EWA BIAŁOŁĘCKA
NIEDOTYKALNA
Z „NF” 5/98
Jedna z rękawiczek pasła się na dywanie. Hel bezskutecznie szukała wzrokiem drugiej. Pora
była wczesna, możliwe, że leniwe stworzenie wciąż jeszcze spało w swojej przegródce. Nie byłby
to pierwszy raz. Niedługo ta para zacznie zdecydowanie się różnić. Jedna rękawiczka lśniąco
czerwona, duża i masywna. Druga - ta mniej łakoma - bledsza, cieńsza i krótsza. Hel zastanowiła
się mimochodem, czy nie wymienić jednej z nich. Ale czy nowo skojarzona para będzie trwalsza?
Hel ziewnęła. Łóżko natychmiast skorzystało z okazji, sięgając cieniutkimi wiciami do
wnętrza jej ust. Zaczekała cierpliwie, by starły z zębów całonocny osad. Przez chwilę miała
przewrotną ochotę, by zacisnąć szczęki i przygryźć delikatne niteczki czyścików, lecz natychmiast
odpędziła od siebie tę chęć. Skrzywdzone łóżko obraziłoby się. Oznaczało to kilka nocy
spędzonych w chłodzie, bez grzejącej otuliny błon, pokrytych gęstą siatką mocno ukrwionych
naczyń. Musiałaby także samodzielnie się myć. W wodzie, jakby była jedną z nędzarek
zamieszkujących Partery.
Nie miała konkretnych planów na ten dzień. Nie spieszyła się nigdzie. Przeszła po dywanie,
rozgarniając stopami jego źdźbła. Odruchowo ominęła buszującą wśród nich rękawiczkę. Stół
rozwinął przed Hel skrzydła zielonego blatu, oferując śniadanie - kilka różnych owocników, które
dojrzały nocą. Zjadła, napiła się, wciąż w tym samym, dziwnym nastroju, którego nie potrafiła
nazwać. Znużona? Rozstrojona? Zła?
Czas czuwania aż do wieczora był pustką. Mogła wypełnić ją mało ważnymi, rutynowymi
zajęciami. Mogła wyznaczyć sobie jeden cel, któremu podporządkuje wszystkie dzisiejsze
działania. Mogła też poddać się fali przypadku, pozwalając sprawom, by działy się same. Jedno
było pewne: powinna zjawić się niebawem u onirona Angeldów, by opowiedzieć mu sen.
Oniron słuchał cierpliwie streszczenia snu, utkwiwszy pusty wzrok dłoniach Hel w
splecionych na kolanach. Jego twarz okrywała jasnoczerwona rozgwiazda maski, rozmywająca
rysy, spłaszczająca nos do tego stopnia, że można było tylko domyślać się jego istnienia. Brzegi
maski dokładnie przylegały do ciała, a całość robiła wrażenie, jakby część twarzy onirona została
obdarta ze skóry. Hel miała taką samą maskę. Minęło już wiele lat, od kiedy włożyła czerwień
Angeldów, lecz wciąż nie potrafiła przyzwyczaić się do swojego wyglądu i innych członków
uprzywilejowanej kasty. Hel unikała patrzenia na onirona. Zawiesiła spojrzenie na barwnych
skrzydłach wentylatora, który w kącie pomieszczenia pracował nad odświeżaniem powietrza,
poruszając nimi z regularnością pulsu. Skończyła wreszcie. Oniron oderwał oczy od jej rąk.
- To wszystko?
- Tak, wszystko - potwierdziła obojętnym tonem. - Nie pamiętam istotnych szczegółów.
Odchodząca kobieta. Ciężki oddech, plamy na dłoniach... Jakieś rozmowy, chyba rodzina...dziecko,
bawiące się na podłodze. Miało na sobie trawnię w pasiasty wzór, już przywiędłą.
- Znów Partery - stwierdził oniron.
- Nic nowego - podsumowała Hel. - Wciąż ktoś odchodzi z Parterów. Zbawiciel upodobał
sobie ubogich, więc nie powinno nas to dziwić. - Wbrew woli jej głos nabrał ironicznego odcienia. -
Sen podał niewiele danych, lecz myślę, że da się na ich podstawie rozpoznać tych ludzi.
Podniosła się z siedziska.
- Pozwól, że już pójdę.
Głowa onirona wykonała krótki ukłon.
- Oczywiście. Żyj, śniąca Hel.
- Żyj, onironie - pożegnała się Hel zwyczajową formułką.
Kipiała od chęci, by jak najszybciej znaleźć się za drzwiami. Zanim powstrzymywane dotąd
ukradkowe ruchy dłoni, mimowolne drgnienia ust zdradzą jej zdenerwowanie. Nim oniron zacznie
podejrzewać, że jej opowieść była kłamstwem. Kłamstwem mającym oczywiście pozory prawdy. Z
pewnością na Parterach znajdowało się co najmniej kilka setek małych dzieci w podniszczonych
trawniach i przynajmniej parę staruszek umierających... Zbawicielu, wybacz... odchodzących ku
wiecznej Światłości. Przecież Ostateczne Odkupienie dokonało się i w czerń nicości strąceni byli
mogli jedynie najtwardsi heretycy bez nadziei na poprawę.
W rzeczywistości Hel śniła o kimś innym. Jasnowłosy mężczyzna w mchowej kurcie
montera nerwowodów stał przed nią na otwartej przestrzeni Szczytu. Gwałtowny wiatr targał jego
za włosy. Oddech w zimnym powietrzu zamieniał się w parę, rozdzieraną podmuchami na wąskie,
pasma. Młody człowiek patrzył na Hel, miał przestrach na twarzy. Cofał się krok po kroku.
Krawędź za jego plecami czekała cierpliwie, aż zrobi jeden krok za dużo. Aż stopy nie znajdą
oparcia, ręce bezradnie chwycą pustkę i jasnowłosy zginie, pochłonięty przez otchłań.
