Melissa West
Grawitacja
Część pierwsza trylogii
Zawładnięcie
Tłumaczenie: amas_la_mondon
Korekta: me_
Spis treści
Prolog
str. 5
Rozdział 1
str. 9
Rozdział 2
str. 14
Rozdział 3
str. 21
Rozdział 4
str. 31
Rozdział 5
str. 41
Rozdział 6
str. 45
Rozdział 7
str. 52
Rozdział 8
str. 59
Rozdział 9
str. 66
Rozdział 10
str. 70
Rozdział 11
str. 75
Rozdział 12
str. 82
Rozdział 13
str. 85
Rozdział 14
str. 90
Rozdział 15
str. 95
Rozdział 16
str. 98
Rozdział 17
str. 105
Rozdział 18
str. 110
Rozdział 19
str. 117
Rozdział 20
str. 124
Rozdział 21
str. 129
Rozdział 22
str. 135
Rozdział 23
str. 141
Rozdział 24
str. 147
Rozdział 25
str. 154
Rozdział 26
str. 157
Rozdział 27
str. 165
Rozdział 28
str. 169
Rozdział 29
str. 175
Rozdział 30
str. 180
Dla taty,
mojego wiecznego głosu rozsądku.
Dziękuję Ci za naleganie, bym sięgała nieba
i za łapanie mnie, kiedy upadam.
Prolog
Rok 2133
T-ekran w naszym salonie wydaje skrzek, nim Prezydent Cartier
wypełnia obraz. Krótko zastanawiam się, czy Lawrence też na niego patrz, jak
reszta Ameryki, czy dano mu to zobaczyć wcześniej. Koniec końców prezydent to
jego dziadek. Pamiętam pierwszy raz, kiedy poznałam Prezydenta Cartriera.
Wtedy był mniej siwy, mniej pomarszczony. Żartował sobie, że Lawrence jest
zbyt dojrzały jak na sześciolatka i poprosił mnie, bym wzięła go pod swoje
skrzydła, nauczyła go jak być dzieckiem.
Teraz, cztery lata później, gapiąc się w T-ekran w jedną z najważniejszych
nocy mojego życia, żałuję, że nie mam w sobie czegoś z dojrzałości Lawrence'a.
Żałuję, że jestem taka... przerażona.
Prezydent Cartier uśmiecha się szeroko do kamery i zaczyna swoją
przemowę. Jest nagrana – to ta sama przemowa wygłaszana każdego roku do
każdej nowej grupy dziesięciolatków. Powiedziano mi, że wcześniej pokazywano
to wideo w klasie pierwszego dnia szkoły, ale tyle dzieci płakało, że pomyśleli, że
robienie tego w domu będzie lepsze. Nie jestem taka pewna. Właśnie teraz
wybiła dwudziesta, co oznacza, że zostało mi cztery godziny do ich nadejścia –
cztery godziny na przygotowanie.
- Panie i panowie naszego ukochanego narodu.- Prezydent Cartier
zaczyna mówić.- Dzisiejszy dzień to początek waszej podróży do dorosłości. Nie
można go traktować lekko. Ale bądźcie pewni, wasi rodzice i starsze rodzeństwo
siedzące z wami, przetrwali tę samą przemowę. Czas nie zmienił naszej
procedury, która co najmniej powinna dać wam spokój.
Ponownie się uśmiecha, tym razem w ten protekcjonalny sposób, tak jak
to robią dorośli. Powinno to nas uspokoić. Jednak tak się nie dzieje.
- Rodzice, proszę, podajcie swoim dzieciom ich nakładkę Zawładnięcia.
Tatuś daje mi malutkie srebrne etui, a srebro łapie blask płynący ze
złożonego, kryształowego żyrandolu nad naszymi głowami. Staram się
ustabilizować swoje ręce, które złożyłam na swoich kolanach, a moje nogi
troszkę drżą.
- A teraz, chłopcy i dziewczęta, proszę, słuchajcie uważnie tych instrukcji,
ponieważ nie zostaną powtórzone.
Ekran ciemnieje i ukazuje się obraz Ameryki tuż przed upadkiem. Lektor
wybrzmiewa z T-ekranu, wyjaśniając wszystko to, co już wiem. Władza
doprowadziła do najbardziej niszczycielskiej wojny w naszej historii – IV Wojny
Światowej. Ekran przeskakuje do pełnego zasięgu wojny nuklearnej, ukazując
miasto po mieście, na początku piękne i silne, a potem spada bomba i nie ma
niczego poza gruzami, dymem i smutkiem. Nasz świat został zdziesiątkowany i
ani chwili dłużej nie jest zdolny do prosperowania.
Zniżam oczy z ekranu, mając nadzieję, że tatuś tego nie zauważy.
Dowódca nie docenia słabości, nawet, kiedy ukazuje ją jego córka, ale smuci
mnie myśl, jak bardzo upadliśmy. Ponownie unoszę głowę i z powrotem skupiam
się na ekranie, z obawą wyczekując najważniejszej części – części, w której
atakują Pradawni.
Widzę, jak obraz zmienia się na pojawiające się na naszym niebie statki
obcych, widzę ich coraz więcej, dopóki nie przypominają wielkich stad ptaków.
Jest ich zbyt wiele, by móc je policzyć. Zbyt wiele, by móc się przed nimi bronić.
Teraz wiemy, że są od nas starszym gatunkiem, o wiele starszym. Tysiące lat
starsi od pierwszego dowodu istnienia człowieka, choć zawsze zastanawiałam
się, skąd wiedzieliśmy. Czy jedno z nich nam to powiedziało? Czy to
domniemanie? Bez względu na to, znamy ich, jako Pradawnych. Jak wcześniej
ich nazywano, tego nie wiem. Choć mogę sobie wyobrazić ludzi z tamtych
czasów, którzy wymyślili coś bardziej odpowiednio przerażającego niż
obcy.
- Proszę, uważaj, Ari.- Mama odzywa się, wskazując na ekran.
Odchrząkuję i kiwam głową. Nie zdawałam sobie sprawy, że wpatrywałam
się w moje etui na nakładkę, twardość w mojej ręce. Jest małe. Może długie na
dwadzieścia centymetrów i szerokie na dziesięć. A w środku... w środku leży
najbardziej przerażająca rzecz, jaką kiedykolwiek każdy z nas trzymał. Nasza
nakładka.
Ekran ponownie przeskakuje na moment podpisywania Traktatu 2090
roku. Pięciu przywódców Ziemi z przywódcą Pradawnych, choć tamtego dnia nie
było żadnego Pradawnego lub przynajmniej dla nas widocznego. Wiem tyle, co
nic o tym, czym właściwie są albo jak wyglądali przed naszym porozumieniem.
Wiem tylko tyle, jak wygląda aktualny przywódca Pradawnych, a
wygląda
jak
człowiek, choć większość mówi, że nie są rzeczywiście jak my. To iluzja.
Niektórzy mówią, że są stworzeni z wody. Niektórzy, że są roślinami. A inni
jeszcze powtarzają, że nie przybierają żadnego kształtu, egzystują, lecz nie do
końca – przynajmniej nie w sposób, w którym my egzystujemy. Nie jestem
całkowicie pewna. Jednak przy stole jest jedno wolne krzesło, jakby siedział w
nim przywódca Pradawnych, czekając aż spotkanie zostanie odroczone.
Obraz skupia się na traktat, na sześć podpisów, które zgadzają się na
naszą nową rolę. Od tego momentu nie jesteśmy dłużej tylko istotami ludzkimi
– jesteśmy żywicielami. Dostarczamy im w trakcie Zawładnięcia przeciwciał, by
mogli przeżyć pobyt na Ziemi, co jest jedynym powodem, dzięki któremu
istniejemy. Gdyby ich ciała zareagowały na Ziemię, tak jak mieli na to nadzieję,
nas już by nie było. Eksterminacja ludzkości. Zamiast tego potrzebowali nas – a
my ich. Nasz planeta została wyniszczona, a oni posiadali możliwość
terraformowania
Ziemi do jej zdrowego stanu. Czy mogliśmy zrobić to sami?
Tak, ale nie bez poświęcenia miliona żyć, straconych z powodu odwodnienia czy
głodu. Szybko potrzebowaliśmy odpowiedzi. Oni potrzebowali nowej planety.
1
Z ang. dosł.
Earth-shaping
– proces zmiany warunków panujących na planecie czy księżycu
do tych, które panują na Ziemi, w celu kolonizacji jej przez ludzkość.
Więc w ten sposób podpisano traktat, a my zgodziliśmy się przestrzegać ich
zasad.
Powraca Prezydent Cartier i kolejny fałszywy uśmiech na jego twarzy.-
Teraz rozumiecie naszą historię i wagę tego, w co właśnie wkraczacie. Proszę,
zabierzcie swoje nakładki z ich etui i pozwólcie nam tego wieczoru przebrnąć
prawidłowo przed procedurę Zawładnięcia.
Przebiegam dłonią przez etui i otwieram wieko, ukazując malutką
nakładkę. Jest lekka jak jedwab, gładka jak woda. Dwie duże owalne części
połączone cienkim dwuipółcentymetrowym kawałkiem materiału, które
znajdzie się na grzbiecie nosa. Podnoszę nakładkę i słyszę niemal nieme
buczenie, dochodzące z niej, tak jakby żyła – choć wiem, że jest to jedna z
technologii Chemików, która pozwala nakładce unieruchamiać nas.
Delikatnie przebiegam kciukiem przez materiał. Nie wygląda ani nie
wzbudza strachu. Potem Prezydent Cartier instruuje nas, by założyć nasze
nakładki i czuję, jak moje ciało zamienia się w kamień. Moje oczy wybałuszają
się, wznosząc się na T-ekran.
- No dalej, kochanie.- Mama odzywa się obok mnie. Z prostotą poklepuje
moje kolano i uśmiecha się szeroko.- Jest dobrze.
- Myślałam, że robimy to w nocy?- Mówię, a mój głos jest cienki.
- To prawda. To tylko sprawdzian. Pozwala ci poczuć wrażenia nas wokół
ciebie. W ten sposób czujesz mniejszy strach. Pozwól sobie pomóc.- Zabiera
nakładkę z mojej dłoni i podnosi ją do mojej twarzy.
- Czekaj.- Odzywam się, walcząc, by mówić pewnie.- Co się stanie? Co
zobaczę? Jak to zdejmę? Co jeśli nie będę mogła-
- Już dobrze.- Powtarza. Potem pochyla się nade mną i czuję, jak łapię
oddech.
Nie chcę tego robić. Proszę, nie zmuszaj mnie, bym to zrobiła.
A potem gładka tkanina opada na moje oczy, oślepiając mnie. Tylko na
sekundę się uspokajam, a potem nakładka zaciska się wokół moich oczu, jakby
chciała dotrzeć do kości i wyczuwam ją przy moich skroniach, zaciskająca się,
wwiercająca. Chcę ją od siebie odsunąć. Krzyczę do mamy, by mi pomogła i
słyszę, jak wciąż powtarza, że jest dobrze, wszystko jest w porządku.
W tle ledwo słyszałam głos Prezydenta Cartiera. Wyjaśnia Zawładnięcie,
to jak nasze ciała nie wyczuwają Pradawnych otrzymujących nasze
przeciwciała. To jak nasze codzienne suplementy gwarantują, że mamy ich
mnóstwo. To jak przydzielony do nas Pradawny przybędzie do naszego pokoju o
północy i to jak Pradawny zawładnie naszymi ciałami na trzydzieści minut, nim
powróci na Loge, ich planetę. Wtedy nakłada dezaktywuje się, mówi.
Zastanawiam się, czemu mówi to wszystko tak szybko, a potem już rozumiem.
To jakby ktoś wyłączył dźwięk, nie potrafię już dłużej słyszeć. Silę się, by
znaleźć dźwięk w ciszy, ale nie ma niczego. A potem nie potrafię już dłużej czuć
czy wąchać. Moje płuca płoną i na chwilę jestem pewna, że się duszę. Próbuję
poruszyć swoimi rękami, by sięgnąć po mamę, ale ani drgną. Próbuję krzyczeć,
ale żadne słowa nie wychodzą z moich ust. Panika ogarnia moje myśli, a potem
po kolei wracają moje zmysły. Czuję, jak ręka mamy mocno trzyma moją, słyszę
w tle głos Prezydenta Cartiera, ale wciąż nie potrafię widzieć czy poruszać się.
Wiem, że powinnam się przysłuchiwać.
Wiem, że powinnam próbować zapamiętać, co robić, kiedy i jak. Ale mogę
myśleć tylko o tym, że za cztery godziny będę musiała zrobić to wszystko sama,
pośród ciemności mojego pokoju, ślepa i unieruchomiona... kiedy jedno z nich
przyjdzie po mnie.
Gdybym mogła krzyczeć... krzyczałabym.
Rozdział 1
Siedem lat później
Wpatruję się w ciemność za moim oknem, mają nadzieję, że ich zobaczę.
Ale oczywiście to idiotyzm. Jest dopiero 23:53. Nawet jeszcze nie dotarli na Ląd.
Powinnam być gotowa, nakładka zabezpieczona, ale ja nienawidzę jej. To,
jak wciska się w moje skronie, jakby chciała wwiercić się wprost w mój mózg,
pozostawiając mnie unieruchomioną i ślepą, jednak wciąż zdolną do słyszenia,
wąchania...
czucia
.
Nie rozumiem, czemu mamy je ubierać, ale to wymóg. Ich zasada, nie
nasza. Z powodu czegoś, co zdarzyło się wiele lat temu. Nikt o tym nie mówi.
Nikt w ogóle o nich nie mówi. Dziwne, zważając na to, że posiadają nad nami
taką władzę. Nie spałam w domu koleżanki, od kiedy byłam malutka. Nie
możemy przegapić Zawładnięcia. I nie poszłam spać przed północą, od kiedy
skończyłam dziewięć lat. Nie mogę spać podczas Zawładnięcia.
Każdej nocy czekam przy swoim oknie, ponieważ moja ciekawość jest zbyt
duża, by ją znieść, kiedy skanuję drzewa, mając nadzieję, że ujrzę ich, jak
przybywają. Nigdy nie zobaczyłam i pewnie nigdy nie zobaczę.- Pradawni
preferują dyskrecję.- Raz powiedziała mi mama. Ale nie jestem pewna, czy to
takie proste. Niektórzy mówią, że kryją się, ponieważ są tacy ohydni, że
gdybyśmy ich zobaczyli, padlibyśmy trupem. A inni twierdzą, że są zbyt piękni,
zbyt kuszący.
Wolę tą teorię.
Liście poruszają się na zewnątrz, a dźwięk przypomina trochę wiatr. Są
tutaj. W tym właśnie momencie opuszczają drzewa, dosłownie przenosząc się z
ich świata do naszego. Liście poruszają się w rytm, kiedy nadchodzą, piękni i
niepokojący.
Kiedy odsuwam się od okna, pierwsze oznaki zdenerwowania czołgają się
w górę mojego kręgosłupa. Nie boję się ich lub przynajmniej nie boję się
mojego
,
choć powinnam. Nic o nich nie wiem. Nie wiem nawet czy to ona, czy to on.
Pamiętam pierwszy raz. Pamiętam nie bycie w stanie poruszenia się,
drgnięcia czy ukazania strachu i zastanawiania się, czy jeszcze kiedyś będę w
stanie się poruszyć. Strata wzroku była wystarczająco przerażająca. Ale
zmuszenie do nie bycia w stanie poruszenia się, kiedy reszta moich zmysłów –
słuch, dotyk – była zwielokrotniona... nie wiem, jak przeżyłam.
Tamtej nocy bałam się, ale to było siedem lat temu. Teraz... nie jestem
pewna, co czuję. Choć strach jest tego częścią, jeśli mam być szczerą, całkowicie
szczerą, czuję w sobie coś głębszego niż strach do tej rzeczy, którą wspina się do
mojego okna. Jestem ciekawa.... zbyt ciekawa, by było coś z tego cokolwiek
dobrego.
Mój budzik brzęczy 23:55 lśni na jasno czerwono, a poniżej dzisiejsza data,
10 październik 2140.
Grzebię w moim stoliku nocnym i chwytam srebrne etui, w którym
znajduje się moja nakładka. Z pośpiechem otwieram wieko, przygotowując się
by nałożyć ją na oczy, ale szarpnięciem odsuwam się.
Jest puste.
Przewracam szufladę do góry nogami. Zawartość pokrywa podłogę. Och,
nie, nie, nie! To się nie dzieje. Przykrywam usta dłońmi i zmuszam się do
wzięcia kilku oddechów. Sięgam po etui, ponownie je sprawdzając. Wciąż puste.
Oczywiście, że wciąż jest puste!
Brzęk. 23:56. Blacha na dachu mojego domu
skrzypi
, kiedy po niej
stąpają. Jakby spadł deszcz albo, lepiej, grad. Zaciskam rękę na ramie mojego
łóżka z nierdzewnej stali. Ukryta szuflada wysuwa się. Ale po kolejnym
trzydziestu sekundach przeszukiwań, wciąż mam puste ręce. Potrzebuję
nakładki. Potrzebuję nakładki. Potrzebuję nakładki.
Moje oczy wędrują po pokoju i lądują na mojej szafie, w ostatnie miejsce,
gdzie mogłaby się znajdować, ale wyczerpują mi się opcje - i czas. Waham się,
rozglądając się po pokoju i słyszę, jak mój budzik ponownie brzęczy.
23:58.
Biegnę do klawiatury na mojej szafie i wklepuję szybko kod. Stalowe
odrzwia otwierają się, by ukazać moje idealnie zorganizowane buty, ubrania i
torebki – korzyści bycia córką dowódcy Inżynierów. Przeszukuję podłogę, potem
kupkę wczorajszych ubrań, mając nadzieję, że gdzieś w środku schowana jest
nakładka. Nie jest. Wychodzę z szafy i idę do biurka, skopując ze swojej drogi
krzesło.
Rękami właśnie sięgnęłam do szuflady, kiedy ostateczny brzęk wzdraga
mną.
23:59. Już czas.
Klawiatura za moim oknem piszczy znajomym dziesięciocyfrowym kodem.
Biegnę do łóżka i kładę się, zaciskając powieki. Serce bije mi dziko w piersi.
Jestem na krawędzi hiperwentylacji. Jeśli przetrwam dzisiejszą noc, albo
zostanę stracona, albo podadzą mi serum pamięci. To ludzka kara, ale jak
odpowiedzą Pradawni? Co z
moim
Pradawnym? Krążą historie, stare legendy –
zaginięcia. Właśnie, dlatego też nikt nie jest na tyle głupi czy lekkomyślny, by
zgubić nakładkę.
Oprócz mnie.
Bip. Bip. Bip.
00:00
Okno długie od podłogi do sufitu otwiera się, wpuszczając delikatny
wiaterek. Ziemisty zapach, jak sosna albo świeżo skoszona trawa, wypełnia
pokój. Ich zapach. Wpełza, wydając najlżejsze dźwięki, a potem odzywają się
sprężyny mojego łóżka. Ciepło otula mnie, a nerwowy pot sączy się z każdego
poru na moim ciele, ale wciąż mocno zaciskam powieki. Moje ciało napręża się -
odruch wielu lat bojowych treningów przygotowujących mnie do walki, jeśli
zachodzi taka potrzeba. Wyczuwam ramiona po obu moich stronach, a potem
ruch powietrza, kiedy ciało unosi się nade mną, gotowe na Zawładnięcie.
Gorąco potęguje się. Pulsuje w górę i w dół, w przód i w tył. Nasze ciała
łączą się. Teraz następuje czekanie, aż potrzebne przeciwciała zassane zostaną z
mojego ciała do ciała tej istoty.
Mija pięć minut, potem dziesięć, a może więcej. Wiele razy próbowałam
liczyć, ale traciłam koncentrację z każdym oddechem wypuszczonym nade mną.
Czy to zauważyło, że nie mam na sobie nakładki? Z pewnością tak, ale wtedy by
coś powiedziało – zrobiło coś? Nie wiem. Dreszcze przebiegają po całym moim
ciele i walczę, by je odegnać. Muszę się skupić, myśleć. I wtedy to się dzieje.
Pojedyncza kropla płynu uderza w moją wargę i odruchowo zlizuję ją.
Moje kubki smakowe wybuchają na smak tego. Idealne połączenie słodyczy i
kwasoty, ciepła i zimna. Czułam wcześniej tego krople, ale posmakowałam tylko
jednej. Ledwo to zauważyłam. Kolejna kropla i jeszcze inna.
Moje powieki otwarły się, a oczy wybałuszyły z powodu szoku.
To –
on
– unosi się nade mną lekki jak powietrze. Jasna poświata otacza
go. Jego oczy są zamknięte. Słodki uśmiech widnieje na jego idealnej twarzy.
Kolejna kropla spada na mój policzek i spoglądam w górę, by ujrzeć malutkie
łzy płynące z jego oczu, jakby Zawładnięcie było zbyt przytłaczające, by je
znieść. Powinnam się ruszyć.
Powinnam się odezwać. Powinnam
coś
zrobić, ale nie mogę oderwać
wzroku. Chcę sięgnąć do niego. Dotknąć jego twarz, by zobaczyć czy jest
prawdziwa. Ponieważ on nie może być... to jest niemożliwe. A jednak.
Moim Pradawnym jest Jackson Locke.
Wysportowany. Bystry. Arogancki. Taki chłopak, którego wszystkie
dziewczyny zauważają w szkole, ale tylko kilka jest na tyle odważnych, by do
niego zagadać. Przewodzi we wszystkim, co robi... i jest moim największym
przeciwnikiem na pierwsze miejsce.
Mój umysł odgrywa każdą chwilę, którą pamiętam, bym go widziała.
Wyglądał tak normalnie – wygląda tak normalnie. Ale jest tutaj. Więc musi
być...
Jego powieki otwierają się i zaskoczona podrywam się do góry, uderzając
w niego. Spada na mnie.- Hej!- Walczę, by zepchnąć z siebie jego wielkie, 180-
centymetrowe ciało.
- Cicho. Zwariowałaś?
- Co ty tu robisz?- Pytam ostro.
- Bądź cicho! Nie chcemy – och nie.- Jego głowa szarpnięciem zwraca się w
stronę okna.- Nie do wiary, to na pewno.- Mamrocze, a ja kręcę głową,
zmieszana. Nie mówi nic z sensem. Silę się, by usłyszeć, ale nie mogę niczego
wychwycić uszami ani oczami. Potem zdaję sobie sprawę, że ktoś nadchodzi.
Inny Pradawny. Zapomniałam o Pradawnych mojego taty i mamy. Mogą być w
domu, kiedy krzyknęłam. Po raz pierwszy, od kiedy zgubiłam nakładkę, strach
ściska mi pierś, płynąc przeze mnie jak impuls elektryczny.
Spojrzenie Jacksona opada na mnie.- Ari...- Szepcze.- Wiem, ja to wygląda
i mogę to wyjaśnić, mogę, ale nie teraz. Jutro w nocy.
Jego głowa ponownie szarpie się w stronę okna i czuję, jak jego ciało
napręża się przy moim. Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem, co myśleć. Jedyne,
co wiem to to, że mam kłopoty, może nawet my mamy kłopoty, a jednak mogę
myśleć tylko o tym, że właśnie wymówił moje imię. Ari. Nie głosem podszytym
groźbą, sarkazmem czy zazdrością, tak jak przyzwyczajona jestem słyszeć od
każdego – włączając jego, te kilka razy, kiedy stanęliśmy twarzą w twarz w
szkole. Wymawia je, jakbym była kimś więcej niż tylko dziewczyną, którą
każdy widzi, ale nikt nie rozumie.
Ponownie na mnie spogląda.- Zamknij oczy.- Szepcze.- Musimy dokończyć
Zawładnięcie.
Waham się, nie chcąc być tak bezbronną, ale w końcu zamykam oczy. Jaki
mam inny wybór? Sekundy mijają, zamieniając się w minuty. Gorąco powraca.
Ponownie jest nade mną. A potem słyszę delikatne klapnięcie o okno.
Jackson schodzi z łóżka. Chcę zerknąć, ale strach zmusza mnie do bycia
nieruchomą, do zaciskania powiek.
Rozmowa zaczyna się nisko, zbyt nisko, bym mogła ją usłyszeć. Coś jak
mucha bzycząca ci nad uchem. Swędzi mnie, bym się przybliżyła, bym
usłyszała, co mówią. Głos Jacksona poważnieje.
- Nie.- Mówi.- Tak jak zazwyczaj. Już skończyłem. Wracajmy.
Kolejne bzyczenie.
- Nie może się ruszyć.- Mówi, co byłoby prawdą, gdybym miała na sobie
nakładkę. Ale nie mam, co wie. Chroni mnie.
Bzyczenie.
- Tak, jest dobrze. Jestem pewny.
Czemu mnie chroni? Żywiciele są przypisywani. Zna mnie przez większą
część mojego życia. Ta rewelacja podkręca mój umysł w turbo tryb. Cały czas
znał mnie, a jednak ani razu nie zauważył mnie w szkole. Czy Inżynierzy
wiedzą? Czy tata wie?
Mój umysł dalej rozmyśla nad wszystkim, co dotąd wiedziałam i nad
wszystkim, czego nigdy się nie spodziewałam, dopóki słodki zapach jego skóry
ulatania się. Okno otwiera się i zamyka.
Nie ma go.
Wszystko, co właśnie się wydarzyło, tłoczy się naraz w moich myślach, ale
jedna myśl unosi się nad resztą...
Nie jestem pewna czy umiem czekać do jutrzejszej nocy, by dowiedzieć się,
co się dzieje.
Rozdział 2
- Ari!
Podrywam się z łóżka, oczami wokół szukając Jacksona, nim
przypominam sobie, że jego już nie ma. Zrywam z siebie kołdrę. Która jest
godzina? Czasie, czasie, no dalej, gdzie jesteś? Potykam się w ciemności, póki
nie znajduję swojego budzika, który leżał na ziemi. 5:10. Okręcam się,
przeklinając siebie za nie przygotowanie wczoraj wieczorem swoich
treningowych ubrań.
Jestem niemal już przy swojej szafie, kiedy drzwi mojej sypialni otwierają
się, a tata wpada przez nie. Jest tak wysoki, że jego głowa sięga górnej framugi.
Jak zawsze wygląda już jakby obudził się ubrany – wywoskowane
ciemnobrązowe włosy, gładko ogolona szczęka – lecz zamiast mieć na sobie
swoje zwyczajne spodnie od garnituru oraz czarną koszulę, ubrał się w swoje
ubrania do treningu. Och, nie. Skoro tata jest zbyt sztywny by być normalny,
ubiera się całkowicie na dzień, by pracować w swoim biurze u nas w domu
godzinę przed naszym treningiem. To, że już zdążył się przebrać, oznacza, że
jestem jeszcze bardziej spóźnia, niż na początku sądziłam.
- Widzisz, która godzina?- Pyta.- Spodziewałem się ciebie na dole już
dziesięć minut temu. Znasz mój plan. Ja-
- Wiem, wiem, przepraszam. Budzik nie zadzwonił. Już jestem prawie
gotowa. Daj mi pięć minut.- Grzebię w klawiaturze mojej szafy, trzy razy
wklepując zły kod, nim wreszcie podaję ten dobry.
Tato krzyżuje ręce i wypływa z niego rozczarowanie i irytacja. Gorąco
wspina się po mojej szyi, a ręce stają się wilgotne, jakby moje ciało nie mogło się
zdecydować czy ma się gniewać, czy wstydzić.- W porządku, masz pięć minut.-
Mówi.- Ale spodziewam się, że weźmiesz to na poważnie.- Sięga do mojego
stolika nocnego.- Zaloguję twoją nakładkę-
- Nie!- Biegnę do stolika nocnego i zasuwam szufladę, nim może
wyciągnąć etui. Chodzi o to, że jeśli zostanie podpięta pod nasz czytnik, wyjdzie
na jaw, że mojej nakładki nie ma. Nie sądzę, że Pradawni wymagają jeszcze
egzekucji, ale serum pamięci jest do bani. Każdemu dziecku wstrzykuje się je,
jeśli przez przypadek zapomniało nakładki albo źle ją nałożyło... i żadne z nas
nie chcę przechodzić przez to ponownie. Żadnych wspomnień z dwudziestu
czterech godzin. Cały dzień przepadł, a to tylko zabieg zapobiegawczy. Chodzi o
to, że czujesz się naruszony.
Tato przechyla głową.- Co ty robisz?
- Nic.- Mówię, kiedy stawiam się między nim a dowodem.
- Twoje etui. Teraz.
- Zrobię to, tato, naprawdę. Idź już się przygotować.- Walczę z impulsem,
by się skulić. Nie mogę dać mu znać, że mam ukryty motyw.
Waha się, ale wymaszeruje z pokoju. Jak tylko wychodzi, opadam na łóżko
i biorę głęboki oddech. Czuję się, jakbym go okłamała, mimo tego, że nie
powiedziałam ani jednego nieprawdziwego słowa. Kiedy już go nie ma,
wydarzenia ostatniej nocy przewijają się przed moimi oczami jak błyskawice,
jedno po drugim, a każde bardziej dezorientujące niż poprzednie.
Jackson Locke.
Wracam myślami do wczorajszego dnia, kiedy Trener ujawnił, że on i ja
jesteśmy na dwóch pierwszych miejscach. Jackson skinął do mnie głową, a ja do
niego, w uszanowaniu. Starałam się po tym nie obserwować go podczas walki,
ale nie mogłam się oprzeć. Ciężko jest zignorować widok twojego największego
przeciwnika. Obserwowałam, jak szybko pokonał swojego oponenta i poczułam
odrobinę zazdrości. Sprawił, że wyglądało to tak łatwo. Teraz wiem już,
dlaczego.
Nie myśląc, ubieram się, zakładając szare, rozciągliwe spodnie i koszulkę,
które tato zaprojektował na nasz trening i schodzę na dół. Z dolnego schodka
widać czytnik etui, wbudowany w ścianę, coś jakby sejf, tylko, że przednia
ścianka zrobiona jest ze szkła. Mama i tata włożyli swoje etui do środka. Każde
ma obok siebie zielone światło, dając nam znać, że wszystko gra... i że żadne
dochodzenie nie zostanie wszczęte. Nie mam pojęcia, jak Pradawni są do nas
przydzielani albo, co prawdopodobniejsze, jak my jesteśmy przydzielani do nich,
zważając na to, że to oni wymagają nakładek i czytników. Ale wydaje się
dziwne, że ze wszystkich ludzi w naszym mieście, Sydii, to Jackson Locke został
przydzielony do mnie.
Czytnik aktywuje się, kiedy podchodzę. Przyciskam kciuk w skaner
odcisków palców, sprawiając, że szklana ścianka otwiera się. Chłodna mgiełka
unosi się do góry i zastanawiam się, nie pierwszy raz, co robią z nakładkami,
kiedy je analizują. Bawię się palcami z etui, mając nadzieję, że urządzenie nie
wyczuje brakującej nakładki. Może powiem mamie, że ją zgubiłam. Nie, powie
tacie i nawet on nie będzie w stanie ustrzec mnie przed tym. Unoszę etui, a
potem upuszczam je do środka po drugiej próbie.
Nareszcie, po kilku sekundach wlepiania wzrok, przesuwam etui w
prawidłowe miejsce i robię krok w tył, mocno zaciskając powieki. Słyszę, jak
ścianki zamykają się. Wtedy staje się coś magicznego – urządzenie wydaje
dźwięk. Uchylam jedną powiekę i widzę podświetlone na zielono moje etui. Nie
mogę się oprzeć. Muszę sprawdzić.
Przyciskam kciuk do skanera i kiedy ścianki się otwierają, chwytam etui i
uchylam je, przygotowując się na wsadzenie je z powrotem, ale zamieram. W
środku jest moja nakładka, srebrna i lśniąca, i wpatrująca się we mnie jak
zawsze niewinnie. Opada mi szczęka. Jak to się...? Wkładam etui na miejsce i
uciekam z miejsca przestępstwa, nim cokolwiek się stało, odmieni się i moja
nakładka ponownie zniknie.
Wracam myślami do ostatniej nocy. Wtedy jej nie było. Przewróciłam etui
do góry nogami. Sprawdzałam każdy centymetr sypialni. A jednak... może to był
sen. i jeśli to sobie wyobraziłam, to może wyobraziłam sobie też Jacksona. Mój
umysł odtworzył jego twarz, oczy, to jak jego szczęka wyglądała na mocną,
pewną. Wcale sobie tego nie wyobraziłam.
Muszę powiedzieć tacie, ale jeśli to zrobię, zostanę przesłuchana i na
pewno nafaszerowana serum pamięci. Wypuszczam głęboki oddech. Muszę mu
powiedzieć, ale jeszcze nie teraz. Najpierw muszę przypytać Jacksona.
Podchodzę do drzwi windy.
Szkło unosi się i kiedy jestem już w środku, winda przenosi mnie na
najbardziej zaawansowaną salę treningową w mieście. Cztery szare ściany
wydają się być z pozoru normalne, jednakże są chronione przed temperaturą,
dźwiękoszczelne i zdolne pochłonąć kulę, by nie była w stanie rykoszetować.
Tata formułuje resztę sali zgodnie z naszym planem treningu. W zeszłym roku
znajdowały się tutaj cztery punkty strzeleckie. Teraz sala jest pusta, za
wyjątkiem będącej na środku maty do walki. Tata już na niej jest, podskakując
jakby dalej był rekrutem. Czasami myślę, że żałuje, że nie jest, przez co właśnie
tak bardzo na mnie naciska. Przeżywa to jeszcze raz.
- Już jestem.- Mówię, nie patrząc na niego.
- Załóż strój.
Klimatyzacja dmucha z przewodów na suficie. Drżę, kiedy mijam jedno.
Wie, że nienawidzę marznięcia. Szarpnięciem wyciągam parę rękawiczek z półki
na broń na lewej ścianie i podchodzę z powrotem na matę. Przez chwilę
podskakuję, odnajdując swoją równowagę, a potem ubieram rękawiczki.
Przechylam głowę na boki, póki w karku mi nie zatrzeszczy – tato zawsze
mówi mi, że to oznaka strachu, lecz i tak to robię, by przypomnieć sobie, że
jestem twarda. Tata macha dłońmi, bym się zbliżyła. Lubi, kiedy to ja pierwsza
atakuje, by móc wytknąć mi mój błąd, a potem przetestować moją zdolność
obrony przez zademonstrowanie jej na mnie. W każdy inny dzień poszłabym na
to, ale dzisiaj nie miałam na to czasu.
Im szybciej zakończę trening, tym szybciej dorwę Jacksona.
Podskakuję do przodu i zamachuję się nogą, celując w jego twarz, ale łapię
moją stopę, okręcając mną, tak, że ciężko ląduję na macie. Skaczę na nogi i
uderzam, nie pozwalając mu zatrzymać walki i dosięgam jego szczęki. Krzywię
się, niepewna tego, co powie lub zrobi.
Tata kiwa głową w aprobacie.- Dobra robota. Nigdy nie dawaj szansy
przeciwnikowi na bycie górą. Jeszcze raz.
Uderzam raz, dwa, trzy raz, a tato blokuje każdy cios, kiedy myślami
ponownie wracam do ostatniej nocy. Jackson jest Pradawnym. Chłopak ze
szkoły jest Pradawnym. Nawet teraz nie mogę tego pojąć.
Jedynym Pradawnym, którego moje oczy widziały, był Zeus, ich
przywódca, podczas jednego z telewizyjnych spotkań. I tak, jak dla mnie
wyglądał wystarczająco ludzko. Chyba założyłam, że wyglądają jak ludzie, ale
byli właściwie czymś innym, jakby tylko wyświetlali ludzką formę. Jakaś iluzja,
powtarzając za resztą. Ale Jackson jest bardzo prawdziwy. I jeśli Pradawni
naprawdę wyglądają i zachowują się jak ludzie, to może w szkole są i inni. Może
otaczają nas cały czas, obserwując, zbierając dane – gotując się na atak. I może
to prawdziwy powód, dla którego tak ciężko trenujemy. Często się
zastanawiałam, czemu Inżynierzy potrzebują tylu Agentów. Oczywiście wmawia
się nam, że utrzymują porządek obywatelski w całym kraju, choć rzadko
wybuchają bunty, zwłaszcza teraz, kiedy problem niedoboru żywności został
rozwiązany. Wszyscy wiemy, że trenujemy w ramach zapobiegawczych. Nie jest
to coś, z czym się kryją. Ale jednak zawsze zakładałam, że trenują nas w razie
ich ataku, a nie, dlatego że już tu są.
Dreszcze przebiega mi po plecach. Muszę dziś przyszpilić Jacksona. Nie
jest to coś, co mogę długo ukrywać przed tatą.
- Słuchasz mnie? Gdzie dziś uciekasz myślami?
- Przepraszam.- Wyrzucam wszystkie myśli z głowy, żałując, że nie
wypiłam jakieś kawy czy przynajmniej nie zjadłam batonika energetycznego.
Jutro wstanę na czas, ale wiem lepiej, by nie prosić o przerwę. Do wyjścia mam
jeszcze dziesięć minut, piętnaście, jeśli nie uda mi siebie opanować.
- Zacznij ćwiczenie.- Tata mówi.
Skaczę na matę i przetaczam się do tyłu w serii podskoków, by zdobyć
dystans potrzebny mi do wykonania ćwiczenia. Tata staje szerzej, wymachują
rękoma, by stanąć w pozycji. Nie uderzy mnie – cóż, wcześniej tak było – ale to
spojrzenie, poważne i zabójcze zawsze każe mi myśleć, że tak się stanie. Nie
dziwota, że był na pierwszym miejscu, najlepszy Agent, najlepszy we
wszystkim. Po części, dlatego że nie był spuścizną jak ja, ale myślę, że to też
jego natura – dążący do celu, zawsze o krok do przodu. Mimo tego, że jestem
spuścizną, jedyną prawnie urodzoną do bycia dowódcą, nie jestem pewna czy
kiedykolwiek będę posiadała w sobie determinacje, która on ma.
Wzdycham, chcą walczyć z kimś innym – kimkolwiek – za wyjątkiem taty.
Biegnę po macie, nurkuję w górę, a potem kilka razy robię gwiazdy, póki nie
znajduję się przed nim, wciąż będąc w ruchu, nim umysł może mnie spowolnić.
Okręcam się i kopię. Wyprowadzam cios za ciosem. Zaciskam zęby.
Wkładam coraz więcej siły, a tata blokuje każde uderzenie, ale odmawiam
poddania się. Strząsam z siebie resztki snu i walczę dalej, nie myśląc ani nie
bojąc się, póki tato nie unosi w górę prawej ręki – jego sygnał kończący walkę.
Podchodzi, górując nade mną.- Dobrze, ale niewystarczająco dobrze.
Musisz zakończyć walkę poniżej piątki. By zdać na Agenta, musisz zmieścić się
w dwóch minutach. By przeżyć, jeśli znajdziesz się w
prawdziwej
walce,
będziesz musiała wiedzieć jak pokonać wroga w mniej niż minutę. Musisz
odpowiadać szybciej, Ari. Pradawni przewidzą twoje ruchy, nim nawet o nim
pomyślisz. Co jest kluczem? Przestań tyle myśleć.
Wpatruję się w niego, ogłupiona.- Poniżej pięciu minut? Uderzyłam cię.
Nie jesteś- Tryliard innych słów przyszedł mi na myśl. To, co naprawdę chcę
powiedzieć, to słowo
dumny
, ale wiem lepiej, by nie wspominać o
samochwalstwie.
Tato przygląda mi się przez ułamek sekundy, a potem, nie odzywając się,
wychodzi z sali.
Biorę ręcznik z półki na broń, wycieram twarz i z powrotem kładę
rękawiczki, myślami będąc daleko. Nawet, jeśli byłabym szybka ponad miarę,
nie było mowy o tym, bym mogła znokautować kogoś w mniej niż minutę, nie
wspominając już o wrogu. Wzdycham. Cóż, chyba się tego dowiem albo
posiniaczę, próbując.
Podchodzę do drzwi windy i wchodzę do środka. Unosi się, otwierając na
głównym poziomie naszego trzypiętrowego domu. Macham do mamy, która
ogląda jakiś skomputeryzowany program kulinarny na T-ekranie w naszym
salonie. Dzięki IV Wojnie Światowej 95% Sydii nie stać na jedzenie. Nasza
ziemia została zniszczona, napromieniowana, tak, że nic nie było w stanie
urosnąć. W ramach traktatu Pradawni uprawiają naszą ziemię, ale nie potrafią
– lub nie chcą – utrzymać całej planety. Więc nasi genialni Chemicy stworzyli
suplementy diety. Jedna tabletka zawiera w sobie cały posiłek. Problem tkwi w
wielkich kosztach ich produkcji. Ich rozwiązanie? Pobierać niedorzeczne kwoty
za prawdziwe jedzenie i pokryć nimi koszty produkcji. Więc kiedy teraz nikt już
nie głoduje, większość nie może pozwolić sobie nawet na kupienie jabłka, kiedy
reszta ma wszystko, co sobie zażyczy. Życzenia mamy są proste – gotowanie i
potrzebne do tego narzędzia, by sprawiało to jej radość. Ale wciąż odczuwa winę,
co właśnie było powodem jej przeniesienia z Twórców na pracowniczkę Agencji
Rozwoju Żywienia. Uważam, że gdybym nie była tak zaprogramowana na stanie
się Inżynierem, być może spodobałby mi się trening na Chemika. Robią wiele
dobrych rzeczy.
Drzwi mojej sypialni otwierają się, kiedy podchodzę. Nie spieszę się.
Miękkość dywany otacza moje stopy i mocniej wciskam palce w tkaninę, nim
sięgam szafy. Przesuwam wieszaki, wybieram strój na dziś, a potem idę pod
prysznic. Potrzebuję planu, sposobu, by przepytać Jacksona bez bycia
przyłapaną. Ostatnią rzeczą, którą potrzebuję, jest wywołanie w nim jego
zachowania Pradawnego w szkole, demaskując nas oboje. To musi pozostać
tajemnicą – na razie – póki nie dowiem się, czemu tu jest... i czemu mnie
ochronił. Dwadzieścia minut później schodzę na dół na ciche piętro.- Mamo?-
Wołam.
- Tutaj!- Krzyczy z kuchni. Mijam róg, by ujrzeć ją już w jej białym
fartuchu Chemika, analizującą maleńką tabletkę na blacie. Wyciąga z kieszeni
kroplomierz i dozuje brązową kroplę na pigułkę. Tabletka wchłania płyn,
zmieniając kolor z białego na ciemnobrązowy. Podaje mi ją.- Zrób mi przysługę i
spróbuj.
Cofam się. Nie to, że mam coś przeciwko żywnościowym tabletkom. Biorę
je każdego dnia, mimo że moją rodzinę stać na prawdziwe jedzenie. No, ale,
brązowa? Nie sądzę.- Dzięki, ale nie jestem... głodna.- Odchodzę jak najdalej
można od jej wyciągniętej dłoni.
- Och, no proszę cię. Wypróbowuje nową formułę, która zaopatruje
tabletkę w smak. Ta właśnie- Uśmiecha się do małej pigułki na swojej dłoni.-
jest czekoladowa.
Rzucam tabletce nieufne spojrzenie.- Czekoladowa?- Jej uśmiech poszerza
się, więc ustępuję i biorę pigułkę z jej dłoni.- Czy ty-
- No spróbuj już ją.- Mówi, a podekscytowanie słychać w jej głosie.
Wrzucam ją do ust i od razu smak rozpuszczającej się czekolady rozlewa
się na moim języku.- Mmmm. Jak to zrobiłaś?
- Mój sekret.- Mówi, nim wyciąga z innej kieszeni tablet i staje się
pochłonięta jej wynikami. Przez kilka chwil ją obserwuję, badając uwagę na jej
twarzy, uśmiech, który nigdy jej nie opuszcza, kiedy pracuje. Zastanawiam się
czy ja będę tak się czuła, będę kochała swoją pracę i w ogóle, czy zawsze będę
wyglądała poważnie... jak mój drugi rodzic.
Zabieram kilka śniadaniowych suplementów ze spiżarni i idę w stronę
wyjściowych drzwi, nie dostając od mamy ani jednego spojrzenia. Sięgam drzwi
i wieszam na szyi moją kartę, dzięki której mam dostęp na tron, do szkoły, do
swojej szafki czy czegokolwiek innego, do czego muszę się dostać w ciągu dnia.
Skaner przy drzwiach błyszczy najpierw na czerwono – brak dostępu – a potem
na zielono – dostęp przyznany.
Ruszam w dół ulicy, starając się nie biec i odmawiając myślenia o tym, co
może – lub nie musi – się stać, kiedy tam dotrę i zobaczę
go
.
Docieram do tronu w chwili, kiedy drzwi mają się zamknąć i pędzę
pokład. Srebrne ściany, srebrne siedziska, srebrna podłoga. Cała rzecz jest
złożona ze stali, bez ani jednego przejawu winy na to, jak zimna jest nasza
podróż, dlatego też nigdy nie wybieram najwyższego poziomu. Jeśli ten
środkowy jest zimny, na najwyższym musi być lodowato.
Tron obejmuje i łączy ze sobą cztery regiony, które tworzą Sydię, naszą
odrodzoną stolicę Ameryki, od kiedy bomba podczas wojny zmieniła w gruzy
poprzednią. W kraju są tylko jeszcze trzy stojące na wysokim poziomie miasta,
każde odpowiedzialne za jedną część państwa – północ, południe, wschód,
zachód. Są jak małe rządy, każde podlega Sydii, która rządzi całym krajem jak i
południem. Reszta kraju to nieużytki, znośne, jednak niebędące w stanie
wyhodować jedzenia czy utrzymać naturalne zasoby wody. Wszystko, co ludzie z
tych regionów potrzebują, jest filtrowane przez dominujące miasta. Przypomina
to biznes – tak działa nasz rząd, ale IV Wojna Światowa i jej następstwa nie
pozostawiła naszym przywódcom dużego pola do manewru. Potrzebowaliśmy
surowych metod przetrwania i autorytarne. Tylko tak przetrwany, jeśli
Pradawni ponownie zaatakują.
Opadam na trzecie siedzisko i skupiam wzrok na widoku za oknem, na
czerwień, żółć i pomarańcz jesieni, starając się skoncentrować na planie
dorwania Jacksona. W ciągu kilku sekund tron uruchamia się i rozsiadam się
na krótką podróż do szkoły. Mijamy kilka dzielnic mieszkalnych Process Park,
region klas wyższych, gdzie żyję ja. Tutaj domy mają po trzy, czasami cztery
piętra, wielki ganki na przodzie i nieskazitelnie wypielęgnowane trawniki.
Bogactwo. Na to składa się Process Park. Bogactwo i oczekiwanie, co właśnie
było powodem położenia tutaj szkoły dzielonej przez dwa dzielnice mieszkalne,
na co nalegał Parlament.
Tron dociera na szkolny przystanek i szóstka osób, wraz ze mną, wychodzi
na auto-chodnik, który prowadzi do głównego wejścia. Patrzę na lewo, w
kierunku Landings Park i ciężko przełykam ślinę. Wygląda niegościnnie, ale
chyba tak mają właśnie wyglądać mieszkania socjalne. Budynek przy budynku,
każde sięgające nieba, wszystkie tak mocno ściśnięte, że mieszkaniec jednego
mógłby wskoczyć przez okno sąsiedniego budynku. Kilka dzieciaków idzie
główną ulicą w stronę szkoły. Każde ma na sobie ubrania wyposażone przez
rząd. Brązowe spodnie, biała koszulka i do wyboru brązowa kurtka. Spoglądam
w dół na swój własny strój i czuję ukłucie winy. Czasami żałuję-
- Ari Alexander!- Słyszę słowa, za którymi podążają kroki.- Gdzie we
wszechświecie zdobyłaś te buty?
Okręcam się w chwili, kiedy Gretchen, moja najlepsza przyjaciółka, schyla
się, by spojrzeć na moje nowe skórzane buty do kostek. Uśmiecham się. Jeśli
konikiem mamy jest gotowanie, to Gretchen jest moda. Przykładamy do
skanerów nasze karty dostępu i w połowie przysłuchuję się jej, kiedy mówi mi o
jakiejś nowej technologii, pozwalającej ci zmienić wysokość obcasa. Jesteśmy
niemal już przy swoich szafkach i zastanawiam się na powiedzeniem Gretchen o
ostatniej nocy, kiedy zapiera mi dech. Wychodząc zza rogu, całkowicie na luzie,
pojawia się Pradawny we własnej osobie.
Jackson.
Rozdział 3
Jackson potrząsa głową, by pozbyć się kropel wody z włosów, prostuje
swoją koszulkę i zarzuca na siebie wyposażoną przez rząd brązową kurtkę.
Kurtka przylega do jego ciała, eksponując mały trójkąt jego białej koszulki.
Macha do jakiejś chichoczącej dziewczyny – pewnie głupiej pierwszoklasistce – i
wita się z innym chłopakiem z Landings, kiedy idzie Głównym Korytarzem,
częścią naszej szkoły. Nigdy nie spogląda w moją stronę albo daje znać, że mnie
zna. Zaciskam zęby, obserwując go, a każdy jego krok jakby mnie wyśmiewał.
Cały czas zazdrościłam mu, tego jak szybko unosił się w rankingach.
Jestem przyszłym dowódcą, moje miejsce od zawsze było znane, ale on pochodzi
z Landings. Większość najlepszych to dzieci Agentów, wszyscy z przyszłością.
Jackson nie trenował wcześniej ani nikt mu nie pomógł dostać się na to miejsce.
Podziwiałam go. A teraz dowiedziałam się, że to wszystko było kłamstwem.
Udało mu się nie przez swoje zasługi – udało mu się, ponieważ jest Pradawnym.
- Hej, słuchasz mnie? Byłam- oooooch!- Wzrok Gretchen podąża za moim.
Szeroki uśmiech rozświetla jej ciemnobrązową twarz.
Kilka razy mrugam i pocieram prawe oko, udając, że wpadła mi tam
rzęsa.- Co?
- Kurcze, Ari, kiedy zadurzyłaś się w Jacksonie?
- Uch! Jakby mógł podobać mi się Pra- ktoś inny.- Wlepiłam w nią wzrok,
ale wciąż się uśmiechała.
- Aha, więc czemu unikasz pytania? Ta, tak właśnie myślałam.- Stuka
swoim T-długopisem o szafkę, a
dźwięk uderzania
jeszcze cięższym czyni mój
wysiłek wymyślenia jakiejś porządnej wymówki.
- Nie, nie, to nie tak. Po prostu myślałam, że dzisiaj zmierzę się z nim
podczas Walki Terenowej.- Muszę nauczyć się lepiej kłamać.
- Zmierzysz się, z kim?- Okręcam się, by ujrzeć Lawrence'a Cartiera,
trzeci w naszej małej klice, podchodzący do nas. Bierze mnie w ciasny uścisk i
uśmiecha się do Gretchen.- No...?
Wymieniam z Gretchen spojrzenia.- No, co?- Zapyta.
- O kim rozmawiałyście?
- Och, Ari mierzy się dzisiaj podczas W.T. z Jacksonem. Rozmawiałyśmy
właśnie o strategii.
Law krzywi się.- Nie łapię tego. Czemu dziewczyny muszą bić się z
facetami? Jest trzy razy większy do ciebie. To nie jest-
- Jest dobrze.- Mówię.- Rozmiar się nie liczy – wiesz o tym. A oprócz tego,
do tej pory byłam najlepsza.- Z ledwością.
Tłumi w sobie ripostę, przebiegając ręką przez kudłate, brązowe włosy.
Ma włosy, za które każda dziewczyna dałaby się zabić i przyciągają w jego
stronę tyle samo spojrzeń, ile robią to jego brązowe oczy i nieskazitelna
oliwkowa cera. Dziewczyny zauważają go, gdziekolwiek pójdzie. I być może
częścią tej uwagi jest jego przyszły tytuł, ale sądzę, że powodem tego jest jego
bezproblemowe nastawienie do świata połączone z jego niewinną miną, ale
może to, dlatego że znam go od zawsze.- Cóż, miejmy nadzieję, że masz rację.-
Mówi.- Nie zniósłby tego, że musiałbym mu złamać szczękę.
Niemal wybucham śmiechem. Mimo tego, że praktykanci do Parlamentu
muszą uczestniczyć w zajęciach walki, to bicie się nigdy nie było mocną stroną
Law'a. Na szczęście Gretchen klepie go po ramieniu w ten swój protekcjonalny
sposób, mówiąc.- Niezły pomysł, Lawrence, ale oboje wiemy, że walkę lepiej
zostaw naszej dziewczynie.
Uśmiecham się nieswojo.- Zobaczymy, jak mi pójdzie. Powinniśmy już iść,
nim zadzwoni dzwonek.- Zabieram kilka t-długopisów i tablet do notatek ze
swojej szafki, i podążam za Gretchen na salę W.T. Law macha do nas, kiedy sam
kieruje się do biblioteki, odpowiednie miejsce dla praktykantów do Parlamentu.
Moje następne zajęcia nazywane są Walką Terenową albo W.T. Jak już
zaczęliśmy liceum, zmuszono nas do wybrania swojej ścieżki kariery i każde z
nas, trzecioklasistów, było teraz zaangażowane w karierę żołnierza, co znaczy,
że każdy, kto chce zostać Agentem, jak Gretchen, Jackson czy ja musi się stanąć
przeciw sobie na ringu. Oczywiście nie każdy dotrze do końca prawdziwego
treningu na Agenta. Tato lubi przypominać mi o tym, kiedy ciężko idzie mi
podczas jednego z naszych porannych treningów.
Sala ma dwa piętra i te same ściany pochłaniające kule jak w sali w moim
domu, ale w tym pomieszczeniu zmieści się tysiąc osób. Jest ogromna, co dla
mnie jest szalone, zważając na to, że, zgodnie z moją wiedzą, tylko my, klasa
Przed-Agentów, która liczy dwudziestu pięciu chłopców i dziewczyn, jej używa.
Spoglądam na środek sali. W centralnym punkcie, na podłodze, położona została
duża, gruba mata. Ring.
- Uuu.- Gretchen wydaje z siebie, kiwając głową na matę.- Gotowa?
- Oczywiście.- Oznajmiam, ale w środku jestem strzępkiem nerwów. Biorę
oddech, zmuszając się do uspokojenia, kiedy z Gretchen kieruję się do szatni dla
dziewczyn, by przebrać się w nasze stroje. Tak jak te, które używam w domu, są
zrobione z przylegającej do ciała, elastycznej tkaniny, jednak te są czarne, a nie
szare. Dziewczyny mają do wyboru bokserkę albo koszulkę z normalną
długością rękawów oraz spodnie. Sięgam po bokserkę i parę spodni, nim idę do
szafki dwa rzędy dalej. Siadam na metalowej ławce i zaczynam w łowie
powtarzać swoje ruchy. Rozpatruję rozmiar Jacksona i jego siłę, różnorodne
techniki, które widziałam, jak używał podczas rund ćwiczeń, a wszystko to
sprawia, że cieszę się, że będziemy się boksować, a nie walczyć w parterze
. Na
podłodze byłoby dla mnie niemożliwością przechytrzyć go jeden na jednego, bez
broni. Walka na ringu jest inna. Szkopuł tkwi w szybkości i równowadze. Ci,
którzy panują nad swoimi ciałami, zwyciężają. Ci, którzy tego nie potrafią, obiją
2 Bardziej jak KSW przeciw zapasom, ale nie pasowało mi tu to wstawiać – każdy wie, o co
chodzi.
sobie ciężko tyłek. Ćwiczyłam już w obu sytuacjach, choć nigdy nie przegrałam
przeciw innemu uczniowi.
Kiedy wychodzimy z szatni, Trener Sanders, nasz ponad dwumetrowy,
łysiejący nauczyciel, stoi przy macie na usztywnionych nogach i z rękoma na
biodrach, jakbyśmy marnowali jego czas, guzdrając się w szatni, co go irytuje.
Trener jest byłym Agentem, tak samo twardy jak ich reszta i ma ten sam
poziom niecierpliwości, co tata. Znany jest z tego, że najpierw wrzeszczy, a
potem zadaje pytania. Przyspieszam i biegnę do maty.
- Znacie porządek.- Mówi.- Stańcie w linii przeciw swemu przeciwnikowi.
Skanuję tłum, by znaleźć Jacksona, siedzącego na podłodze. Jako dwoje
najlepszych w klasie, będziemy walczyć przeciw sobie tak długo, jak
Inżynierowie uznając, że jedno z nas przewyższa drugie. Zauważa mnie i
puszcza oczko. Furia rozpala się we mnie i prawie biegnę do niego, by zażądać
od niego odpowiedzi. Jak śmie zachowywać się, jakby zasługiwał na bycie tutaj,
jakbym nie wiedziała, czym dokładnie jest? Podnosi się i kroczy dumnie w moją
stronę.- Gotowa gryź gumę, Alexander?
Co jest z facetami i ich używaniem nazwisk? Zaśmiewam się i rozciągam
nad głową ręce, potem na boki, rezygnując na zabawy w szarady.- Yhm,
zobaczymy.
Jackson schyla się, by zniżyć się do poziomu moich oczu.- Nie martw się,
pozwolę ci wygrać.
- Alexander i Locke.- Trener wywrzaskuje, nim mogę odpowiedzieć.- Teraz
wy.
Przed odejściem rzucam Jacksonowi wrogie spojrzenie. Gretchen chwyta
moją rękę, kiedy mijam ją, wyszeptuje.- Jest twardy. Udaj, że cię znokautował,
jeśli zajdzie potrzeba.
Patrzę na nią zirytowana. Może i jestem mała, ale nie słaba.- Mam to,
Gretchen.- Mówię, a potem idę do półek z bronią po rękawiczki.
Nie spieszę się w poszukiwaniach tych odpowiednich. Zbyt duże albo zbyt
małe i będę miała przesrane. Wreszcie zakładam jedną i zginam palce. Kiedy się
odwracam, Jackson jest na macie, skacząc, jakby robił to z zamkniętymi oczami.
Ukłucie zmartwienia zasiewa się w moim umyśle, ale potem ponownie do mnie
mruga. Ugh! Nie przegram tego pojedynku. Przeklęty, arogancki Pradawny.
Położę go na łopatki.
Biegnę do przodu i nurkuję do góry, robią fikołek za fikołkiem, nim ląduję
przed nim. Trener wybucha śmiechem.- Powodzenia, Locke.- I wciska alarm.
Wszyscy ucichli. Wlepiam wzrok w Jacksona. Staram się nie zauważyć,
jak jego blond kosmyki zostawiają nad jego oczami cień albo jak jego ciało
rozciąga się, kiedy przygotowuje się do pojedynku. Takich rzeczy nie zauważa
się w swoim przeciwniku – zwłaszcza w takiej chwili jak ta. Czuję, jak mój
oddech przyspiesza, słyszę, jak urywanie oddycham. Próbuję się wyciszyć, ale
targają mną myśli i zmartwienia.
Jest mądrym wojownikiem. Mogę to powiedzieć po tym, jak nie spuszcza
mnie z oczu – wie, że nasze oczy poruszają się, nim robią to nasze ciała. I jest
umięśniony, ale nie tylko jego górna część, jak u większości facetów. Wie, jak
ważne są nasze nogi, jak od ich siły zależy nasza szybkość. Wtedy też zdaję
sobie sprawę, że nie jest tylko Pradawnym, jest świetnie wytrenowanym
Pradawnym i wybrano go do udawania człowieka z Ladnings, a nie z Pospect, co
znaczy, że nie jest tylko wytrenowanym w boju wojownikiem. Jest wystarczająco
mądry, by się wtopić w tłum. Wtopić. Każde możliwy scenariusz o tym, czym jest
i co to oznacza, wdziera się do moich myśli i w głowie krąży mi jedno słowo –
niebezpieczeństwo
.
Nagle gniew opanowuje to, że już do miesięcy ćwiczył, cały czas udając
człowieka, jednocześnie znając swoją przewagę, jako Pradawny i ciąży mi na
żołądku. Biegnę do przodu i uderzam właśnie w chwili, kiedy Jackson okręca się
przed kontaktem. Owija rękę wokół mojej talii, rzuca mnie na matę i odchyla
ramię, by zadać cios. Skaczę w górę i jego pięść styka się z gumą. Robię fikołka
w tył i skaczę w miejscu. Nie mogę przejść do defensywy. Nie mogę stracić
kontroli. Przyciągam do siebie ręce, dopasowuję moje skupienie i wyrzucam cały
strach ze swoich myśli.
To ja jestem następnym dowódcą.
Okręcam się, zaskakując Jacksona kopnięciem w jaja
. Potyka się w tył,
śmiejąc się na wdechu.- Och, naprawdę?- Mówi. A potem jest przed moją
twarzą.- Sorki, Alexander.- I uderza mnie w szczękę.
Odrzucam głowę do tyłu, a buzię wypełnia metaliczny smak. Zlizuję krew
z dolnej wargi i staram się strząsnąć z siebie pulsujący ból. Gniew rozpala się w
mojej piersi i rzucam się na niego, kopiąc i odchylając się, niepewna niczego, za
wyjątkiem siły moich ruchów. Chcę go pokonać. Pokonam go. Odsuwam się i
ponownie się potyka, a szok wymalowany jest na jego twarzy. Duszę w sobie
impuls naplucia na niego i zamiast tego popycham go dalej do tyłu.
- No dawaj.- Krzyczę, a potem zwężam oczy i ściszam głos, szepcząc.- Nie
boję się ciebie.
Arogancja znika z jego twarzy, zastąpiona czymś prawdziwszym.- A
powinnaś.- I skacze do przodu. Ale tato dobrze mnie wyszkolił – wiem, co
nastąpi po skoku, więc kiedy moja pięść zderzy się z jego twarzą, nie tylko
poleje się krew – położę go na łopatki.
Jackson ląduję przede mną w chwili, kiedy moja pięść styka się z jego
skronią. Traci równowagę, jego głowa opada na bok i jakby w zwolnionym
tempie, opada na matę.
Na chwilę jestem zbyt zaskoczona, by się poruszyć. Nie mamy używać
ruchów nokautujących w klasie i jestem niepewna czy mam cieszyć się, czy
przeprosić trenera. Ale wtedy Gretchen wbiega na matę, ściskając mnie mocno.
Kilka innych uczniów bije brawo i gratuluje mi. Pozwalam sobie na mały
chichot, nim patrzą na trenera. Wydaje się, że zastanawia się nad tym czy ma
3 Zaplułam ekran (m)
na mnie nawrzeszczeć czy pogratulować mi, kiedy Jackson porusza się. Opiera
się na łokciach i gapię się w dół, osłupiona, na niewielki ślad – jedyny znak, że
oberwał. Powinien być nieprzytomny przez przynajmniej jakieś pół minuty, a
nie przez pięć sekund.
Przeklęty Pradawny.
Trener wygląda na tak samo zirytowanego jak ja.- No cóż, jeśli możesz iść,
to złaź z maty.- Mówi do niego.- O'Neil i Martin, wasza kolej.
Zastanawiam się czy pomóc Jacksonowie stanąć na nogi, ale decyduję się,
że lepiej nie. Zeskakuję z maty i podaję Gretchen rękawiczki – mamy taki sam
rozmiar dłoni.- Powodzenia.- Mówię jej.- Świetnie sobie poradzisz.
Uśmiecha się nerwowo, idąc na swoje miejsce na ringu. Tak jak Law
walka nie jest jej mocną stroną. Jest w naszej klice geniuszem, zawsze ma
najwyższe wyniki podczas testów. Zmuszenie jej do walki niemal wydaje się złe,
ale spodziewa się od nas walczenia. Koniec końców, trenujemy, by zostać
Agentami.
Jackson podchodzi do mnie, przerywając moje zmartwione myśli.- Niezła
robota.- Oznajmia.- Jestem zaskoczony.
Pluję, gotowa naprawdę go uderzyć, kiedy wskazuje na matę. Lexis
Martin, przeciwniczka Gretchen, zgina kolana i ręce. Wygląda, jakby była
gotowa pokonać Gretchen w dwie minuty i może tak jest. Każdy wie, że Lexis
jest psycholką. Zbudowana jak facet, cała z mięśni i przynajmniej z głowę
wyższa od Gretchen. Staram się nie niepokoić. Gretchen przeszła jak ja przez
kilka zaawansowanych treningów, ale nie na tym samym poziomie i nie przeciw
komuś takiemu jak Lexis.
Gretchen skacze na macie, a Lexis podąża za nią. Przesuwam wzrok z niej
na Lexis i z powrotem. Wyczucie czasu jest najważniejsze i jedna z nich musi
zacząć. Moje dłonie drżą ze strachu i nerwów. Lexis rzuca się na przód, odbiera
Gretchen równowagę i uderza ją w twarz.
Krew tryska z nosa Gretchen.
Biorę nieświadomy krok na przód, kiedy Jackson chwyta moją rękę.
Rzucam mu wściekłe spojrzenie, ale ma rację. Nie mogę interweniować.
Wmieszanie się nie jest widziane, jako czyn bohaterstwa – uważa się za
egoistyczne, nierozważne, nieprzemyślane. A oprócz tego Gretchen da sobie
radę. Jest-
Kolejne ciosy. Jej ciało opada w tył. Jej głowa na bok. Wciągam urywany
oddech, a moje ręce drążą z napięcia. Rzucam się na przód, potem odsuwam się i
ponownie ruszam przed siebie. Ręka Jacksona wciąż trzyma moją. Gretchen
wyrzuca w górę swoje ręce, pokazując, że ma dość. Trener wrzaskiem kończy
pojedynek. Zwycięzca powinien zejść z maty.
Zamiast tego Lexis ponownie uderza Gretchen, sprawiając, że opada na
matę, sapiąc po oddech. Mam już dość.
Wyszarpuję rękę z uścisku Jacksona i ruszam naprzód, nurkując w stronę
Lexis. Odtacza się na bok, a ja skaczę w górę, gotując się, by kopnąć ją w twarz,
kiedy ktoś z tyłu podnosi mnie.- Ej!- Wrzeszczę, rzucając się w ramionach osoby
trzymającej mnie.
Jackson kładzie mnie na tyłku na macie, jakbym była dzieckiem z
napadem złości. Nic nie mówi, nikt się nie odzywa. Wiem, co zrobiłam. Dla
Agentów liczy się tylko duma, a ja właśnie poddałam zniewadze dumę
Gretchen.
Trener nie wrzeszczy na mnie. Zamiast tego podchodzi do Gretchen, z
której tryska krew.- Potrzebny będzie jej lekarz.- Mówi do nikogo w
szczególności.
- Ja pójdę.- Proponuję, mimo tego, że mógłby zaalarmować stąd dr Tavis.
Trener kiwa głową i ruszam w stronę pokoju medycznego tuż za drzwiami sali
gimnastycznej. Nie zauważam, że Jackson podąża za mną, póki sięgam po swoją
kartę dostępu i czuję jego dłoń ocierającą się o moją. Moja skóra mrowi
świadomością. Przesuwa swoją kartą przy drzwiach i czeka na mnie, aż przez
nie przejdę.
W ciszy idziemy krótkim korytarzem, a powietrze gęste jest on naszych
niewypowiedzianych myśli. To idealna dla mnie okazja, by go przepytać, ale ze
zranioną Gretchen nie mogę go przesłuchać, tak jak chcę. Coś mi mówi, że o tym
wie. W końcu docieramy do pokoju medycznego na końcu korytarza, a ulga
spływa na mnie z powodu przerwy w napiętej sytuacji.
- Potrzebujemy leczącego żelu.- Mówię do dr Tavisa, który siedzi za małą
ladą.
Marszczy swoje szare brwi.- Kolejna kontuzja podczas W.T.?- Pyta,
najwyraźniej męcząc się już naprawianiem nas cały czas.
- Tak, ale nic poważnego. Tylko powierzchowna rana.- Dr Tavis kiwa
głową, wyciąga niewielki słoik i wkłada go do czystej, schłodzonej torby. Torba
jest tak zimna, że pali moją skórę, ale odmawiam krzywienia się. Sapię i
wychodzę z powrotem przez drzwi, a Jackson idzie za mną.
Mam właśnie zamiar odwrócenia się i zadania najważniejszego pytania z
mojej głowy – czemu tu jesteś? - kiedy odzywa się.- Miałaś rację, interweniując.
