kardynal newman pro vite sua rozdz 5

background image

John Henry kardynał Newman - Apologia pro vita sua - Rozdział V

Od czasu, gdy zostałem katolikiem, nie mam do opowiedzenia żadnej dalszej historii moich przekonań religijnych. Nie

chcę przez to powiedzieć, że mój umysł pozostawał bezczynny lub że porzuciłem refleksję teologiczną; a jedynie że nie

mam do odnotowania żadnych zmian i nie odczuwam najmniejszego niepokoju. Jestem zadowolony i żyję w doskonałym

pokoju. Nigdy nie żywiłem najmniejszych wątpliwości. Nie przypominam sobie, by w chwili mojego nawrócenia dokonała

się w moim umyśle jakakolwiek, intelektualna czy moralna, przemiana. Nie miałem silniejszej wiary w fundamentalne

prawdy Objawienia i nie odczuwałem większego spokoju; nie stałem się gorliwszy. Moje nawrócenie było jak powrót do

portu po wzburzonym morzu, a moje szczęście z tego powodu trwa niezakłócone do tej pory.

Nie miałem również żadnych problemów z przyjęciem tych dodatkowych artykułów wiary, których nie znajduje się w

doktrynie anglikańskiej. W niektóre z nich już wierzyłem, żaden wszelako nie stanowił dla mnie próby. Z największą

łatwością wyznałem wiarę w te prawdy w chwili przyjęcia mnie do Kościoła Katolickiego i z taką samą łatwością wierzę w

nie teraz. Daleki jestem oczywiście od tego, by zaprzeczać, że każdy artykuł religii chrześcijańskiej - wyznawanej przez

katolików czy protestantów - najeżony jest trudnościami o charakterze intelektualnym. I faktem jest, że, gdy idzie o mnie,

nie potrafię rozwiązać tych trudności. Wiele osób wykazuje ogromną wrażliwość na trudności towarzyszące religii. Jestem

na nie wrażliwy jak każdy inny. Nigdy jednak nie potrafiłem dostrzec związku pomiędzy choćby najostrzejszym

widzeniem tych trudności i mnożeniem ich do jakichkolwiek ilości - z jednej strony, z drugiej zaś wątpieniem w prawdy,

którym towarzyszą. Według mnie dziesięć tysięcy trudności nie tworzy nawet jednej wątpliwości – trudność i wątpliwość

są niewspółmierne. Trudności, rzecz jasna, mogą tkwić w dowodach, ja jednak mówię o trudnościach znajdujących się w

samych doktrynach lub stosunkach, w jakich doktryny te pozostają względem siebie. Człowieka może irytować fakt, iż nie

potrafi rozwiązać jakiegoś problemu matematycznego – którego ostateczny wynik jest lub nie jest mu dany – i nie wątpić

przy tym, że problem ten ma rozwiązanie, lub że jakaś konkretna odpowiedź jest prawdziwa. Pośród wszystkich prawd

wiary istnienie Boga uwikłane jest, moim zdaniem, w największe trudności, a jednak z ogromną siłą wyryte w naszych

umysłach.

Mówi się, że trudno uwierzyć w naukę o Transsubstancjacji. Nie wierzyłem w nią do chwili, gdy zostałem katolikiem. Nie

miałem żadnych trudności z jej przyjęciem, kiedy uwierzyłem, że Katolicki Rzymski Kościół jest wyrocznią Boga i że uznał

on tę prawdę za część pierwotnego Objawienia. Przyznaję - jest trudna, niemożliwa wręcz do pojęcia. Dlaczego jednak

miałoby być trudno w nią uwierzyć? Tymczasem Macaulay uważał, że tak trudno ją przyjąć, iż potrzebował przykładu

człowieka, który w nią wierzył, o talentach tak wybitnych jak Sir Tomasz More, zanim uznał, że katolicy wieku oświecenia

mogli oprzeć się „przytłaczającej sile argumentów przeciwko tej doktrynie“. „Sir Tomasz More“, mówi, „jest jednym z

najlepszych przykładów mądrości i cnoty, natomiast nauka o Transsubstancjacji stanowi rodzaj próby ogniowej. Wiara,

która przetrzyma tę próbę, przetrzyma każdą próbę“. Jeżeli o mnie chodzi, to faktycznie nie potrafię jej dowieść, nie

umiem powiedzieć, w jaki sposób się dokonuje. Powtarzam jednak, „dlaczego miałaby być niemożliwa? Cóż może jej stać

na przeszkodzie?“. „Cóż wiem o substancji lub materii? Tyle, ile najwięksi filozofowie, czyli po prostu nic”. Potwierdza to

choćby fakt, że w naszych czasach powstała nawet szkoła filozoficzna, według której to zjawiska konstytuują całość naszej

wiedzy fizycznej. Doktryna katolicka pozostawia zjawiska w spokoju: nie mówi, że zjawiska znikają - przeciwnie, głosi, że

pozostają; nie twierdzi również, że te same zjawiska mogą występować w kilku miejscach jednocześnie. Traktuje o tym, o

czym nikt na świecie nic nie wie – o substancjach materialnych. Podobnie jest z tą wzniosłą prawdą tak anglikańskiej jak i

katolickiej religii – doktryną o Bogu w Trójcy Jedynym. Cóż ja wiem o istocie Boskiego Bytu? Wiem, że moje pojęcie

jedyności jest po prostu nie do pogodzenia z moją ideą troistości, lecz gdy chodzi o ten konkretny fakt, nie mam żadnych

background image

środków, by dowieść, że nie istnieje taki sens, w którym zarówno jedność jak i troistość mogą być w równym stopniu

orzekane

o

niewyrażalnym

Bogu.

Zamierzam jednak – jak chcą ci, którzy mnie oskarżają - wziąć na siebie odpowiedzialność nie tylko za doktrynę Kościoła.

Mówią oni, że teraz, ponieważ jestem katolikiem, choć sam może nie popełniłem grzechów przeciwko uczciwości, z

których musiałbym się tłumaczyć, to przynajmniej odpowiadam za grzechy innych - za wykroczenia moich

współwyznawców, moich braci kapłanów, Kościoła samego. Chętnie przyjmuję tę odpowiedzialność i tak jak udało mi się

– jak ufam – za pomocą kilku słów rozproszyć w umysłach tych, którzy nie zaczynają od tego, że mi nie wierzą,

podejrzenia, od których wychodzi tak wielu protestantów tworzących sobie sąd o katolikach – mianowicie, że nasza

religia tkwi w zabobonie i hipokryzji, grzechach pierworodnch katolicyzmu - tak teraz, jak i przedtem, utożsamiając się z

Kościołem, podejmuję się jego obrony. Nie zamierzam, oczywiście, zaprzeczać, że w tej wielokształtnej, rozproszonej po

całym świecie wspólnocie istnieje z konieczności ogromna masa grzechu i błędu. Zajmę się udowodnieniem tylko tego

jednego punktu – że system Kościoła nie jest w żadnym tego słowa znaczeniu nieuczciwy i dlatego zwolennicy oraz

nauczyciele tego systemu mają prawo, by uwolnić ich od ohydnych oskarżeń o nieuczciwość.

Wychodząc zatem od istnienia Boga, (które, jak powiedziałem, jest dla mnie równie pewne, co moje własne istnienie -

choć gdy próbuję nadać podstawom tej pewności jakąś logiczną postać, napotykam trudności, które nie pozwalają mi

wykonać tego zadania w satysfakcjonujący mnie sposób), spoglądam poza siebie, na świat ludzi, a to, co widzę, napełnia

mnie niewypowiedzianym smutkiem. Świat zdaje się po prostu zadawać kłam tej wielkiej prawdzie, która wypełnia całe

moje jestestwo. Skutek tego, z konieczności, jest taki, że czuję się równie zagubiony, jak gdyby zaprzeczono mojemu

własnemu istnieniu. Gdybym spojrzał do lustra i nie zobaczył w nim swojej twarzy, odczuwałbym to samo, co czuję teraz,

gdy spoglądam na ten żyjący, zabiegany świat i nie widzę w nim żadnego odbicia Stwórcy. To właśnie stanowi jedną z

wielkich trudności, które towarzyszą tej absolutnie podstawowej prawdzie, o której właśnie wspomniałem. Gdyby nie

głos, który wyraźnie przemawia w moim sumieniu i w moim sercu, to, patrząc na ten świat, powinienem zostać ateistą,

panteistą lub politeistą. Mówię tu tylko w swoim imieniu i daleki jestem od tego, by odmawiać prawdziwej siły tym

argumentom na rzecz istnienia Boga, które wyprowadza się z ogólnych faktów ludzkiego społeczeństwa i biegu historii.

Argumenty te jednak nie przynoszą ze sobą ani ciepła, ani światła; nie przeganiają z mego serca zimy nieutulonego żalu i

smutku; nie sprawiają, że w moim wnętrzu zaczynają rozkwitać pąki i rosnąć listki; nie niosą mojemu moralnemu

jestestwu radości. Widok, jaki prezentuje świat, nie jest niczym innym, jak tylko zwojem proroka, pełnym „narzekań,

płaczu

i

biadania“.

Przypatrzcie się światu jak długi i szeroki; zbadajcie jego historię, tak różnorodne rasy ludzkie - ich początki, ich losy, ich

wzajemne wyobcowanie, ich konflikty; a następnie ich obyczaje, nawyki, rządy, formy kultu, ich przedsięwzięcia; ich

bezcelowe dążenia, ich przypadkowe osiągnięcia i zdobycze, bezpłodny kres długotrwałych wysiłków, tak nikłe i

niewyraźne oznaki jakiegoś nadprzyrodzonego planu, ślepą ewolucję wielkich potęg i prawd, bieg wydarzeń który, zda się,

wychodzi od bezrozumnych zasad i nie ma przyczyn celowych; wielkość i małość człowieka, jego dalekosiężne cele, jego

krótkotrwałe życie, zasłonę wiszącą nad jego przyszłością; rozczarowania życia, klęskę dobra, powodzenie zła, ból fizyczny

i duchowe cierpienie, wszechobecność i natężenie grzechu, powszechne bałwochwalstwo, zepsucie; ponurą, beznadziejną

bezbożność; stan, w jakim się znajduje cały rodzaj ludzki – tak przerażająco, a jednak tak dokładnie opisany przez

Apostoła: „pozbawiony nadziei i bez Boga w świecie”— cały ten widok przyprawia o zawrót głowy i przeraża, i narzuca

umysłowi uczucie głębokiej tajemnicy, której rozwiązanie znajduje się całkowicie poza możliwościami człowieka.

