał Jake. Powinien był zgodzić się na zamianę samolotów. Dobry dzień na latanie.
– Rory Smith nie żyje.
Tę wiadomość otrzymali w sali odpraw, ledwie do niej weszli.
– Nie wydostał się. Kiedy Hank Davis wystrzelił się, Rory wciąż szamotał się z cholernym monitorem. Z Hankiem wszystko w porządku. Mówi, że ten pieprzony panel wypadł po odpaleniu katapulty. Wysunął się z tablicy prosto na kolana Rory’ego i zablokował drążek. Przeciągnęli i zwalili się do wody.
– Chooolera – mruknął Flap.
Dopiero po chwili Jake’owi udało się przemówić.
– Pewnie nie sprawdził, czy monitor jest dobrze zamocowany.
– Co takiego?
– Tak – ciągnął Jake – trzeba mocno szarpnąć tym cholerstwem, żeby sprawdzić, czy mocno siedzi. Nie ma to większego znaczenia, poza momentem odpalenia katapulty. Jeśli monitor nie jest dobrze przyśrubowany, przy strzale wypada. A waży trzydzieści pięć kilo.
– Nie wiedziałem o tym.
– A ja myślałem, że każdy wie.
– Nie ja. I chyba nie Smith.
Jake Grafton spojrzał z przerażeniem na swojego nawigatora. To przecież on, Jake, miał przekazać marines wszystkie informacje dotyczące działań na lotniskowcu, a tymczasem nie wspomniał o konieczności sprawdzenia monitora przed odpaleniem katapulty. Flap o tym nie wiedział. Może nie wiedział i Rory. A teraz Rory Smith pływa martwy w oceanie!
Opadł na najbliższe krzesło. Zapomniał powiedzieć im o monitorze! O czym jeszcze zapomniał? Na Boga, o czym jeszcze?!
Telewizyjna kamera na nadbudówce „Columbii” zarejestrowała wypadek na taśmie wideo i teraz odtwarzano go na ekranie w sali odpraw. Jake wpatrywał się jak urzeczony.
Odpalenie wyglądało zupełnie normalnie, tyle że usterzenie poziome podniesione było do góry. Za bardzo? Trudno powiedzieć. Teraz maszyna oddziela się od pokładu, nos w górę, o wiele za stromo, przeciągnięcie, samolot wali się na skrzydło. Wyrzucenie fotela z bombardierem. Wszystko rozegrało się bardzo szybko. A-6 znalazł się w wodzie dwanaście sekund po zwolnieniu katapulty.
Tylko dwanaście sekund.
Taśma przesuwała się dalej. Helikopter zawisa w powietrzu. Nurek skacze z wysokości mniej więcej półtora metra. Bryzgi wody od podmuchu wirnika nośnego...
Jake wstał i powoli poszedł ku drzwiom. Na oddziale szpitalnym spytał pierwszego sanitariusza w białym kitlu: – Kapitan Hank Davis?
– Drugie drzwi na lewo, panie poruczniku.
Z pokoju Davisa właśnie wychodził Stary.
– Na razie żadnych odwiedzin – powstrzymał Jake’a. – Nałykał się sporo wody i wciąż jest w szoku.
– Chciałem go o coś zapytać, panie pułkowniku.
– O co?
Jake wyłożył problem związany z panelem monitora; opowiedział o możliwości niezaskoczenia śrub przy ponownym montażu i konieczności sprawdzenia ich przez pilota.
– Chciałem się upewnić, panie pułkowniku, czy Rory dobrze szarpnął panelem, zanim pokołował do katapulty.
Haldane milczał. Słuchał i bez słowa patrzył Jake’owi w oczy.
– Sam go spytam – powiedział wreszcie i zniknął za drzwiami.
Mijały minuty, chyba z pięć, w końcu podpułkownik wyszedł z pomieszczenia, zamknął za sobą drzwi i stanął naprzeciw pilota, który oderwał się od ściany.
– Nie pamięta.
– A czy on wiedział, że monitor może wypaść?
– Nie wiedział.
Jake zasalutował, odwrócił się i odszedł bez słowa.
Siedział w kabinie przy stole, kiedy wszedł McCoy. Jedynym źródłem światła była dziesięciowatówka nad blatem. Real opadł na pryczę.
– Przejdź się trochę, co? – mruknął Jake. – Chcę trochę pobyć sam.
McCoy pomyślał kilka sekund, potem odparł: – Jasne – i wyszedł.
Najbardziej lubił lato w Wirginii. Wszystko wzrastało, jelenie były nieruchawe i tłuste, wiewiórki baraszkowały w drzewach, słońca grzało w plecy, koszula przemakała od potu. Tak cudownie było użyć siły mięśni, wykonując pracę, której efekt był od razu widoczny. Po lewej i po prawej mieszkali solidni, ciężko pracujący ludzie, na których można było liczyć w złych i dobrych czasach. A on porzucił to dla... Siedząc w kajucie, Jake słyszał postękiwanie stalowych płyt, które przedzierały się w przez wodne odmęty. I ludzkie odgłosy: mnóstwo stukotów, trzasków, skrzypnięć i szurnięć... Szczęk klamek, trzask drzwi...
Odpowiedzialność: dostajesz malutkie zadanie do wykonania, dajesz plamę i ktoś umiera. W dwanaście sekund. W nędznych dwanaście sekund.
Najgorsze, że tak bardzo się starał. Przygotowywał się, chciał, żeby wszystko wyszło jak najlepiej. Starannie notował sobie punkt po punkcie, brnąc strona po stronie i akapit po akapicie przez NATOPS. Uwzględnił każdy element, który zapamiętał. I zapomniał o drobiazgu, o którym kiedyś usłyszał, o niedokładnie zamocowanym panelu monitora, który w trakcie startu z katapulty wysuwał się ze swojej niszy. Mówiono pewnie o tym kilka lat temu, ale piechota morska nie miała jeszcze wtedy do czynienia z katapultami, więc informacja weszła jednym uchem, a wyszła drugim. Teraz, kiedy była im naprawdę potrzebna, on o niej zapomniał.
Szczęście to zdradziecka dziwka. Kiedy najbardziej jej potrzebujesz, ona wbija ci nóż i obraca nim, wpatrując ci się z uśmiechem w oczy.
Rory Smith nie żyje i nic już tego nie zmieni. Żadne zgrzytanie zębów, rwanie włosów z głowy, załamywanie rąk nie podniesie go z dna Pacyfiku i nie tchnie życia w jego martwe ciało. Kabina Asa Wojny Pięćset Jedenaście okazała się jego trumną. Drobinka po drobince ocean będzie pochłaniał jego ciało i samolot, aż wreszcie nic po nich nie zostanie. Rory Smith stanie się cząstką bezkresnej wody, chmur i wiatrów.
Jake otworzył skrytkę i wyciągnął z niej butelkę whisky. Nalał sobie szklaneczkę, wzniósł ją za Roryego i wypił.
Po chwili poczuł senność. Walczył z nią przez moment, ale wkrótce poddał się i wdrapał na górną koję.
Całe to obwinianie siebie było bez sensu, ale pozwalało mu zobaczyć we właściwej perspektywie latanie, okręt, Marynarkę i wszystkich zmarłych kolegów. Morgan McPherson, Rozpruwacz, Frank Allen, Rory Smith. I inni. Wszyscy dobrzy nieżywi koledzy. Wszyscy fajni kumple. I wszyscy cholernie nieżywi.
Musi skończyć z Marynarką; musi złożyć podanie o zwolnienie.
Nigdy więcej. Już nigdy nie będę stał w sali odpraw, bezsilnie wpatrując się w sfilmowaną katastrofę. Starczy już pogrzebów. Nigdy więcej nie będę pakował czyichś osobistych rzeczy do metalowych pojemników, aby dołączyć do nich potem karteczkę do rodziców czy wdowy mówiącą, jak mi przykro. Koniec z kłamstwami, że jestem lepszym od nich pilotem i dlatego oni zginęli, a ja żyję. Zbyt głęboko pogrążyłem się w tym gównie. Ci, którzy mają na to ochotę, niech nurzają się dalej, aż będą martwi jak Rory Smith. Ja nie. Mam już dość.
Następnego dnia Jake i Flap latali cysterną. Był to ich ostatni lot przed zawinięciem do Pearl Harbor. Siedem kilometrów nad oceanem zataczali krąg wokół lotniskowca, a Flap w pewnej chwili powiedział: – Słyszałem, że składasz podanie o zwolnienie.
Ponieważ nie było to pytanie, Jake milczał. Rano rozmawiał w kadrach grupy powietrznej, a oficer personalny najwyraźniej opowiedział o tym innym.
– To prawda? – nastawał Flap.
– Tak.
– Wiesz, dziwny z ciebie facet. Wczoraj zrzucałeś na optykę sześć ćwierćtonówek, z czego cztery wsadziłeś na punkt, potem sześć na system i zaliczyłeś następne trzy oczka. Siedem czystych trafień na dwanaście bomb. Tylko nawiasem zauważę, że daje ci to pierwsze miejsce w dywizjonie.
Jake czuł się stropiony. W bractwie wojowników, do którego należał, w bardzo złym tonie było chełpienie się, gratulowanie sobie nawzajem lub słuchanie z upodobaniem, jak inni wychwalają ciebie i twoje lotnicze zdolności. Ten listek figowy nie musiał być zbyt wielki, ale domagała się go skromność.
– Zwykły fart – mruknął w końcu Grafton. – Wiatr był słaby, co nieczęsto się zdarza, a poza tym...
Ale Flap nie miał dzisiaj żadnego szacunku dla listka figowego.
– Potem zawróciłeś na krypę, zjechałeś jak po szynach, siadłeś na trzecim drucie, no i dowiedziałeś się, że chłopak się rozwalił, więc uznałeś, że to twoja wina, ponieważ wiedziałeś coś, o czym on nie wiedział. W te pędy zatem poleciałeś i złożyłeś podanie o zwolnienie do cywila. Czy to nie czysty idiotyzm?
– Nikomu nie mówiłem, że to moja wina.
– Gówno prawda. Powiedziałeś to sobie.
– Ja w ogóle...
– Wczoraj wieczorem uciąłem sobie pogawędkę z Realem McCoyem – oznajmił Le Beau. – Zamknąłeś się w kajucie i nie wierzę, byś wylewał łzy nad Rorym Smithem, którego ledwie znałeś. Rozczulałeś się nad sobą.
– Ach, cóż za przenikliwość, doktorze Freud! Teraz już rozumiem, skąd te wszystkie moje trudności. W dzieciństwie rodzice nie pozwolili mi posunąć ulubionej kotki. Proszę o rachunek za poradę, ale poza tym niech się pan ode mnie odpierdoli!
Po wybuchu Jake’a zapanowała cisza. Obaj mężczyźni siedzieli wpatrzeni w bezkres nieba, a cień kabiny wędrował po ich kolanach. Był to jedyny wyrazisty ślad tropikalnego słońca, którego światło spływało z błękitnego nieba.
– Trudno wprost uwierzyć – odezwał się Flap – że mamy pod sobą połowę ziemskiej atmosfery. Bez tlenu wysportowany facet udusiłby się na tej wysokości w pół godziny. Ty, bracie, masz za sobą już tak wiele startów, że latanie weszło ci z pewnością w krew. To pułapka, w którą wszyscy wpadamy. Łatwo zapominamy, że jesteśmy grudkami protoplazmy, które na los szczęścia płyną przez nieskończoność. Ze wszystkich sił musimy trzymać się swoich nitek życia. Liczyć na to, że nie zbraknie tlenu, że paliwo będzie dopływać do silników, że okręt będzie na nas czekał... No to posłuchaj. Nitki życia mogą pęknąć. Jesteśmy podobni do faceta, który po linie przechodzi nad Niagarą. Najmniejsza pomyłka, chwila nieuwagi, błąd w obliczeniach – i katastrofa gotowa. – Flap przerwał na chwilę. – Wielu ludzi ubzdurało sobie, że w chwili narodzin otrzymali polisę ubezpieczeniową od Boga. Co najmniej siedemdziesiąt lat aktywnego życia, godziwa zapłata za ciężką pracę, wierna żona, cnotliwe córki, sprawiedliwe wyroki losu i odpłacona miłość, a jeśli pojawią się nawet jakieś trudności, Zegarmistrz wszystko naprawi. Nic z tego! Życie jest ciągłym ryzykiem. Wszyscy stąpamy po linie i staramy się utrzymać równowagę. Ale niektórzy muszą spaść!
Na przekór sobie Jake słuchał Flapa. Na tym polegało kurestwo monologów Murzyna: nie można ich było puścić mimo uszu.
– Posłuchaj mnie, Grafton. Zasługujesz na ocalenie. Jesteś najlepszym pilotem, jakiego spotkałem. Jesteś bardzo, bardzo dobry. I teraz chcesz to wszystko wypieprzyć za burtę. Szkoda.
Flap zamilkł. Jeśli liczył na odpowiedź, czekało go rozczarowanie. Po chwili przerwy znowu więc przemówił: – Nigdy specjalnie nie kochałem ludzi z Marynarki. Dla was wojsko to jak fabryka: robicie swoje, dostajecie czeki od rządu i możecie spieprzać, jeśli poczujecie zadrę w dupie. Na szczęście w piechocie morskiej jest inaczej.
Dotknięty do żywego Jake przerwał milczenie.
– Przez cały czas naszej krótkiej znajomości nie usłyszałeś ode mnie najmarniejszego słówka na temat świętej piechoty morskiej. Ale jeśli już mamy wymieniać obelgi, to mam parę na końcu języka.
Flap zignorował zaczepkę.
– My, marines, zawsze trzymamy się razem – ciągnął. – Kiedy jednemu noga się powinie, inni go łapią. Razem staramy się wykonać robotę, która jest do zrobienia. Korpus jest większy niż każdy z nas i jeśli się już do niego należy, to na zawsze. Semper Fidelis. Przychodzi pora i umierasz, ale piechota morska dalej trwa. To jak Kościół.
Flap zamilkł. Tak trudno opowiadać o wszystkim komuś, kto nie jest w marines. Próbował już tego kilka razy i nigdy nie wychodziło. To, co mówił, zawsze wydawało się banalne, może nawet trochę głupie. „Cała ta gówniana męska przyjaźń”, jak skwitowała kiedyś jego wynurzenia pewna dziewczyna. Myślał, że ją zdzieli.
Gdyż Korpus był czymś bardzo serio. Uczucia, jakie wzbudzał we Flapie i jego kolegach, były równie prawdziwe i namacalne jak ich mundury i broń. Będą lojalni i wierni, jeśli trzeba – aż po grób. Semper Fi. Stanowili część całości znacznie od nich potężniejszej, co nadawało ich życiu sens, odmówiony ludziom mniejszego kalibru, jak cywile, którzy w pocie czoła zarabiali na chleb. Dla marines w rodzaju Flapa cywile ciułający pieniądze, aby je później trwonić, byli jak muchy, które trzeba ignorować lub odganiać.
– Usiłuję ci to wytłumaczyć – mówił dalej Flap – gdyż wierzę, że potrafisz zrozumieć. Jesteś naprawdę dobrym lotnikiem. Masz talent. I dlatego musisz trzymać się na przekór wszystkim przeciwnościom, winien to jesteś sobie samemu i nam. Musisz robić dalej to, co potrafisz robić tak dobrze.
– Mnie już wystarczy – odparł krótko Jake. Nie miał cierpliwości do wszystkich tych żałobnych pogwarek. Był na wojnie i poznał jej prawdziwą twarz. Jeśli Flap zamierzał dać się owinąć we flagę, to jego sprawa, ale Jake Grafton postanowił iść swoją drogą.
– Rory Smith dobrze o tym wszystkim wiedział – nie dawał za wygraną Le Beau. – Był świetnym żołnierzem. Znał ryzyko, a jednak robił swoje. Prawdziwy marinę. Martwy marinę. Zgoda, ale przecież umrzemy kiedyś także ja i ty. Nikt z życia nie wychodzi z życiem. Smith umarł dla Korpusu, ty jednak chcesz pędzić spokojne życie w cywilu, aż i na ciebie przyjdzie pora. Zabije cię jakaś choroba, jedna lub druga: rak, zawał, może po prostu starość. I będziesz równie martwy jak Rory Smith. A teraz zapytam: co niby dasz z siebie?
– Już dałem.
– O nie! To Smith dał z siebie wszystko. Ty rzuciłeś na tacę miedziaka i teraz jeszcze twierdzisz, że to godziwy datek!
– Mam cię już po dziurki w nosie, Le Beau! – wybuchnął Grafton. – Odwaliłem dwie pieprzone tury w Namie. Zrzuciłem swoją porcję bomb, zabiłem swoją porcję żółtków i zostawiłem tam przyjaciół, gnijących w bagnie. A po co? Po nic, oto pieprzona prawda. Tobie się wydaje, że bierzesz udział w świętej misji obrony Ameryki? Zidiociały zielony rycerzyk! Przejrzyj na oczy: te ćmiące trawę dzieci-kwiaty, ci wszyscy hippisi nie chcą, byś ich chronił. Pragniesz za nich nadstawiać karku? Gdyby któryś umierał z pragnienia nie naszczałbym mu do ust. – Jake wprost pienił się ze wściekłości. – Ja spłaciłem swoje długi krwią, kolego, własną krwią. Więc nie wyjeżdżaj mi więcej ze swoimi gównianymi morałami o godziwym datku!
W kabinie tankowca KA-6D zapadła cisza. Wokół okrętu, który znajdował się siedem kilometrów niżej, maszyna zataczała kręgi w słonecznym żarze z najbardziej ekonomiczną prędkością, przepuszczając przez każdy z silników tonę paliwa na godzinę. Ponieważ cysterna nie ma radaru, komputera ani INS, Flap mógł tylko siedzieć i wpatrywać się w odległy, zamglony horyzont. Włączony był autopilot, przeto i Jake’owi pozostawało jedynie sprawdzanie od czasu do czasu przyrządów, aby utrzymać pięciomilowy promień. Również i on wpatrywał się zatem w miejsce, gdzie niebo łączyło się z morzem.
Idiotyczne, że horyzont wyglądał tak samo, w którymkolwiek kierunku się spojrzało. Wszędzie to samo rozmyte zespolenie wody i nieba przesłaniało wszystko, co znajdowało się dalej. Tymczasem rozum podszeptuje, że kierunek jest istotny: samo życie jest podróżą do czegoś, dokądś...
Dokąd?
Jake Grafton siedział w milczeniu, zamyślony.
Gdy Jake odwiedził Hanka Davisa, ten wciąż leżał w izolatce na oddziale chorych. Był blady, co podkreślały jego kruczoczarne, cieniutkie wąsiki.
– Cześć, Hank! Kiedy cię wypuszczą?
– Ciągle jestem na obserwacji. Mam nadzieję, że w końcu ich znudzi to obserwowanie.
– Jak się czujesz? – Jake usiadł na jedynym krześle i wpatrzył się uważnie w bombardiera.
Davis wzruszył ramionami.
– Raz ty naparzasz niedźwiedzia, raz on ciebie. Wczoraj wygryzł mi niezły kawał dupy.
– Ale wyszedłeś z tego. Pociągnąłeś za rączkę w porę, więc żyjesz.
– Ty też już się kiedyś katapultowałeś, mam rację?
– Tak. Nad Laosem. Postrzelili mnie nad Hanoi.
– A nie nawiedzały cię potem wątpliwości?
– Jakie niby?
– No, że może za bardzo trząsłeś się nad swoją dupą, a nie zadbałeś o tego drugiego?
– Ale przecież monitor wyskoczył w momencie startu, prawda? Spadł Smithowi na kolana?
– Tak.
– Rany boskie, Hank! Co ty niby mogłeś jeszcze zrobić? To cholerstwo waży trzydzieści pięć kilogramów! Nawet przy twojej pomocy Smithowi nie udałoby się umieścić go na powrót w prowadnicach. Nie ma mowy. Gdybyś przechylił się do niego, obaj byście dziś nie żyli. To zupełnie inna sytuacja niż wtedy, gdy masz pół godziny na rozwiązanie zadania.
Davis nic nie odpowiedział, zapatrzył się tylko w ścianę i z trudem przełknął ślinę.
Jake rozpaczliwie szukał jakiegoś rozwiązania. Powinien był im powiedzieć o sprawdzeniu, czy monitor mocno siedzi. Ale w żaden sposób nie mogło mu to przejść przez gardło.
Hank rzeczowym tonem opowiedział, jak katapultował się z samolotu. Spadochron nie zdążył się całkiem rozwinąć, kiedy uderzył w wodę. Obolały i na wpół ogłuszony, ledwie zdołał się wyplątać z linek. Kilka sekund później był już przy nim nurek z helikoptera. Ale Hank i tak potężnie opił się wody i mało brakowało, żeby utonął.
– Nic z tego nie rozumiem, Jake. Czasami tak trudno pojąć, o co chodzi w życiu. Kiedy przyjrzeć się dokładniej, widzisz, że o wszystkim decyduje szczęście. Także o tym, kto umiera, a kto żyje dalej. „Facet zginął, bo coś spieprzył”, powtarzają ludzie. Pewnie, że spieprzył. Szczęście odwróciło się od niego dupą. Ale jeśli tak, to wszystko jest jednym wielkim kłamstwem: religia, profesjonalizm, wszystko... Jesteśmy tylko rybkami, które pływają w morzu, a los decyduje, na kogo teraz kolej. Wtedy rzuca się na ciebie rekin i tak kończy się ta pieprzona zabawa.
– Jeśli o wszystkim decyduje traf – zauważył Jake – to wtedy trudno mówić o czyjejś winie, prawda?
– Komisja powypadkowa – mruknął Hank – węszy teraz za tym biednym sukinsynem, który źle przykręcił monitor. Wszystko spadnie na jego głowę. „Rory Smith nie żyje, a winny jesteś ty!”. Rzygać mi się chce i to wcale nie od morskiej wody.
Czy to na lądzie czy na pokładzie, życie dywizjonu obraca się wokół sali odpraw. Ponieważ dywizjony A-6 zawsze mają najwięcej załóg bojowych, na większości lotniskowców dostają pomieszczenie największe, Salę Czwartą, która i tak nigdy nie wystarczała. W Sali Czwartej stały wygodne, wyściełane krzesła, w których miło było posiedzieć, a nawet łatwo zapadało się w sen, jednak nie starczało ich dla wszystkich.
W niektórych dywizjonach w przypadku ogólnej odprawy oficerskiej miejsca przydzielane były wedle zasady starszeństwa, w innych – kto przyszedł pierwszy, ten był lepszy. Zależało to od Starego – ten zawsze i wszędzie zajmował miejsce wyróżnione: za stołem oficera dyżurnego. Podpułkownik Haldane cenił sobie hierarchię, stąd w Czwórce rządziła zasada starszeństwa. Jake’owi dostało się krzesło w czwartym rzędzie od końca. Podporucznicy na pierwszym rejsie siedzieli na składanych, metalowych stołkach albo stali pod ścianami.
Odprawa ogólna miała znaczenie tyleż służbowe co towarzyskie. Stawiano na niej kwestie administracyjne związane z okrętem, uczulano na wymogi amorficznej biurokracji Marynarki i piechoty morskiej, ustalano hasła, robiono prelekcje dotyczące NATOPS i procedur pilotażu.
Ale podczas takich spotkań oficerowie mogli także poznać się nawzajem. Mieli okazję zerknąć na szefów, zobaczyć młodszych oficerów, dowódcy zaś mogli dokonywać starań, aby z załóg uczynić oddziały bojowe.
Niezależnie od formalnej zwierzchności, płynącej ze stopnia i z funkcji, dowódca był zawsze także najstarszym i najbardziej doświadczonym lotnikiem. Sposób wykorzystania tych przewag zależał już od człowieka, na którym spoczywała wielka odpowiedzialność za maszyny, a przede wszystkim za trzystu pięćdziesięciu szeregowych i podoficerów oraz kilkudziesięciu oficerów. Prawnie i moralnie odpowiadał za każdy aspekt ich życia: od stanu kwater po zdrowie, rozwój osobisty i osiągnięcia. Odpowiadał też za dywizjon jako jednostkę bojową, co znaczyło, że w jego rękach znajdowało się ludzkie życie.
Niektórzy załamywali się pod takim ciężarem, ale większość rozkwitała. Osiągali w ten sposób szczyt kariery, do którego uparcie dążyli przez całe swoje wojskowe życie. Zanim do niego docierali, służyli pod wieloma dowódcami. Ci najrozsądniejsi przejmowali najlepsze cechy dawnych zwierzchników i dostosowywali je do własnej sytuacji. Dowodzenia nie sposób nauczyć się z podręczników: to najbardziej niedoceniana i najbardziej ludzka z żołnierskich umiejętności.
W amerykańskim lotnictwie morskim najlepsi szefowie dowodzili przede wszystkim dzięki osobistemu przykładowi i sile osobowości. Dbali o zachowanie swobodnej atmosfery, kiedy wydawali rozkazy, chwalili, wykpiwali, doradzali, zachęcali, karcili i dokonywali jakichkolwiek uwag o wszystkich i o wszystkim. Ideał, do którego instynktownie zmierzali, to pozycja pierwszego pośród równych. Dlatego też odprawy były najczęściej żywymi, gwarnymi spotkaniami pełnymi, z reguły zjadliwego, humoru, podczas których każdy zabierający głos usiłował przyciągnąć uwagę pozostałych i nie pozostawał dłużny padającym uwagom: przyjaznym, wrogim, obojętnym i nieprzyzwoitym. W takich warunkach rozkwitać mogły inteligencja i rozsądek, a dzięki dzieleniu się doświadczeniami, jedni uczyli się od drugich i utrwalały się więzi, mocą których powstaje zwarty, bojowy oddział.
Tego wieczoru jednak śmierć Rory Smitha zawisła w powietrzu jak duszący opar.
Głos zabrał pułkownik Haldane. Najpierw przedstawił to, czego dowiedział się o wypadku od Hanka Davisa, a później ciągnął: – Wojna się skończyła, ale maszyny ciągle się rozbijają i giną ludzie. Trudno się z tym pogodzić, prawda? Tym razem nie zrobili tego tamci. Nieprzyjaciel nie dostał Smitha podczas trzystu dwudziestu lotów bojowych, chociaż bardzo się starał. Trzy razy tak pokiereszowali mu samolot, że dostawał medal za sam powrót na pokład. Jego śmierć spowodował monitor, który wysunął się z prowadnic i zablokował drążek sterowy. Czy Rory chciał się katapultować? Nie wiem. Wolałbym, żeby to zrobił. Pragnąłbym, żeby Bóg pozostawił Rory’ego Smitha pośród nas. Może bał się urwania nóg, gdy pociągnie za rączkę. Może nie zdążył jej pociągnąć. Może myślał, że uda mu się z tego wyjść. Może nie zdawał sobie sprawy z tego, jak błyskawicznie sytuacja zmieniła się w krytyczną. Jest wiele różnych „może” i nigdy nie dowiemy się, jak było naprawdę.
Haldane wziął z blatu niebieski podręcznik NATOPS i podniósł go nad głowę.
– Oto nasza Biblia. Inżynierowie, którzy zbudowali samolot, i piloci, którzy go oblatywali, włożyli w tę książkę swoje serca i dusze. Dla was. Zawarli tutaj całą swoją wiedzę. Tyle że ona stale się wzbogaca, dowiadujemy się nowych rzeczy o maszynie i książka ciągle jest uzupełniana. To żywy dokument, który musicie znać na pamięć. To najlepsza polisa, jaką możecie dostać po tej stronie piekieł. Ale żadna książka nie może zawrzeć w sobie wszystkiego. Wcześniej lub później zetkniecie się z czymś, o czym podręcznik nie mówi. Czy wyjdziecie cało z takiej sytuacji, zależeć będzie od waszych umiejętności, doświadczenia i szczęścia. Przez ostatnią dobę słyszę, jak wiele się po kątach szepcze o szczęściu. Szczęścia nie można posmakować, powąchać, dotknąć, zjeść go ani wypieprzyć. Czegoś takiego w ogóle nie ma! Szczęście budujemy sami, każdy z nas. Składają się na nie: profesjonalizm, dbałość o szczegóły, zważanie na wszystko, co się dzieje dokoła, znajomość maszyny, wiedza o własnych ograniczeniach. Nikt z nas nie jest Supermanem. Szczęście to suma waszych umiejętności jako lotników. Jeśli czujecie, że fart was opuszcza, bierzcie się do roboty. Ciężkiej. Uważnej. Czytajcie NATOPS, zdanie po zdaniu, akapit po akapicie, stronica po stronicy. Dokładniej przeglądajcie maszyny przed startem. Rory’ego Smitha nie ma wśród nas, gdyż nie ratował się wtedy, kiedy powinien. Hank Davis żyje, bo postąpił jak należy. Będzie nam brakowało Rory’ego. Ale każdy z was może z jego śmierci wyciągnąć wnioski dla siebie. Jeśli tak postąpicie, jego zgon nie pójdzie na marne. Pomyślcie o tym.
Pierwsze spotkanie z Hawajami jest najlepsze, jeśli poznajecie je tak, jak to ongiś czynili Polinezyjczycy, wielorybnicy i misjonarze.
Wyspy pojawiają się na horyzoncie, niczym chmury pośród chmur. Potrzeba godzin, by z bliższej odległości stało się oczywiste, że musi to być coś innego niż obłoki. Zielone kreski u podstawy sugerują ląd tam, gdzie przedtem na pozór były tylko ocean i niebo.
Podejrzenie stopniowo zamienia się w pewność; brązowawozielone wzgórza, biała piana fal bijących o brzeg, zarysy grzbietów, półwyspów i cypli.
Hawaje.
Jake Grafton stał na dziobie w tłumie innych wolnych od służby członków załogi „Columbii” i patrzył, jak zbliża się ku niemu wyspa Oahu. Pod czepkiem chmur wydawała się szmaragdowo-zielona. Po prawej wyraźnie było widać hotele i biurowce Honolulu. A jeszcze dalej na prawo z mgły wyłaniała się Diamentowa Góra, także zwieńczona cumulusem.
Marynarze w podnieceniu pokazywali sobie szczegóły krajobrazu. Byli radośni i podekscytowani. Pierwsze spotkanie z Hawajami to kamień milowy w życiu, niczym pierwszy pocałunek.
Tyle że Jake był już tutaj dwukrotnie. Podczas każdego z poprzednich rejsów lotniskowce w drodze do Wietnamu zatrzymywały się w Pearl. „Columbia” wpływała na redę, on zaś wspominał tamte dni i dzielących je z nim ludzi, którzy już nie żyli. Małe rybki i rekiny.
Zszedł na dół. W kajucie Real McCoy wczytywał się w „Wall Street Journal”.
– Masz już tyle, żeby przejść na emeryturę?
– Grafton, ja uczciwie pracuję na każdego dolara. Pracuję ciężko i podejmuję ryzyko. Taki ustrój nazywamy kapitalizmem.
– W porządku. Więc jak potraktował cię kapitalizm?
– W dniu, w którym ukazała się gazeta, byłem do przodu o tysiąc. Świeższe wiadomości dostanę dopiero wtedy, kiedy wyjdę na przepustkę.
– Rozumiem.
– Na Bliskim Wschodzie Arabowie przymknęli kurki z ropą. To podrzuci w górę moje akcje kompanii naftowych, ale obniży moje akcje towarzystw lotniczych. Jedne w górę, inne w dół. Widzisz, mądre inwestowanie to dziwna rzecz: nigdy nie ma absolutnie złych wiadomości. Wypadek jest dobry lub zły w zależności od źródełka, z którego płyną twoje pieniądze.
Jake spojrzał ozięble na swojego współlokatora. Irytował go ten punkt widzenia robaczka. Robaczki stawiały na małe rybki, co w jakiś sposób wydawało mu się nieuchronne, co jednak nic nie mówiło ani o nich, ani o rybkach.
– Schodzisz na ląd? – spytał McCoy.
– Mknę jak strzała, kiedy tylko opadnie trap! – wykrzyknął Jake. – Żeby się waliło i paliło, muszę chociaż na chwilę wyskoczyć z tego cebrzyka.
– Wolni strzelcy nie są dobrze widziani w Marynarce – przypomniał mu McCoy, tonem jak na gust Jake’a nieco zbyt strofującym.
– Pułkownik może się podetrzeć moją oceną służbową – rzucił ostro Grafton. I rzeczywiście nie obchodziło go to nawet odrobinę.
– Słucham.
– Pani McKenzie? Tutaj Jake Grafton. Czy zastałem Callie?
– Niestety, Jake. Skąd dzwonisz?
– Z Hawajów.
– Jest na zajęciach, powinna wrócić o szóstej. Możesz podać numer, pod którym będzie mogła cię zastać?
– Nie. Zadzwonię jeszcze raz. Proszę jej powtórzyć.
– Na pewno, Jake.
Pilot odłożył słuchawkę, wyjął monety z rynienki i schował je do kieszeni. Wyszedł z budki, pod którą niecierpliwie czekał następny w kolejce marynarz.
Powlókł się przed siebie, nie zważając na oddawane mu honory. Nie widział ani palm, ani czerwono rozkwitających uroczynow, nie czuł tropikalnej bryzy na twarzy. Zatrzymał się i podniósł głowę dopiero wtedy, gdy znad Hickam z hukiem nadleciał odrzutowiec. Patrzył w ślad za samolotem, aż ten zniknął z pola widzenia.
Nie opodal lotniskowca znajdował się nad wodą mały skwerek z piknikowymi stolikami. Zmiótłszy gołębie odchody, Jake usiadł na blacie i zsunął na tył głowy białą czapkę z czarnym daszkiem. Po drugiej stronie portu znajdował się pomnik USS „Arizona”, wzniesiony nad wrakiem pancernika. Pod spokojną powierzchnią „Arizona” leżała w mule, a jej kadłub był podziurawiony, porwany i powyginany przez japońskie bomby i torpedy. Gładka woda od czasu do czasu pokrywała się falami wzbudzanymi przez łodzie, które przywoziły i odwoziły zwiedzających. Gdy łodzie znikały, woda szybko się uspokajała w wąskim kanale. W lustrze wody odbijało się niebo, płynące po nim cumulusy i długie, zielone kadłuby okrętów zastygłych przy nabrzeżu.
Zapalił papierosa. Czas płynął powoli, a myśl wędrowała od jednego problemu do drugiego. Co jakiś czas spoglądał na zegarek. Kiedy minęły już niemal dwie godziny, podniósł się i poszedł do budki telefonicznej u wejścia na nabrzeże.
– Callie? To ja, Jake.
– Cześć, marynarzu! Jak dobrze cię słyszeć.
– Także i ciebie, panienko. Ciągle się uczysz?
– Mhm. Teraz doktorat. Czuję się tak wykształcona, że nie wiem, co ze sobą pocznę.
– Lubię mądre kobiety.
– Może jakąś dla ciebie znajdę. Więc jesteś w Pearl Harbor?
– Tak. Na Hawajach. Przybyliśmy przed chwilą. Pobędziemy tu kilka dni. Potem Japonia, Filipiny, może Ol. – Rozwinął skrót, obawiając się, że dziewczyna nie zrozumie. – Ocean Indyjski. Nie wiem, decydują o tym admirałowie, a ja udaję się tam, gdzie każą. Ale dość już o mnie. Powiedz coś, żebym posłuchał twojego głosu.
– Dostałam list, w którym piszesz o wypadku. Przestraszyłam się, że to było bardzo niebezpieczne.
– Trochę nieprzyjemne, zgoda, ale potem podczas dziennych startów straciliśmy samolot. A-6. Runął do wody po odpaleniu katapulty. Pilot zginął.
– O Boże, Jake!
– Callie, zaczynam mieć już tego dosyć. Za długo to trwa. W głębi duszy jestem cholernym cywilem i myślę, że najwyższy czas się wycofać. Złożyłem prośbę o zwolnienie.
– Och! – usłyszał okrzyk po drugiej stronie. Po chwili milczenia dziewczyna spytała: – Kiedy rzucasz Marynarkę?
– Nie przed końcem rejsu.
– Na pewno chcesz tego?
– Tak.
Skręcał w palcach kabel telefoniczny i myślał, co jeszcze powiedzieć. Ponieważ Callie także milczała, ciągnął: – Do wody zwalił się ten sam samolot, na którym ja wcześniej miałem tamten wypadek. Wstrząs zniszczył większość sprzętu elektronicznego, a przy wymianie ktoś nie dokręcił odpowiednio monitora. Kiedy katapulta szarpnęła, monitor wypadł z niszy i unieruchomił drążek. Bombardier wyskoczył i od niego to wszystko wiadomo, ale pilot się nie uratował.
– Nie obwiniasz siebie, mam nadzieję?
– Nie – odpowiedział, nieco zbyt szybko i gwałtownie. – To znaczy, mówiąc dokładnie, trochę odpowiedzialności spada i na mnie. Przy odrobinie lepszym pilotażu uniknąłbym tamtego zdarzenia, a od tego wszystko się zaczęło. Może zresztą nie można było uniknąć tego wychwycenia przy pełnym ciągu, tyle że ja miałem także prelekcje dla marines. Dwa razy po dwie godziny mówiłem im o wszystkim, co powinien wiedzieć pilot A-6, ale zapomniałem powiedzieć, że po przeglądzie czy remoncie trzeba sprawdzić, jak siedzi monitor.
– Rozumiem.
– Naprawdę?
– Może nie do końca, ale czy ryzyko nie stanowi części latania?
– Więcej, to jego sedno, istota. Pomimo najlepszych chęci, zawsze będą błędy i zawsze coś będzie pękało. Na wojnie i podczas pokoju lotnicy muszą ginąć. Rzecz w tym, że dostaję mdłości na samą myśl o ludziach, którzy ryzykują swoim życiem i przegrywają.
– Boisz się o siebie?
– Nie bardziej niż zwykle. Trzeba trochę się lękać, bo inaczej długo się nie pobędzie po tej stronie piekieł.
– Myślałam, że nie tak łatwo żyć w poczuciu niebezpieczeństwa...
– Dam chyba sobie radę. W końcu nikt do mnie przynajmniej nie strzela. Ale to najbardziej idiotyczna część całej sytuacji: nie ma wojny, ale jak długo ludzie startują z lotniskowców, będą też ofiary.
– Co będziesz robił w cywilu?
– Nie wiem, Callie.
Po chwili ciszy dziewczyna powiedziała: – Życie nie jest proste, Jake.
– To dla mnie nie nowina. Mam już za sobą trochę ciężkiego życia.
– Chodzi mi o to, że lubisz stawiać czoło wyzwaniom.
– Chcesz mnie namawiać, żebym został?
– Nie. – Jej głos stał się silniejszy. – Do niczego cię nie namawiam i niczego nie sugeruję. Czy zostaniesz, czy zrezygnujesz, zawsze będzie to twoja decyzja. Sam musisz kierować swoim życiem.
– Niech cię diabli! Przecież próbuję.
– Wiem – odrzekła łagodnie.
– Znasz mnie.
– Zaczynam poznawać.
– Jak twoi rodzice?
– Wszystko w porządku.
Rozmawiali jeszcze parę minut, a potem się pożegnali.
Wielkie cielsko okrętu zwieszało się nad budką telefoniczną. Jake zapatrzył się na sterczące z pokładu ogony samolotów, potem spuścił głowę, wcisnął ręce do kieszeni i powlókł się przed siebie.
Problem polegał na tym, że nigdy nie potrafił oddzielić latania od reszty: zabijania, bombardowania, umierania. Być może w ogóle nie dawało się to zrobić. Masakra w My Lai, porucznik William Calley, napalm na wioski, płonące dzieci, amerykańscy lotnicy, których przybijano do drzew i żywcem obdzierano ze skóry, partyzanci Wietkongu, których na oczach gapiów torturowano, aby wydobyć z nich informacje, żołnierze północnowietnamscy zabierani na powietrzne śledztwo: mów, albo wyrzucimy cię z helikoptera; wszystko to splatało się z lataniem w węzeł, z którym nawet Aleksander Wielki nie dałby sobie rady.
Chociaż ostatniej zimy w Wietnamie wydawało mu się, że rozwikłał zagadkę, a właściwie zrobili to za niego komandor Camparelli i Marynarka. Wybrał nie wymieniony w zadaniu bojowym budynek w stolicy Wietnamu Północnego, Hanoi, zaatakował go i niemal trafił – a potem musiał stanąć przed gronem ponurych oficerów, którzy zasiedli po drugiej stronie długiego, zielonego stołu. Znali swój obowiązek: wykonywać rozkazy legalnie wybranego rządu. Nie mogli pojąć, jakże on, Jake Nikt, mógł tego nie przestrzegać.
A teraz wojna się skończyła. Są wprawdzie ludzie, którzy chcieliby ciągnąć ją bez końca, niemniej, dzięki Bogu, już po wojnie. Teraz służba w Marynarce to pokojowe rejsy, półroczne, ośmiomiesięczne, nienawistne rozłąki z ukochanymi, małżeństwa, nad którymi zawisła groza rozwodu, dzieciaki, które wzrastają, nie widując ojców na oczy, trwoga do szpiku kości, kiedy Pani Fartowa wypina na ciebie dupę, ludzie, z których zostaje miazga dobra na pokarm dla rekinów, świadomość – w każdej sekundzie i minucie – że być może to ty jesteś następny w kolejce. Życie może z człowieka ujść tak szybko, że wdech zrobisz jeszcze w tym świecie, a wydech już w piekle.
Porucznik Jake Grafton, syn farmera i pionek historii, musiał uporządkować swoje życie. Dokonać bezpiecznego i sensownego wyboru, który da namacalne wyniki. Który pozwoli mu znaleźć dobrą żonę i zostać ojcem udanych dzieci, lotnicze zaś życie zostawić półgłówkom w rodzaju „Flapa” Le Beau.
Chociaż będzie mu brakowało latania.
Szedł bulwarem prowadzącym do centrum Honolulu, a na błękitnym niebie wypiętrzały się wielkie, puszyste cumulusy. Z chęcią poleciałby teraz: zapiąć pasy i wszystkie problemy zostawić na ziemi.
Dobrze wiedział, że, podobnie jak inni ludzie, jest stworzeniem lądowym. Nasze ciała zbudowane są z ziemskich minerałów, żywimy się płodami ziemi. W naszych komórkach zalega woda morska, pozostałość po praprzodkach żyjących w oceanie. Ale człowiek ukształtował się na lądzie, gdzie były inne zwierzęta, które zabijał i zjadał; gdzie na drzewach rosły owoce, gdzie były rzeki i jeziora. Nasze ciała najlepiej funkcjonują w umiarkowanych temperaturach, przy ciśnieniu atmosferycznym i ilości tlenu, które zapanowały na naszej planecie w epoce ssaków. Potrzebna jest nam atmosfera, chroniąca przed promieniowaniem słonecznym, a także przenosząca sygnały odbierane przez węch i słuch. Ciśnienie powietrza pozwala nam utrzymywać równowagę, a także wywiera siłę, której potrzebują mięśnie i układ krążenia. Przeszkody, które trzeba było pokonać, aby przeżyć na lądzie, przyczyniły się do rozwoju ludzkiego mózgu.
Bez ziemi bylibyśmy innymi istotami. A przecież chcemy się od niej oderwać, poszybować w niezmierzone dale, poznać przestrzeń kosmiczną, aby odkryć nowe światy. A pewnego dnia opuścić Układ Słoneczny i dotrzeć na inną gwiazdę. I to wszystko dlatego, że na powierzchni ojczystej planety uwięzieni jesteśmy w granicach narzucanych przez naszą fizyczną i psychiczną naturę.
Czasami ze zdumieniem myślał o sprzecznościach właściwych sytuacji człowieka. Zeszłej jesieni, kiedy wyszukiwał cele nad Wietnamem Północnym, narażony na artylerię przeciwlotniczą przeciwnika i jego samoloty, Amerykanie znowu chodzili po Księżycu. Mniej niż siedemdziesiąt lat upłynęło od chwili, gdy bracia Wright wzbili się w powietrze na maszynie napędzanej silnikiem, a oto człowiek stawał na powierzchni wiernego satelity Ziemi i spoglądał na nią, jak skrzy się w nieskończonej, czarnej pustce; przytulna, własna, a zarazem nadal pełna wojen, głodu, przemocy, okrucieństwa ludzkiego, jak zawsze od zarania dziejów.
Zdumiewająca sytuacja, trudna do pojęcia, a przecież warta zastanowienia w senne tropikalne popołudnie, kiedy w powietrzu unoszą się balsamiczne aromaty, a kilkanaście metrów dalej fale rytmicznie zalewają piasek, Jake Grafton szedł plażą, i zapatrzony w hotele, ludzi, fale, rozmyślał nad tym wszystkim. Godzinę później wracał do bazy; obok niego z szumem opon przelatywały samochody, a szczyty leniwych chmur obrębione były promieniami zachodzącego słońca.
Uznał, iż cała trudność polega na zachowaniu właściwej proporcji wszystkich kwestii. Ale właśnie: było to strasznie trudne. Na dobrą sprawę, niemożliwe. Aby zachować właściwą miarę osądzenia człowieka i jego spraw: Ziemi i kosmosu, trzeba być Bogiem.
Klub oficerski był zatłoczony, pełen muzyki, światła i śmiechów. Jake zatrzymał się na chwilę w wejściu i wszystkimi zmysłami chłonął wrażenia, potem zdjął czapkę i spojrzał w kierunku baru.
Usłyszał ich, zanim jeszcze otworzył drzwi.
– Jak brzydka? – dopytywał się niezgrany chórek trzech czy czterech głosów.
– O Boże, była brzydka jak tygrysie rzygowiny. Baryton Flapa wzbił się ponad ogólną wrzawę. Ludzie siedzący przy stolikach spojrzeli na siebie zdziwieni.
– Jak brzydka?
– Jak pępek zapaśnika unurzanego w błocie.
– Jak brzydka?
– Jak propozycja pijanego zboczeńca.
Kilka kobiet zachichotało. Kilku starszych oficerów z zainteresowaniem spoglądało w kierunku baru. Jake zauważył, że jeden z nich, siwiejący pięćdziesięciolatek, porozumiewawczo mruga do kolegi.
– To jeszcze nie jest brzydota!
– Była to dziewczyna tak obrzydliwa, że Ziemia na próżno chciała się zatrząść z oburzenia, ale potrafiła tylko zastygnąć w przerażeniu. Tak koszmarna, iż pięciu pijanych w trupa marynarzy odwróciło od niej wzrok. Tak wstrętna, że dwa psy obsikały jej buty, zanim zdążyłem nadbiec z pomocą. Była tak rozpaczliwie brzydka, że suwak w moich spodniach sam się zasunął. Wszystko to, przyjaciele, najprawdziwsza prawda.
Jake uśmiechnął się, odsunął czapkę na tył głowy i ruszył do baru.
Powietrze było zamglone, słońca skryło się za wilgotnym oparem. We wszystkich kierunkach szary ocean zlewał się z szarym niebem cztery, pięć kilometrów od okrętu. „Columbia” znajdowała się w samym centrum odwróconej misy strefy ochronnej, trzy dni drogi od Pearl Harbor i mozolnie przebijała przez pięciometrowe fale, wzbudzane przez silny zachodni wiatr.
Ze swego miejsca w kabinie tankowca KA-6D, który stał za deflektorem chroniącym przed gazami spalinowymi samolotów startujących z trzeciej katapulty, Jake widział fregatę w odległości mniej więcej mili od ich prawej burty. Na wprost dziobu, na granicy widzialnego świata mógł dostrzec kilwater i nadbudówkę niszczyciela eskorty.
Jake i Flap odbywali właśnie ćwiczenia pięciominutowej gotowości: przez dwie godziny musieli siedzieć przypięci do foteli, gotowi do natychmiastowego zapuszczenia silników i pokołowania na stanowisko katapulty, by wystartować tuż po F-4 Phantom, również znajdującym się w stanie gotowości. W Kat 4 czekał drugi myśliwiec, a także samolot wczesnego ostrzegania E-2 Hawkeye, niemal oparty ogonem o pomost wyspowy. Na śródokręciu przysiadł helikopter, Anioł, który musiał się wznieść, aby można było odpalić katapulty. Układ napędu włączony był w każdej maszynie i w dowolnej chwili mógł podać powietrze na turbiny silników. Wszystkie pięć maszyn przejrzano i uruchomiono, a po sprawdzeniu wszystkich systemów wyłączono.
Każda załoga miała zapięte pasy. Pilot Phantoma z Kat 4 czytał jakąś kieszonkową powieść, której tytułu Jake nie był w stanie rozpoznać.
Za katapultami śródokręcia dwa dalsze myśliwce oraz jeden tankowiec postawione zostały w stan gotowości piętnastominutowej: w odpowiednich salach odpraw ich załogi siedziały w kombinezonach, na sygnał gotowe pognać na pokład startowy.
Załogi zawsze były w stanie gotowości, jeśli samoloty nie znajdowały się właśnie w powietrzu. Poza wodami przybrzeżnymi Stanów Zjednoczonych, rzadko zdarzało się, by na lotniskowcu obowiązywała gotowość do lotu dłuższa niż pół godziny. Kwadrans był okresem typowym dla pełnego oceanu. Gotowość pięciominutowa ogłaszana była na Morzu Południowochińskim podczas zakończonej niedawno wojny, a także w każdej sytuacji realnego zagrożenia, która zaistniała właśnie dzisiaj. Wywiad podejrzewał, iż Sowieci mogą spróbować przelecieć nad kierującą się do Japonii grupą „Columbii”, a użyć do tego mogli bombowców z bazy we Władywostoku lub stacjonujących na jednym z lotnisk Sachalina bądź Kamczatki.
Przy tak słabej widzialności, pomyślał Jake, niewiele miałyby Ruski z tego, że przelecą nad nami. Patrzył jak fregata z prawej mozolnie wspina się na grzbiet fali, a potem zanurza dziób tak głęboko, że wielkie, białe bryzgi sięgały na wysokość mostka.
„Columbią” tak nie rzucało, niemniej Jake dobrze czuł kołysanie i widział jak skośny pokład startowy unosi się i opada na każdej fali.
Po prawej, na miejscu bombardiera-nawigatora, „Flap” Le Beau czytał książkę Malcolma X. Za każdym razem, kiedy docierał do dołu strony, podnosił wzrok i kilkakrotnie omiatał oczyma wszystko dookoła, zanim podjął lekturę.
Przy kolejnej lustracji, Jake wskazał brodą książkę: – Dobre to chociaż?
– Facet jest interesujący jak jasna cholera – mruknął Flap i czytał dalej.
– A o czym pisze?
– Nigdy nie słyszałeś o Malcolmie X?
– Nie.
– Nienawidził białasów. Uważał, że rasy powinny żyć oddzielnie i nie mieszać się ze sobą.
– Ty też tak sądzisz? – zapytał badawczo Jake. Flap był dopiero drugim czy trzecim czarnym facetem, jakiego Jake spotkał w lotnictwie morskim, a z żadnym z tamtych nie rozmawiał o kwestiach rasowych.
