Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Leszek Szaruga
TYM
CZASEM
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
1.
Gdy wolno mówić wszystko, wówczas nie bardzo wiadomo, co powiedzieć, pomyślał.
Wszystko to wszystko. Można na przykład odkrywać pejzaże słów. Można opowiadać własne
życie. Można coś wymyślić. Można prowokować lub prawić kazania.
Na przykład ksiądz Jankowski. Ksiądz Jankowski prawi. Z jego prawienia człowiek do-
wiaduje się rzeczy interesujących. Człowiek się dowiaduje, że hitlerowska swastyka, sowiec-
kie skrzyżowanie sierpa z młotem oraz żydowska gwiazda Dawida są jakoś tajemnie ze sobą
spokrewnione. I należy się przed tymi okropnościami bronić znakiem krzyża. Krzyż nie ma
być jednak Pański, ma być polski; nie ma być powszechny, ma być narodowy. I ksiądz Jan-
kowski broni. Nas i siebie.
Czas mamy dziwny. Nie tylko mówić wolno wszystko, lecz czynić chyba także. Właśnie
spalono kukłę prezydenta z gwiazdą Dawida. A przecież w poprzedniej kampanii wyborczej
obecny prezydent powiedział, że ma stuprocentowo polskie papiery. Nie powiedział jednak,
kto mu je wystawił. Za to pewien biskup wystawił wówczas świadectwo czystości innemu
kandydatowi stwierdzając, że sprawdził ileś tam pokoleń i odkrył, że to rodzina czysto polska,
katolicka.
Żydzi będą nam zawsze zagrażać, pomyślał. Jak ich zabraknie, zaczniemy ich mianować
spośród siebie samych. Żyd mianowany jest lepszy od Żyda rodzonego, rodzonych zresztą nie
ma, rodzimych potrzebujemy. Bez Żydów stracimy własną tożsamość.
Tożsamość narodowa jest poważnie zagrożona, pomyślał.
Uciekł w sen.
2.
Obudził się w lepszym świecie. Zawsze marzono o jakimś lepszym świecie i oto jest, po-
myślał.
Wszystko było polskie: polski Pekin, polska Moskwa, polska Antarktyda. Polskie niebo i
polskie piekło. Polski Szekspir i polski Baudelaire. Polski Nobel, polska wódka i polska whi-
sky. Polska myśl techniczna i polska astronomia. Polski Kościół i polska wieża w Pizie. Pol-
scy Murzyni i polscy Żydzi Polska kuchnia i polskie Himalaje. Polskie morza i oceany. Pol-
skie charty i polskie palmy. Polskie radio i polskie satelity. I polski piasek. I polski papież. I
polskie problemy. I polska fizyka. I matematyka polska. Polska szkoła i polski cyrk. Polskie
gwiazdy i polski księżyc. Polski parlament i polska opozycja pozaparlamentarna. Polska
mniejszość i polska większość. Polskie sny i polska jawa. I Jawa polska. Polska niepodległość
i polskie kolonie. Polska ryba po żydowsku i polski barszcz ukraiński. I polski wszechświat. I
próżnia polska. Polski nacjonalizm i polska tolerancja. Polska gospodarka. Polska oszczęd-
ność. Polska organizacja. I polska pasta do zębów. I polski balet. Polskie Niderlandy. Polskie
tańce ludowe. Polskie błędy. Polska komedia. Polska demokracja i polska prawda. Polski Ka-
nał Panamski. Polskie góry i polskie lasy. Polska Sahara. Polskie getto. I polska piłka. I pol-
skie koleje. I polski fiat. Polskie galaktyki i polskie czarne dziury. Polski czas. Wszystko pol-
skie, polskie, polskie...
5
Nareszcie, pomyślał, ziściły się nasze sny o potędze. I nie będzie Niemiec pluł nam w
twarz. Ani Ruski żaden. Ani inny popapraniec.
Nawet Chińczyki już się mocno nie trzymają.
I jest to słuszne.
I jest to sprawiedliwe, pomyślał: teraz Polska.
3.
Znów się obudził i znów wszystko było inaczej. Nic pewnego, pomyślał. Postmodernizm,
przestraszył się własnych myśli, tak nie wolno, trzeba się wziąć w garść.
Gdy wziął się w garść, stał się nagle niewielki. Mały jestem, pomyślał i zmienił płeć.
Mała jestem, skonstatowała, a w dodatku coś mnie trzyma w garści. Postanowiła się wy-
zwolić, ale gdy pomyślała, iż miałaby wymawiać obce słowa w rodzaju łomen liberejszyn,
zrezygnowała z ruchów wyzwoleńczych.
Dla zachowania wewnętrznej równowagi zmieniła płeć i zapadła w sen.
I tak dalej.
4.
Literaturę traktuje poważnie. Zaczyna dzień od pisania. Nulla dies sine linea, powtarza.
Kończy dzień pisaniem. Śnią mu się różne alfabety, słowniki, encyklopedie. Porównuje sło-
wa, bada ich treść, analizuje, zestawia w sekwencje. Wierzy w poezję. W jej moc przeistacza-
nia rzeczy, przemieniania świata.
5.
Żyjemy w okresie przemian, myśli. Zawalił się komunizm (no, nie do końca – przestraszył
się swego optymizmu), zaraz będzie nowe tysiąclecie. Nowe po Chrystusie. Bo na dobrą
sprawę Chińczyki mogłyby te daty pisać nieco inaczej. A Żydzi... Fuj, pomyślał, znów ci Ży-
dzi mi się wychylają w tekście, coś z tym trzeba zrobić, znaleźć jakieś rozwiązanie, bo inaczej
ktoś się przyczepi, na przykład narodowiec jakiś.
Przemiany, powrócił do głównego wątku, są dziś jakby bardziej intensywne. Era się zmie-
nia, coś mówią o Wodniku – że nadchodzi. I zaraz będzie inaczej. Okres globalnego myślenia,
totalnego przeżywania, wszechświatowego pojmowania. Człowiek człowiekowi człowiekiem
– tak teraz będzie. Był już człowiek człowiekiem na przykład ptakowi kiwi. Ptak kiwi jest
dzięki temu na wymarciu. Jeszcze się pęta gdzieś po Nowej Zelandii parę egzemplarzy, ale
chyba bez szans.
Codziennie jakiś gatunek jest na wymarciu, może nawet kilka. A ludzie się mnożą.
I zabijają.
6.
6
Śniło mu się, że stoi przed lustrem. Nagle tamten się odwrócił i odszedł w tło. Oddalał się i
malał w nieskończoność, jak to w lustrze.
7.
Odwrócił się od swego odbicia i ruszył przed siebie. Rzeczywistość falowała, zmieniała
się bez przerwy, pulsowały światła, których źródeł niesposób było ustalić. Trwał w ich migo-
taniu, stawał się dzięki nim, obrastał realnością.
Odbicie ruszyło za nim.
8.
Odnalazł – we śnie lub na jawie, w gruncie rzeczy już nie wiadomo gdzie – przestrzeń
słów drukowanych. Poruszał się między literami. Labirynt alfabetu, pomyślał, wciąż się kom-
plikuje. Znaki istnienia, dowody prawdy, której nie ma – oto ścieżki, które mnie prowadzą.
Przeczytał: "Rzecznik prasowy "S" w Ursusie zajął się w swoim tekście jubileuszem
"Tygodnika Powszechnego" i wśród innych inwektyw na temat pisma stwierdził co następuje:
"Redaktorem naczelnym tygodnika jest niejaki Jerzy Turowicz (z domu Jakow Turnau), a jego
zastępczynią – Józefa Hennelowa (z domu Zyta Goldmond), córka wileńskiego enkawudzi-
sty"". (Uwaga na cudzysłowy! – wykrzyknął zdumiony).
Czytał dalej tekst pani posłanki Józefy Hennelowej: "Coraz to z ust najwyższych dostoj-
ników słyszymy zapewnienia, iż w Polsce "nie ma, nie będzie i być nie może antysemityzmu".
Jak to się więc ma do masowego przecie od lat zjawiska, iż jeśli ktoś chce zaatakować prze-
ciwnika, zawsze nazywa go Żydem albo mu bodaj żydowskie pochodzenie przypisuje –
oczywiście w celu poniżenia i zdemaskowania jego niecnych intencji? Może trzeba wreszcie
przyjąć do wiadomości to zjawisko i wyciągnąć z niego wnioski?"
Czytał dalej, dalej, dalej i dalej. Tekst się skończył, a on wciąż czytał.
Czegoś się bał. Czego?
9.
Spotkał znów swe odbicie, lecz nie było lustra. Powtarza się, pomyślał, ta dziwaczna hi-
storia z sobowtórem. Tym razem to jednak nie jest już literatura. To życie. To rozmowa z sa-
mym sobą:
– Czy Chrystus był Żydem? – zapytał.
– Po matce na pewno – odparł.
– A czy polscy katolicy kochają Chrystusa?
– Tak, kochają.
– A czy lubią Żydów?
– Nie, bardzo często ich nienawidzą.
– Co więc może sprawić, iż pokochają Żydów?
– Ich ukrzyżowanie.
– Kogo? Polaków czy Żydów?
Jednych i drugich – wszak Polska Chrystusem narodów!
10.
7
Życie jest monotematyczne, pomyślał. Zarówno na jawie i we śnie. Może w ogóle życie
to mania prześladowcza? – spytał przerażony. Coś się przyczepi i odczepić się nie chce. Jakiś
temat na przykład. Przypnie się taki (temat) i nijak się odeń uwolnić. A ważny on? Nieważny.
Taki jak inne.
Zmieniam temat, postanowił. Chyba, że temat mnie zmieni.
11.
Okazało się, że nie ma tematu. Brak tematu może być też tematem, pomyślał. Można pi-
sać nie na temat. Cokolwiek. O kryzysie pisarstwa i literatury. O wszystkim. Tym bardziej, że
wszystko już było.
Zastanowił się przez chwilę nad ostatnim zdaniem.
– Mnie nie było – pomyślał.
– A jestem – dodał.
– Ja! – wrzasnął triumfalnie.
"Ja" – przeczytał u Gombrowicza.
Literatura jako echo.
12.
Bezradność literatury dręczyła go już od dawna. Już jako debiutant chciał, żeby literatura
świat zmieniała – na lepsze, oczywiście. Tymczasem świat zmieniał literaturę – na gorsze,
rzecz jasna. Świat literatury nie tworzy literatury świata. Świat nie tworzy literatury...
Może więc tak: literatura tworzy świat. I może to lepsze niż go zmieniać?
13.
I pomyśleć, że Osip Mandelsztam napisał esej o literackim stylu Darwina, pomyślał. I
przepisał natychmiast aforyzm wielkiego poety:
"Ignorowanie formy utworów naukowych jest
tak samo niesłuszne, jak pogarda dla treści dzieł artystycznych: elementy sztuki pracują nie-
zmordowanie i tu, i tam". I sztuczka z cenzurą: "Nie wykluczone, że czytelnik został ujęty
faktem, że Darwin nie wyrażał jak oszołomiony zachwytu nad prawami i tendencjami, które
w oczywisty sposób sankcjonował". Dla tego jednego zdania napisać cały esej? Wtedy, w
1932 roku w Sowietach, to już było coś. Opublikował go w piśmie codziennym "Za Kommu-
nisticzeskoje Proswijeszczenije" z okazji 50-lecia śmierci twórcy teorii ewolucji.
Kolaborował z komuną niewątpliwie.
Ale gdy chodzi o formę dzieł naukowych, miał rację. Nawet wtedy, gdy są pozbawione
treści, forma może je uratować. Dla literatury.
14.
Fragmenty, "kawałki", okruchy, ułomki – wszystko to wiruje wokół centrum, którego,
jak się okazuje, nie ma. A więc wiruje wokół braku centrum. Brak centrum staje się ośrod-
kiem uwagi, skupia na sobie wszystkie spojrzenia. Rozkwita jak metafizyczna róża, rośnie,
ogarnia sobą całość.
Chaos pochłania sam siebie doprowadzając się do porządku.
15.
8
Demokracja, pomyślał, jest ustrojem słusznym, ale niekulturalnym.
Wspominał dobre czasy, gdy w Berlinie Zachodnim dzięki komunizmowi kwitła w radio
literatura. Było bardzo dużo programów literackich skierowanych do tych za murem. Mur
runął, programy radiowe zreformowano, przede wszystkim zredukowano w nich literaturę.
Niby jeszcze tam jest, ale to już nie to samo. Jest jakby półgębkiem. Za to dudni nie zawsze
najlepsza muzyka.
Kawałki, które pisał po wschodniej stronie muru literat, malarz i filmowiec mieszkający
w dzielnicy Prenzlauer Berg (dziś modna, "alternatywna" dzielnica intelektualistów) i nazy-
wający się flanzerdorfer (z małej litery) określone zostały przez autora mianem "wrakmen-
tów".
Doskonała nazwa, pomyślał.
Przypomniał sobie stwierdzenie Churchilla, który zauważył, że demokracja to system za-
sługujący na gruntowną reformę, tyle że dotąd nikt czegoś lepszego nie wymyślił.
Cóż – skonstatował – widać zanik literatury, marginalizowanie kultury w ogóle to cena,
jaką płacimy za życie w tym wspaniałym systemie. I może się to rzeczywiście opłaca...
Lecz są Niemcy, którzy powtarzają: "Ich will wieder meine Mauer haben" – "Chcę mieć
z powrotem mój mur".
16.
Współczesność, pomyślał, każda współczesność, jest pudłem rezonansowym, za każdym
razem funkcjonującym inaczej, w którym głosy przeszłości brzmią ciągle nowymi tonami,
ujawniają nieprzewidywalne wcześniej znaczenia, wzmacniają swą siłę wymowy lub milkną.
Każda współczesność jednak, stwierdził po zastanowieniu, jest rodzajem presji, wytwa-
rza nowe sposoby nacisku, mody, zapatrzenia, a nawet intelektualnego terroru i szantażu, któ-
rym trudno się oprzeć, gdyż wypada się wówczas z obiegu i przestaje się liczyć na giełdzie.
Skonstatował, że przeżył już marksizm, egzystencjalizm, strukturalizm.
Teraz żyje w postmodernizmie.
Czeka na postidiotyzm.
17.
Dwóch astronomów w San Jose w Kalifornii oraz dwóch z obserwatorium w Genewie
niezależnie od siebie odkryło krążącą wokół odległej od nas o 42 miliony lat świetlnych
gwiazdy planetę Pegaz wielką jak nasz Jowisz. Pobudziło to na nowo dyskusje na temat moż-
liwości istnienia w kosmosie innych niż nasze form życia.
Zaczął przeliczać lata świetlne na kilometry. To się równa 42 000 000 razy 300 000 razy
60 razy 60 razy 24 razy 365 kilometrów. Dużo.
Jeśli wyślą do nas sygnał, otrzymamy go za 42 miliony lat. Ale – zastanowił się – może
ten sygnał już od jakiegoś czasu jest w drodze? Tego nie wiemy.
Wiemy natomiast od Lema (a on ma dobre źródła), że za mniej więcej miliard lat nasza
gwiazda nazywana Słońcem przeobrazi się w olbrzyma, którego powierzchnia pochłonie or-
bitę planety nazywanej Ziemią, a ta zmieni się wskutek owych przemian w kropelkę lawy.
Tak mówią wyliczalne prawa natury.
Pozostaje cud.
I wydaje się, że jest możliwy. W półśnie – a śpi przy włączonym radio – usłyszał wia-
domość, że po opublikowaniu przez jakieś brytyjskie pismo zdjęcia nowoodkrytej galaktyki
9
redakcja otrzymała mnóstwo listów od czytelników, którzy twierdzili, że w obrazie owego
obiektu kosmicznego odkryli zarysy wizerunku twarzy Chrystusa.
Rozbudził się i czekał na powtórzenie wiadomości.
Nie usłyszał jej więcej.
18.
Literatura jako "przedmiot badań", jako "lektura". Oczywiście – istnieje i w ten sposób,
ale to przecież dalece nie wszystko. Usłyszał Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, który powie-
dział:
– Ja po prostu wierzę w posłannictwo pisarza.
Coś takiego, pomyślał, przecież dziś niemal nie wypada w ten sposób mówić, to takie
staroświeckie. Ci wszyscy mądrale od literatury tylko wzruszą na to ramionami. Pisarz, który
literaturę traktuje serio! To niepoważne, powiedzą ci mądrale, tu nie ma miejsca na ironię,
autoironię, cienkie wieloznaczności, skomplikowane palimpsesty, wielodenne głębie. Co ten
Herling wygaduje, powiedzą.
Takie zdania, pomyślał, utrudniają życie tym mądralom. Są za proste, zbyt oczywiste. A
poza tym – jest tego pewien – gdy to usłyszą, spytają, co to takiego, to całe "posłannictwo". I
w śmiech!
Postanowił zadedykować mądralom kawałek eseju Mandelsztama: "Często słyszymy: to
jest dobre, ale to dzień wczorajszy. A ja mówię, że wczorajszy dzień się jeszcze nie narodził.
Naprawdę to go jeszcze nie było". Pomyślcie, pomyślał, co poeta chciał przez to powiedzieć. I
tak nie dojdziecie. Dla was ważne jest "wszystko już było" i "wszystko jest tekstem".
A jest inaczej, zupełnie inaczej i w dodatku odwrotnie.
Tekst jest wszystkim.
19.
Literatura to dążenie do przemiany życia w trwanie.
Tak myślę, pomyślał. I tak piszę, dodał.
20.
Tekst jest wszystkim, pomyślał, ale to nie wszystko. Tak naprawdę, to nie o tekst chodzi
w literaturze, ale o utwór. Utwór jest wszystkim, wszak bowiem nie każdy tekst zasługuje na
miano utworu. Mądrale zredukowały utwór do tekstu, a wtedy wszystko wolno. Wszystko
wolno, bo albo Boga nie ma, albo jest ich dowolna ilość – dla każdego taki Bóg, jakiego sobie
na własne podobieństwo stworzy.
Tak się rozwija, pomyślał, boskie bezbożnictwo, które zapomniało o ustaleniu Nie-
tzschego, który w "Ludzkim, arcyludzkim..." napisał, że nie pozbędziemy się Boga, gdyż wie-
rzymy w gramatykę. Arcyludzkie zmieniło się tymczasem w antyludzkie pozostając przy tym
ludzkim do szpiku kości.
Utwór literacki to natomiast rzecz boska, nadludzka. I dlatego jest wszystkim, podsumo-
wał.
21.
Poczuł, że oderwał się od rzeczywistości. Literatura, pomyślał, nie powinna za bardzo się
od rzeczywistości odrywać. Powinna trzymać rękę na pulsie.
10
Odczuł przyspieszenie pulsu. Coś się chyba dzieje, zauważył, i wyjrzał przez okno. Za
oknem obywatele szli wybierać prezydenta państwa. Szli w dwóch grupach. Jedna wybierała
się wybrać stare, które się odnowiło, druga wybierała się wybrać nowe, co się zestarzało. Wy-
szło prawie po połowie, ale stare było górą. A góra była młoda. I tak, pomyślał, spłodzi mysz.
Która przycupnie pod miotłą. A miotła... Dość tego, stwierdził, bo zanosi się na postmoderni-
styczną logoreję.
Przypomniał sobie stare hasło: nowe wraca! To jak na antypodach, uświadomił sobie, na
przykład w Nowej Zelandii: tam owoce południowe są owocami północnymi. Takie macie
owoce, pomyślał – mamy: poprawił się – jakich ogrodników (za)chowanie.
Schował się z powrotem w przestrzeń literatury. Tu przynajmniej, pomyślał, i tak wyj-
dzie na moje i na własny rachunek.
22.
Nowe wróciło, i od razu pomieszało się wszystko jak należy: istny postmodernizm po-
myślał. Prezydent elekt zgodnie z regułami gry w niektórych kręgach dostał w trakcie kampa-
nii nominację na Żyda. To jeszcze mało. Jak go już wybrali, okazało się, że wybitny polski
pisarz rozsierdził się na naród do tego stopnia, iż na łamach pod adresem wyborców elekta
napisał
"jebał was pies". Inny humanista specjalizujący się w dziejach zasług chrześcijaństwa
jeszcze przed wyborem elekta życzył mu, też na łamach, w dodatku katolickich, by go szlag
trafił.
Tempora mamy sympatyczne, pomyślał, zaś mores w rozkwicie. Myślisz za dużo, pomy-
ślał.
23.
Polskę należy napisać od nowa. Tu nie chodzi o historię – ta jest, jaka jest i niewiele się
zmieni w nowej stylistyce. Chodzi o to, że ten kraj jest ź l e napisany. Może przydałby się tu
aoryst, by pewne sprawy uporządkować. Może trzeba się pozbyć przymiotników lub zredu-
kować ilość przypadków. O tym jeszcze trudno wyrokować, ale coś się zmienić musi.
Herezje mi w głowie, przeraził się. A najgorsze, że nie wiadomo, jak się od nich uwolnić.
Tyle, że coś tu nie gra – choćby w malarstwie portretowym. Jak można zaczynać od portretów
trumiennych? I skończyć na lustrze? Że tak właśnie było, przypomniał sobie, gdy wrócił znów
do krakowskiej wystawy z roku 1979. Jej autorem był Marek Rostworowski. Nazywała się
"Polaków portret własny".
Kto wtedy przypuszczał, że za parę miesięcy rozpocznie się ten strajk w gdańskiej stocz-
ni?
24.
Słuchaj historii, powtórzył. Ona ciebie i tak nie posłucha. A gdy jej wysłuchasz, powiesz
jej więcej niż ona tobie może powiedzieć.
Chyba, że z niej zrezygnujesz, jak Fukujama. Fukujama to nazwisko. Bez przyszłości.
25.
Budzi się nagle w środku oniriady Henryka Berezy gdzie Dariusz Bitner ucieka przed Ja-
nuszem Głowackim który wytwarza wirówkę nonsensu zaś Darek po każdym kroku zostawia
za sobą przepaść nie do przebycia tak dzieje się trzy razy a za piątym wykrzykuje ja w ponie-
11
działek ja we wtorek ja w środę ja w piątek tymczasem czwartek to kosmos Gombrowicza
Witolda podejrzanego o zabawę w głuchy telefon i grę na zwłoki komunizmu za co grozi mu
wyrok poetów czterech pokoleń i grupy bruLionu lub może nawet schizma frondy i w gruncie
rzeczy to wszystko jedno wsio rawno ganze gal jak mówią polacy zapędzeni do urn wybor-
czych w kozi róg gdy tymczasem z każdej strony ktoś idzie skacząc po górach w imię znacze-
nia kalendarza i klepsydry wewnątrz której rewolucjonista przy kiosku z piwem odpływa z
nową falą pokrzykując ja wiem że to niesłuszne i taka jest prawda nieprawda i innej prawdy
nie ma i innego końca świata nie będzie a mury runą oraz zorze wieczorne zniewolonego
umysłu zgasną nad trak(ta)tem moralnym w nienasyceniu jedynego wyjścia poprzez pałubę do
synagogi szatana i w objęcia króla ducha z konradem przemienionym w gustawa na stepach
akermańskich gdzie uświadamia sobie że zaszedł za daleko i że dość tego w polsce czyli nig-
dzie zatem wszędzie dobrze gdzie nas nie ma każdy jest kowalem swego losu.
26.
Pojawia się termin "gazety polskojęzyczne", zauważył nagle. To znaczy, że pisane w ję-
zyku polskim, lecz nie polskie. Polskojęzyczne, ale nie nasze. Obce jakieś. Nawet wrogie.
Zdradzieckie. Naród od ich czytania zgłupppppiały chodzi i nie wie już w jakim kraju żyje, na
jakim świecie. Przeczytał więc w "Polityce" felieton Janusza Weissa o ulotkach, które poda-
wały
"500 nazwisk Żydów – właścicieli mediów w Polsce". Druga ulotka, podobna, w odróż-
nieniu od pierwszej, pominęła nazwisko autora felietonu, co go zdenerwowało strasznie. Pisze
więc dalej: "
W istocie większość nazwisk moich radiowych koleżanek i kolegów kończy się
na -ski, -ska, -ak, -ik i temu podobne. Autorzy zaś ulotki twierdzili, że w rzeczywistości koń-
czą się na -baum, -stein, -berg, -port i -gaj. (...) Na ulotce nie było tylko mojego nazwiska!
Dopiero następnego dnia ktoś dopisał litościwie: Weiss – dawniej: Kowalski. I teraz się trwo-
żę: bo jeżeli wiadomość przedostanie się do Polaków w Prawdzie, to gotowi są mnie skreślić
z listy Właścicieli Mediów w Polsce, jako Kowalskiego podszywającego się tylko pod Weis-
sa. Ale możliwa jest jeszcze inna interpretacja: Kowalski podszywa się pod Weissa, aby opa-
nować – jak gudłaj – media w Polsce. A kiedy już opanuje, to wróci do poprzedniego nazwi-
ska i wtedy się może okazać, że Weiss, alias Kowalski, naprawdę nazywa się Szwarc!"
Interesujące, pomyślał, ten Weiss jest jednym z nielicznych, którzy ulegli presji femini-
zmu, kierunku, który nakazuje, by zamiast jedynie męskiej formy, wprowadzać do języka, gdy
mowa o przedstawicielkach i przedstawicielach różnych płci, obie formy gramatyczne. Napi-
sał: "moich k o l e ż a n e k i k o l e g ó w". Co dowodzi, że mimo wszystko jakieś postępy
demokratyczne da się odnotować.
27.
Poprosili go, by się wypowiedział w sprawie wyborów. Nie chcę, nie lubię, nie mam
ochoty, zaprotestował. Wybawił go hydraulik, który rzucił od progu: "Przestaliśmy się wałę-
sać, zaczynamy się kwasić". Hydraulik przyniósł też "Gazetę Wyborczą".
W "Gazecie Wyborczej" przeczytał kompozycję Pawła Smoleńskiego na chór komenta-
rzy i solo Labudy. Rzecz zakończona została dramatyczną wokalizą: "
Nie byłam nam po-
trzebna. Nie ma nas, bo mówiłam ci, nosimy w sobie gen samozagłady". Labuda nie nosi i by
to udowodnić, ratowała się przed zbiorowym samobójstwem głosując na prezydenturę Alek-
sandra Kwaśniewskiego, zdrobniale Olka. Olek jako środek zapobiegawczy nie przed poczę-
ciem, lecz przed zagładą, to kolejny wynalazek z serii pol-pot czyli "Polak potrafi". Wynalaz-
czość ludu polskiego jest niezwykła i zasługuje przynajmniej na poświęcony jej doktorat, lecz
12
istnieje obawa – pomyślał – że zamiast doktoratu będzie z tego kabaret na całe NATO-bis z
przyległościami. Jak na razie nie Olek, ale Olek-sy zadziwia zdumioną gawiedź: jego przyja-
ciel, który przy okazji pełnił funkcję rezydenta KGB w PRL, mówi, że Józek jest OK. I ja o
tym czytam, myśli, bez żadnego wzruszenia. Ole(k)-wam! Aż do momentu, dodał, gdy natra-
fię na kwadrat magiczny:
Z A K A Z
A A
K K
A A
Z A K A Z
To dopiero będzie poezja konkretna...
28.
Nic się nie dzieje, pomyślał, trzeba więc dziać się na własną rękę. Dziać się: stworzyć
dzianinę siebie. Snuć wątki i osnowy własnych dziejów. Dziergać kolejne oczka obserwacji
(
"Na tajniaka tajniak mruga") siebie przez siebie.
Żyć w swoim świecie, pomyślał, jest zawsze przyjemniej niż w cudzym. Żyć w swoim
własnym świecie – to znaczy: w tych tu oto literach, w pauzach między nimi. Napisać się
(
"Zemsta ręki śmiertelnej"), zapisać sobą pustą przestrzeń, zapisać się do siebie.
Mówią, że wszystko wolno, pomyślał. Wymyślają teorie o braku teorii. Myślą, że teoria
chaosu jest chaosem, plączą się w słowach, w metaforach, w analogiach, fałszywych etymolo-
giach.
Podejrzewają czas o brak czasu. Tymczasem czas ma czas – umiera. I nic się nie dzieje.
Dzieje się nic.
29.
Zapisać ból nieistnienia!
30.
Powołali trybunał międzynarodowy, przed którym postawili kilku ludzi z byłej Jugosła-
wii oskarżonych o zbrodnie przeciw ludzkości. Jednocześnie jednak nic im nie przeszkadza
uznawać Jelcyna za "męża stanu", choć wyrzyna w pień Czeczeńców.
Zastanawia się po co Rosji Czeczenia. Po co Hiszpanii kraj Basków. Po co Wielkiej
Brytanii Irlandia. Te spłachetki ziemi nasiąknięte krwią, nasiąkające krwią. I to poczucie wła-
sności, prawo (bezprawie) władania.
Małe narody spadające w przepaść: Prusowie, Jaćwingowie.
Przypomniał sobie pewną konferencję w Erfurcie, już po upadku berlińskiego muru. Pe-
wien uczony z Sofii wygłosił referat o Wielkiej Bułgarii. O odbudowie Wielkiej Bułgarii. O
konieczności odbudowy Wielkiej Bułgarii.
Wielka Bułgaria ma objąć swym obszarem całą Macedonię. Nie istnieje naród macedoń-
ski, powiedział uczony z Sofii. To bułgarska grupa etniczna. Język macedoński jest dialektem
języka bułgarskiego.
13
Przypomniał sobie awanturę zrobioną przez rząd Grecji, gdy kawałek Macedonii wcho-
dzący niegdyś w skład Jugosławii ogłosił swą niepodległość. Grecja protestowała przeciw
nazwie Macedonia, gdyż nazwa ta zarezerwowana jest dla prowincji Grecji.
Przypomniał sobie napis na murze w Grecji wzywający do walki o wolną Macedonię.
Absurdy historii. Przypomniał sobie napis na murze w Hiszpanii: "Niech żyje Rudolf
Hess!". Było to po śmierci Hessa w więzieniu w Szpandawie. Napis był po hiszpańsku.
Nie umie tego skomentować. To się samo komentuje, myśli.
31.
Usiłuje pochwycić różnicę między moralistyką a moralizatorstwem. Nie bez powodu,
gdyż doszło do – komentowanego w prasie – zerwania między Jerzym Giedroycem a Gusta-
wem Herlingiem-Grudzińskim. Ten pierwszy odmówił publikacji ocen drugiego na temat
sytuacji w Polsce. To bolesne zerwanie – dla obu: obaj współtworzyli "Kulturę".
Przypomniał sobie, jak jeszcze niedawno, kilka miesięcy temu, razem z Herlingiem i Ba-
silem Kerskim reprezentował autorów "Kultury" w czasie sesji w Berlinie. Napięcia między
Redaktorem a autorem "Innego świata" były już widoczne, lecz zdawały się mieścić w prze-
strzeni znośnej różnicy zdań. Potem Giedroyc przyjął nowowybranego prezydenta, co niektó-
rzy uznali za błąd. Nie powinien był tego robić, mówi wielu. Nie jest niezłomny, konstatują
komentatorzy. Paktuje z diabłem, powiadają fundamentaliści.
Giedroyc uprawia politykę. Polityka, jak powiadają znawcy, to sztuka kompromisów.
Kompromisy mają swoje granice, powiadają strażnicy pieczęci. To wszystko prawda, myśli,
ale rozmawiając z Kwaśniewskim Giedroyc nie rozmawiał z dyktatorem, z władcą autorytar-
nym czy rzecznikiem totalitaryzmu. Rozmawiał z demokratycznie wybranym najwyższym
urzędnikiem państwowym. Uznanie efektów wyborów nie oznacza jeszcze akceptacji wybra-
nego, jednakże oznacza uznanie realiów. Jest wyznaczeniem obiektywnej przestrzeni realnego
działania.
Herling jest uznawany za moralistę. Jego "Książę Niezłomny" to utwór kreślący system
zasad moralnych obowiązujących w życiu politycznym, w stosunku jednostki do polityki.
Określenie takiego systemu zasad jest domeną moralistyki. Jest postawą obiektywną. Morali-
zatorstwo natomiast to, jak myśli, uznanie, że ma się samemu prawo do wydawania sądów o
tym, co moralne, a co niemoralne, w dodatku ex cathedra. Oceny Herlinga są ocenami tego,
który wie lepiej. Wiedzieć lepiej może bohater jego utworów, nie jego ja. Czy Herling jest
bohaterem swego własnego utworu?
Giedroyc widać uznał, że nie jest. Herling drukuje teraz w "Rzeczypospolitej". Potwier-
dza zatem tezę, że jednak Polska współczesna, mimo swe zapaści, jest krajem demokratycz-
nym. Dlaczego nie uznaje podobnego uznania Giedroyca, jest tajemnicą.
A jednak, pomyślał, czytając komentarze obu zainteresowanych na temat zerwania, pa-
nowie ci mają klasę, traktują się z szacunkiem, mówią godnie.
32.
Pomyślał, że demokracja jest kompromisem między dyktaturą a wojną domową.
33.
14
Nie umie już żyć bez komputera. Jeszcze nie wszedł w sieć Internetu, nie pochłonęła go
przestrzeń świata wirtualnego, o którym tyle czyta. Słyszy o zagrożeniu czytelnictwa: wszyst-
ko będzie na dyskach, książek nie trzeba, regały biblioteczne będą niebawem pokazywali w
muzeach. Stuka to na klawiczach swego PC, notebooka, stuka prędko, myli się, wypisuje
"klawiczach" i po chwili zastanowienia akceptuje to słowo kojarzące mu się z jakimś kwicze-
niem klawiszy – zwykła literówka powołuje nowe pojęcie, którego znaczenia jeszcze nie jest
pewien, ale którego kształt i dźwięk mu się spodobały.
Nie umie jeszcze żyć bez książki. Bez szelestu kartek, bez przewracania się z zadruko-
wanym tomem z boku na bok, na leżąco. Pewnie wymyślą niedługo taki przyrząd, który za-
stąpi książkę w łóżku, choć perspektywa tego wynalazku wydaje mu się niezbyt nęcąca. Bę-
dzie mógł wtedy myszkować po wnętrzu komputerowego wszechświata bez konieczności
zasiadania przy biurku.
Literatura komputerowa ma być podobno inna. Szybciej będzie się przemieszczać po
świecie. Będzie automatycznie przekładalna – właśnie opracowywana jest nowa generacja
programów translatorskich z bogato ilustrowanymi słownikami. Wysłuchał wykładu na ten
temat na uniwersytecie w Moguncji, zaraz po odwiedzinach w Muzeum Gutenberga. Zasta-
nawia się czy wiersz przez to przestanie być wierszem, poemat poematem, powieść powie-
ścią. Nie przestaną, myśli, nawet jeśli się okaże, że czytane są we wszystkich językach świata
głosem samego autora modulowanym przez odpowiednie układy elektroniczne I tak trzeba
będzie sięgnąć po książkę.
Chociaż: kto wie?
34.
Przeczytał najnowszy tom Różewicza i przypomniał sobie wieczór poety w Berlinie je-
sienią roku 1995. Poeta przyjechał do Berlina na uroczyste czytanie. Czytanie było oprawione
godnie. Wiersze poety po polsku czytał poeta, wiersze poety po niemiecku czytał Karl Dede-
cius. Karl Dedecius przeczytał mowę o poecie, w której poddał analizie nazwisko poety i
uznał jego zasługi. Poeta wysłuchał o zasługach poety i o częściach składowych nazwiska
poety. Poeta przeczytał wiersz poety po polsku. Dedecius przeczytał niemieckie tłumaczenie
wiersza poety. Poeta przeczytał następny wiersz poety i Dedecius przeczytał tłumaczenie na-
stępnego wiersza poety. Poeta zaczął czytać po polsku "Poemat autystyczny (fragmenty)".
