1
Sabrina Jeffries
Taniec zmysłów
Stare panny Swanlea tom 4
Tytuł oryginalny:
Dance of Seduction
2
Rozdział 1
Dziecko czas pędzić winno należycie,
Od książek, pracy i sportów nie stronić,
By mogło chwalić każdy dzień na Świecie,
I żadnej chwili na zbytki nie trwonić
*
.
Przeciw lenistwu i psotom [w:] Pieśni religijne dla dzieci
Isaac Watts
Londyn Maj 1819
Lady Clara Stanbourne pochodziła ze starego rodu rzezimieszków, awanturników i
reformatorów. Przodkowie jej zmarłego ojca wydali na świat kwakrów i wigów – ich mi-
łość do zmian była hamowana jedynie przez zaszczytne stanowiska, które obejmowali.
Rodzina nieżyjącej matki, Doggettowie, poszczycić się mogła całą plejadą łotrów, którzy
kochali hazard, pławili się w rozpuście i prześcigali w najdzikszych pomysłach. Nie da-
rzono ich poważaniem, ale nieco zyskali w oczach opinii publicznej dzięki wątłym po-
wiązaniom z rodem Stanbourne'ów poprzez udany mariaż.
Na szczęście ród w Anglii właściwie był na wymarciu. Jedynie wuj Clary, Cecil,
karciany oszust, podtrzymywał chlubne tradycje rodzinne, doprowadzając do ruiny
łatwowierne i cnotliwe ofiary. Teraz jednak uprawiał swe rzemiosło w Ameryce, dokąd
uciekł z Anglii przed ośmiu laty, gdy z powodu oszustw znalazł się po bardzo niebez-
piecznej stronie pistoletu.
Dlatego też lady Clara ogromnie się zdziwiła, gdy w pewien piękny poniedziałkowy
poranek dowiedziała się od lokaja, że niejaki pan Gaither, amerykański adwokat jej
wuja, przybył właśnie z Wirginii do Stanbourne Hall. Nie zdawała sobie nawet sprawy,
że jej wuj może w ogóle zatrudniać adwokata. Jednak Samuel – jej nowy lokaj – utrzy-
mywał, że taki właśnie osobnik stoi w korytarzu. Lady Clara westchnęła i zerknęła na
zegar.
– Czekają na mnie w domu. Dwa tygodnie byłam na wsi. Bardzo się zaniepokoją,
jeśli się spóźnię. Chyba będziesz musiał wysłać do nich gońca.
– Tak jest, milady – powiedział nerwowo Samuel, który w nowej liberii prezento-
wał się niezwykle elegancko. Był ostatnim sukcesem wychowawczym Clary, która zało-
żyła Dom Poprawczy dla Kieszonkowców im. Stanbourne'ów. Choć nowy służący nie
miał wystarczająco imponującego wzrostu jak na lokaja z prawdziwego zdarzenia, wy-
pełniał obowiązki całkiem zadowalająco, a tak naprawdę tylko to się liczyło.
*
Jeżeli nie zaznaczono inaczej, wszystkie fragmenty umieszczone na początku rozdziałów zostały przetłumaczone przez E. Zawa-
dowską-Kittel
.
3
Głośne szczekanie, które nagle dobiegło z korytarza, świadczyło o tym, że do salo-
nu weszła ciotka Clary, Verity Stanbourne. Clara pospieszyła na spotkanie z panem
Gaitherem i niemal jęknęła w progu na widok miniaturowych pudli Verity obskakują-
cych przerażonego Amerykanina. Biedny adwokat wskoczył na podnóżek i opędzał się
nieudolnie od niesfornych psów.
– Precz, potwory, zostawcie mnie w spokoju! – krzyczał.
Ciotka bezskutecznie próbowała spacyfikować rozjuszone czworonogi.
– Fiddle, przestań! Faddle, chodź tu natychmiast! Foodle, jeśli w tej chwili nie
przestaniesz... – Popatrzyła bezradnie na Gaithera. – Zdenerwował pan moje słonecz-
ka. Naprawdę się zirytowały. – W tej samej chwili rozległo się krótkie groźne szczeknię-
cie starej spanielki. – Boże, zmiłuj się, idzie Księżna. Proszę się pilnować, panie Ga-
ither, bo jeśli się pan jej nie spodoba, z pewnością zostanie pan ugryziony.
Clara postanowiła wkroczyć.
– Leżeć! – krzyknęła. – i to już! Żadnego gryzienia! – Szczekanie przerodziło się w
cichy pisk i trzy kudłate główki pochyliły się z udawaną pokorą.
Księżna nie przestała jednak obszczekiwać biednego pana Gaithera, toteż Clara
popatrzyła na nią lodowato.
– Dosyć tego! – powiedziała karcącym tonem i dopiero wówczas spanielka wróci-
ła do ciotki Verity.
Niestety suczka ani na chwilę nie przestała warczeć – najwyraźniej od samego po-
czątku zapałała niechęcią do gościa, a to nie wróżyło najlepiej. Najwyraźniej miała nie-
zwykłą zdolność trafnej oceny ludzi od pierwszego wejrzenia. Jeśli na kogoś szczekała
lub warczała, znaczyło to niechybnie, że tak potraktowana osoba ma poważne wady
charakteru. Spanielka nigdy się nie myliła i dlatego ciotka zabierała ją nawet na spo-
tkania z kandydatkami na służące. W efekcie służba ze Stanbourne Hall stanowiła
przedmiot zazdrości wszystkich przyjaciółek Verity. Sądząc z miny pana Gaithera, jego
wadę stanowiła niechęć do psów.
Clara wyciągnęła rękę, by pomóc mu zejść z podnóżka.
– Bardzo mi przykro. Nazywam się Clara Stanbourne. Zdaje mi się, że poznał już
pan moją ciotkę. Proszę wybaczyć to zamieszanie. Obawiam się, że nie przywykłyśmy
do gości.
– Nic dziwnego – mruknął adwokat i zszedł na podłogę. Rozglądając się z iryta-
cją, otrzepał płaszcz, by się pozbyć ewentualnych psich śladów.
– To pańska wina, sir – powiedziała ciotka, siadając na sofie i niemal zalotnie
poprawiając spódnicę. – Nie pozwolił się pan obwąchać, a im się to nie spodobało. –
Jeden z pudelków wskoczył jej na kolana i Verity przytuliła go do piersi. – W dodatku
chciał pan kopnąć Faddle, a to bardzo wrażliwa istota.
– Wrażliwa! Przeklęte psisko! Co więcej, sądzę, że...
– Może pan zechce usiąść, panie Gaither – wtrąciła Clara. – Podam panu herba-
tę.
Mężczyzna przerwał natychmiast i łypnął na nią spod oka.
4
– Nie, madam. Chcę załatwić sprawę i jak najszybciej z tym skończyć. – Jak
można pozwolić, żeby takie potwory biegały swobodnie po domu, atakowały obcych...
Na Boga! Ten kraj oszalał!
Ciotka Verity nie zwracała jednak uwagi na jego utyskiwania. Poklepała wolne
miejsce obok siebie na sofie, a Fiddle i Foodle natychmiast na nie wskoczyły. Clara
usiadła z drugiej strony, wzdychając w duchu. Boże! Co za dzień! I pomyśleć tylko, że
nie wybiło nawet południe...
Nie spuszczając zatrwożonego spojrzenia z psów, pan Gaither otworzył torbę i wyjął
z niej jakieś papiery.
– Przybyłem, by panie poinformować, że Cecil Doggett nie żyje.
Powiedział to takim tonem, że w pierwszej chwili sens jego słów w ogóle do Clary
nie dotarł. Była pewna, że się przesłyszała.
– Co? Wuj Cecil? Jest pan pewien?
– Czy naprawdę pani sądzi, że przyjechałbym tutaj i znosił to wszystko, gdyby
było inaczej? – Adwokat wyciągnął pismo o niezwykle oficjalnym wyglądzie i skierował
dzierżącą je dłoń w stronę Clary. – Oto świadectwo zgonu.
– Och... – Młoda kobieta odebrała od niego dokument i opadła na sofę.
Fakty były wystarczająco jasne. Poczuła ucisk w gardle. Wuj Cecil zapewne był łaj-
dakiem, ale ona zawsze żywiła do niego pewną sympatię. Traktował z życzliwością jej
hobby – kolekcjonowanie książek dla dzieci. Nigdy nie twierdził, tak jak mama, że to
bzdury czy też – jak mawiał ojciec – bezsens. Po prostu dawał jej zawsze to, o co prosi-
ła – śliczne, ilustrowane wydania bajek lub opowiadania przygodowe. Ze łzami w
oczach przeczytała świadectwo zgonu.
– Z tego wynika, że zmarł na atak serca...
Odzyskując spokój, pan Gaither skinął poważnie głową.
– Nie wierzę. – Ciotka Verity odebrała od niej dokument i przebiegła go wzro-
kiem. – To byłoby zupełnie niepodobne do Cecila. – Podniosła wzrok na prawnika. –
Jest pan pewien, że nikt go nie otruł? Lub że Cecil nie zginął w jakichś podobnie po-
dejrzanych okolicznościach?
No tak, ciotka Verity zawsze gorliwie dociekała prawdy. Jej imię mówiło samo za
siebie
*
. Widząc lekko zdziwioną minę Gaithera, Clara poczuła się w obowiązku wyja-
śnić.
– Doggettowie prowadzili zawsze... lekko awanturniczy tryb życia i wszyscy zgi-
nęli... śmiercią raczej nagłą lub tragiczną. Mojego najstarszego wuja zastrzelono w po-
jedynku, a najmłodszy skończył na szubienicy w Madrycie za fałszerstwo.
– Zatem nikt by nie przypuszczał, że Doggett może umrzeć tak po prostu na atak
serca – dodała ciotka Verity.
*
Verity (ang.) – prawda (przyp. tłum.).
5
– Zaręczam, że gdybym nie był o tym przekonany, nie przyjechałbym tutaj z
Ameryki – odparł poważnie prawnik. – A już na pewno nie zamierzałbym przekazać
spadku po panu Cecilu jej lordowskiej mości.
Clara popatrzyła na niego nic nierozumiejącym wzrokiem, ale ciotka Verity zapyta-
ła szybko:
– O jakim spadku mowa? Przecież ten człowiek nie potrafił zaoszczędzić więcej
niż dwa szylingi...
– W chwili śmierci był właścicielem piętnastu tysięcy funtów. Z czego dziesięć
zostawił lady Clarze. Oczywiście, jeśli zgodzi się je przyjąć.
Clara ze zdumienia otworzyła usta.
– Dziesięć tysięcy funtów! – Przez chwilę próbowała zrozumieć, co usłyszała.
Opowieść Gaithera brzmiała niczym bajka Charles'a Perraulta. I jak wszystkie bajki
wydawała się zbyt piękna, by mogła być prawdziwa.
– A czy mój wuj zdradził, w jaki sposób doszedł do takiego majątku? Wyjeżdżał z
Londynu praktycznie bez grosza...
– Podobno wygrał w karty całą plantację. Brat właściciela, bardzo bogaty czło-
wiek, w zamian za odzyskanie posiadłości zaproponował mu pieniądze i pan Doggett
zaakceptował ten układ. Stwierdził, że nie jest stworzony do życia plantatora. Jak się
jednak okazało nie żył na tyle długo, by się nacieszyć tym tak nieoczekiwanym mająt-
kiem.
Clara poczuła ciężar na sercu. Jej wuj umierał zupełnie sam, w obcym kraju.
– A czy... wygrał uczciwie? – spytała ciotka.
Clara jęknęła w duchu. Takie pytanie w ogóle nie przyszłoby jej do głowy.
– Oczywiście! – wykrzyknął prawnik. – Może być pani tego pewna. Nie wziąłbym
nigdy udziału w żadnym nielegalnym przedsięwzięciu.
Clara posłała mu słaby uśmiech. Jeśli partnerzy Cecila nie przyłapali go wówczas
na oszustwie, roztrząsanie tego problemu nie miało sensu. A ona sama była przekona-
na, że wuj nie oszukiwał. Cuda się zdarzają.
– To wszystko zdarzyło się tak nagle – szepnęła Clara. – Jest pan pewien, że wuj
Cecil pragnął zostawić spadek właśnie mnie? Jestem tylko jego bratanicą. Może pomy-
lił mnie pan z jedną z jego... kochanek... lub nieślubnych córek? Miał przecież i jedne,
i drugie.
– Claro! – Ciotka Verity przysłoniła dłońmi kłapciate uszy Księżnej. – Nie mów
przy niej o takich rzeczach. To niewinna panna!
Suczka wywinęła się zręcznie, najwyraźniej gotowa chłonąć wszystkie zakazane
słowa.
– Wuj Cecil nigdy nie krył swoich wad, nie widzę więc powodu, dla którego mia-
łabym udawać, że nie istniały.
– Przestań, dziecko, zawstydzasz moje dziewczynki. Są bardzo wrażliwe na tym
punkcie.
Gaither prychnął pogardliwie, ale nie rzekł ani słowa.
6
– Żeby pan wiedział – zwróciła się do niego Verity. – Muszą takie być, skoro
mieszkają w tym domu. Mój brat, a ojciec Clary, był duchownym i naprawdę wspania-
łym człowiekiem.
– Pani raczy wybaczyć – wtrącił Gaither – ale z tego, co wiem, to znano go wszem
wobec jako markiza Pemberton.
Clara popatrzyła na adwokata ze zbolałą miną.
– Owszem, później, gdy nieoczekiwanie odziedziczył tytuł. Wcześniej był du-
chownym. A teraz, jeśli chodzi o majątek wuja...
– Oczywiście. Pozostałe pięć tysięcy przechodzi na własność jego kochanek i nie-
ślubnych dzieci. Dlatego dziesięć stanowi bez wątpienia pani własność. Chyba że od-
mówi pani przyjęcia spadku... Pan Doggett sugerował, że wówczas ja muszę przejąć
schedę, nie mrugnąwszy nawet okiem.
– Naprawdę powinnaś odmówić – wtrąciła Verity. – Twój ojciec zabraniał przyj-
mować twojej matce jakichkolwiek profitów z niepewnych interesów twojego...
– Z podejrzanych – sprostowała Clara. – To właśnie ma na myśli moja droga
ciotka.
– Ależ nie – zaprotestowała Verity. – Chciałam tylko zasugerować...
– Dokładnie to, co powiedziałam – ucięła dziewczyna.
Być może biedny wuj rzeczywiście oszukiwał. Nie mogła być jednak tego pewna.
Mogła za to dobrze wykorzystać owe dziesięć tysięcy, niezależnie od ich pochodzenia.
Oczywiście nie z myślą o sobie. Ojciec zostawił jej okrągłą sumkę tysiąca funtów rocz-
nie. Dzięki temu i zasobom ciotki obie mogły żyć wygodnie w Stanbourne do końca
swoich dni. Ale dziesięć tysięcy pozwoliłoby im naprawdę zainwestować w Dom!
– Zatem przyjmuje pani pieniądze, lady Claro? – spytał niecierpliwie prawnik.
Clara szybko rozważyła wszystkie możliwości.
– Zdecydowanie tak.
– Świetnie. Zatem... – Pan Gaither zaczął jej szybko tłumaczyć, w jaki dokładnie
sposób wejdzie w posiadanie pieniędzy.
– Skoro zamierzasz przyjąć spadek – wtrąciła ciotka – możesz z niego zrobić do-
bry użytek.
– Tak właśnie myślałam, ciociu – odparła cierpliwie Clara.
– I wreszcie wyjść za mąż!
Clara popatrzyła na nią z wyraźnym zdziwieniem.
– A co mają do tego pieniądze?
– Ależ wszystko, kochanie. Jeśli do swego obecnego posagu dodasz osiem tysięcy
funtów, będziesz mogła przebierać wśród najbardziej szacownych dżentelmenów.
Zwłaszcza gdy wydamy pozostałe dwa na twoją garderobę. – Poklepała Clarę po kola-
nie. – Nie znaczy to wcale, że nie prezentujesz się wspaniale już teraz. Ja nawet lubię
taki sposób ubierania się. Zauważyłam jednak, że nawet stateczni dżentelmeni wolą
kobiety...
– Wystrojone? – podpowiedziała Clara, dumnie prostując plecy.
7
– Nie. Eleganckie. Twoje wełniane suknie nadają się idealnie do funkcji, jaką
pełnisz obecnie w domu poprawczym, lecz uwagę mężczyzny przyciągniesz wyłącznie
szykownym wyglądem. A potem, kiedy już wyjdziesz za mąż, będziesz mogła spokojnie
wrócić do swoich obecnych strojów. Najpierw jednak musisz znaleźć odpowiedniego
kandydata. Czyż nie tak, Faddle?
Faddle szczeknęła z aprobatą, a Clara przewróciła oczami.
– Słyszałam, że dopiero co owdowiały lord Winthorp szuka żony – kontynuowała
ciotka.
– Znowu Winthorp! Na Boga! Tylko nie on!
Istotnie, nudny lord obdarzał Clarę pewną uwagą podczas jej debiutu na balu, ale
wycofał się natychmiast, gdy jego matka wyraziła wątpliwość na temat reputacji rodzi-
ny Clary. Dlatego panna Doggett miała nadzieję, że odkąd lord Winthorp ożenił się
przed ośmiu laty z inną kobietą, może już o nim na dobre zapomnieć, niwecząc nadzie-
je ciotki. Jednak żona lorda niespodziewanie umarła, zostawiając go samego z piątką
dzieci. A ciotka Verity najwyraźniej znów zaczynała swaty.
– Kiedy już doprowadzisz się do porządku, a lord usłyszy o twym bogactwie, z
pewnością znów o tobie pomyśli.
– Ale ja nie chcę, żeby on o mnie myślał. Zawsze był nadętym głupkiem i takim
pozostanie.
– Stateczni, bogobojni mężczyźni istotnie sprawiają czasem takie wrażenie. Lecz
przy tylu obowiązkach takiego właśnie potrzebujesz męża, kochanie. Chyba się nie my-
lę?
Clara skrzywiła się z dezaprobatą, choć ciotka tym razem zapewne miała rację.
Wyłącznie stateczny, szanowany obywatel zaaprobowałby bezwarunkowo społeczną
działalność Clary. Problem polegał jednak na tym, że Clara nie czuła pociągu do takich
mężczyzn. Być może działo się tak dlatego, że płynęła w niej awanturnicza krew
Doggettów. Dziewczyna wiedziała, że pewnego dnia przyjdzie jej przełknąć gorzką pi-
gułkę i związać się z kimś „solidnym”, na razie jednak nie potrafiła się do tego zmusić.
Ciotka Verity nachyliła się do ucha Księżnej.
– Jak myślisz, dziewczynko? Clara wyglądałaby prześlicznie w sukni z dekoltem
w stylu francuskim i z perłami na szyi, prawda? Nawet taki sztywniak jak Winthorp
zapomniałby szybko o jej fatalnej proweniencji i...
– Nie wydam pieniędzy na posag – przerwała Clara, rzucając adwokatowi zaże-
nowane spojrzenie. Nie mogła dopuścić, by ciotka zaczęła się rozwodzić nad szczegó-
łami, torebeczkami z satyny, różowymi czepeczkami i tak dalej. – Wydam wszystko na
Dom Poprawczy.
– Na Dom? – Ciotka gwałtownie wyprostowała plecy.
– Za dziesięć tysięcy funtów mogę go wspaniale rozbudować. – Twarz Clary pała-
ła entuzjazmem.
8
– Dzieci zaczęłyby się uczyć w prawdziwych klasach. Poza tym moglibyśmy opła-
cać rzemieślników, którzy przyjęliby ich do przyuczenia. A nawet rozwinąć własny inte-
res prowadzony przez starsze dzieci!
– Ależ, Claro! Czy musisz naprawdę wydać to wszystko na Dom? Możesz przecież
podzielić fundusze. – Zmarszczyła jasne brwi. – Wtedy jednak nie zostanie nic na stro-
je. Gdybyśmy jednak zatrudniły angielską krawcową...
– Nie wydam ani centa na posag – warknęła Clara, której cierpliwość już się po-
woli wyczerpywała. – Już i tak jest wystarczający.
Ciotka zatrzepotała gwałtownie rękami.
– Dziecko, pomyśl, co mówisz. Lat ci nie ubywa...
– Dziękuję, że mi o tym przypomniałaś – odparła Clara, przerażona faktem, że
odbywają tego typu rozmowę w obecności nieznajomego. – Mam jednak tylko dwadzie-
ścia osiem lat, jeszcze nie muszę kupować sobie męża. Zawsze zdążę.
– Ależ, Claro...
– Dość tego, ciociu. Nie zmienię zdania.
Ciotka Verity popatrzyła błagalnie na Gaithera, który z zadowoloną miną przysłu-
chiwał się rozmowie.
– Proszę jej powiedzieć, że nie może wydać wszystkiego na cele charytatywne.
Adwokat uśmiechnął się po raz pierwszy od chwili przybycia.
– Pan Doggett nie pozostawił żadnych wskazówek na ten temat. Pozostawił tę
kwestię do uznania swojej siostrzenicy.
– Mądry był z niego człowiek – mruknęła pod nosem Clara.
– Jeśli panna Doggett zechce za nie kupić złote klatki dla pani piesków, to rów-
nież jej sprawa – dodał złośliwie Gaither.
Na twarzy Verity pojawił się wyraz przerażenia.
– Klatki? Claro, przecież ty byś nigdy...
– Oczywiście, że nie, ciociu. Chyba że nie przestaniesz mówić o posagu.
– Próbuję tylko pomóc – mruknęła Verity.
Nie była głupia. Wiedziała, kiedy się wycofać, co zresztą wcale nie oznaczało, że
zamierzała się poddać.
– Skoro nie chcesz rozważyć takiej możliwości, nic na to nie poradzimy, prawda,
słoneczka?
Szczekanie pudli natychmiast zmiotło uśmiech z twarzy Gaithera. Poderwał się z
miejsca.
– Na mnie już czas. Muszę jeszcze porozmawiać z innymi spadkobiercami.
Clara się uśmiechnęła.
– Tak, z nieślubnymi dziećmi wuja i jego kochankami. Pewnie nie może mi pan
zdradzić, kto...
– Nawet o tym nie myśl, Claro Stanbourne – zaprotestowała ciotka. – Nawracanie
kieszonkowców to jedno, a znajomość z takimi kobietami...
9
– Właściwie to pan Doggett przewidział, że jego siostrzenica może postawić takie
pytanie i zastrzegł, bym utrzymał ich tożsamość w tajemnicy. Bał się, że... mogłyby
niewłaściwie wykorzystać jego powiązania rodzinne.
Clara znów poczuła, że ma łzy w oczach. Wuj Cecil zawsze starał się ją chronić.
– Dziękuję, panie Gaither. Naprawdę sumiennie wypełnia pan jego wolę.
Ku jej wielkiemu zdumieniu Gaither mrugnął do niej.
– Pozwolę sobie poinformować panią, gdy wszystkie dokumenty będą gotowe. A
teraz, jeśli zechce mi pani wybaczyć...
– Oczywiście, zaraz pana odprowadzę. – Clara popatrzyła na ciotkę z niewinnym
uśmiechem. – Idę teraz do Domu, ale wrócę na kolację.
– Uważaj na siebie! – zawołała ciotka. – Zabierz jednego ze służących.
– Przecież zawsze tak robię – odparła z irytacją Clara, popychając pana Gaithera
w stronę korytarza.
Samuel skoczył na równe nogi i pospieszył po płaszcz Gaithera. Kiedy jednak po-
magał wkładać prawnikowi okrycie, Clara dostrzegła nieznaczny ruch prawej ręki słu-
żącego.
Jęknęła i chwyciła go za nadgarstek, zanim Gaither zdążył coś zauważyć.
– Och, panie Gaither... – powiedziała gładko. – Chyba upuścił pan portfel. Sa-
muel właśnie go podniósł.
Samuel poczerwieniał.
– To pański, prawda? – spytał z niewinną miną.
Gaither wydawał się bardzo zaskoczony.
– Wielkie nieba, tak, mój.
– Widocznie wypadł, kiedy wkładał pan płaszcz – podpowiedział Samuel.
– Zapewne. – Gaither łypnął podejrzliwie na lokaja i ukłonił się Clarze. – Żegnam
panią. Kiedy wszystko będzie gotowe, natychmiast dam znać. Może następnym razem
spotkamy się gdzie indziej?
– Z pewnością – zgodziła się szybko. – Do zobaczenia panu.
Ledwo za prawnikiem zamknęły się drzwi, kobieta z furią odwróciła się do Samu-
ela.
– Nie wierzę...
– To nie tak, milady – pospieszył lokaj z wyjaśnieniem. – Oddałbym ten portfel,
zanim powóz zdążyłby ruszyć. Ja tylko ćwiczyłem.
– Po co? Przecież zacząłeś nowe życie.
– Nigdy nic nie wiadomo. Lepiej nie wychodzić z wprawy... – Urwał, by nie po-
wiedzieć za dużo.
To jednak Clarze wystarczyło. Wiedziała, o czym myślał jej służący. Bał się, że
pewnego dnia straci u niej pracę, a jego marzenia rozpłyną się we mgle. A wtedy przed
głodem uchronią go tylko dawne zdolności.
Westchnęła.
– Od dziś ćwicz tylko na mnie i innych służących, dobrze?
10
Zamrugał.
– To znaczy, że pani mnie nie zwalnia?
Nadzieja w jego oczach była poruszająca.
– Nie. Ale jeśli zrobisz coś takiego jeszcze raz...
– Ależ oczywiście, milady, to znaczy, nie, milady, nigdy, przenigdy, przysięgam! –
Chwycił ją za rękę i ucałował z czcią graniczącą z rozpaczą. – Nie zawiodę pani. Już
nigdy niczego nie ukradnę i będę najlepszym lokajem, jaki kiedykolwiek pracował w
Stanbourne Hall.
– Niewątpliwie najzwinniejszym. – Widząc jego ponurą minę, uśmiechnęła się
pocieszająco. – No już, już, jesteś dobrym pracownikiem i wierzę, że zrobisz znacznie
lepszy użytek ze swoich zręcznych palców niż kiedyś. – Delikatnie wysunęła rękę. – A
teraz przyprowadź mi powóz.
Samuel ukłonił się szybko i wybiegł z domu. Clara pokiwała tylko głową. Uważała
przypadek tego mężczyzny za jeden ze swoich większych sukcesów, a jednak i Samuel
miewał chwile słabości. Ileż to cięgów musiało spaść na plecy tak obiecującego mło-
dzieńca, skoro uwierzył, że poza złodziejskim fachem nie ma przed sobą żadnej przy-
szłości i że życie to pasmo udręk?
Jej zadaniem było przeciwdziałanie takim sytuacjom. Dysponując nowymi fundu-
szami, mogła podjąć się tego zadania na znacznie szerszą skalę.
Samuel zajął miejsce z tyłu powozu, a Clara wsiadła do środka i natychmiast za-
częła snuć plany związane z nieoczekiwanym spadkiem. Należało pomyśleć o prak-
tycznych ulepszeniach, rozbudowie sypialni dziecięcych i nowym piecu, nie mówiąc już
o zatrudnieniu dwóch dodatkowych nauczycieli i o całym stosie książek do kupienia.
Mamie zawsze zależało na lepszym ogrzewaniu. Gdyby rzeczywiście je mieli w tę suro-
wą zimę 1812 roku...
Westchnęła na samo wspomnienie. Jej matka zmarła wtedy na zapalenie płuc.
Clara też poważnie zachorowała, gdyż obie spędzały wiele czasu w Domu. Matce bra-
kowało jednak młodzieńczej witalności; nieustanny kontakt z zimnym i wilgotnym po-
wietrzem kosztował ją życie.
Clara poczuła, że ma łzy w oczach, szybko jednak je wytarła. Bezsensem było roz-
trząsanie spraw, których nie mogła już zmienić. Wiadomość o śmierci wuja Cecila
wprawiła ją w wystarczająco ponury nastrój.
Wygładziła spódnicę prostej sukni, którą zawsze wkładała, idąc do Domu. Najlep-
szym sposobem uczczenia zmarłych było zadośćuczynienie ich woli i przekucie śmierci
na coś dobrego dla innych. Mama byłaby szczęśliwa, gdyby wiedziała, że pośrednio
przyczyniła się do takiej finansowej niespodzianki. To właśnie ona nalegała, by Clara
utrzymywała kontakty zarówno z Doggettami, jak i Stanbourne'ami. Gdyby nie to, wuj
Cecil nie poznałby nigdy siostrzenicy na tyle dobrze, by pozostawić jej majątek. Clara
uśmiechnęła się. Miała nadzieję, że mama patrzy na nią z nieba i też się uśmiecha.
Tymczasem dotarli już do ponurego, zionącego rozpaczą Spitalfields. Powozu Clary
niemal nikt nie zauważył – ulicznicy o mętnych oczach zdążyli się już przyzwyczaić do
11
widoku czarno-złotego ekwipażu Stanbourne'ów. Clara przyjeżdżała tu sama od sied-
miu lat, po śmierci mamy, a w jej towarzystwie przez trzy lata.
Wtoczyli się na Petticoat Lane, ulicę paserów i lombardów. Clara ścisnęła mocniej
skórzaną torebkę i otuliła się szalem. Coś nagle przykuło jej uwagę. Pewnie nawet nie
zauważyłaby dwóch rozmawiających ludzi, gdyby nie czerwony ubiór jednego z nich.
Johnny Perkins miał na sobie ulubiony szkarłatny płaszcz. Ten dwunastolatek,
mieszkaniec Domu, prowadził właśnie ożywioną dyskusję z wysokim, barczystym męż-
czyzną.
Clara przypomniała sobie poranny incydent z Samuelem.
– Stój! – krzyknęła, otworzyła drzwiczki powozu i wyskoczyła na zewnątrz.
Kazała stangretowi jechać dalej, Samuelowi zaczekać, a sama ruszyła w stronę
mężczyzny w starym palcie i sfatygowanej futrzanej czapce.
Ulica cuchnęła smażonymi śledziami i kapustą.
Osiłek mocno ściskał ramię Johnny'ego. W porannym słońcu bez trudu dostrzegła
w dłoni chłopca złoty zegarek, a to mogło oznaczać tylko jedno.
Tego poranka już drugi z jej podopiecznych próbował napytać sobie biedy.
12
Rozdział 2
Rozmawiaj wyłącznie z dobrze wychowanymi, trzeźwymi i porządnymi ludźmi.
Nieodpowiednie znajomości mają zgubny wpływ na maniery.
Mały poradnik kieszonkowy pisany z myślą o paniczu Tommym i panience Polly –
ku ich uciesze i przestrodze.
John Newbery
Próbując bez skutku zatuszować zdenerwowanie, Clara stanowczym krokiem ru-
szyła przed siebie. Zdążyła akurat w chwili, gdy Johnny usiłował coś tłumaczyć.
– Proszę zrozumieć... – pisnął.
– Johnny – powiedziała ostro Clara.
Chłopiec odwrócił się natychmiast, a jego rumiane policzki przybrały barwę mleka.
– Niech to diabli – mruknął.
Popatrzyła na niego słynnym „spojrzeniem Stanbourne'ów”, które zwykle bardzo
skutecznie działało na dzieci.
– W tej chwili oddaj panu zegarek!
Johnny posłusznie wykonał polecenie. W chwili gdy nieznajomy odzyskał wła-
sność, popatrzył na Clarę spokojnie, choć lodowato. W Spitalfields patrzyli w ten spo-
sób tylko stróże prawa. Przerażona kobieta położyła rękę na ramieniu nieszczęsnego
podopiecznego.
– Sir, jestem pewna, że Johnny nie chciał zabrać panu zegarka.
– A dlaczego to panią interesuje? Czyżby była pani jego matką? – Mężczyzna
najwyraźniej nie zamierzał chłopca wypuścić.
Clara poczuła narastającą panikę.
Nieznajomy mówił z delikatnym akcentem, niezupełnie cudzoziemskim, ale i nie
całkiem angielskim. Co wcale nie wykluczało możliwości, że był policjantem. Zmusiła
się do uśmiechu.
– Jestem w pewnym sensie opiekunką tego chłopca.
– Moja mama nie żyje – wtrącił przytomnie Johnny. – A ta pani to lady Clara.
– Lady Clara? – Zamiast uchylić kapelusza albo przynajmniej przeprosić, męż-
czyzna wymamrotał pod nosem jakieś francuskie przekleństwo, po czym prześliznął się
spojrzeniem po jej włosach, sukni i butach.
– A co dama robi w Spitalfields?
– Prowadzę Dom Poprawczy dla Kieszonkowców. To ten budynek z czerwonej ce-
gły za rogiem. A Johnny to jeden z jego mieszkańców.
Na zacięte usta mężczyzny wypłynął lekko ironiczny uśmieszek.
– Widzę, że odnosi pani sukcesy.
Młoda kobieta zarumieniła się po cebulki włosów.
13
– Zdarzają się czasem takie sytuacje jak ta, lecz są one naprawdę rzadkością.
Przykro mi, że był pan świadkiem jednej z nich. A teraz, gdyby był pan tak uprzejmy i
puścił Johnny'ego, może udałoby się nam o tym spokojnie porozmawiać.
Johnny milczał, przenosił tylko wystraszone spojrzenie z Clary na mężczyznę, któ-
ry patrzył na nią wystarczająco długo, by w jego inteligentnych oczach dostrzegła błysk
niepokoju. Mężczyzna wzruszył ramionami i zdjął rękę z ramienia Johnny'ego, po czym
rzucił przelotne spojrzenie na zegarek i wsunął go do kieszeni płaszcza.
Odetchnęła z ulgą.
– Dziękuję, panu... panie...
– Pryce. Kapitan Morgan Pryce.
Mój Boże! Kapitan! – pomyślała Clara.
Ponieważ nie kontynuował wypowiedzi, przyjrzała mu się uważniej. Odziany w
znoszony, połatany płaszcz i zdarte buty prezentował się nędznie. Długie, dawno nie-
strzyżone włosy spadały na wytarty kołnierzyk koszuli. Z drugiej strony inne szczegóły
jego aparycji świadczyły o dżentelmeńskich nawykach. Miał czyste, zadbane paznokcie
i starannie zawiązany fular. Jednak nie czyniło to z niego jeszcze stróża prawa.
– Służy pan w policji rzecznej? A może w komisariacie w dzielnicy Lambeth?
Słysząc pogardliwe prychnięcie chłopca, Morgan rzucił mu ostrzegawcze spojrze-
nie.
– Jestem kapitanem Marynarki Królewskiej.
– W Spitalfields?
Na jego interesującej twarzy pojawił się wyraz rozbawienia.
– Gdyby pani o tym nie słyszała, to Anglia nie toczy obecnie żadnej wojny. Kapi-
tanowie marynarki są zbędni, przebywają na przymusowym urlopie i otrzymują połowę
zwykłego wynagrodzenia.
Profesja Morgana tłumaczyła jego kulturalny sposób mówienia i władczy sposób
bycia, nie wyjaśniała jednak, co ten mężczyzna z prawie cudzoziemskim akcentem robi
w tej części miasta.
– Mimo to mógłby pan chyba sobie pozwolić na przeniesienie rodziny do lepszej
dzielnicy.
– Nie mam rodziny. A mieszkam tutaj, bo w Spitalfields prowadzę firmę. Miałem
się ulokować na Strandzie wśród krawcowych i modystek?
Słysząc tę sarkastyczną uwagę, Clara uniosła brwi.
– Na pewno nie. Są jednak takie części miasta, w których sklepy i ich właściciele
rzadziej padają ofiarami rabusiów.
A niech to! Za późno ugryzła się w język. Nie powinna była wspominać o kradzie-
żach. Mężczyzna popatrzył znacząco na Johnny'ego.
– Słuszna uwaga.
Wciągnęła niespokojnie powietrze. Nawet jeśli kapitan Pryce nie był policjantem,
mógł surowo potraktować występek chłopca. Wydawał się niemiły i gburowaty.
14
– Chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, że postawienie chłopca przed sądem ni-
czego nie załatwi.
Johnny popatrzył na Pryce'a z przerażeniem.
– Chce mnie pan zabrać do sądu?
– Nie – odparł stanowczo Pryce. – Z pewnością nie.
Clara poczuła przypływ ulgi, lecz nie mogła ryzykować, że Pryce zmieni zdanie.
– Natychmiast wrócisz do Domu. – Ścisnęła chłopaka za ramię. – No już!
– Dała mi dziś pani wolne, żebym mógł odwiedzić Lucy.
– Niestety nie potrafiłeś właściwie wykorzystać wolnego czasu. Dlatego cofam po-
zwolenie. Idź i powiedz pani Carter, że kazałam ci pomagać w kuchni. Przy obieraniu
ziemniaków będziesz miał czas na myślenie o tym, jak blisko byłeś dziś katastrofy.
– Myślałbym lepiej, odkurzając salon – mruknął chłopiec z nadzieją w głosie.
– A może wolisz myśleć, myjąc nocniki?
– Och nie, milady! – Johnny miał naprawdę przerażoną minę. – Właśnie doszłem
do wniosku, że obieranie jest najlepszym rozwiązaniem. Na pewno najlepszym.
– Doszedłeś do wniosku. Dobry wybór. – Popchnęła go niezbyt delikatnie w stro-
nę ulicy. – Idź, zaraz do ciebie dołączę.
Rzucając ostatnie niepewne spojrzenie kapitanowi, Johnny szybko się oddalił. Cla-
ra wstrzymała na chwilę oddech i wypuściła powietrze dopiero, gdy zniknął za rogiem.
Znowu się udało.
A właściwie to jeszcze niezupełnie. Musiała sobie przecież poradzić z podejrzliwym
kapitanem. Gdy jednak popatrzyła mu w oczy, tym razem ujrzała w nich raczej zainte-
resowanie niż chłód. Nie patrzył na nią obojętnie, lecz jak typowy uwodziciel. Ku swe-
mu ogromnemu zdziwieniu poczuła, że jej serce zatrzepotało. A gdy mężczyzna zawiesił
wzrok na jej ustach – zaczęło bić jak szalone.
Absurd. Morgan był przecież po prostu jej sąsiadem. Zdecydowanie atrakcyjnym,
fakt, i znacznie bardziej interesującym niż wszyscy inni mężczyźni w Spitalfields, lecz
w dalszym ciągu tylko sąsiadem. Próbowała za wszelką cenę odzyskać nad sobą kon-
trolę.
– Dziękuję, że darował pan Johnny'emu – powiedziała lekko zduszonym głosem.
– Wiem, że przez niego nie ma pan teraz najlepszej opinii o moich podopiecznych, ale
zapewniam, że większość z nich jest zupełnie inna.
Tym razem popatrzył na nią zimno.
– Nie są na tyle głupi, żeby dać się złapać?
Może i był przystojny, ale zachowywał się gorzej niż ponura bestia w jej ulubionej
bajce Le Prince de Beaumont
*
.
– Nie, chodziło mi o to, że próbują nie wpadać w tarapaty. To tylko dzieci – doda-
ła, widząc jego sarkastyczny wzrok. – Czasem błądzą.
*
Jeanne Marie Le Prince de Beaumont (1711-1780) – francuska pisarka, autorka baśni Piękna i Bestia.
15
– Dopóki będzie ich pani trzymać z dala od mojego sklepu, nie obchodzi mnie, co
robią.
Ta uwaga mocno ją zirytowała.
– Jeśli pan się boi, że pana okradną...
– Boję się, że będą się tam plątać.
– Niepotrzebnie. – Zmusiła się do uśmiechu; starała się być uprzejma, choć nie
mogła oczekiwać wzajemności. – Zapewniam pana, że mieszkańcy Spitalfields uważają
nas za bardzo dobrych sąsiadów.
Mrużąc oczy, kapitan zerknął w górę ulicy, gdzie Samuel polerował chusteczką
miedziane guziki żółto-czarnej liberii.
– Proszę mi powiedzieć, madame, czy dużo czasu spędza pani w tych stronach?
– Bywam tu codziennie.
– Pani ojciec lub mąż albo też jakikolwiek inny mężczyzna odpowiedzialny za pa-
ni bezpieczeństwo nie ma nic przeciwko temu?
Clara dumnie wyprostowała plecy.
– Proszę wybaczyć, ale potrafię doskonale zająć się sobą sama, niepotrzebny mi
żaden mężczyzna do opieki.
– Ach tak? To dlaczego ten niekompetentny głupiec stoi tam na straży? – spytał
kapitan, wskazując głową Samuela.
Na szczęście Samuel stał za daleko, by usłyszeć tę impertynencką uwagę.
– To mój służący. Jeździ ze mną wszędzie dla zasady. I nie jest niekompetentnym
głupcem.
– Jest, skoro uważa, że może panią obronić, stojąc tak daleko.
– Ale to ja mu kazałam tam stanąć. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że coś mi
grozi.
Kapitan przesunął oczami po ustach i piersiach rozmówczyni, po czym podniósł
wzrok, by spojrzeć jej w oczy.
– W takim razie pani również nie grzeszy mądrością.
Oblała się rumieńcem. Choć otulała ją szczelnie wełniana suknia i płaszcz, poczuła
się niemal naga. Wyobraziła sobie, że pewien wysoki, przystojny kapitan zdziera z niej
odzienie. Uczyniła próbę, by odzyskać kontrolę nad rozmową.
– Zawsze jest pan tak nieuprzejmy?
– A pani zawsze tak beztrosko podchodzi do sprawy własnego bezpieczeństwa?
– Pewne rzeczy są ważniejsze od bezpieczeństwa.
– Na przykład?
– Dobro moich przyjaciół i podopiecznych. Przyszłość ludzkości.
– Cóż za szczytne cele. Zwłaszcza jak na taką jeune fille – odparł sarkastycznie. –
Ludzie martwią się zwykle o to, jak przeżyć kolejny dzień.
Clara uniosła dumnie podbródek.
16
– Właśnie dlatego, że urodziłam się w uprzywilejowanej rodzinie, powinnam po-
magać tym, którym szczęście aż tak bardzo nie dopisało. Próbuję na swój własny spo-
sób ochronić ten statek przed zatonięciem.
– Wylewając z niego wodę naparstkiem? Proszę uważać, młoda damo, bo nie
zdąży pani nabierać wody.
– Gdybym dostawała szylinga za każde życzliwe ostrzeżenie przed klęską, kupi-
łabym pana i sprzedała razem z całym pańskim majątkiem, nim zdążyłby się pan zo-
rientować. Mimo tak pesymistycznych prognoz, zdołałam już umieścić sześćdziesięciu
trzech podopiecznych w miejscach, w których mogą uczyć się zawodu.
Wyraźnie się zdziwił.
– Przekonała pani tak wielu ludzi, by zatrudnili kieszonkowców? Kieszonkow-
ców?! Bon Dieu! Jak długo pani pracuje?
– Dziesięć lat, choć jestem kierowniczką Domu dopiero od siedmiu. A zanim pan
zapyta, dlaczego mężczyzna odpowiedzialny za moje bezpieczeństwo dopuścił do takiej
sytuacji, odpowiem od razu, że to ojciec namówił mnie do podjęcia tej działalności.
– I pani mąż się temu nie sprzeciwia?
Zarumieniła się aż po cebulki włosów.
– Nie... Nie jestem mężatką.
Kapitan wzniósł oczy do nieba.
– No tak, w takim razie wszystko jasne.
– Co pan ma na myśli?
Tym razem popatrzył na nią wręcz nieprzyzwoicie.
– Żaden mężczyzna, który ma odrobinę oleju w głowie, nie pozwoliłby pani jeź-
dzić po mieście bez opieki.
– Nie narzekam na brak opieki – odparła gładko. Nie zamierzała pozwolić się za-
straszyć. – Zatrudniłam Samuela. I mimo że na to nie wygląda, jest naprawdę spraw-
ny. Sam zresztą kiedyś kradł, więc zna świetnie te okolice. I zawsze nosi przy sobie
nóż. – Uśmiechnęła się słodko. – Mam go poprosić, żeby go panu zademonstrował?
Mężczyzna zerknął na Samuela.
– Proszę się nie trudzić. Zanim wyciągnąłby go z buta, minęłyby wieki. Dlatego
nie powinien go tam trzymać.
Clara była szczerze zdumiona. Skąd mógł wiedzieć, że Samuel chowa nóż za cho-
lewką?
– Poza tym – kontynuował Pryce – nóż nie jest groźny dla człowieka z pistoletem.
Tak uzbrojony bandyta położyłby pani sługę jednym strzałem, zanim ten zdążyłby
krzyknąć.
Zapewne potraktowałaby jego słowa jako groźbę, gdyby nie jedna rzecz: kapitan
miał bardzo poważną minę, a w jego oczach dostrzegała życzliwość. Boże! Ten człowiek
naprawdę próbował ją ostrzec, choć czynił to w tak arogancki sposób.
17
– No cóż, panie kapitanie. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Schlebia mi pań-
ska troska, lecz jest naprawdę całkowicie zbędna. Przyjeżdżam tu od dziesięciu lat i
nigdy nic złego mi się nie zdarzyło.
– Aż do dziś – powtórzył z uporem.
– Zatem zamierza mnie pan napaść w ciemnej uliczce?
– Niechże pani przestanie! – Wyraźnie się zdenerwował. – Chodziło mi tylko o to,
że tego typu kobiety nie powinny paradować po Spitalfields.
– Nigdzie nie paraduję. Poza tym nie wiedziałam, że należę do jakiegoś typu ko-
biet. Co dokładnie ma pan na myśli?
– Doskonale pani wie. Jest pani młodą niezamężną damą i z pewnością ma pani
więcej czasu niż rozumu.
– Ale komplement! Jak na prawdziwego dżentelmena przystało! A już zaczyna-
łam wierzyć, że naprawdę jest pan kapitanem marynarki!
Uniósł brwi.
– Sądzi pani, że kłamię?
Wzruszyła ramionami.
– Mówi pan z francuskim akcentem, a wątpię, by w Marynarce Królewskiej słu-
żyło wielu Francuzów.
– Jestem Anglikiem, jak pani.
– Jakim cudem? Wtrąca pan bez przerwy francuskie słowa, w dodatku pana
francuszczyzna brzmi zupełnie naturalnie. Anglicy zawsze ją kaleczą. Ze mną na czele.
– Wychowałem się w Genewie. Oto cała tajemnica. Dlatego używam obu języków.
– Skrzyżował ramiona na piersiach. – Poza tym, to nie pani sprawa, skąd pochodzę i
jaki jest mój zawód.
– Właśnie tu się pan myli. Jest pan moim sąsiadem i dbam o bezpieczeństwo
moich podopiecznych. A skoro pański sklep znajduje się tak blisko, chciałabym wie-
dzieć, z kim będę miała w przyszłości do czynienia.
Zmarszczył ciemne brwi.
– Proszę trzymać się z daleka od mojego sklepu, a nie będzie się pani w ogóle
musiała ze mną zadawać. – Szybko odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę otwartych
drzwi.
Na chwilę odjęło jej mowę. Grubiaństwo kapitana przekroczyło wszelkie możliwe
normy. Jednak szybko odzyskała pewność siebie.
– Postawił pan sprawę jasno. Ochota do stosunków dobrosąsiedzkich już mi mi-
nęła.
Zaklął cicho pod nosem i odwrócił się do niej.
– Proszę posłuchać, lady Claro. Wolałbym, żeby pani nie była dobrą sąsiadką. –
Na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. Z ręką na klamce raz jeszcze otaksował
ją prowokująco wzrokiem. – Nie, cofam to. Proszę być tak dobrą sąsiadką, jaką pani
tylko chce, pod warunkiem, że będzie pani trzymała tę swoją czeredę w domu. Bardzo
lubię towarzystwo kobiet... Zwłaszcza tak wyjątkowych jak pani.
18
Musiałaby być głupią gąską, by nie zrozumieć, co miał na myśli.
– Czy to ma być komplement? Jeśli tak, nie jest w specjalnie dobrym guście.
– Chciałem, by potraktowała pani moje słowa jak zaproszenie. Proszę wybaczyć,
jeśli niezbyt jasno się wyraziłem.
– Och, całkowicie jasno. Jeżeli jednak poszukuje pan tego rodzaju towarzystwa,
proszę skorzystać z przybytku przy końcu ulicy. Obawiam się, że nie zdołałabym spro-
stać pańskim wymaganiom.
– Co za szkoda! – odparł. – Nie mam bowiem dla pani żadnych innych propozycji.
Nie zamierzam również przyjmować do pracy pani podopiecznych. Proszę zatem, by
trzymała ich pani z daleka od mojego sklepu. Czy to jasne?
– Absolutnie. – Nie pozwoliłaby swoim dzieciom odwiedzać tego miejsca, nawet
gdyby kapitan rozdawał im za darmo swoje towary.
-
Adieu, mademoiselle!
Wszedł do sklepu i z trzaskiem zamknął za sobą drzwi.
Dobry Boże! Co za człowiek! Najpierw zachowywał się tak, jakby się bał, że zosta-
nie okradziony przez któreś z dzieci, a potem uczynił jej nieprzyzwoitą propozycję! Cla-
ra miała nadzieję, że już nigdy nie będzie musiała mieć z nim do czynienia. Przekroczył
wszelkie granice przyzwoitości. Wciąż mrucząc do siebie pod nosem, ruszyła w kierun-
ku powozu. Samuel popatrzył na nią spod oka.
– Czego chciał? – spytał, gdy się zbliżyła. Na szczęście nie słyszał ich rozmowy.
– Johnny go okradł. Próbowałam załagodzić sytuację.
– Jest pani pewna? – spytał.
– Złapałam Johnny'ego na gorącym uczynku. I on nie tylko ćwiczył, mogę cię za-
pewnić. Na szczęście kapitan Pryce nie narobi nam kłopotów.
Samuel nie spuszczał wzroku z zamkniętych drzwi sklepu.
– Kapitan Pryce...
– Służy podobno w Marynarce Królewskiej.
– Coś mi na to nie wygląda.
Pryce rzeczywiście nie bardzo o siebie dbał. Gdyby jednak nie jego skandaliczne
zachowanie, uznałaby go za atrakcyjnego mężczyznę. Te wspaniałe brwi, wyraziste ry-
sy twarzy, intrygujące spojrzenie... Szkoda, że zachowywał się jak prostak. Uśmiechnę-
ła się lekko. Tak, pasował do otoczenia.
Mimo aroganckiego zachowania Pryce w niczym nie przypominał jednookiego Bri-
ggsa z jego niewyparzonym językiem i obrzydliwymi nawykami. Nie był też podobny do
tego brutalnego boksera, Harry'ego, który rzucał się z pięściami na każdego, kto
ośmielił się go obrazić.
Rozumiała jednak doskonale, co Samuel miał na myśli. W kapitanie było coś dzi-
kiego, coś, co przyprawiało ją o dreszcz. Wiele kobiet z pewnością chętnie zaoferowało-
by mu swoje towarzystwo.
Boże! O czym ona właściwie myślała? Przecież miała do czynienia z prawdziwym
potworem. Dobrze przynajmniej, że Pryce nie życzył sobie żadnych kontaktów z jej
19
dziećmi. Każda kobieta, która miałaby choć odrobinę oleju w głowie, unikałaby go jak
ognia.
Poza tym teraz, gdy wuj Cecil zostawił jej majątek, miała o wiele ważniejsze sprawy
do przemyślenia.
– Och, Samuelu. Nie zdradziłam ci jeszcze najnowszych wiadomości.
Opowiedziała o spadku, zadowolona, że te rewelacje zaabsorbują ich oboje na tyle,
by Pryce odszedł w niepamięć. Gdy dojechali do Domu, Clara przystanęła na chwilę i
przyjrzała się uważnie fasadzie budynku.
– Jak sądzisz, w co zainwestować te pieniądze w pierwszej kolejności?
– To proste. Trzeba zacząć od dachu. Przecieka za każdym razem, kiedy pada
deszcz. Musimy wymienić dachówki.
– Coś też trzeba zrobić z framugami i okiennicami.
– Ja bym założył solidniejsze, bardziej szczelne, takie, żeby nie przepuszczały
wiatru.
Clara skinęła głową.
– Dom wygląda jak zniszczona życiem starsza pani.
Przez lata drewno wypaczyło się. Budynek powstał przed stu laty – niegdyś był to
szpital dla nerwowo i umysłowo chorych.
– Chętnie bym go pomalowała na jaskrawoniebieski i wymieniła gonty na nowe,
najchętniej ozdobne, ale wtedy nasza starsza pani nie pasowałaby zupełnie do Spital-
fields.
– I narobilibyśmy sobie kłopotów, milady.
– Tak. – Teraz mieli święty spokój, a staliby się stałym obiektem rozbojów. – My-
ślę, że powinniśmy się ograniczyć do niezbędnych napraw. – Uśmiechnęła się do Sa-
muela. – Chodźmy lepiej do środka. Pani Carter wysłucha z przyjemnością dobrych
nowin.
Pani Carter czuwała nad Domem niczym kwoka nad stadem kurcząt, choć zaczy-
nała się starzeć i przebąkiwała coraz częściej o przejściu na emeryturę. Clara zupełnie
nie potrafiła sobie tego wyobrazić.
– Kiedy mamy po nią wrócić? O piątej, jak zwykle?
– Tak, piąta będzie dobra. Poproś ciotkę Verity, żeby zdobyła dla mnie listy za-
trudnionych w Marynarce Królewskiej i natychmiast mi je przesłała, wiem, że je ma.
Śledzi uważnie karierę swojego kuzyna.
– Chce pani sprawdzić kapitana?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Dobrze wiedzieć, z kim się ma do czynienia.
Samuel przyjrzał jej się chytrze.
– Pani Tildy nigdy pani nie sprawdzała.
– Poproś po prostu ciotkę o listy – rzuciła i wbiegła po schodach na górę.
20
Chciała tylko podjąć pewne środki ostrożności. Nic więcej. Musiała się przekonać,
czy kapitan Pryce jest na pewno tą osobą, za którą się podaje. Jego sklep sąsiadował
przecież z Domem.
Była tak skupiona na własnych myślach, że pięcioletniego Timothy'ego Perkinsa
zauważyła dopiero w korytarzu. Chłopiec też nie zwrócił na nią uwagi, wbił wzrok w
podłogę i dopiero gdy rozdeptał coś butem, zdała sobie sprawę, że dziecko poluje na
karalucha, jednego z wielu, które opanowały Dom.
W pierwszej chwili Clara chciała go zapytać, dlaczego czeka przed biblioteką, czyli
jedynym pomieszczeniem, którego wychowankowie unikali jak ognia. Po namyśle po-
stanowiła go zaskoczyć i podeszła bliżej. Chłopiec podniósł wzrok i na widok Clary
wrósł w podłogę niczym słup soli. Kiedy jednak przeniósł spojrzenie na drzwi bibliote-
ki, zrozumiała natychmiast, co się dzieje. Timothy stał na czatach. I właśnie otwierał
już usta, by ostrzec rozmawiających, gdy Clara przyłożyła palec do ust. Biedne dziec-
ko. Jego brat Johnny potrafiłby się jej przeciwstawić, ale małego Tima łatwo było za-
straszyć. Położyła mu rękę na ramieniu i przytknęła ucho do drzwi.
– Chcesz tam wrócić? – spytał głos, po którym rozpoznała Davida Walsha.
– No pewnie – odparł Johnny. – Ten sprytny drań nie dał mi ani pensa za zega-
rek. A wiem, że jest wart co najmniej osiem szylingów.
– Trudno, żeby ci płacił, jeżeli tam była milady – mruknął David. – Od razu by
się domyśliła, co robicie. Słyszałem, że ten kapitan nie jest głupi i nie da się złapać na
gorącym uczynku.
Kapitan? Dawał Johnny'emu pieniądze za zegarek? Za jej plecami?
Prawda uderzyła w Clarę z brutalną siłą tak mocno, że niemal zwaliła ją z nóg. Ka-
pitan Pryce, niech go licho, był uczestnikiem złodziejskiego procederu, a jego rola pole-
gała na przejmowaniu skradzionych rzeczy od kieszonkowców.
Oczywiście! To właściwie wszystko wyjaśniało. Dlaczego kapitan marynarki, o ile
nim istotnie był, osiedlił się w Spitalfields. I co robił z Johnnym na ulicy. Co za łotr.
Wciągał jej wychowanków z powrotem w złodziejski proceder. I jeszcze dziękowała mu
za to, że nie zamierzał postawić Johnny'ego przed sądem. Jak mogła być tak głupia?
Sklep z artykułami dla marynarzy! Rzeczywiście! Powinna mieć więcej oleju w gło-
wie. Paserzy często handlowali kradzionym towarem pod szyldem prawdziwych skle-
pów. Zwłaszcza w Spitalfields, gdzie krążyła anegdota o tym, że tabakierę, którą zgubi-
łeś na jednym końcu ulicy, możesz spokojnie odkupić na drugim parę minut później.
Nic dziwnego, że Pryce ulokował swój interes właśnie tutaj.
Do diabła z Pryce'em! Aż do dziś nie miała problemów z sąsiadami, żaden paser nie
kręcił się w pobliżu Domu. Przy końcu ulicy mieściły się głównie gospody i sklepy z
używaną garderobą, które nie stanowiły żadnej pokusy dla jej dzieci. Ale paser prze-
cznicę dalej oznaczał prawdziwą klęskę.
– Kapitan mówił, ile ci zapłaci? – spytał dziewczęcy głosik należący niewątpliwie
do Mary Butler. Mary odnosiła się do Johnny'ego z takim samym uwielbieniem, jakim
chłopiec darzył wypchane portfele.
21
– Nie zdążył, bo zjawiła się milady.
– Jak wrócicie do sklepu, sprawdźcie, ile by dał – odezwał się David. – Słyszałem,
że płaci lepiej niż ci, którzy pracują dla Spectera. I nie jest chyba taki groźny jak oni.
Specter? Clara poczuła, że jeżą się jej włosy na głowie. Jak głosiła plotka, wszyscy
miejscowi kryminaliści pracowali dla Spectera, zwanego również Widmem. Przezwisko
wiązało się z faktem, że nikt nie potrafił ustalić jego prawdziwej tożsamości. Zawsze
miał na sobie pelerynę z kapturem nasuniętym na twarz, a transakcje przeprowadzał
w ciemnych pomieszczeniach, za każdym razem w innym domu. Nawet jego paserzy
nie wiedzieli, kim jest, dzięki czemu przez tyle lat uchodził sprawiedliwości.
Kieszonkowcy, przesądni z natury, sądzili, że posiada jakieś magiczne zdolności.
Szeptano po kątach, że Specter-Widmo przelatuje nad wodą, a raz nawet przefrunął
nad ulicą z jednego budynku do drugiego podczas ucieczki. Oczywiście były to wierut-
ne bzdury. Pogłoski o jego okrucieństwie znajdowały jednak potwierdzenie w rzeczywi-
stości. Każdy, kto wzbudził jego gniew, prędzej czy później kończył z poderżniętym
gardłem w ciemnej uliczce.
– Nie wiemy na pewno, czy on naprawdę nie ma nic wspólnego ze Specterem –
powiedział Johnny. – Kapitan nie różni się specjalnie od innych ludzi Widma. Podobno
był kiedyś piratem.
– A ja słyszałam, że przemytnikiem – szepnęła Mary. – Mogę się założyć, że wbił-
by człowiekowi nóż w brzuch z taką samą łatwością jak inni ludzie Spectera.
Czy była to tylko zwykła, dziecięca egzaltacja? A może kapitan naprawdę sprawiał
takie wrażenie? Clara przysunęła się bliżej, w nadziei, że usłyszy więcej.
– Trzymaj się od niego z daleka, Johnny – mówiła błagalnie Mary. – Dlaczego
chcesz wrócić do dawnego życia? Będą z tego same kłopoty.
Clara uśmiechnęła się do siebie. Przynajmniej jedno z jej dzieci miało odrobinę ole-
ju w głowie.
– Mówisz tak, bo jesteś zazdrosna – prychnął David. – Nie ukradłabyś zegarka
nawet głuchoniememu i ślepemu.
– Kiedyś sprzątnęłam jednej damie chusteczkę sprzed nosa – żachnęła się Mary.
– Dała ci ją sama, żebyś mogła wytrzeć swój – szydził David.
– Nieprawda! Sama ją ukradłam, ty ośle!
– Chusteczka się nie liczy! To przecież nic w porównaniu z takim zegarkiem!
Wiesz, jakie to trudne? A Johnny ukradł kiedyś jednemu zapaśnikowi banknot dzie-
sięciofuntowy i wyszedł z tego bez szwanku.
Cudownie. Walczyli teraz najwyraźniej o tytuł kieszonkowca roku.
– Zostaw ją, David – mruknął Johnny.
– Dlaczego? To twoja narzeczona?
– Ja przynajmniej nie chowam się za plecami Johnny'ego, jak coś kradnę – pi-
snęła Mary.
– Już ja cię za to dopadnę, ty żmijo! – wrzasnął David.
22
Słysząc podejrzane odgłosy, Clara zdecydowała się wkroczyć do akcji. Pchnęła
gwałtownie drzwi; Mary szamotała się z Davidem, a Johnny próbował ich rozdzielić.
– Dosyć! – krzyknęła, chwytając Davida za jedną rękę, a Mary za drugą. – I ani
słowa więcej o tym, kto lepiej kradnie! I o tym przeklętym kapitanie! Dobrze wam ra-
dzę.
Cała trójka zbladła jak ściana. Dzieci zdały sobie sprawę, że opiekunka słyszała
ich rozmowę. Wszyscy popatrzyli z wyrzutem na małego Tima, który chował się za Cla-
rą.
– Do diabła! Pozwoliłeś jej podsłuchiwać? – warknął Johnny.
– Chciałem was ostrzec, ale milady mi nie pozwoliła.
Johnny prychnął z odrazą. Gdyby nie ogromne zdenerwowanie, Clara z pewnością
by się roześmiała. Johnny musiał być naprawdę bardzo naiwny, skoro sądził, że taki
malec wytrzyma słynne spojrzenie Stanbourne'ów. David i Mary z pewnością pozosta-
wali wciąż pod jego wrażeniem. Clara bardziej martwiła się o Davida. Mary miała rację.
Chłopiec wylądował w Domu Poprawczym z powodu aż nazbyt zręcznych palców. Przy-
łapano go podczas pierwszej próby kradzieży i wypuszczono tylko dzięki Clarze. Nieste-
ty David darzył złodziejski talent Johnny'ego wręcz nabożną czcią i chciał mu za
wszelką cenę dorównać. Mary też nie ułatwiała sytuacji.
Clara sama nie wiedziała, co gorsze: niedoświadczony, niepewny siebie złodzieja-
szek David, czy zdolny i charyzmatyczny kieszonkowiec Johnny.
– Wszyscy powinniście mieć na tyle rozumu w głowie, by wiedzieć, że kradzież
nie popłaca.
David i Mary zwiesili smutno głowy.
– Tak, madame.
Johnny wojowniczo wystąpił naprzód.
– Oni nie mieli z tym nic wspólnego. To ja jestem wszystkiemu winien i zasługuję
na karę.
Zdziwiła ją taka postawa chłopca. Może wciąż istniała jeszcze dla niego jakaś na-
dzieja? Trzeba było jednak działać konsekwentnie.
– Nie martw się, z pewnością zostaniesz ukarany. Znasz zasady, Johnny. Do
trzech razy sztuka. Po pierwszej próbie otrzymujesz upomnienie i przez tydzień wyko-
nujesz najbardziej niewdzięczne zajęcia. Po drugiej czeka cię nagana i miesiąc ciężkich
prac. A po trzeciej...
Nie musiała kończyć zdania. Wszyscy znali przecież obowiązujące reguły. Po trze-
ciej próbie traciło się prawo pobytu w Domu na cały miesiąc i można było do niego
powrócić tylko wówczas, gdy naprawdę zmieniło się sposób postępowania.
Clara nienawidziła tej zasady. Ustanowił ją ojciec Clary i choć wielokrotnie chciała
ją znieść, nigdy nie wystarczyło jej odwagi. Gdyby pozwoliła dzieciom takim jak Johnny
na kradzieże podczas pobytu w Domu, naraziłaby innych wychowanków na zgubne
wpływy, a siebie na represje ze strony władz, z zamknięciem ośrodka włącznie. A to by
się na nic nikomu nie zdało. Być może reguła była istotnie zbyt surowa i restrykcyjna,
23
ale wciąż pozostawała niezbędna. Zmusiła się, by kontynuować, choć Johnny zesztyw-
niał ze strachu.
– To była twoja druga próba, jesteś poważnie zagrożony eksmisją.
Cichutkie westchnienie zza pleców przypomniało jej o Timie. Poczuła niemiłe ukłu-
cie w sercu.
– Ty jesteś bezpieczny, Timothy, mówimy wyłącznie o twoim bracie. Jeśli bę-
dziesz przestrzegał zasad, nic ci nie grozi.
Tima można było jeszcze ocalić, ale malec pozostawał pod wyraźnym wpływem bra-
ta i Clara aż nadto dobrze zdawała sobie sprawę z konsekwencji takiego nastawienia.
– Mary, David, Timothy, dołączcie do innych w salce szkolnej.
Dzieci ruszyły nieśmiało do drzwi. Kobieta chwyciła Johnny'ego za ramię.
– Jeszcze z tobą nie skończyłam. Komu ukradłeś zegarek?
Johnny wbił wzrok w podłogę.
– Jakiemuś dżentelmenowi na Leadenhall Street.
Pokręciła głową.
– Nie rozumiem, dlaczego to robisz. Przecież przez cztery miesiące jakoś potrafi-
łeś się powstrzymać. Dlaczego chcesz teraz wszystko zepsuć?
Chłopak wzruszył ramionami.
– To nie jest odpowiedź.
– Innej nie mam, milady.
Martwił ją ten brak zaufania. Gdyby Johnny'ego przyłapano, stanąłby przed są-
dem. Fakt, że tak ryzykował, po prostu ją przerażał.
– Dobrze, nie musisz mi się zwierzać, skoro nie chcesz, ale przyjmij do wiadomo-
ści, że próbę przyjęcia pieniędzy od kapitana uznam za trzeci występek.
W chwili, gdy dostrzegła jego przerażony wzrok, natychmiast tych słów pożałowała.
Nie mogła jednak ich już cofnąć. Skoro dobroć i wyrozumiałość nie przynosiły efektów,
musiała być surowa.
– Mówię poważnie. Kradzież polega również na sprzedaży zagarniętych przedmio-
tów paserom. Trzymaj się więc z daleka od sklepu kapitana Pryce'a, jeżeli chcesz u nas
zostać.
Skinął poważnie głową, co dawało jej jednak pewną nadzieję. Gdy odszedł, poczuła
miękkość w kolanach. Gdyby tylko mogła być pewna, że dobrze wychowuje Johnny'e-
go... Ale tak trudno było do niego dotrzeć...
Co do jednego nie miała jednak wątpliwości. Pobyt w Domu z pewnością mu słu-
żył. Im dłużej mógłby tu pozostać, tym lepiej. W jaki jednak sposób mogła zatrzymać
Johnny'ego, skoro postawiła mu takie ultimatum? Wiedziała, że ledwo zdąży się od-
wrócić, Johnny pogna do kapitana po te przeklęte pieniądze. Musiała jakoś temu za-
pobiec.
Sama mogła zaoferować chłopcu pieniądze za zegarek, lecz Johnny potraktowałby
to pewnie jako nagrodę za wykroczenie. Nie, musiała po prostu odebrać od Pryce'a ten
24
przeklęty zegarek. Potem powiedziałaby o tym Johnny'emu, który straciłby powód, by
się o cokolwiek upominać. To oczywiście oznaczało kolejne spotkanie z kapitanem.
Jak mógł kusić i tak już zdeprawowane dzieci? Źle go oceniła. Nie był bestią. Be-
stia ujarzmiona przez księżniczkę zamieniła się w księcia. Nie, Pryce przypominał ra-
czej wilka z Czerwonego Kapturka. I podobnie jak wilk pragnął tylko jednego – pożreć
niewinną ofiarę. Udawał, że nie chce niczego od jej dzieci, a próbował je wciągnąć w
bardzo niebezpieczny proceder. Żądając, by trzymały się z daleka od jego sklepu, z
pewnością chciał tylko uśpić jej czujność.
No cóż, jeśli sądził, że będzie się temu tylko bezczynnie przyglądała, bardzo się my-
lił. Dzieci łatwo się nabierały na obietnicę łatwych zysków, ale ona nie była Czerwonym
Kapturkiem. Niełatwo było ją zwieść. A Pryce mógł się przebierać do woli. I tak musiał
w końcu spotkać myśliwego.
25
Rozdział 3
Wielbiły jego boskie wdzięki panie,
W dom swój prosili go możni panowie,
On zaś im oddał pałac na mieszkanie,
A sam wyruszył w świat szukać przygody.
Opowieść o Jacku, pogromcy olbrzymów,
anonimowa legenda kornwalijska, w wersji Rushera.
Kapitan Morgan Pryce, znany w innych kręgach jako Szanowny Pan Kapitan Mor-
gan Blakely, stał przy oknie swego ponurego sklepu i oglądał w słońcu złoty zegarek.
Napis na kopercie głosił: „Mojemu kochanemu chłopcu”. Pokręcił głową. Zegarek nale-
żał pewnie do jakiegoś sentymentalnego młodzieńca, który był zbyt młody i naiwny, by
się obronić przed kieszonkowcami. Z drugiej strony przedmiot wydawał się stary i wy-
eksploatowany. Może wszedł w skład rodzinnego spadku.
Mężczyzna zatrzasnął kopertę, po czym zaczął bezmyślnie przerzucać zegarek z rę-
ki do ręki, szacując jego wagę. Łańcuszek lśnił niczym diament lub... uśmiech lady
Clary.
Skrzywił się lekko. Jeszcze tego mu brakowało... Takich komplikacji. Spotkanie z
Clarą wróżyło kłopoty. Wiedział to od chwili, gdy zobaczył ją w pełnej krasie – wygląda-
ła zupełnie tak, jakby zstąpiła na ulicę prosto z nieba otulona słonecznym blaskiem
niczym aureolą.
Była aniołem ulicy. Broniła bezpieczeństwa dzieci z narażeniem życia, gdyż dla niej
„przyszłość rodzaju ludzkiego” coś znaczyła. Sunęła po Spitalfields jakby płynęła i
strofowała mężczyzn za brak galanterii. A obelżywe uwagi wyżej wymienionego mężczy-
zny ripostowała złośliwie i bardzo dowcipnie. No i jeszcze rumieniła się ślicznie, gdy
czuła, jak taksuje ją wzrokiem.
Poczuł przyspieszone tętno i zaklął głośno. Niech diabli wezmą tego Ravenswooda!
Dlaczego ulokował go w miejscu sąsiadującym z Domem Poprawczym dla Kieszonkow-
ców? I dlaczego jego dyrektorka nie mogła być starą panną o złośliwym wyrazie twarzy
i kąśliwym charakterze, a nie piękną dziewczyną pachnącą jaśminem i olejkiem mig-
dałowym! Wyobrażał sobie niemal, jak Clara zanurza palec w buteleczce z tym olejkiem
i dotyka szyi. Bon Dieu. Z pewnością zwariował. To nie był odpowiedni moment na po-
żądanie kobiety, zwłaszcza takiej jak Clara... Nie jest to przecież francuska dziewka, z
którą mógłby zaznać przelotnej rozkoszy, ani znudzona żona hiszpańskiego arystokra-
ty szukająca kilku godzin miłej rozrywki w jego objęciach. Nawet gdyby nie zaczęła nim
gardzić, nie należała do kobiet, które mógłby zdobyć.
Na miłość boską! Była przecież Angielką z dobrego domu, z pewnością dziewicą.
Miała skrupuły moralne i najróżniejsze oczekiwania. A on unikał jak ognia tego rodza-
26
ju kobiet. Nie mógł bowiem spełnić ich marzeń, a rozstania zawsze wiązały się z kłopo-
tami.
Ciche skrzypnięcie drzwi wyrwało go z zamyślenia; Morgan odwrócił się czujnie i
zobaczył w drzwiach wysokiego mężczyznę w niemodnym ubraniu.
Morgan patrzył, jak jego przełożony z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przeciska
się przez zagracony sklep.
– Nie nazywaj mnie tutaj Blakely. Jesteśmy w Spitalfields, gdzie znają mnie jako
Pryce'a. Poza tym, co ty tutaj robisz? Nikt nie powinien nas razem widzieć.
Spencer Law, piąty wicehrabia Ravenswood, oparł się o ladę z dębowego drewna
odzyskanego ze zdemontowanego okrętu.
– I nikt nas nie zobaczy. Byłem bardzo ostrożny. A nawet gdyby ktoś się tutaj
zjawił, w tym ubraniu nikt mnie nie rozpozna.
– Skoro tak uważasz... – Morgan musiał przyznać, że Ravenswood, w przeciwień-
stwie do Clary, nie wydawał się w Spitalfields przybyszem z innej planety. Mimo ary-
stokratycznych rysów maskował się doskonale, wtapiał w tło. Zanim zajął prominentne
stanowisko w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, był jednym najlepszych szpiegów w
Anglii. I mimo że nie podejmował się już od dawna żadnych konkretnych zadań, zaw-
sze pamiętał o konspiracji. Tak jak teraz.
– Czemu zawdzięczam tę wizytę? – spytał lekko sarkastycznie Morgan.
Ravenswood odsunął się od lady.
– Chciałem się przekonać, czy lokum spełnia wymagane warunki. I czy zapewni-
łem ci wszystko, co niezbędne do tego interesu. Do obu interesów.
Morgan podszedł do witryny. Nie odsłonił okna, by żaden ciekawski nie mógł zaj-
rzeć do środka. Ravenswood miał jednak rację. Nikt się w pobliżu nie kręcił. Wywiesił
tabliczkę „Zamknięte” i stanął na wprost swego pracodawcy.
– Lokum jest w porządku. Nie bardzo tylko rozumiem, dlaczego sąsiaduję z Do-
mem Poprawczym.
– Bo chłopcy z tego domu rozpowiedzą o tobie wokół szybciej niż ktokolwiek in-
ny.
– A gdyby przy okazji wrócili do dawnego życia, specjalnie byś się tym nie przejął
– stwierdził sucho Morgan.
– Musiałem brać pod uwagę takie ryzyko, działając w imię wyższego dobra – od-
parł Ravenswood, wzruszając lekko ramionami.
– Obawiam się, że lady Clara Stanbourne miałaby na ten temat inne zdanie.
– Poznałeś ją?
– Przyłapała mnie dziś rano na transakcji z jednym z podopiecznych. – Morgan
pomachał zegarkiem. – Oferował mi to cacko.
Ravenswood zamrugał i podszedł bliżej.
– Co, u diabła.... – Poklepał się po kieszeniach i zmarszczył brwi.
Morgan szybko zrozumiał sytuację i z trudem powstrzymał wybuch śmiechu.
– Nie mów, że to twoje! To ty jesteś „kochanym chłopcem”?
27
– Dawaj! – Ravenswood wyrwał mu zegarek z ręki. – Dostałem go od mamy, jak
miałem dziesięć lat.
Ach, więc dlatego czasomierz wydawał się tak zniszczony, musiał mieć ponad dwa-
dzieścia lat – Ravenswood skończył niedawno trzydzieści pięć.
Mężczyzna przyjrzał się jeszcze raz zegarkowi i wsunął go do kieszeni wyświechta-
nego płaszcza.
– Przeklęci złodzieje! Mam za swoje! Zwinął mi go widocznie przy Leadenhall, za-
nim wstąpiłem do Pickeringa na śniadanie. Wtedy jakiś chłopiec wyskoczył z powozu i
zderzył się ze mną.
– Wpadł na ciebie? Dałeś się nabrać na najstarszą sztuczkę kieszonkowców.
– Bywam ostatnio roztargniony – mruknął Ravenswood. – I Clara przyłapała was
w chwili, gdy chłopiec chciał ci go sprzedać?
Z trudem tłumiąc śmiech, Morgan przestał zadręczać przełożonego.
– Tak. Na szczęście nie zorientowała się w sytuacji i pomyślała, że mały chciał
okraść mnie. Nie wyprowadzałem jej z błędu.
– A jeśli odkryje prawdę?
– Mam nadzieję, że nie. Ale na wszelki wypadek poprosiłem ją uprzejmie, żeby
trzymała swoich wychowanków z dala od sklepu.
– Niech to diabli! Wzbudziłeś w ten sposób jej podejrzenia!
– Nie chcę sprowadzać na złą drogę dzieci, które mają jeszcze jakąś szansę na
ocalenie. Jak na mój gust, to zbyt wielkie ryzyko.
– Przecież rozumiesz, że chłopiec, który chciał ci sprzedać skradzione rzeczy, już
i tak jest jedną nogą na złej drodze.
Ravenswood miał rację. A jednak...
Morgan pamiętał aż za dobrze, jak się czuł, gdy krył się w sieni przed przejmują-
cym chłodem, żując starą bagietkę ukradzioną z pobliskiej piekarni. O czym myślał
przed zaśnięciem w złodziejskiej melinie, gdzie mógł zanocować w nagrodę za zwędzo-
ną chusteczkę... I tak wolał to niż noc spędzoną w domu matki zajętej właśnie w łóżku
z kolejnym kochankiem.
Żadne, nawet najbardziej zdeprawowane dziecko nie zasługiwało na takie życie.
Odwrócił się do Ravenswooda i zaczął przestawiać przedmioty na ladzie.
– Ponieważ to ja się narażam, podejmuję tylko niezbędne ryzyko. A teraz mi po-
wiedz, co powinienem wiedzieć o lady Clarze. Może się to okazać przydatne, jeśli pozo-
stanie głucha na moje ostrzeżenia.
Ravenswood milczał przez chwilę, jakby rozważał w duchu, czy warto podejmować
dalszą dyskusję.
– Lady Clara. – Westchnął w końcu. – Po pierwsze, nie jest to typowa kobieta z
towarzystwa.
Eufemizm roku. Typowa kobieta z towarzystwa spędza poniedziałkowe popołudnia
na składaniu wizyt znajomym, unika barchanów i udałaby się na audiencję do samego
diabła, byleby tylko zdobyć pieniądze na francuski muślin. Z pewnością nie troszczy
28
się o losy młodocianych przestępców i nie wdaje w potyczki słowne z podejrzanymi ka-
pitanami żeglugi morskiej.
– Czy naprawdę jest tak oddana sprawie, jak można by sądzić?
– O te dzieci walczyłaby na śmierć i życie.
Zatem podopieczni lady Clary mogli tylko dziękować losowi za taką opiekunkę. A
sądząc po wybryku Johnny'ego, te niewdzięczne nicponie wcale jej nie doceniały.
– Nie ma własnej rodziny?
– Tylko ciotkę, z którą mieszka. Rodzice lady Clary zmarli jakiś czas temu, ona
zaś nigdy nie wyszła za mąż. A ponieważ nie bywa na małżeńskich aukcjach i chodzi
na przyjęcia tylko po to, by pozyskiwać dotacje na Dom, nie sądzę, aby jej się kiedy-
kolwiek udało stanąć na ślubnym kobiercu. Wielu panów na jej widok ucieka w prze-
ciwną stronę.
– Widać w jej kręgu nie brakuje idiotów – mruknął Morgan.
Śmiech Ravenswooda wyprowadził go z równowagi.
– Tak, przyznaję, jest ładna. Niemniej jednak jak na mój gust trochę zbyt zapal-
czywa. Za bardzo oddana sprawie.
Morgan nawet się nie odezwał. Te właśnie cechy tak bardzo pociągały go w Clarze.
Angielska dama narażająca własne bezpieczeństwo dla dzieci, o których zapomniał
świat...
– Udaje się jej przekonać innych do pomocy?
– Aż dziw bierze! Kiedy uśmiecha się do ciebie tym anielskim uśmiechem, pro-
ponujesz jej pomoc, czy chcesz, czy nie.
Morgan popatrzył na niego spod przymrużonych powiek.
– Widzę, że z tobą jej się udało.
Ravenswood uśmiechnął się smętnie.
– Poprosiła mnie, żebym zatrudnił jednego z tych złodziejaszków w charakterze
stajennego. Nigdy bym nie przypuszczał, że to się może udać, zarządca stadniny bar-
dzo go chwali. – Przerwał na chwilę. – Chyba się nie martwisz, że się w to wmieszała.
Ona jest z tych, co warczą, ale nie gryzą. Nie wyobrażam sobie, by dama podjęła walkę
z takim zatwardziałym przestępcą, jakiego masz odgrywać.
Morgan nie był jednak tego pewien.
– Może nie. A nawet, jeśliby spróbowała, z pewnością sobie z nią poradzę.
– Gdybym nie był o tym przekonany, nie umieściłbym twojego sklepu tak blisko
Domu. Jak ci się poza tym podoba ta lokalizacja? Zaczepiał cię ktoś oprócz tego gagat-
ka od lady Clary?
– Dwóch piratów rzecznych, paru rybaków i kilku zwykłych złodziei. No i oczywi-
ście kieszonkowcy. A że zaproponowałem wszystkim, oprócz kieszonkowców, naprawdę
wysoką cenę, na pewno zgłoszą się kolejni. Plotki rozchodzą się szybko.
– Dlaczego wszystkim oprócz kieszonkowców?
– Bo nie chcę, żeby uważali ten proceder za opłacalne zajęcie. Specter nie odczu-
je żadnych strat.
29
– Na razie ani śladu tego pasera?
– Po dziesięciu dniach? Specter zjawi się na polu walki, jak zobaczy, że wyrosła
mu naprawdę poważna konkurencja. A to wymaga czasu.
– Mam nadzieję, że nie będziesz zwlekał. Sprawa wymaga załatwienia,
– A ty jesteś skąpy.
Ravenswood uśmiechnął się lekko.
– To też prawda. Zwłaszcza że prowadzę to śledztwo za własne pieniądze.
– Nie sądzisz, że należało powiadomić o tym ministerstwo i dowództwo marynar-
ki?
– Po twojej przygodzie z przemytnikami wolę nie ryzykować. Im mniej osób o
czymkolwiek wie, tym lepiej. I tak w trakcie tego śledztwa jeden człowiek już zginął. Nie
zamierzam dłużej ryzykować, a już z pewnością nie życiem mojego najlepszego pra-
cownika. – Ravenswood przycupnął na stołku. – Mam tylko nadzieję, że twój plan się
powiedzie.
– Czas pokaże. Jeśli Specter naprawdę używa do transakcji fałszywych bankno-
tów, narobię mu kłopotów, kiedy zacznę robić to samo.
Wspólnicy posługiwali się fałszywymi pieniędzmi na kontynencie, banknoty lądo-
wały w końcu w zagranicznych bankach, które z kolei realizowały nimi wypłaty Banku
Anglii. A ten tracił corocznie tysiące funtów. Morgan podejrzewał, że Specter ma na
kontynencie własne powiązania.