Zatrzymuję się.- Co?
Na korytarzu nie ma nikogo innego. Nikt nie zastanawia się, czemu
rozmawiamy. Nikt nie widzi momentu słabości Jacksona, chłopca, który broni
się przez bycie tajemniczym i staniem z boku. Okręcam się, by być do niego
twarzą, a słowa wydostają się ze mnie, nim mam szansę je zatrzymać.- Nie. W
tym, co zrobiłam, nie ma nic z męstwa. Żadnej-
- Godności?- Rzuca mi kpiący uśmieszek.- Ty określasz to, co czyni cię
dumną, a nie ktoś inny i zwłaszcza nie zasady, które zmuszają cię do
przypatrywania się, jak przyjaciel zostaje pobity. W tym nie ma żadnej godności.
Miałaś rację, wkraczając. Ja bym tak zrobił.
Jestem zaskoczona, czując coraz więcej zażenowania, ponieważ
rozmawiamy o tym, ale nie o tym, o czym musimy porozmawiać. Patrzę w jego
oczy. Są dziwną mieszanką błękitu i zieleni, jakby Bóg nie mógł zdecydować się,
jaki mają mieć kolor.- I to ty mówisz mi o honorze.
Zamyka dystans, tak, że dzieli nas tylko kilka centymetrów i szepcze.-
Dzisiaj w nocy wszystko wyjaśnię. Tylko proszę, na razie mi zaufaj.
Badam jego twarz, która nie ukazuje żadnego znaku po naszym
pojedynku, choć czuję, że moja dolna warga spuchła. Zostałam wytrenowana, by
nikomu nie ufać, a zwłaszcza Pradawnemu. Jednak nie mam wyboru.
Potrzebuję odpowiedzi... przynajmniej to sobie wmawiam.- No to tylko jedno
pytanie.
Czeka.
- Czemu na mnie nie doniosłeś?
Zamiera, pozwalając swojemu spojrzeniu spotkać się z moim, a niewielki
uśmiech pojawia się na jego twarzy.- A kto tak mówi?- Zasysam urywany
oddech, a Jackson zaśmiewa się, nim odwraca, by odejść.
Chcę krzyczeć za nim, by się wytłumaczył, ale coraz więcej uczniów
zaczyna wypełniać korytarz. Nie mam wyboru. Muszę czekać do dzisiejszej nocy.
Kiedy wracam na salę gimnastyczną, wszyscy popędzili na następną
lekcję, oprócz Gretchen, która siedzi. Najwyraźniej trener odwołał resztę
pojedynków na dzisiaj. Posyła mi słaby uśmiech, a ja daję jej leczący żel.-
Chcesz, bym ci pomogła?- Pytam.
- Niee.- Zmusza się do wstania. - Zobaczymy się na historii.
Pakuję jej rzeczy, a potem zabieram swój tablet i t-długopisy. Mam zamiar
odejść, kiedy trener wykrzykuje moje imię z przeciwnego końca sali. W żołądku
mi się przewraca. No i nadszedł czas na kazanie, którego spodziewałam się
wcześniej.
Podążam za nim do jego małego gabinetu i siadam na jednym z dwóch
metalowych krzeseł, ustawionych przed jego biurkiem. Spoglądam na
drewniane ściany, pięć oprawionych zdjęć ustawionych na chybił trafił, a potem
mój wzrok opada na moje złączone na kolanie ręce. Zastanawiam się czy
zadzwonił do mojego taty. Może wysyłają mnie do domu. Ale z pewnością to, co
zrobiła Lexis, było gorsze od mojego nokautu, który
właściwie
nie pozbawił
Jacksona przytomności.
- Czy wiesz, czemu cię tu poprosiłem, Ari?- Trener wreszcie pyta.
Kręcę głową.- Nie, sir. Przepraszam za ten nokaut. Ja nie....-
Powstrzymuję siebie. Nie chcę powiedzieć, że wcale tego nie chciałam, ponieważ
chciałam i nie jestem kłamczuchą – no cóż, przeważnie nie jestem.
Zaśmiewa się.- Jestem zaskoczony, że twój ojciec cię o tym nie
poinformował. Zarekomendowałem cię na wcześniejszy trening.
- Wcześniejszy trening na Agenta?- Pytam, siadając prościej na krześle.
Myślałam, że tylko tata mógł zarekomendować kogoś na wcześniejszy trening,
ale nigdy nie chciał ukazać, choć odrobiny faworyzowania poprzez polecenie
swojej własnej córki. Nigdy nie podobało mu się to, że bycie dowódcą zostało mi
przydzielone przy urodzeniu. Wolał raczej, bym zginęła, próbując awansować,
bym zasłużyła na to, tak jak on.- Dziękuję, sir.- Mówię. Walczę, by nie dać
poznać po głosie mojego podekscytowania, ale wtedy wątpliwość zakrada się do
moich myśli. Czy polecił mnie tylko z powodu mojego taty? Z powodu tego, kim
jestem, a nie z powodu tego, co osiągnęłam?
- Sir, ta rekomendacja. Nie jestem pewna czy powinnam ją przyjąć.
Trener rzuca mi pytające spojrzenie.- Alexander, jesteś najlepsza, którą
kiedykolwiek miałem w klasie. Najlepsza od lat. Zasługujesz na to.- Usidla mój
wzrok.- Nie wątp w to.
Po jego minie mogę powiedzieć, że mówi to szczerze.- Więc co to właściwie
oznacza? Co mam zrobić?- Pytam, uśmiechając się.
Odchyla się na swoim krześle, a jego twarz rozjaśnia wielki uśmiech.- Cóż,
wciąż musisz ukończyć testy, ale będziesz ćwiczyła podczas niektórych
porannych lekcji z innym Przed-Agentami. Wiem, że widziałaś już wiele z tych
rzeczy, ale uważam, że będzie to z korzyścią dla ciebie doświadczenie zawodu
Agenta od kogoś innego niż...
- Mój tato.
Jego mina poważnieje.- Tak. Jeszcze dzisiaj otrzymasz szczegóły.
Gratuluję.
Opuszczam jego gabinet w całkowitym stanie euforii. Wcześniejszy
trening na Agenta! I zrobiłam to bez pomocy taty. Jasne, jestem przyszłym
dowódcą, ale nie chcę po prostu przebrnąć przez program. Chcę być najlepsza.
Chcę udowodnić tacie, że jestem w stanie to zrobić, nieważne czy mam
zagwarantowane to miejsce czy nie. Nie chcę dać innym Agentom powodu do
zwątpienia w to.
Dzwonek rozbrzmiewa na korytarzu, sygnalizując dziesięciosekundowe
ostrzeżenie, by dostać się na lekcję. Wychodzę zza rogu i wkradam się na
historię, kiedy odzywa się ostateczny dzwonek, a myśli z powrotem kieruję w
stronę Jacksona. Został przeniesiony do tej szkoły, coś, co rzadko tu się zdarza.
Pamiętam, jak wszystkie dziewczyny wariowały, kiedy przyjechał po raz
pierwszy – nowy chłopak w Sydii. Ale wydawał się wtedy po prostu... zagubiony.
Nigdy tak naprawdę ze sobą nie rozmawialiśmy do momentu, kiedy pewnego
dnia w ósmej klasie użyczył mi swojego t-długopisu. Swojego zapomniałam, a
tego dnia odbywał się test, co oznaczałoby, że obleję i nie będę w stanie poprawić
oceny. Pamiętam, jak miałam się już rozpłakać, kiedy Jackson ukradkiem
położył na moim stole jeden ze swoich długopisów. Ani razu na mnie nie spojrzał
i ani razu się nie odezwał, ale nigdy o tym nie zapomniałam. Właśnie tak jak
wczorajszej nocy ochronił mnie. Mógł pozwolić, bym obalała. To nie była jego
sprawa.
Teraz zastanawiam się, jak wiele razy w ciągu tych lat uważał na mnie, a
ja o tym nie wiedziałam. Lecz pytanie brzmi: dlaczego?
***
Zajęcia w dzisiejszym dniu wreszcie dobiegły końca. Wpatruję się w sady
za naszą szkołą. Z trawiastego wzgórza nad połacią drzew wszystko widać.
Dzisiaj jest ciepło, a po rozległym, błękitnym niebie rozsiane są olbrzymie, białe
chmury. Ta pogoda sprawia, że wszyscy wychodzą na zewnątrz, by po lekcjach
wypoczywać pośród rzędów drzew, a każde z nich jest jasnozielone i pełne
doskonałych, dojrzałych owoców, dzięki Pradawnym.
Pradawni...
oczami skanuję ziemię, szukającego jego, a zamiast tego spostrzegam
chłopca karconego przez profesora Vanga, jednego z profesorów literatury,
pewnie za kradzież owocu. Chłopiec wyciąga jabłko ze swojej koszulki, potem
pomarańczę, gruszkę i nie mija długo, kiedy profesor Vang wpada w złość i
wysyła chłopca do szkoły, by tam go ukarano.
Będąc w szkole, możemy jeść tyle, ile chcemy, ale zabranie, choć jednego
grama owocu poza teren szkoły jest uznawane za kradzież i karane przez
prawo. Większość dzieciaków przestrzega tą zasadę, choć nie mogę winić tych,
którzy próbują dostać więcej. Suplementy diety, choć dostarczając nam tego, co
potrzebujemy, nie zapewniając radości z jedzenia. Tego podniecenia z
wgryzienia się w soczystą pomarańczę w pogodny dzień. Tego uczucia
ukontentowania z ciepłej zupy w mroźny, zimowy wieczór. Większość dzieciaków
rzadko doznaje takich satysfakcji, przez co właśnie siedzę na wzgórzu, nigdy nie
biorąc nic z sadów. Mimo tego, że jest ich mnóstwo, mimo tego, że te sady są
właściwie dla nas, dzieci z Prospectu, nie mogę się zmusić, by zabrać, choć jeden
owoc.
Zaczynam odwracać wzrok, kiedy moje spojrzenie ląduje na Jacksonie.
Studiuję go, wypatrując czegoś, co różni go od nas, reszty. Zdjął swoją kurtkę,
więc ma na sobie tylko białą, dopasowaną koszulkę i brązowe spodnie
wyposażone przez rząd. Mała dziewczynka podchodzi do niego i wskazuje na
jabłoń za jego plecami. Zrywa jabłko z drzewa i wręcza je dziewczynce, która
wygląda, jakby uczynił cud. Na sekundę jego oczy kierują się w moją stronę i
wtedy ktoś wykrzykuje jego imię z oddala. To Mackenzie Story. Wspaniała,
blond-włosa, nienawidząca bogaczy, idealna Mackenzie Story.
Jackson uśmiecha się, kiedy ją zauważa. Podbiega do niego, owijając ręce
wokół jego ciała. Zaśmiewa się z czegoś, co mówi, a potem odsuwa się, tylko po
to, by wciągnąć ją w głęboki pocałunek. Odwracam wzrok, czując maciupeńkie
ukłucie zazdrości w swoim sercu. Nie, dlatego że go pragnę albo żałuję, że nie
jestem nią, ale dlatego że marzę, by ktoś mnie tak całował, tulił do siebie,
jakbym była najważniejsza na świecie. Zamiast tego traktują mnie jak kruchą
porcelanę, nie trzymając się mnie blisko, chyba, że są to zajęcia walki.
Podpieram się na łokciach i odchylam głowę, póki nie czuję, jak słońce
ogrzewa moją twarz, uspokajając sztorm emocji, który przeze mnie przechodzi.
Wątpliwość. Zdezorientowanie. Podekscytowanie. Każda część mojego życia jest
z góry zaplanowana i choć raz dobrze wiedzieć, że coś jednak wykracza poza ten
plan. Jackson Locke jest Pradawnym. Ciekawość jest prawie zbyt duża, by ją
znieść – czemu jest na Ziemi? Czy inni też tu są?
Mam zamiar wstać, kiedy ktoś nachyla się nade mną, na co na moją twarz
pada cień.
- Witaj, słoneczko.
- Witaj, tobie.- Mrugam na promienie słońca, koncentrując się na profilu
Lawa. Bez Gretchen w pobliżu, z łatwością wczuwa się w swoją rolę, coś, co
przychodzi mu o wiele łatwiej niż mi. Ponieważ Lawrence nie jestem zwykłym
chłopcem. Jest synem Prezydent... i moim przyszłym mężem.
Rozdział 4
- Gotowa?- Law wyciąga dłoń, by pomóc mi wstać, a jego dotyk ociąga się.
Jego uśmiech jest jasny w przeciwieństwie do jego oliwkowej skóry i łapię siebie
na wgapianiu się w niego, zastanawianiu, gdzie podział się chłopak, z którym
dorastałam. Wygląda tak dojrzale, na gotowego na swoją przyszłość, wcale nie
tak jak dzieciak, który bał się wyjść nocą na zewnątrz. Nie, teraz jest... sama nie
wiem, dorosły.
Pamiętam dzień sprzed kilku miesięcy, kiedy nasi rodzice powiadomili nas
o swoim planie. Jak unia prezydenta i dowódcy podbuduje wiarę obywateli
Ameryki w nasz system. Law przytakiwał, jakby plan był idealny. Dla niego
była to tylko kolejna pozycja na liście jego zobowiązań. Kariera – jest. Żona –
jest. Od zawsze byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, więc znał mnie, czuł się przy
mnie komfortowo. Ale dla mnie było to wbrew wszystkiemu, czego mnie
nauczono o byciu Agentem. Nauczono nas myśleć indywidualnie, być kowalem
własnego losu.
Jak tata mógł nie widzieć ironii w uczeniu mnie myślenia samej, a potem
pozbawieniu mnie jednej z najważniejszych decyzji w moim życiu? To był złe.
Nieprawidłowe. A ja nie mogę nic na to poradzić.
Rozluźnia uścisk, kiedy stoję już na nogach, pozwalając naszym palcom
splątać się. Ma w sobie tą naturalność, której nie mogę się oprzeć.
Law rzuca mi pytające spojrzenie właśnie, kiedy dzwoni mój telefon,
ratując mnie przed wyjaśnieniami. Dotykam ekranu i pojawia się wiadomość.
Przyjdź do mnie po szkole.
- Świetnie.- Mówię, kiedy blokuję telefon i wsadzam go z powrotem do
tylnej kieszeni.
- Co się stało?- Law pyta.
Podnoszę na niego oczy, kręcąc głową.- Tata. Chce, bym przyszła do jego
gabinetu.- Zabieram swoje rzeczy i ruszam w stronę odległego, prawego zbocza
wzgórza, a Law podąża obok mnie. U podnóża biegnie ścieżka, kierująca do
auto-chodnika przed szkołą. Blisko podnóża jest schodek i mam zamiar po
prostu przeskoczyć na ziemię, kiedy Law zatrzymuje mnie swoją ręką.
- Proszę, pozwól mi sobie pomóc.- Oznajmia. Łatwo pokonuje
przewyższenie swoimi długimi nogami i odwraca się, wyciągając do mnie
ramiona.
Śmieję się. Jestem na treningu Przed-Agenta i uczę się od samego
dowódcy. Poradzę sobie z idiotycznym skokiem. Otwieram usta, by to mu
powiedzieć, ale wtedy zauważam powagę w jego oczach i zdaję sobie sprawę, że
nie uważa, że sobie nie poradzę – po prostu pragnie, bym na niego polegała.
Dla mnie dziwną rzeczą jest posiadanie kogoś, kto nie jest moją mamą, a
chcącego się mną zaopiekować. Większość zakłada, że jestem na tyle twarda, by
samej sobie poradzić i tak jest, ale wciąż to całkiem miłe.
Zmuszam się do posłania mu uśmiechu i mówię.- Dzięki.- Chwytam jego
wyciągniętą rękę i opieram się na nim. Łapie mnie w talii i stawia delikatnie na
ziemi, wciąż trzymając dłońmi moje biodra. Mój oddech więźnie mi w gardle,
kiedy nasze ciała przyciskają się do siebie. Chwilkę zajmuje mi spotkanie jego
wzroku i kiedy tak się dzieje, łapię się na rumienieniu. Jestem tak
zdezorientowana.
Po prostu chcę, by sprawy miały się tak, jak zazwyczaj.
Żadnego Pradawnego Jacksona. Żadnego męża Lawrence'a. Żadnych
komplikacji. Wmawiam sobie, że się polepszy. Musi się polepszyć.
Law odchrząkuje, puszczając mnie.- Może mógłbym zostać u ciebie w
domu podczas przemówienia.- Mówi.- Nie masz nic przeciwko?
Podnoszę oczy, zmieszana.- Zrywasz się z dzisiejszego?- Przemówienie jest
transmitowanym przez telewizję spotkaniem czterech światowych przywódców
z Zeusem, przywódcą Pradawnych. Rozmawiają o traktacie, jakichkolwiek
problemach, kończąc na przypomnieniu naszych obowiązków. Praktycznie co
miesiąc to spotkanie wygląda tak samo, a Law zawsze w nim uczestniczy.
- No, mama chce, bym obserwował język ciała. Powiedziała, że więcej
nauczę się na t-ekranie. I skoro twoi rodzice będą na przemówieniu jak moi,
pomyślałem sobie, że możemy zobaczyć go razem. Wiesz, sami.
Proszę bardzo – słowo, którego obawiałam się najbardziej.
Zmuszam się do ponownego uśmiechnięcia, mimo tego że w głowie
przechodzę przez mały atak paniki.
Docieramy do tronu i rozdzielamy się, dając mi bardzo potrzebną okazję
na przemyślenie, jak się z tego wywinę. Law wsiada na pokład tronu na
południe, ja na północnego, w stronę gabinetu taty. Tron czeka jeszcze na kilku
ludzi. Sięgam do torby po mój tablet i niemal przegapiam Jacksona
wślizgującego się na miejsce za mną. Zamieram w połowie ruchu. Ma tupet,
wsiadając na ten tron.
Ciśnienie mi się podnosi. Zastanawiam się czy jego też poprosili na
wcześniejszy trening Przed-Agenta. Jego testy i umiejętności w walce wręcz
potwierdzałyby to. Ale wtedy tato miałby w ekipie Pradawnego. Nie mogę
pozwolić, by to się stało.
Tron ogłasza następny przystanek, a potem wszystkie drzwi zamykają się.
Mijamy pola uprawne, znane też jak Life Park, pełne owocowych i warzywnych
grządek, które przez cały rok są zielona, tak jak sady. Ponownie dzięki
Pradawnym. Większość uważa, że Pradawni są po części rośliną czy czymś
podobnym i dlatego też posiadają umiejętność podróżowania między planetami
poprzez drzewa, zamiast po prostu-
- Wiesz.- Jackson szepcze.- Naprawdę nie powinnaś się gapić. To niemiłe.
- Co? Nie patrzę na ciebie. Patrzę na pola. Nie żeby to coś miało z tobą
wspólnego.
- Tak, ale tam żyją ludzie.
Biedni
ludzie. Nie chciałabyś zostać przyłapana
na osądzaniu ich.
- Co ty-?
- Tak czy inaczej, więc co jest z tobą i Panem Prezydentem?
Kręcę głową, zaciskając zęby, by nie wrzeszczeć. Jak ten arogancki
chłopak jest tą samą osobą, która dała małej dziewczynce jabłko albo mnie t-
długopis tyle lat temu?
Wybucha śmiechem, głębokim i czystym. To taki dźwięk, który sprawiłby,
że się uśmiechnę, gdyby był kimkolwiek innym i gdybym w tej chwili nie chciała
wydłubać mu oczu. Zaczynam odpowiadać, kiedy przez interkom ogłaszany jest
nasz przystanek w Business Park. Wysiadam z tronu na auto-chodnik, biegnący
przy drodze, ignorując chłopaka podążającego za mną.
W zasięgu wzroku nie ma ani jednego drzewa – przynajmniej nie
prawdziwego. Zamiast tego stworzone drzewa urozmaicają otwartą przestrzeń.
Ale realistyczny wygląd nie był celem. Drzewa są tu po to, by złagodzić to, co
uważane jest za najstraszniejsze miejsce w mieście. Oprócz Chemików,
Inżynierów i Parlamentarzystów – Trójcy – przychodzi tu tylko kilku obywateli.
Inżynierzy nie są wcale tak źli. Choć chyba jestem stronnicza. Wkrótce
zostanę jedną z nich. Są odpowiedzialni za porządek w społeczeństwie,
planowanie wydawania jedzenia i zasobów w kraju i upewnienie się, że
Pradawni dotrzymują swojej części porozumienia. Chemicy... cóż, większość ich
nienawidzi. Mają za zadanie usprawnić nasz świat albo, jak mówi mama, po
części kraść nasze ukochane rzeczy. To dziwna rzecz do powiedzenia, zważając
że jest jedną z nich.
Parlamentarzyści wielbią Chemików, ale oni- oni tworzą rząd. Co robią
oprócz rządzenia wszystkim wokoło, nie wiem, choć wiem, że podejmują
wszystkie decyzje, złe czy dobre. Parlament jest jedyną organizacją, w której
władza jest przekazywana z pokolenia na pokolenie w jednej tylko rodzinie – u
Cartierów – a Lawrence jest następny w kolejce.
W zasięgu wzroku pojawia się budynek Inżynierów, za nim olbrzymi
Parlament, za którym znajduje się budynek Chemików. Tutaj developerzy nie
kłopotali się sztucznymi drzewami. Tylko te trzy gmachy otaczają Fontannę
Dumy – wielką fontannę, z której tryska holograficzna woda. Zbudowana jest
na kształt grupki żołnierzy trzymającą powiewającą flagę Ameryki. Lecz to nie
to jest niepokojące. Jeśli spojrzysz w głąb fontanny, ujrzysz przebłyski ludzi
uwięzionych pod powierzchnią. Parlament twierdzi, że ci ludzie reprezentują
naszych wrogów z przeszłości, ale każdy wie lepiej.
Oni
wcale nie są ludźmi. To
Pradawni.
Skupiam się z powrotem na gmachu Inżynierów, mając nadzieję pozbyć
się winy formującej się w moim brzuchu. Nienawidzę ukrywać coś przed tatą.
Zakładam kosmyk włosów za ucho, a Jackson podąża pieszo za mną.
- Do tego jest auto-chodnik.- Mówię zirytowana.
Uśmiecha się.- Wolę samemu kontrolować szybkość.
Odwracam się do niego, rozstępując nogi, by się nie przewrócić.- Co ty tu
robisz?
- Mam spotkanie.
- Z kim?
- A z kim myślisz?
Zasysam sapnięcie. Tata. Nie, to niemożliwe. Tata nie widzi się z Przed-
Agentem, nie ma mowy, chyba że jednak mam rację i wyznaczono mu
wcześniejszy trening. Jestem rozdarta między strachem, a zazdrością.- Jeszcze
nie.- Mówię.- Najpierw musimy porozmawiać. Muszę wiedzieć, co ty
wyprawiasz. Co ty
wyprawiasz
?- Ściszam głos i rozglądam się wokoło, by
upewnić się, że jesteśmy sami.
Jackson nie odwraca wzroku.- Ari, wiele się dzieje. Teraz nie mogę tego
wyjaśnić, nie tutaj. Ale dzisiaj w nocy. Proszę, po prostu mi zaufaj.
- Zaufać ci? Masz zamiar zobaczyć się z moim tatą, Jackson. Dlaczego?
Czemu się nim bawisz? Zostaw go w spokoju. Zostaw nas w spokoju. Wróć tam,
skąd przyszedłeś.
- Nie mogę tego zrobić.
- Więc nie spodziewaj się, że ci zaufam i nie spodziewaj się, że zachowam
to w sekrecie. Nie mogę. Muszę mu powiedzieć.- Ruszam do przodu, schodząc z
chodnika, kiedy Jackson chwyta moją rękę. Widzę przebłysk i znajduję się
pośrodku pola. Ziemia jest wypalona na czarno, a niebo jest pomarańczowe. Nie
ma niczego, żadnego dźwięku, żadnego poruszenia... nikogo.
Jackson puszcza mnie i staram się nie chwiać na nogach, kiedy
rzeczywistość do mnie powraca. Zasysam urywany oddech.- Co to było?- Nikt
nigdy nie wspominał o tym, że Pradawni mogą stworzyć obraz lub cokolwiek, co
to było.
- Nie rozumiesz. To nie żadna gra. Musisz mi zaufać albo każdy, kogo
znasz, zginie.
Potykam się.- Nie możesz-
- To nie ja, a to już się dzieje, już się zaczęło. Wszystko się dzisiaj zmieni.
Nie mogę tego powstrzymać.- Spogląda za moje plecy i odwracam się, by ujrzeć
strażnika przed gmachem Inżynierów przyglądającemu się nam. Jackson posyła
mu uśmiech.- Dziewczyny.- Wzrusza ramionami.- Zapomniała czegoś ze szkoły.
Strażnik oddaje jego uśmiech.
Nie mogę oddychać. Walczę, by trzymać rękę nieruchomo, kiedy podnoszę
moją kartę dostępy, by strażnik ją przeskanował. Macha, bym weszła i zapach
maszyn wypełnia mój nos. Każdego innego dnia dywagowałabym o tym, nad
czym aktualnie pracują, co nowego wynaleźli, ale dzisiaj czuję się zbyt źle, by
myśleć o czymkolwiek innym.
Wchodzę do windy i wciskam przycisk trzeciego piętra, ale Jackson
dosięga mnie, zatrzymując zamykające się drzwi. Robię grymas.
- Przepraszam, ale musiałem to zrobić. Musiałaś zobaczyć, co może się
stać. Wiem, że mi nie ufasz i nie winię cię, ale przynajmniej poczekaj, aż będę
mógł ci to wyjaśnić.- Schyla się tak, że jest nasz oczy są na tym samym
poziomie.- Mogę liczyć, że utrzymasz to w sekrecie? Po prostu, proszę-
- No dobrze.- Oznajmiam, wiedząc że przemawia przeze mnie strach, ale
czuję się, że doszłam już za daleko, by teraz się zatrzymać.
Opiera się o ścianę windy.- Dziękuję ci.
Drzwi wydają
bip
i głos wita nas na piętrze gabinetów podwładnych.
Wypadam przez drzwi i ruszam korytarzem do biura taty, kiedy dźwięki
miękkich kroków podążają za mną.
Wciskam brzęczyk przy drzwiach taty.- Tu Ari.
- Wejdź.- Tata mówi.
Wyprężam się, wchodząc do jego gabinetu. Coś w moim tacie sprawia, że
czuję się tak nieodpowiednia w każdym calu. To tak jak gdybym umiała stać
prosto i zachowywać się jak osoba dorosła, być może tak właśnie o mnie
pomyśli.
- Sir.- Jackson odzywa się zza moich pleców.
Wzrok taty przesuwa się na niego, a postawą ukazuje swój niesmak, który
odczuwa do przeważnie każdego.
- W czym ci mogę pomóc, synu?
Jackson odchrząkuje.- Tak sir. Jestem Jackson Locke. Wierzę, że prosił
mnie pan o spotkanie?
I wtedy staje się coś niemożliwego. Tata zdejmuje okulary, podchodzi
pewnym krokiem do Jacksona i ściska jego rękę.- Tak, w rzeczy samej. Twój
ostatni esej ze statystyki był genialny. Poprosiłem, by przeniesiono cię do
mojego sektora na wcześniejszy trening.
Szarpię głową z niego na Jacksona i z powrotem. To niemożliwe! To ja
mam być przeniesiona na wcześniejszy trening. To teraz Pradawny Chłoptaś to
jeszcze geniusz? Po prostu świetnie.
- Cybil.- Tata woła.
Dźwięk łączenia wypełnia pokój, a potem odzywa się głos.- Tak, sir?
- Możesz już przyjść.- Tato odpowiada.
Drobna kobieta z błyszczącymi, czarnymi włosami wchodzi do gabinetu.
Znam wszystkich Inżynierów i Agentów, a jednak tej kobiety nigdy jeszcze nie
widziałam. Przenoszę wzrok z niej na tatę, zdezorientowana, ale wiem lepiej,
żeby nie odzywać się nieproszoną, zwłaszcza przed jego pracownikami.
- Ari, poznaj Cybil, twojego nowego osobistego trenera.
Szczęka mi opada.- Osobisty? Myślałam, że teraz będę trenować z Przed-
Agentami.
- Otrzymasz prywatne lekcje.- Tato oznajmia.- Nie jesteś gotowa na
trening na Agenta. Jeszcze nie.
Serce mi opada. Oczywiście, że zlekceważy prośbę trenera Sandersa.
Rzucam okiem na Jacksona, ciało mam całe odrętwiałe z zażenowania, ale on
nie spogląda na mnie. Tato wyprowadza go z gabinetu, nawet na mnie nie
patrząc.
Cybil odchrząkuje i uśmiecha się do mnie.
- Jesteś nowa?- Pytam.
- Ja? Nie, wiele lat byłam asystentką i dopiero co dostałam awans, kiedy
twój tata przydzielił mnie do twojego szkolenia.
Krzywię się.- Przykro mi.
- Nonsens. Cieszę się, że cię szkolę.- Mówi, uśmiechając się.- A teraz
pozwól się oprowadzić.
Podążam za nią z powrotem do głównego korytarza, chcąc jej powiedzieć,
że widziałam już większość gmachu inżynierów, ale jednocześnie nie chcąc ujść
przed nią za niewychowaną. Spodziewam się, że zatrzyma się przed windą,
jednak ona idzie do końca korytarza i do długiego od podłogi do sufitu obrazu
Prezydenta Randolfa Cartiera, dziadka Lawrence’a, który umarł kilka lat temu.
Dotyka dłonią ścianę za prawą stroną ramy i wciągu sekundy, obraz otwiera się,
ukazując ukryte wejście.
Cybil macha mi, bym szła najpierw i kiedy już jesteśmy w środku,
odwraca się do mnie.- Twój ojciec skłamała w gabinecie.- Oznajmia, a ton ma
obojętny. Zaczynam zadawać pytanie, o co jej chodzi, ale podnosi rękę.- Nie
otrzymujesz osobistego treningu na Agenta. Powiedział tak tylko z powodu
Locke'a. Twój ojciec pragnie, byś dowiedziała się więcej niż zwykły Agent. Chce,
byś naucza się jego pracy, pracy dowódcy. Będziemy spotykać się codziennie po
szkole.
Gęsia skórka pojawia się na moim ciele.- Więc mówiąc, że byłaś
asystentką, chodziło ci...
- Asystent do Zadań Specjalnych, podległy dowódcy. Kontroluję osiągnięcia
Inżynierów, badania, rozwój, tego typu rzeczy. Również monitoruję śledzenie.
- Czego śledzenie?
Cybil wydaje z siebie oschły śmiech.- Zobaczysz. Chodź za mną.
Rusza długim korytarzem, który bardziej wygląda jakby należał do tronu,
a nie budynku – rażące, metalowe ściany z niczym oprócz klamek czarnych
drzwi, przełamujących wszechobecną szarość. Korytarz oświetlony jest lampami
podłogowymi i tymi na suficie. Nikogo innego tutaj nie ma i żaden dźwięk nie
dochodzi zza drzwi. Wypuszczam oddech i widzę obłok pary unoszący się z
moich ust.
Cybil dociera do piątych drzwi i przesuwa swoją kartą dostępu przez
skaner po ich prawej stronie. W środku tylną ścianę przykrywa tysiąc małych t-
ekranów. Zbyt wiele, by móc je policzyć. Zbyt wiele, by skupić na nich wzrok. A
wszystkie ukazują urywki z życia ludzi. Pracujących. Jedzących. Uprawiających
seks. Fuj. Dobrze, więc Inżynierzy szpiegują nas. Nie mogę powiedzieć, że mnie
to dziwi. Cybil podchodzi do lewej części ściany, gdzie przebywa asystent o
rudych włosach i piegach, ubrany w czarny mundur Inżyniera. Wskazuje na
mnie, a on kiwa głową, jakby moja obecność wszystko wyjaśniała.
- Widzisz tę kobietę?- Cybil pyta, kiedy kilka na ekran i wskazuje na
blondynkę, wsiadającą do tronu.- Podejrzewamy, że to Tajniak, wyjęty spod
prawa Pradawny, ukryty w naszym świecie. Jak już wiesz, Pradawni mogą
przebywać na Ziemi tylko podczas Zawładnięcia. A to, że są tutaj, łamie
postanowienia traktatu.
- Wyjęty spod prawa Pradawny? Skąd wiesz?
- To skomplikowane.- Mówi.- Większość ludzi ich nie dostrzega. Koniec
końców mnóstwo na świcie jest ładnych buziek. To ludzie z pozoru bez żadnych
niedoskonałości, żyjąc tak tutaj już od lat, ukryci pośród naszych piękności.-
Skupia z powrotem uwagę na ekranie, powiększając obraz placami na każdym
centymetrze wyglądu kobiety.- Ale oni nie są jak my. Jeśli przyjrzysz się
uważniej, ujrzysz, że ich skóra nie jest ani biała, ani brązowa, ani jasna, ani
ciemna. Popatrz.- Mówi, stukając w ekrany poniżej i powyżej tego z kobietą. Na
górnym pojawia się starszy pan, a na dolnym młoda kobieta. Cybil powiększa
obraz na ich oczy. Muszę zdusić sapnięcie. Wszyscy, cała trójka, ma te same oczy
co Jackson. Dziwna mieszanka błękitu i zieleni, przeobrażając się być może
zgodnie z ich ubiorem, kolorem nieba, ich nastrojem, kto wie.
- Ich oczy są...
- Takie same. Wiemy.- Cybil oświadcza.- Ale to dla nas niewystarczający
powód, by zabrać kogoś na przesłuchanie. Musimy być pewni. Rozpoznanie
Pradawnego to rozpoznanie, że wszystko w nim lub w niej nie da się łatwo
zakwalifikować. Wszystko za wyjątkiem poruszania się, który zawsze jest
przemyślane. Nie dostrzegamy Pradawnych, ponieważ oni tego nie chcą. I to
właśnie sprawia, że są tacy niebezpieczni.
- Ale powiedziałaś, że to wyjęci spod prawa Pradawni. Czemu po prostu
nie skontaktujecie się z Zeusem w sprawie tego?
- Zrobiliśmy to, a jednak liczba Tajniaków wciąż wzrasta. Jesteś
przyszłym dowódcą. Zastanów się nad tym. Uważasz, że co to sugeruje?-
Krzyżuje ręce, czekając.
W naszym świecie żyją Pradawni, podając się za ludzi. Oczywiście, już o
tym wiedziałam, dzięki Jacksonowi, ale nie miałam pojęcia, że jest ich tak
wielu. Zeus nie zignorowałby naszych podejrzeń, chyba że...
- Zeus wysłał ich, by nas szpiegowali.- Mówię. Jackson powiedział, że to
już się dzieje. To chyba musi być to, co miał na myśli. A ten pokój ukazuje
tysiące Pradawnych, ale musi ich być jeszcze więcej, jeszcze nieodkrytych,
takich jak Jackson. Moje największe lęki z tego poranka mogą jednak okazać się
prawdziwe – oni nas obserwują. Ale dlaczego i co zaplanowali, nie mam pojęcia.
Dosyć już czekania – muszę przepytać Jacksona. Im szybciej dotrę do domu,
tym szybciej otrzymam odpowiedzi.
Cybil odsyła mnie z zadaniem, by zwracać większą uwagę na swoje
otoczenie, ale kiedy wchodzę do tronu, łapię się na gapieniu przez okno,
unikając wszystkich. Nie chcę zacząć wlepiać wzrok z osoby na osobę,
sprawdzając ich kolor oczu, strasząc wszystkich. Zamiast tego staram się
wymyślić, jak dostali się tutaj Tajniacy. Mogli zostać po Zawładnięciu, chyba,
ale bardziej prawdopodobne jest to, że dotarli tutaj przez jedno z
międzyplanetarnych portów. Na świecie jest ich dziesięć, dwa tutaj, w Ameryce,
a każde połączone jest z Loge – rodzimą planetą Pradawnych. Kontrolują je
Pradawni, co ułatwiłoby łatwy dostęp do nich dużej ich ilości, ale z pewnością
ziemscy przywódcy monitorują porty.
Skupiam wzrok za oknem, starając się to wszystko ogarnąć, kiedy moje
oczy zauważają las za rzędem domów. Drzewa. Drzewa to niby nadprzestrzenie
między Logem a Ziemią, łącząc ze sobą te dwie planety, by Pradawni z łatwością
mogli między nimi podróżować. Więc technicznie mogą przybyć tu w każdym
momencie. Ale na pewno monitorujemy ich na jakimś poziomie, jednak jak
jesteśmy w stanie kontrolować każde pojedyncze drzewo? Nie da się. Jeśli
potrafią przenieść się na Ziemię przez jakiekolwiek drzewo, w każdej chwili,
może ich już tu być setki tysięcy. Na tą myśl dreszcze przebiega mi po plecach.
Tron zatrzymuje się w Landings Park. W dół ulicy stoją rzędy nowo
wybudowanych mieszkań ze stali, ale tutaj, w starej, zaniedbanej części
Landings budynki zaczynają już podupadać i śmierdzi tutaj spalonym drewnem.
Oczywiście w Process nigdy byś nie ujrzał domu z drewna. Dla mnie i tak
wydaje się dziwne używać drewna jako budulca, kiedy jest takie łatwopalne.
Chyba Chemicy też tak uważali i zakazali używania do tego drewna dekadę
temu.
Patrzę przez szybę na grupkę ludzi skuloną przy piecykach. Zastanawiam
się, co robią, a potem już rozumiem – gotują. W Landings żyje się na
suplementach, co oznacza, że ktoś znalazł, ukradł albo zakupił za miesięczną
wypłatę kawał mięsa. Jeszcze kilku ludzi podchodzi, potem kilka dzieciaków, a
żadne z nich nie ma więcej niż pięć czy sześć lat. Niesmak pojawia się na ich
małych twarzach. Już wcześniej widziałam taką minę, zwłaszcza podczas
deserów.
Zaczynam odwracać wzrok, zasmucona tym, na jaką biedotę pozwala nasz
rząd, kiedy coś przykuwa mój wzrok. W pobliżu grupki ludzi stoi kilka drzew, a
4
Ang.
hyperspaces
, wg fantastyki naukowej to rodzaj alternatywnej przestrzeni, w której
możliwe są podróże w próżni, w naszym wszechświecie, z prędkością większą niż prędkość
światła. Teorii, mówiących o sposobach umożliwiających taką podróż, jest kilka. Więcej o
tym można przeczytać, np. w Focusie lub oglądając „Gwiezdne Wojny”.
jakiś mężczyzna przywiera do grubej gałęzi. Jego złota skóra kontrastuje z
brązowym korą. Jego brązowe włosy powiewają na wietrze. Minę ma skupioną,
zbyt skupioną. Na ułamek sekundy przygląda się ludziom, a potem jest już przy
nich, rzucając dzieci na ulicę i biorąc w Zawładnięcie każde po kolei. Walę w
okno. Każdy na tronie skacze na nogi i biegnie do szyb, wskazując palcem i
krzycząc, czując przerażenie. Oczami rzucam na koniec alejki, a potem z
powrotem skupiam wzrok na napaści. Sapię. Każdy człowiek leży nieżywy na
ziemi – mężczyźni, kobiety i dzieci. Nie ma żadnej krwi. Pradawny ograbił ich z
życia.
Wszystko się dzisiaj zmieni
, tak powiedział Jackson. Wiedział.
Pędzę na początek tronu.- Otwórzcie drzwi!- Wrzeszczę na pilota, ale on
tylko patrzy się na mnie, zdezorientowany. Kilku pasażerów dołącza do mnie i
wszyscy krzyczy na niego, by coś zrobił. W końcu dzwoni po pomoc w chwili,
kiedy eksplozja dochodzi do naszych uszu z miejsca ataku. Każdy cofa się do
prawej strony tronu, ale widzimy tylko chmurę dymu. Tron ponownie
uruchamia się i mamy nakaz usiąść na miejsca, choć nikt tego nie robi.
Wreszcie docieramy do Process i każdy wybiega z tronu. Kilku z nas już wisi na
telefonie, powtarzając to, co się zdarzyło, a ja robię to samo. Najpierw wybieram
numer taty, a potem mamy, pisząc:
Atak w Landings, dzwoń po pomoc. Ze mną
w porządku. Już jestem prawie w domu.
Dziesięć minut później docieram do domu. Przesuwam swoją kartę
dostępu przed skanerem na drzwiach, aktywując system bezpieczeństwa taty.
Czerwony laser skanuje mnie dwukrotnie, a potem światło na urządzeniu
zamienia się w zielone.- Ari Alexander, witaj w domu.- Oznajmia głos. Wpadam
do środka, rozpaczliwie szukając oczami rodziców.
- Mamo? Tato?- Wrzeszczę.
- Nie ma ich jeszcze.- Oznajmia Lawrence, wychodząc z kuchni. Wystarczy
mu jeden rzut oka na mnie i przytula mnie.- Nic ci nie jest? Właśnie usłyszałem
o ataku.- Rozluźnia swój uścisk i wskazuje na t-ekran w wypoczynkowej części
naszej kuchni.
Przykrywam usta dłońmi. Pokazują napaść, a potem coś, co przypomina
zrzucenie bomby, po którym następuje dym. Kiedy dym rozwiewa się, ziemia
jest sczerniała, a drzew już nie ma. Nie wiem, czemu budynki jeszcze stoją, ale
są osmolone.
Telefon wibruje mi w dłoni i klikam na wiadomość od mamy.
Nic ci nie
jest? Jesteś w domu?
Odpisuję, że tak i wrzucam telefon do kieszeni. Lawrence przyciska mnie
do siebie mocniej, a jego ciepło jak koc okrywa moje zziębnięte ciało. Zaczyna
pytać o więcej szczegółów, kiedy na ekranie pojawia się przemowa. Oboje
siedzimy w ciszy w salonie przed t-ekranem, czekając, co powiedzą na temat
ataku.
Prezydent Cartier, mama Lawrence'a, siedzi pośrodku długiego stołu. Po
jej prawej i lewej siedzą inni trzej światowi przywódcy, a na końcu stołu zasiadł
Zeus Castello – jedyny przywódca Pradawnych.
Z całej piątki najmniejsza jest Prezydent Cartier, tak drobna, że wygląda
jak dziecko w fotelu dorosłego. Jej brązowe włosy kręcą się w idealne fale, tak
jak u Lawrence'a. Jej oliwkowa skóra ukazuje jej wiek, na twarzy widać
zmarszczki, a wokół oczu jest ich najwięcej. Po jej prawej siedzi Alaster Krane,
prezydent Europy, znany ze swojego oszałamiającego wzrostu i przytłaczającego
podejścia. Skórę, oczy i włosy ma czarne jak noc. Dalej po lewej stronie
Prezydent Cartier siedzą przywódcy Afryki i Azji. Drugą kobietą pośród nich
jest prezydent Afryki, a skórę ma tak jasną jak ja, ale kiedy ja mam włosy
niemalże w kolorze smoły, jej są ogniście czerwone. Przywódca Azji siedzi cicho.
Zawsze taki jest, jakby wolał więcej myśleć niż odzywać się, zaletę, której
życzyłabym u innych przywódców. Jego wygląd jest idealnie symetryczny i
wyobrażam sobie, że w czasach swojej młodości musiał być bardzo urodziwy.
Potem zwracam spojrzenie na Zeusa, a oddech więźnie mi w gardle.
Wpatruje się wprost w kamerę, złowrogo i władczo, jakby wiedział o wiele więcej
niż inni. Nigdy go nie poznałam i modlę się, by tak pozostało. Badam go, jakbym
widziała po raz pierwszy. Długie, białe włosy, które muszą sięgać mu do talii.
Oczy jak drapieżca. Wygląda jak człowiek, jak Jackson i inni Pradawni-Tajniacy,
ale teraz, kiedy przyglądam mu się uważniej, zdaję sobie sprawę, że nie ma w
nim niczego ciepłego. Od jego miny, poprzez twarz, do jego postawy. Wszystko w
Zeusie wysyła jeden komunikat: niebezpieczeństwo. Odchrząkuję, by odepchnąć
od siebie strach.
Zaczynają od zwykłych rzeczy – praw traktatu, dyskusji nad poprawkami
(nigdy żadnej nie było) i przypomnieniu nam, ludziom, naszych obowiązków.
Niemal krzyczę do nich, by doszli do ataku. Law wygląda na tak spiętego, jak
sama się czuję.
W końcu Prezydent Cartier skupia wzrok na głównej kamerze, a minę ma
poważną.- Dzisiaj na świecie nastąpiły cztery ataki, jedno w każdym z czterech
terytoriów rządu. Wierzymy, że prowokatorami jest grupa Pradawnych
mścicieli
. Wszyscy zostali pojmani, a nasz świat powrócił na normalne tory.-
Zwraca się do Zeusa.- Panie Castello, czy może pan zagwarantować, że nie ma
już innych groźnych grup, a co więcej, czy zgadza się pan, by zachować naszą
pokojową separację, póki koegzystencja nie będzie mogła bezpiecznie się
rozpocząć?
- Pradawni mściciele?- Law pyta, ale jestem zbyt zszokowana, by odrzec.
Ponieważ Zeus Castello właśnie zszedł ze sceny.
Przywódcy skaczą na nogi. Któryś za nim krzyczy.
Ekran zamienia się w czerń.
5
Ang.
a vigilante
- osoba, która bierze prawo w swoje ręce, w oczach policji stając się tym
samym przestępcą.
Rozdział 5
Godziny później jestem sama w swoim pokoju, pozostawiona na pastwę
własnych paranoicznych myśli. Tata i mama przybyli do domu od razu po
zakończeniu przemowy i oboje wyglądali na zdruzgotanych ze zmartwienia.
Tato poszedł od razu do swojego gabinetu, a mama, po pytaniu mnie z milion
razy, czy nic mi nie jest i sprawdzaniu u mnie oznak stresu, poszła prosto do
łóżka. Przez chwilkę starałam się przysłuchiwać temu, co dzieje się w gabinecie
taty, mając nadzieję, że coś powie, cokolwiek, co mogłoby nadać temu
wszystkiemu sens, ale wtedy wypadł jak burza przez drzwi, niemal wpadając na
mnie i kazał mi iść do łóżka.
Włączam swój t-ekran i czekam, aż zalogują się Gretchen albo Law. Może
oni coś słyszeli. Kilka wiadomości pojawia się od profesorów. Zadania do domu
od trenera Sandersa. Każda z nich ukazana jest jako wirtualna koperta, a
potem znika, kiedy już ją przeczytam. Mamy archiwizować wszystko, co
przychodzi ze szkoły czy z Trójcy, ale dzisiaj jestem zbyt zmęczona, by o to dbać.
Spoglądam na zegar. 23:50. Muszę się przygotować. Sięgam palcem, by
wyłączyć urządzenie w chwili, kiedy na ekranie pojawia się wiadomość. Siadam
z powrotem na krześle, patrząc jak zamienia się ona z żółtej na zieloną, na
okrągło. Na liście napisano dane nadawcy – Jackson Locke.
Ociągam się z otworzeniem go, ale mówię.- Otwórz.- Okienko rozwija się i
widać zawartość wiadomości.
Zapomniałem ci powiedzieć – postaraj się nie krzyczeć.
J
Gapię się na nią, próbując je przeanalizować, jakby coś jeszcze miała
oznaczać. Nie mam pojęcie, o co mu chodzi. Klikam przycisk
usuń
, lecz waham
się i zamiast tego klikam
zachowaj
.
Odzywa się mój budzik. 23:59. Kładę się, nie przejmując się swoją
nakładką. Nawet nie zaglądam, czy jest, tak jak to było wcześniej. Teraz to już
nie ma sensu.
Skaner przy oknie brzęczy i zmuszam się do wciągnięcia długiego,
głębokiego oddechu.
Spokojnie-spokojnie-spokojnie.
Na okrągła powtarzam to
jak mantrę, mając nadzieję, że słowo to wtłoczy się w moją podświadomość,
ponieważ w środku jestem roztrzęsiona. Coś mi mówi, że dzisiejsza noc
wszystko zmieni.
Wiatr wpada do mojej sypialni przez teraz już otwarte okno, przynosząc ze
sobą zapach sosny i wiciokrzewu. Moja skóra przykrywa się gęsią skórką.
Czekam, aż Jackson zacznie proces Zawładnięcia, ale ciepło nie nadchodzi.
- Ari.
Uchylam powieki, by ujrzeć, jak siedzi przy mnie. Wygląda tak pewnie.
Zawsze tak wygląda, jakby nic ani nikt nie mogło go poruszyć. Chciałabym taka
być.
- Co ty robisz?- Pytam.
- Najpierw musimy porozmawiać.
Siadam, przyciągając kolana do klatki piersiowej i mocno owijam je
rękoma.- W porządku, mów. Zacznijmy od ataku. Wiedziałeś, co nie? Czemu
tego nie powstrzymałeś? Ci ludzie... dzieci.- Spoglądam na bok, by powstrzymać
oczy przed zalaniem łzami.
- Tak, wiedziałem.- Jego głowa opada.- I już ci powiedziałem – nie mogę
tego powstrzymać. Atak to nic. To był tylko przedsmak tego, co się stanie, jeśli
Parlament wciąż będzie odmawiał koegzystencji.
- Odmawiał? To od zawsze było częścią porozumienia. Myślałam-
- Nie. Wszystko, co ci powiedziano, jest kłamstwem.
Jego słowa uderzając mnie niczym policzek w twarz i kręcę w
niedowierzaniu głową. To niemożliwe. Ale spotkanie.... Zeus zszedł ze sceny.
Jednak tato by mnie nie okłamał.
- Zrobiłby to i już to robi. Wszyscy najwyżsi przywódcy wiedzą.
Podskakuję. Nie powiedziałam niczego na głos.- Przestań to robić. A jak w
ogóle to robisz?
Jackson wzrusza ramionami, wciąż wyglądając jak luzak.- Przepraszam,
nie umiem tego kontrolować. Zazwyczaj lepiej wychodzić mi ukrywanie tego.
Wszyscy PSi są w to wyposażeni. To urządzenie wszczepione w nasz układ
słuchowy. Czyta on smutek i stres z twojego tonu i wyboru słów, a potem
zmienia je w informacje.
- Więc słyszysz moje myśli?
- Nie. To coś bardziej w stylu wyuczonego zgadywania na podstawie
czytania twojego zdenerwowania. Po prostu wychodzi mi to lepiej niż
większości.
Zamieram. Ręce opadają mi na boki jak makaron.- Większości?
Powiedziałeś „większość”? Wyjęci spod prawa Pradawni. Oni nie są wyjęci spod
prawa, prawda? Zeus wysłał ich, tak jak wysłał ciebie. To nie może się dziać.
- Ari...
- Nie, przestań. Po prostu przestań.- Krążę po sypialni, a w głowie miesza
mi się od myśli jak puzzle, których nie mogę ułożyć na miejsce. Kłębi się tam
więcej pytań, bym mogła skupić się na tyle, by je zadać, ale jedno jest silniejsze
od całej reszty. Muszę wiedzieć. Zatrzymuję się przed nim, bliżej niż zazwyczaj
staję obok kogokolwiek, ale chcę być pewna, że usłyszę jego odpowiedź.- Czego
ode mnie chcesz?
Po raz pierwszy odwraca wzrok. Drapie się po podbródku i przebiega ręką
po włosach. A potem w następnej sekundzie jest przy mnie. Chwyta moją dłoń i
jestem zassana przez tunel. Nie umiem oddychać. Nie mogę oddychać.-
Jackson!- Wrzeszczę. Ręka zaciska się na moich ustach.
- Prosiłem się, byś nie krzyczała.- Szepcze.
Ucisk więzi moją klatkę i płuca. Czuję, jakby oczy mi zaraz miały wypaść
z orbit. Gryzę jego dłoń, ale mocno trzyma. A potem ucisk znika i stoję w
gabinecie, w gabinecie, który rozpoznaję. Tato mówi komuś, by wszedł.
Prezydent Cartier wchodzi, a za nią Zeus Castello. Wyglądają na
rozgniewanych, ale tato, jak Jackson, nigdy nie wygląda na poruszonego.
Tata kreśli notatkę, a potem zerka na nich.- Dziękuję za przyjście.- Mówi.-
Przejrzałem informacje, które pan mi udzielił, panie Castello. Na nieszczęście
nasi Chemicy nie zgadzają się. Nie nadszedł jeszcze czas na koegzystencję.
Zawiadomimy was, kiedy zasoby żywności będą mogły wystarczą obu
gatunkom.
- Zasoby żywności!- Zeus chwycił się swojego fotela.-
My
dostarczamy wam
jedzenie. My dotrzymaliśmy swojej części porozumienia.- Głos mu się trzęsie i
wyjękuję.- P-p-porozumienie – kompromis opinii, działań lub charakterów.- Jego
twarz odpręża się i bierze głęboki oddech, nim mówi dalej.- Nasz rodzaj, sir, dwa
miesiące temu zaaklimatyzował się kompletnie, a jednak wciąż odmawiacie. W
co pan pogrywa, dowódco?
Rzucam tacie nerwowe spojrzenie, ale nim mogę usłyszeć jego odpowiedź,
jestem szarpnięta z powrotem, a ciśnienie wydusza z moich płuc całe powietrze.
Żółć pnie się w górę mojego gardła. Łzy ciekną z moich oczu. A potem potykam
się do tyłu na podłogę mojej sypialni.
Mija kilka sekund, nim otwieram oczy. Jackson zwinął się w kulkę na
podłodze, biały jak ściana i pokryty potem. Jego ciało drga. Biegnę do niego i
sprawdzam jego puls, który jest bardzo szybki. Pędem ruszam do łazienki i
namaczam ręcznik zimną wodą. Kiedy wracam, Jackson siedzi. Klękam przy
nim i przyciskam chłodny ręcznik do jego czoła i karku.- Nic ci nie jest?- Pytam,
a potem zdając sobie sprawę, co robię – albo raczej komu to robię – rzucam
ręcznik w jego rękę.
Tak bardzo przypomina człowieka, że mój instynkt pomocy tym, którzy są
w potrzebie, sprawił, że się ruszyłam, nim mogłam pomyśleć.- Po prostu...
potrzebuję... chwilki.- Szepcze. Żadne z nas nie odzywa się przez jakieś dwie
minuty. Jackson otwiera oczy i wwierca je w moje.- Dziękuję ci za to.- Mówi,
unosząc ręcznik w swojej ręce.
Odsuwam się, ale zostaję na podłodze.- Co mi zrobiłeś?
Bierze oddech.- Transmisja wspomnień. Pokazałem ci wspomnienie, które
pokazano mi. Wiedziałem, że tylko tak mi uwierzysz. Nigdy wcześniej nie
robiłem tego z człowiekiem... cóż, przynajmniej od ostatniego razu.- Ponownie
się uśmiecha.- To wyczerpujące. Wasze umysły są bardziej sceptyczne niż nasze.
Wymaga to więcej energii, by zasadzić w nim wspomnienie.
Wracam do tego, co ujrzałam.- Więc zaaklimatyzowaliście się na Ziemi?
- Tak. Teraz nasze ciała funkcjonują już całkiem jak wasze. Nasz poziom
antyciał jest wysoki. Jesteśmy gotowi.
- A my odmawiamy wam stałego tutaj zamieszkania.
- Tak. Wspomnienie, które tobie transmitowałem, pochodziło sprzed
czterech miesięcy. Powiedziano nam, byśmy kontynuowali Zawładnięcia do
czasu, kiedy koegzystencja zostanie uzgodniona. Ale jak już zobaczyłaś,
negocjacje nie poszły dobrze.
- Ale zgodnie z traktatem, niezastosowanie się do koegzystencji wywoła-
- Wojnę. Tak. Jesteśmy pokojowym gatunkiem, Ari, mimo tego, co ci
powiedziano. Nawet Zeus nie pragnie wojny, ale widzę, że to go hartuje. Wysłał
oficjalne ultimatum, które przyszło bez odpowiedzi. Dzisiejszy atak był niczym.
To ostrzeżenie. Wysłał miesiąc temu dodatkowych PSów. Stacjonujemy w
różnych dzielnicach, a wszystkim przyświeca jeden cel – dowiedzieć się ich
strategii.
- A PSi to...?
- Państwowy Szpieg.
Szpieg. Więc miałam rację. To wyjaśnia sprawę z Agentem. Jest już
Agentem... tylko że nie dla ludzkości i pragnie mojej pomocy.
Przybliża się do mnie.- Zrozum, nie chcemy wojny. Chcemy żyć w pokoju.
Tutaj. W koegzystencji. Tak jak obiecano nam, kiedy pierwszy raz podpisaliśmy
porozumienie. Potrzebujemy informacji na temat strategii, którymi można by
zmusić waszych przywódców do ustąpienia. Ale samemu nie dam rady.
Potrzebuję twojej pomocy.
- Czemu ja?
- Co mogę rzec? Lubię cię.- Uśmiecha się.
Przewracam oczami.- Bądź poważny.
Jackson przebiega ręką po włosach, ukazując swój dyskomfort.- Jesteś
mądra, silna i mogę powiedzieć, że nie ze wszystkim tutaj się zgadzasz.
- Zrozum, nie znasz mnie. Nie wiesz, co myślę ani co czuję, więc nie-
- Nie? Znam cie od siedmiu lat, Ari. Znam cię. Być może lepiej niż znasz
siebie sama. I potrzebuję twojej pomocy. Proszę cię, błagam. Pomóż mi zapobiec
tej wojnie.
- Wkładam głowę między ręce. Muszę pomyśleć.- Pozwól upewnić mi się,
że zrozumiałam – chcesz, bym okłamywała swojego ojca, zdradziła swój
gatunek, moich ludzi?- Spoglądam poprzez palce.- Z pewnością wiesz, jak
szalenie to brzmi. Jestem przyszłym dowódcą, Jackson. Naprawdę spodziewasz
się, że przełożę swoje zaufanie do własnej rodziny nad tym do Pradawnego?
- Nie, ale mam nadzieję, że mnie zaskoczysz.
Rozdział 6
Następnego ranka siedzę na podłodze w sypialni Gretchen, kiedy sama
przebiega przez suknie na swoim t-ekranie w związku z nadchodzącym Balem
Maskowy Trójcy. To ogromna przeprawa, świętująca odrodzenie Ziemi po IV WŚ.
Każdy tam będzie, włączając wszystkich przywódców rządów usytuowanych na
całym świecie. Po tym jak podpisaliśmy traktat, ówcześni przywódcy szybko się
spotkali i uzgodnili między sobą, że część tego, co w naszej przeszłości
wywoływała wojny, to kwestia różnych rządów. Powołali do życia Trójcę i
ustanowili każdą w pięciu regionach – w Azji, Afryce, Australii, Europie i w
Ameryce. Australijska Trójca została rozwiązana dzięki ostatniemu ich
przywódcy, który był bezpłodny i nie był w stanie kontynuować dziedzictwa
australijskich założycieli. Teraz ten region jest kontrolowany przez Trójcę
Afryki.
Sam w sobie bal jest zazwyczaj sprawą towarzyską, jednak muszę się
zastanawiać, z tym wszystkim, co dzieje się z Pradawnymi, nie jest pretekstem
do zebrania się wspólnie przywódców.
Gretchen, Lawrence i ja przeważnie wybieramy się na niego razem, ale w
tym roku spodziewa się po mnie i Lawrence'ie pójścia jako pary. Na początku
czułam się niedobrze, wiedząc że będę musiała powiedzieć Gretchen, że nie
będzie mogła iść z nami, że spotkamy się na miejscu. Wspomnienie tej rozmowy
wciąż sprawia, że mnie mdli. Ale z tym wszystkim, czego dowiedziałam się w
ciągu ostatniej doby, nie mam już psychicznie sił, by martwić się jeszcze czymś
innym.
Wciąż nie rozumiem, czemu Jackson żąda mojej pomocy. Z pewnością
Lawrence – przyszły prezydent – byłby lepszym wyborem. Mimo tego poprosił i
teraz muszę zdecydować – pomóc Jacksonowi i zapobiec wojnie albo wydać go
tacie i prawdopodobnie asystować eksterminacji ludzkiego gatunku. Myślenie o
tym w taki sposób sprawia, że decyzja wydaje się taka łatwa, jak np. czy
oddychać albo jeść, takie podstawowe rzeczy.
Ale to nie jest łatwe. To niemożliwe.
Gretchen selekcjonuje kolejną kategorię sukienek. Program ukazuje
wirtualny obraz jej ciała, dobiera idealny kolor sukni, jej długość i kształt,
upewniając się, że nie powiela przy tym niczego sprzed dwóch lat, a potem daje
jej pięćdziesiąt opcji. Każda sukienka pojawia się na wirtualnej Gretchen i w
ciągu paru sekund klika w następną.
Już nie pozwala mi wybierać samej i zamiast tego wybiera za mnie i tylko
woła mnie na końcu, bym zaaprobowała efekt. Każdego innego dnia mogłabym
zaprotestować albo przynajmniej odczuwać irytację, że muszę siedzieć, kiedy
sama kupuje, ale teraz jestem po prostu wdzięczna, że przebywam pośród
normalnych ludzi z normalnymi zmartwieniami. Tak bardzo chcę się jej
zwierzyć.
Mój trening rano został odwołany. Rodzice znikli, kiedy się obudziłam,
zajmując się skutkami wczorajszej przemowy. W wiadomościach już pojawiły się
komunikaty o protestach w całym mieście. Prezydent Cartier ma dzisiaj
wygłosić mowę, by zapewnić nas – po raz kolejny – że wszystko jest w porządku.
Ale wcale tak nie jest.
- Hej, nic ci nie jest?- Gretchen pyta, będąc w swojej szafie, teraz ubrana
w swój piaty strój do szkoły.
- Tia.- Gryzę wargę.- Tylko myślę. Co wczoraj stało się Zeusowi?
- Nie mam pojęcia. Pewnie się wściekł z jakiegoś powodu. Jestem pewna,
że już to załatwili.
Waham się. Chcę jej wszystko powiedzieć, powiedzieć jej, że to wcale nie
zostało załatwione. Chcę poprosić ją o radę. Chcę, by to ktoś wymyślił odpowiedź
na to, co robić. Ale nie mogę. Jestem pozostawiona sama sobie.- Ta, pewnie masz
rację.- Mówię i Gretchen wraca do wyboru butów.
Myślę o niej, o najlepszej przyjaciółce od wieków, kompletnie
udobruchanej zapewnieniom Prezydent Cartier, że nic nam teraz nie grozi. Nie
wie, co się wydarzy, jeśli nie będę mogła lub nie pomogę Jacksonowi. Ale nie
mogę mu pomóc.
Tato by się mnie wyrzekł. Jackson musi to zrozumieć.
Kolejna seria wymówek przewija mi się przez myśli, a potem
wspomnienie wypalonej ziemi i pomarańczowego nieba znajduje drogę na
wierzch i odczuwam mdłości i winę po raz kolejny. Za każdym razem, kiedy
myślę o tym, dlaczego nie mogę mu pomóc, widzę atak Pradawnych albo
wrzeszczącego na tatę Zeusa. To mnie strasznie przerasta. To nie moja walka,
nie ja mam przewidywać działania taty.
Tak podpowiada mi moja logika, kiedy z Gretchen wchodzę do szkoły.
Zastanawiam się, czy Jackson będzie czekał przy mojej szafce na moją
odpowiedź. Myślałam o tym przez całą drogę do szkoły. Nie mogę mu pomóc.
Gotuję się, by mu to właśnie rzec, kiedy wychodzę zza rogu, idąc do swojej
szafki, ale jego tu nie ma. Oddycham z ulgą, otwieram szafkę i niemal
przegapiam list, wypadający z jej środka. Jest papierowy, taki prawdziwy list.
Dzisiaj już prawie nikt nie używa papieru. Pochylam się nad listem i czytam:
Jeśli się zgadzasz, spotkaj się ze mną przed wejściem dla służby w gmachu
Parlamentu. 20:00.
Weź latarkę.
J
Pod wiadomością narysowana jest strzałka wskazująca w prawo.
Obracam list na drugą stronę i niemal spada mi na ziemię. To kopia listu
podpisanego przez Zeusa. Na górze znajdują się słowa „Główne Cele”, a pod
spodem lista dziesięciu nazwisk. Pierwszym z nich jest Grexic Alexander.
Zasysam sapnięcie. Tato jest ich najważniejszym celem. To za wiele. Nie mogę...
- Hej, co to?- Gretchen pyta, sięgając za mnie po list.
Szarpnięciem odsuwam się do tyłu, wpycham list do szafki i trzaskam nią.
Na szczęście nie może jej otworzyć bez mojej karty dostępu. Rzucam jej
najniewinniejszy uśmiech, na jaki mnie stać.- Tylko liścik od taty. Ściśle tajny.
Wiesz przecież, jaki jest.- Wstrzymuję oddech, kiedy czekam na jej odpowiedź.
To właśnie jest do bani u najlepszych przyjaciół – wiedzą, kiedy kłamiesz.
Zaczyna drążyć, kiedy czuję mrowiącą świadomość na moim karku.
Jackson zatrzymuje się przy mnie. Stoi blisko, zbyt blisko. Na tyle, by odciągnąć
uwagę Gretchen z listu na niego.
- Hej.- Zwraca się do mnie, a w jego oczach błyszczy zmartwienie.
- Hej.- Mówię, walcząc, by mówić spokojnie.
- Będziesz tam?
Spoglądam w jego oczy, a w myślach powtarzam wszystko, co stało się w
ostatniej dobie. Nie chcę mu wierzyć, ale istnieje zbyt wiele dowodów.
Zwiększająca się liczba Tajniaków. Ataki. Zeus schodzący ze sceny. A będzie już
tylko gorzej. Instynkt mi to podpowiada, odczuwam to okropne uczucie, z
którym wszyscy się zaprogramowaliśmy. Ostrzega nas i właśnie teraz mój
krzyczy na mnie, bym coś zrobiła. Nie mogę po prostu mieć nadzieję, że to
odejdzie. Musimy to powstrzymać, nim na dobre się zacznie. Nie wiem, czy
Jackson przecenia Pradawnych, czy nie docenia nas, ale wiem to, że posiadają
umiejętności i zaawansowaną technologię będącą daleko poza wszystkim, o
czym przyszło nam do głowy. Jackson powiedział, że to nie będzie wojna – to
będzie całkowita eksterminacja ludzkości. Nie pozwolę, by to się stało.
- Wchodzę w to.- Oznajmiam. Potem odwracam się do Gretchen,
odpowiadając na jej niezadane pytanie.- Takie tam rzeczy z wcześniejszym
treningiem na Agenta. Jacksona też wcześniej przeniesiono.
- To świetnie.- Mówi i wiem, że szczerze. Gretchen nigdy nie kłamie.
Obserwuję, jak Jackson odchodzi i czuję, jakby kamień spadł mi z serca.
Podjęłam decyzję i wiem, swoim instynktem, że tak właśnie trzeba postąpić.
Teraz muszę tylko wrócić do domu, nim zrobią to moi rodzice, wkraść się do
gabinetu taty i ukraść jego uniwersalny klucz dostęp do gmachu Parlamentu.
***
Dokładnie trzy godziny przemierzam dom, podskakując na najmniejszy
dźwięk. Potrzebuję uniwersalnego klucza do Parlamentu. Wiem dokładnie,
gdzie tata trzyma go w swoim gabinecie – muszę po prostu przestań grać na
zwłokę i mieć to już za sobą. Ale jeśli zostanę przyłapana, śmierć będzie łagodną
karą.
Sprawdzam swój telefon po raz setny. Dochodzi już 17: 30, co oznacza, że
rodzice są w drodze do domu. Okrążam schody, kierując się w stronę drzwi,
które prowadzą do naszej sali treningowej. Gabinet taty jest tuż przy nich,
niewidzialne dla zwykłego widza. Zaprojektował je tak, by zlewały się ze ścianą,
więc tylko ci, którym ufa najbardziej, są w stanie je przekroczyć.
Zaufanie... jestem jedną z tych, którym ufa. I mam zamiar go zdradzić.
Myślami wracam do jego imienia na liście celów. Nie mam wyboru. Pomogę
Jacksonowi znaleźć sposób, by to powstrzymać.
