Edmund Niziurski
Szkolny lud, Okulla i ja
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”
Warszawa 1988
Wydanie III
Spis treści
ROZDZIAŁ I – I ZNÓW MIESZAM SIę W NIE SWOJE SPRAWY
ROZDZIAŁ II – KLIPS
ROZDZIAŁ III – CZY KONIECZNIE MINUS SZEść?
ROZDZIAŁ IV – DOBRY JEST NASZ BRAT OBARA
ROZDZIAŁ V – TESTY, IZMACJE I PULPETACJE
ROZDZIAŁ VI – ZAGADKOWA AFERA TANDEMU
ROZDZIAŁ VII – WARIANT ZERO
ROZDZIAŁ VIII – CZY MUSIAŁEM RATOWAć KUGLEWICZA?
ROZDZIAŁ IX – IDę NA ODSTRZAŁ
ROZDZIAŁ X – DALSZY CI¥G SPRAWY KUGLEWICZA
ROZDZIAŁ XI – AMSTERDAM POMśCIMY
ROZDZIAŁ XII – CYRKOMANIA
ROZDZIAŁ XIII – PRZEŻYWAM WSTRZ¥S LUDYCZNY
ROZDZIAŁ XIV – JAK WZBUDZIŁEM DRESZCZ GOGICZNY
ROZDZIAŁ XV – śPI¥CA KRÓLEWNA
ROZDZIAŁ XVI – DZIWNE ZDARZENIE NA SIEKANCE
ROZDZIAŁ XVII – UCIECZKA CZY POśCIG?
ROZDZIAŁ XVIII – śLEDZTWO
ROZDZIAŁ XIX – AKCJA W SAMOTNYM DOMU
ROZDZIAŁ I
I ZNÓW MIESZAM SIę W NIE SWOJE SPRAWY
Arek spóźniał się jak zwykle. Już od pół godziny czekałem na niego niecierpliwie na ławce przy
korcie Osiedla
Zachodniego. Od samego począ tku
podejrzewałem, że umówiony czas spotkania jest nierealny. O siódmej rano ten nicpoń śpi
jeszcze jak zabity i w
żaden sposób nie może być
na chodzie. O siódmej rano może najwyżej być szarpany za ucho i wycią gany z betów przez
przedwcześnie
otyłą osobę w kwiecistym szlafroku i
z głową najeżoną strasznymi papilotami, która to osoba ma nieszczęście być jego matką a
moją ciotką .
Dlatego jeszcze wczoraj wyraziłem wą tpliwość, czy pora spotkania jest odpowiednia i czy nie
kłóci się z jego
stylem życia.
— To prawda — odrzekł bez żenady — ale właśnie tak się składa, że od jutra zmieniam styl.
Od dwóch lat to słyszę, lecz doprawdy trudno z nim było dyskutować. W końcu to ja zmieniłem
miejsce
zamieszkania, to ja przenoszę się do tej
nieszczęsnej szkoły pod wezwaniem Narcyzy, to ja proszę go o parę informacji o tej budzie,
abym nie czuł się
zupełnie zagubiony.
No, więc czekałem cierpliwie. Nadszedł wreszcie zasapany i spojrzał nerwowo na zegarek.
— Niestety mamy bardzo mało czasu i nie zdą żę cię we wszystko wtajemniczyć. Więc tylko
ogólnie. Najpierw
weź to — wycią gną ł z teczki kilka zabazgranych
arkusików papieru. — Tu masz plan orientacyjny budy — żebyś nie błą kał się jak osesek, a tu
mały „katalog”
wszystkich gogów. Naszkicowałem
z grubsza ich wyglą d. Niebezpiecznych ują łem w ramki...
— Ależ to... karykatury! — zauważyłem.
— Po prostu uwydatniłem cechy, po których najłatwiej ich rozpoznać. Przy każdym krótka
notka. Wszystko
zmieściłem na połowie kartki. Możesz
ją trzymać w mankiecie... A tu masz nazwiska najbardziej niebezpiecznych typów w twojej
klasie. Najgorszych
podkreśliłem na czerwono.
— Męccy? — przeczytałem zaskoczony. — Ci bracia?
— Znasz ich?
— Oszukali mnie raz na znaczkach.
— Tylko raz?
— Tak.
— A potem?
— Widziałem ich tylko z daleka, jak bili Zygę.
— Nie wtrą całeś się?
— Byłem trzymany przez dwu goryli po drugiej stronie alei.
— To dobrze. Chyba cię nie poznają — powiedział Arek. — Niebezpieczny jest także Kocio.
— Kocio?
— Konstanty Kocemba z szajki Ciesielskiego, wiesz, słyszałeś chyba o Ciesielskim. Robi
zawsze dużo
zamieszania na meczach. Uważają go za znawcę
piłki, bo ma brata trenera. Niebezpieczny fanatyk piłkarstwa. Kocio też. Do tego jest duży i
silny i lubi się
popisywać siłą . I uważaj na Wyrzka!
— Też atleta?
— Nie, to gnój, co skarży i donosi. Ale najbardziej niebezpieczny jest Złośliwy Miecio.
— Jak go poznam?
— Trudno go opisać, bo niczym się nie wyróżnia... na zewną trz. No, taki zwyczajny. Do tego
zmienia co trochę
wyglą d, inaczej się ubiera i w ogóle.
Będzie się chciał na pewno z tobą przywitać i poda ci rękę. Ale ty w żadnym wypadku nie
przyjmuj!
— Dlaczego?
— Bo to jest jego stary numer. Ma w ręce kolec. Zupełnie nic nie widać, a on między palcami
ma ukryty kolec.
Facet go ściska za rękę i wije się
z bólu. A Złośliwy Miecio śmieje się zadowolony.
— Obrzydliwy szczeniak! Co za poziom! — skrzywiłem się.
— Tak, facet jest nie na poziomie.
— A kto jest na poziomie?
— Na poziomie jest Suplicjusz, ale nic ci to nie da. On koleguje tylko z ksią żkami...
— Kujon?
— Geniusz. On ma cały program szkolny w małym palcu.
— Faktycznie, to raczej nie dla mnie — przyznałem samokrytycznie. — No, a inni?
— Masz ich zapisanych na tej kartce. Ja naprawdę nie mam czasu — spojrzał niecierpliwie na
zegarek.
— No, to tylko krótko o gogach. Zacznij od dyrektora — zaproponowałem.
— Dyrektor Rumpel się nie liczy — powiedział Arek. — On nie zajmuje się pojedynczymi
uczniami.
— A co robi?
— Wykańcza szkołę.
— W jakim sensie?
— W starym i dobrym sensie tego słowa. Naszej budzie brakuje jeszcze dużo rzeczy.
Pracownie nie urzą dzone.
Sala gimnastyczna nie gotowa...
Tak, że dyra praktycznie masz z głowy. Natomiast strzeż się Okulli!
— Kto zacz?
— Wicedyrektorka. Podobna do kobry i równie jadowita. Naprawdę nazywa się Renata
Okulczycka. Groźny jest
także Trą baczewski, nasz chemik,
zwany popularnie Trą bą .
— Dlaczego groźny?
— Z powodu sinusoidy psychicznej. Ma niebezpieczne zafalowania, przypływy i odpływy
energii. Bardzo
męczą cy facet. Raz jest roztargniony,
półprzytomny, aż się prosi, żeby mu chodzić po głowie, to znów popada w niezdrową
nadczynność gogiczną .
Jedno jest pewne. Facet nauczy cię chemii.
Poza tym jest sprawiedliwy. Aha, jeszcze jedno. To też może ci się przydać. Trą ba kocha się
od dwóch lat w
pani Rosińskiej od przyrody, czyli Szufli,
ale bez wzajemności, bo Szufla woli Geparda. Tak nazywamy pana Soczewiaka od wuefu. Ma
wyglą d
chorowity, ale nie próbuj z nim żadnych sztuczek.
Na Geparda nie ma mocnych... Uważaj także na fizyka Ostańko. To typ maniakalny. Może cię
zadręczyć na
śmierć, jeśli uzna, żeś wart „radosnej
męki uczenia”, więc miej się na baczności, chyba że lubisz „radosne męki”...
— A dajże mi spokój — wzdrygną łem się. — Jedźmy dalej.
— Nie ma po co. Dalej jest mdło. Kocia od geografii jest mdła. Ciemiężny od historii jest mdły,
Rubaszko jest
mdły. Zresztą i Szufla jest mdła,
nie wiem, co Gepard w niej widzi. To byłoby chyba wszystko.
— A tak ogólnie?... Da się żyć?
— Ogólnie, to źle trafiłeś. Najgorsza klasa w budzie. Okropne typy. Dlatego przeniosłem się w
tym roku do
siódmej c na drugie piętro. A cóż
dopiero ty z tym swoim pechem. Żal mi cię. Będziesz tam nie tylko frycem, będziesz tam
czarnym robolem,
zobaczysz!
— To co mi radzisz?
— Najlepiej nie zbliżaj się na razie do nikogo, do nikogo sam nie zagaduj i nie mieszaj się do
niczego. Choćby
cię rą czka nie wiem jak swędziała,
nie sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Ograniczamy się do bezpośredniego pola widzenia...
— Adam Mickiewicz radził inaczej — zauważyłem przytomnie.
— Adam Mickiewicz nie był nowym w budzie u Narcyzy, ty jesteś, więc pamiętaj: uszy po
sobie, oczka
skromnie spuszczone. Inaczej napytasz sobie
biedy i podpadniesz z miejsca.
* * *
Starałem się przestrzegać tych przykazań. W szkole kryłem się po ką tach i nie reagowałem na
zaczepki. Ale w
duchu przeklinałem Arka. Bo
właśnie tym dziwnym zachowaniem zwróciłem uwagę klasy. Od razu nazwali mnie „Dzikusem”
i zaczęli robić
sobie ze mnie zabawę. „Chodźcie,
chłopaki, zobaczcie, przyprowadzili Dzikusa! Chodź, Dzikus, pokaż się. Czemu się tak
kryjesz? Nie ugryziemy
cię! Tu sama kulturalna młodzież.
I mamy wysoko rozwiniętą świadomość klasową ... Chodź, uświadomimy cię nieco!”
I wszyscy śmiali się, tylko dwu się nie śmiało. Jeden czytał zawzięcie gazetę. Spojrzałem do
notatek Arka. To
pewnie ten Suplicjusz, intelektualista,
najlepszy uczeń w klasie. A drugi — to sympatyczny, nieśmiały chłopczyna z obandażowanym
uchem. Podszedł
do mnie i poklepał mnie po ramieniu,
jakby chciał dodać mi otuchy.
— Nie przejmuj się. Oni tak z każdym na począ tku — powiedział. — Jak przetrzymasz do
jutra, wszystko się
ułoży.
— Ba, ale czy przetrzymam? — wyraziłem wą tpliwość.
— Pomogę ci — zaofiarował się. — Zawrzyjmy przyjaźń i sztamę.
Podał mi rękę. Uścisną łem ją mocno i krzykną łem głośno z bólu.
No, więc stało się. Mimo przestróg Arka, dałem się podejść Złośliwemu Mieciowi i nabrać na
jego słówka. Cała
klasa pokładała się ze śmiechu, a
ja patrzyłem ze zgrozą na moją rękę, z której wolno spływały kropelki krwi. Ze zgrozą i
upokorzeniem.
Ale nagle wszyscy umilkli, bo zjawili się Męccy. Nie pytają c o nic, Duży Męcki od razu strzelił
Złośliwego
Miecia w ucho.
— Wiesz za co? — zapytał.
— Nie wiem...
— Nie lubię, jak się powtarzasz. Dbaj o repertuar.
Złośliwy Miecio wycofał się spiesznie, mierzą c Męckich ponurym spojrzeniem.
— To twoja pierwsza szansa — mrukną ł do mnie Suplicjusz obserwują c zajście zza gazety. —
Oni nie cierpią
się wzajemnie. Wykorzystaj to.
Ale ja wolałem nie wykorzystywać tej szansy. Zdegustowany powlokłem się do biblioteki na
drugim piętrze,
pożyczyłem pierwszy tom Wielkiej
Encyklopedii Powszechnej i zaszyłem się z nim w najbardziej ustronnym miejscu tego
szlachetnego przybytku.
W ten sposób wszystkie przerwy
miałem z głowy. Bałem się tylko, czy coś nie wydarzy się na lekcjach, ale szczęśliwie nic się
nie wydarzyło.
Kocia od geografii była mdła,
Ciemiężny od historii był mdły, Rubaszko od polskiego był mdły — a wszyscy jacyś senni, o
mało co nie
pospaliśmy razem z nimi. Rzecz jasna
okoliczność ta była dla mnie nadzwyczaj pomyślna. Po prostu nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
Już myślałem, że
ten pierwszy dzień u Narcyzy mam
z głowy, aż tu nagle... Lecz to warto opowiedzieć nieco dokładniej i po kolei.
* * *
Otóż wszystko zaczęło się po lekcjach.
Szkoła była już na pół opustoszała. Tylko na korytarzach, na różnych piętrach, uwijały się
grupy porzą dkowe
zamiatają c, odkurzają c i froterują c.
Monotonne buczenie odkurzaczy i elektroluksów co trochę zagłuszały ryki rozbawionej
młodzieży i śmiech. Po
piętrach biega Gepard, ucisza
i kontroluje, ale podobno o czwartej ma masaż, więc zaraz sobie pójdzie. Nie musiał nikt mi go
przedstawiać.
Od razu go poznałem. Jest taki
jak na karykaturze Arka. Malutka, krótko ostrzyżona główka, zapadłe policzki, długie nogi,
zgarbione plecy.
Staram się nie zwracać jego uwagi
i na razie mi się udaje. A swoją drogą trzeba mieć wyją tkowego pecha, pierwszy dzień w nowej
budzie i od razu
trafiam na dyżur. Sprawdziły się
czarne proroctwa Arka. Mnie jako nowemu przypadła oczywiście najgorsza robota. O
dopuszczeniu do sprzętu
mechanicznego nie ma mowy. Służę
do wynoszenia śmieci klasowych. Biegam tam i z powrotem po schodach, podczas gdy Męccy
bawią się
odkurzaczem. Udają , że odkurzacze i froterki
to sprzęt wojskowy. Już urzą dzają potyczki w korytarzu. Po obstrzale artyleryjskim przystępują
do ataku na
szczotki i ścierki. Pół klasy bawi
się z nimi. Już są na końcu korytarza. Wielka bitwa Pod Gablotami kończy zwycięską
batalię... w sposób chyba
raczej nie zaplanowany przez
żadną ze stron walczą cych. Właśnie przechodziłem z kubłem pełnym śmieci z gabinetu
wychowania
plastycznego, gdy usłyszałem jękliwy brzęk
tłuczonej szyby. Spojrzałem. To poleciała szyba ze ściennej gabloty sportowej. Chyba Duży
Męcki w zapale
bitewnym wymachują c szczotką rą bną ł
o szklane wieko gabloty. No i stało się.
Bitwę natychmiast przerwano. Gdyby to jakaś inna gablota. Ale gablota sportowa była oczkiem
w głowie nie
tylko połowy młodzieży, ale i grona
nauczycielskiego z dyrektorem Rumplem na czele, nie mówią c oczywiście o Gepardzie, który
miał nad nią
pieczę. Toteż nastą piła ogólna konsternacja
i, rzec by można, osłupienie. Wszyscy zastygli w miejscu i nasłuchiwali ze strachem, kiedy
odezwie się Gepard.
Ale on się szczęśliwie nie
odzywał. Nie słyszał? Czy już go nie było? Po krótkiej, cichej dyskusji Męccy zdjęli gablotę i
ustawili ją na
parkiecie opartą o ścianę, a następnie
wycią gnęli gwóźdź z muru.
— Pamiętajcie — zagrozili wszystkim. — Wersja jest taka: gablota sama spadła i potłukła się.
Gwóźdź nie
wytrzymał drgań. Były wibracje naturalne
od odkurzaczy i froterek. Wytworzyło się pole magnetyczne... Nałożyły się fale dźwiękowe i
spowodowały
szarpnięcie akustyczne...
Do reszty osłupiałem słuchają c tych naukowych wywodów. Moja mina nie spodobała się
Małemu Męckiemu, bo
popatrzył na mnie podejrzliwie i
mrukną ł:
— Co się tak gapisz?! Zmiataj na dół z tym kubłem i ani słowa nikomu, bo zdefasonuję ci
mordę! Pamiętaj,
Dzikus! I każdemu innemu, kto wsypie,
zrobimy to samo! A teraz już was nie ma!
Nie miałem zamiaru podporzą dkować się temu typkowi, ale zostałem dosłownie zepchnięty ze
schodów przez
czmychają cą tłuszczę.
Gdy trzy minuty potem wdrapałem się ponownie na górę, już nikogo przy gablocie nie było
oprócz znanego
skarżypyty Wyrzka, który właśnie wypełzł
ostrożnie zza są siedniej szafy.
— Co teraz będzie? — zapytałem.
— Nic — wzruszył ramionami.
— Męccy poszli po szklarza?
— E tam.
— Sami wprawią ?
— Coś ty!
— Nie rozumiem. Zostawią tak, jak jest?
— No chyba.
Niemrawo wzią łem się do sprzą tania potłuczonego szkła, którym zasypana była podłoga.
Wyrzek spojrzał na
mnie ni to zdumiony, ni przerażony.
— Zostaw — warkną ł.
— Dlaczego? Przecież można się pokaleczyć.
— Zostaw — powtórzył. — Będzie na ciebie, że ty stłukłeś. Wiejmy lepiej jak oni... —
pocią gną ł mnie, ale w tej
samej chwili rozległ się tupot
kroków i wbiegła grupa Ciesielskiego, która sprzą tała pobliskie pracownie.
— Patrzcie, gablota!
— Poszła w drobny mak!
— To wy? — spojrzeli na nas podejrzliwie.
— Nie, to nie my — zasapał Wyrzek. — My tylko patrzymy...
— Jak nie wy, to kto?
Wyrzek już otworzył usta, ale widać przypomniał sobie groźbę Męckiego, bo wydał tylko
nieartykułowany
dźwięk. Zresztą grupa już go nie słuchała,
bo właśnie podbiegł sam Ciesielski.
— Palimy Jacka Bankiera! — krzyczał z daleka.
Nie zrozumiałem w pierwszej chwili. Dopiero potem zorientowałem się, że gablota poświęcona
jest w całości
piłkarstwu. Same wycięte z gazet
i czasopism ilustrowanych zdjęcia piłkarzy, fragmentów meczów, a w środku duża fotografia
zamyślonego,
znanego trenera, Jacka Bankiera.
— Palimy Jacka Bankiera — powtórzyli chłopcy.
— Ale za co?! — zdumiałem się.
Nikt jednak nie kwapił się z odpowiedzią . W ogóle nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy
obserwowali
Ciesielskiego, który z dziwnym uśmiechem
na twarzy wyrwał z planszy gabloty fotografię trenera i wymachują c nią ponad głowami
kolegów, zarżał:
— Zapałki! Kto ma zapałki?
— Zwariowali?! Naprawdę chcą go spalić?! — wykrztusiłem.
— Chyba tak — mrukną ł Wyrzek. — Założyli się, że drużyna Bankiera nie poniesie żadnej
porażki w meczach
towarzyskich za granicą aż do samego
Mundialu.
— To fanatyzm!
— Oczywiście. Ale przegrali zakład i muszą ... no... muszą spalić Jacka Bankiera.
— Idiotyczne zakłady. Panowie, zastanówcie się — próbowałem apelować do Ciesielskiego i
jego grupy, ale
gdzie tam. Już mu podali zapałki,
już ktoś przytrzymał ilustrację, a Ciesielski nie bez przyjemności przyłożył płoną cą zapałkę do
podobizny
znakomitego trenera. Buchną ł
płomień. Ciesielski rytualnym gestem rozsypał popiół po głowach fanatyków, otrzepał
ostentacyjnie ręce i na
tym ceremonię skończono.
Z gromadnym rykiem stado Ciesielskiego opuściło korytarz.
— Ale będzie draka! — Wyrzek oblizał wargi, jakby już smakują c czekają cą go przyjemność.
— Teraz już
dostaną za swoje.
— Myślisz?
— A ja im przyłożę gwóźdź do trumny.
— Ty?
— Powiem Szufli — Wyrzek znów oblizał wargi i oczy mu się zaświeciły. — O Męckich i o
nich. Wszystko
powiem.
— Nie zrobisz tego — zamruczałem.
— Powiem — sapał Wyrzek. — Nie zależy mi. I tak będzie na mnie, czy poskarżę, czy nie.
Zawsze na mnie
zwalają .
— Przecież skarżysz — powiedziałem.
— Ja?
— Ty. Może się wyprzesz?
— Nie. To fakt, czasem skarżę. Ale nie zawsze.
— No, to oducz się.
— Ale jutro i tak mnie obiją .
— Obronię cię.
Wyrzek spojrzał na mnie.
— Raczej wą tpię, czy potrafisz.
— Przekonasz się jutro — warkną łem. — A teraz pryskaj. Ten pan od wuefu tu się kręci, nie
chciałbym, żeby
cię widział.
— Soczewiak?
— Tak. Soczewiak. Słyszę jakieś kroki.
Na wzmiankę o Soczewiaku Wyrzek natychmiast wzią ł nogi za pas.
Ale to nie był Soczewiak. Z głębi korytarza biegło dwu korniszonów. Jeden ze ścierką i butelką
siluksu do
czyszczenia szyb, a drugi z kubłem
wody. Poznałem ich kiedyś podczas moich krótkich zresztą występów w sekcji gimnastycznej
klubu. Ten
mniejszy ze ścierką , czarny jak Cygan,
to był niejaki Pigment, jego prawdziwego nazwiska nie znałem, a ten drugi z kubłem, krępy
głowacz w pasiastej
marynarskiej koszulce, nazywał
się Kicuch. Chodzili do siódmej b w tej budzie i obaj cierpieli z powodu swojego nikczemnego
wzrostu. Biedacy
wierzyli, że intensywne ćwiczenia
na przyrzą dach, a zwłaszcza długotrwałe zwisy na drabinkach dodadzą im po parę
centymetrów.
Na widok stłuczonej gabloty najpierw zastygli obaj nieruchomo, a potem Pigment wydał dziki
zwierzęcy krzyk
rozpaczy, doskoczył do pustych
ram, osuną ł się na kolana i zaczą ł się kiwać do samej ziemi w jakimś zapamiętaniu, dosłownie
walił głową w
podłogę jak człowiek wschodu
biją cy w meczecie pokłony.
— Co ty wyrabiasz?! — dopadłem do niego i próbowałem go podnieść, ale był ciężki jak ołów.
— Zostaw go — mrukną ł uśmiechnięty Kicuch i mrugną ł okiem, jakby mnie brał na świadka
dobrego ubawu.
— Co mu się stało? — zapytałem.
— Przygnębiło go to — wyjaśnił Kicuch wskazują c na gablotę.
— Ale żeby aż tak?!
— On jest dyżurnym, to znaczy strażnikiem tej gabloty. Beknie za to...
— Człowieku — zwróciłem się do Pigmenta — czemu się tak przejmujesz? To przecież nie
twoja wina. To
zrobili Męccy i Ciesie. W razie czego poręczymy
za ciebie.
Pigment przestał się kiwać i podniósł głowę. Miał czarne i piekielnie smutne oczy.
— To nic nie da. Jesteś nowy i nie wiesz — jękną ł. — Jestem na obserwacji.
— Na jakiej obserwacji? — zdumiałem się.
— Pan Soczewiak mnie obserwuje.
— Wcią ż nie rozumiem.
— Posłuchaj — wtrą cił się Kicuch — u nas tak jest: jak nie mogą dać sobie rady z uczniem, to
go odsyłają do
Soczewiaka.
— Dlaczego do Soczewiaka?
— Bo on z każdym daje sobie radę, bo chłopcy go się boją , mówią , że był wychowawcą w
poprawczaku. Więc
odsyłają do Soczewiaka, a on bierze skazańca
do galopu...
— I... i co mu robi? — dopytywałem.
— No, niby nic poza... poza regulaminem. Tylko mówi do ciebie: „Jesteś u mnie na obserwacji.
Wiesz, że ja
umiem obserwować”. I wpatruje się
w ciebie nieruchomo żółtymi oczkami jak gepard i ma takie spiczaste uszy i krótkie włosy na
sztorc. A tobie
skóra cierpnie. A potem wyznacza
ci „pracę społeczną ” do wykonania. Właśnie jemu wyznaczył czyszczenie i pilnowanie tej
gabloty.
Pigment pocią gną ł nosem i jękną ł:
— Tak... Ona już raz była stłuczona i Gepard... to jest pan Soczewiak powiedział, że mam jej
strzec jak oka w
głowie i... i że czyni mnie o... osobiście
od... odpowiedzialnym, bo... bo z trudem ją wywalczył u Okulli, bo Okulla nie znosi piłkarzy i
chciała tę gablotę
przekazać esperantystom...
I jak się coś stanie gablocie, to pójdę do konia. Tak powiedział.
— Do konia? Jak to?
— Do konia gimnastycznego. Będę musiał skakać przez konia. Na wuefie. Przez konia i na
konia, z nogami tak i
tak... na różne sposoby. Wiesz,
ile jest ćwiczeń na koniu? A ja mam krótkie nogi! — Pigment patrzył na mnie z prawdziwym
przerażeniem w
oczach. — No, powiedz, Kicuch, czy
ja mogę te... te wszystkie ćwiczenia?
— Choćby ze skóry wyskoczył, nie potrafi — przyznał Kicuch. — Bo Gepard zadaje coraz
trudniejsze, aż w
końcu każdy wysiada, rozbija się o konia,
przewraca, spada, a cała klasa ma ubaw. Rozumiesz teraz, dlaczego zapisaliśmy się w klubie
do sekcji
gimnastycznej. Myślałeś pewnie, że
chodzi nam o wydłużenie ciała... Nie. Nam chodziło przede wszystkim o zaprawę. Żeby
Gepardowi nie było
łatwo niszczyć nas przed klasą . Rozumiesz?
Skiną łem głową . Rozumiałem. Wiadomo, że na wuefie można ośmieszyć najbardziej
poważnego i mą drego
człowieka, udowodnić mu niedołęstwo,
pogrą żyć w otchłań upokorzenia i wstydu, unicestwić! Jeszcze jak się ma takie nędzne
parametry cielesne jak
Pigment! I nic nie można zrobić
Gepardowi, ani poskarżyć się. ćwiczenia na koniu są w programie i Gepard zawsze może
powiedzieć, że tylko
przerabiał program.
— Masz rację, Pigment — mrukną łem. — To fatalne. W tej sytuacji faktycznie możesz
podpaść Gepardowi z tą
gablotą , ale co ja mogę zrobić.
Chyba, że... — urwałem nagle i rozejrzałem się po korytarzu.
— Masz jakiś pomysł? — Pigment ożywił się. W jego bezdennie czarnych i smutnych oczach
zabłyszczało
światełko nadziei.
— Można by zamienić gabloty — bą kną łem. — Jeśli któraś jest pusta...
— Żadna nie jest pusta. Już sprawdziłem — zachichotał Kicuch, jakby go to bardzo bawiło.
Zdenerwował mnie.
— Czemu się głupio śmiejesz?
— Ja śmieję się? Nic podobnego! — zaprzeczył gwałtownie.
— Co teraz będzie?... — jęczał Pigment. — Co teraz będzie? — W oczach miał autentyczne
łzy.
— Uspokój się. Do jutra daleko. Na pewno coś wymyślimy — pocieszałem go, ale sam nie
wierzyłem w to, co
mówię.
— A jak Gepard przyjdzie?
— Nie musi przyjść.
— Już idzie! — sykną ł Kicuch.
Pigment zastygł w miejscu. Od strony schodów istotnie dały się słyszeć sprężyste kroki.
— To on! — pisną ł Kicuch do struchlałego Pigmenta. — Przyszedł cię skontrolować!
— Tak... to on! Jestem pod obserwacją — wybełkotał Pigment i rzucił się do ucieczki w głą b
korytarza.
Wzruszyłem ramionami. Za bardzo histeryzuje, to fakt, stracił zupełnie głowę, ale nie da się
zaprzeczyć, że
wpadł w niezłą kabałę. A potem
pomyślałem, że niepotrzebnie roztkliwiam się nad Pigmentem. Co mnie obchodzi Pigment i
jego gablota?
Jestem nowy w tej pieskiej szkole.
Mam dość własnych kłopotów.
W tym momencie napotkałem kpią cy wzrok Kicucha. Stał, żuł gumę i uśmiechał się pod
nosem. Rozzłościł mnie
ten jego uśmiech.
— Ty też zmykaj — warkną łem.
— Ja? Dlaczego? — Kicuch nie miał ochoty.
— Bo nie podobasz mi się!
— Ja?
— Zmiataj! No już! — odepchną łem go.
Wą tpię czy by mnie usłuchał, gdyby na korytarzu pojawił się rzeczywiście pan Soczewiak,
Kicuch był zbyt
lepny i ciekawy, ale zamiast Soczewiaka
pojawił się niespodziewanie Złośliwy Miecio. Na jego widok Kicuch skrzywił się z niesmakiem i
wycofał już
bez wahania.
— Ską d się tu wzią łeś? — zapytałem Miecia.
Miecio przystaną ł w bezpiecznej odległości niepewny moich intencji.
— Byłem w gabinecie lekarskim. Zmieniali mi opatrunek ucha — wyjaśnił. — Słyszałem jakieś
wrzaski, więc
przybiegłem.
— Bardzo słusznie — zauważyłem. — Chodź, nie bój się.
Miecio wcią ż miał opory.
— No, chodź, nic ci nie zrobię, słowo. Obejrzysz sobie — wskazałem na gablotę.
Miecio posuną ł się dwa kroki i wlepił wzrok w obiekt.
— Teraz wszystko rozumiem. Palili Jacka Bankiera? — Uśmiechną ł się krzywo i poprawił sobie
nowy
opatrunek na uchu.
— Dobrze kojarzysz — powiedziałem.
Miecio posuną ł się znów o krok.
— Już się mnie nie boisz? — zapytałem.
Potrzą sną ł głową .
— Czuję, że mi przebaczyłeś — oglą dał sobie paznokcie. — Dobrze czuję?
— Masz znakomite czucie — powiedziałem.
— No, to sztama — wycią gną ł rękę, ale ja cofną łem moją dłoń jak oparzony.
Miecio roześmiał się.
— Tobie się zrobił odruch, Dzikus!
— Możliwe — rzekłem chłodno.
— To ci przejdzie — powiedział Miecio — jak popracujemy razem.
— Popracujemy? Ja z tobą ?
— Właśnie. Coś mi przyszło do głowy — Miecio wpatrywał się w gablotę. — Ty, Dzikus,
robimy kawał?
Postanowiłem być czujny.
— Planujesz jaką ś złośliwość? — zapytałem.
— Jasne, że złośliwość.
— Ale dlaczego ze mną ?
— Żebyś się mógł odprężyć. Miałeś ciężki dzień, Dzikus. Chodź.
Spojrzałem na niego nieufnie i cofną łem się o krok. Uśmiechną ł się zadowolony.
— Teraz ty się mnie boisz?
— Powiedzmy... nie wierzę ci — sprecyzowałem.
— Piekielnie stałeś się podejrzliwy. Ale przesadzasz, Dzikus.
Wzruszyłem ramionami.
— To chyba zrozumiałe. Po tym, jak ze mną postą piłeś.
Miecio zrobił poważną minę.
— Nie bą dź śmieszny — powiedział. — Jestem tylko raz na dzień złośliwy. Słowo. Już nic ci
nie grozi z mojej
strony. Możesz spytać Arka. Dziwię się,
że nie powiedział ci. No, więc chodź.
Pocią gną ł mnie do gabloty.
— No, więc co o tym myślisz?
— Gepard się wścieknie — zauważyłem.
— Nie przejmujesz się chyba Gepardem?
— Ale beknie za to ktoś niewinny. Wiesz, kto odpowiada za tę gablotę?
— Wiem. Pigment. On jest u Geparda na obserwacji. Ale do rzeczy, Dzikus. Masz jakiś
ciekawy pomysł?
Milczałem. Pamiętałem o przestrogach Arka.
Złośliwy Miecio pokiwał z politowaniem głową .
— Żal mi cię. Wyglą dasz całkiem do rzeczy, a pomysłu nie masz za grosz. Ty byś zmarnował
najlepszy
materiał. Taka szansa wpada ci w ręce, a
ty nie wiesz, co robić. Ale ja cię nauczę. Posłuchaj. Kawał najlepiej wychodzi na zasadzie
kontry. Jaka może być
w tym wypadku najlepsza
kontra? To proste. Spalili wspaniałego Bankiera? No, to my wywieszamy jeszcze
wspanialszego... Co ty na to?
— Niezłe — powiedziałem. — Gdyby jeszcze wstawić szkło...
— Czekaj! — przerwał mi. — To nie wszystko. Sam Bankier nie załatwi sprawy, ale Bankier w
otoczeniu
Męckich?
— Jak to w otoczeniu?
— Wiesz, ja lubię robić różnym typom specjalne zdjęcia, jak nie widzą . Napstrykałem tego
całą masę. Pokażę ci
kiedyś w albumie. Mówię ci,
boki zrywać! Męckim zrobiłem też. Kapitalnie wyszli...
— Co ty knujesz? — zaniepokoiłem się.
— Zaraz, chwileczkę, jeszcze nie skończyłem — cią gną ł Miecio ze złośliwym uśmiechem. —
Mam także fajne
zdjęcia Ciesiów. Gdyby je odpowiednio
spreparować... Posłuchaj, to by wyglą dało tak: pośrodku wielka fotografia roześmianego Jacka
Bankiera, a
dookoła niego wianuszek malutkich
Ciesiów, którzy go wielbią , którzy klaszczą , którzy proszą o autograf, podskakują , tańczą ... I
jeszcze zdjęcia
Męckich. Tych nie potrzebuję
nawet preparować. I bez tego są w sam raz! Ale będzie ubaw, jak zobaczą . Najpierw osłupieją
z wrażenia, a
potem krew ich zaleje. Mówię ci,
czegoś podobnego jeszcze nie było w tej budzie.
— Nie rób tego! — warkną łem.
— Co? — Miecio nie zrozumiał w pierwszej chwili.
— Żadnych zdjęć prócz Jacka Bankiera! Rozumiesz?!
— Co ty?! — zdziwił się. — Nie chcesz skontrować tych kojotów?
— Ja ich skontruję, a potem oni skontrują mnie. Dziękuję. Jestem nowy i nie chcę im
podpadać.
— Nie muszą wiedzieć, że to ty...
— Widzieli mnie przy gablocie i Kicuch potem mnie widział. Nie, Mieciu, Bankier musi być
sam!
Miecio skrzywił się.
— Jeśli sam, to przynajmniej niech mówi: „A kuku” — zaproponował minorowym głosem.
— „A kuku”? Jak to sobie wyobrażasz? — zdziwiłem się.
— Tak jak w komiksie. Będzie wychodzić mu z ust w postaci chmurki. Wiesz, taki napis.
— Chcesz to przylepić?
— A co, zły pomysł?
— Może być... — zgodziłem się bez entuzjazmu. — Tylko trzeba jeszcze wstawić nową szybę
do tej gabloty.
— To nic trudnego — powiedział Miecio i poprowadził mnie do pracowni przyrodniczej.
Drzwi otworzył z łatwością jednym z kilku kluczy, które miał przy sobie, a widzą c moje
zdumienie wyjaśnił:
— Pracowałem w różnych kółkach, w przyrodniczym też i zostały mi klucze do paru pracowni.
Wejdź.
Zawahałem się.
— Co chcesz zrobić?
— Patrz — wskazał ręką na ścianę. — Tam wisi taka sama gablota, jak ta stłuczona na
korytarzu Zamienimy
tylko okna gablot i wszystko będzie cacy.
Zajrzałem do wskazanej gabloty, wydawała mi się pusta. Kilka patyków, szare pajęczyny, parę
nieżywych much
na dnie.
— Pomóż mi — powiedział Miecio mocują c się z zawiasami.
Wkrótce oszklone wieko gabloty było zdjęte. Zamontowaliśmy je w gablocie sportowej na
korytarzu, a
stłuczone okno z gabloty sportowej umieściliśmy
w gablocie pracowni. Po dokonaniu tej zmiany, Miecio dla zamaskowania przestępczego czynu
przykrył gablotę
w pracowni wielkim arkuszem
grubego pakunkowego papieru i umieścił na nim napis: „Nie odsłaniać! Motyle nocne z rodziny
Noctuide w
trakcie przepoczwarzania”.
Ostrożnie wycofaliśmy się z pracowni, zawiesiliśmy gablotę sportową na dawnym miejscu, po
czym Miecio
powiedział:
— To byłoby na dzisiaj wszystko. Jutro przyjdę z samego rana, jak jeszcze nikogo nie będzie
w szkole, i
zawieszę Jacka Bankiera. Mam takiego
na jedną szpaltę, gdybyś znalazł w jakimś piśmie większego, na dwie, a jeszcze lepiej na trzy
szpalty, to
oczywiście daj mi znać...
— Mam wspaniałego Jacka Bankiera z tygodnika „Sportowiec”, kolorowego i na trzy szpalty —
powiedziałem.
— świetnie! To będzie bomba, mówię ci! — zadowolony Miecio walną ł mnie w żebro.
Umówiliśmy się, że Miecio pójdzie ze mną i razem wytniemy ze „Sportowca” portret
znakomitego trenera.
W minutę potem, wyczekawszy odpowiedni moment, nie zauważeni opuściliśmy mury
smutnego uczyliszcza.
* * *
Nazajutrz Trą ba wpadł do klasy równo z dzwonkiem, co miało podobno „źle rokować”.
Normalnie spóźniał się
na pierwszą lekcję, co najmniej „kwadrans
akademicki”.
— Kto to zrobił?! — zaczą ł, zanim jeszcze wszyscy siedli na miejscach. — Uprzedzam, niech
się od razu
przyzna — cią gną ł Trą ba. — Ja i tak znam
nazwiska.
Oczywiście zrazu nikt się nie odezwał. Wszyscy siedzieli jak zaklęci, nieruchomo. Uważali
pogróżki
Trą baczewskiego za blef.
— No, więc nikt? — syczał pedagog. — Mam wskazać palcem?
— Ale o co chodzi — podniosły się nieśmiałe głosy. — My naprawdę nie wiemy, o co chodzi.
— O gablotę.
— Jaką gablotę? My nic nie wiemy...
— Nie wiecie?! — Trą ba aż zakrztusił się z powodu tak wielkiego zaprzaństwa. — No, to
porozmawiamy
inaczej! — zagrzmiał i bezbłędnie, jakby
kierowany gogiczną busolą , ruszył między stoliki wprost do braci Męckich. — Męccy!
— O co chodzi, proszę pana? — Męccy zerwali się z miejsc wlepiają c straszny wzrok w
Wyrzka.
A Trą ba tymczasem już się obrócił do Ciesi i zagaił:
— Ciesielski, Kocemba.
Ciesie wstali ociężale i oni też wpakowali straszny wzrok w Wyrzka.
Wyrzek zbladł i spojrzał na mnie, ale ja dałem mu znak, żeby był cicho.
— To gorzej niż wandalizm! To bezczelność — grzmiał Trą ba.
— My nic...
— Cicho! Wszystko wiem. Znam cały przebieg afery! Bezczelność, rozwydrzenie i,
powiedziałbym,
kanibalizm!
— Kanibalizm?!
— Dobrze, że pani dyrektor o tym jeszcze nie wie. Zwyrodnienie! Zaczyna się paleniem
ilustracji, a potem czym
się kończy?! Paleniem ludzi!
Zbrodnią !
Tym razem Męccy byli naprawdę przestraszeni.
— Jakie palenie?... Palimy tylko sporty i to czasem — bą kną ł Mały Męcki.
— świadkowie czynu! — krzyczał Trą ba. — Gdzie są świadkowie czynu? — rozglą dał się po
klasie.
Odpowiedziała mu cisza. Wycią gną łem niedbale rękę. Cała klasa zamarła. Patrzyli na mnie ze
zgrozą .
— Jesteś świadkiem czynu? — zapytał Trą ba i podszedł do mnie.
— Jestem świadkiem, że z gablotą coś nie było tak...
— Nie było tak? A jak?!
— Męccy na pewno nie palili nic i nikogo, a gablota wisi na swoim miejscu jak wisiała, w
doskonałym stanie,
proszę pana!
— Co takiego?! — sapał zbity z tropu Trą ba.
— Czy mogę zapytać, czy pan widział dziś tę gablotę? — powiedziałem silą c się na
maksimum spokoju i
powagi.
— Osobiście nie... Ale znam wszystko z relacji... Nie myślę, by wprowadzono mnie w błą d! —
denerwował się
Trą ba.
— Proszę jednak sprawdzić. Ja widziałem tę gablotę przed lekcjami. Daję słowo, że jest
zupełnie w porzą dku!
— A jednak była zdjęta! Mówiono mi...
— Ta gablota? Czy to nie jakaś pomyłka? Może ta obok. Filatelistyczna. Dla uzupełnienia
eksponatów.
— Być może, jeśli ci wierzyć...
— Proszę sprawdzić. Skoro padły tu oskarżenia, to chyba jest konieczne.
— Tak... chyba tak — rzekł zaaferowany Trą baczewski i ruszył do drzwi. My wszyscy za nim.
Męccy dogonili mnie na schodach.
— Równy jesteś, Dzikus — Duży Męcki mrugną ł do mnie przyjaźnie okiem, a Mały uśmiechną ł
się krzywo
szczerzą c swoje zajęcze zą bki — przytomną wstawiłeś
mowę. Ale nie bardzo cię pojęliśmy, co z tą gablotą , naprawdę wisi? Czy tylko wstawiłeś kity?
Zanim zdołałem im odpowiedzieć, Ciesie dopadli do mnie.
— Dobry kolega z ciebie — Ciesielski poklepał mnie po łopatce. — Nie wiem, co ty chcesz
wykręcić z tą
gablotą , ale jeżeli ci się uda, to ja
ci rezerwuję miejsce w naszej szajce.
Było to niewą tpliwie największe wyróżnienie, jakie mogło w pojęciu Ciesiów mnie spotkać.
— Doceniam to — powiedziałem i serce zaczęło mi bić mocno z podniecenia. Do licha,
czyżbym za jednym
zamachem uratował Pigmenta i obłaskawił
tych bubków? Za dużo szczęścia. Przez moment nawet gotów byłem uwierzyć, ale mój wzrok
padł na
uśmiechniętego złośliwie Miecia i nagle zdją ł
mnie niepokój, opanowały mnie złe przeczucia.
W końcu nie było prawdą , że ja dzisiaj widziałem tę gablotę. A jeśli Miecio w ostatniej chwili
coś skrewił?
Puściłem się biegiem po schodach
wyprzedzają c klasę, chciałem być pierwszy na górze, ale w połowie drogi zatrzymał mnie
surowy głos kobiecy.
Spojrzałem. Na półpiętrze stała
chuda osoba z dziennikiem w ręce. Miała gładko uczesane włosy nieokreślonego koloru i
zielonkawy kostium z
naramiennikami, kieszeniami
i wielkimi guzami, zupełnie podobny do paradnego munduru. Nie potrzebowałem sięgać do
„katalogu” Arka,
rozpoznałem od razu, z kim mam
nieprzyjemność. Te oczy w czerwonych obwódkach, te wielkie okulary, ta workowata szyja o
sfałdowanej
skórze i ogólne podobieństwo do
kobry. Tak, nie ulegało wą tpliwości, że mam przed sobą wicedyrektorkę Okulczycką , czyli
straszną Okullę.
— Co to za bieganina po dzwonku?! — zagaiła gniewnie. — Marsz mi zaraz do klasy!
— My idziemy z panem Trą baczewskim — wyjaśnił złośliwy Miecio. Miał zawsze najlepszy
refleks.
— Kolego Trą baczewski, jest pan tam?
— Jestem — rozległ się zasapany głos gdzieś z dołu.
— Tyle razy mówiłam: przed przemarszem ustawiamy młodzież dwójkami, poruszamy się w
zwartym szyku —
parami, a tu widzę znów bezładną bandę
i tarasowanie schodów! Doką d pan cią gnie tę młodzież?
— Do gablot w celach dydaktycznych.
Okulla pokręciła głową .
— Suplicjusz, ustaw kolegów! — zarzą dziła. — Zrób porzą dek.
Suplicjusz zaczą ł biegać wzdłuż schodów i formować kolumnę marszową . Trą ba westchną ł,
oparł się ciężko o
poręcz i błą dził wzrokiem gdzieś po
sufitach. Widać było, że cierpi.
Upłynęło dobre trzy minuty, zanim ustawieni w grzeczne pary mogliśmy wystartować ponownie.
To była duża
ulga, kiedy w końcu zobaczyłem gablotę.
Widać ją było już z daleka. Jej nienaruszona szyba błyszczała w świetle jarzeniówek.
Oczywiście szyk się od razu załamał. Każdy chciał być pierwszy przy gablocie.
— Patrzcie! Wisi! — rozległy się podniecone głosy. — Dzikus miał rację. Wisi. Wisi jak
dawniej! Cała!
Odetchną łem, lecz wnet okazało się, że przedwcześnie. Oto bowiem nagle krzyki ustały i
wszyscy zastygli na
moment, a potem gruchną ł śmiech,
jakiego jeszcze nigdy nie słyszałem w szkole. Wszyscy, jeden przez drugiego, zaczęli się
cisną ć do gabloty i
zapanowała niesamowita wrzawa.
Ciesie i Męccy niespokojnie rozepchnęli ciżbę, stanęli oko w oko z gablotą i oniemieli. śmiechy
natychmiast
ustały. Wszyscy teraz patrzyli
nie na gablotę, lecz na Męckich i Ciesi. A potem przenieśli wzrok na mnie.
Ja też oniemiałem. Z daleka wszystko wyglą dało w porzą dku. Pośrodku gabloty dominowała
wielka, kolorowa i
uśmiechnięta twarz Jacka Bankiera,
ale gdy się podeszło bliżej, widać było wyraźnie, że otacza go wieniec malutkich Ciesiów,
starannie wyciętych z
fotografii meczowych.
Pozbawieni piłek, tła i kontekstu, Ciesie podskakują cy, Ciesie dziwnie zawieszeni w powietrzu
wyglą dali tak,
jakby wykonywali niesamowity,
rytualny taniec ku czci Jacka Bankiera. Napis pod spodem brzmiał:
Sławny trener w otoczeniu swych młodych wielbicieli.
Ale to jeszcze nie było wszystko. W rogach gabloty jak rokokowy ornament umieszczone były
z kolei zdjęcia
Męckich. Zupełnie specjalne zdjęcia,
robione chyba ukrytą kamerą przez kogoś piekielnie złośliwego. Oto zbliżenie twarzy Męckich
w ataku
wściekłości. Oto Męccy w najobrzydliwszym
ze swych śmiechów. Męccy dłubią cy w zębach, Męccy obżerają cy się lodami, Męccy liżą cy
sobie paluchy.
Męccy — postrach ogródków jordanowskich,
Męccy biją cy malców, Męccy huśtają cy się na dziecinnych huśtawkach. I wreszcie było
zupełnie kryminalne
zdjęcie. Mały Męcki podstawia nogę
facetowi idą cemu o kulach ze stopą w gipsie. Na następnym zdjęciu facet już padał na
ziemię... biała noga
uniesiona do góry, kule w powietrzu,
przerażenie w oczach. Okropne, okrutne fotografie!
Spojrzałem struchlały z ukosa i zobaczyłem straszny wzrok Męckich wbity we mnie.
Spojrzałem z ukosa w
drugą stronę i zobaczyłem takiż sam wzrok
Ciesielskiego i Kocemby.
Spojrzałem na Złośliwego Miecia. Uśmiechał się niewinnie. Spojrzałem na Trą bę. Czy on też
widzi? Na
szczęście nie zbliżył się do gabloty.
Wystarczyło mu, że zobaczył z daleka całą szybę i wielką podobiznę Jacka Bankiera w
centrum. Na te drobne
dodatkowe ornamenty już nie zwracał
uwagi. Zresztą Ciesie i Męccy, upokorzeni i wściekli, chyba umyślnie blokowali mu dostęp i
zasłaniali widok.
Oceniłem błyskawicznie sytuację i zdecydowałem, że ocalić mnie może tylko szybki odwrót.
Wycofałem się
więc pośpiesznie za plecy Trą by.
Miecio przezornie podą żył za mną . Chciał mnie miną ć, ale złapałem go za ramię i
przytrzymałem.
— Co ty narobiłeś?! — sykną łem wściekle. — Miał być tylko Jacek Bankier, który mówi „A
kuku”.
— Ulepszyłem — powiedział Miecio.
— Ale teraz oni się wściekną . To już nie kawał. To piekielna złośliwość!
— No, pewnie, że złośliwość.
— Gdybym wiedział, że... — sapałem z pasji.
— No, nie mów, stary! Przecież dobrze wiedziałeś, że jestem złośliwy.
Ręce mi opadły. Rzeczywiście. Pretensje mogę mieć tylko do siebie. Arek ostrzegał mnie. Po
co wchodziłem w
kontakty z tym złośliwym łotrem?
Trą baczewski wcią ż patrzył to na nas, to na gablotę — coraz bardziej zakłopotany.
— Albo ktoś wprowadził mnie w błą d, albo... — z niedowierzaniem wpatrywał się w Męckich i
Ciesiów. —
Albo jest jeszcze jedna możliwość, zupełnie
niezwykła w tej klasie. Załóżmy nawet, że byłem częściowo wprowadzony w błą d, to przecież
coś się stało z tą
gablotą . — Trą ba wpatrywał się
w ką t między ścianą a podłogą . Nagle znieruchomiał i warkną ł ostro, wskazują c palcem: —
Suplicjusz, podnieś
to!
Suplicjusz powędrował wzrokiem za palcem nauczyciela. W ką cie, w promieniu słońca, które
wyszło na
moment zza jesiennych chmur, zabłysło
coś jak brylant. „Odprysk szkła z szyby — pomyślałem zdenerwowany. W pośpiechu
przeoczyliśmy go, no,
trudno, mały pech. Ale niech i Trą ba
ma w tym dniu swą satysfakcję. Mógłby jeszcze popaść w depresję”.
— Więc jednak nie wszystko było kłamstwem — cedził Trą baczewski odbierają c od
Suplicjusza kawałeczek
szyby z gabloty. — Przestępstwo zostało
popełnione, a potem zamaskowane...
— Przestępstwo? — jęknęli Męccy.
— Powiedzmy lepiej — wypadek. Zdarzył się wypadek — cią gną ł Trą ba. — Ta wersja i mnie
bardziej
odpowiada. Zdarzył się wypadek, a potem była
akcja naprawiania skutków wypadku. Naprawdę zupełnie coś niezwykłego w tej klasie.
Naprawdę coś
niezwykłego... No, więc cóż, gratulacje!
— Trą ba potrzą sną ł ręce oniemiałych Męckich. — Gratulacje. Nie mam nic więcej do dodania i
wykreślam z
notesu sprawę.
Cała klasa wydała coś w rodzaju głębokiego westchnienia. W czasie lekcji wszyscy przyglą dali
się z
niedowierzaniem, ale i z największym
zainteresowaniem Męckim, a Męccy z dość niewyraźnymi minami szeptali z sobą , a potem
wlepili ciężki wzrok
w Wyrzka, wymienili znaczą ce
spojrzenia i znów wpatrywali się w Wyrzka.
* * *
Na przerwie Wyrzek próbował się ukryć, ale dopędzili go od razu.
— Czego chcecie?! Wszystko się dobrze skończyło — krzyczał przerażony Wyrzek.
— Dobrze?! A te zdjęcia?! — sapał Mały Męcki.
— Ja nic nie wiem!...
— Poza tym naskarżyłeś!
— Ja?
— Trą ba od razu bez pudła skierował się do nas. A potem wstawiał trudną mowę.
— To nie ja. Ja nic nie powiedziałem — wykręcał się Wyrzek, ale oni zaczęli okładać go po
twarzy.
Bardzo mi się to nie podobało. Od razu doskoczyłem.
— Tym razem on nie skarżył. Puśćcie go.
— Z tobą też mamy porachunki — wycedził Duży Męcki. — Ską d wiedziałeś, że gablota jest
naprawiona! To ty
zawiesiłeś te zdjęcia!
— Byłeś tam! Widzieliśmy! — krzykną ł Mały Męcki. — Brać go!
Wtedy rzucili się na mnie. Była w nich wielka złość. Kłębiliśmy się na podłodze.
Było już ze mną źle, gdy ktoś krzykną ł: „Szufla idzie!” i musieli zeskoczyć ze mnie.
Rzeczywiście w drzwiach
ukazała się pani Rosińska. Ale nim
do nas doszła, już wszyscy staliśmy w miarę normalnie. Tylko ja próbowałem zatamować krew
z nosa.
— Kto cię pobił? — zapytała Szufla.
Wyrzek dawał mi za jej plecami znaki, żebym nic nie ukrywał, ale ja miałem inne plany.
— Goniliśmy się, to niechcą cy — wyją kałem jak najbardziej naturalnie.
— Ty jesteś lepszy numer — powiedziała Szufla, patrzą c na mnie ze wstrętem. — Pierwszy
dzień w szkole i
już...
— Drugi — sprostowałem.
Szufla jeszcze bardziej spą sowiała z gniewu.
— Drugi dzień w szkole i już cię pełno. Porozmawiam z tobą w cztery oczy. To jest porzą dna
szkoła i nie
zniesiemy, żeby nowi zatruwali nam młodzież.
Pewnie jesteś przeniesiony dyscyplinarnie.
— Przeniesiono mnie do tej porzą dnej szkoły w ramach awansu za dobre sprawowanie —
wykrztusiłem. —
Nasza szkoła nie była tak porzą dna.
— I jeszcze jesteś kłamczuchem na dodatek. Będziemy mieli o czym rozmawiać, moje
dziecko.
— Tak jest, proszę pani. To będzie bardzo przyjemna rozmowa.
— Nie są dzę — odrzekła zimno. — Ile razy mówiłam, że nie wolno rozbijać się po korytarzach.
Ale im trzeba
szuflą do głowy... — gderają c na
swój ulubiony sposób, Szufla odeszła w siną dal, a do mnie doskoczył od razu Wyrzek z
pretensjami:
— Głupi, miałeś taką okazję. Dlaczego nie powiedziałeś? Szufla by się rozprawiła z nimi, a tak
to teraz oni nas
zjedzą . Bo nie myśl, że to już
koniec, teraz dopiero się zacznie.
— Cicho bą dź!
— Zupełnie się rozzuchwalą , nie będą się nic bali — jęczał Wyrzek. — Wiejmy lepiej.
— Sam wiej, jak się boisz.
Wyrzek nie dał sobie dwa razy powtarzać. W następnej chwili już go nie było. Uciekł na górę.
A mnie otaczali
chłopaki z paczki Ciesielskiego.
— No cóż, Dzikus — powiedział Ciesielski — zachciało ci się być dowcipnym. Ale u mnie
takie dowcipy nie
przechodzą . Oduczymy cię wtrą cać się
do nie swoich spraw. I nie myśl, że cokolwiek przez to załatwiłeś. Nie z nami takie numery.
— Ską d wiecie, że to ja? — starałem się być spokojny. — Nie macie żadnego dowodu.
— Owszem, mamy. Niejaki Kicuch był świadkiem. Swoją drogą , jak ci się chciało! Sprzą tać,
wstawiać nową
szybę, nowe ilustracje i zdjęcia. I wszystko
dla jednego marnego efektu?
— Mylisz się — powiedziałem. — Efekt nie był marny.
— Nie jesteś specjalistą od efektów — wycedził Ciesielski. — Specjalistą jestem ja. Brać go!
— skiną ł na
chłopaków.
Rzucili się na mnie.
— Pójdziesz teraz z nami grzecznie na górę — powiedział Ciesielski. — I będziesz robił to, co
ci każemy.
Usuniesz to wszystko, co tam zmajstrowałeś.
Gablota musi wyglą dać tak, jak wczoraj, kiedy ją zostawiłem. Zrobisz z szybą tak — pstrykną ł
palcem. — A
potem pobawisz się zapałkami. Jazda.
Pchnęli mnie. Szarpną łem się. Powaliłem jednego, który uwiesił się u mojej prawej ręki. Ale
Ciesielski już
doskoczył z pięściami do mnie.
— Do gabloty! — krzykną ł.
— Nie powtarzaj się — usłyszałem nagle czyjś głos. To Duży Męcki. Staną ł między mną a
Ciesielskim.
— Nie powtarzaj się, Ciesiu — powtórzył głośno.
— Powtórki są nudne — dodał Mały Męcki.
— On chciał zrobić z nas durni! — krzykną ł Ciesielski.
— Z nas też, ale skończ z tym — rzekł groźnie Męcki.
Przez chwilę mierzyli się oczami. Wreszcie Ciesielski ustą pił. Patrzą c na mnie spode łba
wycofał się ze swoimi
stronnikami.
Męccy przyglą dali mi się przez chwilę.
— Wiesz, dlaczego cię obroniłem? — zapytał Duży Męcki.
— Właśnie cały czas zastanawiam się.
— Bo chcę sam z tobą dokończyć rozrachunki. Chyba wkrótce będę miał dowód, że to ty
wywiesiłeś te zdjęcia i
wtedy spotkamy się. Ale już teraz
ci mogę powiedzieć: nie zajedziesz daleko w naszej klasie.
— Myślisz? Na czym opierasz tę prognozę? — wytrzymałem jego wzrok.
— Popisujesz się.
— Popisy zastrzegłeś w tej klasie dla siebie?
— Nie lubię, jak kto mnie wyręcza — wycedził. — Naprawdę tego nie znoszę. Tyle na razie!
Cześć, Dzikus, i
nie kryj się, to nic nie da!
— Nie bój się, będę do twojej dyspozycji.
Męcki zmierzył mnie ciężkim wzrokiem i odszedł w towarzystwie brata.
ROZDZIAŁ II
KLIPS
Myślałem, że już się zakończyły emocje tego dnia, ale okazało się, że Wyrzek miał sporo
racji; to wszystko to
była dopiero przygrywka, prawdziwy
koncert pod znakomitą dyrekcją Męckich miał się dopiero rozpoczą ć, a ja miałem być solistą w
tym koncercie.
Naprawdę nie doceniłem tych
miłych chłoptasiów.
Na dużej przerwie poszedłem obejrzeć sobie mecz koszykówki w sali gimnastycznej i władcę
tych terenów —
długonogiego Geparda, którym straszył
mnie Arek, ale ledwie wsadziłem łeb w drzwi, podbiegł do mnie Mały Męcki, z językiem na
wierzchu, cały
zdyszany i wysapał:
— Dzikus! Do pani Rosińskiej! Szybko!
— Ja?! — przestraszyłem się.
— Dostaniesz glon do hodowli domowej. W ramach ćwiczeń.
— Glon? — zdziwiłem się.
— Każdy już ma, tylko ty jeden nie. Masz iść zaraz do pracowni.
Pobiegłem, rozluźniony, cieszą c się, że chodzi tylko o glon. Rozgarną łem tłumek kolesiów pod
drzwiami
pracowni, zastukałem dla porzą dku
i wpadłem zziajany. Wpadłem i staną łem jak wryty.
W głębi pod oknem stał nie kto inny a Gepard we własnej osobie, stał bardzo blisko Szufli i
trzymał jej głowę w
swoich dłoniach. Wyglą dało to
tak, jakby Szufli coś wpadło do oka, a Gepard troskliwie badał jej to oko.
Na odgłos kroków Szufla wyrwała się z rą k Geparda i patrzyła na mnie zakłopotana,
poprawiają c machinalnie
włosy. Gepard z począ tku nie
rozumiał, co się stało, i przez chwilę stał jeszcze nieruchomo z rękami uniesionymi jak kapłan,
a potem
zawstydzony zatrzepotał palcami
w powietrzu i zaczą ł sobie strzepywać jakiś pyłek z klapy marynarki.
— To znowu ty! — widziałem, jak twarz Szufli przybiera kolor purpurowy. — Czego chcesz?
— Ja? Mam dostać glon.
— Co?! Co takiego?!
— Glon do hodowli domowej.
— Precz! — krzyknęła Szufla.
— Co?!
— Nie udawaj idioty! Wtargną łeś tu przez złośliwość!
— Mnie powiedzieli, że glo...
— Wynoś się! — zagrzmiał Gepard.
Ruszyłem do drzwi urażony takim potraktowaniem i wściekły, że dałem się tak głupio wrobić
Męckim. Byłem w
połowie drogi, gdy drzwi otworzyły
się pomału i do pracowni wkroczył Trą ba, już bez fartucha, w garniturze, tajemniczo
uśmiechnięty. W obu
rękach miał cały stos kolorowych
pudełeczek i flakoników.
— Mam coś dla pani, pani Mario — powiedział.
Szufla zmarszczyła brwi. Uchwyciłem na moment jej spojrzenie. Było niechętne i
zniecierpliwione.
Gepard mrugną ł do niej porozumiewawczo.
— Czas już na mnie — powiedział głośno i wyszedł.
Trą ba obejrzał się za nim i ta chwila nieuwagi wystarczyła. Kilka flakoników wypadło mu z rą k
na podłogę.
Rzuciłem się i zaczą łem zbierać, ale bez pośpiechu, chciałem jak najdłużej być świadkiem tej
sceny.
— Och, po co tyle fatygi, kolego — rzekła Szufla. — Boże, pan przyniósł całą drogerię!
— Dostałem parę nowych kosmetyków od przyjaciół z zagranicy. A to mój własny produkt —
Trą ba wręczył
Szufli małą flaszeczkę.
— Co to jest?
— środek do wywabiania plam. Czyści wszystko.
— Naprawdę?
— Pani nie wierzy? Proszę wypróbować na moim krawacie. Mam tu plamę — wskazał.
Szufla namoczyła kawałek waty w preparacie i energicznie zaczęła pocierać krawat.
— Rzeczywiście — powiedziała — plama znikła.
Położyłem pozbierane specyfiki na stoliku.
— Dziękuję ci, chłopcze — powiedziała Szufla — a teraz idź już. Aha, na przyszłość wymyśl
sobie do
podglą dania mą drzejszy pretekst niż glony.
Zaczerwieniłem się, przygryzłem wargi i szybko opuściłem pokój.
Za drzwiami czekali już rozbawieni Męccy i chyba pół klasy z nimi. Od razu mnie obskoczyli.
— No jak, Dzikus, nie dostałeś glona?
— Słuchajcie, słuchajcie, nie dostał glona!
— Widocznie przyszedł nie w porę!
śmiech przetoczył się rechotem przez ciżbę.
— Opowiedz, jak to było? — zapytał Duży Męcki mrugają c wyłupiastym okiem. — Widziałeś
Szuflę? Co
robiła? Przyjrzałeś się dobrze? Podziel
się wrażeniami! — Nowy wybuch śmiechu.
Krew napłynęła mi do głowy. Wszystkie chichoczą ce twarze nałożyły się na siebie. Już nie
odróżniałem nikogo.
Jedna wielka galaretowata
gęba o rozmazanych konturach śmiała się ze mnie. Otrzą sną łem się. Zamkną łem na moment
oczy. Pomogło.
Gdy otworzyłem je powtórnie, zobaczyłem
już wyraźnie tuż przed sobą Małego Męckiego. Szczerzył zajęcze zą bki i wykrzykiwał:
— Co masz takie rumieńce?! Patrzcie! Dzikus dostał wypieków! Co tam widziałeś, Dzikus?
Przestałem panować nad sobą . Nie mogłem dłużej znieść śmiechu Małego Męckiego i
trzasną łem go w ten
zajęczy pyszczek. Miękki był jak masełko.
Aż mnie to zdziwiło. Od razu ugią ł się i lekko wylą dował na ziemi. Patrzyłem zaskoczony to na
niego, to na
moją pięść, tymczasem naokoło podniósł
się wielki krzyk.
— Męcki leży!
— Dzikus zaatakował Męckiego!
Naokoło mnie gęstniał coraz większy tłum. Nadbiegli nawet wszyscy Ciesie i oblizywali wargi z
emocji. W
końcu z pracowni wyskoczyła zaalarmowana
Szufla, a za nią pan Trą baczewski.
— Co tu się dzieje?! — patrzyła przerażona na leżą cego Małego Męckiego.
— Ten nowy go trzasną ł, proszę pani — wyjaśnił Duży Męcki.
Szufla spojrzała na mnie wyraźnie już osłupiała.
— Jeszcze raz ty?! Podnieście go! — wskazała na Małego Męckiego. — A z tobą
porozmawiam potem —
obróciła się do mnie ze wstrętem. Byłem pewien,
że uważa mnie za zboczeńca. — Chyba będziesz musiał pójść do psychologa. — To omdlenie
— orzekła patrzą c
na trupio bladą twarz Męckiego. — Szybko
do pracowni! Połóżcie go na stole! Niech pan mi pomoże! — zwróciła się do Trą by, ale Trą ba
był tak
skołowany, że tylko bezradnie dreptał w miejscu.
— Zrobię mu sztuczne oddychanie — zaofiarowałem się.
— Idź! Zejdź mi z oczu! — krzyknęła Szufla. — Marsz do klasy!
Wzruszyłem ramionami i zszedłem jej z oczu. Ale było zbyt ciekawie, by odmaszerować do
klasy, więc
ustawiłem się niedaleko i pilnie obserwowałem
przebieg akcji. Ciesie ochoczo podnieśli Męckiego, ruszyli z nim do pracowni. Trą ba już wzią ł
się w garść i
torował drogę przez tłumek gapiów.
— Rozstą pić się, zróbcie miejsce... A wy ostrożnie, proszę, bardzo ostrożnie — pouczał
Ciesiów podtrzymują c
bezwładną głowę pacjenta. Mruczał
i sapał. Był bardzo przejęty wypadkiem.
Nie da się ukryć, ja też byłem potwornie przejęty. Strach mnie obleciał, że poważnie
uszkodziłem Męckiego i
może zostanie już kaleką albo
umysłowo niesprawnym z powodu mojego stuknięcia. Toteż z rosną cym niepokojem wsuną łem
się za Ciesiami
do pracowni i patrzyłem im zdenerwowany
na ręce. Oni tymczasem ułożyli Męckiego na dużym stole, przy którym Szufla demonstrowała
zwykle okazy
zwierzą t i preparaty biologiczne.
Ciesielski miał zamiar sam zabrać się do pacjenta. Podejrzewałem, że łobuz chce go
połaskotać pod brodą jedną
ręką , a drugą kuksną ć pod żebro
i zastanawiałem się, czy ten zabieg wyrwie Męckiego z omdlenia, ale nie dane mi było
rozstrzygną ć tej kwestii,
ponieważ Szufla zdecydowanym
ruchem odsunęła Ciesielskiego i sama pochyliła się nad pacjentem. Przyłożyła mu ucho do
piersi, ujęła go za
przegub dłoni, przez dobre pół
minuty badała bicie serca oraz tętno.
— Nic mu nie będzie — orzekła wreszcie wyprostowują c się. — To tylko mały szok. Zaraz
wyjdzie z tego —
poklepała Męckiego po policzku. — Niech
pan poda amoniak — zwróciła się do Trą by. — Jest na ostatniej półce pod oknem.
Trą ba poczłapał pośpiesznie i wrócił po chwili z flaszką . Szufla podetkała specyfik pod nos
Męckiemu. Zabieg
dał efekt piorunują cy. Męcki
skoczył na równe nogi, wytrą cił zaskoczonej Szufli amoniak z rą k. Butelka stłukła się. Ostra
woń uniosła się w
powietrzu. Ci, co znajdowali
się najbliżej, zaczęli krztusić się i kichać. Najgłośniej kichał sam Trą ba.
Męcki mrugał załzawionymi oczami, trzą sł głową . Dopiero po chwili zorientował się, co się
stało, i zrozumiał,
że chyba za szybko, za energicznie,
krótko mówią c „za zdrowo” skoczył. To mogło wywołać złe wrażenie i różne podejrzenia. Więc,
żeby się
poprawić, czym prędzej usiadł z powrotem
na stole, a nawet próbował położyć się. Szufla patrzyła na niego zdumiona, a potem
zmarszczyła brwi. Chciała
coś powiedzieć, ale w tym momencie
do pracowni zajrzała wicedyrektorka Okulczycka.
— A, jest pan tu, kolego Trą baczewski — powiedziała na widok chemika. — Szukam pana.
Proszę natychmiast
do pokoju nauczycielskiego! I pani,
moja droga, też — zwróciła się do Szufli. — Dziwne tu zapachy — pokręciła nosem. —
Ciesielski, otwórz
okna! A to, co znowu?! — uniosła brwi na
widok Męckiego leżą cego na stole. — Dlaczego on tak leży?
— Dosyć, złaź, bo Okulla przyszła — sykną ł do brata Duży Męcki i ścią gną ł go ze stołu, a
potem„ zwrócił się
do Okulli:
— Ten nowy go pobił, pani dyrektor. Musieliśmy go cucić.
— Który to? — zapytała Okulla.
— Tam stoi — Duży Męcki wskazał na mnie i pocią gną ł nosem.
— Ty? — Okulla obrzuciła mnie bystrym spojrzeniem. — Jak się nazywasz?
— On się nazywa Dzikus — wyręczyli mnie ochoczo Ciesie.
— Nie was pytam. Imię i nazwisko? — zwróciła się do mnie.
— Tomasz Żabny. Przyszedłem od Lampego.
— A, to ty! — zmarszczyła brwi, jakby sobie coś o mnie przypomniała, coś niezbyt
przyjemnego. — Pierwszy
dzień w szkole?
— Drugi.
— I już dezorganizujesz nam pracę. A co będzie potem?
— Pani dyrektor, ja... ja nie rozumiem dlaczego... — próbowałem się bronić bez przekonania.
— Ja... ja
naprawdę uderzyłem go lekko i nie
wiem, dlaczego upadł...
— Nie wiesz, dlaczego upadł — powtórzyła powoli Okulla, a jej oczy w czerwonych obwódkach
wpatrywały się
we mnie drwią co. — Pójdziesz ze mną
do pokoju nauczycielskiego.
— Kiedy pani Rosińska właśnie chciała ze mną rozmawiać — próbowałem przetargów. Z
dwojga złego
wolałem rozmowę z Szuflą niż z Okullą . Ale
Okulla przejrzała mój manewr.
— Pani Rosińska? Nie szkodzi. Porozmawiamy we trójkę. Zapewne chciała z tobą rozmawiać
na ten sam temat.
Idziemy! Koledzy, tam naprawdę wszyscy
czekają , proszę szybciej — zwróciła się z pretensją do Trą by i Szufli, którzy stali jak
zahipnotyzowani nad znaną
mi ską diną d gablotą okrytą
papierem z napisem: „Nie odsłaniać! Motyle nocne z rodziny Noctuide w stadium
przepoczwarzania”.
Jednak Szufla zdecydowała się odsłonić i wydała okrzyk przykrego zdumienia.
— Co się znów stało? — zaniepokoiła się Okulla.
— Nic nie rozumiem — wykrztusiła Szufla. — Tu przecież były pają ki... Same rzadkie okazy...
— Z pewnością już ich nie ma — zauważył przytomnie Trą ba. — Stłuczona szyba?! Ten papier,
te napisy... Tu
ktoś buszował! Z pewnością te łobuzy
z przyrodniczego kółka. Tak, pają ków nie ma — za pomocą patyka przeszukał zakamarki
gabloty. —
Prawdopodobnie uciekły natychmiast po
wybiciu szyby.
— Takie cenne okazy! Boże, gdzie one są ?!
— Tu! — dał się słyszeć dramatyczny głos Okulli.
Wszyscy obrócili się w jej stronę... i zdrętwieli. Okulla stała na jednej nodze. Drugą trzymała
uniesioną wysoko
do góry, a pod nią czarną tyralierą
biegły zdenerwowane pają ki.
— Bez paniki, moi drodzy — powiedziała nieco drżą cym, lecz spokojnym głosem. — Na
podłogę i wyłapcie je
metodycznie.
— Tak... tak, oczywiście, pani dyrektor — Szufla padła na kolana i przy pomocy co
odważniejszych uczniów
próbowała wyłapać okazy do słoja,
który podał jej Trą ba. Ale udało się zgarną ć zaledwie parę sztuk, reszta wybrała wolność i
znikła w zakamarkach
pracowni.
Poczułem ciężar w sercu i ucisk gardła. Prawdopodobnie tak reaguje u mnie organ zwany
sumieniem. I te
objawy sprawiły mi mimo wszystko pewną
ulgę, bo świadczyły, że jeszcze mam ten organ. Czy Złośliwy Miecio też ma? Obejrzałem się.
Stał za mną .
— Słowo, jak jestem złośliwy — szepną ł. — Nie miałem pojęcia, że tam są jakieś pają ki.
Musiały siedzieć
ukryte gdzieś w szparach. Głupia historia,
stary, co?
A więc i on miał sumienie.
— No, już dobrze, kochana — odetchnęła Okulla stają c na obie nogi. — Niech pani zrobi
porzą dek z włosami i
idziemy...
— Z włosami?! — powtórzyła zaaferowana Szufla.
— Pani ma włosy w nieładzie. Niech pani spojrzy w lustro. — Okulla rozejrzała się po
pracowni. — Nie widzę
lustra. Tu przecież było lustro. Kazałam
we wszystkich pracowniach zawiesić lustra. Co się z nim stało?
— Stłukło się... — Szufla chrzą knęła zakłopotana.
— Co takiego?
— Ortolan stłukł — wyjaśniła Szufla.
— Uczeń Ortolan?
— Ortolan ptak.
— Pani trzymała w klasie żywego ptaka?
— Chłopcy przynieśli na lekcję, kiedy przerabialiśmy ptaki, ale im uciekł.
Okulla pokręciła głową , wycią gnęła ze swej przepastnej torby lusterko i wręczyła Szufli.
— Co za dzień, od rana same afery — spojrzała na mnie. Czyżby kojarzyła je z moją osobą ?