Kim był? Przed kim ustępował? I właściwie dlaczego Hel postanowiła nie opowiadać tego
snu? Nie rozumiała sama siebie. Tyle ich przecież było - ech ostatnich chwil doczesnego życia,
doznań tak silnych, że potrafiły pokonać czas. Docierały z wyprzedzeniem do nadwrażliwych
odbiorców - Angeldów przewidujących, kto i jak odejdzie ku Światłu. Angeldzi ludzie o twarzach
skrytych pod czerwonymi błonami masek; Niedotykalni, jak nazywają ich pospolici ludzie.
„Gdzie jesteś, jasnowłosy?” - rozmyślała Hel, idąc korytarzem. - „Kiedy odejdziesz? Kto cię
skrzywdzi?”
Grupka rozchichotanych malców bawiła się na skrzyżowaniu korytarzy, rozbiegających się
w różnych kierunkach. Psotna dzieciarnia z rozmachem klepała w pasy światłowodów. Puszysta
warstwa świecącej grzybni zamierała pod tymi uderzeniami. Małe łapki zostawiały ciemne,
kontrastowe plamy. Rozgniewany porządkowy wynurzył się z bocznego przejścia, bluzgając
potokiem gróźb. Smagnął cienką witką nagie łydki. Piski przybrały na sile. Spłoszona gromadka
rozbiegła się.
Hel z trudem ukryła uśmiech. Porządkowy usunął się z jej drogi. Tyle razy, będąc
dzieckiem, bawiła się w podobny sposób - na szkodę (lecz jakże niewielką) mieszkańców
Termitepolis. I ileż to razy tak samo ją przepędzano. A teraz człowiek, dzierżący zazdrośnie swój
okruch władzy, ustępuje przed nią. Co więcej, gnie się kornie, prawie rozpłaszcza na ścianie, aby
tylko nie musnęła go Niedotykalna. Uosobienie tajemniczych mocy, tym groźniejsze, że
pojawiające się znienacka i nigdy nie odwołujące swych decyzji.
Wczesne dzieciństwo Hel upłynęło w średniozamożnych dzielnicach miasta. Nie były to już
ubogie Partery, ale jeszcze nie Podniebie, zamieszkiwane przez elitę, w tym także Angeldów. Tam,
na średnich poziomach, pozostała jej rodzina. Matka, kuzyni i babka... jedyna, która pamiętała...
chciała pamiętać małą dziewczynkę o jasnych oczach. Zanim Hel zaczęła miewać sny. Zanim ją
zabrano.
Hel rozejrzała się ukradkiem, wykorzystała chwilę, gdy nikogo nie było w pobliżu i
wcisnęła się w załom korytarza. Krótki przedsionek rozszerzał się w okrągłą komorę, skąpo
oświetloną łatami fosforyzującego porostu. Było to jedno z przejść dla hodowców kapilar,
sadowników mchów i grzybni oraz innych pracowników dbających, by we wnętrzu gigantycznego
gniazda Termitepolis nie zabrakło światła, ciepła i powietrza. Hel błyskawicznie zdarła maskę z
twarzy, nie zważając, że zaskoczony twór wczepił się w jej skórę i że sama sobie sprawia ból.
Odwinęła z dłoni płachetki rękawiczek, ściągnęła z nóg czerwone pończochy. Wszystko to zwinęła
w leniwie poruszający się kłębek i ukryła w zanadrzu. Nie wyróżniała się teraz - zwyczajna młoda
kobieta o płowych włosach związanych w węzeł na karku, w wierzchniej trawni, której źdźbła
lekko już pożółkły na końcach. (Zapewne właścicielka nie podlewała jej często). Hel krytycznie
obejrzała swoje ręce - delikatna skóra, gładka i lśniąca od ciągłego noszenia rękawiczek. Ale
przynajmniej jednego się ustrzegła - jasnej łaty pośrodku twarzy, charakterystycznej cechy
Niedotykalnych, którzy zbyt długo nosili maskę. Bez wahania przesunęła dłońmi po chropowatej,
wilgotnej ścianie, zbierając z niej nawarstwiony brud. Rozmazała go na skórze, a nadmiar beztrosko
wytarła w brzeg trawni.
„Idealnie” - uśmiechnęła się, jakby wszystkie te działania były psotą. Wymknęła się
ostrożnie z wnęki i podążyła w dół, ku średnim piętrom.
- Czy mogę wejść?
- A kto tam? - spytał starczy głos zza drzwi.
- Sąsiadka z góry - odpowiedziała Hel umówionym hasłem.
- Wejdź, dziecko. Źle się czuję, więc nie wstanę.
Wnętrze było jasno oświetlone. Babka oszczędzała na wielu rzeczach, lecz nie znosiła
mroku i pozwoliła sobie na kaprys wyłożenia całych ścian światłowcem. Pokój babki przyjaźnie
przygarnął Hel swym ciepłem, przytulnością, zapachem ziół rosnących w donicach pod ścianami.
Ulubieniec babki - jaszczurka o perłowych łuskach - siedziała na kępie trzciny, zwieszając lśniący
ogon. Jej boki poruszały się, siejąc drobne błyski. Inny sublokator - duży nietoperz uczepiony
sufitu, zaszeleścił skórzastymi skrzydłami, spojrzał na gościa i na powrót wtulił spiczasty nos w
niebieskie futerko na piersiach. Hel przysiadła na podłodze obok łóżka babki. Poczuła się, jakby
znów była malutka i przychodziła słuchać bajek. „Dawno, dawno temu... Gdy jeszcze ściany nie
oddychały, a stołki nie potrafiły chodzić...”
- Ryzykujesz, dziecino - rzekła babka półgłosem.
