Koszmar w Dunwich H P Lovecraft

background image

"Koszmar w Dunwich"
H.P.Lovecraft

"Gorgony, Hydry i Chimery — straszne opowie

ś

ci o Celaeno i Harpiach —

mog

ą

si

ę

odradza

ć

w przes

ą

dnym umy

ś

le — ale istniały tam ju

ż

przedtem. S

ą

kopi

ą

, wzorcem — stare ich wzorce s

ą

w nas, i s

ą

wieczne. Gdyby było inaczej, to czy przytoczone przykłady, które na
jawie uwa

ż

amy za nieprawdziwe, mogłyby wywiera

ć

na nas jakikolwiek

wpływ? Czy to znaczy,

ż

e w sposób naturalny przejmujemy poczucie l

ę

ku

od takich wła

ś

nie obiektów, które, jak si

ę

powszechnie uwa

ż

a, s

ą

w

stanie wyrz

ą

dzi

ć

nam cielesn

ą

krzywd

ę

? O, bynajmniej! Tego rodzaju

l

ę

ki maj

ą

o wiele starsze podło

ż

e. Si

ę

gaj

ą

poza ciało — o nawet w

powi

ą

zaniu z ciałem byłyby takie same... Fakt,

ż

e l

ę

k, tutaj

rozwa

ż

any, ma charakter czysto duchowy,

ż

e jest silny w proporcji,

tak jak jest bezprzedmiotowy na ziemi,

ż

e dominuje w okresie naszego

bezgrzesznego niemowl

ę

ctwa — stwarza trudno

ś

ci, których rozwi

ą

zanie

mo

ż

e ułatwi

ć

wejrzenie w okres, gdy

ś

wiat jeszcze nie istniał, i

cho

ć

by pobie

ż

ne zerkni

ę

cie w mroczn

ą

krain

ę

pra egzystencji."

Charles Lamb „Czarownice i inne koszmary nocne".

I

Je

ś

li podró

ż

nik, przebywaj

ą

cy na północy

ś

rodkowej cz

ęś

ci

Massachusetts, skr

ę

ci w niewła

ś

ciwy go

ś

ciniec na rozstaju dróg przy

rogatkach Aylesbury tu

ż

za Dean's Corners, napotka samotn

ą

i dziwn

ą

krain

ę

. Teren si

ę

tu wznosi, a kamienne mury obro

ś

ni

ę

te dzik

ą

żą

coraz silniej napieraj

ą

na kr

ę

t

ą

, piaszczyst

ą

i po

ż

łobion

ą

koleinami

drog

ę

. Drzewa w pojawiaj

ą

cych si

ę

co pewien czas pasmach lasów wydaj

ą

si

ę

za du

ż

e, a dzikie krzewy, je

ż

yny i trawa rosn

ą

tak bujnie,

ż

e

nawet w zamieszkałych regionach nieczysto si

ę

takie spotyka. Pola

uprawne, mało zreszt

ą

urodzajne, wyst

ę

puj

ą

tu tylko gdzieniegdzie, a

z rzadka rozproszone domy nosz

ą

znamiona wieku, n

ę

dzy i ruiny. Nie

wiadomo, dlaczego tak si

ę

dzieje, ale nikt wła

ś

ciwie nie ma ochoty

pyta

ć

o drog

ę

wychodz

ą

cych, samotnych ludzi, których niekiedy mo

ż

na

dostrzec na rozpadaj

ą

cych si

ę

progach domów oraz na spadzistych

ł

ą

kach usianych kamieniami. Ludzie ci s

ą

tak milcz

ą

cy i tajemniczy,

ż

e ka

ż

dy odnosi wra

ż

enie, jakby natkn

ą

ł si

ę

na jakie

ś

zakazane

istoty, z którymi lepiej byłoby nie mie

ć

do czynienia. A kiedy

wznosz

ą

ca si

ę

coraz wy

ż

ej drogo doprowadza do miejsca, z którego

roztacza si

ę

ponad g

ę

stymi lasami widok na wzgórza, narasta uczucie

dziwnego niepokoju. Ich, wierzchołki s

ą

nazbyt okr

ą

głe i symetryczne,

aby taki widok mógł si

ę

wyda

ć

przyjemny i naturalny, a do tego

jeszcze co jaki

ś

czas rysuj

ą

si

ę

niezwykle wyrazi

ś

cie na tle nieba

wysokie, ustawione w kr

ą

g kamienne kolumny wie

ń

cz

ą

ce szczyty tych

wzgórz.

Drog

ę

przecinaj

ą

niezbadanej gł

ę

boko

ś

ci w

ą

wozy i parowy, a prymitywne

drewniane mosty nie zapewniaj

ą

poczucia bezpiecze

ń

stwa. A kiedy droga

opada w dół, pojawiaj

ą

si

ę

całe połacie bagien, na widok, których

człowiek instynktownie si

ę

wzdryga, natomiast wieczorem ogarnia go

l

ę

k, gdy zaczyna si

ę

rozlega

ć

skrzeczenie niewidocznych lelków

kozodojów, a niespotykane chmary robaczków

ś

wi

ę

toja

ń

skich wykonuj

ą

taniec w rytm ochrypłego, uporczywego i dono

ś

nego rechotu

ż

ab. W

ą

ska,

l

ś

ni

ą

ca wst

ę

ga górnego biegu rzeki Miskatonic przypomina pełzaj

ą

cego

w

ęż

a, kiedy tak wije si

ę

u stóp kopulastych wzgórz, spo

ś

ród, których

wypływa.

Im bli

ż

ej wzgórz, podró

ż

nik stwierdza,

ż

e bardziej przyci

ą

gaj

ą

uwag

ę

ich zalesione stoki ani

ż

eli kamienne, kopulaste wierzchołki. Ziej

ą

czarnym mrokiem, s

ą

urwiste i miałoby si

ę

ochot

ę

znale

źć

od nich jak

background image

najdalej, ale nie ma niestety innej drogi, dzi

ę

ki której mo

ż

na by ich

unikn

ąć

. Po drugiej stronie krytego mostu wida

ć

mał

ą

wiosk

ę

przycupni

ę

t

ą

mi

ę

dzy rzek

ą

a stromym zboczem Round Mountain, w której

zadziwiaj

ą

przegniłe spadziste dachy

ś

wiadcz

ą

ce o architekturze

znacznie starszej ni

ż

pozostała zabudowa okolicy. Nie napawa otuch

ą

ś

wiadomo

ść

, kiedy przyjrze

ć

si

ę

bli

ż

ej,

ż

e wi

ę

kszo

ść

chat jest

opustoszała i chyli si

ę

do ruiny i

ż

e w ko

ś

ciele ze zwalon

ą

wie

żą

mie

ś

ci si

ę

teraz Jedyny niechlujny sklep tej wioski. Przera

ż

enie

ogarnia na mysi,

ż

e trzeba przej

ść

mroczny jak tunel most, nie da si

ę

go jednak omin

ąć

. A po drugiej stronie, na odcinku drogi prowadz

ą

cej

przez wie

ś

, bucha przykra wo

ń

zbutwienia, nagromadzona przez całe

stulecia. Z ulg

ą

opuszcza si

ę

to miejsce posuwaj

ą

c si

ę

w

ą

sk

ą

ś

cie

ż

k

ą

wiod

ą

c

ą

u podnó

ż

a wzgórz i poprzez równin

ę

dociera si

ę

znowu do

rogatek Aylesbury. Czasem dopiero tutaj człowiek si

ę

dowiaduje,

ż

e

był w Dunwich.

Obcy rzadko odwiedzało t

ę

miejscowo

ść

, a od pewnego czasu, kiedy to

miały tam miejsce straszne wydarzenia, wszystkie kieruj

ą

ce do

ń

drogowskazy zostały usuni

ę

te. Sceneria tamtejsza, je

ś

li ocenia

ć

wedle

zwykłego kanonu estetycznego, jest wyj

ą

tkowo ładna, a jednak nie

przyje

ż

d

ż

aj

ą

tam tury

ś

ci w sezonie letnim, nie zagl

ą

daj

ą

te

ż

arty

ś

ci.

Dwie

ś

cie lat temu, kiedy opowie

ś

ci o wied

ź

mach wypijaj

ą

cych krew,

otaczaniu czci

ą

Szatana i o dziwnych Istotach

ż

yj

ą

cych w lasach nie

budziły pobła

ż

liwego u

ś

miechu, mówiło si

ę

jawnie o przyczynach, dla

których nale

ż

y unika

ć

tych terenów. W wieku, w którym włada rozum, a

w którym wła

ś

nie

ż

yjemy — koszmar w Dunwich został wyciszony w 1928

roku przez ludzi, którym dobro tego miasta i

ś

wiata le

ż

ało na sercu —

wszyscy unikaj

ą

tych stron nie wiedz

ą

c wła

ś

ciwie dlaczego. By

ć

mo

ż

e

znana jest jedna przyczyna — ale nie ludziom przybyłym z daleka — a
mianowicie odra

ż

aj

ą

cy wygl

ą

d nielicznych ju

ż

mieszka

ń

ców tych

chyl

ą

cych si

ę

do upadku osiedli, jakie do

ść

cz

ę

sto spotyka si

ę

w

zak

ą

tkach Nowej

Anglii. Stanowi

ą

jakby swoj

ą

własna ras

ę

z wyra

ź

nie zaznaczaj

ą

cym si

ę

umysłowym i fizycznym stygmatem degeneracji, spowodowanej mi

ę

dzy

innymi zawieraniem mał

ż

e

ń

stw mi

ę

dzy krewnymi. Przeci

ę

tna ich

Inteligencji jest katastrofalnie niska, natomiast ich kroniki a

ż

cuchn

ą

od jawnej zło

ś

liwo

ś

ci potajemnych zabójstw, kazirodztwa oraz

czynów wyj

ą

tkowo okrutnych i wyuzdanych. Grupa przynale

żą

ca do

starego ziemia

ń

stwa, a reprezentowana przez dwie albo trzy rodziny,

które przybyły tu z Salem w 1692 roku, utrzymała si

ę

na cokolwiek

wy

ż

szym poziomie, cho

ć

poniektórzy jej potomkowie tak ju

ż

wro

ś

li w

pospólstwo,

ż

e tylko ich nazwiska mog

ą

by

ć

kluczem do tak

zniesławionego pochodzenia. Niektórzy Whateleyowie czy Bishopowie
wci

ąż

jeszcze wysyłaj

ą

najstarszych synów do Harvardu czy Miskatonic,

ale rzadko powracaj

ą

oni pod butwiej

ą

ce dachy, pod którymi ich

przodkowie, a tak

ż

e oni sami przyszli na

ś

wiat.

Nawet ci, którzy znaj

ą

fakty zwi

ą

zane z koszmarem, jaki si

ę

tutaj

wydarzył, nie potrafi

ą

powiedzie

ć

, co si

ę

działo w Dunwich. Stare

legendy wspominaj

ą

o bezbo

ż

nych obrz

ę

dach i tajnych zgromadzeniach

Indian, podczas których przywoływano zakazane, tajemnicze istoty
spo

ś

ród wielkich, kopulastych wzgórz i odprawiano dzikie,

orgiastyczne obrz

ę

dy, powoduj

ą

c jakie

ś

trzaski i grzmoty w gł

ę

bi

ziemi. W 1747 roku wielebny Abijah Hoadley, nowo przybyły kapłan
Kongregacjonalnego Ko

ś

cioła we wsi Dunwich wygłosił pami

ę

tne kazanie

na temat obecno

ś

ci Szatana i jego diabłów, w którym powiedział:

Zwa

ż

y

ć

musimy,

ż

e te blu

ź

niercze siły z piekielnego Orszaku Demonów

s

ą

nazbyt powszechnie znane, aby im mo

ż

na było zaprzeczy

ć

. Przekl

ę

te

głosy Azazela i Buzraela, Belzebuba i Beliala słyszało z gł

ę

bi ziemi

ponad dwudziestu jeszcze

ż

yj

ą

cych wiarygodnych

ś

wiadków, a dwa

tygodnie temu ja sam wyra

ź

nie słyszałem rozmow

ę

nieczystych sił w

górach za moim domem. Dochodziło brz

ę

czenie i dudnienie, j

ę

k i pisk,

background image

i jakie

ś

syki. Były to d

ź

wi

ę

ki obce tej ziemi, a musiały si

ę

dobywa

ć

z jaski

ń

, które tylko człowiek uprawiaj

ą

cy czarn

ą

magi

ę

mo

ż

e odkry

ć

,

a otworzy

ć

jedynie diabeł.

Wielebny Hoadley wkrótce potem znikn

ą

ł, ale tekst jego kazania,

wydrukowany w „Springfieid", do dzi

ś

istnieje. Jednak

ż

e ka

ż

dego roku

dochodz

ą

wie

ś

ci o dziwnych odgłosach rozbrzmiewaj

ą

cych w

ś

ród gór i

wci

ąż

stanowi

ą

zagadk

ę

dla geologów i fizjografów.

Inne podania głosz

ą

o jakim

ś

nieprzyjemnym zapachu unosz

ą

cym si

ę

w

pobli

ż

u kr

ę

gu kamiennych kolumn i o nagłych, sowizdrzalskich

odgłosach słyszalnych niezbyt wyró

ż

nia w pewnych godzinach, a

dobywaj

ą

cych si

ę

z okre

ś

lonych miejsc na dnie wielkich w

ą

wozów; a

jeszcze inne podania ludowe wspominaj

ą

o Diabelskim Uskoku — jest to

ponure, przekl

ę

te zbocze góry, na którym nie rosn

ą

ani drzewa, ani

krzewy, ani nawet trawa. Ludzie tutaj panicznie si

ę

boj

ą

głosów

lelków kozodojów, które nasilaj

ą

si

ę

w ciepłe noce. Panuje

przekonanie,

ż

e te ptaki oczekuj

ą

na dusze umieraj

ą

cych ludzi i

ż

e

dopasowuj

ą

rytm swoich pełnych grozy krzyków do ostatnich oddechów

cierpi

ą

cego. Je

ż

eli pochwyc

ą

ulatuj

ą

c

ą

dusz

ę

w momencie opuszczania

ciała, natychmiast odlatuj

ą

trzepocz

ą

c skrzydłami po

ś

ród demonicznego

chichotu; a je

ś

li nie uda si

ę

im pochwyci

ć

, stopniowo zapadaj

ą

w

pełn

ą

rozczarowania cisz

ę

.

Wszystkie te opowie

ś

ci ju

ż

si

ę

oczywi

ś

cie prze

ż

yły i wydaj

ą

si

ę

ś

mieszne; wywodz

ą

si

ę

z niezwykle odległych czasów. Dunwich jest

rzeczywi

ś

cie bardzo stare, o wiele starsze ni

ż

wszystkie inne osady w

promieniu trzydziestu mil. Na południe od Dunwich mo

ż

na spotka

ć

fundamenty i komin starego domu Bishopa, który został zbudowany
jeszcze przed 1700 rokiem; natomiast ruiny młyna przy wodospadach,
zbudowanego w 1806 roku, stanowi

ą

najbardziej nowoczesn

ą

architektur

ę

, na jak

ą

si

ę

mo

ż

na tu natkn

ąć

. Przemysł nigdy nie kwitł

w tych stronach, a fabryka, jak

ą

tu zamierzano rozwin

ąć

w

dziewi

ę

tnastym wieku, miała krótkotrwały

ż

ywot. Najstarsze ze

wszystkiego s

ą

jednak wielkie, surowe ciosane kolumny stoj

ą

ce kr

ę

giem

na szczytach, ale przypisuje si

ę

je raczej Indianom ani

ż

eli

ź

niejszym osadnikom. Stosy czaszek i ko

ś

ci w kr

ę

gu kolumn i wokół

du

ż

ej skały w kształcie stołu na Sentinel Hill stanowi

ą

, w

powszechnym przekonaniu, miejsce grzebania Pocumtucków; natomiast
wielu etnologów, odrzucaj

ą

c absurdalne prawdopodobie

ń

stwo takiej

teorii, twierdzi,

ż

e s

ą

to pozostało

ś

ci ludów kaukaskich.

II

Wilbur Whateley urodził si

ę

o pi

ą

tej rano w niedziel

ę

drugiego lutego

1913 roku, na du

ż

ej i tylko cz

ęś

ciowo zamieszkałej farmie,

znajduj

ą

cej si

ę

na stoku wzgórza cztery mile od wsi i półtorej mili,

od jakiegokolwiek innego domostwa w okr

ę

gu Dunwich. Data powy

ż

sza

upami

ę

tniła si

ę

, poniewa

ż

było to

ś

wi

ę

to Matki Boskiej Gromnicznej,

które mieszka

ń

cy Dunwich obchodz

ą

pod inn

ą

nazw

ą

, a tak

ż

e dlatego,

ż

e

w górach rozległy si

ę

jakie

ś

huki, za

ś

przez cał

ą

noc poprzedzaj

ą

ca

jego urodzenie ujadały zaciekle wszystkie psy we wsi. Godny równie

ż

uwagi jest takt,

ż

e matka Jego pochodziła ze zregenerowanej gał

ę

zi

rodziny Whateleyow,

ż

e była ułomn

ą

, brzydk

ą

trzydziestopi

ę

cioletnia

kobiet

ą

, albinosk

ą

, a mieszkała ze starym Ojcem, półobł

ą

kanym o

którym w jego młodych latach kr

ąż

yły plotki,

ż

e para si

ę

czarn

ą

magia. Lavinia Whateley nie miała m

ęż

a, ale nie wyrzekła si

ę

dziecka,

zgodnie z panuj

ą

cymi w tych stronach obyczajami; nie przejmowała si

ę

tez domysłami, jakie mog

ą

snu

ć

— i snuli — okoliczni wie

ś

niacy na

temat Ojcostwa Jej dziecka. Wr

ę

cz przeciwnie, wydawało si

ę

dumna z

czarnowłosego niemowl

ę

cia o wygl

ą

dzie satyra, który jaskrawo

kontrastował z jej albinizmem i ró

ż

owymi oczami, a słyszano te

ż

, jak

rozpowiadała rozmaite i dziwne o nim wie

ś

ci, o jego niezwykłej mocy i

wielkiej przyszło

ś

ci.

background image

Lavinia mówiła ró

ż

ne rzeczy,

ż

yła nowiem samotnie i zapuszczała si

ę

daleko w góry podczas szalej

ą

cych burz, a tak

ż

e czytała grube ksi

ąż

ki

zgromadzone w ci

ą

gu dwóch stuleci, które jej ojciec odziedziczył po

przodkach Whateleyach, a które teraz rozpadały si

ę

Ju

ż

ze staro

ś

ci i

zniszczenia przez robactwo. Do szkoły nie chodziła nigdy uczył j

ą

ojciec, przekazuj

ą

c jej w sposób chaotyczny strz

ę

pki staro

ż

ytnej

wiedzy. Ludzie zawsze stronili od ich farmy z powodu kr

ążą

cych

opowie

ś

ci o czarnej magii Starego Whateleya i dotychczas

niewyja

ś

nionych okoliczno

ś

ci gwałtownej

ś

mierci pani Whateley, kiedy

Lavinia miała dwana

ś

cie lat. Lavinia zadowolona Dyla ze swego

samotnego

ż

ycia, które wypełniało ró

ż

nymi zaj

ę

ciami i oddawała si

ę

najfantastyczniejszym marzeniom i snom. Domem niewiele si

ę

zajmowała,

panował w nim nieład i brud, a w nozdrza uderzały nieprzyjemne
zapachy.

