KAREN LEABO
Piaskowa
dziewczynka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Isabel włączyła nocną lampkę. Wzięła na ręce płaczące
niemowlę i mocno je do siebie przytuliła.
- Nie płacz, młody człowieku - szeptała, kołysząc zawi
niątko. - Ciocia Isabel jest przy tobie.
Maluch rozwrzeszczał się tak głośno, że jego buzia stała
się purpurowa. Isabel była bezradna. Nie mogła dać małemu
tego, czego chciał.
- Isabel - wypowiedziane przez stojącą w drzwiach ko
bietę słowo zabrzmiało jak nagana.
- Zaczął płakać - tłumaczyła się Isabel. tuląc niemowlę
do piersi.
- Słyszałam. Przecież widzisz, że tu jestem. - Angie,
młodsza siostra Isabel, wyciągnęła do niej ręce - Daj mi go.
Isabel zapragnęła uciec i zabrać ze sobą chłopczyka. Jej
dwudziestoletnia siostra z początku wcale nie chciała mieć
dziecka. Isabel zawahała się ułamek sekundy, zanim w końcu
oddała niemowlę matce.
- To ja jestem jego matką, a nie ty - powiedziała cicho
Angie. Usadowiła się wygodnie w bujanym fotelu i przysta
wiła dziecko do piersi. - Bardzo ci jestem wdzięczna za wszy
stko, co dla mnie zrobiłaś. Nie wiem, co by się ze mną stało,
gdybyś nie pozwoliła mi mieszkać i pracować u siebie. Ale
teraz powinnaś się usunąć. Jak mam się nauczyć macierzyń
stwa, jeśli ty jesteś przy Coreyu, zanim zdążę przyjść do jego
pokoju? Dobrze, że to ja mam mleko, bo inaczej pewnie nigdy
nie pozwoliłabyś mi go potrzymać.
Isabel przygryzła wargę. Angie, niestety, miała rację. Isabel
zajmowała się wszystkim przez cały okres ciąży Angie i po
tem, kiedy przywiozła Coreya ze szpitala do domu. To Isabel
zmuszała siostrę do właściwego odżywiania się i do odpo
czynku, sprawdzała, czy Angie regularnie odwiedza lekarza,
i za wszystko płaciła. To Isabel kupiła małemu łóżeczko,
ubranka i pieluchy. Ona też zaprojektowała i wyposażyła po
kój dziecinny. I cały czas była chora z zazdrości.
Isabel niczego na świecie nie pragnęła tak bardzo jak dzie
cka. Skończyła już trzydzieści lat, ale własnych dzieci nie
miała. Nie spotkała dotąd mężczyzny, z którym chciałaby
przejść przez życie. A ponieważ uważała, że nie ma prawa
pozbawiać własnego dziecka ojcowskiej miłości, urodzenie
dziecka nieślubnego także nie wchodziło w rachubę. Isabel
nie potrafiła pogodzić się z tym, że jej młodsza siostra tak
dobrze wypełnia obowiązki matki, choć jeszcze dwa tygod
nie temu wydawało się, że instynktu macierzyńskiego nic ma
za grosz.
Przepraszam, siostrzyczko - wyszeptała Isabel, z tru
dem hamując łzy. - Ja tylko chciałam ci pomóc.
Przecież pomagasz. - Angie uśmiechnęła się do niej.
- Proszę cię tylko, żebyś mi pozwoliła zostać mamą Coreya.
Być może nie wszystko robię tak jak trzeba...
- Doskonale sobie radzisz, mała. - Isabel pogłaskała po
krytą niemowlęcym puszkiem główkę siostrzeńca. - Będę za
wami tęskniła.
- Zamieszkamy o dwie ulice stąd. Zgadnij, kto będzie
opiekunką do dziecka?
- Chyba pobiję się z mamą o palmę pierwszeństwa.
Isabel uśmiechnęła się z przymusem. Wcale nie czuła się
obrażona. Uważała, że należała jej się reprymenda za wści-
bianic nosa w cudze sprawy.
Korzystając z tego, że Angie zajęła się karmieniem synka,
Isabel wyszła z pokoju, cichutko zamykając za sobą drzwi.
Była dopiero piąta rano, ale ona i tak nie mogłaby już zasnąć.
Postanowiła się ubrać i wcześniej niż zwykle rozpocząć swoje
poranne bieganie.
Włożyła dres, gęste brązowe włosy związała w koński
ogon i wyszła z domu. Stara kamienica z epoki wiktoriań
skiej była nie tylko domem Isabel, ale mieściła także prowa
dzoną przez nią pracownię dekoratorską. Dom miał tyle po
koi, że bez trudu można było w nim zademonstrować klien
tom szeroki zakres możliwości dekoratorskich Isabel. A wło
żyła ona w urządzenie tego domu cały swój talent. Był piękny,
wygodny i przytulny, dokładnie taki, jaki powinien być pra
wdziwy dom. Brakowało w nim tylko dziecięcego śmiechu.
Pojawienie się Coreya pozwoliło Isabel poznać uroki ma
cierzyństwa, ale nawet i ten epizod miał się wkrótce skończyć.
Choć nie bardzo mogła sobie na to pozwolić, zniecierpliwio
na nieustannym wtrącaniem się starszej siostry Angie wyna
jęła mieszkanie w zrujnowanej kamienicy nie opodal domu
Isabel.
No cóż, westchnęła, Angie zawsze chodziła własnymi dro
gami. Tym razem też na pewno jakoś sobie poradzi.