Może pomyślała, że
jestem czymś w rodzaju marynarskiego
Jonasza, że przyniosłem ze sobą złe fatum na pokład szkoły? Nie, bzdura, to przypadkowe
spojrzenie. Okulla nie
wyglą da na przesą dną .
Ale do końca „afer” było jeszcze daleko. Ledwie bowiem Szufla zabrała się do czesania i
obejrzała w lusterku
prawą połowę swojej twarzy, wydała
kolejny okrzyk przykrego zdumienia, tym razem był to już słaby okrzyk, raczej głuchy jęk,
zapewne z powodu
postępują cej utraty sił gogicznych.
Spojrzeliśmy na nią . Stała nieruchomo i trzymała się za ucho.
— Klips! — wykrztusiła. — Zgubiłam klips.
Okulla westchnęła ciężko i skinęła na nas.
— Szukajcie, chłopcy! Klips złotego koloru z zielonym kamieniem.
Rzuciliśmy się na podłogę. Rozpełzliśmy się jak karaluchy i oczywiście wykorzystaliśmy
natychmiast sytuację
do zabaw podłogowych,
które polegały na czołganiu, trą caniu się głowami jak barany, gonitwach i łapankach oraz
odstawiliśmy numer
zwany „walką węży”. Wreszcie
Okulla zorientowała się, że robimy sobie zgrywę i klasnęła w ręce:
— Dosyć! Przerwać poszukiwania! I zmiatać!
A widzą c, że się nie kwapimy, wycią gnęła brutalnie za nogę Męckiego spod stołu,
demonstrują c dużą siłę
fizyczną i równie dużą determinację.
To od razu przemówiło chłopakom do rozsą dku, więc zaczęli uciekać z pracowni. Ja też
chciałem skorzystać z
okazji i wymkną ć się chyłkiem,
ale Okulla zatrzymała mnie przytomnie.
— A ty doką d?! Powiedziałam już. Pójdziesz ze mną !
— Niechże pani przestanie się martwić, koleżanko — zwróciła się do Szufli, która siedziała jak
struta. — Ten
klips nie był ani cenny, ani ładny.
Powiem pani otwarcie: był tandetny, w złym guście i niemodny! Już dawno pani powinna była
wyrzucić te
klipsy!
— Wyrzucić? Ależ, pani dyrektor — oburzyła się Szufla. — To mój talizman, przynosiły mi
szczęście!
— Przesą d!
— Nie... nie, to talizman i droga pamią tka, dostałam je od uczniów na imieniny, trzynaście lat
temu, w
pierwszym roku mojej pracy w szkole. Nigdy
nie rozstawałam się z nimi.
— Głupie sentymentalizmy, moja droga. Idziemy — pocią gnęła załamaną Szuflę.
Co do mnie, to ponownie próbowałem dać drapaka, ale przyskrzyniła mnie w drzwiach i — tym
razem już bez
słowa — trzymają c mnie za przegub ręki
jak dziecko poprowadziła do pokoju nauczycielskiego.
Kręciło się tu już paru, jak mi się wydało, dość zdenerwowanych gogów. Wysuną łem
dyskretnie zza mankietu
kartkę z karykaturami. Jeszcze
raz okazało się, że były naprawdę znakomite. Bez trudu rozpoznałem fizyka, pana Ostańko, ze
srebrną aureolą
włosów wokół szlachetnej twarzy
poznaczonej bruzdami cierpienia i nieuleczalnej melancholii, a także bez wahania
zidentyfikowałem panią
Kocką , czyli Kocię, sympatyczną
brunetkę w stylu „afro”, i matematyka Podleckiego, który miał czaszkę o dziwnym kształcie i
wyglą d
„płochliwego okapi”.
A potem pomyślałem, że otrzymać połajankę przy tak obszernym audytorium, to zupełnie
fatalna historia. Będę
miał minusiki za jednym
zamachem u wszystkich, ba, żeby to minusiki. Z pewnością będę miał zaszarganą całą
reputację! A zatem mój
przyjaciel pech wcią ż nie chce
mnie opuścić, nawet w tej nowej budzie.
Przygnębiony, dałem się jak manekin zaprowadzić przez Okullę do okna. Są dziłem, że po to
mnie prowadzi do
światła, żeby każdy z gogów mógł
mnie obejrzeć dokładnie, ale okazało się, że Okulla ma umysł praktyczny i nie lubi zbytnio
przedstawień. Może
zresztą nie miała tego dnia czasu
na większe widowisko, dość, że zrezygnowała z wszystkich popisów gogicznych,
podprowadziła mnie pod
pękatą donicę z wielkim oleandrem
i powiedziała:
— Za karę obierzesz z mszyc ten nieszczęśliwy kwiatek. Bułanek ci pokaże, jak się to robi.
Dopiero teraz zauważyłem, że mam towarzysza niedoli. Czaił się za oleandrem z małą
szczoteczką w ręce. Był
to przystojniak o długich rzęsach
i gorą cych oczach, którego niewą tpliwą urodę psuła jednak dolna szczęka. Prowokacyjnie
wysunięta, jakby
zachęcała do ciosu.
— Ty jesteś ten nowy? — zapytał, gdy Okulla odeszła.
— Tak.
— Jak ci na imię?
— Tomek — powiedziałem. — Tomek Żabny.
— Słyszałem o tobie, nazywają cię Dzikusem, a także Flanelą . A w klubie słyniesz jako Pała
— obserwował
mnie czujnie.
— Zgadza się — chrzą kną łem smętnie, niezbyt zachwycony upowszechnieniem tych mało
twarzowych
przezwisk.
— A ja jestem Fredek. Fredek Bułanek — odezwał się po chwili. — Niektórzy mówią na mnie
Buła.
— Tak, wiem — mrukną łem. — Jesteś dobry przy siatce. Chyba najlepszy w tej budzie. Wiem
z klubu.
— E tam — Bułanek udał skromność — przy tych patałachach to mała sztuka. I zresztą także
mała przyjemność.
W ogóle siatka... — machną ł lekceważą co
ręką . — Tenis to jest coś! Gdybym miał rakietę — westchną ł po chwili. — Wiem, że ty
grywasz.
— Dopiero drugi miesią c i mało systematycznie.
— Cicho tam! — zgasiła mnie Okulla. — Do roboty i ani słowa więcej, bo każę panu
Soczewiakowi
przećwiczyć was na przyrzą dach.
Umilkłem przerażony tą perspektywą i ze wstrętem spojrzałem na mszyce przylepione do
nasady liścia.
— Brzydzisz się? — szepną ł Buła.
— Piekielnie. Jak to zdją ć? Czym?
— Może zamienimy się — zaproponował Buła szeptem.
— A ty, co robisz?
— Usuwam tarczniki. To taki rodzaj szkodników... — wskazał liść.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Nie widzę tam żadnych szkodników.
— Przyjrzyj się dobrze, małe żółtobrą zowe plamki. Widzisz je? To są takie zwierzą tka.
— Zwierzą tka, co ty?
— ściśle — owady z jajami. Będziesz je zdejmował tym narzędziem — wręczył mi zaostrzony
patyczek. — A
tam gdzie równa powierzchnia, wystarczy
przejechać twardą szczotką . Chcesz?
Skiną łem głową . Tarczniki mimo wszystko wydały mi się sympatyczniejsze od mszyc.
Zabraliśmy się do roboty.
— Za co cię skazali? — zapytał szeptem Bułanek.
— Pogłaskałem pięścią faceta, który mnie skrzywdził — odparłem. — A ciebie za co?
— Przejechałem się po lizusie, co się nazywa Kuglewicz. On podlizuje się Trą bie na lekcjach
chemii. Wprost
obrzydliwe. Ale to nic... Nigdy
nic nie mam przeciw pracom niewolniczym w tym pokoju. Można się nasłuchać różnych
rzeczy... — uśmiechną ł
się z miną doświadczonego bywalca
i praktyka. — Dzisiaj też będzie ciekawie, coś wisi w powietrzu, ja to czuję. Zobacz, Gepard
gryzie zapałkę,
Ostańko podcią ga spodnie. Są zdenerwowani.
Posłuchamy?
Skiną łem głową . Był najwyższy czas, bo dyskusja między gogami weszła w stadium
krytyczne, o czym
świadczyły podniesione głosy oscylują ce
fortissimo wokół górnego C.
— Koledzy, proszę o spokój — usłyszeliśmy karcą cy alt Okulli. — Kolega Trą baczewski
wszystko wyjaśni.
— Co tu wyjaśniać! — rozległy się głosy.
— Wiadomo. Jak przychodzi kolej na kolegę Trą baczewskiego, to nie mamy co włożyć do
garnka.
— Widziałam. Już o drugiej godzinie wyszedł z ogonka.
— Tak jest! Opuścił kolejkę, a przecież miał dyżurować!
— Po prostu nie wywią zuje się...
— A był tego dnia schab.
— Pani Halinka odłożyła dla nas nawet kawałek szynki.
Gorzkie oskarżenia sypały się jak z rogu.
Okulla spojrzała zaaferowana na Trą bę, który dość prowokacyjnie bębnił palcami o stół i patrzył
sobie w siną
dal, jakby mało go obchodziły
te zarzuty.
— Kolego, może pan jednak odpowie, usprawiedliwi się.
— No, cóż, to prawda, wyszedłem o drugiej z kolejki — wycedził Trą ba wcią ż patrzą c w siną
dal. — A powód
jest prosty. O trzeciej zamykają biura,
a ja miałem jeszcze załatwić zaopatrzenie stołówki. Stale się zapomina w tym gronie, że
zostałem obarczony
przez dyrekcję także misją
zaopatrywania stołówki.
— Biura zamykają o trzeciej — podją ł Gepard. — Ale nas interesuje, co pan robił po trzeciej.
Dlaczego nie
wrócił pan do kolejki...
Nastawiałem coraz ciekawiej ucha. Młodzież rzadko ma okazję słuchać w szkole tak
pasjonują cej dyskusji.
— Niestety miałem ważniejsze sprawy... — rzekł Trą ba.
— Ważniejsze, no, wiecie państwo! — oburzyła się Kocia, jakby w ogóle mogły istnieć jakieś
ważniejsze
sprawy. — Nie możemy przyją ć tego usprawiedliwienia.
— Tak, niestety, nie możemy — rzekła zirytowana Okulla. — Mógłby pan przynajmniej
zadzwonić,
poinformować nas, uprzedzić, zają ć miejsce
w ogonku, jest iks sposobów, żeby po ludzku, po koleżeńsku załatwić te rzeczy.
— Jeśli się naprawdę chce załatwić — dorzuciła Kocia.
— Właśnie, chodzi o dobrą wolę — podją ł Gepard. — Kolega Trą baczewski zasłania się ważną
sprawą , a ja
widziałem go wchodzą cego do westibulu
sali tańca towarzyskiego w klubie.
— Co takiego?! — nauczyciele osłupieli.
— Kolego Trą baczewski, czy to prawda? — wykrztusiła Okulla.
— Tak. Ale nie poszedłem tam tańczyć, kolego Soczewiak — odparł ostro Trą baczewski. —
Pan przeoczył, że z
tego samego westibulu prowadzą
schody do suteren, gdzie mieści się Klub Młodego Chemika, którego jestem od lat opiekunem.
Właśnie tegoż
dnia zostałem nagle wezwany. Chłopcy
mieli kłopoty z opanowaniem pewnej ciekawej reakcji...
— Niesłychane! I z takiego powodu... — wybuchnęła Kocia.
— Tak. Z takiego powodu. Uważam ten powód za niesłychanie istotny.
— Ależ to humorystyka! — zaśmiał się Gepard. — Kolega Trą baczewski ma oryginalne
poczucie humoru!
— Drodzy państwo, kończmy tę dyskusję — rzekł zniecierpliwiony pan Podlecki. —
Wycią gnijmy konkluzję,
praktyczne wnioski.
— Konkluzja jest jedna. Pan Trą baczewski zawiódł. Jak my wyglą damy teraz w oczach
Halinki? — zapytała
Kocia.
— Na drugi raz może nie odłożyć.
— Możecie państwo być spokojni — rzekł z gorzkim uśmiechem Trą ba. — Pani Halinka będzie
nadal odkładać.
Póki jej Robert jest w szkole, układ
ma trwałe podstawy.
Okulla zmierzyła go ciężkim spojrzeniem.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Nic, chciałem tylko pocieszyć.
— Pan kolega niby odcina się od naszej „spółdzielni ogonkowej” i zawsze się podśmiewa, a
jednak w zeszłym
tygodniu wzią ł kaszankę, po którą
stała pani Kocka — zauważył Gepard.
— I nawet nie zapłacił — dodała Okulla.
— Nie zapłaciłem? — Trą ba poczerwieniał. — Bardzo mi przykro, coraz częściej przyłapuję się
na fatalnym
roztargnieniu. Moje nerwy nie są
chyba w porzą dku.
— Chyba nie — rzekł zimno Gepard.
— Ja zaraz ureguluję — Trą ba wycią gną ł portfel, zaczą ł w nim grzebać, coraz bardziej
czerwony. —
Przepraszam, ale nie wzią łem dziś pieniędzy.
Nauczyciele wymienili spojrzenia. A Szufla spuściła oczy i zarumieniła się, jakby to ją samą
oskarżano.
— Nie ma sensu przecią gać tej sprawy — rzekł zdegustowany matematyk. — Proponuję
wyłą czyć kolegę
Trą baczewskiego z tej koleżeńskiej,
że tak powiem, akcji.
— I chyba lepiej będzie, jak w ogóle odsunie się pan — rzekła Okulla. — Także od stołówki.
— W jakim sensie? — zapytał Trą ba. — Mam nie jadać?
— Chodzi o zaopatrywanie stołówki. Ta funkcja wybitnie panu nie leży.
— W istocie nie leży mi — odparł Trą ba.
— Proszę zwrócić upoważnienie.
— Przepraszam, jakie upoważnienie? — zamrugał oczami Trą ba.
Okulla spojrzała wymownie na zebranych, jakby biorą c ich za świadków swoich udręk z Trą bą .
— Chodzi o upoważnienie do występowania w imieniu dyrekcji w sprawach stołówki —
wyjaśniła spokojnie.
— Ach, tak... rozumiem, proszę bardzo — Trą ba sięgną ł do teczki i zaczą ł nerwowo szukać
między swymi
szpargałami.
— Pan nie zgubił, mam nadzieję? — zaniepokoiła się tym razem na serio Okulla.
— Oczywiście, że nie! — zdenerwowany Trą ba wyrzucił wszystkie szpargały na stół... i
znieruchomiał nagle.
Coś błysnęło między papierami. Potem rozległ się stukot i po podłodze poturlał się niewielki,
krą gły przedmiot.
— Mój klips! — krzyknęła Szufla i przeszyła pana Trą baczewskiego gniewnym wzrokiem. —
Jak pan mógł?
Jak pan śmiał!... Nie, tego doprawdy już za
wiele...
Pan Trą baczewski zaczerwienił się jak uczeń przyłapany na brzydkim uczynku i nie wiedział co
powiedzieć, a
całe grono z Okullą na czele patrzyło
na niego z potępieniem.
— Ależ to fetyszysta! — wykrztusiła w końcu Okulla ze zgrozą .
— Klips? W mojej teczce?! Ja... nie rozumiem... — bełkotał oszołomiony Trą ba. — Bardzo
panią przepraszam,
ale naprawdę nie pojmuję, ską d ten
klips... — schylił się żeby go podnieść, ale Gepard był zwinniejszy i szybszy. Uprzedził
Trą baczewskiego o
ułamek sekundy, podniósł klips
z podłogi i z szarmanckim uśmiechem wręczył na otwartej dłoni Szufli.
Szufla chwyciła klips, spojrzała jeszcze raz płoną cymi z oburzenia oczyma na Trą bę i wybiegła
z pokoju.
Trą ba zamykał pomału teczkę jakimś starczym ruchem, jakby mu nagle przybyło parę
dziesią tek lat...
Panowało pełne zażenowania milczenie. Nauczyciele siedzieli z oczami wbitymi w stoły, tylko
na ustach
Geparda błą kał się ironiczny uśmieszek.
Trą ba wstał ciężko, chciał coś powiedzieć, ale machną ł ręką i skierował się do drzwi. W
połowie drogi
zatrzymał się, spojrzał na nas, na mnie
i na Bułę, cofnęliśmy się zawstydzeni, ale on powiedział tylko:
— Miejsca po usunięciu tarczników radzę przemyć denaturatem.
I wyszedł z pokoju.
A na nas zaraz natarła Okulla.
— Co wy tu jeszcze robicie?
— Mieliśmy tępić szkodniki.
— Dosyć już! Uciekajcie! Zupełnie o nich zapomniałam — zdenerwowała się Okulla. — Nie
przypuszczałam
zresztą , że dyskusja tak się rozwinie.
— Nasłuchali się — mruknęła Kocia.
— No, to co? — rzekł pan Ciemiężny, historyk, który dotą d siedział w zupełnym milczeniu. —
Po prostu
ludzkie sprawy... A w domu mało to słyszą ?
Ale Okulla była chyba innego zdania. Sama otworzyła nam drzwi i dosłownie wypchnęła nas na
korytarz.
Pod drzwiami, rzecz jasna, od razu otoczyła nas ciżba podnieconego szkolnego luda.
— Co się tam stało?!
— Co wam zrobili?!
— Nam nic! Tępiliśmy szkodniki na okiennych chwastach. Zwykłe niewolnicze prace karne —
odparł Buła.
— A ten krzyk, ten hałas, ten szum?!
— To z powodu Trą by, mięsa i klipsa — powiedziałem.
— Trą ba nieważny, mięso nieważne. A co z klipsem? — dopytywali.
— Bomba! Klips się znalazł.
— Bujasz!
— Trą ba miał go w teczce.
— Nie! Co ty mówisz!
— Wypadł mu z teczki! Widziałem. I on widział — wskazałem na Bułę.
— To fakt — potwierdził Buła. — Mówię wam, ale zrobił minę!
— Wszystkich zatkało.
— A najbardziej Szuflę!
— Trą ba... Kto by pomyślał — dziwili się. — Dlaczego to zrobił?
— Dlaczego? — Buła skrzywił się jak znudzony koneser. — Ta proste. On jest fetyszystą . Nie
wiedzieliście?
— Słuchajcie, słuchajcie — poderwał się Kocio Kocemba. — Trą ba jest fetyszystą — i ruszył
wzdłuż korytarza,
a za nim sypnęło się paru innych
chłopców, na wyścigi rozgłaszają c sensacyjną nowinę. Wkrótce cała szkoła wiedziała już, że
poczciwy Trą ba
jest fetyszystą .
Wieść dotarła nawet do klas pierwszych. Gdy godzinę potem przechodziłem koło mikrusów,
słyszałem, jak
jedna szczerbata mikruska sepleniła
do drugiej:
— Słyszałaś, ten łysy pan od chemii to fetyszysta.
A ja nie mogłem się opędzić od obrazu Trą by stoją cego bezradnie nad otwartą teczką z
dziwnym wyrazem w
oczach. Już wiem! To nie było zakłopotanie,
to było straszliwe zaskoczenie!
I byłem niemal pewny, że ktoś mu umyślnie włożył ten klips do teczki... Ale kto? I kiedy?
Chyba jestem niezupełnie normalny. Taka śmieszna historia, a mnie jakoś odechciało się
śmiać.
ROZDZIAŁ III
CZY KONIECZNIE MINUS SZEść?
Gdy po lekcjach wyszedłem ze szkoły, zauważyłem Arka. ćwiczył ósemki na komarze między
bramą parku a
głównym wejściem. Od razu mi się to nie
spodobało. Było jasne, że czeka na mnie.
Ledwie pojawiłem się na schodach przed drzwiami, podjechał do mnie w kłębach spalin i
zahamował ostro. Na
jego twarzy malowało się zdenerwowanie.
— Co ty wyrabiasz?! — natarł na mnie z miejsca.
— Ja?
— Nie udawaj, że nie rozumiesz! Co to za numer z tym klipsem?!
— Mnie pytasz?
— Słuchaj, znam Trą bę i nie wierzę, żeby to on schował ten klips.
— I od razu pomyślałeś, że to ja? — skrzywiłem się gorzko.
— Byłeś wtedy w pracowni...
— To nie ja — ucią łem stanowczo.
— No, to kto w takim razie? Złośliwy Miecio?
— Nie są dzę. Już raczej... — ugryzłem się w język.
— Masz jakieś podejrzenia?
— Tak, niemal pewność, ale nie chciałbym wymieniać nazwiska. Niech ci wystarczy na razie,
że to nie ja. Nie
wierzysz mi?
Arek wbił we mnie prokuratorski wzrok.
— Wierzę — wycedził pomału. — Zresztą nie o klipsie chciałem z tobą mówić.
— A o czym?
— O tej aferze ze zdjęciami Męckich i Ciesiów. Mówiłem, żebyś się trzymał z daleka od tych
typów, ale ty, ośle
perski...
— Zaraz — przerwałem. — Ską d ta pewność, że to ja?
— Nie ty?! Są pewne niezbite fakty...
— Nie znasz wszystkich — powiedziałem.
— Jakich niby?
Zawahałem się. Mimo wszystko nie chciałem wsypać Miecia.
— Zresztą przypuśćmy, że to ja — uśmiechną łem się wyzywają co. — I co z tego?
Arek poczerwieniał.
— Jesteś głupek większy niż myślałem! Nie mogłeś wytrzymać nawet dwu dni! Musiałeś
zaczą ć.
— Stłukli gablotę — mrukną łem.
— Czy warto z powodu głupiej gabloty?! Znów wtrą ciłeś się w nie swoje sprawy!
— Nie swoje? No, niezupełnie nie swoje. W końcu to było w naszej szkole.
— Kretynie, czy zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś?! Wydałeś wojnę najgorszym, najbardziej
niebezpiecznym
kojotom, jakie gryzły kiedykolwiek
w tej szkole!
— Powiedziałbym raczej: pawianom — sprostowałem z całym spokojem, na jaki mnie było
stać.
— Już niedługo odejdzie ci ochota do śmiechu — sapał Arek. — Cała wściekłość Męckich i
Ciesiów odtą d na
tobie się skrupi. Na mnie zresztą też.
Wyobraź sobie, ten kojot Ciesielski przybiegł do mnie z pretensjami, że to ja cię namówiłem do
tej hecy! Nie dał
sobie nic wytłumaczyć.
Po prostu wściekł się. Co cię napadło, żeby z nim zadzierać?!
— On spalił fotografię Jacka Bankiera.
— No, to spalił. Niechby się z tego tłumaczył. A ty musiałeś od razu się włą czyć... Tylko nie
mów, że to dla jego
dobra...
— Przecież ja w końcu nic...
— Nic, tylko robisz mu na złość! Nic, tylko mu robisz na przekór! Nic, tylko mu pokazujesz, że
jest głupi! Głupi
i śmieszny! On pali Jacka Bankiera,
ty wstawiasz nowego, on tak, ty siak! I jeszcze przy roześmianym beztrosko Bankierze
przyklejasz fotki, na
których Ciesie i Męccy wyglą dają
idiotycznie, umyślnie złośliwie spreparowane fotki. I ty mówisz, że to nic! Wypowiadasz im
wojnę i mówisz, że
to nic... A przecież zgodziliśmy
się, że będziesz zajmować się tylko tym, co jest ściśle w polu twojego widzenia. Obiecałeś mi!
— Ta gablota była w polu mojego widzenia — powiedziałem.
— No, to masz za duże pole widzenia — warkną ł Arek. — Musisz stanowczo zawęzić.
— Do pola widzenia krótkowidza? — zaszydziłem.
— Właśnie.
— Bez okularów?
— Zaczynasz nareszcie pojmować.
— Ile dioptrii? Minus dwa, minus trzy?
— Minus sześć!
— Czyli widzieć tylko koniec własnego nosa.
— O, zrozumiałeś wreszcie! — Arek uśmiechną ł się krzywo. — Szkoda, że dopiero teraz.
Praktycznie jesteś
skończony i nie masz nic do roboty w
tej klasie. A tak cię uprzedzałem.
Chrzą kną łem zakłopotany.
— Głupio jakoś wyszło, to fakt. Z tym Ciesielskim zupełnie nie wiem, co robić. On jest bardzo
zażarty. Ale za
to... Za to zawarłem przyjaźń
ze Złośliwym Mieciem.
— Co takiego? — Arek zdębiał wyraźnie.
— On mi pomógł z tą gablotą — wyjaśniłem.
— Ty naprawdę jesteś beznadziejny — westchną ł Arek. — Ręce zupełnie opadają !
Zaprzyjaźnić się z kimś
takim jak Miecio! Ależ to czyste szaleństwo!
— Ja też tak myślę, ale szaleńcom czasem udają się rzeczy, które nigdy by się nie udały
ludziom normalnym.
— Czy ty nie jesteś zbyt zarozumiały?
— Tylko trochę — odrzekłem i żeby dobić Arka dodałem: — jestem także w dobrych
stosunkach z Wyrzkiem.
— Z Wyrzkiem?! — poczciwy Arek wybałuszył oczy. — Z Wyrzkiem, z tym lizusem?
— Właśnie.
— No, to już koniec — zabulgotał wstrzą śnięty Arek i z tego wstrzą su omal nie spadł z
motoroweru.
Podtrzymałem go w ostatniej chwili.
— Lepiej postaw to cudo pod ścianą i porozmawiajmy w pozycji napłotkowej.
— Napłotkowej? — Arek zamrugał oczami.
— No, jazda! — umieściłem się wygodnie na płocie.
Arek po chwili wahania poszedł za moim przykładem.
— Pomówmy poważnie — powiedziałem wymachują c swobodnie nogami. — Masz rację
. le
wyszło z
Męckimi i Ciesiami. Wsadziłem się na nóż. W
dodatku podpadłem Szufli i Okulli. Ale z drugiej strony... Gdybyś widział miny tych pawianów,
jak zobaczyli
gablotę z powrotem na ścianie
i siebie w tej gablocie. Dla tego jednego warto było... W końcu dawno już należało im utrzeć
nosa!
Arek patrzył na mnie tym razem bardziej zaskoczony niż oburzony.
— Widzę, że ty się naprawdę nie przejmujesz — zauważył.
Umilkłem, a potem zamruczałem:
— Owszem. Przejmuję się, stary, bo nie wiem, co dalej z tym fantem. Chyba jednak mnie w
końcu zjedzą .
— Tak, zjedzą cię z butami — westchną ł Arek. — Nie zostawią małej kosteczki.
— To co mam robić teraz?
Arek wzruszył ramionami. Miał obrażoną minę. Milczał.
— No, nie obrażaj się, powiedz coś! — szturchną łem go.
— Co ci po mojej opinii — odburkną ł wreszcie. — Ty i tak nie posłuchasz.
— Zapaćkałem sprawę, to fakt, ale nie zostawisz mnie chyba w tej sytuacji?!
Arek znów wzruszył ramionami.
— Tak wszystko pokiełbasiłeś, że naprawdę nie wiem, co ci radzić. Chyba tylko już jedno ci
pozostało — rzekł
po chwili.
— Co?
— No, iść dalej tą drogą — odparł Arek.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
— Myślisz, że po tym, co zrobiłem, mogę... w ogóle...
— Po tym, co zrobiłeś, twoja sytuacja jest pięć razy gorsza, ale przynajmniej jasna. Musisz
się trzymać tego, co
zaczą łeś.
— To znaczy?
— To znaczy dalej się wtrą cać, tak jak zaczą łeś — Arek uśmiechną ł się pod nosem. —
Wtrą cać się i mieszać we
wszystko, co jest w polu widzenia.
— W polu widzenia dalekowidza?
— No, nie przesadzaj. Wystarczy ci pole widzenia normalnego człowieka.
— To znaczy dość krótkowidztwa!
— Dość krótkowidztwa! — zagrzmiał Arek.
— Żadnych minusowych dioptrii!
— Patrzymy normalnie.
— Bez szkieł.
— Normalne pole widzenia — powtórzył Arek. — W ten sposób wyrobisz sobie przynajmniej
markę człowieka
z charakterem. Może nawet komuś zaimponujesz,
kogoś przekonasz, kogoś przycią gniesz, ktoś cię poprze i kupią ci wieniec na grób, jak cię inni
zjedzą . Bo to jest
raczej pewne, że dni twoje
będą krótkie — Arek wymachiwał beztrosko nogami, zbyt beztrosko, żebym mógł brać całkiem
poważnie to, co
mówi.
— Nie kracz. Mów praktycznie, co mam robić, żeby mnie przedwcześnie nie zjedli.
Arek milczał przez chwilę.
— Praktycznie, to mam jedno pytanie. Czy rozmawiałeś już ze szczepową ?
Zamachałem gwałtownie rękami.
— To nie wchodzi w ogóle w rachubę. Wiesz o tym doskonale. Zwalniam się. Wypisuję.
— Mowy nie ma — ucią ł stanowczo Arek. — Nie będę przez ciebie znów świecić oczami w
Komendzie. I tak
mają do mnie pretensje za to, co robiłeś
u Lampego. Byłeś cholernie konfliktowy.
— No właśnie, jak tyle było pretensji, to ja się wycofuję. Niech sobie wezmą kogoś mniej
konfliktowego.
— To było u Lampego — powiedział Arek. — Ale tutaj jest Narcyza! U Narcyzy jest zupełnie
inna sytuacja. Tu
jest mało chętnych do tyrania w
organizacji, więc zniosą nawet ciebie.
— Dziękuję za łaskę. Obejdzie się!
— Powiedziałem, mowy nie ma. Oni bardzo na ciebie liczą , zrobiłem ci dobrą reklamę,
zameldowałem
szczepowej, że przyjdzie jeden taki,
co pali się do funkcji i rzą dzenia.
— Łobuz!
Arek zaśmiał się.
— Zresztą możesz się nie zgłaszać — zeskoczył z płotu. — Oni sami do ciebie przyjdą .
Muszę lecieć, cześć. A,
jeszcze jedno. Gdyby cię Męccy i Ciesielski
za bardzo tępili, to trzeba będzie uruchomić Obarę.
— Obarę? Co to jest obara?
— Człowiek.
— Człowiek?
— To nazwisko jednego chłopaka. Nazywa się Obara. Andrzej Obara. Jak sobie nie dasz sam
rady, smaruj do
Obary. On ci pomoże.
— Wolę sobie radzić sam.
— No, pewnie, ale czy potrafisz? — Arek spojrzał na mnie krytycznie. — Nie panujesz nad
odruchami. Nie
jesteś jeszcze na właściwym poziomie.
Może wyrobisz się, ale na razie uważaj. Siedź cicho w ką cie i nie właź Męckim w paradę
niepotrzebnie, ani
Ciesielskiemu.
— Przecież zgodziłeś się, że w mojej sytuacji powinienem już raczej normalnie, bez dioptrii.
— Oczywiście, oczywiście — zamruczał Arek. — Jak najbardziej normalnie, ale bez
wyskoków. Po co zaraz
wywoływać wilka z lasu?
* * *
Nie miałem zamiaru wywoływać wilka z lasu, ale okazało się, że wilk bez wywołania sam
czyhał na mnie. Gdy
następnego dnia pojawiłem się w
szkole, Ciesielski ze swoimi ludźmi był w korytarzu. Jak tylko mnie zauważył, od razu
gwizdną ł, a jego ludzie
ustawili się po obu stronach
korytarza. Miałem niedobre przeczucia, zawahałem się na moment, ale ruszyłem dalej.
— Dzikus idzie! — ktoś krzykną ł zza pleców Ciesielskiego.
— Cześć, Ciesie — odpowiedziałem z udaną beztroską .
— Cześć, Dzikus! — odezwały się sporadyczne głosy.
— To nie jest Dzikus tylko Flanela — rozległ się głos Ciesielskiego.
Wszyscy umilkli i patrzyli na mnie wyczekują co. To musiało być w ich języku jakieś wyją tkowo
obraźliwe
słowo, domyślałem się tego, ale udałem,
że nie rozumiem. Szedłem dalej. Wtedy Ciesielski rzucił rozkaz:
— Zdją ć Flanelę!
Ciesie tylko czekali na to. Nim się zorientowałem, jeden podstawił mi nogę, drugi pchną ł mnie z
całej siły i już
leżałem na ziemi. Próbowałem
się zerwać — nadaremnie. Już mnie okręcali firanką .
— Whisky — krzykną ł Ciesielski.
Podali mu jaką ś wielką butlę z podejrzanym płynem. Zacisną łem usta.
— Szczypce! — krzykną ł Ciesielski.
— Mamy żabki.
— Dajcie jaką ś największą żabę.
Skwapliwie podano mu jaką ś niezwykłą , staroświecką żabkę, wielką jak szczypce homara,
chyba służyła do
podwieszania kurtyn teatralnych.
Ciesielski kłapną ł mi nią przed oczami, a potem zacisną ł na nosie. Czułem, że się duszę.
Otworzyłem usta.
Wtedy on odkorkował butelkę. Przejrzałem
w ułamku sekundy jego perfidne zamiary. Chciał mnie napoić tą whisky, a potem na lekcji
zameldować, że
przyszedłem pijany do szkoły. Byłaby
draka na czternaście fajerek! Czy potrafiłbym się obronić? Bardzo wą tpię.
Szarpną łem się rozpaczliwie, ale trzymali mnie mocno. Ciesielski z diabelskim uśmiechem
pochylał się coraz
niżej z butlą nad moją twarzą ...
— Przydałby się lejek — zamruczał. — To drogocenny płyn. Żal każdej rozlanej kropli.
Jeden z usłużnych malców od razu wydarł kartkę z zeszytu i zrobił z niej papierowy lejek.
Sapią c z przejęcia
wsadził mi go bezceremonialnie
do ust. Za głęboko. Zakrztusiłem się. Potrą ciłem butelkę. Omal nie wypadła Ciesielskiemu z
rą k. Sporo
„drogocennych kropli” wylało się
na podłogę. Ale ta mała zwłoka mnie uratowała.
Bo już w następnej chwili rozległ się ostrzegawczy okrzyk:
— Uwaga, Szufla idzie!
To wystarczyło. Spłoszeni Ciesie od razu zerwali się z podłogi i dali szybko nogę. Ciesielski
nerwowo ścią gną ł
mi żabkę z nosa, rą bną ł mnie na
pożegnanie pięścią w żołą dek i czmychną ł za nimi.
Lecz alarm był fałszywy. Zamiast Szufli koło mnie pojawił się podniecony ten lizus Wyrzek.
— Przegoniłem ich — zasapał. — Postraszyłem Szuflą .
— To ty! — skrzywiłem się. Nie było mi przyjemnie być wybawionym przez lizusa.
— Zbieraj się, oni zaraz się skapują , że ich oszukałem, i wrócą — denerwował się Wyrzek.
Trzymają c się za żołą dek, gramoliłem się powoli z podłogi. Lecz nim zdołałem wstać, już
przybiegła nowa
chmara malców.
— Chodźcie, chodźcie, zobaczcie! Zdjęli Flanelę, a teraz zabiorą ją do magla! — krzyczeli
podnieceni jeden
przez drugiego. Widać wieść rozniosła
się już po całej szkole.
— Żebym was nie zaniósł do magla i prasowni! — rykną łem rozzłoszczony. Złapałem
najbardziej krzykliwego
mikrusa wpół i uniosłem do góry.
— Jak ci nie wstyd podniecać się cudzym nieszczęściem — popatrzyłem na niego długo i
przenikliwie. Mam
bardzo wyraziste, wypukłe oczy.
Mało kto potrafi wytrzymać moje spojrzenie.
— Co się tak patrzysz, ty żabo! — wy bulgotał przestraszony malec.
— Żaba! Żaba! — rozległy się dookoła głosy mikrusów.
I tak, po Dzikusie i Flaneli, zostałem jeszcze Żabą . Nieźle. W niespełna trzy dni trzy
przezwiska. Słowo daję,
robię w tej budzie karierę.
Nagle wrzaski umilkły. Tym razem naprawdę zbliżała się Szufla.
— To znowu ty? — spojrzała na mnie gniewnie. — Zdaje się, że moje słowa nie odnoszą
skutku. Tobie trzeba
szuflą do głowy. Co ty wyrabiasz z Dudkiem?!
Puść to nieszczęsne dziecko.
Postawiłem szczeniaka na ziemi i otrzepałem ręce.
— On mnie straszył, proszę pani. On patrzył na mnie wyłupiastym okiem — skarżył Dudek.
— Ty masz sadystyczne skłonności, chłopcze — zwróciła się do mnie Szufla. — Stale zastaję
cię przy dręczeniu
kolegów. Jak ci nie wstyd znęcać
się nad młodszymi ty... ty... A właściwie jak się nazywasz?
— On się nazywa Żaba, proszę pani! — wrzasną ł Dudek.
— Słuchaj, Żaba — powiedziała Szufla — zgłosisz się do mnie po lekcjach.
Zabulgotałem wzburzony.
— Czego jeszcze? — skrzywiła się Szufla. — Mów wyraźnie, nie bulgocz, Żaba!
— Nie nazywam się Żaba, proszę pani — wykrztusiłem.
— Jak to nie Żaba?... Dudek! Chodź no tutaj — chciała zawołać mikrusa, ale już go nie było.
— Ja się nazywam Żabny, proszę pani. Tomasz Żabny.
— Żabny? — Szufla spojrzała na mnie podejrzliwie.
— Żabny — powiedziałem z nieszczęśliwą miną . Moje nazwisko nie dawało mi specjalnej
satysfakcji. — Mała
różnica, ale zawsze — zaczerwieniłem
się.
— No, więc dobrze — Szufla spojrzała na mnie jakby ze współczuciem, a może mi się tylko
wydało. —
Porozmawiamy po lekcjach, Tomku.
Spojrzałem na nią z wdzięcznością , bo użyła imienia. Kiedy Szufla odeszła, Wyrzek
zachmurzył się.
— Nie warto nic dla ciebie robić — powiedział z goryczą .
— Dlaczego? — zapytałem.
— Bo i tak zawsze będziesz bity.
— Zawsze?
— Masz dziwne zwyczaje... i głupie. Dlaczego nie powiedziałeś Szufli o Ciesielskim. Ciesielski
by się nie
patyczkował na twoim miejscu. Dzisiaj
po to zrobili tę hecę z butlą , żeby cię potem oskarżyć przed Trą bą . To miała być ich zemsta za
to, co zrobiłeś z
gablotą . Powinieneś się bronić.
Inaczej znów cię wpakują w jaką ś historię. Za każdym razem, jak ci coś robią , powinieneś
skarżyć się
nauczycielom.
Pokręciłem głową .
— Nie, daj spokój, nie lubię tego.
— A czy ja lubię? — wzruszył ramionami Wyrzek. — Nikt nie lubi.
— Mylisz się — powiedziałem. — Są tacy, co lubią .
— U nas nie ma takich — powiedział Wyrzek. — Ale co innego nie lubić, a co innego robić, jak
się musi. Jak
możesz inaczej obronić się przed Ciesielskim
albo przed Męckimi? Dlatego mówię ci, nie bą dź głupi, Tomasz. Nie masz innego wyjścia. Jeśli
chcesz, żeby oni
przestali, musisz poskarżyć Szufli
albo panu Trą baczewskiemu. Miałeś dzisiaj taką okazję. Jeszcze masz. Powiedz wszystko
dokładnie, jak było.
Od samego począ tku. Od stłuczenia
gabloty. Zobaczysz, to cię od razu ustawi. To zrobi wielkie wrażenie na Szufli i na Trą bie, a
nawet na
wicedyrektorce Okulczyckiej. Tu jeszcze
czuć tę rozlaną wódę. Dowód rzeczowy! Powiedz, a ja poświadczę. I znajdą się inni, co
poświadczą . Tylko
powiedz, biegnij zaraz do Trą by i powiedz,
a będziesz miał wszystkich Ciesiów i Męckich z głowy. Ja ci to mówię.
— To nie jest takie proste — powiedziałem.
Wyrzek wzruszył ramionami.
— Bardziej proste, niż ci się wydaje. Ja wiem, ty się boisz, że potem w klasie będzie trudno,
że sobie popsujesz
stosunki, ale nie bój się. Oni
są i tak na wylocie, wiesz? Im niewiele brakuje. Pan Trą baczewski powiedział, że jeszcze
jedno przewinienie, a
porachuje się ostatecznie
z Ciesielskim. „Podsumujemy twoje grzechy i wyślemy do diabła!” Tak powiedział, kiedy
Ciesielski wybił zą b
Dudkowi, na szczęście jeszcze
mleczny.
— E, co on im może zrobić? — skrzywiłem się.
— Może — odparł z przekonaniem Wyrzek. — Ciesielski jest z domu dziecka i może być
odesłany z powrotem.
A Męccy jeszcze gorzej. Oni byli w Zakładzie
Pedagogiki Specjalnej.
— Bujają , żeby was straszyć — powiedziałem. — Nie byli w żadnym zakładzie. Byli w jednej
klinice na
przeszczepianiu skóry.
— Przeszczepianiu?
— Mieli brzydkie blizny po poparzeniu. To wtedy, jak palili ognisko w lesie i zrobili pożar
zagajnika. Obaj mieli
nogi poparzone. Wiem, bo
kiedyś mieszkałem z nimi na jednym podwórku.
— Ale Kocio był w takim jednym zakładzie. On miał wyrok.
— Konstanty Kocemba?
— Tak. I może tam wrócić. Tak powiedział pan Trą baczewski.
— Chciałbyś, żeby wrócił? — zapytałem nie patrzą c na Wyrzka.
Wyrzek milczał przez chwilę.
— Nie musi wracać — mrukną ł wreszcie. — Ale przestraszyć go można. Inaczej nie będzie się
liczył z nami.
Zobaczysz, że dobrze ci radzę, Tomasz.
Idź do Trą by i powiedz. Inaczej się nie odczepią .
— Zobaczymy — powiedziałem i na tym zakończyłem tę przykrą rozmowę.
* * *
Nie odczepili się, to fakt. Zaraz na pierwszej lekcji przypuścili na mnie atak, i to zupełnie
wredny.
Była to lekcja fizyki z panem Ostańko. Pan Ostańko uważał siebie za wybitnego pedagoga. Do
jego specjalności
należała „psychologiczna penetracja
ucznia”, jak to określał przy różnych okazjach. Polegała ona na tym, że na każdej lekcji „brał
na warsztat
pedagogiczny” jednego delikwenta
i dręczył go, dociekliwie sondują c jego wiadomości i demaskują c okrutnie wszelkie braki, nie
tylko z
przerabianego materiału, ale z
ogólnej wiedzy i kultury. Widocznie tego dnia zwrócił uwagę na nową twarz w klasie, bo od razu
upatrzył sobie
mnie za przedmiot swej dociekliwości.
— Ty jesteś ten nowy? — uśmiechną ł się do mnie. — Wstań, dziecko, porozmawiamy sobie.
Ja chyba ciebie
znam? — spojrzał na mnie wyczekują co, ale
ja milczałem uparcie. — Gdzie to myśmy się mogli spotkać?
— Pewnie w poradni psychologicznej — pisną ł z ostatniej ławki Mały Męcki. — Jego badali z
powodu zboczeń.
— Cicho! — zgasił go pan Ostańko. — Bardzo możliwe, że to była poradnia psychologiczna.
Czy byłeś w
poradni psychologicznej? — zwrócił się
do mnie.
— Tak, ale...
— To tam cię poznałem, teraz przypominam sobie dokładnie. Siedziałem koło okna obok
ciebie.
— To jakaś pomyłka — powiedziałem.
— Nie są dzę. Przypią łeś mnie agrafką do frędzla firanki — poinformował z łagodnym
uśmiechem. — Trudno
zapomnieć takie rzeczy.
— To nie ja.
— Nie musisz się wypierać. Nie mam już do ciebie żalu. To było dla mnie pożyteczne
doświadczenie. Kiedyś
byłem za mało czujny pedagogicznie.
Mam nadzieję, że przeszły ci już te... te objawy...
— Nie przeszły mu, proszę pana — pisną ł któryś z Ciesiów.
— On wcią ż jest złośliwy, proszę pana.
— I sprzymierzył się ze Złośliwym Mieciem.
— I używa brzydkich słów!
— I robi miny!
— Spokój tam! — krzykną ł pan Ostańko. — Ciebie pytam — podszedł do mnie i przyglą dał mi
się badawczo.
Ale ja milczałem. Czułem, że moje zaprzeczenia i tłumaczenia tylko jeszcze bardziej podniecą
tych łotrów.
— Małomówny jesteś — zauważył pan Ostańko.
— On się wstydzi — wyjaśnił Mały Męcki.
— Wą tpię, czy będziemy mieć z ciebie pociechę — pan Ostańko po dłuższej „penetracji
wzrokowej” doszedł
widać do niepochlebnych dla mnie
wniosków. — Że też muszą do tej klasy pchać najgorszych cymbałów!
— Pan niepotrzebnie się tak przeją ł — rzekł Mały Męcki. — On się wyrobi.
— To zdolny chłopak.
— Dobry uczeń.
— Zwłaszcza z fizyki.
— Na pewno pan będzie miał z niego pociechę.
— On lubi doświadczenia.
— Zwłaszcza z gazami.
— I z elektrycznością .
— W tamtej szkole poraził pana od fizyki.
— I oblał elektrolitem.
— I gaz mu uciekł przy podgrzewaniu.
— I cała szkoła musiała być ewakuowana na świeże powietrze.
— Fajno było!
— Przez trzy dni wietrzyli wszystkie sale!
— I była komisja z Kuratorium.
— I dlatego przenieśli go z tamtej szkoły.
Tak mówili jeden przez drugiego, błyskają c oczami, podnieceni, z wypiekami na twarzy.
Pan Ostańko patrzył na mnie podejrzliwie.
— Będę musiał zamykać pracownię na specjalny zamek — powiedział.
— Niech pan się nie boi, my go przypilnujemy — zaofiarowali się ochoczo Męccy.
— Przypilnujecie?
— Zajmiemy się nim, razem z Ciesielskim.
— Bardzo dokładnie.
— Ale to nie będzie bezpieczne — rzekł ponuro Ciesielski.
— Zajmiemy się nim, ale pod jednym warunkiem.
— Że pan nie będzie miał do nas pretensji, jak się coś stanie.
— Co się ma stać? — zamrugał oczami pan Ostańko.
— Chodzi o infekcję, proszę pana.
— O infekcję, czyli o zakażenie!
— Możemy mieć recydywę, proszę pana.
— Nie rozumiem... co to za mowa, mówcie poważnie! — zdenerwował się Ostańko.
— Mówimy zupełnie poważnie, proszę pana. Pan wie, że mieliśmy „schorzenia moralne” w
zeszłym roku. Tak
powiedziała pani dyrektor.
— Z trudem poprawiliśmy się.
— Wycią gnęliśmy się... Pan widział, z jakim trudem.
— To prawda, widziałem — przyznał uczciwie pan Ostańko.
— Oduczyliśmy się brzydkich słów.
— I innych rzeczy.
— Nie jestem pewien — zauważył pan Ostańko.
— Żyjemy zgodnie z kodeksem ucznia.
— Pani dyrektor powiedziała, że jesteśmy ręko...
— Rekonwalesami.
— To znaczy re-kon-wa-les-cen-ta-mi — wykrztusił Duży Męcki — ale wcią ż zagraża nam
jeszcze ześliźnięcie.
— Zwisamy nad przepaścią , tak powiedziała pani Okulczycka.
— A teraz on.
— Boimy się nowego zakażenia, proszę pana.
— On może nas pocią gną ć w przepaść.
— Tacy jak on lubią pocią gać.
— I znowu będziemy się musieli odkażać, pan rozumie.
— Rozumiem — rzekł pan Ostańko. — To są zrozumiałe obawy. Słuchaj no, synu — zwrócił
się do mnie z
surową miną — jeśli zamyślasz tu infekować,
to nic z tego! Jestem zbyt doświadczonym pedagogiem, żebym na to pozwolił!
— Ja nic nie zamyślam, proszę pana — zaprzeczyłem gwałtownie, ale Ostańko na wszelki
wypadek jeszcze
pogroził mi palcem:
— Zapamiętaj, żadnych brzydkich słów, nie chcę, żebyś zakażał mi klasę. I żadnych zabaw z
elektrolitem i
gazami.
— Tak jest.
— Będę czuwał. Ty wymagasz szczególnej opieki. Wychowałem już sześciu Dmucholi, ale ty
jesteś ze
wszystkich Dmucholi najgorszy.
Ci Dmuchole mnie dobili. Przestałem reagować i patrzyłem z rezygnacją w okno.
— Ciebie to nie interesuje? — zapytał przykro zaskoczony Ostańko.
— Nie interesuje mnie zupełnie.
— A to z jakiego powodu?
— Z zasadniczego. Nie jestem Dmucholem.
— Co takiego? Czyżby zaszła pomyłka? Ty jesteś... Mariusz Dmuchol — Ostańko grzebał
nerwowo w
dzienniku.
— Jestem Tomasz Żabny.
— Żabny?! Nie znam... Czy to prawda?
— To prawda, on nazywa się Żabny — potwierdził Wyrzek.
— To wy mnie zmyliliście — Ostańko ruszył gniewnie w kierunku Ciesiów i Męckich.
— My?! — Ciesie i Męccy udali święte oburzenie. — Myśmy nie mówili, że on jest Dmuchol.
Wszyscy wiedzą ,
że to jest Żaba.
Ostańko ruszył z powrotem do mnie.
— Dlaczego słuchałeś tego wszystkiego jak baran i nie prostowałeś?
— Chciałem sprostować, ale pan nie słuchał.
— No, więc teraz mów do rzeczy — sapał Ostańko. — Za co cię usunięto z Lampego?
— Nikt mnie nie usuwał.
— To co robisz w tej szkole? — Ostańko obszedł mnie dookoła i obejrzał od przodu i tyłu,
jakby sprawdzają c,
czy nie mam gdzieś ukrytej bomby. — No,
co tutaj robisz, pytam?
— Po prostu to mój rejon, proszę pana. Dostaliśmy mieszkanie w tej dzielnicy. Pan wie, że
zasiedlali nowe
bloki.
— Bloki były zasiedlane trzy miesią ce temu!
— Ale u nas były usterki, więc naprawiali i wszystko się opóźniło.
— No, tak, no, tak... A więc to tak... Więc będziesz moim uczniem. Doskonale. Żeby nie było
nieporozumień,
uprzedzam: jestem pedagogiem bez
serca. Wypalono mnie wewnętrznie, więc nie próbuj mnie wzruszać, żadnych przymilań i
pochlebstw. Nie
reaguję. Poza tym zapamiętaj. Nie ma
na mnie sposobu. Czytam specjalnie literaturę młodzieżową , żeby poznać podstępy uczniów, a
długoletnia
praktyka szkolna nauczyła mnie czujności.
Więc żadnych kawałów ze mną . Nie reaguję na „węże morskie” i różne tam dygresje, nie
dryfuję z zasady. Nie
weźmiesz mnie także na łzy i na litość.
Ocenię cię sprawiedliwie. Nic mnie to nie obchodzi, czy masz ojca dyrektora czy konduktora,
delatora czy
racjonalizatora.
Wzruszyłem ramionami.
— Proszę bardzo. Ja nie używam żadnych sposobów, proszę pana.
— Doskonale — powiedział Ostańko. — A co do twoich talentów fizycznych...
— Obawiam się, że nie mam zbyt wielkich.
— To się okaże. Może nagle w tej sali wybuchnie twój wielki talent, synu — Ostańko rozejrzał
się gdzieś po
suficie i zatarł ręce. — Zawsze liczę
się z tym, mój kochany. Więc gdy będziesz miał ochotę zrobić coś niezwykłego, przyjdź,
zgłoś się bez wahania,
powiedz mi, użycz mi swojego żaru.
Będziemy płoną ć obaj. Jak dawniej, kiedy jeszcze chciało mi się robić nowe, zupełnie nowe
doświadczenia —
zapatrzył się starymi oczami w okno.
Cała klasa umilkła i wszystkim zrobiło się smutno.
ROZDZIAŁ IV
DOBRY JEST NASZ BRAT OBARA
Już nam się zdawało, że przykrości mamy za sobą i że ten podniosły nastrój utrzyma się do
momentu, gdy
znakomity pedagog na dźwięk dzwonka opuści
triumfalnie klasę w otoczeniu wzruszonej młodzieży, lecz okazało się jeszcze raz, jak kruche i
zwiewne są
nastroje szkolne i jak nigdy do końca
nie można być niczego pewnym. Na minutę przed dzwonkiem wkroczyła bowiem do klasy
Szufla, przeprosiła
pana Ostańkę, wycią gnęła z torby notes
i przeczytała swoim dźwięcznym altem:
— Ciesielski Krzysztof, Kocemba Konstanty, Męcki Adam i Męcki Karol zgłoszą się po szóstej
lekcji do pani
wicedyrektor Okulczyckiej.
Ciesie z Ciesielskim i Kociem, i Męccy z przyległościami najpierw zastygli na miejscach jak
porażeni. A potem,
jak na komendę, oczy wszystkich
obróciły się w stronę Wyrzka. To było straszne spojrzenie i pod tym spojrzeniem Wyrzek
najpierw zbladł jak
płótno, a potem poczerwieniał jak
pomidor. Chciał coś wykrztusić, rozejrzał się bezradnie po klasie. Na moment jego błagalny
wzrok zatrzymał się
na mnie. Dałem mu znak, żeby
się opanował, ale nie wiem, czy zrozumiał. W każdym razie równo z dzwonkiem rzucił się
rozpaczliwie do
drzwi i dał nogę. Ciesie i Męccy na
ten widok też zerwali się z miejsc i rzucili za Wyrzkiem.
Parę minut trwało „polowanie na lizusa”, aż wreszcie usłyszałem triumfalny okrzyk na klatce
schodowej.
Sprowadzano struchlałego Wyrzka gdzieś
z góry.
— To nie ja! — bełkotał zachrypłe. — Ja nic nie powiedziałem. Przysięgam, nie skarżyłem!
Puśćcie mnie, to nie
ja!
Ale nikt go nie słuchał; wśród gwizdów i wycia czeredy prowadzono lizusa przed oblicze
Ciesielskiego.
Zrozumiałem, że jest zgubiony, i energicznie
przedarłem się przez szeregi Ciesiów.
— To nie on — rzekłem głośno. — On nic nie powiedział.
Ciesielski zmarszczył brwi, jakby zaskoczony moim zuchwalstwem.
— Nie on?! — uśmiechną ł się krzywo. — Słyszycie, Żaba znowu się wtrą ca.
— Tym razem też nie on — powtórzyłem twardo.
— A kto?
— Są inne alternatywy.
— Jak powiedziałeś? Alertywy? Co ma do tego Alert?
— Al-ter-na-ty-wy! — krzykną łem. — Naucz się, trą bo, tego słowa. Alternatywy, czyli inne
możliwości. Czy
zawsze wszystko musisz przylepiać
do Wyrzka? Uprzedzony jesteś do niego.
— To jest lizus i skarżypyta, wszyscy wiedzą .
— O, właśnie. Tak najłatwiej. Przylepić komuś etykietkę i po kłopocie. Nie trzeba więcej
myśleć i szukać
winnego za każdym razem. Bo cokolwiek
się stanie, winnym jest on! Facet z etykietką !
— Dosyć tej mowy! — rozległy się wzburzone głosy i gwizdy. — Skoro go bronisz, jesteś
widać taki sam jak
on! Precz z Żabą ! Krzysztof, zabierz stą d
Żabę!
— Żaba, spłyń! — powiedział Ciesielski. — Nikt cię nie pyta o zdanie. Zabierzcie go!
— Brać Żabę! — rozległy się ochocze okrzyki Ciesiów. Już otoczyli mnie i chcieli obezwładnić,
gdy na korytarz
wpadli Męccy z silną asystą .
— Stać! — wołali z daleka.
— Czego chcecie? — skrzywił się Ciesielski.
— Przyszliśmy się włą czyć. Co jest grane?
— Jest sprawa z Żabą — wyjaśnił niechętnie Ciesielski. — Znów nam wskoczył.
— Robią kozła ofiarnego z Wyrzka — sapałem. — A tym razem to nie on.
— Mówi, że jest inna alternatywa — rzekł Ciesielski podkreślają c ironicznie słowo.
Męccy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, popatrzyli na mnie i okrutny uśmieszek pojawił
się im w
ką cikach ust.
— Uspokójcie się — powiedział Duży Męcki. — Skoro Żaba tak mówi, to widocznie tak jest.
— Co takiego?! — zdumiał się nieprzyjemnie Ciesielski. — Popierasz Żabę?!
— To jest taki sam lizus jak Wyrzek! — mlasną ł językiem Kocio. — Dziś rozprawimy się z
nimi oboma! A
teraz dam mu zadatek! — chciał rzucić się
na mnie z pięściami, ale Męccy przeszkodzili.
— Zaraz. Powiedziałem: spokojnie — rzekł Duży Męcki, a Mały dodał:
— Zbyt upraszczasz, Kociu.
— Z Żabą zaszła pewna pomyłka — oświadczył Duży Męcki i spojrzał na mnie spod rzęs z
dziwnym
uśmiechem. — Wzięliśmy cię, Żaba, za kogo innego.
— Przebacz nam.
— To nie ty, Żaba, dokonywałeś doświadczeń z elektrolitem i gazami.
— Pewnie jesteś na to za mało pomysłowy.
— Tak, zaszła poważna pomyłka.
— To nie ty używałeś brzydkich słów.
— Jesteś na to zbyt grzeczny.
— Żaba jest w ogóle idealny.
— Mucha nie siada na Żabie.
— Żaba nie bije się i nie skarży.
— Nie podpowiada i nie szura.
— Żaba nie robi nic, co jest fe!
Tak mówili na przemian jeden i drugi, zdradliwie mówili, nie miałem żadnej wą tpliwości.
Kłamstwo było w ich
oczach i w ką cikach ich ust czaił
się okrutny uśmieszek.
— Nie wierzę wam — powiedziałem. — Mówicie ironicznie!
— My?! Ależ Żaba! Mówimy obiektywnie.
— Nie jestem idealny — powiedziałem. — Ale też nie taki, jak myślicie.
— To fakt, Żaba ma rację — od razu zgodził się Mały Męcki. — Jeszcze za mało go
poznaliśmy.
— Tak, trochę przesadziliśmy może... Żaba nie jest chyba taki zupełnie idealny.
— Ma jedną wadę.
— Dwie.
— Wsadza nos w nie swoje sprawy. Długi nos Żaby to jest problem — skrzywił się. — To jakiś
wybryk natury.
Przycięcie nosa Żabie byłoby chyba pożą dane.
— Po drugie Żaba lubi się popisywać.
— Chce być znany i oklaskiwany.
— Żaba chce być zawsze na pierwszym miejscu.
— Uznany i podziwiany.
— Naprawdę mało mnie znacie! — powiedziałem głośno, poważnie zaniepokojony takim
stawianiem sprawy.
— Uważasz, że te rzeczy należy przedyskutować? — zapytał Duży Męcki.
— Czy z wami można cokolwiek przedyskutować? — zasapałem.
— Żaba nas nie docenia — rzekł Mały Męcki.
— Więcej, on nas obraża — dodał Duży Męcki.
— Jeśli mówicie poważnie, możemy przedyskutować każdy problem — rzekłem uroczyście
stylem
dyplomatycznym.
— Niczego bardziej nie pragniemy — powiedzieli Męccy. — Chodź, pójdziemy na górę i w
ciszy ustalimy, jaki
właściwie jesteś.
— Przepraszam — wtrą cił Ciesielski — są pilniejsze sprawy.
— Nie przesadzaj, Ciesiu.
— Są sprawy nie cierpią ce zwłoki. Przede wszystkim musimy ustalić sprawę alternatywy.
— Alternatywy?
— To znaczy: Wyrzek czy kto inny.
— Omówimy wszystko razem z Żabą — powiedział Duży Męcki. — Chodźcie. Ta dyskusja
wymaga oddalenia.
— Nigdzie nie chodź! — krzykną ł Wyrzek do mnie. — I nie wierz im ani słowa! — chciał więcej
mówić, ale
zatkali mu usta i z powrotem wykręcili
mu ręce.
— Idziemy — pocią gną ł mnie Duży Męcki. — Boisz się?
Nie wierzyłem im. Wiedziałem, że na górze rozprawią się ze mną bez żadnej dyskusji.
Gorą czkowo myślałem,
co robić. W każdym razie nie budzić
przedwcześnie ich podejrzeń. Udałem, że nie domyślam się ich prawdziwych zamiarów i powoli
ruszyłem z
nimi po schodach na górę. Powoli
ruszyłem i szedłem niemrawo, a nogi drętwiały mi ze strachu, bo zdawałem sobie sprawę, że
tym razem
naprawdę nie mam już szans ratunku.
A jednak były. Nie uszliśmy nawet dziesięciu kroków, gdy Męccy zatrzymali się nagle.
Podniosłem oczy.
Na schodach siedział chłopak i bawił się złocistą trą bką sygnałówką . Z góry dochodziły
odgłosy nieudolnych
ćwiczeń instrumentów dętych.
— Co to za procesja? — zapytał chłopak czyszczą c ustnik.
— Już jesteś znowu? — Ciesielski spojrzał na trębacza niechętnie. — Miałeś być dopiero w
pią tek.
— Przebaczyli mi. Poza tym potrzebują trębacza na Sześćdziesięciolecie Niepodległości. Tak
mi się szczęśliwie
ułożyło.
— Rzeczywiście szczęśliwie.
— Nie cieszy cię to, Ciesiu?
— Bardzo mnie cieszy, tylko...
— Tylko co?
— Usuń się trochę ze schodów.
— Zaraz. Gdzie tak spieszycie? — Chłopak spróbował dźwięku trą bki tak nieszczęśliwie, że
obraził ucho
Ciesielskiego i Ciesielski odskoczył
z bolesnym krzykiem. — Przepraszam — powiedział trębacz. — Niechcą cy tak zatrą biło, bo
właśnie paproch
wyleciał i się przetkało. Ale zdaje
się, przy sposobności, przetkałem również twoje szlachetne ucho. Bardzo mi przykro.
— Zrobiłeś to umyślnie! — wrzeszczał Ciesielski wcią ż trzymają c się za obrażone ucho.
— Nie bą dź głupi, chodź, siadaj, obejrzę ci ten narzą d — zaproponował łagodnie trębacz.
— Dużo mi przyjdzie z oglą dania.
— No, to pogadamy sobie.
— Nie mamy czasu — wtrą cili zniecierpliwieni Męccy.
— Gdzie wam tak spieszno?
— Mamy rozważyć z nim pewne alternatywy — wskazali na mnie.
— Czy to ten nowy?
— Tak, to właśnie on.
— Poznaj mnie z nim — powiedział trębacz.
— To jest Obara — powiedział z tłumioną złością Mały Męcki zwracają c się do mnie. A potem
zwrócił się do
trębacza. — To jest Żaba — przedstawił
mnie.
Patrzyłem zaskoczony. Więc to jest ten Obara, o którym mówił Arek? Zupełnie inaczej
wyobrażałem go sobie.
Nie wyglą dał zbyt imponują co.
Muskulatura przeciętna. Waga średnia. Szczupła twarz. Był czarny i trochę zbyt kudłaty jak na
mój gust. W
ruchach nieco powolny, jakby misiowaty.
To niby on ma mnie obronić? Bardzo wą tpię w skuteczność jego akcji — przyglą dałem się
rozczarowany
drobnym palcom na klawiszach trą bki.
Zresztą nie kwapi się do żadnej interwencji.
— Widzę, że od razu się polubiliście — powiedział patrzą c na nas. — To miło patrzeć, jak
chłopcy trzymają się
tak przyjacielsko za rą czki.
To mnie wzrusza. Naprawdę tak się zaprzyjaźniliście?
— Tak — powiedział Mały Męcki.
— Bardzo?
— Bardzo — zasapał Duży Męcki.
— Ja też chciałbym się z nim zaprzyjaźnić. Siadajcie! — Obara zrobił miejsce na schodach.
— Może zaprzyjaźnisz się potem — rzekł zniecierpliwiony Męcki Duży. — Teraz jesteśmy
zajęci. Mówiliśmy
ci, że musimy ustalić z Żabą pewne
rzeczy na górze. Chodź, Żaba — szarpnęli mnie.
Wtedy on podniósł się ociężale ze stopni i zastą pił im drogę.
— Nie warto iść na górę — powiedział. — Za bardzo duszno.
Przez chwilę mierzyli się obaj wzrokiem, on i Duży Męcki.
Czułem, jak spocona łapa Męckiego zaciska się nerwowo na moim przegubie. Nagle ucisk
zelżał. Męcki
popatrzył po twarzach kolegów z paczki
i po Ciesiach, jakby szukają c u nich wsparcia, ale oni milczeli z oczami utkwionymi w schody.
— Skoro uważasz, że tam jest duszno... — Męcki puścił mnie i otarł spocone ręce o spodnie.
— Tam jest bardzo duszno — powtórzył Obara.
— Skoro tak mówisz.
— Tak mówię.
Patrzyłem zaskoczony. Męcki rzucał na boki niepewne spojrzenia, jakby cały animusz
wyparował z niego.
Niesamowite, czyżby do tego stopnia
bał się Obary? Zupełnie nie rozumiałem dlaczego. A jednak bał się. Wyglą dało na to, że nie
będzie ryzykować
przeprawy. Natomiast Kocio
Kocemba spróbował. Pchną ł mnie niespodziewanie na Obarę i chciał przedostać się na górę
Już był jedną nogą
na następnym stopniu, gdy nagle
zdarzyło się coś niesamowitego, czego jeszcze nigdy nie widziałem w życiu; w jednym ułamku
sekundy wielki
Kocio Kocemba oderwał się w niepojęty
sposób od ziemi. Usłyszeliśmy jego krzyk. Na moment powiało grozą . Wydawało się już, że w
następnej chwili
usłyszymy trzask kości i wielkie
ciało Kocia stoczy się ze wszystkich schodów i wylą duje na samym dole pod progiem
kancelarii szkolnej, ale
Obara był precyzyjny. Wielkie
ciało Kocia wylą dowało dokładnie na piersiach zaskoczonego Ciesielskiego. A potem to już
była reakcja
łańcuchowa. Zadziałały fizyczne
prawa energii i masy. Kocio przewrócił Ciesielskiego, Ciesielski przewrócił Ciesia trzeciego,
Cieś trzeci —
czwartego, czwarty — pią tego
i wszyscy zaczęli padać pokotem jak przewracane kręgle na coraz niższe stopnie, aż całe
schody od góry do dołu
zamieniły się w pobojowisko
biednych Ciesi.
Na szczęście był to upadek z amortyzacją . Każdy Cieś amortyzował upadek poprzedniego, a
upadek ostatniego
Ciesia zamortyzowało obfite
ciało pani Boleniowej, jednej z sześciu wiceprezesek komitetu rodzicielskiego, znanej
działaczki szkolnej, która
właśnie wychodziła
z kancelarii. Dzielna działaczka nie tylko zresztą zamortyzowała, ale również przytrzymała
ostatniego Ciesia i
odstawiła go w charakterze
corpus delicti, czyli dowodu rzeczowego, do kancelarii.
Widok ten ostatecznie zdeprymował Ciesi. Co żwawsze Ciesie od razu powstawały ze stopni i
uciekały czym
prędzej w siną i pełną kurzu dal korytarzy.
Mniej żwawych poderwał liturgiczny zaśpiew Złośliwego Miecia:
Dooobry jest nasz brat Obaaara
w swoooich japońskich chwyyytach!
Ktooo jeszcze chce dooostą pić łaaaski
brania za bary Obaaary?
Nikt nie chciał dostą pić. Ciesie zniknęły z pola widzenia, a na placu boju pozostali tylko Męccy
z
przyległościami w stanie osłupienia po
tym, co zobaczyli.
Pierwszy otrzą sną ł się Duży Męcki.
— To my też idziemy — oświadczył pośpiesznie, połykają c z wrażenia zgłoski. — Chodźcie,
chłopaki.
Czooort z wami! Idźcie do dooomu,
wy i pchły waaasze!
— zaintonował Złośliwy Miecio.
Męccy obejrzeli się ze złością , ale nie powiedzieli ani słowa i zaczęli wycofywać się szybko.
— Zaraz, bez popłochu — rzekł głośno Obara — nie jesteście ciekawi, po co wezwała was
Okulczycka?
Męccy zatrzymali się.
— Coś wiesz? — zapytał Mały Męcki.
— To chyba jasne — sapał Duży Męcki. — Jakiś łeb świński naskarżył i Okulczycka chce
nam zmyć głowę.
— Otóż nie — powiedział Obara. Podniósł z ziemi trą bkę i zaczą ł wycierać starannie. — Nikt
na was nie
naskarżył.
— Nikt?! — Męccy spojrzeli jeden na drugiego, zaskoczeni.
— To zupełnie inna sprawa — Obara zaczą ł przedmuchiwać trą bkę wydobywają c z niej raczej
przykre dźwięki.
— Więc o co chodzi? — dopytywali zaintrygowani Męccy. — No, mów, czy coś gorszego? —
nalegali coraz
bardziej niespokojni.
— Gorszego? — Obara wcią ż próbował trą bki. — No, nie wiem, czy to gorsze, zależy jak się
patrzy. W każdym
razie poważna sprawa.
— Jaka?!
— Szykują na was zamach.
— Zamach?
— Naprawdę nie wiem, jak to zniesiecie — Obara popatrzył z widocznym współczuciem na
Męckich. — To
będzie zamach na wasze swobodne życie
i na wasz wolny czas. Wezmą was na łańcuszek i pozakładają wam wędzidła. Słyszałem, że
mówili wyraźnie o
wędzidłach.
— Jakich znowu wędzidłach?!
— Jak ujeżdżonym koniom, pozakładają do pyska.
— Ale konkretnie o co chodzi? — zapytał przerażony Męcki Duży.
— Konkretnie, to wam może powiedzieć Szufla. To jej niecny pomysł z tymi wędzidłami.
Wyraźnie
powiedziała, słyszałem doskonale: „Niech
popracują solidnie w odpowiednich wędzidłach”. To zupełnie w stylu Szufli.
— Na pewno wiesz, o co chodzi, no, powiedz, stary — Męcki próbował wydobyć uśmiech na
swoją trupią
twarz, ale nie bardzo mu wyszło. — Powiedz
po przyjaźni, jesteśmy przecież przyjaciółmi.
— I tak za dużo dla was zrobiłem — powiedział Obara. — Nie powinienem był nic mówić.
Szufla powiedziała,
że powinno się was leczyć szokiem
i zaskoczeniem.
— Leczyć?
— Dla niej jesteście chorzy.
— Zdaje się, że grozi nam niebezpieczeństwo pierwszego stopnia — zasapał Duży Męcki.
— Może udałoby się wytłumaczyć Szufli, że nie jesteśmy ciężko chorzy — rzekł Męcki Mały.
— Tylko mała chrypka — dorzucił z półpiętra Złośliwy Miecio.
— Powiedzmy katar, mały nieżyt — rozważał poważnie Mały Męcki.
— Chrypka, katar i wysypka — wykrzykiwał Złośliwy Miecio. — Na wysypkę jest zasypka, na
katary są
napary!
— Co on mówi? — denerwował się Mały Męcki.
— Nie słuchaj tego kretyna. I nie pleć głupot przed Szuflą , bo pogrą żysz nas jeszcze bardziej.
Mowę do Szufli
zostaw mnie — powiedział Duży
Męcki i spojrzał na zegarek. — Jak się pośpieszymy, zastaniemy Szuflę w cieplarni.
Zasuwamy! Do Szufli,
panowie!
— Do Szufli! — krzykną ł Mały Męcki i wszyscy wybiegli.
— Dobry byłeś — powiedziałem do Obary, patrzą c na niego ze szczerym podziwem.
— Tak myślisz? — Obara dmuchną ł w trą bkę.
— Oni mają przed tobą wyraźny respekt.
— To nie przede mną — Obara dłubał palcem w instrumencie. — To przed moim bratem.
— Jak to przed bratem?
Obara wzruszył ramionami.
— Mam brata, a on jest bokserem.
— Ach, tak!
— Dziewiętnaście lat. Waga półciężka.
— Rozumiem. No, to jesteś ustawiony w życiu.
— W życiu?
— No, w szkolnym życiu.
— W jakim sensie?
— Możesz się nie bać nikogo.
— Nie bą dź śmieszny — Obara pucował rękawem blachę instrumentu. — Boję się czasem jak
diabli.
— Kogo?
— Jak to kogo? Słyszałeś chyba o jadowitej Okulli. Boję się także Szufli i Trą by. Nie zawsze
im się podoba to,
co robię. Mają do mnie pretensje,
że załatwiam pewne sprawy na własną rękę. Według nich nie powinienem spuszczać Ciesia ze
schodów, nawet
jak na mnie skoczy i trzyma mnie za
gardło.
— A co powinieneś?
— Meldować.
— Raczej trudno w tej sytuacji.
— Wytłumacz im. Najpierw mam się dać zbić, a potem meldować.
— Meldować, czyli skarżyć!
— Właśnie. I żeby jeszcze przeprowadzali uczciwe dochodzenie, kto zaczą ł, a kto się tylko
bronił. Ale oni nie
mają na to czasu. U nich sprawa
jest prosta. Byłeś zamieszany w drakę — podlegasz karze. Nieważne czy ty napadłeś, czy
ciebie napadli, czy ty
ukradłeś, czy tobie ukradli.
Szufelska sprawiedliwość! — dokończył z goryczą . — Płaszczą koło mnie mikrusa, a ja mam
przejść spokojnie.
— I meldować!
— A w tym czasie mikrus zostanie dokładnie spłaszczony. Urzą dziliśmy na ten temat
specjalną dyskusję w
gazecie, ale Okulla skonfiskowała
cały numer. Oczywiście najwięcej pretensji miała do mnie. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Bo ja
nie będę
przechodził spokojnie, jak koło mnie
rozbijają sobie głowy.
— Właśnie mówił mi Arek...
— Co mówił?