Tej nocy, kiedy rodził si

ę

Wilbur, rozlegał si

ę

w domu Whateleyow

krzyk, którego echo zagłuszało nawet odgłosy ze wzgórz i szczekanie
psów, ale w jego przyj

ś

ciu na

ś

wiat nie uczestniczył ani

ż

aden

doktor, ani akuszerka. S

ą

siedzi dowiedzieli si

ę

o wszystkim dopiero w

tydzie

ń

ź

niej, kiedy Story Whateley wybrał si

ę

saniami do Dunwich i

chaotycznie opowiedział o tym wydarzeniu ludziom stoj

ą

cym bezczynnie

przed sklepem Osborne'a. Wydawało si

ę

,

ż

e si

ę

zupełnie odmienił —

rozgl

ą

dał si

ę

ukradkiem na wszystkie strony, nie budził l

ę

ku, jak

dotychczas, tylko sam byt jaki

ś

zal

ę

kniony — a przecie

ż

nie był to

człowiek, któremu wydarzenia rodzinne mogłyby zakłóci

ć

spokój. Mimo

to zna

ć

po nim było dum

ę

, która zreszt

ą

potem ujawniła si

ę

te

ż

i u

jego córki, a to, co powiedział o ojcu dziecka, upami

ę

tniło si

ę

na

długie lata jego słuchaczom.

— Nie obchodzi mnie, co ludzie sobie my

ś

l

ą

, bo je

ś

li chłopak Lavinii

b

ę

dzie jak jego ojciec, wszystkich zadziwi. My

ś

licie pewnie,

ż

e wy to

jedyni ludzie tutaj. Lavinia czytała i widziała rzeczy, o których wam
tylko opowiadano. Jej chłop jest tak samo dobry jak ka

ż

dy chłop po

tej stronie Aylesbury. A jakby

ś

cie wiedzieli o górach to, co ja wiem,

to by

ś

cie my

ś

leli,

ż

e jej

ś

lub jest lepszy ni

ż

wszystkie

ś

luby w

ko

ś

ciołach. Powiem wam jeszcze,

ż

e którego

ś

dnia usłyszycie, jak

dziecko Lavinii zawoła imi

ę

swojego ojca ze szczytu Sentinel Hill.

Tylko dwie osoby widziały Wilbura Whateleya w pierwszym miesi

ą

cu

ż

ycia. Byli to Zechariah Whateley, z tych jeszcze nie

zdegenerowanych, i Mamie Bishop, nie

ś

lubna

ż

ona Earla Sawyera. Mamie

wybrała si

ę

z ciekawo

ś

ci, a to, co potem opowiadała, okazało si

ę

uzasadnione. Zechariah natomiast przyprowadził dwie krowy z Alderney,
które Stary Whateley kupił od jego syna, Curtisa. Od tej chwili
rodzina małego Wilbura skupowała bydło i trwało to a

ż

do 1928 roku,

kiedy to zdarzył si

ę

ten straszny koszmar w Dunwich. A mimo to w

obskurnej oborze Whateleya nigdy nie było du

ż

o bydła. Przez pewien

czas ciekawscy liczyli z ukrycia liczb

ę

krów pas

ą

cych si

ę

na stromym

zboczu koło starej farmy i jako

ś

nigdy nie doliczyli si

ę

wi

ę

cej ni

ż

dziesi

ęć

albo dwana

ś

cie, a wszystkie wygadały zabiedzone, jakby bez

krwi. Widocznie jaka

ś

zaraza niszczyła zwierz

ę

ta u Whateleyów; pewnie

pastwisko było niezdrowe albo grzyb toczył drzewo w ich obskurnej
oborze, co nie wychodziło zwierz

ę

tom na dobre. Na ich skórze było

pełno wrzodów albo ran, tak jakby były czym

ś

ponacinane. A tym,

którzy byli na farmie jeszcze we wcze

ś

niejszych miesi

ą

cach, wydało

si

ę

,

ż

e takie same wrzody i rany dostrzegli na szyi nie ogolonego,

siwego Starego Whateleya i jego niechlujnej, potarganej córki—
albinoski.

Wiosn

ą

, po urodzeniu Wilbura, Lavinia wznowiła wyprawy w góry wraz ze

swoim smagłym dzieckiem, które nosiła w niekształtnych ramionach. Z
czasem, kiedy wi

ę

kszo

ść

okolicznych mieszka

ń

ców zobaczyła ju

ż

dziecko, przestano si

ę

nim interesowa

ć

, nie komentowano te

ż

jego

background image

niezwykle szybkiego rozwoju. Wilbur rósł fenomenalnie szybko, kiedy
sko

ń

czył trzy miesi

ą

ce, był wi

ę

kszy i mocniejszy ni

ż

niejedno roczne

dziecko. Jego ruchy i głos nacechowane były rozwago i

ś

wiadomo

ś

ci

ą

niespotykan

ą

u takiego niemowlaka, tote

ż

nikogo to nie zaskoczyło,

kiedy w siódmym miesi

ą

cu

ż

ycia zacz

ą

ł chodzi

ć

, jeszcze troch

ę

chwiejnie, ale po miesi

ą

cu ju

ż

poruszał si

ę

całkiem swobodnie.

W tym mniej wi

ę

cej czasie — na Wszystkich

Ś

wi

ę

tych — na szczycie

Sentinel Hill, gdzie po

ś

ród stosu starych ko

ś

ci znajduje si

ę

skała w

kształcie wielkiego stołu, pojawił si

ę

o północy wielki płomie

ń

.

Rozp

ę

tała si

ę

fala plotek, bo Silos Bishop — z tych normalnych

Bishopów —na godzin

ę

przed pojawieniem si

ę

ognia widział, jak

chłopiec biegł

ż

wawo przed matk

ą

wła

ś

nie na to wzgórze. Silas p

ę

dził

wła

ś

nie zbł

ą

kan

ą

jałówk

ę

, ale prawie zapomniał, co robi, kiedy w

słabym

ś

wietle latarki dojrzał tych dwoje. Przedzierali si

ę

niemal

bezszelestnie przez poszycie i zdumionemu Silosowi wydało si

ę

,

ż

e

byli zupełnie nadzy. Potem miał pewne w

ą

tpliwo

ś

ci co do chłopca, by

ć

mo

ż

e miał na sobie ciemne spodnie, krótkie albo długie, i pas z

fr

ę

dzlami. Zawsze widywano Wilbura w ubraniu dokładnie zapi

ę

tym, a

jakiekolwiek zakłócenie porz

ą

dku w jego stroju wywoływało u niego

niepokój, a nawet irytacj

ę

. Pod tym wzgl

ę

dem ogromnie kontrastował z

niechlujn

ą

matk

ą

i dziadkiem, dopiero niezwykłe zdarzenie w 1928 roku

wyjawiło przyczyny tego zjawiska.

W styczniu wykazano znowu pewne zainteresowanie ,,ciemnym brzd

ą

cem

Lavinii", bo zacz

ą

ł mówi

ć

sko

ń

czywszy jedena

ś

cie miesi

ę

cy. Zwracał

uwag

ę

nie tylko z powodu innego akcentu, ale i swobody, z jak

ą

mówił.

Czteroletnie dzieci nie mogłyby mu dorówna

ć

. Nie byt zbyt skory do

rozmowy, lecz kiedy ju

ż

zaczynał mówi

ć

, robił to w jaki

ś

dziwnie

nieuchwytny sposób, niespotykany w

ś

ród mieszka

ń

ców Dunwich. Nie

przejawiało si

ę

to w tym, co mówił, i nawet nie w zwrotach, jakich

u

ż

ywał, tylko w intonacji i jakby w wewn

ę

trznych narz

ą

dach, z których

głos si

ę

dobywał. A twarz jego te

ż

miała niespotykany wyraz

dojrzało

ść

; podobnie jak matka i dziadek pozbawiony był brody, ale

miał za to wydatny, ukształtowany wyra

ź

nie, mimo tak młodego wieku,

nos, du

ż

e ciemne oczy o dojrzałym spojrzeniu, co stwarzało wra

ż

enie,

ż

e jest ju

ż

dorosły i obdarzony nadprzyrodzon

ą

inteligencj

ą

. A mimo

to był strasznie brzydki; grube wargi, po

ż

ółkła cera z wielkimi

porami, szorstkie, twarde włosy i dziwnie wydłu

ż

one uszy nadawały mu

wygl

ą

d satyra albo jakiego

ś

zwierz

ę

cia. Wkrótce zacz

ą

ł budzi

ć

jeszcze

wi

ę

ksza odraz

ę

ni

ż

jego matka i dziadek; przypisywano to wszystko

czarnej magii, jak

ą

si

ę

dawniej zajmował Stary Whateley; wspominano,

jak góry zadr

ż

ały, kiedy stan

ą

ł w kr

ę

gu skał z otwart

ą

ksi

ę

g

ą

, któr

ą

trzymał przed sob

ą

, i wykrzykn

ą

ł straszne imi

ę

Yog-Sothoth. Nie

cierpiały tego chłopca wszystkie psy, zawsze musiał by

ć

w pogotowiu,

aby si

ę

broni

ć

przed ich atakiem i gro

ź

nym szczekaniem.

II

Tymczasem, chocia

ż

Stary Whateley wci

ąż

skupował bydło, stado na jego

farmie si

ę

nie powi

ę

kszało.

Ś

cinał te

ż

drzewa i zacz

ą

ł naprawia

ć

nie

u

ż

ywan

ą

dotychczas cz

ęść

domu — przestronn

ą

, na pi

ę

trze pod

spadzistym dachem, która od tyłu przylegała do stoku wzgórza;
dotychczas zajmował z córk

ą

trzy izby na parterze, te najmniej

zniszczone, i to mu wystarczało. Ogromne zasoby energii musiał mie

ć

ten stary człowiek, skoro mógł podoła

ć

tak ci

ęż

kiej pracy, i cho

ć

co

pewien czas paplał bez zwi

ą

zku, jako cie

ś

la robił post

ę

py. Zacz

ę

to

si

ę

to wła

ś

ciwie zaraz po urodzeniu Wilbura; uporz

ą

dkował jedn

ą

z

szop do przechowywania narz

ę

dzi, oszalował j

ą

i zało

ż

ył nowy, mocny

zamek. Odbudowuj

ą

c teraz nie u

ż

ywane dot

ą

d pi

ę

tro wykazał tak

ą

sam

ą

sprawno

ść

. Jego obł

ę

d objawił si

ę

dopiero wtedy, kiedy pozabijał

szczelnie deskami wszystkie okna w odrestaurowanej cz

ęś

ci domu, cho

ć

byli tacy. którzy uwa

ż

ali,

ż

e sam fakt przyst

ą

pienia do tej pracy był

ju

ż

przejawem obł

ę

du. Troch

ę

mniejsze zdziwienie budziło

background image

odremontowanie pokoju dla wnuka na parterze, kilko osób nawet go
ogl

ą

dało, ale nikt nie miał dost

ę

pu do zabitego deskami pi

ę

tra. Pokój

chłopca obudował wysokimi, solidnymi półkami, na których poukładał, w
nale

ż

ytym porz

ą

dku, wszystkie stare, zbutwiałe ksi

ąż

ki i porozrywane,

poszczególne cz

ęś

ci, które dotychczas przewracały si

ę

po k

ą

tach we

wszystkich izbach.

— Ja z nich skorzystałem cos nieco

ś

— mówił podklejaj

ą

c podarte

stronice, zadrukowane gotyckim pismem. W tym celu na zardzewiałym
kuchennym piecu podgrzewał zrobiony przez siebie klej. — Ale chłopak
jeszcze lepiej potrafi z nich skorzysta

ć

. Trzeba je uporz

ą

dkowa

ć

, bo

tylko z nich b

ę

dzie si

ę

uczył.

Kiedy Wilbur miał rok i siedem miesi

ę

cy — we wrze

ś

niu 1914 — jego

wzrost i umiej

ę

tno

ś

ci budziły najwy

ż

sze zdumienie. Wygl

ą

dał na cztery

lata, mówił płynnie i wykazywał du

żą

inteligencj

ę

. Biegał swobodnie

po polach i górach, nieodł

ą

cznie te

ż

towarzyszył matce w jej

wyprawach. W domu

ś

l

ę

czał pilnie nad dziwnymi obrazkami i mapami w

ksi

ąż

kach dziadka, a Stary Whateley wpajał mu wiedz

ę

przez całe

długie, ciche popołudnia. Do tego czasu został zako

ń

czony remont

domu, a ci, którzy to obserwowali, nie mogli zrozumie

ć

, dlaczego okno

na tyłach wschodniego szczytu, przylegaj

ą

cego do wzgórza, zostało

przerobione na mocne drzwi zbite z desek. A jeszcze bardziej
zagadkowa była pochylnia z desek prowadz

ą

ca od drzwi do samej ziemi.

Po zako

ń

czeniu remontu ludzie zauwa

ż

yli,

ż

e szopa z narz

ę

dziami, tak

starannie zamykana i oszalowana po urodzeniu Wilbura, teraz znowu
stała zaniedbana. Otwarte drzwi stukały, zapomniane przez wszystkich,
a kiedy Earl Sawyer, który sprzedawał bydło Staremu Whateleyowi,
zajrzał kiedy

ś

do szopy, uderzył go w nozdrza jaki

ś

szczególnie

nieprzyjemny zapach; zapewniał,

ż

e jeszcze nie zetkn

ą

ł si

ę

z takim w

ż

yciu, mo

ż

e tylko w pobli

ż

u obozów india

ń

skich w górach. Był nie do

zniesienia. A przecie

ż

wszystkie domy i szopy w Dunwich nie

odznaczały si

ę

pod tym wzgl

ę

dem nieskazitelno

ś

ci

ą

.

Nast

ę

pne miesi

ą

ce nie obfitowały w

ż

adne wydarzenia, ale wszyscy

twierdzili,

ż

e tajemnicze hałasy w górach stopniowo si

ę

nasilaj

ą

. W

przededniu 1 maja 1915 roku wyst

ą

piły wstrz

ą

sy, które odczuwane były

nawet w Aylesbury, natomiast w wigili

ę

Wszystkich

Ś

wi

ę

tych rozległ

si

ę

pod ziemi

ą

grzmot w momencie, gdy buchn

ę

ły płomienie na szczycie

Sentinel Hill. „To wszystko czary Whateleyów" — mówili ludzie. Wilbur
rósł niesamowicie szybko, miał cztery lata, a wygl

ą

dał na dziesi

ęć

.

Czytał ju

ż

samodzielnie, ale stał si

ę

mniej rozmowny. Zatapiał si

ę

w

swoim milczeniu, a ludzie zacz

ę

li dostrzega

ć

w jego twarzy satyra

złowrogi wyraz. Bywało,

ż

e co

ś

mamrotał w nie znanym nikomu j

ę

zyku i

nucił w jakim

ś

dziwacznym rytmie, co napełniało wszystkich

niewypowiedzianym l

ę

kiem. Szeroko komentowano teraz fakt,

ż

e psy tak

ujadały na jego widok, musiał nawet bra

ć

ze sob

ą

rewolwer, je

ż

eli

chciał przej

ść

przez wie

ś

. Bywało,

ż

e czasem strzelał, czym nie

zyskiwał sobie przychylno

ś

ci w

ś

ród wła

ś

cicieli psów.

Je

ż

eli kto

ś

przyszedł do domu Whateleyów, najcz

ęś

ciej znajdował

Lawinie na parterze, podczas gdy na pi

ę

trze rozlegały si

ę

jakie

ś

dziwne okrzyki i tupot. Nigdy nie mówiła, co dziadek i chłopak tam
robi

ą

, ale pewnego razu mocno pobladła i objawiła straszny niepokój,

kiedy dowcipny domokr

ąż

ca handluj

ą

cy rybami chciał otworzy

ć

zamkni

ę

te

drzwi wiod

ą

ce na schody. Potem domokr

ąż

ca opowiedział ludziom

zgromadzonym przed sklepem w Dunwich,

ż

e słyszał chyba tupot ko

ń

skich

kopyt na górze. Zacz

ę

to si

ę

zastanawia

ć

nad drzwiami z desek i

prowadz

ą

c

ą

do nich pochylni

ą

, a tak

ż

e nad bydłem, które szybko gdzie

ś

znikało. Z czasem przypominano sobie opowie

ś

ci Starego Whateleya z

młodych lat, wedle których, je

ś

li zło

ż

y

ć

w odpowiednim czasie ofiar

ę

z wołu poga

ń

skim bóstwom, przywołuje si

ę

spod ziemi

ż

yj

ą

ce tam

istoty. Z czasem ludzie zwrócili te

ż

uwag

ę

,

ż

e psy, które nie znosiły

i bały si

ę

Wilbura, zacz

ę

ły okazywa

ć

taki sam stosunek do całego

background image

domostwa Whateleyów.

W 1917 roku wybuchła wojna i Squire Sawyer Whateley, jako
przewodnicz

ą

cy miejscowej komisji poborowej, miał du

ż

e kłopoty ze

znalezieniem w Dunwich odpowiedniej ilo

ś

ci młodych m

ęż

czyzn

nadaj

ą

cych si

ę

cho

ć

by do obozu

ć

wiczebnego. Rz

ą

d, zaniepokojony

takimi sygnałami panuj

ą

cej w całym regionie degeneracji, wysłał kilku

inspektorów i ekspertów medycznych dla zbadania sprawy; dokonano
przegl

ą

du, a wiadomo

ś

ci na ten temat mo

ż

na jeszcze dzisiaj przeczyta

ć

w gazetach wydawanych w Nowej Anglii. Przeprowadzanym badaniom
towarzyszył taki rozgłos,

ż

e

ś

ci

ą

gn

ę

ła tu grupa reporterów, którzy

szczególnie zainteresowali si

ę

Whateleyami. W niedzielnym wydaniu

,,Boston Globe" i ,,Arkham Advertiser" ukazały si

ę

kwieciste artykuły

o niesłychanie szybkim rozwoju małego Wilbura, o czarnej magii
Starego Whateleya półkach pełnych dziwnych ksi

ąż

ek, o zabitym deskami

pi

ę

trze na ich starej farmie i niesamowitym wra

ż

eniu, jakie robi cały

ten region wraz z hałasami dochodz

ą

cymi od strony gór. Wilbur miał

wtedy cztery i pół roku, a wygl

ą

dał na pi

ę

tnastoletniego chłopca.

Wargi i policzki pokrywał mu ju

ż

ciemny, szorstki zarost, o w glosie

słyszało si

ę

mutacj

ę

.

Do Whateleyów wybrał si

ę

Eari Sawyer z grup

ą

reporterów i fotografów,

on to zwrócił ich uwag

ę

na dziwny smród, Jaki si

ę

dobywał z górnej

cz

ęś

ci domu. Był identyczny jak wtedy w szopie z narz

ę

dziami, do

której zajrzał po zako

ń

czeniu remontu domu, i jaki czasem wyst

ę

pował

w pobli

ż

u kr

ę

gu kamiennych kolumn na szczycie wzgórza. Mieszka

ń

cy

Dunwich przeczytali w gazetach artykuły na ten temat i zareagowali

ś

miechem no te pełne oczywistych nonsensów wiadomo

ś

ci. Zastanawiali

si

ę

tak

ż

e, dlaczego reporterzy robili tyle szumu, stwierdziwszy,

ż

e

Stary Whateley zawsze płacił za bydło w bardzo starych, złotych
monetach. Whateleyowie przyj

ę

li go

ś

ci w swym domu ze

ź

le skrywana

niech

ę

ci

ą

, ale nie

ś

mieli si

ę

opiera

ć

ani odmówi

ć

wyja

ś

nie

ń

,

ż

eby nie

spowodowa

ć

jeszcze wi

ę

kszego rozgłosu.

