MacDowell Heather & Rose Kelnerka na Manhattanie

background image

Heather & Rose Mac Dowell

background image

Dla licznych szefów kuchni, których znałyśmy

i nie zawsze kochałyśmy. Niektórzy byli
przerażający, prawie wszyscy - trudni, ale
nauczyli nas cenić jedzenie i uświadomili nam,
że gotowanie - podobnie jak pisanie - jest
zadaniem niełatwym, ale dającym satysfakcję.

Rozdział 1

Zamorduję Harolda.
Ojca przy okazji też. To przez nich władowałam się w tę katastrofę. Gdyby nie oni, nie stałabym

w tej topowej restauracji na dwadzieścia stolików, zastanawiając się, kiedy popękają kieliszki do
wina.

- Co za obłąkany stawia na stole zwiędłe kwiaty? Powinien się natychmiast zamknąć w

wariatkowie!

Moja nowa szefowa Gina miota się przed nami w szpilach i obcisłych dżinsach, wymachując

omdlewającym białym kwieciem.

- W ilu językach do was mówić? - wrzeszczy z mocnym włoskim akcentem. - Za co mnie tak

pokarało? Co ja takiego zrobiłam?

Stoję skamieniała w szeregu kelnerów, zadając sobie to samo pytanie. Właśnie, co zrobiłam? A,

prawda. Cztery miesiące po zwolnieniu dałam się namówić Haroldowi, kumplowi mojego ojca od
golfa oraz jednemu z największych dystrybutorów alkoholu w stanie, do podjęcia pracy w „topowej
knajpie”, zwanej „Roulette”.

- Jej właściciele to moi klienci, cudowni ludzie. A twój tata mówi, że potrafiłabyś jedną ręką

poprowadzić restaurację.

Jedną ręką? Czy mojemu ojcu się wydaje, że ja, eksdyrektor

do spraw marketingu, będę

obsługiwać klientów jednej z najlepszych restauracji na Manhattanie? Czy ojciec naprawdę uważa,
że letnie kelnerowanie za czasów studenckich to wystarczające przygotowanie?

- Odpowiadać! - ryczy Gina.
Podskakuję. Niech ktoś jej odpowie. Litości.
- Kwiaciarnia ostatnio nas zawodzi - mówi Cato, kelner odpowiedzialny za moje szkolenie. Ma

nastroszonego jeżyka blond i podkoszulek z napisem „Królowa jednego dnia”.

- Mam to gdzieś! Twój problem wybrać, co stawiasz na stół!
- To się nigdy nie powtórzy, przyrzekamy - odzywa się Ron. Pobrużdżona twarz, pokorne

zachowanie - z daleka widać, że będzie tu kiblować do końca życia.

Gina rzuca kwiat na dywan.
- Obietnicami nie poprowadzę restauracji. W moim kraju jest inaczej. Kelner prędzej wyda

własne pieniądze, niż postawi zwiędłe kwiaty przed gościem! Odwracam się na jedną marną chwilę
i proszę! Wszystko staje się jak gówno!

Przysuwam się bliżej Cato, czym zwracam na siebie jej uwagę.
- Aaaa - mówi, pochylając się, żeby spojrzeć na mnie z bliska. Jest starsza, niż sądziłam, chyba

po czterdziestce. - Pewnie jesteś ta nowa. Ta od Harolda.

- Erin Edwards - odpowiadam rozdygotanym głosem. -Miło mi panią poznać.
Gina uśmiecha się i wyciąga do mnie kościotrupio chudą rękę.
- Gina Runyan. Podobno znasz Harolda i Brendę od dawna.
- Prawie całe życie. Dawniej opiekowałam się ich domem. - Nie wspominam, że pod moim

troskliwym okiem ich kot nażarł się cheetosów, ani że wyprawiłam u nich trzydniową imprezę dla

background image

klasy, gdy Harold i jego żona objeżdżali na rowerach County Clare.

- W przypadku innych przeprowadzamy dwie rozmowy i sprawdzamy ich referencje, ale Harold

przysłał nam Ramona, naszego najlepszego młodszego kucharza i twierdzi, że ty jesteś równie
dobra.

- Naprawdę?
Gina przechyla głowę, a jej sięgające pasa ciemne włosy spływają na jedną stronę twarzy.
- Jaki nosisz rozmiar?
- Yyy... szóstkę.
- Prędzej ósemkę. Damy ci ładny uniform. Oby pasował.
Ósemka?
- Spróbuję się wcisnąć.
- Wiem, niełatwo być kobietą. - Gina wskazuje palcem Cato. - Ta koszulka. Masz w domu

lustro? Fiolet niedobry dla ciebie.

Cato nie zmienia chłodnego wyrazu twarzy.
- Słusznie. Lepiej mi w kolorach ziemi.
Wszyscy czekają w milczeniu, a Gina chodzi od stolika do stolika, przyglądając się każdemu

wazonikowi. W końcu pozwalam sobie odetchnąć i po raz pierwszy ukradkowo rozglądam się po
sali: sklepienie jak w katedrze, ogromny wielobarwny żyrandol, siedzenia z czerwonego aksamitu,
ściany pokryte tapetą z jedwabiu w srebrne pasy. Wygląda to tak, jakby trzech kolejnych
projektantów w przystępie szaleństwa zaczęło wyrzucać pieniądze garściami.

- Mamo!
Do sali wbiega wątły chłopczyk w granatowym szkolnym mundurku i z ogromnym plecakiem.

Gina odstawia ostatni kryształowy wazonik.

- Nino! - woła Gina, wyciągając ręce. - Jak było w przedszkolu?
Mały zrzuca plecak i tuli się do chudych ud Giny.
- W porządku.
- Tylko w porządku? Strasznie dużo za nie płacimy. Musi

ci się podobać. - Unosi mu głowę i obraca w moją stronę. - Przywitaj się z Erin. Dziś zaczyna pracę.

- Cześć - mówi mały cicho.
- Cześć. Jak się miewasz?
Przygląda mi się podejrzliwie brązowymi oczami.
- Tatuś mówi, że chłopcy zarabiają więcej od dziewczyn.
- Cicho! - rzuca Gina. Spogląda na mnie przepraszająco. - Wygaduje byle co. Chodź, Nino.

Chcesz picie i lody? -Bierze go za rękę i ciągnie w stronę holu pełnego stolików z przydymionego
szkła i foteli obitych czarną skórą.

- Co, a ja nie dostanę lodów? - odzywa się Derek, kiedy szefowa oddala się poza zasięg słuchu.

Ma budowę zapaśnika i niski, donośny głos. Podwinięta nogawka spodni odsłania łydkę, pomazaną
smarem z roweru.

Jane, jedyna kobieta w zespole, podnosi z podłogi zwiędły kwiat.
- Właśnie. Napchać małego słodkościami, żeby dostał cukrowego haju i nie połapał się, że jego

mamusia jest psychopatką.

- Witaj w rodzinie, Erin - mówi Cato. - Chodź, znajdziemy ci ten uniform.
W drodze przez wykładany kafelkami korytarz muszę biec truchtem, żeby dotrzymać mu kroku.
- No, to co ci wiadomo o „Roulette”? - rzuca Cato przez ramię.
- Niewiele. Tylko to, co od Harolda. - Nie wspominam o informacji, którą wczoraj wieczorem

znalazłam w Google'ach:

Szef kuchni „Roulette” był prymusem w CIA*,

* CIA - Culinary Institute of America, prestiżowa szkoła

kucharska (przyp. tłum.).

a umiejętności szlifował w „Le Bernardin” pod kierunkiem

background image

nieżyjące go już Gilberta Le Coze'a. (...) Łączy on francuską techniką z modernistycznym
zacięciem i niewyczerpaną wyobraźnią, nadając nowy smak amerykańskiej kuchni. (...) W
piwniczce win znajdują się takie skarby, jak petrus pomerol rocznik 1971, który znalazł się na
orbicie Ziemi na pokładzie statku kosmicznego „Sojuz”.

- Pod

względem

popularności

znajdujemy

się

obecnie

na piątym miejscu w mieście - mówi Cato. - To znaczy, że
nie

ma

spokojnych

wieczorów

ani

pustych

stolików.

Mam

nadzieję, że jesteś gotowa ciężko pracować.

Z tą stertą rachunków na biurku?
- Zdecydowanie. O ile potrafię. - Zrobię wszystko, byle tylko pozostać w mieszkanku ze stałym

czynszem, które do tej pory wydawało mi się zjawiskiem niezmiennym i naturalnym.

- To lubię.
Otwiera wahadłowe drzwi i wchodzimy do kuchni.
- Oto - mówi - środek naszego małego wszechświatka. - Zatrzymuję się, ogłuszona widokiem

kilometrów lśniących kafelków i nierdzewnej stali. Wszystko trzęsie się od szczęku garnków
lądujących na palnikach, szumu wentylatorów i krzyków kucharzy. Przy potężnych, parujących
piecach stoi ich co najmniej tuzin; pod sufitem kołyszą się wieszaki z wyszorowanymi patelniami.

- Ludzie, chcę wam przedstawić Erin! - krzyczy Cato. Oglądają się, a ja podnoszę rękę.
- Cześć.
Cato recytuje imiona i funkcje, jakby słowa „garde-manger” i „poissonier” istniały w moim

słowniku. Usiłuję ukuć dla każdego jakąś mnemotechniczną frazę, żeby mi się nie pomyliło, ale po
„Lorenzo od sosów” i „oby wolny Phil” daję spokój. Phil obsługuje grilla, ma gęste, zjeżone brązowe
włosy i błękitne oczy. Dziwne, że aż do tej chwili nie
podejrzewałam, że dwurzędowe kucharskie bluzy są takie seksowne.

- Carl przyjdzie dopiero na zebranie personelu o piątej - informuje mnie Cato.
- Carl. Szef kuchni?
- Szef, komendant, półbóg, jak wolisz. Osobiście preferuję „kulinarnego faszystę”, ale wybór

należy do ciebie.

Zaczynamy się wspinać stromymi schodami w głębi kuchni. Każdy stopień jest oklejony taśmą

przeciwpoślizgową, a ściany są zbryzgane czymś w rodzaju zaschniętej kawy.

- Jeszcze nie znasz Steve'a, co? - pyta Cato.
- Jeszcze nie.
- To się przygotuj, bo zaraz poznasz. - Na szczycie schodów skręcamy i zatrzymujemy się za

przymkniętymi drzwiami z napisem „Biuro”. Cato puka dwukrotnie.

- Steve?
Z wewnątrz dochodzi stłumiony jęk.
- No? Wchodź.
Widzę mięsiste nagie plecy, przykryty ręcznikiem tyłek, owłosione nogi i brązowe trampki. Steve

leży na stole do masażu, twarzą do podłogi. Masażysta, muskularny facet w spodniach na sznurek i
w klapkach, spogląda na nas z pretensją.

- To nie może poczekać? Wreszcie zaczął się rozluźniać.
- Chciałem tylko przedstawić Erin.
Steve podnosi głowę i obraca się do mnie obwisłym policzkiem.
- Cześć - mówi, z wysiłkiem przybierając przyjacielski ton. - Zapomniałem, że dziś przychodzisz.

Cato cię oprowadza?

- Tak. Ma pan piękną restaurację.
- Mam nadzieję. Wystrój nieźle mnie kosztował. Za co należy podziękować mojej żonie. - Pada

background image

ciężko na leżankę. -
Później pogadamy dłużej. Teraz Alex musi ze mnie wymasować ostatnią imprezę na dwadzieścia
osób.

- Jasne. Oczywiście.
Cato bierze mnie za łokieć i wyprowadza z gabinetu.
- Przepraszam. Zapomniałem, że czwartek to dzień masażu. - Pochyla się, wchodząc w niskie

drzwi na końcu korytarza. - To tu. Ostatnia granica. Ciągle zapominam przynieść jakieś roślinki,
żeby rozjaśnić pokój, ale mam za dużo zajęć z aktorstwa i tak dalej.

Pod jedną ścianą ciasnego pomieszczenia, jeszcze bardziej pomniejszonego przez ukośny sufit,

ciągnie się rząd metalowych szafek. Wokół starego stolika stoją krzesła z porozrywaną tapicerką.
Wygięty srebrny lichtarz blokuje jedyne okno, przez które napływa parne wrześniowe powietrze i
hałas z Madison Avenue. Śmierdzi potem i dymem papierosowym.

Cato otwiera wąską szafkę i wyciąga obcisłą czarną spódnicę i białą koszulę z riuszkami.
- Armani - mówi, wręczając mi. - Zniszcz je, a będziesz miała sześć stów w plecy.
- Sześć stów?
- A czego się spodziewasz, żołnierzu? Ja jestem tu dopiero rok, a już noszę koszulę numer trzy. -

Maca na oślep na górnej półce i rzuca mi paczkę z czarnymi rajstopami. - To na początek. Będziesz
je poddawać ciężkim próbom, więc lepiej kup zapasowe.

- Dobrze - mówię, obiecując sobie, że odejdę stąd, zanim się podrą.
Cato wyjmuje z szafki ciemnoszary garnitur i liliowy jedwabny krawat, które wiesza na krześle.
- Mogę nie patrzyć, jeśli chcesz - mówi, rozpinając dżinsy. - A jak ci nie przeszkadza, to zrzucaj

ciuchy. Wszyscy tak robimy.

Przebieramy się w niezręcznym milczeniu. O matko, ja chyba jednak naprawdę noszę ósemkę.

Kiedy się odwracam,
Cato nie jest już przyszłym aktorem, który sobie dorabia na boku. Przeistoczył się w przystojnego,
godnego profesjonalistę. Nawet jego jeżyk wydaje się bardziej stylowy. Przybija nasze karty i
spogląda z niezadowoleniem na moje baletki.

- Mam nadzieję, że przyniosłaś inne buty.
Patrzę w dół.
- Bo co? Miałam mieć czarne, tak?
- Tak, ale wiesz, jak to jest, kiedy zaczynamy obsługiwać. Wszystko się wylewa i wysypuje,

podłoga w kuchni jest śliska... jeśli nie będziesz miała gumowych podeszew, zaraz fikniesz.

- Jeszcze nigdy nie sprawiały mi kłopotów, ale... dobrze, jutro włożę inne.
- W porządku. Do zobaczenia na dole.
Cato wychodzi, a ja staję w uniformie przed usmarowanym dużym lustrem. Jest trochę krzywe,

więc moja drobna broda praktycznie znika, a orzechowe oczy są szerzej rozstawione. Nawet włosy
wyglądają inaczej - bardziej rude niż jasnobrązowe. Biorąc pod uwagę to, co zamierzam zrobić, nic
dziwnego, że prawie się nie poznaję.

Może to jakieś przeznaczenie. Nigdy nie umiałam się zachować w restauracji, nawet kiedy

zarabiałam masę pieniędzy i jadałam na mieście trzy razy w tygodniu. Miałam zwyczaj zmieniać
stoliki, dawać niskie napiwki i rezerwować stoliki w kilku różnych restauracjach, by w ostatniej
chwili wybrać jeden. I choć bym nigdy tego głośno nie powiedziała, traktowałam kelnerki z lekką
wyższością. Do głowy by mi nie przyszło, że sama stanę się jedną z nich. Byłam zbyt inteligentna,
żeby pracować w restauracji, zbyt pewna, że każda firma weźmie mnie z pocałowaniem ręki. Byłam
tak pewna siebie, że odrzuciłam propozycje trzech posad, ponieważ nie odpowiadała mi pensja lub
pozycja. To było ponad dwa miesiące temu.

Byłam idiotką. Upokarzał mnie powrót na stanowisko

asystentki, ale przynajmniej chodziłabym

we własnych ciuchach.

background image

- A tak się dobrze zapowiadałaś - mruczę. - I popatrz, na co ci przyszło.

*

Złożyć rogi do środka... odwrócić i przesunąć zgodnie z ruchem wskazówek zegara...
Po czterdziestu pięciu minutach polerowania sztućców, szorowania blatów i czyszczenia

kieliszków do wina, składam serwetki w piramidki nazywane biskupimi mitrami. Mimo
szczegółowych instrukcji Cato osiągnęłam dość mizerne efekty. Jak to możliwe, że tyle razy jadałam
w knajpach i nigdy nie zauważyłam tych serwetek? Czy zawsze mają tak skomplikowany kształt?
Jak nauczę się obsługiwać gości, skoro nie radzę sobie z kawałkiem materiału?

...złóż dolną krawędź na górnej...
Powoli przebijam się przez stertę lnianych szmatek, a pozostali kelnerzy po trzy razy sprawdzają

swoje rewiry. Oznacza to, że oglądają stoły pod wszystkimi możliwymi kątami, a potem robią
mikropoprawki, przesuwając łyżkę lub kieliszek o milimetr w lewo. Ron gapi się na czarno-biały
abstrakcyjny obraz, przymyka oko i delikatnie puka w jego górny róg.

- O, tak lepiej.
Sześć serwetek z głowy, przede mną dziesiątki następnych.
- Pokłócili się - słyszę głos Jane za plecami. - Gina chce,

żeby jej matka z nimi zamieszkała, ale on się zaparł.

Cato chichocze.
- Stawiam dziesięć dolców, że do października się wprowadzi.
- Myślisz, że się rozwiodą?
- Gina nie ośmieliłaby się obrazić papieża.
- Dajcie spokój - odzywa się Ron. - Ich życie prywatne to nie nasza sprawa.
- Wiem. I dlatego jest taka interesująca - prycha Cato.
Słyszę cichy dzwonek i podnoszę głowę; Derek wyjmuje komórkę z kieszeni spodni. Mamrocze

coś i ucieka na korytarz.

- Daj spokój - mówi. - Może mógłbym sobie pozwolić na lokal na Manhattanie, gdybym wziął

jeszcze dwie prace i sprzedał nerkę. Myśl dalej.

- Ten facet oszalał - mruczy Jane. Ma prostą grzywkę, kończącą się tuż nad oczami i cerę, która

chyba nigdy nie zaznała słońca.

- Ze wszystkich znanych mi kelnerów tylko on jest tak durny, że chce otworzyć restaurację... i

tak uparty, że do tego doprowadzi. - Cato pochyla się nad moim ramieniem i ocenia postępy. -
Lepiej się naucz, bo będziesz składać te serwetki do menopauzy. Dobra, daj trochę.

Przysuwam mu stertę lnianych szmatek i przestępuję z nogi na nogę. Po godzinie pracy mięśnie

mi pulsują. Chcę usiąść na obitym aksamitem krzesełku, ale Cato mnie z niego podnosi.

- Nie siedzimy, kiedy Gina tu jest. Nigdy.
- Ani się o nic nie opieramy, chyba że po zakończeniu zmiany - dodaje Ron, zgarnia serwetki i

wychodzi z nimi do baru.

Składamy, a Cato pokazuje mi pracowników i opisuje ich zajęcia i charaktery.
- Omar, główny pomocnik kelnera, całą wypłatę odsyła rodzinie do Veracruz... Kimberly, znana

także jako Stepfordzka Hostessa. Reaguje na „Mario Testino przy stoliku drugim”... Alain, barman z
Francji i łamacz serc. Marzy o nim połowa kobiet z East Side, mężatek i wolnych... Chen i Luis,
pomocnicy. Chen uczył ekonomii w Chinach. - A to ulga, myślę. Nie tylko ja pracuję poniżej swoich
kwalifikacji.
- Luis ma najgorszy charakter po tej stronie Pecos... Ten facet w kanciastych okularach to Geoffrey,
nasz sommelier. Ma IQ geniusza i potrafi opowiadać o rocznikach z minionych stu lat. Kelnerka z
baru przychodzi o szóstej. Bar to jej teren, więc uważaj, bo ci ukradnie rieslinga.

- Niech mi ktoś pomoże, bo stoliki się kiwają - woła Ron.

background image

- Wybacz, stary, usiłuję się pozbyć paskudnej plamy z dywanu - odpowiada Derek.
Cato przewraca oczami.
- Ta knajpa beze mnie się rozleci. Możesz skończyć te serwetki sama?
Mówię to, co chce usłyszeć każdy kelner, obarczony nowym pracownikiem.
- Dam sobie radę.
- Świetnie. Schowaj je do szafki w stanowisku kelnerskim i przyjdź za dziesięć minut na

zebranie personelu w kuchni. - Odchodząc, jeszcze się odwraca. - Cokolwiek będziesz robiła, nie
spóźnij się.

- Nie spóźnię się. - Ale kiedy tylko tracę go z oczu, zaczynam się zastanawiać, czy zdążę do rana.

Serwetki zdają się mnożyć i z całą pewnością co najmniej dwie wyszły mi jakieś pokraczne. Zbliż
rożki do siebie, wsuń jeden w drugi. Cholerne biskupy... Zerkam na zegarek. Zrobić około
trzydziestu serwetek w siedem minut - niewykonalne. Muszę przyspieszyć ruchy.

Kelnerzy po kolei opuszczają salę i idą do kuchni. Składam jak maszyna i, na półtorej minuty

przed wyznaczonym terminem, zgarniam naręcze serwetek i rozglądam się dziko za mahoniową
szafką. Stała gdzieś przy kuchni, prawda? Wybiegam na korytarz, przytrzymując mitry brodą. A
może za tymi drzwiami? Wpadam do środka i widzę Steve'a w białym szlafroku i plastikowych
sandałach. To chyba jakiś prywatny gabinet, a on ma przed sobą kieliszek czerwonego wina i gazetę.

- Co ty wyprawiasz, do cholery?
- Szukam stanowiska kelnerskiego - mówię, zdjęta zgrozą.
- Minęłaś je. - W jego głosie brzmi nutka irytacji. - Dziesięć kroków na lewo.
- Dziękuję.
- Zamknij za sobą drzwi.
Uwalniam jedną rękę i zbyt mocno zatrzaskuję drzwi, niemal upuszczając swoje brzemię.

Wracam po śladach i widzę Cato, Jane i Rona, znikających w kuchni. Za nimi biegnie Derek.
Znajduję stanowisko kelnerskie, otwieram szafkę i układam mitry jak oszalała. Może to dlatego, że
połowa się rozleciała, ale wcale nie chcą stać. Ani trochę.

- Zlitujcie się - mamroczę, a potem porzucam wszelką nadzieję i upycham je byle jak. Zamykam

szafkę,

podrywam

się i pędzę do kuchni. Wypadając zza zakrętu, oglądam się i widzę na środku korytarza zgniecioną
mitrę. Steve ją na pewno znajdzie, ale teraz nic na to nie poradzę.

Otwieram wahadłowe drzwi i wpadam do kuchni, zdyszana i... cholera. Spóźniona.

Rozdział 2

Na środku kuchni stoi wysoki, mocno zbudowany mężczyzna. Twarz ma kościstą i niemal

przystojną, surowe rysy, cera ogorzała na słońcu. Jest ubrany w spodnie w czarno-białą kratę,
wykrochmaloną kurtkę z wyhaftowanymi na kieszonce słowami „Carl Corbett”, na nogach ma kryte
skórą drewniaki ze startymi obcasami.

- Od tej pory będziemy kłaść łososie brzuchami na lodzie - mówi w chwili, gdy staję obok innych

kelnerów. - Jest to naturalna pozycja, w jakiej pływają, więc mniej obciąża mięśnie, które
zachowują jędrność. Proszę przekazywać tę informację gościom.

- To łosoś z Alaski, prawda? - pyta Ron.
Carl przymyka oczy, jakby pytanie sprawiło mu ból.
- Jak długo tu pracujesz?
- Od otwarcia. Półtora roku.
- Czy kiedykolwiek podałem na początku września łososia, który nie został złowiony na Alasce?
- E... nie.
- Jeśli kiedykolwiek podejmę taką decyzję, osobiście cię powiadomię.

background image

Ron przełyka ślinę.
- Przepraszam. Chciałem być dokładny.
- Skoro już marnujemy mój czas, może jeszcze ktoś zada mi głupie pytanie? - Carl unosi brwi i

rozgląda się.

Unikam kontaktu wzrokowego, patrząc na jego pokryte odciskami dłonie. Ledwie zagojone

oparzenia konkurują z rankami, draśnięciami i podbiegniętymi krwią pęcherzami. Jeden paznokieć
jest zupełnie czarny.

- Nie? Dobrze. Cato, chcesz powiedzieć o jakimś kłopocie z poprzedniego wieczoru?
- Stolik szesnasty, druga rezerwacja - mówi Cato głosem surowym i oficjalnym. - Peter i Laura

Galbraithowie. Byli zachwyceni sashimi z jesiotra i zrobili następną rezerwację na przyszły miesiąc.
Jak wrócą, powinniśmy im dodać jakiś gratis.

- Dobrze. Jane, jesteś zmęczona. Co się dzieje?
- To, co zwykle. W dzień szkoła pielęgniarska, w nocy „Roulette”.
- Ten twój chłopak musi być strasznie samotny.
Jane blednie.
- Wszystko u nas dobrze. Nie martw się, w pracy sobie radzę.
- Gdybyś sobie radziła, nie wyglądałabyś jak po całodobowym myciu kaczek. Zacznij sobie

ucinać drzemki. Masz jakiś komentarz do dodania?

Jane wzdycha przeciągle.
- O'Connellowie prosili o twój pełny przepis na okonia. Chcą go podać na panieńskim wieczorze

córki.

- Prześlę im. Ron, jakieś uwagi?
- Tylko to, że energia w sali była niesamowita. Wszyscy byli zachwyceni nowym menu

degustacyjnym.

- Poczekaj, aż dodam pieczone langustynki i nóżki wieprzowe. Będą piszczeć z zachwytu.
Ponieważ o wczorajszym wieczorze nie mam do powiedzenia nic z wyjątkiem tego, że wypiłam za

dużo wódki z moją przyjaciółką Rachel, mam nadzieję, że Carl mnie pominie. Ale kiedy jego
głęboko osadzone brązowe oczy kierują się na mnie, wiem, że nie ma lekko.

- Więc to jest panna Edwards. - Obejmuje mnie spojrzeniem od stóp do głów, jakby potrafił na

podstawie wyglądu ocenić moją kelnerską przydatność. - Słyszałem, że się przyjaźnisz z naszym
ulubionym dostawcą alkoholu i znawcą win.

Śmieję się z zażenowaniem.
- No, nie całkiem się przyjaźnię. Harold jest przyjacielem rodziny.
- Wszyscy powinniśmy mieć przyjaciół, którzy tak o nas dbają. Nie? - Odwraca się do kucharzy,

którzy nie podnosząc głów znad roboty, odpowiadają chórem: „No” i „A jak”.

Carl odwraca się do mnie z poważną miną.
- Powiedz mi coś, Erin. Masz zwyczaj się spóźniać?
- Właściwie nie. Ale źle skręciłam na korytarzu i...
Carl podnosi rękę.
- Oczekuję, że będziesz się stawiała na te zebrania punktualnie. Codziennie, bez wyjątku. Czy to

dla ciebie trudne?

Młody kucharz z twarzą pełną potrądzikowych blizn przygląda mi się znad roboty. Powściągany

uśmiech świadczy, że jestem dziś atrakcją wieczoru.

- Zdecydowanie nie.
- To mnie cieszy. Zatem nie będziemy musieli znowu odbywać tej rozmowy.
Kelnerzy wyraźnie się odprężają. Carl zdejmuje ze ściany tablicę z klipsem i obrzuca spojrzeniem

kartkę. Jestem zawstydzona, ale serce mi dziwnie łomocze z podniecenia, jakbym stanęła na skraju
przepaści. To nie zauroczenie, ale coś niepokojąco podobnego - nagłe pragnienie aprobaty Carla.

background image

Wszyscy obecni też patrzą na niego z uwielbieniem - widzę, że szef kuchni wzbudza takie uczucia w
każdym.

Carl podnosi głowę.
- Cato, pytanie: jesteś odpowiedzialny za szkolenie Erin?
- Tak.
- Jej błędy są twoimi. Pamiętaj o tym.
- Tak jest.
Carl prycha i odkłada tablicę.
- Marty! - woła do faceta, który, jak mi się mętnie przypomina, jest jego zastępcą. - Zróbmy

pierwszą specjalność dnia.

Marty, w okularach bez oprawek i z siwiejącą bródką, wyłania się zza rzędu kuchenek i

metalowych półek, na które Cato mówi „ciąg”. Niesie dwa ogromne białe talerze, a na każdym
przedziwną stertę produktów, wyglądającą bardziej jak nowoczesny budynek niż jedzenie. Na
jednym prostokąt perłowobiałej ryby spoczywa na kolorowych, cienko pokrojonych warzywach; na
drugim dwa kawałki wołowiny tworzą namiot na zieleninie nad jeziorkiem jasnoróżowego sosu.

Carl odczytuje:
- Rybnym daniem dnia jest dziś pieczona żabnica z chrupiącymi szalotkami, emulsją

roszponkową i piramidką z bakłażana i pomidora. Daniem dnia z grilla - antrykot. Organiczny, z
bydła hodowanego na swobodzie, z humanitarnego uboju, mięso poddane dojrzewaniu na dużych
wysokościach. Serwujemy go z zapiekanką z topinambura i musem z czerwonej słodkiej papryki.
Oba dania po czterdzieści dwa dolary.

Wszyscy gorączkowo robimy notatki, a Carl zanurza palec wskazujący w różowym sosie i dotyka

nim języka.

- Lepszej papryki nie mieliśmy przez całe lato.
- Dziś rano zamówiłem jeszcze dwie skrzynki - mówi Marty.
- Dobrze. Zacznij myśleć nad chłodnikiem. - Stoimy z długopisami w pogotowiu, jak

dziennikarze na konferencji prasowej, i czekamy na następne słowa. - Dzisiaj z sałatek mamy
„Hirabara Farm” ze świeżym cukrowym groszkiem, oliwą z oliwek villa stabbia i odrobinką octu
balsamicznego,
liczącego siedemdziesiąt pięć lat. Piętnaście dolarów za porcję. - Bierze z talerza falbaniasty listek
sałaty karbowanej, wkłada do ust i rzuca: - Dziś musi zejść cała sola. Tak samo przygotowana, jak
wczoraj. Mamy tylko szesnaście porcji, więc uważajcie. Jakieś pytania? - Spogląda na każde z nas i
głośno klaska w dłonie. - Obudźcie się! Zmiana jeszcze się nie zaczęła, a wy już w śpiączce? Dajcie
sobie w żyłę, módlcie się, wszystko jedno, byle goście byli zadowoleni. Dziękuję.

Moje notatki, wraz ze znakami zapytania, podkreśleniami i skreśleniami, wyglądają jak graffiti w

porównaniu ze schludnym pismem Dereka, któremu zerkam przez ramię. Mierzy mnie takim
spojrzeniem, jakbym od niego ściągała.

- Potrzebujesz czegoś?
- Tylko sprawdzam, czy wszystko zapisałam.
Poprawiam nazwę „Hirabara”, a tymczasem podchodzi do mnie krępa kobieta w okolicach

trzydziestki, z długim jasnym warkoczem. Ściska mi rękę, prósząc wokół mąką.

- Betsy Lowe. Z awansu społecznego.
- Wygrała Ogólnokrajowy Konkurs Cukierniczy - wyjaśnia Derek. - Trochę przypomina

„Gotowanie na ekranie”, ale wszystko ma pięć metrów wysokości i wszędzie pełno złotych rybek i
innych takich.

- Wygrałam tylko dlatego, że najlepszy tort się zapadł - mówi Betsy. - Uprzedzałam tego faceta,

że jego czekoladowy statek coś się jakby kołysze, ale nie chciał słuchać.

Betsy przekazuje nam zwięzły opis struktury kwarkowej dzisiejszego piernikowego puddingu

background image

(„przyprawionego kostarykańskim imbirem i przygotowanego w nieteflonowej formie”) i poleca
nam dodać do niego albo bitą śmietanę z miodem, albo sos z burbonem i wanilią. Zostawia nam
miniaturowy pudding do spróbowania i życzy, żebyśmy się „dobrze bawili”.

Jane wyjmuje z kieszeni spódnicy pięć widelców, rozdaje je i zabiera się do ryby.
- Jedz, ile możesz - szepcze. - Dostaniemy też danie służbowe, ale na ogół to makaron bez

niczego, zresztą nie będzie czasu go zjeść.

Odłamuję rożek idealnie kwadratowej tarty cebulowej, uchylając się przed widelcem Dereka.

Mam dziwne poczucie więziennej wspólnoty, kiedy tak stoję w jaskrawym świetle, dzieląc się
posiłkiem z obcymi w takich samych uniformach. Choć pierwszy kęs składa się tylko z odrobinki
ciasta i nadzienia, smak jest wielopoziomowy i niezwykły, odmienny od wszystkiego, co
kiedykolwiek jadłam. Trzeba mieć wyjątkowy talent, żeby zaskoczyć kogoś, kto jadał na mieście
przez całe życie. Każdy kęs jest objawieniem i wiadomością: Carl to nie tylko budzący grozę szef
kuchni w popularnej restauracji. To geniusz.

*

Zajadam przepyszne resztki kokardek w sosie marinara, a Ron wyciera talerz kawałkiem

bagietki, żuje i połyka środek na zgagę.

- Czy Cato mówił ci o ocenie nastroju gości?
Przełykam z trudem.
- Co?
- O ocenie nastroju gości - powtarza powoli, jak do debila. - Przyznajemy każdemu gościowi

stopień od jednego do dziesięciu, zależnie od jego nastroju w chwili przybycia. Wpisujemy go na
białej tablicy przy okienku do wydawania potraw. Każdy, kto otrzymuje mniej niż siedem, jest
„ryzykowny”. To pomysł poprzedniego zastępcy szefa. Był kiedyś sanitariuszem.

Mam ochotę się roześmiać, ale Ron patrzy na mnie tak poważnie, że się nie ośmielę.
- Interesująca metoda.
- Niezmiernie poważnie traktujemy niezadowolonych

gości - mówi Ron, trochę za bardzo zbliżając pyzatą twarz do mojej. - Ich nastrój musi się poprawić
o co najmniej trzy stopnie, zanim stąd wyjdą.

- Jak to osiągacie? Darmowe drinki? Desery?
- Czasami, ale naszą główną bronią jest uśmiech.
- Uśmiechacie się i... już?
- Oczywiście - mówi, jakby to było oczywiste. - Wysyłamy także dobre wibracje. Przechodzimy

koło stolika jak najczęściej, emanując pozytywną energią. Zdumiewające, jak to działa. Samą
wibracją da się zmienić szóstkę w ósemkę albo dziewiątkę. Gwarantuję, że dziś będzie tu ktoś w
smętnym nastroju. Wtedy zrozumiesz, o czym mówię.

Wkładam mój talerz do zmywarki i idę za Ronem do baru, gdzie czeka Steve z księgą rezerwacji.

Wziął prysznic, przebrał się w beżowy wełniany garnitur i zaczesał do tyłu resztki prostych jasnych
włosów. Wysokie czoło ma zroszone potem.

- Cato, posadzę doktora Benitza przy twoim stoliku o siódmej trzydzieści - mówi. - Znowu go

pozwano o błąd lekarski, podobno nos tej kobiety wygląda makabrycznie, więc potraktuj go po
królewsku. Erin, zakładam, że już poznałaś restaurację. Proszę, staraj się zachowywać jak
doświadczony pracownik. Jane, Bill i Nancy Garske przyjdą o dziewiątej. Wydawało mi się, że
słyszałem gdzieś to nazwisko, więc rozejrzałem się w internecie i okazało się, że faktycznie. On ma
trzy kasyna w St. Maarten. Zadbajcie, żeby był zadowolony. Ron, masz w prywatnym gabinecie
przyjęcie z okazji piętnastych urodzin. Gigi Harrison, wielka postać z rynku nieruchomości. Pogadaj
z Betsy o torcie.

- Tak jest - odpowiada Ron. Derek zagląda Steve'owi przez ramię.

background image

- Mogę spojrzeć do księgi?
- Po co? - pyta Steve, przygarniając ją do piersi.
- Chcę sprawdzić, kogo dostanę.
- Zobaczysz, kiedy usiądą. Zawsze cię uprzedzam, kiedy dostaje ci się VIP. Dziś nie.
- Dobrze, ale ostatnio miałem mnóstwo nudnych idiotów.
- Jeśli potrzebny ci dreszcz emocji, spytaj Carla, czy możesz zostać młodszym kucharzem. -

Steve sięga do kieszeni i wyjmuje moją zbiegłą mitrę, która obecnie zmieniła się w zmiętą, zwiędłą
szmatkę. - Aha, Erin. Chyba zostawiłaś to na podłodze.

Wytrzeszczam oczy, jakbym w życiu nie widziała serwetki.
- Pewnie mi wypadła po drodze do kuchni.
- Nasi goście albo mają znajomości, albo całymi dniami wiszą na telefonie i w internecie, żeby

zarezerwować stolik na dwa miesiące naprzód. Ktoś sprzedał sobotnią rezerwację na eBayu za
pięćset dolców. Czegoś takiego nie osiąga się, rozrzucając po podłodze serwetki, na których ktoś
może się zabić.

- Bardzo przepraszam.
- Na przyszłość uważaj. - Odwraca się do Cato. - Dziś Erin będzie twoim pomocnikiem.
Pomocnik kelnera. Co robi pomocnik kelnera? Donosi dania na stoliki? Och, Boże. Nawet nie

mogę się łudzić, że jestem gotowa.

Cato kiwa głową.
- Dobry pomysł.
- Czy to trochę nie... za wcześnie? - pytam drżąco.
- Nie nauczysz się, tylko patrząc - mówi Steve. - Jeśli będziesz roznosić dania, pod koniec tego

wieczoru poznasz całe menu.

Ktoś dotyka moich pleców. Odwracam się i widzę Ginę w czerwonej sukni wampa i w szpilach z

kokardkami. Delikatne zmarszczki pod oczami zamaskowała podkładem.

- Nieładna postawa zabiera urodę nawet ładnej dziewczynie. Tu się nie garbimy, rozumiesz?

Cato, ona się nie nauczy, jak stoi bezczynnie. Andiamo.

- Słyszałaś, co powiedziała pani - mówi Cato. - Idziemy.
Prowadzi mnie od rewiru do rewiru, wymieniając numery stolików. („Nie ma stolika numer

trzynaście - Gina jest przesądna”) i wypytuje o wszystko, od dań dnia po funkcję każdego kucharza.
Ale kiedy o wpół do siódmej nasz próg przekraczają pierwsi goście, przestaję rozmyślać o sosie
borowikowym i ocenie nastroju i skupiam się na czymś o wiele ważniejszym: zachowaniu twarzy.
Boże miłosierny, obym nie spotkała żadnego byłego.

Stoję pod ścianą, jak inni kelnerzy - milcząca, wyprostowana jak strzała, ręce zaplecione za

plecami. Ron ożywia się na widok pierwszych gości, pary opalonej i nabzdyczonej.

- O, jacy sympatyczni i zabawni - mruczy Jane.
Ron jest urażony.
- Skąd wiesz, co dziś przeszli. A może wracają z pogrzebu?
- Błagam cię - szepcze Cato. - Pewnie przegrali w pokera.
Po pierwszym spotkaniu z naburmuszonymi gośćmi Ron przydziela im pięć punktów i pisze na

tablicy „Ryzykowni - remont u sąsiadów z góry”.

- Carl może im posłać dodatkowe danie i kieliszek szampana, albo poprosimy Betsy, żeby

zrobiła

z

marcepana

mały młot pneumatyczny jako ozdobę deseru - mówi. - Takie drobne gesty sygnalizują gościom, że
nie są nam obojętni.

Następnym punktem mojego szkolenia jest komputer w barze, gdzie Cato każe mi się nauczyć

dziesiątków tajemniczych kodów.

- Trzyliterowe oznaczają wina i likiery - mówi, dotykając

background image

podświetlonych guziczków na ekranie. - Czteroliterowe to aperitify. Czteroliterowe z samych
spółgłosek...

- Myślałam, że czteroliterowe to aperitify.
- Tak. Ale czteroliterowe ze spółgłosek to aperitify na mleku. A V na końcu oznacza, że to

aperitif wegetariański i... - zerka ponad ekranem. - Oż, w dupę. Wallerowie wrócili. Trzeci raz w
tym miesiącu. Nigdy nie wychodzą, nie zrobiwszy następnej rezerwacji.

- Znowu? - odzywa się Alain, grzechocząc shakerem. - Nie mają w domu kuchni?
- Cudownie. W dodatku siedzą przy moim stoliku.
Odwracam się i widzę, że Steve prowadzi starszą parę do

stolika w kącie. Mężczyzna jest niski,

ma siwiejące ulizane włosy i trochę kuleje. Za nim idzie pulchna żona w fioletowej tunice i
spodniach.

- Ivan i Elaine - mówi Cato. - Handlarze antyków, nigdy nie przekraczają siódemki, choćbyśmy

wychodzili ze skóry. Ona lubi wymyślać własne dania, a on zawsze chce drinka z czterema kostkami
lodu i dwoma dodatkowymi serwetkami. Nie słyszałem, żeby rozmawiali ze sobą o czymś poza
jedzeniem.

- Ivan kupuje w Aix flakonik za sto euro, a potem sprzedaje go za tysiąc dolarów - mówi Alain. -

Moim zdaniem nie jest fanatykiem uczciwości.

- Dlaczego kuleje? - pytam.
- Twierdzi, że wpadł w przepaść podczas wyprawy do Maroka - odpowiada Cato - ale kiedy o

tym opowiada, za każdym razem przepaść jest głębsza i bardziej kamienista. No, dobrze. Chodźmy
się pouśmiechać do gości Rona, a potem bierzemy się do Wallerów.

Już połowa stolików na sali jest zajęta. Czuję się, jakbym wchodziła na scenę. Mam jednoczesne

wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą i nikt mnie nie widzi; jestem jak statystka, która może położyć
przedstawienie jednym fałszywym ruchem.

- Gina patrzy, więc szczerz się od ucha do ucha - mamrocze Cato, podchodząc do gości Rona,

smętnie skubiących minibagietki Betsy. Uśmiecham się do nich i z zaskoczeniem widzę, że
odpowiadają tym samym.

- Widziałaś? - szepcze Cato, mijając ich. - Działa za każdym razem.
Przez tych parę sekund, które zajmuje nam dotarcie do stolika Wallerów, Cato kompletnie

zmienia osobowość. Jego twarz, przedtem naturalna i ożywiona, staje się obojętna i spokojna, z
odrobiną pogardy.

- Dobry wieczór, witamy ponownie. Miło państwa znowu widzieć.
- Witaj, Cato - odpowiada pan Waller, ledwie podnosząc głowę.
- Umieram z głodu - oznajmia jego żona.
- No to czemu nie zamawiasz - warczy mąż. - Przecież on po to tu przyszedł. - Zerka na mnie i

marszczy brwi. - A to kto?

- Erin jest nową pracownicą - oznajmia Cato bez zająknięcia. - Dziś będzie się przyglądać.
Pan Waller przyjmuje to z niezadowoleniem, jakby Steve powinien go spytać o zdanie, zanim

poczyni zmiany w miejscu, w które on zainwestował tyle czasu i pieniędzy.

- Erin - powtarza. - To irlandzkie imię?
- Właściwie szkockie - mówię. - Chyba.
- Jesteś mężatką?
- Jeszcze nie.
- Z Nowego Jorku?
- Czy Long Island się liczy?
- Dla niektórych pewnie tak. Chyba nie dojeżdżasz do pracy?
- Nie, mieszkam w centrum.
- Sama?

background image

- Przeważnie.
Pan Waller prostuje się lekko.
- Rozumiem.
Cato usiłuje odzyskać panowanie nad rozmową.
- Dla pani to samo wino, co zawsze?
- Tym razem zimniejsze.
Cato nie mruga nawet okiem.
- Każę Alainowi włożyć je na parę minut do lodu.
- Dobrze, ale nie na długo. Mam nową koronę, jest uwrażliwiona. - Dotyka językiem zęba z tyłu i

odsuwa od siebie menu.

- Dobrze wysmażony gołąb, bez warzyw, z reliszem z czerwonej pomarańczy, który podajecie do

okonia.

- Doskonale. A dla pana?
- Ja to samo, co w poniedziałek, mocne jak diabli. I nie zapomnijcie o serwetkach.
Cato recytuje bez zająknięcia nazwy poniedziałkowego aperitifu i dania, po czym truchtem leci

do baru, żeby wbić kod do komputera.

- Masz chyba fotograficzną pamięć - mówię.
- Nie wpadaj w panikę. Zamawia to samo od dwóch tygodni. Niektórych kręci monotonia.
Cato przynosi Wallerom drinki i zabiera mnie do kuchni, która trzęsie się od hałasu i ruchu.

Napływają zamówienia, przez co w pomieszczeniu panuje napięta, gorączkowa atmosfera
poczekalni w pogotowiu ratunkowym. Phil i Lorenzo lawirują baletowo wokół siebie na parnej
powierzchni pół metra kwadratowego, odlepiając plastry mięsa z huczącego płomieniami grilla i
pchając szczypce do skwierczących patelni - przy czym jakimś cudem nie zderzają się ze sobą. Inny
kucharz nieustannie pogwizduje, układając talerze. Przerywa tylko po to, żeby wrzeszczeć coś po
hiszpańsku do faceta z czarną grzywką. Carl z wypiekami na twarzy zagląda wszystkim przez ramię,
czytając zamówienia, próbując i dotykając wszystkich wynoszonych dań. Wydaje się, że jest
wszędzie jednocześnie.

- Dobrze, Lorenzo - mówi, zlizując sos z łyżki. - Jesteś Włochem, ale to nie zaszkodziło twojemu

demiglasowi. Phil, tu nie zajęcia w szkole artystycznej, gdzie wolno wszystko. Po raz piąty, do stu
diabłów, żądam, żeby grillować na karmelowo, nie czarno. Mam ci to wypalić na czole czy
zapamiętasz?

- Zapamiętam, szefie.
- Cato, daj mi znać, kiedy przybędzie doktor Benitz. Przygotuję mu taką przystawkę, że będzie

się uśmiechał przez cały wieczór.

Cato pisze na tablicy obok listy stolików: Wallerowie -szóstka. Wściekli, po dentyście.
Potem wychodzi z kuchni, więc ruszam za nim i wdeptuję w tłustą plamę przy koszu na śmieci.

Odruchowo wyciągam rękę, żeby go chwycić za ramię, ale jest za daleko. Tracę równowagę i nagle
widzę sufit.

A na chwilę przed rąbnięciem na podłogę zauważam zdumioną twarz Carla, gapiącego się na

mnie zza ciągu.

Rozdział 3

- Erin! - woła Cato.
Rozciągnięta na podłodze, widzę tylko łydki Chena i pochylającego się nade mną Martyego o

szerokich barach.

- Wytrzeć podłogę! - ryczy. - Pingwin na glebie!
W kuchni zrywa się ogólny śmiech, a potem odzywa się Carl:

background image

- Miejmy nadzieję, że w sali jadalnej też zrobi wrażenie.
Upokorzona, oszołomiona, z obolałą kością ogonową, siadam z wysiłkiem i odzyskuję

nadwątloną godność.

- Nic mi nie jest - chrypię. - Kości całe. Może trochę nadpęknięte, ale...
Cato chwyta mnie za rękę w chwili, gdy przez wahadłowe drzwi wpada Gina, omal nie zderzając

się z Chenem. Ten ustępuje jej z drogi, unosząc talerze nad głową i śmiga przez drzwi, zanim
zdążyły się zamknąć.

- Jest doktor Benitz! - wykrzykuje Gina. Przygląda mi się podejrzliwie. - A to co? Co ty

wyprawiasz?

- Uczennica Cato pokazuje nam, ile ma gracji - odpowiada Carl.
- To tylko drobny wypadek - mówi Cato, drżąc o siebie tak samo, jak o mnie. Podnosi mnie

jednym szarpnięciem i usiłuje przerzucić odpowiedzialność na kogoś innego. - Ta
podłoga stwarza śmiertelne zagrożenie! Przelećcie tu mopem, zanim ktoś straci życie.

Pomywacz Enrique podbiega ze ścierką.
- Ważny stolik czeka - syczy Gina. - Możesz chodzić?
- Chyba tak. - Phil od grilla przygląda mi się z rozbawionym współczuciem, kiedy otrzepuję

spódnicę.

Carl wyciera brzeg talerza i wystawia go w okienku.
- Moja kuchnia to nie ślizgawka. Jeśli nie potrafisz się utrzymać w pozycji stojącej, idź do domu.
- Dałam robocze buty do szewca - kłamię. - Jutro z samego rana je odbiorę.
Gina klepie mnie po ramieniu.
- Zmieni buty i wszystko będzie dobrze. Harold mówi, że potrafi pracować.
- Cóż za ulga - warczy Carl i wrzeszczy: - Dwie przepiórki, łosoś i krwisty stek!
Gina dwa razy klaszcze w dłonie.
- Jazda, kelnerzy! Doktor chce was widzieć!
- No tak - mówi Cato energicznie. - Tu chyba już skończyliśmy. Erin? - Bierze mnie za ramię i

wyprowadza z kuchni. - Widziałem masę wywrotek - mamrocze - ale takiego salta mortale jeszcze
nigdy. Brawo.

*

Doktor Benitz wcale nie przypomina siwowłosego, kruchego staruszka, którego sobie

wyobraziłam. Jest tuż po czterdziestce, ma delikatne, subtelne rysy i absolutnie nie wygląda na
złamanego prawnymi problemami. Naprzeciwko niego siedzi blondwłosa żona, beznadziejnie
zepsuta dziedziczka, która - jak twierdzi Jane - „niedawno adoptowała dziecko z Zimbabwe, żeby
poprawić sobie image. Widziałeś jej zdjęcie w »Vogue«, jak wchodzi do żłobka na
piętnastocentymetrowych szpilach?”.

Kiedy podchodzę do stolika w ślad za Cato, doktor Benitz mówi akurat do swojej małżonki:
- Jamajka, Brytyjka, co za różnica? Przecież nie damy jej pełnomocnictwa.
- Skoro ci wszystko jedno, może zatrudnimy mormon-kę? - odpowiada pani Benitz.
- Dobry wieczór - odzywa się Cato z cichuteńką nutką rozbawienia w głosie.
Doktor Benitz przerzuca strony karty win, po czym podnosi głowę.
- Jakie macie ryby?
- Dostarczone dziś rano - odpowiada sucho Cato. - Jeśli interesują państwa ryby, sugeruję

dzikiego łososia.

- Dlaczego?
- Ze względu na jego jędrność i bogaty smak, który doskonale harmonizuje z karmelizowanym

bulionem im-birowo-szalotkowym.

- Interesujące. Posłuchajmy o homarze.

background image

Rozpoczyna się dziesięciominutowy kontredans, mniej

przypominający rozmowę klienta z

kelnerem, a bardziej subtelne negocjacje dwóch przeciwników.

- Skąd pochodzą czerwone pomarańcze z reliszu? - pyta doktor, najwyraźniej doskonale się

bawiąc tym starciem.

Cato wygląda, jakby chciało mu się ziewać.
- Z Andaluzji w Hiszpanii, sprowadzone na pokładzie boeinga 737.
- A nie wiesz przypadkiem, kto wyprodukował te talerze?
- Szef kuchni zamówił w Arte Italica ekskluzywny wzór specjalnie dla „Roulette”. Na spodzie

zobaczy pan jego podpis. Oczywiście nie radzę tego robić z pełnym talerzem. - Cato śmieje się
subtelnie.

- Moja matka byłaby zachwycona takim kompletem. Mógłbyś to załatwić?
- Proszę zostawić jej adres, a dostanie go w poniedziałek rano. Chyba że wolałaby przesyłkę po

południu.

- Czy w daniach są jakieś składniki z krajów, w których do pracy zmusza się dzieci? - pyta

doktor, spoglądając ponad frezjami na żonę. - Martina chciałaby to wiedzieć, zanim złożymy
zamówienie.

Na wszystkie pytania Cato odpowiada z wdziękiem, swadą i odrobinką subtelnej manipulacji,

dzięki którym zachowuje przewagę.

- Właśnie dlatego uczę się menu na pamięć - wyjaśnia mi, kiedy znajdujemy się poza zasięgiem

słuchu klientów. - Nie żeby uszczęśliwić Ginę, nie żeby zarobić. Żeby usadzić tych gnojków.

W miarę jak jego rewir się zapełnia, a goście tłoczą się w holu, Cato staje się czujny i

spostrzegawczy jak kontroler lotów.

- Główne dania na czwórkę będą gotowe za parę minut - mówi. - Chen i Luis są zajęci u Rona,

więc gdybyś mogła to zanieść... Koktajle na siódemkę... Sprawdź, czy Omar sprzątnął dwunastkę...
Wszystko pamiętasz? Potem mnie odszukaj. I rozglądaj się za osobami z Tym Spojrzeniem.

- Z jakim spojrzeniem?
- Jakby czegoś potrzebowali, ale jeszcze nie wiedzieli, czego. - Chce odejść, ale zawraca. - I

zetrzyj z twarzy tę panikę. Zachowujesz się, jakbyś nigdy dotąd nie widziała pełnej restauracji.

Znika w tłocznym barze, gdzie Alain wylewa coś zielonego z shakera do kieliszka kobiety w

podkoszulku obszytym cekinami. Ona pochyla się - włosy wpadają do mieszanki bakaliowej - i stara
się zaćmić tłum innych wypieszczonych laluń wokół baru. Alain szepcze jej coś do ucha i uśmiecha
się szeroko. Ona nagradza go kilkoma banknotami, które kładzie przy kieliszku.

Co to ja miałam zrobić? Niczym sparaliżowana stoję wtulona w ścianę i słucham, jak Ron

przedstawia grupie biznesmenów listę dań dnia. Kiedy dochodzi do słowa „emulsja”,
robi młynka pięściami, co, jak sobie przypominam ze skautowskich czasów, jest symbolem z języka
migowego, oznaczającym „jedź autobusem”. Derek, już w niczym nie-przypominający tego
hałaśliwego ordynusa, który zażerał się daniami dnia i posiłkiem służbowym, płynie przez salę z
tacą pełną martini. Jane uśmiecha się do sześcioosobowej grupy. Geoffrey, marszcząc brwi w
skupieniu, otwiera butelkę czerwonego wina i napełnia kieliszki trzech kobiet, które ewidentnie nie
powinny już pić.

Mogłabym na to patrzeć przez cały wieczór, ale Gina albo Steve lada chwila zauważą, że czaję się

za wazonem z białymi piwoniami. Przypominam sobie coś o daniach na czwórkę i ruszam do
kuchni krokiem, mam nadzieję, zdecydowanym i pewnym siebie.

Przypominam sobie rozmowę z Cato.
- Dziś posiłki wydaje Marty. Jest na ogół w porządku, póki robisz, co każe. I nie wchodź w drogę

Luisowi. Jeszcze nigdy nie widziałem pomocnika, który by tak walczył o własny teren. Jasne?

- Pewnie. Nie ma sprawy.
Ale „nie ma sprawy” szybko zmienia się w „Boże, ratuj”, bo wchodzę przez wahadłowe drzwi

background image

prosto w ledwie kontrolowany chaos.

- Uważaj, z tyłu! - Omar, główny pomocnik, przeciska się obok mnie i wrzuca muszle małży i

kości do ogromnego pojemnika na śmieci, przy okazji ochlapując mi spódnicę.

- Lepiej tu nie stój, dobra? - Pomywacz chlusta wodą jak w myjni, białe chmury pary i

pachnącego czosnkiem dymu buchają znad kuchenek.

- Quiero el okoń ahoral - krzyczy Carl do Joségo, ocierając ścierką krawędź talerza. -

Powiedziałeś, że twój kuzyn się na tym zna! Nie obchodzi mnie, gdzie gotował wcześniej! Nie radzi
sobie z najprostszymi rzeczami!

Marty wydziera trzy bony z drukarki.
- Będą bęcki - mruczy, ledwie słyszalny przez szum wentylatorów.
Luis chodzi za jego plecami, przypatrując się każdemu talerzowi.
- Stolik dwudziesty, stolik dwudziesty - mamrocze, obrzucając mnie zimnym spojrzeniem

mówiącym wyraźnie: „Łapy precz od mojego zamówienia”.

Sprawdzam kartkę, którą dał mi Cato. Jeden gołąb, jeden łosoś. Łatwe, ale jak mam poznać,

które są moje?

- Luis! - woła Marty. - Masz, stary. Kaczka, cielęcina na trzy sposoby, okoń. Stolik dwudziesty.
- Gracias, cabrón. - Luis bierze talerze i znika w jadalni. Stoję za Martym w nadziei, że sama

moja obecność wystarczy, by wyczarować talerze z właściwymi daniami, ale on nawet mnie nie
zauważa. Z tego, co widzę, wydawanie dań oznacza wywrzaskiwanie zamówień, wpatrywanie się w
karteluszki, kołyszące się przed lampami grzewczymi i picie wody z wielkiego plastikowego
kieliszka. Co znaczy „trzy halibuty na dzień”? I dlaczego nikt na mnie nie patrzy? Phil stoi przy
grillu odwrócony plecami, Carl pochyla się nad talerzem, strzykając czerwonym sosem z plastikowej
butelki. Pojawia się jeden talerz, potem dwa.

- Przepraszam, Marty, czy to moje? - pytam.
Brak odpowiedzi.
- Marty?
- Betsy! Potrzebuję kokosowego sufletu, na już! - krzyczy.
- Tak, słyszałam i za trzecim razem - odpowiada Betsy z kąta.
Z drukarki wysuwają się kolejne zamówienia. Na miłość boską, nie widać mnie czy jak? Nie

mogę tu stać jak słup, kiedy Wallerowie zwijają się z głodu. Jeśli mam zdobyć dania, muszę
podnieść głos.

- Marty!
Mój krzyk rozchodzi się po całej kuchni.
- Czego? - odpowiada.
Carl odwraca się jak ugodzony, oczy ma straszne, a w ręce skwierczącą patelnię.
- Erin, chodź tutaj. - Daje mi znak, żebym się zbliżyła i pochyla się do mnie tak, że czubek jego

nosa zabarwia się na pomarańczowo od światła lamp grzewczych. – Kelnerzy nigdy nie krzyczą w
mojej kuchni. Rozumiesz? Nie obchodzi mnie, czy masz sytuację podbramkową, a John Lennon
usiadł przy ósemce. Moi kucharze żyły sobie wypruwają, żebyś mogła zarobić, więc przestań ich
rozpraszać. Rozumiem, że przyszłaś tu nie bez powodu. O co chodzi?

Usiłuję mówić pewnym głosem, ale wychodzi mi bełkot.
- Przy... przystawki na czwórkę?
Carl stawia z łomotem patelnię na palniku.
- Znowu

się

spóźniłaś.

Chen

zabrał

talerze

trzy

minuty

temu. Moje dania nie będą tu stygnąć, czekając, aż laleczki
z dobrych domów nauczą się, co i jak. Jeśli na nic nie czekasz, wyjdź stąd.

*

background image

- No to mam przesrane - mówi Cato, stawiając na tacy cztery kir royale. - Erin, jak Boga kocham.

Pogwałciłaś pierwszą zasadę kuchennej etykiety i dziwisz się, że Carl wrzeszczy?

- Przepraszam. Nigdy mnie to nie spotkało - mówię.
- Naprawdę? Przecież kelnerowałaś. Wiesz, jacy są kucharze.
Nakłamałam dziś tyle, że co mi znaczy jedno kłamstwo więcej?
- Oczywiście, ale to przecież idiotyczne. Nie mieliście szkolenia z wrażliwości?
Cato prycha śmiechem.
- Żartujesz? Nie wiem, dla kogo pracowałaś, ale Carl jest

wrażliwy tylko na jedzenie i gości. Potrafisz to znieść?

Kelnerka sięga pomiędzy nas i bierze dwie cząstki li-monki.
- Chyba nie mam wyboru - mówię, odczekawszy, aż zniknie w tłumie pojącym się martini.
- Jeśli chcesz zatrzymać tę pracę, to faktycznie. - Cato szybko klepie mnie po ramieniu. - Przy

tamtym stoliku chcą posłuchać o daniach dnia. Idziemy?

Przekraczamy próg jadalni i od tej pory nie mam czasu pomyśleć o Carlu ani niczym innym.

Następne trzy godziny zlewają mi się w zamglony korowód parzących talerzy, splątanych zamówień
i wymamrotanych poleceń.

- Podawaj z lewej, puste talerze zabieraj z prawej - mówi Cato. - Na dwójce podałaś z prawej i

wyglądało to niechlujnie. Zawsze wprowadzaj do komputera miejsca, na których siedzą goście, żeby
pomocnicy wiedzieli, jakie przed kim stawiać danie. Ale przecież już to wiesz. Przynajmniej
powinnaś.

Niosę perliczkę i stek na trójkę, usiłując naśladować Luisa i Chena - pewny krok, aura

doświadczenia. Rany boskie, przecież pomagałam tworzyć kampanie marketingowe dla firm z listy
pięciuset najbardziej dochodowych w kraju. Chyba potrafię donieść parę talerzy do właściwego
stolika.

- Nie trójka! - syczy mi do ucha Cato. - Jedynka. Tam, przy wazonie.
- Och! Przepraszam. Pomyliło mi się.
- Następnym razem sprawdź zamówienie dwa razy. Nie potrzeba ci teraz kolejnej wpadki.
Cato wprowadza zamówienie do komputera, a Gina wyręcza go w pastwieniu się nade mną.
- Uśmiechaj się - mówi. - Nie dotykaj włosów. Musisz się przypudrować, nos ci się świeci.

Wyglądasz na przerażoną. Dlaczego?

Otoczona donośnymi głosami, sączącą się muzyką Duke'a Ellingtona i nieustannymi docinkami,

jestem kompletnie
oszołomiona i w niczym nie pomagam Cato, który sam obsługuje cały rewir. Ja tylko wlokę się za
nim jak martwy balast. Obchodzimy salę, upewniając się, czy kieliszki są pełne, talerze sprzątnięte,
a każdy gość zachwycony jedzeniem.

- Tutaj „dobre” to za mało - powiadamia mnie Cato. -”Bardzo smaczne” też jest nie do przyjęcia.

Carl chce, żeby wszyscy mówili, że jedzenie jest boskie albo że nigdy nie próbowali nic lepszego.
Jeśli nie, dajemy im tyle darmowych poczęstunków, że zmieniają zdanie.

- Czy niczego państwu nie brakuje? - pyta kolejnych gości. - Jak smakuje pasztet

sztrasburski/kacza pierś/grasica cielęca?

- Ten stek jest wyborny - wzdycha jedna kobieta, a inna kręci nosem: - Ostatnio jadłam lepszego

łososia, ale nic dziwnego - to było w Kolumbii Brytyjskiej.

- Czy wolałaby pani inny sposób przyrządzenia? - pyta Cato, zgięty wpół, z czołem

zmarszczonym w wyrazie troski. - Carl może go zrobić pod zachwycającą kołderką chrzanową albo
na parze z limonką i zieloną papają. A może zechce pani zamówić coś innego...?

- Nie. Naprawdę, to mi wystarczy. Dziękuję.
- Daję słowo, niektórzy przychodzą tu tylko po to, żeby poudawać rozpuszczone bachory - mówi

Cato, kiedy wracamy do baru. - Niby jej nie smakuje, a rąbała jak maszyna. Teraz musimy się z nią

background image

cackać aż do deseru. W realu jest nikim, ale tutaj udaje Kimorę Lee Simmons.

Kiedy restauracja zaczyna pustoszeć, twarz mnie boli od nieustannego uśmiechu, a słowo

„przepyszny” usłyszałam co najmniej dwadzieścia razy w trzech różnych językach. Zadałam Cato
niezliczone pytania („Jeszcze raz: gdzie jest miejsce pierwsze przy stoliku czwartym?”) i już
zdążyłam zapomnieć odpowiedzi. Cato prowadzi mnie do stanowiska kelnerskiego i wyjmuje z
szafki zwędzone mojito z sokiem z granatów.

- Masz, napij się. Ale szybko, zanim ktoś zobaczy.
Pociągam parę łyków przez cienką słomkę.
- Dzięki. Fantastyczne.
- Alain sam wyciska sok. Carl życzy sobie, żeby wszystko było przyrządzane na miejscu. - Cato

pije łapczywie i oddaje mi szklankę. - Więc powiedz, gdzie pracowałaś przedtem?

- To znaczy, w restauracji? - Żeż w mordę. Powinnam przewidzieć to pytanie. - No... w paru

knajpach na Long Island i jednej w centrum.

- Tak? Jak się nazywa? Waham się.
- Pewnie o niej nie słyszałeś.
- Zobaczymy.
- To taka... mała knajpka z owocami morza przy Wall Street.
- Skromna?
- Bardzo ładna. Duży ruch w porze obiadowej. Masa nudnych rozmów o pieniądzach i fuzjach.
Cato kiwa głową, ale nie jest całkowicie zadowolony.
- Dlaczego odeszłaś?
- Właściwie bez powodu. Chciałam mieć czas na... -Myśl, Erin, myśl! - ...kursy i takie tam.
- Tak jak ja - mówi on. - Gdybym nie wypełnił sobie dnia lekcjami aktorstwa i castingami, nie

dałbym rady nosić tych ciuchów co wieczór. - Chowa drinka do szafki. - Dobra. Dajmy doktorowi
czek i wyprośmy go, zanim zdąży mnie namówić na implanty piersi.

Wyłaniamy się zza zakrętu w chwili, gdy z kuchni wychodzi Carl w świeżej marynarce z bujną

gałązką rozmarynu w butonierce. Wkracza zawadiackim krokiem do sali jadalnej, a jego aura
opromienia wszystkich. Goście odwracają się jak porażeni, z widelcami w powietrzu. Dolatują mnie
fragmenty pochwał: „...z wrażenia, że zdecydował się pan przybyć do miasta...” „...nigdy nie jadłem
nic choćby w
przybliżeniu tak...” „...czytałam recenzję w...”, „...przyjechaliśmy aż z Providence tylko po to,
żeby...”.

Carl, sztywno wyprostowany, kładzie dłoń na oparciu fotela Wallera.
- Steve mówi, że pisze pan książkę kucharską - odzywa się pan Waller. - Ma pan już tytuł?
- „Corbett podbija Francję”. Odkurzyłem sto tradycyjnych francuskich przepisów, nadałem im

nowy smak. Za parę miesięcy będziemy tu sprzedawać egzemplarze z autografem. Do każdego
będzie dołączone DVD, więc amatorzy mogą się uczyć w domu bardziej zaawansowanych metod. -
Carl patrzy już ku stołowi, gdzie siedzi doktor Benitz z żoną, nie zauważając rachunku. - Bardzo się
cieszę, że państwa spotkałem... - Obdziela powitaniami szczęśliwców z rewiru drugiego i podchodzi
do doktora. - Lou! Jak oni cię traktują w tej branży? - Stoję za Cato przy stoliku obok i słucham, jak
Carl włącza zupełnie inny rodzaj uroku.

- Co to? - pyta, całując Martine w policzek. - Pilâtes? Dlaczego wyglądasz tak fantastycznie?
A ona przykłada dłoń do piersi.
- Odmienić życie dziecka to fantastyczne przeżycie. Przeżyłam duchową przemianę.
- Miałem nadzieję, że to przez pasztet sztrasburski -śmieje się Carl.
- Był rewelacyjny, nawiasem mówiąc - odpowiada doktor. - Jutro może będę się kwalifikować

do potrójnego bypassu, ale pasztet był fantastyczny. Dziękuję.

- Cała przyjemność po mojej stronie. A reszta?

background image

- Jak zwykle wspaniała. A z tego waszego kelnera niezły zawodnik. Inteligentniejszy od

większości studentów medycyny i sto razy bardziej użyteczny.

- Cato. Niewiele mu brakuje. - Carl zerka na Cato jak zazdrosny rywal. - Może któregoś ranka

zagramy w golfa, jeśli nie będziesz zajęty robieniem kogoś na bóstwo?

- Świetnie. Zadzwoń i jesteśmy umówieni.
Carl mija nas i wielką łapą klepie Cato po ramieniu.
- Rozmawiałem z Benitzami - mówi. - Najwyraźniej zrobiłeś na nich wrażenie.
- Robię, co mogę, żeby goście byli zadowoleni - odpowiada Cato.
Carl lodowacieje.
- Powinni mówić o potrawach, nie personelu. Popisywać się możesz na scenie, a nasi goście

mają dostać to, po co tu przychodzą.

Cato oblewa się rumieńcem.
- Oczywiście. Rozumiem.
- A, właśnie, jak kariera? Już jesteś sławny?
- Mam parę castingów.
- Fantastycznie. Tak trzymaj - kończy Carl i jeszcze raz klepie Cato po ramieniu. - Za chwilę

wyślę Benitzom talerz ciasteczek. Dopilnuj, żeby dostali ode mnie pół butelki darmowego
sauternesa.

Rozdział 4

Pod koniec wieczoru Cato i ja zajmujemy się ostatnim pracami, między innymi sterylizacją

klamek, szczotkowaniem aksamitnej tapicerki metalową szczotką i natłuszczaniem olejem
migdałowym ręcznie plecionych włoskich koszyczków do chleba. Gdy przy stanowisku kelnerskim
szoruję szczoteczką do zębów automat do espresso, za moimi plecami staje Geoffrey. Wieczór był
upiorny, a on wygląda świeżutko jak spod igły. Jedyną oznaką zdradzającą, że przepracował całą
zmianę, jest maleńka czerwona plamka na koszuli.

- Powinnaś się z tym zapoznać - mówi, podając mi kartę win, grubą jak książka telefoniczna. -

Weź to do domu.

- Oczywiście - słyszę własny głos. - Właśnie chciałam spytać, czy mogę.
- Każdy egzemplarz został ręcznie oprawiony w Szkocji, więc na niego uważaj. Na twoim

miejscu w pierwszym rzędzie skupiłbym się na burgundach. Nasi goście bardzo je lubią.

- Tak zrobię.
Geoffrey sprawdza, czy blat jest suchy, po czym kładzie kartę.
- Skoro Harold za ciebie poręczył, musisz się znać na rzeczy.

Jestem ciekawy twoich uwag na

następnych warsztatach wina.

- Będę ich miała co niemiara.
- Daj mi znać, kiedy zechcesz odwiedzić piwnicę - mówi, zadzierając kanciastą brodę. - Już

cztery miesiące po otwarciu dostaliśmy nagrodę „Wine Spectator” za doskonałość.

- Znowu molestujesz personel? - pyta Cato, podchodząc do nas ze szklanką w dłoni.
Geoffrey uśmiech się przyjemnie.
- Upewniam się, że w jej szkoleniu nie ma żadnych luk.
- Bez obaw. W poniedziałek będzie gotowa do gry.
- Świetnie. Więc dobranoc.
Kiedy Geoffrey znika nam z oczu, Cato stawia drinka na karcie win.
- Fantastycznie

się

sprawdza

w

roli

podstawki.

Za

duża

na stolik do kawy, ale bardzo chłonna.

Parskam śmiechem.

background image

- Jeśli zrobi się plama, Geoffrey wścieknie się na mnie.
- Racja. Przepraszam.
Cato uznaje, że ekspres jest „tak wypucowany, że widzę w nim każdą zmarszczkę”, i zabiera mnie

do baru, gdzie przy kieliszku czerwonego wina stoi Ron. Ja zamawiam wódkę z lodem i wszyscy
zabieramy drinki do przebieralni. Ledwie siadam przy stoliku, zaczynam czuć ból. I nie tylko ból
kości ogonowej. Uderzyłam głową w szufladę, Derek wbił mi łokieć w plecy i dowiedziałam się w
niesympatyczny sposób, że woda w stanowisku kelnerskim jest gorąca.

Cato zapala salema.
- Zrzucamy się na duże napiwki - mówi. - Dla pomocników, Alaina, Stepfordzkiej Hostessy...

Masa kasy, ale im więcej zrzucają się kelnerzy, tym mniej musi płacić wszystkim Steve.

Ron poprawia krawat i rozmasowuje kark.
- Przynajmniej nie tyracie w kuchni. Tam w porównaniu z nami zarabia się grosze.
- Akurat - mruczy Cato, napychając koperty pieniędzmi. - Chciałbym zobaczyć, jak drałują

kilometrami w moich butach od Bruna Magliego. Przy pierwszej skardze paniusi, której nie
posmakował drink, uciekliby we łzach do kibla. A teraz cicho! Mylę się przez was.

- Ja tylko mówię, że mamy łatwiej - mruczy Ron.
- Pewnie dlatego mam platfusa i jadę non stop na środkach uspokajających. - Cato przysuwa mi

dwudziestkę. -Masz. To za dzisiejszą pomoc.

- Dzięki. - Pewnie powinnam się ucieszyć. Dwa dolce za godzinę to fortuna w porównaniu z tym,

co zarobiłam, szukając ofert pracy w internecie i czekając, aż telefon zadzwoni.

- Kiedy ja przechodziłem szkolenie, nie dostałem ani centa - mówi Ron.
Cato zaciąga się papierosem.
- Dziwne, że pamiętasz tak starożytną przeszłość.
Kłótnia urywa się gwałtownie w chwili, gdy do sali

wchodzi Steve. Rozgląda się jak rodzic

szukający w pokoju dziecka zakazanych używek, a potem bierze zniszczone krzesło i siada obok
mnie.

- Jak poszło?
Cudnie, jeśli nie liczyć tyłka stłuczonego na kwaśne jabłko, rozlania dżinu z tonikiem po całym

barze i oprószenia pieprzem co najmniej dwóch rękawów.

- Chyba nieźle.
Zerka na swoje kolana i drapie się po czymś w rodzaju małej egzemy na czole. Kiedy znowu na

mnie spogląda, już wiem, że niczego nie będzie przede mną ukrywać.

- Z tego, co widziałem, masz przed sobą mnóstwo roboty. Jestem w tej branży od dwudziestu

lat, byłem kierownikiem sali, menedżerem i właścicielem, zarobiłem
mnóstwo pieniędzy. Widziałem setki kelnerów. Potrafię poznać wrodzony talent. Ty go nie masz.

Więc wywali mnie z miejsca. Nie do wiary.
Czuję na sobie spojrzenia Cato i Rona, czekających na moją odpowiedź.
- Potrzebuję jeszcze parę dni na przyzwyczajenie się do waszego systemu.
- Nie twierdzę, że tu sobie nie poradzisz - ciągnie Steve. - Ale twoje dotychczasowe

doświadczenie nie jest wystarczające. Musisz dołożyć więcej wysiłku niż osoby w rodzaju Rona,
który ma kelnerowanie we krwi.

- Chodził na profesjonalne kursy kelnerstwa - wtrąca Cato. - W technikum. Zapłacił masę kasy

za naukę otwierania butelek z wodą.

- Co ty tam wiesz - odgryza się Ron. - Skoro o tym mowa, to był najtrudniejszy tydzień w moim

życiu. Końcowy egzamin był tak trudny, że jeden facet zemdlał.

Steve macha na nich ręką.
- Czy ja rozmawiam z wami? Przestańcie się żreć i kończcie robotę, chcemy stąd w końcu wyjść.
Cato gasi papierosa i wraca do liczenia napiwków. Ron układa wielki plik banknotów, zawija w

background image

komputerowy wydruk i wsuwa do czerwonej winylowej torby z napisem „restauracja”.

- Słuchaj, Erin, tu nie chodzi tylko o przyjmowanie zamówień i dostarczanie talerzy właściwym

osobom - mówi Steve. - Musisz się przestać zachowywać jak nieśmiała uczennica. Goście odnoszą
wrażenie, że nikt nie panuje nad sytuacją. A oni chcą przestać myśleć, kiedy przekraczają te progi.
To się im nie uda, jeśli będziesz taka zdenerwowana.

- Jasne. Rozumiem.
Steve odsuwa krzesło i wstaje.
- Dobrze. Do zobaczenia jutro. Cato, ile masz w sumie?
- 592 dolary i 50 centów.
- Ron?
- 574 i drobne.
- Czy wy w ogóle próbujecie coś sprzedać, czy pozwalacie ludziom zamawiać najtańsze drinki i

risotto? Ron, kiedy znowu przyjdą Kapinscy, policz im dwadzieścia cztery dolary za martini.
Wpadają dwa razy w miesiącu na aperitif, dzielą się jednym daniem i blokują stolik na pół
wieczoru. Niech zaczną za to płacić.

Ron jest wstrząśnięty.
- Ale czy nie zauważą?
- Tyle chlejąc? Jeśli będą kręcić nosem, powiedz im, że Alain robi im podwójne drinki, bo są

wyjątkowymi klientami.

- No, nie wiem. Są mili i zawsze proszą o mnie.
- Nie utrzymam się w branży, przywiązując się do gości. Jutro chcę zobaczyć lepsze wyniki u

obydwóch. - Steve wychodzi i człapie po schodach, a ja siedzę zbyt oszołomiona, żeby się poruszyć.

- Nie przejmuj się - odzywa się Cato. - Kiedy zaczynałem, jeździł po mnie jak po łysej kobyle.

Pamiętasz, Ron? Kazał mi - w obecności kucharzy - stonować moje pedalskie zwyczaje.

- Bo się malowałeś eyelinerem - przypomina Ron.
- Od tej pory personel kuchenny mnie prześladuje. Dobrze, że mam grubą skórę.
- Oni żartują - upiera się Ron.
Cato rzuca przed siebie cienki stosik pieniędzy.
- Aha, może się zdziwisz, ale tak naprawdę nie nazywam się „ciocia Betty”.

Uśmiecham się, na sekundę zapomniawszy, że teraz to mnie publicznie zbesztano za
niekompetencję. W pierwszych dniach mojej poprzedniej pracy weszłam do biura, promieniejąc
kompetencją i energią, choć moje CV było zmyślone, a na sobie miałam tanie podróbki. To, czego
nie wiedziałam, ukryłam za zaangażowaniem i pozytywnym nastawieniem. Tutaj jestem słabym
ogniwem. Jeśli się czym prędzej nie poprawię, wylecę stąd szybciej niż dzisiejsze resztki.

Ron przelicza swoje napiwki; obraca dziesięciodolarówkę, jakby była fałszywa.
- Trzysta dziesięć dolarów? Tylko tyle dziś zarobiliśmy?
- To ty wpadłeś na pomysł tych osiemnastu procent, przyjacielu. Gdybyśmy nie robili zrzutki,

chodziłbyś głodny.

