AMANDA QUICK
PŁONĄCA LAMPA
Przekład Maria Górna
Od autorki
U podstaw Towarzystwa Wiedzy Tajemnej kryją się tajemnice. Niewiele z nich jest równie
niebezpiecznych, jak te przechowywane przez potomków alchemika Nicholasa Wintersa, zaciekłego rywala
Sylvestra Jonesa.
Legenda o płonącej lampie sięga najwcześniejszych dni Towarzystwa. Nicholas Winters i Sylvester
Jones byli początkowo przyjaciółmi; później jednak stali się śmiertelnymi wrogami. Obaj dążyli do tego samego
celu: pragnęli znaleźć sposób, by wzmocnić zdolności psi. Sylvester wybrał ścieżkę chemii. Przeprowadzał
nielegalne eksperymenty z dziwnymi ziołami i roślinami. W końcu stworzył niedoskonałą formułę, która nęka
Towarzystwo aż po dziś dzień.
Nicholas wybrał drogę inżyniera i stworzył płonącą lampę obdarzoną nieznaną mocą. Promieniowanie
tej lampy zmieniło jego DNA, prowadząc do powstania genetycznej „klątwy", przekazywanej mężczyznom z jego
rodu z pokolenia na pokolenie.
Klątwa Wintersów pojawia się bardzo rzadko, ale kiedy już do tego dojdzie, Towarzystwo Wiedzy
Tajemnej ma bardzo poważne powody do obaw. Mówi się, że mężczyzna z rodu Wintersów, który odziedziczy
genetycznie zmienioną moc Nicholasa, staje się Cerberem - bo tak w Towarzystwie nazywa się szaleńców
obdarzonych zdolnościami psi, posiadających kilka śmiercionośnych talentów. Jones & Jones oraz Rada są
przekonane, że takie potwory w ludzkiej skórze należy wytropić i jak najszybciej wyeliminować.
Dla mężczyzn płonącej lampy istnieje tylko jedno wyjście. Aby odwrócić zmiany spowodowane przez
klątwę, każdy z nich musi odnaleźć ten artefakt oraz kobietę potrafiącą przetwarzać wytwarzaną przez niego
energię światła snów.
Trylogia marzeń światła opowiada historię trzech mężczyzn - w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości
- których losy naznaczyła klątwa płonącej lampy. Ci trzej potomkowie Nicholasa Wintersa nie stronią od
niebezpieczeństw i namiętności. Każdy z nich odkryje część mrocznych sekretów lampy. Każdy też spotka
kobietę, która będzie miała moc zmienić jego przeznaczenie.
Aż w końcu w odległej przyszłości na planecie zwanej Harmonią jeden z nich odkryje największą
tajemnicę lampy, sekret Kryształu Północy. Od tego będą zależeć losy rodu Jonesów i Wintersów.
Mam nadzieję, że spodoba się Wam ta opowieść.
Jayne
Z dzienników Nicholasa Wintersa
14 kwietnia 1694 roku
Nie dane mi będzie żyć długo, ale dokonam mej zemsty, jeśli nie w tym pokoleniu, to
gdzieś i kiedyś w przyszłości. Albowiem teraz mam już pewność, że trzy zdolności płyną w
naszej krwi i będą dziedziczone w mojej linii.
Za każdy z tych talentów trzeba zapłacić ogromną cenę. Z mocą jest tak zawsze.
Pierwsza zdolność wypełnia umysł wzbierającą falą niepokoju, której nie są w stanie
ukoić niezliczone godziny spędzone w laboratorium, najsilniejszy trunek ani makowe mleko.
Drugiej zdolności towarzyszą złowrogie sny oraz straszliwe wizje.
Trzecia zdolność jest najpotężniejsza i najniebezpieczniejsza: jeśli klucz nie zostanie
właściwie przekręcony w zamku, przyniesie ona najpierw szaleństwo, a potem śmierć.
Pojawieniu się tej trzeciej mocy towarzyszy ogromne ryzyko. Ci z moich potomków,
którzy przetrwają, będą musieli odnaleźć płonącą lampę i kobietę potrafiącą przetwarzać
energię światła snu. Tylko ona zdoła przekręcić klucz w zamku tak, by otworzyć wrota do
owej ostatniej zdolności. Tylko ona potrafi zatrzymać lub odwrócić przemianę, która już się
rozpoczęła.
Strzeżcie się jednak, albowiem kobiety obdarzone mocą bywają zdradliwe.
Przekonałem się o tym i zapłaciłem za to ogromną cenę.
17 kwietnia 1694 roku
Dopełniło się. Ukończyłem swoje ostatnie i największe dzieło: Kryształ Północy.
Osadziłem go w lampie wraz z pozostałymi kryształami. To kamień obdarzony
zdumiewającymi właściwościami. Zamknąłem w nim ogromne moce, lecz nawet ja, który go
stworzyłem, nie potrafię odgadnąć wszystkich jego właściwości i nie wiem, jak wyzwolić
jego blask. Odkrycie tego muszę pozostawić jednemu z moich potomków, w którego żyłach
płynąć będzie moja krew.
Jednego jednak jestem pewien. Przez tego, który będzie kontrolować światło
Kryształu Północy, dokona się moja zemsta. Nasyciłem bowiem ten kamień mocą
parapsychiczną silniejszą niż jakakolwiek magia czy czarnoksięstwo. Promieniowanie
kryształu zmusi mężczyznę władającego nim, by zniszczył potomków Sylvestra Jonesa.
Dokonam mej zemsty.
Prolog
Londyn, koniec panowania królowej Wiktorii
Minęły prawie dwie doby, nim Adelaide Pyne zorientowała się, że Rosestead
Academy nie jest ekskluzywną szkołą dla osieroconych młodych panien. To był dom
publiczny. Ale za późno zdała sobie z tego sprawę. Sprzedano ją jakiemuś przerażającemu
człowiekowi nazwiskiem Smith.
Komnata Rozkoszy tonęła w mroku, oświetlona jedną tylko świecą. Płomień migotał i
lśnił na powierzchni kremowej satyny, której fałdy spływały z osłoniętego baldachimem łoża.
W nikłym blasku płatki czerwonych róż rozsypanych na białej kołdrze przypominały
niewielkie plamy krwi.
Adelaide kuliła się w ciemnym wnętrzu szafy. Strach wyostrzył jej zmysły. Przez
szparę w drzwiach widziała tylko wąski fragment pokoju.
Smith wszedł do środka. Ledwo rzucił okiem na bogato zasłane łoże. Natychmiast za
sobą zamknął i zaryglował drzwi, po czym położył na stole kapelusz i czarną torbę podróżną.
Zupełnie jak lekarz wezwany do pacjenta.
Chociaż serce waliło jej ze strachu, Adelaide zwróciła uwagę na torbę. Miała w sobie
coś, co nie dawało jej spokoju: światło snu wręcz z niej wyciekało. Nie wierzyła własnym
zmysłom. Poprzez czarną skórę wypływały potężne wiry złowrogiej energii. Wydawało jej
się, że przyzywają ją na tysiąc sposobów. Ale to przecież niemożliwe.
Nie miała jednak czasu zastanawiać się nad tym, znajdowała się bowiem w
rozpaczliwej sytuacji. Jej plan był oparty na założeniu, że będzie miała kontakt z jednym ze
zwykłych typowych klientów pani Rosser, podchmielonym i rozochoconym dżentelmenem,
niemającym szczególnych nadnaturalnych zdolności. Przez ostatnie dwa dni zdołała
zauważyć, że pożądanie nadawało myślom przeciętnego mężczyzny kierunek, który -
przynajmniej na pewien czas - przyćmiewał zdrowy rozsądek i bystrość. Tej nocy miała
zamiar wykorzystać to spostrzeżenie i uciec.
Jednakże Smith nie należał do typowych klientów domu uciech. Z przerażeniem
patrzyła na jego ślady buzujące energią światła snu. Podobne rozgrzane piętna widać było na
torbie w miejscach, gdzie jej dotykał.
Plamy światła snu można było znaleźć na każdym przedmiocie, którego dotykał jakiś
człowiek. Charakterystyczne promieniowanie bez trudu przenikało przez rękawiczki i
podeszwy butów, a ona umiała dostrzec resztki tej energii.
Zazwyczaj znaki bywały blade i rozmyte. Ale zdarzały się wyjątki. Ludzie owładnięci
silnymi emocjami lub podnieceniem pozostawiali ślady bardzo czytelne. Podobnie osoby
obdarzone zdolnościami parapsychicznymi. Pan Smith pasował do obydwu kategorii. Był
podniecony i miał potężny talent. Bardzo niebezpieczne połączenie.
Jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że zauważyła jakieś wynaturzenie w kształcie
jego psychicznych tropów. Unoszące się wokół nich lśniące, oleiste smugi nosiły subtelne
znamiona negatywnej energii.
Smith zwrócił się w stronę szafy. Mdłe światło płomienia prześliznęło się po czarnej
jedwabnej masce zakrywającej górną część jego twarzy. To, co zamierzał robić, musiało być
tak nikczemne, że nie chciał, by go tu rozpoznano.
Poruszał się jak człowiek w sile wieku. Był wysoki i szczupły. Ubrania, które miał na
sobie, wyglądały na kosztowne, a on sam emanował arogancją właściwą ludziom majętnym i
wysoko postawionym.
Zdjął skórzane rękawiczki i rozpiął metalowe klamry torby z gorączkowym
pośpiechem, który u kogoś innego można byłoby wziąć za podniecenie. Adelaide nie miała
jeszcze doświadczenia w tej dziedzinie. Pani Rosser oświadczyła jej, że Smith będzie jej
pierwszym klientem. Ale przez ostatnie dwa dni obserwowała ślady pozostawione na
schodach przez dżentelmenów, którzy prowadzili inne dziewczyny do sypialni. Wiedziała,
jakim blaskiem płonie pożądanie mężczyzny.
Co innego dostrzegała w dziwnie rozjarzonych śladach Smitha. Owszem, pulsowała w
nim mroczna żądza, ale nie była to żądza ciała. Niezwykłe promieniowanie ultraświatła
wskazywało na to, że tej nocy pożera go całkiem inna namiętność. Adelaide przeraziła siła tej
energii.
Wstrzymała oddech, kiedy otworzył torbę i sięgnął do jej wnętrza. Nie wiedziała,
czego ma się spodziewać. Niektóre dziewczęta szeptały po kątach o klientach, którzy mieli
osobliwe, perwersyjne zachcianki. Ale Smith nie wyciągnął z torby łańcucha, kajdanek ani
pejcza, lecz dziwny przedmiot w kształcie wazonu, wykonany z metalu, który w świetle
świecy połyskiwał złotem. Miał około osiemnastu cali wysokości, ciężką podstawę i kielich
rozszerzający się ku górze, ozdobiony wokół krawędzi rzędem bezbarwnych kryształów. W
jego wnętrzu szalała burza światła snu jak gdyby uchwyconego w stanie dziwnego
zawieszenia. Jakaś maszyna, pomyślała zdumiona. Urządzenie do wytwarzania światła snu.
I chociaż była przekonana, że podobne urządzenie parapsychiczne nie ma prawa
istnieć, w jej myślach odezwało się wspomnienie opowieści ojca, echo starej legendy. Nie
mogła sobie przypomnieć szczegółów, ale wiedziała, że chodzi o jakąś lampę i klątwę.
Smith postawił ten przedmiot na stole, tuż obok świecy. Szybkim krokiem podszedł do
łóżka.
- Bierzmy się do roboty - rzucił niecierpliwie, głosem ochrypłym z emocji. Szarpnął
satynowy baldachim. Przez kilka sekund wyraźnie oszołomiony wpatrywał się w nietkniętą
pościel. W następnej chwili zamarł z wściekłości. Zmiął w ręku lśniącą tkaninę i obrócił się
wokół własnej osi, lustrując cienie w kątach pokoju.
- Gdzie jesteś, głupia dziewucho? Nie wiem, co ci nagadała Rosser, ale ja nie jestem
zwykłym klientem. Nie mam w zwyczaju pokładać się z dziwkami, a na pewno nie
przyszedłem bawić się w jakieś gierki.
Mówił głosem cichym i lodowato zimnym. Adelaide czuła, jak słowa spływają
dreszczem po jej plecach. Jednocześnie wydało jej się, że temperatura w pokoju spadła o
kilka stopni. Zaczęła się trząść, nie tylko ze strachu, ale też z przejmującego zimna.
On najpierw sprawdzi pod łóżkiem.
W chwili gdy to pomyślała, Smith wziął ze stołu świecę i przykucnął, zaglądając w
cień pod wielkim łożem.
Wiedziała, że otworzy szafę, gdy tylko się przekona, że nie ma jej pod łóżkiem. W
pomieszczeniu nie było żadnego innego mebla, w którym mogłaby się schować.
- Jasna cholera. - Smith podniósł się tak gwałtownie, że świeca w jego ręku zamigotała
i omal nie zgasła. - Wychodź, głupia dziewucho. Obiecuję, że załatwię to szybko. Nie mam
ochoty przeciągać sprawy.
- Zastygł w bezruchu, kiedy dojrzał szafę. - Spodziewałaś się, że cię nie znajdę?
Bezmyślna istota.
Adelaide przestała oddychać. Nie miała dokąd uciec. Nagle drzwi od szafy otworzyły
się i ciemność rozjaśnił blask świecy. Oczy Smitha lśniły w szparach jego maski.
- Głupia mała dziwka. Chwycił ją za ramię, zamierzając wywlec z szafy. Talent, który
odkryła w sobie przed rokiem, gorzał dzikim płomieniem, mocniej niż kiedykolwiek. Skutek
był do przewidzenia. Zareagowała na dotyk tak, jakby trafił ją niewidzialny piorun. Wstrząs
był tak wielki, że nie była w stanie nawet krzyknąć.
Starała się pospiesznie stłumić swój talent. Nie znosiła, by jej dotykano, kiedy jej
zmysły osiągały stan wzmożonej wrażliwości.
Wrażenie ocierania się o cienie i resztki snów innych ludzi było odpychająco intymne
i niepokojące, jak koszmar na jawie.
Zanim zdołała odzyskać dech, usłyszała zgrzyt klucza w zamku. Drzwi sypialni
otworzyły się z trzaskiem. W wejściu zamajaczyła postać pani Rosser. Koścista sylwetka
odcinała się czarnym cieniem na tle gazowych lamp oświetlających korytarz za jej plecami.
W tej chwili w pełni zasługiwała na przydomek, jakim obdarzyły ją pracownice burdelu:
„Sęp".
- Obawiam się, proszę pana, że nastąpiła zmiana planów - powiedziała Rosser. Głos
miała twardy i bezlitosny, tak jak charakter. - Musi pan natychmiast opuścić to miejsce.
- Co pani wygaduje, do diabła? - zdenerwował się Smith. Mocniej zacisnął palce na
ramieniu Adelaide.
- Zapłaciłem Quintonowi bajońską sumę za tę dziewczynę.
- Właśnie dostałam wiadomość, że lokal ma nowego właściciela - odparła Rosser. -
Mój poprzedni chlebodawca przeniósł się na tamten świat. Zawał serca. Ktoś inny przejął
jego interesy. Ale nie ma powodów do obaw. Otrzyma pan zwrot pieniędzy.
- Nie chcę pieniędzy - warknął Smith. - Chcę dziewczyny.
- Jest tu ich na pęczki. Nawet teraz mam na dole dwie młodsze i ładniejsze od niej. Ta
ma już co najmniej piętnaście lat. Wątpię, żeby pan był jej pierwszym.
- Myśli pani, że obchodzi mnie, czy jest dziewicą? Rosser była najwyraźniej
zaskoczona.
- Przecież za to pan zapłacił.
- Durna baba. Ona ma w sobie coś znacznie ważniejszego. Ubiłem z pani chlebodawcą
interes i zamierzam doprowadzić go do końca.
- Już panu mówiłam, że właściciel lokalu zszedł z tego świata. Mamy teraz nowego.
- Nie interesują mnie przepychanki w światku przestępczym. Ta dziewczyna należy do
mnie i zabiorę ją stąd, o ile eksperyment się powiedzie.
- Jaki znów eksperyment? - oburzyła się pani Rosser. - Nic mi na ten temat nie
wiadomo. To jest dom publiczny, a nie laboratorium. Tak czy inaczej, nie ma pan prawa do
dziewczyny i tyle.
- Wygląda na to, że będziemy musieli przeprowadzić próbę gdzie indziej. - Smith
zwrócił się do Adelaide: - Ruszaj się.
Jednym szarpnięciem wywlókł ją z szafy. Zatoczyła się i upadła na podłogę.
- Wstawaj. - Trzymając Adelaide za ramię, starał się ją dźwignąć. - Wychodzimy stąd
natychmiast. Ale nie ma obawy. Jeśli się okaże, że mi się nie przydasz, to pozwolę ci wrócić
do tego przybytku.
- Nigdzie jej pan nie zabierze. - Rosser sięgnęła po sznur od dzwonka wiszący tuż przy
drzwiach. -Zaraz wezwę strażników.
- Nic z tych rzeczy - powiedział Smith. - Dosyć tych bzdur.
Z kieszeni płaszcza wyjął kryształ wielkości pięści, jarzący się krwistą czerwienią.
Temperatura spadła o kolejne parę stopni. Adelaide poczuła, że w pomieszczeniu rozchodzi
się niewidoczna lodowata energia.
Pani Rosser otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Uniosła w górę
ręce jak wielki ptak, który chce wzlecieć. Głowę odchyliła do tyłu. Przeszył ją gwałtowny
spazm. Po czym znieruchomiała i upadła przy drzwiach.
Adelaide zaniemówiła, wstrząśnięta. Sęp nie żył.
- No i dobrze - odezwał się Smith. - Nikt jej nie będzie żałował.
Ma rację, pomyślała Adelaide. Bóg jeden wiedział, że nie darzyła burdelmamy
sympatią, ale przeraził ją widok tak gwałtownej śmierci. Dopiero teraz z opóźnieniem
docierało do niej, co tak naprawdę się wydarzyło. Smith użył swojego talentu w połączeniu z
kryształem, żeby dokonać morderstwa. Nie zdawała sobie sprawy, że coś takiego w ogóle jest
możliwe.
- Co pan jej zrobił? - wyszeptała.
- To samo, co zrobię tobie, jeśli nie będziesz posłuszna. - Rubinowy kryształ
zmatowiał. - To cholerstwo zawsze tak krótko działa - mruknął pod nosem, chowając kamień
do kieszeni. - Ruszaj się. Nie mamy chwili do stracenia. Musimy wyjść stąd natychmiast.
Pociągnął ją w stronę stołu, gdzie zostawił lampę. Wyczuwała przepełniającą go
euforię. Właśnie zamordował kobietę i był z siebie zadowolony; nawet więcej - był
zachwycony tym, co się stało.
Ale wyczuła coś jeszcze. Użycie kryształu kosztowało Smitha wiele energii.
Nadnaturalne moce, jak każdy inny aspekt ludzkiego ciała i umysłu, wyczerpują się, gdy ktoś
nadmiernie je wykorzystuje. Smith na pewno niebawem odzyska pełną moc, ale
prawdopodobnie teraz był przynajmniej trochę osłabiony.
- Nigdzie z panem nie idę - odparła.
Nie zadał sobie trudu, żeby jej odpowiedzieć. Natychmiast poczuła straszliwy chłód
zalewający ją parzącymi falami.
Wciągnęła ze świstem powietrze, zgięła się wpół i osunęła na kolana pod naporem
lodowatej agonii.
Widać nie wyczerpał całej swojej energii.
- Teraz wiesz, co spotkało Rosser - mówił Smith. - Ale w jej przypadku użyłem więcej
mocy. Ten parapsychiczny mróz zabija wszystkie zmysły i w końcu zatrzymuje pracę serca.
Jeśli nie będziesz posłuszna, potraktuję cię tak jak ją.
Ból ustał równie nagle, jak się pojawił, pozostawiając ją bez tchu i oszołomioną. Teraz
już na pewno Smith zużył resztki swojej siły. Musi działać szybko. Na szczęście cały czas
trzymał ją za ramię. Potrzebowała fizycznego kontaktu, żeby przestroić cudzą energię snu.
Znowu uruchomiła talent, zagryzając zęby, kiedy pojawiły się nieznośne doznania, i
ukierunkowała go w całości na Smitha. W ciągu ostatniego roku kilka razy zdarzało jej się
dostrajać długość fal światła snu u ludzi, których dręczyły koszmary, ale jeszcze nigdy nie
próbowała dokonać tego, co teraz.
Przez chwilę Smith nie zdawał sobie sprawy, że jest atakowany. Wpatrywał się w nią
z otwartymi ze zdumienia ustami. Ale zaraz rozgorzała w nim furia.
- Co robisz? - zapytał władczym tonem. - Zapłacisz mi za to, dziwko. Miałaś czelność
mi się sprzeciwić, więc zamarzniesz żywcem w swoim prywatnym piekle. Przestań.
Podniósł rękę, by ją uderzyć, ale było już za późno: właśnie zapadał w głęboki sen.
Zaczął się osuwać na ziemię. W ostatnim momencie próbował się chwycić stołu.
Machnięciem ręki strącił świecę na podłogę.
Potoczyła się po drewnianych deskach w stronę łóżka. Lekki podmuch sprawił, że
brzeg baldachimu zajął się od płomienia.
Adelaide rzuciła się do szafy, gdzie schowała buty i pelerynę, przygotowane przed
ucieczką. Zanim się ubrała, płomienie objęły zwisającą pościel i zaczęły lizać białą kapę na
łóżku. Dym wydostawał się na korytarz. Zaraz ktoś zacznie wołać na alarm.
Nasunęła głęboko na twarz kaptur peleryny i podeszła do drzwi, ale coś kazało jej się
zatrzymać. Odwróciła się niechętnie i spojrzała na lampę. W tym momencie poczuła, że musi
zabrać ze sobą ten dziwny przedmiot. To idiotyczny pomysł, bo ciężar będzie spowalniał
ucieczkę. Ale nie mogła go tu zostawić.
Wepchnęła tę rzecz z powrotem do torby, zapięła klamry i znowu ruszyła do drzwi.
Zatrzymała się przy nieruchomej postaci Smitha na sekundę, żeby przeszukać jego kieszenie.
W jednej znalazła pieniądze. W drugiej ów pociemniały, krwistoczerwony kryształ. Zabrała
pieniądze, ale kiedy dotknęła kryształu, przeniknął ją nieprzyjemny dreszcz. Wierna swojej
intuicji, zostawiła go na miejscu.
Zbliżyła się do drzwi i przekroczywszy martwe ciało Rosser, wyszła na korytarz.
Za jej plecami białe satynowe łoże ogarnęły trzaskające płomienie. W głębi korytarza
ktoś krzyczał. Mężczyźni i kobiety w niekompletnych strojach wybiegali z sąsiednich
pokojów, szukając najbliższego wyjścia. Nikt nie zwrócił uwagi na Adelaide, kiedy
wmieszała się w ogarnięty paniką tłum na schodach.
Kilka minut później była na zewnątrz. Ściskając torbę, uciekała w mrok nocy.
1
Trzynaście lat później
Mamy ją. - Griffin Winters zakreślił krąg wokół Avery Street i odłożył pióro do
mosiężnego kałamarza. Oparty dłońmi o stół śledził wzrokiem rozłożoną na blacie mapę
Londynu. Czuł satysfakcję. Polowanie skończone. Ta kobieta jeszcze nie ma o tym pojęcia,
ale już należy do niego. - Wiem, jaki będzie jej następny cel.
- Skąd możesz wiedzieć, gdzie teraz uderzy? - zapytał Delbert Voyle. Wyjął z kieszeni
okulary. Delbert, potężnie zbudowany mężczyzna po czterdziestce, stosunkowo niedawno
uznał, że potrzebuje okularów, które w niezwykły sposób zmieniały jego wygląd. Bez nich
wyglądał dokładnie na takiego, jakim był: twardy człowiek ulicy, zahartowany przez życie
podwładny szefa gangu. Ale wystarczyło, by umieścił na bulwiastym nosie złocone oprawki,
a natychmiast stawał się podobny do postawnego uczonego, który najlepiej czułby się w
bibliotece albo za ladą księgarni.
- Odgadłem jej system dziś rano, kiedy przeczytałem w gazecie doniesienie o nocnym
napadzie na Avery Street - wyjaśnił Griffin. - Wszystko stało się oczywiste.
Delbert pochylił się nad biurkiem, by lepiej się przyjrzeć położeniu domów
publicznych. Znał każdy zaułek zarówno w porządnych, jak i w podejrzanych dzielnicach.
Nie potrzebował, żeby mu objaśniać mapę. Sam mógłby ją narysować.
Niezwykła orientacja w terenie i fotograficzna niemal pamięć każdego miejsca, w
którym się kiedykolwiek znalazł, była, zdaniem Griffina, prawdopodobnie nieodkrytym
talentem. Delbert sarkał na tę teorię, choć talent Griffina przyjmował bez zastrzeżeń,
podobnie zresztą jak Leggett i Jed. Winters wiedział, że dla swoich ludzi jest po prostu
„szefem" i jako taki musiał się wyróżniać.
Delbert, Jed i Leggett należeli do pierwszych członków jego szajki młodocianych
złodziei, których Griffin zwerbował dla swojego gangu przed dwudziestu laty. Jednak
wszyscy dawno porzucili życie na ulicy. Teraz trzej podwładni byli stróżami i pracownikami
jego siedziby.
Delbert nadzorował kuchnię. Jed zajmował się ogrodem i psami, miał też funkcję
stangreta. Leggett przyjął na siebie rolę, którą w normalnym domu pełniłby kamerdyner. Dwa
razy w tygodniu przychodziła praczka, w ciągu dnia zatrudniano też dochodzącą służbę, ale
wszyscy byli ściśle kontrolowani. Nikt z postronnych nie zostawał na noc. Griffin nie obawiał
się, że któryś ze służących może podwędzić rodowe srebra. Domostwo kryło wiele sekretów i
jego największą obsesją było ich strzeżenie. Tylko wielka ostrożność pozwoliła mu zostać
jednym z władców londyńskiego podziemia.
Chociaż Delbert, Jed i Leggett zajmowali się domem, nie na tym polegała ich
odpowiedzialność. W rzeczywistości byli bezpośrednimi podwładnymi Griffina. Każdy z nich
nadzorował konkretny fragment zbudowanego przez Griffina imperium.
Założony od laty gang pospolitych złodziejaszków rozrósł się i przekształcił w
świetnie zorganizowany interes o licznych aktywach i pasywach. Jego macki sięgały daleko
zarówno w głąb ciemnych zakamarków Londynu, jak i najbardziej szanowanych dzielnic.
Ostatnio Griffin odkrył w sobie żyłkę inwestora. Obecnie posiadał udziały w bankach,
żegludze i kolei, a za tym szła jeszcze większa władza.
Żaden z sąsiadów na St. Clare Street nie przypuszczał, że wielkie domostwo,
wzniesione na ruinach dawnego opactwa, należy do jednej z najbardziej znanych postaci
przestępczego świata. Mieszkańcy sąsiednich rezydencji uważali właściciela kamiennej
budowli stojącej na końcu ulicy za bogatego, ekscentrycznego odludka.
- Nadal jesteś przekonany, że te napady organizuje kobieta? - Delbert zmarszczył
czoło, pochylając się nad mapą.
- Nie mam cienia wątpliwości - odparł Griffin. Delbert zdjął okulary i ostrożnie
wsunął je do kieszeni.
- Więc powiem tylko, że pnie się w górę. Burdele na Peacock Lane i Avery Street są
znacznie bardziej eleganckie niż te pierwsze trzy, które złupiła. Jak myślisz, czy ona wie, że
właścicielem tych dwóch ostatnich jest Luttrell?
- Założyłbym się o mój dom. Jestem pewien, że od początku miała oko właśnie na
Luttrella. Trzy pierwsze napady na małe, niezależne burdeliki to była tylko przygrywka,
nabierała wprawy. Jak każdy dobry strateg, uczyła się na błędach i doskonaliła taktykę. Teraz
zajmie się wyłącznie domami Luttrella. To ambitna jednostka.
- Społecznica. Za grosz zdrowego rozsądku. - Delbert cmoknął z niezadowoleniem. -
Pewnie nawet nie wie, z jakim gadem walczy.
- Wie. I właśnie dlatego się do niego zabrała. Tacy ideowi reformatorzy roją sobie, że
w jakiś sposób będzie ich chronić słuszność sprawy. Ta napadająca na burdele dama nawet
nie pomyśli, że Luttrell bez chwili wahania poderżnąłby jej gardło.
- Wygląda na to, że napada tylko na domy publiczne - zauważył Delbert.
- To było oczywiste od pierwszego doniesienia w gazecie. Delbert wzruszył
ramionami.
- W takim razie nie mamy się czym przejmować, bo żadnych nie prowadzimy. Gdyby
zaczęła rabować kasyna albo knajpy, można by się zacząć martwić, ale na razie tylko Luttrell
ma z nią problem.
- Niestety - stwierdził Griffin. - Jeśli nie da sobie spokoju z tym przyjemnym hobby,
długo nie pożyje. Delbert rzucił mu pytające spojrzenie.
- Troszczysz się o jakąś społecznicę? Przecież to zaraza, nie lepsza od gołębi i
wiewiórek, tyle że nie da się jej usmażyć ani przyrządzić w gulaszu.
- Ta kobieta może mi się bardzo przydać, oczywiście pod warunkiem że wcześniej nie
skończy na dnie rzeki.
- A niech mnie cholera. Wpadła ci w oko, co, szefie? Ale czemu akurat ona? - Delbert
spoglądał na niego z rosnącą obawą.
- Trudno to wytłumaczyć. Griffin zerknął na wiszący na ścianie portret. Czuł się tak,
jakby patrzył w zamglone lustro. Nicholas Winters był ubrany wedle siedemnastowiecznej
mody, ale czarny aksamitny frak i wymyślnie zawiązany fular nie przesłaniały uderzającego
podobieństwa między nimi. Począwszy od ciemnych włosów i lśniących zielonych oczu aż po
ostro wyrzeźbione rysy twarzy, Griffin był żywym obrazem przodka.
Portret ukończono wkrótce po tym, jak Nicholas rozwinął swój drugi talent. W tym
okresie już dręczyły go koszmary i halucynacje. Ilekroć Griffin spoglądał na obraz, zawsze
szukał na nim oznak szaleństwa, które wkrótce miało się rozwinąć.
Twarz na portrecie nagle zafalowała i zamigotała mu przed oczami. Nicholas zaczął
się poruszać. Wbił w Griffina świdrujący wzrok alchemika.
- Ty jesteś moim prawdziwym dziedzicem - powiedział. - Potrójny talent będzie twój.
Masz to we krwi. Znajdź lampę. Znajdź kobietę.
Wielkim wysiłkiem woli Griffin stłumił wizję. Niepokojące halucynacje w biały dzień
zaczęły się pojawiać parę tygodni temu, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dostrzegł u
siebie drugi talent. Koszmary miewał teraz tak straszne, że bał się zasypiać. Nie mógł dłużej
zaprzeczać faktom. Dosięgła go klątwa Wintersów.
Delbert, szczęśliwie nieświadom tych halucynacji, przyglądał się Griffinowi
wszystkowiedzącym spojrzeniem długoletniego przyjaciela i powiernika.
- Nudzisz się - zawyrokował ostatecznie. - To jest twój prawdziwy problem. Nie
miałeś kobiety, odkąd się rozstałeś z tą blond wdówką, z którą się widywałeś przed paroma
miesiącami. Jesteś zdrowym mężczyzną w sile wieku. Nic dziwnego, że potrzebujesz
regularności w tych sprawach. Chętnych kobiet, które z własnej woli zaspokoją każdą twoją
zachciankę, możesz mieć na pęczki. Nie musisz się uganiać za taką, która sprowadzi na ciebie
same kłopoty.
- Zapewniam cię, że nie mam ochoty iść do łóżka z działaczką społeczną - skrzywił się
Griffin.
Jednak wymawiając te słowa, uświadomił sobie z dreszczykiem emocji, że kłamie.
Kłamstwo było jego specjalnością, umiejętnością, która wyniosła go na szczyty obecnej
kariery. Ale miał w życiu kilka niezłomnych zasad, a jedną z nich było: nigdy nie okłamywać
samego siebie.
I chociaż nie miał zamiaru wyjaśniać tego Delbertowi, prawda przedstawiała się tak,
że miał prawdziwą obsesję na punkcie kobiety organizującej napady na burdele. Fascynowała
go od chwili, kiedy z ulicy dotarły do niego pierwsze pogłoski na jej temat. Początkowo
niczym nie umiał sobie tej fascynacji wytłumaczyć. Delbert miał rację, społecznice były tylko
utrapieniem i zarazą.
- Bez urazy, szefie, ale znam to spojrzenie. Tak wyglądasz, gdy sobie postanowisz
zdobyć coś, na czym ci zależy. Ale rusz głową, człowieku. Skąd wiesz, czy ta kobieta - pod
warunkiem że to w ogóle jest kobieta - nie jest zasuszoną siwą staruszką albo jakąś szurniętą
dewotką. Do licha, może nawet okazać się jedną z tych, których nie ciągnie do mężczyzn.
- Zdaję sobie sprawę - odparł Griffin. Jednak jakaś jego część była przekonana, że tak
nie jest. Pewnie ta część, która już niedługo będzie się chwiała na niewidzialnej krawędzi,
spoglądając w otchłań szaleństwa.
„Znajdź lampę. Znajdź kobietę". Delbert westchnął z ponurą rezygnacją.
- Chcesz ją wytropić, tak?
- Nie mam wyboru. - Griffin kontemplował kręgi zakreślone na mapie. - Ale muszę to
zrobić szybko.
- Zanim dorwie ją Luttrell, zgadza się?
- Właśnie. Opracowała skuteczną taktykę i teraz się jej trzyma. A w przewidywalności
zawsze tkwi słabość.
- Jeżeli uda się ją namierzyć, zgarniemy ją z Jedem.
- Nie, to nie jest dobre rozwiązanie. Potrzebuję pełnej i świadomej współpracy tej
damy. Sytuacja wymaga towarzyskich uprzejmości.
Delbert parsknął śmiechem.
- Szacowna społecznica miałaby się zgodzić na spotkanie z szefem gangu? Chciałbym
to zobaczyć. Ciekawe, jak się do tego zabierzesz.
- Wydaje mi się, że owa dama i ja mamy wspólnego znajomego, który być może
zgodzi się umówić nas na spotkanie na gruncie neutralnym - odparł Griffin.
2
Wdowa pojawiła się w kuchni przytułku akurat w chwili, gdy Irene z resztą dziewcząt
zaczynała pałaszować jajecznicę z kiełbasą. Widelce zamarły w powietrzu, a dziewczyny w
zdumieniu wpatrywały się w nowo przybyłą. Eleganckie damy, nawet takie, które zajmowały
się dobroczynnością, nie miały zwyczaju przebywać w obecności kobiet upadłych. A Wdowa
wyglądała na wytworną damę.
Ubrana w najmodniejszy strój, od stóp do głów miała na sobie tylko głęboką czerń,
szarość i srebro. Czarna koronka przy ślicznym aksamitnym kapelusiku zakrywała twarz.
Suknia była udrapowana w skomplikowane fałdy, a brzeg spódnicy zabezpieczono specjalną
falbaną, chroniącą drogi materiał przed kontaktem z ulicznym pyłem i błotem. Spod falbany
wyglądały czubki szykownych szarych bucików zapinanych na guziczki. Dłonie Wdowy
kryły czarne rękawiczki.
- Dzień dobry - powiedziała. - Cieszę się, że macie taki apetyt. To bardzo dobry znak.
Irene Brinks dopiero teraz zamknęła buzię. Poderwała się z końca ławy, by wykonać
lekki dyg. Drewno zaszurało po podłodze, kiedy jej cztery towarzyszki odsunęły ławę i
wstały.
- Usiądźcie i wracajcie do jedzenia - rzekła Wdowa. - Przyszłam tylko omówić coś z
panią Mallory. Stojąca przy piecu, niewysoka, pulchna i pogodna kobietka wytarła dłonie w
fartuch i obdarzyła Wdowę promiennym uśmiechem.
- Dzień dobry - odezwała się pani Mallory. - Wcześnie dziś pani do nas zajrzała.
- Chciałam zobaczyć, jak sobie radzicie po wczorajszych przejściach - padła
energiczna odpowiedź Wdowy. - Wszystko w porządku?
- Jak najlepszym. - Pani Mallory jaśniała zadowoleniem. - Jak pani widzi, daję
dziewczętom pożywne śniadanie. Podejrzewam, że dla niejednej jest to pierwszy od dawna
przyzwoity posiłek.
- Tak jak ostatnio - przytaknęła Wdowa cicho. - Dziewczęta są na wpół zagłodzone.
- Niestety tak - zgodziła się pani Mallory. - Ale szybko sobie z tym poradzimy.
Irene nie ruszyła się z miejsca. Ani ona, ani jej towarzyszki. Stały sztywno wyprężone
na baczność, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Miały już w życiu do czynienia z
działaczkami w rodzaju pani Mallory, ale nigdy nie spotkały kogoś takiego jak ta elegancka
dama.
Wdowa spojrzała w ich stronę.
- Szanowne panie, siadajcie do stołu. Śniadanie czeka.
Przez moment Irene i reszta rozglądały się zdezorientowane, szukając w kuchni
jakichś szanownych pań. Dopiero po chwili zorientowały się, że Wdowa mówiła do nich, i
szybko zajęły swoje miejsca na ławie.
Pani Mallory przeszła przez kuchnię i stanęła obok Wdowy. Obie kobiety rozmawiały
przyciszonymi głosami. Jednakże kuchnia w przytułku nie była duża, toteż Irene słyszała, o
czym rozmawiają. Była pewna, że inne dziewczęta też podsłuchują. Podobnie jak ona
udawały, że skupiają całą uwagę najedzeniu. Nawet nie musiały za bardzo udawać, pomyślała
Irene. Były bardzo głodne.
Zeszłej nocy najpierw wpadły w panikę, kiedy w trakcie ucieczki z płonącego burdelu
ktoś pochwycił je, wrzucił do powozu i gdzieś wywiózł. Mężczyźni, którzy je porwali,
przemawiali do nich uspokajającym tonem, ale Irene i jej towarzyszki były za sprytne, żeby
dać się nabrać na życzliwość obcych. Doszły do wniosku, że porwał je właściciel
konkurencyjnego domu schadzek i że wkrótce czeka je ta sama praca, jakiej oddawały się na
Avery Street. Dobrze wiedziały, że kiedy kobieta raz zacznie zarabiać ciałem, nie ma już dla
niej innej przyszłości.
Zupełnie jakby dziwka nie mogła mieć marzeń, myślała Irene. A dziewczynie wolno
przecież fantazjować, że jakiś dżentelmen upodoba ją sobie, podaruje parę świecidełek, a
może nawet uczyni swoją kochanką. Wiadomo, szanse na to były niewielkie, ale sama
możliwość dawała nadzieję. Te, które porzuciły marzenia, szybko znajdowały pociechę w
opium i butelce. Irene zdecydowała, że nie pójdzie tą drogą.
Po przyjeździe do przytułku powitano je gorącymi babeczkami i herbatą. Pani Mallory
była typową działaczką charytatywną, a nie burdelmamą. Irene i pozostałe dziewczyny bez
wahania rzuciły się na jedzenie, wiedząc, że chwila wytchnienia w przytułku nie potrwa
długo. Działaczki społeczne miały dobre chęci, ale brak im było zdrowego rozsądku. Nie
pojmowały twardych zasad rządzących światem, w którym żyła Irene i jej towarzyszki.
Najlepszą rzeczą, jaką ideowe reformatorki mogły zaoferować prostytutce, była praca
wyrobnicy albo rola popychadła w czyimś domu. Zresztą nawet ta nędzna egzystencja zwykle
nie trwała długo. Należało się liczyć z natychmiastowym zwolnieniem bez żadnych referencji,
gdy tylko pani domu dowie się, że nowa służąca była ladacznicą. Irene wolała swoje
marzenia, chociaż czasem wydawały jej się tak nierealne.
- Na Avery Street jeszcze bardziej oszczędzają, jeśli chodzi o karmienie tych biedactw
- zwróciła się do Wdowy pani Mallory. - Tamtejsza kierowniczka uważa, że chude wyglądają
na młodsze. A wie pani, że tam przyjmują klientów, którzy szukają młodych dziewuszek.
- Jeśli któraś dożyje tam osiemnastki, to praktycznie wygląda na staruszkę -
stwierdziła Wdowa. - A potem wyrzucają je na ulicę. Nie możemy stracić tych dziewcząt,
pani Mallory. Najstarsza z nich ma najwyżej piętnaście lat.
Miała cichy, równy, chłodny głos. Irene wyczuwała, że ta kobieta nie jest typową
społecznicą, która uległa modzie na filantropię.
Wdowa przeszła przez kuchnię i zatrzymała się u szczytu stołu. Dziewczęta znowu
niezdarnie zerwały się z miejsc.
- Wiem, że czujecie się teraz niepewne i przestraszone - rzekła Wdowa - ale
zapewniam, że tutaj jesteście bezpieczne. Na razie zaopiekuje się wami pani Mallory. Do tego
domu nie ma wstępu żaden mężczyzna. Drzwi są zamknięte na klucz i zaryglowane. Jutro
rano dostarczą wam odpowiednie ubrania, pojedziecie do mojej Akademii dla młodych
panien, szkoły z internatem dla takich dziewcząt jak wy.
Irene nie wierzyła własnym uszom. Jej towarzyszki były tak samo zdumione.
Mała Lizzie, najnowszy nabytek z Avery Street, odważyła się zadać pytanie, które
wszystkim cisnęło się na usta.
- Przepraszam, psze pani - odezwała się Lizzie. - Ale czy pani mówi, że będziemy
wysłane do innego burdelu?
- Nie. Mówię, że pojedziecie do porządnej szkoły z internatem - oznajmiła stanowczo
Wdowa. - Dostaniecie tam czyste łóżka i mundurki i będziecie chodzić na lekcje. A kiedy
przyjdzie czas, pójdziecie w świat z sumą pieniędzy wystarczającą, żeby zapewnić wam
poczucie bezpieczeństwa. Będziecie miały kwalifikacje do tego, żeby się utrzymać jako
maszynistki, telegrafistki, krawcowe albo modystki. Być może niektóre z was użyją tych
pieniędzy, żeby otworzyć własny interes. W każdym razie dla tych, które skorzystają z mojej
oferty, przyszłość stoi otworem.
Irene spuściła wzrok na talerz z niedokończoną jajecznicą. Pozostałe dziewczyny
również. Wdowa może wkłada serce, a nawet zapał, aby im pomóc, ale widać damy z
wyższych sfer nie są tak bystre, jak by się można spodziewać.
- Bardzo przepraszam, psze pani, ale my nie możemy iść do takiej prawdziwej szkoły.
- Lizzie nie dawała za wygraną.
- Czemu nie? - zdziwiła się Wdowa. - Czy któraś z was ma rodzinę, do której
chciałaby wrócić? Macie bliskich, którzy się o was upomną?
Dziewczęta przełknęły nerwowo ślinę i popatrzyły po sobie.
- Nie, psze pani - wyjaśniła Lizzie. - Mnie to mój tatko sprzedał do domu na Avery
Street. Raczej nie przyjmie mnie z powrotem.
- Moi rodzice umarli zeszłego roku na zapalenie płuc - wtrąciła Sally. - A mnie wysłali
do przytułku. Stamtąd wzięła mnie kierowniczka burdelu. Mówiła, że będę w jakimś domu za
służącą. Ale cóż, stało się inaczej.
Irene nie zamierzała opowiadać swojej historii. Po co się powtarzać.
- Tak właśnie myślałam - rzekła Wdowa. - Cóż... Mogę wam obiecać, że teraz stoi
przed wami możliwość wyboru nowego zawodu.
- Ale my, psze pani - odezwała się znowu Lizzie - jesteśmy przecież dziwkami.
Dziwki nie mogą chodzić do szkoły dla porządnych panienek.
- Do tej mogą - powiedziała Wdowa. - Jestem właścicielką Akademii, i to ja ustalam
zasady. Sally odchrząknęła.
- Ale co to zmieni? Psze pani, czy pani nie rozumie? Nawet jeśli nauczymy się pisać
na maszynie albo robić kapelusze, to i tak nikt nie da pracy byłym dziwkom.
- Wierz mi - weszła jej w słowo Wdowa. - Sprawię, że już niedługo całkiem
znikniecie z powierzchni ziemi. A kiedy skończycie Akademię, będziecie przyzwoitymi
młodymi pannami o nieskazitelnym pochodzeniu. Dostaniecie nowe nazwiska i nową
tożsamość. Nikt się nie domyśli, że kiedykolwiek pracowałyście w burdelu.
To tłumaczy sprawę, stwierdziła Irene. Wdowa była niespełna rozumu.
- A jeśli ktoś nas w przyszłości rozpozna? - dopytywała się Sally - Na przykład jakiś
były klient?
- Raczej mało prawdopodobne - stwierdziła Wdowa. - Londyn to bardzo duże miasto.
Ponadto zanim skończycie szkołę, minie dobrych kilka lat. Wasz wygląd do tego czasu się
zmieni. Co więcej, wasza nowa, bardzo przyzwoita tożsamość będzie w pełni
udokumentowana, począwszy od urodzenia. Opuścicie Akademię ze świetnymi referencjami,
dzięki czemu każda z was znajdzie godne zajęcie.
Sally szeroko otworzyła oczy.
- Naprawdę zrobi pani tak, że znikniemy i powrócimy jako zupełnie inne osoby?
- Dokładnie w tym celu powstała moja Akademia - odparła Wdowa.
Ta kobieta proponowała im urzeczywistnienie marzeń. Irenę zdawała sobie sprawę, że
obiecywana wizja przyszłości różni się od tej, jaka podtrzymywała ją na duchu, odkąd zaczęła
pracować jako prostytutka. Ale w odróżnieniu od tamtych nierealnych fantazji wydawała się
prawie możliwa. Wydawało się, że znajduje się na wyciągnięcie ręki.
3
Interesujący przedmiot, ale to kamienne naczynie ma w sobie coś zdecydowanie
nieprzyjemnego, zgodzi się pani? Podejrzewam, że właśnie dlatego personel muzeum ustawił
je w bocznym korytarzyku, gdzie mało kto zagląda.
Te słowa, wypowiedziane głębokim męskim głosem, poruszyły zmysły Adelaide i
obudziły w jej żyłach zapowiedź gorącego dreszczu. W powietrzu zaiskrzyła energia. Ten
mężczyzna miał jakieś zdolności parapsychiczne, i to niemałej mocy. Nie spodziewała się
takiego obrotu spraw.
Nie spodziewała się też po sobie tak gwałtownej reakcji. Była cała podminowana. Nie
dało się tego inaczej określić. Nigdy wcześniej nie spotkała tego człowieka, znanego w
londyńskim przestępczym światku jako Dyrektor Konsorcjum, ale rozpoznałaby go bez trudu.
Odniosła wrażenie, jakby czekała na niego od dawna, od kiedy skończyła piętnaście lat.
Przez kilka sekund przyglądała się kamiennej wazie, jakby rzeczywiście ją
interesowała. W rzeczywistości jednak potrzebowała chwili, żeby wziąć się w garść. Nie
mogła dać po sobie poznać, że jest rozstrojona.
Opanowała się najwyższym wysiłkiem woli. Wzięła głęboki oddech i zwróciła się do
niego z chłodnym i obojętnym wyrazem twarzy. Powtarzała sobie w myślach, że jest kobietą
doświadczoną i żaden kryminalista nie wyprowadzi jej z równowagi.
- Podejrzewam, że umówił się pan ze mną w bocznym korytarzu, bo nie chciał pan,
żeby ktoś pana zobaczył - odparła.
- Uznałem, że osoba napadająca na domy publiczne doceni odrobinę prywatności.
Chociaż rozpoznawała go na poziomie parazmysłów, tak naprawdę nie wiedziała o
Dyrektorze prawie nic, poza strzępkami tajemnic i legend krążących na jego temat. Ulicznice,
które trafiały do jej przytułku, mówiły o nim tylko szeptem.
Postanowiła mu się lepiej przypatrzyć, ale nie mogła dojrzeć jego twarzy. Stał z
rękami założonymi na piersi, swobodnie oparty ramieniem o kamienny filar. Wydawało się,
że otaczają go cienie. Miał w sobie coś niesamowitego, widmowego. Tak jakby nie patrzyła
na niego, ale na jego odbicie w mętnej wodzie.
Wyczuła, że on też jej się przygląda, jakby była intrygującym muzealnym okazem.
Chociaż nie widziała go wyraźnie, mogła stwierdzić, że ma na sobie kosztowny strój, godny
wysoko postawionego dżentelmena -takiego, który ubiera się u bardzo drogiego krawca.
Drażniło ją, że nie jest w stanie dostrzec rysów jego twarzy. Wprawdzie korytarzyk
tonął w półmroku, ale jej wzrok już zdążył się przyzwyczaić do skąpego światła. Zresztą król
przestępczego podziemia stał oddalony od niej zaledwie o parę kroków. Powinna widzieć
jego twarz całkiem wyraźnie.
Przełączyła się na widzenie ponadzmysłowe. I zrozumiała natychmiast, gdy tylko
zobaczyła, że ślady jego stóp na kamiennej podłodze jarzą się ciemnym opalizującym
światłem snu. Dyrektor ukrywał się przed nią za pomocą swojego talentu. Nie potrafiła
określić natury jego zdolności, ale widziała promieniowanie czystej mocy.
- Widzę, że nie ja jedna ukrywam twarz - powiedziała. - Bardzo sprytna sztuczka. Jest
pan tkaczem iluzji?
- Bardzo pani spostrzegawcza. - Nie dosłyszała w jego głosie przestrachu ani irytacji,
raczej zadowolenie, a nawet chłodną, wyrachowaną satysfakcję. - Nie, nie tworzę iluzji, ale
była pani blisko. Władam energią cienia.
- Nigdy o czymś podobnym nie słyszałam.
- To rzadka umiejętność, ale bardzo przydatna. Jeśli użyję wystarczająco dużo mocy,
mogę stać się praktycznie niewidzialny dla ludzkiego oka.
- Rozumiem, że taki talent w pana zawodzie to skarb - odparła, nie kryjąc
dezaprobaty.
- Bardzo dobrze mi służył już od początku kariery - przyznał, bynajmniej wcale nie
urażony. - Ale bardzo mnie cieszy, że przejrzała pani mój fortel. Dotąd nie spotkałem nikogo,
komu by się to udało.
Wydaje mi się, że ubijemy dobry interes.
- Wątpię. Nie sądzę, żebyśmy mieli ze sobą cokolwiek wspólnego, poza naszym
znajomym.
- Pan Pierce. - Skinął głową potakująco. - Tak. Ale zanim o nim porozmawiamy,
chciałbym się upewnić, czy wyciągnąłem właściwe wnioski co do natury pani talentu.
Zesztywniała.
- Nie wiem, dlaczego mój talent miałby pana w ogóle interesować.
- Otóż właśnie rodzaj i siła pani zdolności bardzo mnie interesują.
- Czemu? - spytała ostrożnie.
- Bo jeśli się nie mylę, istnieje możliwość, że może mi pani uratować rozum i życie. -
Urwał. - Chociaż jeśli nie zdoła pani ocalić umysłu, to i moje życie straci znaczenie.
Wstrzymała oddech i zerknęła raz jeszcze na buzującą energię światła snów na jego
śladach. W świetlistych smugach płonęła siła i władza. Nie dostrzegała cienia mętnych barw
oznaczających rozchwianie umysłowe.
- Wygląda pan na całkiem zdrowego psychicznie, sir - rzekła oschle. Po chwili dodała:
- Ale widzę, że dręczą pana złe sny.
Natychmiast wyczuła, że zdołała go zaskoczyć.
- Może to pani wyczytać w moim świetle snu? - zapytał.
- Każda choroba mocno się w nim uwidacznia. U pana nie widać żadnych
umysłowych czy fizycznych nieprawidłowości, ale koszmary też pozostawiają wyraźne ślady.
- Widzi pani, co mi się śniło? - W jego głosie brzmiało niezadowolenie. Zrozumiałe.
Sny to przecież jedno z najbardziej intymnych ludzkich przeżyć.
- Nikt nie może zobaczyć dokładnie, co się śniło innej osobie - uspokoiła go. -
Odczytuję tylko energię tych uczuć i wrażeń, których pan doświadczał podczas snu. A mój
talent tłumaczy to na obrazy.
Przyglądał jej się dłuższą chwilę.
- Nie męczy pani ta umiejętność?
- Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo. - Wyłączyła widzenie ponadzmysłowe.
Rozgrzane ślady stóp zniknęły. - Czego pan ode mnie chce?
- Interesują mnie nie tylko pani zdolności parapsychiczne. Zaintrygował mnie również
zapał, z jakim ratuje pani innych.
- Nie rozumiem, o co chodzi.
- Wiem, że specjalizuje się pani w ratowaniu młodych kobiet z domów publicznych.
Wiem też, że nie jestem już młody ani nie jestem kobietą.
- Zauważyłam - powiedziała ostrzejszym tonem. - Czy próbuje mi pan wmówić, że
powinnam go ratować? Szczerze wątpię, żeby było coś, co mogłabym zrobić dla człowieka
pańskiego... hm... pokroju.
Mogłaby się założyć, że uśmiechnął się na te słowa, ale nie miała pewności, bo nadal
spowijały go cienie.
- Za daleko zaszedłem... Czy to chciała pani powiedzieć? - zapytał. - Przyznam, że
istotnie nie znajdzie pani we mnie żadnych resztek niewinności, które można by ocalić. Ale
nie dlatego prosiłem o spotkanie.
- Więc dlaczego?
- Dwa miesiące temu skończyłem trzydzieści sześć lat.
- A co to ma do rzeczy?
- To, że mniej więcej w tym czasie może uderzyć rodzinna klątwa. Jeśli oczywiście w
ogóle uderzy. Mojemu ojcu, dziadkowi i paru poprzednim pokoleniom została oszczędzona.
Miałem nadzieję, że i mnie ominie, ale nie mam aż tyle szczęścia.
- Naprawdę nie wiem, w czym mogłabym pomóc - przerwała. - Jestem zwolenniczką
nowoczesnego myślenia, nie wierzę w klątwy i czarną magię.
- Tu nie chodzi o magię, tylko o cholernie skomplikowaną parafizykę. Wierzę jednak,
że kto jak kto, ale pani sobie z tym poradzi, Adelaide Pyne.
Przez sekundę czy dwie nie zdawała sobie sprawy z tego, co właśnie powiedział. A
potem do niej dotarło.
- Pan zna moje nazwisko? - wyszeptała przerażona.
- Jestem Dyrektorem Konsorcjum - odparł z prostotą. - Wiem o wszystkim, co się
dzieje na ulicach Londynu. A o pani ostatnio jest dość głośno.
4
Widać było, że przeżyła mocny wstrząs. Wykazała się podziwu godnym opanowaniem
- tylko lekko się wzdrygnęła - ale wyczuwał, że jest bliska paniki. Przeholował. To mu się
zazwyczaj nie zdarzało.
- Proszę o wybaczenie - powiedział. - Nie chciałem pani przestraszyć.
- Nadal nie mogę uwierzyć, że pan Pierce zdradził panu moje nazwisko - stwierdziła,
kiedy już nieco ochłonęła. - Myślałam, że można mu ufać.
- Bo można. Wiem z doświadczenia, że Pierce to człowiek honoru. - Uśmiechnął się z
przekąsem. - Czy raczej kobieta honoru?
- Więc zna pan też sekret Pierce'a? - W głosie Adelaide zabrzmiało niedowierzanie.
- To prawda, wiem, że Pierce jest kobietą, która udaje mężczyznę. Poznaliśmy się
przed laty. Była sierotą, zmuszoną do życia na ulicy. Dość szybko zorientowała się, że
przebrana za chłopaka będzie nie tylko bardziej bezpieczna, ale też silniejsza. A jak pani ją
poznała?
- Gdy zaczęłam pracować z młodymi prostytutkami - wyjaśniła Adelaide. - Pierce i
jego wspólnik, pan Harrow, zainteresowali się moim przytułkiem. Kiedy wspomniałam o
planie napaści na domy publiczne, żeby przyciągnąć uwagę prasy, pan Harrow zaoferował
pomoc. I skłonił do niej jeszcze dwóch innych członków Klubu Janusa. Słyszał pan o tej
organizacji?
- Pierce założył ją wiele lat temu. Skupia kobiety, które zdecydowały się żyć jako
mężczyźni. Rozumiem, że to ci dwaj ochotnicy z klubu wywożą dziewczyny po tym, jak pani
udaje się opróżnić budynek, alarmując o pożarze?
- Tak. A skąd pan tyle wie na temat Pierce'a?
- Z biegiem czasu doszliśmy do wniosku, że korzystne będzie zawarcie sojuszu.
- Mogę się domyślać, czemu było wam na rękę zawarcie porozumienia co do różnych
podejrzanych interesów, które obaj prowadzicie. Żadnemu z was nie odpowiadałaby otwarta
wojna.
Ze zdumieniem stwierdził, że nie podoba mu się pogarda, jaką dosłyszał w jej głosie.
Wydawało mu się, że już dawno przestał się przejmować tym, co inni o nim myślą, ale z
jakiegoś powodu irytowała go nieskrywana dezaprobata Adelaide Pyne.
- Czy nie jest to z pani strony hipokryzja?
- Słucham?
- Dama, która zawiera układy z wysoko postawionymi przestępcami, kiedy jej to
odpowiada. Jak by to pani określiła?
Usłyszał, jak z oburzeniem wciąga powietrze, i wiedział, że przytyk był trafiony. Do
diabła, co się z nim dzieje? Potrzebował jej pomocy, więc przerzucanie się docinkami nie
było w tym przypadku najmądrzejsze.
- Powiedzmy sobie jasno, sir - odezwała się. - Zawarłam układ z jednym konkretnym
przestępcą, panem Pierce'em, a nie z panem czy kimkolwiek innym z tego środowiska.
- Zgoda - przyznał. - Czyli jeden układ z jednym przestępcą.
- A skoro mowa o panu Piersie, twierdzi pan, że nie on zdradził panu moje nazwisko.
Więc skąd pan je zna?
- Pani napady wywołały spore zamieszanie nie tylko w prasie, ale i na ulicach. Zaczęły
krążyć plotki, że niektóre z młodych prostytutek, które wykradziono w ciągu ostatnich
miesięcy, znikają na dobre, gdy odwiedzą pewien przytułek na Elm Street. Popytałem tu i
ówdzie i dowiedziałem się, że ta szacowna instytucja, która do niedawna miała kłopoty
finansowe, teraz ma się świetnie dzięki wsparciu anonimowej osoby znanej jako Wdowa.
- I to śledztwo doprowadziło pana wprost do mnie? - zapytała w osłupieniu. - Więc tak
łatwo odkryć moją tożsamość?
- Dobrze zatuszowała pani swoje powiązania z przytułkiem. Ale muszę panią
uświadomić z przykrością, że o ile człowiek może ukryć swoją tożsamość, o tyle stosunkowo
łatwo śledzić przepływ gotówki. Zwłaszcza gdy się odkryje, że wszystkie rachunki pewnego
przytułku pokrywa jeden konkretny bank.
- Wielkie nieba, bankierzy podali panu moje nazwisko? Więc nie ma już na tym
świecie żadnych zasad?
- Na podstawie mojego bogatego doświadczenia mogę stwierdzić, że nie.
Przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze. W pani banku pracuje pewien człowiek, który
przypadkiem był mi winien przysługę. Kiedy się dowiedział, że interesuje mnie tożsamość
osoby, która finansuje pewien przytułek, był tak miły, że podał mi pani nazwisko, a przy
okazji spłacił swój dług.
- Rozumiem. - Jej głos ociekał chłodem. - Zawsze pan tak załatwia interesy?
- Kiedy to tylko możliwe. Pieniędzy mam aż nadto, pani Pyne. Ostatnimi czasy
doszedłem do wniosku, że nieodwzajemniona przysługa to o wiele cenniejszy towar.
- Więc zastrasza pan i szantażuje takich ludzi, jak ów nieszczęsny urzędnik w banku?
- Wydaje mi się, że wyraziłem się dość jasno. Nie było żadnego zastraszania. Ten
urzędnik był mi winien przysługę.
- Moim zdaniem dług wobec kogoś pana pokroju niczym się nie różni od groźby i
wymuszenia.
- Urodziła się pani taka przemądrzała, czy to pobyt w Ameryce tak na panią wpłynął?
Zmartwiała.
- Wie pan, że mieszkałam w Ameryce?
- Urzędnik wspominał coś o tym. Ale sam bym się domyślił. Mówi pani z lekkim
akcentem. Założę się, że sporo czasu spędziła pani na Zachodzie.
- Nie wiem, co to ma do rzeczy.
- Nic, rzeczywiście. Przejdźmy więc do bardziej istotnej sprawy.
- Czyli?
- Do tego, w jaki sposób pani mnie ocali.
- A co takiego miałabym zrobić? Zakładając, że w ogóle się na to zgodzę.
- Przy odrobinie szczęścia pani umiejętność kształtowania światła snu może być dla
mnie zbawienna.
- Umiem czytać ślady - przyznała. - Ale występuje ogromna różnica pomiędzy
umiejętnością dostrzegania resztek energii snów a zdolnością kształtowania ścieżek
ultraświatła.
- Jestem pewien, że to też pani potrafi.
- Ciekawe, skąd ta pewność?
- Moja teoria znalazła potwierdzenie dziś rano, kiedy usłyszałem, że w zaułku obok
domu publicznego przy Avery Street znaleziono nieprzytomnego mężczyznę.
- Ale on żyje. - Zachłysnęła się. - Zauważyłabym, gdyby... - Urwała raptownie, zdając
sobie sprawę, że się zdradziła.
- Żyje, ale mówiono mi, że ma zszargane nerwy, bo kiedy leżał pogrążony w głębokim
śnie, dręczyły go najstraszliwsze koszmary. Podobno przez parę godzin nie można go było
dobudzić.
Osłonięte rękawiczkami dłonie Adelaide zacisnęły się na rączce parasolki.
- Próbował mnie złapać, kiedy zeszłam schodami do tylnego wyjścia. Twierdził, że
zwrócił na mnie uwagę wcześniej i że wydałam mu się podejrzana. Poznałam go, to ten
bandzior, którego dziewczęta z Avery Street bały się najbardziej. Podobno bywał wobec nich
bardzo brutalny. Ale i tak nie rozumiem, dlaczego skojarzył pan to ze mną.
- Te pogłoski dały mi wiele do myślenia. Osoba, która go pozbawiła przytomności,
musiała użyć mocy parapsychicznych. Podobno nawet nie został draśnięty, za to do tej pory
bełkocze coś o wyjątkowo realistycznych koszmarach. Tak więc doszedłem do wniosku, że
ktokolwiek go tak urządził, umie przekształcać światło snów.
- Rozumiem.
- Ten człowiek ma na sumieniu niejedno ludzkie życie - stwierdził obojętnym tonem. -
Ma pani diabelne szczęście, że udało się pani wyjść cało z tego spotkania.
Nie odpowiedziała.
Tracił tylko czas, próbując ją przekonać, że działa nierozważnie. Trzymaj się tematu,
pomyślał. Jeśli dama lubi ryzykować, to jej sprawa. Ale z jakiegoś powodu los Adelaide Pyne
nie był mu obojętny.
- Skoro wiedział pan, kim jestem, to po co kontaktował się pan z Pierce'em? -
zapytała.
- Chciałem, żeby to spotkanie było oficjalne, a on zgodził się nas umówić.
- Jesteście sojusznikami?
Wiedział, że odpowiedź jej się nie spodoba.
- Pan Pierce również jest mi winien przysługi.
- Jak ten biedak z mojego banku.
- Pierce nigdy by pani nie wydał, jeśli o to chodzi. Powiedział, że zaproponuje
spotkanie, ale jasno dał do zrozumienia, że to od pani będzie zależało przyjęcie zaproszenia.
Ale bardziej ciekawi mnie, dlaczego zgodziła się pani tu dzisiaj przyjść.
- Niech pan nie będzie śmieszny - odparła. - Nie miałam wielkiego wyboru. To
oczywiste, że skoro już wypytywał pan o mnie Pierce'a, to lada moment dotarłby pan i do
mnie.
Nie odpowiedział. Jej wniosek był słuszny. Na pewno sam by ją znalazł, gdyby Pierce
nie zgodził się ich umówić.
- Na czym dokładnie polega pański problem, sir? - spytała Adelaide. - Wiem, że nie
prowadzi pan domów publicznych, więc nie ma się pan czego obawiać ze strony takiej
społecznicy jak ja.
- Skąd wiadomo, że nie prowadzę żadnych domów publicznych? Zbyła go
machnięciem ręki.
- Dziewczęta, które do nas trafiają, to istna kopalnia plotek. Mają o wiele więcej
informacji, niż mogliby się spodziewać ich klienci czy sutenerzy. Dobrze wiedzą, kto
handluje żywym towarem, a kto nie. O panu krąży wiele plotek, ale żadna nie wskazuje, by
zajmował się pan tym nikczemnym procederem.
- W takim razie cieszę się, że nie grozi mi napad - odparł uprzejmie.
- Pan sobie ze mnie kpi?
- Skądże. Tylko obawiam się o pani życie. Jasno widać, że pani celem są teraz domy
należące do Luttrella. A to człowiek bezwzględny, pozbawiony wszelkiej przyzwoitości. Nie
wie, co to wyrzuty sumienia. Kieruje nim chciwość i żądza władzy.
- Zasadniczo należałoby się spodziewać tych świetlanych cnót po szefie przestępczej
szajki -powiedziała chłodno. - Pan uważa się za kogoś lepszego?
- Chyba już ustaliliśmy, że nie zajmuję się stręczycielstwem.
Powinien lepiej nad sobą panować. Jeśli ta rozmowa potrwa dłużej, zacznie szukać
sposobu, by przynajmniej na chwilę zamknęła usta. Nagle przyszło mu do głowy, że
pocałunek byłby całkiem skuteczny.
- Bardzo przepraszam - powiedziała Adelaide. - Zdaję sobie sprawę, że różni się pan
charakterem od Luttrella. On jest prawdziwym potworem. Za każdym razem, kiedy trafia w
moje ręce dziewczyna z jego przybytków rozpusty, widzę straszliwe krzywdy, jakie im
wyrządza.
- Uszło pani płazem obrabowanie dwóch jego domów, ale wątpię, by następny wypad
poszedł tak gładko. Proszę posłuchać mojej rady, pani Pyne, i znaleźć sobie inne hobby.
- Czy to groźba? To sugestia, że zdradzi pan Luttrellowi moją tożsamość, jeśli
odmówię pomocy? Zapłonęła w nim nagła złość. Nie miała wprawdzie żadnego powodu,
żeby mu ufać albo żeby chociaż zakładać jego uczciwość, ale mimo to dotknęło go
posądzenie, że mógłby się zniżyć do szantażu.
- Ja tylko próbuję skłonić panią do rozsądku - rzekł. Wielkim wysiłkiem woli starał się
nie tracić cierpliwości. - Nie zajęło mi wiele czasu stwierdzenie, kto atakuje domy Luttrella.
Zapewne on również wkrótce rozwiąże tę zagadkę, o ile już się tak nie stało. Pani schemat
działania jest bardzo czytelny.
- Jak to? Przecież trzy z pięciu napadów były wymierzone w niezależne miejsca.
- Trzy pierwsze eskapady posłużyły pani do przećwiczenia taktyki. Kiedy już się
okazało, że strategia działa, zabrała się pani do właściwego celu. A skoro parę razy się udało,
ma pani zamiar kontynuować dzieło, wykańczając inne domy Luttrella.
- Czemu miałabym się skupiać akurat na nim?
- Pewnie dlatego, że zatrudnia najmłodsze dziewczyny i przyjmuje najbardziej
zepsutych klientów. Kiedy atakuje pani jego domy publiczne, upokarza pani przy okazji co
poniektórych prominentnych obywateli Londynu. A biorąc na cel Luttrella i jego klientów dla
przykładu, ma pani nadzieję wystraszyć też innych, pomniejszych stręczycieli.
- Więc mój plan jest aż tak oczywisty? - Westchnęła.
- Dla mnie tak. - Wzruszył ramionami. - I nie ma powodu sądzić, że Luttrell się nie
domyśli. Nie jest głupcem. Co więcej, jestem prawie pewien, że sam też posiada niemały
talent. Mądrzej byłoby założyć, że jego intuicja jest przynajmniej tak dobra, jak moja.
Milczała przez chwilę.
- Jak dobrze zna pan Luttrella?
- Nie przyjaźnimy się, jeżeli o to pani chodzi - powiedział. - Jesteśmy rywalami.
Kiedyś walczyliśmy ze sobą, ale zawarliśmy rozejm, który pozwolił nam pewne rzeczy
ustalić. To nie znaczy jednak, że sobie ufamy. Zresztą przecież każdy pakt można złamać.
- Słyszałam o tym rozejmie - przytaknęła. - Podobno miesiącami walczyliście o strefy
wpływów, aż w końcu spotkaliście się na cmentarzu Craygate i tam zawarliście umowę, która
podzieliła większość londyńskiego podziemia pomiędzy wasze dwie organizacje.
- Coś w tym rodzaju.
- Mój Boże. Czy pan nie ma wstydu?
- Uczucia wyższe pozostawiam takim osobom jak pani. Przekonałem się, że
wrażliwość sumienia nie pomaga w zarabianiu pieniędzy.
- Więc dla pana liczy się tylko zysk?
- Nie tylko, jeszcze zdrowie psychiczne. Jedno i drugie wymaga, żeby pani żyła
przynajmniej tak długo, aż zgodzi się pani mi pomóc. A dalszy upór przy obecnej rozrywce
napadania na burdele Luttrella spowoduje, że wkrótce pani ciało wyłowią z rzeki.
Ku jego zaskoczeniu na jej twarzy odbiło się wahanie.
- Przyznaję, że mam drobne wątpliwości co do swojej strategii napadów - stwierdziła
niechętnie.
- Tylko drobne wątpliwości? Jak pani myśli, ile razy można stosować taktykę konia
trojańskiego, używając tego samego wierzchowca? Prędzej czy później nawet półgłówek się
w tym połapie, a zaręczam, że Luttrell nie jest półgłówkiem.
- Ale ten sztuczny dym daje takie świetne efekty. W parę minut wszyscy wybiegają na
ulicę i robi się niezłe zamieszanie - tłumaczyła.
- Niestety, jest również bardzo charakterystyczny. Następnym razem już się nie uda ta
sztuczka, przynajmniej nie u Luttrella. Jego ludzie będą na panią czekać.
- Jest pan tego dziwnie pewny.
- Bo na jego miejscu sam bym tak zrobił. Gdybym prowadził sieć domów
publicznych, to w każdym postawiłbym ludzi, którzy będą mieć oko na klientów.
Odchrząknęła.
- Doceniam i dziękuję za szczerość. Ale jakoś nie mogę uwierzyć, że kazałby mnie
pan zamordować z zimną krwią, gdybym poprowadziła napad na jeden z pana domów. To nie
w pana stylu.
- Niewiele pani wie o moim stylu - rzekł z uśmiechem. - Ale jedno mogę obiecać: jeśli
do czegokolwiek między nami dojdzie, na pewno niczego nie będę robił z zimną krwią,
Adelaide Pyne.
Tym stwierdzeniem zamknął jej usta.
- Na szczęście to tylko czysta teoria - dorzucił - jako że nie zajmuję się
stręczycielstwem, jak sama pani była łaskawa zauważyć.
- A gdybym napadła na którąś z pana jaskiń gry albo spelunek? - zapytała lodowato. -
Czy wtedy też moje ciało pływałoby w rzece?
- Nie. Moje metody są zwykle o wiele subtelniejsze niż te, które stosuje Luttrell.