IV

Przez dziesi

ęć

lat Whateleyowie

ż

yli po

ś

ród schorzałej społeczno

ś

ci

Dunwich niczym si

ę

specjalnie nie wyró

ż

niaj

ą

c, zwłaszcza

ż

e wszyscy

ju

ż

przywykli do ich dziwnych obyczajów i orgii w przeddzie

ń

pierwszego maja oraz Wszystkich

Ś

wi

ę

tych. Dwa razy do roku rozpalali

ogie

ń

na szczycie Sentinel Hill, a wtedy hałasy w gł

ę

bi gór

rozbrzmiewały ze wzmo

ż

on

ą

siła; poza tym jednak zawsze, o ka

ż

dej

porze roku, dochodziły z samotnej farmy dziwne i złowieszcze odgłosy.
Ilekro

ć

kto

ś

wst

ą

pił na farm

ę

, opowiadał potem,

ż

e słyszał je nawet

wtedy, kiedy cała rodzina Whateleyów była na dole, i wszyscy
zastanawiali si

ę

, jak długo mo

ż

e trwa

ć

obrz

ę

d składania ofiary z

krowy albo wołu. Wystosowano nawet skarg

ę

do Towarzystwa Opieki nad

Zwierz

ę

tami; nic jednak z tego nie wynikło, bo mieszka

ń

cy Dunwich

zawsze starali si

ę

nie zwraca

ć

uwagi obcych na to, co dzieje si

ę

w

ich regionie.

Około 1923 roku, kiedy Wilbur miał dziesi

ęć

lat, ale umysł jego,

głos, postawa i zaro

ś

ni

ę

ta twarz nadawały mu wygl

ą

d dorosłego

człowieka, znowu w ich starym domu rozległy si

ę

ciesielskie roboty, i

znowu odbywały si

ę

na pi

ę

trze, a po rozrzuconych kawałkach drewna

ludzie zorientowali si

ę

,

ż

e chłopak i jego dziadek zburzyli działowe

ś

ciany, zlikwidowali nawet poddasze, zostawiaj

ą

c jedn

ą

wielka izb

ę

pomi

ę

dzy parterem a spiczastym dachem. Wyburzyli te

ż

wielki, główny

komin, a od zardzewiałego pieca pu

ś

cili na zewn

ą

trz domu blaszan

ą

rur

ę

.

Wiosn

ą

po tych zmianach Stary Whateley zauwa

ż

ył,

ż

e noc

ą

zlatuj

ą

si

ę

z w

ą

wozu Cold Spring chmary lelków kozodojów i

ś

wiergoc

ą

pod oknami.

Było to dla niego wydarzenie o szczególnym znaczeniu, a ludziom

background image

zbieraj

ą

cym si

ę

przed sklepem Osborne'a powiedział,

ż

e chyba ju

ż

zbli

ż

a si

ę

jego koniec.

— Gwi

ż

d

żą

w takt mojego oddechu — powiedział. — Chyba czekaj

ą

,

ż

eby

złapa

ć

moj

ą

dusz

ę

. Wiedz

ą

,

ż

e mnie opu

ś

ci, i nie chc

ą

,

ż

eby im

uciekła. B

ę

dziecie wiedzieli, chłopcy, jak ju

ż

umr

ę

, czy mnie

złapały. Jak im si

ę

uda, b

ę

d

ą

ś

piewa

ć

i

ś

mia

ć

si

ę

do samego rana. A

jak si

ę

nie uda, zaraz si

ę

uspokoj

ą

. Wydaje mi si

ę

,

ż

e czasami dusze,

na które te ptaki czekaj

ą

, walcz

ą

z nimi.

Noc

ą

pierwszego sierpnia 1924 roku Wilbur Whateley pop

ę

dził na

jedynym pozostałym na farmie koniu do sklepu Osborne'a i
telefonicznie wezwał doktora Houghtona z Aylesbury. Doktor zastał
Starego Whateleya w bardzo ci

ęż

kim stanie, oddech miał ci

ęż

ki,

charcz

ą

cy, serce pracowało nie tak, jak trzeba, co

ś

wiadczyło o

rychłej

ś

mierci. Pokraczna córka—albinoska i brodaty wnuk stali przy

łó

ż

ku, a tymczasem na górze, z tej pustej czelu

ś

ci, dochodziły

niepokoj

ą

ce odgłosy, tak jakby przewalały si

ę

z łoskotem fale na

płaskiej pla

ż

y. Doktor jednak najbardziej był zaniepokojony

ś

wiergotem nocnych ptaków. Chyba cały legion lelków kozodojów

wykrzykiwał swoje diaboliczne posłannictwo w rytm

ś

wiszcz

ą

cego

oddechu umieraj

ą

cego człowieka. Wydało si

ę

to doktorowi Houghtonowi

niesamowite i nienaturalne, podobnie zreszt

ą

jak cały ten region, do

którego tak niech

ę

tnie przyjechał pilnie wezwany.

Około pierwszej w nocy Stary Whateley odzyskał

ś

wiadomo

ść

, jego

oddech stał si

ę

mniej charcz

ą

cy i wyszeptał kilka urywanych słów do

wnuka.

— Wi

ę

cej przestrzeni, Willy, jeszcze wi

ę

cej. Ty ro

ś

niesz... a to

ro

ś

nie szybciej. Wkrótce b

ę

dzie gotowe,

ż

eby ci

ę

ocali

ć

. Otwórz bramy

Yog-Sothothowi,

ś

piewaj dług

ą

pie

śń

. Znajdziesz j

ą

na stronie 751

pełnego wydania, a potem przyłó

ż

zapałk

ę

do wi

ę

zienia. Ziemski ogie

ń

go nie tknie.

Był niew

ą

tpliwie obł

ą

kany. Po przerwie, podczas której stado lelków

dostroiło swój krzyk do zmienionego oddechu, a z gł

ę

bi gór zacz

ę

ły

dobiega

ć

dziwne odgłosy, dobył z siebie jeszcze par

ę

stów.

— Podawaj jedzenie regularnie i w odpowiedniej ilo

ś

ci, ale nie

pozwól,

ż

eby zbyt szybko rosło, bo je

ż

eli rozsadzi pomieszczenie i

wydostanie si

ę

, zanim otworzysz Yog-Sothothowi, to koniec, wszystko

na pró

ż

no. Tylko oni z zewn

ą

trz mog

ą

to pomno

ż

y

ć

i pracowa

ć

... Tylko

oni, dawne istoty, je

ż

eli chc

ą

wróci

ć

...

Przerwał i znowu zacz

ą

ł z trudem łapa

ć

oddech, a Lavinia krzykn

ę

ła

słysz

ą

c, jak lelki dostosowały si

ę

do oddechu. Dopiero po upływie

godziny wydał z siebie ostatnie rz

ężą

ce tchnienie. Doktor Houghton

opu

ś

cił pomarszczone powieki na szkliste szare oczy, a w tym

momencie, prawie niepostrze

ż

enie, umilkł krzyk ptaków. Lavinia

zaszlochała, za

ś

Wilbur tylko zachichotał, przy wtórze dalekich

odgłosów z gór.

— Nie złapały go — mrukn

ą

ł grubym basem. Wilbur stał si

ę

w swojej

dziedzinie uczonym i wielkim erudyt

ą

, prowadził korespondencje z

licznymi bibliotekami w najbardziej odległych miejscach,
posiadaj

ą

cymi w swoich zbiorach rzadko spotykane ksi

ę

gi z

najdawniejszych czasów. W Dunwich rosła do niego nienawi

ść

, dr

ż

ano

przed nim, znikali bowiem młodzi ludzie i w skryto

ś

ci podejrzewano,

ze Wilbur ma w tym udział, ale jako

ś

zawsze udawało mu si

ę

unikn

ąć

ś

ledztwa, mo

ż

e lud

ź

mi kierował l

ę

k, a mo

ż

e sprawiały to stare, złote

monety, za które, podobnie jak jego dziadek, kupował systematycznie
coraz wi

ę

cej bydła. Teraz ju

ż

był w pełni dojrzały, osi

ą

gn

ą

ł wzrost

dorosłego człowieka, a wszystko wskazywało na to, ze b

ę

dzie rósł

background image

nadal. W 1925 roku, kiedy pewien uczony z Miskatonic University
odwiedził go którego

ś

dnia, o wyszedł pobladły i ogromnie zaskoczony,

wzrost Wilbura wynosił ju

ż

sze

ść

i trzy czwarte stopy.

W miar

ę

upływu lat Wilbur okazywał swojej pokracznej matce-albinosce

coraz wi

ę

ksz

ą

pogard

ę

. W ko

ń

cu nie pozwolił jej chodzi

ć

z nim w góry

w przeddzie

ń

pierwszego maja i Wszystkich

Ś

wi

ę

tych, a w 1926 roku

biedaczka zwierzyła si

ę

Mamie Bishop,

ż

e si

ę

go boi.

— Jest w nim cos wi

ę

cej, ni

ż

wiem i ni

ż

mog

ę

powiedzie

ć

, Mamie —

wyznała. — A ostatnio jest jeszcze wi

ę

cej. Przysi

ę

gam przed Bogiem,

ze nie wiem, czego on chce i czego usiłuje dokona

ć

.

Tym razem w Przeddzie

ń

Wszystkich

Ś

wi

ę

tych odgłosy w gł

ę

bi gór

rozbrzmiewały silniej ni

ż

zwykle i tak jak zawsze zapłon

ą

ł ogie

ń

na

Sentinel Hill; ale na ludziach wi

ę

ksze wra

ż

enie zrobił rytmiczny

krzyk niezliczonych stad lelków, które ju

ż

dawno powinny odlecie

ć

, a

które gromadziły si

ę

przy nieo

ś

wietlonej farmie Whateleyów. Po

północy ich przera

ź

liwy krzyk przemienił si

ę

w istne piekło

szyderczego chichotu, który wypełnił cał

ą

okolice, a umilkł dopiero o

brzasku. Potem znikły, odleciały w po

ś

piechu no południe, gdzie

powinny by

ć

ju

ż

co najmniej od miesi

ą

ca. Wszyscy zastanawiali si

ę

nad

tym wydarzeniem. Nikt z miejscowych ludzi nie umarł... ale nie
ujrzano ju

ż

nigdy wi

ę

cej biednej brzyduli-albinoski, Lavinii

Whateley.

Latem 1927 roku Wilbur naprawił dwie szopy stoj

ą

ce na podwórku farmy

i tam zacz

ą

ł przenosi

ć

ksi

ąż

ki i cały dobytek. Wkrótce Earl Sawyer

powiadomił ludzi w sklepie Osborne'a,

ż

e znów odbywaj

ą

si

ę

ciesielskie roboty no farmie Whateleyow. Wilbur pozabijał wszystkie
drzwi i okna na parterze, tak samo jak niegdy

ś

zrobił to jego dziadek

na pi

ę

trze. Zamieszkał w jednej z szop, ale Sawyerowi wydał si

ę

niezwykle zaniepokojony i rozdygotany. Wszyscy podejrzewali go, ze ma
cos wspólnego ze znikni

ę

ciem matki, i starali si

ę

w ogóle nie zbli

ż

a

ć

do jego farmy. Miał ju

ż

teraz siedem stop wzrostu i wszystko

wskazywało na to, ze jeszcze uro

ś

nie.

V

Nast

ę

pnej zimy Wilbur wybrał si

ę

po raz pierwszy w

ż

yciu poza granice

regionu Dunwich, co było wydarzeniem niesłychanym. Prowadził
korespondencj

ę

z Widener Library w Harvardzie, Bibliotheque Nationale

w Pary

ż

u, British Museum, uniwersytetem w Buenos Aires i bibliotek

ą

Miskatonic University w Arkham, ale, niestety, nie zdołał wypo

ż

yczy

ć

ksi

ąż

ki, która mu była rozpaczliwie potrzebna; w ko

ń

cu wi

ę

c wyruszył,

obszarpany, brudny, zaro

ś

ni

ę

ty i nieokrzesany, aby przejrze

ć

ten

egzemplarz w Miskatonic, do którego było najbli

ż

ej. Maj

ą

cy prawie

osiem stóp wzrostu, z tani

ą

walizk

ą

kupion

ą

u Osborne'a, ten

ś

niady,

zaro

ś

ni

ę

ty gargulec zjawił si

ę

pewnego dnia w Arkham, aby odnale

źć

straszn

ą

ksi

ę

g

ę

trzyman

ą

pod kluczem w bibliotece uniwersyteckiej —

ohydny „Necronomicon" — napisan

ą

przez szalonego Araba Abdula

Alhazreda, w wersji łaci

ń

skiej Olausa Wormiusa, a wydan

ą

w

siedemnastym wieku w Hiszpanii. Nigdy jeszcze dotychczas nie widział
miasta, ale na nic nie zwracał uwagi — interesowało go tylko jedno —
odnalezienie drogi do uniwersytetu; tam przeszedł beztrosko koło
wielkiego podwórzowego psa o ostrych, białych kłach, który na jego
widok zaczai ujada

ć

z niespotykan

ą

furi

ą

i wrogo

ś

ci

ą

, szarpi

ą

c mocny

ła

ń

cuch jak oszalały.

Wilbur miał przy sobie bezcenny, cho

ć

uszkodzony egzemplarz w

przekładzie angielskim doktora Dee, który przekazał mu w spadku
dziadek, a otrzymawszy dost

ę

p do wersji łaci

ń

skiej natychmiast zacz

ą

ł

porównywa

ć

oba teksty, chciał bowiem odnale

źć

pewien ust

ę

p, który

powinien był si

ę

zachowa

ć

na 751 stronie jego uszkodzonego

background image

egzemplarza. Tyle był uprzejmy powiedzie

ć

bibliotekarzowi, temu

samemu uczonemu (a był on magistrem nauk humanistycznych uniwersytetu
w Miskatonic, doktorem filozofii uniwersytetu w Princeton, miał te

ż

doktorat literatury uniwersytetu Johns Hopkins), który kiedy

ś

osobi

ś

cie przyjechał na farm

ę

, a teraz zasypywał pytaniami. Wilbur

wyznał,

ż

e szuka pewnej formuły albo zakl

ę

cia, w którym zawiera si

ę

straszne imi

ę

Yog-Sothoth, bo zainteresowały go pewne ró

ż

nice,

powtórzenia i niejasno

ś

ci, które utrudniały wła

ś

ciwe zrozumienie.

Kiedy przepisywał t

ę

formuł

ę

, doktor Armitage przypadkowo spojrzał mu

przez rami

ę

na otwarte stronice; z lewej strony, w wersji łaci

ń

skiej,

wymienione były straszne gro

ź

by pod adresem pokoju i zdrowego umysłu

ludzi

ż

yj

ą

cych na tym

ś

wiecie.

Nie nale

ż

y s

ą

dzi

ć

(brzmiał tekst, który Armitage szybko tłumaczył),

ż

e człowiek jest najstarszym i ostatnim władc

ą

na ziemi albo

ż

e

zwykła masa

ż

ycia i substancji to wszystko, co istnieje na tym

ś

wiecie. Dawne Istoty były, s

ą

i b

ę

d

ą

zawsze. Nie w znanych nam

przestrzeniach, ale pomi

ę

dzy nimi. Spokojne, takie same jak za

pierwotnych czasów, bezwymiarowe, istniej

ą

, cho

ć

s

ą

dla nas

niewidzialne. Yog-Sothoth zna bram

ę

. Yog-Sothoth jest wła

ś

nie bram

ą

.

Yog-Sothoth jest kluczem i stra

ż

nikiem tej bramy. Przeszło

ść

,

tera

ź

niejszo

ść

i przyszło

ść

skupiaj

ą

si

ę

w Yog-Sothoth. On wie, sk

ą

d

Dawne Istoty przedostały si

ę

w przeszło

ść

, wie te

ż

, gdzie si

ę

przedostan

ą

w przyszło

ść

. Zna te

ż

miejsca na ziemi, po których

kr

ąż

yły, po których wci

ąż

kr

ążą

, i wie, dlaczego nikt ich dostrzec

nie mo

ż

e. Po ich zapachu ludzie mog

ą

czasami wyczu

ć

ich blisko

ść

, ale

nie s

ą

w stanie nawet wyobrazi

ć

sobie ich wygl

ą

du, cho

ć

niektóre z

tych Istot przekazały pewnym ludziom swoje cechy. A jest ich wiele
rodzajów, s

ą

i takie Istoty, które wykazuj

ą

pewne podobie

ń

stwo do

zjawy, jak

ą

jest człowiek, a s

ą

te

ż

i takie, które nie posiadaj

ą

wzroku ani substancji. Kr

ążą

niewidzialne i ohydne w bezludnych

miejscach, w których kiedy

ś

wypowiedziane zostały słowa i odbyły si

ę

rytualne obrz

ę

dy w odpowiednim dla nich czasie. Wiatr szemrze w rytm

ich głosów, a ziemia szepce,

ś

wiadoma ich obecno

ś

ci. Łami

ą

lasy,

niszcz

ą

miasta, ale niechaj lasy ani miasta nie dostrzegaj

ą

r

ę

ki,

która je smaga. Kadath poznał je na mro

ź

nych, le

żą

cych odłogiem

przestrzeniach, ale kto spo

ś

ród ludzi zna Kadatha? Na lodowatej

pustyni Południa i zatopionych wyspach Oceanu znajduj

ą

si

ę

kamienie,

na których wyryte s

ą

ich piecz

ę

cie, któ

ż

jednak ogl

ą

da) kiedykolwiek

okryte gł

ę

bokim lodem miasta albo zamkni

ę

t

ą

wie

żę

ozdobiono

girlandami wodorostów i skorupiaków? Wielki Cthulhu jest ich kuzynem,
a i on tylko niekiedy mo

ż

e je wypatrzy

ć

. la! Shub-Niggurathl Poznacie

je jako ohyd

ę

. Ich dło

ń

jest przy waszych gardłach, a mimo to nie

widzicie ich. Domostwo la jest nawet na dobrze strze

ż

onym progu

waszego domu. Yog-Sothoth jest kluczem do bramy, tam gdzie spotykaj

ą

si

ę

ciała niebieskie. Człowiek rz

ą

dzi teraz tam, gdzie niegdy

ś

rz

ą

dziły One; wkrótce One b

ę

d

ą

rz

ą

dzi

ć

tam, gdzie rz

ą

dzi teraz

człowiek. Po lecie jest zima, po zimie lato. Czekaj

ą

cierpliwie,

pot

ęż

ne, bo znowu tutaj zapanuj

ą

.

Doktor Armitage poł

ą

czył to, co przeczytał, ze strasznymi

opowie

ś

ciami, jakie usłyszał na temat Dunwich i samego Wilbura

Whateleya, jego tajemniczych narodzin i strasznego prawdopodobie

ń

stwa

matkobójstwa, i ogarn

ą

ł go l

ę

k; czuł si

ę

tak, jakby powiało na

ń

wilgotnym chłodem z grobowca. Wydało mu si

ę

,

ż

e ten pochylony,

przypominaj

ą

cy zwierz

ę

olbrzym spłyn

ą

ł chyba z jakiej

ś

innej planety;

tylko cz

ęś

ciowo nale

ż

ał do rodzaju ludzkiego, a zwi

ą

zany był z czarn

ą

otchłani

ą

innego

ś

wiata i innych istot, która rozci

ą

ga si

ę

niczym

koszmarna zjawa poza sfer

ą

siły i materii, czasu i przestrzeni.