- Odkładam pieniądze. Gdybym jutro rzucił robotę, nie będę głodny przez najbliższe dwa lata.
- Weź się raz wykosztuj na jedwabną pościel.
Ron osusza kieliszek.
- Skoro o pościeli mowa, lepiej wrócę do żony. Kiedy przychodzę po pierwszej, robi się przykra.

- Starannie wiesza uniform i schodzi po schodach z kopertami dla Dereka i Jane.

- To ja też się przebiorę - mówię.
Chcę wstać, ale Cato chwyta mnie za przegub.
- Czekaj. - Spoglądam na niego i już wiem, co powie: -Miałaś przerwę, tak?
- Oczywiście. - Boże, tylko posłuchajcie mojego głosu. Nigdy nie umiałam kłamać. Nie

musiałam.

background image

- Daj spokój, skarbie. Rozmawiasz z Cato Poolem. Kelneruję od czasów, kiedy modny był

grunge.

- Muszę tylko sobie przypomnieć.
- Nic podobnego. Albo wiesz, co robić, albo nie.
W ustach robi mi się sucho. Skończyły mi się wykręty. Cato patrzy na mnie, unosząc brwi.
- Dobrze, masz rację. Pracowałam w firmie marketingowej. Zbankrutowała, a ja nie zdołałam

znaleźć innej pracy w zawodzie, więc Harold mi pomógł. Ale naprawdę pracowałam
w restauracji. Tylko dość skromnej i... osiem lat temu.

- Osiem lat temu? Cholera! Harold o tym wiedział?
- Właściwie nie. Ojciec podkolorował moje doświadczenie. Pewnie nie rozumiał, w co mnie

pakuje.

Cato odchyla głowę.
- Jeśli Steve albo Gina... albo Carl się dowiedzą, to jesteś... Jezusie, przecież to było oczywiste.

Wystarczyło spojrzeć na twoje buty.

Ostrożnie dotykam obolałego prawego boku.
- No tak. Buty.
- W ogóle znasz się na tej branży?
- Raczej mało. Owszem, często jadałam na mieście, ale nigdy nie zwracałam uwagi na szczegóły.
Cato masuje skronie.
- Ale katastrofa. Gość, którego zastępujesz, był pierwszorzędnym kelnerem. Nie ma szansy, żeby

ludzie nie zauważyli różnicy.

- Powiem Steve’owi, że to pomyłka - mówię. - Nie powinnam tego ciągnąć dalej.
- Nie, czekaj. Niech się chwilę zastanowię. - Cato zapala kolejnego salema i spogląda w sufit. -

Będzie ubaw - mówi z chichotem.

- Ubaw? O czym ty mówisz?
- O tym, że postaram się uratować ci tyłek.
Wytrzeszczam na niego oczy.
- A to w jaki sposób?
- Za pomocą odrobinki geniuszu i wielkich jaj. - Wskazuje na mnie papierosem. - Dobrze, że cię

lubię, inaczej nawet bym o tym nie pomyślał.

- Nie chcę, żebyś przeze mnie wyleciał.
- To jest nas już dwoje. Nie potrafię biedować. Jeśli wracam do domu i mam mniej niż trzy setki

za wieczór, pomstuję jak staruszka na zasiłku. - Wydmuchuje dym w
stronę okna i mówi: - Słuchaj. A jeśli nauczę cię wszystkiego, co wiem - od czasów, kiedy
podawałem hamburgery aż do dziś?

- Zapomnij. Nie zrobisz ze mnie dobrej kelnerki w jeden dzień.
- Może nie, ale dostrzegam w tobie dobry materiał. Rób, co ci każę, a za pięć dni nie poznasz

sama siebie.

Dopijam resztki rozcieńczonej wódki. Myśl o powrocie do bezrobocia przeraża mnie bardziej niż

Steve i Gina.

- Dobrze. Miejmy to za sobą. Skąd zaczniemy?
- Najpierw uzupełnimy luki w twoim CV. Co powiesz, jeśli Carl spyta, kto był szefem kuchni w

twojej ostatniej pracy?

- Cato, to szaleństwo.
- Spójrz na mnie. Jeśli masz udawać zawodową kelnerkę przez choćby pięć minut, musisz na

nią wyglądać, a ja już cię doprowadzę do formy.

Oddycham powoli.
- Na New York University.

background image

- Dobrze. Zaczęłaś w smażalni na pierwszym roku. Potem pracowałaś w „Babbo”, ale ostatnią

pracę podjęłaś w „Spice Market”. Byłaś tam przez rok. Potem rzuciłaś robotę, żeby podróżować po
Europie z przyjacielem. Pracowałaś przez cztery podwójne zmiany w tygodniu, a twoim
kierownikiem był Barry.

- Barry? Istnieje ktoś taki?
- Chodził z moją koleżanką. Wyjechał do Waszyngtonu parę miesięcy temu, więc nikt się nie

zorientuje. Z szefem kuchni pójdzie trochę trudniej. Wiesz, jak się nazywa?

- Jean-Georges jakiśtam?
- Vongerichten. Z tego, co o nim słyszałem, jest Francuzem i poślubił byłą hostessę. Resztę

musisz zaimprowizować. Jeśli ktoś cię spyta, jaki był, powiedz że otwierał dziesiątą restaurację i
nieczęsto się pokazywał. Tylko nie
mów, że był miły. Żaden szef kuchni nie jest miły. Wszyscy się kapną, że kręcisz.
Potrząsam głową.

- Jak mam to wszystko zapamiętać?
- Proste. Powtarzaj, aż zaczniesz w to wierzyć. Rano przemejluję ci przewodnik. Od tej chwili to

twoja biblia.

Rozdział 5

Budzę się po dwunastej i podrywam na łóżku. W sypialni leżą ślady mojego nowego życia,

rozrzucone jak dowody rzeczowe na miejscu zbrodni: usmarowany sosem pantofel. Zmięty wykres
miejsc przy stoliku szóstym. Otwarta lista win z wyborem roczników z doliny Loary. Obok mnie na
narzucie spoczywa jeden z rozchwytywanych cienkopisów Cato, który jakimś cudem trafił wczoraj
do kieszeni mojej spódnicy. Jestem tak zesztywniała, że z trudem się poruszam.

Kiedy w końcu docieram do kuchni i włączam laptop, znajduję dwa „Dziękujemy za Pani CV,

ale...” i jeden mejl od Cato zatytułowany «Roulette dla opornych«. Przeglądam
dziesięciostronicowy załącznik, zastanawiając się, czy nie łatwiej byłoby udawać spikerkę. Przy
śniadaniu złożonym z wczorajszego tajskiego jedzenia i kawy zaczynam edukację.

C

ZEŚĆ

, R

EKRUCIE

!

P

OBUDKA

! W

ITAJ

W

KULINARNYM

OBOZIE

PRZETRWANIA

. D

O

T

WOJEGO

WIELKIEGO

DEBIUTU

ZOSTAŁY

NAM

TYLKO

CZTERY

DNI

,

WIĘC

LICZY

SIĘ

KAŻDA

MINUTA

. P

ODJĘŁAŚ

SZALONĄ

DECYZJĘ

,

ŻEBY

STARTOWAĆ

U

NAJLEPSZYCH

(

KŁANIA

SIĘ

I

VANKA

T

RUMP

)

I

JEŚLI

CHCESZ

TU

ZOSTAĆ

,

MUSZĘ

SIĘ

STAĆ

CAŁYM

T

WOIM

ŻYCIEM

. N

IE

BĘDZIE

ŁATWO

. „R

OULETTE

JEST

JAKBY

OBCYM

KRAJEM

-

TUBYLCY

NIEŻYCZLIWI

,

A

PRZYWÓDCA

TYLKO

SZUKA

PRETEKSTU

,

ŻEBY

C

DEPORTOWAĆ

. J

A

MUSZĘ

C

NAUCZYĆ

JĘZYKA

,

ŻEBYŚ

ZDOŁAŁA

JAKOŚ

PRZETRWAĆ

,

NIE

BUDZĄC

NICZYICH

PODEJRZEŃ

. K

TO

WIE

? K

IEDY

POŁAPIESZ

SIĘ

,

O

CO

CHODZI

,

MOŻE

NAWET

ZACZNIESZ

SIĘ

DOBRZE

BAWIĆ

. J

EŚLI

NIE

,

PRZYNAJMNIEJ

ZAROBISZ

NIEZŁĄ

KASĘ

. O

TO

PODSTAWOWE

ZASADY

DO

NAUCZENIA

NA

JUŻ

:

1. Z

UPA

JEST

UWAŻANA

ZA

NAPÓJ

I

JAKO

TAKI

POWINNA

BYĆ

PODAWANA

I

ZABIERANA

Z

PRAWEJ

STRONY

.

2. K

OKTAJL

ZAWSZE

JEST

NAJPEŁNIEJSZY

,

KIEDY

SIĘ

GO

UPUŚCI

.

3. N

IGDY

NIE

PYTAJ

DLACZEGO

”(

STARAJ

SIĘ

NAWET

NIE

MYŚLEĆ

). M

ÓW

: „O

CZYWIŚCIE

ALBO

„N

ATYCHMIAST

SIĘ

TYM

ZAJMĘ

.”

4. U

SZKO

FILIŻANKI

POWINNO

ZNAJDOWAĆ

SIĘ

NA

GODZINIE

CZWARTEJ

PO

PRAWEJ

RĘCE

GOŚCIA

.

5. NALEŻY:

TRAKTOWAĆ

POMOCNIKÓW

JAK

STARĄ

BOGATĄ

CIOTKĘ

. J

EŚLI

JESTEŚ

DLA

NICH

MIŁA

,

ZAROBISZ

O

WIELE

WIĘCEJ

PIENIĘDZY

.

NIE NALEŻY:

SPRAWDZAĆ

W

JADALNI

,

ILE

DOSTAŁAŚ

NAPIWKU

. W

ŚCIEKNIESZ

SIĘ

PÓŹNIEJ

,

NA

OSOBNOŚCI

.

NALEŻY: W

ŁĄCZYĆ

WEWNĘTRZNEGO

PSYCHOLOGA

I

ODZYWAĆ

SIĘ

DO

CHAMSKICH

GOŚCI

KOJĄCYM

TONEM

.

NIE NALEŻY:

MÓWIĆ

PRAWDY

,

JEŚLI

KTOŚ

CIĘ

SPYTA

,

DLACZEGO

PRACUJESZ

W

„R

OULETTE

”. K

OCHASZ

SWOJĄ

PRACĘ

background image

I

ZAMIERZASZ

TU

ZOSTAĆ

DO

KOŃCA

ŚWIATA

. P

RAWDA

?

NIGDY: N

IE

SKŁADAJ

UŻYTEJ

SERWETKI

I

NIE

STAWIAJ

JEJ

NA

STOLE

. Z

ASTĄP

ŚWIEŻĄ

.

ZAWSZE: D

ZIĘKUJ

SWOIM

SZCZĘŚLIWYM

GWIAZDOM

. I

STNIEJĄ

GORSZE

FUCHY

,

NA

PRZYKŁAD

SPRZEDAWANIE

DAMSKICH

BUTÓW

W

JC P

ENNEY

ALBO

STRZYŻENIE

DRZEW

W

GRUDNIU

W

O

KLAHOMIE

. W

IERZ

MI

,

SPRAWDZIŁEM

NA

WŁASNEJ

SKÓRZE

.

Przez czterdzieści pięć minut kuję zasady etykiety kelnerskiej, po czym przygotowuję się do

wyjścia. Mam się zjawić w „Roulette” o czwartej, a jeszcze muszę skombinować obowiązkowe buty
na gumowej podeszwie.

Bzzzzt.
W moim mieszkaniu rozlega się bzyczenie domofonu.
- Kto, do cholery...? - Pospiesznie przebiegam w myśli listę osób, które mogłyby wpaść bez

uprzedzenia. Żadna nie jest szczególnie pożądana. Może to mój dawny chłopak Chris chce odnowić
to, co w zeszłym roku „tłamsiło w nim życie”. A może to Jay, wydawca magazynu dla panów, który
wszędzie chodzi w wełnianej czapce. Po spotkaniu na imprezie chodziliśmy ze sobą przez sześć
trudnych tygodni, w trakcie których zaproponował mi seks w trójkę, upierał się, że mężczyźni są
lepsi od kobiet w naukach ścisłych, a przez jedną, nadzwyczaj niezręczną chwilę wypłakiwał mi się
w rękaw, żeby go akceptować takim, jaki jest. Błagam, tylko nie on.

Bzzzzt.
Wiem - to Frank, jowialny, lubiący siłownię młody dyrektor z firmy informatycznej z budynku, w

którym znajdowała się moja dawna praca. Praca po godzinach doprowadziła nas zeszłej zimy do
pocałunku na schodach, a potem do codziennego mejlowego flirtu, którego apogeum była
propozycja ucieczki do Vegas w dniu, kiedy wynosiłam się z pracy. „Kaplica Róż, dziesiąta rano w
sobotę? Raz się żyje!”.

Gorączkowe bzyczenie ustaje, a po chwili rozlega się dzwonek mojego telefonu. To nie

przerażający były kochanek, ale Rachel, moja najlepsza przyjaciółka od czasów praktyki w tej samej
agencji reklamowej. Osiem lat, pięć prac i wielu mężczyzn później nadal rozmawiamy ze sobą
niemal codziennie.

- Dlaczego nie podchodzisz do domofonu? - pyta. -Wiem, że jesteś w domu.
- Skąd?
- A jak myślisz? Odebrałaś telefon.
- O rany. Czekaj.
Po chwili słyszę jej kroki na korytarzu i pukanie do już otwartych drzwi. Rachel ma na sobie czarną

sukienkę vintage i espadryle, a jej kasztanowe włosy wiją się na wilgotnym powietrzu. Na ramieniu
niesie wielką nylonową torbę.

- Nie odsłuchałaś mojej wiadomości? - pyta, wchodząc.
- Jakiej wiadomości?
- Nie pytałabyś, gdybyś odsłuchała.
- Nie miałam czasu odsłuchiwać wiadomości. Byłam zajęta udawaniem kogoś, kim nie jestem.
- Więc jednak to zrobiłaś.
- Jak to „jednak to zrobiłaś”? Zachowujesz się, jakbym poślubiła najgorszego pijaka w mieście.

To tylko na chwilę, jak Boga kocham.

- To nie ma nic wspólnego z twoim wykształceniem. W tej restauracji powinnaś się zająć

marketingiem, nie podawaniem żarcia.

- Właśnie to w tobie kocham. Tę zadziwiającą zdolność do ukazywania mi wszystkiego we

właściwym świetle. Kawy?

- No, no. Jeden wieczór i już jesteś profesjonalną kelnerką. Widzę, że wyszłaś z tego bez

widocznych obrażeń.

- Wątpię. Miałam nadzieję na łatwe pieniądze, a w rezultacie zrobiłam z siedemdziesiąt

background image

kilometrów i wytarłam tyłkiem kuchenną podłogę. Facet, który jest odpowiedzialny za moje
szkolenie, domyślił się, że guzik wiem, ale na szczęście postanowił mnie kryć.

- Brzmi fascynująco. Aż mi się chce wpaść tam i popatrzyć na ciebie w akcji.
- Nie waż się. Jeśli zobaczysz mnie w uniformie, nigdy nie pozbędziesz się tej traumy.
- To jedna z najlepszych restauracji na Manhattanie. Inni kelnerzy chętnie by cię zamordowali,

żeby dostać twoje miejsce.

- Proszę bardzo, niech mordują. Wyświadczą mi przysługę.
Rachel ogarnia mnie ramieniem.
- Daj spokój, za miesiąc już cię tam nie będzie. Góra sześć tygodni.
- Tak myślisz?
- Sama powiedziałaś, że to tymczasowa fucha.
- No tak. Świetnie, zatem sześć tygodni.
- Jeśli to cię pocieszy, właśnie miałam najdziwniejszą sesję mojego życia. Dwa mastyfy

przestraszyły się flesza i przewróciły regał z książkami.

Odkąd Rachel rzuciła posadę graficzki w firmie reklamowej, zajęła się swoim prawdziwym hobby

- fotografowaniem zwierząt. Polaroidy, na których uwieczniała ojca śpiącego z otwartymi ustami,
wyewoluowały w czarno-białe zdjęcia gołębi i bezpańskich kotów, a w końcu zaczęły przynosić
dochód, gdy kolega z pracy zobaczył portret jej mruczków, Tołstoja i Dottie. Przez parę ostatnich
miesięcy wiadomości przekazywane z ust do ust napędziły jej obroty tak, że zaczęła się zajmować
fotografią na pełny etat.

- Ale nie przyszłam, żeby narzekać - mówi, sięgając do torby. - Tylko by rozbudzić twój instynkt

macierzyński.

- Skąd pewność, że go posiadam?
- Pewności brak, ale jest nadzieja. - Wyjmuje obtłuczone jabłko, paczkę kolorowych gumek i

trzy rolki filmów, aż wreszcie dokopuje się do małego słoika z wodą. W wodzie kołysze się coś w
kształcie niebieskiego pocisku.

Przyglądam się temu czemuś.
- A to co za cholera?
Rachel stawia słoik na stole.
- To, moja przyjaciółko kelnerko, jest bojownik wspaniały. Rybka. Mój sąsiad przeprowadza się

na Florydę i Tek-ka - poznajcie się - szuka nowego domu.

- Oooo, nie! - Podrywam się. - Ostatnio ledwie potrafię zadbać o siebie. Tylko się rozejrzyj!
Rachel zerka na porzucony w drzwiach łazienki sandałek na szpilce, torby z makulaturą oparte o

kuchenną ścianę i wczorajsze naczynia w zlewie.

- Myszy ci się zalęgną - ostrzega.
- Widzisz? Jeszcze mi zwierzątka brakuje.
Rachel bierz słoik, w którym unosi się rybka, zupełnie nieruchoma.
- To nie jest zwierzątko domowe. Żyje tak krótko, że trafi do kanalizacji pewnie przed

Halloween. - Wyjmuje z torby żółtą puszkę rybiej karmy. - Może żyć w szklanej kuli, ale lepiej mu
będzie w akwarium. Pomogę ci kupić.

- Nie, nie pomożesz, bo go nie przygarnę. Dlaczego sama go nie weźmiesz, skoro tyle dla ciebie

znaczy?

- Mam pełne ręce roboty z Tołstojem i Dottie. Poza tym nie chcę pewnego razu wrócić do domu

i znaleźć przewrócone akwarium, wylaną wodę i Dottie, która już nie ma apetytu na kolacyjkę...

- Może byś toto wcisnęła komuś innemu? Mam dość własnych zmartwień.
- Właśnie dlatego będzie ci miło zobaczyć na stole coś oprócz niezapłaconych rachunków. Nie

mam racji?

Rybka powoli podpływa ku powierzchni i wystawia małą okrągłą główkę.

background image

- No, nie wiem - mamroczę, łamiąc się. - Może. Ale nigdy więcej... mówię serio.
- To szczególne okoliczności - przysięga Rachel, trochę zbyt beztrosko. - Wyjątkowa sytuacja.
Przejmuję słój.
- Co mam teraz zrobić? Czuję się, jakby ktoś mi podrzucił noworodka.
- Proste. Co robią noworodki?
- Niech pomyślę. Płaczą?
- Jedzą - mówi dobitnie Rachel i przysuwa do mnie puszkę rybiego jedzonka. - Tylko go nie

przekarm, bo pęknie, zanim zdążycie się zaprzyjaźnić.

*

Przychodzę do „Roulette” wcześnie. Cato już na mnie czeka w barze.
- Wskakuj w uniform, ale migiem! Musimy zmieścić miesięczne szkolenie w trzech godzinach.
- Lecę - mrucząc, pędząc korytarzem.
Kiedy wracam do jadalni, Cato podaje mi mały ręcznik i kopiastą tacę mokrych sztućców.
- Wczoraj byłaś zbyt powolna - oznajmia. - Na jedną sztukę potrzebujesz najwyżej trzy sekundy.

Wziąć, wypolerować, odłożyć.

- Trzy sekundy? - mamroczę, gwałtownie wycierając widelec. - Niewiele na usunięcie tych plam

po wodzie.

- Pierwsza zasada - rób, co każą, nawet jeśli to niemożliwe. Znajdziesz jakiś sposób.
- To bez sensu - odpowiadam.
- W ten sposób dochodzimy do drugiej zasady - w tej branży brak logiki. Przestań się jej

doszukiwać i poleruj tę łyżkę.

O wpół do siódmej kończę analizować subtelności prac dodatkowych i ukrytych znaczeń dań

dnia i przechodzę na poziom wyższy - który Cato nazywa „wprowadzeniem do zarządzania
zasobami ludzkimi”. Obserwujemy ze stanowiska kelnerskiego, jak Kimberly, nasza koścista,
zadzierająca nosa hostessa, sadza przy stoliku pierwszych klientów.

- Pora zastanowić się, kogo chcą widzieć w tobie ludzie - mamrocze Cato pod nosem. - Tłum w

smażalni zadowoli się szybką obsługą i gorącym żarciem, ale tutaj musisz odegrać rolę w ich
fantazji. Jeśli mają ochotę świętować, musisz być uroczysta i cała w uśmiechach. Jeśli się do siebie
kleją, podsuwaj im afrodyzjaki, jak kawiorowy mus i ostrygi w szampańskim sosie. Czasami dostają
ci się świry, które potrzebują przyjaciela na parę godzin, więc rozmawiaj z nimi, jakby cię
obchodziło, kto zwycięża w walce o dziecko albo które trzeciorzędne wydawnictwo opublikuje ich
pamiętniki. Tylko nie dawaj się wciągać w osobiste rozgrywki. Raz zacząłem
odgrywać doradcę małżeńskiego i skończyło się tak, że uciekli, nie płacąc.

- A jeśli nie potrafisz zgadnąć, czego chcą?
- To źle patrzysz. Chodzi o to, żeby panować nad gościem, a to znaczy, że musisz się dostosować

do każdego stolika z osobna. Kiedy rozmawiam z gośćmi, przestaję być sobą. Wcielam się w
żółtodzioba z prowincji, arbitra elegancji, kogo tylko zechcą.

- No, nie wiem... Nie jestem aktorką.
- Derek też nie, a nigdy nie spada poniżej dwudziestu procent. Jest fachowy, tak, ale ma też taki

akcent swojaka z Brooklynu, że wszyscy sikają po nogach z zachwytu. Wejdź w postać i sprawdź, co
się stanie. Mówię serio, znam kelnerów, których zarobki skoczyły o trzydzieści procent, kiedy
zaczęli mówić z francuskim akcentem albo ufarbowali włosy na siwo. Ludzie nie dają napiwków za
samą obsługę. Dają je, bo cię lubią, bo ich rozśmieszasz albo ich nie onieśmielasz.

- Może będę udawać kogoś, kto czuje się tutaj się na swoim miejscu?
- Świetny pomysł. I nie bój się sugerować przystawki i wygłaszać swoje opinie, ale nigdy nie

pytaj, czy goście mają pytania.

- Dlaczego? Myślałam, że mam im pomóc w podjęciu decyzji.
- Błąd. Masz im pomóc w wydaniu pieniędzy. Powiedzmy, że nie mogą się zdecydować co do

background image

deseru. Mówisz im, że tarta z mandarynek satsuma stanowi znak firmowy Betsy i jeśli jej nie
próbowali, to naprawdę ominęło ich wielkie doświadczenie. Więc zaczynają się uważać za idiotów,
jeśli nie skosztują tarty, zamawiają jedną na spółkę, a ty zarobiłaś piętnaście dolarów dla restauracji
i trzy dla siebie. To wymaga doświadczenia, ale się nauczysz. Nie odpuszczę, dopóki tak się nie
stanie.

Pod koniec zmiany nieustanne pouczanie Cato („Stań się

grasicą, Erin!”) doprowadza do tego, że z amatorki awansuję na przeciętne knajpiane popychadło.
Doświadczam nawet późnej wycieczki do piwnicy z winami, a Geoffrey poprawia moją wymowę
wszystkiego z wyjątkiem zinfan-dela i chardonnay, twierdząc, że jestem „jeszcze gorsza od Dereka.
A Derek pije rolling rock!”.

Następnego dnia Cato przenosi mnie do baru, gdzie kelnerka przydziela mi łaskawie parę

stolików, żebym mogła wypróbować moje nowe umiejętności. Przez wieczór, który ewidentnie nie
ma końca, doświadczam próbki tego, co mnie spotka w jadalni - włącznie z tekstami, pożal się Boże
podrywaczy („Jeszcze nigdy nie pisałem wierszy, ale kiedy na ciebie patrzę, muszę to przemyśleć”)
oraz konstruktywną krytyką:

- Powinnaś się częściej uśmiechać.
- Głośniej proszę. Prawie cię nie słyszymy.
- Proszę pani, od dziesięciu minut nie mamy orzeszków.
I choć największy napiwek dają mi starsze pary, czekające w barze, aż zwolni się ich stolik w

jadalni, poznaję także zjawisko „grupowego napiwku”, czyli pięćdziesięciu centów, które zostają,
gdy każda osoba z grupy rzuci na stół kasę za własnego drinka. Kiedy zwracam się ze skargą do
Cato, ten klepie mnie po plecach i mówi:

- Skarbie, to jeszcze nic. Spróbuj być kelnerem gejem w Oklahoma City, wtedy pogadamy.
Uczę się, że najlepszym sposobem unikania kłopotów jest akcja „desant na plaży w Normandii” -

szybkie ruchy, czujność, gotowość na brutalne odepchnięcie lub poświęcenie dla dobra mego
oddziału. Gdy we wtorek przekraczam próg „Roulette”, zwykła fala paniki i adrenaliny zmienia się
w wątłą strużkę umiarkowanej tremy. Może uda mi się przetrwać ten tydzień bez katastrofy. Parę
dni praktyki i może nawet będą mogła nazwać się niepełnosprawnym kelnerem.

Niestety, to znakomite samopoczucie szybko mnie opuszcza.
- Erin! - krzyczy Gina, kiedy przechodzę przez bar. Siedzi nad filiżanką espresso, z ubranym w

mundurek Ninem na kolanach.

- Cześć, Gina. Cześć, Nino. Jak leci?
W odpowiedzi mały wciska policzek w otulone czystym jedwabiem ramię matki.
- Jest zmęczony - mówi Gina. - Za dużo zabawy. Za dużo krzyczał na chłopca, że mu nie chciał

dać nintendo.

- Oooo - wyrażam współczucie.
Gina przytula synka.
- Nie martw się. Zaraz przyjedzie babcia i znowu będziesz wesoły. Czy to nie miło?
- Pójdę się przebrać - mówię. - Uszy do góry, Nino.
Gina podnosi palec.
- Chwileczkę, chcę coś powiedzieć. Dziś dostajesz własny rewir. Pora.
- Mój... co? - Twarz zaczyna mnie palić. - Ile stolików? Gina wzrusza ramionami.
- Trzy lub cztery. Jeszcze nie decyduję.
Może i zostało mi ostatnie czterdzieści dolarów i bardzo potrzebuję coś zarobić, ale jeszcze nie

jestem gotowa objąć opieką tylu głodnych bogaczy.

- Myślałam, że Cato miał mnie szkolić co najmniej pięć dni.
- Jane obsługuje prywatne przyjęcie, więc potrzebna twoja pomoc. Jesteś nowa, ale co mogę

zrobić, gdy jej nie ma? Przyglądam ci się od początku. Starasz się, masz piękny uśmiech, ludzie cię

background image

lubią. Znasz się na komputerze?

- Muszę się jeszcze nauczyć paru kodów, ale radzę sobie.
Nie wspominając o mojej zmasakrowanej lewej stopie,

na której naklejam kolejne warstwy bandaży od chwili, kiedy zaczęłam nosić nowe cichobiegi.

- A prace dodatkowe na początek i koniec dnia?
- Dam radę.
- Więc jesteś gotowa. Mój mąż nie jest jeszcze pewny, ale ja mówię: nie dowiemy się, dopóki nie

zobaczymy cię w akcji.

- Czy nie powinnam popracować jeszcze przez parę dni w barze?
Gina kręci głową.
- Posłuchaj. We Włoszech mamy pewne przysłowie. Przetłumaczę ci je na angielski. - Spogląda

w sufit, a potem na mnie. - Ruszaj nogami, bo kaczka cię stratuje. Rozumiesz?

- Nie. Raczej nie.
- Czasami musisz robić to, czego nie chcesz, ale na koniec jest lepiej. Dla mnie też, bo sprawdzę,

czy jesteś dobra do mojej restauracji. Koniec ukrywania się za drugim kelnerem. - Sięga nad głową
Nina po filiżankę. - I jeszcze jedno. Dziś mamy wielu VIP-ów i nie dam głowy, że z każdym
stolikiem będzie łatwo.

*

- Oni mnie pożrą żywcem.
Cato wrzuca plecak do szafki.
- Powinnaś być z siebie dumna. To znaczy, że oszukałaś Ginę. Oczywiście ja dostałem stoliki już

drugiej nocy i poradziłem sobie, ale miałem przewagę jedenastu lat w branży.

Znajduję w przegródce kartę - Steve napisał moje imię „Eron” - i przybijam.
- A jeśli nie dam rady? Albo ktoś mi zada pytanie, na które nie będę umiała odpowiedzieć? Co

robić?

- Dokładnie to, co poprzednio - odpowiada Cato, zdejmując podkoszulek, spod którego ukazuje

się wątła pierś. -Oszukuj, uśmiechaj się i polegaj na mnie.

- Nie mogę polegać na tobie, Steve będzie obserwować każdy mój ruch.
- Prędzej Gina. Steve jest zbyt przejęty otwarciem restauracji na Lexington.
- Jakiej restauracji?
- No wiesz, „Capers”. Nowej knajpy Ricka Hollanda.
- Już się otwiera? Boże, on zajmuje całe miasto.
Cato kiwa głową.
- Jak rak. Skończy wszystko w cztery miesiące. Carl jest wkurzony, że matko.
- Dlaczego? Bo jest tak blisko?
- Gorzej. Ci dwaj rywalizują ze sobą od piętnastu lat. - Daje mi znak, żebym podeszła bliżej i

zniża głos. - Nie znam całej historii, ale uczyli się w tej samej restauracji w Prowansji i pewnie
pokłócili się, jak przyrządzać królika czy coś w tym stylu. Carlowi założyli szwy na czole, Rick wybił
sobie bark. Poszło też o dziewczynę, jakąś Amerykankę, która tam studiowała. Wróciła z Carlem i
wzięli ślub. Zdaje się, że ostatnio się rozeszli. No, więc Rick i Carl od tej pory podkradają sobie
kucharzy. Segundo był gwiazdą u Ricka, dopóki Carl nie zaproponował mu wyższej pensji.

- Aha. Czyli walczą na noże.
- A jak. - Cato zapina białą koszulę. - Wierz mi, Carl prędzej podpali Madison Avenue, niż

pozwoli Hollandowi odciągnąć klientów od „Roulette”.

*

Schodzę na dół, robię kawę, napełniam solniczki szarą solą morską (rzucając przez ramię

background image

szczyptę na szczęście) i urządzam mój mały trzystolikowy rewirek tak, żeby krzesła stały jak należy,
a nakrycia spoczywały prosto, lśniące i idealne. Ale nie ma zmiłuj, w mojej głowie nieustannie
przewija
się scenariusz koszmaru. Przeważnie widzę siebie, walczącą z daniami dnia na oczach bandy
chichoczących maklerów lub obsługującą koleżanki ze studiów. W chwili, kiedy zastanawiam się,
czy nie zdołam jakoś wybłagać łyku jamajskiego rumu u Alaina, do sali wchodzi Steve z rolką
dwustronnej taśmy klejącej w jednej ręce i małą latarką na głowę w drugiej.

- Podejdźcie wszyscy - mówi, wzywając nas gestem. - Dziś przyszedłem tu po południu i nie

zachwycił

mnie

stan

sali. Trzeba się zająć tym dywanem.

Ron przygląda się podłodze.
- Mmm, już rozumiem. Rzeczywiście, słaby punkt.
- Chciałbym, żebyście go obeszli i oczyścili z pyłków -ciągnie Steve. - Erin, włóż tę latarkę i

wejdź pod stoły, żeby niczego nie przegapić. Za pół godziny zebranie personelu. - Oddaje taśmę
Cato, a latarkę mnie i znika z kuchni.

Cato siada na najbliższym krześle, opiera kostkę na kolanie i przykleja taśmę do podeszwy buta.
- Jak widać, dla pieniędzy zrobię wszystko - mówi, przekazując taśmę Jane. - Pomóc ci z tą

latarką, Erin?

Podaję mu, a on zapina mi ją na głowie.
- Wyglądasz bosko - mówi. - Górniczy szyk.
Ron podkleja taśmą lakierki i wstaje.
- Biorę rewir drugi i trzeci - mówi, ruszając na sztywnych nogach.
Pochylam się i zaglądam pod czteroosobowy stolik.
- No, nie wiem. Niczego nie widzę.
- Tu nie chodzi o rzeczywistość, tylko o paranoję.
- Co to jest to coś przyklejone pod krzesłami?
- Hm? A, to monety stulirowe. Gina wynajęła jednego specjalistę od feng shui. Przyszedł w dniu

otwarciu restauracji. Miała użyć chińskich monet, ale do tego nikt by jej nie namówił. I przyszedł
ksiądz. Geoffrey mówił, że zapalił kadzidło i pokropił wszystko wodą święconą. - W polu mojego
widzenia pojawia się prawa stopa Cato, tupiąca raz koło razu
po dywanie. - Dobra, już się tam nasiedziałaś. Uważaj na głowę.

Po dwudziestu stolikach i wyginaniu kręgosłupa w dziwne kształty znajduję tylko pensa z 1986

roku i srebrny cekin. Jane podnosi nogę i przygląda się paru nitkom, zwisającym z podeszwy.

- I to już?
- Ktoś potrzebuje prawnika imieniem Bruce? - pyta Ron, podnosząc zmiętą wizytówkę.
Cato wydziera mu ją.
- Jeśli

jest

umięśniony

i

poniżej

czterdziestki,

to

bardzo

go potrzebuję.

*

- A kod na „co ja tutaj robię” to... - Odpytuję sama siebie przy komputerze. Alain wchodzi do

baru ze skrzynką piwa. Ma podwinięte rękawy, mięśnie napięte z wysiłku.

- Gratulacje - mówi. - Przetrwałaś pierwszy tydzień.
- Nikt nie jest bardziej zdziwiony ode mnie.
- Wielu kelnerów uczy się przez parę dni i już nie wraca. W tym kraju ludzie chcą być

traktowani jak dzieci. We Francji szef powinien być surowy. Nikt by go nie szanował, gdyby nie był.

- Może Francuzi mają grubszą skórę.
- Coś w tym rodzaju. Jestem w Ameryce sześć lat i boję się, że zaczynam mięknąć. - Parska

background image

śmiechem. - No wiesz, przyjechałem za żoną. Ojciec uważał, że powinienem być elektrykiem w jego
firmie, a ja mu nagle mówię: „To cześć, poznałem kobietę i wyjeżdżam do Nowego Jorku”.

- Odwiedzasz go?
- Zawsze w lipcu. Gina wie, co to tęsknota za krajem, więc się nie sprzeciwia.
W holu rozbrzmiewają kroki i do baru wchodzi Steve. Ma sportowe spodnie, mokasyny na

bosych stopach i granatowy blezer, opinający mu bary.

- Cześć, wszyscy. - Przygląda się stolikom. - Erin, upewnij się, że talerze w twoim rewirze są

rozmieszczone symetrycznie, bo moja żona wyjmie linijkę. A tego byś nie chciała.

Siada przy barze, gdzie Alain wkłada piwo do małej lodówki.
- Obiad leży mi na żołądku. Może podasz moretti?
- Zimne i duże raz! - mówi Alain, otwierając butelkę i napełniając oszronioną szklankę.
Steve pociąga łyk w chwili, kiedy pojawia się Carl.
- Proszę - mówi, podając mu czarną papierową teczkę.
Steve chwyta ją i otwiera.
- Skąd to masz?
- Kazałem Patrickowi tam iść i poprosić o menu. Kiedy hostessa zaczęła rozmawiać przez

telefon, wyszedł razem z nim.

Zapada chwila napiętego milczenia. Usiłuję udawać, że bez reszty pochłania mnie plama na

ekranie komputera.

- I to jest ta wielka tajemnica? - mówi Steve. – Kryli się tylko po to, żeby nakręcić

zainteresowanie. Dla mnie to kolejna knajpa fusion.

Carl prycha.
- Północnoafrykańska czy coś podobnego.
- I strasznie droga. Trzydzieści pięć dolarów za kurze wątróbki z konfiturą z płatków róż.
- Z płatków róż? - szydzi Carl. - To dobre dla idiotów, którzy nie znają się na jedzeniu, ale

gwiazdki od Michelina by nie dostali. Ludzie pójdą tam raz i już nie wrócą.

Steve odstawia piwo.
- Jakoś ich przyciąga.
- Tak, sztuczkami i efekciarstwem - syczy Carl głosem ociekającym zazdrością. - Zawsze szedł za

modą - tak się utrzymał w branży. Ludzie lubią tę jego chłopaczkowatą
urodę i ładne garnczki i sagany, ale szef kuchni z niego żaden. Będzie miał szczęście, jeśli przetrwa
tu rok.

- Ma już trzecią żonę - dodaje Steve. - Jakąś telewizyjną aktoreczkę bez nazwiska. Wesele

kosztowało prawie milion dolarów, wyobrażasz sobie?

- Ten kretyn już płaci alimenty dwom żonom - mówi Carl z wyraźną satysfakcją. - Można by się

spodziewać, że to go czegoś nauczy.

- W sprawach kobiet mężczyźni nigdy nie mądrzeją - oznajmia Alain.
Steve prycha śmiechem.
- Jestem na to żywym dowodem.

Rozdział 6

Nakrywając do stołów, rozmawiamy o ataku Hollanda.
- To nie ma nic wspólnego z jedzeniem - mówi Jane, wygładzając obrus na czteroosobowym

stoliku. - Chodzi o fiuta, po prostu i zwyczajnie.

- Według ciebie zawsze chodzi o fiuta, co? - śmieje się Cato.
- Nie, według ciebie.
Ron ogląda pod światło szklankę.

background image

- Jeśli stracimy stałych gości, to nie będzie tylko problem Carla. Wszyscy jesteśmy zależni od

jego portfela.

- Ale „Capers” to nic takiego - odzywam się. - Nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy stracić

klientów.

- Bo ludziom w połowie przypadków zwisa, co jedzą - odpowiada Ron. - Chcą się tylko pokazać

w nowej modnej restauracji. Carl już rozmawiał z Martym o podrasowaniu menu. Nazwał to
„atakiem z zaskoczenia”.

- Oni nie odpuszczą aż do śmierci - mówi Cato. - To jak Ciężarówki Potwory. Bez ciężarówek.
O piątej wchodzimy rządkiem do kuchni i stajemy cisi i czujni, a Carl krąży za ciągiem,

zaglądając do rondli i rzucając rozkazy.

- Patrick, oczekuję od ciebie pełnego skupienia. Nie od czasu do czasu, ale w każdej sekundzie.

Lorenzo, twoje
stanowisko może by uszło w Neapolu, ale na Manhattanie wygląda jak publiczna toaleta. Chodaki,
Patrick. Jeszcze raz włóż w mojej kuchni crocsy, a posiekam cię na kawałki i wyślę pocztą do Del
Posto. Phil, nie zastanawiaj się tak nad tym, co powiedziałem. To nie takie skomplikowane.

Phil przełyka ślinę.
- Chciałbym tylko wiedzieć, czy...
- Czy co? Czy znowu pożyczę ci pieniądze? Postawię piwo? Pozwolę pojechać moim

samochodem do Queens i wrócić ze zbitym reflektorem?

- Nie, i naprawdę jestem za to wdzięczny, ale nie wiem, czy życzysz sobie, żeby dziczyzna była

jako przystawka, czy...

- Chcę, żeby była najbardziej niebywałą przystawką, jaka kiedykolwiek opuściła tę kuchnię.

Sposób, w jaki tego dokonasz, będzie świadczyć, czy mnie słuchałeś, czy tylko stałeś z palcem w
dupie!

Phil zerka na mnie, upokorzony. Uśmiecham się ze zrozumieniem, a Carl grzmoci patelnią o stół

i znika w chłodni, pewnie żeby ochłonąć. Phil odwzajemnia uśmiech i mówi bezgłośnie: „Cześć”.

Po zebraniu personelu, w dziwny sposób łączącym radość (Phil mnie zauważył) i udrękę (Carl

każe mi wymienić składniki terriny z gołębia, „jakbyś rozmawiała z Frankiem Brunim, choć nie zna
się na niczym oprócz polityki”), Carl wyjmuje z dolnej szuflady stołu roboczego księgę w twardej
okładce.

- Zanim spróbujecie dań dnia, chciałbym się z wami podzielić cytatem z Nietzschego. - Czyta po

cichu przez minutę i powoli kiwa głową. - „W niebie zabraknie wszystkich interesujących ludzi”.
Rozważcie tę myśl, zajmując się pracą.

Derek pochyla się do mnie.
- Kto to Nietzsche? - szepcze. - Też z branży?
Właśnie kończymy pałaszować indyka tetrazzini, kiedy do kuchni wkracza Gina w

metalicznobłękitnej spódnicy z koła i obcisłym czarnym topie odsłaniającym łopatki.

- Twój pierwszy stolik przychodzi za godzinę – mówi do mnie. - Tani - turyści z Kanady z

małymi dziećmi. Przykro mi, ale nie masz wyboru.

Steve człapie po schodach za jej plecami, machając świstkiem papieru.
- Mam dane twojego VIP-a, Ron. Dziś wprowadził akcje na giełdę. Będzie wydawać cudze

pieniądze, więc wciśnij mu Le Pin. Pamiętajcie wszystko: o wpół do trzeciej w piątek obowiązkowy
kurs wina.

Do rozpoczęcia pracy zostało pół godziny. Cato bierze mnie na bok i wprowadza w tajniki

korzystania ze stanowiska kelnerskiego.

- Jeśli czegoś zapomnisz, przynieś stąd. Rozumiem, że w tej chwili panikujesz, ale masz mały

rewir, a ja będę ci się przyglądać. Nawiasem mówiąc, musiałem wtajemniczyć Jane.

- O nie! Dlaczego?

background image

- Bo kelnerzy znają się jak stare dobre małżeństwo. Jane miała wrażenie, że coś jest nie tak,

więc nie mogłem jej okłamać.

- Chyba nie powie Steve’owi?
- Żartujesz? Nic nie sprawi jej większej przyjemności niż wydymanie kierownictwa z

uśmiechem na twarzy. Raz na tydzień wychodzi stąd z plecakiem pełnym filtrów do kawy i pieprzu.

Mija nas ponury Louis ze stertą bielizny stołowej.
- Hola - mówi Cato. - Cześć, śliczny.
Louis mamrocze pod nosem coś bardzo podobnego do „Zabiłbym cię, gdyby mnie za to nie

deportowali”.

- Te amo, kochanie! - woła Cato. - Aż płonę... – Trąca mnie w bok. - Niedługo go zmiękczę.

Zakocha się we mnie. Tylko patrz.

*

Gina nie kłamała. Moi pierwsi goście nie tylko pochodzą z kraju o barbarzyńskich zwyczajach

napiwkowych, ale w dodatku większość z nich nie skończyła dziesięciu lat: dwaj nadaktywni
chłopcy z sweterkach z wielbłądziej wełny i ich naburmuszona młodsza siostra. Matka pędzi ich
przez salę, zdumiona wszystkim. Co chwila pokazuje coś palcem. Ojciec w sztruksowych spodniach
i obwisłym brązowym swetrze - kończy pochód. Cała rodzina siada i tylko on stoi, wpatrzony w
mapę świata na suficie. Pewnie się zastanawia, dlaczego Włochy są większe od Afryki. Gina kiwa na
mnie palcem z holu.

- Uważaj na te bachory - syczy. - Niech nikomu nie przeszkadzają, dobrze? Mówię poważnie.

Ucisz je.

Z takim mieczem nad głową zbliżam się do stolika. Rodzice uśmiechają się z nadzieją, a ja słyszę

własny głos, dziwnie oddalony, jakbym mówiła z drugiego końca sali.

- Dobry wieczór, witamy w „Roulette”. – Powtarzam słowo po słowie tekst Cato, ale czegoś tu

brakuje: ciepłego, serdecznego tonu, który uprawdopodobnia te słowa. Głos mam słaby i sztuczny. -
Czy mogę zaproponować państwu coś co picia?

Rodzice natychmiast zamawiają drinki na wódce, ale dzieci najpierw mi się przedstawiają

(Charlie, Evan i Haley), potem przedstawiają mi swojego chomika (Lucky) oraz wyjaśniają, w co
grały na pokładzie samolotu, po czym zamawiają wreszcie lemoniadę „ekstralemoniadową”.

- Właśnie dlatego nie będę miał dzieci - mruczy Alain półgębkiem, wyciskając pół kilo cytryn. -

Zawsze proszą o głupoty.

- W dodatku zbyt pracochłonne.
Cato staje obok i odwraca mnie twarzą do sali.
- Widzisz tego faceta w twoim rewirze?
Idę za jego spojrzeniem do szóstki, przy której siedzi

atrakcyjny kędzierzawy facet w czarnym

golfie i szarych spodniach. Krzesło obok niego zajmuje drobna, piegowata blondynka w ogromnych
różowych perłach.

- To Daniel Fratelli - mówi Cato.
- Kto?
- Ty mi to powiedz. Pora, żebyś zaczęła używać tej umiejętności czytania w twarzach, której cię

tak długo uczyłem.

Wpatruję się w Daniela, który strzepuje serwetkę i rozkłada ją na kolanach.
- Boże - mówię.
- Postaraj się nie zwracać uwagi na tę oszałamiającą powierzchowność. Jeśli zdołasz.
- Przepraszam. - Otrząsam się i zauważam wyprostowane ramiona, szybkie „dziękuję” do

Omara, który nalewa mu wody, fakt, że nie otworzył menu, i spojrzenia, jakim omiata salę. - Trochę
spięty.

background image

- Dobrze. I?
Jego dziewczyna coś mówi, a on przymyka oczy, po czym zaczyna obracać w palcach malutką

solniczkę.

- Ta kobieta go drażni, a on usiłuje to ukryć. Jak mi idzie?
- Nieźle. Jak zarabia?
- Hm... handel nieruchomościami?
Cato jęczy.
- Czyżby miał na ręce wielgachny złoty zegarek? Nie sądzę.
- Finanse?
- Wtedy by rozluźniał krawat od Hermesa i żądał mojito.
- Pomóż mi.
- To producent.
- Czego? Broadwayowskich przedstawień?
- Jezusie, w piwnicy chowana. Wiadomości Flashback.
- Tego rynsztoka? On?
Cato udaje oburzenie.
- Ten rynsztok to dobra, zdrowa rozrywka. A przed jego przyjściem omal go nie zdjęli.
- Więc to telewizyjna gwiazda. To znaczy, że jest nieprzyjemny i wymagający.
- Wie, czego chce. A kiedy to dostaje, zostawia wielki napiwek. Jest także całkiem fajny, jak już

go poznać. W zeszłym roku dał mi małą rólkę w serialu.

- Serio? W którym?
- Forever and a Day. Zagrałem weselnego gościa, który podpala suknię panny młodej. W

pogotowiu czekali strażacy i karetka.

Tłumię śmiech.
- Zmyślasz.
- Jak Boga jedynego kocham. Wkleiłem tę scenę na You Tube i w pierwszym tygodniu obejrzało

ją pięćdziesiąt tysięcy osób. Zajrzyj przy okazji. Najlepiej jest, kiedy panna młoda rzuca płonącym
bukietem w... - Urywa, bo Steve wchodzi do baru i rzuca mi straszne spojrzenie.

- Co to, spotkanie Anonimowych Popaprańców? Jeden z naszych najlepszych stałych klientów

czeka od ponad minuty przy twoim stoliku!

- Właśnie informowałem ją o jego upodobaniach - pomaga mi Cato.
- To się streszczaj. Chcę za pół minuty zobaczyć drinka na tamtym stoliku. Podaj im martini na

chopinie, na mój koszt, żeby go dobrze usposobić. - Odwraca się gwałtownie i idzie w głąb baru. -
Hej, Jerry! Dziś tylko ty i chłopcy?

- Myślałam, że miał być roztargniony - mamroczę półgębkiem do Cato.
- Wybacz. Nawet my, weterani, od czasu do czasu zaliczamy wpadkę. - Odgarnia mi z twarzy

pasmo włosów. - Powodzenia. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, jestem w zasięgu wzroku.

Alain stawia na tacy lemoniady, a ja przyglądam się

Danielowi, czytającemu menu. Nogi

skrzyżował w kostkach, a na jego długi, prosty nos pada czerwonawe światło z kinkietu. Dokładnie
kogoś takiego nie chcę obsługiwać - przystojny człowiek sukcesu, którego życie potraktowało
sprawiedliwie. To ja powinnam być tą kobietą obok niego, zamiast usługiwać drugoklasistom i
paradować w najbrzydszych butach na tej sali. Daniel podnosi głowę i omiata restaurację wzrokiem.
W końcu spogląda na bar i na mnie. Uśmiecham się lekko, przez chwilę igrając ze złudzeniem, że
ktoś taki mógłby mnie zauważyć.

Nie w tych ciuchach. Cudów nie ma.
Dostarczam drinki Kanadyjczykom, recytuję zająkliwie listę dań dnia i odchodzę, pozostawiając

rodzicom zadanie wyduszenia z dzieci, co chcą zjeść. Niosę martini Danielowi i jego dziewczynie.

- Z pozdrowieniami od Steve'a - mówię, stawiając przelewające się kieliszki. Jestem tak

background image

stremowana, że czuję się naga.

- Dziękuję - odpowiada Daniel. - Niech do nas zajrzy, kiedy będzie miał czas.
- Powtórzę.
Daniel przygląda mi się zmrużonymi oczami.
- Nie widziałem tu pani. Jest pani nowa?
- Zaczęłam parę dni temu.
- To nasze ulubione miejsce, więc pewnie będziemy się często spotykać.
- Świetnie. - Przełykam z trudem ślinę i zbieram myśli. Dobra, najpierw dania dnia, wysłać

Geoffreya, żeby wcisnął im tego drogiego caberneta, a potem...

- AAAAAAaaaa!
Cztery kroki ode mnie rozlega się przeraźliwe wycie. Podskakuję. Zza kolumny natychmiast

wyłania się głowa Giny z rozkołysanymi kolczykami i strasznym spojrzeniem. Mała Haley kręci się
na krześle, czerwona, bliska wybuchu,
zagrożenie dla spokoju wszystkich gości. I dla mojej posady.

- O, i już mi się nie chce spać - odzywa się sympatycznie Daniel i potrząsa palcem w uchu. -

Dzięki Bogu choć za to.

Jego dziewczyna wygląda zza menu.
- Dlaczego przyszli z dziećmi do takiego lokalu?
Daniel wzrusza ramionami.
- Nie wiem, Soniu. Może mają dość hamburgerów.
- Czy ten wrzask potrwa cały wieczór? - Sonia patrzy na mnie, jakby spodziewała się gwarancji,

że nie.

- Dziewczynka jest głodna - mówię ze swobodą, której nie czuję. - Na pewno się uspokoi.
- Oby.
Gdybym siedziała z takim mężczyzną, Haley i jej bracia mogliby sterroryzować całą restaurację,

a ja bym tego nie zauważyła. Ciekawe, gdzie pójdą po kolacji. Lot helikopterem, żeby podziwiać
miasto nocą, a zwłaszcza biuro Daniela w centrum? Nie, to zbyt tanie. Pewnie schronią się w
cichym barze, gdzie on będzie czarować Sonię opowieściami o podróżach po całym świecie i
szybkiej karierze w brutalnym świecie telewizji. O, Cato, jak mogłeś mnie skazać na obsługiwanie
akurat jego?

- Mam pytanie o tę wędzoną flądrę - odzywa się Sonia.
- Naturalnie. - Cholera. Czy ja kiedyś jadłam flądrę?
- Jest słona? Nie znoszę budzić się obrzęknięta.
Przetrząsam pamięć, usiłując sobie przypomnieć te dziesiątki dań, których kosztowałam, odkąd

zaczęłam pracować w „Roulette”. Powinnam wiedzieć takie rzeczy, ale nie wiem. Co powiedzieć? Że
flądra jest w sam raz? A jeśli się mylę i Sonia ją odeśle? Serce zaczyna mi łomotać. Cisza staje się
niezręczna.

Spoglądam w oczy Daniela i widzę, że on wie. Nie potrafię odgadnąć, czy to go bawi, drażni czy

też wywołuje
okropne połączenie tych obu uczuć. Otwieram usta, żeby powiedzieć cokolwiek, byle co, ale on
wpada mi w słowo.

- Zamów. Jeśli ci nie posmakuje, zamówisz coś innego.
- Dobrze. Proszę bardzo.
W tej chwili Haley wydaje kolejny przenikliwy pisk.
- Och jej - mruczy Daniel.
Goście się oglądają.
- Czy mogę państwa na chwileczkę przeprosić? - pytam najspokojniejszym z dostępnych mi

tonów. – Zaraz wracam.

background image

Podbiegam do stolika, gdzie matka usiłuje zabawić córunię ratunkowym egzemplarzem

Madeleine. Po buzi Haley spływa wielka łza, która skapuje na przód białej sukienki.

- Sprawdzę, może znajdę jej jakąś zabawkę - mówię.
- Bardzo dziękuję - mówi jej udręczona matka. - Wystarczy cokolwiek.
Gina idzie za mną do stanowiska kelnerskiego, które przetrząsa w poszukiwaniu czegoś choćby

odlegle kojarzącego się z rozrywką.

- To moja wina - oznajmia, wzdychając ciężko. - Pozwoliłam im przyjść, bo jestem miła i proszę,

do czego to prowadzi.

- Czy Nino ma jakieś zabawki? - odzywam się z głową w szafce.
- Zapewne w gabinecie, ale nie chcę, żeby to dziecko dotykało jego rzeczy.
Biorę oksydowany serwetnik, stary kalkulator i pomiętą kartkę urodzinową, zaadresowaną do

jakiejś Lauren.

- Więc módlmy się, żeby to wystarczyło.
Gina dorzuca jeszcze burgundowy błyszczyk do ust.
- Niech bierze, co chce - syczy. - Jeszcze parę wrzasków i ludzie przestaną przychodzić do

„Roulette”. Wyląduję na bruku, goła i bosa! Rozumiesz? Ani jednego pisku.

*

Upiększywszy obrus plamami z lemoniady, Charlie i Evan zdejmują swetry i usiłują zbudować

fort z serwetek oraz w tajemniczy sposób opróżnionej pieprzniczki. Haley, wyczerpana radochą
zabawy śmieciami, gapi się w milczeniu na podartą kartę urodzinową.

- Powinniśmy ich zostawić w hotelu - słyszę głos ojca.
- Z obcą osobą? - protestuje matka, odklejając od obrusa aplikator błyszczyka. - Nie

dopilnowaliby jej! Kto wie, co by się wydarzyło.

- Nic gorszego niż tutaj. Zamówiliśmy jej zupę za osiemnaście dolarów, której nie tknęła.
- Od dawna czekałam na tę kolację. Spróbujmy się dobrze bawić, jeśli to możliwe.
Chen stawia na stole przystawki dla rodziców, a ja podsuwam Haley pół porcji penne z kiełbaską

z kaczki. Dziewczynka się krzywi.

- Nie chcę!
- Owszem, chcesz - mówi jej ojciec.
- A właśnie że nie! - wrzeszczy mała.
Chen, posypujący dania tartym serem z jubilerską precyzją, krzywi się.
Sonia podnosi głowę znad niedojedzonej fladry, o której powiedziała: „Nie taka zła, jak

sądziłam”, i przewraca oczami. Daniel mówi coś do niej, ale ona tylko żuje, wściekła.

Matka Haley wznosi ręce do nieba.
- Teraz i ja straciłam apetyt. Po raz pierwszy od miesięcy poszliśmy do dobrego lokalu i nie

mogę nawet zjeść w spokoju.

Gina przeszywa mnie bazyliszkowym spojrzeniem i wskazuje drzwi. Obrzucam wzrokiem dwa

pozostałe stoliki, gdzie sytuacja jest chwilowo opanowana.

- Proszę spokojnie zjeść - mówię do matki Haley. - Ja zabiorę małą na wycieczkę.
- To bardzo miłe, ale...
- Tylko parę minut. Co powiesz, Haley?
Dziewczynka zerka na matkę i moją wyciągniętą rękę.
- Mogę?
Kobieta wzdycha.
- Dobrze. Ale proszę, zachowuj się, a jak wrócisz, zjesz wszystko.
- Zjem - zgadza się mała i wkłada rączkę w moją dłoń. Gina przerywa rozmowę z gościem z

rewiru Rona i pokazuje mi ukradkiem uniesiony kciuk.

background image

Po krótkim postoju przy stanowisku kelnerskim i w łazience dla pań (na jej drzwiach widnieje

szczuplejsza wersja Wenus Botticellego) wracamy do wystygłych klusek Haley. Dziewczynka się
ociąga. Jeszcze nie chce wracać. Czuję nadciągający wybuch.

- No, to teraz zajrzymy do kuchni. A potem pora jeść. - Prowadzę ją do wahadłowych drzwi,

przez które dochodzi jednostajny odgłos pracy. - Wszyscy są zajęci, więc nie możemy wejść, ale jeśli
obiecasz, że będziesz cichutko, pozwolę ci zajrzeć.

Haley kiwa głową i zaciska mocno usta. Podnoszę ją, żeby zajrzała przez okienko w drzwiach.
- Widzisz? Tam przygotowano dzisiaj waszą kolację. - Carl wychodzi zza rzędu kuchenek i

naradza się z Mar-tym. - A to jest szef kuchni - mówię. - I mój.

Carl odwraca się i spogląda wprost na nas.
- Oho, pora zmykać.
Stawiam Haley na podłodze, ale Carl już do nas idzie. Drzwi się otwierają, a on wychodzi, nie

wściekły ani rozdrażniony, lecz szeroko uśmiechnięty.

- Cześć, księżniczko. - Kuca i łaskocze Haley pod bródką. - Jak masz na imię?
Mała patrzy na niego wielkimi oczami.
- To jest Haley - odpowiadam. - Sprawdzamy, skąd się wzięło jej penne.
Carl śmieje się i otacza ramieniem cienkie nóżki Haley w różowych rajstopkach.
- Głuptasku, stąd tego nie zobaczysz! - mówi i unosi ją w powietrze. - Chodźmy!
Haley jest jednocześnie zachwycona i przerażona, a Carl wnosi ją do olśniewającego świata po

jego stronie drzwi.

- Hej, Betsy! - słyszę Joségo. - Weź sos waniliowy i spotkajmy się w zaułku?
- Jasne, maricón, ale pod warunkiem, że włożysz tę różową sukieneczkę - odpowiada Betsy.
Paru kucharzy parska śmiechem.
- Tu masz swój sos - woła Patrick.
Chwyta plastikową butelkę, wkłada między nogi i jęczy głośno, a biały płyn tryska na podłogę.

Ale wszyscy milkną, kiedy widzą, kogo Carl wnosi do kuchni. Patrick porywa ścierkę ze stołu i
pospiesznie wyciera podłogę.

- Pewnie nie potrafisz policzyć, ile mam kuchenek - mówi Carl w chwili, gdy drzwi się zamykają.
Wykorzystuję tę chwilę, żeby nalać Danielowi i Soni wina i zapewnić rodziców Haley, że jej córka

odbywa pouczającą wycieczkę. W końcu zaczynają się rozpogadzać - rodzice rozmawiają i próbują
nawzajem swoich dań, a chłopcy rozgniatają pięściami ziołowe biszkopty z semoliny. Wszyscy robią
wielkie oczy, kiedy dziesięć minut później do jadalni wchodzi sam szef kuchni, z firmową gałązką
rozmarynu w butonierce i uśmiechniętą Haley w ramionach. Dziewczynka wskazuje matkę i Carl
delikatnie sadza ją na krześle.

- Podoba

się

państwu

w

naszym

pięknym

mieście?

-

pyta.

Gawędzi z rodzicami Haley o heliskiingu na masywie Bubaboos, a Chen zamienia zimny

makaron małej na nową porcję. Dziewczynka zachowuje się grzecznie przez cały deser
i choć wychodzi bez pożegnania, jej ojciec wsuwa mi dodatkową dwudziestkę.

- To

nasz

pierwszy

wieczór

w

Nowym

Jorku.

Dziękuję,

że dzięki pani stał się przyjemny.

*

Daniel i Sonia dziękują za kawę i deser, ponieważ „od godziny powinni być na przyjęciu”. Sonia

kładzie na stole usmarowaną na koralowo serwetkę i idzie do łazienki.

- Zrobiło się tak cicho, jakbym już umarł - mówi Daniel, kiedy podaję mu rachunek. - Co się

stało?

- Zastosowałam tradycyjną opiekę nad dzieckiem. Przepraszam, jeśli panu przeszkodziła.

background image

- Przeszkodziła mi w kolacji? Żeby przeszkodzić mnie, trzeba czegoś więcej niż paru łez

pięciolatki. - Daniel wyjmuje kartę kredytową z przegródki skórzanego portfela i podaje mi ją. -
Proszę. A jeśli ktoś spyta, flądra jest doskonała. Wcale nie za słona.

Wycofuję się, zarumieniona.
- Dobrze. Dziękuję. Bardzo dziękuję.
Daniel wychodzi pod rękę z Sonią, a Cato staje obok mnie i kładzie mi rękę na plecach.
- I jak?
- Nie do wiary - mówię, pokazując mu potwierdzenie z karty kredytowej Daniela. - Po tym

wszystkim zostawił mi trzydzieści procent.

Cato wydaje cichy, przeciągły gwizd.
- To dużo nawet jak na niego.
- Co ja takiego zrobiłam?
- Nie wiem, ale jemu się spodobało.

Rozdział 7

- Zarobiłaś dwieście dolarów w jeden wieczór? - ryczy do telefonu mój ojciec. - Dobrze, chcę to

usłyszeć. Harold spisał się na medal, tak?

Zdejmuję koszulę znad prysznica, gdzie późną nocą powiesiłam ją do wyschnięcia.
- Można to i tak określić.
Ojciec śmieje się w słuchawce.
- Ciesz się wolnością, dopóki możesz. Zanim się obejrzysz, znowu wrócisz do biura, a połowa

twojej pensji będzie szła na podatki. - Odsuwa słuchawkę i krzyczy: - Anne! Nasza córka zarobiła
wczoraj dwieście dolarów!

- I po co studiowała? - słyszę odpowiedź.
- Powiedz jej, że nie mam wyboru - warczę. - W Nowym Jorku snuje się zbyt wielu

bezrobotnych geniuszy marketingu.

- Mówi, że świetnie się bawi i żebyś się nie martwiła!
Rzucam koszulę na krzesło w kuchni i włączam żelazko.
- To praca w restauracji, nie letni obóz. A właściwie dlaczego nie pracujesz?
- Ktoś musi pomóc matce w przygotowaniu niedzielnego grilla. Właśnie skończyłem kosić

trawnik i teraz jadę
po lody i chipsy. Lepsze to niż sprawdzanie ksiąg rachunkowych pralni Fremont. W życiu nie
widziałaś gorszego bigosu. Nic dziwnego, że mają kontrolę.

Przenajważniejszy doroczny grill. Jak mogłam zapomnieć? A skoro ojciec mi przypomniał, jak

mogę się wykręcić? Poprzednio rodzice rozmawiali o mojej świetlanej przyszłości z ludźmi, którzy
nadal witają mnie tekstem: „Erin! Jak ty wyrosłaś!”. Wyjaśnianie, co się stało z tą przyszłością i co
aktualnie porabiam, jakoś nie przejmuje mnie dreszczem zachwytu.

- Będziecie musieli świętować beze mnie - mówię. - Pewnie będę wtedy pracować.
- Naprawdę? - Ojciec jest rozczarowany. - To byłby pierwszy grill, na który nie przyjdziesz od

czasu, jak pojechałaś na Martha's Vineyard z tym tam, jak mu tam. No, z tym twoim asystentem.

- To było trzy lata temu, a on był stażystą, nie asystentem. Musimy rozmawiać o moich

życiowych błędach?

- Ja tylko pytam, czy dla czegoś takiego warto było rezygnować z rodzinnego spotkania?
- Rozumiem. Przyjadę, jeśli dadzą mi wolne.
- Brawo. Twój brat odbiera mi słuchawkę.
Nate natychmiast przystępuje do ataku.
- Nawet nie myśl, że możesz się wykręcić. Jestem pamiętliwy i niewybaczalski.

background image

- Wybacz. Już nie jestem panią moich weekendów.
Nate jęczy.
- Chyba mnie nie zostawisz wśród tych starych pierników?
- Jeśli nie chciałeś być wśród starych pierników, nie powinieneś wracać do domu.
- Muszę ochłonąć po studiach. Na coś takiego się nie pisałem. Ojciec zaprzągł mnie do pomocy,

mówił ci? Dziś rano zainstalowałem mu Firewall w komputerze, a potem zamiotłem cały parking.
Tymczasem on się wysypia i robi sobie wolne. Jadę ostatkiem sił.

- Daj spokój. Rozmawiasz z człowiekiem, który od czterech dni nie miał okazji usiąść.
- Właśnie dlatego potrzebny ci oddech.
Waham się, rozdarta między poczuciem winy i strachem przed starymi piernikami. Niestety,

wyrzuty sumienia są silniejsze.

- Dobrze. Zorientuję się, czy ktoś zechce mnie zastąpić.
- Świetnie. I zaproś kogoś. Im więcej ludzi poniżej pięćdziesiątki, tym lepiej.
- Chciałabym przyprowadzić jednego specjalistę od grilla, ale pracuje dwa razy tyle, co ja.
- Ale postaraj się przyjść, dobrze? Liczę na ciebie.
Ojciec przejmuje telefon.
- Zadzwoń do brata, jeśli zwolni się miejsce na zmywaku. Nic nie sprowadza na ziemię

dwudziestotrzylatków lepiej niż minimalna płaca i ciężka praca.

Wieszam ciepłą koszulę.
- Wybacz, tato. Nie zrobiłabym tego najgorszemu wrogowi.

*

Wchodzę po południu do „Roulette” i znajduję Cato rozwalonego na sofie i wsłuchanego w

muzykę. Na stoliku przed nim stoją butelki wina, kieliszki i koszyczki z kromkami bagietki. Bez
białych obrusów stół jest zwykłym kawałkiem sklejki oklejonej winylem - ani trochę nie robi tak
eleganckiego wrażenia, jak wtedy, gdy ozdabiają go srebra i kryształy. Na środku stoi wielka
mosiężna spluwaczka.

Cato zdejmuje słuchawki, z których dobiega blaszany jęk gitar country.
- Siadaj - mówi, klepiąc sofę obok siebie. - Możemy po cichu troszkę się napić. Nie ma takiej

opcji, żebym wypluł barolo za sto dolarów. W moim stronach wino stołowe jest szczytem elegancji.

Jane, Ron i Derek przybywają parę minut później - odpowiednio: zdenerwowana, prosto spod

prysznica i nakręcony. Jane oznajmia:

- Zaraz rzucę tę szkołę pielęgniarek, jeśli nie wyśpię się choć przez jedną noc. Julian zagroził, że

się wyprowadzi, jeśli nie zacznę poświęcać mu więcej uwagi.

Derek opowiada nam o zrujnowanym lokalu w Wil-liamsburgu, który stanowi idealne miejsce na

jego restaurację.

- Czynsz jest rozsądny. Trzeba tylko położyć podłogę, wstawić meble i zrobić kuchnię. Znam

paru kucharzy, którzy za wszelką cenę chcą uciec z „Asia de Cuba”, więc jeśli wytrzasnę jakoś
siedemdziesiąt pięć tysięcy, to jestem na dobrej drodze. - W chwili gdy opisuje wymarzone menu
(homar z frytkami, burger z wołowiny z camembertem), do sali wchodzi Geoffrey, już w stroju
służbowym i z notesem pod pachą. Wydyma wąskie wargi i w ogóle wygląda jak profesor, który aż
się pali, żeby udowodnić studentom, jaki jest mądry.

- Mam godzinę na omówienie Toskanii - mówi, chwytając najbliższą butelkę i zdzierając folię

korkociągiem. - Zaczynajmy. - Rozdaje mapy regionu, recytuje szczepy winogron, siejąc słowami w
rodzaju „apelacja” i „aromatyzacja”, a ja usiłuję wychwycić z tego sens.

- To samo winogrono wyhodowane o kilometr dalej będzie wykazywało się innym terroir -

mówi. - Jeśli doda się do tego warunki pogodowe i prywatny styl producenta, liczba kombinacji
stanie się dosłownie nieskończona.

background image

Nalewa do kieliszków po centymetrze białego wina i rozdaje je. Potem, tak jak się obawiałam,

zwraca się do najmniej obytej osoby w sali.

- Jak opiszesz vernaccia, Erin?
Ponieważ normalnie określam jakość wina po cenie, pytam:
- Ile kosztuje butelka? W handlu detalicznym, ma się rozumieć.
- W tej chwili to nieistotne. Powiedz mi, co ci przychodzi na myśl, kiedy je pijesz.
To kara za naśmiewanie się z dziesięciobutelkowej „kolekcji win” mojego ojca w garażu.

Pociągam duży łyk, zapominam, że trzeba wypluć i przełykam. Czuję na sobie ciężar spojrzeń, więc
ledwie czuję smak wina, nie mówiąc o jego analizowaniu.

- Bardzo smaczne.
- Jak to „smaczne”?
Rozpaczliwie szukam jakiegokolwiek przymiotnika.
- Eee... odświeżające.
- Kiedy goście spytają o wino, będą oczekiwać bardziej konkretnej odpowiedzi. Ja także.
Cato pocieszająco ściska moje kolano pod stołem. Przyparta do muru rzucam jedyny znany mi

termin, dotyczący wina.

- Owocowe?
- Nie skupiłaś się - oznajmia Geoffrey, poprawiając okulary. - Musisz się nauczyć myśleć

językiem.

- Dobrze... - Próbuję jeszcze raz, wącham, kołyszę winem i przepłukuję nim usta, zgodnie z

instrukcją.

- Wyraziste? - pomaga mi Geoffrey.
- Można tak powiedzieć.
- Przypomnij sobie określenia, jakich użyłem. Ciężkie? Ziołowe? Kwiatowe?
- Wszystko naraz! Geoffrey przewraca oczami.
- Cud, jeśli sprzedasz komuś butelkę wody.
Inni kelnerzy biorą się do pracy, a Geoffrey zatrzymuje mnie po zajęciach i wmusza we mnie łyki

„tytoniu” i „skóry”.

- Czuję masło - oznajmiam z nagłym przekonaniem.
Geoffrey krzywi się boleśnie.
- Opis czerwonego wina za pomocą terminologii związanej z białym winem powinien być

prawnie zabroniony.

- To kosztuje czterdzieści dolarów za kieliszek? - pytam, a łyk chianti już mi szumi we krwi.
- To zależy od tego, ile zniesie rynek. Te winogrona zostały wyhodowane na zboczu góry, która

znajduje się w posiadaniu tej samej rodziny od czasów Kaliguli. Ludzie chętnie za to płacą. -
Wyjmuje białą serwetkę i profesjonalny korkociąg i wprowadza mnie w arkana sztuki prezentacji,
otwierania butelki i nalewania wina.

- Odwróć etykietką w tę stronę, żebym mógł ją odczytać. Nie do ściany. A teraz celujesz w

podłogę. Czy ty mnie słuchasz?

- Troszkę wyszłam z wprawy - śmieję się.
Geoffrey nie jest ubawiony.
- Twój poprzedni sommelier musiał mieć świętą cierpliwość.
Pop! Geoffrey zasłania uszy.
- Ciszej proszę. Nie chcemy zafundować gościom zawału.
- Rozochociła nam się Erin! - woła Cato z drugiego końca baru. - Nie wypluwaj, nie wypluwaj!

*

Kiedy ostatnio byłam zawiana po południu, całowałam się z niejakim Seamusem w irlandzkim

background image

pubie. Jest mi tak miło, że kiedy Jane mówi:

- Twoja kolej obsłużyć Ginę i Steve'a - wydaje mi się, że chodzi o kogoś innego. Podnoszę głowę

znad polerowanych łyżek i widzę jej uśmiech. - Jesteś z nami?

- Słucham?
- Gina i Steve będą tu dziś jedli i usiądą w twoim rewirze. Wszyscy musimy ich obsługiwać na

zmianę. Tym razem zażyczyli sobie ciebie.

Gdybym była mniej pijana, wpadłabym w panikę.
- Myślisz, że jestem na to gotowa?
- Nie przejmuj się - mówi Cato. - Na ogół jedzą po dziesiątej. Do tego czasu będziesz trzeźwa i

czujna. A właśnie, potrzebuję red bulla i po pysku. Jane, będziesz tak uprzejma?

Jane pochyla się nad stolikiem i policzkuje go. Cato mruga parę razy.
- O wiele lepiej. Ron? Mały klaps na otrzeźwienie?
- Nie potrzebuję - odpowiada ten, choć jego zaczerwieniona twarz świadczy, że jest inaczej. -

Może ktoś się zechce rozruszać i przyniesie więcej sztućców?

- Ja! - Skoro Gina i Steve mają mnie oceniać, muszę się wspiąć na szczyty swoich możliwości.

Ruszam chwiejnie do kuchni, w której oświetlenie jest nieznośnie oślepiające - przynajmniej dla
kogoś, kto właśnie wprowadził sobie do krwiobiegu dziesięć różnych odmian wina.

Gdzie są wszyscy? W kuchni jest cicho i ani żywej duszy. Nagle słyszę trzask i wycie, a po nim

grzmiące kroki - Patrick zbiega po schodach w chodakach, ma spodnie w kratkę i marynarką szefa
kuchni. Za nim biegnie Carl, Phil i czterej inni kucharze, zdyszani i roześmiani.

Patrick przystaje przy stole roboczym i obraca się, zipiąc. Unosi trzepaczkę do białek jak nóż.
- Pierwszemu, który podejdzie, ubiję jaja na pianę! To poważne ostrzeżenie!
- Poddaj się, Patty - mówi Marty, obchodząc go z wolna. Dłoń ma pełną masła.
- Tu zabezpieczone - odzywa się José, blokując przejście z jednej strony linii.
Carl, nie odrywając oczu od Patricka, otwiera niską lodówkę, wyjmuje plastikowy pojemnik i

zdziera pokrywkę.

- Biedny draniu, patrz, co się dzieje. Przycisnęliśmy cię jak szczura. Pokażę ci, co to znaczy

przetrwać rok w mojej kuchni.

- Ach, tak? Wal się! - Patrick rzuca trzepaczką w Phila, trafiając w ramię.
- Łapać go! Ucieka do piwnicy! - krzyczy ten i wszyscy rzucają się na Patricka w chwili, gdy

dobiega do schodów.

Przyglądam się, rozpłaszczona na drzwiach, jak go wloką, śmiejąc się i wrzeszcząc, na zmywak,

gdzie zdzierają z niego bluzę i oblewają mu głowę sosem i oliwą z oliwek. Enrique, pomywacz,
odsuwa się na bok z zażenowanym półuśmiechem.

- Gratulacje, gnojku! - krzyczy Carl, polewając włosy Patricka demiglasem.
Marty chwyta wielką polewaczkę i obryzguje go wodą od stóp do głów.
- Na początku nie wiedział nawet, jak się kroi w kostkę

brunoise!

Patrick szarpie się i miota, aż wreszcie daje za wygraną. Z czerwonymi policzkami, rozczochrany,

uśmiecha się i ociera z oczu béarnaise.

- O, cześć, Erin - mówi.
U szczytu schodów pojawia się Steve.
- Kto zabrał mój zszywacz?
- Miałem zrobić Patrickowi piercing brwi, ale już dość się nacierpiał - mówi Carl ze śmiechem.

Wyplątuje zszywacz z kieszeni spodni i rzuca go idealnym łukiem przez salę.

Steve łapie go w powietrzu.
- Tylko bez okrucieństwa. Nie chcę jutro rozmawiać z prawnikiem.
- Patty lubi ból. Nie, Patty? - Marty trąca Patricka w udo.

background image

- Odwalcie się, palanty - burczy ten. - Mam robotę.
Moja wizja Carla jako surowego dyktatora rozpływa się

jak siwy dym. Szef kuchni zdziera

Patrickowi drewniaki z nóg, wkłada je do zmywarki i włącza ją.

- Nogi ci śmierdzą - oznajmia.
- O, niedobrze - mówi Enrique, kiedy w kuchni rozchodzi się woń rozgrzanej skóry.
Kucharze wygładzają bluzy, wycierają ręce i rozchodzą się na swoje stanowiska. Patrick, stojący

w skarpetkach przy zlewie, spłukuje upaćkane włosy.

- Marty, demiglas ci wyszedł jakiś rzadki - mówi. – Na twoim miejscu bym go zagęścił.
A kiedy wkłada mokre buty i wraca za ciąg, w kuchni znowu zapada powaga. Rozmowy są

zwięzłe i nawet codzienne żartobliwe epitety brzmią poważnie.

- E, sukinsynu, nie ruszaj mojej pietruszki.
Uśmiecham się do Enrique i sięgam po wielką tacę czystych sztućców.
- Ciężka - ostrzega mnie. - Proszę uważać.
- Dobrze. - Dźwigam tacę, ociekającą wodą i ważącą dobre dwadzieścia kilo. Odwracając się,

obrzucam pomieszczenie spojrzeniem i napotykam wzrok Phila, który niesie wielką łyżkę, a bluzę
ma zachlapaną wodą i czymś zielonym. Wygląda trochę jak geniusz kuchni, a trochę jak punk, który
obrzucał się jedzeniem, a wszystko to razem daje efekt, od którego krew mi wrze.

Nie spuszczając z niego oka, schodzę z gumowej maty i tracę równowagę, omal nie wypuszczając

tacy. Udaje mi się przytrzymać jej krawędź, ale przy okazji wybijam sobie kciuk.