Karl Dedecius teatralnym szeptem zwrócił się do poety: – Tadeusz, ja tego nie mam. Poeta
dalej czytał "Poemat autystyczny (fragmenty)". Czytał:
"Świat zredukowany/ jest zawsze/ bar-
dziej skupiony// – czy może pan powiedzieć/ co to takiego poeta?// un lot: une dent seule/ un
lot: deux dents/ un lot: trois dents/ un lot: quatre dents/ un lot: deux dents//
– ale czy może
pan powiedzieć/ co to takiego poeta?// poeta "On umrzeć"// – a więc poeta umarł// jeden
udział: jeden wiersz/ jeden udział: dwa wiersze/ jeden udział: trzy wiersze// – wróćmy więc do
początku/ co to takiego poeta// poeta On zwariował". Tu na sali zaczęły się śmiechy, gdyż
wśród publiczności siedzieli słuchacze znający język poety. Poeta czyta dalej:
"– czy może
pan powiedzieć/ jaką rolę odgrywa poeta/ w świecie współczesnym". Na sali śmiech jeszcze
większy, poruszenie wśród organizatorów. Organizatorzy lubią porządek, a tu wdarło się nie-
wiadome. Poeta czyta dalej:
"poeta odgrywa rolę/ on może odegrać główną rolę/ on gra rolę
on stoi/ on siedzi na katedrze/ on gra na gitarze/ ja siedzę na krześle/ on umiera ten się upił// –
jak pan widzi swoją/ rolę// oni rozdali role/ oni odbierają role". Publiczność, która rozumie
język poety trzęsie się ze śmiechu, niemal kwiczy z ubawienia. Karl Dedecius podnosi oczy
do nieba, które jest nad sufitem sali berlińskiej Akademie der Kunste. Poeta czyta:
"jeden
udział: jedna nagroda/ jeden udział: jeden ambasador/ jeden udział: dwie nagrody/ jeden
15
udział: jedna placówka/ jeden udział: jeden kieł// – jaki był pana udział/ w kształtowaniu po-
wojennej/ poezji polskiej". Razem z publicznością rozumiejącą język poety zaczyna się bawić
publiczność nie rozumiejąca języka poety. Poeta czyta:
"oni wiedzą lepiej/ oni teraz wiedzą/
jaki był mój udział/ był udział odbierają// – co poeta robi kiedy nie/ pisze wierszy// poeta sie-
dzi na krześle/ siedzi i pije letnią herbatę/ letnią bo poeta myśli". Tu wybuch śmiechu pu-
bliczności, narastający popłoch organizatorów, którzy pojęli, że "Poemat autystyczny (frag-
menty)" nie jest utworem krótkim, lecz jest utworem co najmniej średniej długości. Poeta
czyta:
"on patrzy i pamięta/ siedzi na krześle/ i nie jest poetą/ poeta bywa poetą/ na dworcu
kolejowym// – cieszę się że pan/ zaczął mówić że pan się/ rozluźnił wróćmy więc do pierw-
szego/ pytania Co to takiego poeta?/". Znów wybuch śmiechu i wyraz rezygnacji na twarzy
Karla Dedeciusa. Poecie nie wypada przerywać, gdyż jest poetą znanym i uznanym, ma być
uroczyście. Poeta czyta:
"Poeta On wyszedł/ ten został powiesił się/ tamten pije// – którego z
żyjących poetów/ uważa Pan za największego?// Każdy poeta jest jeden/ poeta jest najwięk-
szy/ ten drugi też jest największy". Śmiechy cichną. Poeta czyta: "– czy może pan ujawnić/
jego nazwisko?" Znów śmiech. Poeta czyta: "tak! jego nazwisko: Aloisius Schendel// – przy-
znaję ze wstydem/ że nie słyszałam nic/ nie czytałam nic nie wiem// Aloisius Schendel/ gebo-
ren 1926 in Wien". Tu uruchamia się uwaga słuchaczy nie znających języka poety, słabnie
uwaga znających język poety. Poeta czyta: "studierte nach Reifeprufung/ sechs Semester En-
glisch und Geschichte.../ lege aber keine Prufungen/ hatte keine Lust am Studium/ und war als
Tennislehrer tatig.../ Im Alter von 28 kam er in das/ psychiatrische Krankenhaus.../ Es fehlte
ihm der Lebensmut,/ sagte er.../
on napisał wiersze/ Gedicht uber Morgen/ Gedicht uber Spra-
che/ und Gedicht uber November//
– teraz zadam panu pytanie specjalne/ – czy wpłynął na
pana Witkacy?// Witkacy miał sztuczną szczękę/ on był jeden/ pochowali dwóch". Znów wy-
buch śmiechu publiczności znającej język poety. Poeta czyta:
"– czy pan przywiązuje wagę//
tak ja przywiązuję// – ależ! proszę mi dać skończyć!/ ... chciałam zapytać czy Pan przywiązu-
je/ wagę do tego/ co o Panu piszą mówią// pan przywiązuje wagę/ pan do tego co mówią pi-
szą/ przywiązuje wagę do tego/ i do tego też/ on o mnie mówi/ że ja jestem nie ja/ ja nie mogę
tego wypowiedzieć/ on mi ukradł/ mnie". Znów śmiech całej sali. Organizatorzy wiedzą, że
nie mogą przerwać. Oni wiedzą, że poeta ma następnego dnia urodziny. Poeta czyta:
"– na-
reszcie! zaczął pan mówić/ może pan rozwinie ten temat?// poeta mówi o sobie on lubi/ siebie
oglądać w telewizji/ poeta mówi w telewizji/ i patrzy na siebie on/ siedzi u siebie na kanapie/ i
słucha tego co mówi/ w telewizji On uśmiecha/ się do siebie drugiego/ oni są do siebie trochę
podobni/ ale tego pani pudruje maluje/ a tego nie bo on siedzi na/ krześle i patrzy przed siebie/
on czyta wiersz w telewizji/ tamten wyskoczył przez okno". Publiczność w zasadzie nie bar-
dzo wie, jak reagować – trochę śmiechów, trochę powagi. Poeta czyta:
"– dlaczego nie zabiera
pan/ głosu// poeta milczy/ poeta idzie// świat zredukowany/ jest zawsze/ bardziej skupiony//
zredukowany/ do samego siebie/ siedzę na/ dworcu kolejowym// na czym koncentrujemy/
naszą uwagę?/ na niczym/ św. Jan od Krzyża/ niezmącony spokój domu/ św. Teresa z Awili/
nie ma mistycznego uniesienia/ bez umysłowej pustki/ Kartezjusz (otworzył okno)/ spodzie-
wał się ujrzeć ludzi/ zdążających ulicami/ champeaux et manteaux:/ rien de plus". Poeta koń-
czy czytać "Poemat autystyczny (fragmenty)". Chwila ciszy i poeta powiada w języku słucha-
czy znających język niemiecki. Poeta powiada, że jego wierszyki nie takie są znów ważne.
Poeta powiada, że jadąc z Wrocławia do Berlina czytał w pociągu "Lolitę" Nabokova, która
zdała mu się nudna i bajki, które zdały mu się interesujące. Zaczyna czytać po niemiecku jed-
ną z bajek opowiadającą o chłopczyku, który miał ciocię nazywającą się Ząbboli. Chłopczyk
chciał zostać poetą i ciocia spytała go czy chce być poetą wielkim, czy małym. Chłopiec po-
wiedział, że chce być wielkim poetą, na co ciocia powiedziała, że wtedy bardzo będą go bo-
lały zęby. Na co chłopiec odparł, że on już w ogóle nie chce być poetą. Publiczność nie znają-
ca języka poety, ale znająca język niemiecki zaczyna się śmiać. Na co poeta powiada po nie-
16
miecku, że te bajki napisał w roku 1963 pewien bardzo mądry pan, któremu zależało na tym,
by po ludzkości przetrwało coś zabawnego. Ten pan nazywał się Bertrand Russel. Na tym
poeta skończył, a organizatorzy odetchnęli, gdyż uczcili poetę, a poeta w końcu także i ich
uczcił odzywając się do publiczności w języku organizatorów.
Przypomniał sobie, co było w roku 1963. W roku 1963 niemal wybuchła III wojna świa-
towa. W roku 1963 miał miejsce konflikt w Zatoce Świń.
Spotkał poetę po paru miesiącach, w Lipsku. Poeta spytał: – Co się stało, miałeś napisać
o tamtym wieczorze, nigdzie tego nie znalazłem. Pomyślał: no tak, nie napisałem. Odpowie-
dział poecie: – Wiesz, nie było okazji.
35.
Zauważył, że dzieci studiujące na uniwersytecie filologię polską traktują to, co mają do
przeczytania nie jako tekst czy utwór, lecz jako lekturę. One zresztą nie czytają lektur, ale je
przerabiają. To przerabialiśmy, tego nie przerabialiśmy, mówią. Postanawia więc z nimi prze-
robić wiersz Tymoteusza Karpowicza "Rozkład jazdy". Wiersz "Rozkład jazdy" przerabia się
bardzo dobrze, ponieważ jest krótki, można go ogarnąć jednym spojrzeniem. Wiersz "Rozkład
jazdy" przerabia się wdzięcznie, gdyż jest utworem doskonale nadającym się do analizy. Jako
wiersz lingwistyczny wiersz "Rozkład jazdy" stanowi utwór świetnie wprowadzający w me-
chanizmy języka poetyckiego. Zarazem też wiersz "Rozkład jazdy" mówiący o rozkładzie
konnicy jest utworem dotyczącym zagadnień historii oraz narodowej mitologii. Wiersz "Roz-
kład jazdy", myśli, jest dobrym pretekstem do udzielenia odpowiedzi na odwieczne pytanie
zadawane uczniom w szkołach. Odwieczne pytanie zadawane uczniom w szkołach brzmi:
– Co autor chciał przez to powiedzieć?
Dzieci w szkołach strasznie się męczą odpowiadając na to pytanie. Przypomniał sobie,
jak sam będąc w szkole zmuszany był do wyciągania z przerabianych lektur różnych poży-
tecznych i niepożytecznych nauk, wniosków o zabarwieniu patriotycznym lub tylko społecz-
no-politycznym, przy czym męczył się niebywale.
Dzieci na uniwersytecie są ukształtowane w szkole i wiedzą, że z utworu należy wycią-
gać odpowiednie nauki. Analizują wiersz Tymoteusza Karpowiecza "Rozkład jazdy" i odpo-
wiadają na zadane pytanie. Odpowiadają, że autor chciał powiedzieć, iż żywa jest w Polakach
tradycja romantyczna. Odpowiadają też, że autor chciał powiedzieć, iż należy przemyśleć sto-
sunek do narodowej mitologii. Odpowiadają mniej lub bardziej inteligentnie i wyczerpująco.
Odpowiedzi jest wiele. Wysłuchuje ich z uwagą i dodaje swoją:
– Autor chciał przez to powiedzieć, iż zamierzył napisać wiersz.
36.
Czyta Lema "Lube czasy" – autor chciał przez to powiedzieć, myśli, że czasy, w których
nam żyć przyszło, pełne są zła, głupoty, narastającej agresji. Że przeżywamy coś w rodzaju
cywilizacyjnej zapaści. I że to niedobrze.
Może niedobrze, a nawet dobrze, pomyślał stosując niedawno wprowadzony sylogizm.
Bo może czas nadszedł by przyhamować nieco, zastopować tempo przemian. A do tego po-
trzeba pewnej dozy barbarzyństwa. Nie będę, stwierdził, powtarzał pytania Kawafisa:
"Bez
barbarzyńców – cóż poczniemy teraz?" Mamy własnych barbarzyńców, wszelkiego rodzaju
bandziorów i fundamentalistów, którzy doprowadzą do wzięcia tego wszystkiego za mordę,
dadzą jajogłowym po łbach (co dla jajogłowych pewnie przykre), przestaną się subtelnie uża-
17
lać nad losem każdej jednej jednostki, odrzucą sentymentalne przesądy. Przyjdzie walec i wy-
równa, bo czas na wielkie wyrównanie.
Co ja myślę, co ja myślę, pomyślał. Ale z drugiej strony: to wszystko gna przez ostatnie
200 lat na łeb, na szyję tak, że połapać się już nie można, zapanować nie tylko nad wyzwolo-
nymi mocami, ale nad sobą samym. Może czas to uprościć? Może czas to uprości? Uproszczą
to nasze lube czasy.
Przypomniał sobie wykresy wszelkich wzrostów – choćby i ewolucji. Pnie się to gwał-
townie do góry, aż przychodzi moment wyhamowania. Może teraz właśnie taki okres nad-
szedł, pyta nie wiedzieć kogo.
37.
Kiedy mówię, że będę o tym pisał, myśli, wówczas to o czym chcę pisać przestaje istnieć
i staje się czymś o czym będę pisać. Przedtem nie było tym, o czym piszę, było czym innym,
pozbawionym mojej uwagi, dodaje, było zatem wolne od mojego spostrzeżenia. Jego spo-
strzeżenie czyni z tego, co spostrzega, temat. Gdy spostrzega, że spostrzeżenie zmienia status
tego, co spostrzega, zmienia się też jego status. Obserwuje siebie jako obserwatora. Sam sie-
bie śledzi i spostrzega, że jest przez siebie śledzony. I tak w nieskończoność, myśli.
38.
Kiedy marzono o tym, by znaleźć się na wolności, myśli, traktowano wolność jako pe-
wien stan, pewną sytuację. Teraz niektórzy się połapali, że to nie stan, a zadanie, które każdy
musi sam rozwiązywać. Wolność jest zadaniem, myśli, a rozwiązywanie zadania wymaga
pewnej dyscypliny. Dyscyplina wyklucza dowolność i samowolę.
39.
W dawnych krajach bloku komunistycznego, zauważył podczas rozmowy, dokonuje się
obecnie reprywatyzacja języka. W idealnym modelu komunizmu język miał być całkowicie
upartyjniony – nigdy co prawda ideał ten nie został w pełni osiągnięty, lecz w stalinizmie
niemal się to udało. Język upartyjniony to język homo sovieticus. To język dający poczucie
bezpieczeństwa – pod warunkiem, że wypełnia się jego reguły, które w końcu aż tak trudne
nie są.
Teraz jednak, myśli, sytuacja stała się dla wielu nieznośna. Reprywatyzacja języka zna-
czy bowiem nie tylko swobodę ekspresji, lecz także ryzyko ekspresji. Więcej wolności ozna-
cza więc więcej ryzyka. Ryzyko oznacza zwiększenie poczucia niepewności, a to prowadzi w
wielu wypadkach albo do wyciszenia, albo do agresji. Agresja wyraża się w brutalizacji i wul-
garyzacji języka.
Polski język jest dzisiaj, kurwa, strasznie porąbany, myśli. Skurwiele za chuja nie kuma-
ją, że pierdolą jak pojeby. Ta pizda z drugiego piętra kompletnie ochujała i zapierdala jak ja-
kiś kutas. Jeden do drugiego mówi: "Ty kurwo niejebana" – to jest jebana polska mowa,
myśli. Piękna jak skurwysyn.
40.
18
Przeczytał książkę Włodzimierza Paźniewskiego "Gramatyka rozproszenia". W tytuło-
wym podrozdziale tego tomu znalazł następujące uwagi:
"Większość prac humanistycznych w
Polsce to zbiory cytatów z konferansjerką odautorską między nimi, z niezliczoną liczbą przy-
pisów, co sprawia, jakby sens wstydził się głównego tekstu i dlatego musiał umykać na mar-
gines. Nauka, która niczego nie odkrywa, pozostaje zbiorem banałów. W takich okoliczno-
ściach prawda bywa zawsze w zmowie z fałszem a w najlepszym wypadku z połowicznością,
zza której wyziera rezygnacja i nuda. Bylejakość myślenia obsługuje byle jaki język, zdolny
udźwignąć zaledwie przekazywanie wrażeń. Gdzie więc podziały się błyskotliwe syntezy i
obrazoburcze teorie? Na obszarach opanowanych przez gramatykę rozproszenia są one od
dawna wygnańcami, lecz największą zoną, w której ten typ pokrętnej gramatyki wypacza
umysły i charaktery pozostaje niewydarzona sztuka polityki".
W ten sposób, pomyślał, buduje się związki humanistyki z polityką. Niewydarzona sztu-
ka polityki – zauważył mimochodem – skojarzona z humanistyką wiedzie wprost do "Pań-
stwa" ("Republiki") Platona, którego dzieła jako żywo nie były opanowane przez "zbiory cy-
tatów" z "niezliczoną liczbą przypisów". Styl Paźniewskiego, pomyślał, jest zarazem pocią-
gający i odpychający. Pociąga w nim rytm zdania, erudycja, lekkość porównań. Odpycha po-
czucie samozadowolenia, wsłuchiwania się w siebie, poczucie wyższości widoczne niemal w
każdym fragmencie. Paźniewski przypisów nie stosuje. Gdyby musiał, książka byłaby dwa
razy grubsza. Rzecz w tym, że wpisuje cytat w tok własnej wypowiedzi jakby miał poczucie,
że wszystko, co przywołuje, stanowi jedynie surowiec, jakby prefabrykat jego własnych wy-
wodów.
Z drugiej jednak strony, pomyślał, część uwag Paźniewskiego ma pewien sens: w huma-
nistyce utrwala się rodzaj grypsery, w której cytatologia odgrywa rolę niesłychanie ważną.
Towarzyszy temu słowotok (logoreja) terminologiczny zamazujący sensy produkowanych
zdań i wypowiedzi. Lecz nagle uświadomił sobie, że nie jest to wyłącznie specjalność polska
– wystarczy wziąć do ręki jakąkolwiek pracę modnych dziś postmodernistów czy dekonstruk-
cjonistów: pełne są rytualnych gestów i zaklęć godnych strażników pieczęci.
Lecz jednocześnie nie jest przecież tak, iż nauka polska niczego nie odkrywa, że jest je-
dynie zbiorem banałów. Mógłby, myśli, Paźniewski więcej uwagi poświęcać lekturom istot-
nym – niech poczyta choćby Ryszarda Przybylskiego.
41.
Na poły już zamroczony alkoholem wyrzucił z siebie: "Poezja świadoma tego, czym jest,
wie, że się wynurza, jak człowiek, z ciszy przedistnienia, a zanurza się w milczenie wszyst-
kich poetów, którzy umarli. W milczącej wspólnocie wszystkich głosów. Ten krótki wycinek
czasu, kiedy mówimy, to przygotowanie do milczenia, uczenie się milczenia. To droga ku
wspólnocie, która trwa poza czasem". I dodał, myśląc o współzależności między poezją i
Słowem: "Ze Słowem się nie dyskutuje, bo jest objawieniem. Człowiek nie ma wówczas nic
do powiedzenia. Poezja natomiast jest obrazem Słowa, jest ekranem, na którym Słowo prze-
świeca w arcydziełach. Literatura jest cieniem Słowa".
42.
19
Znów sięgnął po Paźniewskiego i przeczytał podrozdział zatytułowany "Ceremoniał
wódki". Paźniewski sławi polot kultury wina i solidność strefy piwa, wreszcie pisze:
"Na
wschód od Niemiec zaczyna się obszar, który można nazwać strefą opanowaną przez ceremo-
niał wódki. Obejmuje on Rosję, Ukrainę, Białoruś i Polskę, a także kraje bałtyckie, których
mieszkańcy przy byle okazji wytrwale mroczą się wódką. W przeszłości zasięg obszaru wódki
przedstawiał się nieco inaczej. Np. Polska w okresie Renesansu przynależała do kultury wina i
strefy piwa jednocześnie Dopiero w dziewiętnastym stuleciu osunęła się ostatecznie w topor-
ny ceremoniał wódki, w czym łatwo wytropić zgubne wpływy zaborcy rosyjskiego". Zaś dalej
już dosadnie:
"Człowiek wódki okazuje się niedojrzały i bylejaki we wszystkim, co myśli i
robi".
Oto, pomyślał, jedna z "obrazoburczych teorii", których domaga się Paźniewski od Pola-
ków. Autor "Gramatyki rozproszenia" ulega, dodał, bzikowi obrazoburstwa toczącego polską
wyobraźnię od dawna. Jest to bzik dostojny, gdy zważyć na nazwiska, które go wspierają, jest
jednak już pustym stereotypem, wypłukanym z wszelkiej funkcjonalności. Obrazoburstwo
skłonne jest nadto do spłaszczających widzenie uproszczeń, posługuje się chętnie redukcją
rzeczywistości, ma w pogardzie realia. A realia dziś są takie oto, że Niemcy jakoby stanowią-
ce centrum strefy piwa są obszarem coraz powszechniej objętym przez kulturę wina, zaś Pol-
ska stała się krainą piwoszy – wystarczy tu zauważyć na niezwykły wprost rozkwit produkcji
polskich browarów po roku 1989 (tak nawiasem mówiąc, pomyślał, nie wiadomo dlaczego
komunistom nie chciało się produkować piwa). Wina się w Polsce nie pije dla przyczyn eko-
nomicznych: jego ceny w porównaniu z cenami wódki są zbyt wygórowane.
Cytowany wywód potrzebny jest jednak Paźniewskiemu po to, by "udowodnić" niedoj-
rzałość i bylejakość działań i myśli Polaków. Dowód to co najmniej wątpliwy jeśli zważyć na
rolę absyntu i kalwadosu w życiu francuskiej cyganerii zaś whisky w kulturze anglosaskiej.
Rosjanom wódka nie przeszkodziła w wydaniu na świat Dostojewskiego i Czechowa, Ach-
matowej i Mandelsztama Tylko wódka pita przez Polaków, zauważył ze zdumieniem, ma
wedle Paźniewskiego działanie antytwórcze. I to od wieku XIX, gdyż wypijane przedtem
hektolitry okowity Polakom nie szkodziły, zaś nie szkodziły dlatego, że nie podsuwał jej wróg
(przypomniał sobie plakat z lat 50-tych: "UWAGA, WRÓG PODSUWA CI WÓDKĘ").
Wywód Paźniewskiego jest ładnie napisany, powiedział do siebie półgłosem, lecz gdy go
poddać analizie, okazuje się paplaniną nafaszerowaną stereotypami. Uroda zdania przesłania
pustkę intelektualną.
Polakom, pomyślał na koniec, potrzebne są raczej teorie obrazotwórcze niż obrazoburcze
– te pierwsze jednak wymagają pewnego wysiłku umysłowego, gdy dla wygłaszania tych dru-
gich wystarczy pójść wyżłobioną od dawna koleiną.
43.
Przypomniał sobie bajkę, która opowiadała o pewnym premierze pewnej Rzeczypospo-
litej: Dawno, dawno temu, zanim Rzeczypospolita była Rzeczypospolitą, a pozostawała tylko
Rzeczypospolitą Przymiotnikową, pewien premier, co to jeszcze nie był premierem, zaprzy-
jaźnił się z dyplomatą Sąsiedniego Państwa. Dyplomata Sąsiedniego Państwa okazał się być
szpiegiem, o czym przyszły premier albo wiedział, albo i nie wiedział, co zresztą nie miało
wtedy najmniejszego znaczenia. Ale potem Rzeczypospolita przestała być Przymiotnikowa,
zaś dawny przyjaciel przyszłego premiera ją odwiedził, odwiedził też swego przyjaciela, który
tymczasem został w Rzeczypospolitej ważnym politykiem. Jako ważny polityk został przez
odpowiednie służby powiadomiony, że jego przyjaciel uprawia szpiegowską profesję. To mu
20
wszakże zdawało się nie przeszkadzać, skoro przyjaźń podtrzymywał. Myślał sobie zapewne:
"A cóż to, przecież nie będę dlatego, że zostałem ważnym politykiem, unikał spotkań z daw-
nym przyjacielem, choćby nawet i szpiegiem. Spotkania ze szpiegami nie muszą wszakże
oznaczać współpracy ze szpiegami". Innego jednak zdania byli politycy przeciwnego obozu,
którzy oskarżyli premiera o tą właśnie współpracę. Oskarżony premier uznał, że to okropne.
"Ze szpiegiem się tylko wszak przyjaźniłem, powiedział, ale z nim nie współpracowałem.
Jeśli nie wierzycie, zapytajcie szpiega, a on wam prawdę powie jak na spowiedzi". Ale szpie-
ga nie trzeba było o nic pytać. Sam zwołał w stolicy Sąsiedniego Państwa konferencję praso-
wą, w trakcie której oznajmił, że jego przyjaciel, ówże Rzeczypospolitej premier, jako żywo
w szpiegowskiej robocie mu nie pomagał, a przyjacielem jest zacnym i spolegliwym. Jak wia-
domo, konferencje prasowe szpiegów, podczas których szpiegowie mówią, że nie korzystają z
okazji do szpiegowania, należą do podstawowych obowiązków szpiegów. Każdy szpieg wam
to powie. Tymczasem politycy przeciwnego obozu zażądali żeby premier przestał być premie-
rem. "Nie o to chodzi, mówili, czy premier szpiegowi pomagał, czy nie pomagał, ale o to, że
przyjaciel szpiega Sąsiedniego Państwa nie powinien być premierem Rzeczypospolitej". Pre-
mier Rzeczypospolitej nie mógł się nadziwić takiemu stawianiu kwestii: "A dlaczegóż to,
pytał, nie może być premierem Rzeczypospolitej przyjaciel szpiega Sąsiedniego Państwa? W
przyjaźni wszak nic zdrożnego nie ma, wręcz przeciwnie, zaś jeśli chodzi o pomoc w szpie-
gowaniu, proszę bardzo, mogą mnie odpowiednie służby rządowe sprawdzić". W celu zapew-
nienia obiektywizmu służbowych poczynań, pozmieniano pracowników tych służb. Premier
zaś podał się do dymisji, a jego miejsce zajął odpowiedzialny polityk jego własnej formacji.
W efekcie służbowych poczynań sprawę o współpracę byłego już premiera ze szpiegiem Są-
siedniego Państwa umorzono, a nowy premier zaczął się domagać postawienia w stan oskar-
żenia tych, którzy w stan oskarżenia postawili byłego premiera.
Bajka okazała się pozbawiona morału, lecz to go nie zdziwiło, gdyż, jak wiedział od
dawna, polityka morałów nie znosi. Ale, pomyślał, coś mi to przypomina: przypomina mi
mianowicie czasy brzydkiej PRL, gdy to politycy z formacji rządzącej dziś III Rzeczypospo-
litą i tak dużo mówiący o zasadach przestrzegania prawa, nie protestowali przeciw jego naru-
szaniu, gdy zabijano, bito, dręczono i skazywano zupełnie niewinnych ludzi. To ładnie, pomy-
ślał, że dziś dojrzeli, lecz coś się wydaje, że są jak Kali po lekcjach moralności pobieranych u
Stasia. Kali mianowicie wiedział, że źle jest, "gdy ktoś Kalemu zabrać krowę" i wiedział też,
iż jest dobrze, "gdy Kali komuś zabrać krowę". Szczególnym odpowiednikiem Kalego jest,
pomyślał, posłanka Sierakowska. O niej wszak przyjdzie niebawem zapomnieć.
Przy okazji przeczytał sprawozdanie ze "sprawy Oleksego" przedłożone przez prokuratu-
rę, z którego wynika, że służby specjalne III Rzeczypospolitej to amatorzy. Dlaczego ma z
tego wynikać, że w prokuraturze siedzą profesjonaliści, nie mógł się domyślić.
Przypomniał sobie wreszcie scenkę, która rozegrała się podczas transmitowanej przez ra-
dio publicznej rozprawy przeciw jednemu z aktywistów ruchu studenckiego roku 1968 w
Berlinie Zachodnim. Oskarżony, niejaki Teufel (dziś, jak to można sobie było obejrzeć w pro-
gramie telewizyjnym, zarabiający jako kurier rowerowy), w chwili, gdy adwokat zwrócił się o
poddanie swego klienta badaniom psychiatrycznym, wrzasnął:
– A kto bada poczytalność Wysokiego Sądu?!
44.
Przekonał się, że życie polityczne w Polsce jest wielobarwne. Dotarł do niego jeden z
biuletynów ruchu narodowego ("Narodowy Informator Węgorzyński" nr 3/1996), z którego
wyczytał, że:
"Nacjonalizm, natio – naród, ma tę przewagę nad patriotyzmem (patria – ojczy-
21
zna), że dominuje w nim pierwiastek duchowy a więc wyższa świadomość narodowa". W
owym też wyczytał instrukcję "Jak rozpoznać agenta żydo-masonerii" : agent zaprzecza au-
tentyczności "Protokołów Mędrców Syjonu", agent uprawia kult Trockiego i Piłsudskiego,
agent ma wrogi stosunek do Słowian i popiera Niemców, agent popiera regionalizację Polski i
głosi idee wspólnej Europy, agent ma wrogi stosunek do idei narodowej i religii katolickiej,
agent głosi konieczność uprawiania aborcji, agent dąży do krwawej rewolucji, agent popiera
wszystkich wrogów Polski, agent uprawia kulty antykatolickie i wreszcie agenta wyróżnia
"głoszenie, że Pan Jezus jest Żydem".
To ostatnie nie jest głupie, pomyślał: Pan Jezus był co najmniej Słowianinem, a najpraw-
dopodobniej Polakiem wyznającym idee narodowe.
Są tacy, pomyślał, którzy twierdzą, iż podobne biuletyny i ugrupowania nacjonalistyczne
to rzecz błaha i niegodna uwagi. Nie należy, głoszą oni, cytować podobnych obrzydliwości,
gdyż czyni to reklamę złu. Może to i prawda, dodał, lecz jeszcze gorsze jest udawanie, że po-
dobne rzeczy nie istnieją.
45.
Pomyślał, że cytowany wyżej "informator" to ledwie czubek góry lodowej. I przekonał
się zaraz, że to prawda. Sięgnął po książkę Cejrowskiego Wojciecha zatytułowaną "Kołtun się
jeży". Nie ma czasu na oglądanie telewizyjnego programu tego autora zatytułowanego "W.C.
kwadrans", założył więc, że dzieło pisane przyniesie mu brakującą porcję wiedzy. Wokół au-
dycji telewizyjnej wiele było dyskusji i oburzeń. Prawica telewizyjna uznała, że nie ma co
krzyczeć, gdyż panuje oto demokracja, zaś Cejrowski, niezły skądinąd prezenter muzyki co-
untry, łając lewicę przyczynia się do zachowania niezbędnej w Polsce równowagi ideowej.
Przeczytał zatem książeczkę Cejrowskiego, by się dowiedzieć, że:
"Przecież jak ktoś wyka-
zuje jakikolwiek talent to ma być odpowiednio obrzezany na Europejczyka".
Jestem w domu, skonstatował z satysfakcją. Najpierw rzeczony "informator", który za-
pewne nie jest zjawiskiem wyjątkowym, potem ksiądz Jankowski z Cejrowskim oraz grupka
Tejkowskiego manifestująca w Oświęcimiu przeciw Żydom i wznosząca łapki w nazistow-
skim pozdrowieniu, następnie intelektualnie o niebo wyższa "Gazeta Polska" Wierzbickiego
Piotra, w końcu wysublimowana krakowska "Arka" – wszystko to buduje przestrzeń słusznej
swojszczyzny, sympatycznego nurtu narodowego. Lecz, zastanowił się, w gruncie rzeczy na-
prawdę to jakoś się wyrównuje – dla odzyskania poczucia równowagi wystarczy sięgnąć po
"Nie" Urbana Jerzego. Ot, koszty demokracji.
Jakby na potwierdzenie tego znalazł w "Polityce" sprawozdanie z pobytu Wierzbickiego
Piotra w Chicago: "Gość wygłosił mowę, po której, już w luźniejszym tonie, opowiedziano
sobie, niczym znak rozpoznawczy jakiegoś tajnego bractwa, kilka antyżydowskich dowci-
pów". Nie sądzę, pomyślał, by Wierzbicki te dowcipy opowiadał, jest wszak odpowiedzial-
nym żurnalistą... Ale żeby sobie w trakcie opowiadania uszy zatykał, w to też nie wierzę, do-
dał.
46.
Przeczytał w "Znaku" odpowiedź Piotra Matywieckiego w ankiecie dotyczącej polskiej i
żydowskiej tożsamości. Wynotował szczególnie interesującą kwestię:
"Jestem Żydem bez
żydowskiej mowy, bez żydowskiej religii. (...) Mimo to głęboko przeżywam cechę świętego
języka hebrajskiego, którą tak przedstawił Julien Green: "Nigdy żaden poeta Izraela nie
22
oparł się rozkosznej pokusie aliteracji; jest to dla niego forma najdoskonalsza wyrażania
gniewu, oburzenia, radości lub trwogi; w pewnym sensie można by powiedzieć, że aliteracja
była jego językiem. Z wirtuozerią, o której nie dają pojęcia nawet najlepsze przekłady, po-
mnaża głoski syczące i uruchamia wspaniały rejestr głosek gardłowych Mocne tchnienie
Przedwiecznego przeszło w ten język." – Sądzę, że istnieje fundamentalna "hebrajskość" każ-
dego języka – polskiego również – dobrze znana poetom, sługom aliteracji przedwiecznej,
mistrzom aliteracji naturalnej. To należy do powołania, temu chcę służyć, za głuchotę w tej
służbie się obwiniam".
Wynotował ten fragment wyznania autora najbardziej chyba dramatycznej książki o Za-
gładzie ("Kamień graniczny") i przypomniał sobie, jak z kolegami przed laty zaśmiewali się
czytając zamieszczony w "Literaturze na Świecie" przekład Genesis dokonany przez Artura
Sandauera. Autor przekładu we wstępie powoływał się na przymus aliteracji w tekstach bi-
blijnych. Tego, oczywiście, w polskich przekładach Pisma nie ma, zaś tłumaczenie Sandauera
tak dalece raniło zakorzeniony w pamięci tekst przekładu Wujka, iż irytowało i pobudzało do
kpiny. Czy słusznie? I czy możliwy jest w takim razie przekład z hebrajskiego, skoro nie da
się w polszczyźnie uruchomić owego "wspaniałego rejestru głosek gardłowych"?
47.
Zaczął się zastanawiać nad tym, czym właściwie jest aliteracja, co znaczy, że aliteracja
jest lub może być językiem. Lustrzane odbicia sylab, echa zniekształcane odległością, wy-
brzmienia głosu zmieniające tonację: aliteracja jest zjawiskiem zarazem dźwiękowym i obra-
zowym – budowana na literze, nie może ograniczyć się jedynie do sfery muzycznej, jest bo-
wiem także efektem zapisu, zatem obrazem głosu. Lecz jej natura jest przede wszystkim mu-
zyczna, myśli. Gra homonimami ma jednak nie tylko dźwiękowy, lecz także graficzny cha-
rakter. Podobnie z budowaniem ciągów fałszywych etymologii, które wszak w utworze nie są
fałszem – przeciwnie: stają się prawdą języka indywidualnego, prawdą utworu.
48.
Sięgnął po najnowszą "Kulturę" i przeczytał list do Giedroyca napisany przez dwie panie
Bielickie, Władysławę i Reginę: "Przez przypadek przeczytałyśmy Pański wywiad z dnia
17.02. br "Prawda w oczy, groch o ścianę", który nas bardzo zbulwersował. Jesteśmy patriot-
kami, które za Wiarę i Ojczyznę oddałyby życie. Natomiast z Pana wypowiedzi wynika, że
jest Pan wrogo nastawiony wobec Wiary i Kościoła, szkalując Jego i największych patriotów,
których wydała nasza Matka – Polska Ziemia (Papież Jan Paweł II, O. Rydzyk, Ks. Jankowski
i Lech Wałęsa). Pan tę ziemię porzucił, aby polepszyć sobie byt, wybierając inną Ojczyznę.
Łatwo jest stać z boku i szkalować. Osobiście nie zna Pan rzeczywistości, wysuwając wnioski
tylko z wypowiedzi zasłyszanych. Przecież nie mieszka Pan w Polsce już od 1946 r. Dobrobyt
zmienił Pana do tego stopnia, że nie ma Pan ochoty przyjechać do Polski, z czego wynika, że
ona jest dla Pana obojętna. Może zapomniał Pan tak przepiękne polskie hasło "Bóg Honor
Ojczyzna"? Z poważaniem".
Przyczynek do obchodów 50-lecia "Kultury", pomyślał, a w szczególności dyktowane
chrześcijańską miłością dobre słowo na 90-te urodziny Redaktora. Przypomniał sobie stare,
dobre porzekadło: "Żyjmy dłużej – zobaczymy więcej".
49.
23
Sięgnął znów po najnowszy tom Różewicza zatytułowany "Zawsze fragment". Tytułowy
utwór tomu zaczyna się od słów:
"doprawdy/ nie mam czasu/ na skończenie/ tego wiersza",
kończy zaś słowami:
"więc kończę i stawiam kropkę/ (Quandoque bonus...)". Poeta, zauwa-
żył, nie stawia żadnej kropki, tylko mówi, że stawia kropkę, zaś w nawiasie zastawia pułapkę
na humanistów dzisiejszych, co to łaciny w szkołach nie przerabiają. Cytat jest z Horacego, z
"Ars poetica" i w rozwinięciu brzmi:
Quandoque bonus dormitat Homerus
– należy to przełożyć słowami: "chwilami i świetny Homer przysypia". Urwany cytat po-
przedza u Różewicza pouczająca historyjka: "no kończ już kończ/ prosi wiersz.../ a więc mi-
nęło 17 lat/ i jakiś "fundamentalista"/ przygarnięty na łono Ameryki/ korzystając "z prawa do
wolności/ i szczęścia" wysadzić chciał w powietrze/ World Trade Center/ może nie smako-
wała mu kawa/ więc (sobie) pomyślał/ w imię boga sprawiedliwego/ wysadzę ten drapacz
chmur/ do nieba/ razem z tysiącem ludzi/ jest to człowiek (zapewne)/ "głęboko wierzący"/ a
nie jakiś tam sceptyk/ racjonalista ateista".
Ładna historyjka, zauważył podczas czytania. Wieloznaczna, ironiczna. I wywołała echo
kolejnego "fundamentalisty". Echo odnalazł w czasopiśmie "Magazyn Literacki" (1996 nr 2).
Echo podpisało się "Józef Kurylak". Do echa dopisał się Redaktor:
"powyższa recenzja może
wydawać się ostra, ale redakcja stoi na stanowisku, że od Wielkich – w tym przypadku od
Tadeusza Różewicza – można i trzeba oczekiwać więcej".