- Nieważne - mruknęła Hel, wypuszczając na swobodę pomięte części garderoby. Maska
natychmiast zaplotła krótkie macki wokół kostki Hel. Rękawiczki zaczęły pełzać po puchatym
kocu, a para pończoch zwinęła się w kłębek na zachwaszczonym dywaniku, obmacując się
czułkami. Babka spojrzała na nie i zachichotała.
- Niedługo przybędzie ci kilka nowych skarpetek.
Białe włosy babki cienkie i puszyste rozpościerały się na tle ciemnej zieleni podgłówka,
niczym porost pleśni. Zmarszczki wyrzeźbiły w jej twarzy tajemnicze i mądre labirynty.
- Znów śniłaś. - Było to stwierdzenie, nie pytanie.
- Gdybym miała tu przychodzić po każdym śnie, nie warto by było stąd wychodzić - rzekła
Hel.
- Pyskata dziewczynka - uśmiechnęła się babka. - Jakieś kłopoty? Chyba nie śniłaś o mnie?
- Nie o tobie. I wiesz, że tego nigdy bym nie powiedziała nikomu. Ani tobie, ani tym
bardziej onironowi.
Sucha, węźlasta dłoń starej kobiety legła na pochylonej głowie wnuczki. Przesunęła się z
pieszczotą po jej włosach.
- Taaak... Umieranie jest czynnością intymną. Wolałabym nie mieć świadków, gapiących się
jak głupie ryby. A nie wiedzieć samemu...? Wielu ludzi kocha niespodzianki.
Hel przymknęła oczy. Ręka babki była lekka i ciepła.
- Pamiętasz, co mi kiedyś mówiłaś? O Aniołach?
- Że mają skrzydła?
- Jedne białe, inne niebieskie... I że są Anioły Śmierci, a te mają skrzydła czarne jak
ciemność pod powiekami ślepca. A ja wtedy powiedziałam, że Anioły Śmierci są czerwone i wcale
nie mają skrzydeł.
- Słowo ze starego języka - powiedziała babka w zadumie.
- Angel Death... Angelded... Angeld. Skąd ci to przyszło do głowy..?
- Ach, nie wiem... może mi się śniło?
Hel oparła łokcie na brzegu łóżka, a brodę złożyła na pięściach.
- Babciu, byłaś kiedykolwiek na Szczycie?
Zmarszczki na twarzy starej kobiety pogłębiły się, gdy zaśmiała się bezgłośnie i tajemniczo,
a jej oczy spojrzały gdzieś w przestrzeń jakby tam dojrzały miłe obrazy z przeszłości.
- Niejeden raz, dziecino. Niejeden. Pięknie tam, jasno...
- Wietrznie... - podjęła dziewczyna.
- Swobodnie... - szepnęła babka. - Wiele ścieżek prowadzi na Szczyt. A jedna jest właśnie
za twoimi plecami. Patrz, dziecino.
Palec podobny do sęczka pokrytego zmarszczkami kory, wskazał kąt pokoju. Hel ze
zdumieniem zobaczyła, jak ażurowa zasłona unosi się lekko, pchana przeciągiem. Za nią ział
ciemny otwór. Wiele razy Hel odwiedzała babkę i nigdy nie widziała drzwi! Co więcej, była
przekonana, że naprawdę nigdy ich tu nie było.
Z wahaniem zajrzała w ciemne przejście. Postąpiła krok. Zasłona opadła za plecami z
cichym szelestem. Cieniutkie korzonki karmiące się powietrzem i światłem szeptały cichuteńko:
„Idź, mała dziewczynko... Nie bój się... Tylko nie zbaczaj ze ścieżki... „ Korytarz wiodący w górę
był na tyle szeroki, by iść nim wygodnie, a na tyle wąski, że mogła wieść wyciągniętymi rękoma po
obu ścianach. Podłoga była gładka, lecz stopy znajdowały na niej pewne oparcie. Hel zamknęła
oczy i szła, szła prowadzona strumykiem powietrza, który składał na jej twarzy chłodne pocałunki.
Wiódł ją zaśpiew na granicy słyszalności - chodź chodź chodź - kto ją tak wabił? Nie wiedziała jak
długo trwa wędrówka. Bose stopy same ją wiodły. Czasami zmysł dotyku gubił się gdzieś,
odpływał, nieważny i zapomniany. Hel tańczyła na cieniutkiej nici pajęczej w otchłani mroku.
Czuła się coraz mniejsza i mniejsza... coraz młodsza i młodsza... kobieta, dziewczynka, dziecko,
którego ramiona nie sięgają krańców ciemności. A potem palce na nowo spotykały się z
chropawym kamieniem i Hel znów przypominała sobie, kim jest i dokąd chciałaby dojść.
Mrok zginął, zalany mlekiem jasnego dnia. Otworzyła oczy. Stała na Szczycie. Po kostki w
śniegu. Wystawiona na zimny wiatr.
„Ale przecież mnie nie jest zimno” - pomyślała, lecz jej zdumienie było jak jeszcze jeden
podmuch wiatru - pojawiło się i znikło. Widocznie tak być powinno. Cóż mogłoby jej stać się
złego, skoro nie zboczyła z drogi?
Od białej płaszczyzny śniegu ostro odcinała się plama zielonego kombinezonu. Mężczyzna
w grubej, mchowej szubie leżał na wznak, szeroko rozrzucając ręce. Mgła oddechu buchała mu z
ust, bieląc puszysty kołnierz, osiadając maleńkimi gwiazdkami na rozwichrzonych jasnych
włosach. Widząc Hel, poderwał się sprężystym ruchem. Jego ciało pozostawiło głęboki ślad,
wygnieciony aż do ciemnej skały - utrwalony, zastygły w jednej pozie cień człowieka. Twórca
cienia uśmiechnął się szeroko, krzywo, dziwnie. Zęby miał ostre i białe niczym kawałki lodu.
- Co tu robisz, panienko? Sama? Boso i tylko w tej cienkiej trawni?
- Przyprowadziła mnie ścieżka - odparła, nie zmieszana.