- To znaczy? Umiem być cierpliwy, napominał się. W jego zawodzie cierpliwość była
cnotą. Umiejętność wyczekania na odpowiedni moment, żeby uderzyć, połączona z wrodzoną
intuicją przyniosła mu wiele zwycięstw. Impulsywność i uleganie namiętnościom to najgorsze
grzechy, jakie może popełnić zwierzchnik organizacji przestępczej. Sam przez wiele lat był
pewien, że jest od nich wolny... Dopóki nie spotkał Adelaide Pyne.
- Odbiegamy od tematu, pani Pyne - powiedział, starając się przy tym nie zgrzytać
zębami. - Wróćmy do przedmiotu naszego spotkania.
- To spotkanie, jak je pan określił, nie rozwija się dla pana pomyślnie.
- Bo pani wszystko utrudnia.
- Taki mam dar - odpaliła.
- Nietrudno mi w to uwierzyć. Oparła czubek parasolki o kolumienkę, na której stał
ów brzydki eksponat.
- A więc dobrze. Mówił pan, że potrzebuje mojej pomocy w jakiejś pilnej sprawie.
Może wreszcie dowiem się, co dokładnie miałabym dla pana zrobić? Wtedy będziemy mogli
porozmawiać o korzystnej dla obu stron umowie.
Na dźwięk słowa „umowa" zapaliło mu się w głowie światło ostrzegawcze. Był
skłonny opłacić jej usługi, ale konieczność prowadzenia z nią negocjacji budziła w nim spore
wahania. Z drugiej strony nie miał wielkiego wyboru. Adelaide Pyne była jego jedyną
nadzieją.
- Proszę się przygotować na długą i dość skomplikowaną opowieść - zaczął ostrożnie.
- Może ją pan nieco skróci, kiedy powiem panu, że posiadam pewien przedmiot, który,
jak mi się wydaje, należy do pana. Przypuszczam, że to rodzinna pamiątka.
Teraz z kolei on zaniemówił. Niemożliwe. Ona nie może mieć lampy.
- O czym pani mówi? - spytał wreszcie.
- O pewnym dziwacznym zabytkowym przedmiocie z kształtu podobnym do wazonu.
Wydaje mi się, że ma około dwustu lat. Zrobiony jest z dziwnego metalu trochę
przypominającego złoto, a wokół krawędzi ma wprawiony rząd szarych, zamglonych
kryształów.
Poczuł nagły przypływ niecierpliwości. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu
pozwolił sobie na odrobinę nadziei.
- Niech to jasna cholera - rzekł cicho. - Znalazła pani płonącą lampę.
- Tak się to nazywa? W sumie rzeczywiście przypomina może trochę starożytne lampy
oliwne. Tylko nie jest zrobiona z alabastru, jak w Egipcie.
- Skąd pani wiedziała, że należy do mnie?
- Nie wiedziałam. Zorientowałam się dopiero parę minut temu, kiedy pana spotkałam.
Zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale ten przedmiot jest nasycony niezwykłą ilością światła
snów. A kształt strumieni energii zamkniętej w tej lampie jest niemal identyczny z tym, jaki
widzę u pana. Na tym przedmiocie są ślady, które musiał pozostawić ktoś z pana rodziny.
Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Przyszedł tu dzisiaj w nadziei, że uda mu się
przekonać ją do wspólnych poszukiwań. Możliwość, że ona już tę lampę ma, najpierw
przyprawiła go o zawrót głowy, a potem - co dało się przewidzieć przy jego usposobieniu -
wzbudziła podejrzenia.
- Od jak dawna pani ją ma? - zapytał obojętnie, udając zwykłe zaciekawienie.
- Kiedy ją zdobyłam, miałam piętnaście lat. Z jej wyjątkowo chłodnego tonu
wywnioskował, że nie dowie się więcej na ten temat, przynajmniej na razie.
- W jaki sposób znalazła się w pani rękach?
- To chyba w tej chwili bez znaczenia - odpowiedziała. Wszystko po kolei, powiedział
sobie. To może poczekać. Po pierwsze trzeba się upewnić, czy to prawdziwa płonąca lampa.
- Wspomniała pani, że ten przedmiot nie wydał się pani zbyt piękny - mówił dalej. -
Co panią skłoniło, żeby go zatrzymać?
- Miałam z nim niemało zachodu, może mi pan wierzyć.
- A czemu? - Zorientował się, że cały czas szuka jakiegoś haczyka w tym, co
wyglądało na niewiarygodnie szczęśliwy zbieg okoliczności.
- Choćby dlatego, że zajmował cenne miejsce w moim bagażu podczas podróży po
Ameryce - powiedziała. - Ale znacznie poważniejszy problem to energia, którą wydziela.
Niepokoi nawet tych, którzy nie są obdarzeni mocą. Na pewno nie jest to ozdoba, którą
chciałoby się postawić na kominku. Szczerze mówiąc, chętnie się jej pozbędę. I pani
Trevelyan również.
- Kto to taki?
- Moja gospodyni. Nie ma żadnego talentu psychicznego, w każdym razie nie
większego niż przeciętny człowiek, ale już samo przebywanie w pobliżu lampy sprawia, że
czuje się niespokojna i zdenerwowana. Kazała ją wynieść na strych.
W jego myślach kłębiły się niezliczone pytania, ale jedno z nich było szczególnie
natarczywe.
- Skoro było z nią tyle kłopotów, czemu pani się jej nie pozbyła? - zapytał.
- Nie mam pojęcia. - Zerknęła na wieńczące kolumienkę naczynie. - Ale wie pan, jak
to jest z różnymi tego typu przedmiotami. Są fascynujące, szczególnie dla tych, którzy
posiadają jakiś talent. Poza tym, jak już wspominałam, nie mam wątpliwości, że w lampie
zawarta jest olbrzymia ilość światła snów. Ta energia mnie przyciąga. Nie mogłam się jej
pozbyć tak po prostu.
Powoli wypuścił z płuc wstrzymywane powietrze, wciąż próbując opanować
ogarniające go poczucie ulgi. Wyglądało na to, że lampa się znalazła i że właśnie stoi przed
nim kobieta, która być może zdoła jej użyć. Ale nadal istniało niebezpieczeństwo, że
zdolności Adelaide Pyne nie wystarczą, żeby się uporać z tak niebezpieczną energią jak ta,
którą stary Nicholas zamknął we wnętrzu lampy.
Były też inne, równie prawdopodobne i równie nieprzyjemne możliwości, nawet
gdyby się okazało, że Adelaide miała wystarczająco silny talent. Mogła na przykład
niechcący - albo nawet celowo - zabić go siłą promieniowania lampy. A choćby do tego nie
doszło, mogła zniszczyć jego talent, nawet nie naumyślnie.
Wreszcie mogła po prostu nie chcieć udzielić mu pomocy, ponieważ nie popierała
jego przestępczej działalności. Jednakże, przypomniał sobie, sama zaproponowała umowę.
Widocznie miał coś, co mogło jej się przydać. To był jakiś punkt wyjścia. Kiedy się dowie,
czego druga strona od niego chce, będzie w stanie przejąć kontrolę nad sytuacją.
- Wygląda na to, że jednak ubijemy interes, pani Pyne - powiedział. - Chciałbym więc
się przedstawić jak należy.
Opuścił barierę talentu i przełączył się na zwyczajne widzenie, pozwalając, by
zobaczyła go wyraźnie po raz pierwszy od początku spotkania.
- Nazywam się Griffin Winters - oświadczył. - I jestem w prostej linii potomkiem
Nicholasa Wintersa.
- Powinnam być pod wrażeniem? Lekko zbiła go z tropu.
- Niekoniecznie pod wrażeniem, ale spodziewałem się, że skojarzy mnie pani.
- A dlaczego? Winters to dość popularne nazwisko.
- Czy wie pani o istnieniu Towarzystwa Wiedzy Tajemnej, pani Pyne?
- Tak. Moi rodzice do niego należeli. Ojciec pasjonował się badaniami nad
rzeczywistością paranormalną. Wpisano mnie do rejestrów Towarzystwa zaraz po urodzeniu,
ale nie miałam z nim nic wspólnego od piętnastego roku życia.
- Czemu?
- Tego roku moi rodzice zginęli w wypadku kolejowym. Mnie wysłano do ochronki
dla młodych panienek. W rezultacie straciłam wszelki kontakt z Towarzystwem.
- Bardzo mi przykro z powodu pani rodziców. Ja straciłem swoich w wieku szesnastu
lat. - Zdał sobie nagle sprawę, że powiedział to zupełnie bez zastanowienia. Zmartwiło go to.
Nigdy nie działał bez zastanowienia. A w dodatku nigdy nie opowiadał o swojej przeszłości
nikomu, nawet najbliższym towarzyszom.
Adelaide pochyliła głowę w pełnym wdzięku geście milczącego współczucia. Przez
chwilę miał wrażenie, że nawiązała się między nimi delikatna nić porozumienia.
- Jak już powiedziałam, ojciec interesował się wszystkim, co miało związek ze
zjawiskami paranormalnymi. Pamiętam jego opowieści, ale nie przypominam sobie, żeby
kiedykolwiek wspominał o Nicholasie Wintersie.
- Nicholas Winters był obdarzonym mocą alchemikiem. Był też najpierw
przyjacielem, potem rywalem, a w końcu śmiertelnym wrogiem Sylvestra Jonesa.
- Chodzi o tego Jonesa, który założył Towarzystwo?
- Właśnie. Podobnie jak Jones, Nicholas miał obsesję na punkcie znalezienia sposobu
na zwiększenie siły swojego talentu. Skonstruował przedmiot, który nazwał płonącą lampą.
W jakiś sposób udało mu się zamknąć w niej potężną ilość światła snu. Chciał je
wykorzystać, żeby zdobyć dodatkowe zdolności.
- I pan chce pójść w ślady swojego przodka? - W jej głosie znów zabrzmiała oschła
dezaprobata. -Przyznaję, że nie znam się na tym zbyt dobrze, ale pamiętam, jak mój ojciec
mówił, że ludzie, którzy mają więcej niż jeden talent, pojawiają się ogromnie rzadko, ponadto
zawsze są rozchwiani psychicznie. Twierdził, że w Towarzystwie określa się tych ludzi w
szczególny sposób. Tak się chyba nazywał jakiś potwór z mitologii.
- Cerber, przerażający trójgłowy pies, strzegący wrót piekieł.
- Teraz sobie przypominam - powiedziała wstrząśnięta. Chyba nie jest pan do tego
stopnia szalony, że chciałby się pan zmienić w jakieś monstrum? Jeśli o to chodzi,
zapewniam, że ode mnie nie uzyska pan żadnej pomocy.
- Źle mnie pani zrozumiała. Nie mam najmniejszej ochoty stać się obłąkanym,
niekontrolowanym talentem. Wręcz przeciwnie, bardzo chciałbym tego uniknąć.
- Słucham?
- Pani naprawdę ma spore luki w znajomości historii Towarzystwa, nieprawdaż?
- Przecież przed chwilą tłumaczyłam...
- Nieważne. Będzie mi pani musiała uwierzyć na słowo. Według tego, co zapisał w
swoim dzienniku mój przodek, jestem skazany na przemianę w cerbera, o ile nie znajdę
lampy oraz interpretatorki światła snów, która będzie w stanie odwrócić proces transformacji
w ów wieloraki talent.
- Wielkie nieba. Pan w to naprawdę wierzy?
- Tak.
- Ale skąd pan może wiedzieć, że tak się stanie?
- Bo przemiana już się rozpoczęła.
Jej nagłe milczenie powiedziało mu, że chyba zaczyna wątpić w jego zdrowie
psychiczne.
- Musi mnie pani uratować - dodał. - Jest pani jedyną osobą, która może tego dokonać.
- Naprawdę nie sądzę, żeby...
Wyczuł jej słaby punkt i uderzył, jak drapieżnik, którym zresztą był. Ale to nie
powinno mu przeszkodzić w osiągnięciu celu.
- Jestem gotów okazać całkowite zaufanie - powiedział cicho. - Już pozwoliłem pani
patrzeć na mnie bez przeszkód. Może pani zaszczyci mnie podobną przyjemnością?
Przez moment zdawało mu się, że odmówi. Zastanawiała się, stukając parasolką o
postument.
- Jestem pewna, że znajdzie mnie pan znowu, jeśli będzie tego chciał - powiedziała
wreszcie. - Więc nie ma znaczenia, czy widzi pan moją twarz, czy nie.
Nie taką kapitulację spodziewał się uzyskać, ale nie bardzo mógł zaprzeczyć. Miała
rację: był w stanie ją wytropić.
Z napięciem patrzył, jak upina czarną siateczkę wokół ronda kapelusika. Czuł się tak,
jakby właśnie odsłaniała się przed nim przyszłość.
Miała wyrazistą, myślącą twarz i jasnokasztanowate włosy zebrane w kok, który
wydał mu się surowy, a przy tym elegancki. Ale najbardziej zafascynowały go jej orzechowe
oczy. To były oczy kobiety, która widziała ciemne strony życia. Spodziewał się tego. Była
wdową. W dodatku spędziła jakiś czas na odludziach Ameryki. Organizowała śmiałe napady
na domy publiczne i ratowała z nich dziewczęta, które bez jej pomocy byłyby skazane na
krótki i ciężki żywot prostytutek. Była znajomą tak niebezpiecznej postaci, jak pan Pierce, co
już samo w sobie stanowiło osiągnięcie.
Może i miała denerwującą manierę społecznicy, ale spojrzenie Adelaide Pyne
powiedziało mu, że ta kobieta zna więcej gorzkich prawd o życiu niż inne damy z jej pozycją
i w jej wieku. Taka zakazana wiedza zawsze wyziera z oczu.
Co go zaskoczyło, to widoczna w jej spojrzeniu energia i pogodna determinacja.
Uznał, że musi należeć do tych nieroztropnych, ślepych na własne życzenie ludzi, którzy
nawet w kontakcie z bezwzględną rzeczywistością nadal wierzą, że dobro i słuszność
zwyciężą.
Mógłby jej wytłumaczyć, że jest inaczej. Walka między Światłem a Ciemnością trwa
wiecznie. Wszelkie zwycięstwa są ulotne i przypadają stronie, która akurat w danym
momencie zgromadziła potężniejsze siły. Wiedział z doświadczenia, że czające się w mroku
żywioły można odepchnąć tylko na jakiś czas. A jednak nie brakowało takich jak Adelaide
Pyne, toczących bitwy wbrew wszystkiemu.
Człowiek jego pokroju nie był w stanie pojąć takiej naiwności, ale zdawał sobie
sprawę, że bywa użyteczna. Można ją było łatwo zmanipulować.
Znowu uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Jest pani kobietą z moich snów.
5
- Mam jednak szczerą nadzieję, że nie jestem kobietą z pana snów - odparowała.
Lekko zmrużył oczy. Odniosła wrażenie, że skupiona wokół niego energia zgęstniała i
nabrała groźniejszego charakteru. Poczuła, jak unoszą się jej włoski na karku.
- Uraziłem panią? - spytał, nie podnosząc głosu.
- Oczywiście, że tak. W pańskich liniach blasku snów mogę wyczytać, że dręczą pana
koszmary - odpowiedziała. - Która kobieta chciałaby się znaleźć w najmroczniejszych i
najstraszniejszych snach mężczyzny?
Zamrugał powiekami. Wiedziała, że udało jej się go zaskoczyć. Po chwili na jego
twarzy pojawił się uśmiech. Było to tylko nieznaczne wygięcie warg, ale wyczuła, że jest
szczerze rozbawiony.
- Wie pani co? Wydaje mi się, że mimo różnicy poglądów i zainteresowań zdołamy się
porozumieć. Łatwo było uwierzyć, że Griffin Winters jest w prostej linii potomkiem
niebezpiecznego alchemika.
Adelaide wmawiała sobie, że fascynacja tym człowiekiem jest w tych okolicznościach
zupełnie naturalna. W końcu miał nie tylko wielki talent, ale też potęgę i wpływy. Był
przecież udzielnym władcą sporej części londyńskiego podziemia. Ale żadna z tych rzeczy
nie tłumaczyła jej podniecenia, które aż iskrzyło w jego obecności.
Nie był w zwykłym rozumieniu przystojny, ale zdecydowanie przykuwał uwagę o
wiele bardziej niż jakikolwiek ze spotkanych mężczyzn. Miał połyskujące ciemnym blaskiem
zielone oczy. Niemal czarne włosy były ścięte krótko, według obecnej mody. Ostro
zarysowane kości policzkowe, wysokie, myślące czoło, orli nos i surowa linia szczęki
dopełniały wizerunku siły i władzy, otaczających go niewidzialną aurą.
Dostrzegała w nim coś jeszcze: cień samotności i odosobnienia. Griffin Winters
najwyraźniej nosił w sobie wiele tajemnic, do których nikogo nie dopuszczał.
Była w stanie wyobrazić go sobie przy pracy w sekretnym laboratorium,
podsycającego ogień w alchemicznym piecu i poszukującego wiedzy tajemnej. Gdzieś
głęboko płonęła w nim namiętność, ale Adelaide wyczuwała, że zamknął ją bezpiecznie za
żelaznymi drzwiami. Griffin Winters nigdy nie pozwoli, by zapanowała nad nim ciemna
strona jego natury. Serce zatrzepotało w niej dziwnie.
Nie bądź idiotką, zbeształa się. To wysoki rangą przestępca, a nie bezdomny psiak,
który czeka na czyjeś dobre serce i życzliwą dłoń.
- Przynajmniej teraz wiem, czemu przez te wszystkie lata czułam dziwny przymus
zatrzymania lampy - powiedziała. - Widać czekała na prawowitego właściciela.
- Coś podobnego. Wierzy pani w przeznaczenie?
- Nie. Ale polegam na intuicji. Ona mi mówiła, żeby nie rozstawać się z lampą. -
Odwróciła się w stronę wyjścia z korytarzyka. - Mój powóz czeka na ulicy. Mieszkam przy
Lexford Square. Pod numerem piątym. Spotkamy się u mnie. Otrzyma pan swoją lampę,
panie Winters.
- I pomoc kobiety, która potrafi jej użyć?
- To się jeszcze zobaczy. Zajechał nierzucającym się w oczy czarnym powozem, bez
napisów czy jakichkolwiek innych znaków szczególnych. Oczywiście, pomyślała rozbawiona
Adelaide, trudno oczekiwać, że ktoś taki będzie jeździł pojazdem oznaczonym własnymi
inicjałami czy rodowym herbem.
Z okna saloniku obserwowała, jak Griffin otwiera drzwi dorożki i wysiada. Zatrzymał
się na moment, omiatając uważnym spojrzeniem plac z niewielkim skwerem pośrodku i
otaczające go szacowne rezydencje.
Wiedziała, czemu to robi. Przez lata spędzone w Ameryce napatrzyła się, jak inni -
szeryfowie, zawodowi szulerzy, rewolwerowcy i bandyci - w taki sam sposób jednym rzutem
oka taksują otoczenie.
Griffin Winters ani chybi ma niejednego wroga i rywala. Zaczęła się zastanawiać, jak
wygląda życie w ciągłym zagrożeniu. Ale szybko sobie przypomniała, że przecież sam
wybrał taką drogę.
Griffin wszedł po stopniach do drzwi pod numerem piątym i zapukał jeden raz.
W hallu rozległy się kroki pani Trevelyan. Gospodyni szła pospiesznie,
podekscytowana niecodzienną w tym domu perspektywą przyjęcia gościa.
Drzwi się otworzyły. Adelaide usłyszała, jak Griffin wchodzi do hallu. Jego obecność
wywołała w niej szczególne podniecenie. Miała dziwne wrażenie, że już do końca życia
będzie wiedziała, że on znajduje się w pobliżu. Albo, co jeszcze bardziej ją niepokoiło, że go
nie ma. Zupełnie jakby podczas tego krótkiego spotkania w muzeum nastroiła się na jego fale.
- Moje nazwisko Winters - odezwał się. - Zapowiadałem się z wizytą.
- Oczywiście, sir - powiedziała pani Trevelyan z nieskrywaną ciekawością i dużym
entuzjazmem. -Tędy proszę. Pani Pyne czeka w salonie. Zaraz podam herbatę.
Adelaide szybko wyszła do hallu.
- Nie trzeba herbaty, pani Trevelyan. Pan Winters nie zostanie długo. Przyszedł tylko
odebrać coś, co do niego należy. Ta rzecz jest na strychu. Sama go tam zaprowadzę.
- Dobrze, proszę pani. - Pani Trevelyan wyraźnie zmarkotniała, ale zaraz znowu się
rozpogodziła. - Strych jest okropnie zakurzony. Na pewno po zejściu stamtąd oboje państwo
chętnie napiją się herbaty.
- Nie sądzę. - Adelaide była nieugięta. - Pan Winters jest bardzo zapracowany. Jestem
pewna, że będzie chciał możliwie jak najszybciej wracać do swoich zajęć. A ja na dziś
wieczór umówiłam się do teatru, więc też nie mam zbyt wiele czasu. - Zerknęła na Griffina. -
Proszę za mną, zaprowadzę pana na strych.
Ścisnąwszy w ręku klucz, uniosła lekko spódnicę i pomaszerowała w stronę schodów.
Griffin ruszył za nią.
- Podejrzewam, że moja gospodyni bardzo się nudzi, mając do towarzystwa tylko
mnie i pokojówkę.
- A więc nie ma pani zbyt wielu domowników? Minęła półpiętro i skierowała się
wyżej.
- Mieszkam tylko z panią Trevelyan.
- Musi być pani ciężko bez męża. Proszę przyjąć wyrazy współczucia.
- Dziękuję. Zmarł już parę lat temu.
- A pani wciąż w żałobie.
- Pomijając kwestie sentymentalne, woalka ma swoje zalety, jak pan mógł zauważyć
dziś w muzeum.
- Tak - poświadczył. - I doskonale rozumiem chęć zachowania anonimowości przy
pani obecnym hobby.
Zignorowała jego uwagę.
- Rzeczywiście nie przyjmowałam dotąd gości, niedawno wróciłam z Ameryki. Nie
znam tu zbyt wiele osób i nie mam żadnej rodziny.
- Skoro nic pani z Anglią nie łączy, to czemu pani wróciła?
- Nie wiem - przyznała. Od paru tygodni stawiała sobie to pytanie. - Po prostu miałam
wrażenie, że nastał odpowiedni czas.
Zakręciła na półpiętrze i przyspieszyła kroku.
Na ostatnim odcinku schodów narzuciła takie tempo, że kiedy stanęli na strychu, miała
lekką zadyszkę. Griffin za to nawet się nie zasapał. Widać było, że jest w świetnej formie.
Przyszło jej na myśl, że w ciągu ostatnich paru tygodni widziała wielu dżentelmenów
w różnych stadiach negliżu, ale mało który mógł się pochwalić pięknym ciałem. Jednak
gdyby przypadkiem dane jej było natknąć się na nagiego Griffina Wintersa, zapewnie miałaby
chęć zerknąć. Czy może raczej dokonać drobiazgowej inspekcji, przyznała uczciwie.
Nic dziwnego zresztą, że Griffin nie był tak zdyszany jak ona. W końcu nie musiał
dźwigać na sobie dobrych kilku kilogramów odzieży. Już jakiś czas temu zrezygnowała z
krępującego gorsetu i wielu warstw bielizny, jakie zgodnie z modą należało nosić. Niestety,
nie dało się uniknąć ciężaru tych metrów tkaniny, potrzebnych na uszycie eleganckiej sukni,
nie mówiąc już o halkach, które ją podtrzymywały. Jej męskie przebranie było o wiele
wygodniejsze i nie tak męczące w noszeniu.
- Miała pani rację - powiedział Griffin. Mówił bardzo cicho. - Nie widziałem lampy od
szesnastego roku życia, ale tej energii nie da się z niczym pomylić. Wyczuwam ją nawet tu, z
korytarza.
Ona też czuła pasma ciemnej energii sączące się spod drzwi. Blask snów był tak silny,
że czuła go nawet bez użycia talentu. Ale dla niej prądy wydzielane przez lampę były
znajome, uświadomiła sobie. Przyzwyczaiła się do nich, odkąd miała piętnaście lat. Dla
Griffina kontakt z tym promieniowaniem musiał być szokujący.
- Myślał pan, że oszukuję? - zapytała. Sama właściwie nie wiedziała, dlaczego
okazany przez niego brak zaufania tak ją uraził. Od kiedy to zależało jej na opinii
przestępców?
- Nie - odpowiedział, wbijając wzrok w zamknięte drzwi. - Byłem przekonany, że
mówi pani prawdę. Ale dopuszczałem możliwość pomyłki.
- Rozumiem - odparła łagodniejszym tonem. - Nie chciał pan sobie robić
niepotrzebnych nadziei, żeby się potem nie rozczarować.
- Coś w tym rodzaju - zgodził się uprzejmie. Odchrząknęła.
- Ostrzegałam pana, to nie jest rzecz, którą by się chciało postawić przy łóżku.
- O ile sobie przypominam, wspomniała pani, że nie jest to ozdoba, którą można by
ustawić nad kominkiem - powiedział obojętnym tonem.
Zrobiło jej się gorąco i podejrzewała, że policzki ma mocno zaróżowione. Nie do
wiary, zarumieniła się przez niego. Ale jedno trzeba było przyznać Wintersowi: taktownie
udał, że słowo „łóżko" wcale nie wisi między nimi niczym ostry miecz.
Przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi, odkrywając przed gościem pogrążone w
półmroku wnętrze strychu. W nisko sklepionym pomieszczeniu piętrzyły się graty i rupiecie,
które w każdym domu znajdują się pod dachem: zniszczone meble, stare obrazy w ciężkich
ramach, popękane lustro i dwa kufry. Większość składowanych tu przedmiotów została po
poprzednich najemcach; tylko kufry należały do Adelaide. Trzynaście lat spędzonych w
podróży nie pozwalało zgromadzić zbyt wielkiego dobytku.
- Lampa jest w tej walizie - powiedziała, wskazując kufer stojący dalej od wejścia.
Griffin wyminął ją i zatrzymał się przed pokaźnych rozmiarów skrzynią. Obserwowała go,
czując, jak w powietrzu splatają się rozżarzone strumienie energii. Nie wszystkie jednak
wydzielała lampa. Znaczna część energii emanowała z Griffina, co z jakiegoś
niewytłumaczalnego powodu wydało się Adelaide nadzwyczaj pociągające.
- Lampa z całą pewnością należy do pana - oznajmiła. - Nie mam najmniejszych
wątpliwości. I na pewno jest to przedmiot zawierający wielką moc. Ale trudno mi uwierzyć,
że pański przodek chciał go wykorzystać do pomnożenia swoich talentów.
- Przetłumaczyłem dziennik starego drania i studiowałem go przez lata, ale i tak nie
wiem wszystkiego. - Griffin nie odrywał wzroku od skrzyni. - Nie jestem pewien, czy sam
Nicholas rozumiał, co właściwie udało mu się stworzyć. Pod koniec życia zaczął tracić
rozum. Ale ani przez chwilę nie wątpił w moc lampy.
Weszła o krok w głąb pomieszczenia.
- Mówił pan, że Nicholas i Sylvester Jones najpierw byli dobrymi przyjaciółmi, a
dopiero potem rywalami?
- Ściślej rzecz biorąc, śmiertelnymi wrogami. Przypuszczam, że jednemu i drugiemu
pomieszało się w głowie, po części z obłędnej żądzy zdobycia dodatkowych nadnaturalnych
zdolności, a pewnie i przez różne alchemiczne eksperymenty. Obaj trwali w przekonaniu, że
jeśli zgłębią sekret zwielokrotnienia mocy psychicznych, będą w stanie wydłużyć życie o
wiele dziesiątków lat.
- Marzenie każdego alchemika.
- Tak. Wierzyli, że stan paranormalny jest ściśle związany z kondycją fizyczną, a
przyrost talentu podziała odnawiająco na wszystkie narządy ciała.
- Z kolei badania dowodzą, że nadmierne pobudzenie psychiczne prowadzi do
szaleństwa.
- Tak twierdzą eksperci Towarzystwa.
- I jest w tym logika. Nadmierne pobudzenie któregokolwiek ze zmysłów wywołuje
ból, a na dłuższą metę uszczerbek fizyczny i psychiczny.
- Proszę pamiętać, że rozmawiamy o dwóch szalonych alchemikach. Oni nie
podchodzili do sprawy tak, jak współcześni naukowcy. Sylvester próbował osiągnąć swój cel
przez chemię.
- Formuła założyciela. Pamiętam, że ojciec o niej wspominał. Ale to chyba też tylko
jedna z legend Towarzystwa.
- Nie mam pojęcia. - Griffin pochylił się, by otworzyć kufer. - Wiem tylko, że mój
przodek był raczej konstruktorem. Specjalizował się w kryształach i metalach. Stworzył tę
lampę, chcąc użyć jej promieniowania do zwiększenia własnej mocy. Ale kiedy już ją
ukończył, zorientował się, że potrzebuje kogoś umiejącego przetwarzać światło snów, które
udało mu się zamknąć w środku.
- Kogoś takiego jak ja.
- Znalazł taką kobietę. - Griffin otworzył kufer i przyjrzał się umieszczonym w jego
ściankach przegródkom. - Nazywała się Eleanor Fleming. Według zapisków w dzienniku
uwiódł ją trzykrotnie, żeby zgodziła się dla niego pracować.
- Czemu jej po prostu nie zapłacił?
- Chciał. Ale ceną, jakiej zażądała, było małżeństwo. A Nicholas nie miał zamiaru
żenić się z kobietą niższego stanu.
- Więc ją okłamał.
- Zgodził się na jej propozycję, jak mówi opowieść. W każdym razie na pewno sypiał
z nią i mieli razem dzieci. Jestem żywym dowodem na to, że przynajmniej ta część legendy
jest prawdziwa. A ponieważ ze sobą współżyli, do dzisiaj niektórzy wśród członków
Towarzystwa wierzą, że tego rodzaju intymny kontakt jest niezbędny, żeby płonąca lampa
zaczęła działać.
Wspomnienie nocy spędzonej przed laty w burdelu uderzyło w nią z całą siłą.
Przełknęła z trudem i odchrząknęła.
- Pan też tak uważa? - zapytała spokojnie.
- Nie, oczywiście że nie. - Zerknął na nią z rozbawieniem. - Proszę być spokojną. Nie
mam zakusów na pani cnotę. Z mojej interpretacji zapisków Nicholasa wynika, że potrzebny
jest kontakt fizyczny, ale nic bardziej erotycznego niż uścisk ręki.
- Rozumiem. - Wmawiała sobie, że jej ulżyło. Bo tak było. Naprawdę. Bezlitośnie
zdusiła iskierkę podniecenia, która przez moment głęboko w niej rozbłysła. - Więc mówi pan,
że są tacy, którzy wierzą, że potrzeba bardziej... hm... intymnej więzi?
- Wie pani, jak to jest z legendami. W każdej dobrej opowieści powinien być jakiś
wątek erotyczny. Griffin nie miał pojęcia, że właśnie pomógł jej rozwiązać pewną zagadkę.
Dopiero teraz zrozumiała, czemu tamtej nocy przed trzynastu laty Smith postanowił ją
zgwałcić. Był przekonany, że stosunek seksualny z kobietą zdolną czytać światło snu jest
konieczny, aby mógł posiąść moc zawartą w lampie.
- A na czym pan opiera pewność - zapytała ostrożnie - że grozi panu przemiana w
wielokrotny talent?
- Na faktach. Zapewniam panią, że na to, o czym mówię, istnieją namacalne dowody.
- To znaczy?
- Kilka tygodni temu odkryłem swój drugi talent.
- Wielkie nieba. Chyba nie mówi pan poważnie.
- Zgodnie z notatkami w dzienniku towarzyszyły temu koszmary i halucynacje. Nie
wierząc własnym uszom, patrzyła, jak otwiera jedną z szufladek.
- Chce pan powiedzieć, że naprawdę rozwinęła się u pana zupełnie nowa umiejętność
parapsychiczna?
- Dokładnie tak. - Z ciekawością zerknął na plik starych wycinków z gazet i
kolorowych ulotek, które znalazł w przegródce.
- To nie ta szuflada - powiedziała pospiesznie. - Następna. A jaki jest pana drugi
talent? Zamknął szufladę wypełnioną papierami i otworzył niższą.
- Powiedzmy, że bardzo nieprzyjemny.
- Panie Winters, myślę, że w tej sytuacji należy mi się nieco więcej wyjaśnień. Czy
mówi pan o swojej energii cienia?
- Nie. To mój podstawowy talent, który rozwinął się, kiedy byłem nastolatkiem. -
Sięgnął w głąb przegródki i wydobył z niej owinięty aksamitem przedmiot. - Ostatnio
zdobyłem umiejętność pogrążania ludzi w koszmarach na jawie.
- Nie rozumiem. - Zmarszczyła brwi.
- Ja też nie, a w każdym razie niezupełnie. - Z uwagą oglądał aksamitną torbę. - Z dość
oczywistych powodów nie miałem okazji, by go sprawdzić. Mogę tylko powiedzieć, że
potrafię sprowadzić na człowieka koszmary. Nie da się przewidzieć, co się stanie, kiedy ktoś
się znajdzie pod ich wpływem. Zastosowałem tę umiejętność jeden jedyny raz i człowiek,
którego dotknęły koszmary, padł martwy.
- Ach tak. - Po plecach przeszedł jej dreszcz. Nie zapominaj, że to kryminalista.
Ludzie pracujący w tej branży nie cofną się przed zabójstwem, jeśli ktoś stanie im na drodze.
Rozległo się głuche stuknięcie; to Griffin postawił torbę z lampą na wierzchu kufra.
- Mam podstawy sądzić, że moja ofiara miała słabe serce. Otrząsnęła się już z
początkowego szoku.
- Cóż, to wiele wyjaśnia.
- Oczywiście - odrzekł oschłym, lodowatym tonem. - Ktoś inny mógłby zwyczajnie
oszaleć pod wpływem koszmarnych wizji i wyskoczyć przez okno.
Zajął się rozplątywaniem węzła zamykającego sakwę.
- Jest pan pewien, że tworzy pan negatywną energię snów? - zapytała teraz już z
zaciekawieniem.
- Nie mam żadnych wątpliwości.
- To bardzo ciekawe - powiedziała. Rzucił jej przez ramię zagadkowe spojrzenie.
- Powiedziałem, że przy użyciu tej nowej zdolności jestem w stanie zabić człowieka.
Nie zrobiło to chyba na pani wielkiego wrażenia, a już na pewno nie jest pani przerażona tak,
jak przystało na społecznicę o wielkim sercu. Spodziewałem się czegoś więcej.
Puściła tę sarkastyczną uwagę mimo uszu, bo tak ją zafrapowało jej własne
przypuszczenie.
- Opisuje pan coś podobnego do moich zdolności.
- Ma pani w zwyczaju za ich pomocą wysyłać ludzi na tamten świat? - Uśmiechnął się
złośliwie.
- Nie, skądże znowu. Potrafię tylko pozbawić człowieka przytomności, tak jak
tamtego bandytę w domu publicznym. Ale być może parafizyczna zasada działania jest
podobna.
- Mówi pani o tym jak naukowiec snujący rozważania w laboratorium. A my przecież
mówimy o umiejętności zabijania.
- Proszę mi dać dokończyć. I mnie, i panu bliska jest energia bijąca z tej lampy, co
wskazuje, że oboje czerpiemy nasze zdolności z ultraświetlnego widma z tej części, z której
emanuje energia snów. Ale wygląda na to, że pana talent jest po prostu znacznie dalej
przesunięty w stronę zakresu ciemnej mocy niż mój.
- Po prostu?
- Wcale nie umniejszam pańskich zdolności.
- Czy kiedy uśpiła pani człowieka Luttrella, dotykała go pani?
- Oczywiście, że tak. Tylko w ten sposób można wytworzyć odpowiednią ilość
energii, żeby tego dokonać. Kontakt fizyczny jest niezbędny.
- Człowiek, którego zabiłem, stał o dobre trzy, cztery kroki ode mnie. Nie dotknąłem
go nawet palcem. Zachłysnęła się.
- W takim razie naprawdę ma pan potężną moc. Jak pan ją odkrył?
- Byłem wtedy zajęty czymś, co pani niewątpliwie określiłaby jako rozrywkę
odpowiednią dla kryminalisty.
- Jaką znowu rozrywkę?
- Załatwiałem interesy w gabinecie pewnego dżentelmena około drugiej nad ranem.
Dodam tylko, że ów dżentelmen nie miał pojęcia o moich odwiedzinach.
Znowu się zachłysnęła.
- Włamał się pan komuś do domu i szperał w jego gabinecie?
- Dziwi to panią? - W jego głosie znów mogła usłyszeć chłodne rozbawienie. - Biorąc
pod uwagę mój fach?
- Cóż, nie powinno. Tylko że przy tak wysokiej pozycji, jaką pan zajmuje w światku
przestępczym, można by się spodziewać, że nie będzie się pan bawił w drobne włamania.
Przynajmniej nie osobiście. Włada pan całym imperium. Chyba są ludzie, którzy mogą takie
sprawy załatwić za pana.
- Jest takie stare powiedzenie: „Jeśli chcesz, żeby coś zostało zrobione dobrze, zrób to
sam".
- Tak czy inaczej, podejmowanie niepotrzebnego ryzyka wydaje mi się... nietypowe.
- Bez urazy. Ale jeśli chodzi o ryzyko, to raczej nie powinna mnie pani pouczać. Ze
zdziwieniem stwierdziła, że nie ma na to gotowej odpowiedzi.
- Skończę swoją opowieść - powiedział. - W przeszukaniu gabinetu przeszkodziło mi
wejście właściciela i jeszcze jednego człowieka. Nie było czasu, żeby uciekać przez okno, i
nie miałem gdzie się schować, więc ukryłem się przed ich wzrokiem, wykorzystując mój
talent tworzenia cieni. I tak niechcący stałem się świadkiem zażartej kłótni między nimi
dwoma. Gospodarz sięgnął do szuflady, wyjął pistolet i szykował się, żeby strzelić do
swojego gościa. Wtedy zainterweniowałem.
- Dlaczego? - zapytała. Wreszcie udało mu się rozwiązać supeł.
- Bo człowiek, do którego chciał strzelić, był moim klientem.
- Klientem? Pańskim klientem?
- Poszukiwał odpowiedzi na parę pytań, a ja zobowiązałem się je dostarczyć. W
każdym razie sprowadziłem koszmary na dżentelmena z bronią, w ogóle tego nie planując. To
była odruchowa, intuicyjna reakcja.
- Za pierwszym razem zawsze tak jest - rzekła cicho, przypominając sobie własne
pierwsze doświadczenia z mocami.
- Tamten zaczął krzyczeć. - Griffin zniżył głos. - Nie da się tego z niczym porównać.
To był przeraźliwy, nieludzki wrzask, zupełnie jak w powieściach grozy. A chwilę później
leżał na ziemi. Martwy.
- A co z pańskim klientem?
- Był wstrząśnięty, nic dziwnego, że uciekł. Nie widział mnie. Potem on i wszyscy
inni, łącznie z policją, doszli do wniosku, że potencjalny morderca dostał wylewu. Nie
zamierzałem wyprowadzać ich z błędu.
- Hm.
- Znowu odzywa się w pani naukowiec.
- Mówiłam już, że mój ojciec zajmował się badaniem zjawisk paranormalnych -
przypomniała. - Możliwe, że odziedziczyłam po nim zainteresowania. Czy jest pan pewien, że
zdolność wywoływania koszmarów to coś nowego?
- Chyba zauważyłbym, gdyby ludzie wokół mnie nagle bez wyraźnego powodu
popadali w obłęd ze strachu.
Nie dała się zbić z tropu tą sarkastyczną uwagą. W jej umyśle kiełkował pewien
pomysł i nie chciała, żeby jej umknął.
- Otóż - zaczęła - nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ta nowa umiejętność jest związana
z pańskim podstawowym talentem. Co by oznaczało, że nie jest to nowy rodzaj mocy. Może
to po prostu inny aspekt pierwszego talentu, który mógł się ujawnić dopiero z upływem czasu.
- Wspominałem, że pojawiły się inne oznaki klątwy - powiedział, z trudem kryjąc
zniecierpliwienie. - Za dnia czasem miewam halucynacje. Z tym jeszcze jakoś sobie radzę.
Ale w nocy przychodzą koszmary tak straszliwe, że budzę się zlany zimnym potem i z
bijącym sercem.
- Rozumiem - odparła łagodnie. Przyszło jej do głowy, że szef przestępczego
podziemia może mieć wiele powodów do nocnych koszmarów. Postanowiła przemilczeć, że
być może sumienie zakłóca mu sen. Ta uwaga mogłoby go rozdrażnić. Dla halucynacji jednak
nie umiała znaleźć tak oczywistego wytłumaczenia.
Griffin otworzył aksamitną torbę, odsłaniając tajemniczą rzecz. Przez chwilę stał w
milczeniu. Adelaide wyczuwała kłębiącą się wokół energię.
- Nie ma żadnych wątpliwości - powiedział cicho. - To prawdziwa płonąca lampa.
Adelaide przysunęła się bliżej. Dłonie ją świerzbiły. W ciągu minionych lat nieraz oglądała
ów starodawny przedmiot, który nigdy nie przestał jej fascynować. Za każdym razem, gdy
znajdowała się w jego pobliżu, przeszywał ją dreszcz.
Lampa miała tak na oko około czterdziestu centymetrów wysokości i w mdłym świetle
wpadającym na poddasze lśniła złotawym blaskiem. Jak już powiedziała Griffinowi, bardziej
przypominała kształtem wazon niż lampę oliwną. Zwężała się ku grubej podstawie pokrytej
symbolami alchemicznymi. Ścianki czaszy rozchylały się ku górze, a tuż pod krawędzią
widział rząd mętnych kryształów.
- Co pani wyczuwa? - Griffin nie spuszczał wzroku z lampy.
- Światło snów - odpowiedziała. - Ogromną ilość.
- Potrafi je pani przekształcić?
- Możliwe - odparła. - Ale nie sama. Przez lata od czasu do czasu próbowałam
uaktywnić energię tej lampy. Potrafię wyzwolić z niej tylko nikły blask. Ale wiem jedno:
kiedy raz się ją rozpali, może już nie być odwrotu.
Ujął ten dziwny sprzęt i przeniósł pod okienko, żeby lepiej mu się przyjrzeć.
- Jak się ją zapala?
- Pan tego nie wie?
- Miałem ją w rękach kilka razy w dzieciństwie, ale nigdy nie byłem w stanie jej
uaktywnić. Ojciec przypuszczał, że to dlatego, iż nie odziedziczyłem klątwy. Kiedy miałem
piętnaście lat, lampę skradziono. Dzisiaj mam ją w ręku po raz pierwszy od dwudziestu lat.
- A dziennik Nicholasa? Nie podał tam instrukcji obsługi?
- Znając lepiej alchemików, wiedziałaby pani, że wszyscy mają obsesję na punkcie
swoich sekretów. Nicholas nie zostawił zbyt wiele szczegółowych instrukcji. Pewnie
zakładał, że ten, kto będzie próbował posłużyć się lampą, pokieruje się intuicją - swoją i
kobiety, która będzie dla niego czytać światło snów.
- Rozumiem.
- A więc jak, pani Pyne? - zapytał. - Pomoże mi pani posłużyć się lampą, żeby
odwrócić proces, który już się zaczął? Uratuje mnie pani?
Wyostrzyła nadzmysły i przyjrzała się światłu snów, które znaczyło jego ślady.
Płonęły na drewnianej podłodze. Griffin wierzy w tę legendę, pomyślała. Czy to prawda, czy
nie, był przekonany, że odziedziczył klątwę Wintersów.
- Spróbuję panu pomóc - powiedziała.
- Dziękuję.
- Jednak zanim zaryzykuję przekształcanie energii zamkniętej w tym przedmiocie,
chcę zajrzeć do dziennika pańskiego przodka.
- Oczywiście. Dostarczę go pani dziś wieczorem.
- Obawiam się, że to nie najlepszy pomysł. Umówiłam się na wieczór z przyjaciółmi
do teatru. Zresztą nie ma chyba aż tak wielkiego pośpiechu. Sądząc po śladach, nie wisi nad
panem groźba wpadnięcia w psychiczne tarapaty. Proszę przynieść dziennik jutro rano.
Przeczytam go i wtedy zadecyduję co dalej.
Wyglądał na niezadowolonego z tej krótkiej zwłoki, ale nie zaprotestował.
- Dobrze, może tak rzeczywiście będzie lepiej - rzekł. - Mój los jest w pani rękach.
Zapłacę każdą cenę.
- Właśnie, co do mojego wynagrodzenia - odparła. - Naprawdę nie potrzebuję
pańskich pieniędzy. Jestem dość zamożna.
- Rozumiem. Ale proszę pamiętać, że jestem pani dłużnikiem. Jeśli kiedyś będzie pani
potrzebowała czegoś od osoby takiej jak ja, wystarczy powiedzieć.
- Tak się składa, że chciałam pana prosić o przysługę w zamian za pomoc przy
uruchomieniu lampy - powiedziała.
Spojrzał na nią. Jego oczy nagle rozjarzyły się zielenią i gorącym światłem snów.
Każdym zakończeniem nerwów odbierała wzbierającą energię. Mogłaby przysiąc, że cienie w
pomieszczeniu stały się gęstsze.
- Ach tak, ten układ, o którym pani wspominała - powiedział bardzo cicho. - Czego
pani chce w zamian za uratowanie mi życia?
- Pańskiej ekspertyzy i profesjonalnej porady - powiedziała, zbierając całą odwagę. Po
raz kolejny zbiła go z tropu.
- W jakiej sprawie? - zapytał nieufnie.
Uniosła podbródek. Intuicja ostrzegała ją, że w ogóle nie powinna poruszać tego
tematu, ale to jej nie powstrzymało.
- Wytknął mi pan, że taktyka, którą stosuję w napadach na domy publiczne, jest
przewidywalna -powiedziała. - Potrzebne mi świeże podejście.
- Nie - wypowiedział to słowo tonem stanowczym, niedopuszczającym dyskusji. Nie
zwróciła na to uwagi, ciągnąc dalej.
- Pan Pierce z wielkim podziwem opowiadał o pańskich zdolnościach. Podkreślał, że
nie zna lepszego stratega.
- Nie.
- Zna pan Luttrella i jego sposób myślenia znacznie lepiej ode mnie.
- Nie. Wyprostowała się.
- I dlatego właśnie w zamian za pomoc w uruchomieniu lampy proszę, żeby opracował
pan dla mnie skuteczną strategię napadów.
- A więc miałbym opracować strategię, która przyczyni się do pani śmierci. Moja
odpowiedź brzmi: nie.
- Proszę się jednak zastanowić - nalegała.
- Całkiem możliwe, że tak czy inaczej trafię do piekła, ale kiedy stanę u jego wrót,
przynajmniej tego grzechu nie będę miał na sumieniu.
Odwrócił się i ruszył do drzwi, trzymając lampę w ręku. Nie obejrzał się za siebie.
- Panie Winters - odezwała się pośpiesznie. - Proszę to przemyśleć. Sam pan mówił,
że mnie pan potrzebuje.
- Znalazłem jedną interpretatorkę światła snów, znajdę i drugą.
- To blef.
- Skąd ta pewność?
- Ponad dziesięć lat spędziłam na Dzikim Zachodzie. Hazard jest tam dość popularną
rozrywką. Umiem rozpoznać, kiedy ktoś blefuje. Zresztą jeśli nawet udałoby się panu
odszukać inną interpretatorkę, wątpię, by miała taką moc jak ja.
- Cóż, zaryzykuję. Wyszedł na korytarz.
Miał nikłe szanse. Wiedziała o tym, z czego on sam nie zdawał sobie sprawy. Jeśli
rzeczywiście dokonywała się w nim przemiana, całkiem możliwe, że wkrótce oszaleje, a być
może nawet umrze.
- A niech to szlag - mruknęła. - Więc dobrze, niech będzie. Wygrał pan. Pomogę panu
uaktywnić lampę.
Zatrzymał się i odwrócił do niej.
- A pani cena?
Unosząc spódnicę, podeszła do drzwi.
- Chyba wyraziłam się jasno. Nie potrzebuję pańskich pieniędzy. Zacisnął szczęki.
- Do jasnej cholery, pani Pyne...
Wyminęła go w korytarzu i stanęła przy schodach.
- Nic nie wezmę za moje usługi, panie Winters. Natomiast będzie pan moim
dłużnikiem dopóty, dopóki nie będę potrzebowała innej przysługi, którą mógłby mi się pan
zrewanżować. - Przez ramię rzuciła najbardziej lodowaty uśmiech, na jaki mogła się zdobyć. -
Oczywiście, pewnie i tej kolejnej przysługi mi pan odmówi. Dla mojego dobra, rzecz jasna.
Poszedł za nią.
- Zrobię wszystko, o co mnie pani poprosi, pod warunkiem że nie będzie się pani przy
tym narażać.
- Jeśli oddanie mi przysługi zależy od pańskiej zgody, to podejrzewam, że na długo
pozostanie pan moim dłużnikiem. Pewnie aż do czasu, kiedy w tym dość gorącym miejscu, o
którym pan przed chwilą wspomniał, zacznie padać śnieg.
- Znajdę sposób, żeby się pani odwdzięczyć - obiecał.
- Proszę sobie tym nie zawracać głowy. Więcej będę miała satysfakcji, wiedząc, że
pewien wysoki rangą przestępca jest mi coś winien.
- Do diabła. Czy ktoś już pani powiedział, że jest pani uparta, nieznośna, lekkomyślna
i zupełnie pozbawiona zdrowego rozsądku?
- Oczywiście. Właśnie dzięki tym cechom charakteru udało mi się zrobić fortunę w
Ameryce.
- Nietrudno uwierzyć - potwierdził z przekąsem.
Dotarła już do hallu na parterze i zamaszystym ruchem otworzyła przed nim drzwi.
- Zanim się pan rozpędzi i dorzuci kolejne obelgi - powiedziała - proszę mieć na
uwadze, że te same cechy charakteru skłoniły mnie, żeby panu pomóc z tą przeklętą lampą.
Chyba tylko uparta, nieznośna, lekkomyślna i pozbawiona zdrowego rozsądku kobieta
wpuściłaby pod swój dach prominenta przestępczego światka.
Przystanął na pierwszym stopniu i spojrzał na nią. Na widok jego oczu, w których
gorący, zmysłowy blask mieszał się z niebezpiecznym rozdrażnieniem, przeszedł ją nagły
dreszcz. Wstrzymała oddech.
- Bardzo dobitnie to pani ujęła - powiedział z namysłem. Postaram się o tym pamiętać
przy naszych kolejnych spotkaniach.
- Do widzenia, panie Winters.
Zamknęła za nim drzwi znacznie mocniej, niż zamierzała.
6
Wolno spytać, czy spotkanie w muzeum było udane? - dopytywał się pan Pierce
głosem ochrypłym od whisky i cygar.
- Bardziej pasowałoby tu słowo „interesujące" - powiedziała Adelaide. - Pan Winters,
oględnie mówiąc, okazał się inny, niż przypuszczałam.
Machała wachlarzem z czarnej koronki, bez skutku próbując poruszyć duszne, gęste
powietrze. Trwał antrakt i kapiące od pozłacanych ozdób teatralne foyer wypełniał tłum
elegancko ubranych widzów. Adelaide, pan Pierce i Adam Harrow, wpatrując się w kieliszki
szampana, wycofali się do zacisznej wnęki.
Powtarzała sobie, że czuje się nieswojo z powodu panujących w teatrze ścisku i
gorąca. Było jej duszno, czuła się rozdrażniona. Gęsta woalka przy kapelusiku jeszcze
pogarszała ten stan. Wieczór, który miała spędzić przyjemnie, powoli zamieniał się w udrękę.
Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie dobiegnie końca. Próbowała jednak ukryć niepokój
przed towarzyszami.
- Griffin Winters lubi zaskakiwać. - Pierce wypił łyk szampana i opuścił kieliszek. -
Zapewne dzięki temu właśnie odnosi tak niewiarygodne sukcesy.
- Pozwolił ci zobaczyć swoją twarz? - Adam Harrow zapytał swoim zwykłym
apatycznym tonem.
- Owszem - odparła Adelaide. Wypiła trochę szampana, próbując zagłuszyć to
niewytłumaczalne napięcie. Kiedy odjęła kieliszek od ust, dostrzegła, że obaj towarzysze
patrzą na nią z wyrazem zdumienia na twarzach. Z niewiadomych przyczyn byli pod
wrażeniem.
- No, no, no - mruknął Pierce. - To rzeczywiście musiało być interesujące spotkanie.
Mało kto widział twarz pana Wintersa.
- I przeżył - dodał oschle Adam. Pierce i Harrow byli nie tylko dobrymi przyjaciółmi.
Adelaide poznawała po ich blasku snów, że więź między nimi jest głęboka i trwała.
Obejmowała każdy aspekt ich życia, zarówno fizyczny, jak i emocjonalny. Byli kobietami,
które żyły przebrane za mężczyzn i robiły to z takim powodzeniem, że nikt niczego nie
podejrzewał.
Pierce był niski i kanciasty jak kamienny pomnik. Miał czarne włosy przetykane
siwizną. I chociaż już dawno w jego mowie znikł wszelki ślad ulicznej gwary, to w
zadziwiająco błękitnych oczach wciąż odbijała się zakazana wiedza zdobyta w
najciemniejszych zaułkach Londynu.
Natomiast Adam Harrow pochodził z rodziny arystokratycznej. Stanowił doskonały
przykład wytwornego dandysa. Emanował niewymuszoną aurą eleganckiego znużenia i
przesytu, tak obecnie modną i charakterystyczną dla dobrze urodzonych. Jego kasztanowate,
zaczesane do tyłu włosy lśniły od starannie nałożonej pomady.
Pierce badawczo przyglądał się Adelaide.
- Nie chciałbym być wścibski, ale mam pytanie: czy tobie i panu Wintersowi udało się
osiągnąć zadowalające dla obu stron porozumienie?
Oczywiście, że nie chce być wścibski, pomyślała Adelaide. W pełnym sekretów
świecie Pierce'a prywatność należało szanować przede wszystkim.
- Nie nazwałabym tego porozumieniem zadowalającym dla obu stron - odrzekła
Adelaide, energiczniej poruszając wachlarzem. - Ale zgodziłam się pomóc panu Wintersowi
w pewnej sprawie. W zamian za to uzyskałam dość mglistą obietnicę, że w bliżej
nieokreślonej przyszłości odda mi przysługę.
- Nie rozumiem, czemu narzekasz na taki układ - powiedział Adam. W jego oczach
zabłysły iskierki rozbawienia. - To niemała rzecz dostać taką obietnicę od Griffina Wintersa.
Niejeden oddałby fortunę, żeby się znaleźć na twoim miejscu.
- Problem w tym, że pan Winters dość jasno dał mi do zrozumienia, że nie spełni
przysługi, która nie będzie po jego myśli. - Adelaide wypiła kolejny łyczek szampana. -
Zresztą już odmówił spełnienia jednej mojej prośby.
Pierce uniósł brwi.
- To do niego niepodobne. Wprawdzie jest twardy jak skała, ale wyrobił sobie
reputację niezłomnego człowieka, który zawsze dotrzymuje słowa.
- Dokładnie - gładko zgodził się Adam. - Jeśli Dyrektor Konsorcjum roześle wici, że
dany osobnik zniknie bez śladu, jeżeli nie zacznie handlować opium w innej okolicy, można
śmiało obstawiać wynik.
Adelaide rzuciła mu zza woalki gniewne spojrzenie.
- Tylko mnie straszysz.
- Nie przejmuj się. - Adam się uśmiechnął. - Przecież nie sprzedajesz opium. Pierce
zamyślił się na chwilę.
- Winters musiał mieć bardzo ważny powód do odmowy. On potrafi załatwić
wszystko, z wyjątkiem niemożliwego. A kilkakrotnie i to mu się udawało.
- Zażądałaś czegoś niemożliwego? - zaciekawił się Adam.
- Skądże - odparła Adelaide. - Poprosiłam go tylko o pomoc w zrewidowaniu strategii
napadów. Wytknął mi, że schemat zrobił się ostatnio przewidywalny. Sama zresztą też
doszłam do tego wniosku.
- Aha - mruknął Pierce. - To wyjaśnia sprawę.
- Co wyjaśnia? - wzburzyła się Adelaide.
- Winters wie, że zawsze, kiedy wchodzisz do jednego z burdeli, sama się prosisz o
kłopoty. Nigdy by się nie zgodził, żebyś się tak narażała.
- Bo jeśli taktyka, którą pomógł zaplanować, się nie sprawdzi, będzie się czuł winny? -
domyśliła się Adelaide.
- Tak - odpowiedział Pierce. - Ale jest jeszcze inny powód. Gdyby się rozniosło, że
jest odpowiedzialny za napad na jeden z lokali Luttrella, to by złamało rozejm.
Adelaide, poirytowana, machnęła lekceważąco wachlarzem.
- Owszem, wspominał o rozejmie z cmentarza Craygate. Ale trudno poważnie
traktować ustalenia między dwiema przestępczymi szajkami.
- Zapewniam cię, że wszyscy traktujemy cmentarny rozejm najzupełniej poważnie -
odparł Pierce spokojnie. - Otwarta wojna, którą Luttrell i Winters toczyli ze sobą po śmierci
Forresta Quintona, przyniosła straty w interesach nawet tym, którzy stali z boku.
- Kim był Forrest Quinton?
- Niekwestionowanym władcą londyńskiego podziemia - wyjaśnił Pierce. - Rządził
przez blisko trzydzieści lat. Zmarł na zawał serca przed kilkoma laty. Większość uważa, że za
jego śmierć w wyjątkowo dogodnym momencie jest odpowiedzialny ktoś, kto przejął
organizację.
- Luttrell? - spytała Adelaide.
- Tak. Luttrell przez pierwszy rok skrupulatnie zabezpieczał dla siebie, co się dało, z
imperium Quintona. Ale był młody i brakowało mu doświadczenia w zarządzaniu. Nic
dziwnego, że utracił wiele wpływów.
- Rozumiem, że częściowo na twoją korzyść?
- Tak, ale o wiele więcej wpływów przejął pewien młody, wybijający się właśnie
watażka, który nazywał siebie Dyrektorem - rzekł Pierce.
- Ach tak. - Adelaide westchnęła. - Ta historia jest o wiele ciekawsza niż sztuka, którą
oglądamy. Mów dalej, proszę.
- Przez jakiś czas panował względny spokój. Ale Luttrell to ambitny typ. Kiedy uznał,
że jest już gotów, zaatakował najgroźniejszą konkurencję.
- Konsorcjum? - domyśliła się Adelaide.
- Tak. Gdyby Luttrellowi udało się zmiażdżyć Wintersa, nie mam złudzeń, że byłbym
następny. Nie udałoby mi się zebrać armii, która mogłaby się oprzeć bandytom Luttrella. A
po mnie inni, mniejsi gracze padliby łatwo jeden po drugim.
- I w końcu na placu boju zostałby tylko Luttrell - dokończył Adam.
Pierce uniósł brew.
- Więc jak widzisz, jestem dłużnikiem Wintersa.
- Rozumiem - powiedziała Adelaide. - Co nie zmienia faktu, że kiepsko wyszłam na
robieniu z nim interesów.
- Kto wie? Może przyjdzie czas, że będziesz potrzebowała przysługi od Griffina
Wintersa, a on ci jej nie odmówi.
Adelaide dopiła szampana i odstawiła kieliszek na najbliższą tacę.
- Nie umiem sobie tego wyobrazić - stwierdziła. Kurtyna opadła po raz ostatni tuż
przed północą; zdaniem Adelaide w samą porę. Wyszła na ulicę w towarzystwie Pierce'a i
Adama, pragnąc jak najszybciej wrócić do domu.
Przed teatrem panował gwar i chaos, jak zawsze, kiedy po skończonym spektaklu
publiczność wysypywała się z budynku i wsiadała do czekających pojazdów. Stangreci w
prywatnych powozach wyciągali szyje, próbując wzrokiem odszukać swoich panów.
Dorożkarze walczyli o klientów.
- Wybieramy się na kolację - powiedział Pierce. - Masz ochotę się przyłączyć?
- Chętnie, ale nie dziś. Raczej pojadę do domu - odparła Adelaide. - Muszę się
przespać. Mam przeczucie, że pan Winters zawita do mnie jutro rano o nieprzyzwoicie
wczesnej porze. Bardzo mu zależy na tym nowym przedsięwzięciu.
- Winters ma rację co do jednego. - Pierce ściszył głos. - Organizując te swoje napady,
igrasz z ogniem. Wprawdzie cel jest szczytny, ale nie pomożesz dziewczynom, które już
udało ci się uratować, jeśli dasz się zabić zbirowi Luttrella. Kto będzie łożył na twoją
Akademię, gdy ci poderżną gardło?
Tego mi było trzeba, pomyślała Adelaide. Kolejne kazanie na ten sam temat.
- Zdaję sobie sprawę z ryzyka - zapewniła.
- Nie zdołasz uratować wszystkich. - Adam westchnął ze znużeniem. - Najwyżej
garstkę. Jak długo na świecie istnieją bieda i rozpacz, tak długo młode dziewczyny będą
szukać łatwego zarobku.
- Myślisz, że o tym nie wiem? - szepnęła Adelaide.
- Te napady to świetna pożywka dla prasy brukowej - wtrącił Pierce. - Ale więcej byś
zdziałała, gdyby na ulicach rozeszła się wiadomość o twoim przytułku i Akademii.
Adelaide chciała zaprzeczyć, ale czuła, że nie ma racji. Może Pierce i Adam dobrze jej
radzą. Może już wystarczająco długo kusiła los.
- Pomyślę nad tym - obiecała. Pierce pokiwał głową z zadowoleniem.
- Widzę, że twój stangret już czeka. Tam, po drugiej stronie ulicy, wymachuje rękami
jak szalony. W takim razie życzymy ci dobrej nocy.
Adelaide spojrzała we wskazanym kierunku i zobaczyła wynajętego na ten wieczór
woźnicę z powozem.
- Dobranoc - powiedziała.
Poprawiwszy pelerynę na ramionach, zaczęła się przeciskać przez tłum. Opuściła teatr,
więc powinna odczuwać ulgę, że uwolniła się wreszcie od nieprzyjemnego, wyczerpującego i
dusznego uczucia, które dręczyło ją przez cały wieczór. Tymczasem wszystkie jej zmysły
były bardziej podrażnione niż zwykle. Gdyby znajdowała się teraz w Ameryce, z pewnością
już oglądałaby się przez ramię, czy nie czai się za nią puma, grzechotnik albo uzbrojony
bandyta. Ale przecież była w Londynie, otaczali ją przyzwoici, elegancko ubrani obywatele.
W Londynie przyzwoici obywatele nie nosili przy sobie broni. Oczywiście, poza nią.
Może jej niepokój brał się stąd, że obiecała Griffinowi Wintersowi pomoc w
uruchomieniu płonącej lampy. Przedsięwzięcie zapowiadało się niebezpiecznie dla nich
obojga. Intuicja ostrzegała ją, że porażka może mieć druzgocące skutki.
Gdybym miała odrobinę rozumu, pozwoliłabym mu odejść, a ja dałam się nabrać na
jego blef. Niechby sobie szukał innej kobiety umiejącej czytać blask snów.
Jednakże mówiła prawdę, że Winters ma nikłe szanse na znalezienie kogoś, kto tak
dobrze jak ona potrafi przekształcać i kontrolować światło snów. Odesłanie go z kwitkiem na
poszukiwanie innej osoby oznaczałoby, że skazuje go na los, którego się tak obawiał.
Uświadomiła sobie, że wiedział o tym. A jednak gotów był odejść, byle tylko nie
spełnić jej prośby. Godna podziwu rycerskość, szczególnie u bandyty. Spotykała już
dżentelmenów, którzy w podobnych okolicznościach nie zachowaliby się nawet w połowie
tak szlachetnie.
Bzdury. Nie może sobie pozwolić na romantyczne mrzonki. Griffin Winters był gotów
odejść nie dlatego, że był szarmancki z natury, tylko dlatego, że nie dał się nabrać na jej blef.
Mam za swoje, pomyślała. Na przyszłość nie pozwolę, żeby tak łatwo mną
manipulował. Pomogę mu przy uruchomieniu lampy, ale drugi raz nie dam się nabrać na
sentymentalne sztuczki. Ale przede wszystkim nie powinna się zdradzić, że czuje do niego
pociąg. Na pewno wykorzystałby to z całą bezwzględnością.
Przecisnąwszy się przez grupkę starszych pań czekających na swoje powozy, przeszła
na drugą stronę ulicy. Niepokój wzrastał. Rzadko używała talentu, mając wokół siebie tłum
ludzi. Po pierwsze dlatego, że w miejscach publicznych bruk pokrywały warstwy
nieciekawych śladów światła snu. Co więcej, istniało ryzyko, że otrze się o kogoś innego i
znowu przeżyje paskudny wstrząs na skutek zderzenia energii. Jeszcze nie doszła do siebie po
wypadku z bandziorem Luttrella. Nie miała najmniejszej ochoty na kolejną dawkę cudzych
koszmarów.
Jej napięcie sięgało zenitu, toteż gdy kątem oka dostrzegła jakiś ruch, omal nie
krzyknęła. Obróciła się tak gwałtownie, by stanąć twarzą w twarz z zagrożeniem, że peleryna
zawirowała wokół niej.
Młody chłopak przytrzymujący konia zaprzężonego do powozu schylił głowę.
- Przepraszam, psze pani - powiedział. - Nie chciałem pani wystraszyć. Ja tylko
uspokajam konia. Stary dobry Ben robi się w tłumie strasznie nerwowy.
- W takim razie stary dobry Ben i ja mamy ze sobą coś wspólnego - odparła. Chłopak
wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Tylko niech pani uważa na złodziejaszków, psze pani. Zawsze się kręcą tam, gdzie
kupa ludzi.
- Dzięki za ostrzeżenie - rzekła z uśmiechem, chociaż i tak na pewno nie widział jej
twarzy zza woalki. Odwróciła się i ruszyła w stronę czekającego na nią powozu.
Jej intuicja wysyłała teraz sygnały ostrzegawcze. Adelaide przestała z nią walczyć i
otworzyła wrota talentu. Bruk uliczny gwałtownie rozjarzył się niesamowitym widmem
ultraświatła i dziwacznymi cieniami rzucanymi przez zalegające od dziesięcioleci ślady
blasku snów. Na ścianach powozów dostrzegła więcej fluorescencyjnych znaków. Próbowała
skupić się na tych świeżych i tych, które wyglądały niepokojąco.
Było to niełatwe zadanie. Kiedy już rozgrzała swój talent, powietrze wokół niej
zaczęło buzować energią. Światło snów płonęło żądzą, gniewem, strachem, niepokojem i - co
było najmniej przyjemne - niepowstrzymaną furią. Tacy jak ona, obdarzeni szczególną
umiejętnością, z reguły dowiadywali się o ludziach więcej, niżby chcieli.
Bacznie obserwowała ciąg śladów, w których uwidaczniały się splątane prądy
wściekłości. Zostawiał je za sobą idący ulicą mężczyzna w meloniku i długim czarnym
płaszczu. Miał rękawiczki, w jednej ręce mocno ściskał laskę. Wzdrygnęła się, świadoma, jak
nieznacznej prowokacji trzeba, by kogoś uderzył.
Przyglądała mu się, póki nie wsiadł do dorożki. Pojazd ruszył, uwożąc rozgniewanego
pasażera w mrok. Odetchnęła z ulgą.
Już niedaleko. Woźnica wynajętego na ten wieczór pojazdu zeskoczył z kozła, by
otworzyć drzwiczki. Z trudem powstrzymała się, żeby nie wskoczyć do dorożki z pośpiechem
zupełnie nieodpowiednim dla damy.
Skupiona na tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu powozu,
nie zauważyła pełznących ku niej niezwykle głębokich cieni, póki męskie ramię nie objęło jej
w pasie. Ktoś pociągnął ją na ziemię z taką siłą i szybkością, że nawet nie zdążyła krzyknąć.
Znalazła się na bruku, leżąc na plecach. Przygniatało ją ciężkie ciało mężczyzny. Jej
nadzmysły pracowały na pełnych obrotach, więc instynktownie próbowała się bronić przed
inwazją obcej energii snów. Ale nic takiego nie nastąpiło.
Natychmiast rozpoznała prądy rozgrzanej ultramaterii, utrzymane w ryzach stalową
siłą woli.
- Panie Winters.
Nagle w ciemnościach nocy rozległ się huk wystrzału. Griffin drgnął gwałtownie. To
podważało jej teorię, że wielbiciele teatru nie noszą przy sobie broni.
W panującym mroku wybuchła kakofonia wrzasków. Przerażone konie rżały.
Podkowy łomotały o bruk. Turkotały koła pojazdów.
Adelaide traciła zmysły pod wpływem uderzających w nią lodowatych prądów
energii. Zdała sobie sprawę, że to nie jej odczucia.
- Griffin! - krzyknęła. - Postrzelili cię.
- Cholerne społecznice - burknął Winters. - Zawsze same z nimi kłopoty.
7
Jego lewe ramię było zimne jak lód. Został już raz postrzelony w dawnych czasach,
kiedy był młodszy, bardziej nierozważny. Wtedy jeszcze, jak zwykle młodzi chłopcy po
dwudziestce, uważał się za niepokonanego. Tamten wypadek wiele go nauczył, między
innymi tego, że jest zwykłym śmiertelnikiem. Jak również tego, że chociaż w tym momencie
rana sprawia wrażenie zimnej, to już wkrótce przeszyje go płomień bólu. Ale zanim to
nastąpi, miał do załatwienia kilka spraw.
Spojrzał na Adelaide. Leżała na ziemi, zaplątana w spódnicę, zwoje halek i fałdy
aksamitnej peleryny. Upadek strącił z jej głowy kapelusik z woalką, z fryzury wysunęły się
szpilki. Światło latarni stojącego obok powozu wydobywało z mroku jej przerażoną twarz.
Oczy miała rozszerzone niepokojem. Wokół strzelały błyskawice energii i Griffin zdał sobie
sprawę, że emanuje ona z nich obojga.
W dziwnym momencie nagłego rozbłysku świadomości odniósł wrażenie, że prądy
ich energii splatają się ze sobą. Wrażenie intymności - nie można było tego inaczej nazwać -
było pełniejsze niż wszystkie jego poprzednie doświadczenia, nawet w ramionach kochanek.
To wstrząs wywołany raną, pomyślał. Albo znów mam halucynacje.
- Panie Winters - odezwała się znowu, nieco surowszym tonem. - Proszę się skupić.
Gdzie pana trafiono?
- Chyba w ramię. Stracił czucie w lewej ręce. Podniósł się i wyciągnął zdrową dłoń,
żeby jej pomóc wstać. Na ulicy panowało takie zamieszanie, że raczej wątpliwe, by ktoś ją
rozpoznał, ale wolał nie ryzykować. Wsunął jej na głowę kaptur peleryny, a sam użył jeszcze
nieco energii cienia, żeby zamaskować własną twarz.
- Tędy - rzucił rozkazująco.
Chwycił dłoń Adelaide, pociągając ją w stronę swojego powozu. Na całe szczęście nie
sprzeczała się ani nie zadawała żadnych pytań. Przedostali się przez tłum przerażonych
kobiet, krzyczących mężczyzn i rozszalałych koni. Nim dotarli do powozu, Jed czekał już na
nich z otwartymi drzwiczkami i opuszczonymi stopniami.
- Co się stało, szefie? - zapytał Jed. - Słyszałem strzał. Czy oboje z tą damą jesteście
cali i zdrowi? Adelaide już znikała w drzwiach powozu, ale zatrzymała się i obejrzała przez
ramię na Jeda.
- Pan Winters jest ranny. Trzeba natychmiast wezwać lekarza..