- Kurczę! - Nadmiar terroir osłabił mi refleks; puszczam tacę. Kompletnie.
Sztućce z ogłuszającym jazgotem sypią się do zlewu. Instynkt podpowiada mi, żeby odskoczyć

przed fruwającymi w powietrzu nożami. Robię krok do tyłu i widzę Carla, Phila i resztę kucharzy z
twarzami skamieniałymi z zaskoczenia. Sztućce zasypują podłogę i wszystkie pobliskie
powierzchnie. Kiedy wydaje się, że już po wszystkim, pojedynczy widelec ześlizguje się z
metalowego blatu, pełnego brudnych talerzy i utensyliów. Ze zdumiewającym rozpędem śmiga
przez kałużę różowego mydła i wyskakuje w powietrze. Frunie prosto na Carla. O, Boże. Nie.

Jakimś cudem widelec mija ramię szefa o centymetr i odbija się rykoszetem od ściany. Z

mdlącym odgłosem wpada do wielkiego, bulgoczącego sagana. Lorenzo zagląda w ślad za nim.

- Moja zupa z homara! Cztery godziny pracy.
Przez sekundę niemal się spodziewam, że wszyscy zaczną się śmiać, jakbym należała do ich

paczki i brała udział w wygłupach. Ale oni reagują długim, strasznym milczeniem. Carl najpierw
patrzy na srebrne złomowisko, potem na mnie.

- Zrobiłaś Haroldowi laskę, żeby się tu dostać, czy jak?
Otwieram usta z oburzeniem, ale on unosi rękę.
- Dość już narobiłaś szkód. Nie pogarszaj sytuacji.
Pierwszy rusza się Enrique, który pada na kolana i zaczyna zbierać rozsypane łyżki i widelce.

Pochylam się, żeby pomóc. Rzuca mi współczujące spojrzenie spod ciemnych brwi i rękami w
gumowych rękawicach zagarnia ku sobie sztućce z mokrej podłogi. Kiedy się prostuję, żeby wysypać
drugie naręcze na tacę, widzę Lorenza, wyciągającego szczypcami ociekający widelec.

- Umyję jeszcze raz - mówi Enrique, wsuwając pełną tacę do zmywarki i zamykając metalowe

drzwi.

- Dzięki. Poczekam.
- Nie, nie poczekasz - odzywa się Carl, wskazując drzwi. - Enrique je przyniesie. Wyjdź. Nie

mogę znieść twojego widoku.

Rozdział 8

Jest dopiero wpół do ósmej, a już mi się wydaje, że ten wieczór trwa wieczność. Choć mam tylko

background image

pół rewiru, udało mi się zgubić rachunek za drinka i dwa razy wyrecytować listę dań dnia przy tym
samym stoliku. Gość przy dziesiątce unosi okładkę na czek, którą oddałam mu pół minuty temu.

- Tu jest cudza karta!
Po występie w kuchni jestem zestresowana do szaleństwa i popełniam błąd za błędem. Cato i

Jane natrząsają się ze mnie („Hej, Erin! Dom latających widelców!”), a wkrótce zaprezentuję swoje
wątpliwe umiejętności moim pracodawcom. Muszę się natychmiast wziąć w garść.

- Siódemka właśnie dała znać, że chcą zamówić drinki -

mówi Derek, stając przy mnie koło komputera.

- Przepraszam. Już tam idę.
Podaje mi rachunek.
- Za późno. Muszę cię wyręczać, bo bujasz w obłokach.
- Wcale nie bujam - odpowiadam z mocniej bijącym sercem. - Jestem zajęta.
- Jak wszyscy. To nie podrzędna knajpa, wiesz? Musisz dodać gazu.
Gdziekolwiek się znajdę, Steve przygląda mi się z jakiegoś kąta, a Gina czyha nade mną,

wszystko poprawiając.

- Dlaczego nie biegasz? - pyta, kiedy stoję przy komputerze, zastanawiając się, czy istnieje kod

na „niskowęglowodanowe drinki”. Wskazuje Cato, śmigającego jak strzała między stolikami. - Po to
cię zatrudniamy. Musisz się uwijać, rozumiesz? Rach-ciach, raz, dwa, trzy! - Jej ciężka złota
bransoleta z zawieszkami dźwięczy melodyjnie.

- Rach-ciach - powtarzam, kiwając głową. - Tak jest.
Kiedy Gina i Steve siadają do kolacji, z czystego przerażenia odzyskuję energię. Podchodząc do

ich stolika, uświadamiam sobie, że znalazłam się w niezręcznej pozycji. Muszę udawać, że ich nie
znam, żeby zachować stosowny poziom formalnych stosunków. Ale ledwie udaje mi się powiedzieć
„Dobry wieczór”, a Gina już mi przerywa.

- Jesteś zbyt daleko.
Pochylam się, niepewna, czy dobrze zrozumiałam.
- Słucham?
Przyzywa mnie gestem.
- Od stolika, Erin. Od stolika.
- Zrób krok w naszą stronę - dodaje Steve. - Jeśli jesteś zbyt oddalona, nie masz władzy nad

gośćmi. I zginasz kolano.

Zerkam na swoje nogi, które - z wyjątkiem jednego małego wybrzuszenia - zakrywa spódnica.
- Rzeczywiście. Nie zdawałam sobie sprawy.
- Jesteś w pracy - mówi Gina. - Nie możesz się zachowywać jak w domu. I uśmiechnij się,

dobrze? Wyglądasz jak w depresji.

Szczerzę się od ucha do ucha i usiłuję sobie przypomnieć, co mówiłam, zanim mi przerwano.

Steve strzepuje serwetkę.

- Posłuchajmy, co jest daniem dnia.
I robi wielkie oczy, gdy z moich ust pada określenie „turbot w lukrecji”.
- W lukrecji? Jezusie. Czy to przez Ricka Hollanda?
- Nie wiem. Carl nie mówił.
- Dobrze, poproszę duszone warzywa i łopatkę jagnięcą. On wie, jak ją lubię.
- A co dla ciebie, Gino? - pytam, zapisując zamówienie.
- Co jest trudnego w jagnięcinie? - odpowiada. - Nie musisz zapisywać.
- Nie powinnaś mieć kłopotu z zapamiętaniem zamówienia od pary gości - dodaje Steve.
Opuszczam rękę. Jagnięca łopatka, powtarzam w myślach. Jagnięca łopatka i warzywa.
- Ja poproszę tuńczyka. Samego. Opiekanego przez czterdzieści sekund, nie dłużej. I nie dopuść

do niego Lorenza, jego matka jest z Palermo. Tuńczyk od niego będzie smakował jak sardynki.

background image

Steve prycha.
- Proszę cię. Wyobraźnia cię ponosi.
- Wszystko, czego dotknie, czuć Palermo - upiera się Gina. - Fuj!
- Zabraliśmy go z „Bellavitae” - powiadamia mnie Steve z dumną. - Ugrzązł przy wypieku

bruschett, za co wyciągał dwa pięćdziesiąt za tydzień. Ma prawdziwy talent.

- Koniec gadania o Lorenzu, bo stracę apetyt - grozi Gina. - Chcę także jakieś warzywa.

Bakłażan, szpinak, cokolwiek. Jem jak ptaszek.

- Powinnaś chociaż spróbować. - Steve jest zmartwiony i rozdrażniony, jakby mówił do

kapryśnego dziecka. - Nie przeżyjesz o samej kawie i papierosach.

Gina spogląda na niego oczami zranionej łani.
- Dobrze, zjem coś. Dla ciebie. - A do mnie rzuca: - Powiedz Geoffreyowi, żeby przyniósł nam

butelkę brunello. I wodę mineralną, bez gazu, i zabierz ten chleb, nie jemy go.

Z poleceniami wirującymi w głowie zostawiam chleb na stanowisku kelnerskim, rzucam

Geoffreya do akcji z brunello i idę po wodę mineralną.

- Ten agent twierdzi, że to ruina - słyszę w barze znajomy głos. - Przynajmniej według

standardów Bridgehamp-ton.

To Daniel Fratelli. Ten producent.
Siedzi sam, w spodniach khaki i spłowiałej błękitnej bluzie, a przed nim stoi wielka szklanka

ciemnego piwa i kanapka z makrelą z barowego menu. Rozmawia z Alainem i Cato. Na widok jego
profilu niemal zapominam, że obsługuję moich pracodawców i nie mam czasu gapić się pożądliwie
na gościa nie z mojej ligi, który w dodatku już ma dziewczynę.

- Sam dom nie jest zachwycający - mówi Daniel do Alaina. - Chodzi o widok.
- Jest z działką? - pyta Alain.
- Około pół akra, z sosnami i stawem.
- Brzmi cudownie - odzywa się Cato od komputera.
- Przy pewnym wkładzie pracy będzie cudownie.
- Wodę mineralną proszę - prawie szepczę do Alaina
Daniel się ogląda. Uśmiecham się do niego, mam nadzieję, że jak profesjonalistka.
- Witam. Jak się pan ma?
Kiwa głową i zajmuje się kanapką. Wydaje mi się, że już po rozmowie, ale on rzuca:
- Są na sali jakieś łobuziaki?
- Na razie nikogo poniżej dwudziestego pierwszego roku życia.
- Szkoda. Chyba znalazła pani swoje powołanie.
- Erin wychowała się na Long Island, jeśli potrzebujesz porady co do tamtejszych domów -

podsuwa Cato. - Jej rodzice mieszkają w East Quogue.

Walczę z chętką, żeby go uszczypnąć. Tak, mieszkają w East Quogue, w domku z trzema

sypialenkami i aluminiowymi framugami. Co ja mogę wiedzieć o nadmorskich posiadłościach albo
mężczyznach, których na nie stać?

- I jak im się mieszka? - pyta Daniel.
Zamiast opowiedzieć mu o komunie mieszkającej na końcu ulicy albo o starszym sąsiedzie, który

w samych slipkach uprawia ogródek, mówię bez mrugnięcia okiem:

- Cudownie. Nie zmienili domu od dwudziestu lat.
Daniel wyciera usta serwetką i odsuwa talerz.
- Jutro tam jadę, żeby spotkać się z agentem i przyjaciółmi. Pewnie mają nadzieję, że się

zdecyduję i wreszcie odzyskają pokój gościnny.

- Rano jedziesz tam busem, tak, Erin? - pyta Cato.
Waham się.
- Jeszcze się nie zdecydowałam.

background image

- Powiedziałaś mi, że już zarezerwowałaś miejsce.
- No tak - cedzę. - Na wszelki wypadek.
Cato szczerzy zęby i nabieram przekonania, że zaraz powie coś niepożądanego. Alain, pospiesz

się z tą wodą.

- Może powinniście pojechać razem - mówi Cato takim tonem, jakby ta myśl dopiero mu

zaświtała. – Skoro jedziecie w tym samym kierunku...

Robię straszne oczy. Co on wyprawia? Daniel nie ma ochoty jeździć z jakąś kelnerką na Long

Island. A ja nie wiem, czy chcę spędzić półtorej godziny z bogatym klientem, który prawdopodobnie
zna się na menu lepiej ode mnie.

- Pewnie się nie zgramy w czasie - mówię.
- Pewnie nie - odpowiada Daniel. - Jadę koło dziesiątej.
- O której przyjedzie bus? - drąży Cato.
- O... dziesiątej.
Alain stawia mi na tacy butelkę wody, a ja walczę z plasterkami cytryny. Daniel przygląda się

rzędom podświetlonych butelek za barem. Chyba się zastanawia, czy nie łatwiej odpuścić i zabrać
mnie ze sobą.

- Więc już się zdecydowałaś? - pyta.
- Nie wiem. Zresztą zarezerwowałam miejsce w busie.
- I co z tego? Odwołaj - judzi Cato.
- Ale...
- W busie jest zbyt tłoczno - przerywa Cato.
- Jeżdżę tak od lat, nic mi nie będzie.
- Mnie to nie przekonuje - odzywa się Daniel. - Jechałaś kiedyś autostradą na Long Island w

kabriolecie?

- Nigdy - odpowiada za mnie Cato.
- W kabriolecie? - powtarzam.
- Ale nie w zwykłym - mówi Daniel. - W klasyku.
- Właściwie nie.
Daniel podaje mi wizytówkę.
- Więc załatwione. Zapisz mi swój adres, odbiorę cię rano.

*

- A kiedy upuściłam te widelce, musiałam obsługiwać Ginę i Steve'a. Oczywiście napiwku nie

dali.

- Wcale? - dziwi się Rachel. - Nawet pięciu dolców?
Siedzimy w barze w Soho, z bambusowymi podłogami,

nijaką klientelą i ekologiczną kartą

drinków, uwzględniającą organiczny dżin i naturalne dodatki. To mój pierwszy wolny wieczór,
odkąd zaczęłam pracę w „Roulette”, i świętuję fakt, że przez dziewięć dni mnie nie wyrzucili.

- Trzy godziny darmowej pracy, uwierzysz? Jane powiedziała, że wszystkich kelnerów to

spotyka.

- No, cóż. Przynajmniej jutro masz wolne.
- Tak, i spędzę ten dzień u rodziców na grillu. A Cato tak namotał, że podwiezie mnie klient!
Rachel unosi wódkę z wodą sodową.
- Mam nadzieję, że ciacho.
- Nie, nie ciacho. Jest... za poważny dla mnie. Poza tym to producent telewizyjny.
- I co z tego?
- Producenci nie prowadzają się z kelnerkami.
- Nie jesteś prawdziwą kelnerką. Po prostu akurat teraz wykonujesz taką pracę.

background image

- Liczy się tylko to, co teraz. Poza tym - mówię, nie wiedząc, czy przekonuję siebie, czy ją -

bardziej interesuje mnie ten drugi.

- Ten z fajnymi barami?
- I niesamowitymi niebieskimi oczami. Ledwie zamieniliśmy parę słów, ale to się zmieni. Nawet

gdybym musiała go zamknąć w piwnicy. - Pociągam łyk sauvignon blanc, analizując jego smak (czy
czuję mokre kamienie?), zanim pozwalam sobie na normalne picie dla przyjemności. - A właśnie,
nadal spotykasz się z tym kurierem rowerowym?

- Tak, nazywa się Brian i seks jest fantastyczny. Ale nie gadamy ze sobą za dużo. „Cześć, chodź

się bzyknąć, muszę odebrać Oliwię, to do piątku”.

Odchylam się na krześle.
- Układ działa dobrze. Po co psuć coś dobrego kontaktem werbalnym?
- To jakoś niepodobne do ciebie. Czy to nie ty normalnie każesz im czekać miesiąc, zanim się

poddasz?

- Ostatnio poddałam tę strategię rewizji. Za dużo ceregieli jak dla kogoś, kto obchodzi się z

surowym mięsem.

- Kucharz - mówi Rachel z rozmarzeniem. - Tylko pomyśl, mogłabyś mieć chłopaka, który

potrafi zrobić obiad z czterech dań.

- A po obiedzie moglibyśmy robić jeszcze inne rzeczy, które mi chodzą po głowie.
Rachel miesza słomką prawie wypitego drinka.
- Skoro mowa o słodkich towarzyszach snów...
- Słucham?
- Nieważne. Ale jest taki pies...
Odstawiam szklankę.
- Zdecydowanie nie.
- Jeszcze nic nie powiedziałam!
- Jeśli myślisz, że możesz mi wejść na głowę, bo wzięłam Tekkę, to się mylisz. Już spełniłam

dobry uczynek. Nie
wspominając, że wywaliłam połowę napiwków z jednego wieczoru na akwarium i resztę. Nie stać
mnie na drugiego zwierzaka, nawet gdybym chciała.

- Psy są tanie - macha ręką Rachel. - To dziewięcioletni terier, właśnie mu umarła właścicielka.

Wylądował u kobiety ze sklepu ze sprzętem fotograficznym w mojej okolicy. Też go nie może
zatrzymać, a wiesz, w jakiej mnie to stawia sytuacji.

- Nie, w jakiej?
- Muszę mu poszukać rodziny zastępczej.
- A co jest nie tak z twoim mieszkaniem?
- Dwa wrogo nastawione koty i właściciel, który nie pozwala trzymać psów. Mam mówić dalej?
- Dzięki, dość już usłyszałam.
Rachel chwyta mnie za rękę.
- Proszę, weź go tylko na tydzień. Nawet nie szczeknie. Ciągle tylko śpi, kocha wszystkich i

nazywa się Rocket.

Wznoszę wzrok ku sufitowi.
- Wiedziałam, że do tego dojdzie.
- Wierz mi, nie planowałam tego. Poszłam kupić film i nagle się okazuje, że błagam jakąś obcą

kobietę, żeby nie usypiała tego pieska.

Dlaczego, dlaczego musiała to powiedzieć?
- Naprawdę go uśpią?
- Zrobię wszystko, żeby do tego nie doszło. Erin, zgódź się. Lubisz psy.
- Na odległość. Kiedy nie broją w moim mieszkaniu i nie wyciągają ze mnie pieniędzy, których

background image

nie mam.

- Nie prosiłabym, gdybym nie była w rozpaczliwej sytuacji. Pamiętaj, tylko na tydzień. Będę

miała masę czasu na znalezienie mu prawdziwego domu.

Wyobrażam sobie warczącego starego kundla, meble zasypane kłakami i smród żarcia z puszki.

A potem widzę niewinnego pieska, którego prowadzą do komory gazowej, ofiarę okoliczności,
których nawet nie rozumie.

- O, Boże. Jakbym miała mało kłopotów.
Rachel się rozpromienia.
- Więc się zgadzasz?
- Na tydzień - zapowiadam. - Pod jednym warunkiem.
- Co tylko zechcesz.
- Ty będziesz mu kupować jedzenie. A mnie postawisz następnego drinka.

Rozdział 9

Następnego ranka dzwoni mój budzik, a ja ciągle czuję w ustach smak wina.
Uciszam drania, dźwigam się do pozycji siedzącej i rozklejam jedno oko. Nie powinnam była

pozwolić, żeby Rachel zawlekła mnie do baru - a potem do drugiego. Mam wrażenie, jakbym po
pijaku wzięła ślub - o rany, chyba nie zgodziłam się przygarnąć Rocketa? Skupiam wzrok
przekrwionych oczu na budziku i uświadamiam sobie, że mam tylko czterdzieści pięć minut, by
doprowadzić się do wyjściowego stanu, zanim zjawi się obcy facet, żeby mnie zawieźć na grilla.
Depczę po wczorajszych ciuchach, zygzakiem trafiam do łazienki, gdzie w lustrze widzę rozmazaną
karykaturę własnej twarzy. Po prysznicu, dwóch kubkach kawy i trzech przebiórkach dzwoni
domofon, a ja wbijam stopy w zdecydowanie zbyt wysokie na tę okazję szpilki.

- Dzień dobry - mówi Daniel, kiedy wyłaniam się w dżinsach i ciemnych okularach z budynku.

W mojej torebce grzechocze buteleczka aspiryny. Daniel ma na sobie szorty i koszulkę polo, a siedzi
na oparciu siedzenia stareńkiego srebrnego kabrioletu, usianego przerdzewiałymi dziurami. Słońce
błyszczy w pękniętym lusterku bocznym. Więc to jest według niego klasyk?

- ...bry - chrypię.
Daniel zsuwa się za kierownicę, okręconą czarną taśmą klejącą. Nagle przestaje być

wyrafinowanym producentem z ekstralaską u boku i staje się normalnym facetem w bardzo
brzydkim samochodzie.

- I co sądzisz? - spyta.
- O czym?
- O moim austinie healeyu. Remontuję go w weekendy i wreszcie trochę to widać.
Silę się na minę pełną podziwu.
- Jeździ - mówię, przyglądając się krzywej feldze. – To już coś.
Daniel otwiera mi drzwi.
- Klamka się zacina. Jeśli go nie napoję olejem, zaczyna

się na mnie gniewać.

Wsiadam i zapinam postrzępiony pas. Mam nadzieję, że nie pęknie, zanim przejedziemy przez

tunel w Queens.

- Gotowa? - pyta Daniel, uruchamiając silnik. Ryk jest tak głośny, że nie słyszę własnej

odpowiedzi. - Uznam, że tak! - krzyczy Daniel i wrzuca jedynkę.

Mkniemy z rykiem przez ulice Manhattanu, a ludzie na chodnikach i w kawiarnianych

ogródkach oglądają się, szukając źródła tego jazgotu.

- Cato mówi, że jesteś producentem! - odzywam się przez włażące mi do ust, jeszcze mokre

włosy. - Flashback, tak?

background image

- Tak. Oglądałaś?
- Odkąd pracuję wieczorami, nie mam czasu!
- Nie lubisz brukowej telewizji, hm? - rzuca Daniel, włączając migacz, który tyka jak zepsuty

zegar. - Wielka szkoda.

- Nie nazwałabym Flashbacka brukowcem. Tylko jest troszkę... wścibski.
- Wolę określenie „wnikliwy” - mówi Daniel, przemykając w ostatniej chwili na żółtym świetle. -

Jak wylądowałaś w „Roulette”?

Wpatrzona w oddalony o centymetr zderzak samochodu przed nami, przedstawiam mu zwięzłą,

dobrze przećwiczoną i ocenzurowaną wersję mojej drogi od marketingu do luksusowej restauracji.
Kończę formułką:

- To tylko na jakiś czas. Czekam na odpowiednią ofertę. - Jestem na wpół zamarznięta. Wiatr

wydaje się chłodny jak w październiku, a trzepoczące włosy starły mi szminkę z ust.

- Znam ludzi, którzy usiłowali zaistnieć w show-biznesie, ale na całe lata utknęli w restauracjach

- odpowiada Daniel. - Za każdym razem twierdzą, że są na progu zmiany.

- Dobrze, że nie jestem w show-biznesie.
Daniel zerka na mnie z ukosa.
- Zimno ci?
W jego ustach brzmi to niemal jak intymne pytanie.
- Może trochę.
- Gdzieś tam mam sweter... - Sięga ku mnie i na oślep szuka na podłodze za moimi plecami.

Wpatruję się nieruchomo przed siebie, a jego włosy muskają mi ramię. -Włóż.

- Dzięki - mówię, wciągając pospiesznie pachnący pleśnią wełniany pulower z choinką z przodu.
- Wyglądasz świątecznie. - Daniel pociąga za jakąś gałkę i cienki strumień gorącego powietrza

zaczyna mi opiekać nogi. - Lepiej?

Daję znak, że fantastycznie, i opieram głowę na rozpadającym się oparciu. Spodziewałam się, że

do końca podróży będziemy wymieniać skąpe uwagi, ale Daniel zaczyna mi opowiadać o
poszukiwaniu idealnego domu (rozległy budynek do remontu, z oryginalnymi stiukami i
gzymsami), o swojej agentce (ruda, po pięćdziesiątce, nazywa go „dziubuś”) i że chciałby nakręcić o
tym wszystkim dokument.

- To było moje marzenie... zanim wkroczyła rzeczywistość. Robić filmy o zwyczajnych rzeczach

w ludzkim życiu.

- Co cię powstrzymuje?
- Jeśli odejdę z telewizji, nie będę miał za co kupić domu. Nie będzie tematu filmu.
- Ironia losu.
- Tak to już jest.
Skręcamy w drogę prowadzącą do domu moich rodziców i nagle okolica przestaje mi się

podobać. Dlaczego Taylorowie nie schowają kubła na śmieci? Czy rodzina O'Shea z własnej woli
upiększyła trawnik tym idiotycznym gipsowym cherubinkiem? Czy moi sąsiedzi w ogóle nie mają
gustu?

Wskazuję żywopłot, którego ojciec nigdy nie potrafi przyciąć prosto.
- To tutaj, po lewej.
- Dobrze - Daniel skręca na żwirowy podjazd, gdzie naklejka na zderzaku buicka mojego ojca

(„Wkurz liberała - ciężko pracuj i bądź szczęśliwy”) konkuruje z tą na zderzaku priusa mojej matki
(„Wkurz konserwatystę - myśl samodzielnie”).

- W czasie wyborów musi tu być ciekawie - zauważa Daniel, wyłączając silnik.
- A jakie ożywienie na grillach! - Zdejmuję jego sweter i rozczesuję zbite w kołtun włosy. - To...

dzięki za podwózkę.

Co teraz? Pewnie powinnam go zaprosić, z czystej uprzejmości. A on odmówi. Może jeździ

background image

rzęchem, ale to nie jest człowiek, który by zjadł tanie mięso, marynowane w dressingu do sałatek i
spalone na węgiel.

- Może zechciałbyś zjeść z nami? Ale wiem, że chcesz się spotkać z przyjaciółmi, więc...
- Są na plaży, a spotkanie z agentką mam dopiero o czwartej.
- O... No to...
David spogląda na dom, zza którego buchają kłęby dymu z grilla. Ojciec lubi rozpalić wcześniej,

żeby grill się rozgrzał przed nadejściem gości.

- To nie będzie nic wyjątkowego - mówię.
- Nie szkodzi. I tak chciałem poszukać jakiejś knajpki, ale domowy grill ma dla mnie o wiele

więcej uroku... jeśli znajdzie się wolny talerz.

Boże. Teraz będę go musiała poznać ze wszystkimi.
- Jasne! - mówię, szarpiąc się z drzwiczkami. - Wejdźmy.
- Erin? - Na ganek, gdzie stoją doniczki z od dawna uschniętymi roślinkami i ogromne

wiklinowe fotele, wychodzi moja matka. Ma na sobie białe rybaczki i dżinsowy bezrękawnik, a
jasnobrązowe, obcięte na pazia włosy muskają jej policzki. - Co to za ryk?

Daniel uśmiecha się olśniewająco.
- Nie mogę dostać odpowiedniego tłumika.
- Cześć, mamo - mamroczę, wschodząc po schodkach. - To jest Daniel Fratelli.
- Ach tak, witam. - Matka spogląda na zalegające nad podjazdem kłęby szarych spalin. - Jestem

Anne. Efektowne wejście.

- Już mi to mówiono.
- Pokrzepimy go niezdrowym jedzeniem, zanim wybierze się na poszukiwanie domu - mówię,

otwierając drzwi.

- Danielu, będziesz musiał porozmawiać z moją przyjaciółką Naomi. Zna ten rynek lepiej niż

ktokolwiek inny.

- Świetnie. - Daniel idzie za mną do salonu, jeszcze bardziej tandetnego, niż zapamiętałam.

Jasnobłękitny dywan gryzie się z kwiecistą tapetą, zasłony wyglądają jak szmaty, a meble są
niemodne i sfatygowane.

Ojciec zjawia się w czerwonych spodniach i podkoszulku z nadrukiem „Duke University”,

jednym z wielu z kolekcji.

- Ach, oto nasz rodzinny technolog żywności! - woła, całując mnie w skroń. - Przyprowadziłaś

kolegę? Cudownie. Dennis Edwards. - Podaje Danielowi rękę.

Krew odpływa mi z twarzy.
- To jest Daniel, gość naszej restauracji. Podwiózł mnie.
- Nie ma sprawy! - mówi tata, żartem usiłując zatuszować faux pas. - Tym razem wpuścimy cię

za darmo, ale następnym razem musisz zapłacić. Tak... chodzicie ze sobą?

- O Jezu, tato!
- Republikanie nie słyną z taktu - odzywa się matka z kuchni.
Tata wzrusza ramionami.
- No, a jaki gość restauracji podwiózłby cię aż tutaj, gdyby nie miał ukrytych powodów?
- Taki, który chce coś przekąsić, a potem spotkać się z agentem nieruchomości.
- Bez obaw - zwraca się Daniel do ojca. - W głowie mi tylko kryty dachówką dom z trzema

sypialniami, tarasem i widokiem na morze.

- To miła odmiana. No, ale chyba masz całkiem spory fundusz na wydatki służbowe, skoro

regularnie bywasz w „Roulette”?

- Niestety, telewizja zwraca tylko za spotkania służbowe. Reszta idzie z mojej prywatnej

kieszeni.

- Telewizja? Jesteś aktorem?

background image

- Producentem Flashback, programu telewizyjnego.
Mojemu ojcu błyskają oczy.
- Serio? - Spogląda na mnie, a potem na Daniela. - Wiesz, to chyba przeznaczenie. Jestem

księgowym od ponad czterdziestu lat, tyrałem jak wół, zafundowałem studia dwójce dzieci, z małym
udziałem funduszu stypendialnego, a teraz zastanawiam się, czy nie powinienem się zająć reżyserią.

Widzę mojego ojca na reżyserskim krzesełku, ryczącego do megafonu.
- Co ty wygadujesz, tato? Od kiedy?
- Od kiedy zaczął krytykować wszystkie wypożyczone filmy. Twierdzi, że on by to zrobił lepiej -

odzywa się mój brat.

Przedstawiam go Danielowi. Nate jest ubrany w wytartą do osnowy koszulę, bojówki i

posklejane taśmą trampki. Włosy mu odrosły i wygląda, jakby golił się tydzień temu, tępą żyletką.

- To ty jesteś tym kucharzem, o którym tyle słyszałem -zaczyna, z butelką piwa w jednej ręce i

garścią precelków w drugiej. - Myślałem, że nie wypuszczą cię z tej kuchni. Hej, może byś się zajął
grillem? Ojciec zwęgli wszystko, co mu w ręce wpadnie.

- Grill? Już? - Danielowi nawet nie drga brew. - Erin, przecież ledwie mnie znasz.
- Nate - syczę przez zaciśnięte zęby. - Coś ci się pomyliło.
- Co...? Ups - mówi cicho mój brat i pociąga łyk piwa.
Zwracam się do ojca, wykorzystując szansę zmiany tematu.
- Skąd ci się nagle wzięły te filmy?
- Bez paniki - odpowiada. - Zacząłem zapisywać pomysły na scenariusze i tyle. Mogę ci je

pokazać, Danielu? Przy okazji pomożesz przy kurczakach.

- Tato - staję między nimi. - Nie.
- Za dobry posiłek zrobię wszystko - mówi Daniel nad moją głową. Przyjmuje piwo od Nate'a i

łopatkę do grilla od ojca. - Macie tam kurczaki? Piersi czy udka?

- Skrzydełka - odpowiada Nate. - Dwieście sztuk.
- To lepiej zaczynajmy.

*

- I wtedy znajdują trupa sędziego w samochodzie - mówi ojciec zza gęstych kłębów dymu,

buchających znad kurczaka. - A oskarżony - puf! - wsiada do jednosilnikowego samolotu i znika w
górach.

Daniel obraca szczypcami skrzydełko.
- I już? Tu historia się kończy? Przykre.
- Podoba ci się? - Ojciec odchyla się i odstawia pustą butelkę piwa na ceglany murek patio. -

Śmiało, krytykuj bez litości. Wytrzymam. Zarabiam na obliczaniu cudzych podatków i wierz mi, do
tego trzeba być twardym. Nikt nie lubi, kiedy go pouczają, co można, a czego nie można sobie
odpisać. Rozumiesz? To cios w ego.

- Pewnie, bez przerwy to widzę. Oglądalność spada? Zwyzywać producenta.
- Daniel - odzywam się od progu, gdzie przysłuchiwałam się im w zdumieniu. - Ojciec nie

zamęczył cię na śmierć?

- Co, ja? - dziwi się ojciec. - Jestem tylko bajdurzącym staruszkiem.
Daniel macha szczypcami wśród kłębów dymu.
- Pamiętaj, że jestem przyzwyczajony do telewizyjnych scenarzystów. Ten naród traktuje się

zbyt poważnie.

- Wejdź do środka i zabawiaj gości - rozkazuje mi ojciec. - Jesteś w branży usługowej, więc

usługuj.

- Ale tam są tylko cztery osoby.
- I co z tego? Czy matka zrobiła Krwawą Mary?

background image

- Wieki temu. Daniel, nie pozwól mu się zamęczyć. I, tato, bardzo proszę, przestań z tymi

filmami. Jeden wystarczy.

- Jasne, jasne. - Ojciec bierze sos do barbecue i strzepuje okruszki z piknikowego stołu. - No

więc myślałem o scenariuszu horroru, prawdziwa rzeźnia, ale z ważnym przesłaniem społecznym.
Powiedz mi, czy ktoś już to zrobił, wydaje mi się niemożliwe, żeby ten temat pozostał nietknięty...

Uciekam do domu w chwili, gdy drzwi się otwierają i do środka wpada pięciu mężczyzn.
- Proszę, nadchodzi opozycja - mówi matka. - A gdzie moje stronnictwo? Cholerni demokraci,

zawsze się spóźniają.

- Erin!
To ryczy Walt Babcock, jeden z najdawniejszych przyjaciół ojca. Pociągam łyk piwa.
- Miło pana widzieć. Może kurczaczka?
Babcock klepie się po brzuchu, opiętym granatowym golfem.
- No masz!
- Cześć, Erin. W okolicy rozeszły się wieści, że zmieniłaś pracę.
To John Neuwirth, kolega ojca z pracy. Nawet w niedzielę nosi się urzędowo, czarne spodnie i

wykrochmalona koszula.

- Nie wierz we wszystko, co mówią - odpowiadam.
- Twój ojciec mówi, że robisz w przemyśle usługowym - nie odpuszcza Walt.
- Tak, przejściowo.
- Interesujące. W jakim charakterze?
Rzucam Nate’owi błagalne spojrzenie.
- Jest na stanowisku - mówi brat, używając jednego z eufemizmów ojca.
- Super! - grzmi Walt, zgarniając ze stołu Krwawą Mary z mgiełką na ściankach szklanki. -

Gdybyś musiała iść do wojska, od razu byłabyś generałem, co?

Mama wchodzi z wielką salaterką sałatki ziemniaczanej, oproszonej ostrą papryką.
- Nie mów mi, że twój ojciec dręczy Daniela tymi pomysłami na filmy - rzuca, wyglądając przez

okno.

- Właśnie to robi - odpowiadam. - Od dawna tak ma?
Matka zniża głos.
- Od paru miesięcy. Odkąd zaczął słuchać naszych nagrań Henry ego Manciniego i wpadać do

salonów z jachtami, „żeby tylko popatrzeć”. Nie wiem, co się z nim dzieje, ale niech to się skończy.
Już mam pod swoim dachem jedno pogubione dziecko.

- Ciekawe. Jest za stary na kryzys wieku średniego
Mama zlizuje majonez z małego palca.
- Chcesz wiedzieć, co myślę? Przed nim ostatnie dwadzieścia lat. Uświadomił sobie, że prawie

całe życie zeszło mu na naciskaniu guziczków w kalkulatorze. Nigdy nie używał prawej półkuli
mózgu.

Myślę o moim energicznym, optymistycznym ojcu, który każdego ranka, odkąd skończyłam

dziewięć lat, wychodzi do pracy z tym samym plastikowym turystycznym kubkiem. Przez cały ten
czas sądziłam, że jest zadowolony - jedna z tych osób, które nie mają aspiracji do niczego więcej, bo
mają wszystko, czego pragną.

To mi wystarczy - mawiał o swoim gabinecie z rozchwianymi krzesłami i przestarzałym

telefonem. W wolnym czasie uwielbiał naprawiać zepsute sprzęty i chętnie spędzał wakacje w
starym domku w Vermoncie, podczas gdy jego przyjaciele i sąsiedzi jeździli do Europy. Może to całe
„to mi wystarczy” oznaczało, że na więcej nie może sobie pozwolić.

Siadam przy stole pomiędzy Danielem i Naomi, przyjaciółką mamy, która usiłuje go przekonać,

że jest jedyną osobą stąd do Montauk zdolną znaleźć mu idealny dom.

- Nie żeby Shelley nie była dobrą agentką, ale brak jej agresji. Jeśli widzisz dom, który ci się

background image

podoba, ale nie jest na sprzedaż, dzwonię do drzwi i oznajmiam, że mam chętnego nabywcę. I
odwiedzam ich, aż się poddadzą.

- Dopiero zaczynam szukać - odpowiada Daniel, unosząc na widelcu Waltową „słynną” sałatkę z

kapusty z niebieskim serem. - Ale jeśli z Shelley mi się nie ułoży, na pewno do ciebie zadzwonię.

- Wybacz - mamroczę, kiedy Naomi odchodzi dobrać sobie sałatki. - Odkąd przekroczyłeś ten

próg, każdy usiłuje ci coś wcisnąć.

Daniel wzrusza ramionami.
- Normalny dzień urzędowania.
Jakby nie zauważał, że znalazł się w domu, w którym oliwki są z puszki, ze stołu ogrodowego

odchodzą drzazgi, a towarzystwo pochodzi z klasy bardzo średniej. Obsługuje grilla jak zawodowiec,
uważnie przysłuchując się nudnym opowieściom Walta o golfie i zachwyca się serową enchiladą
Naomi. Opowiada Natowi, że po studiach pojechał do Azji, by uciec przed ojcem, który chciał go
zatrudnić w swojej kompanii inwestycyjnej. Pochwala moją powziętą po pijaku decyzję
przygarnięcia Rocketa.

- Pięć lat temu wziąłem Fritza. Wymagał ciągłej uwagi. Wracałem do domu, a szczeniak skakał

po ścianach, jak to labradory. Wył w nocy i mnie budził. W każdy weekend musiałem z nim
przebiec po parku parę kilometrów. Przez cztery miesiące nie miałem randki.

- Boże. Mam nadzieję, że z Rocketem będzie łatwiej.
- Jest starszy, więc pewnie tak. I kto wie - może zechcesz go zatrzymać. Kiedy raz weźmiesz psa,

nie ma już odwrotu. Choć Sonia była innego zdania.

Sztywnieję na sam dźwięk jej imienia.
- Nie lubi Fritza?
- Nie lubi żadnego stworzenia, które na nią skacze. Choć usiłowałem go tresować, Fritz skacze

na wszystkich.

John Neuwirth osacza Daniela i wciąga go do rozmowy o tym, co się stało ze wszystkimi dobrymi

serialami, a Nate siada na ławce obok mnie.

- Jesteś w nim kompletnie zabujana - mamrocze.
- Już ci mówiłam. Podoba mi się kucharz z pracy.
- Nie ma nic złego w spotykaniu się z dwoma naraz. A Daniel nie jest jakimś nadętym

ważniakiem. Jest w porządku.

- Tutaj zachowuje się o wiele luźniej niż w restauracji.
- Hmm. Ciekawe dlaczego.
- Nie tak głośno! On ma dziewczynę.
- Serio? To dlaczego gapi się na moją siostrę?
Usiłuję walczyć z uśmiechem.
- Zamknij się. Zgagi przez ciebie dostanę.
- Nawet mama tak powiedziała.
- Co powiedziała?
- Że mu się podobasz. I że powinien oddać samochód na części.
- Kto chce placka z wiśniami? - pyta John Neuwirth, wstając. - Świeżo upieczony w Pillsbury.

Kupiłem cztery, nie obcyndalać się!

- Erin, mogę ci ukroić kawałek? - pyta Daniel.
- Jasne. Po co się hamować?
John pochyla się i zasłania usta.
- Świetna partia. Będę czekać na zaproszenie.

*

Wszyscy zbierają się, żeby rzucać podkowami - bez żadnych zasad. Daniel wrzuca do śmieci

background image

usmarowany na wiśniowo papierowy talerz i żegna się z moimi rodzicami.

- Powodzenia w poszukiwaniu domu - mówi mama, ściskając mu dłoń.
- Musisz znowu do nas przyjechać - dodaje ojciec. - Tym razem ty mnie zagadasz na śmierć.
- Pisz dalej - odpowiada Daniel.
Wyjmuje kluczyki z kieszeni, a ja odprowadzam go na zewnątrz. Idziemy przez podjazd i stajemy

przy jego samochodzie, uśmiechając się do siebie ze skrępowaniem.

- Więc... - mówi Daniel.
- Więc bardzo dziękuję za podwózkę - rzucam, nagle żałując, że z nim nie pojadę.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
- To bardzo miłe, że wytrzymałeś z moim ojcem. Nie miałam pojęcia, że tak cię przydybie.
- Dobrze się bawiłem.
Kręcę głową, nieprzekonana.
- Jesteśmy interesującą rodziną, nie da się ukryć.
- Nie ma w tym nic złego. Buu! Buuu!
Odwracam się jak ukłuta i widzę starego czarnego cadillaca Harolda Pancratza, sunącego

naszym podjazdem.

- Idealne wyczucie - syczę.
- Słucham?
- Nic. Imprezowicze przyjechali.
Harold zatrzymuje się, rytmicznie trąbi klaksonem, wysiada i otwiera drzwi żonie.
- Siemanko! - krzyczy.
- Cześć, Harold. Cześć, Brenda! - mówię z wysilonym entuzjazmem.
Przedstawiam Daniela („Przyjaciel z «Roulette»„), który natychmiast podbija serce Harolda

trzema słowami, których chyba nie mówi szczerze:

- Jaki piękny wóz!
Harold rozpromienia się w uśmiechu.
- Ty też masz piękną maszynę. Choć troszkę zardzewiałą. Tak to już jest, kiedy się kupuje

zagraniczniaki.

- Przepraszam, że się spóźniliśmy - wtrąca Brenda, pokazując nam talerz malutkich quiche’ów. -

Białka nie chciały się ubić, ale ostatecznie wyszło dobrze.

- Wyglądają świetnie. Szkoda, że muszę uciekać - mówi Daniel.
- Weź jednego na drogę. - Brenda kładzie mu quiche'a na dłoni.
Nie udaje mi się posadzić Daniela za kierownicą i wyprawić go wreszcie w drogę, bo Harold

odwraca się do mnie z błyszczącymi oczami.

- Jestem z ciebie bardzo dumny.
- Naprawdę? Z jakiego powodu?
Ku mojemu przerażeniu chwyta mnie za ramiona i miażdży w uścisku. Cygaro w kieszeni jego

koszuli wbija mi się w podbródek.

- Kiedy wczoraj rozmawiałem ze Steve'em, nie mógł się ciebie nachwalić - mówi, drapiąc mnie

w czoło krótką czarną brodą. - Zdołałaś się wybić w bardzo krótkim czasie.

Wyplątuję się z jego uścisku, wymięta i upokorzona.
- Naprawdę?
- No pewnie. Dobrze ci w „Roulette”? Traktują cię tak dobrze, jak mi obiecali?
- E... absolutnie. Nawet lepiej.
Daniel pogrąża mnie jeszcze bardziej.
- Ma wielki talent, zwłaszcza z małymi zbuntowanymi gośćmi.
- Wiedziałem, że się sprawdzi - mówi Harold, a w kącikach małych ciemnych oczek robią mu się

zmarszczki. - Dlatego poręczyłem za nią.

background image

- Dobra, świetnie! - wybucham. - Ktoś ma ochotę na kurczaka?
- Oddaj to Anne, skarbie - włącza się Brenda, wręczając talerz mężowi. - Chcę przez chwilkę

pogawędzić z Erin.

Daniel szarpie drzwiczki samochodu.
- A ja się zacznę zbierać. Miło było was poznać.
Trzymając quiche w zębach, uruchamia silnik i odjeżdża

w chmurze spalin. Odprowadzam go

wzrokiem i pewnie stałabym tak przez resztę popołudnia, ale Brenda chwyta mnie za rękę i
prowadzi na huśtawkę na ganku.

- Skoro jesteśmy same, pogadajmy jak dziewczyny.
Siadamy i zaczynamy się kołysać. Spodziewam się, że

zapyta o „cudowne ciacho w angielskim

rupieciu” albo gdzie kupiłam buty, ale ona zaczyna konspiracyjnie:

- Strasznie mnie ciekawi, co sądzisz o Carlu.
- Carlu Corbetcie?
Brenda kładzie pulchną dłoń na sercu.
- To geniusz, prawda? Jadłaś kiedyś lepsze dania?
- Faktycznie, zdumiewające.
- Na pewno zauważyłaś, jak kobiety pożerają go wzrokiem. Gina mówi, że w zeszłym roku

rzuciła go żona, bo uznała, że restauracja jest dla niego ważniejsza. Moim zdaniem, nic się nie liczy
dla niego bardziej.

- Podobno Carl spotyka się z Kimberly, naszą hostessą. Ma najwyżej dwadzieścia trzy lata i

dorównuje mu wzrostem.

- Uważaj, Erin. Niedługo ciebie także poprosi o numer telefonu.
Prycham śmiechem.
- Szczerze mówiąc, Carl nie jest dla mnie miły.
- To nie w jego stylu. Ale co za magnetyzm! Możesz się opierać, a on i tak cię obezwładni.
- Nie sądzę.
- Wszystkie tak mówią - mówi Brenda, klepiąc mnie po kolanie. - A potem kosztują jego

barweny.

Rozdział 10

- Rocket, nie!
Jest wtorek, a ja puszczam się pędem przez całą kuchnię, rzucam się na kolana i chwytam

Rocketa, który właśnie podnosi nogę przy krześle. Mały drań skomli i szarpie się w moich
ramionach, aż w końcu kapituluje, pojąwszy, że nie ustąpię.

- Dlaczego nie zrobiłeś tego dziesięć minut temu w parku? - Psiak patrzy na mnie, mrugając

ślepkami i unosząc ze skruchą szare brwi. Do kłapciatego ucha przykleił się kawałek suchego listka,
pamiątka po godzinie spędzonej na tratowaniu kwiatów i tarzaniu się w piachu.

- Pamiętaj o naszej umowie - mówię surowym tonem, który Rachel poleciła mi jako metodę

nagany. - Zachowuj się, to zostaniesz tu przez tydzień, jasne? A teraz wyjdziemy, zanim przydarzy ci
się incydent.

Słońce rozprasza poranną mgłę, a my obchodzimy blok. Odkąd mam własnego zwierzaka do

wyprowadzania, wydaje mi się, że wszędzie widzę psy z właścicielami i to, co początkowo było
obowiązkiem, staje się okazją do poznawania ludzi.

- Anabelle, przestań - woła siwowłosy mężczyzna w stroju do joggingu, kiedy jego biały wielki

kundel warczy na Rocketa.

- Proszę się nie martwić, ten maluch jest groźniejszy, niż się wydaje - odpowiadam.
- Jaki słodki - mówi kobieta z chihuahua. Ona ma na sobie obcisły kostium w kratkę, a jej psina

background image

dźwiga obrożę nabijaną ćwiekami. - Terier, prawda?

Uśmiecham się z dumą, jakbym wychowała Rocketa od szczeniaka.
- I potrafi szczekać, jak na teriera przystało.
Kobieta przystaje i przez parę minut rozmawiamy

o wszystkim, od imion po temperament i

jedzenie („To, czego nie może zjeść, niszczy”, mówię), a tymczasem psy obszczekują się i wiercą.

- Do zobaczenia! - woła kobieta i rozchodzimy się w przeciwnych kierunkach.
Odkąd nie należę już do świata ludzi pracujących od ósmej do piątej, z ulgą odkryłam swoją

przynależność do nowej grupy: ludzi będących niewolnikami swoich psów.

*

W południe wpada Rachel z gumową rozgwiazdą dla Rocketa i „żeby się przekonać, jak wam się

układa”.

- Co godzinę inaczej - odpowiadam. - Jedno jest pewne: potrzeba mu więcej ruchu.
- Masz, może to pomoże. - Wręcza mi lśniącą niebieską wizytówkę. - Najlepsza firma zajmująca

się wyprowadzaniem psów. Moi dwaj klienci dali jej najlepsze rekomendacje.

- Psopolis - odczytuję, obracając wizytówkę. - Ponad siedemset czterdziestu dwóch klientów.
- Są kosztowni, ale Rocket będzie cię witać w o wiele lepszym humorze. A właściwie gdzie jest

ten futrzak?

Prowadzę ją do sypialni, gdzie Rocket, w końcu zmęczony, śpi zwinięty w kłębuszek na fotelu.
- Jaki spokojny - szepcze Rachel.
- Bo przez cztery godziny zdążył się wyszaleć. Wdarł się

do śmietnika, napił się wody z akwarium, obsikał mojego gospodarza... Dziś o wpół do dziewiątej
obudziło mnie łomotanie do drzwi i bardzo niemiły wykład. W połowie po grecku, ale zasadniczo
chodziło o „ucisz tego bydlaka albo zmienię ci zamki w drzwiach”.

- Naprawdę? Nick jest taki miły.
- Rocket go zmienił.
Rachel głaszcze psa między uszkami.
- Więc dobrze, że go stąd zabierzemy.
- Naprawdę? - pytam podejrzliwie.
- Jak tylko dopnę sprawę do końca. Jedna psia stylistka jest zainteresowana.
- Czyżby? - Siadam na łóżku. - Kiedy?
- W ten weekend, jeśli zdołam ją namówić. Już ma dwa psy i kota, więc problem ma tylko taki,

że jest im trochę ciasno.

- W ten weekend? Tak szybko?
- Aha. Myślałam, że będziesz skakać z radości.
- Skaczę, ale... On jest jak wkurzający, ale uroczy lokator. Kiedy nad niczym się nie pastwi, jest

słodki i czuły.

- Zaraz. Polubiłaś go?
- Czasami go lubię - mówię, wzruszając ramionami. -Kiedy jest grzeczny. I... kiedy jest

niegrzeczny, ale bardzo przeprasza.

Rachel potrząsa głową.
- Moment, wysyłasz sprzeczne sygnały. Jeśli chcesz go zatrzymać, zdecyduj się. Na pewno jesteś

gotowa wziąć odpowiedzialność za psa? Dorosłego psa, który niedługo może zniknąć z twojego
życia?

- Pewnie nie. Nie wiem.
- Masz czterdzieści osiem godzin na podjęcie decyzji. Potem go oddam.
- Ćsśśś, bo usłyszy. Zwierzęta rozumieją takie rzeczy.
- No, no. Już cię wytresował.

background image

- Nie powinno być na odwrót?
Rachel śmieje się i siada obok mnie.
- Jak tam podróż na Long Island z producentem?
- Miła rozmowa, parę skrzydełek kurczaka, a potem odjechał. I tyle.
- I tyle?
- Wierz mi, ta sytuacja się nie rozwinie. Chciałabym się umówić z kucharzem, ale flirtowanie w

restauracji nie jest łatwe. Nie mogę tego robić w takim napięciu.

- Skoro o napięciu mowa... - Rachel spogląda na zegarek. - Muszę lecieć. Za dwie godziny

fotografuję iguanę w Yonkers.

- Jaszczurkę?
Rachel wstaje i kładzie zabawkę Rocketa na oparciu fotela.
- Psy, koty i ptaki wystarczają na zapłatę rachunków. Egzotyka nie pozwala mi się znudzić.

*

- Lojalność. Bez niej nie jesteśmy zespołem.
Jest prawie jedenasta wieczorem, a Carl wezwał Cata, Jane i mnie do kuchni na

zaimprowizowane zebranie.

- Prawdziwa lojalność nie kończy się za progiem tej restauracji.
Za jego plecami kucharze szorują kuchenki i ściany. Phil, jedyny facet atrakcyjny na tyle, żeby

przerwać moją wewnętrzną projekcję każdego gestu i słowa Daniela, stoi na drabince, myjąc sufit.
Na chwilę przerywa, odgarnia przegubem włosy z czoła i nasze spojrzenia spotykają się. Phil ma na
dłoniach niebieskie gumowe rękawice, a na szyi wisiorek z muszli, co skutkuje pojawieniem się
nieznanej mi dotąd fantazji na temat „surfującego sprzątacza”.

- Nie pobijemy konkurencji, jeśli nie wiemy, co podają typowemu gościowi - ciągnie Carl. -

Jestem zbyt dobrze znany, żeby wejść do lokalu i spodziewać się, że zostanę potraktowany
anonimowo. Moi kucharze także są rozpozna-
walni. Dlatego wysyłam was z misją. W tej chwili. - Przez chwilę walczy ze sobą. - Oczywiście
płatną.

Choć po godzinach pracy jesteśmy wykończeni i wymięci, nikt nie protestuje. Nie mamy odwagi.
- Co to za misja? - pyta Cato.
- Dokonacie zwiadu na terenie restauracji Ricka Hollanda. Zrobiłem dla was rezerwację na

nazwisko Franks.

Cato powoli kiwa głową.
- Jak Tommy Franks?
- Właśnie. A teraz słuchajcie. Macie zjeść, ile zdołacie. Spodziewam się raportu co do

wszystkiego - dań dnia, ich smaku, obsługi. Holland będzie tam dzisiaj, więc pewnie wejdzie na
salę. Obserwujcie każdy jego ruch. Róbcie notatki. Chcę także informacji o gościach. Znane twarze,
zamówienia, wszystko.

Wręcza Jane plik banknotów.
- To powinno wystarczyć. Ponadto dołączyłem studolarówkę dla każdego z was. Pamiętajcie, to

jest la guerre. Wojna. Żaden śliczny humusorób nie będzie nazywać moich dań paćką dla
przeciętniaków. Na coś takiego odpowiada się napalmem.

- Dla przeciętniaków? - powtarza Jane.
Carl ponuro przytakuje.
- To mała społeczność. Musiał wiedzieć, jak zadać pierwszy cios. No, do roboty. Za godzinę

przestaną wydawać posiłki, a przed wami góra jedzenia. Ron i Derek tu za was posprzątają.

Przebieramy się w prywatne ciuchy i rozdygotani jak piloci na pierwszym locie ruszamy do

„Capers” o przecznicę dalej. Sądząc po dyskretnym beżowym wystroju, mogłaby to być dowolna

background image

elegancka restauracja z Upper East Side, ale w środku widzimy latarnie z kutego żelaza, kąciki
jadalne obite gobelinami i pseudomauretańskie stiuki.

- Czy tylko ja mam wrażenie, że jestem na LSD? - mamrocze Cato.
Na ścianie przy recepcji wisi oprawiony w ramki artykuł, nazywający Hollanda - z tymi

granatowoczarnymi włosami i głęboko osadzonymi oczami - najseksowniejszym szefem kuchni w
Nowym Jorku. Obok widnieje okładka czasopisma, a na niej niby to zrobione z ukrycia zdjęcie i
pytania: „Kto zabija wielkich kucharzy Manhattanu? Spytajcie jego”. Hostessa w orientalnej tunice
prowadzi nas wąskim przejściem między stołami. Klientela jest młodsza i mniej ekskluzywna niż w
„Roulette”, a w powietrzu unoszą się zapachy jak w latynoskiej dzielnicy jakiegoś cudzoziemskiego
miasta. Tłoczymy się przy czteroosobowym stoliku na środku sali.

- Co to jest „smith and wesson”? - pyta Carl, zaglądając do karty drinków. - Wódka... kahlua...

hmm, może nie. Mógłbym się stać wyrozumiały.

- Odprężona, lecz czujna - mówię. - Oto mój cel.
Zamawiamy drinki, a potem przez piętnaście minut rozważamy, co zjeść.
- Musimy spróbować wszystkiego - mówi Jane.
- Eee... Jane, kochanie... tu są, chwileczkę... czterdzieści dwie pozycje - mówi Cato.
- Carl kazał zrobić dokładne rozpoznanie - przypominam mu.
- Krytycy odwiedzają tę samą knajpę parę razy - wzdycha Jane. - My mamy tylko jedno

podejście.

Cato przygląda się menu.
- Dobrze, wszystko wiem. Zamówimy co trzecią pozycję, a czego nie zdołamy skończyć,

zabierzemy do domu i ocenimy jutro, kiedy pozbędziemy się kaca. - Próbuje drinka z ulungiem i
rumem. - Nowy absynt. Podeprzyjcie mnie, jeśli się przewrócę.

- Holland na dwunastej - syczę.
Szef kuchni ma na sobie nieskazitelną biel i brylantowy kolczyk w lewym uchu. Z kieliszkiem

białego wina w dłoni zatrzymuje się przy stoliku obok nas i zaczyna gawędzić ze
słodką brunetką i jej brzuchatym siwym towarzyszem.

- Laurie! Harv! Jak wam smakowało?
- Fantastycznie - odpowiada ona.
Holland kładzie jej rękę na ramieniu.
- Chyba nie przyszłaś tu, żeby napisać recenzję? Bądź wyrozumiała, działam dopiero od paru

tygodni – śmieje się beztrosko.

Cato przygląda się kobiecie, jakby ją znał.
- Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale czy to nie...?
- Laurie Pearson - zgadza się Jane.
- Kto to jest Laurie Pearson? - pytam.
Cato zniża głos.
- Kulinarna recenzentka z przeszłością. Była głównym krytykiem kulinarnym w „Heraldzie”, ale

za bardzo się spoufaliła z jednym z recenzowanych szefów kuchni.

- Jak bardzo spoufaliła?
- Garsoniera w Trump Tower, kiedy mężuś wyjeżdżał z miasta. Nie wyglądało to na obiektywne

dziennikarstwo.

- Jej naczelna też się nie ucieszyła, zwłaszcza że na wszystko to dała pieniądze - dodaje Jane,

przesuwając palcem po oszronionej szklance. - Teraz pisze felietony „Oszczędny epikurejczyk”.

- Aha, porady dla smakoszy bez kasy - dodaje Cato. -Czytam co tydzień i tyle się nauczyłem, że

kanapka z sadzonym jajkiem smakuje lepiej przy świecach i różowym winie.

Ukradkiem zerkam jeszcze raz.
- Kto to jest ten stary facet?

background image

- Eee... Phil Donahue - zgaduje Jane.
- Gapi się na tyłek wszystkich kelnerek i ględzi o historii liczi - mówi Cato. - Pewnie kolejny

samotny smakosz.

*

- Robi wrażenie - mówi nasz kelner, zapisując trzecią stroniczkę zamówienia. Jak cały personel,

jest ubrany w czarną obcisłą koszulę ze spinkami i ma niemal idealnie piękną twarz. - Musicie być
głodni.

- Najaraliśmy się wysokooktanowej trawki - odpowiada Cato.
Kelner uśmiecha się ze znawstwem.
- Więc będzie wam tym bardziej smakować.
Znika w kuchni, a Cato pochyla się ku nam.
- Za obsługę dałbym mu na razie szóstkę. Kompetentny, uroczy, niezbyt nachalny. Zgadzacie

się?

Jane i ja kiwamy głowami.
- A atmosfera? - pytam.
- Cudowna. Trochę burdel, trochę Opowieści z tysiąca i jednej nocy.
Jane spogląda na stare kilimy, wiszące na ścianach zamiast obrazów.
- Ciut za krzykliwe - mówi, notując. - Dałabym czwórkę z plusem. A koktajle?
- Oryginalne łamane przez dziwaczne - mówię o moim martini z imbirem i marakują.
- Głosuję na wszystko, od czego robię się bardziej interesujący - oznajmia Cato.
Nasze wino przybywa w rękach młodej sommelierki, tak ciepłej i serdecznej, że w porównaniu z

nią Geoffrey wydaje się jak zatopiony w bursztynie.

- Sądzę, że przypadnie wam do gustu - mówi, nalewając mi odrobinę na spróbowanie.

Wznosimy kieliszki puilly - fuisse („Za kolegów agentów!” - mówi Cato), a z kuchni wyłania się
procesja kelnerów z naszymi zamówieniami. Wyraziste zapachy, które woli Carl, tu zastąpiły
oszałamiające przyprawy - curry, kolendra i kmin rzymski. Pociągam łyk wina, przysuwam krzesło
do stołu i nastawiam się krytycznie do wszystkiego.

Jane przygląda się nieufnie tuńczykowi w migdałowej panierce z sałatką z ogórka.
- Przyznajcie, wygląda równie ładnie, jak dania Carla.
Rozgrzebuję tagine z tygrysimi krewetkami.
- To mu się nie spodoba. Będziemy musieli powiedzieć, że wszystko wyglądało pretensjonalnie

czy coś w tym stylu.

Przyglądamy się Jane, która bierze do ust pierwszy kęs ośmiornicy z grilla z cytrusami. Żuje

powoli, przełyka i kręci głową.

- Cholera. Mamy problem.
- Co? - pytamy jednocześnie ja i Cato.
- Smaczne. Bardzo smaczne.
Kosztuję ciepłej, smakującej cytryną krewetki.
- Jak my to mu powiemy? Wywali nas na bruk.
- Racja - mówi Cato z ustami pełnymi sałatki ogórkowej. - Będziemy musieli posłużyć się

półprawdą. Na przykład, że jest interesująco, ale zbyt ekscentrycznie dla większości ludzi.

- A jeśli recenzje będą entuzjastyczne?
Jane uśmiecha się pod nosem.
- Carl nie da im wiary.
- Boże, mój język przeżywa orgazm - odzywa się Cato. - Naprawdę robimy to za pieniądze?
Pod koniec posiłku - gdy Jane i ja walczymy o ostatni łyk zupy czekoladowej z owocami

tropikalnymi - uznajemy „Capers” za naszą nową ulubioną knajpę.

background image

- Carl umie gotować, ale ten facet ma wizję – mówi Cato.
Odkładam łyżkę.
- Do diabła z półprawdami. Musimy kłamać.
- Dobrze się bawicie?
Jednocześnie podnosimy głowy, jak trzy jelenie na dźwięk kroku ciężkiego buciora. Nad nami

jaśnieje uśmiech Ricka Hollanda.

- Tak! Dziękujemy! - mówię.
- Od dawna nie jadłam tak przepysznych dań - dodaje Jane, nie okazując ani odrobiny tej

lojalności, o której tyle słyszeliśmy od Carla.

- Miło mi to słyszeć - mówi Holland. Spogląda na nas przenikliwie. - Przyszliście z „Roulette”,

prawda?

Cato blednie.
- Nie miałem pojęcia, że jesteśmy tak sławni.
- Plotki się rozchodzą.
- Chcieliśmy coś przekąsić przed snem - wydusza Jane.
- Lubicie pracować dla Corbetta, co?
- Zdecydowanie - odpowiadam.
- Świetne zarobki - dodaje Cato. - I potrawy.
Przez błękitne oczy Hollanda przemyka cień, niewątpliwie na wspomnienie walk z Carlem we

francuskiej kuchni.

- Słyszałem, że ludzie od niego odchodzą.
- Nie bardziej niż od innych - oznajmia Jane.
Holland się uśmiecha, jakby tym samym potwierdziła

jego podejrzenia - oraz szczerą nadzieję -

że w restauracji wroga tli się bliska wybuchu rebelia.

- Powiedzcie mu, że może codziennie przysyłać do mnie swój personel. Jesteście mile widziani.

On także.

- Dzięki - mamrocze Jane, łypiąc na mnie z ukosa.
- Powtórzymy - dodaje Cato.
Po paru minutach na naszym stoliku stają trzy kieliszki porto reserve.
- Czasami nie należy mówić prawdy, jeśli będzie nie do zniesienia - zauważam.
- Carl nie musi o tym wiedzieć - zgadza się Jane. Cato unosi kieliszek.
- Wypijmy za to.

*

- Tłum o północy? - warczy Carl następnego dnia, kiedy składamy mu raport. Dla „zachowania

morale”, jak się wyraził, wciągnął nas do chłodni, żeby nie usłyszeli nas kucharze.

- Potem szybko opustoszało - spieszy z zapewnieniem Cato.
- Holland był na sali?
- Przez cały nasz pobyt - mówię.
Carl prycha.
- Typowe. Zawsze bardziej go interesuje mizdrzenie się niż gotowanie. Z kim rozmawiał?
- Właściwie ze wszystkimi.
Carl robi wielkie oczy.
- Z wami też? Chyba się nie zorientował, co?
- Boże, nie.
- Skąd - mówi Jane. - Zamienił z nami góra dwa słowa.
- Dobrze, a jedzenie?
Cato opisuje tuńczyka i przyprawy jako „prostą drogę do zgagi o czwartej nad ranem”.

background image

- Była Laurie Pearson, ale to nic takiego, bo znalazła się

na czarnej liście. Nie, Jane?

Jane przytakuje.
- Jej wiarygodność jest pod znakiem zapytania.
Ale choć usiłujemy zatupać prawdę, Carl uznaje ją za obelgę i wyzwanie.
- Nie dam się zaćmić jakiejś miernocie spod sztancy!- mówi, prychając obłoczkami pary. -

Gdybyśmy mówili o Kellerze albo Ducassie, mógłbym z szacunku ustąpić im pola, ale Holland? Z tą
fryzurą za czterysta dolarów? To bożyszcze przeciętniaków? - Ciasne pomieszczenie drży od jego
głosu.

- W bulionie z przepiórek było za dużo grzybów - odzywa się cichutko Jane.
- A poza tym?
- Był

smaczny.

Carlowi drga kącik ust.

- Dziękuję, to wszystko. Za pięć minut dania dnia. - Przeszywa nas wzrokiem, syczy z furią: Vive

la guerre! - i wychodzi, trzaskając drzwiami.

*

Sama już nie wiem, ile zarobiłam przez te dwa tygodnie, odkąd zaczęłam obsługiwać gości, ale z

całą pewnością wychodzę lepiej niż w mojej poprzedniej pracy. Zapłaciłam czynsz i rachunki,
zostało mi jeszcze sporo, a w dodatku ta sumka magicznie uzupełnia się o północy. Jestem z
pokolenia kart kredytowych; rzadko zdarzało mi się nosić przy sobie więcej niż na taksówkę. Ale
teraz, po wielu krótkich transakcjach, w ramach których zaspokajam cudze pierwotne instynkty,
mam w szufladzie na bieliznę prawie cztery tysiące dolarów w zmiętych banknotach
niskonominałowych.

Oplątuję zwitek kasy gumką recepturką i idę do miasta, zdecydowana wynagrodzić sobie

strzelanie na mnie palcami i specjalne zamówienia („Proszę, żeby wszystko było pokrojone na małe
kawałeczki. Tak, nawet bok choy”). Nie wiadomo, kiedy wydaję napiwki z jednego wieczoru na
kaszmirowy szal, torebkę jemeńskiej kawy ziarnistej, dwie butelki wina i ręcznie haftowaną
poduszkę z Prowansji. Jestem w szale zagarniania, co tylko mi się spodoba, jakbym po długiej
wstrzemięźliwości poszła w alkoholowy ciąg. Jakie ładne, biorę. Druga dokładka, jasne, poproszę.
Należy mi się.

Wraz z torbami wbijam się w drzwi małego butiku z rzeczami do urządzania wnętrz. Na pewno

zdołam unieść jeszcze jeden przedmiot, zanim dowlokę się do domu i padnę. W chwili, gdy
rozważam, czy nie dodać do tego majdanu kobaltowego, ręcznie robionego flakonu, dzwoni moja
komórka. Wygrzebuję ją z torebki i widzę na ekranie nieznany mi numer.

- Halo?
- Erin! - woła głos, który rozpoznałabym wszędzie. Waham się przez chwilę.
- Gina?
- Twoje plany dziś zmienione!
- Moje plany? - Nagle nachodzi mnie wrażenie, że Gina rządzi nie tylko moim czasem, ale i

losem.

- Dziś weselne przyjęcie w „Roulette” . Łatwe, nie potrzebujemy cię.
- O! Dobrze...
- Więc razem z Cato obsługujesz prywatne przyjęcie. Cato twierdzi, że robisz imprezy dla

Harolda, to ja wysyłam was dwóch do mieszkania mojego przyjaciela.

Cato, już nie żyjesz.
- Eee... co to za przyjęcie?
- Kolacja - mówi głośno Gina. - Dwadzieścia osób, czy coś koło tego. Wkładasz uniform i robisz

background image

wszystko, co każą, jasne? O szóstej spotykasz się z Cato na rogu Sześćdziesiątej Szóstej i Piątej. Chcę
być z ciebie dumna!

Rozdział 11

Parę godzin później spotykam się z Cato przed ponurym szarym budynkiem przy Piątej Alei.

Cato ma świeżo naże-lowane włosy i opiera się o ścianę, paląc papierosa.

- Nic nie mów. Wyświadczyłem ci przysługę! - uprzedza mnie.
Przeszywam go morderczym spojrzeniem.
- Jakoś wątpię.
- No co! Myślałem, że z radością wyrwiesz się z „Roulette”.
- Tak, ale nie mogłeś mnie jakoś uprzedzić?
- A po co? Zarobisz tyle samo w połowę krótszym czasie. Powinnaś usłyszeć, jak Derek mnie

błagał, żebym zabrał jego. Musiałem się opędzać stołkiem.

- Wielkie dzięki, że o mnie pomyślałeś, ale oni spodziewają się kogoś, kto wie, co robi.
Cato prycha.
- Przedtem nie miałaś obiekcji.
- A powinnam.
- Słuchaj - mówi, przydeptując papierosa. - Czy podawałaś kiedyś wujciowi kanapki podczas

mistrzostw w telewizji? To bardzo podobne, tylko ludzie bardziej zadzierają nosa. Trzeba ich spić,
dać im jeść i schodzić z drogi. Przysięgam, nie ma w tym większej filozofii.

- Obyś miał rację.
- Do tej pory nie wpuściłem cię w kanał, prawda? Podziękujesz mi, kiedy wyjdziesz stąd z małą

fortuną. No, to chodź się zabawić.

Waham się przez chwilę, ale idę za nim do chłodnego, cichego holu. Portier dzwoni do

mieszkania na górze, odprowadza nas do windy i czeka, aż zamkną się drzwi.

- Nawiasem

mówiąc,

wyglądasz

fantastycznie

-

odzywa

się Cato, obrzucając spojrzeniem moje umalowane na czerwono usta i długie kolczyki, prezent od
Nate'a. - Pamiętaj, jesteśmy obsługą, nie gośćmi.

Przyglądam się sobie w lustrzanej ścianie.
- Jestem w gwałtownej potrzebie, chcę wyglądać ładnie dwadzieścia cztery godziny na dobę.
- Daniel i Phil. Nie miałem pojęcia, że jesteś taka niestała.
- Kto mówił o Danielu?
- Skarbie, nie ściemniaj. Od czasu tamtego grilla jesteś kłębkiem feromonów.
- Phil wczoraj spojrzał na mój tyłek. I tyle.
- Uważaj na siebie. Wiem, że to gorący towar, ale od grudnia zaliczył hostessę i jedną pomoc

kuchenną. Pomoc pewnego dnia wybiegła z kuchni we łzach i już nie wróciła. Mówię ci, ten facet
może narobić kłopotów.

- Nie bój się, umiem o siebie zadbać.
- Może. Ale Phil to chłopak z ekipy Carla, co oznacza, że jest wierny kuchni. Wierz mi, każdy,

kto tak wygląda, zostawia za sobą szlak złamanych serc. Dlatego wolę brzydali - bo czuję się przy
nich jak ciacho.

- Przynajmniej szczerze - mówię z uśmiechem.
- Krótka radość, ale wolę się czuć bosko przez parę godzin niż zwyczajnie przez cały czas.
Winda zwalnia; dojeżdżamy na ostatnie piętro.
- A właściwie dla kogo dziś pracujemy?
- Dla Franka i Patti Porterów. Ona jest zawodową celebrytką, a on grubą rybą w telewizji SSB.

Dlatego zgłosiłem się do tej chałtury. Jeśli nie zacznę nawiązywać kontaktów, będę grywać epizody

background image

aż do geriatrycznych pieluch.

- Czy to nie dziwne, obsługiwać ludzi w ich domu?
- Raczej nie. Miałem milion takich fuch i to bułka z masełkiem z porównaniu z wieczorem pod

okiem Carla.

Drzwi windy się rozsuwają, ukazując wielki okrągły hol z marmurowymi posadzkami, lśniącymi

żółtymi ścianami i witrażowym świetlikiem w kopule nad naszymi głowami. Z rzeźbionego
drewnianego stolika spogląda na nas beznose rzymskie popiersie.

- Kolejny penthouse za dwanaście milionów dolarów, jak to zwykle na Upper East Side -

wzdycha Cato. - Co się stało z przytulnymi kamieniczkami?

- Ja nie mogę - wyrywa mi się. - I mamy tak po prostu... wejść?
Cato chwyta mnie za rękę i wywleka z windy na zewnątrz.
- I to tak, jakby to wszystko było twoje.
Z głębi długiego korytarza dobiegają nas głosy, a potem przeraźliwie cienkie: „Witajcie!”. To

słowo padło z ust mniej więcej czterdziestoletniej kobiety o brązowych włosach i lśniącej skórze, w
powiewnym jedwabnym garniturze i złotej biżuterii.

- Bardzo dziękuję, że przyszliście. Jestem Patti, a wy ratujecie mi życie. Jak to cudownie, że

Gina i Steve mi was udostępnili. - Pochyla się i przygląda blatowi stołu. - O, nie, nie dzisiaj! Ile razy
mam jej mówić, żeby odkurzała pod kątem prostym? Rosalinda!

Do holu wbiega tęga Hiszpanka w uniformie pokojówki i czarnych pończochach.
- Tak, proszę pani?
Patti wskazuje stół.
- Rozmawiałyśmy o tym, pamiętasz? W holu powstaje pierwsze wrażenie. Dlatego to

najważniejsza część domu.

Rosalinda wyszarpuje białą ścierkę z kieszeni fartucha i zaczyna polerować już i tak lśniące

drewno.

- Bardzo przepraszam.
- Sprawdź cały apartament, natychmiast! Gzymsy nad kominkami i wszystko inne. Muchas

gracias. - Odwraca się do nas. - Gotowi? Proszę za mną.

Idąc za nią przez niekończącą się amfiladę pokojów na wysoki połysk mam wrażenie, że

znalazłam się na planie filmowym albo w domu słynnego artysty, obecnie udostępnionym
zwiedzającym. Wszystkie przedmioty wyglądają na antyki, ale są całkowicie niezużyte, jakby
kupiono je dwieście lat temu i aż do dzisiaj trzymano w pokrowcach.

- Praca dla Giny musi być przyjemnością - odzywa się Patti, prowadząc nas koło sofy w czarno-

beżowe pasy, japońskich parawanów i ogromnych olejnych malowideł. - Prawda, że jest cudowna?
Poznałyśmy się w zeszłym roku na gali na rzecz kanałów weneckich i od razu przypadłyśmy sobie
do gustu.

- Fakt, jest cudowna - przyświadcza Cato, uśmiechając się do mnie przez ramię.
- Voilà! - mówi Patti, wprowadzając nas do pomieszczenia jak trzy czwarte kuchni w „Roulette”,

z wysokimi strzelistymi oknami z widokiem na park. Stoją tu dwie zmywarki, dwie lodówki, cztery
piekarniki oraz dwunastopalnikowa kuchenka z nierdzewnej stali, a za nią szef kuchni w
nieskazitelnie białej bluzie i czapce kucharskiej na siwych falistych włosach.

- Mój Boże - szepczę do Cato. - Widziałeś kiedyś coś takiego?
- Jestem gotów się w to wżenić - odpowiada półgębkiem.
- Jesteście profesjonalistami, więc na pewno znacie zasady - mówi Patti. - Z pytaniami

zwracajcie się do Ro-salindy i szefa kuchni Yves'a. I pamiętajcie, że ten wieczór jest dla mnie bardzo
ważny. Nic nie obnaża mocnych i słabych stron tak, jak domowe przyjęcie.

Rosalinda prowadzi nas do jadalni, gdzie na dwóch stołach na dziesięć osób stawiamy talerze z

ręcznie malowanej porcelany i kryształy tak ciężkie, że pewnie kosztowały więcej niż mój roczny

background image

czynsz.

- Wmów sobie, że to papierowe talerze i słoiki po musztardzie, a niczego nie zbijesz - mówi

Cato. - To taka psychologiczna sztuczka, jak wyobrażanie sobie widzów w bieliźnie.

Wracamy do kuchni po kieliszki do wina i zastajemy Patti kłócącą się z Yves'em o deser.
- Ale nie pasuje do kwiatów! - krzyczy ona.
- Pszikro mi, nis innego nie mogę zrobić.
- Błoto! Wygląda jak błoto!
- Ależ, madame, tak właśnie powinien wyglądać czekoladowy suflet.
- Nie możesz zrobić czegoś, żeby wyglądał bardziej... - Patti trzepocze wypielęgnowanymi

dłońmi - ...jaśniej? Bardziej puszyście?

Yves wydyma usta.
- Madame prosiła o suflet i oto suflet.
- Proszę cię, potrawa musi pasować do aranżacji stołu. Za te orchidee zapłaciłam... - nasza

gospodyni zwraca spojrzenie ku sufitowi - ...nawet nie potrafię wymówić ile. Bajońską sumę.

Kucharz cmoka z dezaprobatą.
- Nie jestem dekoratorem wnęsz! Nie robię dań pod kolor ścian!
Patti zmienia ton z przymilnego na surowy.
- Posłuchaj mnie, Yves. Dałam ci wolną rękę. Ale kiedy się przy czymś upieram, co nie zdarza

się często, to spodziewam się posłuszeństwa. Jasne?

Yves wzdycha głośno na znak kapitulacji.
- Dobrze. Zrobię sitrinowy, ale proszę nie mieć pretensji, jeśli...
Patti zwycięsko zadziera głowę i klepie go po ramieniu.
- Do głowy by mi nie przyszło. No - odwraca się do nas - niedługo zaczną się zjawiać goście, a wy

powinniście wyglądać, jakbyście przeżywali najwspanialszy wieczór swojego życia! Nikt nie lubi
patrzyć na ponure miny.

- Mon Dieu - mamrocze Yves, wyszarpując z lodówki foremkę z jajkami.
Niski szpakowaty mężczyzna o grubym karku staje w progu i całuje Patti w czoło. To pewnie

Frank Porter, znany ogólnie gigant medialny.

- Witam wszystkich - odzywa się. - Nie wiem, kim jesteście, ale witajcie, bawcie się dobrze i

najpóźniej o jedenastej wyrzućcie wszystkich za drzwi!

*

Kiedy rozlega się dzwonek i zaczynają napływać goście, wraz z Cato stawiam szampana i

przystawki na srebrne tace i zaczynam je roznosić do kilku profesjonalnie zróżnicowanych
stylistycznie pokojów. W kącie stoi fortepian, jak wielki bibelot, którego nikt nie używa.

- Kelnerska mina na twarz, mała - odzywa się Cato.
- Dobrze - odpowiadam, zanurzając się w tłum. - Robi się.
Z uśmiechem trochę cheerleaderki, a trochę polityka podczas przedwyborczych spotkań, kręcę

się wśród gości, mamrocząc „Bliny z łososiem? Krewetki?” i uskakując przed rzucanymi w
powietrze pocałunkami. Nasz gospodarz przysiadł na oparciu fotela i wymienia uściski dłoni i
pocałunki w policzek, a także flirtuje na całego ze wszystkimi kobietami, które nie noszą odzieży
roboczej. Jeśli jego żona to widzi, nie daje po sobie poznać. Ma na głowie inną, ważniejszą sprawę.