- Ścieżka? - Jasnowłosy przechylił głowę, mrużąc oczy. - Tu jest wiele ścieżek. A większość
z nich ja wyznaczam. Prowadzą w różne miejsca.
- I do różnych światów?
- Może...? - tajemniczo zawiesił głos.
Hel podeszła do krawędzi. Płaszczyzna Szczytu nachylała się lekko ku brzegowi, ale potem
urywała się nagle jak ucięta nożem. Dziewczyna wychyliła się nieco, spoglądając w dół. W
przepaść, gdzie kotłowały się chmury i wirował śnieg - zamarzające oddechy tysięcy mieszkańców
polis. Powoli, z rozmysłem splunęła w dół. Jasna kropla zniknęła jej z oczu niemal natychmiast.
- Zamarznie, zanim doleci do ziemi - usłyszała za sobą. - Tak samo jak ty, królowo śniegu,
jeśli nadal będziesz tu tak stała. A może odwiedzisz moją norę?
Ciasno tam, lecz cieplej niż tu.
Hel spojrzała na jasnowłosego i słowa zamarły jej na wargach. Wciąż się uśmiechał, a zęby
miał coraz bielsze, bardziej błyszczące. Szron oddechu osiadł mu na twarzy, malując białą gwiazdę,
której ramiona sięgały czoła i policzków - piętno anioła.
Hel wzdrygnęła się całym ciałem i otworzyła oczy. Była w pokoju babki. Siedziała na
dywanie, opierając głowę na skraju posłania. Babka kołysała się leciutko na siedzisku w oplotach
kwitnących pnączy, jak stareńka wróżka kwietna. Na jej kolanach leżała jaszczurka.
- Zasnęłaś w jednej chwili. I chyba coś widziałaś. - Oczy babki wpatrywały się w Hel
bystro. - Ale nie był to zwyczajny sen, prawda?
- Skłamałam dziś onironowi - przyznała się dziewczyna. - Widziałam mężczyznę, który ma
spaść ze Szczytu, ale nie powiedziałam o tym.
Babka kiwnęła głową.
- Możliwe, że darowałaś temu człowiekowi trochę czasu. Niedotykalni lubią wyprzedzać
wydarzenia. Zresztą, wiesz lepiej...
- Nie uczestniczę w Odejściach - rzekła Hel ostro.
Obie zamilkły. Jaszczurka spełzła z kolan babki i z wolna ruszyła na wędrówkę pomiędzy
wybujałymi kępkami dywanu. Wysuwała rozdwojony język, delikatnie badając otoczenie.
- A teraz zobaczyłam go znowu - podjęła Hel. - Tak jak przedtem, na Szczycie, w śniegu.
Żył. Rozmawiał ze mną. Był dziwny... - Wzruszyła ramionami. - Trochę się go bałam. Tak, jakby
mógł coś mi zrobić, gdyby chciał. Był taki inny... taki... nieludzki...? Oddalony...?
- Niedotykalny? - podsunęła babka łagodnie, ze smutkiem.
Hel z trudem przełknęła ślinę.
- Nie wiem - powiedziała cicho.
Kobieta złożyła dłonie na wypukłości brzucha. Zaawansowana ciąża wypychała jej ubranie.
Skłoniła głowę i stała zupełnie nieruchomo, jakby wsłuchiwała się w głos nie narodzonego dziecka,
niesłyszalny dla nikogo prócz niej. Jasnowłosa Madonna o czystym czole i niewinnych ustach,
półotwartych w zachwyceniu, w niemej adoracji początków życia.
Hel patrzyła, jak za postacią młodej kobiety otwiera się z wolna świetliste przejście.
Wirujący wolno lej jasności i delikatnych barw. Światło pochłaniało nieruchomą sylwetkę, która
ciemniała w coraz intensywniejszym blasku. Traciła przestrzenność, stawała się cieniem, płaskim
konturem, wykrojonym z kawałka mroku. Malała, nikła, pożerana przez zachłanną jasność, która
zalewała wszystko. Brzemienna kobieta znikła, lecz z wiru świetlistych chmur wynurzyła się nowa
postać - sylwetka tak znajoma, że Hel poczuła szarpnięcie w sercu. Barczyste ramiona, duże, mocne
ręce, stworzone do ciężkiej pracy i do tego, by podrzucać swą małą córeczkę...
- Nie płacz, maleńka, nie płacz. Tata musi iść do światła, ale nie płacz - rzekł cicho ojciec.
Zbliżył się i dojrzała jego twarz zalaną krwią z rozdartego policzka, czoło zniekształcone ciosem
zadanym z siłą, która zgniotła kość czaszki.
Hel zakryła twarz rękoma i wybuchnęła płaczem. Krzyczała, łkając, ogarniała ją rozpacz i
ból straty.
Obudziła się.
- Co się stało?! Cicho, pobudzisz wszystkich! - To matka próbowała ją uciszyć.
Hel odsłoniła twarz. Była w domu. Dokoła stały znajome sprzęty. Matka pochylała się nad
nią, gładząc dygocące od szlochu plecy dziewczynki.
- Tata... wszędzie krew... nie-nie-nie wró... ci. Po-po-po-wiedział... musi... w światło...
Kreeew... - wyjąkała Hel, z trudem wypychając słowa przez zaciśnięte gardło. Oczy matki
rozszerzyły się. Troskliwa, ciepła dłoń zawahała się. Potem cofnęła.
- Tatusiu!! Tatku!! Tatusiu!! - wołała dziewczynka, płacząc na nowo. Matka klęczała
bezradnie przy jej posłaniu, opuściwszy na kolana bezwładne dłonie.
