A
MBROSE
B
IERCE
Z
BIÓR
OPOWIADAŃ
HYPNOTYZER 3
Mój ulubiony morderca 7
Hypnotyzer
Moi przyjaciele, którzy wiedzą, że niekiedy bawię się hipnotyzmem,
odgadywaniem myśli i pokrewnymi zjawiskami, pytają mnie często, czy
rozumiem naturę rządzących nimi praw. Odpowiadam zawsze, że nie, ani
też nie pragnę ich rozumieć. Nie należę do owych badaczy, którzy, z uchem
przy dziurce od klucza, stoją przed warsztatem Natury i, wiedzeni pospolitą
ciekawością, próbują wykraść jej sekrety.
Jest rzeczą niewątpliwą, że wspomniane zjawiska są raczej
nieskomplikowane i w żaden sposób nie przekroczyłyby naszych zdolności
pojmowania, gdybyśmy tylko potrafili znaleźć klucz do tajemnicy. Jeśli
jednak o mnie chodzi, wolę go nie znajdować, bowiem z racji
romantycznego usposobienia więcej zadowolenia czerpię z tajemnicy
aniżeli z wiedzy.
Kiedy byłem dzieckiem, powszechnie zauważano, że moje ogromne,
błękitne oczy stworzone są, by wpatrywać się, a nie przyglądać - takim się
odznaczały rozmarzonym pięknem i, w częstych chwilach roztargnienia,
obojętnością względem dziejących się wokół rzeczy. Ośmielam się
przypuszczać, że moje oczy oddawały to, co działo się w ukrytej za nimi
duszy, zawsze bardziej pochłoniętej jakimś pięknym wyobrażeniem
powstałym na jej własne podobieństwo niż zainteresowanej prawami natury
i materialnym porządkiem rzeczy. Jakkolwiek rozważania powyższe mogą
się wydawać egoistyczne i nie związane z tematem, pozwalają one
wytłumaczyć, dlaczego tak niewiele światła jestem w stanie rzucić na
kwestię, której poświęciłem tyle uwagi i która wzbudza tak ożywione i
powszechne zaciekawienie. Dysponując moimi zdolnościami i
sposobnościami, ktoś inny mógłby bez wątpienia wyjaśnić wiele z tych
spraw, które przedstawiam po prostu w formie opowiadania.
Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, iż posiadam niezwykłe
uzdolnienia, gdy miałem czternaście lat i byłem w szkole. Któregoś dnia
zapomniałem drugiego śniadania i wpatrywałem się tęsknym wzrokiem w
koszyczek z wiktuałami pewnej dziewczynki, szykującej się właśnie do ich
spożycia. Podniosła oczy i napotkała moje spojrzenie. Wydawało się, że nie
jest w stanie się od niego uwolnić. Po chwili wahania podeszła do mnie i
bez słowa odstąpiła koszyczek z kuszącą zawartością. Z nieopisaną
rozkoszą zaspokoiłem głód. Po tym wydarzeniu nie miałem kłopotu z
posiłkiem: dziewczynka stała się moją codzienną dostawczynią. I
nierzadko, gdy dzięki jej skromnym zapasom zaspokajałem prostą potrzebę,
łączyłem korzyść z przyjemnością zmuszając ją do uczestniczenia w uczcie
i wprowadzając ją w błąd proponowaniem wiktuałów, które ostatecznie
zjadałem co do kruszyny. Dziewczynce zawsze udawało mi się wmówić, że
zjadła wszystko sama. Jej płaczliwe narzekania, że jest głodna, zdumiewały
nauczycielkę i rozbawiały uczniów, którzy nadali jej przydomek
Pasibrzucha. Mnie natomiast napełniały niepojętym spokojem.