Wilbur tymczasem podniósł głow

ę

i zacz

ą

ł mówi

ć

dziwnym, dono

ś

nym

głosem, jaki nie mógł si

ę

dobywa

ć

z normalnych narz

ą

dów mowy

człowieka.

— Panie Armitage, chyba jednak musz

ę

wzi

ąć

t

ę

ksi

ę

g

ę

do domu. S

ą

tu

background image

rzeczy, które trzeba wypróbowa

ć

w innych warunkach, tutaj ich nie

mam, i byłby to grzech

ś

miertelny, gdyby biurokratyczne przepisy

powstrzymały mnie od tego. Niech pan si

ę

zgodzi. Zapewniam pana,

ż

e

nikt na to nie zwróci uwagi. A ja b

ę

d

ę

si

ę

ni

ą

dobrze opiekował. To

nie ja zniszczyłem tak t

ę

ksi

ąż

k

ę

Deego.

Przerwał, dostrzegł bowiem na twarzy bibliotekarza zdecydowany
sprzeciw, podczas gdy na jego własnej odra

ż

aj

ą

cej twarzy pojawił si

ę

w tym momencie wyraz przebiegło

ś

ci. Armitage ju

ż

miał powiedzie

ć

,

ż

eby przepisał potrzebne mu fragmenty, gdy nagle u

ś

wiadomi) sobie,

jakie mog

ą

by

ć

tego konsekwencje, i powstrzymał si

ę

od udzielenia

takiej rady. Zbyt wielka to odpowiedzialno

ść

dawa

ć

takiemu stworowi

klucz do blu

ź

nierczych dalekich

ś

wiatów. Whateley, widz

ą

c, jak sprawy

stoj

ą

, starał si

ę

potraktowa

ć

to lekko.

— Trudno, skoro pan tak uwa

ż

a. Mo

ż

e w Harvardzie nie b

ę

d

ą

robi

ć

takich trudno

ś

ci. — i nie mówi

ą

c ju

ż

nic wi

ę

cej wyszedł pochylaj

ą

c

si

ę

w ka

ż

dych drzwiach, jakie mijał.

Z okna biblioteki Armitage przygl

ą

dał si

ę

, jak Wilbur przemierzał

dziedziniec podskakuj

ą

c niczym goryl, za

ś

pies ła

ń

cuchowy ujadał z

całych sit. Przypomniały mu si

ę

wszystkie tajemnicze opowie

ś

ci, jakie

słyszał, a tak

ż

e artykuły w starym niedzielnym czasopi

ś

mie

„Advertiser" i to wszystko, czego si

ę

dowiedział od prostych

wie

ś

niaków w Dunwich. Pochodz

ą

ce nie z tego

ś

wiata niewidzialne

istoty — a przynajmniej nie z trójwymiarowej ziemi — wrogie i
straszne, grasowały po w

ą

wozach Nowej Anglii i tkwiły, te oble

ś

ne

stwory, na górskich szczytach. Byt o tym przekonany ju

ż

od dawna.

Teraz prawie wyczuwał blisk

ą

obecno

ść

strasznego, niepokoj

ą

cego

koszmaru i niemal dostrzegał, jak nasila si

ę

moc tej piekielnej,

czarnej, odwiecznej mary, dotychczas pozostaj

ą

cej w stanie bierno

ś

ci.

Zamkn

ą

ł „Necronomicon" z obrzydzeniem, ale w sali wci

ąż

unosił si

ę

odra

ż

aj

ą

cy, nieokre

ś

lony zapach. „Poznacie ich po zapachu" —

zacytował. Tak, byt to ten sam zapach, jaki przyprawił go o mdło

ś

ci

na farmie Whateleyów przed trzema laty. Przyszedł mu na my

ś

l Wilbur,

odra

ż

aj

ą

cy i złowieszczy, i za

ś

miał si

ę

szyderczo na wspomnienie

kr

ążą

cych we wsi pogłosek o jego pochodzeniu.

— Kazirodztwo? — Armitage wypowiedział to prawie

ż

e pełnym głosem. —

Wielki Bo

ż

e, có

ż

za uproszczenie! Pokaza

ć

im Artura Machene'a „The

Great God Pan". a uznaj

ą

to za powszechny w Dunwich skandal. Ale

jako

ż

to istota... jaki przekl

ę

ty, bezkształtny stwór z tej

trójwymiarowej ziemi albo spoza jej granic... jest ojcem Wilbura
Whateleya? Urodził si

ę

w

ś

wi

ę

to Matki Boskiej Gromnicznej, w dziewi

ęć

miesi

ę

cy po wigilii pierwszego maja 1912 roku, kiedy to wie

ś

ci o

podziemnych odgłosach dotarły do Arkham. Co kr

ąż

yło po górach w t

ę

majow

ą

noc? Jaki

ż

to koszmarny stwór, na pół ludzki, z ciała i krwi,

osiadł na tym

ś

wiecie?

Nast

ę

pne tygodnie dr Armitage po

ś

wi

ę

cił na zbieranie wiadomo

ś

ci o

Wilburze Whateleyu i bezkształtnych istotach przebywaj

ą

cych w okolicy

Dunwich. Skontaktował si

ę

z doktorem Houghtonem w Aylesbury, który

był przy

ś

mierci Starego Whateleya, i zacz

ą

ł si

ę

ę

boko zastanawia

ć

nad ostatnimi słowami, jakie starzec wypowiedział przed

ś

mierci

ą

, a

jakie mu doktor powtórzy}. Pobyt w Dunwich nie wniósł nic nowego,
natomiast uwa

ż

ne zapoznanie si

ę

z ,,Necronomicon", zwłaszcza z tymi

fragmentami, których Wilbur szukał z takim zapałem, dostarczyło mu
nowych i strasznych kluczy do natury, metod, pragnie

ń

i potwornego

zła zagra

ż

aj

ą

cego tej planecie. Przeprowadził liczne rozmowy z

uczonymi, zajmuj

ą

cymi si

ę

okultyzmem, z innymi skontaktował si

ę

listownie, i w rezultacie popadł w zdumienie, które powoli
przerodziło si

ę

w niepokój, a nawet paniczny l

ę

k. Latem nie mógł ju

ż

si

ę

oprze

ć

uczuciu,

ż

e stanowczo nale

ż

y co

ś

zrobi

ć

z tym strasznym

koszmarem, jaki si

ę

czai w dolinach górnego biegu Miskatonic, a tak

ż

e

background image

z tym potworem znanym ludzko

ś

ci jako Wilbur Whateley.

Koszmar w Dunwich miał miejsce pomi

ę

dzy do

ż

ynkami, 1 sierpnia, a

zrównaniem dnia z noc

ą

, 21 wrze

ś

nia 1928 roku, i doktor Armitage byt

jednym ze

ś

wiadków strasznego prologu tego wydarzenia. Słyszał o

groteskowej wyprawie Whateleya do Cambridge i o niestrudzonych
wysiłkach, jakie podejmował,

ż

eby tylko wypo

ż

yczy

ć

,,Necronomicon" z

Widener Library albo przynajmniej przepisa

ć

odpowiednie fragmenty.

Wysiłki te spełzły na niczym, gdy

ż

Armitage wysłał pełne powagi

ostrze

ż

enie do wszystkich bibliotekarzy maj

ą

cych w swojej pieczy t

ę

straszn

ą

ksi

ę

g

ę

. Wilbur był w Cambridge okropnie zdenerwowany; chciał

za wszelk

ą

cen

ę

zdoby

ć

ksi

ąż

k

ę

, a jednocze

ś

nie jak najpr

ę

dzej

powróci

ć

do domu, tak jakby si

ę

obawiał konsekwencji swojej

nieobecno

ś

ci.

Na pocz

ą

tku sierpnia miały miejsca nieoczekiwane wydarzenia.

Trzeciego sierpnia, we wczesnych godzinach rannych, zbudziło doktora
Armitage'a w

ś

ciekłe, zajadłe szczekanie ła

ń

cuchowego psa na

dziedzi

ń

cu college'u. Warczał, skowyczał, szczekał jak oszalały, i to

coraz bardziej zaciekle, ale co pewien czas zalegała na moment pełna
grozy, złowieszcza cisza. Nagle rozległ si

ę

zupełnie inny krzyk,

który rozbudził połow

ę

mieszka

ń

ców Arkham, a potem nawiedzał ich

bezustannie w snach — a był to krzyk, jaki nie mógł si

ę

doby

ć

z

gardła istoty zrodzonej na ziemi i przynale

ż

nej do tego

ś

wiata.

Armitage szybko si

ę

ubrał i pop

ę

dził przez ulic

ę

i trawnik prosto do

college'u, gdzie ju

ż

zd

ąż

yli si

ę

zgromadzi

ć

inni ludzie. Z biblioteki

dochodził przenikliwy d

ź

wi

ę

k sygnału alarmowego. W blasku ksi

ęż

yca

wida

ć

było otwarte okno ziej

ą

ce czerni

ą

, a wi

ę

c kto

ś

musiał si

ę

dosta

ć

do biblioteki, bo stamt

ą

d wła

ś

nie dochodziło szczekanie i

warczenie, ale tak

ż

e jakie

ś

zduszone j

ę

ki. Instynkt podszepn

ą

ł

Armitage'owi,

ż

e to, co si

ę

tam rozgrywa, nie jest przeznaczone dla

oczu przeci

ę

tnego widza, autorytatywnie wi

ę

c kazał si

ę

wszystkim

odsun

ąć

, a sam otworzył drzwi prowadz

ą

ce do hallu. W zgromadzonym

tłumie dostrzegł profesora Warrena Rice'a i doktora Francisa Margana,
którym zwierzył si

ę

ze swoich w

ą

tpliwo

ś

ci i złych przeczu

ć

. Do nich

zwrócił si

ę

z pro

ś

b

ą

, aby mu towarzyszyli. Teraz słycha

ć

ju

ż

było

tylko czujny, monotonny skowyt psa; nagle jednak ze zdumieniem
stwierdził,

ż

e w g

ę

stwinie pobliskich krzaków rozlega si

ę

gło

ś

ny,

chóralny

ś

wiergot lelków kozodojów, jakby zestrojony z rytmem

ostatnich oddechów umieraj

ą

cego człowieka.

W całym budynku unosił si

ę

straszliwy fetor, tak ju

ż

dobrze znany

doktorowi Armitage'owi. Wszyscy trzej m

ęż

czy

ź

ni pomkn

ę

li przez hali

do niewielkiej czytelni, z której dobiegał skowyt psa. Przez chwil

ę

nikt nie miał odwagi zapali

ć

ś

wiatła, w ko

ń

cu Armitage zdobył si

ę

na

odwag

ę

i przekr

ę

cił kontakt. Jeden spo

ś

ród nich — trudno ustali

ć

kto

— krzykn

ą

ł przera

ź

liwie ujrzawszy to, co znajdowało si

ę

w sali po

ś

ród

poprzewracanych stołów i krzeseł. Profesor Rice twierdzi,

ż

e na

moment utracił całkowicie przytomno

ść

, mimo

ż

e si

ę

nie zachwiał ani

nie przewrócił.

Stwór, który le

ż

ał skulony na boku, w kału

ż

y cuchn

ą

cej zielono

ż

ółtej

posoki i smolistej mazi, miał około trzech metrów wysoko

ś

ci; pies

poszarpał na nim odzienie, porozrywał mu skór

ę

. Jeszcze

ż

ył, jego

ciałem miotały przera

ź

liwe, spazmatyczne drgawki, a pier

ś

falowała w

zgodnym rytmie z szale

ń

czym

ś

wiergotem lelków kozodojów. Po całej

sali przewracały si

ę

szcz

ą

tki skórzanych butów i strz

ę

py ubrania, w

oknie za

ś

le

ż

ał porzucony tam, pusty worek. Koło biurka stoj

ą

cego

po

ś

rodku czytelni le

ż

ał nierozładowany rewolwer z wgi

ę

tym nabojem.

Stwór ten jednak tak absorbował ich uwag

ę

,

ż

e o niczym innym nie byli

w stanie my

ś

le

ć

. Byłoby to banalne i niecałkowicie oddaj

ą

ce prawd

ę

,

gdyby powiedzie

ć

,

ż

e

ż

adne pióro nie zdołałoby opisa

ć

tego widoku, z

cał

ą

jednak stanowczo

ś

ci

ą

mo

ż

na stwierdzi

ć

,

ż

e nie jest to mo

ż

liwe,

background image

aby ktokolwiek, kto my

ś

li i widzi w kategoriach kształtów i form

znanych na tej planecie i zwi

ą

zanych z trójwymiarowo

ś

ci

ą

, potrafił

sobie to wyobrazi

ć

i komukolwiek to przekaza

ć

. Stwór ten miał po

cz

ęś

ci kształt ludzki, zwłaszcza r

ę

ce i twarz, która w swojej

brzydocie nosiła jednak cechy rodu Whateleyów. Tors i dolne ko

ń

czyny

miał niesamowicie wynaturzone i tylko starannie dopasowany ubiór mógł
to zamaskowa

ć

i umo

ż

liwi

ć

istnienie na ziemi bez budzenia sprzeciwu.

Powy

ż

ej pasa był na wpół antropomorficzny, cho

ć

jego klatka

piersiowa, na której wci

ąż

jeszcze czujnie spoczywały rozcapierzone

pazury psa, pokryta była pomarszczon

ą

skór

ą

krokodyla albo aligatora.

Plecy miał usiane

ż

ółtymi i czarnymi plamami, odnosiło si

ę

wra

ż

enie,

ż

e obci

ą

gni

ę

te s

ą

łuskowat

ą

skór

ą

w

ęż

a. Jeszcze gorzej wygl

ą

dał

poni

ż

ej pasa; tu ju

ż

trudno si

ę

było dopatrzy

ć

podobie

ń

stwa do

człowieka, był to potwór. Porastała go czarna sier

ść

, a z brzucha

zwisało chyba ze dwadzie

ś

cia macek ze stercz

ą

cymi, czerwonymi

otworami g

ę

bowymi. Były one dziwacznie rozmieszczone, w jakim

ś

układzie geometrycznym, wykraczaj

ą

cym poza normy ziemskie i systemu

słonecznego. Na biodrach, w ró

ż

owych, otoczonych rz

ę

sami oczodołach,

znajdowało si

ę

ę

boko osadzone, szcz

ą

tkowe oko; zamiast ogona miał

co

ś

w rodzaju tr

ą

by albo macki z fioletowymi pier

ś

cieniami, co w

gruncie rzeczy przypominało szcz

ą

tkowe usta albo gardło. Poro

ś

ni

ę

te

sier

ś

ci

ą

ko

ń

czyny przypominały tylne łapy prehistorycznych

jaszczurów, z po

ż

yłkowanymi brzu

ś

cami, nie były to jednak ani kopyta,

ani pazury. Kiedy stwór ten oddychał, ogon i macki w rytm oddechu
zmieniały kolor, jakby pod wpływem kr

ąż

enia owej zielonkawej cieczy,

przybieraj

ą

c w ogonie odcie

ń

ż

ółtawy i szarobiały pomi

ę

dzy

fioletowymi pier

ś

cieniami. Prawdziwej krwi nie było w nim ani

ś

ladu,

tylko ta cuchn

ą

ca, zielono

ż

ółta, lepka ciecz, która s

ą

czyła si

ę

po

malowanej podłodze pozostawiaj

ą

c odbarwione plamy.

Umieraj

ą

cy stwór jakby si

ę

o

ż

ywił w obecno

ś

ci trzech m

ęż

czyzn i nie

odwracaj

ą

c ani nie poruszaj

ą

c głowy zacz

ą

ł co

ś

mamrota

ć

. Armitage nie

odnotował tych słów, ale zapewnia,

ż

e nie był to j

ę

zyk angielski. Z

pocz

ą

tku poszczególne sylaby najwyra

ź

niej nie miały zwi

ą

zku z

ż

adn

ą

ziemsk

ą

mow

ą

, ale pod koniec mo

ż

na było odró

ż

ni

ć

nie powi

ą

zane ze

sob

ą

fragmenty z „Necronomicon", która stała si

ę

zgub

ą

dla tego

diabelskiego potwora. Armitage przypomina sobie,

ż

e brzmiało to mniej

wi

ę

cej nast

ę

puj

ą

co: „N'gai, n'ha'ghaa, bugg-shoggog, y'hah: Yog-

Sothoth, Yog-Sothoth..." Wreszcie glos zamilkł, a krzyk lelków
nasilił si

ę

w rytmicznym crescendo oczekiwania.

Po chwili oddech zamarł, a pies uniósł do góry głow

ę

i zawył

pos

ę

pnie. Po

ż

ółkła, ohydna twarz potwora zmieniła si

ę

, wielkie czarne

oczy zapadły si

ę

ę

boko. Za oknem nagle umilkła wrzawa lelków, a

ponad głowami wzburzonego tłumu rozległ si

ę

szale

ń

czy trzepot ich

skrzydeł. Na tle ksi

ęż

yca zamajaczyła ogromna chmura skrzydlatych

stró

ż

y, wzbiła si

ę

wysoko i znikła, jakby przera

ż

ona tym, co miało

sta

ć

si

ę

jej łupem.

Wtem pies zerwał si

ę

, zaszczekał przera

ź

liwie i wyskoczył przez okno,

którym si

ę

dostał do

ś

rodka. Tłum zawrzał, a doktor Armitage zwrócił

si

ę

z pro

ś

b

ą

,

ż

eby nikt si

ę

nie zbli

ż

ał, dopóki lekarz i policja nie

dokonaj

ą

ogl

ę

dzin. Dzi

ę

kował Bogu,

ż

e okna s

ą

umieszczone wysoko i

nikt nie mo

ż

e zajrze

ć

, dla pewno

ś

ci pozaci

ą

gał szczelnie wszystkie

zasłony. Tymczasem przyjechali dwaj policjanci; doktor Morgan, który
spotkał si

ę

z nimi w hallu, zacz

ą

ł ich nakłania

ć

, aby dla własnego

dobra nie wchodzili do cuchn

ą

cej czytelni, dopóki nie przyjedzie

lekarz i le

żą

cy na ziemi stwór nie zostanie przykryty.

Tymczasem na podłodze zachodziło przedziwne zjawisko. Nie ma potrzeby
opisywa

ć

procesu kurczenia si

ę

i rozkładu, jaki odbywał si

ę

na oczach

doktora Armitage'a i profesora Rice'a; mo

ż

na jednak

ś

miało

powiedzie

ć

,

ż

e tylko twarz i r

ę

ce Wilbura Whateleya wykazywały

background image

podobie

ń

stwo do człowieka, reszta ciała miała niewiele wspólnego z

rodzajem ludzkim. Kiedy przybył lekarz, na malowanych deskach podłogi
widniała tylko lepko biała masa, a przykry zapach ulotnił si

ę

całkowicie. Stwór pozbawiony był czaszki i szkieletu, w prawdziwym
znaczeniu tych słów. Musiało to by

ć

dziedzictwo po ojcu nieznanego

pochodzenia.

VI

Wszystko to jednak było tylko prologiem do prawdziwego koszmaru, jaki
zdarzył si

ę

w Dunwich. Oszołomieni funkcjonariusze załatwili sprawy

formalne, a szokuj

ą

ce szczegóły ukryli przed pras

ą

i lud

ź

mi. Do

Dunwich i Aylesbury wysłano przedstawicieli prawa, aby spisali '
wszystko, co stanowiło własno

ść

Wilbura Whateleya, i odnale

ź

li jego

ewentualnych spadkobierców. Wie

ś

zastali w stanie ogromnego

podniecenia z powodu nasilonych podziemnych grzmotów rozlegaj

ą

cych

si

ę

w gł

ę

bi nawiedzonych gór, potwornego smrodu i odgłosu plusku i

jakby chłeptania, które dochodziły z zabitej deskami górnej cz

ęś

ci

domu Whateleyów. Earl Sawyer, który zaopiekował si

ę

koniem i bydłem

podczas nieobecno

ś

ci Wilbura, był zupełnie rozstrojony nerwowo.