Wynotował te słowa dla potomnych. Ale też i po to, by je zastawić z innymi słowami.
Oto w roku 1951, w czasie stalinowskiego "rozjaśniania umysłów", pisał Włodzimierz Ma-
ciąg o tej poezji w te słowa:
"Różewicz dokonuje swej krytyki z pozycji inteligenckiego hu-
manizmu. (...) Jasne, że poecie, któremu trudno dostrzec pozytywnego bohatera, trudno także
pisać o budownictwie socjalistycznym". Wtórował mu rok później Leszek Herdegen: "Przera-
żenie stało się jednak "zarażeniem śmiercią", stało się obsesją prowadzącą poetę do pesymi-
stycznych wniosków w obserwowaniu świata, uniemożliwiając mu przyjęcie postawy nor-
malnego człowieka, który po zwycięstwie winien stanąć do odbudowy i pracy w odrodzonym
kraju. Przyczyna tego leżała w błędnej ideologicznie ocenie minionej wojny. Różewicz poj-
mował ją jako zabijanie ludzi, a nie jako określone zjawisko społeczno-ekonomiczne, mające
konkretne przyczyny i przewidziane zakończenie. (...) Ekspresjonistyczne, pełne makabry
obrazy, smutna groteska, dowolnie kojarzone metafory – zaciążyły nad warsztatem twórczym
Różewicza. Była to poezja nieraz głęboko przejmująca, ale w gruncie rzeczy przeznaczona dla
mieszczańskiego czytelnika, chłonącego z zadowoleniem jej smaczki, dekadentyzm i pozahi-
storyczny charakter". Jeszcze trzy lata później dorzucał Jan Bolesław Ożóg: "Poezja Różewi-
cza jest trudna do przyjęcia. Kupiłem dwa tomiki jego wierszy, oba spaliłem. (...) Na razie
Różewicz obraca się w kręgu kultury mieszczańskiej, brak rygorów, epatowanie za wszelką
cenę. (...) Prostota Różewicza jest tylko wyrafinowaniem".
Teraz, przygotowawszy teren, uznał, że czas na cytat z Kurylaka: "Nihilizm Różewicza
jest bardzo powierzchowny, wynika wprawdzie ze straszliwych rozczarowań wojennych, ale
intelekt poety jakby się na tym etapie zatrzymał. Nie uwzględnia miłości do bliźniego, nie
tworzy także wizji intuicyjnych, aby przezwyciężyć psychiczne skutki doświadczeń. Nie
ukształtował w sobie jakiejś wyższej idei teologicznej". Tym razem, zrozumiał, poezja nie ma
być, jak za Stalina, ideologią; ma być teologią ("wyższą" – dobre i to). Czyta dalej: "W po-
emacie "Zawsze fragment" rozważa poeta wolność współczesnego człowieka, rozważa w spo-
sób banalny. Wolność oczywiście bez Boga". Zrozumiał wreszcie: jedynie wolność z Bogiem
jest niebanalna. A więc: z Bogiem...
Zastanowił się. Pomyślał: co jest w tej poezji, że rozjusza wszelkich "fundamentali-
stów"? Otóż jest coś. Poezja mianowicie. Ale to już dziś zbyt trudne, dziś zdolny ("niewąt-
24
pliwie, oczywiście") poeta Kurylak potrzebuje prawd, które świat wyjaśnią raz na zawsze. I
żeby nie było wątpliwości!
Kurylak, zauważył, całkowicie fałszywie wywodzi tytuł poematu (i tomu) Różewicza z
tytułu wiersza Benna "Fragmente". Gdyby się Kurylak nieco zastanowił, znalazłby może inne
punkty odniesienia, ale wówczas by musiał przenieść się w przestrzeń sporu między tymi, co
wolą Mickiewicza i tymi, co wolą Słowackiego – zwłaszcza Słowackiego mistycznego, Sło-
wackiego "fragmentarycznego". Słowackiego z "Króla Ducha". Tak: zawsze fragment... Nie:
ideolo, nawet "nawiedzone".
50.
Przestraszył się. W jakim ja żyję świecie? – spytał nie wiedzieć kogo. Jak to w jakim –
odrzekł nie wiedzieć kto – we wspaniałym świecie żyjesz. Nie wierzysz? – spytał nie wiedzieć
kto. Nie wierzę – odpowiedział.
Wówczas nie wiedzieć kto przeczytał mu fragment uczonych rozważań. Uczone rozwa-
żania napisał profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, polonista, który wziął się za dekomuni-
zację polskiej literatury. Napisał on rzecz następującą:
"Czy Przyboś wiedział, że już w latach
dwudziestych istniał Gułag na terenie Rosji? Czy Przyboś wiedział o zbrodni w Katyniu? Je-
żeli prawdą jest jego chłopskość (...), to wiedząc, mógł się tylko ucieszyć, że tylu paniczyków
w oficerskich butach przeniesiono do innego świata". Uczony człowiek napisał wcześniej: "S
t r z a ł w l e s i e k a t y ń s k i m, który się kilkakrotnie w tej książce pojawia, nie jest jed-
norazowym dziełem k a t a. Jego ciągle słyszalny p o g ł o s nie mówi jedynie o dawnej
zbrodni. Zdeterminował losy wielu ludzi. Rzucił ich w tragiczną koleinę".
Nie wiedzieć kto zapytał, po zakończeniu czytania: Czy wiersze Przybosia są pogłosem
echa strzału w katyńskim lesie? Czy z tego wynika, że wszyscy pisarze chłopskiego pocho-
dzenia "mogli się ucieszyć, że tylu paniczyków w oficerskich butach przeniesiono do innego
świata"? Czy profesor, uczony humanista, pisząc książkę, w której pomiata Dąbrowską, Przy-
bosiem i na dokładkę swym rzekomo przyjacielem, Tadeuszem Nowakiem, chce nam przez to
powiedzieć, że ich twórczość i ich życie to pogłos tego strzału? Jedno nie ulega wątpliwości –
kontynuował nie wiedzieć kto – uczony przeprowadza wnikliwe śledztwo w sprawie kolabo-
racji pisarzy z komunistami. Pisze:
"Nigdy nie można (...) zawierać kompromisu z komunistą.
Komunista to ktoś zaraz poniżej szatana. I na wszelki wypadek zgódźmy się także – Mefisto
nie był bolszewikiem". Mefisto, przeciwnie, dodał nie wiedzieć kto, stoi po "naszej" stronie.
Dziwne rzeczy pisują teraz niektórzy profesorowie, odpowiedział nie wiedzieć komu. A
to przez to, dodał, że popadli w metodę dialektycznego wyjaśniania świata, w dekonstrukcjo-
nizm jakowyś w marksizmusie zakorzeniony, okraszając to wszystko trybem warunkowym.
Mierzą wszystkich nie przynależnością rasową lub klasową, ale przynależnością do jakichś im
tylko wiadomych kategorii. Zaczęło się to już wcześniej, dorzucił starając się nie wiedzieć
kogo oświecić. Inny mianowicie profesor, też zresztą polonista, usiłował w latach osiemdzie-
siątych przypisać do kolaborantów Zbigniewa Herberta i Mirona Białoszewskiego. Jak tak
dalej pójdzie – odrzekł na to nie wiedzieć kto – okaże się, że cała polska literatura powojenna
składa się z kolaborantów, którzy jak dzieci cieszyli się z tego, że bolszewicy strzelali w Ka-
tyniu do polskich oficerów.
Och, nie wszyscy – odparł – są przecież wyjątki, jak choćby Wiesław Paweł Szymański,
on jeden przynajmniej jest w tym towarzystwie sprawiedliwy, choć ma jedną plamkę, miesz-
kał mianowicie w domu Związku Literatów Polskich w Krakowie czyli jakiś kompromis z tą
było nie było komunistyczną jaczejką zawarł. Szkoda tylko – zauważył nie wiedzieć kto – że
swe nauki o szkodliwości komunizmu objawia profesor dopiero dzisiaj. A kiedy miał obja-
25
wiać? – spytał nie wiedzieć kogo. I dorzucił: przedtem to byłoby głupie, gdyż wszyscy byli,
poza oczywiście Szymańskim, skomunizowani w mniejszym lub większym stopniu, gdy teraz
oto można ostrzec niewinną młodzież. Kiedy się komunizm przyjmie na nowo, ta młodzież
przynajmniej zostanie uratowana przez Szymańskiego – zakończył. I zacznie czytać jego po-
wieści – skwitował nie wiedzieć kto.
Tak oto dowiedział się, że Wiesław Paweł Szymański jest na dokładkę literatem, który
niebawem napisze jakieś "Protokoły czerwonych mędrców". A swoją drogą, pomyślał koń-
cząc żarty, jest coś bezgranicznie ohydnego w tym przypisywaniu się do Katynia, w żerowa-
niu na tragedii po to, by błysnąć "bezkompromisowością", która w istocie mogłaby być uzna-
na za głupotę gdyby nie fakt, że WPS pisywał dotąd niegłupie wcale rozprawki polonistyczne.
51.
Za bardzo się człowiek dziś politykuje, pomyślał. Spróbował się odprężyć, lecz złe rzu-
ciło nim w stronę tygodnika, w którym od lat publikuje swe felietony Ryszard Marek Groński.
Przypomina Groński, skonstatował w czas lektury, Wiesława Pawła Szymańskiego – tyle, że
WPS uczeńszy jakby od RMG (ksiąg uczonych i solidnych napisał kilkoro, jak "Neosymbo-
lizm" czy "Ballady przed burzą", z których wielu jeszcze z pożytkiem czerpać będzie). Nadto
są to cząstki polityczne odmiennie naładowane i ich spotkanie mogłoby zakończyć się anihi-
lacją (w duszy usłyszał: "I niech się tak stanie!").
Otóż RMG pisze w te oto słowa: "Jak to jest, że uczestnicy autokarowej wyprawy do
Warszawy, po modlitwie przy grobie kapłana (który powtarzał, by zło – dobrem zwyciężać),
wylegli na ulice, pokrzykując – "zawsze i wszędzie komuna jebać będzie!"". Ta próbka, uznał,
wystarczy, by ukazać sympatyczne oblicze tego "moralisty" z "Polityki", który co i rusz gębę
sobie wyciera Antonim Słonimskim jako wzorem. RMG mianowicie widzi wszystko osobno i
zapomniał, że to właśnie owa komuna, a nie wspomniany kapłan – od którego odganiano i o
którym wówczas, gdy radził dobrem zło zwyciężać, RMG słowem się nie zająknął – ukształ-
towała tych ludzi. To jest kultura postkomunistyczna, a że przeobraziła się w antykomuni-
styczną, nie dziwota. Gdyby, pomarzył sobie, RMG sięgnął pamięcią głębiej, przypomniałby
sobie może swych rówieśników (a możliwe, choć to chyba zbyt piękne, także siebie) w szere-
gach ZMP odważnie ryczących ordynarne i chamskie slogany pod adresem ludzi zgromadzo-
nych w kościele. Teraz to wraca rykoszetem. Tak to jest.
52.
Tak się źle poczuł w świecie dnia tego, że sięgnąć musiał do czasu przeszłego. Rady za-
sięgnąć zapragnął biskupa, gdyż u biskupa jest mądrości kupa. Księgę otworzył męża uczone-
go, by lekcję miary pobierać u niego. Biskup pół oka nań łaskawie rzucił, po czym w te słowa
piosenkę zanucił:
I śmiech niekiedy może być nauką,
Kiedy się z przywar, nie z osób natrząsa,
I żart, dowcipną przyprawiony sztuką,
Zbawienny, kiedy szczypie, a nie kąsa;
I krytyk zda się, kiedy nie z przynuką,
Bez żółci łaje, przystojnie się dąsa.
Szanujmy mądrych, przykładnych, chwalebnych,
Śmiejmy się z głupich, choć i przewielebnych.
26
"Księże biskupie, odrzekł na głos pieśni, cóż czynić gdy głupiec i mędrzec rówieśni, jak-
że mam się śmiać z głupców, gdy mądrość w nich mieszka, jak uszanować mądrych, gdy głu-
pota grzeszna rozum im pomieszała? Cóż czynić biskupie, gdy głupota z mądrością wszystko
mają w dupie, gdy już prywata tylko, nie pospólne dobro w żmut jakiś myśli plączą, w magmę
nieklarowną?". A na to biskup długo rady swej nie chowa i napomina: "Pomnij, proszę, moje
słowa, com je jasno wyłożył w piśmie zapomnianem – o tym, że wszystko godzi się nad do-
brym dzbanem". Otworzył biskup księgę, strony przewertował i wreszcie święte słowa swoje
zacytował:
Wdzięczna miłości kochanej szklenice!
Czuje cię każdy i słaby, i zdrowy;
Dla ciebie miłe są ciemne piwnice,
Dla ciebie znośna duszność i ból głowy,
Słodzisz frasunki, uśmierzasz tęsknice,
W tobie pociecha, w tobie zysk gotowy.
Byle cię można znaleźć, byle kupić,
Nie żal skosztować, nie żal się i upić.
Usłyszawszy te słowa, przyjaciela wzywa, poetę, co się Pawlak Antoni nazywa i wraz z
nim opróżniając kolejne szklenice roztrząsał kogo czas już słać na szubienicę. Obudził się nad
ranem i aż z bólu wrzaśnie, co łeb rozsadza. Co to? A to Polska właśnie!
53.
Wysłał depeszę:
Tak się zwykle opowieść zaczyna:
Napisała raz wierszyk dziewczyna...
Lecz to była Wisława
I dziewczęca zabawa
Niebywały dziś dla niej ma finał.
3 października 1996
54.
Czas się wydobyć z tego rymowiska, pomyślał. Sięgnął więc po nowe "Myśli nieuczesa-
ne" Stanisława Jerzego Leca. Sięgnął i zdumiał się niezwykle, gdyż znalazł w tym tomie
prócz sentencji i aforyzmów zapisywanych w formie tradycyjnej, coś zupełnie nowego. Zna-
lazł mianowicie nowy gatunek, który nazwać postanowił "aforyzmem neologicznym". Afo-
ryzm neologiczny składa się w większości wypadków z jednego słowa – neologizmu właśnie
– i wieńczącej go kropki. Oto zestaw aforyzmów neologicznych Leca:
Paradoksyzm. Szekspiranci.
Małpomena. Szekspirotechnik.
Lupanarchizm. Doczekalnia.
Fanatyci. Konformalizm.
27
Argumętnie. Aforzyści.
Bawisłówek. Oforma.
Robocja. Mituman.
Świńtoszek. Grafomanna.
Marksymaliści. Dogmatoł.
Cieniogród. Alibido.
Troglerudyta. Sonetoidy.
Dezynwolteriana. Chuligarchia.
Rajfurie. Czynizm.
Mitologika. Błogosłowienie.
Płakat.
Dochodzą do tego formy rozwinięte, lecz także niezdaniowe:
Rozwój hormonijny.
W eufurii.
W analfabycie.
Och, ci optymistycy.
To peryfeerie.
Wreszcie także zdaniowe:
Rozpętał kalamburię.
Są wiwisekciarze.
Lucyferblat czasu patrzy na nas!
Omówienie teoretyczne tego nowego gatunku odłożył na później. Jedno nie ulega wąt-
pliwości, pomyślał: oto mamy do czynienia ze zjawiskiem nowym i wartym uwagi. Określe-
nie miejsca oraz roli aforyzmu neologicznego w całości "Myśli nieuczesanych", w całej poezji
Leca, wreszcie w polskiej poezji lingwistycznej po roku 1956 to już gotowa praca doktorska.
Przestraszył się strasznie. Uświadomił sobie bowiem, że ma ciągoty teoretycznoliterac-
kie. Tym bardziej, że ukuł już wcześniej jeszcze jeden termin genologiczny. Napisał – oma-
wiając ostatnie książki Jarosława Marka Rymkiewicza – że "Żmut", "Baket", "Kilka szcze-
gółów" oraz "Do Snowia i dalej" to utwory, które należałoby ochrzcić jako "gawęda docta".
Definicji nie podam, zakończył. Róbta sobie sami.
55.
Też ułożył aforyzm:
Nie można w Nic nie wierzyć.
Potem ułożył inny aforyzm:
Bądź sobą. Nawet wbrew sobie.
I znów:
Nie dochodź do siebie na skróty. Pozbawisz się biografii.
Przykazał sobie: Nie aforyzuj!
56.
– Zaczynam żyć – powiedział.
– Zaczyna mżyć – odpowiedziało echo.
28
57.
Echo przeszłości odzywa się w sytuacjach najmniej spodziewanych, pomyślał czytając w
gazecie, że jeden z wyższych urzędników telewizji publicznej okazał się bojówkarzem, który
w latach siedemdziesiątych napadał na mieszkania działaczy opozycyjnych i rozbijał spotka-
nia "latającego uniwersytetu" – podczas jednej z takich akcji pobito Henryka Wujca oraz bli-
skich Jacka Kuronia. Przypomniał sobie scenę z tejże telewizji sprzed niemal dwudziestu lat,
gdy owemu dzisiejszemu urzędnikowi, a wówczas studentowi Akademii Wychowania Fi-
zycznego, a zarazem współpracownikowi Służby Bezpieczeństwa wręczał legitymację partyj-
ną sam ówczesny szef PZPR Edward Gierek, co miało być publicznym zademonstrowaniem
zaufania, jakim władza darzy swego bandytę. Po latach ówże zataił swą przeszłość i został
przyjęty do pracy w jednym z głównych mediów. Dziś, gdy sprawa się ujawniła, nie zaprze-
cza, powiada jedynie, że sam nie bił. Tak sobie wpadał do Kuronia – w końcu spotkania
"uniwersytetu latającego" były otwarte, każdy mógł wejść. W podtekście słychać: "Czego wy,
ludzie, dziś ode mnie chcecie, w końcu robiłem to, co władza kazała, byłem lojalny, dziś też
będę lojalny". Jutro też będzie, pomyślał, pojutrze też. On jest stały, tylko władza się zmienia.
Przypomniał sobie inną sytuację z tamtego czasu. Wezwany na przesłuchanie, rozmawiał
z prowadzącym go od dłuższego czasu oficerem. Wiedział, że w zasadzie nie powinien roz-
mawiać, ale starał się zawsze owe rozmowy kontrolować – póki ogólnie o literaturze, wszyst-
ko było w porządku, gdy zaś o konkretnych ludziach, działaniach, pismach podziemnych itd.,
przestawał mówić. Kiedyś spytano go o ocenę jednego z najnowszych tomów wierszy, który
się właśnie ukazał: "Będzie pan wiedział, co o tym myślę, gdy napiszę recenzję" – odparł.
Sam oficer, oddelegowany "do literatów", był nieźle oczytany, samodzielny w sądach na
temat książek i ludzi, inteligentny tą funkcjonalną inteligencją tropiciela, którą musi wykazać
się każdy profesjonalista policyjny. Był miły, otwarty. Przesłuchania nie miały w sobie nic z
policyjnego horroru. Tym bardziej trzeba było uważać.
W trakcie jednego z takich spotkań zwrócił się do ubeka: "Wie pan, miło się czasem
rozmawia, lecz ja cały czas czekam na chwilę, w której weźmie pan pałkę i zacznie mnie nią
okładać". Oficer był zdumiony: "Ależ proszę pana, dlaczego miałbym pana bić?!". Odparł:
"Dlatego, że teraz, gdy ma pan zadanie mnie rozmiękczać, jest pan dość sympatyczny, zaś gdy
otrzyma pan rozkaz bicia, też go pan solidnie wykona". Tamten spojrzał smutno, rozłożył ręce
i z rezygnacją stwierdził: "I widzi pan, jaka to niewdzięczna robota!"
Co biedni oprawcy...
58.
Sporo ostatnio w Polsce o feminizmie, skonstatował. Przypominał sobie słowa Octavio
Paza: "Ta rewolta kulturalna lat 60-tych, stanowiąca namiętną negację wartości panujących na
Zachodzie, była dzieckiem krytyki, ale nie była ruchem krytycznym w ścisłym tego słowa
znaczeniu. Chcę przez to powiedzieć, że w protestach, deklaracjach i manifestach buntowni-
ków nie pojawiły się idee i koncepcje, których nie znaleźlibyśmy już u filozofów i poetów
ostatnich pokoleń. Nowatorstwo tego buntu nie było typu intelektualnego, lecz moralnego;
młodzi nie odkryli nowych idei: wyartykułowali z pasją te, które odziedziczyli. W latach 70-
tych bunt wygasł i krytyka zanikła. Wyjątek stanowi feminizm. Ten ruch rozpoczął się jednak
dużo wcześniej i będzie trwał jeszcze przez wiele dziesiątków lat. Ten proces czeka żywot
znacznie dłuższy, chociaż jego impet w ostatnich latach nieco osłabł, mamy tu do czynienia ze
zjawiskiem, którego przeznaczeniem jest trwać i zmieniać historię".
29
W pewnym sensie, pomyślał, Paz ma rację – w szczególności jeśli chodzi o zmianę histo-
rii. Dzieje odczytywane na nowo z kobiecego punktu widzenia rzeczywiście stają się czym
innym, niż były dotąd. Paz ma zapewne na myśli co innego – to mianowicie, że ruch femini-
styczny odmieni nasz sposób pisania historii ku przyszłości – ma zatem wymiar raczej futu-
rologiczny. Ale to w gruncie rzeczy to samo. Reinterpretacja dziejów bowiem musi doprowa-
dzać do kształtowania nowych postaw wobec tego, co dzieje się aktualnie.
Szkoda, pomyślał, że Paz nie rozwinął swych uwag.
59.
Spojrzał na półkę, na której stoi słomiany ul. Przypomniał sobie jego historię. Było to
przed niemal pół wiekiem. Mieszkał wtedy na Głębokim, wówczas podmiejskiej osadzie, dziś
dzielnicy Szczecina. Była Wielkanoc. Świąteczne podniecenie, przygotowany stół śniadanio-
wy w willowym pokoju (wille "poniemieckie" przydzielano w końcu lat czterdziestych
wszystkim pojawiającym się w tym mieście, którego polski los nie był jeszcze do końca prze-
sądzony). Duży ogród. Podszedł do płotu, a wówczas z drugiej strony uliczki zawołał go są-
siad i nakazał poszukiwania świątecznej niespodzianki we własnym ogrodzie. Pod jednym z
krzaków ukryty był ten właśnie ul wypełniony miodowymi cukierkami.
Tym sąsiadem był Wiktor Woroszylski, który mieszkał wówczas, jeszcze przed wyjaz-
dem na studia do Moskwy, na Głębokim, współtworząc w tej miejscowości, wraz z Jerzym
Andrzejewskim, Edmundem Osmańczykiem i małżeństwem Wirpszów swego rodzaju kolo-
nię literacką – z czasem wszyscy przenieśli się do Warszawy. Póki co jednak, żyli w pobliżu
Szczecina, o parę kroków od rozległego jeziora Głęboki, które nadało nazwę całej okolicy.
Pamięta spacery w przyjeziornym lesie, częste przyjazdy innych pisarzy, w tym Tadeusza Ró-
żewicza i Wisławy Szymborskiej, raz nawet gościł tu, zaprzyjaźniony jeszcze sprzed wojny z
Andrzejewskim, Czesław Miłosz, w pobliżu, ale już w Szczecinie, mieszkał Konstanty Ilde-
fons Gałczyński. Czasy były chude, nikomu się specjalnie nie przelewało, choć większość z
wymienionych z pewnością miała, ze względu na swe zaangażowanie komunistyczne, popar-
cie partii.
Sam Woroszylski był wówczas niekwestionowanym chyba przywódcą grupy określanej
mianem "pryszczatych" – młodych pisarzy żarliwie użyczających swych talentów budowie
nowego wspaniałego świata, był autorem głośnego debiutanckiego tomu "Śmierci nie ma!" i
współautorem – wraz z Andrzejem Braunem i Andrzejem Mandalianem – zbiorowego tomu
"Wiosna Sześciolatki", przyjętego zresztą kwaśno przez jednego z głównych prawodawców
polskiego socrealizmu, Adama Ważyka. Po powrocie z Moskwy komunizm nie wydawał mu
się specjalnie świetlany, dał temu wyraz w opublikowanym wówczas, jeszcze przed słynnym
Październikiem, poemacie. Wtedy też zaczęły powstawać krytyczne wiersze ze zbioru "Z
rozmów 1955". Rozstanie z młodzieńczymi ideałami nie było łatwe, chciał wierzyć, że projekt
komunistyczny był zasadniczo słuszny, a szwankowała jedynie realizacja. Nie on jeden. Z
tych wielu powstała formacja nazwana mianem "rewizjonistów" – rewidowali marksizm, lecz
go nie odrzucali. Dalej sądzili, że jest obietnicą lepszego urządzenia ludzkiego życia.
Dla Woroszylskiego kolejnym przełomem była rewolucja węgierska, w której wziął
udział jako korespondent "Nowej Kultury" (przez krótki czas był wybranym przez redakcję
redaktorem naczelnym tego tygodnika, zdjętym przez władze – odeszła z nim z pisma duża
część zespołu) – reportaże stamtąd, publikowane na bieżąco, ukazały się później w wydaniu
drugoobiegowym, w oficjalnym już nie było dla nich miejsca. Był potem jednym z niewielu,
kilkunastu bodaj członków ZLP, którzy nie podpisali – wysmażonego przez partię jako "od-
pór" na "List 34-ech" – "antylistu" (warto, nawiasem mówiąc, przypomnieć, kto ów "antylist"
30
podpisał). Upominał się o prawa Polaków w Sowietach, brał udział w licznych protestach
przeciw zbrodniom władz, był współpracownikiem Komitetu Obrony Robotników, pełnił w
początkowym okresie funkcję redaktora naczelnego "Zapisu". Był człowiekiem spalającym się
we współpracy z innymi, dobrym organizatorem.
Młodzieńcza pewność swego ustępowała z czasem otwartości na innych. Coraz mniej
sam mówił, coraz więcej słuchał. Pisał sporo – od "Zagłady gatunków" znalazł się bez wąt-
pienia w gronie najwybitniejszych polskich poetów powojennych. Był dla wielu trudny do
zaakceptowania, nieustannie wypominano mu młodość, nietolerancyjną, zapalczywą. To, co z
niej ocalił do końca, to wiarę w to, że "człowiek nie urodził się sobie", by posłużyć się for-
mułą Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Cały czas pozostawał sobą w coraz większym otwar-
ciu na innych.
Już Go nie ma. Jest w wierszach, w książkach, w pamięci. Oczekuje na innych w białej
przestrzeni, która ogarnia wspólnotą wszystkich.
60.
Przeczytał zdanie: "Ja jestem najważniejszy". Coś tu nie tak, pomyślał. Gramatycznie ni-
by poprawne, ale to powinno mieć jednak inną formę. Prawidłowo zapisane winno brzmieć:
"Najważniejsze jest ja": chodzi o "ja" rozumiejące, "ja" wychylone ku jakiemuś "ty", bez któ-
rego nie może istnieć, a które zarazem przywołuje owo nieredukowalne "Ty" nadające sens,
nawet jeśli ten sens wymyka się rozumieniu.
61.
RONDO NA CZTERDZIESTOLECIE PRACY NAUCZYCIELSKIEJ PANI PROFESOR
HANNY GARŁO IMIENIEM CAŁEJ KLASY PRZEZ JEJ UCZNIA ZŁOŻONE
Ma klasę nasza klasa dzięki Twojej klasie,
Którą nam przekazałaś w nie najmilszym czasie
Klasowej paranoi marksizmu klasyków,
co z wielu uczycieli czynili szkodników.
Tyś w owym czasie, nasza Uczycielko miła,
Ziarno od plew oddzielać, Tyś nas nauczyła
L i c z y ć na własny rozum, p o m n a ż a ć talenty
(Za tą sprawą przyjęto wielu z nas w studenty!),
D z i e l i ć z innymi radość, u j m o w a ć im troski,
D o d a w a ć życiu barwy, p o t ę g o w a ć boski
Dar człowieczeństwa, także w y c i ą g a ć p i e r w i a s t k i
Z w i e l k i e j l i c z b y wydarzeń, by życia powiastki
(Krótkiej przecież) nie czynić bełkotem, lecz treści
Istotne tak w niej zebrać, by godne powieści
Były. "Nie zrodził się sam sobie człowiek" – słowa
Naszej szkoły patrona to ciągle od nowa
Przypominana lekcja. To m a t e m a t y k a
Wyższa niźli r a c h u b y byle polityka.
I one właśnie były sednem Twej nauki,
Która belfra rzemiosło do godności sztuki
31
Podnosi. Lat czterdzieści dziś właśnie minęło
Od chwili, w której niegdyś zaczęłaś to dzieło.
Byliśmy pierwszą klasą, którą wprowadziłaś
W świat dorosły i którą reguł nauczyłaś
O niezmiennych zasadach w zmiennej funkcji losów.
Dziś słyszysz wokół siebie wiele różnych głosów,
Lecz w każdym z nich odnaleźć możesz Twoje słowo
Wcielone w nasze życie, ciągle treścią nową
Napełniane. I dzisiaj, w nowym przecież czasie,
Ma klasę nasza klasa dzięki Twojej klasie.
62.
Przeczytał – w przedmowie Miłosza do tomu wierszy Brodskiego – interesującą uwagę o
sytuacji poety dzisiejszego. Pisze Miłosz o
"niejakim podobieństwie sytuacji poety dzisiejsze-
go i poety baroku, kiedy "czas wyszedł z trybów", jak rzekł Hamlet". Ta uwaga, pomyślał,
warta jest konfrontacji z innym spostrzeżeniem. Otóż omawiając wiersze Wata pisał Jan Józef
Lipski o poetyce neobarokowej,
"która zdaje się wykluwać z gmatwaniny tendencji współcze-
snej liryki".
Zarazem, pomyślał, rzecz warto skojarzyć także z uwagą Jerzego Stempowskiego o tym,
że żyjemy w czasach "historii spuszczonej z łańcucha", takiej więc, która krojona jest nie na
ludzką miarę. Przywrócenie tej miary, odnalezienie się w szaleństwach dziejów naszego cza-
su, jest jednym z podstawowych dążeń współczesnej poezji. Przypominając sobie opinię
Adorno, że
"pisanie wierszy po Oświęcimiu jest czymś barbarzyńskim", uświadomił sobie, że
właśnie tamten czas, czas łagrów i lagrów był tym momentem, w którym dokonała się jakaś
mutacja ludzkiej kondycji. Od tego momentu, myśli, zaczynamy na nowo rozpoznawać rze-
czywistość, tworzyć język zdolny do jej nazywania, wreszcie poszukiwać horyzontu Księgi,
bez której istnienie ludzkie traci wymiar metafizyczny.
Jednym z pierwszych, który opisał tą nową sytuację, był Paul Celan, a zrobił to w słynnej
"Fudze śmierci", którą znakomicie przełożył na polski Piotr Lachmann. Uznał, że ten prze-
kład, pomieszczony w broszurce stanowiącej program Lothe Lachmann Videoteatr "Poza",
warto tu zapisać, gdyż inaczej gdzieś przepadnie:
Czarne mleko świtu pijemy je w wieczór
pijemy w południe i rano pijemy je nocą
pijemy pijemy
kopiemy grób w przestworzach nic w nim nie uwiera
Mieszka w domu mężczyzna igra z wężami i pisze
pisze o zmierzchu do Niemiec twe włosy złote Margareto
napisał wychodzi przed dom iskrzą się gwiazdy gwiżdżąc
zwołuje swą sforę
gwiżdżąc zwołuje swych Żydów każe im grób kopać w ziemi
rozkaz wydaje nam zagrajcie do tańca
Czarne mleko świtu pijemy cię nocą
pijemy cię rano w południe pijemy cię w wieczór
pijemy pijemy
Mieszka w domu mężczyzna igra z wężami pisze
gdy zmierzcha pisze do Niemiec twe włosy złote Margareto
Twe włosy popielne Sulamito kopiemy grób w przestworzach
32
nic w nim nie uwiera
Woła głębiej wbijcie się w glebę hej wy tam a wy tam grajcie
śpiewajcie
sięga po żelazo za pasem wywija nim jego oczy niebieskie
szpadlami wbijcie się głębiej hej wy tam a wy tam grajcie dalej
do tańca
Czarne mleko świtu pijemy cię nocą
pijemy cię w południe i rano pijemy cię w wieczór
pijemy pijemy
Mieszka w domu mężczyzna twe włosy złote Margareto
twe włosy popielne Sulamito igra z wężami
Czulej śmierć swą grą wzywajcie śmierć jest mistrzem
z Niemiec
woła ciemniej ciągnijcie smyczki wznieście się dymem
w powietrze
znajdziecie swój grób w obłokach nic w nim nie uwiera
Czarne mleko świtu pijemy cię nocą
pijemy w południe śmierć jest mistrzem z Niemiec
pijemy cię wieczorem i rankiem pijemy pijemy
śmierć jest mistrzem z Niemiec jej oko niebieskie
i trafi cię kulą z ołowiu i trafi cię celnie
Mieszka w domu mężczyzna twe włosy złote Margareto
i sforę swą na nas szczuje i daje nam grób w przestworzach
igra z wężami i śni śmierć jest mistrzem z Niemiec
twe włosy złote Margareto
twe włosy popielne Sulamito
Ten lament pisany w latach 1944-1945 to współczesna wersja dance macabre, zaś jego
spolszczenie możliwe było, myśli, tylko wówczas, gdy przeszło się przez poetycką szkołę
Różewicza, a z tej właśnie szkoły wywodzi się Lachmann. On sam opublikował w owej bro-
szurze esej, którego sam tytuł wart jest zacytowania: "Holocaust i Hollywood. Z "fabryki
śmierci" do "fabryki snów"". Spiętrzenie doświadczeń współczesnych osiąga tu, pomyślał,
masę krytyczną i oddaje wiernie to, co jest przedmiotem poszukiwań także współczesnej po-
ezji powstającej w czasie, który "wyszedł z trybów". Pisze Lachmann:
"Tak więc "uładzenie",
sublimowanie, beletryzacja, transponowanie przy pomocy takiego czy innego warsztatu lite-
rackiego było mechanizmem zbawiennym, kategorycznym, mechanizmem przynajmniej do-
raźnie obronnym – wobec groźby i grozy Zagłady. Równolegle z jej dzianiem się, symulta-
nicznie zaczęło się również jej transponowanie w obraz, poetycki lub pamięciowy, potencjal-
nie filmowy". I w zakończeniu: "W ciągu stu lat swojego istnienia film zastąpił starą zasadę
Kartezjusza ową "zasadą Antonioniego": "Patrzę, więc jestem". I ta zasada domaga się owej
filozofii, etyki, ba – ontologii "oka"".
Można by tu, myśli, nawiązać do podobnych refleksji dotyczących patrzenia i roli oka za-
równo u Józefa Czapskiego i Tadeusza Różewicza – ten ostatni nie bez powodu stwierdza, że
oko poety widzi lacrimae rerum, zaś Czapski, wskazując na zakorzenione w widzeniu formy
abstrakcji upomina się o tą sztukę, która jest
"o życie zahaczona" i stanowi "nieustanne, bez-
pośrednie, żywiołowe starcie artysty z otaczającym go światem ludzi i rzeczy, tym światem,
który w i d z i o k o m a l a r z a, i od którego abstrakcjoniści odwrócili się plecami".
Czas wrócić do początku, pomyślał, czyli do baroku. Sama nazwa oznaczała początkowo
jedynie sztuki plastyczne, później znalazła zastosowanie w literaturze czy muzyce. Jest też
33
znamienne, że do niedawna "barokowy" dla wielu znaczyło tyle, co "przeładowany" lub zgoła
"pozbawiony smaku". Dziś "poetyka neobarokowa" – spróbował podsumować dotychczasowe
przemyślenia – oznacza chyba przede wszystkim próbę odnalezienia siebie w chaosie zjawisk,
takie więc ich porządkowanie, które w centrum wszelkiego dziania się sytuuje "oko poety",
nieruchome, lecz ogarniające całość, próbujące przeniknąć kulistą powłokę doraźnej egzy-
stencji, by odnaleźć się w ładzie metafizycznym, który, jeśli jest, objawia się w tych nielicz-
nych fragmentach Księgi, które pojawiają się w niektórych wierszach, obrazach, kompozy-
cjach.
63.
Śniło mu się, niezwykle wyraziście, nie miał wątpliwości, że to realne, że Szymborska
znów, po raz drugi dostała Nobla. Wściekał się we śnie, był pewien, że nie dotrzymali obiet-
nicy – wszak była umowa, że tym razem dostanie Różewicz.
64.