Nieprzyjemną
właściwością
tego
pod
innymi
względami
zadowalającego stanu rzeczy była konieczna dyskrecja. Dla przykładu
przekazywanie lunchu musiało się odbywać w pewnej odległości od
szkolnego tłumu, w lesie, i rumienię się na myśl o wielu innych niegodnych
wybiegach, które pociągała za sobą owa sytuacja. Jako że byłem (i jestem)
w naturalny sposób człowiekiem o szczerym i otwartym usposobieniu,
podstępy te stawały się coraz bardziej przykre i gdyby nie to, że moi
rodzice wyrażali niechęć rezygnacji z oczywistych korzyści nowego
regime’u, z ochotą powróciłbym do dawnych czasów. Plan, który w końcu
obmyśliłem, ażeby uwolnić się od konsekwencji własnych zdolności,
wzbudził wówczas szerokie i żywe zainteresowanie, i choć ta jego część,
która przewidywała śmierć dziewczynki, została surowo potępiona,
niewiele ma ona wspólnego z tematem niniejszej opowieści.
Przez kilka następnych lat miałem mało możliwości praktykowania
hipnotyzmu. Jedyną formą uznania, jaką zyskałem, było osadzenie mnie w
samotnej celi o chlebie i wodzie. I właśnie gdy zamierzałem opuścić tę
scenę małych rozczarowań, dokonałem jednego ważnego wyczynu.
Zostałem wezwany do biura naczelnika, gdzie dano mi komplet odzieży
cywilnej, drobną sumę pieniędzy oraz bardzo dużo rad, które, muszę
wyznać, cechowały się o wiele lepszą jakością niż ubranie. Kiedy
wychodziłem przez bramę ku światłu wolności, odwróciłem się nagle i
spojrzałem groźnie w oczy naczelnikowi. Miałem go w swojej władzy.
- Jesteś strusiem - oznajmiłem mu.
Sekcja zwłok wykazała obecność w żołądku dużej ilości niestrawnych
przedmiotów, przeważnie drewnianych lub metalowych. W przełyku
utkwiła mocno jedna gałka drzwiowa, która według orzeczenia koronera
stanowiła bezpośrednią przyczynę zgonu.
Z natury byłem dobrym, kochającym synem, ale gdy udałem się w
wielki świat, od którego izolowano mnie przez tak długi czas, nie mogłem
zapomnieć, że źródłem wszystkich moich nieszczęść była nadmierna
oszczędność moich rodziców w kwestii szkolnych posiłków. Nie miałem
też powodu, by sądzić, że wstąpili oni na drogę poprawy.
Na drodze pomiędzy Papkowym Wzgórzem a Duszeniem Południowym
jest małe, nie ogrodzone pole, na którym stała niegdyś chata znana jako
Rezydencja Piotra Brzytewki. Dżentelmen ów utrzymywał się z
mordowania podróżnych. Śmierć Piotra Brzytewki i przemieszczenie się
szlaku podróżnego na inną drogę nastąpiły niemal w tym samym czasie,
toteż nikomu nie udało się nigdy ustalić, które z tych wydarzeń było
przyczyną, a które skutkiem. W każdym razie było to obecnie odludzie, a
Rezydencja już dawno uległa spaleniu. Właśnie gdy szedłem pieszo do
Duszenia Południowego, napotkałem moich rodziców na drodze
prowadzącej do Wzgórza. Uwiązali konie i spożywali lunch pod dębem na
środku pola. Widok owego posiłku wywołał bolesne wspomnienia z lat
szkolnych i obudził w mojej piersi uśpionego lwa. Zbliżyłem się do
zmieszanej pary, która od razu mnie rozpoznała i ośmieliłem się
zasugerować, że skorzystam z jej gościnności.
- Ta obfita uczta - odparł autor mojego poczęcia z charakterystyczną dla
siebie pompatycznością, która nie zanikła wraz z wiekiem - starczy
najwyżej dla dwóch osób. Nie jestem, mam nadzieję, obojętny na głodne
ogniki w twoich oczach, ale...
Mój ojciec nigdy nie dokończył tego zdania. To, co mylnie brał za
wygłodniałe spojrzenie, było po prostu żarliwym wzrokiem hipnotyzera. Po
kilku sekundach miałem go w swojej władzy. Parę kolejnych chwil
wystarczyło, by podporządkować jego małżonkę i tak oto zacząłem
wprowadzać w czyn nakazy sprawiedliwego oburzenia.
- Mój były ojcze - powiedziałem. - Przypuszczam, iż wraz z tą panią
macie świadomość, że nie jesteście już tacy jak przedtem?