Cóż można rzec w obliczu tej przeszywającej serce i oszałamiającej rozum rzeczywistości? Mogę tylko powiedzieć, że albo

nie ma żadnego Stwórcy, albo to żyjące ludzkie społeczeństwo naprawdę zostało odrzucone sprzed Jego oblicza. Gdybym

background image

zobaczył chłopca o pięknym wyglądzie i bystrym umyśle, z wszelkimi oznakami szlachetnej natury, rzuconego w świat bez

jakiegokolwiek zabezpieczenia, nie potrafiącego powiedzieć, ani skąd pochodzi i gdzie się urodził, ani jakie są jego związki

rodzinne, musiałbym wyciągnąć wniosek, że w jego historii kryje się jakaś tajemnica i że z tej czy innej przyczyny jego

rodzice się go wstydzą. Tylko w ten sposób mógłbym wytłumaczyć kontrast pomiędzy obietnicą a rzeczywistymi

warunkami jego życia. I w ten sam sposób myślę o świecie — jeśli istnieje jakiś Bóg, ponieważ istnieje jakiś Bóg, rodzaj

ludzki uwikłany jest w jakąś przerażającą pierwotną tragedię; drogi świata i Stwórcy rozeszły się. Taki jest fakt - fakt

równie pewny, jak istnienie ludzkiej rasy; i w ten sposób nauka o tym, co w teologii nosi nazwę grzechu pierworodnego,

staje się dla mnie niemal tak pewna jak samo istnienie świata i istnienie Boga.

Przypuśćmy teraz, że było błogosławioną i miłującą wolą Stwórcy wtrącić się w ten anarchiczny stan rzeczy. Jakie w taki

razie - winniśmy założyć - byłyby metody, które, z konieczności i w sposób naturalny, służyłyby realizacji Jego

miłosiernych zamiarów? Skoro świat znajduje się w tak anormalnym stanie, z pewnością nie zdziwiłbym się, gdyby

interwencja - z konieczności - była równie nadzwyczajna lub, jak to się mówi, cudowna. Ta kwestia jednak nie wchodzi w

zakres moich obecnych rozważań. Cuda, traktowane jako dowody, obejmują jakiś proces rozumowania czy dowodzenia.

Ja natomiast mam na myśli taki sposób wnioskowania, który nie przechodzi od razu w dowodzenie. Pytam raczej, jaki

musi być przeciwnik, który mógłby się oprzeć gwałtownej sile namiętności oraz niszczącemu i rozkładającemu wszystko

sceptycyzmowi rozumu w dziedzinie dociekań religijnych? Nie zamierzam zaprzeczać, że prawda stanowi właściwy

przedmiot naszego intelektu oraz że jeżeli ten nie dochodzi do prawdy, to albo przesłanka, albo sam proces wnioskowania

zawierają jakiś błąd. Nie mówię tu jednak o prawym rozumie, lecz rozumie, który rzeczywście i konkretnie działa w

upadłym człowieku. Wiem, że rozum jako taki, bez pomocy, jeżeli się go tylko właściwie używa, prowadzi do wiary w

Boga, nieśmiertelność duszy i przyszłą odpłatę. Rozważam tu jednak władzę rozumu w jej faktycznych i historycznych

przejawach i, ujmując rzecz z tego punktu widzenia, nie sądzę, bym się mylił, gdy powiem, że, gdy chodzi o religię, rozum

przejawia po prostu skłonność do niewiary. Żadna, choćby najświętsza, prawda nie jest w stanie mu się oprzeć na dłuższą

metę. Dlatego też w świecie pogańskim, gdy przyszedł nasz Pan, ostatnie ślady dawnej wiedzy religijnej niemal całkowicie

zanikły na tych obszarach, gdzie ludzki intelekt przez wiele pokoleń przejawiał swoją aktywność.

W naszych czasach sprawy przybrały podobny obrót. Poza Kościołem Katolickim wszystko zmierza – z powodu specyfiki

naszego stulecia w znacznie szybszym tempie niż kiedyś - do takiej czy innej formy ateizmu. Jakąż scenę, jaki widok

prezentuje dzisiaj cała Europa! A nie tylko Europa, lecz każdy rząd i każda cywilizacja na tym świecie, która znalazała się

pod wpływem umysłowości europejskiej! A to nas tu najbardziej obchodzi - jakże przygnębiający z punktu widzenia religii

- nawet rozpatrywanej w jej najbardziej elementarnej, rozrzedzonej postaci - jest spektakl, jaki prezentują wykształcone

umysły Anglii, Francji i Niemiec! Patrioci kochający swój kraj i naród, ludzie religijni poza Kościołem Katolickim,

próbowali różnych sposobów, by zapanować nad niepohamowaną, samowolną naturą ludzką i powstrzymać ją na drodze

do niewiary. Powszechnie uznaje się konieczność jakieś formy religii dla zabezpieczenia interesów ludzkości. Gdzież

jednak szukać tego konkretnego przedstawiciela rzeczy niewidzialnych, który dysponowałby taką siłą i odpornością, że

mógłby stać się zaporą chroniącą przed potopem? Trzy stulecia temu w krajach, które odłączyły się od Kościoła

Katolickiego, uznano, że upaństwowienie religii - materialne, prawne i społeczne – stanowi najlepszy środek do

osiągnięcia tego celu. I przez długi czas tego rodzaju rozwiązanie sprawdzało się w praktyce. Obecnie jednak, przez

szczeliny i pęknięcia, wróg wdziera się do Kościoła państwowego. Trzydzieści lat temu ufność pokładano w edukacji;

dziesięć lat temu pojawiła się nadzieja, że pod wpływem handlu oraz dzięki panowaniu sztuk pięknych i użytkowych na

zawsze ustaną wojny. Ale czy znajdzie się ktoś, kto zaryzykuje stwierdzenie, że gdziekolwiek na tej ziemi znajduje się coś,

dzięki

czemu

moglibyśmy

wstrzymać

świat

w

jego

dalszym

pochodzie?

Sąd, który rozum wydaje o tych instytucjonalnych podporach jako środkach mających w anarchicznym świecie zachować

background image

prawdę religijną, musi zostać rozszerzony nawet na Pismo Święte, chociaż pochodzi od Boga. Doświadczenie dowodzi, że

Biblia nie służy celom, dla których nigdy jej nie przeznaczono. Może, przypadkowo, stać się środkiem nawrócenia

pojedynczych ludzi, poza tym jednak księga jako taka nie potrafi oprzeć się atakom dzikiego rozumu ludzkiego i obecnie

zaczyna potwierdzać, w aspekcie swej struktury i treści, siłę tego powszechnego czynnika rozkładu, który z takim

powodzeniem

wpływa

na

religię

panującą.

Zakładając zatem, że Stwórca zechciał ingerować w sprawy ludzi i zabezpieczyć zachowanie w świecie poznanie swojej

Osoby - poznanie na tyle jasne i określone, by mogło oprzeć się energii ludzkiego sceptycyzmu - wówczas (daleki jestem

od tego, by twierdzić, że nie istniał inny sposób) nie byłoby niczym dziwnym, gdyby uznał za właściwe wprowadzić na

świat potęgę, która w sprawach religii posiada przywilej nieomylności. Władza taka byłaby bezpośrednim, czynnym i

szybko działającym środkiem zdolnym zaradzić pojawiającym się trudnościom; byłby to instrument adekwatny do

potrzeb. I kiedy słyszę, że Kościół Katolicki głosi, iż jest takim instrumentem, nie tylko nie znajduję żadnych trudności w

uznaniu tej idei, ale wręcz uważam, że ta niejako sama narzuca się mojemu rozumowi. Dochodzę w ten sposób do

nieomylności Kościoła - ustanowionej przez miłosiernego Stwórcę w celu zachowania religii w świecie oraz po to, abyby

ująć w karby wolność myśli (która sama w sobie jest oczywiście jednym z naszych największych naturalnych darów) i

ochronić ją przed jej samobójczymi ekscesami. Proszę zauważyć, że ani teraz, ani później nie będę miał okazji, by mówić

bezpośrednio o treści Obajwienia, lecz jedynie o sankcji, jakiej udziela ono prawdom, które można poznać niezależnie od

niego - czyli o tyle, o ile wiąże się z obroną religii naturalnej. Twierdzę, że władza obdarzona nieomylnością w sprawach

religii jest doskonałą bronią, która na przestrzeni ludzkich dziejów potrafiła odeprzeć ogromną energię agresywnego,

kapryśnego i wiarołomnego rozumu. Proszę, by czytelnicy mieli na uwadze, że w tym, co mówię i co jeszcze powiem, cały

czas pamiętam o moim głównym celu, którym jest obrona siebie samego!

Później stanie się jasne, że bronię się tutaj przed pozornie słusznym zarzutem, jaki wysuwa się przeciwko katolikom. Otóż

według niego ja, jako katolik, nie tylko utrzymuję, że wierzę w doktryny, w które w głębi serca wierzyć nie mogę, ale

również przyjmuję istnienie na ziemi potęgi, która, według własnej woli i kiedy jej się spodoba, odwołując się do swojej

nieomylności, narzuca ludziom dowolne nowe prawdy wiary; i że wskutek tego moje własne myśli nie są moją własnością;

że nie jestem w stanie powiedzieć, czy jutro nie będę musiał odrzucić tego, w co wierzę dzisiaj i że koniecznym rezultatem

takiego stanu umysłu musi być albo upadlające zniewolenie, albo zacięty wewnętrzny opór, który znajduje ujście w skrytej

niewierze, albo połączona z uczuciem obrzydzenia konieczność ignorowania całego zagadnienia religii i mechaniczne

powtarzanie wszystkiego, co mówi Kościół i pozostawienie innym obrony jego nauki. Wyjaśniłem wcześniej, jaki jest mój

stosunek do doktryny katolickiej, teraz powiem o moim stanowisku wobec nieomylności Kościoła.