Z okazji kolejnej rocznicy stanu wojennego zaprowadzonego na ziemiach peerelowskich
13 grudnia roku 1981, zaproszony do wspominków z udziałem wszelkiego rodzaju "komba-
tantów", uznał, że czas złożyć hołd nie wszystkim tym, którzy znani są dziś (a i wówczas też)
z pierwszych stron gazet i foteli parlamentu, lecz tym wszystkich, dzięki którym możliwe było
to, co było. Bo to prawda, pomyślał, że "twarde jądro" opozycji tworzyły elity. Ale też prawdą
jest, dodał, że owe elity działały w społeczeństwie wyjątkowym. Dziesiątki i setki tysięcy lu-
dzi nie tylko demonstrowało na ulicach, co w stanie pewnego napięcia jest zjawiskiem jednak
dość w świecie powszechnym, ale też brało udział w przedsięwzięciach dziś już zapomnia-
nych.
Oto na samym początku owego historycznego epizodu, gdy komuniści bełkotali o Polsce
jako "chorym człowieku Europy", sami tworząc najbardziej zdegenerowaną tkankę konty-
nentu, rakowatą narośl, której trzeba się było pozbyć, by zacząć jakoś w miarę normalnie żyć,
gdy zarazem jeden z ich ideologów bredził o konieczności "wymiany elit" w kraju, zwykli
ludzie nie tylko manifestowali swą odmowę dalszego uczestnictwa w strukturach "realnego
socjalizmu", lecz tworzyli zaplecze wielkiego ruchu który doprowadził do odrzucenia sowiec-
kiego przeszczepu. Oto, przypomniał sobie, gdy istniało realne niebezpieczeństwo wpadek
kolporterów noszących torby z podziemnymi publikacjami, działacze wystosowali apel, by
kto może, udawał się na ulicę – do pracy, gdziekolwiek zresztą – objuczony torbą, plecakiem
czy inną wielką paką: chodziło o to, że pojedynczy dźwigacze rzucali się w oczy patrolom z
zapałem dokonującym rewizji, podczas gdy masa wyposażona w pakunki już taka łatwa do
skontrolowania nie była. W ciągu kilku dni Warszawa wypełniła się ludźmi dźwigającymi
pakunki. Oto, wspomniał już co innego, w latach osiemdziesiątych wychodziło ponad trzy
tysiące podziemnych pisemek, wydawano setki książek – by to drukować i kolportować, trze-
ba było dysponować mnóstwem lokali. I te lokale ludzie dawali, często sporo ryzykując – nie
tylko aresztowanie, lecz stratę pracy, inne kłopoty życiowe.
I wreszcie zjawisko dziś już niemal zapomniane: największy romantyczny spektakl w hi-
storii polskiego teatru. Aktorzy odmówili występowania w opanowanych przez komunę radiu
i telewizji. Ta odmowa już sama w sobie była czymś niebywałym – tym bardziej, że dla mło-
dych zwłaszcza komediantów oznaczała stratę czasu, ten zaś nie ma w zwyczaju się cofać
(ileż karier przebiegałoby inaczej, gdyby nie istniał ów front odmowy!). Bojkot nie tylko zde-
34
nerwował władze, lecz przede wszystkim wywołał ruch widzów do teatru – ludzie szli nie po
to, by oglądać spektakl, lecz by oddać hołd aktorom: waliły tłumy znoszące naręcza kwiatów.
To tylko kilka przykładów, zauważył, lecz są to przykłady, które nakazują zastanowić się
nad tym jakie to społeczeństwo. Zbyt łatwo dziś różni adwokaci ględzą o tym, że tylko poło-
wa Polaków to naród.
65.
Obejrzał świetny film Bolesława Sulika (często się zapomina, że ten obecny urzędnik
jest dokumentalistą o bogatym i ważnym dorobku, mającym na swym koncie robione dla BBC
filmy o wydarzeniach roku 1970) o generale Wojciechu Jaruzelskim. Do filmu dołączony zo-
stał aneks zawierający wypowiedzi historyków, w którym Krystyna Kersten powiada, że histo-
ria nigdy nie wyda ostatecznego wyroku na to, co czynił Jaruzelski. Wysłuchał pani profesor i
nagle uświadomił sobie pewną oczywistość: historia nigdy nie wydaje wyroków – od wyda-
wania wyroków są sądy, historia natomiast, za każdym razem, w każdym pokoleniu, w zależ-
ności od osobowości danego badacza i czytacza dziejów, podaje inne interpretacje tego, co się
działo – często ze sobą sprzeczne, czasem osobliwe, nigdy jednak nie mające mocy wyroku.
Politycy, pomyślał, często powiadają, że o tym, co i jak czynili, wyrok wyda historia. Ale
rzecz w tym, dopowiedział sobie, że politycy historii nie rozumieją i rozumieć nie mogą.
Dzieje się tak dlatego między innymi, że sami są owej historii bohaterami, czasem tylko staty-
stami, ale jak każdy aktor marzą o tym, by ich dostrzegli recenzenci. Historycy są jedynie re-
cenzentami dziejów. Kapryśnymi i czasem głupimi. Przypomniał sobie recenzję z występów
pewnej szczecińskiej aktorki, Beaty Zygarlickiej – otóż na łamach pisma lokalnego organu
prasowego okazało się omówienie sztuki, w której artystka ta występuje i opisywacz (ewen-
tualnie: podglądacz) zapisał, że owa Beata występuje w sztuce na golasa, "nawet bez majtek".
Rozpytana na okoliczność aktorka stwierdziła: "Jeżeli przez pół godziny siedzę w trakcie
spektaklu w wannie, trudno, bym wyszła z niej w majtkach".
Ot, i cała historia, pomyślał.
66.
Leszek Engelking, tłumacz niezły, znający świetnie kilka języków, między innymi także
japoński, przekłada z hiszpańskiego tak oto:
Por la ciudad aun sin nombres W mieście, co jeszcze nie ma imienia,
vagan las sombras włóczy się cień, imię cienia
y los nombres de las sombras. wśród imion i cieni się szwenda.
To dobry przykład, pomyślał, dotyczący naszych kontaktów z innymi poetyckimi języ-
kami. Można to bowiem przełożyć prościej i bardziej dosłownie:
Po mieście jeszcze bez imienia
włóczą się cień
i imiona cienia.
Jakże często tłumacząc, zauważył, przekłada się obrazy na własne odczucia świata rezy-
gnując z cudzej dosłowności... Nie ma w tym, pomyślał, nic złego, w końcu nie przypadkiem
nazywa się tłumaczy zdrajcami, a w szczególności tłumaczy poezji – z tym, że takie zdrady są
często po prostu wariacjami oryginału, czasem nawet uzasadnionymi. To tylko przykład tego,
jak tłumacz i zarazem poeta inspirowany bywa przez cudzy tekst.
35
67.
Nie to, by miał coś przeciw prawicy, choć nie jest to na pewno jego bajka. Kiedyś, przed
dziesięciu chyba laty, Piotr Wierzbicki napisał w rozprawce "Myśli staroświeckiego Polaka",
że prawica musi nadrobić zaległości intelektualne. Dekadę później twierdzenie to zachowuje
swą aktualność. Oto w "Naszej Polsce" (nr 49/1996) jakiś młody i nawiedzony narodowo
odkrywacz kłamstw historii wymienia
"listę nazwisk unurzanych w stalinizm" i pisze, że
"krytyka tamtych lat też miała w owym łajdactwie swój udział: Drewnowski, Sadkowski, Sza-
ruga – te nazwiska później niemało u nas znaczyły. Znaczyły też – tylko trochę inaczej – w
okresie socrealizmu".
Być może, pomyślał, nastanie kiedyś u nas okres profesjonalizmu, póki co jednak, mamy
do czynienia z epoką idiotyzmu nawarstwiającego się falowo. Przypomniał sobie datę urodze-
nia Szarugi – rok 1946. W momencie, gdy socrealizm został w Polsce odrzucony, Szaruga
miał lat 10 i dopiero układał pierwsze wypracowania szkolne. Być może Wojciech Piotr
Kwiatek zyskał wgląd w jakieś teczki, w których owe wypracowania są przechowywane i te-
raz odważnie dokonuje aktu literackiej lustracji. Szczęść Boże... Może kiedyś, pomyślał, także
nazwisko Kwiatka będzie "niemało u nas znaczyło". Póki co ten niedouk – a są ich niestety
dziesiątki – popisuje się takimi oto stwierdzeniami:
"W krytyce literackiej funkcjonuje termin
"literatura rozrachunków inteligenckich" dla nazwania nurtu prozy obrachunkowej ze stalini-
zmem". Otóż warto może jednak przypomnieć, pomyślał, że termin użyty przez Kwiatka, a
wymyślony przez Kazimierza Wykę, dotyczy prozy powstałej po wojnie – m.in. "Jeziora Bo-
deńskiego" Dygata czy "Sprzysiężenia" Kisielewskiego – i dokonującej obrachunków nie ze
stalinizmem, lecz z "inteligenckimi kompleksami" Dwudziestolecia, wystarczy przeczytać
"Pogranicze powieści". Zaś co do rozrachunków ze stalinizmem to owszem, i ten nurt ma swą
nazwę – "literatura rozrachunkowa". Dziś, zauważył, każdy dureń ma prawo publikować to,
co mu ślina na język przyniesie. I to jest ta cena demokracji, którą jednak warto zapłacić
Niby w takiej pisaninie nie ma nic strasznego, bywają, choć rzadko, rzeczy jeszcze głup-
sze, ale – zastanowił się – może by wreszcie "nasza Polska" prawicowa zadbała, przynajmniej
na własnych łamach, o minimum profesjonalizmu – w końcu nie tak niegdyś bywało, wystar-
czy przejrzeć przedwojenne "Prosto z Mostu", by się przekonać, iż autorzy tego wszak bardzo
prawicowego organu podobnych idiotyzmów jak Kwiatek nie popełniali. I nie w tym w końcu
rzecz, dodał na zakończenie, by optować za lewicą lub prawicą – rzecz przede wszystkim w
tym, że t a k a prawica ufunduje nam niebawem lekcję literatury na wzór i podobieństwo
tego, co czynili komuniści: nie tylko głupią, ale niezgodną z podstawowymi faktami.
A swoją drogą, pomyślał, taki Kwiatek w normalnej, to znaczy dbającej o swą wiarygod-
ność prasie, musiałby po takim artykuliku długo zabiegać o następną publikację. W naszej
prasie prawicowej Kwiatek jak na razie zapewne nie ma konkurencji, jest i tak najlepszy.
68.
Wysłuchał z uwagą audycji, w której znany poeta i krytyk stwierdził, że każda poezja ma
swój czas – był czas poezji Różewicza, był czas poezji Herberta, teraz nadszedł czas poezji
Szymborskiej, usłyszał. Pomyślał sobie, że ów poeta i krytyk znajduje się w dobrej sytuacji –
wie, jaki czas przysługuje jakiejś poezji. Ów poeta i krytyk ma zdolność przewidywania, ja-
kiej poezji potrzebuje kalendarz. Ten poeta i krytyk wie, że teraz jest czas "poezji uniwersal-
nej", a taką właśnie jest poezja Szymborskiej.
36
Sam, wsłuchując się w poezję swego czasu, odnajduje w nim wiersze Kochanowskiego i
Sępa może żywsze niż Herberta. Białoszewski po okresie milczenia wraca do głosu. I nagle
zaczyna mieć wątpliwości co do tego, jakiej poezji czas "potrzebuje". Wie jedno – każdy czas
potrzebuje poezji dobrej. Nie wie, jak tamten poeta i krytyk, jaka ma być poezja następnych
lat, wierzy jednak w to, że nie da się przewidzieć, jaka będzie. Jakby się dało przewidzieć,
byłoby nudno, pomyślał.
69.
"Ty też się cieszysz z Nobla dla Szymborskiej?" – usłyszał pełne niedowierzania pytanie.
Też się cieszy. Cieszy się z każdej nagrody dla każdego pisarza. Cieszy się z sukcesów kole-
żanek i kolegów. Nie ma za złe, że jakąś nagrodę, jakieś wyróżnienie, jakiś dyplom, jakiś or-
der czy medal przyznano temu i tej a nie tamtemu lub tamtej. Nawet jeśli ta lub ten mu się nie
podobają. Nawet jeśli jej lub jego nie lubi. Bo niby dlaczego nie mają dostać jakiejś nagrody,
jakiegoś wyróżnienia, jakiegoś dyplomu, jakiegoś orderu czy medalu?
Śmieszą go te wyścigi do nagród, wyróżnień, dyplomów, orderów i medali. Jeżeli już
ktoś coś dostaje, znaczy to, że ktoś inny uznał, że temu komuś to coś się należy, pomyślał.
Gdybym ja rozdawał nagrody, wyróżnienia, dyplomy, ordery i medale, byłbym je dawał tym a
nie innym i jakimś innym też by się nie podobało to, że tamci dostali a inni nie dostali. Wszy-
scy jednak nie mogą dostać, gdyż dla wszystkich nie starczy nagród, wyróżnień, dyplomów,
orderów i medali.
Kiedyś te wyścigi się skończą, dodał. Dla wszystkich tak samo, pomyślał. Śmieszy go, iż
ci wszyscy uczestnicy wyścigów zachowują się tak, jakby mieli żyć wiecznie, jakby to
wszystko miało jakieś znaczenie – owe nagrody, wyróżnienia, dyplomy, ordery i medale. Zna-
czenie mają utwory przez nich pisane, a o tym czy mają znaczenie, czy nie, zadecyduje czas,
w którym ich autorów już dawno nie będzie wśród żywych. Dziś, zauważył, często autorzy
żyją dłużej niż ich utwory.
Utworom Szymborskiej przynajmniej jedno nie zagraża: to, że autorka je przeżyje. Po jej
najdłuższym życiu, pomyślał, te wiersze będą żyły na własny rachunek. Jest o tym przekona-
ny, choć, oczywiście, może się mylić, gdyż nikt nie wie, jak to będzie naprawdę za jakieś sto
lat. Za jakieś sto lat, dodał, może się okazać, że wszystkie wiersze są martwe, że nikt już
wierszy nie pisze, że stanowią jakieś dziwne i nieczytelne dla potomnych zapiski poupychane
w archiwach bibliotecznych.
70.
"In weissem Schweigenraum zeigen sich die alle Gedichtbedeutungen". Zdziwił się, gdyż
po raz pierwszy w życiu, zupełnie bez powodu, pomyślał to po niemiecku: W białej przestrze-
ni milczenia ujawniają się wszystkie znaczenia wierszy. Dlaczego po niemiecku? Może dlate-
go, że wolał czytać Gadamera w oryginale niż w przekładzie polskim – bardziej mu odpowia-
dał rytm tej filozofii w rytmie tego języka, w którym powstała.
71.
Kolejne pismo i kolejna porcja tekstów o Szymborskiej. To oczywiste, pomyślał, że teraz
każdy względnie inteligentny polonista jest w stanie na zamówienie napisać żądane wypraco-
37
wanie. Potem mówią: "Ach, to był tylko wstęp do.." albo coś podobnego. Też mają rację –
tego od nich żądają. Oczywiście – niewielu już odczyta mowę mianą w Sztokholmie przez
Szymborską jako polemikę z postmodernizmem. A tym ona w istocie jest. Nasi nawiedzeni
postmoderniści, zauważył, odwołują się chętnie do eseju Bartha z 1962 roku, w którym, mó-
wiąc o "literaturze zmęczenia", Amerykanin stwierdzał, że "wszystko już było". Nikt z na-
szych "postmodernistów", pomyślał, nie pamięta, że to było ulubione powiedzonko Ben Aki-
by (czyj to bohater, Koteczku?), a tym bardziej nie pamięta, że coś podobnego powiadał Ekle-
zjasta (Kopaliński pamięta, ale on jest od pamiętania).
Jednocześnie słyszy – bo jednak o tym pisać się wstydzą panowie – że przemówienie no-
blowskie było "żenujące", że kompromitujące było pierwsze zdanie, że ledwie dwie w całej
mowie myśli, do tego "nie rozwinięte". Do cholery, pomyślał, a kto broni mówcy się bawić
(wszak zabawą był ten początek), kto mu nakaże "rozwijać", kto mu narzuci stanie "pod sznu-
rek" i traktowanie siebie "z należytą powagą". Durnie, dodał, ufni w swe "powołanie", pewni
swego i siebie, traktujący samych siebie z pompą, pozbawieni choćby odrobiny zmysłu humo-
ru, grający rolę "literatów" – oni na pewno napisaliby "stosowną" mowę, pouczyli świat o
swej wielkości przekonani, że piszą do jakieś Księgi Literatury Świata, wiecznej i niezmien-
nej, pełnej myśli złotych złotymi czcionkami drukowanych: o! oni na pewno by wypadli
"godnie".
Zaś pomijając to wszystko: Szymborska najwyraźniej nie lubi pisać wypracowań na za-
dany temat. Jeśli już, jak w tym wypadku, musi to zrobić, czyni to z humorem, lekko,
wdzięcznie i mądrze, lecz tą mądrością, której "literaci" nigdy nie zrozumieją.
Zastanowiło go stwierdzenie Stanisława Balbusa: "Twórczość Szymborskiej jest zjawi-
skiem na swój sposób paradoksalnym. Mówi tak wiele, tak wiele świata ujmuje i obejmuje, a
używa tak niewielu słów". Należałoby, pomyślał, stworzyć jakiś "słownik Szymborskiej", by
ową tezę sprawdzić.
Tymczasem wynotował wiersz, który dotyczy tylko trzech słów, a który zamyka tom
"Widok z ziarnkiem piasku", wiersz szalony, wspaniały, wiersz podający rękę Leśmianowi i
Różewiczowi, wiersz wzywający do milczenia, "Trzy słowa najdziwniejsze":
Kiedy wymawiam słowo Przyszłość,
pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości.
Kiedy wymawiam słowo Cisza,
niszczę ją.
Kiedy wymawiam słowo Nic,
stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie.
72.
Teraz różni różnym wypowiadają, że z nich nie tacy katolicy, jacy być powinni, konsta-
tuje czytając różne odłamy katolickiej prasy. I tu przypomniało mu się, jak to ktoś komuś
przed laty historię o złym katoliku opowiadał. Opowiadał poeta, który w postanie wojennym,
ale jeszcze niedobrym zupełnie, zaproszony został do kościoła pewnego w mieście woje-
wódzkim na południu Polski. Poeta przyjechał, wiersze, i owszem, przeczytał, zaś zgroma-
dzony tłum owe wiersze od ołtarza czytane w świątyni palcami rozwartymi w literę V po-
zdrowił, pozdrowił też poetę i siebie, gdyż po to przyszedł, by się w swojej masie rozpoznać i
utwierdzić. Po skończonej imprezie ksiądz poetę w swe progi prosi, a ukazując butelczynę
38
koniaku, do picia zaprasza. "Nie jestem chyba godzien – powiada na to poeta – gdyż, proszę
księdza, złym katolikiem jestem". "A czemuż to?" – pyta kapłan nieco zaniepokojony, choć
zarazem przeczuwający już u poety krotochwile jakoweś. "A to – odpowiada poeta – dlatego,
że nie wszystkich dostojników naszego Kościoła poważać mogę za to, co nam głoszą". Tu
przypomnieć warto, iż niektórzy spośród owych dostojników rzeczywiście budzili swymi pu-
blicznymi wystąpieniami uczucia mieszane, jak to choćby kapłan w Polsce najwyższy, który
stwierdził, że modlić się trzeba za internowanych, "bowiem wśród nich wielu to ludzie nie-
winni". Ksiądz, wysłuchawszy wyjaśnienia poety, zastanowił się i odparł: "A to widzę, synu,
że rzeczywiście katolikiem dobrym nie jesteś, gdybyś nim bowiem był, to byś w pokorze
przyjął, że i w ten sposób dobry Bóg pragnie nas doświadczyć"
73.
Wynotowuje z "Dzienników" Stefana Kisielewskiego notatkę będącą projektem arcy-
dzieła: "Mam ciągle ideę krótkiego, szybkiego utworu na orkiestrę, który zrealizowałby
wszystkie moje skłonności do perpetuum mobile. Jedno wielkie crescendo, smyczki jako ru-
chliwe tło, grupy dęte jako soliści, no i oczywiście perkusja. Problem tylko w temacie – jak
najmniej tematycznym, wbitym w głowę jak obsesja. Pisownia nutowa jak zawsze tradycyjna.
Napisałbym to szybko – aby tylko zacząć".
No właśnie – pomyślał – jak zawsze ten sam problem początku. Ileż się z tym Pan Bóg
musiał namordować! A miał idealne tworzywo, temat absolutnie nie tematyczny: Nihil!
74.
Uświadomił sobie, że wszelkie owe -izmy, które niemal zawsze "nowości potrząsają
kwiatem" i odrzucają – mniej lub bardziej radykalnie – to, co było dotychczas, są wyrazami
pewnych skrajności. Radykalizm jest pożywieniem sztuki, jest jej siłą napędową, bez której
obyć się nie może. Zarazem tak się dzieje, że w długim trwaniu wszyscy ci wynalazcy,
wszystkie te dzieła i utwory zmieniające, poszerzające horyzont sztuki, jako radykalne wła-
śnie są usuwane na margines (marginesy życia artystycznego są "tekstem", by posłużyć się
modnym określeniem, niesłychanie gęstym, gęstszym zapewne od tego, co stanowi treść za-
sadniczą), zajmują należne im miejsce w historii, wszakże nie one przesądzają o kształcie
całej przestrzeni. Przestrzeń główna, ta, która dociera do wszystkich, która zatem tworzy jakąś
dającą się ogarnąć c a ł o ś ć, jest obszarem kompromisów. Dzięki owym kompromisom za-
chowana zostaje ciągłość, dzięki nim także radykalizmy znajdują swe miejsce w tradycji, któ-
rą odrzucają. Nie ma w tym w gruncie rzeczy nic paradoksalnego.
Zdał sobie z tego sprawę, gdy zaproszony został do uczestnictwa w audycji telewizyjnej
w dużej mierze poświęconej "literaturze kobiecej". Wyznaczono mu tam rolę radykalnego
antyfeministy, swego rodzaju macho. Postanowił zagrać po swojemu. Powiedział mniej wię-
cej coś takiego: "Jestem umiarkowanym męskim szowinistą i zarazem umiarkowaną feminist-
ką. Dlaczego? Dlatego, iż zdaję sobie sprawę z faktu, iż coś takiego jak "wrażliwość kobieca"
rzeczywiście istnieje. Istnieje specyfika odczuwania świata przez kobiety, ale istnieje też spe-
cyfika odczuwania świata przez ludzi czarnoskórych, niewidomych, homoseksualistów, chło-
pów, salowe szpitalne. Za każdym razem sposób widzenia rzeczywistości jest odmienny. W
dodatku wzajemnie się one na siebie nakładają: inaczej widzi kobieta biało-, a inaczej czarno-
skóra i bywa, że mimo wspólnoty kobiecości różnice wynikające z odmiennej pigmentacji
naskórka stają się nieprzezwyciężalne. Można, rzecz jasna, dalej to gmatwać. I warto. A warto
39
dlatego, że w końcu dochodzimy do tego, co można nazwać wrażliwością indywidualną. I ta
właśnie wrażliwość jest naprawdę interesująca w sztuce".
75.
Przypomniał sobie przeróbkę z Mickiewicza "Powrotu taty", gdzie to "obaczył kupiec łzy
radości, leje z wozu na ziemię". Można, pomyślał, bawić się tak dalej:
* Z własnego prawa bierz na dania.
* Nie wszystko zło to, co się świeci.
* O! Gary poszły w las...
* Co tam ? Panie w polityce?!
76.
Wypisuje – podczas lektury pospiesznej, noblowskiej książki Małgorzaty Baranowskiej
(pisanej z pomocą Joanny Szwedowskiej) o Szymborskiej – fragment wiersza, dwa zdania,
które być może będą kiedyś, za wiele lat, paradoksem:
Doszło do tego, że siedzę pod drzewem,
na brzegu rzeki,
w słoneczny poranek.
Jest to zdarzenie błahe,
i do historii nie wejdzie.
Już jakby troszeczkę do historii weszło, myśli, tak odrobinkę, przynajmniej do historii
literatury. Być może to "błahe" zdarzenie wpłynęło na decyzję przyznania Szymborskiej owej
nagrody. Być może któryś członek komitetu przeczytał tą właśnie strofę, te dwa zdania i być
może te właśnie dwa zdania zadecydowały o tym, że zaczął przekonywać innych członków
komitetu o wadze tej poezji. I tu już trochę historii wypełnia owo zdarzenie. A być może, do-
dał, to dopiero początek.
Tak prawdę mówiąc, zauważył, Szymborska się tu bawi, gdyż ona wie dobrze, że
wszystko, co się wydarzyło, już weszło do historii, nawet to siedzenie podmiotki lirycznej pod
drzewem weszło do historii, gdyż zostało napisane, a co napisane, jest już historią nawet wte-
dy, gdy się nie wydarzyło. To siedzenie pod drzewem na brzegu rzeki (czy Heraklit siedział
pod drzewem na brzegu rzeki?), a może nie pod drzewem tylko po prostu na brzegu rzeki, jak
w tytule tomu Miłosza "Na brzegu rzeki", okazuje się nie tak znów "błahe".
Ale to jeszcze nie wszystko, kontynuował swą myśl, bo być może ten wiersz, w którym
zdarza się to siedzenie na brzegu rzeki, a będzie się zdarzać tak długo, jak długo ktoś będzie
to czytał, zatem może ten wiersz, zamykający, jak każdy wiersz, jakąś tajemnicę, nagle kiedyś
tą tajemnicę, odrobinę owej tajemnicy, nie całą, odsłoni i ujawni coś, co jest skryte, a co jest
bardzo, bardzo dla historii ważne I wówczas to siedzenie pod drzewem na brzegu rzeki, to
właśnie siedzenie, na brzegu tej właśnie rzeki, rzeki nie nazwanej po imieniu (może to Rubi-
kon?, może Niemen?, może Wisła?, a może nawet Leta?) stanie się wydarzeniem historycz-
nym.
Lecz przecież, zauważył, te wydarzenia historyczne też są błahe, błahe jest wszystko,
przemijające, za chwilę tego nie będzie, nie będzie drzewa, nie będzie rzeki, która się zmieni,
przesunie swe koryto, zapadnie się pod ziemię, wyschnie, zaś język, w którym to zapisano,
stanie się martwym językiem, jak łacina...
40
77.
Otrzymał datowany 31 października 1996 roku numer "Gazety Lwowskiej", założonej w
roku 1811, w tej chwili wznowiono jej wydawanie po przerwie w latach 1944-1990, a ozna-
cza to, że wydawano ją zarówno podczas okupacji sowieckiej i niemieckiej w latach 1939-
1944, później Lwów stał się częścią Sowietów, dziś jest miastem wolnej Ukrainy. Numer w
większości poświęcony pierwszemu Festiwalowi Kultury Polskiej na Ukrainie. Odnalazł w
nim m.in. wywiad prof. Krzysztofa Dybciaka z KUL, w którym zarówno uczony, jak prowa-
dząca z nim rozmowę redaktor naczelna "Gazety" ubolewają nad rezerwą Miłosza w stosunku
do patriotyzmu, i nad jego wypowiedziami w tej kwestii, które, jak stwierdza Dybciak,
"są
jakby rażące dla Polaków, raniące, a dotyczące przecież polskości, polskiej historii najnow-
szej, katolicyzmu polskiego, którego nie docenia, lekceważy pomija w swojej twórczości".
Uczony kontynuuje:
"Cenię go jako artystę, jako mistrza, natomiast myślicielem nie jest naj-
lepszym, im bliżej ostatnich lat, tym więcej rzeczy takich, no... Np.: jego zrozumienie sarma-
tyzmu jest zupełnie anachroniczne. Dzisiaj już od studentów pierwszych lat studiów wymaga
się zrozumienia sarmatyzmu jako wielkiej formacji kulturowej. Owszem, były wtedy wady,
ale przede wszystkim ogromne zalety. To nadawało oryginalność polskiej kulturze. Niestety,
Miłosz, jako intelektualista, jako emigrant, ma stosunek do polskiego sarmatyzmu podobny
jak w szkole... komunistycznej. Jest to zaskakujące".
Bo Polska wszak wielką jest, pomyślał, tak wielką, że polska kultura nie musi się czuć
odpowiedzialna za polską historię. Oryginalność sarmatyzmu polegała w końcu i (ten spójnik
ma znacznie, lecz trudno go zapisać rozstrzelonym drukiem!) na tym, pomyślał, że zniszczyła
zdolność samoobrony. Pisał Miłosz o słabości polszczyzny, o tym, że wynikiem braku zmysłu
formy w języku może być upadek polityczny, zastanawiał się nad tym czy taka współzależ-
ność istnieje. Dla Dybciaka nie istnieje, dla Dybciaka wszystko istnieje osobno, dla Dybciaka
istnieje osobno naród, osobno państwo, osobno historia, osobno kultura – nic się nie łączy z
sobą, nie ma na siebie wpływu. Dobrze, pomyślał, że jednak nie uczyli mnie intelektualiści
pokroju Dybciaka, lecz także emigranci, którzy z oddali widzą trochę więcej. I – dodał – od-
szczepieńcy w rodzaju Stanisława Brzozowskiego.
Można założyć, dodał, że piszący w 1785 roku komedię "Sarmaci" Franciszek Zabłocki
raczej nauk w szkole... komunistycznej nie pobierał, a mimo to przecież "wielka formacja
kulturowa" kojarzyła mu się niedobrze, zapewne z powodu zapatrzenia w ohydne, libertyń-
skie, oświeceniowe wzorce francuskie.
Zaś co do polskiego katolicyzmu, pomyślał, to wolę katolicyzm bez przymiotników na-
rodowych. Katolicki znaczy powszechny, czego niektórzy Polacy nie potrafią się nauczyć na-
wet wówczas, gdy przywdziewają togi profesorskie. To oni właśnie tworzą emigrantów wy-
ganiając z kraju Fratres Poloni, właśnie w dobie tak ukochanego przez profesora sarmatyzmu.
Wygnani założyli ośrodek promieniującej myśli w Niderlandach, wpływając nawet na tezy
"Listu o tolerancji" Locke'a. List ten do Dybciaka jeszcze nie dotarł, a szkoda.
78.
Zajrzał do słownika Doroszewskiego, by sprawdzić znaczenie słowa "kaduk", gdy nagle
wypadł spomiędzy kart książki egzemplarz siódmego numeru tygodnika "Opornik" datowany
na 22 marca 1982 roku (ile jeszcze podobnych papierów powtykanych w różne zakamarki
zdoła odnaleźć?; niedawno w jednej z książek wykrył parę tysięcy złotych z kasy redakcji
"Pulsu", dziś pieniądze bez wartości, dawniej połowa niezłej pensji). W środku artykuł podpi-
41
sany "zyx" – zajrzał do "Słownika pseudonimów" i odczytał: Wojciech Giełżyński – a zaty-
tułowany "Zarys narodowej sytuacji", w którym uwagę dziś zwraca pewien fragmencik:
"Prawda: Powstanie Warszawskie było totalną i bezużyteczną klęską (przynajmniej w doraź-
nym rozliczeniu historycznym) postawy romantycznej, lecz nauka historii nie wypowiedziała
jeszcze ostatniego zdania, w jakim stopniu tragedia ta wynikła z błędów dowódców Polski
Podziemnej, a w jakim z planowej prowokacji Stalina. (Nie zgadzamy się w tym miejscu z
autorem. Sądzimy, że właśnie Powstaniu Warszawskiemu zawdzięczamy, że Polska nie jest
17-tą republiką ZSRR – redakcja)". Jakby przedłużeniem tej refleksji w nawiasie są słowa
Stefana Kisielewskiego zanotowane w 1975 roku na temat Powstania:
"Pokazało ono, iż jest
tu społeczeństwo, które w odpowiednich warunkach psychologicznych gotowe jest poświęcić
swoją stolicę, wszystko, co materialne, i bić się do ostatka, do śmierci. Rosjanie dobrze to
zapamiętali i boją się tego ludu, tak jak bać się można gotowego na wszystko wariata. Tu puł-
kownik Rzepecki ma rację – oczywiście, usprawiedliwia Powstanie, ale coś w tym na pewno
jest. Duża cena była zapłacona, jednak rezultaty trwają".
Pomyślał, że właściwie większość tych, którzy w Powstaniu brali udział, zgadza się dziś
co do tego, że było ono politycznym błędem, wojskowym nonsensem, lecz tylko niewielu z
nich zdaje sobie sprawę z faktu, jak na następne generacje oddziaływała legenda tego zrywu.
Oddziaływała zresztą różnie. Warto może, pomyślał, przypomnieć refleksje dość haniebne,
jakie na temat Powstanie zapisywał przed laty w eseju "Próba sensu" Krzysztof Gąsiorowski
(tak nawiasem mówiąc, dodał, dobry poeta skazany dziś, jak wielu innych jego kolegów, na
nieistnienie przez swój komuszy i poplątany życiorys):
"Powstanie Warszawskie, ta ostatnia
figura czarnego poloneza, który od półtora wieku gubił najwartościowszą młodzież polską,
ledwie tylko zdążyła podrosnąć; ta ostatnia figura czarnego poloneza miała zbyt wielką cenę,
abym bez dostrzegania jej konsekwencji ostatecznych mógł wliczać ją w kształt mojej pamię-
ci. (...) I właśnie w chwili takiej niezgody zderzyłem się z problemem Powstania najokrutniej.
Uprzytomniłem sobie, że cena krwi, jaką za nie zapłaciliśmy, była najmniejszą z możliwych.
Była najmniejszą ceną łez za Polskę dzisiejszą. W konkretnym układzie politycznym lat
czterdziestych, wobec wszystkich nawyków, które wbudowała w nas nasza historia – nie-
uchronna katastrofa polityczna i militarna Powstania Warszawskiego była najmniejszą ceną za
nieuchronną rewolucję socjalistyczną w moim kraju". To, oczywiście, wymaga dziś przekładu
na polski i osadzenia w ówczesnym stylu myślenia ludzi do Gąsiorowskiego podobnych, tych
więc, którzy pochwycenie Polski w strefę półokupacji sowieckiej tratowali jako oczywistość,
zaś narzucony system jako wypełnienie marzeń o "postępie społecznym". W tym kontekście
cytowane słowa oznaczają tyle tyko: dobrze się stało, że w Powstaniu wyginęli przeciwnicy
Sowietów, gdyż gdyby to nie nastąpiło, to w czasie instalowania komunizmu w Polsce ci wła-
śnie młodzi ludzie, których śmierć była wedle Gąsiorowskiego "najmniejszą ceną łez" za Pol-
skę komunistyczną (akceptowaną przez autora), byliby ośrodkiem oporu wobec okupantów, a
to kosztowałoby pewnie jeszcze więcej. I tak by było, choć w tej sprawie – dodał – pewnym
być niczego nie można, zwłaszcza gdy się zna życiorysy niektórych przedstawicieli ruchu
oporu (choćby Kazimierza Koźniewskiego czy Romana Bratnego), którzy bez specjalnych
oporów porzucili swe niegdysiejsze ideały, by z komunistami współpracować. Czy taki na
przykład Trzebiński nie poszedłby drogą Borowskiego: kto wie?
I wreszcie zastanowił się nad własną postawą wobec Powstania: byłem – wspomniał –
wychowany przez matkę, która w Powstaniu udział brała i która uważała je za idiotyzm, nie-
mniej przecież właśnie z nią się kłóciłem o owe długofalowe, niewymierne efekty tego zrywu,
te właśnie, które stanowiły o opozycyjnej drodze moich rówieśników, ich zgodzie na ryzyko.
co w końcu pozwoliło wielu wyrwać się ze stylu myślenia reprezentowanego przez Gąsiorow-
skiego et consortes, tego więc stylu, który był nam mniej l(UB) bardziej zręcznie wpajany.
Ten styl myślenia politycznego nosi kryptonim Realpolitik.
42
79.
Czyta prasę fachową i parafachową. Humanistyczną. Czyta bo musi. Stara się utrzymać
na powierzchni. Śledzi nowe trendy i mody. Jedni derridzą, inni deleuzeują. (Notuje naprędce
temat doktoratu: Eco jako wstęp do ecologii). Postmodernizm i ponowoczesność. I nagle na-
trafia na "postponowoczesność". (Wymyśla szybko: neopostponowoczesność – dwa pokolenia
dalej!). Submodernizm! Kontra, rekontra, subkontra. Pas! Pas! Pas!
Leży bez jednej. Zastanawia się dlaczego. Wie już: zabrakło w tym czegoś ludzkiego. To
już tylko mechanicznie nakręcająca się spirala terminów i definicji, świat uczniów czarno-
księżnika. Kto jest czarnoksiężnikiem? Nietzsche? Kierkegaard? Może wcześniej: Blacke?
Zastanawia się, do jakiej szkoły należy.
Przypomina mu się stary dowcip. Biorą górala do wojska. Imię, nazwisko itd. Wreszcie
pytanie: kawaler? – Niiii... Kolejne pytanie: żonaty? – Niiii... Następne: rozwodnik? – Niii...
Jeszcze jedno: wdowiec? – Niii... Wrzask: no to co, do jasnej cholery?! – A tak chodze sobie i
dupce...
No właśnie, pomyślał, tak najlepiej. Tylko, dodał, jak do tego porobić przypisy?
80.