- Zauważyłem pewną subtelną zmianę - brzmiała raczej
niezdecydowana odpowiedź starego dżentelmena. - Być może, należałoby
przypisać ją wiekowi.
- To znacznie poważniejsza przemiana - wyjaśniłem. - Dotyczy ona
charakteru, gatunku. Pan i ta pani jesteście, w istocie rzeczy, dwoma b r o n
c o s - dzikimi i wrogo usposobionymi ogierami.
- Dlaczegóż to, John? - wykrzyknęła moja droga matka. - Nie chcesz
powiedzieć, że jestem...
- Tak, pani - odparłem uroczyście, ponownie wpijając w nią wzrok.
Zaledwie tylko te słowa padły z moich ust, padła na czworaka i
odwracając się tyłem do starego człowieka, zaskowyczała niczym jakiś
demon, następnie zaś wymierzyła złośliwego kopniska w jego goleń! W
chwilę później również on zmienił swoją, pozycję, odwrócił od niej łeb i
wierzgał nogami używając ich pojedynczo lub wszystkich jednocześnie.
Ona zaś poruszała się z równą gorliwością, aczkolwiek z racji krępującego
jej ciało przyodziewku ustępowała mu zwinnością. Ich nogi krzyżowały się
i mieszały w sposób wręcz oszałamiający, ich stopy stykały się niekiedy
pod kątem prostym, a wysunięte do przodu ciała opadały płasko na ziemię
w chwilowej bezradności.
Uspokajali się i podejmowali walkę na nowo. Wierząc głęboko, że
stanowią parę rozjuszonych bydląt, wyrażali swoje szaleństwo ohydnymi
odgłosami - cała okolica rozbrzmiewała ich wrzaskami! Kręcili się bez
ustanku, a ciosy ich stóp spadały „niczym błyskawice z chmury nad górą”.
Rzucali się na kolana i stawali dęba, okładali się z furią niezdarnymi
ciosami obu pięści naraz i ponownie opadali na ręce, jak gdyby nie byli w
stanie utrzymać pionowej pozycji ciała. Ich ubrania, włosy i twarze były w
nieopisany sposób ubrudzone kurzem i krwią. Dzikie, nieartykułowane
wrzaski gniewu świadczyły o wymianie ciosów; potwierdzeniem ich były
jęki, chrząkania i sapanie.
Nawet pod Gettysburgiem czy Waterloo nie widziano tak prawdziwie
mężnych zmagań: waleczność moich ukochanych rodziców w godzinie
niebezpieczeństwa nigdy nie przestanie być dla mnie źródłem dumy i
satysfakcji. Pod koniec tego wszystkiego dwa zmaltretowane, obdarte,
krwawe, śmiertelne szczątki potwierdzały doniosły fakt, że sprawca tej
batalii został sierotą.
Aresztowany za spowodowanie zakłócenia porządku publicznego
byłem i wciąż jeszcze jestem sądzony przed Trybunałem Zawiłości
Proceduralnych i Odroczeń skąd mój adwokat pragnie, po piętnastu latach
procesu, za wszelką cenę przenieść tę sprawę do Trybunału Odsyłania
Obwinionych na Rewizje Procesów.
Takie są niektóre z moich zasadnicznych eksperymentów w dziedzinie
tajemniczej siły lub mocy znanej jako sugestia hipnotyczna. Czy mogłaby
ona posłużyć złemu człowiekowi do niegodziwego celu, nie umiem
powiedzieć.