Przebiegam ręką po lewej stronie miejsca, w którym wiem, że znajdują się
drzwi. Mija sekunda, a potem drzwi otwierają się. Przy przeciwnej ścianie stoi
olbrzymie biurko i ulubiony fotel taty za nim. Poza biurkiem, półki pokrywają
prawą ścianę, a na lewej znajduje się kartoteka, pełna starych dokumentów
Inżynierów. Wydaje się oczywistością trzymać uniwersalny klucz w kartotece,
ale to gabinet taty, co oznacza, że nic nie jest tak, jak się wydaje.
Podchodzę do półki na książki najbliższej jego biurka i wyciągam pierwszą
książkę w trzecim rzędzie. W środku znajduje się maleńka klawiatura.
Wystukuję kod:
5-12-12-14
, kombinację moich i mamy urodzin. Następuję seria
dźwięków, powiadamiających mnie, że wszystkie szuflady i gablotki kartoteki są
otwarte.
Już zaczęłam przekopywać trzecią gablotkę po prawej, kiedy frontowe
drzwi ogłaszają powrót moich rodziców. Spieszę na przód i otwieram gablotkę,
ale nie mogę przypomnieć sobie, który klucz dostępu jest tym do Parlamentu. To
złoty czy jednak zielony? Powtarzam w głowie słowa taty. „Inżynierzy produkują
czerwień, Chemicy rosną na zielono, a Parlament kontrolują...”. Ściągam złotą
kartę z haczyka, zamykam drzwi gablotki i wkładam na powrót sekretną
książkę taty na jej miejsce na półce.
Mam zamiar wyśliznąć się za drzwi, kiedy mama woła mnie. Kulę się.
Słychać, jakby była w kuchni. Ale co z tatą? Zerkam przez drzwi. Tato jest w
foyer, czytając wiadomość lub coś innego na swoim telefonie. Podnosi głowę i
odsuwam się z widoku, a ciało mi tężeje.
Nasłuchuję jakiegokolwiek ruchu. Po kilku bolesnych sekundach, słyszę
ciężkie kroki taty kierujące się z foyer do kuchni. Wypuszczam długi oddech,
ponownie zbliżam się do drzwi i zerkam na zewnątrz. Czysto. Tak! Wyślizguję
się. Drzwi automatycznie zamykają się za mną.
Na paluszkach odsuwam się od drzwi i okrążam balustradę schodów,
prawie mdlejąc.
Zrobiłam to. Ja-
- Co ty robisz?- Pyta tata.
Powoli się obracam, nim stoję do niego twarzą.- Nic. A czemu pytasz?
- Skąd się wzięłaś? Wcześniej cię tu nie widziałem. Widziałaś ją, Claire?
Mama dołącza do taty w otwartym wejściu do kuchni.- Tu jesteś.- Mówi.-
Wołaliśmy cię. Obiad gotowy.- Spogląda to na tatę, to na mnie.- Grexic...
przestań. Nie stara się wymknąć. Przecież jest dzień. Dzieciaki o tej porze się
nie wymykają. A teraz chodźcie już usiąść, nim jedzenie ostygnie.
Ramiona taty relaksują się, ale wciąż mogę ujrzeć pytanie w jego oczach.
Uważa, że mam zamiar coś zrobić. Jak zawsze spostrzegawczy. Na szczęście
włożyłam kartę dostępu do kieszeni, nim opuściłam jego gabinet.
Ocieram się o niego, mijając go i wchodzę do kuchni. Mama zrobiła
pieczeń, co jest ulubionym daniem taty, więc może się rozpogodzi. Siadam przy
stole, mama przy mnie, a tata naprzeciwko nas. Chcę zapytać o atak albo
Zeusa, schodzącego ze sceny. Potem przypominam sobie, że Prezydent Cartier
ma dzisiaj przemówić i mam nadzieję, że to ułatwi rozmowę.- Nie zamierzacie
włączyć t-ekranu?- Pytam.
- A czemu miałbym?- Pyta tata, nadziewając kawałek mięsa na widelec.-
Już wiem, co zamierza powiedzieć i szczerze zmęczyło mnie wysłuchiwanie tego.
Wolałbym raczej pomówić o twoim szkoleniu. Cybil wydaje się być tobą
zadowolona.
- Cóż, spotkałam się z nią dopiero jeden raz. Nasz trening dzisiaj został
odwołany.- Wpatruję się w niego, zdezorientowana. Powinien był wiedzieć, że
mój dzisiejszy trening z Cybil nie odbył się.
- Oczywiście.- Oznajmia, ale wyczuwam, że jest coś, czego mi nie mówi.
Przez resztę obiadu przysłuchujemy się mamie, mówiącej o jej ostatnim
badaniu – jakaś wariacja z leczniczym żelem. Staram się nadążać, ale za bardzo
skupiam się na czasie, który coraz bardziej zbliża się do godziny, kiedy będę
musiała wyjść.
W końcu tato przeprasza, udając się do swojego gabinetu, dając mi tym
samym okazję.- Pomyślałam sobie, że mogłabym na chwilę pójść do Gretchen.-
Mówię do mamy, kiedy wychodzi z kuchni.- Mogę?
Podchodzi i składa całusa na moim policzku.- Oczywiście, że tak. Ale wróć
za godzinę. Masz jutro zajęcia.
Wychodzę z domu i skręcam w lewo, jakbym wybierała się do domu
Gretchen, znajdującego się na końcu mojej ulicy, ale zamiast tego przechodzę
przez główną ulicę i wracam chodnikiem w przeciwnym kierunku, w stronę
tronu. Wyciągam telefon z kurtki i wysyłam Gretchen wiadomość:
Jestem u
ciebie, dobrze?
Wiem, że będzie mnie kryła. Muszę tylko wymyślić jakąś
wymówkę, którą później jej wcisnę. Więc mając już to załatwione, zakładam na
głowę kaptur kurtki i wsiadam na pierwsze miejsce najbliższe drzwi.
O tej godzinie na pokładzie tronu nie ma prawie nikogo – kilku
pracowników magazynów i tyle. Czekam na przystanek w Business Park,
czując, jak serce wali mi w piersi.
Staram się oczyścić umysł, kiedy mijam Fontannę Dumy, gmach
Inżynierów i idę w dół alei do siedziby Parlamentu. Jest tu bardziej niż ciemno.
Nie widać żadnych drzwi czy wejść.
Zwykła osoba mogłaby pomyśleć, że alejka kończy się ślepym zaułkiem.
Koniec końców na końcu nie ma niczego poza wielką betonową ścianą, łączącą
oba budynki. Ale wiem lepiej. Betonowa ściana kryje w sobie podziemny auto-
chodnik, spajający gmachy. W ten sposób Chemicy, Inżynierzy i
Parlamentarzyści mogą poruszać się między budynki, nie będąc przez nikogo
zauważonym. Nigdy nie byłam na tym auto-chodniku i z tego co wiem, mogą z
niego korzystać tylko główny personel. Dzisiaj nie będę go potrzebowała.
Dochodzę do końca alejki i znajduję wejście, którego szukałam. W
ciemności nocy wydaje się być znikąd, ale do niego prowadzi kilka schodków.
Wyciągam zabraną przez siebie latarkę, włączam ją i kieruję światło na wejście,
po to tylko, by potknąć się do tyłu, kiedy latarka oświetla osobę, stojącą przy
drzwiach.- Co ty robisz?- Szepczę.- Masz szczęście, że nie krzyknęłam, rujnując
to, nim zaczęliśmy.
Jackson zaśmiewa się.- Niee. Zaufałem ci.
- Cóż, odsuń się. Mam klucz.
- Uniwersalny klucz?
- Ta, wzięłam go z gabinetu taty. Jak inaczej mielibyśmy wejść?
Jackson kręci głową, będąc najwyraźniej zaskoczony.- Myślałem, że
zrobimy to jak normalni ludzie – włamiemy się. Ale to też zadziała.- Mówi,
kiedy przesuwam kartą przed skanerem i otwieram dla niego drzwi, by wszedł.-
Na pewno zadziała.
Wkradamy się na korytarz, a Jackson, za jego usilnym zdaniem, idzie
pierwszy, póki nie docieramy do drzwi dla służby na końcu hallu. Skaner
wystaje ze ściany obok drzwi. Przesuwam kartą, mając nadzieję, że uniwersalny
klucz działa na każdy czytnik w gmachu i od razu drzwi otwierają się. Chyba
mam rację.
W środku Jackson wyciąga tablet i zaczyna szukać w nim czegoś, czego
nie mogę dojrzeć. Pochylam się bliżej, póki moje ramię dotyka jego, a nasze
twarze dzielą centymetry.- Co to?- Szepczę, niepewna, czy musimy cały czas
zachowywać się jak szpiedzy.
Odwraca się i czuję, jak jego oddech owiewa mój policzek. Ciężko przełyka
ślinę.- To mapa poziomu ochrony. Mamy skopiować wideo chip.
Winda wydaje
ping
, otwierając się, nim mogę zapytać o coś więcej.
Wchodzimy w ciemny korytarz.
- Latarka?- Pyta Jackson.
Włączam ją, oświetlając hall małym strumieniem światła. Rusza na
przód, ale chwytam jego ramię.- Czekaj, kamery ochrony.- Wskazuję na małe,
srebrne urządzenie na suficie.
Uśmiecha się.- Za grosz zaufania, co? Mam kogoś, kto już o to zadbał.
Przez następny kwadrans jesteśmy niewidzialni.
- Jak...?
- Nie martw się o to. Biblioteka wideo jest dalej.- Wskazuje na prawo i
podążam za nim. Mijamy kolejne drzwi. Zastanawiam się, co znajduje się za
tymi ścianami? Prawda o Pradawnych? Prawda o naszej historii? Czuję się,
jakbym szła przez kostnicę tajemnic, tak samo ohydne i rozkładające się jak
ciała w tej prawdziwej.
Jackson zatrzymuje się przed podwójnymi drzwiami i wyciąga rękę po
kartę dostępu. Waham się. Kradzież to jedna rzecz, ale danie jej Pradawnemu to
zbrodnia całkiem innego kalibru. Musiał przeczytać moje myśli, ponieważ
odsuwa się, dając mi miejsce, bym sama przesunęła ją przez skaner.
Chłodna bryza wydostaje się z pomieszczenia. Wślizgujemy się do środka,
a drzwi zamykają się za nami. Serce wali mi w piersi. Jesteśmy. Naprawdę to
robię.
Zginam palce, by powstrzymać swoje dłonie przed drżeniem. W pokoju
znajdują się wysokie do sufitu gabloty, z tysiącami różnych szuflad i jeden t-
ekran. Każda szuflada podpisana jest numerem i serią liter, które dla mnie nie
mają żadnego sensu, ale Jackson podchodzi prosto do tej, podpisanej, jako CIV3.
Popycha szufladę, która powinna wyskoczyć do przodu, ale ani drgnie. Odciąga
ją i wsuwa swoją kartę dostępu, by ją podważyć, a twarz mu coraz bardziej
czerwienieje. Rozglądam się, zastanawiając, czy biblioteka posiada system
zamykania podobny do tego w gabinecie taty.
Ruszam w stronę centrum pomieszczenia i rozglądam się. Gdzie mogliby
schować klawiaturę? Nie, nie użyliby tutaj klawiatury. Skorzystaliby ze
skanera. Badam pokój, ściany, światła, każdą z gablotek. Potem to do mnie
dociera. Odwracam się z powrotem do drzwi. Nikt nie wpadłby na to, by
korzystać ze skanera na zewnątrz, kiedy jest się już
w środku
.- Tutaj.- Mówię.-
Tak lepiej. Teraz, możesz mi powiedzieć, czego szukamy?
Jackson prostuje się, kręcąc głową.- Genialne, Alexander. Naprawdę
genialne.- Otwiera szufladę, ukazując trzy rzędy maleńkich kwadratów.- To
wideo chip. C to Chemicy, co oznacza budynek. IV to poziom, a 3 to numer
laboratorium. Więc ta szuflada zawiera nagranie z tego laboratorium. Twój tato
wziął mnie wczoraj do laboratorium Chemików. Ten z numerem 3 odgrodzony, a
szyba w drzwiach została przykryta, by nikt nie mógł zajrzeć do środka. Czemu?
Musimy być jakiś powód. Myślę, że ma to związek z wojenną strategią, np.
Chemicy coś wymyślają. Nie wiem jednak co. Ale mam nadzieję, że ten chip.-
Wyciąga go do mnie.- Coś nam powie.
- Ale czemu-
- Wyjaśnię ci później – zostało nam już tylko kilka minut.- Załadowuje
pierwszy chip w t-ekran. Laboratorium. Wchodzący i wychodzący Chemicy. Ale
nic niezwykłego. Wkłada następny chip i kolejny, przewijając może z dziesięć
albo więcej, a każde nudne tak samo jak pierwsze. Zaczynam myśleć, że nie ma
tam niczego, kiedy Jackson ładuje przedostatni chip. Na ekranie widać
laboratorium, ale to różni się od reszty. Wygląda, jakby wybuchła tam bomba.
Oboje pochylamy się nad ekranem.
- Czy ty-
- Cicho.- Mówi.- Usłyszałaś to?
Nasłuchuję, ale nic nie słyszę. Kręcę głową, a puls mi szaleje. Wkłada
kolejny chip i wystukuje serię komend, których nie poznaję.
KOPIOWANIE
pojawia się na ekranie.
- Dalej, dalej.- Szepcze. W końcu oba chipy wyskakują. Jackson wkłada je
z powrotem do szuflady, chwyta moją rękę i wyciąga z pomieszczenia. Mija róg i
wciska się w ścianę. Mija kilka sekund. Nie ma niczego. Żadnego dźwięku.
Żadnego światła. A potem delikatne
klik... klik... klik
dochodzi z korytarza
prostopadłego do nas. Dźwięki są coraz głośniejsze, póki jestem pewna, że ktoś
lub coś może usłyszeć mój oddech albo wyczuć mój strach.
Ciągnę za ramię Jacksona, ale on kręci głową. Nie możemy tak tu po
prostu stać! Spoglądam w głąb korytarza i z powrotem na niego, a wtedy
dźwięki cichną.
- Ruszaj.- Jackson popycha mnie do tyłu.
- Gdzie mam ruszać?- Szepczę, rozglądając się po korytarzu za swoimi
plecami. Na samym końcu znajduje się klatka schodowa do ewakuacji, ale nie
dotrzemy tam bez bycia nakrytym. Ponownie dochodzi do nas klikanie.
- No już!- Mówi. Biegnę do drzwi, wpadam przez nie i pokonuję dwie
kondygnacje schodów, nim zatrzymuję się, by ujrzeć, gdzie podział się Jackson.
Spoglądam w górę, serce mi wali, by zobaczyć go na górnych schodach,
obserwującego drzwi. Na szczęście jesteśmy tylko na trzecim piętrze, więc ten,
na którym jestem powinien posiadać wyjście ewakuacyjne. Rozglądam się po
otwartej klatce schodowej i no jasne, po mojej lewej znajduje się znak
WYJŚCIE
nad drzwiami. Rzucam okiem z powrotem na Jacksona, niepewna, czy
powinnam pobiec do nich, czy czekać na niego. Odchyla głowę, nasłuchując, a ja
robię to samo. Czekamy w ciszy chyba z wieczność, a potem Jackson zeskakuje z
schodów na trzecim poziomie na podłogę na poziomie, na którym jestem ja, a
jego twarz błyszczy podekscytowaniem.
- Zrobiliśmy to!- Podnosi mnie do góry.- To było szalone. Niesamowite. Nie
mogę uwierzyć, że nas nie złapano. Nie mogę uwierzyć, że przyszłaś. To było
takie-
- Ej! Postaw mnie!- Wykręcam się z jego uścisku, a potem słyszę ruch na
górze schodów, a moja krew zamienia się w lód.
Jackson rozgląda się, stawiając mnie za sobą.
- Hmp, musiałeś być naprawdę zestresowany, że tuliłeś człowieka.- Głos
odzywa się z trzeciego piętra, gdzie Jackson stał jeszcze kilka sekund temu.
Chwilę mi zabiera, by rozpoznać głos jako ten należący do Mackenzie
Story i że właśnie nazwała mnie człowiekiem, co oznacza, że musi być...
- Cholera, Kenzie, a gdzie ostrzeżenie?- Mówi Jackson.- Myślałem, że
jesteś strażnikiem czy coś.- Otwiera drzwi ewakuacyjne.
- Czas się skończył.- Oznajmia Mackenzie.- Rodzice Ari szukają jej. Musi
już wracać.- Mimo tego, że wymówiła moje imię, nie spojrzała na mnie.
Jackson kiwa głową.- Ari, powiedz im, że nie czułaś się za dobrze.
Przeproś-
- Za co?
Rzuca mi zirytowane spojrzenie.- Ludzie nie zadają pytań, kiedy
przyznajesz się do błędu, nim muszą ci go wytknąć.
- Ale co z chipem?
Jackson wychodzi na alejkę, wskazując Mackenzie, by szła za nim.-
Zjawię się u ciebie, o zwykłej godzinie, z chipem w ręku. Może być?
Spoglądam na godzinę na telefonie i kulę się.- W porządku. Do zobaczenia
później.- I odwracam się i biegnę aleją, wskakując na pierwszy tron, który
wpada mi w oko, a moimi myślami rządzi strach.
Tato mnie zabije.
Rozdział 7
Pomału okrążam tył swojego domu, mając nadzieję, że jeśli wejdę tylnymi
drzwiami, to moi rodzice nie zdadzą sobie sprawy, że już wróciłam. Wspinam się
po schodach na moje tylne patio, przesuwam przed skanerem swoją kartę i
czekam, aż otworzą się drzwi. Nic się nie dzieje. Ponownie skanuję kartę i
czekam. Wciąż nic. Już mam zacząć panikować, kiedy drzwi otwierają się z
drugiej strony. Cała zamieniam się w kamień.
Zaczynam w głowie przewijać swoje wymówki. Tato mi nie przepuści,
chyba, że mam świetne wytłumaczenie bycia spóźnionym, ale nie umiem
wymyślić nawet kiepskiego. Zastanawiam się nad udaniem chorej, kiedy
zauważam mamę, stojącą po drugiej stronie. Przyciska palec do ust i pospiesza
mnie, bym weszła.
- Ari Elizabeth Alexander.- Szepcze, a ton głosu ma surowy.- Rano o tym
porozmawiamy, ale jako że nie chcę być na nogach połowę nocy, słuchając jak się
kłócisz z tatą, proponuję, byś poszła do łóżka. On już śpi. Powiem mu, że
przyszłaś wcześniej. Ponownie go nie okłamię. Rozumiesz?
Kiwam głową, czując się źle całym swoim jestestwem. Nigdy nie chciałam,
by dla mnie kłamała. Od teraz będę musiała być bardziej ostrożna. Nie mogę ją
w to zaangażować. Właściwie to nikogo.
Obchodzi schody i skręca w prawo, wprost do jej i taty sypialni. Czekam,
aż usłyszę, jak ich drzwi się zamykają, a potem wpadam jak burza do gabinetu
taty, odkładam jego uniwersalny klucz do Parlamentu i biorąc po dwa schodki,
ruszam na górę, by jak najszybciej uciec ze strefy zero.
Wślizguje się do swojej sypialni, potrząsając dłońmi, by powstrzymać je od
drżenia i ruszam do łazienki, by rozebrać się ze swoich ubrań, które w jakiś
sposób czuję, jakby były brudne, mimo tego, że ledwo, co je założyłam. Myję
twarz wodą i spinam włosy w niechlujny kok na czubku głowy.
Moje nerwy już się uspokajają, ale wciąż jestem nazbyt pobudzona.
Rozciągam ręce nad głową, zamykam oczy i wyginam plecy, wychodząc z
łazienki, by wziąć z szafy jakąś piżamę. Właśnie wchodzę do pokoju, kiedy
słyszę, jak firanki poruszają się przy otwartym oknie.
- Cześć, przyszedłem wcześniej.- Jackson mówi, kiedy wsuwa się przez
moje okno i obraca się. Oboje zamieramy.- Ja – ty-
- Wypad!- Pędem wracam do łazienki, ale nie ma w niej niczego poza
ręcznikiem do rąk, a swoje stare ubrania wrzuciłam już do zsypu na pranie. To
się nie dzieje. On właśnie nie zobaczył mnie... Odchrząkuję i biorę głęboki
oddech, zmuszając się do uspokojenia. Wysuwam z łazienki swoją głowę.-
Potrzebuję jakiś ubrań. Mógłbyś...?- Wskazuję na swoją szafę.
Jackson wygląda na tak samo jak ja zdenerwowanego, ale udaje mu się
dostać do mojej garderoby i wyciąga jakąś niedopasowaną do siebie piżamę.
Zamyka oczy i podaje mi czerwoną bokserkę i jadowicie zielone, jedwabne
spodenki.- Przepraszam, nie miałem pojęcia. Nic nie widziałem. No cóż, może
trochę, ale-
- Uch! Po prostu się przymknij! Za chwilę wyjdę.- Opieram się o drzwi
łazienki. Za chwilę padnę trupem. Właśnie teraz. Umrę. Ubieram ciuchy i
wypadam jak burza z łazienki, trzymając ręce na biodrach.- Nigdy o tym nie
wspomnimy, kapujesz? Nic nie widziałeś. Nic.
Uśmiech krzywi jego usta.- Nic.
Przechodzę przez pokój, by zasiąść przed t-ekranem.- Gdzie chip? Chyba
dlatego przyszedłeś wcześniej, prawda?
- Uhm, no. Racja.- Siada obok mnie i oboje sztywniejemy. Jego ramię
ociera się o moje, jego udo przyciska się do mojego. Muszę sobie przypomnieć, by
oddychać, ponieważ mogę myśleć tylko o tym, że dopiero, co zobaczył mnie nagą.
Przebiegam dłońmi po twarzy i staram się wyrzucić tą myśl z głowy, bardziej niż
kiedykolwiek potrzebując zmiany tematu.
- Nie wstydź się.- Oznajmia, przyglądając się mojej twarzy.
- Nie wstydzę.
Jackson przewraca oczami.- Wiesz, nikt nie umie cały czas być
twardzielem. Nikt. Nawet ty. To w porządku pokazać trochę słabości. To nie
czyni cię-
- Dzięki, ale nie potrzebuję gadki podnoszącej na duchu. A mówiąc o
słabościach, czemu płaczesz podczas Zawładnięcia?- Pytam.- Czy każdy płacze?-
Wiem, że brzmię na nieczułą, ale nie mogę znieść całej uwagi skupionej na
mnie. Nie potrzebuję, by oceniał moje psychiczne samopoczucie. Nic mi nie jest.
Przynajmniej przed tym całym szaleństwem nic mi nie było.
Jego brwi zbiegają się ze sobą.- Płaczę? Co u...?
- No, widziałam tego pierwszego razu, jak płakałeś. Dlatego otworzyłam
oczy – spadła na mnie łza.
Kręci głową, śmiejąc się.- Nie wiem, co myślisz, że widziałaś, ale my nie
płaczemy.
- Nie bądź takim macho. Płakałeś. To w porządku. Jestem tylko ciekawa,
czy każdy to robi, czy tylko ty?
- Nie słuchasz mnie? My nie- oooch. Xylem
- Co?
- To był xylem.- Jackson oświadcza.- Praktycznie to jak woda w ciele
człowieka, ale co czyni nas Pradawnymi, a nie ludźmi. Xylem w naszych ciałach
aktywuje się podczas Zawładnięcia, byśmy byli w stanie pobrać potrzebne
antyciała z was. Porusza się w naszych ciałach, więc tak myślę, że właśnie to
poczułaś. Xylem. To nasza płynna ewolucja.
6 Z gr.
ksylos
- drewno; w biologii ksylem to tkanka roślinna, mająca za zadanie
rozprowadzanie wody i soli mineralnych po całej roślinie.
Staram się to ogarnąć.- Co masz na myśli, mówiąc "płynna ewolucja"?
Wypuszcza głęboki oddech, spowodowany albo zastanawianiem się, jak to
wyjaśnić, albo decyzją, czy chce to zrobić.- Nie zawsze wyglądaliśmy jak wy, Ari.
Jak ludzie. My nie jesteśmy ludźmi. Ale xylem sprawia, że wyglądamy jak wy –
pomaga nam duplikować waszą formę, byśmy mogli przetrwać. Jest w naszym
wnętrzu, ale jest też nami samymi. Czy to ma sens?
Kręcę głową, zagubiona.- Nie. Więc naprawdę nie jesteście... stali?
Wyglądasz na takiego.- Sięgam, by dotknąć jego ręki, ale odsuwam się, a moje
policzki płoną.- Więc nie jesteś cały czas na Ziemi?- Pytam, odchrząkując.
- Nie, teraz jesteśmy z pewnością stali. Nie jesteśmy ludźmi, ale nasze
ciała są bardzo ludzkie, dzięki Zawładnięciu – dzięki wam. Ale xyelm wciąż w
nas płynie. I zostaję tutaj przez większą część czasu, ale w domu mam rodzinę i
przyjaciół. Wracam tam, jak najczęściej mogę.
Wzmianka o Loge sprowadza na powierzchnie moich myśli powtarzające
się pytanie.- Jackson... jaki jest prawdziwy powód tego, że wasz gatunek chce tu
przybyć? Znaczy się, wiem, co nam mówią, ale czy to prawda?
Jackson wydaje się myśleć nad tym, jak wiele mi powiedzieć.- Nasza
wersja historii różni się od waszej. Mimo tego że nasze ciała są stworzone z
xylemu, wciąż potrzebujemy wody, a zasoby wody na Loge z każdym wiekiem
ubywa. Kiedy IV WŚ zniszczyła Ziemię, wasi ówcześni przywódcy skontaktowali
się z nami, jak robili to od początku czasu. Pradawni zrewitalizowali Ziemię po
każdej większej katastrofie, terraformując waszą planetę z powrotem do
zdrowego stanu. Ale tym razem potrzebowaliśmy czegoś w zamian –
potrzebowaliśmy nowej planety. Ale nigdy nie zaatakowaliśmy. Przybyliśmy
tutaj pokojowo i zapytaliśmy, czy moglibyśmy koegzystować, kiedy nasze ciała
zaaklimatyzują się, po tym jak odnowimy planetę. Twoi przywódcy wyrazili
zgodę i tak podpisano traktat. Oczywiście teraz wszystko uległo zmianie.
- Ponieważ nie dotrzymujemy swojej części porozumienia. Zastanawiam
się czemu.
- Nie wiem. Ale liczba nas na Ziemi wzrasta. W końcu stanie się coś złego.
Mam tylko nadzieję, że będziemy mogli to powstrzymać, nim to się wydarzy.
- Mówiąc o waszej liczbie, co z Mackenzie? Ona też jest Pradawną?
- Tak. Wysłano ją, by mi pomagała.
- Jak sprawienie nas niewidzialnymi dzisiejszego wieczoru.
Uśmiecha się.- Coś w tym stylu.
Spoglądam w dół, bawiąc się tasiemką spodenek.- A wasza dwójka jest...
zaangażowana czy coś?
Jego brwi wystrzeliwują w górę.- Co? Kenzie i ja? Nieeee. To przyjaciółka.
Reszta jest tylko częścią roli, która pomaga nam wtopić się w tłum.
- Racja.- Odchrząkuję, zawstydzona, że w ogóle o to zapytałam. To
nieważne czy są razem, czy nie.
Siedzimy cicho przez kilka sekund, a potem spoglądam na niego, a
pytanie wydostaje się z moich ust, nim mogę je przemyśleć.- Jackson, czemu to
robisz? Czemu cię to obchodzi? Po prostu nie rozumiem.
Odchyla plecy, a wzrok wwierca w moje oczy.- Jak może mnie to nie
obchodzić? Jeden gatunek nie powinien żyć kosztem drugiego. Czemu śmierć
musi być rozwiązaniem? Nie taki jestem, Ari. Rozkazy czy nie, nie mogę po
prostu siedzieć i pozwolić, by to się stało. Nigdy nie byłbym w stanie żyć ze sobą,
gdybym nic nie zrobił. Zeus mówi, że strategia zapobiegnie wojnie i nie planuję
zaprzestania działań, póki jej nie znajdę.
Wypuszczam oddech, który nie wiedziałam, że wstrzymuję.- Masz chip?-
Wyciągam po niego rękę.
Sięga do kieszeni i wydostaje go stamtąd, wkładając do t-ekranu.
Czekamy, aż zacznie się wideo. Zniszczone laboratorium wypełnia ekran. Ale nie
wygląda, jakby wybuchła w nim bomba, tak jak sądziłam wcześniej – wygląda
to jak zaplanowana konstrukcja budowlana. Ogromny, nierówny otwór robi za
tylną ścianę. Na ścianach wiszą jakieś płachty przezroczystego materiału,
podłoga też jest nimi usłana. Są wszędzie. Nie wiem, co to za materiał, ale kilka
z nich ma zawinięte rogi. Więc ma przejrzystość szkła, lecz giętkość plastiku. Z
pewnością wynalazek Chemików.
- Coś budują.- Odzywa się Jackson.
- Ta, wygląda na to, że rozbudowują pomieszczenie, ale co to za
przejrzyste rzeczy?- Wskazuję na nie.
Kręci głową.- Nie wiem.
Oglądamy resztę wideo, ale nic się nie zmienia i nikt nie wchodzi do
laboratorium. Odchylam plecy, podnosząc na siedzenie lewą nogę.- Co teraz?
- Teraz szkolisz się pod okiem Cybil, prawda?- Pyta.
- Tak, ale-
- Myślisz, że dałabyś radę wkraść się do tego laboratorium Chemików?
Zaczynam się śmiać, ale mówi poważnie. Chce, bym zakradła się do tego
pomieszczenia Chemików, najbardziej strzeżonej części w Sydii. Waham się
sekundę, a potem mówię.- Zobaczę, co da się zrobić. Cybil wydaje się całkiem
spoko. Powinnam chyba być w stanie wyciągnąć z niej trochę informacji.
- Jak tam będę, też będę się przyglądał. Może nasz dwójka da radę-
Wyciąga szybko chip z t-ekranu i odwraca się, oczy trzymając wlepione w
drzwi.- Usłyszałaś to?- Szepcze.
Kręcę głową, a strach powraca do moich myśli. Co jeśli ktoś nas
podsłuchiwał? Co jeśli któreś z
nich
nas usłyszało? Mija kilka sekund, a potem
Jackson skacze na nogi i wskazuje na moje łóżko.- Ustaw. Się.- Mówi bezgłośnie.
Ruszam do łóżka, jak najciszej umiem i kładę się. Spoglądam na
Jacksona, by ujrzeć, że pokazuje na swoje oczy i wskazuje placem na mój stolik
nocny. Sięgam do niego i wyciągam nakładkę z etui, a srebro odbija promienie
światła płynące z lampki przy łóżku. Wygląda tak niewinnie w mojej ręce. Kładę
ją na moje oczy i zasysa się na moich skroniach, pokrywając moje powieki, niby
wchłaniając się w skórę.
I wtedy ciemności mnie otacza. Moje wizja, mój umysł, moje ciało –
wszystko spowite nicością. Nic nie czuję, nic nie słyszę ani nic nie wyczuwam.
Moje płuca na ułamek sekundy przestają działać i wygląda to tak, jakbym
wstrzymywała oddech. Nie, to jakby ktoś odebrał mi dech. Muszę walczyć z
naturalnym instynktem mojego ciała, by zacząć panikować z powodu braku
tlenu, ale wtedy po kolei powracają moje zdolności do oddychania, czucia,
słyszenia, wąchania.
Jackson już jest nade mną. Wyczuwam jego zapach, centymetry od mojego
ciała. Ale nim mam czas o nim pomyśleć, słyszę, jak ktoś cicho szura nogami
pod moimi drzwiami - ledwo to słychać - upodabniając się tym samym do
wiatru.
Ktoś tam jest. Nie ruszając się, nie wchodząc – przysłuchując się.
Rozdział 8
Dowlekam się następnego ranka do naszej sali treningowej o piątej, już
ubrana w odpowiedni strój, przygotowana na mękę, bym mogła pokonać dzisiaj
tatę. Czuję się jak trup, wyglądam gorzej i nie chcę niczego więcej, niż z
powrotem położyć się do łóżka i wrócić do mojego snu z ostatniej nocy, który
mógł lub nie zawierać w sobie pewnego chłopaka z innej planety.
Rozglądam się po sali, ale jest pusta. Taty jeszcze tu nie ma. To się nigdy
nie zdarzyło. Wchodzę głębiej do pomieszczenia i potem decyduję się, by wrócić
na górę. Może odwołał dzisiejszy trening, potwierdzając to, że modlitwy bywają
wysłuchiwane.
Winda otwiera się na kompletnie cichy dom, taki jak wcześniej. Idę do
kuchni. Pusta.- Mamo?- Wołam. Żadnej odpowiedzi. Hmm. Chyba oboje poszli
wcześniej do pracy. Wracam na schody, wciąż czując się nieswojo, kiedy słyszę,
jak mój telefon wibruje na górze. Biegnę do pokoju i wyciągam go z nocnego
stolika.
Wypadek w pracy. Wrócimy wieczorem. Kocham, mama.
W porządku... więc dzisiaj żadnego treningu. Ostatnio taty często nie ma.
Rozważam udanie się do Gretchen, ale nie mam nastroju na kolejny pokaz
mody. Dodatkowo i tak jest za wcześnie. Właśnie postanowiłam wrócić do łóżka,
kiedy słyszę delikatne pukanie w moje okno. Podchodzę do niej i odsuwam
zasłony. Na zewnątrz wciąż jest ciemno, a pierwszych oznak świtu jeszcze nie
widać. Zerkam w mrok, a potem bum, pięść styka się ze szkłem tuż przy mojej
twarzy. Szybko się odsuwam, serce mi wali i widzę wpatrującą się we mnie
Mackenzie.
- Nie wiedziałam, że jesteś taka strachliwa.- Mówi.
Opada mi szczęka i nie wiem, co powiedzieć.- Co...?
- Co ja tu robię? Przyszłam dostarczyć ci wiadomość. Możesz myśleć, że to
jakaś dziecinna zabawa, ale jest wiele do stracenia, jeśli nie dotrzymasz swojej
części umowy. Nie ma czasu na uczucia, tylko działanie. Łapiesz?- Spojrzała na
mnie, jakbym była dzieckiem, które dopiero co zastało przyłapane na czymś
złym.
Kręcę głową, zupełnie zagubiona.- Nie wiem, o co ci chodzi, ale czuj się
swobodnie, wychodząc z mojego domu.
- Ta, jasne, że nie. Myślę, że dzisiaj będę miała dla ciebie mały prezent.
Nie spóźnij się.- I wtedy wraca z powrotem między drzewa i znika.
Schodzę z pokładu tronu na auto-chodnik przed szkołą, zamyślona, póki
nie wyczuwam czyjejś obecności za plecami. Rzucam okiem, by ujrzeć Jacksona
stojącego niecały metr za mną.
- Och, cześć.- Mówię. Przez większość nocy o nim rozmyślałam. Jakoś
wszystko, co uważałam, że o nim wiem, zmienia się. Od lat go znam, jednak
czuję, jakbym dopiero go poznawała – prawdziwego Jacksona.
- Jak poszedł poranny trening?- Pyta.
- Był- czekaj, skąd wiedziałeś, że rano trenuję?
Uśmiecha się łagodnie, bez żadnej oznaki arogancji, do której jestem
bardzo przyzwyczajona.- Zgadłem.
Odwracam się, czując przedziwne łaskotki w brzuchu i spieszę się do
drzwi, odmawiając spojrzenia do tyłu.
W końcu odważam się zerknąć za swoje ramię i wpadam w kogoś.- Och!
- Cześć.- Mówi Law.- Wszystko w porządku?- Odsuwa się ode mnie, a oczy
ma pełne zmartwienia.
Spinam się.- Nie, znaczy się, tak. Tak, nic mi nie jest.- Biorę oddech,
czekając, czy ujrzę, że widział mnie z Jacksonem. Całuje mój policzek i owija
rękę wokół moich ramion, kierując mnie w stronę naszych szafek. Po kilku
sekundach, jestem w stanie się zrelaksować.
Kiedy do nich docieramy, znajdujemy Gretchen, skaczącą z
podekscytowaniem.
- Więęęęc....- Gretchen zaczyna.- Co myślisz?
- O czym?
- O swojej sukni na bal. Moją dzisiaj dostarczono. Jest taka doskonała.
Nie mogę się doczekać, aż ją zobaczysz. Twoja jeszcze nie przyszła?
Sięgam do szafki, by wyciągnąć tablet na notatki.- Nie, jeszcze jej nie
zamówiłyśmy, pamiętasz?
Gryzie wargę, jakby starała się powstrzymać siebie od wybuchu.
Odsuwam się od szafki i wwiercam w nią spojrzenie.- Nie zrobiłaś tego.
- Musiałam. Oprócz tego miałam twoje wymiary i jest taka jak ty, idealna
dla ciebie. Obiecuję. Pokochasz ją i mnie za zamówienie jej.
Wzdycham, patrząc na korytarz, by ujrzeć, że co kilka metrów uczniowie
zbili się w grupki, szepcząc i rozglądając się nerwowo.- Co się tam dzieje?-
Wskazuję na nich głową.
- Roznoszą wiadomość o miejscu jesiennej imprezy, którą organizują.-
Oznajmia Law.- Pamiętasz przecież. Słyszałem nawet, jak ktoś mówi, że w tym
roku myślą serio o wyprawieniu jej w lesie. Możesz w to uwierzyć?
Nie mogę. Pradawni przychodzą z drzew, co oznacza, że większość ludzi
odczuwa straszny lęk do lasów, otaczających Sydię. Nikt w nie nie wchodzi.
Zawsze ktoś mówi o obłąkanych Pradawnych, którzy zostali na Ziemi na stałe,
grasując po lasach, czekając, aż wkroczy tam człowiek, by móc odebrać im życie.
Nie mogę uwierzyć, że ktoś jest na tyle szalony, by urządzić tam imprezę.
Nie że wierzę w bajeczki.
Przesuwam wzrok w głąb korytarza i przyłapuję Jacksona, stojącego przy
swojej szafce i przyglądającego się nam z dziwną miną, ale wtedy grupka
uczniów zasłania go przed moimi oczami.
- Co ty robisz?- Pyta Gretchen, zerkając za siebie, by ujrzeć, co
przyciągnęło moją uwagę.
Wzruszam ramionami, a ona zaczyna mówić o tym, jakie ubierze buty na
bal i uśmiecham się do niej, wdzięczna za zmianę tematu. Ale potem mój wzrok
pada na Law'a. Unosi głowę, a brwi ma ściągnięte. Odchrząkuje.- Cóż,
powinienem się już brać. Do zobaczenia wieczorem.- Ponownie całuje mój
policzek, a potem go nie ma.
Ostrzegawczy dzwonek wybrzmiewa na korytarzu. Jeszcze jedna minuta i
zamkną się przed nami drzwi sal. Z Gretchen pędzimy na nasze zajęcia z
literatury światowej i właśnie wychodzimy zza rogu, kiedy czuję ucisk w moim
brzuchu. Jackson stoi twarzą w twarz z Mackenzie. Jej blond włosy opadają jej
na plecy. Uśmiechają się do siebie mdląco tak jak świeże pary. Zaczynam ich
mijać, kiedy jego oczy odnajdują moje.
- Na co się gapisz, snobko?- Odzywa się Mackenzie. Chyba to był jej
prezent. Dzięki.
Gretchen udaje, że się śmieje.- No dalej. Wyzywam cię.
Pociągam Gretchen do klasy, nim jej zadziorność wygra z jej rozumem.
Wkrótce będziemy przechodzić przez testy na Agentów i nie może sobie pozwolić
na żadną negatywną uwagę. Rzuca mi zmartwione spojrzenie, kiedy siadam
obok niej i rozkładam moje tablety: do notatek i ten z podręcznikami oraz
długopisy lub cokolwiek innego, co mogłoby mnie rozproszyć. Czemu to mnie tak
poruszyło? Jest dla mnie niczym. To nieważne, co robi. Wypuszczam głęboki
oddech, zdezorientowana dziwnym uczuciem w mojej piersi. Jak gniew – albo
ból. Ale to przecież jest niedorzeczne.
- Dobrze, co się dzieje, Ari?- Pyta.- Najpierw to coś przy szafce, a teraz to.
Co jest z tobą i Jacksonem? I nie mów, że nic.
- Serio, nic. Jesteśmy tylko przyjaciółmi... tak jakby.
Zaczyna drążyć, kiedy drzwi do klasy rozsuwają się i wchodzi przez nie
Jackson. Nie chodzi na zajęcia z literatury światowej z profesor Kington. Ma
inne zajęcia trzy klasy dalej.
Mówi coś do Kington, a nauczycielka macha ręką na tył klasy. Wpatruję
się w swoje biurko i bawię się lampą do czytania, przyczepionej z boku mebla.
Ma starszą wersję włączania. Przesuwam włącznikiem miedzy palcami, ale nie
mogę go uruchomić. Właśnie wtedy Jackson mija mnie i przesuwa swoją ręką
nad moją, sprawiając, że lampa oświeca się. Siada za mną, pochyla się do
przodu i szepcze nisko.- Przepraszam, musiałem zdusić szerzące się o nas
plotki.
O nas. Co? Czy ma na myśli mnie i siebie samego? To śmieszne. Nie,
musiał mieć na myśli siebie i Mackenzie. Tak czy siak, to nieważne.-
Cokolwiek.- Mówię.- Nic mnie to nie obchodzi.
- Racja.- Szepcze i słyszę, jak odchyla się na krześle.
Motyle w moim brzuchu powracają i kręcę głową, starając się je zdusić.
Garbię się na miejscu i staram się ignorować każdego wokół siebie. Gretchen
rzuca mi pytające spojrzenia co kilka minut. Jackson wierci się na krześle za
moimi plecami. To za wiele. Więc kiedy dzwonek oznajmia koniec lekcji, skaczę
na nogi i wypadam z klasy, jak najszybciej mogę.
- Czekaj.- Jackson woła, nim wychodzę zza rogu. Kulę się. Szczerze nie
chcę teraz z nim o niczym dyskutować i jestem gotowa mu to powiedzieć, kiedy
wtrąca się ktoś inny.
- Na co?- Law odzywa się.
Okręcam się na pięcie, by ujrzeć, że stoi od Jacksona o jakiś metr z groźną
miną.- Law...- Zaczynam.
- Nie mówiłem do ciebie.- Zwraca się do mnie, ale oczy ma wwiercone w
Jacksona.- O czym musisz z nią porozmawiać?
- To coś miedzy nią a jej Bogiem i jestem całkiem pewny, że to nie ty,
koleżko.- Jackson odchodzi, mamrocząc.- Ale założę się, że chciałbyś nim być.-
Law rusza naprzód, ale powstrzymuję go.
- Odpuść.- Mówię.- Wiesz, jaki jest.
- Czemu tak nagle się tobą zainteresował?
Wzruszam ramionami.- Nie mam pojęcia. Idziesz na historię?- Idę dalej
korytarzem i macham do niego, by podążył za mną.
- Co? Och, nie, to dlatego przystanąłem. Mam wcześniejsze spotkanie, ale
czy chciałabyś zjeść ze mną kolację po swoim dzisiejszym szkoleniu?- Docieramy
do skrzyżowania korytarzy. Teraz każdy nas może zobaczyć. Law sięga po moją
rękę. Spogląda za moje ramię i wtedy mnie całuje. To całus, lekki jak wiatr, ale
wpływ jest natychmiastowy.
Z szarpnięciem wściekła odsuwam głowę.- Lepiej? Nie jestem jakimś
drzewem, który musisz oznaczyć.- Nie mówiąc nic więcej, odchodzę jak burza.
Law woła za mną, ale nie odwracam się. Nie mogę w to uwierzyć. Może i moi
rodzice przypisali mnie do niego, ale ja nigdy się na to nie zgodziłam. Nie jestem
jego własnością. Nie ma prawa od tak sobie mnie całować, tylko po to, by
udowodnić, że może.
Resztę lekcji i podróż do biura taty spędzam pogrążona w myślach i nie
każda z nich związana jest ze strategią i potencjalną wojną.
Wchodzę do gmachu Inżynierów i udaję się do gabinetu Cybil, wciąż
zamyślona, tak rozproszona, że zauważam ją dopiero jak rzuca na biurko stos
książek. Podsuwa mi krzesło i ustawia woluminy. Spoglądam na tytuły, a każda
z nich mówi o bohaterach wojennych, planach militarnych i wojnie
psychologicznej.
- Czemu to przeglądamy?- Pytam.
Otwiera jedną z książek i podaje mi. To zdjęcie świata przed IV WŚ.- Jaki
był powód wybuchu wojny, Ari? Wiesz?
Wracam myślami do zeszłorocznej lekcji historii o IV WŚ. Grupka
radykałów żądała władzy nad światem. Najpierw większość państw zignorowała
ich. Koniec końców zapewnili wielu tym krajom redukcję zadłużenia. W końcu
mała grupka przerodziła się w olbrzymią armię, pełną geniuszy, naukowców i
ekspertów wojennych z całego świata, nieujawnionych, lecz czekających na
sygnał do ataku. Teraz wiemy, że plan ten narodził się wiele dekad przed rzezią
i oczywiście następowały znaki. Tajemniczy politycy rośli w siłę. O takiej
osobowości, którą należy zawsze trzymać zamkniętą pod kluczem, a teraz
rządzący największymi krajami na świecie. Strach zaczął wsączać się w umysły
przywódców tych mniejszych państw. Wtedy spadły bomby atomowe,
zamieniając w proch i w pył miasto za miastem.
Wkrótce radykalni liderzy - znani jako Ósemka – zaczęli kłócić się ze
sobą, kto powinien rządzić po tym, jak opadnie już kurz. Chwila ich słabości
dała podwaliny do narodzin Rebeliantów, grupie mścicieli, która szybko stała się
nadzieją, której ludzkość potrzebowała. Po kolei Ósemka padła i powróciła
wolność, choć wtedy już większość świata uległa zniszczeniu. Pozostało niewiele
pól uprawnych, żadnej elektryczności i żadnej możliwości zdobycia
czegokolwiek. Wtedy to zaczęliśmy liczyć na mniejsze cywilizacje, które od
wieków egzystowały na żywności, przez siebie wyhodowanej lub upolowanej.
Ludzkość odzyskała swą siłę, ale dostaliśmy nauczkę i stworzyliśmy
cztery światowe regiony, które mamy dzisiaj.
Skupiam się z powrotem na Cybil, powtarzając jej pytanie, czemu
wybuchła IV WŚ.- Władza.- Oświadczam.
- Zgadza się.- Okrąża biurko i wskazuje na zdjęcie ludzi, skaczących z
radości po upadku Ósemki.- I jak to się skończyło?
- Rebelianci przechytrzyli Ósemkę, likwidując ich po jednym.
- Prawda i to sprowadza nas do naszej dzisiejszej lekcji. My jesteśmy
Rebeliantami, Ari. Ludzie. Teraz musimy tylko wpaść na plan przechytrzenia
naszej Ósemki.
- Naszej Ósemki. Masz na myśli...?- Wiercę się na swoim krześle,
upewniając się, że jestem w stanie zobaczyć i usłyszeć, co powie.
Na jej twarzy pojawia się szatański uśmieszek, a jej oczy błyszczą się.-
Dokładnie to mam na myśli. Od teraz nasze szkolenie będzie zawierało badania
o Pradawnych. Co myślimy, że do czego są zdolni, co o nich wiemy - wszystko.
Teraz wszystko ma sens – odmowa współżycia, skupienie na treningu
walki. My nie tylko tworzymy przeciw nim broń – my planujemy ich
unicestwić.- Więc mówisz, że mamy zbuntować się przeciw Pradawnym? Jak?-
Pytam, mając nadzieję, że nie zabrzmiałam na zbyt oczywistą.
Ponownie się uśmiecha, pukając się w głowę.- Nasi Chemicy to geniusze,
Ari. Zaufaj mi, znajdziemy sposób.
Przez resztę lekcji pogrążyłyśmy się w rozmowie o wojnach na Ziemi z
przeszłości – wojnach rzymskich, rewolucjach, wojnach domowych, wojnach
przeciwko państwom. Jest ich tak wiele, że cały trening zajmuje nam tylko
wypisanie ich oraz ich chronologii.
- Świetna robota.- Mówi Cybil, kiedy zegar wybija siedemnastą.- A teraz
czas na zabawę. Mam nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko, że
dzisiejszy trening troszkę przedłużymy. Chodź za mną.- Wychodzi ze swojego
gabinetu i rusza korytarzem do windy Chemików. Wpatruję się w nią, a
mieszanka zdenerwowania i podniecenia burzy się we mnie. Cybil skanuje
swoją kartę przed małym czytnikiem na ścianie, który z czerwonego zamienia
się na zielony i naszym oczom ukazują się stalowe drzwi windy. Przesuwa kartą
prze kolejny skaner i wskazuje, bym zrobiła to samo. Skaner żąda ode mnie
kodu dostępu, który wystukuje z pamięci. Chwilę później wchodzimy do środka
windy i ruszamy kilka pięter w dół, nim w końcu się zatrzymuje. Drzwi
otwierają się na długi korytarz z auto-chodnikiem. Po kilku metrach docieramy
do grubych, podwójnych drzwi, przy których Cybil ponownie skanuje swoją
kartę dostępu.
Za drzwiami znajduje się dziesięć laboratoriów, a każde z nich oznaczone
jest dużym, czarnym numerem. Podchodzę bliżej, mijając dwa pierwsze i
zatrzymuję się przed tym z numerem trzecim, a puls mi szaleje. Laboratorium
trzecie. Dowiem się, co tam się dzieje, sprawiając, że zbliżymy się do poznania
strategii. Cybil sięga do klamki. To właśnie ta chwila.
Chyba... że nie. Pomieszczenie przypomina każde inne laboratorium,
które kiedykolwiek widziałam. Śnieżnobiałe ściany, podłogi i sufit. Nic nie
wydaje się niezwykłe. Mam już powrócić na korytarz, by jeszcze raz sprawdzić
numer laboratorium, kiedy Cybil wklepuje kod w klawiaturę na ścianie, na co
tylna ściana rozsuwa się. Opada mi szczęka. Skryta za główną znajduje się
gruba ściana ze szkła. Podchodzę bliżej i zaglądam przez nią na dwa pokoje z
takimi samymi białymi ścianami, podłogą i sufitem jak w laboratorium. W
środku niczego nie ma.- Co to?- Pytam, a w moim głosie pobrzmiewała groza.
- To komory testowe.- Oznajmia Cybil.- Ściany i sufit są odporne na
wysoką temperaturę. Jest całkowicie hermetyczna. Nic tam nie wejdzie... ani
nie wyjdzie.- Uśmiecha się.
- Wyjdzie? Co chciałoby stamtąd wyjść?
- Zobaczysz na naszym następnym spotkaniu. Na dzisiaj to wystarczy.-
Wstukuje inny kod i tylna ściana zamyka się, skrywając komory. Zaczynam
wychodzić z pomieszczenia, lecz Cybil woła mnie.- Tędy.- Wskazuje głową na
dalekie przejście po lewej stronie.
Korytarz spowija mrok, który przełamuje tylko słabe, niebieskie światło
na samym końcu, by nas kierować. Potykam się o własne stopy i chwytam
ścianę, by się oprzeć. Wtedy to zdaję sobie sprawę, że korytarz ma szerokość
około sążnia i nie jest wyższy niż same drzwi. Nagle powietrze wydaje się
ciężkie i zaczynam szybciej oddychać. Nienawidzę ciasnych przestrzeni.
- To straszne, prawda?- Mówi.
Gardło mi się zaciska.- Tak. Czemu nie możemy iść którędy indziej?
- Tylko tędy można tak się tu dostać. Oprócz tego, jesteśmy tutaj tylko
my.- Opuszcza korytarz, wkraczając w koszmar. Zamknięte komory pełne wody.
W środku znajdują się Pradawni, wszyscy mają złotą skórę i idealne rysy. Ale w
pomieszczeniach nie są tylko ciała. Niektóre trzymają w sobie ręce, inne mózgi.
Części ciała Pradawnych, jestem tego pewna. Dwadzieścia lub więcej
przewodów przytwierdzonych do każdego ciała lub jego części. Całe
pomieszczenie jest jak jakiś chory projekt naukowy.
Podchodzę bliżej do jednej z komór, pełnej ciał. Z bliska skóra wydaje się
bardziej szara, martwa i bez życia. Jej włosy pływają wokół jej twarzy, a jej oczy
są zamknięte. Jest stara, może to babcia, choć nie wiem, jak postępuje ich
starzenie się. Zagryzam wargę, by trzymać się w kupie. Co myśmy jej zrobili?
Już mam odwrócić wzrok, kiedy jej powieki rozwierają się i potykam się do tyłu.
- Ona- ona właśnie otworzyła oczy!- Wskazuję na komorę.
Cybil zaśmiewa się.- Oczywiście, że tak. Ciała są utrzymywane żywe do
badań.
- Ale... więc ona nie jest...
- Technicznie jest martwa.- Oznajmia.- To po prostu zastrzyk, który
pozwala ciałom funkcjonować po śmierci. Nie martw się. Ona nie może cię
zobaczyć. Jej oczy działają, ale nie transmitują informacji do mózgu. Twój ojciec
zażądał, byśmy zaczęły tu nasze badania.
Zabiera mi wszystkie siły, by mówić spokojnie.- Jakiego rodzaju badania?
- Och, głównie szukanie zmian i analizowanie wyników. Nic fajnego, póki
nie dostaniemy żywych obiektów.
- Więc tamte komory do badań...
- Są przeznaczone dla żywych Pradawnych, zgadza się. Jak inaczej
mielibyśmy odkryć, jak ich zabić?
Rozdział 9
Dwie godziny później pukam do drzwi Law'a. Ceglana rezydencja ma
powierzchnię trzy razy większą niż mój dom, a każdą jej część zbudowano
według upodobania Cartierów. Jego dom jest oddzielony od reszty dzielnicy
długim podjazdem z bramą i grubym, o skomplikowanym wzorze metalowym
płocie, odgradzającym całą posiadłość. Zwykli goście muszą zaanonsować się
przed bramą i jedna osoba z ochrony wyda pozwolenie lub go odmówi. Z
Gretchen jesteśmy wyjątkami. Dorastając, cały czas tu przychodziłyśmy, więc
Law nauczył nas, jak przekraść się przez bramę, nie kłopocząc przy tym
ochrony.
Oczywiście wcześniej dzwoniłyśmy do niego, dając mu znać, że
przychodzimy. Ale teraz nie mam miejsca w głowie, by się tym przejmować.
Muszę z nim porozmawiać, z kimś, a Jackson wypada teraz z gry. Oprócz tego
Law jest naszym następnym prezydentem. Chciałby wiedzieć, co robimy. Wtedy
przychodzi mi do głowy coś strasznego – może już wie.
Alarm przy jego drzwiach zdążył już mnie zaanonsować trzy razy, a
jednak nikt nadal nie otworzył drzwi, mimo tego, że jego dom jest pełen służby.
Pukam ponownie, tym razem nieco mocniej. Już mam iść na tyły rezydencji,
kiedy drzwi otwierają się.
- Czego - Ari?- Law odzywa się, a jego mina zmienia się z wkurzonej na
zmartwioną.- Nic ci nie jest? Co ty tu robisz?
- Potrzebuję twojej pomocy.- Wyrzucam z siebie.- Oni są...- Wgapiam się w
niego, nie mrugając, żałując, że tego nie przemyślałam. Chcę mu się zwierzyć.
Wiem, że by mnie wysłuchał i jestem całkiem pewna, że nikomu o tym nie
powie. Ale co jeśli jednak by to zrobił? Waham się zbyt długo, cisza staje się
niezręczna i nie do przełknięcia i wtedy w końcu zmieniam temat i mówię.-
Czemu ty otwierasz drzwi? Gdzie są wszyscy?
Podnosi brwi.- Są na niższym piętrze, przygotowując wszystko na bal. A
teraz twoja kolej. Z czym potrzebujesz mojej pomocy? Czy to...?- Przechyla głowę
i przeczuwam, że wie coś, może to samo, co wiem ja. Nie mogę być pewna.
Biorę głęboki oddech, ponownie zwlekając. Cóż mogę rzecz, co nie zabrzmi
jak szaleństwo? Nawet nie wiem, ile mogę mu wyznać. Tato nie dzieli się swoimi
teoriami z Prezydent Cartier, póki nie upewni się, że są prawdziwe. Tyle to ja
wiem.
- Ari?- Lawrence mówi, sprowadzając mnie do rzeczywistości.
Decyduję się zacząć od prawdy.- Dzisiaj miałam ciężki trening. Musiałam
po prostu się z kimś zobaczyć. Przepraszam, że przyszłam niezapowiedzianie.
Zamyka za sobą drzwi i prowadzi mnie na schody.- Nic nie szkodzi. No
proszę cię, nie mówisz mi wszystkiego. Wydajesz się roztrzęsiona. Nie istnieje
taki trening, który mógłby tobą tak wstrząsnąć, więc, o co tak naprawdę chodzi?
Wpatruję się w niego i wszystkie moje postanowienia trafiają do kosza.
Nie jest na to gotowy. Dla Law'a życie wciąż ma idealny porządek. Nie chcę być
tą osobą, która wykolei je, przynajmniej nie teraz.
Uśmiecham się do niego, mając nadzieję rozchmurzyć atmosferę.- Chodzi
o moją nową instruktorkę. O Cybil. Nie jest łatwa. Chyba po prostu troszkę
mnie to przytłoczyło. Ale teraz już jest w porządku.
Przygląda się mojej twarzy i wiem, że mi nie wierzy.- Cóż, pozwól
odprowadzić się do domu.- Słońce zaczęło właśnie kryć się za koronami drzew,
barwiąc szare niebo pomarańczem i żółcią. Law bierze mnie za rękę, kiedy
przechodzimy przez jego bramę, wychodząc na główny chodnik. Całą drogę się
nie odzywa, jakby cieszył się spokojem i nie chce skomplikować spraw, gadając.
Docieramy do mojego domu i mam zamiar odwrócić się do niego, by podziękować
mu, kiedy czuję, jak jego dłoń napina się w mojej.
- Nic ci nie jest?- Pytam, a potem, słysząc jak ktoś woła mnie za mną,
odwracam się. Gretchen stoi kilka metrów dalej. Przez chwilkę wydaje się
oszołomiona, oczami krąży między mną, a Law'em, a potem uśmiecha się
szeroko i wskazuje na moje frontowe drzwi.
- Cześć, pisałam do ciebie wcześniej.- Mówi.- Przyszła twoja suknia!-
Odciąga mnie od Law'a w stronę mojego domu.
- Do zobaczenia jutro.- Odzywa się do mnie.- Narka, Gretchen.- Nie
spogląda na nią, mówiąc do niej i jest już w połowie drogi, nie dając mi szansy
zapytania go, czemu tak dziwnie się zachowuje.
- W porządku, spójrz.- Mówi Gretchen.- Wiem, że jutro mamy testy na
Agentów, ale obiecaj mi, że teraz ją przymierzysz i napiszesz do mnie, co o niej
sądzisz.- Klaszcze w dłonie, jakby krążyły w niej fajerwerki.
- Dobrze.- Podnoszę pudło i spieszę do środka, mając nadzieję, że nie
poprosi mnie, by mogła też wejść. Muszę pomyśleć bez nikogo w pobliżu.
Wchodzę do siebie, odwracam i niemal wydaje z siebie wrzask.
- Cóż, no dalej, przymierz.- Jackson odzywa się, opierając się o ścianę przy
oknie, mając założone ręce.- Nie będę podglądał. Za bardzo.- Rzuca mi
uśmieszek, który szybko znika, kiedy zauważa moją minę. Widok Jacksona
sprowadza do mnie wszystko, co zdarzyło się podczas szkolenia. Czuję się
okropnie. Smutno mi. Każda emocja wiruje we mnie i jakoś tylko ten chłopak
wydaje się być jedynym, który to zrozumie.
Pozwalam na to, by nasze oczy się spotkały.- Nie powinieneś być bardziej
czujny? Zwłaszcza po wczorajszej nocy? I możesz już skończyć się zachowywać
jak dupek. Wiem, że taki nie jesteś.
Wpatruje się we mnie przez sekundę.- Już się tym zająłem. Albo
powinienem rzec: ona się zajęła. I nie jestem... Co się stało?- Pyta.
- Ona? Kto.. Mackenzie?- Powinnam była zgadnąć, że to ona była przed
moim pokojem, podsłuchując.
- Zapomnij o Kenzie. Co się stało?
- Dowiedziałam się, co stało się w laboratorium trzecim.- Mówię, kiedy
kładę pudło z suknią na podłodze. W skrócie zdaję mu moje popołudnie,
włączając w to staruszkę, która z pewnością tygodniami będzie nawiedzać mnie
w koszmarach.
Jackson podchodzi z rozdartą miną, lecz zatrzymuje się i wraca pod
ścianę, zakładając ręce.- Wymyślimy coś, Ari.- Mówi.
Spuszczam wzrok.- To było straszne. Co robimy...
- Hej...- Otwiera usta, by powiedzieć coś więcej, ale słów mu brakuje, gdy
widzi moją minę. Muszę wyglądać okropnie.
Odchrząkuje i spogląda w bok.- Zauważyłaś coś? Może coś, co powie nam,
co zamierzają robić w tych komorach?
Kręcę głową – całe moje ciało jest drętwe i puste.- Nie, nic.- Podchodzę do
łóżka i siadam na nie, zauważając, że jeszcze nie czas na Zawładnięcie i
zastanawiając się, co Jackson planuje robić przez następną godzinę.
- Wiem, że jest wcześnie. Pomyślałem sobie, że moglibyśmy...
porozmawiać. Mogę zostać?- Pyta, a głos ma wrażliwszy, niż się do tego
przyzwyczaiłam.
Przyglądam się mu.- Chyba tak.- Mówię, bawiąc się nitkami
wychodzącymi z mojej koszulki.
Jackson waha się, wyczuwając mój dyskomfort, ale w końcu opada na
miejsce obok mnie, opierając plecy o zagłówek.
Przez kilka sekund siedzimy w ciszy, nim wreszcie się odzywam.- Możesz
mi opowiedzieć o Loge? Zawsze zastanawiałam się, jaki jest. Czy jest inny? Czy
taki sam?
Spogląda na mnie, uśmiechając się na wzmiankę o Loge'u.- Cały rok jest
tam pięknie. Niebo jest purpurowo niebieskie, z trawa zawsze soczyście zielona.
Nie mamy zanieczyszczeń czy śmieci. A Logianie...- Przerywa na chwilę, jakby
wspomnienie o nich zadaje mu ból.- W każdym calu są czyści. Logianie z natury
nie są jak Zeus. Cóż, nie tacy jak Zeus jest teraz.
- A co z twoją rodziną i przyjaciółmi? Tęsknią za tobą, kiedy cię nie ma?
Czy ty za nimi tęsknisz?
- Każdego dnia tęsknie za moimi przyjaciółmi, za jednymi bardziej.-
Szczerzy się.- Co do mojej rodziny...- Kontynuuje, choć ton jego głosu zmienił
się.- Kocham ich. Staram się im przypodobać... ale potrafią być trudni.
Kiwam głową, rozumiejąc. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek uda mi się
przypodobać tacie.- Jacy są twoi rodzice?
Odchrząkuje, oczy wlepiając w przeciwną do nas ścianę.- Nie mam
rodziców. Tato umarł, nim się urodziłem, a mama... ona nie... nie byłem... nie
mogła mnie zatrzymać.
- Nie mogła cię zatrzymać? To straszne. Czemu?- Moje policzki palą z
powodu mojej impertynencji.- Przepraszam. Nie powinnam była pytać. Pewnie
to coś osobistego.
Jackson sięga za mnie, by sprawdzić godzinę. Jego mina staje się psotna.-
Czas na to, bym się tobą pożywił.
Przewracam oczami, ale nie mogę przestać się szczerzyć.- Ha-ha.
Naprawdę jesteś dupkiem, wiesz o tym?
Pochyla się nade mną.- Ach tak?
Otwieram usta, by mu się odciąć, ale zamykam je. Szczerze to nie
uważam go za dupka. Jest pewny siebie, to na pewno, mądry i niedorzecznie
dobry na wszystkich naszych treningach. Ale jest coś więcej. Jackson dba. Od
czasu do czasu widzę to w nim, lecz tylko na chwilę. A mina, kiedy
powiedziałam mu o staruszce – wydawał się tak samo jak ja tym poruszony. To
jakby przywdziewał maskę, coś, co znam zbyt dobrze.
Szczerze... Pradawny czy nie, zaczynam myśleć, że z Jacksonem jesteśmy
do siebie bardziej podobni, niż kiedykolwiek mogłam sądzić.
Rozdział 10
Następnego dnia stoję przy swojej szafce, czując niepokój. To pierwszy
dzień testów na Agentów. Składa się z czterech części, tak jak podczas szkolenia
– walka, ograniczenia, pomysłowość i obchodzenie się z bronią. Nikt nie zna
kolejności testów albo przez ile sprawdzianów będziemy dziennie przechodzić.
Koordynatorzy Inżynierowie mogę rozdzielić je na każdy dzień lub wszystkie
będziemy mieli jednego dnia.
Gretchen podchodzi, cicha i powściągliwa, a twarz ma zieloną.- Nic ci nie
jest?- Pytam.
- Ta, po prostu się denerwuję.
Pocieram jej ramię.- Od lat się na to przygotowywałaś. My wszyscy.
Pójdzie ci świetnie.
- Łatwo ci mówić.- Mamrocze, kiedy wchodzimy do sali gimnastycznej.
Klasie zajmuje chwila, by się uspokoić, wszyscy albo skaczemy z
podekscytowania, albo nerwów. Trener Sanders podsuwa t-ekran. Przechodzi z
nami przez warunki testów, które praktycznie mówią o tym, że nie możemy
pozwać szkoły, Parlamentu lub Inżynierów za jakiekolwiek kontuzje. Nasi
rodzice musieli podpisać odpowiednie dokumenty, choć nie wysłano ich do
mojego taty. Moja rola była znana od urodzenia.
Kiedy już przez nie przechodzimy, kilka w niebieskie pudełko na t-
ekranie. Natychmiast stanowiska testowe podnoszą się z podłogi na dalekim
lewym końcu sali gimnastycznej. Transformacja pomieszczenie dobiega końca,
ukazując dziesięć różnych stacji, a każdą otaczają wielkie ściany, zakrywając to,
co jest w środku. W klasie jest nas około dwadzieścia pięć osób, lecz tylko
dziesięć stanowisk. Dziwne. Trener kilka w inną ikonkę i pojawiają się numery
od jeden do dziesięć, a pod każdym są przydzielona nazwiska. Oczami
przebiegam po numerach, póki nie znajduje swoje imię. Stanowisko dziewiąte.
Gretchen przypisano do dwójki, a Jacksona do piątki.
- Ujrzycie swoje nazwiska pod waszą przypisaną stacją.- Mówi trener.-
Jeśli nie ma was na listach, to przykro mi powiedzieć, że wasze wyniki nie
kwalifikowały was do dalszego uczestniczenia w szkoleniu na Agentów. Możecie
odejść.
Seria westchnień rozbrzmiewa echem w pomieszczeniu. Nie mają
możliwości przystępowania do testów? Wow. Staram się nie gapić, kiedy
wychodzą, kilku wścieka się, a jedna dziewczyna płacze. To okrutne nie dać im
szansy, ale Agenci nie są znani ze swojej życzliwości, a dowodem jest mój tata.
Rozkazano nam udania się na swoje stacje. Stoję przed dziewiątą, ręce mi
się trzęsą, ale wiem, że wezmę się w garść, kiedy wejdę już do środka. Mama
zaproponowała mi rano tabletkę na uspokojenie, ale nie mogłam zmusić się do
zabrania jej. Wielu Agentów je zażywa, nawet niektórzy instruktorzy, ale
skutkiem jest to, że nigdy tak naprawdę nie jesteś panem własnego ciała i
umysłu. Prawdziwa walka raczej nie zdarzy się wtedy, gdy się jej spodziewamy.
Brak umiejętności panowania nad strachem skutkuje śmiercią. Mogę usłyszeć,
jak tato powtarza mi to podczas naszych pierwszych treningów. Tato nauczył
mnie, by poznać swoje słabości i stawić im czoła.