– Kiedy zacznie ponosić straty, będzie się musiał mną zająć. Dlatego albo włączy
mnie do spółki, albo będzie chciał się mnie pozbyć. I w jednym, i w drugim przypadku
nie pozostanie mu nic innego, jak wyjść z ukrycia.
– Jednak jeden z tych scenariuszy zakłada twoją śmierć. Zginiesz jak Jenkins.
Morgan wzruszył ramionami.
– Jenkins popełnił zbyt wiele błędów. Nie powinieneś był nasyłać na Spectera
dżentelmena.
– Nie było cię w tym czasie w Anglii. Miałem tylko jego. Poza tym nie widzę nicze-
go niewłaściwego w dżentelmenach-szpiegach. Sam należałem kiedyś do tego gatunku.
– Tak, ale szukałeś zdrajców we Francji, a nie zajmowałeś się chwytaniem prze-
stępców w Spitalfields. Nie biegałeś tam i z powrotem, rozpytując o paserów, i nie
udawałeś złodzieja, nie potrafiąc rozróżnić buchacza od czujki.
– Co to jest buchacz?... Dobrze, masz rację. Ale jesteś takim samym dżentelme-
nem jak Jenkins.
– Tak, jednak on w przeciwieństwie do mnie wychowywał się w eleganckim towa-
rzystwie. Ja nie. – Popatrzył w okno, a w jego głosie pojawiły się wyraźne nutki gory-
czy. – Zresztą dlatego się do mnie zgłosiłeś... nie zaprzeczaj. Wiedziałeś, że znam zło-
dziejski fach z pierwszej ręki.
– Ceniłem również twój spryt i umiejętność dopasowania się do każdego środo-
wiska.
30
Morgan wyjrzał na ponurą ulicę, która pogrążała się właśnie w szarej beznadziei.
Życie wśród przemytników nie przejmowało go taką niechęcią, byli po prostu ludźmi
morza, jak on sam. Ale tu, w Spitalfields...
Pierwsze trzynaście lat życia przecierpiał na ulicach Genewy, zanim rodzina ojca
trafiła wreszcie na jego ślad.
Podjęcie nauki i służba w marynarce nie starła śladów smutnego dzieciństwa.
Każdy dzień spędzony przy Petticoat Lane przywoływał bolesne wspomnienia. Morgan
zaklął pod nosem. Tak, zamierzał z tym skończyć.
– Chodzi o to, że jako paser będę bardziej przekonujący od Jenkinsa. – Wyjął
kompas, chuchnął na szkiełko i przetarł je rękawem. – Przede wszystkim Jenkins nie
miał zrujnowanej reputacji, by zyskać wiarygodność. Natomiast Morgan Pryce...
– Właśnie z tego powodu używasz starego nazwiska zamiast pseudonimu?
Aż do zeszłego roku, kiedy rodzina Morgana przyjęła go oficjalnie na swe łono,
Morgan posługiwał się panieńskim nazwiskiem matki. Tak było zresztą lepiej dla
wszystkich.
– Oszukując, trzeba się zawsze trzymać jak najbliżej prawdy. Złodzieje wiedzą, że
zadawałem się z piratami i przemytnikami. I podczas gdy Morgana Blakely'ego oczysz-
czono ze wszystkich zarzutów, Morgan Pryce pozostał łajdakiem. Dlaczego miałbym
tego nie wykorzystać?
– Tak, ale jeśli nie zaczniesz używać pseudonimu, ludzie, na których ci zależy,
tacy jak twój brat, mogą się dowiedzieć o twojej działalności. Chyba że już im powie-
działeś...
Morgan pomyślał z żalem o swym szacownym bracie, Sebastianie Blakely, baronie
Templemore.
– Nic nie mówiłem. Czasem niewiedza to największe błogosławieństwo.
– Mimo że nie dotrzymujesz warunków zakładu? Miałeś przez rok siedzieć w An-
glii i trzymać się z dala od kłopotów.
– No przecież jestem w Anglii. A jakie niebezpieczeństwo może się wiązać z
otwarciem małego sklepu?
Ravenswood przewrócił oczami.
– Nie sądzę, by Templemore podzielał twoje zdanie.
– W takim razie może powinieneś milczeć. Wątpię, by Sebastian wybierał się w
najbliższym czasie z Juliet do Londynu, więc i tak się o niczym nie dowiedzą. Są zbyt
zajęci sianiem zboża lub hodowlą owiec, czy podobnymi bzdurami.
Ravenswood popatrzył podejrzliwie.
– Nigdy nie chciałeś z nimi mieszkać? Templemore przyjąłby cię przecież z rado-
ścią pod swój dach.
– Daj spokój ! – Morgan aż się wzdrygnął. – Bardzo lubię towarzystwo brata i jego
żony, ale życie ziemianina... Nie, to zupełnie nie dla mnie. Przez pierwsze trzy miesiące,
które spędziłem w Charnwood, omal nie zwariowałem. Stanowczo zbyt spokojnie jak
na mój gust.
31
– Chyba cię rozumiem. Sam wolę Londyn z jego wszystkimi atrakcjami.
– A ja morze. Tam się przynajmniej coś dzieje. Nigdy w życiu się tak nie wynudzi-
łem, jak u mojego brata. Gdyby nie ten zakład, wyjechałbym już dawno do Indii lub
Afryki.
– W takim razie będę musiał następnym razem podziękować twojemu braciszko-
wi za to, że cię tu zatrzymał.
– Podziękuj raczej mojej szwagierce. Ta biedna kobieta wbiła sobie do głowy, że
bez jej pomocy narobię sobie kłopotów.
Na twarz Ravenswooda wypłynął uśmiech.
– Nie rozumiem, jak mogła coś podobnego pomyśleć. – Podniósł się z miejsca. –
No cóż, lepiej już pójdę.
– Nie zapominaj, czego oczekuję w zamian. Stanowiska kapitana na najlepszym
statku.
Ten koszmar byłby naprawdę znośny, gdyby wiązał się z możliwością odpłynięcia
na własnym okręcie i zostawienia za sobą tego przeklętego miasta.
– Jesteś pewien, że nie wolałbyś raczej posady w Ministerstwie Spraw We-
wnętrznych?
– Miałbym zostać w Londynie? Mowy nie ma. Chcę mieć swój statek i jeśli tylko
możesz mi to zapewnić...
– Dostaniesz go.
– Tak mówisz. Ale nie jestem do końca pewien, czy możesz przyjąć moje warun-
ki, skoro Marynarka Królewska nawet nie zna naszych planów.
– Nie martw się. Oni uwielbiają bohaterów, a jeśli uda ci się schwytać Spectera,
na pewno nim zostaniesz.
– A jeśli mi się nie uda?
Ravenswood wzruszył ramionami.
– Będziesz martwy. A trupy nie dowodzą statkami.
– Nie mów tak, jakbym tkwił już jedną nogą w grobie. Nie zamierzam umierać, a
już na pewno nie tutaj, w tym obrzydliwym miejscu.
– Zrobię, co mogę, żebyś żył. Skoro już o tym mowa, następnym razem, kiedy
będę się chciał z tobą skontaktować, przyślę do ciebie Billa. Chyba go znasz.
– Boisz się, że znów cię ktoś okradnie?
Tym razem Ravenswood nie podjął tematu.
– Bill przyjedzie tu również po twój raport. Chcę znać każdy szczegół na temat
wszystkich podejrzanych typów, którzy będą próbowali cię zaczepiać, każdą plotkę...
– Wiem, jak to działa – mruknął sucho Morgan. – Nie pierwszy raz się zajmuję
tego typu sprawą.
– Wiem. Przeżyłeś takie burze, jakich nikt inny by nie wytrzymał. Ale szczęście
nie dopisuje wiecznie.
– Gdyby to polegało na szczęściu, miałbym powody do zmartwienia. Ponieważ
jednak chodzi tu raczej o umiejętności, nie mam takich powodów.
32
Ravenswood roześmiał się ochryple.
– Jeśli arogancja trzyma człowieka przy życiu, dociągniesz do setki. – Spoważ-
niał. – Uważaj na siebie. – Odwrócił się, by odejść.
– Ravenswood! – zawołał za nim Morgan.
– Tak?
– Buchacz to złodziej pełną gębą, czujka stoi na czatach i odbiera od niego łup.
Na twarzy Ravenswooda pojawił się wyraz zdumienia.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Nauczyłem się ostatnio trochę złodziejskiej gwary, śledziłem przemytników i ży-
łem wśród piratów. Nauczyłem się też paru sztuczek, które pomagają utrzymać się
przy życiu.
– Obawiam się, że mogą ci się przydać. – Co powiedziawszy, mężczyzna wyszedł.
Morgan nie przejął się ostrzeżeniem. Ravenswood orientował się mniej więcej w je-
go biografii, ale niektórych szczegółów z jego życia nie znał nikt, nawet jego brat. Wal-
ka o przetrwanie była dla Pryce'a tym, czym dla innych ludzi oddychanie.
Nie dlatego nie sypiał po nocach. Nie ze strachu. Po prostu prześladowały go te
przeklęte wspomnienia.
W Spitalfields okazało się, że nie potrafi się od nich uwolnić. Ach, jak bardzo nie-
nawidził tych wszystkich obrazów z przeszłości. Był jednak gotów wykonać swoje za-
danie do końca, tak samo jak zwykle. A potem pozostało mu tylko odpłynąć na swoim
statku, gdzie oczy poniosą.
Otworzył sklep i przez następne godziny obsługiwał złodziei oraz zwykłych klien-
tów. Po południu poczuł, że doskwiera mu głód. Od śniadania nie miał niczego w
ustach, ale nie mógł zamknąć interesu przed szóstą. Potem wybierał się na kolację do
oberży Tuftona.
Przypomniał sobie o jabłkach, które zostawił rano na zapleczu, wyjrzał więc szybko
na ulicę, a nie widząc żywej duszy, poszedł po owoce. Musiały mu wystarczyć aż do
kolacji.
Wracając, już z daleka usłyszał odgłos dzwoneczka zawieszonego przy wejściu.
Przygotowany na spotkanie z kolejnym złodziejem, wszedł do sklepu i zatrzymał się w
pół kroku.
Nad jedną z półek pochylała się właśnie znajoma kobieta. Wciąż miała na sobie tę
samą okropną suknię, lecz stała w takiej pozycji, że Morgan dostrzegł również jej
zgrabne kostki odziane w piękne, jedwabne pończochy. Poczuł nagłą suchość w
ustach. Oddałby roczne wynagrodzenie, by zobaczyć, co kryje ta elegancka bielizna.
Skrzywił się jednak, widząc, jak młoda dama szpera pośród wystawionych towarów. Co
za wścibska istota! Najpierw te dociekliwe pytania w alejce, a teraz... to... A przecież
nie zamierzał być dla niej nieuprzejmy. Niestety, tym razem musiał odstraszyć ją na
dobre. Najpierw jednak zamierzał się trochę zabawić.
33
Rozdział 4
Ulicą pięknych dam korowód kroczy,
Mamią je wilki czarownym bajaniem,
Och, wilki głupie, czyż nikt z was nie zobaczy,
Kto najgroźniejszym wilkiem tu się stanie?
Czerwony kapturek [w:] Opowieści z morałem
Charles Perrault
Clara grzebała wśród kompasów, barometrów, fajek i innych przedmiotów, lecz nie
znalazła żadnych zegarków. A niech to! Gdzie ten łajdak go ukrył?
– Szuka pani czegoś konkretnego, milady? – usłyszała za sobą głęboki, męski
głos. Odwróciła się na pięcie i zobaczyła kapitana Pryce'a, który stał zaledwie o dwa
metry od niej.
– Boże! Zawsze się pan tak skrada?
– Tylko wtedy, kiedy mój towar jest zagrożony.
– Przecież ja...
– Widzę, że przyszła pani ze swoją obstawą. – Wyjrzał przez okno na Samuela. –
Chociaż nie wiem, na co on się tam pani przyda...
– Chciałam porozmawiać z panem na osobności.
Pewne rzeczy, które zamierzała mu powiedzieć, z pewnością nie były przeznaczone
dla uszu byłych kieszonkowców.
– Na osobności? – Morgan wśliznął się za kontuar z niewinnym uśmiechem. – To
mi się nawet podoba.
– Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków – warknęła. – To nie to, o czym pan
myśli.
– Nie może mnie pani o to winić. Dziś rano powiedziałem chyba jasno, że zapra-
szam panią do siebie tylko w konkretnym celu. A jednak pani przyszła.
Owszem. A on też tu był. W całej swojej prawie dwumetrowej okazałości. Rano na
ulicy nie wydawał się ani tak wysoki, ani tak groźny. Lecz tutaj, z głową pod samym
sufitem, w skąpym świetle działał na wyobraźnię... Wyobraźnia. Tak, to była tylko wy-
obraźnia i nic poza tym. Teraz, gdy znała jego prawdziwą naturę, przypisywała mu
znacznie gorsze cechy, aniżeli należało. Jego oczy wydawały się głęboko osadzone,
szczęka bardziej wysunięta, włosy w większym nieładzie.
A kiedy nadgryzł łapczywie jabłko, oczyma wyobraźni dostrzegła jego nienaturalnie
ostre zęby. Poczuła się nie jak myśliwy, lecz jak Czerwony Kapturek.
– Wspaniałe – mruknęła.
– Co takiego?
34
– Nic. – Za wszelką cenę próbowała odzyskać spokój. – Tak czy inaczej nie przy-
szłam po to, by dotrzymać panu towarzystwa.
– Wielka szkoda. Ale w takim razie, co pani tutaj robi?
Żuł wolno, wpatrując się w nią bezczelnie.
– Szukałam zegarka. – Przełknęła ślinę i wyciągnęła rękę. – Tego, który ukradł
dla pana Johnny.
Morgan przechylił głowę nieco w bok.
– Chyba chciała pani powiedzieć: tego, który ukradł panu Johnny.
– Nie, nie przesłyszał się pan. Chciał pan, bym uwierzyła, że zegarek jest pański,
ale to przecież nieprawda.
– Tak pani powiedział ten mały?
Oskarżenie nie wytrąciło go z równowagi. Znów wbił zęby w jabłko.
– Opowiadał kolegom, że próbował go panu sprzedać. Jakoś nie wspomniał pan
na ten temat ani słowem podczas naszej krótkiej pogawędki na ulicy.
Spojrzenie mężczyzny nie wyrażało absolutnie żadnych uczuć.
– Nie chciałem, by miał jeszcze większe kłopoty. Co innego ukraść zegarek, co
innego ukraść po to, by sprzedać go paserowi.
– A już zupełnie co innego kupić kradziony towar – odparowała. – Podobno wy-
rok za paserstwo to około czternastu lat zesłania.
– Jakaż pani jest egzaltowana, milady! – Pryce zlizał z warg sok jabłka. – Chło-
piec chciał mi sprzedać zegarek, a ja wyraziłem zgodę, gdyż sądziłem, że to legalna
transakcja. Mówił, że to bezcenna pamiątka po zmarłym tacie, ale musi ją spieniężyć,
aby zdobyć trochę grosza na chleb dla ukochanej matki. A ja nie chciałem stawać na
drodze cnoty.
Prychnęła. Te jego opowiastki były nawet zręczniejsze niż dyrdymały, jakimi jej be-
zecni wujowie raczyli matkę.
– Pierwszy raz dałam się nabrać na pańskie kłamstwa, bo się bałam, że może
pan zrobić Johnny'emu krzywdę. Teraz jednak nie pozwolę się zwieść. Gdyby napraw-
dę pan uważał, że to uczciwa transakcja, na pewno by pan zareagował, kiedy oskarży-
łam chłopca o kradzież.
Wzruszył ramionami.
– Po prostu mnie pani zaskoczyła.
– Nic dziwnego. Nigdy by się pan nie przyznał, że jest jednym z ludzi Spectera,
którzy będą kusili moje dzieci, aby...
– Specter? Kto to taki?
Wyczuła w nim natychmiast pewne napięcie, choć na jego twarzy nie drgnął ani
jeden mięsień.
– Jestem pewna, że doskonale pan wie.
– Ale i tak jestem ciekaw...
– To król paserów. Wszyscy dla niego pracują. Z tego, co rozumiem, pomaga im
umykać przed prawem.
35
– Widzę, że musiała się pani nim interesować – mruknął mężczyzna, marszcząc
brwi.
– Moi kieszonkowcy to świetne źródło informacji. Do tej pory on trzymał się jed-
nak swojej części Spitalfields, ja swojej.
– Do tej pory?
– Przecież pan też należy do szajki. Zanim się pan tu zjawił, przy tym końcu uli-
cy nie było żadnych paserów. Łatwiej się pilnowało chłopców.
Na twarzy Pryce'a pojawił się na chwilę wyraz żalu. Szybko jednak ustąpił miejsca
obojętności.
– Pracuję wyłącznie na własny rachunek.
– Jeśli to prawda, długo pan tu nie przetrwa. Specter pilnuje swojego terytorium.
Albo będzie nalegał, żeby zaczął pan dla niego pracować, albo wykluczy pana z gry.
Wszyscy wiedzą, jak traktuje potencjalnych konkurentów.
Nie wiedziała, jakiej spodziewać się reakcji z jego strony, lecz z pewnością nie
gromkiego śmiechu.
– Boi się pani o moje bezpieczeństwo, mademoiselle? – Przycisnął dłoń do serca.
– Jestem doprawdy głęboko wzruszony...
– Proszę, niech pan nie będzie śmieszny. Nie dbam o pana ani trochę. Jest pan
najbardziej irytującą osobą, z jaką miałam w życiu do czynienia.
Oparł się o ścianę, którą miał za plecami, dokończył jeść jabłko i wrzucił ogryzek
do kubła.
– W takim razie powinna pani trzymać się ode mnie z daleka, tak jak radziłem.
Nie zwróciła uwagi na wyraźną groźbę w jego głosie i zmusiła się do zachowania
spokoju.
– Jestem tu wyłącznie po to, by odebrać zegarek i zażądać, aby zaprzestał pan
przestępczej działalności na tym terenie i demoralizowania moich wychowanków.
– O jakiej przestępczej działalności pani mówi? Jestem skromnym sklepika-
rzem...
– Och, niechże pan przestanie! – Bezczelność Pryce'a budziła w niej agresję. –
Pan nawet nie wie, co znaczy słowo skromny, i taki z pana sklepikarz, jak ze mnie
księżniczka. Nie chce pan przyjąć do wiadomości, że nie ma do czynienia z niewinną
dziewczynką, która uwierzy we wszystko, co jej się powie.
– Co do tego jednego zatem się zgadzamy. – Odsunął się od ściany, pochylił i
oparł łokcie na ladzie. Wbił wzrok w twarz Clary, a potem przesunął go niżej, pożerając
ją oczami. – Dziewczynką pani z pewnością nie jest.
– Proszę natychmiast przestać!
– Co przestać? – spytał z udaną niewinnością.
– Patrzeć na mnie tak, jakby zamierzał mnie pan połknąć!
Morgan pokazał wilcze zęby w szerokim uśmiechu.
– Ależ właśnie o to mi chodzi!
Nie udało się jej powstrzymać rumieńca.
36
– Okaże się, że jestem niestrawna...
– Bardzo wątpię, ma belle ange.
– Nie jestem pańskim aniołeczkiem, w ogóle nie jestem kimś, kto należałby do
pana.
– Ale mogłaby pani być.
– Proszę nie opowiadać bzdur. – Poczuła, że przeszywa ją dziwny dreszcz. Zmusi-
ła się, by nie zwracać uwagi na jego wymowne spojrzenia.
– Proszę, żeby mnie pan nie mamił tymi bzdurami. Mam dowody, że ukrywa pan
prawdziwy charakter swojej działalności. Kupował pan towary od tylu złodziei z są-
siedztwa, że zasłużył pan sobie całkowicie na taką opinię.
Uniósł brwi.
– Zdaje się, że Johnny jest bardzo rozmowny.
– Tak właśnie bywa z dziećmi. Lubią opowiadać. – Znów wyciągnęła rękę. – A te-
raz proszę oddać mi zegarek.
– I co zamierza pani z nim zrobić?
– Zwrócić prawowitemu właścicielowi. A jak pan sądził?
– Kto to może być?
Speszona, odwróciła oczy.
– Nie mam pojęcia.
– To może trochę skomplikować sprawę, prawda?
– Popytam – odparowała. – Johnny twierdził tylko, że to jakiś arystokrata, które-
go spotkał przy Leadenhall Street, ale są sposoby, żeby się dowiedzieć więcej.
– Czyżby? Cóż to za tajemnicze sposoby?
– Pochodzę po komisariatach i zasięgnę języka. Może ktoś zgłaszał ostatnio kra-
dzież.
Jeśli miała nadzieję, że przestraszy go wzmianka o policji, srodze się zawiodła.
– Wtedy oni zaczną drążyć, jak to się stało, że kradzione przedmioty wpadły w
pani ręce, i sama ściągnie pani podejrzenia na swoich wychowanków.
Niech go... Miał rację.
– Dobrze. Powiem, że go znalazłam.
Wyprostował plecy i uśmiechnął się kpiąco.
– Wezmą zegarek, obiecają, że znajdą właściciela, i sami go sobie przywłaszczą. A
jeden z nich być może nawet mi go sprzeda. Dla pani to tylko niepotrzebny kłopot.
Obawiała się, że Pryce znowu może mieć rację. Sądząc po liczbie paserów wiodą-
cych dostatni żywot przy Petticoat Lane, część policjantów z Lambeth Street z pewno-
ścią nie odznaczała się przesadną uczciwością. Jednak nie mogła pogodzić się z fak-
tem, że tę prawdę uświadamia jej taki łotr.
– Jest pan bardzo cyniczny, sir.
– Dlaczego? Bo wskazuję ułomności pani planu? – Na jego twarzy pojawił się na-
gle figlarny uśmiech. – A może nie przedstawia mi pani wcale swoich prawdziwych za-
37
miarów? Może w ogóle nie zamierza pani nic zrobić z tym zegarkiem? – Zniżył głos do
szeptu. – Może po prostu chce go pani zatrzymać?
– Co? Śmie pan insynuować, że... – Przerwała, gdy tylko wybuchnął śmiechem. –
Rozumiem. To wszystko niezmiernie pana bawi. Świetnie. Dobry humor od razu panu
przejdzie, kiedy jeden z tych policjantów przyjdzie pana aresztować.
Choć przestał się śmiać, nie miał zmartwionej miny.
– Jeśli dzięki temu uspokoi pani sumienie, proszę koniecznie kogoś przysłać.
Wyszedł zza lady i stanął bliżej niej. Opierając się wciąż jedną ręką o kontuar, stał
tak po prostu w niedbałej, nonszalanckiej pozie i kusił ją uśmiechem, niech go licho...
– Nie może pani jednak przecież niczego udowodnić, sama zresztą doskonale pa-
ni o tym wie. Poza tym, jaki policjant uwierzy bardziej dokuczliwej damie o reformator-
skich zapędach niż wojskowemu, który służył swojej ukochanej ojczyźnie podczas
ostatniej wojny? Tak, choć trudno to pani sobie wyobrazić byłem naprawdę kapitanem
marynarki?
– Wiem – mruknęła. – Widziałam pana na listach.
Prawie całe popołudnie spędziła nad ogromnym tomiskiem w poszukiwaniu jego
imienia. Wydawał się zdziwiony.
– Pani mi pochlebia. Musiałem zrobić wrażenie, jeśli po naszym spotkaniu po-
stanowiła pani zdobyć jak najwięcej informacji na mój temat.
Udała, że nie słyszy sarkazmu w jego głosie.
– Pięć lat temu był pan kapitanem „Titana”. To ostatnia wzmianka na pański
temat, choć jak głosi plotka, spędzał pan później czas w towarzystwie przemytników i
piratów. Nie wiem, czy taka przeszłość uczyniłaby pana wiarygodnym w oczach policji.
– Nie powinna pani słuchać plotek. Zwykle są fałszywe.
– A więc pan zaprzecza?
– Nie muszę. Policja nie zwraca uwagi na plotki. Jego niewymuszona arogancja
jeszcze bardziej uświadomiła jej bezsens tej dyskusji. Pogróżki nie działały na zatwar-
działych łotrów, zwłaszcza takich, w których kieszeni siedziało kilku policjantów.
Był jednak pewien sposób, który zwykle w przypadku tego rodzaju osobników dzia-
łał cuda.
– A gdyby tak wyprowadzka ze Spitalfields okazała się dla pana opłacalna?
– To brzmi interesująco. – Skrzyżował ramiona na piersiach, w jego oczach
błyszczał zmysłowy uśmiech. Okrążył ladę. – Nawet przyszło mi do głowy coś konkret-
nego...
A niech to... Źle to ujęła. Natychmiast postanowiła zatrzeć to wrażenie.
– Dam panu dwieście funtów, jeśli zamknie pan sklep w Spitalfields i dokądś go
przeniesie. Najlepiej do innej dzielnicy.
Wreszcie udało jej się zetrzeć z twarzy mężczyzny ten kpiący wyraz.
– Co takiego?
– Proszę to potraktować jako zwrot kosztów przeprowadzki. Dwieście funtów. Pod
warunkiem, że wyniesie się pan do jutra.
38
– Czy pani postradała zmysły?
– Możliwe. Jednak dzięki wspaniałomyślnemu wujowi mogę sobie teraz pozwolić
na zaspokojenie najdzikszych fanaberii, a to jest właśnie jedno z moich największych
marzeń.
– Żeby mi zapłacić?
– Właśnie.
Popatrzył jej w twarz, jakby chciał odczytać w niej fałsz. A potem pokręcił głową.
– Lubię Londyn. Lubię Spitalfields. Nie mam zamiaru nigdzie wyjeżdżać.
Jakoś jej to nie zdziwiło. Nie sądziła, że łatwo będzie go kupić.
– W takim razie proponuję trzysta.
– Ach, to dlatego zostawiła pani służącego na ulicy. Nie chciałaby pani, żeby sły-
szał, jak paktuje pani z łajdakiem. Proszę mi powiedzieć, czy oferuje pani pieniądze
każdemu, kto może skorumpować pani wychowanków? Jeśli tak, jest pani z pewnością
bardzo zamożną osobą.
– Umie się pan targować, co? Dobrze. Pięćset funtów. Ale więcej pan ze mnie nie
wyciągnie.
– Sacrebleu, przecież wcale nie chcę... – Przesunął palcami po włosach. – Proszę
posłuchać. Mogę zarobić taką kwotę w parę dni. Ta oferta mnie nie interesuje.
– Ach, tak! Więc przyznaje się pan do handlu kradzionym towarem!
– Do niczego się nie przyznaję. Czy taki jest cel pani propozycji? Przyłapanie
mnie na kłamstwie?
– Nie, naprawdę nie – powiedziała pospiesznie. – To uczciwa oferta.
– Ale i tak nie jestem nią zainteresowany. – Popatrzył na drzwi. – Proszę stąd
wyjść, zanim ten pies obronny się zniecierpliwi. Właśnie flirtuje z mleczarką i pewnie
nawet zapomniał, że pani tu jest. Miłego dnia, lady Claro.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł na zaplecze.
Zawahała się. Nie chciała się tak łatwo poddać, więc szybko podążyła w ślady swe-
go rozmówcy, który właśnie zapałał lampę.
– Nie proszę, by zaprzestał pan swojej działalności – powiedziała.
Zamarł.
– Wolę po prostu, by wykonywał ją pan gdzie indziej. A to dobra okazja do zaro-
bienia łatwych pieniędzy. Wystarczyłoby się spakować i przenieść ten podejrzany inte-
res nieco dalej.
– To nie jest podejrzany...
– To, że przyjmie pan pieniądze, nie musi oznaczać przyznania się do winy. Tak
naprawdę, jeśli to uczciwe zajęcie, powinien pan skwapliwie wykorzystać okazję.
Powoli się do niej odwrócił. Oczy miał czarne jak smoła.
– Być może nie ufam po prostu szacownym damom, które oferują mi pieniądze
za tak niewielką przysługę.
– Dla mnie ta przysługa nie jest niewielka.
– Tak czy inaczej, na pewno mi pani wybaczy, jeśli nie zaryzykuję i odmówię.
39
– Ale...
– Poza tym mam tu bardzo wygodną sypialnię.
Zatoczył ręką koło w małym pokoju bez okien, w którym się znajdowali. Sądząc po
piecu w drugiej części pokoju, kiedyś musiała tu być kuchnia, lecz Pryce z sobie tylko
znanych powodów wybrał to pomieszczenie do spania. Pokój był malutki. Mieściło się
tu tylko stare łóżko, nieco zbyt małe jak dla mężczyzny jego postury, odrapana komo-
da, umywalka i kosz jabłek. Jak na przebiegłego pasera Pryce wiódł naprawdę spar-
tański żywot.
– Pan to nazywa wygodną sypialnią? – spytała Clara z pogardą.
– Nic mi więcej nie trzeba. Co ważne, nie płacę czynszu. Na dłuższą metę, nawet
z pani rekompensatą, na mieszkanie w Londynie musiałbym sporo wydać.
To stwierdzenie obudziło w niej podejrzenia.
– Jak to nie płaci pan czynszu?
– Budynek należy do moich przyjaciół. – Popatrzył na nią twardo. – To chyba
jednak nie pani sprawa. Podobnie jak mój sklep i moja działalność. – Jego rozbawienie
zniknęło; znów zamienił się w groźnego wilka, który sunął niebezpiecznie w jej kierun-
ku. – Proszę się trzymać ode mnie z daleka i zająć własnymi sprawami, lady Claro, jeśli
nie chce pani narobić sobie kłopotów.
Czuła, że jeśli pozwoli mu się zastraszyć teraz, gdy walka dopiero się zaczęła, nigdy
go nie pokona. Tłumiąc lęk, popatrzyła mu w oczy.
– Dobrze, skoro nie chce pan wysłuchać rozsądnych argumentów i wyjechać z
Londynu, proszę oddać mi zegarek, a zaraz sobie pójdę.
– Zegarek?
Popatrzyła na niego z wściekłością.
– Zegarek, o którym przez cały czas rozmawiamy. Nie zapłacił pan za niego Joh-
nny'emu, więc jest to w dalszym ciągu własność chłopca.
– Nie mogę go pani oddać. Już go nie mam. Sprzedałem go pewnemu mężczyźnie
zaraz po tym, jak go dostałem.
– Niemożliwe. Nie minęło aż tyle czasu, a w pańskim sklepie nie panuje przecież
zbyt wielki ruch. Przecież od chwili, gdy tu przyszłam, nie miał pan nawet jednego
klienta.
– Trudno się dziwić, skoro na ulicy stoi ten pani strażnik od siedmiu boleści.
Proszę mi wierzyć, zegarek sprzedałem.
– Nie wierzę.
– Trudno. Jeśli jednak odzyska pani w ten sposób spokój ducha, oddam pani
pieniądze, których nie zapłaciłem Johnny'emu.
– Wykluczone! Gdybym je przyjęła, stałabym się współwinna przestępstwa.
– Nic więcej nie mogę zrobić. Skoro nie chce ich pani przyjąć, proszę wyjść.
– Nie wyjdę bez zegarka.
40
Zaczerpnęła powietrza. Wiedziała, że teraz, gdy weszła na zaplecze, Samuel nie wi-
dzi jej dokładnie, ale duma nie pozwoliłaby jej oddać zwycięstwa. Zmusiła się, by popa-
trzeć Pryce'owi prosto w oczy, w których czaiła się groźba.
– Proszę mi go oddać, a obiecuję, że wyjdę.
– Proszę iść. – Podszedł do niej tak blisko, że czuła ciepło bijące od jego ciała. –
Jeśli bowiem zostanie pani tutaj nawet teraz, gdy stało się jasne, że nie mam tego ze-
garka, znaczy to, że istnieje jakiś inny powód pani wizyty.
Celowo utkwił wzrok w jej ustach. Znów poczuła dziwne drżenie w dole brzucha.
– Na przykład jaki?
– Taki, że znudziła się pani samotna egzystencja w towarzystwie niewdzięcznych
łobuzów. – Wyciągnął rękę i pogładził Clarę delikatnie po policzku, wywołując dreszcze
w całym jej ciele. – Chciałaby pani doświadczyć, czego więcej... czegoś podniecającego.
– Nachylił się jeszcze bardziej. – Ze mną.
Cofnęła się gwałtownie.
– Proszę nie opowiadać głupstw.
Opuścił rękę i wskazał drzwi.
– W takim razie dobrze. Drogę pani zna. Miłego dnia, lady Claro.
Patrzył na nią z arogancką miną. Najwyraźniej był pewien, że przestanie szukać
zegarka, wypadnie z krzykiem z jego sklepu i nigdy nie wróci. Blefował, wypróbowywał
na niej sztuczkę, którą z pewnością zastosowaliby jej bezecni wujowie wobec przyspa-
rzających kłopotów kobiet. Była przekonana, że ten mężczyzna nie odważy się na żad-
ne śmielsze działanie. Uniosła podbródek.
– Już panu mówiłam. Nie wyjdę bez zegarka.
Na jego twarzy pojawił się wyraz gniewu i niedowierzania. Zanim zdążyła zareago-
wać, rzucił się naprzód, zmuszając ją, by się cofnęła. Oparła się o ścianę, a on położył
ręce na jej ramionach.
Poczuła przypływ paniki.
– Co pan sobie właściwie wyobraża?
– Chcę w pani obudzić instynkt samozachowawczy.
– Nie boję się pana – stwierdziła dumnie.
– A powinna pani.
I wtedy ją pocałował. Mocno, namiętnie. Tak jak nikt nigdy wcześniej.
Była tak zdumiona, że nawet nie zareagowała. Potem zaczęła go odpychać, ale
równie dobrze mogła walczyć ze skałą. Nie ustępował ani na krok, badając wnętrze jej
ust z bezlitosną dokładnością. Pachniał jabłkami i olejkiem rumowym.
Ogarnęło ją lubieżne pożądanie i omal nie zemdlała z przerażenia. Ten niesłycha-
ny, przerażający pocałunek trwał tak długo, że poczuła zawrót głowy. Gdy Pryce
wreszcie uwolnił jej usta, zdobyła się tylko na to, by na niego popatrzeć. Słyszała bicie
własnego serca i walczyła szaleńczo, by się opanować.
Na szczęście i on był roztrzęsiony. Oddychał ciężko, a zdumiony wyraz twarzy do-
kładnie odzwierciedlał stan jego ducha.
41
Szybko się jednak opanował.
– Czy wyjaśniłem pani wystarczająco jasno, dlaczego nie powinna była tu przy-
chodzić? – spytał schrypniętym głosem.
Odebrała te słowa niczym groźbę, zgodnie z jego intencją.
– Tylko dlatego, że namiętnie mnie pan pocałował?
Jak śmiał zakładać, że ona pozwoli się tak łatwo zastraszyć?
– Mogło być jeszcze gorzej. – Oczy lśniły mu wilczym blaskiem. – Mogłem panią
zhańbić.
– Zhańbić? – Nie udało się jej powstrzymać wybuchu histerycznego śmiechu. –
Boże, to przecież słowo z powieści gotyckiej! Zhańbić! Rzeczywiście! Niech pan nie bę-
dzie śmieszny.
Sądząc z jego miny, nie takiej reakcji oczekiwał. Zacisnął usta i przyparł ją mocniej
do ściany.
– Sądzi pani, że nie byłbym do tego zdolny?
– Nie, myślę, że nie byłby pan na tyle głupi.
To go zastanowiło.
– Co pani chce przez to powiedzieć?
– Miał pan rację, mówiąc, że powiadomienie policji o pańskiej działalności na nic
by się zdało. Gdybym jednak doniosła, że mnie pan napastował... sprawa wyglądałaby
inaczej. Anglicy nie traktują dam zbyt poważnie, lecz jeśli owe damy zaczynają twier-
dzić, że ktoś chciał je zhańbić, jak pan to raczył barwnie ująć... wtedy sprawa wygląda
zupełnie inaczej. Wystarczy, że wskażę sprawcę palcem, a wyląduje pan na szubienicy.
Oczywiście nie wierzyła ani przez chwilę, że mógłby ją zhańbić. Gdyby miał taki
zamiar, nie przestałby jej całować tylko po to, by rzucać na wiatr czcze groźby.
– Racja – mruknął.
– Właśnie. – Udało się jej wreszcie wygrać jedną rundę. Ośmielona możliwością
zwycięstwa przy pomocy nowej taktyki, nie zamierzała na tym poprzestać. – Jeśli pan
mnie nie puści i nie odda zegarka, i tak złożę skargę na pańskie zachowanie. Oczywi-
ście, będzie to słowo przeciw słowu, lecz tak jak powiedziałam, jestem przekonana, że
to właśnie mnie uwierzą, nie panu.
Sądziła, że Pryce wreszcie skapituluje. W jego oczach znów jednak mignęło rozba-
wienie.
– W takim razie już lepiej solidnie sobie zasłużyć na tę pętlę, prawda?
Zanim w pełni zrozumiała, do czego on zmierza, znów dosięgnął wargami jej ust.
Tym razem nawet nie próbowała się opierać. Była zła – jej taktyka nie przyniosła
efektu, Pryce odkrył, że blefowała. Poza tym domyślił się z pewnością, jak bardzo jest
ciekawa.
Teraz dotykał jej już nie tylko ustami. Otulił ją ramieniem wokół talii, przyciągnął
do siebie, a drugą ręką ujął jej podbródek i przytrzymał do pocałunku. A ona ani
drgnęła.
42
Nie była nawet pewna dlaczego, choć tym razem pocałunek był inny, bardziej czu-
ły, intymny, mniej agresywny. Bawił się jej wargami, pieścił je... och, tak trudno było
nie zwracać na to uwagi.
Nagłe wtargnięcie języka między wargi wyrwało ją z letargu, lecz było już za późno
na opór. Nieustraszony niczym sam diabeł Pryce zaczął penetrować wnętrze jej ust.
To dziwne działanie ogromnie ją zdumiało. Żaden mężczyzna nie włożył jej nigdy
języka do ust. Nie przypuszczała, że to może być tak przyjemne, podniecające i zdecy-
dowanie... występne.
Zakołysała się lekko w jego objęciach, wydając dziwny odgłos – ni to krzyk, ni jęk.
Przyciągnął ją jeszcze mocniej do siebie, nie przestając całować. Z każdym dotknięciem
języka czuła coraz szybsze uderzenia pulsu i coraz silniejsze zawroty głowy. Boże, ależ
on potrafił całować! Nigdy nie sądziła, że mężczyzna może być zdolny do takiej namięt-
ności.
Nie, to nie była prawda. Widziała, jak jej wujowie całują swoje kochanki. Teraz już
rozumiała, dlaczego kobietom przy takich okazjach zawsze brakowało tchu i dlaczego
wydawały się omdlewać w ich ramionach.
Z tego samego powodu i jej brakowało powietrza, płonęła i czuła dziwna miękkość
w kolanach.
Te silne, mocne dłonie... Jedna, na jej szyi, głaskała i pieściła, druga przyciskała
mocno jej ciało, nie pozwalając sie ruszyć. Mimo to Pryce wciąż tylko ją całował. A to
nie wystarczyło, by zhańbić kobietę.
Może ten wilk wcale nie był tak niebezpieczny. Po prostu udawał. Niestety istniał
tylko jeden sposób, by sie o tym przekonać – dać mu sznur i sprawdzić, czy sie na nim
powiesi. Modląc się sie jednocześnie o to, by jej nim nie związał.
43
Rozdział 5
Zawiesza wędkarz przynętę na haku,
Wprawnie zarzuca wędkę w nurt strumienia,
Ryba już łaknie swojego przysmaku,
gorzkiego zazna wkrótce zaskoczenia.
Mała, śliczna książeczka
John Newberry
Morgan chciał przestać, ale nie mógł. Bon Dieu, co za niebiański smak... Ciało
również niebiańskie, omdlewające w jego ramionach. Dlatego właśnie powinien był wy-
puścić ją z objęć. Jej ochocza reakcja świadczyła wyraźnie o tym, że nie uda mu się w
żadnym wypadku jej zastraszyć.
Nie potrafił się jednak powstrzymać i całował dalej. Ciepłe, zmysłowe usta rozpala-
ły jeszcze bardziej jego namiętność, kwiatowy zapach drażnił nozdrza. Chciał się w niej
zatopić. Od chwili, gdy zaczęła biec w stronę Johnny'ego niczym anioł zemsty, marzył
wyłącznie o tym, by poczuć jej smak, dotknąć, zerwać z niej tę brzydką suknię i...
Zhańbić ją. Tak, zwłaszcza teraz wydawało się to szczególnie kuszące.
Oczywiście nie zamierzał tego robić. Rzecz jasna, nie z powodu jej śmiesznych
gróźb. Ravenswood poradziłby sobie bez trudu z każdym zażaleniem. Po prostu nie ty-
kał kobiet bez ich przyzwolenia, nawet jeśli chwilowe pożądanie nakazywało im zapo-
mnieć o cnocie.
Tak więc niezależnie od tego, jak cudowne były jej usta, niezależnie od tego, jak
mocno się do niego przytulała, musiał zaprzestać tych pieszczot, póki jeszcze był na to
czas. Postawił sprawę jasno. Gdyby Clara nie uciekła ze sklepu, znaczyłoby to jedynie,
że Pan Bóg poskąpił jej rozumu.
Wypuścił ją z objęć, cofnął się i czekał na uderzenie w twarz. Tego właśnie potrze-
bował najbardziej. Dzięki temu mógłby się jej pozbyć raz na zawsze.
Nic takiego się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie, dziewczyna uwiesiła mu się na
szyi. A gdy chciała przywrzeć wargami do jego ust, cofnął się szybko.
– Co pani wyrabia, na miłość boską? – warknął.
Uniosła brwi.
– Jak to co? Całuję pana – odparła zupełnie zwyczajnie.
Jej ochota mocno go zdziwiła. Ciało jednak nie potrafiło myśleć. Czuł, jak napinają
mu się wszystkie mięśnie.
– Dlaczego?
W oczach Clary błysnął upór.
– Bez wystarczających dowodów nie będę mogła złożyć na pana skargi. Kiedy
zawołam na Samuela, będzie pan musiał robić coś znacznie bardziej nagannego. Sam
44
pocałunek nie wystarczy. Oczywiście, jeśli wolałby mi pan oddać ten zegarek, kapita-
nie...
Ta mała głupiutka kobietka naprawdę sądziła, że uwierzył w jej groźby. Nie miała
pojęcia, jak niewiele brakowało, by utracił kontrolę.
– Jeśli będą nas łączyć tak intymne stosunki, chyba powinna mówić pani do
mnie po imieniu.
– Bardzo chętnie. – Jej głos ociekał słodyczą. – Mój drogi Morganie, czy możemy
omówić sprawę hańby, którą na mnie sprowadzisz?
– Wciąż uważasz, że bym się na to nie zdobył?
– Wiem, że nie – prowokowała bezlitośnie.
Popatrzył na nią, zaciskając mocno dłonie na jej talii.
– Powinienem cię nazwać oszustką i zhańbić wyłącznie po to, by ci udowodnić,
że nie wolno tak łatwo ryzykować utraty cnoty.
– Naprawdę jestem wzruszona twoją troską – prychnęła, parafrazując jego słowa.
– Och, dajmy temu spokój – wychrypiał i znów ją pocałował.
Nie krył pożądania, naprawdę zamierzał dać tej upartej dziewczynie porządną na-
uczkę.
A ona.... Oddawała pocałunki tak żarliwie i wprawnie jak kobieta lekkich obycza-
jów. I gdyby nie był pewien, że nie taka jest jej intencja, położyłby ją na łóżku i wziął
natychmiast, tu i teraz. Tak bardzo jej pragnął. Za bardzo. Może nadszedł czas, by jej
pokazać jak... Wsunął dłoń między ich ciała i zaczął pieścić jej pierś.
Zareagowała spontanicznie, wychyliła się nieco, lecz natychmiast zamarła z prze-
rażenia i odskoczyła.
– Co robisz?
– Czekam, aż zawołasz swojego psa gończego, kochanie.
Uniósł dłoń, by pogładzić jej drugą pierś.
– Proszę bardzo, krzycz. Przecież taki był twój plan. Czy wolisz, żebym najpierw
zdjął z ciebie nieco garderoby?
Wydała lekki okrzyk zgrozy i cofnęła się o krok.
Dzięki Bogu. Jeszcze chwila i zapomniałby zupełnie o manierach dżentelmena, sta-
jąc się bezmyślnym potworem zdolnym myśleć wyłącznie o jednym.
– Dobrze, wygrałeś – szepnęła.
Miała wielkie, niebieskie, przestraszone oczy. Poczuł się jak ostatni łobuz, ale mu-
siał udawać dalej.
– Proszę o szczegóły. Cóż takiego wygrałem?
Zaczerpnęła tchu.
– Nie pójdę do władz.
– To nie jest zbyt wielki sukces. I tak wiedziałem, że tego nie zrobisz. Kobieta o
twoim statusie społecznym nie naraziłaby się nigdy na podobny skandal. Wymyśl ja-
kąś inną nagrodę.
– Nie będę już prosić o zwrot zegarka – mruknęła z pałającymi policzkami.
45
– Możesz prosić, ale nie kłamałem. Naprawdę już go nie mam.
– Skoro tak...
Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.
– Jednak czegoś od ciebie chcę! – zawołał za nią.
Zatrzymała się w pół kroku.
– Cóż to takiego?
– Przyrzeczenia, że będziesz trzymać się z daleka od mojego sklepu.
Uniosła dumnie głowę.
– Nie masz prawa o nic prosić. Możesz się tylko cieszyć, że tak łatwo się podda-
łam.
Łatwo? To było łatwo?
– Proszę bardzo, przychodź, skoro masz na to ochotę. Tylko następnym razem
zostaw tego strażnika w domu. Będę mógł cię przynajmniej zhańbić z namaszczeniem,
bez zdzierania z ciebie sukni i...
– Przestań! Nigdy byś...
– Na pewno? – Postąpił krok naprzód. – Chcesz się przekonać, aniele?
Jej oczy ciskały błyskawice. Bez słowa pokręciła głową.
– Nie mam ochoty tu wracać, lecz jeśli nie przestaniesz demoralizować moich
wychowanków...
– A jeśli obiecam, że nie będę od nich niczego kupował?
Ledwo zdążył to powiedzieć, od razu pożałował. Jak mógł dotrzymać słowa, nie
przesłuchując każdego kieszonkowca, który przestąpił jego próg. A to przecież było ab-
solutnie wykluczone, skoro zamierzał zastawić pułapkę na Spectera.
Promyk nadziei, jaki zaświtał w jej oczach, tylko pogorszył sprawę.
– Zrobiłbyś dla mnie coś takiego?
– Jeśli tylko to będzie możliwe... Jeżeli tylko ich rozpoznam...
– Nie będziesz kupował niczego od moich dzieci?
Był gotów zrobić absolutnie wszystko, byle tylko trzymać się z dala od jej wścib-
skich pytań, zuchwałych żądań i cudownych ust.
– Zrobię, co w mojej mocy.
– O nic więcej nie proszę.
– Prawdziwa lwica. – Pokręcił głową. – i to wszystko dla nicponi, którzy i tak
wrócą do starego fachu.
– Nikogo poza mną nie mają. Jeśli ich opuszczę, trafią do przytułku albo nawet
na szubienicę.
Ogarnęła go nagle taka zazdrość, że przestał się kontrolować.
– Wiesz, żałuję, że w młodości nie spotkałem kogoś takiego jak ty.
Wstrzymała oddech, a potem na jej twarzy zapłonęła taka ciekawość, że Pryce
przeklął się w duchu za te nierozważne słowa. Na szczęście dokładnie w tej samej
chwili otworzyły się drzwi i ostry dzwonek zaanonsował przybycie gościa.
– Gdzie pani jest, milady! Wszystko w porządku?
46
– Tutaj, Samuelu! – zawołała.
Chwilę później służący Clary łypał już podejrzliwie na Morgana.
– Co się tutaj dzieje? Dlaczego stoicie po ciemku?
– Chyba trochę za późno na tę troskę – warknął Morgan.
Samuel zbladł jak ściana.
– Jeśli odważył się pan bodaj tknąć milady...
– Dosyć! – przerwała mu Clara. – Nic się nie stało.
– Dziwnie pani definiuje to nic – powiedział Morgan, absurdalnie poirytowany jej
nonszalancką reakcją. – Tego, co robiliśmy, nie nazwałbym niczym...
– Wypatroszę cię jak rybę, słowo daję! – Samuel ruszył na niego jak taran, lecz
Clara natychmiast go powstrzymała.
– Niczego podobnego nie zrobisz. – Popatrzyła ze złością na Morgana. – A ty prze-
stań prowokować mojego służącego!
– Ależ jego trzeba prowokować! – Pryce łypnął na Samuela. – Któregoś dnia bę-
dzie flirtował w najlepsze, a tobie naprawdę stanie się krzywda.
Zmarszczone czoło Clary wygładziło się natychmiast, a usta rozchyliły się w
uśmiechu.
– Jestem pewna, że on już nigdy nie popełni tego błędu. Prawda, Samuelu?
– Następnym razem nie odstąpię pani ani na krok – wycedził przez zaciśnięte zę-
by służący.
– Już ja tego dopilnuję. – Morgan zdawał sobie sprawę, że jego słowa brzmią
idiotycznie w kontekście poprzednich pogróżek. Nie mógł jednak nic na to poradzić.
Clara budziła w nim głęboko ukryte uczucia opiekuńcze. I mógł się założyć, że dosko-
nale zdawała sobie z tego sprawę.
– Dzięki za troskę, Morgan – powiedziała cicho. – i za obietnicę. Do zobaczenia. –
To powiedziawszy, wyszła ze sklepu, a Samuel poszedł jej śladem.
Morgan trochę głębiej odetchnął dopiero, gdy został sam. Co ta dziewczyna z nim
wyprawiała? Kiedy była w pobliżu, mówił same głupstwa i tracił panowanie nad cia-
łem.
Musiał sobie wbić do głowy, że Clara, lady Clara, nie jest kobietą dla niego. Ani te-
raz, ani nigdy. Chciał się uwolnić od tego przeklętego miasta, a gdyby nawiązał z nią
bliższą znajomość, nigdy by mu się to nie udało. Dama z zasadami oczekiwałaby od
niego nienagannego życia i umiłowania domowych pieleszy, co nie pozwoliłoby mu
nigdy oderwać się od wspomnień. Życie pełne wrzeszczących dzieci i nudnych przyjęć
oraz posada w ministerstwie, która polegałaby wyłącznie na oddelegowywaniu innych
na morze, prosto w objęcia przygody... Musiał jednak przyznać, że nie wyobrażał sobie
Clary jako domatorki sączącej herbatkę i składającej wizyty przyjaciółkom. Nie, dla
niej również takie życie nie byłoby interesujące. Wyobrażał sobie ją jednak z dzieckiem
w objęciach, może nawet z... Oszalał! Clara matką jego dziecka?
Zdecydowany wyzbyć się raz na zawsze takich myśli, pospieszył do kantorku i za-
czął sprzątać. Marzył o gorącym posiłku i paru kuflach piwa, być może nawet o kobie-
47
cie... Takiej, która pozwoliłaby mu wreszcie dojść do siebie. Zanim skończył sprzątać,
zapadła noc. Zamknął frontowe drzwi i wymknął się na ulicę bocznym wyjściem. Na-
tychmiast pożałował tej decyzji, gdyż zaułek przypomniał mu o Clarze, a zupełnie nie
miał ochoty o niej myśleć.
Tak bardzo pragnął wyrzucić ją z pamięci, że czujne zwykle zmysły nie zdążyły go
ostrzec przed niebezpieczeństwem. Mocny cios w łydki pozbawił go równowagi i Mor-
gan padł na kolana, a chwilę potem poczuł, że w gardło wrzyna mu się stalowe ostrze.
Wiedział, z kim ma do czynienia. Specter zawsze posługiwał się nożem.
– Proszę posłuchać, kapitanie – usłyszał znajomy głos.
Nie tracąc czasu na pogaduszki, Morgan zadał mocny cios łokciem, celując na
oślep w pachwinę napastnika. Trafił. Zbir wydał głuchy jęk i wypuścił z ręki nóż, który
parę chwil później Morgan miał już w ręku. Przycisnął mężczyznę do muru i przystawił
mu ostrze do szyi.
– Jeśli nie chcesz zginąć, powiedz mi natychmiast, kim jesteś i czego chcesz.
– Pro... proszę, kapitanie... nie zabijaj mnie – szepnął napastnik. – To tylko ja,
Samuel.
– Służący lady Clary? – spytał z niedowierzaniem Morgan.
Przez chwilę słychać było jedynie sapanie Samuela.
– Chciałem... tylko pana... ostrzec... nic poza tym. Nastraszyć... Żeby zostawił
pan milady w spokoju.
– Postąpiłeś strasznie głupio. Mogłem cię przecież zabić.
– Wiem. I jestem wdzięczny, że pan tego nie zrobił. Pani była zawsze dla mnie
dobra. Nie chciałem, by stała się jej krzywda.
– Ja też tego nie chcę.
– Ale po tym, co pan przed chwilą powiedział...
– Chciałem cię po prostu sprowokować, dokładnie tak, jak tłumaczyła lady Cla-
ra. Ale przysięgam, że jeśli zdołasz utrzymać swoją panią z dala od mojego sklepu, nic
jej z mojej strony nie grozi. Nie chcę żadnych kłopotów.
Samuel oparł się bezwładnie o mur.
– Staram się jej pilnować. Ale czasem to naprawdę trudne. Milady jest trochę...
– Uparta? Niezależna? Gotowa na każdym kroku ryzykować życie?
– Widzę, że dobrze ją pan rozszyfrował – powiedział ponuro Samuel. – Myśli, że
mogę ją ocalić przed wszystkimi, ale nie jestem osiłkiem i...
– ...i były złodziej nie musi wiedzieć, jak chronić kobietę.
W świetle księżyca Morgan dostrzegł wyraźnie, jak Samuel kiwa głową.
– To najświętsza prawda.
– Wiesz, Samuelu, można pokonać przeciwnika, który jest nawet dwa razy więk-
szy od ciebie. Trzeba tylko wiedzieć jak. Coś ci zaproponuję... Jeśli potrzebujesz paru
lekcji, chętnie ci ich udzielę.
– Dlaczego miałby pan to robić?
48
Bo na samą myśl, że przez twój brak umiejętności lady Clarze stanie się coś złego,
przechodzą mnie ciarki... Nie mógł mu przecież tego powiedzieć. Musiał pamiętać, jaką
gra rolę.
– Bo być może przydałaby mi się twoja pomoc. Twoja pani wtrąca się w moje
sprawy. Trzymaj ją więc z dala ode mnie, a ja w zamian za to nauczę cię, jak jej bronić.
Zgoda?
Samuel wyprostował plecy.
– O tak, kapitanie! Będę bardzo wdzięczny.
– W takim razie umowa stoi. Zobaczymy się jutro, jak tylko odprowadzisz lady
Clarę do domu. Choć może powinniśmy to zatrzymać dla siebie.
– Tak, sir, dziękuję, sir. I dziękuję, że mnie pan nie zabił. Nie chcę być kolacją
dla robaków.
– A ja nie chcę się tłumaczyć z trupa pod sklepem. Dlatego idź. Lady Clara czeka
pewnie na ciebie w Domu.
– A niech to! Miałem się tam zjawić przed zmrokiem! – wykrzyknął Samuel.
Gdy pobiegł, Morgan przewrócił oczami. W co on się wpakował! Ten człowiek nie
upilnowałby nawet komara.
– Dobra robota – wychrypiał jakiś głos z ciemności. – Świetnie pan sobie z nim
poradził, kapitanie.
Instynkt samozachowawczy zdał egzamin i Morgan odwrócił się natychmiast w
stronę głosu, ale zaułek wydawał się pusty. Było zbyt ciemno, by dostrzec kogoś w
ciemnościach.
– Pokaż mi się! Nie rozmawiam z ludźmi, których nie widzę! – krzyknął.
– W takim razie nasza pogawędka będzie krótka, bo ja nie rozmawiam z tymi,
którzy mnie widzą.
Słowa odbijały się od murów, tworząc złudzenie, że dochodzą ze wszystkich kie-
runków naraz.
– Kim jesteś? I czego chcesz? – zawołał Morgan.
– Ja też mógłbym cię o to zapytać. Wszedłeś na mój teren.
– Nie wiem, o czym mówisz. – Z nożem w ręku Pryce postąpił parę kroków. –
Prowadzę sklep i tyle.
Odpowiedział mu głośny śmiech.
– Obaj wiemy, z czego pan żyje, kapitanie. Chcę się tylko dowiedzieć, dlaczego
robi pan to właśnie w Spitalfields.
– A co to pana obchodzi?
– Jak się pan wkrótce przekona, obchodzi mnie wszystko, co dotyczy Spital-
fields.
Z prawej strony dotarł do niego jakiś szelest, ale był to tylko szczur. Niech to licho.
Szkoda, że nie zabrał lampy naftowej.
– No słucham – ciągnął upiorny głos. – Dlaczego ulokował się pan właśnie w mo-
jej dzielnicy?
49
– Bo myślałem, że to takie samo dobre miejsce jak każde inne...
– To źle pan myślał.
– Nie wydaje mi się. Od pierwszego dnia interes kręci się jak w zegarku. A biorąc
pod uwagę, że Petticoat Lane znana jest już powszechnie zarówno z pilnego sprzedaw-
cy, jak i tanich towarów, sądzę, że moje zyski będą się podwajać z każdym dniem.
– Na to bym nie liczył. Tak, złodzieje pójdą tam, gdzie najwięcej dostaną, ale żeby
im dobrze płacić, musi pan się trzymać niskich kosztów własnych. A ja już wiem, jak
to zrobić, żeby panu te koszty zawyżyć.
– Co pan ma na myśli? – Morgan próbował za wszelką cenę walczyć z emocjami.
Docierał właśnie do czegoś ważnego, w dodatku znacznie szybciej, niż się spodziewał.
– W tej części miasta ogień stanowił zawsze poważne zagrożenie. Poza tym nikt
nie ośmieli się tu wejść, jak ustawię pod drzwiami swoich przyjaciół. Albo zaczaję się
na pana w ciemnej uliczce i w ten sposób wyłączę z interesu.
– Jak pan widzi, niełatwo mnie zdybać.
– Jakiś tam służący nie stanowi dla pana zagrożenia, ale moi ludzie potrafią na-
prawdę narobić kłopotów. Poza tym czasem pan sypia...
– Zdziwiłby się pan... Ale proszę bardzo, niech ich pan przyśle. Chętnie sobie po-
ćwiczę. – Morgan zrobił krok do tyłu. – A teraz proszę wybaczyć. Jestem zbyt głodny,
żeby tu stać i słuchać pańskich pogróżek. Jeśli pan jeszcze nie skończył, zapraszam
na piwo do Tufton.
– Nie wysłuchał pan jeszcze mojej propozycji, kapitanie! – zawołał za nim nieco
poirytowany głos. – Pozwolę zostać panu w Spitalfields na moich warunkach.
Morgan zatrzymał się w pół kroku.
– Jakie znowu warunki?
– Pierwszy ma oczywiście finansowy charakter. Podzieli się pan ze mną zyskiem.
– Mowy nie ma – warknął Morgan.
– Być może ryzykuje pan życiem...
Pryce prychnął z niedowierzaniem.
– A co bym zyskał dzięki takiej hojności? Poza życiem, oczywiście?
– Przede wszystkim ochronę przed stróżami prawa. Ja i moi ludzie mamy na oku
wszystkich policjantów i sędziów w naszym okręgu. Kiedy tylko władze wydają nakaz
aresztowania jednego z moich podopiecznych, szczęściarz otrzymuje natychmiastowe
ostrzeżenie i pomoc w ucieczce.
Morgan wstrzymał oddech. Czy były to tylko czcze przechwałki, czy też macki
Spectera naprawdę sięgały tak daleko?
– Mam swoich znajomych, sir. Nie muszę korzystać z pańskich.
Specter zaśmiał się nieprzyjemnie.
– Jeśli ma pan na myśli marynarkę, obaj wiemy, że tam przestali pana lubić,
kiedy znalazł się pan na pokładzie pirackiego statku.
– Skąd pan wie? – Morgan znał odpowiedź, ale wolał ją usłyszeć z ust Spectera.
– Plotki szybko się rozchodzą. A ja też mam swoje znajomości w marynarce.
50
Akurat w tym przypadku znajomości okazałyby się niepotrzebne. Morgan zrobił, co
mógł, żeby całe Spitalfields dowiedziało się o jego pobycie na pokładzie „Satyra”. Poza
tym jeśli nawet Specter naprawdę miał kolegów w marynarce, nie mogli być to urzęd-
nicy najwyżsi rangą, gdyż tacy wiedzieliby od razu, że Morgana oczyszczono z wszel-
kich zarzutów.
– W porządku – powiedział Morgan. – Przyjmuję do wiadomości, że mógłby mnie
pan istotnie ochronić przed stróżami prawa. Co jeszcze chce mi pan zaproponować?
– Lepsze zarobki. Moi paserzy trzymają się stałych cen, a pan chyba płaci więcej.
Po dołączeniu do mnie okaże się to zbędne.
– Musiałbym się jednak dzielić z panem zyskami, więc pewnie w końcu na jedno
by wyszło.
– Niezupełnie. Mógłbym pana skontaktować z bardzo zdolnymi złodziejami, któ-
rzy teraz nie zwracają na pana uwagi, bo są lojalni wobec mnie.
– Ale nie będzie mógł pan na nich liczyć, kiedy się dowiedzą, że ja płacę lepiej...
– Pan nie może płacić kradzionymi banknotami, ja tak.
– No i tu pan się myli. Mam na to własne sposoby. Nie potrzebuję zatem pana aż
tak bardzo, prawda?
– Słuchaj, ty mały robaku... – warknął głos z okna ponad głową Morgana, po
czym nagle zapadła cisza.
Najwyraźniej udało mu się wytrącić Spectera z równowagi – bandyta zapomniał o
ostrożności i technice, za której pomocą do tej pory ukrywał miejsce swojego pobytu.
Morgan powinien był się od początku domyślać, że bandyty nie ma w alejce.
Morgan musiał teraz pohamować chęć przeszukania budynku. Na zapędzenie
Spectera w kozi róg nie przyszedł jeszcze czas, nie zebrał przeciwko niemu wystarcza-
jących dowodów. Na razie było to tylko słowo przeciw słowu. Pryce musiał powiązać
jakoś Spectera z kradzionymi towarami i w tym celu starał się zdobyć jego zaufanie.
Poza tym przeszukanie budynku nie miało sensu. Znajdowały się w nim przy-
najmniej trzy wyjścia: z przodu, z boku i zapewne z tyłu, a tamtej części w ogóle nie
widział.
– Wystawia pan moją cierpliwość na ciężką próbę, kapitanie – odezwał się Spec-
ter, znowu panując nad głosem. – Albo przyjmuje pan moją ofertę, albo rzuca mi pan
rękawicę. A robię się bardzo nieprzyjemny, gdy ktoś mnie prowokuje.
Zbir miał z pewnością aktorskie zacięcie.
– Już umieram ze strachu – prychnął Morgan.
Nie chciał przyjmować propozycji od razu, by Specter nie nabrał podejrzeń.
– A więc odmawia pan?
– Tego nie powiedziałem. Muszę najpierw pomyśleć.
Nastąpiła chwila ciszy. Specter zaklął.
– Dobrze, rozumiem. Pod koniec tygodnia znów się do pana zgłoszę. Jeśli i wtedy
nie będzie pan w stanie udzielić odpowiedzi, wycofam ofertę.
– Zgoda. A jeśli podejmę decyzję wcześniej, jak mogę się z panem skontaktować?
51
Odpowiedziała mu cisza.
– No? Fantomie, panie Widmo czy inna zjawo, jest pan tam jeszcze?
Nie słysząc odpowiedzi, Morgan ruszył biegiem na ulicę. Dotarł tam na tyle szybko,
by jeszcze dostrzec wysokiego, barczystego mężczyznę na czarnym koniu pędzącego na
złamanie karku w ciemność.
Pryce westchnął, widząc, jak mężczyzna w pelerynie znika we mgle. Najwyraźniej
wytropienie Spectera nie było zadaniem łatwym. Co do jednego nie miał jednak wąt-
pliwości – Specter istniał naprawdę, nie okazał się widmem ani upiorem. I dlatego
Morgan wierzył, że w końcu go dopadnie.
52
Rozdział 6
Na skraju lasu aksamitna łąka,
Na niej dąb stary, w nim wieki zaklęte,
Tam się spotkają dzieci ziem i niebios,
Tam niech rozpocznie się wieczorne święto.
Bal motyli i uczta koników polnych
William Roscoe
Dzieci są równie niespokojne jak ja, pomyślała Clara, kiedy usiadła z chłopcami w
bibliotece. Trudno się dziwić. Po jej spotkaniu z Morganem Pryce'em niebiosa się otwo-
rzyły, siekąc miasto wiosenną ulewą. No i teraz po trzech dniach przymusowego aresz-
tu domowego w tych małych urwisach zebrało się tyle energii, że za jej pomocą udało-
by się chyba uruchomić skrzydła wiatraka.
Może powinna była zrezygnować tym razem z tradycyjnego spotkania przed kolacją
i wyjątkowo nie opowiadać żadnych historyjek?
– O czym chcielibyście dziś posłuchać?
Chłopcy zaczęli mówić jeden przez drugiego, aż zakręciło się jej w głowie. Tłoczyli
się w bibliotece niczym pszczoły w ulu i uspokajali tylko w chwilach, gdy rzucała im
swoje słynne spojrzenie Stanbourne'ów.
– Nie mówcie jednocześnie – skarciła swoich podopiecznych.
– Może o Kopciuszku? – pisnęła Mary siedząca ze skrzyżowanymi nogami.
– Och, Mary – uciszył ją David. – Ty to byś mogła co wieczór słuchać tej przeklę-
tej bajki.
– Bardzo nieładnie się wyrażasz – zaczęła Clara, wywołując uśmiech na twarzy
dziewczynki. Mary szybko jednak przestała się uśmiechać, słysząc dalszy ciąg odpo-
wiedzi. – Ale David ma rację. O Kopciuszku opowiadałam wam wczoraj. Może wybie-
rzemy dziś coś innego.
Widząc łzy w oczach małej, poczuła, jak ogarnia ją żal, z drugiej strony Mary rze-
czywiście mogła tej bajki słuchać bez końca. Nie było w tym zresztą nic dziwnego,
dziewczynka z pewnością utożsamiała się z tytułową bohaterką i marzyła o księciu z
bajki. Jednak po piątym razie nawet tak optymistyczna opowiastka mogła się znudzić.
Zwłaszcza chłopcom.
Clara popatrzyła na starszych urwisów opartych o półkę z książkami.
– Może wy dzisiaj coś zaproponujecie? Na przykład ty, Johnny. Jest jakaś opo-
wiastka, której chciałbyś wysłuchać?
Chłopiec popatrzył na Clarę spod zmarszczonych brwi. Nie wróżyło to niczego do-
brego.
53
– Nie lubię bajek. Nie są prawdziwe, w życiu nigdy się tak nie dzieje. Po co mam
ich słuchać?
Clara westchnęła. Po powrocie od swojej siostry Lucy Johnny był zły i naburmu-
szony. Czuła, że zrodził się w nim bunt. Kiedy wysyłała go rano do rodziny, sądziła, że
chłopiec wróci we wspaniałym nastroju, stało się jednak inaczej i Johnny zarażał swo-
im fatalnym humorem inne dzieci.
– Wcale nie! – zaprotestowała Mary. – Niektóre z tych bajek są prawdziwe.
Dziewczynki takie jak Kopciuszek wychodzą za mąż za królewiczów, prawda, lady Cla-
ro?
– Czasami – odparła ostrożnie Clara.
– Daj spokój, Mary – odparował Johnny. – Nawet taka wielka dama jak lady Cla-
ra nie wyszła za księcia. W ogóle za nikogo nie wyszła.
– To dlatego, że jeszcze nie chcę wychodzić za mąż – odparła Clara obronnym to-
nem.
– Nie chce pani męża? – spytała Mary.
– Kiedyś zechcę, jak poznam kogoś odpowiedniego. Wszyscy prawdziwi książęta
są chyba jednak zajęci, ale mogę poszukać kogoś mniej... książęcego.
Na chwilę stanęła jej przed oczami twarz Morgana i przeklęła się w duchu za wła-
sną głupotę. Nie miał znaczenia fakt, że Morgan prezentował się lepiej od wszystkich
znanych jej książąt. Ani to, że czuła jego pocałunki na swoich wargach co rano po
przebudzeniu. I już na pewno nie to, że zapachy jabłek, wody kolońskiej i prawdziwej
męskości przenikały jej sny.
Lecz jeśli nawet Morgan zamierzał w ogóle się ożenić, w co mocno wątpiła, nie mo-
głaby przecież poślubić mężczyzny, którego otaczała aura takiej niegodziwości.
Z drugiej strony widziała, że miewał przebłyski dobroci. Na przykład wtedy, kiedy
obiecał, że nie kupi niczego od jej dzieci. Ku jej wielkiemu ubolewaniu, mimo wszelkich
środków zapobiegawczych, jakie udało jej się zastosować, kilku z jej podopiecznych
próbowało sprzedać skradzione przedmioty. Za każdym razem jednak kończyło się to
fiaskiem. Morgan nabywał towar wyłącznie od własnych dostawców.
Ponadto złajał Samuela za to, że słabo ją chroni. To już w ogóle nie miało sensu.
Raz straszył, że ją zhańbi, to znowu zachowywał się jak anioł stróż.
Za każdym razem, gdy się jej wydawało, że prześwietliła go na wskroś, robił coś za-
skakującego. Na tym polegał problem. Sprzeczności w jego charakterze zanadto zaj-
mowały jej myśli. Czasem żałowała, że spojrzała kiedykolwiek na nieznośnego kapitana
Pryce'a, a potem poddała się jego urokowi, a co gorsza... ciepłym, cudownym pocałun-
kom.
Pocałunkom, które miały służyć wyłącznie temu, by ją odstraszyć. Świetnie to pa-
miętała. Może i był interesujący, ale nie traktował jej poważnie... gorzej... była mu kulą
u nogi.
– Wciąż czekam na propozycję – powiedziała.
54
– Ja mam pewien pomysł. – Oczy Johnny'ego świeciły nienaturalnym blaskiem. –
A może Sinobrody. To chyba w tej opowieści jeden facet zabija swoje żony i wiesza ich
ciała w szafie. A potem bierze nóż i...
– Dosyć, Johnny. Nie czytałam wam tej bajki nie bez powodu. Jest zbyt ponura i
okrutna.
Miała mieszane uczucia. Z jednej strony ucieszył ją fakt, że Johnny z własnej woli
bierze do ręki książki, z drugiej zmartwiła się bardzo, że wybrał najkrwawszą historię
ze zbioru Perrault.
– Nie chcemy straszyć najmłodszych.
– Dlaczego? Trzeba przygotować ich do życia. Przecież niektórzy z nas i tak skoń-
czą na szubienicy.
Ta złowieszcza wróżba zawisła nad dziećmi niczym czarna chmura. Clara popatrzy-
ła na chłopca z wyrzutem. Co w niego wstąpiło, na miłość boską?
Timothy Perkins pociągnął ją lekko za rękaw.
– Ja bym wolał o koniku polnym, który wybierał się na bal.
Przez chwilę szukała w myślach, lecz zaraz potem jej twarz się rozjaśniła.
– Ach, wiem. Bal motylka. Świetny wybór – pochwaliła, widząc rozjaśnioną twarz
chłopca.
Nieco dziwaczne strofy Williama Roscoe mogły stanowić wspaniałe antidotum na
koszmarną wróżbę Johnny'ego. Odwróciła się, wybrała z półki właściwą książkę i za-
częła czytać:
Prędko, kapelusze weźcie,
I na bal motylka śpieszcie!
Bąk zagrywa na fujarce,
Pora już zaczynać harce!
Przerwała, by spojrzeć na ponurych chłopców, ściśniętych z tyłu salki. I wtedy
przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
– Ponieważ to prawie czas na kolację, powinniśmy zrobić wszystko, jak należy.
Davidzie, ty będziesz konikiem polnym, Mary motylkiem, Johnny, potrzebujemy ślepe-
go żuka, może ty...
W wierszyku występowało siedemnaście owadów, lecz nawet gdy Clara skończyła
rozdzielać role, z których część przypadła z konieczności dwóm osobom, nawet starsi
chłopcy, aczkolwiek niechętnie, włączyli się do zabawy. Kiedy ustawiła ich według
wzrostu na korytarzu, Robert, pszczoła, bzyknął na nią groźnie, a dwa motyle zaczęły
ze śmiechem trzepotać skrzydłami. Po błaganiach Tima nawet Johnny zgodził się nie-
chętnie wziąć brata na plecy tak jak żuk z wierszyka uczynił z Emmetem.
Potem wszyscy przemaszerowali przez dom. Clara czytała głośno wiersz, a dzieci
skakały, skradały się lub czołgały zgodnie ze scenariuszem. Już w jadalni atmosfera
uległa znacznej poprawie, burza minęła.
Kiedy Clara patrzyła, jak Johnny sadza brata na krześle przy stoliku, poczuła, że
serce ściska się jej w piersi. Biedacy, jaka czekała ich przyszłość? Kiedy Johnny wracał
55
na swoje miejsce, chwilowy uśmiech znikł, a na czoło wróciła zmarszczka niepokoju.
Clara uznała, że musi odtworzyć przebieg jego rozmowy z Lucy, która tak wytrąciła go
z równowagi.
Dlatego zatrzymała go na chwilę, gdy mijał jej krzesło.
– Nie miałam cię jeszcze okazji zapytać, co słychać u siostry.
Odwrócił wzrok. Mięśnie na jego szyi napięły się.
– Wszystko dobrze.
– Nie mówiła, czy zamierza odwiedzić Tima. On tak za nią tęskni.
Johnny posłał jej gniewne spojrzenie.
– Lucy już tu nie będzie przychodzić. I mnie też powiedziała, żebym dał jej spo-
kój. Nawet Tima nie chce widzieć.
– Co takiego? – Clara pokręciła głową; trudno jej było uwierzyć w coś podobnego.
– Może źle ją zrozumiałeś? Tak się zawsze o was troszczyła i...
– Nie chce nas oglądać, przecież mówię wyraźnie. Powiedziała, że ma ważniej-
sze... problemy. – Przybrał nonszalancką pozę, na którą ktoś, kto nie znał go tak do-
brze, może dałby się nabrać.
– Już się pani nas nie pozbędzie.
Wyrzucił z siebie te słowa jak wyzwanie, lecz ona wyczuła w nich strach.
– Jeśli będziecie przestrzegać zasad, możecie zostać tak długo, jak tylko zechce-
cie.
Tym nieco go uspokoiła.
– W takim razie w porządku – wymamrotał chłopak i wrócił na swoje miejsce.
Clara popatrzyła na Tima, który zajadał ze smakiem chleb z sosem. Johnny najwy-
raźniej nie powiedział mu jeszcze o decyzji Lucy. Biedny Tim. Zawsze tak bardzo się
cieszył na wizytę ukochanej siostry. Fakt, że go opuściła, z pewnością mocno by go za-
bolał. Nawet pocieszenia Clary na nic by się tu zdały.
Och, Claro, żałuję, że w młodości nie spotkałem nikogo takiego jak ty.
Tęskne wyznanie Morgana sprzed trzech dni znów pojawiło się w jej myślach zu-
pełnie znikąd, przeszywając ją bólem. Te słowa przypominały jej aż zanadto sytuację
Johnny'ego i Tima. Czy Morgana również opuściła rodzina? To mogłoby tłumaczyć,
dlaczego wkroczył na ścieżkę przestępstwa, choć przecież rozpoczął obiecującą karierę
w marynarce.
Sama myśl o tym, że Morgan jako chłopiec pętał się bez opieki, budziła jej współ-
czucie. Wielka szkoda, że nie mogła być wówczas przy nim. Być może zachęciłaby go
jakoś do tego, żeby zerwał z takim destrukcyjnym trybem życia.
No cóż, zapewne dla Morgana na ratunek było już za późno, lecz dla małych Per-
kinsów z pewnością nie. Clara wolała nie wierzyć, że Lucy była celowo okrutna dla
swoich braci. Aby się jednak upewnić, co naprawdę się stało, musiała z nią porozma-
wiać, zanim Johnny ujawnił Timowi całą prawdę. Kobieta odwróciła się na pięcie i wy-
szła do holu. Samuel już na nią czekał.
– Jest pani gotowa, milady!
56
– Najpierw musimy wstąpić do gospody „U Tuftona” – odparła Clara. Lucy pra-
cowała tam jako kelnerka niemal co wieczór. – Chcę porozmawiać z Lucy na temat jej
braci. – Chwyciła pelisę i ruszyła do drzwi. – Przestało padać?
– Tak, ale...
– W takim razie chodźmy.
Samuel przymrużył oczy, ale miał na tyle rozumu, by nie komentować kaprysów
swojej pani i po prostu podążył za nią.
Po wiosennych burzach chodniki wciąż tonęły w błocie, ale niebo rozjaśnił złocisto-
czerwony zachód słońca. Dzięki ulewom londyńskie powietrze, zwykle ciężkie od zanie-
czyszczeń, było czyste i chłodne. Clara wdychała je chciwie w drodze do gospody, mija-
jąc handlarki, które właśnie rozstawiały na ulicy przenośne kramy, dziewczynę sprze-
dającą pęki fioletowej lawendy i starszą kobietę zachwalającą pomarańcze i cytryny.
Wokół nich roztaczał się tak cudowny zapach, że Clara nie miała ochoty wchodzić do
zatęchłego wnętrza gospody.
Przybytek zwany „U Tuftona” był po części gospodą, po części zajazdem i w dużej
mierze piwiarnią. Chwalono to miejsce raczej za jakość jedzenia niż za porządek.
Clara weszła do niskiego pomieszczenia gęsto zastawionego stołami i krzesłami.
Dym fajek i świec mieszał się z kwaśną wonią piwa i oparami gotowanej wołowiny,
tworząc kombinację, przez którą nieprzyzwyczajona do takich bodźców kobieta poczuła
nagle mdłości.
Gdy zahaczyła wzrokiem o znajomą ciemnowłosą głowę mężczyzny siedzącego przy
narożnym stoliku, jej serce przyspieszyło.
W niedbałym stroju, z potarganymi włosami opadającymi na kołnierz, Morgan po-
grążony był w rozmowie z dwoma podejrzanymi osobnikami. Gdy sięgnął po kawałek
chleba i łapczywie go ugryzł, poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.
Następnym razem zostaw tego strażnika w domu. Będę cię mógł przynajmniej hań-
bić z namaszczeniem, bez zdzierania z ciebie sukni.
Na wspomnienie jego słów przeszedł ją rozkoszny dreszcz. Choć wiedziała, że Mor-
gan chciał ją tylko przestraszyć, nie mogła się uwolnić od opisanej wizji: mężczyzna
zdziera z niej ubranie, a ona czuje na brzuchu dotyk jego długich palców, wilgotne po-
całunki na piersiach i...
– Jeśli chce pani porozmawiać z Lucy – głos Samuela wyrwał ją nagle z zamyśle-
nia – to ona tu jest.
Z pałającymi policzkami Clara oderwała wzrok od Morgana i przeniosła spojrzenie
na służącego, który już od dłuższego czasu podejrzliwie jej się przyglądał. Teraz wska-
zał dłonią kąt sali.
Tam właśnie stała Lucy, podająca podchmielonym mężczyznom dzbany z piwem, a
ci niemal pożerali ją wzrokiem. Nic dziwnego. Wyższa od innych dziewcząt zawsze robi-
ła wrażenie, nawet w połatanych sukienkach. Ciężkie życie nie pozbawiło jej pogodne-
go usposobienia, którego symbolem było różowe piórko wpięte w kok. Kupiła je zapew-
57
ne w lombardzie za dwa pensy, lecz nosiła niczym koronę, a z klientami rozmawiała
tak beztrosko, jakby nie miała w życiu żadnych trosk, co oczywiście nie było prawdą.
Obarczyła Clarę odpowiedzialnością za dwóch braci. I choć Clara nie miała nic
przeciwko temu, nie mogła pogodzić się z faktem, że Lucy tak kompletnie nie przejmu-
je się najbliższą rodziną.
Nie zwracając uwagi na zaciekawione szepty bywalców gospody, Clara ruszyła
przez wypełnioną salę. Samuel dreptał tak blisko za nią, że gdy zatrzymała się przed
stolikiem obsługiwanym przez Lucy, omal na nią nie wpadł.
– Dobry wieczór – powiedziała Clara.
Lucy odwróciła się do niej z szeroko otwartymi oczyma.
– Lady Clara! – Zerknęła na Samuela, pokraśniała i znów przeniosła wzrok na
kobietę. – Co panią do nas sprowadza, milady! Ma pani ochotę na kawałek jagnięciny?
– W zasadzie chciałam porozmawiać o twoich braciach.
Z miną winowajcy Lucy przełożyła tacę z ręki do ręki.
– Jesteśmy dziś bardzo zajęci. Może mogłaby pani przyjść za kilka dni.
– Lucy. To ważne.
Dziewczyna westchnęła.
– W takim razie dobrze. Mam nadzieję, że pan Tufton nie będzie mi miał tego za
złe. To znaczy, oczywiście, musi pani coś zamówić.
Chwilę później cała trójka popijała już piwo ale przy stoliku, którego jedyną ozdobę
stanowiła świeczka wetknięta w niedokładnie wymytą butelkę po jakimś trunku. Lucy
uśmiechnęła się nieszczerze i oparła łokcie o stół.
– O co więc chodzi?
Clara od razu przeszła do rzeczy.
– Johnny twierdzi, że nie życzysz sobie, by chłopcy cię odwiedzali.
– Co? – ryknął Samuel, zanim Lucy zdążyła się odezwać. – Dlaczego?
Dziewczyna popatrzyła na niego ponuro.
– To nie twoja sprawa Samuelu, ale nie życzę sobie, by chłopcy bywali w takich
miejscach.
– Nigdy ci to przedtem nie przeszkadzało – odparował mężczyzna. – Zresztą oni
tu kiedyś mieszkali... dopóki nie przyłapano ich na kradzieży i nie przysłano do nas.
Lucy prychnęła.
– Właśnie. Gdyby nie mieszkali w gospodzie, nigdy nie zaczęliby kraść.
Samuel westchnął, co zgadzało się w całej rozciągłości z odczuciami Clary, która
jednak tylko się uśmiechnęła.