- To prawda? - W głosie Jeda zabrzmiały teraz wyraźnie niepokój i troska. - Jesteś
ranny, szefie?
- Znalazłem się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. - Griffin pomógł
Adelaide ulokować się w środku i sam zaraz wsiadł za nią. - Ta dama ma rację. Będę
potrzebował lekarza. Wracamy do opactwa.
- Tak jest, szefie.
- Najpierw musisz pomóc zdjąć panu Wintersowi frak - zwróciła się Adelaide do Jeda.
To był rozkaz, nie prośba. - Muszę zobaczyć, jak mocno krwaw.
Podciągnęła spódnicę i zaczęła odrywać szerokie pasy od muślinowej halki. Jed
zawahał się, niepewny, kogo posłuchać.
Griffin opadł na siedzenie naprzeciwko Adelaide, zamknął oczy i zapadł się głębiej w
poduszki. Wnętrze powozu zaczynało mu wirować przed oczyma.
- Do opactwa, Jed.
- Chyba zaczyna pan majaczyć - powiedziała Adelaide. - Muszę natychmiast obejrzeć
ranę. Spojrzał na nią spod przymkniętych powiek.
- Chcę panią stąd jak najszybciej wydostać - powiedział. - Ten drań może gdzieś tu
krążyć, licząc na kolejny strzał.
Adelaide wyjrzała przez okienko.
- Ślady człowieka, który strzelał, oddalają się i biegną wzdłuż ulicy. Uciekł. Na razie
jest pan bezpieczny.
Z trudem mógł skupić myśli na tej zaskakującej informacji.
- Pani widzi jego ślady?
- Owszem, widzę zawartą w nich energię snów. Jest bardzo gorąca. To nic dziwnego,
skoro ten człowiek przed chwilą chciał popełnić morderstwo.
- To skurczybyk - szepnął. - Rozpoznałaby pani te ślady w przyszłości?
- O tak. Odbicie światła snu jest bardzo charakterystyczne. Ale nie czas na omawianie
moich zdolności. Muszę zobaczyć, jak mocno pan krwawi. Jed, będę potrzebowała pomocy.
- Tak jest, psze pani.
Griffin stwierdził, że nie ma sił protestować. Zły znak.
Jed usunął się do ciasnego wnętrza powozu i zabrał się do roboty. Kiedy już oboje z
Adelaide zdołali ściągnąć rękaw fraka z jednego ramienia, Griffin miał wrażenie, że tonie w
morzu bólu. Zamknął oczy i zacisnął szczęki, tłumiąc jęk.
- Nie wiesz, kto strzelał, szefie? - spytał Jed, starając się dotykać go jak najdelikatniej.
- Nie. - Griffin wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.
- To trzeba zrobić listę - warknął Jed. - Przez lata narobiłeś sobie wrogów. Ale coś mi
się zdaje, że Luttrella możemy wpisać jako pierwszego. Wygląda na to, że chce zerwać
rozejm.
Griffin już miał zamiar odpowiedzieć, ale w tym momencie pochyliła się nad nim
Adelaide. Opuszkami palców dotknęła jego czoła. Mimo kolejnej fali straszliwego bólu,
przemknęło mu przez myśl, że dobrze czuć jej dotyk na skórze. Kojąca energia uśmierzyła
jego zmysły.
- Ból tylko pogarsza pana stan - powiedziała Adelaide, nachylając się niżej. - To
dodatkowy stres dla całego organizmu. Proszę mi wybaczyć. Wiem, że nie spodoba się panu
to, co teraz zrobię.
Uchylił powieki.
- Co pani, u diabła, wygaduje?
- Niech się pan odpręży. Energia zadrgała lekko.
Miał ochotę wyciągnąć dłoń, chwycić ją za rękę i już nigdy nie puszczać. Pulsowanie
energii przybierało na sile, wzywając go do miejsca, w którym nie było już bólu. Ale miał do
zrobienia coś jeszcze, zanim pogrąży się w cieniach.
- Jed - odezwał się. Nie był już w stanie otworzyć oczu. - Pani Pyne pojedzie z nami
do opactwa. I ma tam zostać, zrozumiano?
- Tak, szefie - odparł Jed, któremu właśnie udało mu się rozpiąć zakrwawioną koszulę.
- Na miłość boską, co pan mówi? - zdenerwowała się Adelaide. Oderwała palce od
czoła Wintersa i zaczęła uciskać ranę. - Nie może mnie pan przetrzymywać wbrew mojej
woli.
Zignorował ją.
- Jed, powiedz wszystkim, że mają jej pilnować dzień i noc.
- Obawiam się, że pan majaczy - stwierdziła Adelaide. - Mówił pan, że ostatnio męczą
pana halucynacje.
- Ten, kto strzelał, nie mierzył do mnie - mówił dalej do Jeda. - Ten drań chciał zabić
panią Pyne. Jeśli się nie obudzę, prześlij wiadomość do inspektora Spellara ze Scotland
Yardu. Jest mi winien pewną przysługę. Będzie wiedział, co robić. A do tego czasu macie jej
strzec jak oka w głowie. Jasne?
- Tak, szefie - przytaknął Jed.
- Wielkie nieba - wyszeptała zszokowana Adelaide. - Wziął pan na siebie kulę
przeznaczoną dla mnie. Przesunęła rękę z jego ramienia na czoło. Jej palce, lekkie jak
skrzydła motyla, były splamione jego krwią. Zapadł w sen.
8
Sen wzbiera pośród ciemności, rozgrzany do czerwoności i zarazem lodowato zimny.
Zaczyna się tak jak zawsze, u podnóża schodów...
Wspina się powoli, wiedząc, jaki koszmar czeka na niego ugory. Oddałby wszystko,
nawet własną duszę, byle tylko móc się odwrócić i wybiec z domu. Ale wie, że nic nie zmieni
tego, co za chwilę ukaże się jego oczom.
Cisza zalegająca wyższe piętro przeraża go bardziej niż cokolwiek, co dane mu było
przeżyć w ciągu szesnastu lat życia. W starych domach nigdy nie bywa tak cicho. Tak jakby
ciepły niegdyś i radosny dom zamienił się w grobowiec.
Dociera na piętro i idzie korytarzem w stronę zamkniętych drzwi do sypialni rodziców.
Tutaj cienie są gęstsze niż na dole. Serce bije mu szybciej ze strachu. Jest późne popołudnie,
ale tu, na piętrze, wszystko spowija mrok.
Kiedy dociera do drzwi, jeszcze raz chciałby się odwrócić i uciec na zewnątrz, w jasne
światło dnia. Ale wie, że nie może pozwolić, by panował nad nim strach. Czuje, że ucieczka
od tego, co czek a na niego za drzwiami, byłaby zdradą.
Drzwi nie są zamknięte na klucz. Zmaga się z sobą, żeby uspokoić nerwy, i przekręca
klamkę.
Wolałby patrzeć gdziekolwiek indziej, byle nie na łóżko. Ale nie ma innego wyjścia.
Biała lniana pościel jest lepka od krwi. Blada ręka zwiesza się bez życia z brzegu materaca.
Za późno. Zawsze jest za późno.
Otwiera usta, żeby wykrzyczeć obojętnemu światu swoją wściekłość, rozpacz i
bezradność...
- Proszę się uspokoić. To tylko sen. Zaraz uspokoję jego prądy, tak jak ostatnio. Niech
pan śpi dalej.
Już gdzieś słyszał ten łagodny głos. Teraz mu ufa. Senne majaki rozwiewają się,
pozostawiając jedynie uczucie spokoju, jakiego nie zaznał, odkąd skończył szesnaście lat.
Poczuł, że znowu odpływa na fali głębokiego, uzdrawiającego snu.
9
Wyjdzie z tego - orzekła Lucinda Jones. - Maść, którą przyniosłam, pomoże uniknąć
zakażenia podczas gojenia się rany. Proszę ją nakładać dwa razy dziennie. Zostawiam też
składniki leczniczego wywaru. Powinien wypić przynajmniej dwie filiżanki dziennie, rano i
wieczorem.
- Dziękuję, pani Jones - powiedziała Adelaide. Uśmiechnęła się do stojącej po drugiej
stronie łóżka Lucindy. Griffin znowu spał. Nie wyczuwała już energii koszmarów, choć złe
prądy krążyły przez całą długą noc. Leżał teraz spokojnie z głową na poduszce, oczy miał
zamknięte, a włosy zlepione potem. Tors miał nagi. Ranę zabezpieczał świeży bandaż, a pod
nim opatrunek nasączony dobroczynną maścią sporządzoną przez Lucindę.
Natychmiast po wyjściu lekarza Adelaide postanowiła wezwać zamężną od niedawna
panią Jones, prosząc o możliwie jak najszybszą wizytę. Nie była pewna, czy w ogóle uzyska
odpowiedź, ale nie miała się do kogo zwrócić.
Lekarz, który zszywał ranę, tylko sarkał na jej obawy przed zakażeniem. Adelaide
stwierdziła, że to dobry człowiek i sprawny chirurg, ale należał do starej szkoły. Nie dawał
wiary współczesnej medycynie.
- To bardzo uprzejmie, że fatygowała się pani tak wcześnie rano, w dodatku przy tak
paskudnej pogodzie - odezwała się Adelaide. - Jestem ogromnie wdzięczna. Lekarzowi udało
się wyjąć kulę, kazałam mu też dokładnie oczyścić ranę. Widywałam już takie przypadki.
Wiem, co się może potem dziać.
- Bardzo rozważna decyzja. - Lucinda zamknęła torbę, którą ze sobą przyniosła. - Z
doświadczenia wiem, że późniejsze zakażenia bywają bardziej niebezpieczne od samej rany.
Ale teraz powinno się ładnie wygoić.
- Uspokoiła mnie pani. Moja gospodyni uważa, że jest pani w tych sprawach
ekspertem. Lucinda przyglądała się Griffinowi. Oczy ukryte za szkłami okularów błyszczały
ciekawością.
- Muszę powiedzieć, że zadziwia mnie jego spokojny sen - powiedziała. - Zupełnie jak
po opium, a nie wyczuwam żadnych śladów makowego mleka.
- Mam pewien niewielki talent, który pomaga uśmierzać ból - wyjaśniła Adelaide.
Lucinda pokiwała głową, nie okazując zdumienia.
- Domyśliłam się, że ma pani jakieś zdolności parapsychiczne. A o pana Wintersa
proszę się nie martwić. Od razu widać, że to silny organizm.
Adelaide spojrzała na obnażony szeroki tors Griffina. Wzrok Lucindy powędrował w
ślad za jej spojrzeniem. Przez krótką chwilę obie kobiety w milczeniu kontemplowały ciało
Wintersa.
- Tak, tak - przyznała Adelaide. - Bardzo silny. - Odchrząknęła nerwowo i pośpiesznie
podciągnęła kołdrę, zakrywając pierś Griffina.
Lucinda tylko się uśmiechnęła.
- Tak czy inaczej, kiedy się obudzi, może mu dokuczać ból. W takich przypadkach
mężczyźni zwykle robią się gburowaci i zrzędliwi. - Otworzyła swoją torbę i wydobyła z niej
małą saszetkę. - Na wszelki wypadek zostawiam coś od bólu. Należy rozpuścić jedną
łyżeczkę w szklance herbaty lub ciepłego mleka.
- Dziękuję. Lucinda zamknęła torbę i podniosła ją.
- Dobrze, na mnie już czas.
- Napije się pani herbaty przed wyjściem?
- Z przykrością, ale muszę odmówić. Mąż czeka na mnie w powozie. Mamy dziś rano
w planach jeszcze jedno spotkanie. Inspektor Spellar ze Scotland Yardu prosił o konsultację.
- Rozumiem. W takim razie odprowadzę panią do drzwi. Wyszły z sypialni i zeszły
schodami do frontowego hallu wielkiego domostwa.
- Chciałabym jeszcze raz podziękować, pani Jones - rzekła Adelaide.
- To drobiazg. Cieszę się, że mogłam pomóc - odparła Lucinda. - Ale jestem
zaskoczona, że zdecydowała się pani po mnie posłać. Prasa wystawiła mi taką opinię, że
większość uważa, iż moim hobby jest trucicielstwo. A skąd pani się dowiedziała, że umiem
leczyć ziołami?
- Mam własne niemiłe doświadczenia z prasą. Wiem, jak potrafi zszargać reputację. A
jeżeli chodzi o pani zielarskie umiejętności, to wspomniała o nich moja gospodyni.
- A któż to taki?
- Nazywa się Trevelyan i jest znajomą pani gospodyni.
- Pani Shute?
- Tak, chyba wymieniła to nazwisko. W każdym razie znają się z czasów, kiedy razem
zaczynały służbę. To mały światek i plotki rozchodzą się w nim równie prędko, jak w innych
kręgach. A pani Trevelyan przysięgała, że jej przyjaciółka nigdy by się nie zgodziła pracować
dla kogoś, kto od czasu do czasu dla rozrywki truje jakiegoś dżentelmena.
- Innymi słowy, moja gospodyni wystawiła mi świetne referencje. - Lucinda się
zaśmiała. - Muszę pamiętać, żeby jej za to podziękować.
- Bardzo miło było panią poznać, pani Jones. I najlepsze życzenia z okazji ślubu.
- Dziękuję. - W głosie Lucindy zabrzmiało lekkie zdziwienie. - Rozumiem, że należy
pani do Towarzystwa Wiedzy Tajemnej?
- Należeli do niego moi rodzice, ale zmarli dawno temu. Ja zaś ostatnie parę lat
spędziłam w Ameryce i nie miałam kontaktu z nikim z Towarzystwa. Ale kiedy dorastałam,
nie raz słyszałam o rodzinie Jonesów. Kiedy w gazetach pojawiła się wzmianka o pani
małżeństwie z Calebem Jonesem, przypomniałam sobie to nazwisko i skojarzyłam fakty. A
potem pani Trevelyan wspomniała, że jej przyjaciółka pracuje u pani.
- Nie mając bliskich kontaktów z Towarzystwem, pewnie pani nie wie, że razem z
mężem założyliśmy niedawno parapsychiczną agencję detektywistyczną. Oto nasza
wizytówka.
Lucinda sięgnęła do kieszeni ukrytej sprytnie w fałdach eleganckiej sukni i
wyciągnęła sztywny kartonik.
Adelaide wzięła od niej wizytówkę i zerknęła na nazwę wypisaną drobną, czarną
czcionką.
- Jones & Jones - przeczytała.
- Gdyby potrzebowała pani naszych usług, proszę śmiało zwracać się do naszego
biura. Jones & Jones szczyci się dyskrecją.
- Dobrze wiedzieć. Adelaide wsunęła kartonik do kieszeni białego, wykrochmalonego
fartucha, którym była okryta od stóp do głów. Pod fartuchem miała na sobie zwykłą suknię
dzienną. Zaraz po przyjeździe do opactwa posłała Jeda po panią Trevelyan, a gospodyni
popisała się zmysłem praktycznym, przywożąc walizę z ubraniami na zmianę i osobistymi
drobiazgami. Spakowała też jedwabną pościel i jedną z satynowych koszul nocnych Adelaide.
Pani Trevelyan nigdy nie zadawała pytań dotyczących tej jedwabnej pościeli. Pewnie
doszła do wniosku, że spanie wyłącznie w jedwabiach należy do drobnych dziwactw
Adelaide. W rzeczywistości jednak było to podyktowane koniecznością. Niepokojące prądy
energii snów i koszmarów innych ludzi wsiąkały w materac i w tkaniny tak, że ktoś
obdarzony jej talentem nie był w stanie w ogóle zasnąć. Już dawno temu odkryła, że jedwab
działał niczym bariera zatrzymująca nieprzyjemne pozostałości światła snów.
Upewniwszy się, że pani niczego więcej nie potrzebuje, gospodyni natychmiast
odpłynęła do kuchni i przejęła stery domostwa. Zaraportowała Adelaide, że początkowo
osiłek imieniem Delbert próbował oponować. Wkrótce jednak on i inni domownicy
zaaprobowali obecność pani Trevelyan, gdy tylko z kuchni zaczęły napływać smakowite
aromaty pożywnego śniadania i mocnej kawy.
- Mężczyźni z reguły dobrze reagują na smaczny posiłek - wyjaśniła Adelaide. - Ba, z
mojego doświadczenia wynika, że mężczyzna bywa wierniejszy dobrej kucharce niż
kochance.
Delbert czekał już u stóp schodów z peleryną Lucindy. Surdut opinał jego zwalistą
sylwetkę, ujawniając rewolwer w kaburze pod pachą. Ale jeśli nawet Lucinda zauważyła to
dziwne wybrzuszenie, dobre wychowanie nie pozwoliło jej okazać zdziwienia.
Delbert najwyraźniej nieczęsto miał okazję pomagać damie we wkładaniu okrycia.
Nieporadnie obracał w rękach fałdy wełnianej peleryny i zaczerwienił się ze wstydu, kiedy
nie ułożyła się jak trzeba na ramionach. Ale pani Jones udała, że niczego nie widzi.
- Dziękuję - rzekła uprzejmie.
- Tak, psze pani. - Delbert zrobił się jeszcze bardziej czerwony.
Na dworze wciąż równomiernie padał deszcz. Adelaide, stojąc w drzwiach,
obserwowała, jak Delbert niesie nad Lucindą parasol, sprowadzając ją po schodach do
czekającego na ulicy powozu. Okna pojazdu były szczelnie zamknięte dla ochrony przed
wilgocią.
Kiedy Lucinda znalazła się w pobliżu, drzwiczki powozu otworzyły się, a mężczyzna
w płaszczu z postawionym kołnierzem i w kapeluszu jednym kopniakiem rozsunął schodki i
zeskoczył po nich na ziemię. Adelaide nie widziała go zbyt wyraźnie - przeszkadzał jej
ulewny deszcz, płaszcz, kapelusz, szerokie plecy Delberta i kiwająca się parasolka - ale
przekonana była, że właśnie patrzy na drugą połowę firmy Jones & Jones.
Gest, którym Caleb Jones podsadził Lucindę do powozu, był pełen intymnej zażyłości
i mówił więcej niż słowa. Pan Jones, pomyślała Adelaide, bardzo kocha swoją żonę, a ona
jego.
Drzwiczki zatrzasnęły się i powóz odjechał w strugach deszczu. Adelaide otworzyła
zmysły na fale światła snów i przyjrzała się śladom, jakie państwo Jones pozostawili na
chodniku. Gorąca energia płonęła wśród ulewy.
Delbert wszedł po schodach, zatrzymał się przy drzwiach tylko na moment, żeby
strząsnąć wodę z parasola. Gdy już znalazł się w hallu, zamknął za sobą drzwi i spojrzał na
Adelaide. Jego grubo ciosana twarz wyrażała w tej chwili niepokój.
- Psze pani, ale czy szef na pewno się z tego wyliże? - spytał.
- Tak - orzekła Adelaide. Zauważyła, że dwaj inni podwładni Griffina, Jed i Leggett,
podsłuchują ukryci w cieniu korytarza. - Jed i ja zdołaliśmy bardzo szybko zatamować
krwotok, a lekarz, którego wezwaliście, wydawał się kompetentny.
- Do diaska, lepiej dla niego, by rzeczywiście był kompetentny. Jest szefowi winien
przysługę, ot co.
- Ach, tak. Więc nie ma się o czego obawiać. Panią Jones wezwałam tylko na wszelki
wypadek.
- Tak, psze pani. - Delbert z wahaniem zerknął w stronę schodów wiodących na piętro.
- Ale szef tak mocno śpi. Chcę powiedzieć, że nam wszystkim to się trochę nie podoba.
- Ale czemu? Teraz najbardziej potrzeba mu snu.
- Chodzi o to, że on już od dawna za dobrze nie sypia. A teraz śpi tak zdrowo, że nam
się to wydaje trochę dziwne.
- Niedługo się obudzi - zapewniła. - A jak wstanie, powinien wypić pożywny rosół.
Poproś panią Trevelyan, żeby za godzinę przysłała tacę zjedzeniem.
Delbert zmrużył oczy.
- A skąd pani wie, że szef już wtedy nie będzie spał?
- Zaufaj mi.
Unosząc spódnicę, wbiegła po schodach. Tego tylko trzeba, żeby podkomendni
Griffina zaczęli się zastanawiać, czy Adelaide do spółki z panią Trevelyan nie próbuje
zamordować ich szefa.
10
Caleb przyglądał się, jak Lucinda zdejmuje kaptur peleryny. Jej energia stanowiła
kordiał kojący wszystkie jego zmysły. Wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że naprawdę jest
mężem tej wyjątkowej kobiety.
- Widzę, że nie wyrzucili cię za drzwi, czego się obawiałem - stwierdził. - Z
Wintersem rzeczywiście musi być kiepsko, skoro pozwolił się opatrzyć kobiecie nazwiskiem
Jones.
- Pan Winters nawet nie wie, że po mnie posłano - powiedziała Lucinda. - Przez cały
czas mojej wizyty był nieprzytomny.
Caleb gwizdnął cicho.
- To wyjaśnia, czemu wpuścili cię do środka. Ciekawe, co powie, gdy po obudzeniu
dowie się, że go badałaś. - Na moment zawiesił głos. - Oczywiście, zakładając, że się obudzi.
Kiepsko to wygląda?
- Nie jest tak źle, jak by mogło być. Pana Wintersa postrzelono w ramię. Na szczęście
nie stracił wiele krwi ani nie doznał zbyt wielkiego wstrząsu, co zawdzięcza przytomności
umysłu pani Pyne. Największym zagrożeniem jest teraz zakażenie, jak zwykle w takich
przypadkach. Dlatego mnie wezwali. Pan Winters ma wiele szczęścia, że trafił na taką
pielęgniarkę, jak pani Pyne. Dobrze się zna na współczesnych zasadach higieny.
- Dowiedziałaś się czegoś na temat człowieka, który go postrzelił?
- Nie, nie chciałam się narzucać - odpowiedziała Lucinda. - Ale zauważyłam, że cały
dom jest postawiony w stan gotowości. Wewnątrz są trzej mężczyźni, wszyscy noszą pod
ubraniem amerykańskie rewolwery. Widziałam też dwa duże psy.
- Nic dziwnego, że w tym domu są uzbrojeni strażnicy. Jako Dyrektor Konsorcjum,
Winters ma wielu wrogów. Ciekaw jestem tylko, który z nich dopadł go wczoraj w nocy?
- Czy firma Jones & Jones powinna się tym dyskretnie zająć?
- Wątpię, żebyśmy wiele zdziałali. Winters żyje w zupełnie innym świecie.
- Chciałeś powiedzieć: w światku przestępczym.
- Właśnie. Podziemie rządzi się własnymi prawami, podobnie jak i nasze sfery.
Kontakty Wintersa w tych kręgach są o niebo lepsze od naszych. Nie potrzebuje naszej
pomocy, żeby zdobyć nazwisko tego strzelca. Pewnie by sobie nawet jej nie życzył.
Lucinda spojrzała na niego bardzo uważnie.
- A co się stanie, jeśli pan Winters odkryje, kto próbował go zabić?
- Przypuszczam, że niedoszły morderca zniknie niepostrzeżenie. I mogę ci zaręczyć,
że nie pozostaną żadne ślady, które pozwolą powiązać jego zniknięcie z szefem Konsorcjum.
Winters słynie z dyskrecji. Scotland Yard nigdy go nie dosięgnie. Spellar zresztą, jak mi się
zdaje, jest mu winien pewne przysługi.
- Pan Winters musi być bardzo niebezpiecznym człowiekiem. - Lucinda się
wzdrygnęła.
- Owszem, a możliwe, że niedługo stanie się jeszcze groźniejszy.
- Tak dobrze go znasz?
- Nasze rodziny łączy zamierzchła przeszłość, ale od pokoleń klany Jonesów i
Wintersów starannie się unikają. Ja sam nigdy nie spotkałem Griffina Wintersa. On jest
ostatni z rodu. Jeśli się nie ożeni i nie spłodzi syna, legenda płonącej lampy umrze razem z
nim.
- Już nie jest taki młody. Na moje oko ma dobrze po trzydziestce. Dziwne, że jeszcze
się nie ożenił. Większość mężczyzn w jego wieku jest już po ślubie.
- Miał kiedyś żonę. Zmarła w połogu. W mieście krążyły plotki, że miała romans z
jednym z jego najbardziej zaufanych ludzi. Paskudna historia. Wkrótce po śmierci matki i
dziecka kochanek też zniknął. Bez śladu.
- To w stylu Wintersa?
- Zdecydowanie. Były później jakieś pogłoski o jego związkach z różnymi kobietami,
ale ani słowa na temat potomstwa.
Lucinda uniosła brwi ponad oprawkami okularów.
- Wygląda na to, że bacznie mu się przyglądałeś.
- Uznaliśmy, że to konieczna przezorność.
- My? To znaczy twoja rodzina?
- Niektóre z legend Towarzystwa powinno się traktować poważnie.
- Wiesz, zauważyłam tam jeszcze coś dziwnego - powiedziała Lucinda po chwili
milczenia.
- Co takiego?
- Pan Winters spał spokojnym, zdrowym snem. Ludzie po tak poważnym zranieniu z
reguły bywają niespokojni.
- Może lekarz podał mu opium albo chloroform dla uśmierzenia bólu.
- Nie. Okazało się, że pani Pyne ma talent, moim zdaniem, dość silny.
- Czyżby? - zainteresował się Caleb. Już rano, kiedy do Lucindy przyszedł bilecik z
wezwaniem do chorego, jego intuicja dała o sobie znać.
Teraz na wzmiankę o zdolnościach pani Pyne poczuł jej przypływ.
- Wspomniała, że ma pewną umiejętność, która pozwala jej sprowadzać uzdrawiający
sen - ciągnęła Lucinda. - I użyła tej zdolności wobec pana Wintersa.
Caleb zerknął na nią.
- A to ciekawe. Parę minut przed odjazdem stamtąd widziałem na progu jakąś kobietę
w fartuchu. To nie była gospodyni.
- To właśnie była Adelaide Pyne. Podobno dowiedziała się o moich zdolnościach od
swojej gospodyni, która zna panią Shute.
- A więc tak cię znalazła.
- Tak.
- Czy pani Pyne i Winters byli wczoraj razem w teatrze? Myślisz, że są kochankami?
- Nie wiem - zawahała się Lucinda. - Pani Pyne chyba czuła się w obowiązku zadbać o
niego po postrzale, co by znaczyło, że są ze sobą blisko związani. Ale nie mam pojęcia, czy są
kochankami. -Zabębniła palcami dłoni w rękawiczce o swoją torbę. - Jestem za to pewna, że
między nimi musi być silna więź.
Caleb usadowił się wygodniej w wyściełanym kącie powozu i spoglądał przez okno,
mimochodem przypatrując się wzorom, jakie krople kreśliły na szybie.
- Jest wiele talentów, które są w stanie sprowadzić sen podobny do transu, jaki
opisałaś - powiedział. - Ale w tych okolicznościach nasuwa mi się jeden konkretny. Ciekawe,
czy pani Pyne potrafi czytać i kształtować światło snów?
- A co by to mogło oznaczać? Powoli wypuścił powietrze.
- Że Griffin Winters odziedziczył rodową klątwę albo się tego obawia. Wygląda na to,
że znalazł sobie interpretatorkę światła snów. Ciekawe, czy ma też lampę.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że wierzysz w to, iż Griffin Winters jest w trakcie
przemiany w wieloraki talent? - Lucinda była zszokowana. - Przecież to tylko stare legendy
Towarzystwa.
- Trudno zaprzeczać wszystkim starym legendom, skoro samemu jest się w prostej
linii potomkiem jednej z nich.
- Sylvester Jones. - Lucinda splotła dłonie na kolanach. - Racja. Co w takim razie
proponujesz?
- Jedyne, co możemy teraz zrobić, to obserwować i czekać.
- Co dokładnie chcesz obserwować i na co czekać?
- Zanim zawiadomię o tym Gabe'a, muszę poznać odpowiedź na jeszcze jedno pytanie.
- Jakie? - zapytała Lucinda.
- Jeśli Winters znalazł tę kobietę i lampę, istnieją tylko dwie możliwości: albo chce się
uratować przed klątwą...
- Albo?
- Chce spełnić przepowiednię i zostać prawdziwym cerberem.
- To bez sensu - upierała się Lucinda. - Po co miałby podejmować tak ogromne
ryzyko, że oszaleje z powodu nadmiernego pobudzenia energią?
- Władza zawsze kusi, moja droga. Nicholas Winters był stuprocentowo przekonany,
że jest w stanie opanować wszystkie trzy talenty. Nie miał szans tego sprawdzić, bo Eleanor
Fleming zniszczyła jego moce ostatnim razem, kiedy wspólnie użyli lampy. Całkiem
możliwe, że Griffin Winters wierzy, iż zdoła dokonać tego, co nie udało się jego przodkowi.
- A jeśli mu się uda?
Caleb w milczeniu przypatrywał się zawiłym ścieżkom kropli lśniącym na szybie.
- Jeśli zmieni się w psychiczne monstrum - a Towarzystwo jest przekonane, że nie ma
innej drogi dla wielorakich talentów - to Gabe i Rada nie będą mieli wyboru. Uznają, że
Wintersa trzeba zlikwidować. Nie wolno narażać ludzkości na szaleństwa tak niepoczytalnej
jednostki.
- A likwidacją pewnie będzie się musiało zająć Jones & Jones?
- Tak.
Lucinda szczelniej otuliła się peleryną.
- Dobry Boże - szepnęła.
11
Wiedział, że Adelaide jest w pokoju. Jej zapach i energia poruszały jego zmysły
niczym ciepły letni wietrzyk. Pewna część jego ciała też się poruszyła. Cóż, pomyślał, wzwód
to dobry znak, i to z wielu powodów. Choćby dlatego, że to znaczyło, iż wciąż żyje.
Wprawdzie to samo komunikował rwący ból w barku, lecz w znacznie mniej przyjemny
sposób. Usłyszał niski, zduszony jęk i uświadomił sobie, że wydobył się z jego gardła. Rany
postrzałowe zawsze piekielnie bolały.
- Cholera jasna - mruknął. Palce Adelaide musnęły jego czoło. Ból w ramieniu zelżał.
Poczuł, jak powoli ogarnia go głęboki sen bez marzeń, i zdał sobie sprawę, że nie po raz
pierwszy zasypia w ten sposób. Otworzywszy oczy, spojrzał na Adelaide.
- Jeśli pani spróbuje mnie jeszcze raz uśpić, to przysięgam, że gdy tylko się obudzę,
przełożę panią przez kolano.
Cofnęła się z okrzykiem przestrachu.
- Mój Boże, ale się wystraszyłam. Jak się pan czuje?
- Czuję, że chyba się z tego wyliżę. - Usiadł ostrożnie, krzywiąc się, kiedy odezwał się
bark. Po chwili doszedł do wniosku, że ból nie był tak silny, jak by się tego spodziewał. -
Która godzina?
- Południe. Właśnie chciałam podać panu rosół. Przez głowę przemknęły mu lekko
zamazane wspomnienia poprzednich przebudzeń. Nie pierwszy raz karmiła go rosołem. Były
też inne mgliste obrazy. Delbert pomagał mu wstać z łóżka, żeby mógł skorzystać z nocnika.
Leggett i Jed kilka razy prowadzili go gdzieś korytarzem i pomagali wrócić do sypialni.
Po każdym przebudzeniu opierał się przed ponownym zaśnięciem, wiedząc, że we śnie
czają się koszmary. Ale zawsze zjawiała się Adelaide, żeby dotknąć jego czoła. Za każdym
razem osuwał się z powrotem w spokojną ciemność. I nie było w niej żadnych snów.
Żadnych snów.
- Może powinienem raczej spytać, jaki mamy dzień? - powiedział.
- Postrzelono pana dwie noce temu - odparła Adelaide.
- Uśpiła mnie pani na prawie trzy dni? - Zalała go fala złości. - Kto pani na to
pozwolił? Przez sekundę czy dwie miał wrażenie, że jest jej przykro. Zauważył też coś jakby
nikły wyrzut sumienia. Ale zanim zdołał się nad tym zastanowić, Adelaide na powrót
przybrała ton urażonej niewinności.
- Zrobiłam to tylko dla pana dobra - oświadczyła.
- Proszę nie opowiadać takich bzdur.
- A czemu? Dobrze pamiętam, że tak samo pan się tłumaczył, odmawiając mi pomocy
przy napadach na domy publiczne Luttrella.
- To zupełnie co innego - wycedził przez zęby.
- Panie Winters, pragnę poinformować, że mam spore doświadczenie w opiekowaniu
się rannymi. A nie od dzisiaj wiadomo, że pewne fazy głębokiego snu są bardzo korzystne w
procesie leczenia. Zresztą nie spał pan przez cały czas. Od czasu do czasu pozwalałam się
panu wybudzić. Musiał pan coś zjeść i poruszać się, żeby nie doszło do zakrzepów.
Zdał sobie nagle sprawę, że przynajmniej jednym z powodów jego irytacji było
zakłopotanie. Adelaide oglądała go w tak żałosnym stanie. Pielęgnowała go w łóżku. Był nagi
od pasa w górę, a niżej ktoś - oby to był któryś z jego ludzi - włożył mu czyste bawełniane
kalesony.
Dobry Boże. Widziała go w kalesonach.
Rozbierać się przy kobiecie pod wpływem żaru namiętności to jedno. A być przy niej
rozebranym, będąc słabym jak niemowlę, to zupełnie co innego.
Zmrużył oczy.
- Proszę odejść. Teraz chciałbym się umyć i ubrać.
- Oczywiście. - Podeszła do drzwi. - Zaraz przyślę Delberta, żeby panu pomógł.
- Sam sobie poradzę. Cmoknęła z niezadowoleniem.
- Wie pan co, panie Winters? Ma pan lepsze maniery, kiedy pan śpi. Tak czy inaczej,
Delbert zaraz tu będzie. Na wszelki wypadek.
Otworzyła drzwi.
Griffin poruszył niepewnie ramieniem, sprawdzając, czy jest rozgrzane i obolałe, jak
przy zakażeniu. Pojawił się ból tak silny, że syknął przez zęby, ale nie było żadnych
niepokojących objawów.
- Pani Pyne? - zawołał.
Odwróciła się w progu i spojrzała na niego.
- O co znowu chodzi?
- Czy lekarz dokładnie oczyścił ranę?
- Niech pan się nie martwi, zrobiliśmy wszystko, żeby zapobiec zakażeniu. Rana
ładnie się goi. Po kąpieli zmienię panu opatrunek. Mam maść, która przyspiesza gojenie i
zapobiega gorączce.
- U diabła, gdzie nauczyła się pani tyle o ranach postrzałowych?
- Gdyby pan spędził parę lat, jeżdżąc po kraju z Montym Moore'em i jego Rewią na
Dzikim Zachodzie, też niejednego by się pan dowiedział. Aż dziw, ile wypadków się zdarza,
gdy wokół leży mnóstwo broni.
Wyszła za korytarz, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi.
12
Czterdzieści pięć minut później Griffin, wychodząc z łazienki, wpadł prosto na
Adelaide, idącą korytarzem ze stosem świeżych bandaży. Miała na sobie wykrochmalony
biały fartuch, a pod nim zwyczajną domową suknię. Włosy upięła w surowy kok.
Delbert stał oparty o ścianę. Nie zauważył Griffina, który był za jego plecami. Całą
uwagę poświęcił Adelaide. Na jej widok natychmiast stanął na baczność.
- Mówiłem szefowi, że kazała mi pani pomóc mu w kąpieli - zaraportował
niespokojnym tonem. - Ale on przysięgał, że da sobie radę.
- W porządku, Delbert. - Posłała mu uspokajający uśmiech, po czym przeniosła wzrok
na Griffina. - Jak widać, pan Winters przeżył ten eksperyment.
- Nie twierdzę, że czuję się jak nowo narodzony - odezwał się Griffin. - Ale w każdym
razie znacznie lepiej.
Poprawił pasek czarnego haftowanego szlafroka z krępującą świadomością, że pod
spodem nie ma nic oprócz kalesonów.
- Tak, lepiej pan wygląda. - Adelaide omiotła go wzrokiem. Nie podobało mu się, że
tak na niego patrzy. Jak pielęgniarka na chorego. Chciał, żeby widziała w nim mężczyznę:
zdrowego, silnego mężczyznę.
Skłonił głowę, ratując się wyuczonymi w dzieciństwie dobrymi manierami.
- Powinienem panią przeprosić za mój wcześniejszy wybuch - powiedział. W jego
głosie nadal pobrzmiewało rozdrażnienie.
- Doskonale rozumiem. Po prostu nie był pan sobą.
- Skoro pani tak mówi. Dałbym głowę, że niedawno na panią nakrzyczałem, ale może
się mylę. Ku jego zaskoczeniu Adelaide się zarumieniła. Ale ton jej głosu wciąż był równie
sztywny, jak wykrochmalony fartuch, który miała na sobie.
- Teraz zmienię panu opatrunek - rzekła, ruszając w stronę sypialni. - Delbert mi
pomoże. Nabrał w tym już dużej wprawy.
Delbert otworzył przed nią drzwi.
- Pani Pyne świetnie się zna na pielęgnowaniu chorych. To robi wrażenie. Griffin
wszedł do pokoju za Adelaide. Przyglądał się, jak odstawia tacę.
- Zgadzam się z tobą, Delbert - powiedział. - Rzeczywiście robi wrażenie. To pewnie
przez ten fartuch. Mam Florence Nightingale.
Adelaide, odwróciwszy się, zmierzyła go chłodnym wzrokiem i wskazała mu krzesło.
- Proszę usiąść. Oczyścimy ranę, nałożymy maść i świeże bandaże.
- Tak jest, proszę pani. - Usiadł posłusznie. - Proszę pamiętać, że panią ostrzegałem.
Jeśli znowu się obudzę z nieoczekiwanego snu, będę mocno poirytowany.
- Ale ten ból... - powiedziała nerwowo.
- Poradzę sobie z nim w mniej dramatyczny sposób - zapewnił. - Bierzmy się do
roboty.
- Mam napar, który złagodzi cierpienie...
- Proszę już zmieniać opatrunek, pani Pyne.
- Jak pan chce. Zabieg przebiegł dość sprawnie. Griffin kilkakrotnie zagryzał zęby, ale
ból okazał się mniej dotkliwy, niż się spodziewał. Dłonie Adelaide pracowały szybko,
zręcznie i bardzo delikatnie. Nałożyła maść, owinęła ramię bandażem i umocowała
opatrunek, żeby się nie zsuwał.
- Potrzebuje mnie tu pani do czegoś jeszcze? - zapytał Delbert. - Jeśli to wszystko,
pójdę do kuchni. Pani Trevelyan właśnie wyjęła z pieca babkę cytrynową i miała zrobić kawę.
Griffin poczuł nagle wilczy głód.
- Brzmi fantastycznie. Delbert zatrzymał się w drzwiach.
- Nie martw się, szefie. Pani Trevelyan przygotowała dla ciebie porcję rosołu. Zaraz
przyniosę.
- Zapomnij o tym przeklętym rosole - zirytował się Griffin. - Poproś panią Trevelyan,
żeby mi przysłała do biblioteki tacę z prawdziwym jedzeniem. Zejdę za parę minut.
- Robi się, szefie.
- Ma być dużo kawy i spory kawałek tej babki - uściślił. Adelaide zmarszczyła brwi.
- Jeszcze przez parę dni powinien pan jeść potrawy lekkostrawne. - Spojrzała na
Delberta. - Poproś panią Trevelyan, żeby przygotowała dla pana Wintersa jajecznicę i tosty,
dobrze?
- Tak, proszę pani.
- Delbert, jeśli prócz jajek i chleba nie zobaczę na tej tacy kawy i ciasta, możesz
szukać nowej pracy.
- Tak, szefie.
Delbert czmychnął na korytarz, pośpiesznie zamykając za sobą drzwi. Adelaide
rzuciła Griffinowi spojrzenie pełne potępienia.
- Nie powinien pan tak mówić do Delberta. Jest bezgranicznie oddany i szczerze
martwi się o pana zdrowie. Sądziłam, że ktoś pana pokroju docenia lojalność i przywiązanie
podwładnych.
- Ktoś mojego pokroju? - Griffin uniósł brwi. Odchrząknęła.
- Chodziło mi o to, że w pana nietypowym zawodzie z pewnością liczy się lojalność
domowników.
- Ach tak. - Naciągnął rękaw szlafroka na świeżo obandażowane ramię i przewiązał
się paskiem. - W moim nietypowym zawodzie...
- W końcu jest pan przestępcą. Powinien pan żywić wdzięczność do takich ludzi jak
Delbert. Wyjątkowi podwładni w każdym domu są traktowani uprzejmie i z szacunkiem, ale,
jak widać, nie tu.
- Wystarczy, pani Pyne. - Wstał z krzesła i ruszył w jej stronę. - Boże drogi, przed
godziną wstałem z łóżka, a już muszę wysłuchiwać kazań. Czy działaczki społeczne muszą
bez przerwy pouczać wszystkich innych, jak powinni się zachowywać?
Zamrugała i cofnęła się o krok.
- Ależ doprawdy - rzuciła tonem jeszcze surowszym niż dotychczas. Griffin
tymczasem stanął blisko niej.
- Stwierdziłem, że pani kazania mają na mnie przedziwny wpływ - powiedział,
świadom, że jego głos brzmi nieco ochryple. - Gdy tylko zaczyna mnie pani karcić, ganić albo
wydawać rozkazy, mam przemożną chęć zamknąć pani usta pocałunkiem.
Dumnie uniosła podbródek.
- Nigdy nie słyszałam od mężczyzny czegoś równie oburzającego.
- Widać nie miała pani okazji rozmawiać z przestępcami. Stanął tuż przed Adelaide,
opierając rękę o drzwi szafy za jej plecami. - Istotnie, czasem zachowujemy się w sposób
oburzający.
- Nie wątpię - odparła. - Ale jeśli wydaje się panu, że mnie przestraszy, to się pan
grubo myli.
- Wolałbym panią pocałować - stwierdził. Od jej zapachu kręciło mu się w głowie. A
może po prostu było mu słabo, bo od trzech dni żywił się tylko rosołem. Nachylił się jeszcze
bliżej, żeby to sprawdzić.
- Rozumiem - rzekła. - Cóż, obawiam się, że w tej sytuacji pańska reakcja jest
zupełnie normalna. Cofnął się o krok.
- Co pani wygaduje?
- Zaraz wyjaśnię. - Przybrała chłodny ton nauczycielki. Czuje pan do mnie
wdzięczność, bo przez trzy dni czuwałam przy pana łóżku i pielęgnowałam. Zauważyłam, że
ranni albo chorzy mężczyźni mają skłonność do idealizowania kobiet, które się nimi opiekują,
i widzą w nich anioły, przynajmniej na krótko. Ale proszę się nie martwić. To wrażenie mija,
kiedy tylko delikwent wyzdrowieje.
- Proszę wierzyć, że odkąd panią poznałem, ani razu nie przyszło mi do głowy
porównanie z aniołem. Teraz po prostu chciałbym panią pocałować, żeby skończyć z tymi
kazaniami. Więc jeśli w tej chwili nie wyjdzie pani z tego pokoju, to właśnie zrobię.
Stała bez ruchu, spoglądając na niego rozmarzonym wzrokiem. Powietrze wypełniły
gorące prądy. Nie trzeba było nadzmysłowych zdolności, żeby wyczuć, kiedy atmosfera
iskrzy między dwojgiem ludzi, którzy się nawzajem przyciągają, pomyślał Griffin.
Dochodziło wtedy do wyładowań jak podczas burzy z piorunami.
Świadomość, że i ona jest podniecona, była bardziej niż zadowalająca. Ba, wręcz
motywująca. I dodawała werwy. Prawdziwe lekarstwo, uznał. Wzmacnia znacznie lepiej, niż
najpożywniejszy rosół.
- Jakoś nie widzę, żeby pani wychodziła - powiedział.
- Nie - odparła cicho i bez tchu. - Nie wychodzę.
- Mogę spytać czemu?
- Nie jestem pewna - przyznała. - Być może z ciekawości.
- Chce pani wiedzieć, jaki jest pocałunek mężczyzny o nietypowym zawodzie?
- Nie co dzień zdarza się taka okazja. To niezbyt subtelne wyznanie jeszcze bardziej
go rozpaliło.
- Pewnie myśli pani, że jeśli to nowe doświadczenie okaże się nieciekawe, to zawsze
może mnie pani znowu uśpić?
- Rzeczywiście, zawsze pozostaje taka możliwość - powiedziała. - Ale dziwię się, że w
tych okolicznościach pan jest gotów podjąć takie ryzyko.
- Jestem szefem szajki przestępczej. Ryzyko stanowi część mojego zawodu. Dotknął
ustami jej warg, zamierzając pocałować ją powoli i uwodzicielsko. Ale gdy tylko ich usta się
zetknęły, otaczająca ich energia nagle eksplodowała.
Pocałunek z kuszącego w ułamku sekundy stał się gorący i rozpalony. Uczucie
tryumfu i satysfakcji uderzyło w niego gwałtownie.
Wiedział, że tak właśnie będzie.
Zauważył, że nagła świadomość, ten słodki wstrząs w tej samej chwili przeszył
również Adelajdę. Nie było czasu na powolne stopniowanie namiętności. Niespodziewanie
oboje znaleźli się na granicy kontroli, drżąc pod wpływem intensywności przeżycia.
Poczuł, że jej ręce pod kołnierzem szlafroka oplatają się wokół jego szyi; dłonie
dotykały nagiej skóry. Przycisnął ją do szafy całym ciężarem ciała, żeby poczuć krągłość jej
piersi i łagodny łuk bioder pod grubą tkaniną sukni.
Łóżko stało tak blisko...
- Nie. - Adelaide oderwała usta od jego warg. - Nie możemy. Twoje ramię. Gdzieś
skrajem świadomości czuł bolące ramię, ale wydawało mu się to zupełnie nieistotne. Nachylił
się, by pocałować ją w szyję.
Kosmyki włosów wymknęły się z ciasnego upięcia i opadły kusząco na ramiona
Adelaide.
- Zapomnij o moim ramieniu - szepnął z ustami wtulonymi w jej miękką skórę. - Tak
właśnie zamierzam zrobić.
- Mowy nie ma. - Jej głos był stanowczy. Oparłszy dłonie na nagim torsie Griffina,
odepchnęła go od siebie. - Nie można ryzykować, że rana się otworzy. Już tak się ładnie goi.
Nie należy kusić losu.
Pewnie miała rację, ale on nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Tak czy inaczej,
chwila minęła - przynajmniej dla niej. Z ciężkim westchnieniem cofnął się o krok.
- Teraz się ubiorę. Możesz zostać i popatrzeć, jeśli masz ochotę. Przypuszczam, że już
i tak widziałaś to, co jest do zobaczenia, więc nie ma potrzeby bawić się w przyzwoitość,
prawda?
Adelaide nie zaszczyciła go odpowiedzią. Szybkim krokiem podeszła do drzwi.
- Zobaczymy się na dole, w bibliotece - rzekła. - Skoro najgorsze minęło, mamy sporo
do omówienia. Zaczekał, aż otworzy drzwi.
- Jedno pytanie, zanim wyjdziesz, Adelaide. Zaciskając dłoń na klamce, obejrzała się
na niego.
- O co chodzi, panie Winters?
- Wspominałaś, że jesteś ciekawa pocałunku przestępcy. Zaspokoiłaś swoją
ciekawość?
- Owszem.
Wyszła na korytarz. Stwierdził, że wprawdzie nie biegnie, ale zdecydowanie porusza
się energicznym krokiem.
Jajecznica, tosty, kawa i ciasto czekały na niego w bibliotece. Adelaide również.
Zdążyła upiąć włosy w ciasny kok. Zniknął biały fartuch i praktyczna domowa sukienka, w
której była wcześniej. Teraz miała na sobie strój w żałobnych barwach; modną suknię z górą
podobną do bluzki i szeroką spódnicą w kolorze pochmurnego nieba.
Na pierwszy rzut oka wyglądała tak, jakby eksplozja psychicznych i zmysłowych
fajerwerków na górze w sypialni nigdy nie miała miejsca, pomyślał. Adelaide sprawiała
wrażenie spokojnej i opanowanej. Niczego nie mógł wyczytać z jej oczu. Ale w powietrzu
pomiędzy nimi falowały prądy energii. Odnotował ten fakt z pewną satysfakcją, po czym
swobodnym krokiem podszedł do stołu, gdzie czekała na niego taca ze śniadaniem.
- Jak sama zauważyłaś w sypialni, mamy sporo do omówienia - powiedział.
- Najpierw zjedz śniadanie - zaoponowała. - Musisz nabrać sił.
- Dziękuję. Zgadzam się w zupełności.
Usiadł i z apetytem zabrał się do jajek i tostów. Jedząc, zastanawiał się, jakim
człowiekiem był świętej pamięci pan Pyne. I czy Adelaide kochała go? Tyle pytań, a żadnego
nie ma prawa jej zadać. Nalała kawy sobie i jemu.
- Masz imponującą bibliotekę.
- Jak na przestępcę... Czy to miałaś na myśli? Może się zdziwisz, ale posiadłem
umiejętność czytania i pisania.
Odstawiła dzbanek z głośnym stukiem, na który drzemiące przy kominku psy uniosły
łby. Przez chwilę z ciekawością przyglądały się scenie, ale zaraz potem znowu zapadły w sen.
- Nie tylko umiesz czytać i pisać - rzekła Adelaide - ale też wypowiadasz się jak ktoś,
kogo wychowywano na dżentelmena.
- Trudno się wyzbyć niektórych przyzwyczajeń.
- Nie wychowałeś się na ulicy, prawda?
- Nie. - Stwierdził, że przed chwilą niepotrzebnie się uniósł. Przy Adelaide dość często
mu się to zdarzało. Gdzie, u licha, podziała się jego żelazna samokontrola? Ukroił widelcem
kawałek ciasta.
- Na ulicę trafiłem w wieku szesnastu lat - powiedział w końcu.
- Po śmierci rodziców?
- Tak. Mój ojciec był inwestorem. Miał smykałkę do pomnażania pieniędzy. Ale
nawet ludzie obdarzeni intuicyjną zdolnością oceny potencjalnych zysków i strat nie potrafią
przewidzieć sztormu. Jeden ze statków, w który zainwestował nie tylko mnóstwo własnych
pieniędzy, ale i środki pewnego konsorcjum, poszedł na dno. Gdyby ojciec żył, na pewno
znów stanąłby na nogi i pospłacał innych inwestorów. Ale i on, i matka... oboje zmarli parę
tygodni po katastrofie. Wszystko, co zostało, przejęli wierzyciele.
- Twoja historia niewiele się różni od mojej - szepnęła Adelaide. W milczeniu piła
kawę, czekając, aż on dokończy ciasto.
- Przepraszam. - Był nieco speszony swoim brakiem manier. - Nie czułem takiego
głodu od czasów, kiedy mieszkałem na ulicy.
- Duży apetyt to dobry znak, oznacza powrót do zdrowia - powiedziała. - Cieszę się,
że się czujesz na tyle dobrze, że mogłeś zjeść cały posiłek. Mam tylko nadzieję, że ciasto ci
nie zaszkodzi. Ciężkostrawne potrawy na pusty żołądek mogą przynieść niewesołe skutki.
Otrzepał dłonie z okruchów.
- Widzę, że umiesz zabawiać rozmową przy posiłku - rzucił z ironią.
- Ja ci tylko dobrze radzę, ale skoro, jak widać, nie jesteś zainteresowany moimi
radami, to może przejdźmy do bardziej naglących tematów.
Wziął do ręki swoją filiżankę, odchylił się na oparcie krzesła i wyciągnął przed siebie
nogi.
- Chcesz wiedzieć, co robiłem tamtej nocy pod teatrem? - domyślił się.
- Między innymi. Nie zrozum mnie źle. Zawdzięczam ci życie. Ale trudno się nie
dziwić, skąd się tam wziąłeś akurat w chwili, kiedy ktoś wycelował we mnie broń.
- Myślę, że znasz odpowiedź. - Wypił trochę kawy, rozkoszując się jej ciepłem i
pobudzającym smakiem. - Miałem na ciebie oko.
Leciutko zmrużyła powieki.
- Innymi słowy, śledziłeś mnie.
- Oczywiście. W tej chwili twoje zdrowie i dobre samopoczucie są dla mnie sprawą
najważniejszą. - Mówił beznamiętnym tonem. - Gdyby przydarzył ci się jakiś przykry
wypadek, byłbym w niemałym kłopocie. Jak już ustaliliśmy, niełatwo znaleźć osobę
obdarzoną takim talentem, jak twój. Trudno byłoby mi znaleźć zastępstwo.
- Rozumiem - powiedziała oschle. - Miło słyszeć, że mnie doceniasz.
- Zapewniam cię, Adelaide, że w tej chwili cenię cię ponad wszystko. I zamierzam
dobrze o ciebie dbać.
- Póki nie załatwimy sprawy z lampą.
- Nie musisz się martwić o przyszłość. Zadbam o ciebie również później, gdy
uruchomisz dla mnie lampę. Muszę ci się jakoś odwdzięczyć.
Zacisnęła wargi.
- Może wiesz, kto próbował mnie zabić?
- Jeszcze nie. Ale czuję się lepiej, więc rozpuszczę w mieście wiadomość, że
poszukuję odpowiedzi na to pytanie. Niedługo będziemy znali nazwisko.
Westchnęła.
- Przypuszczam, że to pewnie jeden z właścicieli domów publicznych, które
napadłam.
- Bardzo prawdopodobne. Wygląda na to, że mamy coś wspólnego, Adelaide. Oboje
zdołaliśmy narobić sobie wrogów. Ale w tym domu jesteś bezpieczna.
Uśmiechnęła się.
- Bo żaden z twoich wrogów nie wie, że Dyrektor Konsorcjum mieszka w
zrujnowanym opactwie na ulicy Świętej Klary?
- Przypuszczam, że paru z nich, na przykład Luttrell, dobrze zna mój adres. Zresztą ja
też wiem, gdzie on mieszka. Ale wątpię, żeby którykolwiek z moich rywali, z Luttrellem
włącznie, ośmielił się odbić cię z tego domu. Zwłaszcza że przebywasz tu pod moją ochroną.
Skrzywiła się.
- Czyli ten, kto próbował się mnie pozbyć, najpewniej uzna, że nie warto ryzykować
gniewu Griffina Wintersa?
- W skrócie, tak.
- Nawet Luttrell? Griffin pokręcił głową.
- To realista - stwierdził pewnym tonem. - Nie zaryzykuje złamania rozejmu tylko po
to, żeby się pozbyć jakiejś utrapionej społecznicy. Wie, że to oznaczałoby otwartą wojnę. Co
więcej, chyba jest świadom, że drugi raz nie zaproponuję rozejmu. Będziemy walczyć tak
długo, póki jeden z nas nie zginie.
Zmartwiała.
- Wszcząłbyś z nim wojnę z mojego powodu?
- W moim świecie reputacja liczy się ponad wszystko. Na swoją pracowałem
dwadzieścia lat. Nie mogę dopuścić, by zniszczył ją rywal.
- Oczywiście - mruknęła, sięgając po filiżankę. A więc chodzi mu tylko o reputację.
Nie o coś osobistego między nimi. Nie ma powodu do rozczarowania, mówiła sobie. Czego
właściwie mogła się spodziewać?
- Jak już mówiłem, tu jesteś bezpieczna, Adelaide. - Griffin wypił łyk kawy i odstawił
filiżankę. -Mogę ci zapewnić ochronę, oczywiście pod warunkiem że przedtem nie zamienię
się w cerbera. Kiedy pozbędę się tego problemu, będę mógł zająć się innymi.
- Wiem, że się powtarzam - powiedziała - ale naprawdę wątpię, żeby ci groziła
przemiana w potwora.
- Niestety, nie znam dobrego sposobu, który przekonałby Towarzystwo, a w
szczególności rodzinę Jonesów, że się nie mylisz.
Zaskoczona, zastygła z filiżanką w pół drogi do ust.
- A co, na miłość boską, ma z tym wspólnego Towarzystwo?
- Jeśli Jonesowie dowiedzą się, że odziedziczyłem klątwę Wintersów, zrobią
wszystko, żeby mnie unicestwić.
Nagle poczuła, że brak jej tchu. Dwa razy otwierała usta, zanim zdołała wydobyć z
siebie głos.
- Nie... nie rozumiem - wykrztusiła wreszcie. - O co ci chodzi?
- Nicholas Winters był przekonany, że jest wystarczająco silny, żeby kontrolować
potrójny talent.
- Tak. Już mi to tłumaczyłeś.
- Wierzył też, że niektórzy z jego potomków odziedziczą tę umiejętność. Ale
Towarzystwo nie uznaje tej teorii. Jeśli Jonesowie będą podejrzewać, że mogę zacząć się
zamieniać w cerbera, zabiją mnie jak wściekłego psa, którym w ich oczach będę. Z
oczywistych powodów wolałbym tego uniknąć.
Wzięła głęboki oddech.
- Panie Winters...
- Po tym, co zaszło między nami w sypialni, chyba możesz mi mówić po imieniu.
Powoli sięgnęła do kieszeni sukni i wyjęła z niej biały kartonik.
- Griffin, mam ci coś do powiedzenia. I obawiam się, że to ci się nie spodoba.
- Co może mi się spodobać mniej, niż perspektywa przemiany w monstrum?
- Kiedy spałeś, mieliśmy wizytę. Coś w rodzaju konsultacji lekarskiej. I żeby nie było
niedomówień, to ja wezwałam tę osobę.
Podała mu wizytówkę.
13
Lucinda Jones była tutaj, w opactwie? - Griffin aż pienił się ze wzburzenia. Zerwał się
z miejsca i w uniesieniu zaczął krążyć po bibliotece. Wokół niego trzaskały wyładowania
energii. - Pod moim dachem? I użyłaś przyrządzonej przez nią mikstury do opatrzenia mojej
rany? Do jasnej cholery, jak mogło dojść do czegoś takiego?
Z lekką obawą obserwowała go ze swojego fotela. Po części miała ochotę zniknąć z
biblioteki, ale już raz dzisiaj przed nim uciekła. To się więcej nie powtórzy.
- Panie Winters, tylko spokojnie - powiedziała swoim najbardziej kojącym głosem. -
Jesteś poważnie ranny. Nie powinieneś się tak denerwować. Stres źle wpływa na proces
gojenia.
Griffin tylko pokręcił głową.
- Gdybym do tej pory jeszcze nie uwierzył w rodzinną klątwę, teraz nie miałbym
wątpliwości. Gratulacje, Adelaide. Najprawdopodobniej udało ci się osiągnąć to, czego
wszyscy moi wrogowie nie zdziałali przez ostatnie dwadzieścia lat. Mam duże szanse nie
przeżyć następnego miesiąca.
- Chyba dramatyzujesz. Winters to dość popularne nazwisko. Rzucił jej jadowite
spojrzenie.
- Jones również?
- Pomyśl o tym spokojnie. Dla człowieka z ulicy jesteś zwykłym szacownym
dżentelmenem mieszkającym w cichej, przyzwoitej okolicy. Bardzo dobrze udało ci się
zamaskować prawdziwą tożsamość. Ba, słyszałam nawet, że niewielu ludzi miało okazję
zobaczyć twoją twarz i... eee... - Urwała.
Wbił w nią wściekłe spojrzenie.
- I... eee... co, Adelaide?
- I przeżyć - dokończyła pośpiesznie. - Wiem, że to gruba przesada, ale musisz
wiedzieć, że w mieście krążą o tobie legendy.
- O co ci chodzi? - spytał, wciąż nachmurzony. Zaczerpnęła powietrza, chcąc sobie
dodać odwagi.
- O to, że dla pani Jones jesteś pewnie tylko tym, kim się wydajesz: trochę
zdziwaczałym samotnikiem o nazwisku Winters.
- Mówimy tu o Jonesach z Towarzystwa Wiedzy Tajemnej - przypomniał.
- Wydaje mi się, że obracasz się w innych kręgach niż oni - powiedziała Adelaide.
Odwrócił się od niej i stanął przy oknie wychodzącym na ogród.
- Przyznaję, że to za wysokie progi na moje nogi. Dopiero teraz zauważyła, że go
obraziła.
- Chciałam tylko wyjaśnić, czemu nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby pani Jones
wiedziała, kim jesteś - dodała szybko.
Puścił to mimo uszu.
- U licha, co ci przyszło do głowy, żeby ją wezwać do opactwa?
- Tak się składa, że poleciła mi ją pani Trevelyan. Obawiałam się zakażenia.
- Twoja gospodyni doradziła, żeby po nią posłać?
- Pani Trevelyan jest starą znajomą gospodyni pani Jones. Podobno poznały się przed
laty, kiedy razem zaczynały służbę.
- Mój Boże. Nie wykończyło mnie ani życie na ulicach, ani żaden z moich licznych
wrogów. I na co mi przyszło? Załatwiła mnie działaczka społeczna do spółki z dwiema
gosposiami.
Adelaide powoli zaczynała tracić cierpliwość.
- Nikt cię nie załatwił. Ale jest coś, czego bardzo bym się chciała dowiedzieć.
- Co?
- Skoro rodzina Jonesów ma zakaz wstępu na teren opactwa, to jakim cudem nikt z
twoich ludzi nic nie powiedział ani nie zaprotestował, kiedy posłałam po panią Jones?
Zacisnął palce na ramie okiennej.
- Nikt z moich ludzi nie wie o moich powiązaniach z Towarzystwem. Trzymam to w
tajemnicy, odkąd... Zresztą nieważne. Co się stało, to się nie odstanie. Tylko nie mów, że
Caleb Jones też tu był.
Zakaszlała dyskretnie.
- Chyba czekał w powozie na zewnątrz.
- Gdyby nie to, że już po mnie, byłaby to całkiem zabawna komedia pomyłek.
- Ależ, Griffin, przeprosiłam cię już.
- To rzeczywiście rozwiązuje problem.
- Skąd miałam wiedzieć, że jesteś na wojennej ścieżce z Jonesami? W końcu od
czasów Sylvestra Jonesa minęło ze dwieście lat. Ile można się bawić w rodową waśń?
- To nie jest waśń - odparował. - Sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana.
- To znaczy?
- Nicholas Winters postanowił, że jeden z jego spadkobierców użyje lampy nie tylko
po to, żeby pomnożyć swoje zdolności psychiczne, ale też by unicestwić wszystkich
potomków rodu Jonesów. Umieścił nawet w tym przeklętym urządzeniu specjalny kryształ, a
w nim ponoć zamknął psychiczny nakaz, który gwarantuje, że ten cel zostanie osiągnięty.
Chodzi o Kryształ Północy.
- Naprawdę wierzysz w coś takiego? - Zmarszczyła brwi.
- Skąd mam to wiedzieć? Ważne, że Jonesowie wierzą. Teraz pytanie brzmi: czy
Caleb Jones domyśla się, że znalazłem lampę i kobietę obdarzoną odpowiednią mocą, by jej
użyć? Biorąc pod uwagę jego wyjątkowy talent, zakładam, że stał się mocno podejrzliwy.
- Ale to przecież czysty zbieg okoliczności, że posłałam akurat po panią Jones -
upierała się Adelaide.
- Podobno Jonesowie nie wierzą w przypadki, zwłaszcza gdy chodzi o stare legendy
Towarzystwa. Zresztą, odkąd znalazłem ciebie razem z lampą, też jestem podobnego zdania.
- Chwileczkę. Zgodnie z tym, co mi opowiadałeś, przy użyciu lampy można odwrócić
przebieg transformacji.
- Tak.
- W takim razie chyba Jones będzie zakładał, że chcesz się uratować. Musi zdawać
sobie sprawę, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby się zamienić w cerbera.
Zmierzył ją wzrokiem.
- Pokusa władzy bywa przemożna. Zapytaj zresztą któregokolwiek z królów
podziemia. Albo któregoś z Jonesów, jeśli wolisz. Ta rodzina rządzi Towarzystwem już od
dwustu lat.
- To nie jest temat do żartów. Oboje dobrze wiemy, że twoim celem jest ocalić życie i
zdrowy umysł, a nie ryzykować utratę jednego i drugiego. Pan Jones na pewno jest logicznie
myślącym człowiekiem i też dojdzie do wniosku, że taki właśnie masz plan.
- Nic z tych rzeczy. Jones uzna, że człowiek mojego pokroju i mojej profesji nie
cofnie się przed niczym, żeby zdobyć pełną moc, jaką może dać mu lampa.
- Skąd możesz to wiedzieć? - zapytała.
- Bo na jego miejscu tak bym właśnie pomyślał.
- Nie dałbyś swojemu przeciwnikowi szansy na odwrócenie procesu? Griffin nie
odpowiedział od razu. Adelaide przeszył dreszcz.
- Nie jestem pewien - stwierdził w końcu. - Pewnie dużo zależałoby od tego, co
wiedziałbym o tym człowieku. Ale Caleb Jones i ja nie znamy się osobiście. On wie o mnie
tylko to, co mówią uliczne plotki.
- Nigdy się nie widywaliście w dzieciństwie?
- Moi rodzice skrupulatnie unikali wszelkich kontaktów z klanem Jonesów. Ale
domyślam się, że Caleb Jones wie, kim jestem i z czego żyłem przez te wszystkie lata. -
Wargi Griffina wykrzywił kwaśny uśmiech. - Mój zawód nie przemawia na moją korzyść.
- Bez obrazy, ale wydaje mi się, że te podejrzenia są mocno przesadzone. Czyżby
znowu dręczyły cię halucynacje?
- Uwierz mi, Adelaide, wiele bym dał, żeby móc się obudzić i stwierdzić, że to był
tylko zły sen.
Powtarzała sobie z uporem, że jego słowa nie powinny jej tak boleć, ale wciąż jeszcze
czuła na wargach gorące piętno jego pocałunków. Najwyraźniej dla Griffina ich namiętne
uściski stanowiły jedynie kolejną scenę rozgrywającego się koszmaru.
Jeden z wielkich psów wstał ociężale i przeczłapał przez pokój. Położył łeb na jej
kolanach i cierpliwie czekał. Podrapała go za uchem. Psy, pomyślała, podobnie jak inne
zwierzęta, mają własną wrażliwość ponadzmysłową. I lepiej wyczuwają psychiczne
zaburzenia niż niejeden człowiek.
Kiedy głaskała zwierzę, przyszła jej do głowy pewna myśl.
- Jest jeszcze coś, czego nie brałeś pod uwagę - stwierdziła.
- Co takiego?
- Pani Jones ma talent w dziedzinie zielarstwa. Prasa brukowa opisuje ją jako znaną
trucicielkę. A mówisz, że na pewno wiedziała, kim jesteś, zanim przekroczyła próg twojego
domu.
- Ostatnimi czasy szczęście mi nie sprzyja, więc prawdopodobnie tak.
- Jeśli tak i jeśli Jones &Jones chcieliby cię zabić, to miała świetną okazję, żeby cię
otruć maścią, którą smaruję twoją ranę, albo tym naparem przeciwbólowym. A jednak rana
się goi, a ty wyjątkowo szybko wracasz do zdrowia.
Griffin zamarł na kilka sekund. Potem skinął głową.
- To bardzo interesująca uwaga - powiedział zaintrygowany. Adelaide, ośmielona jego
reakcją, dodała pośpiesznie.
- Zastanów się nad tym. Albo Jonesowie nie są tak dobrze poinformowani, jak ci się
wydaje, albo wcale nie uważają, że koniecznie musisz się zamienić w cerbera.
- Jest jeszcze jedna możliwość - stwierdził Griffin. - I dziwię się, że wcześniej na to
nie wpadłem. Nie podobał jej się ten chłodny, wyrachowany ton głosu.
- O czym mówisz? - spytała.
- Znam historię Towarzystwa prawie tak dobrze, jak Jonesowie. Mój ojciec
dopilnował, żebym znał stare legendy, na wypadek gdyby mnie albo moich synów dotknęła
klątwa.
- Tak? Griffin znowu zaczął się przechadzać po bibliotece.
- Przed dwustu laty Sylvester Jones pracował nad alchemiczną formułą wzmacniającą
talent z równą pasją, jak Nicholas nad lampą.
- No i?
- Ojciec mówił mi, że według dawnych opowieści Sylvestrowi po części faktycznie
udało się pomnożyć moce. Ale jego formuła jest podobno nieudana. Każda jej wersja daje w
efekcie powoli działającą truciznę.
- Do czego zmierzasz? Zatrzymał się na wprost kominka.
- Być może Jonesowie celowo zwlekają, chcąc się przekonać, czy jednak Nicholas nie
okazał się lepszym alchemikiem niż ich przodek.
- Boże wielki! - Poraziła ją ta sugestia. - Chyba nie mówisz tego poważnie.
- Ojciec mi powtarzał, że formuła jest tak niebezpieczna, że członkowie klanu
Jonesów nie mają odwagi jej użyć. Ale mogą być ciekawi, czy lampy nie da się bezpiecznie
wykorzystać do pomnażania talentu.
- Naprawdę wierzysz, że pozwoliliby ci przeprowadzić eksperyment na sobie samym?
- Czemu nie? Gdybym się w końcu jednak zamienił w potwora, zawsze będą mogli
mnie wyeliminować. Ale jeśli się uda, jeśli uzyskam stabilny potrójny talent, to i tak mogą
mnie zabić, przejąć lampę i sami próbować jej użyć. Sądzę, że bez problemu znaleźliby kogoś
do przekształcania światła snu. Mają przecież dostęp do wszystkich archiwów członków
Towarzystwa.
- Och, na litość boską. Chyba minąłeś się z powołaniem, powinieneś zostać aktorem.
Z tą podejrzliwością świetnie byś pasował do melodramatów. Ale dobrze, chwilowo załóżmy,
że masz rację. Jaki z tego wniosek?
- Taki, że obecnie jesteś uwięziona w tym domu.
- Tego się właśnie obawiałam.
14
Koszmarny sen zaczął się tak jak zazwyczaj...
Stoi u podnóża schodów, wpatrując się w zalegające powyżej cienie. Dom zastygł w
grobowej ciszy. Wie, że przyszedł za późno, ale nie ma wyboru. Wspina się na schody, a
przerażenie i rozpacz mrożą mu krew w żyłach. Upiorna scena, która za chwilę ukaże się jego
oczom, zniszczy cały jego świat. Przyszedł za późno, żeby ich ocalić...
- Obudź się, Griffin. Znowu coś ci się śni.
Głos Adelaide wyrwał go z koszmaru. Otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad nim
twarz. W słabym oświetleniu zdołał dojrzeć, że jest ubrana w perkalową koszulę nocną, a na
głowie ma zabawny koronkowy czepeczek. Kosmyki włosów tańczyły na jej ramionach
zupełnie jak tego popołudnia, kiedy ją całował. W lewej ręce trzymała żelazny lichtarz.
- Proszę, proszę. Toż to istna Florence Nightingale. - Uniósł się na poduszce. Zdawał
sobie sprawę, że mówi zgryźliwym tonem, ale nic nie mógł na to poradzić. Był spocony jak w
gorączce, a serce nadal mocno mu waliło. Zły był, że ogląda go w takim stanie. Nagle
przyszła mu do głowy niepokojąca myśl. - Coś krzyczałem przez sen?
- Nie - uspokoiła go.
- W takim razie skąd wiedziałaś, że coś mi się śni?
- Nasze sypialnie są połączone drzwiami - przypomniała. - Wyczułam przez nie twoją
energię światła snów.
- Cholera. W tym domu nie ma już żadnej prywatności.
- Masz dreszcze, ale jesteś rozgrzany. - Dotknęła jego ramienia. - Czy to był jeden z
koszmarów, które według ciebie zwiastują pojawienie się drugiego talentu?
- To był akurat sen, który mam od dawna. Często mnie męczył, kiedy byłem młodszy.
Z czasem przestał mi się ukazywać. Już myślałem, że się od niego uwolniłem, ale wrócił po
pojawieniu się nowej mocy.