Drzwi z numerem dziewiątym otwierają się i kobieta zaprasza mnie do
środka. Nosi odznakę Prowadzącego Agenta, ale jej nie poznaję. Jestem pewna,
że zrobiono tak specjalnie. Jej czarne włosy są ściągnięte w ciasny kok, na co jej
oczy stają się wyłupiaste. Nie uśmiecha się, nie macha ani nie posyła żadnego
gestu grzeczności.
- Dzisiejszy test to ograniczenia. Wasz zestaw słuchawkowy znajduje się
tam.- Mówi, wskazując na krzesło oparte o przeciwną do niej ścianę.- Możecie
siedzieć lub stać podczas testu, choć ostrzegam was, w końcu okaże się, że
stoicie. Proponuję wam stanąć lub usiąść na środku pokoju. W ten sposób
unikniecie większych kontuzji.
Podchodzę do krzesła, chwytam słuchawki i cofam się na środek pokoju.
Kiwa na mnie głową, bym zaczęła i kiedy już zakładam urządzenie,
blokując jej widok, słyszę jak mówi.- Twój test jest wyjątkowy, Ari. Pamiętaj o
tym.
Staram się wymyślić to, o co jej chodziło i potem to do mnie dociera –
Cybil. I jeśli miała cokolwiek dopowiedzenia w moim teście, to może to oznaczać
tylko jedno. Pradawni. Biorę uspokajający oddech, odpycham jakiekolwiek
wątpliwości i otwieram oczy.
Jestem sama w opuszczonym magazynie. Przypomina mi te, w których
przetwarza się żywność, lecz starszy, kruszący się. Przez sześć okien wpada do
środka jasne pomarańczowe światło, jednak nie docierając do mnie. W
powietrzu wiruje kurz. Ptaki odzywają się w oddali. Zawiasy magazynowych
drzwi skrzypią, poruszając się w tył i przód, tak na okrągło. Popycham drzwi i
wychodzę na zewnątrz, rozglądając się. Nie ma niczego i nikogo. Samotny
magazyn otoczony wielkim, wyrośniętym lasem.
Coś pcha mnie do przodu, coś podobnego do ciekawości albo potrzeby.
Wychodzę na otwartą przestrzeń i obracam się w około, obserwując drzewa,
jednak, po co, to nie wiem.
Wtedy ją zauważam.
Spoza drzew wychodzi drobna kobieta. Jest szczupła i chyża, co od razu
wprowadza mnie w stan defensywy. Czekam tam, gdzie stoję, jakoś pewna, że
ona przyjdzie do mnie. To, czego się nie spodziewam, to grube ramię, oplatające
się na mojej szyi zza moich pleców, odcinając mój dopływ powietrza. Staję na
palcach, a potem szybko przysiadam, zrzucając z siebie napastnika na ziemię
przede mną i dając mu posmakować mojej pięści. Podrywam wzrok w miejsce,
gdzie stała wcześniej kobieta, lecz teraz jest ich troje, pięcioro, dziesięciu, po
kolei wychodzą z głębi puszczy. Robię to, co umiem – odwracam się i biegnę,
wpadając w przerośnięte drzewa z kolcami przeciwne do nich, zdesperowana
dystansu, bym mogła wymyślić plan.
Weszłam już w głąb lasu, a ciemność zamyka się nad moją głową. Wiatr
jest silniejszy, niosąc z liśćmi szepty. Zatrzymuję się na otwartym polanie, mając
nadzieję, że rozprawię się z jednym naraz, ale raczej tak atak nie działa.
Wszyscy mnie zaatakują. Czekam kilka sekund, stając szerzej i przygotowując
się myślami, że mogę oblać ten test, kiedy słyszę dziwny dźwięk dobiegający z
wielkiego dębu po mojej prawej. Najpierw jest to drapanie, a potem coś, co mogę
opisać tylko, jako coś rosnącego w zbyt małej przestrzeni. Odsuwam się od
drzewa, robiąc wielkie oczy, kiedy pojawia się najpierw ręka, noga, a potem z
pnia drzewa wydostaje się całe ciało, jakby roślina wypluwała z siebie osobę –
Pradawnego.
Krzyczę, kiedy ktoś szarpie mnie do tyłu, sprawiając, że słuchawki
spadają na podłogę. Przez chwilę jestem zdezorientowana, uwięziona między
stymulacją a rzeczywistością, lecz wtedy powraca moje skupienie i zdaję sobie
sprawę, że ktoś ciągnie mnie z pokoju. Kopię i szarpię się z napastnikiem,
walcząc z nim, by odzyskać kontrolę, a potem okręcam się, gotowa zadać cios,
kiedy widzę Jacksona, a jego twarz obrazuje pilność.- Co...?
- Musimy się stąd wydostać. Teraz.- Chwyta moją rękę i wyciąga przez
drzwi stanowiska dziewiątego w chmurę dymu. Najpierw sądzę, że to część
stymulacji, ale wtedy dym dostaje się do moich płuc i kaszlę, przyciskając dłoń
do ust.- Nastąpiła eksplozja.- Oznajmia.- Nie wiem gdzie. Musimy iść.
Docieramy do wyjścia z sali, nim jestem w stanie wydostać się z jego
uścisku.- Nie mogę zostawić Gretchen.
- Była w dwójce. No chodź.- Biegniemy przez dym, ledwo omijając ludzi po
drodze. Jak Jackson znajduje stanowisko drugie, nigdy się nie dowiem, ale już
otwiera drzwi i wyciąga z pokoju Gretchen, ze słuchawkami wciąż założonymi
na głowie. Krzyczy i walczy z nim, póki nie zszarpuję urządzenia i zmuszam ją
do spojrzenia na mnie.
- Musimy iść!- Mówię i ciągnę ją do drzwi. Odsuwa się, ale wtedy jej
spojrzenie pada za moje plecy, a jej oczy robią się wielkie. Kiwa, nie odzywając
się. Jak tylko wychodzimy z jej stacji, zdaję sobie sprawę, że nie możemy
zostawić reszty. Jackson musiał wyczuć, gdzie krążą moje myśli i biegnie od
stacji do stacji, otwierając drzwi i rozkazując każdemu uciekać. Większość
wydaje się zdezorientowana tak samo jak Gretchen, ale w końcu dym pobudza
pierwotne instynkty do przejęcia działania.
Głos wybrzmiewający z głośników instruuje uczniów, by według protokołu
przedostawali się do ukrytych wyjść ewakuacyjnych i schronów na terenie
szkoły. Wpojono nam je, jako przygotowanie do wojny. W sali gimnastycznej
zapanowuje chaos, kiedy do głosu dochodzi strach i przerażenie. Ludzie
zaczynają się spychać z drogi, zdesperowani wydostania się. To wygląda jak
wojna.
Wskazuję na wyjście ewakuacyjne z sali, skąd dochodzą do nas
karmazynowe światła, wskazujące nam bezpieczną drogę wyjścia. Gretchen
wygląda, jakby się wahała – po drodze jest mnóstwo drzwi, a główne,
prowadzące na korytarz szkolny są najbliżej.- Nie, chodźmy tędy.- Przekrzykuje
alarm o wysokim natężeniu, rozbrzmiewający echem po budynku.
Kręcę głową i wskazuję jeszcze raz na wyjście ewakuacyjne.- Te prowadzą
prosto na zewnątrz. No chodź, nie mamy czasu się kłócić.- Kiedy już mam
pociągnąć ją ze sobą, sufit zaczyna pękać, a jego kawałki spadać na podłogę.
Kulę się, chroniąc głowę swoimi rękoma i kiedy staję, już jej nie ma.- Gretchen!-
Okręcam się.- Gdzie jesteś? Gretchen!- Nic. Panika zaczyna przejmować nade
mną kontrolę.- Jackson?
- Jestem tutaj. Uciekła – jednak nie wiem, dokąd. Musimy się stąd
wydostać.- Chwyta moją rękę i kieruje mnie do wyjścia ewakuacyjnego, ale to
ślepy zaułek. Gruz całkowicie zablokował dojście do drzwi.
- Tędy.- Ciągnę go na lewo, w stronę gabinetu trenera Sandersa, który
według mojej wiedzy posiada osobne wyjście na zewnątrz. Biegniemy
korytarzem, mijamy drzwi do jego biura, a świat zatrzymuje się jak w
zwolnionym tempie.
Dym unosi się wraz z powietrzem, jest ciężki, duszący, gryzący, o wiele
gorszy niż ten w sali gimnastycznej. Rzucam oczami na lewo i prawo. Zewsząd
odzywają się chóry kaszlu. Wszyscy uciekają. Chłopak upada na ziemię. Sięgam
ku niemu, ale Jackson dociera do niego pierwszy, pociągając go na nogi i
pokazując mu drogę do najbliższego wyjścia. Chłopak idzie naprzód, potykając
się i boję się, że ponownie upadnie, a nas i nikogo innego nie będzie, by mu
pomóc.- Nie możemy po prostu- Wtedy rozglądam się. Jest ich za dużo, by móc
ich policzyć. Dziewczyny i chłopcy kaszlą i wypluwają śluz na podłogę, niektórzy
płaczą, lecz wszystkich zmogło przerażenie. Biegnę do drobnej dziewczynki,
skulonej w kącie po mojej lewej i pokazuję Jacksonowi, by pomógł innej metr
dalej. Nie wyjdę stąd, póki wszyscy ci ludzie wciąż tu są. Prowadzimy
dziewczyny do głównego wyjścia i odwracamy się, by wydostać innych, ale tym
razem trzydziestka lub więcej uczniów, przebywająca na zewnątrz wbiega za
nami, pomagając tylu, ilu się da. W końcu przybywają służby ratunkowe i
wypędzają nas na zewnątrz. Przedzieram się przez tłum, szukając Gretchen,
kiedy niewyobrażalny ból jak szpikulec wwierca się w moją głowę i upadam na
ziemię, krzycząc.
- Ari!- Jackson sięga do mnie.- Co się dzieje? Co się stało?- Pulsuje mi pod
czaszką i przyciskam do niej ręce, jakby umiała odpędzić ból. Jackson zabiera
mnie w swoje ramiona i zaczyna odbiegać od tłumu. Chcę zapytać go, dokąd
mnie zabiera, ale każda sekunda niesie ze sobą kolejną falę bólu. Ulga-ból-ulga-
ból. Gryzę wargę, niemal natychmiast smakując krwi i pewna, że za chwilę
zemdleję.
- Co się jej stało?- Ktoś woła. A za głos podążają szybkie kroki.- Dokąd ją
zabierasz?
Lawrence? Ale nie ważę się otworzyć oczu, ponieważ wciąż mogę usłyszę
przeszywające wrzaski moich kolegów z klasy i nauczycieli, w środku budynku i
na zewnątrz niego. Wrzaski, tyle krzyków.
Nim się orientuję, docieramy w jakieś ustronne miejsce, które wydaje się
wilgotne i miękkie. Uchylam powieki. Jackson i Lawrence klęczą u moich
boków. Mówią za szybko, bym za nimi nadążyła. Świat obraca się przed moimi
powiekami w mieszaninie bólu, mdłości i zawrotów głowy. Staram się trzymać
oczy otwarte, ale ból zamyka je.
- Po prostu to zrób!- Rozkazuje Law.
Zastanawiam się, na kogo się tak wścieka, kiedy Jackson odwrzaskuje.-
To nie takie proste! To ją narazi. Nie mogę-
Zaczynam odpływać, nieświadoma tego, gdzie jestem, z kim lub tego, co
się dzieje.
- Rób to teraz. Proszę, spójrz na nią.- Law mówi, a głos mu drży.
Sekundę później, czuję intensywne ciepło, a potem lód wlewa się do mojej
głowy, ruszając w dół mojego karku na moje ciało. Biorę oddechy i z każdym
kolejnym ból wydaje się zanikać. Coraz więcej zimna wlewa się do mojego ciała,
póki nie czuję się, jakbym unosiła się na łagodnej fali. Moje ciało jest nieważkie,
tylko bijące serce pośród pustej skorupy. Jestem pewna, że teraz mogę otworzyć
oczy, ale nie robię tego. Pragnę każdej kropli tego lodowatego płynu. Nie chcę,
by odchodziło. Może mogę zostać tu, w tym królewskim strumieniu, lekkim i
eterycznym, bez smutków... bez krzyków.
Rozdział 11
Kiedy się budzę, spodziewam się ujrzeć krew, ciała albo jeszcze gorzej –
zupełnie nic. Jestem tak przerażona, że waham się, oczy mam zamknięte, kiedy
mój umysł przyswaja się do otoczenia. Słyszę jakąś kłótnię, potem zamykanie
się drzwi, tłumiących krzyki. Siadam, kiedy mama podchodzi do mnie z tacą
pełną jedzenia.
- Tak się cieszę, że się obudziłaś.- Oznajmia, kładąc tacę na nocnym
stoliku.- Jak się czujesz?- Przebiega ręką po moim czole i przez włosy, nim lekko
poklepuje moje plecy, jakbym ponownie była małą dziewczynką.
- Czuję się... dobrze. A co z innymi? Co się stało?
Wypuszcza to długie westchnienie, które oznacza, że pragnęła uniknąć
tego pytania.- W twojej szkole wybuchł pożar instalacji elektrycznej. Co
pamiętasz?
Pamiętam Jacksona i Lawrence'a i...- Gdzie Gretchen?- Ledwo
przypominam sobie wydostanie się ze szkoły, ale gdzieś głęboko w moim
uszkodzonym umyśle pamiętam, że nie wiedziałam, gdzie poszła Gretchen i
martwiłam się, czy udało jej się wyjść.
- Jest w szpitalu, ale nic jej nie będzie.- Mówi mama.- Rozmawiałam z jej
mamą. Powiedziała, że Gretchen miała załamanie. Coś związanego ze zbyt
szybkim odciągnięciem od stymulacji. Teraz jest z nią ciężko, ale jej mama
zapewniła mnie, że nic jej nie będzie i bym ci o tym powiedziała.
Opadam na poduszki, pełna ulgi. Pamiętam rozdzierający ból, tuż przed
tym jak zemdlałam. To musiało być moje załamanie, ale wtedy... wtedy nadeszło
zimno. Ale nie bolesne, lecz kojące, niemal jak picie czegoś chłodnego w gorący
dzień. Pamiętam taplanie się w nim i ochotę, by to nigdy nie odeszło.
- Złotko.- Odzywa się mama.- Masz kilku gości. Trzymałam ich z daleka,
kiedy spałaś.- Kręci głową w widocznym zirytowaniu.- Odmawiają odejścia, póki
cię nie zobaczą.- Otwiera drzwi mojej sypialni, a Jackson i Lawrence walczą ze
sobą o pierwszeństwo wejścia do pokoju. Mama przewraca oczami.- Macie
dziesięć minut. Potrzebuje odpoczynku.
Czekam ze swoimi pytaniami, aż słyszę, jak schodzi po schodach.- Czemu
jesteście tutaj razem?- Pytam.
- My-ja-Jackson?- Law rzuca mu spojrzenie.
- W szkole podłożono bombę.- Oświadcza.
- Bombę? Mama powiedziała, że to był pożar.
Jackson wpatruje się we mnie, niemal rozczarowany, jakby spodziewał się
po mnie czegoś lepszego, że od tak sobie przyjmę za prawdę słowa innej osoby.-
Nie. I kończy się nam czas.- Przemierza sypialnię, przebiegając ręką po włosach
i drapiąc się po podbródku.- Zeus robi się niecierpliwy i nie jest takim
przywódcą, którego obchodzi, kogo zabije. Sądzę... obawiam się...
- Ludobójstwa.- Wcina się Law. Słowo wybrzmiewa w pokoju, niczym
groźna chmura nad naszymi głowami.- Co oznacza, czemu musiałem pomóc.
Jestem następnym prezydentem. Oprócz tego Jackson uważa, że wkrótce zabiją
naszą mamę, jeśli nie będzie współpracowała. Tyle mi powiedział. Podszedł do
mnie, jak tylko się o tym dowiedział. Muszę przyznać,- Mówi, spoglądając na
Jacksona.- że trochę mi zajęło uwierzeniu mu, ale istnieje na to za dużo
dowodów. Dodatkowo-
- Czekaj.- Przerywam mu, zdezorientowana machając ręką w powietrzu.-
Co masz na myśli, mówiąc
nasza
mama? Jaka
nasza
?
Oczami spogląda to na mnie, to na Jacksona.- Serio? Nie mogłeś być z nią
szczery nawet na ten temat?
- Jesteście... braćmi?- Pytam, wszystko układając w całość. Przykrywam
twarz dłońmi, pragnąc nie być tak zmęczona, by myśleć.- Wyjdźcie.-
Oznajmiam.- Oboje. Chcę być sama.
Jackson zaczyna wyjaśniać, ale pokazuję na drzwi, nim może
kontynuować.- Powiedziałam wynocha!- Aż mnie mdli od tych wszystkich
tajemnic.
Mama wbiega, słysząc moje krzyki.- Co się stało?- Zwraca się do mnie.
- Jestem zmęczona.
Patrzy między dwójką chłopaków i przytakuje.- W porządku, chłopcy, już
ma dość.
Kiedy już ich nie ma, jestem w stanie przemyśleć to, co powiedzieli i co to
oznacza. W środku czuję się ohydnie. Law cały czas całujący mnie publicznie,
jakby oznaczał swoje terytorium. Jackson tężejący za każdym razem, kiedy
widział nas razem. Nie mogę uwierzyć, że mi nie powiedzieli. Nie, nie mogę
uwierzyć, że
on
mi tego nie powiedział, ponieważ wiem, że za tym wszystkim
stoi Jackson. Mógł mi wyznać w każdej chwili, że Law jest jego bratem. Czemu
tego nie zrobił? Czemu nie był szczery? Opadam na łóżko, mocno owijając się
przykryciem. Wyczerpanie ogarnia mnie i nim zdaję sobie z tego sprawę, już
śpię.
Kiedy się budzę, na zewnątrz panuje już mrok, a budzik pokazuje
pierwszą w nocy. Wydostaję się spod kołdry, pocierając oczy i zamieram, kiedy
moja stopa styka się z czymś twardym.
- Cieszę się, że się obudziłaś.- Odsuwam ręce, by znaleźć Jacksona
siedzącego u stóp mojego łóżka.- Przepraszam, przestraszyłem cię?
Waham się, rozdarta między kazaniem mu odejść a pragnieniem poznania
więcej.- Czemu mi nie powiedziałeś?- Pytam, a głos ma nieustępliwy.
Obchodzi łóżko i siada obok mnie.- Przepraszam. To było samolubne i
okrutne. Ja tylko.... chciałem, byś zaufała mi z mojego powodu, a nie jego.- Jego
mina staje się gorzka i orientuję się, że mu zazdrości.
- Wiesz, to szczerość buduje zaufanie, a nie ukrywanie prawdy. I już
zaczynałam ci ufać, ale teraz... sama nie wiem.- Odchylam się, patrząc na niego
całego.
- Przepraszam.- Powtarza.
Wpatruję się we wnętrze swojego pokoju, chcąc pozostać wściekłą, ale nie
umiem powstrzymać swojej ciekawości.- Więc opowiedz mi, jak to wygląda. Jak
wasza dwójka może być braćmi?
Prostuje się.- Nie jesteśmy braćmi. Może i dzielimy tą samą krew, ale on
nie jest moim bratem. Nie znam go, w ogóle. Moja rodzina znajduje się na Loge.
Dla Cartierów byłem po prostu pomyłką.- Odsuwa się, twarz mu czerwienieje,
ale nie z powodu wstydu, lecz wściekłości.- Wiedziałaś, że wcześniej nakładki
nie było?
- Nie, nie wiedziałam.
- No, wiele lat temu nic nie powstrzymywało ludzi od ujrzenia
Pradawnych. Możesz zgadnąć, co się działo – hormony przejmowały kontrolę,
przyciąganie wygrywało z rozumem i na świat przyszło kilka osobników-hybryd.
Sandra Cartier, moja biologiczna matka, miała dwadzieścia dwa lata, kiedy
mnie urodziła. Myślę, że dbała o mojego tatę, a on o nią, ale nic z tego nie miało
znaczenia. Przyszli po mnie moi dziadkowie. Zrozum, pół-człowiek czy nie, kiedy
już xylem wejdzie w kontakt z naszymi ciałami, rozmnaża się. Będąc w połowie
Pradawnym, niewiele zajęło xylemowi rozprzestrzenienie się. Trzy miesiące po
narodzinach stałem się całkowicie Pradawnym. Nigdy nie widziałem swojej
matki, a nawet nie wiedziałam, kim była, póki tu nie przybyłem. Dziadek bał
się, że odczuję do niej jakąś więź albo będę jej szukał, więc powiedział mi
wszystko. Zgodziłem się, by w ogóle z nią nie rozmawiać i dotrzymywałem
słowa. Ale kiedy dowiedziałem się, że grozi jej niebezpieczeństwo, musiałem
powiedzieć Lawrence'owi... Niezależnie od tego, co się stało, nie pragnę wojny.
- To straszne.- Oznajmiam.
Podrywa wzrok.- Wiem. Chyba moi dziadkowie założyli, że znienawidzę ją
za zostawienie mnie. Powinienem tak się czuć, ale tak nie jest.
Wydaje się taki smutny i załamany, że moje ciało porusza się, nim mogę
sobie przypomnieć, że powinnam być zła. Pochylam się, tuląc go do siebie, na co
przez moje ciało przepływa powódź ciepła. Powoli się odsuwam, tak wolno, że
czuję jak oddycha w moją szyję, policzek, usta.
Jackson rozdziela nas i czuję się, jakby cało ciepło uciekło wraz z nim.
Uśmiecha się niezręcznie i drapie po podbródku.- Myślałem, że jesteś na mnie
wkurzona.
Spoglądam w dół.- Jestem albo byłam. Chyba rozumiem, czemu niczego
nie powiedziałeś, ale to nie sprawia, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Jeśli chcesz, bym ci zaufała, musisz być ze mną szczery. Od teraz, kapujesz? I ty
też musisz mi zaufać. To nie wypali, jeśli nie będziemy ze sobą szczerzy.
Przechyla głowę, jakby nad czymś się zastanawiał i w końcu mówi.- Ufam
ci i udowodnię ci to. Chodź gdzieś ze mną.
- A gdzie?
- Zobaczysz.
Jackson otwiera okno, wpuszczając do środka łagodny wiaterek. Sięgam
za swoje plecy po sweter i zakładam jakieś buty.- Dobrze, jestem gotowa.-
Mówię, lecz wtedy zatrzymuję się.- Czekaj, a co z Zawładnięciem?- Ostatnio
większość z jego Zawładnięć była krótka, ale i tak nie zrezygnował z ani
jednego.
- Niee, dzisiaj nie. Dopiero, co zdrowiejesz. Nie chcę ryzykować
osłabieniem cię.
Jackson wyślizguje się z mojego okna na jego drewniany parapet i czeka,
bym za nim podążyła. Parapet sięga do ogromnego dębu za moim domem –
drzewo Pradawnych przypisane do mojej rodziny. Rozglądam się na boki, widząc
jedynie kolejne drzewa, każde podobne do tego jednego i każde pozwalające
wejść Pradawnym do domów na mojej ulicy. Stąd to widok surrealistyczny. Od
zawsze wiedziałam, jak wygląda proces Zawładnięcia, jak to w wieku dziesięciu
lat przypisuje się Pradawnego do każdego człowieka, ale nigdy nie byłam w
takim stopniu świadkiem, że ten rząd drzew sprawia, jak bardzo jesteśmy
połączeni z Pradawnymi. Nie mogę uwierzyć, że nigdy wcześniej nie wyszłam na
ten parapet.
- Jesteśmy dosyć wysoko, więc uważaj, gdzie stawiasz kroki.- Jackson
oznajmia, kiedy przesuwa się pod jedną z gałęzi. Zamieram. Naprawdę jesteśmy
wysoko. Serce zaczyna mi walić i wtedy Jackson zaczyna poruszać się z gracją
po konarach, a jego ciało kurczy się i wygina wokół drzewa, jakby był jednym z
gimnastyków, pokazywanych na naszych tabletach do ćwiczeń. Patrzę na niego
wniebowzięta. Potem pewna myśl do mnie dociera. Potrafię to zrobić?
Oczywiście, że nie, ale coś we mnie wrzeszczy na mnie, że jednak tak.
Jackson dociera do ziemi i podnosi wzrok.- Możesz zeskoczyć. Złapię cię.
- Zeskoczyć?!- Szepczę z pasją.- Nie skaczę.- Taksuję gałęzie przede mną,
zawiłe i poskręcane, i chwilę potem jestem już na nich, zsuwając się z jednej na
drugą tak samo jak Jackson, nim w końcu ląduję na ziemi w triumfalnym
uśmiechem na twarzy.- Widziałeś to? Ja właśnie... um... no cóż, cokolwiek
zrobiłeś, ja też to zrobiłam! Czyż to nie wspaniałe?
Ale jego mina wydaje się zmartwiona, nawet przestraszona.- Ee, ta,
wspaniałe. Chodźmy.
Waham się, zastanawiając, czemu zmienił mu się humor, ale wtedy
skupiam się na leśnej ścieżce. Pojawia się u mnie gęsia skórka. Las nie jest
tylko mroczny, lecz smoliście czarny, zarośnięty i pełen cierni.- Oni nas nie
wyczują?
- Oni?- Rzuca mi uśmieszek.
- Zapomnij. Ruszajmy.
- Nie, nie, nie. Kto to są „oni”?
Wzdycham, kręcąc głową.- Znasz bajeczki. Dzicy Pradawni, którzy żyją w
lesie jak zwierzęta i chcą żywić się naszymi duszami.
Rzucam na niego okiem, by ujrzeć, że walczy ze śmiechem.- Zaufaj mi,
poza nami nie ma nikogo w lesie. I oprócz tego czy wyczuwam strach? Czy
przyszły dowódca naprawdę
się boi
?
- Nie, jasne, że nie.- Wpatruję się w grube gałęzie i liście, próbując znaleźć
szwendające się oczy lub ostre jak brzytwa zęby.- No dobrze, no to chodźmy.
Jackson prowadzi, rozrywając pajęczyny i depcząc chaszcze. Weszliśmy w
las już na kilkanaście metrów, będąc poza zasięgiem czyjegokolwiek słuchu,
kiedy coś świta mi w głowie.
- Hej.- Odzywam się, odwracając się do niego.- Moja nakładka. Zgubiłam
ją w tę noc, kiedy poprosiłeś mnie o pomoc, a następnego dnia po prostu się
pojawiła. Czy ty-
- Tak. Wziąłem ją i zwróciłem w chwili, kiedy powiedziałem ci, byś
zamknęła oczy. Bałem się, że mi nie uwierzysz, gdybym ci po prostu powiedział,
czym jestem. Jesteś na to zbyt sceptyczna. Musiałem ci się pokazać.
- Więc, zawsze byłeś do mnie przypisany czy był ktoś inny wcześniej?
- Nie, wszyscy przywódcy mają przypisanych do siebie PS-a, a jako że
jesteś przyszłym dowódcą, przypisano do ciebie – ee – wytrenowanego PS-a.-
Spogląda w bok, jakby coś ukrywał.
Zatrzymuję się.- Czego mi nie mówisz?
- Niczego. Spójrz, już jesteśmy.- Pokazuje na coś obok nas i wyginam szyję,
by spojrzeć na największe drzewo, jakie kiedykolwiek widziały moje oczy.
Wygląda jakby ktoś wziął jedno zwykłe drzewo i dokleił do niego kilka innych.
Guzowate gałęzie sterczą w różnych dziwnych kierunkach, jakby po coś sięgały,
ale nie to jest najbardziej nietypowe. Pośrodku pnia, niczym wycięty w korze,
widnieje mroczny otwór w kształcie trójkąta, który musi mieć wysokość ponad
stu osiemdziesięciu centymetrów. Prawa część otworu pochyla się ku ziemi w
prawie cierpiętniczy sposób i zastanawiam się, czy to drzewo umie czuć, bo jeśli
tak, to wydaje się przeżywać męki.- Co to jest?- Pytam.
- To nasze pierwotne przejście, nazwane Drzewem Jedności. To jedyny
port niemonitorowany przez Kontynent.
- Co masz na myśli, mówiąc monitorowany?
- Stworzyliśmy i kontrolujemy wszystkie przejścia na Ziemi, by przywódcy
twojego świata mogli w razie potrzeby podróżować do naszego świata.-
Oznajmia.- Ale ludzie wciąż je monitorują. Lecz nie to drzewo.- Wskazuje na
Drzewo Jedności.- Widoczne jest tylko wtedy, kiedy wiesz, gdzie się znajduje.
Pomyślałem sobie, że to mogłoby być, no wiesz, nasze miejsce. By dzielić się
informacjami i takie tam.- Spogląda w górę, wydając się poddenerwowany.
Podchodzę bliżej, wyciągając dłoń, by dotknąć drzewo, kiedy Jackson
delikatnie bierze ją w swoją rękę, zaskakując mnie.
- To portal, pamiętaj.- Mówi.
- Och, racja.- Biorę krok w tył, wyciągając rękę z jego uścisku. Chłód
puszczy przedostaje się przez moje ubrania i owijam się ramionami.
- Jackson?- Pytam.
- Tak?
- Muszę wiedzieć, co stało się w szkole.
- Tak właśnie myślałem.- Mówi, podchodząc do najbliższego drzewa, by się
o nie oprzeć.- Choć nie za wiele wiem. Zeus wydał rozkaz w ostatniej chwili.
Dowiedziałem się sekundy przed wybuchem bomby.
- Ale czemu szkoła? Nie wiedział, że ty z Mackenzie jesteście w niej? Czy
on nie-
Jackson odpycha się od drzewa, rzucając na ziemię gałązkę, którą się
bawił.- Och, wiedział – po prostu go to nie obchodziło. Zeus zmienił się,
stwardniał. Nie obchodzi go, kogo zrani, a najmniej dba o mnie. Wskazówki
zegara tykają i każdy uważa, że zbliżają się na korzyść jego decyzji, lecz w
rzeczywistości tak chce. Coraz bliżej jest granicy i zaufaj mi, kiedy ją
przekroczy, nic ani nikt nie zostanie, by móc za to walczyć. Dlatego też
potrzebujemy teraz tej strategii. Jest przekonany, że jeśli pozna ją, uda mu się
ją powstrzymać i wynegocjować koegzystencję. Ta odrobina informacji mogła
uchronić dzisiejszy atak na szkołę, ale nie mogłem jej znaleźć.- Kopie kamień,
który wpada na kupkę liści.- Próbowałem wszystkiego, co przychodziło mi do
głowy. Zaangażowałem każdego, kto mógł być użyteczny, ale i tak nie mogłem
tego powstrzymać. Nie mogłem dzisiaj pomóc tym ludziom. Ja-
- Przestań.- Odzywam się.- To nie twoja wina. Robisz wszystko, co możesz.
To nie ty jesteś w stanie tego powstrzymać, bo zrobić to mam ja.
***
Tej nocy śnię, że biegnę przez puszczę, wykrzykując imię Jacksona, lecz on
nie odpowiada. Śmiech odbija się od liści, ostry jak wiatr przed burzą. Kpi, bym
parła naprzód, choć nie umiem wyodrębnić słów. Zatrzymuję się przed Drzewem
Jedności. Lecz kiedy wcześniej spowijał je mrok, teraz jego środek rozświetla
niby płomyk świecy. Idę w stronę światła, wyciągając dłoń, by dotknąć ciepła i
wtedy znajduję się w środku drzewa, a iskrzący się wodospad spada na moją
głowę i znika pośród korzeni pod moimi stopami. Błyszczy na zielono i żółto, z
odrobiną różu, niczym brokat. Chyba jestem tam sama, chłonąc to zjawiskowe
miejsce, nim scena zmienia się i stoję na kamienny klifie, patrząc na jezioro, z
Jacksonem u swojego boku.
Prowadzi mnie ścieżką do mniejszego stawu, gdzie kilku Pradawnych stoi
na łodziach, wyglądających na zrobione z bambusu, a jeden z nich, starszy
wiekiem obserwuje mnie. Światło wypełnia niebo i wtedy mężczyzna stoi przede
mną. Wydaje z siebie harmonijny śmiech i schyla się, póki jego twarz dotyka
mojej.- Niebezpieczeństwo tkwi w tych, którzy ignorują znaki.- Odsuwam się, by
na niego spojrzeć, słowa mnie opuszczają, ale nie mówi już nic więcej. Zamiast
tego spogląda na Jacksona i tylko jedno słowo może opisać jego minę –
strach
.
Rozdział 12
Bang! Bang! Bang!
Rozbudzona, szybko siadam na łóżku i wgapiam się w drzwi. Co u-?
Bang! Bang! Bang!
Resztki snu znikają z mojego umysłu i idę do szafy, wyciągając broń, którą
tata dał mi na ostatnie urodziny i kierując się do drzwi, nim kolejna runda
walenia rozpocznie się. Przyklejam się do ściany obok drzwi, wciskam przycisk
otwórz i okręcam się, by skrócić o głowę napastnika, tylko po to by krzyczeć
wraz z Gretchen, która stoi po drugiej stronie, pięść wciąż trzymając w górze i
wykrzywiając twarz w szoku.
- Poważnie?- Mówi, kiedy spycha broń ze swojej twarzy i wchodzi do
mojego pokoju.- Musisz zainwestować w jakieś naprawdę dobre tabletki na
uspokojenie. Np. te, które zażywają emerytowani Agenci, by móc zasnąć.
Naprawdę mocne rzeczy. Tego właśnie chorzy ludzie jak ty potrzebują.
Wzdycham ciężko, kiedy wkładam z powrotem broń do gablotki w mojej
szafie. Może i moja reakcja była nieco nazbyt przesadzona, ale po wczorajszym
ataku, nie wiem, czego się spodziewać.- Co ty tu robisz?- Pytam.
- Widziałaś wiadomości?
- Nie, a co się dzieje?
- Szaleństwo.- Dotyka mojego t-ekranu, by się uruchomił, klika w przycisk
wybierz i surfuje przez kanały, póki nie dociera do tego z wiadomościami. I ma
rację – to straszne. W całym kraju wybuchły protesty, a może nawet na całym
świecie. Niektórzy z protestujących pali swoje nakładki, inni rąbią przypisane
drzewa do swoich domów. To największy pokaz rebelii, jaki kiedykolwiek
widziałam i mogę sobie tylko wyobrazić, jakie koszmary ich nawiedziły. Ich
pasja jest godna podziwu, jest jednak daremna. Wciąż uważają, że to my mamy
kontrolę, kiedy sama zaczynam się zastanawiać, czy kiedykolwiek ją mieliśmy.
Coś mi w tym nie pasuje. Jackson twierdzi, że Zeus pragnie strategii, by można
przeprowadzić negocjacje przed wybuchem wojny, ale wygląda na to, że wojna
już się zaczęła – a przynajmniej jej zalążki. Nie jestem pewna, czy dostarczenie
Zeusowi strategii powstrzyma ataki, ale wiedza, co zaplanowaliśmy, jest
decydująca, by dowiedzieć się, jak zatrzymać rosnące napięcia. Nie mogę rzec,
co zrobi Zeus – nawet nie potrafię zgadnąć – jedyne, co mogę zrobić, to zaufać
Jacksonowi.
- Halo, jest tam, kto?- Pyta Gretchen, pstrykając palcami przed moją
twarzą.- Zapytałam cię, czy mogę otworzyć wiadomość.- Wskazuje na ekran, na
którym na czerwono pali się notka z Parlamentu.
Sięgam za nią, klikam w wiadomość i strzelam kośćmi w palcach, kiedy
list wypełnia ekran. Przez głośniki odzywa się mechaniczny głos, czytający nam
list ogłuszającym tonem.
- Dzisiaj, 15 października 2140 roku, Parlament ogłasza obowiązkowy
dzień szkoły. Wszyscy uczniowie mają stawić się do przydzielonych do siebie
placówek. Żadne usprawiedliwienia nie będą uznawane. Każdy student, który
nie stawi się w szkole, będzie poddany przesłuchaniu. Doceniamy waszą
współpracę.
Potem list zamyka się, znikając tak samo szybko, jak się pojawił. Z
Gretchen wpatrujemy się w ekran. Obowiązkowy dzień szkoły. To nigdy
wcześniej się nie zdarzył – nigdy. Nie mogę sobie wyobrazić, że tato zgodził się
na to, ale być może jednak to zrobił. Może to był jego pomysł. Jedyny powód, dla
którego mieliby to zrobić, to pokazanie Pradawnym, że nie da się nas groźbami
przymusić do koegzystencji. Wszystko dzieje się szybciej, niż myślałam.
Gretchen sięga, by wyłączyć mój t-ekran, kiedy pojawia się kolejna
wiadomość od trenera Sandersa – Testy na Agentów będą dzisiaj
kontynuowane.
***
Z Gretchen ostrożnie wchodzimy do szkoły. Każdy wygląda nerwowo jak
my, nawet nauczyciele. Chemicy musieli wysłać swoją ekipę naprawczą, by
pracowali przez noc, ponieważ wszystko wygląda na swoim miejscu, jakby nic
się nie wydarzyło. Jakby Pradawni dobę temu wcale nie próbowali zmienić w
proch naszej szkoły. Jasne, nikt nie umarł, ale wielu uczniów i nauczycieli
doznało obrażeń. Zmuszanie nas do wrócenia tak szybko jest męką. Chcą
odzyskać twarz przed Pradawnymi, ale robiąc to, karzą nas. Tak nie można. I co
jest bardziej szokujące, że dzisiaj mamy kolejną rundę testów na Agentów, co
oznacza, że Parlament pragnie jak najszybciej to możliwe dobrze
zorganizowanej armii.
Korytarze są ciche, uczniowie przypominają duchy – oszołomieni i o
pustych twarzach. Law czeka przy naszych szafkach, kiedy z Gretchen docieram
do nich.- Nic wam nie jest?- Pyta, oczami przebiegając między nami dwiema,
lecz na dłużej zatrzymując się na niej. Spoglądam na nich. Policzki Gretchen są
zarumienione, a oczy kierują wszędzie, tylko nie na mnie. Hmm, dziwne.
Zaczynam już pytać, co się dzieje, kiedy zauważam Jackson pośrodku
korytarza. Mackenzie podchodzi do niego i coś szepcze. On prostuje się, a potem
przyciąga ją do siebie, owijając wokół niej swoje ramiona. Spoglądam w bok.
- Hej, wszystko w porządku?- Law pyta i mogę usłyszeć rezerwę w jego
głosie. Martwi się, że jestem na niego wściekła, ponieważ nie powiedział mi o
tym, że są braćmi. I może powinnam być, ale wiem, że to nie wina Law'a.
Oprócz tego, na podstawie tego, co mi powiedzieli, wygląda na to, że też wie o
tym od niedawna.
- Ta, w porządku.- Wyginam szyję, aż zatrzeszczy i wrzucam tablet do
notatek do szafki. I tak dzisiaj nie będzie mi potrzebny przy testach.-
Powinnyśmy już iść na testy. Do zobaczenia, Law.- Mówię.
Gretchen podchodzi do mnie i bierze mnie pod ramię.- Co się dzieje, Ari?
Możesz mi powiedzieć. Czy to... Jackson? Wiem, że powiedziałaś, że tylko się
przyjaźnicie, ale wygląda to trochę jakby-
- Mówiłam ci, między nami nic nie ma.- Kręcę głową, ale nie potrafię
spojrzeć jej w oczy. Nie rozumiem, jak się w to wpakowałam. Nie mogę żywić do
Jacksona żadnych uczuć. Nie mogę.
Na jej twarzy pojawia się ból.- Jestem twoją najlepszą przyjaciółką.
Możesz mi zaufać, wiesz o tym?
Zatrzymuję się przed drzwiami do sali WT, walcząc z przytłaczającymi
uczuciami, wirującymi we mnie.- Nie wiem. W porządku? Taka jest prawda. To
jakby grawitacja znikała, kiedy jest w pobliżu i jestem zagubiona, już niczego
pewna. Myślę... nie wiem.. Jest po prostu inny, niż się spodziewałam.- Bawię się
kucykiem swoich włosów, kręcąc kosmyki między palcami. Nie mogę zebrać się
w sobie, by przyznać, że coś do niego czuję, nawet przed Gretchen.
Przekrzywia głowę, a na jej twarzy maluje się głębokie zmartwienie.- Czy
on czuje to samo?
Kręcę głową.- Nie wiem.
- Nie wiesz, czego?- Znajomy głos odzywa się zza naszych pleców.
Wzdrygam się i obracam.
Rozdział 13
Jackson otwiera drzwi do sali WT, przytrzymując je dla nas. Gretchen
rzuca mi podekscytowane spojrzenie, a potem kiwa w jego kierunku.- Idę... eee...
dalej.- Oznajmia.- Do zobaczenia potem, Ari.
Podążam za nią, lecz Jackson chwyta moje ramię.- Czekaj.
- Tak?
- Co się stało?
- Nic.- Mówię.
- Wcale na to nie wygląda.
Nim możemy powiedzieć coś więcej, trener Sanders zapala lampy, a potem
wrzeszczy z tylnych drzwi.- Dzisiaj testy mają miejsce na zewnątrz. Już
wszystko zostało przygotowane.
Kiedy jesteśmy już na zewnątrz, trener staje przed gigantycznym,
metalowym torem przeszkód. Słyszałam, że używa się dokładnie takich samych
w prawdziwych treningach Agentów, by zmusić ich do szybkiego samodzielnego
myślenia. Nie mam pojęcia, co nas czeka w środku, ale wiem jedno, że cokolwiek
to jest, z pewnością zawiera w sobie jakąkolwiek odpowiednią dla nas formę
stymulacji czy wynalazków, które wymyślili Chemicy.
- Jak wiecie.- Zaczyna trener.- Wszyscy przeszliście pomyślnie przez test
dotyczący ograniczeń i dotarliście do jakże istotnego elementu testów. Dzisiaj
zostaniecie ocenieni na podstawie waszej pomysłowości i umiejętności
obchodzenia się z nietypowymi broniami. Nie mogę wam powiedzieć, co czeka
was na torze przeszkód, ale mogę wam doradzić, byście spodziewali się
wszystkiego i nikomu nie ufali. Wasze zadanie polega na przejściu go do
dziesięciu minut. Każdy, kto dotrze na jego koniec po upływie wyznaczonego
czasu, zostanie zdyskwalifikowany.
- Czy wszyscy wchodzimy tam jednocześnie?- Pyta Marcus Wilde, wysoki,
smukły chłopak – kolejny spadkobierca Inżynierów. Jego ojciec jest przywódcą
Agentów i ma reputację bycia tak surowym jak mój tata, więc wyobrażam sobie,
że pyta, by zapobiec jakiemukolwiek mętlikowi, który mógłby trafić do uszu jego
ojca. Chyba nie wie, że zadawanie tego typu pytań wskazuje na słabość.
Co jasne trener rzuca mu ciężkie spojrzenie.- Dowiesz się.
- Ale.- Zaczyna Lexis.- Jak mamy niby-
- Zaczynajcie!- Wrzeszczy trener.
Każdy jednocześnie wpada do środka – każdy oprócz mnie. Czekam, aż
inni znikną, a potem wchodzę, nie chcąc, by ktokolwiek zobaczył, którędy pójdę.
Jak tylko znajduję się w środku, głośny huk, za którym podążył dźwięk
klikania, dobiegł zza moich pleców, więc obracam się, by ujrzeć metalowe drzwi
w miejscu wejścia, które chwilę temu stało otworem.
Z tego miejsca rozbiegają się tylko dwie ścieżki – na prawo i lewo. Nie
mam pojęcia, którą wybrać, więc idę w prawo, mając nadzieję, że instynkt
dobrze mi podpowiada. Biorę głęboki oddech, by się uspokoić.
Przyciskam ręce do metalowych ścian i popycham, tylko po to by ujrzeć, co
się stanie. Nic się nie dzieje. To jednocześnie dobrze i źle. Dobrze, ponieważ w
ten sposób nie pokazały się żadne inne ścieżki, co prawdopodobnie sprawiłoby,
że bardziej zagłębiłabym się w torze przeszkód. Jednak złą stroną jest to, że
czeka mnie róg i wszystko w moim ciele mówi mi, że coś niebezpiecznego za nim
czyha.
Nie mogę zawrócić. A wokół jest tylko metal. Więc nie mam wyjścia, tylko
przeć naprzód i zmierzyć się z tym, co czeka.
Zerkam zza róg na otwartą przestrzeń i zauważam Agenta, siedzącego, na
rozwidleniu dwóch dróg. Natychmiast go rozpoznaję. Lane jakiś tam. To
praktykant, podlegający mojemu tacie i zawsze ma przyklejony do twarzy
zadowolony z siebie uśmieszek. Nazywa mnie-
- Z rozkoszą cię tu widzę, księżniczko.- Odzywa się Lane. Wychodzę zza
rogu, a oczy mam wlepione do dwóch dróg za jego plecami. Jeśli go znokautuję,
nie będę wiedziała, którędy mam iść, co oznacza, że muszę sprytnie go wyrzucić
z gry. Szybko rozglądam się po otwartej przestrzeni. Nie ma nic oprócz
sztucznych krzaków. Co mam zrobić z- ah-ha! Obserwuje niewielką srebrną
masę po lewej stronie, nie większą niż scyzoryk. Nie mam pojęcia, co to jest, ale
z jakiegoś powodu się to tu znajduje. Rzucam się po to jednocześnie co Lane,
ledwo biorąc to w garść, nim popycha mnie na ziemię. Podrywam się na nogi i
staję szerzej. Szczerzy się, a minę ma ironiczną. Wie, co to jest i wie, że ja nie
mam pojęcia.
Prostuje się.- Jesteś twardsza, niż na to wyglądasz, muszę ci to przyznać.-
Przybiera pozycję. Mam mniej niż pięć sekund, by skapnąć się, co ta rzecz robi,
nim Lane zaatakuje. Rzucam na to okiem. Na dole jest wgłębienie. Może...
wsuwam palec do wcięcia i przyciskam. Iskra, a za nim bzyczenie. To sens-taser.
Niemożliwe! Myślałam, że to mit. Większość paralizatorów odcina kontrolę nad
mięśniami. Te cudeńka odcinają wszystkie zmysły, więc ofiara nie może widzieć,
słyszeć, czy czuć.
Posyłam mu uśmiech.- Jeszcze nie wiesz jak.- Biegnę naprzód, robię
fikołek i ląduję przed nim. Wali mnie w splot słoneczny, na co paralizator
wylatuje mi z garści. Potykam się po niego, ale Lane jest szybko i szarpie mnie
w górę za włosy, ciągnąc mnie do tyłu. Kopię i rzucam się w jego uścisku i udaje
się mi się wyrwać, posyłając swoją pięść w jego twarz. Krew tryska z jego nosa i
po raz pierwszy ten jego uśmiech znika.
Wiem, że to jedyna szansa, która mi się nadarzy, więc kopię do w pierś, na
co potyka się do tyłu i rzucam się po paralizator. Jestem blisko, tak blisko, ale
potem czuję szarpnięcie i zdaję sobie sprawę, że ciągnie mnie za nogi do tyłu.
Ryję palcami głęboko w podłoże, a małe paznokcie, które mam, łamią się
nieprzyjemnie. Końce moich palców drapią po metalu, a potem dosięgają
paralizatora. Odwracam się w chwili, kiedy Lane ma zamiar skoczyć na mnie i
przyciskam taser do jego klaty. Jego ciało drga i trzęsie się, kiedy prąd płynie
przez niego.- Którędy?- Rozkazuję. Każda kolejna fala prądu będzie mocniejsza
od poprzedniej, póki nie zemdleje. Pierwsze uderzenie powinno trwać tylko
kilka sekund, a potem po kolei wrócą wszystkie zmysły. Teraz umie mówić, lecz
nie może się poruszyć.- Którędy?- Krzyczę i ciągnę jego ramię do siebie,
przybliżając paralizator do jego skóry. Krzywi się.- Raz, dwa-
- Dobrze, dobrze! Idź na lewo. Znajdziesz kolejne trzy odnogi. Musisz
wybrać tą pośrodku. Kiedy już ją przejdziesz, idź potem na lewo, w prawo i
ponownie w lewo. Dojdziesz do kolejnego rozwidlenia. Ścieżka po prawej
zaprowadzi cię na zewnątrz.
Puszczam jego rękę.- Dzięki.
Jego twarz poważnieje.- Powodzenia. Jesteś takim typem wojownika,
którego będziemy potrzebowali, by ich pokonać.
Moje oczy robią się wielki.
Ich.
- Pospiesz się, zostało ci tylko siedem minut.
- Jeszcze raz dzięki.- Biegnę lewą drogą, zdając sobie sprawę, że kiedy
weszłam do toru przeszkód, słońce jasno świeciło, teraz ścieżki są mroczne i
pełne cieni. W myślach powtarzam w kółku wskazówki Lane'a, by moje ciało
działało podświadomie. Nie mogę teraz ufać oczom, by dobrze mnie
zaprowadziły, a myśli tylko spowalniają naturalną umiejętność naszego ciała do
przetrwania. Tato nauczył mnie tego. Ale nie nauczył, jak sobie z tym poradzić.
Zatrzymuję się szybko przed grupką dzieci, po ich twarzach daję im
dziesięć lat, ale są maleńcy, wielkości niemowlaka. Siedzą na ziemi przed
środkową ścieżką. Pozostałe dwie nie są zablokowane, ale Lane kazał iść tą
pośrodku. Cofam się, zamierzając pobiec i przeskoczyć je, kiedy coś słyszę.
Szepty. Szepczą do mnie, przyzywają.
- Pójdź za światłem... pójdź za światłem.- W kółko powtarzają.
Jakie światło? Oczami wędruję z jednej drogi na drugą i po dużej
przestrzeni. Nie ma niczego innego, jedynie dziwne dzieci i ja.
Grzmoty huczą z nieba. Dzieci wstają i wskazują, a głowy mają pochylone
do tyłu. Czarne chmury wiszą nad naszymi głowami, oświetlają je błyskawice, a
dzieci zawodzą. Ich oczy odzwierciedlają niebo – mroczne, bez uczuć. Na ich
twarzach pojawiają się diaboliczne uśmiechy, a łzy wciąż płyną z ich oczu,
zmywając ciemność. Kręcą głowami, jakby były zdezorientowane i ruszają w
moją stronę, wołając moje imię, przyzywając mnie do światła.
Biorę urywany oddech.
To tylko część testu.
Przeszukuję oczami sztuczną
zieleń na ścianach. Nic poza liśćmi i gałązkami. Jeśli pierwszy test zawierał w
sobie bronie, to może w tym chodzi o pomysłowość. Grzmoty ponownie dudnią.
Głowy dzieci odchylają się do tyłu. Przyglądam się im z zaciekawieniem,
przyciskając się do ściany po swojej prawej stronie. Uderzają błyskawice, a ich
niebieskie, zielone i brązowe oczy stają się czarne, jakby malarz pomalował ich
tęczówki. Dzieci łkają, a czerń znika. Wyśpiewują moje imię, ale tym razem,
jakby mnie nie widziały. Mijają sekundy i wszystkie odwracają się do mnie
twarzą, błagając, by podeszła do nich. Badam ich twarze, ich oczy, układając
wszystko w swojej głowie. Błyskawice – zagubienie. Płacz – oczyszczenie. Więc
jeśli mam rację, w jakiś sposób błyskawice oślepiają je.
Czekam na kolejny grzmot i gotuję się, by przetestować swoją teorię.
Dzieci zbijają się w grupkę po zachodniej części wyjścia. Jeśli dokładnie
wymierzę czas – jeśli mi się poszczęści – kiedy błyskawice uderzą, nie zobaczą,
jak przekradnę się obok nich. Grzmot zamiera. Błyskawica uderza z
ogłuszającym łoskotem! Biegnę obok nich, wpadam w środkowe wejście i
upadam na ręce i kolana. Okręcam się, gotowa do walki, ale dzieci nie patrzą na
mnie, wołając moje imię, nieświadome niczego oprócz burzy.
Dreszcz biegnie w dół mojego kręgosłupa, który szybko z siebie strącam.
Nie mam czasu na strach.
Podążam za wskazówkami Lane'a, idąc w lewo, w prawo i jeszcze raz w
lewo, nim zatrzymuję się. Są dwie drogi. Ale to, co blokuje wyjście na zewnątrz,
nie jest Agentem jak Lane czy stymulacją, jak dzieci. Blokuje mi drogę na
zewnątrz Pradawny. Stoi nad dwoma ciałami. Z tego miejsca nie mogę rzec, czy
jeszcze żyją. Uśmiecha się do mnie szeroko, zakładając ręce.- Dobrze cię widzieć,
Ari. U nas, w domu, twoje imię stało się już popularne.
Zerkam na prawą ścieżkę za jego plecami. Wyjście jest blisko, najwyżej
dziewięć metrów. Jeśli uda mi się go minąć, jestem pewna, że wyjdę, zanim
mnie chwyci. Zauważa moje spojrzenie i zaśmiewa się.- Jaka szkoda.- I rusza po
mnie. Uskakuję mu, biegnąc do wyjścia i kiedy już docieram do progu, Jackson
wychodzi z wyjścia. Jego oczy robią się wielkie z przerażenia, kiedy Pradawny
uderza mnie z tyłu. Opadam naprzód, ale potem coś we mnie ożywa. Moje żyły
pulsują, mięśnie drgają, a zmysły wyostrzają się. Pradawny chwyta moje ramię,
a ja okręcam się, drugą ręką uderzając jego skroń. To praktycznie uderzenie
pozbawiające świadomości, ale on wydaje się tylko wytrącony z równowagi.
Cofam rękę, by uderzyć ponownie, kiedy Jackson ląduje między nami.-
Idź.- Mówi do mnie.
- Ja-
- No już!- Choć raz nie kłócę się. Wychodzę i odwracam, spodziewając się
zobaczyć kolejnego Pradawnego lub usłyszeć alarm, coś co powie mi, że
rozpoczął się tryb reakcji. Ale nie ma nikogo innego na torze przeszkód. Przez
chwilę rozważam wrócenie. Co jeśli są tam inni Pradawni? Co jeśli zranili
Gretchen albo resztę? Rzucam okiem na Jacksona, serce mi się zaciska, kiedy
okrąża Pradawnego, który mówi coś, czego nie słyszę.
- Kto wydał rozkaz?- Domaga się Jackson. Pradawny wybucha śmiechem,
biegnie do wyjścia, mija mnie i wpada między rząd drzew za wyjściem z toru.
Znika.
Trener Sanders głośno bije brawo, kiedy nas zauważa.- Świetna robota!
- Nie wie.- Szepcze Jackson.- Nikt nie wie.
- Ale co? Że Pradawny naruszył test?
- Tak. Myślę, że rozkazano im zamącić w testach na Agentów.- Zerka zza
swoje plecy, by upewnić się, że w około nikogo nie ma.- Uważam, że chcą osłabić
armię. Boję się-
Mój telefon odzywa się, a na ekranie wyświetla się nowa wiadomość od
mamy.
Natychmiast wracaj do domu. To pilne.
Rozdział 14
Mama stoi blisko t-ekranu, dłonią przykrywając usta i oczy wlepiając w
transmisję na żywo ataków: w śródmieściu, w sąsiednich miastach i nim
potrafię wszystko ogarnąć, ekran dzieli się na dziesięć mniejszych okienek.
Dziesięć ataków, wszystkie z dzisiaj, wszystkie rozgrywające się
jednocześnie.
Mama sięga do mnie i ściskamy sobie ręce. W ciszy przyglądamy się
atakom. Więcej niż pięćdziesiąt ludzi zmarło w przeciągu dziesięciu minut. W
miejscu każdego ataku Agenci wychodzą z ciężarówek Inżynierów. Z tego
miejsca wyglądają tak młodo, bo są młodzi, mają nie więcej niż dwadzieścia pięć
lat. Nigdy nie rozumiałam, czemu wysyłamy nasze dzieci w wir walki, ale tak
zawsze było i tak zawsze będzie... jeśli to przeżyjemy.
Wystrzały, eksplozje i krzyki szybko odrywają mnie od moich myśli. Serce
mi zamiera, kiedy czekamy aż kurz opadnie, czekamy, by ujrzeć ile ciał leży
nieruchomo na ulicy – czekamy, czy to nasi, czy oni. Ale nie dostajemy szansy. T-
ekran staje się czarny i pojawia się komunikat, że utracono połączenie.
Frontowe drzwi anonsują tatę i obie biegniemy, by zobaczyć, co ma do
powiedzenia o tych atakach. W chwili, kiedy się zbliża, jego telefon odzywa się,
ale zamiast wyjść z pokoju jak zazwyczaj, szybko przykłada go do ucha. Kilka
razy kiwa głową, przemierzając pokój, a potem wkłada go z powrotem na swoje
miejsce.
- Zbombardowali nasze przygraniczne laboratorium. Wszystkie nasze
badania... skąd wiedzieli?- Nie zwraca się do kogoś w szczególności.
- Jakie badania?- Pyta mama.
Jego głowa unosi się.- Sztuczna egzystencja roślin. Produkuje tlen,
absorbując tlenek węgla. Byliśmy gotowi rozpocząć ostateczne testy. Jak się o
tym dowiedzieli?
Sztuczna egzystencja roślin.
Więc plotki są prawdziwe. Pradawni nie
tylko przychodzą z drzew – oni je tworzą. To tłumaczy pola uprawne, nawet
podczas głębokiej zimy. Jedno jest pewne – kontrolują o wiele więcej, niż
wcześniej sądziłam.
Alarm przy drzwiach ponownie się odzywa i Law wpada do salonu, twarz
ma bladą i pustą.
- Wszystko w porządku?- Pytam.
- Ta, ale czy możemy...- Wskazuje na tylne patio.
- Tylko minuta, Ari.- Mama oznajmia, zauważając, że wychodzimy.- I nie
odchodź za daleko domu.
Kiwam głową i zamykam za nami drzwi na taras. Kiedy się okręcamy,
przed nami stoją Jackson i Mackenzie. Law naskakuje na nich, nim mogę ich
powstrzymać.- Co wy tu robicie?
Jackson odsuwa się.- Staramy się pomóc, Law. Przecież wiesz.
- Już nic więcej nie wiem.- Law opada na krzesło.- Para Pradawnych
przyszła do mojego domu, czekając i czając się przy frontowych drzwiach. Mama
anie razu się nie pokazała, ale co gdyby było inaczej?
Jackson kręci głową.- Nie martw się, to było tylko na pokaz. Chcą pokazać
wszystkim, na co ich stać. Mogą dorwać każdego, nawet prezydenta. To taktyka
oparta na strachu.
- Cóż, działa.- Mówię.- Jak mamy to powstrzymać?
- My nic na to nie poradzimy, lecz on tak.- Law rzuca wściekłe spojrzenie
Jacksonowi.- Wydaj rozkaz. Wiesz, że cię posłuchają.
- Mnie? Nie jestem Zeusem. Ten rozkaz wydała góra. Nie istnieje żadna
kontr-rozkaz. Jedyne, co możemy zrobić, to odpowiedzieć. Potrzebujemy
informacji, danych statystycznych. Potrzebuję-
- Widziałeś wiadomości?- Law pyta.- Czemu z Ari mielibyśmy próbować
powstrzymać
ataki przeciw Pradawnym? Mnie się wydaje, że powinniśmy
popierać rebelię, a nie stać im na drodze.
Jackson rzuca na mnie okiem, ale nie mogę mu odpowiedzieć. Zgadzam
się z Law'em – nie możemy pozwolić im powybijać naszych ludzi. Oboje mamy
obowiązki. Jesteśmy przyszłymi przywódcami. Może i ludzie są słabszym
gatunkiem, ale nie poddamy się bez walki. Krzyżuję ręce, gotując się odezwać,
kiedy przerywa mi Jackson.
- Nie rozumiecie, żadne z was. To drobnostka. I czas nam ucieka.
Potrzebujemy tej strategii. Teraz.
Podchodzę do krawędzi lasu, potrzebując odległości, by pomyśleć. Coś
tutaj nie gra. Albo Jackson nie zna całej sytuacji, albo nam jej nie mówi. Chcę
mu zaufać – ufam mu. Ale nie ufam Zeusowi, który właśnie wydaje Jacksonowi
rozkazy. Wypuszczam głęboki oddech, kiedy słyszę czyjeś zbliżające się kroki.
Law podchodzi do mnie i przytula mnie do siebie, spoglądając za ramię, nim
głębiej wprowadza mnie w las i poza zasięg jakiegokolwiek słuchu.- Jeśli
odmówimy im naszej pomocy, to zgadzamy się na wojnę. Nie mogę tego zrobić,
Law.
- Nie wiem, czy to takie proste. I nie jestem przekonany, że danie im naszą
strategię coś wskóra, poza tym, że jeszcze bardziej nas osłabi.
- Wiem. Zaczynam się zastanawiać...
Kolejne kroki. To Jackson.- Nad czym?- Wyrzuca z siebie.
Okręcam się na pięcie, a frustracja przejmuje nade mną kontrolę.- Nic z
tego nie ma sensu! Czemu mielibyśmy dać wam strategię? Co dobrego z tego
przyjdzie? Naprawdę myślisz, że powstrzymamy walki, teraz, kiedy zabiliście
naszych ludzi? Nie. Nie poddamy się od razu i pozwolimy wam nas rozjechać.
Widzę przez chwilę zranioną minę Jacksona, ale nie cofam swoich słów.
Nie mogę.
- Macie wybór między przetrwaniem lub całkowitą eksterminacją waszego
gatunku. Jak możecie tego nie zauważać? To nie żaden sprawiedliwy bój. Nie.
Dacie. Rady. Wygrać.
Zaczynam wchodzić głębiej między drzewa, tak by nic oprócz nich i wiatru
nas nie otaczało.- Może nie.- Mówię.- Ale nigdy wcześniej nie zgodziliśmy się
współpracować z wrogiem
- Powariowałaś?- Jackson unosi się.- Twój gatunek
zawsze
współpracował
z wrogiem. Zrobili, co trzeba było, by przetrwać. O to właśnie chodzi, Ari. O
przetrwanie. Nie o to, kto wydaje się najsilniejszy lub kto ma największą
władzę. Staram się pomóc wam przeżyć.
- I skąd wiesz, że Zeus zrobi to, co mówi? Skąd wiesz, że powstrzyma
ataki, kiedy już pozna naszą strategię?
- Ponieważ zawsze robi to, co mówi, czy to złe, czy dobre. Przynajmniej nie
jest gołosłowny.
Law staje przede mną, schylając się, byśmy byli na tym samym poziomie
oczu.- Nienawidzę tego przyznać, ale myślę, że ma rację, Ari. Według mnie
jeszcze nadejdzie dla nas czas, by walczyć. Po prostu nie wiem, czy to właśnie
teraz. Uważam, że musimy udobruchać Zeusa, dać mu to, co chce, by zaprzestał
działań. Wtedy będziemy mogli przemyśleć, co robić dalej. Oprócz tego, co
innego mamy do wyboru? To powzięcie ryzyka, a on dotrzymuje swoich obietnic
albo nie zrobienie nic i skazanie się na mękę.
Chciałbym krzyczeć. Nienawidzę tego. Nienawidzę tego planu. Jest
sprzeczny z całym mym jestestwem, sprawia, że czuję się jakbym się
poddawała, kiedy powinnam organizować szyki wojsk. Wyszkolono nas, by
ofiarować swoje życie, ale jak rzucasz się w wir walki, kiedy jesteś już na
straconej pozycji? Jak wysyłasz ludzi do boju, kiedy są już martwi?
Wzdycham, długo i ciężko.
Odwracam się twarzą do nich, rezygnując ze swojej decyzji, bo
przynajmniej nie jestem taką osobą, która cofa swoje wcześniejsze słowa. Jest
za dużo rzeczy do rozważenia, za wielu ludzi na szali, by zrobić cokolwiek,
oprócz parcia naprzód, mając nadzieję, że to dla większego dobra.
- Czego ode mnie żądasz?- Mówię.
Jackson podnosi wzrok, a cały jego gniew i frustracja znikają, kiedy
zauważa moją minę.- Zrób to, co od początku mieliśmy zrobić. Znajdź tę
strategię.
Kiwam głową, nagle odczuwając cel, którego dotąd jeszcze nie czułam.
Ponieważ w środku nie byłam wcale pewna, czy postąpiłam dobrze, pomagając
Jacksonowi. Teraz wiem, że tu nie chodzi o to, czy decyzja jest słuszna, ale jej
potrzeba i zrozumienie, że w jakiś sposób różnica między tymi dwoma pojęciami
7 Ktoś tu zapomniał o II WŚ i tym kolaborancie Quislingu.
uwolniła mnie. Odzyskałam kontrolę. I jestem gotowa na wszystko, co może
ochronić mój gatunek.
Spojrzenia moje i Jacksona spotykają się.- Zrobione.
Law podchodzi i mocno mnie przytula.- Dasz radę.- Oświadcza, nim
odchodzi, by sprawdzić, co z jego mamą. Przyglądam się jego oddalającym się
plecom, zadowolona, że zna prawdę, że ma jakiegoś człowieka po swojej stronie.
- Idziesz?- Mackenzie zwraca się do Jacksona.
Kręci głową, ani razu nie patrząc na nią i czuję, jak grube mury wokół
mnie zaczynają się lekko kruszyć. Nie wiem, czemu ma na mnie taki wpływ.
Oczy wlepiam w ziemię i kopię grudkę gleby, i oboje wyglądamy jak dzieci, które
bawią się w to, kto pierwszy pęknie.
Mackenzie zaczyna ruszać w moją stronę, a na jej twarzy widnieje
pretensja.- To nie żadna zabawa, człowieku. Każda ma swą część do zrobienia.
Nasi ludzie – twoi ludzie – wszyscy oni liczą na nas, by nam się udało. Nie ma
czasy na to-to-
- O co ci chodzi?- Niemal wrzeszczę.
- Spójrz na niego!- Wskazuje placem na Jacksona.- Nie widzisz, co mu
robisz? Nie obchodzi cię to?
Moja głowa drga, a słowa mnie opuszczają. Wtedy to Jackson staje między
nami, na co Mackenzie robi krok do tyłu.- Nic mi nie jest, Kenzie. Wracaj do
reszty. Złóż raport o tym, czego się dowiedzieliśmy.
- Ale-
- Po prostu idź. Proszę.
Ból zastępuje jej gniewną minę i jednym wielkim susem, jest już w
najbliższym drzewie, znikając nam z oczu.
Jesteśmy sami, Jackson i ja, spoglądając na siebie nawzajem, a każde z
nas nie wie, co rzec. Wracam do domu, wiedząc że nie mam za dużo czasu, nim
mama zawoła mnie do środka i siadam na naszej huśtawce na tylnym patio.
Jackson zatrzymuje się przede mną, na tyle blisko, że kiedy huśtam się w
przód, nasze kolana stykają się.- Co się dzisiaj stało? Ostatniej nocy wszystko
było w porządku. Co się stało? To z powodu ataków? Czujesz, że ja...- Przebiega
ręką przez włosy.
Spoglądam na niego całego.- Nie. To nie o to chodzi. To... nie wiem. Po
prostu czuję się taka niepewna.
- Poznamy tą strategię, Ari. Nie martw się tym. Dostaniemy ją w swoje
ręce.
Odchrząkuję i odsuwam wzrok.- Nie tego jestem niepewna.
Wydaje się, że przez chwilę to rozważa, a potem klęka przede mną, byśmy
spoglądali sobie w oczy.- Pamiętam, kiedy to się zdarzyło.- Mówi, głaszcząc dużą
bliznę na moim lewym kolanie.- Miałaś dziesięć lat i beztrosko stąpałaś w
skarpetkach po krawędzi swojego łóżka. Potknęłaś się i rozcięłaś skórę na
kolanie o narożnik.
- Skąd wiesz...?
- Jak dobrze pamiętam, skończyło się na pięciu szwach.- Podnosi brwi.
- Ale były bezużyteczne, ponieważ następnego ranka rana się zagoiła.
Powiedziałam swojej mamie, że mam supermoce. Pozwalała mi leczyć ją przez
resztę tygodnia.- Uśmiecham się na to wspomnienie,a potem to do mnie
dociera.- To byłeś ty, prawda?
- A ta.- Mówi, wskazując na malutką bliznę na moim łokciu.- Jest z
zeszłego roku. Ta mnie zmartwiła. Co ty w ogóle robiłaś na dachu? Potknęłaś się
i spadłaś na ten wielki dąb. Mogłaś coś złamać, ale zamiast tego skończyło się
na dużej ranie na twojej ręce.