– Martwię się, w jaki sposób twoja decyzja wpłynie na chłopców. Johnny jest
bardzo przygnębiony, a Tim wpadnie w rozpacz, gdy tylko się o tym dowie. Przecież nie
muszą przychodzić tutaj. Możesz widywać się z nimi w Domu.
– Nie. Nie mogę. Po prostu nie mogę. – Lucy pochyliła głowę i zaczęła nerwowo
szarpać fartuszek. – Na dłuższą metę tak będzie dla nich lepiej. Mam plany, które po-
chłaniają cały mój czas i...
58
– Chwileczkę! – wykrzyknął Samuel. – Wiem, do czego zmierzasz. Chodzi o Rod-
neya Fitcha, prawda? Tego przeklętego policjanta, który się do ciebie zaleca. To są te
twoje plany! Myślisz, że przestanie się tu kręcić, jeśli się dowie, że masz braci w po-
prawczaku. Nie wypadałoby mu się zadawać z przestępcami.
Lucy szybko uniosła głowę.
– On już wie. I to nie ma nic wspólnego z Fitchem. Nie jego miałam na myśli.
– Sądzisz, że się z tobą ożeni? A ty się urządzisz przy Grave Lane? On nigdy nie
poślubi takiej kobiety. Może i nie jest najbardziej bystry, ale taki głupi też nie.
Clara milczała, ciekawa wyniku tej coraz bardziej intrygującej rozmowy.
– Właśnie, że jest bystry – zaprotestowała Lucy i natychmiast dotarł do niej cały
sens wypowiedzi Samuela. – Dlaczego miałby się ze mną nie ożenić? Ładna ze mnie
dziewczyna, no nie?
– Nie o tym mówię – Samuel był wyraźnie speszony. – Nie chodzi o twój wygląd.
Ale Fitch to taki typ, który tylko uwodzi kelnerki z gospody, ale żeby się miał zaraz że-
nić... To stróż prawa, chce żony bez skazy.
Lucy wyprostowała się jak struna, wyraźnie obrażona.
– Chcesz powiedzieć, że ja...
Samuel mocno się zarumienił.
– Nie, Lucy, wiesz, że nie. Ja tylko....
– Dobrze się prowadzę i on doskonale o tym wie. A gdybym chciała się wydać za
Rodneya, na pewno postawiłabym na swoim.
Twarz Samuela pociemniała jak niebo przed burzą.
– Rodney? Więc to tak! – Pokręcił głową. – Jeszcze chwila, a zostaniesz utrzy-
manką. Naprawdę tego nie widzisz?
– Co?
– Najpierw każe mówić do siebie po imieniu, potem poprosi o buziaka i gotowe.
– Przestań! – Lucy popatrzyła na niego ze złością. – Nic poza małżeństwem nie
wchodzi w grę. A pan Fitch mnie szanuje. W przeciwieństwie do co poniektórych on
jest dżentelmenem.
Z Samuela wyparowała nagle cała złość. Wlepił wzrok w kufel.
– Pamiętam, że kiedyś nie narzekałaś na moje maniery...
Żal na twarzy Lucy zaintrygował Clarę. Co takiego zaszło niegdyś między tą dwój-
ką?
– To było dawno temu, Sam – wyszeptała Lucy. – Wiele się od tego czasu zmieni-
ło. – Poprawiła szal na ramionach i odwróciła się do Clary. – Jeśli to wszystko, mila-
dy...
– Nie, nie wszystko – odparła Clara. Nie miała jednak najmniejszych szans, by
mówić dalej, skoro zakochany służący bez przerwy przerywał rozmowę. – Samuelu, po-
czekaj na mnie na zewnątrz – poprosiła. – Lucy i ja powinnyśmy przedyskutować to na
osobności.
Łypnął na nią spod oka.
59
– Nie chcę zostawiać pani samej, milady.
– Nikt mnie nie będzie niepokoił. Idź. To nie potrwa długo.
Rzucając Lucy ostatnie udręczone spojrzenie, Samuel podniósł się z ławy i szybko
wyszedł z oberży. Dziewczyna od razu się odprężyła.
– Dziękuję, milady. Sam nie rozumie, że kobieta zawsze musi robić to, co uzna
za najwłaściwsze dla rodziny.
– Czyli wyjść za mąż za policjanta, aby zagwarantować braciom w przyszłości
lepszy byt?
Na twarzy dziewczyny pojawił się dziwny grymas.
– Proszę nie słuchać tych bredni Sama. To nie ma nic wspólnego z panem Fi-
tchem. Nie chcę po prostu, żeby chłopcy się tu kręcili.
Lucy nie potrafiła kłamać, ale Clara nie widziała powodu, by ją dłużej dręczyć.
– Nie obchodzą mnie nadzieje, jakie łączysz z panem Fitchem, ale chłopcy nie
mogą czekać na realizację twoich planów. Potrzebują uczucia i wsparcia siostry.
– U pani świetnie sobie radzą, milady.
– Nieprawda. Wiedziałaś, że trzy dni temu Johnny próbował sprzedać kradziony
zegarek paserowi.
Lucy wbiła wzrok w stół.
– Tak, coś mi o tym mówił. Chciał się wytłumaczyć. Ale byłam stanowcza. Po-
wiedziałam, że jeśli straci miejsce w Domu, będzie sobie musiał radzić sam. Wie, że ze
mną mieszkać nie może. Postawiłam sprawę jasno. Już na pewno nie spróbuje.
– Myślisz, że nie? Twój brat jest bardzo uparty. Na pewno nie zapomni, że kapi-
tan Pryce wciąż jest mu winien pieniądze. Powiedziałam mu jednak wyraźnie, co ozna-
cza próba odzyskania zapłaty. Wie, że wyrzucę go na ulicę. Takie są zasady: moim
podopiecznym nie wolno się dopuszczać żadnych czynów przestępczych.
– Rozumiem, milady. Johnny, uparty czy nie, z pewnością będzie się pilnował i
nie złamie zasad. Zwłaszcza po tym, co mu powiedziałam o kapitanie.
Clara zamarła na chwilę, po czym zerknęła dyskretnie w stronę Morgana pogrążo-
nego w rozmowie z kompanami.
– Co mu powiedziałaś?
Lucy również popatrzyła na Morgana, po czym wychyliła się w stronę Clary.
– Ostrzegłam Johnny'ego, żeby się nie zadawał z paserami Spectera. To zbyt nie-
bezpieczne.
Clara poczuła, że przeszywa ją dreszcz.
– Ale ja sądziłam, że kapitan Pryce pracuje na własny rachunek.
– Z tego, co wiem, już nie. – Teraz Lucy mówiła tak cicho, że Clara ledwo ją sły-
szała. – Gadają, że Specter złożył kapitanowi ofertę, a on ją przyjął.
Clara wciągnęła spazmatycznie powietrze.
– Kto gada?
Lucy wzruszyła ramionami.
– Ludzie w tawernie.
60
– Więc to tylko plotki.
– No... tak, ale mogę się założyć, że nie ma dymu bez ognia. W Spitalfields albo
się pracuje dla Spectera, albo leży w grobie.
No tak, a jeśli Morgan rzeczywiście przyjął propozycję, znaczyło to jasno, że nie bę-
dzie mógł dotrzymać swojej obietnicy. Specter nigdy by mu na to nie pozwolił, zmusił-
by Morgana do kupowania towaru od jej chłopców. Zerknęła na kapitana i jego towa-
rzyszy. Poczuła ucisk w gardle. Czy nawet teraz towarzyszyli mu ludzie Spectera?
Przyszli tu pogadać o interesach?
Nie, nie wolno jej było wyciągać pochopnych wniosków. Po Spitalfields krążyło wie-
le głupich plotek, a Clara zawsze potrafiła oddzielić ziarno od plew.
– Chciałabym wierzyć, że twoje ostrzeżenie istotnie wywrze wpływ na Joh-
nny'ego, ale mocno w to wątpię. Chłopiec stał się ostatnio bardzo samowolny i jestem
prawie pewna, że nie posłucha.
– Posłucha. Przyrzekam – zapewniła ją Lucy, która już kręciła się niecierpliwie
na miejscu, podchwyciwszy poirytowane spojrzenie pana Tuftona. – Mój brat ma dość
rozumu w głowie, by nie pozwolić się wyrzucić. Proszę mi jednak wybaczyć. Muszę te-
raz wracać do pracy.
Lucy szybko odeszła, zanim Clara zdążyła zaprotestować. Popatrzyła bezradnie w
ślad za dziewczyną. Nie miała pojęcia, co robić. I jeszcze ten Fitch... Jeśli Lucy zastawi-
ła sidła na policjanta, który musiał dbać o reputację, co to mogło oznaczać dla Tima i
Johnny'ego?
Tymczasem trzeba było coś zrobić, by Johnny naprawdę trzymał się z daleka od
tego przeklętego sklepu. Zirytowana ruszyła w stronę wyjścia i jeszcze raz zerknęła na
Morgana, który również ją dostrzegł. Ich spojrzenia się spotkały; w jej oczach płonęła
wściekłość, w jego – ciekawość. A potem na jego twarzy pojawił się jakiś tajemniczy
wyraz, który sprawił, że zaschło jej w ustach. Otaksował ją wzrokiem, jakby próbował
się domyślić, jakie wdzięki kryją się pod jej płaszczem, suknią, koszulą...
A niech go! Dlaczego w ogóle o tym myślała? Dlaczego on jej to robił? Przecież mógł
być równie dobrze jednym z paserów Spectera. Na tym powinna się skupić – na po-
znaniu prawdy o jego powiązaniach, by wiedzieć, jak z nim postępować.
Przymrużyła oczy. Może powinna go po prostu zapytać. Do tej rozmowy nie mogła
sobie wymarzyć lepszej scenerii – zatłoczonej gospody, gdzie Morgan musiał zachowy-
wać się przyzwoicie. Tutaj z pewnością nie mógł jej zhańbić. Wyprostowała się i ruszyła
w jego stronę. Morgan się uśmiechnął i wstał na powitanie, skłaniając głowę. .
– Witaj, Claro. Przyszłaś wypić ze mną drinka?
Biorąc pod uwagę charakter ich ostatniego spotkania oraz swobodę, z jaką zwracał
się do niej po imieniu, protesty wydawały się idiotyczne.
– Chciałabym z tobą chwilę porozmawiać, o ile to możliwe.
Wskazał jej miejsce naprzeciw siebie. Usiadła, nie zwracając uwagi na ciekawskie
spojrzenia innych gości. Gdy Morgan także usiadł, musnął łydką jej łydkę, co niemal
odebrało jej oddech. Czy zrobił to celowo?
61
Potem potarł butem o jej but i już nie miała wątpliwości. Ten krótki fizyczny kon-
takt miał tak intymny charakter, że Clara natychmiast cofnęła nogę.
– Rozumiem, że nie jesteś tu po to, by odnowić naszą... bardziej osobistą znajo-
mość – szepnął mężczyzna.
– Ależ skąd! – Widząc, że kapitan unosi ironicznie brwi, Clara natychmiast zmie-
niła ton. – Przyszłam, żeby ci podziękować.
Popatrzył na nią podejrzliwie.
– Za co?
– Za dotrzymanie obietnicy. Za to, że nie kupujesz niczego od moich dzieci.
– Nie miałem z tym problemu. Żadne z nich i tak nie próbowało mi niczego
sprzedać. Kręcą się tylko po okolicy. Najwyraźniej przeszkoliłaś swoich wychowanków
bardzo skutecznie. – Przeszywał ją spojrzeniem. – Nie o tym jednak chciałaś ze mną
rozmawiać, prawda?
Boże, ten człowiek czytał w myślach.
– Nie... raczej o tych plotkach...
– Taaak?
– Mówią, że zgodziłeś się pracować dla Spectera. A ponieważ, jak twierdzisz,
działasz na własną rękę...
– Nigdy nie mówiłem, że sytuacja nie może ulec zmianie.
– Więc jednak dla niego pracujesz!
– A co ci do tego?
Ten wykręt tylko wzmógł jej niepokój. Morgan nie stwierdził jednak jednoznacznie,
że zawarł umowę ze Specterem.
– Jeśli to prawda, nie wywiążesz się z obietnicy. Będziesz musiał przyjmować
wszystkie towary, niezależnie od tego, kto ci je będzie proponował. Łącznie z tymi od
moich wychowanków, jeśli znów zejdą na złą drogę.
Kapitan wzruszył ramionami.
– Jeśli któryś z chłopców zacznie kraść, fakt, że mój sklep jest blisko, nie będzie
miał znaczenia.
– Nie rozumiesz. Jeśli paser jest w zasięgu ręki, chłopcy stykają się codziennie ze
starymi kolegami, którzy chwalą się przed nimi zarobkami, machają banknotami przed
nosem. Co z oczu, to i z myśli... a oni nie są na tyle silni, by zwalczyć pokusę. A gdy
twój sklep jest tak blisko...
Pryce zacisnął szczęki.
– Rób, co należy, a nie będziesz się musiała martwić o mój zgubny wpływ.
Ta ostra odprawa zabiła w niej wszelką nadzieję. Plotki okazały się prawdą. Ogar-
nęło ją uczucie takiego zawodu, że omal się nie rozpłakała.
W tej samej chwili zdała sobie sprawę, jak mylnie oceniła jego osobę. Troska Mor-
gana o jej dzieci skłoniła ją do przypuszczeń, że to dżentelmen, którego opuściło szczę-
ście, przyzwoity człowiek potrzebujący jedynie wsparcia i pomocy, by zaniechał prze-
stępczego procederu.
62
Tego rodzaju myślenie zrodziło się zapewne z tego, że ten łotr jej się podobał.
Wszelkie uczucia zgasły w niej jednak w jednej chwili.
– Ro...zumiem – wykrztusiła. – Pomyślałam tylko, że... – Wstała. Nie chciała się
przyznać, że uwierzyła w jego puste obietnice. – Nieważne, co myślałam. Byłam w błę-
dzie.
Odwróciła się od stolika, lecz Morgan chwycił ją za ramię, zanim zdołała uciec.
– Nie odchodź. Dokończmy rozmowę jak cywilizowani ludzie.
– Cywilizowani ludzie nie obchodzą się brutalnie z kobietami. – Clara popatrzyła
na rękę mężczyzny, w której ściskał jej dłoń, i podniosła na niego zimne spojrzenie. –
Proszę mnie puścić.
Ku jej zdumieniu posłuchał natychmiast, klnąc cicho.
– Nie dołączyłem do Spectera. Jeszcze nie.
Zaskoczona, popatrzyła na niego pytająco.
– To chciałaś usłyszeć?
– Jeśli to prawda.
– Prawda – odparł z kamienną miną.
Przełknęła ślinę.
– Ale bierzesz to pod uwagę?
Przez chwilę po prostu na nią patrzył.
– Tak.
– Rozumiem. Będę wiedziała, jak wtedy działać.
– A to co ma znowu znaczyć?
Odeszła, nie odpowiadając na pytanie. Morgan szybko ruszył za nią.
– Daj spokój, Claro, powiedz lepiej, co zamierzasz zrobić.
Nie odpowiedziała, ponieważ nie znała jeszcze swoich planów. Nie mogła jednak
pozwolić, by Morgan prowadził swój interes tak blisko Domu. Wypadła szybko na ulicę
i stwierdziła z ulgą, że Samuel już na nią czeka. Wierny sługa zerwał się na równe no-
gi.
– Milady... co się... – Urwał na widok Morgana, który wybiegł za Clarą.
– Nie skończyliśmy jeszcze rozmowy.
Samuel zagrodził mu drogę.
– Dobry wieczór, kapitanie. Mam nadzieję, że nie niepokoi pan milady.
To natychmiast ostudziło zapał Morgana. Łypnął na Clarę, zaraz potem na Samu-
ela. Nawet w słabym wieczornym świetle dostrzegła, że na jego twarzy maluje się
wściekłość.
– Twoja pani rozpoczęła rozmowę, której nie dokończyła. Tak więc jeśli zechcesz
nam wybaczyć...
– Jeżeli o mnie chodzi, rozmowa jest skończona – odparowała Clara.
– Proszę wybaczyć, kapitanie – wtrącił Samuel podejrzanie służalczym tonem –
ale nie wiedziałem, że milady zamierza z panem rozmawiać.
63
– Nawet się nie waż prosić go o wybaczenie, Samuelu – warknęła Clara. – Mam
prawo z nim rozmawiać, ilekroć zechcę. Jak również odmówić dalszej rozmowy, jeśli
nie będę miała na nią ochoty. Co więcej...
– W porządku – Pryce zwrócił się do służącego. – Zabierz swoją panią do domu.
Jestem pewny, że dotrzymałeś umowy na tyle, na ile tylko zdołałeś.
– Idziemy, milady – mruknął Samuel, ujmując Clarę pod ramię.
Kobieta łypnęła na niego spod oka.
– O jaką umowę chodzi? – Widząc, że Samuel zwiesza ponuro głowę, zwróciła się
do Morgana. – O czym mówisz, sir!
– Nasza rozmowa jest chyba skończona. Nie odpowiadasz na moje pytania, ja nie
zamierzam odpowiadać na twoje. Dobranoc, milady.
Odwrócił się i odszedł w stronę gospody z zadowoloną miną człowieka, który miał
ostatnie słowo.
– Co za irytujący osobnik! – wybuchnęła Clara, ledwo zamknęły się za nim drzwi.
– Po prostu bezczelny. – Nie zwracając uwagi na Samuela, odwróciła się na pięcie i ru-
szyła szybkim krokiem w stronę powozu. – Jest zawsze taki pewny siebie. I nawet cie-
bie wplątał w swoje tajemnice.
– Nie, milady – Samuel pospieszył za nią. – Nie jest tak, jak pani myśli, przysię-
gam.
Zatrzymała się w pół kroku.
– Więc o co tu chodzi?
Samuel również się zatrzymał, patrząc na Clarę z miną winowajcy.
– On mnie po prostu nauczył, jak się bić. Żebym mógł lepiej panią chronić. Cho-
dzę do niego co rano na lekcje – dodał, nie zwracając uwagi na jej zdumione spojrze-
nie.
Niedokładnie tego się spodziewała. Morgan pomagał Samuelowi ją chronić?
– Nie wierzę. Po co miałby to robić?
– Bo go poprosiłem – odparł Samuel. – Tego wieczoru, gdy wyszliśmy ze sklepu,
wróciłem, żeby mu wygarnąć, ale okazało się, że to on ma coś do powiedzenia. Właśnie
wtedy zaproponował, że mnie nauczy, jak pani bronić.
– Ot tak? – Clara starała się nie okazywać uczuć, ale było jej bardzo miło, że
Morgan zadał sobie z jej powodu aż tyle trudu.
Nagle coś przyszło jej jednak do głowy.
– On użył słowa: umowa. Czego zażądał w zamian?
Samuel westchnął ciężko.
– Żebym trzymał panią z daleka od jego spraw.
– Oczywiście.
Radość szybko minęła. Morgan nie robił przecież nigdy niczego bez powodu. W tym
przypadku zyskiwał spokój. Bez jej interwencji mógł spokojnie prowadzić dalej swoją
przestępczą działalność.
64
– Po prawdzie, milady, to on chyba nie jest takim potworem, jak pani myśli –
odezwał się Samuel. – Dba o pani bezpieczeństwo, a to przecież coś znaczy, prawda?
– Owszem. – Znaczyło to dokładnie tyle, że Morgan wkradł się podstępnie w łaski
Samuela. Czułaby się oszukana, ba, nawet zdradzona, gdyby nie to, że wiedziała, jak
bardzo poważnie Samuel traktuje swoje obowiązki. I jak świetnie Morgan manipuluje
ludźmi.
Świetnie, przynajmniej wiedziała, że w swojej walce z Morganem nie może polegać
na Samuelu. Musiała polegać sama na sobie. Tak czy inaczej zamierzała się jednak
wtrącać. Nie mogła stać spokojnie i patrzeć, jak ten łajdak zwabia jej podopiecznych do
jaskini lwa. Nie, z całą pewnością takie rozwiązanie nie wchodziło w rachubę. Tylko co
tak naprawdę mogła zrobić? Gdyby wierzyła, że policja potraktuje ją poważnie, zade-
nuncjowałaby tego łobuza bez chwili wahania. Doświadczenie podpowiadało jej jednak,
że w takich sytuacjach policja żąda dowodów. Clara ich nie miała. A nawet gdyby jed-
nak podjęto śledztwo, z pewnością nie wszyscy policjanci okazaliby się godni zaufania.
Część z nich siedziała w kieszeni Morgana i gdyby na takiego funkcjonariusza trafiła,
skończyłoby się na kolejnej łapówce, a Clara niczego by nie zyskała.
Westchnęła. Na tym właśnie polegał problem w Spitalfields. Wszystko odbywało się
w ukryciu, nielegalnie, pod osłoną nocy lub w zamkniętym pokoju.
Nadeszła pora, by to zmienić! A Clara znała osobę, która z pewnością rzuciłaby
światło na te mroczne sprawy w Spitalfields.
Uśmiechnęła się. W jej głowie formował się właśnie wyraźny plan. Morgan zakradł
się co prawda w łaski Samuela i zamierzał sprowadzić Johnny'ego na złą drogę, ale
wojny jeszcze nie wygrał. Następnego ranka Clara zamierzała przedziurawić tę kapi-
tańską łajbę.
65
Rozdział 7
Jestem skłonny uwierzyć, że od początku świata
było może jedynie kilka takich epok
– Jeśli w ogóle takowe istniały – w których występek
dawał o sobie znać równie często
Jak obecnie.
Wstęp
[w:] Procesy nieletnich dopuszczających się kłamstwa i innych niemoralnych czynów.
Tommy Littleton
We śnie Morgana uderzenia młotka brzmiały niczym grzmoty i wyrwały go z objęć
Morfeusza. Przeklinając, przetoczył się na skraj łóżka z okropnym bólem głowy. Puka-
nie dochodziło zza bocznych drzwi. Co się, u diabła, działo? Zerknął na zegar i nie
mógł uwierzyć własnym oczom. Jedenasta, pora lekcji z Samuelem dawno minęła. Te-
go dnia nie miał jednak nastroju, by się tym zajmować, zwłaszcza że sługa nie dotrzy-
mał słowa. Nie udało mu się utrzymać Clary na odpowiedni dystans. Morgan położył
się znów wygodnie i zasłonił głowę poduszką, potem jednak wpadł na lepszy pomysł.
Samuel mógł mu wyjaśnić, co właściwie miała na myśli Clara, odgrażając się, iż za-
cznie działać.
Ta myśl poderwała Morgana na równe nogi. Ruszył naprzód, potykając się o wła-
sne buty, i uświadomił sobie nagle, że jest nagi. Sięgnął po zmięte kalesony w chwili,
gdy natarczywe pukanie rozbrzmiało ponownie w jego głowie niczym artyleryjska sal-
wa.
– Idę przecież, niech cię diabli! – wrzasnął, wciągając kalesony i spodnie.
Szybko włożył koszulę, podszedł do bocznych drzwi i otworzył je tak zamaszyście,
że z hukiem uderzyły o ścianę, przyprawiając Morgana o jeszcze większy ból głowy.
Lecz w progu nie stał Samuel.
– Szybko, niech mnie pan wpuści – powiedział błagalnym tonem jego gość, rzu-
cając niespokojne spojrzenie za siebie, jakby ktoś go gonił.
– Co tu, do diabła, robisz? – spytał Morgan, pocierając zarost.
Johnny zamrugał parokrotnie, zaskoczony tym niemiłym powitaniem.
– Przyszedłem po swoje pieniądze. Za zegarek.
Morgan wyjrzał na zewnątrz.
– A lady Clara?
– Nie pokazała się dziś w Domu. Przysłała wiadomość, że wybiera się do parku z
ciotką.
To wyjaśniało nieobecność Samuela. Morgan zawahał się, wiedział bowiem, że jeśli
Clara się o tym dowie, obaj dostaną za swoje.
66
Z drugiej jednak strony może powinien oddać chłopcu pieniądze i zakończyć spra-
wę. Szanse, że Clara odkryje prawdę, wydawały się znikome, zwłaszcza że zamierzał
nakazać Johnny'emu, by trzymał się od niego z daleka.
– Dobrze – warknął i wpuścił Johnny'ego do sypialni.
Chłopiec zatrzasnął za sobą drzwi.
– Sacrebleu, nie hałasuj tak, na miłość boską – mruknął.
Johnny zmierzył go od stóp do głów sceptycznym spojrzeniem.
– Co się panu stało? Wygląda pan jak rażony piorunem.
– I to bardzo mocnym. Można by nim podpalić dom. Ale to nie twoja sprawa.
Kto by pomyślał, że taka odrobina dżinu może spowodować tak opłakane skutki.
Morgan nawet nie przepadał za dżinem. Zamierzał tylko postawić innym, żeby rozwią-
zać im języki w sprawie Spectera. Spotkanie z lady Clarą pokrzyżowało mu jednak
plany. Jej przerażone spojrzenia i pogróżki „podjęcia działań” nie przestawały go prze-
śladować ani na chwilę, dopóki nie zaczął pić. A potem stracił nad sobą kontrolę, czego
bolesne następstwa odczuwał tego poranka. Popatrzył na sejf.
– Czy lady Clara często wybiera się z ciotką na przejażdżki?
– Nie zauważyłem. Ale myślę, że ciotka milady czuje się samotna. Widać lady
Clarę do tego zmusiła.
Albo odwrotnie. Co ta dziewczyna knuła? Trudno było zgadnąć. Morgan nigdy nie
znał równie nieprzewidywalnej kobiety, tak zaniedbującej własne bezpieczeństwo... i
tak dobrej dla zbłąkanych dzieci. Przełknął ślinę. Właśnie jej podejście do mieszkań-
ców Domu tak bardzo go poruszyło. Nie spotkał się dotąd z niczym podobnym. Czyżby
Johnny naprawdę nie zdawał sobie sprawy, jakie ma szczęście?
– Nikt nie zauważy twojej nieobecności?
– Na razie nie. Miałem szorować garnki z Peg, ale dałem jej szylinga za milczenie.
Myślę, że do lunchu nic mi nie grozi.
Morgan odprężył się nieco. Przy odrobinie szczęścia mogli uniknąć kłopotów. I to
już kolejny raz.
– Dam ci pieniądze. – Aby chłopiec nie zauważył sejfu, Morgan gestem ręki za-
trzymał Johnny'ego na miejscu i wskazał frontową część sklepu. – Zaczekaj tam. Jeśli
się później okaże, że czegoś brakuje, zapłacisz mi i to wcale nie w szylingach – dodał
natychmiast, widząc charakterystyczny błysk w oczach malca. – Jasne?
Chłopiec przytaknął skwapliwie, a w miejsce błysku pojawił się strach. Morgan z
trudem powstrzymał uśmiech.
Aż trudno było uwierzyć, jakie wrażenie może wywrzeć czcza groźba i surowe spoj-
rzenie na tak niereformowalnym kieszonkowcu.
– To ile ci jestem winien? – zawołał za Johnnym.
– Dwie gwinee! – krzyknął chłopiec.
Morgan przewrócił oczami. Wyrostkowi nie brakowało tupetu. Żaden szanujący się
paser nie dałby mu więcej niż dziesięć szylingów.
67
Johnny nie spuszczał wzroku z wejścia do sypialni, Morgan podważył ukryty w
ścianie panel, otworzył sejf i wyjął z niego garść monet. Zamaskował schowek i wrócił
do sklepu. Johnny stał przy oknie i wyglądał na ulicę.
– Spokojnie, chłopcze – powiedział. – Nikt się o tej porze tu nie kręci.
Po wczorajszej pijatyce wszyscy jeszcze smacznie spali. A ból głowy Morgana do-
wodził, że i on stał się rdzennym mieszkańcem tej podejrzanej dzielnicy. I to w imię
czego? Niczego pożytecznego się nie dowiedział, choć opowiedział tyle idiotycznych
dowcipów i wypił hektolitry dżinu. Jego kompani narzekali tylko na kryzys w branży,
kłopoty z sędziami i kumplami osadzonymi w Newgate; żaden jednak nie miał ochoty
rozmawiać o najbardziej niebezpiecznym przestępcy ze Spitalfields.
Morgan doczekał się jedynie kaca moralnego, migreny i bólu żołądka. A był prze-
konany, że koszmar dzieciństwa ma za sobą. Wystarczyło jednak trochę dżinu, by po-
czuł się świetnie w towarzystwie ludzi, którymi na trzeźwo by gardził.
Kolejny grzech, za który mógł winić Ravenswooda. Położył monety na kontuarze.
– Sześć szylingów.
Zegarek nie był wart nawet pensa więcej. Morgan nie chciał dawać chłopcu zbyt
dużej kwoty, by nie skusić go do powrotu.
Złodziejaszek łypnął na niego ponuro
– Na paserów nie ma sposobu. Wszyscy macie węża w kieszeni.
Sięgnął po monety, ale mężczyzna zakrył je dłonią.
– Najpierw musisz przysiąc, że już tu nie wrócisz.
Johnny popatrzył na niego wyraźnie zaskoczony.
– A to dlaczego?
– Bo nie masz tu czego szukać. Miałem wrażenie, że mieszkańcy Domu zamie-
rzają zejść z przestępczej ścieżki.
– Ja nie mogę! Jeszcze nie teraz!
– Dlaczego? Skoro lady Clara daje wam jedzenie, ubranie i dach nad głową, nie
powinniście kąsać ręki, która was karmi.
– Muszę zdobyć dwadzieścia funtów – wybuchnął Johnny. – Po prostu muszę.
– Po co chłopcu, który ma gdzie mieszkać i co jeść, aż taka suma?
– A co to pana obchodzi, skoro pan na tym nie traci? – spytał Johnny agresyw-
nym tonem.
Morgan zgrzytnął zębami. Udawanie pasera bywało trudne i irytujące. Zmienił tak-
tykę.
– A jeśli lady Clara przyłapie cię na kradzieży?
– Nie przyłapie.
– A gdyby jednak?
Johnny wsadził ręce do kieszeni i wzruszył lekceważąco ramionami. Nie był jednak
najlepszym aktorem.
– Będę musiał po prostu na jakiś czas opuścić Dom.
68
Ta udawana nonszalancja podziałała na Morgana tak, jakby otrzymał silny cios w
żołądek. W wieku Johnny'ego również ukrywał strach pod maską brawury. Pozornie
nie przejmował się faktem, że zarówno jego egzystencja, jak i los jego matki zależą od
jej atrakcyjności. I doskonale ukrywał przed nią zarówno prawdę o tym, w jaki sposób
wszedł w posiadanie tych paru monet, które później dodawał do skromnego budżetu,
jak również paniczny strach przed więzieniem, co dla niej oznaczałoby samotną walkę
z losem.
– Sugerujesz, że jeśli znowu zaczniesz kraść, lady Clara zmusi cię do odejścia? –
spytał Morgan.
– Zasady Domu są jasne. Jeśli trzykrotnie dokonasz kradzieży i będziesz próbo-
wał sprzedać nielegalnie kradziony towar, musisz odejść. A mnie już dwa razy złapano.
Dlatego o powrocie mogę marzyć dopiero po miesiącu nienagannego życia.
Morgan słyszał już o takich zasadach od uliczników z Genewy, którzy bywali wy-
rzucani z przytułków, by po jakimś czasie znów do nich powrócić. Prawdę mówiąc, te
reguły nie wydawały się zbyt surowe. Zarządcy innych domów poprawczych wysyłali
czasem swoich podopiecznych nawet do więzień. Czy jednak istotnie doszłoby do usu-
nięcia Johnny'ego z Domu? Czy lady Clara naprawdę by się na to zdobyła?
Morgan nagle coś zrozumiał. Clara wyraźnie obawiała się własnej słabości. Dlatego
próbowała oddać skradziony zegarek, dlatego tak bardzo nalegała na jego przepro-
wadzkę. Nie chciała być zmuszona do pozbycia się Johnny'ego, podobnie jak i innych
chłopców. A Morgan nie chciał być odpowiedzialny za jej rozterki.
– Da mi pan w końcu te pieniądze, czy nie? – spytał Johnny z rozdrażnieniem.
– A obiecasz, że nie będziesz się tu kręcił? I przekażesz kolegom, że nie są u
mnie mile widziani?
– No dobrze – odparł chłopiec, wzruszając ramionami. Przeliczył monety i wsunął
je do kieszeni zniszczonego płaszcza. – Pójdę do innego pasera – dodał z dumnie wysu-
niętym podbródkiem.
– Dobrze. Bądź głupi, jeśli taka jest twoja wola. Ale nie w moim sklepie...
Słysząc nagły hałas i wściekłe szczekanie dochodzące z ulicy, jak na komendę obaj
ruszyli do okna. Morgan objął wzrokiem postać bogato ubranej damy z psem na ręku;
wysiadała właśnie z powozu, a Johnny wydał rozpaczliwy jęk.
– Niech to diabli... to ona!
– Ona? – spytał Morgan, zerkając na Johnny'ego.
– Lady Clara!
Morgan podszedł do szklanych drzwi. Służący pomagał teraz wysiąść drugiej ko-
biecie, której postać zapadła mu w pamięć aż nazbyt dobrze. Ona... Ostatnia osoba,
która była mu potrzebna do szczęścia w dniu, w którym w jego głowie zagościła na do-
bre jakaś wściekła bestia.
A potem Clara wyprostowała się i Morgan zapomniał natychmiast o bólu głowy.
Boże miłosierny! Ta kobieta radowała swą urodą nawet jego przekrwione od przepicia
oczy.
69
Dopasowany biały krótki płaszcz opinał jej kształtne ramiona i piersi, a spod niego
wylewały się zwoje jasnobłękitnej tkaniny sięgającej do kostek. Przy każdym ruchu
lekki materiał pieścił jej ciało, przylegając momentami do zgrabnej łydki.
Krew uderzyła mu do głowy, gdyż wyobraził sobie natychmiast, że wkłada jej ręce
pod suknię i głaszcze kuszące nogi okryte jedwabnymi pończochami.
– Jak ona wygląda? – pisnął Johnny, skulony na podłodze. – Jest zła? Jak pan
myśli, przyjdzie tutaj?
Klnąc pod nosem, Morgan z trudem poskromił wybujałą wyobraźnię.
– Jak na razie nigdzie się nie wybiera, a wygląda... ładnie.
Clara prezentowała się dokładnie tak, jak na córkę markiza przystało.
Towarzyszyła jej zapewne ciotka – postawna starsza pani z kudłatym psem w obję-
ciach. A właściwie z psami. Aż czterema. Jednego trzymała, pozostałe deptały po ele-
ganckich bucikach Clary. Ona jednak nie zwracała na nie uwagi. Podeszła do służące-
go i zaczęła wydawać mu polecenia.
– Ona nie może mnie tu zobaczyć – szepnął Johnny. – Powiedziała, że jeśli przyj-
dę do pana po pieniądze, natychmiast mnie wyrzuci.
– Nie zobaczy – uspokoił go Morgan.
Co Clara tu właściwie robiła? Przecież nie mogła wiedzieć, że Johnny jest w skle-
pie, bo gdyby się tego domyśliła, natychmiast wyciągnęłaby go za uszy na ulicę.
Im dłużej patrzył, tym bardziej był przerażony. Clara kazała służącemu ustawić
stolik i krzesła po przeciwnej stronie ulicy, na wprost lombardu. Właścicielka posesji,
pani Tildy, wyszła, aby się z nią przywitać; panie wymieniły uprzejmości, po czym go-
spodyni wróciła do siebie.
Clara zerknęła na wystawę Morgana i wraz z ciotką zasiadła za stolikiem, na któ-
rym położyła gęsie pióra, ustawiła kałamarze oraz duży szklany dzban.
– Poszły już? – spytał Johnny.
– Nie. Wygląda na to, że chcą tu zostać na dłużej.
– Niech to diabli!
Właśnie.
– Z tego miejsca widzą zarówno alejkę, jak i fronton sklepu. Nie ma tu tylnego
wyjścia, są tylko boczne drzwi na ślepą uliczkę, więc musisz zostać, dopóki nie odjadą.
– Nie mogę! – jęknął Johnny. – W porze lunchu pani Carter zacznie mnie szukać,
a jak nie znajdzie, zaalarmuje całą okolicę.
– Siedź cicho i pozwól mi pomyśleć. – Do licha! W tym stanie zupełnie nie miał
ochoty zajmować się Clarą i jej niesfornym podopiecznym. – Muszę się jej chyba jakoś
pozbyć.
– A jak się panu nie uda? – spytał Johnny piskliwym głosem typowym dla chłop-
ców w okresie mutacji. – Jak milady raz sobie coś postanowi, trudno jej to wybić z
głowy.
– Zauważyłem. Coś ci powiem. Wyjdź jednak tymi bocznymi drzwiami na tę ślepą
uliczkę i obserwuj wszystko z miejsca, w którym nie będzie cię mogła zobaczyć. A ja
70
jakoś przekonam ją i tę ciotkę, by sobie poszły. Jak mi się nie uda, poczekaj, aż od-
wrócę jej uwagę i uciekaj. – Zerknął na chłopca skulonego na podłodze. – Dasz radę?
Johnny wykrzywił usta w bolesnym uśmiechu. W jego oczach zaświtała jednak
pewna nadzieja.
– Dam, jeśli ją pan zagada.
– Postaram się. Potrzebuję jednak twojej pomocy. – Przyjrzał się kobietom pogrą-
żonym teraz w rozmowie. – Co wiesz o ciotce lady Clary?
– O pannie Stanbourne? Niezbyt wiele. Nie bywa u nas często. – Myślał chwilę. –
Ale zaraz, słyszałem od Samuela, że bardzo kocha swoje psy.
71
Rozdział 8
Sprytu i siły dosyć dostał w darze,
Aby mu uległ najzmyślniejszy wróg,
Mieczem powalał bestie i mocarzy,
Nikt nie prześcignął Jego prędkich nóg.
Opowieść o Jacku, pogromcy olbrzymów,
anonimowa legenda kornwalijska w wersji Rushera.
Psy ciotki Verity spełniły oczekiwania Clary. Fiddle bawiła się z Foodie, a Faddle
szczekała nieustannie na szyld zawieszony nad brudną wystawą sklepu Morgana.
Księżna natomiast dreptała pod stołem, wąchając od czasu do czasu buty Clary.
Clara była równie zdenerwowana jak one. Czuła się jak Jack, pogromca olbrzyma,
który czeka w ukryciu na swego wroga. Morgan nie był oczywiście tak ogromny, lecz
jego imponująca postura przypominała jej jakieś legendarne, groźne postaci, które bu-
dziły w niej strach. We wszystkich potyczkach, jakie ze sobą toczyli, zawsze aż nazbyt
łatwo zwyciężał Morgan. Mężczyzna, przy którym zapominała o wszystkich zasadach
dobrego tonu, a właściwie w ogóle nie była w stanie myśleć, zwłaszcza gdy całował ją
do utraty tchu.
Tego dnia jednak nic podobnego nie mogło się zdarzyć. Nawet Morgan nie próbo-
wałby żadnych sztuczek w obecności ciotki Verity i psów.
– Och, przestań, kochanie – zawołała starsza pani do Fiddle. – Dama nie powin-
na tak ujadać.
– Niech robi, co chce. Przecież nikomu nie przeszkadza.
Clara chciała, żeby psy szczekały. Po to tu przecież były, choć ciotka Verity nie
zdawała sobie z tego sprawy. Ciotka popatrzyła na nią z wyrzutem.
– Oczywiście wprowadziłaś mnie w błąd.
– Jak to? Co takiego zrobiłam?
– Obiecałaś, że ładnie się ubierzesz i udasz ze mną na przejażdżkę na Rotten
Row, jeśli sprowadzę tu psy.
– Ubrałam się ładnie i pojechałam na Rotten Row.
– Ale to nie była przejażdżka, tylko wyścig. Nikogo nie spotkałyśmy, a już na
pewno nie udało nam się poznać żadnych miłych dżentelmenów.
Clara z trudem powstrzymała uśmiech.
– Nie ustalałyśmy wcześniej, jak długo ma to trwać.
– A kiedy wreszcie spotkałyśmy się z lordem Winthorpem, przerwałaś mu, zanim
zdążył powiedzieć dwa słowa.
72
– Dwa słowa?! Chyba żartujesz! Żałuję, że tego nie zrobiłam. Wyrzucał z siebie
całe potoki słów, a każdy z nich nudniejszy od poprzedniego. Nie chciał mi w dodatku
opowiedzieć o tej historii z piratami.
– Jakimi piratami?
– Nie pamiętasz? Jakiś rok temu Winthorp był na pokładzie statku zaatakowa-
nego przez lorda piratów. Wystąpił bardzo ostro przeciwko panu Blakely, pamiętasz,
bratu barona. Temu, którego Winthorp rozpoznał wśród piratów. Sprawę wyciszono,
kiedy ten Blakely parę miesięcy później wrócił do Anglii. Ale ja chciałam się dowiedzieć
prawdy, a Winthorp niestety odmówił rozmowy na ten temat.
– Och, jakie to ma znaczenie, czy on jest miły, czy nie? Ma majątek, koneksje i
cieszy się powszechnym szacunkiem. A to całkowicie rekompensuje brak polotu. A
skoro zamierza zapomnieć o wątpliwej reputacji twojej rodziny...
– Właśnie, czy to cię nie dziwi? Przecież nic się nie zmieniło. Jego matka wciąż
mnie nie akceptuje. Dlaczego w takim razie on znowu zaczyna się mną interesować?
– Jesteś piękną kobietą i on to widzi – odparła ciotka, wzruszając ramionami. – A
Winthorp to wspaniały mężczyzna. Na pewno zdobyłby uznanie twojego ojca.
Clara zaśmiała się głośno.
– To nie jest dobry argument. Choć bardzo kochałam papę, był to najnudniejszy
człowiek pod słońcem. W porównaniu z nim lord Winthorp to prawdziwy Charles Per-
rault.
– Claro Stanbourne! Nie wierzę własnym uszom! Mój brat nie był może dobrym
mówcą i nie tańczył jak baletmistrz, ale z pewnością zasługiwał na miano duszy towa-
rzystwa.
Clara wzniosła oczy do nieba na wspomnienie wieczorów spędzonych na lekturze i
wykładów na temat wszelakich cnót. Jej ojciec był drugim co do starszeństwa synem
pastora i oczywiście sam został kaznodzieją. W wyniku serii tragicznych śmierci i zawi-
łych koligacji rodzinnych odziedziczył tytuł i majątek, gdy Clara była jeszcze dzieckiem,
lecz nie wyzbył się nigdy mentorskich skłonności.
– Podaj mi choć jeden przykład, ciociu, a natychmiast zmienię przekonania.
Ciotka Verity z pewnością nie była przygotowana na taki atak, gdyż trochę się
speszyła.
– No cóż... czasem.. Nie, rzeczywiście, to było chyba nudne, ale od czasu do cza-
su... no... – Rozjaśniła się. – Przecież poślubił twoją matkę, prawda? Kaznodzieja ożenił
się z córką szlachcica, pochodzącą z rodziny słynnej z licznych skandali.
– Myślę, że ożenił się z nią właśnie z powodu tej rodziny. Musiał sobie jakoś roz-
jaśnić tę nudną egzystencję, prawda?
Ciotka Verity popatrzyła na nią krzywo.
– Jesteś zbyt surowa dla ojca, twoja matka nie narzekała na nudę. Sądzę, że po
dzieciństwie spędzonym z Doggettami związek z twoim papą podziałał na nią kojąco.
Clara westchnęła i zerknęła na drugą stronę ulicy. Ciotka miała rację. Rodzice byli
szczęśliwi i ten udany związek owocował dobrem, które oboje czynili. Clara przez całe
73
życie miała nadzieję, że znajdzie kogoś, z kim łączyłaby ją taka bliskość, a nawet mi-
łość, ale jak do tej pory nic takiego się nie stało. I wątpiła, by mogło się kiedykolwiek
zdarzyć.
Przecież nie mogła poślubić jakiegoś mężczyzny tylko dlatego, że jej się podobał.
Miała mnóstwo ważnych obowiązków, los wielu ludzi zależał wyłącznie od niej. Powin-
na wydać się za kogoś takiego jak papa – za mężczyznę godnego szacunku, na którym
mogłaby polegać. Człowieka, który potrafiłby z nią dzielić pasję reformatorską i nie
ograniczałby działań stanowiących sens jej życia.
Po roku spędzonym w towarzystwie doszła wszakże do jednego wniosku – męż-
czyźni tego rodzaju byli zdecydowanie nudni. Albo tak się jej wydawało. Matka Clary
darzyła nudnego męża ostentacyjną miłością. Clara tęskniła jednak za czymś więcej.
Za mężczyzną, który by ją intrygował i podniecał. Wszystko przez tę przeklętą
krew Doggetów, która nakazywała jej pragnąć rzeczy niemożliwych, dzięki czemu zy-
skiwała energię do dalszej pracy.
Co rok jednak jej frustracja przybierała na sile. Odrzucała uparcie propozycje mał-
żeństwa ze strony tych niewielu dżentelmenów, którzy nie bali się ryzykować i prosili ją
o rękę. Nie mogła z siebie po prostu wykrzesać ani odrobiny entuzjazmu dla żadnego z
nich. Gdyby któryś choć trochę przypominał Morgana...
Zmarszczyła brwi. Co za idiotyczna myśl! Przecież Morgan był najbardziej nieod-
powiednim mężczyzną, jakiego można sobie wyobrazić! Na litość boską! I nawet mu się
nie podobała... Flirtował z nią tylko, by odwrócić jej uwagę od przestępczej działalno-
ści.
W porządku, może i był intrygujący, podniecający, a nawet w pewien łajdacki spo-
sób atrakcyjny, lecz pod innymi względami absolutnie nie spełniał jej wymagań. Nie
wiedział, co to miłość. Wykorzystałby adorowaną kobietę do własnych celów i zniknął,
gdyby tylko pojawiła się kolejna okazja zdobycia korzyści materialnych gdzie indziej.
Nawet życie w staropanieństwie na wzór ciotki Verity lub małżeństwo z nudziarzem
byłoby lepsze niż związek z mężczyzną tego pokroju.
Wiedziona nagłym przypływem uczuć wobec ciotki, która przynajmniej rozumiała
praktyczną stronę jej dylematu, młoda kobieta poklepała ją po ręku.
– Przykro mi, że cię naraziłam na taką sytuację, ale naprawdę jestem ci bardzo
wdzięczna za pomoc. Okropnie by było siedzieć tutaj bez ciebie. Jeśli chcesz, żebym
wykorzystywała spadek nie tylko z myślą o Domu, muszę się starać o dotacje.
Ciotka pociągnęła nosem, wciąż urażona komentarzami Clary na temat Oswalda
Stanbourne'a.
– Właściwie nie lubię przyjeżdżać do tej części miasta – wyznała dziewczyna.
– No cóż... – zauważyła jej towarzyszka, nieco udobruchana. – Jeśli tylko jesteś
świadoma zagrożenia...
Ciotka Verity zaliczała się do zapalonych reformatorów tak jak reszta rodziny, ale
unikała nieprzyjemnych aspektów tej pracy. Robiła na drutach bandaże dla trędowa-
tych w Afryce, zbierała odzież na potrzeby Domu i urządzała przyjęcia na cele dobro-
74
czynne – jednocześnie trzymając się od swoich podopiecznych z daleka. Sam pomysł,
by odwiedzić Spitalfields, po prostu ją przerażał, toteż Clarze dość rzadko udawało się
namówić ciotkę na podobną wyprawę. Z tego też powodu nie zdradziła jej prawdziwego
powodu przybycia w to miejsce właśnie dzisiaj.
– Niepokoję się, jak Foodle zareaguje na pobyt w tym okropnym otoczeniu. Ona
jest taka wrażliwa. Nie wiem, dlaczego tak nalegałaś, żebym zabrała psy.
– Tłumaczyłam ci przecież. Chciałam odstraszyć niebezpieczne indywidua.
– No, to chyba wystarczająco dobry powód. Moje pieski to świetni stróże. Zwłasz-
cza Faddle. Taki mały nosek... – Przerwała, gdy drzwi sklepu otworzyły się nagle i wy-
szła z nich jakaś postać. – Proszę, kochanie, oto potencjalny sponsor.
Clara wstrzymała oddech; z budynku wyszedł Morgan z wdziękiem subtelnego
dżentelmena.
Przystanął tylko na chwilę, by się rozejrzeć, po czym popatrzył prosto na Clarę.
Gdy się uśmiechnął, omal nie cisnęła mu dzbankiem w głowę.
– Wątpię, by ten człowiek zechciał nas wesprzeć, ciociu. To podejrzany typ.
– Ten pan? Na pewno? Wygląda...
– Groźnie? Sprawia wrażenie występnego łajdaka?
– Jest bardzo przystojny – szepnęła ciotka. – Mimo skandalicznego ubioru pre-
zentuje się naprawdę znakomicie, nie sądzisz?
– Nie zauważyłam.
Kłamała. Morgan w koszuli, dopasowanych spodniach i wysokich butach nadawał
nowego znaczenia słowu „występny”. Jak mógł tak spacerować z potarganymi włosami
i muskułami prześwitującymi przez cienką tkaninę... Nic dziwnego, że po każdym spo-
tkaniu z tym potworem czuła się taka niespokojna.
– Co oczywiście nie znaczy, że przystojny mężczyzna nie może być łajdakiem –
kontynuowała ciotka. – Twoi wujowie byli bardzo atrakcyjni, a przecież grzeszyli jak
najęci. – Nagle chwyciła Clarę za ramię. – Święta Genowefo! On tu idzie!
Morgan przeszedł przez ulicę i istotnie zmierzał w stronę obu dam. Zatrzymał się
jednak w pół kroku, gdy spod stolika wyskoczyła Księżna i zaczęła mu się uważnie
przyglądać.
– No... może zobaczymy, co ona o nim myśli – szepnęła starsza z kobiet, pewna,
że spanielka potrafi właściwie ocenić ludzki charakter.
Clara była podobnego zdania. Uśmiechając się, niecierpliwie czekała, aż pies za-
cznie szczekać i kąsać, a może nawet chwyci intruza za nogawkę.
Owszem, Księżna skoczyła na niego, ale machając przy tym entuzjastycznie ogo-
nem. Co gorsza, domagała się wyraźnie, by Morgan wziął ją na ręce.
Suka okazała się zdrajczynią? Niemożliwe! Morgan nachylił się nad psem, a Clara
ruszyła Księżnej na pomoc. On jednak wziął suczkę ostrożnie na ręce.
– Proszę, proszę... z kim mam przyjemność? – spytał, trzymając ją na wysokości
twarzy. Gdy polizała go w policzek, uśmiechnął się serdecznie.
– Niezależnie od wszystkiego masz chyba przyjazne zamiary.
75
Na tym właśnie kończyły się nadzieje na psią intuicję.
– Widziałaś? – syknęła ciotka, nieco zbyt głośno. – Jesteś pewna, że to podejrza-
ny typ?
Morgan zerknął na nie rozbawiony.
– O kim mowa?
– To chyba jasne – odparowała Clara. – A teraz proszę postawić Księżną, kapita-
nie. Wyraźnie się boi.
– Tak, nawet widzę, jak się trzęsie – zakpił Morgan, ale postawił spanielkę na
ziemi i podszedł do stołu. – Witam, lady Claro. A kimże jest pani urocza towarzyszka?
Przedstawianie pasera własnej ciotce wydało się Clarze zupełnie niestosowne. Po-
nieważ jednak Verity zupełnie niedyskretnie nadepnęła jej na stopę, dziewczyna nie
miała innego wyboru. Z westchnieniem dokonała prezentacji.
– Panna Stanbourne, jakże mi miło. – Morgan posłał ciotce uroczy uśmiech. –
Widzę rodzinne podobieństwo między panią i pani siostrzenicą. Te same piękne, nie-
bieskie oczy.
Clara zauważyła z niesmakiem, że jej ciotka się zarumieniła. Niewiele trzeba było,
aby zdobyć jej sympatię.
– Co do pani, lady Claro – powiedział, obdarzając ją takim samym rozbrajającym
uśmiechem – prezentuje się pani dzisiaj naprawdę oszałamiająco.
Wbił wzrok w jej usta. Ten łajdak nie mógł się powstrzymać od aluzji na temat ich
pocałunków w sklepie.
– A pan wygląda na chorego – odparła bez namysłu Clara.
– Claro! – ofuknęła ją ciotka. – Gdzie się podziały twoje maniery?
– Mówię, co myślę.
Morgan naprawdę wydawał się mizerny, a w dodatku był fatalnie ubrany. Z bliska
widziała zarost na jego podbródku i zmarszczki na czole.
– Nic nie szkodzi – odparł Morgan. – Mam za sobą ciężką noc i zapewne to widać.
Clara przyjrzała się uważnie jego twarzy. Co rozumiał przez „ciężką noc”? Może ra-
czej chciał powiedzieć „dziką”? Kiedy zostawiała go w gospodzie, nie był pijany. Tego
ranka sprawiał jednak wrażenie przepitego – bez trudu rozpoznawała oznaki rozpusty,
od czasu gdy jeden z jej wujów upadł przy śniadaniu pod stół po nocnych szaleń-
stwach.
Poczuła, że ściska się jej serce. Czyżby Morgan wyszedł z gospody do burdelu?
Stanęła jej nagle przed oczyma okropna wizja tych wspaniałych męskich rąk błądzą-
cych po ciele obcej kobiety.
– Mimo ciężkiej nocy jest pan w świetnym humorze – powiedziała wyniośle.
– Dlaczego miałbym nie być? Dwie piękne damy ustawiły stolik na wprost moje-
go sklepu, ciesząc oczy klientów. To chyba musi poprawić mi humor. Choć nie kryję,
że jestem ciekaw, czemu zawdzięczam ten zaszczyt.
76
– Nie zdawałyśmy sobie sprawy, że jesteśmy tak blisko – odparła słodko Clara. –
A ulokowałyśmy się tutaj, ponieważ pani Tildy zawsze wspierała Dom i nie ma nic
przeciwko naszej obecności...
Morgan uniósł sceptycznie brwi.
– Rozumiem. A jaki jest dokładnie cel tej wizyty?
– Zbieramy datki. Ciotka i ja zajmujemy się tym od czasu do czasu – rozmawia-
my z przechodniami na zatłoczonych ulicach na temat ewentualnego wsparcia finan-
sowego dla Domu.
– Przypuszczam, że zdobyłybyście więcej środków, gdybyście rozstawiły stolik
przy ulicy z bogatszą klientelą.
– Wolę być bliżej dzieci, w razie gdybym okazała się potrzebna. I nie wątpię, że
mieszkańcy Petticoat Lane również potrafią być hojni.
Mężczyzna popatrzył na powóz Clary; stangret i służący drzemali.
– A gdzie się podział Samuel?
– Dziś ma co innego do roboty.
Clara wysłała Samuela, by zapolował na pana Gaithera w Lincoln Inn's Fields.
Morgan popatrzył na nią z troską.
– Tak więc... zamierzacie tu siedzieć... godzinę...? Dwie...?
– Och, o wiele dłużej – odparła pogodnie ciotka. – Clara twierdzi, że musimy tu
wytrwać przez parę dni, od rana do zmierzchu.
Ku wielkiemu zadowoleniu Clary na twarzy Morgana pojawił się wyraz irytacji.
– Rozumiem. I nie przeszkadza to paniom, iż wasza obecność może zaniepokoić
moich klientów?
Clara nie powstrzymała kpiącego uśmiechu.
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego dwie nieszkodliwe damy mogłyby zdenerwo-
wać uczciwych ludzi.
W jego oczach zalśniło coś na kształt podziwu.
– Oczywiście, że pani nie rozumie.
Chciała odpowiedzieć, lecz jej uwagę odwrócił nagle jakiś ruch w zaułku.
– Mimo wszystko jestem bardzo ciekaw, cóż takiego skłoniło panią do zbierania
funduszy na Dom, lady Claro. Z naszej rozmowy w sklepie przed kilkoma dniami wy-
wnioskowałem, że ma pani wszystkie konieczne środki pieniężne. A może te pięćset
funtów wydała już pani na coś innego?
Clara zamarła pod przerażonym spojrzeniem ciotki Verity.
– O jakich pięciuset funtach on mówi, najdroższa?
Ach, co za przeklęta papla... Clara zerknęła na Morgana z urazą. A ten uśmiechnął
się do ciotki.
– Najwyraźniej lady Clara nie zdążyła wspomnieć pani jeszcze o naszej rozmowie.
– Przesunął spojrzenie na usta młodej kobiety, przypominając jej w ten sposób o ich
pocałunkach. Było to zresztą zupełnie zbędne, gdyż i tak czuła je wyraźnie na war-
gach.
77
Na policzki wystąpiły jej rumieńce.
– Nie zanudzam mojej ciotki treścią wszystkich moich nieistotnych pogawędek,
sir.
– Nie sądzę, by ofertę zapłacenia mi pięciuset funtów można było nazwać niezo-
bowiązującą, lady Claro – odparował z satysfakcją Pryce. – A co do drugiej części na-
szego spotkania...
– O czym on mówi? – spytała Verity. – O co chodzi z tymi pięciuset funtami?
Zdruzgotana Clara uznała, że lepiej się przyznać.
– Zaproponowałam kapitanowi pięćset funtów za przeniesienie sklepu w inne
miejsce. Niestety odmówił.
Ciotka popatrzyła na Morgana z zainteresowaniem.
– A dlaczegóż to moja siostrzenica chciała, by przeniósł pan sklep?
Morgan obdarzył ciotkę diabelsko czarującym uśmiechem.
– Lady Clara słyszała jakieś zupełnie bezpodstawne pogłoski na mój temat. I nie
chce uwierzyć, że wprowadzono ją w błąd.
– Nie zwracaj na niego uwagi, ciociu. Kapitan doskonale zdaje sobie sprawę, że
korzystam wyłącznie z wiarygodnych źródeł.
Dokładnie w tym samym momencie Księżna postanowiła włączyć się do dyskusji.
Zmęczona krążeniem wokół swojej nowej sympatii, skoczyła po prostu na spodnie
Morgana, pozostawiając na nich ślady błota. Mężczyzna ze śmiechem podniósł psa, nie
zważając na równie ciemne smugi na koszuli. Księżna przytuliła się do niego tak bez-
wstydnie, jak ladacznica z portu.
– Niezwykłe, prawda? – odezwała się ciotka do Clary. – Może jednak sprawdzisz
te swoje źródła... spójrz na psa...
– Co pani ma na myśli? – Morgan podrapał spanielkę za długim uchem.
– Księżna uznaje tylko wartościowych ludzi – odparła ciotka.
Morgan popatrzył na Clarę.
– Psy odznaczają się podobno niezwykłą intuicją.
Clara przewróciła oczami.
– Księżna to suka w domu pełnym kobiet. Sądzę, że bawi ją po prostu towarzy-
stwo mężczyzny.
– Nieprawda – zaprotestowała ciotka. – Pana Gaithera potraktowała po prostu
okropnie.
– Pan Gaither nie chciał jej głaskać. Nie drapał jej też za uchem – upierała się
Clara.
– Księżna lubi, żeby ją drapać, bo ma pchły – mruknął Morgan. – Ale ja mam na
to sposób.
Ciotka nastawiła ucha.
– Naprawdę?
Morgan pogłaskał sukę po jedwabistym futrze, jakby przyjaźnił się z nią od lat.
78
– Jest taka mieszanka ziół, której używaliśmy na morzu, walcząc z tą plagą. Mo-
gę podać paniom przepis.
– Och, będę panu niezmiernie zobowiązana – wzruszyła się ciotka. – Moje biedne
maleństwa tak przez nie cierpią... i wszyscy domownicy razem z nimi.
I w taki oto sposób Morgan zdobył po wsze czasy serce ciotki. Clara z trudem kryła
irytację.
– Czy nie czas na pana, kapitanie? Nie chciałybyśmy odrywać pana od ważnych
spraw.
– Dziś chyba i tak nie mam się do czego spieszyć, prawda? – spytał sucho Mor-
gan.
Clara miała taką nadzieję już wcześniej, ale teraz zaczęła przypuszczać, że Morgan
potrafi obrócić każdą okoliczność na swoją korzyść. Jakby chcąc podkreślić, że panuje
nad sytuacją, podszedł do jej powozu i usadowił się na koźle.
– Chętnie dotrzymam paniom towarzystwa. W tej części miasta bywa niebez-
piecznie.
– Przecież pan o to nie dba. I proszę nie udawać, że zależy panu po prostu na mi-
łej pogawędce...
– Na miłość boską, Claro! – zganiła ją ciotka. – Pan może nie jest odpowiednio
ubrany, ale zachowuje się nienagannie. Jak prawdziwy dżentelmen. I jest przemiły dla
moich pieszczoszków. Dlaczego jesteś dla niego bez przerwy taka niemiła?
– Tak, mademoiselle – zakpił Morgan. – Proszę to wytłumaczyć. – Krzyżując ręce
na piersiach, usadowił się wygodniej na koźle. Na widok jego napiętych muskułów Cla-
ra poczuła nagłą suchość w ustach. Dlaczego taki łajdak z piekła rodem miał taką nie-
ziemską sylwetkę?
Był na tyle arogancki, że ośmielił się do niej mrugnąć.
– To wszystko przez ten dzień w sklepie, kiedy pozwoliła mi pani...
– Dość, kapitanie Pryce! – Dziewczyna wyskoczyła zza stolika tak gwałtownie, że
Faddle zaczęła szczekać. – Czy mogłabym zamienić z panem kilka słów na osobności?
Mężczyzna roztopił się w uśmiechu.
– Jak pani sobie życzy. Przecież wie pani dobrze, jak sobie cenię nasze prywatne
rozmowy.
Wskazał jej miejsce obok na koźle, ale Clara odwróciła się na pięcie i poszła prosto
przed siebie, by znaleźć się jak najdalej od powozu i stolika.
Zaklął pod nosem i zrównał się z nią w chwili, gdy skręcała w jeden z zaułków.
– Dokąd się wybierasz? – zapytał.
– Nie chcę, by słyszeli nas służący i ciotka. Już i tak powiedziałeś dość, żeby
zrujnować mi reputację. Wielkie dzięki. Ale więcej powodów do spekulacji nie zamie-
rzam im dostarczać.
Wskazał dłonią stolik.
– Myślałaś, że mnie odstraszysz tym pomysłem z datkami?
– Bez klientów nie przetrwasz.
79
Popatrzył na nią z namysłem.
– Ciekaw jestem, jak by się odniosła do tego pomysłu twoja ciotka, gdyby wie-
działa, co robiliśmy w sklepie. – Znów przeniósł wzrok na jej usta. – Gdybym wspo-
mniał, jak delikatne masz wargi, jak smakujesz, jak piękne masz piersi...
– Nie ośmieliłbyś się!
– Możesz się o tym łatwo przekonać.
Popatrzyła na jego zaciśnięte szczęki. Morgan był zdolny do wszystkiego.
– No, proszę, idź. A jak to zrobisz, zniszczysz jej naiwne złudzenia o tym, jakim
jesteś wspaniałym dżentelmenem. Wtedy z pewnością stanie po mojej stronie.
– A teraz nie jest po twojej stronie? Nie pomoże ci? – Przymrużył oczy. – Ach, ro-
zumiem. Nie wyjawiłaś jej prawdziwego powodu waszej wycieczki.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi...
– Owszem, rozumiesz. – Stanął bliżej i rozejrzał się szybko, jakby sprawdzał, czy
ktoś ich nie słucha. – Nie powiedziałaś ciotce, że jestem paserem. I że chcesz, bym zre-
zygnował z ciemnych interesów. Prawda?
Odwróciła wzrok, ale nie mogła zaprzeczyć.
– A jeśli nawet? Nie chciałam jej denerwować. Przecież to żadna różnica. I tak by
mnie wsparła.
– Myślisz? Nie sprawia wrażenia miłośniczki przygód. Może powinniśmy ją zapy-
tać. Powiem jej prawdę i...
– Nawet się nie waż...
– Zatem nie jesteś do końca pewna jej reakcji.
Clara zacisnęła pięści.
– Jesteś najbardziej irytującym, nieuprzejmym...
– Skoro mnie tak nie lubisz, dlaczego bez przerwy tu przychodzisz?
– Bo chcę, żebyś przestał demoralizować moich chłopców.
Uśmiechnął się szeroko.
– Nie sądzę, że to jedyny powód – powiedział lekko schrypniętym głosem. – My-
ślę, że to lubisz. Lubisz te nasze krótkie spotkania.
– Nie!
Otaksował ją wilczym spojrzeniem tak śmiało, że spłonęła rumieńcem.
– Kłamczucha – odparł ze śmiechem. Był wprost niewymownie arogancki.
– Przygody przewróciły ci w głowie. Fakt, że jakieś niedomyte dziewki przymilały
się do ciebie przez całą noc...
– Dlaczego sądzisz, że mógłbym się zadawać z niedomytymi dziewkami?
– A co tu jeszcze można robić w nocy?
– Według ciebie bardzo dużo. Przecież sądzisz, że ubijam interesy z przestępcami
i kaperuję dostawców towaru. Kiedy miałbym znaleźć czas na ladacznice?
– Nic mnie to nie obchodzi.
Wybuchnął śmiechem.
– A niech to! Lady Clara jest zazdrosna!
80
– Na pewno nie!
– Więc dlaczego się interesujesz tym, jak spędzam noce?
– Wcale się nie interesuję. Mówiłam tylko...
– Przyznaj się, Claro. – Pochylił się nad nią z zadowolonym uśmieszkiem. – Je-
steś mną zafascynowana tak samo jak ja tobą.
– Ty... jesteś mną zafascynowany! – wybuchła.
– Och, tak. Nigdy wcześniej nie spotkałem takiego anioła jak ty. Ani się z takim
nie całowałem. To było naprawdę niezwykłe doświadczenie.
Choć łobuzerski uśmiech Morgana przyprawił ją o dreszcze, zdobyła się na to, by
odpłacić mu tym samym.
– Naprawdę sądzisz, że takie wyświechtane pochlebstwa działają na kobiety?
– Nie mam zdania na ten temat. Żadnej nie nazwałem dotąd aniołem.
Próbowała nie zwracać uwagi na przyspieszony puls.
– Oczywiście, że nie. Skoro zadajesz się głównie z upadłymi kobietami, nie masz
okazji prawić komplementów prawdziwym damom.
– Ma belle ange. Wczoraj towarzyszyła mi tylko butelka dżinu i cały tłum złodzie-
i, paserów i alfonsów. Wolałem oczywiście spędzić czas w twoim towarzystwie i gdybyś
nie uciekła... – Uniósł dłoń, jakby chciał dotknąć jej policzka, ale szybko ją opuścił. –
Nie wolałabyś dokończyć tej rozmowy w moim sklepie? – szepnął, rzucając niespokojne
spojrzenie na ciotkę Verity.
– Nigdy w życiu. Nie dam ci więcej okazji do tego, byś mnie obrażał.
– Obrażam cię zatem, gdy zarzucasz mi ramiona na szyję i prosisz, żebym...
– O nic cię nie prosiłam. – Przerwała, rozumiejąc nagle, do czego Morgan zmie-
rza. – Nie odwiedziesz mnie tym razem od głównego celu. Nie pozwolę, byś pozostał w
Spitalfields i sprowadzał moich chłopców na złą drogę.
Od strony stolika doszło ich nagle wściekłe szczekanie i psy ruszyły pędem przed
siebie, najwyraźniej za kimś goniąc.
– Co, na miłość... – zaczęła Clara, odwracając się w tamtą stronę.
Johnny próbował bezskutecznie odpędzić od siebie ujadające zwierzaki. Kobieta
poczuła nagłą miękkość w kolanach.
– Johnny! Co tu robisz? – krzyknęła.
Obawiała się, że zna odpowiedź na to pytanie.
81
Rozdział 9
Pomyśl dziś o tym, co przeszłym jest znojem,
I mężnie wyznaj wszystkie błędy swoje.
Mała śliczna książeczka
John Newbery
Morgan zaklął pod nosem. Powinien był przewidzieć, że jego plan wyplątania Joh-
nny'ego z całej sprawy jest bez szans. Nawet poważny flirt nie mógł na tyle zaangażo-
wać uwagi Clary, by zapomniała o podopiecznych. Morgan ruszył za nią, głęboko
wzdychając. Ciotka próbowała przywołać psy, a Clara chwyciła Johnny'ego za ramię,
zanim zdążył jej uciec.
Chłopiec popatrzył na nią z przerażeniem.
– Chciałem tylko kupić kartofle dla Peg...
– Peg na pewno nie wysłałaby cię samego na zakupy – odparowała Clara. – Pokaż
kieszenie. Chłopak zareagował dokładnie tak, jak uczyniłby Morgan w jego wieku –
wypiął buntowniczo pierś.
– Nie muszę tego robić.
Najwyraźniej doświadczona w tym zakresie Clara sama szybko przeszukała kiesze-
nie chłopca i cicho jęknęła, wyciągając z jednej z nich zawinięte w chusteczkę monety.
– Obiecałeś, że zostawisz moich podopiecznych w spokoju. Skąd on w takim ra-
zie wziął pieniądze, jeśli łaska?
Morgan próbował nie zwracać uwagi na żal w jej oczach. Żaden prawdziwy paser
nie dbałby przecież o zranione uczucia lady Clary, dlatego i jemu nie wolno było oka-
zać, jak bardzo jest mu przykro.
– Naprawdę myślałaś, że chłopiec pozbędzie się zegarka i nie zażąda zapłaty?
Jest młody, ale nie głupi.
– Proszę nie wyrzucać mnie z Domu, lady Claro – szepnął Johnny, którego nagle
opuściła odwaga. – Przysięgam, że już nie będę kradł. Nie zbliżę się nawet do tego
sklepu!
Poczucie winy zalało Morgana niczym mroźna fala. Postawił Clarę w niezwykle kło-
potliwej sytuacji; chcąc przestrzegać zasad, musiała usunąć chłopca z Domu. A dla
dobra innych podopiecznych powinna była postąpić konsekwentnie.
Ona również zdała sobie z tego sprawę, gdyż zbladła jak ściana. Popatrzyła na
Johnny'ego ze złością i troską jednocześnie.
– Przysięgałeś, że już tu nie przyjdziesz.
Chłopiec zwiesił głowę.
– Wiem, ale... ja... ja...
82
– Ostrzegałam cię o możliwych konsekwencjach – upierała się Clara, tak jakby ta
rozmowa mogła cokolwiek zmienić. – Jak mogłeś zrobić coś tak głupiego?
Rozpacz w jej głosie chwyciła Morgana za serce.
– Jest pewne rozwiązanie – wypalił bez zastanowienia.
Podniosła na niego głowę.
– Nie sądzisz, że narobiłeś już dość kłopotów?
– Ja go tu nie zapraszałem, przyszedł z własnej woli.
– Ale dałeś mu pieniądze.
– Tak, to był błąd. Ale zamierzam go naprawić.
– Jak? – spytała sarkastycznie. – Zabierzesz je z powrotem?
– Dam Johnny'emu dobrze płatne zajęcie.
Clara pomyślała, że Morgan oszalał. Jak mógł brać odpowiedzialność za kogokol-
wiek, zwłaszcza za dziecko, kiedy najbardziej potrzebował spokoju i swobody działa-
nia?
On jednak nie mógł stać spokojnie i patrzeć na udrękę Clary. Gdyby zdecydowała
się wziąć Johnny'ego z powrotem do Domu, naraziłaby się na utratę autorytetu, co z
pewnością zniszczyłoby jej wieloletni trud, a tym samym także prowadzoną przez nią
placówkę. Wyrzucenie Johnny'ego oznaczałoby zaś powrót do złych nawyków. Dzieciak
wylądowałby w więzieniu przed ukończeniem piętnastu lat.
Morgan nie chciał czuć się odpowiedzialny za taki rozwój wypadków. To przez nie-
go Clara znalazła się między młotem a kowadłem, zatem on, nikt inny, musiał ją z tej
opresji uratować. Wiedział, że Ravenswood będzie miał mu to za złe, lecz nie powinien
był go umieszczać tak blisko domu. Clara milczała i patrzyła na Morgana jak na waria-
ta. Powtórzył zatem swą propozycję.
– Zatrudnię Johnny'ego w sklepie. Mieszkać może w magazynku na górze.
Te słowa wyrwały ją z odrętwienia.
– Sądzisz, że pozwolę ci go zatrudnić w charakterze osobistego złodzieja?
– Nie, nie rozumiesz. – Powinien był się domyślić, że tak to zabrzmi. – Potrzebuję
pomocnika. Johnny będzie zamiatał, czyścił srebro, biegał na posyłki. Żadnych kra-
dzieży. Inaczej sam go wyrzucę.
Patrzyła na niego nic nierozumiejącym wzrokiem. Drżąca dolna warga zdradzała
zmieszanie i niepokój. Nie mógł jej winić za to, że mu nie ufa. Paserzy często mieli wła-
snych kieszonkowców, którzy kradli dla nich towar.
– To niemożliwe – szepnęła.
– Wysłuchaj mnie, Claro. Oboje wiemy, że nie możesz mu pozwolić zostać w Do-
mu po tym, jak złamał zakaz.
Przygarbiła się nagle pod ciężarem odpowiedzialności.
– Jeśli pozwolisz mu zostać, inni pójdą w jego ślady – dodał cicho Morgan. – Co
gorsza, może się o tym dowiedzieć sąd. Jak sama twierdzisz, w Spitalfields nie ma se-
kretów. Co innego udowodnić sędziom, że z założenia chcesz pomóc chłopakowi, co
innego jednak zrobić wyjątek od reguły. Mogliby zacząć krzywo na ciebie patrzeć.
83
Przymknęła oczy, jakby nie chciała się w to wszystko mieszać.
– Muszę przekonać Lucy, żeby zgodziła się nim zająć.
– Nie będę mieszkać z siostrą! – zawołał Johnny. – Niech się zajmie swoimi pla-
nami! Ona mnie nie chce, tak powiedziała! I ja jej też nie chcę!
Odważne słowa jak na chłopca, który bał się przyszłości.
– Jeśli oddasz mi go pod opiekę – kontynuował bezlitośnie Morgan – nie będzie
się włóczył po ulicach. Dokąd pójdzie, jeśli siostra nie zgodzi się go przyjąć? No, chyba
że chcesz, żeby go skazano na ciężkie roboty... – Celowo użył argumentu, który musiał
zrobić na Clarze wrażenie.
Kobieta szeroko otworzyła oczy.
– Nie, to niemożliwe!
Odwróciła wzrok, ale zdążył jeszcze dostrzec łzy w jej oczach. Wyładowała cały żal
na chłopcu.
– A niechże cię, Johnny. Dlaczego nie robiłeś, co kazałam?
– Bo jest zbyt głupi, aby docenić to, co dobre, gdy jeszcze to ma – odparł Morgan.
– Hej! – zawołał Johnny. – Może ja też nie chcę u pana zostać! Nikt mnie nie spy-
tał o zdanie.
– I nikt nie zapyta – odparł ostro Morgan. – Jeśli wiesz, co jest dla ciebie dobre,
następnym razem będziesz miał więcej oleju w głowie.
Johnny zamrugał, ale był na tyle mądry, by milczeć. Clara rzuciła Morganowi za-
troskane spojrzenie i westchnęła.
– Nie wiem, co robić. Nie wiem, czy mogę ci zaufać. Możesz go przecież wykorzy-
stać do własnych celów.
Zapytując się w myślach, dlaczego podejmuje tę dyskusję, Morgan odwrócił się do
Johnny'ego.
– Opowiedz lady Clarze, o czym rozmawialiśmy, kiedy dałem ci pieniądze. Po-
wiedz jej, jakie postawiłem warunki.
Johnny popatrzył niespokojnie na oboje.
– Kapitan kazał mi przyrzec, że więcej tu nie przyjdę. Chciał, żebym powiedział
innym, że nie są tu mile widziani.
– Widzisz – Morgan ponownie odwrócił się do Clary. – A jeśli sobie dobrze przy-
pominasz, odkąd się poznaliśmy, prosiłem cię, żebyś trzymała swoich wychowanków z
daleka od mojego sklepu.
– Tak, bo chciałeś, żebym ci zaufała.
– Nie mam żadnego pożytku z dzieci, wierz mi. Nie przynoszą dość pieniędzy i je-
śli złapie ich policja, mogą mi tylko narobić kłopotu.
Patrzyła mu teraz prosto w oczy.
– Więc przyznajesz, że jesteś paserem.
Ta kobieta naprawdę czepiała się słów.
– Do niczego się nie przyznaję. Mówię tylko, że nie mam powodu, żeby kupować
od kieszonkowców. Dlatego Johnny będzie ze mną bezpieczny.
84
Zawahała się, lecz po chwili pokręciła głową.
– Przykro mi, ale po prostu nie mogę...
– Chcę z nim zostać. – Johnny zerknął na Morgana i wzruszył kościstymi ramio-
nami. – Wolę mieszkać z kapitanem niż w Domu, jeśli to oznacza, że mogę zarobić na
utrzymanie.
– Och, Johnny – zaprotestowała Clara. – Jeśli zamieszkasz tutaj, już nigdy nie
będziesz mógł do nas wrócić. A co będzie z Timothym?
Kim, u diabła, był Timothy?
Johnny wyraźnie spochmurniał, lecz wysunął buntowniczo dolną wargę.
– Nie jestem mu potrzebny. W Domu ma wszystko, czego mu trzeba. Lubi tam
być.
W przeciwieństwie do mnie. Nie powiedział tego głośno, ale patrząc na twarz Clary,
Morgan poczuł, że ma ochotę chłopaka udusić. Czy ten mały nie wiedział, jakie to
szczęście mieć przy sobie takiego anioła jak Clara? Kogoś, kto był gotów ryzykować tak
wiele tylko po to, by stworzyć mu nadzieję na lepszą przyszłość? Nie, Johnny był za
młody, by to docenić. Nie zdawał sobie sprawy, że ludzie mają czasem tylko jedną
szansę, by zmienić swoje życie. A ten głupiec odrzucał swoją obiema rękami.
Cóż, Morgan zamierzał mu mimo wszystko zagwarantować jeszcze jedną taką oka-
zję. Był to winien Clarze. Kobieta popatrzyła błagalnie na ciotkę, ale panna Stanbour-
ne zignorowała jej spojrzenie. Najwyraźniej nie zamierzała się w nic angażować. Szep-
cząc coś pod nosem do podenerwowanych psów, siedziała spokojnie przy stoliku, który
odgradzał ją skutecznie od reszty zebranych.
– Mogę robić, co chcę – perorował Johnny. – A chcę pracować dla kapitana.
– W takim razie załatwione – uciął Morgan, zanim chłopcu wyrwało się coś, co
mogłoby zaniepokoić Clarę. – Johnny, przynieś swoje rzeczy. Muszę porozmawiać z la-
dy Clarą na osobności.
Chłopiec przytaknął skwapliwie i pobiegł w stronę Domu. Clara popatrzyła za nim
tak udręczonym spojrzeniem, że Morgan poczuł skurcz żołądka. Nigdy nie zamierzał jej
skrzywdzić czy zranić. Postanowił, że kiedy już będzie po wszystkim, namówi brata na
hojną dotację dla podopiecznych Domu, przekona Ravenswooda, by zatrudnił chłop-
ców... zrobi wszystko, byle tylko z jej twarzy zniknął ten smutny wyraz. Odwróciła się
do niego z dumnie wysuniętym podbródkiem.
– Musisz go wciągać do tej wojny? Przecież to jeszcze dziecko.
– Które za chwilę stanie się mężczyzną – dokończył Morgan. – Tak jest dla niego
najlepiej i dobrze o tym wiesz.
Pokręciła głową.
– Nie wiem, czy wymarzyłam sobie dla niego karierę pomocnika złodzieja.
– Przysięgam, że nie pozwolę mu kraść. – Morgan podszedł bliżej do Clary i poło-
żył jej rękę na ramieniu. – Nie pozwolę, by pod moją opieką stała mu się jakaś krzyw-
da.
Wyrwała się z jego uścisku.
85
– Jeśli sądzisz, że będę spokojnie patrzyła, jak go demoralizujesz...
– Zostaw go, Claro. Jest na tyle duży, by dokonać wyboru. – Nie mógł już znieść
jej pogardy, choć jeszcze tak niedawno sam o nią zabiegał. – Zawsze możesz przyjść do
sklepu i nas sprawdzić.
– Nie martw się. – Wyprostowała plecy. – Zamierzam tu zostać.
Pryce z zaciśniętymi zębami zerknął na pannę Stanbourne i jej nieszczęsny stolik.
Niepotrzebny był mu absolutnie taki kłopot.
– Nie masz czasu, żeby śledzić każdy mój ruch i świetnie o tym wiesz. Kierujesz
Domem i doprowadzanie mnie do szału na nic się nie zda. Nie możesz tu tkwić w dzień
i w nocy, a ja mogę i tak robić interesy za twoimi plecami.
– W takim razie moja ciotka i ja...
– Z tego, co widzę, twoja ciotka najchętniej wróciłaby do domu. I czy naprawdę
sądzisz, że wytrzymałaby tutaj na tyle długo, by cokolwiek zmienić?
Widząc, że podbródek Clary zadrżał niebezpiecznie, poczuł nagłą chęć, by wziąć ją
w objęcia i scałować jej wszystkie troski. Ależ ona jest uparta! Czasem się zastanawiał,
jak by to było, gdyby obrócił wszystkie jej ciepłe, opiekuńcze uczucia ku sobie, a nie
przeciw sobie. To jednak wydawało się niemożliwe.
– Nie zostawię tej sprawy w ten sposób. Znajdę sposób, by ocalić Johnny'ego
przed tobą i przed nim samym.
Ogarnęła go złość. Ona i jej przeklęte zasady... Czy naprawdę nie zdawała sobie
sprawy, że nie powinna się wtrącać?
– Rób, co musisz, ma belle ange. Pamiętaj tylko, że nawet anioły wiedzą, że pew-
nych granic nie wolno przekroczyć. I że czasem trzeba przyjąć do wiadomości klęskę.
A potem, nie czekając na odpowiedź, wrócił do sklepu. Był bliski powiedzenia Cla-
rze prawdy o swojej misji. Poczułaby się okropnie i musiałaby go przeprosić...
Westchnął. Nie, nie mógł tego zrobić. Clara była jak otwarta księga, uczciwa ni-
czym zakonnica przy konfesjonale. Nawet gdyby próbowała dochować tajemnicy, mo-
głaby go zdradzić zupełnie bezwiednie. Przy tak wielkiej stawce nie powinien sobie po-
zwalać na tego typu ryzyko.