Przedstawiciele prawa znale

ź

li jaki

ś

pretekst, aby nie wkracza

ć

na

hała

ś

liwe i zabite deskami pi

ę

tro; zadowolili si

ę

jednorazowym

przegl

ą

dem cz

ęś

ci mieszkalnej domu i

ś

wie

ż

o naprawionych szop.

Zło

ż

yli obszerny raport w sadzie w Aylesbury i podobno wci

ąż

jeszcze

toczy si

ę

spór o spadek pomi

ę

dzy licznymi Whateleyami, zdrowymi i

zdegenerowanymi, zamieszkuj

ą

cymi dolin

ę

w górnym biegu Miskotonic.

Na biurku Wilbura ku niezmiernemu zdumieniu znaleziono ogromny
manuskrypt, pisany dziwnym charakterem pisma, ró

ż

nym atramentem i w

ż

nych odst

ę

pach, który uznano za pami

ę

tnik. Po trwaj

ą

cej tydzie

ń

naradzie wysłano go wró

ż

z kolekcja dziwnych ksi

ąż

ek pozostałych po

zmarłym do Miskatonic University celem ich przestudiowania i
ewentualnego przetłumaczenia. Jednak

ż

e okazały si

ę

niemo

ż

liwe do

rozszyfrowania dla najwybitniejszych nawet lingwistów. Nie odkryto
te

ż

ś

ladu po starych, złotych monetach, którymi Wilbur i Stary

Whateley spłacali zawsze swoje zobowi

ą

zania pieni

ęż

ne.

To wszystko zacz

ę

to si

ę

dziewi

ą

tego wrze

ś

nia o zmierzchu. Wieczorem

rozległy si

ę

huki w górach, a przez cał

ą

noc wszystkie psy we wsi

szczekały przera

ź

liwie. Ci, którzy wstali wcze

ś

nie rano dziesi

ą

tego

wrze

ś

nia, poczuli jaki

ś

szczególny sw

ą

d w powietrzu. Około siódmej

rano Luther Brown, chłopak najmuj

ą

cy si

ę

do pasania bydła u George'a

Coreya, którego farma znajdowała si

ę

na pograniczu wsi i w

ą

wozu Cold

Spring, wpadł do kuchni oszalały ze strachu, a za nim na podwórko
wcale nie mniej przera

ż

one stado rycz

ą

cych i wierzgaj

ą

cych krów. Z

trudem łapi

ą

c oddech Luther Brown opowiedział gospodyni, co

nast

ę

puje:

— Pani Corey, tam na drodze za w

ą

wozem co

ś

si

ę

dzieje

ś

mierdzi, jakby

spadł piorun, i wszystkie krzaki i drzewa s

ą

odsuni

ę

te od drogi,

jakby kto

ś

ci

ą

gn

ą

ł cały dom. Ale to jeszcze nie najgorsze. S

ą

jakie

ś

ś

lady na drodze, pani Corey, wielkie i okr

ą

głe jak denko beczki, a

wszystkie tak gł

ę

bokie, jakby to sło

ń

przeszedł, tylko

ż

e jest ich

wi

ę

cej, ni

ż

by mogły to zrobi

ć

cztery nogi słonia. Jak p

ę

dziłem, to

si

ę

im przyjrzałem, z jednego miejsca rozchodz

ą

si

ę

linie, jak na

palmowym li

ś

ciu, ale s

ą

dwa albo trzy razy wi

ę

ksze od li

ś

cia i mocno

wbito je w drog

ę

. Okropnie

ś

mierdz

ą

, tak samo jak stary dom

Whateleyów...

Urwał i zacz

ą

ł dr

ż

e

ć

ze strachu. Pani Corey, nie mog

ą

c ju

ż

nic wi

ę

cej

od niego wydoby

ć

, zacz

ę

ła telefonowa

ć

do s

ą

siadów rozsiewaj

ą

c panik

ę

,

która była jednak tylko wst

ę

pem do prawdziwego koszmaru. Kiedy

zadzwoniła do Sally Sawyer, gospodyni Seta Bishopa, który mieszkał
najbli

ż

ej Whateleyów, zamiast sama mówi

ć

, musiała si

ę

zamieni

ć

w

background image

słuchaczk

ę

; syn Sally, Chauncey, nie mógł spa

ć

i wyszedł na wzgórze,

ale spojrzawszy na pastwisko, na którym pozostały na noc krowy
Bishopa, wrócił do domu w panicznym strachu.

— O tak, pani Corey — mówiła dr

żą

cym głosem Sally — Chauncey wpadł do

domu w takim stanie,

ż

e słowa nie mógł wykrztusi

ć

. Mówi,

ż

e dom

Whateleyów cały si

ę

rozleciał, deski porozrzucane, jakby go dynamit

rozsadził od

ś

rodka. Tylko podłoga została, z tym,

ż

e cała jest

zalana czym

ś

podobnym do smoły, ale okropnie to cuchnie i skapuje na

ziemi

ę

, gdzie odleciały

ś

ciany. A na podwórzu s

ą

jakie

ś

ś

lady...

wielkie, okr

ą

głe jak dno beczki, i tak samo lepkie, jak ta smoła na

podłodze. Chauncey mówi,

ż

e prowadz

ą

do ł

ą

ki, a tam pas stratowanej

trawy szerszy ni

ż

stodoła i wszystkie mury z kamienia przewrócone,

tam gdzie to przeszło.

Chauncey mówi te

ż

,

ż

e chocia

ż

tak okropnie si

ę

przestraszył, to

pomy

ś

lał jednak o krowach Setha. Znalazł je na pastwisku wysoko koło

Diabelskiego Uskoku w okropnym stanie. Potowa nie

ż

yje, a potowa

wygl

ą

da tak, jakby krew z nich kto

ś

wypił, i maj

ą

takie rany na

skórze jak bydło Whateleyów, od kiedy Lavinia urodziła tego
wstr

ę

tnego odszczepie

ń

ca. Seth teraz poszedł obejrze

ć

swoje krowy,

ale chyba si

ę

nie zbli

ż

y do farmy tego czarownika Whateleya. Chauncey

nie poszedł zobaczy

ć

, w któr

ą

stron

ę

z pastwiska prowadz

ą

te

ś

lady,

ale wydaje mu si

ę

,

ż

e chyba drog

ą

do w

ą

wozu.

Pani Corey, mówi

ę

pani, jest w tym wszystkim co

ś

niesamowitego i

pewna jestem,

ż

e to zgotował ten wstr

ę

tny Wilbur' Whateley, a

spotkało go to, na co zasłu

ż

ył. Zawsze mówiłam,

ż

e to nie człowiek.

To on i stary Whateley hodowali co

ś

w swoim zabitym deskami domu, co

było jeszcze mniej ludzkie ni

ż

sam Wilbur. Koło Dunwich zawsze działy

si

ę

niesłychane rzeczy, kr

ę

ciły si

ę

jakie

ś

ż

ywe istoty, ale nie byli

to ludzie i nie byli przychylni ludziom.

W nocy ziemia grzmiała, a Chauncey słyszał w w

ą

wozie Cold Spring taki

krzyk lelków kozodojów,

ż

e wcale nie mógł spa

ć

. Potem wydało mu si

ę

,

ż

e słyszy hałasy na farmie Whateleyów... jaki

ś

trzask i rozdzieranie

drzewa, jakby otwierano wielk

ą

skrzyni

ę

albo klatk

ę

. Przez cał

ą

noc

nie zmru

ż

ył oka i jak tylko wzeszło sło

ń

ce, ju

ż

był na nogach i

pop

ę

dził do Whateleyów,

ż

eby zobaczy

ć

, co si

ę

tam stało. Oj,

napatrzył si

ę

tam, pani Corey! Nic dobrego to nie wró

ż

y, wszyscy

chyba powinni si

ę

zebra

ć

i jako

ś

na to zaradzi

ć

. Wiem,

ż

e co

ś

si

ę

koło nas dzieje, czuj

ę

, jak zbli

ż

a si

ę

moja godzina, ale chyba sam

Bóg tylko wie, co to jest.

Czy Luther widział, dok

ą

d prowadz

ą

ś

lady? Nie? Je

ś

li s

ą

na drodze do

w

ą

wozu po tej stronie i nie doszły do pani domu, to znaczy,

ż

e to co

ś

chyba udało si

ę

do w

ą

wozu. Tok mo

ż

na przypuszcza

ć

. Zawsze powiadam,

ż

e w

ą

wóz Cold Spring to niezdrowe i nieprzychylne miejsce dla

człowieka. Lelki kozodoje i

ś

wi

ę

toja

ń

skie robaczki zachowuj

ą

si

ę

tam

tak, jakby nie były to boskie stworzenia, a niektórzy mówi

ą

,

ż

e jak

stan

ąć

w pewnym miejscu, mi

ę

dzy wodospadem a Legowiskiem

Nied

ź

wiedzia, to słycha

ć

w w

ą

wozie jakie

ś

glosy i co

ś

si

ę

tam rusza.

W południe niemal wszyscy m

ęż

czy

ź

ni i chłopcy z Dunwich zgromadzili

si

ę

na drogach i ł

ą

kach pomi

ę

dzy zrujnowana forma Whateleyów a

w

ą

wozem Cold Spring. Z przera

ż

eniem ogl

ą

dali ogromne

ś

lady,

okaleczone krowy Bishopa, zdumiewaj

ą

ce ruiny pozostałe po farmie,

stratowana ro

ś

linno

ść

na polach i przy drogach. To niepoj

ę

ta rzecz,

która napadła na

ś

wiat, skryta si

ę

niew

ą

tpliwie w tym strasznym

w

ą

wozie. Wszystkie drzewa rosn

ą

ce na jego skraju zostały połamane, a

poprzez przepa

ś

cista g

ę

stwin

ę

poszycia wygnieciona została szeroka

droga. Wygl

ą

dało to tak, jakby dom zmieciony przez lawin

ę

zsun

ą

ł si

ę

ze stromego zbocza i przygniótł cała ro

ś

linno

ść

. Nie dochodziły od

strony w

ą

wozu

ż

adne odgłosy, dolatywał tylko jaki

ś

nieokre

ś

lony

background image

smród. Trudno si

ę

dziwi

ć

,

ż

e wszyscy woleli rozprawia

ć

na brzegu

w

ą

wozu, ani

ż

eli schodzi

ć

na dół i rzuca

ć

wyzwanie temu cyklopowemu

potworowi w jego własnym legowisku. Towarzysz

ą

ce ludziom trzy psy z

pocz

ą

tku ujadały z całych sił, ale z czasem umilkły, wida

ć

,

ż

e

niech

ę

tnie przebywały w pobli

ż

u w

ą

wozu. Kto

ś

telefonicznie zawiadomił

o tym wydarzeniu ..Aylesbury Transcript", ale wydawca tej gazety,
przywykły ju

ż

do najdziwniejszych opowie

ś

ci o Dunwich, napisał tylko

na ten temat krótki, krotochwilny artykuł, przedrukowany potem przez
Associated Press.

Tego wieczoru wszyscy wrócili do domu i szczelnie pozamykali domy i
obory. Nikt te

ż

nie pozostawił na pastwisku swoich krów. Około

drugiej w nocy cał

ą

rodzin

ę

Elmera Frye'a, którego farma znajdowała

si

ę

na wschodnim brzegu w

ą

wozu Cold Sprina, zbudziło w

ś

ciekłe

szczekanie psów i okropny smród. Cała rodzina usłyszała na dworze co

ś

jakby

ś

wiszczenie i chłeptanie. Pani Frye zaproponowała,

ż

eby

zawiadomi

ć

s

ą

siadów, i EImer ju

ż

si

ę

gał do telefonu, gdy rozległ si

ę

trzask rozłupywanego drzewa. A dochodził bez w

ą

tpienia od strony

obory. Wkrótce Frye'owie usłyszeli ryk i wierzganie krów. Psy,
ociekaj

ą

ce

ś

lin

ą

, skupiły si

ę

przy nogach osłupiałej i przera

ż

onej

rodziny. Frye odruchowo zapalił latark

ę

, cho

ć

zdawał sobie spraw

ę

,

ż

e

gdyby teraz wyszedł na podwórze, spotkałaby go niechybna

ś

mier

ć

.

Dzieci i kobiety j

ę

kn

ę

ły cicho, od gło

ś

nego krzyku powstrzymał je

instynkt samoobronny, czuły bowiem,

ż

e ich

ż

ycie uzale

ż

nione jest od

ciszy. Krowy przestały rycze

ć

, muczały tylko

ż

ało

ś

nie, ale wkrótce

rozległo si

ę

skrzypienie, trzaski i odgłosy mia

ż

d

ż

enia. Cala rodzina

Frye'ów, skupiona w jednej izbie, nie

ś

miała si

ę

poruszy

ć

, dopóki nie

umilkło echo tych odgłosów daleko w w

ą

wozie. Po chwili, w

ś

ród

porykiwania bydła w oborze i demonicznego krzyku lelków w w

ą

wozie,

Selina Frye dotarła do telefonu i powiadomiła s

ą

siadów o tym

wydarzeniu.

Nazajutrz cał

ą

wie

ś

ogarn

ę

ła panika; grupy zal

ę

knionych i prawie

milcz

ą

cych ludzi przychodziły na miejsce, na którym szalała ta

piekielna istota, i odchodziły. Od w

ą

wozu a

ż

po farm

ę

Frye'ów

ci

ą

gn

ę

ły si

ę

dwa pasma stratowanej trawy, na nagich skrawkach ziemi

widniały ogromne

ś

lady, a jedna

ś

ciana starej, czerwonej obory

całkowicie si

ę

zawaliła. Udało si

ę

znale

źć

i rozpozna

ć

tylko czwart

ą

cz

ęść

krów, przy czym z niektórych pozostały tylko szcz

ą

tki, a te,

które przetrwały, i tak trzeba było dobi

ć

. Earl Sawyer zaproponował,

ż

eby zwróci

ć

si

ę

z pro

ś

b

ą

o pomoc do Aylesbury albo Arkham, ale

wszyscy uznali,

ż

e byłoby to bezcelowe. Stary Zebulon Whateley, z

odgał

ę

zienia rodu jeszcze zdrowego, ale ju

ż

ulegaj

ą

cego degeneracji,

wspomniał co

ś

niezbyt wyra

ź

nie,

ż

e mo

ż

e nale

ż

ałoby odprawi

ć

jakie

ś

obrz

ę

dy na szczytach wzgórz. Pochodził z tych Whateleyów, którzy

wiernie przestrzegali tradycji, pami

ę

tał jakie

ś

ś

piewy swoich

przodków, ustawiaj

ą

cych si

ę

w wielki kr

ą

g, które nie miały nic

wspólnego z Wilburem i jego dziadkiem.

Noc zapadła nad nawiedzon

ą

wsi

ą

, a wszyscy byli zbyt bierni, aby

zorganizowa

ć

jak

ąś

skuteczn

ą

obron

ę

. Kilka spokrewnionych rodzin

zgromadziło si

ę

pod jednym dachem i sp

ę

dziło noc na czuwaniu. Inni,

podobnie jak poprzedniej nocy, zabarykadowali wszystkie drzwi,
ponabijali strzelby i ustawili w zasi

ę

gu r

ę

ki widły, ale byty to w

gruncie rzeczy ruchy pozorne. Nic jednak tej nocy si

ę

nie zdarzyło,

dochodziły jedynie od strony gór jakie

ś

odgłosy. Nastał dzie

ń

, a wraz

z nim wst

ą

piła nadzieja,

ż

e to nowe straszne zdarzenie min

ę

ło

bezpowrotnie. Znale

ź

li si

ę

nawet

ś

miałkowie proponuj

ą

cy ofensywn

ą

wypraw

ę

do w

ą

wozu, cho

ć

nie byli skorzy posłu

ż

y

ć

przykładem

nastawionej niech

ę

tnie wi

ę

kszo

ś

ci.

Nast

ę

pnej nocy znowu zabarykadowano drzwi, ale poszczególne rodziny

nie gromadziły si

ę

ju

ż

pod jednym dachem. Rano rodziny Frye'a i Setha

Bishopa powiadomiły wszystkich,

ż

e psy w ich zagrodach były bardzo

background image

niespokojne i

ż

e sk

ą

d

ś

z daleka dochodziły dziwne odgłosy, dolatywał

smród, a poza tym zauwa

ż

ono

ś

wie

ż

e, ogromne

ś

lady na drodze

otaczaj

ą

cej Sentinel Hill. Tak samo jak poprzednio stratowana

ro

ś

linno

ść

po obu stronach drogi

ś

wiadczyła o olbrzymich rozmiarach

tego potwora;

ś

lady te najwyra

ź

niej prowadziły w obydwu kierunkach,

tak jakby góra wyszła z w

ą

wozu Cold Spring i t

ą

sam

ą

drog

ą

tam

powróciła. U stóp wzgórza szeroki pas przygniecionych młodych krzewów
prowadził wzwy

ż

i a

ż

dech ludziom zaparło, kiedy zobaczyli,

ż

e nawet

w najbardziej stromych miejscach ani troch

ę

nie zbaczał. A wi

ę

c ten

stwór mógł si

ę

dosta

ć

nawet po najbardziej pionowym skalistym

urwisku; kiedy grupa zwiadowcza dotarła na szczyt okr

ęż

n

ą

, bezpieczn

ą

drog

ą

, przekonała si

ę

,

ż

e tam

ś

lad si

ę

ko

ń

czył... albo te

ż

tam

wła

ś

nie zawracał.

Na tym wła

ś

nie szczycie Whateleyowie rozpalali ognisko i odprawiali

dwa razy w roku swoje diabelskie obrz

ę

dy przy skale w kształcie

stołu. Teraz tam wła

ś

nie znajdował si

ę

najwi

ę

kszy teren stratowanej

przez tego olbrzyma ziemi, a we wkl

ęś

ni

ę

ciach pozostała g

ę

sta,

cuchn

ą

ca, smolista ciecz, taka sama, jak

ą

widziano na podłodze

zburzonej farmy Whateleyów po ucieczce tego potwora. Wszyscy
popatrzyli na siebie, wymieniaj

ą

c słowa szeptem, po czym spojrzeli w

dół. Powrót odbył si

ę

najwyra

ź

niej t

ą

sam

ą

droga. Wszelkie rozwa

ż

ania

byłyby pró

ż

nym wysiłkiem. Rozum, logika, zdrowa my

ś

l — były tu

zawodne. Mo

ż

e tylko stary Zebulon, który nie uczestniczył w wyprawie,

potrafiłby znale

źć

w tym jaki

ś

sens i udzieli

ć

wiarogodnego

wyja

ś

nienia.

