CLIVE BARKER
Zagubione Dusze
Wszystko, co przepowiedziała Harry'emu niewidoma kobieta, okazało się
niezbitą prawdą. Jakiekolwiek wewnętrzne oko posiadała Norma Paine - ową
niezwykłą zdolność pozwalającą jej, bez ruszania się z maleńkiego pokoiku przy
Siedemdziesiątej Piątej, obserwować cala wyspę Manhattan, od mostu
Broadway po Battery Park - oko to było równie ostre jak każdy z noży
cyrkowego żonglera. Na Ridge Street rzeczywiście stał opuszczony dom,
którego ceglane ściany szpeciły smugi sadzy. Na ulicy rzeczywiście leżał
martwy pies, który, mimo brakującej połowy łba, sprawiał wrażenie, że tylko
śpi. I tam też, jeśli wierzyć jej słowom, przebywać miał demon, którego szukał
Harry płochliwy i wyjątkowo złośliwy Cha'Chat.
Zdaniem Harry'ego jednak, dom ten nie byt miejscem, które
zdesperowany, wyniesiony Cha'Chat wybrałby na swoją rezydencję.
Ostatecznie, choć piekielne bractwo potrafiło być wyjątkowo nieokrzesane, jego
wizerunek jako mieszkańców siedliska wypełnionego ekskrementami i lodem
był tylko chrześcijańskim wymysłem. Bardziej prawdopodobne było to, że
zbiegły demon wylądował na wódce w Waldorf-Astorii, a nie w tak nikczemnej
kryjówce.
Zdesperowany
Harry,
nie
mogąc
zlokalizować
Cha'Chata
konwencjonalnymi metodami dostępnymi prywatnemu detektywowi, udał się w
końcu do ślepej kobiety jasnowidza. Wyznał jej, że to on właśnie jest winien
temu, że demon wyrwał się na wolność. Najwidoczniej niewiele wyniósł ze
swych aż nazbyt częstych kontaktów z Otchłanią i jej potomstwem oraz nie
przyswoił sobie w dostatecznym stopniu wiedzy, jak wielkim geniuszem w
dziedzinie oszukaństwa jest Piekło. Gdyby było inaczej, czyż pozwoliłby
zmamić się dziecku, które stanęło przed nim w chwili, gdy celował już z
pistoletu w Cha'Chata. Kiedy jednak demon już czmychnął i mistyfikacja stała
się niepotrzebna, dziecko, naturalnie, zamieniło się w cuchnącą chmurę i
wyparowało bez śladu.
Teraz, gdy Harry miał już za sobą blisko trzy tygodnie daremnych
poszukiwań, w Nowym Jorku było prawie Boże Narodzenie; pora wzajemnej
ludzkiej życzliwości, oraz licznych samobójstw. Zatłoczone ulice; powietrze
niczym sól w ranie; Mamona przeżywająca chwile glorii. Trudno wprost
wyobrazić sobie lepsze pole do działania dla Cha'Chata. Harry musiał odnaleźć
go jak najszybciej, zanim jeszcze demon nie wyrządzi naprawdę wielkich szkód;
odnaleźć go i ponownie wepchnąć do nory, z której uciekł. W ostateczności
detektyw gotów był nawet użyć neutralizujących demona sylab, inkantacji, które
zmarły ojciec Hesse raczył łaskawie go nauczyć. Słowa te jednak kapłan
opatrzył tak straszliwym ostrzeżeniem, że Harry nie odważył się ich nawet
zapisać. Za to dobrze je zapamiętał. Musiał uczynić wszystko, by Cha'Chat, po
tej strome Schizmy, nie ujrzał pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia.
Wewnątrz budynku przy Ridge Street było jeszcze zimniej niż na dworze.