— Nie, nic... Po prostu zgadza się. A już myślałem, że to wszystko fantazja Arka. No, ale w
końcu natrafiłem na
ciebie. Szkoda tylko, że dopiero
dzisiaj. Miałem dwa trudne dni.
— Nie było mnie w szkole — mrukną ł Obara. — Szufla mnie zawiesiła w prawach ucznia. O
mało co nie
wyleciałem w ogóle z budy.
— Ty?! Ale za co?!
— Za Złośliwego Miecia.
— Niemożliwe!
— Za to, że naderwał sobie ucho.
— Ucho? W jaki sposób?!
— No, zupełnie zwyczajnie.
— Ale co ty z tym miałeś wspólnego!
— Bo ja go właśnie prowadziłem za to ucho.
— Prowadziłeś go za to ucho? Ale niby dlaczego za ucho?
— On się nie da prowadzić inaczej. Spróbuj sam kiedyś.
— Przykra historia — spojrzałem do góry na półpiętro, ską d obserwował nas ciekawie Miecio z
obandażowanym uchem. Wyglą dał bardziej żałośnie
i nieszczęśliwie niż zwykle. — Ale właściwie po co go prowadziłeś i doką d? — ochłoną łem z
pierwszego
wrażenia.
— Wolałbym o tym nie mówić — chrzą kną ł wyraźnie zakłopotany Obara.
— Coś wstydliwego?
Obara poczerwieniał.
— Naprawdę żenują ca historia.
— No, powiedz, mnie chyba możesz powiedzieć — naciskałem.
Obara łypną ł na mnie okiem.
— Rozmawiamy poważnie — uprzedził.
— Nie bój się. Zupełnie poważnie.
— No, więc powiem ci. Czy widziałeś naszą harcerską gazetką ścienną na pierwszym piętrze?
Zaraz pierwszego dnia wpadła mi w oczy.
— Tak. Bogato ilustrowany organ — odparłem. — Ciekawe rysunki. Harcerze w różnych
sytuacjach.
— Chodzi o te rysunki. Czy nie zauważyłeś na nich czegoś dziwnego?
— Chyba nie... — zastanowiłem się przez chwilę.
— Przypomnij sobie dobrze!
— Ależ tak! — wykrzykną łem niemal. — Wielu harcerzy miało nieproporcjonalne brzuchy!
— Otóż to! — sapał Obara. — Od kilku miesięcy ktoś złośliwie dorysowywał naszym
harcerzom duże brzuchy.
Nie pomagały warty pod gazetką na
każdej przerwie. Sprawca był nieuchwytny. Żeby to jeszcze dorysowywał wą sy! Ale brzuchy! —
Obara
skrzywił się z niesmakiem. — Na brzuchy w
żadnym wypadku nie mogłem się zgodzić.
— Zupełnie słusznie — powiedziałem.
— Dopiero dwa dni temu udało nam się złapać łotra na gorą cym uczynku. Oczywiście —
Złośliwy Miecio. To
on rysował te brzuchy.
— Oburzają ca złośliwość — przyznałem.
— No, więc chciałem mu dać nauczkę, ale on nie był skłonny do pobierania nauczek i uciekł.
Złapałem go
dopiero na drugiej przerwie i prowadziłem
właśnie do gazetki... W jedną łapę wsadziliśmy mu kartkę papieru, w drugą klej...
— Klej?
— Miał przykleić oświadczenie, że jest autorem tych... tych deformacji i wyrazić żal, ale nie
bardzo chciał
maszerować na miejsce przestępstwa
dobrowolnie, więc trzeba go było prowadzić.
— I wtedy naderwałeś mu ucho, to znaczy on się wyrywał i w takiej właśnie sytuacji nie
wiadomo kto naderwał:
on sam czy ty.
— Właśnie.
— Ale to było jego ucho.
— Tak. Nie da się zaprzeczyć.
Spojrzałem z pewnym współczuciem na Złośliwego Miecia z obandażowanym uchem. Ale on
zdawał się już nie
pamiętać o tamtym przykrym wydarzeniu.
Przechylony przez balustradę półpiętra w całości był pochłonięty spuszczaniem chrzą szczy
biegaczy na głowy
spacerują cych dolnym korytarzem
dziewczą t.
Zastanawiałem się właśnie, co na miejscu Obary zrobiłbym ze Złośliwym Mieciem, gdy
nadbiegło czterech
chłopaków z naszej klasy.
— Obara, co teraz będzie — mówili jeden przez drugiego. — Stefczyk pobił się z Walcem i nie
chcą być obaj w
tym samym zastępie. A druh Siuda
powiedział, że w zastępie musi być co najmniej pięciu ludzi. Teraz będzie nas czterech...
— A co z Jaskólskim? — zapytał Obara. — Przecież Jaskólski jest pią ty.
— Jaskólski przeniósł się na stałe do Ostrowca — wyjaśnił jeden z chłopców. — Głupia
historia. Zlikwidują
nam zastęp i rozparcelują nas
do innych.
Obara uśmiechną ł się pod nosem.
— Nie rozparcelują — powiedział.
— Policz dobrze. Będzie nas czterech.
— Będzie pięciu — powiedział Obara.
— Jak to?!
— Jak mówię, że będzie pięciu, to będzie. Powiedzmy, że dojdzie ktoś nowy.
Poruszyłem się niespokojnie. Co to ma znaczyć?! Czyżby Arek rozpaplał?
— Jaki nowy? — dopytywali kandydaci na harcerzy łypią c na mnie wzrokiem... łagodnie
mówią c:
podejrzliwym.
Udałem, że nie o mnie ta mowa.
— Przyjdzie do was Ciesielski — powiedziałem ze śmiertelnie poważną miną . — On będzie
pią ty.
— Co takiego?! Ciesielski! — kandydaci spojrzeli na Obarę przerażeni.
Obara chrzą kną ł pod nosem i wlepił we mnie ciężki wzrok.
— Z jakiej racji Ciesielski? — denerwowali się wcią ż kandydaci.
— Wolelibyście Kocia Kocembę? — zapytałem szyderczo.
— Kocembę?! Co ty! Myśleliśmy...
— Z dwojga złego...
— Myśleliśmy, że ty... — spojrzeli na mnie z nadzieją .
— Ja nie jestem harcerzem — odparłem krótko. — Poszukajcie sobie kogoś innego.
Kandydaci odbiegli.
— Wesoły z ciebie człowiek i lubisz kawały — wycedził Obara patrzą c na mnie badawczo.
— Pasjami lubię — odparłem.
— No, to dobraliśmy się w korcu maku — powiedział Obara. — Chyba będziemy trzymać
sztamę — dodał i
spojrzał na mnie tak, że ciarki mnie przeszły.
ROZDZIAŁ V
TESTY, IZMACJE I PULPETACJE
Przez minutę albo może dwie patrzyliśmy sobie w oczy. Obara tym swoim przenikliwym
spojrzeniem i ja.
Stopniowo ciarki przestały mnie przechodzić.
Pomyślałem nawet, że z tymi przenikliwymi spojrzeniami to lipa, a w każdym razie dużo
przesady. Najlepszy
sposób na takich hipnotyzerów,
to posłużyć się ich własną bronią i samemu spróbować ich zahipnotyzować. Oni wpatrują się
przenikliwie w
ciebie, ty wpatrujesz się przenikliwie
w nich. No, więc wpatrywaliśmy się, aż wreszcie Obarze się znudziło.
— No, dobrze — rzekł kwaśno, wyraźnie niezadowolony. — Możemy wobec tego przystą pić do
prób.
— Do jakich prób? — zaniepokoiłem się.
— Czy możemy trzymać sztamę i jeździć na tym samym rowerze — odparł Obara. — Może
nie chcesz?
— Proszę bardzo — wzruszyłem ramionami.
— Czy możesz coś zrobić dla mnie?
— O co chodzi?
— Wiesz, co to jest tandem?
— No, taki rower na cztery nogi.
— Widziałeś, jak się na tym jeździ? Nogi pracują równo, ale mnie to nie wystarcza. Muszą
jeszcze równo
pracować głowy i serca.
— Wzruszasz mnie — powiedziałem. — Widzę, że masz na myśli tandem w wyższym tego
słowa znaczeniu.
— Właśnie.
— Proszę bardzo — powiedziałem. — Ale musimy się co pewien czas przesiadać, zamieniać
miejscami, z
pierwszego na drugie i na odwrót, żeby
było sprawiedliwie. Bo tam niby nogi równo pracują , ale ten, kto jest na przedzie, trzyma
kierownicę i kieruje.
Obara uśmiechną ł się krzywo.
— Najpierw musimy wypróbować, czy możemy razem w ogóle jechać.
— Czy nasze myśli i serca pracują zupełnie równo?
— Och, nie miejmy na razie za dużo wymagań — wycedził Obara. — Zostawmy ten problem
na później, a
wracajmy do nóg. Czy widziałeś taki tandem
w naszym mieście?
— Tak. Dzisiaj, koło szkoły.
— To Męckich — powiedział Obara. — Mają daleko do szkoły i jeżdżą na nim codziennie.
Dostali go w
nagrodę...
— Męccy? W nagrodę?! — zdziwiłem się.
— Nie znasz tej historii? W zimie było o niej głośno. Wyratowali z rzeki toną cego świstonia. Za
mostem
ześlizną ł się z brzegu i wpadł do wody.
Akurat tamtędy przechodzili i od razu wycią gnęli go. Komitet Rodzicielski ufundował tę nagrodę
razem z
innymi organizacjami. I była
u nas specjalna uroczystość w szkole. Szufla przebaczyła Męckim ich stare grzechy. A
dyrektorka powiedziała,
że po tym czynie Męccy powinni
rozpoczą ć nowe życie i poświęcić się nauce i pracy dla kolegów, dla szkoły, dla wszystkich
naokoło i wstą pić do
harcerstwa. Tak powiedziała
i wręczyła im ten tandem na apelu. I wszyscy bili brawa, a Męccy wsiedli na ten tandem i
wykonali honorową
rundę dookoła boiska.
— I co potem? — zapytałem.
— Potem zsiedli z tandemu i nie zrobili nic z tego, co im proponowała dyrektorka.
— Dosyć przykra historia.
— Tak, dosyć przykra — zgodził się Obara. — Ale myślmy o naszych własnych interesach.
Otóż sprawa jest
taka. Pójdziesz teraz do Męckich i powiesz
im, że kazałem ci zabrać ten tandem.
— Jak to?
— Chyba nie myślisz, że ich puściłem za darmo! — warkną ł Obara. — Muszą za to zapłacić.
Zabierz im ten
tandem.
— Ale przecież... no... nie mamy prawa...
— Dlaczego? Mam chyba prawo pożyczyć go od nich na tydzień? — powiedział Obara.
— Pożyczyć?
— Przecież chodzi o pożyczenie. A ty, co myślałeś?
— W każdym razie to jest wykorzystywanie sytuacji.
— Oczywiście — skiną ł głową Obara. — To jest wykorzystywanie sytuacji. Ale czy
wykorzystywanie sytuacji
to jest przestępstwo?
— No nie, ale...
— Ale co? Nieładnie wyglą da?
— Właśnie.
— Gwiżdżę na to. Idź i zrób, co powiedziałem. Na moją odpowiedzialność.
— A jeśli oni się nie zgodzą ?
— Powiesz im wtedy, że ja powiem Szufli, kto włożył jej klips do teczki pana Trą baczewskiego
— uśmiechną ł
się diabelsko Obara.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
— Więc ty też podejrzewasz, że to oni?
— Ja nie podejrzewam, ja wiem — odparł Obara.
— Ską d możesz wiedzieć? Nie było cię wtedy w szkole.
— Mały Męcki nie mógł wytrzymać i przechwalał się na pływalni. Podobno udał zemdlenie, a
jak Szufla
przyłożyła mu ucho do piersi i nasłuchiwała
akcji serca, to on ścią gną ł jej sprytnie klips z ucha i podał bratu...
— A Duży Męcki umieścił go w teczce pana Trą baczewskiego — dokończyłem.
— Tak jest. Skorzystał z ogólnego zamieszania i nikt nawet nie zauważył... A więc nie bój się,
Żaba — Obara
uśmiechną ł się obleśnie. — Mamy
ich w ręku. Nie jesteś zadowolony?
Słuchałem go z coraz większym niesmakiem.
— Twoje pomysły są co najmniej dziwne, delikatnie mówią c — ugryzłem się w język.
— Nie krępuj się. Powiedz, co chciałeś powiedzieć — nalegał Obara. — Ja się nie pogniewam,
słowo daję.
— Mniejsza z tym — zaczerwieniłem się.
— Chciałeś powiedzieć, że jestem wstrętnym skarżypytą , a może — szantażystą ? Och, to
przecież nic złego, że
pomogę biednym gogom zdemaskować
sprawców tego głupiego kawału. Należy tępić nieodpowiednie żarty — mówił łypią c na mnie
okiem. — A może
ty jesteś innego zdania? Może należysz
do tych, co śmieli się z głupiej sytuacji pana Trą baczewskiego, kiedy nagle z jego teczki
wypadł ów nieszczęsny
klips Szufli i pan Trą baczewski
zaczerwienił się jak uczeń przyłapany na brzydkim uczynku i nie wiedział, co powiedzieć, a
całe grono z
Okulczycką na czele patrzyło na niego
z potępieniem. I Okulczycką powiedziała: „Ależ to fetyszysta!” I od tej pory dawne jego
przyzwoite, poczciwe
przezwisko „Trą ba” jest wypierane
przez groźne, szydercze, obcią żone przykrym balastem owej sceny przezwisko „Fetyszysta”.
— Wcale się nie śmiałem — odrzekłem patrzą c w ziemię.
— Wobec tego mogę pomyśleć, że żal ci było Trą by — podją ł na nowo Obara dziwnie
podochocony, z
niezrozumiałą zapalczywością . — A może ty go
w ogóle lubisz? Może lubisz nawet Szuflę? — było jakieś wyzwanie czy groźba w tym pytaniu,
ale nie
zamierzałem stchórzyć.
— Nie wiem, czy ich lubię, nie znam ich jeszcze — odpowiedziałem. — Ale nie wydaje mi się,
żeby zasługiwali
tylko na kpiny i głupie kawały.
— No, no, proszę. Nie wstydzisz się mówić takich rzeczy? Może nawet będziesz ich bronił
przed złośliwcami?
— Jeśli będą niesprawiedliwie oskarżeni albo wyśmiewani i tępieni...
— I ty chcesz żyć w naszej klasie z tymi poglą dami? — Obara zaśmiał się szyderczo. — Z
takim nastawieniem
włazisz do naszej budy?
— Tak.
— Patrzcie, znalazł się bohater! No, to nie wiem, czy mi będzie wygodnie jeździć tandemem z
bohaterem. Czy
przynajmniej dobrze pedałujesz?
— Przekonasz się! — warkną łem. Zaczynała mnie już złościć ta dziwna rozmowa.
— No, to jazda po ten tandem — zakomenderował Obara. — A przy sposobności zobacz, co
tam z Ciesiami, czy
już się pozbierali. Chcesz zarobić
sto złotych?
Spojrzałem na niego zbity z tropu.
— Nie rozumiem.
— Ciesie powinni zapłacić rachunek za rozbój — orzekł Obara. — Z tobą nie będą chcieli
gadać, ale powiedz,
że przychodzisz w moim imieniu, że
ja nie mogłem przyjść osobiście, bo mnie pani wezwała. Kiedy zapytają , czego chcesz,
powiedz, żeby oddali te
sto złotych, co ci zginęły w czasie
tej szarpaniny, kiedy oni napadli na ciebie.
— Co takiego?! — wykrztusiłem.
— I zapytasz, czy dadzą dobrowolnie, czy masz powiedzieć o tym pani — cią gną ł
niewzruszenie Obara. — Tak
im powiesz.
— Ależ to nieprawda! — wykrzykną łem.
— To co z tego?
Zasapałem z głębokiego wzburzenia.
— Nie zrobię tego! Jesteś drań. Często tak robisz?
— Gdy tylko mogę — odparł bez zmrużenia powiek.
— Nie mam ochoty trzymać z tobą sztamy — powiedziałem. — I w ogóle wypchaj się ze
swoim tandemem!
— Nie będziemy razem pedałować, Żaba? — Obara zrobił sztucznie zrozpaczoną minę i
rozzłościł mnie jeszcze
bardziej.
— Jesteś oszust i kanciarz. Zgrywasz się na bohatera, na... na działacza z trą bką ... a
naprawdę, to jesteś drań
spod ciemnej gwiazdy! Jak Arek
mógł się tak pomylić! Opowiadał mi o tobie same dobre rzeczy.
— Ten tuman? — skrzywił się pogardliwie Obara.
— Tuman? — zatrzą słem się. — Arek tuman?
— I tchórz — dodał Obara. — Zawsze wystawia innych do walki, a sam się kryje. Fałszywy
skunks!
— Jak śmiesz tak mówić o Arku!
— To nieprawda? — zapytał Obara.
— Zupełna nieprawda!
— Wszystkim to powiesz?
— Wszystkim.
— I gotów jesteś walczyć o to, żeby o Arku mówili prawdę?
— No, pewnie.
— Do końca?
— Do końca.
— A jakby ci dali kostium płetwonurka z całym ekwipunkiem i butlą tlenową , żebyś przestał, to
przestałbyś?
— Nie, ale ską d nagle ten kostium? — zdziwiłem się.
— Żeby było zupełnie jasne.
— Co?
— Że nie można mnie brać poważnie.
Zaczerwieniłem się.
— Ty, łotrze! Powiedz, że cały czas żartowałeś.
— Bystry jesteś, Żaba! Ale niezupełnie. To nie były zwykłe żarty.
— A co?
— Test. Badałem twój poziom moralny i ideowy.
— Z każdym nowym tak robisz?
— Nie, tylko z tymi, którzy mnie zaciekawili.
— Ja cię zaciekawiłem?
— Piekielnie.
— Niby czym?
— Najpierw swoim dziwnym postępowaniem, a potem dziwnym kłamstwem.
— Ja skłamałem?
— Obrzydliwie. Test potwierdził całkowicie moje przypuszczenia.
— Jakie?
— Och, jedną straszną , wstydliwą rzecz! Żaba jest harcerzem.
Przez chwilę milczałem starają c się opanować ogarniają cą mnie wściekłość.
— Powiedziałem ci już, że... nie...
— Daj słowo harcerza — przerwał mi Obara.
— Bą dź logiczny — powiedziałem. — Nie można dać słowa harcerza, kiedy się nie jest
harcerzem.
— No, to daj w ogóle słowo.
Milczałem.
— Dlaczego się dekujesz? To nie ma sensu. Od razu cię poznałem. Jak tylko mi powiedzieli,
że przyszedł taki
jeden nowy, co się wtrą ca. I o tej
historii z gablotami i z Wyrzkiem. Zresztą widziałem cię na akcji w Bieszczadach...
— Może mnie wzią łeś za kogo innego? — zasapałem.
— Niemożliwe. Poza tym byłeś w akcji „Azymut — Katowice” — Obara przymrużył oczy.
— Coś nie tak, stary — powiedziałem. — Za młody jestem. To raczej ci z HSPS.
— Pomagałeś w zakwaterowaniu na punkcie etapowym w naszym mieście — cią gną ł nie
zmieszany Obara. —
Miałeś na sobie taką błyszczą cą zieloną
wiatrówkę z kapturem, bo było chłodno i padał deszcz. I lewą dłoń w bandażu — złapał mnie
znienacka za rękę.
— O, jeszcze jest blizna i chyba
pozostanie. Mój brat zrobił wam zdjęcie. Jesteś na tym zdjęciu. Dlaczego się ukrywasz? —
przyglą dał mi się
badawczo. — Miałeś jakieś kłopoty?
— Tak — odpowiedziałem patrzą c ponuro w ziemię.
— Zwalili ci na głowę zbyt dużo roboty? — dopytywał.
— To też, ale właściwie nie o to chodziło.
— A o co?
— Nie chcę o tym mówić.
— Nie ufasz mi? — Obara wstał i otrzepał spodnie. — Ja powiedziałem ci wszystko o tej
historii z uchem
Złośliwego Miecia — zauważył z wyrzutem.
— Dlaczego niby mam ci mówić, to nie jest w ogóle podobne do twojej historii z uchem. I nie
umiem tak
zabawnie opowiadać, jak ty — powiedziałem.
— I nie potrafię śmiać się z tego.
— Powinniśmy jak najwięcej wiedzieć o sobie — odparł Obara. — Wtedy lepiej się wszystko
układa. Nie
czujesz się skrępowany tajemnicą , nie
boisz się, że ktoś kiedyś się dowie. A i tak zwykle się dowiadują . Najgorsze, że w wypaczonej,
zwykle
wyolbrzymionej postaci. I potem
się robią legendy.
— Miałem wypadek — powiedziałem, zdecydowany już wtajemniczyć Obarę we wszystko.
— Ty osobiście?
— Nie... to znaczy, ktoś z mojego zastępu.
— Byłeś zastępowym?
— Tak. Raz wracaliśmy z biwaku. I wtedy na stacji w Rykowiskach zdarzył się ten wypadek.
Jeden z naszych
chłopaków, Dobek, taki narwany
facet, wiesz, żłopał jaką ś ciecz w bufecie i nagle zauważył przez okno, że pocią g rusza. No i
wybiegł jak wariat i
skoczył... bardzo pechowo...
— Co ty! — Obara zaniemówił. — Nie chcesz chyba powiedzieć...
— Owszem! Skutki były tragiczne!
— Ucięło mu nogę?
— No, nie... — spojrzałem na Obarę zaskoczony. — Ty masz makabryczne pomysły.
— Przecież sam powiedziałeś, że skutki były tragiczne.
— No, bo on wskoczył nie do tego pocią gu co trzeba i pojechał bez grosza przy duszy w
zupełnie przeciwną
stronę — wyjaśniłem. — Najgorsze,
że w ogóle nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. Po prostu znikną ł. Rozpłyną ł się w powietrzu.
A tam na dworcu
czekają jego starzy. A ja, bracie,
wracam spóźniony, bo szukaliśmy go bezskutecznie przez trzy godziny, i wracam bez Dobka.
No, to dostałem za
swoje. Co to była za noc! Piekło.
Rodzice szaleją i pół szkoły. Komenda Hufca postawiona na nogi. Milicja! Wszyscy szukają
Dobka. No i od
razu wszyscy na mnie. Że moja wina,
że bez opieki starszych robię jakieś wycieczki. Że sobie bimbam i lekkomyślnie wysyłam
chłopców samopas do
bufetu. Że nie nadaję się i
w ogóle skandal. No i odebrali mi zastęp.
— A ty się obraziłeś.
— Ja się zmęczyłem. Tym gadaniem i tymi oskarżeniami. A ten Dobek przyjechał następnego
dnia po południu
autostopem. Nawet dosyć zadowolony,
bo zwiedził Częstochowę. I powiedział, że do tego bufetu to się wymkną ł ukradkiem bez mojej
zgody i nic nie
mówią c nikomu. Ale co to pomogło?
Zdą żyli mi już zrobić najgorszą opinię.
— Faktycznie, paskudna sprawa. Miałeś zwyczajnie pecha — pokręcił głową Obara. — Ale tu
na pewno pójdzie
ci lepiej.
— Na jakiej podstawie tak myślisz?
— Bo masz już doświadczenie. No, więc do roboty, Żaba — zatarł ręce. — Myślę, że na razie
wzmocnisz zastęp
trzeci i wejdziesz na miejsce Jaskólskiego.
Potem i tak wszystko będzie inaczej podzielone. Bo Okulczycka postanowiła, że trzeba
uaktywnić Ciesi i
Męckich ze wszystkimi przyległościami.
— Okulla? Czy ona jest waszą szczepową ?
— Nie, ską dże. Ale ona opiekuje się. I bardzo się wtrą ca. Okulczycka jest w ogóle bardzo
ważna. Jeszcze
zobaczysz i poczujesz na własnej skórze.
— Słuchaj, co tak zrobiło się cicho — zerwałem się nagle ze schodów. — Chyba już był
dzwonek.
— Dzwonek był dawno — powiedział Obara.
— I siedziałeś tak spokojnie?!
— Nie przejmuj się. Teraz powinna być lekcja z panią Okulczycką , ale jej na szczęście nie ma.
Na pewno
załatwia coś w Urzędzie w jakimś Wydziale
albo w Kuratorium. — Obara wyjrzał przez okno półpiętra.
— Ską d wiesz?
— Bo nie ma jej czerwonego malucha na parkingu, zobacz. Zawsze po tym można poznać.
Bez pośpiechu ruszyliśmy w stronę klasy.
* * *
Moje zdemaskowanie jest już zupełne. Po szóstej lekcji Obara pokazał mnie przybocznemu,
rumianemu
chłoptasiowi o krą głej jak globus, porośniętej
rudą szczeciną czaszce i perkatym nosie, ozdobionym okularami.
— To jest Tomek Żabny — powiedział. — On był zastępowym w swojej budzie.
— Ja coś o tobie słyszałem — przyboczny przyglą dał mi się ciekawie.
Poruszyłem się niespokojnie.
— Ty wykoleiłeś ten pocią g, czy coś w tym rodzaju — grzebał w pamięci.
— Coś w tym rodzaju — wyjaśnił w moim imieniu Obara. — Ale musiałeś także słyszeć, że to
specjalista od
wsadzania palca między drzwi.
— Tak? — przyboczny zmarszczył czoło. — Muszę pogrzebać w pamięci. Jak będę miał
wolny czas — dodał
spoglą dają c na zegarek. — A teraz dawaj
łapę — wycią gną ł do mnie rękę — nazywam się Jacek Pulpicki.
— Możesz, mówić na niego Pulpet — uzupełnił głośno Obara.
Spojrzałem na przybocznego ką tem oka. Było to spojrzenie pytają ce.
— Bara-bara, niedźwiedź ma rację — rzekł przyboczny. — Na razie możesz na mnie tak
mówić. Potem urzą dzę
konkurs na bardziej twarzowe przezwisko.
Roześmialiśmy się.
— No, to smarujemy do Okulczyckiej — powiedział Pulpet. — Ty też chodź — zwrócił się do
mnie. — Poznasz
wysoki protektorat nad ludem afrykańskim
Bze-Bze.
W gabinecie wicedyrektorki zastaliśmy już tłum „luda Bze-Bze” według nomenklatury Pulpeta.
Byli tam
wszyscy ludzie Męckich i znaczna ilość
Ciesi. Widocznie tłumaczenia przed Szuflą nic nie dały. Okulczycka zaczynała właśnie mowę
do „czarnego
luda”, która obfitowała, jak wszystkie
mowy wicedyrektorki, w olbrzymią ilość mą drych słów na „izm” oraz „cja”. Pulpet skiną ł na
mnie.
— Okulla pogrą żyła się na dobre w izmacjach — powiedział. — Zanim skończy, pooglą damy
sobie dzienniki
klasowe, to ciekawa lektura — wskazał
na parę dzienników porzuconych lekkomyślnie na małym stoliku w ką cie gabinetu. —
Najlepsze są uwagi i
opinie.
Usiedliśmy wygodnie w głębokich, miękkich fotelach i pogrą żyliśmy się w czytaniu. Było
przyjemnie. Z daleka
dochodziły nas monotonne
izmacje jak brzęczenie upartej muchy. W powietrzu unosił się przyjemny zapach kwiatów,
którymi zastawiony
był gabinet. Wychowawcza lektura
w ręku...
Z zamyślenia wyrwał mnie głos Okulczyckiej. Spojrzałem. Stała nade mną i mówiła coś
spiesznie,
zdenerwowana, połykają c niektóre zgłoski.
Jej workowata szyja pulsowała, jakby słowa przeciskały się przez nią z trudem. Była teraz
zupełnie podobna do
rozgniewanej kobry.
— Wstań! — krzyknęła.
Zerwałem cię. Pulpet też się zerwał i Obara. Patrzyli wystraszeni, odkładają c spiesznie
dzienniki. Ale okazało
się, że wcale nie o dzienniki
chodzi.
— Jak się nazywasz? — spytała ostro Okulczycka.
— Tomasz Żabny.
— To ty wstawiłeś te głupie zdjęcia kolegów do gabloty?
A więc już naskarżyli na mnie. Chciałem wyjaśnić, lecz nie zostałem dopuszczony do głosu,
natomiast zostałem
zastrzelony wieścią :
— Utworzyłeś spółkę ze Złośliwym Mieciem! Bezbłędnie dobierasz sobie wspólników. Pierwsze
kroki w szkole
i od razu popisy.
Następnie Okulczycka oświadczyła, że torpeduję jej akcję „integracji” młodzieży i że to
straszne nieszczęście, iż
musiałem zjawić się w
tej szkole akurat teraz, gdy ona podjęła trudne zabiegi wychowawcze. Zrobiło mi się bardzo
przykro, że tak
przeszkodziłem pani Okulczyckiej.
Dowiedziałem się także, iż wniosłem „element niezdrowego podniecenia” w miłe stado
tutejszych baranków
szkolnych i że dziś spuściłem siedmiu
Ciesi ze schodów — po czym, jako dowód rzeczowy, pani Okulczycka zademonstrowała guzy
i sińce na
obliczach poszkodowanych. Ja nie miałem
żadnego, więc moja obrona na nic się zdała. Podobnie jak wyjaśnienia Obary, z którym
rozprawiła się krótko:
— Człowiek, który obrywa uszy kolegom, nie zasługuje na wiarę. Byłeś zawieszony w prawach
ucznia i
pierwszego dnia po powrocie takie rzeczy.
Całe szczęście, że mamy reorganizację zastępów. Mam nadzieję, że znajdziemy kogoś
bardziej odpowiedniego
do kadry! Muszę z wami zrobić
porzą dek.
— My sami spróbujemy... — zaczą ł mężnie Pulpet, ale Okulczycka zgasiła go:
— Cicho! Przez cały zeszły rok nie potrafiłeś zaktywizować Ciesielskiego i jego kolegów.
Sama musiałam się
tym w końcu zają ć. Na pewno zaskoczy
cię fakt, że Ciesielski i jego koledzy postanowili utworzyć własny zastęp.
Pulpet i Obara byli rzeczywiście zaskoczeni.
— Wytłumaczyłam im, że w ten sposób najlepiej przeciwstawią się zgubnym wpływom
pewnych elementów —
czy mi się zdawało, czy Okulczycka
spojrzała w tym momencie na mnie. — Przyjęli mój projekt z entuzjazmem — dodała. —
Prawda, chłopcy?
— Przyjęliśmy z entuzjazmem — wydukał Ciesielski patrzą c na mnie spode łba. — Ja zostanę
zastępowym.
Przyboczny chrzą kną ł.
— Czy druh drużynowy już wie?
— Porozmawiam z nim o tym. I z waszą szczepową . To duży sukces. Kamień spadnie im z
serca.
— Czy... czy Męckich też pani dyrektor z... z... zaktywizowała? — zapytał niespokojnie,
ją kają c się ze
zdenerwowania Pulpet.
— Nie — odrzekła krótko Okulczycka i spojrzała surowo na obu braci Męckich, którzy stali ze
spuszczonymi
głowami. — Oni odmówili. Tylko paru
z ich otoczenia udało mi się przekonać, a oni są zatwardziali. W ogóle nie chcą pracować w
organizacji. I
odmawiają wyjaśnień. Widzisz,
stoją jak barany i milczą . Na dzisiaj mam ich dość! Uciekajcie.
Męccy uciekli jak zmyci.
— Ty zostań — powiedziała Okulczycka do przybocznego. — Mam do ciebie jeszcze różne
sprawy.
ROZDZIAŁ VI
ZAGADKOWA AFERA TANDEMU
Okulczycka musiała się ostro wzią ć za nieszczęsnego Pulpeta, bo nazajutrz rano podszedł do
mnie na korytarzu
szkolnym roztrzęsiony, nie taki
rumiany jak wczoraj i nie taki beztroski, za to sam naładowany izmacjami.
— Ja do ciebie w sprawie obstrukcji Męckich — powiedział.
— W sprawie czego?
— Konieczna jest integracja, a oni uprawiają izolacjonizm, i to jako ewidentną manifestację
pasywizmu.
Swoistego rodzaju ekshibicjonizm.
Towarzyszy temu degradacja psychiczna...
I tak dalej w tym stylu przez pięć minut; dopiero po pięciu minutach zrozumiałem, o co mu
chodzi. Chodziło mu
o to, że Męccy znów odmówili
wstą pienia do drużyny harcerskiej, przejawiają c przy tym niezrozumiały upór i zatwardziałość.
Z począ tku nie
chcieli podać powodów, a
potem przyciskani wyjaśnili bezwstydnie, że nie nadają się, powołują c się na niepochlebne
opinie wystawiane
im systematycznie przez
Okullę w dzienniku klasowym, a także w dzienniczkach uczniowskich w rubryce
„korespondencja szkoła-dom”.
Oświadczyli, że są to opinie całkowicie
słuszne i jako kłamcy, oszuści i demoralizatorzy nie mogą być w drużynie, tym bardziej, że w
gruncie rzeczy są
jeszcze większymi kłamcami
i oszustami, niż Okulla myśli.
— To jest najgorsze ze wszystkiego, bo to jest cyniczne — oznajmił Pulpet. — Wielka Okulla
uznała to za
rzucone jej wyzwanie i orzekła, iż nie
możemy tolerować podobnej obstrukcji w szkole. Męccy muszą być złamani i zapisani do
harcerzy. I kazała mi
się tym zają ć.
— Współczuję ci — powiedziałem i chciałem odejść, ale Pulpet zatrzymał mnie rozpaczliwie.
— Żaba, nie zostawisz mnie chyba w tej sytuacji?... Musisz z nimi porozmawiać.
— Ja?! Przecież Okulla kazała tobie.
— Tak, ale Męccy nie chcą — zaczerwienił się. — Próbowałem, ale oni tylko gryźli pestki i
patrzyli na mnie
dziwnie, a kiedy ich przycisną łem,
to powiedzieli mi brzydkie słowo... Może tobie się lepiej powiedzie. Ty nie masz żadnej funkcji.
Porozmawiaj z
nimi zręcznie, no, niby jak
kolega z kolegami. Podejrzewam, że coś ich ostatnio gnębi, więc gdybyś do nich podszedł
jako zatroskany
kolega...
— To niemożliwe — powiedziałem. — Z zasadniczej przyczyny. Nie jesteśmy kolegami.
— Jak to?
— Jeszcze zanim zaczą łem chodzić do tej budy, wykopaliśmy topór wojenny. I wcale się nie
zanosi, żeby miał
być zakopany przez najbliższe
sto lat, a w każdym razie do końca tego tragicznego wieku.
Pulpet myślał przez chwilę. Potem powiedział:
— A jednak uważam, że powinieneś spróbować. W ich sytuacji właśnie ktoś taki jak ty ma
szansę porozumieć
się z nimi. Jeśli teraz, kiedy mają
kłopoty, zbliżysz się do nich bez złości, ty — dawny wróg, to ich może rozbroić. Powiedzą ci
przynajmniej, co
ich gnębi.
— Może jednak lepiej zrobi to Obara — wykręcałem się. — Ja naprawdę nie umiem rozmawiać
z ludźmi, a
zwłaszcza z czarnym ludem Bze-Bze. — Umyślnie
tak powiedziałem, żeby skierować rozmowę na żartobliwe tory, ale Pulpet nawet się nie
uśmiechną ł.
— Jeśli nie umiesz, to czas, żebyś się zaczą ł uczyć — rzekł. — Właśnie nadarza się okazja.
— Być może. Ale nieodpowiednia — odparłem. — Nie mogę zaczynać od Męckich. To tak,
jakbyś dziecko
zaczą ł uczyć matematyki od równań trzeciego
stopnia. Dla mnie Męccy to naprawdę za duża trudność.
— Są różne teorie na temat uczenia dzieci matematyki. Ja ci powiem, Żaba, jak z tobą
właściwie jest. Ty byś
potrafił rozmawiać nawet z królową
brytyjską , bo przecież wcale nie jesteś głupi, ale po prostu się wstydzisz — Pulpet spojrzał na
mnie swoim
małym oczkiem zza grubych okularów.
— Chyba tak — powiedziałem. — Owszem, trafiłeś w sedno. Boję się, żeby mi ktoś nie
powiedział: przestań
truć, albo: pilnuj własnego nosa.
— Nie przyjmuję tego tłumaczenia — rzekł Pulpet. — Gdyby wszyscy tak postępowali jak ty,
na świecie
zapanowałaby śmiertelna cisza, nikt
nie odważyłby się pierwszy puścić pary z gęby. To byłaby śmierć ludzkości gorsza niż zagłada
kosmiczna.
Pomyśl. Żaden uczony nie rzuciłby
głośno nowej myśli — ze wstydu. Żaden pisarz nie napisałby ani jednego słowa — też ze
wstydu. A przecież
mówią , krzyczą , pouczają , rzucają
swoje poglą dy, nie zważają c na to, że komuś to się może nie podobać — i słusznie robią ,
dzięki temu jest nauka
i sztuka, jest walka i jest postęp
— jest życie. A poza tym — zakończył — poza tym, rozmowa z Męckimi to jest też dla ciebie
szansa.
Okulczycka uprzedziła się do ciebie, wiesz.
Jeśli uda ci się rozwią zać zagadkę Męckich, zmieni o tobie zdanie. Pamiętaj, żyjesz w
protektoracie Wielkiej
Okulli nad złym i ciemnym
ludem Bze-Bze. I nie ma na to rady.
Wiedziałem, że Pulpet ma wiele racji. Powinienem z różnych względów zainteresować się
Męckimi. Jeden z
tych względów przemawiał do mnie
jeszcze bardziej niż poprawienie mojej opinii w oczach Wielkiej Okulli. Zaczynała mnie coraz
bardziej frapować
zagadka niezwykłego zachowania
Męckich. Przeczuwałem, że kryją się za tym poważne, kto wie czy nawet nie dramatyczne
rzeczy. A może jakaś
kryminalna afera? Męccy ze swoim
charakterem mogli się wplą tać w najgorszą kabałę.
Postanowiłem nazajutrz spotkać się z nimi i porozmawiać. Nie byłem bardzo pewny, czy mi się
uda, ale
postanowiłem zrobić to, co sztangiści
nazywają pierwszym podejściem.
Tymczasem wypadki zaczęły się toczyć w coraz szybszym tempie. Około pią tej po południu
wpadł do mnie
Andrzej Obara. Już po jego minie i rozczochranych
kudłach na głowie poznałem, że stało się coś niezwykłego.
— Pamiętasz tandem Męckich?
— Tak, oczywiście.
— No, to już go nie ma! — zasapał Obara.
— Nie ma?
— Został ukradziony.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Wiesz, dlaczego Męccy ostatnio na nim nie jeździli?
— Nie.
— No, zastanów się — nalegał Obara. — Kogo ostatnio widziałeś na tandemie?
— Ostatnio? Ostatnio widziałem Kocia Kocembę.
— Zgadza się. Od dwu dni na tandemie jeździł Kocio Kocemba ze świstoniem Krzyśkiem.
Pytałem Męckich, co
to ma znaczyć. Powiedzieli, że pożyczyli
świstoniowi.
— Na dwa dni?
— Mnie też to się wydawało bardzo dziwne. Dotą d nigdy nie rozstawali się z tandemem. To
była najcenniejsza
rzecz, jaką mieli. Zresztą był im
potrzebny, bo mają daleko do szkoły.
— Oni, zdaje się, bardzo lubią świstonia — zauważyłem. — Codziennie go czymś częstują ,
raz nawet przynieśli
specjalnie dla niego chomika
w klatce. Nie wiem, czy widziałeś.
Obara skiną ł zamyślony głową .
— Tak, ale ciekawe, że lubią go dopiero od czasu tego wypadku. Przedtem to go bynajmniej
nie lubili. Bo
świstoń należał do Ciesiów, no a wiesz,
że Męccy raczej gardzili Ciesiami.
— Gusty się zmieniają i przyjaźnie.
— To prawda — zgodził się Obara. — Dawniej Kocio nie przyszedłby prosić mnie o pomoc.
— Ze strachu przyszedł — powiedziałem. — On wie, że dla Męckich to będzie straszny cios!
— Właśnie, dlatego mam do ciebie prośbę — rzekł Obara. — Wiem, że i tak będziesz
rozmawiać z Męckimi,
więc przemów im do rozsą dku, żeby nie próbowali
odegrać się na Kociu. On się tego bardzo boi. Widzisz, sprawa polega na tym, że oni pożyczyli
ten tandem
świstoniowi, a nie Kociowi. Tymczasem
został ukradziony u Kocia. Taki tandem to jednak zajmuje dużo miejsca, świstoń nie miał go
gdzie trzymać i
oddał na przechowanie Kociowi,
który ma mieszkanie w starej ruderze, ale za to komórkę na podwórzu.
— Wolałbym na razie nic nie mówić Męckim — oznajmiłem. — Po co alarmować ich
przedwcześnie? Może
tandem się znajdzie. To w końcu nie jest szpilka.
No i powinny zostać ślady. Jak wyglą dało to włamanie?
— Wyrwano skobel razem z kłódką . Futryna była stara i spróchniała. Chcesz pojechać
zobaczyć?
Skiną łem głową .
— Jeśli mamy pomóc Kociowi, warto się przyjrzeć z bliska. Może coś nam przyjdzie
ciekawego do głowy. Czy
Kocio podejrzewa kogoś o tę kradzież?
— Nie, nikogo. Sprawca jest zupełnie nieznany.
Udaliśmy się na miejsce przestępstwa. Kocio pokazał nam komórkę.
— Kiedy to się stało?
— Zaraz po obiedzie. Wróciłem do domu o wpół do trzeciej, o czwartej chciałem zmienić koło,
idę do komórki,
no i już wiecie co dalej.
— Jak to „zmienić koło”? Coś było nie w porzą dku z kołem? — zapytałem.
— Zabrałem koło do naprawy. Oddałem je do warsztatu, gdy szedłem do szkoły. Wentyl
zupełnie nawalił, a ja
nie miałem nowego. I była dziura
od gwoździa. W dętce — wyjaśnił Kocio.
— Czyli ukradziono rower bez koła?!
— Tak.
— To bardzo ważne. Dlaczego dopiero teraz o tym mówisz?
— Jakie to ma znaczenie?
— Duże. Złodziej na przykład nie mógł odjechać na takim tandemie, musiał go nieść albo
cią gną ć.
— Nie widziano nikogo niosą cego rower — powiedział Kocio. — Pytałem wszystkich są siadów.
Mieszkamy
wprawdzie, jak widzisz, w raczej ogrodowej
i rzadko zaludnionej dzielnicy. No, ale akurat są siedzi, dwa domki dalej, byli w ogródku i
musieliby widzieć
kogoś niosą cego taki wielki,
dziwny rower... Tymczasem oni nie widzieli. Owszem, przejeżdżało paru rowerzystów, ale
rowery mieli w
porzą dku.
— A jednak bardzo dziwna rzecz — powiedziałem rozglą dają c się po ścieżce, która wiodła pod
płotem, gdzieś
w stronę łą ki i rzeki. — Tu są wyraźne
ślady opon tandemu. Można poznać po rzeźbie bieżnika. Takiej rzeźby nie ma żaden
zwyczajny rower. Czy
przejeżdżałeś ostatnio tędy? — zapytałem
podnoszą c się.
— Nie. W ogóle nigdy nie przejeżdżałem. Po co? To bardzo niewygodna ścieżka — odparł
Kocio.
— A jednak tandem tędy jechał.
— No, niby tak — Kocio patrzył zaskoczony na ślady.
— Zdaje się, że niedługo rozwią żemy tę dziwną zagadkę — powiedziałem.
— I odzyskasz tandem?
— Tego nie powiedziałem, ale jeśli dobrze pójdzie, dziś jeszcze powinniśmy znać rozwią zanie.
Chodźmy —
pocią gną łem Obarę i wyszliśmy zostawiają c
Kocia Kocembę w stanie dość poważnej rozterki.
— Naprawdę będziesz jeszcze dziś wiedział, kto ukradł ten rower?
— Już teraz wiem.
— Więc dlaczego nie mówisz?
— Wiem kto, ale nie wiem jeszcze dobrze dlaczego. I najpierw to musimy ustalić. Męccy nam
w tym pomogą ,
chodźmy do nich.
— Może... może jednak lepiej poszlibyśmy po tym śladzie za płotem. On nas może
zaprowadzić prosto do
złodzieja.
— To niepotrzebne. Ja wiem, gdzie mieszka złodziej — odparłem tajemniczo.
* * *
Męccy przyjęli nas z bardzo zaskoczonymi minami.
— Czego chcecie?
— Pogadać — odparłem i sam zdziwiłem się, że już nie odczuwam żadnego skrępowania w
nawią zaniu
rozmowy.
— O czym?
— O waszych zmartwieniach.
Męccy spojrzeli na nas ponuro.
— Lepiej spływaj, Żaba — zasapał Duży Męcki. — Już ci raz mówiłem. Niepotrzebnie się
wtrą casz.
— Jednak sią dę sobie tutaj. Macie ładną werandę — usiadłem na plecionym wiklinowym fotelu i
rozglą dałem
się dookoła. — Daleko od szkoły.
Ale dobre powietrze, miły domek i ładny, spory ogródek — powiedziałem i pocią gną łem za
spodnie Obarę, żeby
też usiadł.
— Jesteś... jesteś co najmniej bezczelny — sapał Duży Męcki na zmianę z mniejszym.
— Nie tak jak ci, co kradną swój własny rower! — powiedziałem oglą dają c paznokcie.
— Co?! — Obara aż zerwał się z krzesła.
— Czego skaczesz — posadziłem go z powrotem. — Powiedz lepiej, czy to jest kradzież, jak
się zabiera własną
rzecz?
— No, chyba nie... Chcesz powiedzieć, że to Męccy się włamali? Ale dlaczego?
— Może... nie widzieli innego wyjścia — mrugną łem okiem do Męckich. — Sprawa wyglą dała
tak: to
nieprawda, że świstoń ześlizną ł się z brzegu,
to nieprawda, że wpadł do wody za mostem!
— Co?! — wykrzykną ł Obara, a Męccy zerwali się na nogi.
— Siadajcie — uspokoiłem ich. — To, o czym tu mówimy, nie wyjdzie poza tę werandę.
Zmierzyli mnie ponurym wzrokiem, ale usiedli posłusznie, a ja cią gną łem dalej:
— Pamiętam dobrze ten dzień, bo to była przecież niedziela, ta niedziela styczniowa, kiedy po
raz pierwszy
wyszliśmy na nową ślizgawkę szkolną .
Od tygodnia panował już silny mróz i rzeka była skuta grubym lodem, z wyją tkiem głównego
nurtu, który
jeszcze nie staną ł i po którym płynęła
gęsta kra. Ale to było ze dwadzieścia metrów od brzegu. Czyli gdyby świstoń ześlizną ł się z
brzegu, to nie
mógłby wpaść do wody, mógłby najwyżej
nabić sobie guza o twardy lód! Ale przecież faktem jest, że był w wodzie. Ludzie widzieli, jak
Męccy go
prowadzili całego przemoczonego i
na pół skostniałego. Co z tego wynika? Wynika z tego, że świstoń musiał wpaść do głównego
nurtu rzeki. Jak
się tam znalazł? Co tam robił? Ano,
bawił się z chłopakami w dryf na krze. Wiecie, że to ulubiona zabawa naszych chłopaków. A
najbardziej celują
w niej bracia Męccy. Jest to
zabawa zespołowa. Nikt nie bawi się u nas w dryf na krze samotnie. Podejrzewam więc, że
świstoń dryfował z
Męckimi!
— Pewnie, że z Męckimi! To wszystko wyjaśnia! — wykrzykną ł Obara.
— Co więcej, podejrzewam, że to był pomysł Męckich z tą jazdą na krze i że to oni ponoszą
odpowiedzialność!
To oni namówili świstonia i
to oni sami przez głupie żarty albo przez nieuwagę strą cili go do wody...
— Nie! To nieprawda! — krzykną ł mały Męcki. — My nic nie byliśmy winni!
— To on nas mało co nie strą cił, jak pękła kra — dodał Duży.
— Pękła kra?! — słuchałem zaciekawiony.
— Tak, bo tam się robił właśnie zator. Jedna kra uderzała o drugą , no i pękały — wyjaśniał
pośpiesznie Mały
Męcki, jakby chciał zrzucić z siebie
ciężar długo ukrywanej prawdy. — I nasza kra też pękła — cią gną ł. — Myśmy zostali na
dużym kawałku, a
świstoń na zupełnie małym i zaczą ł
pogrą żać się w wodę. Na szczęście mieliśmy z sobą duży kij.
— W charakterze wiosła — uzupełnił Duży Męcki. — No, więc podaliśmy świstoniowi ten kij i
przycią gnęliśmy go do nas.
— A potem pomogliśmy mu wdrapać się na naszą krę. Ale się zmoczył porzą dnie.
— A potem to już było łatwo. Kra sama stanęła, bo zatrzymał ją zator.
— Więc tylko ostrożnie przechodziliśmy z kry na krę...
— I uważaliśmy, żeby nie stą pną ć na szczelinę.
— I żeby nie przeważyć kry w jedną stronę.
— A na lą dzie spotkaliśmy ludzi.
— Baliśmy się mówić, że byliśmy na krze.
— Więc powiedzieliśmy, że świstoń się poślizną ł na brzegu i wpadł do wody. A myśmy go
ratowali.
— A potem zrobili z was bohaterów bez skazy — uśmiechną łem się.
— No, w końcu byli bohaterami, tylko, że ze skazą ... — zauważył Obara.
— Myśmy się tam nie pchali po nagrody — mrukną ł Męcki Duży.
— Byliśmy szczęśliwi, że tak się w ogóle skończyło.
— Ale na trzeci dzień napisali o was w gazecie.
— A potem zaczęli urzą dzać wywiady i robili nam zdjęcia.
— A co ze świstoniem? — zapytałem. — On też nie mówił całej prawdy?
— Jasne, że nie. Jemu ta wersja też odpowiadała. Za żadną cenę nie przyznałby się, że
dryfował dobrowolnie na
krze. On ma bardzo surowych
rodziców. Najchętniej nie przyznałby się oczywiście, że w ogóle był w wodzie. Ale tego nie
mógł zataić. Był
przemoczony przecież i zlodowaciały...
No, więc zgodził się na naszą wersję.
— Ale to jest drań — powiedział przez zaciśnięte zęby Duży Męcki. — Zawistny drań!
— Kiedy myśmy dostali w nagrodę ten tandem, bardzo nam zazdrościł — dodał Mały Męcki.
— Po prostu był wściekły!
— Nic nie pomagało, że dawaliśmy mu różne prezenty...
— I że cały czas byliśmy dla niego bardzo dobrzy.
— I braliśmy go na przejażdżki tandemem.
— Chociaż był leniwy i słabo pedałował.
— Chciał coraz więcej i więcej...
— A najgorsze, że zaczą ł nas straszyć ten szakal! — rzekł z goryczą Duży Męcki. — Groził,
że opowie, jak było
naprawdę, że to myśmy go przemocą
zapędzili na krę. Że to przez nas wpadł do wody.
— Szantażował was! — rzekłem. — Domyślałem się tego.
— W końcu zmusił nas, żebyśmy mu pożyczyli tandem na dwa dni, wyłą cznie dla niego.
Powiedział, że będzie
jeździć z Kociem. Ale po dwóch dniach
wcale nie chciał oddać. Powiedział, że ma do tandemu takie samo prawo, jak my! Taki był
bezczelny.
— A w dodatku Kocio popsuł koło. Na szczęście mieliśmy zapasowe.
— Baliśmy się, że oni zupełnie zniszczą rower, i postanowiliśmy działać.
— Dalej to już wiecie — mrukną ł Duży Męcki. — Jak się domyśliłeś wszystkiego? — dodał po
chwili, patrzą c
na mnie jakimś innym wzrokiem, już
bez wrogości i pogardy, tak mi się zdawało.
— To nie było takie trudne... — odparłem uśmiechają c się. — Po pierwsze, od razu zdziwiło
mnie, dlaczego tak
schlebialiście świstoniowi, to
nie było w waszym stylu. To już przecież raczej on powinien jako wybawiony fundować swoim
wybawcom. A
tu było na odwrót. Zaczą łem podejrzewać,
że on was czymś straszy i że wy się go boicie. A po drugie, to koło. Tylko wyście mogli mieć
zapasowe koło do
tandemu. I tylko wy mogliście założyć
je i odjechać jak gdyby nigdy nic. Co macie takie miny jak wisielcy? Wszystko się dobrze
skończyło.
— Niezupełnie — wykrztusił Duży Męcki. — Nie ma tu dla nas życia. — Jesteśmy skom...
skompromitowani.
Chcieliśmy w tajemnicy zabrać ten
rower i wyjechać gdzieś daleko... Jak najdalej od świstonia i tej całej afery.
— Nie róbcie tego — powiedziałem. — Co się stało, to się stało. Zdobyliście tandem trochę
fuksem, to fakt, ale
nikt nie ma zamiaru wam go odbierać.
Choć dla niektórych to może być sprawa dyskusji, ale ja nic nie powiem.
— Ani ja — rzekł Obara.
— Ale świstoń... — bą kną ł Męcki.
— Powiemy świstoniowi, że wiemy o jego szantażu — oświadczyłem. — To powinno
wystarczyć. W końcu
szantaż jest gorszy niż kra.
— Każdy się może kiedyś znaleźć na krze — zauważył filozoficznie Obara.
— Grunt, żeby dobrowolnie nie włazić tam po raz drugi — dokończyłem.
ROZDZIAŁ VII
WARIANT ZERO
Szedłem w ten pią tek beztrosko do szkoły i myślałem, jaki to będzie wspaniały dzień. To
będzie dzień, w którym
podejrzany, dwuznaczny, bliżej
nieokreślony typ zwany Żabą zapisze się wyraźnie w najbardziej zakutych łbach tej przeklętej
budy jako TEN,
KTÓRY WIE, JAK BRAć SIę DO RZECZY.
Innymi słowy — specjalista wyższej rangi, człowiek, który rozszyfrował Męckich. W głowie
układałem sobie
cały scenariusz mojego spotkania
z Pulpetem. Nie, bynajmniej nie będę go szukał od razu. To trzeba smakować powoli. Najpierw
będę go mijał ze
znudzoną miną , żują c leniwie,
a na ustach będzie mi się błą kał tajemniczy uśmieszek. To powinno wzbudzić zainteresowanie
Pulpeta.
Zatrzyma mnie. „Jakieś nowiny?” —
zapyta, ale ja przejdę dalej. Dopiero, gdy na dużej przerwie Męccy wsią dą na tandem i będą się
popisywać jazdą
przed świstoniem, który już nic
nie będzie mógł im zrobić, znów znajdę się niby przypadkiem w polu widzenia Pulpeta. „Mam
to z głowy” —
rzucę mu w przelocie, niby od niechcenia...
jakby ta cała sprawa to była dla mnie pestka. „Co?” — zapyta oszołomiony Pulpet. A wtedy
wskażę mu
Męckich pedałują cych za oknem. „Zaktywizowałeś
ich?” — wykrztusi zdumiony. „Do szpiku kości” — odpowiem. „Są podatni?” — zapyta. „Jak
świnki morskie
na szczepionkę. Podatni, wrażliwi i możesz
ich ują ć w organizacyjne kleszcze”. „Kleszcze?” „No, więc powiedzmy szczypce”.
Oczywiście zachwycony tą perspektywą Pulpet objawi radość, a potem zabierze mnie do
Okulczyckiej, do
gabinetu. Tu nadą wszy się, naładowany
smakowitymi izmacjami wstawi mowę do Wielkiej Okulli. Jak Wielka Okulla natchnęła go do
czynu swymi
społecznymi inspiracjami i emanacjami,
a także inwokacjami. Potem głos mu się załamie. „To ze wzruszenia, pani dyrektor —
wykrztusi. — Jestem
głęboko wzruszony — trą bią c przeczyści
kulturalnie swą barwną chusteczką drogi oddechowe. — To wielki dzień, pani dyrektor. Dzień
zwycięstwa.
Ostatnia forteca zdobyta.” „Jaka forteca,
moje dziecko?” — zapyta łaskawie Okulczycka. „Forteca anarchizmu, defetyzmu i sadyzmu,
pani dyrektor” —
odpowie Pulpet. „Czy dobrze słyszałam,
moje dziecko? Mówisz, że forteca anarchizmu...” — pani Okulczycka wycią gnie ciekawie swą
indyczą szyję.
„Tak jest, pani dyrektor, forteca
anarchizmu i bunkier bimbalizmu, wandalizmu oraz hamletyzmu” — uzupełni bez zają knienia
Pulpet. „O,
Narcyzo, patronko szkoły — wstrzyma
z wrażenia oddech Okulczycka — czyżby... Męccy?!” „Tak jest. Mamy Męckich w kleszczach
organizacyjnych
— odpowie Pulpet. — Zostali najpierw
zneutralizowani, a potem zaktywizowani.” „To sukces pedagogiczny na skalę województwa —
oświadczy
Okulczycka. — Jak wypracowaliście
ten sukces?” „To głównie zasługa Tomka Żabnego, czyli Żaby, pani dyrektor”. „Niemożliwe?
Tego strasznego
Żaby? Co ty mówisz, moje dziecko.” „Pani
dyrektor musi zmienić zdanie o Żabie. Żaba sprawdził się całkowicie. Destrukcyjne działania
Żaby zakończyły
się definitywnie. Możemy
śmiało stwierdzić, że Żaba jest konstruktywny. To człowiek sukcesu. Zapewne nieefektowny,
ale za to
efektywny, pani dyrektor. To on przerwał
skutecznie obstrukcję Męckich i zaktywizował ich do szpiku kości.” Okulczycka spojrzy na
mnie oczami w
czerwonych obwódkach jak na zupełnie
innego człowieka. „Chodź, dziecko” — powie wzruszona. Obejmie mnie ręką z rubinowym
pierścieniem i
zaprowadzi w głęboki ką t gabinetu, do
dziennika klasowego, po czym wykreśli ów haniebny wpis dotyczą cy mojej osoby i wszystkie
krzywdzą ce
opinie. A potem nastawi „Marzenie”
Schumanna i na tle nastrojowej muzyki objawi zupełnie nowe rysy charakteru: serdeczność,
tkliwość,
wrażliwość na krzywdy młodzieży oraz
głęboki samokrytycyzm gogiczny. „Byłam głęboko niesprawiedliwa w stosunku do Tomka —
powie głośno w
obecności wszystkich nauczycieli.
— Państwo mogą mieć do niego stuprocentowe zaufanie. No, powiedzmy...
dziewięćdziesięcioprocentowe.” Tak
powie, a całe grono wyda westchnienie
ulgi, łą cznie z Fetyszystą , zaś Szufla otrze łzę rozczulenia z ką cika oka.
Tak myślałem idą c korytarzem szkolnym tego rana i sam rozczuliłem się niebezpiecznie.
Niebezpiecznie i
zdecydowanie przedwcześnie.
Kiedy się bowiem idzie korytarzem szkolnym, nigdy nie powinno się odprężać nadmiernie i
tracić niezbędnej
czujności. „Korytarze szkolne,
dżungle moje” — nie darmo śpiewał poeta. Tak więc zapomniałem, że jestem w dżungli, i
jeszcze raz okazało
się, że jestem zielonym jak niedojrzały
banan fą flem i mam „baśniową ”, chorobliwie rozdętą wyobraźnię w tej podejrzanej bani, którą
nazywam głową .
Tymczasem rzeczywistość wcale
nie była baśniowa. Oto bowiem korytarzem szkolnym zbliżały się dostojnie dwie panie. Jedna z
nich to
Okulczycka, a druga... Nie, to już zupełny
pech! Ta druga to była pani Dobecka, matka Dobka, którego zgubiłem na biwaku, tego Dobka,
który był
przyczyną mojego harcerskiego nieszczęścia.
Zamiast schować twarz i uciec, gdzie pieprz rośnie, ukłoniłem się i wlepiłem oczy w panią
Dobecką , jakbym
jeszcze miał nadzieję, że to nie
ona. Ale to była ona. Co gorsza od razu mnie rozpoznała i aż przystanęła z wrażenia. Spojrzała
na mnie
nieprzyjemnie zaskoczona. Jej oczy
mówiły wyraźnie: „Ty tutaj?! Wcią ż jeszcze chodzisz po świecie?! Że też musiałam cię znowu
spotkać! To
wróży kolejne nieszczęście”.
Tak, nie było wą tpliwości, że wróżyło nieszczęście. Oczywiście dla mnie. Zauważyłem, że
Dobecka już coś
szepnęła Wielkiej Okulli na mój temat.
Do mnie też chciała coś powiedzieć, ale ja przemkną łem się tchórzliwie bokiem i znikną łem w
korytarzowej
dżungli. To straszne, ale ostatnio
coraz częściej przemykam się jak szczur, zamiast chodzić normalnie. Czy będę mógł jeszcze
chodzić kiedyś z
podniesionym czołem i patrzeć
wszystkim w oczy? Bardzo wą tpliwe.
Na razie rzeczywistość była bardziej ponura, niż mogłem przypuszczać. Na pierwszej przerwie,
gdy
przechodziłem koło gabinetu dentystycznego,
otworzyły się z trzaskiem drzwi i wyleciał z nich przerażony, spocony i czerwony jak rak malec
trzymają c się za
szczękę, a za nim ukazała się
na progu dentystka. Zdrętwiałem. To była pani Dobecka. W białym fartuchu! W ręku wcią ż
jeszcze trzymała
szczypce. Tego tylko brakowało! Matka
Dobka dentystką w naszej szkole! Co za perfidna złośliwość losu! Spojrzałem na nią ... Ona
spojrzała na mnie i
poruszyła odruchowo szczypcami,
a mnie zimny dreszcz przeszedł.
Od razu odeszła mi ochota „smakowania na raty” mojego „sukcesu” z Męckimi i postanowiłem
znaleźć Pulpeta.
Ale on jak na złość był nieuchwytny
przez kilka godzin. Zupełnie pochłaniały go jakieś ważne sprawy o kolosalnym znaczeniu dla
przyszłości tego
świata. Obary też nie było. Z
racji swych instrumentalnych talentów pomaszerował z trą bką do siedziby hufca ćwiczyć wraz
z orkiestrą
harcerską fanfary z okazji zbliżają cego
się Dnia Wojska Polskiego. Tak, że przez pięć godzin byłem osamotniony i wydany na pastwę
stresów. Dopiero
o pierwszej po południu zastałem
Jacka Pulpickiego w stołówce szkolnej. Przekonałem się, że jest to jedyny punkt w topografii
szkolnej, gdzie
niezawodnie o godzinie trzynastej
można spotkać Pulpeta.
— Już wszystko wiem! — powiedział na mój widok obgryzają c z apetytem kacze udo.
— Wiesz? — wybełkotałem. — Jak to?
— Nie potrzebujesz się usprawiedliwiać — oświadczył piłują c energicznie kiszonego ogórka.
— Usprawiedliwiać?!
— Mam całą sprawę jak na talerzu. Nie potrzebowałem nawet grzebać w pamięci. Dobecka mi
przypomniała.
Dobek to przecież jej syn. A ona jest
u nas dentystką szkolną . Rozpoznała cię dzisiaj na korytarzu i to jest fatalne! Od razu zapytała
panią
Okulczycką , czy przypadkiem nie dano
jakiegoś zastępu w twoje ręce. I popsuła ci opinię. Oczywiście napaplała Okulczyckiej o tamtej
okropnej historii.
Domyślasz się, z jakimi
komentarzami i w jakim stylu... Jaki to pech dla pani Okulczyckiej, że musiałeś trafić do jej
szkoły i będziesz
teraz grasować wśród niewinnego
ludu Bze-Bze.
— Tak powiedziała: „grasować”?
— Właśnie.
— A co Wielka Okulla?
— Wielka Okulla była oczywiście zadowolona.
— Nie rozumiem, jak to zadowolona?!
— Że się sprawdziły „jej najgorsze przeczucia”. Tak powiedziała. „Cieszę się, że przynajmniej
nie zawiódł mnie
mój instynkt pedagogiczny.
Od razu przejrzałam tego chłopca”.
Poczułem, że serce zamiera mi w piersiach i lecę, lecę gdzieś w czarną przepaść.
— Ale ty... — wykrztusiłem patrzą c z ostatnią nadzieją na Pulpeta — ale ty nie wierzysz
chyba... Wiesz, że to
nie była moja wina.
— Dobra, dobra — zamruczał Pulpet rozgniatają c opornego, sinego ziemniaka na talerzu. — To
nie była twoja
wina, to był twój pech, ale to nie
zmienia sytuacji. Podpadłeś. I trudno cię będzie wycią gną ć z tego. Okulla jest piekielnie
uparta. I jak komuś
przyczepi opinię, to gość jest
zrobiony na trzy lata. Jesteś właściwie stracony. Szkoda. Bo ja chciałem, żebyś był
zastępowym. Ale Okulla się
nie zgodzi. Jesteś u niej nadzwyczaj
nisko notowany. Na samym dole, za Ciesiem i Męckimi. A właśnie, co z Męckimi? — otarł
usta chusteczką .
— Załatwione — mrukną łem.
— Niemożliwe!
— Zobacz — wskazałem na okno.
Pulpet wyjrzał. Na dziedzińcu, lawirują c między chłopakami, rozbawieni Męccy pedałowali jak
dawniej.
Zobaczyli nas, pomachali nam ręką .
— Znowu jeżdżą ?! — wymamrotał zdziwiony Pulpet.
— Jeżdżą i żują — dodałem.
— Ani śladu depresji. Wydają się zupełnie normalni — komentował Pulpet.
— Oni są normalni — potwierdziłem.
Męccy cisnęli w nas papierową kulą ze zmiętej torby po pestkach. Pulpet cofną ł się
odruchowo.
— Tak... są aż za bardzo normalni — dodał.
— Zupełnie odprężeni — oznajmiłem — otwarci i podatni. Zaktywizowałem ich zupełnie.
— Zupełnie?
— Tak jak chciałeś. Obara bierze ich do swojego zastępu.
Pulpet patrzył na mnie coraz bardziej osłupiały.
— Jak... jak to załatwiłeś?
— To dość skomplikowana historia — odparłem. — Opowiem ci kiedy indziej. W każdym razie
możesz ich
odfajkować.
Pulpet zatarł ręce z podniecenia.
— Duża rzecz, Żaba... Naprawdę duża rzecz. Będzie o tym głośno w całym mieście. Musimy
to dobrze
sprzedać.
— Mówiłeś, że jak zaktywizuję Męckich, to Okulczycka zmieni o mnie zdanie — bą kną łem.
Pulpet chrzą kną ł zakłopotany.
— To fakt, tak myślałem, ale w tej chwili sytuacja jest taka, że muszę to inaczej rozegrać.
— Inaczej?!
— Przykro mi, Żaba, ale nawet nie mogę wspomnieć twojego nazwiska. Masz skopaną opinię,
sam rozumiesz.
Pech chciał, że musiałeś tu spotkać
Dobecką . Przedtem jeszcze jakoś pływałeś, ale teraz utoną łeś na amen w opinii Wielkiej
Okulli. Gdybym teraz
powiedział, że to ty zaktywizowałeś
Męckich, byłaby strasznie niezadowolona. Obniżyłoby to całą aktywizację w jej oczach. Nasza
akcja stałaby się
podejrzana, podejrzewałaby
podstęp, wywęszyłaby nieszczerość, rozumiesz, ona nie ma do ciebie zaufania. Przez ciebie
padłby fatalny cień
na Męckich. Okulla uprzedziłaby
się do nich od razu.
— Jak to? Więc w ogóle nie powiesz? — zrobiło mi się smutno.
— Dla dobra Męckich, dla dobra całej akcji, nie mogę — oświadczył Pulpet. — Mogę ci tylko
powinszować i
uścisną ć rękę — faktycznie mi uścisną ł.
— To wszystko, co na razie mogę zrobić. Wielka Okulla ma swoje „anse i niuanse” i cholerne
uprzedzenia. A
już ci powiedziałem, że my tu żyjemy
pod protektoratem Wielkiej Okulli nad ludem Bze-Bze. Sam też należę, niestety, do tego ludu.
Ale nie bój się,
pomówię z drużynowym, a on ze
szczepową . Na pewno znajdą jakieś wyjście. W każdym razie będzie cię można zadekować w
jakimś zastępie.
Byleś był cicho, przezimujesz
bezpiecznie jak rak.
— Jak rak — powtórzyłem z goryczą .
— Cicho i raczej nieruchomo. To konieczne. Okulla ma na ciebie oko. Naprawdę żal mi cię,
Żaba. Może za rok
sprawa przyschnie i wszystko się jakoś
ułoży.
— Za rok... — wszystko nagle zaczęło wyglą dać beznadziejnie.
— Przykra sprawa. Żal mi tym bardziej, że potrzebujemy ludzi do roboty, a ty byś pasował jak
ulał! Nie miej do
mnie pretensji. Wiesz, że jestem
tylko...
— Wiem, jesteś Bze-Bze — powiedziałem i wyszedłem ze stołówki.
Poszedłem do Arka i opowiedziałem mu, co się stało.
— To już za dużo na mój łeb — zakończyłem. — Nie dość, że podpadłem Okulli, to jeszcze
spotykam tę
dentystkę. Zupełnie nie wiem, co robić. Mnie
się tu żyć odechciało.
— Uprzedzałem cię, żebyś do niczego się nie wtrą cał, ale ty oczywiście zaczą łeś od popisów
— mówił
zdenerwowany Arek. — Miałeś w ręku wszystkie
atuty. Mogłeś zaczą ć życie w nowej szkole jak niewinny osesek. Żeby tak wszystko popsuć!
Tak wszystko
popsuć!
Milczałem przygnębiony.
— I co teraz? — bą kną łem.
— Nic. Ciesz się, że ci dadzą przezimować, jak rak...
— Ja nie chcę jak rak — zasapałem.
— No to sobie napytasz jeszcze większej biedy. Chyba, że Obara... — Arek urwał nagle. —
Słuchaj, pogadaj
jeszcze z Obarą , może on znajdzie jakiś
sposób.
* * *
Obarę spotkałem dopiero następnego dnia, gdy maszerował do szkoły. Dołą czyłem do niego
pod kortami
Osiedla Zachodniego i powiedziałem
mu o moim niesłychanym pechu.
— Fatalne! — Obara był wyraźnie poruszony. — Nie mogłeś gorzej trafić niż z tą piekielną
dentystką .
— Nie widzisz wyjścia, prawda?
— Kto tak powiedział? — mrukną ł Obara.
— Myślisz, że jest jakieś wyjście?
— Jasne.
— Jakie?
— Chcesz, żebym ci wytrzą sł z rękawa jak komputer? Daj mi pomyśleć — Obara usiadł na
ławce pod siatką .
— Dopóki będzie tu rzą dzić Okulla... — jękną łem.
— Daj mi się skoncentrować — przerwał Obara i wrócił do medytacji. — Oczywiście, jest
wyjście — oznajmił
po chwili.
— Mów.
— Zastosujemy wariant zerowy. Już parę razy stosowaliśmy z dobrym skutkiem w pozornie
beznadziejnych
sytuacjach.
— Wariant zerowy? Co to jest?
— Musisz zaczą ć od zera.
— Wcią ż nie rozumiem.
— To jest sposób oparty na analizie cech psychicznych Okulli — wyjaśnił Obara. — Wiadomo,
że główną
cechą , cechą dominują cą charakter Okulli
jest aktywność, ale nasze badania stwierdziły, że nie jest to zwykła aktywność. Okulla nie tyle
działa, ile reaguje.
Potrzebuje do swojego
działania wyraźnych bodźców, odchyleń od normy, potrzebuje być pobudzana. Co najbardziej
pobudza Okullę?
Wszelkie działanie drażnią ce.
Okulla przeciwstawia mu zaraz swoje działanie idą ce w kierunku przeciwnym. Na przykład z
tobą . Kiedy
podskakiwałeś, Okulla próbowała cię
spłoszyć, ale gdybyś upadł, na tej samej zasadzie będzie próbowała cię podnieść. Krótko
mówią c, żeby zmienić
ten nieszczęsny układ, w który
wlazłeś, musisz upaść!
— Upaść?
— Upaść zupełnie. Oczywiście psychicznie.
— Upaść psychicznie?
— Pozorowana depresja załatwi ci tę sprawę. Ponieważ Okulla wyrobiła sobie w swej
wyobraźni obraz Tomka
Żabnego rozbuchanego, dezorganizują cego,
demoralizują cego, biegają cego, walą cego, tłuką cego, szaleją cego...
— Ależ ja naprawdę... — próbowałem przerwać.
— Nie jest ważne, jaki jesteś naprawdę. Ważne jest, jak rysujesz się w zmęczonej wyobraźni
Okulli. Otóż skoro
w jej umyśle rysujesz się tak wybuchowo
i niebezpiecznie, trzeba wytworzyć obraz przeciwstawny. Musimy cię skontrastować z tym
fatalnym
wizerunkiem. Byłeś ruchliwy — musisz
być nieruchawy, biegałeś, brzęczałeś, angażowałeś się — musisz być obojętny, zgaszony,
apatyczny. Przestań w
ogóle działać. Do wtorku.
Chyba potrafisz wytrzymać trzy dni. Najlepiej, żebyś spał na lekcjach. Ostatecznie możesz
patrzeć w okno. Ale
nie wolno ci w ogóle uważać.
Musisz wyłą czyć się całkowicie. To jest właśnie wariant zerowy.
— A co robić na przerwach?
— Snuć się i podpierać ściany, najlepiej w pobliżu pokoju nauczycielskiego i gabinetu Okulli,
żeby stale być w
jej polu widzenia. Tylko ta
twoja twarz! — przyjrzał mi się krytycznie.
— Co chcesz od mojej twarzy!
— Bardzo dużo. To jest twarz nie do przyjęcia — skrzywił się niezadowolony. — Taka twarz
zawali każdy
wariant! Spójrz na siebie — podstawił
mi lusterko. — Przecież ty masz bezczelną twarz!