Przede wszystkim nauka o nieomylnym nauczycielu stanowi silny protest przeciw sytuacji, w jakiej znajduje się obecnie

rodzaj ludzki. Człowiek zbuntował się przeciw swemu Stwórcy i właśnie ten fakt spowodował boską interwencję -

pierwszym aktem Boskiego Posłańca musi być ogłoszenie tej prawdy. Kościół musi potępić bunt jako największe możliwe

zło. Nie wolno mu iść z nim na żadne układy - jeżeli chce dochować wiary swemu Mistrzowi, rebelia musi być zakazana i

wyklęta. Takie było znaczenie mojej wypowiedzi, która dostarczyła podstaw jednemu z tych szczególnych zarzutów, na

który obecnie odpowiadam. Nie mam jednak w tej materii żadnych win do wyznania. Niczego nie muszę odwoływać i

dlatego zupełnie świadomie powtarzam tutaj tamto stwierdzenie. Powiedziałem wówczas: „Kościół Katolicki uważa, że

lepiej, aby słońce i księżyć spadły z nieba, by ziemia zatrzymała się w miejscu, a rzesze, które ją zamieszkują, umierały z

głodu w najgorszych męczarniach (chodzi o cierpienia doczesne), niż by jedna dusza - nie powiem: uległa zatraceniu - ale

popełniła choćby jeden grzech powszedni, świadomie powiedziała jedną tylko nieprawdę lub przywłaszczyła sobie jeden

marny grosz bez jakiejś racji.” Uważam, że wyłożona tu zasada stanowi jedynie preambułę formalnego uwierzytelnienia

Kościoła Katolickiego, tak jak akt Parlamentu mógłby zaczynać się od jakiegoś „Zważywszy że...” To z powodu natężenia

background image

grzechu, w którym pozostaje rodzaj ludzki, wprowadzono na świat przeciwnika zdolnego stawić mu czoła i pierwszym

aktem tej ustanowionej przez Boga potęgi będzie rzucenie wrogowi wyzwania i pokonanie go. Zatem taka preambuła

określa sens pozycji Kościoła w świecie i wyjaśnia całą jego historię, nauczanie i działanie.

W podobny sposób Kościół zawsze energicznie i jasno wykładał te inne wielkie podstawowe prawdy, które albo stanowią

wyjaśnienie jego posłannictwa, albo określają charakter jego działania. Nie naucza, że ludzka natura jest bezpowrotnie

stracona, bo jeśli tak, to na czym miałaby polegać jego misja? Nie twierdzi, że naturę tę należy rozbić i niejako od nowa

odbudować - lecz wyzwolić, oczyszczyścić i przywrócić do stanu łaski. Nie głosi, że natura ludzka to po prostu masa

beznadziejnego zła, ale że obiecano jej wielkie rzeczy i nawet teraz, w swoim obecnym stanie nieuporządkowania i

grzechu, posiada sobie właściwe cnoty i chwałę. Kościół wie jednak i naucza, że odrodzenie, do którego zmierza, dokonuje

się nie tylko poprzez stosowanie pewnych zewnętrznych środków głoszenia i nauczania - nawet jeżeli jest to jego

nauczanie i głoszenie - lecz dzięki wewnętrznej mocy duchowej lub łasce udzielanej bezpośrednio z góry za jego

pośrednictwem. Kościół ma za zadanie wyzwolić ludzką naturę z jej nędzy - ale nie przez zwykłe podniesienie na

poprzedni poziom, lecz przez wyniesienie jej na poziom wyższy. Kościół uznaje istnienie w ludzkiej naturze prawdziwej -

choć zbrukanej - moralnej doskonałości, nie może jej jednak uwolnić z ziemi inaczej, jak tylko podnosząc ją ku niebu. Dla

wypełnienia tego zadania złożono w rękach Kościoła odradzającą łaskę i dlatego, z powodu natury tego daru, Kościół z

całą mocą podkreśla, że każde prawdziwe nawrócenie musi rozpocząć się od źródeł myśli i naucza, że osoba ludzka musi

być zdrową i doskonałą świątynią Boga, gdy zarazem jest ona jednym z żyjących kamieni, które budują widzialną

wspólnotę religijną. W ten sposób rozróżnienia pomiędzy naturą i łaską oraz pomiędzy zewnętrzną i wewnętrzną religią

stają się dwoma kolejnymi artykułami wiary, które należą do tego, co określiłem mianem preambuły boskiego

posłannictwa

Kościoła.

Tego rodzaju prawdy Kościół energicznie potwierdza i podaje ludziom pod rozwagę. Gdy idzie o te prawdy, nie stosuje

żadnych półśrodków, żadnej powściągliwości, żadnej delikatności ani roztropności. ,,Musicie się narodzić na nowo” - oto

prosta, bezpośrednia forma wypowiedzi, którą posługuje się na wzór swego Boskiego Mistrza: ,,cała wasza natura musi się

odrodzić - wasze namiętności i wasze uczucia, wasze zamierzenia, i wasze sumienia, i wasza wola i wreszcie last but not

least wasz intelekt - muszą obmyć się w nowym żywiole i zostać ponownie poświęcone waszemu Stwórcy.” Z powodu

przypominania tych punktów nauki Kościoła na mój własny sposób pewne fragmenty jednego z tomów moich kazań

spotkały się z ogólnym oskarżeniem, jakie wysuwa się pod adresem moich przekonań religijnych. Autor owych zarzutów

orzekł, że albo jestem szalony - jeśli wierzyłem, albo pozbawiony jakichkolwiek zasad - jeżeli nie wierzyłem - w swoje

własne stwierdzenia: że mianowicie leniwa, obdarta, brudna, dopuszczająca się niekiedy kłamstwa żebraczka, jeżeli tylko

zachowała czystość, trzeźwość, pogodę ducha i była religijna, może żywić nadzieję, że pójdzie do nieba - gdy nadziei takiej

absolutnie nie może mieć utalentowany polityk, prawnik czy arystokrata - choćby zawsze był sprawiedliwy, prawy,

wielkoduszny, godny szacunku i sumienny, jeżeli nie ma również jakiegoś udziału w łasce Bożej. Otóż uważam, że przed

tego rodzaju krytyką bronią mnie słowa naszego Pana, które Ten skierował do arcykapłanów: „Celnicy i nierządnice

wchodzą przed wami do Królestwa Niebieskiego.” Tę samą parę alternatywnych oskarżeń wysunięto pod moim adresem,

ponieważ ośmieliłem się powiedzieć, że przyzwolenie na nieczyste pragnienia jest czymś nieskończenie bardziej złym niż

kłamstwo ujęte w oderwaniu od jego przyczyn, motywów i konsekwencji: kłamstwo bowiem, rozpatrywane samodzielnie -

niezależnie od tego, jak byłoby haniebne, podłe, szkodliwe dla porządku społecznego czy zasługujące na publiczne

potępienie - jest przypadkową wypowiedzią, niemal czysto zewnętrznym aktem, który nie pochodzi wprost z ludzkiego

serca. Mamy natomiast wyraźne słowa naszego Pana, który mówi, że „każdy, kto pożądliwie spogląda na kobietę, w swoim

sercu już dopuścił się z nią cudzołóstwa.” Teksty te z całą pewnością dają mi takie samo prawo wierzyć w doktryny, które

wywołały tak wielkie zaskoczenie, jak i w grzech pierworodny, w Nadprzyrodzone Objawienie lub w to, że jedna z Osób

Boskich cierpiała na krzyżu, a także że kara za grzechy trwa wiecznie.

background image

Przechodząc teraz od tego, co nazwałem preambułą aktu udzielenia Kościołowi nieomylności, do samej nieomylności,

chcę poczynić dwie krótkie uwagi: 1. z jednej strony nie określam tu niczego na temat zasadniczego podmiotu tej władzy,

jest to bowiem zagadnienie doktrynalne, a nie historyczne czy praktyczne; 2. z drugiej zaś nie rozszerzam bezpośredniego

obszaru zagadnień, nad którymi rozciąga się jurysdykcja nieomylności, poza kwestie religijne. A teraz kilka słów o samej

nieomylności.

Władza ta, rozważana w całej pełni, jest równie ogromna jak zło, które ją poprzedziło. Gdy podejmuje działania i zabiera

głos - lecz tylko w ramach swoich uprawnień, w przeciwnym bowiem razie oczywiście zachowuje milczenie - utrzymuje, że

doskonale zna prawdziwe znaczenie każdej części i każdego szczegółu Boskiego Przesłania, które nasz Pan powierzył

Apostołom. Twierdzi, że zna swoje własne granice i że sama rozstrzyga, co może i czego nie może określać w sposób

absolutny. Utrzymuje nadto, że jej jurysdykcja rozciąga się również na stwierdzenia, które nie dotyczą bezpośrednio

religii - w tym sensie, że może określać, czy wiążą się one pośrednio z religią i, zgodnie z własnym sądem, rozstrzygać, czy

w konkretnym przypadku stwierdzenia te pozostają w harmonii z prawdą objawioną. Władza ta rości sobie prawo do

ostatecznego orzekania - obojętne, czy w obrębie swoich kompetencji, czy poza nim - że takie i takie stwierdzenia są lub

nie są - co do swego ducha lub z racji konsekwencji, do których prowadzą - szkodliwe dla Depositum wiary - i

odpowiednio dopuszcza je lub potępia i zabrania ich głoszenia. Twierdzi, że ma prawo według własnego uznania

nakazywać milczenie we wszelkich kwestiach i kontrowersjach doktrynalnych, które, w oparciu o własne ipse dixit ,

ogłasza jako niebezpieczne, nieporządane lub nie na czasie. Domaga się, by katolicy, niezależnie od tego, co sądzą o tych

aktach, przyjęli je z tymi zewnętrznymi oznakami czci, poddania i lojalności, jakie, na przykład, Anglicy okazują w

obecności swego suwerena, nie krytykując ich, ponieważ - na przykład - ich materia jest nieodpowiednia lub dlatego, że

narzucono je siłą. I wreszcie naucza, że może wymierzać kary duchowe; odciąć nieposłusznych od zwyczajnych kanałów

łaski i ekskomunikować tych, którzy odmawiają podporządkowania się jej formalnym deklaracjom. Taka jest nieomylność

spoczywająca w Kościele Katolickim, rozpatrywana w swoich konkretnych przejawach, ozdobiona i otoczona oznakami

swojej wzniosłej suwerenności; jest to, by powtórzyć, co powiedziałem wcześniej, nadzwyczajna i ogromna potęga,

zesłana

na

ziemię,

by

pokonać

i

zapanować

nad

gigantycznym

złem.