Z tomu Ryszarda Krynickiego "Magnetyczny punkt" przepisuje utwór zamykający zbiór:
stuk-puk
(przez sen,
30 VI/1 VII 1992)
nic
ości
nie ma
ale coś
ć
ma
być
Wiersz? Zapis (poetycki)? Coś się – stuk-puk – dobija. Co się dobija? Cość. Tymczasem
nicość została rozebrana do ości. Stuk-puk podąża ślepiec przez ciemność, błądzi. Nicość
nicestwieje. Coś-ć – coś dla ciebie, coś tobie, coś ci – ma być. Nie ma być nicości. Ma być
cość. W bezokoliczniku: być. Ciąg samogłosek: i-o-i-i-e-a-a-o-a-y. Ciąg spółgłosek: n-ś-c-n-
m-l-ś-ć-m-b-ć. Notatka z widzenia sennego. Z objawienia (językowego?). Olśnienia. Na
olśnienie wskazują wszystkie "ś" i "ć" oraz "ni": lśnić, olśnić. Rozświetlić noc, noc egzysten-
cji. Coś(ć) wyjaśnić.
81.
43
Wynotowuje z gazety: "Odnalezione w 1910 roku w Niemczech szczątki Coeluroso-
uravusa jaekeli, żyjącego 250 mln lat temu, należą do najstarszego latającego gada. Dopiero
teraz odkryto, że jego skrzydła nie były powiązane ze szkieletem, a więc nie odpowiadały
kończynom przednim, jak u ptaków, lecz wyrastały ze skóry, tworząc odrębny układ kości.
Jest to jedyny znany przypadek takiego rozwiązania budowy skrzydeł, poinformował "Scien-
ce"". Prototyp anioła? Może. Może, pomyślał, gdzieś się taka gadzina – na przykład na Gala-
pagos albo Wyspach Kanaryjskich (ale tych wysp chyba jednak nie było 250 mln lat temu...) –
dochowała do czasów historycznych. Ktoś tam kiedyś dotarł jakimś czółnem, tratwą, wrakiem
wytarmoszonego przez sztorm korabia, potem wrócił, opowiadał, że widział takie dziwo, co
to do niczego podobne nie jest, postać skrzydlatą. Może to gdzieś jako szkielet przetrwało, w
lodach jakichś, wykopano to, potem się rozpadło, zgniło, została legenda.
Rozum goniący anioła...
82.
Przechadzał się spokojnie, gdy nagle napadła nań polityka. Polityka objawiła się w ko-
mentarzach na temat. Tematem był zbiór szkiców Jerzego Pomianowskiego. Zbiór szkiców
Pomianowskiego nosi tytuł „Ruski miesiąc z hakiem”. Sam Jerzy Pomianowski nosi tytuł do
chwały. Tytułem do chwały Jerzego Pomianowskiego jest jego działalność translatorska. Po-
mianowski przełożył na język polski m.in. Babla i Sołżenicyna. Ale Pomianowski do tego się
nie ogranicza. Jako publicysta, przede wszystkim „Kultury”, zajmuje się polityką. Szczególnie
upodobał sobie problemy polskiej polityki wschodniej.
Otóż Jerzy Pomianowski uważa, że polska polityka wschodnia jest zbiorem doraźnych
odruchów, a nie realizacją planu zmierzającego do umocnienia polskiej suwerenności. Twier-
dzi zwłaszcza, że wobec Najbliższego Wschodu (termin Pomianowskiego) Polska winna wy-
kazywać inicjatywę, której celem jest wzmacnianie niezależności Ukrainy, Białorusi i Litwy.
Wedle Pomianowskiego niepodległość tych krajów wyznaczać winno nie tylko polską, lecz
także rosyjską rację stanu. Pomianowski sądzi również, że dla realizacji tych planów Polacy
winni odnaleźć partnera w politycznych elitach Rosji. Polska winna stać się dla tych elit tłu-
maczem, który im uprzytomni, iż jedynie rezygnacja z imperium jest gwarancją zachowania
mocarstwowości Rosji. Takim partnerem dla Pomianowskiego jest w chwili obecnej generał
Lebied’, prawdopodobny następca prezydenta Jelcyna. W ogólnym zarysie Pomianowski
kontynuuje tu myśl polityczną Juliusza Mieroszewskiego. Myśl Mieroszewskiego – a także
Jerzego Giedroyca i innych twórców „Kultury” – ma to do siebie, iż wydawała się niegdyś
polityczną fantazją, zaś dziś jest dowodem politycznego realizmu, który tym się różni od Re-
alpolitik, że kierowany jest stała wizją, a nie jedynie aktualnym rozpoznaniem sytuacji.
Można z koncepcją Pomianowskiego polemizować, pomyślał. Można na przykład uwa-
żać, iż nie tylko Lebied’ może być partnerem Polaków. Należy zapewne politykować z Rosją
na różne sposoby. Nie powinno się, myśli, rezygnować z żadnej alternatywy. Trzeba jednak,
dodaje, odrzucać lub blokować te rozwiązania, które zagrażają polskiej niepodległości. I tu
Pomianowski ma rację: trzeba ustalić w polskiej polityce wschodniej niepodważalne priory-
tety i starać się zachować swą podmiotowość. A trzeba tak czynić, gdyż najmocniejsi nawet
zachodni partnerzy Polski nie uchronią Polaków przed skutkami braku politycznej inicjaty-
wy. I warto o tym wszystkim dyskutować.
Zamiast dyskusji słyszy tymczasem jedynie wyrzekania na to, że Pomianowski „posta-
nowił stać się prorokiem w sprawach rosyjskich” (czyżby znów: „trudno być prorokiem we
własnym kraju”?). Że pisze co prawda pięknie, lecz pisanie to nie ma większego sensu. Że
polityczna myśl Pomianowskiego to dziecinada i fantastyka. Cóż, można i tak, pomyślał. I
44
dodał zaraz: w polskiej myśli politycznej znów zaczyna się odradzać doraźność i styl Realpo-
litik reprezentowane niedawno choćby przez takiego profesora Adama Bromke, ten najgorszy
spadek po endecji, charakteryzujący się brakiem wyobraźni i przekonaniem, że historia sta-
nęła w miejscu. Jak to możliwe w społeczeństwie, które tak jest zależne od najdrobniejszych
nawet wstrząsów polityki światowej, tego nie sposób zrozumieć. Zaprawdę miał rację poeta,
gdy pisał, iż „nowe przysłowie Polak sobie kupi, że i przed szkodą i po szkodzie głupi”.
Róbta tak dalej! – zakończył.
83.
Już dawno zauważył, że Księga istnieje w rozproszeniu, trzeba więc bardzo uważnie
czytać, pilnie uważać, nieustannie ćwiczyć swą wrażliwość, otwierać się na każde słowo. I
znów wytropił słowa Księgi – tym razem wpisane w esej Krystyny Miłobędzkiej „Wszędzie
ty”:
„Rodzina słów (wyrazów): razić urazić porazić wrazić wrażenie wyrażenie wrażanie
wrażliwość obraza obrażenia obraz. Co je łączy ? Razy. Przyjmowanie i zadawanie razów.
Co mnie razi, uraża, poraża i czym ja rażę, urażam, porażam?
Ty wrażające się we mnie i ja wrażające się w ciebie.
Wrażliwość. Nie jest. Dzieje się. Między nami. (...)
Rozpłynąć się, rozwiać w tobie, w świecie, w tekście.
Jest ty. Nie ma ja. To się zdarza. Taki cud wrażliwości: nie ma wrażliwości. Nie znam
takiego słowa, nie ma mojej skóry, nie przyjmuję razów, nie oddaję razów. Nie porażam, nie
obrażam, nie wywieram wrażenia. Nie mam obrazu ciebie – pierwszy raz cię widzę: ty jesteś
właśnie takie. Gdyby się dało wymówić cię bezimiennie, nie nazywając śliwą, niebem, sto-
łem, świnią, człowiekiem.
Porażająco jasne. Bez cienia mnie.
Ta sekunda: urażające i urażane ja znika. Widać każde ty, otwiera się świat.
Zostaje doświadczenie. Nie ma obrazu.”
Bez obrazu, bez obrazy, nie doraźnie, na zawsze.
84.
Boi się dwóch typów myślenia – tych, które, jak u Platona, nakazują wypędzenie poetów
z Republiki i tych, które, jak u admiratorów postmodernistycznej ponowoczesności zmierzają
do stworzenia Republiki Poetów. W pierwszym wypadku musi się to skończyć jakąś odmianą
totalitaryzmu, w drugim – wojną wszystkich ze wszystkimi.
Niech sobie, pomyślał, wezmą to do serca ci wszyscy, którzy dziś w Polsce („W Polsce
czyli gdziekolwiek” – dobry pomysł na tytuł) protestując przeciw „zawłaszczeniu kultury
przez lewicę” usiłują stworzyć „kulturę prawicową”. Jeśli nie zrozumieją, że kultura nie jest
ani prawicowa, ani lewicowa, za jakiś czas będą się czuli tak, jak dziś czują się byli socreali-
ści.
85.
Postanowił w czasie egzaminowania studentów specjalizujących się w dziennikarstwie
nawiązać do tego, co się aktualnie dzieje. Wydobył zatem etyczną kartę mediów i podyktował
45
temat: Cóż ma wspólnego powinność łączenia wolności słowa i odpowiedzialności z tym, co
się dzieje w Polsce w ciągu ostatnich dwóch dni? Studenci, nieźle zresztą przygotowani do
egzaminu, opowiadali o wszystkim, tylko nie o kongresie eucharystycznym poświęconym
wolności i przemówieniu papieża dotyczącym tego samego tematu.
Przemówienia tego wysłuchał poprzedniego dnia ze szczególną uwagą. W kraju, w któ-
rym wszystkim niemal się zdawało, że wyjście ze stanu zniewolenia oznacza wejście w stan
wolności, słowa mówiące o tym, iż wolność nie tylko jest nam dana, lecz również zadana,
winny stać się przedmiotem refleksji nie tylko filozofów, ale też ludzi z owej wolności mają-
cych korzystać. Przejrzał całą prasę komentującą wydarzenia dnia poprzedniego. Owszem –
słowa Jana Pawła II cytowano wszędzie, lecz nikomu do głowy nie przyszło ich solidne ko-
mentowanie. Ale też jest to oczywiste – dziennikarze w Polsce wciąż jeszcze utożsamiają
wolność z samowolą, a nie z zadaniem, które muszą codziennie rozwiązywać.
I tak już zostanie, skonstatował ze smutkiem.
Smucę się byle czym, zreflektował się po chwili.
86.
Przyjrzał się modlicielkom i modlicielom, siostrom i braciom w Słowie i zadumał się nad
sensem owej modlitwy, która oczyszczała ich twarze ze zmęczenia, znużenia, znoju życia.
Przybyli tu z daleka, wiedział o tym, gdyż sam był pielgrzymem i poznał podobnych sobie,
choć przecież tak od niego różnych. Wsłuchiwał się chwilę w ich szepty, w ich krzyki nieme,
dał się ogarnąć tej fali, nurtowi temu, który ich wszystkich, jego także, przemieniał. Patrzył na
nich jakby spoglądał w swe własne wnętrze. Rozumiał ich słowa nie rozumiejąc mowy, co je
kształtowała, nie znając języków, w których były wypowiadane.
I zrozumiał wreszcie, po latach, po dziesięcioleciach, to, co modlitwa znaczy. Pojął na-
gle, że modlić się trzeba w nieznanym języku, w języku obcym.
Modlić się należy, rzekł do swych uczniów, w języku wroga.
A oni zamilkli wtedy, a wielu odwróciło się od niego.
87.
W hiszpańskich górach Atapuerca, wynotowuje z gazety, odkryto szczątki wspólnego
przodka neandertalczyka i homo sapiens, które obdarzono mianem homo antecessor:
„Odkry-
cie – przeczytał – potwierdza tezę tych, którzy głoszą, że ewolucja nie przebiegała w sposób
linearny, że drzewo rodziny człowieczej ma więcej odgałęzień, że inne gatunki wyginęły”.
Jest jeszcze jeden gatunek, pomyślał: nazywa się „człowiek ukryty” i nie wyginął dlatego
tylko, że tymczasowo przybrał naszą postać.
88.
Gdy po latach oderwania od spraw naukowych pojawił się na uniwersytecie – przedtem
nie mógł tego uczynić, gdyż zły komunista zabraniał takim jak on pracy z młodzieżą akade-
micką – stanął wówczas wobec niespodziewanego wyzwania. Oto koleżanki i koledzy prze-
mawiali do niego językiem niezrozumiałym, posługiwali się tajemniczymi hasłami w rodzaju
postmodernizm, dekonstrukcjonizm – hasła te nie były mu znane w czasach, gdy sam studio-
wał, co miało miejsce dwadzieścia lat wcześniej: teraz zdominowały naukowy dyskurs, nadały
46
mu jakąś nową, nie przeczuwaną dynamikę. Poczuł się nieswojo, obco, momentami głupio.
Bo jakże to tak? Przecież przez te wszystkie lata, gdy zajmował się publicystyką i krytyką
literacką, nie stracił zupełnie kontaktu ze środowiskiem – owszem, rozmawiał z koleżankami
i kolegami, czytał nowości ze swojej dziedziny, choć, rzecz jasna, najmniej z samego jej cen-
trum, z teorii. I wtem znalazł się w sytuacji niewygodnej, na granicy śmieszności. Bał się pu-
blicznie odzywać – czuł, że porusza się po gruncie niepewnym.
Jedynym wyjściem stało się nadrobienie zaległości. Zaczął więc wyszukiwać w pismach
specjalistycznych eseje tych nowych autorów, o których istnieniu nie miał dotąd pojęcia, póź-
niej zaś poświęcił się lekturze przekładów ich książek, także książek na temat ich książek.
Dowiedział się zatem, że „wszystko jest tekstem”, że istnieje „różnia”, że nie ma centrum, że
nie ma jednego systemu wartości, że w języku nie wyróżnia się poszczególnych poziomów.
Poznał pojęcie intertekstualizmu i reguły rządzące „tekstowym światem” bez reguł. Przebijał
się przez tą górę papieru w poczuciu rosnącego zagubienia, znalazł się w przestrzeni narasta-
jącego chaosu, o którym mówiono, że też jest porządkiem.
Zastanowił się nad tym wszystkim. Przyzwyczajony do wprowadzania jakiegoś jednak
porządku w świecie własnych myśli skonstatował, że zdanie mówiące o tym, iż „wszystko jest
tekstem” sformułowane jest w metajęzyku, co zaświadcza wielki kwantyfikator je otwierają-
cy. Uznał, że wprowadza go to w „teorię wszystkiego”. Ta teoria w systemie (?) postmoderni-
stycznym konfrontowana jest nieustannie z „teorią chaosu”. Mamy tu więc, pomyślał, zderze-
nie dwóch projektów: totalitarnego i anarchistycznego. Towarzyszy temu terroryzm termino-
logiczny i postawa kapłańska.
To, iż nie istnieje centrum – lub, iż centrum jest wszędzie – nie stanowi większego od-
krycia dla nikogo, kto zna nazwę Państwo Środka. Teoria chaosu z kolei to nic innego, niż
„unaukowienie” indywidualizmu. Brak reguł w teorii literatury jest zredukowaniem jej do
literatury właśnie, co mogłoby być nawet zabawne, gdyby nie fakt, iż tym samym stanowi
odrzucenie wszelkiej teorii. Wszystko to zamaskowane zostało sloganami o powszechnej tole-
rancji i wkroczeniu w przestrzeń wolności (skąd ja to znam? – pomyślał).
Kupa banałów nazwanych po nowemu nie przestaje być kupą banałów, skonstatował,
lecz zaraz dodał: z podobną kupą banałów już byłem konfrontowany w praktyce mego życia.
Pisał Kołakowski w epilogu do „Głównych nurtów marksizmu”:
„Nikt rozsądny nie zaprzecza
temu, że tak zwany marksizm historyczny był istotnym przyczynkiem do naszej historii inte-
lektualnej i wzbogacił znacznie nasze myślenie o historii minionej. Była mowa o tym, że teo-
ria ta, ujęta w wersji rygorystycznej, jest nonsensem, ujęta zaś w wersji rozluźnionej – jest
banałem, że jednak stała się banałem głównie dzięki Marksowi”. Podobnie, dodał, dzieje się z
teoretycznymi dywagacjami Derridy: owszem, jest to przedsięwzięcie pozwalające na wypra-
cowanie nowych narzędzi intelektualnych – często przydatnych, lecz przecież będących „tyl-
ko” narzędziami. Narzędzia jednak nie służą do wyjaśniania niczego, zaś pomysł – obecny nie
tylko w derridiańskim projekcie – by ich do tego używać, jest absurdalny. Lecz także groźny.
Jeśli bowiem prowadzi do uznania, że świat jest niewyjaśnialny, to nie posuwa naszej wiedzy
nawet na krok. Jeśli jednak uznać, że wyjaśnia „wszystko” – choćby przez ochrzczenie owego
„wszystkiego” mianem „tekstu” – wtedy należy się pożegnać z rozumem w każdej jego posta-
ci. A to już zabawa niebezpieczna: nie w teorii, lecz w praktyce naszego życia.
89.
Ogląda filmowe sprawozdania z powodzi we Wrocławiu: nigdy nie byłby pomyślał, że to
miasto może kojarzyć się z Wenecją – zalane ulice i dzielnice, woda podchodząca pod dwo-
rzec i ogród zoologiczny, horror zwiększany totalną nieudolnością władz i łagodzony odro-
47
dzoną naglę solidarnością ludzi z całego kraju. Może, myśli, rzeczywiście jest tak, że nasze
społeczeństwo potrafi się konsolidować jedynie w biedzie, w nieszczęściu, w zagrożeniu.
W sprawozdaniach pojawiają się nowe słowa – kierujący akcją ratowniczą w jednym z
nadodrzańskich miasteczek mówi o tym, że ludzie całą noc workowali. Workowanie to napeł-
nianie worków piaskiem i budowanie z nich zapór przeciw napływającej wodzie.
Obok tego trwa normalne życie, które jednak zagłuszne jest przez wieści o katastrofie.
Ludzie, obawia się, w tym wszystkim nie zwrócą uwagi na to, co się w tych dniach zdarzyło w
powolnym odmienianiu sytuacji Polski. Nie tylko, że zaproszono kraj do NATO, czego zna-
kiem stała się wizyta prezydenta USA w Warszawie, lecz nadto odbyło się – chyba pierwsze o
takim znaczeniu od spotkania Ottona III z Bolesławem Chrobrym – spotkanie przywódców
Niemiec i Polski, nadto coś się ruszyło w kwestii przyłączania nas do Unii Europejskiej.
Wreszcie, co zapewne niebawem znów obudzi emocje, Sąd Najwyższy uznał referendum
konstytucyjne. Jakieś przyspieszenie, którego treści dosłownie rozmywane są przez wezbrane
wody Odry.
90.
Czyta „Notatkę o hierarchii” Mariana Stali wydrukowaną na łamach „Tygodnika Po-
wszechnego”: „Podstawowym (najczęściej używanym?) językiem, jakim posługują się współ-
cześni przeciwnicy hierarchii jest mowa wolności. Wewnątrz tej mowy wszelki związek z
hierarchicznym widzeniem świata traktowany jest jako rodzaj zniewolenia, ograniczenia, a
więc ostatecznie: odebrania człowiekowi czegoś, co mu się z samej jego istoty należy”. Zwo-
lennicy hierarchii inaczej: „współcześni zwolennicy myślenia według herarchii najpierw za-
kładają, iż lepszy jest raczej ład niż chaos, potem zaś starają się usilnie w świecie, wyraźnie
chaotycznym i przypadkowym, odnaleźć ukryte znaki ładu”.
Oczywiście, pomyślał, że ład jest lepszy – nie odnajdzie się jednak owego ładu w świe-
cie, jeśli nie odnajdzie się go w sobie. Zauważył, że „notatka” Stali napisana jest w tonacji
defensywnej, że ma w sobie jakieś poczucie niepewności, że – w dobie owej manifestacji
wolności, jaką stały się wszelkie postmodernistyczne manifesty – przebija w stylu tego tekstu
obawa przed śmiesznością. Podobne nastawienie obserwuje u innych, którzy, przytłoczeni
samozadowoleniem i pewnością siebie wyznawców chaosu burzących z impetem wszelkie
dotychczasowe porządki i ustanawiających świat bez środka lub czyniących ów środek z wła-
snego „ja”, nie odnajdują w sobie tej bezczelnej arogancji i, zagubieni w owej „opowieści
idiotów pełnej wrzasku i furii”, obawiają się powiedzieć wprost: „Ta wasza wolność nie jest
wolnością, lecz samowolą. Wolność to właśnie dyscyplina samoograniczeń, jakie człowiek –
chcąc stać się otwartą na innych osobą, nie redukujący tej osoby do zapadającego w nicość
„ja” – potrafi sobie, właśnie w imię współbytowania z innymi, narzucić. Z tego wyrasta także
hierarchia bytowania człowieczego, a zatem i hierarchia świata – niezbywalna, jeśli pojęcie
człowieczeństwa ma w ogóle mieć jakiś sens”.
Ale, uświadomił sobie, może im chodzi o to, że to pojęcie, podobnie jak wszystko inne,
nie ma sensu, a ich egzystencja polega wyłącznie na snuciu owej pełnej wrzasku i furii opo-
wieści aż po jej kres. Cóż – niech sobie snują... Dlaczego jednak ja miałbym się poddawać tej
modzie?
Przypomniał sobie sentencję patrona swego gimnazjum, Andrzeja Frycza Modrzewskie-
go: „Człowiek nie urodził się sobie”. Tak, pomyślał, jeśli się o tym pamięta, jeśli się to wie,
nie ma potrzeby bronienia hierarchii.
48
91.
Na drugiej, eksponowanej stronie „Gazety Wyborczej” przeczytał obszerną informację o
trzeciej wpadce narkotykowej jakiegoś piłkarza. To zdumiewające, pomyślał, jak dalece me-
dia, nawet te uznawane za „poważne”, przystosowują się do obrazu świata zredukowanego do
sportu – w tym przede wszystkim piłki nożnej – i muzyki rockowej. Gwiazdy sportu i gwiaz-
dy rocka wyparły niemal bez reszty dawne gwiazdy literatury i filmu. Przestrzeń kultury –
sport ją też wypełnia, na ogół zresztą urzędy lokalne mają osobne wydziału „sportu i kultury”
– wypełnia coraz szczelniej papka emocji i prostych formułek piosenkarskich. Gdy to obser-
wuje, nie dziwi się zbytnio – wie, że zły pieniądz wypiera gorszy.
W Polsce, dodaje, dzieje się to w sposób wyjątkowo brzydki. Wybuchła niedawno afera
związana z wykupieniem przez telewizyjny „Canal +” wszystkich meczów ligowych na naj-
bliższe pięć lat. Chodzi o grube pieniądze, ale też o swego rodzaju manipulację – zakup zo-
stał, wedle prasowych doniesień, tak zorganizowany, iż telewizja publiczna nie miała szansy
stanięcia do przetargu. Zastanawia się: nie miała szansy czy jej mieć nie chciała? Nie stawiał-
by takiego pytania, gdyby nie fakt, że był abonamentem kodowanego programu „Canal +”,
który w stosunkowo krótkim okresie stał się mało interesujący. Z dalszego oglądania więc
zrezygnował, prawdopodobnie uczyniło tak wielu ludzi. Jak najłatwiej powiększyć „oglądal-
ność”? Oczywiście – proponując program masowy, w tym wypadku dla olbrzymiej społecz-
ności kibiców piłki nożnej, zapewniając sobie przy tym wyłączność. Za to warto zapłacić,
gdyż wtedy owi kibice, choć impreza jest droga, wykupią abonament.
Media są rozliczane wyłącznie z zakresu czytelnictwa czy też „oglądalności” czy „słu-
chalności”. Nic w tym nienormalnego, tak było zawsze. W przestrzeni skomercjonalizowanej
tak już pozostanie, trudno bowiem żądać od właścicieli, by do interesu dokładali. Gorzej, że
podobny typ rozliczeń zaczyna dominować także w przestrzeni mediów publicznych. Prze-
czytał właśnie w „Rzeczypospolitej” artykuł jakiegoś urzędnika uzasadniający konieczność
zawieszenia nadawania dwóch programów radiowych, by „zrobić miejsce” dla Programu I, co
związane jest z remontem masztu. Artykuł, niby przyznający, iż zarówno Program II i Radio
Bis, te zawieszone, realizują przedsięwzięcia ambitne, podszyty jest w istocie lekceważeniem
i pogardą. Program II, mający ponad 4% „słuchalności” – a więc jak na tego typu rozgłośnię w
warunkach europejskich wyjątkowo popularny (to jednak ponad milion słuchaczy w 40-
milionowym społeczeństwie) – i nie nadający reklam (ich agresywność, nawiasem mówiąc,
staje się tak nieznośna, iż pojawiać się zaczęły reklamy reklam perswadujące chyba jednak
zniecierpliwionej nieco publice, iż to dla jej dobra: „reklama to twoja wolność wyboru”), kon-
centruje się wokół problemów „kultury wysokiej”. Czuje się, że władze radiowe z chęcią w
ogóle by z niego zrezygnowały. Być może, myśli, to taki czas. I w Niemczech przecież, po
połączeniu (przedtem programy ambitne spełniały w pewnej mierze funkcję broni ideologicz-
nej i słuchane były po drugiej stronie muru) przeprowadzono „reformę” radiofonii, w wyniku
której zredukowano w eterze do absolutnego minimum obecność programów literackich.
Widać to i gdzie indziej. Niedawno czytał przecież w jakiejś gazecie lokalnej, że
„Kwartalnik Artystyczny”, wydawany za publiczne pieniądze, jest – o zgrozo! – pismem „dla
Różewicza i Miłosza”, a zatem, jak się można domyślać, zbędnym. Lepiej wydawać kolorowy
magazyn skoncentrowany na problemach piłki nożnej i muzyki rozrywkowej – wtedy to się
sprzeda i może nawet na siebie zarobi.
Ten typ argumentacji przeraża. Jeśli tak dalej pójdzie, myśli, wówczas za ćwierć wieku
obudzimy się w kraju wymóżdżonym. Czy te wszystkie „wysokie gremia”, głównie politycz-
ne, nie są w stanie zrozumieć, że inwestycje w kulturze, a więc, to prawda, dla elit, z pozoru
jedynie są niedochodowe? Tyle, dodaje, że efekty tych inwestycji nie są widoczne natychmiast
49
– trzeba na nie czekać dziesięcioleciami. A przecież nie ulega wątpliwości, że myśląc choćby
tylko w kategoriach interesu państwowego, owo ocalanie i kształtowanie elit jest niezbędne.
Pisze zresztą o tym Teresa Bogucka w artykule „Głośna większość” na łamach „Gazety Wy-
borczej”:
„Otóż nawet gdyby założyć, że istotnie większość świetnie się czuje w dudniącym
hałasie, to jest to akurat ta dziedzina, w której demokracja ma bronić praw mniejszości. To
znaczy stać na straży wolności jednostki przed przymusem, także jeśli jest to przymus miaż-
dżącej liczby zwolenników takich czy innych rytmów. Przestrzeganie tych reguł, równie do-
brze jak kiedyś odpowiednie maniery, może chronić prawo jednostki do ciszy lub wypełniania
jej tym, co lubi”. Nie chodzi zresztą tylko o „bronienie praw mniejszości”, lecz o coś więcej:
o gwarantowanie tych praw i ich egzekwowanie. W sferze kultury – pozwala sobie na sąd
uogólniający – otóż w sferze kultury owo gwarantowanie praw mniejszości po latach przynosi
zyski, wymierne choćby we wzroście wskaźników rozwojowych, całemu społeczeństwu.
Zastanawia się, jak zakończyć ten fragment swych uwag. Najlepiej, myśli, stosownym
cytatem. Znalazł ten cytat – to wypowiedź ministra kultury podsumowująca jego sukcesy:
„Gdy obejmowałem tekę ministra, postanowiłem odbudować mecenat państwowy nad kulturą
ludową. Z wyśmiewanych orkiestr dętych, których do 1989 r. było ok. tysiąca, połowa już nie
grała. Dzisiaj nie tylko wszystkie grają, ale powstają nowe. Nie zdziwcie się, gdy niedługo
wyjdzie dwutysięczna orkiestra i zagra”.
Chyba marsza pogrzebowego dla narodowej kultury.
92.
Postanowił rzecz uzupełnić komentarzem poetyckim. Wybrał początek wiersza Krzyszto-
fa Karaska „Krytyka poezji”:
Naród, który niczego już po sobie nie oczekuje
słucha tylko piosenki.
Piosenka – okład na serce,
piosenka – okładka w dowodzie,
piosenka do tupania, piosenka do marszu,
piosenka – czarna nić, co się przędzie.
Po której wejdziemy do królestwa niebieskiego.
Obojętny na źródło pozwala
by język się zaprzepaszczał,
i sam się zaprzepaszcza w języku
pijanym, kręci jak obrączka na palcu,
gdy tymczasem
mijają krajobrazy, krążą słońca
i czapla krwi wychyla dziób z krwiobiegu.
Przypomina sobie wcześniejszy wiersz Staszka Stabry mówiący o tym,
że „kraj, który
potrzebuje fabryk, nie potrzebuje poetów”:
A kiedy późnym popołudniem
usłyszycie gorączkowe kroki
narodu bredzącego w malignie
nie dziwcie się
nie dziwcie.
50
Przypomina sobie też wiersz Julka Kornhausera o tym,
że „państwo jest najwybitniej-
szym poetą polskim” i wstrząsający wiersz Kornela Filipowicza o republice bez poetów, w
którym rozpada się język i międzyludzkie więzi. Tak, myśli, tam właśnie chcą nas dziś za-
prowadzić ci piewcy ponowoczesnego zniesienia elit, hierarchii i centrów, nieświadomi swe-
go braku ogłady i poczucia smaku: parweniusze, prostacy i nuworysze.
93.
Lata całe temu zajmował się socrealizmem. Pamięta, że gdy przybył wówczas na koryta-
rze Instytutu Badań Literackich i w jednej z rozmów wyłuszczył treść swych zainteresowań,
usłyszał od poważnego i bardzo wówczas wpływowego uczonego reprymendę, z której wyni-
kało, że zajmować się nie ma czym. Po latach tenże autorytet uczony ogłosił w swej świetnej
książce „Rytuał i demagogia
”: „A więc książka o socrealizmie! Muszę się wytłumaczyć z
podjęcia tego właśnie tematu, spotkałem się bowiem z apodyktycznie formułowaną opinią, że
czymś takim zajmować się nie warto. Otóż pozwalam sobie myśleć inaczej”. Między tymi
dwoma opiniami Michała Głowińskiego minęło dokładnie lat dwadzieścia. I – warto dodać tu
jeszcze jeden cytat – ma rację ten znakomity eseista, gdy pisze, że pojmowanie nauki o lite-
raturze wyłącznie jako dyskursu o wartościach to
„intelektualny luksus, na który trudno sobie
pozwolić zwłaszcza w XX wieku, skoro tak wielką rolę odgrywają w nim różne totalizmy,
nadużycia kultury masowej, propagandowe szaleństwa”.
Dziś, zauważył, bardzo wielu nagle zajęło się socrealizmem. Socrealizm stał się na dobre
przedmiotem zainteresowania gdzieś w początkach lat osiemdziesiątych, choć i wcześniej
można było odnaleźć próby jego analizy, jak choćby w pionierskiej pracy Włodarczyka na
temat „socu” w plastyce i architekturze, wnikliwych esejach Aleksandra Wata czy w dyskusji
zainicjowanej na łamach „Pulsu”. Jak pisała Marta Fik,
„socrealizm „wciąż kusi, by się nim
zajmować” (...) jako pewien fenomen psychologiczny, który może dać o sobie znać nie tylko
w warunkach totalitarnych, choć tylko w warunkach totalitarnych można mu nadać najwyższą
moc sprawczą”.
Powrócił też socrealizm w cyklu felietonów Andrzeja Osęki na łamach „Gazety Wybor-
czej” w wakacyjny czas roku 1997. Autor, powiadając, że nie wszystkie utwory inspirowane
przez komunizm zaliczyć należy do socrealizmu – teza, z którą chyba nikt nie będzie polemi-
zował, choć warto przypomnieć perypetie jednego z bohaterów „Tabu” Jacka Bocheńskiego,
malarza pragnącego namalować „słuszny” obraz i wiedzącego, iż jest to niemożliwe – przypi-
suje twierdzenie przeciwne Leszkowi Szarudze, co jednak prawdą nie jest, tenże bowiem nig-
dy wprost nie napisał, że wszystko, co powstało z komunistycznej inspiracji, należy do socre-
alizmu, choć z pewnością mógł stwierdzić, że każdy wytwór socrealistyczny zmierzał do
umocnienia tej ideologii.
Postanowił jednak nie rozwijać tej polemiki, zwrócił zaś uwagę na inny wątek obecny w
„Granicach socrealizmu”. Pisze bowiem Osęka tak oto
: „Natomiast polskie środowiska inte-
lektualne i artystyczne, po krótkim a boleśnie wspominanym później okresie uległości, odrzu-
ciły oficjalną politykę bloku wschodniego, nie chciały słyszeć o – wciąż nam przez Moskwę
wmawianej – „integracji kulturalnej krajów socjalistycznych”. Urządzały sobie życie na wła-
sny sposób, otwarcie wiążąc swe nadzieje z Zachodem, nie zaś ze Wschodem”. Takie proste –
myśli sobie – to wszystko nie było. Nie trudno w końcu odnaleźć wypowiedzi ludzi kultury –
i to wcale nie tych, których można by uznać za dyspozycyjnych wobec komunistycznej wła-
dzy – z okresu po roku 1956, zaświadczających „doniosłość przeobrażeń” polskiego życia
powojennego. Owszem, wychylenie ku Zachodowi było widoczne a niechęć do Wschodu wy-
raźna. I rzeczywiście, jak chce Osęka,
„przez nasze salony wystawowe i księgarnie defilowały
51
kolejno zachodnie prądy artystyczne i literackie, w oryginale lub w postaci naśladownictwa”,
ale przecież to wszystko odbywało się niejako „za obopólnym porozumieniem” artystów i
władz: ktoś to cenzurował, ktoś z cenzurą się godził. Konflikt narastał, stawał się coraz
ostrzejszy, kulminował w okolicach 1968 roku, jednakże nie należy zapominać, że – poza
parunastu pisarzami – wszyscy niemal członkowie Związku Literatów Polskich w roku 1964
podpisali partyjny adres opluwający autorów słynnego „Listu 34-ech”. Że ochoczo brano
wszystkie te „nagrody państwowe”, że jakoś się tu, za cenę mniejszych lub większych kom-
promisów, urządzano. Kombinowano tak, by zarazem „być za, a nawet przeciw” i władza z
wyrozumieniem – „oni już tacy są, wicie, rozumicie” – tolerowała prozachodnie wyskoki, do
pewnych granic, rzecz jasna, do pewnych granic. Jakże długo nie tylko powtarzano, lecz prze-
cież wierzono, że „socjalizm tak – wypaczenia nie”, że można stworzyć „socjalizm z ludzką
twarzą”, zbudować żaglową łódź podowdną.
Z cyklu Osęki wynika, zauważył, że po „krótkim okresie uległości” kultura polska gre-
mialnie przeszła do opozycji. Na zewnątrz wyglądało to jednak tak, jak w skeczu kabareto-
wym Salonu Niezależnych, gdy artysta oznajmiał, iż ma własne poglądy, lecz z nimi ostro
polemizuje. Pomyślał, że cykl Osęki ma udowodnić, iż intelektualiści polscy po roku 1956
całkowicie wybili się na niezależność. Tej tezy, uznał, obronić się mimo wszystko nie da. Za-
pewne jeszcze długo trzeba będzie badać czasy PRL, by stało się jasne, jakie działania wyni-
kały wówczas z taktyki przetrwania, jakie zaś powodowane były zrozumiałą w końcu, choć
przecież nieładną chęcią urządzenia się tak, by pozorując opozycyjność zarazem sugerować
zgodę na komunizm. Jedno i drugie było fałszywe, lecz zapewniało przynajmniej święty spo-
kój, pozwalało komponować, malować, pisać – czasem tylko należało zapłacić mały, napraw-
dę niewielki, niemal niedostrzegalny haracz władzy, choćby przez nieczynienie, przez zanie-
chanie. Od pewnego czasu bowiem władza nie żądała zaangażowanego poparcia, lecz tylko
„apolityczności”, życzliwej neutralności artystów. Boczyła się tylko wówczas, gdy ten lub ów
otwarcie przeciw niej występował, ale i w niektórych wypadkach traktowała to z ojcowską
wyrozumiałością, wybaczała – niektórym tylko, to prawda – i publikacje w oficynach emigra-
cyjnych, i niewygodne dla niej wypowiedzi. I ma rację jeden z bohaterów zapomnianej dziś
niemal opowieści Hanny Malewskiej „LLW” – wydanej w roku 1970 – gdy zwraca się do
intelektualistów w totalitarnym superpaństwie określanym tytułowym kryptonimem:
„Jeste-
ście, serio, podporami tego wszystkiego, no, LLW; a ja, wiadomo, jestem aspołeczny cynik.