Harry czuł, iż okrutny ziąb przenika mu przez obie pary skarpetek i zaczyna
mrozić stopy. Dotarł właśnie po schodach na pierwsze piętro, gdy usłyszał
westchnięcie. Odwrócił się przygotowany na to, że ujrzy Cha'Chata, który ze
zjeżoną, plugawą sierścią, kiścią swych oczu spoglądać będzie w kilkanaście
stron jednocześnie. Ale nie. W końcu korytarza stała młoda kobieta. Jej chuda
postać i wymizerowana twarz wyraźnie wskazywały na pochodzenie
portorykańskie. Zanim dziewczyna spiesznie zbiegła po schodach, Harry zdążył
jeszcze zauważyć, że była w zaawansowanej ciąży.
Nasłuchując jej oddalających się kroków, detektyw doszedł do
przekonania, że Norma pomyliła się. Gdyby w tym domu rzeczywiście
przebywał Cha'Chat, nie pozwoliłby wymknąć się z nietkniętymi oczyma w
głowie tak wspaniałej zdobyczy. Na Ridge Street demona z całą pewnością nie
było.
A zatem pozostał do przeszukania cały Manhattan.
Poprzedniego wieczoru Eddiemu Axelowi przytrafiła się bardzo osobliwa
przygoda. Zataczając się, wracał właśnie do domu z ulubionego baru
położonego w odległości sześciu przecznic od jego delikatesów przy Trzeciej
Alei. Eddie był pijany; był radosny; i miał ku temu wszelkie powody. Tego dnia
ukończył pięćdziesiąt pięć lat. W tym czasie bękartów; oraz - co najważniejsze -
założył przynoszący ogromne dochody sklep, Axel's Superette. Świat toczył się
normalnym torem.
Jezu Chryste, ale ziąb! W taką noc, zagrażającą nową epoką lodowcową,
nie było nawet co myśleć o złapaniu taksówki. Do domu musiał dojść na
piechotę.
Przebył mniej więcej połowę drogi do najbliższej przecznicy, kiedy - cud
nad cudy - na ulicy pojawiła się taksówka. Zatrzymał ją, usadowił się w jej
przytulnym wnętrzu i wtedy właśnie zaczęły się dziwy.
Po pierwsze, szofer znał jego imię i nazwisko.
- Do domu, panie Axel? - zapytał.
- Tak - odparł Eddie, nie kwestionując daru niebios, jaką okazała się
wolna taksówka.
Pomyślał zresztą, że stanowi ona urodzinowy prezent któregoś ze stałych
bywalców baru.
Zapewne na chwilę zamknął powieki; może nawet przysnął. Jak było, tak
było; następną rzeczą, jaką spostrzegł, to to, że taksówka ze znaczną szybkością
pomykała nie znanymi mu ulicami. Natychmiast otrząsnął się z odrętwienia. Z
całą pewnością znajdowali się w Village; na terenach, od których zawsze
trzymał się z daleka. Jego sklep i mieszkanie znajdowały się w sąsiedztwie
wysokiego Nineties. Nie interesowała go dekadencka Village, gdzie szyld na
sklepie głosił: „Przekłuwania uszu; ze znieczuleniem lub bez", a przed drzwiami
snuli się młodzi mężczyźni o podejrzanie wyglądających biodrach.
- Jedziemy w złym kierunku - stwierdził, stukając w plastikową szybę
oddzielającą go od kierowcy, który jednak nie raczył nawet obejrzeć się i
przeprosić lub cokolwiek wyjaśnić.
Taksówka nieoczekiwanie skręciła w stronę rzeki, wjechała w uliczkę,
wzdłuż której ciągnęły się magazyny i tam przystanęła.
- Tu jest pana przystanek - oświadczył szofer.
Eddie nie potrzebował wyraźniejszej zachęty do tego, by wysiąść.
Gdy wygrzebał się z auta, taksiarz wskazał mroczną przestrzeń między
- Ona już na pana czeka - oznajmił i odjechał.
Eddie został na chodniku sam.