- Eee... Erin, prawda? Możemy zamienić słówko?
- Jasne. - Taca i ja płyniemy za nią za próg salonu.
- Muszę cię poprosić o przysługę - szepcze Patti.
Oczy ma wielkie i ufne. Zaraz mnie w coś wtajemniczy, a ja kiwam poważnie głową na znak, że

jestem chętna do pomocy.

- Oczywiście.

background image

Patti wzdycha.
- Twoje kolczyki są interesujące, ale szczerze mówiąc - bardzo duże i krzykliwe. Nie pasują.
Dotykam kół ze srebra i onyksu, które Nate kupił mi dwa lata temu w Gwatemali.
- Nie pasują? - Nagle czuję się jak wielka, brzydka kanapa.
- Do wystroju. Zbyt cygańskie. A mój styl, jak widzisz, jest bardziej klasyczny.
- Rozumiem.
- Więc byłabym wdzięczna, gdybyś w wolnej chwili zechciała je zdjąć.
Dziwaczne prośby już mnie nie dziwią tak jak kiedyś. Uśmiecham się i oznajmiam:
- Z radością.
Patty klaszcze w dłonie.
- Cudownie! Dziękuję za zrozumienie. O... jest moja córka. I pije szampana!
Patti podbiega do roześmianej dziewczyny w różowej sukience do kolan i wysokich koturnach.

Ma nie więcej niż czternaście lat, skubie miniroladkę z homarem i rozmawia z dorosłymi
mężczyznami, jakby od urodzenia wprawiała się w sztuce towarzyskiej etykiety. Nie zwraca uwagi
na stukającą ją w ramię matkę do chwili, gdy obiekt jej uwagi odchodzi.

- No co? - rzuca, a ja kryję się za drzewem w doniczce i wysupłuję kolczyki z uszu. Nie mam

kieszeni, do której mogłabym je schować, więc nie pozostaje mi nic innego, tylko
wziąć je w dłoń, a drugą trzymać tacę. - Nie wiesz, mamo, że niegrzecznie jest się wtrącać do
rozmowy?

- Edie, to przyjęcie dla dorosłych, a ty musisz odrobić historię.
- Piętnaście minutek!
- Spójrz mi w oczy, kiedy z tobą rozmawiam. Na Manhattanie są tylko trzy przyzwoite szkoły, a

ciebie wyrzucono już z dwóch. Chcesz wylądować w szkole z internatem w jakimś Vermoncie? Bo
do tego dojdzie, jeśli się nie podciągniesz. - Patti wskazuje drzwi. - Do lekcji. Natychmiast! -
Dostrzega w tłumie znajomą i natychmiast uśmiecha się promiennie. - Sonia! Już myślałam, że nie
dotrzecie.

Sonia? Omal nie upuszczam krabów w cieście filo. Oto i dziewczyna Daniela, stojąca pół metra

ode mnie w ozdobionych klejnotami sandałach na szpileczce i w czarnej sukience, która kończy się
falbanką tuż nad kolanami. Jej srebrnoblond włosy są ściągnięte w bezpretensjonalny koński ogon,
który nadaje jej wyraz absolutnej pewności siebie.

Tu jest Daniel. Na pewno.
- Przepraszam za spóźnienie, ciociu - mówi Sonia. -Musiałam znowu odwiedzić babcię. Wiesz,

jaka jest, kiedy pobędzie sama przez pięć minut.

- Ja tego nie rozumiem - oświadcza Patti. - Ma tam tylu przyjaciół. Na Boga, Frank i twoja

matka płacą za ten dom tak dużo! Powinna przynajmniej udawać szczęśliwą.

- Nie była szczęśliwa od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. Najpierw tarczyca,

teraz plecy...

- Nonsens. Wszystkich nas przeżyje. Kiedy ostatnim razem u niej byliśmy, nie mogliśmy jej

przekonać, żeby usiadła. Jest tak samo zdrowa, jak my.

- Chora z urojenia. - Sonia śmieje się beztrosko. - Pewnie będzie tak jęczeć jeszcze dwadzieścia

lat. Boże, jestem okropna, prawda?

Patti zniża głos.
- Ależ skąd. W tej sytuacji rozdrażnienie jest naturalne, więc nie pozwól się wpędzać z tego

powodu w kompleksy. Jadłaś tam coś?

- Nie. Na widok foteli inwalidzkich tracę apetyt.
- Biedactwo. Musisz się słaniać z głodu.
- Praca i odwiedzanie babci co tydzień. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam tak zmęczona.
- Masz... poczęstuj się przystawkami Yves'a - zarządza Patti, chwytając mnie za rękaw. -

background image

Naprawdę, przeszedł dziś sam siebie. Te krewetki są boskie.

Sonia przygląda się tacy. Nie zauważa nawet, że trzyma ją ludzka istota, cóż dopiero mówić o

rozpoznaniu twarzy kelnerki sprzed dwóch dni.

- A to są... - zaczyna Patti.
- Grillowane krewetki w cieście filo, muśnięte cytrynową oliwą z oliwek - recytuję

wyćwiczonym, monotonnym głosem.

- Jak powiedziałam, można skonać z zachwytu - zachęca Patti.
- Nie umyłam rąk - wykręca się Sonia, ale bierze serwetkę i ostrożnie chwyta przez nią

krewetkę. - Kto wie, jakie bakterie latają w powietrzu w takim miejscu?

Patti odprawia mnie niemal niezauważalnym ruchem głowy.
- Dokładnie wiem, co czujesz. Ostatnio zaczęłam brać antybiotyki po każdym wyjściu na dwór.

Weź sobie drinka, rozpogodzisz się.

- Zaraz, wróć - zatrzymuje mnie Sonia w drodze do następnej grupy gości. Zabiera mi z tacy

dwie krewetki. - Bardzo dobre, Patti. Nagle poczułam, że umieram z głodu. - Biorą się pod ręce i
odpływają na drugą stronę pokoju.

W chwili, gdy starszy pan, który ciągle puszcza do mnie oko, zabiera mi ostatniego eskalopka,

słyszę:

- Przepraszam... czy są jeszcze te takie z łososiem?
Przełykam ślinę przez nagle zaciśnięte gardło i odwracam się w stronę uśmiechniętego Daniela z

kieliszkiem szampana.

- Wszędzie cię pełno - zauważa.
- Co tu robisz? - pytam, rzucając kolczyki pomiędzy wykałaczki i zmięte serwetki na tacy.
- Pracuję dla Franka Portera. Ty najwyraźniej też. - Daniel wrzuca do ust miniblina. - Niezłe.

Nie takie dobre, jak skrzydełka u Edwardsów, ale może być.

- Ojciec bardzo by się ucieszył.
Nagle wyobrażam sobie rodziców, wchodzących do tego pokoju - ojciec w białych trampkach i

szortach, matka w sukience w wisienki i z butelką wina za dziesięć dolarów, oboje zbyt
prostoduszni, żeby udawać nonszalancję.

- A niech mnie drzwi ścisną - słyszę ojca, który zwraca się do pana Portera: - To prawdziwy

obraz czy taka dobra reprodukcja?

- Poszczęściło ci się z domem? - pytam.
- Jeszcze nie. Jedyny ładny przechwycił facet, który zamierza go zburzyć.
- Może pora włączyć do gry Naomi. Znajdzie ci dom, zanim jego właściciele zorientują się, że go

sprzedają.

- Jeśli nie znajdę niczego przez najbliższe miesiące, zadzwonię do niej. - Daniel dopija

szampana i odstawia kieliszek na moją tacę. - O co chodzi z tymi kolczykami? Ktoś je oddał w
zamian za krewetki spod lady?

- To moje. Patti uważa, że są za krzykliwe.
- Dlaczego je obnosisz na tacy?
- Nie mam kieszeni.
Daniel bierze moje kolczyki i wkłada je do kieszeni na piersiach.
- Już masz.

*

Po podaniu zupy z opiekanej żółtej papryki, razem z Cato obchodzimy każdy stolik, podając

śmietankę i siekaną natkę pietruszki. Daniel siada naprzeciwko ukrytej za orchideami na środku
stołu Soni, która rozwija brokatową serwetkę i mówi:

- Czytałeś ten scenariusz, Dan? Ten napisany przez meksykańskiego handlarza narkotyków? Co

background image

sądzisz?

- Myślę, że był trochę nijaki. Trudno było mi się w niego wgryźć.
- Był ostry - sprzeciwia się ona. - Nie zrozumiałeś.
- Posłuchaj go, Soniu - wtrąca się jej wujek. - Trzeba być wielkim scenarzystą, żeby dodać

szlachetności facetowi grzejącemu heroinę, zwłaszcza kiedy przez pół filmu przewozi przez granicę
nielegalnych imigrantów.

- Ale on naprawdę to wszystko przeżył. Myślę, że musimy zaryzykować i zacząć produkować

bardziej ekstremalne rzeczy. Wszystko, co robimy, jest takie grzeczne.

- Podziwiam twoją pasję - mówi Frank - i popieram wszystko, co niegrzeczne. Ale na gloryfikacji

przestępstwa nie zajedziemy daleko, zwłaszcza kiedy naszymi widzami są trzydziestodwuletnie
młode kobiety z Missouri. To jest nasz target. Kiedy będziesz w tym siedzieć tak długo jak Daniel, w
trzy minuty się zorientujesz, co będzie mieć oglądalność u familijnej widowni.

Sonia przewraca oczami.
- Familijna widownia!
- Chyba nie każesz jej czytać scenariuszy przez najbliższych pięć lat - wtrąca Patti.
- Może parę - odpowiada Frank, obejmując siostrzenicę. - Musi spełnić ten obowiązek, jak

każda inna wspaniała kobieta z dobrej rodziny, nieprawda?

- Właśnie - dodaje przekornie Daniel. - Niech zacznie tyrać jak my wszyscy.
- W takim razie proszę o podwyżkę - droczy się Sonia i całuje wujka w policzek.
- Może natki? - odzywam się przez zaciśnięte zęby.
Dopiero po paru sekundach dociera do niej, że ktoś do

niej przemówił.

- Czy w tej zupie jest jakiś produkt mleczny? - pyta.
W jej obojętnych oczach widzę, że mnie nadal nie poznaje.
- Nie sądzę.
- Byłabym wdzięczna, gdybyś zechciała spytać Yves'a - mówi Sonia. - I nie, dziękuję za natkę.
- Straszna, co? - odzywa się Cato, kiedy radośnie przynoszę Soni złe wieści (tłusta śmietana i

masło). - Dokładnie takie bogate wiedźmy kocham nienawidzić. I żałuję, że nią nie jestem.

- Nie zgodziłabym się, gdybym wiedziała, że ona tu będzie.
Cato uśmiecha się złośliwie.
- Z Danielem? Na pewno byś się zgodziła.
- Przez tę gadaninę w mojej kuchni boli mnie głowa - odzywa się Yves. Nalewa sobie sherry na

palec i pociąga łyk. - Dlaszego kelnerzi zawsze koniecznie mówią?

- Wybacz, Yves. Odreagowujemy stres - wyjaśnia Cato. - W przeciwnym razie musielibyśmy się

rzucić szczupakiem przez wyjście awaryjne. - Pochyla się ku mnie. Kiedy Sonia przychodzi do
„Roulette”, Luis zawsze robi znak krzyża. Według niego to najbardziej seksowna babka od czasów
Rosario Dawson. To mnie dobija.

- Nie rozumiem, co Daniel w niej widzi - mówię cicho. - Jest o wiele normalniejszy od niej.

Przynajmniej tak mi się zdawało.

- Bogacze dobierają się inaczej niż my, prości ludzie. Nieważne, czy wydaje ci się miły i

wyrafinowany. Koniec końców bogaci trzymają się razem.

- Widziałeś jego samochód?
- Nie, ale o nim słyszałem. Ten samochód to jego hobby. Nie ożeni się z nim.
- Myślałam, że to może coś znaczyć.
- Jasne, że biedna dzielnica jest zabawna, o ile nie musisz w niej mieszkać.

*

Po deserze goście przechodzą do biblioteki. Razem z Cato suniemy od kanapy do kominka, od

kominka do fotela, proponując herbatniki, ciasteczka do espresso i czekoladki. Odzywam się

background image

specjalnym „pomrukiem”, głosem ledwie słyszalnym, ale przekazującym tak istotne informacje, jak
„trufle” i „calvados”. Sonia i Daniel siedzą na malutkiej kwiecistej berżerce, on obejmuje jej opalone
ramiona. Wręczam mu kieliszek dokładnie w chwili, gdy Sonia całuje go w kącik ust.

- ...ękuję - mówi Daniel.
- Pojedźmy w przyszły weekend na Harbour Island -szepcze Sonia. - Chcę zobaczyć hotel, który

zaprojektowała India.

Daniel pociąga brandy.
- A może odczekamy, aż minie pora huraganów?
- Dlaczego? Huragany są romantyczne.
Stoję pod ścianą, z rękami za plecami. Pamiętam, że bardzo niewielkim kosztem zarabiam górę

pieniędzy, ale i tak czuję się podle. Cato napełnia kieliszek pana Portera koniakiem i wykorzystuje
tę okazję, by błagać o rolę.

- ...napisali, że wniosłem nowe życie w postać Orlando - mówi.
- Nie wątpię - rzuca pan Porter, zerkając na zegarek.
- Jestem otwarty na wszystko, ale na razie moim celem jest teatr lub serial.
Pan Porter ziewa.
- Dobrze mieć w życiu cel.
O wpół do dwunastej goście zaczynają się rozchodzić, a ja i Cato pomagamy Rosalindzie

przywrócić kuchni jej przedimprezowy wygląd.

- Pan Porter powiedział, żebym zaufał swojemu agentowi i przyniósł mu następne cygaro -

warczy Cato, wycierając kieliszki. - A po co ugrzęzłem w tej branży?

- Przykro mi. Co by ci poprawiło humor? Da się coś zrobić?
- Nie wiem. Pewnie gdzieś wyjdę z ludźmi z pracy. Może do nas dołączysz? Będziemy chlać i

podrywać obcych.

- Fantastyczna zabawa, ale muszę wyprowadzić Rocketa.
- To wpadnij, jak go już wyprowadzisz. Zarezerwujemy dla ciebie krzesło i tanią wódę.
- Gdzie się wybierasz?
- Spotykamy się w „Reaktorze 6”. To knajpa na Avenue B, w stylu nuklearnym. Wierz mi,

trudno jest się źle bawić w cieniu grzyba atomowego z papier mâché. Hasło „żyje się dziś” od razu
zyskuje całkiem nowe znaczenie.

Uśmiecham się i odstawiam ostatni kieliszek na marmurowy blat.
- Mogę przyprowadzić moją przyjaciółkę Rachel?
- Kochanie, każda twoja przyjaciółka jest moją przyjaciółką.
Patti wchodzi do kuchni z dwiema kopertami.
- Jesteście darem niebios - mówi, wręczając nam je. - Absolutne cuda. Bardzo wam dziękuję.

Wszystko poszło idealnie, z wyjątkiem sufletu, a to nie wasza wina. Tym razem muszę pogawędzić
sobie z Yves'em o trzymaniu poziomu. Widzieliście go?

Kręcimy głowami, choć oboje widzieliśmy, jak godzinę temu wymykał się przez wyjście

służbowe.

Rozdział 12

Rachel i ja zabieramy drinki i wciskamy się w betonowy zakątek „Reaktora 6”. Na ścianach

pomieszczenia udającego bunkier wiszą plakaty z okresu zimnej wojny, a geje, wytatuowani hipisi i
znudzeni studenci walczą o wolne miejsca na sofach z lat pięćdziesiątych. Od muzyki techno
podłoga drga pod naszymi stopami.

- Kiedy się zdecydowałaś? - pyta Rachel.
- Nie zdecydowałam się, skapitulowałam.

background image

- Rozumiesz, co to znaczy, prawda?
- Aha. Że mam psa.
- I będziesz się nim zajmować, dopóki któreś z was nie umrze.
Pociągam białe wino niewiadomej marki.
- Dlaczego mnie ochrzaniasz? Myślałam, że właśnie tego chciałaś.
- Upewniam się, że przeczytałaś to, co drobnym druczkiem. Jesteś gotowa na spacerki o szóstej

rano, na które nie masz najmniejszej ochoty? Wypadki? Liniejącą sierść?

- Oczywiście. Wiem, w co się pcham.
Z tłumu wyłania się Jane z dużym różowym drinkiem. Siada obok mnie. Przestawiam ją Rachel

w chwili, gdy zjawia się Phil w wytartej skórzanej kurtce, kucharskich spodniach i czerwonych
glanach. Staje koło Alaina i Cato
przy barze i rozgląda się po sali. Zatrzymuje na mnie spojrzenie i posyła mi znaczący uśmiech, który
natychmiast kasuje wspomnienie ręki Daniela na gołym kolanie Soni.

- Co sądzisz o Philu? - pytam Jane.
Spogląda na mnie przez opary suchego lodu, mające imitować opad radioaktywny.
- Dobry materiał na romans. Bo co?
- Bo ciągle flirtujemy.
- Uważaj - mówi. - Carl jest jak trener, który nie pozwala nikomu rozpraszać swoich

zawodników.

- Nie zamierzam go rozpraszać, tylko zedrzeć z niego ciuchy. Ale to mu nie przeszkodzi gotować,

prawda?

- Jeśli Carl się dowie, jedno z was wyleci. I raczej nie jego protegowany.
- Ona to robi z powodu zajścia z tym całym Danielem - wtrąca się Rachel.
- Wiem - mówi Jane. - Cato zdał mi zwięzły raport.
- No co! - przerywam im. - Uznałam, że miło będzie pogawędzić z kimś, z kim codziennie

pracuję, nic więcej.

- Jaaasne - nie daje się nabrać Jane.
- Opowiedz coś jeszcze - dodaje Rachel.
Dziesięć minut później siedzę z Philem na jednym stołku przy barze, pijemy z jednej butelki i po

raz pierwszy rozmawiamy nie o tym, co jedzą inni ludzie. Dowiaduję się, że Phil jest ode mnie
cztery miesiące młodszy, nigdy nie był dalej na zachód niż w Ohio i przyszedł tu tylko dlatego, bo
Alain twierdził, że tu będę.

- Nigdy nie udaje nam się pogadać w pracy, więc pomyślałem, że tutaj cię złapię - mówi.
- I tak lepiej spotkać się poza pracą.
- Aha, choć dla mnie to trochę dziwne. Kucharze na ogół nie chodzą z kelnerkami.
- Tylko z hostessami i pomocami kuchennymi?
Patrzy na mnie, jakby nie rozumiał.
- Nie mamy wiele wspólnego, rozumiesz? W kuchni toczy się życie, którego nie możesz

zrozumieć, jeśli nie bierzesz w nim udziału. Trzeba mieć jaja, żeby pracować przy kuchni
sześćdziesiąt godzin tygodniowo, i w dodatku zarabiasz gówniane pieniądze, dopóki nie znajdziesz
się na szczycie albo nie zyskasz pakietu akcji, jak Carl. I zawsze musisz mieć nowe pomysły. Na
przykład Carl niedawno znalazł jednego gościa z Lockheed Martin, który zrobił mu urządzenie,
nadające powietrzu dowolny smak.

- Powietrzu?
Phil przytakuje.
- Dzięki temu wrażenia smakowe są silniejsze. A to dopiero początek. Carl pracuje nad

łączeniem molekuł smaku, żeby stworzyć dania, jakich nikt przed nim nie robił.

- To chyba wyjaśnia, skąd się wzięło to nowe carpaccio w płynie.

background image

- Wariactwo, nie? Jeśli dalej tak będziemy trzymać, wykończymy Hollanda.
Kończę piwo i odstawiam butelkę.
- Co ty na to, żeby na jeden wieczór zapomnieć o „Roulette” i zatańczyć?
- Przy tym dziadostwie? - krzywi się, wskazując kciukiem didżeja.
- Innym to nie przeszkadza.
I zaraz potem znajdujemy się w spoconym tłumie. Mokre włosy Phila muskają moją twarz; z

powodu ścisku musimy się do siebie zbliżyć.

- Lubię patrzyć, jak pracujesz - mamrocze Phil w moje ucho. - Zawsze jesteś taka poważna.
- Bo nie wiem, co robię - odszeptuję.
Phil mocniej mnie obejmuje.
- A wiesz, co robisz mnie?
Po dwóch piosenkach schodzimy z parkietu i trzymamy się pod stołem za ręce, podczas gdy

Rachel i Alain rozmawiają o klasycznych koktajlach. Flirtowanie z kimś z obozu
Carla ma w sobie podniecający dreszczyk, jakbym stała się kłusownikiem. Niemal spodziewam się
usłyszeć przez megafon: „Odłóż powoli to tanie chardonnay i odsuń się od kucharza”. Phil dotyka
udem mojej nogi i po raz pierwszy od trzydniowego romansu z rzecznikiem prasowym mojej
dawnej firmy uświadamiam sobie, że nie spędzę tej nocy we własnym łóżku.

Cato miał świetny pomysł z tą knajpą. Uwielbiam tego faceta - a gdzie on właściwie jest?

Zauważam, jak wywija z Jane na parkiecie, roztrącając tańczących w promieniu półtora metra.

- Chcesz się stąd zbierać? - szepcze Phil w moje włosy.
Dopijam drinka.
- Zadzwoń do mnie jutro - mówię do Rachel.
- A na pewno będziesz już w domu?
Phil i Alain ściskają sobie dłonie. Alain puszcza do mnie oko. Coś mi mówi, że wszyscy się o tym

dowiedzą, ale co z tego? Będę się o to martwić później. Phil kładzie dłonie na moich biodrach i
steruje mną w tłumie. Za progiem obracam się i całuję go, a kiedy mówi: „Mieszkam parę przecznic
stąd”, odpowiadam: „Prowadź”.

Docieramy do nędznego bloku i idziemy po wykładanych chodnikiem schodach.
- Nie zdziw się, jeśli Patrick i Kevin będą w domu - mówi Phil, otwierając drzwi.
- Patrick z „Roulette”?
- Aha. Kevin jest młodszym ciastkarzem w „Esca”. Na ogół przychodzą przede mną.
Ale w domu jest ciemno i cicho. Phil włącza górne światło w salonie, w którym stoi kanapa

nakryta meksykańskim kocem, stereo z ogromnymi głośnikami i telewizor na skrzynce po
pomidorach w puszce. Łącznie z dwoma malutkimi sypialenkami i wnęką z łóżkiem całe mieszkanie
nie może liczyć więcej niż pięćdziesiąt metrów.

- Jak tu się mieszczą trzy osoby? - pytam. - Carl powinien wam dać podwyżkę.
- Dał, parę miesięcy temu - mówi Phil obronnym tonem. - Może mi nie uwierzysz, ale w tym

mieście dwadzieścia dziewięć patyków to dobra pensja.

- O. Nie wiedziałam - mamroczę wdzięczna, że dzięki kelnerskim zarobkom mogę zachować

moje mieszkanko.

- Spłacam osiemnastoletni kredyt za szkołę kulinarną. Wydaje się, że to cała wieczność, ale

kiedy pomyśleć, ile się spłaca dom, to już nie tak źle.

W ciasnej kuchni Phil otwiera lodówkę i wyjmuje dwie butelki budweisera light - niespecjalnie

lubię, ale przestało mnie to obchodzić. Pociągam piwo i zastanawiam się, ile różnych alkoholi dziś
przyjęłam. Podejrzewam, że oznacza to wstanie z łóżka o dwie godziny później. Ale nie sięgam
myślą tak daleko. Phil zabiera mnie do swojej miniaturowej prostokątnej sypialni, gdzie stoi lampa
bez abażuru i pudełko muesli na komodzie. Zamyka drzwi, a ja poddaję się szaleństwu zmysłów i
zaczynam rozpinać bluzkę.

background image

Phil siada na niepościelonym futonie i szarpie się ze spodniami.
- Chodź no tutaj - mówi. - Od dawna nie dajesz mi spokoju.
Ściąga sweter przez głowę, ukazując szczupły, umięśniony tors i twarde ramiona strongmena.

Siadam obok niego, a on niespodziewanie uśmiecha się z zawstydzeniem.

- Carl by nas za to zabił. Pochylam się ku niemu.
- Może jutro. Ale nie dzisiaj.

*

Trzask!
Budzę się gwałtownie. Jest tuż po czwartej rano. W mdłym świetle latarni za oknem widzę

leżącego na wznak
Phila z kołdrą oplataną wokół kolan. Na jego nagiej piersi nadal lśnią kropelki potu.

Czy mam na sobie majtki? Siadam i ostrożnie obmacuję nogi. A skąd. Jestem spocona,

spragniona i mgliście przypominam sobie, jak Phil wyginał mnie w pozycję, która chyba jeszcze nie
została nazwana. Zaczęliśmy na łóżku, przenieśliśmy się na parapet, biurko, a na koniec na poma-
rańczowo-brązowy chodnik z rafii. Dotykam podrapanego lewego uda i uśmiecham się.

- ...jakąś muzę - odzywa się męski głos w salonie. Ktoś kaszle, słyszę kroki, a potem łomot

stereo. O, nie. Wrócili lokatorzy Phila, w dodatku w towarzystwie.

- ...ta, którą bzyka Carl. - To Patrick.
- Która? - pyta inny głos.
- Zalicza wszystko, co żyje. Niektóre ledwie pełnoletnie, inne babcie. Ta Portorykanka,

pamiętasz? Miała co najmniej czterdzieści pięć lat.

- Była ekstra. Moja babcia tak nie wygląda.
- Za dziesięć lat będę taki sam - zapowiada Patrick. - To pozytywna strona bycia szefem kuchni.
- Tak, jeśli jeszcze będziesz mógł.
Ilu ich tam jest? Czterech? Pięciu? Chcę iść do domu, a w tym celu musiałabym przemaszerować

przez pokój pełen obcych.

- Phil - szepczę. - Wychodzę.
Zero reakcji. Trącam go lekko. Phil przysuwa się do mnie.
- Gotowa? - mamrocze.
- Może i tak, ale przyszli twoi koledzy. Oplata mi biodra rękami.
- I co z tego? Olej ich.
- Nie mogę. Lepiej pójdę.
- Nie - mówi łagodnie. - Zostań, dobrze? Daj mi chwilę, niech się obudzę... - Jego ramiona z

wolna zsuwają się ze mnie i Phil zasypia.

- Ja się chcę uwalić!- ryczy ktoś.
Świetnie. Pora się zbierać.
Wkładam koszulę i spodnie, znajduję wiszącą na słupku łóżka torebkę i po omacku sprawdzam,

czy nie zostawiłam czegoś na podłodze. Teraz muszę stąd wyjść i dotrzeć do drzwi. Będzie strasznie,
ale tylko przez chwilę. Poza tym, jakie mam wyjście? Czekać godzinami, aż wszyscy się uchleją? A
Phil rano usmaży nam wszystkim naleśniki?

Sprawdzam, czy kolczyki nie wypadły mi z uszu. Przypominam sobie - nadal są w kieszeni

Daniela. W końcu udało mi się przestać o nim myśleć, no i proszę, znowu on, całkiem nieproszony.

Mieszkanie trzęsie się od głosu Curtisa Mayfielda. Zarzucam torebkę na ramię i oceniam, ile

zajmie mi przejście przez salon. Jeśli dodam gazu, góra pięć sekund. Poza tym, kogo obchodzi, co
sobie pomyślą? Patrick też pewnie już sypiał z dziewczynami, które ledwie zna, a jeśli nie, to by
chciał. Nie ma prawa mnie oceniać.

Nakręciwszy się w ten sposób, otwieram drzwi i mrużę oczy przed mocnym światłem. Jakby

background image

specjalnie, żeby zrobić mi dobre wejście, muzyka cichnie. Facet przy stereo wytrzeszcza na mnie
oczy, a trzech innych podnosi głowy znad blendera w kuchni. Maszeruję, nie rozglądając się na
boki.

- Erin? - odzywa się Patrick. - Co tu robisz?
- Znasz ją? - pyta ktoś.
Blondyn z dredami wyłania się spod stołu.
- Gdzie macie kahluę?
Zaskoczenie Patricka zmienia się w rozbawienie.
- Obudziliśmy cię? Chcesz drinka? Będzie ekstra, z bananami.
Szarpię za drzwi i maszeruję korytarzem.
- Kurwa, kurwa, kurwa żeż - mamroczę.
Na schodach dogania mnie głośny śmiech, który towarzyszy mi aż na ulicy, o tej porze

ciemniejszej niż parę
godzin temu. Po chodnikach poniewierają się śmiecie, a z bram bucha odór moczu. Gdzie ja jestem?
Nie chciałabym się tułać po takiej okolicy w środku nocy. Nadal mam przy sobie kasę, którą
zarobiłam na prywatnym przyjęciu - trzysta pięćdziesiąt dolarów minus rachunek za parę kolejek.
Kurczowo ściskam torebkę i trzymam się blisko krawężnika, wypatrując na horyzoncie wolnej
taksówki. Dziesięć minut później dostrzegam ją w oddali.

- Hej! - wrzeszczę i puszczam się pędem. Szarpię za klamkę, wskakuję do środka i rzucam swój

adres.

- Mało brakowało, a bym pani nie zauważył - mówi kierowca.
Osuwam się na oparcie siedzenia.
- Nie szkodzi, wszyscy inni zauważyli.

*

Jeszcze nigdy, przenigdy nie cieszyłam się tak z powrotu do domu.
Wyprowadzam Rocketa na pięć minut, wrzucam ciuchy do torby z praniem i wkładam szlafrok.

Szorując zęby, patrzę na siebie w lustrze. Taką widzieli mnie koledzy Phila - z rozmazanym tuszem,
przekrwionymi oczami i wymowną malinką na szczęce. Gdybym nie była tak zmęczona,
poczułabym się naprawdę upokorzona. Dopiero kiedy gaszę światło, zauważam migającą lampkę na
automatycznej sekretarce.

Masz jedną nową wiadomość.
Wciskam odtwarzanie i oto w pokoju rozlega się głos, którego nie spodziewałam się usłyszeć.
- Erin, cześć. Tu Carl Corbett. Chciałbym, żebyś przyszła jutro do restauracji o godzinę

wcześniej. To będzie jeden z najważniejszych wieczorów twojego życia, więc musisz szybko zacząć
przygotowania. Czy rozbudziłem twoje zainteresowanie? Świetnie. Śpij dobrze.

*

- Dostałem taką samą wiadomość - mówi Cato następnego dnia. - Ale do mnie powiedział, że to

będzie jak premiera w Gershwin Theater.

- Co jest grane? - odzywa się Jane, hałaśliwie rozkładając obrus. - Wczoraj wróciłam do domu i

Julian powiedział, że o północy dzwonił do mnie jakiś mężczyzna, który rzucił tajemniczy tekst o
przygotowaniu do egzaminu dojrzałości.

Ron wygrzebuje nożem ogarek świecy z kryształowego świecznika.
- Myśmy już spali, kiedy Carl zadzwonił, że mam się przygotować do roku zero. Nie mogłem z

niego wydusić sensownej odpowiedzi. Poszedłem do biura, jak tylko tu przyjechałem, ale Steve nie
otwiera drzwi.

- Klasyczna taktyka dyrektorska - burczy Derek. - Zdopingować nas do cięższej roboty, a potem

background image

zmącić i nic nie wyjaśnić.

- Na pewno o piątej okaże się, co jest grane - mówię głosem zachrypniętym z niewyspania. -

Carl nie może w nieskończoność robić tajemnic.

- Widzicie tę listę dodatkowej roboty? - pyta Cato. -Wymyć ściany, wypolerować toalety... Bez

jaj!

- Dziś musi przyjść ktoś sławny - zgaduje Jane. - Phil ci coś wspominał, Erin?
- Nie pamiętam. Szczerze mówiąc, w ogóle mało pamiętam w tamtego wieczoru.
- A właśnie, śliczna malinka - chwali Cato. - Jak po potańcówce w szkole.
Odwracamy się jak na komendę, słysząc w holu stukot obcasów. To Gina w czarnej sukience bez

rękawów, wyszywanej setkami kryształków. Obok niej stoi Nino w garniturku w prążki, z lizakiem w
buzi - mały gangster, gotów na imprezę.

- Czyżbym słyszała gadanie? - odzywa się Gina. – Od tej pory chcę żadne gadanie.
Przez parę sekund wytrzymujemy. W końcu Derek przerywa milczenie.
- Zastanawialiśmy się, dlaczego Carl wezwał nas tak wcześnie.
- Co z wami? - prycha Gina, stukając się palcami w obie skronie. - Wy głupi? Dziś tu je Evelyn

Harker!

- Kto to jest Evelyn Harker? - pytam.
- Recenzentka „Manhattan Today” - odpowiada Derek.
- Skąd wiadomo, że przyjdzie?
- Wczoraj dzwonił do mnie informator - wyjaśnia cicho Gina. - Carl taki zdenerwowany, że

całkiem nie śpi. Zostaje w kuchni, a kucharze przychodzą dziś o szóstej rano.

Wyobrażam sobie biednego Phila, zwleczonego z posłania bladym świtem. Pewnie jest w

gorszym stanie niż ja.

- Ron, masz włosy tak. - Gina robi zygzak nad brwiami. - Idź i to napraw. Wszystko musi być

idealne!

Ron spuszcza głowę i znika w męskiej łazience. Gina rusza na inspekcję stolików, ciągnąc za sobą

Nina. Na koniec obrzuca spojrzeniem cały pokój.

- Stolik dziewiąty - orzeka w końcu. - Tam ją posadzimy.
Rewir Cato, Bogu niech będą dzięki. Jane prawie omdlewa z ulgi, Cato blednie. Derek jest

zrozpaczony, jakby odebrano mu okazję do zabłyśnięcia.

- Pamiętaj, Kajto - mówi Gina. - Mówiłam ci, co się stało z dziewczyną, gdy źle obsłużyła

Harker. Dobra recenzja, dobre obroty. Zła recenzja... - przesuwa kciukiem po gardle - koniec
„Roulette” i twój!

Nino wyjmuje lizaka z buzi.
- Mama zła na kelnerów.
Gina uśmiecha się do niego.
- Nie jestem zła, jestem Włoszką. To namiętny naród. -

Chwyta go za przegub i ciągnie do kuchni, rzucając na odchodnym ostatnią groźbę: - Wracam za
minutę, więc do roboty!

Cato zasłania oczy i szepcze:
- Dajcie mi jakieś prochy, obojętne co, byle szybko.
- Spokojnie - mówię. - Będziesz rewelacyjny.
- Po dwóch miesiącach od recenzji Harker „Sybaryta” został zamknięty na stałe - odzywa się

Jane. - Szef kuchni uciekł do klasztoru zen w Kalifornii i od tej pory słuch o nim zaginął.

- Po co wyjeżdżałem z Oklahomy? - jęczy Cato. - Dlaczego nie uwiłem gniazdeczka z jakimś

miłym facetem, czemu nie prowadzę z nim smażalni?

Nino staje u moich stóp i podaje mi wymięty magazyn.
- Mama mówi, że masz to natychmiast przeczytać.

background image

Przejmuję egzemplarz „Manhattan Today”. Mały ucieka

do kuchni, a ja obrzucam wzrokiem

pierwszą stronę. Gazeta pochodzi sprzed roku. Cato i Jane zaglądają mi przez ramię, a ja szukam
spisu treści, otwieram na stronie trzydziestej i zaczynam głośno czytać.

W tym tygodniu Evelyn Harker wybiera się na Upper East Side, gdzie odkrywa, iż czasami

podczas kolacji na mieście największym problemem jest otrzymanie zamówienia...

CORBETT WCHODZI DO GRY
Evelyn Harker

Zyskujący coraz większą sławę Carl Corbett, który rozpoczął tryumfalny przemarsz przez
najważniejsze kuchnie Nowego Jorku, w końcu otworzył własną restaurację na Upper East
Side. To ekscytujący krok w karierze trzydziestoośmioletniego szefa kuchni, znanego jako
enfant terrible nawet w środowisku, w
którym wybryki stanowią codzienność. „Moją obsesją jest doskonałość, wyjaśnia. Nie
wystarcza mi, że moje dania ludziom smakują, chcę, by ich zmieniały”.

Więc przygotuj się na zmianę, Madison Avenue! Pochodzący z Filadelfii Corbett połączył

siły ze Steve’em i Giną Runyanami i otworzył lokal pod dźwięczną nazwą „Roulette”. Pani
Runyan, rodowita Włoszka, zajęła się wystrojem wnętrz i po zaledwie jednych zajęciach na
kursie sztuk pięknych stworzyła styl, który można opisać jako połączenie europejskiego
szyku z amerykańskim przepychem. O swoim braku oficjalnego wykształcenia mówi z
prostotą: „Wszyscy Włosi mają we krwi geny Michała Anioła”. Ciekawe, co Mistrz
pomyślałby o zdobionych pawimi piórami kinkietach lub wprawionymi w gipsowe kolumny
kryształami Swarovskiego, ale z drugiej strony - kto wie, co powiedziałby o Nowym Jorku?

Podczas pierwszej wizyty zaprowadzono mnie wraz z moim towarzyszem do prywatnego,

choć hałaśliwego kącika w pobliżu baru (patrz str. 74, manifest w sprawie warunków
akustycznych w restauracjach). Pogryzając ciepłą bagietkę z rozmarynem słuchamy kelnera,
który recytuje dzisiejsze dania dnia tak obojętnym i monotonnym głosem, że nawet loup de
mer sauté
w bulionie selerowym zabrzmiał nudno. Ale Geoffrey Gold, mistrz sommelierów,
którego „Roulette” uwiodła z „Café No No” zjawia się w autentycznie szampańskim
humorze, prezentując chateau frédéric rocznik '97. Temu winu o nutach śliwki i skórzanego
siodła niczego nie brakuje, moje zastrzeżenie budzi jedynie cena trzystu dolarów za butelkę.
To trunek z tak wysokiej półki, że sięgając po niego, trzeba zabrać maskę tlenową i czekan.

Niestety, nawet wspaniałe bordeaux nie zatuszuje okropnej obsługi. Nasza kelnerka

najpierw musi się
nagadać w barze z przyjaciółmi, zanim wreszcie zajmie się nami. Ta zwłoka niemal
całkowicie dezorganizuje nasz posiłek. Na przystawki czekamy czterdzieści minut; w tym
czasie zdążyliśmy pożreć całe pieczywo i już popatrujemy łakomie na obrus. Ale warto było
czekać. Szef kuchni Corbett opisuje swój kulinarny styl jako „amerykańską kuchnię na nowe
tysiąclecie” i kiedy wgryzam się w pieczone udko gołębia z dekadencko wielkim plastrem
pasztetu sztrasburskiego, rozumiem już, co przez to rozumiał. Mój towarzysz jest
zachwycony zupą - kremem z białych szparagów - gęsty, wonny płyn, dla którego wymyśla
nazwę „Haute Campbell”. Aż się prosi o dodatek w postaci popularnych tostów Corbetta z
oliwą truflową, ale nasza kelnerka jest już zajęta przy sąsiednim stoliku, gdzie pokazuje
tatuaż na kostce grupie japońskich biznesmenów. Mamy nadzieję, że zrehabilituje się
punktualnym podaniem dań głównych, ale albo o nich zapomniała, albo dała się
zaangażować jako hostessa do klubu w Tokio. Zastanawiamy się, czy nie wyjść bez płacenia,
kiedy pojawia się młody uprzejmy dżentelmen z naszą kolacją, na jego widok mojemu
pochmurnemu towarzyszowi wyrywa się „Boże, więc istniejesz”.

background image

Jeden kęs i już wiemy, że wieczór jest uratowany. Szef kuchni każe nam zapomnieć o

niedbałej obsłudze, zachwycając nas nototenią sauté, udekorowaną płatkami krótko
smażonego szpinaku. Mój towarzysz zachwyca się canard de Corbett, pieczoną piersią
młodej kaczki, natartą czosnkiem i kakao z wyselekcjonowanej plantacji, a następnie
skropionej armaniakiem. Podczas drugiej wizyty z równym podziwem kosztujemy
tasmańskiej troci, ryby o intensywnym smaku, podanej z konserwowym imbirem i pieprzem
seczuańskim. Kolejnym przebojem jest comber szkockiego zająca z płynną konfiturą z
czarnej porzeczki. Wspaniały smak delikatnej dziczyzny
jest luksusowym dodatkiem do jesiennego menu.

Desery nie budzą aż takiego zachwytu. Ciastkarka Betsy Lowe porywa swoją boską

Czekoladową Skruchą - maślane ciasto otacza intensywne w smaku nadzienie kajmakowe z
kawowymi okruchami. Jednak mój pudding chlebowy jest ciężki i solenny, jakby z płynnej
stali. Choć limonkowo-pomaranczowy krem stanowi bajeczne połączenie smaków gorzkich i
słodkich, unoszące się w nim kryształki cukru zgrzytają nieprzyjemnie w zębach, jakby się
gryzło szpilki.
Jeśli nie liczyć deserowych potknięć i okropnej obsługi, być może Runyanowie trafili w
dziesiątkę - prestiżowy adres, oszałamiająca atmosfera i dania, które budzą w jedzących
zaciekawienie, co będzie dalej.

- No, dziewczyny - odzywa się Cato. - Tego się zaraz dowiemy.

Rozdział 13

Do piątej po południu Gina zaraża całą kuchnię histerią na tle Harker. Carl, z zapadniętymi

oczami, wykończony po trzydziestu sześciu godzinach stania w drewniakach, nie przyjmuje do
wiadomości, że kelnerzy już czekają przed nim w szeregu i woli drzeć się na dwunastkę kucharzy.
Szczególnie pastwi się nad bladym, zarośniętym Philem.

- O czym ty myślisz przez cały dzień! - ryczy. – Na litość boską, spójrz na siebie! To jest wieczór,

który zaważy na mojej karierze, a ty się zmieniłeś w warzywo!

Rzuca ścierkę na stół, odwraca się i mierzy mnie przeciągłym spojrzeniem. Cholera. Już wie.

Widzę to. Kto mu powiedział? Dlaczego nie słuchałam Jane? Gdybym mogła cofnąć czas o
osiemnaście godzin, poszłabym z Philem do swojego mieszkania.

- Zaraz wszystko opanuję - mówi Phil. - Chyba złapałem... jakiegoś wirusa czy coś.
Carl nie odrywa ode mnie wzroku.
- Nie zwalaj na wirusa. Tu problemem jest fiut. Szczerze mówiąc, podejrzewałem cię o lepszy

gust. - Rzuca mi uśmieszek. - Myślałem, że lubisz ładne cycki.

Tracę dech, a niedowierzanie szybko zmienia się w kipiącą wściekłość. Phil przełyka ślinę i wbija

wzrok w podłogę.

- Mam w kuchni same durne pierdoły - warczy Carl, zataczając ramieniem krąg w powietrzu. -

Który chce stąd dzisiaj wylecieć? Co? Który pierwszy? Śmiało! Mówić!

José odchrząkuje i Carl natychmiast odwraca się do niego.
- Ty?
- Co?
Carl chwyta go za kołnierz.
- Chcesz odejść?
- Skąd, szefie, ja tylko...
- Chcesz wracać do gotowania zupy w Harlemie? - drąży Carl, podnosząc Joségo tak, że ten

wspina się na czubki palców. - Fasolki po bretońsku? Skrzydełek po pięćdziesiąt centów?

background image

- Nie, szefie! Tu mi się podoba!
Carl przygląda się Josému z bliska, nos w nos, po czym odpycha go od siebie.
- Więc gęba na kłódkę.
José wygładza bluzę, a reszta kucharzy stoi w martwym milczeniu. Carl miota się po kuchni,

mamrocząc „beznadziejni idioci”, po czym zdziera tablicę ze ściany tak gwałtownie, że wyrywa
gwóźdź, który śmiga pod kuchenkę. W końcu, czerwony i zasapany, warczy:

- Uporządkować stanowiska, dranie. - I wychodzi zza ciągu. - Dobra, kelnerzy. Pogadajmy o

tym, jak potraktujecie najważniejszą recenzentkę w Nowym Jorku.

Wodzi po nas wściekłym spojrzeniem.
- Dzisiejszy wieczór ma być jak Boże Narodzenie w rodzinnym gronie.
Nikt się nie odzywa. Nie ośmielam się spojrzeć na Phila z obawy, że wybuchnę.
- Pamiętacie swoje nędzne dzieciństwo? Pamiętacie rozczarowanie, kiedy otworzyliście ostatnią

paczkę i znaleźliście cholerne kapcie? Pamiętacie, jak wasza matka się uśmiechała, choć ojciec
zalewał ryja, choinka się zapaliła, a
indyk był na wpół zamrożony? Pamiętacie, jak powtarzała, że to najlepsze Boże Narodzenie
waszego życia, aż zaczynaliście jej wierzyć? Czy wiecie, co wam robiła? - Robi głęboki wdech. -
Tworzyła iluzję, ludzie. Wyczarowała Boże Narodzenie, żebyście się nie załamali, małe gnojki.
Rozumiecie, co wam usiłuję przekazać?

Cała nasza grupa - każdy obecny w kuchni - milczy. Zerkam na Rona, który zastygł z przerażenia.
- Marzenia! - ryczy Carl, wstrząsając resztką moich nerwów. - Trzy godziny, kiedy rzeczywistość

nie ma wstępu do domu! Waszym obowiązkiem jest zadbać, żeby Timmy dostał rowerek, a choinka
ocalała! Wszyscy goście w restauracji mają brać udział w tej fantazji. Jeśli ktoś przy stoliku siedem
będzie niezadowolony, wywrze wpływ na wrażenia Harker. A wrażenia Harker - zniża głos do
szeptu – wywrą wpływ na przyszłość nas wszystkich.

*

Przetrząsam przebieralnię, szukając długopisu, a moje serce ciągle jeszcze nie może odzyskać

normalnego tętna. Drzwi gabinetu naprzeciwko otwierają się z trzaskiem.

- Idź sobie! - słyszę głos Giny. - Obyś umarł w samotności.
Steve prycha.
- Chciałabyś! Żebyś mogła wszystko przepuścić.
- Jakie wszystko? Jesteśmy prawie na bruku! Będę mieszkała z Ninem pod mostem.
- Boże uchowaj, żebyś miała go sama wychowywać. Już trzeci wieczór z rzędu wzywasz Bridget,

żeby go odebrała. Gdybyś spędzała z synem więcej czasu, moglibyśmy odesłać nianię do Dublina i
oszczędzić fortunę.

- I zostawić cię tutaj samego? Amerykanie nie wiedzą, jak prowadzić restaurację. Ta knajpa żyje

dzięki mnie!

Zakradam się do drzwi i nasłuchuję, żeby potem przekazać wszystko Cato i Jane.
Steve wzdycha.
- Dalej byś wypisywała dania na tablicy, gdybym cię nie zabrał z tej zapleśniałej

makaroniarskiej dziury! A jak mi za to dziękujesz? Toniemy w długach! - Milknie na chwilę. - Nie
powinienem ci kupować tego przeklętego mieszkania.

- To ten twój głupi samochód - odpala Gina. - Trzysta tygodniowo za benzynę i co drugi dzień

zepsuty!

- Prosiłem cię, żebyś nie wywlekała sprawy hummera.
- I oczywiście nie mówmy o matce.
- Właśnie.
- O, nie.

background image

- O, tak.
- Myślisz, że obchodzi mnie twój samochód, kiedy zostawiłeś moją mamunię samiuteńką w

Roccasecca? Nie może mieszkać w takim wielkim domu zupełnie bez nikogo! Zachoruje i zapomni,
że ma jeść!

Steve prycha.
- Ta kobieta mogłaby gołymi rękami obalić krowę.
Gina zachłystuje się z oburzenia.
- Twierdzisz, że moja matka jest contadina? Wieśniaczką?
- A nie? Jak nazywacie kogoś, kto hoduje stado kur?
- Posłuchaj - syczy Gina. - Ona tu przyjedzie albo ja pojadę do niej, razem z Ninem. Nie

zobaczysz go aż do grobowej deski.

- Z czego mam utrzymywać kolejną osobę? Jeśli twoja matka jest tak rozrzutna jak ty, będziemy

musieli zamieszkać w Queens!

- Więc poślij ją do pracy. I nazwij się mężczyzną.
- Owszem, jestem mężczyzną.
- Jesteś skąpym idiotą.
- Jestem mężczyzną i zaraz ci to udowodnię.
- Puszczaj!
Rozlega się odgłos siarczystego policzka, krzyk i szamotanina. Co tam się dzieje? Po paru

chwilach ciszy drzwi się zamykają. Idę korytarzem na paluszkach, a z gabinetu zaczynają dochodzić
szelesty i ciche jęki. Boże. Oni chyba nie... robią tego, co myślę? Dźwięczy sprzączka od paska, jakiś
mebel zderza się ze ścianą. Żołądek mi się wywraca.

- Nie na krześle, Stevie - słyszę Ginę. - Chodź tutaj.
Na dywan upada plik papierów, potem słyszę ciche westchnienie. Przemykam koło gabinetu, w

którym rytmicznie skrzypi podłoga. Puszczam się pędem i zatrzymuję się dopiero przy stanowisku
kelnerskim.

*

- Ohyda! - mówi Jane. - Opowiadaj ze szczegółami. Rozglądam się i mówię półgębkiem.
- Chyba nie zdjęli butów.
Jane tłumi śmiech.
- Od dawna to robią?
- Nie wiem. Kiedy wyszłam, dopiero zaczęli.
- Steve nie wytrzyma pół minuty - odzywa się Cato. - Z bliska Gina jest zbyt przerażająca.
- Od tyłu wygląda dobrze - odpowiadam.
- Słusznie - dodaje Jane. - Może ją odwrócił.
Po paru chwilach Gina schodzi na dół, zarumieniona i roztargniona. Przygląda się jadalni i

rozkazuje nam nie gapić się na gości, jakby myślała, że nasze oczy zdradzą nazwisko jej informatora
z „Manhattan Today”.

- Tylko Gina potrafi być po seksie jeszcze bardziej spięta - zauważa szeptem Cato.
- Jakbyś się czuł, gdyby cię przeleciał Steve? - pyta Jane.
Cato zastanawia się uczciwie.
- Sponiewierany.
- Kiedy Harker tu przyjdzie? - pytam. - To napięcie jest nie do zniesienia.
- Powiedzieli tylko, żeby wypatrywać kobiety w granatowej sukience, z towarzyszącym jej

mężczyzną.

Jane ukradkiem wkłada do ust miętówkę.
- Idiotyczne. To pasuje do połowy Nowego Jorku.

background image

Cichniemy, kiedy do stanowiska hostessy podchodzi kobieta w średnim wieku, w niebieskiej

spódnicy i pod rękę z o wiele młodszym towarzyszem. On ma golf i spodnie z wąskimi nogawkami,
a także bokobrody.

- Odwrócić wzrok - rzucam. - Może to podejrzani.
- Zbyt czarne i lśniące włosy - zgadza się Cato. - Zdecydowanie peruka.
- Jest za wcześnie - sprzeciwia się Jane. - Recenzenci zawsze jadają późno.
Kiwam głową.
- No właśnie. Chce nas zmylić.
Gina śmiga obok nas, roztaczając woń campari.
- Ona! - syczy. - Nie oddychać!
Odtrąca łokciem Kimberly z drogi i osobiście prowadzi Harker i jej gościa do rewiru Cato.
- Skąd wiadomo, że to ona? - pyta Jane.
- To widać - jęczy Cato. - Wygląda krytycznie.
Harker zatrzymuje się, kręci głową i mówi coś do Giny.
- Co się dzieje?
Harker wskazuje stolik najdalszy od kuchni, małą dwójkę, którą nazywamy „kwarantanną”. Na

ogół Gina nie pozwala na zmianę stolika, ale Evelyn Harker to zupełnie inna historia.

- Oczywiście, oczywiście - słyszymy i towarzystwo przechodzi przez jadalnię.
- To twoje stoliki, Erin - odzywa się Cato, jednocześnie z ulgą i zgrozą.
Chwytam go za ramię.
- Ale będziesz ją obsługiwał, prawda? Ja nie mam kwalifikacji. Gina mi nie pozwoli...
Gina strzela na mnie palcami. Przymykam oczy, przed którymi przelatuje mi całe życie.

*

Usłyszawszy wieści, Carl grzmoci saganem o ścianę. Po ogłuszającym łomocie w kuchni zapada

grobowa cisza.

- Nie martw się - zapewnia go Gina. - Ona sobie poradzi.
- Ona sobie nie poradzi! - krzyczy Carl. - Nie dopuszczaj jej do tej kobiety!
Przynajmniej raz się z nim zgadzam.
- Właściwie... - odzywam się nieśmiało - Cato ma o wiele większe doświadczenie i myślę, że

powinien...

- Tak będzie lepiej - ucisza mnie Gina, unosząc rękę. - Dajemy jej najlepszego kelnera do

kiepskiego stolika, to od razu wie, że ją znamy. Mamy problem z próbą przekupstwa. Powie, że
tylko jej dania są smaczne!

- Cato chce ją obsłużyć - kłamię.
- Nie! To twój rewir. Patti Porter mówi do mnie o tobie wczoraj. Mówi, że uczysz się szybko i

jesteś kochana do każdego. No cóż, los. Nie ode mnie zależy.

- To niech Ron ją obsłuży - odzywa się Carl. - Albo Jane.
- Erin - upiera się Gina.
- Jane.
- Erin.
Nie wierzę własnym uszom. Tak, jakby chciała mnie zmusić do obsłużenia Harker tylko po to,

żeby udowodnić, kto tu rządzi. Carl łapie się za głowę.

- Kretyński idiotyzm! Mój wieloletni dorobek jest w jej rękach!
Gina przewraca oczami.
- Jaki

dramat!

Odpręż

się.

Dostaniesz

zawału

i

padniesz

na ulicy jak mój biedny ojciec.

- Co mi tam - warczy Carl, wrzucając na patelnię stertę siekanej cebuli. - Oby się dziwka

background image

udławiła.

- Gotuj dla niej dobrze! - ostrzega Gina.
Carl chwyta patelnię i jednym szybkim ruchem podrzuca cebulę w powietrze.
- Kogo chcesz oszukać? To ja stworzyłem tę restaurację, pamiętasz?
Gina macha lekceważąco ręką. Wychodząc z kuchni, zatrzymuje się przy mnie z uśmiechem.
- Widzisz? Zawsze stawiam na swoim. – Poprawia mi kołnierzyk i klepie po policzku. - Tylko

mnie nie zawiedź.

A kiedy się waham, klaszcze dwukrotnie w dłonie.
- Na co czekasz! - woła, otwierając drzwi. - Idziemy!
Idę do stolika Harker jak na szafot. Widownia gapi się

na mnie chciwie i wiem, że nie ocalę życia.

Trudno. Będę pracować na zlecenie. Robota nie jest tak dobrze płatna, ale po tym doświadczeniu
będzie mnie bardzo cieszyć.

- Dobry wieczór, witamy w „Roulette” - mówię, ledwie poruszając zdrętwiałymi wargami. - Czy

mogę przynieść państwu koktajl?

Harker przeszywa mnie lodowatymi brązowymi oczami.
- Zdecydowanie na to liczymy.
Boże. Żmija.
- Dwa martini z dżinem - mówi. - Bardzo zimne, z dwiema oliwkami.
- Czy preferuje pani jakiś szczególny gatunek dżinu?
- Tak. Nieodrażający.
- Oczywiście - mówię. - Dziękuję.
Alain miesza martini jak nerwowy chemik. Jedna kropla wermutu za dużo i łubudu! Koniec gry.

Jego smukłe dłonie dygoczą, gdy nadziewa oliwki na zarezerwowane dla VIP-ów wykałaczki z
macicy perłowej.

- Harker przygotowuje zbiór najgorszych recenzji - mówi.

- Nazwała go „Ostatnie wieczerze”. Opisze mnie, jeśli nie trafię w gust.

- Na pewno są idealne.
- Zawsze mogę wrócić do Paryża - zgadza się ponuro. - Albo do Avinionu. Tam nikt jej nie zna.
Kiedy stawia kieliszki na mojej tacy, Gina staje mi znienacka za plecami.
- No i? Harker cię lubi?
- Jeszcze za wcześnie, żeby to rozpoznać. Powiedziała może dziesięć słów, wszystko o martini.
- Jak oceniasz jej nastrój?
Jeśli powiem Ginie prawdę, doprowadzę ją do załamania nerwowego.
- Pewnie dziewięć... jak drink zacznie działać.
- Więc teraz powiesz jej o daniach dnia.
- Dobrze.
- Ale na nią nie naciskaj.
- Dobrze.
- Powiedz jej wszystko, o co zapyta.
- Tak.
- Niczego nie zapomnij! - woła za mną. - I uśmiechnij się!
Z trzepoczącym sercem wracam do stolika i stawiam martini przed Harker.
- Dziś wieczorem mamy w menu kilka nowych pozycji - zaczynam.
- Mianowicie? - pyta, rozpierając się na krześle.
Otwieram usta i już wiem, że jestem ugotowana. Nie

pamiętam, które danie podaje się z jakim

sosem. Byłam tak ogłuszona komentarzem Carla o cyckach, że nie zapamiętałam prawie niczego.

- Przepraszam - mówię, oblewając się rumieńcem. - Pamięć mnie zawodzi.
Towarzysz Harker pociąga łyk drinka, a ja rozpaczliwie usiłuję sobie przypomnieć, co Carl

background image

powtarzał raz po raz,
„żebyście nie zapomnieli nawet pod narkozą”. Zaraz będę musiała skorzystać ze ściągi na oczach
Giny i Steve'a, którzy czają się w okolicach stanowiska hostessy i nie spuszczają ze mnie oczu.

Myśl, Erin! Węgorz z dzikich łowisk... bordelaise... ragoût... Przyklejam uśmiech.
- Dziś wieczorem proponujemy przystawki... – Chyba na chwilę nawiedził mnie duch Carla, bo

nagle recytuję słowo w słowo wszystko, co wiem. Cato radził, żebym się zachowywała, jakbym
opisywała mój pierwszy orgazm, więc rozpływam się nad potrawką z rai z kolendrą, jakby było to
coś, czego każdy powinien skosztować choć raz w życiu. Kiedy ostatkiem tchu opisuję czarny kawior
z bieługi i przepiórkę z nadzieniem z soczewicy, towarzysz Harker wyciąga chusteczkę i głośno
wydmuchuje nos.

Harker rozkłada okulary w szylkretowej oprawce.
- Najpierw chcielibyśmy przeczytać menu, jeśli pani pozwoli.
- Oczywiście. Niedługo do państwa wrócę - mówię i odchodzę, niemal bijąc pokłony.
Cato dopada mnie za progiem kuchni.
- No, mała? Jak poszło?
- Nie wiem. Zdaje się, że moja dusza na chwilę opuściła ciało.
Cato obejmuje mnie serdecznie.
- Zaliczyłem to tysiące razy. Teraz już wiesz, co to trema.

*

Goście przy stoliku na cztery osoby koło Harker nie zdają sobie sprawy, że sąsiadują z krytykiem

kulinarnym. Prowadzą gwałtowną dyskusję, co zamówić, w końcu proszą, żebym zainterweniowała
i wybrała jedną z dwóch przystawek „zanim się pobijemy”. Kiedy wracam do jedynej istotnej dla
mnie osoby, kieliszek Harker jest już niemal
pusty, jej menu jest zamknięte, a Geoffrey kursuje między kuchnią i stolikiem, nosząc coraz to nowe
odmiany wina, które serwujemy na kieliszki.

- Co mogę dziś państwu przynieść? - pytam Harker, popijającą morderczo drogą vega sicillia,

którą Geoffrey określa jako „sześć uncji czystej, spalonej słońcem Hiszpanii”. Harker zamawia tyle
jedzenia, że wystarczyłoby dla czworga, ale omija z daleka ulubione pozycje Carla i prawie
wszystkie dania dnia. Nie ośmielam się niczego zapisać.

Natychmiast po przyjęciu zamówienia pędzę do komputera. W głowie wiruje mi lista dodatków i

przystawek.

- Zapiekane w cieście grillowane laserowo buraczki - mamroczę, stukając w ekran jak

najszybciej potrafię. Podnoszę głowę. Nic nie pamiętam, jak w pourazowym szoku. - Chyba to
zamówiła? - Znowu przypominam sobie chwilę przy stoliku i słyszę słowa, padające z ust Harker
Tak, zdecydowanie. - Sałatka z pasztetu sztrasburskiego w postaci galaretki...

Wciskam klawisz „zatwierdź” i w tej samej chwili z kuchni wybiega truchtem Omar.
- Szef cię wzywa.
Gina schodzi ze stanowiska hostessy i sunie tuż za mną przez wahadłowe drzwi. Carl, w

ochronnych goglach, z wycelowanym w kawałek wołowiny przyrządem w kształcie pistoletu, kręci
głową w osłupieniu.

- Erin, co się tam dzieje, do kurwy nędzy?
- Jak to?
- Jak to? - Chwyta wydruk komputerowy i macha nim z furią. - Tak to, że takiego zamówienia

spodziewałbym się ze strony sześciolatków! Nie proponowałaś im musu z labraksa? Przyprawy
kazałem sprowadzić z Bangalore!

- Opowiedziałam Harker o wszystkim, szczegółowo. Ale... wolała kurczaka.
- Nikt nie woli kurczaka! Tu się coś dzieje!

background image

Gina uznaje przeciętne zamówienie za znak z góry.
- Bóg się na mnie wściekł - mówi do sufitu. - Za dużo zakupów w tym tygodniu.
Chwila prawdy następuje dziesięć minut później, kiedy Chen stawia z rewerencją przystawki.

Gina i ja przyglądamy się z baru, jak Harker zagląda w talerz, naradza się z towarzyszem i rozkłada
ręce.

Gina zachłystuje się z wrażenia.
- Merda! Problem! Idź tam natychmiast i go usuń!
Śmigam przez pokój z furkotem spódnicy. Mój napiwek,

praca, los całej restauracji zawisł na

nitce.

- Czy wszystko pani odpowiada? - pytam, nieco zbyt chrypliwie.
Harker wskazuje dwa talerz.
- Może mi to pani wyjaśnić?
Gapię się na nią w oszołomieniu. Chce, żebym jeszcze raz powtórzyła nazwę każdego dania, żeby

udowodnić, iż potrafię, czy naprawdę zapomniała, co zamówiła? A potem, w nagłym i strasznym
olśnieniu, spływa na mnie zrozumienie. Jakimś makabrycznym zbiegiem okoliczności, pomimo
wysiłków, żeby sprostać oczekiwaniom Giny, popełniłam kompromitujący błąd. Wpisałam
niewłaściwe zamówienie.

- Zamówiliśmy terrine z pasztetem sztrasburskim i sałatkę z pieczonymi pomidorami. A to są...

buraczki w jakimś cieście i na pewno nie pasztet sztrasburski.

Porywam talerze.
- Bardzo przepraszam. Natychmiast skoryguję tę pomyłkę. - Wpadam do kuchni, niemal

unosząc się nad ziemią. Gina stoi, zasłaniając usta ręką.

Carl chyba wyczuł moją obecność, bo odwraca się od kuchenki w chwili, kiedy do niego

podchodzę. Stawiam talerze w okienku, a on wciąga powietrze przez zęby.

- Nie, nie, nie! Coś ty narobiła?
- Chyba zamówiłam niewłaściwe przystawki. - Marty, Phil i José przestają pracować i odwracają

się do mnie.
Patrick, z ociekającym ogonem homara w ręku, powoli kręci głową.

- Chyba co? - pyta Carl cicho. Źrenice ma dwa razy większe niż normalnie.
- Harker parę razy zmieniała zdanie i wygląda na to, że chciała terrine z pasztetem

sztrasburskim zamiast sałatki. Nie wiem, skąd te buraczki, ale menu ostatnio jest codziennie inne
i... - Wbijam wzrok w przystawki, schnące w świetle grzewczych lamp. - Bardzo przepraszam.

Gina wpada w ślad za mną.
- Wszystko widziałam! To było straszne!
Przez twarz Carla przebiega cała gama emocji: furia, wstyd, gorzkie rozczarowanie. To koniec.

Marzenie o idealnej recenzji zginęło śmiercią gwałtowną i bezsensowną.

- Ty idiotko - mówi cicho.
- „Roulette” już nie istnieje, jak „La Caravelle” i „La Côte Basque”! - szlocha Gina. - Chcę do

domu. Koniec z restauracjami, chcę mieszkać samotnie w małej chatce! - I biegnie po schodach do
gabinetu, a czarna suknia trzepocze za nią.

Oczy zaczynają mnie palić.
- Nie płacz - rozkazuje Carl.
Kucharze wracają do pracy, a on układa na talerzach przystawki Harker, przygląda się im pod

wszystkimi kątami i stawia przede mną.

- Może nie uświadamiasz sobie, ile mnie kosztowało dotarcie tu, gdzie jestem - mówi, szary i

wyczerpany. – Ile lat spływałem potem w cudzych kuchniach, żeby doczekać się jedynej, maleńkiej
szansy sprawdzenia się w oczach kogoś takiego, jak Evelyn Harker. A ty mi to zniszczyłaś. Na co,
kurwa, jeszcze czekasz? Zanieś je, zanim cię stąd wyrzucę!

background image

Zgnębiona, z zaciśniętymi zębami, biorę talerze i robię, co mi kazano. Na szczęście Harker jest

zbyt pochłonięta rozmową, żeby zauważyć pojawienie się dań. Po paru
ostrożnych kęsach wydyma usta i odkłada widelec. Rzucam się do stołu, modląc się, żeby
przynajmniej ten problem nie wynikł z mojej winy.

- Proszę więcej sosu do tej terriny - mówi ona.
- Sos - powtarzam, jakby się upewniając, że zrozumiałam. - Oczywiście.
Na mój widok w oczach Carla pojawia się szaleństwo.
- Co znowu?
- Harker. Więcej sosu.
- Jezusie! - ryczy.
Steve schodzi z biura z pustą butelką piwa.
- Właśnie znalazłem w internecie stronę stopharker. com. Mają tam taki licznik restauracji,

które zniszczyła. Aktualizują go co godzina. Można sobie wydrukować jej list gończy, ale zdjęcie jest
niewyraźne. Tylko nos jest rozpoznawalny.

- Całość jej twarzy obejrzysz sobie na sali - warczy Carl.
- Weźcie się wszyscy w garść - mówi Steve. - Gina jest w takim stanie, że musiałem jej dać pół

xanaksu. Nawet Geoffrey zachowuje się jak nastoletni fan. To żenujące. -Spogląda na mnie. - A ty -
dodaje dobitnie - wcale nam nie pomagasz. Natychmiast się popraw, bo będziesz tu skończona.

Rozdział 14

Harker unosi widelcem brzeg truskawkowego ciastka gateau i zagląda pod spód, jakby

spodziewała się zobaczyć muchę.

- Czy życzy sobie pani jeszcze kawy? - pytam lękliwie.
Przez ostatnie pół godziny zapomniałam o udawaniu pewności siebie i wesołości. Boję się jej i to

widać.

Jej towarzysz przeszywa mnie lodowatym spojrzeniem, jakbym zaproponowała im bimber.
- Nie, dziękuję - mówi Harker. - Prosimy tylko o rachunek.
Idąc przez jadalnię, zauważam Carla w okienku kuchennych drzwi. Wodzi wzrokiem po

stolikach, usiłując dostrzec twarz kobiety, której recenzja zawyrokuje o jego losie. Ale okienko jest
zbyt małe, a stolik Harker zbyt oddalony. Carl stoi jeszcze przez chwilę i cofa się.

Na szczęście dla mnie po xanaksie Gina jest w filozoficznym, wyrozumiałym nastroju.
- Dziś zaczęłam się zastanawiać - mówi nieco niewyraźnie, siadając przy barze, gdzie Alain

podaje jej ogromny kielich sangiovese. - We Włoszech nie mam pieniędzy, ale ciężko pracuję, mam
ogród i nikt mnie nie nęka. Codziennie jeść, kochać się, siedzieć na dworze, pić domowe wino.
Dlaczego siedzę w Nowym Jorku, żeby być nieszczęśliwa?

Harker zostawia mi napiwek minimalnie przekraczający piętnaście procent i po licznych:

„Dobranoc”, „Dziękujemy” i „Zapraszamy ponownie” Giny wychodzi. Ja siedzę w kuchni,
przyglądając się, jak Betsy wypisuje na deserowym talerzu: „Szczęśliwej emerytury, Neil” i unikam
kontaktu wzrokowego z Carlem. Wyobrażam sobie, w jaki sposób Harker zmasakruje mnie w swojej
recenzji. Phil grilluje parę metrów dalej; na plecach białej bluzy ma ciemną plamę potu. Pochyla
się, otwiera lodówkę i zagląda do środka. Kładzie na talerzu idealnie zrumieniony stek i schodzi do
piwnicy.

- Przepraszam, Erin - mówi Betsy. - Trochę się spóźnię. Jeszcze minutka.
W myślach robię przegląd swoich stolików. Wszyscy moi goście, jak mówi Cato, jadą siłą

rozpędu, więc może wykorzystam tę okazję i odegram się na Philu za to, że nie ograniczył się do
zwierzeń na mój temat do swojego pamiętniczka? Czekam, aż Carl się odwróci i schodzę po
stopniach z surowego drewna.

background image

W dusznej, śmierdzącej trampkami przebieralni kucharzy nie znajduję Phila; w gabinecie Carla

stoi tylko biurko w kształcie litery L i włączony komputer. W końcu dopadam go w magazynie,
ukrytego za pudłami, z nagą żarówką kołyszącą się nad głową. Na dźwięk moich kroków chowa coś
do kieszeni spodni i zaczyna gwałtownie machać rękami w powietrzu. Odwraca się powoli, z
wyrazem sztucznej niewinności na twarzy.

- Erin, o Jezusie - mówi, oddychając głęboko. - Myślałem, że to Carl. Wierz mi, dziś by mi tego

nie wybaczył.

Węszę podejrzliwie.
- Co to jest?
Phil uśmiecha się i pokazuje mi małego jointa.
- Mam za sobą szesnaście ciężkich godzin. Możemy palić dopiero po robocie, ale muszę zajarać,

żeby się uspokoić. Chcesz?

- Dzięki, skoncentruję się na chlaniu.
Phil spogląda na jointa i chowa go do kieszeni.
- Słuchaj, to zajście w kuchni...
- Tak, może mi to wytłumaczysz? Fascynuje mnie, skąd Carl się dowiedział.
- Nie wściekaj się, dobra? Nie rozpowiadałbym o tobie nic tak prywatnego. Rozmawiałem z

Patrickiem, że jesteś super i Carl to podsłuchał. Nigdzie go nie było i nagle zaczął, że kucharze nie
powinni się umawiać z kelnerkami i że powinienem siedzieć w domu, czytając Hala McGee,
zamiast... w każdym razie przysięgam na Boga, on ma superczuły słuch.

- Jasne. Dobra, wrócę na górę. Ciasto na mnie czeka.
Phil chwyta mnie za rękę
- Erin, nie kłamię. Nie zrobiłbym ci tego.
- Serio - mówię z powątpiewaniem.
- Serio.
- No tak. Cóż. Muszę iść.
- Jeszcze chwilkę - mówi, chwytając mnie mocniej. - Dlaczego wczoraj wyszłaś?
- Nie mogę spać, kiedy obok jest tyle osób. Chciałam cię obudzić, ale...
Phil pochyla się, żeby mnie pocałować i prawie przewraca mnie na półki z jedzeniem.
- Ostrożnie - mówi ze śmiechem.
- Daj spokój, Betsy pewnie się zastanawia, gdzie jestem.
- Niech się pozastanawia jeszcze trochę. - Mocno wtula się we mnie.
- Przestaniesz? Chyba naprawdę chcesz, żebym wyleciała.
Phil ma półprzymknięte oczy.
- Nie, naprawdę chcę ciebie. Chodź, będziesz szczęśliwa, że przyszłaś do pracy.
- To niemożliwe. Widziałeś, jaki miałam wieczór.
- Biedactwo - mówi, głaszcząc mnie po włosach. - Dokuczyli ci źli ludzie? - Jest autentycznie

zatroskany,

a

ja

nie

mogę powstrzymać uśmiechu.

- Nie znoszę tej roboty.
Phil obejmuje mnie w talii.
- Ja czasem też.
Odwracam do niego twarz, a on mnie całuje, pachnący dymem.
- Muszę zajrzeć do gości - mamroczę.
- Jeszcze dziesięć sekund. - Obmacuje mnie przez koszulę; zaczyna mi być za gorąco, jestem

zdyszana. Kroki i brzęk garnków odpływają i w końcu prawie ich nie słyszę. Wsuwam ręce pod jego
bluzę.

- Muszę cię mieć w tej chwili - odzywa się Phil.

background image

- Chyba żartujesz.
- Przekonaj się.
Po długim pocałunku odmóżdżający wpływ pożądania łączy się z pragnieniem odegrania się na

Carlu w jego własnej piwnicy.

- Skoro Gina i Steve mogą, to czemu nie my? - mruczę.
- Co Gina?
- Nic. - Zerkam na drzwi, by się upewnić, że nikt nas nie widzi i zdejmuję rajstopy. Phil

uśmiecha się i sięga do rozporka, a ja podnoszę spódnicę. Odwracam się do niego tyłem, chwytam
się półek i usiłuję nie walić czołem w wielką puszkę oliwy z oliwek, a on jęczy i dyszy za moimi
plecami.

- Co jest, Phil, do cholery? - wrzeszczy Carl, zbiegając po schodach. - Na twoim stanowisku

pustki! Jak długo można szukać orzeszków? Wracaj natychmiast!

- Szybciej! - syczę.
- Idę, szefie! - krzyczy mi Phil prosto w ucho. Krótka szamotanina typu „twój mąż wraca i ma

broń” i po wszystkim. Phil zapina rozporek i rzuca się w stronę schodów z torebką piniowych
orzeszków w dłoni.

- Było świetnie. Spotkamy się później, dobrze?
- Zastanowię się. Nadal jestem zła.
Phil parska śmiechem.
- Doprowadzasz mnie do szaleństwa, dziewczyno.

*

Pod koniec tego wieczoru wlokę się do przebieralni, wykończona i upokorzona, ale nadal czując

potajemny dreszcz po bzykanku z Philem. Mijając biuro, słyszę przez drzwi Steve'a. Instynkt
podpowiada mi, że mowa o mnie.

- Gdyby to ode mnie zależało, w ogóle bym jej nie zatrudnił.
Zatrzymuję się na korytarzu. Nie chcę podsłuchiwać, ale nie mogę nawet drgnąć.
- Mogła zniszczyć naszą reputację - brzmi cicha, ale zaciekła odpowiedź Carla. - Nie

wspominając już, że się rżnie z Philem. To ewidentnie amatorskie błędy. Kiedy Cato albo Ron mylą
się z zamówieniem, wyłapują je, zanim wyjdzie z drukarki.

- Nie przesadzajmy - mówi Steve. - Dziś dała ciała, ale częściowo z winy Giny. Wysłać do Harker

nową kelnerkę to najgłupsza rzecz pod słońcem. Ona oczywiście się do tego nie przyzna, wiesz, jaka
jest uparta. Ale nie będę się tym zamartwiać.

Oddycham płytko, usiłując nie dygotać.
- Wystarczy jedna mała porażka i telefon przestanie dzwonić - mówi Carl. - W „Avenue” zrobiłeś

wszystko, jak trzeba, a jednak pożarli cię żywcem.

- „Avenue” to inna historia. Miejsce było do bani, w jadalni ciemno... Chryste, w dniu otwarcia

zawaliła się ściana w kuchni!

- Mówię tylko, że nikt nie podnosi się z takiej porażki dwukrotnie.
Zapada długa pauza. Słyszę skrzypienie krzesła.
- Nie zrobię tego. Haroldowi to się nie spodoba.
- I co z tego?
- Za wielu gości nam sprowadził. Bez kursów wina nie mielibyśmy jednej czwartej klienteli. To

stary przyjaciel jej rodziny. Kocha ją do szaleństwa. Jeśli ją wyrzucę, stracę go, nie ma co do tego
wątpliwości. Nie żeby mnie to załamało - wkurza mnie ten gość od zawsze. Nie wytrzyma pięciu
minut bez pouczania, jak ulepszyć system rezerwacji, oświetlenie czy co tam jeszcze. A jego żona,
widziałeś ją? Tę z wielką dupą?

- Tak, tak - rzuca niecierpliwie Carl. - Gadatliwa cholera. Zawsze się do mnie przyczepia.

background image

- Gina z jakiegoś powodu za nią przepada. W każdym razie rzecz w tym, że musimy uważać.

Harold może nam utrudnić życie. „Fruit de Mer” zmienił dystrybutorów i zaraz potem po mieście
się rozeszło, że dostali karę za brak higieny. Od tej pory bardzo trudno im ściągnąć klientów.
Niedobrze jest palić za sobą mosty. - Steve milknie na jakiś czas. - Poza tym Harold wie o tym
rachunku z zeszłego roku.

- Co? Jakim rachunku?
- Za kurs wina. Wykorzystaliśmy więcej skrzynek pe-trusa, niż podaliśmy w fakturze i Harold

nas na tym przyłapał.

- Ile skrzynek?
Steve chrząka.
- Może dziesięć.
- Dziesięć? Jeeeezu.
- I tak długo spłacaliśmy hipotekę za jego gówniany domek. Powinien na to przymknąć oko.

Udałem, że to przez przypadek, choć nie wiem, czy to kupił. Przynajmniej udawał, i dlatego z nim
nadal pracuję. Ale potrafi być autentycznym draniem i jeśli mu się zechce, zacznie szperać w
naszych starych fakturach.

- Cudownie. Po prostu wspaniale. To co teraz? Zatrzymamy ją?
- Nie wiem. Średnią z rachunków ma najniższą i ciągle chodzi przerażona. Wdraża się, ale

widać, że tu nie pasuje. Może po prostu... poczekamy parę tygodni i zobaczymy, co będzie. A nuż
szczęście się do nas uśmiechnie i sama odejdzie?