Jeśli przychodzę i mówię dziś: to, co robicie, to paskudztwo – to, czego n i e r o b i c i e
właściwie. N i e zrobiono kilku największych świństw w historii. Jeśli to mówię, m n i e
możecie śmiało wierzyć”.
Otóż to, myśli, nie tylko chodzi w tym wszystkim o to, co polscy intelektualiści i artyści
czynili, ale też o to, czego zaniechali. Tu gdzieś dyskusja o granicach socrealizmu zaczyna się
rozmywać, staje się trudna, gdyż wymaga nowych narzędzi opisu postaw artystycznych i mo-
ralnych. Można, rzecz jasna, socrealizm traktować bardzo wąsko, pojmując go jako zalecaną
przez komunistów receptę na uprawianie sztuki, można jednak rozumieć go jako pewien stan
degeneracji mowy, języka. A wówczas, dodał, także i milczenie należy brać pod uwagę. Waż-
ne się staje nie tylko to, kto i jak coś mówił, lecz także to, kto i jak czegoś nie mówił. Milcze-
nie, pomyślał, też było ważnym składnikiem socrealizmu. Choćby wówczas, gdy nie godzono
się na rzekomo „bolesne wspominanie okresu uległości”. Kto to tak bardzo „boleśnie wspo-
minał”? I kiedy?
94.
52
A tymczasem, zauważył, po planecie Mars łazi sobie obiekt wędrujący wyprodukowany
na planecie Ziemia. Łazi i fotografuje, wącha, analizuje, przesyła wiadomości, które to czyn-
ności mają nam wszystkim pomóc w zdobyciu kiedyś tam nowych obszarów życiowych. Ko-
lonizacja Marsa zdaje się być przedsięwzięciem traktowanym dziś już serio i niewiele mają-
cym wspólnego z fantastyką naukową. Może, pyta na razie sam siebie, jest to jedno z owych
„wielkich zadań” mających pobudzić naszą energię, uaktywnić ducha przedsiębiorczości,
ożywić uśpiony ethos przedsięwzięć pionierskich i przez to uchronić przed zagrażającym po-
dobno ludzkości „nowym średniowieczem”, przed którym dziś ostrzegają uczeni mężowie?
Wiele dziś, zauważa, czyta się lub słyszy tylko (dotyczy to ostatnie wtórnych analfabetów
żyjących jedynie telewizyjną „kulturą obrazkową”) o wizjach katastroficznych i o wizjach
nowego rozwoju. Panuje między nimi jakaś równowaga, która pozwala przypuszczać, że nie
będzie ani tak źle, jak powiadają pierwsi, ani też tak wspaniale, jak obwieszczają drudzy. Bę-
dzie normalnie czyli po ludzku, zło nadal będzie przemieszane z dobrem, głupota z mądro-
ścią, podłość ze świętością. Tu na Ziemi i tam na Marsie. A może kiedyś odwrotnie: tu na
Marsie i tam na Ziemi. Będzie tak samo, ale inaczej, gdyż nie wolno wierzyć w to, że nic się
nie zmienia. Nie zmienia się, pomyślał, sama zmiana, która jest istotą życia.
95.
Zastanawia się nad główną tezą rozprawy Ryszarda Nycza „Język modernizmu”, która
powiada, że należy w rozwoju literatury – szerzej: kultury – współczesnej wyodrębnić jako
osobną epokę czas od roku (mniej więcej) 1910 do roku (około) 1965 jako okres spójny, okres
dominacji „formacji modernistycznej”. Książka, jest o tym przekonany, jedna z najważniej-
szych w dorobku polskiej humanistyki lat ostatnich, opatrzona została podtytułem „Prolego-
mena historycznoliterackie” i jest spójną, popartą wnikliwymi analizami (mającymi swe ko-
rzenie w innych pracach tego wybitnego uczonego – uczonego, a nie naukowca! – „Sylwy
współczesne” i „Tekstowy świat” śledzących moment przełomu) propozycją odczytania fe-
nomenu najżywszej współczesności jako czasu istotnego przesilenia kulturowego. Nycz
przyjmuje, iż współcześnie można „epokę modernizmu” opisywać niejako z zewnątrz i że
ową zewnętrzna perspektywę wyznacza zjawisko nazywane postmodernizmem. I tu, myśli,
nasuwają się pewne wątpliwości. Brak bowiem jednego – przekonywującego dowodu na to,
że rzeczywiście mamy do czynienia z czymś zasadniczo odmiennym od tego, co towarzyszyło
nam w kulturze ostatniego półwiecza, z jakimś „nowym typem duchowości” czy czymś w tym
rodzaju. Brak tego, co można by określić z całą pewnością jako „dzieło postmodernistyczne”
w takim rozumieniu, w jakim za dzieła modernizmu uznaje się wybitne utwory literackie czy
plastyczne.
Zasadne jest, myśli, mówienie o poczuciu kryzysu, lecz owo poczucie towarzyszy nam
właściwie od czasów narodzin modernizmu nieustannie. Być może ma ono coś wspólnego z
trudnością dostosowania się człowieka – a przeto i sztuki – do przemian, które są wynikiem
narodzin społeczeństwa masowego. Ten kryzys jest zatem jakby efektem niemożności upora-
nia się ze zrozumieniem zmiany struktur i relacji międzyludzkich od biedy pojmowalnych
jeszcze w okresie romantyzmu czy pozytywizmu (choć właśnie wtedy coś zaczynało się roz-
regulowywać, początkowo jakby niedostrzegalnie, później jednak lawinowo). Lata sześćdzie-
siąte w literaturze to jedynie konsekwencja tego, co się w niej zaczęło dziać w początkach
stulecia, można tu dostrzec pewną ciągłość, trudno wskazywać zasadniczy przełom, zwłasz-
cza trudno wskazać coś, co by było można uznać za „arcydzieło przełomu”. Nieustanne od-
czucie schyłkowości, czy to w prozie Berenta w drugiej połowie lat trzydziestych, czy w sza-
leńczych poszukiwaniach Witkacego, później Gombrowicza, czy w rozpoznaniach Malew-
53
skiej, obecne jest także i dzisiaj – tu zmieniło się niewiele. Można, rzecz jasna, poszukiwać
znaków przełomu – czyni to Nycz, ostatnio także Przemysław Czapliński – w przemianach
formalnych, lecz i te przecie trudno nazwać radykalnymi. Nie ulega jednak wątpliwości, my-
śli, że rozprawa Nycza jest niezwykle inspirująca, niezależnie bowiem od tego czy zgadzam
się na zaproponowaną w niej „perspektywę postmodernistyczną”, zmusza do przemyślenia na
nowo sposobu patrzenia na literaturę nie tylko ostatniego półwiecza, lecz całych dwóch już
niemal stuleci, jakie mijają od narodzin romantyzmu w kulturze polskiej.
Ale, dodaje, niewielu tu podejmie dyskusję, niewielu dostrzeże, jak niezwykle dynami-
zuje ta książka nasze myślenie, jakie stwarza możliwości odnowy języka nie tylko literaturo-
znawstwa, ale wszelkiego dyskursu o kulturze. Za chwilę zniknie pod lawiną drukowanego
papieru, zagłuszy ją publicystyczny bełkot, pogrąży „naukowość”, arogancka i zadufana. Nie
na zawsze zniknie, to prawda – będzie wiodła swój nieco utajony żywot na wyspie polonisty-
ki, by za jakiś czas, oby nie zbyt odległy, stać się tym czym w istocie jest: propozycją projektu
dekompozycji naszego myślenia o literaturze, uwolnienia owego myślenia od pułapek history-
zmu (nie mówiąc już o polityzacji), który wszak, jak podkreśla Miłosz, „niszczy nam substan-
cję”, głównie zresztą umysłową.
96.
Raz jeszcze wrócił do rozprawy Nycza. Dlaczego w istocie uważa ją za tak ważną, skoro
się nie do końca z nią zgadza? W czym się zgadza, w czym zaś nie?
Sprawa pierwsza to wyznaczenie granicy współczesności, ustalenie granicy między
współczesnością a przeszłością, tym co żywe i tym, co „historyczne”. Dla Nycza najwyraźniej
współczesność otwiera się w początkach lat sześćdziesiątych i to, co określa jako „formację
modernistyczną” staje się dlań czymś „historycznym”. Nycz wszakże bardzo precyzyjnie
określa granicę inną – granicę sformowania się owej formacji, a to wydaje się w jego pracy
najistotniejsze. I tu się z Nyczem zgadza: rok 1910 (przypomniał sobie inne koncepcje –
choćby Burka wyznaczającego ową granicę na rok 1905) nie tylko ze względu na przekonują-
cą argumentację, lecz dlatego, że uwalnia od owej „historyczności” (zawsze wszak jakoś tam
przypadkowej: to bodaj Kołakowski określił historię jako ciąg przypadków przeciwstawiając
się wszelkim „koniecznościom historycznym”), ale i dlatego, że punkt odniesienia odnajduje
w wyrazie samoświadomości autonomii literatury.
Czy w ogóle ważne jest określenie granicy współczesności? – pyta. Czy ma to większe
znaczenie? Tak, myśli, to ważne. To ważne choćby ze względu na próbę odpowiedzi na pyta-
nie o własną tożsamość. To, co decyduje o moim miejscu w tradycji, sądzi, jest dla mnie
sprawą istotną. Przyjmując argumenty Nycza za rokiem 1910 tu właśnie odnajduje granice
przestrzeni własnego życia, świadomości językowej czyli świata, w którym żyje.
Sprawa druga. Nie zgadza się z Nyczem w tym, iż ów świat należy do przeszłości, że
świadomość językowa zasadniczo się zmieniła w początkach lat sześćdziesiątych, że nastąpił
jej kryzys. Ma poczucie, że to, co się obecnie w literaturze dzieje – właśnie poprzez coraz
bardziej precyzyjne określenie wstępnej fazy współczesności – jest rozwinięciem, kontynu-
acją, okrzepnięciem poczucia ciągłości, a zatem, iż owa współczesność jeszcze się nie skry-
stalizowała, nie wypowiedziała w pełni, nie wydała dzieła, jakie wpisane jest w koncepcje
sformułowane u jej progu. Tego poczucia wciąż jeszcze nie umie przełożyć na racjonalny
dyskurs, jest wszakże przekonany, że o kryzysie współczesności mówić trudno.
97.
54
Wysłali sondę w kierunku Saturna. Można powiedzieć, pomyślał, że nasila się ruch w
kosmicznym interesie. A przecież to gna niesłychanie szybko. Gdy się urodził, nikomu jesz-
cze w głowie nie było łażenie po Księżycu, robienie spacerów kosmicznych. Dziś już kosmos
spowszechniał, mało kto zwraca uwagę na kolejne loty. I będzie tak aż do jakiegoś przełomu
technicznego, do momentu, w którym, jak w dawnych podróżach morskich, nagłe odkrycia
odległych lądów i przestrzeni poruszą ludzką wyobraźnię oraz przedsiębiorczość. Gdy
wszystko to zacznie mieć wpływ na naszą codzienność.
98.
Znalazł notatkę, którą postanowił w całości przepisać: „Hieratyczność ikony i „przy-
ziemność” religijnego malarstwa chrześcijaństwa zachodniego. Doskonalenie wzoru, jego
powtarzanie, swego rodzaju cyzelatorstwo z jednej, zaś nieustanne reinterpretowanie i żywe
czytanie z drugiej strony. Przeciwieństwo czy komplementarność? Gdy z tej strony spojrzeć
na wzajemną „nieprzekładalność” chrześcijaństwa wschodniego i zachodniego, tak jak nie-
przekładalne wydają się korpuskularna i falowa teoria materii, wówczas odnalezienie wspól-
nej płaszczyzny porozumienia musi się wydać tak samo trudne, jak skonstruowanie ogólnej
teorii pola. W istocie jednak, co przecież wiadomo, rzecz dotyczy tego samego i zapewne nie
ma rzeczywistych powodów do kontynuowania sporu. Być może jednak potrzebny jest, by
porozumienie uczynić możliwym, jakiś nagły impuls zewnętrzny. To w końcu komplementar-
ność ujęcia, a nie przeciwieństwo. Jakże inaczej, gdy porówna się chrześcijaństwo z islamem,
w którym zabronione jest tworzenie wizerunku Boga. Nie ma wzoru, który można by cyzelo-
wać lub reinterpretować. Jest tylko słowo”.
99.
W notach, wierszach, refleksjach (w innym układzie, w innym uchwycie przypomina,
lecz tylko przypomina rzecz „Szumy, zlepy, ciągi” Białoszewskiego) zapisanych w „Piesku
przydrożnym” Miłosza czyta o przepadaniu bogactwa egzystencji miażdżonego ścianą napie-
rającego lodowca: „
Niczego nie da się naprawdę odtworzyć i daremnie rozprawy doktorskie
starają się dogrzebać do szczegółów. Przetrwało kilka nazwisk i, z góry skazane na brak od-
powiedzi, pytanie: gdzie podziało się tamto wszystko?”. Pytanie zawieszone nad społeczno-
ścią artystów – to właśnie ich tyczy refleksja autora – jak straszne memento. Ale, myśli, myli
się Miłosz, nie chce pamiętać o tym, że właśnie w dziełach sygnowanych przez te kilka na-
zwisk, tam właśnie „podziało się tamto wszystko” – te dzieła z „tego wszystkiego” jakoś wy-
rosły, w „tym wszystkim” istniały w swych początkach.
Z jakich poruszeń przemijającego bytu powstaje arcydzieło? – pyta. Gdzie ta kobieta, któ-
rej spojrzenie pobudziło ruch wyobraźni? W tym właśnie ruchu wyobraźni. Tak długo, jak
ruch ten będzie trwał. Igła świerku, szyszka, pelargonia w jakimś oknie, kiedyś – to wszystko
jakoś żyje póki żyją wiersze, obrazy, symfonie, które z impulsu, jaki im te byty nadały, impul-
su może niewiadomego artyście, powstały. Myli się Miłosz, myśli, ładnie się myli, bo z troską
o „to wszystko”, co wedle niego nie da się „ocalić od zapomnienia”, a co przecież istnieje
nadal – inaczej – wpisane w dzieła.
100.
55
Istnieje chyba – myśli, choć to tylko na razie intuicja – podskórny nurt współczesności
przygłuszony jakby i dopiero teraz zwolna i ostrożnie wydobywający się na powierzchnię.
Można by się zastanowić czy dominująca dotąd w myśli europejskiej „strona Nietzschego” – a
strona to mocna: wystarczy sięgnąć do indeksów nazwisk w rozprawach traktujących o mo-
dernizmie i postmodernizmie – nie znajduje swej przeciwwagi w „stronie Kierkegaarda”...
Odczytuje interesujące w tym właśnie kontekście uwagi Tomasa Venclovy z książki o
Wacie: „Wola sprostania tragiczności egzystencji i odrzucenie wszelkich prób złagodzenia tej
kondycji stanowią o prekursorstwie Kierkegaarda wobec katastrofizmu. Ponadto w pismach
jego odnajdziemy wątek walki z Bogiem, teomachię, więc dla Wata element szczególnie po-
budzający (i, skądinąd, obecny w najcelniejszych dziełach romantyzmu polskiego). (...)
Wpływ Kierkegaarda na Wata nie ograniczał się wyłącznie do poezji. Duński filozof był nie
tylko krytykiem chrześcijaństwa instytucjonalnego, ale jednocześnie najbardziej przekonują-
cym krytykiem Hegla, którego pojęcie „ducha dziejów” stanowi tak istotny składnik marksi-
stowskiej filozofii. Kierkegaard, ironista i satyryk najwyższej klasy, przemawia niemal tym
samym głosem co Wat, kiedy zwraca się przeciw anonimowości i maniakalnemu kultowi
liczby. Należy on też do tych, którzy najwcześniej rozpoznali nadchodzącą depersonalizację i
atomizację społeczną, które stać się miały nieomal symbolami nowej epoki”.
Należałoby chyba przebadać obecność Kierkegaarda w literaturze współczesnej, od mo-
derny poczynając. Jaka jest zależność między jego „Bojaźnią i drżeniem” a „Listem lorda
Chandosa” Hoffmansthala? Tu kwestia milczenia i Milczącego wydaje się najistotniejsza:
bohater Hoffmansthala powiada wprost, że musi milczeć, gdyż nie może posłużyć się języ-
kiem, w którym mógłby się w pełni wyrazić, wypowiedzieć – tym językiem, w którym będzie
składał sprawozdanie przed Najwyższym. Rozprawka Kierkegaarda (określona przezeń jako
„liryka dialektyczna”) napisana została, jak głosi podtytuł, przez „Johannesa de Silentio”,
przez Milczącego. Gdzieś tu należałoby zacząć szukać.
Interesująco zestawia Nietzschego i Kierkegaarda cytowany w dzienniku Elzenberga Ga-
briel Marcel: „Nieprzemijająca chwała takiego Kierkegaarda, takiego Nietzschego, na tym
może zasadniczo polega, że nie argumentami, ale samym życiem, przebytą próbą cierpienia,
wykazali, że filozof godny tego imienia (...) zatraca swoje szlachectwo w miarę, jak pozwala,
by go wydarto samotności, która jest jego powołaniem właściwym”. Oto dwa bieguny, dwie
strony razem: krzyk Niemca i milczenie Duńczyka muszą się wszak spotkać, są najpełniej-
szym wyrazem niewyrażalnego.
W modernizmie – tak jak go pojmuje Nycz w swej rozprawie – dominację zyskała po-
etyka krzyku. Być może przełom, przesilenie, jakie się obecnie dokonuje – myśli – to „docho-
dzenie do głosu” poetyki milczenia: wychylenie w mistycyzm, jak choćby w poezji Krynic-
kiego.
101.
Znów dopadł go ksiądz prałat z Gdańska, Henryk Jankowski: rozgłosił w kazaniu, iż
przedstawiciele mniejszości żydowskiej nie powinni wchodzić do nowego rządu, gdyż to bu-
dzi obawy Polaków. Księdzu Jankowskiemu władza kościelna zabroniła głoszenia kazań
przez rok. Nie za antysemityzm, gdzieżby tam. Za „politykę” w Kościele... Polityka w Ko-
56
ściele, jak wiadomo, nie istnieje i istnieć nie powinna. Bogu co boskie, cesarzowi, co cesar-
skie. Jasne. Ale co pozostawić sobie? – pyta zapewne gdański prałat.
Przychodzi mu do głowy straszne pytanie: c o widzi ksiądz Jankowski, gdy spogląda w
lustro?
102.
Dowiaduje się, że Uran ma jeszcze dwa księżyce – razem już siedemnaście. Księżyce
Urana nazywane są imionami postaci z dramatów Szekspira i Pope’a. Te nowoodkryte czekają
jeszcze na swe nazwy, na razie oznaczono je kryptonimami U1 i U2. Dotychczasowe noszą
m.in. imiona Ariela, Umbriela, Tytanii, Oberona, Mirandy, Julii, Desdemony i Ofelii. Wokół
Urana zatem, myśli, rozgrywa się jakiś tajemniczy, kosmiczny spektakl: tańce Ofelii z Arie-
lem, spiski Desdemony z Oberonem. Zwłaszcza, dodaje, jeśli nastąpi wybuch na Słońcu, który
w całym układzie, jak dzisiaj – gdy spisuje swe myśli – na Ziemi wywołuje burze magnetycz-
ne. Jak się ten dramat rozegra? Czy astronomowie wiedzą, że nadając nazwy, prowokują zda-
rzenia nieprzewidywalne, że słowa mają moc sprawczą?
103.
Czyta poemat Józefa Łobodowskiego „Złota hramota” i znajduje fragment, który go za-
stanawia:
Będziesz szedł, nocnych marzeń wiekuisty więzień,
i głosił swoją prawdę.
A jest w tym najwyższa
duma, gdy głos odrzuca obojętna cisza
i śmiech szyderczy wpada w pieśni interwale
i więcej mrocznym tłumom nad twą mękę znaczy.
Zastanawia się, co go w tym zastanawia. Wie, że zna ten ton, ten poetycki zaśpiew. Skąd
zna? Zaczyna kartkować bibliotekę pamięci. Czy to nie to:
idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę (...)
powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy
bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz (...)
a nagrodzą cię za to tym co mają pod ręką
chłostą śmiechu zabójstwem na śmietniku
To samo? Nie to samo? Przypadkowe pokrewieństwo? Nie sposób przesądzać. Jedno nie
ulega wątpliwości – poemat Łobodowskiego, ogłoszony jeszcze w latach pięćdziesiątych,
wyprzedza „Przesłanie pana Cogito”, jeden z najbardziej znanych wierszy polskiej poezji po-
wojennej. Być może, ryzykuje uogólnienie, w ogóle ton ten odnaleźć można i w innych wier-
szach naszego czasu, być może cała współczesna poezja polska jest nim nasycona...
104.
Pojechał do miasta Lublina, gdzie uczestniczył w zorganizowanej przez Uniwersytet Ma-
rii Curie Skłodowskiej sesji naukowej poświęconej pierwszej wojnie światowej w literaturze,
nie tylko polskiej. Usłyszał tam wiele interesujących głosów, poznał, jak to zwykle w czasie
takich spędów bywa, kilkoro ludzi interesujących. Ale to jeszcze nie wszystko. Otóż dodat-
kowo usłyszał tam echo głosu księdza Jankowskiego. Obdarzony poważnym tytułem nauko-
57
wym starszy pan wygłosił antysemicki spicz dotyczący postawy Leo Belmonta (1865-1941),
którego oskarżył o „robienie geszeftu” na „sprawie polskiej”. Ten założyciel Polskiego To-
warzystwa Esperantystów, poeta i prozaik raczej mierny, tłumacz „Eugeniusza Oniegina”
Puszkina oraz utworów Tomasza Manna, zwolennik uwolnienia Stanisława Brzozowskiego z
zarzutu zdrady, wielorako zaangażowany politycznie, m.in. jako obrońca w sprawach poli-
tycznych w Petersburgu na przełomie stuleci, naprawdę nazywający się Leopold Blumental,
jako żywo obrony przed podobnymi „zarzutami” nie potrzebuje.
Gdy się jednak takie wypowiedzi słyszy, pomyślał, w dodatku wygłaszane w czasie po-
ważnej, jak by się mogło wydawać, imprezy naukowej, strach człowieka zaczyna ogarniać.
Tym bardziej, że większość obecnych jakby w ogóle incydentu nie zauważyła.
105.
Już kiedyś u Stanisława Lema przeczytał, że umierające słońce za ileś tam miliardów lat
pochłonie, rozdymając się do wymiarów Czerwonego Olbrzyma, ogranie przestrzeń, w której
znajduje się orbita Ziemi (dużo później nasza gwiazda przemieni się w Białego Karła). Dziś
czyta, że w kosmosie w kierunku Tytana, będącego księżycem Saturna, wysłana została przez
Amerykanów sonda Cassini mająca nań wypluć próbnik imieniem Huygens, który ma tam
dotrzeć w roku 2004. Na tym księżycu, jak się przypuszcza, będzie kiedyś możliwe życie.
Żyjemy dziś, myśli, z dziwną wiedzą o tym, że Ziemi nie będzie, że skazana jest na zagładę.
W ogóle zewsząd z kosmosu coś nam zagraża. A to nie wykluczone, że dopadnie nas jakaś
kometa, a to znów dowiadujemy się, że w kierunku naszej galaktyki podąża zmierzająca do
zderzenia jakaś inna galaktyka. Nic nie jest pewne, nic nie jest stabilne, zauważa, zaś ta wie-
dza, dodaje, jakoś specjalnie nie wpływa na naszą świadomość. Nasza wieczność, ludzkie
istnienie, istnienie wszechświata, zmienia się w „jedną chwilkę”, a przecież i tak przy tym
moja jednostkowa egzystencja nie traci nic ze swej wspaniałej niepowtarzalności, trwa poza i
ponad czasem. Czas zresztą, dowiaduje się przy okazji lektury innego opracowania, też jest
przypadkowym, wcale nie koniecznym wymiarem bytu. Usiłuje wpisać tą wiedzę w swój ob-
raz świata, uruchomić wyobraźnię tak, by sobie z ową wiedzą poradziła, by wiedza, którą się
napełnia jego życie nie przekreśliła jego sensu. Wie, że wyjście, jedyne wyjście, jest w wierze,
lecz wie również, że takie zawierzenie, które wszystko wyjaśnia, wymyka się zarazem zdol-
ności pojmowania. Zastanawia go zarazem to przywiązanie do wymogu „rozumienia”, do
zachowania zdolności racjonalizowania swej egzystencji. Są tacy, którzy się bez tego obywają
i zapewne, myśli, jest im z tym łatwiej.
106.
Zawsze go zaskakuje, szczególnie wśród bliskich znajomych, budzenie się w literaturze
ducha bojowego, jakiegoś pędu do „wyników”, do „miejsca na podium”. O ile jeszcze rozu-
mie to wśród debiutantów, o tyle u ludzi jakoś tam doświadczonych rzecz zdaje się już tylko
śmieszna, choć poniekąd zrozumiała – tyle, że każdy, kto staje do tych „wyścigów” nie tyle
siebie przecenia, ile po prostu redukuje literaturę do instrumentu osobistej „kariery”. Ważna
natomiast, myśli, wydaje się sama literatura, która jest zawsze czymś więcej niż tylko ekspre-
sją indywidualnej wrażliwości, pokazem oryginalnej wyobraźni i zdolności kreacji nowego
świata. A poza tym, myśli, przecież rocznie ukazuje się ok. 600 000 nowych tytułów: w tym
natłoku wszelka „kariera” (wielu jest wszak naznaczonych talentem) staje się sprawą przy-
padku i szczęścia, trafienia „w układ”, otrzymania w odpowiednim momencie i w odpowied-
58
nim miejscu odpowiedniego stypendium, znajomości lub nieznajomości języków, poczucia
lub braku poczucia humoru. Nie, myśli, tego przewidzieć się nie da...
107.
Usłyszał we śnie: Biada tym, którzy uwierzą w równość wszystkich ludzi, lecz prawdzi-
wą klęskę poniosą ci, którzy sami się nad innych wywyższą.
108.
Czyta w „Odrze” (12/1997) esej młodego krytyka, Karola Maliszewskiego zapisującego
przemiany zachodzące w polskiej poezji. Szkic zatytułowany został podniośle „Pożegnanie
transcendencji”. Jak na początek, nieźle – będziemy mieć byczą poezję, pomyślał (w czasie
korekty zauważył, że cytuje bezwiednie uwagę Jerzego Kwiatkowskiego o poetach Konfede-
racji Nowego Romantyzmu) . Czyta jednak uważnie
: „Rzadko (albo wcale) spotyka się w
tekstach „naszych ponowoczesnych” próby dialogu z rzeczywistością transcendentną, nato-
miast aż gotuje się w nich od nawiązań, przywołań i odwołań środowiskowych, społecznych,
lokalnych, prywatnych, mieszczących się w kręgu tzw. „małego wymiaru””. Czyta raz jesz-
cze i zastanawia się dlaczego naszych ponowoczesnych oraz mały wymiar zamknął autor w
cudzysłowie. Bo że wiersze nazywa tekstami, to oczywiste. Dziś już nie ma utworów: wier-
szy, powieści, dramatów itp. – są wyłącznie teksty. I tak już zostanie, niestety. A jednak, czyta
dalej, jest i dziś poeta w Polsce barometrem, choć tak bardzo tego nie chce bodaj (nie ma pod
ręką „Czasu Kultury”, nie może więc tego sprawdzić) Mariusz Grzebalski. Oto dowód z Mali-
szewskiego:
„Dożyliśmy czasów kompletnego załamania dotychczasowego wzorca metafi-
zycznego, kreującego proste hierarchie – układające się logicznie wokół aksjologicznego
centrum. Ponowoczesność w tym sensie jest stanem psychicznym, jakością psychologiczną,
będącą sygnałem niewiary w sens całości i całość sensu. (...) Temu rozgardiaszowi przypa-
truje się zazwyczaj wiersz, on nawet jest pierwszym jego zwiastunem”.
Nie, prostuje od razu, nie poeta – wiersz jest dziś w Polsce barometrem. Poeci odeszli.
Zostali producenci tekstów, którzy rozstali się z transcendencją. Tak przynajmniej myśli, my-
śli, młody krytyk. Młody krytyk, myśli, powinien przeczytać myśli Kierkegaarda. Tymczasem
młody krytyk, czyta, dostrzega w młodej poezji
„predylekcję do gry w zakresie twórczego
rozprawiania się z tradycją gatunków poetyckich”. Młody krytyk, myśli, powinien przeczytać
rozprawę Stanisława Barańczaka „Pegaz zdębiał. Poezja nonsensu a życie codzienne: Wpro-
wadzenie w prywatną teorię gatunków”. Ale, myśli, młody krytyk czyta tylko teksty swych
rówieśników i ewentualnie domyśla się, że teksty te mają coś wspólnego z utworami poetyc-
kimi niektórych poprzedników:
„Widziałbym w tej duchowej intertekstualności bardzo wy-
raźne świadectwa pozostawione przez Andrzeja Bursę, Rafała Wojaczka, ale również Kon-
stantego Ildefonsa Gałczyńskiego i Mirona Białoszewskiego”. (Tu dodaje: kto wreszcie zaj-
mie się badaniami intertekstualnymi zestawiającymi „Teatrzyk Zielonej Gęsi” i „Kabaret Kici
Koci”? – a?! – taż to, panie, gotowa dysertacja jakowaś). Młody krytyk, myśli, domyśla się
trafnie. Jakby młody krytyk, myśli, poczytał więcej, wtedy dostrzegłby, być może, także i inne
„wyraźne świadectwa”, tak gdzieś od Homera czy opowieści o Gilgameszu poczynając.
Co zaś do transcendencji, myśli, to jest ona w języku i tak, żaden więc krytyk, nawet
najmłodszy, jej zeń nie wygoni. Zresztą, myśli, młody krytyk będzie o tym za dwadzieścia lat
59
rozmawiał z młodym krytykiem. Póki co, myśli, niech młody krytyk poczyta późnego Witt-
gensteina oraz, co ważne, esej Petera M. S. Hackera „Metafizyka jako cień gramatyki”.
109.
IstnieNie
110.
Z niejakim zdumieniem obejrzał w telewizji fragment reklamy pizzy: oto człowiekiem,
który użyczył swej twarzy reklamie okazał się być ostatni pierwszy sekretarz jednej z do nie-
dawna najpotężniejszych organizacji świata, jaka była Komunistyczna Partia Związku So-
wieckiego, Michaił Gorbaczow. Gdyby, pomyślał sobie, jakieś 15 lat temu ktoś powiedział, że
szef owej partii będzie niedługo występował w zachodnich reklamówkach, ludzie zareagowa-
liby nie śmiechem nawet, lecz podejrzeniem, iż wypowiadający podobne herezje jest człowie-
kiem niespełna rozumu. Dziś już, jak się zdaje, niewielu ludzi pamięta czym była i jaką mocą
dysponowała sowiecka kompartia: a szkoda, gdyż tak szybkie zapominanie przeszłości, nie-
dawnej w końcu, świadczy o płytkiej pamięci, a zatem i o niezdolności korzystania z do-
świadczeń historycznych.
111.
W „Dzienniku” Krzysztofa Mętraka odnalazł kapitalną uwagę dotyczącą „Czekając na
Godota” Becketta:
„Sztuka bez transcendencji jest sztuką w poszukiwaniu transcendencji.
Godot to jest transcendencja (pełnia, absolut)”. To pisał, myśli, 26-letni gówniarz, gdy dziś
jego rówieśnicy, a może nawet nieco starsi od niego, odkrywają prawdy beckettowskie bez
wyciągania z nich konsekwencji. Bo rzeczywiście, zastanawia się, nawet przy przyjęciu, że
współcześnie młoda poezja polska jest poezją „pożegnania transcendencji”, to ta dziura, która
się wówczas otwiera – inna sprawa, dodaje, że teza o „pożegnaniu transcendencji” broni się
źle w świetle lektury ostatnio wydanych tomów np. Sosnowskiego, Niewiadomskiego, nie
mówiąc już o Tkaczyszynie-Dyckim – albo zacznie zasysać i pochłaniać wszystko, co znaj-
dzie się w jej zasięgu, jak prawdziwa kosmiczna „czarna dziura”, albo wyrzuci poezję na ze-
wnątrz, jak to się zresztą już wielokrotnie działo. Jest pewien jednego: jeśli się tak nie stanie,
jeśli poezja naprawdę pożegna się z transcendencją, wówczas musi pożegnać się z sobą – po-
zostaje ta cała hamletowska „reszta”. Ale tego, dodaje, ani Karol Maliszewski, ani jego kole-
żanki i koledzy jeszcze nie wiedzą – wciąż jeszcze ważniejsze dla nich efektowne formuły niż
życia.
112.
Czytając Mętraka wścieka się niemal co stronę – nawet nie dlatego, że go notatki dener-
wują lub złoszczą. Dlatego, że jeśli już zdecydowano się taką książkę („bez wiedzy i zgody
60
autora”, który opuścił ten padół) wydać, to trzeba było zadbać o minimum informacji uzupeł-
niającej czy prostującej błędy zapisu, czyli o przypisy. To niechlujstwo wydawnicze, widocz-
ne już choćby w publikacji „Dziennika” Kisiela, staje się coraz bardziej irytujące, gdyż do-
prowadza do utrwalania błędów drukiem i tym samym (dzienniki wszak cytowane bywają
jako źródła) zafałszowywania świata. Ważne jest, rzecz jasna, co autor dziennika sobie mnie-
mał albo i nie mniemał, lecz ważne jest, myśli sobie, również prostowanie jego mniemań
mylnych. I tak, by tylko przy tym przykładzie pozostać, mógł sobie mniemać Mętrak, że Słuc-
ki zmarł w Izraelu, ale tak naprawdę zmarł on w Berlinie Zachodnim.
Pojawia się tu jako bohater Andrzej Mencwel, także zresztą obecny jako młody krytyk
M. (jedno z nierozszyfrowanych – dlaczego? – nazwisk) w dzienniku Kisiela. Ani wydawca
(Iskry), ani redaktorzy tomów nie zadali sobie trudu, by wyjaśnić uwagi obu autorów dotyczą-
ce postawy Mencwela, nie ujawniono jego „radosnej twórczości” w areszcie mokotowskim w
roku 1968 (rzecz zresztą, przypomina sobie, została opublikowana w „bruLionie”, tyle, że tu
zatajono nazwisko autora i charakter tekstu przytaczając go jako rzekomo bezstronne świa-
dectwo czasu), która to twórczość służyła oskarżycielowi w procesach przeciw tzw. „koman-
dosom”, nie przypomniano też (co w wypadku dziennika Mętraka jest ważne) serii artykułów
Mencwela we „Współczesności” mających kompromitować niesłuszne mniemania takich
ludzi jak Kołakowski, Andrzejewski czy Brandys (Kazimierz). Ten brud się dzięki radosnej
działalności wydawniczej nawarstwia.
A swoją drogą, myśli, należałoby chyba się zastanowić nad zasadami ujawniania tego ro-
dzaju prywatnych zapisków. Miał te wątpliwości już wówczas, gdy Tomasz Jastrun opubli-
kował obszerne fragmenty dziennika swego ojca. Teraz, w wypadku dziennika Mętraka, rzecz
wydaje się jeszcze bardziej problematyczna. Nie ulega bowiem wątpliwości, myśli, fakt, że
gdyby żyjący dziś Mętrak ten dziennik opublikował, nie opędziłby się od sądowych wezwań,
a w każdym razie od rozlicznych pyskówek. Z drugiej strony jest niemal pewien, że Mętrak,
jeśli go dobrze pamięta z tych kilku rozmów, na pewno by tego w tej formie nie drukował –
tym bardziej, że redaktor tomu, Wacław Holewiński, czujnie wypreparował zeń fragmenty
skądinąd interesujące, lecz nie dla łowców sensacji. Pisze oto:
„W „Dzienniku” Autor wielo-
krotnie drobiazgowo wręcz omawia swoje lektury (np. dwanaście stron gęstych zapisków z
„Mojego wieku” Wata) i obejrzane filmy. Mimo że omówienia te są interesujące, uznałem, że
muszę z większości z nich zrezygnować”. I żeby choć Holewiński owe wypustki pozaznaczał.
A gdzie tam! Dostaliśmy do rąk środowiskową sensacyjkę (poza „środowiskiem” ta książka
jest nieczytelna) z założeniem, że środowiska sprawy interpretacji „Mojego wieku” przez
Mętraka nie zainteresują. Dziwaczne to założenie, myśli sobie, ale cóż, dodaje, takie czasy...
A autor i tak się już nie obroni:
„Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”.
113.