Zdrowy rozsądek nakazywał mu natychmiastowy odwrót, lecz gdy
spojrzał przed siebie, znieruchomiał jak słup soli. Ujrzał ją - tę, o której mówił
taksiarz. Było to najbardziej otyłe stworzenie, jakie Eddie spotkał w życiu.
Kobieta miała więcej podbródków niż palców, a z każdego wycięcia jej letniej,
przewiewnej sukienki wylewało się lśniące od oliwy lub potu ciało.
- Eddie - odezwała się.
Najwyraźniej tego wieczoru wszyscy znali jego imię. Gdy ruszyła w jego
stronę, pokłady tłuszczu na jej korpusie i kończynach zaczęły marszczyć się i
falować.
„Kim pani jest?" - chciał zapytać Eddie, lecz gdy ujrzał, że zwały tłuszczu
nie dotykają ziemi, słowa uwięzły mu w gardle. Kobieta unosiła się w
powietrzu.
Gdyby Eddie był trzeźwy, w lot wszystko by pojął i czmychnął gdzie
pieprz rośnie. Ale buzujący mu w żyłach alkohol stłumił strach i właściciel
delikatesów odważnie podjął wyzwanie.
- Eddie - odezwała się znów kobieta. - Drogi Eddie. Mam dla ciebie dobrą
i złą wiadomość. Którą chcesz usłyszeć najpierw? Eddie chwilę się zastanawiał.
- Dobrą.
- Jutro umrzesz - padła odpowiedź; której towarzyszył leciutki uśmiech.
- I to ma być dobra wiadomość?
- Na twoją nieśmiertelną duszę czeka raj - mruknęła grubaska. -Czyż nie
jest to dobra wieść?
- A więc, jaka jest ta zła?
Wsunęła między swe lśniące cyce dłoń o serdelkowatych palcach. Rozległ
się cichy pisk wyrażający ogromną skargę i kobieta wyciągnęła coś, co tak
skrzętnie ukrywała między piersiami. Było to skrzyżowanie małego gekona ze
sparszywiałym szczurem, stworzonko łączące cechy obu tych gatunków. Kiedy
kobieta podsuwała je Eddiemu pod nos, stworek wymachiwał żałośnie w
powietrzu łapkami.
- To jest ta twoja nieśmiertelna dusza - wyjaśniła.
Ma rację, pomyślał Eddie. Nie jest to pomyślna wiadomość.
- Dość żałosny widok, prawda? - powiedziała. Dusza śliniąc się wiła w jej
dłoni, a ona ciągnęła: - Jest wygłodzona. Jest tak wygłodzona, że prawie zdycha.
A dlaczego? - Nie dała Eddiemu czasu na odpowiedź. - Brak dobrych
uczynków...
Eddie zaczął szczękać zębami.
- Więc co mam z tym zrobić? - zapytał.
- Pozostało ci jeszcze trochę tchu. Musisz skompensować swe życie
poświęcone rozpasanym zyskom...
- Nie rozumiem.
- Jutro zamień Axel's Superette w Świątynię Miłosierdzia. W ten sposób
dasz trochę mięsa kościom swej duszy.
Eddie spostrzegł, że babsztyl zaczyna wznosić się w powietrze. Z
ciemnego nieba popłynęły tony rzewnej, bardzo rzewnej muzyki. Dźwięki
otoczyły monstrualną postać minorowymi akordami i niebawem grubą kobietę
pochłonął mrok.
Zanim Harry zbiegi po schodach i wyszedł na ulicę, dziewczyna zniknęła.
Nie było też martwego psa. Nie mając nic lepszego do roboty, zgnębiony Harry
powlókł się ciężkim krokiem do mieszkania Normy. Uczynił to bardziej z
potrzeby czyjegoś towarzystwa niż z chęci wątpliwej satysfakcji powiadomienia
niewidomej, iż popełniła omyłkę.