- A może jej to ułatwimy.
Przez dziesięć sekund, jakie mi zajęła droga do przebieralni, od wstrząsu przeszłam do stanu

rozdygotania. Słowa Steve'a rozlegają się echem w mojej głowie: „...i zobaczymy, co będzie”.
Zdzieram z siebie spódnicę i rzucam ją na wieszak. Nagle praca na zlecenie jakoś traci dla mnie
swój powab. Jeśli mam tu zostać, muszę stać się lepsza. Muszę się bardziej postarać, przejść na
wyższy poziom.

Odczekuję, aż stukot drewniaków Carla oddali się na schodach, wyłączam światło i schodzę do

baru, gdzie kelnerzy zamawiają drinki.

- Ktoś tu potrzebuje sobie chlapnąć - zauważa Cato na mój widok.
- Nie żartuj. Po takim wieczorze idę prosto do łóżka.
- Na pewno? Nie chcesz sobie wziąć martini i spotkać się z nami na górze? Zagramy w karty na

pieniądze. Uwielbiam łupić napiwki Rona i Dereka.

- Może innym razem.
Mijam stanowisko Kimberly, która wręcza mi kopertę z moim nazwiskiem.
- Ktoś to dla ciebie zostawił.
Gapię się na nieznajomy, pochyły charakter pisma. Rozdzieram kopertę, a z niej wypadają mi na

dłoń moje kolczyki i złożony liścik.

Erin,
Zapomniałem ci je wczoraj oddać. Może włożysz je na imprezę, którą urządzam w piątek
koło 23? East 24, ulica Siedemdziesiąta Ósma

Daniel

Cato zjawia się za moimi plecami.
- Co się dzieje? - pyta, zaglądając mi przez ramię. - Ktoś umarł?
Składam liścik.
- Nie, ale ja na pewno umrę.
- Czekaj, ręce ci się tak trzęsły, że nie mogłem odczytać... - Przebiega wzrokiem po linijkach. -

Oż cholerka, kochanie. Serio?

background image

- Co mam zrobić? - pytam, spoglądając na niego. - Nie mogę iść.
- Zwariowałaś? - Cato łapie mnie za ramiona. - Pójdziesz, nawet gdybym miał cię wbić w ciuchy

i zaciągnąć tam za włosy. Nie przepuścisz takiej okazji.

- Ale... no przecież po co... on ma dziewczynę!
- A ty masz niesamowite orzechowe oczy. Nie pozwolę ci ich marnować na jakiegoś kuchcika!

Rozdział 15

Następnego ranka stoję pod prysznicem, ćwicząc chwyty marketingowe („Czy do tej migdałowej

granity zechciałby pan zamówić espresso albo kieliszek sauternes?”) i powtarzam sobie, że jestem
zdolna i kompetentna. Udowodnię, że Carl i Steve się mylą. Odkręcę wszystko, bez względu na cenę.

Łup, łup, łup!
W reakcji na słynne charakterystyczne pukanie mojego gospodarza, Rocket natychmiast

wybucha jazgotem. Rany. Nick nie należy do osób, które wpadają na przyjacielskie pogaduszki.

- Chwileczkę!

-

krzyczę.

Tyle

na

temat

relaksu

w

wolny

dzień.

Narzucam szlafrok i biegnę, chlapiąc wodą, przez korytarz. Nick stoi w zbryzganych farbą

dżinsach i trampkach, a spod czapki Yankees sterczą mu czarne włosy.

- Cześć - rzucam zdyszana. - Jak tam?
- Bywało lepiej - odpowiada, unosząc brwi, jakbym powinna się domyślić, o co mu chodzi. I

nawet się domyślam.

- Tak... więc malujesz.
- Dwójka jest wolna - mówi. - Mam masę roboty. Poprzedni lokatorzy zalali parkiet, podlewając

rośliny.

Rocket wpycha nos między moje kolano i futrynę; Nick przygląda mu się wrogo.
- Już rozmawialiśmy o tym szczekaniu - mówi, splatając na piersi muskularne ramiona.
- Jeszcze się nie przyzwyczaił. Ale przez parę ostatnich dni znacznie przycichł.
- Jestem innego zdania. Co noc, kiedy wracasz do domu, budzi panią Sandifer.
Krzywię się boleśnie.
- Poskarżyła się?
- Nie raz. Dlaczego nie kupiłaś sobie kota? Nikomu by nie przeszkadzał i nie musiałabyś go

wyprowadzać.

- Rocket jest kochanym pieskiem, tylko troszkę zbyt wybuchowym.
Nick gapi się na psa, jakby wyobrażał sobie wszystkie jego przyszłe drobne przestępstwa.
- Ostatni pies, który mieszkał w tym budynku, wyrwał kable ze ściany i pogryzł moją żonę.

Doktor mówi, że stres mi szkodzi. Pozwoliłem go zatrzymać tylko dlatego, że mieszkasz u mnie od
dawna.

- W marcu mijają trzy lata.
- Nie życzę sobie więcej skarg. Rozumiesz? Jeśli twój pies będzie grzeczny, nie będzie problemu.
- Tak jest. Zdecydowanie.
- Dobrze. Postaram się nie zamartwiać. - Jego pobrużdżona twarz się rozpogadza. - A jeśli

chcesz mi pomóc malować, będę pod dwójką.

*

W piątek moje pierwsze słowa do Cata brzmią:
- Nie pozwolę im się mnie pozbyć.
Cato odwraca się od szafki, wkładając w ust pasek gumy.
- Wciągnęłaś coś przed przyjściem? Masz manię prześladowczą, słowo daję.

background image

Ale kiedy mu relacjonuję podsłuchaną rozmowę, oczy mu się zwężają.
- Te jelenie nie poznałyby nawet gwiazdy. Jeśli cię wywalą, wszyscy odejdziemy w ramach

protestu. - Nagle się uśmiecha. - Oczywiście masz wyjątkowy talent do zwracania na siebie uwagi w
najgorszym momencie, a pomylenie zamówienia Harker to klasyka gatunku.

- No tak, ale aż trudno uwierzyć, że zmusili mnie do obsługiwania jej, choć przecież im

mówiłam...

- Posłuchaj samej siebie - przerywa mi. - Ja, ja, ja... W przypadku gości nie ma mowy o „ja”.
- Co to znaczy?
- Nie rozumiesz? Nigdy nie będziesz świetną kelnerką, jeśli nie przestaniesz myśleć o sobie.

Wywalili mnie z trzech nędznych knajp, zanim do tego doszedłem.

- Wywalili? Ciebie?
- A jak. Byłem tak stremowany, że nie mogłem przebrnąć przez listę dań z ziemniaków, nie

jąkając się w każdym zdaniu. Myśleli, że jestem opóźniony.

Parskam śmiechem.
- To straszne.
- Kiedy trafiasz do Wiejskiej Karczmy Ellie w Oklahoma City, możesz już iść tylko w górę. A ja

strasznie chciałem się przeprowadzić do Nowego Jorku. Nie miałem żadnego przyzwoitego CV i jak
idiota ubiegałem się o pracę w najlepszej restauracji w mieście. Do dziś nie pojmuję, dlaczego dali
mi szansę. Moimi pierwszymi gośćmi byli kochani staruszkowie, źle ubrani, z całkiem innego
świata. Powiedziałem dwa słowa o przystawkach i zrozumiałem, że chcę, żeby się dobrze poczuli.
Nie chodziło już o to, co o mnie myślą. Wtedy przestałem być spanikowanym sklerotycznym klocem
i zacząłem zarabiać prawdziwe pieniądze.

Zdejmuję bluzkę z wieszaka.
- A morał tej opowieści brzmi...
- Zapomnij o sobie. Pomyśl, że goście to dzieci, tylko że

z grubymi portfelami. Są bezradni, więc musisz wszystko za nich robić. Nie dawaj się zniechęcić
kaprysami. Daj im, czego chcą, naucz się, co znaczą ich krzyki i nigdy nie zapominaj, kto tu rządzi.

- Mówisz, jakby to było proste.
- Nie jest - oznajmia Cato, stawiając nogę na krześle i sznurując buty. - Podróż z nieznośnymi

bachorami jest trudna, ale za to ci płacą.

- Dobra. Potrzebuję konkretów. Podchodzę do stolika i... co?
- Wczuj się w ich nastrój. Okaż im zrozumienie. Oni nie mogą wstać i sami zrobić sobie coś do

jedzenia, rozumiesz. Kiedy tracisz wątek albo zaczynasz się martwić, że źle wyglądasz, przypomnij
sobie, że mówisz do niemowlaków w ciuchach od Versace. Jesteś ich całym światem. Zachowuj się
władczo, a nawet nie zauważą twoich drobnych wpadek. Może nawet cię zaskoczą i zaczną się
zachowywać jak dorośli.

Przez resztę wieczoru wyobrażam sobie siebie jako dobrotliwą władczynię pięciostolikowego

królestwa. Chodzę od stolika do stolika, nie jak kukułcze jajo podrzucone tu z działu marketingu,
ale jak urodzona kelnerka, pragnąca jedynie namawiać, zachęcać i przekonywać każdego gościa do
deserów i drinków. Z niezwykłą łatwością udaję dobry humor, spełniam idiotyczne żądania, jakbym
żyła tylko po to, żeby pytać Betsy o zawartość cukru w grejpfruitowym musie i jakby nic nie
radowało mnie bardziej niż spienianie posypanego czekoladą mleka do cappuccino - ale bez
cappuccino.

- Wspaniały jest ten sierpik, ale smakowałby jeszcze lepiej ze szczyptą trybulki i szalotką - mówi

mężczyzna z kucykiem i w małych okrągłych okularkach. - Zechciałaby pani powtórzyć to
kucharzowi?

- Z całą pewnością będzie wdzięczny za sugestię - mówię, choć to oczywiście nieprawda, a ja nie

odważę się mu

background image

tego powiedzieć. - Czy mogę panu przynieść przystawkę z kalarepki z rzeżuchą? Będzie idealnym
uzupełnieniem pańskiego posiłku.

Zamiast robić uniki, gdy Wallerowie pytają, czy spotykam się z tym jedynym, odpowiadam, że

nad tym pracuję i będę ich informować na bieżąco. Pani Waller chce wiedzieć: „Co, do cholery, szef
kuchni zrobił z moim menu”, ale zwraca się do mnie: „Serduszko”, a kiedy jej mąż, kulejąc, oddala
się do łazienki, potajemnie wyjawia mi, że jego sesje terapii fizycznej „w końcu uczyniły z niego
znowu mężczyznę”.

- To cudowne - mówię. - Czy dziś mogę państwu polecić dania z serem? Carl przygotował pewną

kulinarną perełkę z rzadkim gatunkiem francuskiego sera błękitnego. Sądzę, że państwu
posmakuje.

- Dlaczego nie. Cholesterol znowu mi skoczył, ale raz się żyje!
Niestety, kierownictwo za bardzo się zapamiętało w ostracyzmie, żeby zauważyć moje wysiłki.

Carl jest w humorze, bije Patricka ręcznikiem, a Dereka nazywa „pryszczaty Rocco”, ale przez cały
wieczór ani razu nie spogląda w moją stronę. Steve kieruje do mnie każdego zagranicznego turystę i
gościa w złym humorze, i rzuca wściekle: „Skąd!”, kiedy pytam, czy przyjmujemy kartę Diner’s
Club.

- Nie spodziewaj się cudów po pierwszym razie - mówi Cato, gdy zdejmujemy uniformy. -

Uszczęśliwiłaś panią Waller, a to wielkie osiągnięcie. Teraz możesz iść na imprezę Daniela i szaleć,
ile wlezie.

- Nie zostanę długo. Nie powinnam w ogóle iść. - Szarpię za suwak z boku czarnej sukienki,

która ściska mnie jak gorset.

Cato gwiżdże.
- No, no. Zero pleców, a z przodu też niewiele. Dobrze, że tam będę, żeby cię bronić.
- Tak?
- Daniel wpadł wczoraj na drinka i powiedział, żebym zajrzał.
- O. A ja myślałam, że jestem dla niego kimś wyjątkowym - wzdycham, tylko trochę żartując.
- Zaprosił mnie jako gwarancję, że na pewno przyjdziesz. Stara sztuczka. Widziałem ją z tysiąc

razy.

- Wątpię, żeby to miało coś wspólnego ze mną.
- Zaufaj mi. Na mężczyznach znam się prawie tak dobrze, jak na gościach. Znam ich sposób

myślenia.

*

Idziemy przez mżawkę do statecznego starego budynku na ulicy Siedemdziesiątej Ósmej.

Wychodząc z windy na trzecim piętrze, obciągam sukienkę, bo nagle zrobiła się jakaś krótsza. Cato
dzwoni do drzwi, otwiera szczupła kobieta w moim wieku. Ma gładko zaczesane brązowe włosy i
drobne rysy, a jej haftowane dżinsy i niskie szpileczki wydają się jednocześnie droższe i bardziej
atrakcyjne niż mój strój seksbomby.

- Do Dana? - pyta wesoło.
- Jeśli została jeszcze jakaś wóda - odpowiada Cato z uroczym uśmiechem.
- Może coś znajdziemy. - Też się uśmiecha, zamyka za nami drzwi i prowadzi korytarzem

ozdobionym starymi fotografiami Nowego Jorku.

- Wystroiłam się jak stróż na procesję - mamroczę do Cato.
- Wyglądasz bosko. Fajnie zamaskowałaś tę malinkę.
- Mam nadzieję, że Soni nie ma.
- A ja, że jest, dla zabawy - szepcze. - Ale znasz mnie. Wolę być zgorszony niż znudzony.
Idziemy przez wielki jak loft salon, oświetlony migotliwymi małymi świeczuszkami i

przyćmionymi halogenami. Wszędzie stylowo ubrani ludzie, stojący w małych grupkach

background image

i rozciągnięci na sofach i krzesłach, gdzie, trzymając kieliszki, wsłuchują się w jazz. Soni nie widać.

Daniel podrywa się z ciemnoczerwonej sofy w kształcie fasoli.
- Cześć! Fajnie, że się wyrwaliście!
Ściska nam dłonie. Choć staram się udawać nonszalancję, z trudem wytrzymuję jego spojrzenie.
- Co wam podać? - pyta, wskazując szafkę zastawioną gąszczem butelek i kieliszków nie od

kompletu. - Erin? Jaki drink?

- Wódka z tonikiem?
- Już nalewam.
Chlusta hojną ręką do szklanki i podaje mi ją w chwili, kiedy do pokoju wchodzi ogromny

czekoladowy labrador, merdający zawzięcie grubym ogonem. Przy obroży brzęczą mu metalowe
numerki.

- Fritz, kazałem ci siedzieć w sypialni - mówi Daniel surowo. - Już się dziś naskakałeś na ludzi.
Cato drapie psa za uszami.
- Więc to on zjada te wszystkie luksusowe przekąski, które zostaną?
- O ile nie spalę ich na węgiel kamienny w mikrofali i sam nie pożrę.
Fritz zbliża się do mnie, ziając. Podnoszę drinka, sądząc, że skoczy mi łapami na sukienkę, albo

gorzej, na gołe uda. Tymczasem między moje nogi wciska się zimny, mokry nos.

- Och... Boże... - Omal nie rozlewam wódki na drewniany parkiet.
- Niegrzeczny piesek! - Daniel odciąga Fritza za obrożę. - Wydaje mu się, że należysz do stada.

Chodź tu, idioto. Siadaj. Siad! - Nalewa szkockiej dla Cato, nie spuszczając psa z oka. - Zostań!
Proszę, Cato.

- Dzięki. Zdrówko. - Cato rozgląda się po pokoju i pochyla

się do mnie. - Masa fajnych facetów - mówi. - Idę się zaznajamiać.

- Nie waż się mnie zostawić samej!
- Nie będziesz sama. Masz Daniela.
Znika w tłumie, a pies znowu rzuca się na mnie.
- No, no, staruszku - cedzę przez zęby z uśmiechem, udając poczciwą miłośniczkę zwierząt.

Odpycham jego ciężki łeb. - Strasznie przyjacielsko jesteś nastawiony.

- Fritz, chodź tu. - Daniel wskazuje swoje stopy. - Jak się miewa Rocket? Zadomawia się?
- Mam nadzieję, bo zostaje ze mną.
- Serio? Miałem przeczucie, że do tego dojdzie.
- Teraz muszę go oduczyć szczekania, bo na razie sąsiedzi dzwonią na policję.
Daniel klepie swojego psa po karku.
- Powodzenia. Dwa tygodnie szkoły tresury spłynęły po nim jak po kaczce. Ale nieźle aportuje.

Tyle otrzymałem za moje pieniądze.

- Rocket jest za stary na szkołę. Pewnie by zdemoralizował pozostałe psy.
Podnoszę szklankę do ust. Fritz unosi łapę i niespodziewanie drapie mnie w łydkę.
- Au! - Spoglądam w dół. Oczywiście: dwie cienkie krwawe kreski.
- Fritz, nie! - Daniel odciąga psa i klęka, by obejrzeć ranę. Czuję jego ciepły oddech. - Boli?
- Nic poważnego - mówię, ścierając krew. - Serio, nic takiego.
Daniel wstaje i strzela palcami.
- No, bracie, doigrałeś się. Idziesz do karceru.
- Nie zamykaj go, mam wyrzuty sumienia. Jest taki słodki.
- Zachowuje się grzeczniej, kiedy jest mniej osób. Ktoś chyba dał mu lodów. Zaraz wrócę.
Wyprowadza Fritza z salonu. Obracam się chwiejnie na wysokich szpilkach i przyglądam się, jak

Cato rozmawia ze smukłym Azjatą w obcisłej skórzanej marynarce i włosach nastroszonych w
tokijskim stylu. W przeciwieństwie do mnie, od razu znajdują wspólny język.

- Mogę zmienić muzykę? - Ta sama dziewczyna, która nam otworzyła, podchodzi do stereo i

background image

zaczyna grzebać w ogromnej stercie płyt.

- Oczywiście - odpowiadam z ulgą, że ktoś się do mnie odezwał. - Jest tam coś dobrego?
- Na pewno. Dan ma wspaniały gust. - Dziewczyna wyciąga do mnie rękę. - Ty jesteś...?
- Erin.
- Melanie. Miło cię poznać. - Bierze album, ogląda i odkłada. - Skąd znasz naszego gospodarza?
- No więc... - zaczynam modląc się, żeby ktoś nam przerwał. - Spotkaliśmy się w „Roulette”. Tej

restauracji w pobliżu.

- Naprawdę? W barze czy...? - Melanie czeka z zainteresowaniem, co powiem.
- Eee... nie. Pracuję tam.
- O! Jako kto?
Tego się obawiałam. Muszę sobie chlapnąć.
- Na razie jako kelnerka. A ty?
- Jestem scenarzystką programu. „Programu”, jakby w telewizji szedł tylko Flashback.
- Fantastycznie.
- Fakt. Czasami wydaje mi się, że mam najlepszą pracę na świecie. - Kładzie na adapterze Ohio

Players i podkręca głośność. Po paru trzaskach słychać chrypliwy rhythm and blues.

- Chciałabym wpaść do „Roulette” z kumpelami, ale zaklepanie rezerwacji jest praktycznie

niemożliwe. Myślisz, że mogłabyś dla nas wydębić stolik? - Spogląda na mnie z nadzieją.

- Na pewno mogę spróbować - odpowiadam z martwym uśmiechem.
- Dzięki!
- Nie ma sprawy.
- To nie był twój pomysł, prawda? - Daniel staje za moimi plecami, wskazując stereo.
- Jestem tylko świadkiem.
- To wszystko moja robota - przyznaje Melanie z dumą.
- Dobrze, Melanie, ty tu zostań i baw się w didżeja. Ja oprowadzę Erin.

*

Po wycieczce do ogromnej nowoczesnej kuchni („Nie korzystam z niej, ale czasami tu bywam” -

mówi Daniel) zostawiamy imprezowiczów i idziemy cichym korytarzem.

- Długo tu mieszkasz? - pytam. Na suficie dostrzegam cienkie jak włos pęknięcia.
- Dwa lata. I wyremontowałem tylko kuchnię. Dlatego w niektórych pokojach są stare tapety.

Pewnie nie powinienem kupować letniego domku, dopóki tu nie wyremontuję, ale co tam. Nie lubię
czekać na to, czego chcę.

Zatrzymujemy się w małym, wykładanym drewnianymi panelami gabinecie pełnym książek i

dokumentów. Mroczne wnętrze rozjaśnia wytarty perski dywan, mosiężna lampa rzuca krąg światła
na biurko. Obok szklanego przycisku stoi kiwająca główką laleczka z twarzą Teda Turnera i pusta
puszka po orzeszkach.

- Ładnie - mówię. - Jak u głodującego artysty... pominąwszy orzeszki.
- Wczesny Hemingway, nie sądzisz?
- Może tutaj powinieneś pracować nad tymi dokumentami, o których opowiadałeś.
Daniel uśmiecha się ze spuszczoną głową.
- Może kiedyś. Teraz jestem własnością telewizji.
- Znam to uczucie.
- Tak, ale twoja sytuacja jest inna. Odejdziesz z „Roulette”, jak tylko znajdziesz odpowiednią

pracę. Ja już wyżej nie zajdę. Kiedy spłacasz dom, utrzymujesz sekretarkę i cały zespół, jesteś na
całkiem innym poziomie udupienia. Nie takim, jak gdybym pracował w firmie mojego ojca, ale...

- Żałujesz, że dla niego nie pracujesz?
Daniel parska śmiechem.

background image

- Skąd. Kłócimy się nawet o to, o której wstaje słońce, nie wspominając już o interesach.

Zresztą, jego partnerzy wykupili firmę pięć lat temu. Ojciec odszedł na emeryturę i przeprowadził
się z drugą żoną do Santa Barbara.

- Więc on i twoja mama nie...
- Nie. Rozwiedli się, kiedy byłem w liceum. Mama nadal mieszka w tym samym domku, w

którym dorastałem. Staram się ją stamtąd wyciągać, jak często się da, ale ma siedemdziesiąt sześć
lat, więc woli nie ruszać się z domu i malować akwarele. Nieźle jej idzie.

- Przynajmniej nie pisze dreszczowców, jak mój ojciec.
- Nie pisze, ale ogląda. Nie ma większej fanki Hitchcocka na świecie. - Niespodziewanie wyciąga

rękę i zdejmuje mi włos z ramienia. - Widzę, że włożyłaś kolczyki.

- Tak, dziękuję.
Wstrzymuję oddech; Daniel dotyka koralików, muskając wierzchem palca moją szyję.
- Ładna robota. Zdążyłem przyjrzeć się im z bliska.
- Brat mi je kupił - odzywam się niemal szeptem.
- Dan? - rozlega się kobiecy głos.
Daniel opuszcza rękę.
- Tutaj!
Na korytarzu stukają obcasy; odwracam się, czując ogarniający mnie obłok cytrusowych perfum.

To Sonia - zaczesane do tyłu jasne włosy, delikatny brylantowy naszyjnik. Przed chwilą czułam się
za bardzo wystrojona, teraz jestem ubrana byle jak, a nawet nie zmieniłam imprezy.

- Cześć, skarbie - mówi ona, całując Daniela w usta. - Przepraszam, że się spóźniłam. Nie

martwiłeś się?

- Jak było?
- Długo - wzdycha, zdejmując kaszmirowy szal, spod którego wyłania się obcisła bladobłękitna

suknia. - Te dobroczynne imprezy pożerają mi coraz więcej czasu. W końcu będę musiała
powiedzieć: „Dość, muszę się zająć sobą, a nie tymi ofiarami rzadkich chorób”. Nie mam
znieczulicy, ale istnieją chyba jakieś granice.

Daniel kładzie rękę na jej obnażonym ramieniu.
- Pamiętasz Erin? Z „Roulette”?
- A powinnam? - Sonia przechyla lekko głowę.
- Była parę tygodni temu u Franka i Patti.
- Służbowo - dodaję, pokrywając zażenowanie uniwersalnym uśmiechem, którego nauczyłam

się w restauracji. - Poznałabyś mnie po młynku do pieprzu.

- A, jasne. Co u ciebie?
- Świetnie, dzięki - odpowiadam, zaskoczona, że w ogóle zapytała. - A u ciebie?
- Chętnie bym się napiła, dobrze, że jesteś. Podawali takie słodkie koktajle, w których nie ma

ani jednego składnika, który by mi smakował, więc całą noc przetrwałam o wodzie. Poproszę
kieliszek wina, czerwonego lub białego, bez różnicy.

- Ona tu nie jest w pracy - odzywa się Daniel ze śmiechem.
- Nie? - dziwi się Sonia. Rozmawiają o mnie, jakbym była niewidzialna. - Patti nie dała ci

namiarów na catering? Myślałam, że kogoś zamówiłeś.

- Zdecydowałem się tego nie robić i świetnie wyszło. Ja ci przyniosę wina.
Daniel zerka na mnie. Już nie zachowuje się swobodnie, jest sztywny i zimny. To, co się między

nami działo, musiało być wytworem mojej naiwnej wyobraźni. Bierze mój pusty kieliszek.

- Erin? Drinka? - pyta.
Odwracam się, żeby nie zdradzać rozczarowania.
- Nie, dziękuję - mówię. - Muszę już uciekać. Dzięki, że pokazałeś mi mieszkanie.

*

background image

Kiedy wracam do salonu, z głośników znowu sączy się jazz, jest jeszcze tłoczniej i ktoś otworzył

drzwi na balkon. Do środka wpada chłodne powietrze, długie białe firanki trzepoczą w oknach.

Lawiruję w tłumie, bocianim krokiem przechodzę nad czyimiś nogami i niemal poślizguję się na

serwetce. W końcu znajduję Cato na kanapie w ciemnym kącie, z tym samym kudłatym facetem, z
którym rozmawiał pół godziny temu.

- To Toshio - mówi. - Scenograf.
- To chyba fajna robota? - pytam, siadając po drugiej stronie Cato.
- Czasami - odpowiada Toshio.
- Gdzieś ty się ukryła z Danielem? - pyta Cato.
- Słucham? Co ma znaczyć ta mina?
- To ma znaczyć, że on coś czuje do ciebie.
Prycham.
- Żartujesz.
- Jestem śmiertelnie poważny. Intuicja nigdy mnie nie zawodzi.
- Tym razem tak. Był gościnny, i tyle.
- Aha. Jasne.
- Daj spokój. Wiesz, z kim on chodzi. To oczywiste, że nic nas nie łączy, więc nawet gdyby coś

między nami iskrzyło, a nie iskrzy, tylko idiota pomyślałby...

- Wiesz, co Bill Shakespeare powiedział o nadmiernych protestach?
- Nie protestuję, tylko się z tobą nie zgadzam.
- No i znowu.
Cato wyciąga papierosa z paczki na stoliku i zapala. Po jednym sztachu przejmuje go Toshio.
- To była długa noc - oznajmiam, zsuwając się z poduchy sofy. - Idę do domu.
- Bo Sonia przyszła? Nie pozwól jej myśleć, że cię spłoszyła, ptaszyno. Zostań i walcz.
- Nie będę się wdawać w walkę, której nie wygram. Miło było cię poznać, Toshio. - Uśmiecham

się i wstaję.

- Na razie - mówi, podnosząc smukłą dłoń ze srebrnym pierścionkiem.
- Chcesz, żeby ci wezwać taksówkę? - pyta Cato.
Daniel i Sonia przechodzą przez salon w stronę kuchni.
Czego chcę? Uciec stąd i tyle.
- Poradzę sobie, dzięki. Do zobaczenia jutro w pracy, tak?
Cato przygląda mi się i widzę, że nie całkiem wierzy w moją beztroskę.
- Tak. Wtedy pogadamy.
Gorzko żałując, że tu przyszłam, wygrzebuję płaszcz spod sterty innych na sofie i wymykam się,

zamykając cicho drzwi.

Rozdział 16

W poniedziałkowe popołudnie wchodzę do kuchni i niemal zderzam się z ogromną telewizyjną

kamerą.

- Stop! - krzyczy ktoś wściekle. - Joanne, możemy tu nie wpuszczać kelnerów?
Kobieta w okrągłych okularach i fryzurze à la Louise Brooks wyłania się z gąszczu kabli,

reflektorów i trójnogów na kółkach.

- Przepraszam - mówi, wyganiając mnie do jadalni. -Kręcimy.
- Film?
- Nie. Felieton dla Smacznej Telewizji. Czas nas goni, więc jeśli musi pani iść na górę, proszę

wyjść na zewnątrz, okrążyć budynek i wejść tylnymi drzwiami. Cichutko. Nie chcemy znowu
powtarzać tego ujęcia. - Kładzie palec na ustach. - Ćśśśś.

background image

Obchodzę budynek i docieram na zaplecze kuchni, która wygląda jak plac budowy. Na środku

pomieszczenia stoi Carl, fachowo upiększony podkładem i różem, a nad jego głową wisi mikrofon w
czarnej piance.

- Co byśmy poczęli bez czosnku? - pyta Carl w kamerę. - Te magiczne główki to fundament

nowoczesnej kuchni.

Gina przygląda mu się z boku, poruszając wargami jednocześnie z Carlem. Chcę stanąć za nią,

ale wyciąga błyskawicznie rękę i chwyta mnie za przegub.

- Erin! - syczy. - Idź do przebieralni. Nie schodź, dopóki oni stąd nie wyjdą.
- Dobrze. A praca?
- Później. - Gina robi wielkie oczy i spogląda w sufit. - Na górę! Natychmiast. Powiem ci, kiedy

zejdziesz.

W przebieralni Cato wydmuchuje mentolowy dym przez okno, a Jane depiluje brwi, przeglądając

się w lusterku w puderniczce. Derek siedzi na krześle pod zegarem, z rozrzuconymi szeroko nogami
i z telefonem przy uchu.

- Gdybym wiedział, że będziemy się nudzić, przyniósłbym scenariusz - kwęka Cato. - Mam

masakryczny casting.

- Ten, na który czekałeś? - pytam.
- Jeszcze nie. Ale moja agentka musiała chyba komuś obciągnąć, bo to niesamowita propozycja.

Off-off-Broad-way, jedna z głównych ról. Zdaje się, że lubię publiczne upokorzenia.

- Nie bądź takim pesymistą - mruczę, wieszając sweter. - To może być wielki przełom.
- Wątpię. Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach.
- Siedzą tam i siedzą - odzywa się Jane. - Mogłam zostać w łóżku z Julianem.
- A ta znowu gada o seksie - wzdycha Cato. - Dobrze, że dopiero przyszedłem, bo musiałbym

wyjść. - Zaciąga się po raz ostatni i rzuca niedopałek za okno. - A w ogóle kiedy Julian uczyni z
ciebie szacowną kobietę?

- Oświadczał się trzy razy. Teraz muszę się tylko zgodzić.
- Trzy razy? - mówię, zapinając spódnicę. - Uparciuszek.
Jane wzrusza ramionami.
- Na razie nie jestem gotowa. Z trudem decyduję się na

fryzurę, więc nie mówmy o czterdziestojednoletnim facecie,
który już jutro chce mieć dzieci. Nawiasem mówiąc, spotykam się z nim dzisiaj w „Town”, chcecie
przyjść?

- Nie mogę - oznajmia grobowo Cato. - Mam tony tekstu do wykucia.
- Ja bym poszła, ale spotykam się z Philem - dodaję.
Jane zatrzaskuje lusterko i spogląda na mnie.
- Carl ci narobił za mało smrodu?
- Będziemy bardziej dyskretni.
To znaczy Phil będzie.
- Wiem, kto się jej naprawdę podoba - odzywa się Cato.
- Daniel? - zgaduje Jane.
- Przestań - ostrzegam.
Po tamtej koszmarnej imprezie nie chcę nawet myśleć o Danielu. Potajemne pieszczoty z Philem

mają doskonałe działanie znieczulające, a przez parę ostatnich dni ochrzciliśmy piwniczkę na wina,
chłodnię i komórkę pod schodami w piwnicy, gdzie Carl trzyma ziemniaki.

- Nawiasem mówiąc, jak wam się układa? - pyta mnie Jane.
- On za nią szaleje - wyręcza mnie Cato. - Tylko jeszcze o tym nie wie.
- On ma dziewczynę! - powiadamiam ich dobitnie. - A ja spotykam się z Philem.
Cato tylko się śmieje.

background image

- W całej restauracji, o ile wiem.
- Cato, jeszcze jedno słowo i nigdy...
Słyszymy skrzypienie butów w korytarzu i do przebieralni wchodzi Ron, zarumieniony i

zdyszany.

- Super, nie? Będziemy w telewizji!
- Nie my, Carl - mruczy Jane.
- „Roulette” stanie się sławna! To dobrze także dla nas.
- O, nie. Tylko się tak nie podniecaj. - Cato spogląda na zegar i ziewa. - Nudzi mi się. Chcecie iść

podsłuchiwać?

Ron wyciąga z torby „New York Post”.
- Gina kazała tu siedzieć, więc siedzę.
- Za nic w świecie nie darowałabym sobie tego festiwalu egocentryzmu - oznajmia Jane. -

Idziesz, Erin?

- W te pędy.
Skradamy się korytarzem i siadamy na najwyższym stopniu schodów, słuchając, jak Carl

opowiada o swojej babci, urodzonej kucharce, która pracowała na dwie zmiany, karmiła starszych
sąsiadów i jeszcze miała czas uczyć wnuka gotowania francuskich, włoskich i chińskich dań.

- Najszczęśliwszym dniem mojego życia był ten, w którym spakowałem noże i wyruszyłem do

CIA - wspomina Carl. - Tydzień później umarła we śnie.

- Twoja nowa książka kucharska ma wspaniałą reklamę - mówi prowadząca program. - Czy to

prawda, że na okładce jest zdjęcie, na którym jako pięcioletni chłopczyk ręcznie robisz makaron?

Carl odczekuje chwilę.
- Czteroletni.
Ledwie ekipa kończy, Gina ryczy do nas:
- Szybko! Jesteśmy spóźnieni! Gdzie jesteście?! Za kwadrans dania dnia!
Zbiegamy, żeby nakryć do stołów, a Gina czuwa nad odchodzącą ekipą.
- Dałam Carlowi wielką szansę! - mówi, ciągnąc gospodarza programu do jadalni. - Dla niego ta

piękna kuchnia, co mnie tyle kosztowała. Nigdy się z nim nie rozstanę!

Prowadzący wygląda, jakby miał serdecznie dość tej roboty.
- Fantastycznie - cedzi przez zęby, z obowiązku ściskając Ginie rękę. - Jeszcze raz dziękujemy.

Damy znać o emisji programu.

Po gorączkowym składaniu serwetek zbieramy się, żeby wysłuchać relacji o daniach dnia. Carl

jest tak nadęty własną ważnością, że mało nie pęknie. Po całym popołudniu pieszczot z telewizją
jest zarumieniony (a może to resztki makijażu?), rozedrgany i na granicy histerii. Gwałtownie
gestykulując, chwieje się przed nami, gołymi rękami rozdzierając tęczowego pstrąga.

- To więcej niż ryba - mówi. - To historia gatunku i rzek. To historia amerykańskiego Zachodu!
Myślimy, że to już koniec wykładu, ale on spogląda na zegarek do nurkowania i przybiera

boleśnie-uroczysty wyraz twarzy.

- Poproszę o chwilę ciszy - oznajmia. - Minęło dokładnie sto sześćdziesiąt cztery tygodnie od

śmierci Julii Child.

Jane, Roni, Cato poważnie spuszczają głowy, a ja przypominam sobie tę Wielkanoc, kiedy

pomagałam matce przyrządzać szponder wołowy według przepisu Julii. Pamiętam tylko, że po
pięciu godzinach mordęgi na widok tego, co wyłoniło się z piekarnika, moja matka powiedziała
„rety”.

Po paru ciężkich sekundach Carl wzdycha głęboko.
- Branża kulinarna nigdy nie będzie bez niej taka sama. Oby mój wkład był choć w jednej

dziesiątej tak doniosły.

- Wypijmy za to - odpowiada Ron.

background image

Carl rzuca mu rozdrażnione spojrzenie.
- Na dziś to wszystko - oznajmia, wieszając tablicę z klipsem na ścianie. - Więc widelce do rąk i

zwijać się!

*

Po miłym i długim szybowaniu w egosferze Carl wreszcie schodzi na ziemię. I od razu zaczyna się

wściekać.

- Marty! José! Myśleć trzeba!
W jedną godzinę kuchnia zmienia się z Shangri-la w Dziki Zachód. Carl wlewa do plastikowego

kieliszka dwa wyśmienite belgijskie lagery i popija, wywarkując rozkazy na prawo i lewo.

- Phil, trzy minuty! - ryczy. - Cato, jeszcze raz wleziesz mi tu, żeby się ocierać o Luisa, a już tu

nie pracujesz! Gdybyś nie spała podczas zebrania, Erin, nie zadawałabyś tylu pytań!

Nawet Ron wyczuwa zagrożenie. Ze spuszczoną głową zapisuje na tablicy ocenę nastroju - 7, a

potem wyciera ją kciukiem i obniża do 6,5.

- Zdecyduj się, Ron - warczy Carl. - Do kurwy nędzy, to nie wyższa matematyka!
Jego nastrój jest chyba zaraźliwy, bo przy moich stolikach przejęło go paru gości.
- Mam hipoglikemię, nietolerancję laktozy i uczulenie na sól.
- Jeszcze nigdy nie widziałem tak cienkiej fasolki szparagowej. Czy kucharz może mi

przygotować grubszą?

- Zechce mi pani przeczytać menu? Zapomniałem okularów.
Koło północy, gdy restauracja wreszcie pustoszeje, mam za sobą rolę dietetyczki, opiekunki i

nadmiernie pobłażliwej mamusi. Niecierpliwie pragnę znowu stać się Erin. Idę na górę, żeby włożyć
dżinsy i kozaczki. Oczy mam przekrwione, włosy mi skamieniały w koński ogon, ale Phil tego nie
zauważy. Kiedy go ostatnio widziałam, miał odwróconą daszkiem do tyłu czapkę Red Soksów i jakąś
brązową smugę na policzku.

Spotykamy się na rogu ulicy i łapiemy taksówkę. Phil siada obok mnie i rzuca na ziemię

postrzępiony wojskowy plecak.

- Zwariuję, jeśli nie zobaczę twojego mieszkania - mówi, gdy samochód włącza się w uliczny

ruch.

- Trzymamy to w tajemnicy, tak?
- Myślisz, że dałbym Carlowi kolejny powód, żeby się na mnie wyżywał? Bardzo mi pomógł,

zwłaszcza dzisiaj.

- Podobał ci się występ? Carl ślicznie wyglądał?
Phil lodowacieje.
- Nie wiem. Chyba.
- Co się stało?
- Nie czepiaj się go. Wiele mu zawdzięczam.
- Pracujesz dla niego. Przypisuje sobie chwałę za każdą

przyrządzoną przez ciebie potrawę. Dlaczego myślisz, że mu coś zawdzięczasz?

- Choćby dlatego, że nauczył mnie prawie wszystkiego. I jest bardzo fajny.
- Z tym charakterkiem? Daj spokój. Chyba dostrzegasz jego wady.
Phil spogląda na mnie.
- Od czasu do czasu wpada w szał. I co z tego? Cztery lata temu byłem pomocnikiem

kuchennym i umiałem zrobić parę przyzwoitych sosów. Teraz mogę stać w każdej kuchni w tym
mieście. Kunz, Boulud - zwisa mi, jakich mają dobrych kucharzy, jestem tak samo dobry albo
lepszy. Kiedy Carlowi spodoba się jakiś mój pomysł, zachowuje się, jakby Boga zobaczył czy coś.
Jest totalnie zachwycony tym, co dla niego robię. I nieraz mnie uratował, jak byłem udupiony. Dał
mi sześć stów, kiedy musiałem pojechać do domu, i nie poprosił o zwrot. Własna rodzina tego dla

background image

mnie nie zrobiła.

- Pewnie działał z wyrachowania - mówię trochę ze skruchą, trochę żeby się bronić. - Dzięki

temu harujesz po piętnaście godzin dziennie za garść suchej karmy.

- Nie myślisz, że przeszedł przez to samo, kiedy zaczynał? Dla Le Coze'a pracował jako

pomocnik za darmo, żeby tylko się nauczyć jak najwięcej i być przy nim. Nie rozumiesz. Pewnie już
nie zrozumiesz.

- Rozumiem, rozumiem - mamroczę i podskakuję pod sufit, bo wjechaliśmy w dziurę w asfalcie.

- Ale i tak nie pozwoliłabym nikomu tak mnie traktować.

Phil się śmieje.
- Widziałem, jak pozwalasz na jeszcze gorsze traktowanie, a nawet nie masz o co walczyć. Nigdy

nie otworzysz własnej restauracji, nie starasz się o gwiazdki Michelina. Odejdziesz za parę miesięcy
albo umrzesz w tym uniformie, jak Ron.

- Coś ty powiedział? - rzucam, zezując na niego.
- Nic. Tylko ci tłumaczę.
- Skąd ci się wzięło przeświadczenie, że nie rozumiem, przez co przechodzisz? W kuchni jest

ciężko, ale tak samo jest z klientami. Ludzie traktują mnie jak służącą i żaden napiwek mi tego nie
wynagrodzi. Rozumiesz to?

Phil zagryza wargę, a potem kładzie mi rękę na ramieniu.
- Dobra, pojąłem. Lepiej... już przestańmy.
- Fantastyczny pomysł.
Taksówkarz się ogląda:
- Chcecie dobrze zjeść? Mój brat ma knajpkę na Canal Street. Najlepsze baba ghanoush na

świecie. Oboje się zachwycicie i nie będziecie musieli się kłócić.

*

Phil odstawia mój budzik i przewraca się na plecy.
- Już wpół do ósmej, kurwa - mamrocze. - Muszę być w robocie za godzinę.
Przeciągam się na skraju łóżka, gdzie leżę goła, z włosami przylepionymi do policzka.
- Przecież nawet nie świta.
- Świta, świta. - Phil siada i rozgląda się tępo, jakby usiłował sobie przypomnieć osiem ostatnich

godzin. - To właśnie mam na myśli, kiedy mówię, że kelnerzy mają łatwo. Ty zostaniesz tutaj i się
jeszcze przekimasz, a ja pójdę do kuchni i wymyślę takie dwa dania dnia, że Carl się zesra z radości.

- Więc po co to robisz? - mamroczę w pościel.
- Nie wiem.
- Musi być jakiś powód.
Zastanawia się.
- To jak z wojskiem. Wstępujesz, bo nie wiesz, co ze sobą zrobić, a po jakimś czasie wchodzi ci w

krew. Inni są od ciebie zależni. Uczysz się nowych rzeczy i zaczynasz być z tego dumny. Pieniądze
nie są świetne, codziennie wdycham
dym z grilla i wysłuchuję wrzasków Carla, ale przynajmniej nikt do mnie nie strzela.

Odwracam się na plecy.
- Nigdy tak o tym nie myślałam.
Phil pochyla się, całuje moje ramię i szepcze:
- Wczoraj było fantastycznie.
- Tak - odpowiadam, zastanawiając się, skąd mi się bierze wrażenie, że skręciłam sobie kolano.
- Jest tu jakaś kawiarnia? - pyta, wciągając spodnie. Rocket łypie na niego okiem z legowiska w

kącie. - Nie dotrę do metra, jeśli się nie obudzę.

- Zrobię ci kawy - proponuję bez przekonania.

background image

- Nie trzeba. Śpij.
Wkłada polar i spogląda przez szczelinę w zasłonach na szare niebo. Widzę, jaki jest zmęczony, i

ogarniają mnie wyrzuty sumienia oraz lenistwo. On ma rację - będę spała w ciepłym łóżku do
późna, a on musi jechać do miasta, by stawić czoło Carlowi i grillowi.

- Dwie ulice stąd jest kawiarnia. - Zwlekam się z łóżka. - Poczekaj chwilkę, zaprowadzę cię.

*

Jedna samotna kropla uderza w szybę, kiedy popijam latte, czekając, aż Phil przyniesie

podwójne espresso.

- Jesteś zjawiskowa - mamroczę do mojego odbicia. Wiatr tylko minimalnie poprawił stan

mojej fryzury, pod oczami mam sińce do połowy policzków. Ktoś by mógł pomyśleć, że przez całą
noc piłam wino i robiłam laskę za laską. I miałby rację.

- Zaraz, gdzie tu jest cukier? - pyta Phil. Ma ciemne okulary i włóczkową czarną czapkę, a

otaczają go ludzie w garniturach i dyplomatkach, z komórkami i gazetami. Phil zatrzymuje się przy
drewnianym blacie, wsypuje do kubka lawinę cukru i zamyka plastikowe wieczko. - Dobra, idziemy.

Wychodzimy na zewnątrz, gdzie czeka na nas przywiązany do latarni Rocket, rzucający się na

każdego przechodnia. Phil omija go z daleka.

- W końcu dziabnie kogoś w łydkę i podadzą cię do sądu.
- Nie jest niebezpieczny, tylko wariuje, gdy znajdzie się wśród obcych.
- Niech mu będzie. Byle tylko mnie nie dopadł.
- Potrzymaj - mówię, wręczając mu moją latte. Wiatr zarzuca mi kaptur na głowę, kiedy szarpię

się ze smyczą.

- Odprowadzisz mnie do metra? Jesteśmy prawie w połowie drogi.
Okręcam nadgarstek smyczą.
- W zasadzie mogę. Już się obudziłam... mniej więcej.
Phil oddaje mi kawę i obejmuje mnie ramieniem akurat,

gdy podnoszę kubek do ust. Ciepła

strużka cieknie mi po brodzie i dokładnie w tej samej chwili dostrzegam zbliżającą się do mnie
znajomą sylwetkę.

Daniel. W czarnych spodniach do joggingu, kurtce i trampkach. Zauważył mnie. Ocieram

rękawem brodę, rozmazując kawę po policzku.

- Erin?
Najwyraźniej pod grubą warstwą porannej brzydoty nadal jestem rozpoznawalna.
- Daniel! Co ty tu robisz? - uśmiecham się szeroko, jak wariatka. - Jak trafiłeś w moje dzikie

ostępy?

Wskazuje blok.
- Za rogiem mieszka mój przyjaciel. Parę razy w tygodniu biegamy.
- A! Fajnie. Ja od miesięcy nie ćwiczyłam, ale byłam bardzo zajęta, więc... - Na pomoc, ja

bredzę!

- Wstajesz straszliwie wcześnie jak na kobietę pracującą do późna. - Przygląda się mojej bladej

cerze i rozmazanemu makijażowi. - A może dopiero wracasz do domu?

- Nie! - śmieję się przez zaciśnięte zęby. - Już dawno wróciliśmy do domu.
Wróciliśmy. Cholera!
Uświadamiam sobie, że Phil stoi sztywno u mego boku.
- O, przepraszam, to jest...
Daniel wyciąga rękę.
- Daniel Fratelli.
- Phil McGregor - mówi Phil oficjalnym tonem, który słyszę u niego po raz pierwszy.
- Daniel jest naszym stałym gościem - mówię, trącając go w bok, żeby się zachowywał. - W

background image

restauracji.

- Ach? - Phil uświadamia sobie, że nie sypiam z Danielem i rozpogadza się. - Jestem

grillardinem.

- Specjalistą od grilla - wtrącam.
- Specjalistą od grilla - kiwa głową Daniel, jakby wszystko mu się poukładało w logiczną całość.

- Niezależnie od nazwy, jestem wielbicielem twoich potraw.

Widzę jego zaskoczenie. Więc ten obszarpany snowboardzista potrafi przyrządzać tak wspaniałe

potrawy?

- Dzięki. Mam nadzieję niedługo zostać zastępcą szefa kuchni.
Oglądam się na Phila.
- Serio? Kiedy?
- Wkrótce. Przynajmniej takie mam zamiary.
- A to zapewne Rocket - mówi Daniel, przykucając. Rocket biega w tę i we w tę, nieprzytomny z

podniecenia, zgrzytając pazurkami po chodniku.

- Uważaj, potrafi być zadziorny - mówi Phil. - W nocy rzucił się na moją stopę.
- Nie na stopę, tylko skarpetę! - poprawiam.
- Nieważne. Pięta mi wystaje przez dziurę, którą wyszarpał.
Daniel tarmosi nakrapiany grzbiet Rocketa.
- Ci państwo mówią, że czasami świrujesz. Czy to prawda? - Rocket merda ogonkiem i opiera

pysk na kolanie Daniela. - No, nie wiem. Wydajesz się dość sympatyczny.

- Bo taki jest - oznajmiam z dumą.
- Erin, muszę iść - odzywa się cicho Phil.
- Ach, tak. Przepraszam. Phil ma randkę z grillem.
- Ja też muszę już lecieć. Miło było cię spotkać, Phil. Wpadam do was raz na tydzień, więc...
- Tak, zajrzyj do kuchni. Może Carl cię oprowadzi.
Daniel odchodzi, a Phil opiera okulary na czole i odwraca się do mnie. W bladym świetle jego

oczy mają niemal sztuczny odcień błękitu.

- Podoba ci się?
Gardło mi się ściska.
- Co?
- Słyszałaś. Podoba ci się, tak?
Śmieję się i biorę go pod ramię.
- Masz omamy po tym espresso. Chodź, bo się spóźnisz.

Rozdział 17

Następnego wieczoru o dziewiątej Kimberly wprowadza na salę moich rodziców, Nate'a i

Pancratze’ów i sadza ich w moim rewirze. Ale mam dzisiaj szczęście. Najpierw Carl przepytał mnie
na spotkaniu ze wszystkich dań w menu („Opisz smak grzyba hon-shimeji w najwyżej pięciu
słowach”), potem Gina zmierzyła linijką odstępy między sztućcami i talerzami na moim stole i
oznajmiła, że są „krzywe jak krzywy ryj”. A teraz, kiedy łudziłam się, że najgorsze mam już z sobą,
muszę obsłużyć ludzi, których znam od urodzenia. Już kiedy Rachel wstąpiła w zeszłym tygodniu na
drinka ze swoim kurierem rowerowym Brianem, było strasznie.

Steve udaje uroczego gospodarza, a Cato staje obok mnie w barze, żeby złożyć kondolencje.
- Grozili mi tym od miesiąca - mówię. - Błagałam, żeby mi tego oszczędzili, ale nie słuchali.
- Nie przejmuj się - odpowiada. - Moja matka upokorzyła mnie śmiertelnie w maju. Zamówiła

wieprzowy gulasz w stylu cajún i poprosiła, żeby Carl zrobił jej do niego domowe frytki. Równie
dobrze mogłaby wejść w podkoszulku wspólnoty religijnej i zaparkować furmankę przed wejściem.

background image

- Nie pomagasz mi.
- Przygotowuję cię na przyjemności wieczoru z rodzicami.
Steve podsuwa krzesło Brendzie i rozdaje menu, po czym mija mnie w drodze do stanowiska

hostessy.

- Twoja

matka

jest

bossska.

Zdumiewające,

że

ma

córkę

w twoim wieku.

Żołądek wywraca mi się na lewą stronę.
- Dzięki.
- Wprowadzisz do komputera ich aperitify?
- Jasne. Na pewno im zasmakują.
Podchodzę do stolika. Uśmiechnięty Harold podnosi ręce do góry.
- Nasza dziewczynka! - woła. - A myślałaś, że przyszedłem tylko po to, żeby podręczyć Geoffreya

i odebrać kasę od Steve'a!

Goście przy sąsiednim stoliku zaczynają się oglądać.
- W tym uniformie wyglądasz uroczo - mówi Brenda, wstając, żeby pocałować mnie w policzek.

Ma na sobie limonkowy sweter z łódkowym kołnierzem i kolczastą broszkę, godzącą ostrym
szpikulcem w jej podbródek.

- Cześć - mówię. - Jak było w teatrze?
- Wspaniale - odpowiada matka, wygładzając spódnicę.
- Niewiarygodnie - dodaje Brenda. - Popłakałam się.
- Nuda - mamrocze Nate.
Ojciec wkłada okulary i otwiera kartę win.
- Ja bym napisał lepiej. Nie chwaląc się.
Matka prycha.
- Ojciec zasnął na drugim akcie.
- Oszczędzałem siły na kolację - wyjaśnia tato.
Harold pochyla się, jakby chciał mi wyjawić tajemnicę.
Pachnie old spice’em, a z rozpięcia granatowej koszuli wychyla się kępa czarnych włosów na

piersi.

- Marzę o rusty nail. Brenda napije się chardonnay newton.
- Już podaję. Nate, piwo? Przyda ci się.
- Jedno - odpowiada żałośnie mój brat. - Muszę ich odwieźć.
- No nie. Serio?
- Ciągnęliśmy słomki. To znaczy, że muszę to przetrwać na trzeźwo.
- Życie jest ciężkie - mówi Harold, klepiąc go po plecach. - Ale jeśli nigdy nie prowadziłeś

cadillaca rocznik 78, to czeka cię wspaniałe przeżycie. Parkingowym nie pozwalam go dotykać, ale
tobie natychmiast powierzę kluczyki. Takie mam do ciebie zaufanie. - Harold sięga do kieszeni i
oddaje Nate’owi kluczyki. - Proszę. Tylko obiecaj, że nie będziesz go za bardzo rozpędzać. Jest
wrażliwy i łatwo gaśnie. Nie chcemy sterczeć o północy na jakimś poboczu.

Ojciec oddaje matce kartę win.
- Nic piękniejszego, niż gdy usługuje mi własna córka.
Z uśmiechem celuję w niego palcem.
- Uważaj, bo jak mnie zdenerwujesz, napuszczę na ciebie sommeliera.
- Tylko nie to. Przynieś nam coś zimnego i białego, co mnie nie zrujnuje.
Geoffrey pomaga mi wybrać umiarkowanie drogą butelkę, wracam do stolika z drinkami i

zastaję przy nim Ginę, zabawiającą wszystkich historyjkami o swoim pierwszym szefie kuchni. Ma
włosy zaczesane w ascetyczny koński ogon, w jej uszach kołyszą się gigantyczne złote koła. Styl
Queens z 1984 roku z nutką współczesnego europejskiego kiczu.

background image

- Kradnie wszystko i w końcu poszedł do pudła. Mam nadzieję, że go zastrzelili!
- To straszne - mówi moja matka. - Cóż to musiał być za szok.
- Policja znalazła w jego mieszkaniu pięćdziesiąt kilo

wołowiny w stekach. Ale nigdy się nie dowiem, co się stało z winem, co nam ukradł, a moje garnki -
na zawsze zniknięte. Brenda uśmiecha się do mnie, kiedy stawiam przed nią kieliszek.

- Będzie się smażył w piekle.
- A to wcale nie najgorszy - ciągnie Gina. - Mieliśmy kierownika sali, który sypiał z kelnerkami,

a kelnerom mówił, gdzie go pocałować. Wtedy przysięgłam, żadnego kierownika więcej. Robię
wszystko sama i zaraz umrę na wyczerpanie.

- Jak to mówią - oznajmia ojciec - chcesz, żeby coś było zrobione dobrze, zrób to sam!
Harold siorbie rusty nail.
- Okazja czyni złodzieja. Dlatego w magazynie mam kamery, a wokół parkingu elektryczne

ogrodzenie.

Gina obejmuje mnie kościstym ramieniem.
- Erin dobrze się wami zajmie - zapowiada.
Stoję niezdarnie, z rękami sztywno wyprostowanymi po bokach.
- Będziemy nią okrutnie pomiatać - mówi mój ojciec.

*

Po czterdziestu pięciu minutach i lampce wina matka ciągle jest niezdecydowana.
- Mamo, zacznijmy zawężać kryteria - błagam.
- Ale wszystko wygląda cudownie.
- Pomyśl o menu jak o teście z wieloma odpowiedziami - radzi Harold. - Wszystkie są

prawdopodobne, ale tylko jedna właściwa.

- To jeszcze gorsze! - denerwuje się mama i trzepie go po ręce serwetką. - Zaczynam się

denerwować.

- Ja wzięłam ostatnio tuńczyka i był boski - podsuwa Brenda.
- Może zamkniesz oczy i trafisz w coś palcem? - wpada na pomysł ojciec.
- Pamiętaj, w skorupiakach gromadzą się zanieczyszczenia - mówi wrednie Nate. - I nie bierz

gardłosza, to prawie wymarły gatunek.

- Weź homara - przekrzykuję mojego brata. - Dziś rano przywieźli go z Maine. Będziesz

zachwycona.

- Nie popieraj rabunkowej gospodarki, mamo - judzi Nate.
- Pamiętasz te eskalopki w Nantucket, które jedliśmy podczas miesiąca miodowego? - pyta

ojciec, kładąc głowę na ramieniu matki, która całuje go w łysinę.

- Pamiętam każdą minutę tej podróży. Prawie nie wychodziliśmy z chatki.
- Boże, tylko nie znowu... - przewraca oczami Nate.
Czuję się jak pasterka, której znarowiło się stado krów.
- Mamo, za chwilę wrócę - mówię, przebijając się przez zgiełk sprzecznych opinii. - Dobrze?

Jeśli nie będziesz gotowa, zdecyduję za ciebie.

Wchodzę do kuchni, żeby zapisać ocenę ich nastroju (dziewięć, na krawędzi szaleństwa). Carl

wzywa mnie gestem do okienka.

- Gina powiedziała, że Harold z żoną jedzą dziś kolację z twoją rodziną. Gdzie zamówienie?
- Jeszcze nie ma. Matka się nie zdecydowała.
- Miała aż nadto czasu, żeby przeczytać menu. Spodziewam się zamówienia za trzy minuty.

Dziesięcioosobowy stolik Cata jest już zajęty i nie chcemy przestoju. Steve nie bez powodu
przyjmuje duże grupy wczesnym wieczorem.

Uznaję, że nie pora występować w obronie konstytucyjnych praw mojej matki do zajęcia nam

background image

całego wieczoru, kiwam głową i wracam na salę.

- Czas się skończył, mamo. Homar jest pyszny. Nie będziesz żałować.
Matka kurczowo ściska menu i nie pozwala go sobie wyrwać.
- A może pół homara i pół łososia? Albo oba w postaci przystawki? I jeśli mogę prosić o pory bez

masła... Albo o kiełki z dodatkowym czosnkiem, zależy, które lepsze.

O Jezusie. Moja matka jest postrachem i zmorą kelnerów. Nie miałam pojęcia.
- Mikrowarzywka są pyszne - zauważa Brenda i dopija chardonnay. - Rosną na polach

nawożonych lawą.

- Weź tasmańskiego pstrąga z galaretką z fenkułu -podpowiada Harold. - Raz się żyje.
- Pstrąg i homar - oznajmiam twardo. - Oddawaj menu.
Matka kręci głową.
- Czy to taka niezwykła prośba - cztery dania zamiast dwóch? Życie i tak jest pełne rozczarowań.
- Anne, na litość boską - traci cierpliwość ojciec. - Ja tu umieram z głodu.
- Carl zrobi, co tylko zechcecie - oznajmia Harold. - Nie jest taki zarozumiały jak te inne

gwiazdy.

Unoszę brew.
- Naprawdę?
- Jeśli będzie marudzić, powiedz mu, że to dla Harolda. Nawet się nie skrzywi, zaufaj mi.

Wszystko dla starego przyjaciela. Wiesz, że znamy się od jego pierwszej pracy po szkole kulinarnej?
Zaopatrywałem jego restaurację, gdzie rządził najkapryśniejszy szef kuchni w historii świata, a on
był małym geniuszem z Filadelfii, robiącym przepyszne sosy. Przewrócił tę kuchnię do góry nogami
i po pół roku to on w niej rządził.

Gina przygląda mi się, najwyraźniej nie pojmując, dlaczego gawędzę z gośćmi, zamiast

pracować.

- Mamo, muszę złożyć zamówienie. Może nie uwierzysz, ale ja tu obsługuję także innych ludzi.

Zaczynam wpadać w rozpacz. - Zerkam w stronę baru, gdzie Cato zbliża się do komputera z
grafikiem stolików ręku. Szybciej, szybciej!

Nagle Harold recytuje całą listę dań, zawierającą słowa w rodzaju „połowa, z dodatkiem,

ponadto i zamiast”, od których Carl dostaje wysypki.

- Dobrze zapamiętałem, Anne? - pyta.
- Cudownie. Jaka pamięć!
- Mamo, nie wiem, czy możemy sobie pozwalać na takie odstępstwa od menu.
- Carlowi to nie zrobi różnicy - zapewnia mnie Harold. - Daję słowo.
Biegnę do kuchni spytać, czy te arbitralne zmiany „mogą być”. Przybywam w chwili, gdy

maszyna wypluwa półmetrowe zamówienie Cato. Carl odrywa bon i wykrzykuje zamówienie.
Wykłada w okienku dwie przystawki i daje je Luisowi. Dopiero wtedy patrzy na mnie.

- Z każdym dniem nowe rozczarowanie.
- Mam tu wszystko. Chcę tylko spytać, czy mogę pozwolić na szczególne prośby.
- Wprowadź do komputera - macha ręką.
- Nie chcesz ich najpierw zaaprobować?
- Co mam zrobić, odmówić gościowi? Problemem nie jest zamówienie, ale twoje umiejętności!
Phil zerka na mnie ze strachem i litością.
- Dołożyłam wszystkich starań, żeby...
- No to ci się nie udało. A jeśli składanie zamówienia trwa godzinę, to nie wina gościa, tylko

twoja.

- Ale Harold powiedział, że to ci nie zrobi różnicy.
Carl prawie się uśmiecha.
- Kiedy Harold będzie światowej klasy szefem kuchni, a nie rozwozicielem butelek, wysłucham

background image

jego zdania. Do tego czasu zamknij buzię i wprowadź zamówienie do komputera, bo deser wyślemy
im o północy.

Jestem już przy drzwiach, kiedy rzuca za mną:
- A te specjalne zamówienia to dla kogo?
- Dla mojej matki.
Carl prycha.
- Tak myślałem. Jeszcze większa imbecylka od ciebie.
Serce mi staje. On tego chyba nie powiedział? Zaraz się

odwrócę i... co? Pokażę mu palec? Też go

obrażę? Wylecę z roboty, podczas gdy moi rodzice za ścianą popijają sobie winko? Wytrwam i
zmuszę się do dojrzałego zachowania -czyli złożę zamówienie i polecę na skargę do szefowej.

Na próżno szukam jej w barze i jadalni, więc idę na górę. Tam widzę Nina, samotnie jeżdżącego

na rolkach po korytarzu.

- Gdzie mama, Nino? - pytam, przekrzykując turkot plastikowych kółek. Mały nawet nie

zwalnia. Kiedy śmiga koło mnie, łapię go za ramiona i odwracam do siebie.

- Muszę z nią porozmawiać o jednym wariacie kuchennym - mówię, uśmiechając się do niego.

Jest usmarowany po oczy czekoladą. - Wiesz, gdzie twoja mama?

Przez chwilę wydaje mi się, że Nino udostępni mi tę informację. Otwiera usta, nabiera tchu i

rąbie:

- Va' all'interno! - po czym wyrywa mi się i śmiga w głąb korytarza.
Powiedzmy sobie szczerze, nie mówię po włosku, ale w liceum uczyłam się hiszpańskiego i zdaje

się, że ten sześciolatek posłał mnie do piekła.

- I wzajemnie, brachu - mamroczę, schodząc w dół.
- Przygotuj się na szóstkę - woła Marty. - Dokonaliśmy cudów i twoje zamówienie dla rodziców

jest już gotowe, żebyśmy tu nie sterczeli przez całą noc.

Pomagam Chenowi przynieść rodzicom przystawki. Po drodze zauważam Ginę, wychodzącą z

baru z kieliszkiem wina. Stawiam ostatni talerz, przez zaciśnięte zęby życzę wszystkim smacznego i
podchodzę do stanowiska kierownika sali.

- Szukałam cię - mówię.
- Byłam w łazience. - Gina wydyma szkarłatne usta. - Podoba ci się ten kolor? „Czerwony

grzech”, YSL. Właśnie się umalowałam.

- Bardzo ci ładnie. Miałam nadzieję, że mi w czymś pomożesz.
Gina wzdryga się lekko.
- W czym?
- Chodzi o Carla.
- Wallerowie przychodzą za pięć minut. - Gina zerka do księgi rezerwacji. - Pospiesz się.
- Hm... - Sięgam po argument, który zrozumieć może tylko Włoszka. - On obraził moją matkę.
Gina otwiera oczy ze zgrozą.
- Nie!
- Tak - mówię ze śmiertelną powagą, przytakując.
- W oczy?
- Wobec mnie, w kuchni. Nazwał ją imbecylką.
Gina zastanawia się przez chwilę i wzrusza ramionami.
- W moim kraju mówimy tak samo. To nie takie straszne.
- To znaczy „głupia”.
- Wiem, co to znaczy, sama tak mówię. - Gina pochyla się i wpatruje w szóstkę, przy której

matka śmieje się z czegoś, co powiedział Nate. - Twoja rodzina je, wszyscy są szczęśliwi. Carl mówi
coś na osobności, bo się wścieka. Wszyscy szefowie kuchni są trochę... - Zakreśla kółko nad uchem.
- Pamiętaj o tym, dobrze? To dla niego wielki dzień. Może dostanie nagrodę Petera Archerà. Rano

background image

ogłoszą zwycięzców.

- Cieszę się jego szczęściem - cedzę, niezdolna pohamować pogardy. - Dziwi mnie, że nie nabrał

lepszego humoru.

- Wygrywa tytuł najlepszego szefa kuchni w Nowym Jorku, to „Roulette” będzie we wszystkich

gazetach i telewizjach. Carl robi w kuchni, co chce. Słyszysz? Nie zadzieraj z nim.

*

- Pewnie się czujesz największą szczęściarą na świecie - mówi Harold, kiedy pomagam Omarowi

przygotować stolik do drugiego dania. - Praca z Carlem to jak akompaniowanie Sinatrze, nie? To
przywilej być w pobliżu tak wielkiego talentu.

- Codziennie mnie zdumiewa - odpowiadam.
Omar rzuca mi ledwie dostrzegalny uśmiech.
- Nie miałam pojęcia, kochanie, że podajesz dania tej klasy - odzywa się moja matka. - Jeśli

przesadzam, to mi powiedz, ale... może moglibyśmy zajrzeć do kuchni... tak na minutkę?

- Widziałaś kiedyś, co się dzieje za kulisami takiej restauracji? - pyta Harold.
- Nie, nigdy.
Mama ma wielkie, zaciekawione oczy. Harold uderza dłonią w stół.
- Więc musimy to natychmiast naprawić. Erin, powiedz przy okazji Carlowi, że chętnie byśmy

do niego zajrzeli. Nie musi się jakoś specjalnie starać, przemkniemy i nawet nas nie zauważy. Nie
chcemy mu przeszkadzać.

- Dziś jest wyjątkowo zajęty, więc nie wiem, czy to dobry moment.
- O, nie będzie miał żadnych obiekcji. W takich sprawach to wyjątkowy luzak. A jak już będziesz

z nim gadać, przypomnij mu, żeby przygotował stek dla Brendy nie za krwisty, ale też niezbyt
spieczony. Tutejsza wersja krwistego steku jest dla niej zbyt ociekająca krwią.

- Zrobisz to, skarbie? - pyta Brenda. - Nie chciałabym go odesłać.
- Powiem.
- I sprowadź no tu Steve'a - huczy Harold. - Może po wizycie w kuchni zajrzymy do piwniczki.

To ja ją zaopatruję i powiadam ci, po cholernie upustowych cenach.

Nate wzrusza bezradnie ramionami. Jest boleśnie trzeźwy i w mniejszości. Nie może nic zrobić.
Gdy razem z Omarem zabieramy talerze, Steve wyprawia się z całą grupką do kuchni. Nate - w

swetrze z dekoltem w serek i drelichowych spodniach - zamyka pochód, rzucając mi przepraszające
spojrzenie. Steve przepuszcza moją matkę, lekko kładąc jej rękę na łopatce. Parę minut później
wchodzę do kuchni, żeby spytać Betsy, jaki deser poleciłaby facetowi, który niedawno przeszedł
operację zmniejszenia żołądka („Winogronko?”) i widzę Carla, siejącego oślepiające blaski swojej
charyzmy.

- Otóż to - mówi do mojego ojca. - Tu nie chodzi o rozgłos, lecz o wykonywanie pracy, którą się

kocha.

- Ten człowiek jest wcieleniem zen - mówi Harold. -Wszyscy powinniśmy brać z niego przykład.
Carl obejmuję Brendę, która dosłownie dygocze.
- Oto kobieta, której smakuje to, co przyrządzam - mówi, spoglądając na nią uwodzicielsko.
- Jeszcze nigdy nie miałam tak zmysłowych doznań w restauracji - odpowiada ona.
- Nie ukradnij mi jej, Corbett, mam tylko ją - żartuje Harold.
Steve śmieje się i pochyla się do mojej matki.
- Teraz już wiesz, dlaczego naprawdę Gina go zatrudniła.
Matka zanosi się rozkosznym chichotem.
- Panie na wysokościach - mamroczę.
- Znasz ich? - pyta Betsy, nakładając lekkostrawne lody waniliowe z maracują.
- Rodzina.

background image

Wzdycha.
- I ty ich obsługujesz? Biedactwo.

*

- Przygotuję ci specjalnego drinka - mówi Alain, kiedy wykonujemy ostatnie prace przed

zamknięciem. - Żebyś zapomniała i mogła tu jutro wrócić.

- Dzięki - mówię, wycierając literę T na klawiaturze komputera za pomocą tamponu nasyconego

amoniakiem. - Ale chyba nie ma tak mocnego alkoholu.

- Zaufaj mi. Jeden łyk i wszystko wyda się lepsze. Nauczyłem się tego we Francji i za każdym

razem się sprawdza.

- Co tam dajesz?
Wzrusza ramionami.
- Wódkę, rum, sok cytrynowy... i tam inne. Dla każdego przygotowuję trochę inaczej. Sam

rąbnąłem sobie takiego parę dni temu. Piorunujące działanie.

- Naprawdę? Jak się nazywa?
Alain uśmiecha się i mówi cicho:
- Pieprzyć szefa.

Rozdział 18

Po dwóch tygodniach spotkań o północy i rozstań o świcie postanawiamy przenieść naszą

znajomość na następny poziom. W niedzielę wieczorem spotykamy się przed „Catch”, restauracją w
Chelsea, gdzie - jak zapewnił mnie Phil - jego kumpel z CIA i kolega po fachu Travis „dopilnuje,
żebyśmy zjedli świetny posiłek, choć nie ja go przygotowałem”. Zjawiam się ubrana - mam nadzieję
- odpowiednio zarówno do lokalu, jak i mojego towarzysza, wiecznie w stroju niedbałym - w top z
dekoltem i dżinsy. Ku mojemu zaskoczeniu okazuje się, że Phil ubrał się bardziej elegancko ode
mnie.

- Rany - mówię z podziwem, gdy zbliża się do mnie w spodniach, ciemnozielonym golfie i

czarnej skórzanej marynarce. - Wyglądasz... zabójczo.

- Dzięki, ty też. - Całuje mnie lekko. - Nie chcę się wyróżniać w nowym lokalu Jeremy'ego

Rechtera.

- Jakiego Jeremy'ego?
- Rechtera. To jeden z tych sławnych gnojków, co im tatusiowie kupili restaurację. Ma ze

dwadzieścia osiem lat, młodszy ode mnie, a wszystko zyskał od razu i już jest o nim głośno.

Phil rozgląda się nerwowo. Jakoś mi go żal.
- To wchodzimy? - pytam.
Obejmuje mnie i idziemy po stromych schodkach ku błękitnym drzwiom.
- Jak znam Travisa, drinki i przystawki będą za darmo. Kiedy zeszłego lata przyszedł razem z

żoną do „Roulette”, nie mogli się nachwalić mojej dziczyzny wędzonej w herbacie. Całkiem
poważnie mówili, że w życiu nie jedli nic lepszego.

Otwiera drzwi, z których mijamy się z dwiema parami. Przekraczamy próg; staje nam przed

oczami wnętrze, całe w jasnym drewnie i szczotkowanej stali - jadalnia podzielona na dwa poziomy,
częściowo otwarta kuchnia i długi bar, za którym stoją tylko trzej barmani. Za czerwonym pulpitem
czeka hostessa, Azjatka o kamiennej twarzy. Wygląda, jakby miała nas najpierw sprawdzić, czy
jesteśmy godni tu zjeść.

Phil cicho kaszle i podchodzi do niej.
- Dobry wieczór - zaczyna z pewnością siebie VIP-a. - McGregor, dwie osoby.
- Mc co? - powtarza hostessa, nagle przedzierzgnięta w złośliwą celniczkę.

background image

Phil pochyla się i przykłada dłoń do ucha.
- Słucham?
- Spytałam o nazwisko.
- McGregor. Oczekuje nas Travis Long.
Trochę zażenowana tą próbą wyróżnienia się z anonimowego tłumu, udaję, że szukam czegoś w

torebce.

- To mój przyjaciel - dodaje Phil.
Hostessa kiwa głową, jakby słyszała takie teksty codziennie i dalej przegląda księgę rezerwacji.

Robi parę znaczków ołówkiem, wskazuje w lewo i mówi:

- Proszę zaczekać w barze.
Phil, czerwony jak cegła, zamawia specjalność lokalu - dwie margarity z mango i miętą - i

znajduje wolne miejsce przy zatłoczonym barze.

- Ciekawe, co ten Travis kombinuje - mówi, oglądając

się na kuchnię. - Nie widzę go. Może postawili go przy innym stanowisku. Na ogół robi dania sauté.

- Pachnie wspaniale. Na pewno opłaci się czekać.
Phil spogląda na zegarek.
- Powinniśmy dostać stolik dziesięć minut temu. Jakaś ściema.
- Nie martw się o to - mówię, głaszcząc rękaw jego kurtki. - Fantastycznie tu urządzili, prawda?
Phil rozgląda się po jadalni.
- Trochę przesadzili z granitem.
Wyjście, które miało dodać romantyzmu naszemu czysto seksualnemu związkowi,

niespodziewanie zmienia się w mozolne podtrzymywanie mdlejącego ego Phila. Jeśli uda mi się
utrzymać przy życiu iluzję, że wszystko idzie świetnie, może nie dojdzie do totalnej katastrofy. A
ponieważ to jeden z moich nielicznych wolnych wieczorów, uparłam się, że będę się dobrze bawić.

Kiedy hostessa przybywa z dobrymi wieściami, oboje mamy już na koncie po dwa drinki, a mnie

kończą się optymistyczne uwagi o wystroju i ślicznych różnokolorowych szklankach. Idziemy po
schodkach do stolika w kącie, z którego dobrze widać otwartą kuchnię i to, co się w niej dzieje.
Hostessa wręcza nam menu i odchodzi z obowiązkowym: „Miłego wieczoru”. Pochylam się i biorę
Phila za ręce.

- Stolik jest idealny! Nie cieszysz się, że czekaliśmy?
Phil rozgląda się, jakby upewniając, czy go nie oszukano.
- Mógłby być większy, ale trudno.
Ponieważ powiadomienie go, że nie jest taki ważny, za jakiego się uważa, niewątpliwie nie

poprawiłoby mu humoru, otwieram menu.

- Dwa razy dłuższe niż w „Roulette” - zauważam.
- Więc co? Mamy dopisać do naszego jakieś byle co, jak pieczone małże i osso buceo?
- Dzień dobry, nazywam się Amy. Jak się państwo mają?
Nasza kelnerka wita nas uśmiechem. Ma króciutką fryzurkę, opaleniznę narciarki i promienieje

pewnością siebie, energią i kompetencją. A ja, zamiast się odprężyć, natychmiast się spinam. Chcę
być jej najlepszą klientką.

- Cudownie! - odpowiadam.
Phil pomija formalności i przechodzi do rzeczy.
- Możesz powiedzieć Travisowi, że przyszedł Phil?
- Przepraszam... komu?
- Travisowi. Umówiliśmy się na wpół do dziewiątej.
Dziarska mina Amy blednie.
- Przykro mi, on tu już nie pracuje.
Phil uśmiecha się kącikiem ust.

background image

- Chyba żartujesz. Co się stało?
- Właściwie nie wiem.
- Wyrzucili go?
Dziewczyna się waha.
- Nie wiem. Odszedł dziś po południu.
- Ale dlaczego... - Phil zamiera ze wzrokiem wbitym w pustkę, jakby żegnał się z wizją

darmowych drinków i przystawek, a witał z anonimową uprzejmością szefa kuchni, który właśnie
wyrzucił jego przyjaciela.

- Mam przynieść państwu jeszcze jeden koktajl, czy zdecydujecie się na wino?
Widząc, że Phil utracił zdolność mowy, przeglądam pierwszą stronę karty win i zamykam ją.
- Poprosimy o butelkę pur sang rocznik 2000 i kubełek lodu. - Geoffrey byłby dumny.
- Może wyjdziemy? - odzywa się Phil po odejściu Amy. - Nie chcę tu siedzieć jak anonimowy

gość, któremu się podaje rybę sprzed czterech dni.

- Długo czekaliśmy na ten stolik i zgłodniałam. Przykro mi z powodu twojego przyjaciela, ale czy

nie możemy o nim zapomnieć i dobrze się bawić? - Mówię proszącym, macierzyńskim tonem,
którym na ogół odzywam się do Rocketa - zły znak.

Phil zakłada ręce na piersi.
- Lepiej, żeby jedzenie było fantastyczne, tyle ci powiem.
- Widziałeś, jaki artykuł powiesili sobie na ścianie? Trzy gwiazdki od Franka Bruniego.
- Wielkie rzeczy. „Roulette” też tyle dostała.
Kiedy Amy przynosi nam wino i przyjmuje zamówienie, zaczynam się z wolna rozluźniać.
- Spróbowałeś tego chleba z preclowego ciasta? Mogłabym go zajadać bez przerwy.
- Tam jest Rechter - odpowiada Phil, zapatrzony w kuchnię. - Jeszcze nie dobił trzydziestki, a

jaką ma glacę.

Zerkam w dół i widzę kompletnie łysego faceta w białym stroju szefa kuchni, wlewającego wino

na patelnię do sauté.

- Pewnie to z tych nerwów - mówię.
- Patrz na niego, jak się pyszni. Nigdy nie chodził do szkoły kulinarnej. Nie musiał. Tatuś mu

wszystko kupuje.

Po czterdziestu pięciu minutach hamowania się i zwracania uwagi na pozytywy, zaczynam się

łamać.