przekład: Anna Krawczyk - Łaskarzewska
Mój ulubiony morderca
Gdy ze szczególnym okrucieństwem zamordowałem swą matkę,
zostałem aresztowany i postawiony przed sądem. Proces ciągnął się przez
siedem lat. Przewodniczący składu sędziowskiego oświadczył, że było to
jedno z najbardziej niesamowitych przestępstw w jakich przyszło mu
orzekać. Na to wstał mój obrońca i powiedział:
- Jeśli pan pozwoli, przestępstwa są niesamowite lub nie do przyjęcia
tylko na zasadzie porównania. Gdyby pan znał szczegóły poprzedniego
morderstwa popełnionego przez mego klienta na swoim wuju, zauważyłby
pan w swym oskarżeniu (jeśli można to nazwać oskarżeniem) coś w rodzaju
wyrozumiałości i uwzględnienia uczuć ofiary. Przerażające okrucieństwo z
jakim popełniono poprzednie morderstwo było w istocie nie do pogodzenia
z żadnym innym niż skazującym wyrokiem. Nie bez wagi był też fakt, że
czcigodnym sędzią, przed którym stawał mój klient, był prezes towarzystwa
ubezpieczeń na życie, które obejmowały także ryzyko powieszenia, a w
którym mój klient miał wykupioną polisę, bardzo przyzwoicie wywiązał się
więc z zadania. Jeśli chciałby pan usłyszeć o tym dla oświecenia pańskiego
umysłu, ten nieszczęśliwiec, mój klient, zgadza się na ból zrelacjonowania
tego wszystkiego pod przysięgą.
Prokurator okręgowy powiedział:
- Protestuję. Takie zeznanie jest ze swej natury dowodem, a
postępowanie dowodowe zostało już zamknięte. Zeznanie więźnia powinno
być wprowadzone do akt trzy lata temu, na wiosnę 1881 roku.
- W ustawowym sensie - powiedział sędzia - ma pan rację i w sądzie
proceduralnym mógłby pan przeprowadzić tę sprawę po swojej myśli. Ale
nie w sądzie apelacyjnym. Sprzeciw odrzucony.
- Protestuję - powiedział prokurator.
- Nie może pan tego zrobić - rzeki sędzia. - Muszę panu przypomnieć,
że aby złożyć protest, należałoby tę sprawę przenieść na pewien czas do
sądu protestowego w celu przeprowadzenia odpowiedniego postępowania,
należycie wspartego zeznaniami złożonymi pod przysięgą. Postępowania,
na jakie nie zgodziłem się wobec pańskiego poprzednika na tym urzędzie,
w pierwszym roku tego procesu. Panie Clerk, proszę zaprzysiąc więźnia.
Przyjęto zwyczajną przysięgę, złożyłem poniższe zeznanie, które
wywarło na sędziach tak silne wrażenie trywialności oskarżenia, że nie
szukano już dalszych okoliczności łagodzących, lecz ława przysięgłych po
prostu mnie uniewinniła i opuściłem sąd bez plamy na mej reputacji.
- Urodziłem się w 1856 roku w Kalamakee, w stanie Michigan z
uczciwych i cieszących się szacunkiem rodziców, z których jednego
miłościwie zabrały niebiosa, abym miał spokój w późniejszych latach. W
1867 roku rodzina przeniosła się do Kalifornii i osiadła w pobliżu Nigger
Head, gdzie ojciec mój otworzył przydrożny zajazd, w którego
prowadzeniu wykazał się niewyobrażalnym wprost skąpstwem. Był wtedy
małomównym, ponurym mężczyzną, choć upływające lata w jakiś sposób
złagodziły surowość jego charakteru i sądzę, że tylko wspomnienia
smutnych wydarzeń, z powodu których stoję teraz przed sądem
powstrzymywały go od okazywania szczerej radości.
Cztery lata od założenia przez nas zajazdu, przybył tam wędrowny
kaznodzieja i nie mając czym innym zapłacić za nocleg, którego
udzieliliśmy mu, zaszczycił nas napomnieniami o takiej sile, że dzięki Bogu
wszyscy nawróciliśmy się. Mój ojciec natychmiast posłał po swego brata,
Williama Ridley^ ze Stockton, i po jego przybyciu przekazał mu gospodę,
nie obciążając go żadnymi przywilejami, ani urządzeniami mechanicznymi
- te ostatnie zresztą składały się z karabinu Winchester, obrzyna i całego
asortymentu masek zrobionych z worków po mące. Rodzina przeniosła się
następnie do Ghost Rock, gdzie otworzyła salę taneczną. Nazywała się
Katarynką Odpoczynku Świętych i cowieczome zabawy rozpoczynały się
modlitwą. Tam właśnie moja, teraz uświęcona matka, dzięki swemu
wdziękowi w tańcu, zyskała przydomek Samica Morsa.