A teraz wyznaję swoje całkowite posłuszeństwo wobec roszczeń tej tak scharakteryzowanej potęgi. Wierzę w całą

objawioną prawdę - jak była głoszona przez Apostołów, jak przez Apostołów została powierzona Kościołowi i jak przez

Kościół została ogłoszona mnie. Przyjmuję ją w nieomylnej interpretacji Autorytetu, któremu została powierzona i jak

dalej będzie interpretowana przez ten sam Autorytet aż po kres czasów. Przyjmuję ponadto powszechnie akceptowane

tradycje Kościoła, w których zawarta jest materia tych nowych orzeczeń dogmatycznych, jakie są od czasu do czasu

ogłaszane i które zawsze stanowiły tło i ilustrację już zdefiniowanych dogmatów. Poddaję się także tym innym -

teologicznym czy nie teologicznym - decyzjom Stolicy Świętej, które ta podejmuje poprzez ustanowione przez siebie

organa, i które, pozostawiając na boku kwestię ich nieomylności, domagają się ode mnie akceptacji i posłuszeństwa.

Uważam również, że stopniowo, z upływem wieków, katolickie dociekania teologiczne przyjęły pewien określony kształt i

przybrały postać nauki z własną metodą i terminologią pod intelektualnym przewodnictwem takich wielkich umysłów jak

św. Atanazy, św. Augustyn i św. Tomasz. Nie odczuwam też najmniejszej pokusy, aby niszczyć to wielkie dziedzictwo

myśli,

które

zostało

nam

przekazane

dla

czasów

współczesnych.

A skoro taka jest moja wiara, którą z całego serca wyznaję i którą, o ile wiem, wyznaje cały Kościół Katolicki, to, na

pierwszy rzut oka, mogłoby się wydawać, że niespokojny ludzki intelekt zostaje zupełnie skrępowany, a wszelkie

niezależne wysiłki i działania całkowicie uniemożliwione. Jeżeli zatem to jest sposób na zdyscyplinowanie rozumu, to

zostaje on zdyscyplinowany po to jedynie, by zostać unicestwiony. Rzecz ma się jednak inaczej i nie taki, jak rozumiem,

background image

był zamiar Opatrzności, która ustanowiła nieomylność jako wielkie remedium na wielkie zło. Potwierdza to miniona

historia konfliktu pomiędzy nią i rozumem oraz perspektywy trwania tego konfliktu w przyszłości. Energia ludzkiego

umysłu rośnie, gdy ten napotyka opór. Intelekt doskonale się rozwija i raduje się swoją niezmożoną, prężną siłą pod

potężnymi ciosami tej ustanowionej przez Boga broni. Nigdy też nie jest bardziej sobą jak wówczas, gdy zostaje pokonany.

Pisarze protestanccy utrzymują na ogół, że w historii religii działają dwie wielkie zasady - Autorytet i Sąd Prywatny i że

protestanci zachowują całkowitą swobodę wydawania sądów my zaś odziedziczyliśmy życie w niewoli Autorytetu. Tak

jednak nie jest. Jedynie Kościół Katolicki - i tylko on - stanowi arenę, na której mogą spotkać się ci dwaj przeciwnicy w

przerażającym, nigdy nie kończącym się pojedynku. Z punktu widzenia historii i rozlicznych działań religii czymś

absolutnie koniecznym jest, by owa walka trwała bezustannie. Każdy akt nieomylności stanowi wynik intensywnych i

różnorodnych operacji rozumu (który jest jej sojusznikiem i przeciwnikiem zarazem) i prowokuje następnie - gdy ów akt

został już dokonany - kolejną reakcję rozumu. I - by posłużyć się przykładem z dziedziny polityki - tak jak Państwo

istnieje i trwa dzięki rywalizacji i konfliktom, uzurpacji uprawnień i klęską konstytuujących je elementów, tak też

Chrześcijaństwo Katolickie nie jest prostym przykładem religijnego absolutyzmu, lecz stanowi arenę ciągłych zmagań

Autorytetu i Sądu Prywatnego, które na przemian bądź to biorą górę, bądź się wycofują - niczym przypływy i odpływy

oceanu. Kościół to ogromna rzesza ludzi o upartych umysłach i dzikich namiętnościach, których piękno i majestat Mocy

Nadprzyrodzonej zebrały razem w tym, co można przyrównać do ogromnego zakładu poprawczego czy szkoły - nie do

szpitala czy więzienia; nie po to, by kazać im iść spać czy żywcem pogrzebać. Zebrano ich razem (jeśli wolno mi zmienić

metaforę) jak gdyby w jakiejś moralnej fabryce, w której surową ludzką naturę - tak doskonałą, tak niebezpieczną, zdolną

do posłuszeństwa Bożym zamiarom - poddaje się nieustannemu i głośnemu procesowi rozkładania i oczyszczania, aby ją

ukształtować

na

nowo.

Św. Paweł pisze, że jego apostolskiej władzy udzielono mu dla budowania – nie dla niszczenia. Nie istnieje lepsze ujęcie

nieomylności Kościoła: ma ona zaradzić konkretnej potrzebie i poza tę potrzebę nie wykracza. Celem – i skutkiem

działania nieomylności nie jest osłabienie wolności czy energii ludzkiej myśli w obszrze dociekań religijnych, lecz kontrola

i nadzór nad jej wybrykami. Jakie były wielkie dzieła nieomylności? Wszystkie zostały dokonane w obszarze teologii:

zwalczenie arianizmu, eutychianizmu, pelagianizmu, manicheizmu, luteranizmu, jansenizmu - oto imponujące skutki jej

działania w przeszłości. Teraz zaś o otrzymanym przez nas zapenieniu, że w przyszłości nieomylność zawsze będzie

działać

w

ten

sam

sposób.

Przede wszystkim nieomylność nie może w swych działaniach wykraczać poza wyraźnie określonym krąg zagadnień i we

wszystkich swych decyzjach - czy definicjach , jak się je nazywa - musi trzymać się tych granic. Te zaś wyznaczone są przez

wielkie prawdy prawa moralnego, religii naturalnej oraz wiary apostolskiej i zarazem stanowią fundament nieomylności,

której nie wolno poza nie wychodzić i do których zawsze musi się odwoływać. Zarówno krąg zagadnień jak i artykuły

należące do obszaru działania nieomylność są raz na zawsze określone. Nieomylna władza zawsze musi kierować się się

Pismem Św. i Tradycją; musi odnosić się do prawd apostolskich, które narzuca wiernym lub (jak to się zwykło określać)

definiuje . W przyszłości zatem nic nie może zostać mi przedstawione jako część wiary, jak tylko to, co już powinienem

byłem przyjąć, a czego do tej pory nie przyjąłem po prostu dlatego, że mi tego nie wyjaśniono. Nie może zostać mi

narzucone nic, co różniłoby się od tego, w co już wierzę—a tym bardziej, co by z tym pozostawało w sprzeczności. Nowa

prawda, która zostaje ogłoszona - jeżeli już trzeba nazywać ją nową – musi być przynajmniej jednorodna, pokrewna,

zawarta w i powiązana ze starymi prawdami; musi być taka, że mógłbym domyślić się, że stanowi – lub życzyć sobie by

stanowiła – część Apostolskiego Objawienia, a przynajmniej posiadać takie cechy, że mój umysł chętnie zgodzi się ją

przyjąć, gdy tylko o niej usłyszy. Być może ja i inni tak naprawdę zawsze w nią wierzylismy i jedyna rzecz, która w tym

momencie zostaje rozstrzygnięta, to ta, że mogę mieć odtąd satysfakcję, iż muszę wierzyć - że przez cały czas wierzyłem -

w

to,

w

co

przede

mną

wierzyli

Apostołowie.

background image

Weźmy dogmat, który zdaniem protestantów stanowi największą trudność naszej doktryny - Niepokalne Poczęcie

Najświętszej Marii Panny. Proszę, by czytelnik przypomniał sobie główny tok moich rozważań, który jest następujący: nie

mam żadnych trudności z przyjęciem tej prawdy wiary, a to dlatego że pozostaje ona w doskonałej harmonii z tym

kręgiem uznanych dogmatów, do którego niedawno ją włączono — skoro jednak ja nie mam żadnych trudności, dlaczego

również inni nie mieliby ich nie mieć? Dlaczego nie stu ludzi? Dlaczego nie tysiąc? Otóż jestem pewien, że katolicy na ogół

nie mają żadnych trudności z przyjęceim dogmatu o Niepokalanym Poczęciu i że nie ma powodu, dla którego mieliby

mieć takie trudności. Kapłani nie mają żadnych trudności - mówicie mi, że powinni mieć, ale nie mają. Uwierzcie, że inni

mogą myśleć i odczuwać w sposób bardzo różny od waszego. Dlaczego zatem ludzie, gdy pozostawić ich samym sobie,

popadają w tak odmienne formy religii, jeżeli nie dlatego, że istnieją pośród nich różne, bardzo od siebie odmienne typy

umysłowości? Tak więc na podstawie mojego świadectwa o mnie samym - jeśli w nie wierzycie - sądźcie o innych

katolikach: my nie znajdujemy tych trudności, jakie wy znajdujecie, w doktrynach, w które wierzymy. Nie doświadczamy

żadnych intelektualnych trudności, gdy chodzi o tę szczególną doktrynę, którą wy nazywacie współczesną nowinką. My,

kapłani, nie musimy być hipokrytami, chociaż każe się nam wierzyć w Niepokalane Poczęcie. Dla ogromnych rzesz

ludzkich wyznających chrześcijaństwo według naszego sposobu – co do szczególnego charakteru, ducha i światła

(obojętne jakim posłużymy się słowem), sposobu, w jaki wierzą katolicy — przyjęcie, że Najświętsza Maria Panna została

poczęta bez grzechu pierworodnego, nie stanowi żadnego problemu. Zresztą, katolicy nie zaczęli wierzyć w tę prawdę,

ponieważ została ona zdefiniowana, ale zdefiniowano ją, ponieważ katolicy w nią wierzyli.