– Miał kilka dobrych pomysłów – odparł Flap, patrząc na Jake’a. – Ale ja jestem zdania, że rasy powinny łączyć się i stapiać. Ameryka jest dla Amerykanów, wszystkich: czarnych, białych, brązowych, zielonych i purpurowych. A ty? Wiejska Wirginia, faceci o byczych karkach, dla których Murzyn jest gorszy od psa, bigoteryjni politycy, brzuchaci szeryfowie; co ty na to?
– Ten koleś, X, powinien wynająć cię do pisania przemówień – bąknął Jake, który nie był na tyle głupi, aby z zapałem wziąć stronę równości wszystkich ras i powszechnego braterstwa, zwłaszcza kiedy za słuchacza miał kogoś, kto, jak się wydawało, bez specjalnego wysiłku potrafił wyśmiać wszystkie fanfaronady.
– Kto wie, jeśli interesy z marines zaczną się źle układać, może i wezmę się za politykę – wzruszył ramionami Le Beau i powrócił do książki.
Jake pamiętał, że na farmie ojca od zawsze pracowało dwóch Murzynów. Byli wielkimi mężczyznami, z dłońmi jak bochny chleba i ramionami grubszymi od młodzieńczego uda. Ledwie potrafili się podpisać, ale pracowali za czterech białych. W młodości zajmowali się naprawą torów kolejowych i dźwigali wielkie dwuręczne młoty. „Chłopcy z Georgii”, mawiał o nich ojciec, a Jake nigdy się nie dowiedział, w jaki sposób ci dwaj wylądowali ostatecznie na farmie Graftonów, niemniej Isaiah i Frank od czasu do czasu powtarzali, że ich noga nigdy nie przekroczy południowej granicy Wirginii. Potrząsali potem głowami wśród śmiechów, a chłopak widział w wyobraźni krwiożerczych szeryfów z Południa, którzy marzą o pomszczeniu jakichś tajemniczych zbrodni. Ojciec traktował obu Murzynów tak samo jak białych, których czasami najmował: pracował obok nich, jadł z nimi ze wspólnego garnka, dzielił się papierosami i kawałami. Jake wprost przepadał za nimi.
Jeśli segregację rasową uważał za coś równie naturalnego, oczywistego i logicznego jak uprzejmość wobec kobiet i szacunek dla starszych, to nie różnił się w tym od wszystkich swych rówieśników z południowo-zachodniej Wirginii. A przynajmniej było tak do roku 1962, kiedy skończył siedemnaście lat. Któregoś wieczoru w dzienniku telewizyjnym pokazano migawkę z Birmingham, gdzie policja użyła przeciwko czarnym nastolatkom armatek wodnych. Ojciec zerwał się z krzykiem.
– Całe szczęście, że nie jestem czarnym! – wrzeszczał Sam Grafton. – Bo gdybym był, wziąłbym w garść spluwę, pognałbym do Birmingham i ustrzeliłbym paru z tych skurwysynów. A ten poszedłby na pierwszy ogień. – Ojcowski palec oskarżycielsko mierzył w ekran, na którym Jake zobaczył „Byka” Connora.
– Sam! – zawołała zgorszona matka.
– Ale posłuchajże, kobieto, co oni jeszcze mają zrobić, żeby biali zaczęli ich traktować porządnie? Czarni przeżyli znacznie gorsze męczarnie, niż wszyscy chrześcijanie pozbierani do kupy. Coś ci powiem, te sukinsyny, które ich dręczą, to żadni chrześcijanie. To naziści. Prawdziwy cud boski, że Murzyni nie zaczęli jeszcze strzelać do tych parszywych świń.
– Czy musisz tak przeklinać?
– Najwyższy już czas, żeby sami biali wzięli się za tych cholernych ciemniaków! – grzmiał Sam Grafton. – Do cholery, niechże ten Kennedy ruszy tyłek ze swojego bujanego fotelika i wymierzy kilka dobrych kopniaków! Prezydent Stanów Zjednoczonych, który powiada, że nic nie potrafi zrobić, kiedy te bydlaki pastwią się nad dzieciakami! O, niechby tylko „Byk” Connor był czarnuchem i poszło by o białe dzieci, inaczej śpiewałby ten laluś. Taki sam z niego gumowy polityk, który wygnie się w każdą stronę, żeby tylko nie stracić głosów wyborców.
Tego dnia Jake przejrzał na oczy i odetkały mu się uszy. Nagle dostrzegł ruch obrony praw obywatelskich i zaczął przysłuchiwać się dyskusjom. Ojciec zawsze różnił się nieco od sąsiadów i szedł jakby do rytmu innego werbla. Zwykle racja była po jego stronie. Syn uznał, że tak samo jest i teraz.
Westchnął na wspomnienie tamtego wieczoru i potoczył wzrokiem po pokładzie, na którym marines drzemali obok maszyn i sprzętu.
Był właśnie w trakcie ziewania, kiedy posłyszał, jak z lekkim szumem ożywają głośniki pokładowe: – Ogłaszam piątkę. Ogłaszam piątkę. Nadciągają bandyci.
Pokład ożył w jednej chwili. Jake zrobił młynka palcami do opiekuna maszyny, który odpowiedział mu takim samym gestem. Przekręcił główny włącznik dopływu paliwa do lewego silnika i uruchomił starter. Silnik ruszył w niskim pomrukiem. Kiedy obroty były już odpowiednie, zaczął dopinać hełm, patrząc jednocześnie w wskaźniki temperatury i obrotów.
Włączył drugi silnik i zasunął osłonę kabiny; w tej samej chwili ruszyły łopaty wirnika nośnego Anioła. Zmieniali kurs i Jake dokładnie widział przechył pokładu; ustawiali się jakieś czterdzieści stopni bardziej w lewo na wiatr. Pokład powoli się wyprostował, a w chwilę później uniósł się Anioł, ruszając prosto przed siebie. Kiedy znalazł się w bezpiecznej odległości od dziobu, pilot śmigłowca ratunkowego położył maszynę w skręcie w prawo.
Tymczasem liny katapult wyciągane były z wodnych hamulców i montowane w spustach, zaś mechanicy dokonywali ostatnich sprawdzianów przy obu samolotach i podnosili aprobująco kciuki. Zbrojmistrz w czerwonej kamizelce usunął ozdobione czerwonymi wstążkami zawleczki z zapalników bomb. Teraz dyrygent ruchu samolotów po pokładzie, w żółtej kamizelce, dał znak zezwolenia pilotowi naprzeciw Jake’a i polecił mu wcisnąć się ostatnie pół metra w Kat 3, a jednocześnie pod brzuchem maszyny zazieleniły się kamizelki obsługi katapulty, jedni zakładali „uzdę”, podczas gdy inni zajęli się prętem blokującym, w przypadku Phantoma była to trzymetrowa przegubowa belka, której jeden koniec, z bezpiecznikiem, mocowało się do skrzydeł samolotu, a drugi wprowadzano w szczelinę katapulty. Wagowy wyświetlił wskazanie pilotowi i podniósł oba kciuki, pokazując je dowódcy katapulty, który również dał pozwolenie. Wszystko wyglądało jak balet różnokolorowych kamizelek, których właściciele tańczyli wokół samolotu i pod nim.
Myśliwiec naparł na pręt blokujący, a za nim podniósł się trzyczęściowy deflektor, który osłonić miał następną maszynę przed gazami odrzutu. Grafton sprawdzał przyrządy pokładowe, a kątem oka kontrolował poczynania Phantoma.
Zobaczył, jak obniża się ogon myśliwca wielozadaniowego, w istocie to rozporka przedniego podwozia podniosła się o czterdzieści centymetrów, aby polepszyć kąt natarcia. Dostrzegł, jak dowódca katapulty kręci palcem nad głową, domagając się pełnego ciągu i usłyszał potężną odpowiedź Phantoma, a następnie ujrzał kłęby czarnego dymu buchające nad ekranem i poczuł, jak jego własny samolot zatrząsł się od impetu dwóch silników. Pilot myśliwca poruszył drążkiem, posłusznie drgnęły: ster kierunku i wysokości. Ostatnie kciuki poszły w górę.
Dowódca katapulty podniósł rękę z otwartą dłonią: sygnał włączenia dopalaczy. Znad ekranu przestał unosić się ciemny dym, którego miejsce zajęły gorące, rozedrgane gazy. Nawet tutaj, w kabinie cysterny, huk wyraźnie się zwiększył. Jake poczuł gryzący swąd gazów.
Maska nie jest szczelnie nasadzona. Muszę poprawić w powietrzu, przemknęło mu przez głowę.
Ostatni marynarz z załogi katapulty, który zawiesił się na zaczepie, aby być pewnym dobrego umocowania, skulony wybiegł spod maszyny, i zrobił aprobujący gest w kierunku dowódcy.
Ten zasalutował pilotowi, spojrzał w dół pokładu i pochylił się. Raz, dwa... i Phantom skoczył przed siebie, a z dysz trysnęły dwa płomienie. Nie przebył jeszcze trzydziestu metrów, kiedy deflektor zaczął się obniżać i oficer startowy przywołał gestem Jake’a.
Upewniwszy się, że F-4 opuścił pokład, dowódca skupił uwagę na maszynie w Kat 4, której silniki pracowały już pełnym ciągiem. Dał sygnał do włączenia dopalaczy. Piętnaście sekund później drugi Phantom pomknął po pokładzie w ślad za pierwszym, który wyłączył już dopalanie i ciągnął za sobą ciemną smugę dymu, wyraźnie odcinającą się od szarej ściany mgielnej.
Jake podkołował przed siebie, by następnie powtórzyć cały rytuał; wiatr rozrywał kłęby pary z otworu w pokładzie i szarpał kombinezony uwijających się po nim ludzi.
Ciąg, drążek, uchwyt katapulty, wskaźniki obrotów, kontrolki, salut.
Raz, dwa – poczuł leciuteńkie drgnięcie, kiedy puścił bezpiecznik, a potem przyśpieszenie wcisnęło go w fotel jak ręka Boga.
Kontroler kazał Jake’owi wejść na siedem kilometrów.
– Texaco, stacja wyższa.
Flap potwierdził, a Jake powiedział przez interkom: – Gotowość piętnaście zostawią w spokoju.
– Skąd wiesz?
– Najwyraźniej chcą, żebyśmy napoili drugi klucz myśliwców zaraz po odpaleniu, jeśli w ogóle go odpalą.
– Może tak, może nie.
– Pytanie „dlaczego?” nie należy do nas; my mamy wykonać albo zdechnąć.
– Ale podniosły nastrój. Dzisiaj wolę wykonać.
– Tak jest, sir.
– Nie wygłupiaj się.
Jake Grafton kwiknął jak prosiak.
– Twierdziłeś, że ani ci w głowie obrażać piechotę morską – powiedział Flap tonem zdegustowania.
– Kłamałem.
Ocean zniknął, gdy znaleźli się na wysokości kilometra. Jake zdany był na przyrządy pokładowe: nie widać było horyzontu, wody, nieba. W tej bezforemnej pustce samolot mknął jak zawsze, ale o jego przesuwaniu się w przestrzeni mówiły jedynie wysokościomierz, strzałka TACAN-u i cyferki przeskakujące w urządzeniu pomiaru odległości DME.
Jake przypuszczał, że na wyznaczonym pułapie opar stanie się znacznie rzadszy, tymczasem na siedmiu kilometrach zobaczył tylko nad sobą jaśniejszą plamę, którą musiało być Słońce, ale poza tym nic się nie zmieniło. Nie mogąc oprzeć na niczym wzroku, nie potrafił nawet ocenić widzialności. Flap poinformował, że osiągnęli górną stację, a kontroler obojętnie potwierdził komunikat.
Jake ustawił ciąg na ekonomiczny, a kiedy prędkość się ustabilizowała, włączył autopilota. Sprawdził wysokość i z jednej strony poluzował wiązania maski tlenowej. Flap przez parę chwil rozglądał się w milczeniu, a potem z kieszeni kombinezonu wyciągnął książkę i otworzył ją w miejscu, gdzie założył róg stronicy.
Jake zerknął na wskaźniki, żeby upewnić się, iż przepływ paliwa dokonuje się normalnie. Tankowiec niósł pięć jednotonowych podwieszanych zbiorników, a paliwo było z nich podawane automatycznie. Gdyby jednak pojawiły się jakieś blokady, Jake musiał dowiedzieć się o tym jak najwcześniej, gdyż odpowiednio mniej miałby paliwa do przekazania innym samolotom czy też na własny użytek.
Znajdowali się o ponad osiemset mil na północny zachód od Midway i na niebie nie widać było nikogo poza nimi. Jeśli nie popatrywał na przyrządy i nie korygował od czasu do czasu ułożenia skrzydeł, mógł tylko wypatrywać w jałowej bieli samolotów, po których nie było ani widu ani słychu.
Myśliwce miały przechwycić nadlatujących Rosjan; E-2 oddalał się od okrętu, aby zająć punkt obserwacyjny. Żadne inne maszyny nie wzbiły się z „Columbii” i nie było za czym się rozglądać. Ale nawet gdyby z chmur wynurzył się znienacka jakiś samolot, byłby niesłychanie blisko, idąc kursem na kolizję, co natychmiast przypomniało przygodę z Phantomami sprzed tygodnia. Wolałby nie przeżywać tego raz jeszcze.
Usiłował zmusić się do uwagi, ale nuda zwyciężała i myśl zaczynała bujać beztrosko.
Wczoraj wieczorem podpisał prośbę o przeniesienie do rezerwy i wręczył ją podpułkownikowi Haldane’owi. Stary przyjął dokument bez słowa, bo niby co właściwie miał powiedzieć?
Haldane nie zamierzał przekonywać Graftona; prawie go nie znał. Skoro chciał odejść, niech idzie. Otrzyma list z podziękowaniami za służbę, uścisk ręki i grzecznościowe: „Powodzenia na nowej drodze życia”.
O to mu przecież chodziło, czyż nie?
Lepiej wszak wrócić do Wirginii i pomóc ojcu na farmie... Łowić ryby na wiosnę i w lecie, polować na jesieni... Może kiedyś, podobnie jak ojciec, wstąpi do „Lions Club”. Spotkania klubowe co czwartek, dwa lub trzy razy na miesiąc w niedzielę do kościoła, we wrześniowe i październikowe piątki licealne rozgrywki futbolowe...
Osiądzie, założy własny dom, kupi meble, zacznie zapuszczać korzenie. Usiłował sobie wyobrazić tę przyszłość. Jaka ona będzie?
Nudna. Potwornie nudna. Żadnych przeszkód, żadnych wyzwań, żadnego ryzyka. Z drugiej jednak strony, skarżył się przecież, że w Marynarce człowiek staje przed zbyt licznymi wyzwaniami, że odpowiedzialność za życie i los innych ludzi nazbyt jest ciężka. Tam za dużo ryzyka, tu za mało; czy istniało jakieś pośrednie rozwiązanie?
– Texaco, Atak.
– Tu Texaco, odbiór.
– Zejdź do dolnej stacji. Zacier.
„Zacier” było złagodzonym skrótem od „zapierdalaj”.
– Idę.
Jake wyłączył autopilota i położył Intrudera w dziewięćdziesięciostopniowy przechył. Nos w dół. Hamulce aerodynamiczne, zmniejszyć ciąg, przechył do siedemdziesięciu stopni, dołożyć kilka g. Strzałka prędkości schodzenia doszła do dwóch kilometrów na minutę. Dalej już pójść nie mogła. Zejście po spirali było w jego sytuacji najlepszym manewrem, gdyż w przypadku powietrznych tankowców obowiązywało ograniczenie przeciążenia do trzech g, tak bowiem postanowili specjaliści od Grummana, aby zapewnić skrzydłom większą długowieczność. Miał właśnie trzy g, a wysokościomierz zmieniał wskazania w oszałamiającym tempie.
Dolna stacja znajdowała się na pułapie półtora kilometra, ale przy słabej widzialności mogła być wyznaczona jeszcze niżej. Lepiej spytać...
– Atak, tu Texaco. Jak tam na dole z widzialnością i podstawą chmur?
– Nieco gorzej, niż przy waszym starcie. Jakaś mila przy całkowitym pokryciu nieba.
– Kto jest naszym klientem?
– Wąż Dwa Zero Siedem. Stan krytyczny. Wciśnij siedemnastkę i nawiąż z nim kontakt.
Jake schodził właśnie poniżej trzeciego kilometra, stale z silnym przeciążeniem. Flap z wysiłkiem zmienił kanał radiowy i odezwał się: – Wąż Dwa Zero Siedem, tu Texaco. Podaj swoją pozycję, wysokość i kurs. Odbiór.
– Texaco, jestem na radialu trzy-jeden-zero, godzina dziewiąta, kurs powrotny, dwie tony. Lepiej się pośpiesz.
Jake wcisnął nadajnik.
– Trzymaj kurs, podejdziemy do ciebie.
Zerknął na strzałkę TACAN-u. Przyrząd pomagał mu uzmysłowić sobie swoje położenie w trójwymiarowej przestrzeni. Wyrównał skrzydła i jeszcze bardziej obniżył nos. Szybkość wynosiła sześćset kilometrów na godzinę i stale rosła.
– Wąż, tu Texaco. Z czym masz kłopot?
– Wycieka paliwo, a tego, co mamy, nie starczy na podejście.
– Podaj jeszcze raz pozycję.
– Trzy-jeden-zero na piątej, wysokość tysiąc dwieście, prędkość pięćset pięćdziesiąt, kurs jeden-trzy-zero.
– Widzisz ocean?
– Ani trochę.
– Leć aż do półtorej tony.
Jake mijał właśnie pułap dwóch kilometrów, na radialu trzy-trzy-zero, dziewięć mil. Miał sześćset pięćdziesiąt kilometrów na godzinę i podciągnął nieco nos, zmniejszając tempo schodzenia. Zamknął hamulce aerodynamiczne i dodał ciągu.
– Wkrótce się spotkamy – mruknął. Flap nic nie odpowiedział.
Problem w tym, że nie wiedział, jaka jest widzialność. Jeśli, jak przypuszczał, wynosiła około mili, on zaś przejdzie obok F-4 odrobinę dalej, już go nie odnajdzie. W przeciwieństwie do Phantoma, tankowiec nie miał radaru przechwytującego.
Skupił teraz uwagę na igle TACAN-u. Płynęły sekundy i odległość od lotniskowca gwałtownie malała.
– Jest! Na pierwszej! – krzyknął Flap.
Także i Jake zobaczył myśliwca. W porządku: był pod nimi kilkaset metrów, ponad kilometr dalej; za samolotem ciągnęła się struga paliwa. Jake zmniejszył ciąg i otworzył hamulce.
Jezu, ale blisko! Obniżył nos, aby przejść pod Phantomem.
– Uważaj!
Skrzydłowy Phantom! Jego dysze tuż przed przednią szybą! Chryste Panie!
Gwałtownie pchnął drążek, a ujemne ciążenie sprawiło, że obaj zawiśli w pasach. Dwa uderzenia pulsu i był już głęboko pod Phantomem; przyciągnął drążek. Zapomniał o skrzydłowym!
Utrzymując prędkość pięciuset kilometrów na godzinę, ustawił się pod uszkodzonym F-4.
– Wężowe Oko, jestem na twojej pierwszej. Tankujemy przy czterystu kilometrach na godzinę. Podejdź.
Upewnił się, że leci wprost na okręt, a następnie obrócił się w fotelu i spojrzał na zbliżającego się ku nim Phantoma. Flap przygotowywał końcówkę tankowania.
Pod brzuchem Phantoma nie było półtoratonowego zbiornika; paliwo lało się bezpośrednio z kadłuba.
– Zielone światło, jesteś podłączony – oznajmił Flap pilotowi myśliwca przez radio.
Jake odwrócił się do tablicy. Nie chciał zakłócać tankowania naciągnięciem przewodu.
– Co się stało, Wężowe Oko?
– Zbiornik pod brzuchem nie chciał podawać; odrzuciliśmy go, ale z kadłuba zaczęło się lać, pewnie wysiadł zawór. Mamy już tylko osiemset.
– Atak, tu Texaco; ile ma dostać Dwa Zero Siedem?
– Ile chce. Pokład będzie gotowy za sześć, siedem minut.
Zielone światło na pulpicie tankowania zgasło, a zaczął cykać licznik paliwa.
– Ciągniesz krew – poinformował Flap pilota F-4.
Przelatywali właśnie nad „Columbią”. Jake powoli tracił wysokość. Gdyby udało mu się zejść poniżej chmur, mógłby zostawić Phantoma na kursie 180°, tak że po pół minucie ten znalazłby się na pokładzie.
Kiedy paliwomierz odmierzył trzy tony, odezwał się pilot myśliwca: – Niech tak leci. W każdym razie szybciej wlatuje, niż ucieka.
Na siedmiuset metrach Jake zobaczył powierzchnię oceanu. Ciągle się obniżał. Na pięciuset dostrzegł po lewej lotniskowiec, który ostro wykręcał pod wiatr. Z tej odległości mógł tylko rozpoznać kilka maszyn, które trzeba jeszcze było usunąć z pasa startowego. I to jak najszybciej.
Wyrównał czterysta metrów nad wodą i w lewym skręcie zaczął okrążać „Columbię”. Okręt szedł teraz dokładnie pod wiatr, ciągnąc za sobą prosty ślad, białą jak śnieg bruzdę w szarej wodzie, którą młóciły pod powierzchnią cztery wielkie śruby.
– Wąż Dwa Zero Siedem, tu Paleta. Będziemy gotowi za dwie minuty. Odczep się od tankowca, idź pod wiatr i wejdź na ścieżkę. Fale ciągle ponad pięć metrów, więc pokład trochę podskakuje, – Dwa Zero Siedem, zrozumiałem.
Jake przelatywał właśnie nad dziobem lotniskowca; licznik paliwa nieustannie cykał. Przetoczył dotąd cztery i ćwierć tysiąca kilogramów.
– Texaco, sokołem.
– Zrozumiałem.
„Iść sokołem” znaczyło lecieć równolegle do ścieżki schodzenia, aby nieszczelny samolot mógł ewentualnie ponownie nabrać paliwa.
Wszystko idzie dobrze, pomyślał Jake. Facet wróci na pokład.
Paliwomierz zatrzymał się na czterech tysiącach ośmiuset kilogramach i myśliwiec się odłączył. Jake położył Intrudera w ostry skręt w prawo, a potem przez lewe ramię obejrzał się na Phantoma. Uszkodzony samolot tracił wysokość i zwalniał, z opuszczonym hakiem i wysuwającym się podwoziem. Z brzucha kadłuba paliwo uchodziło wyraźnym strumieniem. Z tyłu wiernie trzymał się skrzydłowy, który nie czynił przygotowań do lądowania.
Kiedy pilot F-4 pozbywał się zbiornika spod kadłuba, zaciął się pewnie awaryjny odłącznik, od którego oderwały się przewody paliwa. Ponieważ w tej sytuacji nie działał jednokierunkowy zawór, paliwo ze zbiornika głównego tłoczone było na zewnątrz.
Jake zwolnił do czterystu kilometrów, potem nawinął przewód przetaczania i sprawdził, czy szpula się nie zablokowała. Teraz musi trzymać się przy okręcie, by, jeśli Phantomowi się nie powiedzie, być gotowym do kolejnego tankowania.
Wskoczył na trzysta metrów i w odległości mili zrobił ostry zwrot, ustawiając się równolegle do kursu lotniskowca po jego lewej burcie.
Phantom przecinał kilwater „Columbii” i szykował się do wejścia na ścieżkę, kiedy Jake zobaczył ogień. Zapaliło się wyciekające z samolotu paliwo; wyraźnie widoczny płomień był dwa razy dłuższy od samolotu.
– Palisz się! – krzyknął ktoś przez radio.
– Skacz, skacz, skacz!
Hop, hop – jeden za drugim wyskoczyły w powietrze dwa fotele. Zanim pierwszy spadochron zdążył się rozwinąć, maszyna dała nura w kilwater „Columbii”. Chlust, białe bryzgi – i po samolocie nie było już śladu.
– Oba parasole rozłożone – powiedział przez radio inny głos. Już w następnej chwili czasze spadochronów zaczęły z wolna układać się na falach. Przelatując nad nimi, Jake dostrzegł helikopter, zbawczego Anioła.
– I jak tu, bracie, nie mówić o szczęściu! – pokręcił głową Jake. – Prawdziwy cud, że nie wybuchł.
Brał skręt nad dziobem, kiedy odezwał się szef. Rozpoznawało się go nieomylnie, jak głos Stwórcy na wysokościach.
– Texaco, twoja kolej. Ściągamy was.
Jake sprawdził ilość paliwa. Zostało cztery i pół tony. Otworzył główny zawór, potem wypuścił hak, podwozie i wychylił klapy.
Zgodnie z zapowiedzią, kula podskakiwała w optycznym układzie lądowania. Żyroskop potrafił neutralizować lekkie kołysanie pokładu, ale nie gwałtowne ruchy przy wysokiej fali.
Wylądował bez kłopotów i w ślad za wskazaniami pokołował w kierunku pomostu, aby uzupełnić paliwo. Silniki zostawił włączone. W chwilę później po drugiej stronie usiadł helikopter, w kierunku którego rzucili się marines z noszami. Niepotrzebnie. Obaj członkowie załogi Phantoma szli o własnych siłach, zmoknięci, ale śmiejący się od ucha do ucha. Wszystkim dookoła pokazywali uniesione kciuki.
Pięć minut później Jake i Flap ciągle jeszcze tankowali paliwo, kiedy dwa radzieckie bombowce typu Bear, wielkie, srebrne samoloty turbośmigłowe nadleciały zza rufy okrętu na wysokości niecałych dwustu metrów. Leciały w odległości trzystu metrów od siebie; każdemu wiernie jak ryba-pilot towarzyszył jeden F-4. Wszyscy na pokładzie zadarli głowy i wpatrzyli się w samoloty.
– Mogliśmy dzisiaj spisać się trochę lepiej – odezwał się Jake do Flapa. – Drugie radio powinniśmy byli nastawić na Atak. Bez żadnego pytania wiedzielibyśmy, co się dzieje z Dwa Zero Siedem. Powinniśmy także spytać o skrzydłowego. Phantomy chodzą zawsze parami, jak węże.
– Jeszcze widzę te dysze Phantoma pośrodku wiatrochronu – westchnął Flap. – Ja cię pieprzę!
Jake dobrze wiedział, o co chodzi nawigatorowi: zimny strumień trwogi prosto w serce.
– Może przelecimy procedurę przedstartową? – zasugerował.
– Chyba tak – zgodził się Flap, wsunął książkę Malcolma X do kieszeni kombinezonu i zasunął zamek.
Kiedy rano Jake wchodził do sali odpraw, podszedł do niego oficer dyżurny, podporucznik Doug Harrison.
– Panie poruczniku, dowódca wzywa pana do swojej kabiny.
– Daj sobie spokój z tym panem porucznikiem. To ma być piechota morska?
– Mam nadzieję, panie poruczniku. Jake westchnął ciężko.
– Nie wiesz, o co chodzi?
– Nie, panie poruczniku.
– Do cholery jasnej, na imię mam Jake.
– Tak jest, panie poruczniku.
– Przestań się karmić regulaminami. Pozwól włosom odrosnąć na dwa centymetry. Daj sobie przynajmniej raz spokój z pucowaniem butów. Zamiast stu pompek zrób osiemdziesiąt. Najważniejsze, żeby nie przesadzić, bo się od tego porzygasz, Doug.
Kajuta Starego była na trzecim pokładzie, piętro poniżej sal odpraw. Najpierw trzeba się było przecisnąć przez wodoszczelną śluzę, potem zejść po wąskich schodkach.
Na pukanie Jake’a w drzwiach stanął podpułkownik.
– Wejdź i siadaj.
Kiedy pilot pogrążył się w fotelu, Haldane wziął z blatu kartkę, zważył ją na dłoni, a potem upuścił na biurko.
– Prośba o zwolnienie. Mam ją zaopiniować. Co napisać?
– To, co się pisze w takich sytuacjach, panie pułkowniku – odparł zaskoczony Jake.
– Formalnie rzecz biorąc, prosisz o przeniesienie z regularnych oddziałów Marynarki do rezerwy. Ja mam przedstawić swoją opinię Komisji Przeniesień. Dlaczego chcesz zrezygnować?
– Panie pułkowniku, w podaniu...
– Czytałem je. „Aby podjąć pracę w cywilu”. Wspaniale. Dlaczego chcesz się wycofać?
– Panie pułkowniku, wojna się skończyła. Poszedłem do Centrum Szkolenia Oficerów Rezerwy, gdyż alternatywą był pobór. Potem zostałem zawodowym oficerem Marynarki, gdyż zaproponował mi to mój dowódca, ale nigdy nie myślałem o karierze w Marynarce. Mówiąc szczerze, nie uważam, żebym się do tego nadawał. Lubię latać, ale nie bardzo mi leży cała reszta żołnierskiego życia. Jeśli wybuchnie następna wojna, jako pierwszy stawię się na ochotnika. Nudzi mnie wożenie się po oceanie w czasie pokoju.
– Chcesz latać w jakiejś linii lotniczej?
– Jeszcze nie wiem, panie podpułkowniku. Z żadną się jeszcze nie kontaktowałem, ale kto wie?
– Potwornie nudna praca, jeśli chcesz usłyszeć moje zdanie. Startujesz w A i lecisz do B. Lądujesz. Kołujesz do hangaru. Noc w hotelu. Nazajutrz z powrotem do A. Myślę, że po kilku chwilach facet z twoim wyszkoleniem i doświadczeniem zaczyna nudzić się jak cholera. Niewiele lepiej, niż zostać kierowcą autobusu.
– Pewnie ma pan rację, panie pułkowniku.
– No więc, co zamierzasz robić w cywilu?
– Jeszcze nie wiem, panie pułkowniku.
– Do diabła, chłopie, po co rezygnować, jeśli nie masz na oku niczego lepszego? Gdybyś chciał skończyć uniwersytet, przejąć firmę ojczulka albo otworzyć burdel w Texicali, powiedziałbym tylko „Powodzenia”. Ale z tobą jest inaczej. Wyślę to normalną drogą służbową, ale aż do momentu zwolnienia ciągle masz czas, żeby zmienić decyzję. Przemyśl to dobrze.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Przy okazji, szef Phantomów kazał ci przekazać parę ciepłych słów z powodu tego, jak napoiłeś Dwa Zero Siedem i wróciłeś z wiatrem wprost na krypę. Szybki, sprawny kontakt, robota profesjonalisty.
– Szkoda tylko, że się zapalił.
– Kiedy zwolnił do prędkości lądowania, paliwo zaczęło dostawać się do komory silnikowej i zapaliło się. Od chwili, kiedy płomienie pokazały się na zewnątrz, po dwóch i pół sekundach przewody hydrauliczne byłyby przepalone. Wyskoczyli, gdy nos poszedł w dół. Pociągnąłby drążek do siebie i byłoby po nich.
Jake przytaknął w milczeniu.
– To męska gra – powiedział Haldane i wzruszył ramionami. – Żadnych fanfar, sławy, marna płaca, okropne chwile i ta stawka: ludzkie życie. Za każdym razem, kiedy wraz z nawigatorem zapinacie pasy, rzucacie na stół swoje losy.
Dzień za dniem lotniskowiec płynął w otoczeniu swej eskorty na zachód. Samoloty na pokładzie „Columbii” pozostawały w stanie gotowości, a licząca pięć tysięcy trzysta osób załoga odbywała przeglądy sprzętu, odwalała robotę papierkową i ćwiczyła alarmy: rano, w południe i wieczorem odbywały się alarmy ogniowe, ogólne, atomowe, biologiczne, chemiczne, alarmy z powodu kolizji, przecieku kadłuba, wybuchu reaktora i wypadku na pokładzie startowym. Oddziały opanowania zagrożeń podpierały się nosem; oddziały strażackie straciły już rachubę ugaszonych „pożarów”.
Jedynym urozmaiceniem w tych rutynowych zajęciach były wczesne godziny nocne, gdy przeprowadzano doraźne uzupełnienia paliwa jednostek eskortowych. Co trzy dni mniejsze jednostki eskortujące podpływały do burt „Columbii”, aby z jej zbiorników pobrać standardowe paliwo okrętowe.
Dla miłośników Marynarki to jeden z najbardziej fascynujących widoków, gdy dwie lub trzy rażąco różne pod względem wielkości jednostki płyną obok siebie przez wzburzone wody nocnego Pacyfiku, sprzężone ze sobą wężami i kablami.
Jake ze szczególnym upodobaniem przyglądał się niszczycielom i fregatom, i kiedy tylko mógł, podziwiał je z biegnącego obok katapulty chodnika na prawej burcie. Mniejszy okręt nadpływał od rufy i wyprzedzał wielki lotniskowiec, by następnie, płynąc równoległym kursem dostosowywać powoli szybkość. Olbrzym wisiał w wodzie nieruchomy niczym skała, malec tymczasem podskakiwał na falach i kolebał się na wszystkie strony. Dziób zapadał się od czasu do czasu tak głęboko w wodę, że wysoko w górę wzlatywały bryzgi piany, przednia wieża niknęła na chwilę z oczu, a wszyscy na pokładzie stali przez kilka sekund po kolana w wodzie.
Kiedy kapitan niszczyciela zajął właściwą pozycję, nad dwudziestopięciometrową szczeliną przerzucano linę, którą chwytali marynarze w hełmach i kamizelkach ratunkowych. Linę mocowano w blokach i w chwilę później nad wzburzoną wodą sunął kabel, a po jego zabezpieczeniu – przewody, przez które natychmiast zaczynało płynąć paliwo. Aby zmniejszyć czas konieczny na przepompowanie setek ton paliwa, najczęściej używano równocześnie trzech węży.
Pewnej nocy pojawił się statek dostawczy, a niedługo potem przy jego prawej burcie ukazała się fregata. Teraz paliwo przewodami, a przesyłki na linach popłynęły jednocześnie do lotniskowca i okręt eskorty. Aby przyśpieszyć cały proces, śmigłowiec CH-46 zabierał szczelnie upakowane palety z rufy transportowca i przenosił na pokład startowy „Columbii”.
Na zachodnim skraju oceanu, w mroku nocy, widać było wyraźnie potęgę Ameryki. Wytwory najpotężniejszej w świecie gospodarki przekazywane były na pokłady okrętów w zawrotnych ilościach: paliwo, oleje, tłuszcze, bomby, amunicja, pociski rakietowe, papier toaletowy, kasety filmowe, części zamienne, wyposażenie ćwiczebne, środki medyczne, puszkowane napoje chłodzące, słodycze, mięso, warzywa, mleko, mąka, keczup, herbata, kawa – lista ciągnęła się bez końca. Do zapełnienia ładowni statku dostawczego nie wystarczał jeden pociąg towarowy.
Żaden inny naród na kuli ziemskiej nie mógłby zapewnić powiązań międzyludzkch, struktur organizacyjnych i narzędzi nieodzownych do wytworzenia, dostarczenia i przetransportowania tak ogromnej ilości dóbr na okręty znajdujące się pośrodku wodnego pustkowia. Możliwość zaopatrywania jednostek Marynarki, gdziekolwiek na kuli ziemskiej się znalazły, stanowiła jeden z głównych składników potęgi Stanów Zjednoczonych, potęgi rozciągającej się na tysiące mil wód morskich. To właśnie owe statki dostawcze czyniły Waszyngton najważniejszym miastem świata, Kongres USA – najważniejszym zgromadzeniem prawodawczym na Ziemi, a prezydenta Stanów Zjednoczonych – najważniejszą osobą naszego globu. To te statki zapewniały powszechną Pax Americana.
Takie myśli rzadko kiedy nawiedzają przeciętnych ludzi i w tym momencie bynajmniej nie nawiedzały Jake’a Graftona, pilota samolotu szturmowego, pionka historii i syna farmera. Na pomoście biegnącym wokół pokładu startowego stał pod ogonem A-6 z kołnierzem postawionym dla ochrony przed wiatrem i zimnem – i zachwycał się widokiem.
– Słyszałem, że rzucasz Marynarkę – któregoś wieczoru powiedział w kabinie Real McCoy.
– Tak. Jak tylko rejs się skończy.
Tabele z kursami akcji publikowane przez „The Wall Street Journal” zaściełały podłogę, pryczę McCoya i jego biurko. Siedział na podłodze po turecku z pękatym notatnikiem na kolanach. Uzupełniał swe zapiski każdego wieczoru po dostarczeniu poczty na okręt. Oparł się o szafkę, rozprostował nogi i westchnął przeciągle.
– Myślałem sobie – powiedział – że kiedy z racji zamknięcia w okręcie przez dziesięć dni jestem odcięty od rynku, kółka kręcą się szybciej. Ale nie. – Wzruszył ramionami. – Może kiedyś, ale nie teraz.
Jake odłożył książkę.
– Co cię trzyma w Marynarce? Myślałem, że twoją prawdziwą pasją jest giełda.
– To straszliwe hobby. Cały problem chyba w tym, że jestem nałogowym hazardzistą. A giełda jest najlepszą z gier, wstęp do kasyna za darmo, raptem opłata dla maklera przy każdej transakcji. Ale to tylko pieniądze. Z drugiej strony, kiedy latasz – hazard jest ostateczny: ryzykujesz życiem. I przy każdym starcie wszystko zaczyna się od nowa. Masz do dyspozycji tylko swoje umiejętności i rozum, a stawka jest najwyższa. Niczego takiego nie ma w cywilu, no może tylko narkotyki. Gdybym się wycofał, nie mógłbym sobie poradzić bez latania i bez tego stale powracającego ryzyka.
Jake był nieco zaskoczony. Nigdy dotąd nie słyszał, by ktoś porównywał latanie do hazardu, czegoś w rodzaju rosyjskiej ruletki. Znał, oczywiście, ryzyko i robił wszystko, aby je zminimalizować, ale oto facet powiadał, że właśnie dla ryzyka warto siadać za sterami.
– Na twoim miejscu – poradził Realowi – nie wspominałbym o tym w sali odpraw.
– Jasna sprawa. Zbyt wielu chłopaków jest spiętych.
– Zgoda.
– Myślą, że oficer sygnalizacyjny zawsze ich w końcu wyratuje. I chcemy, żeby tak myśleli, dlatego zawsze robią to, co im powiemy. Gdyby dotarło do ich małych móżdżków, że także i my możemy się mylić, zaczęliby się zastanawiać nad poleceniami.
– Mhm.
– Ale i LSO są przecież ludźmi. Właśnie dlatego, że możesz popełnić błąd, za każdym razem musisz wchodzić w to cały.
– A jeśli coś spieprzysz, tak jak się zdarzyło ze mną, tyle że nie obyłoby się bez ofiar? Jak sobie z tym dasz radę?
– Nie wiem. To jest najgorsze. Ty ryzykujesz i wiesz, że prędzej czy później topór spadnie, ale musisz nauczyć się żyć z tą wiedzą. Dlatego lotnikom jest łatwiej. Jeśli spieprzysz coś za sterami, jesteś martwy. Długo można by opowiadać o tym, dlaczego lepiej nadstawiać własną dupę, niż cudzą.
– Tyle że niewiele jest takich rzeczy, które nie dotyczą nikogo poza tobą – mruknął Jake.
– Pewnie tak – przyznał Real McCoy i powrócił do swych notatek.
Któregoś ranka pod koniec lipca „Columbia” wraz ze swą eskortą wpłynęła na Morze Japońskie przez cieśninę Tsugaru, oddzielającą wyspy Hokkaido i Honsiu. Kiedy przechodzili przez cieśninę, myśliwce gotowe do startu zaparkowane były tuż koło katapult, a ich załogi siedziały w fotelach przypięte pasami, ale na obrzeżu pokładu startowego gęsto stłoczyli się żołnierze. Jedni mieli wolne, innym dowódcy zezwolili chłonąć widoki z górnego pokładu, jeszcze inni po prostu wykonywali tu swoje zadania.
Od północy i południa widniał ląd, niebieskawy, zamglony, egzotyczny i tajemniczy dla tych młodych mężczyzn z metropolii, przedmieść, miasteczek i farm w Ameryce. Tam była Japonia: gejsze, kimona, ryż, surowe ryby, niezwykłe budowle, dziwna muzyka, a także urywane głosy, mówiące coś zupełnie niezrozumiałego. I oto mieli ją przed oczyma!
W zasięgu wzroku przesunęło się kilka wielkich promów, ceremonialnie powitanych przez szare olbrzymy wojenne, podobnie jak i małe kutry oraz holowniki, podskakujące na falach. „Columbia” płynęła z szybkością piętnastu węzłów.
Dla wielu z tych chłopaków był to pierwszy rejs poza wody terytorialne Stanów Zjednoczonych. Gotowi byliby przysiąc, że wyczuwają w powietrzu aromatyczne, egzotyczne zapachy, których dotąd nie zaznali. Nawet ci, którzy najmocniej tęsknili za domem i dziewczynami, zgadzali się, iż dano im przeżyć wspaniałą przygodę. Żeby tak jeszcze rodzice, rodzeństwo, dziewczyny i kumple mogli też tego zasmakować...
Okręty przeto ciągnęły sznurem przez cieśninę, a na ich pokładach tłoczyli się młodzi marynarze i lotnicy, chłonący wrażenia, które pozostaną już z nimi na zawsze.
Z rufy lotniskowca widać było jeszcze coś, czego nie mogli dostrzec obserwatorzy z pokładów innych jednostek. Ponad milę z tyłu atomowy okręt podwodny salutował im banderą.
Trudno było powiedzieć, od jak dawna sunął po powierzchni; właściciele lornetek bez trudu mogli rozpoznać powiewający nad peryskopem gwiaździsty sztandar.
Kiedy wyszli z cieśniny, pokłady opustoszały z gapiów. Z wyjątkiem tych kilku osób, które wystartowały w związku z wizytą rosyjskich bombowców, większość załóg nie latała od dziewięciu dni. Taka przerwa oznaczała, że dla dopuszczenia do lotów nocnych, musieli wykonać jeden start z katapulty i jedno lądowanie na wychwyt, z myślą o czym dowódcy zaplanowali program lotów obserwacyjnych nad Morzem Japońskim. Nie chodziło jednak tylko o trening pilotów; liczyło się również pokazanie flagi, kolejne zademonstrowanie samolotów bojowych znajdującym się na tych wodach statkom i okrętom, na wypadek, gdyby ktoś znudzony już był słowami amerykańskich ambasadorów. Pierwsze maszyny zaczęły sunąć w kierunku katapult i w tym samym momencie okręt podwodny miękko osunął się w głębiny.
Jake nie został dziś wyznaczony do lotów; miał odbyć dwa dyżury w Operacjach Powietrznych i po zmroku jedną w Centrum Kontroli Ruchu Powietrznego. Podczas dyżurów występował z ramienia dywizjonu jako ekspert, do którego mogli się zwracać dowódcy z ewentualnymi zapytaniami dotyczącymi A-6. W pomieszczeniu każdego z dowódców powinien znajdować się podręcznik A-6 NATOPS, do którego odsyłał informator, przed każdym przeto z dyżurów Jake upewnił się, czy wymóg ten jest faktycznie spełniony. Potem, z księgą w ręku, patrzył i nasłuchiwał obserwatorów z innych dywizjonów.
Dyżury takie z jednej strony miały zapewnić szefowi ruchu powietrznego i szefowi Operacji Powietrznych natychmiastowy kontakt ze specjalistami, z drugiej – stanowiły pożyteczną lekcję dla obserwatorów. Mogli z bliska przyjrzeć się tutaj, jak wygląda kontrola lotów, jak rodzą się problemy i jak się je rozwiązuje. Mogli zobaczyć z bliska dowódcę grupy powietrznej, a także własnych dowódców siedzących obok szefa Operacji Powietrznych. Ten często porozumiewał się z kapitanem okrętu, jako że każdy aspekt nocnych operacji był starannie kontrolowany i nadzorowany. Tutaj dokładnie widziało się, że rozemocjonowany pilot siedzący w kabinie samolotu nie jest pozostawiony sam sobie. Przynajmniej tak długo, jak długo zachowa kontakt radiowy z bazą.
Za dnia morze wzburzyło się i powiał silniejszy wiatr. O zmierzchu niebo pokryły chmury, a widzialność poniżej ich podstawy zmalała. Nadciągał ciepły front.
Pierwszą turę lądowań Jake obserwował na monitorze w sali odpraw, zajęty jednocześnie papierami. Pokładem silnie kołysało i przydarzyły się trzy przesmarowania. Drugą turę spędził w CKRP z NATOPS w ręku. Zaczął padać deszcz. Dwóch pilotów poderwano ze ścieżki schodzenia, czterech przesmarowało, z czego jeden dwukrotnie. W jednym z tankowców wyczerpało się paliwo; zapasowy ześlizgnął się z rozbiegu katapulty, kołując na stanowisko, i trzeba go było usuwać przy użyciu ciągnika. Pokład stał się trefny; musieli przetrzymać w powietrzu następne trzy maszyny. Kiedy ostatnia znalazła się już na pokładzie – lądowanie zabrało w sumie trzydzieści osiem minut – Jake wrócił do kajuty, aby sporządzić raport z dyżuru.
Pracował nad nim już od pół godziny, kiedy wszedł Real McCoy, rzucił na biurko hełm i notatnik LSO, a sam padł na koję.
– O rany! Ale noc! Im się chyba wydaje, że drążki sterowe służą do polowania na szczury w kabinie. A na dodatek pogoda coraz gorsza.
– Byłeś na platformie? – Jake miał na myśli platformę oficerów sygnalizacyjnych, która znajdowała się na skraju pokładu startowego.
– Tak. Dawałem pozwolenia. Kolejna wielka noc Marynarki. Kompletny burdel. Widzialność na trzy mile, podstawa chmur trzysta metrów, solidna dziesięciokilometrowa czapa, trzymetrowe fale; dlaczego nie miałem na tyle rozumu w głowie, żeby zgłosić się do Sił Powietrznych? Chłopaki już trzy godziny temu zamknęliby sklepik i poszliby sobie spokojnie do klubu.
– To już podczas następnej wojny – mruknął Jake.
– Następna wojna to już w Siłach Powietrznych – zgodził się McCoy. – To co, chcesz postać ze mną na platformie w następnym akcie?
Jake popatrzył z niechęcią na nie dokończony raport, wstał, przeciągnął się i powiedział: – Czemu nie? Tyle już się nasłuchałem waszych przekleństw i jęków, że pewnie sam mógłbym pomachać.
– To byłby dopiero sądny dzień – parsknął McCoy.
Jake przez chwilę łapał równowagę, a potem zastygł w regulaminowej pozie.
– Nie byłbym taki pewny, panie poruczniku.
McCoy westchnął i przymknął powieki. Uważał się za największego na pokładzie specjalistę od krótkiej drzemki. Jake ponownie zasiadł za biurkiem. Sześćdziesiąt pięć sekund po zamknięciu oczu, LSO pochrapywał już cichutko.
Krótka drabinka wyprowadziła ich na pomost obiegający pokład startowy, metr poniżej jego poziomu. Ryk dwudziestu jeden silników na jałowych obrotach był przeraźliwy, pomimo ochraniaczy na uszach. Deszczowe krople, miotane przez silny wiatr leciały, wydawało się, ze wszystkich stron, nawet od dołu, spod stóp. Porywisty, złowieszczy wiatr dął z ciemności tak zupełnej, iż Jake przez chwilę myślał, iż postradał wzrok. Z mroku dochodziła ostra woń spalin.
Powoli jego oczy przywykły do czerwonawej poświaty na pokładzie startowym i zaczynał rozróżniać kształt pomostu, barierki, pękate zarysy tratw ratunkowych, zwieszające się na zewnątrz relingu, a poza nim, daleko w ciemnej próżni kilka wyraźnych światełek. Eskorta. Nad głowami mieli ogony samolotów. W drodze na stanowisko obaj z McCoyem kulili się instynktownie w obawie przed niewidzialnym strumieniem rozgrzanych gazów.
Gdzieś ponad okrętem, zawieszone między czernią nieba i oceanu, znajdowały się samoloty. A w nich siedzieli ludzie. Przywiązani pasami do wyrzucanych foteli, wpatrzeni w przyrządy i monitory, korygujący wpływ turbulencji i obserwujący jak strzałki na paliwomierzach nieubłaganie zmierzają ku zeru.
Jake i McCoy wspięli się po drabince na platformę sygnalizacyjną w chwili, kiedy katapulta wyrzucała pierwszą maszynę w nocne niebo. Światełka uciekały od okrętu, malały, migotały, aż wreszcie zniknęły, połknięte przez mrok.
– Podstawa chmur trzysta, trzysta pięćdziesiąt metrów, widzialność najwyżej jedna mila! – krzyknął Jake’owi w ucho McCoy.
Podoficer przydzielony do pomocy oficerom sygnalizacyjnym krzątał się już po pomoście, podłączając wtyczki, sprawdzając monitor, dmuchając w mikrofon przy słuchawkach i porozumiewając się na próbę z ludźmi z Operacji Powietrznych.
Platformę stanowił drewniany pomost, o powierzchni może ośmiu metrów kwadratowych, sterczący z lewej burty pokładu startowego. Aby osłonić oficerów sygnalizacyjnych przed wiatrem i gazami spalinowymi samolotów, od przodu rozpięto na barierkach kawał czarnego płótna, tak że platforma odsłonięta była od strony rufy i ścieżki schodzenia.
Pod pomostem, od strony rufy i morza rozpostarta została siatka bezpieczeństwa, w którą wpaść musiał każdy, kto nieostrożnie dałby krok poza platformę. W przypadku, gdyby pilot odchylił się od ścieżki schodzenia nad samym pokładem, rzut na siatkę był jedynym sposobem, w jaki oficer sygnalizacyjny mógł jeszcze się ratować. Jake niespokojnie zerknął w ciemną pustkę pod nimi.
– Spokojnie, kolego – uspokoił go McCoy. – Tam jest siatka. Słowo honoru.
Ponieważ platforma znajdowała się na wysokości czwartej liny, jakieś sto dwadzieścia metrów od metacentrum okrętu, więc nieustannie wędrowała w górę i w dół.
Jake przypatrywał się, jak McCoy kontroluje soczewki Fresnela, wciskając pozycje: ZAKAZ LĄDOWANIA i WYŁĄCZYĆ SILNIKI. Po chwili LSO wyprostował się, najwyraźniej zadowolony z oględzin.
Soczewki Fresnela to, zdaniem Jake’a, jeden z tych technicznych wynalazków, które umożliwiły pokładowe wykorzystanie odrzutowców. W pierwszych latach, w epoce starego USS „Langley”, piloci nalatywali na pokład bez żadnej pomocy. Któregoś wietrznego dnia jeden z oficerów chwycił kilka chorągiewek sygnalizacyjnych i pognał na rufę, by pokierować lotnikiem, który miał poważne kłopoty z lądowaniem. Zabieg okazał się tak owocny, że oficera na stałe ustawiono w tym miejscu, aby za pomocą gestów i chorągiewek pomagał wszystkim pilotom zachować ścieżkę schodzenia, prędkość podejścia i w odpowiedniej chwili wyłączyć silnik.