- Czemu to zrobiłeś? Uleczyłeś mnie, znaczy się.
- Zawsze się tobą opiekowałem.
Przez kilka długich sekund wpatrujemy się w siebie, nie wiedząc, co
jeszcze powiedzieć. Wojna napiera na nas, wiążąc nas ze sobą, jedyną dwójkę
ludzi, która może ją powstrzymać.
Rozdział 15
Tej nocy czekam przy oknie na Jacksona. Tato ustalił spotkanie z Zeusem
na pojutrze. Zeus zgodził się zaprzestać ataków w zamian za komunikację,
której najwyraźniej Parlament dotychczas odmawiał. Z gabinetu taty w głębię
nocy wychodzą głosy, cichnąc chwilę przed północą. Jestem zaskoczona, że wciąż
zgadzamy się na Zawładnięcia – ostatecznie wzmacniamy tylko grupę osób,
która stara się nas zabić. Ale chyba nie zgodzenie się zagwarantowałoby kolejną
serię ataków. Wyobrażam sobie, jakie przerażenie odczuwają ludzie dzisiejszej
nocy. Cały dzień przyglądali się atakom, oglądali, jak ludzie giną z rąk
Pradawnych, a teraz muszą ubrać swoje nakładki i leżeć nieruchomo, kiedy te
kreatury wspinają się przez ich okna i unoszą się nad nimi, zasysając ich
antyciała. Nie ma żadnej gwarancji, że Pradawni nie przekroczą umówionej
ilości. Zastanawiam się, jak wielu ludzi dzisiaj zginie, jeśli nie z tego powodu, to
ze strachu.
Ale dobrze po północy zdaję sobie sprawę, że mój Pradawny nie nadejdzie
i jak reszta świata więzi mnie strach, lecz nie przed śmiercią. Boję się, że
odszedł. Że wojna już się zaczęła.
Wpatruję się w to, co jest za moim oknem, szukając jakiegoś poruszenia,
czegokolwiek, ale kiedy nikt nie nadchodzi, wyślizguję się na zewnątrz, wciąż
mając na sobie piżamę i nie zauważając chłodu. Zsuwam się po naszym drzewie
Zawładnięcia, upewniając się, by nie dać się złapać i wchodzę w las, mając
nadzieję, że przynajmniej znajdę go tam, gdzie obiecał zawsze być.
Oczywiście, kiedy docieram do Drzewa Jedności, już tam jest, klęcząc
przed rośliną, jakby się modlił.- Wiedziałem, że przyjdziesz.- Mówi. Okrążam go
tak, by stać przed jego twarzą. Podnosi na mnie oczy, złamany, zmartwiony...
pełen lęku.
- Czy coś się jeszcze stało?- Szepczę, klękając, by móc widzieć jego twarz.
- Nie, tylko, że wielu niezawinionych ludzi dzisiaj zginęło. Tak bardzo się
staram, by to powstrzymać, ale to na nic. Najpierw w szkole, a teraz to.- Kręci
głową i widzę, jak ból w nim płynie.
- Jackson...- Ale brakuje mi słów.
Spogląda na mnie i unosi dłoń do mej twarzy, głaszcząc moją szczękę.
Koniuszki jego palców wahają się przy moich ustach, a jego wzrok opada.
Wciągam oddech, a potem jego wargi dotykają moich. To eksplozja doznań –
najpierw ciepło, potem satysfakcja, a na końcu strach, mnóstwo strachu. Przed
tym, co to może oznaczać, przed tym, czy nam się uda, przed winą, która grozi
przejęciem nad nami kontroli. I z powodu tego, że jest tyle rzeczy, które
powinniśmy teraz robić, kiedy tyle ludzi zginęło, tak nie może być.
Nie tak.
Jackson odsuwa się, spoczywając swoje czoło na moim, jakby nie zniósł
większej między nami odległości.- Przykro mi.
- Wiem.
Przytulam go do siebie i siedzimy tak długi czas, przysłuchując się
niesamowitej ciszy puszczy. Jestem pewna, że wraz z wiatrem wychwytuję
tańczące w powietrzu szepty, ale choć raz nie ulegam swojej ciekawości.
Nieważne, co wydarzy się w tej wojnie, w tym momencie rozumiem, że zależy mi
na Jacksonie. Dłużej już nie mogę temu zaprzeczać. Zrobię możliwie wszystko,
by to powstrzymać, dla mojej rodziny, dla przyjaciół, dla tych niewinnych osób,
które nie zasługują na śmierć. Ale zrobię to też dla niego, bo jeśli jestem pewna
tej jednej rzeczy, nieważne czy to Pradawny czy nie, ufam Jacksonowi. I jeśli
mówi, że ta strategia zapobiegnie wojnie, wierzę mu.
Muszę...
***
Wspinam się z powrotem do swojego pokoju, czuję się wykończona, więc
kładę się do łóżka. Słyszę, jak mój oddech normuje się, jest pewny i głęboki.
Wtedy to sen zaczyna się. Idę przez las, a oni tam są – Pradawni. Setki, może
nawet tysiące, a wszyscy wpatrują się we mnie. Lgną do drzew, szydząc bym
podeszła bliżej.
Docieram do Drzewa Jedności, a mężczyzna wychodzi z jego mrocznego
środka. Obserwuje mnie, a ja rzucam mu te same pytające spojrzenie. Już go
wcześniej widziałam, lecz nie umiem go sobie przypomnieć. Pomarszczony,
wpływowy i całkowicie Pradawny. Jego długie, białe włosy unoszą się do tyłu na
wietrze, kiedy podchodzi do mnie bliżej i kłania się nisko. Potem jedno za
drugim reszta Pradawnych dołącza do niego. Na jego twarzy widnieje
uśmieszek, który mówi, że ten ruch jest bardziej dla ich niż dla mojego pożytku.
- Co wy robicie?- Pytam.
- Kłaniamy się.- Oznajmia. Potem na jego twarzy pojawia się grymas.- To
zginać się w przód lub w dół.
Na mojej skórze pojawia się gęsia skórka.- Komu?
- Naszej królowej.
Rozdział 16
Budzę się, zlana zimnym potem. Zeus. Tym starcem był Zeus – jestem
tego pewna. Zrywam z siebie kołdrę, potykając się, wpadam do łazienki i kilka
razy ocieram twarz zimną wodą. Spoglądam w lustro i marszczę czoło. Dopiero,
co się obudziłam, jeszcze z koszmaru, a jednak wyglądam... zdrowo, ożywczo.
Moje ciemne włosy są lśniące, wpadają niemal w czerń. Moja skóra – jaśnieje.
Badam swoje odbicie, mając nadzieję wpaść na to, co wywołało tą zmianę, ale
kiedy nic nie przychodzi mi do głowy, pozwalam swoim myślom odpłynąć ku
koszmarowi. Strach wszczepia się we mnie, kiedy przypominam sobie minę
Zeusa, to jak wydawał się znać mnie. Pojawia się u mnie gęsie skórka, mimo
tego, że moja koszulka jest przepocona. Zeus Castello śnił mi się.
Kiedy wracam do pokoju, zauważam nową wiadomość, która wyświetla się
na moim t-ekranie. Klikam w nią i moim oczom ukazuje się srebrno-złoty zwój,
na którym napisane jest BAL MASKOWY TRÓJCY ROKU 2140. Szczęka mi
opada i nie mogę uwierzyć, że nie odwołali balu. Przywódcy Chemików,
Inżynierów i członkowie Parlamentu z każdego regionu świata będą na nim
obecni. To szaleństwo, w dodatku niebezpieczne.
Sięgam po telefon, by zadzwonić do Lawrence'a, ale stawiam go na swoje
miejsce. Telefony są monitorowane. Muszę poczekać z pytaniem do niego, aż
znajdziemy się w szkole. Już mam zamiar wyłączyć t-ekran, kiedy kolejna
wiadomość od trenera Sandersa pojawia się. Testy na Agentów będą dzisiaj
kontynuowane.
Opuszczam swój pokój i zbiegam ze schodów, mijam róg, idąc do kuchni, a
w powietrzu unosi się zapach cynamonu i imbiru. Mama uśmiecha się do mnie
szeroko, kiedy mnie zauważa, w jej ciemnobrązowych włosach znajduje się
mąka, a kremowa skóra jej rąk obryzgana jest kropkami ciasta.
- Ten mikser ma swój własny rozum.- Oznajmia, w odpowiedzi na moje
podniesione brwi.
Zaśmiewam się i siadam na krześle przy ladzie.- Mówiłaś tak o ostatnim.
Mam rację, mówiąc, że to już twój szósty mikser?
Zwiesza głowę.- Siódmy. Ale nie mów swojemu tacie.
Czekam, aż wyjaśni mi, czemu jest w domu, przygotowując naleśniki
(moje ulubione), po tym, co zdarzyło się wczorajszego dnia. Coś mi mówi, że to
łapówka. Ale po kilku długich sekundach wciąż się nie odzywa.- Mamo...
- Tak.- Mówi, odmawiając podniesienia wzroku.
- O, co tu chodzi? W tygodniu nie robisz naleśników. I nie powinnaś być w
laboratorium, zwłaszcza po wczorajszym? Słyszałam, jak tata wychodził godziny
temu.
Powoli stawia na ladzie szpatułkę i zerka na mnie.- Dzisiaj zostaję w
domu i chciałabym, żebyś zrobiła to samo.
Zaczynam protestować, ale przerywa mi.
- Wiem, że odbywają się testy na Agentów i wiem, ile to dla ciebie znaczy,
ale sprawy zaczynają przyjmować zły obrót. Nie mogę ryzykować...- Podnosi do
ust drżącą dłoń.- Twój ojciec nie rozumie. Uważa, że sama się obronisz, w końcu
cię wytrenował, ale to nie żadna jego lekcja. To rzeczywistość, gdzie giną
prawdziwi ludzie. Znam cię wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie mogę cię
zmusić, zwłaszcza, kiedy twój ojciec nie przystaje na to, ale daję ci wybór.
Proszę, zostań dzisiaj w domu. Wyślę usprawiedliwienie. Proszę.- Podaje mi stos
naleśników z małymi uśmiechami zrobionymi z czekolady. Spoglądam na talerz,
a potem na nią.
- Mamo, ja...
- Pomyślałam sobie, że możesz się nie zgodzić, więc weź to.- Podaje mi
małe srebrne coś, mające może pięć centymetrów.- Zmusiłam twojego ojca, by
dał ci pozwolenie na zabranie do szkoły broni. Skanery nie wyłapią cię. Trzymaj
go przy sobie cały czas.
- Co to?- Podnoszę tę rzecz i okręcam ją w rękach.
- Świeżo wynaleziony scyzoryk.- Przyciska guzik, na co wyskakuje ostrze.-
Ale te ostrze ma na końcu truciznę. Wciąż się go bada, ale kiedy trucizna
wejdzie w kontakt ze skóra, obezwładnia ona twojego napastnika. Mam
nadzieję, że nie będzie ci on potrzebny, ale skoro jesteś tak samo uparta jak twój
ojciec, muszę wiedzieć, że jesteś w stanie się obronić.- Podaje mi go z powrotem,
a minę ma śmiertelnie poważną.- I spodziewam się ciebie w domu od razu po
lekcjach. Dzisiaj żadnego szkolenia, rozumiemy się?
***
Godzinę później wsuwam się na miejsce na tronie, piętą wystukuję rytm o
stalową podłogę pokładu, na co scyzoryk obija mi się o kostkę. Małym frazesem
wydaje się wsadzenie go do buta, ale nie mamy kieszeń w naszym stroju do
treningu. Z jakiegoś powodu posiadanie przy sobie noża wprawia mnie w
zdenerwowanie, ale nie, dlatego, że nie wiem, jak go użyć, lecz dlatego że
sugeruje to, że mama wie więcej, niż daje mi znać i cokolwiek wie, daje jej
powód, by kwestionować moje bezpieczeństwo. Bez względu na to nie mogę nie
przyjść na testy na Agentów. Nie ma mowy, by tato mi na to pozwolił.
Bezpieczna czy nie, moja przyszła praca polega na chronieniu innych. Nie mogę
ukrywać się przed niebezpieczeństwem – to po prostu część życia Agenta. Choć
prawdą jest, że każdy z testów został przerwany przez atak.
W ostatnich dwóch testach chodziło o ograniczenia, broń i pomysłowość.
Więc ten będzie dotyczył walki wręcz. Chrupię kłykciami i wpatruję się w obraz
za oknem. Nie sądzę, by inny uczeń stawił czoła Pradawnemu w swojej części
labiryntu, a Jackson wciąż pytał, kto wydał ten rozkaz, co oznacza, że atak ten
skierowany był tylko i wyłącznie we mnie. Jeśli teraz Pradawni stawiają sobie
mnie za cel, może to czas, by porozmawiała z tatą. Jackson wydaje się myśleć,
że potrafi mnie ochronić, ale on nie zawsze-
- Widzę więcej, niż sądzisz.- Jackson szepcze, wsuwając się na miejsce
obok mnie, a na nosie ma okulary przeciwsłoneczne. Jak na jesień, mamy ciepły
dzień, więc ma na sobie tylko brązowe spodnie i białą koszulkę, powszechny
ubiór dla biedaków, kiedy na dworze jest ładna pogoda. Odchylam się na
siedzeniu, badając jego twarz.
Nie wygląda idealnie, nie całkiem. Począwszy od jego niechlujnych
włosów, po jego niezawiązane buty, wszystko w nim krzyczy beztroską i
łatwizną. Ale w tym samym czasie.... jest zjawiskowy. Jego złota skóra
kontrastuje z białą koszulką, sprawiając, że wygląda zdrowo i pełen energii.
Jego mięśnie napinają materiał T-shirta, ukazując jego siłę. Przypomina on niby
wynik zmieszania ze sobą chaosu i perfekcji. Kąciki jego ust drgają, a wtedy
tron zatrzymuje się, a Jackson miesza się w tłum ludzi.
Skaczę na nogi, niemal krzycząc za nim, by na mnie poczekał, lecz wtedy,
po głębszym przemyśleniu, staję w kolejce kilka osób za nim, zmuszając się do
nie patrzenia na niego.
Kiedy wchodzimy do szkoły czeka na nas wiadomość, mówiąca, że każdy
uczeń szkolący się na Agenta ma stawić się w sali do WT. Gretchen podchodzi do
mnie i wymieniamy między sobą zmartwione spojrzenia. To ostatni test. Pod
koniec zajęć albo będziemy nowymi Agentami, albo zostaniemy wywaleni z
programu.
Gretchen otwiera drzwi sali gimnastycznej, ukazując smolistą ciemność.-
Powinno być tak ciemno?- Pyta.
- Nie wiem...- Ruszam naprzód, lecz ktoś szarpie mnie w tył.
- Zostaw to mnie.- Oznajmia Jackson, stając przed nami. Znika w mroku,
mijają sekundy i słychać nagle szybkie kroki, głośny trzask i huk.
Gretchen cofa się, przypadkiem zamykając drzwi, pozostawiając mnie
samą w ciemności. Podnoszę pięści, gotując się by w razie potrzeby uderzyć, lecz
nic się nie dzieje, więc co jakiś czas posuwam się do przodu o metr. Wciąż nic.
Nie mogę nawet ujrzeć swoich własnych rąk. Moja stopa zderza się z czymś
twardym i sięgam do nogi, by wyciągnąć scyzoryk, lecz potem zastanawiam się
nad tym. Jeśli to część testu, nie chcę kogoś zranić na stałe.
- Jackson?- Szepczę w mrok. Potem ręce owijają się wokół moich barków i
rzucają mnie na ziemię. Staram się skoczyć w górę, lecz coraz więcej dłoni
przypiera mnie do podłogi. Biorę oddech, mając nadzieję uspokoić siebie, zanim
zacznę panikować, kiedy iskra rozpala się we mnie. Adrenalina wpompuje się w
moje naczynia krwionośne, jakby ktoś przekręcił zawór i nagle potrafię widzieć.
Moje mięśnie reagują, kurcząc i rozkurczając się, napinając, a wtedy... ręce
znikają. Jestem na nogach, wsłuchując się w perkusję uderzeń serc. Jest ich
pięć. Pięciu ludzi, tego jestem pewna, lecz skąd, to nie wiem. Czekam, aż ktoś
zaatakuje, po jego zapachu zakładam, że facet. Rusza na mnie w chwili, kiedy
się okręcam, kopiąc go w twarz. Upada na podłogę. Na chwilę ogarnia mnie
małe poczucie winy, lecz wtedy dwójka atakuje jednocześnie i mój umysł ogarnia
mgła, a sama kopię i uderzam, nie potrzebując już dłużej ani zastanowienia się
czy oczu, by dobrze zadać cios. Słyszę stęknięcia i głuche odgłosy, kiedy po kolei
napastnicy upadają na podłogę.
Nareszcie zatrzymuję się i wsłuchuję. Słyszę ich bicie serca, to jak
oddychają, ale to przecież niemożliwe. Obniżam pięści do swoich boków.
Jaśniejąca skóra, zdrowa i jędrna. Myślami wracam do obrazu Jacksona na
tronie do mnie z tego ranka. Ale to jest nie- nie, niemożliwe.
W pomieszczeniu wybrzmiewa głośny gwizd, z szarpnięciem kierując mnie
do rzeczywistości. Światła zostają zapalone. Rozglądam się i podnoszę rękę do
ust. Wokół mnie leży pięć Agentów, a wszyscy nieprzytomni. Gretchen stoi nie
tal daleko mnie, wyglądając na tak ogłuszoną, jak czuję się sama. Moje oczy
zauważają drobną czarnowłosą kobietę. Cybil. Niemal się zaśmiewam.
Znokautowałam Cybil.
Na północnym krańcu sali gimnastycznej rozbrzmiewa aplauz.- Gratuluję,
wasza czwórka awansowała na szkolenie na Agenta.
Co? To było właśnie to? Uśmiecham się szeroko, szukając wzrokiem
pozostałej trójki, z którą będę ćwiczyła. Gretchen bierze mnie w niedźwiedzi
uścisk.- Udało nam się!- Krzyczy. Marcus Wilde leży na ziemi, wymęczony, lecz
szczerzący zęby. Więc ostatnim jest... Moje oczy lądują na Jacksonie, lecz on
wcale nie wygląda na szczęśliwego. Na jego twarzy maluje się troska. Kręci
głową, a usta ma otwarte.
Poinstruowano nas, byśmy poszli korytarzem do głównej biblioteki, gdzie
wita nas wielki baner, na którym już widnieją nasze imiona. Jest i tłum, który
wybucha oklaskami, kiedy wchodzimy. Tata Gretchen, Oliver O'Neil, spieszy do
niej, biorąc ją w swoje ramiona. Tata Marcusa znajduje swojego syna i robi to
samo. Rozglądam się, zastanawiając się, czy mój tata się pokaże, lecz po
przebadaniu dwukrotnie tłumu ludzi, zdaję sobie sprawę, że głupotą było nawet
mieć nadzieję. Zamiast tego Cybil, już przytomna, podchodzi zza moich pleców i
przytula mnie.- Twój ojciec kazał ci przekazać, że jest z ciebie dumny.- Mówi.- I
byś przyszła zobaczyć się ze mną po szkole.
Kiwam głową.- Ee, przykro mi z powodu...- Wskazuję na jej opuchnięte
oko.
- Nie musisz przepraszać. To, co zrobiłaś, było niesamowite. Twój ojciec nie
jestem jedynym, który odczuwa dumę.- Ponownie przytula mnie do siebie.- A
teraz, pamiętaj, być u mnie w gabinecie najszybciej jak to tylko możliwe. Mamy
wiele do przegadania.- Mówiąc to, opuszcza bibliotekę, wpuszczając do środka
rój uczniów. Kilku gratuluje mi, lecz większość spieszy do stołów z jedzeniem na
tyłach pomieszczenia. Sięgają do nich gołymi rękoma, napychając usta jedynym
prawdziwym jedzeniem, oprócz owoców, które dostaną w tym miesiącu.
Okręcam się na pięcie, nienawidząc tego widoku. Kiedy zostanę dowódcą,
zmuszę Parlament, by zmienił politykę żywnościową. Tak się stanie, jeśli
zostanę dowódcą. Ponieważ wojna może zmienić wszystko.
Mam zamiar szukać Jacksona - z jakiegoś powodu chcę go przy sobie
bardziej niż kiedykolwiek - lecz Lawrence podchodzi, zatrzymując mnie, nim
mogę się ruszyć.
- Gratuluję.- Oznajmia, przytulając mnie. Podnoszę na niego wzrok, lecz
on nie patrzy na mnie, jego oczy skierowane są na inną osobę po przeciwnej
stronie biblioteki – na Gretchen. Patrzę to na niego, to na nią. Uśmiecha się
lekko, kiedy zauważa go, a potem spogląda na mnie i kieruje uwagę gdzie
indziej. Wow, nawet nie brałam pod uwagę... Wow. Zaciskam usta, by się nie
szczerzyć.
- Więc, dostałeś zaproszenie na dzisiejszy wieczór?- Zapytałam go.
- Ta, myślę, że chyba mamy iść razem. Spotkamy się u mnie?
Skinęłam głową, starając się być opanowaną. Gretchen i Lawrence. Nie
mogę uwierzyć, że wcześniej tego nie zauważyłam. Oczywiście, że były
wskazówki. Myślę nad wyjawieniem mu tego, ale on nigdy by się do tego nie
przyznał, zwłaszcza mi. Jemu zawsze będzie chodziło o oczekiwania i tak długo,
jak jest uwiązany do mnie, nigdy publicznie nie wykonałby ruchu do Gretchen.
Ta myśl sprawia, że chcę mu powiedzieć o mnie i Jacksonie, dać mu wolność,
której potrzebuje, by byś szczęśliwym. Choć może już wie.
Spogląda na mnie, minę ma poważną, potem patrzy na Gretchen i z
powrotem na mnie.- Ja... muszę iść. Mam się stawić w gabinecie mamy.- Całuje
mój policzek i wychodzi, nim mam okazję mu odpowiedzieć. Chcę mu
powiedzieć, by nie czuł się winny, że nie mam nic przeciwko ich byciu razem, ale
nie mogę. Okręcam się i znajduję Gretchen na patrzeniu się na mnie.
Podchodzi, kiedy Lawrence'a już nie ma i obie tylko gapimy się na siebie,
niepewne, co ta druga wie i co można jej wyznać.
- Wiesz, że nie mam nic przeciwko.- W końcu oznajmiam.
Wzdycha, parskając ironicznie śmiechem.- Żałuję, że to nie takie proste.
On- Obniża głos.- On nie... po prostu powiedzmy, że nie jest tak pewny, jak ja.
Nie wiem, co rzec, by poprawić jej humor, więc sięgam po jej dłoń, lecz ona
odsuwa się.
- Nic mi nie jest.- I wychodzi tak szybko jak Lawrence.
Czuję gulę w gardle, kiedy idę do klasy, zmęczona imprezą i tym, co to
oznacza, zmęczona byciem sobą w dzisiejszym dniu. Wchodzę na zajęcia z
literatury światowej, niespokojna by ujrzeć Jacksona, ale kiedy tam docieram,
jego krzesło jest puste. Gretchen nachyla się do mnie.- Przepraszam za tamto.
Nie powinnam... to nie twoja wina.
- Mimo tego ostatnią rzeczą, której pragnę, to twoje nieszczęście. Zrobię
wszystko, co umiem, by to naprawić. Tak mi przykro.
Wzrusza ramionami i końcowy dzwonek wybrzmiewa, nim możemy rzec
coś jeszcze. Gdzie jest Jackson? Rozglądam się po pomieszczeniu, by upewnić
się, że nie usiadł dzisiaj gdzieś indziej, lecz nie znajduję go. Zaczynam się
martwić. Może wojna się zaczyna, więc wezwano go z powrotem na Loge.
Reszta klasy uspokaja się. Profesor Kington pisze słowa w powietrzu,
które zostają przetransportowane na nasze tablety. Żuję wargę, rozmyślając nad
możliwymi powodami, przez których Jacksona nie ma na zajęciach, kiedy drzwi
się rozsuwają i on przez nie wchodzi, dając coś nauczycielce. Pokazuje mu, by
usiadł na swoim miejscu za mną.
Krzyżuję ramiona, by się nie wiercić.
- Ari.- Szepcze.- Musimy porozmawiać.
- Ja-
- Dosyć rozmów!- Rzuca profesor Kington.
Rozsiadam się na siedzeniu, a strach oblewa mnie zimnym potem. Sny.
Nienaturalna szybkość i siła. Nie mogę już dłużej temu zaprzeczać. Coś na
pewno się ze mną dzieje. Mogę mieć tylko nadzieję, że to nie to, co mam na
myśli.
Rozdział 17
Wchodzę do gabinetu Cybil, niepewna tego, czego się spodziewać. Mama
zimno odpowiedziała na moją odpowiedź, co
mówi
mi, że z tatą dostaniemy do
słuchu, kiedy wrócimy. Musi jednak zrozumieć, że to moja praca, ale mimo tego,
że jest żoną dowódcy, nigdy nie kibicowała rygorystycznemu postępowaniu
Inżynierów.
Cybil pokazuje mi, bym weszła głębiej i zamyka za mną drzwi.- Dzisiaj
ponownie udamy się do laboratorium, ale wpierw musimy porozmawiać.
Otrzymałaś swoje zaproszenie na bal?
- Tak, byłam trochę zaskoczona, że wciąż jest organizowany.
- Nieprzypadkowo. Bal maskowy jest tylko zasłoną dymną, dającą czterem
przywódcom światowym okazję do spotkania się i przedyskutowania dalszego
postępowania. Ataki nie pozostaną bez echa. Już od tygodni w testach pracują
razem Chemicy i Inżynierzy. To spotkanie ostatecznie rozstrzygnie sprawę
naszej strategii.
- Strategii dyplomatycznej?
Cybil wybucha śmiechem.- Naszej strategii ataku. Przygotowujemy się do
wzniecenia rebelii przeciw Pradawnym, ale nie w tradycyjny sposób. Do
jutrzejszej północy zostanie podjęta decyzja. Istnieje... ryzyko przy
podejmowaniu planów napaści. Kluczowi liderzy często stają się kluczowymi
celami. Nie chcę cię przerazić, ale twój ojciec, jak wierzymy, jest śledzony.
Myślami wracam do listu, który pokazał mi Jackson, do imienia taty na
samym początku listy.- Ale nie, dlatego powinniśmy najpierw negocjować, nim
przystąpimy do ataku? Wszyscy w jakiś sposób są udoskonaleni. Nie możemy w
ogóle-
- Ari, naprawdę nie rozumiesz, do czego jesteśmy zdolni. Nie przegramy.
Nie ma mowy, nie masz się, o co martwić. Mówię ci to tylko po to, by wyjaśnić
to, gdzie cię zabieram.
Odebrało mi mowę. Naprawdę wierzy w to, co mówi – wszyscy tak mają.
Wszyscy sądzą, że pójdzie jak z płatka. Nie dziwota, że Jackson szukał u mnie
pomocy w znalezieniu strategii i nalegał, abym zachowała sekret. Wiedział
wtedy, co ja wiem teraz – nigdy nie zakwestionowaliby naszej wyższości nad
Pradawnymi i ta arogancja zagwarantowałaby eksterminację rodzaju ludzkiego.
Jakiekolwiek wcześniejsze wątpliwości znikły. Nie pozwolę, by ignorancja
zamordowała ludzi, których kocham. Będę walczyć za pokojową koegzystencję.
Spoglądam na Cybil, a wszystko we mnie skupia się na strategii.- No
dobrze, no to, na co czekamy? Chodźmy.
Chwilę później jesteśmy ponownie w laboratorium trzecim, lecz tym
razem aż gwarno tu od ludzi – i nie tylko od Chemików, lecz również i
Inżynierów. Chcę podsłuchać ich planów, lecz Cybil zapędza mnie do wąskiego
korytarza, w którym czuję się, jakby ściany na mnie napierały i potem do
pomieszczenia pełnego Pradawnych i ich części ciał. Sala ta zmieniła się od
chwili, kiedy byłam tu poprzednio. Teraz tylna ściana zmieniła się w t-ekran, a
przeciwna do niej to kolekcja Pradawnych zanurzonych w komorach z wodą.
Cybil podchodzi do t-ekranu, wpisuje serię kodów i czeka, aż pojawia się
zdjęcie z danymi. Wskazuje palcem za siebie na pierwszego w kolejce
Pradawnego – mężczyznę, młodego, lecz starszego od Jacksona, może ma
dwadzieścia lat. Nie porusza się w swojej komorze, więc zakładam, że
technicznie jest martwy, lecz jego ciało jest świadome, tak jak u tej staruszki z
poprzedniego razu (której nie ma już w komorze). Usiłuję nie myśleć o tym,
gdzie może teraz przebywać, co mogli jej zrobić lub z jej ciałem.
- Spójrz na ilość płynów w jego ciele.- Odzywa się Cybil, kilkoma
kliknięciami powiększając widok na dane.- Zauważasz coś?
Przeglądam informacje i zatrzymuję się na xylemie.- Czy to możliwe?
- Ludzkie ciało jest z sześćdziesięciu procent złożone z wody. Nasza krew z
dziewięćdziesięciu dwóch. A Pradawni? Woda buduje ich tylko w dwudziestu
pięciu procentach, jednak podobnie do naszej krwi, xylem składa się z
dziewięćdziesięciu procent wody. Lecz to, co jest wodą w xylemie ledwo można
nazwać wodą. Odbierz człowiekowi wodę i co w końcu nastąpi?
- Śmierć.
- Prawda, lecz tak nie stałoby się z Pradawnymi, ponieważ xylem roznosi
wodę w ich ciele nieprzerwanie, niemal poddając jej recyklingowi. Mówią, że
chcą tu przybyć, ponieważ zasoby wody na Loge ubożeją. No i? Oni technicznie
nie potrzebują wody. I dlatego właśnie wiemy, że nigdy nie zachowaliby
pokojowej koegzystencji. Ich powody zbudowane są na kłamstwie, więc czemu
mielibyśmy wierzyć w to, co mówią? Nie możemy i nie zrobimy tego.
Walczę z impulsem, by zakwestionować jej słowa. Jackson powiedział mi,
że potrzebują wody, ale jeśli to, co mówi Cybil, jest prawdą, nie widzę, dlaczego.
Może potrzebują ją do celów higienicznych – nie wiem. Ale coś tu nie gra.
Cybil zamyka okno ekranu i otwiera kolejne, zatytułowane Analizy ran.-
Spójrz na to.- Okręca się, krzyżując ręce. Obserwuję pierwszą komorę, lecz nic
się nie dzieje. Zakładam, że to coś, co dla nie tak wprawionego oka jak moje jest
niewidoczne, lecz wtedy powieki mężczyzny otwierają się, a oczy powiększają w
przerażeniu, kiedy ciemny płyn pokrywa jego lewą rękę.
- Myślałam, że oni nie żyją.- Niemal wrzeszczę, lecz zmuszam się do
zachowania opanowania.
- Ci? Nie, to Tajniacy, zesłani tutaj, by nas szpiegowali. I oni... śpią.- Cybil
mówi obojętnie.- Dopiero, co wydałam rozkaz, by dźgnięto go w ramię. To krew,
którą widzisz. To swego rodzaju symulacja, ale reakcja fizyczna jest prawdziwa.-
Wskazuje na ciemny płyn, który teraz unosi się w wodzie.- Teraz obserwuj. To
fascynujące.- Zaciąga mnie bliżej do komory i puka w miejsce, gdzie ręka
mężczyzny jest zraniona. Patrzymy się na to kilka sekund i tak szybko jak się
pojawiła, rana znika.
- Jak to...? To xylem.- Wiedziałam, że rana się zagoiła, lecz nie miałam
pojęcia, że aż tak szybko.
- Właśnie. Więc cokolwiek zrobimy, ma to za zadanie zwolnić zdolność
xylemu do leczenia się. To jedyny sposób na ich zabicie.
- Więc strategia to powstrzymanie xylemu? Jak nam się to uda?
Patrzy na mnie, jak na amatora.- Badamy już kilka rozwiązań. Jak już
wspomniałam, dzisiejsze spotkanie zadecyduje, którędy się udamy. Nie ma
drugiej szansy. Cokolwiek zrobimy, musi wypalić i to szybko. Inaczej-
- Jesteśmy martwi.
- Cóż, to nieco dramatyczne. Mamy to pod kontrolą, lecz musisz to
zobaczyć, by wiedzieć, jak odczytywać dane. Coś powinno się zdarzyć... cóż, tylko
czwórka ludzi ma dostęp do tego pomieszczenia i do tych danych. Prezydent
Cartier, twój ojciec, ja.- Podaje mi złotą kartę dostępu.- I teraz też ty. Choć
wierzę, że Lawrence Cartier również otrzyma dostęp. To strefa z ograniczonym
wstępem. Nie mogę przekonać cię wystarczająco dobrze, jak ważne jest, byś
trzymała w sekrecie to pomieszczenie i ten klucz. Trzymaj go tam, gdzie tylko tu
ją znajdziesz, ponieważ ta karta daje dostęp nie tylko do tego pomieszczenia. To
uniwersalny klucz. W nieodpowiednich rękach może stać się bardzo
niebezpieczna.
Kiwam głową, chcąc, by węzeł w moich brzuchu znikł, lecz z każdym
dniem czuję, że coraz bardziej zbliżam się do krawędzi. Tato nie daje mi tej
karty po to, bym się uczyła. To nie część mojego treningu. Przekazuję mi
spuściznę, w razie sytuacji, gdyby jego nie było w pobliżu. Jednak nie wie, że
nigdy nie zgodziłabym się z mordowaniem Pradawnych. Tak nie można.
Wsuwam kartę do buta, obok scyzoryka i wychodzę z budynku
Inżynierów. Wskakuję na pierwszy tron, którego widzę i czekam na swój
przystanek, lecz trzy przystanki później stoję w centrum Landings Park, przez
rzędami mieszkań, wszystkich ze stali i rozciągniętych do samego nieba. Nie
mam pojęcia, w którą teraz stronę ruszyć. Myślę nad zadzwonieniem do
Gretchen, by sprawdziła adres Jacksona, lecz zadaje za dużo pytań. Kiedy już
mam się odwrócić, zauważam, że każdy wieżowiec ma wygrawerowaną literą.
Stoję przy budynkach od
H
do
J
. Po drugiej stronie ulicy stoją identyczne bloki –
K
,
L
i
M
. Porządek należy zostawić Parlamentowi.
Czekam na zewnątrz głównego wejścia, zastanawiając się, czy wyjdzie
strażnik albo czy potrzebuję specjalnego klucza, lecz po minucie czy dwóch,
podchodzę bliżej i niemal odskakuję z powrotem, zaskoczona, że się otworzyło.
Dziwne. Nigdy nie byłam w budynku, który otwiera się bez karty dostępu.
Wnętrze wieżowca jest całkowicie formalne, żadnych sztucznych dywanów czy
ozdób. Podłoga wydaje się być zrobiona z betonu, ściany są całe ze stali, a widna
niczym się nie różni. Wchodzę do środka i wpatruję się jak idiotka w numery
pięter, niepewna, jak mam go znaleźć i decyduję się, że nie mam wyboru, jak po
prostu zapytać Gretchen. Wysyłam do niej wiadomość i czekam, a drzwi windy
rozsuwają się, co kilka sekund i zasuwają z powrotem, jakby żądając ode mnie,
bym się w końcu zdecydowała. Wreszcie odzywa się mój telefon –
To, co robisz,
to szaleństwo. 5C. Nie daj się przyłapać.
Wkładam telefon do kieszeni kurtki, wciskam piątkę i czekam, aż drzwi
windy rozsuną się na piątym piętrze. Kiedy już na nim jestem, ruszam
korytarzem, jestem kłębkiem nerwów i pukam do drzwi z numerem 5C.
Drzwi się otwierają, a moje serce zatrzymuje. Jackson wkłada koszulkę,
lecz mięśnie jego brzucha wciąż są widoczne, a wtedy jego głowa wsuwa się w
odpowiednią dziurę i jego oczy spotykają moje.- Okey, nie ciebie się
spodziewałem.- Schodzi z drogi i pokazuje mi, bym weszła dalej. Wszystkie
myśli uciekają mi z głowy i mogę tylko obserwować jak prostuje T-shirt.
- Wszystko w porządku?- Pyta.
- Ta, ja-cóż, nie, ale...- Odwracam się od niego, by móc pomyśleć i wolno
rozglądam się po maleńkim mieszkaniu. Przynajmniej tutaj wykorzystano
sztuczną podłogę, choć nie całkiem wiem, co ma ona przypominać. To nie dywan
– wygląda bardziej twardo niż dywan, lecz jego tekstura nie jest podobna do
sztucznej podłogi z drewna czy płytek. Ciemnobrązowa kanapa stoi pod tylną
ścianą, a po jej prawej znajduje się mały t-ekran. W głównym pokoju jest tylko
jedno okno, w ścianie przeciwnej do miejsca, w którym stoję, a Jackson zasłonił
żaluzje, blokując widok na zewnątrz. Przed oknem stoi mały stolik, a po lewej
znajduje się otwarta kuchnia, która zmieściłaby się w spiżarni w moim domu. W
prawej ścianie znajdują się drzwi, która jak mniemam prowadzą do jego
sypialni.
Sypialnia.
Rumieniec wspina się w górę mojej szyi i zastanawiam się, czy dokonałam
głupiej decyzji, przychodząc tutaj. Wydaje się, że nie myślę trzeźwo.
Odchrząkuję i odwracam się z powrotem do Jacksona.
- Dzisiejszy bal jest organizowany tylko po to, by przywódcy mogli się
spotkać. Mają w planach zadecydować dzisiaj, co robić. Och i poddają badaniom
xylem. Na cokolwiek się zdecydują, chcą się upewnić, że xylem tego nie wyleczy.-
Jackson kiwa głową, kiedy opowiadam dalej, co powiedziała mi Cybil, nawet tą
część o tym, jak pewna jest wygranej ludzi. Kiedy kończę, podnosi ręce i wiąże je
na karku. Zauważyłam, że robi to, kiedy jest pogrążony w myślach i nie mogę
oprzeć się zastanawianiu nad tym, co mu chodzi po głowie i jak wiele z tego,
jeśli w ogóle, planuje się podzielić ze mną.
Przez długi czas nic nie mówi, w końcu jednak prostuje się, wskazując na
zegar przy jego t-ekranie.- Musisz iść do domu. Jestem pewien, że każdy już na
ciebie czeka.
- Chwila, nie zamierzasz niczego powiedzieć?
- Nie wiem, co powiedzieć. Muszę to przemyśleć. Wiedziałem, że bal to
tylko pretekst dla ich spotkania, lecz jeszcze nie wymyśliłem, jak mamy się im
przysłuchać. Ale wieczorem będę miał już plan. Lecz nie pomożesz, jeśli
utkniesz w domu. Więc- Wskazuje na drzwi.- do zobaczenia wieczorem.- Stoi
prosto i nie mogę oprzeć się poczuciu lekkiego zranienia.
Nie jestem pewna, czego się spodziewałam, lecz nie znoszę jego zakrytych
emocji, tak oczywistych, jednak nie na tyle szczegółowych, by je ujawnić.
Podchodzę do drzwi, usiłując wyglądać nie tak żałośnie, jak się czuję.
Jackson chwyta moją rękę, nim wychodzę.- Nie martw się. Wiem, że to duży
ciężar do udźwignięcia, ale uda nam się.
Potakuję, nim wychodzę. Mam nadzieję, że się nie myli.
Rozdział 18
Kiedy docieram do domu, mama czeka na mnie na naszym ganku, a minę
ma śmiertelnie poważną. Jestem rozdarta między potrzebą przeproszenia jej, a
zachowaniem, jakbym nie zrobiła niczego złego. Wstaje, kiedy wchodzę na
schodki i bez słowa wskazuje mi, bym weszła do domu. Jest źle.
Tato już jest w domu i wygląda na tak spiętego, jak sama się czuję.
Jak tylko drzwi zamykają się za mamą, okręca się na pięcie, pokazując
palcem to na mnie, to na tatę.- Wiem, że oboje uważacie się za nieśmiertelnych,
będąc w stanie przeżyć, kiedy inni nie dają rady, ale mam wam teraz zamiar
powiedzieć, że kiedy każę Ari przyjść do domu od razu po szkole, to tak ma być,
nie spóźniając się nawet ani o sekundę. Zapomnijcie o szkoleniu. Ona wciąż jest
niepełnoletnia i nie pozwolę wam na myślenie, że ma to samo doświadczenie, co
ludzie, którzy siedzą w tym już od lat! A teraz za trzy kwadranse wszyscy
wyjdziemy z tego domu, jako rodzina.- Omija nas, nie zaszczycając nas kolejnym
spojrzeniem.
Wypuszczam długi oddech i odwracam się do taty, który tylko wzrusza
ramionami i podąża za mamą do ich sypialni, by się przygotować.
Po jak się wydaje godzinach układania włosów, pielęgnowania paznokci i
zaciskania zębów, by móc zmieścić się w sukni, stoję w domu Cartierów, sącząc
musujący drink, który smakuje jednocześnie słodko i kwaśno. Bąbelki
lawendowego drinka wznoszą się po ściankach kieliszka, wybuchając na
powierzchni, rozprzestrzeniając alkohol. To sprytny sposób na racjonowanie
alkoholu w oparciu na wiek pijącego. W lampkach innych gości bąbelki tryskają
non stop, kiedy w moim dzieje się to bardzo rzadko.
Wchodzę do foyer, które jest wielkością małej sali balowej. Znajduje się
tutaj olbrzymi, kryształowy żyrandol i prawdziwa marmurowa podłoga – nie jak
u reszty z nas sztuczna – ukazując tym samym majestat, którym reprezentują
sobą Cartierzy. Kiedy wpatruję się w migotliwy żyrandol, słyszę, jak ktoś
wchodzi, uśmiechając się jak Lawrence i będąc ubranym w biały smoking i
prostą, złotą maskę, i kłania mi się. Żałuję, że nie wiem, czy Gretchen obserwuje
mnie. Nie chcę, by widziała, jak ma się on przy mnie zachowywać i myśleć, że
tak jest naprawdę. Uczucie Lawrence'a do mnie są jedynie wynikiem oczekiwań,
ale z pierwszej ręki wiem, jak bolą działania, celowe czy nie.
- Jesteś...- Bierze moją dłoń i składa na niej pocałunek.- Warta grzechu.
Spuszczam wzrok na swoją suknię i uśmiecham się lekko. Jest
spektakularna. W kolorze brudnego złota, bez ramiączek, wciętą w talii.
Materiał kaskadami opada do moich kolan. Moje włosy ułożono luźno w miękkie
loki, makijaż mam prosty, acz uroczy, a oczy okrywa maska z czarnej skóry,
przyozdobiona kamieniami.- Idealne połączenie niewinności i pokusy.- Rzekła
Gretchen, kiedy stworzyła suknię.
Schyla się, by delikatnie jak piórko pocałować mój policzek, ratując mnie
od wymyślania sposobów jak wykręcić się od całusa. To czas, by udzielić się w
formalnej części balu. Stajemy w kolejce do wind, kolejny bonus Cartierów,
które doprowadzają nas do sali balowej na niższym piętrze. Tam będziemy
cieszyć się większą ilością drinków, udzielając się w towarzystwie.
Law zaprowadza mnie do windy na lewo, na samym końcu. Zamyka się,
nim może wejść ktoś inny. Otaczają nas lustra, więc po raz pierwszy tego
wieczora jestem w stanie naprawdę ujrzeć Law'a. Jego ciemnobrązowe włosy,
gęste i kręcone opadają na jego czoło i uszy w idealny sposób. Przyłapuje mnie
na gapieniu się i posyła mi uśmiech, a jego perłowo białe zęby odznaczają się na
tle jego oliwkowej skóry.
- No, co?
- Nic.- Spuszczam oczy. Chcę go wybadać w sprawie Gretchen, lecz
zastanawiam się, czy sama, by tego chciała. Może jeszcze nie wypracowali
swoich uczuć do siebie i nie chcę, bym to ja była sprawczynią ich napiętej relacji.
Więc, niepewna, co rzec, tylko się w niego wpatruję, pamiętając jak to było
kiedyś – prosto i bezproblemowo. Nawet teraz czuję się przy nim bardzo
zwyczajnie. Tylko ja. Zastanawiam się, czy on, tak jak Jackson, wyczuwa we
mnie zmiany. Unikałam tego tematu u Jacksona. Nie jestem gotowa, by
rozmawiać o tym, co się ze mną dzieje lub o tym, co mogą sugerować zmiany. Na
razie mam już wystarczająco dużo zmartwień.
Drzwi windy rozsuwają się i eskortowani jesteśmy do atrium. Ma kształt
ośmiokąta, z na przemian srebrnymi i złotymi ścianami, na których wiszą
podobizny dawnych prezydentów Ameryki. Z atrium wychodzą olbrzymie,
marmurowe schody, prowadzące do głównej sali balowej, gdzie wokół parkietu
postawiono setki okrągłych stołów, przykrytych najdroższymi obrusami i
srebrną zastawą stołową. Stąd widać wszystkich gości i cały ten splendor. Już
wcześniej bywałam na takich przyjęciach, lecz tamte nie umywają się do
dzisiejszego balu. Z orkiestrą wygrywającą melodie w tle i tyloma oczami
wlepionymi w nas przez chwilę czuję się jak królowa, jakby nic złego się ze mną
nie działo.
Law posyła gapiom uśmiech, kiedy schodzimy po schodach. Biorę ostatni
krok w dół i żałuję, że nie mogę się odwrócić. Przede mną stoją moi rodzice,
razem z Alasterem Krene'm, prezydentem Europy, a jego prawej strony trzyma
się jego ohydny syn, Brighton. Jest najgorszym typem faceta. Na
ubiegłorocznym balu upił się, wyrzucił z siebie, że jestem zbyt ładna, by zostać
dowódcą i dał mi klapsa w tyłek. Nie spodziewał się tego, co nastąpiło potem –
cios w twarz.
Podchodzę do Prezydenta Krane'a, celowo ignorując Brightona, który
wydaje się uparty na wgapianiu się we mnie, póki nie zaszczycę go spojrzeniem.
Rodzice jeszcze mnie nie zauważyli, lecz zaraz wszyscy odwracają się i posyłają
mi i Lawrence'owi szerokie uśmiechy.
- Och, tu jesteś.- Oznajmia tata.- Jestem pewien, że pamiętasz Prezydenta
Krane'a i Brightona.
Kiwam im obu głową. Brighton z pewnością jest przystojny, ma ciemną
skórę i tak samo ciemne włosy. Szkoda, że jest takim palantem. Chciałabym, by
nastręczał się przyszłej prezydent Afryki, która wydaje się doceniać jego
śmiałość i by zostawił mnie w spokoju. Szukam jej oczami, ciekawa, czy jest
tutaj i znajduję ją, rozmawiającą z Owenem, przyszłym prezydentem Azji.
Byliby ładną parą... gdyby międzynarodowe małżeństwa byłyby dozwolone.
Z Law'em stoimy przez kilka minut w naszej grupce, nim prezydent i
Brighton ruszają do innych gości. Na ich odejście wypuszczam długi oddech.
Ostatnią rzeczą, której chce dzisiaj, to tkwić przy Brightonie. Czekam, aż nas
nie usłyszą i nachylam się do Law'a.- Gdzie reszta?
- Nie wiem – czas coś zjeść.
Światła zostają przyciemnione i zasiadamy na naszych miejscach. Law
kończy przy prezydenckim stole, kiedy ja dołączam do rodziców przy jednym z
dziesięciu stołów dla Inżynierów. W sali zaczynają wybrzmiewać ciche rozmowy.
Pradawni. Ataki. Co planujemy robić. W końcu Prezydent Cartier podnosi się ze
swojego miejsca i rusza na środek pomieszczenia, zamierzając przemówić do
gości.
- Dziękuję wam- Oznajmia, kiedy wszyscy cichną.- za ponowne
przyłączenie się do nas na uroczystość jedzenia i tańca w ten jakże ważny dzień.
Potrzebne jest, byśmy pamiętali nasz powód do świętowania. Pamiętajcie,
drodzy przyjaciele, że pokój nie jest pewny, a rodzaj ludzki zawsze musi rozwijać
się. Nie bacząc na koszty.- Wszystkie oczy skupiają się na Prezydent Cartier, a
jakiekolwiek poruszenia czy hałasy zamierają. Dzikim wzrokiem wpatruje się w
tłum i nagle na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech.- A teraz jedzmy!
Tato odchrząkuje obok mnie, ignorując spojrzenia zebranych przy naszym
stole gości. Każdy tutaj nie przegapia tego, co chciała swoją przemową
przekazać Prezydent Cartier – tata to wie. Przenoszę swoją uwagę na mamę,
której dłonie drżą, złożone na kolanach. Nie jest dobrze.
Przeszukuję tłum, ciekawa, czy Jacksona zaproszona na bal, jako
przyszłego Agenta i znajduję go trzy stoły Inżynierów za moim. Jego oczy
wywiercają dziury w Prezydent Cartier. To pewnie trudne dla niego znajdować
się w tym samym pomieszczeniu, co własna matka, wiedząc, że się do niego nie
odezwie, wiedząc, że pewnie w ogóle go nie rozpozna.
Spuszczam oczy na swój talerz i podnoszę je tylko, kiedy się odzywam. Nie
tylko mnie zahipnotyzowało jedzenie. Jest tak samo wyborne jak sala balowa.
Zupa z kabaczków z dodatkiem pieczonych małż. Prażona kukurydza
przyprawiona kolendrą i ciasto krabowe z smażonym na maśle porem. Pieczone
buraczane carpaccio z dodatkiem kremowego sera koziego i octu balsamicznego.
Grillowany wołowy stek z karmelizowanymi czerwonymi szalotkami,
ziemniaczane rösti i białe szparagi. Wszystko smakuje wyśmienicie i gdybym
nie skupiała się na niewymiotowaniu, pewnie bym się tym rozkoszowała. W
końcu, kiedy nie wepchnę ani kęsa więcej, zostanie przyniesiony deser.
Zamiatam do buzi ostatni kęs dokładnie, kiedy lampy rozświetlają się.
Służba wychodzi, by posprzątać ze stołów i eskortować starszych gości na niższe
piętro. To ta chwila. Przywódcy będą mieli doskonałą okazję do wymknięcia się
na spotkanie, nie będąc przez nikogo zauważonym.
Oczami szukam Law'a, a potem Jacksona, lecz obaj zniknęli. Spotkanie za
chwilę się zacznie i będzie dla mnie po ptokach, kiedy dotrę na nie po podjęciu
przez nich decyzji. Lawiruję między tłumem ludzi, mając na wszystko oko.
Światła gasną, a zespół muzyków rozstawia się na środku sali. Wyglądają
posępniej niż zazwyczaj. Cali w skórze – no dobrze, w sztucznej skórze, z
fioletowo-czarnymi włosami i mieszanką złotych i srebrnych tatuaży.
Powietrze wypełnia perkusja, a lampy niemal całkowicie gasną,
pozostawiając nas w ciemności. Zapalają się kolorowe reflektory i prawie
wszyscy ruszają pędem na parkiet, a ruszając się do rytmu muzyki, sprawiają,
że ich cienie tańczą na ścianach. Z trudem rozglądam się wokół, bojąc się, że
Jackson i Law udali się na spotkanie beze mnie, kiedy czuję, jak ktoś dotyka
mojego ramienia. Okręcam się na pięcie i widzę Jacksona, z palcem na ustach.
Wskazuje na schody i pokazuje mi, by poszła w lewo, a on w prawo.
Omijam tłum, kierując się na schody, krótko spoglądając za siebie, nim
ruszam na górę. Kiedy tam docieram, Law i Jackson stoją blisko siebie, a ich
głosy są twarde, jakby się kłócili. Zamykają się, kiedy mnie widzą.- Następnym
razem postarajcie się być mniej oczywiści.- Odzywam się.- Zechcecie się
podzielić ze mną tym, o czym rozmawialiście?
Law przyciska guzik windy.- Wyjaśnimy ci to później, co nie Jack?
Jackson rzuca mu ostre spojrzenie i oznajmia zza zaciśniętych zębów.-
Oczywiście.
Nie ma czasu, bym drążyła ten temat, ponieważ już wychodzimy z windy
na piętro z mieszkaniem Law'a. Macha do strażnika na zewnątrz windy i
pokazuje nam, byśmy udali się na górę, po schodach, jakbyśmy szli do jego
pokoju, ale jak tylko znajdujemy się poza zasięgiem oczu, Law skręca w lewo,
kierując nas do drzwi na końcu korytarza. Przesuwa przed skanerem swoim
kluczem i drzwi ukazują nam kolejne schody. Wślizgujemy się tuż za drzwi i
czekamy, aż się zamkną. Klatka schodowa jest wąska, ledwo dając możliwość
stania obok siebie dwóch osób. Opadają w dół o jedno piętro i pojawia się taki
sam pokoik jak wcześniej, z dwoma drzwiami, po prawej i po lewej stronie.
Zakładam, że prowadzą na główne piętro, lecz znajdują się tutaj kolejne schody
w dół, a gdzie prowadzą, nie mam pojęcia.
- Dobrze.- Szepcze Law.- Ktoś powinien zostać tu, jako strażnik – lub
strażniczka, jeśli chodzi o ciebie, Ari.- Szczerzy zęby, jakby podzielił się z nami
najlepszy we wszechświecie żart.
Przewracam oczami.- Ale się ubawiłam. No to, kto zostaje?
- Cóż, chyba ty, co nie, Law?- Pyta Jackson.- Patrząc na to, że to ty masz
dostęp do klatki schodowej.
- Pomyślałem o tym, ale jeśli zostaniemy tam na dole przyłapani, to lepiej,
by to była Ari albo ja, a nie ty.
Widzę, że Jackson widzi w tym logikę i w końcu wzdycha.- W porządku,
ale jakie jest nasze hasło ostrzegawcze?
Law posyła mu uśmieszek.- Co powiesz na szczerość. Krzycz szczerość i
będziemy wiedzieć, że ktoś nadchodzi.
Jackson wygląda, jakby zaraz miał mu przyłożyć, lecz zamiast tego
zaciska zęby.- No to idźcie. Pospieszcie się.
Mijamy drugą klatkę schodową i ruszamy w dół kolejnymi schodami, nim
ciągnę Law'a za rękaw, zatrzymując go.- O co wam chodziło?- Szepczę.
- Zapytaj jego.- A potem przyciska palec do ust.- Już prawie jesteśmy.
Law na paluszkach dociera do ostatnich schodów, które kończą się na
kolejnym półpiętrze. Są tutaj troje drzwi, pojedyncze po prawej i lewej stronie, a
podwójne na wprost nas. Przesunął swoją kartę przed skanerem tych ostatnich,
a potem każe mi wejść do prywatnego gabinetu Prezydent Cartier. W pokoju
jest ciemno, poza kilkoma światełkami we wnękach i mimo tego, że jesteśmy
tam tylko my, nie mogę powstrzymać dreszczy, biegnących po moim kręgosłupie.
Bardzo ryzykujemy.
Jej gabinet przypomina mi ten taty – półki na książki zajmują trzy ściany,
a okna czwartą. Olbrzymie biurko z mahoniu stoi przed oknami, a przy nim
dopasowane mahoniowe krzesło. Poza biurkiem nie ma tu żadnych innych
mebli.
Mijamy biurko, idąc do kolejnych podwójnych drzwi, będących naprzeciw
od tych, przez które weszliśmy, kiedy słyszę głos, który zatrzymuje mnie – głos
taty, grzmiący i wściekły, dobiegający do nas zza ściany.- Sytuacja nie nadaje się
już do negocjacji.- Oznajmia.- Głosuję za natychmiastowym atakiem, jak tylko
zostaną przeprowadzone ostatnie badania.
- Lecz jak precyzyjne są twoje informacje?- Odzywa się ktoś, którego głosu
nie rozpoznaję, lecz jego akcent sugeruje, że pracuje dla Prezydenta Krane'a.-
Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji, ciążących na życiu ludzi, jeśli się
mylisz? Możemy zginąć wraz z nimi! Potrzebujemy więcej testów. Poślijcie do
naszych laboratoriów wyniki waszych badań. Pozwólcie nam przetestować
waszą teorię.- Jego ton sugeruje, że według niego laboratoria w Europie są
lepiej wykwalifikowane niż nasze, coś, co wiem, że nie ujdzie uwadze tacie.
Moje i Law'a oczy spotykają się. Wie, że tata nie pozwoli, by rozmowa
utknęła w martwym punkcie, lecz nim tato może się spierać, wtrąca się
prezydent Afryki, mówi spokojniej, niż wcześniejsi przedmówcy.- Wolałbym pójść
na ugodę z panem Castello. Jesteście pewni, że negocjacje są niemożliwe?
Wszyscy zaczynają gadać jeden przez drugiego, póki w końcu nie ucisza
ich Prezydent Cartier.- Obawiam się, że tak, Ninkini. Nasze próby nie powiodły
się. I oczywiście wszystkie wyniki badań będą znane przez każde, cztery główne
laboratoria Chemików. A teraz, proszę, pamiętajcie, musimy pozostać
zjednoczeni, jeśli mamy nadzieję odnieść sukces. Ataki będą się powtarzać
codziennie – nie mamy wyboru, jak tylko odpowiedzieć. Czy wszyscy zgadzamy
się, że strategia ataku droga powietrzną jest najlepsza?
Z drugiego pokoju dochodzą do nas ciche oznaki zgody, a potem dźwięk
otwierania podwójnych drzwi sprawia, że pędem z Law'em wracamy na klatkę
schodową i na półpiętro do Jacksona. Law popycha nas przez główne drzwi, a
potem zwalnia chód, a oddech ma tak ciężki jak ja.- Więc wygląda na to, że
podjęli decyzję.- Law mówi do Jacksona.- Atak drogą powietrzną.
- Hmm.- Odzywa się Jackson.- Myślisz, że chodzi im o pociski rakietowe
sterowane satelitą?
Law kręci głową.- Nie mogę odpowiedzieć, na 100%, choć wiem, że już
wcześniej o tym dyskutowali.
- Nie sądzę.- Mówię.- Cybil mówiła, że strategia będzie opierała się na
xylemie, coś, co przeszkodzi uzdrawianiu. Dostałeś złotą kartę dostępu do
laboratorium?- Pytam Law'a, a on potakuje.
- Ta, tamte badania podpowiadają mi, że nie będzie to konwencjonalny
atak. To coś bardziej kreatywnego. Nie sądzę, by planowali użyć rakiet. Myślę,
że użyją broni biologicznej.
Przez kilka minut stoimy w ciszy, starając się znaleźć odpowiedzi, kiedy w
końcu odzywa się Law.- To szaleństwo. Dzisiaj już niczego nie wymyślimy.
Lepiej wróćmy na przyjęciem, nim ktoś zauważy naszą nieobecność, a jutro
zaczniemy z czystą głową. Pasuje wszystkim?
Jackson waha się, lecz w końcu ustępuje. Wracamy na przyjęcie osobno,
by nie dać się przyłapać. Kiedy następuje moja kolej, lawiruję przez tłum ludzi
przed zespołem, a każdy podskakuje i śpiewa wraz z muzykami. Decyduję się
trzymać z dala od Law'a i Jackson przez jakiś czas, a nie wiedząc, co zrobić,
ruszam do baru po wodę.
Oblega go mnóstwo ludzi, więc stoję na boku, czekając aż zostanę
obsłużona, kiedy jakaś ręka szarpie mnie do tyłu. Potykam się, kiedy ktoś
wlecze mnie na tyły. Nareszcie okręcam się na pięcie i widzę Brightona, który
wygląda jakby ukradkiem napił się kilku drinków dla dorosłych. Szarpnięciem
zbliża mnie do siebie i mocno mnie całuje, nim jestem w stanie się mu wywinąć i
uderzyć go w twarz.
Pociera szczękę i szczerzy zęby.- Słodko – uderz mnie jeszcze raz.-
Odsuwam się, lecz on podąża za mną. Muzyka jest zbyt głośna, by ktoś nas
usłyszał. Oczami krążę po bezludnym korytarzu, szukając drzwi, wyjścia,
czegokolwiek i nie znajduję niczego. Przewyższa mnie o 45 kilogramów. Jednak
nie ma tak dobrego refleksu jak ja.
- Spójrz.- Odzywam się, mając nadzieję przemówić mu do rozumu.- Nie
wiem, co wyprawiasz. Ale ja wracam na bal. Dobrze?- Nic nie mówi. Odsuwam
się, okręcając, by pobiec, kiedy chwyta za moje włosy, zaciągając mnie w głąb
korytarza. Wypuszczam z siebie krzyk, a wtedy gorąco rozpala się w mojej
piersi, rozprzestrzeniając się po całym ciele, jakby ktoś rozpalił w mojej duszy
ogień.
Przewracam go i uderzam w jego potylicę. Potyka się w przód, lecz dla
mnie to za mało. Kopię go ponownie, raz po razie.
Ktoś krzyczy w drzwiach. A potem czuję owijające się wokół mnie ręce.-
Ari, co ty robisz?- Jackson odciąga mnie od Brightona i wynosi przez wyjście,
którego wcześniej nie zauważyłam. Jesteśmy w pokoju, na którego środku
znajduje się łóżko.
- Odpowiedz mi.- Jackson rzuca.
- Ale co?- Pytam.
- Co ty tam robiłaś?
- O czym ty mówisz? Chciałam się uwolnić od Brightona i wtedy ty mnie
znalazłeś. O co ci chodzi?
Przygląda mi się, a potem jego ramiona rozluźniają się.- Nic. Musiałem...
nie wiem. Myślałem...- Przysiada na krawędzi łóżka i patrzy na mnie, jakby
widział po raz pierwszy w życiu.
- Co mi się dzieje, Jackson?- Pytam bez tchu, czując zmęczenie.- I choć raz
możesz mówić bez ogródek?
Ignoruje pytanie i podchodzi do drzwi.- Powinniśmy wrócić na bal.
Zatańczyć czy coś.
- Nigdzie nie idę, póki nie powiesz mi, co się dzieje.
Okręca się, a spojrzenie ma dzikie.- Nie wiem, co się dzieje dobrze? Nic z
tego nie powinno się dziać. Nic.- Kręci głową, jakby walczył ze sobą, by nie
mówić nic więcej.
- Nic?- Czuję, jak ciężar jego słów uderza mnie w pierś.- Masz na myśli
nas, prawda? Ale z ciebie hipokryta! Chcesz, bym ci zaufała, a potem mówisz, że
nie mogę. Zachowujesz się, jakby ci zależało, a potem mnie odpychasz. Nie
jestem taka! Nie mogę od tak sobie wyłączać swoich uczuć.
- Cóż, a powinnaś! Zaufaj swoim instynktom, Ari. Co ci mówią? By mi
zaufać? Założę się, że jest odwrotnie. Nie można mi ufać.
Moje policzki płoną od gniewu i frustracji.- O co tu tak naprawdę chodzi?
Mówisz, że nie mogę ci ufać. Ja jednak uważam, że problem tkwi w tym, że sam
sobie nie ufasz. Czemu? Czemu tak bardzo siebie nienawidzisz?
- Ponieważ należę do nich. Czemu tego nie dostrzegasz? To, czego pragnę,
jest nieważne i im szybciej się ode mnie odsuniesz, tym będziesz
bezpieczniejsza.
- Nie obchodzi mnie to.- Oświadczam, a głos mam ledwo słyszalny.- Wiem,
że się martwisz. Ja też się martwię. Ale nie mogę temu zaradzić. Zależy mi na
tobie. Widzisz, powiedziałam to. Zależy mi.
Jackson unosi głowę, a minę ma tak zimną, że czuję dreszcze na plecach.
Rozdział 19
Teraz, kiedy przeszłam pomyślnie testy na Agenta, tato na stałe odwołał
nasze poranne sesje, co normalnie przyjęłabym z ulgą, lecz tego ranka chciałam
spalić coś z mojej frustracji... i gniewu.
Płaczem utuliłam się do snu, czekając na przyjście Jacksona. Nigdy nie
przyszedł. Myślałam nad ponownym pójściem do Drzewa Jedności, lecz nie
mogłam pozwolić swojej godności upaść tak nisko. Wyznałam mu swoje uczucia.
Nic więcej nie mogę zrobić. A teraz, kiedy żałość tak mocno wtopiła się w moje
serce, jej miejsce zajął gniew.
Wchodzę na główny korytarz szkoły, oczy trzymam na wprost siebie, nie
patrząc na nic w szczególności. Nie chcę go widzieć. Wrócimy do wcześniejszego
stanu rzeczy. Tylko interesy. Tylko złośliwość i sarkazm. A ja będę udawała, że
nie czuję się, jakby strzelił mi kulą prosto w serce.
Znajduje mnie Gretchen i bierze pod ramię.- Zgadnij, co?- Pyta, niemalże
promieniejąc.
- Co?- Słowa ledwo wychodzi z moich ust.
- Czekaj, co się stało?- Przygląda mi się zmartwiona.
- Nic.
Gretchen już chce naciskać na mnie po więcej informacji, kiedy Jackson
wychodzi zza rogu. Zatrzymuje się. Docieram do swojej szafki jak robot
pozbawiony emocji.
- Ari...- Gretchen szepcze.- Jackson się na ciebie gapi. Nie, chwila, idzie
tutaj. Idzie tutaj!- Piszczy, potrząsając moim ramieniem.
W ciągu sekund czuję jego obecność przy sobie. Zamykam szafkę, ciężko
przełykam ślinę i odwracam się, udając obojętność.- Tak?
- Możemy porozmawiać?- Pyta.
- Sądzę, że powiedziałeś już wystarczająco dużo.- Odwracam się z
powrotem do szafki, bojąc się, że jeśli dalej będę stała do niego twarzą, albo się
rozpłaczę, albo go uderzę.
Przysuwa się bliżej, tak, blisko, że czuję jego ciało przy moich plecach i
jego oddech na moim karku.- Proszę. Porozmawiajmy.
- Nie trzeba już nic więcej mówić.
- Ari, proszę...- Próbuje mnie odwrócić, lecz mój gniew budzi się i
wyszarpuję się mu, a emocje przejmują nade mną kontrolę.
- Czego ode mnie chcesz, no? Powiedziałam ci, co czuję. Ty nie
odwzajemniasz moich uczuć. W porządku. Zapomnijmy o tym.
Jackson rozgląda się na boki, potem patrzy na mnie, zniżając głos.- Nie
dałaś mi szansy, bym skończył. Odeszłaś jak burza. A wtedy nie byłem pewien,
czy ty- to- zrozum, przepraszam. Przesadziłem. Byłem idiotą, tchórzem... lecz to
nie znaczy, że nie czuję tego samego.
Otwieram usta, by się z nim nie zgodzić, a potem szybko je zamykam.- Co
powiedziałeś?
Delikatnie odsuwa włosy z mojej twarzy i nim mogę rzec coś więcej, całuje
mnie, nie zważając na tłum uczniów na korytarzu. Chcę się zatracić w tym
momencie, lecz obecność wszystkich wokół nas nie daje mi tej możliwości –
luzacy, którzy wielbią Jacksona, głupiutkie dziewczyny goniące za nim,
Gretchen... Law. Och nie, Lawrence. Odsuwam się i patrzę na niego. Minę ma
poważną, nieczytelną.
Jackson napina się i staje między nami ułamek sekundy później.- Nawet
się nie waż.- Oświadcza, kręcąc głową na Law'a.
- Uważam, że Ari i ja powinniśmy dzisiejszego ranka odbyć rozmowę.
Wiesz, prawda. Próbowałeś kiedyś tego?- Law uśmiecha się. Nienawidzę tego
uśmiechu. Jest zagadkowy i okrutny, dwie rzeczy bardzo rzadkie u Law'a, że
teraz niemożliwie jest ich nie rozpoznać.
Jackson burzy się, a jego mina staje się nerwowa. Każdy na korytarzu
zamiera, czując niepokój i czekając na to, co dwaj najpopularniejsi chłopcy z
dwóch różnych światów zrobią.
- Pomyśl o tych, których zranisz. Czy tego naprawdę pragniesz?- Pyta
Jackson.