Czwartkowa noc rozpocz

ę

ła si

ę

podobnie jak poprzednie, ale zako

ń

czyła

si

ę

mniej szcz

ęś

liwie. W w

ą

wozie rozlegał si

ę

taki krzyk lelków

kozodojów,

ż

e wi

ę

kszo

ść

ludzi we wsi nie mogła zmru

ż

y

ć

oka, a około

trzeciej w nocy rozdzwoniły si

ę

wszystkie telefony. Ci, którzy

podnie

ś

li, słuchawki, usłyszeli oszalały z przera

ż

enia krzyk: „Na

pomoc, o Bo

ż

e!...", a niektórym wydało si

ę

,

ż

e po tym krzyku dobiegł

ich jaki

ś

trzask, po czym zaległa kompletna cisza. Nikt nie miał

odwagi zrobi

ć

kroku, nikt nie miał poj

ę

cia, czyj to był głos, a

ż

do

ś

witu. Wtedy dopiero wszyscy si

ę

rozdzwonili i stwierdzono,

ż

e tylko

Frye'owie milcz

ą

. Tajemnica wyja

ś

niła si

ę

po godzinie, kiedy grupa

uzbrojonych m

ęż

czyzn zebrawszy si

ę

w po

ś

piechu wyruszyła w stron

ę

farmy Frye'ów, poło

ż

onej w pobli

ż

u w

ą

wozu. Cho

ć

nie było to dla

nikogo niespodziank

ą

, widok jednak był straszny. Wszystko zostało

stratowane, olbrzymie

ś

lady rzucały si

ę

w oczy z daleka, farma

znikn

ę

ła. Została zgnieciona jak skorupka jajka, a w ruinach nie

znaleziono ani

ż

ywego, ani martwego człowieka. Była tam tylko

cuchn

ą

ca ma

ź

, a straszny fetor unosił si

ę

zewsz

ą

d. Rodzina Frye'ów

przestała w Dunwich istnie

ć

.

VII

Tymczasem za zamkni

ę

tymi drzwiami sali pełnej ksi

ąż

ek w Arkham

rozegrała si

ę

spokojniejsza ju

ż

, ale bardzo znamienna faza tej

tragedii. Osobliwy manuskrypt albo pami

ę

tnik Wilbura Whateleya,

przekazany do Miskatonic University do przetłumaczenia, wywołał
zamieszanie i sprawił niemało kłopotu ekspertom j

ę

zyków zarówno

staro

ż

ytnych, jak i nowo

ż

ytnych; alfabet, cho

ć

wykazywał pewne

podobie

ń

stwo do kreskowego alfabetu arabskiego u

ż

ywanego w

Mezopotamii, byt jednak nieznany nawet najwybitniejszym autorytetom w
tej dziedzinie. W ko

ń

cu lingwi

ś

ci doszli do wniosku,

ż

e jest to

alfabet wymy

ś

lony, sprawia wra

ż

enie jakiego

ś

szyfru; jednak

ż

e

ż

adna

ze znanych kryptograficznych metod nie dostarczyła klucza, cho

ć

uwzgl

ę

dniono wszystkie j

ę

zyki, jakimi mógł si

ę

posługiwa

ć

autor tego

manuskryptu. Stare ksi

ąż

ki zabrane z domu Whateleyów, cho

ć

wielce

interesuj

ą

ce i w wielu przypadkach otwieraj

ą

ce całkiem nowe

perspektywy w przeprowadzanych przez filozofów i naukowców pracach
badawczych, nie okazały si

ę

pomocne w rozszyfrowaniu manuskryptu.

background image

Jedna z ksi

ąż

ek, obszerne tomisko z

ż

elazn

ą

klamro, była tak

ż

e

napisana w nieznanym alfabecie, ale zupełnie innym, przypominaj

ą

cym

sanskryt. W ko

ń

cu wszystko zostało oddane pod opiek

ę

doktora

Armitage'a, który wykazywał szczególne zainteresowanie spraw

ą

Whateleyów, a poza tym był wybitnym lingwist

ą

i posiadał szczególn

ą

umiej

ę

tno

ść

odczytywania mistycznych zapisów, zarówno staro

ż

ytnych,

jak i

ś

redniowiecznych.

Armitage uwa

ż

ał,

ż

e alfabet ten mo

ż

e mie

ć

co

ś

wspólnego z pewnymi

zakazanymi kultami, potajemnie praktykowanymi, a które wywodz

ą

si

ę

z

bardzo odległych czasów i odziedziczyły wiele form i zwyczajów po
sarace

ń

skich czarownikach. Nie przywi

ą

zywał jednak do tego zbyt

wielkiego znaczenia; uznał,

ż

e nie jest konieczna znajomo

ść

pochodzenia tych symboli, skoro, jak podejrzewał, zostały zastosowane
jako szyfr nowoczesnego j

ę

zyka. Bior

ą

c pod uwag

ę

wielk

ą

obj

ę

to

ść

manuskryptu, Armitage doszedł do wniosku,

ż

e jego autor nie zadawałby

sobie trudu posługiwania si

ę

obcym j

ę

zykiem,

ż

e cało

ść

musi by

ć

napisana w j

ę

zyku, jakim mówił, oprócz mo

ż

e zawartych w nim pewnych

formuł i zakl

ęć

. Wobec tego zabrał si

ę

do odczytywania manuskryptu

zgodnie z zało

ż

eniem,

ż

e w wi

ę

kszo

ś

ci został napisany po angielsku.

Po tylu nieudanych przedsi

ę

wzi

ę

ciach kolegów zdawał sobie spraw

ę

,

ż

e

ma do czynienia z przypadkiem skomplikowanym i zagadkowym i

ż

e

ż

adna

prosta metoda nie wchodzi w rachub

ę

. W drugiej połowie sierpnia

gromadził bez przerwy najrozmaitsze

ź

ródła kryptograficzne; si

ę

gał do

wszystkich znajduj

ą

cych si

ę

w bibliotece ksi

ą

g i noc po nocy

zagł

ę

biał si

ę

w arkana takich dzieł jak:

"Poligraphia" Trithemiusa, „De Furtivis Literarum Notis" Giambattista
Porty, „Traite des Chiffres" De Vigenere'a, Falconera „Cryptomenysis
Patefacta", osiemnastowieczne rozprawy Davy'ego i Thicknesse'a,
odwołał si

ę

tak

ż

e do całkiem nowoczesnych autorytetów jak Blair, von

Marten i r

ę

kopisu Kilibera, jednak

ż

e wkrótce przekonał si

ę

,

ż

e ma do

czynienia z jednym z najbardziej chytrych i pomysłowych kryptogramów,
w którym kilka oddzielnych wykazów odpowiednich liter uło

ż

onych

zostało jak tabliczka mno

ż

enia, a posłanie składa si

ę

ze słów kluczy

znanych tylko wtajemniczonym. Starsze autorytety okazały si

ę

bardziej

pomocne ni

ż

współczesne, Armitage wywnioskował wi

ę

c,

ż

e kod tego

manuskryptu wywodzi si

ę

z zamierzchłych czasów, a przekazywany był z

pokolenia na pokolenie przez tajemniczych eksperymentatorów.
Kilkakrotnie ju

ż

zdawało mu si

ę

,

ż

e jest blisko celu, ale zawsze

wtedy napotykał na jakie

ś

nieprzewidziane przeszkody. Na pocz

ą

tku

wrze

ś

nia chmury zacz

ę

ły si

ę

rozja

ś

nia

ć

. Udało mu si

ę

ustali

ć

pewne

litery w poszczególnych cz

ęś

ciach r

ę

kopisu, co potwierdzało jego

przypuszczenie,

ż

e tekst napisany jest w j

ę

zyku angielskim.

Drugiego wrze

ś

nia wieczorem ostatnia powa

ż

na zapora została pokonana

i doktor Armitage przeczytał po raz pierwszy dłu

ż

szy fragment

r

ę

kopisu Wilbura Whateleya. Był to rzeczywi

ś

cie, jak wszyscy

podejrzewali, pami

ę

tnik, w którym ujawniała si

ę

okultystyczna

erudycja i jednocze

ś

nie absolutna ciemnota dziwnej istoty, która to

napisała. Ju

ż

pierwszy długi fragment, który Armitage rozszyfrował,

opatrzony dat

ą

26 listopada 1916, wzbudzał niepokój i zdumienie.

Został napisany przez trzy i podetnie dziecko, wygl

ą

daj

ą

ce na

dwana

ś

cie albo trzyna

ś

cie lat.

Dzisiaj poznałem Aklo Sabaoth, który mi si

ę

nie podobał, bo

odpowiadał ze wzgórza, a nie z powietrza. To na górze wyprzedza mnie
bardziej, ni

ż

my

ś

lałem, ale nie wydaje si

ę

,

ż

eby miało du

ż

o

ziemskiego rozumu. Zabiłem psa Elama Hutchinsa, bo chciał mnie
ugry

źć

, i Elam mówi,

ż

e mnie zabije. Chyba jednak nie zabije. Dziadek

kazał mi cał

ą

noc powtarza

ć

zakl

ę

cie Dho i wydaje mi si

ę

,

ż

e

zobaczyłem podziemne miasto o dwóch biegunach magnetycznych. Wybior

ę

si

ę

na te bieguny, jak ziemia zostanie oczyszczona, je

ś

li nie dostan

ę

background image

si

ę

tam z pomoc

ą

zakl

ę

cia Dho-Hna. Ci z powietrza powiedzieli mi

podczas sabatu,

ż

e lata upłyn

ą

, nim oczyszcz

ą

ziemi

ę

, a dziadek ju

ż

chyba wtedy nie b

ę

dzie

ż

ył, musz

ę

wobec tego nauczy

ć

si

ę

wszystkich

k

ą

tów płaszczyzny i wszystkich formuł pomi

ę

dzy Yr i Nhhngr. Ci z

zewn

ą

trz pomog

ą

, ale nie mog

ą

przybra

ć

ciała bez ludzkiej krwi. Chyba

ci na górze b

ę

d

ą

mie

ć

wła

ś

ciwy kształt. Widz

ę

to, kiedy robi

ę

znak

Yoorish albo rzucam proszek Ibn Gazi i jest wtedy blisko jak w Majowy
Wieczór na wzgórzu. Inna twarz mo

ż

e si

ę

troch

ę

zatrze. Ciekaw jestem,

jak b

ę

d

ę

wygl

ą

dał, kiedy ziemia b

ę

dzie oczyszczona i nie b

ę

dzie na

niej ludzi. Ten. co przybył z Aklo Sabaoth, mówił,

ż

e mo

ż

e zostan

ę

przemieniony i stan

ę

si

ę

taki jak ci z zewn

ą

trz.

Nastał ranek, a Armitage, zlany zimnym potem przera

ż

enia, wci

ąż

jeszcze siedział zatopiony w pracy. Cał

ą

noc

ś

l

ę

czał nad manuskryptem

przy stole z elektryczno lamp

ą

i przewracał dr

żą

cymi r

ę

kami stronice,

w miar

ę

jak odczytywał szyfr. Zadzwonił w nerwowym po

ś

piechu do

ż

ony,

ż

e nie wróci do domu, a kiedy przyniosło mu

ś

niadanie, ledwie k

ę

s

zdołał przełkn

ąć

. Przez cały dzie

ń

tylko czytał; robił przerwy

jedynie wtedy, gdy musiał ponownie posługiwa

ć

si

ę

odkrytym przez

siebie kluczem do szyfru. Przyniesiono mu obiad i kolacj

ę

, ledwie

jednak tkn

ą

ł jedzenie. W połowie nast

ę

pnej nocy zdrzemn

ą

ł si

ę

w

krze

ś

le, ale wkrótce zbudziły go zmory, równie potworne jak te

wszystkie koszmary zagra

ż

aj

ą

ce ludzko

ś

ci, które poznał przy

odczytywaniu manuskryptu.

Czwartego wrze

ś

nia rano profesor Rice i doktor Morgan postanowili

zobaczy

ć

si

ę

z nim na chwil

ę

, ale natychmiast wyszli, pobladli i

zaniepokojeni. Tego dnia wieczorem Armitage poło

ż

ył si

ę

do łó

ż

ka,

lecz nie mógł spa

ć

. Nazajutrz, we

ś

rod

ę

, znowu zasiadł do manuskryptu

i zacz

ą

ł przepisywa

ć

to, co na bie

żą

co odczytywał, i to, co ju

ż

poprzednio odczytał. W ci

ą

gu nocy przespał si

ę

troch

ę

w fotelu, ale

nim nastał

ś

wit, ju

ż

siedział przy pracy. Około południa odwiedził go

lekarz, doktor Hartwell, i stanowczo zalecił mu przerwanie pracy.
Odmówił twierdz

ą

c,

ż

e musi czyta

ć

pami

ę

tnik, jest to sprawa

niezwykłej wagi, a wyja

ś

ni wszystko w odpowiednim czasie. Wieczorem,

nim zapadł zmrok, sko

ń

czył i opadł w fotelu kompletnie wyczerpany.

Kiedy

ż

ona przyniosła mu kolacj

ę

, zastała go prawie nieprzytomnego;

miał jeszcze

ś

wiadomo

ść

na tyle,

ż

e zareagował krzykiem, gdy

spojrzała na zrobione przez niego notatki. Z trudem si

ę

podniósł,

zgarn

ą

ł wszystko, wło

ż

ył do koperty i po zaklejeniu schował j

ą

do

kieszeni marynarki. Starczyło mu sił, aby doj

ść

do domu, ale

natychmiast trzeba było wezwa

ć

doktora Hartwella. Kiedy doktor kładł

go do łó

ż

ka, Armitage słabym głosem powtarzał wci

ąż

te same słowa:

,,I có

ż

, na Boga, mo

ż

emy zrobi

ć

?"

Tej nocy spał, ale nazajutrz znowu był prawie nieprzytomny. Doktorowi
Hartwellowi niczego nie wyja

ś

nił, jedynie w chwilach przebłysku

ś

wiadomo

ś

ci domagał si

ę

spotkania z Ricem i Morganem. Jego majaki

budziły przera

ż

enie, błagał,

ż

eby zniszczy

ć

co

ś

na zabitej deskami

farmie, wspomniał o jakim

ś

planie zagłady rasy ludzkiej. zwierz

ą

t i

ro

ś

lin na całej ziemi przez jakie

ś

okropne, straszne istoty z innego

ś

wiata. Krzyczał,

ż

e ziemia jest w niebezpiecze

ń

stwie, poniewa

ż

te

istoty chc

ą

j

ą

oderwa

ć

od systemu słonecznego i kosmosu materii i

przył

ą

czy

ć

do jakiej

ś

innej płaszczyzny czy te

ż

fazy istnienia, od

której si

ę

niegdy

ś

odł

ą

czyła, przed milionami wieków. Chwilami

domagał si

ę

,,Necronomicon" i „Daemonolatreia" Remigiusa, bo miał

nadziej

ę

odnale

źć

w nich formuł

ę

, która by uchroniła ludzko

ść

przed

straszn

ą

zagład

ą

.

— Powstrzymajcie je, powstrzymajcie! — wołał. — Whateleyowie chcieli
je wpu

ś

ci

ć

, a najgorsze dopiero ma nast

ą

pi

ć

! Powiedzcie Rice'owi i

Morganowi,

ż

e musimy działa

ć

... to tajemnica, ale ja wiem, jak si

ę

robi proszek... to nie jadło od drugiego sierpnia, kiedy Wilbur
znalazł tutaj

ś

mier

ć

, i 'W tej sytuacji...

background image

Jednak

ż

e Armitage, mimo siedemdziesi

ę

ciu trzech lat. miał dobr

ą

kondycj

ę

i zapadł w gł

ę

boki sen. W pi

ą

tek rano obudził si

ę

bez

gor

ą

czki, całkiem przytomny, cho

ć

trapiony l

ę

kiem i poczuciem

ci

ążą

cej na nim odpowiedzialno

ś

ci. W sobot

ę

po południu czuł si

ę

ju

ż

na tyle dobrze,

ż

e mógł si

ę

wybra

ć

do biblioteki i odby

ć

narad

ę

z

Ricem i Morganem. A

ż

do pó

ź

nego wieczora łamali sobie głow

ę

,

zatopieni w ró

ż

nych spekulacjach i desperackich rozwa

ż

aniach.

Wyci

ą

gn

ę

li z załadowanych półek, a tak

ż

e z miejsc specjalnie

strze

ż

onych najdziwniejsze ksi

ę

gi; w szale

ń

czym po

ś

piechu przepisali

mnóstwo rozmaitych diagramów i formuł. O sceptycyzmie nie mogło by

ć

mowy. Wszyscy trzej widzieli ciało Wilbura Whateleya le

żą

ce na

podłodze w tym budynku, nie mogli wi

ę

c traktowa

ć

tego pami

ę

tnika jako

bredzenia szale

ń

ca.

Rozbie

ż

no

ść

wyłoniła si

ę

dopiero w kwestii powiadomienia policji

stanowej w Massachusetts, ale w ko

ń

cu uznali,

ż

e nie miałoby to

sensu. Je

ś

li kto

ś

nie zetkn

ą

ł si

ę

z tym osobi

ś

cie i nie uczestniczył

w dalszych badaniach, nie był w stanie da

ć

temu wiary. Pó

ź

nym

wieczorem sko

ń

czono narad

ę

bez ustalenia konkretnego planu działania.

Armitage sp

ę

dził jednak cał

ą

niedziel

ę

nad porównywaniem ró

ż

nych

formuł i mieszaniem chemikaliów zdobytych w miejscowym laboratorium.
Im dłu

ż

ej zastanawiał si

ę

nad tym piekielnym pami

ę

tnikiem, tym

bardziej zaczynał w

ą

tpi

ć

w skuteczno

ść

zniszczenia za pomoc

ą

jakichkolwiek materialnych składników istoty pozostawionej przez
Wilbura Whateleya — istoty zagra

ż

aj

ą

cej ziemi, a nieznanej

Armitage'owi, która za kilka godzin miała zaatakowa

ć

ś

wiat i sta

ć

si

ę

symbolem pami

ę

tnego dla Dunwich koszmaru.

Poniedziałek upłyn

ą

ł mu w podobny sposób, gdy

ż

zadanie, jakiego si

ę

podj

ą

ł, wymagało niesko

ń

czenie długich bada

ń

i eksperymentów.

Zagl

ą

daj

ą

c do manuskryptu, co chwila wprowadzał zmiany w swoim

planie, i wreszcie doszedł do wniosku,

ż

e skuteczno

ść

jego działania

b

ę

dzie budzi

ć

w

ą

tpliwo

ś

ci do samego ko

ń

ca. Do wtorku ustalił jednak

konkretny plan i miał nadziej

ę

,

ż

e w najbli

ż

szym tygodniu zdoła si

ę

wybra

ć

do Dunwich. A we

ś

rod

ę

nast

ą

piło straszne zdarzenie. „Arkham

Advertiser" zamie

ś

cił w niewidocznym miejscu w rogu

ż

artobliw

ą

notatk

ę

, w której powiadamiano,

ż

e przemyt whisky w Dunwich zbudził

potwora, który pobił wszelkie rekordy. Osłupiały Armitage natychmiast
zatelefonował do Rice'a i Margana. Zastanawiali si

ę

do pó

ź

na w nocy

nad dalszym działaniem, a nast

ę

pny dzie

ń

wypełniły im gor

ą

czkowe

przygotowania do podró

ż

y. Armitage zdawał sobie spraw

ę

,

ż

e b

ę

dzie

miał do czynienia ze strasznymi mocami, ale nie widział innej
mo

ż

liwo

ś

ci zniweczenia o wiele powa

ż

niejszej i złowrogiej

działalno

ś

ci podj

ę

tej przez jego poprzedników.