Tak więc definicja z 1854 nie tylko nie była dla świata katolickiego jakimś tyrańskim ciosem, ale została przyjęta z

największym entuzjazmem. Promulgowano ją w odpowiedzi na jednomyślne petycje słane do Stolicy Świętej ze

wszystkich części Kościoła z prośbą o definicję ex cathedra , że doktryna ta jest apostolska - i dlatego jako taką ją

ogłoszono. Nigdy nie słyszałem o żadnym katoliku, który miałby trudności z przyjęciem tej doktryny, a którego wiara już z

innych powodów nie byłaby podejrzana. Oczywiście istnieli poważni i dobrzy ludzie, których niepokoiła wątpliwość, czy w

oparciu o Pismo Św. i Tradycję można dowieść w sposób formalny, że nauka o Niepokalanym Poczęciu pochodzi od

Apostołów. Z tej przyczyny ludzie ci, choć sami w nią wierzyli, nie wiedzieli, jakim sposobem mogłaby zostać ogłoszona

przez Najwyższą Władzę i narzucona wszystkim katolikom jako prawda wiary. Jest to jednak odrębne zagadnienie.

Chodzi o to, czy nauka o Niepokalanym Poczęciu stanowi dla wierzących jakiś ciężar. Otóż moim zdaniem nie. Co więcej,

szczerze uważam, że św. Bernard i św. Tomasz, którzy w swojej epoce mieli wobec niej pewne wątpliwości, gdyby dożyli

naszych czasów, przyjęliby ją z radością. Ich trudności, moim zdaniem, dotyczyły kwestii terminologicznych, idei i

argumentów. Uważali, że doktryna o Niepokalanym Poczęciu jest niezgodna z innymi doktrynami i że argumentom tych,

którzy jej w owym okresie bronili, brakowało precyzji, która została osiągnięta w wyniku długich dysput w następnych

stuleciach - a właśnie z tego braku precyzji brały się wszystkie różnice opinii i kontrowersje.

Przypadek, o którym wspomniałem, sugeruje inną jeszcze uwagę: liczba tych tzw. nowych doktryn nie będzie nas

przygniatać, jeżeli potrzeba aż ośmiu wieków, by ogłosić choćby jedną z nich - tyle mniej więcej trwało przygotowanie

definicji o Niepokalanym Poczęciu. Jest to oczywiście przypadek nadzwyczajny, trudno jednak powiedzieć, jak wygląda

zwyczajny, jeśli się pamięta, jak niewiele jest tych formalnych okazji, gdy Nieomylność uroczyście podnosi swój głos. W

sposób naturalny za właściwy podmiot nieomylnej władzy uważamy Papieża i Sobór Powszechny: otóż w historii

chrześcijaństwa było tylko osiemnaście takich soborów — przeciętnie jeden w każdym stuleciu — z tych zaś niektóre nie

wydały żadnych orzeczeń, inne zajmowały się tylko jednym zagadnieniem, a wiele z nich dotyczyło jedynie zasadniczych

punktów doktryny. Prawda, Sobór Trydencki zajął się szerokim spektrum zagadnień doktrynalnych; do jego kanonów

zastosowałbym jednak uwagę poczynioną już w tym moim kazaniu uniwersyteckim, które skrytykowano w Pamflecie,

który, z kolei, spowodował powstanie tej książki. Powiedziałem tam, że poszczególne wersy Atanazjańskiego Wyznania

background image

wiary stanowią jedynie powtórzenie - w różnej postaci - jednej i tej samej idei. I podobnie Dekrety Soboru Trydenckiego

nie dotyczą odrębnych zagadnień, lecz w szczegółowy sposób i w kilku oddzielnych deklaracjach wykładają kilka

koniecznych prawd. Tę samą uwagę zastosowałbym do kilku wydanych przez papieży i przyjętych przez Kościół potępień

teologicznych oraz, ogólnie, do papieskich orzeczeń dogmatycznych. Przyznaję, na pierwszy rzut oka decyzje te, z racji

swej ilości, wydają się stanowić większy ciężar dla wiary poszczególnych osób aniżeli kanony soborowe. Nie wierzę

jednak, aby naprawdę stanowiły taki ciężar. Nie chodzi o to, że katolicy - świeccy czy kapłani - są na tę kwestię obojętni

lub też że z powodu jakiejś lekkomyślności, przyjmą wszystko, cokolwiek im się przedłoży, albo że są gotowi, jak

prawnicy, mówić według uprzednio napisanego streszczenia; ale w tego rodzaju potępieniach Stolica Święta angażuje się

przede wszystkim w odrzucenie jednej lub dwóch wielkich linii błędu, takich jak luteranizm czy jansenizm, zasadniczo

etycznych - nie doktrynalnych - które odbiegają od myśli katolickiej i wyraża to jedynie, co każdy dobry, nawet

niewykształcony katolik o przeciętnych zdolnościach, kierując się swoim zdrowym rozsądkiem, sam by powiedział, gdyby

przedstawiono

mu

dane

zagadnienie.

Chciałbym teraz uczciwie powiedzieć, co, moim zdaniem, stanowi wielką próbę dla rozumu stojącego na przeciw tej

wzniosłej prerogatywy Kościoła Katolickiego, która jest przedmiotem moich rozważań. Szeroko opisałem konkretne

formy i okoliczności, w jakich nieomylny autorytet prezentuje się katolikom. Autorytet ten został wyposażony w

prerogatywę jurysdykcji pośredniej, która dotyczy zagadnień leżących poza właściwymi granicami jego kompetencji.

Posiada tę jurysdykcję z bardzo ważnych powodów. Nie mógłby działać w swojej własnej prowincji, gdyby nie miał prawa

wykraczać poza nią. Nie mógłby właściwie bronić prawdy religijnej, gdyby nie nie było mu wolno domagać się dla niej

tego, co można określić jako jej pomœria - przedmurze ; lub, by wziąć inny przykład, gdyby nie mógł działać w sposób, w

jaki my działamy jako naród, który za własny uważa nie tylko kraj, w którym żyjemy, lecz również to, co określamy

wodami terytorialnymi Brytanii. Kościół Katolicki nie tylko twierdzi, że ma prawo wydawać nieomylne sądy w kwestiach

religijnych, lecz że wolno mu również krytykować te pozateologiczne opinie, które wpływają na religię - a więc poglądy z

dziedziny filozofii, nauki, literatury i historii - i żąda naszego posłuszeństwa wobec tych roszczeń. Twierdzi, że może

potępiać książki, nakazywać ich autorom milczenie i zabraniać dyskusji. W tym obszarze - wziętym całościowo - Kościół

nie tyle przemawia doktrynalnie, co narzuca pewne środki dyscyplinujące. Oczywiście należy mu się podporządkować bez

słowa sprzeciwu, a być może, z upływem czasu, wycofa się milcząco z wydanych przez siebie zakazów. W takich

przypadkach kwestie wiary w ogóle nie wchodzą w grę, to bowiem, co stanowi materię wiary, jest zawsze prawdziwe i

nigdy nie może zostać odwołane. Z faktu, że w Kościele Katolickim złożony został dar nieomylności, nie wynika również,

że ci, którzy nim zawiadują, są nieomylni we wszystkim, co robią. „O, cudowna to rzecz,” mówi poeta „posiadać moc

olbrzyma, lecz tyrańska korzystać z niej jak olbrzym.” Sądzę, że historia dostarcza nam przykładów, kiedy w Kościele

władza została nadużyta - przyznać, że tak było, to potwierdzić, że boski skarb, by posłużyć się słowami Apostoła, złożono

w „glinianych naczyniach”. Nie wynika stąd również, że istota aktów władzy jest niesłuszna czy niewłaściwa, ponieważ ich

forma mogła być obciążona jakimiś defektami. Najwyższa władza działa za pośrednictwem niższych organów, a wiemy,

jak często organa te uzurpują sobie imię swoich mocodawców, dzięki czemu im to przypisuje się błędy, których tak

naprawdę nie popełnili. Przyznając jednak, że zarzuty te są uzasadnione i to w stopniu większym, aniżeli można by z

jakimkolwiek pozorem słuszności uznać je za takie w odniesieniu do rządzących Kościołem, postawmy pytanie: których

trudności - wynikających z braku roztropności czy umiarkowania - nie można by o wiele słuszniej uznać za problem

wspólnot i instytucji protestanckich? Dlaczego ta sytuacja miałaby czynić hipokrytów z nas, katolików, a z protestantów

nie? W tym przypadku nie nakazuje się nam w cokolwiek wierzyć, a jedynie posłuszeństwo wobec decyzji władzy i

zachowanie milczenia. Podobnie protestanci byli niegdyś posłuszni królewskim nakazom powstrzymania się od

rozstrząsania takich czy innych zagadnień teologicznych. Rozważane przeze mnie ograniczenia zostają nałożone tylko na

nasze działania, nie nasze myśli. W jaki sposób, na przykład, zakaz publikowania oszczerstw może uczynić z kogokolwiek

hipokrytę? - jego myśli są równie wolne jak przedtem: autorytatywne zakazy mogą drażnić i irytować, nie mają jednak

background image

najmniejszego

wpływu

na

korzystanie

z

rozumu.