— Ja, bezczelną , no wiesz... — chrzą kną łem urażony.
— No, powiedzmy zbyt pewną , zbyt zadowoloną z siebie — sprecyzował Obara.
— To śmieszne, ja zadowoloną twarz!
— Nic nie poradzę. Taki masz wyraz. Może przez te wyraziste oczy i zadarty nos. Ale jest na
to rada. Pobrudzę
ci go starym smarem od mojego
komara. Pobrudzony nos już nie wyglą da dumnie. I najlepiej żebyś miał katar i zaczerwienione
oczy. To ci nada
wyraz żałosny. Zażyjesz
specjalną pastę paprykową , od której zaraz spoci ci się głowa, napłyną łzy i w nosie zrobi się
mokro. Pocią ganie
nosem odbierze ci resztę
pozoru bezczelności. Bezczelni raczej nie pocią gają nosem — spojrzał na zegarek. — Mamy
jakieś dziesięć
minut czasu. Jeszcze dzisiaj to
urzą dzimy. Wpadniemy tylko na chwilę do domu. Mieszkam tu zaraź. Chodź, ucharakteryzuję
cię.
— Nie będę się wygłupiał — warkną łem. — Żadnych smarowań i past. To szczeniackie.
— Ale skuteczne — wzruszył ramionami Obara. — Zresztą , jak chcesz, ostatecznie możesz
sobie darować ten
nos. Ale przestań żuć i naucz się pocią gać
nosem. A najlepiej to dam ci sweter pą tniczy.
— Pą tniczy?
— Chodź — pocią gną ł mnie do swojego domu. — Zobaczysz.
Sweter pą tniczy był to stary, wycią gnięty golf nieokreślonego koloru z bardzo długimi
rękawami.
— Przymierz! — rozkazał Obara.
Włożyłem nie bez wstrętu. Obara zacią gną ł mnie przed lustro w przedpokoju i obrócił
zadowolony.
— Spójrz! Nie ten człowiek!
Istotnie. Wyglą dałem nader żałośnie.
— Zupełnie jak goryl — powiedziałem — z tymi rękawami.
— O to właśnie chodzi — rzekł Obara. — Byleś tylko był osowiałym gorylem. Osowiałe goryle
budzą zawsze
współczucie.
— Nie podoba mi się to.
— Do licha — zdenerwował się Obara. — Nie żą dam przecież od ciebie za dużo. Staniesz po
prostu pod ścianą
w tym swetrze i będziesz stał. To wystarczy.
— Myślisz?
— Wystarczy, żeby wzbudzić głębokie zaniepokojenie Okulli. Twój bezruch, apatia i smutny
wyglą d goryla bez
przydziału zaintryguje ją ,
nie da jej ani na chwilę spokoju. Jeśli wytrzymasz w tej pozycji trzy dni, wygrasz. Okulla nie
wytrzyma
nerwowo i przystą pi do działania. A
potem... a potem wszystko potoczy się normalną drogą .
— Mianowicie?
— Mianowicie, widzą c twój bezruch i depresję, będzie starała się ciebie zaktywizować.
Prawdopodobnie zwróci
się z tym do nas, do mnie
albo nawet do Pulpeta.
— I co wtedy?
— No i wtedy my cię zaktywizujemy.
— Jak mnie zaktywizujecie? — przestraszyłem się.
— Nie bój się. Po prostu zdejmę ci ten sweter, a ty przestaniesz się snuć, podpierać ściany i
spać na lekcjach. A
my zameldujemy Okulczyckiej
o twoim przełomie, powiemy, że wyszedłeś z depresji i postanowiłeś wzią ć się za naukę i
pracę społeczną .
— I myślisz, że wtedy Okulla zapomni o tym, co było?
Obara zaśmiał się.
— Jasne! To się wtedy zupełnie przestanie liczyć. Przecież zaistnieje nowa sytuacja. Okulla
będzie ucieszona, że
może zaliczyć kolejne zwycięstwo
„swojej linii pedagogicznej” i pochwalić się przed wszystkimi „nowym, trudnym chłopcem,
którego
wyprowadziła na prostą drogę”. Zobaczysz,
od tego momentu ona cię nawet polubi!
— Polubi? — rzecz wydawała mi się zupełnie niemożliwa.
— Jasne. Przecież teraz będziesz „dzieckiem jej sukcesu”. Z twoim imieniem będą się łą czyć
przyjemne
wspomnienia jej Okullowej chwały. No,
to jak? — uśmiechną ł się. — Zaczynamy od dzisiaj?
Skiną łem zrezygnowany głową . Nie widziałem innego wyjścia.
* * *
Zaczą łem więc to robić. Na lekcjach kimałem i gapiłem się w okno. Wezwany do odpowiedzi
nie wiedziałem, o
co chodzi; pozwalałem gogom
wyładować na mnie swoje oburzenie gogiczne, a na pogróżki, że pomówią o mnie z panią
dyrektor,
uśmiechałem się tylko w duchu. O to mi przecież
chodziło. Niech Okulla dowie się o tym jak najprędzej. Na przerwach podpierałem ściany w
pobliżu pokoju
nauczycielskiego, kancelarii i
gabinetów dyrektorskich, żeby stale być na widoku. Niewą tpliwie byłem atrakcyjny w swoim
swetrze
pą tniczym, z wydłużonymi, smętnie obwisłymi
ramionami jak goryl. Byłem do tego stopnia interesują cy, że przyszedł Kocio Kocemba, który
jest wybitnym
fotoreporterem i zrobił mi
zdjęcie. Przyszedł także Arek i staną ł przede mną osłupiały.
— Co ty wyrabiasz? — sykną ł. — Zwariowałeś?
— Cicho, jestem w stroju pą tniczym.
— Pą tniczym?
— Tak, i zaczynam od zera.
Wyjaśniłem mu krótko, na czym to wszystko polega. Odszedł oszołomiony, wcią ż oglą dają c
się za siebie.
Jak można było przypuszczać, stałem się obiektem zaczepek, śmiechów i przezwisk nie
wtajemniczonych
malców, natomiast starsi zostawiali
mnie zupełnie w spokoju i patrzyli ze zrozumieniem. Oni wiedzieli. Po prostu stosuję wariant
zero. Podpadłem
tak głęboko, że muszę zaczą ć
od absolutnego zera.
Tylko Złośliwy Miecio był podejrzliwy.
— To są przecież wygłupy — powiedział. — Robią cię w konia.
— Nie są dzę — odparłem.
— Kto to wymyślił?
— Obara. To już było stosowane z dobrym skutkiem.
— Nie pamiętam — rzekł Miecio.
— Może jesteś za krótko w tej szkole.
Pod koniec dnia szkolnego przyszedł sam Obara i powiedział:
— Dobrze jest! Okulczycka już cię zauważyła i powiedziała do grona: „Dziwna sprawa. Ten
Tomek Żabny
popadł w stan depresyjny. Zupełnie się nie
spodziewałam”. A więc sposób zaczyna działać — skomentował. — Wytrzymaj jeszcze dwa
dni. Zobaczysz, już
jutro Okulczycka podejdzie do
ciebie i spróbuje cię wycią gną ć na rozmowę.
— Co jej odpowiedzieć?
— Tu masz napisane — wręczył mi kartkę papieru. — W każdym razie mówić jak najmniej.
Człowiek w
depresji nie mówi dużo.
Przez wieczór i następne rano wkuwałem na pamięć odpowiedzi zalecane przez Obarę.
Rzeczywiście, drugiego
dnia ledwie zaczą łem podpierać
ścianę w pą tniczym swetrze, Okulczycka podeszła do mnie wyraźnie niespokojna i zapytała,
jak się czuję.
— Dobrze, pani dyrektor — odparłem zgodnie z instrukcją .
— Co ci właściwie jest? — nalegała.
— Nic mi nie jest, pani dyrektor.
— Dlaczego nie bawisz się z kolegami?
— To głupia zabawa, pani dyrektor.
— Mógłbyś spacerować, rozmawiać.
— Znudziło mi się, pani dyrektor.
Okulczycka spojrzała na mnie równie zdezorientowana jak zaintrygowana, ale już nic nie
powiedziała i odeszła.
Zaraz potem podbiegł do mnie Obara. Miał wiadomości prosto z gogicznych ostoi.
— Doskonale — zatarł podniecony ręce. — Okulla powiedziała, że przeżywasz chwile rewizji
pojęć i wartości.
Na razie czujesz się wyalienowany,
ale to zapowiada, że wkrótce dojrzejesz do działań. Zatrzymała też na korytarzu zdumionego
Pulpeta i miała do
niego pretensje, że zostawił
cię samego w przykrych momentach alienacji i utraty dotychczasowych wartości. Nakazała
mu, by zają ł się tobą
i powoli próbował cię zaktywizować.
Pulpet miał bardzo głupią minę... Słowo daję — Obara zaśmiał się, ja też próbowałem, ale w
głębi korytarza
zauważyłem Fetyszystę, więc
przybrałem znów „zerowy wyglą d twarzy”.
Obara poklepał mnie po ramieniu i rozcią gną ł bardziej moją pą tniczą opończę.
— Wytrzymaj tylko jeszcze jeden dzień! — szepną ł i znikną ł w tłumie uczniów.
Przyrzekłem sobie, że wytrzymam. Wszystko szło nazajutrz doskonale. Brakowało już tylko
paru godzin... Aż
nagle na trzeciej przerwie zdarzyła
się ta piekielna historia z Kuglewiczem.
ROZDZIAŁ VIII
CZY MUSIAŁEM RATOWAć KUGLEWICZA?
To było dokładnie wtedy, kiedy przyjechał czerwony fiacik pocztowy i wyskoczył z niego
kierowca, żeby
opróżnić skrzynkę listową , która wisi
na ogrodzeniu naszej szkoły. Człowiek ten jest wyją tkowo punktualny i przyjeżdża zawsze w
połowie dużej
przerwy. Pomyślałem wtedy: „Wytrzymać
jeszcze pięć minut pod tą ścianą ”. Przed chwilą przechodziła tędy Okulczycka z Fetyszystą .
Przeszła i obejrzała
się za mną . Fetyszysta też
się obejrzał. Musieli mówić o mnie. Na pewno jeszcze na tej przerwie zaczną mnie
aktywizować. Nie ulega
żadnej wą tpliwości. Za minutę, za
dwie przybiegnie tu zadyszany Pulpet i rozpocznie aktywizowanie. Niech mówią , co chcą o
Okulli, niech
wieszają psy na Okulli, niech straszą
Okullą pierwszaków, Okulla pod jednym względem jest na medal. Nad kreską czy pod kreską
zawsze liczysz się
jakoś u Okulli. Wszystko, co dzieje
się w budzie, jest w centrum uwagi Okulli. Nikt nie jest jej obojętny. Nie jesteś powietrzem dla
Okulli. Tak
powtarzałem sobie, aby wymazać
ostatni ślad wą tpliwości i żeby te ostatnie minuty nie dłużyły mi się zbytnio, postanowiłem
myśleć o tym
pocztowcu, co opróżnia skrzynki.
Niby zwyczajny człowiek, prosta robota, ale ile od niej zależy. Niby zwyczajny człowiek, a jaką
ma władzę. Los
tych wszystkich myśli ludzkich
i uczuć zamkniętych w kopertach jest w tej chwili w jego rękach. Mógłby cały worek tych myśli
sprzedać na
makulaturę, cały worek tych uczuć
wysypać na śmietnisko.
Galopowałem coraz dalej na koniu mojej wyobraźni, rozważają c zakres władzy i skalę
możliwości tak na pozór
niegroźnego pocztowca, gdy
wtem poczułem czyją ś rękę na ramieniu. Drgną łem i odwróciłem się od okna. Do parapetu
pchała się cała
gromada chłopaków z siódmej b z Pukałą
i Nowickim na czele. Znałem ich z boisk. Przebojowe, raczej niebezpieczne typy.
— To tutaj — powiedział Pukała i odsuwają c mnie bezceremonialnie na bok, wychylił się przez
okno.
— Jest drabina? — doskoczył do okna Nowicki. — Tu powinna być ta drabina
przeciwpożarowa, którą
zamontowali niedawno.
— Jest — powiedział Pukała.
— Tędy, wysiadamy chłopaki... — oznajmił Nowicki wytykają c głowę poza okno. — Tylko
trzeba uważać, z
daleka wyglą dało, że drabina jest bliżej...
A tu z pół metra.
— Trzydzieści centymetrów, nie więcej — orzekł Pukała. — Z łatwością można dać krok.
— A poza tym niżej jest gzyms... — zauważył przepychają c się do okna najmniejszy z
Beciaków, noszą cy
przezwisko Pigment. Jego prawdziwego
nazwiska nie znałem.
— Mimo to dziewczyny nie przejdą — orzekł Nowicki.
— Zależy która...
— Większość nie przejdzie. Z czystego strachu. Narobią pisku.
— Zgodziły się — powiedział Pigment.
— Ale jak przyjdzie co do czego, narobią pisku, ja je znam. Mówiłem, że trzeba umocować
sznur, sznur jak
poręcz. Czy jest sznur?
— Zaraz będzie — odparł Pukała. — Giżycka i Stando wymontują z siatki do siatkówki.
Właśnie pobiegły do
magazynu wuefu.
— A co z ubezpieczeniem? — dopytywał Nowicki.
— Załatwiłem Kleszcza z siódmej c. Tego przerośniętego, wiesz. Już idzie.
Istotnie korytarzem nadchodził pośpiesznie chudy chłopak o ptasiej twarzy i niespokojnych,
wyłupiastych
oczach. Podobny był raczej do
sępa niż da kleszcza, ale nazywali go Kleszczem. z tej racji, że nosił nazwisko Kleszczyński.
— Co to za afera, panowie? — zapytał skrzekliwym głosem.
— Wiejemy z dwu ostatnich lekcji — odparł Pukała.
— Tak bez powodu? — zdziwił się Kleszcz.
— Powód jest.
— Nawet parę powodów — dodał Nowicki. — Po pierwsze, mamy dzisiaj szczęśliwy dzień. Już
dawno
wiedzieliśmy, że pią ta lekcja z panią Majewską
będzie wolna, bo pani Majewska jest na wycieczce zamiejscowej z klasą ósmą c...
— A teraz nowa pomyślna wiadomość. Pani Cudek od historii została nagle zawiadomiona, że
musi zastą pić
kogoś, kto niespodziewanie zachorował,
na ważnym zebraniu w Białym Domu. Więc nie będzie także czwartej lekcji historii z panią
Cudek.
— Miało nie być — sprostował Nowicki. — Ale niegodziwy Fetyszysta umyślił sobie, że na tej
lekcji zrobi nam
klasówkę z chemii! Tak powiedział!
— O tyrański tyraniec — jękną ł Kleszcz.
— I zamiast uczciwie spakować się i poturlać do chaty, otrzymujemy zawiadomienie, że mamy
zostać i pisać tę
klasówkę.
— Oczywiście, nie przyjęliśmy do wiadomości — oświadczył wzburzony Nowicki. — To
nieuczciwe robić
młodzieży bez uprzedzenia klasówkę.
— To wbrew Kodeksowi Ucznia!
— W dodatku podczas wolnej lekcji.
— Więc klasa podjęła uchwałę, że wiejemy!
— Przygniatają cą większością głosów.
— Nie damy się robić w konia.
— I wytłumaczymy, że nie wiedzieliśmy nic o zmianie.
— Drzwi są zamknięte i obsadzone przez obie woźne. Zarówno przez Zrywną , jak i Zrywniejszą
— zauważył
sceptycznie Kleszcz. — Czuję się w obowią zku
zwrócić kolegom uwagę.
— Uwzględniliśmy tę blokadę — uśmiechną ł się pewny siebie Nowicki. — Dlatego wychodzimy
przez okno.
— Alpinizm i akrobatyka? — skrzywił się Kleszcz.
— Niezupełnie. Tu jest zainstalowana drabina przeciwpożarowa.
— A, faktycznie — chrzą kną ł Kleszcz. — Czuję się jednak w obowią zku zwrócić kolegom
uwagę, że takie
rzeczy przechodzą nader rzadko i tylko
w tym przypadku, gdy cała klasa ucieka bez wyją tku.
— Wiemy o tym i uciekamy wszyscy.
— Mam pewne wą tpliwości. Dziewczyny są zawsze niepewne.
— Nie nasze — odparł z dumą Nowicki. — Mamy dziewczyny na poziomie.
— Dziewczyny i pewni faceci — cią gną ł niezrażony Kleszcz.
— Myślisz o lizusach? Nie ma u nas takich. Jest paru kujonów, ale oni pójdą z klasą , u nas się
nikt nie ośmieli
robić inaczej niż klasa.
— A Kuglewicz? — zapytał Kleszcz. — Chodziłem z nim do jednej klasy. To bardzo uparty
typ.
Nowicki chrzą kną ł.
— Na Kuglewicza też w razie czego znajdziemy sposób. I nie mą drz się tyle, Kleszcz, nie
chcemy, żebyś truł,
chcemy, żebyś nas ubezpieczał. Wiesz,
co masz robić?
— Być pod pokojem nauczycielskim i gabinetem Okulli. W razie gdyby podczas waszej akcji
ktoś z gogów
nieszczęśliwie chciał wyjrzeć na korytarz,
mam odwrócić jego uwagę przewracają c się na podłogę i wydają c okrzyk zranionego kangura.
— Tak jest — powiedział Nowicki. — I zajmij już swój posterunek — spojrzał na zegarek. — Za
trzy minuty
zaczynamy akcję.
— Zastanówcie się jeszcze... — zaczą ł Kleszcz, ale Nowicki zgasił go od razu.
— Powiedziałem, idź pracować. Nie płacę ci za dobre rady!
Kleszcz ruszył z kopyta i o mało co nie zderzył się z dwiema dziewczynami, które właśnie
nadbiegały zdyszane.
Też znałem je z zawodów sportowych.
Nazywały się Giżycka i Stando. Obie były bardzo dobre w wielu dyscyplinach, a zwłaszcza w
sprintach i
gimnastyce.
— Mamy tylko taki — Stando wycią gnęła z teczki kłębek starej liny. — To ze starej siatki do
siatkówki.
— To wszystko, co było w magazynie sportowym — dodała Giżycka.
— Wystarczy — powiedział Pukała. — Zaraz umocujemy. A jeden z nas stanie na gzymsie i
będzie ubezpieczał
przechodzą cych.
— Ja stanę — zaproponował ofiarnie Pigment. — Będę każdego trzymał za nogi.
— Głupi jesteś. Wystarczy, jak poda się rękę — rzekł Pukała.
— Dobra, podam rękę — Pigment zaczą ł się pakować do okna.
— Nie ty — odepchną ł go brutalnie Nowicki.
— Dlaczego nie ja?
— Bo nie! I przestań się tu pętać, Pigment, bo oberwiesz.
— Dlaczego nie ja? — jęczał Pigment.
— Nie nudź, masz za krótkie ręce — ucią ł Nowicki. — Co z resztą dziewczyn? — zapytał
Giżycką .
— Zaraz tu będą — odpowiedziała.
— Może tchórzą ?
— Nie, na pewno nie.
— To czemu ich jeszcze nie ma?
— Bo Rocha i Maciejewska poszły zobaczyć, czy nie da się przejść dołem przez szatnię. A
reszta postanowiła
zaczekać, aż one wrócą z wieścią .
— Widzisz, już się zaczyna — zasapał Pukała. — Mówiłem, żeby nie liczyć na dziewczyny.
— Przejścia przez szatnię nie ma — rzekł spokojnie Nowicki do dziewczą t. — Od czasu
tamtego skoku Okulla
posadziła na warcie woźną Zrywniejszą
i kazała jej zamykać drzwi od strony szatni na klucz.
— Ale przecież obuwie... — zauważyła Stando. — Mamy uciec w kapciach?
— Tak jest. Już wam to wyjaśniłem — rzekł Nowicki. — Obuwie zostanie nam wyrzucone
przez okienko szatni
przez naszych agentów punktualnie
za sześć minut. Dziewczyny powinny się pośpieszyć — dodał spoglą dają c na zegarek. —
Pędźcie do nich i
sprowadźcie je szybko. Tylko uwaga
na Okullę. Niech się przemykają tu pojedynczo, żeby nie zwrócić uwagi Okulli. Gromadne biegi
zawsze są
podejrzane.
— Nie ma obawy — zasapał zbliżają c się ponownie dopiero co odegnany Pigment. — O tej
porze Okulla ma
przerwę w życiorysie.
— W jakim sensie? — zapytała Stando.
— Jak to, nie wiesz? Pije herbatę w pokoju nauczycielskim i zażywa lek na naczynia
wieńcowe. Za dwie minuty
wszyscy gogowie już będą pili.
Widziałem, jak kuchenna Henia niosła pierwszą tacę herbat!
— No, więc za dwie minuty musimy zaczą ć akcję. Jazda — skiną ł na Stando i Giżycką .
Dziewczęta odbiegły.
— Odsuń się lepiej, Żaba — zwrócił się do mnie Pukała. — Ty jesteś zerowy facet, nie chcemy
cię do tego
mieszać.
Przygryzłem wargi i cofną łem się dwa kroki. Właściwie chciałem odejść dalej, ale w tej właśnie
chwili rozległ
się nowy szum i tupot kroków na
korytarzu. Spojrzałem zaciekawiony. Zbliżała się następna gromada Beciaków. Prowadzili za
ręce Kuglewicza,
znanego mi dobrze niebieskookiego
dryblasa, który miał opinię pedanta i kujona. Kupowałem od niego nieraz różne ksią żki. Były
zawsze czyste,
starannie utrzymane, jak nowe.
Od razu zrozumiałem, że Kuglewicz jest w opałach. Jego blada cera nabrała odcienia jeszcze
bardziej błękitnego
niż normalnie, może z powodu
tych żył, które napęczniały mu na skroniach. Nic nie mówił, usta miał zamknięte, tak, teraz to
było zupełnie
wyraźne, oni trzymali go siłą , a
on chciał się im wyrwać. Raz po raz się natężał i szarpał gwałtownie, ale zbyt dużo rą k
wczepiło się w niego
kurczowo, wiedziałem, że nie da
im rady.
— Co z nim? — zapytał Pukała patrzą c z widocznym wstrętem i pogardą na Kuglewicza.
— Został w klasie, pod ławką — sapał piegowaty głowacz w pasiastej, marynarskiej koszulce i
rozpiętej,
dżinsowej wiatrówce, w którym rozpoznałem
znanego mi ską diną d Kicucha. — Poszliśmy sprawdzić, czy wszyscy wyszli, i znaleźliśmy go.
Krył się pod
ławką .
— Można się było spodziewać — skrzywił się z niesmakiem Pukała.
— Zawsze nawalał — sapną ł Kicuch.
— Wyłamywał się.
— Lizus!
— Co z nim zrobić? — zapytał Kicuch.
— Spuścić przez okno! — pisną ł Pigment.
W gromadzie zakotłowało się. Dziesią tki rą k wycią gnęły się po przerażonego Kuglewicza.
Zawleczono go pod
samo okno.
— Zaraz — zatrzymał podnieconych chłopaków Nowicki. — Czy tylko on został w klasie?
— Została jeszcze Ciepełko Danuta.
— Schowała się pod stolikiem.
— Była bardzo wystraszona, jak ją wycią gnęliśmy.
— Ciepełko jest kaleką — powiedział Nowicki. — Może zostać. Trzeba też odłą czyć
Tobołkiewicz Halinę.
— Ona chce uciekać z nami — bą kną ł Kicuch.
— Powiedziałem: odłą czyć. Jest za gruba. Czy ją sobie wyobrażasz na drabinie?
Kicuch nie mógł widocznie wyobrazić sobie Tobołkiewicz Haliny na drabinie, bo umilkł od razu.
— I jeszcze trzeba odłą czyć Krysicką , bo ma za słabe nerwy.
— Dostałaby histerii, gdyby musiała wychodzić przez okno. Koniecznie trzeba odłą czyć.
Zajmiesz się tym,
Kicuch.
— Dobra jest.
— Ja też mogę się zają ć — zaofiarował się chętny jak zawsze Pigment. — Ja odłą czę tę
Tobołkiewicz.
— Zabierzcie go stą d — warkną ł Pukała. — On mnie rozśmiesza, a tu jest poważna sprawa z
Kuglewiczem.
Słuchaj, Kugla — znów obrócił się do
nieszczęsnego kujona — oni mówią , że ty siedziałeś pod ławką . Czy to prawda?
— Wypadło mi dwa złote... — wykrztusił czerwony jak burak Kuglewicz. — No, więc schyliłem
się i
szukałem...
— Łże!
— On się krył. Wlazł pod ławkę, żeby przeczekać do dzwonka!
— Krył się jak szczur! — posypały się oskarżenia.
— Co wy? — bełkotał wystraszony Kuglewicz. — Dlaczego miałbym się kryć?!
— Bo chciałeś się wyłamać — powiedział Pukała.
— Kiedy wszyscy uciekają , ty postanowiłeś zostać, żeby podlizać się Fetyszyście! — syczał
Kicuch.
— Jak zwykle gwiżdżesz na klasę i masz za nic jej uchwały!
— Jakie uchwały? — przewracał oczami Kuglewicz. — O czym mówicie?
— Nie udawaj Greka.
— Naprawdę nie wiem! Co niby miało być uchwalone? Że uciekamy? Z jakiej okazji?
— Z okazji zakłóceń w rozkładzie...
— Zakłóceń?
— W rozkładzie zajęć, czyli w planie lekcji. Taki kujon jak ty powinien pierwszy wiedzieć...
— Przestań się z nim cackać — zasapał Pukała. — Przecież widzisz, że on chce zyskać na
czasie. Żadne
dyskusje nie mają sensu. Czy chce, czy nie
chce, spuszczamy go po drabinie i koniec.
— Zaraz — powiedział Nowicki patrzą c w oczy Kuglewiczowi. — W ten sposób nie załatwimy
niczego.
Następnym razem ta świnia znów skryje się
pod ławką . On musi mieć specjalny powód. Ja to czuję. Jeśli chcemy z tym skończyć, musimy
rozszyfrować
faceta. Trzeba wykryć, dlaczego znów
się ośmiela coś robić przeciw klasie, dlaczego jest taki bezczelny! Słuchaj, Kugla — zwrócił
się bezpośrednio do
przestępcy — przestań się
zgrywać jak nędzny tchórz i powiedz prawdę! Czemu chciałeś to zrobić? Dostałeś zeszłym
razem i byłeś
poniewierany, czemu znowu próbujesz.
Nie wierzę, że aż tak boisz się Fetyszysty!
Kuglewicz milczał.
— Skończ z tym, Bronek — zniecierpliwił się Pukała. — Tu nie ma co filozofować. Kugla jest
po prostu
śmierdzą cym lizusem. To jest w nim silniejsze
od wszystkiego. Są tacy nałogowi lizusi, co nie mogą inaczej. Został, bo musiał.
— Musiałeś?! — podją ł posępnie Nowicki. — No, mów, dlaczego zostałeś!
Kuglewicz milczał uparcie.
— Chciałeś się podlizać, ty świnio? — głos Nowickiego obniżył się jeszcze o dwa tony. Oczy
zwęziły mu się
niebezpiecznie. Chwycił Kuglewicza
oburą cz za ramiona i zaczą ł nim potrzą sać jak workiem.
— Ja... ja nie dlatego... — wydusił z siebie Kuglewicz.
Nowicki puścił go.
— No, w końcu coś z siebie wycisną łeś. Więc mówisz, że nie dlatego. W takim razie
dlaczego?
— Opuściłem już dwie klasówki. Mam dwie lufy z chemii i nie mogę... to znaczy ojciec...
gdyby się ojciec
dowiedział, że ja znowu... — głos mu się
załamał.
— On ma ojca kata, to fakt — pisną ł Pigment. — Za każdą drakę w szkole dostaje lanie. A
potem stary zamyka
go na tydzień i nie wypuszcza z domu.
— Wyją tków być nie może — powiedział Pukała. — Jak nie zwiejemy wszyscy, to nam nie
uwierzą , że nie
słyszeliśmy o zmianie w planie zajęć.
— Te trzy dziewczyny zostają przecież... Bronek powiedział, żeby je odłą czyć.
— One nie mają znaczenia. Fetyszysta od razu zrozumie, dlaczego one zostały. Kugla to co
innego. Chyba
rozumiesz, Kugla, że ty musisz iść
z nami.
Kugla milczał.
— Więc pójdziesz dobrowolnie, czy mamy ci pomóc, Kugla?
Kugla przygryzł wargi.
— Nie pójdę — warkną ł. — Ja... ja przyrzekłem ojcu, że będę pisał tę klasówkę.
— Powiesz, że to nie twoja wina, że my wynieśliśmy cię siłą , możemy potwierdzić w razie
czego.
— Nie. Dałem ojcu słowo, że będę pisał...
— Twoje słowo nas nie obchodzi. Musisz się podporzą dkować większości. Większość
postanowiła, że
uciekamy.
— Nie wierzcie mu — powiedział Kicuch. — Może i ojciec mu tam groził, ale to nie jest główny
powód.
Na twarzy Kuglewicza pojawił się niepokój. I wszyscy to zauważyli.
— A co! — zarżał Kicuch. — Przestraszyłeś się, Kugla. Boisz się, żebym nie obnażył tego
prawdziwego
powodu. Bo to jest raczej mało chwalebny
powód. Ale ja powiem, żeby wszyscy wiedzieli, jakie ty masz niskie pobudki, Kugla.
— Nie zrobisz tego, ty... gadzie! — Kuglewicz chciał rzucić się na Kicucha, ale Beciacy
przytrzymali go mocno.
— Kugla chciał nas sprzedać za dwie rakiety tenisowe — oświadczył Kicuch. — Matka mu
obiecała, że jak się
wycią gnie z chemii przynajmniej na
czwórkę, to mu kupi dwie rakiety. I to jest prawdziwy powód, dlaczego Kugla jest taki uparty.
Wśród Beciaków wybuchło poruszenie. Wszyscy oburzali się na niskie pobudki Kugli.
Przyglą dałem się Kuglewiczowi. Zdumiało mnie, że na jego twarzy zamiast złości czy wstydu,
pojawił się jakby
wyraz ulgi.
— Brać go — rozkazał Pukała. — Spuścimy go przez okno.
Od strony pokoju nauczycielskiego nadbiegły Stando i Giżycka.
— Kuchenna Henia wniosła już drugą tacę herbaty. Wszyscy gogowie siedzą i piją .
— A co z dziewczętami?
— Już lecą .
— No, to możemy zaczynać. Kicuch, wyłazisz pierwszy i pomożesz wyją ć stą d Kuglę —
powiedział Nowicki i
zwrócił się do Kuglewicza. — Chyba
rozumiesz, że opór nie ma sensu. Bą dź rozsą dny i wyłaź dobrowolnie. Nic się wielkiego nie
stanie, jak twoje
rakietki poczekają do następnej
klasówki. Z pewnością Fetyszysta zarzą dzi ją niedługo.
— Nie macie prawa!... — zacharczał Kugla.
— Brać go!
— Nie ruszycie mnie stą d!
— Dalej! — rzucili się do niego i próbowali oderwać od podłogi, ale on uczepił się nogami
kaloryfera, a rękami
parapetu.
— No co, nie możecie dać rady lizusowi? — zdenerwował się Pukała.
— Trzyma się, kujon!
— Przywarł jak pijawka!
— Ja go zaraz odczepię — powiedział Pukała. — Dajcie mi tylko dostęp.
Gdy rozstą pili się, doskoczył do Kuglewicza i uderzył go jedną ręką w twarz, a drugą zwiniętą
w pięść
zaaplikował mu cios w żołą dek. Kuglewicz
jękną ł boleśnie i puścił parapet. Chcieli go natychmiast poderwać i wysadzić przez okno, ale on
w ostatniej
chwili chwycił się mocno rury
centralnego ogrzewania.
— Znów przyssał się gad! — zasapał Nowicki.
— Zawzią łeś się, Kugla — powiedział z okrutnym uśmiechem Pukała. — No, to powtórzmy
zabieg. Dajcie mi
dostęp.
Patrzyłem w twarz Kuglewicza. Była na niej wypisana jakaś niezrozumiała dla mnie
determinacja. Czy
normalny człowiek gotów jest znosić
takie ciosy dla dwóch rakiet? Bardzo wą tpliwe. A więc albo Kuglewicz nie jest zupełnie
normalny, albo... albo
jest inny, ważniejszy powód jego
niezrozumiałego uporu. I dlaczego nie krzyczy? Gdyby był nędznym typem, nie patyczkowałby
się wiele ze
swoimi prześladowcami. Narobiłby
takiego wrzasku, że wszyscy gogowie i obie woźne Zrywna i Zrywniejsza już dawno byliby tutaj
i zrobili
porzą dek z Beciakami. A on milczy
i spokojnie czeka na cios tego goryla, Pukały.
Ten goryl już się zamierza, a te okrutne bestie Beciacy już oblizują wargi na myśl o nowym
widowisku.
Nie mogłem na to patrzeć. Doskoczyłem do Pukały i złapałem za przegub jego uniesionej,
zaciśniętej w pięść
ręki.
— Nie uderzysz go więcej — powiedziałem.
Na korytarzu zrobiło się cicho jakby makiem zasiał... Moja interwencja była tak
niespodziewana, że wszyscy
zastygli w bezruchu.
— Co ty, Żaba?! — wybełkotał wreszcie Pukała. — Szajba ci odbiła, czy co? To jest zdrajca i
lizus! Bronisz
lizusa?
— Nie uderzysz go więcej — powtórzyłem.
— Odejdź, Żaba — powiedział Nowicki. — To nie twoja sprawa. Pilnuj lepiej swego nosa. Ty
jesteś człowiek
zerowy. Wiem, że masz własne kłopoty.
Dobrze ci radzę, Żaba, trzymaj się od tej sprawy z daleka.
— Puśćcie Kuglę — powiedziałem.
— Ty sam chcesz oberwać, Żaba — sykną ł Nowicki i zamierzył się pięścią , a Pukała
gwałtownym szarpnięciem
wyswobodził się z mojego chwytu
i zaczą ł mnie okładać tym sznurem od starej siatki, który leżał na parapecie. Znalazłem się w
nader krytycznej
sytuacji i byłbym rzeczywiście
oberwał zdrowo, ale na szczęście w tym momencie nadbiegły dziewczynki z siódmej b. Jak
zobaczyły tę
okropną szarpaninę i bijatykę, narobiły
wrzasku i pisku na pół szkoły. Oczywiście już ćwierć tego niezwykłego larum wystarczyłoby,
żeby zwabić
zawsze czujnego Wyrzka z najdalszego
ką ta szkoły. Toteż zjawił się zaraz i w lot zrozumiał, co się święci.
— Biją Żabę!!! — krzykną ł i urzą dził taki alarm, że zaraz przybiegli na pomoc Obara i jego
ludzie, Ostrowski i
Szaber, Stefczyk i Darek Boleń.
Co więcej, bracia Męccy też nadbiegli, zaczęli okładać Beciaków i byli bardzo skuteczni.
Szczerze mnie to
wzruszyło, że oni też. No, więc odetchną łem
i nie bałem się już o wynik batalii, tym bardziej, że technicznie byliśmy zdecydowanie lepsi.
Niebawem Beciacy
musieli przejść do obrony.
Kuglewicz wyrwał się łatwo i bombardował teraz bardzo zawzięcie swoimi wielkimi łapami
Pukałę, a był
diabelnie silny, chociaż mało precyzyjny.
Wiadomo, kujonom brakuje zazwyczaj w tej dziedzinie praktyki.
Rozluźniłem się więc całkowicie i nie chciałem myśleć, co będzie potem. A potem było
zupełnie normalnie.
Oczywiście odgłosy walki zaalarmowały
czcigodne grono skupione wokół południowej herbaty w zaciszu pokoju nauczycielskiego. I
grono porzuciło nie
dopitą herbatę i nadbiegło
w komplecie pod przewodem Wielkiej Okulli, by dać wyraz oburzeniu z powodu złych
obyczajów ciemnego
ludu Bze-Bze.
— Co was znowu napadło?! — krzyknęła Okulla patrzą c z przerażeniem na nasze spocone
twarze, rozwichrzone
włosy, krwawią ce nosy, sińce i zadrapania.
— Na moment nie można zostawić was bez nadzoru!
— To on — Pukała od razu wskazał na mnie. — Pani dyrektor wie, on zawsze się wtrą ca.
— Naprawdę nic mu nie zrobiliśmy!
— Sam zaczą ł.
— Wszyscy poświadczą !
— Rzucił się na Pukałę...
Okulla pokiwała głową smutno.
— To znowu ty, Żabny. Znowu ty!
— On mnie tylko bronił... — zaczą ł odważnie Kuglewicz, ale zaraz go zakrzyczeli, odepchnęli
gdzieś w tył,
otoczyli i unieruchomili.
— Naprawdę, pani dyrektor! Myśmy tylko wyglą dali przez okno, a on zaczepił nas. Pani
dyrektor może każdego
zapytać. Mamy świadków. On się
mści, że nie ma wyników sportowych. My go znamy jeszcze z boiska.
— No, proszę — powiedział Fetyszysta. — A jeszcze kilka minut temu był apatyczny i chory. I
jak tu
postępować z tymi łobuzami. O mało nie
oszukał nas swym zachowaniem.
— Słowo daję, martwiłam się o niego — wyznała zażenowana Okulla.
— Wydawało się, że przeżywa jakiś przełom.
— A tu nagle taki wybuch agresji!
— I pomyśleć, że chcieliśmy go ak-ty-wi-zo-wać! — zaszydził Fetyszysta.
— Właśnie — przygryzła wą skie wargi Okulla. — Wielka szkoda, Żabny — spojrzała na mnie
przykro
rozczarowana zza swoich grubych szkieł. — Miałam
w zwią zku z tobą pewne poważne plany, ale widzę, że zaktywizowałeś się sam!
— Tak. Sam — odparłem wytrzymują c jej spojrzenie i otarłem krew z rozciętej wargi.
Zrezygnowałem od razu z wszelkich tłumaczeń. Wiedziałem, że Okulla i tak mi nie uwierzy.
Trzeba to znieść w
milczeniu.
Okulla przez chwilę wahała się, jak ma postą pić.
— Marsz do klasy! — krzyknęła w końcu na Beciaków.
— My... my mamy wolne godziny, bo pani Cudek została wezwana na ważne posiedzenie.
— Kazałam już wam powiedzieć przez dyżurną , że zamiast pani Cudek będzie miał z wami
lekcję pan
Trą baczewski. Macie zaległości z chemii...
Będziecie pisać zaległą klasówkę.
— Klasówkę?... Tak znienacka?... My nie możemy.
— Bez dyskusji — ucięła Okulla. — Sumienny uczeń zawsze może! Kolego Trą baczewski,
proszę natychmiast
zabrać klasę!
— Moja herbata — jękną ł Trą baczewski.
— Proszę natychmiast ich zabrać i zają ć. Sytuacja tego wymaga. Czy pan nie czuje napięcia
w tym korytarzu?
Fetyszysta rozejrzał się odruchowo zmęczonymi oczyma. Prawdopodobnie nic nie dostrzegł,
ale dla świętego
spokoju powiedział:
— Tak jest, pani dyrektor — i zaczą ł niezdarnie zapędzać Beciaków do pracowni chemicznej.
— A z tobą jeszcze sobie porozmawiam — powiedziała Okulczycka wpatrują c się groźnie w
moje oczy. — Nie
podoba mi się twoje zachowanie, ale
jeszcze bardziej nie podobają mi się twoje odpowiedzi.
Reszta grona też przyjrzała mi się posępnie, a potem wszyscy odeszli wymieniają c uwagi,
zapewne
niekorzystne, na mój temat.
Uśmiechną łem się gorzko. Oto jak się niesławnie skończył sławny wariant zero.
Na szczęście mam jeszcze przyjaciół. Obara zaraz podszedł do mnie i powiedział:
— Już wszystko wiem. Powiedział mi Kuglewicz. Szkoda, bo tak dobrze ci szło! Ale nie robię
ci wyrzutów. No,
cóż, nie mogłeś inaczej postą pić.
Tak się zdarzyło i koniec.
— Narobiłem sobie wrogów ze wszystkich Beciaków — mrukną łem z goryczą . — I w dodatku
jestem dokładnie
skończony u Okulli.
— Tak myślisz?
— Tak myślę.
— No, to nie znasz jeszcze Okulli — powiedział Obara. — Poza tym zyskałeś nowego
przyjaciela.
— Kogo niby?
— No, Kuglewicza.
— Nie mam o nim wysokiego mniemania — uśmiechną łem się smętnie. — Wiem, stary,
chcesz mnie jakoś
pocieszyć, ale sam przyznaj uczciwie, że mam
w sumie raczej nędzne saldo.
— Znajdziemy jakieś wyjście — chrzą kną ł zakłopotany Obara. — Do licha, raz przynajmniej
musi nam sprzyjać
szczęście!
ROZDZIAŁ IX
IDę NA ODSTRZAŁ
— Nad czym medytuje i co knuje zły lud Bze-Bze? — usłyszeliśmy dźwięczny jak sygnałówka
głos za naszymi
plecami.
Obróciliśmy się. Oczywiście, to znakomity tenor i przyboczny w jednej osobie, czyli Jacek
Pulpicki.
— Chyba już wiesz? Była draka z Beciakami — powiedział Obara.
— Nic nie wiem. Słyszałem tylko jarmarczny wrzask złego ludu i szlachetny głos Dobrej Okulli.
— To właśnie było to. Najgorsze, że Okulla znów przejechała się po Żabie.
— Żaba miał odruch? — zapytał Pulpet.
— Właśnie. I Beciacy od razu, że to on zaczą ł. A oni dawali wycisk Kugli.
— A Żaba oczywiście był na miejscu. Jak ty to robisz, Żaba, że zawsze jesteś na miejscu?
— Żaba stosował właśnie wariant zerowy i podpierał ścianę — wyjaśnił Obara.
— I musiał akurat w tamtym miejscu?
— On tam był pierwszy. A oni przyszli później.
— Taki przykry zbieg okoliczności — zauważył zgryźliwie Pulpet.
— Właśnie. Taki zbieg okoliczności — powtórzył nie zmieszany Obara. — Żaba to lewy facet.
Ma zawsze
pecha!
— No, to uważaj, Żaba, żeby cię Okulla dziwnym zbiegiem okoliczności nie sprzedała na
Siekankę!
— Na Siekankę?
— Wszystkich pechowych uczniów będą teraz odsyłać na Siekankę — wyjaśnił ponuro Pulpet.
— Od
pierwszego na Siekance zacznie działać szkoła
specjalna dla lewych facetów.
— Jak to? Przecież tam był zakład dla umysłowo chorych — zauważyłem zaniepokojony dość
poważnie.
— Wszyscy umysłowo chorzy zostali już wyleczeni — oznajmił Pulpet. — Teraz kolej na
lewych uczniów.
Cześć! — ruszył dalej. — Aha, byłbym zapomniał!
— zatrzymał się. — Zróbcie dziś po lekcjach zbiórkę trzeciego zastępu i wybierzcie nareszcie
zastępowego.
Pośpiesz się, Żaba, żeby cię wybrali,
zanim Okulla się zorientuje.
— Mnie?! — zdębiałem na moment. — Przecież mówiłeś, że Okulla...
Ale Pulpet znikną ł z pola widzenia. Powodem tego nagłego zniknięcia było ponowne pojawienie
się Okulli na
korytarzu. Szła w towarzystwie
woźnej Zrywnej i faceta w roboczym kimonie i wskazywała na przewody elektryczne przy
ścianie pod sufitem.
Spojrzałem na zegarek. To fakt,
dzwonek milczał, a powinien już dzwonić pięć minut temu! Okulla znów będzie podejrzewać
jakiś niecny
zamach ze strony uczniów. Na wszelki
wypadek my też postanowiliśmy znikną ć z pola widzenia Okulli.
— Słyszałeś, co on mówił? — zagaił zdyszany Obara, gdy znaleźliśmy się w klasie.
— W uchu nie chciało mi się zmieścić — odparłem.
— Faktycznie duża nowina — rzekł Obara. — Wyglą da na to, że Pulpet zmienił zapatrywanie.
— Przedtem mówił wyraźnie, że nie mogę być zastępowym.
— Musisz pogadać z Szymonem — rzekł Obara.
— Z drużynowym?
— Właśnie. Pulpeta lepiej zostaw. On się boi Okulli.
* * *
Na następnej przerwie pobiegłem szukać Szymona. Szansę nie były wielkie. O tej porze
Szymon odwalał swoją
codzienną nasiadówkę w liceum
Batorego, gdzie był uczniem, dość zresztą kłopotliwym. Ale była środa. W środę zdarzało się,
że dwie ostatnie
lekcje miał wolne z powodu nawrotów
choroby nerwowej pani Rościszewskiej od polskiego. Wtedy niechybnie zjawiał się w naszej
budzie. Widać tego
dnia los znów nie oszczędził
pani Rościszewskiej, ponieważ Szymon Szymański był na chodzie, a nawet na samochodzie.
Ledwie wybiegłem
na korytarz, uwagę moją zwróciły
niecodzienne wrzaski na dziedzińcu szkolnym. Za oknem widać było kłębią cy się tłum
mikrusów, a pośród tego
tłumu na odkrytej furgonetce marki
Żuk stał jak na trybunie uśmiechnięty Szymon w kraciastej koszuli i rzucał mikrusom jakieś
kolorowe paczki.
Na drugim planie paru facetów
z HSPS wyładowywało przy pomocy Pulpeta i innych funkcyjnych repów ławki, stoły i stołki.
Okazało się, że to
meble do lochu. Lochem nazywano
harcówki, które mieściły się w piwnicach szkolnych. Zagarnięto mnie oczywiście do pomocy.
Przez pięć minut
nosiłem sprzęt do lochu, a przez
następne pięć pomagałem mikrusom ulokować w magazynie izby zuchów mundury
przywiezione w tych
kolorowych paczkach. Cały czas zastanawiałem
się, jak zagaić do Szymona, żeby nie wyszło, że się pcham do jakiejś funkcji. Ale
niepotrzebnie sobie tym
łamałem głowę, bo Szymon sam zagaił
do mnie. Gdy tylko skończył rzucać te paczki, zeskoczył z wozu i od razu przemówił do mnie.
— Fajno, że jesteś, Żaba. Pulpet mówi, że ty jesteś zawsze na miejscu. No i sprawdza się.
— On się nazywa Żabny — sprostował Pulpet. — Żaba to jego przezwisko.
— To się zgadza? — zapytał nieco zbity z tropu Szymon.
— Zgadza się — odparłem — ale mów do mnie Żaba. Wszyscy tak mówią .
— Mam do ciebie trzy słowa — powiedział Szymon. — Zasuwamy do lochu. Pomóż mi zabrać
te szpargały —
wskazał na stos zwią zanych ksią żek i czasopism.
Obładowani jak muły zeszliśmy do harcówki. Szymon wycią gną ł klucze i wpuścił mnie do izby
numer pięć.
Była to izba instruktorska.
— Masz nowe kłopoty? — powiedział wpychają c ksią żki na półki.
— Tak.
Szymon przez chwilę segregował w milczeniu „Motywy”.
— Jesteś przeznaczony na odstrzał, Żaba — rzekł wreszcie.
Milczałem.
— Słyszałeś o Siekance? — zapytał Szymon.
— Więc to prawda? — bą kną łem starają c się ukryć zdenerwowanie.
— Organizują tam nową budę — powiedział Szymon. — W starym domu wariatów.
— A co będzie z wariatami? Czy to prawda, że ich wyleczyli?
— Niezupełnie — odparł Szymon. — Wariaci dostali nowy szpital. Na drugim końcu miasta.
Przyją łem to oświadczenie z wyraźną ulgą .
— Podoba mi się twój spokój, Żaba — rzekł Szymon. — Mało kto byłby tak spokojny idą c na
odstrzał.
— Czy... czy naprawdę jesteś pewien, że ja?... — zapytałem.
— Szczepowa widziała cię na pierwszej liście, no więc, rozumiesz.
— Rozumiem, ale dlaczego ja?
— Każda szkoła ma tam odesłać po kilkunastu uczniów, więc pozbywają się najbardziej
kłopotliwych. Ty jesteś
kłopotliwy...
— Więc się mnie pozbędą — dokończyłem.
— Będą chcieli się ciebie pozbyć, ale to wcale nie znaczy, że im się uda — rzekł Szymon.
— Dlaczego ma się nie udać?
— Posłuchaj, Żaba, czy myślisz, że my tak łatwo zrezygnujemy z ciebie?
— Ale Okulla...
— Pani Okulczycka też może zmienić zdanie.
— Ale ja...
— Oczywiście, to i owo przeskrobałeś, ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest, że
sprawdziłeś się w
szczepie.
Spojrzałem zaskoczony na Szymona.
— U Lampego, w tamtej budzie — dodał.
— Tak myślisz? — popatrzyłem na niego podejrzliwie.
— Tak myślę.
— Miałem wpadkę — wycedziłem patrzą c mu w oczy. — Znasz chyba tę historię?
— Znam. No, cóż, zdarza się — odrzekł Szymon. — Tylko ci, co nic nie robią , nie mają
wpadek. Ale w ogóle to
ci szło nie najgorzej. Wiem coś o tym...
„Czyżby zadał sobie ten trud? Niezwykle błoga wiadomość” — pomyślałem.
— Miałeś kilka szczęśliwych pomysłów. W czasie Maku i potem w klubach. W Ośrodku
Turystycznym i Foto-
filmowym i w Klubie Nauki i Techniki.
I w Harcerskiej Akademii Umiejętności...
No, proszę, nic nie zostało zapomniane. Wzruszyłem się dość głęboko.
— Tymczasem u nas... Powiem ci krótko, Żaba, jak rzeczy naprawdę stoją . Otóż naprawdę to
nie stoją , ale leżą .
Wszystko jest do zrobienia. To całkiem
nowy szczep. Bez tradycji. Wszystko trzeba dopiero zaczynać, lecz nie bardzo jest z kim. Nie
mamy
doświadczonych ludzi ani zastępowych z patentem.
Patent masz tylko ty i Obara. Liczyłem na ciebie, Żaba, od samego począ tku. Bardzo
żałowałem, że tak się
nieszczęśliwie ułożyło z panią
Okulczycką i nie mogłeś od razu zostać zastępowym Ktoś taki jak ty pasowałby nam jak ulał.
Naprawdę szkoda,
że tak wyszło... Ale teraz zostaniesz...
— Co?!
— Nie ma innej rady. Musisz zostać i zostaniesz. Pulpicki chyba ci mówił.
— Tak, ale nie rozumiem, ską d taka nagła zmiana?!
— No, wszystko przez... panią Okulczycką . Skoro postanowiła cię przeznaczyć na odstrzał, to
zmienia postać
rzeczy. To, że nie byłeś zastępowym
to oczywiście niesprawiedliwość, ale jeszcze nie tragedia. Ostatecznie nie funkcja jest
najważniejsza. Grunt, że
mogłeś pracować w drużynie.
Ale jak chcą cię stą d nam wykopać, to my nie możemy się zgodzić. Szczep nie odda cię do
Siekanki. O nie, nie
stać nas na taki gest. Być może to jest
z naszej strony egoizm, proszę bardzo, ale póki szczep nie stanie na nogi, nie możemy lekką
ręką pozbywać się
kadry.
— Kadry? — przetarłem ucho mile zaskoczony.
— Szczepowa i ja uznaliśmy, że należysz do kadry — powiedział Szymon. — A teraz słuchaj
— w głosie
Szymona pojawiła się nuta mężnej determinacji
— najlepszy sposób na to, żeby pani Okulczycka nie mogła cię stą d ruszyć, to zrobić cię
zastępowym.
Słuchałem wcią ż jeszcze zbyt osłupiały, by zdobyć się na jedno słowo.
— Aktywu szkolnego się nie rusza — cią gną ł Szymon. — A ty będziesz wtedy należał do
aktywu, rozumiesz?
— Nie... nie bardzo — wykrztusiłem. — Ja... ja się przecież nie zmienię. Będę taki sam.
— Nie o to chodzi, jaki jesteś naprawdę, ale jaki zostaniesz zanotowany. Zapamiętaj to sobie
na całe życie.
Zobaczysz, bardzo ci się przyda.
Ważne jest, co figuruje w kartotece.
— Ty też tak myślisz? — spojrzałem na Szymona przykro zaskoczony.
— Ja? — Szymon roześmiał się. — Co ci przyszło do głowy! Cały czas mówimy o pani
Okulczyckiej.
Odetchną łem.
— W notesie Okulli mogę figurować nawet z wykrzyknikiem — wycedziłem — z czerwonym
wykrzyknikiem i
pięć razy podkreślony na zielono!
Mało mnie to obchodzi!
— No, no, nie bą dź taki bałaban! Póki Okulczycka tu rzą dzi, wcale nie jest obojętne, jak jesteś
u niej zapisany.
Musimy się jak najszybciej postarać
o to, żebyś był zapisany u niej w szlachetnej rubryce pracusiów społecznych. Wtedy cię nie
ruszy. Taka ma być
zasada przy przenoszeniu.
A teraz do rzeczy, Żaba! Nie po to cię przecież tu zaprosiłem, żeby ci składać kondolencje.
Zaprosiłem cię po to,
żeby ci powiedzieć, jak
będziemy międlić i przą ść w tej cholernej sytuacji. Otóż przą ść będziemy tak: na następnej
przerwie robicie
zbiórkę zastępu i będzie po zmartwieniu.
Gdyby ktoś miał wą tpliwości, przyjdę i wszystko wyjaśnię.
— Na następnej przerwie nie da rady — powiedziałem. — Mamy akurat badania lekarskie i
dentystyczne. Na
pewno będą trwały przeszło godzinę
i zajmą całą przerwę.
— No, to zróbcie zbiórkę zaraz po lekcjach. Zgoda?
— Zgoda, ale po co ten pośpiech. Jutro i tak mamy zbiórkę, można będzie załatwić jutro po
południu.
— Pośpiech jest konieczny — powiedział Szymon. — Mamy wiadomości z nasłuchu. Pani
Okulczycka
postanowiła się włą czyć i załatwić wam te
wybory.
— Załatwić?! W jaki sposób?
— W sposób sobie właściwy. Przez wmieszanie. Jej marzeniem jest, żeby sama mogła
mianować zastępowych.
Na razie tego nie może robić wprost,
więc stosuje metodę rą czki.
— Rą czki?!
— Przyprowadza za rą czkę swojego pupilka na zbiórkę i mówi: „Wybierzcie Pipsińskiego, on
jest grzeczny,
myje nogi i ma pią tki”. A minę ma taką ,
jakby mówiła: „Spróbujcie tylko nie wybrać, a ja się z wami potem porachuję”.
— Myślisz, że to nam grozi?
— To wam grozi, i to w najbliższym czasie. Dlatego musicie się pośpieszyć.
— Ale ja... — spojrzałem na Szymona przestraszony. — Nie boisz się, że Okulla?... Ona mnie
nie chce.
— A ty się boisz? — zapytał Szymon.
— Trrrochę — wyznałem uczciwie.
— Ja też — powiedział Szymon — ale musimy to zrobić. Będzie kubeł emocji, ale wszystko
skończy się dobrze,
jestem pewien.
Osobiście wcale nie byłem taki pewien. Pomyślałem, że Szymon mimo wszystko nie docenia
Okulli. Chciałem
mu to powiedzieć, ale już do harcówki
wpakowali się ci z HSPS i odcięli ode mnie Szymona. A przez okno zobaczyłem, że ostatni
mikrus pędzi co sił
w nogach do budy. Już po dzwonku.
Na pewno nawet grubo po dzwonku. Puściłem się biegiem na górę.
* * *
No, i okazało się, że istotnie miałem rację, a przeczucia mnie nie myliły. Jeszcze nie zdą żyłem
ochłoną ć, jeszcze
dyszałem po tym biegu, gdy
do klasy wpadł podniecony Wyrzek. W ręku miał kartkę.
— Mietek, Darek, Krzysztof, Stefczyk Andrzej i bracia Rzepeccy do pani dyrektor
Okulczyckiej! — wyczytał
głośno z kartki.
Spojrzeliśmy jeden na drugiego.
— Szybciej do gabinetu! Pani dyrektor was woła!
— A ja? — zapytałem.
— Co ty? — zdziwił się Wyrzek.
— Czy mnie nie ma na tej kartce?
— Nie ma — odparł Wyrzek. — A dlaczego miałbyś być?!
— Bo wyczytałeś cały zastęp trzeci! Z wyją tkiem mnie, A ja jestem w trzecim zastępie.
— Ciebie tu nie ma — powtórzył.
— Mimo to pójdę! — oświadczyłem.
Okulla przyjęła nas ze swoim urzędowym uśmiechem na progu. Na mnie przez jeden moment
dłużej zatrzymała
wzrok, jakby nieco zaskoczona moją obecnością .
A więc to ominięcie mnie na kartce nie było przypadkowe? Popatrzyła na mnie, ale nic nie
powiedziała.
Rozglą daliśmy się niespokojnie. Oprócz
Okulli w gabinecie był Suplicjusz. Siedział na krzesełku pod ścianą pod portretem Narcyzy
Żmichowskiej,
patronki szkoły, siedział bardzo
czerwony i w ręce ściskał niebieski zeszyt.
— Czy... czy coś się stało? — Darek Boleń nie wytrzymał dłużej napięcia.
— Siadajcie — rzekła Okulla z jeszcze bardziej doskonałym uśmiechem i wskazała nam
miejsca na krzesełkach
wokół długiego stołu.
Usiedliśmy, coraz bardziej niespokojni.
— Zaraz wam powiem, o co chodzi. To jest sprawa harcerska.
A więc jednak! Okulla zadziałała szybko jak błyskawica.
— Wiem, że macie kłopoty z wyborem zastępowego — cią gnęła. — Postanowiłam wam
pomóc. Znalazłam
bardzo dobrą kandydaturę. Mirek Suplicjusz!
Złośliwy Miecio, Darek Boleń, Krzysztof Majster, Andrzej Stefczyk i bracia Rzepeccy
wytrzeszczyli oczy i
spojrzeli z głupimi minami na Suplicjusza,
który poczerwieniał jeszcze bardziej.
— Myśmy chcieli wybrać Tomka Żabnego — wypalił wreszcie Darek Boleń.
— Tak, proszę pani — zawtórowały mu głosy pozostałych chłopaków. — Od począ tku
myśleliśmy o Żabnym.
Okulla zmarszczyła lekko brwi.
— Tomek Żabny jest nowym uczniem i ma duże zaległości — powiedziała rozwlekają c słowa
jak zawsze, gdy
była z czegoś niezbyt zadowolona.
— Poza tym, przykro mi, że muszę to powiedzieć, w poprzedniej szkole, do której uczęszczał,
były poważne
zastrzeżenia, co do jego postawy.
— To było dawno i nie u nas — próbował polemizować Darek.
— Niestety, także ogólna postawa Tomka w naszej szkole przedstawiała wiele do życzenia.
Zanotowałam wiele
skarg na jego zachowanie.
— To były fałszywe oskarżenia, pani dyrektor — pisną ł Złośliwy Miecio. — On nic takiego nie
zrobił.
— Być może w twoim pojęciu nic takiego, ale nie dziwię się, że go bronisz — sam nie masz
dobrej opinii i do
ciebie też są poważne zastrzeżenia!
— Do mnie?! — Miecio udał szczere zdziwienie na pograniczu oburzenia.
— Tak, do ciebie. Ale dość tych dygresji. Wróćmy do sprawy zastępowego. Jestem pewna, że
Mirek Suplicjusz
będzie odpowiedni. Czy macie coś
przeciw Mirkowi Suplicjuszowi?
Milczeliśmy twardo. Nikt nic nie miał przeciwko Suplicjuszowi, ale, do licha, to jeszcze nie
znaczyło, że musiał
być od razu zastępowym.
Nagle odezwał się sam Suplicjusz.
— Pani dyrektor, ja też jestem za tym, żeby wybrać Tomka Żabnego. Ja go znam. On się
nadaje. Na pewno się
nadaje. I te wszystkie zarzuty przeciwko
niemu mało są warte, a... a niektóre nawet nieprawdziwe. On po prostu miał trochę pecha.
Gdyby pani dyrektor
dokładnie zbadała sprawę... Ja
myślę, że warto zbadać, zanim się zacznie praca w zastępie.
Okulla spojrzała uważnie na Suplicjusza i uśmiechnęła się.
— Rozumiem, że chcesz być lojalny względem kolegi, to bardzo ładnie, ale...
— Ja nie tylko z powodu lojalności — przerwał zmieszany Suplicjusz.
— Wierzę ci — rzekła spokojnie Okulla. — I być może masz trochę racji. Sprawa Żabnego
wymagałaby
zapewne dokładniejszego zbadania, ale...
ale nie będziemy badać.
Spojrzeliśmy zaskoczeni na Okullę.
— Nie będziemy badać — cią gnęła z łagodnym uśmiechem Okulla — bo to już nie ma
znaczenia. Tomek
przechodzi do innej szkoły. U nas był tymczasowo.
— Tymczasowo?!
— Razem z innymi uczniami, którzy doszli w tym roku. U nas jest za ciasno i wszyscy byli
przyjęci warunkowo,
to znaczy do czasu, aż ukończy się
przebudowę zakładu na Siekance.
Serce stanęło mi na moment w piersiach, a potem zaczęło walić jak szalone. A więc Szymon
ma rację. To
sprawa przesą dzona.
— Od pierwszego szkoła na Siekance zaczyna funkcjonować i niestety będziemy musieli
pożegnać Tomka —
oznajmiła Okulla. — A propos... Czeka
nas jeszcze przyjemna uroczystość otwarcia tej szkoły. Pójdzie tam delegacja uczniów.
Ciesielski i Kocemba.
— Oni? — zdziwiliśmy się.
— Właśnie oni — uśmiechnęła się Okulla. — A na czele delegacji stanie Suplicjusz. Ale
wracajmy do wyboru
zastępowego. Widzę, że wszyscy się
zgadzają — oznajmiła Okulla. — Skoro tak, to gratuluję ci, Mirku.
Potrzą snęła energicznie ręką Suplicjusza, który dopiero teraz, jakby przebudzony, zerwał się
na nogi. Wyraźnie
zakłopotany, wymamrotał
coś pod nosem, ze zdenerwowania upuścił zeszyt, który trzymał pod pachą , podniósł go
pośpiesznie i zajrzał do
niego, jakby tam szukał pomocy.
— Widzę, że bardzo przeżywasz ten wybór — rzekła z lekką naganą Okulla. — Bą dź łaskaw
wzią ć się w garść i
powiedz coś do kolegów, tak jak się
umówiliśmy.
— Tak, pani dyrektor — Suplicjusz jeszcze raz zajrzał do zeszytu, odchrzą kną ł i powiedział: —
Nie byłem
jeszcze nigdy zastępowym, ale postaram
się... postaram się... — brną ł rozpaczliwie dalej — postaram się nie zawieść waszego zaufania
i pracować
rzetelnie dla dobra drużyny,
szczepu i... i całej szkoły. Wierzę, że mi pomożecie — spojrzał pytają co na Okullę, która
skinęła aprobują co
głową .
— Bardzo dobrze, mów dalej.
Suplicjusz zerkną ł do zeszytu.
— Myślę, że będzie nam świecił przykładem duch patronki naszej szkoły... To znaczy duch
Narcyzy
Żmichowskiej będzie nam przyświecaj... To
znaczy, chciałem powiedzieć, że będą nam świecić jej ideały.
Słuchaliśmy nieco osłupiali tej przemowy. A Suplicjusz dukał dalej:
— Będziemy nieść pomoc ludziom potrzebują cym specjalnej troski, będziemy opiekować się
przyrodą i
pracować dla dobra środowiska, a zwłaszcza
pomagać nauczycielom w utrzymaniu ciszy, czystości i porzą dku w szkole.
— Amen — powiedział Złośliwy Miecio.
Okulla poczerwieniała.
— Wyjdź stą d natychmiast — rozkazała.
— Tak jest! — bą kną ł pod nosem Miecio i opuścił gabinet.
Okulla spojrzała na zegarek.
— Ustalcie teraz plan pracy — powiedziała. — Niestety obowią zki mnie wzywają , muszę
zostawić was samych.
Myślę, że sprawy harcerskie nie zabiorą
wam więcej czasu niż kwadrans, najwyżej dwadzieścia minut. Potem wrócicie na lekcje. Pani
Kaziu — zwróciła
się do sekretarki siedzą cej
w drugim pokoju — zostawiam w gabinecie młodzież na kilka minut, niech pani na nich ma oko!
— Dobrze, pani dyrektor — odparła sekretarka znad maszyny.
— Do widzenia, chłopcy — Okulla przesłała nam jeden z najwspanialszych uśmiechów ze
swego urzędowego
repertuaru i energicznym krokiem opuściła
gabinet.
Suplicjusz od razu schował zeszyt do teczki.
— Ja nie chciałem, słowo — wykrztusił zmieszany. — Głupia historia! Okulla sama mnie
wyznaczyła.
Próbowałem się wykręcić, ale nie dało rady,
naprawdę nie dało rady, sami wiecie, że jak się Okulla uprze... Zupełnie nie wiem, co robić —
rozglą dał się
dookoła, jakby szukają c u nas pomocy.
— Chyba najlepiej będzie, jak wybierzecie sobie prawdziwego zastępowego. Niech on prowadzi
zbiórki, a ja...
ja będę tylko tak, żeby Okulla
zostawiła was w spokoju. A tę zbiórkę chyba mamy z głowy — otarł czoło. — A może chcecie,
żebym wam
jeszcze przeczytał coś o patronce szkoły,
czcigodnej Narcyzie? — udał, że sięga do teczki.
Roześmieliśmy się wszyscy, ale po chwili znów nam miny zrzedły. Sytuacja nie była do
śmiechu.
— No, to ja pójdę — mrukną ł Suplicjusz. — I wiecie, co wam radzę, najlepiej od razu smarujcie
z tym do
drużynowego. Z reklamacją . Póki nie
przyschnie.
— Tak, najlepiej od razu — podchwycił Boleń.
— Teraz go nie zastaniemy — powiedziałem. — On chciał, żebyśmy zrobili zbiórkę po lekcjach
i obiecał, że
przyjdzie.
— Dobra, zostaniemy po lekcjach — rzekł Boleń. — Ty też zostaniesz i pójdziesz z nami na tę
zbiórkę —
zwrócił się do Suplicjusza. — Znasz Szymona,
przedstawisz sprawę. Chyba, że boisz się Okulli.
Suplicjusz milczał przez chwilę zakłopotany.
— Dobrze, pójdziemy razem i jak was to urzą dza, to ja przedstawię sprawę.
— Urzą dza nas.
— A zatem załatwione.
Opuściliśmy cicho gabinet i wróciliśmy do klasy.
* * *
Po lekcjach cały nasz zastęp z Suplicjuszem na czele udał się bezzwłocznie do pią tego lochu.
Drzwi zastaliśmy
otwarte. W harcówce urzędował
już Jacek Pulpicki. Pieczołowicie nanosił na schematyczną mapę jakieś dodatkowe znaki.
— Po co się tu wpychacie? — warkną ł. — Zbiórkę możecie zrobić w trójce!
— Tu nie chodzi o zbiórkę — rzekł Suplicjusz.
— A o co?
— Mamy ważną sprawę do Szymona.
— Poczekajcie za drzwiami.
— Już idzie! — krzykną ł Złośliwy Miecio. Istotnie do harcówki wszedł Szymon.
— Odłóż tę mapę — powiedział do Pulpickiego — poszukaj lepiej planu pracy drużyny na
październik. Oni
chcą wybrać zastępowego. Pomożesz
im zorientować się.
— To już nie jest potrzebne — powiedziałem.
— Co?
— Wytworzyła się nowa sytuacja.
— Bardzo przykra sytuacja — dodał Suplicjusz. — Krótko mówią c — draka!
— Co takiego?
— Mamy już zastępowego.
— Chcesz powiedzieć, że już załatwiliście tę sprawę? — zmarszczył brwi zaskoczony nieco
Szymon.
— Okulla za nas załatwiła.
— Co?!
— Była szybsza — rzekłem krótko.
— Niech to jasne ufo strzeli! — jękną ł Szymon. — To, kto został zastępowym?
— Ja — odrzekł Suplicjusz.
— Ty? — Szymon zamrugał oczami.
— Jestem w głupiej sytuacji, Szymon — Suplicjusz opowiedział w kilku słowach o przygodzie
wyborczej, którą
mu zafundowała Okulla. — Po
prostu powiedziała: „Będziesz zastępowym”, i nie dała sobie nic wytłumaczyć. Powiedziała, że
się uchylam od
pracy społecznej. No, i teraz
przykry klops! Rusz głową , Szymon, jak mnie od tego uwolnić.
— Zaraz... Zrobić cię zastępowym, to nie był zły pomysł — rzekł Szymon. — Ale nie
powinieneś być w tym
zastępie. Oni chcieli Żabę.
— Kiedy ja w ogóle nie chcę być zastępowym — powiedział Suplicjusz. — I weź pod uwagę
Tomka. Okulla
chce go przenieść do szkoły na Siekance. Ona
ma przeciw niemu różne zarzuty. Coś trzeba zrobić!
— Właśnie myślę o tym — powiedział Szymon. — I chyba już tylko jedno pozostaje do
zrobienia. Jak myślisz,
Pulpet, co powinniśmy teraz zrobić?
— Myślę, że... że to trzeba postawić na radzie szczepu.
— Tak jest, dobrze pomyślałeś, Pulpet — rzekł Szymon. — Sprawa powinna staną ć
natychmiast na radzie
szczepu.
— Powinna staną ć, ale nie stanie — oświadczył Pulpet.
— Co?!
— Nie stanie, bo druhna szczepowa wyjechała — Pulpet oglą dał sobie paznokcie w
filozoficznej zadumie.
— Ma wrócić za dwa dni — powiedział Szymon.
— To nie jest prawdopodobne — Pulpet zrobił zagadkową minę.
— A co jest prawdopodobne? — zapytał Suplicjusz.
— Że wróci dopiero za parę miesięcy.
Patrzyliśmy zaskoczeni na Pulpeta.
— Co ty wygadujesz?! — wykrzykną ł Suplicjusz.
— Ona jest na urlopie macierzyńskim — wyjaśnił Pulpet uśmiechają c się półgębkiem.
— On łże! — wybuchną ł Suplicjusz. — Co ty na to? — zwrócił się do Szymona.
— No, cóż... to możliwe — chrzą kną ł zakłopotany Szymon. — Miała iść na ten urlop, ale nie
myślałem, że tak
szybko.
— W takim razie... W takim razie muszą mianować zastępcę — zauważył Suplicjusz.
— Tak, na pewno, ale to może potrwać — rzekł Pulpet.
— I to może być tym razem ktoś z zauszników Okulli — zauważył Szymon. — Już ona się
postara.
Zapanowała przykra cisza. Zrozumiałem, że moje szanse spadają do zera.
— To co w końcu nam pozostaje? — zapytał przygnębiony Suplicjusz.
— Pozostaje dać Żabie błogosławieństwo, żeby szerzył ducha harcerskiego na Siekance —
oświadczył Pulpet.
— Tam możesz dochrapać się wyższej
szarży — mrugną ł na mnie oczkiem. Wydawało mi się, że było to złośliwe oczko. Popatrzyłem
na niego i
zaczą łem się zastanawiać, czy naprawdę
jest moim przyjacielem. Miałem poważne wą tpliwości. A potem przeniosłem wzrok na
Szymona.
— Szymon, czy faktycznie ze mną tak źle?
— Miałeś pecha — mrukną ł Szymon. — Nie będę cię czarował, sprawa nie wyglą da dobrze,
chyba, że... —
urwał zamyślony.
— Chyba, że co? — podchwyciłem.
— Chyba, że cyrk przyjedzie — wypalił Szymon.
— A tak... Chyba, że cyrk przyjedzie — potwierdził Pulpet skwapliwie.
— Nic nie rozumiem — bą kną łem zaskoczony.
— Nie szkodzi. Zrozumiesz potem.
— Kiedy?
— No, właśnie jak cyrk przyjedzie — Szymon poklepał mnie po ramieniu i wyszedł. Pulpet
wymkną ł się za nim.
— Nie przejmuj się — Suplicjusz pocią gną ł mnie za rękę. — Może znajdziemy jakiś sposób.
Albo sytuacja się
odmieni. W tej budzie bardzo szybko
zmienia się sytuacja.
Ospale ruszyłem do domu.
ROZDZIAŁ X
DALSZY CI¥G SPRAWY KUGLEWICZA
W czwartek podszedł do mnie Kuglewicz i wyraził wdzięczność za to, co dla niego zrobiłem.
Spacerowałem
właśnie podczas przerwy po drugiej
stronie boiska szkolnego, tam gdzie jest Aleja Pamięci i rosną młode dęby, spacerowałem
dość nerwowo i po raz
co najmniej dziesią ty analizowałem
szczegółowo w myśli moje zachowanie, starają c się rozproszyć wą tpliwości, czy rzeczywiście
wtedy nie
mogłem inaczej postą pić, czy należało
mieszać się do tej fatalnej historii, i wtedy podszedł do mnie Kuglewicz. Miał szczerze
zakłopotaną minę.
— Nigdy ci tego nie zapomnę, Żaba — powiedział. — Dostałem od mamy te rakiety. Są twoje.
To ci chciałem
powiedzieć.
Milczałem i moje milczenie jeszcze bardziej go zakłopotało.
— Ja wiem, że przeze mnie masz duży minus u Okulczyckiej i problem. Nawet może jesteś
zły za to, ale
posłuchaj, Żaba, od tamtej chwili masz we
mnie kumpla na sto procent. Przyjdzie czas, że ja też będę mógł w czymś ci pomóc. I może
nawet w jakiejś
ważnej rzeczy.
— Lepiej trzymaj się ode mnie z daleka — powiedziałem. — Nie jestem twoim kumplem i nie
mam zamiaru
być.