Kiedy tylko wszedł do sklepu i popatrzył raz jeszcze na skromne wnętrze, zrozu-
miał, co właściwie zrobił. Zgodził się zająć Johnnym. Miał się opiekować dzieckiem w
sytuacji, kiedy należało się raczej skupić na własnym bezpieczeństwie.
Johnny był w tym samym wieku, co chłopcy okrętowi pozostający kiedyś pod pie-
czą Morgana, którym niemal codziennie groziło niebezpieczeństwo. Ponadto jako
dziecko ulicy potrafił się doskonale zająć sam sobą. Tak czy inaczej Morgan wziął na
siebie wielką odpowiedzialność.
Nagły hałas dochodzący z ulicy sprawił, że Pryce wyjrzał przez okno. Clara kłóciła
się z ciotką. Nie trwało to jednak długo. Starsza pani szybko sprowadziła powóz, do
którego wsiadła, zostawiając Clarę na ulicy. Po chwili otworzyła drzwiczki i popatrzyła
na siostrzenicę.
– Jedziesz, kochanie?
86
Clara wyprostowała plecy, zerknęła na sklep i przeniosła spojrzenie na ciotkę.
– Nie, idę do Domu. Wracaj sama.
Morgan, widząc, jak młoda dama odchodzi wolnym krokiem w stronę Domu, po-
czuł ogromny żal. Nie chciał przecież odbierać jej nadziei.
Co on sobie właściwie myślał? Przecież ta kobieta mogła go zniszczyć w ciągu
ułamka sekundy. Ingerowała bezwiednie w ważne śledztwo, powodując kłopoty, na
które naprawdę nie mógł sobie pozwolić. Zaklął pod nosem i odszedł od okna. Nie mógł
się teraz nad tym wszystkim zastanawiać. Już i tak zrobił wystarczające głupstwo,
proponując opiekę nad Johnnym. Od rozmowy ze Specterem minęło zaledwie parę dni
i Morgan musiał się przygotować na konfrontację. Tymczasem chłopiec wszedł do
sklepu bocznymi drzwiami.
– Przyniosłem rzeczy – powiedział pogodnie.
Zmieściły się zaledwie w jednej, solidnie wyglądającej torbie, najprawdopodobniej
kradzionej. Morgan miał nadzieję, że są to wyłącznie ubrania. Pomyślał, że to smutne,
mieć tak skromny dobytek.
– Gdzie mam to poukładać? – spytał Johnny.
– Na górze – odparł Morgan. – Zaraz ci pokażę.
Idąc na stryszek po zakurzonych schodach, rzucił od niechcenia do chłopca:
– Chyba minąłeś po drodze lady Clarę...
Ponieważ mały milczał, Morgan łypnął na niego ze złością.
– Rozmawiała z tobą?
– Próbowała. Kazałem się jej odczepić.
Morgan z trudem powstrzymał gniew.
– Mam nadzieję, że nie jesteś aż tak głupi – syknął, kiedy znaleźli się już na gó-
rze.
Johnny wysunął dolną wargę.
– Co pan ma na myśli?
– Czy ty naprawdę nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakie miałeś szczęście, że za-
jęła się tobą taka kobieta? Powinieneś być wdzięczny.
– Dlatego, że ona jest damą, a ja złodziejem? – spytał Johnny niemal pogardli-
wie. – Myśli pan, że ona jest lepsza ode mnie?
– Oczywiście, że tak. Nie z powodu pochodzenia, lecz dlatego, że troszczy się o
ludzi. Rozumie, że jej działania wpływają na życie innych. Traktuje poważnie swoje zo-
bowiązania.
Johnny wbił wzrok w czubki butów.
– Ma za dużo zasad.
– A ty, chłopcze, nie masz ich prawie wcale. Ale to się zmieni. Zasada pierwsza:
żadnych kradzieży. Żadnego ściągania płaszczy z pleców przechodniów, żadnych wła-
mań.
– Ale ja myślałem, że chciał pan...
87
– Wiem, co myślałeś. Ale się myliłeś. Unikam kłopotów tylko dzięki temu, że za-
chowuję pozory, i nie pozwolę tego zniszczyć.
Johnny nieco się uspokoił.
– Więc zabrania mi pan kraść nie dlatego, że ona tak sobie życzyła?
– Kto? Lady Clara?
Johnny skinął głową.
– Nie.
Był to jednak oczywisty powód i Morgan poczuł nagłą złość na samego siebie. Nie
powinien liczyć się tak bardzo z oczekiwaniami tej kobiety. Mogło się to okazać zbyt
niebezpieczne.
– Zasada numer dwa. Wstajesz i kładziesz się spać, kiedy ci każę, i bez mojego
pozwolenia nie wychodzisz ze sklepu. Jasne?
– Równie dobrze mógłbym trafić za kraty – wymamrotał Johnny.
– I tam się właśnie znajdziesz, jeśli się nie zmienisz, zanim wyrośniesz na takiego
starego łajdaka jak ja.
Johnny wyraźnie się tym zainteresował.
– Był pan w więzieniu?
– Kilkakrotnie. Za pierwszym razem miałem nawet mniej lat niż ty teraz. Nic
przyjemnego. Nie miałbym ochoty tego powtarzać. A za tym idzie zasada trzecia: nie
wolno ci nikomu opowiadać o tym, co się dzieje w sklepie. Ani siostrze, ani koleżkom,
ani Timothy'emu.
– Timothy to mój brat. Ma dopiero pięć lat. Nic mu nie mówię
– Więc jest was dwóch? I starsza siostra... Bon Dieu. Wiem, że wasza matka nie
żyje, ale czy nie macie innych krewnych? Ojca?
Johnny ponuro zwiesił głowę.
– Zesłali go na siedem lat za fałszerstwo. Złapali go z podrobionym banknotem w
ręku. Nikt z rodziny się teraz do nas nie przyzna. Została nam tylko Lucy.
– A ona najwyraźniej umyła ręce od odpowiedzialności.
– To nie tak. Ona spotyka się z policjantem. – Chłopiec popatrzył Morganowi
prosto w oczy. – Facet za nami nie przepada, więc Lucy sobie nie życzy, żebyśmy się
przy nich pętali. Chyba zamierza za niego wyjść, bo to porządny człowiek. W dodatku
ma pieniądze. A po ich ślubie... pewnie zostaniemy sami.
Morgan doznał olśnienia.
– To dlatego kradłeś? Żeby skusić ją pieniędzmi? Nie chciałeś, żeby za niego wy-
szła?
Johnny wzruszył ramionami.
– Jestem dobrym kieszonkowcem i tyle.
Obaj jednak wiedzieli, że to nieprawda. Morgan z trudem przełknął ślinę. Przypo-
mniał sobie nagle, jak sam posuwał się do kradzieży, byle tylko zapewnić matce godzi-
we życie. Miał nadzieję, że dzięki temu będzie mogła zrezygnować z kochanków, którzy
płacili za ich codzienny byt.
88
Mimo wszystko w końcu przegrał. Nie udało mu się przekonać matki, że jej ostatni
kochanek jest łajdakiem... Aż do tamtej strasznej nocy...
Zaklął w duchu. Tu w Spitalfields koszmary z przeszłości przybierały wyjątkowo
wyraźną postać. Musiał się stąd jak najszybciej wynieść.
Tymczasem jednak miał się zająć Johnnym.
– Może i umiesz kraść, ale chyba stać cię na coś lepszego.
Johnny uśmiechnął się po raz pierwszy, odkąd weszli na górę.
– Naprawdę tak pan myśli?
– Oczywiście. Spróbuję cię nauczyć.
– Jak zostać paserem? – spytał chłopiec z błyszczącymi oczyma. – To byłoby
świetnie, bo tak naprawdę to paserzy zbijają majątki, nie złodzieje.
– Nie – syknął Morgan przez zaciśnięte zęby. – Opowiem ci, jak się żyje na mo-
rzu.
– Mam zostać marynarzem? To strasznie ciężki los. Jeszcze gorszy od życia zło-
dzieja.
– Ale przynajmniej cię nie powieszą. To dobry, uczciwy zawód. Bardzo ekscytują-
cy. Mogę ci się nawet kiedyś wystarać o stanowisko kadeta marynarki.
Johnny zrobił sceptyczną minę.
– Oni chyba nie zechcą takiego kadeta. Nawet ja to wiem. To dla szlachty i dżen-
telmenów z przyzwoitych rodzin, a teraz, kiedy skończyła się wojna...
– Pozwól, że ja już się o to będę martwił. Ty słuchaj uważnie moich wskazówek,
pracuj ciężko i zobaczysz, że znajdę ci zajęcie, dzięki któremu nie będziesz się musiał
co chwila rozglądać, czy nie ściga cię policja. – Przerwał na chwilę. – Nie pomogę ci
jednak, jeżeli nie będziesz przestrzegał moich zasad. Dasz radę?
Johnny zawahał się i rozejrzał po pokoju. Morgan czytał w jego myślach. Było tu
ciepło i sucho, chłopiec miał dla siebie sporo miejsca. Miałby tak wygodne, obszerne
schronienie po raz pierwszy w życiu. Wyraźnie ważył coś w myślach, potem się wypro-
stował i popatrzył Morganowi prosto w oczy.
– Tak, sir. Postaram się.
– To dobrze – odparł Morgan z uśmiechem.
Teraz miał pomocnika, posłańca i służącego w jednej osobie. Wciąż jednak nie wie-
dział, co, u diabła, z nim zrobić.
89
Rozdział 10
Obawiam się, że niektórzy, z sobie tylko znanych powodów,
zbyt często przymykają oczy na przestępstwa,
co – w najlepszym wypadku – ma nieprzyjemne konsekwencje.
Procesy młodocianych
R. Johnson
Clara bywała w ruchliwym komisariacie przy Lambeth Street, lecz nigdy w tak
ważnych sprawach. Po dwóch dniach bezowocnych nadziei na to, że Johnny odzyska
rozum lub że Morgan się wreszcie chłopcem znudzi, chwyciła się rozwiązania ostatecz-
nego: postanowiła donieść na kapitana.
Czekając na swoją kolej, próbowała nie myśleć o Morganie przed sądem, o Morga-
nie skutym łańcuchem i jej nienawidzącym. Próbowała nie pamiętać doniesień Samu-
ela o tym, jak to pan Pryce świetnie zajmuje się Johnnym.
Co z tego, że nauczył chłopca paru praktycznych umiejętności? Chciał po prostu,
by Johnny był dla niego bardziej użyteczny niż zwykły kieszonkowiec. I czy miał zna-
czenie fakt, że ponoć zabronił mu kraść? Oczywiście, że nie.
Przecież nie mógł powiedzieć Samuelowi nic innego, wiedząc, że służący zrelacjo-
nuje jej dokładnie zastaną sytuację. Nie, wszelkie przejawy dobroci, jakie Morgan oka-
zywał Johnny'emu, miały jedynie za zadanie uśpić jej czujność.
Musiała pamiętać o twarzy Lucy, na której malowało się głębokie poczucie winy.
Gdy biedna dziewczyna dowiedziała się, gdzie jest jej brat, poszła do sklepu Morgana i
zaczęła błagać Johnny'ego, by zamieszkał z nią w gospodzie. Chłopak jednak katego-
rycznie odrzucił tę propozycję. Powiedział siostrze, że dobrze mu u Morgana i że nie
chce się przeprowadzać. Pełna wyrzutów sumienia Lucy zwróciła się do Clary, lecz ta
nie miała wpływu na decyzję chłopca, który nie słuchał głosu rozsądku.
Teraz więc pozostało tylko to jedno wyjście i Clara zamierzała z niego skorzystać,
niezależnie od tego, co miałoby to oznaczać dla Morgana. W końcu nigdy nie zaprze-
czył, że jest paserem. Znał konsekwencje tego zajęcia. Clara stworzyła mu mnóstwo
szans na to, by je porzucił, lecz on jej nie słuchał. Dlatego teraz musiała sprowadzić go
na ziemię.
Pod warunkiem, że sędzia potraktuje jej skargę poważnie. Co wcale nie było pew-
ne.
– Wysoki sąd zaraz panią przyjmie – powiedział urzędnik i poprowadził ją wą-
skim korytarzem do zatłoczonego biura. Wysoki sąd, czyli Elijah Hornbuckle, siedział
za biurkiem i przeglądał stos papierów. Obwisłe policzki, wydatne wargi i przebarwie-
nia na skórze nadawały mu wygląd ropuchy – w peruce i okularach. Na szczęście dzię-
ki eleganckiemu ubiorowi sędzia, mimo nieprzyjemnego oblicza, wyglądał jak dżentel-
90
men. Niestety, postawny mężczyzna stojący obok niego, choć niewątpliwie przystojny,
zdawał się mieć w pogardzie porządny strój. Świadczyły o tym: przekrzywiony fular,
przybrudzone mankiety koszuli i źle skrojony surdut. Łysina na czubku głowy i
zmarszczki na twarzy pozwalały się domyślać, że mężczyzna skończył już dawno czter-
dzieści lat. Pan Hornbuckle przedstawił go jako Rodneya Fitcha, oficera policji. Tak
zatem wyglądał pan Fitch, narzeczony Lucy. Boże, ta dziewczyna musiała być chyba
ślepa, skoro wolała tego policjanta od Samuela.
– Pani skargą zajmie się pan Fitch – powiedział sędzia, wskazując Clarze krzesło,
na którym posłusznie usiadła.
Policjant ukłonił się znacznie niżej niż należało.
– Do usług, panienko... to znaczy chciałem powiedzieć, wasza miłość.... zaraz...
milady. Milady, prawda?
– Owszem – mruknęła Clara, tłumiąc jęk. Sprawy przybrały fatalny obrót.
Nawet w mniej wątpliwych okolicznościach z pewnością zakwestionowałaby kom-
petencje Fitcha, ale w tej szczególnej sytuacji sprawa wyglądała jeszcze gorzej. Jeśli
Lucy miała jakikolwiek wpływ na tego człowieka, z pewnością zadba o to, by nie oskar-
żył Morgana, gdyż ten udzielił schronienia jej bratu. I Morgan znów ujdzie sprawiedli-
wości.
Clara nie mogła jednak przedstawić swojej skargi, nie mieszając w sprawę John-
ny'ego, a tego absolutnie nie chciała robić. Była już niemal pewna, że jej wizyta jest
daremna.
Sędzia rozparł się wygodnie na krześle i skrzyżował ręce na brzuchu.
– Podobno chce pani złożyć doniesienie na jakąś podejrzaną osobę.
– Tak. – Clara szybko opisała Morgana i jego sklep.
Pan Hornbuckle nie wykazał szczególnego zainteresowania skargą. Fitch wyjął jed-
nak notes i zaczął starannie spisywać jej słowa.
Gdy skończyła, pan Hornbuckle spytał:
– Ma pani jakieś dowody?
– Słucham?
– Dowody. – Strzelił niecierpliwie palcami. – Proszę o dowody.
– Już mówiłam. Znany kieszonkowiec sprzedał kapitanowi Pryce'owi skradziony
zegarek.
– Jak się nazywa kieszonkowiec? Doprowadzimy go na przesłuchanie.
Pan Fitch patrzył na nią z coraz większym zainteresowaniem. Przełknęła ślinę.
– Nie mogę odpowiedzieć.
– To znaczy, że pani nie wie?
Nie chciała kłamać, wzruszyła więc tylko ramionami w nadziei, że pan Hornbuckle
poprzestanie na tym pytaniu.
– Dobrze, mamy zatem podejrzanego kieszonkowca...
– Znanego kieszonkowca – poprawiła Clara.
Łypnął na nią zza okularów.
91
– Nie może być znany, skoro nie potrafi pani podać jego nazwiska. Co jeszcze?
Zamrugała.
– To znaczy?
– Inne dowody? Czy była pani świadkiem sprzedaży lub kupna innych towarów?
Wysunęła dumnie podbródek.
– Nie przebywałam w tym sklepie przez cały dzień. Przecież śledztwo ma prowa-
dzić pan Fitch.
Fitch pokręcił lekko głową, dając wyraźnie Clarze do zrozumienia, że wkroczyła na
grząski grunt, ale było już za późno.
Sędzia nadął się jak ropucha.
– Lady Claro, z całym szacunkiem, do tego gabinetu przychodzą ludzie z dowo-
dami, poważnymi dowodami na popełnienie różnych przestępstw, w tym również kra-
dzieży. A my ledwo mamy czas, by zbadać te sprawy. Nie możemy pozwolić sobie na to,
by słuchać każdej plotki. Proszę wrócić z dowodami. Wtedy znów panią przyjmę. –
Podniósł się z krzesła i wskazał dłonią drzwi. – Żegnam panią.
Clara również wstała, oburzona taką odprawą.
– Przecież ten człowiek pracuje dla Spectera!
Fitch zamrugał, Hornbuckle popatrzył na nią krzywo, a potem mężczyźni wymienili
spojrzenia.
– Na pewno? – warknął sędzia. – Skąd pani wie?
– Powiedział... – przerwała, gdyż uświadomiła sobie nagle, że musiałaby wyjawić
sędziemu swoją znajomość z Morganem, co z pewnością nie pomogłoby Johnny'emu. –
Słyszałam o tym od kilku osób. Mówili, że Pryce pracuje dla Spectera. Lub przynajm-
niej miał taki zamiar.
– To są dwie różne sprawy – powiedział Hornbuckle. – A plotki to nie dowody...
– Tak czy inaczej, panie sędzio, mogę się trochę tam pokręcić – mruknął Fitch. –
No bo jeżeli chodzi o Spectera, to może warto – dodał niepewnie, spiorunowany jego
spojrzeniem.
– Sam zdecyduję, która sprawa wymaga śledztwa – warknął Hornbuckle. – Nie
będę marnował waszego czasu na plotki i spekulacje.
– To znaczy, że pan odmawia? – spytała z niedowierzaniem Clara.
– Tego nie powiedziałem. Skonsultuję sprawę z moimi przełożonymi i jeśli wyrażą
zgodę...
– Kto jest pańskim przełożonym? – spytała, nie chcąc pozostawiać sprawy w rę-
kach człowieka, który ją lekceważył.
Zasznurował usta.
– Działam pod auspicjami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
– I komu zdaje pan raporty?
Wyglądał, jakby nie zamierzał odpowiadać, lecz nie mógł obrazić takiej damy.
– Lordowi Ravenswood, milady.
– Dziękuję. Porozmawiam zatem sama z lordem Ravenswood.
92
Odwróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia.
– On powie pani to samo! – zawołał za nią Hornbuckle. – Musi pani mieć dowo-
dy, milady! Dowody!
– Chcę to usłyszeć z jego ust.
Wyszła szybko z komisariatu. Zależało jej wyłącznie na śledztwie. A sędzia zacho-
wywał się tak, jakby robił jej wielką łaskę, a nie spełniał podstawowy obowiązek stróża
prawa.
Dobrze, uda się zatem do jego przełożonego. Znała lorda Ravenswooda z przyjęć,
wydawał się człowiekiem honoru. Zamierzała nawet zabrać do niego Lucy, gdyby oka-
zało się to niezbędne.
Znajdowała się właśnie w odległości jednej przecznicy od Lambeth Street Office,
gdy usłyszała wołanie:
– Milady, proszę zaczekać!
Zatrzymała się i zobaczyła, że biegnie za nią pan Fitch. Po chwili stanął u jej boku,
oddychając dość ciężko jak na mężczyznę w swoim wieku.
– Chciałem z panią porozmawiać – wysapał.
– O czym?
Jeszcze przez chwilę łapał powietrze, w końcu wyprostował się jednak.
– Tak sobie myślę... to znaczy... przypuszczam, że ten kieszonkowiec, o którym
pani mówiła, jest chyba krewnym mojej znajomej.
– Być może – odparła krótko, ciekawa, jak przebiegnie dalsza rozmowa.
– Podobno tenże włamywacz przebywa obecnie w mieszkaniu pasera, na którego
złożyła pani skargę.
Zacięła usta. Plotki rozprzestrzeniały się naprawdę błyskawicznie.
– Jeśli mówimy o tej samej osobie, to chyba rzeczywiście ma pan rację.
– No cóż, w takim razie... milady... Zastanawiałem się właśnie, czy jej lordowska
mość przypadkiem nie wie, dlaczego ten chłopiec nawiązał kontakt z kapitanem Mor-
ganem Pryce.
Uniosła brwi.
– A ja jestem bardzo ciekawa, dlaczego tak bardzo się pan interesuje krewnym
pańskiej znajomej.
Pan Fitch wzruszył ramionami.
– Mówię o jego siostrze, jak się pani zapewne domyśla. Od czasu do czasu się z
nią umawiam. Ale nie mogę pozwolić sobie na to, by ktokolwiek, a zwłaszcza pan
Hornbuckle, sądził, że się zadaję z kryminalistami. Zwłaszcza jeśli ma pani rację co do
tego Pryce'a.
Boże, jak miała mu na to odpowiedzieć. Nie chciała niszczyć szans Lucy na lepsze
życie, ale pan Fitch z pewnością nie był dla niej odpowiednim mężczyzną.
– Z tego, co wiem, ten kieszonkowiec mieszka u pana Pryce'a, ale dla niego nie
kradnie.
Odniosła wrażenie, że mężczyzna szybko wyciągnął wnioski.
93
– Jeśli się zatem pani nie myli, sprawa nie wygląda tak źle, prawda?
– Nie tak źle.
Skinął głową.
– Dziękuję, milady.
Odwrócił się i poczłapał z powrotem w stronę budynku komendy.
Patrzyła za nim długo. Jak, na Boga, ten człowiek został oficerem policji? Poza tą
jednak chwilą, gdy Clara odniosła wrażenie, że Fitch szybko kojarzy fakty, sprawiał
wrażenie kompletnego fajtłapy. Nawet nie próbował zakwestionować decyzji sędziego.
Bardziej dbał o własną reputację niż o los „krewnego znajomej”.
– Stać cię na więcej, Lucy – powiedziała Clara na głos.
Nie był to jednak jej problem, musiała przede wszystkim powstrzymać Morgana, a
to oznaczało kolejną wizytę w ministerstwie.
Następnego ranka w alejce obok sklepu Morgan demonstrował właśnie Samuelowi,
jak ukryć nóż, by nikt go nie znalazł, gdy do sklepu wszedł bocznym wejściem Johnny,
ciągnąc za sobą starszego chłopca.
– On chce z panem rozmawiać, kapitanie.
Morgan natychmiast rozpoznał posłańca Ravenswooda.
– Dzięki, Johnny.
Widząc jednak, że chłopak nie rusza się z miejsca, jakby chciał poznać wszystkie
szczegóły, Morgan łypnął na niego groźnie.
– Czy ja ci nie mówiłem, że nie wolno zostawiać sklepu bez dozoru?
Johnny stłumił przekleństwo i wyszedł. Wtedy Morgan przeprosił Samuela i odda-
lił się ze swym gościem za róg ulicy.
– Wybacz, Bill, ale będziesz musiał przyjechać jeszcze raz. Kompletnie zapomnia-
łem o sprawozdaniu.
– Ale ja nie przyszedłem po sprawozdanie. Nasz wspólny znajomy mnie przysłał.
Musi z panem porozmawiać. Dziś, na balu u lorda Merringtona. On się tam wybiera i
chce, żeby pan też przyszedł.
Bal?
– Nie możemy się spotkać prywatnie?
– Nie ma czasu. Mam panu przypomnieć, że na balu nikt z wyższych sfer pana
nie rozpozna.
Z wyjątkiem lady Clary. Nie... niemożliwe. Ravenswood już nadmienił, że Clara
rzadko bywa w towarzystwie, interesowały ją wyłącznie imprezy dobroczynne. Bal u
Merringtona nie był dobrą okazją do zbierania funduszy. Odbywały się tam raczej mał-
żeńskie targi. A takich ponoć unikała, toteż Morgan mógł się czuć bezpieczny.
– Czy mam przekazać jego lordowskiej mości, że pan przyjdzie?
Morgan wciąż się wahał. Właśnie mijał tydzień od jego spotkania ze Specterem.
Ten łajdak czekał na jego odpowiedź. Z drugiej strony może lepiej by było na niego nie
94
czekać. Z wściekłości mógł popełnić jakiś błąd. Poza tym Morgan nie chciał, by Specter
pomyślał, że się go boi.
– Tak, przyjdę. Przekażę mu wtedy również swoje sprawozdanie. – Widząc, że po-
słaniec zbiera się do odejścia, powstrzymał go. – Powiedział, o co w tym wszystkim
chodzi?
– Wspomniał tylko, że wynikły pewne komplikacje, o których musisz wiedzieć.
Intrygujące.
– Dziękuję, Bill.
Po rozstaniu z Billem Morgan wrócił do Samuela. Musiał się przebrać w kamienicy
brata, swoim jedynym prawdziwym domu w Londynie. Nie miał tam jednak stroju sto-
sownego na bal. Poza tym pozostawał problem, co z zrobić z Johnnym. Nie mógł prze-
cież zostawić chłopca na pastwę Spectera.
Uśmiechnął się do siebie. Minęło zaledwie parę dni, a wykształcenie chłopca na-
brało dla niego takiego samego znaczenia jak poranne lekcje z Samuelem i paserstwo.
Prawdę mówiąc, rozumiał teraz doskonale, dlaczego Clara tak bardzo dbała o tego ma-
łego. Johnny miał bystry umysł i zręczne ruchy. Gdy przestawał udawać, że na niczym
mu nie zależy, był nawet pracowity. Morgan nabierał przekonania, że dzięki odpowied-
nim znajomościom załatwi mu miejsce na statku, i że chłopak nie zmarnuje swojej
szansy. O ile oczywiście pohamuje skłonność do lekceważenia autorytetów.
Samuel podniósł na niego wzrok.
– Wszystko w porządku, kapitanie?
– Tak. – Morgan patrzył na niego przez chwilę. – Potrzebuję przysługi.
– Postaram się panu pomóc, sir. Jeśli jednak chodzi o milady...
– Nie, o Johnny'ego. Muszę dziś wieczorem wyjść i wolę, żeby w tym czasie ktoś
go pilnował. Możesz go gdzieś zabrać?
Samuel podrapał się w zamyśleniu po policzku.
– Może zanocować w pokoju dla służby w Stanbourne. Jak najdłużej zostałby ze
mną, a potem po cichu zakradłby się do służbówek. Jeśli to tylko na jedną noc.
– Tak, tylko na jedną. Rano przyprowadziłbyś go z powrotem,
– Jeśli pan się martwi, że pod pana nieobecność może coś ukraść, to chyba nie-
potrzebnie.
– Nie o to chodzi. Nie chcę zostawiać go samego.
– Dlaczego? – odezwał się nieśmiały głos zza pleców Morgana.
Mężczyzna odwrócił się. W drzwiach stał Johnny. W jego oczach malował się smu-
tek i żal.
– Miałeś pilnować sklepu – powiedział Morgan.
– Przecież się staram, prawda? Ciężko pracuję i...
Samuel chrząknął lekko.
– Mógłbym zostać z nim tutaj.
– Nie.
Jeszcze by tego brakowało, by naraził obu na spotkanie ze Specterem.
95
– Nie chcę, by którykolwiek z was się tu dzisiaj kręcił. Jasne?
Obaj zwiesili głowy.
Tak to już bywa, gdy człowiek zadaje się z cywilami. Nie słuchają rozkazów i obra-
żają się, gdy nie rozumieją sensu poleceń.
– Będziecie musieli mi zaufać. Mam swoje powody. – Morgan spuścił nieco z to-
nu. – Musicie mnie obaj posłuchać. To ważne. – Wyjął gwineę i rzucił Johnny'emu,
który zręcznie chwycił monetę w powietrzu i popatrzył na Morgana okrągłymi ze zdu-
mienia oczami. – Idźcie obejrzeć walkę kogutów albo bokserską, albo jeszcze coś inne-
go. Zjedzcie i wypijcie coś dobrego. Trzymajcie się jednak aż do jutra z daleka od skle-
pu.
Obaj jednocześnie się uśmiechnęli. Zadziwiające, jakie cuda może zdziałać gwinea,
pomyślał Morgan. Wszelkie obiekcje kieszonkowców ulotniły się jak kamfora.
Gdy Pryce wreszcie odprawił ich obu wczesnym wieczorem, od razu poszedł do
domu brata. Wyczuł, że coś jest nie tak, już w chwili, gdy wszedł do środka i kamerdy-
ner nazwał go omyłkowo milordem. Sebastian mylił braci tylko wtedy, gdy był bardzo
zdenerwowany.
Niech to diabli!
– Morgan, to ty? – krzyknęła jego szwagierka, wychodząc z salonu. Na widok go-
ścia uśmiechnęła się radośnie. – Tak, to naprawdę ty! Jak dobrze cię widzieć! Seba-
stian tak się zmartwił, gdy po powrocie nie zastał cię w rezydencji.
Przytuliła go na powitanie i dopiero po chwili zwróciła uwagę na jego niechlujny
strój. Odsunęła go na odległość ramienia i obejrzała dokładnie od stóp do głów.
– Co ty masz na sobie? Wyglądasz jak włóczęga. A ja... no...
Przymrużyła oczy.
– Chyba nie narobiłeś sobie znowu kłopotów. Warunki naszego zakładu...
– Pamiętam, nie bój się. – Po prostu się do nich nie stosował. Popatrzył na nią z
uśmiechem. – Mój ubiór nie ma nic wspólnego z naszą umową.
– Morgan pracuje dla Domu Poprawczego dla Kieszonkowców – odezwał się głos
znany mu niemal tak dobrze jak własny. Sebastian wszedł do holu, patrząc na brata
uważnie i nieco podejrzliwie. – Tak przynajmniej twierdzi Ravenswood.
– Rozmawiałeś z Ravenswoodem? – spytał Morgan.
Czyżby właśnie o tę komplikację chodziło? Chyba nie, Ravenswood nie dbał zupeł-
nie o to, czy Sebastian wie cokolwiek na temat planów brata.
– Widziałem się dziś rano z twoim przyjacielem – przyznał Sebastian. – Kiedy nie
wróciłeś na noc do domu i służący przyznali, że tu nie sypiasz, pomyślałem, że będzie
znał przyczyny takiego stanu rzeczy.
Morgan nie chciał kłamać, lecz prawda popsułaby ich braterskie stosunki, czego
by nie zniósł. Dlatego postanowił nadal udzielać wymijających odpowiedzi.
– Sypiam w Spitalfields. Lady Clara, ta dama, która prowadzi Dom Poprawczy,
ma ostatnio kłopoty z miejscowymi, toteż zaproponowałem jej ochronę. – Każde wypo-
96
wiedziane przez niego słowo było prawdą, nawet gdyby zrozumieli je inaczej niż sobie
życzył.
– Och, Morganie, to naprawdę niezwykle uprzejme z twojej strony! – powiedziała
Juliet z takim zachwytem, że natychmiast poczuł się winny. – Spać w Domu Popraw-
czym zamiast we własnej sypialni...
– Owszem – wtrącił Sebastian, unosząc wysoko brwi. – Postąpiłeś naprawdę
bardzo szlachetnie.
– Mówisz oczywiście o Clarze Stanbourne – paplała dalej Juliet. – Spotkałam ją
podczas debiutu, ale ta dama rzadko bywa w towarzystwie.
– To prawda.
– Ja chyba w ogóle nie miałem okazji jej poznać – mruknął Sebastian.
– Sądząc po tym, że nie pomyliła mnie z tobą podczas naszego pierwszego spo-
tkania, wnioskuję, że istotnie się nie znacie – odparł sucho Morgan.
– Oczywiście, że jej nie znasz – wtrąciła szybko Juliet. – Bywasz w towarzystwie
równie rzadko jak ona. Jakim cudem moglibyście się poznać? – Popatrzyła chytrze na
Morgana. – Powiedz, czy ona jest nadal niezamężna?
Znał to spojrzenie.
– Proszę sobie nic nie wyobrażać, Pani Swatko. Pomagam jej, to wszystko.
– Ja tylko pytałam, czy...
– Wiem, o co pytałaś, ma petite, ale to się nie zdarzy.
Zupełnie bez ostrzeżenia stanął mu przed oczami pewien obraz. Clara w nawie ko-
ścielnej, otulona w biel, z aureolą z kwiatów jabłoni nad głową. A w noc poślubną
odziana w cieniutki muślin, prowokująca męża krągłościami, które on może bezkarnie
pieścić.
Poczuł przyspieszony puls i natychmiast przestał o tym myśleć. Niech diabli porwą
Juliet i jej wizje. Pora zmienić temat.
– Macie coś do jedzenia? Poszczę od śniadania i umieram z głodu.
Pół godziny później siedzieli już w kuchni. Sebastian i Juliet patrzyli uważnie, jak
Morgan pożera wołowinę na zimno z ogórkami, popijając ją piwem.
– Co zatem robisz w tym Domu Poprawczym? – spytał Sebastian.
Sacrebleu. Nie mógł nie skłamać.
– Uczę tych chłopców marynarskich umiejętności, jak wiązać węzły, odczytywać
kompas... tego rodzaju rzeczy.
– I lady Clara nie ma nic przeciwko temu, że tam nocujesz?
– Ona tam nie mieszka. Domu pilnuje gospodyni.
– Ach, tak... – Juliet była wyraźnie rozczarowana. – Musisz dzisiaj wrócić?
– W zasadzie nie. Wybieram się do Merrington Hall.
– Wspaniale! My też! Sebastian początkowo nie miał ochoty, wiesz przecież, jak
nie znosi takich przyjęć, ale ja chcę potańczyć, więc mnie zabierze.
Morgan z trudem stłumił jęk. Tak więc spotkają się tam wszyscy, a Juliet nie prze-
stanie dociekać, dlaczego Morgan rozmawia na osobności z Ravenswoodem. No tak,
97
ten drań specjalnie wyznaczył mu spotkanie na balu po rozmowie z Sebastianem, któ-
ry pewnie napomknął coś na ten temat żonie. Zerknął na brata pogrążonego w my-
ślach.
– Wiesz, może poszedłbyś z Juliet... – odezwał się Sebastian. – Wtedy ja już bym
nie musiał. Skoro i tak się wybierasz...
– Och nie, Panie Domatorze – zaprotestowała młoda dama. – Kiedy mówiłam, że
mam ochotę potańczyć, chodziło mi o ciebie. – Popatrzyła z przepraszającym uśmie-
chem na Morgana. – Bez urazy...
– Nie gniewam się – odparł z uśmiechem. Czasem zazdrościł Sebastianowi. Nie
chodziło o to, że sam miałby ochotę prowadzić takie życie. Od czasu do czasu zasta-
nawiał się po prostu, jak to jest mieć u swego boku kochającą kobietę, przedkładać jej
życzenia ponad wszystko, cieszyć się jej towarzystwem... Zapewne te próżne docieka-
nia miały mu towarzyszyć do końca życia. Kobiety takie jak Juliet i Clara pragnęły
mężczyzn, którzy planowali się ustatkować i założyć rodziny. A Morgan do nich nie na-
leżał.
– Dlaczego w ogóle się wybierasz na ten bal? – spytał Sebastian. – Przecież wiesz,
że to targi matrymonialne.
– Właśnie dlatego – odparła za niego Juliet. – Morgan chce potańczyć z porząd-
nymi kobietami.
Chciał protestować, ale doszedł do wniosku, że woli, by szwagierka tak właśnie
myślała. Dzięki temu nie musiał już nic więcej tłumaczyć.
– Czytasz w moich myślach – odparł gładko.
Jej oczy rozbłysły.
– A jeśli znajdzie się tam lady Clara w swojej najpiękniejszej sukni i wyrazi ocho-
tę, by zatańczyć z eleganckim mężczyzną, nie odmówisz, prawda?
Ta wizja była tak daleka od prawdy, że wybuchnął śmiechem.
– Koniecznie chcesz mnie zobaczyć z żoną u boku.
– Koniecznie chcę, żebyś żył i mieszkał tutaj przynajmniej przez chwilę, aby na-
sze dzieci miały wujka. Jeśli, by to osiągnąć, trzeba cię ożenić, to tak, chcę cię widzieć
w małżeńskim stanie.
Oprzytomniał, gdyż przypomniał sobie właśnie, że nie szuka żony, a już z pewno-
ścią nie chce się żenić z lady Clarą.
– W takim razie czeka cię chyba wielki zawód. Lady Clara Stanbourne jest ostat-
nią kobietą na świecie, która by za mnie wyszła.
W chwili, gdy wypowiedział te słowa, natychmiast zrozumiał swój błąd. Przecież nie
chciał powiedzieć, że to Clara nie wyszłaby za niego za mąż. To on jej nie chciał. A są-
dząc po współczującym spojrzeniu Juliet, potraktowała jego słowa bardzo poważnie.
Zamierzał coś jeszcze dodać, ale zrezygnował. Juliet, która przecież nawet nie wi-
działa ich razem, uznała natychmiast, że Morgan czuje do Clary coś, co było wyłącznie
zwykłą żądzą. Zamierzała zatem snuć swoje fantazje, co ułatwiłoby mu z pewnością
pobyt w Spitalfields w czasie, gdy Sebastian wraz z małżonką przebywali w mieście.
98
Juliet wzięła go za rękę.
– Nie martw się, Morganie. Wszystko się uda.
Udał, że smutno się uśmiecha.
– Obyś miała rację.
A potem ku swojej rozpaczy stwierdził, że tym razem wyraził prawdziwe uczucia.
99
Rozdział 11
Nie ma namiętności, której zaspokojenie przynosiłoby
większe upokorzenia niż ta, którą ściąga na człowieka CIEKAWOŚĆ
Wścibska dziewka ukarana albo o niebezpieczeństwach,
jakie niesie podsłuchiwanie pod drzwiami
Anonim
Przedzierając się przez tłum w Merrington Mansion, Clara uznała, że być może po-
pełnia błąd. Gdy wspaniale zestrojona orkiestra już zaczęła grać, poczuła, że nogi sa-
me się rwą do tańca. Zapach szampana pomieszany z wonią wiosennych róż i bzu
unoszący się w całym domu uderzył jej do głowy. Gdyby była tu z nią mała Mary, po-
myślałaby niechybnie, że znalazła się na tym balu razem z Kopciuszkiem.
Och, tak, niemal na pewno popełniała błąd. Nie przyszła tu przecież, żeby tańczyć.
Chciała przyprzeć do muru lorda Ravenswooda i zmusić do rozmowy.
Dlaczego, na miłość boską, reagowała w ten sposób na głupi bal?
Ciotka Verity zwykle musiała ją ciągnąć siłą na takie przyjęcia, a zwykle i tak Clara
spędzała większość czasu na przekonywaniu zamożnych gości, by obiecali jej dotację
na Dom.
Właśnie to wydawało jej się dziwne. Po raz pierwszy poszła na bal, nie myśląc o do-
tacjach, dzisiaj zamierzała się po prostu dobrze bawić. Chyba tylko w ten sposób po-
trafiła wyjaśnić swoją nagłą potrzebę tańca. Tym lub...
Nie, nie miało to nic wspólnego z Morganem i niepokojem, o jaki ostatnio ją przy-
prawił. Nie miało to nic wspólnego ze sposobem, w jaki na nią patrzył, nic z żarem bi-
jącym z jego płonących oczu, który wywoływał w jej sercu dziwną tęsknotę. Tęsknotę
za przygodą, żarem, który kazał jej wirować, skakać i... Tańczyć.
Westchnęła.
Dobrze. Może zatem jej decyzja wiązała się jednak w pewien sposób z Morganem.
Co nie znaczyło przecież, że musiała zapomnieć o swojej misji.
– Popatrz! Lord Winthorp! – wykrzyknęła ciotka Verity, chwiejąc się na obcasach
w bezskutecznych wysiłkach, by popatrzeć ponad tłumem. – Musimy podejść bliżej!
Clara jęknęła w duchu. Tak, przybycie na bal bez wątpienia było błędem. Poza
zgubnym wpływem, jaki wywierała ta muzyka na nią i jej ciotkę, odnalezienie lorda
Ravenswooda w tym tłoku wymagałoby chyba boskiej pomocy. Powinna była zmusić
tego urzędasa, by dopuścił ją jednak przed oblicze jego lordowskiej mości podczas
pierwszej wizyty. Lub też wczoraj po południu, gdy wróciła. Albo też dziś rano, kiedy
czekała trzy godziny wyłącznie po to, by się dowiedzieć, że lord wyszedł i Bóg raczy
wiedzieć, kiedy wróci.
100
Rzecz jasna, nic prócz pistoletu przyłożonego do skroni nie powstrzymałoby tego
okropnego człowieka przed wypełnianiem obowiązków, które polegały między innym na
tym, by utrzymać Clarę z dala od lorda.
– Chodź. – Ciotka pociągnęła ją za rękę. – Musimy porozmawiać z lordem Win-
thorpem. Byłoby niegrzecznie się z nim nie przywitać.
Clara przewróciła oczami, ale poszła posłusznie za ciotką.
– Wiesz – mruknęła – zaczynam myśleć, że ty sama powinnaś za niego wyjść. Ile
on ma dzieci? Pięcioro? No pomyśl tylko, psy przecież byłyby zachwycone faktem, że
mogą za jednym zamachem zniewolić całą rodzinę. A Księżna wykryłaby od razu wady
charakteru u wszystkich przyjaciół chłopców, nie wspominając już o tym, że przegoni-
łaby na cztery wiatry adoratorów dziewcząt.
– Nie bądź niemądra. – Ciotka parła naprzód z niezwykłą energią. – Jego lordow-
ska mość jest o piętnaście lat ode mnie młodszy. Po co mu taka starsza pani?
– A ja mam dziesięć lat mniej. Dlaczego miałabym za niego wyjść?
– Cicho – syknęła ciotka. – Jeszcze cię usłyszy.
Czyżby naprawdę znalazły się tak blisko? Clara postanowiła uciec przy pierwszej
okazji. Ukradkiem odsunęła się od ciotki. Za późno.
– Dobry wieczór, lady Claro – powiedział śpiewnym głosem lord Winthorp. –
Wspaniale, że mogły panie przybyć na bal.
Po chwili Clara stała już niemal nos w nos z lordem Nudziarzem.
– Och, cóż za niespodzianka! Biorąc pod uwagę, jak bardzo pan nie lubi frywol-
nych zabaw, zupełnie się pana tu nie spodziewałam – zawołała.
Lord Winthorp zmusił się do uśmiechu, co nadało jego zwykle ponurej twarzy nie-
naturalny wyraz.
– Od czasu do czasu bal lub przyjęcie działają na mnie odświeżająco. W zasadzie
miałem panią zaprosić do następnego tańca.
Aż dziwne, że propozycja ze strony nieodpowiedniego mężczyzny zabiła w niej na-
tychmiast wszelką ochotę do tańca. Jednak poszukiwanie lorda Ravenswooda w takim
tłumie nie miało żadnego sensu. Może wirowanie po sali okaże się bardziej skuteczne?
I stworzy szansę, by raz na zawsze odstraszyć od siebie lorda Winthorpa? Dlatego
przyjęła zaproszenie i – odprowadzana promiennym spojrzeniem ciotki – pozwoliła się
zaprowadzić na parkiet.
Rzecz jasna, umiejętności taneczne lorda pozostawiały wiele do życzenia; nie raz i
nie dwa powiódł ją podczas obrotu w odwrotnym kierunku. Znany był o wiele bardziej
ze skąpstwa i pogardy dla klas niższych niż z tańca, gry w karty, czy szalonych wieczo-
rów w gospodach. Nadawał się na idealnego męża dla dziewczyny, która marzy wyłącz-
nie o domu pełnym dzieci. Ale nie dla niej.
– Co słychać u pani podopiecznych? – spytał po chwili.
– Wszystko w porządku. – Zajęta wypatrywaniem Ravenswooda, nie zwracała
szczególnej uwagi na Winthorpa.
101
– To naprawdę szlachetne z pani strony, choć skazane na klęskę. Tacy nigdy się
nie zmieniają.
Zacisnęła zęby. Jak ciotka Verity mogła uznać tego człowieka za odpowiedniego dla
niej kandydata na męża?
– Sądzę, że ta praca przygotuje panią jednak dobrze do wychowywania własnych
dzieci. Rozumiem, że taka jest zresztą pani intencja – dodał, jakby był pewien potwier-
dzenia.
Clara popatrzyła na niego zdumiona; kolejna figura w tańcu rozdzieliła ich na
chwilę. Czyżby ostatnia uwaga świadczyła o tym, że Winthorp się do niej zaleca? Teraz
dopiero zrozumiała, dlaczego właściwie chce się z nią ożenić. Pracowała z dziećmi, on
miał piątkę swoich... Z pewnością uznałby związek z taką kobietą za rozsądny wybór.
– Tak – odezwała się Clara, gdy znowu się zeszli. – Chciałabym mieć kiedyś dzie-
ci. Na razie jednak cieszę się bardzo, że pracuję z tymi, które tak bardzo mnie potrze-
bują. A skoro już o tym mowa – dodała, idąc za podszeptem złośliwego duszka – miło
nam będzie skorzystać z pomocy tak szlachetnego dżentelmena jak pan. Jeśli kiedy-
kolwiek będzie dysponował pan czasem, będziemy bardzo radzi znaleźć panu jakieś
zajęcie w naszym Domu.
Na widok jego oburzonej miny zachichotała serdecznie, gdyż kolejna figura tanecz-
na znowu ich od siebie oddaliła. Gdy Clara okrążała swego sąsiada, wypatrzyła wresz-
cie tego, kogo szukała. Lord Ravenswood wychodził właśnie z sali balowej na korytarz
prowadzący do biblioteki i oranżerii. Wreszcie wpadł w jej pułapkę. Taniec też się już
kończył. Wspaniale!
Kiedy lord Winthorp sprowadzał ją z parkietu, zaczęła się zastanawiać, czy nie bę-
dzie musiała symulować bólu głowy. Jednak samo napomknięcie o ewentualnej pracy
w Domu wystarczyło, by się błyskawicznie uwolnić od lorda. Mamrocząc coś niewyraź-
nie na temat matki, Winthorp zostawił Clarę pod opieką ciotki i odszedł.
– Coś ty powiedziała temu biedakowi? – spytała Verity.
– Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Rozmawialiśmy spokojnie na temat Domu...
Ale, ale! Właśnie widzę kogoś, kogo chciałabym poprosić o wsparcie. Zaraz wracam,
ciociu.
Już po chwili przebijała się przez tłum w kierunku korytarza, w którym zniknął
Ravenswood. Zajrzała najpierw do oranżerii, lecz tam znalazła tylko parę młodych lu-
dzi, którzy na jej widok podskoczyli z miną winowajców. Mamrocząc przeprosiny,
szubko wycofała się na korytarz.
Została więc biblioteka, którą lord Merrington zamykał zwykle w trakcie przyjęć w
trosce o swój bezcenny księgozbiór. Jednak istniała pewna szansa, że tym razem po-
stąpił inaczej.
Ku jej zdumieniu drzwi ustąpiły – tym razem jednak, pomna na niezręczną sytu-
ację w oranżerii, Clara nie weszła od razu do środka, a tylko tam zajrzała.
Nie dostrzegła Ravenswooda, lecz była pewna, że gdzieś tu jest.
102
Od strony ogromnego wykuszowego okna dobiegł ją szept. Niestety, dwie kolumny
zasłaniały jej częściowo wnętrze pokoju.
Jeśli jego lordowska mość istotnie tu był, z kim rozmawiał? Czy z kobietą? Clara
mogła wrócić tu później, ale wolała nie tracić szansy, bo nie wiadomo, czy nadarzy się
następna. Postanowiła, że podejdzie bliżej, i z tym zamiarem wśliznęła się do środka.
***
Morgan wyglądał przez olbrzymie okno na zaprojektowane zgodnie z najnowszą
modą ogrody lorda Merringtona.
Jakiś młodzieniec pod drzewem wpatrywał się zalotnie w zawstydzoną młodą ko-
bietę z wachlarzem. Morgan poczuł ukłucie zazdrości. Oboje, w przeciwieństwie do
niego, pasowali do otoczenia. A jego idealnie skrojone ubranie nie miało z tym nic
wspólnego. Cała ta sprawa wytrąciła go z równowagi, nie tylko jednak z uwagi na tych
wszystkich, pożal się Boże, lordów i damy. Nawet dom go irytował. Aksamitne drape-
rie, wspaniałe dywany... Wszystko to, po pobycie w Spitalfields, wydawało się tak czy-
ste i nieskazitelne, że niemal nierealne. Morgan poczuł się jak paser, którego udawał.
Prawie zupełnie opuściła go zarazem zwykła pewność siebie.
– Sądzisz, że to mądrze wystawiać Spectera do wiatru? – spytał Ravenswood.
Morgan wrócił myślami do problemów, z którymi tu przyszedł. Ravenswood nie wy-
jawił mu jeszcze, dlaczego tak chętnie przystał na spotkanie.
– Jeśli będę się przed nim płaszczył, nigdy go nie przydybię. Mogę go natomiast
sprowokować, lekceważąc.
– Chcesz, żeby cię zabił?
– Chyba jeszcze nie wyprowadziłem go z równowagi aż do tego stopnia. – Morgan
splótł ramiona. – Zresztą nie mam dla ciebie dzisiaj innych informacji. Twoja kolej.
Powiedz, dlaczego mnie zaciągnąłeś na ten przeklęty bal.
Ravenswood westchnął ciężko.
– Mamy pewien problem związany z lady Clarą... Ona poszła na policję i zażąda-
ła, by rozpoczęto dochodzenie w sprawie twojego sklepu.
Morgan patrzył przez chwilę z niedowierzaniem. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy
wybuchnąć z wściekłości. Tak więc Panna Wtrącalska wreszcie doniosła na niego wła-
dzom.
– Jesteś pewien?
– Oczywiście. Przecież odpowiadam za ten wydział. – Ravenswood wychylił się do
Morgana. – Hornbuckle twierdzi, że robił wszystko, by wycofała skargę. Odmówił
wszczęcia śledztwa bez porozumienia ze mną. Niestety niewiele wskórał.
– Nie jestem specjalnie zaskoczony. Co wymyśliła tym razem?
– Przyszła do mnie zaraz po wizycie na policji. Wczoraj jeden z moich urzędników
odprawił ją z kwitkiem, ale jestem przekonany, że ona tak łatwo się nie podda.
103
– Och, z pewnością nie. Przynajmniej nie ta lady Clara, którą ja znam. Chyba że
różni się znacznie od tej, którą znasz ty.
– No już dobrze, dobrze – mruknął Ravenswood. – Myliłem się, mówiąc, że jest z
tych, co warczą, ale nie gryzą. Naprawdę wytrwała z niej kobieta. Kto by przypuszczał,
że posunie się aż tak daleko? – Popatrzył z zainteresowaniem na Morgana. – Ty się
jednak chyba tym tak bardzo nie martwisz?
– Możliwe, że jej działania obrócą się na moją korzyść. Specter dał mi do zrozu-
mienia, że ma znajomych w policji. Kiedy go spotkam następnym razem, wydedukuję,
czy to prawda na podstawie wzmianki o lady Clarze. A jeśli ma naprawdę sługusów
policji, doniesienie lady Clary utwierdzi go tylko w przekonaniu, że jestem przestępcą.
– Co mam powiedzieć sędziemu?
Morgan nachylił się do Ravenswooda.
– Hornbuckle wie, że dla ciebie pracuję?
– Wiem tylko ja.
– Dlaczego w takim razie odmówił wszczęcia śledztwa?
– Chyba dlatego, że lady Clara nie miała przekonujących dowodów. Poza tym
twierdzi, że ona coś ukrywa. Osłaniała Johnny'ego...
– Dlaczego w takim razie w ogóle z tobą rozmawiał?
– Bo narobiła zamieszania. Mimo że nie lubi, kiedy wysoko urodzeni zaczynają
mu rozkazywać, nie chciał zlekceważyć jej podejrzeń. A ponieważ służyłeś w marynar-
ce, trudno mu było uwierzyć, że jesteś przestępcą.
– Dobrze, powiedz panu Hornbuckle, by w sprawie dochodzenia kierował się
własnym zdaniem. Jeśli nawet każe mnie śledzić, nie wpłynie to w żaden sposób na
moją pracę. Specter i tak znajdzie sposób, by do mnie dotrzeć. A rozwój dochodzenia
pomoże nam ustalić wobec kogo jest lojalny pan sędzia. Że już nie wspomnę o jego lu-
dziach.
– Dobrze, ale muszę cię ostrzec, że Fitch, policjant, którego ma zamiar tam wy-
słać, może być problemem. Choć zachowuje się trochę jak fajtłapa, jest naprawdę bar-
dzo kompetentny. Dzięki nagrodom, które otrzymał za podobne dochodzenia, zgroma-
dził prawdziwą fortunę.
Oficerowie policji mieli teoretycznie prowadzić wszystkie śledztwa jednakowo, lecz
w praktyce, im większą nagrodę proponowała osoba poszkodowana, tym staranniej
badali sprawę. Dobrzy policjanci żyli całkiem przyzwoicie za pieniądze z takich gratyfi-
kacji.
– Jeśli chce powierzyć śledztwo sprawnemu oficerowi, to nie najgorzej o nim
świadczy. Jakoś sobie poradzę, nie martw się.
– A lady Clara? Co mam z nią zrobić?
– Rób, co chcesz – uśmiechnął się Morgan. – Na pewno nie mówiłbym jej prawdy,
gdyż nie wiemy, czy potrafi dochować tajemnicy. Możesz ją zbyć w każdy możliwy spo-
sób. Muszę cię jednak ostrzec, że jest nie tylko bardzo podejrzliwa, ale jeszcze w do-
datku sprytna. Nie da się tak łatwo nabrać.
104
Ravenswood popatrzył na niego spod zmarszczonych brwi.
– Pewnie uważasz, że sobie na to zasłużyłem, umieszczając twój sklep tak blisko
jej Domu.
– Masz rację. I baw się dobrze!
Ravenswood prychnął sarkastycznie. W tym samym momencie Morgan dosłyszał
jakiś cichy odgłos dochodzący zza słupa. Nie mógł być tego pewien, lecz odniósł wra-
żenie, że ktoś jakby wstrzymał powietrze. Ravenswood najwyraźniej niczego nie słyszał,
gdyż ruszył do drzwi.
– Idziesz, Morgan?
– Nie, chcę tu chwilę posiedzieć. Ale ty idź. I poproś Juliet do tańca, dobrze? To
sprawi jej przyjemność i rozzłości mojego brata. Może nie będą mnie wypytywać, co tu
robiłem.
– Dobrze – odparł ze śmiechem Ravenswood.
Morgan patrzył za nim przez chwilę; nie udało mu się jednak dostrzec w pomiesz-
czeniu żadnego intruza. Jeśli ktoś czaił się w bibliotece, dobrze się schował. A może
mu się tylko wydawało, że coś słyszał.
Wyjrzał przez okno jakby nigdy nic, lecz cały czas pilnie nasłuchiwał. I kiedy dotarł
do niego cichuteńki szelest, ruszył za tajemniczym osobnikiem. Rozległ się krzyk ko-
biety i tupot bucików – Morgan pochwycił wścibską damę, zanim zdążyła dobiec do
drzwi.
Odwrócił ją twarzą do siebie. Lady Clara? Posłała Morganowi słaby uśmiech.
– Dobry wieczór. – Cofnęła się, jakby zamierzała uciec, lecz Morgan złapał ją za
ramię.
– Ile słyszałaś?
– Nic! Przysięgam! Mówiliście cicho, a nie mogłam podejść bliżej przez te przeklę-
te słupy.
Miał jej wierzyć? Zerknął na kolumny. Rzeczywiście, były nieco oddalone od miej-
sca, w którym odbyła się narada. A oni przecież szeptali. Przeniósł spojrzenie na Clarę.
– Nic?
Z irytacją pokręciła głową.
– Nic, przysięgam. A wierz mi, próbowałam.
Teraz, gdy był już pewien, że Clara mówi prawdę, rozluźnił uścisk. Nie mógł się
jednak zmusić do cofnięcia ręki. Musiał się najpierw przyjrzeć tej odmienionej Clarze.
Nigdy dotąd nie widział jej w sukni wieczorowej. Nie widział tej cudnej szyi ozdobionej
perłami, jedwabistych włosów poprzetykanych wstążkami, piersi sterczących dumnie
ponad zakładką stanika z głębokim dekoltem.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, przesunął ręce po jej ramionach. Pożerał ją
wzrokiem, nie mogąc się nadziwić, że skrawek jedwabiu i perły mogą dokonać takich
cudów. Gdy jednak sięgnął do pereł, kobieta odskoczyła i znalazła się poza zasięgiem
jego dłoni.
– Rozmawiałeś z lordem Ravenswoodem, prawda? – szepnęła.
105
Czar prysł.
– Nikt cię nie nauczył, że nie wolno szpiegować ludzi?
– A ciebie, że nie wolno sprzedawać kradzionych towarów? I przekupywać urzęd-
ników państwowych? I...
– Przekupywać urzędników? – przerwał jej, zanim skończyła wymieniać wyima-
ginowane zbrodnie. – O czym ty mówisz?
– Nie udawaj niewiniątka. A po co miałbyś się z nim spotykać, jak nie po to?
Zdołał się roześmiać.
– No chyba nie mogło to być potajemne spotkanie, skoro nas tak łatwo znalazłaś.
Zachowalibyśmy przecież więcej ostrożności.
– Nie kpij ze mnie.
– A ty mnie nie szpieguj!
– Nie szpiegowałam! – zaprotestowała i przerwała na chwilę, zdumiona. Morgan
podszedł do niej bliżej i po raz pierwszy dostrzegła jego strój. – Dlaczego masz na sobie
takie ubranie?
– Jakie?
Wskazała fular zawiązany w modny sposób, świetnie skrojoną kamizelkę i jedwab-
ne spodnie.
– Dżentelmena.
– Jestem dżentelmenem.
– Jesteś oszustem i łajdakiem, ot co! Przebrałeś się za dżentelmena po to, żeby
zakraść się na bal i przekupić lorda Ravenswooda.
– Nie wiem, skąd ci przychodzą do głowy takie rzeczy – warknął. – Nie przekupy-
wałem lorda. Po prostu go tutaj spotkałem i wymieniliśmy uprzejmości. Gdybym za-
mierzał go przekupić, musiałbym mu najpierw opowiedzieć o... hmm... mojej działal-
ności... a niby dlaczego miałbym to robić?
Rozważała w skupieniu jego słowa. Ile czasu mogło jej zająć wykrycie, co go wła-
ściwie łączy z Ravenswoodem? Musiał skierować jej myśli w inną stronę. Uniosła
dumnie podbródek.
– Skoro spotkałeś lorda przypadkiem, to po co tu przyszedłeś?
Ogarnęła go nagle ochota, by z niej zakpić.
– A jak myślisz? – Zatoczył dłonią koło. – Lord Merrington jest właścicielem wielu
pięknych i cennych przedmiotów. Zna się świetnie na porcelanie, kolekcjonuje naj-
piękniejsze srebra, jakie miałem okazję oglądać. Sam jego Rembrandt musi być wart...
– Nie ośmieliłbyś się! – wykrzyknęła Clara z przerażeniem. – Jesteś paserem, nie
złodziejem!
– To prawda. – Uśmiechnął się, ubawiony. Tak łatwo dała się sprowokować. –
Problem polega jednak na tym, że jako paser muszę przyjmować wszystko, co mi przy-
noszą. A ponieważ złodzieje nie są na tyle wykształceni, by rozróżnić prawdziwą war-
tość tego, co kradną, postanowiłem sam sobie coś wybrać. Muszę tu teraz tylko przy-
słać zawodowców z wytrychami i...
106
– Nie pozwolę, żebyś okradł Merringtonów, ty łotrze!
Odwróciła się nagle i dopadła do drzwi.
Pryce wybuchnął śmiechem i pognał za nią, pochwycił ją, odwrócił przodem do
siebie i położył ręce na drzwiach po obu stronach jej ramion, zamykając ją w ten spo-
sób w pułapce. Sądząc po jej minie, nie podzielała tego radosnego nastroju.
– Zostaw mnie! – Zabębniła pięściami o tors kapitana. – Nie pozwolę!
– Przestań! Nie widzisz, że z ciebie żartuję? Nie przyszedłem tu kraść! Uspokój
się, na litość boską!
Słowa Morgana dotarły do niej dopiero po dłuższej chwili. Jej piękne oczy ciskały
jednak błyskawice.
– Nie przyszedłem tu kraść, ma belle ange – powtórzył. – Przysięgam.
– Ani wybierać przedmiotów do kradzieży?
Tłumiąc śmiech, pokręcił głową.
– Daj spokój. Naprawdę sądzisz, że wyjawiłbym ci swoje plany, gdyby istotnie by-
ły tak nikczemne?
– Pewnie nie. – Wciąż jeszcze nieufna, otaksowała go wzrokiem. – Skoro nie przy-
szedłeś tu kraść i nie zamierzałeś przekupić lorda, to po co właściwie?
– Z tego samego powodu, co większość ludzi, cherie. Na bal.
– Chyba nie zostałeś zaproszony?
– Wciąż jestem oficerem marynarki. Mam przyjaciół z dawnych czasów.
Przymrużyła oczy.
– Czyżby lord Ravenswood był jednym z nich?
– Być może. – Zanim zdążyła postawić kolejne pytanie, przeszedł do ataku. – A
teraz powiedz, dlaczego ty go szpiegujesz.
– Wcale go nie szpieguję. Chciałam zamienić z nim kilka słów na osobności, ale
natknęłam się na was obu i...
– A dlaczego zamierzałaś rozmawiać z nim w cztery oczy?
Jeśli mówiła prawdę i rzeczywiście nic nie słyszała, z pewnością chciała ukryć swe
zamiary. Widać i do niej to dotarło, gdyż zamrugała bezradnie, schwytana we własne
sidła. Morgan kontynuował tortury.
– Zaraz, chyba wiem...
– Naprawdę? – spytała z widocznym przerażeniem.
– Przecież to targ matrymonialny. A ty i Ravenswood jesteście jeszcze wolni. Nie
trzeba geniusza, by domyślić się reszty. Szukasz męża, Claro? Ravenswood to świetna
partia. Zastawiłaś na niego pułapkę?
Miejsce strachu zajęła złość.
– Dobry Boże! Nie!
– Musiałabyś go tylko zachęcić, by cię skompromitował, a wówczas on, szlachet-
ny dżentelmen, natychmiast by się z tobą ożenił. Dlatego chciałaś się z nim zobaczyć
bez świadków?
– Nie bądź śmieszny.
107
– Nie? – Przyjrzał się jej uważnie. – Dlaczego więc włożyłaś tę piękną suknię?
– Zawsze tak robię, idąc na przyjęcie.
Wskazał niebieską rozetkę przyszytą do bufiastych rękawów.
– Jedwab, prawda? Bardzo drogi...
– Nie droższy niż... – Umilkła, gdyż przesunął palcem po jej szczupłej ręce i sta-
niku sukni.
Oddychała szybciej, jej spojrzenie złagodniało. Poczuł satysfakcję. Od tego dnia w
sklepie ciągle się zastanawiał, czy szczerze zareagowała na jego dotyk. Cieszył go fakt,
że nie uległ złudzeniu.
– Ach, tak... jedwab – usłyszał swój własny, lekko schrypnięty głos. – Obszyty
koronką. Bardzo, bardzo drogi. – Mówił teraz ciszej. – I prowokujący. Doskonały, by
skusić mężczyznę.
Przełknęła ślinę.
– Nie chciałam... To znaczy... ja tak zawsze, kiedy...
– Mogę się założyć, że każdy mężczyzna, który dziś na ciebie spojrzał, miał ocho-
tę cię dotknąć. I zrobić to... – Musnął wargami jej policzek, chłonąc cudowny zapach
jaśminu. – I to... – Pocałował ją w zadziorny nosek. – I to... – zakrył jej usta swoimi.
Słodkie i ciepłe niczym lato.
Mógłby ją tak całować godzinami. Nigdy nie spotkał kobiety jednocześnie tak
otwartej i niewinnej. Czasem przypominała anioła, czasem ladacznicę, lecz nigdy nie
potrafił się jej oprzeć.
I nie zamierzał przestać, nie teraz... Czekał przecież na ten pocałunek tyle czasu.
Niech piekło pochłonie Spectera i Ravenswooda. Dopóki Clara pozwalała się całować,
obaj mogli iść do diabła.
108
Rozdział 12
Unikaj grzesznych i zakazanych rozrywek,
gdyż wpływają one zgubnie na stan ducha i ciała.
Mała, śliczna książeczka
John Newbery
Im dłużej ją całował, tym bardziej mu się poddawała. Co mogła na to poradzić?
Przecież marzyła o tym całymi nocami. I było tak samo cudownie jak za pierwszym ra-
zem. Znał się na całowaniu. Robił to z takim znawstwem, że kiedy pogłębił pocałunek,
nie zamierzała się opierać.
Uniosła się lekko na palcach, chłonąc każde dotknięcie. Bezwolnie wsunęła dłonie
pod surdut Morgana i przycisnęła je do jego wąskiej talii.
Ten sam palec, którym wodził po staniku jej sukni, znów rysował na nim pionową
linię. Tym razem jednak kapitan zdjął rękawiczki i badał jej nagie ciało. Śmiało, uwo-
dzicielsko pieścił skórę, która płonęła pod jego dotykiem. Aż w końcu zanurzył palec w
zagłębieniu stanika. Odsunęła się z trudem, oddychając ciężko.
– Co... co robisz?
Wbił w nią głodny wzrok.
– Myślę o tym, jak zamierzałaś kusić Ravenswooda.
– Na miłość boską! Nie zamierzałam...
Znów zamknął usta na jej ustach tak pożądliwie, że nie zauważyła, jak Morgan
wślizguje się palcami pod suknię. Poczuła natomiast jego dotyk na nagiej piersi. Cóż za
niesamowite doznanie.
Erotyczne i występne. Patrzyła na jego śmiały palec, nie mogąc uwierzyć, że na-
prawdę to zrobił. A on bezwstydnie błądził dłonią pod jej bielizną. Serce waliło jej jak
młotem, z trudem chwytała powietrze. Powinna była protestować, ale nie mogła wydo-
być z siebie głosu.
Opór przyszedł jej znacznie łatwiej tego dnia, gdy ubiór Morgana zdradzał jego
okropny charakter. Teraz, gdy Pryce wyglądał jak dżentelmen, przychodziło jej to ze
znacznie większym trudem. Tyle że nie zachowywał się jak dżentelmen.
– Może... wrócimy na bal – zaproponowała słabym głosem, nie zdejmując jednak
rąk z jego talii.
– Tu jest przytulniej. – Wysunął dłoń spod jej bielizny, ale tylko po to, by za-
mknąć drzwi. – Bardziej intymnie.
Przeszył ją dreszcz strachu i... radosnego oczekiwania.
– Chyba nie powinieneś...
Co się z nią działo? Zawsze uważała, że ladacznice muszą czerpać jakąś przyjem-
ność ze swej profesji, w przeciwnym bowiem razie nie tak chętnie zadzierałyby spódni-
109
ce w obecności mężczyzn. Nigdy jednak nie sądziła, że sama w ten sposób zareaguje.
Przecież Morgan nawet się jej nie podobał.
Nie, nieprawda. Podobał się jej aż za bardzo. Nie akceptowała jednak tego, kim był.
Podobnie jak on nie akceptował jej.
To ją zastanowiło. Dlaczego właściwie Morgan próbował ją uwieść? W każdym razie
nie dlatego, że cokolwiek do niej czuł. Nie, musiał być jakiś inny powód... jak wtedy, w
sklepie, gdy ją pocałował, by odwrócić jej uwagę.
Gdy ta nieprzyjemna prawda wreszcie do niej dotarła, Clara wyrwała mu się jak
oparzona.
– O co chodzi, cherie! – spytał.
– Wiem, dlaczego to robisz. Dlaczego mnie dotykasz i sprawiasz, bym tego pra-
gnęła... Wiem.
Zacisnął ręce w pięści, jakby chciał w ten sposób zwalczyć pokusę.
– Bo cię pragnę?
– Bo chcesz odwrócić moją uwagę od ważnych spraw. Mężczyźni tacy jak ty nig-
dy nie ulegają pokusom, jeśli nie mają w tym ukrytego celu. A twoim celem jest głów-
nie to, bym przestała pytać o twoje powiązania z Ravenswoodem.
Popatrzył na nią zimno.
– Więc mnie przejrzałaś...
Przytaknęła, niezdolna wykrztusić ani słowa. Czuła, że robi jej się słabo.
– Niemożliwe, żebym chciał cię po prostu pocałować, trzymać w ramionach i
przez jedną krótką chwilę poczuć bliskość z drugim człowiekiem. Nie, nie, taki krymi-
nalista jak ja nie może mieć takich pragnień.
Uderzyła ją gorycz bijąca z jego słów.
– Nie chciałam...
– Wiem, co chciałaś. – Odwrócił wzrok.
Po chwili lodowatej ciszy Clara sięgnęła do klamki, ale kapitan chwycił jej rękę, a
sam oparł się o drzwi i popatrzył na nią płomiennym spojrzeniem.
– Dobrze, ma belle ange. Przypuszczam, że chcesz otrzymać odpowiedź na drę-
czące cię pytania. Cóż, niezależnie od tego, co myślisz, chciałbym z tobą dzielić chwile
rozkoszy. Oto moja oferta: powiedz, co chcesz wiedzieć, a ja ci szczerze odpowiem.
Zaczęła coś mówić, ale przycisnął palec do ust.
– Nie skończyłem. Za każdą odpowiedź dasz mi to, czego pragnę. – Przesunął
palcem po jej wargach. – Mam okazję, by cię skosztować. – Gdy dotknął jej karku i
zsunął rękę w dół, zadrżała niecierpliwie. – Aby cię całować. – Wsunął dłoń pod suknię
i dotknął jej piersi. – Pieścić twoje ciało.
Zanim jeszcze dotarł do celu, pragnęła, by jej dotknął dokładnie w tym miejscu. I
on o tym wiedział, gdyż na jego twarzy pojawił się wyraz satysfakcji. Przesuwał czule
palcami po jej biuście. Clara chwyciła go za rękę.
– Takie są moje warunki – szepnął. – Za każdą odpowiedź należy mi się pocału-
nek... lub coś innego, wszystko, o co poproszę.
110
Wszystko, o co poprosi... Znalazła się naprawdę w trudnej sytuacji. Na samą myśl
poczuła podniecenie.
Czy naprawdę pragnął jej tak bardzo, jak twierdził? Na tyle, by odpowiedzieć na jej
pytania? A może to była kolejna zasadzka?
– Sądzisz, że tego nie zrobię... – szepnęła. – Myślisz, że skoro udało ci się mnie
ostatnio odstraszyć oburzającym zachowaniem, to znów ci na to pozwolę.
W odpowiedzi jedynie uniósł brwi.
– Nie jesteśmy w sklepie. Nie pozostaję na twojej łasce i niełasce. Mogę stąd
wyjść i zadać wszystkie pytania jego lordowskiej mości.
W jego oczach błysnęło rozbawienie.
– Proszę bardzo. Nie odpowie, mogę cię zapewnić. Ale ja – chętnie.
Pochylił się, by złożyć bezwstydny, namiętny pocałunek na wypukłości jej piersi,
której właśnie dotknął. A potem uniósł głowę i uśmiechnął się do niej wilczym uśmie-
chem. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu poczuła nagłą suchość w ustach.
– Jeśli dostanę od ciebie to, o co proszę – dokończył.
– Chcesz mnie zniszczyć.
– To się nie musi tak skończyć. W każdej chwili możesz mnie powstrzymać. Kie-
dy tylko przestaniesz zadawać pytania.
Zawahała się. Jego oferta wydawała się bardzo ryzykowna i szalenie niebezpieczna,
przypominała jej do złudzenia ciskanie kamieniami w wilka. Nigdy nie wiadomo, kiedy
wilk może skoczyć i cię chwycić. Zanim zdążysz uciec. Poza tym nie byli przecież sami.
Parę metrów dalej toczyło się życie. Wiedziała, że już wkrótce zacznie jej szukać ciotka
Verity. A gdyby sprawy zaszły za daleko, można wezwać pomoc. Ktoś musiałby to wo-
łanie usłyszeć. Poza tym, jak inaczej mogła go skłonić do wyznania prawdy. A działo
się przecież coś bardzo dziwnego. Morgan ubrany jak dżentelmen, w zażyłych stosun-
kach z potężnym wicehrabią... Być może ta cała sprawa ze sklepem wyglądała inaczej,
niż na to wyglądało. Musiała uzyskać odpowiedź.
I to był jedyny powód, dla którego zamierzała się zgodzić. Nie miało to nic wspólne-
go z dziwnym odczuciem w dole brzucha i łomotaniem serca. Nic z tymi wszystkimi
nocami, kiedy myślała o kapitanie.
– Dobrze – powiedziała, siląc się na spokój. Widząc triumfalne spojrzenie Morga-
na, pomyślała natychmiast, że dała się przechytrzyć. – Ale musisz wyznać prawdę. Po-
znam, jeśli skłamiesz.
Roześmiał się gorzko.
– Nie mam co do tego wątpliwości – powiedział, porwał ją na ręce i zaniósł na
pobliską sofę.
Poczuła przypływ paniki.
– Co ty robisz?
– Wolę zająć jakąś wygodną pozycję przed tym przesłuchaniem, a ty?
– Chy... chyba też.
111
Zamiast kłaść Clarę na kanapie, usiadł i wziął ją na kolana, obejmując stanowczo
ramieniem w talii.
– O nie, aniele, nigdzie nie pójdziesz. Chcę cię mieć blisko, żeby dopilnować swo-
jej części umowy.
– Sądzisz, że mogłabym oszukiwać?
– Oczywiście. Poproszę o pierwsze pytanie. – Przytulił ją; poczuła pachnący wi-
nem oddech. – Jestem więcej niż gotów spełnić twoje pierwsze żądanie.
Jego podniecenie sprawiło, że zawrzała w niej krew. Rzeczywiście nie kłamał, mó-
wiąc, że jej pożąda. Teraz myślała tylko o tym, w jaki sposób jej dotknie następnym
razem. Zadała więc najbardziej oczywiste pytanie.
– O czym rozmawiałeś z Ravenswoodem?
– O tobie.
Sięgnął do jej stanika.
– Zaczekaj chwilę – zaprotestowała, chwytając go za rękę. – Co to za odpowiedź?
Popatrzył na nią lśniącymi z pożądania oczyma.
– Prawdziwa, a zatem spełnia wszystkie twoje oczekiwania. Teraz moja kolej.
– Ale... ale...
Nie czekał, aż Clara skończy protestować, iż taka krótka, niewiele mówiąca odpo-
wiedź rodzi jeszcze więcej pytań.
Zsunął w dół jej stanik, odsłaniając pierś.
Zaczerwieniła się gwałtownie, serce biło jej tak, że omal nie zemdlała. Zwłaszcza,
gdy jej dotknął. Ale nawet już sam fakt, że Morgan widzi jej nagie ciało, pozbawił ją
tchu. Zaczął z coraz większym zapałem pieścić jej pierś. A kiedy Clara cicho jęknęła,
nie darował sobie pytania:
– Podoba ci się, prawda?
– Nie przypominam sobie, abyś to ty miał stawiać pytania – mruknęła.
– Tak trudno przyznać, że lubisz, jak cię dotykam?
Popatrzyła na niego z lekkim przestrachem.
– Nie... tylko nikt mi tego wcześniej nie robił.
– Tak jest nawet przyjemniej – szepnął, pochylając głowę, jakby zamierzał do-
tknąć ustami jej piersi. Powinna była przewidzieć, że ten łajdak będzie oszukiwał.
– O... nie! – zaprotestowała, powstrzymując go gestem ręki. – Obiecałam jedną
pieszczotę za odpowiedź, już swoje dostałeś. Zapomnij o całowaniu, póki nie odpowiesz
na kolejne pytanie.
Uniósł głowę, a jego oczy mocno błyszczały.
– W takim razie spędzimy tu całą noc.
– To ty mnie zbywasz. Jeśli pragniesz otrzymać więcej, musisz się bardziej posta-
rać.
– Ktoś ci już kiedyś powiedział, że masz kupiecką żyłkę? Zachowujesz się jak
handlarka ryb!
Uśmiechnęła się.
112
– To ty zaproponowałeś tę grę. Ja tylko trzymam się zasad.
– Masz rację. Z pewnością ich jasno nie sformułowałem. Posłuchaj zatem, co
zrobimy: będziesz mogła zdecydować, czy spełniłem twoje oczekiwania. Kiedy jednak
otrzymasz zadowalającą odpowiedź, musisz pozwolić się pieścić lub całować tak długo,
jak długo orkiestra będzie grała kolejny taniec. Czy to sprawiedliwe?
Na samą myśl, że on całuje jej pierś przez trzy lub cztery minuty, poczuła, że nie
może złapać tchu. Propozycja wydawała się jednak rozsądna. Muzykę słychać tu było
świetnie, a taka propozycja przynajmniej wyznaczała Morganowi jakieś granice. Clara
musiała się tylko przygotować na burzę uczuć. Warto było jednak ryzykować, byleby
uzyskać odpowiedź.
– Tak chyba będzie sprawiedliwie. Daj mi chwilę na wymyślenie pytania.
Musiała wykorzystać swoją szansę w takim samym stopniu, w jakim on wykorzy-
stywał odpowiedź.
– Twierdzisz, że rozmawiałeś o mnie z lordem Ravenswoodem. Jakie nieznane ci
dotąd informacje otrzymałeś od niego na mój temat?
Otworzył usta, by odpowiedzieć, ale natychmiast je zamknął.
– Trudniejsze pytania odbierają ci śmiałość – zakpiła.
Przymrużył oczy.
– Ależ mi za to zapłacisz, cherie – mruknął.
– Po prostu odpowiedz.
Minęła długa chwila ciszy.
– Dobrze – westchnął. – Ravenswood powiedział, że złożyłaś na mnie skargę.
– Niemożliwe! – wykrzyknęła. – Dlaczego zrobił coś tak okropnego?!
– Zaraz, zaraz, nie tak szybko. – Położył palec na ustach. – Jesteś mi chyba coś
winna...
Przełknęła ślinę. Bez wątpienia otrzymała teraz istotną informację. Nie miała pra-
wa twierdzić, że Morgan nie zasłużył na nagrodę.
– Dobrze.
Z uśmiechem pochylił głowę. Nie zamierzał jednak, jak się okazało, całować jej
piersi... po prostu ją wessał... Clara wplotła mu palce we włosy, by przytrzymać jego
głowę, a on pieścił ją tak, że o mało nie oszalała. To mogło się źle skończyć... Z trudem
zmusiła się więc do słuchania orkiestry, niepewna, który utwór się kończy, a który za-
czyna. Gdy muzycy wreszcie skończyli, w końcu odetchnęła z ulgą.
– Dosyć. – Odsunęła jego głowę. – Jesteś mi winien kolejną odpowiedź.
Przez chwilę miała wrażenie, że jej nie posłucha. A potem podniósł na nią błysz-
czące oczy i oblizał wargi.
– To zadaj pytanie, byle szybko, bo to jeszcze nawet nie jest początek...
Jego słowa sprawiły, że poczuła grzeszne podniecenie, które zawładnęło jej zmy-
słami i poraziło swoją mocą. Może należało to zakończyć? Za każdym razem, gdy jej
dotykał, traciła silną wolę. Nawet teraz nie potrafiła wyjąć palców z jego czarnych,
lśniących włosów. Pragnęła je gładzić.
113
Ale potrzebowała jeszcze jednej odpowiedzi. Przynajmniej jednej. A niech go, mu-
siała uzyskać odpowiedź, nawet gdyby miało ją to zabić.
– Dlaczego lord Ravenswood powiedział ci o tym?
Z cichym przekleństwem odwrócił wzrok, ale nie wahał się ani chwili.
– Bo jesteśmy przyjaciółmi – powiedział szybko, jakby chciał mieć tę rozmowę jak
najszybciej za sobą. – Poznałem go w marynarce. Chciał mnie ostrzec.
Tego zupełnie się nie spodziewała.
– Czyżby nie wiedział, że jesteś paserem? – wykrzyknęła z oburzeniem.
Popatrzył na nią uwodzicielsko.
– To kolejne pytanie, aniele.
Boże, rzeczywiście. W dodatku nie mogła nie uznać odpowiedzi na poprzednie...
Dostrzegła jednak w jego twarzy coś, co ją przeraziło. Jak miała przetrwać kolejną
piosenkę? Z buntowniczym wyrazem twarzy wypięła pierś.
Morgan z beztroskim, grzesznym uśmiechem podwinął jej spódnicę.
Szelest jedwabiu zabrzmiał jak dzwon na trwogę. Chwyciła w panice jego rękę.
– Słuchaj... myślałam, że ograniczysz się do moich... moich...
– Nie ustalaliśmy, czego mam dotykać. Zgodziłaś się na wszystko, o co poproszę.
– Myślałam...
– Wiem, co myślałaś. Ale choć masz piękne piersi, jest jeszcze jedno, bardziej se-
kretne miejsce, które chcę zbadać.
Gdy orkiestra zaczęła grać, uśmiechnął się triumfalnie. Odsunął jej dłoń, wsunął
rękę pod batystową halkę, a Clara patrzyła z przerażeniem, jak kapitan wsuwa palce w
rozcięcie jej majteczek, by dotknąć włosów na łonie.
Co za tupet! Nie wiedziała, czy ma być przerażona, czy podniecona jego śmiałością.
Czuła jednak, że serce bije jej głośniej, niż gra orkiestra, a jego dotyk pobudza wy-
obraźnię, pragnienia, wzmaga ten dziwny ból w dole brzucha...
Sądząc po jego zmysłowym uśmiechu, Morgan to również wyczuwał.
– To właśnie chcę pieścić.
Odnalazł najbardziej wrażliwe miejsce jej ciała i potarł je lekko.
Boże... Niczym zręczny złodziej wytrychem otworzył palcami wrota rozkoszy. Tylko
że na tym nie poprzestał...
– Podoba ci się, cherie! – wychrypiał. – Chcesz jeszcze?
– Tak, a niech to...
Z zadowoloną miną pieścił ją coraz śmielej, mocniej, aż w końcu pomyślała, że
gdyby przestał, chybaby umarła.
– Wielkie nieba – szepnęła. – Morganie to... Jest... tak... podoba mi się.
– Boże... jesteś taka gorąca. Mój słodki, występny aniele.
Miała zamknięte oczy, lecz słyszała wyraźnie rozkosz w jego głosie.
– Bon Dieu, uwielbiam cię pieścić w środku – wychrypiał.
W środku?
Zrozumiała, że zanurzył w nią palec. Otworzyła szeroko oczy.
114
– Morganie! – krzyknęła. – Nie wolno... nie możesz... to nie...
– Nie zrobię ci krzywdy. Obiecuję. To tylko palce. Chcę, żeby ci było dobrze. O
tak...