Pod koniec 1875 roku miałem okazję odwiedzić Coyote, po drodze do
Mahala i wsiadłem do dyliżansu w Ghost Rock. Było tam czterech innych
podróżnych. Jakieś trzy mile za Nigger Head, osoby, które
zidentyfikowałem jako mego stryja Williama i jego dwóch synów,
zatrzymały dyliżans. Nie znalazłszy niczego w skrzyni pocztowej, zaczęli
przeszukiwać pasażerów. Wziąłem zaszczytny udział w tym
przedsięwzięciu - stając wraz z innymi, podniosłem ręce do góry i
pozwoliłem pozbawić się czterdziestu dolarów i złotego zegarka. Z mego
zachowania nikt nie mógł nawet podejrzewać, że znam dżentelmenów,
którzy urządzili to widowisko. Kilka dni później, gdy wróciłem do Nigger
Head i zażądałem zwrotu mych pieniędzy i zegarka, stryj i kuzyni
przysięgali, że nic nie wiedzą o całej sprawie i poczęli sądzić, że to ja z
moim ojcem ukartowałem całą sprawę, aby narazić na szwank dobre imię
gospody. Stryj William zagroził nawet otworzeniem konkurencyjnej
tancbu-dy w Ghost Rock. Jako że Odpoczynek Świętych nie cieszył się
zbyt wielką popularnością, stwierdziłem, że to z całą pewnością
doprowadziłoby do ruiny nasz interes, powiedziałem więc stryjowi, że
puszczę to w niepamięć, jeśli weźmie mnie do swego interesu i zachowa to
w tajemnicy przed moim ojcem.
Odrzucił tę uczciwą ofertę, doszedłem więc do wniosku, że lepiej
będzie jeśli umrze.
Moje plany co do tego wkrótce były już gotowe, wyjaśniłem je mym
rodzicom i zostałem usatysfakcjonowany ich aprobatą. Ojciec powiedział,
że jest ze mnie dumny, a matka przyrzekła, że chciaż jej religia zabrania
wzięcia udziału w odebraniu komuś życia, będę miał przewagę dzięki jej
modlitwom za mój sukces. Jako wstępne przedsięwzięcie mające na celu
zapewnienie mi bezpieczeństwa w przypadku odkrycia, rozpocząłem
praktykę, jako członek potężnej organizacji Rycerze Mordercy, i w czasie
kursu zostałem członkiem komandorii Ghost Rock. W dniu zakończenia
mej probacji, po raz pierwszy otrzymałem pozwolenie przejrzenia zapisków
zakonu i dowiedzenia się, kto do niego należy - wszystkie ryty inicjacyjne
prowadzone były w maskach. Wyobraźcie sobie moją radość, gdy czytając
listę członków stwierdziłem, że trzecim na niej jest nazwisko mego stryja,
który w istocie nawet był młodszym wicekanclerzem zakonu! To była
okazja przewyższająca me najśmielsze marzenia - do morderstwa mogłem
dodać niesubordynację i zdradę. To było to, co moja matka nazywała
„nadzwyczajną Opatrznością”.
W tym samym czasie zdarzyło się coś, co wypełniło kielich mej radości,
już wcześniej pełen po brzegi, tak że aż przelał się okrągłym wodospadem
błogości. Trzech mężczyzn, obcych w tej okolicy, zostało aresztowanych za
obrabowanie dyliżansu, w czasie którego to rabunku straciłem pieniądze i
zegarek. Zostali postawieni przed sądem i mimo mych wysiłków aby
oczyścić ich z zarzutów i zrzucić winę na trzech z najbardziej szanowanych
członków lokalnej społeczności Ghost Rock, skazano ich na podstawie
najprostszych dowodów. Morderstwo wydawało się teraz bezsensowną
psotą, tak jak tego sobie życzyłem.
Pewnego ranka zarzuciłem sobie Winchestera na ramię i poszedłem do
domu mego stryja, w pobliżu Nigger Head, zapytać ciotkę Mary, jego żonę,
czy jest w domu, dodając, że przyszedłem go zabić. Ciotka odparła z tym
swoim szczególnym uśmiechem, że tak wielu dżentelmenów biega za
swymi sprawami, a potem znika nie załatwiwszy ich, że musi wątpić w
moje dobre chęci w rzeczonej sprawie. Powiedziała, że nie wyglądam na
takiego, który mógłby kogokolwiek zabić, więc jako dowód moich dobrych
chęci, obniżyłem lufę mego karabinu i zraniłem Chińczyka, który akurat
przechodził koło domu. Powiedziała, że zna cały szereg rodzin, które
byłyby zdolne do tego rodzaju rzeczy, lecz Bili Ridley to koń innej maści.