— Masz do mnie żal, że nie udało mi się przekonać Okulczyckiej, że to nie twoja wina... —
rzekł ponuro. —
Słowo daję, robiłem, co mogłem, jeszcze
dzisiaj z samego rana zgłosiłem się do niej i powtórzyłem, że spotkała cię wielka
niesprawiedliwość, bo zamiast
pochwały dostałeś naganę
i podpadłeś ostatecznie. Ale Okulla mi nie uwierzyła. Ja jestem jeszcze niżej notowany u Okulli
niż ty.
Naprawdę bardzo mi przykro. Zupełnie
nie wiem, co robić.
— Nie musisz nic robić — mrukną łem i chciałem odejść. Zatrzymał mnie gwałtownie.
— Nie odchodź! Muszę ci coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego.
— Nie interesuje mnie — rzekłem ostro.
— Żaba, zrób to dla mnie ostatni raz! Posłuchaj. Zrozumiesz wtedy wiele rzeczy i może...
może inaczej na mnie
będziesz patrzył. Poznasz moją tajemnicę
— trzymał mnie kurczowo za rękę. W oczach jego malowało się jakieś autentyczne cierpienie i
coś więcej
jeszcze — niepokój i wyraźna rozterka.
— Ty jeden będziesz znał moją tajemnicę — powtórzył. — Wstydzę się o tym mówić, nikomu
nie
powiedziałem, ale tobie powiem, wszystko ci powiem...
Zrozumiałem, że nie uwolnię się łatwo od Kuglewicza, i zrezygnowany mrukną łem:
— No, więc mów, tylko szybko, nie mam zbyt dużo czasu.
— Czy nie powtórzysz tego nikomu? — spojrzał na mnie ponownie nawiedzony niepokojem.
Wzruszyłem ramionami.
— Nie mam zamiaru ci niczego obiecywać! — warkną łem. — Jak nie chcesz, możesz nie
mówić. To ty się
przecież narzucasz, ja nie chciałem, żebyś
mówił.
— Tak, masz rację, głupi jestem. Nie wolno mi stawiać żadnych warunków. I tak ci powiem...
muszę
powiedzieć... — wybełkotał Kuglewicz. —
Tylko od czego zaczą ć? Chciałbym, żebyś mnie dobrze zrozumiał. No, więc zacznę od tej
najgorszej rzeczy.
Słuchaj, Żaba, z tą chemią , to było
tak. Ja... ja naprawdę chciałem się podlizać Fetyszyście... — wyznał i poczerwieniał jak burak.
— Co?! — spojrzałem na niego zaskoczony. — Więc to nie dlatego, że twój ojciec...
— Nie bałem się aż tak ojca i gwizdałem na te rakiety od matki... Słowo...
— Nie mam o tobie wysokiego mniemania — powiedziałem — ale nie uwierzę, żebyś chciał po
prostu podlizać
się Fetyszyście. No, bo po co?
— Miałem powód.
— Jaki?
— Chciałem, żeby mnie przyją ł do kółka chemicznego. Tam jest wysoki poziom i Fetyszysta
przyjmuje tylko
najlepszych, takich, do których ma
zaufanie, mnie nie chciał przyją ć, dwa razy odrzucił moją prośbę.
— Nie rozśmieszaj mnie! — spojrzałem na niego zaskoczony. — Nie uwierzę, że aż tak mogło
ci zależeć na
kółku!
— Zależało mi. Okropnie — Kuglewicz uśmiechną ł się pod nosem.
Spojrzałem na niego bystro.
— Chcesz powiedzieć, że miałeś specjalny powód?
— Zupełnie specjalny — rzekł Kuglewicz. — Zaraz ci wszystko opowiem po kolei. Byłem
kiedyś naprawdę
niezły z chemii. Często po lekcjach Fetyszysta
dawał mi klucz i zostawiał mnie samego w gabinecie na godzinę i nawet dłużej. Oficjalnie po to,
żebym robił
porzą dek po lekcjach i przygotowywał
preparaty na następny dzień, ale ja korzystałem z tego i bawiłem się na własny rachunek.
Wykonywałem w
tajemnicy różne doświadczenia
i pichciłem mniej lub bardziej udane substancje. Czasem zrobiłem jakiś klej lub farbę,
przeważnie jednak
wychodziły mi produkty odstraszają ce...
— Odstraszają ce?!
— Tak. Na przykład preparaty o niezwykłych zapachach. Kupowano je potem ode mnie po
dość wysokich
cenach.
— Dla odstraszania komarów?
— Nie tylko. Niektórzy wpadli na pomysł, żeby stosować je na pewnych lekcjach.
— Rozumiem.
— Dzięki temu ominęła wielu delikwentów przykrość pisania klasówek. Zamiast klasówki było
wietrzenie
klasy. Uratowano też pokaźną liczbę
męczenników przy tablicy. Gdy sprawa zaczęła zataczać coraz szersze kręgi i doszło do
nieumiarkowanego
stosowania preparatu przy byle
jakiej okazji lub nawet bez okazji przestraszyłem się i wstrzymałem produkcję. Zresztą akurat
w tym czasie już
coś innego miałem w głowie.
Tak... zupełnie co innego — uśmiechną ł się dziwnie. — Ale los był dla mnie niełaskawy.
Zemścił się za te
niecne zabawy w gabinecie chemicznym.
Otóż zdarzyło się, że akurat wtedy przyjechał wizytator z kuratorium i Fetyszysta urzą dził
popisową lekcję
chemii, żeby dobrze wypaść
w oczach wizytatora. Mieliśmy przeprowadzić efektowne doświadczenie z bromowaniem
benzenu przy użyciu
katalizatorów. Oczywiście
Fetyszysta mnie wyznaczył do tej roli. Niestety tego dnia byłem wyją tkowo roztargniony.
Pomieszałem
substancje i reakcja miała nieoczekiwany
przebieg.
— Wyprodukowałeś substancję odstraszają cą ?
— Właśnie. Były straszne rzeczy z tego powodu. Bo reakcja przebiegała dość gwałtownie.
Zanim otworzyliśmy
okna, wizytator zasłabł na krzesełku.
Fetyszysta biegał jak oszalały. Próbował cucić wizytatora jakimiś preparatami, chyba zbyt
skutecznie, bo
oburzony wizytator odepchną ł
go rozpaczliwie. „Co pan ze mną robi?!” — krzykną ł, zerwał się i wybiegł przerażony z
pracowni. Była to
klęska życiowa Fetyszysty. Do dziś
się nie pozbierał. Nie wiem, czy zauważyłeś, że on jest zaprawiony goryczą .
— Zauważyłem.
— Ta gorycz, to właśnie przeze mnie. Sam rozumiesz, w jakiej byłem sytuacji. Fetyszysta nie
mógł na mnie
patrzeć bez dreszczu, cóż dopiero
przyjmować do kółka! Zostałem wygnany z pracowni jak Adam i Ewa z raju! I wszystko przez
roztargnienie...
— Dziwne — zauważyłem. — Nie wyglą dasz na roztargnionego.
Kuglewicz zaczerwienił się.
— Wtedy byłem. Miałem zły dzień.
— Zły dzień?
— Cierpiałem. Całą noc i dzień poprzedni i na nowo od rana. Poważnie cierpiałem.
— Zą b?
— To było gorsze cierpienie.
— Nie bardzo rozumiem.
— Chodź — powiedział Kuglewicz i pocią gną ł mnie za rękę.
— Doką d mam iść?
— Coś ci pokażę i zaraz zrozumiesz.
Zaprowadził mnie na drugą stronę boiska gdzie za krzakami wią zów znajdowały się placyki do
gry w siatkówkę.
Korzystają c z rześkiej, październikowej
aury grupa dziewczą t zabawiała się piłką w otoczeniu wianuszka kibiców. Było tam głośno i
wesoło.
Wymieniano cięte uwagi na temat poszczególnych zawodniczek i ich zagrań.
— Co o nich są dzisz? — zapytał mnie Kuglewicz.
— O tych komentatorach czy o dziewczynach?
— Jasne, że o dziewczynach — zdenerwował się Kuglewicz.
— No... grają tak sobie...
— Ja nie pytam jak grają , pytam, która ci się najbardziej podoba.
— Aha — spojrzałem na Kuglewicza z nagłym zrozumieniem. — O to ci chodzi.
— Tak, o to mi chodzi.
— Musisz jednak sprecyzować.
— Co niby?
— Czy ci chodzi o zalety wewnętrzne czy zewnętrzne, o stronę psychiczną czy fizyczną .
— Wolałbym nie precyzować — chrzą kną ł Kuglewicz.
— Mój drogi, z tej odległości mogę mówić tylko o zaletach zewnętrznych. Musiałbym bliżej
poznać ich
psychikę, żeby wydać pełną opinię. Co
innego pierwsze wrażenie, co innego poznanie.
— Za dużo filozofujesz — warkną ł Kuglewicz.
— Poza tym są różne poglą dy na piękno. Czy piękna jest regularność rysów, czy też pewne
nieregularności
nadają ce twarzy swoisty, oryginalny
akcent...
— Do licha — sapał Kuglewicz. — Widziałeś posą gi greckie.
— Rozumiem. Chodzi ci o piękno klasyczne.
— Coś w tym rodzaju — wyznał Kuglewicz. — Rozpatrz te dziewczyny pod tym ką tem.
Skiną łem głową i zaczą łem sumiennie rozpatrywać je pod tym ką tem. Pają kówna ma zbyt
ostre rysy, Ela
Zielińska ma twarz prześlicznej żaby,
Natalia — zupełna Eskimoska, Nowicka — niesamowicie miły, poczciwy misio, niestety daleko
jej do
klasycznych proporcji, Retter — długonoga
jak boginka, niestety także zbyt długa, zgoła końska twarz! Nie, na dobrą sprawę obronną ręką
z tych
przymiarek wychodzi tylko Jola Pełska.
— No, więc — denerwował się Kuglewicz. — Już się przyjrzałeś?
— Tak.
— Więc mów!
— Najbardziej podoba mi się Jola Pełska.
— No, właśnie — rzekł zadowolony Kuglewicz, a jego oczy zabłysły nagle i przybrały barwę
gorą cego miodu.
— To właśnie przez nią zawaliłem
tamto doświadczenie — wyznał i obejrzał się lękliwie dokoła, jakby się bał, żeby ktoś nie
usłyszał.
— Zawaliłeś doświadczenie przez Jolę?! — zdumiałem się.
— Tak. Cierpiałem wtedy przez dwa dni. Powiedziałem ci już. Nie mogłem o niczym innym
myśleć. I w
dodatku tego dnia ona tam była, za oknem.
— Ale co ona ci takiego zrobiła? Pokłóciliście się?
— Nie.
— Więc co?
— No, nic...
— I dlatego cierpiałeś?
— Cierpiałem, że w ogóle nie istnieję dla niej, że mnie nie zauważa, że mnie nie zna.
— Zaraz — zreflektowałem się. — Więc ona cię nie zna?
— Jeszcze nie. Przecież jesteśmy z różnych klas.
— I już cierpisz?
— No, właśnie dlatego. Są dzisz, że to nienormalne? — zaniepokoił się.
— Nie wiem... może normalne, ale w takim razie...
— W takim razie, co?
— No, chyba piekielnie poważne. Wpadłeś, bracie — spojrzałem na niego z litością .
— Tak mi się zdaje — rzekł strapiony. — Wiesz, kiedy robiłem to doświadczenie przy
wizytatorze, ona właśnie
z klasą była na boisku i nie mogłem
się skupić, co trochę patrzyłem w okno. Rozumiesz...
— Tak, teraz już wszystko jasne. Los wizytatora był przesą dzony od począ tku.
— I mój też — rzekł Kuglewicz, a potem dodał: — Cały czas myślałem, jak ją poznać.
— To takie trudne? — zdziwiłem się.
— Dla mnie tak — wyznał zakłopotany. — Wstydzę się podejść tak normalnie... zaczą ć
rozmowę. Kiedyś
próbowałem, ale z nerwów najpierw nie
mogłem nic wykrztusić, a potem zaczą łem paplać głupstwa i dziewczyny śmiały się ze mnie.
Tak, że widziałem
tylko jedno wyjście: zapisać się
do kółka chemicznego. Właśnie Fetyszysta to kółko zorganizował i Jola bardzo aktywnie w nim
pracowała.
Pomyślałem, że w ten sposób mógłbym
codziennie choć godzinę spędzić z nią , a czasem nawet dłużej. I na pewno zwróci na mnie
uwagę. Będę przecież
jedynym chłopakiem w tym kółku.
— Sprytnie to wymyśliłeś.
— Ale zdarzyła mi się ta straszliwa wpadka podczas wizytacji, no i wszystko wzięło w łeb. Z
począ tku zupełnie
się załamałem, ale potem postanowiłem
wzią ć się w garść i odzyskać dobrą opinię. Zaczą łem jak wariat wkuwać chemię, nie dbałem,
że mi dali
przezwisko kujona, za wszelką cenę chciałem
zostać najlepszym uczniem, żeby Fetyszysta musiał mnie przyją ć do kółka. I dlatego
postanowiłem pisać tę
klasówkę, choćby się świat walił
mi na głowę! Nawet wbrew postanowieniom całej klasy! No i udało się. Dzięki tobie oczywiście.
Napisałem tę
klasówkę na medal i Fetyszysta,
zgrzytają c zębami, nie miał już wyjścia i zgodził się mnie przyją ć. Zabronił mi tylko stanowczo
dokonywania
jakichkolwiek doświadczeń
bez jego osobistego nadzoru. Ale przecież prawdę mówią c już mi wtedy nie zależało na
doświadczeniach.
Zależało mi tylko na Joli.
— No, i dopią łeś swego — przerwałem mu nieco zniecierpliwiony. — Więc w czym problem?
— W tym — wskazał palcem na grupę chłopaków, którzy dopingowali głośno Jolę przy siatce.
Uwagę zwracał
zwłaszcza Bułanek. Był niesamowicie
ożywiony. Raz po raz wykrzykiwał do Joli jakieś „trenerskie” wskazówki.
— Czy masz na myśli Fredka Bułanka? — zapytałem.
— Tak. To jest problem.
— Nie przesadzaj — próbowałem roześmiać się. — On nie może być dla ciebie żadną
konkurencją ! Taki facet
ze szczęką sparringową . Na temat
jego szczęki krą żą różne dowcipy po mieście.
— Taka szczęka znamionuje silną wolę — rzekł ponuro Kuglewicz.
— Niekoniecznie. Czasem to tylko złośliwy wyskok natury — próbowałem go podtrzymać na
duchu, ale
nadaremnie.
— Ona go lubi — powiedział jeszcze bardziej posępnie.
— Ską d wiesz?
— Widziałem ich...
— Chodzą razem?
— Tak. On ją podrywa na siatkę. To fakt, że dobrze gra. Należy do pierwszej pią tki w naszej
szkole. Ale
dlaczego to jej tak imponuje? Przedtem
nie zwracała uwagi na siatkówkę, a teraz stale ją widzę na boisku, nie mówią c już o tym, że
gra w sali. Mówią ,
że Bułanek ma coś w oczach.
— Coś w oczach?! Co?
— Nie wiem... Mówią , że hipnotyzuje.
— Bzdury jakieś. Nic nie zauważyłem, a znam go przecież.
— No, nie wiem, na Jolce się sprawdza. Dzisiaj się przekonałem. Zaraz na pierwszej przerwie
on podszedł do
niej, nic nie powiedział tylko spojrzał
jej w oczy, a ona zaraz porzuciła koleżanki i poszła z nim do magazynu przy sali
gimnastycznej...
— śledziłeś ich?
— Tak. Nie mogłem się powstrzymać.
— I co zobaczyłeś?
— Wzięli siatkę i piłki.
— To niewiele.
— Ale słyszałem, co mówili. Fredek Bułanek powiedział, że będzie czekać na nią po lekcjach
o drugiej na
małym boisku za krzakami.
— Za krzakami?
— Na placyku do siatkówki. Będzie tam czekał i nauczy ją różnych zagrywek. Wyobraziłem
sobie od razu, co to
będą za zagrywki... O mało nie
wyskoczyłem zza wieszaków, gdzie byłem ukryty, i nie dałem mu po gębie! — w oczach
Kuglewicza pojawiły
się dziwne błyski.
— Ty jesteś niebezpieczny człowiek — powiedziałem.
— Może niebezpieczny dla łotrów, ale uczciwy!
— Są dzisz, że Buła jest łotrem?
— Nie mam wą tpliwości, słyszałem o nim różne rzeczy.
— Plotki najczęściej mijają się z prawdą .
— Nie w wypadku Bułanka — zgrzytną ł zębami Kuglewicz. — To jest typ nie liczą cy się z
niczym.
Bezwzględny i złośliwy. Posłuchaj, każe przyjść
Jolce o drugiej na boisko. Ona mówi, że akurat o tej godzinie ma zebranie kółka chemicznego,
bardzo ważne
zebranie, i dyżur w pracowni. Wtedy
on zaśmiał się tylko. „Tym lepiej, zrobimy kawał Fetyszyście, niech się trochę pozłości.
Możesz mu zostawić
wiadomość, że lekarz ci zabronił
na razie przychodzić do pracowni, bo uległaś zatruciu. O mało co nie zemdlałaś, przewróciłaś
słoiki i parę
preparatów pomieszało się
tak, że nie wiesz, czy w słoikach jest to, na co wskazują napisy. Wyobrażasz sobie minę
Fetyszysty? Przerażony
cały wieczór spędzi na sprawdzaniu!”
Tak mówił i śmiał się. Sam widzisz, że to łotr.
— I co ona, zgodziła się? Obiecała, że przyjdzie?
— Tak. I to jest zupełnie okropne. Wystarczyło, że spojrzał na nią , a ona od razu umilkła i
zgodziła się na
wszystko. Popatrz, co za pech — jękną ł
Kuglewicz. — Akurat wtedy, kiedy ja wreszcie dostałem się do tego piekielnego kółka, ona
właśnie z nim zrywa
i przerzuca się na siatkówkę.
— Przerzuć się i ty — poradziłem.
— Nie bą dź śmieszny. W chemii to ja jestem może kimś i coś umiem, ale w siatce jestem
zero w porównaniu z
Bułankiem. Nie... Ona nie może pójść z
nim na to spotkanie. Nie wierzę w żadne pomysły sportowe Bułanka, w żaden trening, to tylko
pretekst. Musimy
ratować Jolkę.
— Zazdrość cię zaślepia — powiedziałem. — Poza tym nie wiem, co można zrobić w tej
sytuacji. Skoro Jolka
sama zdecydowała się na ten trening...
— Trening?! Ile razy mam ci mówić, że to nie jest żaden trening. To tylko pretekst dla łotra!
Żaba, błagam cię...
pomóż mi ostatni raz. Potem odczepię
się od ciebie. Słowo daję. Ale teraz musisz mi pomóc. A jeśli nie chcesz mnie, to pomóż
Jolce. Ona jest w
niebezpieczeństwie. Na złej drodze...
Sama będzie potem żałować. Ty masz takie doskonałe pomysły. Spróbuj odcią gną ć jakoś tego
przeklętego
Bułanka, żeby nie przyszedł na spotkanie
z nią ... Chyba potrafisz coś zrobić.
Milczałem przez chwilę. Zastanawiałem się, czy ta cała historia to tylko gra wyobraźni
rozgorą czkowanego
Kuglewicza, czy też naprawdę
Buła szykuje jakiś niecny zamach.
— Posłuchaj, Kugla — powiedziałem — wcią gasz mnie w niebezpieczne rewiry. Nie mogę
zrobić tego, co
chcesz, bez sprawdzenia, czy twoje przeczucia
są prawdziwe. Jedyne, co mogę zrobić, to zbadać intencje Bułanka i dowiedzieć się, jaki to
człowiek.
— Dobrze. Sprawdź go, a przekonasz się sam — rzekł Kuglewicz. — Tylko czy wtedy nie
będzie za późno...
— W porzą dku, sprawdzę go — powiedziałem — i w razie czego podejmę działanie. —
Utkwiłem badawczy
wzrok w Kuglewiczu. — Czy naprawdę ci
bardzo zależy na Joli?
— Dałbym wszystko!
— Nie trzeba wszystkiego, wystarczy, jak dasz te dwie rakiety treningowe, które dostałeś od
mamusi z okazji
zwycięskiej klasówki. Dasz tylko
te dwie rakiety i to nie na zawsze... Powiedzmy na dwa tygodnie.
— I... i potrafisz to załatwić z Bułankiem?
— Spróbuję, ale bez gwarancji. Jak dobrze pójdzie, to będziesz go miał z głowy co najmniej na
dwa tygodnie.
Gdzie masz te rakiety?
— W klubie „Zryw” w sekcji tenisowej, tam są takie szafki młodzików. Ja mam szafkę numer
siedemnaście i w
tej szafce są zamknięte rakiety
i pantofle.
— Weź sobie urlop z klubu na dwa tygodnie i daj mi kluczyk — powiedziałem.
— Proszę.
— A teraz przestań się martwić. Jeśli twoje podejrzenia były słuszne, włą czę się natychmiast
do akcji —
powiedziałem i schowałem kluczyk
do kieszeni.
* * *
Po szóstej lekcji równo z dzwonkiem wybiegłem na korytarz i od razu ruszyłem na pierwsze
piętro do Bułanka.
Spojrzałem na zegarek, była
dopiero za kwadrans druga. A więc mam piętnaście minut na załatwienie sprawy.
— Halo, stary — powiedziałem, rozgarniają c tłumek wyłaniają cy się z ósmej c.
— Cześć, Żaba — powiedział bez entuzjazmu.
— Mam do ciebie dwa słowa.
— Może później? Czas mnie goni.
— Mnie też. Możemy pogadać w locie — zaczęliśmy zbiegać ze schodów. — Widziałem twoje
zagrywki.
Piekielnie dobry jesteś, Buła — mówiłem.
— W czasie dużej przerwy widziałem, jak pokazywałeś Jolce Pełskiej. I wtedy przypomniałem
sobie naszą
rozmowę o tenisie. Pamiętasz?
Ty naprawdę mógłbyś zrobić murowaną karierę na korcie. Parę latek i Fibak przy tobie
wysią dzie. Powinieneś
trenować.
Bułanek skrzywił się, jakbym go uraził w bolesne miejsce.
— Przestań — mrukną ł. — W siatkówce wystarczą gołe łapy, a na kortach sprzęt ważny!
Przecież wiesz, że nie
mam sprzętu.
— Nie przychodziłbym do ciebie tylko po to, żeby ci w ucho wkładać dyrdymałki-pochwałki.
Przychodzę, bo
mam sprzęt i szafkę w klubie — wycią gną łem
z kieszeni kluczyk i błysną łem przed okiem Bułanka.
Błysną łem nim jak wędkarz wabikiem przed rybką i rybka chwyciła haczyk.
— Mówisz, że możemy grywać? — oko Bułanka zaświeciło się ciekawie.
— Magister Wojas ma mi załatwić przyjęcie. Zwolniło się jedno miejsce i od razu pomyślałem o
tobie. Od
dzisiaj zaczynamy systematyczny
trening.
— Od dzisiaj?
— ściśle, za dziesięć minut — spojrzałem na zegarek.
— To niemożliwe, Żaba — powiedział. — O drugiej jestem umówiony.
— Coś ważnego? — udałem nieświadomość.
— Nie, samo spotkanie — głupstwo, ale założyłem się — wyznał zakłopotany Bułanek.
— Założyłeś się? — wykrzykną łem szczerze zaskoczony. — Z kim i o co?
— Z chłopakami, o dużą colę, że złamię niezłomną Jolę.
— Poeta zrobił się z ciebie.
— Zupełnie niechcą cy.
— A chcą cy, o co ci chodzi?
— Żeby przyszła o wyznaczonej przeze mnie godzinie w wyznaczone miejsce i zrobiła to, co
jej każę.
— Co mianowicie?
— Na począ tek postanowiliśmy, że wypisze się z kółka. Chcę dać nauczkę Fetyszyście!
— I o to staną ł zakład?
— Tak, właśnie o to.
— Buła chce wypróbować swoją siłę — dodał jeden z asysty Bułanka, mały chłopak zwany
Krzyną . — Już mu
się dotychczas udało z dwiema dziewczynami.
On działa siłą woli — rzekł z nieukrywanym podziwem.
— Tamte dziewczyny były zwyczajne — powiedział drugi z asysty, pucołowaty wielkolud
zwany Flapem. —
Ale zobaczymy, czy mu się uda z Jolką Pełską .
Pełska ma silny charakter i jest solidna.
— Mocno zwią zana z tym kółkiem. Ma chemiczne hobby.
— Ona w ogóle jest trudna — rzekł z miną znawcy Krzyna.
— Co o tym są dzisz? — zapytał mnie Bułanek.
— Fantastyczny pomysł. I co, zgodziła się? Przyjdzie?
— Tak. Właśnie dlatego nie mogę iść z tobą na korty. Może innym razem.
— Innego razu nie będzie — powiedziałem. — Jak dziś nie przyprowadzę partnera, trener
narzuci mi kogoś
innego i dla niego wypisze kartę klubu.
No nic, cześć — powiedziałem. — Będę musiał wzią ć Kocia Kocembę. Obiecałem mu, że jak
ty się nie
zgodzisz...
— Kocia Kocembę?! — Bułanek zatrzą sł się z obrzydzenia tudzież oburzenia. Wiedziałem, że
od dawna
rywalizował z Kociem i miał z nim coś
na dużym pieńku...
— Tak, Kocia Kocembę — powtórzyłem bezlitośnie. — On ma warunki i nie bawi się w głupie
zakłady, w
tenisie nie ma żartów, bracie, albo łamiesz
dziewczęta, albo rywali tenisistów. Cześć!
— Zaczekaj! — powiedział nim zrobiłem dwa kroki. — Poczekasz na mnie ten mały kwadrans.
Załatwię tylko z
Jolą i zasuwamy do klubu.
— Nie mam do stracenia ani chwili — odparłem twardo. — Jak nie zdą żymy do klubu przed
drugą , zamkną
bramę i z zapisami każą czekać do przyszłego
roku. Ilość miejsc jest ograniczona. Trener Wojas kazał mi być z partnerem przed drugą .
Potem już zabiorą go
do komisji kwalifikacyjnej...
— Niech szatani wezmą twojego Wojasa! — krzykną ł Bułanek. — Idę z tobą . Człowiek musi
się poświęcać dla
chwały polskiego sportu i ponosić ofiary.
Jeśli ty stawiasz na mnie, Żaba...
— Stawiam na ciebie. Nie marnuj zdolności!
— No, to pędzimy!
— Jak to, Buła, a co z naszym zakładem? — Flap i Krzyna próbowali nas zatrzymać, ale
Bułanek nie zwracał na
nich uwagi.
— Wygraliście walkowerem! — krzykną łem za niego.
* * *
Wieczorem zadzwonił do mnie Kuglewicz.
— Żaba, łapę ci ściskam! Fantastycznie załatwiłeś.
— Oducz się używać takich supersłów, bo ci nie starczy na potem. Powiedz lepiej, co z Jolką ?
Jak to zagrało?
— Zagrało całkiem nieźle. Oczywiście przyszła o drugiej na spotkanie, nie zastała Bułanka,
obraziła się na niego
i wróciła do szkoły, to znaczy,
na zebranie kółka.
— Mam nadzieję, że wykorzystałeś tę sprzyjają cą okoliczność i nareszcie zawarliście
znajomość.
— Tak. Teraz to już nie było trudne, nawet dla takiej niedołęgi bożej, jak ja. Przykro mi tylko,
że musiałeś się
znów za mnie poświęcić. Naprawdę,
duże poświęcenie z twojej strony.
— Niekoniecznie — rzekłem. — Przez ciebie nareszcie nauczę się porzą dnie grać w tenisa.
ROZDZIAŁ XI
AMSTERDAM POMśCIMY
Trzeba przyznać, że nader lekkomyślnie dałem się wrobić w ten trening tenisowy z Fredkiem
Bułankiem. Nie
znałem dobrze Fredka, nie wiedziałem,
że mam do czynienia z ciężkim typem maniakalnym, z ohydnym nałogowcem. Zboczeniec ten
pogrą żył się
całkowicie po brudne uszy w rozpuście
gry i, co gorsza, mnie też próbował wcią gną ć. Najpierw musiałem z nim odbywać codziennie
godzinę
obowią zkowych ćwiczeń. Już o czwartej
przyłaził. Spacerował pod naszymi oknami. Ledwie zdą żyłem zjeść obiad, już musiałem z nim
pędzić do klubu
na korty. Zawsze chciał być pierwszy,
żeby nim przyjdzie instruktor pograć trochę samopas. Oczywiście obowią zkowego treningu
było mu zawsze
mało, więc błagał mnie, żebym został
z nim jeszcze dodatkowo godzinę. Wreszcie, co już było zupełnie fatalne, wywęszył, że
wcześnie rano, między
szóstą trzydzieści a siódmą ,
co najmniej dwa korty są wolne i można ćwiczyć za darmo, przybiegał więc około szóstej i
budził mnie
przeraźliwym gwizdem, nie tylko zresztą
mnie, pół bloku się zrywało i pędziło do okien, ale Bułanek był sprytny, zawsze gwizdał z
ukrycia, zaczajony w
bujnych zaroślach jaśminu albo
za czarną gęstwiną cisów.
Po trzech dniach miałem tego dosyć i próbowałem się wycofać z afery, ale nie chciał nawet o
tym słyszeć. „Nie
zrobisz mi tego, Żaba — to byłoby
z twojej strony świństwo, sam mnie przecież namówiłeś do tej gry”. „Nie wiedziałem, że jesteś
fanatykiem,
gdybym wiedział, że w tobie siedzi
takie licho, trzymałbym się od ciebie na dystans maratoński” — odpowiadałem, ale, nie da się
ukryć, czułem się
ponieką d odpowiedzialny
za wyzwolenie w Bułanku tej zgubnej pasji, więc żeby nie miał do mnie zbyt dużego żalu, że
go zostawiam na
lodzie, próbowałem zboczeńcowi
podstawić innych partnerów do treningu, ale nikt mu nie odpowiadał. „Dlaczego nie chcesz grać
z nimi —
pytałem zniecierpliwiony — są przecież
lepsi ode mnie”. „Właśnie, dlatego — odburkiwał ponuro. — Kto ci powiedział, że ja chcę grać z
lepszymi?
Grać z lepszymi nie jest wcale przyjemnie,
przy nich widzisz, jaki z ciebie patałach, obnażają wszystkie twoje słabe strony. Nie mogę
znosić ich
uśmieszków, lekceważą cych spojrzeń
i docinków. Może ty potrafisz, bo jesteś twardy, ale ja cierpię.” „Nikt nie urodził się od razu
mistrzem —
próbowałem mu wytłumaczyć. — Każdy
na począ tku musiał przegrywać, każdy musiał czuć się głupio, zresztą nie nauczysz się nigdy
grać dobrze, jeśli
nie będziesz grał z lepszymi
od siebie”. „Nie... nie... to nieprawda, nauczymy się obaj, doskonale się nauczymy, nie chcę
innych partnerów,
ty mi zupełnie wystarczasz,
z tobą nie cierpię, przy tobie się nie wstydzę, a nawet przeciwnie, mam zadowolenie: przy tobie
czuję, że nie
jestem najgorszy”. „Dziękuję
ci” — sapałem. „To mnie podtrzymuje na duchu — cią gną ł. — Jesteś mi potrzebny jak... jak
podpora... jak kij
kuleją cemu facetowi, ale już
niedługo przestanę kuleć — pocieszał mnie — przestanę kuleć i wtedy będziesz wolny”.
Nie miałem bynajmniej zamiaru być podpórką i kijem dla niepoczytalnego maniaka i
intensywnie myślałem, jak
się od niego uwolnić. Gdy żadne
tłumaczenia nie skutkowały, postanowiłem go obrazić. W tym czasie u Bułanka wystą piło
wyraźne zmęczenie
zbyt forsownym treningiem,
grał coraz gorzej, ja też byłem zmęczony, ale on, i to mnie zdumiewało, tracił stopniowo nie
tyle formę, co
zwyczajnie fizyczne siły. Zaczynał
zwykle wspaniale, zabierał się do gry z animuszem, lecz już po paru piłkach flaczał, zlewał się
potem, sapał,
przerywał grę, odpoczywał,
znów się podrywał, ale już z coraz gorszym efektem. Nie, nie było przyjemnie z nim grać. A
potem na lekcjach
drzemał, zapadał w letarg, nie
wiedział, co się koło niego dzieje, i obrywał dwóję za dwóją . Więc znęcałem się nad nim.
„Jesteś flak —
mówiłem. — Kto by pomyślał, że będę grać
z flakiem. Ale tak zwykle bywa, gdy ktoś nadyma się niczym balon. Balonem byłeś, Bułanek.
Wszyscy myśleli,
że jesteś kimś, a ty byłeś po
prostu głupim, nadętym balonem, który skakał przy siatce. Tenis obnażył twoją nicość.
Ruszasz się jak mucha w
smole. Nie zdziwię się, gdy
kiedy uśniesz na korcie. Słowo daję, nie widziałem tak nędznego typa!”
Ale on nie obrażał się. Był jakby zupełnie bez honoru. „Opanuj się, Żaba — sapał tylko. — Obaj
jesteśmy
zmęczeni, to chwilowy regres formy,
często spotykany u zawodników, ale wyjdziemy z tego”. „Bardzo wą tpię — mówiłem. — Ty nie
masz
warunków, a ja nie mam chęci. Twoje miejsce
jest w szpitalu, stary, nie na korcie. Ciebie niszczy ta piekielna gra fizycznie, mnie duchowo.
Ja mam różne
zainteresowania i zajęcia,
a teraz na nic mi nie starcza czasu. Nie chcę zostać wymachują cym rakietą matołem.
Przebraliśmy miarkę,
bracie... Naprawdę to mnie przestało
bawić”. „Nie, nie, to tylko przejściowy kryzys — upierał się Bułanek. — Przetrzymamy,
musimy przetrzymać.
Fibaka też to nachodziło. Jeśli
chcemy do czegoś dojść, musimy ćwiczyć dalej. Nie bój się, Żaba, nie opuszczę cię. Nie
pozwolę, żebyś się
załamał. Przysięgam, że cię nie opuszczę”
— mamrotał z maniackim uporem.
„Ładna perspektywa” — myślałem i włos mi się jeżył na głowie ze strachu, że Bułanek
rzeczywiście mógłby się
do mnie przyczepić na całe życie.
Och, jak ja go miałem dosyć! Żeby jeszcze zachowywał się normalnie, ale ten jego dziki
sposób bycia! Nigdy
nie wstą pił do mnie, tylko albo
czaił się w krzakach pod blokiem, albo spacerował przed domem, doskonale widoczny z okien
naszego
mieszkania, zwłaszcza, że mieszkamy na
pierwszym piętrze. I tylko budził niebezpieczne podejrzenia. Bo mama jest niesłychanie
podejrzliwa, a do tego
bystra, istne sokole oko.
Zupełnie nie wiem, jak to robi, niby kręci się przy kuchni, a widzi wszystko, co się dzieje za
oknem. Od razu
zauważyła Bułanka i rzecz jasna nie
spodobał się jej wcale.
— Widzieliście — powiedziała do mnie i do Ani pewnego pięknego popołudnia — jakiś typ nas
obserwuje, już
trzeci dzień się tu szwenda.
— Mama jest bardzo spostrzegawcza — mrukną łem ponuro. — Powinna mama pełnić służbę
na wieży w jakiejś
strażnicy!
— Nie podoba mi się to — oświadczyła mama. — Pewnie złodzieje go przysłali, żeby nas
rozpracował.
— Jak mama może mówić takie rzeczy — oburzyła się Ania. — To jest przecież Fryderyk
Bułanek.
— Bułanek? — mama zmarszczyła brwi. — Ską d ja znam to nazwisko?
— On jest znany w całej szkole! — mówiła z ożywieniem Ania. — Bez przerwy się o nim mówi.
Och, on jest
taki nadzwyczajny — oczy Ani zabłyszczały
dziwnie. — Taki mą dry i dzielny. Żeby mama wiedziała, jak on patrzy! On ma takie cudowne
rzęsy.
— Co? — skrzywiłem się.
— Rzęsy.
— Czy przypadkiem nie wpadłaś mu pod te rzęsy? — mama przyjrzała się podejrzliwie Ani.
— Co też mama... — Ania zaczerwieniła się po uszy.
— Zaczynam rozumieć, czemu teraz tyle czasu spędzasz przed lustrem — powiedziała mama.
— Ale co do tego
Kasztanka...
— Bułanka, mamo — sprostowała Ania.
— Co do tego Bułanka, to mam poważne zastrzeżenia — cią gnęła mama. — Dlaczego tu nie
przyjdzie i nie
przedstawi się, tylko wcią ż się czai podejrzanie.
Musisz z nim porozmawiać.
— Zaraz?! — ucieszyła się Ania.
— Możesz zaraz.
— No, to biegnę — Ania pospiesznie zaczęła poprawiać włosy przed lustrem.
Uznałem za niezbędne interweniować.
— Mama się myli — powiedziałem. — Bułanek przychodzi po mnie. Gramy razem w tenisa.
— Ty jesteś tylko pretekstem — oświadczyła Ania.
Zdębiałem. A to historia! Wcią ż jeszcze nie doceniałem mojej siostry. Jej zarozumiałość nie
ma granic.
— Nie bą dź głupia, on naprawdę przychodzi po mnie! Możesz się łatwo przekonać. Gramy co
dzień jak wariaci
na korcie!
— A co mu innego zostało, jak na niego nie zwracam uwagi — powiedziała Ania. — Ale
wystarczy jedno
słowo... — chciała wybiec.
— Zostań! — powstrzymałem ją . — Już ja mu lepiej powiem to słowo.
— Coś takiego? — Ania próbowała się roześmiać. — Można by pomyśleć, że jesteś
zazdrosny o Bułanka.
— Ja? Zazdrosny? Nie znam nawet tego słowa!
— Niech lepiej pójdzie Tomasz — zadecydowała mama.
Nie tracą c ani chwili zbiegłem na dół.
— Buła, chodź — powiedziałem. — Mama chce cię poznać.
— Mnie? O rany! — W oczach Bułanka zobaczyłem autentyczny popłoch. — Czy to twój
pomysł?
— Ską dże znowu. To mama cię przyuważyła. Ona strasznie nie lubi, jak ktoś się czai albo
czyha.
— Ależ ja...
— Nie da się zaprzeczyć, że czyhałeś. To ją bardzo zaniepokoiło, ledwie jej wytłumaczyłem,
że czyhasz na mnie
z tenisowego powodu. Na
szczęście nie połapała się jeszcze, że to ty budzisz ją codziennie o szóstej tym gwizdem. No,
więc wstą p i zrób
dobre wrażenie. Poznasz przy
sposobności Anię, moją siostrę — wypuściłem próbny balon, ale Bułanek nie zareagował, a
mówią c ściśle,
zareagował negatywnie (biedna
Ania). Zjeżył się i pocią gną ł mnie za rękaw.
— Chodźmy stą d lepiej — powiedział wyraźnie spłoszony.
— Stanowczo nie chcesz wstą pić do nas?
— Stanowczo nie.
— Nie wiedziałem, że jesteś tak nieśmiały.
— To wcale nie dlatego — zaczerwienił się zmieszany.
— A dlaczego?
— Dlatego, że... że twoja mama mnie zna.
— Zna ciebie?
— Tak, ale na szczęście nie skojarzyła sobie jeszcze. I bardzo dobrze! Wolę, żeby nie widziała
mnie z bliska.
— Czyżbyś się jej bał?
— Cholernie się jej boję — wyznał Fredek.
— Przeskrobałeś coś? — badałem go ciekawie.
— Zgadza się.
— Co?
— Widziała mnie na akcji. Nie mogłem się powstrzymać, słowo daję. Czasem mnie nachodzi
taka mania...
— Co robiłeś?
— Pisałem węglem na murze różne hasła sportowe.
— Ach, więc to ty! — przypomniałem sobie świeże tynki naszego osiedla pokryte koślawymi
napisami i
spojrzałem na Bułanka zdumiony. — Czy
to hasło „Amsterdam pomścimy” na naszym bloku to też ty?
— Tak... to było wtedy, gdy nasza drużyna przegrała głupio w Holandii. Właśnie, gdy pisałem o
tym
Amsterdamie, twoja mama nadeszła, choć już
było bardzo późno.
— Pewnie wracała z dyżuru — powiedziałem.
— Nadeszła i przyłapała mnie na tym pisaniu. Zaczęła krzyczeć i chciała mnie zaprowadzić do
moich starych i
poskarżyć. Ledwie się wyrwałem.
Goniła mnie, ale udało mi się uciec.
— Głupia historia, stary.
— Tak, głupia — pocią gną ł nosem Bułanek. — Ale to jeszcze nie wszystko. Jak ja mam
pecha, to na całego.
Dwa dni później idę na zastrzyki do gabinetu
zabiegowego w budzie. Jeden mam dostać podskórny, a drugi domięśniowy. Ci okropni lekarze
stale mnie
szpikują zastrzykami i wmawiają mi
jakieś choroby. Więc idę na te zastrzyki, patrzę, a tam urzęduje twoja mama.
„My się przecież znamy” — mówi i podchodzi do mnie z igłą . No więc nie wytrzymałem
nerwowo i rzuciłem
się do ucieczki, ale o pół sekundy za późno,
kiedy już miałem wbitą igłę w pewien bardzo duży mięsień... z tyłu.
— To okropne — powiedziałem.
— Tak. I twoja mama została w gabinecie z nie opróżnioną strzykawką , ale bez igły, a ja z tą
wbitą igłą
wybiegłem jak wariat. Pamiętam, ścigali
mnie. Więc dałem susa w jakieś drzwi na lewo. A tam stały buteleczki i inne szkło na stoliku.
A ja — prosto na
ten stolik. Wszystko poszło w drobny
mak! Okazało się potem, że to były rzeczy do analizy i że dwadzieścia parę dzieci zostało bez
wyników i trzeba
było wszystko powtórzyć od nowa.
Czy skompromitowałeś się tak kiedy?
— Owszem. Jeden raz. Miałem podobną historię z dentystką , panią Dobecką .
— No, to rozumiesz teraz, dlaczego nie mogę się pokazać u was w domu.
— Tak, teraz rozumiem — zamruczałem i w tym momencie przyszło mi do głowy, żeby ten
fakt wykorzystać do
ograniczenia nieco tenisowych
pasji Bułanka. — Słuchaj, stary, dobrze, co ci powiem — zagaiłem chytrze. — Moim zdaniem
nie możesz się tu
więcej pokazywać: ani w domu,
ani pod domem, ani w ogóle w tej okolicy. To się staje niebezpieczne. Moja matka ma
wyją tkowe oko. Mogłaby
być strzelcem wyborowym, czyli snajperem.
Ukryta wysoko na gałęzi drzewa ze strzelbą zaopatrzoną w lunetę, byłaby bardzo groźna dla
nieprzyjaciela. Ty
lepiej strzeż się, Bułanek. Na
twoim miejscu nie przychodziłbym także przez parę dni na korty. Mama powiedziała, że chce
sprawdzić, czy ja
rzeczywiście łażę na ten tenis,
i że codziennie będzie urzą dzała inspekcję.
— Na kortach? — spłoszył się Bułanek.
— Tak. Lepiej zróbmy przerwę w treningu. Powiem jej, że zachorowałeś, a ty odpoczniesz
sobie i nabierzesz sił
przez ten czas. Muszę ci powiedzieć,
że nie wyglą dasz najlepiej. Gdybym nie wiedział, jaki jesteś twardziel, pomyślałbym, że
naprawdę gnębi cię
jakaś straszna choroba.
Bułanek zagryzł wargi. Przez dłuższą chwilę przetrawiał sprawę w milczeniu. Wreszcie
powiedział:
— Masz rację, Żaba, fatalnie się czuję. I chyba nawet wiem dlaczego. Dobrze, przerwiemy na
parę dni.
Odetchną łem.
— Przyjdę do ciebie w czwartek o tej samej porze i zagwiżdżę z ukrycia, a ty mi powiesz, jaka
sytuacja —
oświadczył Fredek.
— Lepiej nie gwiżdż. Ty masz okropne zwyczaje. Twój gwizd szczególnie źle działa na ludzi.
— No, to wymyślę jakiś lepszy sygnał — powiedział i odszedł ciężkim krokiem.
* * *
Wzią łem się z powrotem do nauki. Założyliśmy z Obarą na trzy dni „Towarzystwo Szybkich
Odkuwek” (spółka
kowalska z bardzo ograniczoną
odpowiedzialnością ) i przez te trzy dni podgoniliśmy sporo zaległości. Zachwyceni wynikami
chcieliśmy
przedłużyć spółkę, ale okazało
się, że u nas nie można planować dłużej niż na trzy dni, bo czwartego dnia Obara wpadł do
mnie bardzo
wzburzony z wiadomością , że Okulla formuje
w naszej drużynie „karny zastęp” i że jako pierwszy został tam skierowany Złośliwy Miecio, a
pewien ponury
goryl nazwiskiem Siuda ma być
zastępowym... Zamiast więc podcią gać się z matmy i fizy poszliśmy szukać Szymona
Szymańskiego, żeby coś
zrobił w tej niesłychanej sprawie.
Tegoż samego wieczoru wypłynęła znów sprawa Buły.
Gdy wróciłem o pią tej do domu, bardzo się zdziwiłem, bo zastałem mamę i siostrę jeszcze
przy obiedzie.
Okazało się, że mama przez roztargnienie
spaliła kotlety i musiała obiad gotować na nowo w drugiej skróconej wersji jarsko-omletowej.
Niestety i ta druga
wersja zupełnie mamie
nie wyszła. Nigdy nie jadłem czegoś równie obrzydliwego.
— Czy mama przypadkiem nie użyła do omletu jakiegoś muzealnego jaja? — zapytałem. —
Podobno wczoraj z
muzeum gadów kopalnych zginęło jajo
ichtiozaura.
— Przestań — zgasiła mnie Ania. — Czy nie widzisz, że mama źle się czuje?
Umilkłem. W istocie zaburzenia kulinarne łą czyły się u nas z reguły z kłopotami zawodowymi
mamy. Dopiero
teraz zauważyłem, że mama wyglą da
zdecydowanie źle.
— Czy mama miała znów jakieś przykrości w pracy? — zapytałem. — Coś nie gra?
— Tak, mam poważne kłopoty — rzekła z ocią ganiem mama. — Już kończy się termin
szczepień, a nie
zaszczepiłyśmy nawet pią tej części dzieci.
Tak samo z badaniami okresowymi. Po prostu wymigują się, jak mogą . Zwyczajnie uciekają .
Tego jeszcze nie
było. Zupełnie nie mogę sobie dać
rady. I żebym wiedziała, co się stało!
— A ja wiem — powiedziała ponuro Ania.
— Wiesz?
— Powiedzieć mamie?
— Powiedz!
— Po prostu nie lubią mamy — oświadczyła Ania.
— Co ty powiedziałaś?! — mama znieruchomiała zaskoczona.
— Mama ma w naszej budzie złą opinię.
— To niemożliwe! — obruszyła się mama. — Nikt się nie skarżył na mnie. Mam starych
pacjentów, którzy stale
o mnie pamiętają i przysyłają mi
nawet życzenia świą teczne. Mam pacjentów, którym uratowałam życie. Dostałam dyplom.
— Jasne, mamo — powiedziałem. — I jesteśmy z tego dumni. Ale to są pacjenci ze szpitala i
z przychodni,
gdzie mama przedtem pracowała. Starzy
pacjenci. A tu jest co innego, tu jest młodzież ze szkoły. I bardzo mi przykro, ale Ania ma
rację. To na pewno
niesprawiedliwe i niesłuszne,
ale mama nie ma zbyt dobrej opinii u młodzieży. Tak się jakoś złożyło... Po prostu boją się
mamy.
— Wcale nie jakoś się złożyło — wybuchła Ania. — Wszystko się zaczęło od tego, że mama
wypędziła z moich
imienin Michała Kiełbika.
— Kiełbik wypalił mi dziurę w wersalce — rzekła mama.
— Ależ on niechcą cy.
— Prosiłam, żeby nie palić. A on przyszedł z papierosem w żółtych palcach. Już na progu
zwróciłam mu uwagę,
a mimo to palił ukradkiem przez
całe imieniny. I w dodatku oparzył Klarę Majewską w szyję. I matka Klary obraziła się na nas i
nie odkłada mi
już „Przekroju” w kiosku. Ani razu
mi od tego czasu nie odłożyła.
— Kiełbik po prostu był zdenerwowany, bo mama nie spuszczała go z oczu, jak przestępcy.
On to wszystko
zrobił z nerwów. A potem jak były badania
lekarskie, to mama znęcała się nad jego żyłą ....
— Co takiego?! I ty w to wierzysz?! — wykrzyknęła wzburzona mama.
— Pewnie, że nie wierzę — zaczerwieniła się Ania. — Ale takie rozeszły się plotki po całej
szkole.
— Ja też słyszałem — wtrą ciłem. — Mama wyssała Kiełbikowi szklankę krwi. Jokisz, co
wszedł następny,
przysięgał, że widział, jak mama odstawiała
szklankę purpurowej krwi i rurkę ssą cą .
— Ależ to podłe kłamstwo! — zdenerwowała się mama. — Wzięłam Kiełbikowi tylko parę kropli
krwi, jak
wszystkim, do badania.
— Zaraz — wtrą ciłem — czy naprawdę nie było wtedy na stoliku jakiejś szklanki? Niech mama
sobie dobrze
przypomni.
Mama zastanawiała się przez chwilę.
— No, była — rzekła jakby zaskoczona.
— Była? Z czymś czerwonym?
— Tak, z sokiem wiśniowym... to znaczy z nektarem. Woźna, zawsze kupuje nam coś do
picia. Chyba
wierzycie?...
— Wierzymy, ale plotka to jest plotka. Niech mama spróbuje wytłumaczyć komuś, że to był
sok. Ja się teraz nie
dziwię, że Fredek Bułanek tak boi
się mamy, że nie chciał tu nawet wstą pić — mówiła rozżalona Ania. — A w dodatku na pewno
mama kiedyś na
niego krzyknęła.
— Ja? Krzyknęłam?
— Och, mama na pewno teraz nie pamięta, ale mama strasznie lubi zwracać uwagę na
zachowanie młodzieży.
— Czy to źle? Jeśli niszczą mienie społeczne...
— Na pewno mama ma rację, ale potem oni się mamy boją . Więc unikają gabinetu
zabiegowego, jak tylko
mogą .
— Ależ to nonsens! Nie są chyba aż tak niemą drzy! — zdenerwowała się mama.
— Zaraz, dajcie mi coś powiedzieć. Mama ma kłopoty, ja mam kłopoty i pewien młody
tenisista też ma kłopoty
— rzekłem głośno. — Otóż przyszło
mi do głowy, że wzajemnie moglibyśmy sobie pomóc. Oczywiście mama pomogłaby temu
tenisiście, a ten
tenisista pomógłby mamie.
— Cóż on mógłby mi pomóc? Tenisista?
— To jest dość znany w naszej budzie człowiek. On mógłby od razu naprawić opinię mamy.
— Naprawić?! — zmarszczyła brwi urażona mama.
— Przepraszam. Chciałem powiedzieć: sprostować niesłuszne opinie i unieszkodliwić
wszystkie podłe plotki.
— Nie bardzo rozumiem. W jaki sposób?
— Zaraz mama zrozumie. Ten tenisista nazywa się Fryderyk Bułanek.
— Znów ten Bułanek?!
— To nazwisko powinno być mamie nie od dzisiaj znane — powiedziałem.
— Na pewno coś o nim słyszałam, ale w tej chwili wyleciało mi z głowy.
— Nie szkodzi. Przypomnę mamie. Ale przedtem mama musi obiecać, że zrobi, bezwzględnie
zrobi to, o co ją
poproszę. A ja z kolei obiecuję mamie,
że z tą chwilą znikną jej wszystkie kłopoty z młodzieżą .
— Cóż więc mam takiego zrobić? Bo jeśli to coś złego...
— No, wie mama — przerwałem oburzony. — Czy ja mógłbym namawiać mamę do czego
złego? Wprost
przeciwnie. Namawiam mamę do wykonania czynu heroicznego
i samarytańskiego zarazem, czynu pięknego, który z pewnością powinien być na wieki
zapisany w kronice
szkolnej. Czy więc mama obiecuje?
— Obiecuję, jeśli potrafię. Ale, o co chodzi?
— Chwileczkę. Czy pamięta mama ten późny wieczór, gdy schwytała mama na gorą cym
uczynku dewastatora
naszych pięknych, białych ścian osiedlowych?
— Tego, co pisał „Amsterdam pomścimy” węglem na świeżym tynku?
— Właśnie.
— Więc to Bułanek?
— Właśnie. Obecnie sam nie może patrzeć na te posmarowane ściany.
— Chciałabym wierzyć...
— On to mamie sam powie jeszcze dzisiaj. I powie, że to, co się stało dwa dni później w
gabinecie zabiegowym
i pracowni analitycznej...
— Więc to znów on? — przerwała mama.
— Niestety. Chłopak miał wyją tkowego pecha. Poszedł do gabinetu wzią ć zastrzyk i nie
wiedział, że stanie oko
w oko z mamą . „My się ską dś znamy”
— wycedziła mama szyderczo i błysnęła złowrogo okularami.
— Wcale nie szyderczo i wcale nie błysnęłam — zaprotestowała mama.
— Tak mu się zdawało ze strachu. W każdym razie wycelowała mama w niego igłę. Więc nie
wytrzymał
nerwowo. Mało kto by wytrzymał. A potem w
panicznej ucieczce przewrócił w pracowni analitycznej ten stolik, reszta smutnych wypadków
ogólnie wiadoma.
Otóż pytam teraz z nadzieją ,
czy gotowa jest mama przyją ć tego nieszczęśnika i poczęstować go cieczą kuchenną , którą
mama nazywa chyba
niezasłużenie herbatą ? I czy mama
uśmiechnie się choć przez łzy?
Mama zasapała gwałtownie.
— Ja mam się uśmiechać do tego... do tego...
— Do tego nieszczęsnego młodzieńca — dokończyłem. — Ma się mama uśmiechną ć i
zemścić się na nim
słodko, zmuszają c go do zjedzenia tej niesmacznej
materii, którą mama nazywa domowym ciastem drożdżowym.
Mama zastygła nieruchomo. Na jej twarzy odmalowała się jakby ogromna rozterka.
— Nie — powiedziała wreszcie.
— Nie?! — zdziwiłem się nieprzyjemnie.
— Nie dostanie tego ciasta, a herbatę dostanie nie osłodzoną — rzekła spokojnie mama.
— Jak to?
Mama zrobiła poważną minę.
— Niech to nie wyjdzie poza ten pokój — powiedziała. — Fryderyk Bułanek jest chory na
cukrzycę. Właśnie
wtedy miał dostać ode mnie zastrzyk
insuliny i hepasolu na wzmocnienie, ale gdy podeszłam do niego z igłą , wyrwał mi się z rą k i
uciekł. Teraz już
mogę się domyślić, z jakiego
powodu. Bał się, że go rozpoznam i zdemaskuję. Sprawa była poważna, bo Bułanek powinien
był codziennie
brać zastrzyki, więc zaraz zawiadomiłam
jego rodziców o tej dziwnej ucieczce z gabinetu zabiegowego. W odpowiedzi usłyszałam, że
chłopiec się mnie
boi i że będzie brał zastrzyki
w przychodni osiedlowej. Było mi bardzo przykro, ale ostatecznie, nie jest ważne, kto mu daje
te zastrzyki,
ważne jest, żeby je brał systematycznie.
— Obawiam się, że od tamtego czasu nie wzią ł ani jednego — oznajmiłem.
— Ską d wiesz?
— Chwalił się przede mną , jak wykiwał rodziców z tą przychodnią . Zresztą , kiedy miał brać?
Po całych dniach
grał przecież w tenisa.
— To straszne, co mówisz... W jego stanie grać w tenisa?!
— Wiedziałem, że coś mu dolega, wyglą dał coraz gorzej, z dnia na dzień tracił kondycję, a na
lekcjach był
dziwnie senny, raz czy dwa zasną ł
nawet... Pytałem, czy nie jest chory, ale nie chciał ze mną na ten temat rozmawiać. Dopiero
trzy dni temu, jak
przestraszył się mamy, zgodził
się przerwać trening. To zupełny maniak!
— Czy widziałeś go dzisiaj?
— Nie... ani wczoraj... Ale obiecał, że dzisiaj się zjawi koło czwartej — spojrzałem na zegar
ścienny. — Już
pią ć po czwartej! Mamo, dlaczego mama
tak patrzy? Czy coś mu grozi? Czy ta choroba... to takie niebezpieczne?
— Jeśli występowały już takie objawy, jak ty mówisz, i nie brał insuliny, to... no, mogły zajść
poważne
komplikacje, a nawet...
— Co?
— Wiesz, gdzie on mieszka?
— Oczywiście. Tu niedaleko, na Markowskiego.
— Najlepiej będzie, jak zaraz tam pójdziemy. — Mama zarzuciła płaszcz.
W tej samej chwili usłyszałem dziwny głos. Jakby klekot bociana. Dochodził gdzieś z zarośli
przed naszymi
oknami.
— Co to? — zapytała zdziwiona mama.
Klekot znów się powtórzył.
— To on! — wykrzykną łem. — To on. Fryderyk Bułanek. Niech mama zaczeka. Jeśli umowa
gra, zaraz go tu
przyprowadzę.
— Dobrze, pójdę zaparzyć tę kuchenną ciecz, zwaną niesłusznie herbatą — rzekła
zrezygnowana mama.
ROZDZIAŁ XII
CYRKOMANIA
A więc mam jeszcze szansę, o której wspominał Szymon. W naszym mieście pojawiły się
wczoraj kolorowe
afisze z lwem skaczą cym przez płoną cą
obręcz i obiegła wszystkie domy sensacyjna wieść: „Cyrk przyjechał!”
Jest to wydarzenie doniosłe i raczej rzadkie w życiu naszego miasta. Cyrki przyjeżdżają tu
nieczęsto. Wolą nas
unikać. Powód jest prosty.
Nasze miasto ma opinię pechowego.
To fakt, że kiedyś uciekł tu cyrkowcom tygrys z klatki i było przez pięć godzin niemało emocji,
ale również
faktem jest, że zamiast urzą dzić
sobie polowanie, groźny drapieżca udał się do parku miejskiego i usiadł spokojnie w muszli
koncertowej. Po
zlokalizowaniu zwierza treserzy
zapakowali go z powrotem do klatki bez żadnych komplikacji. Faktem jest również, że kiedyś
w czasie
przedstawienia znany w naszym mieście
alkoholik, pan Czesio, zwany pospolicie Kuglarzem, w przypływie artystycznej weny przelazł
przez rampę,
przegonił z areny klownów i zaczą ł
własne popisy komiczne ku niekłamanej uciesze licznie zebranej widowni. Niestety, jego
występy nie znalazły
uznania u „zawistnych”, jak
twierdził, ludzi z branży. Zawistni klowni zaczęli być agresywni, więc musiał ich uspokoić. Nim
służba
porzą dkowa wycią gnęła go z areny, zadał
komikom kilka ciosów maczugami żonglerskimi, w wyniku czego jednego z nich karetka
pogotowia musiała
odwieźć do szpitala.
Zdarzyło się jeszcze parę podobnie gorszą cych i ubolewania godnych wypadków, są dzę
jednak, że wszystko to
nie usprawiedliwia faktu omijania
przez cyrki naszego zacnego w końcu miasta. Ostatecznie istnieje coś takiego jak ryzyko
zawodowe i cyrki
powinny je podejmować. Wypadki
zdarzają się wszędzie, a cóż dopiero w cyrku! Z drugiej strony na pewno nikt nigdzie nie
przyjmuje z takim
entuzjazmem cyrku jak nasze miasto.
Wystarczy przyjść do szkoły i posłuchać. Od wczoraj o niczym innym się w budzie nie mówi,
tylko o cyrku!
Nawet sam Pulpet w chwale swojej...
Otóż właśnie! Dzięki cyrkowi Pulpet przypomniał sobie nagle o mnie. Zaraz na drugi dzień po
ukazaniu się
afiszy zatrzymał mnie na korytarzu.
— Nareszcie jesteś uchwytny — powiedział. — Co się z tobą działo? Dlaczego nie mogłem cię
złapać?
Nie wiedział na szczęście nic o moich tenisowych nadużyciach z Bułankiem.
— Byłem zajęty — odparłem. — Forsownie się odchudzałem.
Pulpet spojrzał na mnie zdumiony.
— Faktycznie schudłeś — zauważył.
— No, właśnie.
— Ale teraz już się nie odchudzasz?
— Skończyłem kurację.
— Więc można na ciebie liczyć?
— Bezwzględnie tak, ale, o co chodzi?
— Cyrk przyjechał.
— I co z tego?
— Ogłaszamy stan zagrożenia. Wiesz, co się wyrabia za każdym razem, kiedy cyrk
przyjeżdża.
— Wybucha małe podniecenie.
— Otóż to, Żaba. Wybucha niezdrowe podniecenie, a na fali tego podniecenia zdarzają się
różne wypadki.
— Zamierzasz przeciwdziałać?
— Uznaliśmy to za konieczne. Zeszłym razem ponieśliśmy duże straty w kuchni — wyjaśnił
Pulpet. — Sto
trzynaście stłuczonych talerzy w cią gu
trzech dni. Prócz tego uszkodzenia noży, widelców i łyżek, a także innych kuchennych
rekwizytów, takich na
przykład jak pokrywki. To przez
żonglerów. Zgubny wpływ cyrku. Po obejrzeniu spektaklu część młodzieży odkrywa u siebie
talenty cyrkowe i
próbuje naśladownictwa. Pod tym
względem nasza szkoła niewą tpliwie bije rekordy krajowe. Obliczyliśmy, że około
dziewięćdziesięciu siedmiu
procent uczniów zaraża się
cyrkomanią . Na szczęście, jeśli tu w ogóle można mówić o szczęściu, z tych
dziewięćdziesięciu siedmiu procent
tylko siedem procent zapada
na cyrkomanię wyczynową — Pulpet spojrzał na mnie podejrzliwie. — Czy ty przypadkiem
sam nie...
— Nie bój się, jestem cyrkomanem zwykłym.
— To dobrze, bo właśnie liczę na ciebie. Połykaczem ognia też nie jesteś? — spojrzał na mnie
bystro.
— Daj spokój, Pulpet. Co ci przychodzi do głowy?!
— Ja tylko tak... dla pewności. Zresztą połykacze ognia nie stanowią u nas problemu. Na
szczęście jest ich
niewielu. Zeszłym razem, zanotowaliśmy
tylko dwanaście wypadków. Więc w normie.
Chrzą kną łem. Normy Pulpeta były raczej niewą skie.
— Problemem są żonglerzy. Już ci mówiłem. Zeszłym razem stołówka przez trzy dni była
nieczynna, bo prawie
wszystko wytłukli. Mamy także problemy
z akrobatami. Chodzą po gzymsach. Niektórzy próbują huśtać się na żyrandolach.
— Zabawne.
— W pewnym sensie. To wszystko są raczej nieudolne próby. Dzieją się straszne rzeczy.
Żyrandole się urywają ,
niektórzy spadają z gzymsów, innych
trzeba zsadzać, bo sami nie potrafią zejść. Tak, że na końcu wszyscy stają się żałosnymi
klownami i potem mają
niesmak. Pracujemy więc nad uchronieniem
nieszczęsnej młodzieży od niesmaku.
— Co robicie? — zapytałem.
— Czy przyrzekasz zachować tajemnicę? — powiedział Pulpet.
— Tak, ale niby dlaczego?
— Zaraz zrozumiesz. Posłuchaj, sprawa wyglą da tak: Okulla nienawidzi cyrku.
— Serio?
— Ma jakiś uraz. Podobno z czasów młodości. Tak mówią . Więc nienawidzi cyrku w ogóle, a
teraz w dodatku te
straszne cyrkomanie. Więc ogłosiła
stan wyją tkowy w szkole i powołała w tym celu pogotowie gogiczne.
— Pogotowie? — nie podobała mi się ta sprawa. — To chyba nic dobrego? — mrukną łem
poważnie
zaniepokojony.
— Rzecz fatalna — skrzywił się Pulpet. — Dodatkowe dyżury na przerwach. Wypędzanie z sal
i zamykanie ich
na klucz. Różne specjalne rygory.
Ogólne ograniczenie wolności. To wymagało szybkiej akcji. Należało zabezpieczyć się przed
tym pogotowiem.
Postawiłem więc wniosek
na radzie drużyny, żeby zorganizować nasze własne pogotowie szczepowe. Powinno działać
błyskawicznie i za
każdym razem uprzedzać akcję
pogotowia gogicznego.
— No, no, duży pomysł — spojrzałem na Pulpeta z niejakim podziwem. — Ale czy to zagra?
— Zeszłym razem zagrało.
— Nie wierzę, żeby zagrało na sto procent.
— Masz duże wymagania — rzekł Pulpet. — Co dzisiaj gra na sto procent? Wystarczy, jak
zagra na
dziewięćdziesią t, a nawet na osiemdziesią t.
Zresztą można ten procent jeszcze podnieść, ale trzeba być wszędzie, rozumiesz? Mieć oczy,
uszy i nos!
— Nos?
— Połykaczy ognia najlepiej wyśledzić po zapachu dymu. Nie ma dymu bez ognia — rzekł
Pulpet.
— Myślisz?
— Poza tym stała obserwacja terenu, wzmożona czujność. Organizujemy w tym celu
specjalne patrole — Pulpet
sięgną ł do wypchanej kieszeni
i wycią gną ł stamtą d gwizdek. — To dla ciebie — wręczył mi go. — W razie zauważenia
akrobaty na gzymsie
natychmiast gwiżdżesz. Na ten sygnał
nadbiega patrol ze sprzętem ochronnym...
— Macie sprzęt?
— Tak, w specjalnych paczkach dla patroli. Między innymi znajduje się tam prześcieradło,
które patrol
rozpościera napięte pod akrobatą balansują cym
na gzymsie czy też próbują cym tańca na linie.
— Tańczą na linie?
— Zwykle próbują na napowietrznych przewodach telefonicznych — wyjaśnił Pulpet. — Zaraz i
ty dostaniesz
paczkę. — To mówią c zagwizdał
na swoim służbowym gwizdku i natychmiast jak spod ziemi wyrosło przed nami dwu przejętych
swoją funkcją
malców. Dźwigali pokaźną torbę wyładowaną
po brzegi. Pulpet wycią gną ł z niej zgrabny pakiecik. — To jest komplet dla ciebie —
powiedział.
— A co robić z żonglerami?
— Żonglerów namawia się do ćwiczeń na świeżym powietrzu, z dala od wszelkich szyb, i
wyprowadza się ich
tam w razie potrzeby. Poza tym, co
jeszcze ważniejsze, wręcza się im nietłuką ce talerze z tworzyw sztucznych, by mogli
nieszkodliwie rozładować
swoje kuglarskie pasje.
W tej paczce, którą dostałeś, znajdziesz także takie właśnie talerze. Co do akrobatów, sprawa
jest trudniejsza i
wymaga długofalowego działania,
także psychologicznego. Próbujemy ich zają ć sportem i zachęcić do uprawiania gimnastyki
akrobatycznej. W
tym celu organizujemy pokazy
tej dyscypliny w sali gimnastycznej naszej szkoły. Występują zawodnicy naszego szczepu
oraz ci, którzy
osią gnęli już jakieś wyniki w klubach.
W ten sposób nasi maniacy widzą , że nie tylko w cyrku, ale również w szkole i w klubach
sportowych mogą
zaspokoić swoje ambicje wyczynowe.
To byłoby na razie chyba wszystko — powiedział Pulpet. — Pamiętaj tylko, żeby podczas
akcji zachowywać się
normalnie i nie zwracać na siebie
uwagi. Przypominam ci, nasza akcja jest tajna. Nikomu ani słowa.
— Ale właściwie dlaczego tajna?
— To, niestety, konieczne. Gdyby Okulla dowiedziała się, że coś takiego istnieje, od razu
zażą dałaby
sprawozdań. Ona musi się wtrą cać do wszystkiego.
Na pewno by nas najpierw pochwaliła, a potem od razu wymyśliła dla nas regulamin oraz
uszczęśliwiła nas
„wytycznymi dla służby porzą dkowej”.
Zaprowadziłaby swoje porzą dki, kazałaby meldować o każdym najdrobniejszym przypadku
cyrkomanii i
zapisywać nazwiska delikwentów.
Rozumiesz, że na to nie możemy w żaden sposób pójść.
— Jasne.
— Wszystko straciłoby swój smak. Rzecz stałaby się przeraźliwie nudna, raczej męczą ca i
przykra. Rozumiemy
się?
— Tak.
— Więc zapisuję cię. Bardzo liczę na ciebie, Żaba. I że w ogóle pomożesz mi w organizacji. Ty
masz staż i
doświadczenie organizacyjne,
Żaba.
— Czy to jest ta moja szansa, o której mówił Szymon? — zapytałem.
— Tak — odparł Pulpet. — Okulla uważa cię za niebezpiecznego faceta. Więc teraz będzie cię
obserwować ze
zdwojoną uwagą , no, bo wiesz, cyrkomania.
A ty jej możesz zafundować duże zdziwienie gogiczne. Bo nie tylko nie ulegasz cyrkomanii,
ale jeszcze działasz
pozytywnie. Możesz wywołać
u niej duże zdziwienie gogiczne, a nawet wstrzą s. Okulla jest podatna na takie wstrzą sy. Mówi
potem: „Nie
uwierzą państwo, jakiego doznałam
wstrzą su, kiedy się okazało, że to czarne było białe, że to me było be”, czy coś w tym stylu,
rozumiesz.
„Doznałam objawienia: Żabny jest do uratowania.
Zresztą zawsze miałam takie przeczucie. Intuicja mnie nie zawiodła...” No i zmienia front w
stosunku do ciebie.
I wszystko jest cacy.
— Myślisz?
— No, niezupełnie wszystko — chrzą kną ł Pulpet. — Na razie nie możesz być zastępowym, w
ogóle nie możesz
mieć żadnej oficjalnej funkcji. Okulla
by stanowczo zaprotestowała, ale myślę, że nie lecisz na funkcje. Największą frajdę sprawia
bezinteresowna
praca...
— Myślisz? — rzecz nie wydała mi się bynajmniej ani udowodniona, ani oczywista.
— Nie możesz mieć żadnych wą tpliwości, co do tego — odparł stanowczo Pulpet. — Ale
pamiętaj, sprawę
traktujemy poważnie. Muszę wiedzieć,
że przynajmniej przez te parę najbliższych dni będziesz uchwytny.
— Przez parę najbliższych dni będę na pewno.
— Tylko bez pomysłów, Żaba — zastrzegł się Pulpet. — Pamiętaj! Żeby ci znów do głowy nie
przyszedł jakiś
pomysł.
— Boisz się moich pomysłów? — uśmiechną łem się krzywo.
— To nie jest czas na pomysły. Wydaje ci się, że jesteś mą dry, Żaba, ale ty nie jesteś
specjalnie mą dry. W
klasie, między Ciesiami i Męckimi,
może się czujesz jak ryba w wodzie, ale świat się nie kończy na klasie, świat jest o wiele
większy, Żaba, i
trudniejszy. Nie wiem, czy kiedy o tym
pomyślałeś?
— Popatrz... co ze mnie za tuman. Chyba nigdy nie pomyślałem — zrobiłem naiwną minę.
— Znów się zgrywasz, Żaba. Ja ci dobrze radzę, a ty się zgrywasz. To jak, możemy
współpracować?
— Chyba powinniśmy mimo wszystko spróbować — rzekłem.
— Czy ty masz w ogóle dobre chęci?
— Co ci po moich deklaracjach. Popracujemy, to się przekonasz. Powiedz mi lepiej coś na
temat tych
pomysłów. Nie bardzo cię zrozumiałem.
Chcesz, żebym przestał myśleć?
— Wiesz dobrze, o co chodzi. W twoim łbie lęgną się różne pomysły jak robaki.
Skrzywiłem się urażony porównaniem.
— Nie mam wpływu na wylęg tych robaków — rzekłem chłodno.
— Niech ci się lęgną , ale nie musisz ich pokazywać.
— To co mam robić, jak mi się wylęgną ?
— Jak ci ich żal, możesz je sobie zapisywać.
— Zapisywać?! Myślisz, że to mi wystarczy? — skrzywiłem się. — Nie jestem poetą i nie mam
takich ambicji.
Chcę być człowiekiem czynu.
— Jeśli ci zapisywanie nie wystarcza, możesz mi o nich opowiadać — zgodził się łaskawie
Pulpet. — Ja ci
zawsze powiem, czy możesz z jakimś
pomysłem wyskakiwać — urwał, bo na korytarzu rozległ się głośny gwar.
Zbliżała się do nas paczka dziewczą t ze wzburzoną Julitą Wynos na czele.
— To niesłychane — mówiła z wypiekami na policzkach. — Musisz interweniować, Jacek.
Wyobraź sobie,
Okulla mnie wyznaczyła do drużyny na
zawody międzyszkolne. I do tego mam startować w geografii! Przecież ja w geografii jestem
zupełna noga!
— Czy Okulla o tym wie? — zapytał Pulpet.
Julita stropiła się.
— Ona mnie uważa za dobrą w każdym przedmiocie. Już raz wpakowała mnie do kwizu
historycznego. No,
owszem, lubię historię, ale nie jestem
aż tak obkuta, żeby się maglować z jakimiś niesłychanymi kujonami, co znają na pamięć
wszystkie daty! Ledwie
się wywinęłam, groziła nam
straszna kompromitacja, na szczęście był też Suplicjusz, on jest genialny i jakoś wycią gną ł
drużynę, ale ja nie
chcę już przeżywać po raz
drugi tego napięcia i strachu! Co będzie, jak zostanę bez Suplicjusza? Zresztą ... no... cyrk
przyjechał i nie mam
zamiaru wkuwać ani dziś,
ani jutro.