- Nigdy się nie mylę - oświadczyła Norma, przekrzykując harmider
robiony przez pięć włączonych telewizorów i liczne radioodbiorniki, które grały
w jej domu na okrągło.
Utrzymywała, że kakofonia taka stanowi jedyny skuteczny sposób
powstrzymania świata duchów od ustawicznego zakłócania jej prywatności;
bełkot doprowadzał je do szaleństwa.
- A jednak widziałam na Ridge Street moc - oświadczyła z uporem.
Harry zamierzał wszcząć na ten temat spór, ale jego wzrok przyciągnął
obraz na jednym z ekranów telewizyjnych. Reporter stał na chodniku. Po drugiej
stronie ulicy ze sklepu (na szyldzie widniał napis „Axel's Superette”)
wynoszono ciała.
- O co chodzi? - zainteresowała się Norma.
- Wygląda na to, że ktoś podłożył bombę - wyjaśnił Harry, próbując
wyłuskać spośród hałasu grających telewizorów i radioodbiorników głos
reportera.
- Zrób głośniej - poleciła Norma. - Uwielbiam takie nieszczęścia. Okazało
się, że ze sklepu wynoszono ofiary nie bomby, lecz zamieszek. Późnym rankiem
w zatłoczonych delikatesach wybuchła bójka; nikt dokładnie nie znał jej
przyczyny. Bijatyka szybko zamieniła się w krwawą jatkę. Wstępne szacunki
mówiły o trzydziestu zabitych i dwukrotnie większej liczbie rannych. Tak
spontaniczny wybuch agresji natychmiast wzbudził podejrzenia Harry'ego.
- Cha'Chat... - mruknął.
Mimo panującego w pokoju zgiełku, Norma dosłyszała jego uwagę.
- Skąd masz tę pewność? - zapytała.
Harry nie odpowiedział. W nadziei, że podany zostanie dokładny adres
sklepu Axel's Superette, uważnie słuchał podsumowującego swą relacją
reportera. Tak. W końcu ten adres padł. Trzecia Aleja, między ulicami
Dziewięćdziesiątą Czwartą a Dziewięćdziesiątą Piątą.
- Uśmiechnij się - mruknął do Normy i zostawił ją w towarzystwie butelki
brandy i plotkującego w łazience zmarłego.
Dom przy Ridge Street stanowił dla Lindy ostatnią deskę ratunku. Wbrew
wszelkim nadziejom miała jednak nadzieję, że spotka w nim Bolą. Wyliczyła
sobie, że najprawdopodobniej on właśnie jest ojcem dziecka, które nosiła pod
sercem. W budynku jednak zastała tylko najdziwniejszego mężczyznę, jakiego
widziała w życiu; mężczyznę z oczyma o przedziwnym złocistym blasku;
mężczyznę, który nieoczekiwanie przesłał jej pozbawiony radości uśmiech. Tak
czy owak Śmierć, która nie będzie ani godna, ani nie zapewni jej nadziei na
Przyszłe Życie; śmierć, którą przyniesie mężczyzna w szarym garniturze, a
którego twarz czasami przypominała jej znanego mgliście świętego, a czasami
ścianę pokrytą gnijącym gipsem.
Żebrząc, ruszyła w górę miasta, w stronę Times Square. Wśród tłumu
przechodniów czuła się chwilowo bezpieczna. Obliczywszy, że użebrana kwota
starczy jej na uregulowanie rachunku, w niewielkim barze zamówiła jajka i
kawę. Zapach jedzenia sprawił, że dziecko niespokojnie poruszyło się przez sen,
prawie się obudziło. Błysnęła jej w głowie myśl, że powinna jeszcze trochę
powalczyć. Jeśli już nie ze względu na siebie, to przynajmniej przez wzgląd na
dobro dziecka.
Długo siedziała przy stoliku, rozważając ten problem, i dopiero gniewne
mamrotanie niezadowolonego właściciela wygoniło ją znów na ulicę.