Wsunął się w nią głębiej, wydobywając z jej ust stłumiony krzyk.
A potem pocałował ją namiętnie. Pieszcząc i całując jednocześnie, złamał zasady,
ale nie miała siły na protesty.
– Jeszcze – szepnęła. – Morganie...
– Odpowiedziałem wyczerpująco? – spytał zduszonym głosem.
– Tak... nie... nie wiem.
Czuła pustkę w głowie, nie pamiętała zupełnie, o co pytała.
– Więc zadaj je teraz, kiedy będę cię pieścił, albo nie zadawaj wcale. Tylko nie
każ mi przestać... Och, cherie, jesteś taka cudowna. – Jednym zręcznym ruchem od-
słonił jej drugą pierś i słaby protest utonął w gorącej rozkoszy, jaką niosły palce i usta
Morgana. Ten łotr obudził i rozgrzał w niej krew Doggetów, a ona zupełnie nie miała
ochoty z tym walczyć.
Zwłaszcza że jego palec, nie... teraz... dwa palce sprawiały, że pragnęła... sama już
nie wiedziała, czego... Cała ta niespokojna energia, którą w niej wzniecał od chwili, gdy
się spotkali, skupiła się w jednym pulsującym pragnieniu pod jego napierającymi pal-
cami. A pragnienie rosło, wzbierało, aż w końcu wybuchło, wydobywając z jej gardła
okrzyk rozkoszy. Przywarła do jego piersi.
Przez chwilę widziała niebo, teraz rozkosz wciąż jeszcze pulsowała w jej gorącym
wnętrzu, w którym wciąż tkwiły jego palce.
– Och... dobry Boże... Morganie, co ty ze mną zrobiłeś?
Oderwał usta od jej piersi, by ucałować szyję.
– Dałem ci rozkosz, to wszystko.
– Dlaczego?
– Bo miałem na to ochotę. Myliłaś się...
– Co do czego?
– Nie dotykałem cię po to, by odwrócić twoją uwagę od innych spraw. Może rze-
czywiście od tego się zaczęło, ale... – Całował teraz czule jej policzek, ucho, nos. – Czy
wiesz, od jak dawna tego pragnę, ma belle angel. Od jak dawna marzę, że rozbieram
cię do naga, kładę na łóżku, a potem smakuję i pieszczę każdy słodki centymetr twoje-
go ciała i czekam, aż będziesz gotowa...
Myślał o niej? Marzył? Tak samo, jak ona o nim?
Mimo że należało zachować ostrożność, poczuła, jak przechodzi ją dreszcz.
– Ja też sobie wyobrażałam, że cię dotykam – przyznała, podniosła rękę i pogła-
skała jego gładko wygolony policzek.
Tym razem w jego spojrzeniu kryło się coś zupełnie innego.
– Naprawdę? – spytał cicho.
Ten wyraz niedowierzania, czysta tęsknota sprawiły, że chciała go o tym zapewnić.
115
– Tak, zwłaszcza tego dnia, kiedy... – Powiodła spojrzeniem po jego piersi... –
Kiedy nie byłeś kompletnie ubrany. A ja widziałam twój tors przez koszulę.
Szybko rozpiął kamizelkę i przycisnął jej dłonie do swego ciała.
– Zdjąłbym każdą część ubrania, byle tylko poczuć twój dotyk.
Wolałaby, żeby przestał mówić takie rzeczy, gdyż jej grzeszna krew Doggetów za-
czynała wrzeć coraz mocniej, kusząc do grzechu. Posadził ją sobie na kolanach i poło-
żył zręcznie jej dłoń na wybrzuszeniu w spodniach.
– Nigdy więcej nie oskarżaj mnie o to, że cię nie pragnę. Nie śpię z pożądania, a
jeśli już uda mi się zasnąć, to mam takie właśnie, zdrożne sny.
Potarł jej dłonią o swoją męskość.
– Powiedz mi kochanie, czy wiesz, co robią ze sobą kobieta i mężczyzna?
– Oczywiście.
Jakżeby mogła pracować w Spitalfields i nie wiedzieć? Słyszała drobiazgowe opisy
aktu, widziała rysunki na ścianach domów publicznych, w których pracowały matki jej
podopiecznych, a nawet zdarzało się jej zaskoczyć pary in flagranti.
Nie sądziła jednak, że sama będzie tego pragnąć.
– W takim razie wiesz, że dopóki masz to – przycisnął rękę do wybrzuszenia – w
ręku, nie mogę być w tobie.
Skinęła wolno głową, zrozumiała, do czego on zmierza.
– Dopóki trzymasz to w ręku, zachowasz cnotę.
– Tak mi mówiono.
Wstyd ustąpił miejsca przerażeniu. Nie mogła uwierzyć, że prowadzą tak bez-
wstydną rozmowę. Nagle puścił jej dłoń i zaczął odpinać guziki spodni.
– Nie bój się, Claro. Chcę tylko, abyś dotknęła mnie nagiego... nie przez materiał.
Wsunął jej rękę pod kalesony i zamknął na swojej sztywnej, gorącej męskości.
– Tak bardzo chciałbym, abyś mnie popieściła... tylko troszkę... Tak jak ja ciebie.
Przez chwilę była zbyt zdumiona, by zareagować.
– Czy to cię przeraża? – spytał.
Co za pytanie.
– Oczywiście, że nie – odparła sucho. – Przecież stale dotykam najbardziej in-
tymnych męskich części ciała. Kobiety takie jak ja zajmują się tym na co dzień.
Zdobył się na uśmiech.
– W takim razie dotknij mnie.
Na jego twarzy malowało się tak ogromne pragnienie, że nie mogła odmówić. Poza
tym była ciekawa.
– Dobrze, skoro tak ci na tym zależy...
Wciągnął z trudem powietrze, przymknął oczy.
– Dziękuję... nawet gdybyś zakazała mi się raz na zawsze do ciebie zbliżać?
– Dlaczego miałabym zakazywać?
Roześmiał się gorzko.
– Bo jesteś uparta i mnie nienawidzisz.
116
Siedział z przymkniętymi oczyma i rozpiętymi spodniami; tak bezbronnego mężczy-
zny nie miała nigdy okazji oglądać. Serce topniało jej jak wosk.
– Wcale nie. Przecież gdybym cię nienawidziła, nie pozwoliłabym na takie... rze-
czy.
Zerknął na nią niepewnie.
– Powinnaś mnie nienawidzić.
– Wiem, próbowałam, ale nie potrafię. – Opuściła wzrok, zażenowana. – Chyba
robię to źle. Pokaż mi jak. Chcę ci dać taką samą rozkosz, jaką ty dałeś mnie.
– Nie robisz tego źle, ale jeśli chcesz naprawdę dać mi rozkosz...
Pokazał jej, jak ma go pieścić, i gdy zrozumiała, jęknął z wrażenia. Fakt, że potrafi
go pobudzić, dawał jej poczucie władzy. Świadomość, że grzeszy, jeszcze bardziej ją
podniecała.
– Och, kochanie, dosyć, musisz przestać... – szepnął nagle.
– Na pewno? – szepnęła zachwycona, że ma nad nim władzę.
– Tak – warknął, wysuwając jej dłoń ze spodni. Przez chwilę oddychał ciężko,
jakby próbował dojść do siebie. A potem popatrzył na nią z żalem.
– To chyba nie miejsce ani czas.
Uniosła brwi.
– Próbowałam ci to powiedzieć.
– Nie cieszysz się, że nie słuchałem?
Pocałował ją mocno i gorąco. Całowali się długo, żadne z nich nie miało ochoty
przestać.
A potem usłyszeli kuranty zegara i Clara wyprostowała się jak struna.
– Boże, spójrz, która godzina! Ciotka umrze ze zmartwienia. – Ześliznęła mu się
szybko kolan, próbując doprowadzić ubranie do ładu.
Zapiął guziki spodni, włożył kamizelkę.
– Claro, musimy porozmawiać.
Popatrzyła na niego niepewnie.
– Tak, nie odpowiedziałeś jeszcze na wszystkie pytania...
– Nie o to mi chodziło.
– Och... – Spuściła głowę, by się skupić na sukni.
Teraz, gdy jej nie pieścił, znów nabrała pewności siebie. Nie umiałaby odpowie-
dzieć, czy chce z nim jeszcze rozmawiać. Nie chciała zniszczyć tego, co stanowiło tak
wspaniałe interludium... które nigdy nie powinno się powtórzyć. Dlatego skupiła się na
czymś innym.
– W dalszym ciągu proszę, abyś odpowiedział na moje pytania związane z
Ravenswoodem i sklepem.
– To nie ma nic wspólnego z tobą. Trzymaj się od tej sprawy z daleka.
Uniosła na niego wzrok.
117
– Nie potrafię. Coś się dzieje... chcę wiedzieć co. – Gdy łypnął na nią spod oka,
poruszyła prowokująco biodrami i uśmiechnęła się kusząco. – Jeśli odpowiesz, może ci
pozwolę dotknąć czegoś jeszcze...
Na jego twarzy malowały się żal i rozbawienie.
– Nie znęcaj się nade mną. Powinnaś być wdzięczna losowi za to, że jesteśmy w
miejscu publicznym, ma belle ange. Gdyby było inaczej, nie przerwalibyśmy tej gry...
Znów poczuła dziwny ból w dole brzucha.
– Jesteś pewny siebie, prawda?
– Tak. Wiem, czy kobieta pragnie, by ją uwieść.
Gdy powiódł spojrzeniem po jej pomiętej sukni, poczuła suchość w ustach. Miał
rację, niech go licho! Jakaś jej grzeszna cząstka naprawdę o tym marzyła.
Ta konstatacja kompletnie ją zaskoczyła. Nie zdawała sobie sprawy, że chce in-
tymnego zbliżenia, dopóki tego nie zaznała... niestety z najbardziej nieodpowiednim
mężczyzną, jakiego można było sobie wyobrazić. Nieodpowiednim? Zaczęła się zasta-
nawiać... Iluż to łotrów wyzutych ze skrupułów dałoby jej rozkosz, nie myśląc o sobie?
Lub przyjęło do domu kieszonkowca, nie korzystając później z jego talentów? A jeśli
można było wierzyć Samuelowi, tak właśnie zachował się Morgan... Zaczynała skłaniać
się ku opinii, że można mu wierzyć. Aż do teraz interpretowała dziwne zachowania
Morgana jako sposób prowadzenia przestępczej działalności. Teraz jednak nabrała
wątpliwości. Zatroszczył się przecież o jej dziewictwo... Musiała uzyskać odpowiedzi na
pytania, które tak ją dręczyły. Oderwała od niego wzrok i ruszyła do drzwi.
– Muszę iść. Ale po balu oczekuję od ciebie pełnych wyjaśnień. Nawet gdyby
oznaczało to dla mnie nocleg pod sklepem.
– Nie przychodź tam dzisiaj, Claro. Proszę. Jeśli chcesz porozmawiać, spotkajmy
się jutro.
– Dlaczego?
– Przynajmniej raz zrób, o co proszę, nie zadając miliona pytań. Dobrze?
– Dobrze. Chyba mogę zaczekać do jutra.
Akurat. Skoro Morgan nie chciał, by się tam zjawiła, musiał mieć z pewnością coś
do ukrycia. Postanowiła odkryć, co to takiego. Piętrzył tajemnice, doprowadzając ją
tym do szału.
Pogrążona w myślach, nie zauważyła nawet, kiedy weszła z powrotem do sali, nie-
mal potrącając pewnego dżentelmena...
– Uwaga – ostrzegł ją znajomy głos.
Popatrzyła w twarz mężczyzny.
– Morgan! Jak...
Zaśmiał się.
– Nie, nie jestem Morganem, tylko jego bratem bliźniakiem. Nazywam się Tem-
plemore.
– Bliźniak?
118
Poniewczasie dostrzegła, że mężczyzna, którego omal nie staranowała, jest zupeł-
nie inaczej ubrany i ma inną fryzurę – krótsze, równo przycięte włosy.
– Nie... nie wiedziałam, że Morgan ma brata bliźniaka – wyjąkała. – W ogóle nie
miałam pojęcia, że ma brata...
Wtedy podeszła do nich młoda kobieta.
– Lady Clara! Jak miło panią widzieć.
Nieco zażenowana, Clara gorączkowo szukała w myślach jej nazwiska.
– Mnie też jest bardzo miło...
– Pewnie mnie pani nie pamięta – odparła ze śmiechem kobieta. – Niegdyś lady
Juliet, teraz nazywam się lady Templemore... – Ujęła mężczyznę pod rękę. – A to mój
mąż.
Lord Templemore?
Boże, Clara wreszcie sobie przypomniała.
Pomyślała o dwóch rzeczach jednocześnie. Po pierwsze Morgan ukrywał więcej, niż
sądziła. Po drugie, okazał się bratem barona.
Rzeka pytań stała się morzem.
119
Rozdział 13
Z majestatem wkroczył ślimak na parkiety,
I skłoniwszy się gapiom, ruszył w piruety.
Bal ślimaka i uczta koników polnych
William Roscoe
Po wyjściu Clary Morgan czekał chwilę w bibliotece, próbując poskromić podniece-
nie – nie zamierzał robić z siebie widowiska.
Przychodziło mu to jednak z wielkim trudem, gdyż nie mógł zapomnieć, jak wspa-
niale się czuł, gdy ta cudowna kobieta jęczała w jego ramionach, chętnie oddając poca-
łunki i wilgotniejąc pod jego dotykiem. A kiedy wsunęła mu tę śliczną rączkę w
spodnie, omal nie eksplodował. I ta jej wstydliwa ciekawość połączona z urokiem kusi-
cielki... Otarł pot z czoła. Bon Dieu, jeśli potrafiła go tak podniecić tu i teraz, do czego
mogła się okazać zdolna w łóżku. Co za pokusa! Ona również go pragnęła. Dlaczego
zatem nie dać tej uroczej kobiecie tego, czego chciała... chcieli oboje? Ach, dotykać jej
bez ograniczeń... zanurzyć się głęboko w tym boskim ciele... Zaklął, czując, że znów
ma erekcję. Jak tak dalej pójdzie, mógł w ogóle nie wyjść z biblioteki. Naprawdę do-
prowadzała go do szaleństwa. Musiał tylko przestać o niej myśleć, to wszystko...
Albo po prostu pamiętać, że jeśli nie będzie myślał głową, jego plany legną w gru-
zach... Gdyby zaangażował się w tę relację, nie wiadomo, jak daleko mogłaby posunąć
się Clara w poszukiwaniu prawdy i co by zrobiła, gdyby już udało się jej tej prawdy do-
ciec...
Poza tym nie był wcale spełnieniem jej marzeń. Gdyby istotnie znaleźli się w łóżku,
zrujnowałby tylko jej reputację... chyba żeby się z nią ożenił, czego absolutnie nie za-
mierzał robić... A nawet gdyby był na to gotowy – a przecież nie był – z jakiego powodu
córka markiza miałaby spędzać życie z takim łotrem jak on. Jakie zalety udałoby się
jej odnaleźć w życiu, w którym pojawiałby się i znikał kapitan marynarki?
Ta rozsądna myśl nieco go otrzeźwiła i chwilę później, teraz oklapnięty zarówno
psychicznie, tak fizycznie, wyszedł z przytulnej biblioteki.
Dokończył rozmowę z Ravenswoodem, więc w zasadzie mógł wyjść. Nie chciał spo-
kojnie stać i patrzeć na Clarę tańczącą z szanowanymi dżentelmenami, z których każ-
dy był dla niej lepszym partnerem niż on sam. Nie sądził jednak, że natknie się na nią
raz jeszcze. Co gorsza w towarzystwie jego brata i szwagierki.
– Lord Ravenswood twierdzi, że Morgan pomaga pani w pracy w pani placówce
opiekującej się nieletnimi kieszonkowcami – mówiła Juliet.
– Pomaga? – spytała oszołomiona Clara.
Morgan ujął ją za rękę.
120
– Lady Clara nie lubi nazywać tego w ten sposób. Szczyci się tym, że nie potrze-
buje pomocy takiego nicponia jak ja. Mam jednak nadzieję, że mogę się jej na coś
przydać, pozostając w nocy na terenie Domu.
Clara patrzyła na niego poważnie. Próbował błagać ją wzrokiem o milczenie.
Uśmiechnęła się.
– Och tak, kapitan Pryce jest zawsze gotów mi służyć. Ciekawe, czym się kieru-
je...
Fala wdzięczności omal nie powaliła Morgana na podłogę.
– To powinno być oczywiste, milady – rzekł.
Clara zarumieniła się mocno; kątem oka dostrzegł jednocześnie, że jego szwagierka
promienieje. Sebastian natomiast utkwił wzrok w korytarzu. Niech to licho, pewnie
widział ich oboje razem.
Dobrze. Pryce mógł utrzymywać wszystkich na razie w przekonaniu, że zaleca się
do Clary. Ona jednak nie zamierzała stwarzać takich pozorów, gdyż szybko, choć dys-
kretnie, wyrwała mu swą rękę.
– Oboje dobrze wiemy, że gdyby nie lord Ravenswood, wcale by mi pan nie po-
magał, kapitanie Pryce.
– Dlaczego lady Clara nazywa cię kapitanem Pryce? – wtrącił Sebastian.
Niech to diabli!
Clara przymrużyła powieki.
– Proszę wybaczyć, milordzie. Pański brat pozwolił mi sądzić, że jest kapitanem
marynarki.
– Był – wtrąciła Juliet, która zapragnęła nagle wyjaśnić wszystkie niejasności. –
Właściwie jest. Tyle że od dawna nikt się do niego w ten sposób nie zwraca. Naprawdę
nazywa się Blakely.
Jego rodzina kopała mu coraz głębszy grób. Morgan popatrzył smętnie na brata.
– Obawiam się, że gdy lord Ravenswood przedstawiał mnie lady Clarze, zapo-
mniał użyć mego prawdziwego nazwiska. Dla niego zawsze byłem kapitanem Pryce.
– Ach, te stare czasy – mruknął sucho Sebastian. – Pamięta zapewne, jak dla
niego szpiegowałeś i bez przerwy miałeś kłopoty.
– Kapitanie Blakely... to znaczy kapitanie Pryce – odezwała się Clara. – Nigdy mi
pan nie opowiadał o tym fascynującym okresie w pańskim życiu. Dziwię się, że po tak
ekscytujących szpiegowskich doświadczeniach zdecydował się pan na nudną rzeczywi-
stość Domu Poprawczego dla Kieszonkowców. Musi mi pan opowiedzieć wszystkie
swoje przygody. Sądziłam, że jest pan kapitanem marynarki w trudnej sytuacji finan-
sowej...
– Jak to? – wtrącił Sebastian. – Morganie! Co ten Ravenswood naopowiadał lady
Clarze? O co mu chodzi?
– Przecież możesz go sam zapytać, najdroższy – wtrąciła Juliet. – Oto i on.
121
Morgan jęknął w duchu. Ravenswood właśnie zmierzał w ich stronę. Pozornie nie
przejął się zupełnie ich widokiem, lecz ona natychmiast dostrzegła niepokój w jego
oczach.
Dobrze mu tak! To on wpadł na pomysł spotkania w miejscu publicznym.
– Co za miła niespodzianka! – zagrzmiał Ravenswood. – Cudownie widzieć dro-
gich przyjaciół pogrążonych w rozmowie!
Morgan popatrzył na niego pochmurno, ale Ravenswood zignorował to spojrzenie.
– Lady Clara twierdzi, że rozpowszechniasz kłamstwa na temat mojej rodziny –
warknął Sebastian.
Ravenswood nie okazał emocji.
– Naprawdę?
– Mój brat się zdenerwował, gdyż przedstawiłeś mnie lady Clarze jako kapitana
Pryce'a i sugerowałeś, jakoby nie miał własnych dochodów.
– Proszę wybaczyć, lady Claro – odparł gładko Ravenswood. – Nie powinienem
był mówić, że mój przyjaciel ma problemy finansowe, ale balem się, że gdy pozna pani
prawdę, nie pozwoli mu pozostać w Domu. Wiem, że nie lubi pani zobowiązań. Wymy-
śliłem więc kłamstewko, z którego wynikało, że mój przyjaciel nie ma się gdzie podziać,
a pani, znana z dobroci serca, postanowiła pomóc nam obu.
Morgan podziwiał inteligencję Ravenswooda. I jego bezczelność. Clara jednak nie
wydawała się zadowolona.
– Powinien się pan wstydzić, milordzie, przecież...
– Istotnie – wtrącił Ravenswood. – Kompletnie zapomniałem, że to nasz taniec. –
Podał jej ramię. – Czy uczyni mi pani ten zaszczyt?
Zawahała się, ale nie mogła stracić takiej szansy... Sam na sam z jego lordowską
mością!
– Tak, będzie mi bardzo miło. Dobrze, że w końcu i pan sobie przypomniał.
Ledwo Ravenswood i Clara zniknęli im z oczu, Morgan odetchnął głęboko i popa-
trzył na brata oraz jego małżonkę. W co tak naprawdę uwierzyli? Sądząc po uśmiechu
Juliet, szwagierka zaakceptowała wszystkie wyjaśnienia. Sebastian jednak najwyraź-
niej miał wątpliwości. Znał Ravenswooda aż zanadto.
– Tak więc uwiłeś sobie gniazdko u lady Clary? – spytał podejrzliwie.
– I co w tym złego, mon frere? – spytał Morgan, przechodząc do ofensywy. – Nie
wierzysz, że pobiegłbym na ratunek tak szanowanej damie?
– Nikt nie ujmuje jej szacowności – wtrąciła Juliet, a jej serce swatki zabiło moc-
niej. – A tobie elegancji. Zawsze traktowałeś damy z kurtuazją. Ale mnie nie oszukasz.
W tym jest coś więcej niż zwykła galanteria.
– To jasne – zawtórował jej Sebastian, choć myślał o czymś zupełnie innym niż
jego małżonka.
– Mów prawdę – ciągnęła Juliet. – Kochasz się w niej?
– Właśnie, bracie – powtórzył Sebastian z błyskiem w oku. – Kochasz się w niej?
122
Morgan znów jęknął w duchu. Miał do wyboru: wyznać miłość do lady Clary lub
prawdę... Pierwsze groziło dociekaniami, drugie uduszeniem. Uśmiechnął się niewin-
nie.
– Chyba mnie przejrzałaś – powiedział do Juliet.
Czekał go długi wieczór.
Clara wypatrzyła ciotkę i skinęła jej głową. Na widok siostrzenicy u boku tak po-
ważanego w towarzystwie lorda Ravenswooda, ciotka rozjaśniła się, obdarzyła dziew-
czynę uśmiechem i wróciła do rozmowy z innymi paniami. Clara nie była zaskoczona
tym, że lord Ravenswood ominął parkiet, poprosił ją o chwilę prywatnej rozmowy i wy-
prowadził na balkon przez piękne kryształowe drzwi.
Nie miało to jednak dla niej żadnego znaczenia – pragnęła jedynie otrzymać odpo-
wiedź na dręczące ją pytania. W trakcie dziwacznej, szalonej rozmowy z Temp-
lemore'ami przypomniała sobie bowiem, kim jest Morgan. Człowiek o nazwisku Blakely
znalazł się przecież na pokładzie pirackiego statku, gdy zaatakowano lorda Winthorpa.
– Będzie mi pan musiał udzielić wielu wyjaśnień, milordzie – powiedziała, kiedy
tylko znaleźli się sami.
– Przede wszystkim chciałbym pani podziękować za wyrozumiałość. Mój przyja-
ciel ma dość skomplikowane stosunki z rodziną, a pani okazała się na tyle miła, by
zaoszczędzić mu przykrości.
– Nic mnie nie obchodzi jego rodzina. Chcę wiedzieć, dlaczego on sprowadził się
do Spitalfields. Dlaczego został paserem?
Ravenswood udał zdziwienie.
– Kapitan Blakely? Paserem? Pani z pewnością żartuje... Mówił, że mieszka w
Domu, by się panią opiekować.
– Zręczne kłamstewko. Niestety wiem już od Templemore'ów, że to pan miał mi
podobno przedstawić kapitana. Pan nie zaprzeczył. A to naprawdę zadziwiające, bo
oboje wiemy, że nigdy mi pan nikogo nie przedstawiał. Kolejne oszustwo.
Kapitan oparł się o balustradę.
– Próbowałem pomóc przyjacielowi, nie miałem jednak pojęcia, że jest uwikłany
w jakąś przestępczą działalność.
– Bzdura! – Podeszła do niego blisko. – Widziałam was dzisiaj w bibliotece.
Wreszcie go zaskoczyła.
– Naprawdę? – spytał, patrząc na nią niespokojnie.
– Owszem. I przecież mu pan powiedział o mojej wizycie na policji. Dlaczego pan
to zrobił?
– Zajmuje się pani nie swoimi sprawami, milady. Wołałbym, żeby skupiła się pa-
ni na swoim Domu i zostawiła to wszystko mnie i moim pracownikom.
Już wystarczająco irytował ją fakt, iż w ten protekcjonalny sposób wyrażał się o
Domu lord Winthorp, ale komentarz tego dwulicowego drania przepełnił szalę goryczy.
123
– Można by pomyśleć, że ma pan jakieś kontakty z przestępcami. – Przymrużyła
oczy. – Powinnam chyba o tym porozmawiać z samym ministrem. Pewnie zainteresuje
go opowieść o tym, że kryje pan pasera.
– Proszę posłuchać...
– Jeśli mam rację, to pewnie potrzebny jest panu w Spitalfields również jakiś do-
bry donosiciel...
Z trudem powstrzymywał gniew.
– Problemy z prowadzeniem Domu z pewnością musiały wywrzeć na panią nie-
korzystny wpływ, gdyż w przeciwnym razie nie snułaby pani tak fantastycznych domy-
słów na nasz temat. Aby jednak nieco pani ulżyć, gotów jestem zaproponować dotację,
by... hmm... nie uległa pani pokusie i nie zaczęła rozpowszechniać tych tworów wybu-
jałej wyobraźni wśród znajomych. Sądzę, że z tysiąca funtów mogłaby pani uczynić
dobry użytek.
Boże! Nie powstrzymał się nawet przed przekupstwem... Sprawa jednak musiała
być bardzo poważna, skoro oferował aż tyle za milczenie. Problem polegał na tym, że
nie wiedziała dokładnie, co ma zataić: podejrzenia o przestępczej szajce, w której skład
wchodzili nawet kryminaliści? Czy też może jakąś całkowicie legalną akcję? Skoro jed-
nak chodziło o tę drugą sprawę, dlaczego po prostu się do tego nie przyznał?
– Nie toleruję przekupstwa, sir.
– Przekupstwa? Kto tu mówi o przekupstwie?
– Lordzie Ravenswood, natychmiast wyczuwam tego rodzaju gierki. Tak się jed-
nak składa, że odziedziczyłam duży majątek, więc nie potrzebuję pańskich pieniędzy.
Jeśli chce pan kupić moje milczenie, musi pan zaoferować coś więcej. A konkretnie –
prawdę.
Ravenswood oparł się nonszalancko o balustradę.
– Dlaczego to ode mnie oczekuje pani wyjaśnień? Skoro niepokoi panią zacho-
wanie kapitana, proszę porozmawiać z nim osobiście.
– Próbowałam. Ale jak pan zapewne wie, on odmawia odpowiedzi.
– Szkoda, bo ja nic pani nie powiem. Nie ujawniam cywilom informacji, które
zupełnie ich nie dotyczą.
– Cywilom? Chce pan powiedzieć, że wszystko, co się dzieje, zyskało aprobatę
władz?
– Chcę powiedzieć, że nie powinna się pani tym interesować. A zanim znów mi
pani zagrozi rozmową z ministrem, muszę ostrzec, że jakakolwiek ingerencja w tę
sprawę może na panią sprowadzić poważne problemy. Wystarczy, że porozmawiam z
sędzią o pani ukochanym Domu. Jeśli pan Hornbuckle nabierze podejrzeń, że łamie
się tam prawo, uprzykrzy pani życie, nawet jeśli nie uzyska dowodów. Zwłaszcza jeśli
go o to poproszę.
– Nie ośmieliłby się pan zrobić czegoś podobnego!
124
– Z pewnością bym się ośmielił na znacznie więcej, byle tylko przestała pani
wściubiać nos w nieswoje sprawy. A jeśli mi pani zdradzi, co mam w tym celu uczynić,
chętnie się tego podejmę. Wykluczam jednak udzielenie jakichkolwiek wyjaśnień.
Na chwilę zapanowała złowroga cisza. Clara chętnie skręciłaby Ravenswoodowi
kark. Jakie to dziwne, że wolała pasera od tak szanowanego mężczyzny... Jeśli Morgan
w ogóle był paserem...
A najwyraźniej nie miała szans się tego dowiedzieć od Ravenswooda. Już bardziej
mogła liczyć na Morgana. Przynajmniej nie był wyniosłym urzędnikiem rządowym.
– Dobrze, skoro nie chce mi pan zdradzić, co się dzieje, proszę przynajmniej
opowiedzieć o kapitanie Blakely.
Ravenswood popatrzył na nią czujnie.
– Dlaczego?
– Ponieważ być może nie powiedziałabym ani słowa o jego działalności przestęp-
czej, gdyby potrafił mnie pan przekonać, że to człowiek honoru.
Wahał się przez chwilę.
– Dobrze. Co chce pani wiedzieć?
– Pamiętam, że w zeszłym roku spędził jakiś czas na pirackim statku. Czy to
prawda?
– Tak.
– To chyba nie świadczy o jego uczciwości.
– Nie był tam z wyboru – odparł z westchnieniem Ravenswood. – Piraci znaleźli
go na wyspie, gdzie przez dwa lata był przetrzymywany przez przemytników, których
wcześniej śledził. Ocalił go lord piratów i jego załoga. Został z nimi kilka miesięcy, za-
nim odzyskał wolność.
– I co dokładnie zrobił, by tę wolność odzyskać? – spytała sucho.
Ravenswood wzruszył ramionami.
– Pokazał im, jak lepiej wykorzystać wyspę i zerwać z przestępczym procederem,
nauczył paru rzeczy o żeglarstwie.
– Nie przepiłowywał ludzi na pół w poszukiwaniu kosztowności?
Popatrzył na nią przenikliwie.
– Czy naprawdę uważa pani kapitana za takiego człowieka?
– Nie.
– Może w takim razie powinna pani zaufać intuicji.
– Ufam. A ona mi podpowiada, że Morgan coś knuje. Razem z panem.
– Morgan?
Złapała się na tym, że użyła jego imienia, ale było już za późno.
– Chciałam powiedzieć: kapitan Blakely.
– Nie, wcale pani nie chciała, lady Claro. Nasz wspólny przyjaciel nie należy do
mężczyzn, którzy...
– Proszę się nie martwić, milordzie. Wiem, że Morgan nie byłby dla mnie odpo-
wiednim mężem, jeśli do tego pan zmierza.
125
Popatrzył na nią z namysłem.
– Tak naprawdę nie sądziłem, że w ogóle myśli pani w takich kategoriach. Przy-
najmniej na razie.
Poczerwieniała, przeklinając się w duchu za to, że tak głupio się zdradziła.
– Żartowałam. To wszystko. Co pan próbował powiedzieć?
– Że nie jest podobny do innych ludzi.
Uśmiechnął się lekko.
– Jakich innych ludzi ma pan na myśli? Tych ze Spitalfields? Czy też takich jak
pan, mój ojciec i lord Winthorp?
– Proszę wybaczyć. Cały czas zapominam, że nie żyje pani tak bezpiecznie jak
inne damy. Miałem oczywiście na myśli to drugie.
– Tego domyśliłam się sama, dziękuję bardzo.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć. Naprawdę bardzo go szanuję. Ale on nie postę-
puje według tych samych zasad co my.
– A sądzi pan, że ja takowych przestrzegam. Dziwne.
Uśmiechnął się.
– Rozumiem. Chciałem tylko panią ostrzec, na wypadek gdyby odkrycie jego
prawdziwego pochodzenia skłoniło panią do wyciągania pochopnych wniosków.
– Proszę się o mnie nie martwić. Potrafię sobie poradzić z kapitanem Blakely.
Ravenswood zaśmiał się cicho.
– Zabawne, on powiedział to samo, kiedy panią poznał. Sądzę jednak, że od tej
pory zmienił zdanie.
– Pewnie tak – odparła ze śmiechem.
Tym razem cisza była mniej krępująca.
– Doszliśmy zatem do porozumienia, lady Claro? Zajmie się pani własnymi
sprawami? – odezwał się w końcu Ravenswood.
Nie, absolutnie nie miała takiego zamiaru. Nie byłoby jednak mądrze informować
lorda o swojej decyzji.
– Postaram się – odparła swobodnie
– Jakoś mnie pani nie przekonała – mruknął.
Pozwolił jednak na to, by zmieniła temat. Zaczęła mu opowiadać o byłym wycho-
wanku Domu, a Ravenswood rozśmieszył ją opowieścią o stajennym, który próbował
przysposobić kieszonkowca do pracy z końmi. Gdy wrócili na salę, Clara wciąż się
śmiała – Morganowi jednak, na którego się natychmiast natknęli, nie było wcale do
śmiechu.
126
Rozdział 14
Przyglądaj się każdej sekundzie,
I chwilę miej każdą na oku,
Unikniesz niemiłych zaskoczeń,
I w domu swym będziesz miał spokój.
Mała, śliczna książeczka
John Newbery
– Morgan nie mógł w to uwierzyć – Clara i Ravenswood wchodzili do sali balowej
jak para długoletnich przyjaciół. A może nimi byli?
Na samą myśl poczuł niemiłe ściskanie w dołku.
– Chyba się dobrze bawicie... Myślałem, że poszliście tańczyć.
– Jakoś nie dotarliśmy na parkiet – odparł spokojnie Ravenswood.
– To stało się jasne w chwili, gdy poszedłem was szukać. – Morgan podszedł do
Clary i położył jej delikatnie rękę na karku. – Mam nadzieję, że nie będziesz miał mi za
złe, jeśli to ja porwę lady Clarę.
Ravenswood wydawał się ubawiony.
– Jeśli lady Clara wyrazi zgodę...
– Zatańcz ze mną, Claro – powiedział krótko Morgan.
Roześmiała się szczerze, co wprawiło go w stan irytacji.
– Czy to prośba, czy rozkaz, kapitanie?
– Jak wolisz, ma belle ange...
W oczach Ravenswooda błysnęło zaciekawienie.
– Wiem, kiedy jestem zbędny. Dziękuję pani za rozmowę, milady. Wiele mi wyja-
śniła.
– Prawda? – Wyciągnęła rękę do Ravenswooda, który zamiast jak zwykle uści-
snąć jej dłoń, podniósł ją do ust. A potem uśmiechnął się do Morgana i odszedł.
Morganem owładnęła taka żądza mordu, że z trudnością nad sobą panował. Bon
Dieu, co go dziś napadło?
– Tańczysz, czy nie? – zapytał.
Wiedział doskonale, że zachowuje się jak idiota i sam siebie za to nienawidził. Po-
patrzyła na niego z błyskiem w oku.
– Chyba tak, skoro lord Ravenswood nie dał mi po temu sposobności...
Kapitan zaprowadził ją na parkiet. Orkiestra grała walca.
– Ale i tak świetnie się z nim bawiłaś.
– Oczywiście. To interesujący mężczyzna.
Przygryzł wargi. Oczywiście, dla takiej damy jak Clara utytułowany i bogaty wiceh-
rabia musiał być interesujący. Miał wszystko, czego brakowało Morganowi. Wziął ją w
127
ramiona i przytulił mocniej, niż należało, czując wielką ochotę, by jej przypomnieć, że
należy do niego. Choć oczywiście w dosłownym znaczeniu tego słowa wcale tak nie by-
ło. I być nie mogło.
Clara nie miała jednak najwyraźniej nic przeciwko temu uściskowi. Tańczyła z nim
swobodnie i lekko jak anioł, a przy tym z wdziękiem i pewnością kobiety, która wie,
czego chce.
A jej zapach... Boże... Woń jaśminu w jej włosach sprawiała, że Morgan miał ocho-
tę wyć do księżyca albo wynieść ją do ogrodu i zhańbić.
Zadowolił się jednak gładzeniem jej pleców przez materiał sukni. I nie mógł ani na
chwilę zapomnieć o Ravenswoodzie.
– Jak to się dzieje, że wymuszasz na mnie różnymi sposobami odpowiedzi na
dręczące cię pytania, a przy lordzie Ravenswoodzie zachowujesz się jak aniołek?
– Dlaczego uważasz, że tak się zachowuję? – spytała ze zdziwieniem.
– Wyglądaliście jak para starych przyjaciół.
– Znamy się przecież już jakiś czas... Nie jesteśmy sobie obcy. Wiemy coś o sobie.
Nie tak jak my.
– A to co ma znaczyć?
– Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć, że jesteś synem i bratem barona, w dodatku
szpiegiem i Bóg wie, kim jeszcze?
Drażnił go fakt, że tak ją interesuje jego pochodzenie.
– A czy to coś zmienia?
– Owszem. Ja po prostu nie miałam o tym pojęcia. Ani o tym, że kłamałeś w
sprawie nazwiska, na temat Genewy i wielu innych rzeczy. I nawet nie wyjaśniłeś dla-
czego.
Żal jej w głosie ranił go bardziej niż słowa.
– Nie kłamałem. Niezupełnie. Naprawdę używałem nazwiska Pryce, kiedy służy-
łem w marynarce. Większość kolegów wciąż tak się do mnie zwraca.
– Dlaczego przybrałeś inne nazwisko?
– To długa historia, Claro, nie będziemy teraz o tym mówić...
– W takim razie przedstaw mi ją w skróconej wersji – powiedziała cierpko. – Czy
ty i Ravenswood doszliście do wniosku, że tego też nie mogę wiedzieć?
Westchnął, lecz nie udało mu się wymyślić żadnego powodu, dla którego miałby
utrzymywać sprawę w tajemnicy.
– Mój brat i ja wychowywaliśmy się osobno. Wkrótce po naszym urodzeniu mat-
ka opuściła ojca i zabrała mnie do Genewy. Dala mi swoje nazwisko panieńskie. Przed
śmiercią wezwała mojego wuja, Llewellyna, który zaraz po pogrzebie zabrał mnie do
siebie. Miałem trzynaście lat. Sebastian nic o mnie nie wiedział, a wuj i baron skłonili
mnie do zachowania tajemnicy, by nie komplikować sytuacji.
– Nie komplikować? Dla czyjego dobra? – spytała cicho.
Zaskoczyło go współczucie w jej głosie.
128
– Nie miałem nic przeciwko temu, cherie. Zrozumiałem. Baron i mój wuj bali się,
że zacznę sobie rościć prawa do tytułu. I choć matka zapewniała ich wielokrotnie, że to
Sebastian urodził się pierwszy, uznali, że nie powinniśmy się spotykać, gdyż przez to
on może nie zostać baronem. Dobrze się mną opiekowali. Nie mogę mieć do nich o nic
żalu.
– Oprócz tego, że pozbawili cię towarzystwa brata bliźniaka.
Odwrócił wzrok. Czytała w jego myślach tak bezbłędnie, że aż go to przerażało.
– Teraz jesteśmy razem i tylko to się liczy. Po śmierci barona nie widziałem już
powodu, by dochowywać tajemnicy, i sam odnalazłem Sebastiana. Gdy dowiedział się
prawdy, zaczął nalegać, bym zamieszkał wraz z rodziną i wrócił do rodowego nazwiska.
I tak stałem się Morganem Blakely.
Znów popatrzył jej w oczy.
– Jak widzisz, nie kłamałem. Pominąłem tylko kilka faktów.
Uniosła brwi.
– Istotnie. Na przykład taki szczegół, że byłeś szpiegiem. I spędziłeś sporo czasu
wśród piratów. I jeszcze, że...
– Ravenswood powiedział ci o piratach?
– Tylko dlatego, że pytałam. Nie mówił jednak wiele.
Morgan zacisnął dłoń na jej talii.
– Ale i tak spędziłaś z nim dużo czasu...
Uśmiechnęła się prowokująco.
– To prawda.
Nie podobało mu się zupełnie to nowe wcielenie Clary. A jeszcze bardziej zazdrość,
która ściskała mu serce. Zazdrość! Nigdy dotąd nie doznał podobnego uczucia!
– O czym mówiliście, kiedy byłem na balkonie?
Odrzuciła głowę do tyłu.
– To chyba sprawa między mną i lordem Ravenswoodem.
– W takim razie sam go zapytam – syknął z irytacją.
– Na jakiej podstawie sądzisz, że ci odpowie?
– Bo chyba nie musi niczego przede mną ukrywać. A może... musi? Chyba nie
próbował cię pocałować?
Popatrzyła na niego z rozbawieniem.
– Dlaczego przychodzą ci do głowy takie rzeczy?
– Ponieważ mężczyźni na ogół zabierają kobiety na balkon w takim właśnie celu.
No więc? – warknął, ponieważ Clara w dalszym ciągu uparcie milczała. – Zrobił to?
– Co?
– Do licha! Pytam, czy chciał cię pocałować.
Kpiący wyraz twarzy ustąpił miejsca powadze.
– A miałbyś coś przeciwko temu?
Przez chwilę zamierzał skłamać, ale uznał, że to nie ma sensu.
– Tak naprawdę, to owszem. Chociaż nie mam pojęcia dlaczego.
129
Wydawała się zadowolona.
– Jeśli poczujesz się dzięki temu lepiej, to lord Ravenswood nie czynił mi żad-
nych awansów. A to, że ty zawsze próbujesz całować kobiety, z którymi zostajesz sam
na sam, nie znaczy, że wszyscy to robią.
– W takim razie cała reszta to ślepcy lub głupcy... albo jedno i drugie...
Natychmiast pożałował swojej szczerości. Uśmiechnęła się tak czule i szczerze, że
miał ochotę uciec i zostawić ją samą na parkiecie, zanim oplecie go tą słodką siecią
zbyt mocno, by zdołał się z niej wyplątać. Kogo próbował oszukać? Clara już i tak zaci-
snęła tę sieć. Myślał wyłącznie o tym, by znaleźć się z nią sam na sam i znów jej doty-
kać. Szaleństwo, czyste szaleństwo...
Dzięki słowom Morgana Clarę znów paliło całe ciało, a ten intymny walc w niczym
nie pomagał. Aż do tej pory nie rozumiała protestów niektórych osób przeciwko temu
tańcu. Nie dostrzegała w walcu niczego „bezwstydnego” ani „skandalicznego”, ani tym
bardziej „niebezpiecznego dla kręgosłupa moralnego uczciwych ludzi”.
Jednak nigdy dotąd nie tańczyła go z mężczyzną, na którym jej zależało. Każdy ta-
neczny krok stawał się jednocześnie preludium uwodzenia. Dotyk jego uda ocierające-
go się o jej udo palił ją nawet przez materiał sukni, jego ręka w talii, intymne muśnię-
cia dłonią... to wszystko razem w połączeniu z zapierającym dech tempem tańca spra-
wiało, że Clara odczuwała dziwną miękkość w kolanach.
W dodatku Morgan trzymał ją w objęciach tak mocno, jakby się bał, że mu uciek-
nie.
Byłaby to jednak ostatnia rzecz, która przyszłaby jej do głowy. Wiedziała, że po-
winna wykorzystać taką okazję do dalszych indagacji, ale straciła do tego serce. Przy
Morganie zapominała, że musi zachowywać się odpowiedzialnie i moralnie. Zapomina-
ła o wszystkim, poza możliwościami, jakie jej ukazywał, możliwości ucieczki z więzie-
nia, w którym sama się zamknęła.
Poza tym było już za późno na jakiekolwiek pytania. Walc się kończył, schodzili z
parkietu. Clara dostrzegła ciotkę, która patrzyła na nich spod zmarszczonych brwi. U
boku ciotki stał Winthorp, który po krótkiej wymianie zdań zostawił ją samą i zaczął
przepychać się przez tłum w stronę Clary i Morgana.
To było jej zupełnie niepotrzebne. Jeszcze jeden taniec z lordem Nudziarzem. Czyż-
by niewystarczająco go odstraszyła?
Winthorp dopadł ich chwilę po tym, jak zeszli z parkietu, lecz całą uwagę skierował
tym razem na Morgana, nie na nią.
– A więc to ty... Tak sądziłem. Nie wierzyłem, by twój brat odważył się tak skan-
dalicznie przytulać kobietę w miejscu publicznym.
Clara stanowczo zbyt późno przypomniała sobie, że Morgan i lord Winthorp zupeł-
nie za sobą nie przepadają. Pospieszyła jednak natychmiast załagodzić sytuację.
– Właśnie się zastanawiałam, gdzie pan zniknął... Może mógłby mi pan przynieść
coś...
130
– Wiem, że nie zna pani prawdziwego charakteru tego łajdaka, lady Claro – prze-
rwał jej Winthorp protekcjonalnym tonem, sztyletując jednocześnie Morgana spojrze-
niem. – Powinna pani jednak uważać na towarzystwo, w jakim pani przebywa. Tylko
tyle...
– Proszę nie rozpalać naszej ciekawości – powiedział leniwie Morgan. – Niech pan
mówi dalej, milordzie, i wyjawi przed jej lordowską mością wszystkie szczegóły mojego
podłego charakteru. – Urwał, widząc, że Winthorp patrzy tylko na niego. – Zapomnia-
łem... nie może pan przecież tego zrobić. Podpisał pan pewnego rodzaju zobowiązanie,
w którym zadeklarował, że za sumę o wiele znaczniejszą niż ta, którą pan stracił, nie
piśnie na pewne tematy nawet słowem.
A więc to dlatego Winthorp nie chciał mówić o ataku piratów. Został przekupiony.
– Może zapytamy mojego brata – ciągnął Morgan. – Jestem pewien, że on pamię-
ta...
– Bez wątpienia – syknął ze złością Winthorp. – Pieniądze pochodziły przecież z
jego kieszeni. Trudno było spodziewać się ich od pana.
Clara wstrzymała powietrze. Lord Winthorp stąpał teraz po grząskim gruncie. Mor-
gan naprężył mięśnie. Emanował wprost wściekłością. Panował jednak nad sobą
znacznie lepiej niż arystokrata Winthorp.
– Stało się tak tylko dlatego, że ja, w przeciwieństwie do mojego brata, nie dbam
zupełnie o opinię publiczną. Tak więc, jeśli chce pan publicznie wystąpić przeciwko
mnie, proszę zwrócić pieniądze... Proszę się tylko nie dziwić, że się pan ośmieszy...
Taka propozycja nie znalazła uznania u skąpego lorda.
– Nie chciałem... hmm... złamać warunków umowy... próbowałem tylko uświa-
domić lady Clarze, że mężczyzna z pańską przeszłością nie może być dla niej odpo-
wiednim partnerem do tańca.
– Rozumiem, że pan jest lepszym? – Morgan nakrył dłonią rękę Clary i pogłaskał
ją delikatnie. – Są damy, którym odpowiadałby zapewne pański flegmatyczny charak-
ter, typowy dla mężczyzn w tym wieku. Wątpię jednak, czy lady Clara należy do ich
grona.
Lord Winthorp nadął się z wściekłości tak bardzo, jakby miał pęknąć. Clara uzna-
ła, że Morgan nie stanowi zagrożenia, musiała raczej zająć się lordem.
Puściła więc ramię kapitana i szybko stanęła u boku Winthorpa.
– Chyba prosił mnie pan do tańca, milordzie...
Zamrugał.
– Słucham?
– Wydaje mi się, że obiecałam panu ten taniec...
– Tak... chyba tak... W istocie, milady. – Lord popatrzył z góry na Morgana, posy-
łając mu triumfalne spojrzenie. – Z przyjemnością zademonstruję pani, jak tańczy
dżentelmen.
Clara popatrzyła Morganowi głęboko w oczy.
– Dziękuję za walca, kapitanie Blakely. Było mi bardzo miło.
131
Morgan panował nad sobą doskonale. Z udawaną nonszalancją lekko skłonił gło-
wę.
– Nie ma za co, milady, zawsze z przyjemnością spełniam wszystkie pani za-
chcianki.
Odwróciła się pospiesznie do Winthorpa.
– Właśnie zaczęli grać... Pójdziemy?
– Skoro tak sobie pani życzy, moja droga...
Odchodząc, rzuciła jeszcze ostatnie spojrzenie Morganowi... jego mina nie wróżyła
Winthorpowi najlepiej. Nie mógł jednak dopuścić do bijatyki w miejscu publicznym.
Nie byłoby to korzystne dla żadnego z nich.
– Skąd pani go zna? – spytał Winthorp, przerywając jej zadumę.
– Poznaliśmy się dziś wieczorem. – W zasadzie mówiła prawdę, dotąd znała Mor-
gana Pryce, nie Morgana Blakely. Zamierzała zresztą nadrobić straty.
Lord patrzył na nią chytrze, z niedowierzaniem, choć nie bardzo rozumiała dlacze-
go.
– Ostrzegam panią... Dama pani pokroju nie powinna się zadawać z takimi
ludźmi.
– Dziękuję za radę. Postaram się o tym pamiętać.
Oczywiście nie w zamierzonym przez lorda kontekście. Ostrzeżenia przed Morga-
nem w perwersyjny sposób jeszcze tylko wzmagały jej zainteresowanie osobą kapitana.
Wszyscy próbowali przed nią odmalować jego czarny charakter, a przecież im więcej
wiedziała o Morganie, tym bardziej zmieniała o nim opinię. I to ją niezmiennie intrygo-
wało.
– Myślałem o tym, co powiedziała mi pani wcześniej – mruknął Winthorp, jakby
czytał w jej myślach. – Wierzę, że uda mi się naprawdę pani pomóc. Pani ciotka sądzi,
że te urwisy potrzebują męskiej ręki. Potrafiłbym ich nauczyć szacunku dla starszych.
Tłumiąc jęk, przeklęła w duchu ciotkę. Akurat to jej było potrzebne... zadufany w
sobie lord Winthorp, który próbuje ujarzmić jej chłopców... Choć z drugiej strony, dwa
dni spędzone w Domu mogłyby go wreszcie od niej odstraszyć.
– Dziękuję, milordzie, zastanie mnie pan tam codziennie.
Mogła się założyć o połowę majątku, że Winthorp nigdy się nie pojawi.
Muzyka zaczęła grać i ruszyli na parkiet. Clara odetchnęła z ulgą – utwór był żywy,
głośny i uniemożliwiał rozmowę. Niestety utrudniał również obserwację sali w poszu-
kiwaniu Morgana.
A on rozpłynął się w powietrzu! Kiedy taniec się skończył i młoda dama pożegnała
Winthorpa, odkryła, że nie tylko kapitan zniknął. Nie można było nigdzie znaleźć także
Ravenswooda. Wyszła chyba nawet rodzina Morgana. Po kwadransie bezowocnych po-
szukiwań nie pozostało Clarze nic innego, jak zaakceptować prawdę. Morgan uciekł,
pozostawiając jej pytania bez odpowiedzi.
Dobrze, niech jej unika, jeśli tak sobie życzy. Skoro teraz nie udało jej się uzyskać
odpowiedzi na postawione pytania, postanowiła nie rezygnować.
132
Zadrżała i otuliła się szczelniej peleryną. Samotna wyprawa na Petticoat Lane, do
sklepu Morgana okazała się z pewnością nie najlepszym pomysłem. Odkąd jednak
wróciła z balu, nie była w stanie nigdzie znaleźć Samuela, a inni służący nie nadawali
się do asysty – w końcu zamierzała szpiegować niebezpiecznego mężczyznę. Już i tak
wzbudziła czujność całego personelu, gdy oświadczyła, że zamierza spędzić tu noc.
Nieczęsto jej się to zdarzało. Nocowała tu zwykle tylko wtedy, gdy musiała czuwać przy
chorym dziecku lub zorganizować poszukiwania uciekiniera. Nigdy bez wyraźnego po-
wodu.
Tak czy inaczej zarządzającej Domem wolno było podejmować decyzje i wcale się z
nich nie tłumaczyć. Służący mogli przecież pomyśleć, że chce ich sprawdzić. Wydawało
się to nawet prawdopodobne.
Miała pewne problemy z dyskretnym wyjściem na ulicę. Znała jednak rozkład Do-
mu znacznie lepiej niż inni, zawczasu postarała się również o duplikaty wszystkich
kluczy.
Zresztą nic innego jej nie pozostało. Gdyby poprosiła o towarzystwo któregoś ze
służących, zaczęliby ją odwodzić od tego pomysłu. Poza tym dwie osoby poruszają się
jednak znacznie głośniej niż jedna. A Clara nie chciała, by Morgan ich usłyszał. Jej
plan mógł odnieść sukces tylko wtedy, gdyby udało się jej go przyłapać na gorącym
uczynku.
Dlatego musiała wyjść sama. Na szczęście ulice wyglądały jak wymarłe. Było jesz-
cze za wcześnie na to, by goście opuszczali tawerny i gospody, a za późno, by kupcy
wracali do domów.
Poza tym Dom był przecież niedaleko. Gdyby zaczęła krzyczeć, ktoś z pewnością
pospieszyłby jej na ratunek. A Morgan i Johnny siedzieli bez wątpienia w sklepie i też
by jej pomogli.
Westchnęła. Jak on mógł tak zniknąć bez uprzedzenia? Nawet nie powiedział do-
branoc. Dowodziło to tylko tego, że chciał zrobić coś, do czego nie mógł się przyznać.
Irytował ją fakt, że zarówno on, jak i Ravenswood byli tak okropnie tajemniczy.
Miała dość tych ich wykrętnych odpowiedzi i bezczelnych prób, by zamknąć jej usta.
Postanowiła sama dowiedzieć się prawdy; nie zostawili jej alternatywy. Jeśliby nawet
nie zastała Morgana w sklepie, pozostawał Johnny. Ktoś musiał jej odpowiedzieć, na-
wet gdyby miało to zająć całą noc.
Mimo to na widok ciemnej witryny przeszył ją dreszcz. Spodziewała się świateł, ru-
chu, a nie całkowitej ciszy. Zajrzała do środka, ale niczego nie dostrzegła, nawet bla-
sku lampy naftowej. Gdy zapukała, nikt nie odpowiedział; szybko nacisnęła klamkę
głównych drzwi, były jednak zamknięte.
Dziwne. Czyżby Morgan prowadził swoją podejrzaną działalność poza sklepem?
Aby się o tym przekonać, sprawdziła drugie wejście. Ono również okazało się zamknię-
te i nikt nie odpowiedział na jej pukanie. Krew pulsowała jej w żyłach. Nawet jeśli nie
133
było Morgana, gdzie się podział Johnny? Chyba że Morgan i Samuel kłamali i chłopak
zaangażował się jednak w przestępczą działalność.
Nie, nie mogła o tym spokojnie myśleć. Ale gdzie by się mógł podziać? Może po
prostu spał tak głęboko, że jej nie słyszał?
Zapukała głośniej, ale bez skutku. Niegościnne podwoje wydały głuchy odgłos, a z
wnętrza w dalszym ciągu nie wydobywał się żaden dźwięk. Zastygła w bezruchu, na-
słuchując.
Tylko dlatego do jej uszu dotarło skrzypnięcie buta. Odwróciła się i zamarła na wi-
dok mężczyzny w czerni. Nie widziała jego twarzy, gdyż zakrywał ją kaptur peleryny,
która wirowała wokół sylwetki nieznajomego przy najmniejszym nawet powiewie wia-
tru.
Serce podskoczyło jej do gardła – zrozumiała, z kim ma do czynienia. Tylko jeden
człowiek w Spitalfields włóczył się po nocach w takim stroju...
– A co pani tu robi? – warknął głos, który wydał jej się znajomy. Nie ośmieliła się
powiedzieć, że przyszła porozmawiać z Morganem.
– Mogłabym zapytać o to samo – odparła wyniośle, w nadziei, że unik ułatwi jej
ucieczkę.
Podszedł bliżej, teraz widziała go lepiej – zdała sobie sprawę, że choć jest od niej
wyższy, nie odznacza się imponującą posturą. Mimo to instynktownie przycisnęła się
do muru. Zatrzymał się natychmiast, jakby zdziwiony jej strachem, i znów ruszył na-
przód. Przystanął o dwa metry od niej.
– Wie pani, kim jestem, prawda?
Skinęła głową, choć trudno jej było uwierzyć, że to Specter. Mówił z dziwnym,
ulicznym akcentem, a mimo to było w nim coś z dżentelmena. Plotki jak zwykle nie
znalazły potwierdzenia w rzeczywistości.
– Nie mam do pani żadnego interesu – mruknął. – Gdzie kapitan?
– Nie wiem.
– Ale przyszła pani do niego?
– Nie! To znaczy... chciałam zobaczyć...
Ukrył na chwilę dłoń pod peleryną i gdy znów ją wysunął, zamarła... Pistolet. Serce
trzepotało się jej w piersi jak oszalałe. Jeśli chciał ją przestraszyć, z pewnością mu się
udało...
– Powie pani, gdzie jest pani przyjaciel i będzie pani wolna...
– To nie jest mój przyjaciel.
– Nie o to chodzi! – wrzasnął, ale natychmiast zmienił ton. – Powie mi pani, gdzie
jest kapitan Pryce, albo panią zabiję.
– Gdybym wiedziała, tobym powiedziała... Przysięgam. Sama chciałam z nim po-
rozmawiać, ale nie otwiera...
Mężczyzna zaklął cicho i wycelował lufę prosto w Clarę. A właściwie niezupełnie
prosto. Wydawał się zaskakująco mało pewny siebie jak na mężczyznę, który zapewne
na co dzień używa broni... Pistolet zadrżał mu w dłoni...
134
– Proszę posłuchać – wychrypiał. – Mam dla niego wiadomość.
– Z przyjemnością przekażę. – To, co powiedział, wróżyło nie najgorzej. Martwa,
nie miała szans, by przekazać jakąkolwiek wiadomość
– Nie życzę sobie, żeby ten chłopak się tu kręcił...
Zamrugała.
– Jaki chłopak?
– Ten z Domu. Perkins!
– Dlaczego? – wybuchła, zdziwiona, że Specter w ogóle wie o Johnnym. A to, że
dbał o jego los, wydawało się szczególnie zaskakujące.
– Bo siostra tego chłopca przyjaźni się z policjantem! Dlatego! A ja nie chcę, żeby
ten smarkacz chlapał ozorem! Jasne?
– Jasne – zakpiła. – Ale przecież kapitan nie może go wyrzucić.
– Zrobi, co mu każę. Wyśle go z powrotem do tego całego Domu albo do jego sio-
stry. Zresztą i tak powinien tam w końcu wylądować, on tu nie pasuje.
Przypomniała sobie, jak bardzo Johnny nalegał na to, by zostać z Morganem, i
zmarszczyła brwi.
– A jeśli się nie wyprowadzi? Co wtedy?
Z pewnością Specter nie zabiłby dziecka z tak błahego powodu jak luźny związek
pomiędzy Lucy i policją.
– Na pewno się wyniesie. Nie będzie przecież chciał mnie zdenerwować, no nie? –
Zbliżył się, machając jej przed nosem pistoletem. – Ten cały Pryce też o tym nie marzy.
– Nie byłabym tego taka pewna. – Jakoś nie wyobrażała sobie Morgana ulegają-
cego czyjemukolwiek dyktatowi, choćby był to nawet jego wspólnik. A w takim przy-
padku...
– Jest bardzo przywiązany do chłopca. Może się nie zgodzić.
Specter pomachał pistoletem w okolicach jej piersi.
– Niech się lepiej zgodzi! Albo pożałuje! A jak go pani nie przekona, to mnie pani
popamięta...
– A niech to! – zagrzmiał nagle znajomy głos. – Mówiłem, żebyście tu nie przy-
chodzili.
– Morgan! – krzyknęła. – Uciekaj!
Klnąc na czym świat stoi, Specter odwrócił się gwałtownie do Morgana i pistolet
wypalił. Clara patrzyła z niedowierzaniem, jak Morgan opiera się ciężko o mur.
– Nie żyje! – wrzasnął Specter. – Niech to diabli? Co teraz? – Z tym okrzykiem
upuścił pistolet i rzucił się do ucieczki.
Clara dopadła kapitana w chwili, gdy osuwał się na ziemię.
– Morgan! – krzyknęła. – Boże! Morgan!
Upadła koło niego na kolana, a serce niemal przestało jej bić.
– Odezwij się do mnie! Powiedz, gdzie cię ranił.
– Claro? – wychrypiał. – To ty?
135
– Tak, tak jestem tutaj... – Dotykała w panice jego bezwładnego ciała, by znaleźć
ranę. Boże, nie pozwól mu umrzeć – modliła się w duchu.
– Jestem przy tobie, kochany... co mam robić? Jak ci pomóc?
Podniósł na nią oczy... zadziwiająco przytomne... jak na umierającego.
– Uciekaj, cherie. Bo jak cię teraz dopadnę, nie usiądziesz przez tydzień...
136
Rozdział 15
W obawie, że to ona spowodowała śmierć Bestii,
Piękna zaczęła biegać po pałacu, płacząc i załamując ręce.
Piękna i Bestia
Jeanne-Marie Prince de Beaumont
Clara zamrugała i Morgan zrozumiał, że ją zaskoczył. No, ale w końcu ta nieodpo-
wiedzialna kobieta sądziła, że on umiera. Powinien pozwolić jej tak myśleć po tym, co
zrobiła...
Omal nie umarł ze strachu, gdy się zorientował, że to na nią natknął się Specter i
że to ona mogła zginąć od kuli. Wciąż jeszcze drżał ze strachu. I ten przeszywający ból
w udzie... Chwycił Clarę za ramiona i z jej pomocą podniósł się z ziemi. Wstała i objęła
go w talii.
– Co ty wyprawiasz? Jesteś ranny!
– Owszem! – Odzyskał równowagę i stwierdził z ulgą, że stanie nie sprawia mu
problemu. – Co tu robisz, do diabła? Nigdy nie słuchasz tego, co się do ciebie mówi?
– To teraz nieważne. Nie powinieneś się ruszać, póki nie sprowadzę lekarza.
– Nie chcę żadnego lekarza!
Słyszał teraz jakieś głosy; nadchodzący ludzie rozprawiali o odgłosie wystrzału,
próbując odgadnąć, z której strony padł. A ostatnią rzeczą potrzebną Clarze było to, by
ktoś ich teraz zobaczył razem.
– Zabierz mnie do sklepu, zanim ktoś się tu zjawi – zażądał, obejmując ją za ra-
miona.
– Trafił cię w nogę... – szepnęła drżącym głosem.
– Chyba tak... A może to pies mnie ukąsił?
– Nie musisz się irytować – prychnęła, prowadząc go do drzwi. – Przecież to nie ja
do ciebie strzelałam, na miłość boską.
– I zaczniesz tego żałować – mruknął. – Przysięgam, że przełożę cię przez kolano
i...
– Cicho bądź i daj mi klucze. Nawet gdybym pozwoliła się przełożyć przez kolano
i tak nie byłbyś w stanie nic zrobić...
– Na twoim miejscu nie byłbym tego taki pewien.
Podał jej klucze i z trudem razem przestąpili próg. Szybko zatrzasnął drzwi, zado-
wolony, że udało im się uciec przed wzrokiem ciekawskich. Puścił ramię Clary i pokuś-
tykał naprzód. Natychmiast pospieszyła za nim.
– Zaczekaj, pomogę ci...
– Nic mi nie jest... muszę tylko usiąść.
137
Podejrzewał, że rana nie jest zbyt poważna, bo był w stanie chodzić. Bolała go jed-
nak jak diabli i uznał, że musi ją obejrzeć.
W sklepie panowały egipskie ciemności, ale Morgan, w przeciwieństwie do Clary,
która omal nie wpadła na poręcz, potrafił poruszać się w mroku.
– Mam zawołać na Johnny'ego, żeby przyniósł lampę?
– Nie ma go tutaj. Nocuje u Samuela.
– Dlaczego?
– A jak sądzisz? Z tego samego powodu, dla którego nie chciałem, żebyś tu przy-
chodziła.
– Spodziewałeś się Spectera? – spytała oskarżycielskim tonem, gdy chwycił ją za
ramię i ruszył na zaplecze.
– Nie o to chodzi. Prosiłem, żebyś trzymała się dzisiaj z dala od sklepu. Dlaczego
mnie nie posłuchałaś?
– Może bym i posłuchała, gdybyś raczył mi wytłumaczyć, co się dzieje, zamiast
wywarkiwać rozkazy.
– Myślałem, że jesteś jednak rozsądniejsza.
– Teraz, gdy na to patrzę, przyznaję, że nie był to najlepszy pomysł – odparła ze
skruchą. – Ale ty coś knułeś. I miałam rację, prawda? – Skupiona na swoich oskarże-
niach, potknęła się w ciemnościach i omal nie upadła.
– Uważaj, aniele, bo zrobisz sobie krzywdę i oboje będziemy potrzebowali pomo-
cy.
Wzdychając ciężko, opadł na łóżko i sięgnął po lampę, która zawsze wisiała na ha-
ku obok. Zapalił ją zręcznie i pokój wypełnił się natychmiast ciepłym blaskiem.
Właśnie zamierzał powiesić ją z powrotem, gdy dobiegł go jęk Clary, która patrzyła
z przerażeniem na jego nogę.
– Boże, Morganie, ile krwi...
Niestety miała rację... Lewa nogawka jego spodni była wprost mokra od krwi. To go
jednak nie przeraziło. Widział w życiu zbyt wiele ran, by się przestraszyć.
– To tylko tak wygląda. – Obejrzał starannie udo. – Żadnych dziur, po prostu
draśnięcie... kula tylko mnie musnęła...
– Ale krew...
– Czasem właśnie najmniej poważne rany najbardziej krwawią. Boli jak diabli,
ale to normalne.
– Musi obejrzeć cię lekarz.
Podniósł na nią wzrok.
– A kto mi go sprowadzi? Ty? I zdradzisz, że byłaś ze mną, kiedy padł strzał?
– Nieważne.
Najgorsze było to, że Clara naprawdę tak myślała.
– Dla mnie ważne. Poza tym sam sobie poradzę. To nie pierwszy raz... Jeśli bę-
dzie mi potrzebny lekarz, poproszę rano Johnny'ego, żeby go sprowadził. Nie sądzę
jednak, by było to konieczne. Trzeba tylko opatrzyć ranę.
138
– Ależ ty mnie denerwujesz. – Zrzuciła pelerynę, położyła ją na toaletce, zdjęła
rękawiczki i rozejrzała się po pokoju.
– Ludzie umierają bez przerwy z powodu takich niepoważnych ran. – Rozglądała
się nieprzytomnie. – Gdzie tu jest woda? I bandaże?
– Uspokój się, Claro. – Jej troska bawiła go i wzruszała. Wskazał ręką za siebie. –
Tam jest umywalka i świeże ręczniki.
Obróciła się na pięcie i ruszyła we wskazanym przez niego kierunku.
– Opatrywałaś już rany, prawda? – spytał.
– Może raz czy dwa... w Domu, kiedy dziecko zrobiło sobie krzywdę i nie mogli-
śmy czekać na lekarza. – Rzuciła mu przerażone spojrzenie. – Nigdy nie było to jednak
coś tak poważnego...
– Przecież ci mówię, że nic się nie stało. Nawet sam mogę się tym zająć. Już
miewałem do czynienia z takimi ranami.
– Przecież nie dopuszczę do tego, żebyś opatrywał się sam, na miłość boską! –
Gdy wybrała już ręczniki i przerzuciła je przez ramię, twarz miała barwy kredy. – To
wszystko przeze mnie, więc muszę się tobą zająć.
Popatrzył na nią sceptycznie
– Skoro nalegasz... Ale wyglądasz, jakbyś miała zemdleć.
– Ja nigdy nie mdleję. Poradzę sobie.
Powstrzymał uśmiech. Dzięki temu, że Clara tak się o niego troszczyła, ból doku-
czał mu znacznie mniej.
– W Spitalfields napatrzyłam się dość na okropne rzeczy – ciągnęła, jakby w ogó-
le go nie słyszała. – Na mężczyzn zastrzelonych z zimną krwią, kobiety poturbowane
przez kochanków, wynędzniałe dziewczyny pijące nałogowo dżin. To wcale nie jest gor-
sze.
Teraz już plotła głupstwa, ale jej nie przerywał. Jeśli doświadczenia na polu bitew-
nym czegoś go nauczyły, to tego, że ludzie w trudnych chwilach zachowują się inaczej
niż zwykle. Niektórzy milkną. Inni, tak jak Clara, mówią bez przerwy, by odwrócić my-
śli o tym, co ich trapi.
Nalała wody do miski, a on tymczasem zdjął buty, wstał i ściągnął spodnie, które
zdążyły już przykleić się do rany. Uwolnił się też z surduta i kamizelki, by się nie po-
krwawiły. A potem uniósł koszulę i zaczął oglądać nogę. Gdy metal stuknął nagle o
drewno, kapitan podniósł gwałtownie głowę. Clara stała jak oniemiała nad miską, któ-
rą właśnie upuściła na podłogę.
– Coś nie tak, cherie?
– Nie masz na sobie spodni...
Widząc rumieniec na jej policzkach, zaśmiał się wesoło, chwilę później jednak zo-
baczył, że Clara wpatruje się jak zaczarowana w jego nogi i znów poczuł przypływ żą-
dzy. Klnąc, wychylił się do przodu w nadziei, że koszula ukryje tę irytującą reakcję.
– Pomyślałem, że spodnie będą ci przeszkadzać.
– Och... tak... oczywiście.
139
Uklękła, by podnieść miskę, wlała do niej jeszcze trochę wody i postawiła na łóżku.
Unikała jego spojrzenia.
– Wybacz, nie przywykłam do widoku dorosłych mężczyzn... no wiesz...
– Rozebranych? Nie jestem tym zaskoczony.
Szybko zajął się raną.
– Chyba jest powierzchowna. – Niemal zaczął żałować, że nie cierpi naprawdę.
Wtedy skupiłby się na bólu, nie na podnieceniu. – Na pewno szybko się zagoi.
– Dzięki Bogu – powiedziała z ulgą, maczając ręcznik w wodzie.
Gdy zaczęła ścierać krew, zaklął pod nosem. Na jej policzki wystąpiły rumieńce.
– Przykro mi – szepnęła. – Tak mi przykro. Nie chciałam, żeby to się stało.
– Pamiętaj o tym, kiedy następnym razem zaczniesz węszyć.
Zignorowała jego pretensje, zbyt skupiona na opatrywaniu rany, by z nim rozma-
wiać.
– Masz tu jakiś mocny alkohol? Brandy? Whisky?
– Dobry pomysł. Poszukaj za ręcznikami w szafce. Sądziłem jednak, że damy nie
powinny pić mocnego alkoholu.
Uniosła brwi.
– Wydaje mi się, że w takich okolicznościach można zapomnieć o konwenansach.
Chyba że masz z tym jakiś problem.
– Nie ja. Kobiety w ogóle nie powinny zwracać uwagi na maniery. Życie byłoby
wówczas bardziej interesujące.
– Chcesz w to wierzyć... – Znalazła butelkę. – Dziwne, ale nie sądzę, że Specter
naprawdę chciał cię zabić. To się chyba zdarzyło przez przypadek. Przecież on jęknął:
Nie żyje... Jakby był tym szczerze poruszony.
– Już ja nim poruszę – mruknął ponuro Morgan. – Temu draniowi nie ujdzie to
na sucho. Zedrę z niego skórę. Chciał cię przecież zaatakować.
– Mnie? Nie sądzę... Groził mi, to prawda, ale...
– Co? Groził ci? Myślałem, że natknęłaś się na niego przypadkiem, czekając na
mnie, i sama go zaczepiłaś.
Popatrzyła na niego z urazą.
– Nie jestem idiotką. Nie zaczepiam obcych mężczyzn.
– Mnie tydzień temu zaczepiłaś...
– To co innego. Był biały dzień, towarzyszył mi Samuel. A ty nie miałeś na sobie
czarnej peleryny. Nie, stałam tu i pukałam do drzwi, kiedy on nagle podszedł i zapytał,
gdzie jesteś. Nie powiedziałam, więc wyjął pistolet i zaczął nim machać.
– Bon Dieu! Mógł cię zabić! Skręcę mu kark!
Chciał wstać, ale popchnęła go z powrotem na łóżko.
– To nie tak... Niezupełnie...
– Więc powiedz dokładnie, co się wydarzyło. – Zdał sobie sprawę, że to ona mogła
zostać ranna, i poczuł, że jeżą mu się włosy na karku. – Dlaczego cię straszył? Czego
chciał? Co mówił?
140
Usiadła obok niego i otworzyła butelkę.
– To było bardzo dziwne. Troszczył się przede wszystkim o Johnny'ego. Prosił,
abym przekazała ci wiadomość.
Gdy wylała trochę brandy na ranę, zaklął siarczyście i wyrwał jej flaszkę z ręki.
– Co ty wyprawiasz?! Chcesz mnie zabić?
– A ty myślisz, że po co mi była brandy? Chciałam zatamować krew. Pani Carter
twierdzi, że przemywanie rany mocnym alkoholem hamuje krwawienie.
– Pani Carter ma prawo do własnego zdania, ale wolałabym, żebyś nie wypróbo-
wywała jej opinii na mojej nodze.
Uniosła podbródek.
– Twierdziła, że jej brat, chirurg, z powodzeniem stosował tego typu metody w
marynarce.
– Z pewnością nie marnowaliśmy takich wspaniałych trunków na skaleczenia. –
Morgan uniósł butelkę do ust, upił kilka łyków i znów ją postawił. – Brandy wyłącznie
piliśmy.
– Świetnie. Rób z nią, co chcesz. Ja już i tak skończyłam... – Rozejrzała się. –
Masz coś, co mogłoby posłużyć jako bandaż?
– Proszę, możesz wziąć mój fular – powiedział.
– To jedwab, szkoda. Wystarczy jakieś czyste prześcieradło i nóż albo nożyczki,
żebym mogła je pociąć.
Sięgnął za siebie po nóż, który nosił w płaszczu, gdy nie chciał zabierać pistoletu.
Teraz też musiał go zostawić w domu, gdyż pod wieczorowym strojem trudno było
ukryć takie narzędzie zbrodni.
– Jedyne prześcieradła, jakie mam, leżą na łóżku i nie pozwolę ich podrzeć.
– Dobrze, użyję halki. Jest uszyta z bawełny, idealnie nadaje się na bandaż. – Z
nożem w ręku wyszła na korytarz, by nie rozbierać się przy Morganie.
– Wspaniale! – zawołał za nią. – Właśnie marzyłem, by obandażowano mi ranę
modną damską bielizną.
– Przykro mi, ale to będzie musiało zaczekać do następnego razu, kiedy cię po-
strzelą. Ta halka wyszła z mody, do Spitalfields nigdy nie wkładam najlepszych rzeczy.
Na chwilę zaległo milczenie.
– Zauważyłem. Zauważyłem również, że na tę eskapadę wdziałaś czarne ubranie.
Szelest spódnic wytrącił go z równowagi. Próbował sobie nie wyobrażać prawie
przezroczystej halki, sięgającej do połowy łydki, ani jedwabnych pończoszek przywiera-
jących do kolan...
Poczuł nowy przypływ żądzy i zaklął pod nosem. Powinien był jednak ją prosić, by
sprowadziła lekarza. Wszystko byłoby lepsze od tych tortur.
Zwłaszcza że Clara wróciła do pokoju z paskami bawełny w jednej ręce i pociętą
halką w drugiej. Nie mógł oderwać wzroku od jej spódnicy, która lepiła się teraz do
nóg. Niestety czarny materiał skutecznie zasłaniał mu widok. Szkoda, że nie odniósł
większych obrażeń – musiałaby pociąć suknię i koszulę, by zabandażować wszystkie
141
rany. Nie wspominał już nawet o reformach... aby ją z nich rozebrać, sam by się chęt-
nie postrzelił. W jego rozgorączkowanym umyśle pojawił się obraz nagiej Clary, lecz
bezlitośnie go stłamsił. Miał teraz ważniejsze rzeczy do roboty niż uwodzenie dam.
– Mówiłaś, że Specter przekazał ci dla mnie wiadomość. Co mówił?
– To było dziwne. Chce, żebyś wyrzucił Johnny'ego. Bardzo na to nalegał. Nie
podoba mu się fakt, że siostra chłopca przyjaźni się z policjantem.
Morgan rozważał fakty. Dlaczego Specter interesował się tą sprawą, jeśli naprawdę
miał znajomych wśród policjantów? To wszystko nie miało sensu. Żadnego sensu.
Przymrużył powieki. A jeżeli mężczyzna, który zaatakował Clarę, nie był Specte-
rem? Ten, który uciekał dziś ciemną alejką, nie wydawał się muskularny ani krzepki,
tak jak tamten, który go odwiedził poprzednim razem. Na ulicy nie czekał poza tym
żaden powóz – napastnik uciekał pieszo.
– O czymś jeszcze zapomniałam – powiedziała, podchodząc bliżej. – On przecież
upuścił pistolet zaraz po tym, jak cię postrzelił. Broń wciąż pewnie leży w alejce...
– Do licha, Claro... Przecież to ważne... Lepiej go przyniosę.
Chciał wstać, ale zawołała:
– Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie opatrzę ci rany!
– Co za apodyktyczna dziewczyna – mruknął.
– Poza tym on już pewnie sam po niego wrócił – powiedziała rzeczowo, kładąc
sobie jego nogę na kolanie. Miała rację. Napastnik musiałby być ostatnim głupcem,
żeby zostawić pistolet w alejce. To jednak tylko wzmogło jego podejrzenia, że tym ra-
zem nie miał do czynienia ze Specterem. A jeśli nie, prawdziwy Specter mógł wciąż cza-
ić się na nich gdzieś w pobliżu.
Lekko zniecierpliwiony patrzył, jak Clara składa ręcznik w kwadrat, przyciska go
mocno do rany, a następnie przewiązuje mu udo kawałkiem halki.
Kiedy wreszcie skończyła, postawił brandy na podłodze i ujął jej dłoń.
– Claro, musisz mi dokładnie opowiedzieć, co zaszło. Nie, nie teraz – dodał szyb-
ko, widząc, że już otwiera usta. – Dopiero wtedy, gdy się upewnię, że jesteśmy sami.
– Co ty mówisz? Nie rozumiem.
– Zaraz ci wytłumaczę. – Musiał najpierw sprawdzić, czy Specter ich nie podsłu-
chuje. Podniósł się z łóżka.
– Co robisz? – krzyknęła.
– Wszystko w porządku. Mogę chodzić.
– Przecież tylko pogarszasz sprawę!
Uśmiechnął się do niej.
– Toczyłem kiedyś bitwę z kulą w ramieniu, ma belle ange. Zaufaj mi, to nic.
Pokuśtykał przez pokój i upewnił się, czy drzwi są zamknięte, a potem zamknął
przejście między sklepem i sypialnią. Z trudem wszedł na piętro i przeszukał magazyn,
nie zważając na protesty Clary. Poza rzeczami Johnny'ego i kilkoma pudłami nic tam
jednak nie było. Ani nikogo. Kiedy znów znalazł się na dole, spiorunowała go wzro-
kiem.
142
– Przysięgam, że jeśli rana zacznie krwawić, sam ją będziesz opatrywał!
– Co? Nie zamierzasz skorzystać z okazji? Nie chcesz torturować mnie brandy? –
Uśmiechnął się. – Spokojnie, aniele, wiem, na co mnie stać. – Ruszył z powrotem w
stronę łóżka. – A teraz powiedz mi dokładnie, co się dziś stało. Zacznij jeszcze raz,
opowiedz o wszystkim, co widziałaś, powtórz dokładnie każde słowo... Dobrze?
Stała z wyrazem cierpienia na twarzy, dopóki nie usiadł i nie oparł się o ścianę.
Zanim jednak zaczęła mówić, sprawdziła dokładnie bandaż.
Zadowolona, że rana nie zaczęła krwawić, rozpoczęła swoją opowieść.
Zadziwiająco spokojnym głosem zrelacjonowała wszystko, co zaszło, tak dokładnie,
że aż się uśmiechnął. Ta kobieta sama powinna być szpiegiem. Zwracała uwagę na
każdy szczegół, zapamiętała nawet gładko wygolony podbródek zakapturzonego męż-
czyzny. Im dokładniej jednak opisywała napastnika, tym bardziej nabierał przekona-
nia, że Clara nie natknęła się na Spectera. Uliczny akcent, grubiański sposób bycia...
to zupełnie nie pasowało do obrazu, jaki Morgan miał w pamięci. Przerywał jej od cza-
su do czasu, by zadać jakieś pytanie, a kiedy skończyła, wychylił się w jej stronę.
– Co masz na myśli, mówiąc, że pistolet drżał mu w dłoni? Czy ten człowiek
trząsł się ze strachu? Był przerażony?
– Na początku chyba tak. Potem jednak poczynał już sobie znacznie śmielej,
wymachiwał nawet bronią jak szalony...
– To nie był Specter – powiedział stanowczo Morgan.
– Miał jednak na sobie pelerynę i zachowywał się...
– To nie był on. Wierz mi. Przede wszystkim, prawdziwy Specter mówi pięknie po
angielsku. I choć widziałem go tylko przez chwilę, zauważyłem, że jest świetnie zbudo-
wany. Ten mikry człowieczek, którego mi opisałaś, nie mógł nim być. Poza tym nikt,
kto ma choć blade pojęcie o pistolecie, nigdy nim nie wymachuje. Naraziłby się przez to
na jego utratę. A Specter jest bardzo ostrożny.
– Był zły...
– A on się nie złości. Przynajmniej nie do tego stopnia, by popełniać aż tak pod-
stawowe błędy. Poza tym nie posługuje się pistoletem, tylko nożem. Nie, to musiał być
ktoś, kto nie zna się na broni.
– Ktoś, kto nie chce, by Johnny z tobą mieszkał...
– Ale kto to może być?
Oboje zamilkli.
– Lucy – odezwała się w końcu Clara.
– Jak to? Podobno w ogóle się nim nie interesuje...
– Bardziej, niż mu się wydaje. Próbowała go namówić na zmianę lokum, ale
Johnny się uparł. Woli mieszkać z tobą.
Morgan wzruszył ramionami, ale w głębi serca odczuł niepojętą satysfakcję.
– Poza tym osoba, która na mnie napadła, kobieta lub mężczyzna, twierdziła wy-
raźnie, że chce rozmawiać z tobą. To ciebie chciała wystraszyć, nie mnie.
143
– Nie wydaje mi się jednak prawdopodobne, by kobieta groziła komukolwiek pi-
stoletem.
– Nie znasz Lucy – powiedziała sucho Clara.
Myślał chwilę.
– Zapomnieliśmy o Fitchu.