Po raz kolejny idąc do apteki czy wędrując ku poczcie zauważa jak asfalt, którym przed
laty zalano osiedlowe ścieżki i placyki, wybrzusza się, pęka, rozpada i rozkrusza – to korzenie
drzew wyrosłych w czasie ostatnich dwudziestu lat rozsadzają skorupę, domagają się powie-
trza. Zastanawia się, jakby te osiedla wyglądały za lat pięćdziesiąt, po opuszczeniu ich przez
mieszkańców. Tak kiedyś, przed wielu, wielu laty, gdy z wałęsał się po stoczni gdańskiej
podczas wielkiego strajku, gdy podziwiał znieruchomiały, wyciszony pejzaż, pomyślał: – Po-
patrz, jeszcze trochę, a te dźwigi zarośnie mech, potem trawa.
114.
61
Przez pół dnia łaził po Bydgoszczy. Nigdy nie był w tym mieście – kiedyś, jako redaktor
czasopisma „Hotelarz” przyjechał tu, by zrobić „materiał” o pracy Hotelu Brda, ale wówczas
miasta nie widział. Teraz, spacerując uliczkami, odkrywa jedno z tych miasteczek środkowo-
europejskich, które, nie tknięte na dobrą sprawę przez wojnę, ocaliły swą materialną substan-
cję. Komuna co prawda spowodowała pewne straty – brak konserwacji – ale na dobra sprawę
nie wygląda to tak źle jak np. w dawnej NRD. Piękne, w wielu wypadkach już odrestaurowa-
ne, odnowione fasady przełomu wieków, moderna czy raczej – miasto wszak było niemieckie
– Jugendstil w pełnej krasie. Powoli to ożywa – jak te wszystkie do niedawna prowincjonalne
miasteczka scentralizowanego systemu, które teraz odzyskują swą formę, łapią oddech, za-
czynają żyć na własny rachunek . No i ta tutejsza Wenecja...
Lecz nie mógłby tu mieszkać – miasto leży w niszy, jest zawilgotnione: wieczorem, w
zimnie, odczuwa to szczególnie nieprzyjemnie – narastający ból za mostkiem, aż do przeraże-
nia, niemożności zrobienia kroku. Ledwo potrafił się dowlec do hotelu.
115.
Zajrzał do „empiku” przy Nowym Świecie w Warszawie. Dział z pismami kulturalnymi
wepchnięty w jakiś ciasny, trudno dostępny kącik olbrzymiej sali – tam nowe „Opcje”, „Ak-
cent”, „Tytuł” itp. Między nimi pierwszy numer „Arytmii”. Do tego dopisane słowa „spółka
literacka”, z których nie wynika nic. Pismo wydawane jest w Świdnicy, ponadto nic o nim nie
wiadomo poza tym, że drukuje średniomłodych, młodych i najmłodszych (rocznik 1980:
Aneta Święcicka, opowiadanie „Edek”) autorów, nie podpisuje tłumaczeń (Reiner Kunze, jak
można przypuszczać, przekład Piotra W. Lorkowskiego, ale żadnej w tym względzie pewno-
ści), podaje noty o drukowanych pisarzach, co dziś jest bardzo pomocne. W „Arytmii” wszak-
że wynajduje rzecz jeszcze inną – szkic Teresy Wagilewicz (o niej nie ma noty) zatytułowany
„Czas na metafizykę”, co go tym bardziej interesuję, iż w tym samym wiekowo – ale też po
części towarzysko – kręgu autorów czytał niedawno szkic Maliszewskiego (stary, rocznik
1960, w „Arytmii” trzy interesujące wiersze) „Pożegnanie transcendencji” zamieszczony w
„Odrze”.
Teresa Wagilewicz omawia tom Jarosława Marka Rymkiewicza „Metafizyka”, ale, myśli
czytając jej tekst, być może nie jest bez znaczenia fakt, że ta właśnie próba czytania otwiera
pierwszy numer pisma – pełni zatem, chcąc nie chcąc, funkcję szkicu programowego, artykułu
wstępnego czy czegoś w tym rodzaju. Zastanawia się czy „Czas na metafizykę” i „Pożegnanie
transcendencji” jakoś ze sobą korespondują – pewnie tak, myśli, w końcu wszystko korespon-
duje ze wszystkim.
116.
IstNieNie
117.
To jasne, pomyślał, że po pół wieku trwającej rozłące wielu pragnie doprowadzić do
zgodnego spotkania „literatury krajowej” i „literatury emigracyjnej”. Kłopotów z tym bez
liku, kryteria podziału i łączenia niezbyt jasne, niedookreślone. Czy można – pyta – podzielić
62
Sławomira Mrożka na dwa kawałki, z których wcześniejszy będzie krajowym, późniejszy zaś
emigracyjnym? Ależ można, nawet znajdą się tacy, którzy udowodnią, że emigracyjny Mro-
żek literacko lepszy i znajdą się też tacy, którzy udowodnią coś wręcz przeciwnego Szukanie
„złotego środka” też jakoś niesporo idzie, bo zawsze jakieś emocje autorskie przeszkadzają –
zauważył to czytając książkę Tadeusza Drewnowskiego „Próba scalenia”, dzieło grube, wy-
glądające solidnie i zapowiadające właśnie odnalezienie jakiegoś wspólnego pola interpreta-
cyjnego dla wszelkich obiegów w jakich funkcjonowała polska literatura powojenna. Wyszła
z tego autobiografia krytycznoliteracka przedstawiciela pewnej grupy „pokolenia Kolumbów”,
pokolenia wedle autora niedocenionego, niedopieszczonego, skrzywdzonego przez historię.
Ani myśli polemizować tutaj z tezami tej pracy – uczynił to gdzie indziej. Zastanawia się tyl-
ko nad tym czy to już tak na lata zostanie: emigranci (nawet ci późni) będą pisać, że to, co
najlepsze, powstało na wychodźstwie, ludzie związania – mocniej lub słabiej – z „polityka
kulturalną socjalistycznego państwa” będą udawali, że w gruncie rzeczy przecież literatura w
PRL kwitła, przedstawiciele poszczególnych generacji będą radośnie pokrzykiwać – „tylko
my!” itd.
I tu, myśli, warto zacytować Drewnowskiego, ostatnie zdania jego opowieści: „Nowe po-
kolenie czuje jak jest oczekiwane i pożądane. Błyska tu i ówdzie talentami i epatuje mnó-
stwem obietnic i prowokacji, ale jak każdy nowy świat zapatrzone jest w siebie. Jego wyobra-
żenia o poprzedniej formacji literackiej są zdecydowane, lecz wątłe i fantastyczne. Czy to im
wystarczy?”. Cóż, myśli, jednym wystarczy, innym nie. Jedno zdaje się nie ulegać wątpliwo-
ści: ma rację Drewnowski zwracając uwagę na zawężenie dyskursu literackiego młodych do
własnego podwórka – wystarczy przeczytać „Niebawem spadnie błoto” Grupińskiego i Kiec
czy „Chwilowe zawieszenie broni” Klejnockiego i Sosnowskiego. I tu, zastanawia się, warto
by się zastanowić dlaczego młoda krytyka nie próbuje chociaż – jak kiedyś Kornhauser z Za-
gajewskim – określić się wobec starszych, dokonać analizy i oceny ich dorobku. Może dlate-
go, że trzeba by czytać ich utwory...
118.
Istnieją ludzie, którym się udaje połączyć korzyści
świata z beneficjami prześladowania.
Karl Kraus
Krojąc cebulę i inne warzywa na sałatkę słuchał w programie III Polskiego Radia audycji,
w której Wojciech Karpiński, starannie modulując głos, opowiadał – z okazji wydania swej
nowej książki w Polsce – o tym, jak z uporem walczył o swą osobistą wolność, jak w tej wal-
ce, realizowanej w peregrynacjach po USA, Francji i Włoszech, po salach muzeów i kartach
ksiąg, potwierdzał swą niezależność i suwerenność. Zastanawia się nad tym, co go w tej po-
stawie drażni, co denerwuje. Sytuacja, myśli, jest dość niezręczna, bo w gruncie rzeczy Woj-
ciech Karpiński ma prawo mówić to, co mówi, być przekonanym o powadze swego doświad-
czenia i swej opowieści i nie można mu odpowiedzieć, że to owszem, postawa zacna, a jednak
i śmieszna trochę. Nie można mu tego powiedzieć, gdyż w słowach Wojciecha Karpińskiego
wyczuwa się pewną żarliwość i autentyczną miłość do kultury, do tych najwyższych wzlotów
ludzkiego ducha wobec których „życie”, ludzka egzystencja, wszystko to wydaje się przypad-
kowe i niezbyt warte uwagi. Rzecz w tym jednak, kontruje od razu swą własną wyrozumia-
63
łość, że jest w tych słowach Wojciecha Karpińskiego, także w tonie, w afektacji, z jaką te
słowa wypowiada, jakaś nuta pogardy wobec „maluczkich” i jednocześnie aura samoza-
chwytu, samowywyższenia jakiegoś. Bo przecież, przypomina sobie, Wojciech Karpiński
wędrówki swe uprawiał w tym czasie, gdy inni – no właśnie, reflektuje się: czy można te
sprawy ze sobą zestawiać, a jeśli tak, to w jaki sposób? – gdy inni, powtarza, byli w swej wal-
ce o swoją osobistą i swoją wspólnotową wolność i niezależność bici, katowani, pędzeni po
„ścieżkach zdrowia”, zaś jeśli wędrowali, to nie były to wędrówki bezpieczne i spokojne.
Te refleksje, których zresztą się wstydzi, gdyż małostkowe jakieś wobec wzlotów ducha,
nachodzą go coraz częściej wówczas, gdy czyta lub słucha podobnych wynurzeń, gdy nagle
odnajduje się w przestrzeni – jak to nazwać? – swego rodzaju „porozumiewawczych gestów”,
salonowych skinięć głową, ironicznych, choć ledwo dostrzegalnych (styl rzecz ważna!)
uśmieszków. Co to jest? – pyta sam siebie. I, oczywiście, natychmiast ma ochotę naszczać do
wazy z kruszonem, stłuc demonstracyjnie kruchą filiżankę z porcelany, więcej – wziąć ją pod
obcas.
To zawsze interesujące, dodaje do tych przemyśleń, jak budzą się w nas barbarzyńskie
odruchy. Budzą się wówczas, sądzi, gdy takie pojęcia jak piękno czy wolność szybować za-
czynają swobodnie w rejony zupełnej abstrakcji, gdy stają się wyłącznie grą kategorii umysłu.
119.
IstNienie
120.
To nagłe olśnienie, to poczucie pewności, że się WIE i towarzysząca temu pustka: NIC.
121.
Zaczyna czytać bardzo przez krytykę polecaną powieść:
„– Dobra, ale o co ci właściwie chodzi? Ciągle robisz jakieś aluzje, a ja tego nie rozu-
miem.
– Wiesz, Tomek, w zasadzie to nic specjalnego. Po prostu kiedy byłem poprzednim ra-
zem u ciebie i rozmawialiśmy, coś mnie zastanowiło.
– Ale o który fragment rozmowy ci chodzi? Przecież pamiętasz, mówiliśmy wtedy o
wielu rzeczach .
– Oczywiście, że pamiętam. Ale jeśli ty nadal z niczego nie zdajesz sobie sprawy, to w
ogóle nie ma o czym gadać.
-Wiesz co? Intrygujesz mnie. Czekaj! Czy nie masz przypadkiem na myśli snu, który ci
opowiedziałem?”
Utwór liczy sobie 500 stron. Po przeczytaniu tych kilku zdań wie, że owej polecanej
przez krytykę powieści nie przeczyta. Jeżeli autor ma coś do powiedzenia, a zapewne ma,
powinien zadbać o to, by czytelnik nie musiał przebijać się przez watę pustosłowia. Tak już
się nie da pisać dialogu, pomyślał.
122.
64
Coraz częściej słyszy taki oto argument antysemitów: No dobrze, powiadają oni, nikt nie
ma nic przeciw tym Żydom w Polsce, ale niech przynajmniej uczciwie przyznają się do swego
pochodzenia. Słucha tych idiotów z niedowierzaniem: Jak to więc, pyta, ma być z tymi Żyda-
mi – czy mają przed każdym publicznym wystąpieniem powiedzieć głośno i wyraźnie: „Uwa-
ga, uwaga, żebyście wiedzieli – ja tu oto Żydem jestem z pochodzenia!” i dopiero po wyraź-
nym wypowiedzeniu owej formułki owi nieszczęśnicy mieliby prawo brać udział w życiu
społecznym kraju? Cóż, pewnie tak będzie, myśli, a potem przyjdzie kolej na innych: po na-
rodowości, po upodobaniach seksualnych...
123.
Do ministrów kultury, zauważa, mamy szczęście ostatnio niemal jak za komuny a cza-
sami to nawet i lepiej: poprzedni nie tylko podwoił stan orkiestr dętych, lecz wybierał się
rozmawiać z Józefem Czapskim, obecny(a) uważa, że Paweł Hertz, który został powołany w
skład ministerialnej komisji, reprezentuje opcję lewicową, bo w 1945 roku należał do zespołu
redakcyjnego „Kuźnicy”... Zaczyna się zastanawiać czy to już tak zawsze w Polsce będzie, iż
jeśli ktoś zaczyna odpowiadać za sprawy kultury, to musi jednocześnie popisywać się głęboką
na ich temat niewiedzą.
Lecz w końcu czemu się dziwić? – pyta sam siebie, bo przecież nie będzie pytał samych
zainteresowanych. Nie tylko ministrowie nie wiedzą, także „profesjonaliści” niezbyt są obla-
tani „w temacie”, skoro u większości piszących o literaturze współczesnej znajduje informa-
cje o tym, że socrealizm zaczął się w polskim pisarstwie w roku 1949, podczas gdy tak na-
prawdę to zaczął się dziesięć lat wcześniej pod okupacja sowiecką, co zresztą jest nieźle udo-
kumentowane.
124.
Tadeusz Drewnowski w swej rozprawie „Próba scalenia” podejmuje – trudno by nie po-
dejmował, myśli – m.in. próbę opisu socrealizmu. Już we wstępnych – zauważa ze zdumie-
niem – zdaniach uderza jednostronność opinii badacza, który w połowie lat dziewięćdziesią-
tych nadal jest przekonany, że „najważniejszym do tej pory głosem literackim w tej sprawie
pozostaje „Zniewolony umysł” Cz. Miłosza”. Trochę ta opinia zdumiewa gdyż – pomijając
skrupulatnie sporą już ilość opracowań polonistycznych na ten temat (Wilkoń, Tomasik) i
przypominając jedynie dość dziwaczną książkę Trznadla „Hańba domowa” (nawiasem mó-
wiąc wywiady z byłymi socrealistami tu przeprowadzone dowodzą przede wszystkim niewie-
dzy wywiadowcy, w szczególności niewiedzy dotyczącej samej materii literackiej, o której ma
niby być mowa) i przemilczając kuriozalne książeczki Wiesława Pawła Szymańskiego – już
długo po napisaniu „Zniewolonego umysłu” stał się Miłosz współtwórcą książki w tej materii
dużo bardziej interesującej, mianowicie pamiętnika mówionego Aleksandra Wata „Mój
wiek”, zaś eseistyka autora „Bezrobotnego Lucyfera” tycząca socrealizmu właśnie – a stano-
wiąca zawartość zredagowanego przez Krzysztofa Rutkowskiego tomu „Na haku i pod klu-
czem” w omówieniach socrealizmu pominięta obecnie być przez poważnych badaczy nie mo-
że.
Mało tu, stwierdza kontynuując lekturę tego stanowczo zbyt szczupłego rozdziałku w ob-
szernym tomie Drewnowskiego, analiz, sporo natomiast polemiki prowadzonej jakby „w
obronie” nieszczęśników pochwyconych w sidła soca (rozdział zatytułowany został „Socre-
alizm czyli pułapka”). Przy czym dość interesująco gmatwa Drewnowski sprawę gdy pisze, że
65
„dwukrotnie już debiutujące i dwukrotnie porażone pokolenie, zresztą w sporej części lewi-
cowe, było potencjalnie, jak zwykle młodzież, sprzymierzeńcem zmian w literaturze”. Zasta-
nawia się jaka to „spora część” pokolenia wojennego była lewicowa i czy nie czas aby może
nieco zweryfikować te zastygłe sądy: nie było wszak lewicowe środowisko „Sztuki i Narodu”
podczas wojny, najbardziej chyba wtedy wpływowe, nie był lewicowy, choć bez mrugnięcia
okiem poszedł na kolaborację z komunistami Bratny, nie było lewicowe środowisko skupione
wokół „Tygodnika Powszechnego”, nie był lewicowy w końcu, podobnie jak większość śro-
dowisk AK-owskich, i Tadeusz Różewicz, nie była lewicowa większość przedstawicieli tej
generacji w Krakowie, nie były lewicowe podejmujące działania literackie na Śląsku grupy
literatów tego pokolenia. Drewnowski widzi tylko to, co chce widzieć, myśli; i nie tylko widzi
świat w kawałkach, przez pryzmat jednej tylko formacji pokoleniowej, lecz także uparcie do-
pisuje motywacje, mitologizuje postawy (np. gdy pisze, że „buntowano się” przeciw schema-
tyzmowi soca: buntował się, owszem, Flaszen, ale to już inne pokolenie...).
Przykre to, stwierdza po lekturze całej książki pisanej z tej właśnie żabiej, pokoleniowej
perspektywy: mogło, przy tej wiedzy faktograficznej, jaką posiada Drewnowski, powstać
dzieło wartościowe, a nie książka uzasadniająca wybory ideowe autora i jego przyjaciół. I
nagle uświadamia sobie, że do tego właśnie, do uzasadniania swych ideowych wyborów, s ł u
ż y literatura Drewnowskiemu: tak było z książkami o Borowskim i Różewiczu, tak też
działo się w książce o Dąbrowskiej (tu rzecz jest wyraźna: chodzi o zakorzenienie własnej
tradycji ideowej w kręgu myśli Edwarda Abramowskiego – rzecz skądinąd szlachetna). Same
utwory autora chyba nie interesują, myśli, bo gdyby interesowały, zwróciłby uwagę na wiel-
kość „Krawca” Mrożka – szczególnie w kontekście swych zachwytów nad „Ślubem” Gom-
browicza, któremu to dramatowi poświęcił 3 z niemal 550 stron swej książki (na socrealizm
przypadło stron 20).
125.
Ze zdumieniem ogląda fotografię przedstawiającą zorze polarne nad jednym z biegunów
Saturna.
126.
A jednak, myśli, nadal fascynują ludzi „daty przełomowe”, nawet wtedy, gdy zdają sobie
oni sprawę z przypadkowości kalendarza, z przypadkowości „okrągłych rocznic”. To jednak,
dodaje zaraz, nie tylko fascynacja datami, lecz także potrzeba uporządkowania myśli, reflek-
sji, zastanowienia się nad tym, co się dzieje. Przykładem tego niezwykle interesująca dyskusja
w ostatnim numerze „Dekady Literackiej” z roku 1997 (wraz ze zbliżaniem się do 1 stycznia
roku 2001 takich dyskusji będzie coraz więcej) zatytułowana „Dwa końce wieku: podobień-
stwa i różnice”. Taka próba zestawienia tego, co działo się w kulturze, w literaturze schyłku
XIX stulecia z tym, co dzieje się obecnie, ma tylko po części rację, gdyż, jak to zresztą za-
uważył jeden z dyskutantów, my przecież nie wiemy, kim jesteśmy, wiedzieć to będą dopiero
ci, co się jeszcze nie narodzili.
Kilka intuicji wartych jest jednak wypisania z owej obszernej rozmowy. Oto mowa o
nurcie mistycyzmu w literaturze współczesnej:
BEATA SZYMAŃSKA: Literatura, która ten mistycyzm prezentuje, a jest poczytna, to są
na przykład książki Shirley McLain. Także wiedza ezoteryczna, nawiązywanie do rozmaitego
66
typu technik wywołujących szczególne stany poznawcze... i wreszcie cały nurt magiczny –
książki castanedy, Tolkien.
RYSZARD NYCZ: Tylko że tu nie jesteśmy już przy końcu wieku, a w ostatnim trzydzie-
sto– czy czterdziestoleciu. Te wszystkie zjawiska powstawały nie w przeciągu kilku, a kilku-
dziesięciu lat. Pierwsze książki Castanedy są przecież z lat 60.
BEATA SZYMAŃSKA: Bo lata 60-te są początkiem Ery Wodnika. Nie przypadkiem się
mówi, że New Age jest kontynuacją nigdy nie wygasłego nurtu lat 60-tych.
RYSZARD NYCZ: Też bym się zgodził, że wtedy się zaczyna coś, co i dzisiaj wydaje się
aktualne, ale trzeba pamiętać, że jest to skala ostatnich lat 30-tu czy 40-tu.
Ta wymiana zdań wydaje mu się szczególnie interesująca, gdyż nawiązuje do wypowie-
dzi sytuujących – jak choćby książka Nycza o języku modernizmu – istotną zmianę kulturową
w okresie początku lat sześćdziesiątych. Warto się, myśli, nad tym zastanowić. Bo jeżeli rze-
czywiście wtedy właśnie następuje w literaturze podjęcie wątków mistycznych, ich wyekspo-
nowanie, to wtedy owszem, wszystko się zgadza i perspektywa postmodernistyczna wydaje
się być czymś realnym – o tyle przynajmniej, o ile zyskuje kolejne uzasadnienie, kolejny
„punkt” w owym mistycznym zwrocie. Nie jest wszakże tego do końca pewien. Nawet bo-
wiem zakładając, że naturalny rytm rozwojowy literatury polskiej został zakłócony przez sta-
linizm i to, co wówczas wyprawiano z literaturą, przecież nie jest tak, iż zwrot ku mistycy-
zmowi to tylko ostatnie 40 lat. Bo w końcu mistycyzm takich dzieł jak proza Schulza czy pi-
sarstwo Witkacego (zresztą chyba tu najbardziej wewnętrznie zdystansowane: potrzeba misty-
cyzmu kontrowana świadomością potrzeby mistycyzmu: ba – ale to już na esej!), poezja Le-
śmiana z jego podkreślaniem „magii słowa” przeciwstawianej „magii zdania” (1937), mi-
styczne doświadczenie poezji debiutantów wojennych (choćby „Widma” Gajcego, by tylko
przy tym przykładzie pozostać), potem takie poszukiwania, jak „Luiza” Bursy czy wczesna
zwłaszcza poezja Grochowiaka, cały dorobek Białoszewskiego, ale też równolegle także do-
tykające problematyki mistycyzmu opowiadania Herlinga-Grudzińskiego czy wiersze Wata –
wszystko to zachowuje pewną ciągłość (a to jedynie wybrane na chybił-trafił przykłady, moż-
na je mnożyć) z doświadczeniami i poszukiwaniami modernizmu, ma zresztą później swe
przedłużenia, choćby w niesłusznie zapominanych (lecz u nas wciąż się zapomina, dorzuca
złośliwie) utworach Stanisława Piętaka („Plama”, „Odmieniec”, późne wiersze). Trudno za-
tem, konkluduje, uzasadnić tezę mówiącą o tym, że lata 60. przynoszą jakiś zasadniczy prze-
łom, że są momentem przesilenia. Ta nić jest w końcu dość wyraźna, skoro od Leśmiana
można ją poprowadzić ku Białoszewskiemu czy Karpowiczowi (zwłaszcza już temu z „Od-
wróconego światła”, lecz wcześniej także). Jak wygląda mistycyzm Różewicza można by do-
piero zbadać rozpoznając moc jego paradoksów, od „Nieznanego listu” poczynając, na wier-
szu „bez” kończąc. To przecież nie jest tak, wyraźnie zaczyna się już denerowować, że teksty
„mistyczne” literatury obecnej (Rutkowski choćby czy Machej lub Waniek, ale przecież dużo
wcześniej Jarosław Markiewicz) wyskoczyły z nikąd, że są efektem jakiegoś zasadniczego
przełomu lat sześćdziesiątych.
127.
Śniły mu się przypisy.
Śnił przypisy.
Ilekroć śnił, że zasypia, budził się.
128.
67
Z coraz większym niepokojem przegląda prasę literacką. Boi się, boi się debiutanckiego
terroru. Widać to szczególnie w działach recenzji. Nikt już, lub prawie nikt nie omawia no-
wych książek pisarzy starszych generacji. O tyle to interesujące, myśli, że przecież kiedyś
chyba inaczej bywało. Kiedyś, przypomina sobie, Przyboś potrafił przylać Kasprowiczowi
pisząc o „chamułach poezji”, kiedyś znów, później, Barańczak nakrzyczał na Iłłakowiczów-
ną, że pisze niedobre wiersze – były to skandale, ale świadczyły przynajmniej o tym, że mło-
dzi starszych czytają, że „coś do nich mają”. Dziś już nie. I nie chodzi, dodaje, o jakiś kolejny
skandal, który pewnie i tak nieuniknienie już gdzieś się zaczaił i niebawem wyskoczy; chodzi
o jakiś dialog poetycki, pisarski, o rozmowę, o minimum kontaktu. Tymczasem tego już nie
ma i chyba nie będzie. Jest jeszcze gorzej – dodaje – starsi, jeśli już coś o młodych piszą lub
mówią, to czynią to w jakiś taki ugrzeczniony sposób, jakby od tych młodych zależał ich wła-
sny byt pisarski. A jednocześnie powstaje wrażenie, jakby tylko głos pisarza młodego, tylko
głos debiutanta coś znaczył, coś nowego wnosił, co jest, jak sądzi, niemal oczywista niepraw-
dą. Więcej – jest już dzisiaj jakimś uniemożliwiającym mówienie o literaturze stereotypem.
Bo oto dzieje się tak: wraz z kolejną falą debiutów przestaje istnieć wszystko, co było wcze-
śniej.
129.
Jakiż to paradoks, myśli, że Krzysztof Mętrak, nadzieja polskiej literatury, pisarz o ta-
lencie na pewno niepospolitym, pozostanie w pamięci – ale też w swym dzienniku – jako au-
tor niespełnienia. Może to w ogóle, zastanawia się, jakaś formuła bycia pisarzem w świecie, w
którym podobno rozpadają się wszystkie formy, w którym podobno nie ma centrum – prze-
stało nim być nawet to, co dotąd zdawało się niewzruszone: osoba ludzka – w którym nie ma
prawdy uniwersalnej i powoli zaczyna brakować zasad, nie mówiąc już o hierarchii. W takim
świecie owe rozproszone notatki, kalambury, grepsy, zapiski, napomknięcia są już jedyną
„formą” pisarskiej egzystencji: te wszystkie mniej lub bardziej składnie komponowane „zapi-
ski” (nawet bez daty), dzienniki, diariusze, noty i notatki – już nie istnieją obok literatury, lecz
zaczynają ją zastępować. Zamiast literatury pozostawił po sobie Mętrak jakiś „produkt zastęp-
czy”: fragmenty nigdy nie skończonej powieści, refleksje o obejrzanych filmach i przeczyta-
nych książkach, brulion własnego życia, którego nie umiał przepisać „na czysto”. No i wier-
sze, ale te dopiero poznamy.
130.
Strona 131 (w komputerze), fragment 130, wers 13, zaś po przecinku ostatnio postawio-
nym pozycja w wersie 37. Dlaczego tak się dzieje, myśli, że gdy człowiek zaczyna się brać do
liczb, one same tworzą jakieś znaczące (?) kombinacje?
Wziął się do zapisywania tego fragmentu pobudzony dziwną zbieżnością. Oto zaczął dziś
czytać tom szkiców Henryka Wańka „Pitagoras na trawie”, a rozpoczął od eseju zatytułowa-
nego „Trzydzieści siedem”. Śledził z pełnym zrozumieniem liczbowe wariactwo narratora
owej opowieści, gdy nagle przypomniał sobie, że powinien przeczytać omówienie „Pieska
przydrożnego” Miłosza pióra Mirosława Dzienia pomieszczone na łamach „Kwartalnika Ar-
tystycznego”. Sięgnął zatem po ostatni numer i jakby kierowany siłą niepojętą, zaczął pismo
kartkować, by natknąć się w nim na zdjęcie Jerzego Andrzejewskiego i własnych rodziców
zrobione na Głębokim – dziś dzielnica Szczecina – w początkach lat pięćdziesiątych. To go
68
wciągnęło do lektury opinii i uwag o Andrzejewskim będącym bohaterem tego numeru. I oto
czyta w tekście Krzysztofa Myszkowskiego:
„Nasze wspólne przywiązanie do dziewiętnastki
(a moje jeszcze do dziewiątki). Andrzejewski wielokrotnie o tym pisał. Urodził się 19. Suma
cyfr roku jego urodzenia wynosi 19. Ja także urodziłem się 19. Suma cyfr dnia i miesiąca me-
go urodzenia wynosi 19. Suma liter mojego imienia i nazwiska wynosi 19. Etc. Po raz pierw-
szy spotkaliśmy się 19. Umarł 19”.
Waniek, złapany w sidła 37, pisze: „Bardzo możliwe, że manipulacja cyframi jest za-
szczepiona genetycznie naszemu gatunkowi. Od wczesnego dzieciństwa zajmujemy się nume-
rologią. Jak pan Jourdain nieświadomie posługiwał się prozą, tak i my – wielkościami, cyfra-
mi i liczbami”.
Zastanawia się, co sprawiło, że tego samego dnia, o tej samej godzinie, zaplątał się w
dwa „numerologiczne” teksty. Waniek przestrzega przed wiarą w przypadek, może i słusznie,
jeśli wierzyć w Wielki Plan, w którym wszystko ma swoje miejsce – wtedy i ta podwójna
lektura musiałaby być w nim już uprzednio zapisana. Szukając wyjaśnień zastanawia się nad
takim oto: sam, oczywiście, też jest uwikłany w gry numerologiczne, lecz nie tak znów proste.
Od niepamiętnych czasów przywiązany jest do liczby 11. Lecz nie o samą 11 tu chodzi – ona
jest jedynie podstawą: chodzi o wszystkie liczby, których sumy cyfr powiązane są z jedenast-
ką, chodzi też o wszelkie 11 wielokrotności i potęgi. Dziwne to są, myśli, myśli.
131.
Zastanawia się, dlaczego nie napisał o Andrzejewskim. Krzysztof w kilku listach zwracał
się o jakieś wspomnienie, omówienie, esej, cokolwiek. To zdjęcie obejrzane w czytanym
obecnie numerze „Kwartalnika” powoli wyjaśnia mu, dlaczego nic nie napisał. To, oraz
wzmianki, liczne, o J.A. w dzienniku Krzysztofa Mętraka.
Był zbyt blisko. Jerzy był ojcem chrzestnym jego siostry. Rodzice przyjaźnili się z nim
od samego zakończenia wojny, szczególnie w owej niewielkiej przestrzeni Głębokiego (to
wtedy nie był żaden Szczecin – do pętli tramwajowej zasuwało się trzy kilometry, jechało się
„do miasta”), w której znaleźli się wówczas także Woroszylski i Osmańczyk, a w pobliżu (na
krótko) także Gałczyński (nie jest pewien, ale to może właśnie Gałczyński jest tym trzecim
mężczyzną ze zdjęcia publikowanego w KA). Później, w Warszawie, do której Andrzejewscy
przenieśli się w 1953 roku, Wirpszowie zaś trzy lata później, więzy nie osłabły. Pamięta, jak
matka, po kilku interwencjach Jerzego u „wysoko postawionych towarzyszy” otrzymała pasz-
port, by towarzyszyć pisarzowi w cyklu wieczorów autorskich w Niemczech Zachodnich (ja-
ko tłumaczka – Andrzejewski nie znał niemieckiego, chciał mieć tłumacza, któremu ufa) –
rzecz ma swój epizod w ostatecznej wersji „Miazgi”, której pierwszą redakcję właśnie w trak-
cie tej eskapady ukradziono.
Bywał w domu Jerzego, ale właśnie „w domu Jerzego”, nie „u pisarza”. Jeszcze w końcu
lat sześćdziesiątych właściwie nie myślał o tym, by się zajmować literaturą – pasjonowała go
logika matematyczna i gdyby nie wiadome „wypadki”, byłby prawdopodobnie kimś zupełnie
innym. Wpadał do pisarza i później, kiedy sam także już bawił się w uprawianie literatury, ale
i wtedy nie były to „wizyty w domu pisarza” – nie należał do owego „kręgu”, który Jerzy wo-
kół siebie budował przez lata, a który powinien zostać wreszcie opisany od wewnątrz (pewną
próbkę dają notatki Mętraka). Co zaś do samego pisarstwa Jerzego? Nigdy nie był nim zafa-
scynowany, choć oczywiście, jak wszyscy wówczas, z pewną niecierpliwością i napięciem
oczekiwał publikacji „Miazgi”. Gdy rzecz przeczytał w całości – pamięta popołudnie w okoli-
cach 1965 roku, gdy Jerzy zaprosił jego rodziców na czytanie fragmentów „Miazgi” i swą
69
reakcję na ową głośną lekturę: chciał tej powieści, potrzebował jej – od razu wiedział, że to
książka, która „straciła swój czas”: już nie mogła stać się ośrodkiem dyskusji, polemik, wy-
gasł jej żar. I może, myśli teraz, warto by było przyjrzeć się tej powieści dzisiaj – ale już z
innej zupełnie perspektywy, zobaczyć ją jako utwór przede wszystkim literacki, jako narrację,
jako próbę formy: chyba się wciąż broni?
Pisze Aleksander Fiut, że Andrzejewski „przebywa w literackim czyśćcu”. Gdzie prze-
bywa Andrzejewski, myśli, to obojętne – ważne natomiast, gdzie przebywają jego książki.
Gdzie przebywa „Ład serca”, gdzie przebywa „Wielki Tydzień”, gdzie przebywa „Popiół i
diament”, gdzie „Miazga”, ale też gdzie „O człowieku radzieckim”, gdzie „Partia i twórczość
pisarza”? Bronią się chyba, uzasadniają sobą swoje istnienie „Bramy raju”, także „Ciemności
kryją ziemię”. W literackim czyśćcu przebywają na ogół po śmierci wszyscy pisarze (może
poza Mickiewiczem, wtrąca pamiętając, że oto Rok Mickiewiczowski nam nastał) i nie dzi-
wota: kto igra ze Słowem, musi się potem oczyścić. O tym czy jakieś dzieło przetrwa, zadecy-
dują przyszli czytelnicy.
Lecz dziś, dodaje, nie wiadomo w gruncie rzeczy, na czym owo „przetrwanie” ma pole-
gać. Literatura żyje dziś inaczej niż 50 lat temu... I może warto w tym kontekście, myśli,
przypomnieć wiersz Wacława Iwaniuka zatytułowany „Pamięci Koestlera i Andrzejewskie-
go”:
Nie wiem co się stanie z naszą pisaniną
Z tymi tomami nie czytanych książek
Tłumaczonych na obce języki.
Co będzie z autorami czczonymi na wyrost
Głoszącymi zagmatwanym słowem zagmatwane prawdy.
Czy głos ich dotrze do głuchych na zachodzie.
Trudno wprawdzie zrozumieć o czym oni piszą
Dlaczego brudnym piórem
Dobierają się do sakralnych słów
Do owoców z drzewa Dobrego i Złego.
Dzieli nas wciąż utopia Ewangelii.
Co będzie z ich gadaniną i z naszą gadaniną.
132.
Przegląda książkę opracowaną przez młodego polonistę ze Śląska, Pawła Majerskiego,
poświęconą wydanemu 20 lat temu zbiorowi szkiców grupy poetyckiej Kontekst z Katowic.
Tom ten nosił tytuł „Spór o poezję” i ukazał się w najmniej dla takich publikacji odpowied-
nim momencie. Autorzy zebrali raczej opinie niepochlebne, przynajmniej w kręgu swych ró-
wieśników i ma rację Andrzej Zawada recenzujący obecnie wydane opracowanie owego sporu
wokół sporu (rzecz nosi nie najlepszy tytuł „Układy sprawdzeń”) pisząc:
„W sytuacji ko-
niecznej polityzacji literatury i myślenia o literaturze przede wszystkim w jej wymiarze so-
łecznym i doraźnym, artystyczne problemy podnoszone przez autorów „Sporu o poezję” wy-
dawały się artystowskimi”. Ale też autorzy – przypomina: Włodzimierz Paźniewski, Stani-
sław Piskor, Tadeusz Sławek i Andrzej Szuba – byli bądź nieprzyzwoicie naiwni, bądź prze-
ciwnie, doskonale wiedzieli, gdzie są schowane konfitury: w ówczesnym układzie owa „arty-
stowska” postawa była przecież dość wyraźnie manipulowana przez towarzyszy od „polityki
70
kulturalnej socjalistycznego państwa”, zaś grupa Kontekst, stanowiąca jedną z formacji po-
kolenia 68, przeciwstawiana była w tej przestrzeni innej formacji generacyjnej – Nowej Fali.