Dodała jednak, że powinienem go znaleźć po drugiej stronie przełęczy, w
zagrodzie dla owiec; również to, że ma nadzieję, iż lepszy zwycięży.
Moja ciotka Mary była kobietą o najtrzeźwiejszym umyśle spośród
wszystkich mi znanych.
Znalazłem mego stryja na kolanach, zajętego zdejmowaniem skóry z
owcy. Widząc, że nie ma pod ręką pistoletu, nie miałem serca go po prostu
zastrzelić, więc podszedłem do niego, grzecznie się przywitałem i
uderzyłem go potężnie w głowę kolbą mej strzelby. Trafiłem doskonale i
stryj William legł jak długi na boku, a potem przetoczył się na plecy,
rozpostarł palce i zaczął drżeć. Zanim zdolny był ponownie stanąć na
nogach, chwyciłem nóż którego używał do zdejmowania skóry z owcy i
przeciąłem mu ścięgna. Wiecie bez wątpienia, że po przecięciu ścięgien
Achillesa facet nigdy już nie będzie mógł używać swych nóg - tak jakby ich
w ogóle nie miał. Cóż, przeciąłem je w obu kończynach i jeśli przeżyje,
będzie zdany na moją łaskę.
Gdy tylko zorientował się w sytuacji, powiedział:
„Samuelu, napadłeś na mnie i stać cię na wspaniałomyślność. Chcę cię
prosić tylko o jedno - zabierz mnie do domu i wykończ mnie na tonie
rodziny”.
Powiedziałem mu, że to naprawdę rzeczowe żądanie i zrobię tak, jeśli
pozwoli mi się wsadzić do worka po pszenicy - będzie łatwiej nieść go w
ten sposób i gdyby zobaczyli nas po drodze sąsiedzi, wywołałoby to mniej
komentarzy. Zgodził się z tym, poszedłem więc do stodoły po worek. Nie
pasował jednak do niego, był zbyt krótki i za szeroki, zgiąłem mu więc nogi
podciągając kolana pod brodę i zabrałem go w ten sposób, zawiązawszy mu
worek nad głową. Był ciężki, dlatego mogłem go nieść tylko na plecach i
potykałem się przez całą drogę, aż dotarłem do huśtawki, którą jakieś dzieci
zawiesiły na gałęzi dębu. Tu położyłem go i usiadłem na nim aby odpocząć,
a widok liny podsunął mi szczęśliwy pomysł. Po dwudziestu minutach,
ciągle w worku, huśtał się swobodnie, będąc przedmiotem igraszek wiatru.
Ściągnąłem linę, zawiązałem ściśle jeden jej koniec wokół worka, drugi
jej koniec przerzuciłem przez gałąź i podciągnąłem go na wysokość pięciu
stóp nad ziemię. Zawiązawszy drugi koniec liny także wokół worka,
miałem satysfakcję oglądać mego stryja zamienionego w olbrzymie,
doskonałe wahadło. Muszę dodać, że nie tylko on był świadom natury
zmian, jakim uległ w stosunku do otaczającego go świata. Przyznaję, że nie
sądziłem, aby miał zamiar trwonić mój cenny czas na próżne protesty.
Stryj William miał tryka, znanego z waleczności w całej okolicy. Był on
w stanie wiecznego wzburzenia. Jakieś głębokie rozczarowanie we
wczesnej młodości legło u podstaw tego zachowania i wydał wojnę całemu
światu. Można powiedzieć, że bódł wszystko, co znajdowało się w zasięgu
jego rogów, lecz nie okazywał natury i zakresu swej bojowej aktywności.