Było późne popołudnie, a pogoda wyraźnie zmieniała się na gorsze. Na
pobliskim rogu jakaś kobieta śpiewała po włosku tragiczną arię. Bliska łez
Linda odwróciła się od smutku, jaki niosła pieśń, i ruszyła przed siebie bez celu.
Gdy pochłonął już ją dum, mężczyzna w szarym garniturze wyślizgnął się
z
niewielkiej
grupy
słuchaczy
otaczających
uliczną
śpiewaczkę.
Towarzyszącego mu miedziaka posłał przodem, by mieć pewność, że ofiara im
się nie wymknie.
Marchetti żałował, że traci takie widowisko. Śpiewaczka śmieszyła go.
Śpiewając zatopionym już dawno w alkoholu głosem, nieustannie myliła tonacje
i fałszowała - cóż za wspaniały testament dla niedoskonałości - sprawiając, iż
wzniosła sztuka Verdiego stawała się śmiechu warta. Mógł jednak wrócić na ten
róg gdy bestia zostanie już wyprawiona na tamten świat. Słuchanie tej szpetnej
ekstazy doprowadzało go do łez. Nie czul się tak już od miesięcy. Chciało mu
się płakać.
Harry stał na Trzeciej Alei naprzeciwko delikatesów Axel's Supcrette i
obserwował gapiów. W chłodzie zapadającego wieczoru zebrały się ich setki i
teraz oglądali wszystko, co było do oglądania; widok nie sprawił im zawodu.
Ciała wynoszono nieustannie; w workach, w tobołkach, nawet w wiadrach.
- Czy ktoś wie, co tu się dokładnie wydarzyło? - zapytał jednego z
gapiów. Mężczyzna odwrócił do niego poczerwieniałą z zimna twarz.
- Właściciel sklepu postanowił rozdać za darmo cały towar - wyjaśnił,
śmiejąc się z takiej głupoty sklepikarza. - Delikatesy zalał dosłownie tłum
chętnych. W ścisku kogoś zabito...
- Słyszałem, że wszystko zaczęło się od puszki z mięsem - wtrącił ktoś z
tłumu. - Zatłuczono nią człowieka na śmierć.
Do rozmowy włączali się kolejni gapie; każdy podawał inną wersję
wydarzeń.
Harry zamierzał właśnie oddzielić fakty od fikcji, kiedy jego uwagę
odwróciła wymiana zdań.
Chłopak w wieku dziewięciu, dziesięciu lat chwycił swego kolegę za
guzik.
- Czułeś jej zapach? - chciał wiedzieć. Drugi dzieciak skwapliwie pokiwał
głową.
- Obrzydliwy, co? - dopytywał się ten pierwszy.
- Cuchnęła gorzej niż gówno.
Obaj malcy wybuchnęli konspiracyjnym śmiechem.
Harry popatrzył na drugą stronę ulicy, na obiekt ich zainteresowania.
Ujrzał kobietę. Miała potworną tuszę, była stanowczo zbyt lekko ubrana jak na
tę porę roku i spoglądała na rozgrywające się wypadki małymi, błyszczącymi
oczkami.
Harry w jednej chwili zapomniał o pytaniach, jakie zamierzał zadać Był
to Cha'Chat, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Zupełnie jakby na
potwierdzenie tego faktu, demon rzucił się do panicznej ucieczki. Przy każdym
kroku jego kończyny i potwornych rozmiarów pośladki tańczyły fandango.