Kiedy do użycia weszły skośne pokłady i odrzutowce o większej szybkości lądowania, stało się jasne, że potrzebne jest jakieś nowe rozwiązanie. Pomysłodawcami byli, jak zwykle, Brytyjczycy. Po jednej stronie pokładu umieścili zwierciadło, na które skierowano snop silnego światła, odbijanego wzdłuż ścieżki schodzenia. W pół drogi po obu stronach zainstalowano światła orientacyjne, tak że podchodzący do lądowania pilot światło odbite od zwierciadła widział powyżej linii orientacyjnej, kiedy był nad ścieżką schodzenia, a poniżej – kiedy był pod nią. Zachowano funkcję oficera sygnalizacyjnego, który porozumiewał się z pilotem przez radio i dawał bezwzględny zakaz lądowania, kiedy stawało się to niebezpieczne.
Soczewki Fresnela stanowiły rozwinięcie tego pomysłu. Źródło światła było teraz umieszczone w pięciu pudełkach, ustawionych jedno na drugim. Promień orientacyjny wysyłano ze środkowego, czyli trzeciego pudła. Dzięki odpowiedniemu zorientowaniu soczewek, na ścieżkę schodzenia padał wydłużony, wąski strumień światła („kula centrująca”), który nad rufą miał wysokość około czterdziestu pięciu centymetrów.
Dla siedzącego za sterami było to prawdziwe wyzwanie: poprzez powietrzne wiry musiał wprowadzić odrzutowiec w okienko nawet nie półmetrowe. W nocy, kiedy pokład niespokojnie unosił się na falach, było to zadanie niesłychanie trudne, bez wątpienia najtrudniejsza próba dla pilota. Fakt, że regularnie potrafili jej podołać nie tylko wyselekcjonowani oblatywacze, mówił o jakości szkolenia, jakie otrzymywali piloci Marynarki, ale zarazem pozwalał zrozumieć, dlaczego tak bezwzględny był tutaj odsiew kandydatów.
Albo umiało się trafiać w rozpaczliwie małe okienko albo nie – żadnych rozwiązań pośrednich. A przecież i tak nie zyskiwało się tej umiejętności raz na zawsze: zadanie było na to zbyt trudne, a wymagane talenty – zbyt subtelne. Dlatego też noc w noc, w pogodę i niepogodę, nieustannie ćwiczyli, tak jak teraz, na Morzu Japońskim, osiemdziesiąt mil na zachód od wyspy Honsiu.
Jake Grafton był rad, że dziś nie musi latać. Tak dobrze być tutaj, na dole, i nie pocić się przy każdym podskoku maszyny, nie omiatać nieustannie przyrządów i monitorów, nie sprawdzać co chwilę ilości paliwa, przez cały czas wiedząc, że w końcu przyjdzie chwila, gdy zaufawszy tylko przyrządom trzeba będzie bezpiecznie zaczepić się o linę. Co będzie oznaczało powrót do normalnego życia, przyjaciół, wrogów, mesy, listów od ukochanej, przytulnej koi, świata przeszłości i przyszłości. W kabinie bowiem była tylko teraźniejszość: samolot, drążek w prawej, dźwignie ciągu w lewej i pedały orczyka pod stopami. Rozciągała się na wieczność ta jedna chwila, dla której żyłeś, ten moment, w którym wzywało się wszystkie moce wewnętrzne i zewnętrzne, aby go przekroczyć i istnieć dalej.
Tak. Jake Grafton był rad.
Na platformie pojawili się inni oficerowie sygnalizacyjni, tak więc Jake starał się, na tyle na ile było to możliwe, wcisnąć się w kąt i nie zawadzać nikomu. Zjawiali się tutaj, by obserwować kolejne loty, uczyć się i ćwiczyć nabyte już umiejętności. Normalna sprawa. Na platformie zawsze było tłoczno od LSO.
Ostatni z wystrzeliwanych samolotów włączał właśnie na stanowisku katapulty dopalacze, kiedy w mroku za rufą pojawiły się pierwsze światełka na ścieżce schodzenia. W następnej chwili katapulta odpaliła i na pokładzie zapanowała nienaturalna cisza.
Jake wychylił się z pomostu. Real wyskoczył już metr na pokład; lewą ręką przytykał do ucha słuchawki, podczas gdy w prawej wysoko nad głowę uniósł sterownik soczewek Fresnela, aby wszyscy widzieli, że wie, iż pokład jest trefny. Załoga katapulty śródokręcia uwijała się jak w ukropie, zakładając osłonę na zaczep katapulty i usuwając linę z pokładu startowego. Zanim nie opuszczą strefy lądowania, pokład będzie zamknięty.
– Ej tam, ruszcie się! – ryknął przez głośniki pokładowe szef Operacji Powietrznych, jak gdyby wierzył, że dzięki zachęcie jego podwładni lepiej się spiszą. Tak czy owak, nigdy nie przegapił okazji do ponaglenia. – Phantom jest na ścieżce i muszę mieć zaraz czysty pokład!
Ostatni ciągnik pokładowy przekroczył linię wyznaczającą strefę bezpieczeństwa, ale trzech żołnierzy ciągle biedziło się nad pokrywą zaczepu.
Jake odchylił z jednego ucha ochraniacz i usłyszał, jak Real potwierdza słowa pilota, iż widzi kulę. Przez głośnik znowu odezwał się szef: – Idzie na kulę! Oczyścić mi pokład, ale już!
Trzech ludzi z obsługi katapulty gnało w kierunku pomostu wyspowego. Jake spojrzał za rufę. Phantom miał jeszcze jakieś pół mili; był na wysokości sześćdziesięciu metrów i szybko się obniżał. Na pokrywie przedniej goleni znajdował się układ trzech światełek: czerwonego, żółtego i zielonego, sterowanych z kabiny przez wskaźnik kąta natarcia. Pierwsze oznaczało lot zbyt wolny, drugie – odpowiedni, trzecie: za szybki. Paliło się żółte, ale właśnie w tej chwili rozbłysło czerwone.
– Za wolno – poinformował pilota Real. – Daj odrobinę ciągu. – Samolot wpadł właśnie w dziurę za nadbudówką; silniki zaryczały i zaraz zwolniły.
Zgasło czerwone światło zakazu lądowania i zapaliło się zielone, oznaczające wolny pokład.
– Pokład czysty! – krzyknął pomocnik oficera sygnalizacyjnego.
– Pokład czysty – jak echo powtórzył McCoy i opuścił prawe ramię.
W następnej sekundzie Phantom mijał rampę; silniki wyły, a hak żarłocznie czekał na linę. Kiedy chwycił, posypały się iskry, a podwozie główne uderzyło o pokład. Odrzutowiec został wychwycony przez drugą linę; silniki wściekle zaryczały, na próżno jednak, gdyż wielki myśliwiec cofał się już, by po chwili znieruchomieć. Zgasły zewnętrzne reflektory. Operator przebiegł przez linię bezpieczeństwa, rękami sygnalizując „hak w górę”. Jeszcze chwila i Phantom ze złożonymi skrzydłami wytoczył się ze strefy lądowania.
McCoy zwrócił się do LSO, który notował oceny, i podyktował: – Trochę za wolno w środku. OK druga. – Potem zerknął na Jake’a. – Ładnie usiadł. Zupełnie dobrze dał sobie radę przy niespokojnym pokładzie i słabej widzialności. Z pewnością lepiej bym się nie spisał w taką zasraną noc.
I już był znowu na pokładzie, wsłuchany w komunikaty radiowe. Kilka sekund i w ciemności pojawiła się następna konstelacja światełek: kolejny F-4. Miał większe kłopoty z podejściem, ale i on został pomyślnie wychwycony, w przeciwieństwie do trzeciego, który przesmarował i czwartego, któremu z kolei McCoy nie pozwolił lądować. Zapowiadała się długa noc.
Jeden z LSO podał Jake’owi swoje radio, ten przyłożył słuchawkę do ucha i zdążył usłyszeć, jak melduje kulę pilot RA-5C Vigilante.
Zdaniem Jake’a, Vigilante był najładniejszym samolotem, jaki posiadała Marynarka. W czasach, gdy bomby atomowe były jeszcze duże, zaprojektowano go jako ponaddźwiękowy bombowiec strategiczny. Śmiercionośny ładunek przenosił w wewnętrznej komorze uzbrojenia, z której wyrzucał go przez otwór umieszczony pomiędzy dyszami silnika. Rozwiązanie to szybko okazało się niefortunne: strumień powietrza chwytał też bombę; czasami potrzeba było kilku sekund, by zaczęła swobodnie opadać. W efekcie, trudno było precyzyjnie określić miejsce, w które ugodzi bomba, na dodatek stwarzająca zagrożenie dla przenoszącego ją odrzutowca. Dlatego też Vigilante przekształcono na samoloty rozpoznawcze, komorę uzbrojenia zamieniając na zbiornik paliwa, a pod brzuchem umieszczając aparaturę filmową.
Ze skrzydłami o dużym skosie i płytowym usterzeniu pionowym, ostrym nosem oraz dwoma silnikami z dopalaniem była to bardzo szybka maszyna, mogąca przekraczać prędkość dwóch machów. No i kurewsko trudno było ją posadzić na pokładzie. Jake zawsze uważał pilotów Vigilantów za nadludzi, najlepszych z najlepszych, ale przecież to ich towarzysze z tylnego fotela byli w najgorszym położeniu, kierowali bowiem bestią jak ze studni. Siedzieli w oddzielnej kabinie, umieszczonej za pilotem i wyposażonej jedynie w dwa małe okienka po obu stronach kadłuba. Nic nie widzieli przed sobą ani za sobą, a widoczność na boki była bardzo ograniczona. Bombardierzy A-6, siedzący koło pilota i mogący spoglądać we wszystkich kierunkach, mówili o nawigatorach Vigilantów z prawdziwą zgrozą. – To zupełnie jak latanie w trumnie – szeptali do siebie i wzdrygali się z odrazą.
Tej nocy pilot Vigilante miał kłopoty.
– Czuję zawroty głowy – uprzedził McCoya.
– Schodź na kulę – mówił uspokajająco oficer sygnalizacyjny. – Skrzydła równo, pokład ruchomy. Jesteś odrobinę za wysoko, znosi cię w lewo... Uważaj na boki! – Vigilante był olbrzymią maszyną o rozpiętości skrzydeł ponad dwudziestu metrów, podczas gdy cała strefa lądowania miała trzydzieści pięć metrów szerokości.
– Unieś lewe skrzydło, odrobinę ciągu...
Maszyna była nad pokładem; prawe skrzydło opadło.
– Wyrównaj skrzydła! – ryknął McCoy przez radio.
Tym razem zwisło lewe skrzydło i nos poderwał się do góry. Jake spojrzał na monitor; RA-5 zniosło na prawo; końcówka skrzydła była na samym skraju strefy lądowania; natychmiast przeniósł wzrok na samolot: z dopalaczy trysnął ogień, dwie ogniście białe pochodnie o długości niemal pięciu metrów. Blask rozerwał mrok nocy, oświetlając zaparkowane samoloty, ludzi na pomoście, prawe obrzeże strefy lądowania i fragmenty pomostu wyspowego.
Z hakiem półtora metra nad linami, lewym skrzydłem pochylonym w kierunku pokładu, wielka maszyna przefrunęła nad pokładem i zanurkowała w ciemność. W chwilę potem wygasły dopalacze. Przez moment grzmot toczył się jeszcze nad pokładem, ale potem i on ucichł.
Spotkanie z ognistym smokiem, pomyślał Jake, ciągle pod wrażeniem sceny, której był przed chwilą świadkiem.
– Żółtodziób na pierwszym rejsie – rzucił McCoy do kolegów i podyktował swoje uwagi oficerowi z notatnikiem.
Okręt kołysał się jeszcze wyraźniej; szczególnie czuje się to tutaj, na platformie, pomyślał Grafton. Ilekroć pokład osiągał najwyższe wychylenie, nogi stawały się dziwnie lekkie. On był tylko obserwatorem, ale dla McCoya była to praktyczna wskazówka: przestroił soczewki na czterostopniową ścieżkę schodzenia, zamiast normalnej, trójstopniowej. Jego asystent przekazał informację kontrolerom w Operacjach Powietrznych.
Kilka sekund później kulę meldował następny samolot, tym razem A-7 Corsair.
– Trzy Jeden Zero, Corsair, kula, jeden-sześć.
– Potwierdzam, kula, ścieżka cztery stopnie. Pokład chodzi. Facet był starym wygą. McCoy odezwał się tylko raz, każąc lekko zredukować ciąg. I to wszystko: wychwyt na trzeciej linie.
Następny w kolejności był Phantom, który poprzednio przesmarował. Tym razem zejście było gładkie, ale pilot nie dostosował się do nowej ścieżki i przez cały czas szedł zbyt szybko. W ostatniej chwili wyrównał nad pokładem i odskoczył w górę.
Podchodzącego za nim A-7 trzeba było kilkakrotnie korygować, ale złapał linę, podobnie jak F-4, który poprzednio dostał zakaz lądowania. Odesłany w powietrze został także kolejny A-7, gdyż pokład chybnął się w dół, zanim tamten znalazł się na styku, idąc zbyt wysoko i za szybko. Gdyby pilot zredukował ciąg, spłynąłby z powietrza dziurawiąc ścieżkę schodzenia, i idąc na spotkanie wznoszącego się pokładu, co było sytuacją gwarantującą krótkie życie.
A-6 został szczęśliwie wyłapany, po nim do trzeciego podejścia szykował się niefortunny Phantom. Emocje rosły: zaciągnięte niebo i tankowiec siedem kilometrów wyżej. McCoy, wyraźnie spięty, wpatrywał się w ścieżkę schodzenia, czekając, aż z chmur wynurzą się światła F-4.
Tam!
– Phantom Jeden Zero Dwa, kula, dwa-jeden, orzeł albo reszka.
Zwrot „orzeł albo reszka” znaczył, że pilot albo wyląduje przy tym podejściu, albo będzie musiał uzupełnić paliwo.
– Potwierdzam, kula, ścieżka cztery stopnie, będzie stromo, idź dokładnie na kulę.
Ciemna noc, kolebiący się pokład, deszcz... to współczynniki trwogi, chłodu dławiącego i mroźnego jak śmierć. Pilot, który by twierdził, że ich nigdy nie zaznał, musiał być kłamcą. Ten, który sterował teraz spadającym z nieba Phantomem musiał czuć ciarki na krzyżu. Przelatując nad pokładem zredukował ciąg i poderwał nos. Odrzutowiec natychmiast zwiększył prędkość opadania.
– Nie! – wrzasnął McCoy.
Hak chwycił i druga lina jęknęła przeraźliwie.
– Ale cholerny farciarz! – zawołał McCoy do notującego oficera i reszty obserwatorów, podczas kiedy silniki F-4 wyły na jałowym ciągu. – Powinien pieprznąć tak, że dupa by mu odleciała, ale pokład akurat uciekał. Kolejny wojskowy cud. I niech ktoś powie, że Bóg nie jest po naszej stronie!
Nadlatywały następne A-7. Pierwszy siadł bez żadnych kłopotów, ale pilot drugiego informował o kłopotach z orientacją w przestrzeni.
– Rozumiem. Skrzydła równo, dobra szybkość. Trochę za wysoko. Stroma ścieżka, dodaj ciągu. – Maszyna była coraz bliżej, na pokrywie przedniego podwozia rozbłysło czerwone światełko. Za wolno. – Gazu! Gazu! Gazu!
Po trzecim okrzyku Real wrzucił sygnał zakazu, ale było już za późno. W tej samej chwili, kiedy ryknęły silniki Corsaira, podwozie huknęło o koniec pokładu i zobaczyli jasny błysk. Na pełnym ciągu samolot zahuczał nad linami, przemknął przez pokład i zaczął się wznosić.
– Przesmarowanie! – krzyknął McCoy do mikrofonu, podał słuchawki i sterownik soczewek najbliższemu LSO, a sam puścił się biegiem ku rufie. Jake pognał za nim.
W półmroku trudno było coś rozróżnić. Tutaj, dobrych sto pięćdziesiąt metrów od metacentrum okrętu, pokład przypominał gigantyczną huśtawkę. Aby utrzymać równowagę, trzeba było dobrze uginać kolana.
McCoy wyciągnął z kieszeni latarkę i omiótł światłem pokład. Schylił się i podniósł kawałek metalu. Potem oświetlił rampę, strome zakończenie pokładu startowego, które pod kątem trzydziestu stopni opadało około trzech metrów, a potem się urywało. Tutaj kończył się lotniskowiec. O metr od linii centrującej zobaczyli głębokie wgniecenie.
– Walnął hakiem – powiedział McCoy, obrócił się na pięcie i pobiegł w kierunku platformy. Kiedy znalazł się na niej, krzyknął do marynarza utrzymującego kontakt z kontrolą i dowództwem: – Hak uderzył o pokład i odpadł. Facet nie ma haka. Poinformuj Operacje.
Bez haka samolot można było wychwycić tylko w olbrzymią nylonową sieć rozpinaną w poprzek strefy lądowania. Albo też trzeba było go odesłać na lotnisko w Japonii.
Operacje Powietrzne wybrały drugie rozwiązanie.
McCoy wręczył Jake’owi kawał metalu i powrócił do sygnalizacji. Na kulę nadlatywał Vigilante, za nim w kolejce czekały A-6, EA-6B, E-2 Hawkeye i tankowiec KA-6.
Jake wziął od Reala latarkę i obejrzał znalezisko: bez wątpienia koniec haka, wielkości pięści.
Spojrzał na McCoya, który naprowadzał Vigilante. Tym razem pilot odchylił się w prawo. Skorygował w lewo, a ponieważ natychmiast wyrównał skrzyła, Real kazał trzymać kurs. Kiedy samolot wszedł na styk, lewe skrzydło opadło w dół i maszyna zboczyła w kierunku platformy LSO.
– Zakaz! – wrzasnął McCoy i uskoczył w prawo.
Ruch McCoya podziałał na wszystkich. Chociaż Jake wpatrywał się w nadlatujący odrzutowiec, znalazł się na samym skraju platformy w chwili, kiedy RA-5 na dopalaczu przemknął koło nich tak blisko, że niemal można było dotknąć haka. Jake skulił się instynktownie... i uświadomił sobie, że na platformie pozostali tylko on i McCoy. Spojrzał w dół. Po prawej dwie ręce wynurzyły się z ciemności i chwyciły za kostki jego nóg: reszta obserwatorów skoczyła w sieć.
Jeden po drugim wdrapywali się z powrotem. Łącznościowiec podniósł ciśnięte słuchawki i nasadził je na głowę.
– Powiedz Operacjom – zwrócił się do niego McCoy – że niech lepiej facet leci na ląd. Uzupełni paliwo i trochę się uspokoi.
Taka też zapadła decyzja.
Kiedy ostatni samolot znalazł się już na pokładzie, Jake podążył za McCoyem na pomost, a potem po drabince jeszcze piętro niżej.
– Pasjonujące – oświadczył towarzyszowi.
– Zachowałeś się jak dupa wołowa. Trzeba było skakać na siatkę.
– No wiesz, nie myślałem...
– Koleś niemal nas załatwił. Nie żartuję.
– Piekło lotniskowca.
– A myślisz, że co? Słyszałeś już o tym A-7, który rozpieprzył hak o pokład?
– Nie.
– Łącznościowiec mi powiedział. W drodze na ląd poszła hydraulika i facet się katapultował. Szukają go w wodzie.
– Zgrywasz się.
– Trzon haka musiał odbić i rozwalił przewody hydrauliczne. Teraz trochę popływa. Kolejna wielka noc Marynarki.
Pilot RA-5C Vigilante, który miał takie kłopoty za zmieszczeniem się w strefie lądowania, wylądował w Japonii, uzupełnił paliwo i zdążył jeszcze na ostatni wychwyt, ładnie siadając na trzecim drucie. Pilota A-7, który miał kłopoty z hydrauliką, wyłowiono z morza dopiero o dziesiątej rano. Noc spędził w dingi; wzburzony ocean cztery razy go wywracał, zawsze jednak udawało mu się z powrotem wdrapać na dingi. Kiedy helikopter dostarczył go na lotniskowiec, szarpały nim krwawe wymioty. Był w szoku i odwodniony, miał też objawy hipotermii. Tak czy owak, przeżył. Koledzy ustawili się w procesję witającą go w gronie żywych.
Po czterech dniach operacji na Morzu Japońskim, „Columbia” zawinęła wraz z eskortą do portu w Sasebo, gdzie pozostawała przez sześć dni. Pierwszy tydzień sierpnia upłynął na ćwiczeniach przeprowadzanych na południe od wybrzeży Korei, po czym grupa lotniskowcowa popłynęła na południe i przez tydzień żeglowała po Morzu Południowochińskim. Wreszcie, ku radości młodszych członków załogi, lotniskowiec wpłynął do bazy morskiej Cubi Point na Filipinach.
Zatoka Subic, Olongapo nad Perfume River, basen w kwaterach dla młodszych oficerów, bar „Hak” i „Cubi Office’s Club” z rzędami budek telefonicznych – wszystko to Jake widział bardzo niedawno i wszystko budziło aż nazbyt wiele wspomnień.
Rozmienił banknot na rulonik ćwierćdolarówek i wszedł do pustej budki z drinkiem w ręku, ale nie sięgnął po słuchawkę. Callie była w Chicago, a nie w Hongkongu; pocztę dostarczano wprawdzie regularnie, nie było w niej jednak listów najbardziej przez niego wyczekiwanych. Nic nie napisała od czasu, kiedy zadzwonił do niej z Hawajów.
Coś zawalił. Siedział w budce, zaciągając się papierosem, popijając drinka i rozmyślając, co zrobił źle. Tak czy owak, niczego nie da się już cofnąć. To jedna z twardych prawd życia. Melodia biegnie tylko w jedną stronę i nie można jej powstrzymać.
Morgan McPherson, Corey Ford i Rozpruwacz odeszli już na zawsze. „Tygrys” Cole przechodził rehabilitację w Instytucie Medycyny Lotniczej Marynarki w Pensacola, gdzie w przerobionym hangarze odbywał codziennie ćwiczenia gimnastyczne pod kierunkiem fizykoterapeutów. Sammy Lundeen wypisywał rozkazy w Biurze Spraw Osobowych Marynarki w Waszyngtonie, Camparelli zasilił sztab admiralski w Oceana. Obydwaj Augie zrzucili mundury; Wielki poszedł do jakiegoś koledżu, Mały kończył w Filadelfii studia stomatologiczne.
A on siedzi tutaj, w pieprzonym Cubi Point, w pieprzonej budce telefonicznej i przysłuchuje się przez otwarte drzwi, jak nowy nabór lotników upija się, rozprawiając o wyprawie wieczorem przez most i zastanawiając się czy kurewki w Po City warte są ryzyka. Wychodzą właśnie z baru z pradawną piosenką Marynarki na ustach:
Stary gada, gada, gada i odprawa trwa; A mnie w głowie tylko Cubi i cycuszki dwa.
Wszyscy jego przyjaciele poszli własnymi drogami, a on grzęźnie w śmierdzącym kiblu na skraju świata. Wojna się skończyła, on zaś nie ma gdzie wracać. Kobieta, której pragnął, nie chce go, latanie przestało być zabawne i pozostała jedynie groza. Realowi McCoyowi mogło to odpowiadać, ale nie odpowiadało Jake’owi Graftonowi.
Dopił pierwszego drinka, sięgnął po drugiego – tutaj zawsze zamawiał dwa za jednym razem – i przypalił następnego papierosa.
Był po prostu zmęczony i tyle: wszystkiego miał po dziurki w nosie. Był zmęczony lataniem, lotnikami, zapachem okrętu, marynarzy, kombinezonu. Zmęczony prysznicami okrętowymi, włóczeniem się po świecie w szarym pudle, siedzeniem w barach takich jak ten, zmęczony swoimi dwudziestoma ośmioma latami bez żadnych perspektyw.
– Ej, co ty tu robisz? „Flap” Le Beau.
– Spróbuj zgadnąć. Chcę zadzwonić.
– Do kogo?
– Do Miss Listopada z „Playboya”. Do Pentagonu. Do Hollywood. Do sędziego głównego ligi baseballa. Gdziekolwiek.
– Aha.
– No i upijam się.
– Wyglądasz raczej na trzeźwego.
– Właśnie zacząłem.
– Chcesz kogoś do towarzystwa, czy wolisz pić do lustra?
– Będziesz telefonować?
– Nie. Jedyną osobą, która być może chciałaby ze mną porozmawiać, jest Najwyższy, ale i tego nie jestem pewien. W razie czego wie, gdzie mnie znaleźć.
– Klawa sytuacja, nie każdy ma takie szczęście. Jeśli masz rację. Ale nie jesteś pewien?
– Nie, nie jestem.
– Takie to życie.
– Chodź do baru. Stawiam kolejkę.
– Jakieś wsparcie finansowe ze strony marines nie będzie od rzeczy – zgodził się Jake. Wygrzebał się z budki i poszedł za Flapem przez długi hol, a potem po kilku schodkach wkroczył do sali barowej.
Le Beau zamówił piwo, Grafton – następne dwa giny z tonikiem.
– To jedyny napój w tropikach – poinformował Flapa, który szczodrobliwe nie wziął dwudziestu pięciu centów reszty. Ci Amerykanie naprawdę mają gest.
– Miss Listopada, tak?
– Jasne – potwierdził Jake. – Napisałem entuzjastyczny list na temat jej cycuszków i podałem jej numer tej budki, a także datę, kiedy zawinę do Cubi. Zaraz tu będzie dzwonić.
– Chodź, zagramy w golfa. Do zmierzchu jest jeszcze sporo czasu.
– Za męczące. Trafiać w taką małą piłeczkę, kiedy taki upał i taka wilgoć w powietrzu...
– Przestań marudzić – upierał się Flap. – Bierz swoje drinki. Możesz podjechać wózkiem.
Przed klubem stał rząd taksówek. Wsiedli do jednej z pierwszych; Jake, zanim znalazł się w samochodzie, solidnie pociągnął z obu plastikowych kubeczków, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo przypadkowego uronienia trunku. Ruszyli w obłoku spalin; mały silniczek groźnie porykiwał, filipiński kierowca zgarbił się nad kierownicą, operując sprzęgłem i biegami z taka zajadłością, jak gdyby był samym Mario Andrettim.
Pole golfowe znajdowało się w niewielkiej dolinie. Na sporej działce otoczonej dżunglą wiły się wysypane tłuczniem dróżki i zieleniły starannie przystrzyżone otoczenia dołków, przy których powiewały chorągiewki. Gdzieś tam w bujnej gęstwinie biegł płot otaczający bazę, mocny, zwieńczony kolczastym drutem, a za nim żyli ludzie zaliczani do największych na świecie nędzarzy, trzymani w posłuchu przez karne oddziały wojskowe i rządzeni przez przekupnych, marionetkowych tyranów. Ci z nich, którzy dbali o stan pola golfowego i, co oczywiste, nie grali na nim, otrzymywali horrendalną zapłatę w wysokości dolara dziennie.
Wszystko to wydawało się cholernym kretynizmem, szczególnie jeśli ktoś pochłonął cztery drinki w ciągu godziny. Najlepiej było o tym po prostu nie myśleć, nie zastanawiać się nad społeczną przepaścią dzielącą krajowców mozolnie strzygących trawę i na wpół pijanego lotnika, który prowadził lśniący wózek golfowy „Made in Japan”. Odegnać precz myśli o podziałach między ludźmi, o Wielkim Kanionie oddzielającym ich marzenia od twoich.
Upał i wilgoć sprawiały, że powietrze było ciężkie i duszne, chociaż mniej dokuczliwe pod płócienną plandeką. Jake ograniczył się do kierowania wózkiem, podczas gdy Flap zmagał się z kijem i piłeczką.
– Gorąco jak w piekle – oznajmił Jake.
– Mhm. Cholerny las tropikalny.
– Dżungla.
– Las tropikalny. Dżungla nie ma wzięcia, ale ludzie wywalają ciężkie dolary, żeby odwiedzić las tropikalny.
– Dlaczego?
– A czy ja wiem? Siedem uderzeń na tę ostatnią dziurkę.
– Jakoś dużo. Chyba nie jesteś mistrzem.
– Jak już gram w golfa, lubię sobie pomachać. Ostatecznie chodzi tylko o to, żeby zagnać piłkę do dołka.
– Twoja sprawa. Ja siedzę za kółkiem.
– Kierowca powinien prowadzić punktację. Tak to się robi w najlepszych klubach. „Pebble Beach”, „Inverness”, wszędzie. Zapisz mi sześć na pierwszą i siedem na tę.
– Nie oszukujesz, prawda?
– Kto? Ja? Oczywiście, że oszukuję. Pamiętaj, że jestem czarnuchem.
Jake zanotował liczby i ruszył.
– Nie powinieneś nazywać siebie czarnuchem. To nie w porządku.
– Jestem facetem o czarnej skórze.
– To prawda. Ale nie lubię takich określeń.
– Zakład, że kiedyś sam ich użyłeś.
– Kiedy byłem szczeniakiem. Ale teraz nie lubię.
– Popijaj sobie i prowadź. Za gorąco na myślenie.
– Nie mów tak więcej. Tylko o to mi chodzi.
– Jeśli tak ci na tym zależy.
– Skończył mi się napitek.
– Wieczorem dasz sobie do wiwatu. A na razie siedź i podziwiaj największego na świecie afroamerykańskiego golfistę, przeżuwając swoje niecne grzechy.
– Dobry dzień, żeby zalać pałę.
– Miewałem i ja takie.
W okolicach czwartego dołka Jake doszedł do wniosku, że cały problem polega na braku marzeń. Każdy musi o czymś marzyć, mieć cel, do którego zmierza, on tymczasem nie miał żadnego. Fakt ten w połączeniu z ginem wprawił go w przygnębienie.
Nie chciał być dowódcą dywizjonu, ani admirałem, ani farmerem, nie widział siebie jako wicedyrektora korporacji, szczycącego się nowym Buickiem, zawrotnym rachunkiem na koszty reprezentacyjne, wygodną willą w modnej dzielnicy i żoną z burzą blond włosów, szerokim uśmiechem, wielkimi cyckami i portfelem pełnym kuponów z supermarketu. Nie śnił o pakiecie akcji i ani myślał przesiadywać co rano nad „The Wall Street Journal”, aby stwierdzić, o ile się wzbogacił przez noc. Nawiasem mówiąc, niewiele go także interesowały powieści francuskie i nie sądził, by cokolwiek zmieniło się pod tym względem w przyszłości.
Nie chciał niczego. I nie chciał być nikim.
Do diabła, co się dzieje z ludźmi, którzy o niczym nie marzą?
Kiedyś chciał być dobrym pilotem szturmowym, to prawda. Wejść do sali odpraw i być powitanym jak równy przez najlepszych lotników na świecie. To się udało, ale teraz stwierdzał, że cała sprawa niewarta była splunięcia.
Chociaż bardzo się starał, aby to osiągnąć.
Coś to znaczyło. Pragnął czegoś i ciężko pracował, aby to uzyskać. I ciągle żył, chociaż wielu poległo. Ale nie on.
Coś to znaczyło, czyż nie?
Ciągle jeszcze myślał o tym dwa dołki dalej, kiedy Flap posłał zamaszystym uderzeniem piłkę przed siebie, wskoczył na siedzenie obok i oświadczył: – Ktoś jest w krzakach przy następnej dziurze.
– Skąd wiesz?
– Dwa ptaki poderwały się do lotu, kiedy ustawiałem piłkę na szpilce.
– Ptaki ciągle tu fruwają. To dżungla, a ich są tutaj miliony.
– To było coś innego.
Jake rozejrzał się. Prócz nich dwóch nie było w pobliżu nikogo, nawet filipińskich posługaczy.
– Więc co?
– Więc to, że następną piłkę puszczę w dżunglę i pójdę jej poszukać. Ty masz tylko siedzieć i wyglądać jak gdyby nigdy nic.
– Słyszałem, że miejscowi przechodzą czasami przez płot i ograbiają graczy.
– Też tak słyszałem.
– To spieprzajmy stąd. Nie ma co odgrywać bohaterów.
– O nie. Zobaczę, co to za kolesie.
– Są podobno uzbrojeni.
– Będę uważał. Zatrzymaj się tylko przy piłce, a ja już nią pokieruję.
– Nie zabij czasem kogoś.
– To pewnie robotnicy naprawiający płot albo coś takiego.
– Słuchaj, Le Beau, tylko bez głupich numerów. Wojna się skończyła, już się nie zabija.
– Dobra, Jake, dobra.
Flap przymierzył się i piłka wpadła w gęstwinę. Zaklął głośno i wskoczył do wózka; Jake podjechał na wysokość miejsca, gdzie piłeczka zniknęła w listowiu i stanął. Pieprzony Le Beau! Zapoluje sobie na złodziejaszków, jeśli w ogóle są tam jacyś złodziejaszkowie. Pewnie ptaki przestraszyły się węża i tyle! Czekał. Strząsnął kilka insektów, które uznały, że warto się nim posilić. Mówiąc szczerze, było ich dziwnie mało. Koniec końców, to dżungla z wężami, jaszczurkami, ulewami i owadami wielkości ptaków, pijącymi krew zamiast wody.
Posmakował dżungli na całe życie w szkole przetrwania w 1971 roku, kiedy jechał do Wietnamu. Szkolenie odbywało się gdzieś w tych okolicach. Karmił się wężami, odgrywał też inne sztuczki Tarzana, ale wtedy miał cel nadrzędny: zostać dobrym pilotem szturmowym.
Po co?
Głupia wojna i on głupek. Po prostu idiota.
Wciąż zastanawiał się nad tym, dlaczego to niby zapragnął być pilotem szturmowym, kiedy pięć minut później Flap wynurzył się z lasu koło następnego dołka. Ręce miał zajęte; z bliska okazało się, że w prawej trzyma pistolet maszynowy, a w lewej kij golfowy, którego rękojeść była zgięta pod kątem sześćdziesięciu stopni, jakieś piętnaście centymetrów od stopki.
Jake zatrzymał się obok kolegi.
– To Thompson?
– Tak. Było ich dwóch. Jeden z maczetą, a drugi z tą zabaweczką.
Flap wrzucił wygięty kij do pojemnika z tyłu wózka.
– Naładowany?
Le Beau wyjął magazynek, spojrzał i skinął głową.
– Zabiłeś ich?
– Skądże. Śpią jak niemowlęta. Jake zeskoczył na ziemię.
– Chodź i mi pokaż.
– Co niby?
– Nie strugaj wariata. Chcę się przekonać, że te cholerne gnojki rzeczywiście żyją; że ich nie zabiłeś, ot tak, dla kaprysu.
Z tymi słowami Jake wyminął Flapa i zanurzył się w zarośla. Tamten poszedł za nim. Przez pierwszych kilka metrów gąszcz był przeraźliwy, potem rzedł i pozwalał widzieć na trzy metry przed sobą.
– No i gdzie oni?
Flap trącił towarzysza w bok i poprowadził. Jeden mężczyzna leżał twarzą do ziemi, drugi, o parę metrów dalej, rozciągnięty był na plecach. Jake przewrócił pierwszego na plecy i zbadał puls. O pół metra w prawo połyskiwała maczeta. Serce w każdym razie biło. Jake podniósł błyszczącą klingę i stanął nad drugim z leżących. Także i ten bez wątpienia oddychał. Grafton wpatrywał się w sandały, czarną, bawełnianą koszulę, zabłocone szare spodnie, krótkie włosy, brązową skórę i krew cieknącą spomiędzy zębów, kiedy Filipińczyk poruszył się, otworzył oczy pełne przerażenia i usiłował usiąść.
– Ej, jak się czujesz?
Wzrok zagadniętego pobiegł za plecy Jake’a, który także się odwrócił. Flap, w nonszalanckiej pozie, stał z Thompsonem w dłoniach i leniwie rozglądał się dokoła, niemniej lufa była uniesiona, a palec spoczywał na spuście.
– Zabieraj swoją kolegę i zjeżdżaj na drugą stronę płotu.
Filipińczyk przez ponad minutę budził towarzysza. Kiedy udało mu się już posadzić go, spojrzał niespokojnie na obu Amerykanów. Jake kiwnął głową w kierunku ogrodzenia, a sam zawrócił na odkrytą przestrzeń, słysząc za sobą kroki Flapa.
– Dziwak z ciebie, Grafton.
– O co ci chodzi? Chcesz grać w golfa czy filozofować?
– Słyszałem, że podobno sam golf jest filozofią.
– Upał jak cholera, chce mi się pić, a kilka chwil z tobą wystarczy za parę godzin z kimś innym.
– Słyszałem to już od kogoś. No to jazda, zobaczymy jak wygląda reszta pola.
Flap pstryknął palcami, Jake wcisnął pedał, a wózek golfowy ruszył z basowym pomrukiem.
– Od dziurki do dziurki objedziemy całość jak Stanley z doktorem Livingstonem Afrykę. Taka wieczorna wycieczka uspokaja nerwy i pozwala zobaczyć wszystko we właściwej perspektywie. Kiedy wrócimy pod klubowy domek, postawię ci drinka. Potem znajdziemy może jakieś dwie brzydkie kobitki.
– Jak brzydkie?
– Dostatecznie brzydkie, żeby włosy ci się zatliły w nosie.
– To jeszcze nie brzydota.
– Może i nie – nieoczekiwanie zgodził się Flap. – Może i nie.
Dni na morzu szybko przeradzają się w rutynę. Jedynymi zmiennymi były pogoda i rozkład lotów, ale szybko wyczerpały się możliwe kombinacje światła i czerni, sztormowych chmur, jasnego nieba i miejsc w grafiku lotów, na których mogło pojawić się twoje nazwisko. Od pewnego momentu wszystko było już tylko odtworzeniem, powtórzeniem któregoś z minionych dni. I tak już będzie zawsze: żadnego nowego jutra.
Loty jednak wcale nie odbywały się codziennie. Na taki luksus nie pozwalał kusy powojenny budżet Marynarki. Na każde dwa dni w powietrzu przypadał jeden wypełniony urzędową bazgraniną, nudnymi wykładami o zasadach bezpieczeństwa i umiejętnościach pilotażu oraz – cóż za nuda! – testami z NATOPS. Ale i w latające dni nie starczało zadań dla wszystkich, Jake wraz z kolegami brał więc to, co dostawał, i ograniczał się do gniewnych uwag pod adresem układającego listę oficera, zupełnie jakby ten nieszczęśnik za pstryknięciem palca rozmnożyć mógł pieniądze i maszyny.
Przy każdej z rozpaczliwie rzadkich okazji, kiedy zrzucali bomby – najczęściej ćwiczebne Mark-76, ale sporadycznie zdarzały się też prawdziwe – Jake osiągał bardzo dobre wyniki. W efekcie był teraz dowódcą klucza, co znaczyło, że ilekroć dwa A-6 wysyłano, aby sfotografowały jakąś bezludną wyspę, on prowadził, chyba że w szyku znalazł się podpułkownik Haldane, wtedy bowiem Grafton zajmował miejsce skrzydłowego. Haldane był szefem, chociażby nawet uzyskiwał gorsze noty. Szarża wiąże się z przywilejami.
Jake także i wcześniej sporo czasu spędzał w dziale konserwacji sprzętu, teraz jednak Stary oficjalnie oddelegował go do pomocy oficerowi intendentury.
Dywizjon borykał się z trudnościami sprzętowymi; części zamienne rozpaczliwie wolno docierały z magazynów Marynarki. Pierwszym zadaniem Jake’a było dokładne sprawdzenie w ewidencji, czy zamówienia zostały właściwie wypełnione. Znalazł kilka drobnych uchybień, ale ostatecznie musiał przyznać, że sierżant-zaopatrzeniowiec znał się na rzeczy.
Po długiej rozmowie z sierżantem, wziął listę części, których brakowało, i udał się do oficera zaopatrzenia lotniczego na „Columbii”, komandora porucznika z Kwatermistrzostwa Korpusu, specjalistycznej komórki sztabowej, podobnej do działów prawnego i medycznego. Razem przejrzeli komputerowy wydruk Jake’a, potem wyodrębnili pozycje, z którymi było najwięcej kłopotów, by ostatecznie odwiedzić wszystkie rozsiane po całym okręcie magazyny z częściami i porównać wykazy z rzeczywistością.
Po trzydniowych oględzinach Jake mógł się stawić przed podpułkownikiem Haldane’em z rejestrem uwag. Błędnych zamówień było nadspodziewanie mało, natomiast główny problem sprzętowy polegał na tym, że sierżant marines, niższy stopniem od intendentów Marynarki, nie mógł liczyć na żadną pomoc z ich strony, a bez takiej współpracy nawet najstaranniej obmyślony mechanizm musiał się zacinać.
Najgorsze, wyjaśniał dalej Jake, były przekłamania w manifeście załadunkowym. Nie wszystkie części znalazły się ostatecznie na pokładzie, a na dodatek Kwatermistrzostwo tak niefrasobliwie rozlokowało niektóre elementy, że potem w żaden sposób nie potrafiło ich odnaleźć. Taka była główna przyczyna nieżyczliwości, z jaką spotykał się sierżant dbający o zaopatrzenie dywizjonu w sprzęt; odpowiedzialni za to oficerowie nie chcieli się przyznać, że nie mogą odnaleźć części, które skądinąd figurowały w ich wykazach.
Podpułkownik Haldane odwiedził dowódcę grupy powietrznej, po czym obaj odbyli rozmowę z głównym intendentem okrętu i jego zastępcą. Jake nie uczestniczył w tych spotkaniach, ale czytał potem meldunek informujący o nierzetelnościach w wyjściowym manifeście. Gdzieś zaczęło iskrzyć. Dwóch młodszych oficerów z Kwatermistrzostwa zostało odkomenderowanych do Stanów, a niedługo potem części zapasowe popłynęły do magazynów lotniskowca szerszym i bardziej wartkim strumieniem. Któregoś wieczoru natknął się w przejściu na sierżanta, który gorąco mu podziękował.
Był to bardzo przyjemny moment.
Pewnego dnia w rozkładzie lotów pojawiła się niespodzianka. Z odległych wyżyn Pentagonu nadeszło polecenie, by odbyć loty nad wybrzeżem Wietnamu i sfotografować ujścia rzek. Chociaż rozkazy wspominały o konieczności trzymania się w odległości trzech mil od brzegu, lotnicy byli zaskoczeni. W przeciwieństwie do generałów i admirałów, oni dobrze wiedzieli, że nawet gdyby Wietnamczycy szykowali się do inwazji na Hawaje, a z powietrza udałoby się sfotografować ładujących się na okręty żołnierzy skandujących „Waikiki lub śmierć”, politykom w Waszyngtonie pod żadnym pozorem nie wolno było doprowadzać do zadrażnień z komunistycznym rządem w Hanoi. Ale cóż, rozkaz to rozkaz. W sali odpraw załogi A-6 zakładały filmy do kamer 35 mm, obwieszały nimi bombardierów i ruszały na pokład startowy.
W ujściach rzek nie znaleźli żadnych wrogich okrętów, a tylko kilkanaście łódek rybackich.
Jak to dziwnie zobaczyć znowu Wietnam, myślał sobie Jake, lecąc na wysokości kilometra z szybkością siedmiuset kilometrów na godzinę i dzieląc uwagę między wybrzeże a urządzenia elektroniczne, podczas gdy Flap biedził się z ręczną kamerą. Tamci z całą pewnością potrafiliby odpalić pocisk przeciwlotniczy 5.4-2, nie zważając na to, czy Intruder znajduje się w przestrzeni międzynarodowej czy nie. Może nawet dwa lub trzy pociski. Dlatego uważnie wpatrywał się w ekran ECM, urządzenia zakłócania elektronicznego i czuwał, czy nie zabrzmią sygnały ostrzegające o radarowym namierzaniu jego samolotu.
Nic jednak nie było słychać. Cisza i spokój.
Ląd po jego prawej częściowo był przesłonięty mgłą, co było normalne o tej porze, poza tym jednak wszystko jak dawniej: nędzny kraj, płaski i w połowie zalany wodą. W oparze zlewały się wszystkie brązy, zielenie i niebieskości. Miejsca niewarte dolara za akr, a cóż dopiero mówić o ludzkim życiu. Cóż za ironia losu uczyniła tę ziemię tym czym była: krainą zgrozy i bezsensownej śmierci.
Kiedy spoglądał tak na nią, oddalony od jej brzegów o cztery mile, zamknięty w problematycznym azylu kabiny Intrudera, czuł dawną trwogę, niemal ją widział, była równie rzeczywista i materialna jak mgła. Te zmiażdżone życiorysy, straszliwe wspomnienia...
Paliwa było dość na pół godziny szybkiego przelotu, potem mieli odbić od wybrzeża i zejść znacznie niżej, aby oszczędzać paliwo. Podporucznik Doug Harrison był teraz na północ od nich, robiąc zdjęcia portu w Hajfongu; Grafton miał się z nim spotkać nad lotniskowcem.
Po kwadransie lotu zwiadowczego Jake po raz pierwszy usłyszał trzy dziwne dźwięki o osobliwym rytmie: da-de-dum...da-de-dum...
Ruszył pokrętłem wzmocnienia na pulpicie ECM. Zgadza się, tyle że cztery dźwięki, a nie trzy.
– Słyszysz? – zapytał Flapa.
– Mhm. Co to takiego?
– Brzmi jak radar pokładowy.
– Bracie, to jakiś pieprzony MiG albo F-4. Patrz, światełko przechwytywania się pa...
Le Beau nie skończył zdania, gdyż Grafton zrobił skręt o dziewięćdziesiąt stopni w lewo, wystrzelił metalizowaną folię i osiągnął cztery g przyśpieszenia. Po chwili zwolnił odrobinę; ląd miał dobry kawałek za sobą i leciał nad morze. Światełko detektora promieniowania radarowego ciągle połyskiwało i niezmiennie miał w uszach ów dźwięk, chociaż teraz znowu trójtonowy.
– Jesteśmy na skraju jego zasięgu, ale nas widzi – odezwał się Flap.
Ciąg do oporu, lewe skrzydło w dół i kolejny skręt pod kątem prostym. Lecieli teraz na północ. Jake obniżył nos maszyny; kierowali się na pełne morze. Flap oglądał się za siebie, to samo zrobił Jake, już w następnej sekundzie znowu powracając wzrokiem do przyrządów. Znowu zerknięcie... zbyt wiele pierzastych chmur... Nic nie zobaczył.
Zdrowa porcja adrenaliny do krwi.
– Widzisz coś? – spytał Flapa.
– Możesz być pewien, że dowiesz się jako pierwszy.
Pewnie Phantom, ale równie dobrze mógł to być Mig!
Gdyby tak ich zestrzelił nad wodami międzynarodowymi, kto by się dowiedział?
Albo przejął?
Niech to diabli!
Jego A-6 był nie uzbrojony. Można było podczepić do niego Sidewindery, ale Jake nigdy z nimi nie latał, nawet podczas ćwiczebnych lotów. To samolot szturmowy, a nie myśliwiec. I na dodatek bez działka czy karabinu maszynowego. Z przyczyn znanych tylko Bogu i ekspertom finansowym z Pentagonu, Marynarka nabyła swoje A-6 bez żadnej pokładowej broni strzeleckiej. Wobec nieprzyjacielskiego myśliwca były bezbronne.
W uszach dudnił złowieszczy rytm. Teraz odezwał się wskaźnik kierunku zagrożenia. Niemal dokładnie od ogona.
Zrobił następny ciasny skręt, znowu biorąc kurs na wschód, potem zredukował ciąg, aby dać ochłonąć silnikom, ale dzięki zejściu na niższy pułap utrzymał szybkość. Przeciwnik przez chwilę leciał na północ, potem powtórzył manewr, chociaż mniej ostro. Był teraz na godzinie piątej.
Jake spojrzał za siebie. Chmury. Chryste Panie!... Di-da-de-dum... Di-da-de-dum... Można oszaleć!
Schodził w dół. Z wysokości czterystu metrów zobaczył morze. Znowu pełny ciąg. Kiedy silniki zawyły, pchnął drążek, aby zamienić wysokość na szybkość. Wyrównał na stu dwudziestu metrach, przy prędkości ośmiuset kilometrów na godzinę. Pociągnął powoli drążek na siebie, uzyskując cztery g.
Świecą wszedł w chmury. Skoncentrowany na przyrządach, starał się ignorować złowieszczy rytm detektora opromieniowania i, delikatnie odpychając drążek, zmniejszał przyśpieszenie. Ciągle w chmurach, z nosem podniesionym o dziesięć stopni, szedł w górę.
Umilkł dźwięk nieprzyjacielskiego radaru. MiG musiał odejść na którąś stronę. Ale na którą? Tak pochłonęło go sterowanie samolotem, że przestał zważać na wskaźnik kierunku zagrożenia.
– Z lewej czy z prawej? – zapytał Flapa.
– Nie wiem.
Chmury rzedły; było coraz jaśniej. I wreszcie A-6 miał czyste niebo.
Jake spojrzał w lewo, Flap w prawo.
Pilot zobaczył go pierwszy, sto, sto dwadzieścia metrów wyżej, w skręcie w ich kierunku. F-4.
– Jebany Phantom! – wrzasnął przez interkom do Flapa.
Ten okręcił się i spojrzał nad ramieniem Jake’a, a potem rzucił się na fotel, pokazując światu dwa środkowe palce.
Pilot podniósł okulary i dotknął oczu. W słuchawkach znowu usłyszał rytm, tym razem czarowny i kojący. Jednym pstryknięciem wyłączył system zakłócania. Samolot łagodnie zwiększał pułap. Jake włączył autopilota, potem obejrzał się na Phantoma, który przez kilkanaście sekund podążał jeszcze jego śladem, a następnie położył się w skręt i zaczął oddalać. Mężczyzna zdjął maskę tlenową oraz hełm i otarł rękawem twarz z potu, a palcami w nomexowych rękawicach przeczesał włosy. Pot zostawiał na materiale ciemne smugi. Uwolnił jedną dłoń i palcami usunął słony osad z kącików oczu.
– Myślisz, że zrobił to specjalnie? – usłyszał głos Flapa, kiedy znowu nałożył hełm.
– A skąd mam wiedzieć?
Współlokator-giełdziarz spojrzał na wchodzącego do kabiny Jake’a i jęknął: – O rany, znowu fryzjer! Do diabła, ogól się na zero i będziesz miał święty spokój!
Grafton zerknął do lustra wiszącego nad zlewem.
– O co ci znowu chodzi? Moim zdaniem wygląda zupełnie dobrze.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, to już trzecie strzyżenie w tym tygodniu, mam rację?
– Przyznaję, że pewien wpływ ma na mnie widok marines, odwiedzających fryzjera co godzinę. Nie chcę zostać w tyle. I właściwie, o co ten krzyk? To moja głowa, a zresztą wszystko odrośnie.
– Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. Już patrzą na mnie krzywym okiem, niczym czyste dzieweczki na zbereźnika.
– Zdaje się, że ostatnio się rozczytujesz w Anais Nin?
– Pożyczył mi Burton. Powinieneś i ty po to sięgnąć. O-la-la-la; jak to poszerza horyzonty.
– Nad czym dzisiaj pracujesz?
Całe biurko McCoya zasłane było papierami, które jednak w niczym nie przypominały zestawień giełdowych. Zapytany zmarszczył brwi i odwrócił kilka kartek, tak aby Jake nie mógł ich odczytać, ale zaraz z namysłem wpatrzył się w swego współlokatora, by po chwili się rozpogodzić.
– Za dwa dni przekraczamy kreskę.
Kreskę – czyli równik. Okręty płynęły na południowy wschód, aby po wyminięciu Jawy, wejść ponownie na Morze Południowochińskie przez Cieśninę Sundajską, i z konieczności dwukrotnie musiały przeciąć równik.
– To co?
– Pośród oficerów dywizjonu jestem jedynym wilkiem morskim. Cała reszta, łącznie z tobą, to kijanki.
Kijanką nazywano marynarza, który nigdy jeszcze nie przekroczył równika. Wilkami morskimi byli ci, którym przydarzyło się to już przynajmniej raz, w związku z czym zostali właściwie wprowadzeni w tajne misteria Zakonu. Łatwo było ustalić, kto należy do jakiej grupy, zgodnie bowiem z regulaminami Marynarki, wszystkie wilki miały dokładnie odnotowane w papierach szczegóły wpłynięcia na drugą półkulę: data, długość geograficzna i nazwa jednostki.
– No cóż, ominie cię zabawa – wzruszył ramionami Jake.
McCoy cmoknął i pokręcił głową.
– Nic mnie nie ominie, kolego, możesz mi wierzyć. Będę uczestniczył w uroczystościach jako Tryton. Ale jeśli chcesz, możesz mi odrobinę pomóc.
Jake żachnął się ze zgorszenia.
– Marna kijanka ma służyć pomocą?
– Zostanie to między nami. W takich sprawach trzeba zachować najwyższą dyskrecję. Musi to być chytra i zręczna pomoc, na większą chwałę Jego Wysokości Neptuna.
McCoy sięgnął po papiery, których treść chciał przedtem ukryć, i podał je towarzyszowi.
Dwa dni minęły jak z bicza trzasnął i nadszedł czas ceremonii. Od samego rana na pokładzie zaroiło się od zaaferowanych i rozdokazywanych osobników – bez wątpienia morskich wilków.
Przez głośniki okrętowe „kijankom” polecono, aby po obiedzie pozostali w swoich kajutach do czasu, gdy zostaną wezwani przed oblicze Króla Neptuna, Władcy Mórz. W istocie było ponad dwudziestu Neptunów, których ranga zależna była od liczby przekroczeń równika. Ceremonie inicjacyjne miały odbywać się jednocześnie w salach odpraw, świetlicach i jadalniach, a każdej przewodził inny Neptun.
W kajucie Jake ściągnął mundur i nałożył parę cywilnych szortów, koszulkę z krótkimi rękawami oraz sandały, a potem siadł, czekając na wezwanie. Po chwili zadzwonił telefon, w którym rozbrzmiał głos oficera dyżurnego.
– Kijanka Grafton, do sali odpraw.
– Tak jest, już idę.
Jake zdjął zegarek i znaczek identyfikacyjny, potem wyszedł i starannie zamknął za sobą drzwi.
Do sali odpraw tłumnie napływały kijanki. Jake zajął swoje tradycyjne miejsce. Podpułkownik Haldane rozsiadł się w swoim fotelu i gawędził z zastępcą. Ponieważ jednak obydwaj byli kijankami, zatem na ceremonię także i oni przebrali się w dżinsy i zielone koszulki marines. Wszędzie pod ścianami widać było umundurowanych oficerów ze wszystkich dywizjonów, którzy mieli już okazję zostać wilkami morskimi. Nieustannie strofowali kolegów, którzy na tę okazję dopiero czekali.
– E, kijanki, cisza tam! Czekać spokojnie, aż zjawi się Król Neptun! Dostaniecie wtedy za swoje...
Nagle rozległ się dzwonek. „Ding, ding, ding...” Dziesięć uderzeń. Nadchodzi Władca Mórz! Wśród widzów podniosła się wrzawa; wygi ze złośliwym chichotem wskazywały na zebrane ofiary, które stroiły miny do swych potencjalnych prześladowców. „Flap” Le Beau wszedł na krzesło i splótł ręce na piersiach. Do głowy przymocował sobie poduszkę, a twarz powlókł farbą. Sąsiadom wyjaśnił, że jest afrykańskim królem, władcą pradawnej krainy Bugalala, i dlatego domaga się specjalnego potraktowania.
Zakrzyczany przez morskie wilki zgodził się usiąść, ale oświadczył, że powtórzy swoje żądanie przed obliczem samego Neptuna. Rząd dalej, Grafton zaśmiewał się z uciechy.
Nie musieli długo czekać. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i majestatycznie wkroczył w nie Real McCoy.
– Powstań! Baczność! – ryknął.
Wszyscy zerwali się na równe nogi. McCoy powiódł wzrokiem po wyprężonych szeregach i ciągnął: – Wszyscy powitać Króla Neptuna, Władcę Mórz!
– Niech żyje! – wrzasnęły wilki morskie.
Na początku szedł dowódca grupy powietrznej, okryty prześcieradłem. Za nim kroczył sam monarcha, w złocistej koronie, która dziwnie przywodziła na myśl karton pomalowany żółtą farbą. Neptun miał na sobie slipy i tenisówki, ale tors był nagi. Na obu przedramionach wytatuowane były nagie, hojnie wyposażone przez naturę dziewczęta, a z szerokiej piersi do lotu zrywał się orzeł. Za Władcą Mórz powiewała przerzucona przez ramię kapa; w ręku podrygiwał kartonowy trójząb. Kiedy rządca fal zasiadł na tronie – krzesło dla lepszej widzialności umieszczono na podwyższeniu – Jake, podobnie jak połowa zebranych, rozpoznał w przybyłym bosmana Muldowsky’ego.
McCoy – giermek Neptuna – wszedł na podium i wypróbował mikrofon. Miał na sobie długi podkoszulek, który pracowicie wyszukał w magazynie, a potem przy pomocy Jake’a, przy użyciu jodyny dość nieudolnie udekorował podobiznami ryb, ośmiornic i innych stworów morskich. Wszystko wyglądało jak przypadkowe plamy, z czego Grafton zaśmiewał się w głos, przypominając sobie ich wczorajsze starania.
Flap znowu wlazł na krzesło.
– Hej, Królu! Jak leci?
McCoy zmarszczył brwi. Zmarszczył brwi dowódca grupy powietrznej. Nachmurzył się Neptun.
– A co to znowu, kijanko? Gdzie szacunek należny Władcy Mórz?
– Ty, pachołku, nie znasz się na monarszych obyczajach. Jestem Flap, władca Bugalala. Ponieważ w moich żyłach płynie monarsza krew, nie uchodzi, żebym siedział tutaj, między tymi kijankami. Powinienem zasiąść na tronie obok szanownego Neptuna, a wtedy będziemy sobie mogli uciąć pogawędkę, jak on tam rządzi w głębinach i jak mu wychodzi z syrenkami.
– Rozumiem, wasza wysokość – skłonił się McCoy, ale reszta wyg morskich zaczęła gwizdać i tupać. Real spojrzał na Neptuna. – Co sądzisz o tym, Wodny Majestacie?
Muldowsky tylko się gniewnie obruszył.
– Czy tym kijankom zupełnie już się w łebkach poprzewracało? Zaszczyty nic nie znaczą tutaj, gdzie jestem jedynowładcą. Szambelanie, ten pyskaty samozwaniec ma trzykrotnie ucałować następcę tronu.
– Słyszałeś, kijanko Le Beau? Trzy razy masz pocałować królewską dziecinę. A teraz siadaj i zachowaj należną pokorę, albo znowu doświadczysz gniewu potężnego Neptuna.
Le Beau zlazł z krzesła, wszyscy ryknęli śmiechem.
Jake z radością rozglądał się po rozdokazywanych kolegach. Wczoraj z McCoyem obmyślili wiele kawałów, które dzisiaj bawiły zebranych. Wiele kijanek zostało wezwanych na monarszy sąd, podczas którego szczegółowo rozpatrzono ich występki. Majorowi Allenowi Burtonowi przedstawiono książkę zatytułowaną „S’il vous plait” – w istocie odpowiednio obłożony podręcznik NATOPS – z którego wysypały się dziesiątki podobizn Mistera Miesiąca z „Playgirl”.
– Obrzydliwe książki, świńskie fotografie – grzmiał McCoy – co za hańba!
Wyrok Neptuna brzmiał: – Trzy przemarsze przez Tunel Miłości.
Po godzinie takich wygłupów kijanki poprowadzono na pokład hangarowy, skąd winda samolotowa wywiozła wszystkich zebranych w Sali Czwartej na pokład startowy, gdzie wyegzekwowano werdykty Króla Mórz.
Tunel Miłości zbudowano z brezentu i napełniono odpadkami pozbieranymi z kuchni; każda kijanka musiała się przez niego przeczołgać przynajmniej raz; najwięksi grzesznicy musieli zaznać tej przyjemności kilkakrotnie. Na drugim końcu wilki morskie czekały z gumowymi szlauchami, ale bez wątpienia bardziej zależało im na sile strumieni, niż na obmyciu nieszczęśników, dla których zresztą był to dopiero początek przygód.
Teraz stawali przed obliczem Następcy Tronu, którym okazał się najgrubszy z Morskich Wilków. Siedział bez koszuli, a jego brzuch pokrywała gęsta warstwa smaru przekładniowego. Każdy z przechodzących równikową inicjację musiał ucałować pępek monarszej latorośli, która osoby składające zbyt oziębłe hołdy chwytała za uszy, przyciągała i obficie obsmarowywała tłustą mazią. Po trzech lub czterech delikwentach giermek na nowo pokrywał smarem książęcy kałdun.
Potem przychodziła pora wizyty u Królewskiego Dentysty, który z wielkiego plastikowego opakowania po keczupie szczodrze lał do ust pacjentów jakąś miksturę tak palącą, że ofiary wypadały z „gabinetu”, plując na lewo i prawo.
Po odwiedzinach u Królewskiego Fryzjera – kolejna porcja smaru – kijanki kończyły ceremonię przebyciem Królewskiej Laguny, podłużnego brezentowego baseniku, w którym było około metra wody. Przypatrując się pierwszym delikwentom, Jake zrozumiał, że wody jest co najwyżej dwadzieścia centymetrów, a jej warstewka przykrywa jakąś szarą, cuchnącą substancję. Morskie Wilki zgromadzone wokół Laguny zgadywały, co też jest podstawowym składnikiem zawiesiny. Kijanki brnęły przez kleistą ciecz, a na drugiej stronie czekały na nich pomocne ręce wyg, którzy prześcigali się w gratulacjach. Kiedy pora przyszła na Jake’a, koledzy z dywizjonu nie szczędzili mu porad tyleż życzliwych, co absurdalnych. Wygramoliwszy się z Laguny, Jake stanął obok Flapa i podobnie jak on zaczął z grubsza obcierać się papierowymi ręcznikami, co było wstępem do gruntownej kąpieli.
Okręt stał na kotwicy, kołysząc się łagodnie na fali; w bezruchu zastygły także jednostki eskorty, rozrzucone wokół lotniskowca w odległości od jednej do trzech mil. Wszędzie odbywały się ceremonie przekroczenia równika.
Popatrzył na spokojny ocean, niebo, grupkę rozbawionych kolegów. Jak z obrazka, pomyślał i zaczął schodzić pod pokład, aby wziąć prysznic.
– To kiepska sprawa, kiedy cię zestrzelą – oznajmił Flap. Lecieli wzdłuż południowego wybrzeża Jawy; rutynowy lot obserwacyjny, podczas którego fotografowali przepływające jednostki. Po prawej mieli łańcuchy gór, których szczyty zanurzały się w chmurach; po lewej rozciągał się bezkresny ocean. Przed chwilą jeszcze byli na wysokości stu pięćdziesięciu metrów i robili zdjęcia niewielkiemu stateczkowi, który kierował się na zachód, ale teraz powrócili na pułap kilometra i lecieli z prędkością czterystu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Rozmowa zeszła na Wietnam.
Było to może nieuchronne z tej racji, iż obydwaj zostali zestrzeleni przez wroga, ponieważ jednak żaden z nich nie lubił rozmawiać o tamtych doświadczeniach, więc i temat wojny dotychczas się nie pojawiał, a jeśli już, to tylko w postaci mimochodem rzucanych aluzji. I dopiero dzisiaj stało się inaczej.
– Normalne zadanie, jak kolejny dzień w biurze, tyle że żółtki miały swój dzień, no i dostaliśmy. Zorientowałem się, że nas ostrzeliwują dopiero w momencie, kiedy nam przywalili. Mój koleś zgasł na miejscu: głowa gładko odstrzelona, na dodatek dziurawy lewy silnik i całe skrzydło w ogniu. A wszystko nie zabrało więcej niż pstryknięcie palcami.
– A coście robili?
– Naloty w pobliżu granicy z Laosem. Dwójkowy klucz, my na skrzydle, przed nami FAC.
FAC to Forward Air Controller – mały śmigłowy samolot rozpoznawczy.
– Zrobiliśmy drugie podejście. Jasne, wiem, że trzeba było poprzestać na jednym, ale FAC nie widział żadnych gówien w powietrzu, a za pierwszym razem na ziemi było cichutko jak makiem zasiał. I wtedy: buch! Trafili nas elegancko na zejściu. Złapałem za drążek, wywaliłem bomby i ciągnę, ale lewy silnik wariuje, skrzydło pali się jak jasna cholera, a na dodatek z kolesia krew tryska na wszystko, włącznie ze mną. W kabinie prawdziwa wichura, ani kawałeczka szkła po stronie pilota. Jak mówię, naprawdę kiepska sprawa. No więc odszedłem trochę od celu, popatrzyłem na płonące skrzydełko, powiedziałem pilotowi „cześć” i wyskoczyłem.
– Długo odczekałeś z katapultą?
– Moim zdaniem godzinę, ale prowadzący opowiadał mi później, że wszystko potrwało raptem minutę. Przez cały czas darł się, żebym skakał; trudno było nie zobaczyć ognia. Tyle że w tym momencie byliśmy na jakichś dwóch kilometrach, a ja chciałem, żeby maszyna jeszcze trochę się oddaliła od żółtków i trochę zwolniła; co z tego że wyskoczę, jeśli pęd rozerwie mnie na kawałki?
Jake pamiętał, jak sam katapultował się nad Laosem. Na samo wspomnienie poczuł, że się poci. Słuchał w milczeniu.
– Kiedy znalazłem się na ziemi – ciągnął Flap – wyjąłem swoje radyjko i zacząłem gadać. Przed startem sprawdziłem baterie, tymczasem ledwie słyszę naszego obserwatorka. Znalazłem sobie miejsce, skąd mogłem obserwować helikopter, gdyby nadleciał, ale gówno z tego wyszło. Żółtki waliły w niebo jak oszalałe, zresztą było już późno i zaczynało się ściemniać. Po powrocie dowiedziałem się, że facet z ratunkowego wiatraka, może ze strachu, może nie, zaraz wrócił, twierdząc, że z silnikiem coś nie w porządku. Tak czy owak, nie przyleciał. Zapadła noc, zaczęło padać i doszedłem do wniosku, że mogę liczyć tylko na siebie.
– Jak się czułeś?
– Wiesz, żal mi było tego mojego kolesia, nie był taki zły, kapujesz? Cholerna sprawa: jedna chwila i nie masz głowy.
– Chodziło mi o to, jak poczułeś się, kiedy zostałeś sam.
– Jak byłbym na patrolu marines. W każdym razie specjalnie nie bałem się dżungli, a to już było coś. Zostawiłem tylko to, co najpotrzebniejsze i wywaliłem cały ten bajzel ratunkowy w krzaki. Postanowiłem zrobić zasadzkę, bo do szczęścia potrzebny był mi jeszcze karabin. Miałem tylko czterdziestkępiątkę i nóż.
– Nie bałeś się, że cię złapią?
– Nie było mowy. Wiedziałem, że nic mi nie zrobią. Siedziałem w lesie dziesięć dni, czasami facet przechodził o dwa metry ode mnie i nigdy mnie nie nakryli.
– No i co robiłeś?
– Co robiłem? Napatoczył się koleś z Kałasznikowem; więc zabrałem mu broń i żarcie. Spora kula ryżu wymieszanego z piaskiem. Po pewnym czasie można w tym zasmakować.
– Oczywiście.
– Raz dziennie sprawdzałem na częstotliwości alarmowej, kiedy żółtków nie było w pobliżu. Nie chciałem zużyć baterii. Podebrali mnie dziesiątego dnia. Dobrze się stało, bo skóra zaczęła mnie już swędzieć. Trudno potem się z tego wyleczyć, rozumiesz.
– Ilu zabiłeś?
– Mam pewność co do dwunastu.
– Jak to?
– Pozakładałem trochę pułapek, więc przy odrobinie szczęścia, czy może nieszczęścia, jeszcze kilku pożegnało się życiem. Chyba trochę się mściłem za tego mojego jeźdźca bez głowy. Zresztą, czy ja wiem? Jakoś mnie to rajcowało.
– Mhm.
– Przepieprzona wojna i tyle.
– Tak – zgodził się Jake. Sprawdził na tablicy wskaźnik paliwa i godzinę. – Chyba czas już wracać.
– W porządku – mruknął Flap. – Dzisiaj, bracie, to już tylko zabawa.
– W życiu każdego oficera – mówił podpułkownik Haldane – przychodzi taki moment, kiedy trzeba się zadeklarować. U pilotów to wcale nie znaczy, że mają codziennie siadać za sterami.
Siedzieli z Jake’em w sali odpraw. Grafton pełnił dyżur, a dowódca przysunął swój fotel do jego biurka. Był jeszcze jeden oficer, wypełniający jakieś formularze w pobliżu szafki na listy. Haldane mówił cicho, tak że tylko Jake mógł go usłyszeć.
– Niektórzy chcą po prostu przeczekać do emerytury i nie mam im tego za złe. Tacy także są potrzebni. Ale przede wszystkim chodzi nam o tych, którzy chcą być lepsi, zostać prawdziwymi dowódcami, którzy chcą się rozwijać i doskonalić zawodowo. Takich jest niewielu i strasznie nam na nich zależy.
Jake skinął tylko głową. Haldane przed chwilą przeczytał najnowszy ranking, a potem wręczył listę Graftonowi. Najwyraźniej szef robił aluzję do podania o zwolnienie, ale nie powiedział tego wprost. Mówił dalej w zamyśleniu: – Przed Wietnamem ludzie, którzy ostatecznie doprowadzili do zwycięstwa, nie mieli wysokich stopni w chwili rozpoczęcia walk. Kiedy zaczęła się wojna secesyjna, U. S. Grant i William T. Sherman nie służyli nawet w wojsku. Phil Sheridan był kapitanem. Na początku II wojny Eisenhower i George Patton byli pułkownikami, a Halsey i Nimitz komandorami. Ciekawe, prawda?
Nie czekając na odpowiedź Jake’a, Hadlane ciągnął: – W czasach pokoju, najważniejszą rolę odgrywają politycy, ludzie, którzy potrafią współpracować z cywilami i oliwić maszynę urzędniczą. Podczas wojny jednak system zaczyna działać tak, jak powinien: ci, którzy potrafią dowodzić innymi idą w górę i zaczynają rozkazywać. W Wietnamie ten proces naturalnego doboru został zakłócony przez polityków. To była polityczna wojna i politycy za żadną cenę nie chcieli oddać dowodzenia żołnierzom. Dlatego przegraliśmy. A najsmutniejsze jest to, że mogliśmy sobie pozwolić na porażkę, gdyż nie mieliśmy nic wielkiego do stracenia. Ale nadejdzie czas, kiedy Ameryka będzie musiała wyruszyć na wojnę, którą trzeba będzie wygrać. Nie wiem z kim przyjdzie walczyć, podobnie jak nie wiem, kiedy to nastąpi. Może za rok, może za dwadzieścia albo pięćdziesiąt czy sto. Ale przyjdzie taki moment. Zawsze dotąd tak było, a jak na razie ewolucja z całą pewnością niezbyt zmienia ludzi na lepsze. I w związku z tym nasuwa się pytanie, kto będzie służył w wojsku, kiedy nastanie czas próby? Czy korpus oficerski będzie się składał tylko ze znakomitych urzędników, wytrawnych ekspertów i komputerowych czarodziejów, którzy myśleć będą jedynie o jak najwyższej emeryturze? Czy też znajdą się pośród nich ludzie potrafiący poprowadzić innych do zwycięstwa, jak Grant, Patton, Halsey?
Haldane podniósł się z fotela i wygładził spodnie.
– Interesujące pytanie, prawda, poruczniku?
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Jakość ludzi w mundurze, taki malutki drobiazg. A on w odpowiedniej chwili decyduje o wszystkim.
Szef odwrócił się i odszedł. W trakcie ich rozmowy zniknął także oficer walczący z urzędową bazgraniną. Jake wyciągnął górną szufladę i oparł na niej nogi.
Haldane i wojskowy romantyzm; kto by przypuścił? Krew, natarcie, przeznaczenie... Jeśli sądził, że takie pogwarki mogą na kimś zrobić wrażenie, to bardzo się łudził. Nie po Wietnamie. Nie z rekrutami z poboru, którzy nigdzie nie chcieli maszerować, ani ze sceptycznymi weteranami.
Jake wzruszył ramionami. Na Boga, miał już po dziurki w nosie tego wojskowego gówna. Okręt zawija do Stanów w lutym i kończy się jego trzecia tura. Niech teraz inni próbują.
A jeśli Stany Zjednoczone pogrążą się kiedyś w bagnie, gdyż nikt nie będzie chciał walczyć, to trudno. Ci, którzy przeżyją, otrzymają to, na co zasłużyli, otrzymają co do grosza.
Jak to było o bożych młynach? Że mielą powoli?
Singapur leży na południowym skraju Półwyspu Malajskiego, półtora stopnia na północ od równika. Tutaj krzyżują się światowe szlaki morskie. Statki z Europy, docierające tutaj przez Kanał Sueski i Morze Czerwone, jednostki z Indii, Pakistanu, Afryki i Bliskiego Wschodu, przechodzą przez cieśninę Malakka i zatrzymują się, zanim wpłyną na Morze Południowochińskie. Statki z Ameryki, Japonii, Chin, Tajwanu, Korei i radzieckiego Dalekiego Wschodu zawijają tutaj w drodze na wschód. Portowe miasto leży tak blisko Cieśniny Sundajskiej, że jest naturalnym miejscem postoju dla tych, którzy z krajów Orientu udają się do Południowej Afryki lub Ameryki Południowej, opływając Przylądek Dobrej Nadziei.
Pomimo tego usytuowania, Singapur nie ma portu z prawdziwego zdarzenia. Na odkrytej redzie zawsze tłoczno jest od jednostek stojących na kotwicy, z wyjątkiem tych rzadkich chwil, gdy nadciąga tajfun. Jest tylko kilka nabrzeży dostatecznie dużych, aby przyjąć statki oceaniczne, dlatego też większość towarów wyładowywanych i załadowywanych w Singapurze przewożona jest barkami. Te malutkie stateczki, uwijające się pośród statków przybyłych z całego świata, są cechą charakterystyczną Singapuru.
Jak przystało na wielki port morski, miasto stanowi prawdziwą mieszankę ras ludzkich. Większość populacji to Malajczycy, Chińczycy, Hindusi i Filipińczycy; całość doprawiona jest Japończykami i stosunkowo nielicznymi białymi. Głównie Brytyjczykami, gdyż Singapur stanowił jedną z redut imperium, nad którym niegdyś nie zachodziło słońce, ale także ludźmi z Europy, Australii, Nowej Zelandii i – jakżeby inaczej – Ameryki.
Tych, którzy swój kraj i swój naród uważają za najwyższy wykwit cywilizacji, czeka tutaj szok. Rozedgrany, kosmopolityczny Singapur jest wielką wirówką, jednym z tych nielicznych miejsc, gdzie ludzkie doświadczenia ścierają się ze sobą i wściekle mieszają, aż wyłoni się z nich coś zupełnie nowego.
Ku uldze amerykańskich marynarzy, dalej trwała tu brytyjska baza wojskowa, Changi, którą Anglicy dzielili z krzepkimi obywatelami Drugiej Strony Świata, Australijczykami. Wraz z nimi zaś docierały tutaj panienki z antypodów. Te wysokie, gibkie stworzonka, o brązowych, muskularnych nogach i urzekająco białych zębach, nieustannie odsłanianych w olśniewającym uśmiechu, w jakiś osobliwy sposób dopełniały obrazu całości. Australijki stanowiły prawdziwą chlubę Singapuru. Widziało się je w „Raffles”, starym hotelu, gdzie pod sufitem wirowały wentylatory, a w trzcinowych fotelach rozsiadali się sączący gin wiekowi dżentelmeni w białych garniturach. Widziało się je w barach i restauracjach nowoczesnych hoteli, a także na bazarach i targowiskach. Widziało się je kroczące bulwarami i targujące o szafiry oraz opale z Chinkami w obwisłych spodniach. Widziało się je wszędzie: młode, tryskające życiem, zawsze w centrum zainteresowania. Ich kolorowe sukienki jaskrawo kontrastowały z płóciennymi spodniami i białymi bluzkami, które można było uznać za singapurski uniform narodowy. Wydawały się kolibrami w stadzie wróbli.
– Gdyby nie ściągnął ich tutaj Quantas, powinnaby to zrobić ONZ w geście dobrej woli wobec rodzaju ludzkiego.
Taką opinię wyraził „Flap” Le Beau, który wraz z Graftonem i McCoyem stał przed wejściem do „Raffles” i spoglądał na pochód przeciągający trotuarami.
– Chyba się zakochałem – oznajmił McCoy. – Którąś z nich chciałbym mieć na własność.
Wszyscy trzej godzinę temu przypłynęli tutaj z okrętu Łódką Wolności, jak nazywano szalupę przewożącą marynarzy do portu. Chodzili przez godzinę, chłonąc wrażenia, aż poczuli straszliwe pragnienie. Zatrzymali się przed chwilą pod „Raffles” i zaczęli zastanawiać, czy tutaj uda się je w jakikolwiek sposób zaspokoić.
– Po czterdziestu pięciu dniach w morzu, każda kobieta wydaje mi się niezwykle atrakcyjna – oznajmił Le Beau i promiennym uśmiechem obdarzył starszą damę, która wychodziła z hotelu. Ta odkłoniła się z godnością i wsiadła do czekającej taksówki.
– To jak, panowie? – zapytał Jake, odwracając się do zabytkowej budowli. – Wchodzimy?
– Jazda.
W środku panowała temperatura o jakieś dziesięć stopni niższa niż na powietrzu. W poważnej mierze było to zasługą ciemnego wnętrza i wirujących pod sufitem wentylatorów, ale niewątpliwy był też udział zdecydowanej brytyjskosci miejsca. Upał i wilgoć nie śmiały przekroczyć niegdyś kolonialnych drzwi.
Piloci wkroczyli do baru i zamówili Singapore Slings, słodzony i zaprawiany korzeniami napój z rumu. Chińskiemu barmanowi nawet nie drgnęła brew: zdążył już przywyknąć do osobliwych gustów, jakie przejawiała większość Amerykanów.
– Człowiekowi jakoś się wydaje, że lada chwila pod którąś palmą zobaczy Humphreya Bogarta albo Sidneya Greenstreeta – powiedział Real McCoy, który odwrócił się i potoczył wzrokiem po sali.
Jake w milczeniu smakował drinka. Czterdzieści pięć dni w morzu: starty z katapulty, nocne przechwytywanie nad chmurami, najazdy na kulę, dowcipy w sali odpraw, zasypianie na koi, podczas gdy okręt lekko kołysze się i postękuje... a potem zostać rzuconym w wir takich wrażeń. „Szok kulturowy” to tylko słowa, suche i bezbarwne. Widoki, dźwięki i zapachy Singapuru jak szybkostrzelne działko atakowały zmysły młodego człowieka, który kilka chwil wcześniej opuścił pokład pływającego monstrum. Starał się teraz jakoś to wszystko uporządkować, zachować odpowiedni dystans. Był tu już raz, podczas pierwszego rejsu do Wietnamu. Usiłował przywołać jakieś wspomnienia, ale te pojawiały się mgliste i zamazane, trudne do rozpoznania. Siedział w tym barze z Morganem McPhersonem... ale przy którym stoliku? Tego nie potrafił sobie przypomnieć; widział twarz Morgana, słyszał jego śmiech, ale stolik... Kto jeszcze był wtedy z nimi?
Ach, Mórg! Gdybyś mógł się teraz zjawić w drzwiach! Usiąść przy nas, byśmy przez kilka chwil wspólnie cieszyli się życiem. Nie zmarnowalibyśmy ich, tak jak dawniej... Gdybyś mógł...
Tylu chłopaków już nie żyło, a on o nich zapomniał. Fakt, że wspomnienia były teraz tak niewyraźne i zmącone, wydawał się zdradą wobec nich. Życie toczy się dalej, ale... Wszystkim, co człowiek może po sobie zostawić, są wspomnienia, które trwają w umysłach przyjaciół. Dopóki trwają wspomnienia, także i śmierć jeszcze się nie dopełniła. Kiedy znikają, rozpływa się też ostatni ślad po zmarłym.
– ...i trzeba kupić jakieś pamiątki – doleciał do niego głos McCoya – żeby rodzina mogła się nacieszyć.
Jake dopił drinka i wstał z fotela. Cisnął na blat kilka dolarów singapurskich, które rano otrzymał w kantorze na lotniskowcu.
– Zobaczymy się później, chłopaki.
– Dokąd idziesz?
Wracał na „Columbię”, ale nie chciał się do tego przyznać.
– Sam nie wiem. Przejdę się trochę. Cześć.
Na ulicy wcisnął ręce do kieszeni i zawrócił w kierunku nabrzeża. Szedł ze wzrokiem wbitym w chodnik, nieświadomy widoków, gwaru i ludzkiej rzeki, która rozstępowała się, aby go przepuścić, i natychmiast się za nim zamykała.
Następnego dnia Jake pełnił ośmiogodzinny dyżur w sali odpraw. O drugiej po południu wpadł rozemocjonowany McCoy.
– Dzisiaj jest twój fartowny dzień, Grafton. To uśmiech losu, że ja i Flap jesteśmy twoimi przyjaciółmi.
– Jasne – potwierdził bez entuzjazmu Jake.
– Poznaliśmy Anglików. Mówię ci, fantastyczni goście. Nigdy nie pojmę, jak udało nam się wykopać ich ze starej, dobrej Ameryki.
– Militarny cud.
– Świetne chłopaki.
– Wierzę ci na słowo.
– Zaprosili nas na wieczór do Changi na party. Party! Zaklinali się, że będzie też parę Australijek! Stewardesy z Quantas. I co ty na to? – Zanim Jake zdążył otworzyć usta, padło niecierpliwe pytanie: – Kiedy kończysz?
– Za dwie godziny.
McCoy spojrzał na zegarek.
– Poczekam. Flap odpływa najbliższą łódką, ale ja zostanę z tobą. Wszystko mam zapisane. Weźmiemy sobie taksówkę i frrrru na przyjęcie. Może, kto wie, uzyskamy wspaniałą możliwość poprawienia opinii o Amerykanach.
Z tymi słowami McCoy odwrócił się na pięcie i między rzędami foteli tanecznym krokiem zniknął w drzwiach.
Jake patrzył za nim przez chwilę, a potem wyciągnął schowany pośpiesznie list od rodziców. Dwa tygodnie minęły od ostatniej poczty dostarczonej przez samolot transportowy z Cubi Point i oto dzisiaj przyszła następna porcja, ale dla niego był tylko jeden list, od matki. Podpisała „Matka i Ojciec”, ale wszystkie słowa skreślone były jej ręką. I nic od Callie McKenzie.
Może to i lepiej. Uczucie było gorące i gwałtowne, ale wszystko się skończyło. Ona należała do jednego świata, on do drugiego, zupełnie odmiennego. Tam, w Chicago, miała własne życie: zajęcia, lektury, egzaminy, randki z długowłosymi hippisami, którzy gustowali we francuskich powieściach. Co takiego mają w sobie te cholerne francuskie powieści?
A przecież rozpaczliwie pragnął, żeby napisała. Nawet karteczka: „Znalazłam kogoś innego. Bądź zdrów.” byłaby lepsza od upartego milczenia, pomyślał, ale w głębi ducha wcale nie był tego taki pewien.
Niech to diabli! Większość zdarzeń w jego życiu wymykała mu się spod kontroli; nie inaczej było i teraz. Niech ci się dobrze wiedzie, Callie McKenzie. Wszystkiego najlepszego.
W tropikach noc zapada błyskawicznie; niemal nie sposób zauważyć coś takiego jak zmierzch. To gwałtowne przejście od jasności dnia do nocnej czerni nastąpiło w chwili, gdy Jake, Flap i Real, wysiadłszy z taksówki, rozglądali się za zapowiedzianym pawilonem, w którego oknach znienacka zapłonęły światła.
Anglicy i Australijczycy nie zapomnieli o zaproszonych gościach. Przedstawili Amerykanów obecnym; po krótkiej chwili Flap otoczony był ciasnym kręgiem wszystkich pięciu dam.
– Australijki nie przywykły do czarnoskórych, którzy chodzą w spodniach – szepnął Jake’owi na ucho Real. – Jak tylko oswoją się z tą nowinką, wyrwiemy sobie parkę.
Jake nie był tego taki pewien. Wydawało mu się, że na twarzach gospodarzy dostrzega delikatne oznaki konsternacji. Nie dałby za to głowy, ale takie odnosił wrażenie.
– Ej, brachu, napijesz się piwa?
Pytający Australijczyk wyjął właśnie z lodówki kilka puszek Fostera.
– Tak, dzięki. Ciężką tu macie służbę.
– Lepiej niż w garnizonie. Nawiasem mówiąc, lepiej też niż na tej śmierdzącej wojence, którą urządziliście w Namie. W Sajgonie dawało się jeszcze wytrzymać, ale gdzie indziej nie było już tak słodko. Teraz, jak się już to wszystko przewaliło, jest zupełnie fajnie.
McCoy przepłukał gardło piwem; Jake poszedł w jego ślady. Kiedy siedział przy stoliku i wysłuchiwał wietnamskich opowieści kilku Australijczyków, podeszła do nich jedna ze stewardes.
– Można się dosiąść?
– Jasna sprawa. Ile dni teraz będziesz, Neli?
– Jutro lecę do Brisbane i Sidney. Za dwa dni wracam tu przez Tokio. – Neli mrugnęła do Jake’a. – Takie czasy, że dziewczyny nie mogą siedzieć spokojnie w domu.
Jake kiwnął głową i uśmiechnął się. Sympatyczna dziewczyna, dość wysoka, piękne włosy, opalona na brąz. Bransoletki na przegubach lekko podzwaniały, kiedy poruszała rękami.
– Na imię mi Jake – mruknął.
– Neli Douglas – odparła i wyciągnęła dłoń. Jake poczuł uścisk chłodny i mocny. Nagle zorientował się, że Australijczycy zniknęli i został sam na sam z dziewczyną.
– A czym się zajmujesz?
– Jestem pilotem.
– O nie, tylko nie to – jęknęła. – Od trzech miesięcy staram się trzymać jak najdalej od lotników.
Uśmiech przeczył jednak słowom; podobał mu się jej uśmiech i figlarne iskierki w oczach.
– Jeśli chcesz, możesz mi opowiedzieć. Wrażliwy słuchacz to jak plaster na zranione serce.
– Nie wyglądasz na wrażliwca.
– Nie daj się zwieść pozorom. Jestem wrażliwy, sympatyczny, czuły, dowcipny. – Wzruszył ramionami. – Przynajmniej za czułość mogę ręczyć.
I znowu cała twarz rozjaśniła się w uśmiechu, a bransoletki delikatnie zabrzęczały.
– Długo latasz w Ojuantas?
– Pięć lat. Mój ojciec ma działkę w Queensland. Któregoś dnia powiedziałam sobie: – Neli, dziewczyno, jeśli posiedzisz tu jeszcze dłużej, to któryś z tych jackeroos zawlecze się do ołtarza i tyle zobaczysz z bożego świata. – Więc zgłosiłam się do Quantas. No i teraz latam po całym globie z malutką walizeczką stewardesy, podaję whisky japońskim biznesmenom, daję po łapach pilotom, czasami utulę jakiegoś samotnego żołnierza i tylko czasami się zastanawiam, czy zobaczę jeszcze kiedyś Oueensland.
– Kto to taki jackeroó?
– Wy, Jankesi, nazywacie ich kowbojami.
To mogłoby być fajne, pomyślał Jake, patrząc na ładną, otwartą, opaloną twarz dziewczyny. Na plaży jest wiele kamyków, ale czasami można pośród nich znaleźć grudkę złota.
– A działka to tyle co farma?
– Tak. Owce i bydło.
– Ja też się wychowałem na farmie.
– Ojciec miał parę byczków, ale głównie uprawiał zboże.
– Wrócisz tam kiedyś? – zapytała Neli.
– Nie wiem. Nigdy nie mów „nigdy”. Może wrócę.
Opowiedziała mu o Oueensland, upałach, piasku i burzach, życiu w miejscu tak oderwanym od reszty świata, iż wydawało się to niemożliwe. Patrzył w okno, gdzie na skraju świetlistego kręgu przystrzyżona trawa spotykała się ze smolistą czernią. Na zewnątrz noc, jak zawsze, ale przynajmniej tutaj było jasno.
Ktoś włączył radio i kilka par zaczęło się kołysać w tańcu. Ku zaskoczeniu Jake’a, „Flap” Le Beau okazał się tancerzem tak wytrawnym, że czy to przy rytmach szybkich czy wolnych robił tylko to, czemu potrafiła podołać partnerka. Trzeba było go obserwować z trzema lub czterema różnymi dziewczynami, by się zorientować, że instynktownie wyczuwał ich umiejętności i gładko się do nich dostosowywał. I, mówiąc szczerze, dopiero Neli zwróciła mu na to uwagę. Sama odtańczyła z Flapem szybki kawałek, czemu wszyscy przyglądali się zainteresowaniem, aby na koniec nagrodzić parę oklaskami.
Neli powróciła do Jake’a i pociągnęła go na parkiet, chociaż bronił się, jak potrafił.
– Kiepski ze mnie tancerz.
– Nic nie szkodzi – odparła i zarzuciwszy mu ręce na szyję zaczęła kołysać się w powolnym rytmie.
Właśnie wtedy Jake Grafton zrozumiał, że wpadł bez ratunku. Giętkie ciało dziewczyny, muśnięcie włosów na policzku, delikatny zapach nie znanych mu perfum, dotyk jej rąk – wszystko to zrodziło gwałtowny przypływ uczuć, na które nie był przygotowany.
– Odpręż się – szepnęła.
Ale nie potrafił.
Nagle przypłynęło wspomnienie poranka spędzonego w łóżku z Callie. Widział słoneczne światło, czuł dotyk prześcieradeł, jej delikatnych dłoni, sprężystych piersi, pamiętał ciało ciepłe i drżące...
– Jesteś sztywny, jakbyś kij połknął.
– Mówiłem, że marnie tańczę.
Odsunęła się odrobinę i spojrzała mu badawczo w twarz.
– Kłamstwa też ci nie wychodzą.
– Pracuję nad tym.
Wciągnęła go za dłoń na zewnątrz pawilonu.
– Dlaczego z miłymi facetami zawsze są jakieś problemy?
– Dzisiaj niełatwo już o prawiczka – mruknął Jake.
– Wiele lat temu przestałam rozglądać się prawiczkami. Nie przepadam specjalnie za pryszczami.
Usiedli na niskim murku.
– Dobra. Opowiedz o wszystkim starej Neli.
Jake odbił piłeczkę.
– Jak to się stało, że dziewczyna taka jak ty nie wyszła jeszcze za mąż?
– Mam powiedzieć prawdę?
– Jeśli potrafisz.
– No więc, nie chciałam tych, którzy mi się oświadczali, nie oświadczali się zaś ci, których chciałam. Myśleli o różnych innych rzeczach, ale najmniej o pójściu do ołtarza.
– Brzmi to dosyć prawdziwie.
– Bo jest prawdziwe, ponuraku.
Dopływały do nich dźwięki muzyki, przytłumione wprawdzie, ale wyraźne. A Nelly siedziała obok niego, na murku. Odruchowo przysunął się do niej i poczuł obejmujące go ramię. Ich głowy zetknęły się. Niedługo potem zetknęły się także ich wargi. Jej były miękkie, ale stanowcze, podobnie jak Callie. Tyle że Callie...
Serce waliło mu jak młotem, kiedy wreszcie oderwali się od siebie. Odetchnął głęboko i powiedział: – Jest ktoś inny.
– Też mi nowina.
– Nie jestem żonaty ani nic takiego. Nawet nie poprosiłem jej o rękę. Ale chciałbym.
– Mhm.
– Zdaje się jednak, że ona już o mnie nie myśli. Nie pisała od dawna.
– Widać odbierasz kobietom mowę – powiedziała miękko i znowu przywarła wargami do jego ust.
Nie wiedzieć kiedy podnieśli się z murku i spletli ramionami, mocno do siebie przywierając. Tym razem to ona nabrała głęboko powietrza, gdy już się rozłączyli.
– No, no, no. Ach, ci Jankesi! Prawdziwi erotomani, nie ma co.
Zgrabnym ruchem wysunęła się z jego objęć.
– Znowu udało mi się skończyć dzień dobrym uczynkiem. Przywróciłam nadzieję następnemu porzuconemu, spragnionemu miłości pilotowi. Ale teraz czas już najwyższy, żebym udała się do mojego samotnego łóżeczka. Jutro rano muszę być na lotnisku.
– Ale pojutrze wracasz do Singapuru?
– Tak.
– W którym hotelu mieszkasz? Może bym wpadł i poszlibyśmy razem na kolację?
– „Intercontinental”.
– Odprowadzę cię.
– Nie, daj spokój. Na dzisiaj starczy. Jeszcze raz spojrzę na ciebie w lepszym świetle i gotowam zaciągnąć cię do samotnego łóżeczka na nocne zapasy. A na to nie możemy sobie pozwolić, prawda? Przynajmniej dopóki w twoim serduszku mieszka ta głupia gąska.
I odeszła. Lekkim krokiem przemierzyła trawnik i zniknęła w drzwiach.
Jake znowu przysiadł na murku i zapalił papierosa. Ręce mu drżały.
Nie wiedział, co myśleć o tym wszystkim, dlatego starał się nie myśleć w ogóle. Między pociągnięciami papierosa wdychał zapach skoszonej trawy, wpatrywał się w mrok i czekał, aż serce powróci do normalnego rytmu.
Minęło dobre pół godziny, zanim wszedł z powrotem do pawilonu. Trzech podchmielonych Australijczyków oparło się o pianino i przypatrywało, jak Flap tańczy z trzema stewardesami, które jeszcze pozostały. Le Beau uczył je nowego kroku przy dźwiękach japońskiej szafy grającej. Poza tym nie było już nikogo, także McCoya. Większość nazajutrz miała służbę.
Jake pomyślał, że jedno piwo na drogę nie zawadzi, wyjął więc butelkę z lodowatej wody i przyłączył się do grupki stojącej koło pianina.
– Cześć.
– Jak udał się dzisiejszy wieczór?
– Nieźle.
– Fajnie, że zaprosiliście nas. Miłe odprężenie po czterdziestu pięciu dniach w morzu.
– W ogóle sobie nie wyobrażam, jak to można wytrzymać.
– Ja się modlę – oznajmił Jake i reszta wybuchnęła śmiechem.
Najwyższy z nich górował nad Jake’em o jakiś osiem, dziesięć centymetrów i był cięższy co najmniej o dwadzieścia kilo, ale cała jego masa skupiła się w piersiach, barkach i ramionach. Zmarszczył teraz brwi i mruknął, wskazując Flapa: – Mam nadzieję, że ten twój pieprzony czarnuch zdecyduje się wreszcie na którąś dupeczkę, tak żebyśmy mogli się zająć dwiema pozostałymi.
Jake ostrożnie postawił puszkę na pianinie. Cholera, powoli staje się to tradycją, pomyślał. Ostatnim razem zesłali mnie do marines. Ciekawe, dokąd poślą mnie teraz.
Zrobił krok i stanął naprzeciw Australijczyka, w którego wielkiej pięści puszka ginęła niemal zupełnie.
– Co powiedziałeś?
– Że byłoby dobrze, gdyby ten twój pieprzony asfaltowy koleś...
Odchylając prawą rękę do szerokiego sierpa, Jake lewą uderzył Australijczyka w nos, co mimo masy zaatakowanego wytrąciło go z równowagi w kierunku, z którego nadlatywała właśnie pięść Jake’a. Cios poparty skrętem ciała rzucił na podłogę Australijczyka, gdzie ten, wyraźnie zamroczony, już pozostał.
– Ładny cios, bratku, ale nie... – Odezwał się oficer stojący z lewej, zdanie jednak przerwała pięść Graftona. Australijczyk zdążył zamortyzować nieco cios, odchylając głowę, i odpłacił napastnikowi pięknym za nadobne.
Jake’owi gwiazdki zatańczyły przed oczyma, z furią jednak rzucił się na przeciwnika. Czasami chybiał, często trafiał. Nauczył się tego na boisku szkolnym: ciągłe zwody i stale do przodu. Większość facetów tak naprawdę nie lubi bójek, i w obliczu zażartego ataku najczęściej cofają się i ostatecznie kapitulują.
Natarcie trwało wszakże tylko kilkanaście sekund, gdyż trzeci z Australijczyków szarpnął go za ramię, okręcił i zanim Jake zdążył się zorientować, został poczęstowany ciosem, który usadził go na podłodze.
Niezdarnie zaczął podnosić się do pozycji siedzącej, ale kiedy mu się to wreszcie udało, zobaczył, że nie było już do czego. Wszyscy trzej Australijczycy leżeli uśpieni na podłodze, a nad nim badawczo pochylał się Flap.
– O co znów poszło?
Jake zatoczył się i przytrzymał pianina.
– Źle się wyrażali o Presleyu.
– Chyba nadużyliśmy gościnności tych biedaków – westchnął Flap, wziął Jake’a pod rękę i poprowadził go ku drzwiom.
– Miłe panie – zwrócił się do trzech dziewcząt, które spoglądały na nich w osłupieniu – to była prawdziwa przyjemność. Wasze towarzystwo dostarczyło mi więcej rozkoszy, niż możecie sobie wyobrazić.
Skłonił się dwornie i wraz kolegą zanurzył się w mrok nocy.
W bazie panowała cisza. Żadna taksówka nie czekała pod bramą. Pomachali wartownikowi i ruszyli do miasta. Jake czuł, jak boleśnie pulsuje mu prawa ręka i głowa. Ręka jest ważniejsza, pomyślał, i zaczął ją rozcierać.
– A co się stało tak naprawdę? – dopytywał się Flap.
– Ten wielkolud nazwał cię czarnuchem.
– I za to mu przywaliłeś?
– Za to. Dupek zasłużył sobie.
Flap odrzucił głowę i roześmiał się serdecznie.
– Naprawdę, Jake, z ciebie jest prawdziwy okaz.
– Facet był trochę zły, że zmonopolizowałeś ich dziewczyny.
Flap nie posiadał się z uciechy.
– Możesz mi wyjaśnić, co cię tak rozbawiło?
– Ty, oni. Przecież to głupki, także te laleczki. Myślisz, że miałem u nich jakieś szanse? Żadna przenigdy nie poszłaby ze mną do łóżka, nawet gdybym był najbogatszym asfaltem w całej Ameryce i miał fiuta długiego na czterdzieści centymetrów. Wrócą teraz do Australii i wszystkim dokoła będą opowiadały o wspaniałej przygodzie: tańczyły z amerykańskim czarnuchem. „Matyldo, pewnie mi nie uwierzysz, ale pozwoliłam nawet, żeby mnie trochę pomacał!”.
Jake nie wiedział, co odpowiedzieć, dlatego wolał milczeć. Po chwili Flap się odezwał: – Myślisz, że złamałeś rękę?
– Raczej nie, chyba tylko naciągnąłem mięsień. Ach, żebyś widział, jak trafiłem tego bysiora. Prosto na punkt, z pełnego rozmachu.
– Później już ani drgnął. Idę o zakład, że pierwszy raz w życiu ktoś go tak załatwił.
– Ale, ale, dziękuję za pomoc, Batmanie.
– Nie ma za co, Robin. Zawsze do usług. Mogłeś jednak złamać sobie rękę, waląc tak mocno tego goryla.
– Musiałem. Był cięższy o dwadzieścia kilo. Gdybym wymierzył mu tylko towarzyski policzek, zabiłby mnie na miejscu.
– Porywczy z ciebie człowiek, Jake.
– Niezbyt się przykładałem do lekcji dobrego wychowania.
Dopiero nazajutrz Jake w pełni uzmysłowił sobie, przed jakim dylematem stanął. Neli Douglas była kobietą piękną, namiętną, inteligentną, rozważną... Callie McKenzie była również kobietą piękną, namiętną, inteligentną, wykształconą i wytworną... W tej drugiej był zakochany, w pierwszej z łatwością mógł się zakochać. Tyle że ta druga nie odzywała się od miesięcy i dała mu do zrozumienia, że nie pasują do siebie. Ta, w której mógł się zakochać, nie była tak wybredna, aczkolwiek przy bliższym poznaniu mogłaby nagle ujawnić tę cechę; z kobietami często tak bywa. Tak czy owak, na razie prędzej można ją było podejrzewać o nadmiar temperamentu, niż o wybredność.
A celibat nie był dla Jake’a Graftona rozwiązaniem zbyt pociągającym. Trudno żeby był, kiedy ktoś ma dwadzieścia kilka lat, jest zdrowy jak rydz, a na widok kobiety i przy dotknięciu jej ciała, krew zaczyna mu pulsować w skroniach, a kolana robią się jak z galarety.
Siedział w kajucie i rozpamiętywał wydarzenia poprzedniego wieczoru. Jak wpiły się w jego wargi jej usta, jak gorący, wilgotny język rozwarł mu zęby i napierał na jego język, jakże ocierały się o niego jej piersi i jak nerwowo drżały jej uda... Mój Boże!
Lubił też jej wymowę; w jej wydaniu australijski akcent stawał się niezwykle seksowny. Poczuł ciarki na grzbiecie, kiedy przypomniał sobie jej słowa: Gotowam zaciągnąć cię do samotnego łóżeczka na nocne zapasy”. No cóż, miła pani, ja...