Warto, myśli, przywołać dodatkowe konteksty, których autor „Układu sprawdzeń” znać nie
mógł. Oto niedawno, porządkując szuflady biurka, natknął się na „szczotki” zdjętej przez
cenzurę recenzji „Sporu o poezję” jaką napisał do „Tekstów”. Trudno w tej chwili przesądzać
czy recenzję zdjęto ze względu na jej autorstwo czy na jej treść – jedno nie ulega wątpliwości:
tom grupy Kontekst był objęty rodzajem „ochrony” politycznej.
I tu, dodaje, warto pokusić się o refleksję szerszą: otóż badacze „literatury PRL” muszą
brać pod uwagę podobne konteksty – nie wiemy tak naprawdę, które teksty są oryginałami, a
które cenzorskimi wycinankami (często cenzura interweniowała „bez wiedzy i zgody autora”),
jakie dyskusje się odbyły, jakie nie, co było „zdjęte”, co podyktowane. Korpus tekstów „lite-
ratury PRL” jest, gdy przyjąć ten punkt widzenia, jedną wielką niewiadomą.
133.
Bardzo interesująco zapowiada się – jak czyta w „Der Spiegel” – publikacja fragmentu
„Fizyki” Empedoklesa zrekonstruowanego ze znalezionych w Bibliotece Narodowej Stras-
burga kawałków papirusu. Wedle badaczy fragmenty poematu mówią o tym, że filozof ten,
który zakończył swe życie skacząc do krateru Etny (z którego jakoby wyleciał sandał myśli-
ciela), uważał, że istnienie wszechświata zawdzięczamy wielkiemu wybuchowi pierwotnego
pęcherza, w którym skupione elementy pod wpływem nasilającego się sporu między nimi
doprowadziły do eksplozji zmieniając jednorodne w wielorakie. Strzępy papirusa zbiera do
kupy i opracowuje Oliver Promavesi we Frankfurcie. Odzyskujemy zatem, myśli, kolejny
fragment antycznej Księgi. Aleksander Wat w komentarzu do swego wiersza „Wieczór – noc
– ranek” pisał:
„Utwór ten napisałem w pierwszych dniach pobytu na Sycylii. Poddając się z
przyćmioną świadomoscia impulsom, oddziaływaniom niezwykłago miejsca. Mój pierwszy, a
wymagający czytelnik zakwestionował passus: „Poza tym jest Niezgoda”. Przyznałem racje
jego argumentom, ale usunąć go nie mogłem. Dociekając przyczyn tej niemożności, przypo-
mniałem sobie, że Zgoda i Niezgoda to podstawowe pojęcia filozofii Empedoklesa, o którą
otarłem się lat temu z górą trzydzieści pięć, aby nigdy do niej nie powrócić. A przecież Em-
pedokles – to Sycylia, jak najbardziej Sycylia! Ucieszony niezmiernie, poddałem poemat
swoistej psycho– czy poezo-analizie, w której wyniku powstał obszerny komentarz”. Zgoda i
Niezgoda – przy czym Niezgoda miałaby okazać się w wersach „Fizyki” Empedoklesa siłą
sprawczą wielorakości bytu. Wat miał rację? Miał, jeśli okaże się, że równie ważna jest rola
Zgody.
I oto nowe badania, zauważa przeglądając prasę, zdają się dowodzić, jak opisuje „Scien-
ce”, że Wielki Wybuch sprzed 15 miliardów lat, który zapoczątkował istnienie naszego
wszechświata, jest zjawiskiem nieodwracalnym i że kosmos będzie się rozszerzał w nieskoń-
czoność, a to za sprawą istnienia – przewidywanej przez Einsteina – siły antygrawitawitacyj-
nej wykrytej jakoby przez astronomów.
Można zapewne doszukiwać się, myśli, swoistych tajemnych powiązań między odkry-
ciem fragmentów Księgi mówiących o Wielkim Wybuchu i znalezieniem dowodów na istnie-
nie antygrawitacji.
134.
71
Wsiadł do lokalnego pociągu kursującego między Szczecinem i Angermunde – dość wy-
godne, przesiadkowe połączenie w drodze do Berlina. W niewielkim wagonie prócz niego
siedziała jedynie, milcząc, para starszych już ludzi. Chwilę przed odjazdem ze stacyjnych me-
gafonów rozległa się zapowiedź, w której mowa była o „stacji Szczecin Główny”. W tym też
momencie starsza pani wykrzyknęła dramatycznie, wręcz rozdzierająco: „Stettin Hauptbahn-
hof!”. Przez chwilę miał ochotę podejść do niej i sarkastycznie stwierdzić, że to przecież nie
Polacy wybrali dziejącą się obecnie wersję historii tego miasta. Już miał wstać, gdy nagle
uświadomił sobie, że to bez sensu. Ta stara bardzo kobieta spędziła zapewne w swym rodzin-
nym Stettin najpiękniejsze lata swej młodości, trudne momenty załamań, dramat rozłąki. Być
może, myślał gorączkowo, przyjechała tu po raz pierwszy – a może i ostatni – po wojnie i
teraz, siedząc w tym schludnym, niemieckim wagoniku lokalnej kolejki kursującej między
Szczecinem i maleńką stacyjką w połowie drogi do Berlina, dała upust napięciu, jakie towa-
rzyszyło jej wyprawie przez granicę, a zwiększone było dodatkowo koniecznościa poruszania
się po znanych ulicach i placach w szumie obcej, niezrozumiałej, szeleszczącej i tym samym
drażniącej mowy. A jeśli tak, stwierdził, przeto czynienie jej teraz jakichś uwag, słusznych i
bezdyskusyjnych, byłoby co najmniej nietaktem. I gdy się tak zastanawiał nad swoją pierwszą
reakcja, nad ową chęcią „dopieczenia” owej Niemce, zdał sobie nagle sprawę z faktu, iz
chciał tak uczynic dlatego, że Szczecin to miasto jego własnego dzieciństwa, jego pierwszych
wzruszeń, odkryć, wtajemniczeń w istnienie i że zazdrośnie, podświadomie nie chce się tym
miastem dzielić z jakimiś „obcymi”, którzy wszak mają do niego takie same prawa.
135.
Jak zwykle, najpierw wyszukał w gazecie doniesienia z kosmosu, najbardziej interesują-
ce, mówiące o przyszłości, dystansujące od piany aktualnego dziania się jakiegoś przypadko-
wego tu i teraz. Wykrycie wody na księżycu. Jest więc podstawa do budowania bazy wyj-
ściowej do startu na Marsa. To, że ta planeta musi zostać skolonizowana, nie ulega wątpliwo-
ści. Księżycowa baza wyjściowa wreszcie to przyspieszy. Zastanawia się, ilu ludzi myśli o
tym w tych samych kategoriach, jako o czymś oczywistym, właściwie juz dokonanym, jako o
niezbywalnym etapie historii ludzkości. Takie myślenie, uważa, przekształca przyszłość w
historię. To już się dokonało.
136.
W „Rzeczypospolitej” wychwytuje wypowiedź filozofa nauki, Włodzimierza Ługow-
skiego, o perspektywach protobiologii: „Idąc w ślady tradycji mitologicznej, nazwijmy to, co
kosmiczne, zimne i suche, pierwiastkiem „męskim”, zaś toi, co wilgotne i gorące, kojarzone z
płodnością i Ziemią, pierwiastkiem „żeńskim”. Połączenie ich obu w swoistym akcie ko-
smicznego zapłodnienia mogło leżeć u początków życia. Środowisko kometarne mogło za-
ofiarować utworzona przez siebie cząstke proto-RNA, nosnik prostej informacji. Środowisko
zaś ziemskie – wodę i powstałe w niej pod wpływem światła i wyładowań elektrycznych za-
sady oraz aminokwasy, będące cząstkami budulcowymi białka. Taki scenariusz Ziemi zapłod-
nionej przez niebo pozwala też wytłumaczyć bardzo krótki okres powstawania protokomó-
rek”. Zaś wcześniej: „Carins-Smith wysunął hipotezę krystalicznych prototypów genów. We-
dług niego życie powstało w innej niz znana nam postaci. Jego hipotetyczni pra-
praprzodkowie, pierwsze organizmy, były zbudowane z krzemianów warstwowych typu miki
czy andezytu. Ich krystaliczna budowa ma właściwość stymulowania syntezy kolejnej iden-
72
tycznej warstwy minerału, której tym samym przekazuje zawartą w sobie informację, przez co
staje się prototypem genu. Z czasem, gdy na te pierwotne mineralne geny „nałożyły się”
struktury organiczne, przejmując ich właściwości, krystaliczna podpora została odrzucona tak,
jak po zbudowaniu domu rozbiera się rusztowanie”.
Poznawanie przeszłości, myśli, jest procesem tak samo nieskończonym, jak poznawanie
przyszłości, oba zresztą nawarstwiają się na siebie, splatają mikro– i makrokosmos w prze-
strzeni ludzkiej wyobraźni, która jest tak samo realną przestrzenią, jak każda inna – zawsze
tak było: a dopiero teraz, za sprawą paru zabawek czyli będącym dopiero wstępem w rozwoju
komputerów naszych PC, różni mędrkowie ględzą o „rzeczywistości wirtualnej” jako o czymś
nowym.
137.
Wszedł znów w cień Zagłady czytając wstrząsający poemat Tadeusza Różewicza „Re-
cycling”. Wybiera fragment:
mój przyjaciel
profesor Kazimierz Wyka
musiał usłyszeć w Generalnej Guberni
takie żartobliwe powiedzonko
„Hitlerek złoty nauczył zydów roboty”
Kazimierz Wyka jeden ze sprawiedliwych
napisał książkę Gospodarka wyłączona. Życie na niby
nie wiem czy ta książka
należy do obowiążkowych lektur
w polskich szkołach
nie wiem jak długo trzeba czekać
aż panowie (i panie) z Ministerstwa Edukacji
Narodowej
wciągną ten tytuł na listę
lektur obowiązkowych
(a może nie czytali tej książki
nie słyszeli o niej)
Kazimierz Wyka nie sadził drzewek w Ziemi Świętej
sztabki i sztaby złota
szczerzą zęby czaszki milczą
oczodoły mówią
dyrektor ŚKŻ Elan Steinberg
utrzymuje ze wśród sztab złota
monetarnego znajdują się sztaby
przetopione z biżuterii monet
a nawet złotych zębów ofiar Holocaustu
nie przedstawiono jednak na to
konkretnych dowodów
zresztą być może zaszła omyłka
spadkobierca sądowniczej rodziny
73
Bertramów spod Wyszkowa twierdził
że jego dziadek miał znaczne depozyty
w bankach szwajcarskich
ale Holocaustu może nie było
138.
I znów go dopadła „sprawa żydowska”, tym razem w trakcie lektury wymiany listów na
łamach „Tygodnika Powszechnego”. W pierwszym z pism pani mgr Hanna Jankowska, z do-
mu Nekanda-Trepka protestuje przeciw użyciu jej nazwiska panieńskiego w artykule o odra-
dzaniu się w Polsce kultury żydowskiej:
„Jest to nazwisko mało popularne – pisze pani magi-
ster – właściwie noisi je jeden konkretny polski ród szlachecki herbu Topór, wśród którego
nigdy nie było Żydów. Genealogia tego rodu sięga 1326 roku (...). Umieszczenie nazwiska
Nekanda-Trepka jako nazwiska żydowskiego – bo niestety tak to odbieram po przeczytaniu
artykułu, uważam za błąd historyczny, a przede wszystkim genealogiczny. (...) PS. Ojciec
Judyty nie jest pochodzenia żydowskiego, tylko jej matka, a to właśnie jego nazwisko umie-
ściliście nad fotografią”. Odpowiada ojciec Judyty, reżyser filmów dokumentalnych, Michał
Nekanda-Trepka:
„Ubolewam, że genealogia mojego rodu, cyt. „wśród którego nigdy nie było
Żydów”, sięga tylko „roku 1326”. Potwierdza to historyczny fakt, że przed rokiem 1325 jed-
noznaczność polskości krwi rodowej jest do podważenia, niestety. Autorka listu do redakcji
(...) w swej metodologii „naukowej” nie zauważa oczywistej sprzeczności i tym samym
wprowadza w błąd czyetlników „Tygodnika”. Pisze bowiem, że polskość rodu (w podtekście
aryjskość) od ponad 6 wieków jest bezdyskusyjna. Tymczasem od roku 1983 – od narodzin
mojej córki Judyty Nekanda-Trepki, nazwisko rodowe nosi również Żydówka (...) Moi przod-
kowie o podgolonych łbach, którzy niejednokrotnie zrywali Sejmy i sejmiki i pojedynkowali
się po kielichu okowity, a kiedy trzeba walczyli i ginęli za Polskę, choć słynęli z pieniactwa,
są moimi pradziadami tak samo jak mojej zydowskiej córki Judyty”.
Można by, myśli, uznać to za element narodowego polskiego folkloru przemieszanego z
subkulturą domu wariatów, byłoby to jednak błąd. Antysemityzm bowiem, jak się okazuje,
niejedno ma imię, zaś w Polsce są tacy, co „czystość nazwiska” potrafią legitymować 6 stuleci
wstecz. Przypomniał sobie, jak to podczas pierwszych powszechnych wyborów prezydenckich
w Polsce po roku 1989 Lech Wałęsa zapewniał o tym, że ma „czyste papiery”, zaś któryś z
biskupów zapewniał szeroką publiczność, że inny kandydat, Tadeusz Mazowiecki, od iluś tam
stuleci pochodzi z rodziny katolickiej. Wszystko to mogłoby być uznane za „polish folklore”,
gdyby nie fakt, że – jak się dowiaduje – niedawno został pobity w Łodzi, jako Żyd właśnie,
jedyny żyjący przywódca Powstania w Gettcie Warszawskim, wspaniały człowiek i świetny
lekarz, Marek Edelmann.
139.
Złożony na szpitalnym łożu nie uniknął toczonych na sali dyskusji o losie Polski i Pola-
ków. Starszy, skądinąd sympatyczny i nawet dość w historii oczytany człowiek z łóżka na-
przeciwko nie krył swych antyżydowskich poglądów: wszystkiemu złu w Polsce, a już szcze-
gólnie po roku 1989, winni są Żydzi. Nawet – nadal referuje poglądy szpitalnego starszego
pana – tak mądrego człowieka jak Czesława Bieleckiego Żydzi nie dopuszczają do głosu,
uniemożliwiają mu realizowanie programu naprawy kraju.
74
Opuszczając szpitalne progi zwraca się więc do starszego pana:
– Muszę panu, panie Władysławie, sprawić przykrość.
– A dlaczego? – pyta pan Władysław.
– Mówił pan, że lubi pan Bieleckiego.
– A lubię.
– Bo widzi pan... A to przecież Żyd. Sam o tym mówi.
– No nie mów pan – pan Władysław trzęsie głową jakby przed chwilą ktoś go potężnie
zdzielił pałką.
140.
Przed laty, omawiając poezję stanu wojennego, pisał, że Polacy doskonale nauczyli się w
ciągu dwóch stuleci odróżniać między państwem i ojczyzną: kraj, w którym żyli – wyjąwszy
międzywojenne dwudziestolecie – to było obce państwo, którego z ojczyzną nie utożsamiali.
To samo, rzecz jasna, dotyczyło PRL. PRL była obcym państwem, ojczyznę odnajdywało się
poza strukturami politycznymi kraju, przede wszystkim w jego kulturze, w literaturze może
widoczne to było najdobitniej. Dziś do tego rozróżnienia powracają publicyści rozważający
stosunek między Polską obecną i PRL. Otóż, myśli, najogólniej rzecz ujmując można powie-
dzieć, że w III Rzeczypospolitej ojczyzna Polaków odzyskała swoją państwowość, zrzuciła
narzuconą jej formę „nibytu” (by przywołać tytuł zbioru utworów Roberta Tekielego) poli-
tycznego.
Lecz czy przyoblekła się już w formę nową? To pytanie, sądzi, jest wciąż jeszcze pyta-
niem otwartym, nierozstrzygniętym. Ojczyzna Polaków znajduje się jeszcze ciągle w stanie
zaszokowania wolnością, zaś sami Polacy jeszcze nie do końca wiedzą, co z ową wolnością
czynić. Niektórzy sądzą, iż tej wolności jest jakby nadmiar. Tak sądzi na przykład poseł Jan
Maria Rokita, który na łamach „Gazety Wyborczej” stwierdza
: „Polska cierpi na niedosyt
poważnej debaty o granicach wolności. Polityków mówiących o konieczności określenia tych
granic często oskarża się o chęć ideologizacji państwa i wprowadzenia ustaw, które zlikwi-
dują demokrację. (...) Jakie są społeczne mechanizmy autocenzury w kraju, w którym nie ma
grama odpowiedzialności za słowo? Ktoś wreszcie musi mieć odwagę powiedzieć, że auto-
cenzura w wolnościowym ładzie publicznym jest wielką wartością, bez której ów ład może
się załamać”.
Wypowiedź posła Rokity, zauważa, dowodzi tylko jednego – tego mianowicie, że Polska
cierpi na niedosyt precyzji w toczącej się debacie na temat wolnosci. Pomysł ograniczania
wolności (bo czymże oinnym miałaby być owa „debata o granicach wolności”?) jest pomy-
słem prowadzącym do likwidowania wolności. Podobnie jak owo słynne pytanie powtarzane
do znudzenia przez komunistyczna propagandę w PRL: „O jaką wolność wam chodzi?”
Język publicznego dyskursu jest u nas wciąż skażony ideologią. Bo nie o granice wolno-
ści chodzi tak naprawdę, lecz o to, jak w przestrzeni odzyskanej wolności nie mylić jej z sa-
mowolą i dowolnością – to trzy różne pojęcia doskonale w wypowiedzi posła Rokity ze sobą
pomylone. To samo dotyczy takiego pojęcia jak autocenzura, które oznacza ustanawianie dla
swych wypowiedzi jakichś tabu, tematów zakazanych, co w istocie niewiele ma wspólnego z
odpowiedzialnością za słowo, której to odpowiedzialności zresztą – tak mu się przynajmniej
wydaje – zabrakło też i posłowi Rokicie.
Szok wolnościowy w Polsce, dodaje, polega na tym przede wszystkim, iż olbrzymia
większość wciąż jeszcze nie rozumie, iż zwiększenie swobód oznacza zarazem zwiększenie
ryzyka, a tym samym zmniejszenie poczucia bezpieczeństwa. Lecz szok wolnościowy polega
także i na tym, że wolność łatwo myli się z samowolą. Wolność to wszak i dyscyplina, a tej
75
Polacy raczej nie cenią sobie. Ale też dyscyplina – będąca wszak warunkiem odpowiedzialno-
ści – nie musi od razu oznaczać autocenzury: nie jest wszak w dyskursie publicznym autocen-
zurą stosowanie się do norm gramatyki, choć z pewnością normy te ograniczają swobodę wy-
powiedzi, utrudniają autoekspresję.
Jedno (kończy już te uwagi) zdaje się nie ulegać wątpliwości: Polska potrzebuje większej
dyscypliny językowej, dookreślenia znaczeń pojęć, jakimi posługują się politycy i dziennika-
rze. Dość zabawny przykład braku tej dyscypliny odnaleźć można na łamach publikującej
dyskusję o polskiej prawicy „Gazecie Wyborczej”, z której to dyskusji wyjęty został fragment
wypowiedzi posła Rokity. Oto inny rozmówca, Jarosław Kaczyński, stwierdza: „Co ma za-
mknięcie „Nie” do państwa wyznaniowego? Jestem zdecydowanym przeciwnikiem państwa
wyznaniowego i zarazem zwolennikiem działań administracyjnych prowadzących do likwida-
cji tego typu gazet”. Redakcja eksponuje tą wypowiedź dokonując jednocześnie jej delikatnej,
lecz dość silnie ją zniekształcającej przeróbki:
„Jestem zdecydowanym przeciwnikiem pań-
stwa wyznaniowego i zarazem zwolennikiem działań prowadzących do likwidacji pism typu
„Nie””. Ktoś, kto nie przeczyta całości, mógłby to rozumieć jako przyzwolenie podjęcia w s z
e l k i c h działań przeciw tygodnikowi Urbana, co wydaje się nie do końca zgodne z wypo-
wiedzią Kaczyńskiego.
Jeśli zaś chodzi o odpowiedzialność za słowo, warto, myśli, zadedykować posłowi Jano-
wi Marii Rokicie taki oto fragment rozważań o literaturze polskiej pióra Jerzego Pietrkiewi-
cza:
„Co stanowi zatem te nieprzekładalną osobliwość, która utrudnia zrozumienie wielu pol-
skich utworów, i skąd się ona wywodzi? Mam wrażenie, że można dojść do wyjaśnienia przez
analizę „wewnętrznej cenzury” (...). Przez wewnętrzną cenzurę rozumiem tu nie ograniczenia
narzucane przez społeczeństwo czy rząd, ale coś, co sam artysta narzuca swojemu dziełu;
czyniąc to, rezygnuje z części swojej swobody, a także wchodzi w kompromisy ze swą ele-
mentarną uczciwością. Nie utożsamiam oczywiście takich praktyk z usiłowaniem artysty, aby
pozostać w granicach swoich indywidualnych możliwości. W literaturze, pewnie w większym
stopniu niz w innych sztukach, tego rodzaju powściągliwość może być tylko godna zalecenia,
bowiem dodaje siły formie. Wewnętrzna cenzura działa całkiem inaczej: przytłumia lub mo-
dyfikuje te elementy, które są organicznym składnikiem dzieła. W dodatku może w skrajnych
przypadkach zniekształcać początkowe zamierzenie, przeobrażając akt tworzenia w akt zdra-
dy”.
141.
Usłyszał głos Autocenzury: – Przestań z tą polityką.
Odpowiedział natychmiast: – To niech ona ze mną przestanie!
142.
Autocenzury czy cenzury wewnętrznej wyzbył się Andrzej Szczypiorski, a uczynił to w
„kwestii polskiej”, która w Polsce przybiera postać „kwestii żydowskiej”. Problem ten zresztą
męczy autora „Początku” już od dawna, czego dowodem nie tylko jego utwory literackie z
doskonałą „Mszą za miasto Arras” na miejscu pierwszym, lecz także publicystyka: jeszcze w
końcu lat siedemdziesiatych opublikował on na łamach paryskiej „Kultury” świetny esej „Po-
lacy i Żydzi” (1979 nr 5). Teraz kontynuuje swe rozpoznania w „Gazecie Wyborczej” pisząc:
„Przez wiele lat sądziłem, że Marzec pryzgotowali i kunsztownie przeprowadzili moczarowcy
(...). Jednakże po namyśle, który trwał dość długo, bo lata całe, doszedłem do przykrego
wniosku, że byłem zbyt prostoduszny. (...) Budowałem misterna konstrukcję usprawiedliwień,
76
powtarzając sobie jak zaklęcie, że to nie Polska polskich Żydów wtedy wygnała, ale Moczar i
jego poplecznicy, gomułkowska dyktatura komunistyczna. Dzisiaj mam trochę inny pogląd.
Nie da się ukryć, że sprawia on ból”. Oto treść tego „trochę innego poglądu”: „Ale żaden ak-
tyw, żaden aparat, żaden Moczar nie byliby w stanie tego przeprowadzić bez przyzwolenia
pewnej części społeczeństwa, bez współudziału ludzi, którzy w nagonce uczestniczyli, choć
sami z niej żadnych profitów nie wynosili, a nawet przeciwnie, bo przecież Marzec wzmac-
niał totalitarne skrzydło władzy komunistycznej, co juz wtedy widać było gołym okiem”.
Żadna też „wewnętrzna cenzura” nie hamuje oskarżeń, które kieruje Szczypiorski do bohater-
skich i skądinąd patriotycznych środowisk AK-owskich:
„I oto nagle, niemal z dnia na dzień,
okazało się w roku 1968, że nasz antysemityzm jest wciąż obecny, żywy i agresywny. De-
monstrowali ten antysemityzm także ludzie z AK. Wielu z nich murem stanęło za Moczarem,
„naszym kochanym kolegą – partyzantem”, jak pisał genarał Radosław, jeden z legendarnych
przywódców AK, bohater Powstania Warszawskiego”.
Czytając dalej ów szkic odnajduje słowa niezwykle ważne, godne szczególnej uwagi tu,
w Polsce: „Antysemityzm był zawsze w historii świadectwem głupoty i ciemnoty ludzkiej,
następstwem społecznej frustracji i upodlenia. Ale w drugiej połowie XX wieku stanowi coś
więcej – jest dowodem moralnego upadku. (...) Po Zagładzie każdy, nawet najdrobniejszy akt
antysemityzmu, wszelka wrogość wobec Żydów powinny być sądzone jak przestępstwo”.
Ważny, myśli, jest patos tej wypowiedzi w Polsce, wszelako, by nie popadać w skrajność,
warto dodać, że dotyczy to wrogości wobec Żydów jako Żydów właśnie, a nie tej skadinąd
mającej realne podstawy dzisiejszej wrogości Palestyńczyków wobec Żydów jako okupantów
ich ziem na Bliskim Wschodzie: żadne uogólnienie nie jest prawdą, zaś zdanie Szczypior-
skiego wyrwane z historyczno-geograficznego kontekstu staje się czczą formułką; dlatego też
warto rozróżniać między antysemityzmem a wrogością wobec Żydów – to nie zawsze jest to
samo, choć w Polsce na ogół są to niestety pojęcia stanowiące synonimy.
143.
A swoją drogą, myśli, może nadszedł dziś w Polsce czas pogłębionej refleksji nad zna-
czeniem i sensem Zagłady. Może musiało minąć pół wieku nie tylko po to, by opanować
emocje z tym doświadczeniem związane, lecz i po to, by móc dotrzeć do jego istoty. Po części
ma rację Szczypiorski, gdy pisze, że zrozumienie uniwersalnego sensu owego doświadczenia
jest akurat w Polsce szczególnie utrudnione, gdyż właśnie w tym kraju mniejszość żydowska
przez stulecia zdołała rozwinąć wyjątkową wprost aktywność kulturową, a także i dlatego, że
na tych ziemiach znalazło się centrum Holocaustu. Nie jest też przypadkiem, że podejmujący
w „Kamieniu granicznym” trud rekonstrukcji „biblii absurdu” czyli „biblii Zagłady” Piotr
Matywiecki czyni to po polsku i wydobywa z getta zdania po polsku formułowane – być może
tylko w tym języku, nie zaś w jidisz czy hebrajskim, doświadczenie zagłady znalazło pełnię
wyrazu, także zresztą literackiego, gdy brać pod uwagę opowiadania Idy Fink, których siła
artystyczna wielokrotnie przewyższa moc głośnej powieści Kosińskiego „Malowany ptak”
pisanej po angielsku.
Myśli o tym wszystkim czytając książkę Jacka Leociaka „Tekst wobec Zagłady (O rela-
cjach z getta warszawskiego)”, której autor próbuje wydostać się z emocjonalnej na „badaw-
czą” czyli beznamiętną płaszczyznę odczytywania tekstów pochodzących „stamtąd”:
„Główna
dyrektywą metodologiczną jest dla mnie analiza dyskursu, a nie rekonstrukcja faktów. (...) W
centrum moich zainteresowań badawczych stoi przede wszystkim t e k s t, a nie w y d a r z e
n i a, o których komunikuje”. I dalej, jakby się usprawiedliwiając z owej beznamiętnej „po-
77
stawy badawczej”:
‘Badanie „tekstowości” świadectw Holocaustu nie jest nietaktem, pozwala
natomiast skuteczniej dociekać sensu zapisów, które pozostawili nam świadkowie Zagłady”.
Tu już, myśli, znajdujemy się w dość interesującym miejscu naszej refleksji nad własnym
losem. Zaczynamy s t u d i o w a ć Księgę Zagłady tworząc różne szkoły jej interpretacji, zaś
Księga, jak to zazwyczaj w takich wypadkach bywa, obrastać zaczyna interpretacjami i nadal
pozostaje na swój sposób „zamknięta”, jest nie-do-odczytania. Nadto wciąż jeszcze nie znamy
jej ostatecznego kształtu. Propozycja Matywieckiego jest dopiero pierwszą tak serio podjętą
próbą stworzenia kanonu. Czy ten kanon da się zamknąć jedynie w języku polskim, który jed-
nak, co wynika tak z dociekań Leociaka, jak z innych świadectw, jest językim najbliższym
mowy oryginału? Warszawskie getto nie jest w końcu jedynym obszarem Zagłady, choć bez
wątpienia – także ze względu na rozmiar i znaczenie Powstania z roku 1943 – jest miejscem
centralnym.
Myślę, myśli, że dopiero dzisiaj, pięćdziesiąt lat po tym, co się tu wydarzyło, zaczynamy
powoli rekonstruować zarówno teksty, jak wydarzenia. Przy czym można wskazać wiele ta-
kich prób: książki Hanny Krall, „Umschlagplatz” Jarosława Marka Rymkiewicza, „Zagładę”
Piotra Szewca. Wydaje się, myśli dalej, że to wszystko chyba nie było możliwe wcześniej,
przynajmniej w takiej skali, choć nie brak i wtedy prób: przede wszystkim w twórczości
Grynberga czy Wojdowskiego, także Adolfa Rudnickiego, ale również w „Odczytaniu popio-
łów” Ficowskiego. W tej chwili jednak – próbuje odnaleźć słowną formułę dla swych intuicji
– właśnie w tej chwili chyba owe uprzednie rozpoznania, których wagi przecież niepodobna
podważyć, zyskują, przez kontekst, jaki dają im „Kamień graniczny” czy „Tekst wobec Za-
głady”, nowy wymiar.
144.
Wynotowuje z „Gazety Wyborczej” z 31 marca 1998 roku: „Dziś amerykańska agencja
kosmiczna NASA oficjalnie rozpoczęła poszukiwania drugiej Ziemi, uczeni spierają się o
istnienie życia na Marsie, a w kwietniu centrum badawcze Ames NASA otworzy instytut
astrobiologii”. Pomijając pokraczność stylistyczną tej informacji, myśli, jest ona czymś, czego
spodziewać się można było już od dawna.
145.
W czasie jazdy taksówką słyszy od kierowcy, że tenże oczywiście nic przeciw Żydom nie
ma, lecz po co, panie, oni się tak chowają, przed wojną była gmina, była mniejszość, to czło-
wiek od razy wiedział, z kim ma do czynienia. No tak, myśli, idea „oznakowania” ludzi po-
chodzenia żydowskiego trafiła na dobry grunt. Pyta więc taksówkarza: – Panie, a co by pan
powiedział na pomysł, żeby wszyscy ludzie pochodzenia polskiego na świecie musieli być
„oznakowani”? Byłby pan zadowolony, gdyby tak kazano się wyróżniać Polakom w USA?
Taksówkarz chwilę milczy, a potem: – No nie, wie pan... No, to jest problem, wie pan...
Wiem, myśli, wiem dobrze, że to jest problem, bo to jest problem, ale tylko wtedy jest to
problem, gdy się wie, iż to jest problem. Ten taksówkarz już wie.
146.
78
Myślenie o Polsce, myśli, może być emocjonalne i może być prawno-państwowe czyli
polityczne. Myślenie o Polsce w kategoriach politycznych, dodaje, musi wykluczyć myślenie
o takich pokracznych tworach jak Królewstwo Polskie czy Polska Rzeczpospolita Ludowa.
Dlatego, konkluduje, tak ważna jest uchwała Senatu RP z kwietnia 1998, w której napisano:
„Senat stwierdza, że akty normatywne stanowione w latach 1944-89 pozbawione są mocy
prawnej, jeśli godziły w suwerenny byt państwa polskiego lub są sprzeczne z zasadami prawa
(...), znajdującymi swój wyraz w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Dotyczy to szcze-
gólnie aktów normatywnych, naruszających podstawowe prawa i wolności obywatelskie. Za-
liczyć do nich należy również akty pozbawiające obywatelstwa polskiego, czyniące z prawa
karnego narzędzie prześladowania ludzi walczących o niepodległośc lub różniących się prze-
konaniami światopoglądowymi, a także akty, na podstawie których dokonano niesprawiedli-
wego pozbawienia własności”. Uff – zauważa na koniec – długo przyszło na to czekać.
147.
Będziesz czekać?
Będzie szczekać!
148.
Przypomniał sobie nagle gry i zabawy z czasów młodości:
O K O Ł O
Ł K
O W O
K Ł
O Ł O K O
Albo:
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o a o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o a z a o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o a o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o o
Albo:
79
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a ą a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
a a a a a a a a a a a a a a a a a a a a
Albo:
rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr
rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr
rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr
rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr
rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr
rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr
rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr
rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr
rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr
rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr
rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrewolucja
I wreszcie:
n n n n
ce zura ce zura ce zura ce zura
n n n n
ce zura ce zura ce zura ce zura
n n n n
ce zura ce zura ce zura ce zura
n n n n
ce zura ce zura ce zura ce zura
80
n n n n
ce zura ce zura ce zura ce zura
n n n n
ce zura ce zura ce zura ce zura
Kto dziś jeszcze, zastanawia się, pamięta o polskiej poezji konkretnej? W Polsce sam
Stanisław Dróżdż, jeden z jej najbardziej aktywnych twórców, wciąż aktywny – ostatnio brał
udział, z powodzeniem, w wystawie w Budapeszcie. Jedna z jego prac wyeksponowana zo-
stała także w wielkiej hali w czasie wiosennych międzynarodowych targów książki w Lipsku
w 1998 roku jako jedno z dzieł zamówionych przez organizatorów. Sam ma też pomysł takie-
go zaaranżowania przestrzeni: białe pomieszczenie, zamknięte, zaś na jego ścianach, suficie i
podłodze wydrukowane lub wyklejone, porozmieszczane pozornie chaotycznie litery K L A T
K A.
Gdzieś niedawno przeczytany wywiad z Andrzejem Partumem – jednym z pierwszych
niezależnych w PRL, dziś artystą żyjącym na stypendium Królestwa Danii...
149.
Piękne, małe uniwersyteckie miasteczko południowych Niemiec, Freiburg – lubi takie
małe uniwersyteckie niemieckie miasteczka, Getyngę, Heidelberg. Bierze udział w spotkaniu
pisarzy z Francji, Niemiec i Polski. Spotkanie zatytułowane zostało „Trialog”, zaś organizuje
je dr Ludwig Krapf, którego poznał przed laty, gdy został przezeń zaproszony do udziału w
innym międzynarodowym poetyckim festiwalu we Freiburgu. Tak jak wówczas, teraz także
czytaniu i dyskusjom poetów przysłuchiwała się spora grupa mieszkańców Freiburga, co już
samo w sobie jest dziś zjawiskiem niecodziennym – na spotkania z poetami przychodzi bo-
wiem na ogół ledwie kilkoro słuchaczy. I oto tu, we Freiburgu, w małym niemieckim uniwer-
syteckim miasteczku poetyckie światy odwiedzane są przez wielu na raz turystów.
W czasie tego spotkania rozmawia ze swym rówieśnikiem, mieszkającym w Paryżu po-
etą Jacquesem Jouet, który co prawda nie mówi po polsku, ale wraz z panią Dorotą Felman
przełożył na francuski „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego. Sam pisze wiersze należące do,
jak to nazywa wraz ze swymi kolegami, „literatury potencjalnej” czy „literatury możliwej”.
Jest członkiem grupy literackiej OULIPO (Ouvroir de Litterature Potentielle). Wiersze swoje
nazywa „wierszami metra” (w tłumaczeniu Doroty Felman są to „wiersze-metro”). W wierszu
zatytułowanym „Czym jest wiersz-metro” pisze:
„Wiersz-metro jest wierszem ułożonym pod-
czas jednej podróży w metrze./ Wiersz-metro ma tyle wersów ile przystanków liczy przejazd,
minus jeden./ Pierwszy werset układamy w głowie, między dwoma pierwszymi stacjami (wli-
czając stację odjazdu)./ Spisujemy go kiedy wagon zatrzymuje się na stacji numer dwa”. Jak
widać, Jouet narzuca swemu pisaniu spore ograniczenia: czas układania wersu jest ściśle
określony przez czas ruchu pojazdu, raz zapisana wersja nie może być zmieniona.
Rzecz w tym, stwierdził w czasie dyskusji, że pisanie poezji zawsze podporządkowane
jest jakimś ograniczeniom: sam wiersz, jego forma, jest narzuceniem sobie jakiejś dyscypliny.
W dalszej rozmowie pojawił się problem pisania „dobrych tekstów” – to jedyny cel literatury,
jedyne jej zadanie. Czy naprawdę? Otóż, odpowiedział, to niebezpieczna utopia: utopie są
niebezpieczne. Są tacy, którzy wierzą w konstruowanie utopii, są też tacy, którzy wierzą w co
innego – w możliwość zatopienia się w marzeniu. Utopie są nieludzkie, marzenia ludzkie,
lecz niewyrażalne tak, jak niewyrażalna jest realność doświadczenia sennego. Przekonanie o
tym, że literatura to rodzaj inżynierii językowej służącej konstruowaniu „dobrych tekstów”,
81
przekonanie o tym, że literatura – czy w ogóle sztuka – ma byt suwerenny, otóż takie przeko-
nanie to pozostawanie w świecie utopii, w świecie nieludzkim, jałowym, martwym za życia.