Hel przekroczyła granicę między snem i jawą tak nagle, jakby pękła napięta błona dzieląca
ją od rzeczywistości. Uchyliła powieki. Policzki miała mokre, czuła wilgoć w nosie i lekki ból
gardła, jakby szlochała bardzo długo z otwartymi ustami, niczym dziecko. Zamrugała i przetarła
oczy. Zaklęła pod nosem. Co za bezsens... Dlaczego, na Potępienie, wrócił do niej akurat ten sen
sprzed wielu lat. Ten najgorszy, ten pierwszy, gdy wyśniła śmierć własnego ojca; i gdy matka
dotknęła jej po raz ostatni w życiu?
- Co się z tobą dzieje? - spytał oniron. - Twoje ostatnie meldunki nie mają sensu. Nie
sprawdzają się. Są
niekompletne.
Hel milczała, wpatrując się szklistym wzrokiem w kąt, gdzie umieszczono końcówkę
nerwotonu. Cienka błona rozpięta na rusztowaniu łukowatych kości, poznaczona liliowymi nitkami
krwiobiegu, drgała leciutko oraz zmieniała barwy, odbierając i magazynując informacje w zwojach
komórek.
- Nie zmuszaj mnie, bym posłał cię na odbywanie Aktu Skruchy. Zawsze byłaś lojalna...
choć nieco na uboczu - mówił oniron, przechadzając się po pomieszczeniu. - Nie chcę cię
krzywdzić. Jeśli chorujesz, nie ukrywaj tego, poproś o przerwę na rehabilitację.
Potrząsnął głową, rozdrażniony.
- Wszystko się sypie. Ostatnio... - zawiesił głos, jakby zastanawiał się, czy nie zdradza zbyt
wiele - ostatnio odeszła młoda kobieta. Cztery dni temu. Była przy nadziei. Nikt...! Dosłownie nikt
z Angeldów nie złożył o niej raportu!
Hel poruszyła się niespokojnie, mając świadomość, że oniron, pozornie roztargniony,
obserwuje ją uważnie.
- Nikt?
- Nikt. Iluminację odbyła samotnie. Bez wsparcia i modlitwy. Zrobiliśmy ogromny afront jej
rodzinie. Nie udało się też zatrzymać dziecka. To niemal katastrofa.
- Niezbadane są ścieżki... Pana - rzekła Hel, czując się tak, jakby z wielką szybkością
oddalała się od własnego ciała. - Cztery dni temu, onironie?
- Cztery - potwierdził. - Nic o tym nie wiesz, oczywiście?
Wargi Hel bez udziału jej woli poruszyły się ponownie.
- Nic. Rzeczywiście źle się czuję. Przez jakiś czas nie będę składać raportów. - Wstała. -
Żyj, onironie.
Wyszła, nie czekając aż odpowie. Cztery dni temu młoda kobieta w ciąży opuściła ten świat.
Poprzedniej nocy Hel śniła o jej odejściu. Nie mogła tego pojąć. Jak mogła śnić o tym, co minęło? I
to jako jedyna? Czyżby dar przewidywania zaczął działać wstecz?
Stopy same poniosły ją ku zaciemnionym zakamarkom Podniebia, a potem, już bez maski i
zdradliwej czerwieni na rękach, w dół, ku gwarnym piętrom Śródmieścia.
Na jej widok babka klasnęła w ręce.
- Własnym oczom nie wierzę! Dziecino, tak długo nie przychodziłaś.
Hel, uśmiechała się, ściskając suche ręce staruszki.
- Dla ciebie, babciu, zawsze jest długo. Przecież byłam tu kilka dni temu.
Babka podniosła oczy szare jak mgła. Były pełne zdumienia.
- Nie przychodziłaś od sześciu dekad. Martwiłam się o ciebie. I chyba słusznie.
Staruszka zakrzątnęła się, sadzając Hel w trzcinowym fotelu, z którego uprzednio zdjęła
jaszczurkę. Hel patrzyła na zwierzątko. Czemu zdawało jej się, że mały gad jest perłowobiały,
podczas gdy rzeczywiście obnosił barwę intensywnie błękitną, przechodząca na podgardlu w
głębokie indygo. A może był to strój godowy?
Bez apetytu zjadła podany przez babkę owoc. Na nagabywania odpowiadała jednym
słowem lub nieokreślonym pomrukiem. Powieki jej ciążyły. Napięcie, w którym trwała od poranka,
rozpływało się w ciepłej atmosferze przesyconej zapachem trzcin, zroszonej zieleni i grzybów.
Zmęczenie opadało na nią jak kolejne płachty lekkiej pajęczyny. Warstwa za warstwą, przesłaniając
oczy coraz gęściejszą mgiełką. Ukrywając rzeczywistość. Jeśli była to rzeczywistość, a nie kolejny
sen we śnie.
Siedziała na twardym siedzisku, ze skromnie złączonymi kolanami. Była boso. Znowu w tej
anonimowej trawni, której ździebełka zaczynały żółknąć na brzegach. Właściwie w ten sposób
okrycie było ciekawsze, niejednolite. Rękawiczki przepadły, ale Hel nie myślała o nich. Trzymała
oburącz naczynie, w którym parował gorący napój. Upiła mały łyk, po czym uniosła je w górę, by
dokładniej obejrzeć. Pokryte było kolorowymi rysunkami roślin i zwierząt.
- Ładne?
Jasnowłosy siedział naprzeciwko, z identycznym naczyniem w dłoniach.
- Ależ to chyba bardzo stare? - rzekła Hel, z fascynacją przyglądając się wizerunkom.
Wyobrażenia łodyg i liści wyglądały znajomo, lecz wśród nich przewalały się czterołape, smukłe
cielska. W kolorze korzeni i piasku. O kłach białych i lśniących jak sól. Ale nie tylko to sprawiało,
że Hel czuła na plecach dreszczyk emocji. Oto trzymała przedmiot, rzecz martwą, a więc zakazaną.
W dodatku nie czuła się zbrukana grzechem, a święty Żakkusto nie zstępował z niebios
wśród błyskawic i huku gromów, by ją zbesztać w imieniu Odkupiciela.