- Możesz mi wierzyć, że takie obciążenie psychiczne nie pomaga w powrocie do
zdrowia. Więc przestań marudzić i pozwól, bym ci dała parę godzin spokojnego snu.
- Nie.
- Proszę - namawiała. - Przecież chcesz jak najszybciej wyzdrowieć. A ja pragnę ci w
tym pomóc.
- Powiedziałem: nie.
- Griffin, twój upór jest bezsensowny i dobrze o tym wiesz.
- Myślisz, że to przez upór się nie zgadzam, żebyś mnie uśpiła, ale to pomyłka -
powiedział ze znużeniem. - Przysięgam, że to nie tak.
- Więc czemu nie pozwalasz sobie pomóc?
- Bo kiedy śpię tak mocno, śpią też wszystkie moje zmysły.
- Rozumiem. - Jej głos złagodniał. - Czujesz, że tracisz kontrolę. Boisz się, że gdyby
coś się działo, możesz się nie obudzić na czas.
- Nie jestem przyzwyczajony do tak głębokiego snu, Adelaide. Czuję się, jakbym był
nieprzytomny.
- Bo w pewnym sensie tak jest - przyznała. - Ale mam sposób na twoje zmartwienie.
Zerknął na nią nieufnie.
- Jaki?
- Każdej nocy potrzebujesz tylko kilku godzin głębokiego, uzdrawiającego snu, żebyś
mógł odzyskać siły. Jeśli pozwolisz się uśpić, obiecuję, że wrócę za dwie godziny, żeby cię
obudzić. Zgadzasz się?
Zastanawiał się przez chwilę.
- Głęboki sen naprawdę pomaga w powrocie do zdrowia?
- Tak.
- Muszę odzyskać siły.
- Wyzdrowiejesz dwa razy szybciej, jeśli codziennie pozwolisz mi się uśpić na kilka
godzin. - Urwała. - Ale rozumiem, że taka terapia wymaga zaufania.
Podjął decyzję. Opadł z powrotem na poduszki.
- Uśpij mnie - rzekł.
Dotknęła jego czoła opuszkami palców. Poczuł muśnięcie jej talentu, lekkie jak szept.
I zapadł w sen.
15
Drzwi laboratorium otworzyły się w chwili, kiedy Basil Hulsey akurat obcinał liść
Ameliopteris amazonensis. Luttrell wszedł do środka razem z umięśnionym osiłkiem o
ruchach drapieżnika.
- Dzień dobry, doktorze Hulsey - powiedział Luttrell. - Jak badania w dziedzinie
snów? Hulsey wziął się w garść. Osiłek budził w nim niepokój, ale tak naprawdę bał się
Luttrella.
Patrząc na niego, nikt by nie zgadł, że to król przestępczego podziemia, o ile wierzyć
plotkom, kontrolujący sieć domów uciech, palarni opium i innych podejrzanych interesów.
Wcale nie wyglądał na geniusza zbrodni.
Luttrell był dobrze zbudowanym, przystojnym mężczyzną po trzydziestce, zadbanym i
zawsze elegancko ubranym. Dopiero kiedy się odezwał, w jego mowie można było dostrzec
ślad ulicznego akcentu.
Otaczała go mroźna aura mocy. Widać ją również w jego spojrzeniu, pomyślał
Hulsey. Gdyby żmije miały niebieskie oczy, Luttrell mógłby być żmiją.
- Praca idzie doskonale - rzekł Hulsey - dzięki pana hojnemu wsparciu i zrozumieniu
dla skomplikowanej natury badań naukowych. Myślę, że w ciągu paru dni będziemy gotowi
do pierwszych testów na ludziach.
Z wielką ostrożnością odłożył odnóżkę na stół laboratoryjny. Dotychczas
doświadczenia ze skradzioną paprocią nie dawały zadowalających wyników, co budziło jego
niepokój. Z jej wyciągiem sporządził kilka mieszanin o intrygujących właściwościach
chemicznych, ale intuicja podpowiadała, że w roślinie drzemie znacznie większy potencjał.
- Miło mi to słyszeć - powiedział Luttrell z wyraźną obojętnością. - Wpadłem
zobaczyć, co się dzieje z nowymi urządzeniami. Mówił pan, że lada dzień będą gotowe.
- Tak, oczywiście, sir - mruknął Hulsey.
Stłumił westchnienie. Nowy miesiąc i nowy chlebodawca. Ostatnio razem z
Bertramem zmieniali sponsorów częściej niż skarpetki. Powoli zaczynało się to robić
męczące, ale nie było innego wyjścia. Kiedy człowiek poświęca się bez reszty nauce,
potrzebuje dużo pieniędzy. A te płynęły od ludzi takich jak Luttrell.
W każdym razie, przekonywał sam siebie, szef przestępczej szajki to lepszy wybór niż
ludzie, na których trafili ostatnio. Luttrell przynajmniej nie ukrywał swojego zawodu i pozycji
społecznej. Ci z Siódmego Kręgu uważali siebie za dżentelmenów, a okazali się zwykłymi
rzezimieszkami.
Zerknął w stronę drzwi znajdujących się w głębi laboratorium.
- Bertram! - zawołał. - Bądź łaskaw przynieść urządzenia. Pan, Luttrell po nie
przyszedł. W drzwiach pojawił się Bertram. Trzymał w rękach dwa duże płócienne worki.
- Udało mi się zrobić pół tuzina. Mam nadzieję, że wystarczy.
Hulsey pomyślał, że Bertram to wypisz, wymaluj on sam w wieku dwudziestu trzech
lat: lekko łysiejący młodzieniec w okularach o wyglądzie uczonego. Jednak nie
podobieństwo, lecz umiejętności Bertrama budziły przypływ ojcowskiej dumy. Psychiczne
zdolności syna nie rozwinęły się dokładnie tak samo, jak u niego. Nie może być przecież
dwóch identycznych talentów. Ale Bertram był równie uzdolniony, jak ojciec, jeśli nie
bardziej.
We dwóch mogliby dokonać wiele w dziedzinie odkryć naukowych, pod warunkiem
że będą mieli dość pieniędzy. Kiedy mnie zabraknie, myślał Hulsey, Bertram nie tylko będzie
kontynuował Wielkie Dzieło, ale też spłodzi potomstwo, które odziedziczy talent Hulseya do
naukowych dociekań. Jego ród będzie miał ogromny wpływ na przyszłe pokolenia badaczy.
To była oszałamiająca wizja.
- Sześć urządzeń na pewno wystarczy do moich celów - stwierdził Luttrell. - Jeśli
dadzą pożądane efekty, zgłoszę się po więcej.
- Oczywiście, proszę pana - rzekł uprzejmie Bertram, kładąc worki na stole. Twarz
Luttrella rozjaśniła się niezdrowym podnieceniem.
Hulsey i Bertram dotychczas uważali wyziewy zamknięte w małych urządzeniach za
przypadkowy produkt uboczny eksperymentów z paprocią. Ale kiedy Luttrell zobaczył, jaki
skutek wywiera opar na zamknięte w klatce szczury, natychmiast dostrzegł w nim potencjalną
broń.
Patrzył chciwie, jak Bertram wyciąga z torby jeden z metalowych pojemników.
- Pokaż, jak to działa - polecił. Bertram wskazał palcem.
- Naciska się tutaj. Wtedy otwiera się zawór i rozpyla gaz. Stężenie jest dość duże i
gaz szybko rozchodzi się w powietrzu, więc trzeba uważać. Najlepiej zakryć nos i usta grubą
tkaniną i nie zbliżać się, póki opary całkiem nie znikną.
- Świetnie. - Luttrell podniósł zbiorniczek i obrócił go w dłoniach. - Myślę, że ta
zabaweczka okaże się całkiem przydatna.
Luttrell był zadowolony. Hulsey postanowił wykorzystać okazję. Jak zawsze, kiedy
się denerwował, zdjął okulary i zaczął przecierać szkła chusteczką.
- Co do tego nowego mikroskopu, panie Luttrell... - zaczął ostrożnie.
- A tak, tak. Kupcie go sobie - powiedział Luttrell, uśmiechając się swoim gadzim
uśmiechem. -Gdzieżbym śmiał stawać na drodze naukowego postępu.
- Przydałoby się też trochę nowych odczynników i ziół - dorzucił Hulsey.
- Zrób listę i daj ją Thackerowi, jak zwykle. Po to jest, żeby załatwiał dla was takie
sprawy. Luttrell skinął ręką osiłkowi, żeby zabrał płócienne torby, i opuścił pracownię.
Hulsey patrzył, jak wychodzą. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Bertram westchnął
głęboko, z rezygnacją.
- Nie mogę uwierzyć, że pracujemy dla jednego z najgroźniejszych przestępców w
mieście -powiedział.
- I znowu musimy wytwarzać niebezpieczne zabawki dla sponsora, który nie pojmuje
wagi Wielkiego Dzieła. - Hulsey nasadził okulary na czubek nosa. - Ale widać taką cenę
trzeba w dzisiejszych czasach płacić za poświęcenie się nauce.
- Możemy tylko mieć nadzieję, że w przyszłości ludzie nabiorą większego szacunku
dla poważnych badań zjawisk paranormalnych - dodał Bertram.
16
Pięć dni później Delbert stał w kuchni przy oknie, popijając przygotowaną przez panią
Trevelyan gorącą, gęstą czekoladę. Kontemplował scenę w ogrodzie. Szef siedział z panią
Pyne na zielonej żeliwnej ławeczce ogrodowej i razem czytali ów stary, oprawny w skórę
dziennik, który szef zawsze nosił przy sobie. Psy leżały na ziemi u ich stóp. Ten obrazek był
spokojny, wręcz sielankowy. Ale ostatnimi czasy szef nie bywał spokojny. Zresztą, mówiąc
szczerze, nigdy nie był.
- Jak pani myśli, o czym rozmawiają? - zapytał. Pani Trevelyan nawet nie podniosła
głowy znad ciasta, które zagniatała na chleb.
- A niby skąd mam to wiedzieć? Delbert przyglądał się parze siedzącej w ogrodzie.
Znał Wintersa od dwudziestu lat, pamiętał, jak szybko Griffin dorastał na ulicy. Gdzieś w tle
zawsze były kobiety. Szef lubił kobiety, ale „w tle" było słowem kluczowym. Taką właśnie
rolę pełniły wszystkie kobiety w jego życiu aż do tej pory.
Z panią Pyne było inaczej. Szef nigdy nie zachowywał się w ten sposób wobec żadnej
kobiety, nawet wobec własnej żony. Wokół tych dwojga siedzących na ławeczce unosiła się
niewidzialna energia. Delbert mógłby przysiąc, że kiedy przebywał z nimi w jednym
pomieszczeniu, niemalże widział między nimi iskrzenie błyskawic.
Przyglądał się, jak pani Trevelyan miesza ciasto. Był to przyjemny widok. Kiedy
pochylała się nad misą, jej obfity biust falował.
- W jaki sposób trafiła pani do domu pani Pyne?
- Przez agencję - odparła. - Przyznam, że zanim wysłali mnie do niej na rozmowę,
byłam mocno zdesperowana. Moja dawna pani zmarła, a przed śmiercią nie wystawiła mi
referencji ani nie przekazała pensji. Wie pan, jak ciężko się dostać do porządnego domu bez
referencji.
- Nie wiem. Nigdy nie szukałem pracy w porządnym domu. Obrzuciła go spojrzeniem
od stóp do głów.
- No cóż, sądząc po pańskich pięknych butach, złoconych oprawkach i pierścieniu,
jaki ma pan na palcu, to i tak zarobił pan tutaj więcej pieniędzy, niż ja zobaczę do końca
życia.
Susan Trevelyan jest dorodną, urodziwą kobietą, pomyślał Delbert, zresztą nie
pierwszy raz. Jej tęgie, krągłe uda i pełne piersi przywodziły na myśl posąg starożytnej
bogini. Była też silna i energiczna. Przestawiała ciężkie żeliwne garnki bez wysiłku, jakby
były z papieru. Przyszło mu do głowy, że pewnie w łóżku też byłaby pełna werwy.
- Niech pani opowiada dalej - powiedział.
- W agencji mieli nadzieję, że skoro pani Pyne niedawno przyjechała z Ameryki, i to
w dodatku z Dzikiego Zachodu, to może nie zwróci uwagi na brak referencji - ciągnęła pani
Trevelyan.
- Słyszałem, że na Zachodzie ludzie bywają dziwaczni.
- Być może. W każdym razie pani Pyne przeprowadziła ze mną rozmowę i z miejsca
mnie zatrudniła. Dzięki Bogu, nawet nie spytała o referencje.
- Opowiada coś o Ameryce?
- Czasami. - Pani Trevelyan wyłożyła ciasto na blachę.
- Zawsze mnie ciekawiło, jak tam jest - powiedział Delbert. - Robią tam świetną broń.
Pani Trevelyan otworzyła drzwiczki pieca i wsunęła blachę do środka.
- Myślę, że pani Pyne czasem trochę tęskni za Zachodem. Miała tam przyjaciół i
przeżyła niejedną przygodę.
- Mówiła, czemu wróciła do Anglii?
- Nie. I nie jestem pewna, czy sama wie, czemu tak postąpiła. Szczerze mówiąc, do
niedawna wydawało mi się, że przyjeżdżając tu, popełniła błąd. Cały czas spodziewałam się,
że lada dzień zamówi sobie bilet na statek do Ameryki.
- Czemu tak pani myślała?
- Była jakoś dziwnie niespokojna. Och, oczywiście miała mnóstwo zajęć z tą swoją
pracą charytatywną, ale odniosłam wrażenie, że czeka na coś, co ma się wydarzyć.
- To znaczy?
- Nie miałam pojęcia, co to może być, i podejrzewam, że ona także nie wiedziała. To
znaczy, do niedawna. - Pani Trevelyan wytarła ręce w ściereczkę i wskazała głową scenkę w
ogrodzie. - Społecznica i szef przestępczej bandy. Kto by pomyślał?
Delbert się uśmiechnął.
- A kto by pomyślał, że taka szanująca się kobieta jak pani będzie gotować dla
Dyrektora Konsorcjum i jego ludzi?
Parsknęła śmiechem.
- Całkiem ciekawa odmiana - stwierdziła. Na jej wysokim czole lśniły kropelki potu.
Dzięki temu była jeszcze bardziej atrakcyjna.
- Niezwykła z pani kobieta.
- Pan też nie wygląda na zwykłego opryszka. Długo pan pracuje z Wintersem?
- Odkąd pojawił się na ulicach. Był młodym chłopaczkiem, miał ledwie szesnaście lat
i wychował się w przyzwoitym domu. Nic nie wiedział o takim życiu, ale uczył się
błyskawicznie. Całkiem jakby się urodził po to, żeby stworzyć Konsorcjum.
- Konsorcjum. - Pani Trevelyan zdjęła garnek z haka na ścianie. - To nazwa dla
szacownej firmy, a nie dla ulicznego gangu.
- Szef twierdzi dokładnie to samo.
17
Adelaide wsunęła między strony zakładkę i zamknęła oprawny w skórę tomik.
- Bez obrazy, ale twój przodek był dość ekscentrycznym indywiduum.
- To by się zgadzało, widać mam to po nim - powiedział Griffin. - Widziałaś portret w
bibliotece. Kiedy na niego patrzę, mam wrażenie, że to moje odbicie.
Miło siedzieć w ogrodzie z Adelaide u boku, pomyślał. Krótki, bolesny przebłysk
tego, jak mogłoby wyglądać życie, gdyby jego losy potoczyły się inaczej, gdyby nie był tym,
kim jest teraz, gdyby mógł się ożenić i założyć rodzinę.
- Jesteś wyjątkowo podobny do Nicholasa Wintersa, ale nie jesteś nim - rzekła
Adelaide. Uniósł brew, zaskoczony brzmiącą w jej głosie pewnością.
- Dlaczego tak twierdzisz? - spytał. - Dla mnie podobieństwo jest oczywiste, fizyczne i
psychiczne.
- Miałam tę lampę przez ponad dziesięć lat - przypomniała. - Możesz mi wierzyć, że
znam każdy szczegół śladów światła snu, którymi jest pokryta. Z całą pewnością jesteś
potomkiem Nicholasa Wintersa, ale przede wszystkim jesteś sobą.
Wyczuł, że nie należy się z nią o to kłócić, więc nie podjął sporu. Zamiast tego zadał
pytanie.
- Co jeszcze mówią odciski palców na lampie?
- Między innymi to, że Wintersa i Eleanor Fleming łączyła bardzo silna więź. -
Adelaide zawahała się chwilę, po czym dokończyła: - Więź namiętności.
- Mówiłem ci, że byli kochankami. Urodziła mu syna. On ją zdradził. Ona chciała się
zemścić. Historia jakich wiele, stara jak świat. Tym się tylko różni od innych, że Eleanor nie
próbowała zabić Nicholasa, ale za pomocą energii lampy zniszczyła jego zdolności
psychiczne.
- Okrutna zemsta, za którą zapłaciła życiem - powiedziała Adelaide. - Energia
wyzwolona z lampy zabiła ją, niszcząc talent Nicholasa.
- Tak.
- Głupia była, że mu wierzyła. - Adelaide pokręciła głową. - Nicholas Winters nie
dochowałby wierności żadnej kobiecie. Był owładnięty żądzą władzy i mocy. Tylko to się dla
niego liczyło. Dopiero pod koniec życia pojawiła się nowa obsesja.
- Zemsta na rodzie Sylvestra Jonesa.
- Tak. - Stuknęła palcem w dziennik. - Wszystko jest tu. Nicholas bardzo jasno pisze,
że pragnie zniszczyć wszystko, co stworzył Jones, nawet jeśli zajmie to całe pokolenia.
- Trzeba przyznać, że mój przodek miał szerokie plany.
- Kiedy po raz ostatni zmierzył się z Sylvestrem, wiedział, że nie przeżyje tego
spotkania - ciągnęła Adelaide. - Sądząc po tym, co napisał, chyba sam chciał, żeby Jones go
zabił. Był to rodzaj samobójstwa.
- Przez to, co Eleanor Fleming zrobiła z lampą, szybko tracił rozum. Staczał się w
otchłań szaleństwa. Pozostała mu jedynie śmierć.
- Przynajmniej tak uważał. Griffin spojrzał na Adelaide.
- Kiedy uruchomisz lampę?
Rzuciła niepewne spojrzenie na dziennik.
- Jest tu wiele niejasności.
- Prawda? Mówiłem ci, że ten stary drań był alchemikiem. Miał obsesję na punkcie
zachowania tajemnicy. Starałem się odcyfrować kod, którego używał w dzienniku, ale
mogłem pominąć jakiś ważny szczegół. Nie zdobędziemy pewności, póki nie uruchomisz
lampy.
- Nie wiesz, co miał na myśli, kiedy pisał o kluczu w zamku?
- To chyba jakaś przestroga. Ze jeśli coś źle pójdzie, skutki będą opłakane.
Otworzyła dziennik i zaczęła czytać głośno.
- Trzeci talent jest najpotężniejszy i najbardziej niebezpieczny. Jeśli klucz nie obróci
się w zamku jak należy, ta ostatnia zdolność umysłu może się okazać zabójcza, sprowadzając
najpierw szaleństwo, a potem śmierć. - Spojrzała na Wintersa. - Zupełnie, jakby był pewien,
że potomkowie, którzy odziedziczą jego moce, będą w stanie kontrolować trzeci talent, pod
warunkiem że wrota zostaną otwarte w prawidłowy sposób. Griffin wpatrywał się w
powierzchnię sadzawki.
- Nie zapominaj, że kiedy to pisał, prawdopodobnie już zaczynał tracić zdrowe
zmysły.
- Tak mówi legenda. - Adelaide znowu zamknęła książkę.
- Dla mnie kluczowe w całym dzienniku jest zdanie o kobiecie, która potrafi
przekształcać światło snów - rzekł. - Tylko taka niewiasta może powstrzymać albo odwrócić
przemianę, która już się rozpoczęła.
- Nie podobało mu się to, prawda?
- Świadomość, że moce lampy mogą zostać uruchomione tylko dzięki pomocy
kobiety, która włada energią snów? Nie. To mu się zdecydowanie nie podobało.
- Był sobie winien, skoro sam skonstruował to urządzenie.
- Prawda. - Griffin się uśmiechnął.
- Zapewne sądził, że będzie umiał manipulować kobietą, której pomocy potrzebował.
- Nicholas był wprawdzie psychicznym geniuszem, ale niewiele wiedział o kobietach.
- Griffin spojrzał na nią. - Więc jak, Adelaide? Myślisz, że poradzisz sobie z mocami płonącej
lampy?
- O tak.
Niecierpliwość wybuchła w nim jak płomień.
- I potrafisz odwrócić transformację? - zapytał.
- Co do tego nie mam żadnej pewności.
- Nie wiem, czy to powiedzieć, bo już i tak uważasz, że dramatyzuję, ale jesteś moją
jedyną nadzieją. -Westchnął ciężko.
Jej pociągająca, inteligentna twarz stała się poważna, zasnuł ją cień.
- Akurat w tym przypadku nie jest to prawda. Zdajesz sobie sprawę, że jeśli
uruchomimy lampę, istnieje niebezpieczeństwo, że ten proces może cię zabić?
- Tak.
- I naprawdę chcesz podjąć takie ryzyko?
- Wolę to niż szaleństwo.
- Jesteś pewien, że oszalejesz, jeśli nie zatrzymamy przemiany? Zerknął na dziennik.
- Wszystko, czym mogę się kierować, to te zapiski i opowieści mojego ojca. Adelaide,
sama widzisz, że sytuacja jest ciężka.
- Tak - przyznała. - Widzę.
- Więc jak?
- Dziś w nocy - powiedziała. - Nocą energia światła snów jest potężniejsza.
18
Tuż przed północą Adelaide wsunęła dziennik pod pachę i skierowała się do drzwi
swojej sypialni. Wyszła na korytarz. Miała wrażenie, że otaczające ją kamienne ściany są
pogrążone w nienaturalnym spokoju. Po kolacji pani Trevelyan poszła do siebie i pewnie już
od dawna smacznie spała. Delbert, Leggett i Jed też byli w łóżkach.
Po tylu nocach spędzonych w opactwie Adelaide dobrze znała wieczorne rytuały tego
domostwa. Wszystkie dotyczyły bezpieczeństwa. Niby czarnoksiężnicy stawiający magiczne
osłony przed nadprzyrodzonymi mocami, trzej ochroniarze robili obchód, sprawdzając
nowoczesne zamki i skomplikowane alarmy. Psy, pierwszą linię obrony, jak mawiał Jed,
spuszczano w ogrodzie.
Zeszła na dół po ciemnych schodach. Kiedy dotarła do głównego hallu, skręciła do
biblioteki.
Griffin już na nią czekał. Stał przy dogasającym kominku, z dłonią opartą o gzyms.
Otaczająca go energia drgnęła wyczuwalnie. Zdawało się, że pasma jego mocy kierują się ku
niej i niemal fizycznie przyciągają do niego. To wrażenie poruszyło wszystkie zmysły
Adelaide. Musiała stłumić w sobie gwałtowną, nieodpartą chęć, żeby do niego pobiec.
Mocniej ścisnęła dziennik. Ze względu na nich oboje tej nocy musi w pełni nad sobą
panować.
Griffin miał na sobie ciemne spodnie i białą lnianą koszulę. Jej kołnierz był rozpięty, a
rękawy podwinięte do łokci. Nie zasłaniał się Za pomocą talentu, ale i tak spowijały go
cienie, jakby szykował się do bitwy - co zresztą, jak pomyślała, było zgodne z prawdą.
Ale w pokoju unosiły się jeszcze ślady innej mocy, naznaczonej pożądaniem. I choć
wydawało się to niemożliwe, Adelaide miała wrażenie, że fale ich namiętności w jakiś
dziwny sposób wchodzą w rezonans z mroczną energią wyciekającą z płonącej lampy. To
odkrycie tak nią wstrząsnęło, że znieruchomiała w drzwiach.
Griffin spojrzał na nią.
- Wejdź, Adelaide. Mimo że wymówił tylko te dwa słowa, jego niski, zmysłowy głos
wzbudził w niej dreszcz. Nigdy nie ukrywał przed nią, że pociąga go fizycznie, ale nawet
gdyby próbował to ukryć, i tak by wiedziała. Zdawała sobie sprawę z tego, że sama również
go pragnie. Potężne, pierwotne instynkty wywoływały poruszenia we wszelkich możliwych
częstotliwościach. Nawet ludzie pozbawieni wrażliwości na emanacje psychiki wyczuwali
gorące pulsowanie namiętności. A kiedy tego rodzaju energia wibrowała pomiędzy dwojgiem
ludzi obdarzonych silnym talentem, w ogóle nie dało się tego ukryć.
Co nie oznaczało, że powinna się bez namysłu poddać takim żywiołowym, być może
niebezpiecznym emocjom. Wyprostowała plecy, zamknęła za sobą drzwi i zdecydowanym
krokiem weszła do pokoju.
Ciężkie zasłony były opuszczone na noc. Paliła się tylko jedna gazowa lampa, więc
biblioteka tonęła w półmroku rozjaśnionym migotliwym blaskiem dogasającego ognia.
Lampa znajdowała się na stoliczku na środku pokoju. Złotawy metal pobłyskiwał w
nikłym świetle. Kryształy zdobiące brzeg były matowe.
- Wydałem moim ludziom polecenie, by nikt nam nie przeszkadzał pod żadnym
pozorem - oświadczył Griffin.
Nie wiadomo czemu wyprowadziło ją to z równowagi.
- Wiedzą, że mieliśmy się tu spotkać?
- Tak.
- Mówiłeś im o naszych planach związanych z lampą?
- Oczywiście nie - odparł Griffin. - Nie chciałem ich niepokoić opowiadaniem o
paranormalnych eksperymentach.
- W takim razie co, ich zdaniem, będziemy tu robić?
- Jak sądzisz, co sobie pomyślą? - Mimo panującego napięcia rozbawiło go to pytanie.
- No tak, jasne. Co za... niezręczna sytuacja. - Spłonęła rumieńcem.
- To naturalne, że biorą nas za kochanków, Adelaide. - W jego głosie brzmiało
zniecierpliwienie. - Dobrze wiedzą, że nigdy wcześniej nie przyprowadziłem tu żadnej
kobiety.
- Czemu? - wyrwało jej się pytanie.
- Ten dom kryje zbyt wiele sekretów. Skinęła głową, domyślając się, o co chodzi.
- Nie wpuszczasz tu nikogo, komu nie możesz zaufać.
- Ta zasada drastycznie ogranicza liczbę potencjalnych gości.
- Nie wątpię. - Milczała przez chwilę. - Z drugiej strony, sam tu mnie przywiozłeś. A
ja wezwałam panią Trevelyan.
Uśmiechnął się ponuro kącikiem ust.
- I zanim się obejrzałem, już miałem w domu kogoś z rodziny Jonesów: panią Lucindę
Bromley Jones, znaną trucicielkę i współzałożycielkę najnowszej agencji detektywistycznej
pod egidą Towarzystwa. Widzisz, co się dzieje, kiedy człowiek łamie swoje zasady?
- Ustaliliśmy chyba, że Jones & Jones nie stanowią bezpośredniego zagrożenia.
- Co nie znaczy, że zamierzam zapraszać ich na herbatkę.
- Pani Jones nie została na herbacie.
- Nie powiesz chyba, że ją zapraszałaś? - zapytał, unosząc brwi.
- Grzeczność tego wymaga.
Potrząsnął głową z rezygnacją, ale powstrzymał się od dalszych komentarzy.
- Na szczęście nie ma tu państwa Jones - rzekł. - Jesteśmy tylko my dwoje i lampa.
Bierzmy się do roboty.
Te słowa obudziły w niej dawno wyblakłe wspomnienie. Przed trzynastu laty Smith
użył tych samych słów: „Bierzmy się do roboty". Pomyślała, że to intuicja ostrzegają przed
niebezpieczeństwem.
Ale przecież wiedziała, że to, czego podejmują się z Griffinem, może się okazać
bardzo niebezpieczne.
Griffin wyminął ją i podszedł do zamkniętych drzwi. Usłyszała niemiły zgrzyt klucza
przekręcanego w zamku. W tym dźwięku było coś nieodwołalnego, co mówiło, że nie będzie
już odwrotu. Zadrżała, czując, jak podnoszą się jej włoski na karku. Obawa? Strach?
Przeczucia? Jednak ten dreszcz był też niezaprzeczalnie zabarwiony podnieceniem.
Wreszcie, po tylu latach, odkryje tajemnice lampy, której strzegła przez tak długi czas.
Wezbrała w niej fala gorączkowej niecierpliwości. Na tę chwilę czekałam, przemknęło jej
przez myśl. I na tego mężczyznę.
Ostatnią myśl odsunęła od siebie. Tej nocy nie może się rozpraszać. Powinna się
skoncentrować na zadaniu, jakie ma przed sobą. Stawką jest życie jej i Griffina, nie
wspominając już o zdrowiu psychicznym i zdolnościach, jakie oboje mogą utracić. Wszystko
będzie zależało od tego, jak dalece będzie w stanie kontrolować swój talent.
Odłożyła dziennik na stolik.
- Proszę, przykręć lampę gazową - powiedziała. - Łatwiej mi się skupić na świetle
snów, jeśli nie rozprasza mnie dodatkowe oświetlenie.
Griffin spełnił jej życzenie i biblioteka pogrążyła się w głębokim mroku.
- A ogień w kominku?
- To mi nie przeszkadza - rzekła.
Griffin podszedł do stolika, na którym stała lampa.
- Co teraz? - zapytał.
- Czytając dziennik, doszłam do wniosku, że miałeś rację, mówiąc, iż do zapalenia i
kształtowania zawartych w lampie prądów potrzebny jest kontakt fizyczny - powiedziała.
Wyciągnęła dłoń nad stolikiem. - Weź mnie za rękę.
Ciasno oplótł jej dłoń palcami. Adelaide ostrożnie położyła drugą rękę na brzegu
lampy, tuż powyżej kryształów.
- Teraz dotknij lampy - poleciła.
Zrobił, co mu poleciła.
- Mówiłam ci, że jestem w stanie ją nieco rozżarzyć - powiedziała. - Ale sądzę, że
tylko ty możesz ją zapalić naprawdę.
- Jak mam się do tego zabrać?
- Kieruj się intuicją - doradziła. - Najpierw otwórz wszystkie zmysły i spróbuj się
dostroić do wysyłanych przez nią fal.
- A co ty będziesz robić?
- O ile dobrze zrozumiałam zapiski w dzienniku, moim zadaniem jest dopilnowanie,
żeby kontakt był trwały. Jeśli fale światła snów wymkną się spod kontroli, zaczną szaleć i
zapanuje chaos. Jeśli do czegoś takiego dojdzie, wątpię, żebyśmy przeżyli.
- Zdaje mi się, że oboje nie mamy pojęcia, do czego zmierzamy.
- Też tak myślę - przyznała Adelaide.
Wiedziała jednak, że żadne z nich nie zaproponuje, by zrezygnować z eksperymentu.
Griffin spojrzał na lampę, cienie rzucane przez światło kominka wyostrzały rysy jego twarzy.
Milczał, ale Adelaide czuła, że poziom energii gwałtownie się podnosi. Jego talent jeszcze się
nie zogniskował, więc przestrzeń wokół nich wypełniały bezładne kłęby światła snu.
Zniewalająca aura jego mocy jeszcze bardziej podniecała jej mocno rozbudzone zmysły,
wywołując burzę pożądania. Opanowała się ogromnym wysiłkiem woli, wiedząc, że Griffin
toczy ze sobą taką samą walkę.
- To przez tę lampę - powiedziała bez namysłu, jak gdyby dobrze wiedział, o czym
mówi. - Energia, która z niej wypływa, nawet kiedy jest wygaszona, ma na nas dziwny
wpływ. Nie zwracaj na to uwagi.
Wbił w nią spojrzenie. Przez kilka sekund nie była w stanie się poruszyć, tak mocno
działał na nią żar bijący z jego oczu.
- Nie wiem jak dla ciebie, ale dla mnie uwolnienie się od tych doznań jest niemożliwe
- powiedział. -Lepiej się pośpieszmy i zróbmy, co trzeba.
Zafascynowana i urzeczona ogniem płonącym w jego wzroku, na chwilę straciła dech.
Wreszcie przełknęła ślinę i wzięła się w garść.
- Dobrze - powiedziała. - Spróbuj się dostroić do fal wysyłanych przez lampę.
Natychmiast zauważyła, w którym momencie zaczął świadomie skupiać swój talent.
Instynktownie zareagowała tym samym, poszukując wyraźniejszego wzorca w burzy
zamkniętego w lampie blasku snów. Poziom energii w pomieszczeniu wzrastał nieprzerwanie.
Wreszcie tajemniczy przedmiot zaczął się rozpalać, początkowo bladym, nikłym
światłem, ale wkrótce rozjarzył się niesamowitymi odcieniami ultraświatła z
najciemniejszego końca widma.
- Tak - stwierdził Griffin z wyraźnym tryumfem. - Teraz to czuję. Zmysły Adelaide
przeszyło coś na kształt wyładowania elektrycznego. Przestraszona, głośno wciągnęła
powietrze. Dłoń Griffina zacisnęła się na jej ręce. Domyśliła się, że i jego trafiła ta
niewidzialna błyskawica. Ale przebłysk rozpalonego światła snów trwał zaledwie ułamek
sekundy. A potem oboje wpadli w rozszalałą burzę.
Miała wrażenie, że szybuje na powierzchni prądów energii zalewającej pomieszczenie.
To było oszałamiające uczucie. Widziała płonące oczy Griffina. Jego palce były jak kajdany,
którymi ją do siebie przykuwał.
Wewnątrz lampy ryczał nadnaturalny płomień, wybuchając i lśniąc kolorami
tryskającymi z samego serca świata snów. I tak jak pod wpływem ognia w piecu alchemika,
lampa zaczęła się przekształcać. Złotawy metal najpierw zmatowiał, potem zaczął
prześwitywać, a wreszcie stał się zupełnie przezroczysty. Adelaide patrzyła zafascynowana.
- Wygląda jak z najczystszego kryształu - wyszeptała.
- Kamienie - powiedział Griffin. - Popatrz na nie. Osadzone wokół brzegu kryształy
już nie były mętne. Wszystkie, prócz jednego, rozbłysły silnym wewnętrznym blaskiem.
Każdy promieniował inną barwą z całej szerokości widma energii snów: diamentowa biel,
bursztynowa żółć, zieleń chryzolitu i szmaragdu, rubinowa czerwień, niezwykłe fiolety.
Oszałamiająca ultraświetlna tęcza przeszyła pokój, trafiając w ściany, odbijając się od
luster i oświetlając portret Nicholasa Wintersa. Kątem oka Adelaide dostrzegła jakieś
poruszenie: kosmyki jej włosów unosiły się w powietrzu, naładowane buzującą wokół
energią.
Przyjrzała się prądom emitowanym z lampy, zwracając uwagę na miejsca, gdzie ich
wzorzec nie odpowiadał długości fal Griffina. Promieniowanie przerastało wszystko, z czym
kiedykolwiek się spotkała, ale przecież było to światło snów. Intuicja jej podpowiadała, że
wystarczy je trochę dostroić.
Zabrała się do dzieła, przekształcając niewłaściwie oscylujące fragmenty pasm energii
tak, by harmonijnie współgrały z tymi, które wytwarzał Griffin. Musiała to robić delikatnie i
ostrożnie. Zupełnie jak strojenie pianina, pomyślała zachwycona zręcznym porównaniem. Od
razu było widać, czy efekt jest właściwy.
Mając pewność, jak należy postępować, szybko wprowadzała poprawki, nie
puszczając ręki Griffina, który wyglądał, jakby nie miał pojęcia, co się dzieje. Stał, wpatrując
się w lampę jak zahipnotyzowany.
Poczuła dreszcz satysfakcji, kiedy wyregulowała ostatni lekko niewspółgrający z
resztą fragment fal parapsychicznych. Teraz wszystkie prądy, wciąż niebywale potężne,
rezonowały harmonijnie. Muzyka sfer, pomyślała z uśmiechem. Spojrzała na Griffina, chcąc
mu powiedzieć, że skończyła i że może już wyłączyć lampę.
Ale nie zdążyła się odezwać słowem, gdy nagle na wszystkich falach biegnących
pomiędzy Griffinem a artefaktem eksplodował wulkan energii. Griffin wydał jęk bólu.
Zamknął oczy, wstrząsany gwałtownie podmuchami parazmysłowego huraganu, szalejącego
między nim a lampą. Ściskał rękę Adelaide, jakby była jego ostatnią deską ratunku.
Lampa go zabija, pomyślała przerażona. To wszystko moja wina.
- Griffin - rzuciła. - Posłuchaj mnie. Musisz to przerwać. Tylko ty umiesz rozpalić
lampę i tylko ty jeden potrafisz ją wyłączyć. Ja mogę utrzymać stabilny kontakt, ale ty musisz
wygasić energię, rozumiesz? Zrób to natychmiast.
Otworzył oczy i spojrzał na nią poprzez burzę cieni i nieujarzmionych prądów.
Wszystko w nim płonęło mocą. W otaczającej go energii była mroczna zmysłowość i coś
niebywale męskiego, co przyciągało ją niepowstrzymanie.
- Rozumiem - powiedział cicho głosem władczym, a zarazem pełnym podniecenia. -
Jesteś panią lampy i należysz do mnie.
- Energia lampy zamąciła ci w głowie - odrzekła z niepokojem. - Skup się, proszę.
Uśmiechnął się zniewalająco. Przez chwilę Adelaide wydawało się, że wszystko
stracone. Zaraz jednak z ulgą stwierdziła, że Griffin zmniejsza poziom energii. Stopniowo,
bez pośpiechu wygasił szalejące fale światła snów.
Tęcza ultraświatła błysnęła i znikła, kiedy kryształy straciły wewnętrzny blask. Lampa
przestała się żarzyć. W ciągu kilku sekund straciła przejrzystość. Potem znów zmatowiała,
żeby wreszcie na powrót zmienić się w jednolity metal.
Ale w oczach Griffina wciąż płonął żar. Adelaide ze wzbierającym podnieceniem
patrzyła, jak okrąża stół, by do niej podejść.
A kiedy porwał ją w ramiona, nie mogła mu się oprzeć - tak jak nie można się oprzeć
morskiej fali.
19
Płonął blaskiem gorętszym niż lampa, a cała jego energia była skupiona na Adelaide.
Potrzeba przywiązania jej do siebie w najbardziej pierwotny sposób narastała w Griffinie od
momentu, kiedy obecność tej kobiety poruszyła jego zmysły podczas spotkania w muzeum.
Obecnie ta potrzeba domagała się spełnienia. Musi ją mieć, inaczej oszaleje.
- Adelaide - powiedział. - Adelaide.
- Tak - szepnęła.
Przyciągnął ją bliżej, przycisnął do piersi zdrową ręką, jego wargi dotknęły jej ust.
Ramionami oplotła mu szyję, jak gdyby i ona nie mogła się doczekać chwili, w której się
połączą.
Czuł, że pocałunek rozpala ich oboje. Zduszony, pełen namiętności krzyk Adelaide
był dla niego jak syreni śpiew. Kiedy rozchyliła wargi, zupełnie się w niej zatracił.
Rozpiął jej suknię i zsunął sztywny materiał z ramion i bioder. Spódnica z szelestem
opadła na podłogę, układając się wokół jej kostek. Rozwiązał tasiemki przytrzymujące halkę,
która otuliła jej stopy lekko jak morska piana. Adelaide stała teraz przed nim w samej tylko
cienkiej koszuli i czarnych pantofelkach na płaskim obcasie.
- Nie mogę czekać - powiedział prosto w jej szyję.
- Twoje ramię...
- Ma się doskonale.
Drżącymi z pożądania rękoma ściągnął z sofy koc i rozłożywszy go jednym ruchem,
rzucił na dywan przed kominkiem. Sam zdjął buty, rozpiął spodnie i koszulę.
- Nigdy żadnej kobiety nie pragnąłem tak bardzo - powiedział, zrzucając ubranie. -
Pali mnie gorączka, którą tylko ty możesz ugasić.
Z cichym westchnieniem położyła się na kocu. Opadł na podłogę obok Adelaide,
podciągnął do góry skraj jej koszulki i uklęknął pomiędzy jej nogami. Zapach jej podniecenia
dodatkowo pobudził jego rozpalone zmysły. Uniosła kolana, żeby mógł się przysunąć bliżej.
Nachylił się nad nią, podpierając się zdrową ręką.
Była tak wilgotna, gorąca i nabrzmiała, że zabrakło mu tchu. Wszedł w głąb jej ciała, a
ona uniosła się na jego spotkanie. Wysunął się z niej trochę, a potem wbił się z powrotem.
Niewidzialne płomienie strzeliły aż pod sufit, grożąc, że go pochłoną. Spojrzał na twarz
Adelaide. Powieki miała zaciśnięte pod wpływem fal energii pulsującej pomiędzy nimi,
wokół nich i w nich.
- Adelaide, spójrz na mnie - wykrztusił.
Spojrzała na niego spod rzęs. W jej oczach płonęła żądza równa jego pożądaniu.
- Griffin - wyszeptała.
Dźwięk jego imienia w ustach Adelaide zburzył resztki kontroli. Wbił się w nią po raz
ostatni, a spełnienie uderzyło we wszystkie zmysły jednocześnie, unosząc go na wyżyny,
jakich nigdy wcześniej nie znał. Ciało Adelaide zadrgało pod nim.
- Griffin - powtórzyła bez tchu.
Razem odlecieli w środek szalejącej burzy.
20
Powoli usiadła i spojrzała na Griffina. Leżał na brzuchu, wyciągnięty na kocu, z
twarzą odwróconą od kominka. Spał twardo i śnił, ale nie wyczuwała nawet śladu energii
koszmarów.
Ostrożnie wyplątała się z jego ramion. Gdy dostroiła płonącą lampę, wydarzyło się coś
nadzwyczaj istotnego. Przedtem sądziła, że kiedy już znikną drobne niezgodności rytmu fal,
energia światła snów Griffina wróci do normy. Ale najprawdopodobniej tak się nie stało.
„Klucz musi się obrócić w zamku jak należy".
Boże drogi, co ja zrobiłam?
Podniosła się chwiejnie, pozbierała swoje rzeczy i zaczęła się ubierać w świetle
dogasającego kominka. Dopięła suknię na piersiach, po czym wzięła głęboki oddech i
ostrożnie otworzyła zmysły.
Odblaski śladów stóp Griffina pokrywały całą podłogę, ale na widok tych biegnących
od stolika, na którym stała lampa, do koca rozłożonego przy kominku, wstrzymała oddech.
Połyskliwa energia, którą promieniowały, była potężniejsza i bardziej złowroga niż inne ślady
w pokoju.
Zdała sobie sprawę, że nie zdołała uratować Griffina przed tym, co było mu pisane.
Kiedy się obudzi, zauważy, że właśnie stał się w pełni ukształtowanym cerberem.
Próbowała się zastanowić, co z tego wyniknie, ale nie była w stanie się skupić. Czuła
rosnący niepokój. Świetny moment na atak paniki, pomyślała. Musiała przecież najpierw
sama zrozumieć, co się stało po uruchomieniu lampy, żeby potem móc to wytłumaczyć
Griffinowi. Tylko jak to wytłumaczyć? Przykro mi, ale według kryteriów Towarzystwa
Wiedzy Tajemnej właśnie zamieniłeś się w monstrum...
Griffin poruszył się na kocu. Adelaide drgnęła przestraszona i odwróciła się, żeby na
niego spojrzeć.
- Jesteś piękna - powiedział.
Wsunął ręce pod głowę i przyglądał się jej z wyrazem leniwego zadowolenia sytego
lwa.
Zarumieniła się. Dobrze wiedziała, że nie jest pięknością, ale myśl, że jemu się
podoba, sprawiła jej niezwykłą przyjemność. Kiedy tak na nią patrzył, czuła się piękna.
Oczywiście, kiedy mu wyjaśni, że go zawiodła, niewątpliwie zmieni zdanie na jej temat o sto
osiemdziesiąt stopni. Zebrała się na odwagę.
- Griffin, muszę ci coś wyjaśnić - powiedziała. - To dosyć skomplikowane. Podniósł
się z posłania i zaczął wkładać ubranie.
- Nie wiem, jak ci dziękować - powiedział.
- Naprawdę, nie ma za co - odparła pośpiesznie. - Widzisz, chodzi o to...
Urwała, bo ruszył w jej stronę, zapinając spodnie. Zatrzymał się tuż przed Adelaide,
objął jej twarz dłonią i przechylił do tyłu, składając na jej wargach pocałunek tak władczy, że
poczuła zawrót głowy.
- Wiem, że to, co się między nami wydarzyło, nie było specjalnie romantyczne -
powiedział. - Ale przysięgam, że następnym razem będzie inaczej.
Z trudem przełknęła ślinę.
- Następnym razem? Jeśli o to chodzi, panie...
- Griffin. - Uśmiechnął się leniwie i zmysłowo.
- Griffin. Może powinniśmy przyjąć, że to mogło być wywołane promieniowaniem
lampy. Wydaje mi się, że to nas tak podnieciło.
- Nie zamierzam zwalać tego na lampę - rzucił beztrosko. - Pragnąłem cię od
pierwszej chwili, kiedy tylko cię zobaczyłem. A swoją drogą, skoro już mówimy o tym
przeklętym rupieciu, nie powiedziałaś jeszcze, jak do ciebie trafił.
Zamrugała, zbita z tropu.
- Opowiadałam ci, że znalazłam ją, gdy miałam piętnaście lat.
- Tak, mówiłaś. - Odgarnął włosy z czoła. - Ale gdzie ją znalazłaś? Nie jest to
przedmiot, jaki można zobaczyć w sklepiku ze starociami. - Urwał, spoglądając na lampę. - A
może?
- Jakie to ma znaczenie? - zapytała.
- Nie wiem. Ale chciałbym usłyszeć tę historię. Wyprostowała się, ściągając łopatki.
Wiedziała, że prędzej czy później zacznie się o to dopytywać.
- Znalazłam ją w domu publicznym - powiedziała, czekając, aż wyciągnie oczywisty
wniosek.
- A cóż ty robiłaś w burdelu? - W jego wzroku zabłysło niedowierzanie. Uniosła
podbródek.
- O ile pamiętam, mówiłam ci już, że moi rodzice zmarli, kiedy miałam piętnaście lat.
Zostawili mi dość duży spadek, którym zarządzał prawnik mojego ojca. Po dwóch miesiącach
zniknął bez śladu razem z pieniędzmi.
- A ty skończyłaś w domu publicznym? - zapytał łagodniej. Zmrużyła oczy.
- Możesz być pewien, że nie szukałam tam pracy jako prostytutka.
- Nie sugerowałem wcale, że znalazłaś się tam dobrowolnie.
- Myślę, że prawnik sprzedał mnie kierowniczce.
- To sukinsyn - powiedział Griffin bardzo cicho.
- Myślałam, że wysyłają mnie do szkoły z internatem - dodała. W powietrzu zalśnił
błysk energii.
- Zabiję każdego, kto cię dotknął w tamtym domu - oświadczył Griffin beznamiętnym
tonem. Zaniemówiła z wrażenia. Uświadomiła sobie, że mówił to serio. Zawsze wiedziała, że
Griffin ma w sobie coś niebezpiecznego, co czai się tuż pod powierzchnią, ale dopiero
pierwszy raz miała okazję na własne oczy dostrzec płetwę rekina tnącą ciemne wody.
Ogarnęło ją nieznane dotąd uczucie. Od tak dawna żyła zdana tylko na siebie, nie
mogła polegać na nikim. Trudno jej było uwierzyć, że ten człowiek jest gotów zabić
nieznajomych mężczyzn, żeby pomścić jej krzywdę.
- Dziękuję panu... Dziękuję ci, Griffin. - Grzbietem dłoni otarła wilgotne oczy i
przywołała na usta blady uśmiech. - To najbardziej romantyczne słowa, jakie w życiu
usłyszałam od mężczyzny. Na szczęście nikogo nie musisz zabijać. Otóż wcale nie zaczęłam
pracować w tym burdelu.
- Opowiadaj dalej. - Przyglądał się jej nieruchomym wzrokiem.
- Drugiej nocy po przyjeździe poinformowano mnie, że pewien dżentelmen, Smith,
zapłacił za wieczór ze mną. Wiedziałam, że będę miała tylko jedną szansę ucieczki.
Schowałam się w szafie. Smith przyniósł ze sobą torbę. Wyczuwałam bijącą od niej energię,
ale nie miałam pojęcia, co zawiera.
- Miał w niej lampę? - Griffin nie dowierzał.
- Tak.
- Niech to diabli - rzekł Griffin cicho. - To znaczy, że Smith zapłacił za ciebie, bo
wiedział, że odczytujesz światło snów. Skądś musiał wiedzieć o twoich zdolnościach. Chciał
uruchomić lampę.
- Tak sądzę. Ale nie był do końca pewien, czy będę umiała przetwarzać jej energię.
Zapewne uważał, że najpierw musi się ze mną przespać. Wspominał o teście.
- A to drań. Widocznie wierzył w tę część legendy. Unosząc brwi, zerknęła na zmięty
koc leżący na podłodze.
- Chyba coś w tym jest. Niewykluczone, że stosunek płciowy jest potrzebny.
Pożądanie wydziela się w postaci silnej energii psychicznej. Być może to właśnie jest ów
klucz.
Ale Griffin już nie słuchał. Zasłonił jej usta dłonią.
- Cicho bądź - szepnął.
To był rozkaz, wypowiedziany lodowato zimnym tonem. Skinęła głową na znak, że
rozumie. Nie patrząc, odjął dłoń od ust Adelaide. Całą uwagę skupił na drzwiach. W
powietrzu drgała energia nasycona gotowością bojową.
Chciała zapytać, co go tak zaniepokoiło. Przecież psy nie szczekały, nie odezwał się
też żaden z dzwonków alarmowych zamontowanych na drzwiach i oknach. Ale w tym
momencie poczuła, że włoski podnoszą się jej na karku, a wszystkie zmysły brzęczą
ostrzegawczo.
Griffin skradał się przez pogrążony w cieniu pokój, zmierzając do swojego biurka.
Miękki dywan tłumił kroki jego bosych stóp.
Po kilku sekundach dobiegł ją cichy szmer; domyśliła się, że otworzył szufladę. Kiedy
znalazł się znowu przy niej, obok kominka, zauważyła, że ma w ręku rewolwer. Przyłożył
usta do ucha Adelaide.
- Zamknij się tu i nie wychodź stąd, póki nie wrócę - powiedział.
Nie czekając na odpowiedź, ruszył do drzwi. Poczuła pulsowanie energii i nagle już
nie była w stanie dojrzeć Griffina wyraźnie. Osłonił się płaszczem cienia, prawie znikając jej
z oczu.
Tylko usłyszała, jak przekręcił klucz w zamku. Dźwięk wydał jej się bardzo głośny,
chociaż wiedziała, że w rzeczywistości był to zaledwie cichy zgrzyt.
Okryty chmurą cienia Griffin przycisnął się plecami do ściany, otwierając powoli
drzwi.
- Jed? - W głosie Griffina zabrzmiała ulga pomieszana z irytacją. - Do cholery,
człowieku, aleś mnie wystraszył. Do diabła, o co ci chodzi? Mówiłem, żeby nam pod żadnym
pozorem nie przeszkadzać. Coś nie tak?
Adelaide, wyjrzawszy na korytarz, zobaczyła Jeda. Kinkiet dawał akurat tyle światła,
że widać było drobną, żylastą sylwetkę i pokrytą bliznami twarz. Posadzkę znaczyły
rozgrzane ślady światła snu. Jed sięgnął do kieszeni.
- To nie Jed! - krzyknęła.
21
- Na ziemię! - krzyknął Griffin do Adelaide.
Spodziewając się strzałów, wypalił dwukrotnie w stronę wejścia, żeby zapewnić sobie
osłonę na czas zamykania drzwi. Ale człowiek podobny do Jeda wcale nie strzelał. Wrzasnął
tylko przerażony i rzucił się na podłogę. W ręku ściskał wyciągnięty z kieszeni marynarki
przedmiot żarzący się krwistą czerwienią.
- On ma broń! - wrzasnął fałszywy Jed do niewidocznego kompana. W korytarzu
pojawił się mężczyzna, poruszający się z szybkością i gracją charakterystyczną dla
obdarzonego talentem łowcy. On też ściskał w garści przedmiot świecący piekielnym
czerwonym blaskiem. W drugiej ręce trzymał coś przypominającego kulę armatnią.
Potoczył kulę po podłodze w stronę zwężającej się szczeliny w drzwiach, zanim
Griffin zdołał je zamknąć i przekręcić w zamku klucz.
Przez grube drewno dobiegały ich stłumione głosy napastników.
- Znalazł się w pułapce - mówił łowca. - To nie potrwa długo. Opary zaraz go
załatwią. Parę minut i będzie nieprzytomny.
- Jest tam z nim kobieta - wtrącił pierwszy opryszek.
- Więc mamy ułatwione zadanie. Co tam się stało, do cholery? Przecież wyglądałeś
całkiem jak tamten drań na górze.
A więc pierwszy napastnik ma talent tworzenia iluzji, pomyślał Griffin. To wiele
wyjaśniało.
- To przez tę kobietę - mruknął iluzjonista. - Nie wiem, skąd wiedziała, że to nie on.
Kula na dywanie zaczęła dziwnie syczeć. Griffin zerknął na nią, podchodząc do Adelaide. Z
ciemnego metalowego pojemnika wydobywał się pióropusz białego dymu. Zmysły Griffina,
znajdujące się w stanie podwyższonej gotowości, biły na alarm. Musnęła go smużka
podobnego do mgły oparu. Miał niezwykły, korzenno-słodki zapach. Pokój zawirował
Wintersowi przed oczyma.
Nie zwracając uwagi na dojmujący ból ramienia, zdjął ze stołu lampę i podszedł do
Adelaide. Rzuciła mu pytające spojrzenie. Machnął ręką w stronę wiszącego na ścianie
portretu Nicholasa Wintersa.
Adelaide delikatnie pociągnęła nosem, po czym szybkim ruchem wyjęła z kieszeni
chusteczkę.
- Zasłoń twarz - szepnęła. - Nie wdychaj tych oparów. Podał jej płonącą lampę,
następnie wepchnął rewolwer za pasek spodni. Zasłoniwszy dół twarzy połą koszuli, wolną
ręką odsunął na bok malowidło.
Pokój kołysał się wokół niego jak pijany statek, ale mimo to zdołał wymacać
pęknięcie w kamiennej ścianie. Nacisnął ukrytą dźwignię. Niewidzialne tryby zachrzęściły
cicho i fragment ściany wsunął się do środka. Z tajemnego przejścia w ścianie do biblioteki
wpadł podmuch chłodniejszego powietrza, przeganiając toksyczne wyziewy.
- O, nie - jęknęła Adelaide. Po raz pierwszy usłyszał w jej głosie niepokój. - Tunel.
Mogłam się tego domyślić. Źle się czuję w zamkniętych przestrzeniach.
- Obawiam się, że dzisiaj nie masz wyboru.
- Wiem, że nie mam - przyznała z rezygnacją.
- Nie martw się, nie idziemy nigdzie daleko. Na szczęście przestała się opierać.
Pochyliwszy głowę, zniknęła w ciasnym korytarzyku. Griffin wszedł za nią, zamykając za
sobą przejście.
Gdy sekretny otwór w ścianie zniknął z cichym zgrzytem, otoczyły ich głębokie
ciemności. Griffin ostrożnie wziął oddech. Powietrze w korytarzu było nieco stęchłe, ale nie
wyczuł zapachu gazu.
- Nie ruszaj się - powiedział do Adelaide.
- Nie zamierzam - odparła. - Nie widzę czubka własnego nosa. Ale wiedz, że w takich
ciemnościach długo nie wytrzymam, zaraz wpadnę w panikę.
Skrzesał ogień. Płomień zamigotał na ścianach tunelu.
- Lepiej? - zapytał.
Rozejrzała się wokoło, wyraźnie zalękniona.
- Nie bardzo - odparła. - Ale jeżeli nie wyłączę drugiego widzenia, przez jakiś czas
wytrzymam. Teraz rozumiem, o czym mówiłeś, wspominając, że ten dom kryje wiele
sekretów.
- Tunel w ścianie zbudowali mnisi. Ale rzeczywiście, ukryte przejścia to główny
powód, dla którego parę lat temu kupiłem ten dom. Nie da się stworzyć fortecy nie do
zdobycia. W razie potrzeby te korytarze miały stanowić ostatnią linię obrony i ewentualną
drogę ucieczki. Chodź, musimy się pospieszyć.
Szła za nim tunelem.
- Uciekamy?
- Jeszcze nie. Mam zamiar wziąć tych dwóch z zaskoczenia.
- Jak?
- Korytarze prowadzą wzdłuż najstarszych ścian domu. Wyjścia są w kilku miejscach.
Jedno znajduje się w kuchni. Tam właśnie zmierzam.
- Oni przyszli tu, by cię zabić.
- Bardzo możliwe.
- Luttrell?
- Nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby się okazało, że Luttrell uznał wreszcie nasz
cmentarny rozejm za mało opłacalny. Zawsze wiedziałem, że prędzej czy później do tego
dojdzie i że kiedyś w końcu będę musiał go zabić. Ale jest jeszcze inna możliwość.
- Towarzystwo? - zapytała z niepokojem.
- Obaj napastnicy mają wysoko rozwinięte zdolności. Mieli ze sobą ów trujący gaz i
posługiwali się dziwnymi czerwonymi kryształami. To niepodobne do Luttrella. On stosuje
raczej tradycyjne metody. Bardziej mi to wygląda na bandę alchemików amatorów.
- Mówiłeś o czerwonych kryształach...
- Obaj mieli po jednym. To chyba broń, taka jak ten gaz.
- Posłuchaj, mam wrażenie, że te czerwone kryształy pomagają koncentrować
naturalne zdolności i wzmacniać je, przynajmniej tymczasowo.
- Jak to?
- Smith, człowiek od płonącej lampy, też miał taki. Uwierz mi, są niebezpieczne.
- Po tym, co zdarzyło się między nami w bibliotece, wierzę ci na słowo. Płomyk
oświetlił ścianę, w której znajdowało się wyjście do kuchni. Adelaide stanęła za Griffinem. W
migotliwym świetle w jej oczach odbijał się strach.
- Jest jeszcze coś, o czym musisz wiedzieć, zanim zmierzysz się z tymi dwoma -
szepnęła.
- Co takiego? - Wyciągnął rękę, żeby nacisnąć kamień oznaczony trójkątem.
- Myślę, że nadal masz swój drugi talent. W zasadzie jestem tego pewna. Zesztywniał.
- Przecież przekształciłaś światło snów w lampie. Czułem na sobie efekty.
- Przekształciłam, ale nie na tyle, żeby odwrócić proces. Ja... zdaje mi się, że tylko je
trochę dostroiłam, jeśli rozumiesz, o czym mówię. A potem przekręciliśmy klucz w zamku,
kiedy... no wiesz... - Urwała.
- To sukinsyn - wymamrotał. Ale teraz nie było czasu na rozważanie smutnego faktu,
że już po nim. Pomyśli o tym później, o ile zachowa wystarczającą jasność umysłu, by się
zastanawiać nad własną przyszłością. W tej chwili najważniejszą rzeczą było zadbać o
bezpieczeństwo Adelaide.
- Wiem, że nie to chciałbyś usłyszeć - przyznała z powagą w głosie. - Ale jestem
pewna, że zrobiłam to, co trzeba.
- Wiesz może, ile mi zostało czasu, zanim całkiem stracę rozum? - Był zdumiony, że
mówi spokojnie, jakby to był czysto naukowy problem.
- Nie stracisz rozumu.
- Porozmawiamy o tym kiedy indziej, pod warunkiem że jeszcze będę w stanie
prowadzić sensowną rozmowę. Ale rzeczywiście dzisiaj mój drugi talent bardzo się przyda.
- Zaczekaj...
- Zostań tu. Kiedy wyjdę, naciśnij ten kamień ze znaczkiem. Wtedy ściana się
zamknie. Tamci dwaj nie mają pojęcia o ukrytych przejściach w tym domu. Będziesz tu
bezpieczna, czekając, aż pójdą. A kiedy wyjdziesz, zajmij się panią Trevelyan i moimi
ludźmi.
- Tak, oczywiście.
- Potem poinformuj Jones & Jones.
- Słucham?
- Powiedz jasno Calebowi Jonesowi, że chcesz im oddać lampę. Nie ufam
Towarzystwu, jeżeli chodzi o moje życie, ale Jonesowie mają swój honor. Nie będą mieli
powodu, żeby cię skrzywdzić, jeśli dostaną płonącą lampę.
- Dobrze. - Położyła dłoń na zdrowym ramieniu Griffina. - Ale proszę, obiecaj, że
będziesz na siebie bardzo uważał.
Nic nie odpowiedział. Po co składać obietnicę, której nie będzie mógł dotrzymać.
Zamiast tego pochylił się i musnął wargami jej usta.
- Nigdy cię nie zapomnę, Adelaide Pyne - powiedział. - Nawet jeśli resztę swoich dni
będę musiał spędzić w domu wariatów.
- Do licha, Griffin, nie oszalejesz - rzuciła z irytacją. - I nie chcę słyszeć słowa na ten
temat. Jej złość podziałała na niego ożywczo. Uśmiechnął się lekko i sięgnął do kieszeni.
- Masz, weź to.
- Co to jest?
- Zapasowe świeczki. Na wypadek gdybyś musiała długo siedzieć w tych murach.
- Och. - Usłyszał w jej głosie nutkę rozczarowania, ale zaraz dodała pogodnie. -
Dziękuję. Miło, że o tym pomyślałeś.
Miał wrażenie, że oczekiwała czegoś innego na pożegnanie. Może jakiejś
sentymentalnej pamiątki. Kobiety lubią takie romantyczne gesty. Ale jeśli nie wróci, to
świeczki przydadzą jej się bardziej niż pierścionek czy haftowana chusteczka.
Mocno nacisnął znaczony kamień. Gdzieś w głębi ściany znowu cicho zachrzęściły
przesuwające się dźwignie i tryby. W ciemnościach pojawiła się wąska szczelina. Kiedy się
poszerzyła, można było dojrzeć stół na kozłach i okno, przez które wpadał blask księżyca.
Zostawił Adelaide w przejściu i wszedł do kuchni. Zaskakujące, ale psychicznie czuł
się teraz lepiej, był bardziej skupiony i lepiej kontrolował swoje zdolności. Cóż, pewnie tak
zwykle czują się szaleńcy, nim wpadną w obłęd.
Osłonił się za pomocą energii cienia i boso wyszedł z kuchni na korytarz. Kiedy w
pełni otworzył talent, poczuł olbrzymią satysfakcję. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że natura
chciała go obdarzyć tą zdolnością. Miał się nią posługiwać tak, jak wszystkimi innymi
zmysłami.
Łowca ze swoim nadnaturalnie wyostrzonym słuchem wyczuł go pierwszy.
- No, no, a co tu mamy? - spytał cicho mężczyzna, ukryty w cieniu przy drzwiach do
biblioteki. - W domu mieli być tylko trzej strażnicy.
Łowca pojawił się w słabo oświetlonym głównym hallu, poruszając się szybko i
zwinnie jak wilk tropiący ofiarę. Światło kinkietu wydobyło z mroku jego mściwy uśmiech i
błysnęło na ostrzu noża, który ściskał w ręku. Spomiędzy palców jego drugiej dłoni biła
krwistoczerwona poświata. Energia pulsowała w powietrzu.
Griffin nie strzelał. W żaden sposób nie mógłby trafić w cel, który poruszał się tak
szybko. Wzmocnił swój talent, gromadząc wokół siebie więcej cieni.
Ale łowca nawet się nie zawahał. Parł przed siebie z niesłabnącą pewnością, nie
okazując śladu zdziwienia czy dezorientacji.
Ten drań widzi mnie za pomocą wyostrzonych parazmysłów, pomyślał Griffin.
Równie dobrze mógłbym się ukrywać na scenie, w pełnym świetle reflektorów.
Napastnik zbliżał się szybko. Nie było szans na celny strzał. Griffin modlił się tylko,
by się okazało, że Adelaide miała rację i że on nadal ma swój drugi talent.
Sięgnął głęboko w najciemniejszy kraniec widma światła snów. Nawet łowcy bali się
rzeczy z królestwa koszmarów.
Łowca był już bardzo blisko. Tak blisko, że Griffin bez trudu wyczuwał jego aurę.
Uderzył talentem jak biczem.
Zdezorientowany łowca szarpnął się i stanął w miejscu. Jego ciałem wstrząsały
gwałtowne spazmy Bił rękoma powietrze, jakby walczył z niewidzialnymi demonami. I
krzyczał, jakby trafił do piekieł, a echo jego wrzasków odbijało się od kamiennych ścian.
Wydawało się, że krzyczy tak całą wieczność, wreszcie umilkł i osunął się bezwładnie na
ziemię.
W tej nagłej, przejmującej ciszy jakiś ruch w drzwiach za plecami Griffina zabrzmiał
jak huk gromu.
- F-F-Fergus? - Twórca iluzji wychynął z jadalni. Teraz już nie przypominał Jeda.
Światło lampy odbijało się od lufy jego pistoletu i lśniło na srebrnym świeczniku, który
ściskał w ręku. Przez kilka sekund gapił się na leżącego na ziemi wspólnika, jakby nie
pojmując, co widzi. - Jasna cholera, Fergus. Co z tobą?
Nie czekając na odpowiedź powalonego kompana, obrócił się na pięcie i zniknął,
wracając do jadalni.
Griffin poszedł za nim. Potrzebował jedynie sekundy, żeby znowu się skoncentrować,
ale na łowcę zużył sporo energii - nie mógł sobie pozwolić na marnowanie mocy. Stanął w
wejściu do jadalni w chwili, kiedy za tamtym zamykały się drzwi od spiżarni.
A jedyne wyjście ze spiżarni znajdowało się w kuchni.
Strzał rozległ się, kiedy wchodził do kuchni. Przeszył go strach silniejszy niż
kiedykolwiek dotąd, nawet w najstraszniejszych koszmarach.
- Adelaide - krzyknął. - Na miłość boską, Adelaide!
- Jestem tu. - Wynurzyła się z pogrążonego w ciemnościach Przejścia z dymiącym
dwustrzałowym pistoletem w dłoni. Broń wymierzona była w twórcę iluzji, który na ten
widok zamarł w bezruchu. - Pomyślałam, że strzał będzie dobrym ostrzeżeniem i, jak widać,
nie myliłam się.
Griffin spojrzał na nią.
- Powiedziałem, że masz zostać w ukrytym przejściu w ścianie.
- A ja ci mówiłam, że nie najlepiej się czuję w zamkniętych pomieszczeniach. -
Zmierzyła wzrokiem trzymanego na muszce napastnika. - Ten łobuz próbował podwędzić
srebra.
22
Bogu dzięki, nic wam nie jest. - Adelaide nastawiła wodę w czajniku. - Widocznie gaz
miał tylko pozbawić przytomności, a nie zabić.
- Wygląda na to, że chcieli was wziąć żywych - powiedziała pani Trevelyan. - Więc
logiczne, że nie użyli śmiertelnie trującego gazu.
- Słuszna uwaga, pani Trevelyan. - Adelaide się wzdrygnęła. Wszyscy prócz Griffina
siedzieli w kuchni. Winters wciąż jeszcze rozmawiał z włamywaczami, których dla
bezpieczeństwa zamknięto w bibliotece. Leggett powiedział, że łowca Fergus jest nadal w
szoku. Sądząc po zaburzeniach, jakie zobaczyła w jego świetle snów, Adelaide nie była
pewna, czy w ogóle kiedyś dojdzie do siebie.
Za to twórca iluzji gadał jak najęty. Niestety, niewiele wiedział. Był pewien tylko
jednego: on i jego kompan zostali wynajęci, żeby ukraść lampę i porwać Adelaide.
Dwa kryształy, które przynieśli ze sobą napastnicy, leżały na środku kuchennego
stołu. Teraz, kiedy już nie emitowały dziwnego światła, wyglądały jak dwa czerwone
przyciski do papierów.
Pani Trevelyan, Leggett, Jed i Delbert siedzieli na ławach po obu stronach stołu.
Wciąż jeszcze byli lekko oszołomieni gazem usypiającym, ale ślady ich blasku snów nie
wskazywały, by doznali jakiejś trwałej szkody. Zresztą stan, w jakim się znajdowali, nie
przeszkodził im pochłonąć sporych porcji zimnej pieczeni, którą postawiła przed nimi
Adelaide.
- To ja powinnam się zająć herbatą - niezbyt energicznie zaprotestowała pani
Trevelyan.
- Nonsens - powiedziała Adelaide. - Myślę, że sobie poradzę. Pani Trevelyan
uśmiechnęła się blado.
- Oczywiście, proszę pani. Pani ze wszystkim potrafi sobie poradzić. Nie miałam
pojęcia, że nosi pani przy sobie pistolet.
- Stare przyzwyczajenie z czasów Dzikiego Zachodu - wyjaśniła Adelaide. - Pistolety
kieszonkowe nazywa się bronią szulerów, ale dobrze mieszczą się w damskiej kieszeni.
Delbert położył łokcie na stole i oparł głowę na swoich dużych dłoniach.
- Nadal nie mogę uwierzyć, że udało im się nas zmylić i ominąć wszystkie
zabezpieczenia.
- Moja wina - odezwał się Griffin od drzwi. - Jak już mówiłem pani Pyne, opactwo
jest tak zaprojektowane, żeby się oprzeć różnego typu atakom, ale nie takim, jaki przypuścili
ci dwaj. Chyba powinienem porozmawiać z architektem.
Delbert i pozostali w odpowiedzi na ten żart tylko uśmiechnęli się z przekąsem.
- Oczywiście najpierw pozbyli się psów - ciągnął Griffin. - Potem łowca wszedł na
dach i spuścił pojemniki z gazem przez kominy do sypialni. Kiedy już wszyscy zasnęli,
wyłamali zamek w klapie na dachu i tamtędy weszli do domu.
- Ale na tej klapie też jest alarm. Jak to możliwe, że go nie słyszeliście? - Jed
zmarszczył brwi. Griffin zerknął na Adelaide, która zarumieniła się, wspominając
paranormalną burzę, którą wywołali w bibliotece.
- Byliśmy zajęci czym innym - stwierdził Griffin obojętnym tonem. Delbert chrząknął,
a Leggett, Jed i pani Trevelyan spojrzeli po sobie znacząco.
- Żaden system alarmowy nie jest doskonały.
- Żaden - zgodził się Griffin. Adelaide spojrzała na jego ponurą minę, a potem na
podłogę w pobliżu miejsca, gdzie stał. Zdążył już włożyć buty, ale w jego śladach wciąż
wyraźnie odznaczało się wyczerpanie. Domyślała się, że zużył ogromnie dużo energii, żeby
powstrzymać Fergusa. Dostrzegała też rozchwiane prądy energii, które z doświadczenia
kojarzyła z przemocą. Był też ból. Zraniony bark musiał mu porządnie doskwierać.
Ogólnie rzecz biorąc, potrzebował uzdrawiającego snu. Ale miała pewność, że nie
spocznie, dopóki nie będzie pewien, że sytuacja jest pod kontrolą, że ona i pozostali są
bezpieczni. Griffin Winters, zupełnie jak kapitan okrętu, najpierw troszczył się o innych, a
dopiero potem myślał o sobie.
- Dziwne, że ci dwaj zdecydowali się włamać do osobistej siedziby Dyrektora -
powiedział Leggett. -Zważywszy na twoją reputację, to nie lada wyczyn z ich strony. Pewnie
sądzili, że zdążą zwiać, bo mieli te fikuśne cacka.
- Nie wiedzieli, czyj to dom - rzekł Griffin oschle. - Tyle tylko, że jest dobrze
strzeżony.