Tyle na początek, ale pójdę dalej i powiem, że mimo wszystkich zarzutów, jakie najbardziej wrogo nastawiony krytyk

może wysunąć przeciw nadużyciom władzy czy innym twardym posunięciom wysokich hierarchów Kościoła w przeszłości,

czas, moim zdaniem pokazał, że najczęściej mieli oni rację, ci zaś, których potraktowali surowo, najczęściej tkwili w

błędzie. Imię Orygenesa jest mi bardzo drogie i nie chcę nawet słyszeć, że ten wielki człowiek został na wieki potępiony.

Jestem jednak pewien, że w sporze pomiędzy nim i zwolennikami jego nauki a władzą kościelną, to jego przeciwnicy mieli

rację, on zaś się mylił. Któż mógłby jednak cierpliwie opowiadać o jego wrogu i wrogu św. Jana Chryzostoma, niejakim

Teofilu, biskupie Aleksandrii? Kto mógłby podziwiać lub szanować papieża Wigiliusza? I oto nasuwa mi się jeszcze jedna

refleksja. Gdy jeszcze jako anglikanin studiowałem historię Kościoła, często z ogromną mocą uświadamiałem sobie, jak

zwolennicy błędu, który później stawał się herezją, w niewłaściwym momencie zaczynali głosić jakąś prawdę wbrew

zakazom władzy. Wszystko ma swój czas, niejeden zaś pragnie naprawy takiego czy innego nadużycia, pełniejszego

rozwinięcia tej czy innej doktryny, lub przyjęcia jakiejś szczególnej linii postępowania, zapominając jednocześnie

postawić sobie pytanie, czy nadszedł na to odpowiedni moment. Człowiek taki, wiedząc, że za jego życia nikt poza nim nie

zrobi nic w kierunku realizacji tego, co uważa za słuszne, jeżeli on sam się tego nie podejmie, nie słucha głosu władzy i w

swoim stuleciu niszczy dobre dzieło, tak że inny, który jeszcze się nie narodził, nie będzie miał możności doprowadzenia

sprawy do końca w następnym. Taki człowiek może światu wydać się odważnym bojownikiem o prawdę i męczennikiem

sprawy wolności przekonań, naprawdę jednak jest właśnie jednym z tych ludzi, których kompetentna władza powinna

uciszyć. A chociaż dana kwestia może nie należeć do kręgu zagadnień, co do których władza ta cieszy się przywilejem

nieomylności lub też, być może, nie dopełniono wymogów formalnych nieomylnego orzekania, to jednak w takich

przypadkach jest niewątpliwym obowiązkiem władzy postępować energicznie i zdecydowanie. A mimo to jej akty

potomność zapamięta jako naruszenie prawa do wolności przekonań i uciszenie reformatora, a także jako przykład niskiej

miłości do błędu. Tego rodzaju działania zostaną ocenione jeszcze surowiej, jeżeli, przypadkiem, rządzący w swoim

postępowaniu przejawią jakikolwiek brak względów czy roztropności i wszyscy sprawujący tę władzę zostaną uznani za

oportunistów obojętnych na sprawiedliwość i prawdę. A przy tym jeszcze ta sama władza może przypadkowo być

wspierana przez jakieś skarajne ugrupowanie, które do rangi dogmatu wynosi swoje przekonania, mając na celu przede

wszystkim

zniszczenie

każdej

innej

szkoły

poza

własną.

Taki stan rzeczy może być w danej chwili irytujący i zniechęcający dla dwojakiego rodzaju ludzi: dla tych o poglądach

umiarkowanych, którzy chcieliby w największym możliwym stopniu pomniejszyć znaczenie różnic religijnych oraz dla

tych, którzy jasno widzą istniejące zło i szczerze chcą mu zaradzić - zło, o którym teologowie w tym czy innym kraju nic

nie wiedzą, a nawet tam, gdzie ono istnieje, nie każdy ma środki, by je właściwie ocenić. Tak działo się kiedyś i tak dzieje

się teraz. Żyjemy w zadziwiającym stuleciu: rozwój wiedzy świeckiej jest po prostu oszałamiający – tym bardziej, że

towarzyszy mu perpektywa kontynuacji - i to w jeszcze szybszym tempie i ze wspanialszymi wynikami. Otóż te odkrycia,

pewne czy prawdopodobne, wywierają pośredni wpływ na przekonania religijne, stąd też musi pojawić się pytanie, w jaki

sposób pogodzić roszczenia Objawienia i nauk przyrodniczych. Niewielu poważnych ludzi może zachować spokój bez

jakichś racjonalnych podstaw dla swojej wiary religijnej - umysł niejako instynktownie usiłuje godzić teorię i fakty. A

zatem, gdy zalewa nas rzeka faktów, już to potwierdzonych bądź też dopiero spodziewanych, z perspektywą całej masy

następnych, wszyscy wierzący w Objawienie, katolicy i niekatolicy, zostają winni zastanowić się, w jaki sposób fakty te

wpływają na nich samych - mając na względzie chwałę Bożą oraz te liczne dusze, które, w konsekwencji zadufanego tonu

szkół myśli laickiej, znajdują się w niebezpieczeństwie stoczenia się w otchłań liberalnych przekonań.

Nie zamierzam tutaj krytykować tej ludzkiej rzeszy, która w naszych czasach wyznaje liberalizm w religii i która od

współczesnych odkryć, już potwierdzonych bądź dopiero dokonywanych, oczekuje pośrednich lub bezpośrednich

background image

wskazań, co ma sądzić o świecie niewidzialnym i o przyszłości. Liberalizm, który obecnie nadaje ton społeczeństwu, różni

się znacznie od tego sprzed trzydziestu czy czterdziestu lat - dzisiaj dotyczy nie jakiejś konkretnej grupy ludzi, lecz po

prostu cechuje świeckie warstwy wykształcone. Kiedy byłem młody i po raz pierwszy usłyszałem o ‘liberalizmie’, był to

tytuł pisma założonego przez Lorda Byrona i innych – dzisiaj, jak wtedy, nie żywię żadnej sympatii dla filozofii Byrona.

Później liberalizm stał się wyróżnikiem pewnej suchej i odstręczającej szkoły teologicznej, której poglądy, choć same w

sobie niezbyt groźne, okazały się jednak niebezpieczne, ponieważ utorowały drogę złu, którego sama ta szkoła ani się nie

spodziewała, ani nie rozumiała. W chwili obecnej liberalizm nie jest niczym innym jak tym głębokim, pozornie

racjonalnym sceptycyzmem, który, jak już wspomniałem, stanowi skutkek praktycznego korzystania rozumu nie

oświeconego

łaską

wiary.

Religijni liberałowie stanowią obecnie grupę bardzo zróżnicowaną i nie zamierzam tutaj dyskutować z ich poglądami.

Świadomość, że niektórzy lub nawet wielu z nich może żywić - i bez wątpienia żywi - w swoim sercu autentyczną antypatię

czy gniew wobec Prawdy Objawionej, jest bardzo przygnębiająca. Natomiast pośród ludzi nauki czy literatury wrogość

wobec religii przybiera niekiedy postać niemal osobistego uczucia, a chęć udowodnienia, że chrześcijaństwo jest

nieprawdziwe lub że Biblia nie zasługuje na zaufanie może wynikać z przynależności do jakiejś partii, z jakiegoś poczucia

honoru lub z podekscytowania grą, może też być skutkiem irytacji i rozdrażnienia, wywołanych przez zjadliwy styl czy

ciasnotę umysłową religijnych apologetów. Z drugiej strony, jak sądzę, wielu naukowców i ludzi literatury w sposób

uczciwy i bezstronny prowadzi badania w swojej dziedzinie, zgodnie z własnymi poglądami - bez jakichś osobistych

niepokojów z powodu trudności religijnych i bez najmniejszego zamiaru, by wynikami swoich badań sprawiać przykrość

innym. Nie przystoi, bym obawiał się prawdy – jakiegokolwiek nie byłaby ona rodzaju - i winił tych, którzy badają fakty

posługując się otrzymanym od Boga rozumem, doprowadzając wyniki swoich badań do ich logicznych konkluzji: lub bym

gniewał się na naukę, ponieważ religia zobowiązana jest zapoznać się i liczyć z jej odkryciami. Zostawiając jednak na boku

tych, którzy nie odczuwają jakiejś szczególnej potrzeby współczucia ze strony katolików, należy oczywiście wczuć się

głęboko w położenie czwartej, ogromnej grupy ludzi o szczerym i religijnym umyśle spośród wykształconych warstw

społeczeństwa, którzy, zależnie od okoliczności, czują się po prostu zagubieni, przestraszeni bądź zrozpaczeni z powodu

ogromnego zamętu, jaki ostatnie odkrycia czy spekulacje wprowadziły w ich podstawowe pojęcia religijne. Któż nie

odczuwa współczucia dla tych ludzi? Kto może być względem nich surowy? Przytaczam w ich obronie piękne słowa św.