Niech to diabli, zupełnie nie wiedział, czego naprawdę chce!
Zmagał się z myślami, kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich Real McCoy. Wszedł, rzucił się z rozmachem na koję i jęknął: – O rany, zbudź mnie za tydzień. Jestem wykończony, wyciśnięty jak gąbka. Bracie, co ona wyrabiała! Są kobitki gorące i bardzo gorące, ale ta była termojądrowa.
– Pracowita noc, tak?
– Nie dała mi zmrużyć oka. Jestem taki obolały, że ledwie mogę chodzić.
– Masz szczęście, że udało ci się wyrwać z jej szponów.
– Nie nazwałbym tego szponami. Mówię ci, Jake, przez całe życie nawet przez myśl mi nie przeszło, że gdzieś na kuli ziemskiej można znaleźć taką kobietę. Australijczycy to najwspanialszy naród na świecie i już, a ich wiekopomną zasługą jest fakt dochowania się takich wspaniałych dziewczynek.
Jake pokiwał w zamyśleniu głową i spojrzał na swoją prawą dłoń, obtartą i lekko spuchniętą.
– Rzucam Marynarkę, prenumeratę „The Wall Street Journal” każę sobie przesyłać na nowy adres i ruszam na południe. Może moje oczy nigdy już nie ujrzą zimnego, niebieskawego światła Gwiazdy Polarnej. Przeznaczony mi jest Krzyż Południa. Jadę do Australii, żeby sprawdzić, czy zajebię się na śmierć, zanim dożyję czterdziestki.
Po tym oświadczeniu McCoy obrócił się na bok i wymościł sobie poduszkę pod głową. Jake zerknął na zegarek. Pierwsze, lekkie chrapnięcie odezwało się po sześćdziesięciu siedmiu sekundach.
Czy kobiety były zakłamane? Z pewnością tamte trzy stewardesy, jeśli Flap miał rację. A jak było z Neli? A jak to jest z panem, poruczniku Jake’u Graftonie?
Do diabła! Łamać sobie głowę takimi myślami, kiedy jest poranek w porcie. Wyciągnął z biurka blok i zaczął pisać list do rodziców.
Łódź dla szeregowych, prostokątna i z płaskim dnem, miała opuszczany dziób, po którym można było zejść na plażę, a Jake często z niej korzystał przy powrotach na okręt. Dzisiaj jednak, ubrany w sportową marynarkę i krawat, wolał uniknąć słonych bryzgów, więc skierował się ku kładce oficerskiej, umieszczonej w pobliżu drugiej windy. Z żurawików na tyle pokładu hangarowego spuszczono na wodę gig, na którego pokład dziesięć minut później zszedł po drabinie.
Znał dowódcę giga, faceta z dywizjonu myśliwców, i poprosił go, aby mógł stanąć obok sternika na malutkim mostku. Reszta oficerów zeszła pod pokład, do kabin na dziobie i rufie.
Nad nimi wypiętrzał się jak skała kadłub lotniskowca, z którego zrzucono cumy, i sternik odbił, szerokim łukiem biorąc kurs na przystań.
Wieczór był spokojny; pokryta plamami oleju powierzchnia unosiła się i opadała w powolnym, sennym rytmie. Czerwień zachodzącego słońca krwiście zabarwiała wodę między statkami, od których tłoczno było na redzie i w basenie portowym. Na pokładach Jake dostrzegał marynarzy, którzy smażyli coś na grillu, rozmawiali i ćmili papierosy. W zdecydowanej większości byli to mężczyźni, ale na rosyjskim statku zauważył trzy kobiety, rozłożyste i piersiste, w spódnicach sięgających za kolana.
– Przyjemny wieczór – mruknął znajomy, a Jake przytaknął w milczeniu.
Tak, kolejny piękny wieczór, kolejny finał dnia szczęśliwie przeżytego do końca. Czasami łatwo było zapomnieć o zasadniczym celu, o stawce gry: pozostać przy życiu, umknąć śmierci, przechodzić z jednego dnia w drugi tak długo, jak zechce Bóg.
Kiedyś jednym z ulubionych zajęć Jake’a było wyobrażanie sobie, że wybiera inne życie. Ostatnio nie oddawał się tym snom na jawie, ale teraz, gdy gig przemykał obok znieruchomiałych stalowych olbrzymów, potrafił zobaczyć siebie na każdym z kolejnych pokładów: siedział, gawędził, wypuszczał obłoczki papierosowego dymu i popatrywał na słońce opadające za horyzont. Zawinąć do portu, sklarować pokład i spędzić z przyjaciółmi spokojny wieczór w tawernie – czyż nie byłoby to piękne?
Może w następnym wcieleniu.
„Intercontinental”, wysoki, nowoczesny budynek, siedmio-, może ośmiopiętrowy, wznosił się na niewielkim pagórku. Marmurowa posadzka, rośliny w wielkich donicach, w centrum stoliki ze szkła i metalu otoczone skórzanymi sofami, ściany wyłożone poliestrem – wykwit tandetnej elegancji.
Jake zapadł się w jedno z siedzeń i zadarł głowę do góry. Nisze pięter coraz węższymi warstwami wznosiły się ku sklepieniu; z każdej balustrady ciężko zwieszały się tropikalne pnącza, ciemnozielone, niemal brunatne, w skąpym świetle gasnącego dnia.
– Dziwaczne, prawda?
Jake spiesznie oderwał wzrok od listowia i ujrzał Neli, która właśnie sadowiła się na sofie po drugiej stronie blatu.
– Połączenie ogrodu botanicznego z holem gangsterskiego klubu – wyjaśniła, a Jake uśmiechnął się z aprobatą. Natychmiast pojawił się kelner.
– Napijesz się czegoś? – spytał Jake.
– Poproszę lampkę białego wina.
– A dla mnie whisky z lodem.
Kelner skłonił się i zniknął za czymś bardzo zielonym i bardzo liściastym.
– Jak minął lot?
– Trochę rzucało; burza nad Morzem Południowochińskim. A co z twoją ręką?
– Były już w tej sprawie komunikaty radiowe?
– Dziewczyny zaraz mi o wszystkim opowiedziały. Twój ciemnoskóry kolega zrobił na nich niesamowite wrażenie.
– W odpowiednim momencie Flap potrafi być naprawdę bardzo szybki. W potrzebie dobrze go mieć pod ręką.
– Rozumiem, kiedy trzeba kogoś ogłuszyć. Czy teraz też kręci się gdzieś w pobliżu, tak na wszelki przypadek?
Jake, trochę stropiony, uśmiechnął się niepewnie.
– Nie, przypłynęliśmy wprawdzie jedną Łódką Wolności, ale on chciał wytargować coś u sprzedawców opali. A z ręką w porządku, dziękuję.
Podano drinki i oboje zabrali się do nich w milczeniu, każde usiłując wczuć się w nastrój drugiej strony.
Po dłuższej chwili Neli powiedziała: – Jest kimś w rodzaju zawodowego mordercy, mam rację?
Poczuł się jakby nagle wylano na niego kubeł zimnej wody. No cóż, trudno, tak miło było pomarzyć.
– Wydaje mi się – zaczął Jake, starannie dobierając słowa – że można to powiedzieć o każdym żołnierzu, jeśli tak podchodzisz do całej sprawy. Ja także nie przekładam papierków. Jestem pilotem samolotu szturmowego, a nie pasażerskiego.
Wyjął ze szklaneczki plastikowy patyczek i zacisnął na nim zęby. Po jaką cholerą dodają takie kretyństwa do whisky z lodem? Na pół świadomie złamał go w palcach, wpatrując się uważnie w twarz dziewczyny.
Dlaczego to właśnie ty musisz nieustannie ładować się w takie sytuacje, Jake’u Graftonie?
– To ja wszcząłem bójkę – zaczął mówić, żeby nie zdążyła mu przeszkodzić. – Jeden z tamtych nazwał „Flapa” Le Beau czarnuchem. Tak się składa, że lata razem ze mną jako nawigator, a na dodatek jest moim przyjacielem. Uważam go za wspaniałego faceta. Jego ciemna skóra ma dla mnie dokładnie takie samo znaczenia jak to, że moje oczy są piwne. „Czarnuch” to słowo obraźliwe i w Stanach i tutaj, a tamten dobrze o tym wiedział.
– W Australii jedynymi czarnoskórymi są aborygeni.
– Może musiałby pożyć trochę w Ameryce, żeby to zrozumieć – wzruszył ramionami Jake.
– Może.
Nad stolikiem pochylił się kelner, który zwrócił Jake’owi kartę kredytową i podsunął pokwitowanie do podpisu. Lotnik położył na blacie napiwek, podpisał rachunek, a potem schował do kieszeni kartę i kopię rachunku.
Twarz Neli była zupełnie bez wyrazu, chłodna i obojętna. Trzeba wszystko wyjaśnić do końca.
– Zjemy razem kolację?
Jej wzrok umknął w bok, jakby szukała gdzieś podpowiedzi, jak ma zareagować. Na koniec powolnym ruchem odstawiła kieliszek, leciutko pochyliła się do przodu i spojrzała Graftonowi w oczy.
– Z przyjemnością wspominam tamten wieczór. Myślę, że mogłoby nam być miło ze sobą, ale wolę wszystko przerwać w tym momencie.
Kiwnął głową i dokończył drinka.
– Wychowaliśmy się po przeciwnych stronach świata. – Wstała i wyciągnęła rękę. – Dziękuję za towarzystwo.
– To ja dziękuję.
Uścisnęli sobie dłonie, potem Neli zakręciła się na pięcie i alejką w doniczkowej dżungli poszła w kierunku windy.
– I jak ci poszło? – zapytał z zainteresowaniem McCoy, kiedy Jake wszedł do kabiny.
– Powiedziała, że jesteśmy z przeciwnych stron świata.
– Ty idioto. One czekają, żebyś je pieprzył, a nie z nimi filozofował.
– Czy ja wiem, może to i lepiej? – mruknął Jake, myśląc o Callie. Straszliwie pragnął, żeby jednak napisała, niech to będzie cokolwiek, byle tylko włożyła coś do koperty, zakleiła ją, zaadresowała i wysłała.
W przeddzień podniesienia kotwicy podpułkownik Haldane za pośrednictwem oficera dyżurnego wezwał wieczorem Graftona do swojej kabiny. Jake wygładził mundur i poszedł do Starego.
Jedyne krzesło było już zajęte przez Flapa; Jake usiadł na łóżku dowódcy i w milczeniu obejrzał kartkę, którą wręczył mu przyjaciel. Dowódca angielskiej bazy w Changi powiadamiał o bójce. Jake przebiegł wzrokiem notatkę, potem oddał ją koledze, z którego rąk wróciła ona do Haldene’a i wylądowała na biurku.
– Otrzymał to dowódca „Columbii”, który zażądał, żebym zbadał całą sprawę, wyciągnął stosowne konsekwencje i przedstawił mu do podpisu odpowiedź dla Angola. Co macie do powiedzenia?
Jake przedstawił całe zajście, niczego nie ukrywając ani nie upiększając.
– Macie coś do dodania, kapitanie Le Beau?
– Nie, panie pułkowniku. Porucznik Grafton powiedział już wszystko.
Haldane spojrzał na nich spode łba.
– W porządku. To wszystko. Jutro o siódmej trzydzieści odprawa przez ćwiczeniami.
Obaj młodsi oficerowie powstali i odmeldowali się; Jake zamknął drzwi od kajuty podpułkownika.
Po przejściu kilkunastu kroków zwrócił się do Flapa: – I po wszystkim? Może nie wsadził nas do paki tylko dlatego, że jutro z rana przeciągną nas pod kilem?
– E, tam. Haldane grzecznie przeprosi tamtego, poinformuje, że dał nam do wiwatu i koniec.
Jake wzruszył ramionami.
– Fajnie, tyle że ręka ciągle mnie boli.
– Następnym razem kop w jaja.
O świcie lotniskowiec i okręty eskorty podniosły kotwice i wpłynęły do cieśniny Malakka. Mając Sumatrę po lewej burcie, a Półwysep Malajski po prawej, „Columbia” z prędkością dwudziestu węzłów zdążała na Ocean Indyjski.
Cieśnina wydawała się szeroką wodną autostradą, obrzeżoną ziemnymi skarpami, zatłoczoną kutrami rybackimi, tankowcami i frachtowcami. W zasięgu wzroku znajdowało się co najmniej dziesięć statków oceanicznych.
Jak zawsze w takich sytuacjach, na pokładzie startowym i nadbudówkach tłoczyli się żądni widoków marynarze. Jake, zgodnie ze swym zwyczajem, stanął na dziobie. Mając za plecami bryłę okrętu, czuł się jak morski ptak, który dwadzieścia metrów nad wodą pruje pod wiejący z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę wiatr.
Grafton patrzył zaskoczony na mrowie statków. Miał za sobą dostatecznie wiele morskich lotów patrolowych, aby wiedzieć, jak puste są w istocie ziemskie oceany. Często przez całe dwie godziny lotu nie widzieli z Flapem ani jednego stateczku; wszędzie tylko woda i niebo. Tymczasem tutaj było ciasno jak na najruchliwszej szosie międzystanowej.
Sto lat temu uwijały się na tych wodach żaglowce. Klipry, udające się po herbatę do Chin, wyruszały z Anglii oraz portów na Wschodnim Wybrzeżu Ameryki i płynęły na południe, aby opłynąć Przylądek Dobrej Nadziei na południowym wierzchołku kontynentu afrykańskiego. Tylko podczas dobrej pogody statki zbliżały się do brzegu na tyle, aby marynarze mogli zobaczyć coś więcej niż tylko mgliste zarysy. Potem płynęli przez pustkowia Oceanu Indyjskiego, aż wreszcie docierali do tej cieśniny, gdzie po raz pierwszy od opuszczenia Europy czy Ameryki widzieli z bliska ląd. Miesiące znojnej, monotonnej pracy, łatania żagli, walki ze sztormami, przyglądania się jak oficerowie, jeśli pozwalała pogoda, zdejmują sekstantami pozycję Słońca, by wreszcie po okrążeniu połowy globu dotrzeć do miejsca: takie zdarzenie musiało rodzić dumę i pamiętało się je już do końca życia. Tajemnicze Chiny ciągle jeszcze były przed nimi, ale już tutaj, czasami po raz pierwszy, mogli zobaczyć dżonki, statki handlowe Orientu. W tym miejscu spotykały się ze sobą dwa światy.
Jake z nowym zainteresowaniem przypatrywał się statkom i marynarzom. A może by tak spróbować szczęścia we flocie handlowej? Warto się nad tym zastanowić.
Stał tak na dziobie, we włosach czując wilgotne powiewy wiatru, a w nozdrzach zapach lądu, i rozmyślał nad tym, jak wielka jest Ziemia, jak różni zamieszkują ją ludzie i jak różne muszą przyświecać im prawdy. Marynarka USA, jakkolwiek byłaby potężna, stanowiła przecież tylko drobinkę w bezmiarze ludzkich spraw. Dostatecznie już długo owa drobinka przesłaniała mu wszystko; czas zerwać klapki i spojrzeć tak szeroko jak to tylko możliwe.
Przed nim rozciągał się Ocean Indyjski. Tu na lotników amerykańskich czekała tylko woda, nie było w zasięgu bezpiecznego schronienia na lądzie. Kiedy samolot wypalił dostatecznie dużo paliwa, aby uzyskać masę przewidzianą dla bezpiecznego lądowania, oprócz pokładu lotniskowca nie mógł już liczyć na żadne twarde miejsce dla podwozia. Powietrzne cysterny mogły uzupełnić zbiorniki tak, aby pilot podjął następną próbę, ale nie zmieniało to podstawowej alternatywy: albo wychwyci go lina albo będzie musiał się katapultować.
Trudności, z którymi muszą się zmagać inni piloci, z czasem się zmniejszają wraz z przyrostem umiejętności i doświadczenia. Ale to nie dotyczy pilotów startujących z lotniskowców. Na nich za każdym razem czeka równie wielkie wyzwanie. W tej cichej wojnie, jak na każdej wojnie, płaci się ludzkim życiem. W walce z pogodą, przypadkiem, złośliwością losu liczyć można tylko na siebie. Niektórzy przegrywali. Jake Grafton mógł stać się jednym z nich. Powoli wciągnął głęboki oddech, jak gdyby smakował tę możliwość.
Któregoś wieczoru Jake pełnił dyżur w sali odpraw, kiedy po locie zjawił się porucznik Doug Harrison. Podał Graftonowi numer lotu, wręczył do naładowania akumulatorki z awaryjnego nadajnika – umieszczało się je w zasilaczu nad biurkiem oficera dyżurnego – i opadł na wolny w tej chwili fotel dowódcy grupy powietrznej. Dopiero teraz Jake spojrzał na niego uważniej. Twarz Harrisona była ziemista i pokryta potem.
– Co, jakieś kłopoty z maszyną?
Harrison ze wzrokiem wbitym w ziemię potarł czoło.
– Nieee... Masz może papierosa?
– Jasne. – Jake podsunął Doughowi paczkę, a drugą ręką sięgnął po zapalniczkę.
Harrison zaciągnął się głęboko trzy, czy cztery razy, potem wyjął papierosa z ust i wybąkał: – Kiedy kołowałem po lądowaniu, o mało nie wyleciałem za burtę.
– Strasznie dziś ciemno.
– Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem. Nie dość, że ciemno jak w kopalni, to jeszcze na pokładzie jakiś smar, a na nim warstewka wody. Zupełnie jakbym jechał po lodzie.
– Co się stało?
– Dyrygent posłał mnie na dziób do pierwszej katapulty, ale potem kazał zawrócić do Dwójki. I właśnie podczas nawrotu tak się porobiło, że zawisłem nad pieprzonym oceanem. Jake, byłem święcie przekonany, że za chwilę zwalę się do wody. Mało duszy nie wysrałem ze strachu, daję słowo. Czyściutki, stuprocentowy strach. Nigdy dotąd nie czułem czegoś takiego w samolocie.
– Wiem jak to jest.
– Robiłem ciasny skręt i poczułem jak przednie koło się ślizga. Ten w żółtej kamizelce macha, żebym dawał do przodu, a ja czuję, że krypa kończy się pode mną. Przecież nie ma tam żadnej barierki zabezpieczającej. Dobrze wiesz, dziób tak samo opada, jak rufa!
– No i co zrobiłeś?
– Zablokowałem lewe koło i przygrzałem prawym silnikiem. Samolot posunął się do przodu o pół metra. Lewe koło dalej się ześlizguje, ale żeby niczego nie zabrakło do szczęścia, to jeszcze czuję, jak pokład pode mną chodzi: w górę i w dół, w górę i w dół. Co pójdzie w dół, mnie żołądek podjeżdża do gardła. Wreszcie ten w żółtej zorientował się, że coś nie tak, przybiegli niebiescy i zaklinowali koła. Kiedy zszedłem z kabiny, nie mogłem uwierzyć własnym oczom: przednie koło o niecałe dwa metry od krawędzi. Było tak ciemno, że musiałem sobie poświecić latarką, żeby się upewnić. Nie było sposobu, żebym się zmieścił. Ale nawet gdyby przód został na pokładzie, to prawe koło by się nie wyrobiło. Tak czy owak, musiałbym się spieprzyć do wody.
Harrison znowu zaciągnął się papierosem i kontynuował: – Mój bombardier w ogóle nie mógł się wygrzebać z kabiny. Opiekun maszyny nie miał miejsca, żeby mu podstawić drabinkę. Musiał zostać w środku, aż odciągnęli maszynę na bezpieczne miejsce.
– To po co zaczynałeś kołować, skoro wiedziałeś, że jesteś tak blisko końca pokładu?
Harrison na chwilę przymknął oczy, a potem odparł: – Cholera jasna, nie wiem.
– A ja wiem – powiedział z przekonaniem Jake. – Za łatwo stajesz na baczność. Słuchaj, Doug, jeśli czujesz, że coś jest nie tak, daj spokój, powiedz „nie”. Masz tylko jedną dupę do stracenia.
Harrison powoli pokiwał głową i w zamyśleniu ssał papierosa. Na twarz powoli powracały mu kolory.
– Czy widziałeś kiedyś, jak ci faceci z RA-5 kołują po nocy? – zapytał po chwili milczenia. – Przednie koło jest daleko za kabiną, więc, rozumiesz, kiedy podjeżdżają tym swoim Vigilante na koniec pokładu i zawracają, to w pewnym momencie mają pod sobą już tylko wodę. Bracie, nigdy bym nie dał rady. Od samego patrzenia dostaję dreszczy.
– Nie słuchaj żadnych żółtych kamizelek, jeśli tylko uważasz, że coś jest nie w porządku – powtórzył z naciskiem Jake. – To nie przypadek zabija, Dough, to nagłe uświadomienie sobie własnej piramidalnej głupoty.
Kiedy Harrison wyszedł, Jake zagłębił się znowu w notatkach do wykładów o operacjach na lotniskowcu. Przerabiał je i wygładzał, tak żeby nadawały się do powielenia. Pomyślał, że wyśle je do dywizjonu szkoleniowego A-6 VA-128, który stacjonował na Whidbey Island. Może wykładający tam oficerowie będą mogli zrobić jakiś użytek z jego uwag.
Cholera, gdyby nie to, że się wycofuje, fajnie byłoby powrócić do VA-128 po zakończeniu rejsu. Wynająć jakiś przyjemny domek w pobliżu plaży albo może na szczycie urwistego brzegu, latać, uczyć nowicjuszy, oddać to, co sam wziął od innych i dać życiu płynąć... Gdyby tylko Dick Donovan chciał go przyjąć z powrotem. Gdyby chciał go rozgrzeszyć z tamtego...
Ale przecież kończył ze wszystkim! Żadnych już więcej samotnych miesięcy na morzu, żadnych nocnych startów z katapulty, żadnego wałęsania się po pieprzonym Oceanie Indyjskim, żadnego...
W drzwiach stanął Allen Bartow.
– Dziś wieczór przećwiczymy parę rozdań u mnie w kajucie. Możesz wpaść, jak już tutaj skończysz. Przyda się trochę świeżych pieniędzy.
– Po ostatnim razie została mi pełna garść ćwiartek od marines. Przyniosę je, przecież wszystkich nie wydzwonię przez telefon.
– To już jedna z ostatnich karuzel na okręcie – powiedział Flap.
Jednym z najtrudniejszych zadań w lotnictwie wojskowym jest nocne spotkanie. Jeśli noc jest ciemna, a niebo zachmurzone, samolot, do którego masz dołączyć, jest tylko malutką iskierką połyskującą w czerni kosmosu. Nie widząc horyzontu ani żadnych innych znaków orientacyjnych, trzeba nieustannie kontrolować przyrządy i z rzadka tylko spoglądać na sam obiekt. Tymczasem odczuwa się pokusę, aby nazbyt długo wpatrywać się w drugi samolot, i jeśli przez nieuwagę dopuści się do zbyt wielkiego tempa i kąta zbliżenia, zaczynają się kłopoty.
Tej nocy Jake był pewien, że wszystko pójdzie jak po sznurku. Miał zmienić powietrzną cysternę na dolnym stanowisku, lecącą półtora kilometra nad wodą po kręgu oddalonym od lotniskowca o pięć mil. Dostrzegł w oddali bladą świetlną kulkę.
– Godzina dziesiąta – oznajmił Flap.
– Dziesiąta, widzę.
– Robi chyba czterysta.
Jake zerknął na prędkościomierz; czterysta osiemdziesiąt. Kiedy podejdzie bliżej, będzie musiał zwolnić; ale jeszcze nie teraz.
Tankowiec krążył odwrotnie do ruchu wskazówek zegara. Jake tak ustawił swoją maszynę, aby mieć tamtego na przedłużeniu nosa, w prawej ćwiartce wiatrochronu. Nacisnął lekko lewy pedał orczyka, aby przez cały czas mieć samolot na oku.
Kiedy cel powietrznego spotkania znajdował się po prawej, pilot A-6 miał zawsze kłopot z racji nazbyt szerokiej kabiny, w której obok niego siedział bombardier-nawigator. W efekcie prawa rama osłony znajdowała się zbyt wysoko i zasłaniała pilotowi cel, jeśli zbliżał się do niego po torze troszkę za niskim lub troszkę za wysokim. Jake dobrze o tym wiedział; miał za sobą dobrych kilka setek takich nocnych spotkań i teraz cała sprawa polegała tylko na tym, by bez zastanowienia spożytkować ową nagromadzoną wiedzę.
Coś jednak było nie w porządku. Jake przyjrzał się tablicy, niczego niepokojącego. Dlaczego w takim razie tankowiec przesuwał się w prawo? Położył maszynę odrobinę bardziej na skrzydło, sprawdził na żyroskopie położenie, wysokościomierz, prędkość... Wszystko jak należy. Więc czemu ten sukinsyn porusza się w prawo?
– Texaco, podaj kurs.
– Zero-dwa-zero.
Niech to diabli! Teraz Jake zrozumiał, że ciągle był na zewnątrz kręgu zataczanego przez tankowiec, a nie, jak myślał, wewnątrz niego. Wyrównał skrzydła i poleciał na wprost, aby przejść przed nosem tamtego. Taka pomyłka, pomyślał z lekkim zawstydzeniem.
Kiedy szczęśliwie znalazł się już w środku kręgu, ustawił nos w odpowiedniej pozycji i od nowa rozpoczął cały manewr. Przyrządy, kurs, powolne wytracanie szybkości... czterysta pięćdziesiąt kilometrów na godzinę będzie idealne, da mu podejście z prędkością względną czterdziestu pięciu kilometrów...
A tankowiec... Jezus Maria! Zbliżał się szybko, o wiele za szybko! Wyłączyć ciąg, hamulce aerodynamiczne...
– Uważaj na wysokość – usłyszał głos Flapa.
Miał przechył dziewięćdziesiąt stopni, pułap półtora kilometra i opadał. Wyrównał skrzydła i poderwał nos. Tankowiec przeskoczył na lewo.
– Wszystko jakoś dzisiaj pieprzę – zwierzył się nawigatorowi.
– Weź ciasny skręt, wejdź w środek, a potem podpłyń do niego.
Tak właśnie zrobił, czując się jak nowicjusz podczas pierwszego nocnego tankowania. Odprężył się dopiero w chwili, kiedy z odległości dwustu metrów zobaczył wyraźnie światła pozycyjne Texaco i był już zupełnie pewien jego kursu.
Nie skupił się dostatecznie. Odnaleźć w absolutnej czerni pojedyncze, migające światełko i podejść do niego bezpiecznie... to naprawdę trudne zadanie, którego nie sposób wykonać, jeśli nie poświęci mu się całej uwagi.
Flap wypuścił podajnik paliwa, a Jake przeszedł za tankowcem i wyrównał po jego prawej stronie.
– Wyjdź naprzód – odezwał się pilot cysterny, kapitan Chance Malzahn. Jake w odpowiedzi dwukrotnie kliknął mikrofonem. Malzahn gładko odpłynął w tył i zniknął z pola widzenia. Jake skoncentrował się na utrzymaniu skrętu z przechyłem dwudziestu stopni o promieniu pięciu mil, na stałym pułapie.
Po chwili zgasła zielona lampka gotowości na pulpicie dostawy paliwa i zaczął cykać licznik.
– Pięć Dwa Trzy jest dojny – poinformował lotniskowiec Flap.
Zielone światełko znowu się pojawiło; Malzahn wyprzągł się z podajnika i po chwili pojawił się po lewej Jake’a.
– Teraz ty prowadzisz – powiedział Grafton i zobaczył, jak z tankowca wysuwa się końcówka, podobna do szerokiej na metr lotki od badmintona. Zwisała z piętnastometrowego węża, który kołysał się odrobinę poniżej strumienia zaśmigłowego tankowca. Aby nabrać paliwa, Jake musiał zbliżyć do węża sondę, na stałe zamontowaną na nosie, i wepchnąć ją na jakieś półtora metra. Kiedy teleskop wewnątrz podajnika złoży się odpowiednio, automatycznie zostanie uruchomione pompowanie paliwa.
Cały problem polegał na umieszczeniu sondy w końcówce. Jeśli ta była nowa, a wszystkie jej „pióra” w dobrym stanie, zachowywała się stabilnie i łatwo było w nią trafić. Wystarczyło jednak nawet drobne uszkodzenie, by końcówka zaczynała poruszać się w powietrzu, stając się celem nader niepewnym, a całą rzecz dodatkowo komplikowały dziury powietrzne, w które wpadał tankujący i cysterna. Na wszystko zaś nakładały się poczynania samego pilota, tym mniej elastyczne i dokładne – jak dowodziły długoletnie obserwacje – im wyższy poziom podenerwowania.
Ponieważ dzisiaj chodziło jedynie o „wyciśnięcie” z cysterny nadmiaru paliwa, poziom ekscytacji Jake’a był normalny, czy nawet odrobinę niższy. Miał mnóstwo paliwa, sam zaraz stanie się dojną krową; w powietrzu żadnych turbulencji. Jedynym problemem był stan końcówki Malzahna; widział wyraźnie, że zakreśla w powietrzu chaotyczne ósemki.
Jake zatrzymał się o trzy metry od końcówki i wpatrywał się przez chwilę w jej ewolucje. Flap poświęcił latarką.
– To gówienko piechoty morskiej jest wygięte.
– Widzę.
Głos Flapa był pełen współczucia.
Zdarzało się już, że krnąbrne zakończenia węża paliwowego rozbijały kuloodporne szyby kabiny i zatykały silniki. Grafton odetchnął, w odpowiednim momencie dodał delikatnie ciągu i wprowadził sondę. A w każdym razie umieścił ją w miejscu, gdzie wedle jego oczekiwań powinien znajdować się końcówka węża.
Szczęśliwie wpasował się w rytm podrygów końcówki. Sonda dotknęła końcówki, a Jake z umiarem popychał ją do chwili, gdy na tankowcu zapaliło się zielone światełko obok wypustu węża. Leciał teraz trzy metry poniżej ogona powietrznej cysterny i piętnaście metrów z tyłu. Jak długo zachowa to ułożenie, paliwo będzie spływać do jego zbiorników.
– Dostaniesz ponad pół tony – oznajmił Chance Malzahn.
Dwa kliknięcia na potwierdzenie.
– Ładnie poszło – mruknął Flap.
Kiedy całe niepotrzebne Malzahnowi paliwo zostało już przetoczone, Jake wycofał się, a tamten zwinął wąż. Po krótkiej konsultacji z Kontrolą Tankowania, cysterna zwolniła i zawróciła, biorąc kurs na lotniskowiec.
Teraz Jake i Flap stali się Texaco. Wkrótce zjawiły się dwa F-4; pobrały po tonie paliwa każdy i zniknęły w ciemnościach.
Jake wzniósł się do górnej stacji, na wysokości siedmiu kilometrów, i ustawił autopilota na trzystu pięćdziesięciu kilometrach na godzinę. Wokół okrętu, jak na karuzeli. Flap wyciągnął z kieszeni książkę i zapalił lampkę nad pulpitem. Jake odpiął jeden koniec maski tlenowej i zwiesił go luzem.
– Czy przypominają ci się twarze ludzi, których zabiłeś? – zapytał Jake. Od pół godziny lecieli wokół lotniskowca na górnej orbicie.
– Co takiego?
Jake pomilczał przez chwilę i wyjaśnił: – Zestrzelili mnie nad Wietnamem w grudniu ubiegłego roku. Ostatecznie wylądowaliśmy w Laosie. Musieliśmy zabić trzech facetów, zanim nas stamtąd wyciągnięto. Usiłowali nas zabić – mnie i mojego nawigatora – a jeden mnie postrzelił. Stąd ta blizna na skroni.
– Rozumiem.
– Musiałem to zrobić, inaczej oni rozwaliliby nas. I ciągle powraca to do mnie we snach. Budzę się spocony i przerażony.
Flap nic nie odpowiadał.
– Poza tym sporo razy zrzucałem bomby i sporo ludzi musiało od nich zginąć. To znaczy, wiesz, najczęściej bombardowaliśmy podejrzane drogi i takie tam gówna, pewnie najbardziej ucierpiały na tym mrówki, jaszczurki i drzewa poszatkowane na wykałaczki. Tak to nazywaliśmy: wykałaczkowe naloty. Ale zdarzały się też inne cele; miejsca, gdzie byli ludzie. Już nie drzewa w dżungli i błotniste rozdroża.
– Wiem.
– Pod sam koniec naprawdę zdrowo obrzucaliśmy Północ, wywalając całe to gówno, którego Johnson i McNamara nie wywalili sześć lat wcześniej, bo zabrakło im na to rozumu, a może jaj.
– Mówiłem już, spieprzona wojna.
– Jednego razu, kiedy osłanialiśmy Południowych, podobno rozwaliłem czterdziestu siedmiu facetów z Wietkongu. Czterdziestu siedmiu. Z początku bardzo się tym przejąłem, ale w nocy nigdy ich nie widziałem. Czterdziestu siedmiu ludzi za jednym zrzutem bomb... Zupełnie jakbym czytał w gazecie czy książce o kimś zupełnie innym. Ale tamtych trzech ciągle widzę.
– Ja także nie potrafię zapomnieć twarzy.
Pod nimi rozpościerała się lita powłoka chmur. Księżyc świecił mgliście, gwiazdy niewyraźnie migotały, przesłonięte cieniutką warstewką cirrusa.
– Myślisz, że to się kiedyś skończy? Że te wspomnienia, jak to się mówi, zblakną?
– Nie wiem.
– Coś tu nie gra: poświęcić pięćdziesiąt osiem tysięcy Amerykanów, żeby zabić setki tysięcy Wietnamczyków. I na nic to się zdało.
Flap milczał.
– Nie chcę widzieć ciągle tych twarzy i budzić się z krzykiem. Musiałem tak zrobić. Tyle że...
Raz na zawsze chciał zapomnieć o przeszłości. Wystarczała teraźniejszość: latanie, okręt, ludzie, z którymi dzielił swój los. Ale nie, istniała jeszcze przyszłość: czekała tam gdzieś na niego, w mgle niepewności. Zdążał ku czemuś, co było skryte, czego jeszcze nie znał. Ale chciał poznać.
Poniżej chmur weszli w deszcz. Na wysokości półtora kilometra widzialność wynosiła dwie, najwyżej trzy mile i zmiennik miał trudności z odnalezieniem ich, pomimo wskazówek kontrolera z lotniskowca. To właśnie taka noc, kiedy wszystko idzie na opak. Kiedy zmiennik wreszcie się zjawił, Jake zszedł za jego ogon i za jednym pchnięciem drążka wszedł w podajnik paliwa. I nic. Zielone światełko nie rozbłysło.
– Bierzemy coś? – na wszelki wypadek zapytał drugą załogę Flap.
– Nie. Odłącz się. Jeszcze raz wypuścimy węża.
Jake odrobinkę zmniejszył ciąg; sonda wysunęła się z końcówki węża. Odszedł w prawo, a Flap poinformował tamtych, że są już wolni. Ściągnęli przewód i ponownie go wypuścili.
Tym razem Jake chybił za pierwszym razem, ale za drugim wczepił się w podajnik.
– Ciągle nic.
– Kontrola Tankowania, tu Pięć Dwa Dwa, jestem suchy.
– Rozumiem, Pięć Dwa Dwa. Zrzuć paliwo. Wykręć na dwa-dwa-zero i zejdź na jeden-koma-dwa, odbiór.
Jake odbił w lewo, drugi tankowiec – w prawo. Paliwo tryskało już z głównej pompy i ze skrzydeł. Dziewięć ton poleci w atmosferę. Szkoda, ale co robić.
Grafton wszedł na zadany kurs i otworzył hamulce aerodynamiczne; nos podskoczył do góry. Kiedy wyrównał, rozejrzał się za drugim A-6, którego ledwie zauważył w deszczu i ciemności. Opuścił wzrok i skupił się na tablicy pokładowej.
Ten mały światek ruchliwych igiełek i podświetlonych tarcz miał w sobie coś fascynującego. Mogłoby się wydawać, że nietrudno zmusić je do właściwego zachowania, ale to tylko pozory. A szczególnie krnąbrne okazywały się w noc taką jak ta, kiedy Jake czuł się dziwnie niepewny, kiedy tak trudno było mu się skupić. Każde działanie było przesadne w jedną lub drugą stronę.
Można oszaleć. Za wysoko, szeptały przyrządy, za szybko, a teraz, oczywiście, za wolno... Wystarczyła najmniejsza chwilka nieuwagi, a strzałeczki natychmiast zaczynały dokazywać.
Kontroler wpuścił go w dziurę w kolejce do lądowania, która powstała na skutek seryjnych przesmarowań. Walczył z kapryśnymi wskaźnikami, przysłuchując się jednocześnie radiowym komunikatom. W deszczu widzialność stała się jeszcze gorsza, ocean zaczął się burzyć i jeden z F-4 już dwa razy podrywał się znad pokładu. Najbliższe lotnisko znajdowało się o pięćset czterdzieści dwie mile na północny zachód. W powietrzu nie było już żadnego dojnego tankowca.
– Czyż świat nie jest cudowny? – odezwał się Flap.
– Procedura przed lądowaniem – mruknął w odpowiedzi Jake. Musieli wypompować w powietrze jeszcze siedemset pięćdziesiąt kilogramów paliwa, aby uzyskać przepisową masę. Co za idiotyzm, jedyna dobra cysterna wypuszcza paliwo, zamiast krążyć wokół lotniskowca i pomóc Phantomowi. Nie do nas jednak należy myślenie, my mamy tylko słuchać i... Czy to na pewno tak?
Z odległości półtora mili dostrzegł okręt, małą czerwoną plamkę, jedyny żywy punkcik w martwym wszechświecie. Na sześć-koma-zero Flap oznajmił kulę.
– Potwierdzam, kula.
Jake poznał głos McCoya, który dodał: – Pokład tańczy, Jake. Trzymaj się ścieżki.
Deszcz spływał po osłonie kabiny, ale z przodu była ona sucha dzięki nawiewanemu z silników gorącemu powietrzu.
Operowanie ciągiem przy nalocie na kulę było prawdziwą sztuką; każdym silnikiem trzeba było sterować z osobna, wiedząc zarazem, kiedy potraktować je łącznie. Dziś Jake’owi szło nadspodziewanie dobrze; pokład zbliżał się z każdą chwilą, kula trwała w centrum, żadnych odchyleń, dobry kąt natarcia... Siedli na trzecim drucie.
– Mamy fart – odetchnął Jake, kiedy wytaczali się ze strefy lądowania. Na dany znak zatrzymał się przy nadbudówce, gdzie kilka fioletowych kamizelek czekało już z gotowymi wężami. Jake odsunął osłonę, gdyż po drabince wspinał się szef personelu naziemnego dywizjonu. Porywisty wiatr siekł po twarzy kroplami deszczu.
– Napełnimy was! – krzyczał sierżant poprzez wycie silników – i znowu wystrzelimy. To jedyna zdatna w tej chwili do użytku cysterna.
Jake podniósł kciuk na znak, że zrozumiał.
Sierżant zszedł po drabince, odstawił ją i obszedł maszynę od strony nawigatora, aby dopilnować pompowania paliwa. Jake zasunął osłonę kabiny i włączył dekompresję.
Tankowanie chwilę potrwało. Do pełna potrzebowali dziesięciu ton, a pompy okrętowe mogły podawać najwyżej tonę na minutę.
Był zmęczony, pośladki mu ścierpły, a przecież tak przyjemnie było siedzieć sobie w ciepłej, wygodnej kabinie. Mieli tutaj miejsce jakby w loży teatralnej. Samoloty wynurzały się mokre z ciemności i uderzały o pokład. Dwa pierwsze zaczepiły o linę, trzeci, Phantom, przesmarował, ciągnąc za hakiem snop iskier. Był to ten sam facet, który już dwa razy odskakiwał.
Ach, wygodna kabina, wszystko działające jak należy, deszcz spływający po pleksiglasie strumyczkami, w których rozmywało się światło reflektorów.
Był zmęczony, ale nie przesadnie. Takie przyjemne zmęczenie.
Odpiął maskę tlenową i położył ją na kolanach, a następnie zdjął hełm, aby twarz i głowę otrzeć rękawem z potu. Znowu nałożył hełm.
Spokojnie upływało dziesięć minut, podczas których paliwo wlewało się do samolotu, o czym informowały wskaźniki.
Ciągle jeszcze nabierali paliwa, kiedy znikąd pojawił się F-4 i usiadł na drugim drucie. Podczas kołowania z pasa pilot włączył na chwilę dopalacze. Białe stożki płomieni błysnęły na chwilę z dysz i zaraz zniknęły, na wpół oślepiając wszystkich na pokładzie.
Dwie minuty później A-7 z dodatkowym zbiornikiem paliwa podwieszonym pod skrzydłem podkołował do Kat 2 i został wystrzelony. Najwidoczniej trust mózgów w Operacjach Powietrznych chciał mieć w górze jak najwięcej paliwa.
Wreszcie przyszła kolej na Jake’a i Flapa. Ciśnienie w zbiornikach w normie. Odstawione drabinki, zamknięte wloty paliwa, dociągnięte pasy – i już toczyli się w kierunku Kat 2, lewej katapulty dziobowej.
Rozłożyć skrzydła, klapy do startu, oczyścić osłonę, wsunąć goleń w zaczep katapulty. Lekki wstrząs, kiedy trzpień blokujący wysunął się na całą długość, potem drugi, gdy zaczep napiął katapultę.
Samolot drżał: silniki wsysały mokre powietrze i z dysz wyrzucały je na deflektor. Przepływ paliwa w normie, równomiernie rosnąca temperatura, obroty 100 procent na lewym silniku, odrobinę mniej na prawym. Hydraulika normalnie, wszystko w porządku.
Jake przetarł osłonę, powiódł wzrokiem po tablicy, upewnił się, że Flap ma oświetlony rezerwowy żyrokompas.
– Gotów?
– Jazda!
Lewym kciukiem pstryknął w główny przełącznik świateł pozycyjnych na końcu uchwytu katapulty.
Wreszcie wystrzał katapulty: straszliwe przyśpieszenie, które trwało ćwierć sekundy... i koniec. O Boże; samolot ciągle przyśpieszał, ale o wiele za wolno!
Mieli jakieś pięćdziesiąt na godzinę, kiedy Jake zdusił ciąg, odruchowo otwierając też hamulce aerodynamiczne na końcach skrzydeł i wdusił stopy w pedały hamulców kół. Ciągle jednak sunęli przed siebie, ślizgając się po mokrym, zatłuszczonym pokładzie. Nieubłaganie zbliżał się dziób, skraj urwiska...
Jake odciął dopływ paliwa do lewego silnika. Zwolnił lewy hamulec i ustawił w osi ster kierunku, potem mocno w prawo; to powinno obrócić w tym samym kierunku przednie koło, jeśli tylko nie tkwiło ono w zaczepie katapulty. Ale tkwiło.
Ciągle do przodu, chociaż wolniej. Brzeg coraz bliżej, tylko sekundy, ułamki sekund...
Zwolnił oba hamulce, ponownie włączył sterowanie przednim kołem i stery wychylił do oporu w lewo. Coś to dało: nos zaczął zbaczać w lewo.
Mocno na hamulce. Boże, żeby tylko została jeszcze odrobina pokładu...
Z boku eksplozja; Flap się katapultował. W powietrzu zaroiło się od odłamków pleksiglasu.
Ślizgał się; maszyna obracała się w lewo, ale ciągle w poślizgu... Czuł jak lewe koło uderza o próg na końcu dziobu, teraz nos, ogon sunący ku dziobowi, cała maszyna w poślizgu...
I wtedy znieruchomiał.
Z prawej nic, tylko ciemność. Prawe koło musiało się znaleźć na samym skraju.
Pilot wciągnął powietrze i gwałtownie je wypuścił.
Lewa ręka zaciskała się wokół rękojeści katapulty. Nie pamiętał, kiedy za nią chwycił, ale niewątpliwie to zrobił. Ostrożnie rozprostował palce.
Z prawej strony kabiny ziała dziura. Tamtędy wyskoczył Flap. Na miejscu fotela nie było nic.
Czy Flap przeżył?
Schował klapy, dla pewności sprawdziwszy na tablicy, czy istotnie się chowają w krawędź spływu skrzydła. Wyłączył światła pozycyjne. Kątem oka dojrzał, że w jego kierunku biegnie tłum ludzi. Zignorował ich.
Kiedy klapy znalazły się na swoim miejscu, odblokował skrzydła i je złożył. Z prawej strony zawiewał wiatr... Deszcz. Czuł krople na skrawku odsłoniętej szyi.
Czy samolot mógł się jeszcze poruszyć? Chyba nie. Ale kiedy otworzy osłonę, nie będzie już mógł się katapultować. Fotel miał przebić oszklenie – przy odkrytej kabinie stalowy pałąk ramy znajdował się dokładnie nad głową pilota; odpalenie katapulty oznaczało śmierć. Gdyby zaś samolot miał się jednak ześlizgnąć z pokładu, musiałby się katapultować w ciemne wody oceanu.
Dopiero teraz przyszła reakcja; ciałem Jake’a wstrząsnął dreszcz.
Żółta kamizelka usiłowała przyciągnąć jego uwagę. Dłoń przez krtań: wyłącz silniki.
Ale czy otwierać kabinę?
Ciągle niepewny, cofnął dźwignie ciągu i słuchał, jak zamierają silniki.
Ktoś otworzył osłonę z zewnątrz; sierżant nachylił się do środka.
– Może pan wysiąść, panie poruczniku. Proszę zabezpieczyć fotel.
– Maszyna pewnie stoi?
– Tak jest.
Poruszał się z trudem: zabezpieczył górny i dolny uchwyt katapulty; potem zaczął zmagać się z pasami, które mocowały go do fotela.
Usiłował wstać i dopiero wtedy przypomniał sobie o masce tlenowej i hełmie. Odłączył je, ale dygotał tak, że trudno mu było się podnieść.
Chwycił pomocną dłoń i wystawił nogę na drabinkę, przez cały czas usiłując nie widzieć ciemności po prawej i z przodu. Trzy metry nad pokładem, prawie na samej krawędzi. Przez moment myślał, że zwymiotuje.
Poczuł, jak kilka par rąk pomaga mu opuścić się po drabince. Kiedy poczuł pod stopami pokład, zerknął na prawe koło. Dwadzieścia, trzydzieści centymetrów od przepaści. Przednie koło opierało się o metalowy próg, a goleń była wygięta.
– Co z moim nawigatorem? – zapytał Jake.
Żółta kamizelka machnęła w kierunku rufy. Jake spojrzał i zobaczył białą plamę spadochronu zwisającego z ogona A-7. Flap uniknął kąpieli: wylądował na pokładzie.
Wstrząsnęło nim uczucie ulgi. Kolana mu zmiękły i dwóch marynarzy skoczyło, żeby go podtrzymać. Maska luźno zwisała z jednej strony hełmu; gwałtownym ruchem dłoni udało mu się odsunąć ją z drogi strumieniowi wymiocin.
Po chwili wyprostował się, otarł usta i ruszył w kierunku nadbudówki i spadochronu, który sto pięćdziesiąt metrów dalej zaczepił się o usterzenie Corsaira. Wysunął się z uścisku pomocnych rąk.
– Dam sobie radę. Wszystko już w porządku.
Nad pokładem pojawił się A-7 i złapał trzecią linę.
Z drugiej strony nadchodził Flap. Kiedy zobaczył Jake’a, przyśpieszył kroku i rozłożył ramiona.
Podpułkownik Richard Haldane pięć, może sześć razy obejrzał zarejestrowany na taśmie nieudany wystrzał katapulty, a w tym czasie Jake Grafton i „Flap” Le Beau mówili o tym, co zarejestrowali w pamięci.
Byli w stanie euforii: spojrzeli w ślepia diabła, splunęli w nie i wrócili, żeby móc o wszystkim opowiedzieć. W sali odpraw powtarzali każdy, najmniejszy nawet drobiazg, a po słuchaczach widać było, że radość obu lotników jest zaraźliwa.
Czyż świat nie jest piękny? Czyż nie jest cudownie znowu chodzić, mówić i śmiać się, kiedy przed chwilą odbyło się podróż na krawędź życia?
Po pół godzinie Haldane udał się na poszukiwanie ekspertów technicznych. Uważnie wysłuchał ich wyjaśnień, a potem zszedł na pokład hangarowy, aby samemu przyjrzeć się goleni przedniego podwozia.
Najwidoczniej bezpiecznik puścił zbyt wcześnie, ułamek sekundy wcześniej, nim zawory odpalające w pełni się otworzyły, może nawet w trakcie ich rozchylania się.
KA-6D ruszył na pełnym ciągu, co wytworzyło odstęp – trzy, cztery centymetry – między golenią przedniego podwozia a zaczepem. Kiedy para uderzyła w tłoki katapulty, zaczep skoczył do przodu i najprawdopodobniej spowodował uszkodzenie goleni. Ta trzymała się jeszcze przez jakieś dziesięć metrów podróży po pokładzie, a potem wygięła się zupełnie.
Wolne od masy dwudziestu siedmiu ton samolotu, tłoki pognały rurami katapulty jak dwa sprzężone pociski rakietowe. Obok chronograficznych czujników umieszczonych o półtora metra przed hamulcami hydraulicznymi przemknęły z szybkością trzystu trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę.
Z impetem, który rozszedł się po całym okręcie, groty tłoków wniknęły w hamulce, wypchnęły całą wodę i wbiły się w osłonę. Hamulce, groty i tłoki w jednej chwili przekształciły się w kupę dymiącej i skłębionej nie do poznania stali. Kat 2 przestała nadawać się do użytku, przynajmniej do końca rejsu.
Podpułkownik Haldane o wiele mniej interesował się losami urządzenia, a o wiele bardziej tym, co działo się w kabinie 523 po odpaleniu katapulty. Dokładna analiza taśmy pokazała, że samolot zatrzymał się 6,1 sekundy później. Katapulta liczyła sobie osiemdziesiąt sześć metrów długości i kończyła się sześć metrów przed dziobem. Samolot potrzebował całych dziewięćdziesięciu dwóch metrów na wyhamowanie. Nawigator katapultował się po 3,8 sekundy jazdy.
Fakt, że Jake’owi Graftonowi udało się uchronić maszynę od runięcia w ocean, zdaniem podpułkownika Haldane’a zakrawał na cud.
Siedząc potem w swojej kajucie, Haldane myślał o Graftonie, o tym, co musiał czuć, kiedy starał się zatrzymać kolosa sunącego nieubłaganie w kierunku dziobu i otwierającej się pod nim czeluści. Słyszał, jak Grafton przedstawiał całe wydarzenie, ale nawet wtedy, kiedy było ono jeszcze żywe i wyraziste, pilot wcale nie uderzył w tony chełpliwe czy buńczuczne.
– Pomimo wszystkich moich grzechów, jakimś cudem udało się przeżyć. Pocałunek losu. Niechże wszyscy grzesznicy wbiją to sobie do głowy, że kiedy kości są już rzucone, liczy się jeszcze cnotliwe życie i modlitwa.