— Rozumiem.
— Poza tym jestem przecież w patrolu BHC.
— BHC?
— Nie wiesz? Przecież sam to wymyśliłeś. Bezpieczeństwo i Higiena Cyrkowa. Tak
nazwałyśmy to nasze
pogotowie. Dlaczego Okulla zawsze musi
wybrać mnie?
— Pewnie masz zwyczaj uczyć się na pokaz! — krzykną ł Złośliwy Miecio, który jak zwykle,
gdy coś się działo,
od razu był na miejscu.
— Ja, na pokaz! — oburzyła się Julita i spojrzała na Złośliwego Miecia z głęboką pogardą w
zimnych, zielonych
oczach.
— Zawsze lubisz pokazywać się z lepszej strony. W gruncie rzeczy uważam cię za oszustkę.
Tak samo w nauce.
Udajesz, że więcej umiesz, niż to
jest w rzeczywistości.
— Zamknij się, Mieciu! Co cię napadło! — odepchną łem go zdumiony jego agresywnością .
— Ty też... ty też — warczał — ty też zachwycasz się Julitą Wynos. Wszyscy się
zachwycacie. No, to
przekonacie się niedługo, jaka ona naprawdę
jest! Bardzo dobrze, niech występuje w tym kwizie, niech wkuwa! To będzie dla niej kara! Mogła
nie
podskakiwać. Mogła nie mydlić oczu. A ona
uwielbia pozory... pozorowana nauka... wystudiowane zachowanie... Ja mam taką zasadę. Nie
pokazuję
wszystkiego, co umiem. Wolę być niedoceniony.
I mam spokój. Nigdy nie poproszą mnie do kwizu. Więc czemu mam żałować Julity? Sama
sobie nawarzyła tego
piwa!
— On jest zły na mnie — rzekła ze sztucznym spokojem Julita — bo nie chciałam być z nim w
jednym patrolu!
W ogóle nigdy i nigdzie nie chciałam
z nim mieć nic wspólnego. I kiedyś, dawno temu, kiedy mi zrobił jeden ze swych niezwykle
dowcipnych
kawałów, wygarnęłam mu prosto z mostu,
co myślę o jego poczuciu humoru! W ogóle nie wiem, jak wy możecie go tolerować. To jest
zwyrodniały, mały
sadysta!
Atmosfera zrobiła się ciężka. Pomyślałem, że nasza tak na pozór spokojna szkoła pęcznieje
od ukrytych
konfliktów. Pulpet przez chwilę chrzą kał
zakłopotany.
— Idź, Mieciu — rzekł wreszcie. — I nigdy nie wyskakuj przy mnie z czymś takim.
— Nie chcesz, żebym mówił prawdę! — zaperzył się Miecio. — Ja tylko byłem szczery.
— Prawda nie jest taka oczywista, jak ci się zdaje. Po prostu wypowiadałeś raczej swoje
poglą dy. I chciałeś nam
je narzucić. Ale nie uważam,
żeby to była stosowna pora, nie mówią c już o formie — rzekł Pulpet. — Dlatego mówię ci,
spłyń, pókim dobry!
Złośliwy Miecio spłyną ł.
— A tobie też pewnie nie dogodzę — zwrócił się Pulpet do Julity. — Kwizy zostały już dawno
zaplanowane i
nikt ich nie odłoży.
— Ale dlaczego ja? Och, Pulpet, zrób coś — jęczała Julita. — Okulla tak się z tobą liczy!
— Nie bą dź śmieszna! — zasapał Pulpet. — Z powodu cyrku Okulla nigdy nie zwolni cię z tej
geografii. Nawet
nie można jej wspominać. Wiesz, co
ona myśli o cyrku! Ledwie ją uprosiliśmy, żeby zgodziła się podpisać zamówienie zbiorowe na
bilety dla szkoły.
— Ja ci poradzę — powiedziałem. — Idź do Okulli i powiedz to, co powiedziałaś nam, czyli że
jesteś
„zawyżona w opinii” i że z geografii jesteś
„noga”.
— Nie mówisz chyba poważnie! — Julita zmarszczyła wielkie brwi.
— Poważnie.
— Czy to wpływ Złośliwego Miecia? — zapytała ironicznie.
— Bynajmniej.
— No, to chyba nie znasz dobrze Okulli, jak mi proponujesz z czymś takim iść do niej. Wiesz,
co by się stało?
Najpierw by w ogóle nie uwierzyła i
pomyślałaby, że to skromność przeze mnie przemawia. A gdybym ją w końcu w jakiś sposób
przekonała, to na
pewno usłyszałabym taką radę: „Nie
umiesz geografii? Nic straconego. Jesteś przecież zdolna. Weź ksią żkę, atlas i posiedź kilka
dni, a uzupełnisz
braki bez wą tpienia, moja droga
Julito”. Znajdź lepsze wyjście!
— W takim razie widzę tylko jedno, ale radykalne. Pleć głupstwa na tym kwizie. Zawal sprawę
z kretesem!
Możesz być pewna, że na drugi raz nikt
cię nie wystawi!
— Jesteś cyniczny — powiedziała Julita. — Zawsze podejrzewałam, że to, co mówią o twoich
genialnych
pomysłach, Żaba, to lekka przesada.
Z półpiętra rozległ się szyderczy śpiew Miecia:
Na zielonej Ukrainie
Gdzie murzyński żyje lud,
Tam gdzie rzeka Wisła płynie
Stał się pewien dziwny cud...
— No, i taka jest rzeczywistość — rzekła z goryczą Julita. — Niby drużyna i paczka, a w
końcu człowiek
zostaje sam ze swymi kłopotami!
— Mogę cię przepytać z geografii — zaofiarowałem się wspaniałomyślnie. — Pół godziny co
drugi dzień.
Więcej nie wydolę.
— Dziękuję. Nie skorzystam — rzekła Julita i odmaszerowała z godnością .
Pulpet chciał odsapną ć z ulgą , ale jeszcze nie dane mu było, sunęła bowiem do nas
uśmiechnięta przyjaźnie
Beata Becka.
— Mam dla ciebie propozycję, Pulpeciku — zawołała z daleka.
— Może nie teraz? — Pulpet próbował się wycofać.
— Tylko teraz!
— O co chodzi? Uprzedzam cię, że jeśli chcesz się uchylić od kwizu, to ja nie mam czasu.
— Nie chcę się uchylić, Pulpeciku! — rzekła Beata.
— A to ciekawe — Pulpet spojrzał na nią zaskoczony. — Więc po co przyszłaś?
— Przyniosłam ci te pytania.
— Mnie? Pytania? Jakie pytania?
— Pytania, które będą na turnieju!
— Znasz pytania kwizowe z geografii? — osłupiał Pulpet.
— Wszystkie!
— Co to znaczy?! Wykradłaś?
— Cóż to za posą dzenia! Pani mi dała.
— Jak to ci dała?
— Żebyśmy mogły się nauczyć. Pani powiedziała, że w ten sposób możemy się lepiej
przygotować i kwiz
będzie na wyższym poziomie.
— Niesłychane! Znów robią z tego szopkę! Znów dostarczają protez i kul jak dla kalek. Poproś
panią — zadrwił
— żeby jeszcze dostarczyła ci
odpowiedzi. Wtedy kwiz będzie na pewno na najwyższym poziomie! A może już znasz
odpowiedzi?
— Nie znam.
— Jaka szkoda! Ależ to prawdziwy dramat! Trzeba będzie samej ruszyć głową !
— Nie kpij, Pulpeciku. Z kpinami nie jest ci do twarzy! Głową to ruszysz ty. Masz tutaj kartkę z
pytaniami, tu
długopis i do dzieła!
— Co takiego?!
— Powiedziałam dziewczynkom: nie przejmujcie się niczym, kochane. Żadna Angola, Uganda
czy Pernambuco
nie będą groźne, bo Pulpet całą geografię
ma w małym palcu u nogi. No, chodź, sią dź na chwilę i zrób, o co cię proszę!
— Ani mi się śni! — rykną ł Pulpet. — Ja miałbym maczać palce w tej załganej imprezie?! O,
nie! Nie
namówisz mnie do tego! — bełkoczą c ze wzburzenia
pod nosem i wykrzykują c niezrozumiałe słowa wbiegł na schody i znikną ł nam z oczu.
Zostałem sam z Beatą .
— Co mu się stało? — zapytała zdziwiona Beata. — Zawsze był taki spokojny i rzeczowy.
— No, cóż, po prostu dziś... dziś stracił spokój — odpowiedziałem.
— I co ja teraz zrobię? — jęknęła zmartwiona Beata.
— Mogę ci poradzić tylko to, o czym niedawno mówiła Julita: „Weź ksią żkę do geografii i atlas,
usią dź na parę
godzin”.
— Dziękuję.
— Nie odpowiada ci to?
— Zupełnie mi nie odpowiada!
— Nie pasjonuje cię geografia.
— Raczej nie.
— Więc zostałaś niewłaściwie wytypowana.
— Chyba tak.
— A zatem zaszła pomyłka. Jestem zdania, że kwiz jest rodzajem zabawy i powinni w nią
bawić się tylko ci,
którzy się tym pasjonują .
— Więc, co mi radzisz?
— Mam proste rozwią zanie. Julita nie chciała z niego skorzystać, ale może ty...
— Mów!
W tej samej chwili zabrzmiał dzwonek.
— Załatwimy to na drugiej przerwie — powiedziałem.
ROZDZIAŁ XIII
PRZEŻYWAM WSTRZ¥S LUDYCZNY
Żeby spokojnie porozmawiać, poszliśmy do świetlicy. O tej porze, to znaczy koło południa,
świetlica jest prawie
pusta. Zaledwie kilkoro
pierwszaków zbija bą ki czekają c, aż matka, ojciec, babcia lub inne wcielenie opieki domowej
zabierze ich do
chaty. Rzecz jasna, czekają tylko
ci, którzy sami nie potrafią jeszcze trafić do domu, albo ci, u których o tej porze nikogo w domu
nie ma. Potem,
o pierwszej i drugiej, czekają cych
jest coraz więcej, dochodzą drugacy i trzeciacy, a także kilku ze starszych klas, więc nieraz
dwudziestu i
trzydziestu czeka, bo nie ma gdzie
się podziać; nawet do pią tej godziny niektórzy czekają . Ale teraz było ich tylko czworo.
— Hej, mikrusy — powiedziałem — przez pięć minut będziecie chodzić na palcach, ma być
cicho jak w
trupiarni, zrozumiano?
— Będziesz podrywał? — zapytał mnie jakiś wypłosz z odstają cymi uszami, patrzą c to na
mnie, to na Beatę.
— Za bardzo jesteś przemą drzały. Lepiej zajmij się własną zabawą — zdenerwowałem się. —
No, szybko,
słyszałeś, co powiedziałem?
— Dobra, dobra, już idę — wypłosz odsuną ł się niechętnie.
— Siadaj — powiedziałem do Beaty.
— Myślisz, że to naprawdę da się załatwić od ręki? — zapytała Beata siadają c przy stoliku
pod oknem. — Tak
bym chciała iść do tego cyrku.
— Jasne, że da się załatwić. Nie martw się nic. Za godzinę będziesz zwolniona od
wszystkiego, a za dwie
będziemy zasuwać na przedstawienie!
— Ty też się wybierasz?
— Jasne. Też pytanie!
— Myślałam, że masz mecz — Beata spojrzała na mnie badawczo.
— Mecz? Jaki mecz?
— No, nie wiem... Może nie mecz, ale trening. Przecież codziennie masz trening tenisowy na
kortach.
— Ach, o to ci chodzi — skrzywiłem się. — Nie, dzisiaj nie mam. Na razie — chrzą kną łem
zakłopotany i
utkną łem.
— Co na razie?
— Na razie nie mam treningów. To znaczy chwilowo przerwałem.
— Jak to przerwałeś? Ty? Co się stało? Przecież szalałeś na tym polu. I zaraziłeś pół szkoły
swoim szaleństwem.
— Niezupełnie ścisłe — powiedziałem. — Szalał wasz idol Bułanek, a ja byłem tylko ofiarą
jego szaleństwa.
Biedak jest teraz w szpitalu.
— Ale ty go przecież namówiłeś!
— Moja droga Beatko — powiedziałem — już Ewa nie mogła przewidzieć, jakie wynikną
straszne hece z tego,
że namówiła Adama do skosztowania
nowej odmiany jabłek w trosce o racjonalne odżywianie. Każdy dietetyk ci powie...
— Och, nie wykręcaj się Ewą . Nie powiesz mi, że nie mogłeś powstrzymać Bułanka. A propos,
czy to prawda,
że przyprawiłeś go o ciężką chorobę?
— Błagam cię — zasapałem z oburzenia — dementuj te wstrętne plotki rozpuszczane przez
moich wrogów!
Sama widzisz, narzekasz, że masz kłopoty,
ale prawdziwe kłopoty to mam ja... Mogę nawet powiedzieć jak bohater jednej ksią żki: „kłopoty
to moja
specjalność”.
— Biedaku, czy mogę ci w czymś pomóc?
— Nabijasz się ze mnie.
— Wcale nie.
— Chciałabyś naprawdę mi pomóc? — spojrzałem zaskoczony na Beatę. Była poważna, a jej
oczy nabrały
nowego, zupełnie niezwykłego, ciepłego
i złocistego koloru. Tak mi się przynajmniej zdawało, bo szczerze mówią c, do tej pory nie
zaglą dałem jej w
oczy.
— Gdybym tylko wiedziała jak — rzekła Beata. — Myślisz, ze potrafię?
— Na pewno potrafisz — odpowiedziałem wcią ż jeszcze zaskoczony. — Ale muszę cię
uprzedzić, że moje
kłopoty są zaraźliwe, uważaj, żeby nie
przyczepiły się do ciebie.
— No tak, oczywiście, domyślam się. Ktoś taki jak ty nie może mieć zwykłych kłopotów.
— Zgadłaś, ale zanim ruszymy moje kłopoty, załatwimy najpierw twoje.
— Jak to chcesz zrobić?
— Trzeba złożyć oświadczenie — powiedziałem. — Kto cię wyznaczył do kwizu?
— Pani od geografii.
— Kocia?
— Tak, pani Kocka.
— No, więc złożysz odpowiednie oświadczenie przed Kocią .
— Coś ty?! — przestraszyła się Beata. — Przecież Kocia...
— Wiem — przerwałem — Kocia myśli, że jesteś najlepsza z geografii. No cóż, trzeba ją
wyprowadzić z błędu.
— Jak to sobie wyobrażasz?!
— Zwyczajnie. Powiesz Koci, że zaszła pomyłka, że owszem, uznajesz geografię, ale byłabyś
szczęśliwsza,
gdybyś nie musiała jej wkuwać.
— Jak ja mogę coś takiego powiedzieć?! Oszalałeś?
— Nie bój się. Powiemy to ładnie. No, na przykład: „Beata jest jeszcze białą , nie zapisaną
kartą jak Antarktyda,
choć niewą tpliwie kryje w swym
wnętrzu bogactwa. Poczekajmy jeszcze dwa lata, niech odkryje w sobie pasje badawcze, a na
razie dajmy jej
spokój! Nie czuje się na siłach
skrzyżować szpady z fanatykami wiedzy, z różnymi maniakami geograficznymi, proszę pani”.
— Ja tego nie powiem za żadne skarby! — oświadczyła przerażona Beata.
— Mogę za ciebie złożyć to oświadczenie.
— Ty? Odważyłbyś się?
— Czemu nie? Mnie już nic nie zaszkodzi. Wiesz, że jestem na pozycji zerowej. Ale
wolałbym, żebyś była
obecna, kiedy będę przemawiał do Koci.
Kocia mogłaby nie uwierzyć, że działam w twoim, imieniu.
— No, dobrze. To chodźmy zaraz — zdecydowała Beata.
— Chodźmy — powiedziałem.
Mieliśmy mały łut szczęścia. Pani Kocka była akurat w pracowni i w towarzystwie dwu
uczennic z kółka
geograficznego wybierała przeźrocza
do wyświetlania na lekcji.
— My do pani w ważnej sprawie — powiedziałem głośno na progu.
— Przyjdź po lekcjach — powiedziała Kocia z oczami wlepionymi w przeglą darkę.
— To jest pilne! — powiedziałem. — Kwiz może przez to nawalić, proszę pani. Beata się
zupełnie nie nadaje.
— Co to za jakieś banialuki?
— Jak banialuki, to my idziemy, ale będzie kompromitacja na kwizie, proszę pani.
— Powiedziałam, przyjdźcie po lekcjach.
— Dzisiaj nie będzie to możliwe z powodu cyrku. Pani dyrektor powiedziała, że nas zwalnia z
ostatniej lekcji i
cała szkoła maszeruje do cyrku.
Ale jak pani jest zajęta, to my przepraszamy. Chodź, Beata.
— Nie, zaczekajcie — pani Kocka znalazła nagle czas. Odsunęła przeglą darkę i powiedziała:
— Mówcie, o co
chodzi, tylko szybko.
— Niech pani odprawi te lizuski, to znaczy, chciałem powiedzieć asystentki. Mamy sprawy
czysto osobiste.
— Nie podobasz mi się, Żabny — powiedziała pani Kocka.
— Przykro mi, proszę pani, ale może to tylko chwilowe.
— Chwilowe?
— Pracuję nad wyrobieniem sobie lepszej opinii.
— Jakoś tego na razie nie widać.
— Nie idę na tanie efekty, proszę pani.
Beata wlepiła we mnie przerażone oczy. Ale jeśli myślała, że Kocia wyrzuci mnie za drzwi za
tę mowę, to
przeliczyła się. Kocia popatrzyła na
mnie uważnie, a potem uśmiechnęła się pod nosem.
— No dobrze, Żabny. Porozmawiamy. Wyjdźcie, dziewczynki, na pięć minut. Pięć minut ci
wystarczy, Żabny?
— Chyba tak.
— Więc siadajcie.
Usiedliśmy.
— Dużo się już mówi o tobie, Żabny. Chyba za dużo. Nie uważasz? — powiedziała Kocia.
— Uważam.
— I zdaje się tym razem też zabierasz głos w nie swojej sprawie, o ile się nie mylę, nikt
przecież nie był na tyle
nierozważny, żeby cię wytypować
do konkursu.
— Na szczęście nikt — odparłem nie zmieszany. — Ale wytypowano Beatę.
— Więc w jakim charakterze tu przychodzisz i mówisz za nią . Adwokata?
— Po prostu kolegi.
— Czy Beata nie może mówić za siebie? To inteligentna dziewczynka.
— Czasem trudno jest mówić we własnej sprawie nawet inteligentnym ludziom. Więc jeśli pani
pozwoli, że ja...
— No, dobrze, mów! — westchnęła zrezygnowana Kocia.
— Beata chciała przeprosić panią .
— Co takiego?
— Przeprosić...
— Ale za co?!
— Że robiła zbyt dobre wrażenie jako... jako uczennica geografii.
— Niesłychane! Doprawdy pierwszy raz słyszę coś podobnego!
— Niestety, to doprowadziło do przykrej pomyłki.
— Czyżby?!
— Ona nie powinna brać udziału w tym kwizie! To znaczy nie czuje się na siłach... Nie nadaje
się... Jej
wiadomości...
— Jej wiadomości są dostateczne — dokończyła ostro pani Kocka.
— Nawet gdyby tak było, to jeszcze nie wystarczy.
— Nie bardzo rozumiem.
— Zaraz to pani wytłumaczę. Żeby wygrać kwiz, trzeba... trzeba przede wszystkim chcieć,
bardzo chcieć...
— Ach, nareszcie powiedziałeś coś do rzeczy! Więc jej się po prostu nie chce!
— Potrzebna jest zawziętość, proszę pani.
— Chcesz powiedzieć — pasja!
— O właśnie, pasja!
— I są dzisz, że Beacie tego brakuje.
— Właśnie. Zdaje się, że pani to dobrze rozumie. Beata jest.. Beata jest jeszcze białą , nie
zapisaną kartą , jak
Antarktyda.
— Ależ ty jesteś niemal poetą , Żabny!
— Nie wiem, może to głupie, ale chciałem jak najlepiej wytłumaczyć. Beata nie odkryła w sobie
jeszcze żadnej
pasji, żadnego specjalnego
zamiłowania. Poczekajmy jeszcze z rok, ze dwa lata, może odkryje w sobie pasję badacza i
wtedy...
— Mój Żabny, ładnie bym wyglą dała, gdybym chciała czekać, aż w moich uczniach odezwie
się jakaś pasja —
roześmiała się smutno pani Kocka. — Niestety,
szkoła to jest taki karmnik, gdzie każdy ptak musi dzióbać, czy ma apetyt, czy nie.
— Tak... oczywiście — przytakną łem spiesznie — pani ma rację. Nie można czekać, każdy
musi dzióbać, do
dzióbania nadaje się każdy ptak, ale
kwiz to jest pojedynek orłów, dzióbacze nie mają tam czego szukać, ja tak to sobie
wyobrażam. Wszyscy tak
sobie wyobrażają . I nie chcemy
patrzeć na nędzne pojedynki dzióbaczy. Chcemy patrzeć na orły, chcemy je podziwiać,
zazdrościć im i
próbować je naśladować.
Pani Kocka spojrzała na mnie stropiona, a może tylko tak mi się zdawało.
— Uważasz, że... że Beata nie jest jeszcze orłem? — zapytała.
Rozłożyłem bezradnie ręce, a Beacie nareszcie zebrało się na odwagę.
— Jestem tylko dzióbaczem, proszę pani — wyznała pośpiesznie, acz wstydliwie. —
Naprawdę, bardzo mi
przykro i wstyd, ale jestem tylko dzióbaczem.
Nisko latam, proszę pani.
— Pięknie. Nie ma co, pięknie! Moja najlepsza uczennica w ósmej b jest dzióbaczem! — Kocia
próbowała
żartować, ale zauważyłem, że wznieciliśmy
w niej niepokój gogiczny. — Sami widzicie — dodała markotnie — jak ja wam mogę
przygotować pojedynek
orłów, skoro nawet Beata przyznała,
że nisko lata? W klasie ósmej b nie ma orłów. Tak wyglą da prawda.
— Przepraszam, ale nie zgadzam się — powiedziała Beata. — To... to poglą d zbyt
pesymistyczny.
— Czyżby? A kto jest według ciebie orłem?
— Orłem z geografii jest Pukała — odparła bez namysłu Beata.
— Ten Pukała? — zdziwiła się Kocia. — Nonsens! Przecież to leń patentowany, nieuk! A do
tego łobuz!
— On jest leń, proszę pani, bo nie chce mu się uczyć tego, co go nie interesuje, jego
interesują tylko podróże, on
zbiera pocztówki z całego świata
i ma mnóstwo ksią żek i zna na pamięć wszystkie rzeki i góry i nawet najmniejsze wyspy.
— Nigdy nie zabiera głosu podczas lekcji — powiedziała zaskoczona Kocia. — Nigdy bym nie
podejrzewała, że
jego interesuje geografia. To
przecież taki trójkowy uczeń!
— Bo jemu nie zależy na stopniach. Zresztą jest słaby w innych przedmiotach i ma kiepską
opinię, a opinia jest
zaraźliwa. Więc może pani nie zwróciła
na niego uwagi — wyjaśniłem.
— Myślicie, że jego można wzią ć do kwizu?
— Jasne! Głowę za niego daję.
— Co mi po twojej głowie — rzekła zaaferowana Kocia. — Ale jak położy nam kwiz?... No, to ja
się już nie
pozbieram. Wystawienie Pukały do
kwizu, to będzie duża sensacja. Nie wiem, czy pani dyrektor się zgodzi.
— Pani dyrektor Okulczycka zawsze była za aktywizowaniem młodzieży — zauważyłem
głośno. — Pani
dyrektor Okulczycka zaktywizowała nawet
Ciesielskiego. Naprawdę pani nic nie ryzykuje z Pukałą . Pani może z nim porozmawiać i
przekonać się, że to
jest chodzą ca geografia encyklopedyczna...
to jest chciałem powiedzieć encyklopedia geograficzna.
— Tylko żeby to nie wyglą dało, że pani go egzaminuje i pyta na stopnie — przestrzegła Beata.
— Bo to go
może spłoszyć. On zaniemówi z samego
wrażenia. Niech pani z nim porozmawia o podróżach, żeby się nie skapował.
— Chyba mnie przekonaliście — powiedziała Kocia. — No dobrze, spróbujemy tego Pukałę,
przyjmuję twoją
rezygnację, Beata. Jesteś wolna!
Beata stała przez chwilę oszołomiona.
— Mnie naprawdę przykro... — wykrztusiła wreszcie.
— W porzą dku, zmiataj! I ty też, adwokacie! — zwróciła się do mnie.
Rzuciliśmy się do drzwi.
— Jeszcze jedno — zatrzymała nas na progu. — Dziękuję za szczerość.
Beata zaczerwieniła się i bełkoczą c coś pod nosem wypadła na korytarz. Ja za nią .
— O, Boże! — przycisnęła rękę do piersi. — Co za straszne przeżycia. Myślałam, że padnę
trupem ze wstydu.
Dostałam chyba nerwicy serca jak moja
mama. Najgorsze było z tym „dzióbaniem”.
— Ale przełamałaś się w końcu.
— Tak... tak... i to jest wspaniałe... Czuję się teraz taka wolna! Taka wolna... Wiesz, pani
Kocka jest fajna.
— Tak, ona jest na dość dobrym poziomie — oceniłem powścią gliwie.
— Duży sukces, Żaba!
— Tak, wszystko nam poszło jak z płatka.
— I do tego wrobiliśmy Pukałę — zaśmiała się nieco złośliwie.
— Nie wiem, czy go wrobiliśmy. On ma w sobie żyłkę zawodniczą . Wiesz, on może kosić w
takim kwizie —
zauważyłem zamyślony. — Miałaś dobry
pomysł z tym Pukałą . Kto wie, czy nie zrobiłaś mu prawdziwej, życiowej przysługi.
— Życiowej?
— To go może ustawić na całe życie. Jak wygra ten kwiz, jak nabierze wiary w siebie, jak
zasmakuje w takiej
walce... ho, ho ... może daleko zajść.
Urwałem nagle, bo na korytarzu rozległ się radosny wrzask. Trzasnęły drzwi i zobaczyłem
wbiegają cego
triumfalnie mojego kuzyna Arka.
— Hurrrra! Mamy bilety! — obwieścił na cały głos. — Pan Trą baczewski wywalczył.
— Hurra! — cała szkoła zatrzęsła się od radosnych okrzyków. Z kancelarii wypadła Okulla, a
za nią Szufla.
Szufla była już ubrana jak do wymarszu.
Na głowie miała swój nieodłą czny kapelusik myśliwski, na grubej szyi wspaniały szal, aparat
fotograficzny,
tudzież lornetkę teatralną .
— Znów drą się jak nieszczęście! Czemu się drzecie tak obrzydliwie? — zapytała Okulla.
— Mamy bilety, pani dyrektor — sapał Arek. — Będzie specjalny spektakl dla młodzieży, pan
Trą baczewski
załatwił.
— A gdzie on jest? Dlaczego nie wróciliście razem?
— Pan Trą baczewski został zabrany, proszę pani.
— Zabrany?! Jak to, przez kogo? — przestraszyła się Okulla.
— Przez dyrektora Kocembę. Dyrektor Kocemba pomógł panu Trą baczewskiemu załatwić tę
sprawę i obiecał
dostarczyć autokar pod szkołę. Pojedziemy
wszyscy autokarem fabrycznym, pani dyrektor.
— Och, to wspaniale — ucieszyła się Szufla.
— Ale pan Trą baczewski musiał napisać podanie w imieniu szkoły i wypełnić formularz. Na
szczęście miał przy
sobie pieczą tkę. Teraz pojechał
z dyrektorem Kocembą do biura fabryki, bo pan dyrektor powiedział, że musi mieć podkładkę
na benzynę, bo
potem będą go rozliczać z tej benzyny...
— Dobrze już, dobrze — przerwała zniecierpliwiona Okulla. — To nas nie interesuje. Powiedz
lepiej, na którą
godzinę te bilety.
— Na godzinę czternastą , pani dyrektor.
— Ładna historia! Mówiłam, żeby nie tak wcześnie.
— Nie było innej możliwości — powiedział Arek. — W dodatku nie starczyło biletów dla
wszystkich, którzy się
zgłosili. Pan Trą baczewski powiedział,
że w tej sytuacji pójdą tylko klasy od trzeciej wzwyż.
Wśród malców z niższych klas rozległ się jęk zawodu. Niektórzy zaczęli płakać.
— Nie mażcie się — powiedział zakłopotany Arek. — Jutro pójdziecie. Pan Kocemba
powiedział, że się postara
o dodatkowe bilety. I że na pewno
uda się przedłużyć pobyt cyrku. Jeśli tylko nie zdarzy się nowy skandal.
— Ale, że na czternastą ... — martwiła się pani Okulczycka.
— To chyba nie ma specjalnego znaczenia, zajęcia kończą się w większości klas o wiele
wcześniej —
zauważyła Szufla poprawiają c szalik na
szyi. — To ja już będę wyprowadzać klasy, pani dyrektor.
— Stop! Nigdzie pani nie pójdzie.
— Dlaczego?
— Z powodu godziny.
— Moje klasy już kończą zajęcia. Mnie godzina czternasta nie przeszkadza.
— Owszem, przeszkadza pani.
— Jak to?
— A świetlica? Zapomniała pani o świetlicy. Pani ma dzisiaj dyżur z dziećmi. Naprawdę
przykro, że pani
zapomniała — rzekła Okulla z wyrzutem.
Szufla spuściła zawstydzona głowę. Ze swoimi obwisłymi ramionami, ze zgarbionymi plecami,
z grzywką
równo przyciętą nad okrą głą , różową twarzą
wyglą dała jak skarcona uczennica ze staromodnej powieści.
— Przepraszam, pani dyrektor.
Właśnie! Ci malcy ze świetlicy, którzy tam będą do pią tej i dla których nie starczyło biletów do
cyrku. Wszyscy
o nich zapomnieli. Zapanowało
nieprzyjemne milczenie. Wiedzieliśmy, że cyrk należał do wstydliwych pasji Szufli. Dwa razy
napisała nawet
recenzję z jego występów
do gazety w naszym mieście. A teraz taki pech!
— Ależ to śmieszne — rozległ się nagle głos pana Ostańki. — Koleżanka musi pójść. Są dzę,
że któraś z pań
woźnych mogłaby panią zastą pić.
— Pan ma na myśli mnie? — zapytała zaczepnie woźna Zrywna, która nagle wyrosła przed
panem Ostańko jak
spod ziemi.
— Nie... niekoniecznie panią — spłoszył się nieco pan Ostańko. — Są dzę, że siostra pani... to
znaczy... hm...
Felicja mogłaby, jako bardziej
energiczna, że tak powiem, odporniejsza...
— Pan chyba żartuje sobie! — zadyszała z oburzenia woźna Zrywna. — Felicja jest w łóżku,
proszę pana! A
raczej w łożu.
— W łożu? W jakim łożu? — zdumiał się pan Ostańko.
— W łożu boleści — oświadczyła woźna Zrywna. — Zawiało ją .
— Jak to zawiało?! Nie rozumiem.
— Bo pani dyrektor kazała jej siedzieć przy drzwiach i pilnować młodzieży. Od przecią gów ją
zawiało, proszę
pana.
— To przykre... proszę pozdrowić siostrę ode mnie — rzekł szczerze zmartwiony pan Ostańko.
— W takim
razie, nie widzę innej rady, pani będzie
musiała zostać w tej świetlicy.
— To niemożliwe — odparła woźna Zrywna i spuściła oczy.
— Dlaczego?
Woźna Zrywna zaczerwieniła się.
— Mam narzeczonego w cyrku. Pobierzemy się, jak tylko skończę studia wieczorowe —
odparła woźna Zrywna
i zaczerwieniła się powtórnie. — Pani
dyrektor rozumie, to artysta. Artyści są bardzo wrażliwi. Gdybym nie przyszła na to
przedstawienie...
— Rozumiem, narzeczony mógłby mieć żal.
— Gorzej, pani dyrektor, ze zdenerwowania mogłoby mu nie wyjść potrójne salto.
— Rzeczywiście, nie pomyślałam o tym, moje dziecko. Rzecz mogłaby się skończyć
tragicznie.
— A poza tym mają przywieźć o tej porze ziemniaki do kuchni szkolnej.
— Prawda, na śmierć zapomniałam!
— A ziemniaki to sprawa kucharki i kuchennych; ja myślę, pani dyrektor, że kuchenne powinny
zostać na ten
dyżur.
— Kuchenne! — zawołała Okulla.
Wbiegła kucharka z pomocnicą . Obie były już w płaszczach i w kapeluszach. Pachniały z
daleka wodą kolońską
„Kaprys”.
— Co to? — Okulla spojrzała na nie zgorszona. — Dlaczego Henia i Jasia już się przebrały?
— Idziemy do cyrku, pani dyrektor.
— To niemożliwe. Zostaniecie na dyżurze w świetlicy. Poza tym mają przywieźć ziemniaki.
— Już odwołałyśmy ziemniaki — oświadczyła kuchenna Henia. — Przywiozą jutro. — A co do
świetlicy, to
przepraszamy bardzo, ale musi ktoś inny.
— Bo my jesteśmy już na afiszu — dodała Jasia.
— Wydrukowane. Dużymi literami — uzupełniła Henia.
— Jak to „na afiszu”?
— Będziemy występować w cyrku, pani dyrektor.
— Co takiego?! — Okulla i wszyscy obecni zdębieli na moment.
— Zgłosiłyśmy się pierwsze, gdy tylko przeczytałyśmy to ogłoszenie w gazecie.
— Ogłoszenie?
— Chodzi o numer z udziałem publiczności pt. „Szukamy talentów cyrkowych u ludzi pracy” —
wyjaśnił pan
Ostańko. — Rzeczywiście było takie
ogłoszenie w prasie.
— No, właśnie — przytaknęła Henia. — I poszłyśmy na eliminacje. I wstawili nas do programu.
— Będziemy jeździć na kucach — oznajmiła Jasia.
— Aha — Okulla uznała to za rzecz naturalną . — Widzi pan — zwróciła się do pana Ostańki
— Jasia i Henia
nie mogą zostać. One muszą wystą pić w
cyrku. Tylko pamiętajcie, moje drogie — zwróciła się z powrotem do kuchennych — nie dajcie
się ponieść
sukcesom na arenie! Praca z młodzieżą
jest najważniejsza! Młodzież to nasz skarb większy od najpiękniejszych kuców!
— Będziemy pamiętać, pani dyrektor! Praca z młodzieżą jest najważniejsza! — wykrzyknęły
kuchenne i
wybiegły uradowane ze szkoły.
— Widzi pani sama, koleżanko — powiedziała Okulla do Szufli. — Pani musi zostać i
poświęcić się.
— Widzę... — powiedziała Szufla i zaczęła powoli ścią gać z głowy swój niemodny kapelusz, a
z szyi szalik i
aparat, jak skazaniec, który rozbiera
się przed egzekucją .
Wszyscy patrzyli na tę scenę w milczeniu i współczuli głęboko Szufli. Ja też patrzyłem i pewna
myśl przyszła
mi do głowy. Nie, nie dlatego, żeby
mi było żal Szufli. Z Szuflą i Fetyszystą od począ tku byłem w tej budzie na wojennej ścieżce.
Nie przypadli mi
do gustu. Jeszcze dużo wody
w Wiśle upłynie, zanim będę żałował jakiegokolwiek goga w tej okropnej budzie. Bardziej już
żałowałem tych
malców w świetlicy. Byłem
niemal pewny, że te godziny z Szuflą na dyżurze nie będą przyjemne dla malców. Nawet jeśli
Szufla się opanuje
i nie wyładuje się na nich za
zawód, który ją dzisiaj spotkał, to zapędzi ich do odrabiania lekcji albo do nudnych lektur. Nie
będzie biegania,
ćwiczeń cyrkowych, wyścigu
tresowanych prusaków, perskiego jarmarku ani handlu znaczkami! Smutno będzie w świetlicy,
za to bardzo
grzecznie. Ale myśl, która przyszła
mi do głowy, właściwie nie miała z tym nic wspólnego. Nie będę wstawiał bajeczek dla
grzecznych dzieci. Po
prostu postanowiłem zrobić coś
niezwykłego, żeby wszyscy tutaj wytrzeszczyli oczy. Postanowiłem ich zaskoczyć. Już dawno
mnie to korciło.
Zaskoczyć ludzi czymś niezwykłym.
Niestety nie miałem okazji... no i nie miałem odwagi, ale teraz... Teraz wiedziałem już, że to
zrobię.
Spojrzałem na Szuflę. Kończyła właśnie rozbieranie ścią gają c z szyi lornetkę. W tym
momencie na korytarz
wpadł Fetyszysta wymachują c
zwycięsko wielkimi girlandami niebieskich i różowych biletów. Wpadł i zastygł nieruchomo na
widok tragicznej
pozy Szufli.
— Co pani robi?! — wykrzykną ł.
— Pani Maria się poświęca — odparła Okulla.
— Co takiego?!
— Pani Maria poświęca się dla młodzieży i niech pan nie broni jej przed tym poświęceniem!
Zgodnie z
harmonogramem wypadł jej dzisiaj dyżur
w świetlicy.
— Nie, pani dyrektor musi ją zwolnić... Czy pani dyrektor wie, jaki jest stan psychiczny pani
Marii?! —
wybuchną ł Fetyszysta. — Pani Maria
potrzebuje silnych wstrzą sów ludycznych, że tak powiem.
— Ludowych?
— Ludycznych. To stanowcze zalecenie lekarza. Cyrk w jej stanie psychicznym jest
najlepszym remedium! Czy
naprawdę nikt nie potrafi jej
zastą pić?
— Ja potrafię — odpowiedziałem głośno wśród zupełnej ciszy.
Wszyscy spojrzeli na mnie zaskoczeni. Wszyscy: Szufla, Fetyszysta, woźna Zrywna, pan
Ostańko, wszystkie
dziewczyny i chłopcy, nawet Beata.
A najbardziej zaskoczyłem Okullę. To była duża satysfakcja. Słowo daję, nawet nie
przypuszczałem, że to
będzie aż taka duża satysfakcja.
ROZDZIAŁ XIV
JAK WZBUDZIŁEM DRESZCZ GOGICZNY
Wiadomo, że nawet podczas lekcji najostrzejszych gogów, nawet podczas najgorszych
klasówek cisza w szkole
nie jest zupełna, zawsze słychać
jakieś szmery, szelesty i szurania, skrzypienie krzeseł, chrzą kanie, ocieranie nosów, nerwowy
kaszel.
Dlatego nagła i zupełna cisza, jaka zapanowała po moim wystą pieniu, wywabiła z pokoju
nauczycielskiego
resztę belfrów. Wyszli na korytarz
zaniepokojeni i patrzyli dookoła oszołomieni z niemym pytaniem na ustach. Pierwsza
otrzą snęła się z szoku
Okulla, dają c raz jeszcze dowód
sprawności swych władz umysłowych.
— Błazeństwa ucznia Żabnego są dziś wyją tkowo nie na miejscu — powiedziała mierzą c mnie
surowym
spojrzeniem.
W gronie gogicznym dopiero teraz rozległy się podekscytowane szepty. Zapewne w wyniku
tych szeptów
Fetyszysta ośmielił się zabrać głos.
— Przepraszam, dlaczego uważa pani oświadczenie Żabnego za błazeństwo?
— Bo go znam, panie kolego. A cóż to może być, jak nie błazeństwo?
Fetyszysta chrzą kną ł.
— To fakt, że uczeń Żabny dał się poznać jako błazen, jednakże pozwolę sobie zwrócić uwagę,
że nawet u
błaznów zdarzają się czasem odezwania
sensowne i propozycje poważne, a pod czapką błazeństwa jakże często kryje się mą drość.
Kolega Ciemiężny
może przytoczyć przykłady historyczne.
Czyż nie tak, kolego Ciemiężny?
— Właśnie! — ożywił się nagle historyk, pan Ciemiężny. — Pani dyrektor wspomni Stańczyka,
błazna króla
Zygmunta.
— Ależ kolego! — Okulla spojrzała z naganą na Ciemiężnego. — Nie chce nam pan chyba
wmówić, że uczeń
Żabny jest Stańczykiem?!
— Ja... ja tylko ogólnie na temat błaznów — spłoszył się historyk i wycofał do drugiego rzędu
mniej ważnych
gogów.
— Być może króla Zygmunta stać było na słuchanie błazna — nas nie stać.
— Nas nie stać — podchwycił przytomnie polonista, pan Rubaszko.
— My mamy napięte programy.
— Plany i harmonogramy — rzekł zimno Gepard.
— Ależ, drodzy państwo — włą czył się matematyk, pan Podlecki. — Pozwolę sobie
zauważyć, że dyskusja na
temat przydatności błazeństwa
jest bezprzedmiotowa, ponieważ bynajmniej nie udowodniliśmy, że w słowach ucznia Żabnego
zawarte jest
błazeństwo!
— Jak to nie udowodniliśmy? Chyba wszyscy się zgodzili, że uczeń Żabny błaznował — rzekł
zaskoczony pan
Rubaszko.
— Ja się nie zgodziłem — przypomniał Fetyszysta i mrugną ł czarnym okiem do Szufli.
— Ani ja! — pisnęła posłusznie Szufla.
— Ani ja — dodał matematyk. — Zawsze protestowałem i będę protestował przeciw arbitralnym
są dom
woluntarystycznym oraz przeciw osobom
płaszczą cym się pod nędznym płaszczykiem humanizmu!
— Co takiego?! — pana Rubaszkę zatkało z oburzenia. — Ja?! Ja się płaszczę pod
płaszczykiem?
— Pan się płaszczy! Dawno to chciałem panu powiedzieć — sapał matematyk.
— Koledzy, tak nie można! Młodzież słucha! — załamała ręce Okulla. — Ani czas, ani miejsce
na podobne
dyskusje. I czy w ogóle warto?!
— Na głoszenie prawdy zawsze jest właściwy czas i miejsce! — rzekł uroczyście matematyk.
— A prawda
brzmi tak: pan kolega Rubaszko narzuca
nam swoje nie udowodnione są dy!
— Przeprowadzanie ścisłego dowodu w sprawach tego typu to przesada matematyczna! —
zagrzmiał pan
Rubaszko.
— Przesada?! To podstawa!
— Formalistyczna groteska! My, humaniści, kierujemy się po prostu znajomością ucznia,
doświadczeniem,
wiedzą o człowieku... Osobiście
cenię także niezawodną intuicję pani dyrektor — Rubaszko przesłał promienny uśmiech Okulli.
— I dlatego popełniacie tyle błędów! — zaśmiał się szyderczo matematyk.
— My? Nigdy, gdy kierujemy się tym, co podpowiada nam głos wewnętrzny.
— Głos wewnętrzny?! Cha, cha, cha!
— Głos wewnętrzny i talent — rzekł z godnością pan Rubaszko. — Praca nad młodzieżą jest
sztuką .
Matematyka nie ma tu nic do powiedzenia! Ja
wiem, ja to czuję tu! — wskazał na serce gestem poety z pomnika. — Czucie i wiara silniej
mówią do mnie niż
pańskie szkiełko i oko!
— Moje szkiełko? Jakie szkiełko?! — zdenerwował się matematyk.
— Pan ma podstawowe luki w wykształceniu humanistycznym! — szydził Rubaszko. — Pan
nie umie operować
podstawowymi narzędziami pedagogicznymi.
Tu zawodzi pańska arytmetyka i algebra, tu nawet zawodzi rachunek całkowy i różniczkowy!
Nic się nie
sprawdza! Pan nie wykona poprawnie
ani jednego działania!
— Ja wypraszam sobie! Ja protestuję w imieniu rozumu!
— Udowodnię panu nicość matematyki i jej praw, gdy w grę wchodzi młodzież!
— Pan mi nie udowodni!
— Przyjmuje pan wyzwanie? Proszę bardzo! Niech pan mi powie; uczeń Żabny plus uczeń
Ciesielski plus uczeń
Kocemba, co to daje w sumie?
— Trzech uczniów oczywiście! — wypalił Podlecki.
— Trzech uczniów! Pęknę ze śmiechu! Otóż to, otóż to! Drogi kolego, każdy prawdziwy
pedagog panu powie,
że taki typ jak Żabny plus taki typ jak Ciesielski
i taki jak Kocemba to daje w sumie krótkie spięcie, awarię pedagogiczną i bezsenność przez
trzy dni! Tu się
wartość ucznia zmienia w zależności
od powią zań, niczym w alchemicznej retorcie... Na przykład jeden Męcki to jest pół człowieka,
prawie zero. Ale
dwu Męckich to już dwu do potęgi,
a jeszcze jeden to już potęga czwarta i dochodzimy wkrótce do dziesią tych potęg! To jest
fenomen energii
biologicznej. Pan wie, jak się kumuluje
i mnoży energia biologiczna u tych łobuzów?! Zresztą nie tylko u nich. Zdarzają się szlachetne
jednostki, które
starczą za setki i tysią ce. Adam
Mickiewicz ocenił siebie skromnie na milion. „Nazywam się milion, bo...” i tak dalej.
— To są nędzne sztuczki akrobatyczne. Nie będę dyskutował z kimś, kto operuje pojęciami
niewymiernymi, a
nawet nieokreślonymi, nadają c
im dowolną treść, to obraża mnie jako człowieka nauki. Pan jest zaledwie żonglerem słów!
Drugorzędnym
iluzjonistą !
— Pan za to jest nieszczęsnym linoskoczkiem, próbuje pan chodzić na linie logiki
matematycznej, tylko, że ona
ma pięć metrów i prowadzi
doniką d. Na końcu zawsze trzeba zlecieć, panie szanowny, i potłuc się, jak się nie ma
skrzydeł
humanistycznych, ani nawet skrzydełek jak
pan!
— Co? Ja nie mam skrzydełek?!
— Pan nie jest nawet pingwinem! Pan jest nielotem kiwi!
— Ja, nielotem kiwi!... — zbladł matematyk.
Obaj adwersarze podniecali się coraz bardziej niezdrowo. Młodzież chłonęła łapczywie każde
ich słowo jak
zakazany owoc. Bo też wybitnie
smakowity i soczysty to był owoc. Zaiste, młodzież rzadko może uczestniczyć w tak
zasadniczych i
rozszerzają cych horyzonty myślowe dyskusjach,
prowadzonych na tak wysokim poziomie przez tak wybitne, rozgrzane świętym ogniem
indywidualności.
Co do mnie, byłem mimo wszystko poważnie zaniepokojony. Jestem człowiekiem praktycznym
i zawsze boję
się konsekwencji. Doprawdy, wcale
nie chciałem, by moje niezwykłe oświadczenie spowodowało rozłam w tak jednorodnym dotą d i
zdyscyplinowanym ciele, a doświadczenie
nauczyło mnie, że i tak w końcu wszystko się skrupi na nas, uczniach. Zastanawiałem się
właśnie, co
powinienem zrobić, gdy nagle stała się rzecz
zgoła niespodziewana. Przez zwarte szeregi gapiów przedarła się Beata i stanęła przed Okullą
zaczerwieniona,
najwidoczniej walczą c z olbrzymią
tremą jak aktor przed pierwszym występem.
— Pani dyrektor — wyją kała. — Czy mogę coś powiedzieć?
— Mów!
— Tomek Żabny nie błaznował.
— Co?!
— Tomek Żabny nie błaznował — powtórzyła już niemal całkiem opanowanym głosem. — On
mówił
poważnie, pani dyrektor!
— Nie interesuje mnie twoja opinia.
Beata, upokorzona, przygryzła wargi. Myślałem, że się wycofa, ale ona opanowała zmieszanie
i powiedziała:
— Musi mi pani uwierzyć... ja... ja znam Tomka i...
— Proszę, proszę... — Okulla uniosła brwi do góry i wydłużyła twarz aż „do oporu” (jak ona to
robi?). — Tego
się doprawdy nie spodziewałam. Dziewczynka
z taką dobrą opinią , jak ty. Lecz, jak widzę, Żabny nie próżnował i poczynił już większe
podboje...
Przez audytorium przebiegła fala śmiechu. Zadowolona Okulla cią gnęła dalej:
— A więc Żabny znalazł w tobie sprzymierzeńca. Naprawdę zaskakujesz mnie, moja droga.
Czy dawno go
znasz?
— Właściwie... właściwie to dopiero od dzisiaj, ale...
— Znakomicie! A więc podbój był nie tylko skuteczny, ale i błyskawiczny. Mogłabyś uczesać
się na to konto.
Oczu ci nie widać spod tej szopy!
Tym razem śmiech gruchną ł już jak lawina. Patrzyłem z nienawiścią na te rechoczą ce gęby.
Nigdy im nie daruję
tego rechotu! Nędznicy! Czy nie
rozumieją , że śmieją c się teraz, stają po stronie Okulli, że depczą podstawowe zasady
koleżeństwa?!
Oto z kim ja muszę żyć w jednej klasie, proszę bardzo! Ale przynajmniej wyszło szydło z
worka. Teraz już nie
będę miał żadnych wą tpliwości,
jacy oni są naprawdę. Dowiedziałem się. I dowiedziałem się także, jaka jest Beata. To
niezwykłe, jak ludzie
różnie reagują . Inna dziewczyna
słyszą c taki, powiedzmy sobie szczerze, generalny śmiech, spiekłaby raka i chciałaby
czmychną ć, gdzie pieprz
rośnie, a Beata nic... Nawet nie
drgnęła jej powieka. Zupełnie jakby ten śmiech wyzwolił w niej jakieś nieznane siły. Odczekała
chwilę, aż
publiczność się uciszy, spokojnym
ruchem odgarnęła z czoła „okropne” włosy i patrzą c Okulli prosto w oczy, nie ją kają c się i nie
czerwienią c,
powiedziała opanowanym, dźwięcznym
jak metal głosem:
— Przepraszam, pani dyrektor, ale czy mimo moich okropnych włosów nie moglibyśmy wrócić
do tematu, to
znaczy do dyżuru w świetlicy? Zdaje
się, że przede wszystkim chodziło o ten dyżur. Otóż mam pewną propozycję.
Olimpijski spokój Beaty i jej rzeczowy ton sprawiły, że gwar na korytarzu umilkł prawie
zupełnie. Wszyscy
ucichli i czekali z zainteresowaniem,
co zaproponuje Beata i jak przyjmie jej śmiałe odezwanie się Okulla. Okulla była wyraźnie
zaskoczona.
Zmarszczyła brwi, widać było, że nie
podoba się jej to, co mówi Beata, ale nic nie powiedziała. Tymczasem Beata cią gnęła
spokojnie dalej:
— Moja propozycja jest taka: dziećmi w świetlicy zaopiekuję się ja!
— Ty?! — Okulla znieruchomiała z wrażenia.
— Skoro pani dyrektor nie ma zaufania do Tomka Żabnego...
— Tego nie powiedziałam — przerwała pośpiesznie Okulla. — Byłam tylko pewna, że żartuje,
ale skoro mówi
poważnie, to... to... — Okulla zawahała
się — to zmienia postać rzeczy — dokończyła raczej oględnie.
— Powiedz jeszcze raz, chłopcze, czy żartowałeś — zwrócił się do mnie Fetyszysta.
— Nie żartowałem, proszę pana — odpowiedziałem.
— A zatem sprawa byłaby prosta, gdyby... — Fetyszysta zają kną ł się na moment — gdyby nie
problem, czy
można zostawić świetlicę z Żabnym.
— Zostawić świetlicę z Żabnym?! — powtórzył matematyk Podlecki, a ja z przykrością
stwierdziłem, że coś w
rodzaju dreszczu wstrzą snęło
jego wą tłym ciałem.
— To jednak byłoby zbyt ryzykowne — wzdrygną ł się pan Rubaszko.
— Powiedziałabym: przedwczesne — uśmiechnęła się boleśnie Szufla. — Tomek może mieć
najlepsze intencje,
ale jest jeszcze... — Szufla urwała
i chrzą knęła dwuznacznie, jeśli tak można powiedzieć.
— Jest jeszcze niedojrzały — dokończył historyk, pan Ciemiężny.
— Niedojrzały? — skrzywił się Fetyszysta. — Ho, ho, zależy do czego! Moim zdaniem sprawa
polega na tym,
że on jest nieodpowiedzialny.
— Ują łbym to inaczej: Żabny ma pomysły — rzekł pan Rubaszko i wzdrygną ł się powtórnie. —
Otóż to, proszę
państwa, boję się uczniów, którzy mają
pomysły! Są , że tak powiem, nie...
— Nieobliczalni — podpowiedział Gepard.
— Nieobliczalni i, że tak powiem, niepoczytalni. Nieustawialni. Niesprawdzalni.
— Pedagogicznie nierozgryzalni — rzekł matematyk kłapią c szczęką .
— Powiedziałbym: niejadalni — zgrzytną ł zębami pan Rubaszko.
— Nie ma do nich dojścia, są nieprzenikalni.
— Nieprzenikalni i nieotwieralni.
Patrzyłem przygnębiony. Nie, to nie było złudzenie. Dreszcz wstrzą sał ciałem pedagogicznym
bez wyją tku. Nikt
nie chciał brać mnie na swoje
sumienie. Okulla uśmiechnęła się zadowolona.
— A więc nie myliła mnie moja intuicja pedagogiczna, kiedy czułam określony niepokój w
zwią zku z
propozycją Żabnego — powiedziała.
— Pani dyrektor ma zawsze niezawodną intuicję — pośpieszył z zapewnieniem pan Rubaszko.
— Intuicja pedagogiczna jest najważniejsza — oświadczyła Okulla.
— Niewą tpliwie, pani dyrektor.
— Żabny zawsze budził we mnie niepokój. To tak, jakbym szła mylną ścieżką w dżungli, a w
gęstwinie czaił się
tygrys... Pan zna ten dreszcz...
— Wszyscy doświadczyliśmy tego dreszczu, pani dyrektor.
— Przy chłopcach, takich jak Żabny, nie sposób tego unikną ć.
— Na szczęście zgłosiła się także Beata Becka — przypomniał przytomnie Fetyszysta. —
Są dzę, że co do Beaty
nie mamy żadnych zastrzeżeń. Ona
nie budzi dreszczu, to znaczy, na razie nie.
— Nie tylko nie mamy zastrzeżeń, ale przeciwnie, wszyscy kochamy naszą Beatkę —
uśmiechnęła się czule
Szufla.
— Tak, to solidna uczennica.
— Bardzo dobre dziecko.
— Ją można zostawić ze spokojnym sumieniem.
— Tylko czy da radę z tymi dzieciakami? Tam jest paru rozwydrzonych smarkaczy. Ten
świdzik na przykład
stale nosi przy sobie robaki i wypuszcza...
— zauważyła Kocia z dużym obrzydzeniem na szlachetnej twarzy.
— Dlatego najlepiej będzie, jak zostawimy Beatę przy Żabnym... — zaczą ł pan Podlecki.
— Powiedziałbym raczej: Żabnego przy Beacie — sprostował Fetyszysta.
— Po prostu niech zostaną oboje — rzekła z uśmiechem Szufla.
— Oboje? — Okulla zmarszczyła brwi. — Żabny i Becka? — na jej twarzy pojawił się wyraz
tak głębokiego
niesmaku, że aż mnie samemu zrobiło się
mdło. Okulla ma twarz nieapetyczną , podobną do nieświeżej, źle wypieczonej buły, a gdy
jeszcze na tej
nieapetycznej twarzy pojawi się wyraz
obrzydzenia, to już doprawdy trudno znieść. Toteż zdecydowałem dać za wygraną i wycofać
się czym prędzej z
tego przykrego forum, na którym
tak obcesowo potraktowano moją szlachetną propozycję i wyrażono mi niedwuznacznie wotum
nieufności.
Ledwie jednak zrobiłem krok
w bok, poczułem, że przytrzymała mnie za ramię czyjaś mocna, koścista ręka. Obróciłem się
zaskoczony. To
Szufla. Jej bure oczy tym razem
patrzyły na mnie przyjaźnie.
— Nie rób tego — szepnęła. — Wytrzymaj. To twoja duża szansa. Zostań i pokaż, co umiesz.
Więc zostałem. A Szufla głośno zapytała:
— Chyba pani dyrektor nie ma zastrzeżeń do nich? Pani dyrektor się nie boi?
— Owszem, boję się — odrzekła zimno Okulla. — Boję się, że będą się bardziej zajmowali
sobą niż dziećmi!
Zapanowała nieprzyjemna cisza. Beata i ja wymieniliśmy znaczą ce spojrzenia. Tak, to już
może się znudzić. Czy
złośliwości Okulli nie skończą
się nigdy?
Nagle rozległ się śmiech pana Rubaszki.
— Bardziej sobą niż dziećmi! A to dobre! Pani dyrektor ma zawsze cięty dowcip! Naprawdę
doskonały żart!
Doskonały żart!
Poczułem wdzięczność do pana Rubaszki. Można mu wiele zarzucić, ale ma doskonałe
wyczucie sytuacji i
szybki refleks. To było zręczne posunięcie
— obrócić wszystko w żart.
Ciało gogiczne od razu to podchwyciło i wszyscy roześmiali się głośno, choć może niezupełnie
szczerze.
— Brawo, pani dyrektor!
A Okulli w tym stanie rzeczy nie pozostało już nic innego, jak tylko uśmiechną ć się kwaśno i
zrobić dobrą minę
do raczej niedobrej gry.
— Mam nadzieję, że zachowacie się poważnie i staniecie na wysokości zadania —
powiedziała do nas. —
Zresztą będę mieć na was cały czas oko!
— wpatrzyła się w nas przykrym, nieruchomym wzrokiem kobry.
— Oko? Jak to, pani dyrektor?! — wykrzyknęła zdziwiona Szufla. — Czy to znaczy, że pani
dyrektor nie idzie z
nami do cyrku?
— Oczywiście, że nie — odparła z akcentem wzgardy Okulla. — Nie idę i nie miałam nigdy
zamiaru. Pani zna
dobrze moją opinię o tego rodzaju rozrywkach.
Inna rzecz, że mam masę pracy w gabinecie.
Jak można było przypuszczać, oświadczenie to nauczyciele przyjęli z uczuciem głębokiej ulgi.
Z pewnością cyrk
w towarzystwie Okulli dużo
straciłby ze swego uroku. Natomiast my, ja i Beata, zwiesiliśmy nosy na kwintę. Być w
świetlicy pod kontrolą
Okulli to z pewnością średnia
przyjemność, a w dodatku ustawiczne poczucie zagrożenia. Próżno się łudzić, byśmy w jej
opinii „stanęli na
wysokości zadania”. Ale nie
było już odwrotu.
— Chodźmy — powiedziała Beata. — Zanim Okulla zacznie się wtrą cać, musimy zapanować
nad sytuacją . Ci
smarkacze na pewno już rozrabiają .
Rzeczywistość była gorsza, niż przypuszczałem. Rozeźleni, że nie zabrano ich do cyrku,
smarkacze urzą dzili
sobie cyrk w świetlicy. Połowa
udawała akrobatów, a połowa dzikie zwierzęta. Akrobaci próbowali zbudować czteropiętrową
piramidę z
żywych ciał. Właśnie kiedy wchodziliśmy,
piramida zawaliła się, a jakieś rozwydrzone dziewuszysko, które stanowiło zwieńczenie owej
nieszczęsnej
piramidy, wylą dowało mi na
głowie. Oczywiście przewróciłem się razem z nim, wzbudziłem wesołość mikrusów i od razu
straciłem cały
autorytet. Straciłem do tego
stopnia, że od razu zostałem zaatakowany przez dzikie zwierzęta. Z okrzykiem: „Pożreć Żabę
na
podwieczorek!” mikrusy otoczyły mnie ze wszystkich
stron i zaczęły szarpać bezczelnie. Wyglą dali okropnie. Niektórzy mieli maski zwierzą t na
twarzach, inni
pomalowali sobie czoła i policzki
w pręgi albo w cętki. Wszyscy mieli na palcach długie, sztuczne pazury.
— Dosyć! — krzykną łem. — Słyszeliście, co powiedziałem?! Na dzisiaj dosyć! Bo
porozstawiam po ką tach!
— Dopiero zaczęliśmy — bą kną ł szczerbaty wisus, który pomalował sobie twarz na żółto z
czarnymi pręgami i
udawał tygrysa. — Huzia na Żabę!
Zaatakowali mnie powtórnie, nic sobie nie robią c z mojego rozkazu. Żeby odzyskać autorytet,
złapałem tego
szczerbatego wisusa, uniosłem
go wysoko do góry jak pajaca i posadziłem na szafie.
— Daj spokój! — powiedziała Beata. — Czemu im psujesz zabawę?
— To jest zabawa? — sapałem.
— Bawią się w zwierzęta.
— Chyba przesadzili nieco w tej zwierzęcości.
— Och, powinieneś zrozumieć. Brak im ruchu i w ogóle się nudzą , jakbyś musiał czekać tyle
godzin w jednej
sali...
— Niech grają w warcaby i czytają ksią żki.
— Ksią żki to tylko Marysia czyta — oświadczył ten, którego posadziłem na szafie. — My
wolimy się bawić w
cyrk!
— I w tresurę zwierzą t! I w akrobatów — posypały się głosy.
— On zawsze jest małpą — szczerbaty wskazał na wymoczka o odstają cych uszach.
— Czy nie możecie się bawić w co innego?
— Zawsze się w to bawimy.
— To jest najlepsza zabawa.
— Przestraszyliśmy raz Szuflę — pochwalili się.
— No, tak, teraz zaczynam rozumieć, dlaczego Szufla broni się rękami i nogami przed
dyżurem w świetlicy i
dlaczego tak się wzdryga! To bardzo
głośna zabawa, co? — mrugną łem okiem porozumiewawczo.
— No, pewnie! Zwierzęta wydają głosy. Nie można inaczej.
— Jasne — powiedziałem. — Ale teraz bą dźcie cicho. Okulla jest na podsłuchu. Jak nie
będziecie cicho, to
szkoda mówić o jutrzejszym cyrku.
Okulla was nie zabierze.
Przestraszeni Okullą malcy uspokoili się nieco.
— No, ładnie — powiedziałem — a teraz zdejmijcie pazury i maski!
Zaczęli ścią gać niechętnie. Przyglą dałem się ciekawie tym rekwizytom.
— Ską d macie te rzeczy? — zapytałem.
— To są kostiumy z bajki o królu zwierzą t — powiedział ten, którego posadziłem na szafie.
— Ale ską d je wytrzasnęliście?
— Tu jest magazyn kółka teatralnego, tam, w tym pokoju za świetlicą .
— Nie zamknięty?
Odpowiedziało mi milczenie.
— Jak tam weszliście? — zapytałem ostro.
— Jak mnie zsadzisz, to ci powiem — wyseplenił ten szczerbaty z wysokiej szafy. — Jak
mnie zsadzisz i
przyrzekniesz, że Okulla się nie dowie.
— Dobra — powiedziałem i zsadziłem go z szafy.
— On ma cudowny klucz, który otwiera wszystkie drzwi — oświadczyły dzieci.
— Naprawdę wszystkie? — zadrwiłem.
— No, nie wiem, czy wszystkie — odparł rzeczowo szczerbaty — ale na pewno otwiera te
drzwi i drzwi do
pracowni fotograficznej tatusia. A także
do spiżarni w stołówce szkolnej. Zachodzimy tam czasem zjeść sobie coś i popić. A może
pójdziemy tam teraz?
Przynieśli świeże kefiry. Napiłbyś
się? — zaproponował.
— Dosyć tego — zdenerwowałem się. — Bierzcie te kostiumy. Idziemy odnieść je do
magazynu —
zakomenderowałem. — Każdy odnosi swoje.
Niezwykłe wrażenie robi taki magazyn teatralny. Na ścianie stare afisze i plansze, szafy pełne
kolorowych
kostiumów, a w każdym ką cie mnóstwo
upchanych dekoracji, wielkie płyty dykty z namalowanym krajobrazem, z ulicą , z domkami,
palmy z tektury i
zielonych papierów. Oczywiście
najwięcej miejsca zajmowały dekoracje do ostatniego przedstawienia, to znaczy do
inscenizacji bajki o śpią cej
królewnie. Uwagę zwracała
zwłaszcza gromadka krasnoludków skupionych wokół szklanej trumny, w której leżała śpią ca
Królewna w
białej koronkowej sukience z wielką
kokardą w złotych włosach.
— Fajna, co? — zapytał mnie szczerbaty. — Zupełnie jak żywa!
— Ską d wzięli tyle manekinów? — zapytałem zaciekawiony.
— Nie wiem. Widziałem, jak przywieźli na ciężarówce — powiedział szczerbaty. — Były
zupełnie gołe.
— To są manekiny dziecięce, wypożyczone z Domu Towarowego „Jaś i Małgosia” —
powiedziała Beata. —
Pan Ciesielski nam pożyczył. On jest
szefem reklamy w „Jasiu i Małgosi” i wypożyczył nam do przedstawienia. Ale dziewczynki z
kółka teatralnego
same musiały uszyć ubranka dla
krasnoludków i strój dla śpią cej Królewny.
— Ty też szyłaś? — zainteresowała się Marysia.
— Tylko czerwone kapturki dla krasnali — odparła Beata. — Ale moją specjalnością są maski.
— Wiem, widziałam, jak rozdawałaś dziewczynkom na zabawie. Och, Beata, tak bardzo
chciałabym wystą pić na
przedstawieniu, ale powiedzieli,
że z trzeciej klasy nie przyjmują .
— Nieprawda — odrzekła Beata. — Małe dziewczynki też przyjmują , bo są potrzebne do
różnych ról. Zgłoś się
do nas jutro po lekcjach, a ja cię im
przedstawię.
— Och, Beata, jesteś cudowna!
— Dosyć już tej rozmowy — powiedziałem. — Wyłaźcie stą d, bo zamykamy. Ty, szczerbaty,
dawaj klucz.
— Nazywam, się Jacek — warkną ł szczerbaty.
— Dobra, dobra, a teraz dawaj klucz! Zamykamy.
Jacek zaczą ł wywracać kieszenie.
— Gdzieś mi zginą ł — oznajmił z głupią miną . — Pewnie jak bawiłem się w tygrysa.
— Ładne rzeczy — mrukną łem. — No i co teraz będzie?
— Nic nie będzie — Jacek nie tracił fasonu. — Znajdę. Pewnie mi wypadł, jak mnie wsadzałeś
na szafę. To
twoja wina.
Pomyślałem, że jak nie znajdzie, trzeba będzie powiedzieć woźnej Zrywnej, żeby zamknęła
swoim kluczem. No
tak, ale woźna Zrywna poszła do cyrku,
a klucze na pewno zostały w kancelarii. Należałoby wobec tego powiedzieć Okulli. Skrzywiłem
się. To raczej
nie wchodzi w rachubę. Okulla
od razu zrobi dochodzenie, żeby się dowiedzieć, kto otworzył magazyn, i będzie cała heca. Do
licha,
niepotrzebnie przejmuję się tym głupim
magazynem. Na pewno nic nie zginie, jeśli dotą d nic nie zginęło.
Zaaferowany i nieco zdenerwowany wróciłem do świetlicy.
— A teraz ma być cisza — powiedziałem. — Wszyscy siadają przy stolikach i czytają .
— Uuuuu — przerwało mi żałosne buczenie malców. Wyrażali w ten sposób swój zawód.
— Kto nie chce czytać, może się zają ć jaką ś cichą , ładną grą , na przykład warcabami, albo
bawić się, byle
spokojnie, powtarzam!
Po tym oświadczeniu uspokoiło się trochę, więc zaczą łem rozmawiać z Beatą o różnych
sprawach szkolnych i
harcerskich. Dyskutowaliśmy
półgłosem, jak sobie wyobrażamy idealny zastęp, ale, jeśli o mnie chodzi, to naprawdę nie
myślałem w tym
momencie o zastępie, naprawdę
to myślałem o Beacie. Wpatrywałem się w jej szare oczy i byłem przekonany, że szary kolor
jest najpiękniejszy
na świecie. A potem pomyślałem,
że Beata to dziewczyna dużej klasy. Chyba takiej jeszcze nie spotkałem nigdy w życiu.
Chciałem jej to
powiedzieć i jak bardzo mi się podoba,
ale nie miałem odwagi. Bałem się, że mnie wyśmieje albo obróci wszystko w żart. W naszej
szkole nie
przechodzą takie rzeczy. O tym, kto się komu
podoba, tylko dziewczyny szepczą sobie na uszy i chichoczą po ką tach, a już prawdziwe
nieszczęście, jeśli w
tych chichotach padnie twoje
nazwisko, stajesz się z miejsca żerem okrutnej plotki i pośmiewiskiem w całej szkole. Więc
wpatrywałem się
tylko w szare oczy Beaty i myślałem,
czy nadejdzie kiedyś taki dzień, że będę mógł krzyczeć głośno na skrzyżowaniach ulic, że
szary kolor jest
najpiękniejszy na świecie. A na
razie... Na razie można pomarzyć, że Beata czuje to samo, co ja. Tylko pomarzyć. Mówić nie
wolno. Dopiero
wtedy, kiedy mi sama ułatwi. Wystarczy,
jak odczytam z jej oczu, że coś znaczę dla niej. Gdybym mógł znać jej myśli... Albo jeszcze
lepiej, gdybym
mógł rzą dzić jej myślami, gdyby mi
się udało ją zahipnotyzować. Spróbuję teraz. Jestem skoncentrowany. Mój wzrok z pewnością
ma teraz siłę
magiczną . Spojrzałem więc jak
hipnotyzer na Beatę i nagle... sam osłupiałem z wrażenia. Efekt przeszedł moje najśmielsze
oczekiwania. Beata
zmieniła się raptownie
na twarzy, w jej oczach zamigotało szaleństwo, zerwała się z miejsca i rzuciła mi się na
szyję...
ROZDZIAŁ XV
śPI¥CA KRÓLEWNA
W oczach mi zawirowało, przez moment straciłem głowę. Jak pijany uniosłem się z krzesła.
Beata wcią ż
uwieszona była na mojej szyi.
— Beata, pa... patrzą na nas... — próbowałem się wyswobodzić, ale ona trzymała się mnie
kurczowo jak
kleszcz, wręcz mnie dusiła.
— Puść! — zacharczałem. — Co ty wyprawiasz?!
— Tam... tam! — wybełkotała Beata.
Dopiero teraz zauważyłem, że z obłędem w oczach patrzy... na podłogę. Powędrowałem za jej
wzrokiem i
zobaczyłem, że jakiś obły, czarny
robak galopuje koło naszych nóg i znika pod szafą .
— To on... to on — bełkotała Beata. — Był na mnie!
— Co takiego?!
— Strzą snęłam go z nogi. O, patrz, tam drugi... i trzeci!
— Co tu się wyrabia?! — krzykną łem zdenerwowany.
— Nic, to tylko świdzik puszcza zawodników — odparł Jacek, nie odrywają c się od partii
warcabów.
— Zawodników?
— To są wyścigi biegaczy! — wyjaśnił tak naturalnym tonem, jakby chodziło o bieg Ireny
Szewińskiej czy
Malinowskiego.
Widać tego rodzaju zawody były zjawiskiem normalnym w świetlicy. Ze zdumieniem
stwierdziłem, że wypadek
Beaty wywołał tylko nader mierne
zainteresowanie malców. Większość nawet nie obróciła się w naszym kierunku.
Przypomniałem sobie, co Kocia
mówiła o świdziku. Że też
nie zrewidowałem go dokładnie zaraz po przybyciu do świetlicy! Przeklęty smarkacz.
Popędziłem do niego
miotają c po drodze klą twy. Przestraszony
świdzik pośpiesznie schował ręce pod stolik i zamrugał długimi rzęsami.
— Ty wstrętny obrzydliwcze! — potrzą sną łem nim jak nędznym workiem. — Jak mogłeś puścić
na nas takie
ohydne robaki!
— Przecież mówiłeś, żeby każdy się zają ł jaką ś cichą i przyjemną zabawą . One są ciche.
— Ale to miała być przyjemna zabawa!
— A one nie są przyjemne? — urażony świdzik pakował „zawodników” do pudełka po
herbatnikach.
Zrozumiałem, że pojęcie przyjemności jest
nader względne.
— Posłuchaj, świdzik, co jest dla ciebie przyjemnością , niekoniecznie może być dla Beaty.
Musisz się liczyć z
odczuciami innych ludzi.
Ludzie brzydzą się robakami.
— To nie są żadne robaki!
— A co to jest?
— Przecież widzisz, że to są specjalne chrzą szcze.
— Jakieś karaluchy!
— Wcale nie karaluchy, to są prusaki.
— Niewielka różnica.
— To nie są zwykłe prusaki. One są tresowane.
— Przestań! I żebyś więcej nie pokazywał się z tym robactwem. Czy naprawdę musisz
trzymać te prusaki?
— Nie każdy może mieć słonia — wymamrotał naburmuszony świdzik.
— Najgorzej będzie, jak się rozejdą po szkole i rozplenia w kuchni albo w stołówce —
powiedziała Beata
patrzą c z obrzydzeniem na świdzika.
— Nie rozejdą się — zapewnił świdzik. — One są na smyczach.
— Co?!
— Mają przywią zane nitki do prawej nogi tylnej. Każda innego koloru. Ja kontroluję ich bieg —
oznajmił
świdzik.
— Jakoś nie bardzo ci idzie z tą kontrolą , skoro jeden robak wszedł na Beatę. A może go
umyślnie tam
wpuściłeś? Co? — nacierałem groźnie na
świdzika.
— Nie, ską dże znowu! To... to jakiś wyją tkowy wypadek. Normalnie wszystkie zawsze biegną
pod szafę, gdzie
jest meta. Naprawdę nie wiem, dlaczego
Mateusz zboczył na Beatę.
— Mateusz?
— Tak nazywa się ten z zieloną nitką . Normalnie jest zupełnie zdyscyplinowany. Ale
niepotrzebnie się go
przestraszyłaś. On by ci nie zrobił
żadnej krzywdy. One nie gryzą i są bardzo czyste. Myję je codziennie w szklance od zębów.