Law spogląda na mnie, a twarz ma zbolałą.- Ari, proszę, po prostu
zastanów się nad tym, co robisz. Dla mnie.
Zaczynam już pytać, o czym mówią, lecz wtrąca się Gretchen, mocno
zaciskając pięści.- Mówisz poważnie?- Krzyczy na Lawrence'a, popychając go w
klatę.- A co z- jestem tylko- Kręci głową i zastanawiam się, czy zamierza go
uderzyć, czy wybuchnie płaczem.- Ona cię nie chce. Nie widzisz tego? A ty nie
chcesz jej. Wiem to i głęboko w środku sam wiesz, że mam rację. Czemu nie
możesz po prostu dać jej żyć?
Law wygląda, jakby walnęła go w jaja, mimo tego, że wcale się nie
poruszyła. Patrzy to na nią, to na mnie i znów na nią.- Ja... nie wiem.- I
odchodzi, trzymając ręce w kieszeniach.
Gretchen opiera się o nasze szafki.
- Gretch...- Odzywam się.- Tak mi przykro. Co mogę zrobić?
Jej mina tężeje.- Nic. To jego decyzja. Tu już swoją podjęłaś.
Jackson przygląda się jej z dziwaczną ciekawością i mówi.- On czuje to
samo.
Podnosi oczy, a wzrok ma sceptyczny, lecz jawi się w nim trochę nadziei.-
Co? Nie, nie jest pewien.
Jackson wybucha śmiechem.- Och, jest całkowicie pewien.
Gretchen wzrusza ramionami, lecz wiem, że czuje się lepiej. Idziemy na
zajęcia, mając nadzieję na zduszenie plotek w zarodku, nim się rozprzestrzenią,
lecz to nie pomaga. Pogłoski krążą po całej szkole, niektóre twierdzą, że nasza
czwórka zaangażowana jest w jakiś szalony romans, lecz większość zdaje się
skupiać na Jacksonie i na mnie, i mojej decyzji, by być z nim, a nie z
Lawrence'm. Nauczyciele gapią się tak samo jak uczniowie, przyglądając się
nam z nowym zainteresowaniem. Uprzywilejowani, jak ja, zazwyczaj nie
mieszają się z niższymi klasami. Więc mimo tego, że Jackson jest boski, to szok,
że wybrałam kogoś, kto przez wielu widziany jest, jako gorszy ode mnie.
Wychodzę ze szkoły, kiedy z bólem dociera do mnie rzeczywistość.
Tata
.
Nie wybiegałam myślami tak daleko, a teraz mam sucho w gardle, a w brzuchu
galaretkę. Moja przyszłość jest z góry zaplanowana, nie przez prawo czy coś
innego, lecz i tak może być. Tata się wścieknie. I mama. Kocha Lawrence'a.
Nagle pocałunek na korytarzu wydaje się być bezmyślny, egoistyczny, bez
znaczenia. A ponadto Jackson to Pradawny. Jeśli tata wiedziałby, że zakochałam
się w jednym z nich... cóż, mogę dobrze nie mieć przyszłości.
Idę w stronę sadów na tyłach szkoły, przeciągając chwilę i mając nadzieję,
że wpadnę na coś, co powiem tacie. Mama jest odrobinę bardziej romantyczna.
Może
zrozumie. Tatę obchodzi tylko powinność. Będzie widział tę decyzję, jako
moje wykroczenie, jakbym była jedną z jego pracownic, a nie rodzoną córką.
Dzisiejszy dzień jest pogodny, błękitne niebo z niewielkim
zachmurzeniem, co sprawia, że wszystko wydaje się błogie. Czuję zazdrość.
Chcę, by chmury napłynęły nad moje smutki, spowiły białym puchem, by już
dłużej mi na tym nie zależało albo bym przynajmniej się nad nimi nie głowiła.
Wszystko związane z Jacksonem dało mi chwilę namysłu, by pomyśleć o czymś
innym, niż ataki czy ryzyko wojny, lecz wkrótce będę z powrotem wraz z Cybil w
laboratorium, twarzą w twarz z horrorem.
Staram się o tym nie myśleć. Jedna rzecz na raz. Oprócz tego, jeśli tata
mnie zabije, nic więcej już począć nie będę w stanie.
Gretchen zauważa mnie ze wzgórza i szeroko się uśmiecha, co uważam za
znak, że ona i Lawrence porozmawiali.- Hej!- Poklepuje ziemie obok siebie,
pokazując mi, bym do niej przyszła, by niewątpliwie przedyskutować to, czego
wcześniej nie mogłyśmy. Wypuszczam długi, pełen ulgi oddech, czując zawroty
głowy.
- Więęęęc?- Odzywa się, nim docieram do niej. Rozglądam się. Super,
jesteśmy same.
Myślę nad tym, czy uda mi się wywinąć -
po prostu się stało
. Pewnie nie,
więc zaczynam od powiedzenia prawdy.- Na początku nic nie było. Kilka tygodni
wcześniej zaczął pracować dla mojego taty. Najpierw mnie wkurzał, lecz powoli
sprawy... miały się inaczej.- Uśmiecham się, przypominając sobie, jak wściekła
byłam, widząc go po raz pierwszy w biurze taty. A teraz czas na kłamstwa.
Wzdycham, chcąc po prostu wyznać całą prawdę Gretchen.- Tato częściej
zapraszał go na szczegółowe spotkania do domu. Zostawał na kolację,
przychodził w weekendy. Nim mogłam zorientować się, co się dzieje, zakochałam
się w nim. Nigdy nie myślałam, że będzie czuł to samo, póki nie zatańczyliśmy
na balu.- Nerwowo na nią spoglądam, lecz ona posyła mi szeroki uśmiech, w
ogóle nie wychwytując kłamstwa.
Gretchen nie pozwala mi się tu zatrzymać. Żąda
szczegółów
, a każde
następne pytanie sprawia, że moje policzki coraz bardziej płoną. Jak pachnie.
Jak całuje. Jak wygląda nago.
- Co?! Nie wiem.- Wrzeszczę, lecz oczami szukam Jacksona między
drzewami owocowymi i znajduję go, jak się na mnie gapi z wielkim uśmiechem
na twarzy. Nie mogę się oprzeć, a również uśmiechnąć.
Mackenzie sprintem pokonuje pole, a jej złota skóra i włosy lśnią w
słońcu. Jackson zauważa ją o sekundę za późno. Odwraca się w chwili, kiedy
wskakuje mu w ramiona, owijając swoje nogi o jego talię i całując go. Serce mi
się zaciska. Odsuwa ją od siebie, sam biorąc krok w tył, a jego ręce szybko się
poruszają, kiedy jej tłumaczy coś niezrozumiałego dla mnie. Ona też coś krzyczy,
a potem pędem dociera do głównej bramy, biegnąc po wzgórzu, z Jacksonem
depczącym jej po piętach. Dociera do mnie, a jej mina to kombinacja gniewu i
cierpienia.
- Ty.- Mówi.
Wstaję, przygotowując się na obronę, jeśli zajdzie taka potrzeba, lesz
Jackson staje między nami.
- Odpuść, Mackenzie.- Oświadcza.
- Odpuścić? Odpuścić! Jesteś wszystkim, co mam i rzucasz mnie dla tego?-
Pokazuje na mnie. Otwieram usta, by odpowiedzieć jej czymś równie wrednym,
lecz zamykam je. Zaczyna płakać, a potem szlochać.- Ja... ty... proszę.- Jej
okrągłe, niebieskie oczy, tonące we łzach, błagają go, by zmienił zdanie.
- Przykro mi.- Oznajmia Jackson, a ostateczność w jego głosie sprawia, że
ciężej patrzeć na tą sytuację. Myślałam, że ich związek jest tylko na pokaz, lecz
może dla niej był prawdziwy, być może i dla niego w którymś momencie.
Oczy Mackenzie krążą między mną, a Jacksonem, a uśmieszek powoli
wstępuje na jej twarz w wypiekami.- Hmmm. No to cóż. Sądzę, że to czas, by
twoja rodzina się o tym dowiedziała.
- Nie zrobiłabyś tego.- Szepcze.
Mackenzie wybucha śmiechem i jej uwaga z powrotem skupiona jest na
mnie.- Czas poznać rodziców. Lub powinnam raczej powiedzieć
dziadków
.
Powodzenia. Będziesz go potrzebowała.- I już jej nie ma.
Odwracam się do Jacksona.- O co jej chodziło? Czemu jest taka
zdenerwowana?- Potem przypominam sobie, gdzie jesteśmy i zaciskam
sfrustrowana zęby. Pragnę odpowiedzi, lecz nie mogę pytać o nic więcej z tymi
wszystkimi ludźmi wokoło.
- Później?- Pytam go.
Wypuszcza głęboki oddech i pociera rękoma twarz.- Ta... później.
Godzinę potem siedzę z Jacksonem w lobby przed gabinetem taty. Cybil
wysłała mi wiadomość, że dzisiejszy trening będzie ciężki, tym samym budząc
mdłości w moim brzuchu. W kółko sobie wmawiam, że nieważne, co zobaczę,
dam radę. Muszę dać. Potrzebujemy informacji, by powstrzymać wojnę i
zamierzam zrobić to dzisiaj. Oczywiście to zależy od tego, czy będę na szkoleniu,
kiedy tata już dowie się o mnie i Jacksonie. Wiem, że muszę mu powiedzieć. Nie
mogę ryzykować, że dowie się tego od jednego z moich nauczycieli, lecz jednak i
tak żałuję, że po prostu nie mogłabym tego zachować w sekrecie. Przynajmniej
na krótką chwilę.
Jackson kładzie rękę na moim kolanie.- Wszystko w porządku?
- Ta, po prostu myślę.- Opieram podbródek na dłoni, wspierając się na
podłokietniku. Lobby wydaje się być zimne i martwe. Podłoga to sztuczny,
brązowy dywan, który jako jedyny wnosi trochę życia do tego pokoju. Sekretne
drzwi i korytarze kryją się w sztucznych, drewnianych ścianach. Mogę sobie
tylko wyobrażać, co za nimi jest. Na tym piętrze znajdują się trzy windy –
główna, prowadząca do budynku Chemików i do budynku Parlamentu.
Dociera do mnie, że za rok będę tu pracować. Trening na Agenta zaczyna
się od razu po zakończeniu szkoły, a potem będę przydzielona do pracy.
Zazwyczaj dla kogoś takiego jak ja przydziela się stanowisko badacza, coś
podobnego do pracy Cybil, lecz istnieje szansa, że zostanę wysłana do sektora
wojskowego, zwłaszcza teraz. Kiedyś te powołania były rzadkie – by tłumić
zamieszki w regionach przemysłowych, by patrolować granice albo pracować w
roli policjanta. Lecz wszystko uległo zmianie i bez względu na to, co się dzieje,
życie na Ziemi już nigdy nie będzie takie same.
Nie chcę już więcej o tym myśleć. Teraz to technicznie później, więc
decyduję się poruszyć sprawę z Mackenzie.- Czemu Mackenzie wcześniej się tak
wkurzyła? Myślałam, że sprawy między waszą dwójką były tylko na pokaz.
Odchyla głowę do tyły, jakby chwilkę potrzebował namyśleć się, co
odpowiedzieć.- Jest starą przyjaciółką, która nigdy właściwie nie przebolała
tego, że jesteśmy
tylko
przyjaciółmi. Widzi cię, człowieka, jak coś gorszego od
niej. Porozmawiam z nią.
- Więc, o co chodziło w jej komentarzu traktującym o twoich dziadkach?
- Pamiętasz, jak powiedziałem ci, że została wysłana, jako moja pomoc?-
Zapytał.- Cóż, moja rodzina ją wysłała. Grozi, że powie im o tobie, ale mam to
gdzieś. Jestem już zmęczony robieniem wszystkiego dokładnie według ich
zachcianek. To moje życie.
Zaczynam już pytać o więcej, kiedy otwiera się winda Chemików.
Tata rozgryza nas wcześniej, niż się spodziewałam. Patrzy z Jacksona na
mnie, a potem, jakby mając w oczach obiektyw aparatu, skupia się na naszych
złączonych dłoniach.-
Tłumacz się
.
Puszczam rękę Jacksona i wstaję, ciężko połykając ślinę.- Tato... eee,
widzisz... jesteśmy-
- Jesteście, co?- Mówi tata, patrząc na Jacksona.
Jackson staje obok mnie.
- Jackson i ja jesteśmy... razem, tato.- Udaje mi się w końcu powiedzieć.
Jego twarz czerwienieje, nie dowierza i krzywi się.- Niemożliwe. Nie
możesz- Zaciska zęby i wiem, że zdusił w sobie to, co chciał powiedzieć.- Masz
wyjść za Lawrence'a. Wiesz o tym. Plan się nie zmieni. Zapomnij o tym,
cokolwiek to jest.- Oświadcza, pokazując między nami.- Niewolno ci
być z
kimkolwiek innym oprócz Lawrence'a Cartiera.- A potem odwraca się, by odejść.
- Nie.- Krzyczę za nim.
Zamiera i okręca się na pięcie.- Nie?
Podchodzę do niego. Chcę, by widział moją twarz.- Wyszkoliłeś mnie, bym
myślała za siebie. Działała we własnym imieniu. Dla dobra kraju. Zawsze
zachowywałam się według twojego życzenia. Nigdy się nie sprzeciwiałam. Lecz
teraz tego nie zrobię.
Jego pierś wznosi się i opada, a jego oczy wwiercają we mnie dziury.
Spogląda za moje ramię na Jacksona.- Masz dokładnie trzy sekundy, by opuścić
mój budynek. Nie wracaj, póki nie zdecyduję się, co z tobą zrobić.
Jackson rusza naprzód.- Proszę pana-
Tato rzuca mu śmiertelne spojrzenie i omija mnie, podchodząc do niego.
Staram się zastąpić mu drogę, lecz przerasta mnie o głowę i ani razu nie
spuszcza z oczu Jacksona.
- Mojej córce najwyraźniej na tobie zależy. A tobie na niej?
- Tak, proszę pana.- Oznajmia.- Zależy mi na niej.
Spojrzenie taty zmienia się w śmiertelnie poważne.- Udowodnij to. Jej
przyszłość jest ustalona z góry. Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś w
stanie dać jej tego samego, co Lawrence. Jeśli ci na niej zależy, naprawdę zależy,
to odejdź.
Moje ciało staje się nieczułe, kiedy podnoszę wzrok na Jacksona i widzę,
jak dochodzi do niego jego głos rozsądku.
Potem tata odwraca się do mnie.- Cybil wkrótce przyjedzie, by zabrać cię
na dzisiejszą sesję szkoleniową. Masz z nią iść. Masz się słuchać. Masz się
zachowywać tak, jak cię wychowałem. Zrozumiano? Zużyłem na tą sprawę taką
ilość czasu, jaką mogłem dać.- Rzuca Jacksonowie kolejne znaczące spojrzenie,
nim odwraca się z powrotem w stronę swojego gabinetu.- Spodziewam się, że
zaraz wyjdziesz z mojego budynku, panie Locke. Ze skutkiem natychmiastowym
nie jesteś już częścią moje programu.- I drzwi jego gabinetu zamykają się za
nim, nim któreś z nas ma szansę coś powiedzieć.
Oboje stoimy, patrząc się na siebie. Wiedziałam, że pójdzie ciężko, ale nie,
że katastrofalnie. Cybil wypada ze swojego gabinetu, a jej mina zmienia się z
zmartwionej na zszokowaną, kiedy spogląda na naszą dwójkę.
- Ari...- Cybil kręci głową na tyle, by dać mi znać, że dzieje się coś złego –
coś bardzo złego. A potem prostuje się i zwraca się do Agenta, który przybył, by
odeskortować Jacksona.- Usuń go z budynku. Natychmiast.
Szczęka mi opada i czuję się, jakby mi coś umykało. Nie mogą wiedzieć, że
Jackson jest Pradawnym. Aresztują go, zrobią mu... nie wiem, co. Lecz widząc,
jak się zachowują, wygląda na to, jakby znali prawdę lub jakby coś
podejrzewali. Nie, na pewno by go po prostu nie puścili wolno.
Jackson kiwa do mnie głową, posyłając słaby uśmiech, nim wychodzi bez
słowa.
Rozdział 20
Cybil pokazuje mi, bym za nią podążyła, lecz waham się, wpatrując się w
punkt, gdzie przed chwilą stał jeszcze Jackson. Gdyby nie zależało nam na
strategii, odeszłabym wraz z nim, lecz nie mogę zaryzykować utratą jedynej
szansy na powstrzymanie tego wszystkiego.
Staram się oczyścić myśli i przygotować się na jakikolwiek horror, który
czeka mnie dziś za rogiem. Cybil zauważa naszą odległość i okręca się.- Nic ci
nie jest? Musisz być dzisiaj skupiona, więc jeśli tak nie jest, powiedz mi o tym, a
jutro nadgonimy.
- Nie, nic mi nie jest, naprawdę.- Oznajmiam, mając nadzieję, że brzmię
pewniej, niż się czuję.
Uśmiecha się szeroko.- Świetnie, ponieważ pierwszym dzisiejszym
przystankiem jest sala szkoleniowa.
Podnoszę głowę.- Sala szkoleniowa dla Agentów?
- Aha. Chyba jeszcze w niej nie byłaś?
Podążam za nią korytarzem do głównej windy. Czekam, aż naciśnie guzik,
lecz odwraca się twarzą do tylnej ściany. Płasko kładzie swoją dłoń na jej
powierzchni, na co wyskakuje srebrny skaner, przed którym przesuwa swoją
kartą dostępu. Tylna ściana rozsuwa się jak podwójne drzwi w windach
szpitalnych. Cybil pokazuje mi, bym poszła przodem, a jej zachowanie zmienia
się z beztroskiego na nieugięte.
Winda wypuszcza nas na półpiętro z parą schodów, biegnące w dół po
lewej i prawej stronie. Z półpiętra rozciąga się widok na olbrzymie
pomieszczenie, podzielone na cztery sekcje, na których końcach w każdej kolejce
stoi około tuzina mężczyzn i kobiet, a żadne nie ma ponad dwadzieścia pięć lat –
wiek graniczny dla Agentów – a większość wygląda na młodszą, mając może
osiemnaście lat.
Cybil rusza w dół po prawych schodach.- Jak widzisz sala szkoleniowa
podzielona jest na cztery sekcje. Walka wręcz, broń, pomysłowość i ograniczenia.
Tradycyjnie sekcje te mają za zadanie badać zwinność i siłę, lecz dziś
eksperymentujemy.- Zatrzymuje się przed pierwszą po lewej sekcją, gdzie
grupka dziesięciu mężczyzn i kobiet okrąża faceta z zestawem słuchawkowym
stojącego po środku. Zakładam, że ulega symulacji, lecz wtedy jego ciało zaczyna
drgać i mężczyzna upada na podłogę. Agent dowódca podbiega do niego, z
szarpnięciem zdejmuje z niego słuchawki i zaczyna krzyczeć na niego, że opór to
klucz do przetrwania.
Cybil wydaje syk.- Tą sama stworzyłam. Miałam nadzieję, że do tego
czasu lepiej będą na nią reagowali.
- To symulacja, prawda? Co widzą?- Pytam.
Uśmiecha się z dumą.- Program symuluje Zawładnięcie. Uczestnicy czują
się, jakby proces Zawładnięcia odbierał im życie, lecz nim zaaprobowałam
program, zrobiłam szeroko zakrojone badania. Ich funkcje życiowe nie ulegają
zmianie. To kwestia psychiki, co właśnie bada testy o ograniczeniach. Musimy
działać na przekór strachu, nigdy się mu nie poddając.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w jej słowach wybrzmiewa echo słów
taty. To coś, co sam by powiedział, z pewnością, co już powiedział. Zerkam na
chłopaka, kiedy wraca do kolejki. Na jego twarzy maluje się rozczarowanie i z
tej odległości widzę, że się trzęsie. Chciałabym mu powiedzieć, jak bezsensowna
jest bojaźń. Jeśli Pradawny chce go martwego, to już jest martwy. Żaden trening
temu nie zapobiegnie i pewnie, dlatego tata zawsze wmawiał mi, że mamy tylko
mniej niż minutę, by zorientować się, jak zabić wroga. Cały czas myślałam, że to
ma mnie przestraszyć, bym pracowała ciężej. Teraz wiem, że po prostu starał się
mnie przygotować.
Z Cybil przenoszę się na następną sekcję, co zakładam ma być tą od walki
wręcz, lecz zamiast dwóch ludzi pośrodku maty, jest na niej tylko jedna i wydaje
się walczyć sama ze sobą.- Co ona robi?- Pytam po kilku sekundach
przypatrywania się jej.
- Wierzymy, że Pradawni posiadają technologię związaną z polem
siłowym, którą mogą użyć w wojnie.- Oznajmia Cybil.- Tutaj posiadamy
niewielki pole siłowe – nieruchome - które posyła mały impuls, kiedy uczestnik
je przekroczy. By wyjść poza matę, musi ona polegać na reszcie swoich zmysłów,
by wyzwolić się spod władzy pola siłowego, niczym w labiryncie. Zbyt mocno
polegamy na wzroku, co, jak wierzę, jest naszą największą słabością.
Teraz jestem pewna, że słyszę słowa taty. Jest jak jego młodsza i żeńska
wersja. Ta myśl posyła dreszcze po moich plecach. Jeden osobnik pokroju taty
wystarczy.
Cybil przenosi się na sekcje z bronią, gdzie Agenci testują pistolety i noże,
których nigdy wcześniej nie widziałam. Każde obserwuję z zaciekawieniem. Już
mam zapytać o jeden scyzoryk, który bada drobna dziewczyna, kiedy wyskakuje
z jej dłoni i leci w naszą stronę. Łapię nóż sekundę, przed tym jak ma szansę
zagłębić się w twarzy Cybil, przerzucam go do drugiej ręki i rzucam w tarczę
oddaloną ode mnie o dziewięć metrów.
- Strzał w dziesiątkę.- Mówię niewzruszona.
Cybil wwierca we mnie swoje spojrzenie.- Co to było?- Pyta, a w jej głosie
słychać dziwaczne podekscytowanie. Lecz nim mogę odpowiedzieć, jej telefon
odzywa się, a sama uśmiecha się szeroko.- Skończyłyśmy tutaj. Czas na główną
część naszego szkolenia.
Kilka minut później Cybil i ja stoimy przez trzecim laboratorium. Moje
serce wali w oczekiwaniu. Nie mam pojęcia, co zobaczę w środku, lecz po
zachowaniu Cybil mogę rzec, że to coś wielkiego.
- Zanim wjedziemy.- Odzywa się Cybil.- To ważne, że powtarzam, iż ta
informacja jest ściśle tajna. Nikt nie może wiedzieć, co zaraz zobaczysz.
- Oczywiście.
Przesuwa kartą dostępu przed skanerem przy drzwiach, a potem
przyciska wsuwa swój kciuk w galaretowaty czytnik przy urządzeniu. Jej
zdjęcie pokazuje się na ekranie, a za nim słowa: WSTĘP DLA OFICERA
AGENTA.
- Gotowa czy nie, to, co za chwilę zobaczysz, może zmienić twój sposób
myślenia.
- Mój sposób myślenia w sprawie, czego?- Pytam.
- W sprawie wszystkiego.
W laboratorium wybrzmiewa alarm, sygnalizując koniec zmiany. Musi być
już siedemnasta. Zduszam dreszcz, biegnący po moich plecach i ucisk w
żołądku. Wyprężam się, gotując się na wszystko, co zamierzają mi pokazać.
Wchodzimy do pomieszczenia pełnego Chemików w białych kitlach. Pokój
różni się od poprzedniego razu, kiedy tu byłam. Na lewej ścianie wisi dziesięć
dużych t-ekranów, przy każdym stoi Chemik, przyglądając się informacją,
których nie rozumiem. Obrazy na ekranach wciąż się zmieniają, a potem jeden z
nich ukazuje twarz, potem następny inną twarz i nie mija za wiele, kiedy
wszystkie pokazują twarz Pradawnego, każde inne i każde w różnym wieku.
Cybil kiwa głową, bym za nią podążyła.
- Marique.- Zwraca się do Chemiczki na końcu, kobiety z rudymi włosami
i jasną skórą.- To Ari. Dzisiaj będziemy obserwować. Możesz pokazać jej, co
badasz?
Marique mierzy mnie wzrokiem, uśmiechając się łagodnie.- Wiem, kim
jesteś. Miło mi cię poznać.- Stuka w swój ekran, wchodząc w opcje informacji,
które widziałam wcześniej, a potem klika w POZIOMY XYLEMU. Wykres
ukazuje się na ekranie, przypominając mi te na urządzeniach szpitalnych.
Skacze w górę i w dół, tak na przemian.
- Zmienia się.- Mówię, zaskoczona.- Jak to możliwe?
Marique odwraca się do mnie.- Wierzymy, że xylem zachowuje się jak
organ. Porusza się i ma puls, którego wcześniej nigdzie nie spostrzegliśmy.
Wcześniej porównywaliśmy go do wody w ludzkim ciele, lecz w niczym nie
przypomina wody. Jest niemal...- Spogląda na Cybil, jakby była zażenowana
tym, co ma zamiar za chwilę powiedzieć i w końcu oznajmia szeptem.-
Magiczne.
Cybil śmieje się lakonicznie.- Wy, Chemicy, wszystko byście koloryzowali.
To wcale nie jest magiczne. Jest zabójcze. Ta płynna ewolucja nie pozwala nam
ich zabić. Pamiętaj o naszym celu, Marique.- A potem odsuwa mnie, kręcąc
głową.- Nie mogę ich winić za bycie zafascynowanym – na tym właśnie polega
ich praca - ale jako Inżynier nie doceniamy mocy tego – szukamy słabości. Co
sprowadza nas do tego miejsca.- Wskazuje ręką na podzieloną tylną ścianę, całą
oszkloną i dającą widok na komory do testów, które pokazała mi, kiedy byłam tu
pierwszy raz. Ale kiedy podchodzę do szyby, zdaję sobie sprawę, że komory te
bardziej wyglądają na dostosowane do tortur, niż do badań.
Chemicy wpatrują się w nie intensywnie, a potem jeden z nich, niski facet
z czarnymi włosami i oliwkową skórą, przyciska guzik zza szyby i przemawia do
mikrofonu.- Pierwszy obiekt.- Obserwuję, jak dwóch Agentów wprowadza
Pradawnego. Poza materiałem, przykrywającym jego intymne części, nie ma na
sobie nic, a jego ciało wygląda nędznie i krucho. Pięciu Chemików, otaczających
mnie, zaczyna robić notatki na swoich tabletach. Ten sam Chemik, który
przemówił do mikrofonu, podchodzi do klawiatury po prawej stronie. Drzwi w
komorze zamykają się za Agentami, a Pradawny stoi sam w dużym
pomieszczeniu, drżąc. Kręci nerwowo głową, a potem śmiga od jednej ściany do
kolejnej, w każdą uderzając, nim wpada na szybę, na którą patrzymy jak
zaklęci. Przechyla głowę na bok i wydaje wrzask, lecz dźwięk do nas nie dociera.
Cybil staje przy mnie.- Poznaj Ryden'a. Długo już sprzyja sprawie
Chemików. Ignorancja to nasza największa słabość, której musimy się pozbyć,
jeśli mamy nadzieję odnieść sukces.
- Odnieść sukces, w czym?- Pytam, dając jej szansę, by powiedziała mi to,
co muszę wiedzieć, lecz cały czas wpatruję się w Ryden'a. Wcale nie wygląda jak
szpieg, ale Cybil mówiła, że każdy ich obiekt do badań to Tajniak. Ten facet
wygląda jakby powinien znajdować się na polu, pracując w rolnictwie, a nie
ryzykować życie, by zdobyć informacje na temat ludzkości. Coś mi tu nie gra.
- W zniszczeniu ich, rzecz jasna.- Oznajmia Cybil.
- Oczywiście, ale jaki jest plan, strategia?- Mam nadzieję, że nie
zabrzmiałam na tak zdesperowaną, jak się czuję.
Szczerzy zęby.- Podoba mi się, dokąd wybiegasz myślami, lecz jeszcze
ostatecznie nie zdecydowaliśmy. Mogę ci za to wyznać, że wszystko zależy do
wyników badań.
- O wilku mowa, skąd go wytrzasnęliście?
Odwraca wzrok, nieswoja, zbyt długo unikając pytania, by odpowiedzieć
zgodnie z prawdą. Zapomina, kto mnie szkolił.- Mówiłam ci, to Tajniacy.-
Oświadcza.
Oczami podążam na chemika przy klawiaturze. Wystukuje serię kodów, a
potem wraca na miejsce, podgryzając paznokcie.
- Co oni robią?- Pytam Cybil.
- Leczenie prądem.- Odpowiada.
W tym momencie w komorze odzywa się alarm. Pradawny drga i szarpie
się, jego ciało skacze w górę, jakby jego organy chciały się wydostać. Ponownie
słychać alarm i jego ciało uspokaja się. Opada na podłogę. Chemicy obok mnie
piszą jeszcze szybciej na tabletach i patrząc na ich miny, wyniki ich cieszą.
Cybil odsuwa mnie od szyby.- To laboratorium skupia swoje siły na
strategii, opartej na zdolnościach przenoszenia droga powietrzną czegoś, co
zrani tylko Pradawnych. Celem jest skonstruowanie broni, mogącej uderzyć w
nich bez ich wiedzy. Więc kiedy docierają na Ziemię, następuję bum!- Uderza
pięścią w swoją dłoń.- I już po nich. Problem tkwi w tym, że xylem uzdrawia ich
w ciągu kilku sekund. Więc nasza strategia ma za zadanie wymyślenie czegoś,
co wejdzie w kontakt z xylemem, zmieniając go.
Kiwam głową, zastanawiając się, czy zadać pytanie, które nie opuściło
mnie od chwili, kiedy to wszystko się zaczęło.- Cybil.- Odzywam się niepewnie.-
Myślałam, że chcą do nas dołączyć, kiedy nabiorą wystarczająco dużo sił.
Myślałam, że pragną pokojowej koegzystencji. Więc to, nad czym się głowie, to
dlaczego staramy się ich zabić?
- Dwa tak od siebie różne gatunki nie mogą żyć wspólnie na jednej
planecie. Przetrwa najsilniejszy, a my musimy przetrwać.
Odchodzi, a ja podążam za nią, kiedy dziura rozrasta się w mojej piersi.
Wszystko, co uczono nas o Pradawnych, sprowadza nas do tej chwili. Chcą
napełnić nas strachem, byśmy nie żałowali gatunku, który planujemy zniszczyć.
Spoglądam za szybę. Ryden kuli się w rogu, oczami podążając od jednej do
drugiej osoby, nim kieruje wzrok na mnie. Przygląda mi się, a potem bezgłośnie
mówi –
pomocy
.
Rozdział 21
Przedzieram się przez puszcze za moim domem, przeskakując nad
korzeniami i omijając pajęczyny. Napisałam do Jacksona tuż po tym, jak
zakończyłam trening, mając nadzieje, że uzbierałam na tyle dużo informacji, by
zadowolić Zeusa. Ale nawet, jeśli tak jest, czy tata po prostu nie wymyśli nowej
taktyki? Kompletnie nie mam pojęcia.
Kiedy docieram do Drzewa Jedności, słońce już zaszło, a las pogrążony
jest w mroku. Wiatr szumi pośród drzew, porywając w górę opadłe liście.
Klękam przed drzewem i wpatruję się w pusty środek, świerzbi mnie, by podejść
jeszcze bliżej, czując jakbym należała do tamtego miejsca, nie do tego.
Wyciągam drżącą dłoń. Moje place znikając w trójkątnym wejściu, a ciepło
wspina się po nich, po ręce, w górę mojego ramienia. Szarpię się w tył, lecz
wspomnienie tego uczucia wciąż lepi się do mojej skóry. Serce wali mi w piersi.
Wtedy słyszę coś pośród drzew. Wstaję powoli, kiedy szepty echem odbijają się
od pni. Wołają mnie, jakby mnie znały, jakbym była jedną z nich. Zamykam
oczy, pozwalając, by szepty zbliżyły się, kotłując w kniei. Nie rozumiem, co
mówią, lecz czuję sercem pasję ich słów i nie pragnę niczego więcej, niż do nich
dołączyć.
Szepty mieszają się ze skrzypieniem gałęzi, a każdy dźwięk oddala mnie
coraz bardziej od rzeczywistości. Moje ręce czepiają się dębu za moimi plecami,
wtulając się w pień i w ciągu kilku sekund docieram na jego koronę, zerkając w
dół, nim mogę, choć raz odetchnąć. Szepty i puls wciąż wzrastają, układając się
w harmonijny takt, a potem las zamiera, a niebo uspokaja się. Jeszcze nigdy
wcześniej nie czułam takiego spokoju i przynależenia. Spoglądam w dół w leśne
poszycie i z powrotem na niebo. Oddychając jeszcze raz, podnoszę ręce do góry i
nurkuję w dół. W uszach szumi mi od zimnego, lecz kuszącego pędu. Powinnam
czuć przerażenie, ale jestem rozanielona, a zamiast krwi w mych żyłach płynie
prąd. Robię fikołka i ląduję z łatwością na nogi. Śmiech wydostaje się z moich
ust.
- Ari...- Ktoś odzywa się za mną. Zamieram kuląc się, odwracając się by
ujrzeć Gretchen, z szeroko otwartą buzią i oczami okrągłymi ze strachu.-
Widziałam, jak tu szłaś... przyszłam sprawdzić, co się stało. Ja-ja...
- Gretch, stój.- Mówię, kiedy się cofa.- To nie jest... nie jestem..- Wpatruję
się w nią, a ona we mnie, lecz nie jak moja najlepsza przyjaciółka – wpatruje się
we mnie, jakby widziała mnie po raz pierwszy. Łzy wypełniają moje oczy i nim
się orientuję, łkam niekontrolowanie. Waga tego, co właśnie zrobiłam,
przyłapanie przez Gretchen, Ryden, wojenna taktyka, Jackson, wszystko to
kłębi mi się w głowie i nie dam rady udźwignąć już nic więcej. Czuję, jakby lata,
nie, dekady minęły, od kiedy, moje życie miało pozór normalności. Pragnę
normalnego życia. Pragnę być normalna.
Lecz wiem, że nie jestem. Czuję to instynktownie, jednak nie mam
pojęcia, co się ze mną dzieje. Czy staję się jedną z nich czy już nią jestem? Nie
wiem. Niczego nie wiem. Jestem niczym. Wszystko w moim życiu wydaje się
teraz być daremne. Jeśli jestem każdym po trochu z dwóch gatunków, nie mogę
wybrać, która część mnie jest prawdziwa, która ma przeżyć. To zbyt wiele.
Wybucham kolejnym szlochem i czuję, jak dłoń dotyka moich pleców.
- Ari, porozmawiaj ze mną.- Odzywa się Gretchen.- Nie będę cię oceniała.
Obiecuję. Porozmawiaj ze mną.
Podnoszę na nią wzrok, oczy mnie pieką od łez i opieram się plecami o
ogromny dębowy pień, z którego dopiero, co zeskoczyłam. Gretchen siada przede
mną, a jej twarz w ogóle nie odbija potępienia czy litości. Mogę jej zaufać –
jestem tego pewna. Wciągam urywany oddech i wypuszczam go, a słowa
wylewają się ze mnie.- Chyba wszystko zaczęło się od Jacksona.- I wyznaję jej
wszystko. O tym, że jest Pradawnym. O wojennej strategii. O tym, co zrobiłam,
co zamierzam zrobić, o tym, gdzie zmierzają moje myśli o siebie samej.
Przysłuchuje się zaciekawiona, ani razu nie przerywając mi. Kiedy w końcu
milknę, spoglądam na nią.- Więc... co o tym myślisz?
- Myślę, że jestem chorobliwie zazdrosna, że masz okazję do całowania się
z kimś tak przepysznym, jak Jackson i dajesz radę zeskoczysz z cholernego
drzewo, nie zabijając się przy tym.- Obie wybuchamy śmiechem. Już nastała
ciemność, a księżyc spogląda na nas z góry. Gretchen milknie i martwię się, że
za chwilę ucieknie z krzykiem, lecz przytula mnie mocno.- Jesteś moją najlepszą
przyjaciółką, nieważne co. Wszystko się ułoży. Pomogę, jeśli będę mogła, dobrze?
Potakuję.- Starczy już o mnie. Przyszłaś, bo mnie szukałaś. Czy wszystko
jest w porządku?- Odchyla się, celując w drzewo za sobą, lecz osuwa się na
opadłe liście. Łapię ją, nim jej głowa ma szansę uderzyć w drzewo. Obie
zamieramy.
- Jak ty to...?- Zaczyna Gretchen.
- Nie wiem.
- A umiesz coś jeszcze?
Wzruszam ramionami, lecz na jej twarzy pojawia się chytry uśmieszek.
- Dowiedzmy się.- Podskakuje z podekscytowaniem, lecz nie jestem w
nastroju, by testować jakąkolwiek dziwaczność, która drzemie we mnie.
Podnosi kamień i podrzuca go do góry, potem mierzy mnie wzrokiem,
gotując się rzucić go za mnie. Nie wiem, czemu się poruszam, ale coś we mnie
pragnie udowodnić, że jestem w stanie złapać kamień, nim ten spadnie na
ziemię. W jednej sekundzie kamień opuszcza jej rękę, a w następnej jest już w
mojej. Poruszyłam się, czułam, jak moja ręką wyciągała się, jednak mój refleks
zareagował szybciej, nim mogłam w ogóle pomyśleć, co zrobić, jakby był to tik.
Wpatruję się w kamień, czując jeszcze większe niż dotąd zdezorientowanie.
Jestem szybsza niż wcześniej, mam błyskawiczny refleks, lecz zastanawiam się,
czy dam radę zrobić jedną rzecz, która dzieli ludzi od Pradawnych.
Okręcam kamień w swojej ręce, póki nie znajduję ostrą krawędź, a potem
tnę nim skórę na moim ramieniu. Krew spływa w dół ręki.
- Ari, co, u licha?
- Po prostu poczekaj.- Mówię, wpatrując się w ranę, lecz nic się nie dzieje.
Wciąż krwawi i to coraz mocniej, w ogóle się nie lecząc, jak to zrobił Pradawny
w komorze z wodą. Rozczarowanie spływa na mnie. Nie wiem, czemu miałam
nadzieję, że to wypali, lecz chyba wolałam być jednym gatunkiem w całości, niż
każdym w połowie. Muszę mieć w sobie niewiele xylemu, bo inaczej rana by się
zasklepiła.
Gretchen odciąga moje ramię ode mnie i owija wokół niego kurtkę.- No
dalej, musisz pójść do domu i nałożyć na to trochę leczniczej maści.
Wzdycham.- Dzięki. I dzięki za nie myślenie, że jestem dziwadłem.
- A kto powiedział, że tak nie myślę?- Odpowiada, uśmiechając się i biorąc
mnie pod drugie ramię.- Lepiej zaprowadźmy cię do domu. Nie chcę ryzykować,
byś stała się swoją pierwszą ofiarą czy coś.
Kilka minut później, wślizguję się do swojego domu, nastawiając uszu na
obecność któregoś z rodziców, lecz dociera do mnie jedynie niesamowity szum
ciszy. Zastanawiam się nad zawołaniem ich, ale zamiast tego kieruję się do
swojego pokoju, wdzięczna za spokój. Moje ciało jest w każdym calu
wyczerpane, a twarz mam nadal opuchniętą od płaczu. Dużo czasu minęło, od
kiedy pozwoliłam sobie wyrzucić wszystko z siebie i teraz chcę tylko wdrapać się
do łóżka i zapomnieć o wszystkim, choć na jedną noc.
W moim pokoju jest ciemno, kiedy wchodzę, jednak jakoś jestem w stanie
zobaczyć lub przynajmniej wyczuć obecność wszystkiego wokół mnie. Wmawiam
sobie, że to dlatego, że to mój pokój, lecz głęboko w środku nie mogę oprzeć się
myśleniu, czy to kolejna zmiana. Docieram do łazienki, czyszczę ranę, a potem
smaruję je leczniczą maścią, łapiąc w lustrze swoje odbicie. Nachylam się bliżej,
póki refleks moich oczu nie oddaje ich błysku, a ich poprzedni kolor,
szmaragdowa zieleń oczu mojej mamy, zastąpiona jest przez głęboki turkus.
Niezwykłe. Wchodzę z powrotem do swojego pokoju, czując się jednocześnie
niepewnie i bosko.
- Ari?- Jackson woła z mojego okna, zaskakując mnie.
- Cześć.- Mówię.
Podchodzi do mnie, bierze za rękę, a twarz ma skrzywioną od martwienia
się.- Co się stało?
- Och, nic takiego. Po prostu się wygłupiłam. Myślałam, że mogłam... to
było głupie.- Waham się, a potem dodaję.- Czekałam na ciebie.
- Wiem – przepraszam.- Oznajmia, siadając obok mnie na łóżku.- Kazano
mi wrócić na Loge. Czy wszystko w porządku?
Spuszczam oczy.- Nie, nie za bardzo. Planują wykorzystać strategię,
opartą na zdolności przenoszenia broni droga powietrzną, coś, co powstrzyma
xylem od leczenia się. Był tam też i Pradawny – nazywali go Ryden'em. Prosił
mnie o pomoc. To, dlatego do ciebie zadzwoniłam.- Skupiam wzrok na nim.-
Chcę tam wrócić i uwolnić go.
- Ryden nie żyje.
Serce mi się ściska. Zabili go. Nie, to ja
pozwoliłam
, by umarł. Połykam
swój smutek, a gniew przesłania wszystkie inne uczucia.- Musimy coś zrobić.
Dosyć już gadania. Czas na działanie.- Dokładnie opisuję mu każdą chwilę,
którą spędziłam w tym laboratorium i czekam, aż Jackson wszystko sobie
poukłada. Opiera się o zagłówek i owija kark ręką.
- To wszystko?- Pyta.
Wciągam głęboki oddech. Nie mogę mu wspomnieć o Gretchen, choć być
może już wie.- Nie, to nie wszystko. Wspięłam się na koronę dębu i
zanurkowałam w dół.- Spodziewam się po nim, że podskoczy lub będzie
zaskoczony, lecz zamiast tego tylko kiwa głową.- Powiedz mi, co się ze mną
dzieje.- Żądam.
- To, co się z tobą dzieje, to moja sprawka. To ja ci to zrobiłem. Rozumiem,
jeśli mnie teraz znienawidzisz, jeśli już nigdy więcej nie będziesz chciała mnie
widzieć. Nie jestem dumny ze swoich czynów. Nie mogłem... byłaś... tak bardzo
przepraszam.- Jego oczy błagają mnie, bym mu wybaczyła.
- A co zrobiłeś?
- To był dzień, kiedy w szkole nastąpiła eksplozja. Krzyczałaś. Tak bardzo
cierpiałaś. Ja... Lawrence powiedział... Nie, to była moja decyzja-
- Po prostu mi powiedz.
- Uleczyłem cię i to nie tak, jak przy twoich małych zranieniach, kiedy
byłaś mała i które nie miały konsekwencji. Całkowicie cię uleczyłem. I
pamiętasz, co ci mówiłem o xylemie?
- Że się mnoży.- Oznajmiam szeptem. Wpatruję się w przestrzeń mojego
pokoju, nic nie widząc, będąc zagubiona w myślach. Przez kilka minut siedzimy
w ciszy, Jackson przytłoczony wyrzutami sumienia, a ja strachem.
- Powinienem już iść.- Zaczyna wstawać, lecz chwytam jego ramię, a nasze
oczy się spotykają. Musi wyczuć, o czym myślę. Nie chcę się już dłużej
zamartwiać. Kładzie się przy mnie, a nasze twarze dzielą centymetry.- Albo
zostanę.- Całuje moje usta, policzki i szyję, napełniają moje ciało ciepłem.
Ruszam się, by znaleźć się nad nim. Moje ciało przejmuje kontrolę,
wszystkie hamulce puściły, a wszystkie myśli, niedotyczące nas, znikły z mojej
głowy. Jego ręce ruszają do moich włosów, na plecy, jeszcze dalej. Wsuwam dłoń
pod jego koszulkę, śledząc linie mięśni jego brzucha i zdejmuję mu ją. Robi tak
samo ze mną, więc nasze klatki są nagie, a oddechy ciężkie. Wtedy nagle siada,
popychając mnie w tył, póki nie siedzę okrakiem na jego talii.- Miałaś ciężki
dzień. Nie powinniśmy...- Grzebie się na łóżku, sięga po koszulki i wręcza mi
moją. Ubieram ją, lecz oczy wlepiam w niego.
- Co się stało?- Pytam.
Przebiega ręką po włosach i podnosi na mnie oczy, wydając się rozdarty, a
potem mówi.- Chodź ze mną na spacer.
- Teraz?
Zsuwa się z łóżka i wyciąga do mnie dłoń.- Mam dla ciebie niespodziankę.
Minutę później jesteśmy już w lesie, przedzierając się ścieżką, mając
księżyc za przewodnika. Jest pełny i żółty – nierealistyczny i tak wielki, że chcę
po niego sięgnąć. Jackson bierze moją rękę i zwalnia swoje tempo. To
elektryzujące uczucie – bycie tu z nim, ukryci przed jakimkolwiek wzrokiem.
Przyciąga mnie do siebie. Resztę drogi do Drzewa Jedności idziemy
razem, owinięci w ramiona drugiej osoby. Czuję się pocięta wpół, rozdarta przez
winę. Moja lojalność stoi po stronie mojego taty, mojej rodziny, mojego ludu.
Taka właśnie jestem, taką osobą pragnę być. Rozczarowana mina taty
przemyka mi przez myśli. Ujawniłam informacje wrogowi, informacje, które
mogą powstrzymać wojnę.
W ciszy docieramy do Drzewa Jedności. Jackson z pewnością usłyszał
moje myśli, lecz nie odzywa się. Obchodzi drzewo i przynosi ze sobą duży
koszyk. Przyglądam się temu.- Co to?
Szczerzy zęby.- To kosz piknikowy. Pomyślałem, że przyda ci się odmiana.
- Jaki kosz?
- Piknikowy. Nie słyszałaś o piknikach?- Otwiera go, wyciąga niewielki
koc i rozkłada go na trawie przed drzewem. Mierze koc wzrokiem, a potem
kładę się na nim. Wybucha histerycznym śmiechem, odbijającym się echem od
gałęzi.- Nie masz na nim leżeć. Na nim się siedzi i je.
- Chcesz, bym w środku nocy jadła na tym- Spoglądam na koc.-
kraciastym kocu.
Ponownie się śmieje, tym razem walcząc, by móc odetchnąć.- To koc w
kratę. A to wszystko to ludzkie czynności, które powinnaś znać.
- Nieważne. Znasz moich rodziców?- Mówię ironicznie.- Już widzę, jaka
tata siedzi na ziemi, jedząc- A gdzie to jedzenie, o którym mówisz?
- Tutaj.- Pokazuje na kosz i wyciąga z niego wszystkie rodzaje jedzenia.-
Podoba ci się? Znaczy się, nie musimy jeść. Po prostu pomyślałem...
- Nie, jest idealnie. Uwielbiam pikniki, cały czas je urządzam. Jedzmy.
Ponownie się uśmiecha i wszystko układa.
Jasnoczerwona truskawka wpada mi w oko i podnoszę ją, by wziąć gryza.
- Skąd o tym wszystkim wiesz?- Pytam.
- Wymaga się od nas, by poznać waszą historię. U mnie jest inaczej niż u
reszty. Wypalana jest ona w moim umyśle każdego dnia. Co się stało, kiedy i
dlaczego. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak frustrujące jest spodziewanie się po
tobie poznania tyle wiedzy w tak krótkim czasie.
Podnoszę brew.- A poznałeś mojego ojca?
- Cofam poprzednie stwierdzenie. Lepiej porozmawiajmy o czymś innym.-
Mówi, odchylając szklankę, by wziąć łyk.
- Tak, opowiedz mi o swojej rodzinie.
Jackson dławi się i kaszle.
- Nic ci nie jest?
- Nie, przepraszam...- Odsuwa kosmyk włosów z mojej twarzy i całuje
mnie. Owijam nogi wokół jego talii i spoglądam na niego.
- Czy mogę... cię dotknąć?- Pytam.
- Dotknąć mnie? A gdzie?- Szczerzy zęby.
Udaję, że uderzam go w klatę.- Nie tak. Chcę tylko..- Przebiegam palcami
po jego twarzy, policzkach, w dół po szyi, głaszcząc jego barki i ramiona.
Odchyla się na łokciach, a ja rozpinam jego koszulkę, ukazując linie jego
smukłej piersi. Jest taki doskonały – to niemożliwe, że ktoś może być taki
idealny.
Zbliżam się do niego i całuję go, pozwalając by jego ciało ogrzało moje. Żar
rośnie między nami i zastanawiam się, kiedy się odsunie, lecz tak się nie dzieje.
Kładzie mnie na kocu, dociska swoje ciało do mojego, a jego usta badają
moje z taką pasję, że po całym moim ciele przebiegają mrówki.- Zostaniesz ze
mną dzisiejszej nocy? Tutaj?- Pyta, odsuwając się, by na mnie spojrzeć.
Kiwam głową, a Jackson kładzie się, jesteśmy na kocu bok przy boku.
Ponownie mnie całuje, a potem zamyka oczy. Oddech ma ciężki, lecz wkrótce
zwalnia on w ten spokojny rytm. Zamyka oczy, odpływając.
Wtedy nawiedza mnie sen.
Jestem sama w trzecim laboratorium, obserwując, jak ciało Ryden'a
szarpie się i drga. Nikt nie dowie się, jeśli go wypuszczę. Dam radę. Mogę go
uratować. Lecz nie robię tego. Zamiast tego przyglądam się, jak powoli umiera.
A potem w oko wpada mi moje odbicie w stalowej ścianie. Moja skóra jest złota,
jakby słońce prześwitywało przez moją skórę, opalona i piękna... wtedy strach
wwierca się w mój umysł. Jestem Pradawną. Jak tylko te słowa pojawiają się w
mojej głowie, drzwi za mną otwierają się i wchodzi przez nie tata, trzymając w
ręku broń. Kreci głową, zaciska wargi i strzela mi w głowę.
Rozdział 22
Wślizguję się do domu o czwartej nad ranem, kompletnie padnięta. Mama
to ranny ptaszek, więc wiedziałam, że jeśli zabawię zbyt długo, to zaryzykuję
wpadnięciem na nią... i zostanie więźniem w swoim pokoju do końca moich dni.
Kiedyś, gdy byłam mała, wchodziła do mnie, by po prostu zobaczyć, jak śpię.
Budziłam się, by znaleźć ją, siedzącą przy mnie na łóżku, lecz kiedy pytałam ją,
czemu przyszła, to zawsze odpowiadała po to, by się upewnić. Nigdy nie
wiedziałam, co miała na myśli, ale teraz zastanawiam się, czy nie upewniała
się, że przeżyję noc.
Nie mam pojęcia, o której Jackson i ja zasnęliśmy, lecz wiem, że koszmary
porwały moje sny. Musi myśleć, że nie umiem spokojnie spać. Choć i sam
pewnie spałby okropnie, gdyby tata postrzelił go w głowę. Wyrzucam ten
obrazek z myśli i kładę się do łóżka, pozwalając sobie na kilka minut snu, nim
będę musiała iść.
Duży błąd.
Budzę się dwadzieścia minut później, przegapiając pierwszy tron. Mama
wpada do mojego pokoju w chwili, kiedy kładę budzik na stoliku nocnym.-
Dobrze się czujesz? Masz dzisiaj trening. Musisz już się zbierać.
- Trening. Chodzi ci o ten popołudniowy?
- Nie.- Oznajmia.- Nie czytałaś swojej wiadomości wczorajszego wieczoru?
Twój tata autoryzował wcześniejsze szkolenie na Agenta. Miałaś być na miejscu
o ósmej rano.
Wyskakuję z łóżka i biegnę do łazienki.- Możesz wyciągnąć mój strój?
- Jasne, lecz mogę napisać do twojego ojca.
- Nie, nie, nie! Wyrobię się w dziesięć minut.
Piętnaście minut później, jestem na zewnątrz i biegnę do tronu. Wsuwam
się do niego sekundy przed zamknięciem drzwi i opadam na miejsce, a serce mi
wali. Nie mogę spóźnić się na swój pierwszy trening. To niewiarygodne.
Strzelam kostkami palców, jedno po drugim, a mój umysł odpływa.
Zastanawiam się, czy Jackson wie, że trzeba się pokazać – albo czy w ogóle go
poproszą po tym, co stało się z tatą. Zastanawiam się, czy Gretchen będzie
zachowywała się dziwnie. Zastanawiam się, czy sobie poradzę, czy będzie
uważała, że to z powodu tego, ze jestem w połowie Pradawną. I może miałaby
rację.
Tron zatrzymuje się W Business Park, więc wysiadam, biegnąc auto-
chodnikiem, nie zastanawiając się już dłużej. Przy drzwiach szybko przesuwam
kartą dostępu, lecz w środku zatrzymuję się. Nie mam pojęcia, w którą stronę
iść. Do sali szkoleniowej można dostać się tylko przez kartę dostępu. A moja nie
jest jeszcze zakodowana... albo jest? Wchodzę do windy i przyciskam guzik z
trójką. Kiedy winda zatrzymuje się, odwracam się i przesuwam kartą przed
skanerem na tylnej ścianie. Od razu otwierają się drzwi i po raz kolejny mam
widok na salę szkoleniową.
- Alexander.- Woła Agent oficer.- Spóźniłaś się! Zejdź, nim wyrzucę cię z
programu.
Staję w kolejce, mając obok Gretchen, Jacksona po jej lewej i Marcusa
obok niego. Reszta ludzi, około trzydziestu, jest mi obca. Zapomniałam, że nie
będziemy trenować sami. Uczestnicy wybierani są z całego kraju. Wszystkie
szkoły oferują program WT, choć większość nie ma potrzebnych do tego środków.
Nie jestem najmniejszą dziewczyną, lecz z pewnością nie największą. W
zależności od tego, co dziś będziemy trenować, mogę wyjść stąd posiniaczona i
krwawiąca.
Sala szkoleniowa nie przypomina mi tej, w której byłam poprzednio. Nie
ma już czterech dużych stacji. Zamiast tego większość pomieszczenia zajmuje
jedno olbrzymie stanowisko, odgrodzone czterema stalowymi belkami, a z
każdej do kolejnej biegła lina. Po przeciwnej stronie stanowiska stał wielki t-
ekran.
Agent wskazuje na ekran, a potem na tablety przy stacji. Na każdym z
sześciu stołów położone zostały duże, czarne pudła.- Możecie mówić do mnie
Terrence. Dzisiaj nauczycie się, jak strzelać z każdej znanej ludzkości i legalnej
broni... i z kilku, które jeszcze legalne nie są. T-ekran umożliwia wam natarcie z
nieruchomego celu na ten w ruchu. Spodziewam się po was, że wszyscy
doprowadzicie do perfekcji tą umiejętność, by zapobiec martwym ciałom. Czy to
jasne?
Martwe ciała. Zastanawiam się, czy ma na myśli nas czy innych ludzi.
Tak czy inaczej nie brzmi to dobrze. Terrence podchodzi do każdego stołu,
otwierając pudła. Z tego miejsca widzę tylko dwa pierwsze stoły. W każdym
upakowano pistolety. Wszystkie ćwiczebne spluwy mają przycisk, zmieniający je
z niegroźnych na zabójcze. I po to jest t-ekran. Pierwszy tryb korzysta z laserów.
Drugi wykorzystuje lasery tylko jak namierzenie celu, a by zabić korzysta z
tradycyjnej amunicji – z takiej, która przystosowana jest pod tego typu broń.
- Jest was trzydziestu pięciu.- Mówi Terrence.- T-ekran za wami podzieli
was na siedem sekcji. Macie ustawić się w pięć rzędów po siedem osób. Pierwsza
osoba w każdej kolejce weźmie do ręki broń z pierwszego stołu, będzie strzelać,
dopóki nie trafi w poruszający się cel, a potem uda się na koniec kolejki, kiedy
zaświeci się t-ekran. Pamiętajcie, jeśli słabo celujecie, zirytujecie tych, co stoją
za wami. Więc sugeruję, byście szybko coś wymyślili. Wszyscy musicie użyć z
sukcesem każdej z broni, nim będziecie mogli dzisiaj odejść. Zaczynajcie!-
Odmaszerowuje do krzesła przy lewej ścianie, szczerząc się. Chyba widział już
wszystko podczas takiego treningu i niecierpliwi się widokiem tego z nas, który
zrobi z siebie idiotę.
Na szczęście jestem dobrze obeznana z większością broni. Po raz pierwszy
użyłam pistoletu, kiedy miałam dziesięć lat. Pamiętam, jak ciężki wydawał się
być w mojej drobnej dłoni, jak tata naciskał na mnie, bym strzelała raz za
razem, aż ramiona bolały mnie z utrzymywania pozycji strzeleckiej. Zajęły mi
tygodnie kilkugodzinnych codziennych ćwiczeń, bym strzeliła do celu. Wciąż
mam tą spluwę, schowaną w mojej szafce na broń. Coś w opanowaniu
mistrzowsko swojej pierwszej broni jest niczym ceremoniał przejścia, więc tata
pozwolił mi ją zatrzymać. Tego dnia byłam taka dumna, póki nie przyniósł
następnej i jeszcze kolejnej broni, a każda była bardziej skomplikowana od
poprzedniej. Ten trening trwał latami, jednak został po nim nienaganny cel.
Pradawna czy nie powinno mi dzisiaj pójść świetnie.
Nasza czwórka z mojej szkoły stoi, jako pierwsza w kolejce, razem z
wysokim facetem z długimi, czarnymi włosami obok mnie. Rzuca na mnie okiem
i uśmiecha się.- Alexander, co? Córka dowódcy. Zobaczymy, czy ta spuścizna na
coś się dzisiaj przyda.- Podchodzi do stołu i chwyta spluwę. Robię to samo,
ignorując jego przytyk. Rozstawiam nogi, czując wagę broni w swojej ręce i
czekam, aż zaświeci się t-ekran. Pojawia się siatka z celem na środku. Liczę do
pięciu, pociągam za spust i strzelam. Ślad pojawia się na środku celu. Obraz
zamienia się na osobę idącą ulicą i z celem nad głową. Strzelam ponownie, a na
ekranie pojawia się lecący ptak z absurdalną prędkością, jak na to zwierzę. Lata
w poprzek ekranu i z powrotem. Przyglądam mu się, odliczam jego lot, a potem
strzelam sekundę, nim ptak wraca. T-ekran pokazuje, by podeszła następna
osoba, więc idę na koniec kolejki.
Jackson już skończył i posyła mi uśmiech.- Świetna robota.- Oznajmia.
- Jak i u ciebie.- Mówię, uśmiechając się.
Gretchen idzie na koniec kolejki, podskakując z podekscytowaniem. Jest
dobrym strzelcem, więc wiedziałam, że nieźle jej pójdzie. Chwilę później Marcus
i czarnowłosy facet również skończyli. Myślałam, że nasze czasy były wolne,
póki nie zaczyna druga grupa. Żadne z nich nie umie strzelić do poruszającego
się celu.
- Locke.- Woła Terrence.- Zademonstruj to, póki wszyscy tu nie pośniemy.
- Tak, proszę pana.- Odpowiada Jackson, idąc na początek kolejki.
Najpierw pokazuje im, jak należy stać, potem, jak trzymać broń, jak wycelować
(z i bez lasera). W ciągu kilku minut wszyscy to zrobili. Spodziewam się, że
wróci na swoje miejsce w kolejce, lecz zamiast tego zostaje tam, pomagając
następnym grupom, póki nie nadchodzi ponownie nasza kolej.
Gretchen podchodzi do mnie.- Nic ci nie jest?
- Czuję się o wiele lepiej, dzięki tobie.- Uśmiecham się do niej, mając
nadzieję, że wie, ile to dla mnie znaczy, że wczoraj w nocy nie uciekła.
Spodziewałam się po niej, że będzie się zachowywała przy Jacksonie dziwacznie,
lecz dotąd jest normalna. Powiedziałabym, że stoi za tym nasza przyjaźń, lecz
raczej przemawia za tym jej umiejętności Agenta. Jest w stanie ukrywać swoje
emocje lepiej niż ktokolwiek mi znany. Mam tylko nadzieję, że przede mną nie
ukrywa swoich prawdziwych uczuć. Jestem pewna, że zauważyłabym to. Oprócz
tego nawet, jeśli jest zmartwiona lub boi się, nie ryzykowałaby moim
bezpieczeństwem, mówiąc o tym komuś.
Następna godzina mija szybciej niż pierwsza. Zmieniamy pistolety na
karabiny szturmowe, karabiny snajperskie i na jeszcze inne, które istnieją.
Terrence podchodzi do nas, kiedy docieramy do ostatniego stołu.- Znajdują się
tutaj nowa, eksperymentalna broń. To ściśle tajne. Jeśli ktokolwiek ujawni o
tym informację... cóż, wyobraźcie sobie, co się zdarzy. Pierwsza grupa.-
Rozkazuje.
Zbliżamy się do pudła i wyciągamy srebrne bronie, przypominające
karabiny, choć są mniejsze i z pewnością lżejsze. Ważę ją w swojej ręce,
odczuwając jej ciężar i podchodzę do mojego miejsca. Pistolet jest lekki, lecz
musi posiadać moc. Przypominam sobie lekcję taty o Newtonie kilka lat temu –
każda akcja wywołuje równą jej i przeciwnie skierowaną reakcję. Jakakolwiek
siła wyjdzie z tej broni rykoszetem wróci do mnie, a ja nie chciałabym się
zawstydzić wrzaskiem lub upadkiem na tyłek.
Czekam, aż ktoś inny strzeli pierwszy. Strzela Jackson – pojawia się
czerwona plama i błysk na t-ekranie. Szepty budzą się w sali. Każda broń
wystrzeliwuje amunicję szybko, lecz ta jest całkiem inna. Laserowy pistolet –
żadnej amunicji. To coś korzysta z niewidzialnej prędkości, bez wątpliwości
zrobiona przeciw Pradawnym.
Rozstawiam nogi na szerokość swoich ramion i troszkę zginam je w
kolanach. Zawijam palce na spuście i bam! Odrzut sprawia, że potykam się, lecz
nie to każe mi patrzeć na broń z bojaźnią. Moje ręce mrowią, jakby dopiero, co
przeszedł przez nie prąd. Inni też to wyczuwają i jak ja wpatrują się w pistolety.
Jackson wciąż strzela. Wydaje się zdeterminowany, zły. Trafia w kolejne cele, a
potem spuszcza ramię, a broń zwisa mu przy boku. Rzuca pistolet z powrotem
do pudełka i odmaszerowuje na koniec kolejki. Terrence podchodzi do niego i coś
mówi, a potem Jackson wychodzi z sali.
Odwracam się do mojego t-ekranu i strzelam raz za razem, póki nie
trafiam we wszystkie cele. Pod koniec opuszki moich palców wydają się
porażone prądem. Terrence podchodzi do mnie, kiedy już zwróciłam broń.-
Świetnie ci poszło, Alexander. Twój ojciec byłby dumny. Możesz wrócić do szkoły.
Chyba to samo powiedział Jacksonowi. Wychodzę z sali szkoleniowej i
znajduje go, jak opiera się o ścianę.- Wiesz, co oni robią, prawda?- Pyta.
- Tak.- Mówię. Parlament wie, że Pradawni zaatakują. Wcześniejszy
trening może tylko oznaczać, że chcą być przygotowani. Każdy w tamtym
pomieszczeniu ma po siedemnaście lat, tak jak ja, a mają nas wysłać na wojnę.
Żołnierze. Tym właśnie jesteśmy.
- Jestem zmęczona.- Oznajmiam, opierając się o niego.
- Przed twoim treningiem z Cybil zostało kilka godzin.- Mówi Jackson.-
Chcesz iść na wagary? I tak zostały tylko dwie lekcje.
Dziesięć minut później jesteśmy na tronie, zmierzając na Dzielnicowy
Rynek, jedyne miejsce w Sydii, gdzie rzeczy można kupić. Jest tam osobliwie,
lecz niektóre najlepsze wspomnienia mojego dzieciństwa miały tam miejsce.
Law, Gretchen i ja szwendaliśmy się po Rynku, zaczynając od sprzedawców
cukierków i zabawek.
Jackson bierze mnie za rękę, kiedy wychodzi z tronu i natychmiast moje
myśli uspokajają się. Dzięki niemu czuję się silna, jakbym była kimś więcej niż
córką dowódcy Alexandra. Życie w cieniu taty nie jest proste. Nigdy nie będę
wystarczająco dobra w czymkolwiek, co będę robiła. Nigdy nie będę
postrzegana, jako jedna jednostka, zdolna do własnej wielkości. Wszystko, co
będę robiła przez resztę swojego życia, będzie oceniane i zestawiane z tym, czego
dokonał mój tata.
Docieramy do rogu Ryku, a twarz Jacksona blednieje. Pociąga mnie do
ściany Dekadenckich Deserów – mojej ulubionej piekarni – właśnie, kiedy
Prezydent Cartier i jej świta mijają nas. Jackson opada na sztuczną ścianę z
cegieł, zsuwając się centymetr po centymetrze, póki nie siada na ziemi.
- Nic ci nie jest?
- Ta, a czemu miałoby nie być?
- Och, sama nie wiem. Twoja mama dopiero, co przeszła obok. Nie
przywitała się ani nie zapytała, jak ma się twój tata, ani nawet nie spojrzała na
ciebie. W porządku jest przejmowanie się tym.
- A czemu miałbym się tym przejmować?- Skacze na nogi.- Odesłała mnie,
porzuciła. Co mam o tym niby myśleć? To nie miłość, na pewno nie miłość
pochodzi od Cartierów.- Kopie ścianę, na co wysuwa się cegła, a potem podnosi
ją i rzuca ją w boczną alejkę.
- Hej.- Ciągnę go za rękaw, zmuszając, by na mnie spojrzał.- Może żałuje,
że cię nie zna. Może została zmuszona do tego, by się z tobą nie kontaktować.
Może to nie była jej decyzja. Nie wiesz, czy cię nie porzuciła. Nie wiesz, czy cię
nie kocha.
- Nieważne, nie obchodzi mnie to. I tak nie mogę się z nią widywać.
- A kto tam mówi?
- Ludzie, którzy rządzą moim losem, właśnie oni.- Oznajmia, ciągnąc za
włosy.- Porozmawiajmy o czymś innym.
- Mam lepszy pomysł.- Mówię.- Pochodźmy po sklepach i kupmy jakiś
słodyczy. Chcesz?
Kilka minut później przechadzamy się ulicą w stronę parku, mając w ręku
lody w rożku. Oczywiście w ogóle nie są prawdziwe. To syntetyczna słodycz, lecz
smakują niemal jak prawdziwe lody, że tak naprawdę nie mogę ich odróżnić.
Jadłam je miliony razy. Mama jest uzależniona od słodyczy. Lecz Jackson
wciąga lody tak szybko, że mogę tylko zakładać, że jeszcze nigdy ich nie jadł.
Chcę go o to zapytać, lecz czułabym się źle, uwydatniając coś, co mogłoby go
ponownie zasmucić. Law na pewno jadł lody, te sztuczne
i
prawdziwe.
Doświadczył tego wszystkiego i miał przy sobie mamę. Jacksonowi musi być
ciężko, nieważne czy się do tego przyznaje czy nie.
W parku pełno jest drzew, tych prawdziwych, a liście zabarwione są na
pomarańczowo, czerwono i żółto. Kocham jesień. Kocham, jak świat wokół mnie
barwnie się przeistacza, niczym świat wymyślony.
- To drobnostka. Powinnaś zobaczyć Loge.
- Tam jest jak tutaj?
- Pełno tam kolorów i życia cały rok. Spodobałoby ci się, tak sądzę.
- Nawet mi nie mów.
Jackson rozpiera się na ławce, uciekając myślami.- Jest nas tam mniej niż
was na Ziemi. Mamy jednak system edukacyjny jak wy i system pracy, lecz
Logianie mogą wybierać swój przyszły zawód. Nie zmuszamy ich do tego, jak wy
robicie to tutaj.