Większość pilotów pociągnęłaby za uchwyt katapulty. Po starannym przemyśleniu całej sprawy Haldane doszedł do wniosku, że i on znalazłby się w ich liczbie. Tak, złapałby i szarpnął za pałąkowatą rękojeść.
Grafton tego nie zrobił i uratował samolot. Niezależnie od opowieści, którymi Grafton uraczył słuchaczy w sali odpraw, Haldane dobrze wiedział, że od szczęścia bardzo niewiele tu zależało.
Czy Jake powinien był skakać? Marynarka za osiem milionów dolarów mogła zamówić w zakładach Grummana nowego A-6, ale nie istniała suma, za którą można by zażądać dostawy świetnie wyszkolonego i doświadczonego pilota. Trzeba było milionów dolarów i wielu lat, aby takiego ukształtować; jeśli miał mieć doświadczenie bojowe, konieczna była wojna, tymczasem większość gołębi z Waszyngtonu żachnęłaby się na sam pomysł wojny dla celów treningowych.
Tak, Grafton powinien był skakać. Jak Le Beau.
W ciepłej, bezpiecznej, wygodnej, dobrze oświetlonej kabinie, z filiżanką kawy w ręku każdy rozsądny człowiek musiał dojść do takiego wniosku. To tak miło spojrzeć z boku.
Ale owa rozsądna osoba nie miałaby racji.
Wielcy piloci zawsze znajdują sposób, żeby wyjść cało z opresji. Niemal instynktownie podejmują właściwe działania – czasami gwałcąc wszelkie reguły – i udaje im się.
Najbardziej oczywisty fakt był też najważniejszy. Jake Grafton nie tylko żył, ale nie odniósł nawet najmniejszych obrażeń.
Gdyby się katapultował... kto może powiedzieć, jak dalej wszystko by się potoczyło? Fotel mógłby źle odpalić, pilot mógł utonąć w oceanie albo skręcić sobie kark, lądując na pokładzie lub którymś z zaparkowanych samolotów. Le Beau miał cholerne szczęście i w sali odpraw wcale tego nie ukrywał: – Więcej mam fartu, niż rozumu.
Grafton uratował siebie i samolot, ale chodziło o coś więcej. W sali odpraw dokładnie opowiedział o tym, co robił, odruchowo i z rozmysłem, a potem spokojnie wysłuchał dobrych rad w stylu „a może trzeba było”. Katapultowanie się nawigatora potraktował jako fakt; nikogo nie obwiniał i sam z niczego się nie tłumaczył.
Haldane z przyjemnością spoglądał na mężczyznę, któremu nic nie było w stanie odebrać pewności siebie. Miał do siebie zaufanie, a to udzielało się innym. Czy było coś, czemu nie potrafiłby sprostać?
Pułkownik wysunął szufladę biurka i po chwili znalazł to, czego szukał: prywatny list od dowódcy VA-128, komandora Dicka „Kruszyny” Donovana. Haldane wyjął z koperty kartkę, rozłożył ją i odczytał po raz trzeci czy czwarty.
Podsyłam ci najzdolniejszego z młodszych oficerów w dywizjonie, porucznika Jake’a Graftona. Jest jednym z dwóch, może trzech najlepszych pilotów, z jakimi zetknąłem się w Marynarce. W kabinie instynktownie potrafi wybrać najlepsze rozwiązanie; ma w sobie coś, czego nie można się wyuczyć. Poza tym przejawia cechy większości oficerów w jego wieku. Zwróć na niego uwagę; ma charakter i nie wiem, czy jest coś, czego by się lękał. To dobrze i źle zarazem; chyba się ze mną zgodzisz. Mam nadzieję, że czas i doświadczenia jeszcze go utemperują. Nie wiem, czy podzielisz moje zdanie, ale im dłużej mu się przyglądam, tym bardziej jestem pewien, że kiedyś będzie mógł podjąć się najbardziej odpowiedzialnych obowiązków.
Po zakończeniu rejsu chciałbym go znowu widzieć u siebie.
Haldane złożył list i wsunął go z powrotem do koperty, a potem sam sięgnął po papier i długopis. Nie odpisał dotąd Donovanowi, a teraz była chyba po temu dobra okazja.
Komandor będzie z pewnością rozczarowany, kiedy się dowie o rezygnacji Graftona, ale Donovan ani Haldane nic na to nie mogli poradzić. Decyzja należała wyłącznie do Jake’a. Chociaż doprawdy szkoda. Donovan miał rację: to chłopak o niezwykłym talencie.
Kiedy poziom adrenaliny we krwi się zmniejszył i w sali odpraw opadło już podniecenie, Jake i Flap udali się do przedniej stołówki, umieszczonej pomiędzy obiema dziobowymi katapultami. Flap wcześniej odwiedził ambulatorium, gdzie opatrzono mu kilka zadrapań od pleksiglasu.
– Jodyna i parę plastrów – opowiadał Jake’owi – brachu, czasami przy goleniu gorzej się pokaleczę. Mam więcej szczęścia, niż rozumu.
Zamówili po ślizgaczu – wielkim hamburgerze tak tłustym, że sam wjeżdżał do gardła – z frytkami i szklance mleka, a potem usiedli naprzeciw siebie przy długim stole przykrytym poplamioną serwetą.
– Nie przypuszczałem, że uda ci się go zatrzymać – oznajmił Flap pomiędzy jednym kęsem a drugim.
– Dobrze zrobiłeś – powiedział Jake. – Gdyby nie udało mi się postawić go bokiem, sam musiałbym skakać.
– Najważniejsze, że żyjemy.
Jake tylko przytaknął i sięgnął po szklankę. Mleko i ślizgacz uspokoiły trochę żołądek, podrażniony przez adrenalinę. Rozparł się w krześle. Tak, na życie składa się wiele różnych rzeczy.
Stał przez chwilę w progu kabiny i przyglądał się rzeczom, które widywał co dzień, a na które zazwyczaj nie zwracał najmniejszej uwagi. Kiedy spojrzało się w czeluść, najbanalniejsze sprawy okazują się fascynujące. Usiadł w fotelu, zapalił lampkę na stole i patrzył, jak kąty pokoju kryją się w cieniu przed jej światłem, zasłuchał się w postękiwania okrętu, przesuwając jednocześnie wzrokiem po fotografiach rodziców i Callie.
Pokręcił tarczą skrytki, otworzył drzwiczki i wyjął ze środka zaręczynowy pierścionek, który zeszłego grudnia kupił dla niej na pokładzie USS „Shiloh”. W świetle roziskrzył się mały diament. Po chwili odłożył pierścionek na miejsce i, niewiele myśląc, dołączył do niego pistolet, który wyciągnął z kieszeni kombinezonu.
Ta dziewczyna. Coś powinien z tym zrobić.
Ale co?
Bynajmniej nie był w sytuacji wędkarza, któremu pozostało już tylko przyciągnąć do brzegu rybę złapaną na haczyk. W rzeczywistości, to raczej ona była wędkarzem i nie zdecydowała jeszcze, czy chce zdobycz zachować, czy też puścić ją wolno.
Jak w tej sytuacji powinien zachować się mężczyzna? Pisać listy z wyznaniami dozgonnej miłości? Obiecywać nieustające szczęście?
Nie. Powinien bez żadnego przymilania się i wdzięczenia opowiedzieć jej o swych marzeniach... gdyby tylko miał jakiekolwiek.
Poczuł straszliwą pustkę. Każdy poza nim miał jakiś cel w życiu: ludzie poruszali się z różnymi prędkościami, ale wszyscy dokądś zmierzali.
To... to upokarzające. Może było z nim coś nie w porządku, może miał jakiś defekt osobowości, który Callie w końcu w nim dostrzegła?
Przez jakiś czas wsłuchiwał się w odgłosy okrętu i myślał o Callie, aż wreszcie sięgnął po kartkę papieru. Postawił datę i zaczął pisać: „Mamo i Tato...”
Skończył list, a ponieważ nie był jeszcze śpiący, wziął ciepły prysznic i nałożył świeży, sztywny jeszcze po praniu mundur khaki. Na pokładach było pusto. Ostatnie samoloty już dawno powróciły, marynarze poznikali w swoich kojach, lotnicy niestrudzenie oglądali filmy. Zajrzał do kilku sal odpraw, ale nie zastał w nich nikogo, z kim chciałby porozmawiać. Wstąpił do pomieszczeń lin wychwytowych, gdzie podoficer i dwóch marynarzy zajętych było konserwacją sprzętu. Zatrzymał się przy monitorze, na którym jeszcze parę razy obejrzał swój niefortunny start. Przespacerował się wzdłuż katapult; tutaj także trwały prace konserwacyjne. W CKRP wieczorna zmiana siedziała nad rozebraną konsoletą radaru.
W warsztatach awioniki wszędzie porozkładane były samolotowe radary i komputery. Pomieszczenia były klimatyzowane i przez cały czas paliło się w nich światło. Pracujący tu technicy nie oglądali słońca, morza i nieba, świata, w którym działały naprawiane przez nich sprzęty.
W końcu, nie wiedząc czemu, zajrzał do pokoju szefa Operacji Powietrznych, gdzie siedział tylko Muldowsky. Na widok Jake’a bosman zawołał: – Zawiń tu i rzuć kotwicę!
Jake przyjął kubek kawy i usiadł z łokciami opartymi na blacie, na którym piętrzyła się sterta papierów.
– Pięknie sobie poradziłeś dziś na katapulcie.
– Dzięki.
– Czekałem, kiedy wreszcie wyskoczysz. Miałem wrażenie, że za długo czekasz.
– Przez chwilę i ja tak myślałem.
Przez chwilę obaj milczeli, potem Jake zapytał: – Czemu zostałeś w Marynarce?
Bosman rozparł się w fotelu i wydobył paczkę tytoniu. Starannie nabił fajkę, przypalił, zaciągnął się dymem i wreszcie odparł: – W cywilu dla mnie za ciasno.
– Jak to?
– Pomyśl tylko. Ta sama praca, ci sami sąsiedzi, zakupy w tym samym sklepie... Mały światek rodziny, przyjaciół, szefów i podwładnych. Dusiłbym się w tym.
– Może i masz rację.
Jake zgniótł plastikowy kubek i cisnął go do kosza.
– Na przyszłość nie próbuj pływać na tych maszynkach. Cokolwiek by o nich mówić, znacznie lepsze są jednak w powietrzu.
– Jasne.
– Ciekawe jak to jest, kiedy się umiera? – odezwał się Flap.
Lecieli z prędkością pięciuset sześćdziesięciu kilometrów na godzinę na wysokości półtora kilometra, tuż pod puchatymi kłaczkami cumulusów. Pod nimi, aż po horyzont, rozpościerał się pusty ocean. Tego dnia znowu odbywali lot patrolowy, tym razem po trójkącie na wschód od lotniskowca i jego eskorty. Ciągle jeszcze oddalali się od „Columbii”, przez cały czas ani bezpośrednio ani na radarze nie dostrzegli żadnej jednostki. Ocean był pusty.
Na całym Oceanie Indyjskim zawsze znajdowały się naraz setki statków, ale z drugiej strony przestwór wodny był tak ogromny...
– Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? – zapytał ponownie Flap.
– Pamiętam, jak kiedyś zemdlałem – odezwał się Jake. – Miałem wtedy czternaście lat. Pielęgniarka pobierała mi krew i nie mogła trafić w żyłę; kłuła i kłuła raz za razem. Wtedy stało się: najpierw siedziałem na taborecie, a w następnym momencie byłem na podłodze i budziłem się z jakiegoś koszmaru, którego nie mogłem sobie przypomnieć już po piętnastu sekundach. Przypuszczam, że podobnie jest z umieraniem, tyle że bez żadnych snów. Po prostu ze światła wchodzisz w mrok.
– Może – mruknął Flap.
– Jakbyś zasypiał – dorzucił Jake.
– Mhm.
– A jak tobie się wydaje?
– Czy ja wiem...
Na tym rozmowa się urwała. Nawigator leniwie sprawdził radar i jak zwykle niczego na nim nie znalazł. Poprawił się na fotelu. Pilot ziewnął i potarł twarz.
Radio nagle ożyło. Słowa dochodziły do nich zniekształcone; byli daleko od okrętu – ponad dwieście mil – i dość nisko.
– Tutaj As Wojny Pięć Zero Osiem – powiedział Flap do mikrofonu w masce. – Powtórz.
– Pięć Zero Osiem, tu Czarny Orzeł. Przekazujemy komunikat. Okręt chce, żebyście sprawdzili sygnał SOS. Poczekajcie na współrzędne.
Flap spojrzał na Jake’a, wzruszył ramionami i wydobył z kieszonki długopis, który sprawdził na rogu kartki umieszczonej na udzie.
– Tu As Wojny, mogę zapisywać.
Kiedy upewnili się u kontrolera z E-2 Hawkeye, że dobrze zanotowali dane, Flap wprowadził je do komputera.
– O, kurcze – mruknął do Jake’a, wpatrzony w ekran. – To ponad czterysta mil stąd.
– Porozum się z kontrolerem.
Flap z powrotem naciągnął maskę.
– Czarny Orzeł, tu Pięć Zero Osiem. Tamten jest czterysta dwadzieścia dziewięć mil od nas, a my – nacisnął inny klawisz komputera – mamy dwieście czterdzieści dwie mile do „Columbii”. Nie starczy nam paliwa na powrót.
W tym czasie Grafton włączył inny przycisk, aby sprawdzić, ile paliwa zostało w zbiornikach skrzydłowych. Wystartowali z dziewięcioma tonami, teraz mieli niewiele ponad pięć.
– Pięć Zero Osiem, przyjąłem. Baza wie o tym, porozumiewam się z nimi na innej częstotliwości. Chcą jednak, żebyście polecieli. Odbierali SOS tylko przez piętnaście sekund, udało się wyłapać współrzędne. Baza powiada, że dotrzecie tam bez problemów, zobaczycie, co się dzieje, a w drodze powrotnej napoicie się z cysterny.
– Na wszelki wypadek ustaw spotkanie bez łączności radiowej – polecił Jake Flapowi.
Chciał wiedzieć, gdzie znaleźć tankowiec, nawet gdyby zawiodło radio. W tym świecie wody i nieba tylko elektronicznie można było ustalić pozycję, na podstawie umiejscowienia i odległości statków wysyłających sygnały, które odebrać mógł nawigator. Na nieszczęście radar A-6 nie potrafił z daleka wykrywać innych samolotów. A tankowiec w ogóle był pozbawiony radaru. Przy funkcjonującym radarze Flap mógł, oczywiście, wykryć tankowiec z odległości stu pięćdziesięciu mil, a znając jego położenie i odległość, mógł określić ich lokalizację wobec tankowca. Przy funkcjonującym radarze.
Istniało mnóstwo różnych Jeśli”, które sprawiały, że czuło się pustkę w żołądku.
Dostali informacje, ale przecież zagrożonego statku mogło tam w ogóle nie być. Piętnaście sekund SOS, w tym współrzędne. A jeśli to jakaś zmyłka? Dolecą na miejsce i nie będzie nic?
Jakiś radiotelegrafista przez pomyłkę nacisnął nie ten guzik. Może w ogóle nic się nie dzieje? Z całą pewnością wielkie głowy na lotniskowcu rozważyły to wszystko, a potem, wygodnie i bezpiecznie, wysłały Jake’a i Flapa, żeby rzucili okiem. I żeby wzięli na siebie ryzyko.
Najważniejsze będzie odnalezienie powietrznej cysterny. Jake spojrzał niechętnie na wskaźnik paliwa. Pójdzie górą, na dwunastu kilometrach, potem bez ciągu spłynie nad wskazane przez współrzędne miejsce, Flap zrobi zdjęcia, a potem wrócą na ten sam pułap i wezmą kurs na „Columbię”. Tankowiec będzie od nich o sto pięćdziesiąt mil, radial zero dziewięć pięć, na dziesięciu tysiącach. Jeśli nie będzie dojny albo jeśli ich sonda paliwowa będzie mieć problemy z pobraniem paliwa, nie dotrą do okrętu i będą musieli skakać.
Jake obrócił się i spojrzał na słońce, a potem na zegarek. Zostanie im jeszcze pół godziny światła dziennego, kiedy dolecą do wzywającego pomocy statku, ale do tankowca dotrą już po zachodzie słońca, choć może nie będzie to jeszcze kompletna ciemność. Z drugiej strony, w zupełnym mroku łatwiej z daleka dostrzec pozycyjne światła KA-6D. Zabarwiona czernią szaruga zmierzchu: oto karta, którą bogowie losu rzucili na stół.
– Zaczniemy się obniżać dopiero wtedy, kiedy zobaczysz go na swoim radarze – oznajmił Jake Flapowi.
– Dobra.
Tak właśnie należało zrobić: zwiększyć zużycie paliwa na niższym pułapie dopiero po dostrzeżeniu statku. Jeśli był tam w ogóle, pokaże się na radarze.
A jeśli zatonął, a załoga pływa w szalupach ratunkowych? Tych nie zobaczy na radarze, a w każdym razie nie z dużej odległości.
– Z jak daleka rozpoznasz na tym łódź ratunkową? – zapytał Flapa, który skulił się pod okapem monitora radarowego.
– Nie wiem, nigdy jeszcze nie próbowałem.
– Zgaduj.
– Dobrze to kiedyś ująłeś: pewnych rzeczy się nie wie, dopóki się ich nie zazna.
Grafton wyrównał na dwunastu kilometrach i zredukował ciąg. Tysiąc sto kilogramów paliwa dostarczanych przez godzinę do każdego silnika da mu 0,72 macha. Tyle że dwie tony zużył już na wdrapanie się na tę wysokość i teraz pozostało już tylko trzy tysiące sześćset kilogramów. O Boże, wszystko będzie na styk. Jeszcze bardziej zredukował ciąg, aż dopływ paliwa do każdego silnika osiągnął dziewięćset kilogramów na godzinę. Prędkość w stosunku do powietrza wynosiła trzysta pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, co dawało jakieś siedemset pięćdziesiąt kilometrów w stosunku do ziemi.
Flap uważnie studiował mapę i wreszcie oznajmił: – To przesmyk między wysepkami na południe od brzegów Sumatry.
– Dobrze, że nie na szczycie góry.
– Racja.
– Ciekaw jestem, czy te mądrale na naszej łajbie pofatygowały się chociaż, żeby sprawdzić, gdzie to jest, zanim kazali nam lecieć.
– Nie wiem, bracie. Z tymi facetami z Marynarki nigdy nie wiadomo.
Po krótkich zmaganiach się z mapą Flapowi udało się ją złożyć tak, jak chciał, po czym dobrze widoczną umieścił między tablicą a osłoną kabiny, i znowu schował głowę pod okap monitora. Upłynęło kilka chwil, zanim mruknął: – Widzę jakieś wyspy.
Ląd. Jake nie widział ziemi od ponad miesiąca, to znaczy od chwili, kiedy opuścili Cieśninę Malajską. „Columbia” miała spędzić jeszcze trzy tygodnie na Oceanie Indyjskim, a potem wziąć kurs na Australię.
Takie plotki krążyły już od tygodni, ale dopiero wczoraj doczekały się potwierdzenia. Australia, Nowa Kaledonia, miejsca, gdzie wszyscy mówią po angielsku – mniej więcej – piją mocne, zimne piwo i lubią Jankesów... O kurczę! Pośród załogi zawrzało. To właśnie po to znaleźli się w Marynarce.
Kilka wyg, którzy twierdzili, że byli już w Australii, zostało otoczonych przez grono niecierpliwych słuchaczy, gotowych uwierzyć we wszystko.
– Jak dziewczyny? – natarczywie dopytywali się najmłodsi. – Naprawdę takie fantastyczne? Łatwo się umówić?
– Wysokie, długonogie, piersiste, a na dodatek przepadają za Amerykanami i zdecydowanie wolą ich od domorosłych amantów. No i ich moralność... nie, nie są rozwiązłe, ale nie mają przesądów.
Wszystkie pokłady obiegła opowieść, jak to kilka lat wcześniej podczas poprzedniej wizyty lotniskowca w Sydney dowódca zainstalował na nabrzeżu pulpit z telefonem, aby zadowolić wszystkie Australijki, które chciały umówić się z amerykańskim marynarzem. Obojętne: porucznikiem, bosmanem czy matem – byle tylko marynarz. Te cudowne niewiasty nadawały terminowi „stosunki międzynarodowe” nowe, niezwykle świeże znaczenie.
Takie to informacje krążyły po okręcie, solennie poświadczane przez wszystkich Najprawdziwszych Znawców Australii. A większość słuchaczy była na pierwszym w życiu rejsie oceanicznym, po raz pierwszy z dala od domu, mamy i dziewczyny z sąsiedztwa. W głębi duszy modlili się, żeby opowieści okazały się najprawdziwszą prawdą.
W dywizjonie A-6 panowały jeszcze bardziej podniosłe nastroje. Jasne przecież było, że mając wybór, każda rozsądna dziewczyna wybierze mężczyznę z piechoty morskiej, a nie jakiegoś tam majtka. Australia będzie prawdziwym rajem na ziemi. Jak ktoś wczoraj powiedział w kambuzie dla smoluchów, „Columbia” płynęła na spotkanie losu.
Wszystko to przemknęło przez głowę Jake’a Graftona, kiedy na wysokości dwunastu kilometrów leciał na wschód. Także i on gorąco pragnął zejść z okrętu, wyrwać się z zaklętego kręgu: jedzenie-sen-latanie, odsapnąć od aż za dobrze znanych twarzy i kawałów słyszanych już po kilkanaście razy. No i sama Australia: wielka, egzotyczna, zamieszkała przez twardą rasę wojowników; tak, Australia była ekscytująca.
Jake powrócił myślą do teraźniejszości. Odnalezienie tankowca w drodze powrotnej i podłączenie się do niego będzie najbardziej ryzykowną częścią całego zadania. Czy w rozgrywce z fatum nieustannie musi dostawać takie podłe karty?
Oślepiająco jasne słońce obsuwało się po ciemnobłękitnym nieboskłonie. Z tej wysokości horyzont był cieniutką, precyzyjnie pociągniętą kreską, tak bardzo odległą. W dole nieregularne skrawki oceanu przeświecały przez dziury w postrzępionej warstwie cumulusów. Wydawało się, że chmury unoszą się na wodzie jak wielkie kłaki waty... Setki mil waty. Na północnym wschodzie widać było spłaszczone z tej wysokości góry Sumatry. Obłoki otuliły skaliste żebra wielkiej wyspy, na których gdzieniegdzie majaczyły zielonkawe pasma dżungli. Chmury rzucały gęsty cień; już niedługo słońce czerwonawo rozpali ich szczyty.
– Coś w tym wszystkim śmierdzi – powiedział Flap i pokręcił głową.
– O co ci chodzi?
– Statki nie toną w ćwierć minuty, chyba że eksplodują. Co tam mogło się stać?
– Moim zdaniem to pomyłka. Jakiś radiooperator przez pomyłkę trącił niewłaściwy klawisz. Pewnie myśli, że nikt tego SOS nie usłyszał.
– Ciekawe, czy nasi usiłowali go jeszcze raz wywołać.
– Pewnie tak.
– Do dupy z tym wszystkim.
– Lepiej módl się, żebyśmy w drodze powrotnej znaleźli ten tankowiec. To znacznie poważniejsze zmartwienie. Długotrwała kąpiel w słonej wodzie źle wpłynie na twoją cerę.
– Myślisz, że się rozjaśni?
– Kto wie?
– O, Boże, pożyć sobie trochę jak biały człowiek! Nigdy nawet o tym nie marzyłem. Ale i tak na nic by się to zdało. Wy cholernie długo musicie obywać się bez dupeczki. Mnie potrzebne jest o wiele bardziej regularne życie erotyczne.
– Może wyleczyłbyś się przy okazji z tej infekcji, którą złapałeś w dżungli.
– Wiesz co, Grafton, ty za wszelką cenę musisz we wszystkim poszukać dobrej strony. To chyba defekt osobowości. Popracuj trochę nad tym.
Minuty płynęły. Góry się zbliżyły, a może tak się tylko wydawało. Perspektywa zmienia się wraz z wysokością i prędkością. Doświadczał tego przez całe lata, a przecież nigdy nie przestał się dziwić. Z wysokości półtora kilometra widać każdy wąwóz, każdy pagórek, każdy zakręt strumienia. Kiedy dzień jest pogodny, lecąc na średnim pułapie, widzisz połowę stanu. Stąd, przy tej szybkości, w kilka minut przeskakiwałeś nad łańcuchami górskimi i wielkimi pustyniami, widziałeś cały front atmosferyczny... Z orbity Ziemia będzie dużą kulą, zajmującą większość nieba. Potrzeba dziewięćdziesięciu minut na jej okrążenie. Kontynenty i oceany utracą swój ogrom i staną się jedynie fragmentami globu. Współrzędne geograficzne będą bez znaczenia.
Na tej wysokości on i Flap znajdowali się w połowie drogi do nieba. Zanotował tę myśl w podręcznym notatniku na udzie.
Ponownie sprawdzał zapas paliwa, kiedy usłyszał Flapa: – Mamy jeszcze sto dwadzieścia mil. Widzę już akwen.
Akwen, na którym powinien znajdować się zagrożony statek. Jeśli w ogóle tam był.
Dziwny dzień na katastrofę na oceanie. Wypadki przydarzały się najczęściej przy złej pogodzie, gdy szalejące fale i niska temperatura wystawiały konstrukcje jednostek na ciężką próbę. Ale w warunkach takich jak dziś...
– Mam coś na radarze.
– Statek?
– Pięć mil od pozycji podanej przez Czarnego Orła.
– Coś dużego?
– W każdym razie nie jest to szalupa. Niewiele mogę powiedzieć z tej odległości. Plamka to plamka, nic więcej.
– Kurs i prędkość?
– Śnięta ryba.
Statek dryfował.
Doda ciągu, kiedy zostanie im osiemdziesiąt mil; zacznie schodzić na osiemdziesięciu procentach obrotów, aby upewnić się, że generatory są w porządku.
– Znajduje się około piętnaście mil od brzegu Sumatry, który biegnie tutaj z północnego zachodu na południowy wschód. Od oceanu odgradzają statek duże wyspy.
– Są w pobliżu jakieś inne jednostki?
– Nie, nikogo.
– Dziwne.
– Z bliska może zobaczymy kutry albo coś takiego.
– Może.
– Porozumiem się z Czarnym Orłem – powiedział Flap, sięgając do radiostacji.
Przelecieli nad statkiem na wysokości dwóch kilometrów; Jake zobaczył go wyraźnie w przerwach między cumulusami. Był to mały frachtowiec, z nadbudówkami na śródokręciu oraz dźwigami na dziobie i rufie. Bardzo podobny do starego typu Liberty. Żadnego dymu, nie chodziło zatem o pożar. Przy prawej burcie cumował mały stateczek czy raczej kuter.
Jake położył Intrudera w prawy skręt, tak aby Flap mógł posłużyć się ręczną kamerą, i wypatrzył dziurę w chmurach, przez którą chciał zejść w dół.
Znaleźli się pod chmurami na wysokości nieco ponad półtora kilometra.
– Przekręć całą rolkę – powiedział Jake do Flapa. – Sfilmuj go ze wszystkich stron. Okrążę go, a potem przejdę nad nim nisko, tak żebyś mógł zrobić zdjęcia z bliska. A potem zjeżdżamy stąd.
– W porządku.
Le Beau ustawił ostrość i włączył kamerę.
– Załogę ktoś już chyba ewakuował.
– Przy rufie przejdź na tyle blisko, żebym widział nazwę. Zeszli poniżej kilometra; Jake robił szeroki, spokojny krąg.
Statek nie był przechylony na burtę. Co tam się stało?
– Możesz odczytać nazwę?
– Jeszcze za wysoko. Ale będę miał ją w kadrze.
Paliwo? Dwie tony osiemset, ponad sześćset mil do „Columbii”. Poczuł dreszcz, spoglądając na frachtowiec i kuter u jego boku. Ten ostatni miał najwyżej trzydzieści metrów długości, mała nadbudówka na środku; gruchot, nawet z daleka widać było nie tylko kilku ludzi na pokładzie, ale i łuszczącą się farbę.
– Widzę kogoś na mostku frachtowca.
– Dużo jeszcze masz filmu?
– Już niedaleko końca.
– Dobra, przelecimy nad nimi.
Jake zwolnił i obniżył nos. Szybko znalazł się sześćdziesiąt metrów nad wodą i wyrównał, biorąc taki kurs, aby przelecieli od dziobu. Otworzył hamulce aerodynamiczne.
Przy zbyt dużej szybkości obraz na filmie Flapa będzie rozmazany.
– Cholera, nie machają, ani nic takiego.
Jake nagle zobaczył rozbłyski na dziobie kutra i instynktownie wiedział, co to takiego. Przesunął dźwignie ciągu do oporu, położył samolot na prawe skrzydło i pociągnął drążek na siebie. Poczuł wstrząs, zobaczył ogniste smugi przechodzące obok kabiny, następny wstrząs i – wyszli cało z opresji.
– Walą do nas! – „Flap” Le Beau dopiero po sekundzie odzyskał głos.
– Skurwiel ma dwudziestkę!
Zwróceni ogonem do statku, wznosili się zakosami. Strzałki na zegarze układu hydraulicznego wahnęły się, zaraz potem to samo nastąpiło na wskaźniku układu wspomagającego. Na tablicy zapaliło się światełko ZAPASOWA HYD.
– O Jezu!
Jake wyrównał skrzydła, za wszelką cenę usiłując zachować kąt wznoszenia.
Maszyna zaczęła kłaść się na prawe skrzydło. Jake z trudem utrzymał skrzydła w poziomie. Leciał niemal dokładnie na południe. Manipulował orczykiem i drążkiem, usiłując wyjść na kurs zachodni. Samolot wyraźnie kładł się na prawo.
Wszystko, co mógł zrobić, to trzymać skrzydła w poziomie. Nos wznosił się o jakiś stopień ponad horyzont; mozolnie ciągle się wspinali, sześćset metrów, pięćset sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.
– Łap za radio! – krzyknął do Flapa. – Połącz się z Czarnym Orłem; to z pewnością piraci.
Na próbę zmniejszył obroty; instynktownie chciał zejść do czterystu kilometrów na godzinę, aby zmniejszyć obciążenie zapasowej pompy układu hydraulicznego. Pociągnął odrobinę drążek i nos posłusznie lekko się uniósł. Dobrze.
– Czarny Orzeł, Czarny Orzeł, tu As Wojny, odbiór.
Byli w tarapatach. Awaryjna pompa hydrauliczna zapewniała sterowność samolotu na czas wystarczający do oddalenia się z pola walki w miejsce, gdzie załoga mogła się bezpiecznie katapultować.
– Czarny Orzeł, tu As Wojny Pięć Zero Osiem, sytuacja krytyczna, odbiór.
Pompa awaryjna dokonała swego żywota. Strzałki na wszystkich czterech wskaźnikach ciśnienia hydraulicznego zwisały ku podłodze samolotu, co znaczyło, że żaden z kontrolowanych przez nie systemów nie ma ciśnienia.
– Czarny Orzeł, As Wojny Pięć Zero Osiem. Nie słyszę odpowiedzi. Zostaliśmy trafieni przez piratów, którzy opanowali statek nadający SOS. Zaraz będziemy musieli skakać. Odchodzimy na południe.
Co za cholerny niefart! Zestrzeleni przez jakichś pieprzonych piratów, na środku oceanu, w 1973 roku! Co za kurewski niefart!
– Daj siedem siedemset! – krzyknął Jake.
Flap nachylił się nad urządzeniem IFF i przełączył na alarm. Na wszelki wypadek wstukał w okienko 7700. Mayday.
– Dwadzieścia mil z przodu jest wysepka – oznajmił Le Beau. – Wal tam i skaczemy.
Tyle że maszyna stała się niesterowna; nieustannie kładła się to na jedno, to na drugie skrzydło. Aby zachować poziom, Jake musiał manipulować orczykiem, drążek był niemal bezużyteczny.
Kiedy lewe skrzydło nie chciało powrócić do poziomu, pomimo skrajnego wychylenia drążka, dodał ciągu w lewym silniku, do oporu, potem odpuścił, ale teraz maszyna kładła się na prawo. Pełny lewy ster, jałowy ciąg na lewym silniku, prawy do końca... i skrzydła równo...
– Siedemnaście mil.
– Nie damy rady.
– Spróbuj. Nie mam dziś nastroju na pływanie.
– Skurwiele!
Dziewięćset metrów. Ale co po wysokości, kiedy w każdej chwili mogą wpaść w korkociąg?
Robili cztery i pół mili na minutę. Ile minut jeszcze, zanim tam dotrą? Dał sobie spokój z wyliczeniami. Widział przed sobą wyspę. Zielona, zalesiona, rosła niesłychanie wolno pośrodku wiatrochronu.
– Piętnaście mil.
Przechył na lewo. Pełne wychylenie prawego steru, ciąg lewego silnika do oporu. Wyprostowali się, ale nos opadł. Pociągnął drążek na siebie, ale niewiele to pomogło. Trymerem podniósł nos i przestawił lewy silnik na jałowy bieg.
Nos poszedł w górę, więc zaczął opuszczać go trymerem. Skrzydło powoli się unosi, cholera...
Wyrównali na pięciuset metrach, ale maszyna zaczęła się walić na prawo, z nosem ciągle w górze.
Tym razem wyrównali na trzystu metrach i wszystko zaczęło się od początku.
– Następnym razem już nam się nie uda! – krzyknął Jake do Flapa.
– Skaczemy kiedy nos i skrzydła będą w poziomie!
– Najpierw ty, a ja za tobą!
Nos w dół, prawe skrzydło w dół, teraz w górę, w górę... siedemset metrów.
– Teraz! – wrzasnął Jake.
Eksplozja i Flap zniknął. Jake odczekał dwie sekundy i pociągnął za rączkę. Straszliwy kop walnął go w pośladki. Kabina zniknęła mu sprzed oczu. Przez chwilę czuł przeciążenie, a potem zaczął opadać.
Jake poczuł szarpnięcie otwierającego się spadochronu. Linki powoli nim okręciły i zobaczył Intrudera, który pruł w niebo jak zraniona mewa. Przez chwilę jakby się zawahał, lekko przechylony na prawe skrzydło, a potem zwalił się na nie i ostrą piką runął w ocean. Kiedy wielka fontanna wody opadła, ostatnim śladem po A-6 był kłąb białej piany.
Gdzie piraci?
Jake zerwał z twarzy maskę tlenową i wyrzucił, potem rozejrzał się dokoła. Niżej zobaczył drugi spadochron, na którym kołysał się Flap, nigdzie jednak nie było widać pirackiego statku ani jego ofiary.
Cóż z niego za idiota! Lecieć sobie spokojniutko na wzywający pomocy statek, do którego przycumowany jest drugi – i nawet nie pomyśleć o możliwości pirackiego napadu! Przecież te wody słynęły z morskich rozbójników, a jemu nawet to nie przemknęło przez głowę.
Widok szybko zbliżającej się powierzchni gwałtownie przywołał go do rzeczywistości. Zostało mu już niewiele czasu. Sięgnął do dźwigienki po prawej stronie. Dingi z sykiem napełniła się powietrzem, kiedy tylko znalazła się na końcu linki. Poszukał przycisków otwierających zasobniki z dwutlenkiem węgla. Odnalazł je i natychmiast wydęła się wokół niego kamizelka ratunkowa.
Dobrze! Teraz jeszcze uwolnić się od spadochronu, kiedy będzie już w wodzie.
Wszystkie te myśli, o dziwo, pojawiały się w głowie bez najmniejszego wysiłku ze strony Jake’a. Do tego właśnie służą ćwiczenia. Za każdym razem, kiedy okręt wypływał z portu, dywizjon poświęcał jeden dzień na ćwiczenie sytuacji awaryjnych. Między innymi każdy lotnik musiał zawisnąć w pełnym oporządzeniu startowym na linach i najpierw na ślepo odnaleźć i nazwać każdy składnik ekwipunku, a potem imitować kolejno wszystkie czynności przewidziane w razie katapultowania się nad ziemią i nad wodą. Dzięki temu Jake postępował teraz zupełnie odruchowo, bardziej przyglądając się swym ruchom, niż o nich decydując.
Wiatr wiał chyba z zachodu. Z zachodu? Nie był tego pewien. Chciał dotrzeć do tamtej wyspy, ale znajdował się o jakieś dziewięćdziesiąt stopni na lewo od pożądanego kursu.
Dingi dotknęła powierzchni. Poszukał klamry uprzęży spadochronu i czekał. Uwaga, już za chwilę i... Wbił się w wodę, odruchowo zaciskając powieki i usta, a kiedy w obłoku bąbelków szybował w górę, jednocześnie szamotał się z uprzężą. Wyskoczył nad powierzchnię i gorączkowo zaczerpnął powietrza.
Spadochron kołysał się nie opodal na falach. Gdzie linka łącząca z dingi?
Szukał wokół siebie, aż wreszcie się zorientował, że sznur zaplątał mu się gdzieś w nogach. Kilka razy odgarnął wodę rękami, złapał linkę w miejscu, gdzie zanurzała się w wodzie, i przyciągnął dingi.
Teraz trzeba było tylko wspiąć się na nią.
Za pierwszym razem ześlizgnął się i z twarzą do góry wpadł w wodę. Wynurzył się zaraz i znowu przyholował dingi do siebie.
Za następnym podejściem spróbował wepchnąć gumową łódkę pod siebie, co niemal mu się udało, tyle że w ostatniej chwili uparty ponton wymknął się, a pilot znowu zanurkował pod powierzchnię.
Trzecia próba nie powiodła się za sprawą fali, która załamała się nad nim dokładnie w chwili, kiedy szykował się do wydobycia z wody.
Za czwartym razem się udało. Jake upadł na plecy i ciężko oddychając, legł tak twarzą ku niebu.
Dopiero po minucie czy dwóch zorientował się, że ciągle jest w hełmie. Zdjął go i rozejrzał się za linką, do której mógłby przytwierdzić kask; mógł go jeszcze potrzebować, a nie ulegało wątpliwości, że wszystko, co nie jest umocowane, wcześniej lub później znajdzie się za burtą. Skorzystał w końcu z kawałka linki spadochronowej, który kilka miesięcy temu upchnął w swej kamizelce ratunkowej.
Naraz przypomniał sobie o Flapie i nerwowo zaczął się za nim rozglądać. Radio! Wydobył mały aparacik, sprawdził, a potem włączył.
– Flap, tu Jake.
Żadnej odpowiedzi.
Leżał w podskakującej na falach dingi, patrząc na chmury, myśląc o piratach i przeklinając własną bezmyślność. Chłopaki w klubie oficerskim długo jeszcze będą wspominali i z niedowierzaniem kiwali głowami. Dając niezrównany popis głupoty, pozwolił, by zestrzeliła ich banda gównianych piratów. Piratów! Uwspółcześniona „Wyspa skarbów”, nie ma co. I to po zakończeniu pieprzonej wojny. Żaden tam Dick, Rick czy Vic, ale właśnie Jake Grafton umieścił na dnie oceanu nowiutkiego A-6E. Trzeba do tego niezłego talentu, prawda?
Pułkownik Haldane wyrwie mu dodatkową dziurę w tyłku, kiedy dowie się o wszystkim.
Dlaczego ja, na Boga?
Spojrzał na zegarek. Nie mogło być złudzeń co do jego hermetyczności; pod szkiełkiem przelewała się woda, a cyferki znieruchomiały. Cudownie!
A na dodatek siedział piętnaście centymetrów w wodzie, której nawet nie warto było wylewać. Na szczęście nie była zimna. Tropiki. I pomyśleć, że ludzie wydają krociowe sumy, żeby zażyć takiej kąpieli.
Znowu spróbował radia i tym razem uzyskał odpowiedź.
– Ej, Jake. Jesteś w dingi?
– Tak. A ty?
– Nie. Zupełnie jakbym próbował dmuchać natłuszczoną świnię.
– Stało ci się coś?
– Nie. A tobie?
– Nie.
– To dobrze. Miło było porozmawiać, ale teraz muszę spróbować załadować się do tej kurewskiej dingi.
– Nie staraj wdrapać się na nią, a wepchnij pod siebie.
– Za chwilę się odezwę.
Papierosy. Do diabła, zapalić papierosa. Starannie sprawdził, czy radio jest przytroczone do kamizelki, a potem ułożył je na kolanach. W kieszonce na ramieniu miał paczkę papierosów i zapalniczkę. Papierosy zamokły, ale z zapalniczki po kilku pokręceniach kółkiem wyskoczył płomyk.
Jakaż miła butanowa zabawka. Papieros natomiast w żaden sposób nie chciał się zapalić.
Wepchnął z powrotem zapalniczkę, a po chwili wahania także papierosy. Jeśli w ogóle dostanie się na ląd, będzie mógł je wysuszyć na słońcu.
Zaraz! Ma przecież jeszcze jedną paczkę w kamizelce! Owinięta w celofan nie powinna była zamoknąć.
Pragnął teraz papierosa bardziej, niż czegokolwiek innego na świecie. Otworzył kieszeń na lewej piersi i obmacał ją, aby myszkując na oślep nie wyrzucić z niej reszty zawartości. Znalazł. Po pół minucie zaciągał się już papierosowym dymem. Aaaach!
Kiedy podskakiwał tak na falach, otoczony wodnym bezmiarem, poczuł nagle pragnienie. W kamizelce miał dwie plastikowe butelki pełne wody. Otworzył jedną z zamiarem wypicia tylko odrobiny, tymczasem w dwóch łykach pochłonął całą zawartość. W ostatniej chwili powstrzymał się przed odruchowym wyrzuceniem butelki i wsunął ją z powrotem do jednej z licznych kieszeni kombinezonu.
Wezbrała pod nim fala i wydało mu się, że coś spostrzega z jej szczytu, ale już w następnej chwili poleciał w wodną dolinę. Czekał. Za następnym razem był pewien: przez sekundę widział Flapa wychylającego się z dingi.
Sięgnął po radio. Do diabła, wyłączył je! Nastawił na odbiór i natychmiast usłyszał podniecony głos: – Jake, tu Flap.
– Widziałem cię.
– I ja cię widziałem. Jak myślisz, ile masz do mnie?
– Sto metrów?
– Co najmniej. Trzeba coś wymyślić, Jake. Spędzimy tu całą noc. Helikopter będzie mógł wystartować dopiero o świcie, krypa jest w tej chwili za daleko.
Jake spojrzał z utęsknieniem na wyspę, przed dotarciem do której musieli się katapultować. Od czasu do czasu widział przez chwilę plamy zieleni, ale odległej o dobrych kilka mil. A wiatr wiał prostopadle do niej.
– Spróbujmy powiosłować do siebie. Jeśli uda nam się związać dingi, będziemy mieli większe szanse.
Większe szanse. Słowa same spłynęły mu na wargi i dopiero wtedy zastanowił się nad nimi. Noc na oceanie w marniutkiej dingi była potwornie ryzykownym przedsięwzięciem. Fale mogły się zwiększyć, dingi mogła zacząć przeciekać, mogli zjawić się piraci, rekiny mo...
Rekiny!
Poczuł, jak wzbiera w nim strach.
– Dobra – usłyszał głos Flapa. – Próbujemy razem, ja do ciebie, a ty do mnie. Nie wierzę, żeby udało nam się przed zmierzchem, albo warto spróbować. Wyłączam radio, trzeba oszczędzać baterie.
Jake przyjrzał się dokładnie, czy nie ma jakichś skaleczeń. Adrenalina jest skutecznym środkiem znieczulającym; miał jej za wiele we krwi, żeby poczuć drobne zadraśnięcia. Gdyby jednak krwawił... rekiny potrafią wyczuć krew z odległości wielu mil.
Przeciągnął dłonią po twarzy i szyi. Coś zapiekło go na karku, kiedy spojrzał na rękawicę, zobaczył czerwone smugi. Krew!
O Boże!
Otarcie od linki spadochronowej albo odłamek pleksiglasu.
Ukląkł. Pozycja była bardzo niestabilna i robił wszystko, żeby nie przewrócić dingi. Trzymając się możliwie jak najniżej, zaczął wiosłować długimi pociągnięciami rąk. Potem uświadomił sobie, że nie wie przecież, gdzie znajduje się Flap, znieruchomiał więc na chwilę i patrzył. Tam, tylko błysk, ale wystarczyło. Okręcił dingi o sześćdziesiąt stopni i znowu w ruch poszły dłonie.
Ciężka robota. Był przemoczony do nitki, pomimo temperatury powietrza i wody czuł chłód. Kilka pociągnięć, rzut oka na Flapa, kilka pociągnięć i cały cykl od nowa.
Słońce już zaszło i z każdą chwilą było coraz ciemniej. Wydobył latarkę, zapalił i przytwierdził do rzepa, który znajdował się w prawym górnym rogu hełmu. Nałożył hełm; trzy minuty później zobaczył, że Flap zrobił to samo. Dzieliło ich może pięćdziesiąt metrów.
Znieruchomiał na moment, aby odpocząć.
Ale bagno! A gdyby ruszył trochę głową, przez chwilę pomyślał, nie taplaliby się teraz w pieprzonym oceanie, gdzieś na skraju świata.
Zaklął i wrócił do wiosłowania.
Było już zupełnie ciemno, kiedy dingi znalazły się koło siebie. Natychmiast związali je linkami, ułożeni naprzeciwko siebie.
Przez jakiś czas leżeli w milczeniu, aż w końcu odezwał się Flap: – W piękne nas gówno wpakowałeś, Grafton. Jak ci tam, kurwa leci?
– Przepraszam.
Flap milczał przez kilkanaście sekund.
– Naprawdę myślisz, że to twoja wina? – powiedział. – Przepraszam, że tak powiedziałem. To wina tego skurwiela, który przypieprzył nam z tej dwudziestki. Z chęcią odciąłbym mu jaja i podał na śniadanie!
– Myślisz, że Czarny Orzeł wyłapał któryś z naszych komunikatów?
– Nie wiem.
– Mam, kurwa, nadzieję, że tak. Nie chciałbym, żeby ci jebańcy jutro znowu kogoś zestrzelili.
– Zgaś swoją latarkę. Razi mnie w oczy.
Jake posłuchał towarzysza, a potem wyciągnął drugą butelkę z wodą. Wypił solidny łyk i podał manierkę Flapowi, który zaczął jej szukać po omacku. Zupełny mrok; na niebie mrugały gwiazdy, ale na księżyc trzeba było jeszcze poczekać kilka godzin.
– O kurwa, to przecież woda!
– A czego się spodziewałeś? Jacka Danielsa?
Flap opróżnił butelkę i zwrócił Jake’owi, ten zaś starannie ją zakręcił i umieścił w kamizelce.
– Chcesz spróbować mojej?
Jake wymacał rękę kolegi, wziął z niej obły kształt i przyłożył do ust. Brandy. Poczuł, jak płyn rozgrzewa mu wnętrzności.
– Dzięki – powiedział, zwracając naczynie.
– Co tam mamy na kolację?
– Gdzieś w kamizelce mam batonik – oznajmił Jake. – Wsadziłem go tam, kiedy byliśmy na Filipinach, więc ma dopiero trzy miesiące.
– To może na śniadanie? Ja mam batonik z Singapuru.
– OK. Pokaleczyłeś się?
– Kilka małych zadrapań. Nic poważnego.
– Kark mi krwawi. Żeby tylko nie było w okolicy rekinów.
Flap milczał, Jake pogrążył się w myślach o rekinach. Poczuł dreszcz przerażenia. Potwór atakuje cię znienacka i pożera: żadna tam lipna atrapa z kiepskiego horroru, tylko jak najbardziej żywe, drapieżne stworzenie. Rekiny żyją w tych wodach i bez wątpienia się pojawią.
I oto leżał w ciemności na podgumowanej brezentowej dingi, z tyłkiem zanurzonym w wodzie, co jakiś czas wstrząsany dreszczami z racji wilgoci wciskającej się pod kombinezon, podskakując na niestrudzonych falach, w górę – w dół, w górę – w dół, w górę – w dół i tak w nieskończoność, a z całego oceanu nadciągały spragnione krwi potwory, podpływały coraz bliżej z rozchylonymi paszczami, w których złowrogo połyskiwały rzędy ostrych zębów, mogących się przebić przez materiał dingi tak łatwo jak przez bibułkę. Przebić się, żeby rwać cię na strzępy!
I nagle uprzytomnił sobie, że w ręku trzyma Colta M1911. Nie wystrzelił, dzięki Bogu, ale miał go w dłoni, chociaż w żaden sposób nie potrafiłby powiedzieć, kiedy wyciągnął broń z kabury.
Zważył pistolet na dłoni; zawsze lubił jego ciężar: kilo i ćwierć oksydowanej stali, gwarantującej morderczą siłę ognia. Dostał Colta od „Tygrysa” Cole’a wraz z ośmioma wielkimi nabojami kalibru 0,45 cala, z których każdy mógł powalić wszystko: od myszy po mamuta. Gdyby trafił z tej pukawki w rekina, ten nie pożyłby długo.
Kłopot tylko z tym, że rekiny przebywały w wodzie, a pociski w tym środowisku tracą skuteczność. A już z pewnością nie te tępo zakończone, ołowiane baryłki. Teraz lepiej byłoby mieć rewolwer kalibru 0,375 cala, ale życie rzadko układa się zgodnie z naszymi życzeniami. Żeby tak rekin chciał wystawić paszczę nad wodę i chwilę potrzymać...
Nóż! Miał przecież nóż! Co prawda, nie nazbyt ostry i bardziej scyzoryk niż nóż, zawsze jednak mógł nim dźgnąć rekina. I najprawdopodobniej stracić przy tym dłoń.
Przełożył pistolet do lewej ręki i w kieszeniach kamizelki poszukał noża.
Rekin najpierw trąci nosem dingi. Miał nadzieję, że to poczuje. Z pewnością zresztą będzie ich kilka; zaczną ocierać się o dingi swoją skórą chropowatą jak papier ścierny, poczują wreszcie krew i wtedy użyją zębów. Jeśli przedziurawią brezent, on znajdzie się w wodzie i będzie zgubiony. Prędzej czy później utraci stopę czy całą nogę i nawet jeśli uda mu się zabić sprawcę, reszta dokończy dzieła. A nawet gdyby nie, to i tak wykrwawi się na śmierć.
To jakiś koszmarny sen. Zbudzić się, zbudzić się jak najszybciej.
Usiadł, słuchając chlupotu fal, czekając na uderzenie szpiczastego łba i drżąc z zimna. Nie wiedział, jak długo trwał tak sparaliżowany strachem, ale w końcu pojawił się księżyc i przez szczelinę w chmurach przedarło się srebrzyste światło.
– Chryste – usłyszał jęk Flapa. – A na co ci pukawka i nóż?
Był tak spięty, że musiał najpierw przełknąć ślinę i odkaszlnąć, zanim zdołał przemówić.
– Rekiny.
– Przebijesz nożem dingi i utoniemy.
Jake nic nie odpowiedział, wstrząsany dreszczami.