— Dosyć tego! Nie jesteśmy ciekawi. I pamiętaj, jak jeszcze raz wypuścisz te paskudztwa,
wygarbuję ci skórę!
— No, dobra... dobra — świdzik niechętnie schował pudełko z owadami do teczki.
— To wszystko dlatego, że są puszczeni na żywioł — orzekła Beata. — Nikt się nimi nie
zajmuje i nie
organizuje im zabaw. Musimy zają ć ich jaką ś
nieszkodliwą a pożyteczną zabawą rozwijają cą refleks i umiejętności.
— W co się chcecie bawić? — zapytała głośno.
— A w co można?
— We wszystko, byle nie w zwierzęta i nie w zawody robactwa! — oznajmiłem zrezygnowany.
— Zabawmy się w chowanego! — zaproponował Jacek.
— A kto się najlepiej schowa i kogo nie odnajdą albo odnajdą na końcu, niech dostanie nagrodę
— rzekł
świdzik.
— Jaką nagrodę? — zapytałem.
— Maskę czarodziejską — odparła poważnie Rysia. — Niech Beata zrobi. Ona robi takie
cudowne maski!
— Zgoda — powiedziała Beata. — Ale nie bardzo rozumiem, gdzie tu można się kryć?
Żadnego ciekawego
miejsca.
— Och, są ! — powiedział Jacek. — Można pod stolikami i za szafami, i za półkami, i za
firankami, i za
kotarami, a poza tym można przecież w
magazynie teatralnym i w tym pokoju, gdzie jest skład makulatury. No i dalej, w stołówce, za
schodami.
— Nie — powiedziałem. — Umawiamy się, że można się kryć tylko w tych trzech
pomieszczeniach. Nie wolno
przekraczać linii schodów. Kto się schowa
za tą granicą , nie będzie brany pod uwagę.
— Niech da fant — powiedziała Marysia.
— Tak. Za karę da fant — zgodziłem się. — A teraz jeszcze mały drobiazg. Kto będzie szukał?
Niech się zgłosi
na ochotnika.
Niestety nikt się nie zgłosił. Wszyscy chcieli się kryć, nikt nie chciał szukać. W tej sytuacji
zarzą dziliśmy z
Beatą losowanie. Los padł
na świdzika. Był bardzo niezadowolony.
— Ja mogę go zastą pić — zaofiarował się Jacek. — Ale jak wszystkich odnajdę, dostanę
nagrodę. Tylko ja
dostanę nagrodę. Dasz mi tę maskę —
powiedział do Beaty.
— Zgoda — oświadczyłem porozumiawszy się najpierw z Beatą . — Ale żeby nie przedłużać
zabawy, będziesz
miał tylko kwadrans na szukanie. Jak
w tym czasie nie znajdziesz wszystkich, no to z nagrody nici.
— Tak jest — szurną ł nogami Jacek.
— Zawią żcie mu oczy i niech stoi w ką cie tyłem do sali, dopóki się wszyscy nie schowamy! —
powiedziała
Marysia.
— Spokojna głowa — powiedziałem i poddałem Jacka koniecznym zabiegom. — Uwaga,
zaczynamy. Zegar
rusza! Macie pięć minut na krycie. Za pięć
minut wypuszczam Jacka.
Jackowi pięć minut dłużyło się niesłychanie, musiałem go dobrze pilnować, bo nie mógł ustać
w ką cie, próbował
zerkać spod opaski i stale
pytał, która godzina. Kiedy go wreszcie puściłem, ruszył sprawnie jak ogar. Znał widać na
pamięć wszystkie
możliwe kryjówki, bo w cią gu pięciu
minut odnalazł wszystkich schowanych, wszystkich z wyją tkiem dwojga. Brakowało mu tylko
Bartka, tego
chudego wypłosza z odstają cymi uszami,
którego poznaliśmy podczas przerwy, oraz Marysi. Zaczą ł więc ponownie penetrować
wszystkie zakamarki,
dziury i szpary i po dalszych pięciu
minutach radosny wrzask oznajmił nam niedwuznacznie, że dokonał pomyślnego odkrycia.
Wrzask dobiegał z
najdalszego ką ta świetlicy, tam
gdzie stały półki z ksią żkami dla najmłodszych. Ruszyłem wraz z Beatą zobaczyć, kogo
odkryto. To był Bartek.
Jacek wycią gał go z wielkim
trudem ze szpary między tyłem półek a ścianą . Zupełnie nie wiem, jak wypłosz zdołał się tam
wcisną ć —
szczelina nie liczyła na oko więcej niż
dwadzieścia centymetrów szerokości. Toteż wydziwiania i krzyku było co niemiara, jak go
wycią gali. Wreszcie
udało się! Wypłosz został
wydobyty, ale w nader żałosnym stanie. Ubielony od ściany, zakurzony, z pajęczynami we
włosach. Zaraz
wzięliśmy go w obroty. Ja go zaczą łem
szczotkować, a Beata obierać z pajęczyn. Właśnie kończyliśmy czesanie jego okropnej
czupryny, kiedy nagle
otworzyły się drzwi świetlicy
i na progu stanęła Okulla. Znieruchomiała z wrażenia. Jej oczy kobry w czerwonych obwódkach
spoczęły na
mnie nieruchomo. Najpierw na mnie,
a potem na wypłoszu i na Beacie.
Myślałem, że teraz przejedzie się po mnie za te wrzaski i przeprowadzi bliższe śledztwo w
sprawie podejrzanego
wyglą du wypłosza, ale ona
powiedziała tylko:
— Ciszej. Bawcie się ciszej... Jeśli możecie — dodała po chwili i to było najbardziej
zdumiewają ce.
To powiedziawszy, bezszelestnie jak duch wycofała się ze świetlicy.
W następnej chwili podbiegł do mnie zadyszany Jacek.
— Nie wiem, co się stało z Marysią — sapał. — Nigdzie jej nie ma.
— Jak to nie ma? Po prostu się dobrze schowała, a ty nie możesz jej znaleźć.
— Nie — potrzą sną ł stanowczo głową . — Przeszukałem wszystkie, dosłownie wszystkie
skrytki. Ja się znam na
tym. Przysięgam ci. Ona zniknęła.
Bez śladu.
— To znaczy...
— To znaczy, że zwyczajnie jej nie ma.
Spojrzeliśmy jeden na drugiego i z miejsca zdjęły mnie najgorsze przeczucia.
Mimo woli myśli moje powędrowały od razu na ulicę. I zobaczyłem oczyma wyobraźni Marysię
przebiegają cą
jezdnię między rozpędzonymi samochodami.
Skorzystała z okazji, żeby się wymkną ć ze szkoły i popędziła... no, oczywiście do cyrku!
Uwielbiała przecież
przedstawienia i miała dość fantazji,
żeby to zrobić. Tak, bardzo prawdopodobne, to prawie pewne.
Przykry dreszcz przebiegł mi po całej skórze. Poczułem dławienie w gardle. Przełkną łem ślinę
raz i drugi, ale za
trzecim razem dostałem coś
w rodzaju szczękościsku. „Typowe objawy nerwicy wegetatywnej” — jakby powiedziała moja
mama.
Beata spojrzała na mnie z troską w oczach.
— Czego się tak denerwujesz? — zapytała.
— Już miałem taki wypadek — wybełkotałem. — Od niego zaczęły się moje kłopoty. Do dziś
jeszcze się z tego
nie wyplą tałem. To się wcią ż cią gnie
za mną — opowiedziałem jej o zaginięciu Dobka. — Rozumiesz — zakończyłem — gdyby mi
się znowu coś
takiego przydarzyło, no, to koniec pieśni!
— Przestań! Po co od razu myśleć o najgorszym — powiedziała Beata. — Rozumiem, jak się
czujesz... Po
tamtym został ci uraz.. Ale jeszcze za
wcześnie na zmartwienie.
— Jak to za wcześnie! Spójrz na zegarek. Jest wpół do czwartej! W każdej chwili mogą się tu
zjawić jej starzy.
Co im powiemy! Że Marysia zniknęła?
A w dodatku mamy pod bokiem Okullę! Naprawdę skóra mi cierpnie! — jękną łem.
Beata popatrzyła na mnie uważnie.
— Weź się w garść, Tomek — powiedziała. — Zaraz przemyślimy na zimno całą sprawę i
rzecz musi się
wyjaśnić.
Z jej szarych oczu promieniował spokój. Spojrzałem na nią z wdzięcznością . Potrzebowałem
teraz spokoju.
— Przede wszystkim musimy sobie postawić kilka zasadniczych pytań i spróbować znaleźć
odpowiedzi na te
pytania — rzekła Beata tonem
godnym doświadczonego detektywa.
— Szare komórki? Żelazna logika i dedukcja? — usiłowałem dowcipkować, ale nie bardzo mi
wyszło.
— Logika nie załatwi wszystkiego — powiedziała Beata. — Raczej znajomość ludzi i rzeczy
oraz wyobraźnia.
— Jesteś piekielnie mą dra — powiedziałem. — Ale czy my znamy tych szczeniaków?
— No, chyba trochę już ich poznaliśmy. A reszty dowiemy się w czasie przesłuchań.
— Chcesz ich przesłuchać?
— To się zawsze robi w podobnych wypadkach.
— Niby racja — zgodziłem się. — Kogo bierzemy na tapetę?
— Ja bym najpierw przesłuchała świdzika — powiedziała Beata. — On chodzi do tej samej
klasy co Marysia.
Powinien ją najlepiej znać.
— Może najpierw jaką ś koleżankę — zaproponowałem. — Dziewczynki powiedzą chyba więcej
na jej temat.
— Ale czy szczerzej? Wiesz, jak to bywa między przyjaciółkami — albo przesolą , albo
przesłodzą . Już ja wolę
świdzika.
Wzruszyłem ramionami.
— Rób, jak chcesz.
Posadziliśmy więc świdzika na krześle po drugiej stronie stołu i wyjaśniliśmy mu, o co chodzi.
Był bardzo
przejęty swoją rolą i obiecał
odpowiedzieć uczciwie na wszystkie pytania.
— Jak myślisz, co się stało z Marysią ? — zapytałem go prosto z mostu, choć wiedziałem, że
nie spodoba się to
Beacie. Beata wolałaby osaczać
świdzika ostrożnymi pytaniami, ale ja byłem zwolennikiem innych metod, uważałem, że
takiego ohydnego
typka jak świdzik należy atakować
wprost, zastrzelić od razu zasadniczym pytaniem i nie zostawiać mu czasu na wymyślenie
jakiegoś krętactwa. A
zresztą , czy mieliśmy czas
na jakieś oględne badanie. Grunt palił nam się pod nogami.
— Odpowiadaj szybko, jak cię pytam! — popędziłem świdzika, widzą c, że zabiera się do
myślenia. — Co się
stało z Marysią ? Wiesz, czy nie wiesz?
— Zamieniła się w świerszczyka — wycedził świdzik patrzą c na mnie złośliwymi oczkami.
— Ty wstrętny gnomie, mów poważnie, bo cię trzepnę w ucho!
— Daj spokój, Tomek. Nie wrzeszcz tak na niego — wtrą ciła się Beata. — Przestraszysz go i
w ogóle nic nie
powie. Dlaczego mówisz, że Marysia
zamieniła się w świerszczyka? — zwróciła się do świdzika. — Widziałeś, jak się zamieniała?
— No, nie, ale ona zawsze się chciała w kogoś zamienić — powiedział świdzik. — A
świerszcze siedzą w
szparach i trudno je zobaczyć.
— Przecież widzisz, że nabija się z ciebie — zasapałem. — Kto wie, czy sam nie dopomógł jej
w ucieczce, a
teraz udaje głupka.
— W ucieczce?! Jakiej ucieczce? — świdzik poruszył nerwowo uszami jak królik.
— Tomek przypuszcza, że Marysia mogła podczas zabawy wymkną ć się ze szkoły —
odpowiedziała Beata.
— Ona? Wymkną ć się?! Pęknę ze śmiechu! — oznajmił ponuro świdzik i pogardliwie wydą ł
usta. — Ona nigdy
nie zrobiłaby czegoś takiego.
— Dlaczego?
— Bo to chodzą ca pią tka z plusem.
— Pią tka z plusem?
— Ze sprawowania. Ona była posłuszna. Nigdy nie robiła tego, co nie wolno. Wolałaby dać
sobie ucią ć warkocz
niż prze... prze...
— Przekroczyć regulamin.
— Właśnie. Albo jakiś zakaz.
— Nie lubiłeś jej.
— E tam, ani nie lubiłem, ani lubiłem. W ogóle nie zadaję się z takimi. Ona była taka... taka...
— Jaka?
— No... po prostu nudna. Od razu było wiadomo, co zrobi, a raczej czego nie zrobi.
— Wcale nie była nudna! — zaprzeczyła gwałtownie tęga dziewczynka z zadartym nosem.
— Chcesz coś powiedzieć o Marysi? — zapytała Beata.
— Tak.
— Jak ci na imię?
— Irka.
— Mów!
— Rysia wcale nie była nudna! Czytała dużo ksią żek i lubiła wymyślać różne rzeczy.
— Co na przykład?
— Że jesteśmy królewnami.
— Królewnami! Też coś! — zachichotał świdzik.
— Cicho bą dź — powiedziała Beata. — Daj mi posłuchać Irki. A więc lubiła grać różne role? —
zapytała.
— Tak. Umiała udawać różne postaci z bajek. Raz była wróżką , raz Kopciuszkiem, zależy od
humoru.
Wszystkie role mogła zagrać! I to ma być nudne?!
— Jasne! Nie ma nic nudniejszego od bajek — rzekł z przekonaniem świdzik.
— Sam jesteś nudny — orzekła oburzona Irka.
— Cicho, nie kłóćcie się. Przesłuchanie skończone — powiedziała Beata i odwróciła się do
mnie. — No i
widzisz, sprawa zaczyna się wyjaśniać.
— Czyżby? — w moim głosie brzmiało poważne zniechęcenie.
— Mamy już odpowiedzi na wstępne pytania. Pytanie pierwsze brzmiało: „Czy Marysia mogła
się urwać ze
szkoły?” Odpowiedź jest krótka: „Nie!”.
Marysia nigdy nie przekraczała zakazów. Należy więc przypuszczać, że nie tylko jest w
szkole, ale, że jest wcią ż
w jednym z tych trzech pomieszczeń,
w których wolno było się kryć, to znaczy albo tu, albo w pokoju z makulaturą , albo w pokoju z
dekoracjami, w
tym magazynku teatralnym.
— Ja tam wszędzie szukałem! — wtrą cił Jacek.
— Właśnie. Jacek tam wszędzie szukał — powiedziała Beata. — I dlatego drugie pytanie
brzmi: „Czy można
wierzyć Jackowi, że dokładnie przeszukał
wszystkie możliwe miejsca, gdzie ona mogła się ukryć?” Na pewno tak! Jacek zna doskonale
te pomieszczenia i
nieraz już bawili się tu w chowanego.
— Poczekaj... — ożywiłem się. — Skoro ona tu na pewno jest...
— Skoro ona tu na pewno jest — podchwyciła Beatą — i skoro Jacek przeszukał wszystkie
ką ty, to trzecie
pytanie brzmi: „Dlaczego mimo to jej nie
znalazł?”, rozumiesz, nie ma sensu pytać, gdzie się schowała, tylko „dlaczego jej nie znalazł”,
choć
prawdopodobnie była na widoku.
— Była na widoku?! — wykrzykną łem.
— Była na widoku i ja jej nie spostrzegłem? — zdenerwował się Jacek.
— Tak wynika z naszego rozumowania. Była na widoku i chyba domyślacie się, gdzie?
— Ale dlaczego jej nie spostrzegłem?
— Bo zastosowała chwyt!
— Chwyt?
— Tak, pewien chwyt.
— Jaki?
— Och, jeszcze się nie domyślasz? Zastanów się. Jak można być na widoku i nie być
poznanym? Oczywiście
trzeba coś zrobić z sobą ... Co?
— No, zamaskować się — wykrztusił Jacek.
— Doskonale.
— Przebrać się!
— Jeszcze lepiej! Przebrać się za kogoś, kto już tam był! Na kogo nie zwróciłbyś uwagi, do
kogo twoje oko już
przywykło.
— Tam stały te manekiny krasnali — wykrzykną ł Jacek. — Myślisz, że ona przebrała się za
krasnoludka?
— To nie byłoby chyba zbyt wygodne. Stać nieruchomo przez dłuższy czas nie jest wcale
wygodne ani łatwe.
— Zresztą była za duża na krasnoludka — zauważył przytomnie świdzik.
— Słusznie, ale prócz krasnoludków tam ktoś jeszcze był — przypomniała Beata.
— Królewna! śpią ca Królewna! — zawołał Jacek. — Że też mi nie przyszło do głowy! Ona
przebrała się za
śpią cą Królewnę! Zawsze marzyła o tej roli!
Przebrała się i wlazła do trumny! Na pewno tam jeszcze leży! I pęka ze śmiechu.
Podniecony wybiegł ze świetlicy i popędził do magazynu kółka teatralnego. Ruszyliśmy
wszyscy spiesznie za
nim. Jacek dopadł trumny ze śpią cą
Królewną .
— Wstawaj! Zdemaskowałem cię! — krzykną ł i szarpną ł ją za ręką , a my oniemieliśmy z
wrażenia, bo ręka
Królewny oderwała się od tułowia i
została w dłoni osłupiałego Jacka. Patrzył teraz z głupią miną to na rękę, to na twarz Królewny.
— Nnnie rozumiem — wybełkotał.
— Wariat, popsuł manekin! — zaśmiał się złośliwie świdzik.
— Beata, to przez ciebie się wygłupiłem! — Jacek spojrzał z pretensją na Beatę. — Mówiłeś,
że ona się
przebrała i podpowiedziałaś mi...
— Owszem, podpowiedziałam ci, że Rysia mogła się przebrać za śpią cą Królewnę, ale wcale
nie twierdziłam,
że wcią ż jeszcze jest przebrana.
— To znaczy, że...
— To znaczy, że teraz w trumnie leży z powrotem manekin w stroju śpią cej Królewny —
dokończyła Beata. —
Przyjrzyj mu się dobrze. Czy naprawdę
nie dostrzegasz żadnej różnicy?
Jacek zastanawiał się przez chwilę patrzą c badawczo na manekin.
— Chyba przedtem ta... ta śpią ca Królewna nie miała wstą żki we włosach, to znaczy tej
niebieskiej kokardy...
— odpowiedział zamyślony. — Ale
ja widziałem gdzieś tę niebieską kokardę! Już wiem — ożywił się. — Jak zaglą dałem za szafę,
tam gdzie jest ta
rupieciarnia, to widziałem
zepsuty manekin.
— Zepsuty manekin?
— Tak, manekin dziewczyny z takimi samymi włosami jak ta śpią ca Królewna i z taką samą
kokardą !
— Zobacz, czy jeszcze jest za szafą — powiedziała z dziwnym uśmiechem Beata. — Założę
się, że go tam nie
ma.
Jacek podbiegł do ką ta i zajrzał za szafę.
— Masz rację — powiedział. — Znikną ł. Ską d wiedziałaś?!
— To przecież proste, ale widzę, że ty nie bardzo rozumiesz — odparła Beata. — Ruszże
głową !
— Prawdę mówią c, to mi się wszystko poplą tało — wyznał Jacek. — Zaraz — zreflektował się
nagle. — Niech
pomyślę od począ tku... To chyba byto
tak. Rysia postanowiła przebrać się za śpią cą Królewnę i położyć do trumny. Pomyślała sobie,
że to najlepszy
sposób, żebym jej nie odkrył,
i chyba miała rację. No więc, co robi? Żeby nikt jej nie podpatrzył, czeka, aż wszyscy się
schowają , potem
biegnie tutaj, wyjmuje śpią cą Królewnę
z trumny, ścią ga z niej białą suknię, wkłada na siebie, rozebrany manekin rzuca do rupieciarni
za szafę, a sama
kładzie się. na jego miejsce
do trumny... Zapomina tylko o kokardzie.
— Chyba po prostu nie ma czasu wyplą tać jej z włosów manekina i zawią zywać na nowo w
swoich włosach —
wtrą ciła Beata. — Czas ją nagli.. Bo ty
już zaczynasz poszukiwania. Zamyka więc spiesznie oczy i udaje śpią cą Królewnę.
— Przecież patrzyłem na nią i nic nie zauważyłem! — skrzywił się rozżalony Jacek. — Musiała
wstrzymać
oddech, gdy koło niej przechodziłem.
— Chyba tak.
— Ale mimo to powinienem się połapać na tym... na tym oszustwie! — jęczał Jacek. —
Jestem zupełna gapa!
— Wcale nie. I niepotrzebnie czynisz sobie wyrzuty — powiedziała Beata. — To był mą dry
chwyt Rysi.
Powiedziałabym, psychologiczny Raczej
niż teatralny. Prawdopodobnie nikt z nas by się nie połapał, gdybyśmy byli na twoim miejscu.
Przecież byłeś
nastawiony na szukanie w jakimś
schowku. Nie zwracałeś w ogóle uwagi na to, co było na widoku. W ogóle do głowy ci nie
przyszło, że można
ukryć się inaczej niż w jakiejś szparze
lub ką cie, niż w jakimś dobrze zasłoniętym miejscu. A tymczasem jest wiele różnych i
lepszych sposobów
ukrycia! Na przykład przybierają c
inną postać, cudzy kształt, a przynajmniej zewnętrzny wyglą d, choćby wkładają c cudze
ubranie.
— Dużo takich przebierańców widzimy w samej przyrodzie — zauważyłem. — Są zwierzęta,
które mają
fantastyczną zdolność mimikry. Zmieniają
kolor w zależności od otoczenia, od różnych okoliczności, nawet od własnego humoru.
— Niektóre w ogóle stale noszą barwy ochronne — wtrą cił świdzik. — A niektóre mają
„ochronny” kształt
ciała. Są owady wyglą dają ce jak patyki, jak
listki, jak kamyki...
— Ale gdzie ona teraz jest?! — przerwał niecierpliwie Jacek. — Skoro w trumnie znów leży
manekin... to
znaczy...
— To znaczy, że jak ty wyszedłeś i Żaba ogłosił koniec zabawy, ona wstała z trumny,
ścią gnęła białą sukienkę,
ubrała w nią z powrotem manekin
i włożyła go do trumny, żeby dalej grał rolę śpią cej Królewny — dokończył świdzik.
— No dobrze, ale ja pytam, gdzie ona jest teraz? — denerwował się Jacek.
— Chyba wiem — powiedziała Beata.
— Gdzie?
— Otwórz szafę!
— Myślisz, że ona...
— Tak. Jeśli wszystko, co mówiliśmy zgadzało się z prawdą , jeśli myśleliśmy logicznie, to
powinna być w
szafie.
— To... chyba niemożliwe. Dlaczego nie odezwała się, dlaczego wcią ż tam siedzi, przecież
zabawa skończona
— Jacek spojrzał z niepokojem na
Beatę.
— O, Boże, a jeśli... a jeśli coś się z nią stało?! — przestraszył się nagle świdzik.
— Otwieraj — powiedziała Beata. — Ja zamykam oczy. Teraz się wszystko rozstrzygnie.
— Ja otworzę — Jacek odepchną ł świdzika i ostrożnie pocią gną ł drzwi szafy. Rozwarły się z
lekkim
skrzypieniem, a z czarnego wnętrza wypadła...
bezwładna, biała jak alabaster ręka.
— Ręka Marysi — wybełkotał świdzik.
— Ona tam jest!
— Nie rusza się.
— Nie żyje! — orzekł Jacek.
Zastygliśmy z wrażenia. Pierwsza przyszła do siebie Beata.
— Nie opowiadaj głupstw — odepchnęła Jacka i zajrzała do szafy. — Ona... ona tylko śpi!
Wsadziłem głowę do szafy. Istotnie, otulona czerwonym płaszczem królewskim, na miękkim
posłaniu z
kostiumów teatralnych, Marysia spała
w najlepsze, słychać było wyraźnie jej spokojny oddech.
— Z nią tak zawsze — wyjaśniła Irka. — Bawi się, bawi, a potem nagle zasypia. Nieraz już
zasnęła w świetlicy.
To dlatego chyba, że do późnej
nocy czyta w domu ksią żki. Zapala z powrotem światło, jak rodzice usną , i czyta. Ona jest
stuknięta na punkcie
ksią żek.
— Dobra, ale co jej wpadło do głowy, żeby włazić do szafy! — powiedziałem.
— To już był jej żart — powiedziała Beata. — Chciała pewnie widzieć osłupiałą minę Jacka,
który dwa razy
zaglą dał do szafy i nie zauważył tam
nikogo.
— Ona chciała, żebym do końca nie domyślił się, że była przebrana za śpią cą Królewnę —
rzekł Jacek. — No,
ale sama usnęła za karę! Wstawaj, Ryśka!
— potrzą sną ł dziewczynką .
Marysia zerwała się wystraszona.
— Co się stało?!
— Usnęłaś w szafie!
Marysia zaczerwieniła się zawstydzona.
— Zupełnie nie wiem, jak to się stało.
— Za to my wiemy. Udawałaś śpią cą Królewnę.
— Wygrałaś! — powiedziała Irka. — On nie mógł cię znaleźć. Zdobyłaś nagrodę.
— Wyłaź szybko i uczesz się — przerwałem zniecierpliwiony. — Twoja mama już pewnie jest
w szkole. Zaraz
tu przyjdzie!
— Więc to była prawda — wykrztusiła Marysia.
— Co?
— śniło mi się, że byłam śpią cą Królewną i leżałam w trumnie!
— Naprawdę leżałaś! — rzekła Irka. — Wszystko jej się poplą tało.
— Tak bywa często u artystów — uśmiechnęła się Beata. — Sen, rzeczywistość, marzenia i
fantazja —
wszystko splata się w jedno. Może Rysia będzie
kiedyś prawdziwą artystką !
Urwała, bo od strony świetlicy rozległy się czyjeś głosy.
— Już przyszli — szepnęła Beata. — Idź ich jakoś zagadaj, a ja przez ten czas doprowadzę ją
trochę do
porzą dku.
Wybiegłem.
Do świetlicy wkroczyła Okulla w towarzystwie rodziców.
— Co tu dzisiaj tak cicho? — zapytała głośnym altem jedna z niewiast o bujnej sylwecie
primadonny Marii
Callas.
— Od dzisiaj działa tu nowy system — wyjaśniła Okulla. — Dzieci są racjonalnie zajęte i
bawione.
— Bawione?
— Tak, znajdują się pod specjalną opieką . Wprowadziliśmy ochotnicze dyżury młodzieżowe.
To nasz nowy
pomysł.
— Doskonały pomysł — rzekła pani o posturze primadonny.
— Pani dyrektor ma zawsze doskonałe pomysły — posypały się głosy.
Okulla uśmiechnęła się skromnie.
— Nie widzę mojej Marysi — zauważyła nieco zaniepokojona pani o wyglą dzie primadonny. —
Zawsze
siedziała tu grzecznie, siedziała z ksią żką
i ziewała.
— Właśnie biegnie — rzekłem.
Do świetlicy wpadła podniecona Marysia.
— Mamo, ja leżałam w trumnie! — pochwaliła się z daleka.
Primadonna chrzą knęła.
— Czy to mają być te nowe zabawy świetlicowe? — zapytała z przeką sem. — Chyba coś ci
się pomyliło, moje
dziecko?
— Nie... Bawiliśmy się w chowanego i ja przebrałam się za śpią cą Królewnę, i nikt mnie nie
mógł znaleźć! I
dostanę za to maskę od Beaty. Och,
Beata i Tomek byli wspaniali! Jeszcze nigdy tak dobrze nie bawiliśmy się w świetlicy.
— No, dobrze — odezwał się ktoś z pozostałych rodziców. — Ale gdzie jest reszta?
— Reszta? — Okulla nie zrozumiała w pierwszej chwili.
— No, reszta dzieci. Nie widzę mojego Bartka.
— Ani ja mojego Krzysia — dorzucił rodzic w skórzanym płaszczu.
— Ani ja! Ani ja! — posypały się głosy mamuś i tatusiów.
— Ani ja — zakończyła grubym głosem znana mi ską diną d osoba w króliczym futrze (Kto
widział nosić futro w
październiku?), czyli babcia świdzika.
— Rzeczywiście — Okulla dopiero teraz oprzytomniała. — Gdzie się podziali chłopcy? Żabny
— zwróciła się
do mnie ostro. — Co to ma znaczyć?
— Nie wiem, pani dyrektor — wykrztusiłem. — Przed chwilą jeszcze wszyscy byli.
— Szukaj ich!
— Tak jest! — ruszyłem w kierunku magazynu kostiumów.
Za mną Okulla. Za Okullą babcia świdzika, a za nią reszta opieki domowej.
Intuicja mnie nie zawiodła. świdzik był już przebrany za Wawelskiego Smoka, a Jacek za
Mefistofelesa.
— Dość tej zabawy — rzekła zniecierpliwiona Okulla. — Odłożyć kostiumy i do domu!
Dlaczego magazyn jest
nie zamknięty? — obróciła się do mnie
z pretensją .
Nim zdą żyłem odpowiedzieć, Wawelski Smok kłapną ł zębami i rzucił się do ucieczki. Za nim
pognał
Mefistofeles. Pozostała dzieciarnia,
jakby tylko czekała na ten znak, rozpierzchła się po zakamarkach magazynu.
— Co im się stało? — Rodzice patrzyli oszołomieni.
Okulla straciła resztę pogody z oblicza, zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem zza okularów i
wycedziła:
— Nic takiego. Po prostu rozbrykali się dzisiaj. To ta aura cyrkowa tak na nich działa.
Następne dziesięć minut poświęciliśmy na wyłapywanie niesfornych malców i doprowadzanie
do rodziców.
Niektórzy zrezygnowali z zabawy
i dali się zabrać rodzicom bez oporu, ale większość podjęła rozpaczliwe przetargi.
— Proszę pani, zostaniemy jeszcze trochę!
— Pół godziny!
— Chociaż dziesięć minut!
— Dopiero zaczęliśmy się bawić!
— Tylko Rysia zdą żyła się dobrze schować, a ja chcę też.
— I ja!
— I ja!
— Mnie jeszcze dłużej będą szukać!
— Beata, powiedz pani...
— Tomek, chodź!
— Wy-klu-czo-ne! — ucięła Okulla. — Już jest późno! Rodzice przyszli, nie mogą czekać!
— Po mnie nikt nie przychodzi — powiedział Jacek.
— I po mnie też... i po mnie też — od razu odezwały się inne głosy. — My możemy zostać,
jak długo chcemy,
dokończymy zabawy z Tomkiem.
— Mowy nie ma! Czekają na was w domu! Zaraz zamykam świetlicę! Wszyscy wynoszą się!
Już! — Okulla
zdecydowanie wypchnęła wszystkich za drzwi,
a potem zwróciła się do mnie.
— Przeholowałeś, Żabny! Masz dziwną skłonność do budzenia uśpionego diabła...
— Ja? Diabła? — udałem głębokie oburzenie.
— Tak. Ty! Chcesz przewrócić szkołę do góry nogami.
— Pani nie jest zadowolona ze mnie?
— Ja z ciebie?!
— Przecież oni dobrze się bawili...
— Nie życzę sobie takich zabaw! Widziałeś, do czego to prowadzi. Nie, ty nie nadajesz się.
Od począ tku
miałam, złe przeczucia. I dziwię się
Beacie, że pozwoliła...
— Proszę pani — Beata chciała zaprotestować, lecz Okulla nie dała jej dojść do słowa.
— Nie broń go. On ma zły wpływ na malców. Na razie wolę, żebyś nie miał z nimi kontaktu.
Wytrzymamy
jeszcze z tobą te kilka dni, a potem popisuj
się na Siekance!
Zaniemówiłem. A więc wszystko na nic. A więc jednak Siekanka.
Okulla wyjaśniała jeszcze przez pięć minut, jak wypaczam jej model wychowawczy, po czym
spojrzała na
zegarek i pośpiesznie wyekspediowała
nas za drzwi.
— Nie martw się — powiedziała Beata w bramie szkoły. — Okulla tak musiała, bo nie byłaby
Okullą . A ty w
końcu masz sukces. Rozbawić takich łebków
to jest coś.
Milczałem. Chciałem powiedzieć: „Gwiżdżę na taki sukces. Nie czarujmy się. Lecę, Beato, w
dół. Nie ma dla
mnie ratunku. Ale to już mnie tak nie
boli, odką d jesteś ze mną . A ten dzień i tak zapiszę na plus”. Tak chciałem powiedzieć, ale
milczałem. A na
końcu mrukną łem tylko:
— Nie ma o czym mówić. Do jutra, stara!
ROZDZIAŁ XVI
DZIWNE ZDARZENIE NA SIEKANCE
A jednak to przykre odejść na Siekankę. Sprawa jest chyba przesą dzona. W domu
dowiedziałem się, że przyszło
oficjalne pismo ze szkoły o przeniesieniu
mnie z dniem 31 października do Siekanki. Matka poszła interweniować u Okulli, ale wróciła
zasmucona.
— le się sprawowałeś — powiedziała — gdybyś się lepiej sprawował, byłyby jakieś szansę, a
tak pani dyrektor
nie chce w ogóle rozmawiać.
Jest zarzą dzenie o rozgęszczeniu szkoły i wszystkich nowych uczniów odsyła się na
Siekankę.
Tak, tego się można było spodziewać. Okulla nie ustą pi. Tegoż dnia Złośliwy Miecio podsłuchał
jej rozmowę z
panią Dobecką pod drzwiami gabinetu
dentystycznego. Okulla oznajmiła z ulgą dentystce, że szkoła na Siekance jest gotowa i że
tym razem już
naprawdę za parę dni skończą się moje
gościnne występy. Tak to określiła szyderczo: „gościnne występy”.
Szkoda! Polubiłem już tych chłopaków, właściwie polubiłem całą tę szkołę. I nawet gogów, z
wyją tkiem jednej
Okulli. Nie, to nie znaczy wcale,
że było łatwo i tak fajnie, jak mogłem sobie wymarzyć. Miałem sporo kłopotów, a nawet
dramatycznych
przeżyć, ale mimo to polubiłem tę
szkołę. Smutno będzie odchodzić i znów przyzwyczajać się do nowej budy i znów wszystko
zaczynać od
począ tku. W końcu nawet do Okulli już się
przyzwyczaiłem.
Niech to wielkie ufo trzaśnie, łzy jak smarkaczowi stanęły mi w oczach, a myślałem, że już
jestem na takie
rzeczy odporny. Być daleko od Obary,
od wszystkich, nawet za Złośliwym Mieciem będę tęsknić. A Beata... Nie... nie, to fatalne
zrzą dzenie losu, zły
los mnie od począ tku prześladuje,
a teraz przybrał tylko postać złowrogiej Okulli. Cóż tu pomoże poczciwy Szymon? Czy nawet
cała rada
szczepu?
Przekonałem się zresztą , że nikt jakoś specjalnie nie bierze sobie do serca mojego
przeniesienia. Może moja
miłość jest tylko jednostronna?
W ogóle nie mówią ze mną na ten temat. Tylko miny mają jakieś niewyraźne. Pewnie już
spisali mnie na straty i
wstydzą się powiedzieć mi to w
oczy... A może tak mi się zdaje?
Jestem zbyt zdenerwowany, by jasno ocenić sytuację. Ale jest faktem, że na dużej przerwie,
kiedy chciałem z
nimi pogadać, wszyscy gdzieś
zniknęli, jakby się zmówili... Tylko Kocio Kocemba i Ciesielski byli na posterunku. Od razu
przemówili do
mnie.
— Czy to prawda, Żaba, że kończysz już u nas występy? — zagaił Kocio. Złośliwą , szeroką
gębę wykrzywił mu
uśmiech od ucha do ucha.
— To prawda — rzekł Ciesielski. — Żaba idzie na odstrzał.
— Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka.
— Nie pomogły ci intrygi i mą cenie wody.
— Ani konszachty z Obarą .
— Ani z Męckimi.
— Ani ze Złośliwym Mieciem.
— Ani z lizusami...
— Okulla poznała się na tobie.
— Pani Dobecka jej pomogła.
— Zdemaskowali cię, Żaba.
— Nareszcie przestaniesz się mą drzyć i zadzierać nosa.
— Można będzie nareszcie zrobić głęboki wdech.
— I wydech.
— Powietrze się oczyści.
— Był tu żabi zaduch, co Kociu?
— Powiedziałbym fetor, czyli odór.
— Niebezpieczne były zabawy z Żabą .
— Za wysoko nam skakała ta Żaba.
Tak mówili Kocio Kocemba i Ciesielski, a ja przekonałem się nie bez pewnego zdumienia, że
byłem dla nich
groźny. Przekonałem się także, że
przez te parę tygodni zrobiłem się sławny. Od razu bowiem otoczyła mnie czereda malców z
klas niższych i
zaczęła recytować ze szczerym zapałem:
Ene due mele
było nas za wiele
ene due rabe
odsyłają Żabę
następnego ranka
czeka go Siekanka.
Chłopak był zerowy
bez ikry i głowy
ene due seven
zagrania miał lewe
ene due tres
niech go drapie pies!
A gdy się odwróciłem w inną stronę, tam już następna wataha wykrzykiwała:
Ene due zeks
czy Żaba zna seks
Są dzą c po poziomie artystycznym i subtelności, to z pewnością produkt kuchni poetyckiej
Ciesiów. Trzeba
przyznać, że te głupie wierszyki
cieszyły się nadzwyczajnym powodzeniem u smarkaczy. Całe tabuny łaziły za mną po
korytarzu recytują c z
lubością te natchnione strofy.
I nikt się im nie przeciwstawiał, co mnie zabolało do żywego. Ja też nie wiedziałem, co robić,
no bo co można
zrobić, jeśli idzie za człowiekiem
czterdziestu zepsutych malców i sepleni w kółko:
Ene due zeks
czy Żaba zna seks
(to im się najbardziej spodobało, łobuzom).
Można oczywiście spróbować dać im wycisk, ale z własnego doświadczenia wiedziałem, że to
tylko podsyca
złośliwość. Ilu mogę dosięgną ć? Jednego,
dwu? A reszta? Nie, lepiej nie zaczynać. No, więc co robić? Wzruszyć ramionami? Zapewne.
Ale człowiekowi
robi się smutno i pyta w tym momencie,
gdzie się podziali przyjaciele mili? Jakoś ich nigdzie nie widać. Pochowali się umyślnie czy co?
A może sami się
bawią tą sceną gdzieś w ką cie?
A może się wstydzą coś powiedzieć w mojej obronie? Albo nie wierzą , że coś pomoże, albo
się boją Ciesiów i
Kocia. W każdym razie to przykre.
Zawsze ich było pełno, a teraz, gdy potrzebuję ich naprawdę, gdzieś przepadli. Nie, nie wierzę!
Gdybym
krzykną ł „na pomoc!” z pewnością przybiegliby
od razu. Ale ja wiedziałem, że nie krzyknę. Będę szedł między tymi szydercami z obojętną
miną i udawał, że
mnie nic nie obchodzi.
Już wiem, co zrobię. Udam się do świetlicy. W świetlicy od czasu pamiętnej afery ze śpią cą
Królewną mam
pewien autorytet. Ruszyłem więc do świetlicy
i nie przeliczyłem się. Ledwie staną łem na progu, powitał mnie radosny okrzyk znajomych
mikrusów.
Najgłośniej wrzeszczeli: Jacek i świdzik.
To mnie pokrzepiło na duchu. Przynajmniej tu mnie lubią . Ale poza gromadą malców dojrzałem
jeszcze czyjeś
znajome gęby. Wytrzeszczyłem
oczy ze zdumienia. A więc tu się schowali ci dranie!
Była Beata i Obara, Boleń, bracia Męccy, Złośliwy Miecio i Suplicjusz, i jeszcze paru.
— Co się z wami działo? — zapytałem.
— Byliśmy u Dyra.
— U Dyra? — zdziwiłem się. — U samego Dyra?
— U samego, jedynego, najwyższego, niech Allach da mu długie życie — oznajmiła Beata. —
Walczyliśmy o
ciebie, Żaba.
— Lecz z nader miernym skutkiem — dodał smętnie Obara.
— Dyr powiedział, że zobaczy, co da się zrobić.
— Ale chyba niewiele zobaczy. Oko miał smutne, przyćmiony wzrok.
— Więc postanowiliśmy napisać do kuratorium.
— Żebyś został z nami.
— Wzruszyliście mnie — odpowiedziałem poważnie zawstydzony, że pomyliłem się w ich
ocenie. — Obawiam
się jednak, że zanim słońce wzejdzie,
rosa oczy wyje. Już za późno. Nic nie powstrzyma Okulli... — umilkłem nagle, bo w drzwiach
świetlicy
stanęła... no, właśnie Okulla we własnej osobie.
— Co to za spiski?! — zaatakowała nas z miejsca. — Tym razem zaskoczyliście mnie
zupełnie. Nigdy bym nie
przypuściła, że pójdziecie do
pana dyrektora w takiej sprawie. To ty ich widocznie buntujesz — spojrzała na mnie surowo. —
I o co właściwie
chodzi! Przecież nie znasz
tamtej szkoły. Czy byłeś tam? Widziałeś? Oczywiście nie! Uprzedziłeś się z góry. No, więc
posłuchaj, ta szkoła
na Siekance, to będzie doskonała
szkoła. Najbardziej nowoczesna, najlepiej wyposażona, wszystko tam będzie nowe,
nauczyciele, uczniowie...
Będziesz tam mógł zabłysną ć
od począ tku i skuteczniej niż u nas — w zaczerwienionych oczach Okulli zobaczyłem
szyderstwo, przynajmniej
tak mi się zdawało.
— Nie o to chodzi — próbował wtrą cić Obara, ale Okulla nie słuchała go wcale.
— Nie przerywaj — uciszyła go szybko. — Nie przyszłam tu wysłuchiwać waszych uwag. Co
to za kartka? —
podniosła ze stolika arkusz papieru.
Na szczęście Obara zdołał nagryzmolić na górze tylko datę. — Pytam, co to za kartka? Do
kogo chcieliście
pisać?
— E, to „Płomyka” — wypalił Złośliwy Miecio. — To na konkurs „Czerwonej Róży”. Tylko nie
możemy się
zgodzić, o którym kandydacie napisać.
— Kandydacie? Jakim kandydacie?
— Do nagrody!
— Wszyscy nauczyciele z naszej szkoły zasługują na nagrodę „Czerwonej Róży”!
Okulla spojrzała podejrzliwie na Miecia, ale szczęśliwie porzuciła temat nieszczęsnej kartki.
— Mam pomysł — powiedziała nagle. — Jutro jest to uroczyste otwarcie nowej szkoły na
Siekance.
Wyznaczyłam już delegację. Otóż pomyślałam,
że będzie bardzo celowe włą czyć ciebie, Żabny, do tej delegacji. Przekonasz się na miejscu,
że niepotrzebnie się
boisz tej nowej szkoły.
I jeszcze jedno. Tam będą przeprowadzane wywiady. Przygotuj sobie odpowiedź na pytanie,
dlaczego
opuszczasz nas z takim żalem.
Okulla uśmiechnęła się do mnie zawodowym uśmiechem i, co już było zupełnie nie do
zniesienia, poklepała
mnie życzliwie po łopatce, po czym
zadowolona opuściła świetlicę.
* * *
Szkoła na Siekance istotnie robiła już na pierwszy rzut oka korzystne wrażenie. To prawda, że
była położona na
obrzeżach miasta, ale w nader
pięknej okolicy. Od strony południowej las podchodził niemal pod same okna budynku. Od
zachodu graniczyła z
wypielęgnowanymi ogródkami
działkowymi, od wschodu z terenami sportowymi „Gwardii”, a od północy z nowym osiedlem
domków
jednorodzinnych. Z dawnej półwiejskiej
zabudowy zostały tylko dwie rudery, a z dawnych mieszkańców dwie pary staruszków oraz
kilka kóz, których
sympatyczne beczenie było trwałym
akompaniamentem odbywają cej się uroczystości. Zjechali na nią przedstawiciele władz
miejskich, miejscowych
szkół oraz przedsiębiorstwa
budowlanego „Siekanka Wschód” z wicedyrektorem Oleskim, dość znaną osobistością
naszego miasta,
pełnią cym prócz funkcji zawodowych
jeszcze wiele innych czysto społecznych, zwłaszcza na terenie oświaty i kultury.
Na czele delegacji naszej szkoły stała pani wicedyrektor Okulczycka, a sama delegacja miała
zestaw dość
ryzykowny: Suplicjusz — to zrozumiałe,
wzorowy uczeń, Jola Pełska — też zrozumiałe, nasza szkolna reprezentacyjna piękność i filar
kółek naukowych,
ale Kocio Kocemba do tego
towarzystwa? To już niesamowity pomysł Okulli. Kocio Kocemba i do tego ten łobuz Ciesielski.
No i ja na
dokładkę. Nietrudno się było domyślić,
że Okulla pragnęła pochwalić się przed szerokim audytorium gogicznym Kociem i Ciesielskim.
Że to niby
jeszcze niedawno byli na dnie, a ona
ich wycią gnęła i zaktywizowała do tego stopnia, że teraz zrobiły się z nich grzeczne baranki,
aż przyjemnie
popatrzeć.
Zabieg był tym bardziej ryzykowny, że Okulla od razu została zaproszona do stołu
prezydialnego, a my
usiedliśmy daleko w głębi sali, aczkolwiek
jako doświadczeni bywalcy wybraliśmy miejsca możliwie blisko brzegu. Już po pierwszych
przemówieniach
Kociowi i Ciesielskiemu zrobiło
się nudno. Piętnaście minut okolicznościowej mowy to jest największa dawka, jaką
wytrzymują . Toteż zaraz
zaczęli się wiercić i wkrótce jeden
po drugim chyłkiem wymknęli się z sali. Oczywiście Suplicjusz za nimi. Nie dlatego, żeby też
nie mógł
wytrzymać. Suplicjusz jako intelektualista
wytrzymuje znacznie większe dawki, ale jako wzorowy uczeń musiał czuwać nad mniej
wzorowymi uczniami
Kociem i Ciesielskim. Ruszył więc, by
zapędzić ich z powrotem na bezprawnie opuszczone miejsca.
Ja też doszedłem do wniosku, że będzie bardziej ciekawie tudzież pożytecznie, jak sobie
podczas przemówień
obejrzę dokładniej szkołę,
do której mnie chcą przepisać. Wysuną łem się więc z sali, zaczą łem błą dzić po korytarzach i
zaglą dać do
różnych pracowni. Właśnie zaglą dałem
do pracowni biologicznej i zamierzałem sprawdzić autentyczność dwu ludzkich szkieletów,
którymi była
ozdobiona, gdy ktoś zawołał na mnie
sympatycznym kozim głosem. Obróciłem się. W drzwiach stała Jolka Pełska.
— Odką d to udajesz kozę? — zapytałem nieco zbity z tropu.
— Nie wygłupiaj się — warknęła zdenerwowana. — Okulla będzie zaraz przemawiać, już ją
zapowiedziano, a
nikogo z was nie ma. A przecież Suplicjusz
ma powiedzieć z kartki tych kilka słów, a Kocemba i Ciesielski będą demonstrowani jako
wycią gnięci z dna.
— Przepraszam cię, ale ja tu słyszałem wyraźnie kozę — przerwałem jej zaaferowany.
— To pewnie na podwórzu.
— Nie, ona beczała gdzieś tutaj.
— Och, daj spokój z tą kozą , mów lepiej, gdzie się podziali chłopcy!
— Ależ posłuchaj, znów beczy! — wybiegłem na korytarz. Głos dobiegał jakby z sali, gdzie
odbywała się
uroczystość.
Rzuciłem się w kierunku sali i byłbym wpadł do środka jak bomba, gdyby nie rozpaczliwy głos
Jolki:
— Co ty wyrabiasz, uspokój się!
Dopędziła mnie.
— Mam złe przeczucia — powiedziałem jej. — Kocemba i Ciesielski wpuścili tu kozę.
— Oszalałeś?!
— Obym się mylił. Ty ich jeszcze nie znasz!
— Co to za dyskusje pod drzwiami?! — usłyszeliśmy szorstki głos.
Obejrzałem się. Przede mną stała moja dawna wychowawczyni ze szkoły Lampego, pani
Jakubowska, musieli ją
przenieść tu, na Siekankę.
— Ja ciebie ską dś znam — przyjrzała mi się uważnie.
— To fakt. Jestem Żabny — przypomniałem się.
— Ach, to ty! Zawsze byłeś niesforny! Marsz do sali!
— Ale ta koza... — jękną łem.
— Jaka koza?
— Pani nie słyszy? Tu gdzieś jest koza.
Jakubowska zmarszczyła brwi i natężyła słuch. Jak na złość w tym momencie koza zamilkła
zupełnie.
— Jesteś wcią ż nie tylko niesforny, ale także niezbyt przytomny. Co za kawał z tą kozą ? A
może chcesz być
dowcipny?
— Nie, zupełnie nie — wybełkotałem i zrezygnowany wsuną łem się do sali. Jolka za mną .
Był już najwyższy czas, bo Okulla właśnie weszła na mównicę. Rozglą daliśmy się
zdenerwowani po sali.
Kocemby, Ciesielskiego i Suplicjusza
wcią ż nie było. Zupełnie nie rozumiałem, co się stało.
Załóżmy, że Suplicjuszowi nie udało się zacią gną ć z powrotem dwu łobuzów na salę, ale
przynajmniej sam
powinien był wrócić. Przecież miał
powiedzieć tych parę słów. Co się z nim dzieje? Spojrzałem na zegarek. Upłynęło już co
najmniej dziesięć
minut. Suplicjusz był zawsze niesłychanie
skrupulatny i posiadał głębokie poczucie obowią zku. Coś się musiało stać!
Okulla jeszcze niczego nie podejrzewa, o niczym nie wie... Mówi spokojnie, pewnym głosem o
zaszczytnym
zawodzie pedagoga, o nie kończą cej
się przygodzie, jaką jest kształtowanie charakteru młodzieży, życzy kolegom nauczycielom w
nowej placówce
wychowawczej sukcesów, niezrażania
się trudnościami, dzieli się swoimi doświadczeniami pedagogicznymi, a wreszcie kończy
efektownie: „Dla
uświetnienia tego pamiętnego dnia
przygotowałam dla państwa żywą niespodziankę pedagogiczną ” — urywa z tajemniczym
uśmiechem, robi
efektowną przerwę. Sala cichnie, zamiera
w oczekiwaniu i nagle w tym momencie rozlega się beczenie. Okulla nieruchomieje na
mównicy, na jej bladą
twarz wypływa gorą cy rumieniec.
Przewodniczą cy prezydium dyrektor Zabiełło podnosi się z miejsca i dzwoni w szklankę:
— Proszę młodzież o właściwe zachowanie się. Pani dyrektor będzie łaskawa kontynuować —
zwraca się do
Okulli.
Okulla kontynuuje:
— Z prawdziwą satysfakcją i, nie wstydzę się powiedzieć, z dumą mogę dziś zademonstrować
dwu chłopców,
członków naszej delegacji. Są to
uczniowie, którzy jeszcze miesią c temu sprawiali największe trudności wychowawcze i
demoralizowali
kolegów, a dziś należą do przodują cych
aktywistów i zwyciężają w konkursach międzyszkolnych. Proszę uczniów Kocembę i
Ciesielskiego o powstanie
z miejsc i podejście do stołu
prezydialnego!
Głowy wszystkich zebranych poruszyły się niespokojnie. Wszyscy szukali wzrokiem nowo
upieczonych
aktywistów. Niestety bezskutecznie.
— Kocemba i Ciesielski! — powtórzyła Okulla z rozpaczą w głosie. — Gdzie jesteście!
Odezwijcie się!
Niestety zamiast Ciesielskiego i Kocemby rozległ się żałosny głos kozy.
— Co to?! Kto się znowu ośmielił! — dyrektor Zabiełło zerwał się z miejsca.
— To za drzwiami, panie dyrektorze — odezwały się głosy młodzieży z sali.
— Spokój! Chcecie tu stroić jakieś żarty, ale ostrzegam was!
Beczenie znów się powtórzyło.
— To naprawdę za drzwiami! — podniosły się głosy.
— Sprawdzimy! Otworzyć drzwi! — zakomenderował dyrektor. — Czy woźna Rachwalska jest?
— Jestem — odezwała się woźna.
— Niech pani otworzy drzwi.
Woźna otworzyła drzwi i odskoczyła jak oparzona. Na salę wbiegła młoda kózka i popędziła
prosto do stołu
prezydialnego, pobekują c przyjaźnie.
Na sali zakotłowało się. śmiechy i okrzyki na przemian z oklaskami zagłuszyły słowa
dyrektora. Wreszcie paru
chłopcom udało się dopaść kozy
i wycią gną ć ją z sali.
— Kto wpuścił to zwierzę? — sapał wzburzony dyrektor.
— Pan dyrektor sam kazał... — odparła woźna.
— Ale ską d to zwierzę było pod drzwiami?
— Zupełnie nie mam pojęcia.
— Chciała zapisać się do szkoły! — krzykną ł ktoś z sali.
— Cisza! Niech pani kontynuuje — zwrócił się dyrektor do Okulli.
— Proszę uczniów Kocembę i Ciesielskiego o powstanie — rzekła drżą cym głosem Okulla.
Odpowiedziała jej śmiertelna cisza.
— Uczeń Suplicjusz! — zawołała rozpaczliwie Okulla.
Ale i Suplicjusza nie było.
— Czy pani dyrektor chodzi o takich trzech wielkich chłopaków: jeden czarny, jeden rudy i
jeden blond? —
zapytała woźna.
— Tak... czy... czy pani ich widziała?
— Widziałam, jak uciekali ze szkoły. Pędzili ulicą , jakby się paliło. Mogę przysią c, że to oni
wpuścili tę kozę.
Okulla wydała słaby okrzyk i gdyby nie szybki refleks Zabiełły, który podbiegł natychmiast,
spadłaby z
pewnością z mównicy.
ROZDZIAŁ XVII
UCIECZKA CZY POśCIG?
Przez tłum otaczają cy Okullę, na pół omdlałą w opiekuńczych ramionach dyrektora Zabiełły,
przedarła się
energiczna osóbka w czarnych okularach
i z dymią cym jak komin papierosem w bardzo czerwonych ustach.
— Proszę mnie przepuścić do chorej — zachrypiała niespodziewanie grubym głosem. —
Jestem lekarką
szkolną . Cóż to za scena, moja droga — puściła
w nos Okulli obłok dymu. — Emocje pedagogiczne? No, no, po co się łamać od razu —
poklepała Okullę po
karku. Nie wiadomo, czy w wyniku tego klepnięcia,
czy też zadymienia Okulla jeszcze bardziej zwisła w ramionach Zabiełły.
— Chyba jednak nie obejdzie się bez iniekcji. Serce słabe — orzekła lekarka, po czym z
pomocą pedagogów
odprowadziła Okullę do gabinetu i
ułożyła na nieskazitelnej kanapce.
— Cieszę się, że to pani na począ tek, a nie jakiś wstrętny cymbał — oświadczyła. — Zaraz
panią postawimy na
nogi. Dziękuję państwu — zwróciła
się do oszołomionych pedagogów. — Proszę zostawić mnie z chorą i wrócić spokojnie do
obowią zków.
Wszystko będzie dobrze. Mamy tu nowiutką
apteczkę z pełnym asortymentem leków.
Zabiełło patrzą c z pewną nieufnością na lekarkę, która kurzyła wcią ż niemiłosiernie, wycofał
się, acz z
ocią ganiem, z gabinetu.
— Drodzy państwo — zagrzmiał na korytarzu — wracamy na salę i kontynuujemy obchody.
Są dzę, że ten
przykry incydent nie powinien rzutować
na naszą uroczystość!
— To zły omen — zauważyła zatrwożona nauczycielka z siwymi włosami. — W poprzedniej
szkole w dniu
otwarcia, pamiętam, zarysowała się ściana,
a potem wszyscy chorowaliśmy po kolei na serce.
— Proszę nie szerzyć zabobonów i nie straszyć mi grona! Stanowczo sobie nie życzę! —
zagrzmiał Zabiełło. —
Proszę szybko na salę, bo nie zmieścimy
się w czasie. Zaraz zaczną się chóry. Co to, pan prezes wychodzi? — zwrócił się przykro
zaskoczony do
inżyniera Oleskiego.
— Niestety mam wyjazd służbowy do Warszawy, jak pan widzi, jestem już ubrany —
oświadczył Oleski.
Zabiełło spojrzał na dostojny, czarny strój wizytowy prezesa.
— Myślałem, że to dla nas tak pan się ubrał.
— Nie, to dla pana ministra — rzekł z godnością Oleski strzepują c niedostrzegalny pyłek z
klapy marynarki. —
Przepraszam, lecz bardzo się
śpieszę. Proszę sobie nie przeszkadzać i kontynuować.
Niestety o kontynuacji nie mogło być mowy. Mimo nawoływań dyrektora Zabiełły nikt nie wracał
na salę.
Uroczystość była już zepsuta. Grupki
niezdrowo podnieconych pedagogów dyskutowały w korytarzach problem Okulli i jej żałosny
wypadek.
Usłyszeliśmy oczywiście wyrazy
współczucia i ubolewania, ale także kilka złośliwych uwag.
— Biedna Okulczycka!
— No cóż, tak się kiedyś musiało skończyć!
— Była zbyt pewna siebie!
— Pozbawiona samokrytycyzmu.
— Zawsze chciała imponować!
— Te jej metody!
— Teraz dostała nauczkę!
— Co za kompromitacja!
— Już się nie pozbiera!
— W każdym razie pryśnie mit o jej nieomylności wychowawczej!
— Swoją drogą postawiła na wyją tkowo obrzydliwe typy!
— Żeby zrobić jej taki numer w takiej chwili?
— Koleżanki, proszę ciszej, młodzież podsłuchuje — zgorszyła się nauczycielka z siwymi
włosami. — A ty nie
kręć się tutaj! — krzyknęła do mnie.
Czmychną łem na drugi koniec korytarza.
— Ale heca, co? — usłyszałem za sobą znajomy głos. Odwróciłem się zaskoczony. Przede
mną stał Złośliwy
Miecio.
— Ską d się tu wzią łeś? — zapytałem.
— Przyszedłem przypatrzyć się. A co, nie wolno? — zachichotał nieprzyjemnie.
Spojrzałem na niego podejrzliwie.
— Czy ty przypadkiem nie wpuściłeś tej kozy? To do ciebie podobne.
— Ja, kozę? Od dziecka brzydzę się kóz — zapewnił mnie Złośliwy Miecio, ale nie bardzo mu
uwierzyłem. —
Co tak na mnie patrzysz — zmieszał się
— naprawdę myślisz, że to ja?
— Nic nie powiedziałem.
— Ale pomyślałeś!
— No, więc jeśli nie ty, to według ciebie kto? — zaatakowałem szybko.
— Nie wiem — wzruszył ramionami Miecio. — Może... może to Wyrzek?
— Wyrzek?
— Czaił się tutaj — oznajmił Miecio.
— On?!
— Był rozgoryczony, że Okulla nie włą czyła go do delegacji i że zamiast niego wzięła takie
typy jak Kocemba i
Nowicki — wyjaśnił Miecio. —
Wiesz, jakie to upokorzenie dla lizusa! Miał duży żal do Okulli.
— Wyrażał się?
— Tak. Mówił, że Okulla jeszcze tego pożałuje.
— Gdzie on jest? — rozejrzałem się.
— Chciał dostać się do sali, ale go nie wpuścili, więc cały czas kręcił się po korytarzach.
Widziałem go tu
niedaleko.
Wyrzka nie trzeba było długo szukać, sam się napatoczył. Jak tylko nas zauważył z daleka,
podbiegł z
wypiekami na twarzy.
— Ale zrobili Okullę w konia, co?! — zapiszczał z satysfakcją . — Wiedziałem, że tak się
skończy. Jej
imponowali tylko łobuziacy! No, to ma!
Jak kto jest porzą dny, to na niego nikt nie zwraca uwagi. Wszystkich obchodzą tylko łobuzy!
Nawet pisarze
piszą teraz tylko o łobuzach — oświadczył
z wielkim wzburzeniem.
— Dawno tu jesteś? — spojrzałem na niego uważnie.
— Od samego począ tku, a bo co?
Chciałem go wzią ć na spytki, ale w tym momencie podeszła do mnie zaaferowana Jolka
Pełska.
— Miałeś rację z tą kozą — powiedziała. — Szkoda, że ci nie uwierzyłam, bo moglibyśmy
zapobiec, a teraz
taka przykra historia. Biedna Okulla.
Jak oni mogli jej to zrobić.
— O kim mówisz?
— Jak to o kim? O Kociu i Ciesielskim. Jednego nie mogę zrozumieć, że Suplicjusz pozwolił...
— To jeszcze wcale nie jest pewne, że to oni — powiedziałem.
— Nie jest pewne? Ale przecież woźna... Woźna ich widziała.
— Co widziała? Że uciekali? To jeszcze żaden dowód.
— Niby racja — odetchnęła Jolka. — Tak się bałam, że Suplicjusz dał się im wrobić. Ale jeśli
oni uciekli nie z
powodu kozy, to w takim razie...
— w jej oczach pojawił się na nowo niepokój — w takim razie dlaczego nie wracają ?! Dlaczego
nie wracają ,
Żaba?!
— Nie wiem — odburkną łem. — Może po prostu urwali się. Uroczystość była nudna.
— Suplicjusz nigdy by się nie urwał. Co ty! On przecież miał przemówić w imieniu naszych
uczniów. On by nie
mógł wstawić takiej draki.
— Może go zmusili — bą kną łem.
— Coś ty! Suplicjusz nie jest żaden ogryzek ani zdechlak! On by się nie dał — mówiła z coraz
większym
niepokojem Jolka. — Na pewno coś się musiało
stać. Coś strasznego!
— Nic się nie stało — powiedziałem. — Pobrykają i wrócą .
— Nie. Już by dawno wrócili... Na pewno coś się stało! Może jakiś wypadek... Och, Żaba, zrób
coś! Nie stój tak!
— Co mam zrobić?!
— Szukaj ich jakoś... Zbadaj sprawę... Coś w każdym razie trzeba zrobić. Ja ci pomogę,
chodź, zatelefonujemy
na milicję i na pogotowie.
— Oszalałaś! Ale byśmy się wygłupili! Za bardzo się przejęłaś tymi zbukami — powiedziałem.
— Przejęłam się tylko Suplicjuszem — oświadczyła urażona Jolka.
— Trochę za bardzo. Idź do domu i nie myśl o nich!
— Myślisz, że powinnam pójść?
— Tu już nie mamy nic do roboty. Uroczystość, jak widzisz, zwiędła przedwcześnie. Nie
wiadomo nawet, czy
chóry wystą pią . Nie ma nastroju...
— Och, ale... ale pani Okulczycka...
— Żal ci jej?
— No, pewnie.
— Sama się w to wpakowała — powiedziałem. — Postawiła na niepewny numer!
— To była niesprawiedliwość! — syczał wcią ż rozgoryczony Wyrzek.
— Zagrała zbyt ryzykownie — orzekłem. — Numer nie wyszedł, to wszystko.
— Zagrała?! Mówisz o Okulli jak o hazardzistce! — oburzyła się Jolka.
— Bo ona jest hazardzistką . Ostatecznie miała prawo. Parę razy jej się udało, a tym razem nie
wyszło. Ale nie
ma powodu jej żałować.
— Nie ma powodu?! — w oczach Jolki pojawiły się gorą ce błyski.
— Zawodowe ryzyko — wzruszyłem ramionami. — Strażak też się czasem poparzy, a bokser
dostanie w
szczękę. A mówią c między nami, była nieraz
nieznośna i przyda się jej taka lekcja!
— Jesteś okropny! Bez serca! — sapała Jolka.
— Możliwe — powiedziałem i wykręciłem się na pięcie. Rozeszliśmy się do domów.
* * *
O godzinie czwartej zadzwoniła do mnie pani Suplicjuszowa.
— Czy nie wiesz, co się stało z Mirkiem? — zapytała z dużym niepokojem w głosie.
— Jeszcze nie wrócił? — udałem pewne zdziwienie.
— Nie wrócił i nie wiem, co o tym myśleć. Nigdy nie spóźniał się na obiad. A dziś w dodatku
mieliśmy pójść do
krawca.
— Był na uroczystości w szkole na Siekance — zauważyłem.
— Wiem — powiedziała Suplicjuszowa. — Dzwoniłam tam i powiedzieli mi, że uroczystość
skończyła się już o
godzinie czternastej. Nawet wcześniej,
niż było w planie.
— Może coś mu wypadło — powiedziałem. — Na pewno lada chwila wróci. Niech pani się nie
boi. Mirek jest
taki rozsą dny — próbowałem ją uspokoić,
ale czułem, że odłożyła słuchawkę wcale nie uspokojona. Szczerze mówią c, ja już też
zaczą łem się na serio
denerwować.
O godzinie czwartej czterdzieści zadzwoniła pani Kocembina, matka Kocia.
— Ty podobno byłeś na tym zebraniu razem z Kociem.
— Byliśmy w delegacji, proszę pani, na uroczystości otwarcia nowej szkoły na Siekance.
Kocio reprezentował
naszą młodzież — podkreśliłem
z satysfakcją .
— Kocio w delegacji? — biedna matka była zaskoczona. — Reprezentował? On? Żartujesz
sobie ze mnie.
— Tak, proszę pani. Czasy się zmieniają — oświadczyłem.
— Ale ty już wróciłeś z tej uroczystości. A on nie wrócił — zauważyła przytomnie matka.
— To inna sprawa. Coś mu musiało wypaść! — powiedziałem.
— Niemożliwe — oznajmiła stanowczo matka Kocia. — O pią tej przecież jest ten mecz. On
zawsze chodzi na
mecze. Nie opuszcza żadnego!
— Mógł pójść od razu z Siekanki, bez zahaczania o dom — próbowałem uspokoić panią
Kocembinę.
— Od razu? — zamilkła na moment.
— Czyli bezpośrednio.
— Bez trą bki?! — wykrzyknęła pani Kocembina.
— Trą bki? Jak to?
— On zawsze bierze na mecz specjalną trą bkę i trą bi — wyjaśniła matka.
— Ach tak, rozumiem.
— Poza tym przebiera się w strój sportowy, to znaczy w dres i wkłada klubową czapkę. I
bierze gumę do żucia. I
nacią ga mnie na pięćdziesią t złotych.
— Drogi — powiedziałem. — Ale niech pani się nie martwi. Mógł tym razem pójść z
Ciesielskim i wzią ć
zamiast trą bki piszczałkę, którą posługuje
się Ciesielski, oraz włożyć jego ciuchy. Na pewno zobaczę ich na meczu, niech pani będzie
spokojna.
Ale pani Kocembina wcale nie była spokojna i usłyszałem jej żałosny jęk, gdy odkładała
słuchawkę.
Rozmowa z panią Kocembiną utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinienem pójść sam na
ten mecz i
zobaczyć, czy delikwenci są na trybunach.
Udałem się więc tam dość spiesznie, bo czasu do rozpoczęcia meczu pozostało nader
niewiele. Ale jeszcze pod
bramą stadionu wszystko się wyjaśniło.
Zobaczyłem od razu chłopaków z naszej szkoły skupionych w paru gromadach i dyskutują cych
zawzięcie. W
jednej gromadce zauważyłem Obarę.
W drugiej między innymi Złośliwego Miecia i Wyrzka, a w trzeciej różnych Ciesiów, ale bez
wodza
Ciesielskiego. Nie było także Kocia Kocemby,
nie mówią c o Suplicjuszu.
Ruszyłem od razu do Obary.
— Klapa, Żaba! — zamruczał na mój widok. — Zabrakło biletów. Cała nasza wiara odeszła od
kas z kwitkiem.
— Wiesz już o Suplicjuszu, Kocembie i Ciesielskim? — powiedziałem.
— Właśnie chciałem cię o nich zapytać.
— A tu ich nie ma?
— Nie. W ogóle nikt ich nie widział od momentu, jak poszli z Okullą na Siekankę. Ciesie są
poważnie
zdenerwowani. Ty widziałeś ich chyba ostatni!
— Nie ja. Chyba ostatni widzieli ich Wyrzek i Miecio. Oni byli poza salą .
— Co myślisz o tym zniknięciu?
— Wyglą da mi na skok — powiedziałem.
— Skok? Umyślny skok?
— Tak, duży skok.
— I Suplicjusz z nimi? Niemożliwe.
Wzruszyłem ramionami.
— Czy naprawdę dobrze znałeś Suplicjusza?
— No, nie, ale... W każdym razie jego dotychczasowy styl...
— Styl czy maska? Ską d wiesz, że to był styl? Może tylko udawał, że jest taki gładki i
idealny, a naprawdę to
marzył, żeby się urwać spod kontroli?
Wiesz, on wcale nie był spokojny. Czy przyjrzałeś mu się dobrze?
— Racja. Był jakby stale napięty.
— Napięty łuk może albo strzelić, albo....
— Pękną ć.
— Właśnie. Od przecią żeń.
— Suplicjusz był diabelnie przecią żony. Prócz lekcji pięć kółek, harcerstwo, lekcje języków,
muzyki, trening w
klubie, LOK, PCK i coś tam
jeszcze. Mogło mu od tego trzasną ć we łbie.
— To fakt. Sprężyna mu się mogła rozkręcić. Naciskasz, naciskasz, skręcasz, aż nagle
rozpręża się...
— I przy sposobności wali kogoś w nos.
— Tym razem był to nos Okulli.
— Myślisz, że to on tę kozę... — zapytał Obara.
— Nie wiem. W każdym razie wykorzystali zamieszanie i w nogi.
Obara milczał zaaferowany.
— Nie bardzo ci to wszystko odpowiada?
— Z tego, co mówiłeś, wynika, że uciekli...
— Co ci chodzi po głowie? — popatrzyłem na Obarę ciekawie.
— A jeśli to było zupełnie inaczej? — Obara spojrzał mi w oczy uważnie. — Czy ci nie
przyszło do głowy, że to
mogło być zupełnie inaczej?!
— Co inaczej?
— Nie było żadnego skoku ani ucieczki.
— Przecież woźna widziała...
— Co widziała? Zastanów się, co właściwie widziała?
— Widziała, jak uciekali.
— Wcale nie.
— Nie?! — zdumiałem się.
— Ona tylko mówiła, że uciekali.
— Myślisz, że mogła skłamać?
— Ach nie, nie o to chodzi. Na pewno nie skłamała, ale po co interpretuje?!
— Interpretuje? Nie rozumiem.
— To częste nadużycie świadków. Pyta się świadka, co widział, a on zamiast odpowiedzieć od
razu wstawia
swój komentarz, wycią ga wnioski, często
najzupełniej fałszywe.
— Wcią ż nie bardzo rozumiem, co ty chcesz od tej woźnej? — powiedziałem zakłopotany.
— To przecież proste. Czy ona widziała, że ktoś tych chłopców gonił?
— No, nie.
— To jakim prawem powiedziała, że uciekali? Przecież ona widziała tylko, że biegli. I to tylko
wiemy, oni
biegli.
— Tak sobie biegli? Bez powodu?
— Owszem, powód musiał być. Ale skoro nie oni wpuścili kozę i nie mieli powodu do ucieczki,
to czy nie
przyszło ci do głowy, że po prostu mogli
kogoś... ścigać?
— ścigać?! — wytrzeszczyłem oczy.
— ścigać, czyli gonić.
Otworzyłem z wrażenia usta. Rzeczywiście, nie przyszło mi do głowy...
— To... to teoria — wykrztusiłem.
— Jasne, ale chyba otwiera nowe możliwości.
— Tak, na pewno otwiera — zgodziłem się.
— Szkoda, że sam nie widziałeś tego momentu, jak oni zaczęli... biec. Może zauważyłbyś
jakieś szczegóły,
które by od razu wyjaśniły pewne rzeczy.
Gdyby się dało wyjaśnić, na przykład, za kim biegli albo kogo ścigali...
— Może Wyrzek albo Złośliwy Miecio będą wiedzieć.
— Chodź, przesłuchamy ich!
Ale oni widać sami podsłuchiwali, o czym mówimy, bo od razu pierwsi podeszli do nas z
niepokojem na
obliczach.
— Mówiliście o nas? — zapytał Wyrzek.
— Tak.
— O co chodzi? Zaczynacie akcję?
— Tak. Nie ma co dłużej czekać — powiedziałem. — Postanowiliśmy szukać Suplicjusza,
Kocemby i
Ciesielskiego.
— Naszym zdaniem musieli w coś wdepną ć — dodał Obara.
— My też tak myślimy — powiedział Wyrzek. — Sprawa zrobiła się poważna.
— Tak, dość poważna — zgodziłem się.
— Od razu wiedziałem, że w coś się wpakowali. Jak tylko wydali ten wrzask — oznajmił
Wyrzek.
— Wrzask? Jaki wrzask?
— Bojowy.
— Kiedy?
— No, wtedy przed szkołą . Ja byłem na korytarzu i obserwowałem ich z okna. Nie wszystko
widziałem, bo mi
ciężarówka zasłaniała, ale widziałem,
jak wybiegli zza ciężarówki i strasznie krzyczeli.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi od razu?
— Przecież nie pytałeś.
— Ale ciebie pytałem — krzykną łem na Miecia.
— Pytałeś mnie o kozę — powiedział Miecio. — A ściśle mówią c, posą dziłeś mnie — dodał z
wyraźną
pretensją .
— Sam powinieneś gadać.
— Nie wiedziałem, że to ważne... Dopiero Wyrzek mnie uświadomił.
— To jest bardzo ważne! — mówił podniecony Wyrzek. — On widział ten samochód...
— O jakim wy samochodzie mówicie? — zainteresował się Obara.
— No, o tym, za którym pobiegli...
— Pobiegli za jakimś samochodem?