Mój instynkt każe mi kłócić się z nim. To nie tak, że zmuszamy do jakiejś
pracy, raczej dzielimy według umiejętności i potrzeby w danej chwili, lecz wiem,
że to słowa taty wpojone we mnie, a nie moje własne, więc siedzę cicho,
zastanawiając się, czy naprawdę jesteśmy tak źli, jakimi widzi nas Jackson, czy
to raczej powód tego, że swoi też przeprogramowali umysł Jacksona, jak to robią
moi.
- Większość- Ciągnie dalej.- wybiera naukę lub rolnictwo. Rząd jest
bardziej skomplikowany, a że jesteśmy z natury gatunkiem pokojowym, nikt nie
chce wstępować w szeregi armii. Zeus narzeka na to cały czas.
Przechylam głowę.- A co z twoją rodziną?
Sztywnieje.- A co chciałabyś wiedzieć?
- Cóż, na początek, jaki mają zawód? Czy są w wojsku, jak ty? Zgaduję, że
PS-y można uważać za wojsko.
Myśli nad tym pytaniem przez długi czas.- Chyba można rzec, że to
mieszanka całej czwórki.- Potem stuka w zegarek.- Już niemal czas na trening.
Lepiej chodźmy.
- Więc czy to oznacza, że tata poprosił cię o powrót? Martwiłam się, że nie
pojawisz się na treningu na Agenta, że wyrzuci cię całkowicie z programu.
- Nie, dostałem tą samą wiadomość, co ty, o wcześniejszym treningu, więc
się pojawiłem. Co do dzisiaj sam nie wiem. Można rzec, że mnie wezwał. Choć
nie jestem pewien, czego chce.
Wzdycham. To może zwiastować coś dobrego lub naprawdę coś bardzo
złego. Idziemy z powrotem przez park i niemal docieram na tron, kiedy
odwracam się do niego, zatrzymując go, nim bierze następny krok.
- Wiesz.- Mówię, a mój głos ocieka słodkością.- Nie wywiniesz mi się.
Dowiem się wszystkiego o twojej rodzinie, czy ci się to podoba czy nie.
Rozdział 23
Jackson prawie w ogóle nie nawiązuje rozmowy przez całą jazdę powrotną
do gabinetu taty. Komentuje pogodę, tron, cokolwiek, by uniknąć tematu jego
rodziny. Coś mi mówi, że jakikolwiek sekret, dotyczący jego rodziny, musi być
zły. Może jednak nie chcę tego wiedzieć.
Drzwi windy rozsuwają się, ukazując czekającą już na mnie w atrium
Cybil.
- Spóźniłaś się.- Odzywa się i stuka w zegarek. A przychodzę dziesięć
minut wcześniej.- Przez cały trening oczekuję punktualności. A ty.- Spogląda na
Jacksona.- Czeka na ciebie w swoim gabinecie.
Jej ton, zwłaszcza jak na Cybil, wydaje się oficjalny. Podążam za nią do
windy Chemików, posyłając Jacksonowi swój najbardziej wspierający uśmiech,
kiedy go mijam. Staram się nie przejmować tym, czego chce tata albo, co mógłby
powiedzieć, lecz i tak serce mi się ściska i wiem, że nie uspokoi się, póki nie
zobaczę Jacksona i będę pewna, że wszystko jest w porządku.
Drzwi windy zamykają się i Cybil odwraca się do mnie, podekscytowana.-
Poczekaj, aż ujrzysz nasze ostatnie osiągnięcie.
Dobrze... nie ma to jak zmiana humoru.- Co to takiego?
- Och, zobaczysz, ale nikomu o tym nie mów. Twój tata nie chce, by
informacja o tym gdzieś wyciekła.
W żołądku mi się przekręca. To ta chwila. Czuję to w kościach. Do głowy
przychodzi mi obraz nas, w sali, silnych, lecz takich młodych, idących na wojnę
przeciw gatunkowi, któremu nie sprostali nawet nasi najlepiej wytrenowani
ludzie. Nie mogę na to pozwolić.
Docieramy do drzwi Chemików, a Cybil wystukuje kod. Już po piątej.
Korytarze giną w mroku, który rozświetlają tylko światła wnękowe, wskazujące
nam drogę. Dzisiaj trzecie laboratorium jest ponownie rozświetlone, lecz kiedy
się do niego zbliżamy, zdaję sobie sprawę, że w dwóch pozostałych również jest
jasno. Trzydziestu lub więcej Chemików ciężko pracuje w każdym
pomieszczeniu, a wszyscy obserwują szklane pokoje, podobne do tych w trójce.
Cybil nazywa je
komorami testowymi
. Chyba tak brzmią bardziej profesjonalnie
i mniej barbarzyńsko, niż nazywanie ich tym, czym są – klatkami.
Cybil przesuwa kartą przed skanerem pierwszego laboratorium. Marique
stoi twarzą przed jedynym w tym pokoju t-ekranem. Usytuowano go po prawej
stronie komory, więc wciąż przesuwa głową, patrząc to na ekran, to na komorę.-
Jak tam?- Mówi do mnie, kiedy zbliżamy się.- Słyszałam, że przetrwałaś swój
pierwszy dzień szkolenia na Agenta. Potrafi być ciężki, przynajmniej tak mi
mówili.- W jej głosie słychać nutkę tęsknoty, przez co zastanawiam się, czy w
szkole nie była Przed - Agentem, lecz nie zdała egzaminów. Słyszałam, że wiele
takich osób zostaje Chemikami, skoro pracujemy tak blisko.
Wzruszam ramionami.- Było w porządku. Byłam przygotowana, więc
było... dobrze.- Nie wspominam, dlaczego myślę, że zostaliśmy wcześniej
wdrożeni w program. Nie chcę, by myślała, ze się boję, ponieważ nie boję się –
przynajmniej nie w ten tradycji sposób. Nie boję się walki. Walka to łatwizna.
Boję się, że jej nie zapobiegnę i wszystko to – wcześniejszy nabór, dzisiejsze
testy – tylko dowodzą, że przegrywam tę bitwę.
- Więc co to takiego?- Pytam ją, wskazując na ekran, na którym powoli
ukazują się wyniki.
- Spójrz tam.- Wskazuje na szybę.- To monitoruje jego poziom xylemu.
Zauważyłaś, jak wzrasta? Mamy właśnie zobaczyć, jak wysoko zajdzie.- Klika w
ikonkę dźwięku na ekranie, dzięki czemu powietrze wypełnia delikatnie
pikanie.
Drzwi do komory rozsuwają się i wkracza Agent. Od razu go rozpoznaję –
to Lane, ten sam, przeciw któremu walczyłam w labiryncie. To silny żołnierz,
lecz nie przeżyje w starciu z Pradawnym. Lane ustawia się na pozycji, ale
Pradawny w komorze, mężczyzna wyższy do Lane'a przynajmniej o 30 cm, nie
rusza się. Za to uśmiecha się, a potem kiwa głową na szybę.- Tylko na tyle was
stać?- Wtedy rzuca się na Lane'a, rzucając go na podłogę. Zaciąga z powrotem
jego ciało na środek komory.- Wstawaj, człowieku. Zobaczmy, co potrafisz.
Pikanie staje się częstsze, głośniejsze. Marique wyjaśnia.- Cybil, spójrz na
to!- Mocno stuka w ekran, a poziom xylemu wciąż wzrasta.- To niesamowite. I
rzuć okiem na jego funkcje życiowe. Rosną. Xylem oprócz uzdrawiania, również
napędza jego siły. To zupełnie jak zastrzyk energii wprost w jego mięśnie.
Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam czegoś-
- Wydostańcie go stamtąd!- Wrzeszczy Cybil.
Oczy wszystkich wracają na komorę, gdzie Pradawny raz za razem uderza
Lane'a. Jego szybkość, refleks, wszystko to za wiele, by Lane mógł temu
sprostać. Drzwi do komory rozsuwają się i trzech Agentów wpada tam w chwili,
kiedy ciało Lane'a opada na podłogę.
- Żadnych więcej starć jeden na jednego. Rozumiesz mnie?- Cybil rzuca do
Chemika obok niej.- Jeśli on zginie, to będzie twoja wina.
Gniewnie wychodzi z laboratorium, a ja podążam za nią, niepewna, co
powiedzieć czy zrobić. Zakładam, że na dzisiaj skończyłyśmy, lecz wtedy
przesuwa kartą przed skanerem innego laboratorium i uderza nas gryzący
zapach, przypominający spalone ciało.
- Więcej elektryczności?- Szepczę do niej.
- Och, nie. Wpadliśmy na jeszcze lepszy pomysł.- Macha na kilku
Chemików, by zeszli nam z drogi, byśmy mogły spojrzeć na szklaną, tylną
ścianę. W środku komory znajduje się pięciu Pradawnych – dwóch mężczyzn i
trzy kobiety. Wszyscy są nadzy, a ich skórę pokrywają ciemne znaki, z których
sączy się gęsta, żółta maź.
- Co się im stało?
- Słyszałaś kiedykolwiek o samozapłonie?- Uśmiech wykrzywia jej twarz.
Zaciskam zęby, by powstrzymać się przed krzyczeniem na nią, by przestała
zachowywać się, jakby to była zabawa. To nie zabawa. To koszmar w każdym
calu.
Biorę oddech, by ujarzmić swój gniew i odpowiadam.- Oczywiście. A co to
ma z tym wspólnego?
- Wszystko.- Oznajmia.- Popatrz, w powietrze wypuszczamy substancję,
która raz zmieszana z xylemem, sprawia, że Pradawni dosłownie wybuchają od
środka. Genialne, prawda?- Wtedy właśnie wielki stoper ścienny po naszej lewej
dociera do zera, mija jedna sekunda i następuje
bum
! Pradawni wybuchają w
komorze – członki i narządy pryskają na ściany.
Rzucam się w tył, dłońmi zakrywając usta. Dopiero co pięć żyć zniknęło
przed moimi oczami. To się nie dzieje. Walczę, by pozostać spokojną. Nie mogę
się zdenerwować, nie teraz, nie kiedy jestem tak blisko poznania strategii.
- To nam się nie przyda.- Cybil zwraca się do Chemiczki przy t-ekranie po
naszej prawej stronie, dziewczyny o wiele młodszej od Marique, która wydaje się
być tak samo jak ja poruszona tym, co się właśnie wydarzyło.- Posprzątajcie to i
zarejestrujcie problem. Wprowadźcie poprawki. Potrzebujemy więcej żywych
obiektów.
- Żywe obiekty.- Mówię, nie będąc w stanie się powstrzymać.- Myślałam,
że oni byli Tajniakami.
- Większość tak.
- A reszta?
- Pozyskano. Czy to ważne?
- Ważne, ponieważ to może być powodem, dla którego wciąż jesteśmy
atakowani. Porwaliśmy niektórych z ich gatunku. Nikomu nigdy nie przyszło do
głowy, że mogliby chcieć odzyskać ich walką?- Wiem, że moje słowa można
uznać za zdradę, lecz teraz nie umiem się już powstrzymać.- Wszystko to mogło
zostać powstrzymane, a jednak stoisz tutaj, żądając jeszcze kilku. Powinniśmy
po prostu zadzwonić teraz do Zeusa i zaplanować kolejny atak.
- Dość tego.- Oświadcza Cybil, łapiąc mnie mocno za ramię i wyciągając
mnie z laboratorium.- Zaatakowali, ponieważ są niecierpliwi i chciwi.
Pradawnych nie obchodzi, czy ludzkość przetrwa czy zginie – zależy im tylko na
zaludnieniu Ziemi i według nich ten czas właśnie nadszedł. A ty będziesz robiła,
co do ciebie należy, ponieważ jesteś tu gościem i twoje czyny odzwierciedlają
twojego ojca. Masz obserwować. Bezgłośnie. Rozumiesz to?
Kiwam głową, gryząc mocno wargę, by powstrzymać siebie od kłótni.
- Dobrze, w porządku. A teraz do trzeciego laboratorium.- Mówi Cybil.
Cybil wchodzi do pomieszczenia z wysoko podniesioną głową. Pewnego
dnia będzie świetnym Agentem Dowódcą, nieczuła i z autorytetem. Zmuszam
się do zatrzymania przy jej boku i zajrzenia do komory numer trzy. Na początku
myślę, że z moim rozumem wszystko gra, że nie ma tam nikogo. Potem
wybrzmiewa syrena i grupa dziesięciu mężczyzn, kobiet i dzieci wchodzi do
komory. Opada mi szczęka.
- Chwila, tam są dzieci.- Rzucam do Cybil, a mój głos ocieka strachem.
- Oczywiście, że tak. Musimy się upewnić, że broń działa na wszystkie
pokolenia Pradawnych. Niektórzy twierdzą, że ci młodsi są silniejsi, bardziej
zdolni do przeciwstawienia się. Musimy zagwarantować całkowite pozbycie się.
Całkowite pozbycie się.
Muszę teraz znaleźć Jacksona, nim-
Ścienny stoper dociera do zera. Moje oczy z powrotem skierowane są na
komorę. Nic się nie dzieje. Pradawni zbijają się w grupkę, chroniąc jeden
drugiego, a wszyscy zauważalnie drżą. Mijają sekundy, a za nimi minuty.
Spoglądam na swój zegarek. Minęło dziesięć minut.
- Nic się nie dzieje.- Szepczę do Cybil, ale to Chemik mi odpowiada. Jest
młodszy niż większość, ma ciemną skórę i włosy.
- Poczekaj.- Mówi.- To prawdziwa magia, Cybil.
Cybil rzuca na niego okiem, lecz nasz uwaga jest całkowicie skierowana
na komorę.- To badanie- Zwraca się do mnie.- jest subtelne. Uwalniamy do
powietrza neurotoksynę, która raz zmieszana z xylemem powoli i
systematycznie zatruwa ich.
Pragnęli broni roznoszonej drogą powietrzną, zmieszaną z xylemem. To
właśnie to – strategia. Neurotoksyna, według najprostszej definicji, zatruwa
nas, uderzając w nasz układ nerwowy. To coś, co od lat zwiastowali Chemicy w
branży ekologicznej, twierdząc, że IV WŚ zabiła wielu dzięki konsekwencjom
neurotoksyn, uwolnionych przez bomby atomowe. Jak bardzo musimy uważać
się za mądrych, że tak samo chcemy zaatakować Pradawnych.
Lecz tym razem toksyna nie będzie miała szansy nikogo zabić. Wystukuję
rytm stopą o podłogę, chcąc już by to dobiegło końca, bym mogła powiadomić o
tym Jacksona i powstrzymać całe to szaleństwo. Wpatruję się w komorę,
czekając, aż coś się wydarzy, ale Pradawni wciąż wyglądają na całych. Hmm,
może to nie działa przeciw nim albo ich ciała nie poddają się toksynie.
I wtedy to się dzieje.
Wysoki mężczyzna z długimi, brązowymi włosami zaczyna kaszleć.
Kobieta obok niego – drobna i wspaniała – spogląda na niego, zmartwiona i
wtedy wymiotuje na nią, brudząc jej blond loki pomarańczowym płynem.
Kobieta sapie – jej ręce zamierają w połowie drogi do włosów. Krzyczy na
innego mężczyznę, by pomógł, lecz nim on może się ruszyć, opada na podłogę,
wszędzie wydzielając rzygi.
U zgromadzonych wokół mnie Chemików następuje poruszenie, robią
notatki i wiercą się, ciesząc się sceną rozgrywającą się na naszych oczach.
Chwytam ramię Cybil, przygotowana, by poprosić ją o zatrzymanie tego, kiedy
moje oczy padają na dzieci, zebrane w rogu, wszystkie wrzeszczące i płaczące.
Słowa więzną mi w gardle. Zastanawiam się, czy ci dorośli to ich rodzice, czy to
właśnie rodzinę torturujemy. Ale Cybil miała rację – dzieci wydają się odporne-
Wtedy moje myśli są przerwane przez najmłodsze dziecko o idealnie
okrągłej twarzyczce i wielkich zielono-niebieskich oczach. Klęka na podłodze,
drżąc i płacząc, a wtedy perłowy płyn wydziela się z jego buzi. Natychmiast go
rozpoznaję – to xylem. Jakby wymiotował krwią. Każdy Pradawny opada na
ziemię, jak w dominie, jedno, drugie, a wreszcie cała dziesiątka drga i szarpie
się, wymiotując xylemem. W końcu znajdują ukojenie w śmierci.
Wybiegam z laboratorium, pędząc każdą uncją swojej siły do windy, która
zaprowadzi mnie do gabinetu taty i kilka razy waląc w przycisk, by drzwi się
zamknęły. Kiedy się rozsuwają wysiadam i opadam na ścianę w pobliżu windy,
próbując oddychać przez płacz.
Drzwi windy ponownie się otwierają i wychodzi przez nie Cybil.
- Nic ci nie jest?- Pyta się mnie.- Wiem, że nasze szkolenie może być...
trudne dla twojego żołądka. Powinnaś wcześniej mi powiedzieć, że jesteś
wrażliwa. Mogłam dać ci coś na mdłości.
Jestem oniemiała. Myśli, że wybiegłam, ponieważ zrobiło mi się
niedobrze
! Co jest nie tak z tymi ludźmi?
Cybil wygląda na zmartwioną.- Jeśli potrzebujesz iść wcześniej do domu,
Ari, to w porządku. Jutro będę miała potrzebne leki.- Kieruje się do windy,
wracając do trzeciego laboratorium, by zanalizować ich sukces. W głowie mi się
kręci – obrazy wirują przed moimi oczami.
Udaje mi się wydostać z budynku. Jak we mgle niemal wpadam na
Jacksona, kiedy otwieram drzwi, by wyjść na zewnątrz. Jego ramiona są już
otwarte, bym się w nich skryła. Nie rozumiem, skąd to wie, lecz wpadam w nie,
a łzy płyną po moich policzkach. Nigdy nie zapomnę tego, czego byłam
świadkiem. Już nigdy więcej nie zaznam spokojnego snu.
- O-o-o-oni... wszyscy... musisz pomóc.- Udaje mi się wykrztusić.
- Wiem, ale jest już za późno.
- Nie, pomóż im. proszę, pomóż. Nie mogłam...- Potem podnoszę wzrok.-
Czekaj, ty wiesz?
- Ari, muszę ci coś powiedzieć - Lecz drzwi za nami otwierają się i
wychodzi przez nie Agent. Milczymy, póki nie znika z zasięgu słuchu.
- Chodźmy.- Trzyma moją rękę, kierując mnie na tron i z dala od tego
strasznego miejsca, gdzie właśnie zamordowano rodzinę Pradawnych.
Jestem wykończona na każdy możliwy sposób, jednak wiem, że nie
zmrużę oka. W ciszy lecimy tronem. Jackson głaszczę mnie po głowie i od czasu
do czasu szepcze uspokajające słowa. Prowadzi mnie ulicą do mojego domu, lecz
gwałtownie zatrzymuje się kilka domów przed nim.
- Co się dzieje?- Pytam, podążając za jego wzrokiem, lecz wszystko wydaje
się być w należytym porządku.
- Nic. Posłuchaj, wejdź do środka. Zobaczymy się później, dobrze?- Nie
patrzy mi w oczy.
- Jackson-
Jego głowa szybko obraca się w moją stronę, a minę ma zaciekłą.- Proszę,
choć raz zrób to, o co cię proszę.
Cofam się, a gniew i strach wsączają się w moje myśli.- Ale musimy
porozmawiać. Czy to wszystko zatrzyma? To neurotoksyna. To ich taktyka.
Powiedziałeś, że strategia wszystko zatrzyma. Proszę, po prostu-
- Zajmę się tym. Teraz, proszę, wejdź do środka.- Zaciskam mocno pięści,
lecz opieram się pokusie wyciągnięcia z niego więcej informacji i biegnę do
domu. Patrzę przez przednie okna, by ujrzeć, że stoi jak przyklejony w tym
samym miejscu, wpatrując się w moją ulicę. Dreszcz przebiega po moim
kręgosłupie, kiedy zdaję sobie sprawę, czemu zmusił mnie do wejścia do domu –
ktoś lub coś jest na zewnątrz, czekając.
***
Jest pierwsza w nocy, a Jacksona nie ma. Sprawdzam telefon i t-ekran,
mając nadzieję, że tam będzie wiadomość. Nie ma jej. Zakładam, że dotąd Zeus
wie już o neurotoksynie i wszystko będzie w porządku, ale w takim razie gdzie
jest Jackson? Coś musi tu nie grać i to bardzo. Myślę nad udaniem się pod
Drzewo Jedności. Może jest tam, lecz coś mi mówi, że nie chciałby, bym
ryzykowała. Jednak nie ma pojęcia, czym ryzykuję. Nie cierpię tego uczucia –
zagubienia i dezorientacji, żadnego celu czy przeczucia, co mogło pójść nie tak.
Leżę w łóżku, lecz nerwy każą mi kręcić się i rzucać na posłaniu całą noc.
Wtedy zaczynają się koszmary.
Stoję na balkonie, mając widok na armię, moją armię. Jestem dowódcą.
Mogę to powiedzieć po tym, jak słuchają tego, co mówię, jakby każde słowo było
ważne. Jackson staje u mojego boku, a Zeus robi to samo po drugiej stronie.
Mówią o naszym stworzeniu, lecz nie mam pojęcia, o co im chodzi, dopóki w oko
nie wpada mi jeden z żołnierzy. To Lane, ale wydaje się być... inny. Próbuję
wpaść na to, co się zmieniło, kiedy to do mnie dociera – nie jest już dłużej
człowiekiem. Żaden z nich nie jest. Wpatruję się w morze ludzi…. w morze
mieszańców.
Rozdział 24
Krzyki budzą mnie gwałtownie ze snu. Wychodzę z łóżka i wyglądam zza
drzwi mojej sypialni. Głos taty dociera do mnie z dołu.
- Nie, nie będziesz jej przesłuchiwał.- Mówi.
- Musi odpowiedzieć.- Ripostuje mężczyzna. W żołądku mi się przewraca,
kiedy rozpoznaję ten głos. To jeden z podległych tacie Agentów Dowódców,
Oliver O'Neil, który również jest tatą Gretchen.- Musisz przestrzegać protokołu.
- Nie wspominaj mi o protokole. Ja go napisałem!
Cofam się do swojego pokoju, a pięści przyciskam do piersi. W sypialni
nadal panuje ciemno. Nie nastał jeszcze świt, może jest szósta rano. Patrząc
kątem oka, zauważam ciągłe żółte mruganie z mojego t-ekranu. Kiedy dotykam
ekranu, pojawia się wiadomość od Gretchen.
Przepraszam.
Więcej krzyków dociera do mnie z dołu, lecz nie to, co ze sobą niosą.
Gretchen jest przykro. Jej ojciec jest w moim domu i kłóci się z moim tatą.
Istnieje tylko jedna rzecz, którą mogła mi wyrządzić i za która wymagałaby
przeprosin.
Opadam na łóżko, wpatrując się w wiadomość. Gretchen przeprasza,
Jackson znika i wygląda na to, że w moim salonie dzieje się wojna, co wszystko
musi oznaczać-
- Ari.- Tato mówi, wpadając do mojego pokoju.- Muszę z tobą
porozmawiać.- Spogląda na moją piżamę, a potem pokazuje na szafę.- Włóż coś
odpowiedniego. Mamy gości.- Wypada stąd tak szybko, jak przed chwilą wszedł.
Nie jest dobrze. Nie spieszę się, myjąc i ubierając się. Nie chcę stawić
czoła jakiemukolwiek towarzystwu, które czeka na mnie na dole z pytaniami.
Nie mam pojęcia, jak dużo wyjawiła Gretchen i ostatnią rzeczą, którą chcę, to
pogorszyć swoją sytuację.
Wchodzę do salonu, nieufna tego, co w nim znajdę. Spodziewam się załogi
Inżynierów, lecz zamiast tego napotykam się tylko na dwoje – na Olivera
O'Neila i Gretchen. Wlepia wzrok w swoje stopy, bawiąc się palcami, jakby
patrzenie na mnie to dla niej za dużo. Mam taką nadzieję. Mam nadzieję, że
czuje się strasznie po tym, co zrobiła. Wpatruję się w nią, krzyżuję ręce i kieruję
uwagę na tatę.
- Wszystko w porządku?- Pytam.
- Nie.- Odpowiada.- Nie wszystko jest w porządku. Ostatniej nocy
odkryliśmy, że nasze biuro było infiltrowane przez szpiegowską siatkę
Pradawnych, dowodzonych przez wnuka Zeusa Castello. Masz ochotę zgadnąć,
kto to może być?
Patrzę na niego zdezorientowana, a wtedy zimna jasność dociera do mnie.
Wychowali go jego dziadkowie, jednak odmówił mówienia o nich lub
wymówienia ich imion. Powiedział, że kontrolują go na płaszczyznach, których
nigdy bym nie zrozumiała. Powiedział, że nie można mu ufać. I chyba miał
rację. Ależ ze mnie idiotka.
- Cóż, pozwól mi to wyjaśnić.- Mówi surowo tata.- Jackson Locke nie
istnieje. Nazywa się Jackson Castello, jedyny wnuk Zeusa Castello i przyszły
przywódca Pradawnych. Od miesięcy go tropiliśmy, podejrzewając, że jest
Tajniakiem. Dlaczego sądzisz, że poprosiłem o jego wcześniejsze przeniesienie?
Nigdy nie kwestionowałaś tego, że tak dużo czasu spędzam z nastolatkiem? Z
dzieckiem? Albo kompletnie pozwoliłaś wygrać uczuciom ze swoim rozumem?
Chwytam się ściany, by nie upaść.
- Potem odkryliśmy jego prawdziwą tożsamość, przypadkowo tego samego
dnia, na który wybrałaś sobie, aby wyznać swoje uczucie do niego. Zażądałem,
by wrócił do mojego gabinetu, by potwierdzić hipotezy, a szczerze nie
spodziewałem się jego powrotu.- Przerywa, jakby nawet teraz nie mógł
zrozumieć, czemu Jackson wrócił do jego gabinetu. Lecz ja rozumiem. Jackson
jest nieustraszony. Nigdy nie zrezygnowałby ze swojej misji. Zginąłby, próbując
odkryć taktykę, gdybym odmówiła mu pomocy. Tylko, że nic z tego nie było
potrzebne, ponieważ wręczyłam mu ją – wraz z mym sercem.
Zamyka oczy, chcąc wrócić do łóżka, obudzić się z tego koszmaru.
- Został do ciebie przypisany, jak środek zdobycia informacji na mój
temat.- Kontynuuje tata.- Wiedziałaś o tym? Wiedziałaś, że jego specjalnością
jest podstępna praca? Wiedziałaś, że osobiście wyszkolił każdą osobę
odpowiedzialną za ataki na nas?- Wyciągam rękę, by go powstrzymać, lecz
drąży dalej.- Wszystko w tym chłopcu to trucizna, a ty pozwoliłaś mu
przeniknąć mu do swojego życia. Wytrenowałem cię, byś wiedziała lepiej.
Zamiast tego dałaś władzę wrogowi.
Żółć wspina się w górę mojego przełyku, kiedy pokój zaczyna się kręcić.
Został do mnie przypisany. Do mnie, jako zadanie. Każdy nerw w moim ciele
wydaje się naraz obumierać, paraliżując mnie. To nie może być prawda, nie
zrobiłby... Lecz głęboko w środku wiem, że tak jest.
Mój wzrok przesuwa się na Gretchen i tym razem patrzy na mnie,
błagając mnie oczami. Nie wiem, co rzec. Jestem rozdarta między gniewem z
powodu jej zdrady i potrzebą wsparcia z jej strony. Dziura tworzy się w mojej
piersi, lecz odmawiam płaczu. Uroniłam już wystarczająco dużo łez.
Wstaje pan O'Neil.- Proszę pana, musi zostać przesłuchana.
- To moja córka.- Odpowiada tata.- Zajmę się tym. Ty i Gretchen możecie
już iść.
Jak tylko tata zamyka frontowe drzwi, odwraca się do mnie,
przemierzając na okrągło foyer, jakby nie mógł usiedzieć.- Ja-ty- jak mogłaś to
zrobić? Rozumiałaś, co mogłoby stać się innym?
Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam taty tak zaniedbanego i myśl, że to
ja na niego to sprowadziłam, sprawia, że łzy napływają mi do oczu.- Proszę,
pozwól mi wyjaśnić.
- Nie, to koniec. Zakładam, że włamali się do naszego biura, by ukraść
neurotoksynę, lecz niczego nie znaleźli. Ostatniej nocy wydałem zielone światło.
Właśnie teraz toksyna krąży w naszym powietrzu.
Sapię, a dłońmi przykrywam usta.- Nie. Nie mogłeś. Powiedz mi, że nie
zrobiłeś tego.
- Jak już rzekłem, stało się. Pozwól im zaatakować nas teraz. Toksyna
zatruje ich w ciągu kilku minut. Przegrali. Więc jak widzisz nieważne jest, co ci
powiedział. Nie mam czasu na kłamców. A teraz idź się przygotuj. Dzisiaj
będziesz punktualnie na trening na Agentów. Zrozumiano?
- Czekaj. Nie rozumiesz. Zeus powiedział-
Zamiera.- Rozmawiałaś z Zeusem?
- Cóż, nie, ale-
- Tak właśnie myślałem.
- Ale tato-
- Nie, dość tego. Masz się przygotować. Natychmiast.
Kontrargumenty rozbijają się po mojej głowie, jedno za drugim, lecz w
końcu opuszczam ręce do boków i wzdycham, pokonana. Jackson odszedł.
Neurotoksyna została wypuszczona. To koniec.- A co z panem O'Neilem?-
Szepczę.
- Nie przejmuj się Oliverem. Prezydent Cartier i ja dzisiejszego ranka
przedyskutowaliśmy, jak mamy zająć się tobą i Lawrence'm. Sądziłaś, że nie
wiem, że również wplątany jest w ten kabaret? To już nieważne. Jesteście
dziećmi i macie prawdo do błędów. Nie pozwolę, by to zrujnowało twoją
przyszłość.
Spuszczam głowę, nie będąc w stanie dłużej na niego patrzeć.- Tylko to się
liczy, prawda? Moja przyszłość i jak to wyda się inny,. Nie obchodzi cię, czemu
trzymałam to przed tobą w sekrecie? Nie chcesz znać mojej motywacji?- Mam to
na końcu języka, a gniew wyrzuca słowa na powierzchnię. Jestem przygotowana
wrzeszczeć na niego, że jestem w połowie Pradawną, kiedy determinacja taty
słabnie.
Jego wzrok łagodnieje.- Nie, Ari. Nie chcę wiedzieć, czemu przełożyłaś
jednego z nich nade mnie. Nie chcę wiedzieć, czemu to nie we mnie znalazłaś
schronienie. Nie chcę wiedzieć, czemu zaufałaś z tym młodej dziewczynie, a nie
własnemu ojcu. Nie chcę już nic więcej słyszeć. To, co usłyszałem, wystarczy mi.-
I wychodzi z pokoju bez słowa.
Opieram się o ścianę, zsuwając się w dół, póki nie dotykam podłogi i kładę
głowę między ręce. Myślałam, że sama dam sobie radę. Myślałam, że w końcu
wyjdę z cienia taty i udowodnię, że jestem gotowa. Nigdy wyobrażałam sobie, że
tata będzie czuł się zdradzony, jako ojciec. Jest dowódcą w pracy, w domu, w
każdy sposób. Myślałam jedynie nad jego reakcją, jako dowódcy, nigdy nie
zastanawiając się nad tym, jak to jest, gdy zdradza go córka. Zawsze był dla
mnie surowy, ale być może, dlatego, że wierzył we mnie. A teraz zawiodłam go.
Moje myśl z taty przenoszą się do Gretchen, neurotoksyny, zwiastuna
wojny, a potem lądują na Jacksonie i jestem pewna, że moje serce przepadło,
pozostawiając po sobie ciemną dziurę, która nigdy nie zostanie zapełniona.
Wszystko to to zbyt dużo.
Mama znajduje mnie, zwiniętą w kłębek na kanapie w naszym salonie.
Nic nie mówi, lecz nie musi. Dla niej jestem tylko jej córką. Głaszcze mnie po
włosach i ściska mocno.- Kocha cię, wiesz o tym, prawda?- Pyta. Kiwam głową,
bo wiem, że tata mnie kocha, nawet, jeśli już nigdy więcej mi nie zaufa.- A teraz
musisz iść się ubrać. Jestem pewna, że pójście na dzisiejszy trening będzie
ciężkie, ale na tym polega bycie dorosłym, kochanie. Z podniesionym głową
musimy stawiać czoło rzeczom, które nas przerażają. Będę tutaj, kiedy wrócisz,
jeśli będziesz mnie potrzebowała.
Potakuję.- Dzięki, mamo. Pójdę.
Wydaje rozkaz włączenia się t-ekranu.- Chcesz kawy?
Rusza z powrotem do kuchni, by dać mi kubek kawy. Rzucam okiem na t-
ekran, niepewna, czy naprawdę chcę zobaczyć dziennik. Reporter powtarza to, o
czym pewnie mówi się cały ranek. Inżynierzy, za zgodą międzynarodowej unii
Inżynierów, wypuścili w powietrze neurotoksynę, która, jak się mówi, ma zatruć
Pradawnych, docierających na Ziemię. Decyzja ta podjęta została wczoraj po
tym, jak Dowódca Alexander odkrył obecność szpiegów Pradawnych pośród
społeczeństwa. Potem kamera przenosi się do wywiadu na żywo z tatą.
- Kiedy już odkryliśmy obecność Pradawnych pośród nas,- Mówi tata.-
wiedzieliśmy, że musimy szybko działać. Na szczęście Chemicy wynaleźli
przeróżne bronie w ciągu ostatnich kilku dekad, dając nam okazję do
natychmiastowej reakcji.
Mama przytula mnie do siebie ramieniem i daje kubek kawy.- Idź się
ubrać, serduszko.
Dwadzieścia minut później jestem na tronie, mając nadzieję, że
przetrwam ten dzień. Przez chwilę martwię się, że toksyna też może mnie zabić.
Koniec końców xylem płynie we mnie. Lecz nie uleczyłam się, więc muszę go
mieć niewystarczająco dużo. Dodatkowo neurotoksyna już by na mnie
zadziałała.
Każdy wydaje się być podekscytowany, jakby olbrzymi ciężar spadł im z
ramion. Większość obawiała się Pradawnych, nienawidząc goszczenia ich. Wielu
czuło, że jesteśmy niewolnikami. Więc dla nich dzisiaj to dzień niepodległości,
naszego wyzwolenia spod jarzma kontrolującej nas siły.
Wyglądam za okno i widzę, jak każdy tron zatrzymuje się przez ludzi,
świętujących na zewnątrz. Zamykam oczy. Nie mam nic do świętowania, żadna
radość nie pochodzi od tej niepodległości, a Pradawni odpowiedzą. Mam
nadzieję, że nasi genialni Chemicy zastanowili się nad możliwymi kontratakami
albo każdy, kogo kocham, może w tej wojnie zginąć.
Tron dociera do Business Park i wychodzę na auto-chodnik, idąc samej,
niż pozwalając się przenieść. W środku budynku Inżynierów każdy jest
podekscytowany tak samo jak ludzie na zewnątrz. Jestem pierwsza w sali
szkoleniowej i mogę tylko myśleć o Jacksonie i o tym, jak ostatni raz byłam
tutaj, a on był ze mną. Przełykam łzy po raz drugi dzisiejszego dnia. Żałuję, że
nie mogłam z nim porozmawiać ten ostatni raz. Może wtedy wszystko stałoby
się dla mnie jasne. Lecz zamiast tego zostawił mnie z resztkami ukrytych prawd
i bez wiedzy, jak odróżnić rzeczywistość od kłamstwa.
Gretchen wchodzi przez główne drzwi i zatrzymuje się, kiedy mnie widzi.-
Ari...
- Jak mogłaś?- Pytam.
- Proszę, wiem, jak to wygląda.- Mówi.- Ale to nie była moja wina.
Lawrence przyszedł do mojego domu, martwiąc się tym, że inaczej się
zachowujesz. Powiedział na tyle dużo, że byłam pewna, że wie, więc ja też mu
się zwierzyłam. Tata musiał podsłuchać tą część o Jacksonie, ponieważ minutę
później wpadł do mojego pokoju, zmuszając Lawrence'a i mnie do powiedzenia
mu o wszystkim. Przyrzekam, że nie chciałam.
- Cóż, to wyjaśnia, czemu tata wiedział o Law.- Odpowiadam.
Wypuszcza oddech, waha się, a potem biegnie, by mnie uściskać.- Tak
bardzo przepraszam.
Chcę już powiedzieć, że wszystko gra, kiedy obezwładniające gorąco
uderza we mnie i wybucham kaszlem, nie będąc w stanie wziąć się w garść
przez kilka sekund. Pokój wiruje, ciemniejąc i jaśniejąc, kiedy pot zbiera się na
moim czole.
Gretchen prostuje mnie, chwytając moje ramię.- Nic ci nie jest?
- Nic, w porządku, po prostu się cieszę.
Wciąż wygląda na zmartwioną, lecz reszta klasy wchodzi do sali, a
Terrence za nimi.
- Nastąpiła zmiana w naszym planie szkolenia.- Mówi.- Spodziewam się,
że wszyscy pojawicie się dzisiejszego popołudnia, by ćwiczyć z każdą bronią,
której używaliście wczoraj. Lecz tego ranka podzielimy się na grupy. Pierwsza
połowa będzie ćwiczyła walkę wręcz, a druga ograniczenia, a potem nastąpi
zmiana. Po tym wszyscy możecie udać się na świętowanie na Rynku. To
pamiętny dzień!
Zmierzam na matę w chwili, kiedy wybucham kolejnym kaszlem. W piersi
czuję ucisk, a ogień przejmuje nade mną kontrolę. Ciężko mi przełknąć, staram
się przezwyciężyć kaszel, lecz z każdym branym wdechem rośnie w siłę, aż leżę
na ziemi, z trudem łapiąc powietrze. Gretchen przybiega do mnie i stara się
pomóc mi wstać.- Trenerze, mogę wziąć ją do łazienki?
Terrence musiał się zgodzić, ponieważ Gretchen pomaga mi dostać się na
korytarz, prowadząc do damskiej ubikacji. Jak tylko przekraczamy próg,
opadam na podłogę, a moim ciałem wstrząsają dreszcze.
- Co mogę zrobić? Zadzwonię do twojego taty.
Szarpię głową z boku na bok. Tata nie może wiedzieć, co się ze mną
dzieje.- W-wody.
Podbiega do umywalki i moczy wodą kilka ręczników, przynosząc mi je po
kolei, lecz to na nic. Nie umiem się uspokoić. Ogień rośnie w mojej piersi,
kierując się w górę szyi, ogarniając ciało, choć jest mi przeraźliwie zimno. Biorę
oddech i wymiotuję na siebie, podłogę i Gretchen. Potem wstrząsy zaczynają się
ponownie i cała trzęsę się, a zęby mi szczękają. Gretchen wyciera moją buzię i
chłodzi wodą twarz. Moje czoło wydaje się być lepkie i rozpalone. Rozlega się
delikatne pukanie we drzwi.
- To ja.- Odzywa się głos.- Mogę wejść?
- Tak, szybko.- Odpowiada Gretchen i zauważam, że jej twarz jest mokra
od łez.
Law zamiera, kiedy wchodzi do ubikacji, jakby potrzebował chwili, by się
zebrać w sobie.- Powinniśmy wziąć ją do domu, zanim ktoś zauważy.- Mówi.-
Ari, dasz radę iść?
- Nie wiem.- Odzywam się szeptem. Law bierze mnie na ręce i pokazuje
Gretchen, by poszła do drzwi. Rozgląda się w obie strony korytarza i wychodzi.
- Co zauważy?- Pyta Gretchen.
- Myśl, Gretchen. Czemu Ari miałaby się pochorować?
- Nie.- Mówię.- To tylko...- Urywam, wiedząc że nie ma innego
wyjaśnienia. Law ma rację. Ani razu podczas tej całej gadki o xylemie nie
sądziłam, że mam go wystarczająco dużo w sobie, by stało się coś złego.
Myślałam, że skoro się nie uleczyłam, oznaczało to, że mam go w sobie śladowe
ilości, nic, co mogłabym brać pod uwagę. Po prostu zakładałam... A teraz...
Nikt się nie odzywa przez całą drogę do tronu. Law musi męczyć się
noszeniem mnie, lecz nie puszcza mnie. Siadamy w drugim rzędzie z tyłu i
czekamy, aż reszta pasażerów wejdzie na pokład. Tron jest niemal pełny, kiedy
starsza pani zaczyna wchodzić, lecz cofa się. Jej twarz blednieje i wtedy
wymiotuje na chodnik.
Law nachyla się i krzywi.- Nie jest dobrze. Może nie jesteś jedyną...
Odwracam się do niego twarzą, a gęsia skórka pojawia się na moim ciele.-
Jedyną?
Nie odpowiada. Z każdą mijającą sekundą cisza staje się coraz bardziej
namacalna. Odchylam się na siedzeniu, przeszukując w głowie odpowiedzi.
Wtedy to pojawia się myśl tak dziwaczna, że aż niemożliwa. To nie może być...
Niewiarygodne. Myśli i wspomnienia chaotycznie przewijając się przed moimi
oczami, jedne za drugim – sny, zmiany. Jackson powiedział, że xylem
zwielokrotnia się. Zakładałam, że jestem w połowie Pradawną, może w jednej
trzeciej. Koniec końców nie uleczyłam się po rozcięciu ręki, a tak zrobiłby
Pradawny. Lecz jeśli jestem tak chora, musi to oznaczać...
Law wynosi mnie z tronu, w stronę mojego domu. Gretchen wpada do
środka frontowymi drzwiami, wołając moją mamę. Law pomaga mi usiąść w
salonie, daje mi wodę i usadawia się przede mną, wyglądając na bardziej
zdenerwowanego i przerażonego niż kiedykolwiek wcześniej.- Poradzę sobie z
tym.- Mówię.
Kiwa głową.- Wiem.
- Więc w czym problem?
- Nie mogę.- Gryzie wargę i potem pociera podbródek.- To wszystko moja
wina.
- Twoja wina?
- Dzień eksplozji.- Mówi.- Pamiętasz go?
- Trochę.- Jack- Urywam.- Powiedział mi, że mnie uleczył. To nie była
twoja wina.
- Ależ tak. Wrzeszczałaś. Bałem się, że umierasz. Więc ubłagałem go, by to
zrobił. Nie chciał. Zmusiłem go do tego i teraz...- Sięga po moją dłoń.- Coś
wymyślimy – nie przejmuj się.
Wymyślimy coś? Nie ma niczego takiego. Jestem po części Pradawną,
może nawet w połowie. Xylem krąży w moim ciele, z każdą sekundą mnożąc się.
Neurotoksyna unosi się w powietrzu, który teraz wdycham, co wszystko
prowadzi do ciężkiej prawdy – umrę. Pytaniem jest jak dużo czasu mi pozostało?
Rozdział 25
Do czasu, kiedy z pracy do domu dociera mama, choroba obezwładnia
mnie. Gretchen i Law przenoszą mnie do mojego pokoju, zostając, by pomóc mi
krążyć w tę i z powrotem do łazienki i pytając mnie, co kilka minut, czy mogą
zadzwonić do moich rodziców. Myślałam, że sama dam sobie radę. Sądziłam, że
może mi się polepszy albo przyzwyczaję się do strasznego wyczerpania, lecz
każda następna sekunda staje się cięższa od poprzedniej i teraz pragnę tylko, by
mama naprawiła mnie.
Gretchen przyprowadza ją do mnie i od razu mogę powiedzieć, że jest
przerażona. W mieście problem staje się coraz poważniejszy – Agenci zostali
wysłani, by ochraniać obwód, wszyscy postawieni na alarm, wszystkim
powiedziano, by strzelać do kogokolwiek, kto wygląda podejrzanie. Nie jestem
pewna, kogo lub czego starają się dopaść – armię Pradawnych, tak zakładam, co
mówi mi, że pomimo obecności neurotoksyny boją się, że Pradawni znajdą
sposób na atak.
Lecz jeśli Pradawni wciąż znajdują się w mieście nie widziałam żadnego
po nich znaku lub przynajmniej znaku po jednym z nich... Staram się ignorować
ból w piersi na myśl o nim. Nie miałam szansy się z nim pożegnać. Pożegnanie.
Wcześniej nad tym nie myślałam, lecz teraz, kiedy jestem zainfekowana, a on
odszedł, nie mam żadnego powodu, by wierzyć, że kiedykolwiek jeszcze go
zobaczę.
Wpatruję się w swój pokój, ignorując zmartwione spojrzenie mojej mamy.
Przesuwa dłonią po moim czole i sprawdza moje policzki.- Jesteś taka blada.-
Mówi, a jej ton ocieka troską.- Kiedy zaczęłaś chorować? To przez coś, co
zjadłaś? Czy ty-
- Jestem po części Pradawną, mamo, może nawet w połowie. Nie jesteśmy
pewni.
Jej głowa zwraca się w moją stronę.- Co? To niemożliwe. Bądź poważna.
Co ci się stało?
- Mówi poważnie, pani Alexander.- Oznajmia Lawrence.
Mama rzuca na niego okiem, potem na Gretchen, która kiwa głową,
potwierdzając.- Nie, nie jesteś. Mówię ci, że to niemożliwe.
Każdy jest cicho przez długą sekundę, nie będąc pewnym, jak ją
przekonać, a potem zdaję sobie sprawę, co muszę zrobić i przyciągam ją do
siebie.- Mamo, tak jest. Spójrz na moje oczy. Powinny być tak samo
szmaragdowe jak twoje, lecz zamiast tego...
Mama unosi drżącą dłoń, by zakryć usta, a łzy napływają jej do oczu.- Nie
rozumiem. Jak ci się to stało?
- Przepraszam. Ja- Gorąco wspina się w górę mojej szyi i wtedy biegnę do
swojej łazienki, mając nadzieję, że zdążę. Mama podąża za mną, zbierając moje
włosy na karku i szepcząc do siebie, kiedy wymiotuję raz za razem. Wreszcie
moje ciało opada na podłogę łazienki, a chłód sztucznych kafelek przynosi ulgę
mojej rozpalonego twarzy.
Gretchen wbiega do łazienki ze szklanką wody, pomagając mi brać małe
łyczki. Wciągam długi oddech, a potem kolejny i zamykam oczy. Po kilku
sekundach mama pomaga mi wstać i kładzie z powrotem do łóżka.- Zaraz
wrócę.- Mówi.- Mam coś, co może pomóc. Możesz ją przypilnować?- Pyta
Gretchen, mierząc wzrokiem ją i Law'a.
Jak tylko wychodzi, Gretchen staje przy moim boku.- Jak dużo ma
wiedzieć?
- Teraz to już nieważne.- Sięgam po wodę, zatrzymując się w połowie
drogi, bo moja dłoń za bardzo drży, by dać radę utrzymać szklankę.- Jestem
taka zmęczona.
- Pozwól mi.- Gretchen unosi ją do moich ust. Kiedy indziej byłabym
zażenowana otrzymaniem takiej pomocy, lecz teraz nie mam siły ani chęci, by
robić cokolwiek samej. Nienawidzę tego. Nienawidzę tego, jak słaba jestem, jak
mizernie wyglądam i najbardziej ze wszystkiego nienawidzę, że zgodziłabym się
chorować przez resztę mojego życia, gdybym tylko mogła zobaczyć Jacksona
jeszcze raz i zapytać go, czy to wszystko naprawdę było kłamstwem.
Opadam na poduszkę, pozwalając powiekom zamknąć się. Wydaje mi się
łatwiej myśleć o nim, kiedy inni nie widzą moich oczu, nędzy, która w nich gości.
Zastanawiam się, czy tata miał rację we wszystkim. Może Jackson wykorzystał
mnie, by zdobyć informacje. Jeśli tak było to chyba się udało. Jednak...
przebłyski wspomnień migają mi przed oczami, jedne za drugim, a każde
następne boleśniejsze od poprzedniego.
Wydawały się być prawdziwe.
Mama wraca do mojego pokoju, niosąc metalowe pudełko, wielkości
tabletu do notatek, a jej postawa Chemika przejmuje kontrolę. Otwiera wieko,
uwalniając chmurę zimnego powietrza i ukazując dwadzieścia lub mniej małych
ampułek z płynem. Grzebie w środku, wyciąga fiolkę z niebieskim płynem i
rozpakowuje nową strzykawkę, próbując ją.- Najpierw postaram się
przeciwdziałać wymiotom, a potem pomyślimy, jak zastopować truciznę.-
Obmacuje okolice mojego łokcia i wkłuwa igłę do żyły. Czuję ukłucie, pieczenie,
a potem mdłości uspokajają się i spływa na mnie uczucie ulgi.
- Jak długo to potrwa?- Pytam ją.
- Może godzinę, zależy to od siły trucizny.- Pociera oczy.- Powiedz mi, jak
to się stało.
- Ee, powinniśmy się zbierać.- Mówi Law, pociągając Gretchen za rękę.
- Ta, wrócimy za jakąś godzinę. Zdrowiej, Ari.- A potem nie ma ich i
zostawiona jestem w pełnej grozy ciszy mojego pokoju, kiedy mama czeka na
opowieść o tym, jak zachorowałam. Nie wiem, gdzie zacząć, więc zaczynam od
prawdy.
- Zakochałam się w nieodpowiednim facecie.- Oświadczam, a potem
wtajemniczam ją we wszystko – Jacksona, bombę w szkole, jego uleczenie mnie,
taktykę, co zrobiłam by pomóc, co widziałam. Mówię, póki nie jestem zbyt
zmęczona, by kontynuować. Zamykam oczy i mama trzyma mnie za rękę,
głaszcząc ją delikatnie, a potem nawiedza mnie sen.
Otwieram oczy na mglisty, acz wspaniały świat pełen kolorów. Błękitne
niebo jest w niezwykłym odcieniu purpury, z olbrzymimi chmurami i złotym
sercem. Zagłębiam się bardziej w tą krainę i po raz kolejny patrzę na jezioro z
poprzedniego snu. Spodziewam się ujrzeć ludzi na bambusowych łodziach, lecz
zamiast tego słyszę swoje imię, wykrzyczane z dołu.
- No i? Idziesz?- Pyta się Jackson z wielkim uśmiechem na twarzy. Tapla
się w wodzie, nurkując i pływając, ciesząc się ciepłym dniem.
Waham się, a potem nurkuję za nim, lecz kiedy docieram na powierzchnię
jeziora, jego już tam nie ma. Wołam go i pływam w około, szukając go. Nurkuję,
skanując dno. Gdzie się podział? W końcu zauważam go na brzegu. Macha do
mnie, nim odchodzi. Krzyczę za nim, błagając by wrócił.
A potem siła zanurza mnie na dno. Woda zalewa moje usta i nos. Walczę i
szarpię się, by pozostać na powierzchni, lecz to na nic. Tonę... a Jackson mnie
zostawił.
Rozdział 26
- Mamo?- Wołam z łazienki na dole, wymiotując więcej razy niż mogę
zliczyć. Zastrzyki na mdłości, które wczoraj pomagały, teraz przynoszą ulgę
tylko na kilka minut, czasem nawet kilka sekund. Mama próbowała kilka
różnych mikstur, lecz dotychczas nic nie zadziałało i wciąż nie jesteśmy bliżej
znalezienia czegoś, co powstrzyma neurotoksynę od zniszczenia mojego ciała od
środka.
- Więcej wody?- Pyta mama z drzwi.
- Nie, pomożesz mi dojść do salonu?
- Jasne.- Mówi w chwili, kiedy alarm oznajmia przyjście Gretchen i Law'a.
Idą do salonu, a Law wydaje rozkaz włączenia t-ekranu, nim któreś z nas ma
szansę się odezwać.
- Co się dzieje?- Pyta mama, lecz przerywa jej dziennik. Zakażenie
Pradawnym. Tak to nazywają. Choroba przenoszona na ludzi, dzięki ich
ciągłemu wystawieniu się na Pradawnych. Oczy robią mi się coraz większe z
każdą, nową informacją, a wszystkie są spekulacjami lub kłamstwami.
Parlament odmawia przyznania się, że są odpowiedzialni za naszą epidemię,
wskutek wypuszczenia neurotoksyny. Zamiast tego zachowują się, jakby
zakażenia i neurotoksyna to dwa inne tematy, ani razu nie wspominają ich
razem w jednym przekazie wiadomości. To takie niedorzeczne. Nigdy nie
wyobrażali sobie, że ludzie mogą być uleczeni przez Pradawnych i pomimo tego
wydają się być nieświadomi albo niechętni zaakceptować, że to uzdrowienie jest
temu winne, że te chore osoby są właściwie po części Pradawnymi. Chemicy
biorą próbki krwi od kilku zakażonych, a wszystko po to, by dowiedzieć się, co
się stało. Problem tkwi w tym, że żaden człowiek nie przyzna się, że został
uleczony przez Pradawnego.
- Ścisz głośność.- Mówi mama.- Muszę zadzwonić.- I wychodzi z pokoju,
wyglądając na jeszcze bardziej zatroskaną.
Law czeka, aż mama go nie usłyszy i mówi.- To nawet nie połowa. Godzinę
temu wszystkie centra badawcze rozrosły się. Każdy ma być przetestowany. Na
tego, kto nie będzie zbadany w ciągu doby, zostanie wydany nakaz
aresztowania. Dodatkowo...- Spogląda na Gretchen, która obgryza paznokieć
swojego kciuka, jakby tylko to powstrzymywało ją od płaczu.
- Powiedz mi.- Żądam.
- Tylko podsłuchałem- to może być nic. Znaczy się, oni nie mogą. To-
- Mów.- Powtarzam, nie zdejmując z niego oczu.
- Bazy egzekucji. Mówią o przyprowadzeniu każdego zarażonego do
jednego miejsca, by- Ciężko przełyka ślinę.-
się ich pozbyć
. Słyszałem, jaka
mama mówi, że wysłanie Agentów do wydawania serum R1 jest zbyt kosztowne
i nie byli pewni, co począć z ciałami, jeśli zrobią to w centrach. Więc wybrano
jedno miejsce, gdzie jeden wybuch zabije każdego i spopieli tym samym ciała.
- Co?- Wrzeszczy mama, kiedy jej telefon z hukiem spada na ziemię.
- Nie zostało to jeszcze zatwierdzone, Claire.- Tata oznajmia zza jej
pleców, wchodząc do salonu. Wszyscy czekamy z niepokojem, co ma jeszcze do
powiedzenia.- Lecz badania zostały już ogłoszone i planują dokonać aresztowań.
Musiałem wziąć posiłki.- Zamyka oczy i po raz pierwszy orientuję się, jak
trudne to musi być dla niego. Trudno mu było uwierzyć, kiedy mama
opowiedziała mu o mnie, póki mnie nie ujrzał i potem pytał mnie na okrągło, aż
w końcu mina mu zrzedła i wyszedł z mojego pokoju bez słowa. Jeszcze nigdy
nie widziałam go takiego... załamanego i nawet myśląc o tym teraz do oczu
płyną mi łzy. Nigdy nie chciałam zranić tak swoich rodziców, choć zgaduję, że
stanie się Pradawną nie było moim wyborem. Jednak... czuję, że tak jest,
jakbym sama to na siebie ściągnęła i teraz nie mogę tego cofnąć.
- Poprosiłem o domowe badanie, jak większość z naszej dzielnicy.- Mówi.-
Oczywiście się zgodzili. Nasze spotkanie wypada na jutro. Tylko tyle mogłem
zrobić.- Opada na fotel naprzeciw mnie. Law siada obok mnie na kanapie.
- Jak się czujesz?- Pyta Gretchen, jej pierwsze słowa skierowane do mnie
po jej przybyciu i to samo mówi mi więcej, niż cokolwiek innego, co mogła rzec.
Nie tylko się martwi, boi się, coś, czego nigdy wcześniej o niej nie powiedziałam
i to olśnienie, zsumowane z posępną miną taty, wystarczy, bym chciała krzyczeć.
Mogę umrzeć, lecz nie pozwolę, by inni cierpieli z tego powodu, kiedy jeszcze tu
jestem i oddycham.
Myślę nad wymówieniem swoich myśli, lecz nie mogę zdobyć się na bycie
szorstką.- W porządku, chyba.- Odpowiadam, wzruszając.
-
W porządku
?- Pyta mama.- Z tobą nie jest w porządku. Jesteś zakażona i
umierasz, a ja jestem twoją matką i nic nie mogę na to począć. Nic.
Próbowałam. Nie mogę tego rozwikłać. Nie wiem, co zrobić. Niech mi ktoś
powie, co mam zrobić. Nie mam cię przeżyć. Ja... nie mogę... przeżyć swojej
córki...- Wybucha płaczem. Sięgam do niej, lecz tata znajduje się przy niej
pierwszy, kładąc jej głowę na swoim ramieniu.
- Co jeśli mam rozwiązanie? Nie jest doskonałe, lecz jeśli to uratowałoby
Ari, zgodzilibyście się?- Pyta Lawrence.
- Co to takiego?- Wszyscy odzywamy się naraz.
- Cóż, nie chcę wzbudzać niczyich nadziei, więc co wy na to- wrócę dzisiaj
wieczorem, miejmy nadzieję, że z rozwiązaniem.- Schyla się i całuje moje czoło,
nim udaje się do drzwi.
Reszta popołudnia ciągnie się. Z każdą chwilą pogarsza mi się, moje ciało
rozpada się, lecz umysł odmawia zamknięcia się. Jeśli mogłabym zasnąć, to
może wtedy nie czułabym się tak strasznie... i tak beznadziejnie. Wiadomości są
nie do zniesienia. Ludzie umierają na całym świecie, nie tylko tutaj. Tak wielu
zarażonych. Giną, idąc ulicą, lecąc tronem, kiedy czekają w kolejce na
przebadanie. Parlament nazywa to pierwszą epidemią w dziejach
współczesnych. Chemicy – którzy stworzyli neurotoksynę – wydaję się nie być w
stanie znaleźć antidotum. Zdumiewa mnie to, że Parlament wydał zgodę na
rozpuszczenie jej, nie znając sposobu na odwrócenie jej skutków. Czy ludzie
naprawdę są tak głupi? Wyrzucamy substancję w naszą atmosferę bez wiedzy,
jak może zadziałać to na nas, na ludziach? Niewiarygodne.
Moja skóra nie jest już dłużej porcelanowa. Przypomina wyglądam
bardziej niebo tuż przed deszczem. Szara i mizerna. Moje ciało chce umrzeć.
Czuję, jak zamyka się w sobie, błagając mój umysł, by się poddał. Lecz nie mogę.
Mama wciąż daje mi zastrzyki, każde mające przeciwdziałać innym skutkom
ubocznym, a wszystkie działają tylko kilka minut, nim trucizna je wypala.
Zastanawiam się, czy tak właśnie czują się starsi tuż przed śmiercią. Nasz
społeczność daje wybór – naturalna śmierć lub zastrzyk R1, serum, które
powoduje natychmiastową, bezbolesną śmierć. Większość decyduje się umrzeć
naturalnie i teraz rozumiem dlaczego. Cierpienie, choć okropne, wciąż
pozostawia ślad nadziei. Może zastrzyki pomogą. Może jedna z mikstur mamy
zadziała. Może, może, może.
Spoglądam na t-ekran i widzę kolejne wydanie dziennika.- Pogłośnij.-
Dźwięk powraca w chwili, kiedy prezenter mówi.- Obowiązkowe
zatrzymywania.- Każdy zarażony będzie zatrzymany, by zagwarantować
przetrwanie rodzaju ludzkiego. Otwieram buzię, kiedy to, co mówią – lub raczej
to, czego nie mówią – dociera do mnie. Bazy egzekucyjne. Planują nas zebrać, by
zabić. To się nie dzieje. Nie może się dziać. Mój oddech przyspiesza, a panika
zwycięża.
Wchodzi mama pyta, czy czegoś potrzebuję, lecz moja mina każe jej
przybiegnąć do mnie.- Co jest?- Chce wiedzieć, kładąc dłoń na moim czole,
potem policzku.
Wskazuję na ekran.- Zamierzają nas zabić, mamo. Nie dają nam szansy.
Nawet nie poczekają, by zobaczyć, czy Chemicy to odwrócą.
Ciężko przełyka ślinę i wiem, że próbuje z mojego powodu trzymać się w
kupie, by złagodzić mój strach swoją siłą. Bierze moją rękę i trzyma ją blisko
siebie. Obu nam brakuje słów, by rzec coś więcej. To kwestia czasu, tak
przynajmniej uważam. Każdy zginie. Po prostu na mnie przyszedł czas szybciej.
Już mam wydać polecenie wyłączenia t-ekranu, kiedy obraz zmienia się i
pojawia się ktoś inny, ktoś niespodziewany. Zeus.
- Pogłośnij, pogłośnij!- Krzyczę.
- Dobry wieczór, panie i panowie.- Zaczyna.- Właśnie się dowiedzieliście,
wasz rząd wydał polecenie obowiązkowych zatrzymań wszystkich zarażonych
członków populacji.- Jego głowa drga, a potem wyrzuca z siebie.- Populacja:
całkowita ilość obywateli danego regionu czy obszaru.- Jego twarz uspokaja się i
kontynuuje, jakby nie wydarzyło się żadne wtrącenie.- Oczywiste jest, że dotąd
zrozumieliście, co mają na myśl poprzez
zatrzymanie
. Tak właśnie wasz rząd
dba o swoich ludzi. Oferuję wam inne wyjście. O siedemnastej, dzisiaj,
otworzymy wszystkie porty na Loge. Każdy zarażony, który wybierze
uzdrowienie, może przyłączyć się do nas na naszej planecie. Witamy was. Mam
tylko jedno zastrzeżenie – wybór udania się na Loge oznacza, że zdradzacie
rodzaj ludzki.
Zaatakujemy
Ziemię. I
wygramy
. Wybór dołączenia się do nas
oznacza wybór życia. Nie ma hańby w przeżyciu. Porty zamkną się godzinę od
ich otwarcia. Na razie przesyłam wam wyrazy powodzenia i mam nadzieję, że
wkrótce wielu z was ujrzę.
T-ekran czarnieje, a potem pojawia się obraz z Landings Park. Ludzie na
ulicach skandują.- Nie wspieramy zabijania! Powiedz nie! Nie wspieramy
zabijania! Nie pójdziemy!- W kółko powtarzają słowa. Potem t-ekran ponownie
czarnieje. Zeus nie mógł lepiej wstrzelić się w chwilę. Ludzie są źli i przerażeni.
A on właśnie zagwarantował im przeżycie. Jedyną rzeczą, którą muszą zrobić,
to wyrzec się rządu, który planuje ich zabić. To tak proste, że aż śmieszne.
- Wyłącz.- Wydaje polecenie mama. Siedzimy przez jakiś czas, nic nie
mówiąc. Potem mama kładzie się przy mnie na końcu kanapy, kładąc moje nogi
na swoich kolanach.- Pamiętasz opowieści, które opowiadała babcia Bea?
Po raz pierwszy tego dnia uśmiecham się. Babcia Bea – mama mojej
mamy – opowiadała nam niestworzone historie ze swojej przeszłości.
- Pewnego razu,- Zaczyna mama.- powiedziała mi, że kiedyś żyli
nurkowie, którzy zanurzali się głęboko w ocean, tylko po to, by ujrzeć, co w nim
jest. Powiedziała, że ocean był pełen barw, miał ich więcej niż sama tęcza. Wcale
nie wyglądał jak ten z naszych tabletów.
- Wierzyłaś w jej opowieści?
- Nie wiem, lecz jedno ci mogę obiecać.- Jej oczy błyszczą łzami.- Jeśli to
przetrwamy, jeśli ty to przetrwasz, pójdziemy.
Siadam mimo słabości.- Do oceanu?
- Wszędzie. Udamy się wszędzie. Pokażę ci góry, ocean, pustynię. Pokażę
ci wszystko to, czego wcześnie bałam ci się pokazać. I przepraszam za to.
Przepraszam, że nie byłam wystarczająco silna, by twoje życie nabrało głębi.-
Łzy strugami płyną po jej policzkach. Chwytam jej rękę, lecz samej sobie nie
pozwalam się rozpłakać. Nie teraz. Nie chcę, by przez chwilę uważała, że zrobiła
coś złego mnie lub w moim życiu. Miałam życie, wspaniałe życie, dzięki niej.
Już mam jej to powiedzieć, kiedy do pokoju wchodzi Law. Obie z mamą
unosimy się. Na jego twarzy widać oznaki troski... i ślady potu.- Hej.- Mówi,
siadając na stoliku przede mną.- Wszystko jest zrobione. Teraz czas na
czekanie.
- Ale, na co czekamy?- Pyta mama.- Czy widziałeś, co twoja mama właśnie
wprowadziła?
Spuszcza oczy.- Wiem. Nie było mnie tam, kiedy podejmowała tą decyzję.
Nie to żeby mnie posłuchała. Nikomu nie mówiłem o Ari.- Mówi.- Nie mógłbym-
Mama unosi dłoń.- Dosyć. Proszę, powiedz nam, co robisz. Jaki jest twój
plan?
Law gryzie wargę, wahając się. Potem wzdycha.- Cóż, dzisiejsza
wiadomość Zeusa ułatwiła mój plan. Wysłałem na Loge prośbę, by Ari mogła
tam żyć. Teraz musimy tylko zabrać ją do portu, nim minie siedemnasta.
Jestem pewien, że będą zatłoczone i w Sydii mamy tylko jeden. Lecz oni
posiadają uzdrowicieli. Będzie-
- Co?- Wrzeszczy mama.- Ona się tam nie wybiera. Jak mogłeś podjąć taką
decyzję, bez uprzedniego skonsultowania się z nami? To my jesteśmy jej
rodzicami!
Zaczyna jej odpowiadać, lecz milknie. Po jego minie wiem, co chce
powiedzieć. Nie zrobił tego bez skonsultowania się z moimi rodzicami. Tata zna
jego plan.
Mama kręci głową, rozgniewana, a potem nagle zamiera, a twarz ma
jakby wykutą z kamienia.- Lawrence, skąd wiedziałeś, jak skontaktować się z
Loge?
Jego oczy wędrują między mną, a moją mamą, nie będąc pewnym, co ona
może wiedzieć i ile chcę przed nią ukryć. Kiwam głową. To czas, byśmy oddali
mamie należyty jej szacunek.- Eee, cóż- Zaczyna, lecz wtrącam się ja.
To ja powinnam to powiedzieć.- Mamo, Jackson technicznie jest tylko w
połowie Pradawnym.
Szczęka jej opada.- W połowie Pradawnym?
- Tak.- Odpowiada Lawrence.- Jego matka jest człowiekiem.
- I jak ty...?- Pyta mama.
Lawrence skupia się na niej.- Ponieważ jest moim bratem.
Wtedy mama zaczyna przepytywać go z jego przeszłości. Czemu też nie
jest w połowie Pradawnym? Co jest proste. Jego ojcem jest człowiek. Czemu jego
mama odesłała Jacksona? Potem nadeszło więcej pytań o Loge, a ostatnie
wreszcie o to, czym kiedykolwiek był na nim. Spodziewam się, że powie nie, lecz
on milknie przed odpowiedzią, a mój wzrok spada na niego.
- Do wczorajszego dnia nie.- Mówi.
- Jak tam jest?- Mówię, nie będąc w stanie się powstrzymać.
Ponownie milknie, zbierając myśli.- Jak marzenie... tylko lepiej.
Przyłapałem się na żałowaniu...- Zniża głowę.- Cóż, na żałowaniu, że to nie
mnie, zamiast Jacksona, tam wysłano.
Już mam mu odpowiedzieć, kiedy naraz ktoś wali w prywatne wejście
taty, co wytrąca nas z rozmowy. Mama i Law wstają, kiedy do pokoju wbiega
tata.- Przyszli wcześniej. Są tutaj. Starałem się dotrzeć tu pierwszy.
Udręka i strach wiszą w powietrzu. Chemicy przyszli w poszukiwaniu
choroby, lecz nie będą mnie musieli nawet badać – gołym okiem widać, że jestem
zakażona. Wcześniej się nie bałam, lecz teraz, kiedy śmierć dosłownie puka do
mych drzwi, pragnę więcej czasu. Potrzebuję więcej czasu. Rzucam okiem na
tylne patio. Może uda mi się uciec. Próbuję wstać i spadam z powrotem, bo moje
nogi nie są już dłużej w stanie mnie utrzymać.