Zanim Harry zdołał przepchnąć się przez tłum, Cha'Chat znikał już za rogiem
Dziewięćdziesiątej Piątej. Ale skradzione ciało nie było stworzone do biegania i
Harry błyskawicznie zmniejszał dzielący ich dystans. Kilka kolejnych ulicznych
lamp miało poprzepalane żarówki, więc gdy Harry w końcu złapał demona za
kark i usłyszał dźwięk prutego materiału, mrok sprawił, że odrażająca prawda
dotarła do niego dopiero po dobrych pięciu sekundach. Cha’ Chat, w sobie tylko
znany sposób, pozbył się obcego ciała i Harry trzymał w ręku jedynie wielką,
ciężką opończę utkaną z ektoplazmy. Odrażająca peleryna roztapiała mu się w
ręku niczym przejrzały ser. Pozbawiony balastu demon był już daleko; wątlutki
jak nadzieja, delikatny, zwinny i gibki. Harry odrzucił obrzydliwą płachtę i
wypowiadając sylaby Hessego, rzucił się w dalszą pogoń.
Ku jego zdumieniu demon zatrzymał się w pół kroku i odwrócił w stronę
nadbiegającego detektywa. Strzelał oczyma w prawo i w lewo; unikał jedynie
spojrzeń w same Niebiosa. Z rozwartych ust dobywał mu się rechot. Brzmiał
tak, jakby ktoś wymiotował do szybu windy.
- Słowa, D'Amour? - odezwał się, szydząc z sylab Hessego. -Sądzisz, że
zatrzymasz mnie słowami?
- Nie - odparł Harry i zanim demon bezlikiem swych oczu zdążył
spostrzec w jego ręku pistolet, jednym strzałem zrobił w brzuchu Cha’ Chata
wielką dziurę
- Ty skurwysynu! - zawył demon. - Ty cwelu!
Upadł na ziemię, z rany wypływała mu krew koloru szczyn, Harry
wolnym krokiem podszedł do powalonego przeciwnika. Było wręcz niemożliwe
zabić Cha'Chata zwykłym pociskiem, ale w pojęciu jego klanu, nawet rana
zadana ręką człowieka sprowadzała nań hańbę. Dwie rany były obelgą wprost
nie do zniesienia.
- Nie! - zaczął błagać demon, kiedy Harry wycelował broń w jego głowę.
- Tylko nie w twarz!
- Daj mi więc choć jeden powód, abym tego nie zrobił.
- Będziesz potrzebował kul - padła odpowiedź. Harry, który spodziewał
się targów i gróźb, słysząc takie słowa, zamilkł.
- D'Amour, dzisiejszej nocy znów coś wyrwie się na wolność -powiedział
Cha'Chat. Kałuża krwi, w której leżał zaczynała krzepnąć przybierając mleczną
barwę roztopionego wosku. - Coś dużo dzikszego niż ja.
- Co dokładnie? Demon roześmiał się.
- A któż to może wiedzieć? To dziwna pora roku, prawda? Długie noce.
Czyste niebo. Czyżbyś jeszcze nie wiedział, że w takie właśnie noce rodzą się
najprzedziwniejsze stwory.
- Gdzie? - zapytał z kolei Harry, przyciskając mocniej do nosa Cha'Chata
lufę pistoletu.
- Jesteś tchórzem znęcającym się nad słabszymi, D'Amour - odparł z
naganą w głosie demon. - Wiesz o tym?
- Odpowiedz...
Oczy stwora pociemniały, jego twarz zaczęła się jakby rozmywać.
- Powiedziałbym, że na południe stąd... - odparł po krótkim
zastanowieniu. - Hotel... - Ton jego głosu lekko się zmienił, a rysy twarzy jakby
straciły trochę na materialności. Harry'ego świerzbił trzymany na spuście palec.
Ze wszystkich sił powstrzymywał się, by nie zadać przeklętemu stworowi takiej
rany, że na zawsze zniechęci go
do spoglądania w lustro. Ale Cha'Chat gadał, a on nie mógł pozwolić
sobie na przerywanie mu. - ...Na Czterdziestej Czwartej. Między Szóstą...
Szóstą a Broadwayem. - Teraz już demon mówił kobiecym głosem. -Niebieskie
zasłony — mruknął. — Widzę niebieskie zasłony.