- To jest...jest...aaachch...jest.... - Miała na końcu języka słowa: „niesamowite”,
„niezwykłe”, a także „groźne” i „obce”. Nie użyła żadnego z nich. Powtórzyła po prostu: „ładne” za
Jasnowłosym, który szczerzył się w swoim niemożliwym, drapieżnym uśmiechu. W pomieszczeniu
było ciepło. Mężczyzna zsunął z ramion kombinezon, który zwisł aż do podłogi. Puszyste rękawy
legły płasko, jak zmęczone, śpiące gąsienice. Hel przełknęła cierpką słodycz, spoglądając znad
krawędzi naczynia.
Nie był gruby. Wręcz przeciwnie. Z bezwstydną swobodą prezentował wystające obojczyki,
żebra rysujące się niewyraźnie pod skórą. Przy tej chudości dziwnie nie na miejscu wydawały się
węzły mięśni na ramionach i brzuchu. Na przedramionach Jasnowłosego Hel dojrzała różowe
wgłębienia - ślady po gniazdach symbiotycznych narzędzi.
- Montujesz nerwowody? - zagaiła.
- Wyznaczam ścieżki - Znów błysk ostrych zębów. - A także odnajduję stare. Przemierzam
je i znajduję różne rzeczy. Oto zdobycze z udanych łowów.
Wskazał szerokim gestem otoczenie. Wnęki żłobione w ścianach pokrytych światłowcem na
pierwszy rzut oka były ciemniejszymi plamami wypełnionymi niewyraźnymi kształtami. Hel
podeszła bliżej. Wizerunki, wizerunki... wizerunki... Oszałamiająca liczba podobizn. Figurki ludzi,
zwierząt oraz stworzeń; Hel nie wiedziała czy istnieją w rzeczywistości, czy były tylko wytworem
wyobraźni artysty. Naczynia i przedmioty niewiadomego przeznaczenia. Dotykała ich, a palce
mrowiły ją, jakby zdziwione obcymi doznaniami. Wszystko to było takie nowe, zdumiewające,
niezrozumiałe... A jednocześnie tak fascynujące.
- To nie jest... nigdy nie było żywe! Nie wyhodowane! Zostało zrobione! - westchnęła Hel z
zachwytem, przez który przebijała groza.
- Och, nie - mruknął Jasnowłosy, stając za jej plecami. Podniósł z półki cienki, płaski
przedmiot, przypominający duży, brązowy liść.- To jest, na przykład, kawałek skóry. Kiedyś żywej.
Skóra. Dziewczynie zakręciło się w głowie. Kolana ugięły się. Jasnowłosy chwycił ją, zanim
upadła, zemdlona, na twardą podłogę. Dochodziła do siebie, z głową opartą na jego ramieniu,
wdychając męski zapach. Pachniał trochę jak nietoperz należący do babki, ale to nawet do niego
pasowało.
- Głupi jestem - powiedział ze skruchą i zmieszaniem. - Czujesz się lepiej? Chciałbym cię
już puścić.
Hel ze zdziwieniem usłyszała samą siebie:
- Naprawdę musisz?
Odchrząknął.
- Obawiam się, że muszę. Ubranie mi uciekło - przyznał się.
Omal nie wybuchnęła śmiechem, widząc, jak łapie zielony kombinezon gdzieś w okolicach
kolan, podciąga go ze srogą miną i wiąże w pasie rękawy. Dopiero teraz dostrzegła, że Jasnowłosy
ma na brzuchu bliznę. Cienką, czysto zrośniętą, ciągnącą się od pępka aż do mostka. Hel postąpiła
krok, z dziecięcą ciekawością dotknęła tej różowej linii palcem.
- Czy to też po symbioncie?
- Nie, skądże. Po prostu ktoś chciał zobaczyć, co mam w środku.
Położyła mu obie dłonie na piersiach.
- A co masz w środku? - szepnęła.
- Zajrzyj - szepnął, zbliżając twarz do jej twarzy. W jego oczach krążyły świetliste chmury.
Dłonie miał ciepłe i twarde. Wsunęły się pod cienką trawnię Hel, powolne i cierpliwe.
„Dokąd prowadzi ta ścieżka?” - pomyślała dziewczyna.
Jedna z rękawiczek pasła się na dywanie. Hel przesunęła po niej obojętnym wzrokiem.
Niewyraźnie przypominała sobie wizytę u babki, późniejszy powrót do domu. Ból głowy, który
zmusił ją do położenia się wcześniej niż zwykle. I sen. Znów Jasnowłosy. Ten niesamowity,
białozęby Jasnowłosy. Chudy monter o oczach, które były jak bramy do innego świata. Roześmiany
mężczyzna, mówiący zagadkami. Zbieracz zakazanych artefaktów z przytulnej nory miłości i
herezji.
Hel rozejrzała się po swej luksusowej kwaterze, jakby widziała ją po raz pierwszy. U
Jasnowłosego nie było nawet donicy z trawą. Tutaj wszystko zieleniło się, kwitło i rosło.
Dojrzewało, pęczniało, żyło po prostu.
- Tylko dlaczego czuję się tak, jakby było tu całkiem pusto? - spytała Hel samą siebie.
Poczuła złość. Nic nie mogło się równać z tym, co wiązało ją i Jasnowłosego. Każda z
dotychczasowych przelotnych znajomości kończyła się męczącą, bezsensowną szarpaniną ciał. A
teraz, gdy Hel znalazła kogoś, kto ją fascynował, kogo pragnęła, był tylko postacią ze snu. Zerwała
się z łóżka, kopnęła pod ścianę tłustą rękawiczkę.
- Nie mam zamiaru dłużej cię znosić! - syknęła.
- Ani ciebie! - Nachyliła się nad wezgłowiem łóżka, złapała jedną z wici i z premedytacją
przegryzła ją na pół. Żywy mebel wstrząsnął się, zszokowany nagłym bólem i zwinął wszystkie
płaty w ciasny pąk.