- Strasznie jęczysz, wiesz? Może mi powiesz, jak ci smakuje wino. Dobre, co?
Phil bierze kieliszek i pociąga łyk.
- Nieczęsto pijam wino, ale nie jest złe. Gdzie jest pomocnik? Omar by nam już nalał wody.
Pojawienie się przystawek nie poprawia Philowi nastroju. Przypomina mi panią Waller, kiedy

przygląda się podejrzliwie apetycznie opieczonym eskalopkom w cytrusowym winegrecie.

- Niewymiarowe. O wiele za małe. Chyba płacą komuś haracz.
- Może byś się zamknął i zaczął jeść? - pytam z wymuszonym uśmiechem.
- Nic dziwnego, że Travis wyleciał. Pewnie powiedział

Rechterowi prawdę w oczy. - Phil sięga widelcem do mojego tuńczyka i nakłuwa go. - Twój wygląda
dobrze. Nie popisali się polotem, ale przynajmniej przyrządzili rybę we właściwej temperaturze.

Odkładam sztućce.
- Przestaniesz w końcu krytykować?
Phil ogląda się, jakbym mówiła do kogoś innego, i wskazuje swoją pierś.
- Ja? Ja tylko komentuję. Tak to jest, kiedy się pracuje w restauracji. Jeśli myślisz, że to jest

drastyczne, powinnaś usłyszeć Steve'a, kiedy gdzieś przychodzi. Raz spotkaliśmy się z nim i Carlem
w knajpie podającej ostrygi, gdzie przez jakiś czas chodzi się w sezonie, a potem się o niej
zapomina. Nie rozmawialiśmy o niczym innym. Steve pochwalił krakersy i na tym koniec.

background image

- Ja też pracuję w restauracji, a tak nie robię.
- Tak, ale nie masz wrodzonego talentu. Nie musisz krytykować, bo nie konkurujesz z każdym

kucharzem w tym mieście, jak ja. - Wzdryga się, bo od sąsiedniego stolika dobiega nas wybuch
śmiechu. - Gdybym wiedział, że będzie tak hałaśliwie, zabrałbym cię do „Balthazara”. Tam z kolei
nic nie słychać, ale przynajmniej dania są jadalne.

- Byłoby lepiej. Nie musielibyśmy rozmawiać. - Wkładam do ust kęs tuńczyka i nieuważnie

odnotowuję, że jest wspaniały.

- Atmosfera też jest lepsza. - Phil żuje, napięty i skoncentrowany, po czym odwraca się i macha

gwałtownie rękami w głąb sali. - Widziałaś naszą kelnerkę? Tym eskalopkom bardzo przyda się
jeszcze jedna szczypta gruboziarnistej soli.

Unoszę się z krzesła i przemocą ściągam jego ramię w dół.
- Zmieniłeś

się

w

najgorszy

kelnerski

koszmar

-

syczę

-

i jeśli natychmiast nie przestaniesz, wstanę i wyjdę.

Niestety, Phil już zwrócił na siebie uwagę biednej Amy,

która podbiega do nas z wyrazem troski i pogardy - znam go dobrze, bo to samo czuję co wieczór.
Staram się nie słuchać rozmowy, którą Phil zaczyna od słów: „Czyżbyśmy byli klientami drugiej
kategorii?”, a Amy kończy obietnicą, że „wszystko naprawi”. Po jej odejściu przeszywam Phila
śmiercionośnym spojrzeniem.

- Gdybyś tak rozrabiał w „Roulette”, już byśmy wbijali szpilki w tę laleczkę wudu, którą

trzymamy na stanowisku kelnerskim.

- Daj spokój, przecież nie zmieniam menu. - Unosi młynek do soli. - Chcę tylko przyzwoitej soli,

a nie jakiegoś gówna z papierka. To tak wiele?

Wbrew moim oczekiwaniom, druga butelka wina nie łagodzi jego rozdrażnienia, a tylko potęguje

arogancję i złe maniery. Phil podnosi głowę znad okonia.

- Co to za gówno?
Spoglądam na niego wzrokiem ciężkim jak ołów.
- Nie pytaj mnie, sam zamówiłeś.
- Całe w panierce. - Trąca rybę palcem. - O wiele taniej by wyszło, gdybym kupił mrożonkę w

supermarkecie.

Zmuszam się do przełknięcia kęsa płaszczki.
- To miała być randka, nie pogrom restauracji.
- Nie mów mi, że ci smakuje.
- Nawet bardzo. O wiele bardziej niż dania Carla. - Nie wiem, czy naprawdę tak myślę, czy po

prostu mam dość.

- Co ty mówisz... nie do wiary... - Phil zrywa z kolan serwetkę i rzuca ją na stół. - Co ty wiesz o

gotowaniu? Nigdy w życiu nie upichciłaś nic jadalnego.

- I co z tego? To nie znaczy, że nie czuję różnicy między czymś okropnym i świetnym.
- Oczywiście, że znaczy - odpowiada on podniesionym głosem. - Myślisz, że mistrz stolarstwa

nie docenia pięknego mebla bardziej niż zwykły człowiek? Kiedy wiesz, jaką pracę trzeba wykonać,
rozpoznajesz coś godnego szacunku. A to
coś... - Odpycha talerz daleko od siebie. - Nawet ty mogłabyś przyrządzić coś takiego.

Przymykam powieki na sekundę - i apetyt, a także pociąg do Phila opuszczają mnie

bezapelacyjnie.

- Proś o rachunek - mówię, wstając. - Wyjdźmy stąd.
Ludzie zaczynają na nas zerkać. Phil trochę się wycofuje.
- O co się tak wkurzasz? Daj spokój, została jeszcze prawie cała butelka.
- Przykro mi, ale mam już ciebie dość na ten wieczór. Właściwie na całe życie. Powinniśmy

pozostać kolegami.

background image

Phil, z którego jakby uszło powietrze, spogląda na napoczęte dania.
- Jeśli myślisz, że zacznę cię błagać, to się mylisz.
- To by i tak nic nie dało.
Siadam i czekamy, aż Amy przyniesie rachunek. Phil płaci, ostentacyjnie rozwijając banknoty o

dużych nominałach.

- Ja się zajmę napiwkiem - odzywam się.
Phil wzrusza ramionami.
- Jak wolisz. Dużo bym jej nie zostawił. Ruszała się jak

mucha w smole. Mam nadzieję, że jesteś lepszą kelnerką.

*

Następnego popołudnia niemal zderzam się Philem, który z czekiem w dłoni schodzi po

schodach z biura.

- Cześć - mówię, odsuwając się.
Liczę na coś w rodzaju: „Przepraszam za wczoraj, zapomnijmy o wszystkim i bądźmy

przyjaciółmi”, ale on uśmiecha się złośliwie i przewraca oczami.

- Oczywiście - mamrocze i wymija mnie. Parę sekund później mówi coś do Marty'ego i obaj

parskają śmiechem.

Idę do przebieralni, przysięgając sobie, że rozwiążę tę nieprzyjemną sytuację jak najspokojniej: to

znaczy przestanę
o niej myśleć i będę się zachowywać, jakby nic się nie stało. Wkładam uniform i już mam wyjść,
kiedy dostrzegam nowy plan pracy, przypięty pinezką do ściany. Przebiegam wzrokiem listę imion i
docieram do swojego: „Erin - skontaktuj się ze Steve'em”.

Odczytuję te słowa trzy razy, zanim wreszcie do mnie docierają. Skontaktować się ze Steve'em?

Przeglądam kolumny pod imionami innych, ale znajduję tylko polecenie, by zgłosili się do biura.
Doznaję przypływu adrenaliny. Wiem, co to znaczy: powiązania z Haroldem i zdeterminowane
wysiłki, by fachowo obsługiwać stoliki, nie uratowały mojej skóry. Przez chwilę sterczę bezczynnie
w przebieralni, mając nadzieję, że pojawi się Cato albo Jane i wyjaśnią mi, co się dzieje. Skoro nikt
nie nadchodzi, rzucam torebkę na krzesło i wychodzę na korytarz.

- Steve? - Pukam do półprzymkniętych drzwi biura.
- Jestem.
- Cześć - mówię, wchodząc. - Chciałeś ze mną porozmawiać?
Steve podnosi głowę znad biurka i wsuwa długopis za ucho.
- Zamknij drzwi i usiądź.
Przysiadam na brzeżku krzesła. Ręce kładę grzecznie na kolanach.
Steve chrząka głośno.
- Jesteś tu od paru miesięcy, prawda?
- Tak.
- I przez ten czas widziałem, jak się starasz. - Uśmiecha się i przymruża oko. - Nabrałaś

szybkości i chyba opanowałaś menu.

- Dziękuję - mówię z ulgą.
Może to tylko rozmowa oceniająca, przez którą musi przejść każdy kelner. Zerkam na biurko,

szukając czeku z wypłatą, ale widzę tylko wyszczerbiony kubek i porozrzucaną stertę rachunków.

- Ale widziałem też poważne błędy. Jeden z nich może wywrzeć wpływ na recenzję Harker, co

będzie miało poważne konsekwencje dla tej restauracji.

- Wybacz - rzucam pospiesznie. - Bardzo się staram i już się nie mylę.
- W zeszłą sobotę mieliśmy kolejny przykład. Tak długo rozmawiałaś z rodzicami, że składali

zamówienie prawie przez godzinę. To spowodowało zastój w kuchni i dłuższe oczekiwanie innych

background image

gości.

- Ale moja matka...
- I pokłóciłaś się z Carlem.
- Nie, wyjaśniałam sytuację.
- Możesz to nazywać, jak chcesz. Obaj odbyliśmy rozmowę i zgodziliśmy się, że jeśli zamierzasz

tu dalej pracować, muszą zajść pewne zmiany.

Nabieram tchu, starając się panować nad głosem.
- Jakie zmiany?
- Większe zaangażowanie. Więcej dyscypliny. Chcemy mieć dowód, że ta praca jest

najważniejszą sprawą twojego życia, nie krótkim przystankiem w drodze do innego celu.

- A to znaczy...
Steve dźwiga ciężką kostkę i opiera ją na kolanie.
- A to znaczy, że masz dać z siebie więcej. Dodatkowe zmiany, specjalne imprezy.
- Dodatkowe zmiany? Przecież już pracuję pięć wieczorów w tygodniu. Nie mam czasu na nic

więcej, chyba że zacznę tu nocować - mówię z cichym śmiechem, którego Steve nie zauważa.

- Pięć wieczorów to w tej branży nic. Nie podajemy obiadów, więc nie będziesz miała

podwójnych zmian, a rzadko zdarza ci się pracować dłużej niż czterdzieści pięć godzin tygodniowo.
Miałaś tu łatwo, Erin, i traktowaliśmy cię ulgowo. Teraz chcemy coś w zamian. - Spogląda na mnie
o sekundę zbyt długo; spuszczam oczy.

- Spodziewamy się, że będziesz pracować w restauracji przez sześć wieczorów, a czasem

przyjdziesz wcześniej, żeby pomóc przy sprzątaniu. Albo zostaniesz dłużej, zależnie od potrzeby.

- Jak długo będę pracować według tego nowego planu?
- Nie ma pojęcia. Nie mogę tego teraz określić.
- Ale czy to... legalne? Taka długa praca? - pytam z lekkim uśmiechem. - To chyba nadgodziny,

prawda?

Steve gapi się na mnie z otwartymi ustami i zaczyna chichotać.
- Jeśli myślisz, że wygrasz, podaj nas do sądu. Na razie chcę cię tu widzieć w poniedziałek o

trzeciej, chyba że zadzwonię, żebyś przyszła wcześniej. A teraz, jeśli pozwolisz, siedzę po uszy w
fakturach.

Ściskam podłokietniki krzesła. Mam na końcu języka, że dokładnie wiem, co tu się dzieje -

ponieważ ze względu na Harolda nie może mnie wywalić, znalazł twórczy sposób na zniechęcenie
mnie do pracy. Już mam mu powiedzieć, żeby do „dawania z siebie więcej” znalazł sobie kogoś
mniej się ceniącego, ale potem myślę o szkoleniu, długich nocach, żartach z Cato i Jane, miłym
uczuciu stałego dopływu gotówki. Jeśli teraz odejdę, znowu wrócę do konserwowej fasoli i ogłoszeń
w sprawie pracy.

- Czy chociaż zachowam ten sam dzień wolny?
Steve wzrusza ramionami.
- To zależy, co będzie do zrobienia. Zobaczymy.
- Ale...
- Twoim kolegom przydałaby się pomoc - rzuca znad dokumentu. - Mamy dziś

dwunastoosobową grupę na siódmą i jesteś potrzebna tam na dole. Natychmiast, jeśli łaska.

*

- Nie pozwalaj się wyzyskiwać - mówi Jane, kiedy za pomocą płynu i starych ścierek czyścimy

srebrne imbryki. - Broń swoich praw.

- Moim jedynym prawem jest prawo do odejścia. I dokładnie o to im chodzi.
- Dranie - mamrocze. - Po to potrzebny nam związek zawodowy. Żeby nie mogli nas traktować

jak bydło.

background image

- Ciszej - szepcze Cato. - Obudzisz kierownictwo.
Ron spogląda na nas znad stolika w kącie, gdzie turystycznym żelazkiem prasuje pomięty obrus.
- Chyba nie zaczynacie znowu z tymi związkami? Tyle nam z tego przyjdzie, że Steve i Carl się

na nas wściekną i rąbną nam karę pieniężną.

- Mało mnie obchodzi - oznajmia Cato.
- Pewnie, że cię nie obchodzi. - Jane odgarnia przegubem włosy z czoła. - Nawet jeśli się

zrzeszymy, ty tego nie doczekasz.

- A to dopiero - mówi Ron. - Co się dzieje?
- Zadzwonili do niego w sprawie tej sztuki.
- Serio? - ożywiam się. - Naprawdę?
Cato wzrusza ramionami.
- Cudom końca nie widać, nie?
- Widzisz, mówiłam ci, że to może być twoja wielka szansa.
- Nie tak szybko, skarbie. Konkurencja jest ostra, a ja porzuciłem wszelką nadzieję w tydzień po

opuszczeniu autobusu z Oklahomy.

- O czym jest ta sztuka? - pyta Ron.
- A, to świetna historia o alkoholiku, który wraca do domu i zakochuje się w przyjaciółce matki.

Trochę jak „Stracony weekend” skrzyżowany z „Heroldem i Maude”. Startuję do głównej roli, więc
jeśli wszystko pójdzie dobrze, na wiosnę będę się obściskiwał na scenie z czyjąś babcią.

Ron krzywi się boleśnie.
- Czy naprawdę muszę tego słuchać?
- Bardzo dobrze gram heteryków - oznajmia Cato. - Gdybyście mnie nie znali, pomyślelibyście,

że jestem tak samo nudny, jak wy.

Jane rzuca w niego szmatą.
- Nie

jestem

nudna!

W

zeszłym

tygodniu,

kiedy

Julian

się przeziębił, zlizałam mu z szyi vicks vaporub.

Cato zachłystuje się z wrażenia.
- Vaporub jest boski!
- Cśśś - syczy Ron. W korytarzu rozlegają się kroki. - Idzie!
Do sali wchodzi Gina z naburmuszonym Ninem, wyjątkowo podobni do cyrkowej pary.

Zwłaszcza jej, w obcisłym złotym golfie i czarnych legginsach, brakuje tylko trapezu.

- Idziemy na urodziny - oznajmia z dumą, zatrzymując się przed nami. - Czy mój Nino nie jest

słodki? - Obraca chłopczyka, by pochwalić się jego spodenkami w prążki i krótką, haftowaną
marynarką.

- Uroczy - mówię.
- Jesteś ubrany jak mały Kozak - dodaje Cato.
- Co się mówi? - ćwierka zachęcająco Gina.
Nino spogląda ze zmęczeniem w stronę baru, jakby widział przed sobą przyszłość pełną

frangelico i nieprzespanych nocy.

- Dziękuję.
- Nie ma za co, mały - odpowiada Cato.
Steve wypada z kuchni w granatowym swetrze na ramionach i z motoryzacyjnymi stronami

gazety pod pachą.

- Gotowa? - pyta Ginę. - To jazda. Miejmy to za sobą. Ogląda się na mnie. - Erin, Carl jest w

piwnicy. Chce za mienić z tobą słówko.

- Teraz?
- Teraz.
Wzdycham i oddaję ścierkę Jane.

background image

- Już lecę.
Schodząc do piwnicy, czuję się, jakbym zmierzała do karceru. Drzwi do magazynu są lekko

uchylone; ze środka dobiegają mnie stłumione hałasy.

- Carl?
Przekraczam próg i w tej samej chwili zderza się ze mną jakaś brązowa błyskawica.
- Uff! - Worek cukru uderza mnie w pierś; zataczam się do tyłu.
- Połóż go tam - mówi Carl, wskazując metalową półkę pod ścianą. - Wczoraj mieliśmy dużą

dostawę i chcę tu widzieć zorganizowany porządek. Kiedy skończysz, ma tu być jak w laboratorium.

Rzucam worek na wskazane miejsce i rozglądam się. Skrzynie i torby pełne najróżniejszych

różności - od ryżu po mączkę kukurydzianą - piętrzą się na półkach i zajmują każdy wolny
centymetr mebli.

- Masz to zrobić dzisiaj, ale żeby nie ucierpieli na tym nasi goście - rozkazuje Carl. - Nawet jeśli

przez cały wieczór będziesz obsługiwać tylko jeden stolik, masz być cały czas na górze. - Odwraca
się do odejścia. - Aha, pod zlewem przy schodach jest kubeł i szmaty - na wypadek, gdybyś znalazła
mysie bobki. Pożycz od Martyego pas do dźwigania, jeśli się martwisz o kręgosłup. Normalnie
zlecam takie prace Enrique, ale pora, żeby do roboty przyłożyli się i inni. - Omija mnie i idzie po
schodach do kuchni.

Do zebrania udaje mi się ułożyć tylko sześć worków kawy. O jedenastej mój rewir jest nadal

pełen, a Kimberly prowadzi nieco nietrzeźwych nowych gości do stolika w kącie. Nie zejdę do tej
piwnicy aż do północy.

- Co oni z tobą wyprawiają? Pocisz się jak ruda mysz - mówi Cato, kiedy galopem wracam na

górę, by pomóc przy pracach na koniec dnia. - Nie martw się, ja się zajmę ekspresem.

Całuję go w policzek.
- Dzięki. Wrócę, jak tylko zdołam.
Kiedy wracam do piwnicy, Carl już tam na mnie czeka. Chodzi po magazynie jak sierżant,

stukając drewniakami w popękaną cementową podłogę.

- Znalazłaś bobki?
- Przy zamrażarce. Przetarłam podłogę amoniakiem.
- Dobrze. Insekty lub pająki?
- Świerszcz - mówię, masując obolałe ramię. - Usunięty. Na szczęście nie ma żadnych pająków.
Carl przygląda się magazynowi, założywszy ręce na piersi, po czym wyłącza światło i zamyka

drzwi.

- Może być. Posprzątałaś pod zlewem?
- Nie zdążyłam.
- Zdaje się, że za workami ze śmieciami rozlał się ług. Zajmij się tym przed wyjściem. Jeśli

znajdziesz coś w pułapce na myszy, opróżnij ją w śmietniku. - Klepie ogromny worek mąki. - Zdaje
się, że masz talent organizacyjny. Będę częściej prosił cię o pomoc.

Wkładam gumowe rękawice i spędzam pół godziny z głową pod zlewem, przeklinając swój los,

zmywając plamy i pozbywając się zmumifikowanej myszy. Dwa razy szoruję ręce, przebieram się i
już mam otworzyć drzwi, kiedy ktoś popycha je z drugiej strony, trafiając mnie w brodę. Co jest,
do...? Carl rozmawia przez komórkę. Mija mnie, nie zaszczycając nawet spojrzeniem.

- Rozdanie nagród jest za trzy tygodnie i wierz mi, nie mogę się doczekać - mówi. - W końcu

pokażę Hollandowi, do kogo należy to miasto.

Rozdział 19

U

LICA

C

ZTERNASTA

, „U HECTORA”. P

OSZUKIWANE

ENERGICZNE

,

ATRAKCYJNE

OSOBY

NA

WSZYSTKIE

STANOWISKA

W

ULTRAELEGANCKIEJ

NOWEJ

RESTAURACJI

SPECJALIZUJĄCEJ

SIĘ

W

KUCHNI

TEX

-

MEX

. W

YMAGANE

background image

STUPROCENTOWE

ZAANGAŻOWANIE

I

POZYTYWNE

NASTAWIENIE

,

DOŚWIADCZENIE

W

ZAWODZIE

I

UMIEJĘTNOŚCI

WSPÓŁPRACY

. P

ROSZĘ

ZGŁASZAĆ

SWOJE

KANDYDATURY

ONLINE

NA

STRONIE

CHEFHECTOR

.

COM

. N

IE

ODPOWIADAMY

NA

TELEFONY

.

*

Po tygodniu spędzonym na katalogowaniu w wolnym czasie win w piwniczce „Roulette” pod

okiem Geoffreya („Paulliac, Erin, pisze się przez au, nie o”) dochodzę do wniosku, że mam dość.
Carl, Steve - wygraliście. Nie chcę porzucać Cata i Jane, ale pora wysłać Haroldowi liścik z
podziękowaniem, oddać uniform i spadać stąd w cholerę.

Najpierw zaglądam do „Capers”, gdzie hostessa mówi:
- Mamy dwieście podań o pracę, ale pani także może zostawić swoje.
Zgłaszam się do trzech innych restauracji, które zdają mi się cichą przystanią po moim obecnym

miejscu zesłania. Odzywa się tylko „U Hectora”.

Rozmowa kwalifikacyjna ma miejsce w efekciarskim

„Brazil Grill”, flagowej restauracji Hectora

w Tribeca. Siedzę naprzeciwko kierownika Luke'a w gabinecie pełnym amazońskich artefaktów i
odpowiadam na pytania w rodzaju: „Co najbardziej ci się podoba w podawaniu wspaniałych
potraw?” („Goście!”) i „Dlaczego odeszłaś z poprzedniej pracy?” („Szukam nowych wyzwań”).
Potem otrzymuję zwięzły raport o szefie kuchni Hectorze Santosie, znudzonym portugalską
kuchnią fusion, dzięki której zyskał rozgłos i powracającym do swoich meksykańsko-
amerykańskich korzeni.

- Znowu są modne przekąski w rodzaju nachos i enchilad - mówi Luke ze skórą tak bladą, że aż

przejrzystą i lśniącym aparatem na zębach. - Otworzyliśmy miesiąc temu i już odnieśliśmy bajeczny
sukces.

- Świetnie.
Luke wsuwa moje podanie do teczki.
- Wiesz, jeśli chodzi o rozmowę w sprawie pracy na stanowisku kelnerki, wezwiemy cię w tym

tygodniu. Włóż ciemne dżinsy, a my sprawdzimy, czy się nadajesz.

Postanawiam przed odejściem z „Roulette” przepracować jeszcze parę zmian, na wszelki

wypadek, a do wielkiego jak hangar „U Hectora” przybywam w moim bezcennym dniu wolnym. Po
paru miesiącach w restauracji najwyższej klasy mimo woli czuję się tu trochę zdegradowana. Mebli
jest mało, betonowych podłóg nie osłaniają dywany, kolor ścian można by określić jako „zmęczona
brzoskwinia”. Jedyną dekorację stanowią kłęby sznura, drutu kolczastego i pogięte tablice
rejestracyjne. W sumie dają efekt wymarłego miasta, bo w okolicy nie widzę żywej duszy.

- Hop, hop! - wołam, a mój głos odbija się echem.
Przez parę minut szukam śladów inteligentnych form

życia, po czym w korytarzu znajduję

robotnika kładącego kafelki.

- Przepraszam - mówię. - Jest kierownik?
- Czyli Luke? - Mężczyzna wskazuje schody, którymi schodzę do podłużnej podziemnej kuchni.

Z niskim sufitem, wąskimi korytarzykami, bez okien wygląda jak uboga kuzynka „Roulette”. Każdy
centymetr wolnej przestrzeni na ścianach został zajęty przez ogromne sprzęty, w tym mikser w
rozmiarach przemysłowych i ceglany piec, który mógłby służyć jako krematorium. Kucharze są na
różnych etapach przygotowań do wieczornej gorączki, śmieją się, pokrzykują i przeciskają w ciasnej
przestrzeni za ciągiem. Wyglądają bardziej ekstremalnie niż ci z lepszych dzielnic, mają kolczyki w
nosie i nieogolone twarze. Z głośników grzmi punk z lat siedemdziesiątych. Już mam spytać, gdzie
mogę znaleźć Luke'a, kiedy on sam we własnej osobie wyłania się pędem zza zakrętu.

- O, Susan, cześć.
- Jestem Erin.
- Jasne. Znajdziemy ci jakiś podkoszulek. Jest ktoś jeszcze?

background image

- Nie, chyba że się gdzieś ukrył - mówię ze śmiechem.
Na policzki Luke'a występują czerwone plamy.
- Będziemy musieli zorganizować kolejny nabór. Eddie - zwraca się do stojącego najbliżej

kucharza. - Kiedy przyjdzie Hector?

- Dziś rano był tu jego agent - odpowiada Eddie, nie odrywając wzroku od krojonych jalapeños.

- Wtedy widziałem go po raz ostatni.

- Dobrze. - Luke prowadzi mnie do wąskiego pomieszczenia z szafkami. - Zaczniesz jako

pomocnica Lisy, jeśli się w ogóle pojawi. Jaki nosisz rozmiar? - Wyciąga z szafy worek na śmieci i
zaczyna w nim grzebać.

- Emkę. Przepraszam... powiedziałeś „pomocnica”? Myślałam, że będę kelnerką.
- Na razie mamy wolne tylko stanowisko pomocnicy, ale to świetna szkoła. Będziesz nosić

talerze z kuchni do stolików i dzielić się napiwkami z głównym kelnerem. Urobisz
się po łokcie, za to możesz zrezygnować z siłowni! - mówi, puszczając do mnie oko. - Emka... niech
sprawdzę. Nie, mamy tylko ikseskę. Ale chyba będzie pasować. - Podaje mi podkoszulek tylko
odrobinę większy od rękawicy kuchennej i wychodzi, żebym mogła się przebrać. Rozpinam bluzkę i
wciskam się w białą szmatkę z nadrukiem „Zalej robaka”. Przez bawełnę widać zarys mojego
stanika i paru żeber.

- Ty jesteś Erin? - W drzwiach staje dwudziestoparolatka z mocno zarysowaną szczęką. Ma

jadowicie zielone szkła kontaktowe i równie obcisły podkoszulek, na którym widnieje napis „Chinga
tu madre”.

- Tak. Ty pewnie jesteś Lisa.
- Jesteśmy w jadalni, nakrywamy. Potrzebujemy cię tam, a nie tutaj.
- Muszę tylko trochę rozciągnąć tę bluzkę, żeby mnie nie aresztowali za obnażanie się w miejscu

publicznym - żartuję, ciągnąc za rąbek podkoszulka.

- Tak ma być. Chodź, nie mamy czasu na głupoty.
Już tęskniąc za Catem i Jane, idę z Lisa na dół, gdzie

nie wiadomo skąd zmaterializowała się

piętnastka dość przeciętnych z wyglądu „atrakcyjnych osób”. Ustawiają na topornych drewnianych
stolikach masywne cynowe talerze i samodziałowe serwetki z nadrukiem meksykańskiej flagi. Lisa
natychmiast oddaje mnie pod opiekę krępego pomocnika Byrona, który - pomimo poetycznego
imienia - wyraża się jak kryminalista. Byron łypie na mnie spode łba.

- Świetnie, kurwa. Kolejna do wyuczenia.
- Cześć - odpowiadam. - Miło mi.
- Pomocnik barmana zadzwonił, że jest chory. Masz podawać tequilę z dołu - powiadamia go

Lisa.

- Przyuczam tu totalne prawdziwki, a ty chcesz, żebym dymał po schodach? Co jest, mam sześć

rąk? No spójrz, mam? - Byron idzie w stronę schodów, podciągając spodnie.
- Erin, za trzy minuty spotykamy się w kuchni. Mamy od cholery roboty.

*

Trenuję niełatwą sztukę trzymania ważącej trzydzieści kilo tacy z talerzami na ramieniu, kiedy

do kuchni wchodzi mężczyzna po trzydziestce, za to z niemowlęcą buzią. Jest ubrany w garnitur z
brązowego jedwabiu, nosi wisiorek z turkusem i meksykańskie plecione sandały. Promienieje
pewnością siebie, która łączy się z dużym kontem w banku i bujnym życiem seksualnym.

Powitawszy kucharzy pozbawioną akcentu angielszczyzną, sięga do dużej srebrnej misy, wrzuca

do ust coś, co wygląda mi na kawałek wołowiny, i mówi do kobiety z różowymi pasemkami:

- Co sądzisz, Molly? Więcej poblano? Ta zagląda do misy.
- Wiesz, Hector... Może masz rację.
- Nie chcę na ciebie wywierać presji - odpowiada facet, cofając się. - To twoje stanowisko, a ty

background image

jesteś dobra w tym, co robisz.

Kątem oka dostrzegam jakiś ruch i Byron uskakuje przede mną.
- Erin, jak pragnę zdrowia, uważaj na tę tacę, dobra? Prawie mnie znokautowałaś.
- Uwaga, wszyscy, spotkanie za pół minuty! - krzyczy Luke z góry.
- Znowu spotkanie? - warczy Byron. - Dlaczego?
Luke pojawia się na schodach. Wargi ma całkiem

białe.

- Bo ludzie się spóźniają, dlatego.
- Ja na ogół przychodzę wcześniej.
- Doceniam, ale spotkania są obowiązkowe.
- Ja się nie wykręcam, tylko mówię, jak jest. Nie przyjdę. Mam za dużo roboty.
- Co by pomyśleli inni, gdybyś się urwał?
- Mam gdzieś, co myślą inni. Nie ma sensu bluzgać na ludzi, którzy się stosują do zasad.
- To, co ma sens i to, co jest konieczne, to często nie to samo. Wszyscy na górę, proszę.
Kelnerzy i kucharze gromadzą się w małym pokoju, w którym remont najwyraźniej jeszcze się

nie skończył. Przechodzę schylona pod żółtą taśmą i siadam na krześle okrytym przezroczystą folią.
Hector wkracza, potykając się na styropianie i zmierza do zakurzonego stolika w kącie.

- Cześć, wszyscy - mówi. - Dziękuję za cierpliwość, jeszcze się nie urządziliśmy. Luke mówił, że

w zeszły weekend odeszła cała grupa pracowników. Wielu z was się spóźnia, więc chciałbym
usłyszeć, co, waszym zdaniem, powinniśmy tu poprawić, żeby ta restauracja była ciekawszym
miejscem pracy.

Lisa podnosi rękę.
- Siedziałam tu wczoraj do trzeciej nad ranem. Kiedy zaczniemy pracować w określonych

godzinach?

Zamiast wrzasnąć: „Kiedy tak powiem!”, jak zrobiłby Carl, Hector uśmiecha się łobuzersko.
- Wytrzymaj jeszcze trochę, dobrze? - mówi z wdziękiem komiwojażera. - Pamiętaj, ludzie

czekali rok na nasze otwarcie. Wszyscy w tym siedzimy. Przez parę tygodni potrzebujemy waszej
pracy na pełnym gazie.

- Pracuję w innej knajpie przy śniadaniach - odzywa się jakiś kucharz. - Muszę wychodzić o

pierwszej, bo przez cały dzień będę nieprzytomny.

- Mój ojciec przez szesnaście godzin dziennie zmywał naczynia, kiedy w sześćdziesiątym

dziewiątym przyjechaliśmy do tego kraju - odpowiada Hector. - Branża restauracyjna nie jest łatwa
i dlatego ją kochamy. Potrafimy przygotować sześćset dań na obiad i zjawić się na wieczorną
zmianę wypoczęci i gotowi do walki. Jeśli za miesiąc nadal
będziecie się czuli przepracowani, zwróćcie się do mnie, a wtedy pogadamy. Luke? Jakieś
problemy? Luke się zastanawia.

- Nie w tej chwili. Powiem ci, jeśli coś się pojawi.
Po trzydziestu minutach przysłuchiwania się pracownikom, którzy wyrażają swoje opinie na

każdy temat, od nowych talerzy po muzykę (głosowanie ujawnia, że większość kelnerów nie znosi
kuchni tex-mex), Hector odsyła nas z uniwersalną mantrą: „Wszyscy jesteście świetni. Doceniam
waszą ciężką pracę. Nie mógłbym marzyć o lepszym zespole”. Odpowiadamy anemicznymi
oklaskami i rozchodzimy się, zanim Hector skończy mówić.

- Kto tu rządzi? - pytam Byrona.
Ten prycha.
- Zależy, kto pyta.

*

Bywałam już zabiegana, ale jeszcze nigdy aż tak.
- Gdzie są chipsy dla stolika pięćdziesiątego czwartego? - ryczy Lisa, przekrzykując tłum

background image

miłośników Hectora.

W żołądku przewraca mi się służbowy posiłek - placek tamale - a ja grzebię w kieszeni krótkiego

czarnego fartuszka, wśród kłębów bonów z komputera,

- Zdaje się, że przed chwilą sprawdzałam...
- Zdaje się? Sprawdź jeszcze raz! - rozkazuje Lisa. Obok mnie przechodzi hostessa z

pięcioosobową grupą.

Zbiegam sprintem po schodach, śliskich jak narciarski zjazd od topiącego się lodu i rozlanej

salsy.

- Ja się zabiję! - krzyczę, ale mój głos ginie w ryku akordeonu z głośników.
W kuchni miotają się oszaleli pomocnicy, zabiegani kucharze i jeden bardzo zachrypnięty

dostawca.

- Przez cały dzień dwadzieścia trzy burrito z czarnymi

truflami! - chrypi i kaszle, zasłaniając usta rękawem. - Ktoś ma jakiegoś procha na gardło?

Szef kuchni podsuwa mu buteleczkę ze sprayem.
- Masz, sam zrobiłem. Eukaliptus, woda Perrier i jack daniels. Działa w magiczny sposób.

Słuchaj, widziałeś Hectora?

- Jest na górze. Fotografuje się ze striptizerkami ze „Scores” - odpowiada jeden pomocnik.
Dostawca psika sprayem w otwarte usta i przełyka.
- Oż, ty!
- Czekam na koszyk chipsów! - mówię, ale równie dobrze mogłabym krzyczeć w poduszkę.

Kurczaki fajita sypią się jak lawina, a pomywacz przed chwilą skaleczył się w palec zbitym talerzem.

- Potrzebuję superglue! - woła kucharz od grilla, tymczasowo występujący jako siostra

miłosierdzia. - Strasznie krwawi!

W okienku pojawia się talerz tortilli z homarem.
- Czy to przypadkiem nie moje? - pytam w pustkę.
Byron zjeżdża po schodach i ląduje obok mnie z ciężkim

łupnięciem.

- Jak leci?
- Pomóż mi! - łkam.
- Chciałbym - odpowiada, stawiając z rozmachem talerze na tacy. - Ale już pomagam dwom

kelnerom. Brakuje ci rąk do pracy? Pogadaj z Byronem. Nie ma ci kto podetrzeć tyłka? Jest Byron.
Gdzie Byron? Ktoś musi wynieść stąd tego trupa.

- Po godzinie szkolenia mam donosić dania dla połowy gości? To chcesz mi powiedzieć?
Byron kiwa głową.
- Od razu skacze adrenalinka, co?
Przydałby mi się w tej chwili tyran Carl. Już mam się rozpłakać z powodu nachos, kiedy widzę,

że kucharz od smażenia osącza i soli koszyk specjalności zakładu.

- Biorę - oznajmiam, wyjmując mu koszyk z dłoni. - Gracias.
Kucharz uśmiecha się, błyskając złotą jedynką.
- De nada, słonko.
Ale nie docieram ze swoją zdobyczą nawet na schody.
- E, pomocnica numer cztery, wracaj tu i bierz tacę - woła szef kuchni. - Cała lewa strona

twojego sektora czeka na żarcie.

Po dziesiątkach wypraw do jadalni zaczynam cierpieć na łokieć tenisisty, łupie mnie w kolanie i

czuję reumatyzm w obu ramionach. Jakimś cudem prawie wszystkie błędy popełniłam w kuchni,
gdzie szalejące pandemonium zwalnia mnie od wszelkiej odpowiedzialności.

- Myślałem, że już ci dałem taquito z wołowiną - mówi szef kuchni.
- Nie - odpowiadam i nie wspominam o takim drobiazgu, jak ten, że upuściłam je na schodach,

gdzie galopujący kelnerzy je stratowali, a pomocnik pozamiatał.

background image

- Dobra, pięć minut. Zaraz oszaleję. Hector! Hector! -ryczy. - SOS!
Tymczasem Hector siedzi przy stoliku w rewirze Lisy, obejmując dwie panie w wieku

emerytalnym.

- Pozdrów ode mnie Hectora - mówią mi goście. - Gdzie Hector? Powiedz mu, żeby do nas

podszedł. Chcemy porozmawiać z Hectorem.

Ale nie wszystko jest przyjemnością i igraszką.
- Przepraszam panią, dlaczego ta sałatka jest taka droga? To samo mogę dostać w ulicznej

budce.

Lisa odsuwa mnie na bok tacą pełną butelek dos equis.
- Ja się tym zajmę - mówi. - Ty sprawdź, co się dzieje z deserami na czterdzieści jeden.
Aaaa, otóż i stolik czterdzieści jeden, gdzie dziewczęta w różnym stopniu obnażenia zmuszają

szefa kuchni, żeby złożył autograf na serwetkach.

- Dziewczyny, bo stracę przez was głowę! - śmieje się Hector.
Kiedy wracam, uginając się pod ciężarem cynamonowego flanu, sopapilli i płonących lodów,

jedna dziewczyna leży na kolanach Hector a, a druga usiłuje zaśpiewać meksykański hymn.

- Mexicanos, al grito de guerra... Dobrze?
- Skąd mam wiedzieć? - odpowiada Hector. - Nie mówię po hiszpańsku.

*

- Chcę morfiny - mówię do Byrona, kiedy zmiatamy okruszki z jeszcze ciepłych krzeseł. - Jeszcze

nigdy nie byłam tak obolała.

- Przywykaj - odpowiada. - Teraz tak wygląda twoje życie. Nazywasz się Erin i roznosisz dania.

Koniec pieśni.

Mija nas hostessa w podkoszulku z napisem „Patrol graniczny”. Zagląda pod stoliki, podnosząc

zgubioną biżuterię, serwetki i, przy stoliku sześćdziesiąt dziewięć, but.

- Pewnie to tej kobiety, którą wynieśli - mówi. – To już razem dwa sandały, kozaczek i trampek,

a to wszystko w jednym tygodniu.

Kątem oka dostrzegam coś zielonego.
- Masz swoją działkę - mówi Lisa, wręczając mi cienki zwitek gotówki. - Minus dwadzieścia trzy

dolary za wpadkę z rybnym taco.

- Dzięki - mówię i liczę zarobek. Czterdzieści sześć dolarów. Niewiele więcej niż po pierwszym

wieczorze w „Roulette”.

- Erin? Mogę cię prosić na chwilę? - woła do mnie Luke z baru, gdzie zasłana malutkimi

papierowymi sombrerkami podłoga lepi się od rozlanych drinków. - Oceńmy twoją pracę. - Daje mi
znak, żebym usiadła. - Jak na pierwszy raz, powiedziałbym, że poszło ci całkiem nieźle. Dałbym ci
mocną siódemkę - dobry wynik z perspektywami dalszego
doskonalenia. - Obrzuca dumnym spojrzeniem salę, która przypomina krajobraz po bitwie. - Skoro
już się zapoznałaś z warunkami w restauracji, co o nas sądzisz?

- Szczerze mówiąc, Luke, to była katastrofa. Ludzie czekali dwadzieścia minut na drinka i

godzinę na jedzenie, a tłok był jak w autobusie. System komputerowy dwa razy się zawiesił, nikt nie
miał czasu mi pomóc, Hector był tak zajęty kumplowaniem się z gośćmi, że porzucił kuchnię na cały
wieczór, na tych schodach ktoś w końcu skręci sobie kark, zmiany są zbyt długie, przystawki za
drogie... - Nabieram tchu. - Mam mówić dalej?

Luke przełyka głośno ślinę i kiwa głową.
- W porządku. Zanim kucharze się połapią, dla kogo są dania, a pomocnicy je przyniosą

gościom, wszystko jest zimne. I...

- Nie, nie - przerywa Luke. - Ale dzięki za uwagi. - Dopija martini ozdobione malutką papryczką

chili. - Na czas rozkręcenia interesów potrzebujemy kogoś bardziej skłonnego do kompromisu. Z

background image

twoich słów, Susan, wnioskuję, że nie pasujesz do „Hectora”.

- Nazywam się Erin. I fakt, nie pasuję. - Idę za nim do wyjścia i ściskam jego wilgotną dłoń.
- To na razie - mówi Luke, błyskając aparatem na zębach.
- Nawiasem mówiąc, mógłbyś czasem dać Byronowi wolne. Ma mnóstwo zajęć i opuścił się z

biologii. Dobranoc.

*

- Wyjdziemy, jak tylko dopiję kawę, dobrze?
Jest ranek następnego dnia, a Rocket drapie w wyjściowe drzwi i żałośnie skomli. Krótka

przebieżka wokół bloku o trzeciej nad ranem nie wystarczyła, żeby go wybiegać. Rocket chce złapać
swoją obślinioną tenisową piłeczkę i iść na prawdziwy spacer, którego nie zaznał od czasu, gdy
spędziłam
dwanaście godzin na podawaniu płonących drinków z tequila i quesadilli z krabami.

- Dobrze.

-

Wylewam

resztę

kawy

do

zlewu.

-

Idziemy.

Tylko daj mi się przebrać.

Idąc przez kuchnię, słyszę głosy na korytarzu. Jeden należy do Nicka, drugi... do mojej matki?

Zatrzymuje się i nastawiam ucha. Dlaczego matka miałaby wpadać niezapowiedziana o dziesiątej
rano w piątek?

Przechylam się nad Rocketem, zdejmuję łańcuch i otwieram zasuwę. W chwili, gdy uchylam

drzwi, dociera do mnie, że to nie głos mojej matki, lecz potencjalnej lokatorki, która przyszła
obejrzeć mieszkanie pod dwójką.

- Kiedy mogę się wprowadzić? - pyta.
- Za dwa, trzy dni. Muszę jeszcze naprawić zmywarkę i gotowe.
- Chodź, Rocket - szepczę. - Nie warto dziś skakać na Nicka. Wiesz, co o tobie sądzi.
Ale Rocket jest głuchy na argumenty. Po całej nocy w zamknięciu energia go roznosi i wreszcie

zapachniało mu wolnością. Usiłuję go odepchnąć nogą, ale się nie daje.

- Cofnij się, kolego. - Moje prośby nie skutkują. Kucam, żeby go odciągnąć, ale ledwie puszczam

klamkę, Rocket wpycha głowę w szczelinę drzwi i wydziera się na wolność. Usiłuję go złapać, ale
koniec jego ogonka wymyka mi się z palców i Rocket śmiga co sił korytarzem.

- Rocket, wracaj!
Otwieram drzwi i ścigam go na bosaka, w spodniach od piżamy i rozciągniętym podkoszulku.

Dopadam schodów w chwili, gdy mój kochany piesek już dociera do podestu na pierwszym piętrze.
Już widzę oczami duszy, jak wypada z budynku prosto pod koła samochodów. Jeśli Nick otworzył
drzwi z myślą o ludziach chcących wynająć mieszkanie, tak właśnie się stanie. Pruję po schodach,
zeskakując po dwa naraz, a za mną rozbrzmiewa baryton Nicka, odbijający się echem w pustych
pokojach:

- Wczoraj wstawiłem ładną nową muszlę.
Przez otwarte drzwi frontowe widzę samochody śmigające po First Avenue. Rocket zeskakuje z

ostatniego stopnia i daje sus w powietrzu ku drzwiom.

- Rocket, stój!
Tyle zyskałam, że przyspieszył. W chwili, kiedy zaczynam sądzić, że straciłam go na zawsze,

Rocket skręca ostro w prawo i pruje jak odrzutowiec do mieszkania pod dwójką.

Dopadam go parę sekund później, spanikowana i zdyszana. Biegnę korytarzem, który nadal

pachnie świeżą farbą i z poślizgiem wjeżdżam do salonu, gdzie stoi Rocket, z łebkiem przechylonym
na bok przysłuchujący się Nickowi, który peroruje w kuchni:

- Ona tylko tak głośno pracuje. Wytrzyma jeszcze co najmniej z pięć lat.
- Chodźmy, zanim nas zobaczą - szepczę, ledwie zipiąc. - Idziemy.
Rocket łypie na mnie i boczkiem, nieznacznie, zbliża się do sypialni. Nie podda mi się bez walki.

background image

- Już sprawdziłem pani konto i wszystko wygląda jak najlepiej. - Głos Nicka brzmi coraz

wyraźniej. - Potrzebuję tylko kaucji i mieszkanie należy do pani.

- Świetnie. Wypiszę czek.
- Rocket, proszę cię - syczę, wyciągając do niego ręce.
Ale Rocket nie idzie na żadne układy. Jakby dla zaprezentowania, jak długo nie był na dworze,

dwa razy skrobie łapką w podłogę i zaczyna obwąchiwać ścianę.

- Nie...! - rzucam i skaczę ku niemu.
Za późno. Już podnosi łapę i zostawia na świeżo odmalowanej ścianie ciemną strugę - dokładnie

w chwili, gdy zza zakrętu wyłania się Nick z nową lokatorką.

- Erin! - mówi Nick. Trochę chyba dziwi go widok mnie, bosej, z ręką na ustach. Marszczy

ciemne grube brwi. - Potrzebujesz czegoś?

Nowa lokatorka, koło trzydziestki, ciężarna i z nastroszoną fryzurą, dostrzega katastrofę.
- Chwileczkę - mówi, zawieszając długopis nad książeczką czekową. - Czy ten pies...
- Tak - przyznaję żałośnie. - Przepraszam.
- W moim nowym mieszkaniu?
Nick pochyla się i dostrzega Rocketa.
- Co się tu dzieje?
Nie udaje mi się wyrazić skruchy odpowiednio szybko. Nick dostrzega ciemną plamę i

bezbłędnie kojarzy ją z Rocketem.

- On ma stąd zniknąć! - krzyczy.
- Dobrze - szepczę, usiłując chwycić skamieniałego Rocketa, ale ten otrząsa się z przerażenia i

pryska do łazienki. Omija ostrym wirażem toaletę i skacze do wanny.

- Na zawsze! Natychmiast!
- Dobrze, tylko... - W końcu do mnie dociera. - Słucham?
- Słyszałaś! - Nick wskazuje drzwi.
- To znaczy... mam się wyprowadzić?
Nick przesuwa ręką po spoconym czole i z trudem odzyskuje panowanie nad sobą.
- Od dawna mieszkasz w moim budynku. Zapewniałaś, że pies niczego nie zniszczy i zaufałem

ci.

- Przecież nie zniszczył! To znaczy... do tej pory. To moja wina, ostatnio rzadko bywam w domu

i...

- To bez znaczenia. Już dałem temu psu szansę, i to nie raz. Do wieczora ma go tu nie być, albo

wystawię twoje rzeczy na ulicę.

Nowa lokatorka wycofuje się, udając, że zainteresowała ją szafa w sypialni.
- Do wieczora? Nie znajdę mu tak szybko miejsca.
Nick wzrusza ramionami.
- Musisz.
- Może zapłacę za odmalowanie? Czy sto dolarów wy- starczy? Mogę dać więcej na wypadek,

gdyby znowu coś zbroił, choć daję słowo, że tak nie będzie.

Nick kręci głową.
- Masz ładne mieszkanie, ze stałym czynszem i tak dalej. W tych czasach to rzadkość. A to

sikające na prawo i lewo stworzenie jest zwykłym zwierzakiem. Wybieraj.

- Nick, proszę, nie stawiaj mnie w takiej sytuacji.
Nick wznosi ręce do góry i wychodzi z kuchni, mamrocząc: „To trzeba zmyć, zanim zostanie

plama”. Słyszę, jak szuka pod zlewem. Parę chwil później zjawia się ze sprayem i wyschniętą,
powyginaną gąbką.

- Ja to zrobię - mówię, wyciągając ręce. Klękam i zmywam podłogę i ścianę. - Widzisz? Schodzi,

prawie jakby się nic nie stało.

background image

- Wyprowadź psa spod prysznica i idź stąd - mówi Nick.
- Daj nam jeszcze jedną szansę - błagam. - Zrobię dla ciebie wszystko.
- Przykro mi. Mówiłem, żebyś wzięła kota.

Rozdział 20

- Rachel, musisz mi pomóc! To przez ciebie znalazłam się w tej sytuacji!
- Jestem na sesji na Staten Island - szepcze Rachel. - Co

według ciebie mam zrobić? - Słyszę, jak przeprasza kogoś, wychodzi i zamyka drzwi. - Pozuje mi
małżeństwo z papugą, która ma sześćdziesiąt lat. Cholernie się jej boję.

Rocket, zmęczony po wyprawie do parku, rozwalił się na podłodze w salonie i obgryza

gumowego hamburgera.

- Więc przyjedź, jak skończysz.
- Nie mogę. Potem muszę dostarczyć klientowi odbitki, a jeszcze nawet nie zaczęłam ich robić.
- Chryste Panie! To co mam zrobić?
- Bo ja wiem. - W słuchawce coś trzeszczy. - Zabierz go do rodziców.
- Mój ojciec ma alergię na psy. Może się zbliżać tylko do zwierząt, które przyrządza na grillu.
- Więc może znajomi z poprzedniej pracy?
- Nie rozmawiałam z nimi, odkąd zaczęłam kelnerować. Nie mogę do nich wparować z psem w

ramionach.

- A Jane i Cato?
- Już próbowałam. Ich gospodarze nie pozwalają trzymać zwierząt.
Rachel wzdycha.
- Nie wiem, co powiedzieć.
Rozpinam suwak kurtki i zdejmuję buty.
- Cudownie. No to jestem załatwiona. Dzięki, Rocket.
- Trochę wyrozumiałości. On jest stary. Robi, co może.
- Ja też! Rozpieszczam drania! Wynajęłam mu najdroższego wyprowadzacza psów w tym

mieście. Ale on potrzebuje uwagi, której nie mogę mu dać.

- Słuchaj, muszę wracać do pracy. - Wydaje mi się, że Rachel przerwie połączenie, ale nie. -

Przykro mi. Jeśli nic nie znajdziesz, zawsze możesz go odwieźć do psiego hotelu.

- Do psiego hotelu! Po tym, co przeżył? Nigdy tego nie zrozumie. Pomyśli, że go porzuciłam. I że

go uśpią!

- Tylko spokojnie. Zadzwonię później, dobrze? Jeśli przyjdzie mi coś do głowy, dam ci znać.
Odkładam słuchawkę i zaczynam gorączkowo przeglądać notes z adresami. Dzwonię do

wszystkich, których uznaję za godnych zaufania, ale albo wyjechali, albo są na zebraniu, albo
chorują. O wpół do pierwszej dociera do mnie, że mój pies spędzi co najmniej jedną długą noc w
klatce, otoczony dziesiątkami innych porzuconych stworzeń.

- No, więc trudno - mówię do niego. - Muszę wykonać telefon, którego chciałam uniknąć.
Łączę się z informacją, a potem wybieram numer. Jeden sygnał, drugi, trzeci.
- „Roulette” - burczy Steve.
- Steve... - zaczynam zamierającym głosem. - Cześć, tu Erin.
Steve milczy. Najwyraźniej wyczuwa kłopoty.
- Co jest?
- Strasznie się czuję. Chyba złapałam jakąś grypę. Nie będę mogła dziś przyjść. To znaczy mogę,

jeśli będę musiała, ale chyba goście nie chcą smarkającej kelnerki.

- Wczoraj wyglądałaś świetnie.
- Słucham?

background image

- Powiedziałem, że niespełna czterdzieści osiem godzin temu byłaś okazem zdrowia.
- Jakoś mnie tak nagle wzięło.
- Masz gorączkę?
- Tak, dokładnie trzydzieści osiem i trzy - mówię z urazą. Zaczynam sama sobie wierzyć - dobry

znak, zdaje się, że łatwo mi nie pójdzie.

- Moi kelnerzy nie chorują - oznajmia Steve. - A jeśli już, to łykają prochy, żeby przetrwać

zmianę i nie zarazić innych. Marty w zeszłym roku miał zapalenie płuc, a i tak zdołał przygotować
dania dla imprezy na dwieście osób. Takiego poświęcenia spodziewam się po wszystkich.

- Ale... mnie się kręci w głowie. Doktor powiedział, że nie powinnam chodzić. - Postanawiam

zagrać na najgorszej fobii Steve'a - lęku przed pozwem. - Mogłabym upaść i coś sobie zrobić.

Steve prycha pogardliwie.
- Przewracasz się nawet zdrowa. Przykro mi, nie mam dla ciebie zastępstwa. Derek ma wolne,

ale pracuje na dodatkowej zmianie w „Suburb”. Więc jeśli nie zamierzasz od razu zrezygnować z
pracy i do jutra w południe oddać spódnicę i bluzkę, uprane i wyprasowane, lepiej żebyś tu była o
trzeciej. Właściwie o wpół do trzeciej. Chcę, żebyś przeliczyła sztućce, bo coś mi się zdaje, że
Enrique robi z nich prezenty dla rodziny.

Zdobywam się na ostatni rozpaczliwy wysiłek, by zyskać współczucie Steve'a.
- Nie wiem, czy powinnam się kontaktować z innymi. To może być coś niebezpiecznego, coś...

no, nie wiem, azjatyckiego.

- Nie mam pracowników na zastępstwo. Nie będziesz się ze sobą cackać przez dwa tygodnie. A

skoro o tym mowa, może dobrze się stało. Wreszcie nauczysz się poświęcenia w pracy.

Biorę głęboki wdech. Nie pora tracić panowanie nad sobą i ostatnie dwa procent szans, że jakoś z

tego wybrnę.

- Ale ja już się poświęciłam. Praktycznie sama uporządkowałam całą restaurację.
- Całą? Dopiero zaczęliśmy. Jak powiedziałem, masz tu być o wpół do trzeciej. I wypłucz gardło

wodą z solą. Masz kiepski głos, ludzie nie znoszą nie rozumieć kelnera.

Słyszę chłeptanie Rocketa, który pije wodę z muszli klozetowej, choć miskę napełniłam mu

godzinę temu. Wchodzi do kuchni z ociekającym pyskiem i spogląda na mnie, jakby chciał
powiedzieć: „Wybiegałem się, napiłem, świat jest piękny.”

- Dobrze - mówię. - Chyba dam radę.
- Świetnie, i niech ci się robota pali w rękach. Mamy dziś komplet i będzie gorąco od punkt

siódma.

- Zaraz... Steve? Czy mogę poprosić Dereka, żeby mnie zastąpił?
- To ci się nie uda. Do zobaczenia po południu.
Odkładam słuchawkę i gapię się w okno sypialni, usiłując zdecydować, co dalej. Dwie godziny to

za mało na znalezienie przyzwoitego schroniska, dostarczenie do niego Rocketa i załatwienie
formalności. Szperam w szufladach biurka i w końcu wyciągam listę telefonów wszystkich kelnerów
z „Roulette”. Odmawiam krótką modlitwę, zaczynającą się od „proszę”, a kończącą „bo się zabiję” i
wybieram numer.

- Halo? - odzywa się mężczyzna.
- Derek?
- Czego?
- Cześć. Tu Erin. Z „Roulette”. Pauza.
- Jezus. Nie mogę się od was odczepić.
Śmieję się, postanawiając, że nie dam się zrazić.
- Dzwonię, bo...
- Wiem, po co dzwonisz. Odpowiedź brzmi „nie”.
- E... słucham?

background image

- Nie zastąpię cię. Już przepracowałem dwie zmiany w „Suburb” i cztery w „Roulette”. Nie mam

czasu się podrapać po tyłku.

- Bardzo mi przykro, wierz mi. Ale jestem bardzo chora, rozłożyło mnie. Gdybyś mógł mi pomóc

tylko ten jeden jedyny raz...

- Chora, co? Jasne.
- I... muszę zostać w domu i odpocząć, żeby mi się nie pogorszyło.
- Nudzisz mnie, Erin - ziewa Derek. - Zasypiam.
Uświadamiam sobie, że wykręty, błagania i łzy nie poskutkują. Rozmawiam z facetem, do

którego przemawia tylko jedno.

- Zapłacę - rąbię prosto z mostu. - Pięćdziesiąt dolarów.
Derek rechocze.
- Zabawna jesteś, wiesz o tym? Usiłuję otworzyć restaurację i brakuje mi koło siedemdziesięciu

tysięcy.

- Stówa.
- Mała różnica.
- Dobra, dwieście.
Brak odpowiedzi.
- Dwieście pięćdziesiąt?
Po krótkim milczeniu Derek odpowiada:
- Może się jednak dogadamy.

*

- To tak, jakbyś nocował u kolegi - tłumaczę Rocketowi, kiedy wysiadamy z taksówki u zbiegu

Dziewięćdziesiątej Trzeciej i Lexington. - Spodoba ci się.

Ale Rocket nie słucha, za bardzo go raduje drugie wyjście tego dnia. Zapadł zmrok i robi się

przenikliwie zimno. Rocket nie szarpie się na smyczy jak zwykle, ale stoi i węszy.

- Będziesz się świetnie bawił z innymi pieskami - mówię, głaszcząc go po kraciastym wełnianym

kubraczku. - Pobędziesz tam dzień lub dwa, a potem... - urywam. - Skończmy z tym. Za parę minut
zamkną.

Zarzucam na ramię małą brezentową torbę z miskami i zabawkami i przygotowuję się do

oddania Rocketa w obce ręce. Otwieram masywne oszklone drzwi z napisem „Psalon - hotel dla
psów” i mówię sobie, że choć czuję się fatalnie, postępuję słusznie. Nie jest to idealne rozwiązanie,
ale dzięki niemu zyskuję trochę czasu. Podrzucę tu Rocketa, wrócę do domu, podzwonię do ludzi i
jakoś to załatwię.

Dźwięczy dzwonek; wchodzimy do małego, przegrzanego wnętrza, w którym pachnie

szamponem do dywanów i starymi gazetami. Na małym białym kontuarze stoi zabiedzona
paprotka, a nad nim wisi tablica ogłoszeń z komiksami o psach i reklamami wyprowadzaczy. Zza
zakratowanych drzwi dobiega przeraźliwe ujadanie i echo niskiego warczenia. Rocket waha się i
rozgląda nieufnie. Choć opowiadałam mu o paru dniach, wygląda to bardziej jak dwadzieścia lat do
dożywocia.

- Proszę - szepczę, ciągnąc go do kontuaru. – Nie utrudniaj.
Przygarbiony starszy pan z jamnikiem właśnie wpisuje się do księgi.
- Stella jada teraz wyłącznie dietetyczne pokarmy - mówi do młodej kobiety, która przyjmuje

jego kartę. Jasnoblond kok przyszpiliła za pomocą ołówka, a na sobie ma obszerny kombinezon w
szczeniaczki i kotki. Na identyfikatorze widnieje wypisane na czerwono imię Abby.

- Zdaje się, że od ostatniego razu sporo schudła - mówi.
- Lekarz zakazał sera. I efekt od razu widać.
- Wpisał pan w formularzu instrukcje co do karmienia?

background image

- Pół kubka dwa razy dziennie - odpowiada starszy pan, kiwając głową. - Wiem, że to zabrzmi

paranoicznie, ale muszę spytać.

Abby wyrywa pokwitowanie.
- Śmiało.
- Ostatnim razem Stella wróciła do domu z kaszlem, a słyszałem, że w mieście szaleje psia

grypa. Macie tu z nią kłopot?

Zastygam.
- Jak w każdym schronisku, ale w tym sezonie wirus nie jest groźny. Parę naszych psów go

złapało, ale Stella jest młoda i zdrowa, więc nic jej nie będzie. Bardzo dokładnie wszystko
dezynfekujemy i nie przyjmujemy ewidentnie chorych zwierząt, więc...

Mężczyzna podpisuje wydruk i oddaje.
- Więcej zrobić nie możecie.
- Właśnie. No cóż, szczęśliwej podróży. Dobrze się nią zaopiekujemy. - Abby wychodzi zza

kontuaru i przejmuje smycz od starszego pana, który poucza swojego pieska, żeby się nie przejadał.

Abby uśmiecha się do mnie; niechętnie zbliżam się do niej.
- Zaraz będę - obiecuje, znikając za zakratowanymi drzwiami ze skomlącą Stellą. Po chwili

wyłania się z puszką napoju.

- W sprawie przyjęcia psa? - pyta.
- Tak - odpowiadam, przekrzykując kolejną falę ujadania.
- To pewnie pani dzwoniła przed chwilą?
- Ja.
Abby przechyla się przez kontuar i spogląda w dół.
- Zatem ty jesteś Rocket Edwards. - Rocket sztywnieje na dźwięk swojego imienia i szarpie się

na smyczy. – Na ile dni zamawia pani hotel? - pyta Abby, przysuwając mi formularz i długopis.

- Chyba na jeden - zerkam na kartkę, na której obok miejsca na wpisanie numeru mojej karty

znajduje się pozycja „Imię zwierzęcia”.

- Świetnie. Proszę wypełnić pierwszy arkusz i podać informacje o psie i kontakt w razie nagłego

wypadku.

- W razie... Dobrze. - Zaczynam wpisywać adres Rachel, ale nagle odkładam długopis. -

Przepraszam. Chyba nie mogę.

- Pierwszy raz?
- Tak.
- Bez obaw, będzie w dobrych rękach.
- Nie o to chodzi, po prostu... zmieniłam zdanie.
- Chętnie panią oprowadzę - proponuje Abby. - Nasze schronisko spodoba się pani. Psom jest tu

bardzo wygodnie.

- Na pewno. Tylko nie jestem gotowa.
Abby patrzy na mnie z zaskoczeniem.
- Hm. Dobrze, to pani decyzja. Jeśli zmieni pani zdanie, otwieramy o ósmej rano.
- Dziękuję. Bardzo dziękuję. I przepraszam. - Ciągnę Rocketa ku drzwiom, na mroczną ulicę,

błyszczącą od marznącej mżawki. - Szlag by to - mamroczę. - W co ja nas władowałam? -
Zatrzymuję się z Rocketem pod trzepoczącą czarną markizą.

Nie mam najbledszego pojęcia, co dalej.
Stoję, drżąc, przed zamkniętą księgarnią. Zaczynam się zastanawiać, czy moje życie nie stoi

przypadkiem na głowie. Może powinnam od razu zadzwonić do Steve'a i oznajmić, że odchodzę. Jak
mam znaleźć nową pracę, skoro ciągle pracuję? Ale jeśli odejdę, czy będzie mnie stać na cokolwiek
oprócz oddania psa i powrotu na garnuszek rodziców? Jestem w pułapce, jestem niewolnicą
pieniędzy i nie mam wyboru, muszę na oślep brnąć w tym samym kierunku.

background image

Z jękiem frustracji wychodzę na ulewę, w torbie brzęczą mi zabawki i miski.
- Nie mam pojęcia, co dalej, ale wracajmy do domu - mówię do Rocketa. Wicher prawie zrywa

mi z głowy polarową czapkę. Rocket liże lód na chodniku, a ja bez powodzenia usiłuję złapać
taksówkę. W nadziei, że po drugiej stronie ulicy będzie lepiej, przechodzę na czerwonym i unoszę
rękę. Nic. Palce mi drętwieją, nadzieja więdnie. Ruszam ciężko w stronę centrum.

Dlaczego nie włożyłam kozaków, tylko trampki? Co parę minut zatrzymuję się i gorączkowo

macham na przejeżdżające taksówki, po czym mówię głośno parę brzydkich wyrazów i idę dalej.
Dla Rocketa to wszystko jest jedną wielką przygodą - trąbiące klaksony, ludzie uciekający przed
deszczem, czyjaś zbiegła parasolka, która omija nas o parę centymetrów i zawisa na drzewie.
Kupuję w budce kubek kawy, a kiedy się odwracam, uświadamiam sobie, że jestem niedaleko
„Roulette”. Chciałabym, żeby zjawił się ktoś, kto zaopiekuje się zmarzniętą kelnerką i psem z
oblodzonymi łapkami, ale na Upper East Side znam tylko jedną osobę: Daniela.

O, nie.
Nieważne, że jestem zziębnięta i zdesperowana. Będę czekać na taksówkę, choćbym miała

przymarznąć do chodnika.

- Przestań się trząść, Rocket - mówię. - Mam wyrzuty sumienia.
W chwili, gdy zaczynam rozważać, czy by go nie schować pod kurtkę i przeszmuglować do metra,

zza zakrętu wyłania się pusta taksówka, która jedzie w naszą stronę.

- Wreszcie - mówię, biorąc Rocketa na ręce. - Jesteśmy uratowani.
Ale taksówka nie zwalnia. Zerkam za siebie i widzę unoszącego rękę starszego pana, w

porządnym ubraniu i bez psa.

- Zaraz, to moja taksówka! - krzyczę, ale samochód mija mnie z rozpędem, obryzgując lodowatą

wodą. Starszy pan
wskakuje do środka, taksówka zawraca i znika w oddali.

Rocket piszczy i otrząsa się gwałtownie, kiedy stawiam go na ziemi. Jego przemoczone psie

ubranko przekręciło się, ogon się podkulił.

- Mam gdzieś dumę - mówię, a deszcz skapuje mi z nosa. - Idziemy.
Przemoczone skarpetki mlaszczą mi w butach, gdy człapię przez Siedemdziesiątą Ósmą ku

jedynej osobie, której nie poprosiłam o pomoc. Z oddali kamienica Daniela wygląda jak obóz baza
na Annapurnie - jasny i zaciszny, pełen żywych ludzi i ciepłych koców. Wchodzimy pod markizę i
Rocket znowu się otrząsa, obryzgując portiera zimnymi kropelkami.

- Przepraszam - mówię.
- Za co? - odpowiada portier z uśmiechem. - Mam kalosze i płaszcz. Do tego służą.
Dzwoni do Daniela, a mnie nawiedza straszna myśl: a jeśli Daniel i Fritz nie są sami? Może w

mieszkaniu na kanapie wyleguje się Sonia, czytając scenariusze i podejmując decyzje, kogo jednym
pociągnięciem pióra uczynić bogaczem lub nędzarzem. A ja tam wparuję w płaszczu ze szmateksu i
najpierw się upokorzę, a potem pod mało wiarygodnym pozorem znowu wyjdę na tę słotę.

- Wie pan co... rozmyśliłam się - mówię, ale portier w tej samej chwili odkłada słuchawkę ze

słowami: - Proszę na górę.

- Naprawdę?
- Pan Fratelli panią oczekuje.
Podczas krótkiej jazdy na trzecie piętro udaje mi się przeczesać włosy i symbolicznie wytrzeć

Rocketa szalikiem, który natychmiast wpycham do torby wraz z pustym kubkiem po kawie. Kiedy
drzwi windy się rozsuwają, widzę Daniela w znoszonych dżinsach, czerwonym podkoszulku z
długimi rękawami i wełnianych skarpetkach.

- Co się dzieje? - pyta z troską.
Uśmiech, którym zamierzałam błysnąć, jakoś mi nie wychodzi.
- Weź mojego psa - rąbię prosto z mostu załamującym się głosem.

background image

Daniel patrzy z konsternacją na mnie, a potem Rocketa.
- Dlaczego? Co się stało?
- Bo ja... bo mój gospodarz... to długa historia - kręcę głową. - Pomyliłam się. Nie powinnam tu

przychodzić.

Daniel robi krok do windy i obejmuje mnie ramieniem.
- Proszę cię, wstąp na chwilę. Jesteś sina.

*

- Może o smaku dziczyzny w sosie? - woła Daniel z kuchni. - Lubi?
Wycieram twarz małym ręcznikiem.
- Nie wiem. Nigdy go tym nie karmiłam.
Rocket szczeka głośno.
- On mi tu świruje, więc chyba jestem na właściwym tropie. Fritz, ty już jadłeś. Tak jest, Rocket.

Pokaż mu, kto tu rządzi.

Daniel wraca do salonu, a Rocket z głośnym zgrzytem suwa miskę po kuchni.
- Nie miałem pojęcia, że Fritz jest taką ciapą. Pies o połowę od niego mniejszy wkracza na jego

terytorium i od razu staje się samcem alfa.

- Naprawdę możesz przechować Rocketa przez parę dni? - pytam.
- Jasne. Fritz musi się nauczyć dzielić zabawkami.
- Nie potrafię powiedzieć, jaka jestem wdzięczna.
- Już powiedziałaś. Cztery razy. - Wskazuje moje przemoczone ubrania. - Powinnaś się tego

pozbyć.

- E... nie mam się w co przebrać.
- Na pewno coś znajdziemy.
- Dzięki, ale dość mi już pomogłeś. Muszę iść.
- Nie w tym stanie. Chodź.
Zastanawiając się, czy Daniel zamierza mi pożyczyć ciuszki Soni, idę za nim do małej, wyłożonej

dywanem sypialni z widokiem na ogród. Zmięta pościel jest przykryta narzutą. Nieopodal widzę
psie legowisko z monogramem i przeżuty na amen kawałek rzemienia.

Daniel włącza lampę i otwiera szafę.
- Kołnierzyk numer 34 pasuje? - Zdejmuje z wieszaka sztruksową koszulę, potem grzebie na

półce, a podkoszulek mu podjeżdża, ukazując kawałek gładkich pleców. - Miałem tu gdzieś stare
dresy. O, są. - Podaje mi ubrania z uśmiechem. - Utoniesz w nich. Jesteś taka... mała.

- Nieważne. Byle się rozgrzać.
- Rozgrzać cię to mój życiowy cel.
- Eee... gdzie mogę się przebrać? - pytam zdławionym szeptem.
Daniel spogląda na mnie znacząco.
- Gdzie zechcesz. Możesz tutaj.
- Tutaj?
Daniel przełyka z trudem ślinę. Z każdym gwałtownym, krótkim oddechem jego pierś unosi się i

opada.

- Albo w łazience na korytarzu. Tam są drzwi.
Otwieram usta, ale mija parę sekund, zanim udaje mi

się wydobyć z nich głos.

- Więc może...
Daniel ujmuje moją twarz w dłonie.
- Ćśśś. Ani słowa.
- A twoja dziewczyna?
- Kto?

background image

Zaglądam mu w oczy i upuszczam ubrania na podłogę. Daniel mnie całuje, najpierw ostrożnie,

jakby mu się wydawało, że go odepchnę. Potem mocniej chwytam go za ramiona, a on wsuwa palce
w moje włosy i popycha mnie na
dywan. To się nie może dziać naprawdę. Pewnie zamarzłam na śmierć i to są przedśmiertne zwidy,
zaraz rozbłyśnie światło i ujrzę babcię Ritę, która umarła, kiedy miałam jedenaście lat. Niech mi się
tak zwiduje jeszcze pięć minutek... Tylko o to proszę.

Zaczepiam stopą o nogę krzesła, które przewraca się z hukiem. Szarpię za guziki koszuli Daniela

i czuję, że jeden się odrywa. Daniel usiłuje zdjąć mi sweter, nie przerywając pocałunku. Otwieram
oczy i uświadamiam sobie, że to, co mi łaskocze policzek, to narzuta, a nad sobą widzę sprężyny
łóżka. Daniel szarpie za mój stanik, ja za jego pas i w końcu - po pozbyciu się większości ubrań -
udaje nam się wylądować na łóżku. Daniel ma na sobie jedną skarpetkę i błękitne bokserki, i tylko
moje majtki dzielą mnie od tego, o czym usiłowałam nie myśleć od dwóch miesięcy.

- Nie wyjdziesz - mówi Daniel. - Nie pozwolę ci.
- Bez obaw - dyszę. - Nawet gdybym chciała, nie znalazłabym spodni.
Zegarek wplątuje mi się we włosy, a kiedy się obracam na brzuch, żeby się uwolnić, widzę

Rocketa stojącego w progu.

- Hej - odzywa się do niego Daniel. - Może pójdziesz mi zniszczyć jakiś antyk? To nie jest widok

dla małych piesków.

Rozdział 21

Dziesięć następnych dni upływa mi między pracą i Danielem. Do swojego mieszkania zaglądam

tylko po to, żeby zmienić ubranie, nakarmić rybkę i podlać roślinki. Mój dzień zaczyna się o ósmej,
kiedy Daniel idzie do pracy, i kończy, gdy „idziemy spać” po moim powrocie z „Roulette”. Rocket,
który sterroryzował flegmatycznego Fritza, urządził sobie legowisko w salonie i zaanektował
zamszowy fotel.

- Tylko się nie rozgaszczaj - mówię do niego. - Dziś rano oglądam dwa nowe mieszkania.
Ale oddycham z ulgą, kiedy się okazuje, że ani loft na Lower East Side, ani budynek w Soho bez

windy nie są tym, o co mi chodzi. Nie tracę spokoju nawet wtedy, gdy ktoś mi zwija sprzed nosa
mieszkanko z jedną sypialnią na West Eighties. Przyłapuję się na nadziei, że idealne mieszkanie nie
trafi mi się, dopóki nie postanowię zakończyć tej błogiej sytuacji. Po raz pierwszy od miesięcy
przyszłość nie przejmuje mnie dreszczem strachu i nie czuję potrzeby szukania następnej pracy.
Cato gratuluje sobie udanego skojarzenia pary i nawet Steve dostrzega zmianę mojego nastroju:
„Był już najwyższy czas, żebyś zaczęła się uśmiechać”.

Poranki spędzam leniwie, zmywając po wczorajszej kolacji i pozwalając Fritzowi i Rocketowi

włóczyć mnie po parku.

- To za drogie - mówię, kiedy zgłasza się do mnie moja agentka nieruchomości. - Za małe. Za

daleko.

- Jak na kogoś, kto potrzebuje mieszkania od zaraz, jesteś okropnie kapryśna.
W wolne dni robię zakupy, kupuję kwiaty, planuję wszystko na powitanie Daniela, który zaczyna

źle wyglądać po wielu nieprzespanych nocach.

- Zdrzemnąłem się w biurze - zapewnia mnie. - Mógłbym przebiec dziesięć kilometrów.
Nieważne, czy oglądamy stare filmy, jemy z jednego talerza chińszczyznę w niedzielne

popołudnie, czy gadamy w łóżku, jutro straciło znaczenie. Jestem bezdomna, kelneruję dla chleba.
Życie jest piękne.

Pewnej soboty w połowie listopada Daniel stawia płócienny dach w swoim samochodzie i

jedziemy na Long Island na spotkanie z Shelley, jego agentką handlu nieruchomości. Rocket wierci
mi się na kolanach, a ja wreszcie zdobywam się na odwagę i zadaję pytanie, które dręczyło mnie od

background image

tygodnia.

- A... co się stało z Sonią?
Daniel szczerzy zęby.
- Miałem nadzieję, że będziemy omijać ten temat.
- Nie ma mowy. Nie możesz przed nim uciekać do końca życia.
- Jak pragnę zdrowia... - Rozprostowuje ręce i wzdycha, najwyraźniej szukając właściwych słów.

- To był klasyczny związek z rozsądku. Ja jestem wolny i awansuję, Sonia jest siostrzenicą Portera i
potrzebuje jakiegoś zajęcia. Bach - jestem jej szefem i chłopakiem. Początkowo mi się podobało, ale
mniej więcej po trzech dniach znudziło mi się użerać z rozpuszczoną bogatą dziewczynką.

- I nic ci się w niej nie podobało? Zupełnie nic?
- Jeśli pytasz, czy chodziło mi tylko o seks, to nie. Oczywiście wszyscy miewamy takie związki,

ale...

- Mów za siebie.
Daniel ściska moje udo w sztruksowych spodniach.
- Dobra, mów mi całą prawdę o sobie.
Odsuwam się.
- Na razie nie chcę ci zepsuć mojego idealnego wizerunku. Nie możemy najpierw przeżyć miłego

etapu zauroczenia, zanim wyłożymy wszystko kawa na ławę?

- Ten kucharz od grilla. Zeznawaj.
- Jeszcze nie skończyłeś opowiadać o Soni. Nadal nie rozumiem, dlaczego spotykałeś się z nią

przez całe dwa miesiące.

Daniel wymija TIR-a i dodaje gazu.
- Nie była taka zła. No dobra, była niegrzeczna, z pretensjami i po tygodniu zaczęła mówić o

małżeństwie. Ale także podziwiała mnie i fantastycznie masowała stopy. - Parska śmiechem, a ja
trzepię go w ramię. - Żartowałem! To żart! Dobra, twoja kolej. Nie opowiadaj, że w Philu po ciągało
cię bogate wnętrze.

- Przynajmniej nie posyłał mnie po drinki.
Daniel się krzywi.
- Przepraszam cię za tamto. Miałaś minę, jakbyś chciała ją oblać swoim.
- Przeszło mi przez myśl. Porterowie ci szkodzą z powodu tego zerwania?
- Frank użył słowa „rozczarowanie”. Zdaje się, że jemu zależało bardziej niż Soni. Początkowo

traktował mnie chłodno, ale mu przeszło. Znalazł jej innego mentora, inteligentną kobietę, która
zajeżdża swoich pracowników na śmierć. Biedna Sonia.

- A co ja będę miała z tego, że sypiam z producentem? Nic?
- Hmmm... Oprócz opieki nad psem? Nie wiem. Może miłe popołudnie w Hamptons?
Jedziemy za białym mercedesem Shelley, mijając ratusz i podstawówkę. To już trzeci dom tego

dnia - drewniana chatka z wypaczonymi parkietami i kwiecistymi zasłonkami pod zlewem. Psy
gonią się po podwórku, a my chodzimy od pokoju do pokoju, zaglądając do szaf i szafek.

- Sufity trochę nisko, prawda? - odzywa się Daniel, który prawie dotyka głową framugi drzwi.
- Nie wiem. Ty masz dwa metry, nie ja.
- Takich uroczych detali nie znajdziecie byle gdzie - mówi Shelley, usiłując włączyć lampę z

przepaloną żarówką. - Dodają domowi autentyzmu.