Kiedy to powiedział, zniknęły resztki jego prawdziwej fizjonomii i na
chodniku, u stóp Harry'ego, leżała brocząca krwią Norma.
- Chyba nie zastrzelisz staruszki, prawda? - pisnęła. Na widok takiego
triku Harry zawahał się tylko kilka sekund. Ale to Cha'Chatowi w zupełności
wystarczyło. Złożył się między jednym planem a drugim i zniknął. Harry stracił
to stworzenie po raz drugi w tym miesiącu.
A na domiar wszystkich jego strapień, zaczął jeszcze padać śnieg.
Opisany przez demona niewielki hotel znał lepsze czasy; nawet światła w
holu wejściowym migały, jakby lada chwila miały zgasnąć na dobre. Krzesło za
ladą recepcyjną było puste, lecz w chwili gdy Harry zamierzał ruszyć schodami
na piętro, z mroku wynurzył się młody człowiek z wygoloną na łyso i
przypominającą jajo czaszką, z której zwieszał się tylko długi kosmyk włosów.
- Nikogo tu nie ma - burknął.
W innych okolicznościach Harry po prostu roztrzaskałby to jajko gołą
pięścią, co sprawiłoby mu ogromną radość. Tego wieczoru jednak miał już
wszystkiego serdecznie dość, więc tylko powiedział:
- Cóż, muszę chyba poszukać innego hotelu, prawda? Jego spolegliwość
najwyraźniej udobruchała Kosmyka; uścisk na ramieniu Harry'ego zelżał. W
następnej sekundzie jednak lufa pistoletu detektywa odnalazła podbródek
chłopaka, na którego twarzy odmalował się bezmiar niedowierzania. Kosmyk z
impetem wyrżnął plecami o ścianę i zaczął pluć krwią.
Gdy Harry wbiegał po schodach, z dołu dobiegi go wrzask miedziaka:
-Darrieux!
Ani krzyk, ani odgłosy szamotaniny nie wywołały odzewu w żadnym z
pokoi. Hotel był pusty, a Harry'emu błysnęła myśl, że miejsce to wybrano nie
dlatego, że mieścił się w nim hotel, lecz z jakiegoś innego powodu.
Kiedy znalazł się na pierwszym piętrze, rozległ się krzyk kobiety, który
trwał, trwał i nie chciał ucichnąć. Harry stanął jak wryty. Za plecami miał
schody, po których po dwa, trzy stopnie wbiegał Kosmyk, a przed sobą
umierającego człowieka. Zaczął poważnie podejrzewać, że dobrze się to nie
skończy.
Gdy na końcu korytarza otworzyły się drzwi, sprawdziły się jego
najgorsze obawy. W progu, ściągając z dłoni zakrwawione chirurgiczne
rękawiczki, pojawił się mężczyzna w szarym garniturze. Harry natychmiast go
poznał; tak naprawdę, przerażającej prawdy domyślił się w chwili, gdy usłyszał,
jak Kosmyk zawołał do swego pracodawcy po imieniu. Był to Darrieux
Marchetti; znany też jako Naroślak; członek tajnej reguły teologicznych
zabójców odbierających rozkazy z Rzymu lub z Piekła. Albo i stąd, i stąd.
- D'Amour!
Harry'ego kosztowało sporo wysiłku, by ukryć dumę z tego, że Marchetti
go zapamiętał.
- Co tu się wydarzyło? - zapytał, dając krok w stronę drzwi.
- Sprawa prywatna — odrzekł Naroślak. - Proszę, nie podchodź bliżej. W
niewielkim pokoju płonęły świece. W ich jasnym blasku Harry ujrzał leżące na
pozbawionym materaca łóżku ciała: kobiety, którą spotkał w domu przy Ridge
Street, oraz jej dziecka. Oboje zostali zaszlachtowani z rzymską dokładnością.