– Rzuć do wody środek odstraszający rekiny. Masz chyba w kamizelce?
– To gówno nie działa.
– Co szkodzi spróbować? Mówię ci, rzuć.
Jake zastanawiał się przez chwilę, co zrobić z pistoletem i nożem.
– Potrzymaj Colta, dobra?
– Włóż go do kabury. Nóż też schowaj. Gwarantuję ci, że jak będą potrzebne, starczy ci czasu, żeby się uzbroić.
Po chwili paczuszki z odstraszaczem rekinów znalazły się w wodzie i Jake poczuł się odrobinę lepiej, co było dość idiotyczne. Środek – na który składała się podobno jakaś cuchnąca substancja zmieszana ze zmielonymi gonadami rekina – był bezwartościowy; przeprowadzone badania wykazały, że rekiny niemal zupełnie na niego nie reagują, a pieniądze nań wydane z równym pożytkiem można było cisnąć w błoto. Chociaż Jake wiedział to wszystko, wrzucenie mieszanki do wody poprawiło mu samopoczucie: nie czekał bezczynnie, dzięki czemu mniej też się bał.
Trochę otuchy dodawał także księżyc. Dzięki niemu widział coś wokół siebie i w razie potrzeby mógł użyć pistoletu lub noża.
– Przepraszam, że cię w to wpakowałem – powiedział do Flapa.
– Jeśli z powodu tych księżycowych rejsów stracę Australię, to pamiętaj Grafton, tak ci nakopię w dupę, że pośladki będziesz miał wyżej ramion. Siedzę sobie właśnie i myślę o Australii i tych czekoladowych aborygenkach, które będą myśleć, że jestem Sidneyem kurwa Poitierem. Jedno ci powiem: mój czarny koziołek już teraz stoi dęba.
– Aborygeni pomogą ci go utemperować za pomocą bumerangu, jeśli będziesz się dowalał do ich kobiet.
Flap nic na to nie odrzekł, ale Jake spostrzegł, że drży także i jego towarzysz.
– Właściwie powinieneś mi zapłacić tyle, ile się należy dobremu biuru podróży – oświadczył pilot. – Ta opowieść pozwoli ci pić za darmo przez kilka następnych lat. Srebrzysty księżyc, tropikalna laguna...
– I ty. Bracie, nie dałbym dziesięciu marnych centów za księżycową przejażdżkę z tobą. Tyle jest w tobie romantyzmu, ile...
Gwarzyli tak jeszcze chwilę, ale potem znowu zaczęli na poważnie analizować swoją sytuację. Marynarka USA będzie ich szukać, aż znajdzie albo uzna za bez wątpienia martwych. W tej chwili wszystkie okręty grupy lotniskowcowej z pełną szybkością płynęły na wschód, połykając mile, a ich śruby w czarnej wodzie wykrawały pieniste wstęgi, w poświacie księżyca ciągnące się aż po horyzont. O świcie lotniskowiec zwolni i wykręci pod wiatr na chwilę potrzebną do startu samolotów.
Na wszelki wypadek Flap włączył radio i nadał kilkakrotnie sygnał alarmowy, ale nie było odpowiedzi, czego się zresztą spodziewali.
O świcie. O świcie wystartują samoloty. A jeśli pirat będzie się tu jeszcze kręcił, kiedy nadlecą Phantomy, pójdzie na dno szybciej niż „Arizona” w Pearl Harbor.
Rozmowa stopniowo zamierała; obu mężczyzn ogarnęło zmęczenie i zapadli w drzemkę, ukołysani powolnym, spokojnym rytmem fal.
Ze snu wyrwały Jake’a torsje. Dingi była zbyt chwiejna, by zwieszać się poza nią, zwymiotował więc na siebie, a potem z grubsza obmył słoną wodą.
Choroba morska; tego jeszcze tylko brakowało!
Znowu szarpnęły nim mdłości, ale ponieważ żołądek był już pusty, całym ciałem targały skurcze, z ust wyciskające tylko strużką śliny.
Flap był w nastroju filozoficznym, co przyszło mu o tyle łatwiej, że czuł się w miarę dobrze.
– To się zdarza w najlepszej rodzinie, nawet u akrobatów. Nie umrzesz od tego.
– Zamknij się.
– Jeśli będziesz się tak do mnie odzywał, opowiem o wszystkim chłopakom w sali odpraw. Wilk morski Grafton, który haftuje jak chłopaczek na promie do Staten Island.
– Nie mógłbyś...
– Poczekaj, za chwilę będzie jeszcze gorzej. Zaczniesz myśleć, że lada moment wykitujesz. To się dopiero zaczyna.
Dalej wstrząsały nim skurcze, kiedy poczuł pierwsze uderzenie, właściwie tylko drobne zakłócenie w ruchu dingi, które o mały włos umknęłoby w ogóle jego uwadze.
Ale nie umknęło i natychmiast zapomniał o mdłościach. Nerwowo sięgnął po pistolet, kiedy usłyszał okrzyk Flapa: – O rany, chyba rekin mnie trącił!
Jake zaczął się wpatrywać w wodę. Oczy nawykły już do światła księżycowego; przez sekundę czy dwie widział nad powierzchnią płetwę, która zaraz znikła.
– Rekin! – krzyknął. – Widziałem go!
– No i co, kurwa, narobiłeś? Tyle o nich myślałeś, że je to w końcu przywabiło!
Następne uderzenie, tym razem mocniejsze. Jake’owi wydawało się, że czuje jak chropowata skóra ociera się o materiał dingi. Wcale nie musiały używać zębów; przepłyną kilka razy tuż pod pontonem i dziura gotowa!
Trwoga zalała go niczym fala lodowatej wody. Podkurczył stopy i przyciągnął łokcie, co sprawiło, że pośladki zanurzyły się głębiej w wodę. Od drapieżnych zębów dzieliła je tylko warstewka podgumowanego brezentu.
Usiłował dojrzeć coś w wodzie, w której czaiły się potwory, ale było to tak jak zaglądanie do wnętrza kałamarza.
– Widzisz coś?
– Jak zacznę wrzeszczeć – usłyszał spokojny głos Flapa – będziesz wiedział, że któryś mnie dopadł.
– Ty szajbusie! Ty pieprzony, zwyrodniały komandosie!
– Tylko nie komandosie! Jestem marinę. Są po prostu ciekawe, co tu tak pływa.
I znowu szturchnięcie. Jake miał wrażenie, że po prawej zobaczył ruchomy cień ciemniejszy od mrocznej wody, ale nie był tego pewien.
– Marzyciel – mruknął Grafton. – Po prostu są głodne.
O jakieś piętnaście metrów na prawo dojrzał nad wodą płetwę. Przeładował pistolet i wymierzył, chociaż nie widział dobrze muszki. Tak czy owak, pociągnął za spust. Błysk z lufy oślepił go na moment.
Nic się nie zdarzyło. Żadnej kotłowaniny w wodzie. Ale odrzut broni sprawił, że pilot poczuł się jakoś pewniej.
Zamrugał oczyma i spojrzał na Flapa, który trzymał coś błyszczącego w prawej ręce i uważnie wpatrywał się w wodę. To nie mógł być nóż przewidziany przez Marynarkę jako element ekwipunku ratunkowego.
– Co ty tam masz takiego?
– Taki tam kozik. Dobry do rzucania.
– A gdybyś chciał coś pokroić?
– Mam jeszcze drugi.
– Targasz ze sobą całą zastawę stołową?
– Mógłbyś się zająć rekinami, a nie mną? I spróbuj nie postrzelić mnie ani dingi. Jak cię dostaną, mogę potrzebować twojego kajaka.
– Coś słyszałem, że wolą ciemne mięso. W razie czego, mogę wziąć twoje stereo?
– Koleś z kajuty ma pierwszeństwo.
Rozglądali się nerwowo wokół siebie. Uderzenia o dingi powtarzały się, ale nic nie wskazywało na razie, by drapieżniki robiły się bardziej agresywne.
A nuż wyjdą z tego cało? I znowu uderzenie.
Płetwa rozcięła wodę o trzy metry od Jake’a. Poderwał Colta i w tej samej chwili ściągnął spust, powodując wodną eksplozję. Niewyraźnie widział miotający się ogon; zalały ich chłodne bryzgi. Po sekundzie na powierzchni zapanował spokój.
– Myślisz, że był tylko ten jeden? – W głosie Flapa po raz pierwszy pojawił się niepokój.
– Zobaczymy.
Nieoczekiwanie strach gdzieś zniknął. Miał w żyłach ilość adrenaliny pozwalającą na przebycie maratonu, a serce waliło mu jak młotem, ale po raz pierwszy od chwili, kiedy znalazł się w wodzie, czuł się gotowy do stawienia czoła każdemu niebezpieczeństwu.
Tyle że nic się nie stało.
Jeśli było nawet więcej rekinów, trzymały się z daleka. Po chwili Flap ponownie spróbował radia i tym razem otrzymał odpowiedź. Jeden z E-2 Hawkeye z „Columbii” krążył gdzieś wysoko nad nimi; załodze było ciepło, sucho i wygodnie.
Flap opowiedział o wszystkim: o piratach, zestrzeleniu, o próbach utrzymania w powietrzu uszkodzonego samolotu i o skoku w ocean.
– Nie mamy żadnych ran i jesteśmy w tej chwili na sczepionych dingi.
Jake włączył swój odbiornik i usłyszał odpowiedź: – Samoloty wystartują o świcie. Od wschodu słońca włączajcie się co piętnaście minut, dobra?
– Zrozumiałem. Niech kawa za bardzo nie ostygnie.
– Czarny Orzeł – odezwał się Jake. – Powiedzcie facetom z Operacji Powietrznych, żeby samoloty były uzbrojone.
– Dobrze. Poczekaj, połączę się z „Columbią” na innej częstotliwości.
Obaj lotnicy siedzieli w ciemności z radiami w rękach. Po krótkiej przerwie odezwał się operator z E-2.
– Pięć Zero Osiem Alfa, czy jesteście absolutnie pewni, że rzeczywiście was ostrzelano? Może awaria hydrauliki była przypadkowa?
Pytanie rozwścieczyło Graftona.
– Dobrze wiem, kiedy do mnie strzelają! – ryknął do mikrofoniku. – Raz chybili, a za drugim razem mnie trafili. Powiedzcie tym głąbom z OP, że zostaliśmy z-e-s-t-rz-e-l-e-n-i.
– Przyjąłem. Trzymajcie się chłopaki. Odezwę się kwadrans po wschodzie słońca.
Przez następnych pięć minut Jake’a rozgrzewała furia, ale potem znowu poczuł zimno i zmęczenie. W przemoczonych kombinezonach dygotali z zimna. Znowu zaczęło doskwierać im pragnienie; Flap wydobył swoje dwie butelki z wodą i jedną podał Jake’owi, który pośpiesznie ją wychylił w obawie, że cenna zawartość mogłaby się rozlać.
Księżyc wznosił się coraz wyżej i, jeśli nie przesłaniały go chmury, robiło się zupełnie jasno. Wyczerpanie zrobiło swoje i obaj pogrążyli się w drzemce. Jake’a nawiedziły gorączkowe majaki. Z przeszłości nadpływały różne twarze – Callie, rodzice, „Tygrys” Cole, Morgan McPherson – i mówiły do niego coś, czego nie mógł zrozumieć. Już wydawało mu się, że chwyta słowa, ale w tym samym momencie widziadła rozwiały się, a on znowu był na chybotliwej dingi, zmoczony, wynędzniały, utrudzony.
Czas wlókł się niemiłosiernie; każda minuta ciągnęła się jak godzina. Bardzo trudno było zwalczyć chęć, żeby połączyć się z Czarnym Orłem i sprawdzić, czy rzeczywiście jest tam, w górze. Dwa razy Jake wyciągał aparacik i dwa razy powstrzymywał się w ostatniej chwili przed włączeniem go. Za dnia baterie mogą okazać się bezcenne; marnowanie ich teraz byłoby głupotą.
Wzmagał się wiatr i rosły fale, które zalewały ich teraz bezustannie. Na grzbiecie bałwana pontony przechylały się niebezpiecznie, tak że obaj chwytali się brzegów w obawie przed wypadnięciem. Co chwila sprawdzali solidność węzłów na łączącej ich lince.
Podczas jednego z kolejnych wzlotów Flap odezwał się: – Nie powinieneś był nazywać szefów głąbami.
– Wiem.
– Jak wrócimy, dostaniesz za to opieprz.
– Będę miał przynajmniej na co czekać.
Powoli i niedostrzegalnie niebo zaczęło szarzeć. Nadchodził świt.
Nieoczekiwanie wiatr przybrał na sile i fale załamywały się z coraz większą gwałtownością. Jake wyciągnął hełm – który w nocy wleciał w którymś momencie do wody – wylał z niego wodę, nałożył na głowę i opuścił osłonę, która chroniła oczy przed słonymi bryzgami. Co więcej, natychmiast zrobiło mu się cieplej w głowę. Przez całą noc powinien był w nim siedzieć.
– Hełm! Hełm na głowę! – krzyknął do Flapa, który swój kask trzymał między udami.
Chmury leciutko się zaróżowiły i wtedy zobaczyli statek, który pełną parą szedł prosto na nich. Gruchot, farba łuszcząca się na burtach.
Jake w milczeniu wyciągnął rękę.
– Co za kurewski niefart! – zawołał „Flap” Le Beau.
Piraci.
– Zobaczyli nas! – Flap usiłował przekrzyczeć wiatr. – Płyną tutaj.
– Lepiej pozbyć się broni i radia! – zawołał Jake.
Wyciągnął z kabury pod pachą Colta i spuścił go do wody.
W wewnętrznej kieszonce miał jeszcze pięciostrzałowego Smith & Wessona 0,38 cala z pięciocentymetrową lufą; pozbył się także i jego.
Radio... Zawahał się przez chwilę, zapatrzony w pogrążający się w wodzie dziób pirackiego statku. Zatrzymali się, skurwysyny...
Przeciął nożem linkę, na której umocowane było radio, potem zanurzył je w wodę i upuścił. Lepiej postąpić tak samo z nożem; jeśli te bydlaki będą chciały go poszatkować, niech już lepiej zrobią to własnymi kozikami.
Stateczek zatrzymał się po nawietrznej stronie dingi, nie więcej niż pięć metrów od nich, co chroniło ich teraz od podmuchów wiatru. Ładny pokaz umiejętności żeglarskich, ale Jake i Flap nie byli jakoś w nastroju do oklasków.
Znad relingu wychylało się osiem ciemnych twarzy. Najpewniej Malajczycy. W rękach trzymali Kałasznikowy.
Burty kutra dawno temu zostały pomalowane na niebiesko, ale pierwotna barwa była teraz obficie wymieszana z rdzawymi plamami; spod odprysków przezierała szarość. Kiedyś był to zapewne kuter patrolowy. Na dziobie znajdował się pusty teraz postument pod ciężką broń maszynową. To tu musiało być ustawione działko kalibru 20 mm, teraz ukryte najprawdopodobniej pod pokładem.
Przez reling przerzucono sieć, a mężczyźni gwałtownymi gestami zaczęli pośpieszać lotników, którzy z ociąganiem podpłynęli do burty, a potem wspięli się na górę, Flap pierwszy, Jake za nim. Statek podskakiwał na falach, a mokra sieć była śliska; Grafton raz omal nie spadł do wody, kiedy noga zsunęła mu się ze sznurowego szczebla. Piraci odczekali, aż wspinający znajdą się w połowie drogi, i otworzyli ogień. Jake zerknął pod siebie. Obie dingi zostały dokumentnie podziurawione i zaczęły tonąć, zanim dotarł do relingu. Poczuł ręce chwytające go pod pachy i przeciągające pod barierką. Ktoś kolbą Kałasznikowa wymierzył cios w hełm i pilot poleciał na pokład, na którym leżał już na plecach Flap.
Większość załogi była bosa; kilku jej członków wyglądało na nastolatków. Wszystko, co mieli na sobie, było obszarpane i brudne, ale w przeciwieństwie do strojów broń była zadbana, bez plamki rdzy. Niektórzy piraci mieli dodatkowo zatknięte za pasem pistolety.
Jeden z napastników machnięciem lufy wskazał na drabinkę. Jake zerknął na Flapa: twarz zupełnie bez wyrazu. Wiele dałby za to, żeby chociaż w połowie wyglądał na kogoś tak spokojnego.
Znaleźli się na mostku. Za sterem stał wysportowany mężczyzna wzrostu więcej niż średniego; jego brodę przecinała brzydka blizna. Statek nabierał już szybkości, kładąc się w skręt. Kapitan – jeśli był to kapitan – obrzucił ich uważnym spojrzeniem, a potem skoncentrował się na sterze. Wreszcie spojrzał na kompas, zatarł ręce i rzekł: – Witam na pokładzie, panowie.
Jake zerknął przez ramię. Dwóch piratów stało za nimi z Kałasznikowami gotowymi do strzału.
– Zdejmicie, proszę, to wszystko... – Kapitan gestem wskazał kamizelki ratunkowe. – I hełmy. Wyglądacie w nich bardzo zabawnie.
Obaj lotnicy odpięli uprząż spadochronową, potem pozbyli się kombinezonów przeciwprzeciążeniowych i hełmów. Jake odpiął pustą kaburę i rzucił ją na szczyt stosu.
– Gdzie pistolet?
Zapytany wzruszył ramionami.
Kapitan zrobił szybki krok, by niedbałym ruchem ręki uderzyć Jake’a w twarz.
– Radzę odpowiadać na moje pytania. Gdzie pistolet?
– W oceanie.
– A radia alarmowe?
– Także tam.
– Skąd przylecieliście?
– Z USS „Columbia”.
– Gdzie jest teraz wasz okręt?
– Na zachód stąd. – Tylko przez chwilę krótką jak mgnienie oka Jake chciał skłamać. – Teraz o jakieś dwieście, może trzysta mil.
– Kiedy zjawią się samoloty ratunkowe?
– Wkrótce.
– Kiedy?
– Nie wiem dokładnie, ale niedługo. Zaraz po wschodzie.
– Moi ludzie muszą poćwiczyć strzelanie.
– To chyba niewdzięczny zawód, prawda?
Kapitan ciągnął dalej, jak gdyby w ogóle nie usłyszał rzuconej uwagi: – Pytanie brzmi: co zyskujemy zostawiając was przy życiu. Pozbyliście się aparatów, więc nie będziecie mogli się porozumieć z samolotami. Inaczej moglibyście ostrzec waszych kolegów, że w razie ataku pierwsi zginiecie. Szkoda, bo my mamy tylko normalną radiostację okrętową.
– Bardzo dobrze mówi pan po angielsku.
Kapitan rozglądał się po niebie, niewiele sobie robiąc z lingwistycznych pochwał.
– Ale pewnie i tak nas nie zaatakują. Polatają nad nami i narobią mnóstwo zdjęć, to wszystko. – Opuścił wzrok na ich twarze. – A wy panowie, jak myślicie?
Jake w duchu zgadzał się z piratem. Usiłował zachować niewzruszoną twarz, ale chyba zdradził się ze swoim niepokojem, gdyż kapitan uśmiechnął się leciutko, rzucił coś pod adresem wartowników i wykonał gest dłonią. Poczuli szturchnięcie w plecy, a kiedy się odwrócili, popchnięto ich w kierunku drabinki. Zanim Grafton stracił z oczu mostek, zobaczył jeszcze, jak jeden z marynarzy wyrzuca na deski pokładu zawartość kamizelek przetrwania.
Poprowadzono ich do małej komórki pod pokładem; na drzwiach wisiał masywny skobel.
– Moglibyście nam dać trochę wody? – wykrztusił Jake, zanim wepchnięto go do środka w ślad za Flapem, ale żaden z trzech mężczyzn w ogóle nie zareagował.
Trzasnęły drzwi i usłyszeli szczęk zakładanej kłódki. W komórce było ciemno, najwidoczniej służyła jako składzik. Nie było żadnej żarówki ani kontaktu; przez małe, zakurzone okienko sączyło się wątłe światło.
Flap oparł się o drzwi, przez chwilę nasłuchiwał, a potem powiedział ze wzruszeniem ramion: – Chyba sobie poszli.
– Mogli założyć podsłuch.
– Tobie się wydaje, że to jakiś pieprzony film z Jamesem Bondem?
Jake siadł pod ścianą i zabrał się za buty. Po nich ściągnął skarpetki, wykręcił je z wody i nałożył z powrotem.
– Pewnie nas rozwalą – mruknął.
– Może tak, może nie – powiedział Flap, który usiadł obok towarzysza. – Ten dupek za sterem nie jest jeszcze pewien, czy mu się do czegoś przydamy. Sukinsyn dobrze sobie to wszystko obmyślił. Idę o zakład, że uda mu się zawinąć do portu, zanim jakikolwiek okręt zdoła go zatrzymać. Wie o tym, ale może będzie chciał zachować nas przy życiu na wszelki wypadek.
– Jak myślisz, co zrobili z frachtowcem?
– Pewnie go zatopili. Kiedy pojawiliśmy się, musieli przeładowywać najcenniejsze rzeczy.
– A załoga?
Flap tylko się skrzywił.
– I po cholerę te skurwiele nas zestrzeliły?
– Komuś zawiodły nerwy. Bardzo łatwo o to w takiej zbieraninie bandziorów.
– Kapitan zrobił na mnie wrażenie faceta, który potrafi narzucić dyscyplinę.
– Raczej nie. Myślę, że jest szefem, bo zna się na nawigacji i sterowaniu, daje wszystkim zarobić i jak na razie nie dał się złapać. Gdyby jednak zaczął strzelać do własnych ludzi, nikt nie będzie chciał z nim pływać. Tak w każdym razie przypuszczam.
– Więc uważasz to za takie miejscowe rzemiosło?
– A ty nie?
– Czy ja wiem...
– No to sam pomyśl. Jesteśmy przy południowych wybrzeżach Sumatry, w jednym z najbardziej odludnych miejsc na kuli ziemskiej. Wysepki te leżą z dala od uczęszczanych szlaków morskich, które prowadzą przez cieśniny Sundajską albo Malakka. Wieśniacy wypływają jednak na te trasy, napadają jakiś statek, najprawdopodobniej nocą, kiedy na pokładzie czuwają dwie, trzy osoby, płyną nim tutaj i obrabowują. Myślę, że zabijają wszystkich, a dla zatarcia śladów statek zatapiają. Towary z ładowni lądują ostatecznie na targowiskach w Singapurze, Rangunie albo nawet Mombasie. Tymczasem nieszczęśnik nie pojawia się w porcie przeznaczenia i nikt nie wie, co się z nim stało. Powiedzmy, że napadają raz do roku, może nawet raz na dwa lata. Zupełnie dobry zarobek na boku i całkiem bezpieczny, jeśli tylko nie robią tego zbyt często i nie zostawiają żadnych poszlak, które mogłyby wykorzystać towarzystwa ubezpieczeniowe. Komuś jednak udało się wysłać sygnał SOS i podać współrzędne, więc przylecieliśmy zobaczyć, co się dzieje i zrobić zdjęcia. Byli już pewni, że wszystkich zabili, a tu nagle SOS. Powinni byli od razu unieszkodliwić nadajnik, ale ponieważ tego nie zrobili, zamiast poczekać z rabunkiem do nocy, musieli spróbować za dnia. Wtedy pojawiliśmy się my. Obaj dobrze wiemy, że korzystając ze zdjęć prędzej lub później ktoś zidentyfikuje napastnika. Wie o tym także kapitan. Dlatego skorzystał z okazji, że lecimy jak na paradzie i przyładował nam. Idę o zakład, że to on celował i nacisnął spust.
– Jutro znowu go sfotografują.
– Ale już nie burta w burtę w ofiarą. Teraz jest po prostu stateczkiem, który w swoich malutkich sprawach płynie po wielkim oceanie.
Jake tylko mruknął ze złością, ale po chwili namysłu oświadczył: – To się nie trzyma kupy.
– Dlaczego?
– Statek, który zatrzymali, to stary frachtowiec, moim zdaniem typu Liberty. Osiem, najwyżej dziesięć tysięcy ton. Dlaczego nie zatrzymali jakiegoś dużego kontenerowca? Dzisiaj wszystkie cenniejsze towary przewozi się w zaplombowanych kontenerach.
– A dajże mi spokój; myślisz, że znam odpowiedzi na wszystkie pytania? – obruszył się Flap i wzorem Jake’a ściągnął z nóg buty i skarpetki. – Te skurwiele mogły nam dać przynajmniej wody. Chce mi się pić jak cholera. – Kiedy obuwie miał już z powrotem na stopach, zapytał: – Zwróciłeś uwagę na ręce kapitana? Jakie ma stwardniałe kanty dłoni? Sukinsyn ćwiczy karate. Gdybyś jakoś zareagował, kiedy cię uderzył, mógłby ci przetrącić kark.
– Z pewnością nie zamierzam się stawiać ekspertowi od karate.
Flap prychnął.
– Wcale nie jest z nimi tak trudno. Są za bardzo pewni siebie.
Jake uznał, że nie warto się spierać. Jeden po drugim ostrożnie wyciągnął z paczki przemoczone papierosy i ulokował je w rogu, aby wyschły. Potem ułożył się do drzemki, ale nie mógł się wygodnie wyciągnąć, gdyż komórka okazała się na to za mała. Tyłek jednak nie mókł już w wodzie.
Kulka w głowę nie była zbyt pociągającą perspektywą. Tyle zadręczania się rozmyślaniami o przyszłości, a tu nagle okazuje się, że niedługo nie będzie już żadnej przyszłości. Życie jest zawsze nienasycone. Teraz myślał tylko o wodzie, jedzeniu i papierosach. Gdyby dostał to, zapragnąłby gorącej kąpieli i suchego ubrania. Potem koi. I tak, krok za krokiem, pragnienia będą się potęgować i nie minie wiele czasu, a wpatrzony na przykład w rozpostarte na ścianie prześcieradło, będzie się zastanawiał, jaki też film puszczą w sali odpraw. A wszystkie te myśli o śmierci zostaną zepchnięte gdzieś do najdalszego i najciemniejszego zakątka umysłu.
Stawał już dawniej w obliczu śmierci, w powietrzu i na lądzie, i dlatego wiedział, jak to się wszystko toczy. Jeśli przeżyłeś, trzeba było żyć dalej, to prawo równie niewzruszone jak prawo grawitacji. Jeśli umierałeś... Ci co pozostali, musieli żyć dalej.
Może w skali kosmosu nie miało to zupełnie żadnego znaczenia, czy dwa skupiska komórek, zwane Jake’em Graftonem i „Flapem” Le Beau, umrą w tym czy w innym miejscu, za chwilę czy za trzydzieści bądź pięćdziesiąt lat. Świat będzie trwał dalej, dalej toczyć się będzie życie innych osób, historia ludzkości nie zmieni swego biegu.
Ale miało to, oczywiście, znaczenie dla Jake’a. Nie chciał umierać. Ani teraz ani później. Pewnie tak samo było z Flapem.
Kurewscy piraci! Wściekłość na bandytów skutecznie odpędziła zmęczenie. Jake usiadł i spojrzał na Flapa. Murzyn także przewracał się z boku na bok, najwidoczniej nie mogąc zasnąć.
– Musimy jakoś ich załatwić.
– Masz jakieś sugestie? – zapytał Flap bez uśmiechu.
– Gdyby mieli nas zastrzelić, ja na pewno się postaram, żeby także ktoś z nich rozstał się życiem. Przypuszczam, że nie będą chcieli zrobić tego tutaj. Trudno byłoby się wytłumaczyć z dziur po kulach i krwi, gdyby ktoś jednak przeszukał statek. Myślę, że wyprowadzą nas na pokład, zwiążą i zepchną za burtę. Może wcześniej poczęstują kulką.
– No i...
– Jeśli ustawią nas na przykład przy relingu, ściągnę na siebie ogień, a wtedy ty będziesz miał szansę zrobić swoje. Gdyby była najmniejsza choćby szansa ukatrupienia paru tych skurwieli, trzeba spróbować.
– Dlaczego?
– Odpieprz się z takimi pytaniami!
– A co to ma zaznaczenie, ilu facetów zginie?
– Chcesz mi powiedzieć, że będziesz czekał potulnie, aż cię zastrzelą?
– Jeśli będzie inna możliwość, to nie. Postaram się uszkodzić jak najwięcej z nich. Tyle że jeśli postanowią nas rozwalić, to prędzej lub później będziemy martwi na amen.
– Przecież nie mówię nic innego. Chodzi mi tylko o to, że gdybym miał już iść na spotkanie z diabłem, to wolę udać się w większej kompanii.
Flap skrzywił się z aprobatą.
– Wiesz co, Grafton? Jednego tylko nie mogę pojąć, dlaczego znalazłeś się w Marynarce, a nie w marines?
– Marynarka ma ładniejsze mundury.
Przez godzinę omawiali różne możliwe poczynania, które pozwoliłyby uśmiercić kilku piratów. Jake zakładał, że Flap w ciągu dwóch sekund potrafi zabić gołymi rękami dwóch ludzi. Chodziło zatem o to, by on narobił takiego zamieszania, które dałoby Flapowi owe dwie sekundy swobody ruchów. Nie mieli wielkich szans na uratowanie się, ale gdyby tamci pozwolili sobie na chwilę nieuwagi, to można by przynajmniej sprawić tyle, żeby i im nie uszło wszystko bezkarnie.
Rozmowa tak ich wyczerpała, że ukołysani ruchami statku znienacka obaj zapadli w sen, zwinięci na boku i wtuleni jeden w drugiego.
Mniej więcej po godzinie obudził ich huk odrzutowca. Grzmot silników cichł i oddalał się, ale za chwilę zaczął znowu przybierać na sile. Samolot przemknął nad statkiem i odleciał, tym razem już bezpowrotnie.
Przyszli po nich po zachodzie słońca. Jake i Flap zerwali się na równe nogi i oparli o ścianę na odgłos otwieranej kłódki. W drzwiach stało dwóch mężczyzn z bronią skierowaną w piersi więźniów. Jeden z bandytów ruchem lufy kazał im wychodzić.
Jake ruszył pierwszy, Flap za nim. Wcześniej doszli już do wniosku, że podjęcie walki w komórce nie daje im właściwie żadnych szans. Poczłapali ku drzwiom ze zwieszonymi głowami.
Znalazłszy się na pokładzie, w szarówce zmierzchu zobaczyli ciemny zarys lądu. Wybrzeże było skaliste, ale tuż za nim zaczynała się dżungla. Może pół kilometra do brzegu, woda gładka, żadnych fal. Statek wpływał w ujście jakiejś rzeki.
Konwojenci kazali im iść na rufę. Pokład miał tutaj najwyżej dwa metry szerokości. Flap wyglądał na przerażonego i trzymał ręce wysoko nad głową. Z tyłu statku czekało na nich następnych dwóch uzbrojonych piratów.
– Czterech – mruknął Jake. – Niech to...
Zrobili kilka kroków i usłyszeli odgłos lecącego wysoko odrzutowca. Spojrzeli w górę.
– Teraz – powiedział Flap, a Jake spojrzał przez ramię.
Wydarzenia potoczyły się tak szybko, że Grafton niemal nie zdążył drgnąć. Flap właśnie okręcał się do tyłu, a jego prawa ręka sięgała w dół. W następnym ułamku sekundy ostrze noża utkwiło w splocie słonecznym jednego z piratów, a tamten w zdumieniu spoglądał w sterczącą z jego ciała rękojeść. Towarzysz zasztyletowanego wciąż wpatrywał się w niebo, usiłując dostrzec samolot. Opuścił wzrok na czas, by zobaczyć Flapa jednym skokiem pokonującego dzielącą ich odległość trzech metrów. Poderwał lufę, ale już za późno.
Jednym straszliwym cięciem z bekhendu Flap przeciął mu grdykę. Krew buchnęła z rozpłatanej arterii, Murzyn tymczasem – praktycznie tym samym ruchem – wbił nóż w lewą nerkę pierwszego z piratów, który jakimś cudem trzymał się jeszcze na nogach.
Kilka mgnień oka po rozpoczęciu szarży Flapa, w ruchu znalazł się także Jake. Dwaj bandyci, którzy stali na rufie z karabinami w rękach, także spojrzeli w górę, co dało Jake’owi sekundę przewagi. Cała trójka runęła na pokład, ale Grafton pierwszy poderwał się na nogi. Trzymał w ręku Kałasznikowa, którego kolbę wbił w krtań jednego z powalonych.
Drugi pirat zdążył wystrzelić, ale chybił, chociaż lufa znalazła się o centymetry od twarzy pilota. Grafton, z siłą potęgowaną przez strach, jedną ręką chwycił za lufę, tuż za muszką, a drugą uderzył przeciwnika w czoło. Głowa pirata odskoczyła. Po drugim ciosie runął na pokład, wypuszczając Kałasznikowa, którego Jake porwał do góry jak dzidę i ze wszystkich sił wbił w gardło leżącego.
Z Kałasznikowem gotowym do strzału Jake obrócił się i zobaczył, jak jeden nóż Flap chowa do wpuszczonej w kombinezon pochwy na plecach, podczas gdy drugi – z trójkątnym ostrzem, długim na dziesięć centymetrów – wsuwa do schowka po wewnętrznej stronie przedramienia. Potem Murzyn podniósł Kałasznikowa, rozejrzał się po pokładzie i wsadził po pocisku w ciało każdego z czterech leżących na pokładzie piratów. Potem uśmiechnął się promiennie do Jake’a i powiedział: – Dzięki Bogu, ciągle jeszcze żyjemy. Jake schylił się po drugi karabin.
– Nic mi nie mówiłeś, że zostawiłeś sobie noże.
– Od czasu, kiedy skończyłem trzynaście lat, nie ruszam się nigdzie bez noża, a ci chłopcy mieli za mało rozumu, żeby mnie zrewidować.
– Spróbujmy dostać się na mostek.
– Jeśli zrobi się za gorąco, skaczemy za burtę i płyniemy do brzegu.
– Dobra.
Przyczajeni, z karabinami w dłoniach, rozeszli się: Jake na prawą stronę, Flap na lewą.
W jednym z okienek nadbudówki pokazała się głowa; Jake strzelił, posypało się szkło i twarz zniknęła. Pudło.
Z otwartego włazu prowadziła na dół schodnia, pewnie do maszynowni. Jake zamknął drzwi i przełożył obejmę, ale w pobliżu nie dostrzegł niczego, co by mogło służyć jako skobel. Następne otwarte drzwi, za nimi przejście w poprzek nadbudówki na drugą stronę.
Stanął na chwilę niezdecydowany. Pot zalewał mu oczy i potwornie chciało mu się pić. Ile by dał teraz za łyk wody!
Po drugiej stronie przejścia ukazała się głowa Flapa, który zobaczywszy towarzysza, przemknął do niego.
– Dlaczego strzelałeś?
– Ktoś był na mostku.
– Na pokładzie jest jeszcze co najmniej pięciu uzbrojonych gości.
– Dlaczego na nas od razu nie skoczyli?
– Przypuszczam, że jesteśmy już blisko ich bazy. Zabiorą się do nas, kiedy tylko tam zawiniemy.
– Trzeba zjeżdżać z tej łajby.
– Rozwalą nas w wodzie.
Jake otarł oczy z potu i spróbował się zastanowić.
– Ktoś jest chyba w maszynowni – powiedział. – Przed chwilą widziałem schodnię. Postaraj się odciągnąć uwagę tych na mostku, a ja zejdę na dół i spróbuję unieruchomić to pudło, a potem zobaczymy.
– Gdzie się spotkamy?
– Po tej stronie za pięć minut.
– Mój zegarek nie działa.
– No to mniej więcej za pięć minut. Albo po zatrzymaniu się silnika.
Jake upewnił się, że nikogo nie ma na widoku, cofnął się do włazu, otworzył drzwi i tak je zostawił. Na widok stromych stopni pożałował swojego pomysłu.
Do cholery, co to za mazgajstwo! Na dobrą sprawę, wyrokiem śmierci dla nich był dziś rano sam widok pirackiego statku.
Z odbezpieczonym karabinem w dłoni ostrożnie zaczął schodzić po stopniach, czekając na nieuchronne kule.
Powolne, wysmakowane samobójstwo.
U dołu schodów znajdował się ogromny skraplacz pary. Jake przykucnął za nim, otarł dłonie z potu i z Kałasznikowem w obu dłoniach wyjrzał ostrożnie zza metalowej osłony. Przed sobą miał cielska obu silników wysokoprężnych. Zza prawego, bliższego rufy, wystawał fragment czyjejś nogi.
Jake cofnął się, okręcił i spojrzał z drugiej strony. Nikogo.
W porządku. Wyskoczy, rozwali faceta po prawej, obróci się i jeśli będzie trzeba, zacznie strzelać do innych.
Znakomity plan.
Ani chybi rozwalą i jego. Nabrał powietrza i powoli wypuścił. Serce waliło mu jak u maratończyka.
Teraz!
Wyskoczył i nacisnął spust. Mężczyzna, który wielkim kluczem dokręcał śrubę, padł jak rażony gromem. Jake zrobił błyskawiczny obrót. Z drzwi wypadł strzelając kolejny pirat i nadział się na serię z karabinu Amerykanina. Ale i Jake poczuł uderzenie w bok, które rzuciło go na obudowę silnika.
Spojrzał w kierunku rufy. Pierwszy z zaatakowanych leżał bez ruchu. Drugiego trafił w pierś co najmniej trzema pociskami. Wygrzebał z kieszeni zapasowy magazynek i wepchnął go na miejsce starego. Cały lewy bok miał zdrętwiały. Pokuśtykał w kierunku rufy. W magazynku leżącego na podłodze Kałasznikowa znajdowało się chyba jeszcze dziesięć naboi, wsunął go więc do kieszeni na piersi.
Teraz z góry doszedł go terkot strzałów. Flap! O Boże, żeby go tylko nie dostali!
Zawrócił. Zawory paliwa. Facet właśnie przy nich majstrował. Główny zbiornik musi być z drugiej strony przegrody.
Które przewody doprowadzały paliwo? Wybrał te, które najbardziej pasowały mu na prowadzące do wtryskiwaczy, i trzymając broń w prawej dłoni, lewą zaczął zakręcać zawory jednego silnika, po czym to samo zrobił z drugim. Potrzeba będzie jakiejś minuty, aby cała maszyneria stanęła. Jeśli dobrze wybrał.
Nie mógł czekać: kiedy gorączkowo rozglądał się, zobaczył wielki, czerwony zawór na rurze sterczącej z przegrody. Zawór zabezpieczony był zardzewiałą kłódką. Pewnie spust głównego zbiornika paliwa. Odstrzelił kłódkę, a z dziury po pocisku pociekł płyn. Chwycił za pokrętło, ale to ani drgnęło. Zardzewiałe.
Poganiany odgłosami kanonady na pokładzie, odłożył broń i użył obu rąk. Zawór puścił, a paliwo trysnęło strumieniem coraz szerszym, w miarę jak zwalniał blokadę.
Stały rytm diesli nagle się zmienił. Stanął prawy silnik; także lewy zaczął zwalniać. Jake czuł, że nogawki spodni ma całe zalane olejem napędowym.
Światła przygasły, gdyż wraz z wyłączeniem generatora były już teraz zasilane tylko z baterii. Złapał za karabin i ruszył do schodni od strony rufy. Teraz, kiedy umilkły silniki, strzały słychać było jeszcze wyraźniej.
Z lewej strony kombinezonu widać było wielką, ciemną plamę. Kurwa mać, wykrwawi się na śmierć!
Powrócił do drugiego z piratów i oderwał kawał jego koszuli. Nasączył materiał paliwem i wydobył zapalniczkę, która jednak odmówiła współpracy. Pokręcał w desperacji kółeczkiem ocierającym się o krzemień.
Jest! Przytknął płomień do skrawka tkaniny, a ta natychmiast się zajęła. Odczekał chwilę, potem zaś cisnął szmatę między pomost a silnik. Ogień buchnął jasnym płomieniem.
Przyczajony z boku schodków, spojrzał w górę i natychmiast się cofnął. Kula uderzyła w skraplacz.
Ogień błyskawicznie się rozszerzał, od dymu zrobiło się czarno.
Niemożliwe, żeby było tylko jedno zejście do maszynowni. A drugie? Od rufy? Wstrzymując oddech, rzucił się w kierunku, z którego zawrócił. Dotarł do schodków. Powinny wychodzić na prawą burtę. Czy czekał tam ktoś na niego?
– Szybciej, Jake – usłyszał głos Flapa.
Z trudem łapał oddech. W całym tym zamieszaniu, gdzieś zgubił karabin. Zaczął wdrapywać się na czwórkach; kilkakrotnie się ześlizgnął, waląc brodą w stopnie.
Poczuł pomocne ręce i jakoś wyturlał się na pokład.
– Jestem ranny.
– Jeśli skoczymy przez burtę, będziemy nie tylko ranni, ale i martwi. Z przodu jest ich co najmniej czwórka.
– To co robimy?
– Skoczymy z rufy.
Ruszyli na tył statku, ale Jake z trudnością stawiał kroki. Oddychał głęboko, żeby jak najlepiej dotlenić płuca. Pot ściekał mu z czoła.
– Rozwalą nas w wodzie.
– Jeśli nas zobaczą. To jedyna szansa. Dawaj!
Flap cisnął do wody Kałasznikowa i skoczył w ślad za nim. To samo zrobił Jake.
Ciemność niemal zupełna. Mógł używać tylko prawej ręki; lewa połowa ciała płonęła jak po oparzeniu. Kilka razy zachłysnął się wodą; kaszlał i prychał, ale jednocześnie cieszył się z wilgoci w ustach.
– Trzymaj się tylko na powierzchni, ja cię poholuję.
Jake ułożył się na plecach, a Flap chwycił go za kołnierz kombinezonu. W perspektywicznym skrócie Grafton widział sylwetkę statku. Ze śródokręcia buchały kłęby smolistego dymu, przeplatane językami ognia.
Byli może pięćdziesiąt metrów od statku, kiedy na dziobie zobaczył rozbłyski wystrzałów.
– Strze... – zaczął, ale zaraz zachłysnął się wodą.
– Spokojnie – stęknął Flap. – Wszystko będzie dobrze, tylko mi nie przeszkadzaj.
Jake uświadomił sobie, że udało im się wyrwać z nurtu, gdyż statek oddalał się od nich, znoszony prądem.
Uratowały ich rzeka i ciemność. Kiedy zagrzmiało dwudziestomilimetrowe działko, pociski uderzyły w wodę gdzieś daleko od nich.
– Nigdy jeszcze nie widziałem takiego noża.
– Sam go sobie zrobiłem – oznajmił Flap. – I nazwałem Rozpłatkiem.
W absolutnej czerni siedzieli po drzewem w gąszczu dżungli. Przyświecając sobie zapalniczką, Flap nazbierał trochę mchu z drzew, a teraz ciął na bandaże podkoszulki ich obu. Przy nikłym świetle zapalniczki obejrzał ranę, kiedy tylko znaleźli się na brzegu.
– Nieładnie wygląda, ale nie jest głęboka. W gruncie rzeczy jesteś szczęściarzem, jak wszystkie białasy. Kula poszła bokiem, co najwyżej masz złamane jedno żebro.
– Czuję się tak, jakbyś obracał mi w boku jeden z twoich noży.
Jake przyciskał do rany mech, który tamował krwawienie; Flap szykował opatrunek. Od rzeki dobiegł ich odgłos motorówki. Zastygli w milczeniu, potem Jake spytał: – No i co teraz robimy?
– Na razie nic. Niebo jest zachmurzone i nawet jeśli wzejdzie księżyc, niewiele będzie widać, tym bardziej w dżungli. Musimy siedzieć na tyłkach aż do świtu.
– Myślisz, że będą nas szukać?
– Może tak, może nie, chociaż wolałbym, żeby pokazali się z rana. Potrzebna nam broń, bo na razie mamy tylko moje noże. Łatwiej będzie na nich napaść tutaj, niż w pobliżu wioski, gdziekolwiek ona jest.
– Czyli mamy nóż do rzucania i do szlachtowania.
– Zgadza się.
– Gdzie u diabła nauczyłeś się rzucać nożem?
– W domowym ogródku – odparł niedbale Flap. – Ta umiejętność czasami bardzo się przydaje.
Jake poruszył się na próbę i poczuł piekący ból w boku. Ułożył się tak, żeby jak najbardziej go zmniejszyć, a potem odezwał się: – Wioska nie leży chyba zbyt daleko w górę rzeki. Widać było jak koryto się zwęża.
– Rano będziemy musieli tam podejść i wziąć jakąś łódkę, żeby dotrzeć do morza.
– Słuchaj, Tarzanie, a nie mógłbyś zamówić dla nas czegoś na przekąskę? Aż mdli mnie z głodu.
– Rano. Lubisz węże?
– Nie.
– Smakują jak...
– Wiem, wiem, jak kurczaki. Już mi wciskali ten kit. Musiałem zjeść swoją porcję w szkole przetrwania.
– Nie jak kurczaki, tylko jak jaszczurki.
– Nie lubię i już.
– Siedź spokojnie z podniesioną ręką, żebym mógł cię opatrzyć.
Jake posłuchał, a po obandażowaniu wsunął ramiona w rękawy i zasunął kombinezon.
– A co z robalami?
– Są dobre na przystawkę, tyle jednak traci się kalorii przy ich chwytaniu, że...
– Chodziło mi o to co zrobimy, żeby do rana nie wyssały z nas całej krwi.
– Posmaruj skórę błotem.
Tego akurat Jake miał pod dostatkiem, gdyż brzeg był bardzo mulisty. Zdrapał trochę mazi z kostek i nogawek, a następnie nałożył ją na policzki.
Po chwili milczenia Le Beau spytał: – Ilu było w maszynowni?
– Dwóch. A na pokładzie?
– Zbyt wielu. Skurwiele przygwoździli mnie ogniem. Bardzo pomogłoby mi parę granatów, ale niestety nie miałem ani jednego. Tak czy owak, jednego załatwiłem.
– Mamy szczęście, że jeszcze żyjemy.
– Ty, Grafton, jesteś najbardziej fartownym sukinsynem, jakiego widziałem w życiu. Gdyby kulka poszła dwa centymetry bardziej w lewo, zostałbyś na zawsze w maszynowni. To okropne, czerpiemy szczęście całymi chochlami, a przecież jesteśmy jeszcze młodzi. Zanim się zestarzejemy, nie będziemy mogli już liczyć na najmarniejszy uśmiech losu.
Próbowali się odprężyć, co nie było łatwe w ciemności, błocie i pośród moskitów. Przynajmniej jednak nie siedzieli po pas w wodzie, ani nie czekali w jakimś składziku na egzekucję.
– Zamierzasz się kiedyś ożenić? – przerwał milczenie Jake.
– Po prostu czytasz mi w myślach. Leżę tutaj głodny, spragniony, wycieńczony i oczywiście medytuję nad tą subtelną kwestią. A jak z tobą, skoro już poruszyłeś ten temat?
– Dobra, dobra, nie było pytania.
– Teraz się nie wycofuj. Dlaczego nie miałbyś zwierzyć się Mistrzowi Le Beau. Zanim mężczyzna wstąpi w święty związek małżeński, najpierw powinien zasięgnąć porady eksperta. Nawet jeśli nie zamierza skorzystać z cudzej mądrości, jak na pewno będzie w twoim przypadku.
– Mógłbym się ożenić. Gdyby ona zechciała.
– Nie zapytałeś, czy też zrobiłeś to, a ona, dając rzadkie świadectwo rozsądku, odmówiła?
– Nie pytałem.
– Aha.
– Poznałem ją rok temu w Hongkongu.
– I ja spotkałem tam kiedyś fajną dziewuszkę – powiedział Flap. – Nazywała się... Niech to cholera, mam jej imię na końcu języka. Zaraz, zaraz... Mniejsza z tym, pracowała w burdelu Susy Wong, parę przecznic od „China Fleet Club”. Byłeś tam kiedyś? Miała szesnaście lat, czarne włosy, które sięgały jej do pasa i cudowne małe cycuszki...
– To była Amerykanka.
– Rozumiem.
– Latamy razem, trochę razem przeżyliśmy, to opowiem ci, jeśli chcesz.
I opowiedział. O tym, jak spotkał Callie, jak wyglądała, pachniała, jak mówiła i jak czuł się, będąc z nią. Opowiedział o rodzicach, Chicago, przydziale na „Columbię” i jej reakcji. Dopiero po jakiejś pół godzinie Jake zorientował się, że Flap zasnął.
Lewy bok pulsował bólem. Jake usiłował znaleźć najmniej uciążliwą pozycję, co przywołało wspomnienia wydarzeń na pirackim statku.
Mój Boże, Flap cisnął nożem w jednego z opryszków, a drugiemu rozpłatał gardło w ile – trzy sekundy? Jake nigdy jeszcze nie widział, by ktoś poruszał się tak błyskawicznie. Nigdy też dotąd nie widział człowieka zabitego nożem. Zastrzelonego – tak, ale nie zarżniętego. Jeden ruch ręki, gardło rozcięte od ucha do ucha, krew buchająca ze straszliwej rany, wyraz przerażenia na twarzy...
Jakże kruche jest życie.
Miał szczęście, że rzucił się do przodu, zanim tamtych dwóch otrząsnęło się z zaskoczenia.
I maszynownia; strach, gdy pirat wypadł z drzwi, trzymając w ręce plującą ogniem broń; uderzenie kuli, mocne jak cios pięścią. Obrazy uparcie stawały mu przed oczyma, natrętne i nieposłuszne; nie mógł się od nich opędzić.
Tamci zginęli, on i Flap żyli. Przynajmniej na razie.
Co za szaleństwo. Wszyscy są jak drapieżne ryby morskie, pożerające jedna drugą, aż wreszcie na każdą przyjdzie pora. Zabijać, zabijać, zabijać.
Życie ludzkie to bardzo kiepski dowcip.
Chociaż słońce już wzeszło, w dżungli było tak ciemno, że Jake co chwila wyciągał rękę, aby nie stracić kontaktu z Flapem. Ten poruszał się szybko, pewnie i niemal bezgłośnie; bez niego Jake byłby zupełnie bezradny.
Godzinę po świcie Flapowi udało się schwytać węża, którego obdarli ze skóry i zjedli na surowo. Pragnienie gasili wodą z opadłych liści, jeśli nie było w nich zbyt wielu insektów. Potem natrafili na wąziuteńką strużkę, rzucili się więc na brzuchy i napoili do syta.
Nie słyszeli żadnych podejrzanych dźwięków; jeśli ktoś ich szukał, robił to bezszelestnie.
Warkot silników i ludzkie głosy usłyszeli, gdy wioska była jeszcze odległa o pół godziny marszu. Jak się okazało, leżała na szczęście na tym samym brzegu rzeki, a dotarli do niej koło południa. Słomiane chatki, dzieciarnia, kilka zardzewiałych samochodów terenowych. Kuchenne zapachy sprawiły, że Jake’owi zapiszczało w brzuchu. Gdzieś zajadle szczekał pies.