– Skąd o nim wiesz?
– Od Johnny'ego. Podobno Fitch nie lubi ani jego, ani jego brata.
– Dlaczego w takim razie nalegał, by Johnny z tobą nie mieszkał?
– Bo nie chce, by brat jego narzeczonej zadawał się z przestępcami.
Skinęła głową.
– Mówił o tym na policji. Cóż, wiele więcej dziś nie wymyślimy – dodała z wes-
tchnieniem. – Jutro porozmawiam z Lucy i zobaczę, jak się zachowa. Zawsze możemy
się mylić i to jednak mógł być Specter.
– Nie, tego jestem pewien. Gdyby obecność Johnny'ego naprawdę mu przeszka-
dzała, chłopiec już by nie żył.
Kobieta wzdrygnęła się z przerażenia.
– Wspaniale. Wybrałeś sobie świetnego wspólnika, człowieka gotowego zabić
dziecko, gdyby zaszła taka potrzeba.
– Claro, nie rozumiesz...
– Tym razem nie pozwolę się zbyć, Morganie. Po tym, co się stało, zasługuję na
wyjaśnienia. – Zaczerpnęła powietrza. – Sądziłeś, że on się tu dziś zjawi, prawda? Dla-
tego nie chciałeś, żebym przychodziła.
Zawahał się.
– Tak. Uprzedzał, że przyjdzie po odpowiedź.
– I byłeś gotów obiecać mu współpracę. – W jej słowach wyraźnie pobrzmiewała
gorycz. – Nie rozumiem tego. Nie rozumiem. Prowadzisz z nim interesy, to oczywiste,
wnosząc po tym, jak dobrze go znasz. Jak możesz z kimś takim pracować? Przecież nie
masz z nim nic wspólnego. Jako syn barona...
– Tak, jakby to miało jakieś znaczenie – warknął. – Jesteś taka sama jak wszy-
scy. Sądzisz, że wystarczy nosić kosztowne wieczorowe stroje, żeby zostać dżentelme-
nem. No, może trzeba mieć jeszcze utytułowanego ojca. Nie wiesz jednak, kim napraw-
dę jestem.
Oczy zrobiły się jej okrągłe ze zdumienia.
– Wiem, kim nie jesteś. Z pewnością nie jesteś takim mordercą jak on. Poza tym
nie wierzę, byś był paserem. A w takim razie, co tutaj robisz?
Przesunął ręką po włosach i odwrócił wzrok. Kiedy zostawił Clarę z Winthorpem,
znalazł Ravenswooda i zażądał od niego relacji z rozmowy na tarasie. Ravenswood po-
zwolił Morganowi, by powiedział Clarze to, co uważa za niezbędne.
Ale co właściwie było niezbędne? Mogła przecież zginąć, poszukując odpowiedzi. A
on postrzeliłby się raczej w drugą nogę, niż do tego dopuścił.
144
Problem polegał na tym, że Clara nie była marynarzem, który ślepo słucha rozka-
zów, nie pytając o powody. Poza tym miała rację. Zasłużyła na to, by wiedzieć.
Dlaczego jej życie przewróciło się do góry nogami?
Dlaczego Morgan mieszkał tak blisko Domu, kusząc jej dzieci? I dlaczego Ravens-
wood nie chciał temu przeciwdziałać?
Westchnął i oparł się o ścianę.
– No dobrze, pal licho. Powinnaś to wiedzieć.
145
Rozdział 16
Młodość ich bez pojęcia,
Kocha i nie zważa,
Że na ciosy i cięcia,
Łacno się naraża.
Mała, śliczna książeczka kieszonkowa
John Newbery
Clara wysłuchała od początku do końca relacji Morgana. Jego wyjaśnienia jednak
specjalnie jej nie zaskoczyły. Domyślała się już wcześniej, że nie jest tym, za kogo się
podawał.
Jednak cieszył ją fakt, że może być z niego dumna. Nie bez powodu czuła do niego
pociąg; instynkt wcale jej nie zawiódł. Morgan okazał się dżentelmenem godnym sza-
cunku.
Może nawet był aż nazbyt wielkim dżentelmenem. Ryzykował przecież życie! Z tego,
co wiedziała, nikomu, kto wszedł Specterowi w drogę, nie udało się przeżyć.
Poczuła, że ma serce w gardle. Być może istotnie nie zaatakował jej Specter, tylko
ktoś inny, lecz pistolet napastnika tak czy inaczej stwarzał zagrożenie. Nienawidziła
tego uczucia bezsilności, które ją ogarnęło, gdy znalazła się na muszce. Nawet teraz,
gdy już było po wszystkim, wciąż czuła przyspieszone bicie serca. A widok zabandażo-
wanej nogi Morgana sprawiał, że jakaś zimna pięść chwytała ją za serce.
On jednak siedział, jak gdyby nigdy nic, i opowiadał, jak zamierza schwytać znacz-
nie groźniejszego bandytę. Tego było dla niej za wiele.
– Nie wolno ci tego zrobić – powiedziała, gdy dokończył.
– Czego? – spytał niewinnie.
– Zastawiać pułapki na Spectera. On może cię zabić. Jeśli coś się nie uda...
Złagodniał.
– Wszystko będzie dobrze, aniele, jeśli tylko mnie nie zdradzisz.
– Oczywiście, że nie. Jakżebym mogła?
– Mogłabyś się na mnie zemścić za to, że wplątałem w tę całą historię twoich
podopiecznych. Za to, że cię oszukałem. Za to, że nieświadomie kusiłem Johnny'ego,
by wrócił do dawnego życia.
– Nic mnie to nie obchodzi. Nie w sytuacji, kiedy ryzykujesz wszystko, byle tylko
schwytać tak niebezpiecznego mężczyznę.
– Ty się na mnie nie gniewasz – powiedział z niedowierzaniem.
– Co? Nie, oczywiście, że nie. Przecież nie mogę mieć do ciebie pretensji o to, że
nie jesteś przestępcą. O to, że wszystko źle zrozumiałam, ani o to, że wszystko, przed
czym lord Ravenswood próbował mnie ostrzec...
146
Do licha, wcale nie zamierzała o tym wspominać... Przymrużył oczy.
– Co on ci dokładnie powiedział? Podobno wykręcał się tylko od odpowiedzi i
próbował kupić twoje milczenie.
– To prawda.
– Wygląda jednak na to, że na tym nie poprzestał.
Popatrzyła na niego ze słabym uśmiechem.
– On jedynie mnie ostrzegł, żebym mimo twojego pochodzenia nie brała cię za
dżentelmena. Dokładnie powiedział: Nie jest aż tak cywilizowanym, czy też jak pani
woli kulturalnym człowiekiem, jakby się mogło wydawać.
Morgan popatrzył na nią ponuro.
– Ma rację. – Podniósł do ust butelkę brandy i wypił łyk. – Potrafię udawać, ale
wcale nie jestem kulturalny.
Poczuła przypływ czułości. Nie sądziła, że Morgan aż tak bardzo w siebie wątpi.
– Kulturalny czy nie, z pewnością jesteś dobry, a to znacznie ważniejsze.
Pokręcił głową i się zaśmiał.
– Tak, jestem dobrym człowiekiem. Tak dobrym, że namawiam kieszonkowców,
by wrócili do dawnego życia. – Zerknął na butelkę. – Dziś się jednak chyba na mnie
zemściłaś.
– Nie przyszłam się mścić. Chciałam tylko dowiedzieć się prawdy.
– To było głupie. Co chciałaś osiągnąć? – W jego oczach płonął ogień. – Mogłaś
zaczekać do jutra. Kiedy pomyślę, co by się stało, gdyby napadł cię prawdziwy Spec-
ter...
– Dobrze, przyznaję, że niepotrzebnie wmieszałam się w nie swoje sprawy. Skąd
jednak miałam wiedzieć, że się z nim umówiłeś? – Wstała i zaczęła się przechadzać po
pokoju. – Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że gdybyś wyznał mi prawdę, nic
złego by się nie stało. Wiedząc, dlaczego nie chcesz, bym się tu zjawiła, z pewnością
bym nie przyszła.
Westchnął z irytacją, co znaczyło, że cios trafił w czuły punkt.
– Wcale nie jestem tego taki pewien. Chyba rozumiem, dlaczego mnie nie posłu-
chałaś, ale żeby szpiegować niebezpiecznego przestępcę... To naprawdę szaleństwo. Co
ty sobie właściwie myślałaś?
Odwróciła się gwałtownie, zmęczona tym kazaniem.
– Że ty i Ravenswood macie jakieś przestępcze zamiary. Podejrzewałam, że dzieje
się coś naprawdę złego, coś, w co zamieszane jest w dodatku Ministerstwo Spraw We-
wnętrznych.
– Ależ, Claro...
– Myślałam – ciągnęła, nie pozwalając sobie przerwać – że jeśli nie spróbuję te-
mu przeciwdziałać, zdradzę tych wszystkich ludzi, którzy ufają rządowi, lecz nie mogą
działać we własnym imieniu. Na przykład moich wychowanków. – Skrzyżowała ramio-
na na piersi i patrząc na niego groźnie, próbowała zniechęcić Morgana do kontynuacji
kazania.
147
Nie podziałało. Wstał; jak na mężczyznę ubranego tylko w reformy i koszulę, z
bandażem na nodze prezentował się niezwykle groźnie. Szedł wolno w jej stronę.
Wstrzymała oddech i cofnęła się o krok.
– A gdybyś miała rację – warknął – i naprawdę mieliśmy jakieś przestępcze za-
miary? Nawet gdybyś nas przyłapała, co mogłaś zrobić? Z zamiarem zbawienia świata
przyszłaś tu bez broni, sama, bez policji, w ogóle bez żadnej ochrony...
Zrozumiała nagle, że on wcale nie ma do niej pretensji o to, że pokrzyżowała mu
plany. Wściekł się, bo naraziła się na niebezpieczeństwo. Naprawdę się o nią troszczył!
To wszystko zmieniało. Natychmiast minął jej gniew.
– Nie chciałam przychodzić sama. Nie mogłam jednak znaleźć Samuela, a nie
zamierzałam wtajemniczać innych w całą sprawę.
– Do diabła! Przecież mogłaś zginąć! Zamiast mnie! – Chwycił ją za ramiona; jego
twarz wykrzywiał strach. – On... ona... mogła cię zabić.
Przełknęła ślinę.
– Ale nic się nie stało.
– I to jest właśnie straszne... gdybym nie nadszedł... – Wzdrygnął się i zacisnął
palce na jej ramieniu. – Wiesz, co bym czuł? W tym ułamku sekundy, kiedy widziałem
cię na muszce... Boże, Claro, już nigdy więcej nie chcę się tak bać – dodał ochrypłym
głosem.
– Nie będziesz musiał. – Serce biło jej mocno, bardzo mocno i to wcale nie ze
strachu. Morganowi naprawdę na niej zależało. – Od dziś...
– Od dziś będziesz się trzymała ode mnie z daleka, słyszysz? Dopóki trwa śledz-
two, nie zbliżaj się ani do mnie, ani do sklepu. – Wypuścił ją z uścisku i podszedł do
szafki, gdzie wisiało jej okrycie.
– Chcę, żebyś zaraz stąd wyszła. Jeżeli zaczekasz, aż się ubiorę, odprowadzę cię
do Domu albo dokąd tylko chcesz.
Zamrugała. Nie, nie zamierzała się stąd ruszać. Nie teraz, kiedy dopiero zaczęła ro-
zumieć, jakim jest człowiekiem i jak głębokie uczucie do niej żywi. Nie teraz, kiedy po-
trzebował jej pomocy.
– Nie zostawię cię samego – zaprotestowała. – Jesteś ranny. Nawet nie powinie-
neś wstawać. Co się stanie, jeśli rana spowoduje gorączkę? Nie masz kogo zawołać,
nikt ci nie pomoże...
– Nic mi nie będzie. – Podał jej pelerynę. – Już bywałem ranny i jakoś dawałem
sobie radę.
– Nigdzie nie idę – powiedziała twardo. – Nie rozumiesz? Skoro tak się przerazi-
łeś, widząc mnie na muszce, wyobraź sobie, jak ja się czułam, kiedy zostałeś ranny? A
przecież wiedziałam, że to moja wina... Mogłeś przeze mnie umrzeć. – Odskoczyła gwał-
townie, gdy chciał narzucić jej pelerynę na ramiona. – Nie, nigdzie nie pójdę, dopóki się
nie upewnię, że nic ci nie grozi. Teraz wracaj do łóżka, a ja zaparzę herbatę. Jeśli masz
czajnik, rozpalę ogień i...
148
– Nie chcę herbaty! – ryknął. Na widok jej miny, zreflektował się natychmiast i
westchnął ciężko. – Claro, bądź rozsądna. Jeśli mam rację i to nie Specter cię zaata-
kował, on może się gdzieś tu kręcić.
– Albo i nie. Wystrzał mógł go przestraszyć. Pomyśli dwa razy, zanim zdecyduje
się na ponowne odwiedziny. – Uniosła podbródek. – Przecież podejrzewasz, że czaił się
gdzieś w pobliżu i wszystko widział. Czy nie z tego powodu przeszukiwałeś okolice?
– Tak, ale...
– Może być inaczej i on dopiero się tu wybiera. A wtedy oboje się na niego na-
tkniemy. Ciekawe, co na to powiesz. – Wyprostowała plecy. – Nie. Rozumiem, dlaczego
byłeś wcześniej taki tajemniczy, ale teraz, kiedy powiedziałeś mi prawdę, nie zamie-
rzam nigdzie iść. Przynajmniej do powrotu Johnny'ego.
Zazgrzytał zębami.
– Twój upór nie zna granic. Nawet jeśli masz rację, to pozostaje jeszcze problem
twojej reputacji... Co by sobie pomyśleli ludzie, gdyby zobaczyli, że wychodzisz stąd o
świcie?
– A co pomyślą, jeśli zobaczą, jak stąd wybiegam po północy? To byłoby chyba
jeszcze bardziej podejrzane. Zwłaszcza gdybyś mi towarzyszył. A rano mogę wyjść o
przyzwoitej porze i udawać, że wracam... na przykład z piekarni. Poza tym, jak dobrze
wiesz, rano w Spitalfields jest znacznie mniej ludzi niż teraz. Nikt mnie nie zauważy.
– Jeśli jednak?
– Pozwól, że sama będę się o to martwić. Zresztą, co ci to szkodzi? Nie będę prze-
szkadzać. Prześpię się na górze, na miejscu Johnny'ego. Będziesz się mógł nawet spo-
tkać ze Specterem. A rano upewnię się tylko, że nic ci nie jest i wyjdę. Proste.
Patrzył jej długo w oczy.
– Sądzisz, że pomyślałaś o wszystkim...
– Owszem.
– Nieprawda. – Patrzył na nią jak wilk na dorodne kurczę. – Jest jeszcze jeden
mały problem, ma belle ange.
– Jaki?
– Pragnę cię. I jeśli tu zostaniesz, będziesz moja.
Znała aż za dobrze to spojrzenie... Powinno ją przerazić, ale tak się nie stało. Za-
miast tego poczuła przypływ podniecenia i ani odrobiny strachu na myśl o tym, co mo-
że się zdarzyć. Jednak wychowanie i konwenanse zrobiły swoje.
– A jeśli odmówię?
Uniósł brwi.
– O ile pamiętasz, ostatnim razem, gdy odwiedziłaś mnie w sklepie i nie chciałaś
wyjść, zagroziłem, że cię zhańbię, jeśli wrócisz. Ale ty przyszłaś. I chcesz zostać. Zatem
wiesz, na co się narażasz.
– Nonsens. Jesteś ranny, nie możesz...
– Ranny, nie martwy. I owszem... mogę. Z tobą zawsze – dodał lekko schrypnię-
tym głosem.
149
Straszył ją w ten sposób już wcześniej. Może znowu blefował? A może tym razem
mówi poważnie? Czy tego chciała? Obawiała się, że tak.
– Wtedy, kiedy mi tym groziłeś, chciałeś mnie tylko odstraszyć. Podziałało, więc
znowu próbujesz tych samych sztuczek. Tym razem jednak ci się nie uda, bo wiem o
tobie znacznie więcej. Wiem, że jesteś dżentelmenem i nigdy byś...
– Nic o mnie nie wiesz. – Podszedł do niej tak szybko, że nie zdążyła uciec. – Nie
jestem dżentelmenem i nie jestem kulturalny – syknął, chwytając ją w ramiona. – Brak
mi tych wszystkich zalet, które tak podziwiasz u Winthorpa i Ravenswooda.
Rzeczywiście wyglądał jak dzikus – prymitywny, głodny, nienasycony. Poczuła
dreszcz podniecenia.
– Zawsze dostaję to, czego chcę. A chcę ciebie. Od dnia, kiedy cię spotkałem. Je-
śli sądzisz, że miałbym jakieś skrupuły, grubo się mylisz. Dlatego albo wyjdź stąd na-
tychmiast, albo chodź ze mną do łóżka.
– Nie zgwałciłbyś kobiety – szepnęła.
– Nie musiałbym gwałcić – powiedział z uśmiechem. – Oboje dobrze o tym wie-
my.
Patrzyli na siebie, oceniając wzajemnie swoje intencje. Musiała przyznać, że Mor-
gan miał rację. Gdyby tylko poczynił bodaj najmniejszą próbę, by ją uwieść, z pewno-
ścią by mu się to udało.
Tylko czy naprawdę tego chciała? Nie mówił o małżeństwie, był to zbyt „cywilizo-
wany” temat. Ale po tym, jak jej dotknął, nie mogła nawet dopuścić do siebie myśli o
poślubieniu innego mężczyzny.
W tej sytuacji musiała albo porzucić nadzieję na to, że będzie kiedykolwiek dzielić
łoże z mężczyzną, albo też zdecydować się na przelotny romans z Morganem, który
mógłby zakończyć się zrujnowaną reputacją i złamanym sercem.
Ale czy na pewno? Clara mogła się założyć o cały swój majątek, że Morgan czuł do
niej nie tylko pożądanie. Gdyby było inaczej, po co miałaby chronić Johnny'ego? Lub
też grozić śmiercią mężczyźnie, który ją dziś zaatakował? Albo też uczyć Samuela, jak
ją chronić?
Nie, nie... jego uczucia wykraczały z pewnością poza zwykłe pożądanie. I to była
dla niej nadzieja. Dziś, gdy sądziła, że on umiera, z rozpaczy omal nie postradała zmy-
słów. To wszystko zmieniło. Uświadomiła sobie nagle, jak krótkie jest życie, na jak
ogromne niebezpieczeństwo naraża się Morgan i jak mało czasu mają dla siebie. Nie
chciała marnować tego czasu dla kogoś, kto był wyłącznie odpowiednim kandydatem
na męża. Pragnęła poświęcić go mężczyźnie, na którym jej zależało…
Morganowi. Po to, by zdobyć go raz na zawsze.
– No? – zaczął niecierpliwie. – Jak będzie? Uciekniesz do swego świata? Czy zo-
staniesz i pozwolisz się zhańbić? Bo innego wyboru już nie masz.
A Clara wiedziała doskonale, czego chce.
Zarzuciła mu ramiona na szyję i przycisnęła się do niego całym ciałem, rozkoszu-
jącym się nabrzmiałym wzniesieniem między jego udami.
150
– Chcę, żebyś mnie zhańbił. Czekam na to.
W jego oczach błysnęła żądza.
– Nie drwij ze mnie, aniele, bo jestem tylko mężczyzną. Zanim zstąpisz z nieba do
mojego łoża, upewnij się, że naprawdę taka jest twoja wola. Ponieważ kiedy już znaj-
dziesz się tam, gdzie pragnę cię widzieć, nic cię nie ocali.
Poczuła suchość w ustach.
– W takim razie to chyba dobrze, że nie chcę być ocalona. – Wspięła się na palce
i złożyła czuły pocałunek na jego ustach.
To było jak machanie koszyczkiem Czerwonego Kapturka przed nosem wilka. Oczy
Morgana błysnęły groźnie i zaraz potem jego usta spoczęły na jej wargach tak za-
chłannie, jak nigdy dotąd. Całował ją głęboko, chciwie, pozbawiając oddechu.
Wsunęła mu ręce pod koszulę i pogłaskała tors. Był twardy, gładki, piękny. Zaczął
całować jej policzki, nos, powieki.
– Więc chcesz stracić cnotę, Claro? – wychrypiał jej w ucho.
– Przecież właśnie ci to wyznałam.
– Ty często mówisz różne rzeczy wyłącznie po to, by mnie sprowokować. A po-
tem, gdy przychodzi co do czego, uciekasz, zanim zdołam wziąć to, czego pragnę.
– Widzisz, jak bardzo próbuję uciec...
Wyjęła dłonie spod jego koszuli i zaczęła odpinać guziki, ale Morganowi zanadto się
spieszyło. Szarpnął koszulę i guziki potoczyły się po podłodze.
– Och, Claro, nawet nie wiesz, co ze mną robisz... – szepnął, gdy zaczęła gładzić
jego nagi tors, podziwiając jego budowę i badając blizny, ciekawa ich pochodzenia.
Popatrzył na nią tak chciwie, że jej własna żądza wybuchła płomieniem jeszcze go-
rętszym; już nie potrafiła jej ukryć. Zresztą nie chciała niczego taić. Była równie
grzeszna jak on, namiętność zawładnęła nią całkowicie. I wcale nie zamierzała z tym
walczyć.
Zaczął odpinać guziki jej sukni tak niecierpliwie, że omal ich nie poodrywał. Spe-
szona faktem, że rozbiera ją mężczyzna, przesunęła palcem po bliźnie na jego obojczy-
ku, w okolicy serca.
– Jak to się stało?
– Nie wiem – mruknął, całkowicie pochłonięty zdejmowaniem jej sukni. – Obe-
rwałem chyba w czasie bitwy na morzu.
Zdumiał ją fakt, że nawet nie pamięta dokładnie okoliczności, w których został
ranny. Widocznie zdarzało się to często. Nic dziwnego, że pozostał barbarzyńcą... W
takich okolicznościach...
Suknia opadła jej z ramion, przyszła kolej na gorset. Clara tymczasem oglądała ko-
lejne blizny. Jej uwagę zwróciła szczególnie głęboka szrama wzdłuż linii żeber.
– A to? Rezultat kolejnej bitwy?
Spochmurniał.
– Nie, to Genewa.
– Ale wtedy byłeś przecież dzieckiem i...
151
– Odwróć się – zakomenderował, nie zwracając uwagi na jej słowa. – Bon Dieu!
Kobiety i ich gorsety! Ten, kto je wymyślił, chyba nigdy nie próbował żadnego zdjąć. –
Mimo tych narzekań Morgan poradził sobie znakomicie. A Clara wolała nie dociekać, w
jaki sposób nabrał takiej wprawy.
Trochę się jednak zawstydziła.
– Nosimy je dla was, mężczyzn. Przecież to wam zależy na idealnej figurze kobie-
ty, smukłej talii i...
– Daj spokój tym idiotyzmom – przerwał. Gorset upadł na podłogę, a on dotknął
jej piersi. – Nie jestem dżentelmenem, więc wolę nagie ciało. Gdybym chciał dotknąć
kości wieloryba, tobym go upolował. – Schylił głowę i skubnął zębami jej ucho. – Ja
jednak wolę pieścić ciebie.
Jego oddech pachniał brandy, a ciało wodą kolońską. Ale ponad te wszystkie wo-
nie wybijał się zapach pożądania. Im dłużej pieścił jej piersi, tym bardziej się upajała
jego dotykiem. A gdy opuścił rękę między jej uda, dokładnie tam, gdzie chciała, by jej
dotknął, niemal krzyknęła z rozkoszy.
– Boże, od tak dawna tego pragnąłem... – szepnął. – Od chwili, gdy zobaczyłem
cię z Johnnym i pomyślałem, że nigdy nie będziesz moja.
– Ale jestem, prawda? – szepnęła, pieszcząc go przez bieliznę.
– Nie całkiem. – W jego oczach czaił się głód. – Pozwól mi na siebie popatrzeć –
szepnął, rozwiązując troczki jej koszuli. – Pozwól obejrzeć to, co dotąd mogłem sobie
tylko wyobrażać.
Spuściła oczy.
– Ciotka Verity mówi, że kobiecie nie wolno pokazać się nago nawet mężowi.
Czy tylko się jej tak wydawało, czy naprawdę się zawahał na dźwięk wzmianki o
mężu? Jeśli nawet, to szybko przyszedł do siebie. Zanim zdążyła zaprotestować, już
zdejmował z niej koszulę.
– Bardzo lubię twoją ciotkę, ale ona chyba nie powinna ci doradzać, jak się za-
chowywać w obecności kochanka.
Kochanka... Nie wiedziała, czy ma się czuć rozczarowana... Czyżby byli tylko ko-
chankami? A może powinna się cieszyć, że on pragnie jej na dłużej, a nie tylko na jed-
ną noc.
– Poza tym – ciągnął lekko schrypniętym głosem, przesuwając dłonią po jej brzu-
chu – żaden szanujący się gwałciciel nie zostawiłby na tobie ubrania. – Rozwiązał ta-
siemki jej majtek i zsunął je z bioder. Zostały teraz tylko pończochy, ale ich nie ruszał.
Była prawie naga. Ta konstatacja przyprawiła ją o rumieniec i... przypływ namięt-
ności. Morgan odsunął się nieco, by na nią popatrzeć.
Pożerał ją spojrzeniem, zapamiętywał każdy szczegół, jakby chciał przechować go w
pamięci na wypadek przyszłych wybuchów żądzy.
– Żaden mężczyzna na świecie, nawet dżentelmen, nie zdołałby ci się teraz
oprzeć. A ja nawet nie jestem dżentelmenem...
152
Zakrył wargami jej usta i coraz śmielej pieścił jej ciało, rozgniatał piersi, gładził to
najbardziej intymne miejsce między udami... przywiązując ją w ten sposób do siebie
mocniej niż łańcuchem. Na samą myśl, że jakikolwiek inny mężczyzna mógłby jej w ten
sposób dotknąć, wzbierał w niej bunt.
Rozkoszowała się obietnicą, jaką to wszystko ze sobą niosło. Podziwiała cudowną
twardość jego mięśni. Jęknął i oderwał usta od jej warg.
– Jesteś zupełnie inna, niż sądziłem, aniele.
– Jak to?
Chwycił ją za ręce i stanowczo je odsunął.
– Cały czas myślałem, że wtrącasz się w moje sprawy ze względów moralnych.
Ale to nie był jedyny powód, prawda?
– Nie rozumiem, o czym mówisz.
– Gdzieś w głębi serca miałaś ochotę zgrzeszyć. Lubisz niebezpieczeństwo... za-
grożenie... Zupełnie jak dzieci, które dają prztyczka w nos śpiącej bestii i natychmiast
uciekają. A ty dajesz prztyczka w nos, by zwrócić na siebie uwagę.
Zaczęła protestować, ale się zawahała. Może jednak miał rację? Może kombinacja
grzesznej krwi Doggetów i wpływ pobytu w Spitalfields tak ją do niego przyciągał?
– Tak, lubię dawać wilkowi prztyczki w nos – szepnęła. – Ale tylko ty masz wilczy
nos, w który miałam kiedykolwiek ochotę pstryknąć.
Patrzył na nią długo, a jego mina nie zdradzała żadnych uczuć, choć Clara odnio-
sła wrażenie, że w jego oczach dostrzega błysk zadowolenia.
– Uważaj, ma belle ange, bo naprawdę przyciągnąłaś uwagę wilka. A ja nie spo-
cznę, dopóki nie zaspokoję wszystkich twoich grzesznych tęsknot.
Strach pomieszany z oczekiwaniem wkradł się w jej żyły, mięśnie, każdy nerw...
Jednak, gdy zaczął całować namiętnie jej usta, zażenowanie znikło. A w końcu padł na
kolana i przytulił twarz do jej brzucha. Dziwnie się czuła, mając go u stóp. Ręce Mor-
gana błądziły wokół jej pępka, wsuwały się pod pośladki, przyciągały mocniej... Boże,
jego usta dokonywały cudów. Zęby szczypały skórę, język pieścił pępek, a usta dręczy-
ły jej rozpalone ciało.
Odsunął się nagle, uśmiechnął tajemniczo i rozsunął jej uda... Poczuła suchość w
ustach. Poczuła się nagle bezbronna, rozpalona, lubieżna...
– Morganie? – szepnęła niepewnie.
Czując nagłą wilgoć w miejscu, na które teraz patrzył, cofnęła biodra, by ukryć
swoją bezwstydną reakcję. Przytrzymał ją mocno.
– Nie ruszaj się, kochanie... chcę poczuć twój smak – szepnął i dotknął jej usta-
mi w tym najbardziej intymnym miejscu.
Nawet nie zdążyła się przestraszyć, gdyż zaczął ją pieścić językiem w tak zadziwia-
jący sposób, że zapomniała o skrępowaniu.
Boże w niebiosach! Jakie to grzeszne i... cudowne... Pożerał ją ustami i poruszał
językiem tak żarłocznie jak wilk przy ostatnim posiłku.
153
A potem wsunął w nią język tak, jak wcześniej palce, budząc w niej zakazane pra-
gnienia. Wypchnęła biodra do przodu, pragnąc by ta pieszczota trwała wiecznie.
Zaznała takiego samego uczucia jak wówczas, w bibliotece Merringtona; płonęła w
pożarze namiętności. Zadrżała bezwiednie i przytuliła instynktownie jego głowę do
uda.
– Potrafisz... hańbić... – szepnęła, zdyszana. Już drugi raz pokazał jej gwiazdy,
sam nie osiągając spełnienia. – Boję się, że cię rozczaruję. Jestem taka niedoświadczo-
na.
– Nie możesz mnie rozczarować. – Uśmiechnął się. – A jedynym lekarstwem na
brak doświadczenia jest... praktyka. I już się nie mogę doczekać tych ćwiczeń.
Gdy ruszył w stronę łóżka, zaczęła rozważać jego słowa. Najwyraźniej nie traktował
tej nocy jak incydentu. Zatem jak? Jako początek przelotnej przygody? Czy coś więcej?
I czy naprawdę chciała to wiedzieć? Uklęknął między jej nogami, gdy usiadła na po-
ścieli.
Patrzyła na jego lędźwie, niezdolna oderwać wzrok od naprężonego członka wysta-
jącego dumnie z gęstwiny ciemnych włosów.
– Wygląda dość ... krzepko – wyszeptała drżąco. – Wystarczająco krzepko, by dać
rozkosz nam obojgu... przynajmniej mam taką nadzieję.
Jakoś nie wierzyła, by „krzepki” i „rozkosz” miały ze sobą logiczne połączenie.
Krzepki łączył się raczej z napierającym taranem. Zaczęła się poważnie zastanawiać,
czy wolno jej dopuścić to... coś w tak intymne miejsce. Wyczuwając jej wahanie, Mor-
gan objął ją ramieniem, a drugą rękę wsunął między jej uda.
– Lubisz, gdy wkładam tu palec?
Gdy zaczął ją pieścić, oblała się rumieńcem, co było dość absurdalne, zważywszy,
że teraz leżała pod nim zupełnie naga i przed chwilą doznała rozkoszy dzięki jego cu-
downym ustom.
– Tak... lubię.
– A dwa palce? – wychrypiał i zanurzył w nią drugi palec. – Podoba ci się to?
Poczuła żar między nogami.
– Tak... tak – szepnęła. – Och, tak...
– Mój instrument nie jest o wiele większy, cherie. Ale przyrzekam, że sprawię ci
nim dziesięć razy większą przyjemność, jeśli mi tylko pozwolisz.
Poczuła, jak czubek „instrumentu” dotyka jej ciała, a potem poczuła, jak wsuwa
się między jej uda, w głąb.
– Większy nie zawsze znaczy lepszy, Morganie – szepnęła.
Roześmiał się nerwowo.
– Zobaczymy, czy powiesz to samo za tydzień lub dwa. – Wchodząc w nią wolno,
pewnie, całował ją w usta. – Chcę być w tobie, Claro. Otwórz się przede mną.
– Jak?
– Odpręż się, ma belle ange. – Pogłaskał jej pierś. – Przyjmiesz mnie całego, jeśli
się tylko rozluźnisz.
154
Tak też uczyniła. W miarę jak posuwał się naprzód, było coraz lepiej. Odczuwała
lekki dyskomfort, lecz wrażenie, że ma go w sobie, całkowicie jej to rekompensowało.
Podniecona intymnością sytuacji rozsunęła uda.
Jęknął z wrażenia.
– Jak na dziewicę, masz świetną intuicję.
– i dobrego nauczyciela.
Uśmiechnął się.
– Może już za chwilę nie będziesz tak myśleć. Nigdy nie byłem z dziewicą, ale
wiem, że za pierwszym razem to trochę boli.
Przełknęła ślinę
– Tak słyszałam.
Zacisnął lekko szczęki.
– Gdybym mógł cię posiąść, nie sprawiając ci bólu, na pewno bym to zrobił.
– Wiem. – Pocałowała go w usta.
Oddał chciwie pocałunek.
– Jeśli chcesz, żebym przestał, powiedz. Potem będzie za późno. Nie odzyskasz
cnoty.
– Straciłam ją, gdy mnie po raz pierwszy pocałowałeś – przyznała. – A są rzeczy,
które są warte każdego bólu.
Na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiego zadowolenia.
– Postaram się, żebyś nie żałowała – przyrzekł i zanurzył się w nią głęboko.
Krzyknęła, bardziej ze zdziwienia niż z bólu, a Morgan rozgniótł jej usta w długim
pocałunku. Leżał w niej przez chwilę, jakby dawał jej czas, by nawykła do jego obecno-
ści, a potem zaczął się w niej poruszać. Wszystkie jego ruchy, gorące pieszczoty języka
miały ją zdobyć, uświadomić, że nie może bez niego istnieć. I to z pewnością działało.
Każde pchnięcie prowokowało następne, aż w końcu zaczęła oczekiwać na spełnienie.
Wychodziła naprzeciw każdemu kolejnemu pchnięciu. Całowała każdy fragment jego
ciała, jakiego udawało jej się dosięgnąć. Ogarnęła ją dzika żądza. Chwyciła go za ra-
miona, próbując przyciągnąć jeszcze bliżej.
– Daj mi wszystko, aniele – wychrypiał, zanurzając sie w nią coraz głębiej i szyb-
ciej. – chce cie... całej
– Bierz mnie... należę do ciebie.
Nagły wybuch rozkoszy targnął jej ciałem A parę sekund później, wykrzykując jej
imię, Morgan wlał w nią nasienie.
To była najsłodsza chwila w jej życiu I w chwili, gdy opadł na nią całym ciałem,
szukając jej ust, zdała sobie sprawę, co się właściwie stało.
Zakochała sie w wilku.
155
Rozdział 17
Dały się uwieść cnym słowom,
I głosów syrenich czarom,
Zwiedzione piękną przemową,
Złych wilków padły ofiarą.
Czerwony kapturek,
Charles Perrault Tłumaczenie angielskie Robert Samber
Zaspokojony i szczęśliwy, Morgan leżał obok Clary z ręką na jej ramieniu i głową
na piersi. Nigdy w życiu nie było mu tak dobrze. Przedtem seks sprawiał tylko, że czuł
się jeszcze bardziej samotny. Ale nie tym razem. Fakt, że Clara leży przy nim, wydawał
mu się zupełnie oczywisty i naturalny.
– Chyba podoba mi się taka miłość, kapitanie – szepnęła.
– Mój instrument sprostał zadaniu? Jest wystarczająco krzepki?
– Mmm. I bardzo użyteczny.
– Zawsze do usług, milady. – Ogarnęło go słodkie rozleniwienie i uległ pokusie,
by znów ją przytulić. – Mam nadzieję, że się nie myliłaś i Specter rzeczywiście się wy-
straszył, bo nie będę miał siły otworzyć mu drzwi.
– Znowu cię boli? – spytała z przestrachem w oczach.
Zaśmiał się, uradowany jej troską.
– Ależ nie, aniele. Po prostu pozbawiłaś mnie sił.
– Nie wierzę! – Na jej świeżo wycałowanych ustach widniał drwiący uśmiech. –
Myślałam, że jesteś niepokonany.
– Nie prowokuj mnie... ledwo oddycham, nie dam rady się teraz tobą przekoma-
rzać.
Przytulił ją i rozkoszował się przez chwilę dotykiem jej ciała. Nigdy dotąd nie zaznał
takiej intymności przy innej kobiecie.
– To dobrze, że akurat ciebie wytypowali do szpiegowania w Spitalfields – mruk-
nęła, tuląc się do niego mocniej.
– Też tak sądzę.
Ku swemu zdumieniu zrozumiał, że mówi prawdę. Choć nie znosił Spitalfields, za-
danie, jakie miał wykonać, dawało mu satysfakcję. Cieszył się również z tego, że może
pomóc Johnny'emu. No a przede wszystkim poznał Clarę.
– Morganie? – odezwała się po chwili.
– Mhmm?
– Dlaczego wybór padł na ciebie? Może się sam zgłosiłeś?
– Absolutnie nie.
Oparła głowę na dłoni i popatrzyła mu w twarz.
156
– Ale podobno robiłeś to wcześniej.
Zesztywniał.
– Ravenswood ci mówił?
– Niezupełnie, ale twój brat wspomniał o szpiegowaniu i miałam wrażenie...
– O szpiegowaniu... – powtórzył, nieco uspokojony. – Oczywiście.
Popatrzyła na niego poważnie.
– A ty jak mnie zrozumiałeś?
Niech to licho! Powinien był przewidzieć, że ta sielanka nie może trwać wieki. Teraz
musiał jej powiedzieć coś o przeszłości, choćby dlatego, że powinna zdawać sobie
sprawę, na co się decyduje. Nie wątpił, że wtedy zrozumie, jak ogromny popełniła błąd,
obdarzając go zaufaniem. Nie, nie wolno mu było się przyzwyczajać do tego związku...
Chciał się odsunąć, ale chwyciła go mocno za rękę.
– Powiesz mi, prawda?
Westchnął, widząc jej poważną minę. Musiał wyprowadzić ją z błędu co do swego
charakteru, gdyż i tak musiała się wszystkiego dowiedzieć. Na przykład od Ravens-
wooda, który zdecydowanie ją ostrzegał przed zacieśnianiem tej znajomości.
– Sądziłem, że nawiązujesz do moich występków. – Zaczerpnął tchu w oczekiwa-
niu na cios. – Pytałaś, dlaczego wybrali mnie... No cóż, pewnie głównie dlatego, że sam
kradłem.
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Jak to możliwe? Przecież byłeś synem barona. Nawet jeśli nie dorastałeś w An-
glii, twoja matka nie pozwoliłaby przecież...
– Nie wiedziała, co robię. A ja nie miałem pojęcia, że jestem synem barona.
– Co? Sądziłam, że gdy zabrała cię z domu, pozostała w formalnej separacji z oj-
cem.
Roześmiał się.
– Nie całkiem... Miała dość zdrad mojego ojca, więc kiedy urodziła bliźniaki,
przekupiła służących, by nie zdradzili tego faktu nikomu z rodziny. Potem zabrała
mnie i swoje klejnoty, i uciekła z kochankiem, swoim nauczycielem tańca. Najwyraź-
niej sądziła, że baron nie będzie jej szukał.
– A szukał?
– Nie, trafnie go oceniła. Miał Sebastiana i niewiele więcej go obchodziło. Opo-
wiadał całemu światu, w tym mojemu bratu, że matka umarła przy porodzie. – Odwró-
cił wzrok. – Nie znałem barona, lecz z tego, co wiem, był z niego niezły łajdak.
– Z pewnością!
– Łatwo wyrabiasz sobie zdanie o ludziach...
– Żaden mężczyzna kochający żonę nie pozwoliłby kobiecie po prostu odejść z
kochankiem.
– Ale ja wcale nie jestem pewien, czy angielscy lordowie są w ogóle zdolni do ja-
kichś uczuć. Duma zwykle bierze u nich górę nad innymi emocjami. Może więc masz
rację. Czasem wątpię, czy baron kochał kiedykolwiek moją matkę.
157
Zamilkł.
– No? – Clara ponagliła Morgana. – W dalszym ciągu mi nie wyjaśniłeś, dlaczego
zostałeś kieszonkowcem.
Clara zawsze potrafiła go zaskoczyć.
– Niestety matka źle wytypowała zarówno moment, jak i miejsce ucieczki. Że już
nie wspomnę o nieodpowiednim mężczyźnie. W każdym razie wywiozła mnie z domu w
1788 roku. Niecały rok po naszym przyjeździe do Genewy rewolucjoniści zdobyli Basty-
lię.
– Dobry Boże! Byłeś w Genewie podczas rewolucji?
Skinął głową.
– A Genewa ucierpiała w jej wyniku znacznie bardziej niż miasta angielskie. Nie-
długo po naszym przyjeździe zapanował terror. Na jakiś czas miasto pogrążyło się w
chaosie. Jak się zapewne domyślasz, nie było to najlepsze miejsce dla mistrza tańca,
angielskiej cudzołożnicy i jej małego dziecka.
– Ale dlaczego wybrała Genewę? Dlaczego nie Amerykę, Hiszpanię... lub jeszcze
inne miejsce?
– Nie znam rozumowania mojej matki, wiem tylko, co mi mówiła, kiedy doro-
słem. Jednak jej pierwszy kochanek miał krewnych w Genewie. Niestety, była to głów-
nie szlachta, co nie poprawiało sytuacji.
– Pierwszy kochanek?
– Tak – odparł Morgan z westchnieniem. – Mniej więcej rok po tym, jak przybyli-
śmy do miasta, tancmistrz ukradł matce całą biżuterię i zniknął. – Uśmiechnął się
gorzko. – Matka nigdy nie wybierała właściwych mężczyzn.
Dostrzegł litość w oczach Clary i natychmiast odwrócił wzrok.
– Bez pieniędzy i przyjaciół nie mogła utrzymać dziecka. Uznała, że pozostaje jej
tylko kolejny romans. Muszę przyznać, że nie miała zbyt wielkiego wyboru. Zresztą z
jej drugim mężczyzną układało nam się całkiem nieźle... dopóki nie skończył na gilo-
tynie.
Kapitan nie zwrócił uwagi na jej westchnienie, choć wiedział, że to wszystko trudno
pojąć. On przeżył to sam, więc nie dziwił się tak bardzo. Nigdy jednak nikomu o tym
nie opowiadał; z jednej strony nie chciał wtajemniczać nikogo w szczegóły swego nie-
szczęśliwego dzieciństwa, z drugiej czuł, że cała ta historia brzmi jak fabuła powieści.
Jedyną osobą, która poznała prawdę na temat jego życia w Genewie, był brat matki i
to tylko dlatego, że matka opowiedziała mu historię swojego życia krótko przed śmier-
cią. Ravenswood wiedział tylko o kradzieżach, a Sebastian – nic... I to bardzo Morga-
nowi odpowiadało.
– W każdym razie matka zdobywała środki na utrzymanie dzięki kochankom.
Była to jednak nędzna egzystencja, a potem, gdy nastały czasy terroru, wartość pięk-
nej Angielki znacznie spadła.
– A ty zdecydowałeś się wesprzeć rodzinny budżet i zacząłeś kraść – stwierdziła
ze współczuciem Clara. – Ile miałeś lat, kiedy zacząłeś?
158
Poczuł, że jakaś żelazna obręcz zaciska mu się w okolicy serca. Zamierzał w tym
miejscu przerwać rozmowę. Nawet nie lubił myśleć o tych czasach... a już zupełnie wy-
prowadzał go z równowagi fakt, że Clara tak łatwo zgadywała motywy, którymi się kie-
rował. Może patrzyła na niego tak jak na jednego ze swoich urwisów? Chyba naprawdę
był jednym z nich.
Mimo wszystko poczuł jakąś niezrozumiałą potrzebę, by jej odpowiedzieć.
– Miałem sześć lat. Ale wtedy niczego oczywiście nie planowałem. Matka kłóciła
się po prostu ze swoim tak zwanym dobroczyńcą, który był bardzo skąpym człowie-
kiem. Wyszedłem, by nie słuchać ich krzyków. Byłem głodny i natrafiłem na sprze-
dawcę bagietek. Zaczekałem, aż się odwróci, chwyciłem bułkę i uciekłem. Całą tę sce-
nę obserwował zawodowy złodziej, który się ze mną zaprzyjaźnił. Nauczył mnie, jak
kraść i sprzedawać łup paserom. Zdobyłem nawet specjalizację. Nazywali mnie złodzie-
jem jedwabiu.
– Kradłeś czepki i kaptury?
– Świetnie. Widzę, że znasz złodziejski żargon.
– Po tak długim czasie spędzonym w towarzystwie złodziei trudno się niczego nie
nauczyć. Dlaczego jednak kradłeś czepki?
– Matka je uwielbiała. Dziesięć czepków kradłem dla pasera, jedenasty dawałem
jej. Wiem, że to było głupie. Mogła pewnie zrobić lepszy użytek z pieniędzy ze sprzeda-
ży, ale...
– Usprawiedliwiałeś w ten sposób kradzież.
– Nic nie usprawiedliwia kradzieży – odparł z mocą.
Pogłaskała go po torsie.
– Oczywiście. Z tego, co wiem, są dwa typy złodziei: ci, którzy chcą tylko prze-
trwać i podjęliby się uczciwej pracy, gdyby otrzymali taką możliwość, oraz ci, którzy na
początku walczą wprawdzie o przetrwanie, ale potem uznają złodziejstwo za atrakcyjny
sposób na życie. Ci drudzy... hmm... dość powiedzieć, że nie wszyscy moi chłopcy pro-
wadzą uczciwe, godne życie.
– Do którego gatunku mnie zaliczasz? – spytał, czując, że obręcz wokół serca za-
cieśnia się coraz mocniej.
– Oczywiście do tego pierwszego. Ci drudzy nie wstydzą się tego, co robią. A ty
nie chciałeś się przecież przyznać matce do kradzieży.
Zamrugał.
– Skąd wiesz, że po prostu nie bałem się kary?
– Boby mi to do niej nie pasowało...
Zatem Clara nie wyrobiła sobie najgorszego zdania o jego matce... Bardzo się zdzi-
wił.
– Była najlepszą matką, jaką mogła być w tych warunkach – dodał.
– A ty najlepszym synem.
159
Obręcz zdecydowanie się poszerzyła i Morgan znów mógł spokojnie oddychać. Cla-
ra rozumiała jego matkę, do czego nie był zdolny nawet jego na ogół tolerancyjny wuj.
Słowa same cisnęły mu się na usta.
– Podawałem matce zawsze jakieś fałszywe wytłumaczenie... Mówiłem, że skubię
kurczaki albo że jestem gońcem. Miałem bujną wyobraźnię, bo o jakimkolwiek uczci-
wym zajęciu można było w tych czasach tylko pomarzyć. Nawet rodowici mieszkańcy
Genewy pozostawali bez pracy. A ja nie miałem ojca, wszyscy wokół uważali mnie za
owoc profesji mojej matki, więc tym bardziej nie mogłem na nic liczyć. – Zmierzwił czu-
le włosy Clary. – Nikt też nie zaoferował mi stancji w Domu Poprawczym.
– Wielka szkoda – Clara objęła go mocniej. – Żadne dziecko nie powinno dźwigać
samotnie takiej odpowiedzialności.
– Nie byłem całkiem samotny, miałem matkę...
– Ale nie mogłeś z nią o tym porozmawiać i na tym polega różnica. Musiałeś się
zmagać sam z poczuciem winy. Nigdy cię nie złapali?
– Parę razy, jednak niczego przy mnie nie znaleźli, więc zdołałem przekonać sę-
dziego, że jestem niewinny. Raz jednak spędziłem noc w areszcie. Wtedy powiedziałem
matce, że byłem z przyjaciółmi, a że chętnie wychodziłem z domu, gdy przyjmowała u
siebie kochanków, przełknęła moje wyjaśnienie bez zmrużenia oka.
– Jesteś pewien? Matki często wiedzą, że dzieci kłamią, choć nie chcą się do tego
przyznać.
– Sądzę, że ona po prostu wolała wierzyć w moje kłamstwa. Potrafiłaby jakoś
stawić czoło prawdzie, ale nie mogłaby jej znieść. Za nisko upadliśmy. Poza tym mu-
siałaby się przyznać do klęski, którą zapoczątkowała jej ucieczka z tancmistrzem. Dla-
tego chyba w końcu nie powiedziała mi o baronie.
Popatrzyła na niego pytająco.
– Dlaczego nazywasz go baronem?
– A jak mam go nazywać? Ojcem? Przecież on nie chciał mieć ze mną nic wspól-
nego nawet wtedy, kiedy odnalazł mnie wuj. To wuj sprawował nade mną kuratelę.
– Nie rozumiem... Był chyba dobrym człowiekiem? Dlaczego twoja matka nie
wróciła po prostu do Anglii? Przecież mogła liczyć na pomoc brata...
– Ja też o tym myślałem. Istniały jednak pewne przeszkody, trudno było i wtedy,
i potem wyjechać z Genewy. A później za Napoleona niewiele się zmieniło. Pewnie by
się nam nie udało.
Mówił, a ona głaskała go czule, wyrażając w ten sposób bez słów swoje współczu-
cie. I co najdziwniejsze podziałało to na niego kojąco.
– Sprawa była jednak bardziej skomplikowana – kontynuował. – Gdyby wróciła
po tym, jak uznano ją za zmarłą, sprowadziłaby hańbę na rodzinę. Prawda wyszłaby
na jaw, wybuchłby skandal. A w Genewie pozostała anonimowa, nikt nie musiał się za
nią wstydzić.
– Poza tobą – szepnęła.
160
– No tak, ale w Anglii też nie uniknąłbym problemów. Pewnie by mnie jej odebra-
li, a tego by nie zniosła. Byłem dla niej wszystkim. – Wzruszył ramionami. – Matka
zawsze zbyt wiele oczekiwała od mężczyzn, którzy wchodzili w jej życie. Do końca żywi-
ła przekonanie, że jej ostatni kochanek to wspaniały człowiek, który nigdy jej nie za-
wiedzie i zabierze również mnie pod swoje skrzydła. Jej nadzieje nie miały końca, do-
póki...
– Dopóki co?
Nie, o tym nie mógł jej powiedzieć. Po prostu nie mógł.
– Póki nie zrozumiała, że umiera. – Z trudem zaczerpnął powietrza. – Wtedy zda-
ła sobie sprawę, że musi mi zapewnić jakąś przyszłość. Napisała zatem do wuja, a on
użył swoich wpływów, by dostać się jakoś do Genewy, która znajdowała się wówczas
we władaniu Napoleona. Wtedy właśnie wyszło na jaw, że wuj Lew nigdy nie przestał
szukać siostry, choć nigdy nie udało mu się ustalić miejsca jej pobytu. Dzięki Bogu
spędził z nią ostatnie parę dni.
– Na co umarła?
– Na gruźlicę. – Kłamstwo przyszło łatwo. Powtarzał je przecież tyle razy Seba-
stianowi, Ravenswoodowi, wszystkim, którzy o to pytali. Prawdę znał tylko wuj.
Clara popatrzyła na Morgana badawczo, jakby wyczuwała, że mija się z prawdą.
Nie mogła się jednak niczego domyślić. Nikt nigdy niczego w tej sprawie nie podejrze-
wał.
– Resztę znasz. Po wyjeździe z Genewy pojechałem do szkoły do Irlandii, a gdy
nadeszła pora, rozpocząłem służbę w marynarce. – Uśmiechnął się. – Marynarka oka-
zała się dla mnie idealnym wyjściem. Dyscyplina, drobiazgowe, niełatwe zasady okaza-
ły się idealnym narzędziem wychowawczym. Miałem wspaniałego kapitana, który wbił
mi rozum do głowy...
– Mam nadzieję, że nie dosłownie. Wiem, że niektórzy bywają surowi.
– Mój nie. Naprawdę dobry był z niego człowiek. A ja rwałem się do bitwy, by zy-
skać aprobatę wuja, który zabrał mnie z przeklętej Genewy. Walczyłem jak lew, by
nikt, kto da mi szansę, nie żałował swojej decyzji. W końcu zacząłem zdobywać po-
chwały i wyróżnienia.
– I sam zostałeś kapitanem.
– Tak.
– A potem szpiegiem w Spitalfields. – Przerwała na chwilę. – Ale twierdzisz, że nie
zgłosiłeś się na ochotnika i chyba nie takiej kariery oczekujesz.
– Nie.
– Dlaczego więc wyraziłeś zgodę?
– Ravenswood obiecał mi dowództwo na ważnym statku. Być może to jedyny
sposób, by wrócić na morze. Nie wspomniał o posadzie w ministerstwie.
Clara nigdy by nie zrozumiała, dlaczego woli morze.
– I chcesz znowu pływać? – spytała.
161
Z pewnością w jej głosie pobrzmiewał niepokój. Na pewno czegoś oczekiwała. A co
mógł odpowiedzieć teraz, kiedy zrujnował jej reputację? Miała prawo do oczekiwań.
Może i nie był dżentelmenem, lecz nie ucieszyłaby go opinia łobuza.
– Chcę dowodzić statkiem. Już tyle czasu minęło... Miałem kłopoty przez tę hi-
storię z piratami i choć oczyszczono mnie z zarzutów...
– Wiem o tym od Ravenswooda. Zresztą, gdyby on o tym nie wspomniał, Win-
thorp i tak wszystko by wygadał.
– Nie wierz Winthorpowi! – Morgan łypnął na nią z ukosa. – Nie mam nic wspól-
nego z tym rabunkiem. Byłem tylko marynarzem na statku lorda piratów i chciałem
zarobić na powrót do Anglii. Nie otrzymałem ani grosza z obiecywanej nagrody, chociaż
Winthorp sugeruje, że to ja opracowałem cały plan.
Roześmiała się głośno i przesunęła pieszczotliwie dłonią po jego udzie.
– Winthorp to bardzo niemiły człowiek.
– Tak mi się zdaje. – Przerwał na chwilę. – Odnoszę poza tym wrażenie, że bardzo
się tobą interesuje – dodał jakby od niechcenia.
– Jesteś zazdrosny? – spytała z uśmiechem.
– O tego głupca? Oczywiście, że nie.
– A powinieneś. Ciotka chce koniecznie, żebym za niego wyszła. Uważa, że lord
to świetny materiał na męża.
Przesunęła rękę bliżej jego nabrzmiałej męskości. Wciągnął powietrze.
– I co ty na to?
– Myślę, że gdybym za niego wyszła, w ciągu tygodnia albo umarłabym z nudów,
albo zabiłabym go pogrzebaczem. Ostatnim mężczyzną na świecie, którego mogłabym
poślubić, byłby lord Nudziarz. Nie ma żadnych cech z tych, których szukam w męż-
czyźnie.
– Ach, tak? – wyjąkał, czując, jak dłoń Clary sunie pewnie do wyznaczonego ce-
lu. – A jakież to cechy?
– Błyskotliwy umysł. Dobre serce. Miłe usposobienie. – Zacisnęła dłoń na jego
nieposkromionym wojowniku. – I bardzo twardy instrument.
Ta mała czarownica doskonale wiedziała, co robi. Jęknął i wsunął ją pod siebie.
– Nie prowokuj mnie, kochanie... chyba że jesteś gotowa na konsekwencje.
Uśmiechnęła się łobuzersko i objęła go za szyję.
– To ty mnie nie prowokuj.
Nawet nie zamierzał się jej sprzeciwiać. Nie teraz, gdy pożądał jej znów niemal do
bólu. Pragnął się zatopić w jej cieple, odnaleźć spokój w jej uścisku. Nie wiedział, jaki
to bóg zesłał mu tego anioła, lecz to niczego nie zmieniało, bo i tak nie potrafił się
oprzeć.
***
162
Dużo później, gdy Clara spokojnie zasnęła, Morgan wyśliznął się z łóżka i sięgnął
po kalesony. Zanim jednak je włożył, dostrzegł ze zdziwieniem krew na swoim udzie i
przez sekundę sądził, że to on zaczął krwawić.
A potem zrozumiał, że to krew Clary. Jej dziewicza krew.
Na ten widok poczuł odrazę do samego siebie. Po cichutku, aby jej nie zbudzić,
znalazł czysty ręcznik, zanurzył go w wodzie i zmył z siebie szkarłatną plamę.
Pragnął zmyć ją również z sumienia, ale to nie było możliwe. Jak mógł odebrać
cnotę kobiecie, którą tak podziwiał? Zabrał jej coś, co miało tak ogromne znaczenie dla
ludzi jej stanu, a nie zaproponował w zamian niczego, a zwłaszcza małżeństwa.
Musiał to zatem uczynić teraz, choć zdawał sobie sprawę, że zadanie nie jest łatwe.
Często ignorował wskazówki wuja, który usiłował mu wpoić maniery dżentelmena.
Lecz jedna z zasad nie budziła jego wątpliwości: żaden szanujący się mężczyzna nie
wykorzystuje damy.
A jeśli już tak się stało i Morgan istotnie wykorzystał zmysłową naturę Clary, mu-
siał teraz ponieść konsekwencje tego postępku. Winien się z nią ożenić.
Nie chciał okazać się podobny do kochanków matki, którzy zaspokajali własne po-
trzeby kosztem reputacji i przyszłości kobiety. Zamierzał wszystko naprawić bez
względu na cenę. Jeśliby jednak odmówiła?
Patrzył na nią uważnie, wciągając spodnie. Z tego, co słyszał, Clara nigdy nie szu-
kała męża. Nigdy też jednak nie spała z żadnym mężczyzną. Była zbyt rozsądna, aby
zaakceptować jego propozycję. Kobiety jej pokroju nie miewały kochanków i jeśli nawet
pozwoliły się uwieść, modliły się o to, by ci, którzy odebrali im cnotę, szybko złożyli
ofertę matrymonialną.
Postanowił zatem zaproponować jej małżeństwo, choć sama ta myśl budziła w nim
śmiertelny strach. Małżeństwo z Clarą... Boże! Czuł, że jego przyszła małżonka zrobi
wszystko, by go ukształtować na modłę Ravenswooda, będzie się wtrącała w jego
sprawy, owijała wokół palca i wymagała, aby się zachowywał zgodnie ze swoją pozycją
społeczną.
I będzie o niego dbała, będzie się o niego martwiła... tuliła w ramionach.
Właśnie ta perspektywa tak go przerażała, gdyż tego najbardziej pragnął, a wierzył,
że obiekty największych tęsknot traci się wcześniej czy później.
Już bezpieczniej było nie pragnąć – niestety serce nie działało na rozkaz.
To właśnie w tym przeklętym Spitalfields wszelkie marzenia przybierały monstru-
alny charakter. Wisiały w powietrzu niczym mgła, wślizgiwały się do domu i gospody.
Sprowadzały dzieci na drogę kradzieży, zmuszały kobiety do prostytucji, a mężczyzn do
picia. A jego do myśli o rzeczach, o których już dawno zapomniał. O miłości, dzieciach,
szczęściu...
Na morzu nie miewał podobnych refleksji. Za niczym takim nie tęsknił. W kieracie
codziennej pracy pachniał solą i rybami, i czuł się jak szprycha w kole. Zawsze miał
tam coś do roboty, toczył bitwy, zawijał do portów... o niczym nie pamiętał.
163
A teraz przy Clarze dawne pragnienia odżyły ze zdwojoną siłą. Dlatego musiał ją
poślubić i wrócić na morze na tyle szybko, by żona nie odkryła jego prawdziwej natury
i nie odwróciła się od niego z niesmakiem. Tak, takie małżeństwo na odległość byłby
pewnie w stanie znieść. Clara zostałaby w Londynie i zajmowała się swoim ukochanym
Domem. Widywaliby się między jego podróżami do Afryki i na Gibraltar... wszędzie
tam, gdzie wezwałby go obowiązek. Dlaczego jednak taka perspektywa przestała go na-
gle pociągać? Popatrzył szybko na Clarę, westchnął i zrobił pierwszy krok w stronę
frontowej części sklepu. Musiał zaczerpnąć powietrza i poczynić plany, które nie za-
kładały, że co noc będzie tulił żonę w ramionach. Spała tak słodko, że poczuł dziwny
ucisk w gardle.
Ruszył do wyjścia, po drodze jednak przystanął na chwilę, by zabrać nóż. Wsunął
go za tasiemkę kalesonów w okolicy krzyża i zamknął za sobą drzwi. W ciemnościach
namacał drogę i znalazł świecę, tę samą, której powinien był poszukać, gdy przyszli
tutaj za pierwszym razem. Zapalił ją i postawił na ladzie.
Stojąc w cieniu blisko witryny wyglądał na ulicę. Dochodziła godzina trzecia, wie-
dział, że wkrótce będzie musiał obudzić Clarę. Niezależnie od jej opinii na ten temat,
nie chciał, by znalazła się za dnia w pobliżu sklepu. W nocy mógł zakryć peleryną jej
głowę i twarz, po czym wsadzić ją do powozu.
Pojechałaby wówczas do domu. I została tam, z dala od niego, do czasu zakończe-
nia śledztwa. Niestety sprawa mogła się ciągnąć jeszcze całymi miesiącami i to stano-
wiło kolejny problem. A jeśliby się okazało, że tej nocy poczęli dziecko? Co wtedy?
Na samą myśl o Clarze z jego dzieckiem pod sercem poczuł tak głęboką tęsknotę,
że aż go to przeraziło. Bon Dieu, nie powinien był się posunąć tak daleko.
Pukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia. Zesztywniał. To z pewnością był Spec-
ter, co znaczyło, że pora wracać do interesów. Sprawdził, czy drzwi do sypialni są za-
mknięte, i wyjrzał na ulicę – zakapturzona postać stojąca przed sklepem nie przypo-
minała zupełnie osobnika opisanego przez Clarę. Przede wszystkim spod kaptura nie
wystawał nawet fragment twarzy, a już z pewnością nie było widać gładko wygolonego
podbródka.
Morgan poczuł, że przeszywa go dreszcz. Ten człowiek musiał mieć jednak jakąś
twarz. Przecież nie był duchem. Mimo to kaptur spełniał doskonale swoje zadanie.... A
może nic pod nim nie było... ? Odpędził tę absurdalną myśl.
– Przyszedłeś pewnie po odpowiedź – powiedział.
– Wyjdź na ulicę, kapitanie – wychrypiał Specter, wyraźnie zmieniając barwę gło-
su. – Nie chcielibyśmy z pewnością przeszkadzać twojej przyjaciółce. A już na pewno
wolelibyśmy, żeby nie podsłuchała naszej rozmowy.
Morgan poczuł ucisk w żołądku. Specter wiedział o Clarze? Ach, może sądził, że
„przyjaciółka” jest po prostu prostytutką...
– Jaką przyjaciółkę masz na myśli?
– Nie udawaj. Sądziłeś, że nie widziałem, co się tu działo? Napastnika, który
próbował przestraszyć lady Clarę? I tego, jak ruszyłeś jej z odsieczą?
164
Ten łajdak wiedział, że to Clara... Miała rację... Specter widział wszystko.
Morgan wyszedł boso na ulicę, nie zwracając uwagi na brudny chodnik i chłód,
który przyprawiał go o gęsią skórkę. Zamykając za sobą drzwi, dziękował Bogu, że po-
myślał o nożu. Zyskiwał dzięki temu wyraźną przewagę nad Specterem, który z pewno-
ścią nie przypuszczał, że Morgan jest uzbrojony. W przeciwnym wypadku nie zbliżyłby
się do niego na taką niewielką odległość, ryzykując życiem.
Kapitan odwrócił się do swego wroga.
– Tak, jest u mnie kobieta – powiedział prowokująco. – Co z tego?
– Nie byle jaka kobieta. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Już wcześniej
wiedziałem, że masz talent do zalotów, ale nie sądziłem, że aż taki. Uwieść tak szano-
waną damę...
Morgan zesztywniał na całym ciele. Wiedział, że drzwi do sypialni pozbawionej
okna były cały czas zamknięte i Specter nie mógł wiedzieć, co tam robili.
– Na jakiej podstawie sądzisz, że Clara oddałaby cnotę komuś takiemu jak ja?
– Nie jestem głupcem. Dochodzi trzecia rano, masz na sobie wyłącznie kalesony,
a ta dama przyszła do ciebie co najmniej przed dwoma godzinami. Czy możesz mieć do
mnie pretensję o wyciąganie pochopnych wniosków?
Morgan szukał gwałtownie w myślach odpowiedzi, która nie zrujnowałaby reputa-
cji Clary i jednocześnie nie udaremniła śledztwa.
– Ta dama stała się naprawdę kłopotliwa, toteż uciszyłem ją w najlepiej sobie
znany sposób... nie mogłem jej przecież zamordować, bo byłoby to stanowczo zbyt nie-
bezpieczne. – Mówiąc to, uzmysłowił sobie nagle, że zyskał szansę, by ustalić związek
Spectera z policją. – Wiesz, że ona na mnie doniosła?
– Słyszałem, że narobiła ci problemów. Nie była specjalnie dyskretna.
Niczym się nie zdradził. Był za sprytny, by wpaść w takie sidła.
– Uwiodłeś ją więc po to, by zyskać jej milczenie?
– A co mogłem zrobić – odparł Morgan, wzruszając ramionami. – Sprawiała zbyt
dużo kłopotów.
– To prawda, choć dziwię się, że zwabiłeś ją do łóżka. Zważywszy, że lady Clara
chce ocalić przed twym zgubnym wpływem swoich wychowanków, nie pojmuję, jak
zdołałeś pokonać jej obiekcje względem twej profesji... – W głosie Spectera wyraźnie
pobrzmiewała podejrzliwość.
Morgan zdawał sobie sprawę, że wszedł na niebezpieczny grunt, ale nie widział in-
nego wyjścia.
– Nawet nie próbowałem przezwyciężać jej obiekcji... Jest zbyt zasadnicza, by to-
lerować moje grzechy. Przekonałem ją jednak, że uzyskała mylne informacje na mój
temat.
– A jak ci się to udało?
– Przede wszystkim zwróciłem jej uwagę na fakt, że odkąd Johnny mieszka u
mnie, niczego nie ukradł.
– Wiem. Nawet się nad tym zastanawiałem.
165
Niech to licho! Ten człowiek miał oczy wokół głowy.
– No chyba nie sądziłeś, że będę tak głupi. Skąd mogłem mieć pewność, że to nie
szpieg, który ma mnie schwytać na gorącym uczynku i donieść potem o tym na poli-
cję?
– Racja. I dobrze, że o tym pomyślałeś. Chociaż nie rozumiem, po co go do siebie
wziąłeś, skoro nie chciałeś, by dla ciebie kradł.
Mówił teraz mniej podejrzliwym tonem. Morgan poczuł, że zyskuje przewagę, i po-
stanowił ten fakt wykorzystać.
– Lady Clara ma słabość do swoich wychowanków. Mogę być miły dla Johnny'-
ego, jeśli dzięki temu uda mi się pozyskać jej przychylność i pomoc.
– Pomoc?
– Chodzi o tych wszystkich kieszonkowców. Dom Lady Clary jest pełen małych
złodziejaszków, którzy tylko czekają na dobrą ofertę. Pomyśl tylko, co udałoby im się
osiągnąć pod moją opieką. A władze nie będą się nią interesować, gdyż cieszy się prze-
cież wspaniałą opinią. Świetny układ. Dziwię się, że sam na to nie wpadłeś. Ani nawet
nie spróbowałeś pozyskać jej wychowanków.
– Owszem, myślałem o takim rozwiązaniu. Nie chcę jednak zwracać na siebie
uwagi znajomością ze znaną filantropką. Zostawiłem więc lady Clarę w spokoju, są-
dząc, że ona postąpi tak samo. – Wzruszył ramionami. – Nie sądziłem jednak, że moż-
na ją uwieść. Gdybym wpadł na ten pomysł, pewnie bym spróbował.
Na samą myśl o Specterze uwodzącym Clarę Morgan poczuł przypływ mdłości, lecz
rozsądek wziął górę nad emocjami – musiał kontynuować rozmowę. Zyskując zaufanie
tego łajdaka, miał szansę zastawić na niego pułapkę. Specter powinien sądzić, że ma
do czynienia z draniem całkowicie pozbawionym skrupułów, takim jak on sam.
– Znasz te wszystkie damulki – powiedział swobodnie Morgan. – Niby takie mo-
ralne i przyzwoite, ale aż się palą do mężczyzn. Kiedy tylko zdobyłem jej zainteresowa-
nie, zdołałem ją przekonać do wszystkiego, co chciałem. Wystarczyło tylko powiedzieć
to, co chciała usłyszeć.
Morgan wstrzymał oddech w nadziei, że Specter jest na tyle cyniczny, by uwierzyć
w tę opowieść. Gdy ten zaśmiał się obleśnie, Morgan poczuł ogromny przypływ ulgi –
zdał egzamin.
– Jesteś bardziej przebiegły, niż sądziłem, kapitanie. Jeśli jednak lady Clara
znów przypomni sobie o swoich zasadach...
– Na pewno nie. – Morga wsunął prowokująco kciuki za troczki kalesonów. –
Wiem, jak uszczęśliwić kobietę. Gdyby jednak wrócił jej rozum, posunę się nawet do
szantażu. Jak sądzisz, jak długo mógłby przetrwać Dom, gdyby wybuchł skandal zwią-
zany z jej romansem?
Specter gwizdnął cicho.
– Niech pan Bóg ma w opiece tę kobietę. Wpadła całkowicie w twoje sidła. Z
pewnością zabierasz się do tego od właściwej strony. Aby zdobyć panowanie nad kobie-
166
tą, trzeba się do tego tylko odpowiednio przygotować: – uśpić jej czujność i zbudować
wokół niej klatkę, tak by nawet nie dostrzegła prętów.
– Dokładnie – potwierdził Morgan, choć opinia Spectera na temat kobiet budziła
w nim niepokój.
– A potem, kiedy już zamknę lady Clarę, wypuszczę na wolność jej podopiecz-
nych.
Specter skinął głową.
– Świetnie, kapitanie. Jesteśmy pod tym względem bardzo do siebie podobni. –
Mężczyzna zrobił nagle szybki krok w jego kierunku. – Dlatego zaczynam się niepokoić,
czy nie chcesz przypadkiem przejąć mojego interesu.
– Chyba nie przysparzam wielkiemu Specterowi powodów do zmartwienia? – za-
śmiał się Morgan.
– Oczywiście, że nie. – W dłoni Spectera błysnęło nagle nagie ostrze. – To raczej
ty powinieneś się martwić. Wyszedłeś do mnie z gołymi rękami.
Szybkim jak błyskawica ruchem Morgan wyciągnął swój nóż.
– To ty mnie nie doceniasz. Nie ruszam się nigdzie bez broni.
Specter aż wstrzymał oddech ze zdziwienia. Dobrze. Podziałało.
– Czy to jest twoja odpowiedź? – warknął.
– Czyżby triumf nad lady Clarą odebrał ci rozum? Sądzisz, że i mnie uda ci się
oszukać?
– Nic podobnego. Nie lubię jednak, jak ktoś mi grozi.
– Świetnie. – Nóż Spectera zniknął pod jego peleryną tak szybko, jak się pojawił.
– W takim razie nie będę ci groził. Na razie nie.
– A ja nie zamierzam cię oszukiwać. Teraz, kiedy już się rozumiemy, mam dla
ciebie propozycję.
– Podałem ci już swoje warunki. Możesz je przyjąć lub odrzucić.
– Zaraz, zaraz... Chyba cię to zainteresuje. Trochę o ciebie rozpytywałem.
– Wiem.
– I udało mi się ustalić, że masz wprawdzie na kontynencie miejsca zbytu kra-
dzionych banknotów, ale korzystasz z poczty, aby je jakoś wyekspediować z Anglii. Na-
rażasz się przez to na ogromne ryzyko, że już nie wspomnę o kosztach wysyłki.
Specter skrzyżował ramiona na piersiach.
– Każde przedsięwzięcie pociąga za sobą ryzyko i koszty.
– Tak, ale potrafię je wyeliminować.
– W jaki sposób?
– Przecież wiesz, że mam znajomych przemytników i nie muszę zawracać sobie
głowy wysyłaniem skradzionych banknotów pocztą. Po prostu kupuję za nie przemy-
cany tytoń, który sprzedaję potem w swoim sklepie za uczciwe pieniądze. Wszyscy są
zadowoleni.
– Mów dalej.
– Podobny obrót twoimi banknotami nie sprawi mi trudności.
167
– Dlaczego miałbyś się tego podjąć?
– Bo chcę, żeby policja przestała mi deptać po piętach, a ty twierdzisz, że masz
znajomości w tych kręgach. Proszę bardzo, ty przekupisz policjantów, ja wyprowadzę z
Anglii twoje pieniądze.
Jack Seward, znany przemytnik, był mu winien przysługę po tym, jak przed czte-
rema laty naraził go na niebezpieczeństwo. Morgan już z nim rozmawiał. Za obietnicę,
że będzie mógł dalej bez przeszkód przemycać tytoń i whisky, obiecał pomoc w schwy-
taniu mordercy.
– A co z innymi twoimi dochodami? – spytał Specter. – Żądam udziałów, inaczej
się nie dogadamy.
– Dobrze, dam ci dwadzieścia procent. To chyba wystarczy, zważywszy pomoc
przy zalegalizowaniu banknotów.
Targowali się tak jeszcze przez chwilę, aż w końcu doszli do dwudziestu ośmiu pro-
cent.
– Twardy jesteś, kapitanie – westchnął Specter. – Mam nadzieję, że okażesz się
równie wspaniałym sprzymierzeńcem, jak jesteś wrogiem.
– Nigdy nie byłem twoim wrogiem, co najwyżej konkurentem.
– Wszystko jedno. Dlatego żądam gwarancji. Przede wszystkim podaj mi nazwi-
sko tego przemytnika, żebym mógł go sprawdzić.
– Dostaniesz nazwisko, kiedy spotkamy się na pierwszą wymianę, nie wcześniej.
Nie dopuszczę do tego, żebyś wyłączył mnie z gry i sam się z nim dogadał.
Specter cofnął się o krok.
– Nic nie mówiłeś o spotkaniu. Zwykle załatwiam tego typu sprawy przez służą-
cych.
Tak, właśnie dlatego tak trudno było go schwytać. I z tego samego powodu była to
najważniejsza część całej transakcji. Musieli go przyłapać na gorącym uczynku. Nie
było innego wyjścia.
– Nie tylko ty żądasz gwarancji. Mój znajomy chce znać wszystkich, z którymi
robi interesy, i na pewno od tego nie odstąpi. Dlatego musicie się za pierwszym razem
spotkać osobiście albo w ogóle nie dojdzie do transakcji.
Nastała długa cisza, Morgan ugryzł się w język, by nie podać innych przyczyn, dla
których to bezpośrednie spotkanie było konieczne. Nadgorliwość mogła obudzić podej-
rzenia Spectera. Czuł jednak, że bandyta nie przepuści tak wspaniałej okazji zalegali-
zowania banknotów.
– No dobrze, będziesz miał swoje spotkanie – mruknął kwaśno Specter. – Ale pod
warunkiem, że to ja wyznaczę czas i miejsce. No i muszę poznać od razu nazwisko
przemytnika.
Morgan zawahał się, ale Jack przybył już do Londynu i mieszkał w miejscu, w któ-
rym nikt nie mógł go znaleźć.
– Dobrze, ale to ja wybiorę dzień. Muszę się z nim najpierw jakoś skontaktować.
I zastawić pułapkę na Spectera.
168
– W porządku. Jak on się nazywa?
– Jack Seward.
Specter skinął z aprobatą głową.
– Już o nim słyszałem. To jeden z najbardziej znanych przemytników brandy i
tytoniu w Sussex.
– A już niedługo zasłynie z przemytu banknotów. Co do daty... za trzy dni od dziś
nie będzie za wcześnie?
– Nie. Rano wyślę ci wiadomość z godziną spotkania. A kiedy nadejdzie czas, po-
ślę po was jednego z moich ludzi.
– Wszystko jasne.
Tak właśnie działał Specter, co znaczyło, że dzięki Bogu, nic nie podejrzewał. Mor-
gan wycofał się w stronę drzwi
– Teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, wrócę do budowania klatki.
– Oczywiście – zaśmiał się mężczyzna. – Czy w łóżku jest równie namiętna jak
wówczas, gdy broni swoich podopiecznych?
Morgan wzdrygnął się na samą myśl o tym, że miałby rozmawiać ze Specterem o
takich intymnych sprawach.
– Powiedzmy, że nie mam powodu do narzekań.
– Proszę, co za dżentelmen. Dobrze, w takim razie teraz cię zostawię. Za trzy dni
prześlę wiadomość.
– Trzy dni – powtórzył Morgan.
Czekał chwilę, aż zakapturzona postać zniknie w alejce.
Rzucił przynętę. Teraz musiał jeszcze przy pomocy Ravenswooda zastawić pułapkę.
169
Rozdział 18
Czas pędzi jak lawina,
Nie oprze mu się nikt,
Więc dbaj o każdą chwilę,
Nim stoczysz się i ty.
Mała śliczna książeczka
John Newbery
Clara wśliznęła się na zaplecze i zamknęła drzwi w chwilę potem, gdy Morgan wró-
cił do środka. Słyszała prawie całą rozmowę, obudziła się bowiem dokładnie w chwili,
gdy kapitan wyszedł ze sklepu. A potem już nie mogła się powstrzymać, żeby nie pod-
słuchiwać.
To, co dotarło do jej uszu, wyjaśniało dwie kwestie. Po pierwsze Morgan miał rację
co do tego, że osoba, która ją dziś zaatakowała, nie była Specterem. Tamten napastnik
okazał się ofermą, prawdziwy łajdak budził grozę. Współczuła Morganowi; że musi się z
nim zmierzyć.
Po drugie uświadomiła sobie wyraźnie, że jeśli ktoś w ogóle miał szanse schwytać
tego bandytę, był to właśnie Morgan. Choć zirytował ją wybieg, jakiego użył zapytany o
znajomość z nią, podziwiała jego błyskotliwość. Pokręciła głową. Z trudem mogła w to
uwierzyć. Mężczyzna, w którym się zakochała, był niegdyś złodziejem. I cierpiał z tego
powodu. O tym była absolutnie przekonana. Co więcej, przeczuwała instynktownie, że
nadal nie powiedział jej wszystkiego. Wyraźnie odczuwał ból związany z przeszłością,
bardzo głęboki. Nie ufał jej jednak na tyle, by powiedzieć, co było tego przyczyną.
Na chwilę ogarnął ją strach. Boże, w co ona się wplątała? Teraz lada chwila miał
wrócić, a ona nie wiedziała, jak rozmawiać z mężczyzną, którego kochała. Zwłaszcza że
on z pewnością nie myślał teraz o miłości... Morgan wszedł do sklepu stanowczo zbyt
szybko i zobaczył ją stojącą na środku pokoju w samej koszuli.
– Nie śpisz...
– Ty też nie.
Zabrzmiało to głupio. Nie wiedziała jednak, co powiedzieć.
On też patrzył na nią niepewnie. Czekała więc, ciekawa, ile przekaże jej z tego, co
mówił Specter. Była to miara jego zaufania. Poza tym nie chciała się przyznać do tego,
że podsłuchiwała. Znowu. Wsunął kciuki za tasiemkę kalesonów.
– Ja... hmm... widziałem się z prawdziwym Specterem. – Odetchnął głębiej.
– Naprawdę?
Zmrużył oczy.
– Nie wydajesz się zdziwiona.
– Dlaczego miałabym być? Mówiłam ci, że on wróci.
170
– Tak naprawdę nigdy nie odszedł. Miałaś rację, widział, co się tu działo.
– Naprawdę?
Podszedł bliżej.
– Wie, że tu byłaś – powiedział ostrożnie. – Wie, że byliśmy razem.
– Rozumiem. – Nie chciała powiedzieć nic, co mogłoby go powstrzymać przed
powiedzeniem prawdy.
Podniosła gorset z podłogi i odwróciła się.
– Pomóż mi, dobrze?
Tego się nie spodziewał.
– Dokąd się wybierasz? – spytał zaniepokojony, choć zrobił, o co prosiła.
Dotyk jego palców na skórze sprawił, że znów go zapragnęła.
– Teraz, kiedy Specter już poszedł, nie muszę tu chyba zostawać. Wrócę do Do-
mu.
Położył jej ręce na ramionach.
– Myślałem, że zostajesz, bo martwisz się o moją ranę.
– Jeśli czujesz się na tyle dobrze, by grozić Specterowi, przeżyjesz bez mojej po-
mocy.
Jęknął.
– Słyszałaś naszą rozmowę?
Westchnęła. Nie było już sensu ukrywać tego dłużej.
– Tak. Wszystko słyszałam.
Odwrócił ją twarzą do siebie, w jego oczach czaił się smutek.
– Boże, Claro, zupełnie w ten sposób nie myślałem. Udawałem, żeby nie wzbu-
dzić jego podejrzeń.
– Wiem. Czy naprawdę sądzisz, że ci nie ufam?
Zmarszczył brwi.
– Jeśli mam być szczery, kochanie, nie wiem, czego się mam po tobie spodzie-
wać. Co chwila mnie zaskakujesz.
– Nie jestem na tyle głupia, by sądzić, że kochałeś się ze mną tylko po to, by zro-
bić ze mnie wspólniczkę. – Przypomniała sobie wszystko, co Morgan mówił do Specte-
ra, i gniew powrócił. – Chociaż nie rozumiem, dlaczego musiałeś ze mnie zrobić taką
idiotkę.
Zamrugał.
– O czym ty mówisz?
Wyrwała mu się z objęć.
– A potem, kiedy już zamknę lady Clarę, wypuszczę na wolność jej podopiecz-
nych – powtórzyła jego własne słowa i skrzyżowała ręce na piersiach. – Tak, jakbym
zrezygnowała ze wszystkich swoich ideałów tylko dlatego, że się z tobą przespałam.
Boże, naprawdę robisz ze mnie głupią gęś.
– Lepsza głupia gęś niż ktoś, kogo będzie się ten człowiek bał – mruknął Morgan.
Zważyła w myślach jego słowa.
171
– Pewnie masz rację.
Wziął ją w ramiona.
– Słuchaj, aniele. Szpiegowanie to nieprzyjemne, brudne zajęcie. Nie dopuszczę
do tego, by stała ci się krzywda. Przykro mi. Nie mogłem załatwić tej sprawy lepiej.
Wiedział, że tu jesteś, i uważa cię za wroga. Musiałem wymyślić jakiś powód, dla któ-
rego kochałem się z wrogiem.
– Wiem. – Objęła go w talii i położyła mu głowę na torsie. – Tylko że ten okropny
człowiek myśli o mnie w tak okropny sposób... To krępujące.
Uścisnął ją mocno.