- To by wyjaśniało sprawę - parsknął Delbert.
- Osoba, która ich wynajęła, prawdopodobnie przypuszczała, że nie podjęliby ryzyka,
gdyby znali prawdziwą tożsamość właściciela - dorzucił Griffin.
- Nikt przy zdrowych zmysłach nie podjąłby się tego - powiedział Leggett. Jed
spojrzał na Griffina spod przymrużonych powiek.
- Szefie, dowiedziałeś się od nich czegoś ciekawego?
- Na przykład kto ich tu przysłał? - warknął Delbert.
- Nie, i nie ma sensu dalej ich przesłuchiwać. - Griffin pokręcił głową. - Nie powiedzą
mi tego, co chciałbym wiedzieć. Ten Fergus nawet nie pamięta, po co tu dzisiaj przyszli.
Iluzjonista nazywa się Nate. Jest gotów powiedzieć wszystko, co wie, żeby ocalić życie, ale
niestety nie wie zbyt dużo. Jedyne, czego się od niego dowiedziałem to to, że obydwu za
wykradzenie lampy i porwanie pani Pyne obiecano nie tylko mnóstwo pieniędzy, ale też nowe
kryształy.
- Nie rozumiem, jak mogli się nająć do takiej roboty, nie wiedząc, dla kogo pracują? -
Pani Trevelyan zacisnęła wargi.
- Fergus i Nate od lat działają razem. Oferują usługi każdemu, kto im zapłaci. I wolą
nie znać nazwiska chlebodawcy. Nate uważa, że tak jest bezpieczniej.
- A te kryształy? - spytała Adelaide. Griffin podszedł do stołu, wziął do ręki jeden z
kamieni i przytrzymał go pod światło.
- Człowiek, który ich wynajął, dał im kryształy i pojemniki z gazem usypiającym.
Nate i Fergus usłyszeli od niego, że jeśli spróbują skupić swój talent za pomocą kryształu, to
ich naturalne zdolności znacznie wzrosną. Według Nate'a tak to właśnie wyglądało. Twierdzi,
że od zawsze miał dar nieznacznego odmieniania swojego wyglądu, co pozwalało mu zmylić
przeciwnika, ale nigdy nie udało mu się to w takim stopniu jak dziś. Zresztą to samo dotyczy
Fergusa. Przez całe życie był bardzo szybki, ale to nic w porównaniu z tym, co się działo, gdy
użył kryształu.
Woda się zagotowała. Adelaide zdjęła czajnik z ognia i zaparzyła herbatę.
- Nie wyczuwam w tych kryształach żadnej mocy - powiedziała. - Przed chwilą
wzięłam jeden do ręki, by sprawdzić, czy jest w nim jakaś energia. Ale trzymając go, miałam
wrażenie, że to kawałek zwykłego szkła.
- Bo się wyczerpały - rzekł Griffin, odkładając kryształ na stół. - Nate przyznał, że
ostrzegano ich, iż kryształy nie starczą im na długo. Mieli ich używać bardzo oszczędnie.
- Jak pistolet bez amunicji. Do niczego. - Jed przyglądał się czerwonym kamieniom.
- Dokładnie - powiedział Griffin.
- A jak zdobyć do nich nową amunicję? - powiedział Leggett, Marszcząc brwi.
Adelaide poczuła dreszcz subtelny jak szept.
- Wydaje mi się, że trzeba je nastroić - powiedziała powoli, z namysłem. - Jak
delikatny instrument muzyczny.
Wszyscy zwrócili się w jej stronę.
- To logiczne - stwierdził Griffin. - I tylko ten, kto je stworzył, wie, jak to zrobić. To
miało mu zapewnić bezpieczeństwo.
- Co pan opowiada, panie Winters? - Pani Trevelyan była zaskoczona. Griffin
popatrzył na nią uważnie.
- Niech się pani postawi w sytuacji człowieka, który daje te kryształy do rąk takim
bandziorom, jak Fergus i Nate. To potężna broń. Więc nie chciałby, żeby zwróciła się przeciw
niemu.
- Już rozumiem, o co chodzi, sir - powiedziała gospodyni, szeroko otwierając oczy. -
Jak długo muszą do niego przychodzić po amunicję, nie musi się obawiać, że go zamordują,
by mu ukraść kryształy.
- A ja chciałbym wiedzieć, skąd wzięli te pojemniki z gazem - mruknął Delbert. -
Ciągle jeszcze mnie boli głowa.
- Mnie też - przytaknęła pani Trevelyan. - I miałam takie okropne sny. Coś mi się
zdaje, że przez to wszystko długo będę miała kłopot z zaśnięciem.
- Prawdziwe koszmary - powiedział Jed. - Gorszych w życiu nie miałem. I wszystko
wydawało się takie rzeczywiste.
- Dokładnie - dorzucił Leggett. - Ja też po tym czymś nie mam najmniejszej ochoty
zasnąć.
- Ja już się rozprawię z tymi koszmarami - powiedziała cicho Adelaide. Mężczyźni
spojrzeli na nią.
- Mam do tego talent - dodała z uśmiechem.
- Ale gdzie im się udało zdobyć taki silny gaz? - dopytywał się Jed.
- Sam jestem tego ciekaw - powiedział Griffin.
- Istnieją chemikalia, pod wpływem których człowiek traci przytomność. Na przykład
chloroform albo podtlenek azotu - wtrąciła Adelaide. - Ale nie słyszałam jeszcze, żeby
dawało sieje tak skutecznie rozpylać.
Podniosła imbryk i napełniła herbatą sześć ciężkich kubków stojących rzędem na
blacie.
- Jeszcze nie spotkałem kobiety, która potrafiłaby wystrzelić z pistoletu jak pani Pyne.
- Jed przyglądał jej się z nieskrywanym podziwem.
- Spędziłam parę lat na zachodzie Ameryki, jeżdżąc z obwoźnym przedstawieniem
Monty'ego Moore'a Rewia na Dzikim Zachodzie - powiedziała, odstawiając imbryk. - Jednym
z najbardziej lubianych numerów był popis celnego strzelania, który dawał sam Monty.
Pracowałam jako jego asystentka. Był tak miły, że nauczył mnie posługiwać się różnego
rodzaju bronią.
Delbert poweselał.
- Słyszałem o Montym. W zeszłym roku pisali o nim w gazetach. Podobno jego
asystentka rzuca w powietrze kartę do gry, a on przestrzelają na wylot trzy razy, zanim
dotknie ziemi.
- I to w dodatku z konia w pełnym galopie - dorzuciła Adelaide.
- A jeśli w to uwierzymy - Griffin uniósł brwi - to zaraz nam powiesz, że masz udziały
w niewielkiej kopalni złota w Kalifornii, które możesz nam odstąpić po bardzo korzystnej
cenie?
- Przyznaję, że Monty zawsze wcześniej przestrzeliwał karty, które miałam wyrzucać
w powietrze. - Uśmiechnęła się. - Ale on naprawdę doskonale strzelał. Publiczność go
uwielbiała. Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że miał w tym kierunku pewnego rodzaju
nadnaturalne zdolności, chociaż nie jestem pewna, czy zdawał sobie z tego sprawę.
- Paranormalne zdolności w strzelaniu z broni palnej? - zainteresował się Leggett. - To
by się akurat bardzo przydało.
- Możesz mi wierzyć, że nigdy bym się nie zgodziła przytrzymać jabłka, które miał mi
zestrzelić z ręki, gdybym nie była przekonana, że ma do tego prawdziwy talent.
Griffin zamknął na chwilę oczy z taką miną, jakby się modlił, a potem spojrzał na nią.
- Przytrzymywałaś cel dla jarmarcznego strzelca? Próbuję to sobie wyobrazić, ale nie
wiem, czy moje nerwy to zniosą.
- Jakoś przeżyjesz. - Podała mu kubek z herbatą. - A co zrobisz z tymi dwoma,
których dzisiaj złapaliście? Oddasz ich na policję?
Jed, Leggett i Delbert spojrzeli na nią ze zdumieniem, jakby nagle zmieniła kolor
skóry. Dopiero pani Trevelyan wytknęła zasadniczą nielogiczność tej propozycji.
- Pan Winters nie może z tym iść na policję, prawda? - powiedziała gospodyni. - Jest
przecież szefem grupy przestępczej. Taka osoba raczej nie wzywa Scotland Yardu za każdym
razem, kiedy włamią się jej do domu.
- Przepraszam - bąknęła Adelaide. - Nie pomyślałam. Griffin zignorował tę dygresję.
- Tak się składa, że już się zastanowiłem, co zrobić z Fergusem i Nate'em -
powiedział. - Najprościej będzie ich po prostu wypuścić.
- Po tym wszystkim, co narobili w tym domu? - zaperzyła się pani Trevelyan. Griffin
objął dłońmi kubek z herbatą.
- Coś mi mówi, że zrobią wszystko, byle tylko zniknąć bez śladu.
- O ile mają trochę oleju w głowie, tak właśnie zrobią. - Delbert się skrzywił.
- Ciekawi mnie, kto będzie się próbował z nimi skontaktować, kiedy już stąd wyjdą.
Leggett wstał od stołu.
- Zorganizuję im ogon, szefie. Daj mi pół godziny, zanim ich wypuścisz, to
porozstawiam ludzi, żeby ich śledzić.
- A teraz - Griffin zwrócił się do Adelaide - mam kilka pytań do pani Pyne. Tylko, że
tę rozmowę przeprowadzimy na osobności.
23
Wrócili do biblioteki i zamknęli za sobą drzwi. Zimny podmuch powietrza ciągnął od
okna otwartego wcześniej, żeby wywietrzyć resztki gazu.
Adelaide stanęła na środku dywanu. Zalała ją fala gorących wspomnień. Chyba już
nigdy nie będzie w stanie wejść do tego pokoju, nie myśląc o tym, co się tu wydarzyło.
Szczerze mówiąc, ten wybuch namiętności będzie chyba wspominać codziennie, do końca
życia.
Griffin zamknął okno. Potem podszedł do kominka i z ponurą miną wbił wzrok w
żarzące się polana.
Adelaide postanowiła nie siadać. Wiedziała już, że stojąc, łatwiej będzie dyskutować z
Griffinem.
- Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co zrobiłaś dziś w nocy, kiedy uruchomiliśmy
lampę? - zapytał. Niepokojąco chłodnym, opanowanym tonem.
- Intuicja mi podpowiadała, że długość fal twojego światła snów nie współgra z tymi,
które emituje lampa - powiedziała. Z całej siły starała się zachować profesjonalny spokój. -
Więc je trochę dostroiłam.
Zacisnął szczękę.
- Dostroiłaś - powtórzył. - Tak to się według ciebie nazywa?
- Nie przypuszczam, żeby od tej chwili dręczyły cię jeszcze koszmary i halucynacje -
ciągnęła nieco odważniej. - Wydaje mi się, że powodowała je właśnie dysharmonia prądów.
- A czy jesteś mi w stanie powiedzieć, jakich jeszcze niespodzianek mogę się
spodziewać ze strony swoich paranormalnych zdolności, Adelaide? - zapytał zbyt grzecznie.
- Nie mam pojęcia. -Westchnęła. - Ale podkreślam, że jedyną rzeczą, którą dzisiaj
zrobiłam, było nieznaczne dostrojenie twoich naturalnych fal. Zresztą trudno się dziwić, że
prądy twojego blasku snów były zakłócone.
Rzucił jej krótkie, nieprzyjazne spojrzenie.
- O czym ty mówisz? Wzięła głębszy oddech.
- Griffin, posłuchaj mnie, proszę. Uważam, że parę tygodni temu, kiedy rozwinął się
drugi talent, twoje fale zostały tymczasowo zaburzone. To logiczne. Nagle twoje zmysły
musiały sobie poradzić ze znacznie większą energią napływającą z ultraświetlnego krańca
widma.
- Zaburzone. Cóż, to też jest jakiś sposób na określenie efektów klątwy. Adelaide
zapaliła się do swojej teorii.
- Myślę, że z czasem twoje prądy energetyczne stopniowo by się dostosowały do
nowego poziomu mocy. A ja dzisiaj tylko przyspieszyłam ten proces.
Wykrzywił usta w ironicznym grymasie.
- Żebym mógł jeszcze szybciej zostać obłąkanym potworem?
- Nie zniżę się do odpowiedzi na to pytanie. - Obdarzyła go karcącym spojrzeniem. -
Powiedziałam ci jasno i wyraźnie, że według mnie wcale nie oszalejesz.
Odwrócił się od dogasającego ognia i podszedł do okna. Przez jakiś czas stał w
milczeniu, spoglądając w mrok.
- Więc co się ze mną, do jasnej cholery, dzieje? - zapytał po chwili. Zerknęła na jego
ślady, jarzące się na podłodze, i dyskretnie odchrząknęła.
- Mam na ten temat pewną teorię - powiedziała.
- A cóż to za teoria?
- Wcale nie zamieniasz się w cerbera, tylko rozwinąłeś pełne możliwości naturalnego
talentu.
- Talenty rozwijają się u nastolatków albo u ludzi tuż po dwudziestce. - Przeczesał
włosy palcami. - A ja mam trzydzieści sześć lat.
- W takim razie trzeba uznać, mój drogi, że należysz do tych, którzy późno
dojrzewają.
Na te słowa obrócił się i zaczął iść w jej stronę. W oczach miał gniew.
- Nie czas na robienie sobie żartów z mojej sytuacji, Adelaide Pyne. Wyprostowała
się.
- Przepraszam. Ale jestem pewna, że jest właśnie tak, jak mówię. Z jakiegoś powodu,
być może dlatego, że twój przodek doświadczył promieniowania lampy dopiero w tym wieku,
twój talent nie rozwinął się w pełni przed ukończeniem trzydziestu sześciu lat. Pomijając tę
kwestię, nie wydaje mi się, żebyś miał wielokrotny talent. Po prostu dysponujesz silniejszą
wersją tego, który miałeś dotychczas.
Zatrzymał się przed Adelaide, patrząc na nią badawczo.
- Władałem energią cienia. A teraz wywołuję koszmary.
- Obie zdolności pochodzą z tego krańca widma energetycznego, skąd płynie blask
snów.
- Czyżby? Od kiedy jesteś ekspertem? Nie pozwoliła się zbić z tropu.
- Odczytuję blask snów, więc umiem rozpoznać wszystko, co się łączy z tym typem
promieniowania. Twój talent też czerpie z energii światła snów. Pomyśl tylko. Od lat
potrafiłeś osłonić się za pomocą cienia, a teraz te same cienie potrafisz rzucać na innych.
Kiedy to robisz, zmysły twojej ofiary nie wytrzymują i umysł sam wypełnia pustkę
przerażającymi wizjami i koszmarami.
- Możesz to nazywać jak chcesz, ale szczerze wątpię, by Towarzystwo zobaczyło w
mojej nowej umiejętności jedynie rozwinięcie poprzedniej. A co z trzecim talentem? Kiedy
go odkryję?
- Nie uważam, że zdobędziesz trzeci talent, tylko trzeci poziom tego samego talentu -
powtórzyła z uporem. - A odkryjesz go być może dopiero wtedy, kiedy sytuacja będzie tego
wymagać. Wtedy dojdzie do głosu twoja intuicja i sam będziesz wiedział, co robić.
- Bez obrazy, Adelaide, ale to niezbyt pocieszające.
- Cóż, jeśli cię to pocieszy, to po lekturze zapisków Nicholasa mogę powiedzieć, że do
osiągnięcia tego kolejnego stopnia potrzebujesz lampy. I mojej pomocy. Tak więc raczej nie
ma szans, że będzie to przypadek. Musimy to zaplanować we dwoje.
- Ale czym jest ów trzeci poziom talentu?
- Nie wiem - przyznała. - To przecież ty odcyfrowałeś szyfr, którym Nicholas
zakodował swój dziennik. Na pewno nie natrafiłeś tam na żadną wskazówkę, czym może być
trzeci poziom?
- Wiem tylko, że ten stary drań opisywał go jako trzeci i najpotężniejszy talent. Do
tego dochodzi jeszcze ta nieprzyjemna sprawa Kryształu Północy i psychicznego nakazu
zniszczenia wszystkich potomków Sylvestra Jonesa. - Mocno zacisnął dłoń na gzymsie nad
kominkiem. - Do diabła, czy kiedyś wreszcie uwolnię się od klątwy?
- Jeden z kamieni się dziś nie rozjarzył - powiedziała. - A skoro nie wygląda na to,
żeby opętała cię nagła żądza unicestwienia rodu Jonesów, możemy z dużą pewnością
stwierdzić, że nie aktywowaliśmy Kryształu Północy.
- Cóż, dobre i to. Większą część życia spędziłem, unikając członków tej rodziny, i
możesz mi wierzyć, że nic się pod tym względem nie zmieniło. Zwłaszcza teraz, kiedy uznali,
że Towarzystwo powinno otworzyć agencję podobną do Scotland Yardu, tyle że w
paranormalnym wydaniu.
Ściągnęła wargi, przypomniawszy sobie czerwone kryształy, których użyli Fergus i
Nate.
- Jest jeszcze inna możliwość - rzekła.
- Jaka?
- Być może Kryształ Północy się nie zapalił, bo Nicholasowi jednak nie udało się go
nasycić mocą. Griffin zmarszczył czoło w namyśle. Wreszcie skinął głową.
- Możliwe, że masz rację. To był ostatni kamień, który osadził w lampie. Już wtedy
tracił rozum i jego zdolności malały w szybkim tempie. We wściekłości i postępującym
szaleństwie mógł sobie wmówić, że stworzył potężne narzędzie, dzięki któremu się zemści.
- A tymczasem kryształ był tylko zwykłym kawałkiem szkła. Griffin stukał palcami w
gzyms.
- Tak czy inaczej, jeśli Caleb Jones zacznie podejrzewać, że użyłem lampy do
ustabilizowania swoich trzech talentów...
- Trzech poziomów jednego i tego samego talentu.
- ... a nie do odwrócenia procesu przemiany w cerbera, to zacznie działać z przesadną
ostrożnością.
- Naprawdę uważasz, że będzie próbował cię zabić? Griffin wzruszył ramionami.
- Tak nakazuje logika, a Jones jest człowiekiem logicznym. Gdybym to ja był...
- Tak, tak, wiem. - Uciszyła go niecierpliwym machnięciem ręki. - Gdybyś był na jego
miejscu, uciekłbyś się do równie drastycznych środków. Mówiłam ci już, żebyś przestał
wygadywać takie rzeczy.
- Przepraszam. Westchnęła.
- Czy zawsze między twoją rodziną a Jonesami było tyle wrogości i nieufności?
- Można powiedzieć, że mamy to we krwi. - Spojrzał na nią. - wcześniej, kiedy
szliśmy tunelem, mówiłaś, że Smith miał przy sobie czerwony kryształ, kiedy próbował cię
porwać.
- Tak. Wykorzystał go do zabicia kierowniczki domu publicznego.
- To było ładnych parę lat temu. Gdyby takie urządzenia krążyły na ulicy, dawno bym
o tym wiedział. I próbowałbym je kupić.
Zmarszczyła brwi.
- Ale wygląda na to, że mogą z nich korzystać tylko ludzie obdarzeni jakąś mocą.
- Wiem, że cię teraz zaskoczę, Adelaide. Ale tak się składa, że i wśród przestępców są
ludzie obdarzeni nadnaturalnymi zdolnościami.
Uniosła podbródek.
- Ten sarkazm był zupełnie niepotrzebny. Teraz już dobrze o tym wiem. - Zawahała
się. - Przy naszym pierwszym spotkaniu powiedziałeś, że bez twojej wiedzy niewiele się
dzieje na ulicach Londynu.
- Może trochę przesadziłem, chcąc zrobić na tobie wrażenie. W każdym razie nie
podejrzewam, żeby tego rodzaju broń krążyła gdzieś w podziemiu za moimi plecami.
- Czyli pozostaje nam zadać sobie pytanie: dlaczego właśnie teraz, po trzynastu latach,
dwa takie kryształy znalazły się w rękach ulicznych złodziejaszków?
- Niestety, to tylko jedno z wielu pytań, na które powinniśmy szybko znaleźć
odpowiedź.
24
Usłyszała pukanie do drzwi łączących sypialnie, gdy kończyła wkładać koszulę nocną
i szlafrok. Przeszła kilka kroków i uchyliła drzwi. Za nimi stał Griffin w swoim czarnym
szlafroku.
- Myślałam, że będziesz chciał się zdrzemnąć - powiedziała.
- Już próbowałem. - Uśmiechnął się krzywo. - Niestety, bez większych sukcesów.
- Ja też nie mogłam zasnąć - przyznała. - Właśnie chciałam zejść na dół po
szklaneczkę twojej wyśmienitej brandy. A ty co robiłeś?
- Rozmyślałem. - Potarł policzek ze zmęczeniem. - Ale szklaneczka brandy to chyba
lepszy pomysł.
- Myślałeś o włamywaczach, pojemnikach z gazem i kryształach?
- Nie - odparł. - Zastanawiałem się nad wydarzeniami tamtej nocy, kiedy mnie
postrzelili. Zaintrygowana, otworzyła szerzej drzwi.
- Zamieniam się w słuch.
Wszedł do jej pokoju tak śmiało, jakby miał do tego pełne prawo. Zupełnie jak mąż,
pomyślała. Albo długoletni kochanek. Z drugiej strony, przecież to jego dom.
- Na początku wydawało mi się logiczne, że to Luttrell albo inni właściciele domów
publicznych wysłali zabójcę do teatru - powiedział. - Ale w świetle ostatnich wydarzeń jestem
skłonny przyjąć, że się myliłem.
- To znaczy?
- A jeśli człowiek, który wtedy strzelał, nie miał cię zabić, tylko porwać?
- To po co by do mnie strzelał?
- Może to nie ty byłaś celem - odparł Griffin. - Może chciał mnie powstrzymać.
Wstrząsnęło nią, kiedy zrozumiała, co powiedział. Odeszła od drzwi i powoli osunęła
się na taboret przy toaletce.
- Chyba wiem, o czym mówisz - wyszeptała.
Griffin zaczął przemierzać pokój jednostajnym krokiem.
- W tym wypadku pod teatrem wcale nie chodziło o napady na domy publiczne. To
wszystko przez tę cholerną lampę.
- Ale kto mógł wiedzieć, że ja ją mam albo że potrafię jej użyć? - Rozłożyła ręce. -
Kogo oprócz ciebie w ogóle obchodzi ten przeklęty rupieć?
- Jedyną osobę, która według naszych informacji już wcześniej interesowała się i tobą,
i lampą.
- Tego mężczyznę, który chciał mnie wynająć, gdy miałam piętnaście lat - szepnęła. -
Smitha.
- Tak.
- Ale ja nie wiem, kim on naprawdę jest. Tamtej nocy miał na sobie maskę, więc nie
widziałam jego twarzy.
- Ale potrafiłabyś rozpoznać ślady jego światła snów, prawda? Wzdrygnęła się.
- Tak. W jaki sposób będziemy go szukać?
- Chyba wiem, od czego zaczniemy. - Zaczął odchodzić do drzwi, ale zatrzymał się w
pół kroku. -Ach, i możesz się spakować.
- A dlaczegóż miałabym to robić?
- Będziemy musieli na jakiś czas zniknąć.
25
Oni nie jadą w podróż poślubną, pani Trevelyan - burczał Delbert. - Będą się ukrywać.
- Wiem o tym - odparła Susan Trevelyan. Spokojnie skończyła zawijać kawał sera w
brązowy papier. -Ale przecież nie muszą głodować.
- Z głodu nie umrą. - Delbert rzucił okiem na świeżo upieczony bochen chleba, słoik z
piklami i jabłka, które już wcześniej zapakowała do torby. - Przy takiej ilości jedzenia na
pewno przeżyją.
- Nie wiadomo, jak długo ich nie będzie.
- Przecież to tylko na wieczory - powiedział Delbert. - Szef nie może tak całkiem
zniknąć. Musi pilnować interesów Konsorcjum. I chronić swoją reputację. On tylko chce się
upewnić, że nikt nie będzie wiedział, gdzie pani Pyne spędza noce.
- Rozumiem. - Pieczołowicie umieściła zapakowany ser w torbie. - Ale musi pan
przyznać, że to dosyć romantyczne.
- Co też pani, u licha, wygaduje? - Delbert zmarszczył brwi.
- Wymykają się razem. Będą spędzać noce tylko we dwoje w jakiejś tajnej kryjówce.
To całkiem jak schadzki kochanków, o których piszą w powieściach z dreszczykiem, nie
uważa pan?
- Nigdy nie czytałem żadnej powieści z dreszczykiem.
- No to dużo pan stracił.
- Chyba raczej nie. - Delbert przyjrzał jej się uważnie. - A pani miałaby ochotę na
takie wymykanie się, randki i tym podobne?
- Mój Boże, skąd. - Zawiązała płócienną torbę. - Mam trzydzieści dziewięć lat i jestem
w służbie, odkąd skończyłam dziesięć. Może mi pan wierzyć, że już od dawna nie w głowie
mi romantyczne mrzonki.
- A co się stało z panem Trevelyanem?
- Pan Trevelyan nigdy nie istniał. Przybrałam tytuł mężatki, kiedy pierwszy raz
zatrudniałam się jako gospodyni. Uznałam, że dzięki temu wezmą mnie za starszą i bardziej
doświadczoną. Teraz oczywiście jestem już o wiele starsza i o wiele bardziej doświadczona.
Mogłabym przestać używać tej „pani", ale się przyzwyczaiłam.
Delbert pokiwał głową.
- Rozumiem. Czas leci, ani człowiek się obejrzy... W jednej chwili jest się młodym i
ma masę planów na przyszłość, a nie wiedzieć kiedy przyszłość nadchodzi i wcale nie
wygląda tak, jak się spodziewaliśmy.
- A co z panem, panie Voyle? Istniała kiedyś pani Voyle?
- Tak. Dawno temu. Zmarła na zapalenie płuc.
- Przykro mi.
- Jak już powiedziałem, to było dawno temu.
- Może jeszcze herbaty?
- A tak, poproszę.
Nalała do dwóch kubków i usiadła przy stole naprzeciwko niego. Delbert wprawdzie
był kryminalistą, ale miał w sobie siłę i spokój, które ogromnie jej się podobały. Poza tym był
zbudowany jak prawdziwy mężczyzna. W tych silnych ramionach kobieta mogłaby pewnie
zapomnieć o bożym świecie.
- Myśli pan czasem o jakiej innej, nowej przyszłości? - zapytała.
- Na to już za późno - odparł Delbert.
- Tak, chyba ma pan rację.
- Ale czasem rzeczywiście się nad tym zastanawiam - powiedział. - A pani?
- Czasami. - Podniosła swój kubek. - Tylko, że jest już za późno, jak pan sam
powiedział. Marzenia są dobre dla młodych.
- Ale wcale nie za późno, by zaplanować dzisiejszy wieczór.
- Słucham?
- Właśnie sobie pomyślałem, że skoro szef i pani Pyne wybywają na noc, to będziemy
mieć całe opactwo tylko dla siebie.
- Zostają jeszcze Jed i Leggett - przypomniała mu.
- Zostają Jed i Leggett - zgodził się. - Ale chyba uda mi się ich przekonać, żeby nam
nie przeszkadzali.
- A co pan ma na myśli, panie Voyle?
- Może partyjkę kart w bibliotece. I po szklaneczce wyśmienitej brandy szefa.
- Pan Winters się nie obrazi, jak się poczęstujemy jego drogimi alkoholami?
- Coś mi mówi, że dziś wieczór będzie miał co innego na głowie. Na jej twarz
wypłynął uśmiech.
- Chyba ma pan rację. Gra w karty i kieliszek brandy to świetny pomysł na spędzenie
wieczoru.
- Chociaż nie taki podniecający jak romantyczna schadzka w tajnej kryjówce.
- Mnie tam się podoba - stwierdziła.
26
Dostałem pańską wiadomość. - Smith zacisnął dłonie na oparciu krzesła. - Twierdził
pan, że dostarczenie mi kobiety i lampy nie sprawi najmniejszych problemów. Mówił pan też,
że ci dwaj, których zamierzał pan wynająć, specjalizują się w takich zleceniach.
Luttrell odchylił się w swoim fotelu i zmierzył go wzrokiem zza swojego wielkiego
biurka o pięknie inkrustowanym blacie. Jak wszystko inne w tym gabinecie, biurko było
doskonałej jakości, pierwszorzędnie wykonanym meblem. Otaczanie się drogimi sprzętami i
dziełami sztuki, które mogłyby zdobić dom dżentelmena, sprawiało mu prawdziwą
satysfakcję. Wszystkie stojące w pomieszczeniu antyki były oryginalne, z wyjątkiem małej
figurki egipskiej królowej na jego biurku, ale tą sprawą miał zamiar zająć się później.
Miał za sobą długą drogę od rynsztoka, w którym przyszedł na świat. Delektował się
tą myślą.
- Wczoraj w nocy pojawiły się drobne komplikacje - powiedział.
- Pan nazywa to komplikacjami? - Smith był oburzony. - Umawialiśmy się na coś,
Luttrell. Nie nazywał się Smith, ale do tej pory Luttrell z grzeczności udawał, że o tym nie
wie.
Smith był wysoki, miał ostre rysy twarzy i nosił się z irytującą arogancją wyższych
sfer, z jaką chyba trzeba się urodzić. Kiedyś miał ciemne włosy, dziś całkiem siwe i
przerzedzone.
Miał jakieś psychiczne zdolności, i to bardzo silne, ale energia, która wibrowała i
strzelała w powietrzu wokół niego, wydawała się niepokojąco chaotyczna. Luttrell
dostatecznie długo utrzymywał się na powierzchni zdradzieckich wód londyńskiego
podziemia, by rozpoznawać i wyczuwać charakterystyczne oznaki zaburzeń umysłowych.
- Nasza umowa jest nadal ważna - rzekł Luttrell ozięble. - Mówiłem panu, że
zaatakowanie Dyrektora Konsorcjum nie będzie łatwe. Ale mniejsza o to, ma pan moje słowo,
że doprowadzimy sprawę do końca.
- Winters będzie się teraz pilnował.
- Możemy spokojnie uznać, że pilnował się już od czasu, kiedy ten niedoświadczony
chłystek, którego pan wynajął, próbował porwać Pyne sprzed teatru. Po tej katastrofie
przyszedł pan do mnie. Pamięta pan? Nie miał pan pojęcia, że to Winters ją wtedy zabrał. Ja
odkryłem, że więzi ją u siebie w domu. Do diabla, pan nawet nie zdawał sobie sprawy, że
Griffin Winters to właśnie Dyrektor.
- Ciągle nie mogę uwierzyć, że Winters jest tym niebezpiecznym przestępcą.
- Ale fakt, że interesuje się tą Pyne, zmienia postać rzeczy, nieprawdaż?
- Tak, tak. - Smith zacisnął dłonie w pięści. - Jeśli Dyrektor to według pana naprawdę
Griffin Winters...
- To on. Winters i ja obracamy się w tym samym świecie. Znamy się tak dobrze, jak
tylko mogą się znać dwaj wrogowie. Może mi pan wierzyć na słowo, że Dyrektorem
Konsorcjum jest Griffin Winters.
- To rzeczywiście wszystko zmienia - wyszeptał ochryple Smith. - Jeśli gotów był
zaryzykować życie, by osłonić Adelaide Pyne, to może oznaczać tylko jedno: ma lampę i
potrzebuje tej kobiety, by ją uruchomić.
- A pan chce mieć i Pyne, i lampę.
- Nie rozumie pan? To jasne, że moim przeznaczeniem jest doprowadzić do końca to,
co nie udało się Nicholasowi Wintersowi i jego potomkom.
- Mam pytanie - powiedział Luttrell. - Po co panu była Pyne, zanim jeszcze zaczął pan
podejrzewać, że lampa się odnalazła?
- Ostatnio doszedłem do wniosku, że silny talent zdolny do przetwarzania światła
snów może mi się jeszcze przydać do czegoś innego - zjeżył się Smith.
Odezwała się intuicja Luttrella.
- Chodzi o czerwone kryształy?
- Skoro już pan pyta, to powiem, że zrobiłem, co mogłem, by je udoskonalić. - Smith
niecierpliwie machnął ręką. - Ale bardzo możliwe, że będę w stanie jeszcze bardziej skupić
ich energię, mając do pomocy kogoś, kto umie pracować ze światłem snów. Kiedy
otrzymałem informacje, że Adelaide Pyne pojawiła się w Londynie, pomyślałem, że będę
mógł ją do tego wykorzystać. Ale teraz, kiedy wiem, że ona i ta lampa są w zasięgu mojej
ręki...
- Niech się pan nie obawia, zdobędę dla pana tę kobietę i ten przedmiot.
- A co powiedzieli ci dwaj złodzieje? - chciał wiedzieć Smith. - Co poszło nie tak?
- Nie miałem okazji rozmawiać z tymi dwoma, których wysłałem do opactwa -
przyznał Luttrell. -Zniknęli.
- Zniknęli?!
- Tak zwykle się dzieje z ludźmi, którzy zajdą Dyrektorowi za skórę. Dlatego właśnie
tak pilnowałem, żeby żaden ślad przedsięwzięcia nie wskazywał na mnie. - Urwał dla
większego efektu. - Ani na pana, rzecz jasna.
Smith zerwał się z krzesła i zaczął spacerować po pokoju.
- Zapewniam, że kryształy nic nie zawiniły. Były ustawione bez zarzutu.
- Nie mam pojęcia, co im nie wyszło - powiedział Luttrell. Być może pojemniki z
gazem nie zadziałały, jak trzeba. Wiem tylko, że obaj zniknęli i prawdopodobnie nigdy się nie
odnajdą.
Nie dodał, że zatrudnił człowieka, który miał ich szukać, na wypadek gdyby jednak
udało im się uciec z opactwa. Gdyby się przypadkiem znaleźli, mieli natychmiast znowu
zniknąć. Tym razem na dnie rzeki. Ale mało prawdopodobne, żeby tak się stało. W końcu
Winters miał określoną reputację.
- Nie ma się czym przejmować - ciągnął. - Zapewniam pana, że do końca tygodnia
zdobędziemy i kobietę, i ten przedmiot.
Smith zatrzymał się na wprost biurka.
- Jest pan tego pewien?
- Ma pan na to moje słowo. - Luttrell się uśmiechnął.
- Pożegnałem się już z nadzieją na odzyskanie lampy, nie wspominając o odnalezieniu
interpretatorki blasku snów. Nie ma pan pojęcia, jak długo na to czekałem.
- Myli się pan - powiedział cicho Luttrell. - Wiem dokładnie, jak długo pan na to
czekał. Twarz Smitha wykrzywił grymas gniewu.
- Co pan gada, do diaska?
- Zdobył pan lampę przed dwudziestu laty. Kolejne sześć zajęło panu zlokalizowanie
Adelaide Pyne. Obie utracił pan w pożarze burdelu.
Smith przez chwilę poruszał ustami jak ryba, zanim wreszcie zdołał się otrząsnąć.
- Pan wie o pożarze? - syknął. - Wtedy omal nie straciłem życia.
- Wiem też, że zawdzięcza pan ocalenie jednemu ze strażników, który uciekając
stamtąd, zobaczył pana nieprzytomnego i wyniósł w bezpieczne miejsce. Spodziewał się
jakiejś nagrody. Proszę sobie wyobrazić, jaki był rozczarowany, kiedy się pan ocknął i uciekł,
nie dając mu ani pensa. Obawiam się, że zupełnie stracił po tym zaufanie do wyższych klas.
- Nie mogę uwierzyć, że pan to wszystko wie.
- Mam w zwyczaju poznawać sekrety ludzi, z którymi robię interesy. A przy okazji,
zanim pan wyjdzie, poproszę o nowy kryształ, który obiecał pan dzisiaj dostarczyć.
Smith poczerwieniał z gniewu.
- Będę wdzięczny, jeśli nie będzie pan się do mnie zwracał jak do krawca albo szewca,
Luttrell. Jestem człowiekiem nauki.
- Ostatnio mam wokół siebie samych naukowców. Kryształ, proszę. Pierwszy, który
od pana dostałem, już się zużył. Zwykły kawał martwego szkła.
- Ostrzegałem, że nie działają długo, zwłaszcza jeśli się ich używa do zwielokrotnienia
dużej dawki energii - burknął Smith.
Ale sięgnął do kieszeni, wyjął z niej czerwony kamień i podał Luttrellowi.
Luttrell wziął kamień.
- Odezwę się do pana.
Smith zawahał się, zirytowany. Nie podobało mu się, że Luttrell odsyła go jak
zwykłego handlarza. Jednak z drugiej strony na pewno z przyjemnością opuszczał
towarzystwo człowieka znacznie niżej postawionego.
Zabrał kapelusz i wyszedł.
Luttrell obejrzał kryształ, drżąc z podniecenia. Kamień był przejrzysty i jasny, co
wskazywało, że jeszcze nikt go nie używał. Stanowił najwspanialszą osobistą broń dla kogoś
obdarzonego wielkim talentem - kogoś takiego jak on.
Zasadniczo wolał ubijać interesy z ludźmi, którzy nie mieli odchyleń psychicznych.
Ci, którzy chwiali się na krawędzi szaleństwa, byli z natury rzeczy nieprzewidywalni. Ale w
przypadku Smitha był skłonny zrobić wyjątek.
Poza umiejętnością wytwarzania czerwonych kryształów Smith miał jedną zaletę,
która z nawiązką rekompensowała fatalny stan jego umysłu. Szczerze mówiąc, czyniła go
niezastąpionym: Smith należał do Naczelnej Rady Towarzystwa Wiedzy Tajemnej.
27
- I znowu tunel. - Adelaide westchnęła z rezygnacją. - Mogłam się tego domyślić.
- Przykro mi - powiedział Griffin. - Schylił głowę, by nie uderzyć się w niski
kamienny strop podziemnego przejścia. - Gdyby istniał jakikolwiek inny bezpieczny sposób
na wydostanie cię z opactwa, to bym go wykorzystał.
- Rozumiem. Nie zatrzymujmy się. Odkryła, że szybki marsz pomaga jej w
pokonywaniu tunelu. Podobnie jak użycie talentu. Nie pomagał natomiast ciężki pakunek
przewieszony przez ramię. Jak wyjaśniła Griffinowi, nie miała zamiaru nigdzie się wybierać
bez ubrań na zmianę i jedwabnej pościeli. Griffin też zresztą niósł spory pakunek, i to
znacznie cięższy niż jej, ale jakoś go to nie spowalniało.
Ukryte wejście do wiekowego tunelu znajdowało się w podłodze piwnicy pod
opactwem. Kolejna użyteczna pamiątka po średniowiecznych mnichach oraz, jak stwierdził
Griffin, kolejny powód, dla którego nabył tę ruinę.
Przy uruchomionym w pełni ponadzmysłowym widzeniu dostrzegała na podłodze
warstwy śladów światła snu. Liczyły sobie setki lat. Większość była dość nikła, ale w
niektórych nadal żarzył się strach czy wręcz panika. Część osób, które dawno temu musiały
tędy uciekać, walczyła z tym samym nieracjonalnym lękiem, co Adelaide. Ci ludzie musieli
naprawdę znaleźć się w rozpaczliwej sytuacji, skoro zdecydowali się skorzystać z tego
przejścia.
Za to ślady Griffina, gorące i świetliste, jaśniały niepowtarzalną energią związaną z
jego talentem. Widać było, że w minionych latach przechodził tędy wielokrotnie. Ślady, które
zostawiał dzisiaj, były znacznie mocniejsze niż te z przeszłości.
- Masz teraz o wiele potężniejsze zdolności - stwierdziła. - Widzę to w twoich śladach.
- I nadal żadnych oznak szaleństwa?
- Najmniejszych - zapewniła. - Zniknęły nawet drobne zaburzenia, jakie wykryłam
przy naszym pierwszym spotkaniu, dzięki którym wyciągnęłam wniosek, że dręczą cię
nawracające koszmary.
Nie odpowiedział, ale wyczuła, że jest skłonny jej uwierzyć. Przynajmniej na razie.
Kapała woda. Powietrze było przesiąknięte wilgocią. Od czasu do czasu w
ciemnościach słyszała chrobot szczurów.
Przynajmniej była odpowiednio ubrana na taką wyprawę. Marynarka i spodnie, które
miała na sobie, zostały skrojone na miarę. Włosy upięła ciasno pod męską peruką. Była
pewna, że kiedy oboje w końcu wynurzą się z podziemi, wszyscy wezmą ją za mężczyznę.
- Jak odkryłeś ten tunel i inne przejścia w opactwie? - spytała.
- Natknąłem się na nie dawno temu, kiedy jeszcze mieszkałem na ulicy - rzekł.
Pomyślała, jak ciężko musiało być Griffinowi w czasach, kiedy walczył o przetrwanie w
brutalnym świecie przestępców.
- To idealna kryjówka dla ulicznego gangu - zauważyła, starając się nie mówić tonem
potępiającym. -Rozumiem, że masz do tego miejsca sentyment.
- Szefowie gangów nie przywiązują zbyt wielkiej wagi do sentymentów - odparł
rozbawiony. - Ale tunel od czasu do czasu się przydaje.
- Kto jeszcze o nim wie?
- Tylko Delbert, Jed i Leggett.
- Przez całe życie kryjesz się w cieniu, prawda?
- Nigdy tak nie myślałem, ale rzeczywiście, to pasuje do moich umiejętności.
- Być może. Przez dłuższą chwilę nic nie odpowiadał.
- Zacząłem żyć w taki sposób, kiedy miałem szesnaście lat - powiedział.
- Kiedy zmarli twoi rodzice.
- Kiedy zostali zamordowani. Stanęła jak wryta.
- Zamordowani? - wykrzyknęła. - Nigdy nie wspominałeś o morderstwie.
- Policja i prasa stwierdziły, że ojciec zastrzelił matkę, a potem odebrał sobie życie,
gdyż był przybity finansowymi niepowodzeniami. Ale ja nigdy w to nie wierzyłem.
Minął zakręt tunelu i zniknął jej z oczu.
Mimo że nie widziała go zaledwie przez parę sekund, zrobiło jej się zimno ze strachu.
Podbiegła naprzód. Kiedy skręciła za róg, zobaczyła, że stanął przed żelazną bramą.
- Uważaj, nie stawaj na tym kamieniu - powiedział, wskazując palcem miejsce na
podłodze tunelu. - To paskudna pułapka kryjąca nóż. Zaprojektował ją Leggett. Świetnie
posługuje się nożami.
- Ach tak. Dzięki za ostrzeżenie. Ostrożnie obeszła kamień i zatrzymała się obok
Griffina. Z drugiej strony bramy widać było niewyraźny zarys kamiennych stopni.
Griffin wyciągnął rękę, odsunął nieumocowany kamień w ścianie, z ukrytego schowka
wydobył klucz i włożył go do zamka. Ciężka, żelazna krata otworzyła się z zadziwiającą
łatwością.
- Nowe zawiasy - wyjaśnił Griffin. - Dobrze naoliwione. Wyszli z tunelu. Poprowadził
ją w górę po schodach, na ich szczycie zgasił lampę i otworzył masywne drewniane drzwi.
Wpadło przez nie powietrze trochę tylko świeższe od tego w tunelu. Szparą w kolejnych
drzwiach wpadała smużka bladego światła dziennego, ukazując jej oczom komnatę o ścianach
z kamienia, na których - jak i na podłodze - jarzyły się pozostawiane przez dziesięciolecia
mroczne ślady.
- Jesteśmy w krypcie - wyszeptała.
- Od lat nikt jej nie używał - uspokoił ją Griffin. Stwierdziła, że nie ma sensu
tłumaczyć mu, że choć przygnębiająca energia pogrzebów i żałoby z czasem blaknie, to tak
naprawdę nigdy nie znika. Dla ludzi wrażliwych na zmiany światła snu, takich jak ona,
miejsce pochówku zawsze będzie szeptać o śmierci i stracie.
Griffin wyminął ją i otworzył drzwi kamiennej krypty. Do środka wpadło wilgotne
powietrze. Adelaide wyłączyła widzenie ponadzmysłowe i spojrzała na szary krajobraz.
Podobnie jak krypta, cmentarz także był opuszczony od lat. Porastały go chwasty,
pnącza i bujne trawy. Gałęzie drzew zwieszały się niczym zjawy nad pomnikami zmarłych.
W niewielkiej odległości majaczyły we mgle pozostałości niewielkiej kaplicy i kamienny
mur. W przymglonym świetle niszczejące budowle i posągi przypominały ruiny wymarłego
starożytnego miasta.
- Czy to ten cmentarz, na którym razem z Luttrellem zawarliście rozejm? - zapytała.
- Nie. Nigdy nie przyprowadziłbym w to miejsce wroga. To mój sekret. Cmentarz
Craygate znajduje się w innej części miasta.
Ale mnie tu przyprowadził, pomyślała. Griffin jej ufał. Ta myśl sprawiła jej ogromną
przyjemność.
- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział Griffin. Minęli labirynt zrujnowanych
nagrobków i przeszli przez rozwaloną część muru. Jakiś czas później znaleźli się wśród
wąskich uliczek starej, zaniedbanej dzielnicy. Tu i ówdzie w oknach widać było światło, ale
większość domów była pogrążona w ciemnościach. Szli dalej, klucząc wśród alejek i
zaułków.
Niedługo otoczenie zmieniło się na bardziej dostatnie. Przed wejściami domów
pojawiły się latarnie. We mgle turkotały powozy i dorożki.
Griffin poprowadził ją przez zadbany skwerek, minął róg ulicy i skręcił w boczną
alejkę. Zatrzymał się pod ścianą jednego z otoczonych murem ogrodów, wyciągnął kolejny
klucz i otworzył furtkę.
Przepuścił ją przodem i znalazła się w ogrodzie, który - podobnie jak ów cmentarz -
od lat leżał odłogiem. W oknach rezydencji nie paliły się światła.
- Co to za miejsce? - zapytała szeptem.
- Dom, w którym się urodziłem i wychowałem. - Griffin bardzo delikatnie zamknął
furtkę. - Miejsce, gdzie zamordowano moich rodziców. Został sprzedany od razu po ich
śmierci, żeby spłacić wierzycieli ojca. Zdołałem go odkupić parę lat temu. Nikt tu teraz nie
mieszka.
- Czemu mnie tu przyprowadziłeś? - spytała cicho.
- Chcę, żebyś obejrzała pokój, w którym zginęli moi rodzice. Teraz dopiero
zrozumiała powód tej dziwnej wyprawy. Spojrzała na Griffina, zaskoczona jego sposobem
rozumowania.
- Masz nadzieję, że będę w stanie stwierdzić, czy ten, kto zabił twoich rodziców, jest
tym samym człowiekiem, który mnie wysłał do domu publicznego? - powiedziała. - Myślisz,
że te dwie sprawy są ze sobą powiązane.
- Mówiłaś, że rozpoznasz ślady energii pozostawionej przez Smitha, jeśli je napotkasz.
- Tak, ale dlaczego spodziewasz się, że je znajdę w domu twoich rodziców?
- Bo zanim znalazł ciebie, zdobył lampę. Została skradziona z sejfu mojego ojca w
noc, kiedy ich zamordowano.
Szybko przeprowadziła obliczenia.
- Ale te dwa wydarzenia, kradzież i moją przygodę z domem publicznym, dzieli kilka
lat.
- Wiem. - Otworzył drzwi kuchenne. - Ale przynajmniej dowiem się, czy wierząc
przez te wszystkie lata w morderstwo moich rodziców, nie stworzyłem sobie mrocznej teorii
spiskowej.
Weszła do ciemnego pomieszczenia.
- Zasłony są zawsze zaciągnięte - powiedział Griffin. - Sąsiedzi myślą, że dom należy
do jakiejś rodziny z dalekiej północy, rzadko przyjeżdżającej do miasta. Ja jestem zwykłym
dozorcą, który od czasu do czasu zagląda, czy wszystko w porządku.
- Rozumiem.
- Tędy. Postawili bagaże na podłodze i kuchennymi schodami weszli na pierwsze
piętro. Kiedy już tam dotarli, Adelaide uruchomiła swój talent.
I dech jej zaparło na widok śladów stóp płonących na podłodze przed drzwiami
sypialni.
- Och, Griffin - szepnęła.
Nawet po dwudziestu latach energia przemocy i mordu drgała i złowrogo żarzyła się
w ciemności. Spojrzał na nią badawczo, a jego oczy lśniły mrocznym blaskiem, jak u
alchemika wpatrującego się w płomienie paleniska.
- Widzisz ślady zabójcy? - zapytał cicho.
- Tak. - Wzięła głęboki oddech. - Nie ma wątpliwości, że doszło tutaj do morderstwa.
Ale tych śladów nie zostawił człowiek, którego znam jako Smitha.
- Cholera - rzekł bardzo cicho. - A taki byłem pewny.
- Przykro mi - powiedziała łagodnie.
- To jeszcze nie znaczy, że nie ma żadnego powiązania - upierał się. - Możliwe, że w
całą sprawę był zamieszany więcej niż jeden człowiek.
Nie sprzeczała się z nim. Nie było sensu, miał obsesję na tle swojej teorii.
- Przynajmniej upewniłeś się, że miałeś rację co do zbrodni - powiedziała. - Jestem
przekonana, że twoi rodzice zostali zamordowani. - Z drżeniem przyglądała się smugom
światła snu. - Według starego powiedzenia morderstwo zawsze zostawia ślad.
- Czy wszedł tu głównymi schodami? - spytał Griffin. Jego głos był dziwnie
bezbarwny. Zupełnie, jakby przybrał teraz nową rolę: obojętnego obserwatora.
- Tak. I zszedł tą samą drogą. Nie wracał kuchennymi schodami.
- Jesteś w stanie powiedzieć, czy moi rodzice otworzyli mu drzwi? Zerknęła na niego.
- Czemu chcesz to wiedzieć?
- Jeśli wpuścili go do domu, to widać znali zabójcę. Skinęła głową.
- Zobaczę, czy uda mi się znaleźć tę informację. Podeszła do szczytu schodów i
spojrzała w dół na główny hall. Mroczna energia lśniła w ciemności, ale na progu domu nie
było jej śladów.
- Przyszedł z głębi domu. Ale nie widziałam żadnych jego śladów w kuchni. Griffin
stanął obok niej. Zacisnął dłonie na barierce i spojrzał w dół.
- Ten bydlak wszedł przez okno. Musiał wiedzieć, że służba miała tego dnia wolne.
Uważnie badała wzrokiem ścieżkę, jaką pozostawiła na schodach buzująca energia. To, co
zobaczyła, zaparło jej dech w piersiach.
- Griffin, coś dziwnego wydarzyło się u stóp schodów. Twój ojciec chyba się tam
przewrócił.
- Przecież został zastrzelony. Pokręciła głową.
- Przedtem zemdlał. Cokolwiek tam się stało, wprowadziło go w stan głębokiego
uśpienia. Był nieprzytomny.
- Ale to bez sensu. Dostał w głowę?
- To by nawet pasowało. - Odwróciła się, żeby obejrzeć ślady w korytarzu. - Coś
podobnego stało się z twoją matką w drzwiach sypialni. Padła na ziemię bez przytomności.
Griffin podszedł do drzwi sypialni i otworzył je.
Adelaide podeszła do niego i zajrzała do środka. Kiedy spoglądała na pomieszczenie,
nie używając talentu, nic nie budziło jej podejrzeń. Rama łóżka stała pusta, bez materaca i
pościeli. Kąt zajmowała sporych rozmiarów szafa. Lustro od toaletki stojące obok
zasłoniętego okna pokrywał kurz.
Na pozór nie było żadnych śladów aktu przemocy dokonanego w tym pokoju. Ale
kiedy przełączyła się na widzenie ponadzmysłowe, charakterystyczne odciski palców i ślady
pozostawione przez mordercę znaczyły wszystko wokół.
- Tutaj umarli - szepnęła. Były jeszcze inne ślady. Ich niepokojąca energia nawet po
tylu latach była tak intensywna, że musiała wyłączyć talent, zanim zdecydowała się o tym
rozmawiać.
- To ty ich znalazłeś, prawda? - zapytała. - Widzę twoje ślady przemieszane z innymi.
- Tamtego dnia wyszedłem z kolegami. Wróciłem późnym popołudniem. Służby
jeszcze nie było. Gdy tylko wszedłem do domu, wiedziałem, że stało się coś strasznego. W
całym domu panowała niesamowita cisza. Ciągle mam ją w uszach.
- Wszedłeś na górę i otworzyłeś drzwi do sypialni.
- Tak. Dotknęła jego ramienia.
- Nie potrafię sobie wyobrazić, ale to musiało być dla ciebie okropne przeżycie -
powiedziała.
- Powiedz, co widzisz - odezwał się tym samym bezbarwnym głosem. Nie chciał od
niej współczucia. Chciał znać odpowiedź. Zdjęła dłoń z jego ramienia, skupiła się i
przełączyła się na widzenie talentem. Zaczęła analizować rozbłyski fal, które rozświetlały
pokój niesamowitymi barwami ultraświatła.
- Nie ma śladów walki - stwierdziła. - Myślę, że zabójca w jakiś sposób ogłuszył ich
oboje, zaciągnął do tego pokoju i tutaj zastrzelił.
- A potem zaaranżował wszystko tak, żeby wyglądało na to, że mój ojciec zabił matkę
i siebie.
- Tak. Myślę, że dokładnie tak było. - Zawahała się, badając podłogę obok łóżka. -
Widzę coś jeszcze w śladach energii pozostawionej przez twoich rodziców tuż przed śmiercią.
Chyba jednak nie zostali ogłuszeni ciosem w głowę. Nie mam całkowitej pewności, ale
wydaje mi się, że morderca mógł użyć jakiejś psychicznej zdolności, żeby ich pozbawić
przytomności. Wygląda, jakby przed śmiercią byli w transie.
- Zabójca miał zdolności parapsychiczne. - Griffin zmrużył oczy. - Zresztą tylko ktoś
obdarzony talentem w ogóle zainteresowałby się lampą.
- Mówiłeś, że lampa była zamknięta w sejfie?
- Tak, w gabinecie ojca na parterze. Nie zginęło nic prócz niej.
- Czy ktoś jeszcze wiedział, że przechowujecie lampę w sejfie?
- Nie, tylko rodzice i ja - odparł Griffin. - Ojciec traktował ten przedmiot jak rodzinny
sekret, którym zresztą jest.
- A co z dziennikiem Nicholasa Wintersa?
- Akurat nie było go w sejfie - powiedział Griffin. - W tamtych czasach trzymałem go
w swoim pokoju.
- Czemu?
- Ojciec opowiedział mi o rodowej klątwie. Miałem szesnaście lat. Zrozumiałe, że
fascynowała mnie możliwość rozwinięcia dodatkowych talentów. Uparłem się, że odcyfruję
te zapiski. Pracowałem nad nimi co wieczór. Kiedy znalazłem się na ulicy, to była jedna z
niewielu rzeczy, jakie ze sobą zabrałem.
- Jak można było popełnić morderstwo z powodu tej lampy? Przecież według starych
legend tylko mężczyźni z rodu Wintersów są w stanie zapanować nad energią, jaką wytwarza.
- A dlaczego Smith pragnął jej tak bardzo, że gotów był cię porwać? - odpowiedział
pytaniem Griffin. - Musiał wierzyć, że uda mu się wykorzystać moc lampy.
- Masz rację. Wizja zdobycia potężnej mocy psychicznej widocznie wystarcza, żeby
niektórym przesłonić szczegóły legendy.
- Problem legend Towarzystwa - powiedział Griffin - tkwi w tym, że nigdy nie
wiadomo, która ich część jest prawdą, a która nie.
28
Coś mi się zdaje, że mnie pan oszukał, panie Harper. - Luttrell przyglądał się
stojącemu na biurku posążkowi egipskiej królowej. - Trochę mnie to zaskoczyło, jeśli mam
być szczery. Niewielu ludzi odważyłoby się na coś takiego.
Kiedy przed chwilą wprowadzono go do tego gabinetu, Norwood Harper był pod
ogromnym wrażeniem elegancji. Perski dywan, wspaniałe biurko, pozłacane lustro na ścianie
i kolekcja antyków - nie tego się spodziewał po przywódcy przestępczego imperium. Z
początku Norwood był podekscytowany na myśl, że jego królowa będzie przebywać w tak
wyszukanym otoczeniu.
Ale zachwyt szybko zmienił się w przerażenie, kiedy odkrył, czemu Luttrell po niego
posłał. Bał się jak nigdy w życiu. Serce mu waliło. Dłonie miał zimne jak lód. Intuicja -
nieomylna intuicja Harperów - przestrzegała go, żeby nie wdawać się w interesy z Luttrellem.
Żona też go ostrzegała. Ale niestety, jego artystyczna dusza nie oparła się wyzwaniu. Luttrell
żądał tego, co najlepsze, a Norwood szczycił się tym, że spod jego ręki wychodziły wyłącznie
najdoskonalsze zabytki.
- Zaręczam panu, sir, że posążek to oryginał - wyjąkał. Egipski. Osiemnasta dynastia.
Uzyskałem go z wyjątkowo wiarygodnego źródła.
- Nie wątpię. - Luttrell uniósł brew. - Z własnego warsztatu, jak sądzę.
- Niech pan spojrzy na hieroglify na podstawce, sir. Wspaniałe.
- Sprytny dodatek - powiedział Luttrell.
- I proszę zwrócić uwagę na elegancki kształt tego dzieła - dorzucił Norwood.
- Figurka królowej jest bardzo ładna, ale to nie zmienia faktu, że jest współczesna.
Zamówiłem egipski autentyk i pańska firma zobowiązała się go dostarczyć.
W tym momencie twórca poczuł się urażony i wybuchnął słusznym oburzeniem.
- Szanowny panie, jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby człowiek trudniący się pańskim
rzemiosłem znał się na zabytkach. Na jakiej podstawie twierdzi pan, że ten posążek jest
podrobiony?
Luttrell się uśmiechnął.
- W pańskich oczach może jestem zwykłym, niewykształconym kryminalistą. Ale pan
z kolei handluje podróbkami antyków. Nie wydaje mi się, żeby miał pan prawo patrzeć na
mój zawód z góry.
Norwood z przerażeniem zamachał rękami.
- Nie chciałem pana urazić, sir. Tylko zastanawiałem się, w jaki sposób zdobył pan
tak... rozległą wiedzę o zabytkach.
- Czy wiadomo panu coś na temat rzeczywistości paranormalnej?
Norwood zamarł. Rodzina Harperów była liczna i praktycznie każdy jej członek miał
psychiczny talent do podrabiania. Ba, niektóre z dzieł Norwooda stanowiły nawet chlubę
ekspozycji Muzeum Narodowego, a ich autentyczność potwierdzili najwięksi eksperci w
kraju. Tak więc fakt, że Luttrell nawiązał do zdolności paranormalnych, zdecydowanie źle
wróżył.
- Nie rozumiem - jęknął Norwood.
- Tak się składa, panie Harper, że posiadam duże zdolności nadnaturalne, których
energia pochodzi z ultraświetlnego krańca widma.
Norwoodowi zrobiło się słabo. Sprzedał jedną ze swoich najlepszych podróbek
szefowi gangu, który w dodatku miał talent związany ze światłem snów. Już niemal widział,
jak pod jego stopami otwiera się nieoznakowany grób.
- Panie Luttrell, ja wszystko wyjaśnię...
- Większość ludzi nie miałaby pojęcia, o czym mówię, ale pan, jak widzę, rozumie
mnie całkiem nieźle - powiedział Luttrell. - To świetnie. To bardzo uprości sprawę.
- Sir, niech mi pan pozwoli...
- Jak się pan z pewnością orientuje, talent związany ze światłem snów może
przybierać różnorakie postacie. Ale nawet ktoś obdarzony jego bardzo słabą odmianą jest
zazwyczaj w stanie określić w przybliżeniu wiek takiego przedmiotu, jak pańska śliczna mała
królowa. Akt tworzenia sprzyja wydzielaniu się olbrzymiej energii psychicznej. A taka
energia na stworzonym obiekcie zawsze odciska ślad. W nich zapisany jest czas, jaki upłynął
od jego wykonania. Jest więc dla mnie oczywiste, że pańska królowa została stworzona
całkiem niedawno.
Norwood wiedział, że w tej chwili jego życie zależy od sprytnego wyłgania się z tej
koszmarnej sytuacji. Nie na darmo był Harperem. Miał talent do oszustw. Wyprostował się i
przybrał pozę urażonej godności.
- Sir, jeśli ta figurka rzeczywiście jest podróbką, to przysięgam, że nie miałem o tym
pojęcia. Jak już powiedziałem, nabyłem ją od zaufanego człowieka.
- Dosyć. - Luttrell pochylił się w fotelu i pociągnął za czarny, aksamitny sznur od
dzwonka zwisającego z wykładanej boazerią ściany. - W innych okolicznościach z
rozbawieniem wysłuchałbym czegoś, co niewątpliwie byłoby bardzo pomysłową bajeczką.
Ale w tej chwili nie mam na to czasu.
- Sir, zapewniam, że...
Drzwi gabinetu się otworzyły. Do środka wszedł postawny, umięśniony mężczyzna o
twarzy buldoga. Jego ogolona głowa lśniła.
- Tak, panie Luttrell?
- Proszę odprowadzić pana Harpera do apartamentów gościnnych.
- Tak jest. - Zwalisty mężczyzna schwycił Norwooda za ramię i szarpnął w stronę
drzwi.
- Jeszcze jedno - dodał Luttrell. Muskularny bandyta się zatrzymał.
- Słucham, sir?
- Powiedzcie doktorowi Hulseyowi, że znaleźliśmy mu ludzki obiekt do jego
eksperymentów. Pan Harper na pewno z radością przyczyni się do rozwoju badań
paranormalnych.
29
Adelaide poprawiła woalkę, by dokładnie zasłonić twarz. Przyjrzała się wystawie
małej, byle jakiej księgarenki. Szyby pokrywała tak gruba warstwa brudu, że nie można było
zajrzeć do środka.
- To jest twoje biuro? - spytała zaintrygowana.
- Jedno z wielu, jakie mam w mieście - powiedział Griffin. Rzadko dwa razy z rzędu
pokazuję się w tym samym miejscu. W moim zawodzie przewidywalność nie popłaca.
- Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Ukrywamy się, a ty prowadzisz interesy
jak gdyby nigdy nic.
- Dyrektor i ci, którzy dla niego pracują, powinni się wydawać wszechobecni na
ulicach - powiedział Griffin. - To istotna część mojej reputacji.
Otworzył drzwi. Gdzieś w głębi ciemnego pomieszczenia zabrzęczał dzwoneczek.
Adelaide uniosła suknię i weszła do środka. Za ladą płonęła lampa gazowa, ale jej światło nie
mogło rozproszyć panującego mroku.
Lokal sprawiał wrażenie, jakby od bardzo dawna tu nie zamiatano ani nie odkurzano.
Na półkach piętrzyły się niedbałe stosy nieciekawie prezentujących się woluminów.
Spojrzała wokół siebie wzrokiem talentu. Zakurzoną podłogę pokrywały warstwy
lśniących ciemnym blaskiem śladów stóp Griffina.
Były też inne ślady, splatające się w mieszaninę mrocznej energii. Najbardziej
zaskoczyło ją to, że w wielu z nich widniały prądy silnych emocji, w ogromnej większości
negatywnych. Widziała prądy strachu, buzujące rozbłyski desperacji, przygnębiające fale
rozpaczy i jadowite odblaski charakterystyczne dla przerażenia.
Pomyślała, że mało kto zagląda do tej księgarni, szukając najnowszego bestsellera.
Kłębiąca się na podłodze energia wskazywała jasno, że dla tych, którzy zapuścili się w mroki
bezimiennego zaułka, to miejsce było ostatnią deską ratunku. Przychodzili, bo już nie mieli
dokąd pójść. Ciekawe, co spodziewali się tu znaleźć.
Z zaplecza wyłonił się człowiek o posturze gnoma i fizjonomii gbura. Zmrużył oczy,
przypatrując się Griffinowi zza złoconych oprawek szkieł. Wyglądał na lekko poirytowanego.
Najwyraźniej niezbyt ucieszył go widok pracodawcy.
- A, to pan. - Gnom poprawił okulary - Harperowie już czekają.
- Dziękuję, Charles. - Griffin spojrzał na Adelaide. - Pozwól, że ci przedstawię
Charlesa Pembertona. Jest uczonym i nie lubi, kiedy mu się przeszkadza w pracy. Ale
zawarliśmy umowę: on prowadzi dla mnie tę księgarnię, a ja załatwiam publikację jego
artykułów w szanowanym piśmie naukowym.
Adelaide zmierzyła Charlesa wzrokiem.
- Jaką dziedziną wiedzy pan się zajmuje?
- Zjawiskami paranormalnymi - burknął Charles.
- Powinnam się była domyślić - odparła z uśmiechem. Charles usiadł przy
sekretarzyku.
- Mój artykuł ukaże się w następnym numerze kwartalnika „Przeglądu Badań
Paranormalnych i Parapsychicznych".
Adelaide spojrzała na niego z zaskoczeniem.
- To czasopismo jest wydawane przez Towarzystwo. Publikowano w nim prace
mojego ojca.
- To jedna z niewielu godnych zaufania pozycji w tej dziedzinie. - Charles zrobił się
nieco milszy, widząc, jakie zrobiło to na niej wrażenie. - Moja praca dotyczy kontrowersji
związanych z osobą D.D. Home'a
Adelaide pokiwała głową.
- To postać legendarna. Mówiono, że miał ogromny talent. Podobno umiał lewitować,
przechodzić przez płomienie i robić inne niezwykłe rzeczy.
- Bzdura - parsknął Charles. - Uważam go za skończonego oszusta. W moim artykule
udowadniam, że te wszystkie lewitacje, wlatywanie i wylatywanie przez okno, to zwykłe
kuglarskie sztuczki. Ten człowiek był zwykłym szarlatanem.
*
∗
Daniel Dunglas Home - szkocki spirytysta, twierdził, że posiadał zdolności parapsychiczne.
Naukowcy epoki wiktoriańskiej wielokrotnie próbowali przyłapać go na oszustwie, co jednak ani razu się ni e
udało (przyp. tłum.).
- Bardzo popularnym szarlatanem - dorzucił Griffin z rozbawieniem. - Obracał się w
najlepszych kręgach. Trzeba jednak przyznać, że zrobił niezwykłą karierę.
Charles warknął wściekle, spoglądając wilkiem znad oprawek okularów.
- Tacy jak on powodują, że uczciwe paranormalne badania mają kiepską reputację.
Moja praca w „Przeglądzie" rozwieje mit otaczający tego osobnika.
- Nie liczyłbym na to - odparł Griffin. Ujął Adelaide pod ramię i pociągnął ją w stronę
zamkniętych drzwi na zaplecze. - Z doświadczenia wiem, że mając do wyboru chwytliwą
bajeczkę i kilka nudnych faktów, ludzie wybiorą fikcję.
- Po paru latach spędzonych wśród artystów na występach przychylam się do tej opinii
- stwierdziła Adelaide.
Charles sarknął pogardliwie.
- Jak to możliwe, że udaje ci się umieścić prace pana Pembertona w piśmie
publikowanym przez Towarzystwo? - Adelaide zerknęła na Griffina. - Myślałam, że unikasz
wszelkich kontaktów z tą organizacją.
- Jeden z wydawców jest mi winien przysługę.
- No tak, oczywiście. Ciekawa jestem, co to takiego.
- Może kiedyś ci powiem. Tymczasem chciałbym, żebyś podczas spotkania z moimi
klientami użyła wszystkich swoich zmysłów.
Rzuciła mu spojrzenie zza woalki.
- Dlaczego?
- Twój talent może się okazać przydatny.
- Dobrze. Weszła do drugiego pokoju. W powietrzu za jej plecami zafalowała energia.
Bez oglądania się wiedziała, że Griffin osłonił się płaszczem niewidzialnych cieni.
W ciasnym pomieszczeniu czekało dwóch mężczyzn i kobieta. Siedzieli na prostych
drewnianych krzesłach. Pokrywali niepokój uprzejmym wyrazem twarzy, ale Adelaide
wyczuwała czającą się pod nim panikę.
Kiedy przestroiła się na widzenie ponadzmysłowe, dojrzała w ich śladach gorące
smugi napięcia. Ale połyskiwała w nich jeszcze inna energia. Każda z tych trzech osób miała
jakiś talent.
Na widok Adelaide i Griffina obaj mężczyźni poderwali się z miejsc.
- Sir - odezwał się starszy z nich, siwy, dobrze ubrany i dystyngowany. Tembr jego
głosu znamionował wysoką kulturę i wykształcenie. - Dziękuję, że zgodził się pan z nami
spotkać. Jestem Calvin Harper. - Skinął głową w stronę kobiety. - Moja żona, pani Harper, i
mój brat, Ingram Harper.
Wszyscy troje spojrzeli z ciekawością na Adelaide, ale Griffin jej nie przedstawił.
- Wprawdzie nie spotkaliśmy się dotąd, ale mam pewne wiadomości na temat waszej
licznej rodziny - rzekł Griffin. - Sądzę, że przez lata nieraz spotykaliśmy się przy różnych
okazjach. Gratuluję panu wspaniałych waz w galerii Taggerta. Próbował mi jedną odsprzedać,
ale odmówiłem.
Calvin Harper zrobił zasmuconą minę.
- Drogi panie, proszę o wybaczenie, jeśli w przeszłości zaszły między nami jakieś
nieporozumienia.
- Ależ skąd - odparł Griffin beztrosko. - Pseudoetruskie wazy to problem Taggerta, nie
mój. Skoro jest z nich zadowolony, nie macie się czym przejmować.
Pani Harper wbiła oczy w Griffina. Adelaide nie miała wątpliwości, że próbuje
wyraźniej dojrzeć jego twarz. Griffin nie był w tej chwili niewidzialny, ale wydawał się
pogrążony w mroku, jakby stał w ciemnym, nieoświetlonym korytarzu, a nie na środku
pokoju.
- Czemu pan uważa, że wazy Taggerta są podrobione? - spytała lodowatym tonem
pani Harper.
- Wiem, że najlepsze okazy kolekcji Taggerta pochodzą z rodzinnych warsztatów
Harperów - rzucił Griffin.
- Chwileczkę - zaperzył się Ingram Harper. - Jeśli pan sugeruje, że nasza rodzina para
się niecnym handlem sfałszowanymi antykami, to...
- Ingram, dosyć - przerwał mu stanowczo Calvin. - Mamy interes do pana Dyrektora.
Nie czas na takie dyskusje. Tu idzie o życie Norwooda.
- Właśnie - wtrąciła cicho pani Harper. W urękawiczonych dłoniach miętosiła
wilgotną chusteczkę. - Mamy nadzieję, że jeszcze żyje. Przyszliśmy pana błagać o pomoc,
Dyrektorze. Nie mamy się do kogo zwrócić.
Calvin się opanował.
- Słyszeliśmy, że czasem pomaga pan ludziom w sytuacji bez wyjścia. Jesteśmy
gotowi zapłacić każdą sumę.
- Honorarium pobieram w postaci przysługi. Odpłacicie się, kiedy będę potrzebował
waszych usług albo jakiejś informacji.
Calvin przełknął nerwowo.
- Tak jest, sir. Zrozumieliśmy. Griffin uprzejmie skinął głową.
- Może najpierw dowiem się, kim właściwie jest Norwood?
- Oczywiście. - Pani Harper zdołała się już trochę uspokoić. - Norwood to mój
bratanek. Jego żona przyszłaby tu dzisiaj z nami, ale jest tak wstrząśnięta, że nie wstaje z
łóżka.
- Ja jestem ojcem Norwooda - wtrącił Ingram. - Mój syn jest wyjątkowo uzdolnionym
rzeźbiarzem. Prowadzi również sklepik z antykami.
- Antykwariat Harpera, o ile się nie mylę - powiedział Griffin. - Tak, słyszałem o tym
sklepie. Zdaje się, że niejedno dzieło Norwooda zajmuje poczesne miejsce w zbiorach
prywatnych kolekcjonerów zarówno u nas w kraju, jak i w Ameryce.