Cały wszechświat był jego przeciwnikiem. Metody walki tryka można było
określić mianem „balistycznych”. Walczył jak aniołowie i diabli,
przelatując w powietrzu jak ptak, opisując krzywe paraboliczne i spadając
na ofiarę dokładnie pod kątem, który pozwalał mu jak najlepiej
wykorzystać jego masę i szybkość. Jego szybkość, sądząc z tupotu kopyt,
była czymś niewiarygodnym. Widziano jak pokonał czteroletniego byka
jednym uderzeniem w guzowate czoło zwierzęcia. Nie oparł mu się żaden
kamienny mur, nie było dostatecznie mocnych drzew aby go zatrzymać;
roztrzaskiwał je na zapałki i profanował ich liściastą chwałę w pyle. Tego
skorego do gniewu i nieprzejednanego okrutnika - wcielenie błyskawicy -
potwora z największych głębin, zobaczyłem odpoczywającego pod
sąsiednim drzewem, śniącego o podbojach i chwale. Wydawało się
stosownym wezwać go na pole honoru, na którym zawiesiłem jego pana w
sposób opisany powyżej.
Ukończywszy przygotowania, wprawiłem wahadło z dobrotliwego
stryjaszka w delikatny ruch, a sam ukryłem się za niedaleką skalą,
podnosząc glos w ochrypłym, długim ryku, którego ostatnie, opadające
tony milkły w dźwiękach przypominających klnącego kota, dochodzących z
worka. W jednej chwili cudowna owieczka zerwała się na równe nogi i
objęła w lot wzrokiem sytuację militarną. Po chwili tryk ukazał się, bijąc
kopytami w ziemię o jakieś pięćdziesiąt jardów od huśtającego się
przeciwnika, który swym kołyszącym ruchem wydawał się zapraszać go do
bójki. Zobaczyłem, że nagle bestia pochyliła głowę ku ziemi, jakby pod
ciężarem swych nadzwyczaj wielkich rogów, potem niewyraźny, biały,
falisty pas wystrzelił w kierunku poziomym na jakieś cztery jardy, na
miejsce znajdujące się dokładnie pod przeciwnikiem. Wtedy uderzył ostro
do góry i zanim zniknął mi z oczu, usłyszałem straszliwe uderzenie i
przeszywający krzyk, a mój biedny stryj wystrzelił do przodu wyżej niż
gałąź, na której był zawieszony. Tu lina napięta się, hamując jego lot i
worek poleciał z powrotem na drugi koniec łuku. Baran opadł na ziemię,
zamieniając się na moment w stos nierozróżnialnych nóg, wełny i rogów,
ale pozbierał się i pochylił. Gdy jego przeciwnik zataczał łuk w dół,
potrząsał głową i grzebał przednimi nogami. Gdy stryj wracał, bestia
pochyliła głowę, jakby modląc się o zwycięstwo i ponownie wystrzeliła do
przodu, niewyraźnie widoczna jak poprzednio - wydłużony, biały pas,
zakończony ostrym podskokiem. Tym razem zaatakował z prawej, a jego
niecierpliwość była tak wielka, że uderzył przeciwnika zanim ten osiągnął
najniższy punkt swego luku. W rezultacie stryj począł zataczać poziome
kręgi. Ich promień równy był połowie długości liny, która, zapomniałem
powiedzieć, miała około dwudziestu stóp długości. Jego wrzaski,
wzmagające się podczas zbliżania i cichnące gdy się oddalał, czyniły
szybkość jego ewolucji bardziej oczywistą dla uszu niż dla oczu.
Najwidoczniej nie został jeszcze uderzony w czułe miejsce. Jego położenie
w worku i odległość od ziemi skłaniały tryka do atakowania jego nóg i
końca pleców. Jak roślina, która wbiła swe korzenie w jakiś trujący minerał,
mój biedny stryj umierał powoli, od nóg w górę.
Po drugim uderzeniu tryk nie wycofał się. Gorączka bitewna rozpaliła
jego serce, jego mózg został zatruty winem walki. Jak pięściarz, który w
złości zapomniał swej sztuki i walczy nieefektywnie w półzwarciu,
rozwścieczona bestia usiłowała dosięgnąć swego latającego przeciwnika
niezgrabnymi, pionowymi podskokami, gdy ten przelatywał nad jego łbem,
czasami istotnie udawało mu się uderzyć go lekko, lecz częściej nie trafiał
w pośpiechu. Lecz gdy impet osłabł i kręgi zataczane przez stryja
zmniejszyły swój promień i szybkość, przynosząc go bliżej ziemi, taktyka
ta dała lepsze rezultaty, powodując najwyższej jakości wrzaski, z których
bardzo się cieszyłem.