- Dobrze ci tak! - mruknęła dziewczyna, w pośpiechu narzucając na siebie pierwsze z brzegu
okrycie. Krew z wici była słodka i gęsta jak owocowy syrop. Hel ostatni raz rozejrzała się po domu.
- Radźcie sobie sami. Ja nie wracam.
Zamaszystym krokiem skierowała się w stronę plantacji odzieży.
Droga ku Szczytowi nie była prosta ani wygodna. Hel dwa razy zgubiła się w krętych,
wąskich korytarzach i z trudem odnalazła właściwy kierunek. Przeciskała się przejściami tak
niskimi, że potężniej zbudowani od niej robotnicy pokonywali je chyba na czworaka. Gruby
kombinezon, w który zaopatrzyła się przezornie, przewidując kąsające zimno na otwartej
przestrzeni, okazał się zbyt gruby. Gromadził ciepło stwarzane przez wysiłek i Hel było coraz
goręcej. Odrywała kolejne rzepy zapięć, starając się dopuścić jak najwięcej powietrza do
przegrzanego ciała. Pot spływał jej po brzuchu, swędziała podrażniona skóra pod kolanami i na
udach. Podążała jednak uparcie w górę i naprzód, mając nadzieję, że spotka choć jednego z
pracowników Szczytu. Nie rozczarowała się.
Pierwszy napotkany był młodzikiem o twarzy nie skalanej jeszcze dotykiem depilanta.
Otworzył usta ze zdumienia, widząc niecodziennego gościa. W rękach trzymał miskę z cementem.
Koło jego nóg leżało parę kawałków pumeksu. W ścianie ziała wyrwa, w której pulsowała leniwie
szaroróżowa masa odsłoniętego nerwowodu. Najwyraźniej Hel przerwała mu naprawę
uszkodzonego łożyska.
- Żyj - powiedziała Hel przyjaźnie, jednocześnie nadając powitaniu ton lekko
protekcjonalny, by dać odczuć, że jest kimś, komu należy się szacunek. - Są tu inni?
Zamknął usta i kiwnął głową. Hel pomyślała, że nie jest chyba zbyt bystry.
- Znasz wszystkich?
Znów jedynie ruch głowy, tym razem przeczący.
- A umiesz mówić? - spytała.
Kiwnięcie. Hel omal nie wybuchnęła nerwowym śmiechem.
- No to odezwij się wreszcie!
Chłopak odwrócił głowę w stronę ciemnego wylotu pobliskiego przejścia i zawołał nagląco:
- Mejseeeer...! Mejseeeer...! Kto s douu...! - z silnym akcentem gwary Parterów.
W dziurze pojawiła się krępa sylwetka w kombinezonie brunatnym ze starości. Starszy
mężczyzna wycierał zabrudzone ręce o uda.
- Nje wrest! Rob dali! Kto ta? Jenspektor?
- Inspektorka - poprawiła Hel. - Choć nie tak całkiem. Potrzeba mi trochę informacji.
Przysadzisty monter obrzucił ja nieufnym spojrzeniem.
- U nas ta wszystko normalno. Niczego nie trza. Ludzie robią. Wszystko działa. Pięknie
dziekujemy.
Hel zauważyła, że przeszedł na bardziej zrozumiały język, prawie nie zacierając „ą” i „ę”.
- Chcę iść na Szczyt. Możesz poprowadzić?
Monter wzruszył ramionami. Ukradkiem obrzucił spojrzeniem świeżutki kombinezon Hel,
który dopiero co został zdjęty z siatek hodowców.
- Dobre - mruknął. - Idzjemy. Njedaleko.
Hel zapięła szczelnie okrycie i podążyła za nim. Pokonała kilka ciasnych przejść, nader
skąpo oświetlonych. Na tyle tylko, by mogła widzieć plecy przewodnika. Zatrzymali się wreszcie w
jakimś mrocznym zaułku. Hel usłyszała trzask, potem głuche chrobotanie - głos kamienia trącego o
kamień - i nad ich głowami ukazał się biały krąg światła. Tak jaskrawy, że musiała przymknąć
oczy. Monter pierwszy wyszedł na górę, Hel wymacała w ścianie uchwyty i wspięła się za nim.
Znalazła się w miejscu ze swego snu. Spodziewała się wiatru i śnieżnej zawiei. Nie, Szczyt był
pustą, jałową przestrzenią. Monotonnie popielatą. Tylko w zagłębieniach osiadły białe gwiazdki
szronu, jak miniaturowe kwiatki.
- Myślałam, że tu leży śnieg - powiedziała Hel.
- Nje pora - odparł monter lakonicznie, a potem, po chwili namysłu dodał:
- Zimo tu bjeło, a bjeło. I wjater mocny. Tera pogoda dobra. Mozna sjąsć i patszeć, chod i
do mroku.
Hel przeszła kilka kroków po nierównej powierzchni, wyrzeźbionej przez wiatr i opady w
dziwaczne wzory.
- Często zdarzają się wypadki?
Monter krótko wzruszył ramionami i siąknął nosem.
- Pan zesłał, pan odesłał - mruknął. - Upadki z krawędzi? - dopytywała się dziewczyna.
Mężczyzna spojrzał koso, nieufnie. Nie ponowiła pytania. Jego wzrok starczył za
odpowiedź.
Rozglądała się po okolicy. Zdawało jej się, że jest znajoma. Czy to nie tędy przeszła we śnie
ku krawędzi? Czy nie obok tej sterty kamieni stał Jasnowłosy? Nie była pewna. Brak śniegu mylił.
Odwróciła się ku przewodnikowi.
- Jesteś nadzorcą. Mejserem. - Uśmiechnęła się, wymawiając gwarowe słowo. - Musisz znać
bardzo wielu monterów. Szukam jednego z was. Jeszcze młody, ale już nie praktykant. Wysoki, ale
szczupły. Ma jasne włosy. Z lekko szarym odcieniem.