- Na obronę Norwooda mogę powiedzieć tylko tyle, że to wiara we własne
umiejętności skłoniła go do sprzedania posążka królowej tak niebezpiecznemu człowiekowi. -
Ingram westchnął.
Griffin zatrzymał wzrok na pełnych niepokoju twarzach Harperów.
- Chcecie powiedzieć, że Norwood sprzedał falsyfikat kolekcjonerowi, który okazał
niezadowolenie, kiedy oszustwo wyszło na jaw?
Calvin zacisnął szczęki.
- Kolekcjoner doszedł do wniosku, że posążek nie jest autentykiem. To oczywiście
jedno wielkie nieporozumienie.
- Oczywiście - gładko zgodził się Griffin.
- A teraz Norwood zniknął. Wychodząc z warsztatu, powiedział swojemu
pracownikowi, że kolekcjoner, który kupił posążek królowej, prosił go o konsultację. Ale z
tego spotkania już nie wrócił.
Pani Harper przyłożyła chusteczkę do oczu.
- Te ostatnie godziny były jak jakiś zły sen. W każdej chwili spodziewamy się
wiadomości, że zwłoki Norwooda wydobyto z rzeki.
Calvin krzepiącym gestem położył jej dłoń na ramieniu i zwrócił się znowu do
Griffina.
- Dziś rano dotarły do nas pogłoski, że mógł zostać więziony.
- Dostaliście list z żądaniem okupu? - zapytał Griffin.
- Nie, nic z tych rzeczy. - Pani Harper otarła oczy. - Nie było żadnej wiadomości. I to
właśnie jest straszne. Dlatego przyszliśmy do pana. Nie mieliśmy pojęcia, kto jeszcze miałby
odpowiednie znajomości, żeby się dowiedzieć, co się stało z Norwoodem.
- Wydaje mi się, że państwo trochę przesadzacie - rzekł Griffin. - Zazwyczaj
kolekcjoner, który dochodzi do wniosku, że pośrednik go oszukał, żąda po prostu zwrotu
gotówki.
Zapadło krótkie milczenie. Harperowie wymienili spojrzenia. Ingram odchrząknął.
- Mamy powody sądzić, że kolekcjonerem, o którego w tym przypadku chodzi, jest
pan Luttrell.
- A niech to szlag - powiedział cicho Griffin. - Norwood Harper sprzedał falsyfikat
Luttrellowi? To zadziwiający tupet.
- Pomoże nam pan? - błagał Ingram. - Cała rodzina szaleje ze zmartwienia.
- Popytam, gdzie się da - obiecał Griffin. - Ale mówimy tutaj o Luttrellu. Norwood
Harper może już leżeć na dnie rzeki.
- Wiemy o tym, sir. Jednak moja intuicja mówi, że jeszcze żyje, lecz jest w
śmiertelnym niebezpieczeństwie - powiedział przygnębiony Calvin. Wyprostował się. -
Niezależnie od tego, co uda się panu ustalić, jesteśmy pańskimi dłużnikami. Jeśli
kiedykolwiek rodzina Harperów będzie mogła panu w czymś pomóc, proszę się nie wahać.
Pani Harper podniosła się z krzesła i zrobiła krok naprzód.
- A jeśli się okaże, że nie będzie pan potrzebował usług żadnego z Harperów w tym
pokoleniu, może pan być pewien, że przekażemy to zobowiązanie naszym dzieciom.
Harperowie nie zapominają o długach. Gdyby któryś z pańskich potomków potrzebował
naszej pomocy, będziemy gotowi służyć, czym się tylko da.
- Postaram się wykorzystać waszą pomoc jeszcze za życia - odparł Griffin tonem
całkowicie wypranym z emocji.
Szósty zmysł Adelaide odezwał się cichutko. Domyśliła się, że Griffin nie planuje
przedłużenia rodu. To wyjaśniało, dlaczego nie miał żony. Ale przecież, jak sama przekonała
się poprzedniej nocy, był mężczyzną pełnym wigoru. Zastanawiała się, co wpłynęło na to, że
nie chciał albo nie mógł założyć rodziny.
Cóż, z drugiej strony ona też podjęła podobną decyzję.
30
- Jeżeli chodzi o Norwooda Harpera, jedno możemy stwierdzić z pewnością. - Griffin
rozłożył mapę na stoliku pod oknem. - Jest głupcem.
- Bo sprzedał podróbkę bezwzględnemu, okrutnemu szefowi przestępczej szajki, który
nie zawaha się ukarać go dla przykładu? - chciała wiedzieć Adelaide.
- Zgodzisz się chyba, że taki ruch nie świadczy o jego zdrowym rozsądku.
- Pewnie zwyciężyła w nim artystyczna dusza - powiedziała Adelaide. Postawiwszy na
stole dwa kubki z herbatą, przyglądała się, jak Griffin zaznacza kółkiem miejsce na mapie.
- Często robisz takie rzeczy? - zapytała.
- Ukrywam się w pokoju, o którego posiadanie nikt mnie nie podejrzewa, jednocześnie
próbując wypłoszyć z ukrycia nieznane osoby, nasyłające na mój dom ludzi o zdolnościach
parapsychicznych, wyposażonych w zestaw piekielnych urządzeń? - odparł Griffin, nie
podnosząc głowy znad mapy. - Bardzo rzadko, zapewniam cię. Nie sprawia mi to żadnej
przyjemności.
Usiadła naprzeciwko niego i rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu. Griffin
przyprowadził ją tutaj po spotkaniu z Harperami. Po jej zapuszczonej księgarni służącej mu
za biuro nie zdziwił jej widok dwóch pokoików nad zamkniętym na głucho sklepikiem w
kolejnej bezimiennej uliczce. Widać szefowie gangu, szukając kryjówki, nie dbają o luksusy.
- Nie mówiłam o naszym nowym lokum - odrzekła - tylko o twoich dzisiejszych
klientach.
- Ach tak, o Harperach. - Usiadł, biorąc do ręki kubek. - Będę z tobą szczery. Sądzę,
że Norwood nie żyje.
- Ale jeśli żyje, spróbujesz go uratować. Wypił kilka łyków herbaty i odstawił kubek.
- Zobaczę, co się da zrobić. Spróbuj negocjować z Luttrellem.
- Po co? Jakiej przysługi mógłbyś potrzebować od rodziny fał szerzy?
- Parapsychicznie uzdolnionych fałszerzy - przypomniał, po czym wzruszył
ramionami. - Harperowie mają prawdziwy talent. Być może pewnego dnia przydadzą mi się
ich umiejętności.
- A może któryś z twoich potomków wykorzysta tę przysługę - podsunęła ostrożnie.
Wstrzymała oddech, zdając sobie sprawę, że narusza niewidzialną granicę, ale nie umiała się
pohamować. Ostatnio chęć odkrycia wszystkich sekretów Griffina stawała się dla Adelaide
niemal obsesją.
- Raczej nie - powiedział Griffin. Odstawił kubek stanowczym gestem, jakby
zamykając temat.
- Czemu tak mówisz? - Zmarszczyła brwi.
- Obracam się w niebezpiecznym świecie, Adelaide. Nie mogę narażać żony ani tym
bardziej dziecka. Już raz tego próbowałem, kiedy byłem jeszcze młody i bardziej
romantycznie nastawiony do życia.
- Byłeś żonaty? - To ją zaszokowało, nie spodziewała się takiej rewelacji.
- Zakochałem się, mając dwadzieścia dwa lata. Ona miała dziewiętnaście lat, ale już
od jakiegoś czasu była zdana tylko na siebie. Wiedziała, co znaczy życie na ulicy. Znała mój
świat.
- Jak się poznaliście?
- Rowena miała talent, dzięki któremu mogła widzieć ludzką aurę, a także głowę do
interesów. Zarabiała na życie jako wróżbiarka. Znała więc niejeden sekret. A ja miałem w
zwyczaju zbierać różne informacje, podobnie jak teraz. Więc wyświadczyłem jej przysługę.
- Jaką przysługę?
- Usunąłem klienta, którego zaczęła się bać. Obserwował ją bardzo uważnie.
Wiedziała, że szuka w jej twarzy oznak oburzenia albo przynajmniej wyraźnej dezaprobaty,
gdyż niemal przyznał się do stosowania przemocy. Jednakże Adelaide nie okazała
najmniejszego poruszenia, tylko dalej wypytywała z zaciekawieniem.
- Czemu Rowena się go bała?
- Czy wspomniałem, że była bardzo piękna?
- Nie, to ci umknęło - powiedziała.
- Blond włosy, błękitne oczy. Eteryczna.
- Prawdziwy anioł? - zapytała uprzejmie.
- Niektórzy mężczyźni tak uważali.
Z tobą włącznie? Znała odpowiedź na to pytanie. Przecież ożenił się ze śliczną
Roweną.
- Część klientów zakładała, że wraz z przepowiednią mogą kupić wdzięki Roweny -
ciągnął Griffin. - Zwłaszcza jeden okazywał nadmierne zainteresowanie. Kiedy odtrąciła jego
awanse, zaczął ją prześladować. Jego umizgi stawały się coraz bardziej natarczywe.
- Widywałam takie sytuacje - powiedziała, składając dłonie.
- Czyżby? - Griffin uniósł brwi.
- Tak. Takich mężczyzn trudno powstrzymać, czasem staje się to wręcz niemożliwe.
- W każdym razie ów dżentelmen zaczął zostawiać jej liściki, grożąc, że jeśli on nie
może jej mieć, nie będzie jej miał nikt inny. Rowena widziała jego aurę. Wiedziała, że jej
życie jest w niebezpieczeństwie.
- Więc rozwiązałeś ten problem.
- Należało działać z wielką ostrożnością. Delikwent nie był bezimiennym
urzędniczyną, po którym nikt by nie płakał, gdyby zniknął bez śladu. Chodziło o wysoko
postawioną osobistość, znaną i szanowaną w towarzyskich kręgach.
- Domyślam się, że spotkał go wypadek? - zapytała, lekko unosząc brwi.
- Prawdziwa tragedia. Rzucił się z mostu w chwili rozpaczy. Rodzina bardzo nie
chciała rozgłosu. Niewątpliwie ktoś pomógł owemu dżentelmenowi zeskoczyć z mostu,
pomyślała.
- Rozumiem - powiedziała na głos. - A co było potem?
- Rowena oddawała mi przysługi, przekazując różnego rodzaju informacje. Z czasem
zacząłem szukać pretekstu, żeby ją częściej odwiedzać. W końcu poprosiłem ją o rękę, a ona
się zgodziła.
- Więc co się stało?
- Półtora roku później zmarła przy porodzie. Dziecko umarło razem z nią.
- Och, Griffin. - Rozplotła dłonie, wyciągnęła rękę ponad stołem i dotknęła jego
ramienia. - Strasznie mi przykro.
Spojrzał na jej rękę.
- To było dawno temu.
- Ból po takiej stracie zaciera się z czasem, ale nigdy całkiem nie przemija. Wiemy to
oboje. Tak czy inaczej, nie ty zabiłeś Rowenę. Zmarła śmiercią naturalną, a nie dlatego, że
wyszła za króla przestępczego podziemia. Czemu po tej tragedii nabrałeś przekonania, że nie
możesz się ożenić i założyć rodziny?
Podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy.
- Kryminalista nie jest dobrym materiałem na męża, Adelaide. Miałem obsesję na
punkcie budowania swojego imperium, zachowania przy życiu Roweny, siebie samego i tych,
którzy dla mnie pracowali. Nie miałem dla niej zbyt wiele czasu, ale robiłem wszystko, żeby
zapewnić jej bezpieczeństwo. A ona stopniowo zaczęła się czuć jak w pułapce. Czegoś jej
brakowało.
- Znalazła sobie kochanka?
- Moją prawą rękę i najlepszego przyjaciela - rzekł Griffin. - Tworzyliśmy zgraną
drużynę od pierwszych dni, odkąd znalazłem się na ulicy. Po śmierci rodziców ufałem
Benowi bardziej niż komukolwiek innemu.
Nagle zrozumiała.
- Powierzyłeś mu czuwanie nad Roweną - powiedziała.
- Był jej ochroniarzem, ilekroć wychodziła z domu. - Griffin wykrzywił wargi w
ironicznym grymasie. - Chciałem, żeby pilnował jej mój najlepszy człowiek, kiedy ja sam nie
mogłem tego robić.
- To smutne. Zupełnie jak historia Lancelota i Ginewry. W oczach Griffina zabłysło
chłodne rozbawienie.
- Z jedną istotną różnicą. Nie jestem królem Arturem.
- Racja - odparła z powagą. Zaskoczył ją uśmiech Griffina.
- Jak to? Nie chcesz mnie zapewniać, że na swój sposób jestem takim współczesnym
królem wojownikiem?
- Szczerze wątpię, żebyś w ogóle miał miecz - odpowiedziała z uśmiechem.
- I mówisz to po wczorajszej nocy? Jestem załamany. Poczuła, że zalewa się
rumieńcem.
- Nie próbuj zmieniać tematu. Przestał się uśmiechać i wypił łyk herbaty.
- Patrząc wstecz, stwierdzam, że przydzielenie Rowenie ochroniarza od początku
zapowiadało katastrofę. Powinienem był to przewidzieć. Przez półtora roku więcej czasu
spędzała z nim niż ze mną. Zaczęła widzieć w Benie swojego obrońcę, którym zresztą był. Do
diabła, sam mu to zleciłem.
- Nie mów tak. Czym innym jest żal za przeszłością, a czym innym obwinianie siebie
o to, co się stało. Nie twoja wina, że Rowena zakochała się w swoim ochroniarzu.
Uśmiechnął się blado, na jego twarzy widać było smutek.
- A więc odpuszczasz mi wszystkie grzechy?
- Niezupełnie. Z tego, co mówisz, daleko ci było do ideału. Nie tłumaczy cię to, że
byłeś skupiony na swoim, hm... rozwoju zawodowym... I na chronieniu swojej rodziny... -
Urwała, bo w tym momencie kolejny kawałek układanki znalazł swoje miejsce. - O, nie. Już
widzę, o co tu chodzi. Miałeś obsesję na tle zapewnienia bezpieczeństwa rodzinie i
współpracownikom. Potem zacząłeś się zastanawiać, czy ta obsesja nie jest pierwszą oznaką
klątwy Wintersów.
- Pierwszy talent wypełnia umysł narastającym niepokojem, którego nie zagłuszą
długie godziny spędzone w laboratorium, nie uśmierzy silny trunek czy makowe mleko -
zacytował. - Tak wtedy wyglądało moje życie. Nie spędzałem długich godzin w laboratorium.
Budowałem swoje imperium. W końcu wyszło na jedno. Rowena zmarła, a razem z nią
dziecko.
- Wtedy po raz pierwszy przyszło ci na myśl, że twoim przeznaczeniem jest przemiana
w cerbera - dokończyła. - A z kolei ten wniosek kazał ci uwierzyć, że klątwa stała się
przyczyną śmierci twojej żony i dziecka.
- Być może.
- Pewnie nie powinnam pytać, ale muszę wiedzieć. To było twoje dziecko?
- Nie. Rowena wyznała mi prawdę przed śmiercią. Wiedziała, że umiera, i chciała
zrzucić ten ciężar z sumienia. Pewnie sądziła, że nie będę tak rozpaczał po dziecku innego
mężczyzny.
- Ale i tak rozpaczałeś. Opłakiwałeś nie tylko śmierć ich obojga, lecz również stratę
przyjaciela. To była twoja jedyna rodzina. Co więcej, już druga, jaką utraciłeś. Nic dziwnego,
że zacząłeś poważnie traktować klątwę.
Nic więc dziwnego, że doszedł do przekonania, iż nie zdoła ochronić rodziny,
pomyślała. Griffin wypił trochę herbaty.
- Nie uważasz, że ta rozmowa stała się przygnębiająca?
- Masz rację - przytaknęła. - Może zmienimy temat?
- Bardzo dobry pomysł.
- Jeszcze tylko jedno - powiedziała. - Muszę to wiedzieć. Co się stało z Benem? Na
jego usta wypłynął lodowato zimny uśmiech.
- A jak myślisz, co mogło się z nim stać? Zmarszczyła nos.
- Jeśli usiłujesz mi dać do zrozumienia, że go zabiłeś, mszcząc się za zdradę, to próżny
trud. Nigdy w to nie uwierzę.
- Wszyscy tak uważają. - Drapieżny uśmiech zniknął z twarzy Griffina, zastąpił go
wyraz niesmaku. - Chyba wyszedłem z wprawy. To zły znak.
- Griffin, wiem, że nie zabiłeś Bena, czułeś się winny za to, co zaszło - mówiła
cierpliwie. - Co się stało z twoim przyjacielem?
- Cóż, obaj wiedzieliśmy, że w tej sytuacji nie jest możliwa ani dalsza współpraca, ani
przyjaźń - powiedział. - Po pogrzebie podszedł do mnie i zapytał, czy zamierzam poderżnąć
mu gardło. Powiedziałem, że nie. Wtedy mnie poinformował, że zamierza wyjechać do
Australii. Przyznałem, że to świetny pomysł. Tydzień później wyjechał.
- Cieszę się.
- Nie uważasz, że zakończenie tej historii jest zbyt banalne?
- Kierujesz grupą przestępczą - powiedziała. - Masz na co dzień dosyć przygód i
dramatycznych wydarzeń. Trochę banału od czasu do czasu nie zaszkodzi.
- A co z porównaniem do króla Artura?
- O ile pamiętam, Artur nie zabił Lancelota. Zdaje się, że oddalił go z królewskiego
dworu. Kto wie? Może Lancelot wyjechał do Australii.
31
Kolacja składała się z wiktuałów przygotowanych przez panią Trevelyan: był chleb,
ser, pikle i gotowane jajka. Do tego butelka wina, którą Griffin zabrał przelotem z piwnicy,
zanim zeszli do podziemnego tunelu.
Zauważył, że wino wprawiło Adelaide w dobry humor.
- Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - stwierdziła, patrząc na niego znad
kieliszka błyszczącymi oczyma. - Za pomocą butelki wina zamieniłeś naszą przygodę w
wesoły piknik. Skąd ci przyszło do głowy, żeby zabrać wino?
- Mam w tych sprawach pewne doświadczenie - przyznał. - Ukrywanie się często
wiąże się z niewygodą, ale nie należy rezygnować z wszelkich dobrodziejstw cywilizacji.
- Zapamiętam to sobie.
Pieczołowicie umiejscowiła ogóreczek na trójkącie sera, ser z korniszonem na kromce
chleba, a następnie odgryzła kęs tej kanapki.
Przez moment, jak oczarowany, przyglądał się Adelaide. Zapał, z jakim podchodziła
do jedzenia, poruszał w nim uśpione struny pożądania. Zresztą podniecała go sama jej
obecność, a nawet myśl o niej miała podobne efekty. I pomimo że ostatnio wiele się działo,
nie był w stanie uwolnić się od wspomnień tej nocy, kiedy trzymał ją w ramionach, miękką,
ciepłą i promienną.
- Widzę, że bez trudu przystosowałaś się do kiepskich warunków, jakie ci zgotowałem
- powiedział. - Niejedna dama na twoim miejscu dawno żądałaby soli trzeźwiących.
Uśmiechnęła się.
- Ja też mam w tej dziedzinie pewne doświadczenie. Nie raz musiałam nocować w
warunkach bardziej niż spartańskich. - Rozejrzała się dokoła z wyraźnym zadowoleniem. -
Mamy dach nad głową, a nawet toaletę.
- A czego się spodziewałaś? Lekko wzruszyła ramieniem.
- Czy ja wiem, chyba jakiejś groty albo opuszczonej piwnicy.
- Dlaczego musiałaś się ukrywać?
- Nie musiałam się ukrywać - odparła z poważną miną. - Chodziło raczej o to, by
szybko wyjechać z miasta pod osłoną nocy. Przyznam, że co najmniej w jednym wypadku
wina była całkowicie po mojej stronie.
Wziął nóż i ukroił sobie kromkę chleba.
- Zapowiada się ciekawie.
- Zaczęłam pracować jako asystentka medium, pani nazwiskiem Peck.
- Nie można rozmawiać ze zmarłymi - odgryzł kęs chleba - toteż nie istnieją
prawdziwe media.
- Tak, wiem. Ale zdziwiłbyś się, ilu ludzi wierzy, że to jest możliwe. Nawiązywanie
łączności z duchami to bardzo dochodowy biznes. Poznałam panią Peck na statku, płynąc do
Nowego Jorku. Zaczęłam pracować jako jej asystentka, ale kiedy się zorientowała, że mam
pewne zdolności paranormalne, szybko zmieniła stawkę i szyld. I tak pojawiła się Mistyczna
Zora.
- Wspaniały pseudonim artystyczny.
- Też mi się podobał. Wynalazłam go w jakimś powieścidle. Dawałam oszałamiające
pokazy mocy parapsychicznych, a za dodatkową opłatą przyjmowałam indywidualnych
klientów. Analizowałam ślady światła snów i udzielałam porad. Szło mi całkiem dobrze. Ale
niestety, od czasu do czasu zdarzało mi się popełnić kardynalny błąd show-biznesu: mówiłam
ludziom to, czego wcale nie chcieli usłyszeć.
Griffin zagryzł serem.
- To błąd w każdym zawodzie.
- Teraz już wiem, ale musiałam za to płacić. Kiedyś poinformowałam klientkę, że jej
mąż - brutalny prostak, który już nieraz ją pobił - może ją zabić w napadzie wściekłości.
Doradziłam, żeby go zostawiła i uciekła. Posłuchała mnie. Kiedy żona zniknęła, mąż uznał,
że to moja wina. Obie z panią Peck musiałyśmy natychmiast wyjeżdżać z miasta.
- A porzucony mąż was nie ścigał?
- Chyba nie był w stanie. Zaatakował mnie po moim ostatnim występie. Nie miałam
wyboru, musiałam go pogrążyć w bardzo głębokim śnie. Potem coś mu się pomieszało w
głowie. Byłam ciężko przerażona, więc możliwe, że użyłam więcej mocy niż było trzeba. W
każdym razie, kiedy się wybudził, wszyscy uznali, że miał zawał. Już nigdy nie doszedł do
siebie.
- A co z żoną? Adelaide uśmiechnęła się leciutko.
- O ile mi wiadomo, wróciła, by pielęgnować swojego biednego, obłożnie chorego
męża. Żył jeszcze tylko dziesięć dni. Podejrzewam, że owa dama trochę mu pomogła
wyciągnąć nogi, być może przy użyciu arszeniku. Kiedy zmarł, przejęła jego majątek.
- Szczęśliwe zakończenie. Adelaide schrupała kolejnego korniszona.
- Lubię takie zakończenia.
- A jak trafiłaś do Rewii na Dzikim Zachodzie?
- Przez następne kilka lat sporo zarobiłyśmy razem z panią Peck. W końcu ona
postanowiła osiąść na stałe w Chicago, a ja ruszyłam dalej na zachód, zarabiając w ten sam
sposób. W San Francisco na jedno z moich przedstawień trafił Monty Moore. Po występie
przyszedł do mnie do garderoby i zaproponował, żebym dołączyła do jego Rewii.
Początkowo odmówiłam, bo całkiem nieźle szło mi samej, ale zgodziłam się, kiedy
zaproponował, że przyjmie mnie na wspólniczkę. Wówczas jego występy cieszyły się
ogromną popularnością, ale on uważał, że pokaz zdolności parapsychicznych jeszcze
dodatkowo je uatrakcyjni. I nie mylił się.
- Ale i tak nie ominęły was nocne ucieczki z miasta?
- Istotnie. - Uśmiechnęła się. - Tego typu sytuacje nieodłącznie wiążą się z życiem w
trasie. Dla mieszkańców małych miasteczek wędrowni artyści to zawsze obcy, którym nie
można ufać. Gdy działo się coś złego, zwykle na nas padało oskarżenie. Ktoś ściągnął pranie
ze sznura? Pewnie jeden z chłopaków, którzy się włóczą z artystami. Czyjejś żonie zginęła
bransoletka? Przecież każdy wie, że w tłumie na takim występie nie brak złodziejaszków.
- Rozumiem, o czym mówisz.
- Bywało, że w środku nocy musieliśmy ładować do pociągu nasze dwa bizony,
Willy'ego i Bustera, wszystkie konie, namioty i rekwizyty. Ale nigdy nie było nudno, a zyski
płynęły równym strumieniem. W końcu Monty i ja sprzedaliśmy Rewię na Dzikim
Zachodzie. On żyje z procentów, a ja postanowiłam wrócić do Anglii.
- Co zrobiłaś z wszystkimi zarobionymi pieniędzmi?
- Posłuchałam rady Monty'ego i zainwestowałam w Kompanię Kolei Żelaznych, kilka
firm handlowych i nieruchomości w San Francisco. Mam między innymi duży dom z
przepięknym widokiem na zatokę. Zamierzałam osiąść tam na stałe.
- Ale wróciłaś do Anglii. Wzięła kolejny kawałek sera.
- Razem z lampą.
- Dlaczego?
- Bo przyszła na to pora. - Z namysłem spojrzała na lampę. Pamiętaj, że w życiu nie
ma przypadków. Sądzę, że do powrotu nakłoniła mnie intuicja.
- Ale nadal masz ten dom?
- O tak. Opiekuje się nim wynajęty dozorca i jego żona. Wypił łyk wina i uśmiechnął
się do siedzącej naprzeciw niego kobiety.
- Miałaś niezwykłe życie, Adelaide Pyne.
- Podobnie, jak ty, Griffinie Winters.
- Tylko jedno mnie zastanawia.
- Tylko jedno?
- Dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż?
- Ach - zamilkła. Wypiła tylko łyk wina. Griffin odczekał chwilę, ale kiedy stało się
oczywiste, że nic więcej nie powie, postanowił ją do tego nakłonić.
- Zrozumiem, jeśli pragniesz zachować to dla siebie - powiedział. - Nie chciałem być
wścibski.
- Oczywiście, że chciałeś. Tak samo jak ja, kiedy wypytywałam cię o żonę i
przyjaciela. - Zakołysała kieliszkiem. - Jeśli już musisz wiedzieć, to w małżeństwie
przeszkadza mi natura mojego talentu.
Odstawił kieliszek i skrzyżował ramiona przed sobą.
- Ze wszystkich możliwych wyjaśnień tego się akurat nie spodziewałem. W jaki
sposób talent uniemożliwia ci małżeństwo?
- Oboje czerpiemy moc naszych zdolności ze światła snów, ale moja wrażliwość na
ten rodzaj energii jest inna niż twoja.
- Wiem o tym.
- Jestem bardzo czuła na prądy światła snów generowane przez inne osoby. Kiedy
ludzie nie śpią, ich energia jest z reguły na dość niskim poziomie, z którym radzę sobie bez
problemu. Ale kiedy zasypiają, blask snów wypełnia ich aurę i powietrze wokół nich. -
Zrobiła niewyraźny gest ręką. - Odbieram to wyjątkowo przykro. Na tyle, że nie jestem w
stanie spać w jednym łóżku z człowiekiem, któremu coś się śni. A sny mają wszyscy.
Poczuł się tak, jakby dostał cios prosto w żołądek.
- Chcesz powiedzieć, że nie możesz zasnąć w jednym łóżku z mężczyzną?
- Tak. - Uśmiechnęła się smutno. - Dobrana z nas para, co? Ty obawiasz się
małżeństwa, nie chcąc narażać żony na niebezpieczeństwa, z którymi się stykasz. Ja nie mogę
wyjść za mąż, bo nie znalazłam mężczyzny, którego bym pokochała i który byłby w stanie
pokochać mnie razem z moim nieszczęsnym dziwactwem.
- Ale to przecież tylko drobne dziwactwo. Przez jej spojrzenie przemknął cień smutku.
- Z czasem ten mój drobny problem potrafi zniszczyć wszelkie poczucie bliskości.
Oczywiście, z początku mężczyźni uważają, że to bardzo wygodne rozwiązanie. Widzą we
mnie kochankę idealną, bo godzę się mieszkać w osobnym domu i nie domagam się
małżeństwa. Ale wkrótce dochodzą do wniosku, że w pewien sposób ich od siebie odpycham.
Być może mają rację.
- Nie - stwierdził z przekonaniem. - Po prostu zdają sobie sprawę, że nigdy tak
naprawdę nie będziesz do nich należała. Najpierw widzą w tobie intrygujące wyzwanie, ale
kiedy dociera do nich, że nigdy cię w pełni nie posiądą, wpadają w złość.
Lekko wzruszyła ramieniem.
- Możliwe. Wiem tylko, że cierpią na tym obie strony. Ja też zaczynam mieć żal do
kochanka, przez którego nie mogę spać i który swoim światłem snów drażni moje zmysły.
Griffin zacisnął palce na nóżce kieliszka.
- Czy w ten subtelny sposób chciałaś dać mi do zrozumienia, że nie zamierzasz ze mną
spać? Zaskoczona, wciągnęła głośno powietrze.
- Nie to miałam na myśli. Niezupełnie o to chodziło.
- Bo jeśli tak, to masz moje słowo, że nie będę ci się dzisiaj narzucał - oświadczył. -
Jesteś pod moją opieką. Nie zamierzam cię wykorzystywać.
Odchrząknęła.
- To bardzo szlachetnie z twojej strony. Ale tak się składa, że... Przerwał jej, nim
zdołała skończyć zdanie, zdecydowany powiedzieć to, co należało.
- Już wystarczająco mi wyjaśniłaś, że jeśli o ciebie chodzi, to nasze zbliżenie
wczorajszej nocy zostało wywołane przez siły ponadzmysłowe.
- Mój Boże. Przecież nie wziąłeś mnie siłą, Griffin. Jestem kobietą światową. A jak
sam wcześniej zauważyłeś, jest między nami pewne przyciąganie.
- Które ty przypisujesz energii lampy.
- Nie całkiem. - W jej głosie zabrzmiała nutka irytacji.
- Zdaję sobie sprawę, że nie miałaś zamiaru ulegać namiętności, kiedy wczoraj
uruchomiliśmy lampę. Ale wpadłaś w wir energii, która rozszalała się w bibliotece.
- Wpadłam w wir rozszalałych zmysłów? - spytała kwaśnym tonem.
- Można to tak ująć.
- A pan, proszę pana? Też byłeś wyłącznie ofiarą burzy zmysłów?
- Do diabła, nie - mruknął. - Dobrze wiedziałem, co robię.
- Innymi słowy, z nas dwojga to tylko ja mam słabą wolę? Czy to właśnie chcesz mi
udowodnić?
- Nic takiego nie powiedziałem.
- Jeśli żadne z nas nie było ofiarą ubocznych skutków działania płonącej lampy, to w
takim razie co między nami zaszło? Nie ma wyjaśnienia?
Przyjrzał jej się uważnie.
- Widzę, że się złościsz.
- Gratuluję spostrzegawczości. - Jednym haustem wypiła resztkę wina. - Oprócz tego
próbuję ci wytłumaczyć, że jestem w pełni odpowiedzialna za swoje wczorajsze czyny, tak
samo jak ty. Ale nadal uważam, że nasze podniecenie było nienaturalne.
- Nienaturalne - powtórzył bezbarwnym tonem. Jemu też zaczynały puszczać nerwy.
- Chodzi mi o to, że nasze zbliżenie nie wynikało z żadnych romantycznych uczuć.
- A z czego?
- Oczywiście z pożądania. Ale zapewniam cię, że było ono wzajemne. Nie
wykorzystałeś mnie w żaden sposób.
Wolno wypuścił powietrze.
- Przynajmniej próbowałem zachować się jak dżentelmen. Zawodowemu przestępcy
nie przychodzi to z łatwością.
- Ale tobie tak, Griffin. Choćbyś nie chciał się do tego przyznać. - Uśmiechnęła się
zagadkowo.
- Panuję nad całym Konsorcjum. - Skrzywił się. - Chyba jestem w stanie zapanować
nad własnymi żądzami.
- Nie wątpię, że tak jest - stwierdziła łagodnie. - Wiem, że nie będziesz mi się dziś
narzucał. Wypił łyk wina, próbując odepchnąć natrętne wspomnienia.
- Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Ale nikt mu nie zabroni o tym śnić.
32
Zbudziła ją burza wyładowań energetycznych. Siła prądów była tak wielka, że
wytrąciła ją ze snu. Jeszcze przed chwilą przytrzymywała cel do zestrzelenia dla Monty'ego
Moore'a i właśnie zorientowała się, że celuje do niej nie Monty, ale pan Smith. Teraz
siedziała na tapczanie, mnąc w dłoniach jedwab pościeli.
Z bijącym sercem usiłowała oddzielić resztki własnej energii snu od sztormu, który
szalał bezgłośnie w maleńkim pokoiku. Nagle zdała sobie sprawę, że te prądy nie pochodzą
od niej. To Griffin przeżywał straszliwy koszmar. Potrafiła bezbłędnie rozpoznać
promieniowanie jego energii.
W sąsiednim pomieszczeniu lśniło nie tylko światło księżyca, wpadające przez okno.
Czuła i widziała niesamowitą poświatę gorącego blasku snów.
Wyplątała się z pościeli i wstała z wąskiego posłania. Podłoga ziębiła jej bose stopy.
Podeszła do drzwi i zajrzała do pokoju obok, który pełnił funkcję miniaturowego salonu.
Spodziewała się zobaczyć Griffina śpiącego na rozkładanej sofie.
Tymczasem wcale nie spał. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na rozłożonej sofie, na
podłodze przed nim stała płonąca lampa. Jedną ręką dotykał jej brzegu. Czasza nie była
jeszcze zupełnie przejrzysta, a kryształy się nie rozjarzyły, ale wewnątrz lampy buzowała i
błyskała energia wytwarzająca ową złowrogą poświatę.
Griffin miał otwarte oczy, ale odbijał się w nich tylko niepokojący blask rzucany przez
lampę. Nic nie wskazywało na to, że ją zauważył.
- Griffin? - odezwała się cicho, nieomal szeptem. Intuicyjnie wyczuła, że nagłe
wytrącenie go ze snu mogłoby się okazać niebezpieczne, zwłaszcza przy uruchomionej
lampie.
Ostrożnie podeszła bliżej, zatrzymując się tuż przy sofie.
- Griffin - powiedziała odrobinę głośniej. - Słyszysz mnie?
Nie poruszył się, ale gwałtowne prądy sennej energii trochę się zmieniły.
Lampa wybuchła niebezpiecznie wysokim płomieniem. To zły znak, pomyślała
Adelaide. Może tak reaguje na jej obecność.
Nie przychodził jej do głowy żaden inny pomysł, więc kucnąwszy obok Griffina,
leciutko dotknęła jego ramienia.
Wydawało jej się, że jest przygotowana na bezpośredni kontakt, ale nie przewidziała
siły, z jaką huragan energii koszmaru szarpnął jej zmysłami. Nie widziała poszczególnych
wydarzeń rozgrywających się w piekielnym śnie Griffina, ale jej talent, wzmocniony intuicją,
interpretował prądy snu z zadziwiającą wyrazistością. Krew, blada ręka zwisająca z brzegu
łóżka, upiorne odbicie jego twarzy w lustrze nad toaletką i świadomość, że stało się coś
strasznego. A przede wszystkim dręcząca myśl, że przyszedł za późno, żeby ocalić rodziców.
Znała treść koszmarów Griffina, więc te obrazy jej nie zaskoczyły. Natomiast
zdumiało ją, że zupełnie nie wyczuwa charakterystycznego dla stanu śnienia chaosu i
zamieszania w prądach energetycznych.
Griffin panował nad koszmarem. Mógł go w każdej chwili przerwać. Ale nie podobało
jej się to, co się dzieje z lampą. Metal stał się całkowicie przejrzysty. Lada moment mogły
rozbłysnąć kryształy.
Zdjęła rękę z ramienia Griffina i wyciągnęła dłoń ku krawędzi lampy.
Griffin natychmiast przeszedł od snu do pełnej świadomości. Wyczuwała, że jego
paranormalne zmysły nadal znajdują się w stanie pobudzenia. Ale kiedy się obudził,
rozgrzane prądy jego sennej energii raptownie się zmieniły.
- Adelaide - rzekł ochrypłym szeptem, dobiegającym jak gdyby z głębi wielkiej groty.
Chwycił ją za nadgarstek, unieruchamiając dłoń.
- Dobrze się czujesz? - spytała. Brakowało jej powietrza, a jej zmysły szalały, zupełnie
jak wczorajszej nocy, kiedy wziął ją w ramiona.
- Obiecałem, że dziś w nocy cię nie tknę - powiedział.
Wtedy zrozumiała. Skupiał się na opanowaniu mrocznego chaosu energii koszmaru.
Kiedy przerwała jego trans, prądy rozbudzonego światła snu, którymi władał, nie mogły nagle
wyparować bez śladu. Po prostu przekształciły się w inny rodzaj energii. Ale Griffin nadal w
pełni ją kontrolował. Nie mogła wyjść z podziwu.
Czuła narastające podniecenie, zakręciło się jej w głowie.
- Zwalniam cię z tej obietnicy - szepnęła.
- Jesteś pewna, że tego chcesz?
- Tak. O tak.
Palcami wolnej ręki musnęła napiętą linię jego szczęki. Skórę miał rozgrzaną, a w
oczach żar. Poczuła, jak zadrżał pod jej dotykiem. Instynktownie zaczęła się ku niemu
pochylać.
Lampa rozjarzyła się jaśniejszym blaskiem. Adelaide zdała sobie sprawę, że wkrótce
zawarte w niej moce wyrwą się spod ich kontroli.
Ścisnęła palcami krawędź czaszy. Wstrząs wywołany tym kontaktem był tak wielki, że
musiała zagryźć zęby. Wiedziała, że Griffin poczuł to samo, bo jego dłoń konwulsyjnie
zacisnęła się na jej nadgarstku. Ale w ułamku sekundy udało jej się rozpoznać wzór, w jaki
układały się szalejące prądy. Wplotła w nie własną energię, wiedząc, że nie przejmie nad nimi
kontroli. Lampa należała do Griffina i tylko on nad nią panował. Ale jeśli będzie działać
delikatnie i ostrożnie, zdoła utrzymać dziką energię w ryzach.
Griffin nie spuszczał oczu z lampy. W tej chwili przypominał swego przodka
alchemika.
- Mam wrażenie, że igramy z ogniem - szepnął. Wolną ręką ujęła podbródek Griffina.
- Posłuchaj. Musisz ją wyłączyć.
Jego zmysłowy uśmiech sięgał w najgłębsze zakamarki jej duszy. Trzymając za
nadgarstek, przyciągnął do siebie Adelaide.
- Wszystko w porządku - powiedział. - Panuję nad nią.
Iskierka paniki rozbłysła tuż obok buzującej w niej pożogi namiętności.
- Nie wiadomo, jak lampa się zachowa w takim stanie - powiedziała. - To bardzo
niebezpieczne. Musisz ją wyłączyć.
- Chcę wiedzieć, co się kryje w sercu tej burzy. Muszę to zrozumieć.
- Proszę cię - powiedziała. - Zgaś tę lampę. Zrób to dla mnie. Z uśmiechem musnął
wargami jej usta.
- Dla ciebie wszystko - powiedział.
Lampa nagle zgasła, teraz ciemności rozświetlał tylko blask księżyca. Wirująca w
powietrzu złowroga energia osłabła do poziomu, który lampa wydzielała na co dzień.
Rozległ się łoskot i brzęk metalu. Adelaide, leżąc na sofie, zdążyła zauważyć, że
Griffin jednym ruchem odepchnął lampę.
Przygniótł ją ciężarem swojego twardego, umięśnionego ciała. Usta zamknął
pocałunkiem.
Powietrze znowu rozjarzyło się energią, ale tym razem Adelaide powitała ten widok z
radością. To były fale dobrze znane - te, które tworzyły między nimi wyjątkową i
podniecającą atmosferę.
Griffin rozpiął spodnie i zaczął rozwiązywać tasiemki nocnej koszuli Adelaide.
Chwyciła jego zdrowe ramię, wbijając palce w gładkie mięśnie. Miał rozpiętą koszulę, więc
najpierw pogłaskała jego nagi tors, a potem sięgnęła niżej. Odnalazła twardą, nabrzmiałą
męskość i ścisnęła lekko.
- Znowu igrasz z ogniem - powiedział.
Zsunął usta na jej szyję, potem na piersi, odsłaniając jej ciało spod jedwabiu.
Krzyknęła, kiedy dotknął językiem jej stwardniałych sutków. Poczuła błogi skurcz w swoim
wnętrzu. Była gotowa na jego przyjęcie, wilgotna i rozpalona.
Ciepła, silna dłoń Griffina spoczęła na jej brzuchu. Westchnęła, kiedy delikatnie ukąsił
wrażliwą skórę na wewnętrznej stronie jej uda. A potem zaczął całować w szokujący,
intymny sposób. Musiała sobie powtarzać, że jest kobietą światową i doświadczoną. Nigdy
jeszcze żadnemu ze swych nielicznych zresztą kochanków nie pozwoliła na taką pieszczotę.
- Griffin.
- Dla ciebie wszystko, Adelaide - powtórzył, a jego głos był tak samo twardy i napięty,
jak jego ciało. Załatają fala rozkoszy. Wciąż jeszcze wirowało jej w głowie, kiedy Griffin
wszedł w nią mocno i głęboko. Jej ciało, pulsujące od nadmiaru wrażeń, eksplodowało po raz
kolejny, kiedy poczuła, jak Griffin ją wypełnia.
Wsparł się na łokciach i zaczął się poruszać powoli i miarowo posunięciami.
Kontrolował każdy ruch.
Oplotła go rękami i nogami.
- Nie musisz mi niczego udowadniać.
- A może robię to dla siebie? - spytał ochrypłym głosem.
- Nie - szepnęła.
Z trudem próbowała się spod niego wydobyć, aż wreszcie posłusznie przewrócił się na
plecy. Usiadła na nim, starannie dopasowując się do jego ciała.
- Więc zrobię coś dla ciebie - powiedziała.
Przez chwilę wydawało jej się, że nie będzie umiał się jej podporządkować. Jednak po
chwili z jękiem poddał się jej prowadzeniu. Wiedziała, że to z jego strony akt całkowitego
zaufania. Zachwycona, przejęła kontrolę nad lśniącą wokół nich zmysłową energią.
Griffin osiągnął szczyt z okrzykiem ekstazy. Przez nieskończenie długą chwilę czuła,
jak wylewa się w jej wnętrzu, a jego ciało drżało od spazmów rozkoszy.
Adelaide miała wrażenie, że pokój wypełniła połyskliwa mgła. Na kilka sekund
znaleźli się poza czasem, miała wrażenie, że ich aury przenikają się nawzajem. Zupełnie
jakby ich dusze zlały się w jedno.
Wkrótce było po wszystkim.
Czuła, jak Griffin wraca do przytomności. Odczekała, aż jego ciało całkowicie się
uspokoi, a kiedy już leżał pod nią bez ruchu, spocony i zupełnie odprężony, delikatnie zsunęła
się z niego. Ona też była mokra od potu. Zmęczone mięśnie jej ud lekko dygotały.
Griffin, niemal pogrążony we śnie, objął ją ramieniem i przygarnął do siebie.
Przytuliła się do niego. Postanowiła, że zaczeka, aż on całkiem zaśnie. Wtedy będzie mogła
wrócić na swój tapczanik z jedwabną pościelą w sąsiednim pokoju.
Po chwili zapadła w sen.
33
Kończyła układać na stole pozostały z kolacji chleb, ser i jabłka, kiedy do pokoju
wszedł Griffin, dopinając koszulę. Przyjrzała mu się ukradkiem, próbując określić, dlaczego
dziś rano wygląda inaczej. Umył się i ogolił, korzystając z wody, którą wcześniej zagotowała,
ale uznała, że przyczyna musi być inna. Był nie tylko odświeżony, ale też pełen energii.
Charakterystyczna szorstkość nie znikła, jednak w jakiś sposób wydawał jej się odmłodzony,
bardziej beztroski, jak gdyby odkrył, że życie ma dla niego w zanadrzu niejedną miłą
niespodziankę.
A może to jej dobry humor przepełniał atmosferę radością i tworzył taki pogodny
nastrój. Wciąż jeszcze nie mogła wyjść z podziwu, że tej nocy spała u boku Griffina, w
dodatku tak spokojnie. Obudziła się dopiero, kiedy poranne słońce zajrzało do okna. Pierwszy
raz w życiu przespała całą noc u boku kochanka.
Griffin pociągnął nosem z wyraźnym zadowoleniem.
- Ależ ta kawa pięknie pachnie.
- Tak jak butelka wina wczoraj wieczorem, kawa wszystko zmienia - powiedziała.
Napełniła dwie filiżanki i zajęła miejsce naprzeciw niego. - Doskonały przykład prawdziwej
alchemii.
Roześmiał się i siadł za stołem.
Uderzyła ją intymność tej chwili. To przeżycie było dla niej czymś cudownie nowym.
Niemal zapomniała o tym, że muszą się ukrywać. Najchętniej zostałaby tu z nim na zawsze,
zapominając o całym świecie.
O mój Boże, pomyślała. Może o tym właśnie wspomniała wczoraj pani Trevelyan,
kiedy powiedziała, że mam korzystać z okazji i dobrze się bawić.
Griffin wgryzł się w jabłko mocnymi białymi zębami. Przełknął i uśmiechnął się do
niej. Atmosferę wokół niego wypełniała męska satysfakcja.
- Spałaś ze mną dziś w nocy - powiedział. Poczuła, że się czerwieni.
- Na litość boską, to nie jest odpowiedni temat do rozmowy przy śniadaniu.
- Ależ nie, miałem tylko na myśli to, że ze mną spałaś. Zamknęłaś oczy, zasnęłaś i być
może nawet coś ci się śniło. Mam rację?
Odchrząknęła.
- Tak, spałam z tobą. Odczekał chwilę, ale widać było, że jest zaciekawiony.
- Co to może oznaczać? - zapytał, ponieważ ona nie podjęła tematu.
- Przypuszczam, że to wpływ lampy - odparła gładko. - Wydaje mi się, że oboje
dostroiliśmy się do częstotliwości jej fal. Być może kiedy jesteśmy w tym samym
pomieszczeniu co ona, zmienia długość naszych prądów światła snu.
- Innymi słowy, nie masz pojęcia, dlaczego zdołałaś przespać ze mną całą noc.
- Nie mam - przyznała. - Najmniejszego. A skoro już mowa o świetle snu, to czy
możesz mi powiedzieć, co ty wyprawiałeś wczoraj w nocy?
- Nie jestem pewien. - Przeniósł wzrok na lampę, stojącą na stoliczku po drugiej
stronie pokoju. - Wiem tylko, że jest w tym przedmiocie coś, co mi nie daje spokoju. Czuję,
że jestem o krok od odkrycia, co to takiego. Wydawało mi się, że jeśli wprowadzę do jej
wnętrza trochę własnej energii, może zrozumiem coś, co mi wciąż umyka.
- Obiecaj mi, że już nigdy nie będziesz próbował jej uruchomić beze mnie.
- Masz moje słowo. Dostałem nauczkę. Ta część legendy jest zdecydowanie
prawdziwa.
- Ta, która mówi, że lampy można używać tylko za pośrednictwem kobiety biegłej w
przekształcaniu światła snów?
- Dokładnie. - Odgryzł kolejny kęs jabłka. - Ciekawe, co by się stało, gdybyś mi nie
przerwała.
- Nawet o tym nie myśl.
- Czemu? Co mógłby się zdarzyć?
- Jestem przekonana - powiedziała stanowczo, zerkając na lampę - że gdyby ta energia
wyrwała się spod kontroli, mogłaby zniszczyć twoje nadnaturalne zdolności. A może nawet
moje.
Nie wyglądał na przerażonego, raczej na zaciekawionego.
- Mimo że byłaś w innym pokoju?
- Mimo to. - Skinęła głową z powagą. - Moglibyśmy zginąć oboje. Mogłoby też dojść
do czegoś gorszego.
- Moglibyśmy stracić zmysły i oszaleć?
- Tak.
- Dobrze. W takim razie koniec eksperymentów. - Skończył jeść jabłko i wypił kawę. -
Podczas golenia przemyślałem parę spraw.
- I co?
- Przyszło mi do głowy, że odpowiedź na wiele pytań może się wiązać z zawartością
pojemników z gazem usypiającym.
- Są jeszcze tajemnicze czerwone kryształy - przypomniała.
- Tak, ale nie mam pojęcia, gdzie szukać człowieka, który je skonstruował. Natomiast
wiem, jak znaleźć tego, kto sporządził usypiającą mieszaninę, W mieście nie ma wielu
naukowców zdolnych wytworzyć taki niezwykły gaz. Zresztą istnieje prawdopodobieństwo,
że ta sama osoba stworzyła czerwone kamienie.
- Ale jak znaleźć tego chemika w wielkim mieście?
- Przyznaję z wielką niechęcią, że potrzebujemy rady pewnej damy słynącej ze swoich
trucicielskich umiejętności.
- Wielkie nieba! Chcesz rozmawiać z Lucindą Jones?
- Ale nie musisz jej zapraszać na herbatę.
34
Proszę tylko spojrzeć - powiedziała Lucinda Jones. - wyglądają jak dwaj dżentelmeni,
którzy spotkali się o świcie, żeby bronić swojego honoru strzałami z pistoletów.
Adelaide wyjrzała przez okno powozu, gdzie stali Caleb Jones i Griffin. Park
okrywała gęsta mgła. W jej oparach sylwetki dwóch mężczyzn wyglądały jak cienie. Stali w
pewnej odległości od siebie w pozach, które rzeczywiście mogły przywodzić na myśl
pojedynek o świcie.
- Ma pani rację - stwierdziła. - Faktycznie przypominają pojedynkujących się
dżentelmenów.
- Dzięki Bogu żyjemy w czasach, w których panowie nie załatwiają spraw w ten
sposób - rzekła Lucinda. - Trudno uwierzyć, że pojedynki były kiedyś tak częste. Ciekawe,
czemu mężczyźni od nich odstąpili?
- Przypuszczam, że zawdzięczamy to poprawie celności i niezawodności pistoletów -
odparła Adelaide. - W tamtych czasach istniała duża szansa, że broń w ogóle nie wypali albo
że kula minie się z celem. Honor i tak był uratowany.
- Przyjemniej byłoby myśleć, że do tego, że pojedynki wyszły z mody - roześmiała się
Lucinda - przyczynił się zdrowy rozsądek. Czy dobrze się domyślam, że doświadczenie w
sprawach broni zdobyła pani na Dzikim Zachodzie?
- Tak. - Adelaide nie spuszczała wzroku z obu mężczyzn. - Niestety, tam do niedawna
pojedynki też się zdarzały, chociaż nie były tak częste i popularne, jak wynikałoby to z prasy
czy książek.
- Czytałam opowieści o strzelaninach na Dzikim Zachodzie. - Lucinda obrzuciła
ciekawym spojrzeniem marynarkę i spodnie, które miała na sobie Adelaide. - Czy w Ameryce
kobiety często przebierają się w męskie stroje?
- Nie. Amerykańskie kobiety pasjonują się modą tak samo, jak Angielki. Noszę
męskie ubranie tylko z jednego powodu. Pan Winters oświadczył, że mam być w każdej
chwili gotowa do ucieczki.
- Widzę, że pan Winters jest bardzo przewidujący.
- Przypuszczam, że dzięki temu tak daleko zaszedł w swoim zawodzie.
- To musi być ciężkie życie - szepnęła Lucinda.
- Nie do zniesienia. Ale innego nie zna. - Adelaide znów spojrzała na obu mężczyzn. -
Jak pani myśli, o czym oni tam rozmawiają?
- Nie mam pojęcia, ale wiem jedno.
- Co takiego?
- Pan Winters bardzo panią kocha. Adelaide oderwała wzrok od sceny za oknem.
Dopiero po paru sekundach odzyskała mowę.
- Co pani opowiada? - wykrztusiła zmieszana. - Pan Winters i ja prawie w ogóle się
nie znamy. Zetknęły nas ze sobą nieprzewidziane okoliczności.
- Naprawdę? - Lucinda przyglądała jej się uważnie. - Mój mąż mówi, że nigdy dotąd
się nie spotkał z panem Wintersem. Kiedy zamordowano jego rodziców, zniknął, jakby zapadł
się pod ziemię. Kiedy znowu się ujawnił, wiele rzeczy się zmieniło.
- Biorąc pod uwagę to, jak potoczyło się jego życie, wcale się nie dziwię, że do tej
pory nie spotkał pani męża.
Lucinda uśmiechnęła się z wyższością.
- Pani sprawiła, że do tego doszło.
- Właściwie „panno Pyne". Przemianowałam się na „panią" przed przyjazdem do
Anglii, bo dawało mi to pretekst do noszenia stroju wdowy. Ale proszę mi mówić po imieniu.
- Dobrze, Adelaide. W takim razie ty też powinnaś mi mówić po imieniu. Chcę
powiedzieć, że nic prócz miłości nie mogłaby zmusić jednego z najpotężniejszych
przestępców w Londynie do spotkania z agencją Jones & Jones.
- Pan Winters czuje się zobowiązany, by mnie chronić - wyjaśniła szybko Adelaide.
- A to nie oznacza, że cię kocha?
- Skądże znowu. Zrozum, on zawsze chroni tych, za których czuje się odpowiedzialny.
Miłość nie ma tu nic do rzeczy.
- Hm...
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Adelaide spojrzała na nią podejrzliwie.
- Nic szczególnego - odparła niewinnie Lucinda. - Próbowałam sobie tylko wyobrazić
szefa gangu w skrytości ducha będącego szlachetnym rycerzem i obrońcą słabszych.
- Rzeczywiście, trudno to wytłumaczyć - przyznała Adelaide.
35
Gratulacje z okazji ślubu, Jones - powiedział Griffin.
- Dziękuję.
- I z okazji nowego zawodu detektywa.
- Podoba mi się ta praca.
Griffin przyglądał się Calebowi pod osłoną zalegającej mgły.
- Z tego, co słyszałem na temat natury twoich zdolności, trudno się temu dziwić.
Podobno twoją specjalnością jest rozwiązywanie zagadek i odnajdywanie wskazówek w
zagmatwanych sytuacjach.
- Ty też masz to, czego potrzebujesz w swoim zawodzie.
- Tacy już jesteśmy i to się nie zmieni.
- Potomkowie dwóch szalonych alchemików - dorzucił Caleb.
- Rozumiem, że w ten niezbyt subtelny sposób chcesz mnie zapytać, czy nie
zamieniam się w cerbera?
- Domyślam się, że nie. - Nie wyglądało na to, żeby Caleb zbytnio przejmował się tą
sprawą. - Pani Pyne pomogła ci w uruchomieniu lampy, zgadza się?
- Tak.
- Oczywiście, nawet gdyby nie powiodło ci się z lampą, nie przyznałbyś się do tego,
stojąc dziesięć kroków ode mnie.
- Też racja.
Caleb rzucił okiem w kierunku powozu, jakby chciał się upewnić, że nadal tam stoi i
nie rozpłynął się we mgle.
- Masz płonącą lampę i panią Pyne, która dla ciebie pracuje. Wygląda na to, że
wszystko dobrze się ułożyło. Dlaczego chciałeś się ze mną spotkać? Trudno uwierzyć, by
Dyrektor Konsorcjum potrzebował usług Jones & Jones.
- A jednak tak się składa, że potrzebuję usług waszej agencji. Mówią, że twoja żona
ma talent do wykrywania trucizn.
- I co z tego?
Griffin sięgnął do płóciennej torby, którą trzymał w ręku.
- Chciałbym, żeby powiedziała mi coś na temat gazu, który znajdował się w tym
pojemniku. Podał Calebowi metalową kulę.
- No, no. - Caleb obrócił pojemnik w dłoniach. Dotychczas jego twarz nie wyrażała
żadnych emocji, teraz jednak w jego oczach pojawił się nagły błysk zainteresowania. - Cóż to
takiego?
- Gaz, który był w środku, w bardzo krótkim czasie - zaledwie paru minut - sprowadza
głęboki sen i wywołuje koszmary. Dwa dni temu do mojego domu wdarło się dwóch
napastników, którzy za pomocą tej substancji uśpili moich ochroniarzy i psy. Na szczęście ja i
pani Pyne uniknęliśmy zatrucia.
Caleb podniósł wzrok, wyraźnie zaskoczony.
- Chcesz powiedzieć, że twoi wrogowie dostali się do twojego domu?
- Wyjątkowo niezręczna sytuacja.
- Dla człowieka na twoim stanowisku? - Caleb pozwolił sobie na przelotny uśmiech. -
Na pewno. Ale czego szukali? Kto byłby gotów tak ci się narażać?
- Chcieli porwać panią Pyne i zabrać lampę. Caleb spojrzał na metalowy pojemnik.
- To bardzo niepokojące.
- Jeszcze jedna sprawa, Jones. Obaj włamywacze mieli pewne nadnaturalne zdolności,
poza tym byli wyposażeni w dziwne czerwone kryształy, które na krótki czas znacznie
podnosiły poziom ich umiejętności.
- Czy dobrze zrozumiałem, że byli to osobnicy z talentami paranormalnymi?
- Łowca i tkacz iluzji. - Griffin urwał na moment. - Nie wszyscy obdarzeni
zdolnościami rodzą się w twoich kręgach, Jones. Niektórzy pochodzą z mojego świata.
Urodzonych w przytułku nie przyjmują do Towarzystwa Wiedzy Tajemnej.
- Zdaję sobie z tego sprawę - rzekł cicho Caleb. - Nie chciałem cię urazić. To jasne, że
talent, podobnie jak inteligencja, nie jest związany z pozycją społeczną człowieka.
- Cieszę się, że ktoś w Towarzystwie zauważa ten prosty biologiczny fakt.
- Mój kuzyn Gabe, nowy Mistrz Towarzystwa, ciężko pracuje, żeby w szeregi naszego
stowarzyszenia wprowadzić element demokracji. Nie przejmuje się pochodzeniem
społecznym. Żaden Jones nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Ale takie zmiany wymagają
czasu. Struktury Towarzystwa są skostniałe.
- Wybacz. Chyba jestem trochę przeczulony na tym punkcie. - Griffin wyjął z torby
jeden z wypalonych kryształów i wręczył go Calebowi. - Obydwaj napastnicy mieli coś
takiego. Te kamienie zużywają się bardzo szybko, nawet jeśli krótko się z nich korzysta. Ale
naprawdę są skuteczne, możesz mi wierzyć na słowo.
Caleb wziął od niego kryształ i przyjrzał mu się uważnie. Ciekawość sprawiła, że
powietrze wokół niego zaiskrzyło energią. Wpatrywał się w kamień, jakby chciał go zmusić
wzrokiem do odpowiedzi.
- Ktoś wie, że zdobyłeś lampę i kobietę, która odczytuje dla ciebie światło snów -
orzekł. - Kimkolwiek jest ta osoba, tak bardzo pożąda obu tych rzeczy, że gotowa była się
narazić na twój gniew, wysyłając do twojego domu dwóch dobrze uzbrojonych ludzi.
- Oczywiście, to mnie zdenerwowało. Przyszedłem tu w nadziei, że twoja żona
rozjaśni nieco tę sprawę. Jeśli zidentyfikuje gaz usypiający, może uda mi się wpaść na trop
chemika, który go sporządził. Coś takiego należy do rzadkości.
- Odnalezienie jednego chemika w tak dużym mieście nie będzie łatwe. Miałem
ostatnio pewne doświadczenia w tej dziedzinie.
- Pojemniki pochodzą z mojego świata, nie z twojego - powiedział cicho Griffin. -
Wiem, jak szukać odpowiedzi w podziemiu. Ale najpierw muszę być pewien, że zadaję
właściwe pytania.
- Mamy ze sobą więcej wspólnego, niż ci się wydaje, Winters. - Caleb uśmiechnął się
z przekąsem. - Chodź, zobaczymy, co nam powie Lucinda.
Odwrócił się i obaj z Griffinem ruszyli w stronę powozu.
- Jestem ci naprawdę wdzięczny, Jones.
- Bądź pewien, że ta sprawa interesuje mnie tak samo, jak ciebie. A teraz, kiedy
wreszcie się poznaliśmy, chciałbym cię o coś zapytać.
- O co?
- Zawsze, kiedy rozmyślałem o wydarzeniach związanych ze śmiercią twoich
rodziców, zastanawiała mnie jedna rzecz - powiedział Caleb.
- Jaka?
- Dlaczego wtedy uciekłeś?
- Czy to nie jest oczywiste?
- Bynajmniej.
- Zakładałem, że za zamordowanie moich rodziców i kradzież lampy jest
odpowiedzialne właśnie Towarzystwo. I wydawało się logiczne, że będę ich następnym
celem. Uznałem, że mam szansę przetrwać, jeśli zniknę na ulicach miasta.
Caleb gwizdnął z podziwem.
- Podoba mi się twój tok myślenia, Winters. Chyba nie znam nikogo innego, oprócz
samego siebie, kto w takim stopniu byłby skłonny dawać wiarę teoriom spiskowym. Skąd
masz pewność, że twoi rodzice zostali zamordowani? Stwierdzono przecież, że był to
tragiczny przypadek żonobójstwa połączonego z samobójstwem.
- Ojciec nigdy nie zastrzeliłby matki i nie odebrał sobie życia, a już na pewno nie z
powodu kłopotów finansowych. Miał talent do zarabiania pieniędzy. Wiedział doskonale, że
bez problemu może nadrobić straty i spłacić wierzycieli. W dodatku z sejfu zginęła lampa.
Nie ma żadnych wątpliwości, co się wydarzyło tamtej nocy.
- Rozumiem. - Caleb był wyraźnie zaintrygowany.
- Niedawno pani Pyne za pomocą swoich zdolności potwierdziła moją teorię. Wyczuła
obecność zabójcy na miejscu zbrodni.
- Po tylu latach?
- Powiedziała, że morderstwo pozostawia ślad. Przynajmniej w postaci światła snów.
- Jones & Jones zajmuje się rozwiązywaniem spraw kryminalnych - rzekł Caleb. - Nie
widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy się zająć dawnymi przestępstwami, a nie tylko
współczesnymi.
- To nie są dwie różne sprawy. Morderstwo moich rodziców jest związane z tym, co
się dzieje teraz.
- Naprawdę szczerze podziwiam twój sposób rozumowania, Winters. I zgadzam się z
tobą, przypadki nie istnieją. Co za ulga, móc porozmawiać z kimś, kto nie uważa mnie za
nieszkodliwego wariata.
Griffin zmierzył go wzrokiem.
- A skąd możesz wiedzieć, że jesteś zdrowy na umyśle, Jones?
- To proste. Ilekroć nie jestem pewien, radzę się mojej żony. Drzwi powozu otworzyły
się, wyjrzały z nich Lucinda i Adelaide.
- Kochanie, pan Winters prosi, żebyś zechciała obejrzeć ten pojemnik. - Caleb podał
żonie metalową kulę.
Lucinda wzięła ją do ręki.
Griffin wyczuł w powietrzu zmianę napięcia energii i zorientował się, że pani Jones
właśnie użyła swojego talentu. Z wnętrza powozu rozległ się okrzyk oburzenia.
- Moja paproć! - zawołała zdumiona Lucinda. - W substancji, którą umieszczono w
tym pojemniku, była moja Ameliopteris amazonensis.
- To wiele wyjaśnia - stwierdził Caleb. - Basil Hulsey znalazł nowego patrona.
36
Siedzieli w powozie Jonesów we czworo, było więc dość ciasno. Ponadto obecność
czterech osób obdarzonych potężnymi zdolnościami spowodowała gwałtowny wzrost energii
w powietrzu. Połyskiwała na granicy pola widzenia, chociaż wszyscy starali się utrzymywać
talenty na poziomie neutralnym.
- Jones & Jones jest parapsychiczną agencją detektywistyczną - tłumaczył Caleb. -
Każdy członek Towarzystwa może przyjść do nas ze swoją sprawą. Ale głównym powodem
założenia J&J jest próba zwalczania nowego, niebezpiecznego spisku.
- Co to za spisek? - zapytała Adelaide.
- Spiskowcy nazywają swoją organizację Szmaragdowym Stołem - rzekł Caleb. -
Przypuszczamy, że są zrzeszeni w siedmiu komórkach czy też kręgach. Udało nam się
rozpracować dwa z tych kręgów, ale jeszcze nie dotarliśmy do przywódców. Są to
współcześni alchemicy, którzy obsesyjnie dbają o zachowanie tajności.
Adelaide zmarszczyła brwi.
- Żyjemy w nowoczesnych czasach, panie Jones. Dzisiaj chyba każde dziecko wie, że
alchemia to stek bzdur.
Pozostali spojrzeli na nią z niedowierzaniem.
- Nie zapominaj, że sam wielki Newton bardzo poważnie traktował badania
alchemiczne - powiedziała uprzejmie Lucinda.
- Może i był wspaniałym naukowcem, ale żył w siedemnastym wieku - odparła
Adelaide.
- Podobnie jak Sylvester Jones i Nicholas Winters - mruknął Caleb. - A przecież do
dzisiaj borykamy się ze skutkami ich eksperymentów.
Adelaide odchrząknęła.
- Słuszna uwaga, panie Jones. Po prostu trudno uwierzyć, że dziś jeszcze są ludzie,
którzy sądzą, iż uda im się zamienić ołów w złoto.
- Współczesnym alchemikom nie zależy na przemianie podlejszych metali w złoto -
wyjaśniła Lucinda. - Próbują udoskonalić formułę założyciela.
Adelaide zaschło w ustach.
- Myślałam, że to jeszcze jedna z legend Towarzystwa.
- Tak jak płonąca lampa - wtrącił obojętnie Griffin.
- Oczywiście. - Skrzywiła się Adelaide.
- Według naszych ustaleń spiskowcy są w trakcie prac nad różnymi wersjami formuły
- powiedział Caleb. - Dotychczas wszystkie wywołują poważne skutki uboczne. Co nie
zmienia faktu, że ci, którzy zażywają ów narkotyk, przysparzają nam wielu kłopotów.
- Jeden z pracujących dla nich naukowców nazywa się Basil Hulsey - podjęła Lucinda.
-Prawdopodobnie w badaniach pomaga mu jego syn, Bertram. W każdym razie jakiś czas
temu Basil Hulsey ukradł z mojej cieplarni paproć.
- Tę Ameliopteris amazonensis, o której wspomniałaś? - zapytała Adelaide.
- Właśnie - odparła Lucinda. - Ta roślina ma pewne niezwykłe właściwości
parapsychiczne. Wygląda na to, że Hulsey wyprodukował z niej gaz usypiający.
- Mam pytanie: dla kogo ten drań obecnie pracuje? - odezwał się znowu Caleb.
- Podejrzewam, że dla kogoś z moich kręgów - rzekł Griffin, spoglądając na pojemnik.
- Przesłuchałem tych dwóch, którzy włamali się do mojego domu. Od lat działali razem. Byli
przekonani, że pracowali na zlecenie człowieka z przestępczego półświatka, a nie dla kogoś z
socjety.
- Hulsey potrzebowałby kompletnie wyposażonego laboratorium, żeby stworzyć taki
gaz i kryształy - dumał Caleb.
- Wśród przestępców niewielu stać na sfinansowanie podobnego projektu - stwierdził
Griffin. -Najprawdopodobniej jest tylko jeden człowiek, którego mogłyby interesować
badania nad rzeczywistością paranormalną.
- To znaczy, prócz ciebie? - Caleb uśmiechnął się blado.
- Tak. - Griffin zmierzył go wzrokiem. - Odnoszę wrażenie, że Luttrell postanowił
zerwać rozejm. To by wskazywało, że wydarzyło się coś, co pozwala mu sądzić, iż może
zaryzykować bezpośredni atak na mnie.
Lucinda zrobiła zdziwioną minę.
- Jaki znowu rozejm?
Caleb nie spuszczał wzroku z Griffina.
- Sądzę, że pan Winters mówi o rozejmie z cmentarza Craygate. Griffin był wyraźnie
rozbawiony.
- Widzę, że Jones & Jones wie więcej na temat polityki przestępczego podziemia, niż
sobie wyobrażałem.
- W tym podziemiu krążą o tobie legendy - powiedział Caleb z prostotą. - Podobnie
zresztą jak o tym rozejmie. A legendy mają to do siebie, że szybko się rozchodzą, nawet na
zewnątrz. - Zmarszczył brwi. - Jesteś pewien, że Luttrell też ma jakiś talent?
- Nieraz go doświadczyłem - odrzekł mu Griffin. - I nie mam co do tego wątpliwości.
Jak myślisz, dlaczego Scotland Yard nigdy nie zdołał się do niego dobrać?
- Z tego samego powodu, dla którego nigdy nie byli w stanie namierzyć Dyrektora
Konsorcjum - odparł Caleb i zwrócił się do Lucindy. - Widzisz, kochanie, co się dzieje, kiedy
ludzie obdarzeni psychicznymi zdolnościami wchodzą na drogę przestępstwa?
- Owszem, widzę - powiedziała Lucinda. - Są wyjątkowo dobrzy w swojej profesji.
Griffin milczał uprzejmie, jakby ta dyskusja wcale go nie interesowała.
Caleb zwrócił się do niego:
- Więc jak, Winters? Pomożesz nam namierzyć Basila Hulseya?
- Hulsey niezbyt mnie interesuje - stwierdził Griffin. - Ale oczywiste, że muszę podjąć
jakieś kroki w sprawie Luttrella. Wydaje się, że te dwie sprawy są ze sobą związane.
- W jaki sposób zamierzasz powstrzymać Luttrella? - spytał Caleb, wyraźnie
zafascynowany. - Przecież on dowodzi najpotężniejszą - zaraz po twojej - organizacją
przestępczą w Londynie.
Griffin spojrzał przez okienko na otulony mgłą park.
- Wąż sam zdechnie, jeśli utnie mu się głowę.
37
Na miłość boską, trudno mi uwierzyć, że obiecałeś Jonesom zniszczyć Luttrella i całą
jego organizację - rzekła Adelaide.
- Nie zamierzam robić przysługi Towarzystwu - odparł Griffin. - Luttrell złamał
rozejm, przysyłając tych dwóch, którzy mieli cię porwać.
Minęła pierwsza w nocy. Znajdowali się w niewyróżniającym się niczym powozie,
którym Griffin poruszał się po mieście. Jed siedział na koźle. Na niebie wisiał księżyc w
pełni, przenikając nocną mgłę nieziemskim blaskiem, który przypominał Griffnowi lśnienie
płonącej lampy. Czuł, że włosy jeżą mu się na karku.
Pierwszą poważną odpowiedź na swoją ofertę otrzymał, nim minął dzień, ale wiedział,
że czas nagli. Lada chwila do Luttrella dotrą pogłoski, że Dyrektor zbiera informacje.
- Luttrell na pewno się przygotuje - powiedziała Adelaide. - A ty przecież nie masz
armii.
- Czasem jednemu człowiekowi udaje się to, czego wielu nie może osiągnąć.
Przypominam sobie pewną bardzo sprytną reformatorkę społeczną, która rozbijała siatkę
domów publicznych, używając strategii konia trojańskiego.
- To zupełnie co innego - upierała się Adelaide.
- Wcale nie. To było to samo, choć w innej skali. Ale przestań suszyć mi głowę,
przynajmniej na razie. Dzisiejszej nocy nie zamierzam zabijać Luttrella. Chcę się tylko
spotkać z kimś, kto mi sprzeda informacje.
- Nie podoba mi się to.
- Cóż, przyznaję, że nie tak chciałbym spędzić wieczór - zgodził się. - Wolałbym
posiedzieć przy kominku z tobą i butelką dobrego wina do towarzystwa.