- Protestowała - wyjaśnił Marchetti, najwyraźniej nie przejmując się tym,
że Harry ogląda wynik jego pracy. - Ale mnie chodziło tylko o dziecko.
- Kim było? - zapytał Harry. - Demonem? Marchetti wzruszył ramionami.
- Tego już nigdy się nie dowiemy - odrzekł Marchetti. - Ale o tej porze
roku zawsze coś próbuje przedostać się przez dziurę w płocie. Wolimy zatem
wcześniej się zabezpieczyć, by później nie żałować. Poza tym istnieją tacy, i ja
się do nich również zaliczam, którzy wierzą w istnienie nadmiaru Mesjaszy...
- Mesjaszy? - zapytał Harry i znów popatrzył na maleńkie ciałko.
- Sądzę, że kryła się w nim moc - odezwał się Marchetti. - Ale teraz już i
tak odszedł. Bądź wdzięczny, D'Amour. Twój świat nie jest jeszcze gotów na
objawienie. - Popatrzył przez ramię Harry'ego na miedziaka, który dotarł
właśnie na piętro. - Patrice, bądź aniołem i podstaw mi samochód. I tak już
jestem spóźniony na Mszę.
Rzucił rękawiczki na łóżko.
- Nie stoisz ponad prawem - odezwał się Harry.
- Och, proszę - jęknął Naroślak. - Nie opowiadaj bzdur. Nie o tak późnej
porze.
Harry poczuł ostry ból w podstawie czaszki, poczuł gorący strumyk
spływającej po plecach krwi.
- Patrice uważa, że pora byś poszedł już sobie do domu, D'Amour. Ja też
tak sądzę.
Nóż zanurzył się w ciało odrobinę głębiej.
- Tak? - zapytał Marchetti.
- Tak - powiedział Harry.
- On tu był - oznajmiła Norma, gdy w jej mieszkaniu znów pojawił się
Harry.
- Kto?
- Eddie Axel, właściciel Axel's Superette. Przeniknął do mieszkania z
łatwością słonecznego światła.
- Martwy?
- Oczywiście, że martwy. Popełnił w celi samobójstwo. Pytał, czy
widziałam jego duszę.
- I co mu odpowiedziałaś?
- Harry, jestem telefonistką. Ja tylko łączę. Nie udaję, że znam się na
metafizyce. - Sięgnęła po butelkę brandy, którą Harry postawił przed nią na
stole. - To milo z twojej strony - powiedziała. -Napijesz się?
- Innym razem. Normo. Gdy nie będę aż tak zmęczony. - Podszedł do
drzwi. - Swoją drogą miałaś rację. Na Ridge Street coś było...
- A gdzie jest to teraz?
- Odeszło... do domu. A Cha'Chat?
- Wciąż gdzieś tu się włóczy. Jest w fatalnym nastroju...
- Harry, Manhattan widział już gorsze rzeczy.
Była to słaba pociecha, lecz Harry mruknięciem przyznał jej rację i
zamknął za sobą drzwi,
Śnieg padał coraz gęstszy.
Harry zatrzymał się na stopniu schodków i obserwował wirujące wokół
ulicznej latarni białe płatki. Gdzieś kiedyś przeczytał, że nie istnieją dwa takie
same. Skoro więc zwykłe, skromne śnieżynki miały tyle kształtów, jak mógł
dziwić się, że zdarzenia przybierają tak różnorodne i nieprzewidywalne oblicza?
Każda chwila rządzi się swoimi prawami, dumał, wsuwając głowę w
paszczę śnieżycy. Musiał jedynie czerpać wątłą pociechą z tego, iż między tą
mroźną godziną a świtem nastąpi jeszcze nieskończona ilość takich chwil -
zapewne ślepych, dzikich i wygłodniałych - lecz przynajmniej ożywionych
gorącym pragnieniem, by się narodzić.