– Bałem się, że mi nie uwierzy. Nikt, kto dobrze cię zna, nie zwątpiłby ani na
chwilę w siłę twego charakteru.
– Wszystko, co mówił na temat kontroli nad kobietami, przyprawia mnie o
dreszcz.
– Mnie też. – Pocałował ją czule w czubek głowy. – Nigdy bym się nie starał za-
mknąć cię w klatce, Claro, nawet gdyby było to wykonalne.
– Wiem. Specter mówił to jednak takim tonem, jakby wypróbowywał te metody
na swoich kobietach.
– Nie przyszło mi to do głowy – powiedział Morgan z lekkim zdziwieniem.
– To dlatego, że nie jesteś kobietą. Ale załóżmy, że Specter ma w Spitalfields żonę
lub kochankę. Może właśnie przez nią uda ci się do niego dotrzeć.
– Intrygujące, ale nie wiem, kim ona jest, więc nie bardzo mogę ten pomysł wy-
korzystać.
– Spróbuję popytać. Może któraś z kobiet opowiadała o jakimś tajemniczym ko-
chanku i...
– Nie! – zagrzmiał. – Nic podobnego nie zrobisz! Nie angażuj się w tę sprawę bar-
dziej niż dotąd. To zbyt niebezpieczne.
Jego troska bardzo ją wzruszyła, choć nie dała tego po sobie poznać.
– Próbuję tylko pomóc.
– Nie, ty chcesz pozwolić się zabić i zabrać mi dziesięć lat życia. – Przytulił ją tak
mocno, że prawie przestała oddychać. – Przysięgam ci, że gdyby Specter się o tobie nie
dowiedział, zamknąłbym cię w domu do czasu zakończenia śledztwa. Teraz jednak nie
mogę wzbudzać żadnych podejrzeń. To jednak wcale nie znaczy, że nie będę cię pilno-
wał
– Co masz na myśli?
– Specter uważa, że chcę cię trzymać pod pantoflem, więc spełnię jego oczekiwa-
nia. Odwiedzę cię w Domu, odprowadzę potem do powozu. Przynajmniej nie będzie
zdziwiony.
– Ale co pomyślą inni? Przecież wszyscy sąsiedzi wiedzą, że chciałam zamknąć
twój sklep. Jeśli ni z tego ni z owego powitam cię radośnie w Domu, zaczną się zasta-
nawiać, dlaczego uznałam cię nagle za przyjaciela. Dzieci bardzo się zdziwią, służący
172
pomyślą, że oddałam sumienie jakimś ciemnym siłom. Nie możesz do tego dopuścić,
Morganie. To zniszczyłoby wszystko, co próbowałam zbudować.
– Nie na długo, aniele. Najwyżej na parę tygodni, zwłaszcza teraz, gdy Specter
przystał na moje warunki.
– Nie. – Skrzyżowała ręce na piersiach. – Będziemy po prostu musieli udawać, że
wciąż jesteśmy wrogami aż do czasu, gdy zostanie schwytany.
– Będzie się dziwił...
– Niech się dziwi. – Odtworzyła w pamięci fragmenty zasłyszanej rozmowy. – Po-
wiedz mu po prostu, że zdałam sobie sprawę ze swojego błędu i wycofałam się. Ale bę-
dę siedziała cicho, ponieważ zagroziłeś, że mnie wydasz. Tak, powiedz mu to. – Łypnęła
na niego groźnie. – W końcu, jeśli ktoś ma tutaj wyjść na głupca, to ty, nie ja. Gdybyś
mi powiedział, co zamierzasz, nigdy bym się w to nie wmieszała.
– Przecież nic innego nie robisz – prychnął z irytacją.
– To co innego, próbuję ratować sytuację.
Przeczesał palcami włosy.
– Dobrze, pomyślę o tym. Twoje rozwiązanie wydaje się lepsze. Ale jeśli tylko bę-
dę miał powody sądzić, że jesteś w niebezpieczeństwie...
– Wkroczysz i ocalisz mi życie – mruknęła sarkastycznie. – Ale i tak to zrobisz,
niezależnie, czy będę tego chciała, czy nie.
Patrzył na nią tak długo, że poczuła się niewyraźnie.
– A kiedy to wszystko się już skończy... kim dla siebie będziemy?
Zamarła, próbując nie wzbudzać w sobie nadziei.
– Co masz na myśli?
– Może nie jestem dżentelmenem, ale mam sumienie. Jedynym sposobem, by
uporać się z tym, co zrobiliśmy, jest małżeństwo.
Byłaby uradowana, gdyby nie sposób, w jaki sformułował tę propozycję. O ile w
ogóle była to propozycja.
– Chcesz zatem powiedzieć, że zamierzasz się ze mną ożenić?
Zmełł przekleństwo.
– Chcę powiedzieć, że zamierzam postąpić właściwie. Nie chcę rujnować ci repu-
tacji. A więc tak, zamierzam ci dać swoje nazwisko.
Nazwisko, lecz najwyraźniej nie serce. Jej nadzieja zaczęła umierać równie szybko,
jak się pojawiła.
– Nigdy przedtem nie mówiłeś o małżeństwie. Sądziłam, że nie jesteś nim zainte-
resowany.
Odwrócił wzrok. Szczęki miał mocno zaciśnięte.
– Mówiłem ci już, że wiem, co się ode mnie należy kobiecie, której odebrałem
niewinność. Nie jestem barbarzyńcą.
– Nigdy tak nie twierdziłam – wyjąkała, choć żal i rozczarowanie niemal odbierały
jej głos.
173
Chciał się z nią żenić tylko po to, by nie odczuwać wyrzutów sumienia. Nie mogła
liczyć na nic więcej. Podniosła suknię i zaczęła ją na siebie wkładać.
– A co z twoimi planami, by wrócić na morze?
Wzruszył ramionami.
– Nic. Jak już będzie po wszystkim, weźmiemy ślub i zamieszkamy razem jako
mąż i żona, a potem obejmę dowództwo na okręcie.
Poczuła, jak wzbiera w niej gniew. A zatem chciał jednocześnie uspokoić sumienie i
zachować wolność. Typowe dla mężczyzny.
– A wtedy jak często będziemy się widywać? Dwa razy w roku?
– Jestem kapitanem marynarki. Większość czasu spędzam na morzu. Przecież
możesz zawsze płynąć ze mną. Wielu kapitanów zabiera na morze swoje żony.
– Widzę, że nie możesz się doczekać, by zostać jednym z nich.
– Po prostu myślałem, że będziesz wolała zostać i pilnować Domu.
– Oczywiście.
Przecież gdyby uważał inaczej, nie zaproponowałby jej małżeństwa.
Ból ściskał jej serce i odbierał głos. Nie sądziła, że będzie ją kochał... W każdym ra-
zie jeszcze nie teraz. Gdyby jednak zaproponował prawdziwe małżeństwo, pewnie by go
przyjęła w nadziei, że kiedyś wyzna jej uczucie. Ale to, co się stało, było absolutnie
niedorzeczne. W końcu znalazła mężczyznę, którego kochała i chciała poślubić, lecz
jego koncepcja związku okazała się zupełnie nie do przyjęcia. Tłumiąc żal, podniosła
dumnie głowę.
– To bardzo miłe z twojej strony, ale nie interesuje mnie zupełnie rozwiązanie te-
go typu.
Sądziła, że Morgan odetchnie z ulgą, a on tymczasem niemal skamieniał ze zdzi-
wienia.
– Co masz na myśli, u licha?
– Małżeństwo z rozsądku, które ma ocalić moją reputację. Czekałam tak długo,
by wyjść za mąż, gdyż nie chciałam zawierać takiego kontraktu. I moja postawa z pew-
nością się nie zmieni tylko dlatego, że ty przeżywasz jakiś kryzys sumienia.
– Nie zrozumiałaś mnie, Claro. Chcę, żeby to było prawdziwe małżeństwo, a nie
kontrakt.
– Może byłoby prawdziwe, ale...
– Boisz się, że będę cię zdradzał, jeśli wypłynę w morze? To masz na myśli? Z
pewnością byłbym ci wierny.
– Nie o to chodzi.
Jak mógł być aż tak ślepy?
Wydawał się wyraźnie zdziwiony.
– Powiedz w takim razie o co. Myślałem, że będziesz zadowolona, nie codziennie
oświadczam się kobiecie.
– Wierzę. Robisz to wyjątkowo fatalnie.
– A to co ma znaczyć?
174
Uniosła dumnie podbródek.
– To, że zasługuję na coś lepszego niż małżeństwo, w którym mój mąż spycha
mnie gdzieś poza nawias, a sam wiedzie dokładnie takie życie jak za kawalerskich cza-
sów. Małżeństwo, podczas którego ja będę się nieustannie martwić, czy jeszcze go zo-
baczę, a on zrobi wszystko, by narażać się dzień w dzień na niebezpieczeństwo.
Tłumiąc łkanie, odwróciła się do niego plecami, by nie dostrzegł, jak bardzo jest
zdenerwowana.
– Pomóż mi zapiąć suknię. Muszę iść.
Stanął za nią, lecz nie zapiął guzików; zamiast tego objął Clarę mocno w talii i
przytulił.
– Jestem wzruszony, że tak się o mnie martwisz – westchnął w jej włosy. – Wiem
jednak, że po jakimś czasie przestałabyś się martwić. Byłabyś zbyt zajęta pracą w Do-
mu.
– Uważasz mnie za jędzę bez serca? – Wysunęła się z jego objęć. – Jak możesz
nawet coś takiego sugerować?
– Żony marynarzy zawsze przyzwyczajają się w końcu do ich nieobecności.
– Wątpię. A te, którym istotnie udaje się przywyknąć, nie mają wyboru. Ale ja
mam taki wybór i wolę mieć męża, który woli być ze mną niż z dala ode mnie.
Popatrzył na nią zimno.
– Tego nie powiedziałem. Moja decyzja nie ma nic wspólnego z moimi uczuciami
do ciebie.
-
Nie?
– Nie. Takie jest moje życie. Sądziłem, że je zaakceptujesz.
– Gdybym była pewna, że naprawdę kochasz dowodzenie statkiem i pływanie po
morzu, pewnie bym się z tobą nie kłóciła. Ale ja znałam paru marynarzy. Ci, którzy
tęsknią za morzem, często o nim mówią. Wciąż porównują życie na lądzie z życiem na
statku na niekorzyść tego pierwszego, licząc dni do powrotu na służbę. A ty wcale taki
nie jesteś. Nigdy nie słyszałam, żebyś mówił o tęsknocie za pływaniem.
Najwyraźniej nie znajdował odpowiedzi, ponieważ zaczął w milczeniu zapinać jej
suknię.
– Ty nie uciekasz na morze, Morganie – powiedziała cicho. – Ty uciekasz ode
mnie.
– Nigdzie i od nikogo nie uciekam. Po prostu tak wygląda życie żon marynarzy.
Kończył zapinać jej suknię. Clara odwróciła się, by na niego popatrzeć, i zrozumia-
ła, że Morgan mówi szczerze
– Dobrze. W takim razie nie jestem gotowa, aby być żoną marynarza. Nie zamie-
rzam spędzić życia przywiązana do człowieka, który skazuje mnie na stałą tęsknotę.
– Boże, Claro, ja... – Potarł nerwowo twarz. – Nie rozumiesz. Nie wiem, jak być
dobrym mężem. Nie potrafię ci dać tego, czego pragniesz.
175
Poczuła, że jej gniew minął – była tylko przeciwnego zdania. Wiedziała, że Morgan
się myli. I że z czasem i on się o tym przekona. Gdyby jednak pozwoliła mu na realiza-
cję kontraktu, nie pełnego małżeństwa, straciłaby na to szansę.
– Jeśli nie możesz mi dać tego, czego pragnę, nie możesz mi dać niczego.
Zacisnął szczęki.
– Mogę ci dać nazwisko i ochronić przed skandalem.
– Nie będzie żadnego skandalu. Przy odrobinie szczęścia wśliznę się niezauważo-
na do Domu i nikt się nigdy nie dowie, co między nami zaszło.
– A jeśli nosisz moje dziecko?
Niemal przestała oddychać. Dziecko Morgana. Ich dziecko.
– To by oczywiście wszystko zmieniło – powiedziała. – Nie chcę, aby któreś z mo-
ich dzieci nosiło piętno bękarta.
– Dzięki Bogu, masz jednak trochę rozumu.
– Przy tej okazji pojawia się jednak interesujące pytanie. Gdybyśmy się mieli po-
brać ze względu na dziecko, sądzę, że i tak nie pomógłbyś mi go wychować. – Przyjrza-
ła mu się uważnie. – Spędziłeś dzieciństwo bez ojca. Powiedz, czego pragniesz dla swe-
go syna. Czy i on powinien dorastać, ledwo znając tego, kto go spłodził?
Sądząc z jego zdumionej miny, nie brał tego pod uwagę.
Pozostawiając zatem Morgana z jego myślami, wciągnęła pończochy i buty, a po-
tem znów podniosła na niego wzrok. Patrzył na nią tęsknie, jakby obserwował statek,
który wypływa z portu bez niego na pokładzie. To spojrzenie powiedziało jej wyraźnie,
że Morgan nie wyjawił jeszcze wszystkich przyczyn, dla których nie chce zostać z nią w
Londynie. Ponieważ ich jednak nie znała, nie mogła nic na to poradzić. Wstała, popra-
wiła spódnicę, a on popatrzył na nią ze strachem w oczach.
– Claro, jest późno, nie powinniśmy teraz podejmować żadnych ważnych decyzji.
Obiecaj, że jeszcze wszystko przemyślisz.
– Nie zmienię zdania, Morganie.
Bez ostrzeżenia porwał ją w ramiona i zaczął całować tak namiętnie, że omal nie
spłonęła w pożarze tych pocałunków.
Gdy wreszcie wypuścił ją z objęć, oczy świeciły mu niemal chorobliwym blaskiem.
– Mógłbym to wszystko urządzić tak, kochanie, że nie miałabyś wyjścia. Mógł-
bym zatrzymać cię w łóżku aż do przyjścia Johnny'ego i Samuela. A wtedy musiałabyś
za mnie wyjść choćby po to, by uniknąć skandalu.
– Tak, mógłbyś. Ale co by wtedy pomyślał Specter? Że żenisz się z kobietą, którą
wykorzystujesz? A przecież nie chcesz budzić podejrzeń, prawda?
Patrzył na nią długo, na jego twarzy pojawił się wyraz wahania. Zaklął pod nosem i
wypuścił ją z objęć. Podniosła pelerynę, zarzuciła ją sobie na ramiona i ruszyła w stro-
nę drzwi. Nie czuła satysfakcji z wygranego pojedynku. Wołałaby zdecydowanie, żeby
usiłował ją zatrzymać, gdyż to by znaczyło, że zależy mu na niej bardziej, niż chciał to
okazać.
Ale on jej nie zatrzymywał. A Clara nie mogła zostać.
176
– Jeszcze nie skończyliśmy tej rozmowy – mruknął, gdy była już przy drzwiach. –
W każdym razie ja na pewno jej nie zakończyłem.
Uśmiechnęła się. Przynajmniej nie poddawał się łatwo. Może była jeszcze dla nich
jakaś nadzieja.
– Nie zamierzam być twoją kochanką, Morganie. Nie będę również żoną na odle-
głość. Jeśli jednak uznasz, że chcesz czegoś więcej, wiesz, gdzie mnie szukać.
Co powiedziawszy, wyszła ze sklepu.
177
Rozdział 19
Bezczynność darem jest Szatana,
To gnuśność nas ku złemu skłania,
przeto o pracę proszę Pana,
Dla rąk mych szukam wciąż zadania.
Przeciwko bezczynności i psotom
Isaac Watts
Morgan patrzył za Clarą ze ściśniętym żołądkiem. Nie mógł uwierzyć, że tak po
prostu odchodzi – bezbronna, skompromitowana, balansując na granicy skandalu.
Nierozsądna, nieodpowiedzialna kobieta! Wyśliznął się za nią przez drzwi i podreptał
na bosaka na ulicę, by zobaczyć, jak jego anioł wraca skrótem do Domu. Zimny blask
światła na horyzoncie zapowiadał wschód słońca – mimo to Clara wybrała stosowną
porę na powrót. Na ulicy było pusto. W okolicy nie kręcił się nawet żaden strażnik.
Gdy zniknęła wreszcie niezauważona w głębi budynku, nie wiedział, czy się cieszyć,
czy martwić. Nie chciał jej zatrzymywać w obawie przed skandalem, rozstawał się z nią
jednak z bólem serca.
Klnąc pod nosem, wszedł z powrotem do sklepu. Nie wszystko układało się po jego
myśli. Clara powinna była się zgodzić na małżeństwo. To by przecież wszystko uprości-
ło – a Morgan zyskałby wreszcie spokój sumienia. Ona jednak uwielbiała komplikować
najzwyklejsze sprawy. Nazwisko najwyraźniej jej nie wystarczyło, pragnęła dostać
wszystko – kominek, dom, dzieci, całe jego życie...
Gdyby jeszcze wiedziała, o co prosi. Nie mogła tego jednak wiedzieć. Myślała nie-
mądrze, że Morgan dokonuje prostego wyboru między nią i morzem. A przecież zupeł-
nie nie na tym polegał problem. Na morze mógł ją zabrać właściwie w każdej chwili.
Nie znosił jednak Spitalfields i tego sklepu. Co gorsza obawiał się, że im dłużej tu
będzie mieszkał, tym większe istnieje niebezpieczeństwo, że Clara odkryje w końcu je-
go prawdziwą osobowość i odwróci się od niego z obrzydzeniem.
Powiedział jej o sobie znacznie więcej, niż zamierzał. A jej współczująca, czuła re-
akcja tylko pogarszała sytuację. Zwiększała jego potrzebę, by wyznać całą prawdę,
wszystkie swoje mroczne sekrety. Ujawnić cechy, którymi miałaby prawo gardzić.
Przez ten sklep, przez tę okropną dzielnicę znowu tak niebezpiecznie zbliżył się do
przeszłości. Może daleko stąd mogliby mieć jakąś szansę. Tak, nawet gdyby zabrał ją
ze sobą na morze...
Bon Dieu.. O czym on właściwie myślał? Przecież Clara nie opuściłaby nigdy swoich
wychowanków. Ani dla niego, ani dla kogokolwiek innego.
Co nie znaczyło, że zamierzał z niej zrezygnować. Nie, z pewnością nie.
178
Prędzej czy później musiała się zgodzić na małżeństwo. Zamierzał ją do tego skło-
nić wszelkimi sposobami dla jej własnego dobra. Przynajmniej tak to sobie próbował
tłumaczyć.
Całkowicie wyczerpany ruszył w stronę łóżka i stanął jak wryty, omiatając wzro-
kiem pokój. Panował tu całkowity nieład – jedno pokrwawione prześcieradło wciąż le-
żało na łóżku, drugie walało się po podłodze, z przewróconej butelki brandy wylewała
się zawartość. Całe pomieszczenie pachniało alkoholem i jaśminowym olejkiem Clary.
Johnny i Samuel mieli wkrótce wrócić i nietrudno by im się było domyślić, co się tu
działo. Musiał posprzątać. Jęknął – grzesznicy nie zasługują na odpoczynek. Ubrał się
szybko i zaczął przywracać w pokoju jako taki porządek. Trzy razy napełniał wiadro z
publicznej studni, by zmyć krew z prześcieradła i brandy z podłogi. Gdy rozwiesił
upraną bieliznę nad piecem i pościelił łóżko, zaczynało świtać.
Usłyszał pukanie, które obwieszczało powrót Johnny'ego i Samuela. Samuel stał w
progu z pistoletem w dłoni.
– Co tu się, do diabła, działo? Znalazłem w zaułku pistolet, a Johnny twierdzi, że
to własność jego siostry. Dostała go od ojca, tuż przed jego zesłaniem. Służy jej podob-
no do ochrony.
– Nie tylko – mruknął Morgan do siebie, wpuszczając Johnny'ego i Samuela do
środka.
Clara znów miała rację. Napastnikiem okazała się Lucy.
Samuel łypnął na niego podejrzliwie.
– O co w tym wszystkim chodzi? Najpierw broń... a teraz to...
– Nie rozumiem – zająknął się Morgan, zmartwiony, że przeoczył jakiś ważny
szczegół podczas porządków.
– Miał pan kobietę w łóżku. Czuję to. Cały pokój tym pachnie.
Morgan dopiero po chwili pojął sens tej sugestii.
– Myślisz, że Lucy i ja... – Zaśmiał się krótko. – Najpierw ona do mnie strzela, a
potem ty mnie oskarżasz, że z nią spałem. A ja jej nawet nie znam.
– Lucy do pana strzelała?
Gniew Samuela natychmiast ustąpił miejsca przerażeniu.
– Zmyśla pan – Johnny podniósł oczy na Morgana. – Prawda?
– Niestety mówię poważnie. – Naciągnął nogawkę, tak by zobaczyli bandaż. –
Przyszła tu wczoraj przebrana za Spectera i próbowała mnie namówić, żebym cię wy-
rzucił, bo wtedy zamieszkałbyś razem z nią.
Johnny'emu twarz się rozjaśniła.
– Naprawdę? – Po chwili przypomniał sobie jednak o ranie Morgana. – Nie zrobi-
łaby tego. Nie strzelałaby do pana.
– Postrzeliła mnie przez przypadek, ale powinniśmy zrobić wszystko, by już nig-
dy nie doszło do takiej sytuacji. – Teraz, gdy cała sprawa ze Specterem przybrała po-
ważny charakter, wolał nie ryzykować. – Powinieneś zamieszkać z siostrą, Johnny. –
179
Popatrzył ponad ramieniem chłopca na Samuela. – Sądzisz, że potrafisz tego dopilno-
wać?
Samuel skinął ponuro głową.
– Postaram się również, żeby już nigdy pana nie niepokoiła.
– Ale ja nie chcę z nią mieszkać – zaprotestował ponuro Johnny.
Morgan położył chłopcu dłoń na ramieniu i popatrzył w jego pełną smutku twarz.
– Możesz tu codziennie przychodzić do pracy, zapłacę ci tygodniówkę. Nie chcę
jednak, żebyś u mnie nocował.
Nadal widząc niewesołą minę chłopca, zmienił taktykę.
– Twoja siostra cię potrzebuje. Gdyby było inaczej, nie posunęłaby się przecież
do tak radykalnych kroków, by cię odzyskać. Przecież na pewno nie chcesz, by miesz-
kała sama w tawernie, gdzie jest nieustannie narażona na zaczepki ze strony męż-
czyzn?
Chłopiec najwyraźniej nie myślał o tym aspekcie sprawy.
– Lucy potrafi o siebie zadbać – odparł niezbyt pewnie.
– Może tak. Ale rodzina w pobliżu nigdy nie zaszkodzi. Czas, abyś dorósł i stał
się mężczyzną, Johnny. Musisz wziąć odpowiedzialność za rodzinę. A to znaczy, że po-
winieneś zamieszkać z siostrą i zacząć się nią opiekować.
Chłopiec się wyprostował.
– W porządku. Chyba mógłbym to zrobić.
– Ale żadnych kradzieży – dodał Morgan.
Johnny pokręcił głową.
– Żadnych.
Przynajmniej tego udało mu się dokonać.
– No chodź. – Samuel poklepał chłopca po ramieniu. – Weźmiemy z góry twoje
rzeczy. – Popatrzył ze skruchą na Morgana. – Przepraszam za te uwagi o kobiecie...
– Nic nie szkodzi – odparł, wiedząc, że Samuel zmieniłby z pewnością ton, gdyby
wiedział o wizycie Clary. – Ale teraz już zmykajcie, zanim Lucy zjawi się tutaj ze szpa-
dą.
Patrzył za nimi z żalem – zdołał się już przywiązać do tego chłopca. A nawet do
Samuela. Ponadto pozostawał pod tak ogromnym urokiem Clary, że już nie potrafił się
spod niego wyzwolić. Pomyślał, że gdy wyjedzie z Londynu, zostawi nie tyko ją, ale Sa-
muela i Johnny'ego.
Natychmiast się jednak otrząsnął. Wiedział, czego chce, i nie byli to ani Londyn,
ani ci ludzie, choć tak bliscy. Nie mógłby tu zamieszkać, niezależnie od tego, jak bar-
dzo Clara by go o to prosiła. Musiał tylko sprawić, by zrozumiała.
***
180
Clarę, śpiącą w małym pokoiku, z którego korzystała zawsze, gdy mieszkała w
Domu, obudził szept dochodzący zza drzwi. Przetarła oczy i usiadła na łóżku.
– Kto tam?
Drzwi uchyliły się i Peg wsadziła głowę do środka.
– Pani wybaczy, milady, ale przyszła panna Lucy. I nie chce wyjść.
– Muszę z nią pomówić – powiedziała Lucy stojąca na korytarzu. Clara wes-
tchnęła ciężko i otuliła się wełnianą lizeską.
– Już idę, Peg. – Z trudem wsunęła zmęczone stopy w miękkie kapcie i ruszyła
do drzwi, próbując zebrać myśli. Pięć godzin snu to stanowczo za mało. I dlaczego od-
czuwała taki nieprzyjemny ból między nogami?
Lucy wparowała do pokoju, zanim Clara zdążyła dojść do drzwi.
– Muszę z panią porozmawiać – powiedziała i łypnęła groźnie na Peg. – Sama, je-
śli łaska.
Gdy tylko Peg wyszła, Lucy zalała się łzami.
– Och, milady... zrobiłam coś... strasznego...
Clara zamrugała. Odczuwała coraz większą ochotę na kawę i gorącą kąpiel. A po-
tem nagle wszystko do niej dotarło. Dlaczego nocowała w Domu. Skąd się wziął ból. I z
jakiego powodu Lucy odwiedziła ją o tak wczesnej porze. Jęknęła. Nie miała na to siły.
– Lucy... to nie jest dobry moment...
– Wczoraj w nocy to byłam ja... To ja zatrzymałam panią w tym zaułku.
Cudownie. Ten, kto stwierdził, że spowiedź jest zbawienna dla duszy, nie musiał jej
chyba nigdy wysłuchiwać po nieprzespanej nocy.
– Tego to i ja się domyśliłam – wymamrotała Clara, podchodząc chwiejnym kro-
kiem do miski z wodą.
– Czego? – spytała Lucy.
– Nieważne. Ale dlaczego teraz mi o tym mówisz?
– Bo zaraz mnie aresztują. Znajdą pistolet, dowiedzą się, że jest mój i... – Urwała.
– Musi im pani powiedzieć, że nie chciałam zabić kapitana. Była tam pani przecież i
wie, że nie chciałam.
Clara popatrzyła na nią z przerażeniem.
– Zabić? O czym tym mówisz?
– Nie może pani pozwolić, żeby mnie za to powiesili. To był wypadek i...
– Uspokój się – wtrąciła Clara. – Wcale go nie zabiłaś.
Lucy podniosła na nią twarz zalaną łzami.
– Co?
– Zraniłaś go w nogę. To wszystko.
– Widziałam, jak osuwał się na ziemię. Widziałam! Widziałam krew!
– Jaką krew? – spytał Samuel, który wpadł do pokoju zaraz za Lucy i stanął jak
wryty na widok Clary w nocnej bieliźnie, oblewając się rumieńcem. – Pani raczy wyba-
czyć, milady, ale powiedzieli mi na dole, że znajdę tu Lucy, a wszędzie jej szukam.
Clara powstrzymała uśmiech.
181
– Wszystko w porządku, Samuelu. Lucy i ja właśnie coś omawiałyśmy. To jednak
ciebie nie dotyczy, więc gdybyś mógł...
– Och, Samuelu – zawołała Lucy, padając mu w ramiona i zadając oczywisty
kłam słowom Clary. – Zrobiłam coś strasznego! Musisz mi pomóc!
– No już, już – szepnął uspokajająco Samuel, rzucając porozumiewawcze spoj-
rzenie Clarze. – Wszystko będzie dobrze.
– Przecież ja go zastrzeliłam! Zastrzeliłam kapitana z pistoletu papy!
– Kapitanowi Pryce'owi nic nie dolega – wtrąciła stanowczo Clara. Miała już dość
tego przedstawienia. – Nie musisz się o niego martwić.
– Lady Clara ma rację – dodał Samuel, gładząc Lucy po włosach. – Kapitan czuje
się świetnie. Jest tylko lekko ranny w nogę. I przyniosłem pistolet... widzisz? – Samuel
podniósł do góry broń.
– Naprawdę? – Lucy zabrała mu pistolet jedną ręką, drugą otarła łzy. – Jesteś
pewny, że kapitanowi nic się nie stało? Nie powie policji i nie każe mnie powiesić?
– Nikt nie wiesza ludzi za to, że kogoś zranili. Chyba że ten ktoś umrze – powie-
dział sucho Samuel. – A nic takiego się nie stało. I kapitan nie pójdzie na policję. W
ogóle nic ci nie zrobi. – Uśmiechnął się i starł jej z policzka łzę. – Jest nawet lepiej, niż
sądzisz. Kapitan odesłał Johnny'ego do ciebie, więc już w ogóle nie masz się o co mar-
twić. Rozumiesz?
Lucy pociągnęła nosem; była już znacznie spokojniejsza.
– Naprawdę?
– Johnny czeka pod Domem. Przysięgam. Kapitan Pryce kazał mu opiekować się
siostrą, więc nie miał innego wyjścia i przyszedł.
– Słyszała pani, milady! – wykrzyknęła Lucy z promiennym uśmiechem. – I to
wszystko pani zasługa... Przecież z nim pani rozmawiała. Już po tym, kiedy omal was
obojga nie zabiłam. Rozmawiała pani z kapitanem, a on dzięki pani wysłał Johnny'ego
do domu.
Clara zrozumiała natychmiast, że działania Morgana wynikają z eskalacji konfliktu
ze Specterem, ale o tym nie mogła nawet wspomnieć, więc wzruszyła tylko ramionami.
Zbyt późno zdała sobie sprawę, w jaki sposób Samuel zinterpretował jej słowa, gdyż
jego twarz zmieniła nagle wyraz.
– O czym mówi Lucy? – spytał, mrużąc oczy. – Była pani w towarzystwie kapita-
na Pryce'a, gdy został postrzelony, milady?
– Zostaw milady w spokoju, Samuelu – odezwała się Lucy, zanim ten zdążył się
odezwać. – Lady Clara śledziła kapitana, kiedy do niego przyszłam, a potem... potem
się nim opiekowała, prawda, lady Claro?
Clara nie miała wątpliwości, że Samuel domyślił się od razu, jak wyglądała ta
opieka... Jak jednak tego dokonał? Nie wierzyła, by Morgan zdradził się przed nim
choć słowem.
– Lucy, idź, zaczekaj na mnie w holu – powiedział Samuel. – Muszę porozmawiać
z milady na osobności.
182
Lucy zawahała się; przez chwilę przenosiła spojrzenie z Samuela na Clarę. Potem
westchnęła i wyszła z pokoju. Clara oddychała z trudem. Boże, to się naprawdę dzia-
ło... podejrzenia, te wszystkie kłamstwa, które musiała wymyślić. Co ona sobie właści-
wie wyobrażała, kiedy rzuciła się tak niefrasobliwie w ramiona Morgana? Przecież mo-
gła w ten sposób zrujnować sobie reputację, sprowadzić zgubę na Dom.
No cóż, nie zamierzała do tego dopuścić. Nie zamierzała. Nie chciała kłamać przed
Samuelem, ale nie miała wyjścia. Nic innego nie wchodziło w grę. Clara zaczekała, aż
dziewczyna wyjdzie, i przybrała władczy ton.
– Tak, o co chodzi?
Samuel patrzył jej uparcie w oczy.
– Kapitan spędził tę noc z kobietą. W swojej sypialni.
Poczuła, że strach ściska jej żołądek.
– Powiedział ci o tym?
– Nie musiał. Czułem ten zapach.
Zapach? Boże, na to nie była przygotowana.
– Nie rozumiem, co fakt, że kapitan spędził noc z kobietą, może mieć wspólnego
ze mną.
– Lucy twierdzi, że milady była w sklepie.
– A jeśli nawet, to co?
– Ja nie mówię o przyjacielskiej wizycie. Kapitan miał kobietę w łóżku.
– Samuelu! – wykrzyknęła Clara, udając największe przerażenie, na jakie mogła
się zdobyć. – Chyba nie sądzisz, że ja nią byłam!
Skrzyżował ramiona na piersiach.
– To co w takim razie robiła pani w jego sklepie? W nocy? Sama? I proszę nie za-
przeczać. Czułem tam wyraźnie zapach pani perfum.
Clara rzuciła Samuelowi słynne spojrzenie Stanbourne'ów świadoma faktu, że
choć czasem może liczyć na niego jak na przyjaciela, musi jednak zachować dystans i
ostrożność.
– To nie twoja sprawa, Samuelu, ale kapitan Pryce został ranny, więc, tak, po-
szłam do jego sypialni, by opatrzyć mu ranę. To wszystko. A potem wróciłam tutaj na
noc.
Miała nadzieje, że pan Bóg jej wybaczy takie bezczelne kłamstwo. Na szczęście jej
słowa przywołały go do porządku.
– Ale jego sklep pachniał... – Przerwał na chwilę... – To znaczy...
Nawet nie musiała udawać, że się rumieni.
– Nawet gdyby kapitan Pryce śmiał sobie pozwolić na jakiekolwiek niestosowne
zachowanie, ja nigdy bym do tego nie dopuściła...
Nagle Samuel zdał sobie sprawę, że takimi sugestiami przekroczył zdecydowanie
dopuszczalne granice.
– Ja... przecież tak nie myślałem... tylko... to znaczy...
183
– Ten człowiek to paser – stwierdziła stanowczo, tłumiąc poczucie winy. – Jeśli
sądzisz, że mogłabym...
– Ja przecież nie... – Zwiesił pokornie głowę. – Milady, nie wiedziałem, co mówię.
Po prostu się martwiłem. – Wsunął ręce do kieszeni. – Przecież pani mu się podoba, to
jasne jak słońce. Ale ja wiem, że pani nigdy by się z kimś takim nie zadała.
– Z pewnością nie – powiedziała Clara, szczęśliwa, że oddaliła niebezpieczeństwo.
Zdawała sobie jednak sprawę, że nie uda się jej już nigdy okłamać Samuela. Dlate-
go musiała trzymać się z dala od Morgana do czasu zakończenia sprawy Spectera.
– Czy zamierzasz mnie jeszcze o coś oskarżyć, Samuelu?
Zaczerwienił się jak burak, pokręcił głową, a Clarę znów ogarnęły wyrzuty sumie-
nia. Musiała również przyznać, że Samuel był bardzo spostrzegawczy, a to budziło w
niej strach.
– Dobrze – powiedziała zdecydowana, by zakończyć tę dyskusję. – Teraz może ja
wyrażę swoje obawy... Mam na myśli ten pistolet Lucy...
– Proszę się o nic nie martwić – odparł, najwyraźniej zadowolony ze zmiany te-
matu. – Już nigdy nie pozwolę jej nikogo postrzelić.
– Nie powinna nosić przy sobie broni, skoro nie wie, jak jej używać.
– Zgadzam się, milady. Zajmę się tym, przysięgam. – Z tymi słowami odwrócił się
na pięcie i wyszedł.
Clara ruszyła za nim, ciekawa, jak też sobie poradzi ze zdenerwowaną dziewczyną.
Lucy chodziła tam i z powrotem po korytarzu i od czasu do czasu wyglądała przez
okno, wypatrując Johnny'ego.
– Lucy – zaczął Samuel. – Nauczę cię strzelać.
– Co takiego? – spytała Clara, gdy Lucy odwróciła się od okna. – Zupełnie nie o
to mi chodziło. – Samuel rzucił Clarze przepraszające spojrzenie.
– W Spitalfields pistolet może jej się przydać. Lepiej, żeby nosiła przy sobie broń.
Jeśli jednak ją nauczę, jak się powinna nią posługiwać, nie wyrządzi nikomu krzywdy.
– Ale... Samuelu...
– Tak! – wykrzyknęła Lucy. – Naucz mnie. Prosiłam pana Fitcha, ale on nie chce.
Mówi, że dziewczęta nie powinny używać broni.
– Pewnie ma rację – mruknęła Clara.
– Nauczę cię i koniec – powtórzył z uporem Samuel. – Nie dbam o to, co myśli
pan Fitch.
Lucy miała zmartwioną minę.
– On już i tak będzie zły, że zabieram Johnny'ego.
– Lucy – powiedziała cicho Clara. – Nie sądzisz, że byłoby ci lepiej z mężczyzną,
który akceptuje twoich braci?
– Jeśli nie zdołam ich utrzymać, to nie – odparła z żalem. – Rodney ma duży dom
i chłopcy nie sprawiliby mu kłopotu, gdyby tylko ich polubił.
184
– Więc niech Rodney sam w nim mieszka – przerwał jej gwałtownie Samuel, kła-
dąc Lucy rękę na ramieniu. – Zajmę się tobą i chłopcami, jeśli tylko mi na to pozwo-
lisz.
Lucy przenosiła niepewne spojrzenie z Samuela na Clarę. To, co czuła, było zupeł-
nie jasne, rozum jednak nie słuchał serca.
– Nie masz dla nas miejsca, Sam.
– Ale mogę je znaleźć. Lady Clara nam pomoże. Prawda, milady?
Popatrzył na nią tak błagalnie, że poczuła ukłucie w sercu.
– Tak, pomogę. I może znajdę ci pracę, dzięki której utrzymasz żonę i...
– Żonę! – wykrzyknęła Lucy, spuszczając wstydliwie oczy. – Och, nie, milady...
On nie chce mnie poślubić.
– Jak to nie? – odparował Samuel. – Mogę się żenić. Mam dwadzieścia lat, chcę
zająć się tobą i chłopcami, słowo.
Lucy poczuła, że łzy napływają jej do oczu, lecz Samuel natychmiast je otarł.
– Och, Lucy... zawsze cię kochałem, właściwie od chwili, gdy zdałem sobie spra-
wę, że jestem mężczyzną. Zapomnij o Fitchu i wyjdź za mnie. A reszta sama się ułoży.
Lucy wciąż stała jak oniemiała, toteż Samuel wziął sprawy w swoje ręce, przycią-
gnął ją do siebie i pocałował.
Clara odwróciła się dyskretnie, kryjąc łzy szczęścia. I zazdrości. Dałaby wszystko
za to, aby Morgan pragnął jej tak mocno, jak Samuel Lucy. Nie mogła znieść widoku
ich słodkich pocałunków.
Nie miała jednak czasu się nad tym zastanawiać, gdyż drzwi wejściowe otworzyły
się nagle i dobiegł ją pogodny głos ciotki.
– Oto Dom, milordzie – powiedziała Verity do Winthorpa i zamarła. – Na litość
boską, co się tu dzieje?
Istotnie, sytuacja wymagała miłosierdzia bożego. Lord Winthorp spełnił swoje buń-
czuczne zapowiedzi i przyszedł ich odwiedzić. Na widok całujących się zakochanych i
lady Clary w nocnej bieliźnie wybałuszył oczy i zamarł w bezruchu.
– To ma być Dom Poprawczy? – zagrzmiał. – Po dziedzińcu kręci się jakiś podej-
rzany obwieś, w środku ludzie, którzy zachowują się jak zwierzęta... w dodatku męż-
czyzna ma pistolet w kieszeni, a lady Clara jest... lady Claro, co pani zrobiła z ubra-
niem?
Clara westchnęła ciężko. Pięć godzin snu to stanowczo za mało, by przebrnąć przez
taki dzień.
185
Rozdział 20
Grzyb za stół im posłużył, a na nim leżało pełno liści kaczeńców:
obrus, jakich mało.
Bal motyla i uczta konika polnego
William Roscoe
Trzy dni. Morgan nie mógł uwierzyć, że nie widział się z Clarą aż trzy dni. Wydawa-
ło mu się, że minęły co najmniej trzy miesiące. Trzy lata. Cała wieczność.
Bon Dieu, co ta dziewczyna z nim zrobiła? Zajęła wszystkie jego myśli i nawiedziła
sny. Pragnął jej aż do bólu, chorobliwie, a uleczyć go mogła tylko ona sama, nic poza
tym.
Tak więc starał się ją widywać, ilekroć tylko to było możliwe. Co rano krzątał się
przed sklepem, gdy ulicą przejeżdżał powóz, którym jechała do Domu. Co wieczór ob-
serwował jej powrót. Raz czy dwa wybrał się nawet wieczorem do tawerny tylko po to,
by minąć Clarę na ulicy i sprawdzić, jak bardzo jest zdecydowana, by trzymać się od
niego z daleka.
Clara ledwo zaszczycała go spojrzeniem.
Tego dnia postanowił jednak, że uzyska od niej znacznie więcej, przybywał z misją
i jej upór nie mógł go powstrzymać.
Wieczorem czekała go bowiem przeprawa ze Specterem, który wysłał mu wiado-
mość, że ma czekać na instrukcje w sklepie o ósmej. Zostało mu zatem mniej niż dwa-
naście godzin do najbardziej niebezpiecznego spotkania w życiu, i chciał z nią przed-
tem spędzić trochę czasu. W końcu, na Boga, chyba sobie na to zasłużył. Przez trzy
dni trzymał się jej zasad. Teraz mogła mu chyba poświęcić kilka godzin. Dochodził już
do Domu, gdy zobaczył na schodach dwójkę chichoczących dzieci. Na jego widok prze-
stały się śmiać. Chłopiec spochmurniał, dziewczynka zbladła. Morgan uchylił przed
nimi kapelusza i ruszył po schodach na górę, ale chłopczyk zastąpił mu drogę.
– Pan się tam wybiera? – spytał, wskazując głową wejście.
– Chciałbym. Jeśli zejdziesz mi z drogi.
– Dobrze. Ale może pan nie mówić, że widział mnie pan z Mary?
Morgan zerknął na dziewczynkę, która przyglądała mu się ciekawie.
– Dlaczego?
– Bo jak się lady Clara dowie, że jesteśmy tutaj, każe nam wracać. No i będziemy
musieli się męczyć z Winterem.
– Z Winterem? – powtórzył Morgan, który nie miał pojęcia, o co im chodzi.
– Z lordem Winterem, głuptasie – poprawił dziewczynkę David. – Nie Winterem.
Niech cię gęś kopnie, czy ty naprawdę się na niczym nie znasz?
186
Lord Winter? Może oni mieli na myśli Winthorpa? Nie mogło być inaczej. Fakt, że
ten żałosny idiota spędza czas z Clarą zbił Morgana z tropu.
– Co lord Winter tu robi? – spytał.
David wsunął kciuki do kieszeni spodni.
– Przychodzi tu od trzech dni. Mówi, że chce pomóc, ale chyba po prostu przy-
chodzi dla lady Clary, bo jak jej nie ma, od razu znika.
– Rozumiem. A co robi teraz?
– Ma nam czytać, kiedy lady Clara pracuje w gabinecie.
– Ale on okropnie czyta – Mary znacząco przewróciła oczami. – Nie przynosi żad-
nych bajek, tylko... jak to się nazywa, David?
– Kazania. – David skrzywił się z niesmakiem, a włosy opadły mu na oczy. – To
gorsze niż Biblia, którą pani Carter czyta wieczorem. Przynajmniej trzy opowieści. Ale
one są ciekawsze niż te wszystkie: rób to, nie rób tamtego...
– I jeszcze nam każe uczyć się ich na pamięć – powiedziała Mary z nadąsaną
minką, posyłając Morganowi spojrzenie pełne nadziei. – A pan przyniósł jakieś bajki?
Morgan z trudem ukrył uśmiech.
– Nie dzisiaj. Przyszedłem tylko porozmawiać z lady Clarą.
– A może mógłby pan zabrać ze sobą lorda Wintera, jak pan będzie wychodził? –
spytał David.
– Lady Clara na pewno by wolała, żeby został.
Mary pokręciła głową tak mocno, że aż podskoczyły jej kucyki.
– Chyba nie. Pierwszego dnia zrobił tu straszną awanturę i od tego czasu lady
Clara bardzo się dąsa. A ja poznaję, kiedy jest zła, ma wtedy taką minę, jakby ktoś jej
wbił szpilkę w pupę. I za każdym razem jak lord Winter tu wchodzi, lady Clara odwra-
ca się i wychodzi z tą szpilką. Ale ja bym wolała, żeby to jego ktoś ukłuł.
Morgan bardzo chętnie by spełnił jej prośbę, ale musiał unikać „lorda Wintera”,
który nazwałby go kapitanem Blakely i zniszczył z takim trudem budowany wizerunek
pasera. Miał jednak już zdecydowanie dość tego podwójnego życia. Z utęsknieniem
czekał na powrót do normalności.
– O czym chciał pan porozmawiać z lady Clarą? – dopytywał się chłopiec.
– Mam nadzieję, że ją pan pocieszy – wtrąciła Mary. – Bo jak lady Clara jest
smutna, wszystko jest zupełnie inne.
– Była smutna?
Morgan poczuł niemiły ucisk w żołądku. Nie chciał wierzyć, że Clara za nim nie tę-
skni, ale z drugiej strony nie było jego intencją, by cierpiała. Sacrebleu! Ta kobieta na-
prawdę wywróciła jego życie do góry nogami.
– Ona ma rację. – David posłał Mary ostrzegawcze spojrzenie. – Co pan w ogóle
wie o lady Clarze? To pan jest tym kapitanem, przyjacielem Johnny'ego?
– Tak.
– W takim razie lepiej niech pan już idzie. Lady Clara zedrze z pana skórę, jak
zobaczy, że pan z nami rozmawia. Przecież wie, że pan jest paserem.
187
– Może macie rację. Ale muszę pomówić z nią na osobności o czymś bardzo waż-
nym. Dlatego proponuję wam układ: ja nie powiem, że się tu czaicie...
– Wcale się nie czaimy – zaprotestowała Mary.
– ...jeśli wy mi powiecie, jak się z nią spotkać, tak żeby nie zobaczyły mnie inne
dzieci. Jak sądzicie, to możliwe?
David zamyślił się głęboko.
– Jak się siedzi na schodach, to wcale nie znaczy, że ktoś się czai – mruczała ob-
rażona Mary.
– Możemy wejść do środka tylnymi drzwiami, schody prowadzą stamtąd prosto
do gabinetu lady Clary. Nikt pana nie zobaczy, jeżeli będę uważał na Peg i panią Car-
ter.
– W takim razie prowadź. Dostaniesz gwineę, jeśli ci się uda.
– Gwineę! – wykrzyknęła Mary, zapominając o wszelkich urazach. – Mogę ci po-
móc?
Morgan wahał się chwilę.
– Tobie też dam gwineę, jeśli coś dla mnie zrobisz. Ale boję się, że to ci się nie
spodoba. – Patrzył na nią przez chwilę krytycznie. – Nie, chyba nie dasz rady. Zwłasz-
cza że tak bardzo nie lubisz lorda... Wintera.
Dziewczynka położyła ręce na biodrach i wysunęła dolną wargę.
– Za gwineę zrobię wszystko, czego pan sobie życzy.
– Czy możesz jakoś zająć lorda, dopóki nie skończę rozmawiać z lady Clarą? Nie
chcę, żeby nam przeszkadzał.
Mary zmarszczyła czoło.
– To znaczy mam tam wrócić i słuchać tego starego nudziarza?
– Tak. A jeśli on będzie chciał odszukać lady Clarę, musisz go zatrzymać. – Zro-
bił krok do przodu. – Och, dajmy temu spokój. Wiem, że ci się nie uda...
– Właśnie, że to zrobię. – Wyciągnęła rękę. – Ale chcę teraz dostać pieniądze.
Z trudem ukrył uśmiech.
– W porządku.
Gdy wręczył jej monetę, ścisnęła ją zębami, uśmiechnęła się do Morgana i ruszyła
na górę, naśladując królewską postawę Clary. Na szczycie schodów przystanęła ze
zblazowaną miną.
– Jeśli umrę z nudów, kapitanie, błagam o godny pogrzeb.
Morgan z trudem powstrzymał śmiech. David prychnął tylko niecierpliwie i chwy-
cił go za ramię.
– Tędy, jeśli chce się pan zobaczyć z lady Clarą.
Uboższy o kolejną gwineę, chwilę później Morgan znalazł się w budynku. Stał w
korytarzu na wprost wspaniałych drzwi, które, jak twierdził David, prowadziły do ga-
binetu Clary. Na szczęście na korytarzu nikogo nie było, bo wszystkie dzieci siedziały
na dole. Wahał się tylko przez chwilę.
188
Za drzwiami była ona – jego obsesja. Siedziała przy dębowym odrapanym biurku.
Na jej otulone muślinem ramiona padało słońce, złocąc je pięknie porannym blaskiem.
Głowę miała pochyloną nad dokumentami i była nimi tak zaabsorbowana, że nawet go
nie dostrzegła.
On jednak zauważył wszystko... pierścionki jej włosów opadające na czoło, koniu-
szek języka oblizujący wargi, samą jej obecność, która rozświetlała pokój i napełniała
go słodyczą. Kiedy jednak zamknął za sobą drzwi, podniosła głowę i czar prysnął.
– Morgan! – Radość, która przez chwilę malowała się na jej twarzy, od razu za-
stąpił niepokój. – Co tu robisz? Przecież ci mówiłam, że nie wolno się nam na razie
spotykać.
– Nie denerwuj się. Nikt mnie nie widział.
Podskoczyła niczym spłoszona kotka, popatrzyła na drzwi i niezgrabnie wygładziła
suknię. Fakt, że jego obecność tak na nią działała, sprawił mu przyjemność.
– Musisz wyjść – zawołała. – Jest tutaj lord Winthorp. Jeśli cię zobaczy, to ko-
niec.
– Nie martw się. Już się nim zająłem. – Obszedł biurko. – A tak w ogóle, co on
tutaj robi?
– To naprawdę absurdalna historia. – Clara wykrzywiła usta. – Wbił sobie do
głowy, że będzie tu pracował jako woluntariusz. Na balu zwróciłam się do niego z
prośbą, żeby zajął się czasem chłopcami, ale nie sądziłam, że się na to zdobędzie. Za-
mierzałam się go pozbyć na dobre. – Westchnęła. – Nic z tego. Już ci mówiłam, moja
ciotka pragnie mnie za niego wydać, a on chce jej chyba pomóc zrealizować ten plan.
Morgan objął ją w talii, zanim zdążyła się cofnąć.
– No, to nie wchodzi w grę, bo ty wychodzisz za mnie.
– Morganie...
Zamknął jej usta pocałunkiem, szukając pocieszenia w tym, jak chętnie mu go od-
dała, jak topniała powoli pod jego dotykiem.
Nagle odsunęła się od niego gwałtownie z szeroko otwartymi oczyma.
– Nie wolno nam tego robić. Nie tutaj.
– Wiem – powiedział z żalem. – Dlatego cię stąd zabieram.
– Co takiego? Wykluczone!
– Wręcz przeciwnie. Moja szwagierka i brat zaprosili ciebie, twoją ciotkę i mnie
na wycieczkę... Coś w rodzaju pikniku. Przekonała też Ravenswooda, by towarzyszył
pani Verity.
– Ale... ale... – jąkała się Clara.
– Pamiętaj, Juliet sądzi, że my tu razem pracujemy. Prosiła, abym cię przekonał,
żebyś spędziła ten dzień z nami. W razie gdyby mi się nie udało, sama po ciebie przy-
jedzie. – Uśmiechnął się. – Tak więc widzisz, aniele, nie masz wyboru. Jeśli się nie zgo-
dzisz, Juliet, zjawi się tu we własnej osobie wraz z moim bratem i zniweczy cały plan
schwytania Spectera. Pomyśl tylko, jak by zareagowali mieszkańcy Spitalfields na wi-
189
dok mojego brata bliźniaka, który wysiada z powozu w towarzystwie lokajów w libe-
riach. Nie chciałabyś chyba być odpowiedzialna za taką klęskę.
– Nie, ale czy nie możesz wyperswadować lady Juliet tych planów? Mogłeś jej
powiedzieć, że nie możesz, albo że oboje jesteśmy zajęci.
– Dlaczego miałbym to robić? Przecież sam wpadłem na ten pomysł. Chciałem
być z tobą, aniele – powiedział łagodnie. – Wiedziałem, że się nie zgodzisz, więc popro-
siłem Juliet o pomoc. Teraz, kiedy puściłem koła w ruch, musisz jechać.
Zmrużyła oczy.
– To szantaż, Morganie, i doskonale o tym wiesz.
Ucałował jej dłoń.
– Robię to, co muszę, by dostać to, czego chcę. A pragnę spędzić ten dzień z to-
bą, ma belle ange. Proszę tylko o jeden dzień. – Zatoczył ramieniem łuk. – Z dala stąd,
z dala od Spitalfields. Nie możesz mi poświęcić nawet tego jednego dnia?
Przygryzła wargę, wyraźnie niezdecydowana. I nagle odniósł wrażenie, że Clara za-
ciska dłoń na jego dłoni.
– Co mam zrobić z lordem Winthorpem?
Wziął ją w ramiona.
– Przychodzi mi do głowy cała masa rzeczy. Możesz go na przykład utopić, po-
wiesić, poćwiartować...
– A ja myślałam, że nie jesteś o niego zazdrosny.
Pochylił głowę i ucałował jej włosy. Tęsknota ścisnęła mu serce.
– Jestem zazdrosny o wszystkich, którzy zajmują twoją uwagę: dzieci, Dom, ciot-
kę, Samuela... wszystkich bez wyjątku. Im dajesz wszystko, a mnie żałujesz nawet
tych paru godzin.
– A ty mnie wspólnego życia...
Clara zawsze trafiała w sedno, niech ją licho...
– Dzisiaj niczego nie będę ci żałował. Spędzisz ten dzień ze mną? – Przesunął
dłonią po jej talii. – Proszę.
– Nie mogę tak po prostu z tobą wyjść...
– Nie, ja wyjdę tą samą drogą, którą przyszedłem. Odczekaj chwilę, przywołaj
powóz, zabierz ciotkę i przyjedźcie do nas do Templemore.
– Naprawdę chcesz, żebym przywiozła ciotkę Verity? Zna cię jako kapitana Pry-
ce'a i z pewnością wspomni coś na ten temat w obecności twojej rodziny.
– Do licha! Zupełnie o tym zapomniałem! – Pogładził ją po policzku. – Nie, to by
skomplikowało całą sprawę. – Może jest jakiś sposób, żebyś mogła ją zostawić w do-
mu? Na przykład powiedzieć Juliet, że jest chora lub coś w tym rodzaju?
– Tak zrobię. Paplanina mojej ciotki nie pomoże w ukryciu twojej prawdziwej toż-
samości.
Wstrzymał oddech.
– To znaczy, że pojedziesz?
– Chyba nie pozostawiłeś mi wyboru...
190
– Żadnego.
– W takim razie nie mam wyjścia.
– Istotnie. – Jej zgoda przyniosła mu ulgę tak ogromną, że aż nie pojmował wła-
snej reakcji. – Sebastian i Juliet zapraszają nas do posiadłości pod Londynem. Mój
brat kupił niedawno ten teren od przyjaciela i nie bardzo wie, co z nim zrobić. Są tam
jednak stawy, wodospady, mały lasek... Sądzę, że ci się spodoba.
Uśmiechnęła się.
– Chyba przyda mi się taka odskocznia. – Wskazała dłonią biurko. – I stanowczo
wolę dzień na łonie natury niż ślęczenie nad księgami.
– To dobrze. – Wyjął z kieszeni kartkę. – Kiedy stąd wyjdziesz, poślij woźnicę pod
ten adres. Będziemy tam czekać. – Uniósł palcem jej podbródek. – A jeśli się nie zja-
wisz w ciągu godziny, przysięgam, że przyjadę tu z Juliet...
– Wiem, wiem. Juliet zniweczy twój plan schwytania Spectera i to wszystko bę-
dzie moja wina.
– Szybko się uczysz, aniele – powiedział ze śmiechem. Porwał ją w ramiona i po-
całował, wolno i namiętnie, bez pośpiechu, przesuwając dłońmi po jej uroczych krągło-
ściach.
Kiedy wypuścił ją z objęć, był już bardzo mocno podniecony i żałował, że musi
spędzić ten dzień z rodziną.
– Boże, jak ja za tobą tęskniłem... – szepnął, całując jej zaróżowiony policzek.
– Ja też.
Stali tak przez chwilę i ocknęli się dopiero, gdy usłyszeli uderzenie muszelek o
okno. To był umówiony sygnał: lord Winthorp i dzieci wyszli do holu.
– Muszę iść – szepnął Morgan. – Ale wrócę za godzinę, aniele.
A potem wymknął się z Domu tylnymi drzwiami.
Powóz wyjeżdżał z Londynu, a Clara z trudem tłumiła podniecenie. Rozum podpo-
wiadał, by nie ulegać pokusie, serce jednak aż się rwało do tej wycieczki. Wystarczyło-
by właściwie, że za nią tęsknił, ale fakt, że narażał się na tyle kłopotów... dawał nadzie-
ję.
Sposób, w jaki powitała ją rodzina Morgana, również napawał optymizmem... Clara
odnosiła wrażenie, ze zarówno Sebastian, jak i Juliet spodziewali się w każdej chwili
ogłoszenia zaręczyn. Uważaj – ostrzegała się w myślach. Nie przyniosło to jednak żad-
nego efektu. Była zbyt szczęśliwa, siedząc naprzeciwko Morgana w tym cudownym po-
wozie, który wyjeżdżał z ponurych londyńskich ulic... choćby na parę godzin.
– Jest pani pewna, że lordowi Templemore jest wygodnie na koźle? – zwróciła się
do Juliet.
Lady Juliet, piękna i urocza, uśmiechnęła się z sympatią do Clary.
– Proszę mi wierzyć, świetnie się bawi. Sebastian bardzo lubi spędzać czas na
świeżym powietrzu.
191
Zamierzali jechać dwoma powozami, ale Clara przybyła na spotkanie bez ciotki.
Kiedy doszli do wniosku, że w takiej sytuacji dodatkowy powóz jest zbędny, lord Tem-
plemore wybrał miejsce obok stangreta, a pozostała czwórka zasiadła w pięknym, lecz
nieco teraz przyciasnym powozie rodzinnym.
Clarze zupełnie jednak ten tłok nie przeszkadzał, zwłaszcza, że Morgan siedział na
wprost niej ze skrzyżowanymi nogami, wbijając w nią nieustannie rozpalony wzrok.
Odkąd wyjechali, musiała się zarumienić przynajmniej z dziesięć razy, choć robiła
wszystko, by nie zdradzić swych uczuć. Tym bardziej, że lord Ravenswood także bacz-
nie jej się przyglądał.
Jeśli lady Juliet zwróciła uwagę na jej pałające policzki, była zbyt uprzejma i do-
brze wychowana, by to komentować.
– Proszę mi powiedzieć – zagaiła – jak Morgan daje sobie radę w Domu? Czy te-
raz, kiedy tam nocuje, odnosi pani wrażenie, że jest bezpieczniej?
Clara przełknęła ślinę. Nie chciała kłamać przed tą uroczą kobietą, jednak z jakie-
goś powodu Morgan wydawał się zdecydowany, by nie mówić rodzinie, co właściwie
robi w Spitalfields.
– Och, tak, wszystko wygląda teraz znacznie lepiej – mruknęła wymijająco. – Nie
wiem, co bez niego zrobię.
Lady Juliet poklepała ją po ramieniu.
– Będziemy musieli go po prostu przekonać, żeby został w Londynie nawet po
rozstrzygnięciu zakładu.
– Zakładu?
Morgan cicho jęknął i popatrzył wymownie na swoją szwagierkę.
– Doprawdy, Juliet... czy musimy o tym mówić? Jest tak miło...
– Naprawdę nie wie pani nic o zakładzie, lady Claro? – wykrzyknęła Juliet. –
Morganie, jak mogłeś?
– Tak, Morganie – wtrącił Ravenswood z kpiącym uśmieszkiem. – Powinieneś był
o tym wspomnieć.
– Muszę się dowiedzieć, o co chodzi – powiedziała stanowczo Clara. – Płonę z cie-
kawości.
Morgan westchnął ciężko, a Juliet pospieszyła z wyjaśnieniem.
– Jakieś osiem miesięcy temu Morgan stwierdził, że nie odróżniłabym go od Se-
bastiana, gdyby pokazali mi się w tym samych strojach. Powiedziałam mu, że się myli,
i postanowiliśmy się o to założyć.
Clara spojrzała prowokująco na Morgana.
– Doprawdy, kapitanie... jak mógł się pan założyć o coś takiego... Żona zawsze
odróżni męża od jego brata...
Morgan uniósł brwi.
– Myślałem, że bliźniacy mogą jednak przysporzyć pewnych trudności.
Panie wymieniły porozumiewawcze spojrzenie „jacy ci mężczyźni głupi” i Clara
uświadomiła sobie nagle, że już darzy lady Juliet ogromną sympatią.
192
– Z pewnością odróżniłabym pana od lorda Templemore'a, nie mam co do tego
żadnych wątpliwości.
– Naprawdę? – Oczy błyszczały mu teraz niczym rozżarzone węgle. – Mimo to, że
nie jestem jeszcze pani mężem?
Słowo „jeszcze” zawisło na chwilę w powietrzu, a Clara poczuła nagłą suchość w
ustach. Morgan nie powinien był tego powiedzieć. Lady Juliet patrzyła na nich pytają-
co, a Ravenswood zmarszczył brwi.
– To nie ma nic wspólnego z małżeństwem. Każdy dobry obserwator z łatwością
was odróżni.
– Nie wiem... Sam miewam z tym kłopoty – powiedział sucho Ravenswood.
Juliet klasnęła w ręce.
– Och, załóżmy się jeszcze raz! Na tych samych warunkach. Jeśli Morgan znowu
przegra, będzie musiał spędzić kolejny rok, trzymając się z daleka od wszelkich kłopo-
tów.
Morgan natychmiast przestał się uśmiechać.
– Mowy nie ma. Nie wierzę wam. Poza tym już się czegoś nauczyłem.
Clarę zainteresował jednak znacznie bardziej komentarz Juliet niż narzekanie
Morgana.
– Co to znaczy, że będzie się musiał trzymać z dala od wszelkich kłopotów?
Morgan odwrócił wzrok i zacisnął szczęki.
– Taka była umowa – powiedziała Juliet. – Kiedy przegrał zakład, zgodził się nie
wyjeżdżać z Anglii przez rok i nie narażać na żadne niebezpieczeństwa.
Clara uśmiechnęła się nieznacznie. To dlatego Morgan kłamał przed rodziną na
temat swojego pobytu w Spitalfields. Ależ był z niego oszust!
Zerknęła na Ravenswooda, który zaczął nagle poprawiać rękawiczki, i przymrużyła
oczy. Wiedziała dokładnie, kto zmusił Morgana do oszustwa... Obaj panowie byli siebie
warci i zasłużyli na to, by przywołać ich do porządku.
– Proszę powiedzieć, milady – zaczęła Clara – czy Morgan aż tak bardzo pragnie
narażać się na niebezpieczeństwo, że może go pani przed tym powstrzymać tylko w ta-
ki sposób?
– Och, tak – odparła lady Juliet. – Morgan zawsze trafia w oko cyklonu. Choćby
w zeszłym roku omal nie zginął, chwytając rozbójnika. Uczynił to zresztą na prośbę
lorda Ravenswooda. A przedtem byli piraci i przemytnicy. Sebastian bez przerwy mar-
twił się o bezpieczeństwo Morgana. To znaczy aż do czasu zakładu.
– Rozumiem – powiedziała Clara. – W takim razie muszę przyznać, że czuję się
okropnie.
Morgan podniósł głowę i rzucił Clarze ostrzegawcze spojrzenie.
– Jak to? – spytała lady Juliet.
Clara uśmiechnęła się niewinnie do Morgana.
– Obawiam się, że kapitanowi Blakely było niezwykle trudno pozostawać w Spi-
talfields w takich okolicznościach. Biorąc pod uwagę tych wszystkich paserów i innych
193
przestępców, chciał pewnie tysiąc razy złamać warunki umowy. – Uśmiechnęła się
psotnie do Ravenswooda. – A pan, jego przyjaciel, jak pan mógł go prosić o taką przy-
sługę? Postawić go w sytuacji, w której dosłownie w każdej chwili jest narażony na
kłopoty, a nie wolno mu działać.
– Myślałem, że sobie poradzi – odparł jego lordowska mość. – Morgan zawsze
wiedział, co jest w życiu najważniejsze.
– Obowiązki wobec rodziny? – spytała z uśmiechem Clara. – i ojczyzny.
– Tak, ale w tym przypadku jedne kolidują z drugimi.
– W takim razie to dobrze, że Morgan dokonuje zawsze trafnych wyborów, praw-
da? – spytał Ravenswood z płonącymi oczyma.
Spotkali się wzrokiem. Clara najchętniej powiedziałaby Ravenswoodowi, co sądzi
na temat jego machinacji. Zwłaszcza że wiedziała, jaki wpływ mają na Morgana.
– Patrzcie, jesteśmy na miejscu – odezwał się kapitan. Powóz zatrzymał się nagle.
– Może dość już rozmów o Spitalfields. Chce mi się jeść.
– Tobie zawsze chce się jeść – zaśmiała się lady Juliet. – Masz żołądek jak pie-
czara.
Morgan otworzył drzwi powozu i wyskoczył na ulicę.
– Nie mów lady Clarze, bo się domyśli, gdzie znika cała żywność przeznaczona
dla mieszkańców Domu.
Lord Templemore pomógł wysiąść lady Juliet, Morgan wysunął się naprzód, by
pomóc Clarze. Przytrzymał jej dłoń, przyciągnął ją do siebie i przybliżył usta do ucha
kobiety.
– Ty nieznośna dziewczyno, jeszcze cię dopadnę...
– Jeżeli nie narazisz się przez to na niebezpieczeństwo, nie widzę problemu...
Ujął ją pod ramię.
– To, czego nie wie moja rodzina, nie może ich zaboleć. Chcę ich po prostu chro-
nić.
– Zabierasz się do tego trochę dziwnie...
Zacisnął szczęki, ale nie powiedział ani słowa. Dwie kolejne godziny minęły znacz-
nie milej, niż się spodziewała. Ogród okazał się zapuszczony, ścieżki zarośnięte, fon-
tanna z Amorem pokryta pleśnią, mostki nad pobliską Fleet Street miały już dawno za
sobą czasy największej świetności.
Panowała tu jednak tak czarująca atmosfera, że spacer w towarzystwie przyjaciół
podziałał na Clarę uspokajająco. Zwłaszcza że Morgan zachowywał się jak prawdziwy
konkurent do jej ręki, nie opuszczał jej ani na chwilę, chwytał jej dłoń, kiedy nikt nie
widział, a raz nawet skradł jej całusa za piękną kwitnącą wiśnią.
Ta nieustanna atencja wpłynęła na jej sposób myślenia o ewentualnym małżeń-
stwie. Czyżby była niesprawiedliwa, próbując go zmusić, by porzucił dotychczasowe
zajęcie? Przez całe popołudnie wysłuchiwała opowieści o latach, które spędził w mary-
narce, co wyraźnie świadczyło o tym, że miał dotąd w życiu jakieś cele. Jeśli pragnął
194
dowodzić statkiem tak bardzo, że złamał umowę z rodziną i ryzykował życiem w Spital-
fields, jakże mogła od niego wymagać, by z tego zrezygnował?
Tym bardziej że alternatywą było życie dżentelmena i wykorzystanie wysokiej pen-
sji oferowanej przez brata. I choć niewątpliwie takiej decyzji oczekiwała od niego rodzi-
na, Morgan z pewnością o tym nie marzył. Potrzebował jakiegoś zajęcia. Podobnie jak
ona sama chciał być użyteczny. Miał ambicje, a marynarka była chyba dla niego jedy-
ną możliwością, by je zrealizować.
Zapewne duma nie pozwoliłaby mu się nigdy do tego przyznać, ale przed jakim
wyborem stawał właściwie młodszy syn barona? Życie z pensji brata lub majątku żony
byłoby dla niego z pewnością upokarzające. Niezależnie od tego, czy lubił morze, czy
też raczej za nim nie przepadał, postrzegał je zapewne jako jedyną szansę awansu. Czy
jednak ona, Clara, zaakceptowałaby życie żony oficera marynarki? Jak pogodziłaby się
z faktem, że widuje go tylko od czasu do czasu? Czy zniosłaby tęsknotę za mężem,
wiedząc w dodatku, na jak wielkie niebezpieczeństwa się naraża? Jak szybko zniena-
widziłaby jego nieobecność, samotne wychowywanie dzieci i zmęczyła się nieustannym
strachem?
Z drugiej strony, za każdym razem, gdy ją całował...
Nie, musiała o tym myśleć racjonalnie. Żałowałaby z pewnością każdej decyzji pod-
jętej wyłącznie pod wpływem nocy spędzonej z nim w jednym łóżku, niezależnie od te-
go, że były to naprawdę wspaniałe, cudowne chwile...
– Juliet! – zwołał Morgan do szwagierki. – Nie sądzisz, że już poniosłem karę?
Czy naprawdę zamierzamy dzisiaj pościć?
– Skoro o tym mowa, służący właśnie przygotowują posiłek – zaśmiała się Juliet.
– A potraw jest tyle, że wystarczy nawet dla ciebie...
– Dzięki Bogu – mruknął kapitan, ujmując Clarę pod ramię. – Chodź, aniele.
Wreszcie możemy coś zjeść.
Obiad okazał się wyjątkowo suty, nie zabrakło nawet kilku rodzajów pieczywa i se-
rów, a jedli na obrusie rozesłanym pod gołym niebem. Podano wino i poncz, a także
owoce i ciasta. Widząc ten smaczny posiłek, Clara poczuła, jak bardzo jest głodna.
Nie ona jedna. Świeże powietrze zaostrzyło im apetyt, więc rzucili się na jedzenie
niczym zgłodniałe wilki; na rozmowę zostało im naprawdę niewiele czasu.
Gdy jednak zaspokoili pierwszy głód, lady Juliet znów nabrała ochoty do dyskusji i
trąciła Morgana w kolano.
– Widzisz, co byś stracił, gdybyś od nas odpłynął? Mogę się założyć, że na stat-
kach tak się nie jada.
– A jak myślisz, dlaczego tak się opycham, kiedy jestem na lądzie? Robię zapa-
sy...
Ciastko, które jadła Clara, zaczęło nagle smakować jak wiór. Na samą myśl o tym,
że Morgan może ją zostawić, straciła apetyt.
195
– Nie może pan temu zaradzić? – Juliet zwróciła się jak na zawołanie do
Ravenswooda, który leżał na kocu z przymkniętymi oczyma. – Musi pan go wysyłać na
morze, z dala od rodziny?
Lord Ravenswood otworzył jedno oko.
– Mnie proszę nie pytać. Zaproponowałem Morganowi lukratywną posadę w mi-
nisterstwie. Do niego należy decyzja, czy ją przyjmie. Do tej pory odmawiał. Dlatego
zrobiłem, co mogłem, by zatrzymać go w Londynie.
Clara wstrzymała oddech i popatrzyła pytająco na Morgana. Nie, to nie mogła być
prawda. Przecież chyba powiedziałby jej coś na ten temat...
On jednak nawet na nią nie patrzył; wbił wzrok w pusty kieliszek. Zatem Ravens-
wood mówił prawdę. Zatem nie było tak, że nie miał wyboru. To nie duma nie pozwala-
ła mu korzystać z zasobów brata lub jej własnych.
Nie. Wolał być... gdziekolwiek... byle nie z nią.
Posiłek stanął jej w gardle, krew uderzyła do głowy. Musiała stąd uciec, choć na
chwilę, byle się tylko nie zdradzić. Podniosła się z koca i z trudem zdobyła się na
uśmiech
– Wybaczcie... muszę znaleźć... wygódkę... jest tu gdzieś?
Lady Juliet skinęła głową.
– W tym lasku niedaleko rzeki.
– Dziękuję – wyjąkała i zbiegła ze wzgórza do lasu.
196
Rozdział 21
Głupi, kto nie słucha rady
Od mądrego przyjaciela,
Kto miast zgody szuka zwady,
Ten nie zyska na tym wiele
Mała, śliczna książeczka
John Newbery
Morgan zrozumiał w mgnieniu oka, co tak przygnębiło Clarę. Skoczył na równe no-
gi i ruszył za nią.
– Pomogę jej znaleźć ten lasek...
– Czy coś się stało? – zawołała za nim Juliet.
Pokręcił głową.
– Po prostu chcę przez chwilę zostać z nią sam, dobrze?
Ravenswood nie powinien był tyle mówić. Morgan wiedział, że do końca życia nie
zapomni wyrazu bólu na twarzy Clary, który pojawił się w chwili, gdy Ravenswood za-
czął mówić.
Sebastian wyraźnie go obserwował, wyczuwając na swój sposób, że Morgan jest
zdenerwowany, on nie zwrócił jednak uwagi na swego bliźniaka, pospieszył bezzwłocz-
nie za Clarą.
Zawołał ją, gdy wreszcie zobaczył zarys jej sylwetki, lecz zyskał tylko tyle, że zaczę-
ła biec. Klnąc pod nosem, popędził za nią. Na chwilę stracił ją z oczu, lecz zmierzał
prosto do miejsca, o którym wspominała Juliet. Dobiegł tam akurat w chwili, gdy Cla-
ra przedzierała się przez kapryfolium do altanki. Z pewnością chciała się przed nim
ukryć.
Clara wcale nie potrzebowała wygódki, jedynym jej celem był ucieczka, a on nie
chciał do tego dopuścić. Zbyt wiele starań poświęcił temu, by przełamać jej opór, i dla-
tego nie mógł teraz pozwolić na to, by wyrosły między nimi kolejne bariery.
Zanurkował pod kapryfolium i znalazł się w półmroku, do którego ledwo dochodzi-
ło późne popołudniowe słońce. Kiedyś rosły tu tylko winorośla, teraz kapryfolium tłu-
miło niemal całe światło i altanka przypominała pieczarę wypełnioną pachnącymi
kwiatami.
Nie było tu jednak na tyle ciemno, by jej nie dostrzegł. Siedziała przygarbiona na
kamiennej ławce, odwrócona do niego tyłem, a jej plecy drżały w spazmatycznym pła-
czu. Doprowadził ją do łez...
– Claro – zaczął.
– Odejdź – wydusiła, odsuwając się od niego jak najdalej. – Muszę po prostu zo-
stać przez chwilę sama.
197
Podszedł bliżej, bezradny wobec jej nieoczekiwanej rozpaczy.
– Nie jest tak, jak myślisz.
– Nie wiesz, co myślę.
– Ofertę Ravenswooda odrzuciłem już dawno temu. Ale nawet gdybym tego nie
zrobił, przecież bym jej nie przyjął, gdyż oznaczałoby to... – Szukał słów, które mogłaby
zrozumieć.
– ...że musisz tu zostać – dokończyła. – Musiałbyś zostać tu ze mną. Czego
oczywiście nie chcesz.
– Nie! To znaczy... oczywiście, że chcę być z tobą, ale... do diabła... to nie ma z
nami nic wspólnego. – Usiadł obok Clary na ławce i położył jej rękę na ramieniu. Gdy
ją strząsnęła, poczuł niemiły skurcz serca. – Nie nadaję się po prostu do tej pracy.
Uniosła głowę i popatrzyła gdzieś ponad altanką.
– Wmawiałam sobie, że jesteś zbyt dumny, by przyjąć pieniądze brata lub moje.
Że nie miałeś innego wyboru oprócz powrotu na morze. Myślałam... – Z trudem chwy-
ciła powietrze – Myślałam, że kiedy proponowałeś mi małżeństwo, mówiłeś poważnie...
– Bon Dieu! Oczywiście! – Chwycił ją za ramiona, wyrwała się jednak z jego uści-
sku i wstała z ławeczki.
– Nie, nie mówiłeś, ponieważ gdyby tak było, nie odrzuciłbyś najbardziej oczywi-
stego rozwiązania tego problemu. Nie chciałbyś uciec ode mnie przy pierwszej okazji.
– To nie przed tobą uciekam. – On również się podniósł. – Nie rozumiesz, anie-
le... Nie przed tobą.
– Nie próbuj mi znowu wmówić, że tęsknisz za morzem, bo...
– Nie mogę mieszkać w tym przeklętym miejscu! – wybuchnął.
Zamarła, po czym popatrzyła na niego nic nierozumiejącym wzrokiem.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie mogę mieszkać w Londynie.
– Ale przecież mieszkasz.
– Tak, bo na razie muszę. Ale nienawidzę Londynu, rozumiesz? Nienawidzę. –
Podszedł do niej z zaciśniętymi pięściami. – Nienawidzę tej nędzy, ubóstwa, brudu i
zbrodni. Śmierdzącego powietrza. Boże... jak ja tego wszystkiego nienawidzę!
– Dlatego, że przebywasz w Spitalfields. Pracując dla Ravenswooda, w ogóle byś
tego nie dostrzegał.
– Nie można mieszkać w bogatej dzielnicy Londynu i odciąć się od reszty miasta.
Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Niezależnie od tego, gdzie w końcu przyjdzie mi pra-
cować, zawsze będę pamiętał o...
– Genewie?
Pokręcił głową.
– Nie o Genewie, ale o tym, kim byłem, gdy tam mieszkałem. Co ze mnie wyrosło.
Kiedy jestem na morzu, staję się inną osobą, Claro. Dowodzę. Jestem kapitanem –
szanowanym, docenianym. A tu...
198
– Wciąż nim jesteś! – Clara stanęła za Morganem i go objęła. – Twoja osobowość
nie ma nic wspólnego z tym, czy innym miastem. Widziałam, jak postępujesz z John-
nym, Samuelem i ze mną. Wcale nie wydajesz się gorszy niż wtedy, kiedy dowodzisz na
pokładzie. Wiem, kim jesteś, tu czy gdzie indziej.
Odwrócił się do niej.
– Nic nie rozumiesz! Nie masz o niczym pojęcia!
– Wiem, że kradłeś, by twoja matka miała, co jeść. Jeśli sądzisz, że to cię na
zawsze przekreśla, jak możesz nawracać kieszonkowców na dobrą drogę? Nie, nie po-
trafię myśleć o tobie źle, niezależnie od tego, co mówisz...
– A wiesz, że zabiłem człowieka? – Widząc cień na jej twarzy, dodał szybko: – Nie
podczas bitwy, nie w obronie ojczyzny... Z czystej nienawiści. A prawda jest taka, że
gdybym mógł zrobić to ponownie, nie zawahałbym się ani chwili.
Wreszcie wyznał swój grzech. I sądząc z wyrazu jej twarzy, Clara sądziła na ten
temat dokładnie to, czego się spodziewał.
Cofnęła się o krok.
– Czy... czy to był ktoś, kogo okradłeś...?
– Nie. Nawet w swoim najgorszym wcieleniu nie potrafiłbym zabić nikogo z chęci
zysku.
– W takim razie dlaczego?
– Z zemsty. Przecież to proste.
Wydawała się nieco uspokojona. Usiadła na ławce i popatrzyła na niego wyczeku-
jąco.
– Powiedz, co się stało.
– To zbyt okropna historia.
– Nic mnie to nie obchodzi. Chcę wiedzieć.
Zawsze wiedział, że w końcu jej to powie. Nie mógł oprzeć się pokusie i nie wta-
jemniczyć Clary we wszystkie swoje sekrety. Musiał jej uświadomić, kim naprawdę
jest, zmusić, by przyjęła do wiadomości fakty. Dopiero wtedy nabierze pewności, że ich
związek stałby się czymś więcej niż tylko kontraktem. Mimo wszystko wahał się jesz-
cze.
– Morganie?
Westchnął.
– Moja matka nie umarła na gruźlicę. Kłamałem. Tak mówiłem Sebastianowi i
wszystkim innym. Z wyjątkiem wuja, gdyż on poznał prawdę z ust mojej matki.
– Jaką prawdę?
– Najpierw muszę ci opowiedzieć o jej ostatnim kochanku, Jeanie Paulu. On był
z nich wszystkich najgorszy. Mówił jej zawsze dokładnie to, co chciała usłyszeć: o pla-
nach na przyszłość i miejscach, które mieli razem zwiedzić, gdy wreszcie zdobędzie
pieniądze. Tylko że on nigdy nie miał pieniędzy, a kiedy już udawało mu się coś zaro-
bić, za wszystko kupował tanie wino. Pewnego dnia... dowiedział się o moich kradzie-
żach. Nie wiem, jak... może coś podpatrzył. Rozmowę na ten temat podjął jednak do-
199
piero wówczas, gdy matka była poza domem. Zażyczył sobie udziału we wszystkich zy-
skach, szantażując mnie ujawnieniem prawdy.
– Doprawdy uroczy z niego człowiek – mruknęła sarkastycznie Clara. – I co, zgo-
dziłeś się?
– Nie. Wiedziałem, że wyda wszystko na wino, i nic nam nie zostanie. Zagroziłem
mu, że jeśli ruszy cokolwiek, co należy do mnie, obetnę mu dłoń. Jako trzynastolatek
byłem bardzo buńczuczny. Wydawało mi się, że jestem zdolny do wszystkiego. Jean
Paul, jak się zapewne domyślasz, nie był spokojnym człowiekiem. Poza tym jak zwykle
za dużo wypił, co tylko pogorszyło sprawę. Doszło do awantury, w trakcie której matka
wróciła do domu. Jean Paul powiedział jej o moich kradzieżach. Tylko że w jego ustach
zabrzmiało to tak, jakbym zatrzymywał pieniądze dla siebie. Straciłem cierpliwość.
Rzuciłem się na niego i zaczęliśmy się bić.
Ta koszmarna noc znów stanęła mu przed oczami. Matka błagała ich, by przestali.
Raz po raz spadały na jego twarz i korpus ciosy.
A potem ten błysk stali...
– Nie mógł mnie pokonać, więc w końcu wyciągnął nóż i wbił mi go w bok. I to
był właściwie koniec walki. Leżałem na podłodze i krwawiłem, zbyt słaby, by się pod-
nieść.
Clara wciągnęła powietrze.
– Matka krzyknęła, że mnie zabił, i rzuciła się na niego z pięściami. – Morgan z
trudem wydobywał głos. – A jemu się to nie spodobało. Zaczął więc ją bić. Bił tak moc-
no, że ledwo trzymała się na nogach. Oczy jej zapuchły i...
Słowa ugrzęzły mu w gardle.