Wyglądam przez brudne panoramiczne okno na chłostaną wichrem plażę.
- Widok jest niesamowity - zauważam.
- Tak, jeśli dotrę do okna, nie walnąwszy się po drodze w głowę - odpowiada Daniel.
- Sufity można podnieść - reaguje natychmiast Shelley. - Dobudować całe piętro. Jeśli

zatrudnisz odpowiedniego architekta, możesz tu mieć fantastyczny salon. Obejrzałeś już wiele
domków. Może pora zacząć myśleć twórczo?

background image

- Moim zdaniem pora na małże i piwo - ucina Daniel. - Ale wielkie dzięki. Będę pamiętać o tym

domu.

Pakujemy psy do samochodu i jedziemy za Shelley krętym podjazdem wysypanym muszelkami.

Shelley macha nam przez ramię, trąbi i skręca w prawo, a my w lewo, do malutkiej restauracji,
jedynej, w której - jak twierdzi Daniel - można dostać w listopadzie świetną zupę rybną.

Parkujemy w cichej uliczce, oddajemy Fritzowi i Rocketowi siedzenia z przodu, a sami

wchodzimy do wykładanego drewnianymi panelami pubu, gdzie trzech klientów je posiłek w
wyłożonych papierowymi serwetkami koszyczkach.
Zajmujemy stolik przy ceglanym kominku, w którym płonie sterta polan.

- Co tu dają dobrego? - pytam, spoglądając na tablicę z daniami dnia.
Daniel otwiera laminowane menu.
- Wszystko. Nie ma słabych stron.
- Więc będzie łatwo. Wezmę mule.
- Doskonały wybór. A może jeszcze frytki do tego?
- Bardzo śmieszne - mruczę.
- Przekomarzam się z tobą.
- To się nie przekomarzaj.
Daniel ujmuje moją dłoń.
- Daj spokój, przecież nie podajesz hamburgerów i koktajli z krewetek.
- I co z tego?
- To z tego, że „Roulette” nie jest typową restauracją. A ty nie jesteś typową kelnerką.
- Byłoby świetnie, gdyby wszyscy tak uważali.
- Połowa ludzi w tym kraju uważa, że jestem płytki, bo pracuję w telewizji. Olewam ich.
- To coś zupełnie innego. Kiedy mówię ludziom, że jestem kelnerką, widzę, co myślą. Litują się

nade mną.

- Nie sądzę, żeby u Franka i Patti ktoś się nad tobą litował.
- Bo mnie ignorowali. Nie zauważyłeś?
- Zauważyłem tylko, że Patti nie zna się na ładnych kolczykach.
Daniel się uśmiecha, ale jakoś nie potrafię się odwzajemnić.
- Ciebie to śmieszy? Nigdy nie pomiatał tobą ktoś taki jak Sonia.
- Chcesz się założyć?
- Nie o to mi chodzi. Ja muszę się zgadzać z gośćmi, choćby poprosili nie wiadomo o co, albo

traktowali mnie skandalicznie. To bywa upokarzające.

- Czy tak nie jest w każdej pracy? Dekorator wnętrz, którego wynajęła Patti, był we wszystkich

branżowych pismach, a ona każe mu przerabiać ten sam pokój co pół roku. Frank jest własnością
swoich udziałowców, ja muszę dbać o dobre samopoczucie Franka...

- Tak, ale taka praca jest interesująca. Trzeba mieć do niej talent. A to, co robię, może

wykonywać każdy idiota. To jak praca przy taśmie montażowej.

Daniel zaplata ręce na piersi.
- To idiotyczne. Nie wmówisz mi, że w swojej pracy nie posługujesz się rozumem. To dzięki

kelnerom funkcjonuje restauracja.

- Ale dla Patti i Soni jesteśmy służącymi.
- Ja tego tak nie widzę. Zarabiasz na siebie i masz tyle samo klasy i godności, co cała reszta.
- Nie przyjmujesz do wiadomości prawdy.
- Prawda jest taka, że nikt cię nie ocenia. Może kiedyś to zrozumiesz.
- Może ty zrozumiesz, jeśli zamienimy się rolami -burczę, patrząc na zbliżającego się kelnera.
- Żartujesz? Załamałbym się po pierwszym wieczorze. Natomiast ty... - Daniel się śmieje. -

Frank pewnie nie chciałby cię wypuścić.

background image

Po obiedzie bierzemy psy na smycz i idziemy na kawę. Resztę popołudnia spędzamy na

przechadzce po Bridgehampton. Trzymamy się za ręce, oglądamy wystawy i komentujemy domy.
Późnym popołudniem robi się zimno i zaczyna padać śnieg. Wracamy do domu o zmroku;
płócienny dach łopocze hałaśliwie na wichrze, psy śpią na wąskim siedzeniu z tyłu. Kiedy mijamy
granice miasta, dzwoni moja komórka. Agentka handlu nieruchomości.

- Mam świetne wieści! - krzyczy z mocnym akcentem z Jersey. - Pamiętasz to mieszkanie na

Upper West Side? Wiesz co? Najemca się wycofał, więc jest twoje, jeśli nadal chcesz.

Zerkam na Daniela.
- Właściwie to nie chcę. Ale je wezmę.

*

Zaczynam przeprowadzkę w niedzielę, a kończę w czwartek. Pomiędzy zmianami w „Roulette”

pakuję ubrania i talerze, a potem godzinami sprzątam mieszkanie, które już nie należy do mnie.
Rachel pomaga mi owijać lampy i rolować dywany, a Daniel pilnuje ekipy przeprowadzkowej i
osobiście przewozi akwarium. Jestem tak zajęta moim nowym, przyjaznym Rocketowi
mieszkaniem, że kiedy dzwoni do mnie Carl, żądając wcześniejszego przyjścia w piątek, nie
poświęcam mu większej uwagi.

- Czy to się sprzeda?
Słyszę głos Steve'a, wkraczając do restauracji. Wraz z Carlem siedzą przy barze, wpatrując się w

menu. Steve ma szlafrok i plastikowe klapki. Nogi mu lśnią od olejku do masażu.

- Widziałeś, jak się nami interesuje prasa - odpowiada Carl. - Oczywiście, że się sprzeda.
- No tak, ale mus z oliwą z oliwek? Czy już nie przesadziliśmy z lodami mrożonymi płynnym

azotem? Wywaliłem cztery tysiące na pacojet, którego Betsy użyła dwa razy.

- Nie możemy skąpić, kiedy ulicę dalej jest Holland. Innowacja kosztuje.
- Eee... cześć - odzywam się.
Carl rzuca na mnie roztargnione spojrzenie.
- Przybij kartę i czekaj na mnie w jadalni.
- Ostatnio twoją kartę trudno było odczytać - dodaje Steve. - Tym razem odbij ją jak należy.
Odpowiadam uśmiechem, który pojawia się tylko w związku z nowym chłopakiem i wspaniałym

mieszkaniem.

- Oczywiście. Od tej pory będę bardziej uważać.
Dziesięć minut później Carl i Steve przychodzą do jadalni. Carl trzyma żółto-czarną, podobną do

pasa uprząż.

- Mam dla ciebie zadanie specjalne - mówi. - Nie mógłbym o to poprosić Enrique ani portiera.
Po zadaniach typu szorowanie grilla i regulowanie zawiasów w drzwiach męskiej ubikacji jestem

pewna, że dam sobie radę ze wszystkim.

- O co chodzi?
- Nic się nie martw, spodoba ci się. Widziałaś na Broadwayu te przedstawienia, gdzie solistka

spływa na scenę, zawieszona na drucie?

- Aha. I co?
- To, że pora oczyścić żyrandol.
Omal nie parskam mu śmiechem w twarz.
- Nie mogę tego zrobić.
- Jak wolisz - odpowiada Steve i idzie do kuchni, klepiąc w dywan klapkami. - Na pewno

znajdziemy kogoś, kto włoży tę uprząż za trzy stówy za wieczór.

Carl wzrusza ramionami.
- Racja.
- Ale ja nie lubię wysokości - mówię, nagle zlana zimnym potem.

background image

- Zatem pora stawić czoło strachowi, nie sądzisz? Chodź tutaj, odwróć się, włożymy ci to. Do

czwartej czeka cię masa odkurzania.

Łypię nieufnie na żyrandol, wiszący bardzo wysoko nade mną i przypominam sobie, że właśnie

podpisałam umowę wynajmu osiemdziesięciu bardzo drogich metrów kwadratowych.

- A jeśli spadnę?
- Nie usztywniaj się - radzi życzliwie Carl. - Rozluźnij mięśnie i wszystko będzie dobrze.
- Pamiętaj, Erin, każdy element tego żyrandola został wykonany ręcznie w Murano - krzyczy

Steve. - Tylko go
draśnij, a będziesz tu pracować za darmo do pięćdziesiątki.

Niechętnie wkładam nogi w pętle, wzdrygając się od dotyku rąk Carla, który zaciska uprząż

wokół mojej talii.

- Ale drabina jest stabilna, prawda?
- Na tyle, na ile może być stabilne coś tak wysokiego i cienkiego. Gotowe. Możesz iść.
Cienka błękitna lina biegnie od mojej talii do sufitu, gdzie tkwi metalowy hak, na którym zawisło

moje życie. Odmawiam krótką modlitwę - jeśli ktokolwiek jej słucha -i stawiam stopę na pierwszym
szczeblu.

- Powinnam spisać testament - szepczę. Wspinam się z wolna; spocone ręce ślizgają mi się na

zimnych metalowych bokach drabiny.

- Teraz weź to. - Carl stuka mnie w nogę trzonkiem miotełki do kurzu. W głowie mi się kręci;

macham na oślep ręką, w końcu łapię kontakt i wciągam na górę długi plastikowy trzonek.
Nabieram tchu i skupiam wzrok na żyrandolu, zdobnym w festony pajęczyn i pokrytym grubą
warstwą szarego, tłustego brudu. Wyciągam drżącą rękę, miotełką namierzam cel i zabieram się do
roboty.

Carl zostawia mnie przy pracy na wysokościach, rzuciwszy: „Zgłoś się do mnie, jak skończysz” i

idzie za Steveem do kuchni. Pięć minut później zjawia się José i Ron, a po nich Kimberly, tak
wysoka w szpilach, że gdyby wyciągnęła rękę, pewnie dotknęłaby moich stóp.

- Wysoko zaszłaś, Erin! - woła Ron, nakrywając stoliki w barze. - Jakie powietrze tam na górze?
- Rozrzedzone. - Nabieram tchu i krztuszę się kurzem. Kaszlę, a żyrandol kołysze się

niebezpiecznie, melodyjnie dźwięcząc.

- Wzięli ci miarę na gips? - pyta Marty, wchodząc ze sportową torbą na ramieniu.
- Cieszę się, że kogoś to bawi - mamroczę. W prostokątnych okularach Geoffreya, który śledzi

moje postępy,
odbija się światło. Wkrótce w jadalni zaczynają rozbrzmiewać smętne dźwięki ulubionej pieśni
Alaina.

„Więc nie ma nic więcej? - śpiewa Peggy Lee. Skoro nie ma nic więcej, przyjaciele, to tańczmy

dalej”.

- Hola, Erin - mówi Omar z dołu, wycierając nogi krzesła.
- Pozdrowienia z gór - odpowiadam. Usiłuję potrzeć ramieniem policzek. Wszystko mnie

swędzi, ale nie mam wolnej ręki.

- Jesteś bezpieczna, prawda?
- Tego wniosku bym nie wyciągnęła. - Żyrandol jest prawie czysty. Jeszcze jeden różowy klosz i

wrócę na ziemię. Ale coś mnie łaskocze w ucho... Odrzucam włosy do tyłu i zauważam na ramieniu
ogromnego czarnego pająka.

- Aaaa! - z krótkim, przeraźliwym wrzaskiem puszczam drabinę i gorączkowo usiłuję strzepnąć

obrzydlistwo. Akurat kiedy mi się to udaje, tracę równowagę i zawisam nad jadalnią.

- Erin! - krzyczy Alain.
Uprząż wpija mi się w biodra, a ja, ściskając miotełkę, bezradnie kołyszę się pod sufitem. Po paru

sekundach z kuchni wypada Carl, a za nim Steve. Widzę twarz Omara, wpatrzonego we mnie w

background image

osłupieniu, jakby był świadkiem religijnego cudu.

- Zdejmijcie mnie! - krzyczę. W chwili, gdy nadpływam nad rewir trzeci, drzwi frontowe

otwierają się i do środka wchodzą Jane i Cato. Dyndam nad nimi, przerażona, wściekła i
upokorzona ponad wszelkie wyobrażenie, a oni gapią się na mnie z otwartymi ustami. Jeśli
przeżyję, umrę ze wstydu.

- Wiedziałem, że jesteś zakręcona - odzywa się Cato, kręcąc głową - ale żeby aż tak?
Nagle Carl zaczyna się śmiać. Steve dołącza do niego, a potem nawet Alain i Omar nie potrafią

się oprzeć rozbawieniu.

- Niech ktoś jej pomoże! - piszczy Jane. - Na Boga, nie możecie jej tak zostawić!
Carl zdejmuje białą bluzę, jakby zabierał się do ratowania tonącej. Spod bluzy wyłania się obcisły

szary podkoszulek.

- Nie ruszaj się! - rzuca i wchodzi po drabinie, czym budzi kolejną falę rozbawienia.

Zaskakująco zwinny i atletyczny, dociera na szczyt i powoli mnie obraca. W mgnieniu oka znajduję
się na ziemi, objęta jego muskularnym ramieniem.

Steve ociera oczy koktajlową serwetką.
- Dzięki, Erin. Od lat się tak nie uśmiałem.

Rozdział 22

We wtorek wieczorem Daniel pomaga mi wysiąść z taksówki u zbiegu Siedemdziesiątej Szóstej i

Madison.

- Dokąd idziemy? - pytam.
- Zobaczysz. To parę kroków stąd.
To i tak najbardziej szczegółowa informacja, jaką z niego wyciągnęłam od czasu, kiedy parę dni

temu przekonał mnie do wzięcia wolnego wieczoru. Za ten przywilej musiałam zapłacić Derekowi
dwieście dolarów, ale mam wrażenie, że mi się to zwróci.

- Jakaś podpowiedź?
- Już ci podpowiedziałem. Żebyś ubrała się wizytowo. I doskonale ci się udało.
- Dziękuję. Coś więcej?
- Więcej? Będziesz się świetnie bawić.
Idę pod wiatr, schylona i wyobrażam sobie kolację w maleńkiej, oświetlonej świecami knajpce,

albo może szampana w najbardziej romantycznym apartamencie w Carlyle. Jednak w chwili, gdy
skręcamy w stronę szarego budynku z lśniącymi mosiężnymi drzwiami, uświadamiam sobie, że ja
tu już byłam.

- Dobry wieczór - mówi portier.
- Daniel Fratelli do Franka i Patti Porterów - powiadamia go Daniel.
Żołądek mi się skręca. O, nie. To chyba żart.
- Dziś są urodziny pana P., prawda? - zagaduje portier.
- Mówi wszystkim, że czterdzieste dziewiąte, ale mnie nie oszuka - oznajmia Daniel. - Jeśli

dobrze pamiętam, kończy czterdzieści dziewięć lat od trzech lat.

Portier śmieje się i wzywa windę.
- Przyszły tłumy gości.
Śmiertelnym chwytem miażdżę ramię Daniela w czarnym kaszmirowym rękawie płaszcza.
- Możemy przez chwilkę porozmawiać?
Zaskoczony, pozwala się zaprowadzić na skórzaną sofę

o parę metrów dalej.

- Co jest?
- Co jest? - syczę. - Dlaczego mnie nie uprzedziłeś, że idziemy do Porterów?
- Bałem się, że odmówisz. Jezusie, zachowujesz się, jakbym cię zaprowadził na erotyczny show.

background image

- Już bym wolała!
- Przecież idziemy na bardzo miłe przyjęcie. Nie sądzisz, że trochę przesadzasz?
Pojmuję przyczyny tego podstępu.
- A, rozumiem. Więc sądzisz, że wyświadczyłeś mi przysługę, bo pozwolisz mi przez chwilę

pobyć z bogaczami?

- O co ci chodzi? - zdumiewa się Daniel. - Zaprosiłem cię, bo jesteśmy razem. Nie sądziłem, że

tak się wkurzysz.

- Wkurzenie to mało powiedziane.
Daniel odchyla głowę i wzdycha.
- Przykro mi.
- Nie wyglądasz, jakby ci było przykro.
- Możemy o tym porozmawiać później? - Usiłuje wziąć mnie za rękę. - Teraz jesteśmy tutaj, a

nie chciałbym się spóźnić.

Wyrywam mu się.
- Ja tam nie wejdę.
- Bez ciebie nie idę.
Drzwi wejściowe otwierają się i powiew lodowatego wichru mierzwi mi włosy.
- Spójrz, kochanie, w tych czasach na bale wpuszcza się

byle kogo - odzywa się męski głos.

Daniel odwraca się z uśmiechem.
- Rany, co ty tu robisz? - mówi głosem, w którym brzmi przymus. - Myślałem, że wyjechałeś do

Los Angeles.

- Od wtorku jestem w mieście i cholernie się z tego cieszę.
Daniel dotyka mojego ramienia.
- Erin, to jest Randy, scenarzysta serialu, i jego żona Yvonne...
Postawiona pod ścianą, nie mam wyjścia. Muszę się dostosować, ściskać dłonie i rozdawać

uśmiechy. Yvonne coś do mnie mówi, ale prawie nie rozumiem słów i ledwie dostrzegam, jak
wygląda.

- Jak miło panią poznać - słyszę własny głos.
- Bo co można kupić człowiekowi, który ma wszystko i to po cztery egzemplarze? - pyta Yvonne

Daniela. Podaje mu prostokątne pudełko w srebrnym papierze.

- Wycieczka rybacka na wyczarterowanej łodzi.
- Niemożliwe!
- Albo to, albo znowu kije golfowe.
- My kupiliśmy mu trudny do dostania lafite - oznajmia Randy. - Szkoda, że nie będzie mógł go

wypić, dopóki nie stuknie mu siedemdziesiątka. - Staje przed windą, która właśnie się otwiera. -
Wchodzimy?

- Erin? - Daniel bierze mnie za łokieć i, nie zdążywszy zareagować, znajduję się nagle pomiędzy

nimi. Wchodzę do windy; dostrzegam swoje odbicie w lustrze na ścianie. W spodniach z czarnego
atłasu, topie haftowanym koralikami i na wysokich obcasach wyglądam, jakbym znajdowała się na
swoim miejscu, ale jestem oszustką, pokojówką w ubraniu swojej pani. Zamykam oczy. Nie mogę
znieść tego widoku.

- Pogoda była dobra, ale okolica ohydna, rozumiesz? - mówi Yvonne.
Sztywnieję, gdy Daniel otacza mnie ramieniem.
- Słyszałem, że trzeba paru miesięcy, żeby przywyknąć.
- To o parę miesięcy za długo - odpowiada Randy. -Każdego dnia wdychaliśmy spaliny.
Drzwi się rozsuwają i przede mną ukazuje się mieszkanie Porterów, jeszcze większe i bardziej

błyszczące, niż zapamiętałam. Rosalinda trzyma straż w holu, wystrojona w wykrochmaloną czarną

background image

sukienkę i biały fartuszek, z rękami splecionymi przed sobą.

- Witam państwa - mówi.
- Cześć, Rosalindo - odpowiadam. Spodziewam się, że mnie zdemaskuje tekstem w rodzaju:

„Gdzieś ty się podziewała? Yves czeka na ciebie w kuchni”, ale ona tylko spogląda z zaskoczeniem,
jakby nie rozumiała, skąd obca kobieta zna jej imię. Oddaje nasze okrycia młodej kobiecie w
uniformie i prowadzi nas do salonu, gdzie stoją małe grupki gości w czerniach i cekinach. Patti
Porter, w gorsetowej sukni z tafty, wydaje na nasz widok pisk.

- Daniel! - szczebiocze, całując go w policzek. - Jak się miewa mój ulubiony producent?
- Nigdy nie czułem się lepiej. Cieszę się, że cię widzę.
Patti natychmiast zwraca się do mnie.
- Więc to musi być ta tajemnicza kobieta, o której tyle słyszałam.
Tajemnicza kobieta? Nie poznała mnie?
- Witam - mówię, rzucając Danielowi rozpaczliwe spojrzenie. A on unosi brwi w wyrazie, który

nauczyłam się odczytywać jako „dostosuj się”.

- Ja cię skądś znam, prawda? - ciągnie Patti, przyglądając mi się uważnie.
- Hm...
- Nie byłaś w zeszłym tygodniu na obiedzie dobroczynnym u świętego Judy?
- O, nie.
- Na balu „Ogień i lód”?
- Niestety.
- Wiem! Jesteś aktorką z serialu. Prawda?
- Niestety, nie.
- Dziwne - zastanawia się Patti. - Chyba cię z kimś pomyliłam.
Następuje chwila dłużącej się, niezręcznej ciszy, w której i ja, i Daniel usiłujemy przywyknąć do

mojej niespodziewanej anonimowości.

- No tak - odzywa się Daniel, zacierając ręce. - Gdzie się ukrywa ten starzec?
- W piwniczce z Yves. - Patti osłania usta ręką. - Skończenie pięćdziesiątki to dla niego po

prostu pretekst, żeby się opić pomerolem. Pójdę po niego, bo przegapi własne przyjęcie. Wybaczcie.
- Znika w tłumie, a jej miejsce zajmuje kelnerka z włosami ufarbowanymi henną i z tacą
musujących kieliszków.

- Może szampana? - pyta mechanicznie.
- Jak cholera, siostro - mamroczę i łapię kieliszek. - Ty też sobie golnij.
Daniel, wściekle atrakcyjny w szytym na miarę czarnym garniturze i granatowej koszuli, stuka

swoim kieliszkiem o mój.

- Nie było tak trudno, co? Patti nawet cię nie skojarzyła.
- Poczekaj - mruczę. - Ktoś skojarzy.
Jak na zawołanie wkracza Rosalinda, prowadząc nowego gościa - siostrzenicę Porterów i byłą

Daniela, Sonię.

- Może nie uwierzysz, ale ten ktoś właśnie się pojawił - dodaję. - Zapowiada się cudowny

wieczór.

- Na litość boską - rzuca Daniel. - Po cholerę wróciła do tego miasta?
Sonia bierze z najbliższej tacy kieliszek szampana i idzie ku nam w szpileczkach z wężowej skóry.

Ma na sobie wełnianą
sukienkę, postrzępioną u dołu tak, jakby przycięła ją sobie drzwiami taksówki.

- Danny - mówi i chwyta Daniela w sztywny uścisk. - Wydaje się, jakby minęły całe miesiące,

prawda? Może to przez tę podróż samolotem. Byłam w Europie.

Daniel kładzie mi rękę na plecach.
- Pamiętasz Erin, prawda?

background image

Sonia, dotychczas znudzona, spogląda na mnie ze zdumieniem. Wreszcie ktoś mnie skojarzył.
- Słyszałam, że się z kimś spotykasz - mówi, powoli kiwając głową - ale nie miałam pojęcia, że z

naszą... kelnerką.

Zaciskam zęby i zerkam na Daniela, bladego i sztywnego.
- Owszem.
Sonia nie z tych, co dają się zaćmić.
- Ja też się z kimś spotykam. A... jest. - Spogląda nad moją głową i macha ręką. - Roberto!
Daniel i ja oglądamy się w stronę drzwi. Patti prowadzi faceta, który - sądząc po rozjaśnionych

pasemkach i łuszczącej się, miedzianej skórze - spędził chyba tysiące godzin pod słońcem Monte
Carlo. Pochodzi do nas rozkołysanym krokiem, z papierosem bez filtra w ręku.

- To mój chłopak Roberto - oznajmia Sonia. - Jest z Madrytu, ale mieszka tutaj. Ze mną.
- Jak leci? - wita nas Roberto wystudiowanym amerykańskim slangiem, po czym oddala się po

„prawdziwego” drinka.

- Już go wprowadziłaś, co? - mówi Daniel.
- Znam go od trzech tygodni i czterech dni - odwarkuje Sonia. - Łączy nas prawdziwy związek.
- Jest nasz solenizant! - woła Patti, miłosiernie przerywając tę miłą pogawędkę. Wszyscy biją

brawo, a Frank wkracza do pokoju z wielką butlą wina w każdej ręce.

- Przepraszam. Nie sądziłem, że Sonia wróci tak szybko

- szepcze do mnie Daniel. - Chodź, chciałbym cię przedstawić paru interesującym osobom.

- Z nikim nie gadam.
- To co będziesz robić? Stać pod ścianą?
- Czemu nie.
- Erin, wybacz. Zrozumiałem, że dałem ciała, ale czy przynajmniej nie możemy zachowywać się

uprzejmie?

Chciałabym się na nim odegrać, ale nie zniosę więcej upokorzeń. Stojąc w kącie, zwracałabym na

siebie uwagę, a ostentacyjne wyjście wydaje się głupie i tandetne.

- Dobrze. Miejmy to za sobą.
Jazzowy kwartet gra Stana Getza. Daniel przedstawia mi młodą prawniczkę, zajmującą się

sprawami telewizji, jej męża, agenta handlu nieruchomościami, do którego „należy całe
śródmieście” i parę wychudzonych jak szkielety kobiet po czterdziestce, bez wyjątku z podwójnymi
nazwiskami. Wszyscy są ubrani w zabójcze ciuchy i strasznie się cieszą, że mnie poznali. Nikt nie
pyta, jak zarabiam, albo dlatego, że ich to nie obchodzi, albo zakładają, że w ogóle nie pracuję.
Kiedy goście zaczynają przechodzić do jadalni na kolację, mam już początki paskudnej migreny.

Daniel szuka naszych wizytówek na jednym z trzech zastawionych porcelaną stołów.
- Dobrze, ja tutaj... - mówi, wskazując krzesło koło Franka. - A ty... tam. - Prowadzi mnie do

krzesła po przeciwnej stronie stołu przy oknie. Jestem jak Pluton - wykluczona z towarzystwa,
zmrożona, zapomniana.

Daniel przygląda się innym wizytówkom.
- Siedzisz między narzeczonym Soni i Edie. Nieźle.
- Kto to jest Edie?
- Córka Franka i Patti.
Nieletnia miłośniczka alkoholu na prostej drodze do poprawczaka? Daniel, nie wiedząc, że już

zaliczyłam spotkanie z nią, opisuje mi ją zwięźle:

- Inteligentna, ale trudna. Jest późnym dzieckiem, więc

trochę jej pobłażają. Miejmy nadzieję, że wcześnie chodzi spać.

- Odmówię modlitwę w tej intencji.
Daniel pochyla się nade mną i zagląda mi w oczy.
- Chyba nie było zbyt strasznie?

background image

Odwracam głowę.
- Gorzej niż strasznie. Jak mogłeś mnie oszukać?
- O co ci chodzi? Tylko Sonia wie, kim jesteś.
- O jedną osobę za dużo - warczę w stronę widoku na Central Park. - A jaka jest kochana!
Frank Porter siada, dając gościom znak, by poszli w jego ślady.
- Muszę iść - mówi Daniel. - Staraj się dobrze bawić, dobrze?
- Na to już za późno.
Daniel rzuca mi na odchodnym spojrzenie pełne skruchy i zajmuje swoje miejsce, a ja zostaję

sama, zgrzytając zębami. Roberto staje obok, przyglądając się wizytówkom.

- W Hiszpanii siadamy, gdzie kto chce.
- Chyba się tam przeprowadzę - mamroczę.
Goście zajmują miejsca, gdy z korytarza dobiega stukot

obcasów. Słyszałam, że modnie jest się

spóźnić, ale to już absurd.

- Buona sera! - rozlega się kobiecy głos.
Patti klaszcze w dłonie.
- Gina i Steve! Jak dobrze, że jednak przyszliście!
Szklanka prawie wypada mi z dłoni. Daniel odwraca się i spogląda na mnie. „Wybacz”, mówi

bezgłośnie. Wbijam w niego nienawistny wzrok i zgniatam w dłoni moją wizytówkę.

- Włosi - prycha Robert. - Tacy wulgarni.
Nagle, jak moja młodsza siostrzyczka, której na szczęście nie mam, pojawia się Edie w

przejrzystej błękitnej sukience i sandałach z rzemyków.

- Co to, stolik dla dzieci?
Usiłuję obmyślić jakąś zjadliwą odpowiedź, ale coś mi nie wychodzi. Straciłam mowę na widok

moich szefów, cmokających się w powietrzu z Patti i przerzucających rozmaitymi tanimi wykrętami.

- Mamy tyyyyle roboty, że musieliśmy się wydzierać, o tak - mówi Gina i udaje, że coś jej urywa

rękę.

- Nie słuchaj jej - żartuje Steve. - Nie mogła się zdecydować, co włożyć.
Patti śmieje się beztrosko.
- Pas de problème, dopiero siadamy. Steve, ty naprzeciwko solenizanta. A Gina... Na pewno

będziesz miała mnóstwo do obgadania z panem Roberto Basurą. Oboje pochodzicie z krajów
śródziemnomorskich.

Omal nie zjeżdżam pod stół. Gina. Obok mnie!
- Pamiętam cię - odzywa się Edie. - Ty jesteś tą pokojówką z poprzedniego przyjęcia.
- Mmm - mruczę.
Jesteś ostatnia na liście moich zmartwień, mała pokrako. Oto nadchodzi ku mnie Gina, w

ogromnych szpilach i ze straszną miną. Spogląda na orlonosego projektanta krajobrazu
naprzeciwko mnie i podstarzałego autora biografii prezydenckich po lewej stronie Roberta i
wyraźnie się wzdryga. Wie równie dobrze, jak ja: to jest najgorszy stolik w lokalu.

- Witaj, Gino - mówię. - Co za zbieg okoliczności.
Gina wpatruje się we mnie w osłupieniu, z otwartymi

czerwonymi ustami.

- To ty! Ale skąd...?
- Mój chłopak siedzi tam. - Wskazuję brodą Daniela, który, unosząc się z krzesła, ściska rękę

Steve'a.

Gina pogardliwie odrzuca głowę do tyłu.
- Nie rozmawiam z tobą.
Steve rzuca mi zaskoczone spojrzenie. Gina zdziera z siebie bolerko, spod którego ukazuje się

obszyty koronką gorset.

- Dobry wieczór, señora - mówi Roberto, podrywając się z miejsca i przysuwając jej krzesło.

background image

Widać Włoszki z biustem na wierzchu nie są takie wulgarne.

- Gracias - mówi Gina z uśmiechem.
Roberto siada i pochyla się do niej.
- Pani mówi po hiszpańsku.
- Si - odpowiada ona.
Czyżby? To dlaczego wymyśla meksykańskim pomocnikom po włosku?
Patti sunie ku nam, jak zwykle rozpromieniona.
- Widzę, że wszyscy znaleźliście swoje miejsca.
- O, tak - odpowiadam.
Gina, najwyraźniej sądząc, że Patti mnie rozpoznaje, pospiesznie zwraca na siebie jej uwagę.
- Tu casa es bonita, Patti.
- O! - odpowiada ta ze śmiechem. - Mi casa es tu casa!
- Przestań się wygłupiać mamo - mówi Edie, rysując paznokciem brzeg ręcznie malowanego

talerza.

Patti nie zmienia wyrazu twarzy.
- Mam porozmawiać z doktorem Bergerem o zmianie dawki? - pyta słodko. - Bo jutro do niego

dzwonię. No to miłej zabawy.

Przyciskam dłoń do pulsującej skroni. Gina jazgocze w hiszpańsko-angielskim żargonie.
- Meksyk es brudny! Malo! - wykrzykuje. - Idę na la playa w Acapulco i choruję od oddychania!
- Si, si - mówi Roberto w jej dekolt.
Po paru strasznych minutach kelnerzy zaczynają roznosić sałatkę z kraba. Patti woła „Bon

appétit” i kolację można uznać za rozpoczętą. Niestety, mój appétit straciłam już na parterze. Z
jednej strony słyszę Ginę, z drugiej desperackie westchnienia Edie, a ponieważ głębokie oddechy
nie pomogły na ból głowy, zaczynam topić problem w bordeaux. Po dwóch kieliszkach jest mi
jeszcze gorzej.

- Przepraszam - mówię, odsuwam krzesło i zabieram torebkę. Nie zwracam uwagi na

zmartwioną minę Daniela i idę korytarzem koło kuchni, gdzie Yves pewnie przyrządza coś pod
kolor serwetek. W łazience zamykam drzwi, opieram się o ścianę i przez chwilę pławię się w ciszy.
Potem zaczynam szukać w torebce aspiryny; klamka porusza się i do łazienki wchodzi Patti.

Na mój widok cofa się z cichym okrzykiem.
- Przepraszam! Co za wstyd. Muszę naprawić ten zamek.
- Nie szkodzi - mówię z ulgą, że nie przyłapała mnie na grzebaniu w apteczce. - Czy mogłabym

dostać coś na migrenę?

Patti dotyka mojego ramienia.
- Migrena! Oczywiście. Proszę za mną.
Idę za nią przez bibliotekę do sypialni, urządzonego na biało sanktuarium z dźwiękoszczelnymi

oknami i ciężkimi brokatowymi zasłonami.

- Mam tu po trosze wszystkiego - mówi Patti, otwierając szufladę nocnej szafki. - Valium,

Seconal...

- Aspiryna?
- Oczywiście - uśmiecha się. Wyjmuje buteleczkę i wytrząsa mi na dłoń trzy tabletki.
- Dziękuję. Nawiasem mówiąc, wspaniałe przyjęcie.
Patti prowadzi mnie do prywatnej łazienki wielkości

mojego mieszkania, nalewa wody do

kryształowej szklaneczki i podaje mi.

- Cieszę się, że dobrze się bawisz. Nie sposób wyrazić, jak bardzo przejmuję się wszystkimi

szczegółami. Wczoraj prawie nie spałam. - Zerka na siebie w lustrze. - Czasami wątpię, czy
ktokolwiek dostrzega moje wysiłki. - Marszczy wysokie białe czoło. - Czy przy twoim stoliku
wszystko jest jak należy?

background image

- Zdecydowanie. Moje towarzystwo jest... fascynujące.
- Bardzo się cieszę. Wiedziałam, że dobrze się tu poczujesz. - Przechyla głowę. - Nie daje mi

spokoju, skąd cię znam. No, cóż. Pewnie jesteś do kogoś podobna.

Wracamy razem korytarzem, a ja usiłuję skojarzyć wymagającą kobietę, dla której pracowałam

zaledwie parę tygodni temu, z życzliwą, wrażliwą panią z łazienki. Nie chodzi tylko o to, że
traktujemy się inaczej - jesteśmy innymi osobami. Bez mojego uniformu jestem kimś, kto rozumie
udrękę gospodyni, czyjej aprobaty jest ona spragniona. Patti jest zainteresowana moim
zadowoleniem i samopoczuciem, chętnie podzieli się ze mną swoimi lekami. Wystarczy poprosić.

Kiedy wracam do jadalni, kelnerzy sprzątają talerze, a Gina i Roberto rozpoczęli pierwszy etap

kłótni. Przysłuchująca się im z zajęciem Edie po raz pierwszy wydaje się dobrze bawić.

- Modigliani! - wzdycha Roberto, zakładając ręce na piersi. - Co za gówno!
- Mój Nino maluje lepiej od waszego Picassa! - syczy Gina.
Daniel odwraca się ku mnie. „Żyjesz?” - pyta bezgłośnie.
Uśmiecham się. Żyję. W piekle.
Kiedy Daniel się odwraca, Sonia pochyla się i mówi coś do Patti, która wydyma usta w

zamyśleniu, a potem omiata salę spojrzeniem ciemnych oczu i zatrzymuje je na mnie. Usta ma
otwarte, jej mina wyraża zmieszanie, rozczarowanie i uciechę plotkary. Wreszcie rozwikłała tę
zagadkę.

Kulę się i popijam wino, jakbym nie czuła, że stałam się obiektem zainteresowania. Kiedy udaje

mi się zdobyć na odwagę i podnieść głowę, widzę Daniela, który włączył się do rozmowy. Jest
zarumieniony, uśmiecha się nerwowo, a Sonia i Patti słuchają go w wielkim skupieniu.
Najwyraźniej chcą się dowiedzieć, jaki to godny pióra Henry ego Jamesa splot wypadków rzucił
pospolitą kelnerkę w sam środek tego ekskluzywnego towarzystwa. Daniel gestykuluje
gwałtowniej niż zwykle. Dobiega mnie jego tłumaczenie:

- ...pracuje na tak wielu imprezach, że po prostu zapomniała, a ja, nie uwierzycie, też! - I

wybucha śmiechem.

Patti oddycha z ulgą, że nie musi wykluczyć swego ulubionego producenta z przyszłych spotkań

towarzyskich.

- ...powiedz jej, że w moim domu nie musi się absolutnie czuć skrępowana...
Nawet Sonia kupuje ten wykręt.
- To prawie tak zabawne, jak moje spotkanie z Robertem - mówi. - Byłam w barcelońskim

sklepie, do którego wleciał ptak i...

- O, Danielu - przerywa jej Patti. - Musisz o tym opowiedzieć Yves’owi. Ubawi się do łez. Znasz

Francuzów, mają takie złośliwe poczucie humoru.

- Erin i ja też będziemy się z tego jeszcze długo śmiali - odpowiada Daniel.

*

Jeszcze kawałek ciasta kokosowego, odtrącenie proszącego mnie do tańca Daniela, pożegnanie w

grobowym nastroju Patti i Franka, i już jest pierwsza w nocy. Wraz z Danielem tłoczymy się w
windzie z paroma nie całkiem trzeźwymi gośćmi, ale odzywamy się do siebie dopiero na zewnątrz.

- Idziesz? - pyta on, otwierając drzwi czekającej taksówki.
- Sama trafię do domu, dzięki.
- Nie wygłupiaj się, jest zimno i późno. Nie zostawię cię tutaj.
Patrzę na mroczną, niemal pustą ulicę. Przejrzysta mgła osiada mi na włosach.
- Jak wolisz - warczę i wsiadam, wtulona w kąt.
Daniel podaje kierowcy adres, a ja pochylam się i mówię:
- A potem niech się pan zatrzyma na rogu Sześćdziesiątej Trzeciej i Columbus.
- Możemy tam pojechać najpierw - dodaje szybko Daniel.

background image

Taksówkarz włącza licznik.
- Dobrze, Sześćdziesiąta Trzecia i Columbus.
Odchylam się i zamykam oczy. Dom Porterów zostaje za nami. Od trzech godzin walczyłam ze

łzami, a teraz czuję się dziwnie odrętwiała. Chcę tylko wrócić do domu i pogłaskać psa.

Daniel dotyka mojego kolana.
- Erin, posłuchaj...
- Nie. - Mój głos brzmi zimno i sucho.
Cofa rękę i siedzimy w niezręcznym milczeniu aż do mojego domu. Sięgam po pieniądze, ale

Daniel mnie powstrzymuje.

- Ja to załatwię.
- Stać mnie - rzucam ostro i wciskam taksówkarzowi dziesiątkę.
- Może pan na mnie zaczekać? - pyta go Daniel.
Wysiadam; Daniel za mną.
- Cześć - rzucam przez ramię. - Dzięki za świetną zabawę.
- Czekaj. - Chwyta mnie za ramię i odwraca siłą. - Słuchaj, wiem, że zachowałem się dziś jak

kretyn, ale nie chciałem cię postawić w takiej sytuacji. Myślałem, biedny idiota, że to ci uświadomi,
iż twoja praca nikogo nie interesuje, a potem... poczujesz się z tym lepiej. Czy coś.

- Chciałeś mieć parę na tym cholernym przyjęciu.
- To też, ale... - Wzdycha. - Chciałem ci udowodnić, że nie różnisz się od innych. Wiem, że to cię

zaskoczyło, ale myślałem, że mimo to będziesz się dobrze bawić. Nie rozumiesz, jak to wygląda z
mojej perspektywy?

- Powinieneś mnie uprzedzić. Miałam prawo podjąć tę decyzję.
- Zgadzam się. W stu procentach. Nie postawiłbym cię w tej sytuacji, gdybym myślał, że sprawię

ci przykrość.

Zimny wicher trzepocze nogawkami moich spodni.
- Nie potrafisz sobie wyobrazić, co czułam, wiedząc, że Patti i twoja była dziewczyna będą mnie

poniżać - mówię załamującym się głosem.

- Nie poniżały cię. Po prostu nie potrafią nawiązać kontaktu z nikim spoza swojego ciasnego

kółka.

- A ty?
Daniel marszczy brwi.
- Co?
- Sam żyjesz w zacisznym kąciku, między telewizją i bezpieczną pracą w firmie twojego ojca.
- Jesteś niesprawiedliwa - mówi chłodno.
- Byłam dla ciebie tylko krótką przygodą? Czujesz się teraz bliżej zwykłym ludziom, mniej gryzie

cię sumienie, że masz taką furę pieniędzy, żeby wydawać je na dom, którego nie potrzebujesz?

Daniel patrzy na mnie przeciągle.
- Jesteś dla mnie ważna, Erin, ale wygadujesz bzdury. Nie odtrącaj mnie z powodu jednego

błędu.

- Błędu? Tak to nazywasz?
- Wprowadziłem cię do domu mojego szefa, nie pytając cię o zdanie. Chryste, skoro tak bardzo

cię boli, że jesteś kelnerką, może pogadam w telewizji z Andrea z działu marketingu? Na pewno
znajdzie się tam dla ciebie praca, choćby na jakiś czas.

- Nie potrzebuję twojej pomocy - warczę. Taksówkarz trąbi dwa razy. - Musisz już jechać.
- Nie skończyliśmy rozmowy - upiera się Daniel. -Wejdźmy do środka.
- Przykro mi. Twój charytatywny eksperyment społeczny się skończył.
- Moje co? - Daniel kręci głową. - Zachowałem się głupio,

nie pomyślałem. Do diabła... - Unosi ręce, zdesperowany. - Powiedz coś!

background image

Otwieram usta i w oczach natychmiast stają mi łzy.
- Nie rozumiesz, kim jestem. Nie możesz. To niemożliwe.
- Może nie, ale daj mi szansę.
- Szansę na co? Żebyś stał się człowiekiem, który mnie nie oszuka po to, żeby udowodnić swoje

racje? Widziałeś, jaką minę miała Patti. Wiadomo, co myślała. Powiedziałam ci to w Hamptons, ale
mi nie uwierzyłeś. Dlaczego?

- Chciałem, żebyś poczuła się swobodnie w towarzystwie moich znajomych i wydawało mi się,

że mogę do tego doprowadzić. Widać spieprzyłem sprawę. - Wyciąga do mnie ręce. - Nie możemy o
tym zapomnieć?

- Nie. - Cofam się o krok. - Nie mam już nic do powiedzenia.
- Daj spokój...
Macham ręką na znak, że go nie słucham, odwracam się i idę do siebie. Mam coś w rodzaju

nadziei, że Daniel za mną pobiegnie, że przez całą noc będziemy porządkować nasze sprawy, kłócić
się i w końcu wszystko wróci do normy. Ale kiedy oglądam się przy drzwiach, on właśnie zamyka
drzwi taksówki.

Rozdział 23

Następnego popołudnia wlokę się do metra - niewyspana, zapuchnięta - raz po raz odtwarzając

w myślach kłótnię z Danielem.

Czy to wszystko moja wina? Czy Daniel jeszcze kiedyś przyjdzie do restauracji? Waham się

między wściekłością i skruchą, aż w końcu ogarnia mnie tępe odrętwienie. Opieram głowę o szybę i
gapię się w czerń tunelu, wśród migających świateł wagonów. Przestało mnie obchodzić, co ludzie
powiedzą; włożyłam brzydkie czarne buty, a pod płaszczem mam kelnerski uniform. Zostały mi
tylko resztki godności i stary terier.

W restauracji wlokę się przez salę jadalną i ruszam na górę po schodach. Już na korytarzu słyszę

szepty Cata i Jane i rzadko słyszany dźwięk - śmiech Rona. Wchodzę do przebieralni i widzę ich,
siedzących przy oknie. Wyczuwając moją obecność, gwałtownie ukrywają coś pod stolikiem.

- Co się dzieje? - pytam.
Ron chwyta się za serce.
- Mało zawału przez ciebie nie dostałem - mówi i wyjmuje z ukrycia butelkę szampana. - Byłem

pewien, że to Gina.

Jane stawia na stole piramidkę plastikowych kubków, które schowała pod stołem.
- W samą porę! Już mieliśmy zacząć bez ciebie.
- Co to za okazja?
- Coś więcej niż okazja. Cud boski. - Jane wskazuje na Cato, któremu dziwnie świecą się oczy.
- Jak to? Co się stało?
- Hm... pamiętasz, jak ci opowiadałem o tej roli?
- Boże! - W ułamku chwili wiem, co teraz powie i przejmują mnie sprzeczne, gwałtowne

uczucia: radość, smutek, zazdrość, duma. Przede wszystkim nie chcę, żeby Cato odszedł. Jakaś
malutka, paskudna strona mojego charakteru życzyła mu porażki - przynajmniej dopóki nie będę
mogła stąd uciec razem z nim. Przez ostatnie dwanaście godzin - od Daniela do Cato - wiele
straciłam.

- Tak się cieszę! - mówię i przytulam go.
- Już im dałem wypowiedzenie - odpowiada. - Zgadnij, komu powiedziałem najpierw.
- Ginie?
- Carlowi. Nie odpowiedział. Tylko spojrzał na mnie jak na judasza.
Jane podaje mi kubeczek z bąbelkami.

background image

- Typowy szef kuchni. Obraża się, jeśli nie zostaniesz przy nim aż do emerytury.
- Kiedy masz ostatnią zmianę? - pytam.
- W piątek. Próby zaczynają się w następnym tygodniu. Próby! - Wachluje się ręką. - I znowu!

Atak paniki.

- Nie do wiary, że odchodzisz - mówię, siadając obok niego. - To się dzieje o wiele za szybko.
Ron unosi kubek.
- Za Cato Poole'a, utalentowanego kelnera i świetnego faceta. Nie zawsze się zgadzaliśmy, ale

będzie mi brak tych kłótni o prywatne imprezy. Obyś rzucił Broadway na kolana!

- Off-off Broadway - poprawia Cato.
- Wszystko jedno! - Stukamy się plastikowymi kubkami.
Cato opowiada nam o nowej roli (cztery zmiany kostiumu plus wciąganie na scenę kogoś z

publiczności), a ja wyobrażam sobie moje życie bez niego. Jane i ja będziemy jak wdowy;
zrozpaczone i porzucone. Wieczory będą się dłużyć, pełne ciężkiej pracy i pozbawione radości.
Derek, który obecnie handluje amfetaminą w piwniczce na wina, będzie nami poniewierać. Nawet
Ron zacznie się zastanawiać, czy nie powinien posłuchać wewnętrznego głosu i zostać nauczycielem
w liceum. Ani się obejrzę, a krytycy zachwycą się grą Cato, Jane skończy szkołę i zacznie pracować
gdzieś na porodówce, a ja będę się pocieszać drinkami, czwartkowymi imprezami i wspomnieniami
o pewnym stałym bywalcu.

- Dobra, koniec imprezy - zarządza Ron i puszcza w obieg pudełko z miętówkami. - Lepiej

zabierzmy się do roboty, zanim ktoś zacznie nas szukać.

Jane pociąga łyk prosto z butelki, chowa dowody zbrodni do szafki i schodzi w ślad za Ronem.

Po paru chwilach drzwi gabinetu uchylają się z piskiem.

- Erin! - woła Gina. - Muszę z tobą pomówić.
- Oho - mówię do Cato. - Wiedziałam, że to mnie czeka.
- Że co cię czeka?
- Nie uwierzysz, co przeżyłam - mówię z suchym śmiechem. - Pamiętasz Franka i Patti

Porterów? - Relacjonuję zwięźle najgorszą randkę swojego życia, nie pomijając najbardziej
efektownych momentów kłótni z Danielem. - A wszystko tak pięknie się układało. I proszę.

- Chodź tutaj. - Cato oplata mnie ramionami. - Biedactwo. Nic dziwnego, że wyglądasz, jakbyś

spędziła noc na ławce w parku.

Kręcę głową.
- Żałuję, że tu w ogóle przyszłam.
- Miałabyś przeżyć życie, nie znając mnie? Wypluj to!
- Erin! - ryczy Gina. - Czekam na ciebie!
Cato się cofa.
- No, kochanie, idź i walcz.
- Mam nadzieję, że mnie wyrzuci.
- Nie wyrzuci. To by było zbyt szybkie i humanitarne.
Wrzucam do kieszeni spódnicy dwa długopisy i idę do biura.
- Cześć - mówię, wchodząc prze uchylone drzwi.
Gina ma na sobie biały półgolf i złoty krzyżyk z omdlewającym Jezusem. Wysadzana

kryształkami opaska podtrzymuje włosy.

- Wejdź, usiądź - rozkazuje, machając ręką. Nino klęczy na podłodze, gdzie bawi się sosjerką,

fioletową kredką i mi-nibuteleczkami z alkoholem.

- Jak leci, Nino? - pytam.
- Dobrze - odpowiada, nie podnosząc głowy.
- Łatwo się nudzi, jak wszyscy chłopcy - mówi Gina z porozumiewawczym uśmiechem typu

„między nami dziewczynami”. - Poszłaś wczoraj na przyjęcie z człowiekiem, którego poznałaś w

background image

mojej restauracji?

- Tak.
- Jest przystojny. Kiedy wchodzi do „Roulette”, wszystkie się za nim oglądają. Aż się obracają. -

Gina milczy przez chwilę. Staje się bardzo poważna. - Patti Porter jest moją przyjaciółką.

- Wiem.
- Nowy Jork to wielkie miasto, ale tak naprawdę wiocha. Rozumiesz, co to znaczy?
- Nie całkiem.
Nino głośno woła „brum, brum!” spod stołu i zaczyna podważać kredką klepki podłogi.
- Nie obracamy się w tych samych kręgach - oznajmia Gina. - Jesteś biedną dziewczyną bez

pieniędzy. Bez doświadczenia.

Krew zaczyna mi szumieć w uszach.
- Do czego zmierzasz?
- Musisz pamiętać jedno: jesteś kelnerką. Daniel żyje w innym świecie. Tam nie ma dla ciebie

miejsca.

Uśmiecham się zimno.
- Mówisz, że mam z nim zerwać?
- Widzę, że sama się nad tym zastanawiasz.
Ma rację, a to mnie rozwściecza jeszcze bardziej.
- Jestem wdzięczna za troskę, ale sama potrafię o siebie zadbać.
- Czyżby? Jak poznaję Steviego, jestem kierowniczką trattorii pod Rzymem. Pracuję ciężko i nie

mam nic. Ale całe moje życie mama mówi, że jestem wyjątkowa, więc w mojej głowie nigdy nie
jestem biedna. A jak poślubiam Steviego i po raz pierwszy w życiu się bogacę, wiem, jak się
zachować. Ale ty nie myślisz tak samo, jak Daniel. Wszyscy wczoraj widzą, że nie jesteś jedną z nich.

Mocno zaciskam palce na krawędzi krzesła.
- Daniel by mnie nie przyprowadził, gdyby tak było.
- Skoro to cię pociesza... Możesz tak myśleć.
- Nie zawsze byłam kelnerką - wybucham bez zastanowienia. - Przez prawie pięć lat miałam

własnych podwładnych. W mojej szafie wisi pełno drogich kostiumów.

Gina kiwa powoli głową.
- Ciekawe. Harold mówi co innego. Przyparta do ściany, muszę zmienić taktykę.
- To moja sprawa, z kim się spotykam poza „Roulette”.
- Tak, ale kiedy siadasz przy stole ze mną i moimi przyjaciółmi, to jest także moja sprawa. Patti

jest zmartwiona, kiedy dziewczyna, którą kiedyś zatrudnia, przychodzi do jej
domu i zachowuje się jak ktoś, kim nie jest. Tak się robi?

- Nie muszę oznajmiać wszystkim, gdzie pracuję.
Gina spogląda na mnie ze współczuciem.
- Ale kiedy ludzie myślą, że już cię znają, a ty nic nie mówisz, wyglądasz jak una fessacchiona.

Idiotka.

Gapię się na nią w osłupieniu.
- Proszę tylko, żebyś uważała. Moi kelnerzy są jak moje

dzieci. Nie chcę, żeby ktoś cię krzywdził, bo chce się zabawić.

- Jemu nie chodzi tylko o zabawę - oznajmiam, z trudem panując nad głosem. - Nie znasz go

tak, jak ja.

- Ach... lecz znam takich jak on. Żyję dłużej i znam się na mężczyznach. Zabiera cię na

przejażdżkę, a kiedy mu się nudzi, znajduje inną. Widzę to wiele razy. W każdym kraju to samo.

Jeśli teraz nie wyjdę, powiem coś takiego, że nie dostanę już roboty w żadnej restauracji w tym

mieście, nawet gdybym chciała. Wstaję gwałtownie.

- Czy już skończyłyśmy? Bo muszę nakryć w jadalni.

background image

- Tak. - Gina wyjmuje kolorowy magazyn spod sterty dokumentów i otwiera go na pierwszej

stronie. - Idź i pracuj. Ale nie zapominaj, co mówię. Chodzi mi tylko o twoje dobro.

*

Drrr. Drrr. Drrr.
Leżę z otwartymi oczami i słucham, jak automatyczna sekretarka włącza się po raz trzeci w ciągu

godziny. Dzwoniący waha się i odkłada słuchawkę.

- Daj mi spokój, Daniel - mamroczę. Po chaotycznej wiadomości, w której obiecywał, że „zabije

swojego wewnętrznego ambasadora dobrej woli” i raz jeszcze mnie przepraszał, zostawił dwie inne,
w których błagał, żebym oddzwoniła bez względu na porę. Ale po wieczorze w „Roulette” chcę już
tylko uciec w sen. Rozmowa z Danielem wydaje mi się bezcelowa, a jego głos, niegdyś tak
fascynujący, wywołuje tylko bolesny grymas.

Drrrr. Drrr. Drrrr.
- Boże, przestań wreszcie! - jęczę i dźwigam się z łóżka.
Dochodzi druga rano, a mnie się kręci w głowie z niewyspania. Docieram do zimnej kuchni w

chwili, gdy sekretarka nagrywa ciche kliknięcie odłożonej słuchawki. Stoję przez
chwilę w nocnej koszuli, zbyt zmęczona, żeby dygotać, gapię się na bezlistne drzewa i ciche, lśniące
od deszczu ulice. Potem wyciągam wtyczkę telefonu z kontaktu.

*

Męczę się przez kolejną noc, wypełnioną snami z Danielem, Giną i połową nowojorskiego

towarzystwa w roli głównej. Budzę się o pierwszym świtaniu, siadam przy komputerze i znajduję
niespodziewanego mejla od dyrektorki działu zasobów ludzkich w Design Refined Furniture.
Dziękuje mi za CV, które przesłałam im miesiąc temu, i zaprasza do biura w czwartek na rozmowę z
wicedyrektorem działu marketingu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy świta mi nadzieja. Odpisuję,
zapowiadając się punktualnie na 11.30. Po dwunastotygodniowym kursie wzmacniania charakteru
mam zamiar zdobyć tę pracę. Czuję, że potrafię.

Niestety, mój pozytywny nastrój wkrótce pryska pod wpływem wieczoru pełnego wymagających

gości i mrożących krew w żyłach wspomnień imprezy u Porterów. Praca jest tak ciężka, a niektóre
napiwki tak mizerne, że gdy o 10.30 do baru wkracza Daniel, wydaje mi się to niemal logiczne. Choć
jest ubrany w wykrochmaloną i wyprasowaną koszulę i niebieskie spodnie, oczy ma podkrążone. Na
jego widok natychmiast skacze mi ciśnienie.

- Cześć - mówi.
Mijam go z rozkładem miejsc w dłoni.
- Cześć.
- Usiłowałem się dodzwonić - ciągnie, idąc za mną do komputera.
- Tak, wiem. Nie dając mi spać.
- Przepraszam, ale... dlaczego nie oddzwoniłaś?
- Daniel, proszę cię - mówię, nie odrywając oczu od ekranu. - Nie mam teraz na to czasu.
Daniel staje tak, żebym musiała na niego spojrzeć.
- Musimy porozmawiać.
- Nie mogę. Pracuję.
- Więc po pracy.
W końcu podnoszę głowę.
- O co ci chodzi? Chcesz mi jeszcze bardziej utrudnić życie?
- Skąd.
- Nie wygląda to dobrze - mówię, wskazując głową stanowisko hostessy, przy którym stoi Steve

z uniesionymi brwiami i ostrzegawczym spojrzeniem.

background image

- Więc posiedzę przy barze, aż skończysz. Nie odejdę, dopóki tego nie rozwikłamy.
Przez chwilę coś mnie do niego przyciąga, obezwładnia mnie myśl o całowaniu się, szczęściu i

zakochaniu. Moglibyśmy udawać, że nic się nie stało. Potem przypominam sobie arogancką Sonię i
słowa Giny i znowu zalewa mnie mdląca fala upokorzenia i gniewu.

- Przestań mnie prześladować - mówię, gwałtownie stukając w klawisze. - Nie powinniśmy się

spotykać. Chyba wyrażam się jasno.

- Erin, posłuchaj...
- Już się nasłuchałam. Jeśli chciałbyś coś zamówić, chętnie ci to przyniosę. Jeśli nie - dobranoc.

*

Jeśli sądziłam, że spławiając Daniela poczuję się lepiej, to cholernie się myliłam. Na resztę

wieczoru wpadam w depresję i rozpacz, które maskuję z najwyższym wysiłkiem. Kiedy kobieta przy
moim ostatnim stoliku zamawia białą herbatę z persymonką, pędzę do kuchni wdzięczna za te parę
minut, kiedy mogę wyglądać na tak wykończoną, jak się czuję. Z Danielem i tak by mi się nie
ułożyło, tłumaczę sobie. To było coś krótkiego, cudownego i skazanego na klęskę.

Grzebię w szafce kolko niskiej lodówki, kiedy ze schodów dobiega echo wrzasku:
- I to akurat do Hollanda! - ryczy Carl.
- Nie bierz tego do siebie - odpowiada Marty. - Pamiętasz, jak byłeś zastępcą szefa kuchni u

Mike'a? Wiele cię nauczył i szanowałeś go, ale rzuciłeś się na pierwszą szansę...

- Tu nie chodzi o Mike'a Butlera! Wziąłem cię, bo doceniłem twój talent. Dałem ci szansę,

zaufałem ci, a ty zdradzasz mnie na rzecz jedynej osoby, która pragnie mojego upadku!

Betsy i ja spoglądamy na siebie.
- Oho - mówi ona.
- Co miałem zrobić? Odmówić mu? W końcu będę szefem własnej kuchni. To oznacza o niebo

więcej pieniędzy i lepszą pozycję niż tutaj!

Carl śmieje się szatańsko.
- Na statku wycieczkowym! Słusznie. W rejs statkami wyprawiają się emeryci, żeby umrzeć.
- To wielkie przedsięwzięcie. Rejsy na Karaiby, potężny budżet na reklamę, wyrafinowana

kuchnia. A ja tym wszystkim zarządzam!

- To wielkie przedsięwzięcie - przedrzeźnia go Carl płaczliwym głosem. - Ja wszystkim

zarządzam!

- Daj spokój - prosi Marty. - Moja żona jest w ciąży, a nie znosi miasta. Potrzebuję pieniędzy.

Takie szanse trafiają się... no, nie wiem, raz na dziesięć lat, jeśli ma się szczęście.

- Nie dawałem ci podwyżek? Nie wykłóciłem się ze Steve'em o pensję dla ciebie, większą, niż

dostaje dziewięćdziesiąt procent zastępców szefów kuchni w tym mieście? Kiedy przekroczysz ten
próg, twoja kariera się skończy. Już ja tego dopilnuję. A jeśli rozpuścisz język i oczernisz tę
restaurację, jak Bóg na niebie, znajdą cię w East River.

Zapada długie milczenie. W końcu Marty mówi:
- Odpuść, przyjaźnimy się od lat. Nie miejmy do siebie

urazy, dobrze? Powiedziałem

Hollandowi, że odejdę dopiero za dwa tygodnie.

- Co? Wal się! Odchodzisz dzisiaj!
- Dzisiaj? Serio?
- Jak cholera.
- W dupę mnie pocałuj. Ostatnią wypłatę przyślij mi pocztą, bo ja tu nie wrócę. - Rozlega się

trzask drzwi.

Carl pędzi z łomotem po schodach. Mija mnie, zatrzymuje się i odwraca, zdyszany.
- Kto zamyka? - rzuca.
- Ja i Ron - odpowiadam.

background image

- On może iść, ale ty masz zostać. Jutro nagrody Archerà, a w chłodni trzeba zrobić totalny

remanent.

Nie mam czasu spytać, co wspólnego ma chłodnia z nagrodami, bo Carl dodaje:
- Wszystko w tej kuchni należy rozłożyć na części pierwsze, wydezynfekować, uporządkować i

złożyć na nowo. Istnieje szansa, że zjawią się tu dziennikarze, więc musimy być przygotowani. Phil!

- Tak? - Phil odwraca się z policzkami rozgrzanymi od grilla.
- Ty, Patrick i Enrique także zostaniecie. Zadzwońcie do mamusi, czy kto tam na was czeka i

powiedzcie im, że przez jakiś czas nie wrócicie. To będzie długa noc.

*

Wszelkie nadzieje, że zjawię się na rozmowie o pracę wypoczęta i przygotowana, rozwiewają się

po północy, gdy Carl prowadzi mnie do chłodni.

- Zmyj podłogi, ściany, każdą półkę z osobna - mówi, otwierając ogromne metalowe drzwi. - A

potem ułóż produkty alfabetycznie.

- Ułożyć... dlaczego?
- Bo chcę łatwiej znajdować to, czego mi potrzeba. Dziś po południu dostarczono nam

dwadzieścia skrzynek warzyw, które mi tu porozstawiali.

- Ale... czy muszę to wszystko skończyć dzisiaj? Mam rano coś ważnego do załatwienia i

chciałabym wrócić do domu o przyzwoitej porze.

Carl przewraca oczami.
- Masz wiele wspólnego z Martym, wiesz? Oboje chcecie się tylko nachapać ile wlezie i uciekać,

kiedy zrobi się trudniej. Nie widzisz, żeby Phil i Enrique się wściekali, prawda? - Podążam za jego
spojrzeniem; Phil odsunął piecyk od ściany, a teraz na czworakach szoruje podłogę. Obok niego stoi
butelka piwa, radio na blacie nad jego głową ryczy. Enrique rozbiera na części zmywarkę,
posługując się tylko kluczem francuskim i wiązanką hiszpańskich przekleństw.

Spoglądam na skrzynkę selerów i zaczynam pojmować, co oznacza układanie w porządku

alfabetycznym przy temperaturze poniżej zera. Nie muszę tego robić. Mogę wyjść, tak jak Marty.
Ale czy Carl nie liczy właśnie na to? Chce zobaczyć, jak załamuję się pod presją i wybucham
płaczem. Jeśli pójdę do domu, i tak będę leżała bezsennie, rozmyślając o Danielu. I - do diabła z
rozmową - myśl, że Carl dowiedzie swojej słuszności, jest dla mnie nieznośna.

- Muszę tylko pobiec do przebieralni po płaszcz - oznajmiam. - Zimno tam.
- Dobrze - mówi Carl z zaskoczeniem. - Jeśli będziesz miała jakieś pytania, pracuję tu wraz z

innymi.

Czterdzieści pięć minut później moja misja - znaleźć i zniszczyć wszystko, co jest przedatowane,

nieszczelne lub na niewłaściwej półce - wciąż trwa. Drzwi otwierają się i Carl wsuwa głowę przez
zasłonę z plastikowych pasków. Bucha od niego zapach co najmniej dwóch koktajlów.

- Wyglądasz jak upiór.
- W życiu nie czułam się lepiej - oznajmiam, zdrętwiałymi palcami wykręcając szmatę

namoczoną w środku dezynfekującym.

- Patrick posprzątał zamrażarkę na dole o połowę szybciej niż ty. Lepiej przyspiesz tempo, bo

cię tu zamkniemy. - Drzwi trzaskają z rozmachem.

Wbrew zapewnieniom Carla pierwsza schludnie uporządkowana półka nie napełnia mnie dumą.

To przez świadomość, ile czasu i energii będzie mnie kosztować ta praca. Carl wchodzi co jakiś czas,
wesoło pogwizdując, by sprawdzić moje postępy i dorzucić jakąś dobijającą uwagę.

- W tym tempie zostaniesz tu do końca roku.
- I dobrze, nie mam żadnych planów.
Choćby przynosił mi nie wiadomo, ile warzyw („Znalazłem nowe marchewki!”), przyjmuję je bez

skarg, za-wziąwszy się, że to wytrzymam, zachowam dobry humor i nie zdradzę, jak bliska jestem

background image

ukamienowania go cukrową cebulą.

O drugiej nad ranem widzę przed sobą realną groźbę odmrożeń. Za to za drzwiami jest

cieplutko, a wszyscy chodzą w dym pijani. Wyrzucam puste skrzynki, słysząc rozkoszne piski
Kimberly, którą Carl goni po kuchni, okrzyki Enrique, że jest najlepszym pomywaczem w Nowym
Jorku i bełkotliwe wyznania miłosne Patricka pod adresem Carla i jego dań.

- Chodźmy się wytatuować! Wszyscy, natychmiast! - rzuca w stronę stanowiska sałatkowego. -

Serio!

„Roulette”,

wielkimi literami na tyłku.

Następnie wznoszą toast za czarne trufle, Françoisa Vatela i Bernarda Loiseau, oraz za samego

Carla, który w nieustraszony sposób uwolnił sztukę kulinarną od tradycyjnego pieca i zaprowadził
ją ku centryfudze i przemysłowemu palnikowi. Życzą Marty emu nieustającej choroby morskiej i
śmierci w paszczy rekina. W końcu wrzucają butelki do kosza, a ich głosy się oddalają. W kuchni
zapada nienaturalna cisza. Chyba nie poszli do domu i nie zamknęli mnie w restauracji?

Otwieram drzwi i wchodzę do wnętrza, które wydaje mi się nagrzane jak piec. Na podłodze leży

bluza kucharska,
z radia płyną trzaski; wszystko to nadaje wnętrzu upiorny, postapokaliptyczny wygląd.

- Proszę, proszę. Czy to nie dziewczyna, która nasikała na moje serce? - odzywa się Phil,

doprowadzając mnie do stanu przedzawałowego. Stoi oparty o blat, oparłszy dłoń na łokciu drugiej
ręki. - Masz ochotę? To od Carla. Zawsze nam stawia, kiedy pracujemy do późna.

- Dzięki, ale nie.
Phil wzrusza ramionami.
- Jak wolisz.
- Daj spokój, nie jesteś ciągle na mnie zły.
Phil pociera kciukiem brodę.
- Dlatego że publicznie mnie rzuciłaś? I stukasz się z tym Danielem?
- Nie twoja sprawa, z kim chodzę.
Phil zaciąga się papierosem, wstrzymuje oddech i wypuszcza dym nosem.
- Carlowi zależy na profesjonalizmie, pamiętasz? Niedobrze, że bzykałaś mnie, ale gość? Kiedy

mu opowiem, dostanie szału.

- Proszę bardzo. Na pewno będzie chciał się dowiedzieć, co robiliśmy w piwnicy w godzinach

pracy.

Phil mruży oczy, uświadomiwszy sobie, że przyparłam go do muru.
- Myślisz, że możesz zmieniać tu zasady? Przede wszystkim nie pasujesz do nas. Nawet

robiliśmy zakłady, jak długo wytrzymasz.

- Tak? I kto wygrał?
Phil uśmiecha się złośliwie i rusza do piwnicy.
- Nikt. Nie przyszło nam do głowy, że przetrzymasz pierwszy tydzień.

Rozdział 24

Carl dokonuje dokładnej inspekcji chłodni - od podłogi do sufitu - i w końcu pozwala mi odejść -

dwanaście i pół godziny od przybicia karty.

- Jutro możesz zacząć czyścić spiżarnię - mówi, otwierając przede mną drzwi wejściowe. - Od

tygodni zalega tam kałuża kurzej krwi.

W drodze do domu drzemię w taksówce, łapiąc cenne minuty bardzo potrzebnego wypoczynku

przed przygotowaniami do rozmowy kwalifikacyjnej. Otulona we flanelowy szlafrok i w wełnianych
skarpetkach, przedzieram się przez dziesiątki internetowych wiadomości i artykułów o Design
Refined Furniture i wreszcie o świcie zasypiam na biurku. Budzę się z policzkiem na podkładce od

background image

myszy, słońce razi mnie w oczy, a ja jestem wściekła na Carla, że nie wypuścił mnie z roboty przez
całą noc.

Oszołomiona z niedospania, włączam głośną muzykę, stawiam kubek kawy koło butelki

szamponu i biorę długi prysznic. Cienie, szminka, parę klepnięć w policzki i od razu wyglądam
zdrowiej - choć nie jestem przytomniejsza. Przymierzam i odrzucam cztery różne kostiumy, w
końcu decydując się na garnitur z szarej wełny i szpilki. Wrzucam na ruszt pożywne śniadanko,
składające się z wędzonych migdałów i camemberta i chwytam płaszcz.

Świecie, nadchodzę.
Jadę taksówką na Wschodnią Pięćdziesiątą Siódmą. Wykładana drewnianymi panelami winda

zawozi mnie na trzydzieste piętro do biur Design Refined. Wygładzam francuski kok, niespokojnie
powtarzam to, czego nauczył mnie Cato. Wejść w rolę i czekać na rozwój wypadków. Zachowywać
się władczo, a nie zauważą małych wpadek.

Wchodzę do ascetycznego holu, urządzonego w kremowym kolorze i podaję nazwisko

recepcjonistce. Siadam na kanciastej białej skórzanej sofie bez nóżek i badam jej jakość. Elegancka.
Bardzo. I bardzo niewygodna. Minutę później pojawia się drobny, energiczny mężczyzna o
błękitnych oczach i przedwcześnie posiwiałych włosach.

- Witam - mówi, mocno ściskając mi dłoń. – Jestem Gary. Zapraszam, porozmawiamy,

poznamy się lepiej.

Prowadzi mnie do sali konferencyjnej z oknami od podłogi do sufitu i fantastycznym widokiem

na centrum. Przedstawia mnie Robin, masywnej asystentce z dołeczkami w policzkach. Siadamy
przy stole z szarego szkła.

- Może wody? - pyta.
- Poproszę.
Napełnia kielich i wręcza mi go.
- Dziękuję.
Zapada chwila ciszy. Gary kartkuje moje CV. Robin uśmiecha się do mnie. Odpowiadam

uśmiechem. Gary zdejmuje okulary i kładzie je na moim podrasowanym życiorysie.

- A zatem, Erin... - zaczyna.
Odchrząkuję.
- Tak, Gary?
- Opowiedz nam trochę o sobie.
- Hm.

Urodziłam

się

na

Long

Island...

-

słyszę

własny

głos, trajkoczący o latach pracy w branży, wrodzonym
zainteresowaniu budowaniem marek i wytyczaniu nowych ścieżek wszędzie, gdzie pracuję. Robię
wrażenie nieco obłąkanej. No, powiedzmy: rozkojarzonej.

- Więc na ogół była to działalność na małą skalę - mówi Gary. - Lokalne firmy.
- Tak - przytakuję, zastanawiając się, czy nie powinnam powiedzieć „właściwie nie” i wspomnieć

o zleceniu dla jedynej ogólnokrajowej firmy, choć była to fabryka kondomów i nie mnie je
powierzono. Chryste, nie pozwól mi wszystkiego zepsuć już na starcie.

- Ale interesuje cię międzynarodowy handel meblami?
- Zdecydowanie. Jak najbardziej.
Gary dolewa wody do mojej pustej szklanki.
- Szukamy osoby energicznej i twórczo myślącej, pomysłowej, z solidnym doświadczeniem,

która zdoła sobie wypracować własną niszę. Dlatego intryguje nas twoje CV.

Pociągam łyk wody.
- W jaki sposób dotychczasowe doświadczenia przygotowały cię na pracę w Design Refined? -

pyta Robin.

- Od pięciu lat - zaczynam z pewnością siebie, zrodzoną z wielogodzinnego wkuwania

background image

odpowiedzi na pamięć nad skrzynkami modnej sałaty - pomagam tworzyć kreatywne produkty dla
młodego, mobilnego rynku. - Znowu staję się kelnerką i usiłuję sprzedać Erin Edwards jak danie
dnia. Pomijam słabe strony (nie pierwszej świeżości, brak na nią amatorów) i podkreślam atuty
(tania, została tylko jedna). Po półgodzinnym wypytywaniu Robin poprawia się na czarnym
zamszowym pufie i mówi:

- Przygotowałaś się, to widać.
- Robi wrażenie - zgadza się Gary. - Kiedy będziesz mogła zacząć?
- Dzisiaj, jeśli jesteście gotowi. - Wszyscy parskamy śmiechem.
Nie do wiary. Zaraz zaproponują mi pracę. Nie mogę się już doczekać, jak wejdę dziś do

„Roulette” i wykrzyczę tę wiadomość wszystkim, którzy zechcą słuchać.

- Ciekawi mnie - odzywa się Gary, szkicując sześcian na marginesie notesu - czym się

zajmowałaś od odejścia z Hillerton-Jones?

Spoglądam w jego życzliwe, zainteresowane oczy i nagle trzy miesiące tyrania z uśmiechem na

ustach wydaje mi się czymś, czego nie powinnam się wstydzić.

- Byłam kelnerką.
- Tak? Gdzie?
- W „Roulette” na Madison Avenue.
- Rozumiem.
W pokoju zapada cisza, a atmosfera robi się jakaś ciężka. Robin przegląda dokumenty.
- I dlaczego postanowiłaś pracować w restauracji?
- Szczerze mówiąc, miałam drobne problemy ze znalezieniem właściwej posady w marketingu, a

ponieważ musiałam płacić rachunki... - urywam. Jasna cholera, po co powiedziałam prawdę?
Powinnam zmyślić, że zajęłam się samokształceniem, podróżami, czymkolwiek, byle nie
kelnerowaniem!

- Więc nie masz kontaktu z branżą marketingową od ponad roku, jeśli wliczymy okres

bezrobocia - mówi Gary. - To w naszym fachu bardzo długo.

- Tak - zgadza się Robin. - Nie rozumiem, w jaki sposób praca w branży usługowej ma ci pomóc

na stanowisku, które usiłujemy obsadzić.

Oż w mordę. Co teraz? Nie mogę wypuścić z rąk tej szansy tylko dlatego, że raz się potknęłam.
- Moim zdaniem jest bardzo ważna - oznajmiam, unosząc głowę.
- Naprawdę? - dziwi się Gary. - W jaki sposób?
- A zatem...
Oboje pochylają się ku mnie, wyczekując na odpowiedź. Serce łomocze mi o żebra.
- Eee... Jeśli się zastanowić, Design Refined nie różni się aż tak od restauracji.
Ponieważ w odpowiedzi widzę tylko puste spojrzenia, brnę dalej, improwizując na gorąco. Sama

nie wiem, co za chwilę powiem.

- Czy sprzedajemy kawior z bieługi, czy ekskluzywne meble, musimy znać naszą grupę

targetową. Podczas trzech miesięcy w restauracji dowiedziałam się o klientach więcej niż przez pięć
lat w marketingu. Kiedy gość przekracza próg restauracji, muszę natychmiast odgadnąć, czym się
zajmuje i czego chce. To jak... - robię ręką zamaszysty gest - opracowywanie nowej kampanii
marketingowej dziesięć razy dziennie.

Gary drapie się po karku.
- Chyba nie nadążam.
Pociągam kolejny łyk wody, żeby zyskać na czasie.
- Jak w każdej branży, najważniejsze są związki międzyludzkie. Nie piszę już sloganów dla

bezimiennych konsumentów. Znam ich imiona, ich stroje, wiem, co mówią o partnerach. Jeśli nie
są zadowoleni z tego, co zamówili, nie mogę się posługiwać badaniem rynku i grup odbiorców, żeby
zrozumieć, co się nie udało. Muszę ich znać na tyle dobrze, żeby natychmiast przystąpić do

background image

promocji nowego produktu.

- Czy zatem nie jesteś bardziej sprzedawczynią niż specjalistką od marketingu? - pyta Robin,

zakładając nogę na nogę.

- Jestem i tym, i tym - oznajmiam z dumą. Mój głos brzmi już pewniej, bo uświadamiam sobie,

że właściwie wierzę w to, co mówię. - Dzięki czemu mam perspektywę, której brakuje większości
waszych kandydatów. Przede wszystkim umiem pracować w zespole. Dzielimy się wiedzą
o gościach, jedzeniu, winie... i pomagamy sobie nawzajem. Nie mogłabym odnieść sukcesu bez
wsparcia innych kelnerów, którzy na niego pracują tak samo jak ja. Wniosę do waszej firmy ten sam
rodzaj solidarności, jeśli dacie mi szansę.

Zapada długa chwila ciszy.
- Interesujące - odzywa się w końcu Gary. - Dałaś nam materiał do rozmyślań.
- Będziemy w kontakcie - dodaje Robin. - Pora na obiad, co? - Zerka na wąski srebrny zegarek i

wymienia spojrzenia z Garym, który wstaje i ściska mi rękę.

- Miło mi było cię poznać - mówi, prowadząc mnie do wyjścia. - Musimy porozmawiać jeszcze z

paroma kandydatami, ale zadzwonimy do ciebie, gdy tylko podejmiemy decyzję.

*

Ale porażka.
Opieram się o ścianę pustej windy, zamykam oczy i chowam twarz w dłoniach. Gdybym nie

znajdowała się w miejscu publicznym, pewnie bym się popłakała. Gary i Robin już się nie odezwą,
to pewne. Mimo wysiłków zawaliłam sprawę w chwili, gdy z moich ust padły te dwa słowa: „Byłam
kelnerką”.