VIII

W pi

ą

tek rano Armitage, Rice i Morgan wyruszyli samochodem do

Dunwich, dok

ą

d przybyli około pierwszej w południe. Dzie

ń

był ładny,

ale nawet w najja

ś

niejszym sło

ń

cu zdawał si

ę

tu wisie

ć

ponad

kopulastymi górami i gł

ę

bokimi, ciemnymi w

ą

wozami nastrój jakby

oczekiwanej grozy. Tu i ówdzie na szczytach gór rysowały si

ę

na tle

nieba stoj

ą

ce w kr

ę

gu pos

ę

pne kamienie. W sklepie Osborne'a panowało

milcz

ą

ce przera

ż

enie, zorientowali si

ę

wi

ę

c,

ż

e musiało si

ę

sta

ć

co

ś

strasznego. Okazało si

ę

,

ż

e rodzina Frye'ów i ich farma uległy

całkowitej zagładzie. Przez całe popołudnie je

ź

dzili po Dunwich;

wypytywali wie

ś

niaków o wszystko, co si

ę

tutaj zdarzyło, z niepokojem

i l

ę

kiem obejrzeli ruiny farmy Frye'ów z kału

ż

ami smolistej mazi,

monstrualne

ś

lady na podwórku, okaleczone bydło Setha Bishopo i

ogromne pasma stratowanej ro

ś

linno

ś

ci w ró

ż

nych miejscach. Siad

prowadz

ą

cy na szczyt Sentinel Hill i z powrotem był dla Armitage'a

kataklizmem, długo wpatrywał si

ę

w złowró

ż

bn

ą

skał

ę

, przypominaj

ą

c

ą

ołtarz, na szczycie tej góry.

background image

Poniewa

ż

dowiedzieli si

ę

,

ż

e rano przybyli tutaj funkcjonariusze

policji stanowej z Aylesbury na skutek telefonicznego zawiadomienia o
tragedii Frye'ów, postanowili odszuka

ć

ich i omówi

ć

cał

ą

spraw

ę

.

Przyjechało pi

ę

ciu funkcjonariuszy samochodem, który stał teraz pusty

na podwórku zrujnowanej farmy Frye'ów. Wie

ś

niacy, którzy z nimi

rozmawiali, byli równie zaskoczeni jak Armitage i jego towarzysze.
Nagle stary Sam Hutchins pobladł, tr

ą

cił łokciem Freda Farra i

wskazał r

ę

k

ą

na przesi

ą

kni

ę

ty wilgoci

ą

ę

boki w

ą

wóz w pobli

ż

u farmy.

— Bo

ż

e! — zawołał ledwo dysz

ą

c. — Mówiłem,

ż

eby ni

ą

schodzili do

w

ą

wozu. Nigdy bym nie przypuszczał,

ż

e kto

ś

mo

ż

e to zrobi

ć

. Przecie

ż

wida

ć

te wielkie

ś

lady, strasznie

ś

mierdzi, a lelki kozodoje

wrzeszczały tam w ciemno

ś

ci w samo południe...

Wszystkich przeszył zimny dreszcz, instynktownie i pod

ś

wiadomie

zamienili si

ę

w słuch. Armitage, który teraz niemal namacalnie

zetkn

ą

ł si

ę

z t

ą

potworno

ś

ci

ą

i jego zgubnymi skutkami, dr

ż

ał pod

ci

ęż

arem odpowiedzialno

ś

ci, do jakiej si

ę

poczuwał. Wkrótce miała ju

ż

zapa

ść

noc, a przecie

ż

wła

ś

nie wtedy ten piekielny olbrzym odbywał

swoje wyprawy. Negotium perambulans in tenebris... Stary bibliotekarz
powtarzał zapami

ę

tan

ą

formuł

ę

i zaciskał w r

ę

ku kartk

ę

z drug

ą

formuł

ą

, której si

ę

nie zd

ąż

ył nauczy

ć

. Sprawdził, czy dobrze działa

jego latarka. Stoj

ą

cy obok Rice wyj

ą

ł z walizki metalowy rozpylacz

u

ż

ywany zazwyczaj do niszczenia insektów, natomiast Morgan

przyszykował strzelb

ę

my

ś

liwsk

ą

na du

żą

zwierzyn

ę

i w niej pokładał

nadziej

ę

, cho

ć

pozostali byli przekonani,

ż

e

ż

adna bro

ń

nie mo

ż

e by

ć

skuteczna.

Armitage, po przeczytaniu pami

ę

tnika, zbyt dobrze zdawał sobie

spraw

ę

, czego mo

ż

na si

ę

spodziewa

ć

, ale nawet o tym nie napomkn

ą

ł i

tak ju

ż

mocno przera

ż

onym mieszka

ń

com Dunwich. Miał nadziej

ę

,

ż

e mo

ż

e

zdoła pokona

ć

potwora, nie odkrywaj

ą

c

ś

wiatu, jakiej potworno

ś

ci

unikn

ą

ł. Kiedy zacz

ą

ł zapada

ć

zmrok, wie

ś

niacy zacz

ę

li si

ę

rozprasza

ć

. Wszyscy pragn

ę

li si

ę

schroni

ć

w domu, cho

ć

byli

ś

wiadomi,

ż

e

ż

adne zamki ani zasuwy nie zabezpiecz

ą

ich przed sił

ą

, która łamie

drzewa i tratuje domy. Z pow

ą

tpiewaniem potrz

ą

sali głowami

dowiedziawszy si

ę

,

ż

e trzej przybysze zamierzaj

ą

sta

ć

na stra

ż

y przy

ruinach Frye'ów w pobli

ż

u w

ą

wozu. Co wi

ę

cej, mieli w

ą

tpliwo

ś

ci, czy

jeszcze kiedykolwiek ich zobacz

ą

.

Tej nocy ziemia pod wzgórzami grzmiała, a lelki złowieszczo
krzyczały. Co jaki

ś

czas powiew wiatru z gł

ę

bi w

ą

wozu Cold Spring

przepełniał ci

ęż

kie powietrze nocy fetorem nie do zniesienia; takim

samym, z jakim ju

ż

Armitage i jego współtowarzysze zetkn

ę

li si

ę

stoj

ą

c nad umieraj

ą

c

ą

istot

ą

, która przez pi

ę

tna

ś

cie i pół roku było

uznawana za człowieka. Jednak

ż

e oczekiwany potwór si

ę

nie pojawił,

czekał stosowniejszej chwili, za

ś

Armitage orzekł,

ż

e atakowanie go w

nocnej ciemno

ś

ci byłoby samobójstwem.

Nastał ju

ż

blady

ś

wit, odgłosy nocy umilkły. Dzie

ń

był ponury,

popadywał drobny deszcz, a w kierunku północno-zachodnim gromadziły
si

ę

ponad górami coraz ci

ęż

sze chmury. Trzej uczeni z Arkham byli

niezdecydowani, jakie winni podj

ąć

dalsze kroki. Schronili si

ę

przed

nasilaj

ą

cym si

ę

deszczem w jednej z nie zniszczonych szop na farmie

Frye'a zastanawiaj

ą

c si

ę

nad tym, co ma wi

ę

kszy sens, czy czeka

ć

tutaj, czy te

ż

zej

ść

na dół do w

ą

wozu i tam zaatakowa

ć

tego

nieznanego, strasznego potwora. Spadła ulewa, w dali, na horyzoncie,
waliły pioruny. Niebo roziskrzyło si

ę

błyskawicami, a po chwili

uderzył piorun, jakby prosto w ten przekl

ę

ty w

ą

wóz. Niebo zrobiło si

ę

czarne; trzej przybysze

ż

ywili nadziej

ę

,

ż

e tak silna burza szybko

minie i wkrótce si

ę

przeja

ś

ni.

W godzin

ę

ź

niej, kiedy wci

ąż

jeszcze panowały ciemno

ś

ci, usłyszeli

background image

na drodze jaki

ś

harmider. Po chwili wyłoniło si

ę

kilkana

ś

cie osób, a

wszyscy p

ę

dzili krzycz

ą

c histerycznie. Kto

ś

, kto był na przedzie,

wykrztusił z siebie jakie

ś

słowa, a kiedy ich sens dotarł do

ś

wiadomo

ś

ci trzech m

ęż

czyzn z Arkham, stan

ę

li jak wryci.

— Och, mój Bo

ż

e, mój Bo

ż

e! Znowu to idzie, nawet za dnia. Wyszło...

posuwa si

ę

, w ka

ż

dej chwili mo

ż

e tu by

ć

. Mówi

ą

cy te słowa umilkł, ale

ju

ż

zacz

ą

ł nast

ę

pny:

— Jeszcze nie ma godziny, jak Zeb Whateley usłyszał telefon. To
dzwoniła pani Corey,

ż

ona George'a, mieszka przy rozstaju dróg.

Powiedziała,

ż

e jej chłopak najemny, Luther, wła

ś

nie sp

ę

dzał z

pastwiska krowy, po tym, jak uderzył piorun, i on to wła

ś

nie

zobaczył,

ż

e wszystkie drzewa na brzegu w

ą

wozu si

ę

pochylaj

ą

i

ż

e

ś

mierdzi tak samo jak w poniedziałek rano, kiedy znalazł

ś

lady. Mówił

te

ż

,

ż

e słyszał jaki

ś

ś

wist i chlupot, ale to nie byty odgłosy

tratowanych drzew i krzaków, a potem wszystkie drzewa przy drodze
zostały odepchni

ę

te i usłyszał ci

ęż

kie st

ą

panie i chlupot błota. Ale

Luther niczego nie widział, tylko te stratowane drzewa i krzaki.

Potem, troch

ę

dalej, tam gdzie Bishop's Brook płynie pod drog

ą

,

usłyszał straszne trzeszczenie i skrzypienie mostu, tak jakby
rozszczepiało si

ę

drzewo. Ale przez cały czas nie widział tej rzeczy,

tylko tratowane drzewa. A kiedy

ś

wist si

ę

oddalił... w stron

ę

Wizarda

Whateleya i Sentinel Hill... Luther odwa

ż

ył si

ę

pój

ść

tam, gdzie na

pocz

ą

tku usłyszał te odgłosy, i popatrzył na ziemi

ę

. Były tam tylko

błoto i woda, niebo zasłaniały jeszcze ciemne chmury, o deszcz szybko
wymywał wszystkie

ś

lady, ale na brzegu w

ą

wozu jeszcze si

ę

nie starły

te okropne

ś

lady, wielkie jak beczka, takie same jak w poniedziałek.

Teraz wł

ą

czył si

ę

człowiek, który mówił na pocz

ą

tku:

— Ale to jeszcze nic strasznego, to dopiero pocz

ą

tek. Zeb, który jest

tutaj z nami, zwołał do siebie wszystkich i wszyscy słyszeli, jak
zadzwonił Seth Bishop. Jego gospodyni, Sally, szalała z przera

ż

enia,

bo widziała, jak przewracaj

ą

si

ę

drzewa przy drodze, i mówiła,

ż

e

słyszy, jakby po błocie szedł sło

ń

prosto na dom. Potem zawołała,

ż

e

czuje okropny smród, a jej syn Chauncey krzyczał,

ż

e

ś

mierdzi tak

samo jak w poniedziałek na ruinach Whateleyów. A psy szczekały i wyły
przera

ź

liwie.A potem Sally zacz

ę

ta okropnie krzycze

ć

i woła

ć

,

ż

e

szopa koło drogi rozpadła si

ę

, jakby zdmuchn

ę

ła ja burza, tylko

ż

e

nie było silnego wiatru. Wszystkim prawie dech zaparto. Ale ju

ż

po

chwili Sally krzykn

ę

ła,

ż

e zawalił si

ę

płot, cho

ć

nie wida

ć

od czego.

Po chwili wszyscy usłyszeli krzyk Chaunceya i Setha Bishopa, a Sally
zawołała,

ż

e co

ś

ci

ęż

kiego uderzyło w dom, wcale nie piorun, i

ż

e to

co

ś

pcha dom, ale nic przez okna nie wida

ć

.

Na twarzach wie

ś

niaków malował si

ę

paniczny strach; za

ś

Armitage,

wstrz

ąś

ni

ę

ty do gł

ę

bi, z trudem wydobył dalsze informacje:

— A potem... Sally zacz

ę

ła woła

ć

; ,,Ratunku, dom si

ę

walił"... i

przez telefon usłyszeli

ś

my straszny hałas i przera

ź

liwy krzyk... taki

sam, jak wtedy, gdy rozpadał si

ę

dom Elmera Frye'a, a mo

ż

e nawet

jeszcze gorszy...

Mówi

ą

cy te słowa urwał, a zaczai nast

ę

pny:

— I to ju

ż

wszystko... a potem cisza w telefonie, nic nie było

słycha

ć

. Wsiedli

ś

my w samochody i wozy, zebrali

ś

my si

ę

u Coreya, sami

sprawni m

ęż

czy

ź

ni, a stamt

ą

d przybyli

ś

my tutaj,

ż

eby spyta

ć

, co robi

ć

dalej. Ja my

ś

l

ę

,

ż

e to kara bo

ż

a za nasze grzechy i

ż

e

ż

aden

ś

miertelnik jej nie uniknie.

Armitage zrozumiał,

ż

e nadszedł czas działania, i przemówił

background image

zdecydowanym głosem do grupy przera

ż

onych, miotanych w

ą

tpliwo

ś

ciami

wie

ś

niaków.

— Moi drodzy, musimy pój

ść

za tym stworem — mówił staraj

ą

c si

ę

im

doda

ć

odwagi. — Jestem przekonany,

ż

e teraz wła

ś

nie jest dobra

okazjo, oby go unicestwi

ć

. Wiecie zapewne,

ż

e Whateleyowie byli

czarownikami, a ten stwór jest wytworem czarów, wi

ę

c musimy go takimi

ś

rodkami pokona

ć

. Przeczytałem pami

ę

tnik Wilbura Whateleya i jeszcze

par

ę

starych ksi

ą

g, które on czytywał, i wydaje mi si

ę

ż

e poznałem

odpowiednie zakl

ę

cie. Kiedy si

ę

je wyrecytuje, potwór powinien

znikn

ąć

. Nie mog

ę

, oczywi

ś

cie, da

ć

gwarancji, ale chyba warto

spróbowa

ć

. Spodziewałem si

ę

tego,

ż

e jest niewidzialny, ale w tym

rozpylaczu o dalekim zasi

ę

gu jest proszek, pod wpływem którego potwór

uka

ż

e si

ę

naszym oczom przez moment. Wypróbujemy go za chwil

ę

. Wiem,

ż

e to straszne, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby Wilbur

ż

ył dłu

ż

ej na

tym

ś

wiecie. Nie macie poj

ę

cia, jak strasznego losu unikn

ą

ł

ś

wiat.

Teraz musimy zwalczy

ć

tylko tego jednego potwora, nie mo

ż

e si

ę

on

bowiem rozmno

ż

y

ć

. Ale mo

ż

e wyrz

ą

dzi

ć

du

ż

o krzywdy, wi

ę

c si

ę

nie

wahajmy, trzeba si

ę

go koniecznie pozby

ć

. Pójdziemy za nim... o

zaczniemy od miejsca, które wła

ś

nie zniszczył. Niech kto

ś

tam

poprowadzi... nie znam waszych dróg, ale wyobra

ż

am sobie,

ż

e mo

ż

na

pój

ść

na przełaj. Co o tym my

ś

licie?

Przez chwil

ę

wie

ś

niacy przest

ę

powali z nogi na nog

ę

, po czym odezwał

si

ę

słabym głosem Earl Sawyer wyci

ą

gaj

ą

c brudny palec na deszcz,

który stopniowo zacz

ą

ł si

ę

zmniejsza

ć

.

— Najbli

ż

ej do Setha Bishopa przez t

ę

ł

ą

k

ę

, potem w bród przez

strumie

ń

i znowu przez ł

ą

k

ę

i lasek za farm

ą

Carriera. Wychodzi si

ę

wtedy na drog

ę

tu

ż

koło Setha... troch

ę

z boku.

Armitage, Rice i Morgan ruszyli we wskazanym kierunku, a za nimi,
wolniejszym krokiem, prawie wszyscy wie

ś

niacy. Niebo si

ę

ju

ż

przeja

ś

niało, burza przesun

ę

ła si

ę

troch

ę

dalej. Armitage zmylił

drog

ę

, wobec tego Joe Osborne przej

ą

ł rol

ę

przewodnika. Odwaga i

wiaro wst

ą

piło w członków wyprawy, cho

ć

zostały potem wystawione no

ci

ęż

k

ą

prób

ę

, kiedy pod koniec drogi na skrót musieli si

ę

wspina

ć

jak

po drabinie na strome, zalesione wzgórze, po

ś

ród bardzo starych, o

niemal fantastycznych kształtach drzew.

W ko

ń

cu wyszli na błotnist

ą

drog

ę

, o w tym momencie pojawiło si

ę

sło

ń

ce. Było to tu

ż

za farm

ą

Setha Bishopa, ale powalone drzewa i

ohydne

ś

lady

ś

wiadczyły dobitnie o tym, co si

ę

tutaj działo. Tu

ż

za

zakr

ę

tem drogi znajdowały si

ę

ruiny, ale nie zatrzymywali si

ę

tam

długo. Wszystko wygl

ą

dało tak samo jak u Frye'ów, nie znaleziono ani

ż

ywych ludzi, ani martwych, ani

ż

adnych zwierz

ą

t gospodarskich po

ś

ród

szcz

ą

tków domu i obory Setha Bishopa. Nikt nie miał ochoty dłu

ż

ej

przebywa

ć

w tym strasznym smrodzie i po

ś

ród smolistej, lepkiej mazi,

wszyscy jakby instynktownie odwrócili si

ę

ku długiej linii strasznych

ś

ladów prowadz

ą

cych w stron

ę

zrujnowanej farmy Whateleyów i zbocza

uwie

ń

czonego ołtarzem Sentinel Hill.

Kiedy mijali dawn

ą

siedzib

ę

Wilbura Whateleya, wida

ć

było,

ż

e wszyscy

zadr

ż

eli i zawahali si

ę

przed dalsz

ą

droga. To nie

ż

arty tropi

ć

co

ś

tak wielkiego jak dom, co jeszcze na domiar wszystkiego jest
niewidzialne, a działa ze zło

ś

liwo

ś

ci

ą

strasznego demona. U podnó

ż

a

Sentinel Hill

ś

lady zbaczały z drogi, zna

ć

było

ś

wie

ż

y zakr

ę

t i

wkl

ę

sło

ś

ci na szerokim pasie znacz

ą

cym wej

ś

cie potwora na gór

ę

i

zej

ś

cie.

Armitage wyj

ą

ł silnie powi

ę

kszaj

ą

c

ą

lunet

ę

i zlustrował strome,

zielone zbocze góry. Po chwili przekazał ja Morganowi, który miał
lepszy wzrok, a który przyjrzawszy si

ę

uwa

ż

nie krzykn

ą

ł i natychmiast

oddał lunet

ę

Earlowi Sawyerowi, wskazuj

ą

c palcem konkretne miejsce na

background image

zboczu. Sawyer, nie maj

ą

cy do

ś

wiadczenia w posługiwaniu si

ę

optycznym

przyrz

ą

dem, nie mógł sobie poradzi

ć

; z pomoc

ą

Armitage'a dopasował

soczewki, ale wtedy krzykn

ą

ł o wiele przera

ź

liwiej ni

ż

Morgan.

— Bo

ż

e drogi, trawa i krzaki znowu si

ę

ruszaj

ą

! Wchodzi... powoli...

pełza... na sam szczyt, nie wiadomo po co!

Wszystkich ogarn

ę

ła panika. Co innego szuka

ć

nieznanej istoty, a co

innego j

ą

odnale

źć

. Zakl

ę

cie mo

ż

e by

ć

skuteczne... A je

ś

li oka

ż

e si

ę

nieskuteczne? Zacz

ę

li wypytywa

ć

Armitage'a o wszystko, co jest mu

wiadome, ale

ż

adne słowa niedawały si

ę

ich nie zadowala

ć

. Zdawali

sobie spraw

ę

,

ż

e znajduj

ą

si

ę

w obliczu zjawiska wykraczaj

ą

cego poza

zasi

ę

g Natury i wiedzy dost

ę

pnej normalnemu człowiekowi.