Augustyna, Illi in vos sæviant , etc. Niechaj ci wydają surowe osądy, którzy sami nigdy nie doświadczyli trudności, jakie

towarzyszą oddzielaniu prawdy od kłamstwa i poszukiwaniom drogi życia pośród ułód tego świata. Jak wielu katolików –

wielu z nich dobrych, wiernych i szlachetnych - podążyło w swoich poglądach za tymi ludźmi! Jakże często pojawia się w

ich sercach pragnienie, aby ktoś spośród ich współwyznawców wystąpił jako obrońca prawdy objawionej przeciw tym,

którzy ją atakują! Różni ludzie, katolicy i protestanci, zwracali się do mnie z prośbą, bym ja się tym zajął – zadanie to

nastręcza jednak kilka poważnych trudności. Jedną z największych jest ta, że w chwili obecnej bardzo trudno dokładnie

powiedzieć, czemu należy stawić czoła i co zwalczać. Nie zamierzam przeczyć, że wiedza naukowa naprawdę się rozszerza,

proces ten przebiega jednak bardzo nierównomiernie: hipotezy powstają i upadają, trudno przewidzieć, która z nich się

utrzyma oraz jak będzie się zmieniał stan wiedzy w następnych latach. Wobec takich okoliczności wydaje mi się czymś

najzupełniej niegodnym katolika angażowanie się w pogoń za tym, co może okazać się złudą i - z powodu takich czy

innych szczegółowych zastrzeżeń – wymyślanie teorii, która, zanim zostanie wykończona, być może musiałaby ustąpić

miejsca jakiejś innej, jeszcze nowszej teorii - a to dlatego, że owe wcześniejsze zastrzeżenia zostały unieważnione przez te,

które dopiero się pojawiły. Zdaje się, że żyjemy w czasach, kiedy chrześcijanie winni okazać szczególną cierpliwość, gdy

nie ma innych sposobów przyjścia z pomocą tym, którzy czują się zaniepokojeni i zagubieni, poza zachęcaniem ich, by

mieli trochę wiary i męstwa, i by „wystrzegali się,” jak mówi poeta, „desperackich kroków”. A im więcej o tym myślę, tym

bardziej wydaje mi się prwadopodobne, że, gdybym usiłował podjąć się czegoś rokującego tak nikłe nadzieje powodzenia,

okazałoby się, że najwyższa władza Kościoła Katolickiego jest przeciwna tej próbie, ja zaś zmarnotrawiłbym swój czas na

background image

refleksje, których rezultaty byłoby nieroztropnie przedstawiać opinii publicznej lub które, gdybym jednak podjął się tego

zadania, jeszcze bardziej skomplikowałoby kwestię i tak już skomplikowaną bez mojego udziału. Interpretuję też ostatnie

akty tej władzy jako zgodne z moimi oczekiwaniami; uważam, że wiążą one ręce pisarzom polemicznym - takim, jakim ja

jestem - i uczą nas tej samej prawdziwej mądrości, którą Mojżesz wpajał swemu ludowi ściganemu przez Egipcjan: „Nie

bój się, zachowaj pokój; Pan będzie walczył za ciebie, wy zaś zachowacie pokój.” Tak więc nie tylko nie znajduję w tej

sytuacji żadnych trudności, lecz mam powód do wdzięczności i radości, ponieważ otrzymałem jasne wskazania odnośnie

tak

skomplikowanej

kwestii.

Gdybyśmy jednak chcieli upewnić się co do faktycznego rozwoju jakiejś zasady, musimy spojrzeć na nią z pewnego

dystansu i ująć ją w perspektywie historycznej. Wszystko, co czynią ludzie, jest niedoskonałe i przy dokładniejszym

badaniu dostarcza podstaw dla krytyki. Mówię o tym aspekcie działań nieomylnej władzy, który jest najbardziej podatny

na złośliwą krytykę ze strony tych, którzy oceniają ją z zewnątrz. Usiłowałem być uczciwy w ocenie tego, co w danym

momencie historii Kościoła można było powiedzieć przeciw niej. Chciałbym teraz, aby jej przeciwnicy okazali się równie

sprawiedliwi w swoim sądzie na temat jej historycznego charakteru. A zatem, czy można w jakikolwiek sposób wykazać,

że nieomylna władza zniszczyła energię katolickiego umysłu? Proszę zauważyć, że nie muszę tutaj mówić o żadnym

konflikcie między władzą kościelną i nauką - a to z tego prostego powodu, że żaden taki konflikt nigdy nie zaistniał, gdyż

w swojej obecnej postaci nauki świeckie są w tym świecie czymś nowym i nie było jeszcze czasu na jakąkolwiek historię

stosunków pomiędzy teologią i tymi nowymi metodami naukowymi. Można też powiedzieć, że Kościół zawsze zachowywał

wobec nich dystans, jak tego dowodzi ciągle przytaczany przykład Galileusza – w tym przypadku exceptio probat

regulam , jest to bowiem jedyny, szablonowy już, argument. Nie muszę tutaj omawiać stosunku Kościoła do nowych nauk,

ponieważ proste pytanie, które przez cały czas stawiam, brzmi – czy przyjęcie daru nieomylności przez właściwą władzę

może zrobić ze mnie hipokrytę. I dopóki władza ta nie wyda dekretów dotyczących czysto fizycznych zagadnień i nie

nakaże mi się pod nimi podpisać, (czego nigdy nie zrobi, gdyż nie ma takich uprawnień), dopóty nie wtrąca się żadnymi

swoimi aktami w mój prywatny osąd tych spraw. Pytanie brzmi: czy władza ta działa w taki sposób na rozum

poszczególnych ludzi, że ci nie mogą mieć własnych opinii i muszą wybierać pomiędzy niewolniczym zabobonem a

ukrytym buntem serca. Otóż sądzę, że cała historia teologii całkowicie przeczy takiemu przypuszczeniu.

I nie ma potrzeby dowodzić faktów tak oczywistych: to poszczególni ludzie, a nie Stolica Święta, przejmowali inicjatywę i

przewodzili katolickim umysłom w dociekaniach teologicznych. Zresztą, jednym z zarzutów, jaki wysuwa się pod adresem

Rzymskiego Kościoła, jest ten, że nie dał on początku niczemu i służył jedynie jako rodzaj remora czy hamulca w rozwoju

doktryny. I jest to zarzut, który uznaję za prawdziwy - w ten bowiem sposób rozumiem główny cel nadzwyczajnego daru,

który otrzymał Kościół Rzymski. Mówi się – i słusznie – że przez cały okres prześladowań Kościół Rzymu nie miał

żadnego wielkiego umysłu, a później, przez długi czas, nie mógł pochwalić się ani jednym doktorem. Św. Leon, pierwszy

Doktor Kościoła Rzymskiego, był nauczycielem jednego tylko punktu doktryny; św. Grzegorz, który stoi u samego kresu

pierwszego okresu Kościoła, nie znalazł miejsca ani w historii dogmatu, ani filozofii. Wielkim luminarzem świata

zachodniego, jak wiadomo, jest św. Augustyn. On to, nie będąc nieomylnym nauczycielem, ukształtował umysłowość

chrześcijańskiej Europy. Zresztą to w Kościele afrykańskim musimy na ogół szukać najlepszego wczesnego wykładu

koncepcji łacińskich. Ponadto pośród afrykańskich teologów, pierwszym w porządku czasowym i wcale nie najmniej

wpływowym, był energiczny i heterodoksyjny Tertullian. Nie bez swego udziału w kształtowaniu nauki łacińskiej jest

również umysłowość wschodnia. Wpływ wolnej myśli Orygenesa można zauważyć w pismach doktorów Kościoła

Zachodniego, u Hilarego i Ambrożego, a niezależny umysł Hieronima wzbogacał swoje własne komentarze do Pisma Św.

zapożyczeniami od nieszczególnie ortodoksyjnego Euzebiusza. Gorące dywagacje i rozstrząsania heretyków zostały

przemienione przez żywą moc Kościoła w zbawienne prawdy. To samo dotyczy soborów powszechnych. Władza w swej

najwspanialszej postaci, czcigodni biskupi, obciążeni tradycjami i rywalizacjami poszczególnych narodów czy miejsc,

background image

kierowali się w swych decyzjach dominującym nad nimi geniuszem jednostek - niekiedy ludzi młodszych i niżej stojących

w hierarchii. Rzecz nie w tym, że nie natchniony umysł przemógł ów nadludzki dar, który został powierzony Soborowi –

takie stwierdzenie byłoby wewnętrznie sprzeczne - ale że w zakończonym nieomylnym orzeczeniem procesie badania i

dyskusji indywidualny rozum odegrał tak istotną rolę. I tak, Malchion, zwykły kapłan, w czasie wielkiego Soboru w

Antiochii w III w. stał się dla zgromadzonych ojców narzędziem walki z heretyckim patriarchą tej Stolicy. Podobny wpływ,

jak doskonale wiadomo, wywierał młody diakon, św. Atanazy, na 318 ojców w Nicei. W wiekach średnich czytamy o św.

Anzelmie, który wiódł prym na zwołanym przeciwko Grekom Soborze w Bari. W Trydencie pisma św. Bonawentury i, co

istotniejsze, przemówienie kapłana i teologa, Salmerona, miało zasadniczy wpływ na niektóre definicje dogmatyczne. W

pewnych przypadkach wpływ ten mógł być częściowo moralny, kiedy indziej jednak był to wpływ wiedzy pisarzy

kościelnych,

naukowej

znajomości

teologii

i

siły

myśli

badającej

doktrynę.

Oczywiście, istnieją postawy intelektualne, których kształtowaniu teologia nie sprzyja - na przykład postawa

eksperymentalna czy filozoficzna. Dzieje się tak jednak dlatego, ponieważ teologia jest teologią, a nie z powodu

nieomylności. Można również, jak sądzę, wykazać, że i nauki fizyczne czy matematyczne dają jedynie bardzo niedoskonałe

wykształcenie. Nie pojmuję zatem, w jaki sposób zarzuty o ograniczoność zainteresowań teologii miałyby rzutować na

rozważane przez nas zagadnienie, które dotyczy po prostu tego, czy wiara w nieomylny autorytet niszczy niezawisłość

umysłu. Ja uważam, ża cała historia Kościoła, przede wszystkim zaś dzieje szkół teologicznych, zaprzeczają temu

oskarżeniu. W żadnych czasach umysł warstw wykształconych nie był bardziej aktywny – czy może raczej bardziej

niespokojny - niż w wiekach średnich. A jak powolna – wówczas, jak od początku i na przestrzeni całej historii Kościoła -

była władza w podejmowaniu interwencji! Być może jakiś miejscowy nauczyciel lub doktor w lokalnej szkole, wysunął

tezę, która z kolei doprowadziła do powstania kontrowersji. Kontrowersja ta tli się lub płonie w jednym miejscu i nikt nie

interweniuje. Rzym po prostu pozostawia sprawę jej własnemu biegowi. Rzecz trafia następnie przed biskupa lub jakiegoś

kapłana lub podejmuje ją profesor w jakimś innym centrum nauki i następuje etap drugi. Później zajmuje się nią jakiś

uniwersytet i tam może zostać potępiona przez wydział teologiczny. W ten sposób upływają lata, a Rzym wciąż zachowuje