Nagle, jakby trąbki oznajmiły zawieszenie broni, tryk zaprzestał tych
czułości i odszedł, w zamyśleniu marszcząc nos, od czasu do czasu
zrywając kępkę trawy i powoli ją żując. Wydawało się, że zmęczony
podnieceniem wojennym postanowił przekuć swój miecz na lemiesz i
oddać się zajęciom pokojowym. Nieustannie oddalał się od pola chwały, aż
dotarł na odległość ćwierci mili od niego. Tam zatrzymał się, stojąc tyłem
do przeciwnika, żując trawę i drzemiąc. Widziałem jednak, że od czasu do
czasu lekko odwraca głowę, jakby jego apatia była bardziej udawana niż
rzeczywista.
W międzyczasie wrzaski stryja Williama osłabły i nie słychać było nic
poza długimi, cichymi jękami i od czasu do czasu wymawianym moim
imieniem. Wymawiał je błagalnym tonem, bardzo mile brzmiącym w moich
uszach. Najwidoczniej nie miał najmniejszego pojęcia, co się z nim działo i
był niewyobrażalnie przerażony. Gdy śmierć nadchodzi otoczona mgłą
tajemnicy, to naprawdę jest przerażające. Stopniowo oscylacje mego stryja
wygasły i w końcu zawisł bez ruchu. Podszedłem do niego, chcąc mu zadać
coup de grace, gdy nagle usłyszałem szybko po sobie następujące lekkie
wstrząsy gruntu, a odwróciwszy się w kierunku tryka, zobaczyłem długi
obłok pyłu zbliżający się w moim kierunku z niewiarygodną szybkością.
Przystanął na chwilę w odległości jakichś trzydziestu jardów i stamtąd
wzbiło się w powietrze coś, co w pierwszej chwili uważałem za wielkiego,
białego ptaka. Jego wzlot był tak gładki, łatwy i regularny, że nie
uświadomiłem sobie jego szybkości, pogrążony w podziwianiu jego
wdzięku. Do dziś dnia pozostało mi wrażenie, że był to powolny,
wyważony ruch. Tryk - gdyż on to był - musiał być podtrzymywany w
kolejnych stadiach swego lotu przez jakąś silę prócz własnego rozpędu, z
nieskończoną czułością i troską. Moje oczy śledziły jego lot z
niewymownym zadowoleniem, większym jeszcze przez kontrast z mym
poprzednim przerażeniem, gdy zbliżał się po ziemi. Szlachetne zwierzę
żeglowało, z głową pochyloną tak, że znajdowała się prawie między
kolanami, przednie nogi wyrzucił do tyłu, tylne nogi ciągnął za sobą jak
wzbijająca się w powietrze czapla.
Na wysokości czterdziestu lub pięćdziesięciu stóp tor jego lotu osiągnął
zenit, wydawało się, że zatrzymał się tam na chwilę, a potem, pochyliwszy
się nagle do przodu, nie zmieniając pozycji poszczególnych części ciała,
wystrzelił w dół zwiększając ciągle szybkość, przeleciał obok mnie z
dźwiękiem przypominającym wystrzał armatni i uderzył mego biednego
stryja prosto w czubek głowy. Uderzenie było tak przerażające, że złamało
mu nie tylko kark, ale zerwało także linę i ciało zabitego zostało
zmiażdżone pod ciężarem tego przer owczego meteorytu. Uderzenie
zatrzymało wszystkie zegary między Lone Hand a Dutch Dań, a profesor
David-son, wybitny autorytet w dziedzinie sejsmologii, który akurat
znajdował się w tej okolicy wyjaśnił szybko, że drgania ziemi przenosiły się
z północy na południowy zachód.
Biorąc to wszystko pod uwagę, nie mogę powstrzymać się od myśli, że
artystyczne okrucieństwo zamordowania przeze mnie stryja Williama nie
miało sobie równych.