Ostrożnie podkradli się do brzegu rzeki, gdzie ku swej radości zobaczyli kilka łódek. Trzy zaopatrzone były w silniki, do małej kładki o kilkadziesiąt metrów od obu Amerykanów przycumowany był stary jacht. Dalej znajdował się długi pomost, sięgający prawie do połowy rzeki. Przy nim kołysał się porwany statek, nad którym przeciągnięto kilkadziesiąt sznurów gęsto obwieszonych liściastymi gałęziami. Kamuflaż. Cumy dziobowe i rufowe okręcone były wokół drzew na przeciwnym brzegu. Wbrew podejrzeniom Flapa piraci nie zatopili swojej ofiary.
Na burcie widniał wyraźny napis: CHE GUEVARA, HABANA.
Flap wybuchnął śmiechem.
– Co cię tak śmieszy? – szepnął Jake.
– Kubański frachtowiec. Zostaliśmy zestrzeleni i niemal zastrzeleni, broniąc pieprzonego komunistycznego statku. Ale numer.
– Kocham Fidela.
– Brawo!
Dźwigi statku były w ruchu; na pokładzie i pomoście uwijało się kilkunastu mężczyzn. Na deskach lądowała właśnie wielka paka; ośmiu ludzi rzuciło się podważać drągami klapę. Wewnątrz znajdowały się mniejsze skrzynki, które natychmiast zaczęto taszczyć do wioski.
– O kurwa! – mruknął z niedowierzaniem Flap. – Skurwiele porwali statek pełen broni.
– Jak myślisz, co jest w tych skrzynkach?
– Karabiny maszynowe. A tam, spójrz, czy to nie opakowania z amunicją?
– Chyba tak.
– Na pewno. Kiedyś już takie widziałem, nad granicą z Kambodżą.
– Może wcale nie musieli porywać statku, a tylko wypłynęli, żeby go pilotować.
– To skąd SOS?
Jake wzruszył ramionami, a przynajmniej usiłował tak zrobić, gdyż poraził go ból w zranionym boku.
– Kolesie podkradają komunistom broń – powiedział powoli Flap. – Ta szła może do Hajfongu. Karabiny i amunicja są w tej części świata na wagę złota.
– Ten jachcik to nasz bilet na wolność, chyba że to przynęta właśnie na nas.
– Sprawdzimy – odparł Murzyn. – Ale nie wcześniej niż zapadnie zmrok, więc ułóżmy się wygodnie i spokojnie patrzmy. Nigdzie nie widzę reflektorów, czyli w nocy nie będą pracować. Ale ta żaglówka wygląda zbyt pięknie. Kapitan nie zrobił wczoraj na mnie wrażenia faceta, który lekkomyślnie zostawiłby jachcik w takim miejscu, żeby jak najłatwiej było go ukraść.
Po kilku minutach Jake zauważył: – Nigdzie jakoś nie widzę kapitana.
– Jest gdzieś tutaj, spokojna głowa. Widzisz tę chatkę po prawej? Miałby stamtąd dobry widok na jachcik i na pomost. Uważaj na wszystko, a ja zakradnę się tam i zobaczę, gdzie oni chowają tę broń.
– Zostaw mi jeden nóż.
– Który?
– Ten do rzucania.
Flap sięgnął do pochwy na plecach i rękojeścią do Jake’a podał nóż, a potem bezgłośnie zniknął w gęstwinie. Grafton przyjrzał się wąskiej, szpiczastej, ponad dwudziestocentymetrowej klindze, a potem wsunął broń do buta, zostawiając na wierzchu tylko tyle rękojeści, by łatwo mógł za nią chwycić. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak rzucać nożem, ale bez wahania wbiłby go w ciało przeciwnika. Pulsujący ból w boku nieustannie przypominał, że ci ludzie naprawdę chcieli go zabić.
Przewrócił się na zdrowy bok i rozpiął kombinezon. Na bandażu była tylko zaschnięta krew. Rana się zasklepiła. Zasunął zamek, przewrócił się na brzuch i ułożył tak, żeby niewidoczny dla nikogo, mógł obserwować wioskę i przystań.
Minęły chyba całe dwie godziny, zanim Flap powrócił. Jake’owi czas oczekiwania strasznie się dłużył, na co złożyły się biegające we wszystkich kierunkach krwiożercze owady, brak snu, głód i okrutne pragnienie. Omal nie podskoczył do góry, kiedy pojawił się Le Beau.
– Ktoś tam jest w tej chatce – oznajmił Grafton. – Parę razy wystawiał głowę i rozglądał się wokoło. Widziałem też obłoczki dymu, jakby ktoś palił w drzwiach papierosa.
– Jest ich tam dwóch. Zajrzałem przez okno z tyłu.
Jake nawet nie zerknął na kolegę, nie spuszczając oka z chatki. Poczuł szturchnięcie w bok.
– Masz, dla ciebie. – Flap podawał mu Kałasznikowa. – Pełny magazynek. Pamiętaj w razie czego, że jest zabezpieczony.
– Znalazłeś gdzieś na ścieżce?
– Nie panikuj. Nie tak szybko odnajdą faceta, który go miał. Prawdopodobnie nigdy. Oddaj mi mój kozik. Bez niego czuję się, jakbym był nagi.
Jake wyciągnął nóż zza cholewy i podał Murzynowi, który westchnął ciężko.
– Nie lepiej było wbić go w ziemię? Łatwiej mógłbyś za niego złapać.
– Następnym razem. Zresztą i tak wolę poczciwą, klasyczną pukawkę. Dzięki. No i czego się dowiedziałeś?
– Chłopcy chowali broń w dżungli, aby nie można jej było zobaczyć z powietrza. Większość skrzynek nie została rozpakowana.
– Niezła jest tego kupa, ale to z pewnością jeszcze nie cały ładunek. Ciekawe, co tam zostało?
– Doszedłem do wniosku – oznajmił Jake – że jak tylko się ściemni, powinniśmy załatwić tych dwóch facetów w chatce, a potem sprawdzić ten jacht.
– Przecież nie będziemy tutaj zapuszczać silnika.
– Wiem. Odbijemy i spłyniemy kawałek z prądem, a dopiero potem włączymy motor. Którymś z twoich noży możemy uciąć dwa drągi, żeby odepchnąć się od brzegu.
– A jeśli nie zapali?
– Trudno. Woda sama poniesie nas do oceanu.
– Będą nas gonić.
– Nie będą, bo wysadzimy im amunicję i zatopimy wszystkie mniejsze łódki.
Flap gwizdnął leciutko.
– Tylko tyle?
– A jaki jest twój plan?
– Zabić tamtych facetów i ukraść jacht. Potem nasi wyślą tu samoloty i zbombardują tę melinę.
Jake prychnął pogardliwie.
– Naprawdę zadziwia mnie twoja wiara w naszych szefów. Jesteśmy w jakimś obcym kraju, chyba w Indonezji, co nie ma zresztą większego znaczenia. Nawet jeśli uda nam się stąd wydostać i opowiedzieć o wszystkim, jedyną rzeczą, jaką zrobi kochana Marynarka USA będzie wysłanie grzecznego listu do Departamentu Stanu. Ten z kolei zwróci się z odpowiednią informacją do Rady Bezpieczeństwa Narodowego, a ona wszystko po prostu oleje. Fakt, że te karabiny zostaną sprzedane jakimś narwańcom z Azji, Bliskiego Wschodu czy Afryki, którzy narobią tyle zła, ile tylko będą potrafili, zabijając każdego, kto się z nimi nie zgadza, nie spędzi tym biurokratom snu z powiek. Kiedy te bęcwały, które wysłały cię do Wietnamu, przestaną wreszcie drapać się po dupie, prześlą ambasadorowi amerykańskiemu w Indonezji notę, polecając ją przekazać temu, kto akurat w tym tygodniu rządzi krajem. I na tym wszystko się skończy. Tutaj jest do zrobienia kupa szmalu, a nasz mistrz karate ma na pewno tyle oleju w głowie, żeby podzielić się z odpowiednimi ludźmi.
– Zdaje się, że sporo broni zostało jeszcze na frachtowcu.
– Jego też wysadzimy w powietrze.
– O Boże, cierpliwości! Tylko tak z ciekawości spytam, jak duża armia ma przeprowadzić tę operację?
– Ja i ty.
Le Beau rzucił się na plecy i ukrył twarz w dłoniach.
– Wiesz co, Grafton – odezwał się po chwili – z ciebie naprawdę jest niezły numer. Leżysz sobie tutaj z przedziurawionym bokiem, ale jak gdyby nigdy nic oświadczasz, że we dwójkę rozpieprzymy skład amunicji i statek! Ciebie usłyszą z pięćdziesięciu metrów, więc to ja pójdę odgrywać bohatera i najprawdopodobniej dam się zastrzelić!
– Pójdziemy obydwaj. Tyle że nie jesteśmy już w kabinie, a ponieważ masz wyższy ode mnie stopień, ty dowodzisz.
– Patrzcie, patrzcie, po raz drugi w życiu jestem dowódcą. Poprzednim razem był to cały pluton, teraz mam pod swoimi rozkazami rannego asa przestworzy. Cóż za błyskawiczna kariera wojskowa!
– Zamknij się! Więc co niby chcesz robić?
– Nie pieprzysz, naprawdę jesteś gotów?
– Tak.
– Sam tego chciałeś. Posłuchaj, jaki mam plan.
Jake słuchał, a jednocześnie myślał, że Flapowi taki sam pomysł chodził od dawna po głowie, ale nie chciał stawiać Jake’a w przymusowej sytuacji. Naprawdę klawy facet.
– Nie możemy uderzyć zaraz po zmroku – powiedział Flap – bo tego właśnie po nas się spodziewają. Trzeba odczekać do północy i dopiero wtedy się ruszymy.
– Wzejdzie już księżyc – zauważył Jake, ale zaraz dodał: – Tyle że pewnie chmury go zasłonią.
– Gdyby świecił księżyc, wtedy rozluźniliby się i może nawet zasnęli.
Cofnęli się w głąb dżungli do małego strumyka. Jake rozebrał się do naga i obmył.
Ułożyli się potem z Flapem na wilgotnym, zbutwiałym listowiu, a chociaż owady nie dawały im spokoju, zasnęli do wtóru stłumionych odgłosów dochodzącym z wioski i przystani. Kiedy ocknęli się, zaczęło się już ściemniać, a nad rzeką zapanowała cisza. Napili się wody ze strumienia, a potem zakradli się na stare miejsce.
Czekanie było męczarnią.
Kiedy przejdzie się pewien próg, za którym zostaną smaczne posiłki, wygodne łóżka, czyste ubrania i miłe pogawędki, życie sprowadza się do walki o przetrwanie. Wszystko co nieistotne, drażni i irytuje. Na zmianę pełnili wartę i drzemali. Na słupie w pobliżu przystani świeciła słaba żarówka.
Godziny wlokły się niemiłosiernie. Trzeba było czekać, chociaż chciałoby się jak najszybciej rzucić do walki o niepewnym wyniku. Kilka godzin po zmroku strażnicy w lepiance zmienili się: cała czwórka była uzbrojona w Kałasznikowy.
Nikt nie zbliżał się do łódek, nawet kiedy zaczęło padać. Deszcz padał coraz gęstszy, ale nie widzieli, by ktokolwiek zatroszczył się o przykrycie łodzi czy o ich cumy. Na frachtowcu także nie dostrzegł żadnego ruchu; od czasu do czasu rozbłyskały tylko iskierki żarzących się papierosów. Zasypiała także wioska.
Deszcz nie ustawał.
Jake znowu zasnął.
Kiedy obudził go Flap, z nieba siąpiła już tylko mżawka.
– Patrz – szepnął Murzyn tak cicho, że Jake w pierwszej chwili nie zrozumiał. Potem przekręcił się na brzuch i spojrzał w kierunku wskazanym przez towarzysza. Po kilku sekundach dostrzegł, że przy trapie jachtu stoi dwóch ludzi. Pomimo ciemności widać ich było wyraźnie.
– Wyszli przed chwilą z lepianki. Idę.
– Okay – mruknął Jake, sprawdził, że w zamku karabinu nie tkwi żaden liść czy patyk, a potem ułożył się w pozycji strzeleckiej. Dopiero teraz zorientował się, że Flapa nie ma już koło niego.
Minuty płynęły, a tamci stali przy kładce, palili papierosy i gawędzili. Jake czekał w napięciu. Gdyby obecność Flapa została teraz odkryta, trzeba byłoby skakać na jacht i próbować odpłynąć.
W końcu mężczyźni ruszyli w kierunku lepianki. Nagle jeden zatrzymał się i obrócił w kierunku Jake’a. Dopiero kiedy poszedł za swym kolegą, Grafton zrozumiał, że tamten się odlewał.
Pierwszy z wartowników był już w środku; drugi zatrzymał się przed wejściem. Wewnątrz był Flap. Jake rozpaczliwie mrugał powiekami, gorączkowo wpatrując się w noc. Jeśli facet krzyknie, albo poderwie broń... Ale nie, zrobił krok do przodu i... od chatki znowu oderwał się cień i podążył w kierunku Jake’a.
Po minucie Le Beau był z powrotem; nadszedł spokojnym krokiem, a w każdym ręku trzymał po Kałasznikowie.
– Chodź – powiedział cicho. – Obejrzymy ten jachcik.
Zanim Jake wygrzebał się z zarośli i ruszył ku rzece, Flap był już na pomoście. Grafton starał się iść tak samo niedbale, jak przed chwilą wartownicy.
Le Beau wychylił się z kabiny.
– Akumulator w porządku – oznajmił.
– A jak z paliwem?
– Jest tu jakiś kanister, poczekaj. – Minęło pół minuty. – Tak, benzyna. Kilkadziesiąt litrów. Naleję do zbiornika.
Ale nie mogli od razu uruchomić silnika. To był najsłabszy punkt w całym planie. Gdyby motor jachtu był niesprawny, to lepiej wziąć jedną z małych łódek. Jake przyjrzał się im, wszystkie miały wiosła. Na kilku były wprawdzie zamontowane zaburtowe silniki, ale właściciele najwyraźniej nie mieli do nich zaufania. A może to tylko przezorność.
Trzeba coś wybrać, niech to diabli.
Jake odwrócił się w kierunku wioski; między drzewami widać było kilka światełek. Po chwili przyłączył się do niego Flap.
– Czas decyzji, przyjacielu. Możemy odcumować tę łajbę i spieprzać stąd cali i zdrowi. Dopiero rano spostrzegą, że krypa zniknęła.
– Ty jesteś dowódcą – żachnął się Jake. – Podejmujesz decyzje i ponosisz odpowiedzialność.
– Daję ci wybór.
– Przestań się wygłupiać. – Nie mogli tak stać na odkrytej przestrzeni jak dwaj nowojorscy bankierzy, czekający na taksówkę. – Prowadź, Le Beau.
Flap wziął jeden ze zdobytych przed chwilą karabinów, ostrożnie zanurzył w wodę i wypuścił. Z drugim w lewej ręce obrócił się i skierował między drzewa, a Jake poszedł w jego ślady.
Dżunglą okrążyli wioskę. Skład amunicji urządzono na skraju odległym od rzeki o dobre sto metrów. Pilnowało go co najmniej dwóch strażników.
Przycupnęli w krzakach; Flap z przodu, Jake tuż za nim. Wartownicy rozglądali się uważnie. Po krótkiej obserwacji Murzyn mruknął: – Są spięci. Wiedzą, że coś może się zdarzyć.
– Może zaniepokoiło ich zniknięcie faceta, którego zabiłeś za dnia.
– Może.
– A jeśli ktoś pilnuje jeszcze między skrzynkami?
– Jasne że pilnuje, nie ma dwóch zdań. Chodź, musimy obejrzeć jeszcze inne miejsce, zanim zaczniemy.
I znowu poprowadził Flap, a Jake skupił się tylko na tym, żeby się nie zgubić. Le Beau zatrzymał się na małym wzgórku leżącym pomiędzy statkiem a leśnym arsenałem. Wioskę mieli dokładnie przed sobą; aby dotrzeć do pomostu, przy którym cumował jacht, musieli albo przemaszerować między chatami albo powtórzyć tę samą drogę przez dżunglę.
Wrócili do składu i przykucnęli w krzakach. Flap odczekał, aż wartownik zniknie za rogiem i jak cień przemknął do przejścia między stosami skrzyń. Karabin zostawił Jake’owi.
Minęła minuta, później druga.
Z przeciwnej strony nadszedł drugi wartownik, minął ciemny korytarzyk, okrążył róg i zniknął.
Flap musiał odnaleźć człowieka między skrzyniami, zabić go, a następnie zlikwidować obu patrolujących. Karkołomne zadanie, ale bez jego wykonania nie mogli zabrać się do odbijania skrzynek.
Kilka kolejnych minut. Czy kilkanaście? Jake odruchowo spojrzał na bezużyteczny zegarek. Właściwie powinien był go wyrzucić.
Szybciej, Flap! Co tam się dzieje, przyjacielu, bracie?
Dawaj, Flap! Pośpiesz się!
O Boże, niechże nic się nie przytrafi Le Beau!
Trochę późno zaczął pan o tym myśleć, panie Grafton, prawda? Gdyby nie upierał się pan przy swoim pomyśle, spokojnie byście teraz spływali w kierunku oceanu.
Na pewno coś się wydarzyło. Flap ma kłopoty.
Jake miotał się w rozterce. Jeśli wyjdzie z ukrycia, może udaremnić całą akcję. Ale jeśli Flapowi coś się stało, trzeba mu pomóc. O Boże!
Znowu wartownik. Idzie powoli, rozgląda się, ale karabin trzyma luźno pod pachą. Mijając przejście, w którym zniknął Flap, mężczyzna zawahał się i zatrzymał. Jake trzymał go na muszce Kałasznikowa. Strażnik nachylił się lekko i wpatrywał w ciemną przestrzeń między skrzyniami. Palec Graftona przywarł do spustu. Jeśli tamten poderwie lufę...
Nagle wartownik zniknął, wciągnięty w przejście. I o co ty się martwisz, Jake? „Flap” Le Beau jest najlepszy, absolutnie najlepszy na świecie. Pieprzony supermarine.
I znowu cisza.
Męczarnia czekania, kiedy skazany jesteś na bezczynność i nie wiesz, co się dzieje. Jake uniósł się i uważnie rozejrzał dokoła. Żadnego ruchu.
Zza przeciwnego narożnika wynurzył się drugi strażnik, ale wyraźnie podenerwowany, z Kałasznikowem gotowym do strzału. No tak, nie spotkał kolegi i się niepokoi. Zatrzymał się, popatrzył uważnie, a potem zakręcił na pięcie i poszedł w stronę, z której przyszedł. Dochodził właśnie do narożnika, gdy w powietrzu śmignęło ramię, a mężczyzna gwałtownie się zatoczył.
Nawet z tej odległości Jake dojrzał rękojeść noża sterczącą spod brody strażnika, który wypuścił broń i złapał się za gardło. Flap podskoczył i zakrył ręką usta zadźganego, aby tamten nie wydał z siebie głosu. Jake rzucił się w jego kierunku.
Le Beau stał skulony i trzymał się ręką za bok. Cały kombinezon miał zalany krwią. Wyciągnął nóż z gardła ofiary, wytarł go o swoją nogawkę, na której pojawiła się kolejna ciemna smuga, a potem wsunął śmiercionośne narzędzie do pochwy w rękawie.
– Co się stało?
– Facet w środku miał nóż i wiedział, jak się nim posługiwać.
– Dajmy spokój i spierdalajmy stąd.
– O nie. Kupiliśmy bilety, więc teraz nie wycofamy się już z przejażdżki. Szybko, nie może tak leżeć na widoku. Łap za jedną rękę.
Wciągnęli trupa między skrzynki.
– Poważnie dostałeś? – spytał Jake.
– Nie wiem, nie zaglądałem. Piecze jak jasna cholera.
– Dasz radę chodzić?
– Zobaczymy. Zawsze wiedziałem, że załatwią mnie nożem.
Murzyn poprowadził pomiędzy pakami, jakby znał drogę na pamięć. Po chwili zatrzymał się.
– Tutaj są zapalniki. Widziałem, jak je układali.
W ruch poszedł dłuższy z noży Flapa. Gwoździe puściły z dźwiękiem głośnym jak huk wystrzałów.
– Skąd wiedziałeś, co jest w jakiej skrzynce?
– Już ci mówiłem, widziałem takie pakunki w Kambodży. To wszystko rosyjskie. Na każdej skrzynce jest namalowany symbol dla tych towarzyszy, którzy nie znają rosyjskiego. Na przykład dla mnie.
Flap zanurzył dłoń w skrzyni i wyjął z niej garść spłonek oraz drutów. Po chwili znalazł zapalnik czasowy.
– Fajnie, teraz musimy jeszcze tylko znaleźć plastik. Jake spojrzał na przyjaciela w popłochu.
– Nie wiesz, gdzie jest?
– Za dnia nie zobaczyłem.
– Może został na statku.
– Może. Dawaj swoją zapalniczkę. Obejrzymy. Znaleźli skrzynię z odbitym już wiekiem. Granaty. Obaj wzięli po pięć, poupychali w kieszeniach i szukali dalej.
Czas upływał. Płomień zapalniczki migotał, a ona sama coraz bardziej się nagrzewała. Butan się kończył. W każdej chwili mógł pojawić się ktoś, żeby sprawdzić warty.
Jake gotowy był już się poddać, kiedy znaleźli plastik; kilka skrzyń ułożonych w jeden stos.
– Podsadź mnie – usłyszał głos Flapa.
Leżąc na wierzchu, Murzyn zaczął podważać pokrywę, która wkrótce odskoczyła hałaśliwie niczym syrena strażacka.
– Dobra, dawaj zapalnik i resztę.
– Na ile ci go nastawić?
– Trzydzieści minut. Za pół godziny cały ten skarbiec pofrunie pod niebo.
Był to mechaniczny detonator. Jake zaczął go nakręcać najszybciej jak potrafił. Kiedy sprężyna napięła się, Grafton oświetlił cyferblat zapalniczką. Detonator pozwalał na dwunastogodzinną zwłokę. Jake ustawił go na trzydzieści minut i podał Flapowi.
Po dwóch minutach Le Beau poprosił, żeby pomóc mu zejść. Cały bok miał mokry od świeżej krwi.
– Granatniki przeciwczołgowe są tam – mruknął, zrobił cztery kroki i upadł.
Jake pomógł towarzyszowi się podnieść.
– Lepiej zabandażujmy to.
– A czym niby?
– Zerwiemy koszulę z któregoś z tych facetów.
– Nie mamy czasu. Dawaj!
Wzięli cztery granatniki RPG-7, każdy po dwa. Flap, pomimo osłabienia, wytłumaczył przy świetle zapalniczki Jakowi, jak uzbroić granaty, celować i odpalić. W trakcie wykładu płomień zgasł bezpowrotnie. Jake cisnął na bok bezużyteczną zapalniczkę, przewiesił karabin przez ramię i chwycił za dwa RPG-7. Flap zrobił to samo, ale broń zostawił na ziemi. Odwrócił się i poszedł do wyjścia.
Dwa metry przed końcem korytarza Le Beau zamarł w pół kroku. Przed nim stała postać z uniesioną bronią.
Kapitan!
– Sprawiliście mi mnóstwo kłopotów, więc teraz ja zadam wam mnóstwo bólu.
Herszt piratów zrobił szybki jak myśl krok do przodu i kolbą zdzielił Flapa w głowę. Uderzony runął na ziemię. Zanim Jake zdążył zareagować, błyskawiczny cios nogą ugodził w jego zraniony bok. Ból eksplodował w głowie.
Kiedy Grafton odzyskał po chwili świadomość, leżał na Flapie.
– Ukradliście, widzę parę zabaweczek – usłyszał głos kapitana. – Coście jeszcze zrobili?
Znowu kopniak, tym razem na szczęście w ramię. Jake poszukał lewej ręki przyjaciela i znalazł nóż.
– Coście jeszcze zrobili? Gadaj!
Jake zdążył chwycić za nadlatującą stopę i pociągnął. Kapitan upadł. Grafton szarpnął się w jego kierunku, ale tamten już wstawał. Zdesperowany pilot rzucił z całych sił nożem.
Kapitan zatoczył się, wypuścił Kałasznikowa i przycisnął obie dłonie do brzucha, a z gardła wydobył się bolesny skowyt.
Między palcami przelewały się jelita.
Jednym skokiem Jake powalił przeciwnika na ziemię i z furią zaczął dźgać, by na koniec jednym cięciem otworzyć mu grdykę. Z trudem łapał oddech. Straszliwy ból w boku.
Ciałem kapitana szarpały drgawki. Jake wbił mu nóż w serce i zostawił w ranie.
Podniósł się z najwyższym trudem.
Le Beau wydawał się nieprzytomny. Grafton złapał go pod ramiona i usiłował podnieść, ale przyjaciel był bezwładny.
Jacht. Musi dociągnąć Flapa do jachtu. Nie ma innego wyjścia.
Widział wszystko jak we mgle, każdy oddech sprawiał mu ból, ale ciągnął. Od czasu do czasu spoglądał przez ramię, gdyż musiał iść tyłem.
Ktoś go na pewno zobaczy i zastrzeli.
Trudno.
Nie wiedział, jak udało mu się dotrzeć do pomostu. Flap poruszył się kilka razy, ale nie odzyskał przytomności. Ostatkiem sił Jake wciągnął przyjaciela na pokład jachtu.
Stał przez chwilę, kurczowo łapiąc oddech.
Odbić, musi odbić.
Jakimś cudem pamiętał o łódkach. Wyskoczył na pomost i zaczął się szarpać ze sznurami.
Nóż! Cholera, zostawił go w ciele kapitana.
Po dwóch minutach udało mu się rozsupłać wszystkie cumy.
Kiedy znalazł się na pokładzie jachtu, prąd zaczął już odciągać go od brzegu, wcześniej zagarnąwszy łódki.
Granaty.
Wydobył jeden z kieszeni, odbezpieczył i czekał przez chwilę.
Teraz.
Zacisnął zęby i rzucił. Granat potoczył się po pomoście i wpadł do ostatniej łódki. Jake przykucnął i usłyszał wybuch.
Gorączkowo zaczął macać przyciski na tablicy obok steru. Zapaliło się światełko. Pod nim guzik. Dźgnął w niego, ale nic się nie stało.
O Boże!
Silnik drgnął.
Wcisnął guzik i nie puszczał. Motor kilka razy zakasłał.
Wzbogacenie mieszanki. Może jest gdzieś ssanie. Palce rozpaczliwie błądziły po tablicy. Wreszcie znalazł odpowiedni uchwyt i pociągnął. Silnik zaskoczył. Gaz.
Wykręcał właśnie w główny nurt, kiedy padły pierwsze strzały.
Jeden karabin. Nie, dwa.
Skulił się i wcisnął do oporu dźwignię przepustnicy. Jacht płynnie przyśpieszył. Obejrzał się za siebie, ale brzegi były jeszcze ciemniejsze niż rzeka.
Trzymaj się środka.
Znowu kilka serii i szyba kabiny rozleciała się kaskadą odłamków. Uderzenie w ramię rzuciło go na tablicę, ale jakimś cudem utrzymał się na nogach.
Strzały ucichły. Wchodził w zakręt. Osunął się na fotel sternika.
Jak daleko do oceanu? Czy będą go gonić?
Wciąż zastanawiał się nad tym, kiedy usłyszał huk eksplozji, potężniejący z każdą chwilą, a potem gwałtownie urwany.
Jake z trudem mógł utrzymać prosto głowę, a każdy oddech był okupiony cierpieniem. Zmagając się ze sobą, utrzymywał kurs.
Wreszcie ciemne ściany drzew po obu stronach rozmyły się w mroku nocy, a jacht zaczął podskakiwać na falach.
Z koła sterowego zwieszała się gumowa taśma. Ostatkiem sił Jake zaczepił luźny koniec za kolumnę fotela.
Przyklęknął nad Flapem. Na czole Le Beau wyrósł wielki guz, z oczy były zupełnie nieobecne.
– Ej, Flap. To ja, Jake.
Tamten drgnął, a usta się poruszyły. Jake przytknął ucho do warg przyjaciela.
– Horowitz ma brata. Powiedz mu... Powiedz...
Ale Jake nie dowiedział się, co ma przekazać bratu Horowitza.
Był taki zmęczony. Ułożył się obok Flapa.
Godzinę później zabrakło paliwa. Jacht łagodnie kołysał się na falach, kiedy zobaczył go pilot A-7 z „Columbii”. Żołnierze piechoty morskiej, którzy pół godziny później spuścili się na pokład z helikoptera, znaleźli Jake’a Graftona i Flapa Le Beau leżących obok siebie w kabinie.
Jake obudził się w pokoju o kremowych ścianach, w wykrochmalonej pościeli. Przez okno wlewało się światło słoneczne. Końcówka kroplówki zanurzała się w żyle lewej ręki.
Szpital.
Rozpoznawszy sytuację, ponownie zasnął. Kiedy się ocknął, pielęgniarka mierzyła mu puls.
– Witamy w świecie żywych – powiedziała i opuściła rękę pacjenta na prześcieradło. Zrobiła notatkę na karcie choroby i promiennie się uśmiechnęła.
– Gdzie jestem?
– Honolulu. Szpital Armii.
– Hawaje?
– Tak. Jest pan już tutaj drugi dzień.
– Le Beau? Kapitan marines. On także?
– Tak. Ale ciągle jest pod specjalną opieką.
– Co z nim?
– Nie odzyskał jeszcze przytomności. Miał operację. Pan też, ale u pana wszystko poszło szybciej.
– Kiedy się obudzi, chcę z nim zamienić kilka słów, dobrze?
– Zobaczymy. Porozmawia pan z lekarzem, który powinien się tu zjawić za pół godziny. Coś jeszcze?
– Nie.
Wygładziła pościel wokół niego i sprawdziła, czy jest woda w szklance na stoliku przy łóżku. Przez chwilę rozkoszował się światłem i wygodą, potem coś go zaniepokoiło.
– Jaki dziś mamy dzień?
– Środa.
– Zestrzelili nas, zaraz... Siedemnastego listopada. Który jest dzisiaj?
– Dwudziesty trzeci. Jutro Święto Dziękczynienia.
– Ominęła nas Australia.
– Co takiego?
– Nic – szepnął i zamknął oczy. Był taki zmęczony. Zamroczenie nie opuściło go, kiedy pojawił się lekarz.
Zauważył jednak, że zmieniło się położenie słońca. Popołudnie.
– Musieliśmy operować lewy bok. Płuco się zapadło. Tylko cudem nie wykrwawił się pan na śmierć. No i jeszcze bark. Kula o milimetry ominęła obojczyk. Ma pan także ostre zakażenie. Trzeba jeszcze trochę powalczyć.
– Jak z Le Beau?
– Stan krytyczny. Utracił dużo krwi.
– Wyjdzie z tego?
– Nie wiem.
– Kiedy się ocknie, chcę z nim porozmawiać.
– Zobaczymy.
– Dajcie go tutaj, miejsca przecież starczy. Albo przenieście mnie do niego.
– Zobaczymy.
– A jak się tutaj znaleźliśmy?
– Okrętem do Ciarkę, a stamtąd samolotem.
– Nawet jeśli trzeba trochę powalczyć, wolę tutaj niż w dżungli.
Następnego dnia wwieziono łóżko z Flapem i ustawiono obok Jake’a. Murzyn miał połowę twarzy przesłoniętą bandażem, ale uśmiechnął się szeroko, kiedy nie zasłoniętym okiem zobaczył przyjaciela.
– Cześć, Flap.
Pielęgniarki krzątały się po pokoju, a Le Beau pokiwał głową.
– Pamiętaj, że jak na ulicę wprowadzi się czarny, ceny nieruchomości lecą na łeb na szyję. Póki jeszcze możesz, wystaw ten pokój na sprzedaż.
– Jeśli nie przestaniesz wygadywać tych rasistowskich głupot, to nazwę cię Czekoladkiem.
– Czekoladek Le Beau. Podoba mi się. Flapem przezwali mnie w podstawówce, bo zawsze byłem chudy, a w telewizji dawali właśnie filmy z tamtymi dwoma. Naprawdę mam na imię Clarence.
– A na drugie?
– Odyseusz. Sam sobie wybrałem po przeczytaniu „Odysei”. Clarence O. Le Beau. Nieźle brzmi, prawda? – zwrócił się do pielęgniarki o wesołym, zalotnym spojrzeniu.
– Bardzo ładnie – odparła z uśmiechem.
– Jak się czujesz? – spytał Jake.
– Jak tygodniowy szczeniak potrącony przez ciężarówkę. A ty?
– W każdym razie nie jestem taki wesolutki jak niektórzy.
Siostry zbierały się do odejścia.
– Odwieź nas, jak będziesz miała wolną chwilkę – rzucił Flap za kokietką.
– Oczywiście, panie Clarence O.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Flap mrugnął do Jake’a.
– Nie przejmuj się. Tobie też jakąś przygrucham. Zaufaj mi.
– Co z głową?
– Wstrząs mózgu i potężny krwiak. Musieli wywiercić mi dziurkę, żeby upuścić krwi. Jeszcze jedna dziura w głowie, tylko tego było mi potrzeba, nie?
– Kapitan uderzył cię kolbą Kałasznikowa. Zabiłem go.
– Tak też pomyślałem, kiedy zobaczyłem, że jesteśmy tutaj, a nie tam. Ale czy następnym razem też będziemy mieli tyle szczęścia? Dostaję mdłości, jak tylko pomyślę o tej całej historii.
– Mhm.
– A co na obiad? Nie mówili ci?
– Nie.
– Pewnie dostaniemy jakąś pyszną kaszkę.
– Zdaje się, że Australia przeszła nam koło nosa.
– Tak bywa. Nie przejmuj się. Jakoś mi to wynagrodzisz.
Następnego dnia odwiedził ich komandor z dowództwa Floty Pacyfiku. Wysłuchał obu, nagrał ich opowieści, delikatnie wycofał się, kiedy zobaczył, że rozmówcy zaczynają podrzemywać. Zjawił się znowu tuż przed obiadem.
– Jeśli będziecie mieli jakieś życzenia pod moim adresem, wystarczy telefon.
Na stolikach koło obu łóżek zostawił swoje wizytówki.
Byli bardzo wychudzeni. Kiedy Jake przy pomocy pielęgniarek usiadł po raz pierwszy, zdumiała go szczupłość własnych rąk i nóg.
Poprawa następowała zrazu powoli, potem coraz szybciej. Piątego dnia Jake zaryzykował wyprawę do toalety. Tak się naprzykrzał Flapowi, że ten zwlókł się z łóżka i pomógł wstać przyjacielowi. Droga do kibla i z powrotem okazała się wcale niełatwa: Graftonowi z trudem przychodziło utrzymanie równowagi. Ósmego dnia obaj wypuścili się na przeszpiegi, ale po kilku minutach natknęli się na siostrę oddziałową, która zagnała ich z powrotem do łóżek.
Szpital był w połowie pusty.
– Dawniej było zupełnie inaczej. Jesteście pierwszymi od dwóch miesięcy pacjentami z ranami postrzałowymi – powiedziała Jake’owi jedna ze starszych pielęgniarek.
– Stare dobre czasy.
– Jakie tam dobre – zaperzyła się. – Dzięki Bogu, że już po tej okropnej wojnie.
Dziesiątego dnia zażądali ubrań. Po południu przyniesiono im pudła, do których koledzy z okrętu zapakowali trochę z ich rzeczy. Jake zdecydował się na biały mundur, Flap wybrał khaki. W połowie grudnia robili już dłuższe przechadzki. Dni, jak to na Hawajach, łagodne, z chmurami każdego popołudnia. Powoli weszła im w zwyczaj jazda taksówką do klubu golfowego, gdzie wynajmowali sobie wózek i, nie musząc się troszczyć o żadnych słuchaczy, raz jeszcze, scena po scenie, odtworzyli wszystkie wydarzenia. Za każdym razem rozmowa zbaczała po pewnym czasie na inne tematy: kobiety, politykę, latanie.
Flap kilkakrotnie podnosił problem noża.
– Gdzie mój Rozpłatek?
– Zostawiłem go chyba w brzuchu kapitana. A może gdzieś mi wypadł. Nie był najporęczniejszy.
– To był mój najlepszy nóż.
– Straszna szkoda.
– Zrobili mi go na zamówienie, według mojego własnego projektu. Kosztował mnie dwieście dolców.
– Zamów drugi.
Flap parsknął śmiechem.
– Widzę, że moja strata przyprawia cię o straszliwe wyrzuty sumienia.
– Mówiąc szczerze, gówno mnie obchodzą twoje noże.
– Taktowny jak zawsze. To cecha, dzięki której daleko pan zajdzie, panie Delikatnisiu.
– A pan wraz ze mną, Clarence O.
– Dzisiaj moja kolej na prowadzenie tego pudła. Zawsze bez pytania ładujesz się za kierownicę.
– Zawodowy odruch pilota. Może opowiesz mi o brzydulach, które stanęły na twojej drodze.
– Dobra, czemu nie.
I Flap zaczął mówić.
Mniej więcej tydzień przed Bożym Narodzeniem Jake napisał do Callie list, który włożył następnie do szuflady stolika przy łóżku. Każdego dnia wyjmował kartkę, odczytywał ją na nowo i rozmyślał – wysłać czy nie.
Pewnie ma już kogoś innego. Zawsze trzeba się liczyć z taką możliwością. Aby się więc nie wygłupić, utrzymał list w bardzo oficjalnym tonie, jakby pisał do ciotki. Nie wspomniał ani słowem o incydencie z piratami ani o tym, że znajduje się w szpitalu, niemniej pod koniec umieścił następujące słowa:
Postanowiłem pozostać w Marynarce, choć decyzja ta nie przyszła mi łatwo.
Sporo jest argumentów za przejściem do cywila i znasz je wszystkie. Marynarka to wielka machina biurokratyczna, a machina za nikim nie tęskni i nikogo jej nie brak.
Tak czy owak, tutaj jest moje miejsce. Lubię ludzi, wśród których jestem, lubię swoją pracę, znam się na niej i uważam ją za ważną. Nie jest to zajęcie dla każdego, ale ja bardzo się do niego przywiązałem. Nie jestem tutaj, oczywiście, niezastąpiony, mogę chyba jednak się na coś przydać.
Zakończył zdawkowymi grzecznościami, wyrażając też nadzieję, że u Callie wszystko w porządku. List ostatecznie nadał w Wigilię.
Na początku stycznia przenieśli się do kwater dla oficerów, chociaż codziennie odwiedzali jeszcze szpital. Flap odbywał ćwiczenia rehabilitacyjne, mające usunąć skutki ciosu w głowę. Rana po nożu goiła się opornie, ale w końcu i ona zarosła, pozostawiając wyraźną bliznę.
Jake chodził bardziej dla towarzystwa, gdyż w jego przypadku potrzebne już były tylko okresowe kontrole. Po szpitalu udawali się na pole golfowe, a gdy raz wypożyczyli nie tylko wózek, ale i kije, robili to odtąd zawsze.
Na początku lutego zjawili się na przystani w Pearl Harbor, gdyż zawijała właśnie „Columbia”.
– Patrzcie, kto wrócili – wrzasnął Real McCoy, kiedy weszli do sali odpraw. – Synowie marnotrawni!
– Wpadliśmy tylko po zmianę bielizny. Straszna harówa, w dzień golf, w nocy ogniste kobitki...
Zrobiło się wokół nich zbiegowisko, wszyscy wyciągali ręce na powitanie. Kiedy wrzawa nieco ucichła, McCoy spytał Jake’a: – Nie przyniosłeś przypadkiem numeru „The Wall Street Journal”?
– Przykro mi, przyjacielu, ale mam dla ciebie niedobre wieści. Dziś rano ceny poleciały w dół o dwadzieścia procent. Wszyscy mówią o największym w dziejach krachu.
– Eeee... – McCoy z niedowierzaniem wpatrywał się w twarz Graftona.
– Maklerzy wyfruwają z okien jak jaskółki.
– Zgrywasz się, prawda?
Kiedy po obiedzie Jake znalazł się z McCoyem w kajucie, wpełzł na górną koję i spokojnie się wyciągnął.
– Ach, jak przyjemnie.
– Muszę ci coś pokazać.
McCoy wyciągnął z biurka serię zdjęć lotniczych.
– Zrobiliśmy je, zanim rozwaliliśmy porwany frachtowiec kubański. Widzisz to puste pole? To po składziku, któryście wypieprzyli w powietrze.
– Zbombardowaliście tego Kubańczyka?
– Jasne. Rząd indonezyjski w obawie, że broń przeznaczona jest dla miejscowych rebeliantów, sam poprosił nas o pomoc.
– W prasie nie było żadnej informacji.
– Prasa nie dowiaduje się o takich rzeczach.
Tego wieczoru cały dywizjon gremialnie stawił się w klubie oficerskim. Była to pamiętna pijatyka, po której dowódca bazy wysłał do dowódcy „Columbii” list ze skargami na zachowanie oficerów i poczynione szkody. Jake i Flap spędzili noc w swoich kojach.
Zanim lotniskowiec opuścił Pearl Harbor, Jake odbył rozmowę z podpułkownikiem Haldane’em.
– Chciałbym wycofać swoje podanie, panie pułkowniku. Zostaję w Marynarce.
Haldane uśmiechnął się i mocno uścisnął dłoń Graftona.
– Mam jeszcze prośbę – ciągnął Jake. – Słyszałem, że paru chłopaków pierwszego dnia po wyjściu z portu odbędzie ćwiczebne lądowania. Bardzo by mi zależało, żeby pozwolił pan na to także mnie i Flapowi.
– Muszę mieć zgodę lekarza okrętowego.
– Ja pewnie dostanę, ale Flap chyba nie. Lekarze uważają, że musi jeszcze poćwiczyć. Ma trochę kłopotów z wyczuciem równowagi.
– Zgodnie z raportem, który dostaliśmy z dowództwa Floty Pacyfiku, dostał kolbą Kałasznikowa w głowę.
– Tak jest, panie pułkowniku. Straszliwy cios. Wcześniej stracił już dużo krwi i osłabł mu refleks.
– W porządku, weźcie karty chorobowe ze szpitala i niech nasz lekarz was zbada, a potem skontaktuje się ze mną.
– Rozkaz, panie pułkowniku.
I jakoś się udało. Dwie godziny po wyjściu „Columbii” z Pearl Harbor, Jake i Flap kołowali do katapulty. W zbiornikach pełno było paliwa, przed lądowaniem trzeba je więc było wypalić, a nadwyżkę wypuścić w powietrze.
Obaj pokrzykiwali i podśpiewywali, krążąc nad szczytami cumulusów. Jake wykręcał pętle i beczki, aż Flap zaczął prosić o zmiłowanie, gdyż zakręciło mu się w głowie.
Szef Operacji Powietrznych ani razu się nie odezwał. Co więcej, usiedli na trzecim drucie.
W dniu wylotu Jake wziął służbę w Operacjach Powietrznych. Startowały wszystkie samoloty grupy powietrznej, a załogi wyselekcjonowano zgodnie z zasługami. Wieczorem będą już w domach z żonami, dziećmi i dziewczynami. Jake i Flap zostawali na pokładzie. Flap miał się zgłosić w Oakland Naval Hospital, Jake przez Seattle leciał cywilnym samolotem do Oak Harbor, skąd zabierał samochód i udawał się na miesięczny urlop. Po drodze do Wirginii postanowił zawadzić o Chicago. Może zobaczy się z Callie i dowie, co u niej. Po miesiącu odpoczynku miał się zameldować u Dicka „Kruszyny” Donovana w VA-128.
Samoloty jeden za drugim kołowały do katapulty, ustawiały się w niej i wzlatywały w powietrze. Nad okrętem tworzyły szyk i kierowały się na wschód. Kiedy było już po wszystkim, Jake wyszedł na dziwnie opustoszały pokład i po raz ostatni przeszedł się po nim.
Wcale nie ostatni. Wróci. Nawet jeśli nie na „Columbię”, to na inny lotniskowiec. Raz jeszcze wciągnął w nozdrza zapach pary ulatniającej się z katapulty; poczuł jej ciepło zmieszane ze słoną morską bryzą. Zapatrzył się w wodę, a kiedy się odwrócił, zobaczył bosmana Muldowsky’ego i, podobnie jak tamten, zasalutował.
– Słyszałem, że zostaje pan, poruczniku.
– Tak. Wstyd mi było uciekać, kiedy wy zostajecie, bosmanie.
Muldowsky zaśmiał się.
– Marynarka bije wszystkie inne możliwości na głowę. Może gdybym znalazł odpowiednią dziewczynę, miał z nią dzieciaki... Ale nie wolno życia opierać na takich „może”. Jeden dzień następuje po drugim, nie jak karty w talii, gdzie wahasz się, wyciągnąć tę czy tę. Tak już Bóg to urządził.
Dzisiaj trzeba zrobić najlepiej to, co się ma do zrobienia, a jutrem zająć się jutro.
Jake pakował się, podczas gdy „Columbia” zbliżała się do nabrzeża Alameda. McCoy poleciał samolotem; zasłużył sobie na to. Stalowe pudełka, błyszczące nowymi kłódkami, stały ułożone jedno na drugim obok drzwi. Biurko było czyste i nic nie wisiało w szafce. Pościel z koi leżała poskładana w kostkę w nogach.
Także Jake ściągnął swoją pościel. Walizkę, którą zabierał ze sobą, spakował jeszcze wieczorem, a teraz wkładał resztę rzeczy do brezentowych worków marynarskich. Na stoliku leżały kłódki. Bogaty efekt ośmiomiesięcznego rejsu: jedna walizka i kilka nowych blizn.
Zadzwonił telefon.
– Porucznik Grafton.
– Panie poruczniku, tutaj oficer dyżurny przy bramie dla oficerów. Ma pan gościa.
– Gościa?
– Musi pan przyjść i złożyć swój podpis.
Jake był tak zdziwiony, że nie zapytał nawet, co to za gość.
Na pewno jakaś pomyłka. Nie znał absolutnie nikogo w okolicach San Francisco. Spojrzał na zegarek, który podobno miał zachowywać wodoszczelność jeszcze na głębokości stu metrów. Cztery godziny do odlotu samolotu do Oakland.
Złapał za czapkę i pośpieszył do bramki dla oficerów. Znajdowała się na pokładzie hangarowym, na którym setki marynarzy dokonywały ostatnich zakupów. Inni tłoczyli się na windach samolotowych i krzyczeli do osób czekających na przystani. Koło bramki dla podoficerów grała orkiestra marines.
Z odległości kilkudziesięciu metrów zobaczył ją, jak stoi i uważnie się rozgląda.
Callie McKenzie!
Po chwili ona także go dostrzegła i zaczęła wołać: – Jake, Jake!
W głowie czuł zupełną pustkę i ostatnie metry przebył jak we śnie.
– Strasznie schudłeś! – zauważyła.
– Trochę chorowałem.
– Nie cieszysz się, że mnie widzisz?
– Ja... Strasznie. Tylko, że to jak grom z jasnego nieba.
Nie wytrzymał i chwycił ją w ramiona. Kiedy się rozłączyli, powiedziała: – Teraz trochę łatwiej w to uwierzyć.
– Nigdy bym się nie spodziewał, że się tu zjawisz. Wyglądała wspaniale, cudowniej niż w jego wspomnieniach. Callie! Tutaj!
– Słuchaj, wszyscy się na nas gapią. Mógłbyś podpisać, co trzeba, żebyśmy mogli usiąść gdzieś na osobności?
– Jasne! Oczywiście!
Oficer dyżurny uśmiechał się bezwstydnie, podobnie jak dowódca wachty. Jake wpisał swoje nazwisko obok Callie w księdze gości, potem wziął dziewczynę za rękę i wprowadził na okręt.
– Chodźmy na pokład startowy. Stamtąd jest wspaniały widok na zatokę.
Kiedy stanęli przy barierce, zapytał: – Co cię sprowadziło do Frisco?
– Wychodzę za mąż.
Zabrakło mu w piersiach tchu, jak od ciosu w dołek. Myślał, że...
– Kim jest ten szczęściarz? – wykrztusił.
– Ty nim jesteś – odrzekła z przekornym uśmiechem.
– Ja?
– Ty.
– Chcesz za mnie wyjść, naprawdę?
Ze śmiechem odrzuciła głowę do tyłu. Bardzo lubił jej śmiech.
– Czy muszę przyklęknąć na jedno kolano i oficjalnie poprosić, abym mogła zostać twoją żoną?
– Zgadzam się, zgadzam. Gdzie i kiedy?
– Dziś po południu. Gdziekolwiek.
– Słuchaj, jeśli to tylko żart, to... – Nie mógł znaleźć słów. – Jesteś pewna?
– Miałam cały rok do namysłu. Tak, jestem absolutnie pewna, że chcę wyjść za ciebie.
– Ja... to znaczy... – W zakłopotaniu zdjął czapkę i przeciągnął palcami przez włosy. Naraz przypomniał sobie o pierścionku, który miał w kieszonce na piersiach. Pośpiesznie, drżącymi palcami wydobył go i nałożył na palec dziewczyny.
Teraz ona nie potrafiła ukryć zaskoczenia.
– Skąd wiedziałeś?
– Nic nie wiedziałem. Kupiłem go rok temu i od tego czasu noszę zawsze przy sobie.
– Och, Jake! – Jej ręce splotły się na jego szyi, a usta poszukały męskich warg.
Nawet najgorętszy pocałunek nie może jednak trwać wiecznie. Oderwali się w końcu od siebie, a Jake powiedział: – Chodź, potrzebny mi drużba. Mój nawigator nie zszedł jeszcze na ląd. Mieliśmy iść dzisiaj razem na kolację.
Najkrótsza droga do kajuty Flapa prowadziła obok pomostu wyspowego, potem na poziom 0-3 i w dół. Zbliżali się do schodów, kiedy uwagę Jake’a przyciągnął różowy Cadillac ze składanym dachem, w którym rozsiadły się cztery dziewczyny. Trapem dla oficerów schodził właśnie Muldowsky.
Jake złożył ręce wokół ust i krzyknął: – Muldowsky! Muldowsky!
Bosman zatrzymał się i spojrzał w górę.
– Żenię się! – krzyczał Jake. – Poprowadzisz pannę młodą do ołtarza?
– Kiedy?
– Dzisiaj po południu. Zaczekaj na nas. Za dziesięć minut jesteśmy na dole.
– To właśnie panna młoda?
– Tak.
– Muszę jej zło... – dalsze słowa Muldowsky’ego utonęły w dźwiękach marsza weselnego odegranego przez orkiestrę piechoty morskiej przy wyjściu dla żołnierzy. Dziewczyny w Cadillaku krzyczały i klaskały, przyłączył się do nich bosman i tłum oczekujących na nabrzeżu.
Callie spojrzała na Jake’a rozpromieniona, szczęśliwa. Na oczach całego świata porwał ją w objęcia i namiętnie pocałował.