Law bierze mnie w ramiona.- Wyniosę cię na zewnątrz. Powiedzcie im, że
jej tu nie ma – będą musieli wrócić, by ją zbadać. Jesteś dowódcą. Nie będą się
kłócili.
Tata chowa głowę w rękach.- Pogorszy się jej na zewnątrz. Powietrze tam
jest groźniejsze. Może...
- A jaki mamy wybór, Grexic?- Pyta mama i kiwa na Lawrence'a.
Law nachyla się i szepcze w moje ucho.- Staraj się nie oddychać. Jesteś
silna – pamiętaj o tym.
Zamykam oczy i zasysam oddech. Słyszę, jak drzwi na patio rozsuwają się
i czuję, jak powietrze mnie otacza. To jak natychmiastowe zatrucie pokarmowe.
W żołądku mi się przewraca, a moim ciałem wstrząsa dreszcz. Rozważam
otwarcie oczu, lecz z nimi zamkniętymi przynajmniej Law nie będzie widział,
jak ze mną źle.
Schodzi powoli po schodkach i idzie do lasu, skrywając nas z widoku.
Myślę nad tym wszystkimi razami, kiedy wkraczałam w te drzewa z
Jacksonem, zawsze bojąc się ich, a teraz one chronią mnie. To niesamowite, jak
ironiczne potrafi być życie. Wciągam kolejny słaby oddech, starając się nabrać
powietrza jak najmniej to możliwe, lecz ten drugi wdech pokonuje mnie. Nie
przetrwam tego.
Moja głowa opada na pierś i czuję, że tracę przytomność i zaraz ją
odzyskuję. Widzę swoją rodzinę, Lawrence'a, Gretchen – Jacksona. Widzę swoje
życie przed nim i jak skomplikowane stało się po nim. Chciałabym zapytać go
dlaczego. Lecz na to jest już za późno.
Dlaczego
już nie jest istotne. Czuję, jak
Law porusza się i próbuję otworzyć oczy, by zobaczyć, co się dzieje. Nadstawiam
uszu, lecz słyszę tylko delikatne mruczenie. Powietrze zmienia się wokół mnie.
Jesteśmy z powrotem w moim domu, gdzie łatwiej oddychać, jednak
niezauważalnie. Kładzie mnie na kanapie.
- Dziecinko.- Odzywa się mama, ujmując moją twarz w swoje dłonie.-
Słyszysz mnie?
Mówi dalej, a jej słowa to zbliżają się, to oddalają, jakby znajdowała się
daleko stąd.- Słyszę.- Odpowiadam, choć nie wiem czy na głos, czy tylko w
swoich myślach. Coś mokrego spada na mój policzek. Ona płacze. Chcę jej
powiedzieć, by przestała i że wszystko się ułoży. Mrugam powiekami – moja
głowa staje się cięższa. Już dłużej nie chcę tej męczarni.
- Ari, mów do mnie.- Każe.- Proszę, mów.- Potrząsa mną, a potem mówi
coś do taty i czuję, jak odchodzi ode mnie. Wraca kilka sekund później i szepcze,
czy do mnie, czy do siebie, nie wiem.- Proszę, niech to zadziała.- I czuję ukłucie
oraz pieczenie kolejnego zastrzyku.
Nic się nie dzieje przez chwilę, która wydaje się wiecznością. Mogę
słyszeć, lecz nie umiem mówić ani otworzyć oczu. Nikt się nie odzywa, lecz
wiem, że wszyscy tam są, czekając, obserwując moją reakcję. Wtedy... wtedy
czuję, jakby świeże powietrze dostało się do pokoju, do moich płuc, pomagając
mi oddychać. Biorę długi, satysfakcjonujący wdech i otwieram oczy. Kiedy się
rozglądam, zdaję sobie sprawę, że jest tu Gretchen, co oznacza, że byłam
nieprzytomna jakiś czas.
Mama wraca do pokoju w chwili, kiedy się rozglądam i podbiega do mnie,
a łzy ciekną z jej oczu.- Dzięki Bogu.- Zaczyna się śmiać i myślę, że ma zwidy,
póki nie patrzę wokoło i widzę tatę, białego jak śnieg i Law'a z wielkimi oczami.
Musieli myśleć, że umarłam.
- Mogę dostać coś do jedzenia?- Pytam, orientując się, że umieram z głodu.
Po tym jak mama daje mi coś do przegryzienia i do picia, każdy uspokaja
się. Czuję się o wiele lepiej, że boję się temu stanowi zaufać, czekając, aż
choroba wróci, lecz po półgodzinie jestem silniejsza i w końcu staję o własnych
siłach.
- Co mi dałaś?- Pytam mamę.
-Tak się bałam.- Mówi.- Jeszcze nigdy nie był przetestowany. Nie miałam
pojęcia, co się stanie i kiedy się nie obudziłaś, myślałam... myślałam.-
Odchrząkuje.- To serum lecznicze, podobne do maści leczniczej, lecz o większej
mocy. To, o którym ci opowiadałam. Od miesięcy nad nim pracowałam. Nie
jestem pewna, ile to potrwa.
Potakuję, a strach przesącza się w moje myśli. To może być tymczasowe.
Podchodzę do okna, dającego widok na ulicę i wyglądam przez szybę, kochając
obraz słońca i żałując, że nie mogę wyjść na zewnątrz, lecz boję się. Już mam
odejść, kiedy coś wpada mi w oko. Przy każdym domostwie stacjonują Agenci, a
wszyscy są uzbrojeni.- Co oni...?- Potem głośny pisk dochodzi z rzymskiej
rezydencji naprzeciw nas. Straż wynosi z domu dziesięcioletnią dziewczynkę, a
jej mama wrzeszczy i bije przez całą drogę Agenta, póki kolejny na schodach nie
blokuje jej drogi. Każdy w moim domu podbiega do okna, rozsuwając zasłony, by
ukazać cały obraz tego, co się dzieje, tego horroru.
Ciężarówka Inżynierów czeka na końcu ulicy z otwartymi tylnymi
drzwiami. Ulicą coraz więcej Agentów wyciąga lub wypędza ludzi z ich własnych
domów – niektórzy są młodzi, niektórzy starzy, lecz wszyscy przerażeni. Nie
mija dużo czasu, kiedy zarażeni ustawiają się w kolejce po obu stronach drogi i
trzymani na muszce maszerują do wozu. Rodziny i przyjaciele wrzeszczą z
każdego domu, lecz Agenci zatrzymują ich przed dalszymi działaniami. Ruszam
do drzwi, lecz Law odciąga mnie.- Nie, nie możesz tam wyjść. Dowiedzą się.
- Nie obchodzi mnie to. Nie możemy tu stać i nic nie robić.
- On ma rację, Ari.- Odzywa się tata.- Nie możesz tam wyjść.
Ruszam na niego, a gniew przejmuje kontrolę nade mną.- Ty to zrobiłeś,
prawda? Wyraziłeś na to zgodę. Jak mogłeś?
- Nie.- Mówi.- To rozkaz z samej góry.- Jego głowa opada i idzie do swojego
gabinetu, zatrzaskując za sobą drzwi.
Prezydent Cartier. Moje ciało drży z wściekłości i frustracji, kiedy widzę,
jak Agenci zapędzają chorych do ciężarówki. Tylne drzwi zamykają się i formuje
się kolumna Agentów, zatrzymując każdego przed podążeniem. Malutki
chłopczyk biegnie ulicą, raz za razem wołając swojego tatę. Chwyta go Agent,
szorstko zarzucając go sobie na ramię. Chłopczyk krzyczy z bólu, a potem
przestaje płakać, ruszać się.
- Mamo.- Mówię, nie zdejmując oczu z zewnątrz.
- Jestem tu.- Odpowiada.
- Możesz dać mi więcej serum leczniczego?
Podnosi brew, zdezorientowana.- Tak, jasne, że tak, ale dlaczego?
- Muszę go mieć, kiedy włamie się do bazy egzekucji.
Rozdział 27
Zajęło mi półgodziny przekonanie ich, że nie zwariowałam. Nawet
Gretchen, która zazwyczaj ufa moim pomysłom, nie zgodziła się, póki w
wiadomościach nie pokazali uczennicy z naszej szkoły, eskortowanej do bazy
przez Agentów. Ona pierwsza się poddała, potem Law i w końcu moja mama,
największa niespodzianka ze wszystkich. Zdecydowaliśmy, że następną godzinę
spędzimy na wykonaniu planu i przygotowywaniu się, częściowo, dlatego że
wciąż nie wiedzieliśmy, gdzie zlokalizowana jest baza egzekucyjna, lecz też z
powodu leczniczego serum, którego działanie skończyło się godzinę po
zastrzyku. Potrzebowałam czasu na odpoczynek, skoro nie chciałam by tyle
serum zużywało się na mnie. Lecz z otwarciem się portów o siedemnastej, a że
teraz był kwadrans po czternastej, jakikolwiek plan musiał zostać szybko przez
nas wymyślony.
Law wyszedł znaleźć lokalizację, a za to Gretchen po broń ze swojego
domu i mama po więcej serum leczniczego do laboratorium Chemików. Nie mam
pojęcia, jak dużo będziemy go potrzebować, lecz chyba na tyle, by podzielić go na
kilka setek ludzi. Kiedy ich nie ma, moją pracą jest rozbudowanie planu, co jest
prawie rzeczą niemożliwą, skoro co chwilę robi mi się niedobrze. Mama
zostawiła mi trzy ampułki serum, gdyby nastąpiła taka potrzeba i
zdecydowałam sobie zaaplikować jedną, wiedząc, że bez niej nigdy nie uda mi
się wymyślić niezawodnego planu przed ich powrotem.
Serum łączy się z moim krwiobiegiem, polepszając moje samopoczucie i
tak jak wcześniej czuję się lepiej po kilu minutach. To niesamowite i po raz
pierwszy tego dnia doceniam, jakim geniuszem jest mama za stworzenie tego.
Nie chcę marnować czasu, więc zabieram tablet do notatek i zaczynam
spisywać każdą możliwą lokalizację i jakiekolwiek przeszkody, które możemy
napotkać po drodze. Komora w środku budynku Chemików, podobna do komór
testowych Pradawnych, z kamerami, strażami i bez możliwości ucieczki byłaby
najgorsza, według mnie, lecz nie sądzę, by byli w stanie wybudować na tyle
dużą, by pomieścić kilka setek ludzi. Nie, kiedy wokół znajdują się laboratoria.
Spisuję to wszystko, ale im więcej o tym myślę, tym bardziej przechylam się w
stronę lokalizacji zewnętrznej, gdzie przestrzeń nie jest problemem. A to
nasuwa mi pola uprawne. Akry ziemi i las po jednej stronie, ciągnący się
milami. To może być idealne miejsce, lecz tam uprawia się całe nasze jedzenie,
co oznacza mnóstwo rolników za świadków. Większość przymknie na to oko, lecz
niektórzy mogą walczyć. Nie, parlament nie chce publiczności.
Na zgadywaniu marnuję czas. To, czego potrzebuję, to mapa Sydii.
Wspinam się po schodach, dostając małej zadyszki i wchodzę do swojego pokoju.
Mój t-ekran błyska, pokazując że mam wiadomości. Waham się, chcąc je
zignorować, lecz ciekawość zwycięża i klikam w pierwszą, tylko po to, by cofnąć
się z zaskoczeniem.
Idę po ciebie.
J
P.S.: Proszę, nie umieraj.
Kilka minut wgapiam się w słowa, w kółko przekonywając siebie, że nie
mogą być od niego, lecz kto inny wiedziałby, że jestem chora? On wie.
Oczywiście, że wie. Lecz jak byłby w stanie wysłać mi wiadomość? Nie mógłby.
Ale wtedy...kręcę głową, by zmusić się do skupienia na rzeczywistości. To
nieważne, czy wysłał tą wiadomość, czy nie. Nie rozbudzę swojej nadziei jego
powrotem, ponieważ wtedy nie będę miała siły, by zrobić to, co mam zamiar. A
muszę to zrobić. Muszę uratować tych ludzi.
Notatka zamyka się i zapisuje w folderze z wiadomościami, kryjąc się z
ekranu. Nie pozwolę sobie nawet spojrzeć tam. Nie mogę ryzykować straceniem
czasu i wiem, że jeśli się temu poddam, będę czytała tą wiadomość setki razy,
pragnąc znalezienie odpowiedzi, której tam nie ma. Zamiast tego przeszukuję
moje foldery z pracami domowymi, szukając mapy Sydii, bo na pewno mam
jedną z lekcji historii- taaak!
Mapa wypełnia ekran.- Powiększ.- Nakazuję i widzę, jak obraz powiększa
się, by widać było wszystkie regiony. Nigdy nie zdawałam sobie sprawę, jak o
wiele większe jest Process od Landings, choć nas jest o połowę mniej. Parlament
zawsze traktował ludzi z Landings, jakby byli jednorazowego użytku, więc nie
jestem pewna, czemu zaskoczyło mnie to, że wydali zielone światło bazie
egzekucyjnej.
Zaczynam od pól uprawnych. Powiększając każdą sekcję, staram się
wypatrzeć cokolwiek odizolowanego, lecz mapa pokazuje tylko pola za polem.
Parlament musiałby odciąć duży obszar pól, by zbudować bazę, a nie ma na to
czasu. Business Park nie pokazuje niczego ciekawego, tylko Wieże Trójcy i
sklepy na Rynku. Nie ma tam dużej ilości ziemi i nie mogę sobie wyobrazić, by
zeszli pod ziemię. Tu też jest za mało czasu, by to zrobić.
Process ma podobne problemy i już mam zamknąć mapę, kiedy coś tuż za
granicą wpada mi w oko. Nie jest opisane, lecz znajduje się tuż za granicami
miasta, za Process Park, z pojedynczym znakiem – poduszkowiec. Nigdy nie
latałam, więc nigdy nie byłam na lotnisku i często o tym zapominałam. Głównie
wykorzystywany jest w celach biznesowych, lecz otoczony jest ziemią i
odizolowany od potencjalnych włóczęgów. Jedynym problemem jest to, że nie
wiem, jak dużo przestrzeni oddziela lotnisko. Sięgam po swój tablet do notatek i
orientuję się, że zostawiłam go na dole, otwieram szufladę w biurku po
wyciągnąć inny i zauważam dwie rzeczy, o których nie mogę uwierzyć, że
zapomniałam – zatruty scyzoryk, który dała mi mama i złotą uniwersalną
kartę-klucz. Wzdycham z ulgą, czując się jakoś lepiej, bo wiem, że mam coś przy
sobie od każdego z rodziców. Wsuwam je w swój prawy but, kiedy słyszę
otwieranie i zamykanie frontowych drzwi. Wypadam ze swojego pokoju,
niecierpliwa zobaczyć, kto wrócił i z jakimi informacjami.
Gretchen stoi w foyer, utrzymując w rękach dwie skrzynki.- Jeśli masz
siły, może mi pomożesz?
- Och, tak, jasne.- Mówię, zeskakując ze schodów i chwytam od jednej
jedną skrzynkę.- Co to?
- Powiedziałaś, że chcesz broni, więc przyniosła tyle, ile mogłam, bez bycia
zauważoną. Gdzie ją chcesz?
Kiwam w stronę drzwi transferowych i czekam, aż Gretchen wsiądzie do
windy, z zaskoczoną miną. Nigdy nie była w naszej sali treningowej. Rozkaz
taty. Lecz dzisiaj chyba może być wyjątkiem.
Jak tylko drzwi rozsuwają się, zapalają się światła, ukazując nasz
wypasiony i naszpikowany nowinkami technicznymi pokój do ćwiczeń. Już kilka
tygodni mnie tu nie było i widząc, jak Gretchen opada szczęka, przypomina mi
się, jak niesamowite jest to pomieszczenie i jakie miałam szczęście, trenując tu.
Pokazuję jej, by położyła skrzynię z bronią na odpowiedniej półce i idę z
powrotem do drzwi, kiedy Gretchen gwiżdże.- Mogę... znaczy się, będziesz miała
coś przeciwko, jeśli ja... wypróbuję kilka?
Nie mogę oprzeć się uśmiechowi. Mimo tego, co się dzieje, Gretchen wciąż
jest sobą. To ulga, kiedy teraz tylu rzeczy jestem niepewna.- Oczywiście, że tak.-
Odpowiadam i opieram się o ścianę, kiedy wyciąga kilka broni z ich miejsc –
scyzoryk, który umie zmieniać swój rozmiar, kilka różnych pistoletów i potem
granat z przełącznikiem, zmieniającym jego funkcję.
Znikąd obie się uśmiechamy, po raz pierwszy tego dnia czując radość, lecz
całe wesele odpływa, kiedy wracamy na dół i znajdujemy Law'a z grymasem na
twarzy.- Nie będzie łatwo.- Mówi, stukając o siebie palcami.- Może nawet
niemożliwe. Baza to wolnostojąca, metalowa konstrukcja, która jest bardziej
klatką niż budynkiem. Kontrolują ją z zewnątrz, a lokalizacja nie mogłaby być
gorsza. Nigdy nie zgadniecie.
- To lotnisko.- Odpowiadam.- Wiem. Ale to nieważne. Musimy się tam
dostać, a czas nam ucieka.
Law kiwa głową – zna mnie zbyt dobrze, by wszczynać kłótnię.- Tron tam
dociera, lecz tak odkrylibyśmy się. Pozostaje nam tylko iść przez las.
- Przez las?- Pyta Gretchen.
- Ta, lotnisko znajduje się po drugiej stronie tej puszczy. Pewnie to wiesz.
- Nie, nie wiedziałam.- Mówię.- Ale to zbyt daleko, by dostać się tam na
piechotę. Będziemy musieli zabrać się tronem.
Wszyscy zgadzamy się i rozwijamy naszą taktykę, czekając na mamę, by
wróciła do domu z serum. Najlepszym wyborem jest zabranie się na tron i
zwyczajne zachowywanie się. Nigdy nie latałam, lecz Law mnóstwo razy i
jestem pewien, że uda mu się minąć straże. Ja nie jestem tak przekonana, lecz
spakowałam wsparcie, jeśli jakiś problem wyniknie przy bramie. Kiedy już
znajdziemy się w środku, wszystko powinno pójść jak z płatka. Cóż, póki nie
dostaniemy się do bazy, a wtedy sytuacja stanie się niebezpieczna. Mój plan to
Law idąc do głównej załogi i twierdzący, że dostarcza wiadomość od swojej
mamy, że musi nastąpić zmiana warty. Nie będą się z tym spierać, chyba że są
idiotami. Ja bym się nie kłóciła. Ale nie potrzebujemy, by zmienili swoje miejsce,
potrzebujemy tylko ich rozproszyć, kiedy ja i Gretchen znajdziemy drogę do
wnętrza bazy, by uleczyć i uwolnić zakażonych.
Jedyny, niepewny element to czy alarm włączy się, kiedy uwolnimy już
wszystkich. Jeśli tak się stanie, już po nas. Wkrótce będziemy otoczeni ich
przewagą liczebną i wyszkoleniem. Więc w razie potrzeby pakuję kilka
granatów do dywersji. Musimy się dostać do środka, uwolnić chorych i wyjść,
mając nadzieję bez rannych. Ale i tak przygotowuję się na to mentalnie. Mogę
kogoś zranić lub nawet zabić, kogoś, kto pracuje dla mojego taty, w celu
uratowania tych ludzi.
W Sydii jest tylko jeden port, tuż na północ od lotniska. Będzie tam kilka
strażników i może być zatłoczony, dzięki ofercie Zeusa. Nie wiem, jak dużo ludzi
może przejść przez portal jednocześnie. Mam nadzieję, że dużo. Ale jeśli nie, ci
ludzie mogą zginąć, czekając na ratunek. Staram się o tym nie myśleć.
Mama wraca tylnymi drzwiami, niosąc dwie, duże torby termiczne.- Mam
sto pięć ampułek. Tylko tyle mogłam zdobyć.- Opada na kanapę i sięgam do niej,
by ją uściskać.
- Dziękuję. Wiem, czym ryzykowałaś. Dziękuję.- Mówię.
Podnosi wzrok i wzrusza.- Nie mogę wspierać tego, co robią. Żałuję, że nie
mogę pójść z wami, lecz nie jestem wyszkolona. Tylko proszę, proszę, proszę,
bądź ostrożna. Błagam, wróć do domu. Dobrze?
Nie chcę jej tego obiecać, więc tylko kiwam głową, mając nadzieję, że mój
uśmiech przekona ją, mimo tego, że sama nie jestem przekonana.
Następne dwadzieścia minut spędzamy na ubraniu strojów ćwiczebnych,
wsuwając pistolety do kabur i pakując nasze wsparcie z dodatkową bronią –
głównie spluwy, lecz także granaty, scyzoryki i latarki, ponieważ nigdy nie
wiadomo. Potem Gretchen i ja wkładamy torby termiczne do naszych plecaków,
zapinamy je i sprawdzamy na naszych plecach. Są ciężkie, lecz nie nie do
zniesienia. Wstrzykuję sobie dwa serum lecznicze, by dać mi potrzebną siłę,
wsuwam dodatkowe do mojego prawego buta, obok scyzoryka i klucza
uniwersalnego, a potem spoglądam na pozostałych.- Już czas.
Rozdział 28
Kiedy wchodzimy na tron, nie mogę oprzeć zastanawianiu się, czy swoim
wyglądem nie wzbudzamy podejrzeń. Wielkie plecaki na plecach, ćwiczebne
stroje. Nie wyobrażam sobie, że wyglądamy normalnie, lecz nikt nic nie mówi –
właściwie nikt nie zwraca na nas uwagi. Rozglądam się po poważnych twarzach
i pustych minach. Wielu z tych ludzi straciło dzisiaj członka rodziny lub
przyjaciela albo sąsiada.
To smutny dzień dla Ameryki, dla świata.
Jedziemy w ciszy, bojąc się mówić, by nie wyjawić czegokolwiek z naszego
planu. Na szczęście podróż jest krótka i wychodzimy na auto-chodnik,
prowadzący na lotnisko, a nasza trójka jest na nim jedyna. Jesteśmy tak
odkryci. Chcę się schować, lecz moja tożsamość, tak jak Law'a, jest tym, co
wpuści nas do środka.
Naszym oczom ukazuje się budka strażnicza po lewej stronie auto-
chodnika i wychodzi strażnik, mierząc nas podejrzliwie, póki nie rozpoznaje
Lawrence'a.- Witam, panie Cartier.- Mówi.- Kolejna dzisiaj wizyta?
- Nie, tylko przywożę trochę zapasów i sprawdzam dostępne poduszkowce.
Mama może jutro polecieć do Europy.
Strażnik potakuje, lecz w środku krzyczę na Law'a, by wymyślił lepsze
kłamstwo. Prezydent Cartier mogła polecić swojemu asystentowi, by przez
telefon sprawdził dostępne loty lub sama mogła zrobić to na swoim t-ekranie.
Nie ma mowy, by strażnik to kupił, lecz jak tylko moje wątpliwości pojawiają
się, brama otwiera się i macha nam, byśmy ruszali. Staram się zachować
poważną minę, kiedy podróżujemy dalej auto-chodnikiem w głąb lotniska. Jest
inny niż to sobie wyobrażałam. Olbrzymi, samotny budynek rozpościera się
przed nami. Cały z metalu z kilkoma oknami i parą podwójnych drzwi po
środku, gdzie kończy się auto-chodnik. Po prawej i lewej stronie budynku stoją
w rzędach przeróżne lotniskowce. Widziałam, jak szybowały nad moim domem
miliony razy, lecz to nic w porównaniu z ich widokiem z tak bliska. Są
gigantyczne, mają lśniącą, czarną obudowę i okna, które kryją ich wnętrze, a
same są przerażające jak pająki.
- Hej, słyszałaś mnie?- Law szepcze, a ja potrząsam sobą, by się skupić.
- Przepraszam, co?
- Musimy wejść do środka.- Mówi.- Straż będzie patrzała, czy tak się
stanie. W środku sprawy się pokomplikują. Mówię, byś z Gretchen skryła się w
cieniach, jak tylko wejdziemy. Udajcie się na tyły budynku. Po środku są kolejne
podwójne drzwi, lecz daleko na lewo znajdują się pojedyncze drzwi, które
używają technicy, by wydostać się na zewnątrz. Idźcie tymi. Zgaduję, że baza
będzie z tyłu. Pójdę porozmawiać z ekipą zgodnie z naszym planem, mając
nadzieję dając wam na tyle czasu, byście niezauważone wyszły.
Gretchen zaczyna protestować, lecz drzwi otwierają się i Law rusza na
prawo, pokazując głową, bym poszła na lewo. „Lotnisko” jest niczym innym, jak
magazynem z zapasami. Pojemniki z złomem rozsypane są wokoło, dając mi
doskonałą zasłonę, dzięki której przedostaję się do tylnych drzwi. Są już niemal
w zasięgu wzroku, kiedy Gretchen potyka się za mną, wpadając na stos pudeł i
powodując, że rozsypują się na podłogę z wielkim hukiem. Spieszne kroki
zbliżają się do nas, a jedyna rzecz, dzieląca ich od nas, to stos pudeł szeroki i
wysoki na prawie dwa metry. Jeśli zajrzą za pudła, zostałyśmy przyłapane.
Jestem rozdarta między pobiegnięciem do drzwi, pozostaniem w miejscu albo
zanurkowaniem do czegoś naprzeciwko mnie, co wygląda jak biuro, ale co jeśli
ktoś tam jest? Biorę wdech i czekam, nasłuchując i mając nadzieję, że będę
wiedziała, z której strony się zbliżają. Po najdłuższej sekundzie mojego życia
kroki zatrzymują się i jakiś mężczyzna wydziera się.- Sprowadź tu Alexa, by to
posprzątał.- Potem kroki wycofują się i wypuszczam oddech, bo szczęście jest
dzisiaj po mojej stronie.
Kiedy wyszłyśmy już przez boczne drzwi, za nimi znajdują się schody w
dół, lecz, do czego prowadzące, tego nie wiem. Rozglądam się wokoło. Nikogo nie
widzę. Biegnę na schody, zeskakując z pierwszego piętra na następny i na
płaską, metalową powierzchnię długą i szeroką jak dwa moje domy. Za
metalową platformą nie ma niczego oprócz lasu, a po prawej i lewej stronie nie
ma niczego ani nikogo. Badam platformę, chcąc wpaść na to, czym jest, kiedy
dociera do mnie Gretchen, ciężko oddychając.- Może ostrzeżesz mnie, kiedy
zdecydujesz się użyć swoich przerażających zdolności? Nie wszyscy możemy
zeskakiwać całą klatkę schodową.- Wyrzuca z siebie.
Krzywię się.- Przepraszam.- Mówię, a potem pokazuję na ziemię.- Jak
myślisz, co to? Raczej nie baza. Chyba, że jest pod ziemią, wtedy...
- Stałybyśmy na dachu.- Mówi.
I jakby baza nas usłyszała, zaczyna się trząść i bębnić, na co potykając się
cofamy. Szeroka na metr dwadzieścia i wysoka na dwa metry czterdzieści stacja
wysuwa się na prawo od nas i wychodzi strażnik, wgryzając się w jabłko i nie
zdając sobie z naszej obecności, póki nie walę go w brzuch i zadaję mu prawy
sierpowy, mając nadzieję znokautować go, lecz nim mogę to sprawdzić, drzwi z
powrotem opadają. Krzyczę do Gretchen.- Obserwuj. Wrócę za dziesięć minut.
Jeśli nie.. jeśli nie-
-Przestań. Nawet o tym nie myśl. Po prostu się pospiesz.
Nurkuję w wejście chwilę przed tym, jak się zamyka, lecz spotyka mnie
ciemność. Moje oczy usiłują znaleźć błysk światła i wtedy,- Jest tu kto?- woła
ktoś. Moje pozostałe zmysły wyostrzają się i choć nie widzę nic centymetry
przed swoimi oczami, wiem, że są tam ludzie. Słyszę ich bicie serc, ich oddechy.
Czuję ich pot, ich wymiociny, ich mocz. Ale najgorsze ze wszystkiego czuję ich
strach. To przytłaczające wyczuwać tak dużo od tak wielu jednocześnie.
Grzebię w plecaku, szukając latarki, którą wsunęłam w zewnętrzną
kieszeń i włączam ją, po to by potem tego żałować. Jeden długi korytarz biegnie
środkiem bazy, zaczynając się na platformie, na której stoję i kończąc się na
przeciwnej ścianie. Po obu stronach znajdują się cztery klatki z ludźmi, którzy
są w nich tak upchani, że pręty spływają krwią, gdyż metal wcina się w ich
skórę. Lecz ci wyglądają na zadowolonych w porównaniu z tymi z tyłu. Wielu
hiperwentyluje, a reszta zanosi się płaczem. Dla tych ludzi najgorszy koszmar
się urzeczywistnił. Muszę ich wydostać.
- Witam.- Mówię, mając nadzieję zwrócić ich uwagę. Lecz kiedy nikt nie
odpowiada, wzmacniam głos i wołam.- Jestem tu, by was uwolnić, lecz będę
potrzebowała waszej pomocy.- To ich pobudza i kilku woła do mnie, błagając
mnie, bym ich pierwszych wypuściła.
Wtedy staruszka, w drugiej klatce od tyłu po mojej prawej stronie, mówi.-
Co możemy zrobić?
Podbiegam do niej, orientując się, że może być jedyną zdrową na umyśle
osobą w tym towarzystwie.- Muszę wiedzieć, jak otworzyć te klatki. Masz jakiś
pomysł? Kartą-kluczem? To system bezpieczeństwa?
Stara się poruszyć, lecz nie jest w stanie drgnąć.- Wciąż idą pod schody,
lecz nie wiem, co tam jest.
- Dziękuję.- Mówię i pędzę z powrotem na schody. Pod schodami znajduje
się maleńki pokój, nie większy od szafy i wypełniony sprzętem i t-ekranem, na
którym co kilka sekund pojawiają się dane, lecz czego, nie wiem.
Myśl, Ari
,
mówię do siebie.
Klikam w t-ekran i próbuję złamać hasło, myśląc, że może klatki mają
skomputeryzowane zamki, lecz nawet nie udaje mi się dostać do systemu, by się
tego dowiedzieć. Skupiam światło latarki na każdym centymetrze maleńkiego
pokoju, mając nadzieję znaleźć cokolwiek, co nasunie mi odpowiedź i kiedy mam
już wrzeszczeć, światło pada na skaner. Oczywiście. Wszystko w naszym świecie
działa na skaner, lecz nie mogliby... Sięgam do buta i wyciągam złotą kartę-
klucz, waham się i potem przesuwam ją przed skanerem. Natychmiast na
ekranie pojawiają się słowa DOSTĘP RĘCZNY: PRZYZNANY i potem dwie
rzeczy ukazują się naraz. Stoper nastawiony na dwadzieścia pięć sekund i lista
osób, które muszą znajdować się w klatkach przede mną. Walczę z pokusą
przebiegnięcia wzrokiem po liście, zastanawiając się, czy rozpoznam
jakiekolwiek nazwisko. Zamykam oba okna i szukam czegokolwiek związanego
z zamkami, kiedy wracam myślami do systemu archiwizującego w Parlamencie,
z którego z Jacksonem ukradłam wideo z trzeciego laboratorium. Musiałam
przeskanować klucz uniwersalny, by dostać się do pomieszczenia i jeszcze raz,
by otworzyć pliki. Może tym razem będzie podobnie.
Skanuję kartę, spodziewając się, że albo drzwi klatek otworzą się lub
niczego w ogóle, lecz zamiast tego inne okienko pojawia się na t-ekranie,
żądając siedmiocyfrowego hasła. Nie mam pojęcia, co to może być, a czas ucieka.
Wychodzę zza schodów i ponownie zwracam się do grupy.- Żąda
siedmiocyfrowego hasła. Jakieś pomysły albo sugestie? Może mnie zamknąć,
jeśli wpiszę zły.
Delikatny głos odzywa się z ostatniej klatki po lewej stronie, tak słaby, że
ledwo go słyszę.
- Co?- Pytam, zbliżając się.- Nie słyszę cię.
Oświecam latarką klatkę i potykając, cofam się, mocno uderzając tyłkiem
o ziemię.- Nie. Jak u licha...?
- Powiedziałam, spróbuj:
Wolność
, głosem silnym i z
podniesioną głową. Nawet teraz jest Agentką, zawsze żyje pracą.
Cybil. Ze wszystkich ludzi. Nigdy bym nie zgadła.
Rusza ramionami, co według mnie ma być wzruszeniem, lecz jej ciało nie
może na tyle się poruszyć, by wykonać cały ruch.- Co mogę rzec? Stałam się
ciekawa.- Wybucha kaszlem, nim mówi dalej.- W pracy mieliśmy mnóstwo
dawek xylemu. Chciałam tylko zobaczyć... i teraz, cóż, czyż to nie
ironiczne
.
Podnoszę brew. Tak na pewno nie brzmi Cybil, którą znam. Zaczynam już
pytać ją o więcej, kiedy sufit drży, a moje podążają do przebłysku światła na
górze schodów.
Ktoś idzie, co oznacza, że coś stało się Gretchen.
Wyłączam latarkę i zbliżam się do boku ostatniej klatki, wciskając się
między nią, a ścianę i koncentrując się na oddychaniu. Wdech i wydech, wdech,
wydech, krótkie, pewne oddechy, mając nadzieję pozostać nieruchomo i cicho jak
to tylko możliwe.
Drzwi otwierają się bardziej, a z klatek najbliższych drzwi dochodzą
wrzaski, na co zastanawiam się, czy ci ludzie są torturowani. Światło
przedostaje się na początek bazy, kiedy ktoś schodzi po schodach, powoli i
niespiesznie. Ktokolwiek tu jest, cieszy się tym – wiem to po spokojnym biciu
jego serca i tym jak jego kroki ociekają arogancją. Całą sobą wstrzymuję się
przed zaatakowaniem go, lecz przy otwartych drzwiach, boję się, że ktoś usłyszy
jego krzyki.
Stuka butami o podłogę przejścia między klatkami, ciągnąc coś po ich
kratach i wydając tym samym brzdęki. Zaciskam zęby i przyciskam się bardziej
do klatki, mając nadzieję, że nikomu nie sprawiam ból, lecz wiedząc, że jeśli nie
znieruchomieję, wystawię się na pastwę psychopaty. Dociera do ostatniej klatki,
odwraca się i wraca z tą samą beztroską. Słyszę jak idzie za schody i klika w t-
ekran, a wtedy wszystko się psuje.
- Co u...?- Odzywa się.
Zdaję sobie sprawę, że na ekranie wciąż widać okno systemu
bezpieczeństwa, żądające hasła dostępu, a on musi wiedzieć, że tylko Agent
Oficer lub ktoś z Parlamentu miałby do tego dostęp. Waham się, nie wiedząc, co
zrobić, a potem ruszam naprzód w chwili, kiedy ma zamiar wejść na schody.
Okręca się na pięcie, lecz ja jestem szybsza, mam lepszy refleks. Robię wykop i
uderzam go stopą w twarz. Jest dużym facetem, więc wiem, że to nie wystarczy.
8
Mamy szczęście, że słowa
wolność
i
freedom
mają po siedem liter; gdyby było inaczej, byłoby
kiepsko :]
9
Ha, życie potrafi być takie ironiczne!! A po angielsku:
life's a Bitch.
Zapamiętajcie to, moi
drodzy!
Odsuwam się, by uderzyć go ponownie, kiedy budzi się we mnie iskra i jestem
na nim, a ciepło roztacza się po moim ciele. Zamieram, a serce mi wali, kiedy
zdaję sobie sprawę, co właśnie zrobiłam – Zawładnęłam nim, zabijając go.
Płacz wydostaje się ze mnie, nim mogę go powstrzymać. Właśnie kogoś
zabiłam, używając tej broni, której używali na nas podczas ataków Pradawni.
Jest mi źle. Ja jestem zła.
- Ari, kod.- Krzyczy Cybil.
Ciężko przełykam, zmuszając się odegnać z myśli to, co zrobiłam,
pozostawić na inną chwilę - jeśli z tego wyjdę.
T-ekran wciąż jest aktywny, pokazując okienko systemu bezpieczeństwa,
lecz inny ekran wpada mi w oko i nagle ogarnia mnie przerażenie. Zegar z
odliczaniem błyska, co oznacza, że cokolwiek zaplanował Parlament, zaczęło się.
Modlę się bezgłośnie i wpisuję W-O-L-N-O-Ś-Ć. Wszystkie drzwi otwierają się i
wszyscy starają się wydostać jednocześnie, na co dzieci i starsi krzyczą.
- Stać!- Wrzeszczę.- Każdy potrzebuje zastrzyku. Chwila, nie pchajcie się.-
Mówię, kiedy powódź ludzi mija mnie.- Chwila! Mam coś, co zatrzyma chorobę!-
Niektórzy odwracają się, lecz wielu już nie ma, uciekając resztkami sił. Chyba
nie mogę ich winić, ale to na próżno. Powietrze po prostu zatruje ich, jak tylko
wezmą je do płuc, sprawiając, że jakiekolwiek objawy pogorszą się i wszyscy ci
ludzie wkrótce będą martwi.
Wzdycham, żałując, że najpierw nie dałam im serum, lecz teraz jest już na
to zbyt późno, więc zaczynam rozdawać fiolki wszystkim po lewej stronie,
mówiąc im, by kierowali się do portu. Nie mija dużo czasu, kiedy torba opróżnia
się i zostaje mi tylko wpatrywać się w pełne nadziei twarze, nie mając nic im do
dania. Wtedy Gretchen zbiega po schodach, mając koszulkę usmarowaną krwią
i ściąga plecak, podając pozostałe fiolki serum. Na jej widok napełnia mnie
poczucie ulgi. Sięga do torby po kolejną ampułkę i podaje ją staruszce, która
naprowadziła mnie na pokój pod schodami.
- Portal jest tuż na północ od lotniska.- Mówię do niej.- Wie pani, jak się
tam dostać? Da pani radę tam dotrzeć?
- Nie idę do portalu. Idę do domu.
- Ale, proszę. Serum będzie działać tylko godzinę. Umrze pani, jeśli tam
nie pójdzie.
- Słodziutka.- Mówi, biorąc mnie za rękę.- Mnóstwa szarości znajduje się
między życiem a śmiercią. Życie nie warte jest życia, jeśli nie żyjesz z
ukochanymi. Idę do domu, do mojego Henry'ego. Wiem, że nie pożyję długo i
niech tak będzie, ale przynajmniej będę mogła zobaczyć go ten ostatni raz.
Patrzę na nią pełna szacunku, kiedy utykając, wspina się do wyjścia i w
stronę zatrutego powietrza. Z Gretchen mamy już za nią podążyć, kiedy
zauważam malutką dziewczynkę, może ośmioletnią, kulącą się w rogu klatki.
- Już dobrze. Jesteś bezpieczna.- Oznajmiam.- Gretchen, potrzebuję
ampułki.- Wyciągam dłoń, lecz kiedy nic na nią nie spada, zerkam na nią.-
Masz?
Kręci głową.- Skończyły mi się.
Patrzę z niej na dziewczynkę, która drży niekontrolowanie.- Możesz
jeszcze raz sprawdzić?- Wyciągam swoją torbę termiczną i przetrząsam ją,
mając nadzieję, że wypadnie z niej fiolka serum, lecz tak się nie dzieje. Wtedy to
wybrzmiewa alarm, czy to w bazie, czy na zewnątrz, nie wiem.
- Musimy iść, Ari, teraz.- Nalega Gretchen.
- Nie możemy jej tak zostawić.- Schylam się, by ją podnieść i czuję coś
zimnego, dociskającego się do mojej kostki. Zapomniałam, że wsunęłam
dodatkową ampułkę do buta. Wyciągam ją i daję dziewczynce.- Wypij to –
poczujesz się lepiej. Obiecuję.
Nieufnie wyciąga drżącą rękę, ale przechyla fiolkę do ust. Kiedy już
połknęła serum, biorę ją na ręce i biegnę do wyjścia, lecz szybko się zatrzymuję.
Alarm dobiega z lotniska, kiedy rozkazy dochodzą ze wszystkich stron.
Jesteśmy otoczeni.
Jesteśmy otoczone.
Rozdział 29
Wszędzie chaos. Strzały z obu stron, dźwięki syren z lotniska, a jedynym
azylem jest puszcza przed nami, do którego biegnie już połowa zarażonych. Nie
waham się i podążam za nimi, mając nadzieję, że Gretchen jest za mną. Kiedy
jestem już dobrze pośród drzew, zatrzymuję się, kładę dziewczynkę na ziemi i
rozglądam się za Gretchen, która dociera do drzew kilka sekund za mną.
- Musisz przestać to robić.- Mówi zirytowana.
- Co? Nie mogłam nieść was obie. Gdzie Lawrence?
- Tutaj.- Woła zza Gretchen.- Próbowałem ich powstrzymać. Próbowałem
wszystkiego.
- To nic. Lepiej podzielmy się bronią.- Patrzę na około trzydziestu
zarażonych, którzy dotarli do lasu, nie pozwalając sobie spojrzeć na metalową
platformę, na martwe ciała tych, którym się nie udało lub którzy umarli, nim
serum zadziałało. Podajemy broń tym najbliżej nas, dając im krótkie
wskazówki, jak ich używać. Ostrzał wciąż dochodzi z otwartej przestrzeni, lecz
tą bronią nas nie dosięgną, a nie mogą wysłać w las rakietę, nie kiedy lotnisko
znajduje się tak blisko. To daje mi poczucie spokoju. Drzewo Jedności rośnie
pośród tych drzew, lecz nie mam pojęcia, jak dostać się do niego z tego miejsca, a
serum lecznicze nie będzie działało na tyle długo, by dać nam czas na dostanie
się tam. Jedyną opcją na przedarcie się do portalu jest walka, a czas do
zamknięcia go nam ucieka. A wtedy wszystko to pójdzie na marne, ponieważ i
tak wszyscy zginęliśmy.
Na palcach dochodzę do krawędzi drzew, by mieć widok na Agentów, a
większość z nich jest z mojej klasy treningowej, co oznacza, że żadne z nich nie
ma więcej niż osiemnaście lat i wielu z nich to słabi żołnierze. Będą musieli tu
przyjść, by z nami wygrać. Coś mi mówi, że to raczej nam niż im będzie
sprzyjała ta knieja. Mimo tego, że mają nad nami przewagę liczebną, mamy
szansę.
Robię krok do tyłu, dwa i -
bam
– wpadam na kogoś i każda część mojego
ciała mówi mi, że mam kłopoty. Okręcam się na pięcie w chwili, kiedy on
wyciąga broń. Byłam tak rozkojarzona patrzeniem na wroga, że nie rozważałam
tego, że mogą nadejść z tyłu. Przesuwa głowę na bok i uśmiecha się, nim
pociąga za spust. Wszystko zwalnia, kula zbliża się do mnie i w błysku jestem
na ziemi, wyciągając scyzoryk z buta i dźgając go nim w nogę. Wygląda na
zszokowanego, potem tężeje, nim opada na ściółkę.
Wrzaski docierają do mnie ze wszystkich stron, wywołując szaleństwo,
kiedy połowa zarażonych biegnie przez las, ani razu nie oglądając się za siebie,
a reszta z nas gramoli się, by znaleźć jakąś osłonę. Zewsząd dobiegają strzały.
Nie mogę rozróżnić tych oddawanych przez wrogów od tych oddawanych przez
nas. Nurkuję za olbrzymi dąb, opierając na nim jedną rękę i wyciągam spluwę z
kabury, lecz to, co dzieje się po chwili przeraża mnie jak nic, co dzisiaj
przeżyłam.
Moje oczy przesuwają się do ręki, która znikła w pniu dębu, a mrowiące
uczucie przesuwa się w górę tego ramienia i już dłużej nie czuję swojej dłoni.
Szarpię ją do siebie, potrząsając nią, by wiedzieć, że jest tam naprawdę. Muszę
zając się walką, lecz mogę tylko wpatrywać się w drzewo i potem na swoją rękę,
chcąc sprawdzić ją jeszcze raz, ale obawiam się, że tym razem nie wyjdzie,
zniknie w drzewie albo coś w środku wciągnie mnie. Sama nie wiem. Wiem, że
Pradawni przedostają się tutaj poprzez drzewa, lecz zawsze zakładałam, że jest
w tym więcej nauki niż to. I jeśli potrafimy wejść w każde drzewo i skończyć na
Loge, to wszystko gra. Mogę zwołać wszystkich i powiedzieć każdemu, by po
prostu dotknął pnia. Lecz nie mogę tak ryzykować. Jeszcze tyle nie wiem.
Zamykam oczy, wymawiam krótką modlitwę i wypadam zza drzewa,
wznosząc oba pistolety. I jest strasznie, okropnie. W czasie, w którym byłam za
dębem, wszędzie w lesie znajdują się Agenci, walcząc i strzelając – zabijając. Nie
znam naszej liczebności, lecz nie może być dobrze. Zaczynam od pierwszej
grupki, która wpada mi w oczy, od dwóch Agentów, pochylających się nad
starcem, który, nie wiem czemu, został. Już mam strzelać, kiedy starzec skacze
w powietrze – jego zdolność od Pradawnych, która teraz wygląda, jakby się z nią
urodził, a która przychodzi mu z pomocą. W mgnieniu oka dwóch Agentów leży
na ściółce, potykając się, cofają. Mężczyzna podnosi rękę, powstrzymując mnie
od pomagania mu i dumna posyłam mu uśmiech, a wtedy ktoś strzela do niego
w tył głowy, na co krew oblewa Agentów przed nim.
- Nie!- Krzyczę, biegnąc, by go złapać, lecz Agenci już się podnieśli,
stawiając mi czoła i gotując się do ataku. Gniew płonie mi w piersi i nim mogę
się zastanowić, obu strzelam w głowę. Nie ma czasu na poczucie winy, mimo
tego, że czuję, jak wspina się ona w górę mojego żołądka i wiem, że gdyby
kolejnych pięciu nie biegło w moją stronę, zwymiotowałabym. Zamiast tego
biegnę im na spotkanie, przygotowana zrobić wszystko, co będę musiała,
gdybym tylko mogła widzieć bez mgły albo dzwonienie w uszach skończyłoby
się. Pozwalam reszcie moich zmysłów przejąć kontrolę, pozwalam sobie czuć to,
co odbierają. Otaczają mnie, po równo chłopców i dziewcząt, a wszyscy są z
mojej klasy treningowej.
- Nie musicie tego robić.- Mówię.- Jestem człowiekiem, dokładnie jak wy.
Nie musicie słuchać tego, co wam wmawiają. Posłuchajcie mnie. Nie musicie
dzisiaj ginąć. Możecie wrócić teraz do domu i nikt się o tym nie dowie.
- Dosyć.- Chłopak z czarnymi włosami i tak samo czarnymi oczami odzywa
się.- Brzydzę się tobą. Nazywasz siebie człowiekiem. Jesteś wybrykiem natury.
Nie strzelajcie. Ona jest moja.
Kręcę głową.- Ostrzegałam cię.- I wtedy jestem na nim, jego spluwa
wylatuje z jego uściska, a ja uderzam go raz za razem. Nie chcę zabić tych ludzi,
tych dzieciaków. Może będę mogła tylko –
bang, bang, bang!
Biorę wdech, kiedy Law staje na prawo w moim polu widzenia. Jak udało
mu się tak strzelić, nigdy się tego nie dowiem, lecz jedno wiem, że wyraz jego
twarzy w tej chwili wypali się w mojej pamięci do końca moich dni. Szok,
poczucie winy. Nie jest zabójcą. Gretchen i ja zostałyśmy do tego wytrenowane,
lecz nie on.
- Law.- Mówię, biegnąc do niego, ponieważ wygląda jakby za chwilę miał
osunąć się na ziemię.
Lekko kręci głową i jego moment słabości znika, zastąpiony przez zamysł.-
W porządku. Idą tu.- Pokazuje za mną, kiedy pozostała czwórka Agentów zbliża
się.
- Zajmę się tym. Idź znaleźć Gretchen.- Oświadczam, nie spuszczając
Agentów z oczu i zmuszając umysł do spoglądania na nich, nie takimi jakimi są,
lecz takimi, co zrobią, jeśli ich nie powstrzymam. Sięgam na dół i wyciągam
laserową spluwę, którą zabrałam z prywatnego zbioru taty, z naszej sali
treningowej. Widzą broń – może nawet rozpoznają ją z naszego pierwszego
treningu. Dwoje zamiera, chłopak i dziewczyna, którzy, jak pamiętam, mieli
tragicznego cela.- Ruchy!- Krzyczę do nich, a oni uciekają, pozostawiając dwóch
członków swojej drużyny z tyłu. Innym razem nazwałabym ich tchórzami, lecz
wtedy byłabym ignorantką, która nie rozumiała, że w wojnie chodzi o coś więcej
niż odwaga. Chodzi w niej o to, co jest słuszne, oddzielone od oczekiwać i
rozkazów.
Ostatnia dwójka stoi ponad dwa i pół metra ode mnie, kiedy mówię.- Nie
róbcie tego.- Lecz pierwszy już zdążył wyciągnąć broń, a druga sięga po swoją,
więc strzelam, trafiając ich oboje w pierś. Z ich twarzy odpływa krew, ich szczęki
opadają zszokowane, a potem ich ciała osuwają się na ziemię, kładąc się pośród
liści.
Wypuszczam oddech, który nie zdawałam sobie sprawy, że wstrzymuję i
okręcam się na pięcie, by zbadać sytuację, lecz to, co widzę między drzewami na
metalowym suficie bazy egzekucyjnej, wystarczałoby mi, bym pędziła przez
puszczę, krzycząc. Pięciu zarażonych i Gretchen klęczy przed czwórką Agentów,
Law metr dalej, związany, błagając Agentów, by się zatrzymali. Nie zabiją go –
nie mogą, bo jestem następnym prezydentem. Słyszę pierwszy strzał i chory
uderza o metalową powierzchnię, a krew spływa na srebro. Prę do przodu, lecz
ktoś dociera do mnie pierwszy, odciągając mnie.
- Cicho.- Szepcze Cybil.- Musimy ich ominąć.
- Nie.- Odszeptuję.- Mam laserowy pistolet. Trafię w nich z krawędzi
drzew.
- Trafisz jednego, nie wszystkich.
Wiem, że ma rację, lecz kiedy my tutaj dyskutujemy, kolejna osoba za
chwilę zginie.- W porządku, co proponujesz?- Rozglądam się po lesie, a moje
oczy robią się wielkie, kiedy dwóch, czterech, nie, dziesięciu zarażonych
wychodzi zza drzew. Poradziliśmy sobie lepiej, niż sądziłam, a niektórzy zdołali
uciec, więc może to jednak było tego warte.
Podchodzą bliżej, by usłyszeć Cybil.- Zostańcie na krawędzi lasu, ale
połowa nas na prawo, druga na lewo od nich. Ari, zastrzel jednego, trzymającego
Law'a – tym sposobem wszyscy rozejrzą się, a wtedy ruszymy, kompletnie ich
zaskoczymy.
Już mam jej powiedzieć, że musimy rozłożyć osoby na przeciwników, by
nie marnować strzałów, kiedy kaszel grozi mi uwolnieniem się i chwytam się za
pierś, połykając go. Och, nie.
- Wszystko w porządku?- Pyta, a jej twarz marszczy się z troski.
- Ta, w porządku.- Nie mam serca powiedzieć jej, że moje serum przestaje
działaś, a jeśli nie ruszymy się, sama nie będę w stanie ruszać się, a co dopiero
strzelać. Wskazuję na każdą osobę w naszej grupie, przydzielając cel, a potem
kiwam na Cybil.- Pójdę na prawo – ty idź na lewo.
Rozdzielamy się, a nasze kroki lekko stykają się z liśćmi, ani razu nie
wydając dźwięku. Docieram do prawej strony, przyglądając się plecom dwóch
Agentów w chwili, kiedy jeden z nich zaczyna wydzierać się na tych, klęczących
przed nim, by wyjawili, kto dostał się do bazy. Wciąż wrzeszczy. Chyba zdali
sobie sprawę, że to była robota wewnętrzna. Moje spojrzenie spotyka się z tym
od Cybil, a ona kiwa głową, więc strzelam do Agenta, stojącego nad Law'em.
Upada do tyłu i wtedy wybiegamy z lasu, strzelając. Gretchen wstaje, wyciąga
scyzoryk z buta i dźga nim Agenta przed sobą w pierś. Pędzi do Law'a,
uwalniając go z jego więzów i ich dwójka dołącza do walki, lecz ze wszystkich
stron dociera coraz więcej Agentów, a nas zostało tylko dziesiątka. Tylko
dziesiątka.
Pokazuję swojej grupce, by zaniosła chorych w leśne schronienie. Zewsząd
dobiegają strzały. Ja też strzelam, celując w każdego po kolei, lecz to na nic,
coraz więcej Agentów wybiega z lotniska, ze wszystkich stron.
I wtedy zostaję trafiona.
Moje oczy zachodzą mgłą, a wszystko zwalnia. Zauważam drobną
dziewczynkę, którą ocaliłam, tą, której dałam swoją ostatnią ampułkę z serum,
kryjącą się przy lotnisku. Przykrywa uszy rękoma, jej kolana drżą, kiedy łzy
powoli płyną strugami po jej twarzy, jakby ktoś nie zakręcił kranu. Chcę
krzyknąć do niej, by uciekała. Samej chcę ją uratować. Lecz nagle kaszel
wydostaje się z moich ust i wypluwam krew zmieszaną z żółcią. Biorę oddech,
już dłużej niczego nie słysząc. Agent oddaje strzał, zabijając zarażonego. Chory
strzela, zabijając Agenta. Tyle śmierci. Moje oczy znajdują dziewczynkę i obie
wpatrujemy się w siebie, nie będąc w stanie odwrócić wzroku. Widzę jej łzy i to
jakby były one moimi – to moje łzy. Lecz ja nie mogę płakać. Nie mogę oddychać.
Nie mogę się ruszyć. Biorę kolejny wdech i czuję, jakby trucizna zżerała moje
mięśnie, doprowadzając moją krew do wrzenia.
Wtedy słyszę wykrzykiwane na okrągło swoje imię. Agentka, którą
rozpoznaję, lecz której imienia nie pamiętam, też to słyszy i podnosi broń,
prężąc ramiona, by oddać strzał.
- Nie!- Krzyk, głos, który rozpoznaję. Agentka upada, krew wylewa się z
niej, a potem jest przede mną, prztykając przed moją twarzą, bym na niego
spojrzała, błagając mnie, by na niego popatrzyła. Jackson trzyma moją twarz,
kryjąc ją w swojej, lecz nie mogę się odezwać.
- Nie umieraj mi tu. No dalej, zostań ze mną. Proszę...- Biorę krótki
oddech, a moje kolana uginają się, kiedy Jackson bierze mnie na ręce.- Trzymaj
się. Proszę, po prostu wytrzymaj.- Mówi, a głos mu drży. Na okrągło woła moje
imię, lecz brzmi jakby z daleka, jak kakofonia naprzeciw błogiego chóru,
przypominającego śpiew ptaków, kołyszący mnie do snu. Staram się walczyć z
tym dźwiękiem, zwalczyć ciężkość powiek, lecz ten dźwięk jest zbyt wspaniały, a
sen zbyt spokojny. Moje ciało poddaje się, ulegając pieśni ptaków. Uśmiecham
się.
I wtedy wszystko znika.
Rozdział 30
W moim umyśle przewijają się bezsensowne sceny. Pomarszczona kobieta
pochylająca się nade mną. Jackson obok mnie, trzymający mnie za rękę. Echo
krzyków w tle. Powraca kobieta, szarpi do tyłu moją głowę i wciska coś ciepłego
do mojej ust, co smakuje jak ugotowany papier albo wyschnięte liście. Próbuję
to wypluć, lecz zatrzaskuje mi buzię.
- Żuj, człowieku. Teraz.- Każe.
Walczę z jej ręką, więc otwiera mi usta, wlewając w nie lodowatą ciecz tak
szybko, że nie mam wyjścia, tylko połknąć to lub się tym zakrztusić.
Połykam.
Gruda mazi szybko schodzi w dół mojego gardła, po drodze przypiekając
jego ścianki. Chce mi się rzygać – i chyba to zrobię. Potem dociera do mojego
żołądka, rozpalając mnie. Każda część mojego ciała staje w ogniu, pali się,
płonie. Zastanawiam się, czy tak właśnie Pradawny czuje samoczynny wybuch,
ponieważ wiem, że za chwilę moje wnętrze pęknie z powodu ciśnienia. Pot
zbiera się na moim czole, biegnąc strugami w dół mojej twarzy, zbiera się pod
moim pachami, pod kolanami... wszędzie. Na zewnątrz jest mokra, w środku
płonę. Zamknięte inferno.
Wtedy tak szybko, jak pojawił się ogień, lód zastępuję płomień, mrożąc
całe ciało, póki nie czuję ulgi, po której nadchodzi strach. Całe moje ciało jest
nieczułe. Próbuję oddychać, lecz powietrze zasysam w krótkich oddechach.
Zaczynam panikować i w środku wrzeszczeć, bo na zewnątrz nie mogę rzec
niczego. Kobieta ponownie się nade mną pojawia, unosząc moje powieki z ich
połowicznego otumanienia.
- Widzisz, człowieku?- Pyta.
Kiwam głową.
- Czujesz?
Kręcę głową – przynajmniej w swoim umyślę kręcę – i mamrocze coś, nim
wraca z małym kubkiem ceramicznym.- Wypij to – polepszy się.- Mówi, pchając
kubeczek do moich ust. Rozdzielam wargi, lecz niewystarczająco, więc wścibia
go w małe otwarcie i przechyla go. Krzywię się na gorzki smak. Mieszanka
czarnej kawy i cytryny burzy się na moich kubkach smakowych. Moje ciało
szarpie się, czy to z powodu działania mikstury czy z powodu ohydnego smaku,
nie wiem. Potem nagle czuję się doskonale, obojętnie i nieco na haju, jakbym
wypiła za dużo drinków, lecz nie na tyle, by tego żałować.
- Tak?- Pyta.
Potakuję, walcząc z głupim uśmiechem pojawiającym się na mojej twarzy,
lecz nie daję rady. Tak długo czułam się okropnie źle.- Więcej.- Udaje mi się
powiedzieć.
Wybucha śmiechem, poklepując moją rękę.- Z tobą teraz dobrze, dziecko.
Śpij.
I tak robię.
Budzę się później – czy minęły godziny, czy minuty, nie wiem. Ktoś
podchodzi, zwabiony moim ruchem. Być może kobieta z moich snów albo to było
prawdą.
- Jak się czujesz?
Otwieram oczy i Jackson przysuwa się bliżej mnie.- Tak się martwiłem.
Dłużej zajęło ci obudzenie się... myślałem, że już nigdy do mnie nie wrócisz.-
Głaszcze moją twarz, a ja szarpię się w tył, rozdarta między Jacksonem, którego
myślałam, że znam, a Jacksonem, którym naprawdę jest – Jacksonem Castello,
wnukiem Zeusa.
Zwilżam usta. Są wyschnięte i popękane.- Jak długo tu jestem?- Pytam i
zdaję sobie sprawę, że nie to powinno być pierwszym pytanie.- Gdzie jestem?
Błysk bólu pojawia się na jego twarzy, nim odpowiada.- Na Loge, w naszej
wersji szpitala. Nazywamy go Panaceą
i jesteś tu już od trzech dni.
- Nie, to nie- nie.- Mój oddech przyspiesza, kiedy gorące łzy napływają mi
do oczu.- Co się stało zresztą? Czy ich zostawiliśmy? Czy wszyscy umarli?
Czekaj, nie.- Płacz grzęźnie mi w gardle.- Moi rodzice, Jackson. Gdzie oni są?
- W Sydii. Tak mi przykro.- Oznajmia, smutny zaciskając usta, a
ostateczność w jego głosie sprawia, że się rozpadam pod naporem wszystkiego.
Całe to planowanie, śmierć i teraz... Moja klatka piersiowa unosi się
gwałtownym szlochem i to wszystko, co przeżyłam i czego już nigdy nie zobaczę
ponownie, napływa do mnie. Ponownie myślę nad wszystkimi moimi decyzjami.
Powinnam była pożegnać się z mamą, nim odeszłam. Powinnam była bardziej
się ubezpieczyć, zachowywać się bardziej jak Agent, kiedy włamałam się do
bazy. Pojawia się więcej żalów, niż mogę wytrzymać.
Jackson próbuje przygarnąć mnie do swojej piersi, lecz odpycham go, a
gniew miesza się ze łzami. Cały czas mnie okłamywał, a teraz wszystkich,
których kochałam, już nie ma. Chcę mu zadać pytania, ale nie jestem gotowa
wysłuchać jego odpowiedzi. Wiedziałam, że to by się stało, że bym tu przybyła,
lecz myślałam, że będę miała czas powiedzieć żegnaj – nie to, że jedno słowo
może to ułatwić. Mogę tylko myśleć o minie mamy, kiedy Gretchen i Law
powiedzą jej, że odeszłam. To niesprawiedliwe wobec niej. Przez wieczność
będzie odczuwać smutek, a nie mogę nic na to poradzić.
Uwalnia się kolejna runda szlochu, a głowa Jacksona opada, jego twarz
przecina ból. Sięga po moją dłoń, lecz zatrzymuje się w połowie z powodu
spojrzenia, które mu posyłam. Nie chcę, by mnie dotykał. Może powinnam być
silniejsza. Lub przynajmniej taką udać, lecz nie potrafię. Smutek jest
przytłaczający. Nie mam pojęcia, w jakim świecie ich pozostawiłam lub jakie
horrory na nich czekają, ponieważ przyszli mi z pomocą. Dla mnie zaryzykowali
10
Bogini greckiej mitologii, uosobienie uzdrawiania za pomocą ziół i lek na wszystkie choroby
(panaceum).
wszystkim, a potem zniknęłam, zostawiając ich, by sprzątnęli bałagan.
Wiem, że Jackson umie wyczuć moje myśli, lecz nie odzywa się, zamiast
tego po prostu pozwala mi płakać w ciszy, tak długo jak tego potrzebuję, nie
odchodząc ode mnie. Po płaczu, który wydaje się trwać z godzinę, podnoszę się
na posłaniu, pierwszy raz przyglądając się swojemu otoczeniu. Jest inne niż to
sobie wyobrażałam. Ściany i sufit są drewniane, lecz nieobrobione, jakby ktoś
budował pokój bez odpowiednich narzędzi. Dwa okna na zewnętrznej ścianie
pozwalają światłu wpadać do środka i choć w pokoju zmieściłoby się dziesięć
łóżek, moje jest tu jedynym, posłane z brązowego materiału i zrobione tylko z
drewnianych belek. Na ścianie przeciwnej do tej z oknami znajdują się drzwi z
zasłoną, z tego samego materiału, co posłanie na moim łóżku. Co jest za
kurtyną, mogę sobie tylko wyobrażać, lecz do tej pory nie widziałam nikogo
mijającego drzwi do pokoju ani nie słyszałam jakiegokolwiek dźwięku na
zewnątrz.
Milion myśli przewija mi się w głowie i nie wiem, gdzie zacząć.
- Wiem, że to dużo do ogarnięcia.- Mówi Jackson.- Ale poradzimy sobie...
razem, jeśli mi pozwolisz.
- Powiedz mi, co się z nimi stało.- Każę, ignorując jego wzrok.
Poprawia się przy mnie, kupując sobie czas.- Nie powinienem był brać cię,
zanim się nie pożegnałaś. I przepraszam za to. Nie wiedziałem, co innego zrobić.
Ty...- Odwraca wzrok, biorąc głęboki oddech.- Umierałaś. Zgarnąłem cię i
pobiegłem do najbliższego drzewa, teleportując nas tutaj, nim mogłem
przemyśleć swoją decyzję.
Potakuję.- Po prostu chciałabym...- Urywki wspomnień pojawiają się w
mojej głowie, a każde pozostawia po sobie ból w mojej piersi.- Teraz to już
nieistotne.
Nachyla się, zniżając głos.- To nie będzie trwało wieczność, Ari. Jeszcze ich
zobaczysz. Obiecuję ci, że tak długo, jak będą żyli, upewnię się, że spotkasz ich
ponownie.
- Więc czy to oznacza, że wszystko z nimi okay?
Wzrusza ramionami, ponownie wyglądając na nieswojego.- Wierzę, że tak.
Wczoraj miałem wiadomość od Law'a.
- Chwila.- Gwałtownie podnoszę się na łóżku, na co ostry ból promieniuje
z mojej głowy na kark. Krzywię się, lecz odpycham go do siebie, zbyt chętna
wysłuchać więcej informacji.- Powiedziałeś, że miałeś wiadomość od Law'a? Czy
to oznacza, że możemy się z nimi komunikować?
Jego uśmiech poszerza się.- Oczywiście.
Łzy ponownie pojawiają się w moim oczach, lecz tym razem będąc
wynikiem szczęścia i ulgi. Jeszcze porozmawiam z moimi rodzicami. Mogę im
powiedzieć, że ze mną wszystko gra. Mogę się upewnić, że z nimi jest wszystko
w porządku.- Ale jeśli możemy się z nimi komunikować, to czemu tak długo
zajęło ci wysłanie mi wiadomości? Myślałam... Tata powiedział mi, kim
naprawdę jesteś. Powiedział mi, że zostałeś wysłany, by mnie szpiegować.
Powiedział, że to była dla ciebie tylko praca.- Mówię, a ból zastępuje gniew.
Jackson odwraca się, by być do mnie twarzą, a minę ma poważną.-
Wysłano mnie, bym zdobył informacje i jestem wnukiem Zeusa, lecz to niczego
między nami nie zmienia. Wiem, że zrobiłem wiele, byś we mnie zwątpiła, więc
zrozumiem, jeśli-
Pomarszczona kobieta z wcześniej wraca i wydaje
hmpf
na naszą
bliskość.- Masz wypoczywać. Daj jej wypocząć, młodzieńcze.- Zwraca się do
Jacksona.
- A to jest Emmy.- Mówi do mnie Jackson.- Zaopiekuje się tobą podczas
twojego pobytu.- Odsuwa się, mówiąc, że musi się stawić na spotkanie i że wróci
później.
- Jakie spotkanie?- Pytam, na co Emmy sztywnieje.
- Nie twój interes, dziecko. On jest-
Jackson ucisza ją jednym spojrzeniem.- To nic. Takie tam interesy.
Patrzę się na niego, mając nadzieję, że wyczuje moje pytania i
zmartwienia, krążące mi po głowie, lecz nie odpowiada.
Wychodzi i nagle zdaję sobie sprawę, że z dala od niego, jestem tu sama.
Sama z chłopakiem, który nawet teraz odmawia bycia ze mną szczerym.
Obserwuję Emmy, kiedy sprawdza mój puls i bicie serca. Jest w tej pracy
systematyczna, bez uczuć czy troski, w ogóle nie jak medycy w domu. Dom.
Odpycham tą myśl od siebie, jak tylko się pojawia. Płacz przed Jacksonem to
jedno, lecz nie chcę zmięknąć przed Emmy. Bierze ciepłą gąbkę z cynowej misy
obok łóżka, obmywając nią moją twarz, ramiona i nogi.
- Mogę to zrobić.- Oświadczam.
- Lepiej nie przesadzać.
- Dziękuję ci.
Zamiera w połowie ruchu, ważąc moje słowa. Jestem pewna, że za chwilę
na mnie napadnie, lecz zamiast tego uśmiecha się.- Teraz jesteś jedną z nas.
Wybrał cię dawno temu.
- Dawno temu? Ale my dopiero-
- Nie. Nic przypadkowo.
Próbuję zrozumieć jej słowa, lecz to wariactwo. Nie mógłby... Nie.- Jackson
tego nie planował - nie mógłby.- Z sekundą w pokoju robi się gorąco. Nie może
jej chodzić... nie, nie, nie.
Strach miga na jej twarzy i nachyla się tak blisko, że nasze twarze niemal
się stykają.- Nie młodzieniec. Starzec.
Starzec? O kogo jej...? Szczęka mi opada, a zrozumienie objawia się w
mojej głowie.
Zeus
.