– Nasza gospodyni usłyszała hałas i przyszła na górę. Wyrzuciła Jeana Paula,
zabrała nas do szpitala. Mnie jakoś połatali, ale matka... Przez kilka tygodni się trzy-
mała, ale on chyba poranił ją w środku. Albo po tylu cierpieniach w końcu pękło jej
serce. Nie wiem. – Z trudem zaczerpnął powietrza. – Wtedy właśnie powiedziała mi o
baronie, kazała mi wysłać do niego list. Na szczęście wuj Lew przejechał szybko do
Genewy; matka umarła dwa dni po jego przybyciu.
– Och, Morganie – szepnęła Clara, z trudem powstrzymując łzy.
– To nie wszystko. Zanim listy trafiły do Anglii i sprowadziły wuja, Jean Paul
znalazł sobie nową kobietę. Widywałem go codziennie na ulicy, na targu... Był na tyle
bezczelny, by pytać o matkę... Chciałem mu wyrwać język.
– Nic dziwnego.
– Najgorsze z tego wszystkiego było to, że uniknął kary. Miejscowa policja nie
zamierzała go ścigać. Kto by tam zwracał uwagę na pobicie angielskiej prostytutki i
zranienie jej syna? Uważali na pewno, że na nic innego nie zasłużyliśmy. Dlatego zwró-
ciłem się do władz wojskowych. By zyskać jednak ich zainteresowanie, musiałem udo-
wodnić, że Jean Paul zostanie uznany winnym czegoś znacznie poważniejszego niż po-
bicie.
– Na przykład czego?
200
Przeczesał drżącą ręką włosy.
– Szpiegostwa. Zaplanowałem wszystko. Podrobiłem listy, przekupiłem świad-
ków, a potem doniosłem władzom, że Jean Paul jest angielskim szpiegiem. W Genewie
panował zamęt, po aneksji Szwajcarii nikt nikomu nie ufał. A ja byłem bardzo przeko-
nujący. – Zaśmiał się gorzko. – I wiesz co? Udało się! Kilka listów, paru świadków i Je-
an Paul został uznany za winnego.
– Miałeś więc swoją zemstę – szepnęła Clara.
– Nie, dopiero wtedy, gdy zaprowadzili go na gilotynę. Taka była wtedy kara za
zdradę. Oczywiście od początku zdawałem sobie z tego sprawę. – Chwycił ją za ramio-
na. – Poszedłem na egzekucję. I wiesz, co czułem, kiedy obcięli mu głowę? Byłem
szczęśliwy. Szczęśliwy, rozumiesz? Nie mów więc, że wiesz, kim jestem. Nie zawahałem
się przed niczym, byle tylko osiągnąć cel. Kłamałem, oszukiwałem, zaprowadziłem
człowieka na szafot. I w dodatku nie odczuwałem żadnych wyrzutów sumienia.
Chciał ją odepchnąć, ale ujęła jego głowę w dłonie.
– Żadnych wyrzutów sumienia? Dlaczego w takim razie boisz się mieszkać w
Londynie, w mieście, w którym się wychowałeś?
– Niczego się nie boję – zaprotestował. – Ja po prostu... nie mogę...
– Boisz się. Boisz się, że ten wściekły, ranny trzynastolatek szukający zemsty za
śmierć matki to wszystko, kim jesteś. Boisz się, że Londyn znów cię porwie w swoje
szpony i już się z nich nie wyrwiesz.
– Sacrebleu, Claro, co ty ze mną wyprawiasz? – szepnął.
Dlaczego ona była tak spostrzegawcza? Dlaczego rozumiała go tak dobrze i jedno-
cześnie nie rozumiała wcale?
– Ty jednak nie jesteś już tym chłopcem, Morganie, niezależnie od tego, czego się
obawiasz. I już nigdy się nim nie staniesz. Jesteś lepszym człowiekiem.
– Naprawdę? I dlatego mogę udawać pasera tak przekonująco, że nawet ty się
dałaś nabrać?
– Taki był twój obowiązek, a ja to rozumiem. Czasem z poczucia obowiązku ro-
bimy rzeczy, których wcale nie chcemy robić. Nie wstydź się tego. Bardzo bym chciała,
żeby więcej takich Morganów jak ty walczyło o zbłąkane duszyczki Spitalfields.
– Nie walczę o żadne duszyczki. Walczę o to, żeby stąd jak najszybciej uciec.
Pokręciła głową.
– Nieprawda. Doskonale wiesz, że lord Ravenswood zrobiłby wszystko, bylebyś
dostał dowództwo. Nawet ja widzę, jak cię szanuje i podziwia. Nie zgodziłeś się, bo wie-
działeś, że tak należało postąpić.
– Podobnie jak wtedy, gdy zastawiłem pułapkę, w wyniku której oskarżono nie-
winnego człowieka o szpiegostwo.
– W takich okolicznościach nie mogłeś inaczej postąpić.
– Zatem sądzisz, że chęć zemsty usprawiedliwia kłamstwo i oszustwo? I w tym
duchu wychowywałabyś swoich podopiecznych?
201
– Oczywiście, że nie. Moi chłopcy mają jednak inne wzorce i doskonale o tym
wiesz. Widziałeś jak ten człowiek pobił twoją matkę, która wkrótce potem umarła.
Chciałeś, by nie wyrządził takiej samej krzywdy innej kobiecie. Gdybyś postąpił ina-
czej, uznałabym to za niepojęte.
– Nie zrobiłem tego z takich powodów.
– Naprawdę? Widziałeś go z inną kobietą. Nie miał żadnych wyrzutów sumienia.
Wiedziałeś, że jest uzależniony od alkoholu i na pewno powtórzy swoje wyczyny. Dlate-
go go powstrzymałeś. Może należało postąpić inaczej, ale chłopiec z Genewy nie znał
innego sposobu.
Łzy napłynęły mu do oczu. Boże, sprawiła, że znów zyskał nadzieję.
– Chcesz dostrzegać we mnie szlachetne cechy, ale ja wcale taki nie jestem. –
Ukrył twarz w dłoniach. – Nawet nie wiesz...
– W końcu to czyny człowieka świadczą o jego charakterze. A przy mnie zawsze
zachowywałeś się szlachetnie.
Popatrzył na nią zdziwiony, że broni go tak zapalczywie, choć zna najczarniejsze
sekrety jego duszy.
– Jak możesz być tak pewna mego charakteru, skoro nawet ja sam go nie znam?
– Nic na to nie poradzę – odparła drżącym głosem. – Kocham cię. A kochać zna-
czy wierzyć.
Kochała go? Choć wiedziała, kim jest? Zawładnęła nim ogromna radość.
– Niech cię Pan Bóg ma w swojej opiece, jeśli to nieprawda, ma belle ange.
– Oczywiście, że prawda, ty wariacie – szepnęła, uśmiechając się przez łzy. – Jak
sądzisz, dlaczego tak dręczy mnie myśl o tym, że możesz odpłynąć?
Teraz już wiedział, że nie może jej zostawić.
– W taki razie zostań ze mną – szepnął. – Płyń ze mną. Bądź żoną kapitana.
– Nie tego chcesz...
Przesunął pieszczotliwie dłonią po jej policzku.
– Chcę, żebyś była ze mną, Claro. Jeśli nauczyłem się czegoś przez te trzy dni, to
tego, że nie mogę bez ciebie żyć.
– Ale co z moimi dziećmi? One mnie potrzebują.
– Ja ciebie potrzebuję – odparł natychmiast. – Wiem, że to egoizm. Wiem, że to
niesprawiedliwe, ale potrzebuję cię tak samo jak one. – Nie śmiał nazywać tego uczucia
miłością, ponieważ gdyby pozwolił sobie na to, by ją kochać, i został odtrącony, chyba-
by tego nie przeżył.
Pocałował ją. Miała miękkie, spragnione usta.
– Jedź ze mną, o nic więcej nie proszę. Wyjdź za mnie i płyńmy razem. Dom mo-
że prowadzić twoja ciotka. Albo ktoś inny. Niech teraz ktoś inny zbawia świat. Ty mo-
żesz ocalić mnie.
Nie dawał jej szansy na odmowę. Przycisnął usta do jej ust, przypominając w ten
sposób o łączącej ich więzi, więzi, którą chciał wzmocnić poprzez małżeństwo. Nie wie-
202
dział, jak ją przekonać, to był jedyny znany mu sposób – tulił ją, dotykał, rozpalał
ogień, którego iskry przeskakiwały teraz między ich ciałami, niemal parząc.
– Muszę wiedzieć, że jestem ci potrzebny. Mówisz, że mnie kochasz, ale bardziej
ode mnie kochasz swoich wychowanków.
– Nieprawda – wyszeptała z trudem. – Oni po prostu nie mają nikogo poza mną,
a ty...
– Ja też nie mam nikogo, jeśli nie mam ciebie. Udowodnij, że kochasz mnie tak
samo jak ich, Claro. Pokaż, że mnie potrzebujesz. Chcę żeglować wraz tobą...
– Nie, chcesz uciec. Pragniesz mojej duszy.
– Tak – przycisnął ją do siebie namiętnie. – Pragnę twojej duszy. Pragnę twego
ciała. Pragnę twego serca. Pragnę cię całej.
– A co dostanę w zamian?
– Wszystko. Wszystko, co pozwoli mi cię zatrzymać.
– Och, Morganie, chcę cię poślubić – szepnęła. – Naprawdę. I gdybym wierzyła,
że możemy być razem jedynie na morzu, z pewnością bym z tobą popłynęła. Tak bar-
dzo cię kocham. – Podniosła na niego wzrok. – Ale dopóki nie zaakceptujesz tego, kim
jesteś, nigdy ci nie wystarczę. Będę tylko kolejnym panaceum.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – szepnął ochryple.
Pogłaskała go po policzku.
– Narażasz się na niebezpieczeństwo, by przestać myśleć o przeszłości. Ale to nie
będzie działało wiecznie. Dopóki nie zaakceptujesz swoich gorszych stron, zawsze bę-
dziesz ze sobą walczył. A im dłużej będziesz walczył, tym bardziej będziesz nienawidził
tych, którzy będą ci przypominali o mrocznej przeszłości. Na przykład mnie i moich
podopiecznych. – Wciągnęła spazmatycznie powietrze. – Bo taki jest prawdziwy powód,
dla którego nie chcesz się ze mną ożenić i osiedlić w Londynie, prawda? Za każdym
razem, gdy widzisz moich chłopców, przypominasz sobie, kim byłeś, i strasznie cię to
denerwuje. Ale to przeszłość stworzyła cię takim, jakim jesteś, a ja kocham cię przecież
bezwarunkowo.
– Ale nie na tyle, by dla mnie porzucić Dom.
– Na tyle, by wiedzieć, że to i tak nie wystarczy. Musisz dojść do zgody sam ze
sobą. – Patrzyła na niego z żalem. – Tak więc, nie, nie porzucę moich dzieci tylko dlate-
go, że ty za bardzo się boisz dostrzec w sobie zarówno złe, jak dobre strony. I nie za-
mierzam z tobą uciec i patrzeć, jak zaczynasz mnie nienawidzić za to, że widzę w tobie
to, co chcesz przed samym sobą ukryć.
Poczuł, jak ogarnia go gniew. A fakt, że Clara prawdopodobnie miała rację, wzma-
gał tylko jego wściekłość.
– To tylko pretekst, który ma służyć temu, abym zrobił to, co chcesz, czyli został
w mieście, którym gardzę.
– Nie miastem gardzisz – szepnęła. – Gardzisz tym, o czym ci to miasto przypo-
mina.
Odwrócił się do niej; złość skutecznie tłumiła ból.
203
– Możesz sobie wierzyć, w co chcesz. Fakt jednak pozostaje faktem; nie potrafisz
mnie zaakceptować, dopóki nie spełnię twoich warunków. A ja postawiłem swoje. I jeśli
ci nie odpowiadają, poszukaj sobie innego faceta, który zatańczy, jak mu zagrasz, bo ja
nie zamierzam tkwić w tym przeklętym mieście, niezależnie od tego, co ty o tym my-
ślisz.
Odwrócił się do niej plecami, by odejść.
– Morganie?
– Co? – warknął.
– Nawet statek może stać się więzieniem, jeśli widzisz wokół siebie tylko kraty.
Nie odpowiedział, ruszył szybkim krokiem w stronę lasu i wkrótce zniknął jej z
oczu.
Słowa Clary zapadły mu jednak głęboko w pamięć. I choć nigdy by się do tego
przed nią nie przyznał, klatka stawała się coraz ciaśniejsza. Czuł, że jeśli natychmiast
się tą sprawą nie zajmie, może się już nie wyzwolić.
204
Rozdział 22
Między ustami a brzegiem pucharu,
Pełno jest przygód i pełno jest żaru,
I nigdy nie wiesz, co może się zdarzyć,
Wystarczy chwila cnych, beztroskich marzeń.
Mała śliczna książeczka
John Newbery
Dużo później, po zapadnięciu zmroku, Morgan przechadzał się niespokojnie po
sklepie.
– Coś jest nie tak – odezwał się do Jacka Sewarda, zerkając na zegarek.
Dochodziła dziewiąta, Specter obiecał koło ósmej przesłać wiadomość na temat
miejsca spotkania. Ale nikt się nie zjawił. A Morgan i Jack czekali już ponad godzinę.
– Może się po prostu spóźnia. – Jack przeczesał palcami szpakowate włosy. – Al-
bo ma kłopoty z wyborem.
– Wątpię. Ten człowiek planuje wszystko z drobiazgową dokładnością. I chyba
się nie spóźnia. Ktoś go wystraszył.
– Obawiam się, że masz rację – odezwał się od drzwi Ravenswood.
– A niech cię, Ravenswood – zawołał Morgan.
– Mamy pewien problem.
– Co masz na myśli?
– Pamiętasz tego człowieka, o którym ci opowiadałem na balu u Merringtona?
Policjanta pracującego u Hornbuckle'a? Niejakiego Fitcha?
– Co z nim?
Ravenswood nerwowo poprawił fular.
– O ile sobie przypominasz, to powiedziałeś mi przecież, że zgadzasz się na inwi-
gilację. A ja cię wtedy ostrzegłem, ze Fitch to dobry policjant, który bardzo poważnie
traktuje swoje zadania.
– Och, nie... – zaczął Morgan.
– Niestety tak. Zaraz potem, kiedy przyszedłem tu z moimi ludźmi, Fitch zaczął
obserwować sklep. Kazałem mu odejść, ale było już chyba za późno. Specter prawdo-
podobnie go zauważył i nie chciał ryzykować. Pewnie już dawno uciekł.
– Sacrebleu! – wybuchnął Morgan. – Wszystko na nic!
Miał nadzieję, że tej nocy zakończy sprawę. Zmęczył go sklep, a już najbardziej
fakt, że dzień w dzień przebywał tak blisko Clary, której nie mógł mieć. A teraz, gdy już
był pewien, że Clara za niego nie wyjdzie, chciał się stąd czym prędzej wynieść.
– Co zamierzasz? – spytał Ravenswood.
205
– Nie mamy zbyt wielkiego wyboru. Musimy spróbować kiedy indziej. – Morgan
popatrzył z ukosa na Sewarda. – Przykro mi, Jack, ale będziesz musiał zostać w mie-
ście do momentu, kiedy znów wszystkiego zorganizuję. Na szczęście fakt, że śledzi
mnie jakiś policjant, utwierdzi Spectera w przekonaniu, że jestem paserem. Będę mu-
siał jednak zaczekać, żeby ten drań znów do mnie przyszedł.
– Nic się nie stało. Mogę zostać w Londynie, tym bardziej, że to twój przyjaciel
płaci za mój pobyt. – Seward wyszczerzył zęby w uśmiechu. – I jest tu o wiele więcej
dziewek niż w Hastings.
Morgan wyjął gwineę i podał Sewardowi.
– To weź i znajdź sobie jakąś. Niech przynajmniej jedna osoba spędzi tę noc po-
żytecznie.
– Dzięki, przyjacielu. – Seward mrugnął, schował gwineę do kieszeni i wyszedł.
Ravenswood oparł się o kontuar.
– Chcesz, żebym kazał Hornbuckle'owi odwołać Fitcha?
– Jeszcze nie wiem. Zobaczymy, na ile da się nam we znaki.
– Depcze ci po piętach już od balu?
– Nie zauważyłem. Ale jeżeli w ogóle do czegoś się nadaje, nie powinienem był go
zauważyć.
– W takim razie idę. Chyba że zaproszenie twojej szwagierki jest nadal aktualne.
Juliet, która najwyraźniej chciała cieszyć się jak najdłużej tak mile rozpoczętym
dniem, zaprosiła Ravenswooda i Clarę na kolację. Clara przyjęła zaproszenie, choć
Morgan i Ravenswood wykręcili się jakimiś wcześniejszymi zobowiązaniami. Pewnie już
nawet tam była.
– Z pewnością – mruknął Morgan. – Z jakiegoś powodu, który jest dla mnie cał-
kiem niezrozumiały, Juliet bardzo cię lubi. Albo... może chce, żebyś mnie przekonał do
pozostania w Londynie.
Ravenswood się uśmiechnął.
– Może powinieneś jej wyjaśnić, że nie mam na ciebie żadnego wpływu.
– Chyba sam wytłumaczyłeś jej to dość jasno dziś po południu. – Clara opuściła
towarzystwo właśnie pod wpływem słów Ravenswooda. A co więcej, podjęła decyzję,
która ugodziła Morgana prosto w serce.
– Jeżeli wolno zapytać... co właściwie dziś między wami zaszło? Najpierw zniknę-
liście na ponad godzinę, a potem najwyraźniej nie chcieliście ze sobą rozmawiać.
– Przecież to ty jej powiedziałeś, że nie jestem cywilizowanym człowiekiem –
warknął Morgan – a więc chyba wiesz lepiej, co się wydarzyło. W końcu to awanse
grubianina najbardziej wyprowadzają damy z równowagi.
Ravenswood popatrzył na niego spokojnie.
– Nie mówiłem tego w takim sensie. Chciałem ją tylko ostrzec przed nadmiernym
zaangażowaniem w znajomość z tobą, bo wiem, że nie interesuje cię żaden trwały zwią-
zek.
206
– W takim razie ucieszy cię zapewne wiadomość, że twoje ostrzeżenia odniosły
pożądany skutek – powiedział z goryczą Morgan. – Lady Clara postanowiła skutecznie
ochronić swoje serce.
– Czy nie tego chciałeś?
– Chciałem...
Ravenswood był jego najlepszym przyjacielem. Mógł zrozumieć, że Clara zbyt wiele
oczekuje.
– Poprosiłem ją o rękę. Odmówiła – powiedział Morgan po chwili.
– Ach, tak... Właściwie trochę mnie to dziwi. Ze sposobu, w jaki o tobie mówi i w
jaki na ciebie patrzy, wynikało, że raczej czeka na takie oświadczyny.
– Może by mnie przyjęła, gdybym się zgodził zostać w Londynie. Ale ja się nie
zgodzę, a Clara nie chce ze mną pływać po morzach i oceanach. Ani też czekać na
mnie miesiącami.
– No, to mnie akurat nie zaskakuje. A tak szczerze mówiąc: jak mogłeś jej nawet
to proponować?
– Wiem, wiem, ten przeklęty Dom jest dla niej zbyt ważny.
– Owszem, ale nie to miałem na myśli. – Ravenswood skrzyżował ręce na piersi. –
Chodziło mi raczej o żonę na pokładzie. Gdybyś się jeszcze zgodził na mniej ryzykowne
zadania... Ale ty przecież nawet nie zechcesz o tym słuchać. Za każdym razem nara-
żałbyś ją na niebezpieczeństwa, co z kolei musiałoby się odbić na twojej pracy.
Morgan jak dotąd specjalnie się nad tym nie zastanawiał. Był zbyt skupiony na po-
trzebie posiadania Clary jak najbliżej.
– Przecież inni kapitanowie okrętów często zabierają ze sobą żony... – zaczął.
– Nie takie żony... Widywałeś przeciętne małżonki dowódców, takie, które zrobią
wszystko, byle tylko dogodzić mężowi. Godzą się na odcięcie od rodziny, całkowitą za-
leżność od mężczyzny, rodzenie dzieci w spartańskich warunkach. Takie życie musi
być bardzo ciężkie dla obu stron. Jak sądzisz, dlaczego tylu kapitanów przechodzi po
ślubie na emeryturę?
Ravenswood miał rację i Morgan zawstydził się nagle. Clara była zbyt mądra, by
nie wziąć pod uwagę tych wszystkich aspektów życia na morzu, które przed chwilą
wymienił Ravenswood. Zdawała sobie sprawę, że żąda od niej całkowitego oddania;
aby spełnić jego warunki, musiałaby poświęcić rodzinę, pracę, niezależność. I to
wszystko dla mężczyzny, który w zamian oferował jej tylko ciepłe łóżko.
Gdybym wierzyła, że możemy być razem jedynie na morzu, z pewnością bym z tobą
popłynęła. Tak bardzo cię kocham.
Trawiony złością na jej upór, nie był w stanie przyjąć tego do wiadomości. Teraz
jednak musiał się nad tym wszystkim poważnie zastanowić. Czyżby Clara naprawdę
była gotowa wszystko dla niego poświęcić? I prosić by on uczynił dla niej w zamian to
samo? By okazał jej szczerze, że pragnie jej dla niej samej, a nie tylko jako szansy
ucieczki od bolesnych wspomnień?
207
Nagle zapragnął się tego wszystkiego dowiedzieć. Życie bez niej... On już chyba nie
był do tego zdolny.
– Może zobaczymy, czy Juliet ma dla nas kolację? – spytał Morgan. – Umieram z
głodu.
Ale tak naprawdę nie na jedzeniu mu zależało. I nie zamierzał czekać do następne-
go dnia, ryzykując, że straci szansę na szczęście.
***
– Jak sądzisz, dokąd oni poszli? – spytała Clarę lady Juliet przy deserze. – Mor-
gan i lord Ravenswood wydawali się bardzo tajemniczy.
Clara zmarszczyła brwi. Morgan z pewnością wymówił się od kolacji innymi zobo-
wiązaniami i namówił jego lordowską mość, by mu towarzyszył. Nie mogła jednak po-
wiedzieć tego Juliet.
– Nie wiem. Kapitan Blakely nigdy mi się nie zwierza.
– Właśnie to mnie martwi – mruknął Templemore. – Kiedy Morgan jest taki ta-
jemniczy, znaczy to zwykle, że coś knuje. I zawsze stoi za tym Ravenswood.
Clara przez chwilę chciała go bronić, ale zrezygnowała. Dlaczego miałaby to robić?
Przecież to on sobie nie życzył, by rodzina poznała jego prawdziwe ja, to on nie zamie-
rzał im powiedzieć, dlaczego naraża się na niebezpieczeństwo, dlaczego nie chce
mieszkać z nimi w Londynie. Gdyby czuł potrzebę, by to wyjaśnić, mógł zostać i sam o
to zadbać.
Nie, on wolał uciekać. Od tych, którzy go kochali. Od przeszłości. Od wszystkiego,
czego nienawidził w swoim życiu. Cóż, nie zamierzała uciekać wraz z nim.
Mówisz, że mnie kochasz, ale bardziej ode mnie kochasz swoich wychowanków.
To nie była prawda. Jej decyzja nie miała nic wspólnego z Domem i poczuciem
obowiązku wobec dzieci.
Może ktoś inny zacznie teraz zbawiać świat.
No dobrze, może rzeczywiście czuła potrzebę zbawiania świata lub też jego cząstki
zamieszkanej przez kieszonkowców. Ale cóż w tym złego? Kimże on był, by jej dykto-
wać, co winna robić? Dlaczego miałaby rezygnować ze swojej misji tylko dlatego, że on
nie chciał mieszkać w Londynie?
Teraz możesz ocalić i mnie.
Na tym polegał problem. Bardzo pragnęła go ocalić. Czyżby postępowała niesłusz-
nie, próbując go nakłonić, by dorósł do jej wyobrażeń?
Poczuła nagły ucisk w gardle; przypomniała sobie o jego matce. Boże! Jak on mógł
żyć z tak ogromnym ciężarem w sercu przez tyle lat i nie oszaleć?
Być może Morgan naprawdę nie wytrzymałby życia w Londynie, w którym codzien-
nie musiałby się zmagać ze wspomnieniami. A czy ona w tej sytuacji była gotowa się go
wyrzec?
208
– Milady! – dotarł do niej głos od drzwi. Popatrzyła na kamerdynera o kamiennej
twarzy, który czekał w progu, by poświęciła mu chwilę uwagi.
– Tak, o co chodzi? – spytała Juliet.
– Przyszła pewna osoba do lady Clary. – Ton kamerdynera nie budził wątpliwo-
ści, co do jego opinii na temat tej osoby. – Mówi, że nazywa się Perkins i musi pilnie
rozmawiać z jej lordowską mością. Chciałem ją odesłać, ale...
– Porozmawiam z nią. – Clara podniosła się z krzesła i popatrzyła przepraszająco
na swoich gospodarzy. – To Lucy. Siostra dwójki moich podopiecznych. Powinnam
sprawdzić, dlaczego zadała sobie tyle trudu, żeby mnie wytropić.
– Oczywiście – powiedziała uprzejmie lady Juliet. – Proszę dać znać, czy możemy
jakoś pomóc.
Zaniepokojona Clara wyszła do holu, który Lucy przemierzała tam i z powrotem.
Na jej twarzy malował się strach.
– Dzięki Bogu! – wykrzyknęła na widok Clary.
– Musi mu pani pomóc. Musi pani pomóc Johnny'emu!
Clara poczuła niemiły skurcz serca.
– Co znowu zrobił?
– Nie chodzi o to, co zrobił. – Lucy łypnęła na kamerdynera i odciągnęła Clarę na
bok. – Pamięta pani, co mówiła na temat Rodneya? O tym, że lepiej by mi było z męż-
czyzną, który akceptuje moich braci?
Clara skinęła głową.
– Uznałam, że ma pani rację, więc dziś rano powiedziałam mu, że wychodzę za
Samuela. – Pokręciła głową. – On... kiepsko to przyjął. W końcu... powtórzyłam mu
pani słowa. Strasznie się zezłościł, ale potem jakoś mu przeszło i myślałam, że wszyst-
ko będzie w porządku. Aż do dziś wieczór, kiedy... – Przerwała, z trudem powstrzymu-
jąc szloch.
– Mów!
– On aresztował Johnny'ego.
– Co takiego? – wybuchnęła Clara. – Przecież nie może tego zrobić. Pójdę prosto
do więzienia i zażądam, by go uwolnili.
– Johnny na szczęście jeszcze nie jest w więzieniu. Kiedy Rodney przyszedł dziś
rano do gospody po chłopca, powiedział, że zabiera Johnny'ego do siebie i mamy się
tam spotkać. Kazał mi przyprowadzić panią.
– Mnie? Dlaczego?
– Mówi, że chce z panią porozmawiać, bo to pani nas rozdzieliła. Wypuści Jo-
hnny'ego po rozmowie z panią.
– Ale co on chce osiągnąć?
– Nie wiem. – Lucy była wyraźnie zmartwiona. – Może myśli, że teraz namówi
mnie pani do zmiany zdania. Ale miała pani rację – dodała szybko, widząc zmartwioną
minę Clary. – Rodney jednak widzi to inaczej. Tak czy siak obiecałam mu, że się posta-
ram, żeby pani przyszła.
209
Boże, co za historia! Clara czuła, że zasłużyła sobie na te komplikacje, gdyż niepo-
trzebnie wtrącała się w nie swoje sprawy. Morgan miał rację. Próbowała zbawić świat i
czasem to wszystko obracało się przeciwko niej.
– Jeśli nie zechce pani pójść – dodała Lucy – zrozumiem. – To nie pani wina, że
zadałam się z niewłaściwym mężczyzną. Tylko że Johnny...
– Oczywiście, że pójdę. Nie dopuszczę do tego, żeby Fitch wykorzystywał tak bez-
dusznie to dziecko do swoich celów.
Lucy uśmiechnęła się z ulgą.
– Dziękuję... Dwukółka czeka na zewnątrz.
– To dobrze. – Clara odesłała powóz do domu już rano, ponieważ Templem-
ore'owie obiecali, że zadbają o jej powrót.
– Zaczekaj chwilę, a ja tymczasem przeproszę gospodarzy.
Wróciła szybko do jadalni i zwięźle wytłumaczyła, dlaczego musi nagle wyjść.
– Nie możemy w żaden sposób pani pomóc? – spytała lady Juliet.
– Nie sądzę. Jestem pewna, że pan Fitch to rozsądny człowiek, który przyjmie do
wiadomości racjonalne argumenty.
Tak się przynajmniej łudziła. Nie miała szczególnej ochoty podejmować wymiany
zdań z policjantem o złamanym sercu.
Chwilę później obie kobiety były już w drodze.
– Co na to wszystko Samuel? – spytała Clara.
Lucy zmarszczyła brwi.
– To jest właśnie najdziwniejsze. Nie mogę go znaleźć. Dziś, kiedy pojechałam
szukać pani w Stanbourne Hall, pomyślałam, że go tam znajdę, ale nic z tego. Dowie-
działam się, gdzie szukać pani, ale o nim nikt nic nie wiedział. Mówili, że może pani mi
powie.
Clara pokręciła głową.
– Nie widziałam go od rana. Może zajmuje się sprawami związanymi z weselem.
Lucy pochyliła głowę z nieśmiałym uśmiechem.
– Pewnie tak. Mówił, że szuka jakiegoś mieszkanka do wynajęcia.
– Kochasz go, prawda?
Lucy skinęła głową.
– Nawet myśl o Rodneyu, jego dużym domu i o tym wszystkim, z czego rezygnu-
ję, nie zmienia moich uczuć. Nigdy bym się nie zaczęła spotykać z Rodneyem, gdybym
wiedziała, że Samuel... – Przerwała i popatrzyła na Clarę ze zbolałym uśmiechem. –
Już dawniej podkochiwałam się w Samie. No, ale potem on zaczął kraść i kiedy John-
ny poszedł w jego ślady, zamknęłam przed nim serce. I nawet jak już przestał, bałam
się, że znów wróci na złą drogę i sprowadzi na nią chłopców. Potem jednak zaczął pra-
cować dla pani, a Johnny opowiadał o wszystkim, co robi. – Zarumieniła się mocno. –
A od tamtego wieczoru w gospodzie był taki dobry dla mnie. Tak czy inaczej Samuel
twierdzi, że będzie się dobrze prowadził, i ja mu wierzę.
Clara poklepała ją po ręku.
210
– Ja też. To w głębi serca bardzo dobry człowiek.
– Tak, milady, wiem.
Siedziały tak w przyjaznym milczeniu, dopóki powóz nie dojechał do domu Fitcha
przy Grave Lane, oddalonego od Petticoat Lane o zaledwie parę przecznic. Mimo że
Clara znała już ten dom z opisu Lucy, nie sądziła, że rezydencja zrobi na niej tak wiel-
kie wrażenie. Trudno było posądzać pana Fitcha o tak dobry gust. To tłumaczyło w
jakiś sposób przyczynę, dla której Lucy odwzajemniała przez pewien czas jego zaloty.
Gdy powóz zatrzymał się przed domem, Fitch otworzył drzwi; był wyraźnie zmar-
twiony i zdenerwowany. Kazał stangretowi zaczekać, a sam zaprowadził gości do salo-
nu, gdzie przed kominkiem siedział po turecku Johnny, którego pilnował zwalisty lo-
kaj. Fitch odprawił służącego i zamknął drzwi.
– Dobrze, że pani przyszła, lady Claro – powiedział w tak samo służalczy sposób,
w jaki zwracał się do niej na komisariacie.
Clara popatrzyła na niego przenikliwie.
– Nie miałam wyboru. Pod pańskim dachem przebywa jeden z moich podopiecz-
nych i z tego, co wiem, nie ma pan żadnego powodu, by go przetrzymywać. Dlatego
domagam się stanowczo, by go pan natychmiast uwolnił. Nie przyczyni się w żaden
sposób do rozwiązania problemów pana i Lucy.
– To prawda. – Fitch podszedł do Johnny'ego, chwycił chłopca za ramię i pod-
niósł z podłogi. – Możesz iść do domu. A ja porozmawiam sobie z lady Clarą na osob-
ności.
Clara popatrzyła na Fitcha z niedowierzaniem. Wszystko okazało się łatwiejsze, niż
sądziła.
Lucy, wyraźnie zaniepokojona takim przebiegiem wydarzeń, przenosiła spojrzenie z
Clary na Fitcha.
– Wolałabym zostać tutaj z tobą, Rodney.
– Nie ma powodu – odparł Fitch. – Dwukółka czeka, jedź do domu. A ja wyeks-
pediuję z powrotem lady Clarę. Muszę porozmawiać z nią w cztery oczy, a ty powinnaś
położyć brata spać.
I wyrwać spod kurateli Fitcha.
Choć myśl o tym, że zostanie sam na sam z oficerem policji nie była jej miła, Clara
wołała, by Johnny jechał do domu. Ten dziwny człowiek mógł w każdej chwili wpaść w
szał i zmienić zdanie.
– W porządku, Lucy – powiedziała. – Porozmawiam z panem Fitchem. Zabierz
Johnny'ego do gospody, a ja niedługo wrócę.
Johnny też miał taką minę, jakby zamierzał protestować, ale Clara posłała mu
słynne spojrzenie Stanbourne'ów, toteż nie pozostało mu nic innego, jak się ugiąć pod
jego naporem. Kiedy tylko wyszli, Fitch wskazał Clarze krzesło.
– Proszę spocząć, milady. Muszę prosić panią o przysługę.
Usiadła niechętnie na brzeżku krzesła.
211
– Jeśli chodzi o Lucy, proszę mi wierzyć, że nie miałam żadnego wpływu na jej
decyzję o ślubie.
Zacisnął usta.
– Ona i tak nie wyjdzie za tego małego oszusta. Zaproponowałem mu okrągłą
sumkę za wyjazd z miasta, a on chętnie się zgodził.
Clara popatrzyła z niedowierzaniem. Samuel nie zrezygnowałby z Lucy dla pienię-
dzy.
– Nie wierzę.
Fitch wzruszył ramionami.
– On nie jest taki głupi. Przecież widzi, jaka z niej płocha dziewczyna. Najpierw
przyjmuje moje zaloty, a potem zgadza się wyjść za niego. Dodał dwa do dwóch, wziął
pieniądze i uciekł. Ale to nieważne. Nie o Lucy chciałem z panią rozmawiać.
Udało mu się wzbudzić jej ciekawość.
– Nie? A więc o czym?
– Pewnie pani pamięta, że zwróciła się z prośbą do sędziego Hornbuckle, abym
śledził Pryce'a.
O Boże! Nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć.
– Tak, pamiętam.
– Uznał, że może pani ma rację, i kazał mi za nim chodzić.
– To świetnie – wykrztusiła. – No i czego się pan dowiedział o tym łotrze?
Popatrzył na nią chytrze.
– Milady... oboje przecież wiemy, że Pryce nie jest przestępcą.
Czyżby Fitch znał prawdę? Oczywiście. Był oficerem policji, a lord Ravenswood po-
wiadomił zapewne wszystkich o prawdziwych zamiarach Morgana. To by wyjaśniało,
dlaczego Fitch i Hornbuckle tak bardzo się wzbraniali przed podjęciem śledztwa.
Lecz jeśli tak, dlaczego pan Hornbuckle kazał Fitchowi śledzić Morgana? Może le-
piej było do niczego się nie przyznawać?
– Nie wiem, o co panu chodzi.
– Proszę nie robić ze mnie idioty. Rozmawiałem dziś wieczorem z tym całym
Ravenswoodem. Nie ma wątpliwości, że on i kapitan coś knują. I pani też doskonale o
tym wie. A więc to tam poszli... na spotkanie z Fitchem, pewnie również z sędzią.
Z tego, co mówił Fitch, nie wynikało jednak wcale, że on sam jest zaangażowany w
próbę ujęcia Spectera. Być może nie znał nawet szczegółów akcji. A ponieważ nie wie-
działa, ile jej wolno powiedzieć, wolała udawać głupią.
– Jeśli coś planują, to ja w każdym razie nie mam pojęcia, co to może być. Chyba
pan nie sądzi, że by mi powiedzieli.
– Dlaczego nie? Jeśli pomaga pani w schwytaniu Spectera, a myślę, że tym się
właśnie zajmują, mogą liczyć na pani pomoc.
– Absurd! Cóż mogłabym dla nich zrobić?
– Miałem nadzieję, że pani mi to powie, a przynajmniej zdradzi, co już wiedzą.
To ją zastanowiło.
212
– Dlaczego ta sprawa tak pana interesuje?
Wzruszył ramionami.
– Schwytanie Spectera jest bardzo ważne, można za to dostać dużą nagrodę, a
mój wydział jest w to zamieszany. – Wydawał się zawiedziony. – Lord Ravenswood i ka-
pitan nie powinni prowadzić dochodzenia, nie dzieląc się zyskiem z tymi, którzy z tego
żyją.
Teraz wszystko nabrało sensu. Clara wolałaby jednak stanowczo, by całą tą spra-
wą zajął się Morgan. Ona sama nie miała pojęcia o procedurach śledczych. Czy pan
Fitch miałby istotnie prawo domagać się nagrody? Czy Ravenswood niesprawiedliwie
go pominął?
Tak czy inaczej nie mogła mu pomóc. Szybko podniosła się z krzesła.
– Doprawdy, panie Fitch. Będzie pan musiał porozmawiać na ten temat z lordem
Ravenswoodem. Ja się w takie sprawy nie angażuję. – Wygładziła spódnicę i ruszyła w
stronę drzwi. – Proszę wybaczyć. Muszę iść. Obiecałam Lucy...
– Proszę mi opowiedzieć o swojej znajomości z kapitanem.
Przystanęła przy drzwiach.
– Nie mogę mówić o czymś, o czym nie mam pojęcia.
– Proszę nie udawać. – Jego porozumiewawczy uśmieszek budził niepokój. –
Wiem, że pani i kapitan pozostajecie w intymnym związku.
Ogarnął ją strach. Nie mógł się przecież dowiedzieć o niej i o Morganie. Z pewno-
ścią zgadywał.
– Nie rozumiem, o co panu chodzi.
– Oczywiście, że pani rozumie. Jesteście kochankami. To jedyny powód, dla któ-
rego spędziła pani z nim noc w sklepie.
Skąd o tym wiedział?
– Chyba pan oszalał, skoro...
– Pamięta przecież pani, że śledziłem kapitana. Tak jak kazał pan Hornbuckle.
Widziałem, jak wchodzi pani do niego wieczorem i wychodzi od niego rano.
Czując, że z każdym kolejnym zdaniem coraz bardziej traci reputację, Clara za
wszelką cenę postanowiła się ratować.
– Jeśli tak, widział pan też, jak Lucy strzela do kapitana. Owszem, zostałam tam
na noc, by go pielęgnować.
– Chyba raczej pozwolić się uwieść – prychnął sarkastycznie Fitch.
– Nie wiem, skąd ten pomysł – zaprotestowała. Zdawała sobie jednak przy tym
sprawę, że jest to tylko słowo przeciw słowu. – Mogę się założyć, że nie czekał pan na-
wet całą noc... gdyby tak było, zastałby pan tam Spectera.
Fitch przymrużył oczy.
Boże! Powiedziała stanowczo za dużo. Oficjalnie nie mogła wiedzieć, że był tam
Specter. A jeśli Fitch go widział i zależało mu na nagrodzie, powinien był dokonać
aresztowania. Przecież musiał wiedzieć, kim była postać odziana w czarną pelerynę. To
nie pozostawało dla nikogo tajemnicą. On jednak nie próbował zatrzymać ani Specte-
213
ra, ani Morgana. Co więcej, wydawał się pewny jej romansu z Morganem, a jedyna
osoba, która o tym wiedziała to... Z wymuszonym uśmiechem ruszyła do drzwi.
– Tak czy inaczej, to nie ma znaczenia. Nie wiem nic na temat śledztwa. Już pa-
nu o tym mówiłam. Jeśli chce pan poznać szczegóły, proszę porozmawiać z kapitanem
Pryce'em lub jego lordowską mością. Teraz naprawdę muszę już iść, więc, jeśli raczy
mi pan wybaczyć...
– To wykluczone, milady – powiedział Fitch, a jego głos stał się nagle zupełnie
inny, głębszy i... bardziej przerażający.
Clara poczuła dziwną miękkość w kolanach.
On tymczasem wyjął pistolet i wycelował jej prosto w serce.
– Obawiam się, że nie mogę na to pozwolić.
214
Rozdział 23
Pożrę każdego, kto tu przyjdzie
– Leniwie olbrzym rzecze,
Lecz nie wie, głupi, że już po nim:
Z pułapki nie uciecze.
Opowieść o Jacku, pogromcy olbrzymów,
anonimowa legenda kornwalijska, w wersji Rushera.
– Co to znaczy, że Clary tu nie ma? – spytał Morgan, patrząc groźnie na kamer-
dynera swojego brata. Ten odwzajemnił mu się wyniosłym spojrzeniem.
– Lady Clara wyjechała jakiś czas temu dwukółką w towarzystwie młodej damy,
panny Perkins.
Morgan popatrzył na niego z niedowierzaniem.
– Była tu Lucy?
Sebastian i Juliet wyszli mu na spotkanie.
– Clara pojechała gdzieś z Lucy? – zwrócił się do nich Morgan. – O co tu chodzi?
Juliet wzruszyła ramionami.
– Panna Perkins przyszła prosić Clarę o pomoc. O ile sobie dobrze przypominam,
sprawa dotyczyła tego policjanta, Fitcha. On zatrzymał jednego z chłopców, Johnny'-
ego, zdaje się.
– Fitch był dziś naprawdę zajęty – mruknął Ravenswood. – To cię nie dziwi?
– Owszem, trochę – odparł Morgan, czując, jak jeżą mu się włosy na karku.
– Ta młoda dama chyba nie chciała go poślubić – dodała Juliet. – A on się ze-
mścił i aresztował jej brata. Czy coś w tym rodzaju...
Choć wyjaśnienie wydawało się prawdopodobne, Morgan wciąż odczuwał niepokój.
– Co właściwie wiesz o Rodneyu Fitchu? – spytał Ravenswooda.
– Tylko to, co powiedziałem tobie. Przypomina Dogberry'ego. Pamiętacie tego
niedojdę z komedii Szekspira? Ale tak naprawdę jest inteligentny i...
– Dogberry! – wykrzyknęła Juliet. – Wiedziałam, że już gdzież słyszałam o tym Fi-
tchu.
Morgan popatrzył na nią z ukosa.
– O czym ty mówisz? Skąd możesz wiedzieć cokolwiek o policjantach ze Spital-
fields?
– Nie, nie, on nie był wtedy policjantem, tylko aktorem z trupy aktorskiej, która
przyjechała do Stratfordu, kiedy miałam może... dwanaście lat. Tamten Fitch też miał
chyba na imię Rodney. I był najlepszym odtwórcą roli Dogberry'ego, jakiego widziałam
w życiu. Dlatego tak świetnie go pamiętam. Naprawdę śmialiśmy się do łez...
Morgan poczuł, że robi mu się zimno.
215
– Opisz mi tego aktora, Juliet.
Zrobiła to, o co poprosił.
– On? – spytał Morgan, a strach niemal ściął mu krew w żyłach.
– Obawiam się, że tak – odparł Ravenswood.
– Grał tę rolę przez cały czas – powiedział Morgan. – Grał Dogberry'ego. Kto by
podejrzewał takiego safandułę o to, że jest najgroźniejszym przestępcą w Spitalfields?
– To by wyjaśniało obecność Fitcha w sklepie. – Zmarszczka niepokoju przecięła
czoło Ravenswooda. – Nie przyszedł po to, by cię śledzić. W każdym razie nie na pole-
cenie władz. Przyszedł, żeby wywęszyć pułapkę.
– A kiedy cię zobaczył, zrozumiał, do czego zmierzamy, i uciekł. – Morgan był co-
raz bardziej przerażony. – Specter mówił przecież, że ma znajomości w policji, nie są-
dziłem jednak, że są to znajomości tak bliskie.
– To by wyjaśniało sukcesy Fitcha w chwytaniu przestępców. Ilekroć Specter
chciał wyeliminować konkurenta lub zdrajcę, doskonale wiedział, gdzie go szukać. –
Ravenswood pokręcił głową. – Jednak coś mi tu nie pasuje. Aktor groźnym przestępcą?
Niewiarygodne.
– Dlaczego? Miał dość ciągłego braku pieniędzy i dostrzegł inny sposób wykorzy-
stania swojego talentu. Zawsze mi się wydawało, że świetnie manipuluje głosem. I
jeszcze ta jego zdolność wymykania się z zasadzek... Pewnie za każdym razem zmienia
przebranie. Dla aktora to łatwe. Mógł na przykład wypychać pelerynę, gdy chciał wy-
dać się barczysty i tak dalej.
– Ale w jaki sposób osiągnął ten efekt, który opisywałeś? Brak twarzy pod pele-
ryną?
– Malował się czarną farbą. W nocy wydawał się prawie niewidzialny. Czego jed-
nak, na miłość boską, może chcieć od Clary?
– Próbuje cię zwabić w zasadzkę – odparł bez wahania Ravenswood z pobladłą
twarzą.
– Chyba nie. Gdyby zależało mu na mnie, dopadłby mnie po prostu w ciemnej
uliczce i poderżnął mi gardło. – Odwrócił się do Juliet. – Czy Lucy mówiła, gdzie była
przedtem? Skąd wiedziała, gdzie szukać Clary?
– Przyjechała z Domu dla chłopców. To oni przysłali ją tutaj – odparł kamerdy-
ner.
– To dobrze. Fitch nie domyśla się na szczęście, że wiemy o jego poczynaniach.
W każdym razie jeszcze nie. Nie udało mu się chyba powiązać Morgana Blakely z Mor-
ganem Pryce'em, więc nawet gdyby wiedział, że Lucy tu przyjdzie, nie zrozumiałby z
pewnością, co to oznacza. A to działa na naszą korzyść. – Zerknął na kamerdynera. –
Czy mówiła, dokąd się wybierają?
– Nie, sir. Przykro mi. Pojechały dwukółką więc nie wiem, dokąd się udały.
– Chyba nie do więzienia – wtrącił Ravenswood.
– Aresztowanie chłopca stanowiło tylko pretekst do spotkania z Clarą, poza tym
Fitch z pewnością chciał z nią rozmawiać na osobności.
216
Morgan zacisnął pięści.
– Ale dlaczego?
Sebastian postąpił krok naprzód.
– Może ktoś mi wyjaśni, co się dzieje?
– Teraz nie mamy czasu – warknął Morgan.
– On znów dla pana pracuje. Mimo zakładu, mimo umowy, mimo tego, co obie-
cał...
– Morgan to mój najlepszy człowiek – odparł Ravenswood bez śladu wyrzutów
sumienia w głosie. – Nie zamierzałem zrezygnować z jego usług tylko z powodu wasze-
go głupiego zakładu...
– Morganie! – krzyknęła Juliet. – Jak mogłeś?
– Przykro mi – wycedził Morgan – ale nie mam teraz czasu na rozmowy. Lady
Clara jest w prawdziwym niebezpieczeństwie.
Wszystko inne przestało się nagle liczyć. Juliet zbladła i chwyciła męża za ramię.
– Mów, co robić. Chcę pomóc – rzucił szybko Sebastian.
Morgan wahał się przez chwilę, ale nie mógł odrzucić tak korzystnej propozycji.
– Jest z Fitchem, ale nie wiemy gdzie. Pewnie u niego w domu, ale to nie takie
pewne. Może pojedziesz do Stanbourne Hall i rozpytasz, skąd przyjechała Lucy albo
dokąd się wybierała. Poszukaj też służącego, ma na imię Samuel. Niewykluczone, że
wie, gdzie jest Fitch, poza tym kocha się w Lucy. A jak już wszystko ustalisz, jedź do
Domu Clary w Spitalfields. – Szybko zapisał mu adres. – Tam się spotkamy. – Odwrócił
się do Ravenswooda.
– Ty znajdź Hornbuckle'a, dowiedz się, gdzie mieszka Fitch, i czekaj na nas w
Domu. Ja ruszam do gospody. Lucy tam przecież mieszka, może podadzą mi adres Fi-
tcha. Albo może zdradziła im swoje plany.
– Fitch nie byłby na tyle głupi, by wyrządzić Clarze jakąś krzywdę, skoro wie, że
pracujesz dla władz.
– Nie jestem pewien. Nigdy nic nie wiadomo.
Morgan poczuł, jak ogarnia go niemoc. Znów był trzynastolatkiem, który patrzy,
jak kochanek matki się nad nią znęca.
Odsunął te wspomnienia. Nie udało mu się uchronić matki, ale tym razem nie za-
mierzał przegrać. Nie mógł. W przypadku klęski jego życie straciłoby jakikolwiek sens.
– Nie spodziewa się, że zaczniemy go szukać – powiedział spokojnie. – W tym
punkcie mamy nad nim przewagę i zamierzam z niej skorzystać. I modlić się, by Clara
dała sobie jakoś radę.
***
Fitch wskazał Clarze lufą pistoletu, że ma odsunąć się od drzwi. Clara poczuła, że
ogarnia ją coraz większy niepokój.
217
– Okazałaś się mądrzejsza, niż sądziłem – powiedział chłodnym, opanowanym
głosem, zupełnie innym niż ten, którym mówił wcześniej. – Najwyraźniej na tyle mą-
dra, by dodać kapitanowi pewności siebie. Nie sądziłem, że ci powie o spotkaniu ze
Specterem. Szkoda, że to zrobił, bo przez to nie mogę cię wypuścić.
– Nie rozumiem dlaczego... Co to ma wspólnego ze mną? I z panem!
– Nie rób ze mnie idioty, milady! – wrzasnął. – Wiesz, kim jestem, i już nikt inny
tego nie odkryje. Nie pozwolę na to!
Clara istotnie poznała jego tożsamość. Specter stał przed nią w całej okazałości,
choć nie był tak postawny, jak przedtem. I może wolał używać noża, gdy udawał du-
cha, ale kiedy grał już tylko siebie, posługiwał się znacznie bardziej praktycznym pisto-
letem.
– Naprawdę nie mam pojęcia...
– Kapitan Pryce pani powiedział, tak? Powiedział pani wszystko. Nie powinienem
był wierzyć w te bajeczki na wasz temat, którymi mnie raczył. Już sama ta opowieść
świadczyła wyraźnie o tym, że chce zastawić na mnie pułapkę. Przecież nie zostałaby
pani u niego na noc, gdyby myślała, że to bandyta! Jest pani zbyt inteligentna, zbyt
moralna, by ulec perswazjom prawdziwego pasera! – Zaklął głośno. – Ale ja chciałem
mu wierzyć, bo skoro taki łotr jak on mógł sobie pozwolić na damę, ja miałem szanse u
Lucy. – Urwał i wskazał jej głową krzesło, z którego dopiero przed sekundą się pod-
niósł. – Proszę siadać, lady Claro. Najwyższy czas, żebyśmy ucięli sobie szczerą poga-
wędkę na temat naszego przyjaciela, Morgana Pryce'a.
– Dobrze, porozmawiajmy. Miałeś rację. Jesteśmy kochankami. I jeśli mnie za-
strzelisz, Morgan na pewno cię dopadnie.
– Ciekawe, jakim cudem, skoro nie wie, kim jestem – zaśmiał się Fitch. – A może
wie? – dodał cicho, patrząc na nią lodowato.
– Pewnie wie. To bystry człowiek. A Lucy mu powie, że zostawiła mnie tutaj z to-
bą.
– Lucy nic nie powie. – Zrobił krok w stronę Clary, mięsień policzka niebezpiecz-
nie mu drgał. – Nie powie, jeśli nie chce, żeby jej braciszek wylądował w więzieniu.
Skłamie, że wyszłaś ode mnie cała i zdrowa. A każdy wie, że samotne kobiety nie po-
winny spacerować po Londynie, więc kiedy w końcu znajdą cię martwą w rzece, nikt
się nie zdziwi, szczególnie biorąc pod uwagę, jaka jesteś nieostrożna.
Przełknęła z trudem ślinę, wpatrzona w lufę pistoletu. Czekała ją śmierć, w dodat-
ku nikt nie miał się dowiedzieć, jak zginęła. Poczuła przypływ paniki, ale zebrała
wszystkie siły do walki. Musiała zachować spokój, pozwolić Specterowi mówić, jedno-
cześnie szukając wyjścia z tej okropnej sytuacji.
– Morgan i ja mieliśmy się dziś spotkać w sklepie – powiedziała – więc jeśli nie
przyjdę, on na pewno się domyśli, że coś się stało.
– Nie kłam, milady. Wcale się nie umówiliście. Wiem, bo przecież Morgan zamie-
rzał się dziś spotkać ze Specterem. – Twarz mu nagle pociemniała. – On i Ravenswood.
Już w chwili kiedy zobaczyłem tego diabła z ministerstwa, wiedziałem, że coś nie gra.
218
Nie sądziłem jednak, że jest aż taki sprytny. Nie po tym, jak Jenkins... – Popatrzył na
Clarę. – Nieważne. Wiesz, kim jestem. A teraz koniec gry, przejdźmy do rzeczy. Ile oni
wiedzą? Czego się domyślają?
– Dlaczego mam o tym mówić, skoro i tak zginę?
– Jest wiele rodzajów śmierci, prawda? Jeśli się tego dowiem, śmierć będzie
szybka i bezbolesna. Jeśli nie, przed nami długa noc.
Przyłożył jej lufę do skroni, po czym przesunął ją nieco w dół, po policzku Clary.
– Twój kochaś ci tego nie powiedział? Jestem znany z okrucieństwa. Jeśli zajdzie
taka potrzeba, wcale nie będę się spieszył. – Zaśmiał się głucho. – Aż trudno sobie wy-
obrazić, ile bólu może znieść człowiek, zanim umrze. Jeden strzał niszczy kolano, ale
nie pozbawia życia. A kulka w brzuch...
– Tortury na nic się zdadzą. Nic nie wiem.
– Ależ wiesz. Taki zarozumialec jak Pryce na pewno się pochwalił, w jaki sposób
zamierza uwolnić Spitalfields od Spectera.
– Nie, nic mi nie powiedział.
– Zobaczymy, czy to powtórzysz, kiedy postrzelę cię w kolano – warknął mężczy-
zna.
Usłyszała charakterystyczny dźwięk odbezpieczania broni.
A wtedy od drzwi dobiegł ją znajomy głos.
– Ona mówi prawdę, Fitch. Nie ma o niczym pojęcia, więc możesz ją wypuścić.
Przecież obaj wiemy, że chodzi o mnie.
219
Rozdział 24
Jack wdział magiczną pelerynę,
Miecz oraz buty siedmiomilowe.
Zgładził potwora, chwycił dziewczynę,
I ruszył szlaki odkrywać nowe.
Opowieść o Jacku, pogromcy olbrzymów,
anonimowa legenda kornwalijska, w wersji Rushera.
Morgan nie znał uczucia prawdziwego strachu, dopóki nie wszedł do salonu Fitcha
i nie zobaczył, że ten diabeł w ludzkiej skórze zagraża życiu jego ukochanej. Tylko nad-
zwyczajną siłą woli powstrzymał drżenie ręki. Wewnątrz jednak trząsł się jak osika,
wiedząc, że jeden fałszywy ruch może sprowokować Fitcha do strzału.
Clara uśmiechnęła się słabo na jego widok.
– Najwyższy czas...
Nigdy nie była tak blada i przerażona, ale buntowniczo wyprostowane plecy mówiły
mu wyraźnie, że może liczyć na jej hart ducha.
– Przyjechałbym szybciej, gdybyś zostawiła wiadomość, dokąd się wybierasz –
odparował.
A teraz stałby w holu i czekał, aż Fitch opuści broń, gdyby nie usłyszał, że ją od-
bezpieczył. Wtedy już musiał wkroczyć do akcji.
– Gdybym wiedziała, że pan Fitch jest tak niebezpieczny...
– Zamilknijcie oboje! – krzyknął Fitch z twarzą pobladłą z gniewu. – Cofnij się,
Pryce, bo ją zastrzelę!
Strach przeszył go do szpiku kości.
– Nie spieszmy się tak – powiedział kapitan, celując w głowę Fitcha. – Jeśli do
wszystkich innych zbrodni dodasz morderstwo, nie unikniesz szubienicy.
– Hopkins! – zawołał Fitch.
Morgan zrobił krok w głąb pokoju.
– Jeśli wołasz lokaja, to szkoda gardła. Pozbawiłem go przytomności, gdy próbo-
wał zagrodzić mi drzwi.
– Niech cię diabli! – warknął Fitch. – Myślałem, że zostaniecie dłużej w sklepie. I
skąd w ogóle wiedziałeś, dokąd przyjść?
– Od Lucy. – Dzięki Bogu siostra Johnny'ego wysiadała właśnie z dwukółki, gdy
przybył do niej Morgan. – Ona chyba już cię nie lubi.
Fitch zaciął usta.
– Jeszcze do mnie wróci. Jak zobaczy, co można kupić za moje pieniądze, zrobi,
co jej każę. Razem uciekniemy z Anglii.
220
– Naprawdę sądzisz, że pozwolę ci stąd wyjść? Chyba oszalałeś. – Morgan, czu-
jąc, jak krew pulsuje mu w żyłach, zbliżył się do Fitcha jeszcze o krok. Serce waliło mu
jak oszalałe. – Lord Ravenswood ze swoimi ludźmi już tu po ciebie jedzie.
– Blefujesz!
Pryce miał jednak szczerą nadzieję, że przedstawia fakty. Nie czekał jednak ani na
Ravenswooda, ani na brata – posłał Lucy do Domu, by im powiedziała, dokąd mają się
udać, gdy wreszcie się u niej zjawią.
– Znasz mnie już dość długo i wiesz, że nie przyszedłbym tutaj nieprzygotowany
– powiedział Morgan. – Dlatego odłóż broń. Kiedy przyjadą, będzie po wszystkim.
– Nie zamierzam czekać na twoich przyjaciół, Pryce. – Wciąż celując w Clarę, Fi-
tch nakazał jej gestem ręki, by pozostała na miejscu. – A lady Clara pójdzie ze mną.
Morgan zmusił się, by pokonać strach.
– Nie pozwolę ci na to – warknął. – Nawet nie próbuj.
– I niby jak zamierzasz mnie powstrzymać? – warknął Fitch, popychając kobietę
w stronę drzwi.
Nagle za Fitchem pojawiła się jakaś postać. Morgan cudem nie okazał zdziwienia:
co, u diabła, robił tu Samuel? Przecież podobno wyjechał...
Samuel przyłożył palec do ust i poruszył trzymanym w ręku nożem, jakby prosił o
pozwolenie na rozpoczęcie akcji. Morgan powstrzymał go ruchem ręki. Lufa znajdowała
się wciąż zbyt blisko głowy Clary. Gdyby Samuel zaatakował, Fitch na pewno by strze-
lił. Musiał najpierw odłożyć pistolet.
– Posłuchaj – powiedział kapitan, opuszczając broń. – Po co masz zabierać Cla-
rę? Przecież to ja pokrzyżowałem ci plany. Weź mnie.
Clara zmarszczyła brwi, ale Morgan odnosił wrażenie, że rozumie jego intencje.
– Lucy nigdy z tobą nie ucieknie, jeśli mnie zabijesz – odezwała się. – Ma zbyt
dobre serce, by kochać mordercę.
– Zrobi, co jej każę – warknął Fitch, ale ręka, w której trzymał pistolet, lekko się
odsunęła.
Morgan postanowił kontynuować ten wątek.
– Po co masz ryzykować? – Podszedł do stolika i położył na nim broń. – Widzisz.
Odkładam broń. Przecież nie chcesz zrobić krzywdy lady Clarze. Ja jestem draniem,
ale ona to anioł, od niej zależy los wielu dzieci. To niewinna istota, taka jak twoja słod-
ka Lucy. Nie zasługuje na śmierć.
Fitch puścił Clarę.
– Masz rację. Wezmę ciebie – mruknął, celując prosto w serce Morgana.
– Teraz! – krzyknął Morgan.
Jednak Clara, która nie mogła wiedzieć, że Samuel stoi tuż za nią, chwyciła dłoń
Fitcha i pociągnęła ją w dół, kierując lufę w stronę podłogi. W chwili gdy kapitan sięgał
po broń, pistolet Fitcha wypalił. Morgan poczuł, że serce staje mu w gardle.
– Clara! – krzyknął i rzucił się w ich stronę. Clara jednak zdrowa i cała pochylała
się teraz nad człowiekiem, który zwijał się z bólu na podłodze i trzymał za nogę.
221
– Niech cię diabli, Pryce – wykrztusił Fitch. – Dlaczego po prostu mnie nie zabi-
łeś? Chcesz się nade mną znęcać?
– To twój pistolet wypalił, nie mój – wycedził Morgan. – Powinieneś był wiedzieć,
że machanie bronią przed nosem lady Clary może się bardzo źle skończyć. – Podszedł
bliżej i przycisnął lufę do skroni bandyty. – Jeśli jednak pragniesz śmierci, chętnie słu-
żę pomocą.
Fitch zamarł, po chwili jednak popatrzył mu prosto w oczy.
– Proszę, tylko się pospiesz. Karierę aktorską już dawno mam za sobą, a nie za-
mierzam bawić tłumów rolą wisielca.
Chęć, by pociągnąć za spust, była bardzo silna i tym bardziej kusząca, że zabicie
Fitcha mogło się okazać jedyną szansą na wymierzenie mu sprawiedliwości. Choć sam
Fitch sądził inaczej, mógł jednak uniknąć szubienicy. Nikt nie potrafiłby dowieść, że
Specter zabił Jenkinsa, czy kogokolwiek innego, a paser, nawet król paserów, nie
mógłby zostać skazany na karę śmierci. Dlatego Specterowi groziła najwyżej czterna-
stoletnia zsyłka. Po tym, jak omal nie zabił Clary.
– Nie jesteś taki jak on, Morganie. Nie staraj się być do niego podobny... – wy-
szeptała Clara.
– Przecież on chciał cię zabić.
– Tak, i ukarze go za to wymiar sprawiedliwości, ty nie musisz tego robić. Już
nie masz trzynastu lat. Zaufaj sędziom. Nie plam rąk krwią, by wymierzyć karę.
Samuel wydał z siebie jakiś bliżej nieokreślony odgłos – wyraźnie czekał na sygnał.
Morgan wiedział, że to, co teraz się stanie, ukształtuje życie tego młodzieńca na długie
lata.
– Jesteś kimś lepszym – mówiła Clara. – Wiem to na pewno.
Kapitan popatrzył jej w twarz, z której biła wiara. Wiara w niego.
Clara miała rację. Był lepszy. Nigdy nie był i nie potrafił być taki, jak Specter. Na-
wet gdyby zamieszkał w Spitalfields.
Gniew nagle ostygł. Opuścił broń.
– Zabij mnie – wychrypiał Fitch, ściskając zakrwawioną nogę. – Jesteś przecież
do tego zdolny.
– Tak – przyznał Morgan. – Ale nie mogę stracić tego, co pozostało z mojej duszy.
Wstawaj! Ravenswood i jego ludzie już na ciebie czekają.
Morgan kazał Clarze trzymać się z daleka od tego całego zamieszania, toteż siedzia-
ła teraz spokojnie na sofie z Samuelem u boku. Posłuchała go z ulgą; wciąż jeszcze
trzęsła się ze strachu na samo wspomnienie chwili, gdy Fitch wycelował w Morgana.
Poza tym nie chciała przeszkadzać policjantom, od których aż się teraz roiło – wszędzie
szukali skradzionych dóbr i innych dowodów winy Fitcha.
Lord Ravenswood i jego ludzie wyprowadzili przestępcę z domu, a Morgan wciąż
przesłuchiwał jego lokaja. Potem przyjechał lord Templemore i zaczął domagać się wy-
jaśnień, których udzielił mu Ravenswood.
222
– Kto to jest ten mężczyzna, który wygląda całkiem jak kapitan? – spytał Samu-
el.
– To baron Templemore – wyjaśniła Clara. – Jego brat bliźniak.
Samuel gwizdnął cicho.
– Czy to znaczy, że kapitan Pryce...
– Tak. I naprawdę nazywa się Blakely. Pracuje dla tego drugiego dżentelmena.
Razem próbowali ująć Spectera.
– I pani o tym wiedziała?
– Od pewnego czasu tak... Od tej nocy, gdy kapitan został ranny.
– Ach, tak – mruknął Samuel, jakby to wyjaśniało sytuację. – Nie rozumiałem,
jak się pani może zadawać z paserem. To nie było do pani podobne.
Clara poczuła, że chce zmienić temat.
– Skąd się tu wziąłeś?
– Nie z własnej woli. – Samuel wskazał lokaja Fitcha. – Porwał mnie ten gość,
kiedy szedłem do tawerny. Uderzył mnie w głowę i przywlókł tutaj. Kiedy przyszedłem
do siebie, zobaczyłem, że jestem związany, siedziałem w piwnicy, a on mi tłumaczył, że
jego pan zajmie się mną osobiście, kiedy wróci z ważnego spotkania.
– Fitch twierdził, że ci zapłacił za wyjazd z Londynu. Rozumiem, że miał na myśli
wyjazd... na tamten świat.
– Chyba tak. – Samuel aż się wzdrygnął. – Kiedy lokaj zostawił mnie w ciemno-
ściach, miałem czas, by wyjąć nóż. Widzi pani, kapitan Pryce nauczył mnie chować
broń tak, żeby nikt nie mógł jej znaleźć. A ten pachołek Fitcha nie jest za mądry, więc
mnie nie zrewidował. Zajęło mi to dużo czasu, ale w końcu jakoś się uwolniłem, przy-
szedłem na górę i zobaczyłem, co się dzieje.
– I pomogłeś ocalić życie, zarówno moje, jak i Morgana. – Poklepała go po ręku. –
Oddałeś nam wielką przysługę i dostaniesz za to sowitą nagrodę.
– Nie robiłem tego dla nagrody. Zrobiłem to dla pani. Sprowadziła pani z powro-
tem Lucy w moje życie i nigdy nie zdołam się za to odwdzięczyć. – Podniósł wzrok i
uśmiechnął się. – A skoro już mowa o Lucy...
– Samuelu! – krzyknął piskliwie jakiś kobiecy głos.
Mężczyzna podniósł się z miejsca, a Lucy wpadła prosto w jego ramiona.
– Nic ci się nie stało? Podobno walczyłeś z panem Fitchem! Jeśli cię zranił...
– Nie, nic mi nie zrobił, kochanie. I tak naprawdę wcale nie walczyłem...
– Mówią, że jesteś bohaterem – ciągnęła Lucy, nie zważając na jego protesty. Po-
całowała go mocno w usta. – I jesteś nim naprawdę. Moim bohaterem.
– Och, Lucy – szepnął, rumieniąc się jak piwonia. – Zrobiłem tylko to, co zrobiłby
każdy mężczyzna dla kobiety, którą kocha.
Mimo to Samuel pławił się w rozkoszy, jaką dał mu podziw Lucy. Teraz patrzyli so-
bie czule w oczy, by się upewnić, że są naprawdę zdrowi i cali.
223
Ich widok utwierdził Clarę w przekonaniu, że decyzja, która zdążyła w międzycza-
sie podjąć, jest słuszna. Zerknęła w stronę Morgana rozmawiającego z Ravenswoodem
i lordem Templemore, i poczuła, że bardzo go kocha.
Jak mogłaby zdobyć się na to, by pozwolić mu odpłynąć? Z trudem myślała nawet
o chwili rozstania.
Morgan poczuł na sobie jej spojrzenie, uśmiechnął się, po czym powiedział coś
szybko do Ravenswooda i podszedł do Clary.
– Już prawie skończyliśmy, aniele. – Splótł palce z jej palcami. – Zabiorę cię do
domu.
– Nie mam ochoty wracać – oświadczyła stanowczo. – Chcę zostać z tobą.
Uśmiechnął się szerzej.
– To się da zrobić.
– I nie tylko dziś. – Zdecydowała, by powiedzieć mu wszystko, zanim zmieni zda-
nie. – Popłynę z tobą. Nie mogłabym znieść myśli o tym, że jestem za daleko, by ci po-
móc, kiedy narobisz sobie kłopotów.
– Już nigdy nie zamierzam sobie ich narobić – powiedział, patrząc na nią ciepło.
– Teraz tak mówisz, ale znam cię. Zobaczysz, że dzieje się coś złego, i od razu ze-
chcesz to naprawić. Wystarczy, że jakiś łajdak spróbuje skrzywdzić niewinną istotę, a
ty...
Pocałował ją tak namiętnie, że straciła zdolność myślenia.
– Kochanie, nie narobię sobie kłopotów, bo nie będę pływał. Zostaję z tobą w
Londynie.
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Naprawdę?
– Chyba spodoba ci się moja decyzja, bo i tak już jej nie zmienię. Przyjąłem pro-
pozycję Ravenswooda i zaczynam pracę w ministerstwie. A na wypadek, gdybyś zaczęła
się martwić, mam ci powiedzieć, że nie będzie to miało nic wspólnego z przemytnikami,
paserami i...
Pisnęła z radości i zarzuciła mu ręce na szyję.
– Zostajesz! Naprawdę zostajesz ze mną w Londynie!
Zaśmiał się głośno.
– Tak, ma belle ange. Zostaję. Z kobietą, którą kocham.
Cofnęła się i popatrzyła na niego zaskoczona.
– Kochasz mnie?
– Oczywiście. Sądzisz, że gdyby było inaczej, porzuciłbym moje cudowne życie na
morzu?
Poczuła, że ściska się jej serce.
– Och, Morganie, nie chcę, abyś robił cokolwiek wbrew sobie. Ty przecież nie
chcesz tu mieszkać...
224
– Nie chciałem, zanim mnie zmusiłaś do zmiany spojrzenia na różne sprawy. Je-
stem mężczyzną, który popełnia błędy. I który musi nauczyć się z nimi żyć, mając u
boku taką kobietę jak ty.
Wezbrała w niej nadzieja.
– Jesteś pewien? Bo jeśli jednak potrzebujesz podniety, którą daje ci morze...
– Potrzebuję wyłącznie ciebie, kochanie – szepnął, gładząc ją po policzku. – A je-
śli odetnę cię od ludzi, których kochasz, stracę ważną cząstkę ciebie. Cząstkę, która
pragnie zbawiać świat. Masz rację, gdybyśmy popłynęli razem, zaczęłabyś tego żało-
wać.
Z uśmiechem pogłaskał ją po policzku.
– Już się siebie nie boję. Poza tym twoje miejsce jest tutaj, a moje przy tobie.
Dopóki więc będziesz na mnie patrzeć z miłością, zostanę tu, gdzie jest miejsce nas
obojga. Nawet gdy jest to Londyn.
Pod jego szczerym spojrzeniem stopniały wszystkie jej lęki. To już nie był Morgan,
który bał się zmierzyć z przeszłością. Ten Morgan wiedział dokładnie, czego chce, i ja-
kimś cudem pragnął właśnie jej.
– Dobrze – powiedziała cicho. – Zostań więc ze mną.
W oczach kapitana zamigotały iskierki.
– Musisz jednak najpierw spełnić kilka warunków.
– Na przykład?
– Musisz opuścić na jakiś czas swój ukochany Dom i wybrać się ze mną w po-
dróż poślubną.
Clara odetchnęła z ulgą.
– Z tym sobie poradzę.
– I już nigdy się nie będziesz zbliżać do naładowanej broni.
Zaśmiała się.
– Mam się pozbawić całej tej zabawy, która była twoim udziałem przez tyle lat?
– Bardzo śmieszne, ale o tym nie zamierzam dyskutować. – Morgan uniósł brwi.
– Za każdym razem, gdy pojawiasz się w pobliżu broni, ucieka ze mnie połowa życia, a
jeśli sądzisz, że...
– Dobrze, dobrze, wygrałeś... Przysięgam, że nie zbliżę się już do pistoletu.
– Tak lepiej. – Ściszył głos do szeptu. – A teraz ostatni, najważniejszy warunek.
Patrzył na nią tak, że poczuła przyspieszone bicie serca.
– Jaki?
– Musisz przysiąc, że nigdy nie przestaniesz mnie kochać. Bo tego bym nie
zniósł.
– O ile przyrzekniesz mi to samo, tej obietnicy z pewnością dotrzymam.
225
Epilog
Poślubił Piękną, wiele lat z nią przeżył szczęsnych.
Nie zazna trosk ni cierpień, Bestii żona mężna.
(z pisma dla młodych panienek)
Jeanne-Marie Prince de Beaumont
Clara nawet nie mogłaby sobie wymarzyć wspanialszego dnia na otwarcie nowego
skrzydła Domu. Tego ranka przywitało ich słońce, nad ziemią unosił się zapach kwia-
tów, śpiewały drozdy. Czuła, że dzieci będą zachwycone.
Przerwała na chwilę doglądanie służących i przyjrzała się uważnie swojej nowej
siedzibie. W ciągu niecałych trzech lat ochotnicy przekształcili zaniedbany ogród w raj
na ziemi.
A stało się to wszystko głównie dzięki Morganowi i jego rodzinie. Spadek po wuju
Cecilu, choć całkiem pokaźny, nigdy by na to nie wystarczył. Gdy jednak Sebastian
przekazał na rzecz Domu niemałą dotację, a Morgan przekonał oficerów marynarki, by
pomogli mu przy projekcie i budowie, koszt nowego skrzydła okazał się znacznie niż-
szy, niż początkowo sądziła.
Datki na Dom również znacznie wzrosły dzięki jej przygodom. Damy chętnie poma-
gały córce markiza, która przyczyniła się do schwytania groźnego przestępcy. O proce-
sie Spectera mówiono miesiącami i w Spitalfields zrobiło się teraz znacznie bezpiecz-
niej; mimo to Clara bardzo się cieszyła, że może trzymać swych wychowanków z dala
od tamtych okolic.
Na widok Juliet, która właśnie zbliżała się do niej z córkami, Clara uśmiechnęła
się serdecznie.
– Mówiłam dziewczynkom, że wujek Morgan zabierze nas na wycieczkę po nowej
siedzibie, zanim przybędą inni goście, ale nie mogę go nigdzie znaleźć.
– Poszedł pomóc Samuelowi przy otwieraniu okien. Pani Carter zamierzała
przejść na emeryturę, więc Lucy i Samuel przejęli codzienne obowiązki w Domu. Nie
sądziliśmy, że będzie dzisiaj tak ciepło, ale Morgan twierdzi, że to dobrze. Świeże po-
wietrze to dodatkowa atrakcja tej uroczystości. Kto wie, może uda się nam nawet wy-
dobyć pieniądze od lorda Winthorpa?
Juliet zaśmiała się serdecznie.
– W to wątpię. Jeśli jego lordowska mość w ogóle się pojawi, to będzie prawdziwy
cud. Wciąż nie może uwierzyć, że poślubiłaś wcielonego diabła.
Na szczęście lord Winthorp jako jedyny nie akceptował męża Clary. Kto mógłby
zresztą nie lubić walecznego kapitana marynarki, który okazał się bohaterem? Ponadto
Morgan wypracował sobie od razu wysoką pozycję w ministerstwie. Zrobił na wszyst-
kich ogromne wrażenie swoim spokojem i praktycznym podejściem do spraw związa-
226
nych z ochroną Londynu. Robert Peel, sekretarz stanu, chciał nawet, by Morgan prze-
wodniczył komisji zajmującej się miejskimi siłami policyjnymi.
A każde osiągnięcie Morgana wprawiało jego rodzinę w stan coraz większej dumy.
Sebastian promieniał, ilekroć wymieniano nazwisko jego brata, a Juliet już dawno mu
wybaczyła złamanie zasad umowy. Zwłaszcza że, co lubiła często podkreślać, dzięki
temu zyskała tak wspaniałą szwagierkę.
– A gdzie jest moja siostrzeniczka? – spytała Juliet. – Przecież nie zostawiłaś jej z
niańką?
– Morgan nigdy by mi tego nie wybaczył – zaśmiała się Clara. – Nie potrafię go
jakoś przekonać, że dziewięciomiesięczne dziecko nie zachwyci się wspaniałą architek-
turą. Morgan chce, by Lydia uczestniczyła we wszystkim. Maleńka jest teraz pod opie-
ką ciotecznej babci, Verity, i ciotecznego dziadka, Lewa. O, właśnie tu idą.
Ciotka Verity wyłoniła się z lasu, tuląc w ramionach Lydię i posyłając jej promien-
ne uśmiechy. Wyglądała niczym dobra wróżka, matka chrzestna Kopciuszka rzucająca
dobre czary. Obok nich podskakiwały Fiddle, Faddle i Foodle; Księżna szła dostojnie
przy nodze towarzyszącego im mężczyzny, wuja Lewa.
– Czy to nie urocza para? – spytała szeptem Juliet. – Wuj jest wdowcem od tak
dawna, że już straciłam nadzieję na jego ponowny ożenek, ale być może twojej ciotce
uda się go skusić.
Sądząc po pełnym uwielbienia spojrzeniu Księżnej oraz częstych uwagach wuja na
temat niedościgłych zalet ciotki Verity, Clara była skłonna się z nią zgodzić. Z pewno-
ścią ciotka zasłużyła sobie na to, by znaleźć odpowiedniego towarzysza życia.
– Chcielibyśmy zabrać Lydię nad staw, by popatrzyła na łabędzie, ale wuj... to
znaczy pan Prynce, uważa, że powinniśmy najpierw poprosić cię o zgodę. Bał się, że
będziesz się martwić o dziecko, jeśli znajdzie się tak blisko wody.
– Nie mam nic przeciwko temu, jeśli oczywiście nie zamierzacie huśtać jej nad
taflą – mruknęła Clara.
– Ależ skąd! – wykrzyknęła Verity, ignorując sarkastyczny ton Clary. – Będziemy
ją trzymać w odpowiedniej odległości od wody. Prawda, moje maleństwa?
Chóralne szczekanie niewątpliwie wyrażało zgodę.
– Pójdziemy z wami – powiedziała Juliet. – Dziewczynki z pewnością chętnie
obejrzą łabędzie. Ty też się wybierzesz, Claro?
– Jeszcze nie. Powóz z dziećmi może zajechać teraz w każdej chwili i musimy się
na to przygotować, bo kiedy już tu wpadną...
Nie musiała kończyć. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Kiedy tylko wszyscy sobie poszli, Clara ruszyła przez las w stronę domu. W połowie
drogi spotkała Morgana, który najwyraźniej nie zdołał jeszcze doprowadzić się do po-
rządku. Pochwycił jej niezadowolone spojrzenie i natychmiast przygładził włosy.
– Przyszłaś mnie sprawdzić? – Objął ją w talii z miną winowajcy; musiała się
uśmiechnąć. Poprawiła mu krawat.
– Nie, chciałam sprawdzić, czy wszystko gotowe.
227
– Sam tego dopilnowałem. I zapewniam cię, aniele, że niczego nie przeoczyłem. A
jeśli nawet, to Lucy, Samuel i Johnny dokonali reszty. Nawet Tim miał swój udział w
przygotowaniu Domu.
Popatrzyła niespokojnie w tamtą stronę.
– Może ostatni rzut oka...
– Mam lepszy pomysł – szepnął Morgan.
I zanim zdążyła się zorientować, co robi, zaczął ją prowadzić w stronę altanki.
– Morganie! – zaprotestowała słabo. – Chyba nie...
Gorący, namiętny pocałunek stłumił jej wszystkie protesty.
– Co mówiłaś, kochanie?
– Lada chwila przyjadą dzieci, ty diable... – ostrzegła kapitana, choć poczuła, że
ogarnia ją żądza. – A za nimi goście. Co pomyślą, jeśli przyłapią nas w altance na...
– Zważywszy, że prosiłaś mnie sama, bym cię zhańbił, kiedy po raz pierwszy zo-
staliśmy sami, zachowujesz się czasem zadziwiająco skromnie.
– Tak uważasz? – odparła, unosząc brwi. – Dobrze, w takim razie zawrzyjmy
umowę. Jeśli poskromisz męskie chucie przez cały dzień, dam ci wieczorem wszystko,
czego zażądasz.
– Chcę cię zhańbić.
– Dobrze – zgodziła się szybko. – Ale wieczorem.
Westchnął.
– W porządku, wygrałaś. Trzymam cię jednak za słowo. I chcę to zrobić tutaj. Po-
tem, jak wszyscy goście wyjdą, a dzieci położą się spać. Niech Juliet zabierze Lydię na
noc. Albo poproś ciotkę...
Clara na chwilę wstrzymała oddech. Już od tak dawna nie byli sami; co noc mu-
sieli doglądać małej Lydii.
– Dobrze. Umowa stoi.
– Ale musimy przypieczętować ją pocałunkiem – odparł Morgan z płonącym
wzrokiem.
– Nie! – Wybiegła z altanki, zanim zdążył ją zatrzymać. – Musisz dotrzymać
obietnicy, a jeśli mnie pocałujesz, to ci się na pewno nie uda.
Poszedł za nią ze zrezygnowaną miną.
– Chyba za dobrze mnie znasz, żono.
Gdy wyłonili się z lasu, odniosła wrażenie, że słyszy grzmot, i omal nie wpadła w
panikę. Po chwili jednak zrozumiała, że to tylko turkot kół.
– Dzieci przyjechały! – Chwyciła Morgana za rękę i pociągnęła naprzód.
Dobiegli na miejsce akurat w chwili, gdy wysiadały z powozu. Widok ich świeżo
umytych, szczęśliwych buzi sprawił jej prawdziwą radość.
– Chyba im się podoba – szepnął Morgan.
– Prawda?
A potem zobaczyli, jak David wpatruje się wymownie w kieszeń Sebastiana.
– Powiedz mi, proszę, że ich przekupiłaś i nie okradną gości – jęknął Morgan.
228
– Przez tydzień mają dostawać tyle słodyczy, ile zdołają zjeść, jeśli wszystkie do-
trzymają słowa – odparła Clara.
Do Davida podeszła Mary i dzieci wymieniły parę ostrych słów. Na szczęście dziew-
czynka wyszła z dyskusji obronną ręką i pociągnęła Davida w stronę innych wycho-
wanków Clary.
– Widzę, że przynajmniej Mary ma ochotę na cukierki – zaśmiał się Morgan. –
Potrafisz zawierać korzystne umowy. Wiesz, jak kusić, by otrzymać to, czego pragniesz.
– Robię, co mogę – zaśmiała się Clara.
– A skoro już mowa o pokusie – szepnął kapitan. – Może pójdziesz jednak ze mną
do altanki? Chyba nie wytrzymam do wieczora.
– Czekanie tylko osłodzi przyjemność...
Morgan objął żonę w talii i przytulił.
– Nie czekanie, tylko ty, ma belle. I miłość. Ona osładza życie.
I gdy stali tak razem, patrząc na bawiące się dzieci, Clara przyznała mu w duchu
rację.