Monter słuchał uważnie. Tarł palcem brodę - do Hel docierał cichutki szelest zarostu.
Lekkie podmuchy wiatru podnosiły mu nad czołem kosmyk posiwiałych włosów.
- Bo ja wjem...? - zawahał się. - Wjele takich.
- Miał bardzo białe zęby. I duże. Mocno rozwinięte kły. To raczej rzadko spotykane.
Pamiętam coś jeszcze. Blizna. Miał bliznę tutaj - Hel przesunęła palcem pionowo po brzuchu. -
Taką wąską i równą. Po operacji.
Mężczyzna zaśmiał się, nie otwierając ust. Popatrzył na Hel z dobrotliwym wyrazem
twarzy, jakim można obdarzyć kobietę szukającą niewiernego kochanka.
- Opatszany ze wszytkich stron?...- mruknął. Nagle jednak jego uśmiech zamarł.
- Ale...Tosz wjem! Welf! To Welf!
- Gdzie...!? Gdzie go znajdę!? - zawołała Hel.
Monter pokręcił głową bezradnie.
- Ja tam nje pytam, na co tobje Welf, pani jenspektor, ano jedno powjem: nji ma go. Ze
dzjesienć dekad bendzie, jak odeszed.
- Jak...? - spytała ostatkiem tchu.
Przewodnik wskazał brodą krawędź.
- Wjela z niego nje było, jak go na dole zbjerali.
Stali, milcząc, przez długie minuty. Hel wtulała twarz w puszysty kołnierz okrycia, walcząc
z napływającymi do oczu łzami. Monter, zmieszany i zatroskany, to popatrywał na nią, to rozglądał
się dokoła, usiłując zaczepić na czymś wzrok.
- Możesz już wracać - powiedziała Hel. - Ja tu jeszcze trochę zostanę.
Chciała być sama.
- No to ja nazad, do roboty - mruknął przewodnik. - Pani jenspektor droge na dou najdzie?
Hel kiwnęła głową. Stary zręcznie zanurzył się w otworze zejścia. Podążyła ku krawędzi, a
potem wolnym, miarowym krokiem szła jej skrajem, bez jednej myśli w głowie. Ze Szczytu widać
było szmat świata. Ogromną, wolną przestrzeń, którą władały wszechobecne trawy i stworzenia
wśród nich żyjące. Z jednej strony horyzont ograniczało popielate pasmo dalekich gór. Z drugiej
zieleń spotykała się wprost z błękitną barwą nieba, a linię widnokręgu psuł tylko ciemny garb
innego, bliźniaczego osiedla. Odległość sprawiała, że zdawało się małe jak pięść.
Obłoki nadpływały. Wypiętrzały się, rosły niczym wielkie, białe zwierzęta, zmieniające
kształty z każdą chwilą. To przypominały splatany kłąb nici, to znów zamieniały się w pulsujące
serce, by za moment stać się rozkładającym swe płatki, niesamowitym kwiatem. I zbliżały się. Hel
stała nieruchomo, położywszy dłonie na ramionach, wpatrzona w obłoczny spektakl. Chmury
skręcały się, formowały i nagle ujrzała w nich znajomą twarz Jasnowłosego - Welfa. Wynurzył się
z podniebnej piany rozczochrany i uśmiechnięty. Biały jak śnieg, a poza tym taki, jak go pamiętała
- chudy, półnagi, z rękawami kombinezonu zamotanymi wokół pasa.
- Patrz, jak pięknie! - usłyszała. - Monter chmurowodów! Budowniczy obłoków!
Przewodnik na ścieżkach po niebie!
Chichotał, zgarniał całe garście mgielnej bieli i rzucał w nią tymi nieważkimi pociskami, aż
Hel sama zaczęła się śmiać.
- Jak to jest?! - zawołała. - Co ty tam robisz?! To znowu sen?!
- Jeśli tak, to całe życie jest snem, dziewczyno! - odkrzyknął. - No, chodź do mnie!
- Jak?!
- Po chmurach!
- Spadnę!
Welf wyciągnął ku niej ramiona.
- Czyżby? Przecież twoje imię znaczy: Najlżejsza!
Zamknęła oczy i pobiegła naprzód.
Oniron w posępnym nastroju oglądał ciało znalezione przez robotników u stóp masywu
polis. Lewa strona twarzy kobiety była zmiażdżona od uderzenia w ziemię. Prawy policzek pozostał
nietknięty, jasny, nie zbrukany krwią i piachem. Niebieskie oko wpatrywało się martwym
spojrzeniem wprost w niebo. Oniron nie chciał myśleć o tym, co krył zielony kombinezon,
przesiąknięty czerwienią - już zakrzepłą. Wiedział, kim była ta dziewczyna. Nie znał jej twarzy,
lecz poznał ją po włosach i rękach - wąskich, arystokratycznych dłoniach, z malutką blizną na
grzbiecie lewej. Między ich palcami chwiały się długie pasemka trawy. Czy trawa wiedziała co się
stało?
- Pochowajcie ją tu, gdzie upadła - powiedział oniron. Potem odwrócił się i odszedł.
Przygarbiony, jakby raptem przygniotło go ogromne brzemię.
- Rozumiem - rzekł cicho sam do siebie.
Tej nocy śnił o płowowłosej dziewczynie w czerwieni Angeldów. Szła powoli korytarzem
Podniebia i uderzała rozłożoną dłonią w pasmo światłowodu. Za nią powstawał regularny wzór
czarnych odbić ręki.
- Nie, nie rozumiem - poprawił się oniron i westchnął smutno.
Następnego ranka u podnóża Termitepolis leżało następne ciało.
A wieczorem znaleziono jeszcze jedno.
Luty 1998
Ewa Białołęcka