Zupełnie, jak gdybyśmy mieli wspólny dom, dodał w myślach. Natychmiast jednak
odsunął od siebie tę wizję, spychając ją do zakamarka więdnących dawnych marzeń. Gdyby
natura była wyrozumiałą matką, pozwoliłaby duchom takich tęsknot i pragnień stopniowo
blednąc i ginąć w zamglonej dali. Ale Griffin już dawno pojął, że natura nie zajmuje się
wyrozumiałością, lecz sprawami życia i śmierci, zresztą niekoniecznie we właściwej
kolejności.
- Obiecaj, że będziesz na siebie uważał - wyszeptała nerwowo Adelaide.
Pomyślał, że ona zupełnie nie rozumie, czym są obietnice. Człowiek nie składa ich,
nie mając całkowitej pewności, że zdoła ich dotrzymać.
- Mam szczery zamiar wrócić jak najszybciej - powiedział. - Jeśli za parę minut się nie
pojawię, Jed wie, co robić.
- Nie mów tak - oburzyła się. - Daj mi słowo, że wrócisz cały i zdrowy.
Nachyliwszy się, musnął wargami usta Adelaide, po czym z głośnym trzaskiem
otworzył drzwiczki powozu.
Zalała go znajoma fala energii, która pojawiała się zawsze wraz ze świadomością
zbliżającego się niebezpieczeństwa. Jego zmysły natychmiast się wyostrzyły. Ruszył przed
siebie w plątaninę wąskich, krętych uliczek, oświetlonych tylko blaskiem księżyca. Zanim
skręcił w boczny zaułek, zatrzymał się na rogu i spojrzał za siebie.
Powóz ledwie majaczył we mgłę. Z trudem dostrzegał chudą sylwetkę Jeda na koźle.
Adelaide była ukryta w mrocznym wnętrzu. Ale wiedział, że na niego patrzy.
Jakby naprawdę zależało jej na moim bezpieczeństwie. Na bezpieczeństwie
przestępcy. Społecznice, pomyślał. Nie mają za grosz zdrowego rozsądku.
38
Chłód zabójczej energii był nikły, prawie niewyczuwalny. Z początku Adelaide
wydawało się, że temperatura powietrza spadła o kilka stopni. Odruchowo postawiła wysoki
kołnierz męskiego płaszcza, który miała na sobie.
Mogła rozmawiać z Jedem przez uchyloną klapę w dachu powozu.
- Nie marzniesz, Jed? - zapytała cicho. - Mam tu koc. Chcesz się nim przykryć?
Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Jeszcze parę minut temu rozmawiała z Jedem. Nie
mówili wiele, to prawda, ale miło im się gawędziło. W końcu łączyło ich jedno: oboje bardzo
się troszczyli o pracodawcę Jeda.
Znowu przeniknął ją złowróżbny dreszcz mroźnej energii. Poruszył utajone
wspomnienia, jak zapach z przeszłości, który znowu czuje się po latach.
- Jed?
Nie odpowiedział.
Wstała i klęknąwszy na siedzeniu, wysunęła rękę przez otwór, by poklepać Jeda w
ramię. Ale gdy tylko dotknęła jego rękawa, porażający wstrząs przeszył jej już dość
wyostrzone zmysły. Jed tkwił na koźle sztywno, jakby został żywcem zamrożony.
Krzyknęła cicho i gwałtownie cofnęła dłoń, jakby się oparzyła.
Ale w następnej sekundzie intuicja Adelaide zaczęła wysyłać rozpaczliwe sygnały.
Nie miała cienia wątpliwości, że Jed jest bliski śmierci i zginie, jeśli ona nie odeprze
zamrażających go żywcem koszmarnych prądów.
Zdjęła rękawiczkę i wykorzystując pełną moc swojego talentu, z zaciśniętymi zębami
po raz wtóry wysunęła rękę przez klapę. Chwyciła sztywne ramię Jeda. Gruby materiał
płaszcza tylko nieznacznie tłumił siłę śmiercionośnej energii.
Mocnym szarpnięciem zdołała przeciągnąć rękę Jeda za plecy. Teraz mogła
swobodnie złapać jego dłoń. Ściągnęła z niej grubą rękawicę i splotła palce z jego palcami.
Jego zesztywniała, szorstka dłoń była lodowato zimna.
Fale energii płynące przez Jeda zalały Adelaide, mrożąc jej krew w żyłach.
Prądy światła snów układały się w bardziej pokrętne i zniekształcone wzory niż przed
laty, ale i tak je rozpoznawała. Smith był teraz silniejszy. O wiele silniejszy niż tamtej nocy w
burdelu.
Ale i ona stała się potężniejsza. Kiedy miała piętnaście lat, jej talent dopiero zaczynał
się rozwijać. Uczyła się kontrolować i kształtować blask snów. Dzisiaj walczyła o życie Jeda,
używając całej mocy swoich w pełni dojrzałych i ukształtowanych zdolności.
Nigdy w życiu nie czuła takiego zimna. Przenikało ją i mroziło od wewnątrz. Żaden
ogień nie byłby w stanie jej ogrzać. Fale lodowatej energii uderzały nieubłaganie. Mogła się
od nich uwolnić, jedynie puszczając dłoń Jeda, ale tego właśnie nie zamierzała robić. Gdyby
puściła jego rękę, zabójcze prądy porwałyby go ze sobą.
Wysłała uderzenie gorącego światła snu prosto w lodowate fale, rozpaczliwie próbując
złamać ich rytm. Przez uchyloną klapę w dachu powozu widziała niewiele, ale domyślała się,
że zabójca wysyłał tę śmiercionośną energię psychiczną z odległości nie większej niż pięć,
sześć metrów. Tak wysokiego poziomu fal nikt nie był w stanie utrzymywać przez długi czas.
Jeszcze parę minut, pomyślała Adelaide. Muszą wytrzymać dla Jeda jeszcze tylko parę minut.
Jed przeżywał koszmar na jawie. Nie miała wyboru, musiała go przeżyć razem z nim.
39
Nieruchome ciało leżało w kałuży żółtawego światła latarni. Griffin pomyślał, że
może się pożegnać z myślą o informacjach, jakie miał nadzieję dzisiaj zdobyć. Ale
przynajmniej morderstwo wyjaśniało falę niepokoju, wzbierającą w nim, odkąd zostawił
Adelaide w powozie. Początkowo tłumaczył sobie, że jego obawy są zupełnie naturalne:
dopóki wisiało nad nią niebezpieczeństwo, nie chciał spuszczać jej z oczu. Teraz wiedział, że
to intuicja ostrzegała go o niepowodzeniu dzisiejszych planów.
Stał w najciemniejszym zakątku ulicy, okryty płaszczem cienia, i obserwował
rozciągniętego na ziemi nieboszczyka. Najwyraźniej ktoś zdążył dopaść niedoszłego
informatora przed nim. Ale czasem nawet zmarli potrafią coś przekazać.
Odczekał chwilę, nie gasząc talentu. Wcześniejszy niepokój wcale nie opadł. Prawdę
mówiąc, coraz bardziej się nasilał.
Griffin przyszedł tu dziś po informacje, które miały mu pomóc chronić Adelaide. Nie
wolno mu się dekoncentrować.
W powietrzu nie było śladów energii wskazujących na to, że zabójca znajduje się w
pobliżu. Żaden człowiek nie byłby w stanie ukryć swojej reakcji psychicznej natychmiast po
dokonaniu aktu przemocy. Nawet jeśli morderca w zabijaniu znajdował przyjemność, jego
pole energetyczne pozostawało rozgrzane długo po popełnieniu zbrodni. Z doświadczenia
Griffina wynikało, że najbardziej zatwardziali zbrodniarze byli niezwykle podnieceni po
zabójstwie. Podejrzewał, że zabójstwo pozwalało im w chorobliwy sposób cieszyć się
życiem.
Kiedy się upewnił, że nie czeka nań pułapka, osłonił się energią cienia i postąpił kilka
kroków naprzód. Ostrożnie wszedł w krąg światła latarni i zatrzymał się, spoglądając na
leżące na ziemi ciało. Szukał ran czy obrażeń, ale żadnych nie znalazł.
Ukucnął i szybko przeszukał kieszenie ofiary. W jednej znalazł złożoną kartkę
papieru. W słabym świetle latarni dojrzał coś, co wyglądało na listę składników. W drugiej
kieszeni był kolejny świstek, tym razem dowód wpłaty. Z trudem odczytał nazwę sklepu: S.J.
Dalling, Apteka.
Poczucie zbliżającej się katastrofy narastało gwałtownie. Nie można było już dłużej
wiązać jej z nieboszczykiem.
Adelaide.
Odwrócił się i zaczął biec.
Wynurzywszy się z zaułka, zobaczył powóz. Z daleka pojazd był tylko cieniem we
mgle, ale wyglądało, że wszystko jest w porządku. Tylko koń był dziwnie niespokojny:
przestępował z nogi na nogę i rzucał łbem. Jed siedział na koźle, ale nie robił nic, żeby
uspokoić podenerwowanego konia.
Griffin wyszarpnął z kieszeni rewolwer i rzucił się naprzód. Serce biło mu jak szalone.
Czuł, że musi się spieszyć. Wydało mu się też, że jakby pochłodniało, zrobiło się zimniej niż
jeszcze przed chwilą.
- Jed.
Brak odpowiedzi. Coś było nie tak. Jed przecież musiał go słyszeć z takiej odległości.
Odezwała się za to Adelaide.
- Gdzieś tu jest Smith - krzyknęła z wnętrza powozu. - Gdzieś blisko, na ulicy. Chce
zabić Jeda. Usłyszał desperację w jej głosie i nagle wszystko pojął. I ten nienaturalny bezruch
Jeda, i mróz, jaki poczuł przed chwilą. Udało mu się niemal natychmiast namierzyć źródło, z
którego płynęły lodowate, śmiercionośne fale.
Lodowata energia płynęła z wylotu pobliskiej uliczki, oddalonej zaledwie kilka
metrów od miejsca, gdzie stał powóz. W ciemności jarzyła się kula czerwonego światła
wielkości ludzkiej pięści. Griffin wycelował w ten czerwony punkt i wysłał w tym kierunku
burzę energii koszmaru.
Gdy dwa pola energetyczne zderzyły się ze sobą, cienie rozbłysły parapsychicznym
blaskiem. Walka była nierówna. Griffin czuł, że moce Smitha są już na wyczerpaniu.
Czerwone lśnienie kryształu nagle przygasło i znikło.
Znikło też wrażenie dojmującego chłodu. Do uszu Griffina dobiegł dudniący odgłos
kroków oddalających się wąską uliczką. Zwalczył pokusę rzucenia się w pogoń. Najpierw
musiał zająć się Adelaide.
Podbiegł do powozu i jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki. W ciemnym wnętrzu
dojrzał skuloną Adelaide. Ramię wyciągała przez klapę w dachu, trzymając Jeda za rękę.
- Jesteś cała? - zapytał.
- Tak. - Mówiła beznamiętnym tonem osoby do cna wyczerpanej. - I Jed też.
Przynajmniej taką mam nadzieję. Och, Griffin, on był tak straszliwie zimny.
Wypuściwszy dłoń Jeda, osunęła się na siedzenie.
Griffin wskoczył do powozu i chwycił ją w ramiona w ostatniej chwili, zanim upadła
na podłogę. Była cała gorąca, rozpalona energią światła snów.
40
Smith, zdenerwowany i wyczerpany, dygotał tak gwałtownie, że ledwo wsiadł do
zatrzymanej w pośpiechu dorożki. Trzęsącym się głosem podał dorożkarzowi adres, a potem
pochylił się i oparł rozpalone czoło na skrzyżowanych rękach. Woźnica zapewne wziął go za
kolejnego pijanego dżentelmena, wracającego do domu po nocnych uciechach z kochanką.
Jak mogło się nie udać? Plan był idealnie prosty. Według Luttrella Winters rozgłosił,
że jest gotów hojnie opłacić wszelkie informacje dotyczące naukowca nazwiskiem Basil
Hulsey. Jeden z podwładnych Luttrella odpowiedział na tę ofertę. Luttrell poinformował
Smitha, że tej nocy zamierza rozwiązać problem nielojalnego pracownika. W ten sposób
wykurzą Wintersa z ukrycia. Istniała duża szansa, że będzie miał ze sobą tę Pyne.
Porwanie kobiety Luttrell pozostawiał Smithowi. Tego łotra Adelaide Pyne w ogóle
nie interesowała, ponadto nie był jeszcze gotów na podjęcie otwartych działań przeciwko
Dyrektorowi. Luttrell nie dbał o płonącą lampę. Obchodziły go tylko kryształy.
Smith jęknął, rozczarowany. Uprowadzenie Adelaide Pyne miało być dziecinnie
proste. Najpierw musiał tylko usunąć z drogi woźnicę, który pewnie służył jej za ochroniarza.
Taka prosta strategia. I taka koszmarna porażka.
Wszystko poszłoby po jego myśli, gdyby miał ze sobą do pomocy trzech młodych
łowców, których szkolił. Ale kiedy dowiedzieli się, że mają działać przeciwko Dyrektorowi,
stchórzyli. „Ludzie, którzy mu się narażą, zwykle znikają bez śladu" - tłumaczył się jeden z
łowców. Nie zdołał ich nakłonić do pomocy w porwaniu nawet groźbą odebrania im
kryształów.
Doprawdy, trudno znaleźć pomocników, na których można polegać.
Myśl, że Adelaide Pyne znów go pokonała, doprowadzała Smitha do szału. Była tylko
kobietą, zwykłą interpretatorką światła snów. Z jego informacji wynikało, że jej talent
nadawał się tylko do odczytywania śladów ultraświatła. W większości kobiety obdarzone
takimi zdolnościami uprawiały pożałowania godny zawód wróżki. Pyne nie miała prawa
zwyciężyć.
Zaczął analizować swoje błędy. Odpowiedź nasuwała się od razu: nie udało mu się
porwać Pyne, bo tak samo, jak poprzednio, zmarnował wiele cennej energii na pozbycie się
kogoś, kto stał mu na drodze. Wprawdzie od tamtego pierwszego spotkania ulepszył trochę
działanie kryształów, ale i tak wypalały się o wiele za szybko.
Podniósł głowę. Nie może sobie pozwolić na powtórzenie tego błędu. Następnym
razem, kiedy nadarzy się okazja do uprowadzenia Adelaide Pyne, nie wolno wyczerpywać
wcześniej talentu.
Dorożka zatrzymała się z turkotem pod jego domem. Wygrzebał z kieszeni parę monet
dla woźnicy i wysiadł. Nadal trząsł się tak bardzo, że dopiero za trzecim razem trafił w
dziurkę od klucza.
Gdy wreszcie znalazł się w środku, nie był w stanie wspiąć się po schodach. Chwiejąc
się na nogach, dotarł do biblioteki, nalał szklaneczkę brandy i osunął się na fotel.
Zanim zapadł w niespokojny sen, przez głowę przemknęła mu jeszcze jedna myśl.
Dzisiejsza noc nie była całkowitą porażką. Dowiedział się o Adelaide Pyne bardzo istotnej
rzeczy. Był to intrygujący drobiazg, który być może zdoła wykorzystać następnym razem.
Każdy człowiek ma jakiś słaby punkt. Tej nocy odkrył słabość Adelaide Pyne.
41
Kiedy otworzyła oczy, na dworze szarzało. Minęła chwila, zanim się zorientowała, że
to poranek i że jest w swojej sypialni w opactwie. Griffin siedział na krześle obok jej łóżka,
mocno trzymając ją za rękę, jakby się obawiał, że mu się wymknie.
Przez moment leżała bez ruchu, obserwując go spod wpółprzymkniętych powiek. W
drugiej ręce miał pióro, którym notował coś w oprawnym w skórę brulionie opartym na
kolanie. Widać było, że spał krótko albo wcale. Cień zarostu wtapiał się w inne cienie, które
zawsze go otaczały, nawet wtedy, kiedy nie ukrywał się przed ludzkim wzrokiem.
- Dzień dobry - powiedziała. Natychmiast zacisnął palce na jej dłoni. Podniósł wzrok
znad notatek, a w jego oczach pojawił się wyraz ulgi.
- Dzień dobry - odpowiedział. Pochylił się nad nią i ucałował ją delikatnie, jakby się
bał ją uszkodzić.
- Co z Jedem? - spytała.
- Wszystko dobrze. - Griffin zamknął brulion. - Śpi jak niemowlę. Jak się czujesz?
Szybko oceniła stan swojego samopoczucia i usiadła, opierając się o poduszki.
- Już w porządku. Potrzebowałam trochę czasu, żeby dojść do siebie. Jak długo
spałam?
- Przywiozłem tu ciebie i Jeda tuż po trzeciej nad ranem. - Rzucił okiem na zegar
zdobiący toaletkę. -Teraz mamy prawie dziesiątą.
Zmarszczyła brwi.
- Dlaczego przyjechaliśmy tutaj? Myślałam, że się ukrywamy.
- Skoro wczorajsze spotkanie okazało się pułapką, musiałem zakładać, że ten, kto ją
zastawił, będzie śledził nasz powóz. Mieszkanie, gdzie nocowaliśmy poprzednio, miało
służyć za kryjówkę, a nie za fortecę.
- Rozumiem.
- Zresztą zmieniłem strategię. Zamiast znikać bez śladu, postanowiłem otoczyć się
małą armią. W ogrodzie czuwa dziesięciu ludzi. Jeśli będzie potrzeba, wezwę kolejnych.
Wątpię, by Luttrell dwa razy próbował tej samej sztuczki, ale w razie gdyby chciał znowu
użyć pojemników z gazem, pani Trevelyan przygotowała dla wszystkich maseczki z
kuchennych ściereczek. Każdy nosi taką przy sobie.
Pokręciła głową z podziwem.
- I udało ci się załatwić to wszystko w ciągu tych paru godzin, kiedy spałam?
Niesamowite. A co ci powiedział ten informator?
- Niewiele. Zanim do niego dotarłem, już nie żył.
- Mój Boże - szepnęła. - Nie wiedziałam.
- Nie było żadnych obrażeń. Przypuszczam, że został zabity za pomocą
nadnaturalnych mocy. Nazywał się Thacker.
- Jak to odkryłeś?
- Znalazłem przy nim listę różnych ziół i rachunek z apteki za parę składników. Było
dla mnie jasne, że robił zakupy dla jakiegoś chemika. Dziś z samego rana posłałem człowieka
do tej apteki, żeby trochę popytał. Aptekarz okazał się niezwykle rozmowny.
Adelaide wyobraziła sobie, jak Delbert i Leggett zastraszają przerażonego aptekarza.
- Rozumiem - odparła, starając się, żeby w jej głosie nie zabrzmiał ślad potępienia. W
oczach Griffina odbiło się rozbawienie.
- Groźby nie były konieczne. Pieniądze doskonale załatwiły sprawę. Aptekarz bardzo
chętnie opowiedział Delbertowi wszystko, co wiedział o jednym ze swoich najlepszych
klientów. Teraz to już tylko kwestia czasu, nim znajdziemy kogoś, kto znał tego Thackera
osobiście. Może jakiegoś kompana od kieliszka. Od niego dowiemy się więcej.
- Bardzo sprytnie pomyślane.
- Adelaide, od wielu lat jestem szefem Konsorcjum. Choć może ostatnio nie wygląda
to najlepiej, ale naprawdę wiem, co robię.
- Tak, oczywiście. - Ściągnęła brwi, zastanawiając się nad tym, co właśnie usłyszała. -
Cóż, zdaje się, że Caleb Jones miał rację. Hulsey rzeczywiście znalazł sobie nowego patrona.
- Luttrella.
- Ale wczoraj w nocy zaatakował mnie Smith, jestem pewna. Griffin zerknął w
notatki.
- Dochodzę do wniosku, że Smith i Luttrell muszą ze sobą współpracować. Takie
założenie wiele wyjaśnia.
- A kto zabił twojego informatora, jak myślisz? Smith?
- Wątpię. Zabicie człowieka za pomocą energii psychicznej za bardzo wyczerpałoby
jego zdolności, nawet gdyby używał któregoś ze swoich kryształów. Thacker zginął na krótko
przed moim przyjściem. Nie sądzę, żeby Smith był w stanie go zamordować, a potem jeszcze
próbował zabić Jeda i porwać ciebie.
- W takim razie mordercą jest Luttrell?
- Najprawdopodobniej. Ale do tej pory nigdy nie słyszałem, żeby zabijał w taki
sposób. Jestem pewien, że do niedawna nie potrafił zabijać za pomocą talentu. Wierz mi, że
gdyby miał podobną umiejętność, już dawno bym o tym wiedział. Przypuszczam, że dzięki
kryształom może wykorzystywać w ten sposób swoje naturalne zdolności, jakiekolwiek by
one nie były.
- W takim razie Luttrell sprzymierzył się i z Hulseyami, i ze Smithem.
- Nie dziwię się, że wszyscy trzej są dla niego cenni - powiedział Griffin. - Każdemu
na jego miejscu zależałoby na wspólnikach, którzy potrafią stworzyć taką broń, jak te
pojemniki z gazem i kryształy.
- Każdy szef organizacji przestępczej, chciałeś powiedzieć - stwierdziła, unosząc brwi.
- Ujmę to inaczej. - Uśmiechnął się chłodno. - Każdy, kto ma albo chce zdobyć
władzę, byłby zachwycony, gdyby znalazł partnerów dostarczających mu takiej broni.
Zmarszczyła nos.
- Masz rację, zgoda. Nie tylko przestępca mógłby się zainteresować Hulseyami i
Smithem.
- Lista ludzi zainteresowanych współpracą z Hulseyami byłaby na pewno bardzo
długa. Ale tylko ktoś obdarzony mocą doceniłby ofertę Smitha.
Skinęła głową.
- Bo tylko ktoś taki potrafiłby wykorzystać kryształy.
- Właśnie. Adelaide, chciałbym, żebyś obejrzała ślady tego, kto próbował wczoraj
zamordować Jeda. To nam potwierdzi, że jest to ten sam osobnik, który chciał cię porwać
przed trzynastu laty.
- Dobrze, ale i bez tego jestem pewna, że ślady będą należały do człowieka, którego
znam jako pana Smitha.
- Nie wątpię. Ale chcę mieć całkowitą pewność.
- Rozumiem - powiedziała.
- Przy okazji chciałbym, żebyś obejrzała ślady wokół ciała Thackera.
- Oczywiście - powiedziała. Przez chwilę milczała w zamyśleniu. - Jest jedna rzecz
dotycząca wczorajszej nocy, której nie rozumiem.
- Jaka? Objęła rękami kolana.
- To jasne, że Smith zamierzał mnie porwać. Ale co z płonącą lampą? Przecież bez
niej do niczego nie jestem mu potrzebna. W jaki sposób zamierzał dostać w swoje ręce ten
przedmiot?
- Mając ciebie, mógłby mnie szantażować, żeby zdobyć lampę. Zrobiło jej się ciepło
na sercu.
- Oddałbyś mu lampę, gdyby od tego zależało moje życie?
- Bez namysłu.
- Och, Griffin. Naprawdę mnie wzruszyłeś. Wiem przecież jaka ważna jest dla ciebie
ta lampa.
- A potem poderżnąłbym draniowi gardło.
Jęknęła, opierając czoło na kolanach.
- To się nazywa upiec dwie pieczenie przy jednej lampie. I kto mówi, że przestępca
nie może być w głębi duszy romantyczny?
Adelaide wykąpała się i przebrała w czyste spodnie i koszulę, pieczołowicie
wyprasowaną przez panią Trevelyan. Zanim zeszła na dół na śniadanie, zajrzała do sypialni
Jeda. Przy łóżku czuwał Leggett. Kiedy zauważył ją w drzwiach, podniósł głowę.
- Dzień dobry, pani Pyne - powiedział. - Wygląda pani znacznie bardziej dziarsko niż
wczoraj w nocy, słowo daję. Kiedy szef przyniósł panią na rękach, to przysięgam, że
wyglądała pani jak jedna z aktorek grających w sensacyjnych sztukach. Jak te, co to mdleją z
nerwów przy lada okazji.
- Ależ mi głupio. - Podeszła do łóżka. - A jak tam Jed?
- Jeszcze się nie obudził.
- Nic mu nie będzie - powiedziała. Dotknęła czoła śpiącego, starając się nie krzywić,
kiedy otarły się o nią nieuporządkowane fale światła snów. - Temperatura wróciła do normy.
Coś mu się wprawdzie śni, ale to nie są koszmary. Nie będzie śladu po uszkodzeniach, które
spowodował Smith.
- Wczoraj uratowała mu pani życie - odezwał się Leggett. - Jed to mój najlepszy
przyjaciel. Trzymamy się razem, od kiedy byliśmy dwoma chłystkami ulicy.
- Rozumiem - powiedziała.
- Chcę tylko, żeby pani wiedziała, że jeśli mogę coś dla pani zrobić, to wystarczy
jedno słowo - zaklinał się Leggett. - Jestem świetny w walce na noże.
To już drugi raz tego ranka ktoś się ofiarował poderżnąć dla niej gardło. Zamrugała
gwałtownie, bo poczuła pod powiekami napływające łzy.
- Dziękuję ci, Leggett. To bardzo miłe z twojej strony. Będę o tym pamiętać.
42
Adelaide wyostrzyła zmysły i przyjrzała się śladom w uliczce. Na mokrym od deszczu
chodniku lśniły nawarstwione od dziesięcioleci resztki blasku snów, ale te najświeższe
promieniowały odpychającą zieloną barwą i nieprzyjemnym ultrafioletem.
- Oczywiście, że to Smith - stwierdziła. - Czasami widzę te prądy w koszmarach.
Poznaję je nawet po tylu latach.
Griffin spojrzał w stronę drugiego końca uliczki.
- Wczoraj uciekł tędy. Czekał tam na niego jakiś pojazd. Jestem pewien, że słyszałem
z tamtej strony dorożkę.
- Griffin, on... jest obłąkany. W jego śladach widać skazę szaleństwa. I jest o wiele
wyraźniejsza niż przed laty.
- Potężny talent, kryształy, dzięki którym można zabijać, i początki obłędu. To chyba
najgorszy koszmar J&J.
- Naprawdę uważasz, że Smith należy do Towarzystwa?
- Jeśli przyjmiemy to założenie, wyjaśni się wiele zagadek. Chodź, zobaczymy, co
powiesz o naszym zamordowanym informatorze.
Wyszli z wąskiej uliczki i skręcili w inną. Adelaide otoczyli trzej ochroniarze, na czele
z Delbertem. Griffin poprowadził ich na niewielki placyk. Ciała już tam nie było.
- Pewnie jakiś sklepikarz albo ulicznik znalazł Thackera dziś rano i zawiadomił
władze - powiedział Griffin. - Ale to nie ma znaczenia. Teraz interesują nas tylko pozostałości
energii.
- Wielkie nieba - szepnęła Adelaide. Wpatrywała się w mokry chodnik, nie wierząc
własnym oczom. - Znam te ślady, Griffin. Poznaję je.
Zmarszczył brwi z niedowierzaniem.
- Chcesz powiedzieć, że jednak Smith go załatwił?
- Nie, to nie Smith. - Podniosła na wzrok Wintersa. - Ale już widziałam ślady tego
zabójcy gdzie indziej.
- Gdzie?
- W domu, w którym zginęli twoi rodzice. Ten, kto zabił Thackera, zamordował
również twojego ojca i matkę.
- Luttrell - wycedził Griffin. - To sukinsyn. Już dawno powinienem był go zabić.
43
Czas się zgadza - mówił Griffin. - W tamtym okresie Luttrell pracował dla Quintona i
piął się w górę w przestępczym świecie. Jakieś dwa, trzy lata starszy ode mnie, był wtedy
zaledwie osiemnastoletnim chłopakiem. A już miał na ulicach wyrobioną reputację.
Siedzieli, tak jak kiedyś, na zielonej żeliwnej ławce w ogrodzie opactwa, a psy
drzemały u ich stóp. Adelaide coraz bardziej martwiła się o Griffina. Wydawało jej się, że
coraz głębiej pogrąża się w cienie, i obawiała się, czy zdoła go wyprowadzić z powrotem na
światło.
Co sobie w ogóle wyobrażała? Przecież ten człowiek dowodził szajką przestępców.
Takich ludzi nie warto ratować.
- Po co Luttrell miałby mordować twoich rodziców i kraść płonącą lampę? - zapytała.
- Skąd miałby w ogóle wiedzieć, że ten przedmiot znajduje się w waszym domu? Przecież
wychował się na ulicy i nie miał styczności z Towarzystwem Wiedzy Tajemnej.
- Mówiłem ci już, że Luttrell ma pewne zdolności parapsychiczne. Każdy człowiek
obdarzony talentem, znalazłszy się w pobliżu lampy, na pewno by zareagował i zainteresował
się jej paranormalną naturą.
- Trudno mi uwierzyć, że Luttrell natrafił na lampę przypadkiem, włamując się do
domu twoich rodziców. Takie przypadki się nie zdarzają. Jeśli ukradł ją podczas rutynowego
włamania, to czemu nie zabrał klejnotów twojej matki? Powiedziałeś, że prócz lampy nic nie
zginęło z sejfu.
- Nie ma wątpliwości, że przyszedł właśnie po lampę. Mówiłem ci, że pracował wtedy
dla Quintona. A więc Quinton musiał go wysłać, żeby zdobył ten przedmiot.
- Czy Quinton też miał jakieś nadnaturalne zdolności? - spytała.
- Nie sądzę. Posiadał pewien prymitywny rodzaj intuicji, dzięki której zdołał
przetrwać w twardym świecie ulicy. A poza tym był inteligentny i bezwzględny, co pozwoliło
mu zbudować silną organizację. Ale nigdy nie dotarły do mnie żadne pogłoski, które by
wskazywały na to, że miał jakiś psychiczny talent.
- W takim razie trzeba sobie zadać pytanie, skąd Quinton wiedział o lampie i dlaczego,
skoro sam nie posiadał żadnego talentu, zlecił jej kradzież Luttrellowi?
- Nie mam całkowitej pewności, ale mogę stworzyć scenariusz dramatu w kilku
aktach, który wyjaśni wiele zagadek.
- Opowiadaj - zaciekawiła się Adelaide.
- Akt pierwszy, dwadzieścia lat temu. Tajemniczy pan Smith, który według
wszelkiego prawdopodobieństwa należy do Towarzystwa Wiedzy Tajemnej, słyszał legendę o
płonącej lampie. Ponieważ zna się trochę na kryształach, wydaje mu się, że będzie w stanie
zapanować nad mocami lampy. Wie również, że ten przedmiot przypuszczalnie znajduje się u
potomków Nicholasa Wintersa. Ale nie ma umiejętności włamywacza, które pozwoliłyby mu
ją wykraść, nie ma też odwagi obrabować szanowanego obywatela. Potrzebuje pomocy
profesjonalisty.
- Mów dalej.
- Pyta tu i ówdzie, aż poznaje nazwisko człowieka, który trzęsie londyńskim
podziemiem. Spojrzała na niego.
- Czy trudno byłoby mu się tego dowiedzieć?
- Nie. Quinton był dobrze znany. Pod jego zarządem znajdowała się połowa domów
publicznych w mieście i trzy czwarte palarni opium. Policja nie była w stanie go dosięgnąć,
ale dobrze wiedziała, kim jest.
- A więc Smith kontaktuje się z Quintonem, żeby wynająć złodzieja. Griffin
odruchowo zaczął masować swój zraniony bark.
- Quinton był bardzo bogaty - powiedział. - Smith nie skusiłby go pieniędzmi. Co
więcej, był też bardzo ostrożny. Przypuszczam, że niezbyt chętnie zgodziłby się wysłać
jednego ze swoich ludzi na włamanie do domu prominentnego finansisty tylko po to, żeby
ukraść jakiś rupieć.
- Coś musiało go przekonać, że warto zaryzykować kradzież tej lampy.
- Quintonowi mogła się spodobać myśl, że będzie kontrolował członka Towarzystwa
Wiedzy Tajemnej, zwłaszcza jeśli Smith należał do elity organizacji. - Griffin pochylił się na
krześle, opierając się łokciami o uda. - Zdobycie lampy dla Smitha dawałoby mu mocną kartę
przetargową.
- Więc Quinton poszedł na ten układ.
- I wysłał Luttrella, swojego najlepszego człowieka, żeby wykonał zadanie.
Całkowita obojętność w głosie Griffina przeraziła Adelaide o wiele bardziej, niż
gdyby zaciskał pięści i gniewnie marszczył brwi.
- Zakładając, że tak właśnie było - powiedziała łagodnie - Luttrell oddał lampę
swojemu zwierzchnikowi.
On z kolei przekazał go Smithowi. Ale Smith nie potrafił zapalić lampy. Musiał się
wtedy zorientować, że przynajmniej ta część legendy jest prawdziwa. Potrzebował pomocy
kobiety o silnym talencie do odczytywania światła snów. Co wprowadza nas w akt drugi:
minęło sześć lat, zanim znalazł ciebie.
- Tymczasem zmarli moi rodzice, a ja trafiłam do sierocińca - przypomniała mu
Adelaide. Griffin odwrócił głowę w jej stronę.
- Fakt, że twoi rodzice zmarli niedługo po zarejestrowaniu twojego talentu w
archiwach Towarzystwa, nie wydaje mi się przypadkowy.
Przez dłuższą chwilę nie docierało do niej znaczenie jego słów. Kiedy wreszcie pojęła,
co powiedział, tak nią to wstrząsnęło, że zakręciło jej się w głowie. Poczuła nieprzyjemny
skurcz żołądka. Przez chwilę bała się, że zaraz zemdleje.
- Chcesz powiedzieć, że Smith odnalazł mnie w rejestrach Towarzystwa i ukartował
śmierć moich rodziców? - wyszeptała.
- Sądzę, że to możliwe. Musiał ich usunąć, by móc cię wykorzystać.
- Myślisz, że wrócił do Quintona i zlecił mu zamordowanie moich rodziców?
- Tak. Zadrżała.
- Ale przecież po ich śmierci wysłano mnie do sierocińca.
- Nie na długo. Założę się, że to Smith uknuł wysłanie cię do domu publicznego. Na
pewno zawarł kolejny układ z Quintonem.
Zacisnęła pięści do bólu, tak mocno, że aż pobielały jej kostki.
- Ale w ostatniej chwili, kiedy Smith przyszedł mnie sprawdzić, jak to ujął,
kierowniczka burdelu zabroniła mu mnie tknąć - powiedziała.
- Tamtej nocy musiało się coś wydarzyć, co sprawiło, że Quinton zmienił zdanie i
postanowił nie sprzedawać cię Smithowi - rzekł Griffin. - Być może odkrył, że dla kogoś
innego jesteś więcej warta.
- Nie przypuszczam. Nie liczyłam się bez lampy, a miał ją Smith.
- Istnieje jeszcze inna możliwość - odparł z namysłem Griffin. - Pamiętasz dokładnie,
kiedy Smith pojawił się w tym domu publicznym?
- Trudno zapomnieć. - Wzdrygnęła się. - Trzeciego przyszłego miesiąca minie
dokładnie trzynaście lat. Trzy dni później byłam już na statku do Ameryki.
Griffin pokiwał głową z wyraźnym zadowoleniem.
- To też się zgadza - powiedział.
- O czym mówisz?
- Quinton zmarł tamtego roku tydzień wcześniej. Londyńskie podziemie zorientowało
się, że organizację przejął jego najbardziej zaufany człowiek.
- Luttrell.
- Właśnie. W pierwszym okresie Luttrell był bardzo zajęty przejmowaniem kontroli
nad swoim nowym imperium.
- Innymi słowy, dopiero w ostatniej chwili odkrył układ, który jego dawny
zwierzchnik zawarł ze Smithem? - domyśliła się.
- Tak jest.
- Chyba masz rację. Pamiętam, że wtedy przyszła kierowniczka i oświadczyła
Smithowi, iż jej dom ma teraz nowego właściciela.
- Z pewnością Luttrell chciał zmienić umowę, którą Smith zawarł z Quintonem.
Griffin umilkł. Adelaide odezwała się po chwili.
- Więc jak? - spytała. - Co teraz zrobimy?
- Nic się nie zmieniło - powiedział Griffin. - Umiem polować na moim terytorium.
Sam zajmę się Luttrellem. Ale jeśli się nie mylę i Smith rzeczywiście należy do Towarzystwa,
Jones & Jones mają lepsze kwalifikacje, żeby go zidentyfikować.
Adelaide usłyszała, że za nią pod czyimiś butami na ścieżce zachrzęścił żwir.
Odwróciła głowę i zobaczyła nadchodzącego Delberta.
- Przepraszam, że przeszkadzam, szefie. - Delbert zatrzymał się przy ławce. - Leggett
właśnie wrócił. Rozmawiał z koleżkami Thackera w knajpie, w której tamten często bywał.
Griffin wyprostował się czujnie.
- I czego się dowiedział?
- Zgadza się. Thacker był człowiekiem Luttrella. Jak stwierdzili jego kumple, parę
tygodni temu trafiła mu się niezła robótka. Załatwiał sprawunki dla dwóch naukowców,
których Luttrell zamelinował na ulicy Bezksiężycowej.
- Szykujcie powóz - rzucił Griffin i zerwawszy się na nogi, ruszył w stronę domu.
- Jed już podjeżdża, szefie. Adelaide też podniosła się z miejsca.
- Jedziesz na ulicę Bezksiężycową? Griffin obejrzał się przez ramię.
- O ile nie jest za późno. Pobiegła za nim.
- Jadę z tobą.
- Oczywiście - odparł. - Wczoraj w nocy przekonałem się, że nie mogę cię spuszczać z
oka.
44
Ulicę Bezksiężycową równie dobrze można by nazywać Bezsłoneczną, pomyślał
Griffin, zwłaszcza że mgła była nadal bardzo gęsta. Domy stały tak blisko siebie, że wąziutki
chodnik o każdej porze był pogrążony w mroku. Nie dostrzegł żadnych oznak życia. Okna
pochylonych budynków były zamknięte na głucho okiennicami.
Stał razem z Adelaide i Delbertem na niewielkim skwerze u wylotu uliczki, a Jed
czekał z powozem niedaleko.
- Doskonale nadaje się na miejsce, gdzie można ukryć dwóch szalonych naukowców i
nielegalne laboratorium - uznała Adelaide.
- Owszem - przyznał Griffin.
- Pewnie będą straże - ostrzegł go Delbert.
- Nie sądzę - odparł Griffin.
- Czemu tak uważasz? - Adelaide spojrzała na niego w zdumieniu.
- Podejrzewam, że Luttrell już zwinął interes. Na pewno się domyślił, że nie zajmie mi
wiele czasu ustalenie tożsamości Thackera i, po nitce do kłębka, trafię pod ten adres. Ale jeśli
mamy szczęście, może się okazać, że nie zadał sobie trudu, by poinformować Hulseya i jego
syna, iż nie zamierza dłużej korzystać z ich usług. Jest szansa, że ich tutaj zastaniemy.
- Myślisz, że Luttrell zostawiłby ich własnemu losowi? - nie dowierzała Adelaide. -
Przecież ustaliliśmy, że są dla niego cenni.
- To się nazywa bilans strat i zysków - wyjaśnił Griffin. - Możliwe, że Luttrell
poświęcił trochę czasu na zabicie Hulseyów, ale raczej w to wątpię.
- Czemu miałby ich zostawić przy życiu? - spytał Delbert. - To nielogiczne posunięcie.
- Bo to świetny sposób na odwrócenie uwagi przeciwnika. Luttrell wie, że ściga ich
Towarzystwo. Lepiej, żeby J&J skupiło się na Hulseyach niż na nim. Wątpię, żeby Luttrell
miał ochotę na bliższe kontakty z Towarzystwem.
- Jeżeli Hulseyowie wciąż żyją, to co z nimi zrobimy? - zapytała Adelaide.
- Przekażemy ich agencji J&J. Hulseyowie to problem Towarzystwa, nie mój. Ja chcę
tylko wydobyć z nich informacje.
- Wchodzimy wszyscy? - spytał Delbert. - Chyba nie ma co robić tłoku. Griffin
odwrócił się do niego.
- Zostań tu z panią Pyne. Ja pójdę się trochę rozejrzeć. Jeśli nie wrócę za piętnaście
minut, wiesz, co robić.
- Chwileczkę - odezwała się chłodno Adelaide. - Nikt mi nie powiedział, że mamy
plan awaryjny. Na czym on polega?
- Jeśli nie wrócę, Delbert i Leggett mają natychmiast odwieźć cię do domu Caleba
Jonesa. Jones będzie cię chronił.
- Powiedziałeś, że nie możesz mnie spuścić z oka. - Adelaide zaczęła się niepokoić. -
Powinnam pójść z tobą. Moje zdolności mogą się przydać.
- Potrafię ukryć siebie, ale nie drugą osobę - tłumaczył jej. - Lepiej zostań tu z
Delbertem. Wiedział, że zaraz zacznie się z nim spierać, więc osłonił się energią cienia i
zniknął im z oczu. Ruszył w głąb uliczki.
- Nie cierpię, kiedy to robi - mruknęła Adelaide.
- Można się przyzwyczaić - odparł Delbert. Podważył okno na piętrze i bezszelestnie
wśliznął się do pogrążonego w mroku pomieszczenia. Z pewną satysfakcją stwierdził, że lata
praktyki, jaką zdobył za młodu, nie poszły na marne. Jeszcze dziś potrafił się włamać przez
okno na piętrze, z czego zasłynął jako nastolatek. W tamtych czasach przyświecała mu prosta
zasada: nigdy nie wchodzić drzwiami na parterze. Jeśli w domu zainstalowano jakieś alarmy
albo pułapki, to właśnie tam.
W pokoju wiało pustką, jakby od dawna nikt tu nie mieszkał. Przywiązanie liny do
solidnej ramy łóżka zajęło Griffinowi trochę czasu. Potem podszedł do drzwi i wyjrzał na
wąski korytarz.
Przez parę chwil stał bez ruchu, wyostrzając wszystkie zmysły. Z początku niczego
nie usłyszał. Może było już za późno. Albo ktoś ostrzegł Hulseyów, albo przeczucie
podpowiedziało im, że czas szukać nowego chlebodawcy. A może jednak Luttrell kazał ich
zabić.
W tym momencie dały się słyszeć stłumione odgłosy, dobiegające z głębi budynku. A
więc jednak ktoś tu był.
Zszedł schodami do głównego hallu, skręcił i przeszedł przez niewielki salonik do
jadalni. Parter był równie opustoszały, jak piętro. Ale spod drzwi do spiżarki w kuchni
sączyło się światło.
Otworzył je i odkrył schody prowadzące do piwnicy. Pomieszczenie w dole
rozjaśniało mdłe światło gazowych lamp. Griffin zebrał wokół siebie więcej cieni i zszedł po
schodach.
Podziemia, w których się znalazł, były bardzo stare. Sądząc po kamiennych ścianach,
zapewne paręset lat starsze od reszty budynku. Londyn przebudowywał się i zmieniał już od
czasów podboju przez Rzymian. Pod ulicami leżało wiele warstw ruin. W kanałach pod
chodnikami płynęły prawdziwe rzeki. Zabytkowa architektura tego miasta była bardzo
dogodna dla osób jego profesji.
Z jednej strony podziemnej komnaty mieściły się drzwi. Griffin przywarł plecami do
ściany tuż obok nich i ostrożnie zajrzał do krótkiego korytarzyka, za którym znajdowało się
kolejne pomieszczenie.
W sąsiedniej komnacie cienie skakały po ścianach, a pełne niepokoju głosy rozlegały
się zwielokrotnionym echem.
- Jesteś pewien, że to konieczne, ojcze? Właśnie miałem pierwsze efekty w
doświadczeniach na myszach. Myślałem, że za dzień czy dwa przejdziemy do testów na
ludziach.
To młody, Bertram Hulsey, domyślił się Griffin.
- Nie mamy wyboru. - Ten głos należał do starszego mężczyzny. - Coś jest nie tak,
mówię ci. Strażnik nie wrócił z moim zamówieniem, nasz pracodawca też się nie odzywa.
Bywałem już w takich sytuacjach. Musimy się stąd wydostać możliwie jak najszybciej.
- Ale co będzie z wyposażeniem laboratorium, z wszystkimi narzędziami i szkłem?
Nie stać nas na kupowanie takiego drogiego sprzętu.
- Znajdziemy sobie nowego patrona. Zawsze będą ludzie, którzy poszukują kogoś
obdarzonego takim talentem jak nasz. Pospiesz się, Bertramie. Zostaw wszystko, weź tylko
notatki i paproć.
Griffin obniżył poziom swojego talentu. Teraz nie był już całkowicie niewidoczny, ale
wiedział, że Basil i Bertram nie rozpoznają jego twarzy.
Sięgnął pod klapę marynarki i z kabury pod pachą wyjął rewolwer. Już dawno odkrył,
że w podobnych sytuacjach dużych rozmiarów broń skutecznie przykuwa uwagę.
Bezszelestnie pokonał krótki korytarz i wszedł do pomieszczenia obok.
- Nie przeszkadzajcie sobie, panowie - powiedział. - Basil i Bertram Hulsey, jak
przypuszczam? Obaj mężczyźni zastygli w bezruchu, przerywając gorączkowe zbieranie
notatek. Starszy przypominał wielkiego, chudego owada w okularach. Młodszy mógł być
nieco po dwudziestce. Nie wyłysiał jeszcze zupełnie, jak ojciec, ale podobieństwo i tak było
uderzające.
- Kim pan jest? - zapytał ostro Bertram. Mrużąc oczy, wbił w Griffina uporczywe
spojrzenie krótkowidza.
- A więc tutaj firma Hulsey i Syn znalazła siedzibę. - Griffin podniósł stojącą na blacie
probówkę i przyjrzał się jej zawartości.
- Co pan wyprawia? - zaskrzeczał Basil. - Proszę uważać. Tam są bardzo
niebezpieczne związki chemiczne.
- Naprawdę? - Griffin odstawił probówkę i sięgnął do koszyka zamocowanego na
łańcuchu u sufitu. Zwieszały się z niego delikatne, wdzięczne pędy paproci o niezwykłej
urodzie.
- Niech pan nie dotyka tej rośliny - warknął Basil. - Jest bardzo rzadka i absolutnie
niezbędna do naszych dalszych badań.
Griffin odczepił koszyk od łańcucha.
- Konstruowanie broni parapsychicznej dla szefa gangu to niewątpliwie bardzo
dochodowe zajęcie. Szkoda, że wybraliście niewłaściwego klienta. Trzeba było przyjść do
mnie. Zapłaciłbym więcej niż Luttrell.
- Czy pan jest Dyrektorem organizacji, którą Luttrell nazywa Konsorcjum? - wyjąkał
Basil.
- Obawiam się, że tak - odparł Griffin z uśmiechem. - Przy użyciu pojemników z
gazem, jakie zrobiliście dla Luttrella, zaatakowano moją osobistą rezydencję. Zawsze biorę
sobie do serca takie zniewagi. Może to z mojej strony trochę małostkowe, ale cóż, taki już
jestem.
Bertram zbladł jeszcze bardziej.
- Nie mieliśmy pojęcia, do czego Luttrell zamierza wykorzystać nasze produkty, sir.
- Zrozumcie panowie, że na swoją reputację pracowałem przez lata - tłumaczył
Griffin. - W moim zawodzie to ważna sprawa. Nie mogę dopuścić, by zrujnowało ją dwóch
naukowców.
- Chwileczkę, sir - wtrącił się Basil. - Przecież mój syn właśnie panu wytłumaczył, że
tylko zaprojektowaliśmy pojemniki i spreparowaliśmy gaz. Nie możemy odpowiadać za to, co
pan Luttrell potem z nimi robił.
- Może w przyszłości powinniście głębiej przemyśleć ten aspekt waszej działalności -
powiedział Griffin.
W oczach Basila, schowanych za szkłami okularów, rozbłysło zainteresowanie.
- Czy to znaczy, że proponuje nam pan pracę? Jeśli tak, to powiem z przyjemnością,
że jesteśmy do dyspozycji.
- Z przykrością muszę odmówić - odparł Griffin. - O ile wiem, jesteście poszukiwani
przez Towarzystwo Wiedzy Tajemnej, a nie chciałbym, żeby się mną zbytnio interesowali.
- Towarzystwo? - Basil zrobił wielkie oczy. - Wiedzą, że pracowaliśmy dla Luttrella?
- Teraz już tak - oświadczył Griffin. - Sami więc widzicie. Gdybym was najął, lada
dzień Jones & Jones zapukaliby do moich drzwi. A nie życzyłbym sobie tego rodzaju
komplikacji.
Bertram bezdźwięcznie poruszał ustami.
- Ale... ale... my przecież poświęcamy się dla nauki, nie łamiemy prawa. Nie
ponosimy odpowiedzialności za to, że nasz poprzedni pracodawca był pańskim rywalem.
Czego pan od nas oczekuje?
- Informacji - odpowiedział Griffin. - Wyjaśniliście mi już sprawę gazu usypiającego.
Teraz opowiedzcie o kryształach.
Basil zamrugał jak sowa.
- Nie wiem, o czym pan mówi. Jakie znowu kryształy?
- Pomocy! Wołanie dobiegało z końca kolejnego korytarza.
- Pomocy, błagam! Słyszę, że ktoś tam jest. Niech mi ktoś pomoże!
- A to kto, u diabła? - zdziwił się Griffin.
- Nikt ważny - zapewnił pospiesznie Basil. - To tylko jeden z królików
doświadczalnych, przyprowadzony przez pana Luttrella.
- Niech to wszyscy diabli - zaklął Griffin. - Wiedziałem, że tak łatwo nie pójdzie. Jak
on się nazywa? Bertram zmarszczył brwi w namyśle.
- Chyba Harper. A czemu pan pyta?
- Dla waszego dobra lepiej, żeby pan Harper był cały i zdrowy. Bo jak nie... - Tu
Griffin urwał i wykonał nieokreślony ruch rewolwerem.
Bertram i Basil zareagowali, jakby ktoś wpuścił do pokoju jadowitą żmiję. Zastygli, w
popłochu wpatrując się w pistolet.
- Gdzie dokładnie jest pan Harper?
- W pomieszczeniu na końcu tamtego korytarza - odpowiedział Bertram. - Nic mu nie
jest, naprawdę. Jeszcze nie przeprowadzaliśmy na nim żadnych eksperymentów. Miałem
zamiar zacząć jutro albo pojutrze, kiedy już tak opracuję formułę, że myszy przestaną
zdychać, i...
- Przyprowadźcie go - przerwał mu Griffin.
Bertram upuścił stertę papierów i rzucił się w stronę drzwi prowadzących na korytarz.
Basil chciał ruszyć w ślad za nim.
- Pan zostanie tutaj, doktorze Hulsey - powstrzymał go Griffin. - Pańska obecność
będzie gwarancją, że syn zrobi to, o co go poprosiłem.
Załamany Hulsey przygarbił się i podążył wzrokiem za znikającym za drzwiami
Bertramem. Po chwili z końca korytarza dał się słyszeć hałas.
- Dokąd mnie zabieracie? - dopytywał się Harper. W jego głosie brzmiało przerażenie.
- Co się dzieje? Nie macie prawa...
W drzwiach pojawił się Bertram, a za nim około czterdziestoletni mężczyzna.
Norwood Harper miał na sobie to samo ubranie, które nosił owego feralnego dnia, kiedy udał
się na spotkanie z Luttrellem. Pięknie skrojony frak i spodnie były w opłakanym stanie,
koszula pomięta, krawat gdzieś się zgubił. W dodatku Harper był nieogolony i rozczochrany.
Miał związane ręce.
- Proszę bardzo - rzekł Bertram. - Oto Harper. Norwood Harper dygotał ze strachu,
patrząc na Griffina z przerażeniem.
- Kim pan jest?
- Dyrektor Konsorcjum - przedstawił się Griffin. - Rodzina prosiła, żebym pana
odnalazł. Szczerze mówiąc, zakładałem, że pan już dawno nie żyje.
- Dyrektor? - Dla odmiany Norwood popadł w osłupienie.
- Tak jest. - Griffin skinął na Bertrama. - Rozwiążcie go. Bertram pośpiesznie uwolnił
ręce Norwooda.
- Nawet nie wiem, jak panu dziękować, sir - zwrócił się Norwood do Griffina. - Ci
dwaj chcieli na mnie przeprowadzać szatańskie eksperymenty. Słyszałem, jak wspominali o
jakimś narkotyku.
- Porozmawiamy o tym później - przerwał mu Griffin. Skinął głową w stronę
korytarza prowadzącego do kuchennych schodów. - Niech pan na mnie poczeka w kuchni.
Harperowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Niezgrabnym truchtem puścił się
w stronę drzwi i zniknął w korytarzu. Griffin zwrócił się do zalęknionych Hulseyów.
- A my wrócimy do tematu kryształów.
- Nie wiemy nic o żadnych kryształach - odparł urażony Basil. - Prowadzimy
eksperymenty chemiczne, kryształy nas nie interesują.
- Może nie powinienem, ale chyba wam wierzę. Cóż, w takim razie nie mam więcej
pytań. - Znowu machnął rewolwerem. - Idziemy.
- Dokąd nas pan prowadzi? - zainteresował się Bertram.
- Niedaleko. Zostawię was w tej samej celi, w której więziliście Norwooda Harpera.
Bez obawy, niedługo zjawi się po was ktoś z Jones & Jones. Podejrzewam, że agencja będzie
miała do was kilka pytań.
- Nie! - wrzasnął Basil. - Nie może pan tego zrobić. Nasze badania weszły właśnie w
decydujący etap i...
Resztę zdania zagłuszył stłumiony łoskot wybuchu piętro wyżej. Z okolic kuchni
dobiegł krzyk Norwooda Harpera.
- Jasna cholera - powiedział Griffin, w dużej mierze do siebie. - Mogłem się tego
spodziewać. Amatorzy. Nigdy nie słuchają poleceń.
Wziął koszyk z paprotką i rzucił się biegiem w stronę kuchennych schodów.
- Moja paproć! - zawołał za nim Basil. Griffin, nie zważając na niego, wbiegł po
schodach. Zewnętrzna ściana kuchni stała w płomieniach.
Ogień blokował dojście do okna i tylnych drzwi, wychodzących na niewielki ogródek.
Norwood stał pośrodku jak skamieniały.
- Mówiłem, żeby pan zaczekał w kuchni - odezwał się do niego Griffin. - Po jakie
licho otwierał pan te drzwi? Przecież można się było domyślić, że to pułapka.
Norwood poruszał ustami, ale nie był w stanie wykrztusić słowa.
- Drzwi frontowe też nie są bezpieczne - orzekł Griffin. - Wyjdziemy górą. Ruszaj się,
człowieku.
Harpera nie trzeba było poganiać. Puścił się biegiem do hallu, chwycił za poręcz i
sadził w górę, przeskakując po dwa stopnie. Griffin biegł tuż za nim.
Nim dotarli na piętro, hall przy wejściu już wypełnił dym.
- Sypialnia w końcu korytarza - powiedział Griffin. Norwood rzucił się w tamtą
stronę.
- Jak się stąd wydostaniemy?
- Uda się, jeśli będzie pan robił dokładnie to, co mówię.
Griffin wszedł za nim do sypialni. Zdjął skórzane rękawiczki i rzucił je Norwoodowi.
- Proszę je włożyć. Przydadzą się, jak będzie pan schodził po linie.
Podszedł do okna i rozwinął linę, wcześniej przywiązaną do łóżka. Wyrzucił drugi
koniec na zewnątrz.
- Pan pierwszy - rzekł do Norwooda. - Szybko.
Harper nie zadawał zbędnych pytań. Naciągnął rękawiczki, wziął głęboki oddech i
niezdarnie wydostał się przez okno. Uczepiony kurczowo liny, na pół zjechał, na pół zsunął
się po niej na ziemię.
Wylądował ciężko na siedzeniu, ale zaraz cały i zdrów podniósł się i stanął obok liny.
Gdy tylko Harper puścił linę, Griffin wciągnął ją z powrotem, przywiązał do niej
koszyk i paproć zsunęła się ciężko w ręce Harpera.
Już miał pójść w ślady Harpera i paprotki, kiedy wszystkimi zmysłami odczuł
uderzenie zabójczej energii. Kątem oka w drzwiach sypialni dojrzał zarys ciemnej sylwetki.
W półmroku żarzyło się czerwone światełko.
- Jeszcze chwila, a udałoby ci się uciec, Winters - powiedział Luttrell. Uniósł
czerwony kryształ. - Przyznaję, jestem pod wrażeniem, że dotarłeś tak daleko. Myślałem, że
to mała niespodzianka w kuchni załatwi sprawę. Większość ludzi rzuciłaby się w stronę
najbliższego wyjścia. Ale ty myślisz inaczej niż większość, prawda?
Powinienem był zostawić Harpera w piwnicy razem z tą cholerną paprotką, pomyślał
Griffin.
45
Panika narastała i zataczała coraz szersze kręgi, jak wywołany uderzeniem pioruna
pożar w suchych zaroślach.
- Coś jest nie tak - powiedziała. Delbert spojrzał na nią spod oka.
- Skąd pani to wie?
- Po prostu wiem - odparła, podrywając się do biegu. - Musimy się spieszyć.
Delbert rzucił się za nią.
- Niech pani wraca. Szef kazał mi pani pilnować.
Nie zwracała na niego uwagi. Z okna domu na końcu uliczki wydobywały się
płomienie.
- Nie - szeptała gorączkowo. - Nie.
- Cholera ciężka - mruknął pod nosem Delbert. Przyspieszyła kroku. Delbert również.
Kiedy dobiegli do płonącego domu, na tle mgły unosił się ciemny pióropusz dymu.
Płomienie sięgały pierwszego piętra.
- O mój Boże. - Adelaide westchnęła. - Gdzie on jest? Gdzie jest Griffin?
- Szef na pewno wyjdzie tą samą drogą, którą się tam dostał - stwierdził Delbert.
Zabrzmiało to tak, jakby uspokajał raczej siebie niż Adelaide. - Przez okno na piętrze. Szef
nigdy nie wchodzi dołem. Taką ma zasadę. Teraz pewnie jest już z tyłu, w ogrodzie.
- Nie, nadal jest w środku - upierała się Adelaide. - I to w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. Czuję to. Musimy się do niego przedostać.
- Nie damy rady wejść do tego domu. Szef sam da sobie radę. Może mi pani wierzyć,
ma w tym spore doświadczenie.
- Muszę tam wejść - oznajmiła Adelaide. Ruszyła w stronę schodów prowadzących do
frontowych drzwi.
Delbert chwycił ją za ramię i siłą odciągnął w tył.
- Bardzo panią przepraszam - powiedział szorstkim tonem. - Ale nie mogę na to
pozwolić. Szef własnoręcznie poderżnąłby mi gardło, gdybym wpuścił panią do tego domu.
Za parę minut całe piętro stanie w płomieniach.
- Ale on tam nadal jest.
Niemal odchodziła od zmysłów z niepokoju. Delbert mocniej ścisnął jej ramię.
- Ratunku!
Głos dobiegał od strony zaułka oddzielającego płonący budynek od sąsiedniej posesji.
- Pomocy!
Adelaide zobaczyła mężczyznę biegnącego w ich stronę. Wymachiwał dziko jakimś
dużym, nieporęcznym przedmiotem.
- Co to, u diabła? - zdziwił się Delbert. - To nie szef. To ktoś inny. Co on tam niesie?
- To chyba paprotka - stwierdziła Adelaide.
46
Zabójcze promieniowanie wrogiej energii uderzało w Griffina bezlitośnie, jak
olbrzymi, przygniatający do ziemi ciężar. Przez pierwsze kilka sekund próbował osłonić się
za pomocą swoich cieni, ale szybko zorientował się, że tylko traci siły To samo dotyczyło
tego, co chyba zawsze już będzie uważał za swój drugi talent. Przy zalewającym go
psychicznym sztormie nie potrafił wygenerować fali koszmarów.
Nikt nie utrzyma takiego poziomu mocy przez dłuższy czas, pomyślał. Muszę tylko
zachować przytomność do czasu, aż Luttrell wyczerpie zapas energii.
- Jak ci się podoba moja nowa zabawka? - zapytał Luttrell. - Nie udaję, że rozumiem,
na jakiej zasadzie działa, bo to jakaś skomplikowana parafizyka, ale musisz przyznać, że
efekty robią wrażenie. Zdumiewająco pomnaża siłę mojego wrodzonego talentu.
Griffin nie był w stanie zmusić mięśni do podjęcia jakiegokolwiek wysiłku, toteż
przyjął odwrotną strategię. Przestał się opierać atakującej go energii i opadł bezwładnie na
podłogę przy oknie.
Ta gwałtowna, nieoczekiwana zmiana najwidoczniej zaskoczyła Luttrella, bo na
ułamek sekundy stracił panowanie nad kryształem.
Griffin poczuł, że może swobodnie oddychać. Niewyobrażalny ciężar, który wcześniej
go przygniatał, na krótko zelżał. Wraz z oddechem zdołał przyciągnąć do siebie odrobinę
energii cienia. Osłonił się nią, może nie na tyle, by stać się niewidocznym, ale przynajmniej
utrudnił Luttrellowi koncentrację.
Luttrell zareagował wściekłością.
- Nie ruszaj się! - wrzasnął.
Błyskawicznie odzyskał nad sobą kontrolę, ale Griffin miał wrażenie, że owe
przygniatające go psychicznym ciężarem prądy nie są tak stabilne, jak jeszcze przed chwilą.
Za moment w rytmie napływających od strony Luttrella fal znowu pojawiło się
nieznaczne odchylenie. Albo jego energia cienia rozpraszała Luttrella, albo kryształ tracił
moc. Ludzki umysł to przecież nie automat wysyłający jednostajny strumień energii. Talent
nie różnił się niczym od słuchu, wzroku, smaku czy zapachu. Zmysły parapsychiczne,
podobnie jak te normalne, były uzależnione od wielu czynników, począwszy od stanu emocji
aż po szybkość tętna.
- Będzie mi brakowało Hulseyów - rzekł Luttrell. - Byli użyteczni, ale właściwie
więcej miałem z nimi kłopotów niż pożytku. Wiedziałem, że prędzej czy później
Towarzystwo się o nich upomni. Nie potrzebuję takich komplikacji. Będę miał dosyć roboty z
przejmowaniem kontroli nad twoją organizacją.
Griffin wyczuł, że prądy energii wysyłanej przez Luttrella znowu na moment
przygasły. Wykorzystał tę krótką przerwę, żeby zgromadzić wokół siebie więcej cieni.
- Moi rodzice - wycharczał. - Czemu ich zamordowałeś?
- Nie miałem wyboru - odparł Luttrell. - Nie uwierzysz, ale naprawdę myślałem, że w
domu nikogo nie ma. Tymczasem okazało się, że twoja matka i ojciec zabawiali się akurat w
sypialni. Twój ojciec usłyszał, jak rozbijałem sejf. Miał ze sobą broń. Cóż mogłem zrobić?
- Ty sukinsynu.
- Nie będę zaprzeczał. - Luttrell podszedł bliżej i spojrzał z góry na Griffina. - Nigdy
nie poznałem mojego tatusia. Podobno zginął od noża parę miesięcy przed moim urodzeniem.
Cóż, każdy miał w życiu jakiś smutny epizod, nieprawdaż? Na szczęście dla działaczek
społecznych. Inaczej nie miałyby kogo sprowadzać na właściwą drogę.
- Niektórzy z nas są już nie do uratowania.
- Pewnie masz rację. - Luttrell się uśmiechnął. - Ale z drugiej strony, niektórzy z nas
mogą sobie nie życzyć, by ich ktoś ratował. Wyobrażasz sobie któregoś z nas wiodącego
cichy, nudny żywot szanującego się obywatela? Co by to była za strata talentu i umiejętności.
- Dlaczego zerwałeś rozejm?
- Po kilku latach nasza umowa przestała mnie zadowalać. Tobie może wystarcza
rządzenie częścią podziemia, ale ja jestem gotów przejąć władzę nad całością. Właściwie
poza tobą i Pierce'em nie miałem większych przeszkód na drodze do tego celu. A po
dzisiejszym dniu zostanie już tylko Pierce. Nie sądzę, by stwarzał większe problemy.
- Zapominasz o Towarzystwie. Luttrell znowu się uśmiechnął.
- Członkowie Towarzystwa pochodzą z wyższych klas. Żaden z nich nie musiał
walczyć o przetrwanie na ulicach jak ty czyja. Co wiedzą o naszym świecie? Od pokoleń
prowadzą wygodne życie i to ich osłabiło.
- Obyś się nie przeliczył.
- Wiem, że są pośród nich obdarzeni potężnymi talentami, i dlatego wcale mi się nie
spieszy, żeby się z nimi zmierzyć. Ale już wkrótce najpotężniejszych członków tej organizacji
będę miał w kieszeni. Poznam ich sekrety i w ten sposób przejmę kontrolę nad
Towarzystwem. Wyobraź sobie, co osiągnę, mając taką władzę.
- Nie wiesz, na co się porywasz - powiedział Griffin. - Uwierz mi.
- I tutaj właśnie się mylisz. Wiem dokładnie, na co się porywam. Mam informatora w
najściślejszej elicie Towarzystwa.
- Głupiec z ciebie.
- Który z nas dwóch leży bezsilnie na podłodze? - zapytał Luttrell. - Ale zanim cię
wykończę, chcę się czegoś dowiedzieć. Czy ta Pyne pomogła ci wykorzystać płonącą lampę?
Według legendy powinieneś do tej pory zdobyć parę dodatkowych talentów. Ale jakoś nie
widzę, żeby ci przybyło mocy.
- Wiesz, jak to jest z legendami. Dziewięćdziesiąt pięć procent opowieści to zwykle
bujdy.
- Podejrzewałem, że mit płonącej lampy nie jest wiele wart. Niefortunnie dla ciebie.
Ale dla mnie liczy się to, że mój szpieg ma obsesję na tle tej lampy. Jest przekonany, że
będzie umiał wykorzystać jej moc. A ja z kolei bardzo polubiłem kryształy, których mi
dostarcza. I w ten sposób zawarliśmy korzystną dla nas obu umowę.
Luttrell znowu na moment utracił siły. Griffin przyciągnął ku sobie więcej cieni.
Sprzyjał mu panujący w pokoju półmrok. Wiedział, że szybko staje się dla wroga niewyraźną
sylwetką w słabo oświetlonym pomieszczeniu.
- Wstawaj - rozkazał Luttrell. - Stań tak, żebym cię widział. Griffin znieruchomiał i
wstrzymał oddech. Luttrell zaczynał się denerwować.
- Powiedziałem przecież! - krzyknął. - Wstawaj. W jego słowach zabrzmiały
wściekłość i strach. Luttrell poruszył kryształem, szukając ofiary, której już nie widział.
Nagle Griffin poczuł, że jest wolny. Jego zmysły odzyskały pełną moc. Natychmiast
wyrzucił z siebie potężną falę energii koszmaru.
Luttrell wydał z siebie wysoki, przenikliwy jęk, który dał się słyszeć pomimo
huczącego wokół ognia. Czerwony kryształ rozjarzył się słabym blaskiem, po czym zgasł.
Griffin chwiejnie się podniósł.
- Nie! - krzyczał Luttrell. - Nie zbliżaj się do mnie! - Odwrócił się i zaczął uciekać w
stronę drzwi. Griffin rzucił się na niego i obaj przewrócili się na podłogę. Winters czuł jak
przez mgłę, że boli go zraniony bark, ale uznał to za nieistotne. Luttrell wierzgał i kopał na
ziemi. Griffin wysłał ku niemu kolejną dawkę energii.
Luttrell krzyknął jeszcze raz. W następnej chwili serce mu stanęło i zamilkł.
Griffin nie przerywał fali koszmarów, póki się nie upewnił, że tamten nie żyje. Jego
śmierć odczuł wszystkimi zmysłami jak wiadro rozlanego kwasu. Wiedział, że przyjdzie mu
za to zapłacić, ale uznał, że warto.
Ogień ryczał coraz głośniej. Do sypialni zaczął się przedostawać dym. Griffin zrzucił
z siebie ciało Luttrella, wyjął mu z ręki kryształ i podbiegł do okna. Zatrzymał się na moment,
żeby zdjąć frak. Chciał owinąć nim ręce, żeby nie otrzeć sobie skóry, zjeżdżając po linie.
Gdy przełożył nogę przez parapet, poczuł, że lina się napięła. Spojrzawszy w dół,
zobaczył Adelaide, która złapała za luźny koniec i właśnie wspinała się po ścianie budynku.
- Można się było spodziewać, że prędzej czy później się tu zjawisz.
- Griffin. Bogu dzięki.
Wypuściła linę i zeskoczyła do ogrodu. Griffin wyszedł przez okno i błyskawicznie
zsunął się na ziemię obok niej.
Zza rogu wybiegł zasapany Delbert z rewolwerem w dłoni.
- Wybacz, szefie. Uciekła mi.
- W uciekaniu rzeczywiście jest całkiem niezła. - Griffin chwycił rękę Adelaide. -
Biegiem.
Minęli róg domu i wybiegli na ulicę. Czekał tam na nich Norwood Harper, ściskając w
ramionach paprotkę. Griffin wyrwał mu koszyk.
- Ruszaj się, Harper. Ten dom zaraz się zawali.
Kamienne ściany jeszcze stały, ale wnętrze budynku zapadło się do środka pośród
rozszalałych płomieni. Z daleka słychać było nadjeżdżającą straż pożarną. Zatrzymali się
dopiero przy powozie. Jed spojrzał na nich z wysokości kozła.
- Jakieś kłopoty, szefie?
- Nic szczególnego - odparł Griffin.
Stali tak wszyscy, patrząc, jak mijają ich wozy strażaków. Przez parę minut nikt się
nie odzywał. Wreszcie Griffin spojrzał na Adelaide.
- Gdzie się nauczyłaś wspinać po linie? Niech zgadnę. W rewii Monty'ego Moore'a.
- Mieliśmy stały numer, w którym gang przestępców uciekał z więzienia -
powiedziała, dysząc z wysiłku. - Bandyci schodzili po linie.
- A jaki był finał?
- Szeryf i jego ludzie zawsze łapali bandytów. Ale tamci przedtem okradali bank.
- Bandyci zawsze przegrywali?
- Obawiam się, że tak - odparła Adelaide.
- W takim razie mieli beznadziejnego szefa.
- Zawsze grałam rolę przywódcy bandytów - powiedziała. Byłam ich szefem.
47
Jed wprowadził Lucindę i Caleba Jonesów do biblioteki. Griffin wstał zza biurka, żeby
się z nimi przywitać.
- Coś podobnego, państwo Jones z wizytą w domu znanego przestępcy - powiedział. -
To może poważnie zaszkodzić mojej reputacji.
- Naszej też pewnie nie pomoże - mruknął pod nosem Caleb. Adelaide uśmiechnęła się
do Lucindy.
- Nie zwracaj na nich uwagi - powiedziała. - Siadaj, proszę.
- Dziękuję. - Lucinda zajęła jedno z krzeseł. Spojrzała na Adelaide z niepokojem, po
czym przeniosła wzrok na Griffina. - Jesteście cali i zdrowi? Człowiek, który przyszedł z
wiadomością, mówił coś o pożarze. Bez urazy, ale oboje wyglądacie, jakbyście wyszli z
komina.
Adelaide skrzywiła się, patrząc na swoje wysmarowane sadzą koszulę i spodnie.
Ubranie Griffina było w jeszcze gorszym stanie, a twarz miał okopconą dymem.
- Piękny widok, nie ma co - stwierdziła Adelaide. - Nie zdążyliśmy się jeszcze
wykąpać.
Pani Trevelyan wniosła herbatę. Griffin tymczasem streścił wydarzenia z ulicy
Bezksiężycowej. Na zakończenie teatralnym gestem wydobył zza biurka koszyk z paprotką i
mrugnął do Adelaide. Przewróciła tylko oczami.