— Tak...
— Czekaj. Opowiedz wszystko po kolei, ze szczegółami. Pamiętaj, szczegóły mogą być
bardzo ważne. Gdzie
byłeś wtedy?
— Cały czas byłem przed szkołą na parkingu — odparł Złośliwy Miecio.
— Widziałeś ich cały czas?
— Cały czas, od momentu jak wybiegli ze szkoły. To było tak: najpierw wybiegli Kocio i
Ciesielski i zaczęli się
ganiać między samochodami.
A za nimi w jakieś dwie sekundy wybiegł Suplicjusz i wołał na nich, żeby wracali. Ale oni śmiali
się tylko i
uciekali przed Suplicjuszem i drażnili
się z nim, kryją c się za samochodami. A on ich gonił. A potem nagle znieruchomieli. Bardzo
mnie zaskoczyło,
dlaczego tak nagle znieruchomieli.
A oni patrzyli na jednego pana w granatowym płaszczu, co wsiadał do niebieskiego fiata. Jakby
byli bardzo
zdziwieni czy z jakiegoś powodu
osłupiali. A potem ten facet odjechał. A oni rzucili się za nim z krzykiem i zaczęli go ścigać.
Obara spojrzał na mnie, ja na Obarę.
— Masz rację — powiedziałem — to jednak był pościg i to zmienia całą sytuację.
— Brawo, Miecio, bardzo nam pomogłeś — rzekł Obara.
— Myślę — zaczerwienił się Miecio — że teraz trzeba się dowiedzieć, czyj to był samochód.
— I kto do niego wsiadł.
— Tak, i kto do niego wsiadł — dodał podniecony Miecio. — Nie znałeś tego faceta?
— Nie, ską d, nie jestem z tej dzielnicy. Nigdy go nie widziałem. Ale posłuchaj — Miecio
zreflektował się nagle.
— Tam uganiało się kilku malców
z są siednich domów. Oni też musieli go widzieć.
— Jedziemy tam od razu! — zdecydował Obara.
— Szóstka jedzie spod stadionu na samą Siekankę — zauważył Wyrzek. — Pędzimy?!
— Co sił w nogach — powiedziałem i cała nasza czwórka, ku zdumieniu obserwują cych nas z
daleka Ciesiów,
popędziła na przystanek, gdzie
szczęśliwie zajeżdżał właśnie autobus.
ROZDZIAŁ XVIII
śLEDZTWO
O tej porze plac przed szkołą na Siekance był już opustoszały. Zniknęły tabuny „Łowców Głów”
oraz watahy
graczy. Tylko dwu chłopców w zielonych
dresach uganiało się jeszcze za piłką , próbują c strzałów do otwartej furtki w ogrodzeniu
szkolnym, ale i oni
czmychnęli właśnie w tym momencie,
gdy podchodziliśmy do nich, bo ze szkoły wybiegła rozgniewana woźna. Próbowaliśmy ich
gonić, wydają c
zachęcają ce okrzyki, żeby się nie
płoszyli, ale nic nie pomogło, od razu ukryli się w jakichś dziurach.
— Prowincjonalny element, płoszą się z byle powodu — rzekł pogardliwie Wyrzek.
— Trudno się dziwić, że młodzież jest nerwowa — zauważył Złośliwy Miecio. — Widziałeś, jak
tu się odnoszą
do młodzieży. Nie dość, że nie zbudowali
żadnego boiska ani basenu, ani kortu, to jeszcze pędzą z tego placu. Współczuję ci, Żaba, że
będziesz musiał
chodzić na tę Siekankę.
— Dosyć! — skrzywiłem się na samo wspomnienie o czekają cej mnie przykrości. — Lepiej
pomyśl, jak dobrać
się do któregoś z tych fą fli.
— Nie widzę innej rady, trzeba przeczesać teren — powiedział Miecio.
— Mam lepszy pomysł — rzekł Obara.
W tym samym momencie na jego czole wylą dował zgniły pomidor. W sekundę później
identyczne pociski
ugodziły we mnie, w Wyrzka i Złośliwego
Miecia. Schroniliśmy się spiesznie za pryzmą żwiru.
— Przeklęte pawiany! — zaklą łem ocierają c z policzka skisły mią ższ pomidora.
— świnie dzikie! — Miecio oglą dał sobie zapaćkane oko w kieszonkowym lusterku. — Mam
pestkę pod
powieką ! Orangutany! Przecież nic im nie
zrobiliśmy.
— Oni są w jatkach — zauważył Obara, wysuwają c się ostrożnie zza pryzmy żwiru.
— Na nich! — wrzasną ł Wyrzek i chciał biec natychmiast, ale go zatrzymałem energicznie.
— To nic nie da — powiedziałem. — Znają teren.
— Tak jest — mrukną ł Obara. — Zaczną bombardowanie z innej nory.
— Więc co robić?
— Spróbuję do nich przemówić — rzekł Miecio trzymają c się za oko.
— Spróbuj!
Miecio wyjrzał zza pryzmy.
— Hej, wy z jatek — zawołał. — Nie strzelajcie! Nic wam nie zrobimy! Chcemy tylko
porozmawiać. Trzech z
naszej klasy tu przepadło. Musieliście
ich widzieć! Bawili się z kozą .
W odpowiedzi na Miecia posypał się nowy grad pocisków. Na szczęście Miecio w porę
schował łeb za pryzmę.
— Sami widzicie — sapał Wyrzek — nie chcą rozmawiać. Oni zdaje się znają tylko język
przemocy.
Atakujemy?
— Stój, ośmieszymy się tylko. Zrobią z nas pomidorowy przecier zanim dobiegniemy do jatek
— powiedziałem.
— Nie widzę innej rady, tylko frontalny atak. Jak inaczej skłonimy ich do zeznań?
— Trzeba wywabić ich z nor — rzekł Obara.
— Wywabić? Jak to?
— Rozwią zanie chyba proste.
— Proste?! Dobryś sobie!
— Powiedziałem, że mam pomysł.
— Jaki?
— Wywabię ich instrumentalnie.
— Co takiego?
— Muzyka działa w sposób specjalny na ludzi.
— To są pitekantropusy! — orzekł Miecio.
— W każdym razie należą do ludów pierwotnych — zgodziłem się.
— Muzyka działa na ludy pierwotne też, a nawet na zwierzęta — oznajmił Obara. — To
stwierdzono jeszcze w
czasach starożytnych. Był jeden facet,
tak jakoś się nazywał na O... zapomniałem.
— Obarra Obareusz?
— Nie wygłupiaj się... Już mi przypomniałeś! Nazywał się Orfeusz. On czarował muzyką nawet
najdziksze
bestie.
— To było dawno i nieprawda — ziewną ł Złośliwy Miecio.
— A fakirzy, którzy poskramiają grą na flecie węże? — zaatakował Obara.
— Ty nie masz fletu.
— Ale mam trą bkę — Obara wycią gną ł z futerału nieodłą czny instrument i nim zdołaliśmy go
powstrzymać,
wyskoczył zza pryzmy ochronnej żwiru,
staną ł pośrodku pustego placu na postumencie nie ukończonego pomnika i zatrą bił.
Jak było do przewidzenia, z jatek posypały się znów zgniłe pomidory. Obryzgały postument i
nogi Obary, ale on
nie przerywał trą bienia. W
smutne niebo Siekanki, w ciężkie chmury zawisłe nad placem Rzeźniczym jak odważne
wyznanie uderzyły
jasne dźwięki trą bki. Z bezładnych zrazu
tonów wyłoniła się dziwna melodia, pełna znajomych motywów, a przecież zupełnie nowa,
porywają ca,
wspaniała i bezczelnie radosna. Słuchałem
znieruchomiały. To było coś niezwykłego. Te pawiany w jatkach też musiały zdębieć z
wrażenia, bo pomidory
przestały latać nam nad głowami,
a ze wszystkich nor naokoło, zza zrujnowanych straganów, z zieją cych wybitymi oknami ruder,
z labiryntów
zmurszałej rzeźni zaczęły pomału,
zrazu ostrożnie, potem coraz śmielej, wychylać się głowy mikrusów. Wychodzili na plac,
otaczali Obarę w
bezpiecznej odległości, wytrzeszczali
oczy i uszy zaszokowani nie wiadomo czym bardziej, muzyką czy widokiem trębacza na
postumencie.
Wreszcie wyszli i ci z jatek. Trzech ich było.
Wtedy Obara przerwał trą bienie.
— Kto chce spróbować? — wycią gną ł trą bkę.
Ci z jatek spojrzeli zaskoczeni jeden na drugiego. Przez długą chwilę trwało milczenie. Widać
walczyli z
pokusą . Wreszcie jeden o łapach brudnych
jak nieszczęście i z bezczelnym uśmiechem przylepionym do płaskiej twarzy, postą pił dwa
kroki naprzód i
powiedział:
— Daj!
Obara zeskoczył z postumentu i wręczył mu instrument.
— Jak się nazywasz? — zapytał.
— Co cię obchodzi — warkną ł szczeniak i chciwie przywarł ustami do instrumentu.
— On się nazywa Fedain — powiedział głośno ktoś z gromady mikrusów.
— Robisz ze mnie balona — odparł Obara.
— On się nazywa Fedain — powtórzył malec — a naprawdę to Sławek ślimak. A tamci to są :
Kucharski i
Lelkowicz.
— Dajcie mu wycisk — powiedział ślimak do Kucharskiego i Lelkowicza.
Kucharski i Lelkowicz rzucili się za malcem, który udzielił informacji, ale tamten przytomnie
zrejterował
zawczasu i znikną ł w ruinach
rzeźni.
— Porachujemy się z nim później — warkną ł Fedain i ponownie próbował zagrać na trą bce, ale
zamiast
pięknego dźwięku wydobył coś w rodzaju
miauczenia marcowego kota, jak to od razu sformułował Złośliwy Miecio.
Mikrusy zaśmiały się szyderczo, a nieszczęsny trębacz poczerwieniał ze wstydu.
— Sam widzisz teraz, że to nie takie proste — rzekł pogodnie Obara. — I całe szczęście, bo
byśmy mieli za
dużo trębaczy. Tak, mój kochany, trą bienie
to sztuka, ale nie martw się. Udzielę ci paru lekcji i jak będziesz pilny, to już za trzy dni
potrafisz zagrać
pobudkę!
— Naprawdę nauczyłbyś mnie? — zapytał ponuro Fedain.
— Z przyjemną dzikością , to jest chciałem powiedzieć z dziką przyjemnością — odparł Obara.
— Może zaczniemy od razu — zaproponował Fedain.
— Tak ci się śpieszy?
— Oni śmieli się ze mnie — powiedział ponuro Fedain i przygryzł wargi.
— Chcesz się odegrać? — Obara popatrzył na niego uważnie.
Fedain milczał.
— Chcę im pokazać... — mrukną ł po chwili.
— Facet należy do tych, co zawsze muszą imponować — rzekł Złośliwy Miecio. — Chciałbyś,
żeby twoje było
na wierzchu, co? — zaśmiał się szyderczo.
Fedain spojrzał na niego ponuro.
— Oberwiesz kiedyś — wycedził.
— Słuchaj, Fedain — powiedział Obara. — Trą bką to ty się dziś nie popiszesz, szkoda gadać.
Zresztą mam co
innego twardo zaplanowane na to popołudnie.
Ale możesz się popisać jako detektyw — Obara zrobił efektowną pauzę. — Tak, jako detektyw.
— Nie bardzo rozumiem — powiedział Fedain.
— Trzech naszych kumpli było tu dzisiaj na jublu w szkole i zaginęli bez śladu. Właśnie ich
szukamy. Może coś
wiesz?
— Co ja mogę wiedzieć?
— Byłeś tu — wtrą cił Wyrzek. — Widziałem cię przez okno. Byłeś, jak oni zaczęli gonić
samochód.
— Ja? Byłem? Chcecie mnie wrobić w jaką ś drakę — Fedain spojrzał na nas nieufnie.
— On ma boja — powiedział Złośliwy Miecio. — Patrzcie, jaki z niego bohater!
— Zobaczysz, oberwiesz, i to niedługo — Fedain zamierzył się na Miecia.
— Nie bą dź dzieckiem, Fedain, my do ciebie z poważną propozycją . Chcesz brać udział w tym
śledztwie czy
nie? Jak nie, to spytamy kogo innego —
powiedziałem.
— Tu się uganiało was co najmniej sześciu — powiedział Miecio. — Możemy spytać twoich
koleżków. Oni nie
będą się bać tak jak ty. Tylko radzę
ci, zmień pseudonim. Fedaini są dzielni.
— Ja się nie boję — wykrztusił bohatersko Fedain.
— Wiedziałem od samego począ tku — uśmiechną ł się szeroko Obara i walną ł Fedaina
kordialnie w żebro. —
Więc widziałeś, jak trzech chłopców
goniło samochód?
— Pewnie, że widziałem.
— Czy wiesz, dlaczego gonili?
— Tego nie wiem.
— Naprawdę?
— Słowo. Sam byłem zdziwiony. Wyglą dało na to, że oni wcale nie interesują się tym
samochodem. Karmili
kozę. śmieszni ludzie. Bardzo ich bawiło,
że koza jak je, to potrzą sa brodą . Jakby nigdy nie widzieli kozy. A potem nagle zerwali się,
zostawili zwierzę i
pobiegli.
— I co dalej?
— Wtedy podbiegł ten mały...
— Który mały?
— No, ten — Fedain wskazał na Złośliwego Miecia. — Podbiegł i wpędził kozę do szkoły.
— No, więc przynajmniej tę sprawę mamy wyjaśnioną ... — rzekłem kwaśno do Miecia. —
Gratuluję pomysłu.
— Nie powiesz, że nie było śmiesznie.
— Było za śmiesznie — powiedziałem.
— Dosyć — przerwał Obara. — Mieliśmy pytać o samochód.
— Racja. A więc wracajmy do samochodu. Na pewno wiesz, Fedainie, czyj to był samochód?
— zwróciłem się
do świadka.
— To był samochód pana Oleskiego — odparł Fedain. — On tu mieszka. Niedaleko stą d. Na
Pastewnej.
— Co on ma wspólnego ze szkołą ? — zapytał Obara.
— Jak to, co? On był w Komitecie.
— W jakim Komitecie?
— W Komitecie Budowy Szkoły na Siekance. Pan dyrektor powiedział, że pan Oleski dużo
pomógł przy
budowie.
— Bo on jest inżynierem — wtrą cił Kucharski.
— I pracuje w „Budosporcie” — podją ł Fedain. — Pan dyrektor go zaprosił na otwarcie szkoły.
— Czy to ten, co siedział przy Okulli podczas uroczystości? — zapytał Wyrzek.
— Przy jakiej Okulli?
— To nasza wicedyrektorka.
— Nie wiem, przy kim siedział. Nie zaglą dałem do sali. On jest zupełnie łysy i nosi zwykle
czapkę na głowie.
— Zgadza się — wtrą cił Miecio. — Jak wsiadał do samochodu, miał czapkę maciejówkę na
głowie.
— Dwie rzeczy tu są niejasne i wręcz niezrozumiałe — powiedział Obara. — Dlaczego inżynier
Oleski opuścił
nagle uroczystość, ledwie się
zaczęła, i dlaczego nasi chłopcy go ścigali.
— Opuścił uroczystość? — zdziwił się Fedain.
— No, przecież odjechał samochodem. Sam widziałeś.
— Macie rację, to przecież było... zaraz... jak to było naprawdę — Fedain poskrobał się w
głowę. — Do licha, z
tego wynika, że on dwa razy odjeżdżał
spod szkoły...
— Jak to dwa razy?
— Pierwszy raz wtedy, kiedy chłopcy go gonili, a drugi raz, kiedy uroczystość się skończyła i
wszyscy
wychodzili. Widziałem, że wyszedł z innymi,
wsiadł do samochodu, woźna mu podała wypchaną teczkę, a on dał jej klucze.
— Może miał coś pilnego do załatwienia i musiał opuścić na kilka minut uroczystość, a potem
wrócił —
zamruczał Obara.
— Dziwne, że go nie widziałem, jak wychodził — powiedziałem. — Cały czas byłem przecież
albo na sali, albo
na korytarzu... Musiałbym przecież
zauważyć.
— Ja też nie widziałem — dodał Wyrzek.
— Ani ja — rzekł Złośliwy Miecio.
— A może ty widziałeś? — zapytał Obara Fedaina.
— Ja w ogóle nie widziałem, jak on odjeżdżał za pierwszym razem.
— Przecież mówiłeś...
— Mówiłem, że widziałem ruszają cy samochód i chłopców, jak rzucili się za nim — oznajmił
Fedain.
— Panowie, coś mi świta w głowie — rzekł Obara. — Zastanówmy się nad takim
rozwią zaniem: to nie pan
Oleski odjechał wtedy samochodem.
— A kto? — wytrzeszczyliśmy oczy zaskoczeni.
— Jakiś inny osobnik.
— Inny osobnik?
— Na przykład złodziej.
— Przecież widziałem pana Oleskiego, jak wsiadał — wybełkotał Miecio.
— Widziałeś osobnika w czapce. Ską d wiesz, że to był inżynier Oleski? Nigdy go przecież
przedtem nie
widziałeś, zresztą obserwowałeś z daleka.
— Gdyby to nie był inżynier Oleski, nareszcie zachowanie chłopców byłoby wyjaśnione —
zauważyłem. —
Widzą , że jakiś osobnik majstruje
przy zamku albo wycią ga pęk różnych kluczyków i próbuje. To im się wydaje podejrzane. Więc
kiedy on wsiada
do wozu i odjeżdża, chcą go zatrzymać,
gonią go, krzyczą i...
— Właśnie to „i”. Musimy zbadać, co mogło się zdarzyć potem. Dlaczego przepadli jak kamień
w wodę.
Zaraz... po jakim czasie samochód wrócił
na parking na placu?
— Nie zauważyłem — powiedział Złośliwy Miecio. — Akurat wtedy wybuchła ta awantura z
kozą i
przeoczyłem ten moment, gdy wracał. Kiedy spojrzałem,
już tam stał znowu...
— Pusty?
— Zupełnie pusty.
— Czy ktoś z was widział, jak ten samochód wracał i kto z niego wysiadał? — zapytał Obara.
Okazało się, że nikt nie widział. Wszyscy byli zajęci tymi awanturami na uroczystości.
— Zdaje się, że utkwiliśmy w martwym punkcie — skrzywił się Złośliwy Miecio.
— Jest jeszcze jedna szansa — powiedziałem. — Przesłuchajmy woźną .
— Woźną ?
— Skoro Fedain powiedział, że wręczała prawdziwemu inżynierowi Oleskiemu teczkę, a on jej
wręczał klucze,
to znaczy, że się dobrze znają .
Może ona coś będzie wiedzieć.
— Przede wszystkim powinna wiedzieć, czy inżynier Oleski naprawdę nie opuszczał szkoły
przed końcem
uroczystości, to znaczy przed niespodziewanym
końcem uroczystości, czyli przed pojawieniem się kozy na sali — rzekł Obara. — To musi być
stanowczo
stwierdzone. Wtedy nie będzie wą tpliwości,
że kto inny skorzystał z jego samochodu.
— Przejechał się kilka minut i odstawił samochód na miejsce — Złośliwy Miecio uśmiechną ł
się ironicznie.
— Właśnie. Takie zachowanie złodzieja daje dużo do myślenia.
— Mianowicie?
— Że w gruncie rzeczy nie chodziło mu o samochód — rzekł zamyślony Obara.
— Jeśli nie o samochód, to o co?
— Za wcześnie o tym mówić — rzekł Obara. — Najpierw przesłuchajmy woźną !
— Tylko umówmy się z góry, kto prowadzi śledztwo, żeby wszyscy nie wrzeszczeli naraz —
powiedziałem. —
Proponuję, żeby poprowadził Obara.
Zgadzasz się, Andrzej?
— Jeśli mi pomożecie — odparł Obara.
— No, to jazda. Zasuwamy do woźnej!
Woźna Rachwalska z Siekanki była osobą trudną , wyraźnie uprzedzoną do młodzieży. Z
począ tku nie chciała
nam nawet otworzyć drzwi szkoły. Dopiero,
gdy Obara wyjaśnił, że nie jesteśmy z tutejszej szkoły, że nie mamy nic wspólnego z
Siekanką i w gruncie
rzeczy brzydzimy się głęboko Siekanką ,
uchyliła ostrożnie drzwi. Obara dał nam znak i wszyscy uśmiechnęliśmy się sympatycznie.
— To właściwie ską d jesteście? — zapytała nieco uspokojona woźna mierzą c nas badawczym
spojrzeniem.
— Jesteśmy uczniami pani Okulczyckiej.
— Ach, tak? — woźna uchyliła drzwi szerzej. Widać nazwisko znakomitej gogini napełniło ją
pewnym
zaufaniem. — Czego chcecie?
— Pani Okulczycka martwi się o tych chłopców, którzy...
— Którzy uciekli z uroczystości? — zasapała woźna.
— Na szczęście nie uciekli i honor pani Okulczyckiej został uratowany.
— Przecież sama widziałam, jak uciekali — zaskrzeczała woźna.
— Tak wyglą dało, proszę pani, a naprawdę to oni gonili złodzieja, co sobie pożyczył samochód
pana Oleskiego.
— Co wy opowiadacie?!
— Bardzo dziwna historia, proszę pani, a najgorsze, że do tej pory oni się nie odnaleźli. Boimy
się, że ten
złodziej mógł im zrobić coś złego.
— Wejdźcie — woźna wpuściła nas do szkoły i usadowiła na kanapie w kancelarii.
Opowiedzieliśmy jej wszystkie okoliczności i szczegóły wypadku. Baliśmy się z począ tku, że
nam nie uwierzy,
ale okazało się na szczęście,
że była z tych wierzą cych, co przejmują się serio wszystkimi sensacyjnymi wydarzeniami.
— Teraz cała nadzieja w pani — zakończył Obara. — Liczymy na to, że pani nam pomoże.
— Ale jak, moje dziecko? — zakłopotała się podniecona opowiadaniem woźna.
— Przede wszystkim, czy pani jest pewna, że inżynier Oleski nie opuszczał swojego miejsca
przy stole
prezydialnym, zanim nie nastą piły te przykre
wypadki?
— Jestem zupełnie pewna — stwierdziła woźna. — Cały czas stałam przy drzwiach, na
posterunku.
— Może jednak pani spoczęła na chwilę na krzesełku i wtedy...
— Chcesz mi wmówić, że zdrzemnęłam się? — zmarszczyła brwi woźna.
— Pani była z pewnością bardzo przepracowana porzą dkami przed otwarciem szkoły, tym
sprzą taniem po
przebudowie.
— Pewnie, że byłam, ale zasną ć na uroczystości?! Za kogo ty mnie uważasz?
— Przepraszam, nie chciałem pani urazić.
— Nie, nie, to wykluczone. Zresztą , po co inżynier miałby wybiegać z uroczystości, jechać
gdzieś samochodem
i wracać po kilku minutach.
— Może zapomniał zakręcić jakiś kurek w domu albo wyłą czyć żelazko — podsuną łem.
— Inżynier Oleski? Wykluczone. To pedant.
— Pedant?
— Niczego nigdy nie zapomina, wszystko u niego jak w zegarku.
— Ale może musiał coś załatwić u siebie w pracy. Może z kimś się umówił?
— Nie, nie, wykluczone. Powiedział mi, jak przyszedł: „Pani Zosiu, akurat dostałem delegację
służbową do
Warszawy i prosto stą d, znaczy
ze szkoły, pruję wozem do stolicy.” Tak powiedział — „pruję wozem prosto do stolicy” —
pamiętam dokładnie.
I prosił, żebym mu przygotowała
jaką ś małą paczkę z kanapkami na drogę i kilka jabłek.
— Pani dobrze zna inżyniera Oleskiego?
— Pewnie, że dobrze. Przez dwadzieścia lat pracowaliśmy razem w „Budosporcie”, kiedy
jeszcze nazywał się
„Hydro-konstal” i robił zupełnie
co innego. Byłam tam sprzą taczką , a potem woźną , a teraz jestem na emeryturze i wzięłam tę
pracę w szkole na
pół etatu. Właśnie inżynier Oleski
mi załatwił.
— Więc pani dała mu paczkę na drogę, jak wyjeżdżał, a on pani wręczył, zdaje się, klucze...
— Ską d wiesz? Faktycznie inżynier zostawił mi klucze od garażu i domu, żebym mogła
napalić w piecu i
posprzą tać, bo tam właśnie parkieciarze
skończyli układanie posadzek i było dużo do sprzą tania. Bo pani wyjechała na dwa miesią ce
do sanatorium, a
synowie państwa są na studiach
w Warszawie, tak, że nikogo tam nie ma i dom stoi pusty. Więc pan inżynier często zostawia
mi klucze, to
znaczy jeden komplet kluczy, żebym
doglą dała domu i sprzą tała.
— To ile było tych kompletów? — wtrą ciłem podniecony, czują c, że wpadliśmy na jakiś ważny
ślad.
— Trzy — odparła Rachwalska. — Jeden miała pani, a dwa pan.
— Gdzie on trzymał te klucze?
— Chyba w samochodzie... W każdym razie widziałam...
— Co pani widziała?
— No, że wtedy wyją ł dla mnie te klucze z takiej skrzynki przy kierownicy w samochodzie.
— Czy przypadkiem nie zginą ł mu jeden komplet?
— Nie... nic nie mówił — woźna zawahała się jakby.
— Niech pani sobie dobrze przypomni, czy na pewno nic nie mówił, to bardzo ważne —
naciskał Obara.
— Zaraz... — woźna zastanowiła się. — No, tak, coś tam było z tymi kluczami. Otworzył tę
skrzynkę i jakby
zastygł na moment, a potem powiedział:
„To dziwne, jedną parę musiałem zostawić w płaszczu”. Później sięgną ł do skrzynki i podał mi
już bez słowa
klucze.
— To znaczy, że w skrzynce był tylko jeden komplet — zauważyłem.
— Tak, teraz sprawa rysuje się zupełnie jasno — rzekł Obara. — Złodzieje musieli wiedzieć, że
inżynier trzyma
klucze w samochodzie. Postanowili
więc ukraść te klucze. A potem wpadło im do głowy, że jeszcze lepiej będzie, jak pożyczą
sobie także samochód
inżyniera, podjadą nim do willi,
załadują do niego zrabowane rzeczy i odjadą do meliny, a potem odstawią samochód na swoje
miejsce.
Samochód inżyniera nie zwróci niczyjej
uwagi i będą bardziej bezpieczni. No, ale mieli pecha, bo akurat trójka naszych budrysów była
na parkingu.
— Co ty wygadujesz?! — osłupiała woźna. — U pana inżyniera mieliby być złodzieje i
rabować?!
— To wynika, niestety, z dedukcji, proszę pani — wyjaśniłem. — Lepiej niech pani powie, co
tam było cennego
do zrabowania.
— Nie wiem... Ta willa jeszcze nie jest wykończona i nie urzą dzona w środku. Część rzeczy
już przywieźli, ale
stoją nie rozpakowane w skrzyniach,
w paczkach...
— W garażu?
— Tak. W piwnicach część, a część w garażu.
— Chyba jasne — przerwał niecierpliwie Obara. — Złodziejom chodziło o te skrzynie albo
paczki. Ale w tej
chwili to nieważne, ważne jest, żeby
uwolnić chłopaków...
— Uwolnić? — woźna podniosła brwi do góry.
— Nie mamy ani chwili do stracenia. Pani musi pójść zaraz z nami i otworzyć garaż.
— Co takiego?! Dlaczego niby mam otwierać wam garaż?
— Bo jeśli nie zwariowałem, to w tym garażu albo obok w piwnicy czy też kotłowni jest
zamknięta nasza
szlachetna delegacja na otwarcie szkoły
na Siekance.
— Delegacja?!
— No, ci chłopcy, co zaginęli. Musimy ich ratować! Niech pani idzie! Albo da nam te klucze.
Woźna Rachwalska spojrzała na Obarę podejrzliwie.
— Że ty zwariowałeś, to możliwe, oczy masz rozbiegane i pleciesz rzeczy jak nie
przymierzają c z „Kobry”, ale
ja jestem na szczęście przy zdrowych
zmysłach. Nie rób ze mnie wariatki.
— Zaręczam pani, że jestem normalny...
— Nie wierzę w żadne twoje słowo, ani w złodziei, ani we włamanie. Czy normalny człowiek
staje ni stą d, ni
zową d na środku placu w biały dzień i
trą bi?
— Ja trą biłem?
— Nie wypieraj się, widziałam cię przez okno. Chcieliście mnie skołować i prawie wam się
udało. Zabierajcie
się. Koniec rozmowy!
— Proszę pani, to naprawdę poważna sprawa, nie zgrywam się, słowo! Tam są uwięzieni
chłopcy, nawet nie
wiemy, czy jeszcze żyją ...
— Idźcie z tym na milicję. Jeśli naprawdę tak jest, jak mówicie, to milicyjna sprawa... Ja nie
wpuszczę obcych
do domu. Nie po to pan inżynier
powierzył mi w zaufaniu klucze, żebym wpuszczała byle kogo...
— Byle kogo?! — Obara skrzywił się urażony.
— Dosyć! Zmiatajcie stą d! — woźna brutalnie wypchnęła nas za drzwi.
— Myślisz, że chłopcy pobiegli za skradzionym samochodem inżyniera aż do garażu i tam...
— zaczą łem i
urwałem. Co tu się dziwić woźnej,
mnie samemu pomysł Obary wydał się niedorzeczny.
— I co? — wykrztusił Wyrzek.
— I tam ten opryszek rozprawił się z nimi — dokończył podniecony Obara. — Błagam was,
pędźmy tam, nawet
jeśli nie wierzycie! Z kluczami czy
bez, musimy tam pobiec natychmiast!
Wybiegliśmy ze szkoły i pognaliśmy na ulicę Pastewną .
ROZDZIAŁ XIX
AKCJA W SAMOTNYM DOMU
Nie pobiegliśmy daleko. Ulica Pastewna urywała się nagle na ciemnej ścianie drzew, za
którymi w paru
miejscach prześwitywało szafirowe, zimne,
jesienne niebo.
— Ależ tam nie ma już żadnego domu — zawołałem zatrzymują c się.
— Jest jeszcze jeden — powiedział przypatrują c się uważnie Obara.
— Gdzie?
— Zupełnie w dole. Widać tylko biały komin, między pniami drzew, sterczy jakby, spod ziemi.
Teraz i ja zauważyłem.
— Pędzimy? — zapytałem, ale Obara nie ruszył się z miejsca i uporczywie wpatrywał się w
ziemię.
— Co robisz? — zapytałem.
— Szukam znaków.
— Jakich znaków?
— Umówiłem się z Suplicjuszem, kiedy w zeszłym roku byliśmy w jednym zastępie, że w razie
niebezpieczeństwa będziemy zostawiać znak na
drodze.
— Co to ma być?
— Pestki dyni.
— To dlatego nosił je stale w kieszeni, choć nigdy nie widziałem, żeby jadł!
— Dlatego. Ja też noszę — dodał Obara i wycią gną ł z kieszeni całą garść pestek. — Są
praktyczne. Małe, lekkie
i dobrze widoczne na ciemnej zwykle
ziemi.
— Są ! — krzykną ł Wyrzek. — W dwu miejscach! Widać, że niedawno rzucone, bo zupełnie
czyste, białe, nie
przydeptane.
— I tu są — powiedziałem schylają c się.
— I tam też — wskazał Obara. — Nadzwyczaj duże zagęszczenie znaków. To by
świadczyło...
— Że Suplicjusz miał olbrzymiego pietra — dokończył Złośliwy Miecio.
— Zamknij dziób — zgasił go Obara. — To nie pora na żarty. I radzę ci zapamiętać, jak jesteś
przy mnie, panuj
nad sobą , bo ja twoje dowcipy znoszę
tylko do pewnej granicy, a potem od razu strzelam w ucho.
Miecio odruchowo podrapał się w małżowinę.
— To w końcu, o czym świadczy takie zagęszczenie? — zapytał udają c naiwność.
— Takie zagęszczenie wskazywałoby na trzeci stopień zagrożenia — wycedził Obara.
— Do licha — przestraszyłem się nie na żarty. — Jeśli oni tu byli, jeśli dotą d nie wrócili, to
znaczy, że... —
utkną łem nagle, bo uświadomiłem
sobie pewną możliwość, której nie brałem w ogóle pod uwagę.
— No, dokończ — naciskał Miecio.
— To znaczy, że albo zostali uwięzieni w tym domku, albo... — znów urwałem.
— Albo co?
— Wolałbym na razie nie mówić o tej drugiej możliwości. Jest zbyt straszna.
— Myślisz, że mogli dostać po prostu w czapę? — zapytał brutalnie Miecio.
Milczałem.
— Pędzę do tego domku! — powiedział Miecio i przyśpieszył kroku. — Zaraz się wszystko
wyjaśni.
Wyrzek i ja też chcieliśmy pobiec razem z nim, ale Obara zatrzymał nas stanowczo.
— Stójcie, wystarczy, jak Mietek pójdzie...
— Ale my...
— Wy ukryjecie się tutaj — zakomenderował Obara. — Najlepiej za tymi krzakami — wskazał
na gęste krzaki
jałowca przy ścieżce.
— Co ty?! Kryć się? Po co?
— Po co?! — Obara wzruszył z politowaniem ramionami. — Chyba zapomnieliście, gdzie
jesteśmy. Jesteśmy o
kilkaset metrów od najbliższego
zamieszkanego domu, w lesie, gdzie niedawno zaginęło trzech wcale niegłupich chłopaków.
Czy nie przyszło
wam do głowy, że to samo niebezpieczeństwo,
które im zagroziło, może zagrozić i wam?
— Ależ przecież tu nikogo nie ma — Wyrzek rozejrzał się dookoła nieco zbity z tropu.
— W tej chwili nie ma — rzekł Obara — ale w następnej chwili ktoś może nadejść.
— Kto?
— No, nie wiem. Może ten złodziej samochodu.
— Ten... ten typ X?
— Właśnie.
— On... on przecież już załatwił, co chciał, i odstawił na miejsce samochód, więc po co miałby
wracać.
— Może zapomniał rękawiczek.
— E, nabijasz się z nas — rozzłościł się Wyrzek.
— Niezupełnie. Trzeba przewidywać różne sytuacje.
— Przestępcy wracają na miejsce przestępstwa — zauważyłem.
— Typ X może mieć dziesią tki powodów, żeby wrócić — rzekł spokojnie Obara. — Ską d
wiecie, że naprawdę
załatwił już wszystko, co miał załatwić?
A zresztą nie chodzi tylko o pana X. Może nadejść ktoś zupełnie inny i wcale nie ma potrzeby,
żeby nas tu
zauważył. Tak, zupełnie nie ma potrzeby.
Nikt nie powinien nas widzieć. Po co budzić czyjeś podejrzenia, mogliby nam zarzucać jakieś
przestępstwo, sam
złodziej mógłby nas oskarżyć,
że to my zakradliśmy się do tego domu. No i spróbujcie się wytłumaczyć, że to wcale nie tak.
Dlatego właźcie za
te jałowce i siedźcie cicho,
ale z uszami czujnymi jak zają ce, póki Mietek nie wróci.
Po tej przemowie już nie protestowaliśmy i posłusznie ukryliśmy się za krzakami. Z pewnością
nie dałoby się
tam długo wysiedzieć, tym bardziej,
że mrówki zaczęły nam chodzić po ciele, ale los okazał się dla nas wyją tkowo łaskawy. Nie
upłynęły nawet trzy
minuty, gdy posłyszeliśmy trzask
łamanych suchych gałą zek na ścieżce i lekkie skrzypienie piasku pod czyimiś butami. Nie
ulegało wą tpliwości:
ktoś nadchodził. Czekaliśmy
z zapartym tchem. Kto się ukaże? Wiejska kobieta spieszą ca na przystanek autobusowy na
skróty przez ten
lasek? Starszy pan z laską szukają cy
grzybów? Emeryt na spacerze z psem? O, nie. Rzeczywistość tym razem przeszła nasze
najśmielsze
oczekiwania. Zza drzew wyłonił się nie
kto inny, ale sam typ X. Nie mieliśmy żadnej wą tpliwości. Ta sama barczysta sylwetka,
maciejówka na głowie.
Jedyne, co nas zaskoczyło, to
fakt, że nie był sam. Razem z nim szedł drugi X. Nazwaliśmy go od razu w myśli typem X2. Był
również dość
wysoki, ale niezmiernie chudy, by nie
rzec — cherlawy. Na długim nosie podobnym do dzioba ptaka nosił grube okulary, a spiczasta,
wystają ca broda
podkreślała jeszcze karykaturalny
wyglą d jego twarzy. Był bardzo czujny i rozglą dał się dokoła niespokojnie.
— Tu ktoś chodził — powiedział nagle.
— Zdawało ci się... — odburkną ł X1.
— Słyszałem trzask gałą zek tam koło domu! Z tyłu...
— Bzdura.
— Coś mi mignęło.
— To ptak.
— Zostań, pójdę sprawdzić tego „ptaka”. Okrą żę dla pewności dom.
— Nie mamy czasu! — warkną ł X1, ale X2 już pobiegł „okrą żać dom”.
Zdrętwieliśmy. Jeśli Miecio nie zdoła się ukryć, zostanie zdemaskowany, a wtedy...
Popatrzyliśmy nawzajem na
siebie i pomyśleliśmy
o tym samym. Wtedy nie pozostanie nam już nic innego, jak stoczyć z tymi Iksami walkę.
Ale sprawa przybrała nieoczekiwany obrót już w najbliższych sekundach. Nie czekają c bowiem
na powrót
kolegi, X1 spiesznym krokiem doszedł
do ogrodzenia willi, wycią gną ł z kieszeni pęk kluczy, otworzył bramę, szybko puścił się w
kierunku drzwi
garażu, otworzył je kolejnym kluczem,
a my... my patrzyliśmy jak zahipnotyzowani na ten klucz i myśleliśmy, jakby to było
wspaniale, gdyby zostawił
klucz w zamku.
Widocznie bardzo się śpieszył i był pewny, że nic mu nie grozi, bo jednak zdarzyła się
nadzwyczajna historia!
X1 znikną ł w garażu, a klucze
zostały na zewną trz. Kołysały się przez chwilę pod klamką , a my wpatrywaliśmy się w nie
żarłocznie. Pierwszy
wyskoczył zza krzaków Obara.
Nie zważają c na to, że ma co najmniej trzydzieści metrów do przebiegnięcia, że suchy chrust
trzaska mu głośno
pod stopami i może zaalarmować
Iksów, podją ł to niebezpieczne ryzyko. Ale czy można się było zawahać? Bardziej korzystnej
sytuacji już na
pewno nie będzie. Ruszyliśmy
za nim. W cztery sekundy byliśmy już wszyscy przy garażu.
Są dziłem, że Obara wpadnie do środka i da sygnał do generalnego ataku, ale on miał zgoła
inny pomysł. Wcale
nie kwapił się do bezpośredniego
ataku, przeciwnie, ku naszemu osłupieniu błyskawicznie zatrzasną ł uchylone drzwi i przekręcił
klucz w zamku,
a następnie schował pęk kluczy
do kieszeni i sykną ł w naszym kierunku:
— Chowamy się szybko! Tam! — wskazał na krzaki forsycji rosną ce po obu stronach
szerokiego zjazdu do
garażu.
Wypełniliśmy skwapliwie polecenie i z biją cymi mocno sercami czekaliśmy na dalszy rozwój
wypadków.
Uwięziony w garażu opryszek zrazu nie zdawał sobie sprawy ze swej sytuacji. Są dził zapewne,
że to wiatr
przymkną ł drzwi, i nie zareagował zupełnie.
Słyszeliśmy jego człapanie i brzęk potrą canych baniek po oleju czy też kanistrów. Odnosiliśmy
wrażenie, że
czegoś niecierpliwie szuka.
Ale czego mógł szukać, nie mieliśmy zielonego pojęcia.
Raptem usłyszeliśmy szybkie kroki na żwirowanej alejce prowadzą cej od tarasu po drugiej
stronie domu.
Nadbiegał podniecony X2.
— Jesteśmy śledzeni — zasapał. — Widziałem jednego w krzakach. Na pewno jest tu ich
więcej — zastukał
gwałtownie do drzwi garażu.
— Czego?! — rozległ się niecierpliwy głos zza drzwi.
— Słyszałeś, co mówiłem? Radzę spływać, natychmiast.
— Bzdury!
— Otwieraj! — okularnik szarpał nerwowo klamkę.
— Nie jest zamknięte.
— Jak to nie!
— Mówię, że nie zamykałem.
— No to spróbuj!
X1 od wewną trz szarpną ł klamkę, uderzył pięścią w drzwi.
— Co to za głupie kawały?! — zaklą ł.
— Kawały?
— Nie udawaj głupka. Zamkną łeś mnie.
— Sam się zamkną łeś.
— Ja? Otwieraj, mówię, bo dostaniesz w zęby!
— Jak mam otworzyć? Ja cię nie zamykałem.
— No, więc wiatr. Musiało się zatrzasną ć. Przekręć klucz.
— Jaki klucz?
— W zamku.
— Nie ma tu żadnych kluczy.
— Przecież zostawiłem.
— Nic nie zostawiłeś!
— Jak to nic! Musiały upaść, zobacz... Pewnie leżą na ziemi.
— Nie ma nigdzie.
— Ty łotrze, co ty knujesz?! — rykną ł rozwścieczony X1 z głębi garażu.
— Ja? Ja nic... ale... ale lepiej sobie pójdę... — oświadczył bełkotliwie X2.
— Co takiego? Chcesz mnie zostawić?!
— Bo... boję się. To na pewno oni cię zamknęli.
— Jacy oni?!
— Przecież mówiłem ci. Siedzą w krzakach. Chyba nam coś nie wyszło. Ja sobie naprawdę
pójdę.
— Stać! — rozległ się głos Obary.
— Słyszałeś, Tadziu? — jękną ł opryszek.
Z garażu dobiegło w odpowiedzi ciężkie przekleństwo i stuk przewracanych blaszanek.
— Panowie, to jakieś nieporozumienie — wybełkotał X2. — Pozwólcie, ja sobie grzecznie
pójdę.
— Nie ruszać się — rykną ł Obara głosem jak najbardziej grubym, by nie zdradzić swego
szczenięcego wieku, co
mu się zazwyczaj udawało, gdy pochylił
głowę i podbródek z całej siły przycisną ł do piersi. Wydawał wtedy wspaniały bas jak Mefisto w
operze „Faust”.
I to robiło na wszystkich wrażenie,
zwłaszcza, gdy nie widzieli jego chłopięcej twarzy. Na X2 też zrobiło, bo zatrzymał się
posłusznie.
— Ręce do góry! Patrzeć na garaż! Nie oglą dać się! — grzmiał Obara.
Opryszek wykonał skrupulatnie polecenia.
— Stać grzecznie, bez kawałów, jesteście otoczeni — powiedział Obara, po czym zwrócił się
do mnie: —
Obszukaj go, sprawdź, czy nie ma broni,
tylko dobrze!
Na nieco chwiejnych nogach ruszyłem do opryszka. Co będzie, jak się odwróci i zobaczy moją
„gołową siastą ”
twarz aniołka? Ale on sterroryzowany
przez Obarę stał nieruchomo jak struna. Zaczą łem go obszukiwać. W kieszeni namacałem
metalowy, obły
przedmiot.
— Ma nóż! — zameldowałem głośno podniecony i zaraz tego pożałowałem. Przeklęty brak
opanowania! Mój
głos zdradził mnie od razu. Był zbyt
koguci, wręcz piskliwy. Opryszek odwrócił się gwałtownie i widzą c, że ma do czynienia z kimś,
no, mówią c
delikatnie, niezupełnie dorosłym,
rzucił się na mnie i chciał odebrać mi nóż. Ale to mu się na szczęście nie udało. Może nie
jestem zbyt dorosły,
ale wystarczają co sprawny i dość
szybki. Wykręciłem mu się zręcznie jak piskorz, odskoczyłem z nożem w ręce na trzy kroki i
staną łem w pozycji
obronnej. Przez parę sekund
patrzyliśmy na siebie, on nie spuszczał wzroku ze mnie, ja z niego. Wreszcie uznał, że lepiej
nie ryzykować, tym
bardziej, że krzaki forsycji
poruszyły się podejrzanie i stwierdził, że nie tylko ze mną będzie miał do czynienia. Więc
nagle błyskawicznie
dał susa w bok, przesadził
żywopłot i przez otwartą furtkę czmychną ł w las.
W tej samej niemal chwili od strony tarasu rozległ się przeraźliwy łomot i trzask, jakby drzwi
wyleciały w
powietrze, i ujrzeliśmy drugą sylwetkę
uciekają cego człowieka.
— To X1! — krzykną ł Wyrzek i pognał za nim.
Po chwili ukazał się blady z wrażenia Mietek.
— Wywalił drzwi — zasapał podniecony. — Wywalił drzwi od piwnicy przy tarasie... i uciekł.
Pędzimy za
nim?!
Nim Obara zdą żył coś odpowiedzieć, wrócił z pościgu zziajany Wyrzek.
— Nie ma sensu ich ścigać — dyszał. — Od razu dali nura w las i przepadli. A tam już
ciemno.
Rzeczywiście. Ani się spostrzegliśmy, a już nadszedł wieczór. Na zachodzie ciemnoczerwone
chmury
błyszczały jeszcze wyraźnie, ale pozostałą
część nieba, opanował mrok.
— Fatalnie — powiedziałem. — Więc czmychnęli sobie, choć mieliśmy ich w ręku. Co za
pech!
— Niezupełnie — rzekł Obara. — Właściwie to fajnie, że uciekli.
— Co takiego?!
— Pomyśl, że mogli nas zaatakować, w końcu byli silniejsi. Gdyby nie udało mi się ich
zablefować, gdybym nie
napędził im strachu... kto wie,
czy dalibyśmy im radę.
— Nas było czterech — zauważyłem.
— Poza tym mieliśmy nóż — dodał Miecio.
— Nie dałbym złamanego grosza za naszą skórę — skrzywił się Obara. — Amok was
opanował. Spójrzcie na
sytuację realnie. X1 na pewno też był
uzbrojony. A poza tym mógł użyć o... tego narzędzia — podbiegł do porzuconej przez
opryszka siekiery, a
właściwie wielkiego topora. Zapewne
to narzędzie posłużyło mu do rozbicia zamka i wywalenia drzwi. I na pewno, gdyby już doszło
do walki, nie
przebierałby w środkach i nie oszczędziłby
nikogo.
Spojrzeliśmy na potężny topór i musieliśmy przyznać rację Obarze. Nie mieliśmy zbyt wiele
szans. Tak, to
naprawdę duże szczęście, że X1 nie
podją ł z nami walki i dał się nabrać na blef Obary. Gdyby wiedział, z kim naprawdę ma do
czynienia... Zimny
dreszcz przeszedł nam po skórze.
— No, dosyć już tych głupich rozważań — zamruczał Obara. — Wy chyba zapomnieliście, po
co tu
przybyliśmy.
Wzdrygnęliśmy się. Faktycznie! Omal nie zapomnieliśmy.
— Przeszukać piwnice! — zakomenderował Obara odmykają c drzwi garażu. — Mam
przeczucie, że oni jednak
tu są . — Namacał wyłą cznik światła
i nacisną ł guzik. Potok trupiego światła zalał garaż — to zabłysły jarzeniówki pod sufitem.
Rozejrzeliśmy się
dookoła. Było pusto.
— Są na pewno w którejś z tych piwnic za garażem — rzekł Obara. — Musimy je zbadać po
kolei!
Ale to okazało się zbyteczne. W tej samej chwili usłyszeliśmy bowiem gwałtowny łomot i
bębnienie. Jęk
metaliczny rozszedł się po wszystkich
piwnicach.
— To za tymi drzwiami! — krzykną ł Miecio. — Tam są !
— Gdzie?
— Za tymi żelaznymi drzwiami! W koksie na boks... to znaczy chciałem powiedzieć w boksie
na koks.
— W boksie?
— No, w takiej komórce bez okien, to się tak nazywa, prędko te klucze!
Podbiegł Obara z kluczami i zaczą ł próbować. Bębnienie i stukanie nie ustawało.
— Już, już! Spokojnie! Zaraz was wypuścimy, tylko przestańcie bębnić, bo ogłuchnę zupełnie!
— krzykną ł
Obara.
Bębnienie ustało.
— To ty, Obara?
— Tak, to ja. Jest jeszcze Żaba, Miecio i Wyrzek.
Spodziewaliśmy się wybuchu radości wśród uwięzionych, ale odpowiedziało nam dziwne
milczenie. Nawet, gdy
Obara już otworzył drzwi, oni
wcią ż milczeli. Stali pod ścianą usmarowani na czarno jak górnicy, Kocio Kocemba, Ciesielski
i Suplicjusz,
patrzyli na nas dość ponuro bez
słowa podzięki.
— Zdaje się, że nie jesteście zbyt zachwyceni — wycedził Obara.
— Niby czym mamy być zachwyceni — zachrypiał Ciesielski i spojrzał na nas niemal ze
złością .
— Że was uratowaliśmy! — rzekł podniecony Wyrzek.
— Wy? Nas?
— Byliście uwięzieni.
— My?
— No, przecież was zamknęli.
— To co z tego? — rzekł zaczepnie Kocio. — Gra się jeszcze nie skończyła.
— Już się skończyła. Uciekli! — rzekł Miecio.
— Przepędziliśmy ich — pochwalił się Wyrzek.
— Wielka szkoda! — warkną ł Kocio. — Ale natrę ci jeszcze uszu!
— Co?! — zaperzył się Wyrzek. — Zamiast być wdzięcznym...
— Uspokój się — Obara odsuną ł go na bok. — Czy nie rozumiesz, dlaczego oni są źli na nas?
Bo chcieli sami
załatwić tych facetów, a myśmy im odebrali
całą chwałę.
— Jaką chwałę? — rzekł Złośliwy Miecio. — Oni nie mogli załatwić tych facetów, bo sami byli
załatwieni, to
jest fakt, byli przecież zamknięci
w boksie.
— Nie szkodzi — powiedział Kocio. — Owszem, byliśmy zamknięci, ale mieliśmy ich w ręku.
— Wy?! Nie słyszałem podobnie bezczelnej fabuły!
— Tak, mieliśmy ich w ręku, w pewnym sensie — oświadczył spokojnie Kocio. — Zaraz
zrozumiesz, dlaczego.
W każdym razie rozgrywka nie była
bynajmniej skończona. Wiedzieliśmy, że przynajmniej jeden z nich musi tu wrócić na pewno!
No, i proszę
bardzo, wrócili obaj nawet! Nie jesteście
ciekawi, dlaczego?
— Umieramy z ciekawości — wyznał Obara. — Tego jednego detalu nie rozumiemy w całej
sprawie.
— Dowiecie się we właściwym czasie — uśmiechną ł się Kocio. — Jedno wam mogę
powiedzieć. Gdyby teraz
doszło do spotkania, nie poszłoby im z
nami tak łatwo jak wtedy.
— Wtedy daliśmy się zaskoczyć — powiedział Ciesielski.
— Tak, wcią gnęli nas w zasadzkę.
— Nie wiedzieliśmy, że jest ich dwu.
— A ja wam mówię, że wszystko przez tę bańkę po oleju. To był pech — rzekł Kocio. —
Gdyby Suplicjusz nie
potrą cił tej bańki i nie narobił hałasu...
Ledwo wsunęliśmy się do garażu za tym typem, on musiał narobić tyle hałasu.
— Mówiłem, żeby wiać od razu — rzekł Ciesielski. — Kiedy oni usłyszeli ten brzęk, było jasne,
że nas
zdemaskują .
— A ja ci mówię — Suplicjusz pokręcił głową — że ten facet, za którym szliśmy, wiedział od
począ tku, że go
śledzimy. Jak zaczęliśmy biec z
krzykiem za samochodem, który porwał, od razu się zorientował i nie spuszczał z nas oka. W
lusterku
wstecznym nas widział. A potem naumyślnie
wcią gną ł nas do garażu, zaczaił się w ciemności i czekał, aż wejdziemy.
— Nie opowiadaj, dopiero jak bańka brzęknęła, wyszedł z piwnicy — zdenerwował się Kocio.
— A ja ci mówię, że był schowany za starym płaszczem, co wisiał na wieszaku w garażu. Stał
cały czas i czekał.
Widziałem jego zęby w ciemności?
— Co ty opowiadasz?!
— Słowo. Szczerzył białe zęby w ciemności.
— To pewnie jakieś narzędzia błyszczały na półkach, a ty w mroku myślałeś, że to zęby.
— A kto zatrzasną ł bramę do garażu? — bronił się Suplicjusz. — Jakby nie mieli z góry
zaplanowane, że nas
złapią , to po co zamykaliby za nami
bramę? My się rzucamy do bramy, żeby uciec z garażu, a tu zamknięte. I wtedy zaczęliśmy
krzyczeć...
— Ale nikt nie usłyszał.
— Za to my usłyszeliśmy szum motoru.
— Uruchomili gdzieś w piwnicy motor spalinowy.
— Chyba motocykl.
— I wężem zaczęli wpuszczać spaliny do garażu.
— Chcieli nas poddusić spalinami, żeby nas potem wybrać jak raki.
— Ale nie daliśmy się, chociaż byliśmy podtruci.
— Jak on wszedł i chciał mnie wynieść, to ja mu pokazałem, co potrafię — rzekł nadymają c
się Ciesielski.
— Niewiele potrafiłeś. Wymachiwałeś tylko nogami i rękami, bezskutecznie jak mucha w smole
— zauważył
Kocio.
— Bezskutecznie? Przepraszam cię, ale odniosłem pewien sukces — uśmiechną ł się
Ciesielski.
— Ty? Sukces?
— Tak, zagarną łem pewną zdobycz.
— Zdobycz?! Żartujesz!
— W postaci trzech włosów opryszka — oznajmił Ciesielski i rzeczywiście wycią gną ł z
kieszeni bluzy jakieś
dość długie, rudawe włosy. — Chwyciłem
go za czuprynę i jak widzicie, dość skutecznie — dodał. — To będzie ważny ślad w śledztwie.
Na podstawie już
jednego włosa można rozpoznać
człowieka, a ja mam ich trzy! Tak, moi kochani, to nie ja broniłem się bezskutecznie, to raczej
wy...
— Tak są dzisz? — uśmiechną ł się słabo Suplicjusz. — No, to popatrz! — wycią gną ł z kieszeni
guzik ze
strzępkiem czerwonego materiału.
— Co to jest? — Ciesielski wycią gną ł szyję.
— Guzik z kawałkiem koszuli opryszka. Wyrwałem mu go w walce — odparł Suplicjusz.
— Bujasz! On nie miał czerwonej koszuli.
— Ale krew miał chyba czerwoną ! — odparł spokojnie Suplicjusz.
— Krew?!
— A co ty myślisz! Upuściłem mu trochę krwi podczas walki. Czy ty wiesz, jaki to cenny
dowód?! Na
podstawie krwi można jeszcze lepiej rozpoznać
człowieka niż na podstawie włosa!
— W tej sytuacji — odezwał się nagle milczą cy dotą d Kocio — nie pozostaje mi nic innego,
jak dołożyć to, co
mnie udało się zdobyć podczas
walki — to mówią c sięgną ł gdzieś w zanadrze i ku naszemu osłupieniu wycią gną ł wielki,
czarny, dość
wypchany portfel.
— Co to jest? — wybełkotał Suplicjusz.
— Przecież widzisz. Portfel.
— Wycią gną łeś go opryszkowi?! Nie wierzę!
— Podczas szamotaniny. Udało mi się wsuną ć rękę do jego kieszeni — oświadczył Kocio.
— Nie zauważył? — wykrzykną ł Suplicjusz. — To niemożliwe! Robisz z nas balona. To ci nie
mogło się udać.
— Owszem, mogło, całkiem nawet łatwo. Mam praktykę.
— Co ty mówisz?!
— Wycią gałem portfele w znacznie mniej sprzyjają cych okolicznościach. Nie wiedziałeś o
tym?
— Wiedziałem, że byłeś w poprawczaku, ale że za to?...
— Myślałem, że wszyscy wiecie.
— Nie... nie wiedziałem...
— W każdym razie Okulla wiedziała — mrukną ł Kocio. — Dlatego ani słowa o tym, co tu
zrobiłem. Nikomu.
Ona kiedyś poręczyła za mnie.
— Okulla?
— Tak. Wzięła mnie pod opiekę i na tej podstawie wypuścili mnie z pudła przed terminem. Ale
musiałem jej
przyrzec, że nigdy nikomu już nic nie
wycią gnę z kieszeni. Więc rozumiecie...
— Nie bój się. Powiemy, że portfel sam mu wypadł w czasie szamotania.
— W każdym razie rozumiesz teraz, Obara, dlaczego wiedziałem, że ten opryszek musi tu
jeszcze wrócić. W
tym portfelu jest jego dowód osobisty,
różne legitymacje i sporo pieniędzy.
— Nadzwyczajna historia. A więc w gruncie rzeczy jest zdemaskowany.
— Całkowicie. Ujęcie go to tylko kwestia czasu.
— Słuchaj, Żaba, ty stale narzekałeś na swój pech. Ale teraz sam przyznasz, że nam się
kapitalnie udało.
— Nie ciesz się przedwcześnie — rzekłem ostrożnie. — Jeszcze nie wiadomo, co nas czeka.
Należałoby
obmyślić plan działania na najbliższe
godziny.
— Najpierw telefon do starych, z radosną nowiną , żeście się odnaleźli żywi i zdrowi, ponieką d
bohaterscy i
godni najwyższego szacunku
— rzekł Obara.
— Zadzwonimy stą d. Aparat jest w hallu — dodał Suplicjusz i pobiegł po schodach na górę. My
za nim.
— Najpierw zadzwoń ty — powiedział Suplicjusz do Kocemby.
— Dlaczego ja? — zmarszczył brwi Kocio.
— Z wiadomych powodów.
— Masz rację, starzy gotowi pomyśleć, że znów zszedłem na złą drogę, dawaj słuchawkę —
Kocio wyrwał
słuchawkę Suplicjuszowi i nakręcił numer.
— Tu mówi Kocio. Już się znalazłem... Spokojnie, nic się nie stało. Zaraz będę w chacie...
Dajcie
wytłumaczyć... Bawiłem się z Suplicjuszem.
Nie, nie przesłyszała się mama. Z Su-pli-cju-szem. Z tym genialnym, najlepszym,
najgrzeczniejszym,
nieskazitelnym i niezawodnym Suplicjuszem
Wspaniałym... — rozłożył bezradnie ręce i oddał słuchawkę Suplicjuszowi. — Stara nie wierzy.
Chce z tobą
rozmawiać.
Suplicjusz westchną ł i wzią ł słuchawkę.
— Tu Suplicjusz. Dobry wieczór. Tak... tak... Był ze mną cały czas... Co robiliśmy? Byliśmy u
pana Oleskiego...
Tak, u tego samego. To dotyczyło
pią tego prawa harcerskiego. Jutro pani dowie się bliższych szczegółów. W każdym razie Kocio
spisał się na
medal... Co takiego? Do pani Okulczyckiej?
Nie, jeszcze nie... Bardzo przeżyła? Mieli do niej pretensje? Co, inspektor? Spróbujemy zaraz
wszystko wyjaśnić
— Suplicjusz odłożył słuchawkę.
— Okulla ma duże nieprzyjemności. Obcią żyli ją odpowiedzialnością za wszystko, co się
stało. Jest teraz w
szkole. Do moich starych nie ma
co dzwonić ani do twoich — zwrócił się do Ciesielskiego. — Wszyscy są w szkole. Żą dają od
Okulli wyjaśnień.
Podobno inspektor z Wydziału Oświaty
ma dobrać się jej jeszcze dzisiaj do skóry!
— Na pewno chcą zdją ć ją ze stanowiska — rzekł Kocio.
— Już nie będzie zastępczynią dyrektora? — zapytał Złośliwy Miecio.
— Możliwe. Mieli do niej od dawna różne pretensje.
— Ona stosowała różne metody.
— Zbyt często się myliła.
— No, i teraz dostanie za swoje.
Milczeliśmy.
— Jakoś nikt się nie cieszy — zauważył po chwili Obara. — A przecież mi się zdawało, że nikt
z nas nie kochał
Okulli.
— Ona była okropna — powiedziałem. — Ale ja ją rozumiem.
— Co?!
— Dzisiaj obrywa za nie swoje winy. Ja też często tak obrywałem, dlatego ją rozumiem.
— To fakt, panowie — powiedział Obara. — Dziwna złośliwość losu. Okulla upada właśnie
dzisiaj, kiedy...
no... powiedzmy sobie szczerze, kiedy
miała właśnie rację. Czy nie miała racji, że postawiła jednak na Ciesia, którego wszyscy
uważali za czarną owcę
w tym stadzie, albo na Kocia,
który miał brzydką przeszłość... To było ryzyko i każdy przyzna, że Okulla była odważna. Była
odważna i dziś
się okazało, że miała rację.
— Mam pewien pomysł — oznajmił nagle Złośliwy Miecio. — Słyszeliście, wszyscy tam
siedzą w szkole,
czekają na wiadomości i urą gają Okulli.
A tu my wkraczamy i mówimy: „Czy państwo wiedzą , że był napad na dom inżyniera
Oleskiego? Kiedy
państwo tu siedzą i oczerniają zacnych chłopców
— tu wymienimy dobitnie nazwiska — posą dzają c ich o różne śmieszne i pożałowania godne
występki, których
nawet ze wstydu za was nie będziemy
cytować, ci dzielni, nieustraszeni chłopcy stoczyli nierówną walkę z uzbrojonymi opryszkami
itd., itp.,
zakończoną zdemaskowaniem zupełnym
przestępców, a oto dowody — rzucamy na stół przed oniemiałym Dyrem oraz inspektorem trzy
włosy X2,
próbkę jego krwi oraz dowód osobisty i
wszystkie możliwe legitymacje X1. Dyrektor i inspektor wstają . Rodzice wstają . Czy możecie
sobie wyobrazić
ich miny? Okulla szlocha ze
wzruszenia...
— Serce jej topnieje. Na skutek gogicznego wstrzą su zmienia osobowość — dopowiedziałem.
— Staje się
delikatna, wrażliwa na krzywdę młodzieży,
sprawiedliwa, pogodna i serdeczna. Wszyscy kochamy dobrą Okullę. Kurtyna. Oklaski.
— Nawet jeśli nie skończy się tak pomyślnie i nie będzie oklasków, warto zaryzykować —
powiedział Obara.
Pomaszerowaliśmy więc do budy. Weszliśmy na korytarz przez okno od strony ogrodu, tak
żeby nas nikt nie
widział, i ukryliśmy się chwilowo
w opustoszałym gabinecie dentystycznym, ską d był doskonały widok na ulicę. Odczekaliśmy
cierpliwie kilka
minut, aż nadjechał samochód
inspektora.
— Teraz pójdzie Żaba — zaproponował Kocio. — I on wstawi tę mowę.
— Dlaczego ja?
— Wiemy dobrze, że masz małe porachunki z Okullą . Niech dobra dla niej wiadomość
przemówi ustami Żaby
— powiedział Kocio.
— On ma rację — powiedział Obara. — To jest coś w sam raz dla ciebie, Żaba. Tylko nie
zbłaźnij się! Ruszaj,
ale nie właź od razu do gabinetu. Wyceluj
tak, żeby wkroczyć w momencie, gdy atmosfera będzie najbardziej gorą ca i Okulla będzie w
najgorszych
opałach.
Ruszyłem więc starają c się opanować tremę. Oczywiście droga do gabinetu była zaryglowana
przez woźną
Zrywną . Ale nie przeją łem się tym zbytnio.
— Niech pani wejdzie i zamelduje, że przyszedł uczeń Żabny w ważnej sprawie i ma
wiadomości o zaginionych
chłopcach.
— Teraz nie mogę, bardzo się kłócą — oznajmiła podniecona Zrywna, podsłuchują c przy
drzwiach.
— Niech pani wejdzie, kiedy będą się kłócić najgłośniej.
Zrywna spojrzała na mnie zaskoczona, a potem rozjaśniła się.
— Dobra myśl. Ty masz łebek cwany!
Odczekała jeszcze z trzy minuty, a potem zatarła ręce i powiedziała:
— Teraz!
Otworzyła z determinacją drzwi. Może cokolwiek za gwałtownie, ale miało to ten korzystny
efekt, że ostra
wymiana zdań w gabinecie zamarła
i wszyscy spojrzeli groźnie na woźną .
— Przyszedł uczeń Żabny i ma pilne wiadomości o zaginionych chłopakach — wyrecytowała
Zrywna.
— Co takiego?! — dyrektor Rumpel zerwał się z krzesła i sam otworzył mi drzwi.
— Wejdź! — patrzył na mnie podejrzliwie, acz z dużą nadzieją w swych gogicznych oczach.
Inspektor i Okulla
też na mnie patrzyli, a prócz, tego
patrzył na mnie z wysokości ściany czcigodny Juliusz Słowacki, zatroskany Adam Mickiewicz
oraz patrzyła na
mnie nieco zezem szlachetna Narcyza
Żmichowska, patronka naszej szkoły.
„O, Narcyzo szlachetna — pomyślałem — pełna miłości życia. Narcyzo, entuzjastko
przestrzeni słonecznych,
wolnej myśli, nieokiełznanych
rumaków, wielkich uczuć. Gdyby odrobina tych uczuć, szlachetności, entuzjazmu i
zrozumienia spłynęła na
dyrektora Rumpla, na inspektora
Przybickiego i Okullę Przemożną , iżby uznali, że stało się coś dobrego, bo Suplicjusz,
Kocemba i Ciesielski
przeżyli wielką przygodę i skutecznie
służyli prawu”.
— Uprzedzam cię, Żabny, jeśli przyszedłeś zawracać nam głowę nieistotnymi sprawami,
poniesiesz wszystkie
konsekwencje — rzekł dyrektor
Rumpel sprowadzają c mnie brutalnie na udeptaną ziemię. — Jest to jeden z tych narzuconych
nam uczniów z
poślizgu — rzekł do inspektora.
— Z czyjego poślizgu? — inspektor zamrugał oczami.
— Z poślizgu budowlanych na Siekance. Żabny poważnie utrudnił nam pracę, wniósł
nerwowość i ferment —
dodał dyrektor Rumpel tonem wyjaśnienia.
— Na szczęście pozbywamy się go od poniedziałku. No, więc mów, co się stało — zwrócił się
z powrotem do
mnie.
— Stała się straszna rzecz — powiedziałem. — Kryminalna!
— A nie mówiłem?! — zagrzmiał dyrektor. — Mów od razu, czy żyją ?!
— Żyją , ale nie w tym rzecz.
— Nie w tym rzecz?!
— Był skok na dom pana Oleskiego.
— Skok? — Okulla skrzywiła się, jakby ją zą b zabolał.
— To znaczy była kradzież. Ten dom stoi dość daleko od osiedla, samotnie w lesie... I w tym
czasie, kiedy była
uroczystość otwarcia szkoły na
Siekance i pan Oleski był na tej uroczystości, a dom zostawił bez opieki... to właśnie
Kocemba... i...
— Nie wierzę — przerwała Okulla i uniosła się wzburzona z krzesła. — Jak śmiesz insynuować
coś podobnego.
— Kiedy...
— To są kłamstwa.
— To jest prawda — poczerwieniałem.
— Ja za nich ręczę. Kocemba nie mógł tego zrobić.
— Ale czego, proszę pani? — patrzyłem zdezorientowany na Okullę.
— No... włamać się... Twierdzisz, że dokonał kradzieży.
— Ja?! Nic takiego nie powiedziałem.
— Więc nie popełnił...
— Nie tylko nie popełnił, ale wręcz przeciwnie.
— Co to znaczy „przeciwnie”?!
— To znaczy, że Kocemba, Ciesielski i Suplicjusz ruszyli w pościg za złodziejem... i... i... —
zadą łem się i
spojrzałem na Narcyzę zakłopotany,
ale ona odwróciła oczy pogardliwie, jak mi się zdawało. „Zbyt słabo mówisz; to nie robi
wrażenia —
wyczytałem z jej uśmiechniętych szyderczo
ust. — Czy boisz się mówić tak, jak było ustalone?”
— Żabny, co z tobą ?! — zasapał dyrektor Rumpel. — Co tam mamroczesz do siebie! Mów
głośno!
Więc przełkną łem ślinę i przemówiłem bardzo głośno:
— To wszystko nie jest istotne i nie od tego chciałem zaczą ć. Chciałem zaczą ć od tego, że
my... to znaczy
młodzież... cała młodzież jest wzburzona...
przykro dotknięta... obrażona, że nauczyciele i rodzice, właściwie wszyscy, od razu rzucili na
Kocembę,
Ciesielskiego i Suplicjusza ciężkie
oskarżenie i posą dzili ich o różne śmieszne i pożałowania godne występki, wstydzę się nawet
zacytować jakie. I
to było strasznie niesprawiedliwe,
tym bardziej, że właśnie wtedy, kiedy padały te oskarżenia, ci chłopcy stoczyli ciężką ,
nierówną walkę z
przestępcami. I zostali przez nich uwięzieni,
ale potrafili ich zdemaskować, a my ich uwolniliśmy.
— Przestępców? — zdziwił się inspektor.
— Nie. Tym odważnych chłopców. Po śladach odkryliśmy, gdzie byli zamknięci —
opowiedziałem wszystko
dokładnie po kolei.
Kiedy skończyłem, zapanowała długa cisza. „Narcyzo, czyżbym jednak osią gną ł efekty?”
— Niesłychana historia — pierwszy przerwał milczenie dyrektor Rumpel. — Jeśli to wszystko
jest prawdą ...
— Mamy dowody rzeczowe — oznajmiłem chłodno. — Dokumenty tożsamości jednego z
przestępców, zdobyte
w czasie walki, oraz pewne drobiazgi,
które... które zostawił drugi opryszek. Chłopcy wręczą je osobiście panu dyrektorowi, aby pan
przekazał je
milicji.
— Mimo wszystko wcią ż jedna rzecz mnie niepokoi — rzekł zaaferowany dyrektor. — Jakim
cudem i po co
znaleźli się na dworze, skoro jako członkowie
delegacji naszej szkoły powinni byli siedzieć na sali.
Odchrzą kną łem, by pokryć lekkie zakłopotanie.
— To proste i nie żaden cud... Po prostu wzięli sobie zbyt do serca wskazania pana dyrektora,
często powtarzane
na apelach szkolnych.
— Moje wskazania? — zdziwił się dyrektor Rumpel.
— Pan powiedział: po czterdziestu pięciu minutach młodzież ma prawo łykną ć nieco tlenu i
rozprostować kości.
Mogę zaświadczyć, panie dyrektorze,
bo patrzyłem na zegarek, że oni tam siedzieli już ponad pięćdziesią t minut. Więc postanowili,
jako
zdyscyplinowani uczniowie przestrzegają cy
zasad higieny, łykną ć nieco tlenu. I całe szczęście, bo trafili akurat na moment, gdy ten typ
dobierał się do
samochodu.
Inspektor i dyrektor uśmiechnęli się słabo pod nosem, a potem inspektor powiedział:
— Jeśli tak rzeczy stoją , no to wszystko byłoby wyjaśnione. Tak, wszystko byłoby wyjaśnione,
przykro mi, że
podnieśliśmy te zarzuty w stosunku
do pani dyrektor Okulczyckiej, lecz wytworzono taką atmosferę i... No, cóż, naprawdę bardzo
mi przykro.
Zostałem wprowadzony w błą d.
— No, właśnie — westchnęła wcią ż jeszcze wzburzona Okulla — nie mam ja z wami lekkiego
życia, ale nie ja
jedna, każdemu, kto próbuje pchną ć sprawę
naprzód, rzucają kłody pod nogi... wszystkim pionierom, cóż, los pioniera... Ale będę mieć za
to satysfakcję, gdy
pan, inspektorze, osobiście
wręczy tym uczniom honorowe odznaki i dyplomy za obywatelską postawę w czasie tych
sensacyjnych
wypadków.
— Uczynię to z całą przyjemnością — odparł inspektor.
— A jednak pan miał rację — uśmiechnęła się smutno Okulla.
— Nie rozumiem.
— Coś przeoczyłam i popełniłam błą d.
— Pani?
Okulla wstała z krzesła, podeszła do mnie i, ku mojemu zaskoczeniu, położyła mi na ramieniu
rękę.
— Pomyliłam się zasadniczo w stosunku do Tomka — powiedziała i popatrzyła na mnie
nieznośnie uważnie
swoimi oczami w czerwonych obwódkach,
które znów przypomniały mi oczy kobry. — Zbyt mało się tobą zajmowałam — oświadczyła. —
Ale teraz
otoczę cię opieką , moje dziecko — to mówią c
pocałowała mnie w czoło.
Poczerwieniałem ze wstydu i wytarłem się odruchowo. Co za heca! Całe szczęście, że tego nie
widział Złośliwy
Miecio ani Obara, ani nikt z chłopców.
— Oczywiście zostaniesz z nami — cią gnęła Okulla wcią ż nie spuszczają c ze mnie wzroku.
— Wą tpię, czy ktoś
zają łby się tobą odpowiednio na Siekance,
a tu... tu będziemy z sobą ściśle współpracować — uśmiechnęła się zachęcają co i dodała: —
A teraz proś tu tych
obrażonych bohaterów, pan
inspektor chciałby im pogratulować!
Wybiegłem jak wystrzelony z procy. W głowie miałem szum i różne dzwonki alarmowe.
Naprawdę dziwna
historia. Dziwna i niepokoją ca. Cały czas
przedtem marzyłem, żeby zostać w tej budzie, a teraz nagle strach mnie obleciał. „O, Narcyzo,
co znaczą te
zapowiedzi Okulli: Otoczę cię
opieką . Będziemy ściśle współpracować. ściśle? Narcyzo, na miłość boską , odpowiedz, co to
znaczy!”