Dlaczego ich reakcja mnie zaskoczyła? Jeszcze parę minut temu miałam na temat pracy w

restauracji dokładnie takie samo zdanie, jak oni - uważałam ją za wstydliwą plamę na efektownym
CV, zmarnowany okres, w którym nie nauczę się niczego pożytecznego. Dopiero, kiedy musiałam
znaleźć argumenty na swoją obronę zrozumiałam, jak bardzo się myliłam.

„Chciałem ci udowodnić, że nie różnisz się od innych”. Słowa Daniela wracają do mnie, gdy

wychodzę z windy do marmurowego holu. Choć nadal zraniona i zła, nie mogę się
nie zastanawiać, czy nie widział mnie wyraźniej niż ja samą siebie. Czy to nie ja siadywałam w
dobrych restauracjach, trochę zadzierając nosa, bo miałam perspektywy na przyszłość i platynową
kartę? Osądzałam wszystkich na podstawie ich pracy, studiowałam, bawiłam się, a kiedy stanęłam
po drugiej stronie stolika, potraktowałam samą siebie równie nielitościwie.

Wychodzę z obrotowych drzwi na tłoczną ulicę, ale nie wzywam taksówki. Wyciągam z torebki

telefon.

- Proszę z Danielem Fratellini - mówię do recepcjonistki. - Dzwoni Erin Edwards.
- Chwileczkę.
Krążę nerwowo przed wystawą, udając, że ją oglądam. Może jednak powinnam z nim wczoraj

porozmawiać i przynajmniej wysłuchać, co ma do powiedzenia. Może naprawdę żałuje, może teraz
zrozumiemy się nawzajem i...

- Halo? - odzywa się recepcjonistka.
- Tak?
- Przykro mi, ale pan Fratelli jest na spotkaniu. Czy chce pani zostawić wiadomość?
- Nie orientuje się pani, kiedy będzie wolny?
- Niestety nie. Jest zajęty przez całe popołudnie, a potem wyjeżdża na weekend z miasta.
- Rozumiem. - I to już? Już ze mnie zrezygnował? - Dobrze. Dziękuję. Może... może jeszcze

zadzwonię.

*

background image

- Dali statuetkę niedobrej osobie! - zawodzi Gina, gdy następnego dnia wkraczam do jadalni.
- Wiem - mówi kojąco Alain. - To niesprawiedliwe. Głupi sędziowie, nie mają rozumu. Ani

smaku.

Wchodzę cichutko do baru, by zająć się stołami i uniknąć rozmowy o nagrodzie Petera Archerà.

Dość miałam dramatów w tym tygodniu, kolejnego nie wytrzymam.

- Muszę wypić jeszcze jedno campari - oznajmia Gina, wyciągając pusty kieliszek. - Szybko! Za

chwilę zemdleję.

- Na pewno? - pyta Alain. - Dopiero czwarta.
- I co z tego? Wy, Francuzi, pijecie, jakbyście szli na krzesło elektryczne.
- Może, ale umiemy.
- Erin! - krzyczy Gina na mój widok. - Wydarzyła się tragedia. Carl przegrał. Cały Nowy Jork

płacze.

- Ron mi powiedział - odpowiadam, z trudem kryjąc radochę. - A kto wygrał? Rick Holland?
Alain stawia drinka na serwetce, a Gina natychmiast wypija połowę kieliszka.
- Jakaś idiotka, która nie zna się na gotowaniu. Ani mięsa, ani nic. Wszystko surowe. Jaka

brzydota! Jej mąż jest bogaty, więc kupiła sobie hobby i zabiera nagrody ludziom, którzy ich
potrzebują.

- Carl będzie nominowany w przyszłym roku.
- W przyszłym roku? - prycha Gina. - W przyszłym roku będę starą kobietą. Przestanie mnie

obchodzić. - Dopija drinka, ogląda się w lustrze za barem i porywa ze stołka pikowaną torebkę
Chanel. - Idę na zakupy. Alain, dziś ty jesteś kierownikiem sali. Ja tego nie zniosę.

*

Ledwie zaczynamy pracę, Alain wzywa mnie do baru. Zgubił gdzieś swój wieczny uśmiech.
- Zadzwonił Steve. Wzywa cię do biura.
- Powiedział po co?
- Nie, ale słyszę, że jest w złym humorze.
- Nagroda?
- Nie tylko. Matka Giny przeprowadza się do Ameryki.
- Na stałe? Boże.
Alain kiwa głową.
- Właśnie. Wszyscy tego pożałujemy. Wydaje im się, że mogę kierować jadalnią zza baru, bo

Gina jest nieszczęśliwa? Bez sensu.

Idę na górę, a serce mi łomocze. Choć podczas zebrania personelu Carl uśmiechał się zawadiacko

i nazwał rozdanie nagród „nadętą bzdurą, która nawet na jotę nie zmieni mnie ani tej restauracji”,
nie ma wątpliwości, jak przyjął to Steve. Waham się w progu i cicho pukam.

- Wejść - woła Steve. Siedzi za biurkiem z piwem i „Timesem”.
- Alain powiedział, że mnie wzywasz.
- Tak. Proszę o kolację.
- Och! No tak.
- Jakie mamy dziś dania dnia?
Boże, na dole czekają na mnie cztery stoliki.
- Jako przystawki podajemy dziś kluseczki bez mąki na roślinnym...
Steve rozgląda się po pokoju, jakby się nudził.
- Daj spokój, nie chce mi się myśleć. Daj mi sałatę i comber z zająca, bardzo wysmażony. -

Wbija wzrok w gazetę.

- Tutaj?
Steve gwałtownie podnosi głowę.

background image

- Co?
- Mam przynieść tutaj?
- Mogłabyś przynieść na przykład do piwnicy, ale niewiele bym z tego miał, prawda?
- Rzeczywiście. - Odwracam się do wyjścia.
- Potrzebuję nakrycia - rzuca Steve. - I jeszcze jedno moretti. Natychmiast.
Składam zamówienie, otwieram wino dla bardziej wyrafinowanego gościa i biegnę na górę z

nakryciem dla Steve'a, sałatą i piwem. Pukam do drzwi gabinetu, czując się jak znękany automat
obsługowy.

- Taaa - rzuca Steve.
Wchodzę i stawiam talerz między sztućcami i serwetką.
- Pieprzu? - pytam, unosząc nad jego głową stalowy młynek.
Steve rzuca mi kolejny rozdrażniony uśmiech.
- Obsługiwałaś mnie już trzy razy. Kiedyż to prosiłem o pieprz?
Oczami wyobraźni widzę moich zaniedbanych gości, cierpiących głód, podczas gdy Steve gra ze

mną w dziesięć pytań.

- Szczerze

mówiąc,

nie

pamiętam.

Obsługiwałam

wiele

osób.

Steve pochyla się i dziabie widelcem w sałatkę.
- Twoim obowiązkiem jest pamiętać o moich upodobaniach - bełkocze z ustami pełnymi

zieleniny. - A teraz przynieś mi cabernet duckhorn. Czy doktor Benitz jest jeszcze na sali?

- Siedzi wraz z żoną w rewirze Rona.
- Powiedz Ronowi, żeby go powiadomił, iż się spóźnię. Nie będę gadać z gośćmi przez cały

wieczór o tych idiotycznych nagrodach.

- Rozumiem. - Obracam się na pięcie i galopuję do kuchni.
- Omar już sprzątnął na ósemce, a ty nie podałaś drugiego dania! - wrzeszczy na mój widok

Carl. - Dobrze, że wczoraj nie byłaś taka niemrawa, bobyś się teraz rozmrażała razem z nereczkami
jagnięcymi. Gdzieś łaziła?

- Obsługiwałam Steve'a w gabinecie.
- Gdzie Gina?
- Na zakupach.
- Kto pilnuje jadalni?
- Alain. Kimberly zajmuje się drzwiami.
Carl zdziera patelnię z haka nad głową.
- Cudownie. Gina bierze sobie wakacje i zostawia wszystko w rękach barmana i kobiety, która

myśli, że pasztet sztrasburski rośnie na drzewach. - Celuje we mnie patelnią. - Lepiej przyspiesz
ruchy, nie chcę, żeby goście cierpieli, bo ty robisz sobie wczasy.

- Staram się, jak mogę.
- Najwyraźniej niewiele możesz. Musisz się nauczyć być w dwóch miejscach jednocześnie.
- Co?
- Nie złożysz zamówienia, kłócąc się ze mną - rzuca Carl i odwraca się do mnie plecami. - Jeśli

nie dostanę bonu za pół minuty, oddaję stolik Ronowi.

Błyskawicznie wpisuję zamówienie do komputera w barze. Jane podchodzi do mnie z błagalnym

spojrzeniem.

- Przepraszam, że ci to robię. Na pewno chciałabyś raz wyjść stąd wcześniej i Bóg widzi, że na to

zasłużyłaś.

- Co się dzieje?
- Julian mi się nagrał na pocztę głosową i...
- Chcesz, żebym dziś została zamiast ciebie.

background image

- Skąd wiesz?
Uśmiecham się.
- Wyczuwam.
- Przez cały tydzień robił aluzje. Prosił, żebym spotkała się z nim w barze, gdzie wypiliśmy

pierwszego drinka. Chyba znowu chce się oświadczyć, a ja tym razem nie zawalę sprawy.

Nie będę jej stała na drodze do szczęścia.
- Nie mów nic więcej. Ale chcę dostać zaproszenie.
- Oczywiście - woła Jane i chwyta mnie w ramiona.
- Informuj mnie, dobrze? Będę umierać z ciekawości.
- Tobie pierwszej powiem! Zaraz po matce!

*

Gina, wykończona po rozpuście w najdroższych sklepach Fifth Avenue, omdlewa na krześle

przeznaczonym dla karconych pracowników. Obchodzę stertę kolorowych toreb i podaję Steve’owi
zająca, wysmażonego tak, że zatracił wszelkie podobieństwo do siebie i udekorowanego
rozmarynem.

- Gino, czy coś ci podać? - pytam.
Gina przykłada rękę do czoła.
- Gorącej wody z cytryną. Nic nie przełknę. Właśnie się dowiedziałam, że recenzja Evelyn

Harker wychodzi w czwartek.

Steve przewraca oczami.
- I do tego czasu będziesz się głodzić? Co ci z tego przyjdzie?
- Jak mogę myśleć o jedzeniu? - Gina podskakuje jak ukłuta. - Nagrodę Carla świsnęła jakaś

baba, blond kretynka z tandetnej wsiowej karczmy! Ta recenzja to moja jedyna nadzieja. Jak nie
będzie dobra, nigdy więcej nic nie zjem. Stracę radość życia.

- A niech to - krzywi się Steve. - No i się zaczyna.
- Dla ciebie to nic ważnego. Dla mnie zła recenzja to jakby Bóg rzucił we mnie gównem.
- Poślę Harker rachunek za wszystkie te klamoty, któreś sobie nakupowała. - Steve spogląda na

mnie. - Przynieś jej stek.

- Nie jestem głodna - zapowiada Gina z kąta pokoju.
- Krwisty - dodaje Steve. - Z tłuczonymi ziemniakami, jeśli jeszcze posiadamy coś tak

zwyczajnego.

- Jak lubisz wiejską strawę, przeprowadź się do Jugosławii - ciska się Gina. - Carl nie gotuje dla

świniopasów. To menu dla ludzi inteligentnych.

- Jeśli jestem głupi, bo chcę zjeść coś rozpoznawalnego, to niech ci będzie. Zagłodzisz się.

Potrzebujesz czegoś konkretniejszego niż tlen i rosołek z jeża morskiego.

- Wy, Amerykanie, strasznie dużo jecie.
- Idź po jej stek, Erin. Natychmiast.
Niech Bóg dopomoże matce Giny, jeśli tak jest u nich w domu. Ledwie udaje mi się złożyć dwa

zamówienie na koktajle i już dostaję kontrowersyjny stek. Stawiam go na tacy obok gorącej wody z
cytryną i niosę do biura. Gina - w nowych zamszowych szpilkach - siedzi na brzeżku krzesła i odcina
metki malutkimi nożyczkami Nina.

- Zabierz to - mówi Steve, wskazując swój pusty talerz.
Gina zerka na stek z ziemniakami i wznosi dramatyczny okrzyk:
- Dlaczego wszyscy wmuszają we mnie jedzenie?
- Bo gdybyś zaczęła jeść, byłabyś w lepszym nastroju - warczy Steve. - Odkąd przyjechała twoja

matka, zachowujesz się jak zołza.

- To nie jej wina. Jest wspaniała, a Nino za nią przepada.

background image

Steve prycha śmiechem.
- Boi się jej.
- Nieprawda! Cały czas za nią chodzi!
Steve dopija wino i odstawia kieliszek.
- Przynajmniej nauczyłaś ją witać się po angielsku. To cud, że w ogóle się odzywa, taka jest

nabzdyczona.

- Ma siedemdziesiąt lat! Czego się spodziewasz?
- Spokoju.
- Hm... gdzie mam to postawić? - pytam.
Steve zrzuca z biurka na podłogę naręcze bibułek i pustych toreb.
- Tu - mówi, stukając w blat. - I w drodze powrotnej przynieś butelkę duckhorna.
Przenoszę gorącą wodę z cytryną na biurko. Z brzeżka spodka spada kropelka wody, lądując na

czubku buta Giny, która dramatycznie zachłystuje się powietrzem.

- Mój but! Zrób coś! Szybko!
Waham się, zostawiam tacę i wyjmuję z kieszeni spódnicy zapasową serwetkę.
- Uwielbiam je jak nie wiem - oznajmia Gina, podsuwając mi nogę. - Jeśli zostanie plama,

umrę!

Pochylam się i starannie osuszam zamsz. Gina przechyla głowę i szacuje straty.
- Może będzie dobrze. To się zobaczy. Dam ci znać.
- Czy mogę przynieść coś jeszcze? - pytam przez zaciśnięte zęby.
- Nie - odpowiada Steve.
- Crème brûlée - rzuca Gina. - Twarde z wierzchu.
Przynoszę deser i galopuję do jadalni. W moim rewirze

właśnie zasiada sześcioro gości. Na razie

bycie w dwóch miejscach jednocześnie nie bardzo mi wychodzi.

- Myśleliśmy, że już pani nie wróci - mówi kobieta w sukience bez ramiączek, kiedy stawiam

przed nią martini. - Za tę cenę powinniśmy mieć własnego kelnera.

- Bardzo przepraszam. Zrobię wszystko, co się da, żeby państwo nie czekali dłużej. - Omar

nalewa wody gościom przy sześcioosobowym stoliku, tworząc iluzję, że ktoś się nimi zajmuje.
Dzięki temu zyskuję parę minut, które powinnam wykorzystać na złożenie dwóch zamówień,
opowiedzenie o deserach grupie kucharzy amatorów i naukę latania, żeby zobaczyć moje stoliki z
góry.

Kiedy ja miotam się między stolikami i komputerem, para w kącie wymachuje rękami, żądając

rachunku, a sześciu nowych gości, nie dając się dłużej mamić wodą i chlebem w koszyku, rozgląda
się po sali.

- Sto lat tam siedzą! - szepcze Kimberly, mijając mnie z naręczem menu.
Odpowiedź zajęłaby parę bezcennych sekund, których nie mogę zmarnować. Pędzę do

zapomnianej pary, a
tymczasem Alain wzywa mnie do baru, który obsiadły arcydzieła chirurgii plastycznej i fryzjerstwa.

- Szef cię wzywa - rzuca, odkładając słuchawkę wewnętrznego telefonu.
- W tej chwili?
- Mówi, że tylko na minutkę.
- Cholera. - Cato, Ron i Jane są zbyt zabiegani, żeby mogli mnie poratować, a Derek bez

uzgodnienia ceny nie pomógłby mi, nawet gdybym konała u jego stóp. Omijam wzrokiem
gwałtownie przyzywających mnie gości, zmykam do kuchni i galopuję po schodach.

- Wzywałeś mnie? - dyszę, opierając się o framugę drzwi.
Gina, ubrana w strój całkowicie różny od atłasowego garnituru w kolorze fuksji, w którym była

jeszcze dziesięć minut temu, mówi:

- Potrzebuję pomocy. Trzymajcie mnie!

background image

- W czym?
Steve żuje wykałaczkę.
- Zanieś te torby do samochodu.
- Teraz?
- Oczywiście.
- Ale mam mnóstwo pracy i sześciu nowych gości.
- Dlaczego nie powiedziałaś tego Alainowi?
- Nie miałam czasu.
Steve przewraca oczami.
- Skoro już tu jesteś, mogłabyś pomóc mojej żonie. I tak

musisz zejść na dół.

Gina bierze pudełko z butami, a ja obwieszam się tuzinem gigantycznych toreb.
- Nie zapomnij tego - mówi Steve, dokładając mi na ramię porzucony kostium Giny.
W obłoku Poison usiłuję zejść po schodach, nie wywalając się na twarz. Drzwi na zapleczu są

otwarte, a czarny hummer Steve'a majaczy w ciemnościach.

- Połóż je na siedzeniu pasażera - rozkazuje Gina, zapalając papierosa.
Obchodzę samochód od tyłu i czekam, aż Gina otworzy mi drzwi. Ale ona wsiada, włącza silnik i

puszcza radio na cały regulator.

- No co? - ryczy, w końcu dostrzegając mnie w kłębach

spalin. - Otwarte!

Wolnym małym palcem naciskam klamkę. Kostium zsuwa mi się z ramienia. Usiłuję go złapać,

ale za późno: atłas w kolorze fuksji zsuwa się na brudny, skuty lodem chodnik.

- Nie! - krzyczy Gina. Dopiero teraz otwiera drzwi, waląc mnie nimi w biodro. - Mój la Renta!

Podnieś go!

Rzucam torby na siedzenie wielkie jak sofa i podnoszę kostium z asfaltu.
- Nic się nie stało - mówię, ostrożnie rozkładając go na oparciu fotela.
- Módl się! - Gina zatrzaskuje drzwi i rusza z piskiem opon.
Wracam biegiem do jadalni, z gotowym uśmiechem i przeprosinami. Stolik na sześć osób jest

pusty. Zostały tylko zmięte serwetki i odsunięte krzesła.

- Cholera! - szepczę.
Drzwi kuchni otwierają się i wychodzi z nich Steve. Przygląda się podejrzanie pustemu stolikowi

i przenosi wzrok na mnie.

- Co się tu stało?
- Nie wiem. Chyba...wyszli.
- Wyszli?
- Pomagałam Ginie wsiąść do samochodu i...
- I co?
- Kiedy wróciłam, już ich nie było.
- Zrzucasz winę na moją żonę? - pyta Steve, mrużąc oczy.
- Nie umiem jednocześnie nosić toreb i obsługiwać gości.
- Zawsze byłaś powolna - mówi Steve. - Powolna i kłótliwa. Wiesz, na jakie straty mnie

naraziłaś?

Goście, którzy chcieli mieć własnego kelnera, przeszywają mnie strasznym spojrzeniem.
- Nie jestem służącą. Powiedziałam, że mam dużo pracy, ale ty...
Steve podnosi palec.
- Zajmij się pracą. Przed wyjściem masz się stawić w moim biurze.

Rozdział 25

background image

Kiedy Carl przysyła po mnie Chena, wiem już, że będzie źle.
- Czego chce? - pytam, wpatrzona w ekran komputera.
Mój rewir wreszcie pustoszeje i ostatnim, czego mi teraz

trzeba, jest kolejne idiotyczne zamówienie.

Chen wzrusza ramionami.
- Czego mi nikt nie mówi, nie muszę wiedzieć - oznajmia niezrozumiale.
- Ha. Powiedz mu, że już idę. Dzięki.
Carl dostrzega mnie od progu i wzywa gestem pod lampy grzejne.
- O co chodzi, kto dziś kończy? Myślałem, że to kolej Jane.
- Zamieniłyśmy się, bo coś jej wypadło.
- Świetnie. Po prostu wspaniale. Dobrze, powiedz Omarowi, żeby nakrył piętnastkę. Właśnie

zadzwonili producenci ze Smacznej Telewizji. Mamy otrzymać menu degustacyjne z pięciu dań i
jesteś mi tu potrzebna.

„My”?
- Przepraszam, ile będzie osób?
- Trzy! Dwóch producentów i ja.
Wieczór, który nie mógł się już stać gorszy, właśnie się taki stał.
- Jak długo mam tu zostać?
- Nie mam pojęcia i nie pytaj, bo niedługo będziesz błagać Martyego o robotę w tej pływającej

stołówce. Powinnaś się mniej troszczyć o wypoczynek dla urody, a bardziej o napiwek, który być
może dostaniesz, jeśli nie zawalisz czegoś na całej linii. O szczegóły spytaj Phila i dopilnuj, żeby
piętnastka została odpowiednio nakryta. I powiedz Geoffreyowi, że ma zostać. Aha, Luis powiedział
mi o gościach, co wyszli. Jeśli nadal będziesz narażać moją restaurację na straty, osobiście
zadzwonię do tego idioty Harolda, żeby po ciebie przyjechał.

Spoglądam na Luisa, który pomaga Enrique ustawiać czarki na metalowych półkach pod

okienkiem. Nasze spojrzenia się spotykają, ale on zachowuje obojętny wyraz twarzy. Wie, kto
podpisuje jego czeki i pozwala mu zabierać do domu okrawki steków. Tą osobą nie jest najmniej
lubiana przez Carla kelnerka.

Kończą mi się powody do uśmiechu. Na pięć minut przed północą drzwi wejściowe stają

otworem. Steve, zwykle zgarbiony, prostuje się na dźwięk głosów i rusza w długą drogę przez bar.
To nie mogą być ci producenci, zbyt wiele głosów.

Przy stanowisku hostessy zatrzymuje się krępy mężczyzna o układających się w fale

szpakowatych włosach, a za nim stoi co najmniej dziesięciu innych.

- Dobry wieczór! - mówi Steve, nieco zdezorientowany.
- Witam, jestem Ira Bloom ze Smacznej Telewizji - odpowiada przybysz. - Zdaję sobie sprawę,

że Carl nie spodziewał się takiej hordy, ale pracujemy do późna i ani się obejrzałem, a już jechałem
z dwoma prawnikami i połową działu marketingu. Czy możemy...?

Krew odpływa mi z twarzy. Uciekaj, dopóki możesz! -krzyczy we mnie jakiś głos. Zostań, bo

wylądujesz na ulicy! - krzyczy drugi.

- Oczywiście - mówi Steve. Lodowatym uśmiechem maskuje obliczenia, ile tysięcy dolarów

będzie go kosztować ta darmowa wyżerka i jak mu się to zwróci w reklamie. - Jeśli zechcą panowie
spocząć w barze, przygotujemy większy stolik.

- Świetnie. Dziękujemy za wyrozumiałość.
Omar, który z drugiego końca sali zorientował się w sytuacji, już zestawia dwa podłużne stoły.
- Dwanaście miejsc? - pyta mnie.
- Tak. Zaraz wrócę, żeby ci pomóc.
W kuchni krąży odświeżony Carl. Z butonierki sterczy mu sztywno duża gałązka rozmarynu,

nadając mu wygląd ni to wesołego wieśniaka, ni to postaci z greckich mitów. Jest zdenerwowany -

background image

poznaję po wysypce na karku.

- Już są? - pyta, odgarniając włosy z czoła.
- Ale jak...!
Złowieszczy ton mojego głosu natychmiast stawia go na baczność.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że przyszło dwunastu.
- Dwunastu? Na pewno się... przecież nigdy... - Carl galopuje do drzwi, otwiera je gwałtownie i

wybiega na zewnątrz. Zaraz potem dobiega mnie stłumione: „Kurwa”.

Po chwili wraca i natychmiast zaczyna się drzeć:
- Robić przekąski!
Kucharze rozbiegają się po kuchni jak szczury. Carl podchodzi do mnie, a jego szeroka pierś

gwałtownie podnosi się i opada.

- Cały ten wieczór w twoich rękach. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Nie zdołam się z tego wykręcić sposobem, więc nawet nie próbuję.
- Nie mam wielkiego doświadczenia z dużymi grupami, Carl. Właściwie żadnego. Steve nigdy

nie daje mi więcej niż sześć osób naraz.

- Wierz mi, nie spodziewam się po tobie cudów, zwłaszcza po tym, co tu wyrabiałaś. Postaraj się

tylko nie zrobić z siebie zupełnej idiotki. A później, kiedy wszyscy wyjdą, porozmawiamy o twojej
przyszłości w tej restauracji.

*

Dziesięć razy życzę Carlowi nagłej śmierci i wracam do jadalni, gdzie goście już zajęli miejsca.

Jak, do cholery, mam obsłużyć taką wielką grupę? Ledwie udaje mi się zapanować nad
pięcioosobowym stolikiem, a tu mam dwanaście hałaśliwych osób.

- Mam nadzieję, że nie za późno na rozmowy o interesach - mówi Ira, gdy Steve kładzie przed

nimi menu. - Wszyscy jesteśmy zachwyceni pomysłem na program Carla. Chciałbym dziś obgadać
ostatnie szczegóły.

Program Carla. Boże, ratuj. Ten człowiek chce zaatakować cały naród. I ja mam mu w tym

pomóc.

- Możecie zostać do rana, jeśli chcecie - zapewnia Steve Irę, wybuchając rubasznym śmiechem,

a na mnie łypie strasznym wzrokiem mówiącym „Przynieś piorunem alkohol, żeby łatwiej było ich
zmiękczyć”.

Muszę zrobić kilka wycieczek do baru, żeby przynieść producentom i szykownym gościom z

marketingu w sumie pewnie ze dwa litry wódki. Zbaczam do stanowiska kelnerskiego i, za pomocą
opracowanej przez Cato metody „ośmiornicy”, sporządzam mój dotąd największy grafik miejsc.
Choć niepokojąco przypomina mapę Brooklynu, lepsze to niż poleganie na mojej zawodnej pamięci.
Gdyby jeszcze potrafił za mnie opisać menu!

Stoję przy krześle Iry, a wszystkie moje publiczne popisy - od przedstawień w szkole po

wznoszenie toastu na pięćdziesiątych urodzinach matki - wracają do mnie z nieprzyjemną
wyrazistością. Kiedy Cato mówił „Większe imprezy to więcej zabawy”, ordynarnie kłamał.

Ira odwraca do mnie asymetryczną twarz, która wygląda jak poskładana z przypadkowych części.
- Znam to spojrzenie - mówi z uśmiechem. - Zamierzasz przedstawić produkt, w dodatku

bardzo efektowny.

Jestem tak zdenerwowana, że wyrywa mi się lizusowski chichocik. Ira życzliwie ucisza swoich

rozgadanych przyjaciół.

- Panie i panowie, słuchajcie, bo nigdy nie doczekamy się jedzenia.
Dwanaście par oczu spoczywa na mnie, a ja zaczynam szczegółowo opisywać wieczorne - czy też

poranne - menu. W tej samej chwili do jadalni wkracza Carl. Jestem pewna, że zaraz się speszę i

background image

pogubię, ale wiedza, wprawa i świadomość, że nie mam nic do stracenia, dodają mi
niespodziewanej odwagi. Ze zdumieniem słyszę, jak bez zająknięcia i płynnie mówię dalej. Carl
kiwa głową zebranym i siada obok Iry. Gładko recytuję listę dań głównych, kończę ją przeglądem
deserów i uśmiecham się ciepło do Carla.

- Zdaje się, że tylko ty nie dostałeś koktajlu - mówię, jak do gościa na moim własnym przyjęciu.

- Na co masz ochotę?

Carl przez chwilę patrzy na mnie w milczeniu.
- Bombay z lodem, proszę.

*

- Nagrajmy program o szóstej rano - rzuca Carl. Omar i Geoffrey (zroszony potem) pomagają mi

przynieść pierwsze danie. - W restauracji jestem od rana do nocy, ale lubię przekraczać własne
granice.

Ira pociąga łyk barolo.
- Niestety, studio otwiera się dopiero o ósmej, a to jest pora zarezerwowana dla Bobbyego

Flaya.

- A, rozumiem - mówi zbyt szybko Carl. - Nie ma problemu, naturalnie. Dopóki nie będę musiał

dzielić garderoby z Rickiem Hollandem! - wybucha śmiechem.

Ira patrzy na niego uważnie.
- Słyszałem, że po przyjacielsku ze sobą rywalizujecie. Jest trochę prawdy w tych plotkach?
- Nie, nie, skąd. Żartujesz? Od zawsze jesteśmy przyjaciółmi. Szaleję za jego kuchnią.
- To dobrze, bo w jednym z odcinków chcemy go zaprosić. Jako współpracownika.
Carl uśmiecha się fałszywie.
- Zdecydowanie. Jestem za.
- Oczywiście będziemy cię prosić o własne pomysły, ale skłaniam się ku programowi ze ścieżką

dźwiękową i wieloma zbliżeniami, bardzo podobnego do Nigelli, ale z wydźwiękiem macho.

- Świetnie.
- Osoba, którą wybierzemy do nowego programu, musi nawiązać kontakt z widzem i

zagwarantować nam zwrot inwestycji. - Mierzy palcem w Carla. - Potrzebujemy kogoś z
osobowością i talentem do zaskakiwania. Przyglądamy się paru szefom kuchni, ale na razie jesteś
pierwszy na naszej liście.

Pochylam się, by napełnić kieliszek Iry. Carl rzuca mi znaczące spojrzenie. Nie jest to dobry

moment na wspominanie jego licznych wybuchów i ataków.

- W tej branży jest mnóstwo aktorstwa - mówi, odsłaniając zęby sine od wina. - Mnóstwo

pozerstwa i autoreklamy. Ale dla mnie jedzenie jest najważniejsze.

- I najwyraźniej dla twoich pracowników. - Ira mruga do mnie, gdy zbieram puste kieliszki po

martini. - Prawie pierwsza w nocy, a oni się nadal uśmiechają. Jak ty to robisz?

Przez parę chwil zastanawiam się, jaka odpowiedź najbardziej zaskoczy Carla.
- Uśmiech przychodzi naturalnie, kiedy podaje się dania tej klasy. Czy smakuje panu pięć

pianek?

- Tak je nazywacie? Owszem, są nieziemskie - przyznaje Ira, choć ledwie tknął bladych pecyn

piany (albo „szumowiny”, jak by powiedziała Jane), ułożonych w kółko na jego talerzu. Na linii jego
włosów połyskuje smużka potu. - Uch! Czy to chili?

Carl w ułamku chwili zmienia wyraz twarzy z jawnej dumy na pełen troski.
- Małe papryczki chili, hodowane specjalnie dla mnie w małej górskiej wiosce w Tajlandii -

mówi, jakby to powinno przekonać Irę do ich smaku. - Ocieram ich skórkę, a potem spieniam za
pomocą specjalnego tytanowego przyrządu, skonstruowanego w Los Alamos. Umieszczam ją
między pianką czosnkową i wodorostową - żeby obudzić podniebienie.

background image

Ira sięga po wodę.
- A, obudzić, jasne. Choć smakuje wspaniale. Rzeczywiście nietypowo.
- Nasi goście za tym przepadają - kłamię, rzucając wyraźnie skrępowanemu Carlowi koło

ratunkowe. - Początkowo są zaskoczeni, ale przy następnej wizycie zamawiają podwójną porcję.

- Naprawdę? - dziwi się Ira.
- Dziesięć lat temu ryzykownie było umieścić w menu surowe danie - mówi Carl. - Teraz robią

to wszyscy. To samo dotyczy pianek. Wkrótce będzie można wejść do delikatesów i kupić piankę z
pieczonej cebuli.

- Nie wiem, czy budowlańcy się do tego przekonają, ale nigdy nie wiadomo, prawda?
Odchodzę z wyładowaną tacą i słyszę, jak Carl przeprasza towarzystwo. Dogania mnie przy

stanowisku kelnerskim, łapie za łopatkę i odciąga w bok.

- Wiadomość dla Phila - syczy. - Wyjmij głowę z dupy.
- Mam tak powiedzieć?
- Ta prezentacja była do bani. Dwa razy za dużo piany, a talerz za ciepły. Wszystko się

rozpaćkało. Powiedz mu, że nie pora pękać. Jeśli chce zająć miejsce Martyego, niech się
skoncentruje. Ma do pomocy Lorenzo i José, więc niechlujstwo jest niewybaczalne.

- Przecież zrobiłem wszystko, jak zawsze! - woła Phil minutę później. - Nie moja wina, że

gościom nie smakuje.

- Przykro mi, ja jestem tylko posłańcem.
Lorenzo i José uwijają się w panice; ich przyszłość w branży zawisła na włosku.
- Co się dzieje z tym gruszkowym reliszem? - skowyczy Phil.
- Mnie nie pytaj - rzuca Lorenzo. - Myślałem, że José się nim zajął.
José gorączkowo sprawdza swoje stanowisko, otwiera usta i krzyczy bezgłośnie.
- Mój błąd - odzywa się, odzyskując spokój. - Zapomniałem go zrobić. Erin, musisz poczekać na

następne danie.

Nie to chciałam usłyszeć.
- Jak długo?
- Dziesięć minut?
- W porządku. - Na progu kuchni wpadam na pomysł, dzięki któremu nasz najważniejszy gość

nie zauważy opóźnienia. Coś takiego Cato nazwałby przemianą wpadki w
dwudziestopięcioprocentowy napiwek.

- Hej, Lorenzo, nie masz pod ręką tych owocowych pianek? Jeden producent chce ich

skosztować. I wyjmij książkę kucharską Carla. Będziemy potrzebować kolejnej przekąski.

*

Steve siedzi między dwoma prawnikami Smacznej Telewizji, smaruje masłem upieczony przez

Betty ciepły chleb na oleju orzechowym i opowiada branżowe kawały.

- Dlaczego w Kalifornii jest najwięcej prawników, a w New Jersey najbardziej toksyczne

wysypiska? Bo New Jersey mogło wybierać!

Śmieje się głośno. Może to dziwne, ale pozostali też.
Po drugiej stronie stołu Carl nerwowo kiwa nogą, bawiąc Irę opowieściami o kelnerach i

kucharzach, pracujących tu dla idei.

- Jesteśmy wielką rodziną. Możemy na sobie polegać.
- Cóż za krzepiące nastawienie - mówi Ira. - Nie chciałbym się wydać zgorzkniały, ale widziałem

zbyt wielu szefów kuchni, którzy tratują wszystko i wszystkich na swojej drodze.

- Przepraszam - odzywam się, stawiając przed Irą schłodzony talerz z trzema pecynkami

pastelowej piany. - Przyszło mi do głowy, że może zechciałby pan skosztować próbki paru innych
interesujących smaków. Nic pikantnego - są orzeźwiające i energetyzujące. - Wskazuję je kolejno. -

background image

Jabłko Macintosh, pomidor gruntowy i cytryna z cukrem lawendowym.

- Cóż za sympatyczny pomysł - przytakuje Ira. - Bardzo miło z twojej strony.
Carl wytrzeszcza na mnie oczy, jakby nagle wyrosły mi rogi. Powoli kołysze kieliszkiem z winem,

a w jego oczach maluje się pytanie, kiedy z niedojdy zmieniłam się w nieocenioną pracownicę.
Sama chciałabym to wiedzieć, ale nie pamiętam, kiedy do tego doszło. Wiem tylko, że czuję się
kompetentna, a nawet swobodna. Dotarłszy na krawędź wytrzymałości, wreszcie stanęłam mocno
na ziemi.

Ira próbuje pierwszej łyżki pianki cytrynowej i przewraca błogo oczami.
- Bosssskie.
Kiedy przynoszę miniaturowe próbki zupy miodowo-pasternakowej z prażynkami

ziemniaczanymi na słodko, Carl patrzy na mnie już takim wzrokiem, jakby nie rozumiał, jakim
cudem zaszedł tak daleko beze mnie. Odpływam do kuchni, spokojna i wycieńczona, jakbym
zakończyła maraton. Trzeba było trzech miesięcy, spapranej rozmowy kwalifikacyjnej, zbiegłych
sześciu gości i stolika na
dwanaście osób, żeby wreszcie do mnie dotarło, że Steve, Carl i Harold wcale nie robią mi łaski. I
właśnie dlatego po odejściu Iry i pozostałych powiem to, na co miałam ochotę od dawna.

*

Dochodzi trzecia rano, kiedy impreza wreszcie się kończy.
- Do widzenia, Erin, dziękujemy - mówi Ira, wsuwając mi dwie studolarówki.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiadam. - Zapraszamy ponownie.
Steve energicznie potrząsa jego dłonią i wciska mu książkę kucharską Carla.
- Prosto spod prasy - oznajmia. - Wyjdzie dopiero za tydzień, a już jest na liście pięćdziesięciu

najlepiej sprzedających się książek na Amazonie. Będzie bestsellerem.

- Żona błagała mnie o egzemplarz. Ale mam nadzieję, że zrobi coś prostego!
Carl odprowadza Irę do holu, nieustannie gadając.
- ...cieszę się, że mamy prawników z głowy... oczywiście, to będzie związek korzystny dla obu

stron... w kancelarii we wtorek... Dobranoc!

Steve człapie do kuchni, a Omar i ja zaczynamy monumentalne dzieło zbierania talerzy.
- Erin! - woła z baru Carl, jakby nie widział, że dźwigam ciężki pojemnik z zastawą. Stawiam go

na podłodze, a Carl przyzywa mnie gestem do małego okrągłego stolika, gdzie rozsiadł się z
kieliszkiem koniaku szeroko rozstawiwszy nogi.

- Siadaj - rozkazuje.
Siadam; nogi natychmiast zaczynają mnie mrowić. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie cieszyłam ze

zmiany pozycji. Carl odczekuje parę sekund.

- Dziś ujrzałem coś niewiarygodnego.
Boże, będzie się roztkliwiał nad własnymi daniami.
- Tak?
Carl spogląda na mnie przenikliwie.
- Ujrzałem inne oblicze Erin.
- Że co?
- Prawie już z ciebie zrezygnowałem - ciągnie z pijackim uśmiechem. - I nagle ukazała mi się

gwiazda, która pomogła mi zawrzeć kontrakt. Byłaś nienachalna, kompetentna i miałaś bezbłędny
instynkt. Oczarowałaś Irę, zatuszowałaś błędy kucharzy i... Och! Przyniesienie próbek zup z mojej
książki kucharskiej było genialne.

Wybucha śmiechem, a ja wiercę się niespokojnie. Jeszcze parę tygodni temu wiele bym dała,

żeby usłyszeć te słowa, ale teraz czuję tylko zażenowanie. Zażenowanie i kompletną obojętność.

- To dzięki Lorenzo - mówię. - On ją przyrządził.

background image

- Ale pomysł był twój?
- Tak.
- Wiesz, uwielbiam, gdy pracownicy mnie zaskakują. To znaczy, że nawet z najbardziej

przeciętnej osoby potrafię wykrzesać coś wyjątkowego.

Przyglądam mu się bez zachwytu.
- Z przeciętnej?
Carl chwyta mnie za rękę ciepłą, wilgotną dłonią.
- Teraz rozumiesz, dlaczego byłem dla ciebie taki surowy.
- Nie, jakoś nie.
- Spójrz na siebie, Erin. Nadal dajesz ciała, ale zyskałaś natchnienie. - Unosi pięść w górę. -

Jeszcze parę miesięcy i staniesz się niezwyciężona.

Czy on to naprawdę powiedział?
- Ujrzałem to w tobie od pierwszego dnia, gdy spóźniłaś się i usiłowałaś się wymigać. Masz

charakter i serce, i tylko dlatego pozwoliłem ci zostać. Gdybym cię nie dociskał i nie
doprowadził do ostateczności, nie znalazłabyś się tu, gdzie jesteś teraz.

Mam ochotę się sprzeciwić i powiedzieć, że odniosłam sukces nie dzięki niemu, lecz mimo niego,

ale nie mogę. Bo Carl ma rację.

- Tu, gdzie jestem teraz, nie zostanę długo - mówię.
- Oczywiście, że nie, bo twoja kariera dopiero się zaczyna. Nie od razu zabłysłaś, ale pora, żebym

zaczął od ciebie wymagać więcej. O wiele więcej.

Rzucam przepraszający uśmiech Omarowi, który niesie do baru czyste sztućce. Odpowiada

ruchem głowy - wie, że jestem w pułapce.

- Szczerze mówiąc, nie mogę już dać z siebie więcej.
- Ależ możesz, jestem tego pewien. Czeka nas wiele ciekawych chwil. Przede wszystkim

porozmawiam ze Steveem, żeby przydzielał ci większe stoliki.

Cofam rękę i wstaję.
- Muszę pomóc Omarowi. Robi się późno.
- Albo wcześnie, zależnie od punktu widzenia. Alain! Weź kieliszek i siądź ze mną. Nie mogę

sam świętować zwycięstwa.

Wraz z Omarem zwijam obrusy, kładę krzesła na stołach i wyłączam światło w jadalni.
- Na razie - rzuca Omar, ruszając do kuchni.
- Dzięki za pomoc - wołam za nim.
Teraz pora na długo oczekiwaną pogawędkę ze Steveem. Wchodzę na piętro, a plecy

przypominają mi o każdej minucie ostatnich trzech godzin. Wyjmuję spinkę z włosów i zatrzymuję
się przed otwartymi drzwiami biura.

- Steve?
- No? - Steve siedzi z nogami na biurku, rozparty jak basza, i liczy dzisiejsze zyski.
- Chciałeś się ze mną widzieć?
- Aha. Dzwoniła żona. Zapłacisz za renowację butów i pralnię. Ponadto jesteś mi winna tysiąc

sto czterdzieści
dolarów za tych gości, co sobie poszli. Sprawdziłem średnie zyski ze stolika na sześć osób i tyle mi
wyszło. Ci goście to bankierzy z Chicago, mieli kasę.

- Nie wyszliby, gdybyś mi pozwolił ich obsłużyć.
- Nawet nie zaczynaj, nie mam ochoty słuchać twoich wykrętów.
Opieram się o ścianę i przyglądam mu się uważnie.
- Masz szczęście.
Steve łypie na mnie spod krzaczastych brwi.
- O co ci chodzi?

background image

- Że masz tę restaurację. W tym mieście. Że pracują dla ciebie ludzie tacy, jak Omar, Ron i Jane.

I ja. Ludzie, którzy przychodzą tu dzień w dzień i dają z siebie wszystko. Kucharze pobili dziś
wszelkie rekordy. Mam nadzieję, że to doceniasz.

- Wzruszyłaś mnie do łez, ale nie musisz mi przypominać, że szczęście mi sprzyja. Masz tu być

jutro o trzeciej, żeby posprzątać stanowisko kelnerskie, w środku i na zewnątrz. Od miesięcy
wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy.

- Przykro mi, ale nie mogę.
- Nie? A to dlaczego?
- Ponieważ jutro mnie tu nie będzie. Odchodzę.
- Odchodzisz? - Steve wybucha śmiechem. - A dokąd?
- W innych restauracjach w tym mieście potrafią docenić kelnerkę z moimi umiejętnościami.
Steve wyłącza maszynę liczącą i odrywa taśmę.
- Zmieniłem zdanie. Zapomnij o swoim długu. Warto poświęcić tysiąc dolarów za pozbycie się

kogoś, kto się tu wdarł, udając zawodowca. Myślisz, że jestem taki naiwny i nie przejrzałem cię?

- Miałam problemy, ale już dorównałam innym kelnerom. Nawet Carl tak powiedział.
- Czyżby? - Steve hamuje uśmiech. - No, skoro myślisz, że uda ci się wywinąć ten sam numer

gdzie indziej, to bardzo
się rozczarujesz. Znam wiele osób, Erin. Do jutra wszyscy kierownicy sal w każdej przyzwoitej
restauracji na Manhattanie będą wiedzieć o twoich gierkach. Pracę znajdziesz dopiero w Buffalo.

Omal nie tracę opanowania. Niewiele brakuje, żebym pękła pod wpływem gniewu i zmęczenia.

Ale odwracam się i odchodzę do przebieralni. W dziwnym odrętwieniu zdejmuję uniform i wieszam
w szafce. Zawsze wyobrażałam sobie, że ostatni wieczór w „Roulette” będzie wesoły - będę miała
nową pracę, a moje kłopoty wreszcie się skończą. Ale kłopoty dopiero się zaczynają. W
sprzyjających okolicznościach zaoszczędzonych pieniędzy wystarczy mi do stycznia. Nie mam wiele
czasu, żeby urządzić sobie nowe życie.

Wkładam dżinsy i sweter, przybijam kartę i wkładam ją na miejsce. W drzwiach jeszcze się

zatrzymuję, po raz ostatni obrzucam spojrzeniem przebieralnię i gaszę światło.

Rozdział 26

Weekend spędzam w katatonicznym odrętwieniu. Wychodzę tylko na spacer z Rocketem i po

chińszczyznę, a potem chowam się pod kołdrę z pałeczkami, kurczakiem kung pao i pilotem. Kiedy
nie śpię ani nie skaczę po kanałach, gapię się w sufit, spod którego mnie wkrótce wyrzucą, jeśli nie
znajdę nowej pracy. Cato, który dowiedział się o wszystkim od Omara, nagrywa mi się na
sekretarce, usiłując zweryfikować plotki („Alain powiedział, że Patrick mu powiedział, że rzuciłaś
tacą w Carla. Czy to prawda? Gdzie jesteś? Oddzwoń!”) i zapewniając, że nawet najlepsi kelnerzy
nie potrafią zmienić nastroju kogoś takiego, jak Steve. W poniedziałek rano wpada do mnie Rachel.

- Przyniosłam coś, co cię rozweseli - oznajmia przez domofon.
- Tylko się mnie nie przestrasz - ostrzegam.
- Czy kiedyś się przestraszyłam?
Zostawiam drzwi otwarte i padam na kanapę, otulona szlafrokiem. Przez szczelinę w zasłonach

widzę, że słońce nie tylko wzeszło, ale i cały świat funkcjonuje bez mojego udziału.

Rachel wchodzi i rozgląda się, usiłując dostrzec mnie w mroku.
- Boże. Wyglądasz jak konająca.
- Słusznie. Nie mam powodu dalej żyć.
Moja przyjaciółka rzuca torbę na ziemię i siada obok mnie.
- Musisz przejść etap żałoby i tyle. Daję ci tydzień, najwyżej dwa. Teraz porozmawiajmy o planie

awaryjnym.

background image

- „Roulette” to mój plan awaryjny.
- Fakt.
- Rozumiesz? Nie powinnam odchodzić. Przez Steve'a nie dostanę pracy nawet jako kelnerka.

Mogłabym pracować w barze...

- Blefował.
- Znam go. Steve nie blefuje.
- Musiałaś odejść - mówi Rachel, kładąc mi rękę na kolanie. - Pora wrócić do pracy, którą

lubisz.

- Nie żartuj. Spróbowałam w Design Refined. Prawie mnie wyśmiali.
- Jesteś zbyt zdolna, żeby się poddać. Pamiętasz, jakie pomysły marketingowe podsunęłaś mi w

lecie? Kiedy jęczałam, że jestem bankrutem?

- A, tak. Ale wtedy używałam mózgu w celach wyższych.
- Wiesz co? Byłam tak zajęta, że nie miałam czasu narzekać, jaka jestem zajęta.
Na chwilę zapominam, że świat kręci się wokół mnie.
- Serio?
- W zeszłym miesiącu wreszcie zrobiłam to, co mi kazałaś, i zapożyczyłam się, żeby ci kolesie z

centrum zrobili mi stronę internetową. Na wizytówkach umieściłam jej adres i już dostałam trzy
zlecenia.

- Czyli nadal się mogę do czegoś przydać?
- A ten pomysł ze schroniskiem dla zwierząt był fantastyczny. Pet Parade chce, żebym zrobiła

zdjęcie kwietnia do ich kalendarza na cele dobroczynne.

- Kurczę - mówię z niemrawym entuzjazmem. - Fantastycznie.
Rachel odsłania okno.
- To tylko propozycja i możesz się nie zgodzić, ale może zajmiesz się doradztwem? Muszą

istnieć inni ludzie tacy, jak ja, którzy pracują we własnych firmach i potrzebują pomocy.

- O, nie. Nie mam własnej firmy.
- Ale możesz mieć.
- Musiałabym mieć pieniądze na rozruch, który trwałby latami. Mój ojciec od lat prowadzi

własną firmę i ciągle jest mu ciężko. Jak mam zacząć?

- Zrób to, co mi poradziłaś. Zorganizuj sobie stronę internetową, wypracuj znajomości, bądź

gotowa na poświęcenie.

- A klienci?
- To samo robiłaś w poprzedniej pracy. Co za różnica?
- Pieniądze. Czas.
- Witaj w prawdziwym świecie.
- Oszczędności wystarczy mi na dwa miesiące. Mówisz, jakby to było łatwe.
- Nie jest. Fotografowanie cudzych kundli też nie jest, ale taką drogę wybrałam. Potrzebowałam

tylko małego impulsu, żeby ruszyć z miejsca i patrz, co się wydarzyło.

Wyobrażam sobie moją przyszłość według Rachel. Pomiędzy rozsyłaniem CV i rozterkami, czy

nie podjąć kolejnej roboty w restauracji, zaczynam badać rynek i zajmuję się doradztwem.
Przykręcam termostat, przestaję jeździć taksówkami, żywię się ryżem i fasolą, urządzam w domu
przytulne biuro i cieszę się nieograniczoną wolnością, po czym bankrutuję i następny rok spędzam
jako pomywaczka „U Hectora”.

- To się nie uda - oznajmiam.
- Ale się zastanów. Aha... prawie zapomniałam. - Rachel wyjmuje z torby czarno-białą

fotografię. - Proszę - mówi, podając mi ją.

Wpatruję się w zdjęcie Rocketa, siedzącego na trawie, z łebkiem przekrzywionym na bok i

sierścią rozwianą na wietrze. W tle przez gałęzie dębu prześwituje zachmurzone niebo.

background image

- Kiedy to zrobiłaś? Niesamowite.
- Pamiętasz tę wycieczkę do parku, kiedy cię przekonywałam, żebyś go przygarnęła?
- Wtedy? Dlaczego mi nie pokazałaś wcześniej?
Rachel się uśmiecha.
- Czekałam na odpowiedni moment.
Po jej wyjściu wkładam do torby buty z „Roulette”, żeby je odnieść do lumpeksu i postanawiam

się zorientować, co właściwie miałabym zrobić. Siadam w kuchni z laptopem i wpisuję w Google
„jak rozkręcić firmę consultingowa”. Wyskakują dziesiątki stron. Zaczynam je czytać, ale w tej
samej chwili w salonie dzwoni telefon.

- Niech to nie będzie Daniel - mamroczę. - A, do diabła. Niech to będzie Daniel. - Ale pewnie to

znowu mój ojciec, który chce ze mną uzgodnić, jak powiedzieć Haroldowi, że odeszłam.

- Wybacz, tato, będziesz musiał poczekać - mówię, kiedy włącza się sekretarka. Ale to nie mój

ojciec ani Daniel, ani też mój brat z propozycją, że udostępni mi swój pokój.

„Witaj, Erin, tu Robin Howe z Design Refined. Gary i ja byliśmy zachwyceni rozmową z tobą i

mamy nadzieję, że zechcesz przyjść ponownie, może w środę, jeśli to ci odpowiada. Zadzwoń do
mnie albo wyślij mejla, żeby uzgodnić godzinę. Cieszymy się na spotkanie, cześć”.

*

W środę rano siadam przy stole konferencyjnym, rozluźniona w stopniu, którego nie

doświadczyłam od miesięcy. Jestem wypoczęta, obkuta i zbrojna w świadomość, że tym razem
Robin i Garyemu naprawdę zależy na mnie. Poruszamy temat pensji („Co sądzisz o stu tysiącach na
początek?”
- pyta Gary), po czym rozmawiamy o przyszłych projektach („Podobno końskie włosie znowu jest
modne”, słyszę własny głos). Spoglądam na oszałamiającą panoramę miasta i z wolna dociera do
mnie, że w końcu wychodzę na prostą. „Roulette”, Carl, Porterowie - to wszystko już przeszłość.
Restauracja i trudny romans były jak obóz przetrwania. Stałam się inną osobą, a moja przyszłość
dopiero się zaczyna.

Więc czego mi brakuje?
- Będziesz miała gabinet obok Debory, naszej graficzki - mówi Gary. - Ale nieczęsto będziecie

się spotykać. Wszyscy pracują siedemdziesiąt godzin w tygodniu, żebyśmy zdążyli na czas z
wiosennym katalogiem. Lepiej uprzedź swojego chłopaka! - śmieje się.

Ja też chichoczę, zastanawiając się, jak zareaguje Rocket, kiedy znowu zniknę. Obcy

wyprowadzacze. Godziny samotności, kiedy jedyną rozrywką jest szczekanie i przegryzanie kabli.

- I co sądzisz? - pyta Robin.
- Sądzę... że to wspaniałe! - odpowiadam z szerokim uśmiechem. Co się ze mną dzieje? Oto

idealna sytuacja -zaakceptowali nawet moją mroczną kelnerską przeszłość - a ja się waham?

- Rozumiem, że z „Roulette” nie możesz odejść tak od razu - mówi Gary.
- Co? A, tak. Tydzień w zupełności wystarczy.
Robin sięga po swój palmtop.
- To by było... drugiego grudnia. Możesz się tu zjawić piątego, w poniedziałek?
- Jasne.
- Dobrze. - Robin wciska parę klawiszy. - O siódmej rano mamy zebranie, a w czwartek lecę do

Atlanty na targi. Chciałabym, żebyś mi towarzyszyła.

- Ja? Tak szybko?
- Zapoznasz się z ofertą naszą i konkurencji. Kiedy wrócimy, zabierzemy się do pracy nad

katalogiem, ale nie rozpakowuj się, bo w lutym ruszamy do Panamy na inspekcję nowych fabryk.

- Do Panamy? - Czuję się, jakby o rękę poprosił mnie idealny facet, a ja rozpaczliwie

szukałabym wykrętów. Wszystko, czego pragnęłam, mam na wyciągnięcie ręki, ale moje pragnienia

background image

jakoś niezauważalnie się zmieniły.

- Jesteś chyba trochę roztargniona - mówi Gary. -Wzięliśmy za szybkie tempo?
- Ależ skąd! - przytomnieję. Erin, jesteś prawie spłukana, na litość boską, bierz tę robotę!
- Premie są uzależnione od zysków firmy - zaczyna Gary. Mówi o ubezpieczeniu i nagrodach, a

ja wyobrażam sobie czekającą mnie drogę, decyzje, w podejmowaniu których będę miała udział
bardzo niewielki albo żaden, pracę, której autorstwa może nie będę sobie mogła przypisać,
instytucję, która z mojego punktu widzenia wygląda na pułapkę. Nie po to odchodziłam z
„Roulette”. Przez całe życie byłam idealnym kółeczkiem w machinie - robiłam to, czego ode mnie
wymagano, byłam posłuszna szefowi. Odzwyczaiłam się od tego świata. Trzy miesiące udawania i
szukania dla siebie nowej osobowości dodały mi odwagi, inteligencji, niemal brawury.

- ...które przechodzą na twoją własność, jeśli spędzisz w firmie dziesięć lat - kończy Gary. -

Robin, czy coś pominąłem?

- Nie sądzę. Jakieś pytania?
- Właściwie...
Robin i Gary patrzą na mnie.
- Nie chcę... to znaczy, przepraszam. - Chwytam teczkę i wstaję.
- Czy coś się stało? - pyta Gary.
- Ależ skąd - zapewniam, ściskając im ręce. - Wasza propozycja bardzo mi się podoba.
- Czy to kwestia pensji? - pyta Gary. - Bo jeśli tak...
Ruszam do wyjścia.
- Pensja jest doskonała.
- Możemy ci dorzucić jeszcze jeden tydzień płatnych wakacji - proponuje Robin.
- To bardzo miłe. Ale moja przyjaciółka powiedziała mi o innej możliwości i, cóż... - Z

uśmiechem otwieram drzwi. - Właśnie sobie uświadomiłam, że szaleństwem byłoby z niej
zrezygnować.

Rozdział 27

Z pomocą Rachel opracowuję plan biznesowy. Tworzę budżet i piszę mejle do wszystkich, z

którymi straciłam kontakt od rozpoczęcia pracy w „Roulette”. Przyjaciółka ze studiów rekomenduje
mnie swojej macosze, która zasiada w radzie małej organizacji dobroczynnej.

- Nasze wpływy są w tym roku żałosne - informuje mnie, oddzwaniając po moim trzecim

telefonie. - Potrzebujemy kogoś, kto to zmieni.

Zgadza się spotkać ze mną i przeczytać moją propozycję marketingową. W końcu zaczynam

wierzyć, że to się może udać. Jeśli dobrze mi pójdzie i wykorzystam wszystko, czego Cato nauczył
mnie o przystosowywaniu się do gości i odgadywaniu ich życzeń, w przyszłym tygodniu może będę
pomagać grupie bogatych kobiet w ratowaniu rzeki Hudson.

W piątek wstaję wcześnie, żeby skończyć projekt i zapoznać się z jak największą ilością

materiałów przed jutrzejszym spotkaniem. Ale nie udaje mi się nawet włożyć szlafroka, gdy Rocket
zaczyna szczekać i drapać do drzwi. W pośpiechu piję kawę, ubieram się i wychodzę z nim na
zimną, słoneczną ulicę. Mijamy sklep z bajglami, ulubione drzewo Rocketa i kiosk na rogu.
Czekając na zmianę światła, zauważam „Manhattan Today”, wiszący między„W” i
„Metropolitan Home”. Obok zdjęcia Melanii Trump w czapce Świętego Mikołaja widnieją słowa
„Evelyn Harker bierze na ząb”.

Zdejmuję pismo ze stojaka, płacę i odbieram resztę. Prowadzę Rocketa do parku, spuszczam go

ze smyczy ze słowami „Biegaj tak, żebym cię widziała”, po czym siadam na ławce i przeglądam
pismo w poszukiwaniu recenzji „Roulette”.

background image

W tym tygodniu najbardziej tajemnicza i nieuchwytna kobieta na Manhattanie ponownie
odwiedza najbardziej popularny lokal na Madison Avenue i dowiaduje się, że ktoś zrobił
porządki w kredensie...

Evelyn Harker
„R

OULETTE

” -

NIE

WIADOMO

,

GDZIE

SIĘ

ZATRZYMA

Jeśli jadasz w restauracjach Nowego Jorku, z pewnością słyszałeś o Carlu Corbetcie. Ten
autor niedawno wydanej książki kucharskiej, bohater dwudziestu półgodzinnych
programów, właśnie realizowanych przez Smaczną Telewizję, i szef kuchni „Roulette” na
Madison Avenue stanął na progu sławy, która zmienia doskonałych kucharzy w twarze na
puszkach z zupą. Podczas moich ostatnich odwiedzin menu było pomysłowe, lecz
stonowane, a dania zachwycały zmysły, unikając pretensjonalności, tak powszechnej w
wielu kuchniach Manhattanu. Od tego czasu czyjaś fantazja w tym lokalu rozszalała się
ponad miarę, co doprowadziło do wysypu dziwacznych dań (móżdżek cielęcy opalany
laserem?) i kuchennych gadżetów, które bardziej by się przydały na urazówce.

Jadalnia nadal stanowi luksusowe zacisze, chroniące przed zgiełkiem tego świata, choć

chroniłoby lepiej, gdyby zainwestowano w potrójne szyby, nieprzepuszczające ulicznego
gwaru, który przy stoliku

przy oknie tak przeszkadzał mnie i moim przyjaciołom.

Przestaję czytać i podnoszę głowę. Stół przy oknie? Przyjaciele?
Więc kobieta, którą wzięliśmy za Harker, wcale nią nie była. Odgrzebuję w pamięci wspomnienie

tego wieczoru i widzę blondynkę, siedzącą wraz z trzema innymi osobami przy stoliku przy oknie w
moim rewirze. Zadawała tysiące pytań, spierała się o to, co zamówić, i wyjadała innym z talerzy. To
była Harker w przebraniu.

Jednak menu zmieniło się nie do poznania. Przystawki zostały ograniczone do paru

prostych, mozolnie przygotowanych składników. Interesujący pomysł - zredukować danie
do jego esencji, by jedzącego nie dekoncentrowało, powiedzmy, ciasto czy jarzyny. Ale choć
wypisany balsamicznym atramentem „Bilet do opery” z rzepy japońskiej stanowi zabawny
widok („Wesele Figara, miejsce C3”), to tak naprawdę jest to tylko kawałek warzywa z
odrobiną octu. Jedna jedyna ostryga, „przyrządzona” na węglach skropionych sokiem z
cytryny, budzi we mnie tęsknotę za tak przyziemnymi technikami, jak wrzucenie składników
do garnka i wstawienie ich do piekarnika.

Inaczej niż podczas mojej ostatniej wizyty, kelnerka jest uważna, energiczna i na tyle

doinformowana, że opowiada nam o przystawkach, wśród których znajduje się „Stek z
serem na odwrót” (ser znajduje się w środku!) i roladki z liofilizowaną rukolą (w papierze
ryżowym ze słynnej plantacji pod Hanoi). Stek, nadziany chrupiącą panierką panko i
cheddarem Mull of Kintyre, w każdych okolicznościach byłby przepyszny, ale roladki z
wysuszoną rukolą przypominają mi sajgonki w Las Vegas koło 1974 roku. Liguryjska oliwa z
oliwek jest serwowana
w szklaneczkach jak tania whiskey i pewnie można by ją docenić, gdyby podano coś do niej -
picie czystego oleju jest naturalne dla samochodu, nie dla osoby, która wydała kilkaset
dolarów na posiłek.

Po początkowym rozczarowaniu nie tracę nadziei na dania główne, zwłaszcza pieczony

filet ze skalnika. Wielu szefów kuchni przestało podawać tę rybę, ale Corbett nie ma litości
dla zagrożonych gatunków. „Jeśli mam wybierać między moimi gośćmi i przyszłością
planety, zawsze wybiorę gości”, mówi. Przynajmniej szczerze, ale wszystko, co zostało

background image

owinięte w „celofan” ze skórki chili i wbite na sterczący pionowo szpikulec, powinno nosić
napis ostrzegawczy. Gdybym chciała połamać sobie zęby na pałce, poszłabym na
demonstrację. Na szczęście smak pieczonych udek gołębich pozostał wyczuwalny - mocny,
subtelny i podkreślony błękitną galaretką świerkową. Musujący szampański „relisz”
zagłusza smak mięsa homara, wciśniętego w metalowe cylindry, które dymią, gdy je
dotknąć. Nie zdziwiłabym się, gdyby zza mojego kieliszka wyskoczył cyrkowy magik.

Jedyną rozsądną osobą w kuchni jest ciastkarka Betsy Lowe - czy przygotowuje

oszałamiające naleśniki z wędzonym imbirem, czy też wyczarowuje klasyczne amerykańskie
smaki z wiśniowych lodów. Jej ciasto gruszkowe z karmelizowaną ricotta to obecnie mój
ulubiony deser - zawsze i wszędzie. Betsy Lowe posiada tę twórczą dyscyplinę, którą Corbett
zgubił gdzieś pomiędzy komorą próżniową i maszyną do produkcji suchego lodu.

Gastronomia molekularna to nowe wyzwanie dla odważnych szefów kuchni, ale nie

wszyscy potrafią tworzyć kulinarne cuda, nie stając się przy tym cudakami. Corbett, niegdyś
bliski ideału, zbłądził na manowce, pragnąc prześcignąć konkurencję - bądź też Cirque de
Soleil. Niezależnie od pobudek, stracił
swój styl. Jeśli zdoła usunąć się w cień, a na pierwszym planie postawić dania, na „Roulette”
znowu będzie można bezpiecznie postawić.

Podnoszę głowę znad gazety. Rocket zniknął.
- Rocket!
Odkładam gazetę na ławkę i wstaję, wypatrując białych uszek w krzakach przy ścieżce. Przecież

był tu jeszcze dwie minuty temu! Wołam go znowu w nadziei, że wyłoni się zza jakiegoś drzewa albo
przybiegnie do mnie po zasłanej liśćmi drodze. Ale Rocketa nie ma.

Ze ściśniętym sercem ruszam ścieżką, potem zmieniam zdanie i truchtem przemierzam trawnik.

Jak znam mojego psa, wyprawił się gdzieś w teren i teraz ryje w ziemi w poszukiwaniu gryzoni.

- Wracaj, piesku! - Głos mam przeraźliwy i przestraszony. Paru przechodniów zatrzymuje się i

ogląda za mną.

- Nie widział pan teriera w niebieskim ubranku? -pytam zarośniętego mężczyznę, odciągającego

malamuta od starej gumowej piłeczki.

- Chyba tak. Parę minut temu, tak?
- Tak.
- Biegnę tam - mówi mężczyzna, wskazując na wpół zamarznięte jezioro.
- Dziękuję. - Ruszam truchtem, ściskając w dłoni zwijaną smycz Rocketa i nasłuchując jego

szczekania. Na pewno jeszcze nie dobiegł do ulicy. Nie, o tym nawet nie będę myśleć. Zatrzymuję
się nad wodą, a serce łomocze mi dziko. Jestem już bliska rozpoczęcia podwodnych poszukiwań,
kiedy nagle z zagajnika o parę metrów dalej dobiega mnie cienkie skomlenie. Po chwili widzę
Rocketa, który pruje przez trawnik z położonymi uszami, a inny, o wiele większy pies, pędzi za nim.
Fritz.

Ziemia kołysze mi się pod stopami. Potem Fritz skacze

na mnie, zabłoconymi łapami stemplując mi kurtkę, a Rocket włazi do jeziora, żeby naszczekać na
kaczkę.

- Jak nas znalazłeś? - pytam, głaszcząc Fritza po głowie. Oglądam się na zagajnik i widzę

Daniela w czarnym płaszczu i garniturze, idącego do mnie z czerwoną piłeczką w dłoni. Nie rusza
mnie, że mam na sobie stare trampki, a pod podartymi dżinsami - spodnie od piżamy, ani że włosy
wepchnęłam pod włóczkową czapkę z pomponikiem. Za bardzo się cieszę, żeby o tym myśleć.

- Witam panią.
- Czy mój pies się panu narzucał?
- Nie bardziej iż zwykle.

background image

- Zachowuje się wyjątkowo przyjacielsko. Pewnie myśli, że pana zna.
- Ciekawe, dlaczego.
Spoglądamy na siebie i nasze uśmiechy bledną. Daniel rzuca piłkę, a Fritz pędzi za nią, wzbijając

obłoki kurzu.

- Wczoraj byłem w „Roulette” - mówi Daniel. - Alain twierdzi, że już tam nie pracujesz.
- Odeszłam.
- Myślałem, że to dlatego, żeby mnie unikać.
- Nie. Poczułam że już pora, to wszystko.
- Więc... co teraz robisz?
- Dostałam ofertę pracy, ale postanowiłam zająć się consultingiem. Zobaczymy, gdzie mnie to

zaprowadzi.

- Fantastycznie. Bardzo się cieszę.
- Dziękuję.
Daniel mnie w palcach szalik z szarego kaszmiru. Przełykam ślinę. W ustach mi zaschło.
- Słuchaj - mówi Daniel. - Długo myślałem nad tym, co się wydarzyło... nawet obsesyjnie

długo...

- Ja też.
- Gdybym mógł się skopać, tobym się skopał. Zachowałem się jak nieczuły debil. Teraz to

rozumiem.

- Nie będę się sprzeciwiać.
Daniel wyjmuje piłkę z pyska Fritza i znowu ją rzuca.
- Patti i Sonia zachowywały się wtedy tak, że... że powinienem to przewidzieć. Może wiedziałem,

ale nie chciałem się przyznać. Żałuję, że zrozumiałem to dopiero, kiedy cię straciłem.

Straciłem? Choć przez wiele tygodni napawałam się swoim gniewem, te słowa brzmią zbyt

smutno, zbyt ostatecznie. Tego chcę? Nigdy więcej nie zobaczyć Daniela, chyba że w parku, na
spacerze z psem? Zawsze się zastanawiać, jakby się nam ułożyło, gdybyśmy nie zerwali?

- Dlaczego mnie tak odtrąciłaś? - pyta Daniel. - Dlaczego nie mogliśmy tego rozwikłać razem?
Mrużę oczy przed rażącym światłem.
- Bo poczułam się oszukana. Tak, jakbyś... nie był tym, za kogo cię uważałam. Twoje miejsce

zajął jakiś inny facet.

- To straszne.
- To prawda.
- Więc nic dziwnego, że ze mną zerwałaś. Postawiłem cię w okropnej sytuacji, tak?
- W najgorszej.
Po długim milczeniu Daniel znowu się odzywa.
- Żałuję. Uwierz, że mówię to szczerze.
Pochyla się, żeby pogłaskać Rocketa, a ja bez powodzenia usiłuję poczuć ten ból, który, jak

sądziłam, nigdy mnie nie opuści. Aż do tej chwili nie chciałam, żeby mnie opuścił. Łatwiej było
zrzucić na Daniela winę za wszystko niż myśleć, że największą przeszkodą do naszego szczęścia
byłam ja.

- Parę tygodni temu dzwoniłam do twojego biura - mówię.
- Naprawdę? - rozpromienia się. - Gdybym wiedział, przyszedłbym do twojego mieszkania i

koczowałbym na progu, dopóki byś mnie nie wpuściła.

- Chciałam porozmawiać. Może jeszcze trochę na ciebie nakrzyczeć.
- Szkoda, że tego nie zrobiłaś. Krzyki mogę wytrzymać. Ale brak ciebie...
- Było źle - przyznaję.
- Tobie też? - podchwytuje Daniel i podchodzi bliżej. - O Jezu, jak mi ciebie brakuje. Twoja

nieobecność w moim życiu - tak nie powinno być!

background image

- Mnie też się to nie podobało.
- Więc... co to oznacza?
Uśmiecham się do niego.
- To, co chcesz.
Daniel upuszcza piłeczkę na ziemię i chwyta mnie w ramiona. Wokół nas wrze wtorkowy

poranek; w oddali wyją syreny, mijają nas ludzie ćwiczący jogging, wiatr przynosi stronę gazety,
która oblepia mi but. A my stoimy nad jeziorem jak zaklęci, obejmując się ramionami.

*

Miesiąc później...
- Będą inne przedstawienia - mówi Cato, wsypując cukier do kawy. - Zresztą scenariusz i tak

mnie nie zachwycił.

Za tydzień Boże Narodzenie, a my siedzimy w knajpce na Lexington Avenue. Cato ma rozpiętą

pod szyją koszulę i te same szare spodnie i buty na gumowej podeszwie, co w „Roulette”.

- Nie rozumiem - mówię. - Jak sztuka może stracić budżet?
Cato wzrusza ramionami i spogląda na chodnik, obrzeżony stertami szarego, niedawno

odgarniętego śniegu.

- Marni producenci. Zero zainteresowania ze strony innych. To samo przydarzyło się mojemu

kumplowi Lee, tyle że on miał za sobą cztery miesiące prób. Przynajmniej nie zmarnowałem tyle
czasu. Ale było super. Stałem na scenie
przed pustą widownią i wreszcie czułem, że żyję.

- Przykro mi, że tak to się skończyło - mówię. - Ale na pewno niedługo znowu staniesz w świetle

reflektorów.

- Wierz mi, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby mnie zauważono. - Cato dmucha w parującą

kawę i pociąga łyk. - Mogło być gorzej. Chyba. Mój przyjaciel usiłował wrócić do pracy barmana, a
w dawnej pracy potraktowali go jak obcego. Carl przynajmniej wstawił się za mną u Steve'a.
Dziwne, nie? Był miły! Pewnie chce mnie mieć pod ręką, żeby mnie mieszać z błotem.

- Tak jak jego zmieszała Harker w recenzji?
Cato krzywi się boleśnie.
- W dodatku wszyscy wiedzą, że to ty ją obsługiwałaś. Dodatkowa obelga! Jane powiedziała, że

po przeczytaniu recenzji Carl dostał szału. Miał jakieś bóle w piersi i musiał jechać do szpitala na
zastrzyk uspokajający.

- Jak zareagowała Gina?
- Spiła się jak kibol i w prywatnym gabinecie urwał się jej film. Steve przez tydzień nie odzywał

się do nikogo, ale już odzyskał dawne wredne usposobienie. Znowu wszystko jest jak zawsze.

Śmiejemy się.
- Z wyjątkiem menu - mówię. - Daniel mówił, że się zmieniło.
Cato opiera się o ścianę i wyciąga nogi.
- Tak, szkoda że nie słyszałaś, jak Steve i Carl na siebie wrzeszczeli. Carl chciał zachować

kontrowersyjne dania, ale Steve zmusił go, żeby się pozbyć pianek i wrócić do sprawdzonych
przebojów. Carl i tak spędza połowę czasu w studiu telewizyjnym, co oznacza, że Phil rządzi się jak
nie powiem co.

- Jest zastępcą szefa kuchni?
- Na razie, ale ledwie udaje mu się opanować sytuację.
Tylko patrzeć, jak rzuci się na José z czymś ostrym i ta-aakim długim. - Cato rozstawia szeroko

dłonie.

Wyciskam torebkę herbaty i odkładam na serwetkę.
- Jane na pewno się ucieszyła z twojego powrotu.

background image

- Tak, ale sama niedługo zdradzi nas dla kaczek i kroplówek. Słyszałaś, że wreszcie przyjęła

oświadczyny Juliana?

- Dowiedziałam się następnego ranka. Derek nadal pracuje?
- Usiłuje znaleźć inwestorów, żeby otworzyć knajpkę na Brooklynie. Ostatnio był pełen nadziei.
- Oho. Derek będzie czymś zarządzał?
- Straszne, co? Niech Bóg wspomoże te biedne ofiary z Williamsburga. On na niczym się nie

zna. A, i zgadnij, kto wyruszył na poszukiwaniu lepszej płacy? Podpowiem ci; o kelnerowaniu wie
absolutnie wszystko.

Zastanawiam się przez parę sekund.
- Ron?
- A jak. Od następnego tygodnia zaczyna u Vonga.
- Chyba żartujesz.
- Trzeba mieć charakter, żeby zaczynać od samego początku, kiedy jest się już na prostej drodze

do domu starców. Przez jakiś czas będzie pracować na zmianach obiadowych! Dlatego pilnuję
swojej roboty. Nie zamierzam się stać nowym pracownikiem, któremu wciskają pracę w Boże
Narodzenie. Poza tym nie pobędę długo w tej branży. Wkrótce los się do mnie uśmiechnie, nie?

- Z twoim talentem? Oczywiście.
Cato wpatruje się przez chwilę w dal, po czym uśmiecha się i przenosi wzrok na mnie.
- No, a co u ciebie? Rozkręcasz własny biznes?
- Aha. Już mam paru klientów - organizację dobroczynną i spa, które niedawno otwarło się w

Chelsea. Zaproponowali mi tę pracę, o której ci mówiłam, ale zrezygnowałam.

- Serio? Z dobrej płacy i tak dalej? Od pierwszej chwili wiedziałem, że jesteś nienormalna.
- Owszem, podejmuję ryzyko. Na razie jest mi trudno i dopiero się uczę, ale praca dla kogoś...

no, nie wiem. Pora, żebym zaczęła działać na własny rachunek.

- Staniesz się sławna w tym mieście - oznajmia Cato. -Czuję to. Wywarłaś na „Roulette” wpływ,

który do tej pory odczuwamy.

Podnoszę rękę, prosząc o rachunek.
- Lepsze to niż odejść z podkulonym ogonem.
- Moje motto brzmi: nieważne, co o tobie mówią, jeśli mówią jeszcze po twoim odejściu. - Cato

wyciąga z plecaka portfel. - Ja się tym zajmę, słonko. Ty na razie budujesz imperium, a ja jestem
głównym kelnerem w maszynce do robienia pieniędzy. Nie zarabia się aż tyle, co kiedyś, ale i tak
wystarcza na przyjemne życie. - Kładzie na stole dwudziestkę - ponad dwa razy więcej, niż wynosi
rachunek. - A myślałem, że już się pożegnałem z tym światkiem.

- Już niedługo, zobaczysz.
Wkładamy płaszcze i idziemy do „Roulette”. Jest wczesne popołudnie, lecz już zmierzcha i

zapalają się latarnie.

- Weszłabym, ale na razie nie jestem gotowa na spotkanie z Giną - mówię.
Cato zdejmuje plecak z ramienia.
- Może to dziwnie zabrzmi, ale, moim zdaniem, na swój sposób cię lubiła. Włosi uwielbiają

walkę.

- Amerykanie też. Pewnie dlatego nie odeszłam pierwszego dnia.
Cato ściska delikatnie moje ramię.
- Na pewno nie chcesz wejść i pogadać ze starą wiarą? Kiedy skądś odchodzisz, ludzie się

zmieniają. Stają się milsi, bo dociera do nich, że nie jesteś już od nich zależna.

- Kiedyś wpadnę razem z Danielem. Co ty na to?
- Nie zapomnij poprosić, żebym to ja was obsługiwał. Może wkrótce z rozpaczy powieszę się na

własnym krawacie, ale ciągle to ja jestem najlepszy w tym mieście. Całuję go w policzek.

- To prawda. Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie poradziła.

background image

Cato uśmiecha się do mnie.
- Teraz to ty musisz mnie czegoś nauczyć.
- Dobrze. Tej pracy nie rzucę, obiecuję.
- Liczę na ciebie. - Omija doniczkowe drzewka laurowe i otwiera drzwi. - No, to idę. Oto moja

najlepsza rola, która nie przyniesie mi sławy.

Macham mu ręką na pożegnanie.
- Rzuć ich na kolana.
Cato kłania się i znika w restauracji.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Popłyń za darmo z Greenpointu na Manhattan
2009.11.04 - WIELKIE JABŁKO NA MANHATTANIE, Z bryla.gazetadom.pl
Rice Heidi Bal na Manhattanie
Jeffery Deaver Śmierć na Manhattanie Rune 01
Jane Porter Ślub na Manhattanie
Schickler David Pocałunki na Manhatanie
Hayward Jennifer Miłość na Manhattanie
Schickler David Pocałunki na Manhatanie
Lucy Monroe Zycie na Manhattanie
285 Rice Heidi Wycieczka na Manhattan
Przemyślenia i fakty na temat stroju kelnera, Kelnerstwo
Williams Cathy Dom na Karaibach (2006) Gabriel&Rose
262 Allison Heather Mama na gwiazdkę
Moonflower Rose Na koniec

więcej podobnych podstron