- Moja Ameliopterist - wykrzyknęła Lucinda. Skoczyła na nogi i podbiegła, żeby
wziąć koszyk z rąk Griffina. Z przejęciem obejrzała roślinę, po czym odetchnęła z ulgą. -
Hulsey odciął parę odnóżek, ale moje biedactwo chyba ma się dobrze. Odrośnie. - Popatrzyła
na Griffina. - Pan sobie nawet nie wyobraża, ile ta roślina dla mnie znaczy. Dziękuję, panie
Winters, Mam nadzieję, że będę mogła się jakoś odwdzięczyć.
Caleb zacisnął szczęki. Chrząknął znacząco.
- Kochanie - odezwał się do Lucindy. - Nie powinnaś się tak emocjonować.
- Ale ja jestem głęboko wdzięczna - upierała się Lucinda. - I naprawdę czuję, że mam
wobec pana Wintersa dług.
Griffin już miał na ustach swój chłodny uśmiech.
- Skoro tak pani mówi. Otóż, ja kolekcjonuję niewykorzystane przysługi. Takie mam
hobby. Caleb rzucił mu nieufne spojrzenie.
- To tylko paproć, Lucindo. Zresztą i tak jest twoja. Winters tylko ci ją zwrócił. Nie
ma mowy o żadnych przysługach.
- Nie zgadzam się - oponowała Lucinda. - Ameliopteris jest dla mnie naprawdę
wyjątkowa. Zawsze będę wdzięczna panu Wintersowi.
- Miło, że mogłem pani sprawić radość - powiedział Griffin.
Adelaide zmierzyła go karcącym spojrzeniem, po czym zwróciła się do Lucindy.
- Nie zwracaj uwagi na pana Wintersa. Niczego mu nie jesteś winna za to, że pomógł
ci odzyskać twoją paprotkę. Mam rację, panie Winters?
- To sama przyjemność przysłużyć się współzałożycielce agencji Jones & Jones -
przytaknął szarmancko Griffin.
Caleb nie spuszczał wzroku z Griffina.
- Więc mówisz, że Hulseyom udało się uciec?
- Lepiej założyć, że tak się stało - powiedział Griffin. - Ich podziemne laboratorium
było połączone z siecią średniowiecznych tuneli.
- Mając na uwadze ich współpracę z poprzednimi patronami, bardzo prawdopodobne,
że mieli przygotowany plan ucieczki - zgodził się Caleb. W jego głosie zabrzmiała nuta
rezygnacji. - Każdy z nas zrobiłby to samo.
- Tak - przyznał Griffin. - To prawda.
Caleb westchnął w zamyśleniu.
- My dwaj naprawdę myślimy podobnie. Griffin nie odpowiedział, ale też nie
zaprzeczył, jak zauważyła Adelaide.
- Ale są też pozytywy - odezwała się wesoło. - Skoro Hulseyowie uciekli, agencja
będzie miała zajęcie. Caleb spojrzał na nią ponuro.
- Zapewniam panią, że Jones & Jones nie uskarża się na brak klientów. Mamy ich po
dziurki w nosie.
- Nie słuchaj go. - Lucinda pieszczotliwie poklepała męża po ramieniu. - Uwielbia
trudne sprawy. Ja zresztą też. Skoro Luttrell nie żyje, co się stanie z jego imperium?
Griffin oparł się wygodniej w swoim fotelu za biurkiem.
- Ponieważ ani pan Pierce, ani ja nie jesteśmy zainteresowani prowadzeniem domów
publicznych czy palarni opium, przypuszczam, że lada moment zacznie się walka o władzę.
Adelaide podała Lucindzie herbatę.
- A tymczasem mój przytułek i Akademia przygarną wszystkie pracujące dotąd dla
Luttrella dziewczęta, które uda się namówić do porzucenia życia na ulicy.
Lucinda była pod wrażeniem.
- Gratuluję, Adelaide. Pomyśleć tylko, że za jednym zamachem udało się zniszczyć
wszystkie te siedliska rozpusty. Każda działaczka społeczna marzy o takim osiągnięciu.
- Nie moja w tym zasługa - odparła Adelaide. - To pan Winters jest tym wspaniałym
społecznikiem, który zrównał z ziemią królestwo Luttrella. Ciekawe, co o tym napiszą w
„Latającym Donosicielu".
Griffin zmierzył ją groźnym spojrzeniem. W jego oczach pojawiły się niebezpieczne
błyski.
- Byłbym bardzo niezadowolony, gdyby moje nazwisko pojawiło się w prasie
brukowej.
- Ależ, mój drogi, po co te groźby - powiedziała Adelaide, spokojnie odstawiając
imbryk z herbatą. - Zapewniam cię, że ani słowem nie wspomnę o tobie Gilbertowi
Oxfordowi, jak również innym panom z gazety. Ale nie mogę odpowiadać za plotki, które
zapewne już krążą po mieście.
- Owszem - odpowiedział Griffin. - I właśnie ciebie będę za to winił.
- Komu jeszcze herbaty? - Adelaide uśmiechnęła się słodko. Caleb ze zmarszczonym
czołem przyglądał się leżącemu na biurku kawałkowi czerwonego szkła.
- A co powiesz o tym krysztale?
- Niewiele. - Griffin wstał zza biurka, obszedł je dookoła i oparłszy się o nie, wziął do
ręki kryształ. -Wydaje się, że te kamienie mogą wzmocnić siłę oddziaływania wrodzonego
talentu, przynajmniej na jakiś czas. Ale wypalają się bardzo szybko.
Caleb podniósł się, by wziąć od niego kryształ. Uniósł go pod światło, chcąc mu się
lepiej przyjrzeć.
- I mówisz, że Hulseyowie nic na ich temat nie wiedzą?
- Nie. Zresztą Luttrell powiedział wyraźnie, że dostawał je od Smitha, który według
niego należy do Towarzystwa. Smith to ktoś z twojego świata, Jones, nie z mojego.
- Ma pan rację - powiedziała Lucinda. - Smith to nasz problem. Natychmiast
zaczniemy dochodzenie. Caleb zmarszczył brwi.
- Powiedz mi, w jaki sposób Luttrell opisał pozycję Smitha w Towarzystwie.
- Twierdził, że Smith należy do najściślejszej elity. Caleb z ponurą miną skinął głową.
- A więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że jest członkiem Rady. To jest
najściślejsza elita Towarzystwa.
- Co zawęża zakres poszukiwań - stwierdziła Lucinda.
- Ostrzegałem Gabe'a, że przez tych starych, zdziwaczałych alchemików
zasiadających w Radzie możemy mieć kłopoty - powiedział Caleb.
- Kiedy już wytypujecie podejrzanego, mogę go zidentyfikować - zaproponowała
Adelaide. - Wiem, jakie ślady pozostawia jego blask snów.
- To bardzo się przyda - ucieszyła się Lucinda. - Czy jest coś jeszcze, co ty albo pan
Winters moglibyście nam na jego temat powiedzieć?
- Jest chyba jeszcze jedno - rzekł Griffin z namysłem. - Mam wrażenie, że pan Smith
ma prawdopodobnie obsesję na punkcie genealogicznych rejestrów Towarzystwa. Myślę, że
właśnie w ten sposób przed trzynastu laty trafił na ślad Adelaide.
Caleb znieruchomiał. Wymienił spojrzenia z Lucindą, a ona poważnie skinęła głową.
- Samuel Lodge - powiedział cicho Caleb.
Pół godziny później, bo tyle czasu zajął im dojazd dorożką do domu Lodge'a, Griffin i
Caleb rozglądali się po jego sypialni. Otwarta szafa była częściowo opróżniona. Najwyraźniej
Lodge zabrał ze sobą tylko to, co mogło się zmieścić do niewielkiej torby czy walizki. Na
jednej półce leżał oprawny w skórę notes.
Caleb spojrzał na zdenerwowaną gospodynię.
- Kiedy wyjechał?
- Pan Lodge wyszedł przed półgodziną - jąkała przestraszona kobieta. - Mówił, że ma
ważne sprawy rodzinne w swoim majątku na północy.
- Czy zanim wyszedł, ktoś go odwiedzał? - spytał Griffin. - Może ktoś przyniósł mu
wiadomość?
- Tak, proszę pana. Jakiś chłopiec przyszedł z wiadomością kuchennymi drzwiami.
Mówił, że to pilne. I zaraz potem pan Lodge powiedział, że musi natychmiast wyjechać.
- Cholera - mruknął Caleb. - Pewnie ostrzegli go Hulseyowie.
- Na pewno liczą na dalszą współpracę - stwierdził Griffin. Podszedł do szafy, wziął
do ręki notes i zaczął go kartkować. - Wygląda na to, że ostatnimi czasy Lodge bardzo pilnie
studiował roczniki genealogiczne Towarzystwa.
Caleb zmarszczył czoło.
- Co masz na myśli?
- Według tych notatek niedawno udało mu się znaleźć trzech młodych chłopców o
talencie łowców. Wszyscy trzej wychowali się w sierocińcach. Potraktował ich jak króliki
doświadczalne. Był ciekaw, czy jego kryształy działają też na inny niż jego talent, ale nie
chciał, żeby dowiedział się o tym ktokolwiek z Towarzystwa. A kiedy zaczął robić interesy z
Luttrellem, zorientował się, że ci trzej przydadzą mu się jako ochroniarze.
- Jak on, u diabła, znalazł tych trzech łowców?
- Tak samo jak wcześniej Adelaide. Przez zapiski w rocznikach. Tych trzech, u
których podejrzewał wyjątkowy talent, spłodzili członkowie Towarzystwa. Ale ponieważ
były to dzieci z nieprawego łoża, odesłano je do sierocińców.
- To znaczy, że Lodge ma teraz dobrze uzbrojonych łowców do ochrony. Griffin
zamknął notes.
- Ja się raczej zastanawiam nad tym, ile takich nieślubnych dzieci albo sierot zostało
zmuszonych do życia na ulicy.
- Towarzystwo powinno się lepiej troszczyć o swoich. - Caleb westchnął głęboko.
Niedługo później Adelaide stanęła w głównym hallu rezydencji Lodge'a i wyostrzyła
zmysły. Na marmurowej posadzce leżały naniesione przez dziesięciolecia warstwy
poskręcanych prądów. Ślady stóp, które dostrzegała talentem, jarzyły się ciężkim, oleistym
blaskiem. Nagle poczuła skurcz żołądka. Griffin położył jej rękę na ramieniu, żeby ją
podtrzymać.
- Lodge to z całą pewnością Smith - orzekła. - Nie mam żadnych wątpliwości. Caleb
sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego.
- Pytałem w różnych miejscach. Podobno wyjechał do Europy. Wątpię, żeby
zaryzykował powrót, bo wie, że Jones & Jones na niego czeka.
- Nie rozumiem tylko jednego - powiedziała Adelaide. - Dlaczego jego nadnaturalne
zdolności tak mocno się zdegenerowały? - Przyjrzała się śladom na podłodze. - Zaburzenia są
o wiele poważniejsze niż przed trzynastu laty.
Caleb spojrzał na Lucindę.
- Wyczuwasz ślady stosowania formuły?
- Nie - odparła Lucinda. - Żadnych. Nie ma tu śladów trucizny, a przynajmniej ja nie
jestem w stanie ich wykryć.
- Kryształy - zasugerował Griffin. - Być może z czasem ich używanie wypacza fale
energii psychicznej.
Caleb był pod wrażeniem.
- Wiesz co, Winters? Myślę, że marnujesz swój talent jako przestępca. Doskonale
nadawałbyś się na detektywa.
- Czemu ostatnio wszyscy mi powtarzają, że obrałem niewłaściwy zawód?
48
Rozebrała się, włożyła koszulę nocną, odsunęła kołdrę i stanęła niezdecydowana przy
łóżku. To był bardzo męczący dzień. Chciało jej się spać, a jednocześnie była pewna, że nie
zmruży oka. Co chwila przebiegały ją nieprzyjemne dreszcze, jakich zawsze doświadczała po
zetknięciu się z niebezpieczeństwem i przemocą.
Spora szklaneczka brandy pomogłaby rozproszyć ten przykry nastrój. Rozważała ten
pomysł, kiedy usłyszała stukanie do drzwi łączących sypialnie. Jej zmysły natychmiast
rozpaliła gorąca energia, a dreszcze zniknęły bez śladu.
Wzięła głęboki oddech, podeszła do drzwi i otworzyła je. Stał za nimi Griffin. Widać
było, że też zaczął się rozbierać, ale jeszcze miał na sobie spodnie, tylko koszula była
rozpięta. Wiedziała, że potrzebuje snu bardziej niż ona, ale kiedy spojrzała na niego oczyma
talentu, zauważyła, że jego blask snów płonie.
- Griffin - szepnęła, otwierając ramiona.
Bez słowa wszedł do sypialni, porwał ją na ręce i padł wraz z nią na jedwabną pościel.
Kochał ją tak mocno i z taką determinacją, że aż zabrakło jej tchu. Kiedy jej ciało
wyprężyło się w ekstazie, Griffin znieruchomiał.
- Trzymaj mnie - powiedział. - Nie puszczaj.
To były pierwsze i jedyne słowa, jakie usłyszała z jego ust, odkąd wszedł do jej
pokoju. Oplotła go rękami i nogami z całej siły, kiedy wstrząsnęło nim spełnienie.
Parapsychiczne fajerwerki niemal oślepiły jej zmysły. Wreszcie Griffin opadł bez sił
na łóżko obok niej; wkrótce sama też pogrążyła się we śnie.
Gdy obudziła się jakiś czas później, odkryła, że obok niej w łóżku nie ma nikogo. Ale
wyczuwała obecność Griffina. Otworzywszy oczy, zobaczyła, że stoi przy oknie, wpatrzony
w mrok.
- Griffin? - szepnęła. - Co się dzieje?
- Czy jesteś pewna, że prądy mojego światła snów są stabilne? - zapytał, nie
odwracając wzroku od nocnych ciemności.
- Tak. Uwierz mi.
- Ale jak mogę kontrolować dwa różne talenty, nie wpadając w obłęd?
- Już ci mówiłam... Nie uważam, by twój drugi talent był czymś innym od pierwszego.
To tylko inny wymiar twojej naturalnej zdolności. Poza tym, chociaż jesteś potomkiem
Nicholasa Wintersa, odziedziczyłeś też inne potężne geny.
- Mówisz o Eleanor Fleming, kobiecie, która obsługiwała lampę dla Nicholasa.
- Ona też miała olbrzymi talent. Być może połączenie tych dwóch umiejętności
pozwala ci kontrolować ogromną energię. A może twoje zdolności wynikają z tego, że
promieniowanie lampy zmieniło talent twojego przodka. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że
jesteś całkiem zdrów psychicznie.
Griffin nadal bez słowa wyglądał w noc. Adelaide wstała z łóżka i podeszła do niego.
- Pamiętam z dzieciństwa, jak ojciec opowiadał matce o swoich badaniach -
powiedziała. -Jedno z tych wspomnień dotyczy rodziny Jonesów.
- Co mówił?
- Papa nieraz snuł domysły na ich temat. Twierdził, że wcale by go nie dziwiło, gdyby
Sylvester wypróbowywał pierwsze wersje formuły na sobie, i to zanim spłodził potomstwo.
Griffin milczał dłuższą chwilę. A kiedy się zwrócił do Adelaide, zobaczyła na jego
twarzy lodowato zimny uśmiech.
- Chociaż żaden z Jonesów nigdy się nie przyzna, że formuła założyciela wprowadziła
nieodwracalne zmiany w genach rodziny - rzekł.
- Oczywiście, że nie. Takie stwierdzenie byłoby równoznaczne z deklaracją, że
przynajmniej jedna wersja formuły została dopracowana i zadziałała.
- Jeśli Jonesowie wiedzą czy choćby podejrzewają, że ich rodzina stanowi żyjący
dowód na skuteczność pierwszej wersji formuły, to mają wszelkie powody przypuszczać, że
płonąca lampa też działa. - Griffin zacisnął dłoń na parapecie. - Nic dziwnego, że zawsze z
takim niepokojem śledzili losy mojej rodziny.
- Tak, to by wyjaśniało ich zainteresowanie spadkobiercami Nicholasa i lampą.
- Jonesowie z pewnością obawiają się powstania skupiającej silne talenty,
konkurencyjnej organizacji, która mogłaby zagrozić Towarzystwu i jego władzy.
- Cóż - Adelaide się uśmiechnęła - chyba posuwasz się trochę za daleko. Czy szefowie
gangu zawsze podejrzewają innych o najgorsze?
- Ci, którzy nie są podejrzliwi, z reguły nie żyją długo.
- Mnie też podejrzewasz?
- Nie. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Nigdy. Tobie powierzyłbym własne życie,
Adelaide. Pomyślała, że może nie jest to oczywiste wyznanie miłości, ale w końcu czego
można się spodziewać po przestępcy.
49
Następnego dnia o trzeciej po południu drzwi do sypialni Adelaide otworzyły się z
taką siłą, że aż uderzyły w ścianę. Zatrzasnęłyby się z powrotem, ale Griffin zdążył wsunąć
but między drzwi a framugę.
- Och - mruknęła pani Trevelyan, wkładając do walizki starannie złożoną koszulę
nocną. - Czułam, że to nas nie ominie.
- Do diabła, co tu się dzieje? - Griffin wszedł do pokoju i zatrzymał się dopiero tuż
przed Adelaide. Jego oczy gorzały takim żarem, że mógłby podpalić nie tylko łóżko, lecz
także kilka sprzętów. - Przed opactwem natknąłem się na Jeda i Leggetta szykujących powóz.
Powiedzieli, że odchodzisz.
Adelaide odwróciła się do szafy i wyjęła z niej halkę.
- Pani Trevelyan i ja wracamy na Lexford Square.
- Teraz jeszcze nie możesz stąd odejść - zaprotestował Griffin. - To niebezpieczne.
J&J nie znaleźli Samuela Lodge'a.
- Słyszałeś, co mówił pan Jones. - Adelaide ominęła Griffina, by umieścić halkę w
walizce. - Lodge wyjechał do Europy i mało prawdopodobne, żeby ryzykował powrót. A jeśli
tu wróci, Towarzystwo będzie na niego czekało. Co więcej, Lodge o tym wie. Będę
bezpieczna.
- A jeśli Caleb Jones się myli? Położyła halkę na koszuli nocnej.
- O ile wiem, pan Jones rzadko się myli. Tak czy inaczej, oboje wiemy, że nie mogę
do końca życia mieszkać z tobą w opactwie. Prędzej czy później powinnam wrócić do siebie.
Więc wolę to zrobić prędzej.
Zapadła niezręczna cisza. Pani Trevelyan odchrząknęła.
- Zejdę na dół nastawić wodę na herbatę.
Z godnością wyszła na korytarz, zamykając za sobą drzwi cicho, lecz stanowczo.
Griffin wbił w Adelaide oskarżycielskie spojrzenie.
- Co to ma znaczyć?
- Po prostu na mnie już czas - oznajmiła łagodnie. Przecisnęła się obok niego, a
falbanki jej sukni musnęły czubek jego czarnego skórzanego buta. Podeszła do toaletki, by
wziąć z niej inkrustowane srebrem szczotkę i grzebień. - Przyznam, że bycie konkubiną
przestępcy ma w sobie pewien, nazwijmy to, egzotyczny urok. Ale konkubina jest tylko
konkubiną. Nie mieszka w domu swojego kochanka.
- Do cholery, nie jesteś moją konkubiną.
- Naprawdę? - Schowała szczotkę i grzebień do walizy. - A jak określiłbyś moje
miejsce w twoim życiu?
- Jesteś moją... - Urwał. - Jesteś moja.
- Kocham cię, Griffin - powiedziała. Spojrzał na nią rozpalonym wzrokiem.
- Przecież wiesz, że ja też cię kocham. Uśmiechnęła się.
- Taką miałam nadzieję. Żadne z nas od dawna nie miało prawdziwego domu. Tylko
od nas zależy, czy zechcemy go sobie nawzajem stworzyć.
- Chcesz małżeństwa - stwierdził zimnym, beznamiętnym tonem.
- Wydaje mi się, że oboje tego chcemy. Nie mam racji?
- To jedyna rzecz, jakiej nie mogę ci dać. Proś mnie, o co chcesz, byle nie o to. -
Zacisnął pięści. - O cokolwiek.
Z uśmiechem dotknęła jego policzka opuszkami palców.
- Niczego innego nie chcę - powiedziała.
- Na miłość boską, Adelaide. - Chwycił ją za ramiona. - Nie rozumiesz. Małżeństwo
ze mną naraziłoby cię na wielkie ryzyko. Jako moja żona, byłabyś w ciągłym
niebezpieczeństwie.
- Chyba nie sądzisz, że mogłabym cię zdradzić z którymś z twoich ludzi, tak jak
Rowena.
- Nie. Nigdy. Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Małżeństwo ze mną uczyniłoby cię
celem ataku wszystkich moich wrogów.
- Aż tylu masz wrogów?
- Od dawna siedzę w tym interesie - powiedział. - Wydarzyło się wiele rzeczy, które
już się nie odstaną. Są tacy, którzy marzą, by się na mnie zemścić. Co więcej, zapracowałem
sobie na określoną reputację. Na pewno znajdzie się ktoś, kto będzie chciał się sprawdzić,
próbując mnie zniszczyć.
- Jesteś zupełnie jak doświadczony rewolwerowiec na Dzikim Zachodzie, który musi
się bez przerwy pilnować przed narwanymi młodzikami, myślącymi tylko o tym, by mu
rzucić wyzwanie.
- Są ludzie, którzy nie cofną się przed niczym, pragnąc zdobyć to, co zbudowałem.
Jeśli uznają, że jesteś dla mnie ważna, to nie zawahają się tego wykorzystać.
- Griffin, wyrzekłbyś się dla mnie swojego królestwa?
- Bez namysłu. - Złapał ją za nadgarstki.
- Oczywiście. - Uśmiechnęła się. - Wyrzekłbyś się, wiedząc, że zawsze możesz je
odbudować.
- Nie w tym rzecz, Adelaide.
- Zgadzam się. W takim razie, mój kochany gangsterze, jeśli jesteś gotów zostawić
swoje imperium i wszystko, co się z nim łączy, włącznie z twoją groźną reputacją, to myślę,
że znaleźliśmy rozwiązanie naszego problemu.
- Nie ma dobrego rozwiązania. To właśnie próbuję ci wytłumaczyć. Stworzyłem
koszmar i nie mam innego wyboru. Muszę w nim żyć.
- Lepiej królować w piekle? - zacytowała z pamięci. - Ale ty nie jesteś diabłem i nie
występujesz w Raju utraconym
- Upadłym aniołem też nie jestem. Jestem tym, kim jestem, i tego już nie cofnę.
- Ach, przecież nie mówiłam o cofaniu się. Wręcz przeciwnie, ruszymy przed siebie,
do miejsca, gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy, by zadawać ci niedyskretne pytania o
przeszłość. Tam wszyscy spoglądają w przyszłość. Udamy się do miejsca, gdzie nikt nie ma
pojęcia o twojej reputacji i nie będzie miała znaczenia. Gdzie możemy razem zbudować dom i
rodzinę.
- Czy to fantazja, którą utkałaś z blasku snów? - zapytał. - Przykro mi, kochana, ale
*
∗
„Lepiej królować w piekle, niż służyć w niebiosach" - słowa szatana z poematu epickiego Raj
utracony Johna Miltona (przyp. tłum.).
sny znikają, kiedy wstaje dzień.
- Ten nie zniknie. Masz moje słowo społecznej reformatorki. Lepiej sam zacznij się
pakować.
- Dlaczego?
- Bo kupimy bilety na parowiec do Ameryki. Oczywiście, przed wypłynięciem mamy
jeszcze sporo do zrobienia, ale jestem pewna, że uda ci się szybko pozałatwiać wszystkie
interesy. Masz talent do zarządzania i organizacji.
50
- Wyjeżdżacie do Ameryki? - spytał Caleb, zdumiony i zaintrygowany.
- Nasz statek odpływa na początku przyszłego tygodnia - odparł Griffin. - Pani
Trevelyan, Jed, Leggett i Delbert jadą z nami. Ach, zabieramy też psy.
Rozmawiali w tym samym parku, w którym spotkali się parę dni wcześniej. Tym
razem byli sami, bez dam.
- Przyznam, że jestem niezwykle zaskoczony - stwierdził Caleb w zamyśleniu. -
Ameryka to olbrzymi kraj. Gdzie zamieszkacie?
- Adelaide uważa, że najlepsze będzie San Francisco. - Griffin się uśmiechnął. -
Mówi, że poczuję się jak w domu, bo tam też zawsze jest mgła.
- A co z twoimi rozmaitymi interesami w Londynie?
- Najbardziej dochodowe sprzedaję Pierce'owi. Na pozostałe też nie brakuje kupców.
- Nieźle się wzbogacisz, wyprzedając mienie Konsorcjum. Widzę, że nie wyjeżdżasz
do Ameryki bez grosza przy duszy.
- Zawsze uważałem, że znacznie lepiej być bogatym niż biednym - stwierdził Griffin.
- A co z pracą społeczną Adelaide?
- Wygląda na to, że nie tylko Londyn potrzebuje reform społecznych. Adelaide jest
zdania, że w San Francisco też znajdzie pole do popisu.
- A co z jej przytułkiem i Akademią?
- Przygotuj się na wstrząs: Adelaide zamierza przekazać nadzór nad obiema
instytucjami Towarzystwu. Podobno panie Jones bardzo się zainteresowały tym
przedsięwzięciem.
Caleb uśmiechnął się niewesoło.
- Nie wątpię. Zdaje się, że będziesz miał sporo zachodu z pilnowaniem panny Pyne.
- Wkrótce zostanie panią Winters. Zapraszamy na nasz ślub.
- Zasadniczo nie przepadam za tego rodzaju uroczystościami, ale dla was zrobię
wyjątek - obiecał Caleb. - W końcu nieczęsto król przestępczego podziemia żeni się ze
społecznicą. Powiem Venetii, żonie Gabe'a, żeby wzięła swój aparat.
- Wiadomo już, gdzie podziewa się Samuel Lodge? - zapytał Griffin.
- Jeszcze nie. Ale wysłałem w ślad za nim łowcę. Znajdziemy go.
- A kiedy go już namierzycie? - drążył Griffin. - Co wtedy? Caleb rozejrzał się po
zalanym słońcem parku wzrokiem człowieka, który w nocy źle sypia.
- Adelaide i Lucinda uważają, że oszalał.
- Tak.
- Pewnie dałoby się go zamknąć w domu wariatów. Zwykle udaje się dyskretnie
załatwić tego typu sprawy.
- Lodge jest nie tylko szalony, ale też bardzo uzdolniony psychicznie. Jak myślisz, ile
czasu zajmie mu ucieczka z takiego miejsca? - spytał cicho Griffin.
Caleb spojrzał mu w oczy.
- Wiem, co chcesz powiedzieć, Winters. Nie ma innego wyjścia, prawda? Trzeba go
będzie zlikwidować jak wściekłego psa.
- A ty zrobisz, co trzeba, bo nie masz kogo poprosić o zastępstwo. Caleb nic na to nie
odpowiedział.
- W przyszłości pojawią się inni, podobni do Lodge'a - dodał Griffin.
- Wiem o tym. - Caleb westchnął.
- Nie zabijesz wszystkich. Nie jesteś zawodowym mordercą.
- Więc kim jestem?
- Jesteś generałem, który prowadzi wojnę - stwierdził Griffin. - Powinieneś zbierać i
analizować informację, obmyślać strategię oraz wyznaczać najodpowiedniejszych ludzi do
wykonania zadań.
- A kiedy napotkam takich ludzi jak Samuel Lodge? Co mam wtedy zrobić, Winters?
Griffin sięgnął do kieszeni, wyjął z niej małą, białą wizytówkę i podał ją Calebowi.
- Co to takiego? - Caleb odczytał nazwisko na wizytówce. - Sweetwater?
- To stara rodzinna firma. Członkowie klanu Sweetwaterów mają różnego rodzaju
nadnaturalne zdolności. Wysoko się cenią, ale działają bardzo dyskretnie. Firma specjalizuje
się w sprzątaniu niebezpiecznych odpadków, takich jak Samuel Lodge.
Caleb zmarszczył brwi.
- Chcesz powiedzieć, że Sweetwaterowie to płatni zabójcy?
- Można tak to nazwać. Ale przy tym są na swój sposób bardzo honorowi.
Przestrzegają surowych zasad. Nieraz pracowali dla króla.
- I dla Konsorcjum? Griffin zbył to milczeniem.
- Nie można tak po prostu przyjść z ulicy i wynająć Sweetwatera - dodał po chwili. -
Działają tylko z polecenia.
- Mógłbyś wystawić takie polecenie dla agencji Jones & Jones?
- Z przyjemnością damy ci referencje - powiedział Griffin. - W ramach przyjacielskiej
przysługi.
51
Irene Brinks siedziała za biurkiem, przed nią stała jedna z dziesięciu maszyn do
pisania znajdujących się w sali. Wyprostowała plecy i ramiona, a palce rozstawiła
prawidłowo nad klawiaturą. „Tak samo, jakbyście grały na pianinie" - powtarzała panna
Wickford, nauczycielka maszynopisania.
Właśnie obraz kobiety grającej na pianinie - tłumaczyła im panna Wickford - sprawiał,
że opinia publiczna, a za nią i pracodawcy, uznawali maszynopisanie za odpowiednie zajęcie
dla dziewcząt.
Irene uskrzydliła wizja jej samej jako szanowanej, aktywnej zawodowo kobiety. Po
trzech dniach spędzonych w Akademii zaczęła sobie wyobrażać siebie pracującą w biurze,
piszącą dla szefa eleganckie listy i staranne raporty.
Ale teraz, po upływie kolejnych paru dni szkolenia, jej marzenia nabrały rozmachu.
Rozważała możliwość otwarcia własnej firmy: agencji, która szkoliłaby maszynistki do biur i
firm w całym Londynie. Zdecydowała, że będzie zatrudniała dziewczęta z Akademii.
Właśnie dotarła do połowy wzorcowego listu, zamówienia na materiał, igły i nici dla
fikcyjnego krawca, kiedy z trzaskiem otworzyły się drzwi.
Wszedł przez nie jakiś mężczyzna, a za nim trzech innych, dużo młodszych. Jeden z
nich miał nóż, dwaj inni pistolety. Była z nimi kobieta, w której Irene rozpoznała panią
Mallory, kucharkę z przytułku.
- Macie siedzieć przy biurkach - rozkazał pierwszy mężczyzna. - Pierwsza, która się
ruszy z miejsca, będzie zastrzelona. Czy wyrażam się jasno?
Irenę, panna Wickford i dziewięć pozostałych uczennic zastygło w bezruchu.
- Nazywam się Smith - oświadczył mężczyzna. Popchnął panią Mallory tak mocno, że
zatoczyła się i upadła na ziemię. - Wstawaj - rozkazał. - Siadaj za biurkiem.
Pani Mallory powoli wstała z podłogi i usiadła.
- Czego pan chce? - Panna Wickford zadała Smithowi to pytanie tak spokojnym i
niewzruszonym tonem, jakby nadal prowadziła lekcję maszynopisania.
- Od was niczego - odparł Smith. - To, czy będziecie żyć, czy umrzecie, zależy
wyłącznie od Adelaide Pyne. Będzie miała dwa wyjścia. Albo przyjdzie tutaj i da mi to, czego
chcę, albo ucieknie i pozostawi was własnemu losowi.
- Kim jest Adelaide Pyne? - zapytała Irene.
- Znacie ją chyba jako Wdowę.
Irene przypomniała sobie budzącą respekt damę, która odwiedziła je w przytułku
następnego dnia po ucieczce z domu publicznego.
- Wdowa nas uratuje - powiedziała.
- Miejmy nadzieję, że tak będzie. - Smith wyjął z kieszeni jakiś przedmiot,
wyglądający jak kawałek krwistoczerwonego szkła. - Bo jeśli się mylisz, zginiesz pierwsza.
52
Frontowe drzwi przytułku nie były zamknięte na klucz. To było dziwne. Adelaide
zatrzymała się z ręką na klamce i wyostrzyła zmysły. Jed, czekający cierpliwie na koźle,
odruchowo sięgnął do kabury schowanej pod marynarką.
- Coś nie tak, proszę pani? - zapytał.
Na schodach leżały grube warstwy ultraświetlnych śladów, ale nic jej szczególnie nie
zaniepokoiło.
- Nie - rzuciła przez ramię. - Zaraz wracam.
Ciągła obecność ochroniarza była zdecydowanie uciążliwa, ale tolerowała tę drobną
niedogodność. Wiedziała, że póki nie wyjadą do Ameryki, Griffin nie zazna spokoju. Zresztą
musiała przyznać, że jak na ochroniarza Jed był bardzo miłym towarzyszem. Jednak nie
mogła się doczekać, kiedy wszyscy znajdą się na statku i wreszcie uwolni się od ścisłej
kontroli.
Otworzyła drzwi i weszła do głównego hallu. Na podłodze nie było widać żadnych
niepokojących prądów energii psychicznej, ale w budynku panowała niezwykła cisza.
Przeniknął ją kolejny dreszcz złego przeczucia. Pora jest jeszcze dość wczesna,
tłumaczyła sobie. Uliczne kobiety i dziewczęta schodziły się na ciepły posiłek dopiero
późnym popołudniem. Ale z kuchni powinny dobiegać jakieś odgłosy. Pani Mallory zawsze
się tam krzątała, nastawiając garnek zupy albo sprzątając po posiłku.
- Pani Mallory? - zawołała. - Jest pani tam?
Przyszło jej do głowy, że kobieta mogła wyjść do ogrodu po warzywa i zioła na
kolejny posiłek. Nie wyłączając widzenia ponadzmysłowego, weszła do kuchni. Wstrząsnął
nią widok ciemnych, jarzących się na podłodze, poskręcanych prądów światła snu. Samuel
Lodge był tutaj, i to nie tak dawno.
- Pani Mallory - krzyknęła. - Gdzie pani jest? Niech się pani odezwie!
Trzasnęły otwierane drzwi frontowe. Jed wbiegł do hallu. Parę sekund później wpadł
do kuchni z rewolwerem w ręku.
- Słyszałem, że pani woła - powiedział. Zatoczył krąg rewolwerem, kierując go we
wszystkie zakamarki pomieszczenia. - Wszystko w porządku?
- Ze mną tak. Ale był tutaj Lodge. I pani Mallory zniknęła.
- O cholera - mruknął Jed. - Szefowi się to nie spodoba.
- Ja też się z tego specjalnie nie cieszę. Caleb Jones zapewniał, że Lodge zbiegł do
Europy. Wtedy zobaczyła na kuchennym stole kartkę papieru, pokrytą odciskami palców
Lodge'a.
53
- Odkrył, gdzie mieści się Akademia - wyszeptała Adelaide. Osunęła się na kuchenny
stołek. Wciąż jeszcze w szoku, patrzyła na Griffina, który trzymał w rękach kartkę. - Pewnie
zastraszył panią Mallory i ona zdradziła mu adres. Przetrzymuje ją i dziewczęta jako
zakładniczki.
- Umiem czytać, moja droga - odparł Griffin, nie podnosząc oczu znad kartki.
- Zamorduje je wszystkie, jedną po drugiej, jeśli nie oddam mu lampy i nie zgodzę się
dla niego pracować. Pisze, żebym nikogo nie zawiadamiała. Jeśli się dowie, że posłałam po
ciebie...
- Adelaide, spokojnie. - Griffin złożył kartkę. - Nikt nie widział, jak tu wchodzę. Mój
pierwszy talent czasem się przydaje.
Jego chłodny, niemal obojętny ton podniósł ją na duchu.
- Tak, słusznie. - Zaczerpnęła głęboko powietrza, żeby opanować nerwy. - Dziewczęta
znalazły się w Akademii, ponieważ mi zaufały. W szkole czują się bezpieczne. I nadal byłyby
bezpieczne, gdyby nie ja. To ja naraziłam je na zetknięcie z tym potworem.
Griffin włożył kartkę do kieszeni swojego czarnego fraka.
- Nie odpowiadasz za to, co wyprawia Lodge. To on jest temu winien. I będzie musiał
ponieść konsekwencje.
- Musimy ratować moje uczennice i panią Mallory.
- Oczywiście.
- Może poprosimy o pomoc J&J? - zaproponowała.
- Nie. Za duże ryzyko. Zakładam, że Lodge nadal ma przyjaciół i powiązania w
najwyższych kręgach Towarzystwa. Jeśli skontaktujemy się z Jones & Jones, ktoś może się
dowiedzieć i uprzedzić go o tym.
- Masz jakiś plan?
- Zawsze mam plan.
Mimo że była roztrzęsiona, odpowiedziała uśmiechem.
- Przecież dopiero przed chwilą dowiedziałeś się o tej katastrofie. W jaki sposób
mogłeś już stworzyć jakiś plan?
- Plan działania w takiej sytuacji zawsze opiera się na podstawowej zasadzie:
oszacować słabe punkty przeciwnika. Oczywiste, że piętą achillesową Lodge'a jest jego
obsesja na punkcie lampy. Wykorzystamy to przeciwko niemu.
- Więc to jest sekret, dzięki któremu przetrwałeś tyle lat w przestępczym świecie?
Przez cały czas oceniasz słabości i potknięcia własne i innych?
- Mam to we krwi - odparł.
54
Trzy godzin później Adelaide weszła do Akademii frontowymi drzwiami. Z ulicy
dobiegał turkot odjeżdżającej dorożki. Griffin uznał, że nie powinna ryzykować, pokazując
się w jego powozie i z jego człowiekiem na koźle.
Miała na sobie swój zwykły wdowi strój: kapelusz z gęstą woalką, stalowoszarą
suknię i długą czarną pelerynę.
W hallu ukazał się młody człowiek o prostackim wyglądzie.
- W końcu raczyła się pani zjawić - warknął. - Pan Smith zaczynał się niecierpliwić.
Już upatrzył sobie dziewczynę, którą zabije, gdyby pani podejrzewała, że on może żartuje.
Spojrzała na ślady blasku snów, jakie zostawiał na podłodze młody bandyta. Wcale jej
nie zdziwiły smugi mrocznej energii. Zaburzenia świetlnych prądów były nikłe, ale już
widoczne. Chłopak miał talent psychiczny i używał kryształów Lodge'a. Zniszczenia już
postępowały. Z czasem mogły się tylko nasilić.
Ku swojemu zaskoczeniu rozpoznała prądy jego energii.
- To ty próbowałeś mnie porwać sprzed teatru - oświadczyła. Jego twarz wykrzywiła
złość.
- I udałoby mi się, gdyby jakiś łachudra nie wszedł mi w drogę.
- Tym łachudrą był Dyrektor Konsorcjum.
- Eee, niemożliwe. Gdyby tak było, to już dawno nie byłoby po mnie śladu.
- Nigdy nie jest za późno - powiedziała. - Jeszcze możesz zniknąć. Gdzie jest Lodge?
- Lodge? O kim pani gada?
- Nieważne. Zaprowadź mnie do Smitha.
- Jest na górze, z kobietami. - Bandzior prychnął śmiechem. - Do diabła, Smith mówił,
że przyniesiesz ten grat, ale szczerze mówiąc, to mu nie wierzyłem. Z pani to jednak jest
idiotka. Czemu pani nie uciekła?
- Wątpię, żebyś zrozumiał.
- Społecznice. - Pokręcił głową. - Wariatki, jedna w drugą.
Szybkim krokiem wstępowała po schodach, powiewając peleryną. Uzbrojony bandyta
szedł za nią.
Po chwili dotarła do sali lekcyjnej. Zatrzymała się w drzwiach. Panna Wickford, pani
Mallory i dziewczęta siedziały, spięte i milczące, na krzesłach ustawionych w dwóch rzędach
po drugiej stronie pomieszczenia. Wpatrywały się w nią bez słowa, na ich przerażonych
twarzach pojawił się wyraz ulgi.
Dwóch innych bandytów trzymało nad nimi straż. Jeden z nich trzymał pistolet, a
drugi nóż. Ale lekkie zakłócenia regularności ich prądów energetycznych zdradziły
Akademii, że mają przy sobie również kryształy.
- Czy komuś coś się stało? - zapytała. Zakładniczki w milczeniu przecząco pokręciły
głowami.
Samuel Lodge stał przy oknie. Usłyszawszy jej głos, odwrócił się gwałtownie. W jego
oczach zalśnił błysk niezdrowego podniecenia, które zabarwiło powietrze wokół niego.
- Wiedziałem, że przyjdziesz - rzekł ochrypłym głosem. - Ponieważ tamtej nocy
walczyłaś o życie woźnicy, byłem pewien, że nie pozwolisz tym ladacznicom umrzeć, jeśli
tylko będziesz mogła temu zapobiec.
W ręku ściskał jeden ze swoich kryształów. Krwawy blask pulsował lekko, widoczny
pomiędzy jego palcami. Na podłodze układał się niespokojny, nerwowy wzór jego kroków,
który powiedział Adelaide więcej niż jakiekolwiek słowa. Lodge ewidentnie chwiał się na
krawędzi psychicznej otchłani.
- Wie pan, że Jones & Jones pana szuka - powiedziała spokojnie Adelaide. -
Towarzystwo nie spocznie, dopóki pana nie odnajdzie.
- Gdy zawładnę mocami lampy, Towarzystwo przestanie być dla mnie problemem. -
Jego wzrok powędrował w stronę płóciennej torby. - Przyniosłaś ją ze sobą, jak sądzę?
- Oczywiście. - Położyła torbę na ławce. Lodge podbiegł bliżej. Purpurowy kamień w
jego dłoni rozjarzył się mocniejszym światłem. W powietrzu powiało chłodem. Siedzące
kobiety zadygotały z zimna, jedna z dziewcząt zaczęła popłakiwać.
- Wyjmij ją z torby - polecił Lodge.
- Jak pan sobie życzy. - Adelaide otworzyła torbę, wydobyła lampę i postawiła ją na
blacie. - Bardzo mnie ciekawi, skąd u pana takie przekonanie, że zdoła pan kontrolować jej
moc. Zgodnie z legendą, jedynie mężczyźni z rodu Wintersów potrafią znieść tak wielkie
pobudzenie psychiczne.
- Potrafi to również człowiek, który studiował wczesne dzieła Nicholasa Wintersa i
skutecznie powtórzył jeden z jego pierwszych eksperymentów dotyczących energii
kryształów. - Lodge pogładził lampę; jego oczy płonęły.
Wyczuła napływające fale lodowatego chłodu. Kryształ w jego ręku znów się
rozjaśnił. Temperatura w pomieszczeniu opadła.
- To wyjaśnia, w jaki sposób stworzył pan te czerwone kryształy - powiedziała. - Skąd
pan miał notatki Nicholasa?
- Odkryłem je dziesiątki lat temu, kiedy prowadząc badania, przeszukiwałem starą
bibliotekę w siedzibie Towarzystwa. Pięć lat zajęło mi odcyfrowanie alchemicznego kodu, ale
kiedy już go rozgryzłem, okazało się, że tajemnica budowy kryształu jest zdumiewająco
prosta i oczywista.
- To, że rozpracował pan jeden z sekretów Nicholasa, nie oznacza, że będzie pan w
stanie władać energią lampy - przestrzegła go.
Skrzywił się z niesmakiem.
- Znasz się tylko na blasku snów. Co możesz wiedzieć o złożonych procesach
parafizycznych?
- Wprawdzie znam się tylko na czytaniu blasku snów, ale już w wieku piętnastu lat
umiałam pana pozbawić przytomności.
Napadł na nią z furią.
- Tylko dlatego, że wcześniej zużyłem swoje zapasy energii na pozbycie się
kierowniczki burdelu.
- I dlatego, że nie spodziewał się pan, by kobieta, która umie jedynie czytać światło
snów, potrafiła się obronić przed człowiekiem pańskiego pokroju.
- Drugi raz nie nabierzesz mnie na swoje sztuczki. Jeśli tylko zauważę, że zaczynasz
używać mocy przeciwko mnie, każę swoim ludziom pozabijać te dziwki.
Wyczuła, że mówi poważnie. Siedzące na krzesłach kobiety skamieniały ze strachu.
- Nie trzeba nikomu robić krzywdy - odezwała się cichym, łagodnym tonem. -
Zrobiłam to, o co pan prosił. Przyniosłam lampę.
Muszę powiedzieć, że do niedawna był pan dla nas nie lada zagadką, panie Lodge. I
chociaż większość kwestii w tej sprawie już się rozwiązała, jedno pytanie nadal pozostaje bez
odpowiedzi.
- Nie jestem tu, by odpowiadać na twoje pytania - burknął.
- Ale na to pytanie odpowiedzi nie zna nawet agencja Jones & Jones - powiedziała. To
wyraźnie mu pochlebiło.
- O co chodzi? - zapytał.
- Wiem, w jaki sposób znalazł mnie pan za pierwszym razem. Skorzystał pan z
roczników genealogicznych Towarzystwa. Ale nie mam pojęcia, jak mnie pan odnalazł parę
tygodni temu, kiedy wróciłam do Anglii.
- To nie ja, to ten drań Luttrell. Doszedł do wniosku, że ktoś próbuje zlikwidować jego
domy publiczne. Odkrył twoje powiązania z przytułkiem na Elm Street, a stamtąd jeden z
jego ludzi śledził cię aż na Lexford Square.
- Rozumiem - mruknęła. - Cóż, pan Winters uprzedzał mnie, że skoro on potrafił mnie
odnaleźć, to Luttrell też nie powinien mieć z tym problemu.
- Luttrell rozpoznał twoje nazwisko. „Pani" zamiast „panny" nie zmyliło go na długo.
Pamiętał, że byłem kiedyś gotów zapłacić za ciebie fortunę. Natychmiast skontaktował się ze
mną, pytając, czy nadal poszukuję kobiety o talencie do kształtowania światła snów. A tak się
złożyło, że właśnie potrzebowałem takiej osoby.
- Po co? Przecież nie miał pan lampy i nie mógł pan wiedzieć, że ją mam.
- Pojawiły się pewne problemy w mojej pracy nad kryształami. Adelaide nagle
zrozumiała.
- Działanie kryształów opiera się na energii światła snu i w końcu zauważył pan, że
mają negatywny wpływ na pańskie zdolności.
Jego twarz wykrzywił gniewny grymas.
- Moje problemy przypominają trudności, jakich doświadczał Nicholas Winters.
Miałem nadzieję, że osoba o silnym talencie i dużej wrażliwości na światło snu pomoże mi
dostroić kryształy. Zapłaciłem Luttrellowi sporą sumę, żeby podał mi twój adres, i posłałem
jednego ze swoich ludzi, który pojechał za tobą do teatru. Próbował cię porwać, ale Winters
wszedł mi w paradę.
- Wiedział pan, że pański człowiek postrzelił tamtej nocy Griffina Wintersa?
- Wtedy tego nie wiedziałem. Ale Luttrell szybko odkrył, z kim odjechałaś. Dopiero w
tym momencie zrozumiałem, jak mi się poszczęściło.
- Wiedział pan, że jest tylko jeden powód, dla którego Griffin Winters zaryzykowałby
dla mnie życie. Zorientował się pan, że ma dostęp do płonącej lampy i potrzebuje mnie, żeby
ją uruchomić. Więc wrócił pan do Luttrella, wiedząc, że na własną rękę nie da pan sobie rady
z Dyrektorem Konsorcjum.
- Zgodził się dostarczyć mi ciebie razem z lampą, a ja w zamian miałem go
zaopatrywać w kryształy. Ten bydlak chyba myślał, że będę szpiegował i donosił mu o
ruchach Towarzystwa. Ale ja nie zniżyłbym się do tego, żeby przekazywać jakiekolwiek
informacje człowiekowi jego pokroju. W każdym razie i tak nie wywiązał się z umowy.
- Luttrell nie żyje, bo nie doceniał pana Wintersa. Pan popełnia ten sam błąd.
- Kiedy już posiądę moce zamknięte w lampie, Winters, podobnie jak Towarzystwo,
nie będzie przedstawiał żadnego problemu. Bierzmy się do roboty.
- Chce pan uruchomić lampę tutaj, w tym pomieszczeniu?
- Już i tak za długo czekałem na tę chwilę, Adelaide Pyne.
- Nie chcę być ordynarna - powiedziała. - Ale jak pan widzi sprawę naszego
fizycznego kontaktu, który podobno jest konieczny, żeby uzyskać dostęp do zawartej w
lampie energii? Chyba nie zamierza ze mną współżyć na podłodze szkolnej sali, w dodatku na
oczach sporej widowni?
Twarz Lodge'a spurpurowiała, przybrała kolor trzymanego przez niego kryształu. W
innych okolicznościach jego oburzenie wydałoby się śmieszne. Uznała tę reakcję za
przesadną. Intuicja podpowiedziała Adelaide, jaki mógł być powód: od czasu ich ostatniego
spotkania Lodge stał się impotentem. Ciekawe, czy to efekt uboczny stosowania kryształów.
- Uznałem, że stosunek seksualny nie jest jednak niezbędny - wycedził. - Potrzeba
tylko, żebyśmy oboje dotykali lampy i siebie nawzajem.
Adelaide doszła do podobnych wniosków po przeczytaniu dziennika Nicholasa. Ale
słowa Lodge'a bardzo ją zmartwiły. Griffin zakładał, że Lodge będzie próbował ją posiąść,
zanim przystąpi do uruchamiania lampy. To oznaczało, że przynajmniej przez jakiś czas
byłaby z nim sam na sam. Na tym opierał się ich prosty plan. Teraz sprawa mocno się
skomplikowała.
- Skoro intymne zbliżenie jest niepotrzebne, to czemu przed laty zadał pan sobie tyle
trudu, żebym trafiła do domu publicznego? - zapytała, próbując zyskać na czasie.
- Wtedy jeszcze nie znałem wszystkich sekretów Nicholasa - odrzekł Lodge. -
Przyznaję, że w tamtych czasach brałem tę część legendy za prawdziwą.
- Co będzie, jeśli energia lampy okaże się dla pana zbyt trudna do opanowania? -
zapytała.
- Nie ma takiego ryzyka - odparł. Był zdumiewająco pewny siebie. - Moje kryształy
pozwalają mi na przechwycenie i przekierowanie dowolnie dużej energii.
- Jeśli tak rzeczywiście jest, po co ja panu jestem potrzebna? Przecież ma pan lampę.
- Ty głupia babo - wysyczał Lodge. - Jesteś mi potrzebna, bo według moich badań ten
element legendy jest prawdziwy. Tylko kobieta przekształcająca światło snów może tak
dostroić fale emitowane przez lampę, by harmonizowały z moimi prądami energetycznymi.
- W takim razie dziwi mnie, że właśnie mnie powierza pan tak delikatne zadanie.
Jeden fałszywy ruch z mojej strony i pański talent może zostać nieodwracalnie zniszczony.
Lodge wziął głęboki oddech, usiłując nie stracić panowania.
- Wydałem swoim ludziom odpowiednie rozkazy Adelaide Pyne, jeśli zacznie się
dziać coś złego, twoje uczennice, ich nauczycielka i kucharka z przytułku zginą. Czy to jasne?
Życie tych kobiet jest w twoich rękach.
Wzdrygnęła się.
- Nawet pan nie wie, jak mi ulżyło, że nie dojdzie między nami do żadnych intymnych
kontaktów.
- Możesz mi wierzyć, że dla mnie to też wielka ulga. Ale zanim zaczniemy, muszę
wiedzieć coś jeszcze.
- Tak?
- Co się działo, kiedy uruchomiłaś lampę dla Griffina Wintersa?
- Pan Winters nie miał ochoty tracić rozumu i zdolności psychicznych. Nie chciał się
zmienić w cerbera. Poprosił, bym użyła lampy do odwrócenia tego procesu, a ja spełniłam
jego prośbę.
Lodge z zadowoleniem pokiwał głową.
- Tak właśnie sądziłem.
- Naprawdę? Jak się pan tego domyślił?
- Na podstawie tego, że Jones & Jones nie próbuje go zlikwidować. Gdyby Jonesowie
uznali, że w Wintersie zachodzi przemiana w osobę z potrójnym talentem, podjęliby
drastyczne środki. Tego rodzaju plotki w ciągu kilku godzin postawiłyby całe Towarzystwo
na nogi.
- Za to teraz Jonesowie zastosują owe drastyczne środki, żeby zlikwidować pana -
powiedziała Adelaide.
- Myślisz, że nie przygotowałem się na taką ewentualność? J&J szuka mnie we
Włoszech. Zanim agencja odkryje prawdę, będę już władcą płonącej lampy i nikt mnie nie
powstrzyma. Ale dosyć tego, zabierajmy się do rzeczy.
- Dobrze - zgodziła się. Lodge przyglądał się lampie, marszcząc brwi w głębokim
namyśle. Niepewnie dotknął jej skraju.
- Połóż rękę na lampie - rozkazał. Delikatnie oparła dłoń na krawędzi.
- Z moich ostatnich doświadczeń w pracy dla pana Wintersa wynika, że to pan
powinien rozpalić lampę. Kiedy jej energia zostanie uwolniona, przejdę do pracy nad
przekształcaniem fal ultraświatła.
- Sądzę, że proces uruchamiania lampy przypomina to, co się dzieje, kiedy skupiam
energię talentu za pomocą kryształów.
- Ale do tego potrzeba człowieka o naprawdę potężnych zdolnościach - powiedziała.
Lodge spojrzał na nią z pogardą.
- Zawsze miałem jeden z najsilniejszych talentów wśród członków Towarzystwa.
Kryształy zaś dodatkowo wzmocniły moje zdolności, tak że teraz nikt mi nie dorówna, nawet
członkowie rodu Jonesów.
- Ale chyba zdaje pan sobie sprawę, że długoletnie korzystanie z kryształów zaburzyło
częstotliwość pańskich prądów energetycznych.
- To niewielka cena, biorąc pod uwagę to, jak bardzo wzmacniają mój talent. Lodge
uniósł rubinowy kamień i wycelował nim w lampę, jakby miał w ręku broń. Adelaide
zauważyła nagły wzrost poziomu energii i domyśliła się, że Lodge koncentruje całą siłę
swojego talentu na tym przedmiocie.
Minęła chwila ciszy.
Nic się nie działo.
- Potrzeba mi więcej mocy - orzekł Lodge, wyraźnie niezadowolony. - Nie chcę
marnować swoich zasobów na uruchamianie urządzenia. Potrzebuję ich na później. - Skinął
na jednego ze swoich ochroniarzy. - Ty. Chodź tutaj. Dotknij lampy i z pomocą kryształu
skoncentruj na niej talent.
- Tak jest, sir. - Chłopak podbiegł ochoczo, zadowolony, że może brać udział w tak
doniosłym eksperymencie.
- Teraz - zakomenderował Lodge. Wewnątrz czaszy zawirowały fale światła snów.
Lampa zapłonęła, z początku słabym blaskiem, po czym rozpaliła się z jasnością
paranormalnej błyskawicy. Zmysły Adelaide rozżarzyły się pod wpływem nieposkromionego
promieniowania mocy. Lampa szybko straciła kolor i stała się zupełnie przezroczysta. W
powietrzu było aż gęsto od gwałtownie eksplodującej energii.
Wszystko wydarzyło się tak szybko, że Lodge i jego pomocnik byli kompletnie
zaskoczeni.
Chłopak wrzasnął zszokowany i zatoczył się do tyłu. Padł na podłogę nieprzytomny.
Jego czerwony kryształ rozbłysnął oślepiającym blaskiem i natychmiast zgasł.
Natomiast Lodge wciąż trzymał się lampy, zaciskając palce na jej przezroczystej
krawędzi. Odsłonił zęby w uśmiechu godnym trupiej czaszki. Kryształ w jego ręku jarzył się
dzikim płomieniem.
Cienie zalegające kąt sali nagle przybrały ludzką postać i wyłonił się z nich Griffin.
Podszedł do ławki, przy której Lodge i Adelaide zmagali się z mocami lampy.
- Samuelu Lodge, czy naprawdę wydawało ci się, że będziesz umiał zapanować nad
płonącą lampą? - zapytał.
Lodge wbił w niego oszalałe, wściekłe spojrzenie.
- Właśnie nad nią panuję. Ty przecież nawet jej nie dotykasz. Lampa jest posłuszna
mojej mocy, nie twojej.
- Nie muszę dotykać, żeby sterować jej energią - powiedział Griffin. - Wystarczy, że
jestem w pobliżu i że kształtująca światło snów kobieta utrzymuje w ryzach prądy
ultraświatła. Jestem z rodu Wintersów. To ja mam władzę nad lampą.
- Nie! - Z gardła Lodge'a wydobył się krzyk wściekłości i rozpaczy, który odbił się
echem od ścian. W powietrzu iskrzyły wyładowania energii parapsychicznej. Wirowała
wokół nich, unosząc kosmyki włosów Adelaide. Udało jej się wychwycić rytm fal światła
snów; unosiło się na ich grzbietach. Krawędź czaszy rozjarzyła się tęczą oszałamiających
barw i tylko jeden kryształ był wciąż martwy.
Natychmiast zorientowała się, w którym momencie Griffin osiągnął trzeci poziom
mocy. Nie miała pojęcia, jaką umiejętność zdobył, ale wiedziała, że we dwoje zdołają
zapanować nad lampą. Tylko to miało w tej chwili znaczenie.
Lodge pobielałymi palcami wczepiał się w krawędź lampy. Z każdą sekundą prądy
jego ultraświatła rozstrajały się coraz bardziej. Czerwony kryształ w jego ręku rozbłysnął i
zgasł. Natychmiast wyciągnął z kieszeni jeszcze jeden. W powietrze wdarła się kolejna fala
energii.
Zorientowała się, że Lodge próbuje skierować swoją zabójczą moc na Griffina. Ten
pomysł był tak absurdalny, że omal się nie roześmiała.
Lodge zrezygnował z wysiłków.
- Zabijcie go - wrzasnął do swoich dwóch pozostałych pomocników. - W tej chwili
macie go zabić, potem wykończycie dziwki i Wdowę.
Dwaj młodzi bandyci rzucili się naprzód, unosząc w górę rozjarzone kryształy.
Promieniowanie płonącej lampy na krótką chwilę gwałtownie się nasiliło. Griffin potrzebował
więcej mocy. Adelaide walczyła z żywiołem, próbując utrzymać rozszalałe prądy na wodzy.
W mrocznym blasku we wnętrzu lampy na mgnienie oka pojawiły się ulotne widma
najstraszliwszych koszmarów. Wysoki, cienki krzyk odbił się echem od ścian pomieszczenia.
Adelaide rzuciła okiem na zakładniczki. Kobiety siedziały na swoich miejscach jak
skamieniałe. Za to dwóch łowców, którzy przed chwilą chcieli zaatakować Griffina, leżało
bez ruchu na podłodze, a kryształy w ich rękach były martwe i bezbarwne.
Lodge wpadł w panikę. Chciał zdjąć palce z czaszy, ale okazało się, że nie może ich
uwolnić.
- To twoja wina - krzyknął do Adelaide. - Legenda nie kłamie. Kobiety, które władają
światłem snów, to ladacznice i oszustki, nie można im ufać.
Wycelował w nią swój kryształ. W Adelaide uderzył podmuch lodowatej energii, ale
nadal koncentrowała się na wysyłanych przez lampę falach. Nie mogła przestać. Przeczucie
mówiło jej, że jeśli moc lampy wymknie się spod kontroli, to wszyscy wokół zginą, włącznie
z Griffinem i zakładniczkami. Musiała wytrzymać.
Zabójcze zimno nagle zniknęło. Adelaide usłyszała znowu cienki, zawodzący wrzask
rozpaczy i zobaczyła, że Lodge pręży się w agonii. W następnym momencie leżał na ziemi, a
jego blask snów zgasł raz na zawsze.
Po paru sekundach energia kłębiąca się wewnątrz płonącej lampy z wielkim hukiem
się uspokoiła. Jej lśnienie przygasło. Feeria tęczowych barw zniknęła. Czasza na powrót
zamieniła się w nieprzejrzysty metal.
W sali zapanowała niczym niezmącona cisza. Przez chwilę ciągnącą się w
nieskończoność nikt się nie poruszył.
Wreszcie odezwała się młoda kobieta w pierwszym rzędzie.
- Wiedziałam, że Wdowa znajdzie jakiś sposób, żeby nas uratować - stwierdziła Irenę
Brinks.
55
Był wieczór. Adelaide i Griffin siedzieli w bibliotece opactwa. Półki świeciły
pustkami. Pani Trevelyan z pomocą mężczyzn spakowała już wszystkie książki, żeby je
wysłać do Ameryki.
Na stoliczku stała płonąca lampa, mroczna i tajemnicza. Griffin oświadczył, że nie da
jej zamknąć w ładowni. Zamierzał ją zabrać ze sobą na pokład.
- Skąd wiedziałeś, co będziesz mógł zrobić dzięki lampie? - zapytała Adelaide.
- Od zawsze wyczuwałem w niej jakieś ukryte pokłady mocy - odparł Griffin. - Ale do
dziś nie miałem pojęcia, jak jej użyć, dopóki nie znalazłem się w sytuacji, kiedy naprawdę jej
potrzebowałem. Nie było innego sposobu na pokonanie trzech psychicznie utalentowanych
bandytów jednocześnie i Samuela Lodge'a; zwłaszcza że wszyscy mieli ze sobą te czerwone
kryształy. Wyczerpałbym całą swoją moc, próbując się zmierzyć choćby z jednym czy
dwoma.
- Kierowała tobą wrodzona intuicja Wintersów - orzekła spokojnie Adelaide. -
Wiedziałam, że tak będzie.
Griffin wstał, podszedł do stolika, na którym stała lampa, i przyglądał się jej przez
dłuższą chwilę.
- Ona jest bronią, Adelaide - powiedział w końcu. - Nie tylko bardzo zwiększyła siłę
rażenia mojego talentu, ale też pomogła mi nim sterować, tak że zdołałem go użyć przeciwko
kilku osobom naraz. Gdybym tylko zechciał, mógłbym ich wszystkich pozabijać... I paru
innych na dokładkę. Dzięki twojej pomocy byłem w stanie kontrolować energię tego
urządzenia, gdyby nie to... - zawiesił głos.
- Gdyby lampa wymknęła się nam spod kontroli, nikt w tym pomieszczeniu by nie
przeżył - dokończyła.
- Właśnie - zgodził się. - Co więcej, nawet po dzisiejszych doświadczeniach nadal nie
znam jej pełnych możliwości. Wykorzystałem tylko ich niewielką część.
Wypiła łyk brandy.
- Strach pomyśleć. Ale jest jeszcze jedna sprawa. Kryształ Północy znowu dzisiaj nie
zaświecił. Myśleliśmy, że może w ogóle nie zawiera energii, ale po dzisiejszych
wydarzeniach chyba musimy zweryfikować tę teorię.
Griffin dotknął kryształu, który nie zapłonął.
- Myślę, że najlepiej będzie uznać lampę w całości za bardzo niebezpieczne
urządzenie. Zmarszczyła nos.
- Czyli Jonesowie słusznie się nią przejmują.
- Niestety, tak. Spojrzała na niego.
- Mówiłeś, że mogłeś ich wszystkich pozabijać. Ale jednak ci trzej przeżyli, tylko
stracili talenty, przynajmniej tymczasowo. Ciekawe, dlaczego Lodge zginął jako jedyny?
Może to przez zakłócenia w częstotliwości jego światła snów.
Griffin nie odpowiedział. Popijał brandy, wpatrując się w lampę.
- Rozumiem. - Adelaide westchnęła.
- Nie mogłem go zostawić przy życiu, Adelaide. Był zbyt niebezpieczny.
- Rozumiem. - Skrzywiła się lekko. - Zastanawiam się, jak długo jeszcze by żył. Moim
zdaniem, długoletnie korzystanie z kryształów uszkodziło nie tylko jego umysł.
Przypuszczam, że dawały mu się we znaki również zaburzenia fizyczne.
Griffin obrócił się twarzą w jej stronę. Cienie wokół niego poczerniały.
- Dzisiaj użyłem wszystkich kryształów w lampie, z wyjątkiem jednego. Co w takim
razie z moim umysłem i talentem? Czeka mnie taki sam los jak Lodge'a?
Z przekonaniem pokręciła głową.
- Nie musisz się o to martwić. Energia lampy i jej kryształów jest dostrojona do ciebie
i wszystkich, którzy odziedziczą po tobie te same zdolności. Wydaje mi się, że na tym
właśnie polega cała różnica.
- Te ogromne pokłady mocy - powiedział Griffin - służą tylko niszczeniu. Nicholas źle
wykorzystał swoją inteligencję i talent.
- Sam mówiłeś, że władza bywa niezwykle kusząca. Zapadła cisza tak głęboka, że aż
dzwoniła w uszach. Po chwili Adelaide poruszyła się w fotelu.
- Chyba spiszę w dzienniczku wszystko, co odkryliśmy na temat lampy. W ten sposób,
jeśli jedno z naszych dzieci, wnuków albo prawnuków odziedziczy twój talent, będzie
wiedziało, czego się spodziewać. Zostawię też instrukcje dla interpretatorki światła snów.
Griffin odstawił pustą szklankę. Podszedł do miejsca, gdzie siedziała Adelaide,
wyciągnął ręce i delikatnie pomógł jej wstać.
- Nasze dzieci? - powiedział. - Wnuki? Prawnuki?
- Oboje chcemy stworzyć razem dom. - Dotknęła wyrazistej twarzy swojego
alchemika. - A to oznacza dzieci.
- Póki nie spotkałem ciebie, Adelaide Pyne, wmawiałem sobie, że taka przyszłość jest
niemożliwa. Nie dla mnie.
- A teraz?
- Ocaliłaś mnie od wyjątkowo nieprzyjemnego i niewątpliwie gwałtownego losu, jaki
mnie czekał. - Uśmiechnął się. - Szefowie gangu rzadko kiedy umierają we własnych łóżkach.
Więc teraz wierzę, że z tobą wszystko jest możliwe.
Długo stali spleceni w uścisku.
56
Ślub, zgodnie z tradycją, odbył się rano. Ceremonia przebiegła szybko i sprawnie.
Caleb Jones, Delbert, Leggett i Jed posłużyli Griffinowi za drużbów.
Druhnami Adelaide były Lucinda Jones i pani Trevelyan.
Po pierwszym ślubie nastąpił drugi. Kilkoro uczestników ceremonii zamieniło się
miejscami i Delbert pojął za żonę panią Trevelyan.
Po zakończeniu uroczystości wszyscy wsiedli do powozów i pojechali do domu
Caleba i Lucindy, gdzie czekało na nich wystawne przyjęcie. Stoły uginały się pod
półmiskami łososia na zimno, sałatki z homarów, jajek, pieczonych kurczaków i pasztetów w
cieście. Były też placki z owocami, puddingi i oczywiście tort weselny.
Jakiś czas później Griffin żegnał się z Calebem na schodach przed domem.
- Zanim pojedziecie, chciałbym o coś zapytać - rzekł Caleb.
Griffin patrzył, jak Delbert, Leggett i Jed umocowują bagaż na dachu dwóch
wyładowanych po brzegi powozów. W jednym siedziała Adelaide, rozpromieniona pani
Trevelyan z psami zajmowała drugi. Obie panie żegnały się z gośćmi, którzy tłumnie wylegli
na schody.
- Chcesz się dowiedzieć, ile prawdy jest w legendzie płonącej lampy - domyślił się
Griffin.
- Dziwisz się, że jestem ciekaw? - zapytał Caleb.
- Nie. Na twoim miejscu też zadawałbym pytania. Ale obawiam się, że nie mogę
udzielić ci wszystkich odpowiedzi, Jones.
- Nie możesz czy nie chcesz?
- Nie mogę - Griffin nie spuszczał wzroku z Adelaide - bo sam ich nie znam. Ale
powiem ci, że część opowieści jest zgodna z prawdą. Lampę może zapalić tylko ktoś z
mojego rodu, a do utrzymania kontroli nad jej energią potrzebuje pomocy kogoś z dużą
wrażliwością na blask snów.
- A co się stanie, jeśli ta energia wymknie się spod kontroli?
- Nie wiem, co się wtedy może stać - przyznał Griffin. - Tak samo, jak nie wiem,
dlaczego jeden z kryształów pozostał nieaktywny, kiedy użyłem lampy, by ratować
dziewczęta w Akademii.
- Kryształ Północy?
- Tak przypuszczam.
- Może nie ma w nim żadnej mocy?
- Rzeczywiście, jest taka możliwość. Caleb milczał przez chwilę.
- Na trzecim poziomie lampa staje się czymś w rodzaju broni? - zapytał w końcu.
- Tak.
- Ale jesteś pewien, że może ją aktywować tylko mężczyzna z twojego rodu?
- Tak twierdzi Adelaide.
- Dobrze byłoby, gdybyś zostawił artefakt w siedzibie Towarzystwa - powiedział
Caleb. - Zabezpieczenia są teraz o wiele lepsze niż kiedyś. Gabe się o to postarał.
- Lampa zostanie w rodzinie Wintersów.
- Spodziewałem się, że to powiesz - odparł Caleb. - Cóż, nie zaszkodziło spróbować.
Jonesowie muszą po prostu zaufać Wintersom, że będą pilnować tej utrapionej lampy.
- Taki mamy zamiar.
- A czym zamierzasz się zająć w Ameryce? - zainteresował się Caleb.
- Jeszcze nie wiem. Ale najprawdopodobniej znajdę sobie jakieś porządne zajęcie.
- Oto do czego prowadzi małżeństwo z działaczką społeczną.
- To niezbyt wysoka cena. Na szczęście mam talent do inwestowania.
- Lucinda i ja chcemy wybrać się na lato do Ameryki - powiedział Caleb. - Do
Nowego Jorku płynie się około pięciu dni. Naturalnie będziemy chcieli zwiedzić miasto.
Potem oczywiście pociąg do San Francisco. To będzie znowu jakieś cztery czy pięć dni. Jak
się zapatrujecie na gości?
Griffin oniemiał.
- Gości?
- Towarzystwo ma niewielką placówkę na Wschodnim Wybrzeżu, ale Gabe uważa, że
najwyższy czas zainteresować się resztą kraju, zwłaszcza Zachodem. Chce, żebym zbadał
sytuację i przygotował długoterminowe plany uruchomienia lokalnych filii Towarzystwa i
biur naszej agencji.
Griffin zerknął na Adelaide. Uśmiechała się do niego przez otwarte okno powozu.
Zapraszanie gości to jedna z tych rzeczy, które robili normalni ludzie i normalne małżeństwa.
- Na pewno dla ciebie i dla pani Jones znajdzie się miejsce w naszym domu - usłyszał
swój głos.
- Świetnie. W takim razie możecie się nas spodziewać za parę tygodni.
- Liczymy na was - powiedział Griffin z uśmiechem. Zszedł po schodach i wsiadł do
powozu. Jed trzasnął z bata.
W drugim powozie Leggett zrobił to samo. Obydwa pojazdy ruszyły ciężko w dół
ulicy.
- O czym rozmawiałeś przed chwilą z panem Jonesem? - zapytała Adelaide. - Miałeś
dziwną minę.
- Jones i jego żona za parę tygodni wybierają się do San Francisco. Zatrzymają się u
nas.
- Oczywiście - stwierdziła Adelaide. - Są przecież dla nas prawie jak rodzina.
- Nie przesadzaj. Zaśmiała się.
Podniósł ją i posadził sobie na kolanach.
- Ty i ja dopiero zbudujemy prawdziwą rodzinę.
- Tak - powiedziała.
Wyczuwał mroczną energię lampy ukrytej w jednym z kufrów umieszczonych na
dachu powozu. Paranormalne moce zawarte w tym przedmiocie już na zawsze były z nim
związane. Więź z lampą należała do jego dziedzictwa i nie mógł się jej wyprzeć. Ale jasna i
potężna miłość, jaka łączyła go z kobietą jego snów, była o wiele silniejsza niż niebezpieczna
energia zamknięta w płonącej lampie, silniejsza niż jakakolwiek klątwa.
- Kocham cię, Adelaide - powiedział.
- Kocham cię, Griffinie, całym sercem.
Pomyślał, że w tej chwili ma w ramionach całą swoją przyszłość. I tego musi się
trzymać.