milczenie. Następnie, być może, kwestia zostaje przedłożona jakiemuś niższemu od Rzymu autorytetowi i w końcu, po

długim okresie, zostaje przedstawiona najwyższej władzy kościelnej. W międzyczasie zagadnienie zostało wielokrotnie

przebadane, przemyślane i rozpatrzone ze wszystkich stron. Tak więc najwyższy autorytet ma ogłosić rozstrzygnięcie,

które już zostało osiągnięte przez rozum. Ale nawet wówczas Rzym może się wahać i całe zagadnienie przez lata pozostaje

nie rozstrzygnięte, a jeśli już, to w sposób tak ogólny i nieprecyzyjny, że cała kontrowersja musi zostać przebadana raz

jeszcze, zanim zostanie ogłoszone ostateczne rozwiązanie. Jest rzeczą oczywistą, że taki sposób postępowania nie tylko

gwarantuje wolność poszukiwań teologicznych, lecz dodaje odwagi teologom i pisarzom polemicznym. Niejeden człowiek

ma jakieś przeświadczenia, które, jak ufa, są prawdziwe i pożyteczne dla jego czasów, nie jest jednak tego pewien i chce je

poddać dyskusji. Jest gotów, a raczej z wdzięcznością by je porzucił, gdyby można było dowieść, że są błędne lub

niebezpieczne - i w wyniku zaistniałej kontrowersji osiąga swój cel. Uzyskuje odpowiedź i poddaje się; lub, przeciwnie,

stwierdza, że jego poglądy zostały uznane za bezpieczne. Nie ośmieliłby się tak postąpić, gdyby wiedział, że władza, do

której należy ostateczna i rozstrzygająca decyzja, przez cały czas śledzi każde jego słowo, dając znaki aprobaty bądź

dezaprobaty dla każdego wypowiadanego zdania. W takiej sytuacji faktycznie walczyłby jak perski żołnierz - pod knutem -

i słusznie można by rzec, że wolność myśli wybito mu z głowy. Tak jednak nie jest. Nie chcę przez to powiedzieć, że gdy

jakaś kontrowersja zaczyna osiągać punkt wrzenia – w szkołach czy nawet w jakiejś małej części Kościoła, to żadna

interwencja nie jest wskazana; albo, znowu, dana kwestia może być tak naglącej natury, że natychmiastowe odwołanie się

do najwyższych władz Kościoła staje się obowiązkiem. Jeśli jednak zbadamy historię kontrowersji, stwierdzimy, jak sądzę,

że na ogół sprawy toczyły się tak, jak to przedstawiłem. Zosimus potraktował Pelagiusza i Celestiusza z największą

wyrozumiałością, a Św. Grzegorz VII był równie pobłażliwy dla Berengariusza. Właśnie z powodu ogromu swej władzy

papieże

na

ogół

korzystali z

niej

niespiesznie

i

w

sposób umiarkowany.

background image

Jeszcze jeden fakt zabezpiecza swobodę prawowitego korzystania z rozumu: liczne narody należące do Kościoła

podejmowały działania na rzecz obrony rozumu przed jakąkolwiek duchową czy intelektualną ciasnotą - zakładając

możliwość takiej ciasnoty u różnych władz w Rzymie, w gestii których leży praktyczne rozstrzyganie zagadnień

kontrowersyjnych. Jak bardzo szanowano i liczono się z tradycjami Greków w czasie późniejszych soborów

ekumenicznych - mimo że niektóre z państw traktowały Greków jak schizmatyków! Istnieją ważne zagadnienia

doktrynalne, które (po ludzku mówiąc) zostały wyłączone z nieomylnego orzekania przez szacunek, z jakim definiujące

doktrynę organa Kościoła odnosiły się do różnych miejscowych opinii. Poza tym tego rodzaju wpływy narodowe w sposób

opatrznościowy prostują skrzywienia, do jakich mogą prowadzić miejscowe wpływy włoskie na Stolicę Piotrową. Jest

rzeczą oczywistą, że tak jak Kościół Gallikański zawiera w sobie element francuski, tak Rzym musi mieć w sobie element

włoski. Uznanie tego faktu nie dokonuje się z żadnym uszczerbkiem dla gorliwości i oddania, z jakim poddajemy się

Stolicy Świętej. Wydaje mi się, jak już powiedziałem, że katolickość nie tylko jest jedną z cech Kościoła, ale, zgodnie z

zamiarami Boga, również jednym z jego zabezpieczeń. Uważam, że byłoby poważnym złem, od którego niech Bóg uchowa,

gdyby Kościół został ograniczony do różnych narodów w Europie. Wprowadzenie cywilizacji łacińskiej do Ameryki i

ubogacenie tamtejszych katolików siłą francuskiej pobożności jest wielką ideą. Ufam jednak, że wszystkie narody Europy

zawsze będą miały swoje miejsce w Kościele. Sądzę także, że utrata angielskiego – by nie powiedzieć germańskiego -

elementu na pewno stanowiła bardzo poważny cios dla organizacji Kościoła. Bez wątpienia, jeżeli jest jakiś powód, który

bardziej niż inne winien skłonić nas, Anglików, do wdzięczności dla Piusa IX, to ten, że dając nam nasz własny Kościół,

utorował drogę dla naszych własnych nawyków intelektualnych, naszego własnego sposobu myślenia, naszych własnych

upodobań i naszych własnych cnót - by znalazły one swoje miejsce i tym samym zostały uświęcone w Kościele Katolickim.

Jest jeszcze jedna sprawa, którą, jak sądzę, należy poruszyć w tym miejscu, ponieważ wpływa ona ona na pewne

niesprecyzowane i mgliste podejrzenia, jakie łączy się w tym kraju z duchowieństwem katolickim. Na jego temat moi

oskarżyciele wiele już wcześniej powiedzieli — chodzi mianowicie o zarzut dotyczący powściągliwości i ekonomii.

Oskarżenie to opiera się w znacznej mierze na tym, co powiedziałem na ten temat w mojej „Historii arian” oraz w

przypisie do jednego z moich kazań, w którym odnoszę się do tej reguły. Zasada Ekonomii była zalecana również przez

jednego z wybitnych pisarzy w dwóch numerach Traktatów , których byłem wydawcą.

Jeżeli chodzi o Zasadę Ekonomii [1] to opiera się ona na słowach naszego Pana, „Nie rzucajcie waszych pereł przed

świnie” i w mniejszym lub większym stopniu była zachowywana przez pierwszych chrześcijan w kontaktach z poganami,

pośród których przyszło im żyć. W obliczu odrażającego bałwochwalstwa i rozwiązłości tamtych przerażających czasów

Zasada Ekonomii stała się istotnym obowiązkiem. Ale reguła ta, przynajmniej tak jak ją wykładałem i zalecałem we

wszystkim, co napisałem, nie wychodziła poza (1) ukrywanie prawdy, gdy można to było uczynić bez kłamstwa, (2)

podawanie tylko częściowej prawdy oraz (3) przedstawianie jej w formie najbardziej zrozumiałej dla ucznia czy

pytającego, gdy ten nie mógł zrozumieć jej w postaci dosłownej. Sądzę, że malowanie Aniołów ze skrzydłami stanowi

przykład trzeciej postaci Zasady Ekonomii, natomiast omijanie kwestii: ,,Czy chrześcijanie wierzą w Trójcę?” poprzez

udzielanie odpowiedzi: „Wierzą tylko w jednego Boga” byłoby przykładem drugiej. Postać pierwsza nie jest właściwie

ekonomią, ale podpada pod to, co się określa jako disciplina arcani . Drugą i trzecią postać Ekonomii Klemens nazywa

kłamstwem , rozumiejąc przez to, że częściowa prawda w pewnym sensie jest kłamstwem - tak jak i przedstawianie

prawdy za pośrednictwem symboli. I to, jak sądzę, stanowi – w krótkim streszczeniu - podstawę oskarżenia, które tak

gwałtownie

wysuwano

przeciw

mnie

jako

obrońcy

Zasady

Ekonomii.

W ostatnich latach doszedłem do wniosku, który, jak wierzę, podziela wielu pisarzy, że Klemens miał na myśli coś więcej,

niż kiedyś sądziłem. Niegdyś wydawało mi się, że używa on słowa ,,kłamstwo" jako hyperbolii. Teraz sądzę, że Klemens,

background image

jak i inni wcześni ojcowie, uważał, iż w pewnych okolicznościach kłamstwo jest usprawiedliwione. Nigdy nie podzielałem

tych poglądów, choć uważałem i nadal uważam, że teoria tego zagadnienia uwikłana jest w ogromne trudności - i nic w

tym dziwnego, jeżeli zważyć, że wielcy pisarze angielscy bez wahania deklarują, iż w pewnych skrajnych przypadkach, np.

gdy chodzi o uratowanie życia, honoru czy nawet majątku,

Przekład: Paweł Długosz, źródło:

Pod Mitrą

Wydanie polskie:

John Henry Newman "Apologia pro vita sua"

Wydawnictwo Fronda, Warszawa 2009, przekład: Stanisław Gąsiorowski


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Apologia pro Vita Sua, by John Henry Newman(1)
Gnoza, gnostycyzm i manicheizm Apologia pro domo sua
John Henry Kardynał Newman o tradycji liturgicznej
KARDYNAŁ STEFAN WYSZYŃSKI PRO MEMORIA NA DZIEŃ DZISIEJSZY Zieliński Zygmunt
Mechanika Plynow Lab, Sitka Pro Nieznany
Meighan Socjologia edukacji rozdz 11
9 rozdz
Margul T Sto lat badań nad religiami notatki do 7 rozdz
Corel Paint Shop Pro X Obrobka zdjec cyfrowych cwiczenia
Biologia, Rozdz 8 i 9
marcinstolp pro
Pogranicza psychiatrii rozdz 11 OSTRE REAKCJE NA STRES
Str '1 rozdz. Co to jest umysł' Ryle, Filozofia UŚ
rozdz 13 jezyk i mowa, Edward Nęcka - Psychologia poznawcza (opracowanie podręcznika)

więcej podobnych podstron