IX

W ko

ń

cu trzej m

ęż

czy

ź

ni z Arkham — stary, siwobrody doktor Armitage,

kr

ę

py, szpakowaty profesor Rice i szczupły, młodzie

ń

czy doktor Morgan

— zacz

ę

li si

ę

wspina

ć

na wzgórze. Lunet

ę

przekazali wystraszonym

ludziom, którzy pozostali na drodze, uprzednio wyja

ś

niwszy im

cierpliwie, jak si

ę

maj

ą

ni

ą

posługiwa

ć

; w miar

ę

jak wchodzili coraz

wy

ż

ej, luneta przechodziła z r

ą

k do r

ą

k w

ś

ród oczekuj

ą

cych na dole

ludzi. Wspinaczka nie była łatwa i nie raz trzeba było wspomóc
doktora Armitage'a. Wysoko ponad nimi poruszało si

ę

szerokie pasmo

drogi, po którym z rozwag

ą

ś

limaka przesuwał si

ę

ten diabelski

potwór. Stało si

ę

dla wszystkich jasne,

ż

e

ś

cigaj

ą

cy go uczeni

zbli

ż

aj

ą

si

ę

do celu.

Curtis Whateley — z tych niezdegenerowanych Whateleyów — trzymał w
r

ę

ku lunet

ę

, kiedy ludzie z Arkham zboczyli z trasy, któr

ą

posuwał

si

ę

potwór. Przypuszczał,

ż

e chc

ą

si

ę

wspi

ąć

na drugi, ni

ż

szy szczyt,

stamt

ą

d bowiem lepiej wida

ć

szlak potwora i miejsce, na którym

tratowana jest teraz cała ro

ś

linno

ść

, i tak rzeczywi

ś

cie było. Uczeni

znale

ź

li si

ę

na ni

ż

szym wzniesieniu w momencie, kiedy niewidzialny

potwór wła

ś

nie je min

ą

ł.

Wtedy Wesley Corey, który uj

ą

ł w swoje r

ę

ce luneta, zawołał,

ż

e

Armitage przygotowuje rozpylacz trzymany przez Rice'a i

ż

e chyba

wkrótce co

ś

si

ę

wydarzy. W tłumie zapanowało poruszenie, wszyscy

bowiem przypomnieli sobie,

ż

e pod działaniem rozpylacza niewidzialny

potwór stanie si

ę

na moment widoczny. Par

ę

osób z wra

ż

enia przymkn

ę

ło

oczy, za

ś

Curtis Whateley wyrwał lunet

ę

Coreyowi i z wielk

ą

uwag

ą

zacz

ą

ł obserwowa

ć

, co si

ę

dzieje na górze. Dojrzał,

ż

e Rice,

zajmuj

ą

cy dogodn

ą

pozycj

ę

w stosunku do potwora, miał wspaniał

ą

okazj

ę

rozpylenia magicznego proszku.

Ci, którzy nie mieli dost

ę

pu do lunety, ujrzeli tylko nagle

pojawienie si

ę

szarej chmury — wielko

ś

ci sporego budynku — przy samym

wierzchołku góry. Nagle Curtis krzykn

ą

ł przera

ź

liwie i rzucił lunet

ę

w błoto gł

ę

bokie do kolan, zachwiał si

ę

i byłby upadł, gdyby go ,nie

podtrzymali. Z wielkim trudem starał si

ę

co

ś

z siebie wykrztusi

ć

:

— Wielki Bo

ż

e... to... to...

Posypały si

ę

pytania i tylko Henry Wheeler okazał przytomno

ść

umysłu

i wyj

ą

wszy z błota lunet

ę

, starannie J

ą

oczy

ś

cił. Curtis wci

ąż

dobywał z siebie tylko bezładne słowa.

— Wi

ę

kszy ni

ż

obora... cały jakby z pozwijanych sznurów... ma kształt

kurzego jajka, ale ogromny jak nie wiem co... ma kilkana

ś

cie nóg

wielkich jak dno beczki, zginaj

ą

si

ę

w pół, kiedy st

ą

pa... nie ma nic

stałego... wszystko jak galareta... składa si

ę

z oddzielnych

poskr

ę

canych lin

ś

ci

ą

gni

ę

tych razem... pełno na nim wielkich,

wyłupiastych oczu... dziesi

ęć

albo dwadzie

ś

cia ust, o mo

ż

e tr

ą

b...

background image

stercz

ą

wsz

ę

dzie, wielkie jak rury od pieca, chwiej

ą

si

ę

, otwieraj

ą

i

zamykaj

ą

... szare, na nich niebieskie i fioletowe pier

ś

cienie... a na

górze... Bo

ż

e drogi... pół twarzy!

To ostatnie wspomnienie było dla Curtisa nie do zniesienia. Ju

ż

nic

wi

ę

cej nie powiedział, tylko osun

ą

ł si

ę

na ziemi

ę

. Fred Farr i Will

Hutchins poło

ż

yli go na mokrej trawie przy drodze. Henry Wheeler,

dr

żą

c z przera

ż

enia, skierował lunet

ę

na gór

ę

. Dostrzegł niezbyt

wyra

ź

nie trzy postacie biegn

ą

ce w stron

ę

szczytu, tak szybko, jak

tylko pozwalało na to strome zbocze. Nic wi

ę

cej nie było wida

ć

. Wtem

rozległ si

ę

niespotykany o tej porze krzyk w gł

ę

bi doliny za

wzgórzem, a nawet w

ś

ród krzewów na samym wzgórzu. To odezwały si

ę

nieprzeliczone stada lelków kozodojów, a w ich chóralnym krzyku
wyczuwało si

ę

pełne napi

ę

cia oczekiwanie.

Teraz z kolei Eari Sawyer chwycił lunet

ę

i oznajmił wszystkim,

ż

e

trzy osoby stoj

ą

na samej kraw

ę

dzi szczytu wierzchołka, dokładnie na

poziomie skały-ołtarza, tylko

ż

e w znacznej odległo

ś

ci. Jedna podnosi

co pewien czas r

ę

ce ponad głow

ą

. W tym momencie tłum czekaj

ą

cy na

dole usłyszał ciche i melodyjne zawodzenie, tak jakby gestom r

ą

k

towarzyszył jaki

ś

ś

piew. Byt to widok niesamowity, groteskowy i

przejmuj

ą

cy do gł

ę

bi, nikt jednak nie byt zdolny w owym czasie do

odbierania jakichkolwiek wra

ż

e

ń

estetycznych. — On chyba wypowiada

zakl

ę

cie —szepn

ą

ł Wheeler chwytaj

ą

c lunet

ę

. Lelki krzyczały jak

oszalałe, w jakim

ś

szczególnym rytmie, nie dopasowanym do

odprawianego obrz

ę

du.

Sło

ń

ce przygasło, cho

ć

na niebie nie pojawiła si

ę

ani jedna nowa

chmura. Dziwne to zjawisko zostało zauwa

ż

one przez wszystkich. W

ę

bi gór zacz

ę

ty si

ę

rozlega

ć

grzmoty, którym towarzyszyły

równocze

ś

nie pioruny rozdzieraj

ą

ce niebo. Przeci

ę

ta je te

ż

błyskawica, a oszołomiona gromada ludzi na pró

ż

no wypatrywała

nadci

ą

gaj

ą

cej burzy. Teraz

ś

piew m

ęż

czyzn z Arkham słycha

ć

było

wyra

ź

nie, a Wheeler widział przez lunet

ę

, jak wszyscy trzej wznosz

ą

do góry r

ę

ce w rytm nuconych słów. Z jakiej

ś

farmy dobiegło zajadłe

szczekanie psów.

Ś

wiatło dnia uległo dziwnej zmianie, wie

ś

niacy ze zdumieniem

wpatrywali si

ę

w horyzont. Fioletowa ciemno

ść

, na skutek pogł

ę

bionej

szaro

ś

ci nieba, spowita hucz

ą

ce góry. Znowu przeszyta niebo

błyskawica, jeszcze silniejsza ni

ż

poprzednia, a wokół kamiennego

ołtarza roztoczyła si

ę

chmura. W tym momencie nikt nie patrzył przez

lunet

ę

. Lelki kozodoje krzyczały bezustannie, a wie

ś

niacy z Dunwich

skupili si

ę

jeden przy drugim, aby w ten sposób stawi

ć

czoło

niepoj

ę

tej grozie, jak

ą

nabrzmiało całe powietrze.

Niespodziewanie rozległ si

ę

dono

ś

ny, ochrypły głos, którego nikt

spo

ś

ród tych, co go słyszeli, nigdy w

ż

yciu nie zdołał zapomnie

ć

. Nie

mógł to by

ć

glos ludzki,

ż

aden człowiek nie dobyłby z siebie tak

odra

ż

aj

ą

cych d

ź

wi

ę

ków. Ju

ż

pr

ę

dzej mo

ż

na by rzec,

ż

e pochodził z

piekła, gdyby nie był umiejscowiony tak wyra

ź

nie przy ołtarzu ze

skały na wzgórzu. Trudno to nawet nazwa

ć

d

ź

wi

ę

kiem czy głosem, bo

jego upiorny, basowy tembr poruszał struny

ś

wiadomo

ś

ci i strachu, o

wiele subtelniejsze ni

ż

ucho. Jednak

ż

e trzeba w ko

ń

cu tak to

okre

ś

li

ć

, bo w gruncie rzeczy były to artykułowane, cho

ć

niezbyt

zrozumiałe słowa. Były gło

ś

ne... a nawet gło

ś

niejsze od grzmotów

podziemnych i rozdzieraj

ą

cych niebo... ale wydawała je istota

niewidzialna. A poniewa

ż

wyobra

ź

nia mo

ż

e podsuwa

ć

najrozmaitsze

przypuszczenia, je

ś

li chodzi o

ś

wiat istot niewidzialnych,

zgromadzeni u stóp wzgórza wie

ś

niacy jeszcze cia

ś

niej si

ę

skupili, z

dr

ż

eniem oczekuj

ą

c wymierzonego w nich ciosu.

— Ygnaiih... ygnaiih... thflthkh'ngha... Yog-Sothoth... — rozległ si

ę

ochrypły głos. — Y'bthnk... li'ehye-n'grkdl'lh...

background image

Glos ten zamilkł, jakby pod wpływem jakiej

ś

walki psychicznej. Henry

Wheeler wyt

ęż

ył wzrok przez lunet

ę

, ale zdołał dojrze

ć

tylko trzy

groteskowe sylwetki ludzkie na szczycie, wykonuj

ą

ce r

ę

koma szale

ń

cze

gesty w kulminacyjnym momencie rzuconego zakl

ę

cia. Z jakich to

czarnych otchłani l

ę

ku albo nami

ę

tno

ś

ci, z jakich przepa

ś

ci

pozakosmicznej

ś

wiadomo

ś

ci i mrocznego, z dawna skrywanego

dziedzictwa wywodziły si

ę

te niezrozumiałe gromkie odgłosy? Nagle

wst

ą

piła w nie siła i stały si

ę

lepiej zrozumiałe, jakby pod wpływem

nabrzmiałej w

ś

ciekło

ś

ci.

— Eh-ya-ya-yahaah-e'yayayayaaa... ngh'aaaaangh'aaa... h'yuh...
h'yuh... Na pomoc! Na pomoc!... oo-oo-oo... Ojcze! Ojcze! Yog-
Sothoth!...

Zapadła cisza. Wie

ś

niacy stoj

ą

cy na drodze przy wzgórzu pobledli,

oszołomieni sylabami w j

ę

zyku angielskim, które dotarły do nich jak

grom z przera

ż

aj

ą

cej pustki wokół kamiennego ołtarza, ale ju

ż

nigdy

wi

ę

cej nie mieli ich usłysze

ć

. Wtem podskoczyli gwałtownie, bo jaka

ś

straszliwa eksplozja zdawała si

ę

rozdziera

ć

góry; ogłuszaj

ą

cy huk,

dobywaj

ą

cy si

ę

z ziemi albo z nieba, nie wiadomo sk

ą

d. Błyskawica

przeszyta fioletowy zenit i opadła na kamienny ołtarz, a wielka fala
niewidzialnych mocy i nieopisanego fetoru spłyn

ę

ła ze wzgórza i

rozlało si

ę

po całej okolicy. Drzewa, trawa, krzewy przechylały si

ę

,

jakby z w

ś

ciekło

ś

ci

ą

smagano je biczem; a przera

ż

onych wie

ś

niaków,

którzy prawie dusili si

ę

od tego zabójczego smrodu, zupełnie

ś

ci

ę

ło z

nóg. Psy wyły bez przerwy, trawa i cała ro

ś

linno

ść

przywi

ę

dły, stały

si

ę

ż

ółtoszare, a pola i lasy zostały usiane martwymi lelkami.

Smród ulotnił si

ę

wkrótce, ale ro

ś

linno

ść

ju

ż

nigdy nie od

ż

yła. Po

dzi

ś

dzie

ń

wszystko, co ro

ś

nie na wzgórzu i w jego pobli

ż

u, wygl

ą

da

dziwnie i niesamowicie. Curtis Whateley wła

ś

nie odzyskał przytomno

ść

,

kiedy uczeni z Arkham, w jasnych promieniach sło

ń

ca, zeszli na dół.

Zachowywali powag

ę

i spokój, cho

ć

wstrz

ąś

ni

ę

ci byli wspomnieniem i

refleksjami jeszcze straszniejszymi ni

ż

te, które zawładn

ę

ły

wie

ś

niakami i przeszyły ich takim l

ę

kiem. W odpowiedzi na zalew pyta

ń

potrz

ą

sali głowami i mówili tylko o jednym istotnym fakcie.

— Potwór znikn

ą

ł na zawsze — zapewnił Armitage. — Stał si

ę

tym, czym

był niegdy

ś

, i ju

ż

nigdy wi

ę

cej nie b

ę

dzie istniał na ziemi. Byt

nienormalnym zjawiskiem v/ normalnym

ś

wiecie. Miał w sobie tylko

odrobin

ę

materii w naszym poj

ę

ciu tego okre

ś

lenia. Był podobny do

swego ojca... i powrócił do ojca, do jego królestwa albo nie znanych
nam wymiarów znajduj

ą

cych si

ę

poza zasi

ę

giem materialnego

wszech

ś

wiata. Do jakiej

ś

otchłani, z której mogły go wywoła

ć

i

sprowadzi

ć

na pewien czas w flory tylko blu

ź

niercze obrz

ę

dy.

Zapanowała krótka chwila ciszy, podczas której rozproszone my

ś

li

Curtisa Whateleya zacz

ę

ty si

ę

układa

ć

w jeden ci

ą

g; obj

ą

ł głow

ę

r

ę

koma i wydawał z siebie j

ę

ki. Wracała mu pami

ęć

, a koszmar, jaki

pozbawił go

ś

wiadomo

ś

ci, teraz znowu pojawił mu si

ę

przed oczami.

— Och, mój Bo

ż

e, ta połowa twarzy... ta potowa twarzy na górze... z

czerwonymi oczami albinosa i włosami jak szczecina, bez brody,
całkiem jak u Whateleyów... o

ś

miornica, krocionóg, co

ś

jakby paj

ą

k,

ale na wierzchu połowa ludzkiej twarzy. Przypominała Wizarda
Whateleya. tylko

ż

e była o wiele szersza.

Urwał wyczerpany, a cała grupa wie

ś

niaków, wsłuchuj

ą

ca si

ę

w te

koszmarne słowa, patrzyła na niego z osłupieniem. Tylko stary Zebulon
Whateley, który zawsze pami

ę

tał ró

ż

ne wydarzenia z dalekiej

przeszło

ś

ci, a który dotychczas milczał, oznajmił dono

ś

nym głosem:

— Pi

ę

tna

ś

cie lat temu słyszałem, jak Stary Whateley mówił,

ż

e

background image

którego

ś

dnia usłyszymy dziecko Lavinii wykrzykuj

ą

ce imi

ę

swego ojca

na szczycie Sentinel Hill...

Jednak

ż

e przerwał mu Joe Osborn zwracaj

ą

c si

ę

z pytaniem do uczonych

z Arkham:

— Ale co to było i w jaki sposób Wizard Whateley to przywołał?

Armitage odparł, starannie dobieraj

ą

c słowa;

— Była to... no có

ż

, była to sita, która nie przynale

ż

y do znanej nam

przestrzeni, siła, która działa, ro

ś

nie i kształtuje si

ę

wedle

zupełnie innych praw, ni

ż

znane s

ą

w naszej przyrodzie. Nie

powinni

ś

my czego

ś

takiego przywoływa

ć

stamt

ą

d, robi

ą

to tylko

nikczemni ludzie wyznaj

ą

cy nikczemne kulty. Co

ś

z tego było wła

ś

nie w

Wilburze Whateleyu... co czyniło z niego diabla i potwora ju

ż

od

najmłodszych lat, a jego

ś

mier

ć

była strasznym widowiskiem. Spal

ę

jego przekl

ę

ty pami

ę

tnik, a wam radz

ę

rozburzy

ć

ten kamienny ołtarz i

wszystkie stoj

ą

ce kr

ę

giem kolumny na wzgórzach. To dzi

ę

ki nim wła

ś

nie

Whateleyowie z taka lubo

ś

ci

ą

przywoływali te istoty... które

zamierzały zniszczy

ć

cał

ą

ras

ę

ludzk

ą

, a nasz

ą

ziemi

ę

zawlec w jakie

ś

nieznane nam miejsce i w niewiadomym celu.

A je

ś

li chodzi konkretnie o tego potwora, którego wła

ś

nie si

ę

pozbyli

ś

my, to Whateleyowie chowali go dla jakiej

ś

strasznej misji,

która si

ę

dopiero potem miała wypełni

ć

. Rozrastał si

ę

on w szybkim

tempie z tej samej przyczyny, jak i Wilbur, który przecie

ż

rozwijał

si

ę

o Wiele szybciej ni

ż

ludzie, ale ten potwór pokonał pod tym

wzgl

ę

dem Wilbura, bo było w nim wi

ę

cej cech stamt

ą

d. Nie ma potrzeby

zastanawia

ć

si

ę

, w jaki sposób go tutaj Wilbur przywołał, bo nie

zrobił tego. Byt to jego bli

ź

niaczy brat, tylko

ż

e bardziej podobny

byt do ojca, ani

ż

eli Wilbur.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Koszmar w Dunwich, H. P. Lovecraft
H P Lovecraft Koszmar w Dunwich
Lovecraft Howard Phillips Koszmar w Dunwich (rtf)
h p lovecraft koszmar w dunwich VOWOCQCDZ667MIM22S6E7VEAMOSMVHFXNL6QD7Q
H P Lovecraft Koszmar w Dunwich
Koszmar w Dunwich (6)
Arkham Herold Koszmar Z Dunwich arkusz syna Yog Sothotha
Lovecraft Howard Phillips Koszmar w Red Hook (rtf)
Lovecraft The Dunwich Horror
h p lovecraft koszmar w red hook D2SGUHBK7UOZPUWQLYJ5ZXCNAFN7MMOZZNMZMFY
Lovecraft H P Dziecięce koszmary i fantazje
Koszmar w Red Hook H P Lovecraft
Lovecraft H P Koszmar w Red Hook
H P Lovecraft The Dunwich Horror

więcej podobnych podstron