Poranek był chłodny, choć kalendarzowa wiosna miała się
zacząć dosłownie za kilka dni. Isabel pobiegła na znajdującą
się w pobliżu plażę Galveston Island i już po chwili poczuła
rozchodzące się po całym ciele błogie ciepło. Biegła, zacho
wując właściwe tempo, oddech miała równy, spokojny. Zde
nerwowanie, wywołane przykrym spięciem z młodszą siostrą,
wreszcie zaczęło znikać.
Nagle usłyszała jakiś dziwny dźwięk. Zwolniła tempo bie-
gu, podniosła głowę. Poprzez szum fal oceanu przedzierał się
odgłos do złudzenia przypominający płacz niemowlęcia.
- Chyba oszalałaś, Iz - mruknęła do siebie. - Skąd o tej
porze na plaży wzięłoby się niemowlę?
Tylko niemowlęta mi w głowie, myślała. Odkąd pojawił
się w moim domu Corey, cały czas nasłuchuję, co też się z nim
dzieje. Jak tylko zaczyna gaworzyć, zaraz się budzę, choćbym
nawet spała jak kamień. To na pewno miauczenie kota.
Przystanęła, gdy dźwięk się powtórzył. Tym razem była
absolutnie pewna, że to jednak nie kot, poszła więc w tę
stronę, z której dochodziło żałosne kwilenie. Na rozłożonej
wprost na piasku gazecie leżał zupełnie nagi noworodek. Isa-
bel, nie namyślając się długo, chwyciła dziecko na ręce.
- Kto mógł coś takiego zrobić? - zawołała głośno, drżą
cymi ramionami otulając zziębnięte ciałko.
Nie potrafiła pojąć, jak to możliwe, żeby jakikolwiek czło
wiek tak okrutnie mógł potraktować bezbronną ludzką istotkę.
Chwilę stała jak sparaliżowana, ogarnięta nieopisaną furią
skierowaną przeciwko matce maleństwa. Wreszcie ochłonęła.
Musiała przecież jak najszybciej zawieźć tę kruszynę do szpi
tala. Nic wiadomo, jak długo nagi noworodek leżał na plaży
głodny i być może okaleczony.
Isabel schowała dziecko pod bluzę dresu, żeby ogrzać ma
leństwo ciepłem własnego ciała, i pobiegła do najbliższych
schodów, prowadzących na Seawall Boulevard. Ulica była
zupełnie pusta. W oddali zabłysły światła szybko zbliżającego
się samochodu. Zrozumiawszy, że jest to być może jedyna
szansa szybkiego dotarcia do szpitala. Isabel stanęła na środ
ku ulicy. Jedną ręką przytrzymywała przytulone do piersi
niemowlę, a drugą wyciągnęła w stronę nadjeżdżającego sa
mochodu.
Craig Jaeger był tak zaprzątnięty myślami o czekającym
go tego dnia spotkaniu, że dosłownie w ostatniej chwili za
uważył ubraną na czarno postać, która pojawiła się tuż przed
maską jego samochodu. Z całych sił nacisnął pedał hamulca.
Mimo to uderzyłby ją, gdyby nie uskoczyła.
- Oszalała pani? - zawołał przez otwarte okno. - Mało
brakowało, a byłbym panią zabił.
Dziewczyna nie traciła czasu na kłótnie. Otworzyła drzwi
samochodu i usiadła obok kierowcy.
- Musi mi pan pomóc - powiedziała spokojnie, choć w jej
oczach czaił się strach. - Proszę mnie zawieźć do szpitala.
Mam tu noworodka.
- O mój Boże! - jęknął Craig. Z piskiem opon ruszył
z miejsca. - Urodziła pani dziecko i jak gdyby nigdy nic bie
ga sobie pani po ulicach?
- To nie jest moje dziecko. Czy wie pan, jak dojechać do
szpitala świętego Augusta?
- Wiem. No więc czyje to dziecko?
- Nie mam pojęcia. Znalazłam je na plaży.
- Wolne żarty.
- Czy wyglądam na dowcipnisie? Nie mógłby pan jechać
szybciej?
Craig i tak przekroczył już dozwoloną na rym odcinku
prędkość o jakieś dziesięć kilometrów, lecz żeby zadowolić
tajemniczą kobietę, zwiększył owo przekroczenie do dwu
dziestu. Ta drobna osóbka wyglądała jak wcielona furia, choć
na szczęście jej złość nie była skierowana przeciwko Craigo-
wi. Udało mu się rzucić na nią okiem, kiedy zatrzymali się na
czerwonym świetle. Miała gęste ciemne włosy, niesfornie wy
mykające się z końskiego ogona, ogorzałą cerę i wielkie, oto
czone drugimi rzęsami oczy. Dość duży nos dziwnie kontra
stował z bardzo delikatnymi rysami twarzy.
- Zielone! - zawołała. - Niech pan jedzie!
Craig wcisnął pedał gazu. Pomyślał sobie, że ta kobieta
wygląda wprawdzie jak anioł, ale jej głos mógłby wpędzić
w kompleksy niejednego zawodowego sierżanta. Ukryte pod
jej bluzą niemowlę zaczęło popiskiwać.
- Czy myśli pani, że nic mu nie jest? - zapytał Craig.
- Nie wiem. - Popatrzyła na niego zdziwiona okazanym
zainteresowaniem. - Ta dziewczynka jest dość duża jak na
noworodka. Poza tym głośno krzyczała, więc pewnie płuca
ma w porządku.
- Uciszyła się. Podoba jej się pani głos. Craigowi też się
podobał. Był bardzo melodyjny. Oczywiście nie wtedy, kiedy
na niego krzyczała. - Pewnie umie pani postępować z takimi
maluchami.
- Niezbyt często znajduję na plaży niemowlęta, ale moja
siostra cztery tygodnie temu urodziła dziecko. Mieszkali ra
zem ze mną.
- A więc jest pani kimś w rodzaju niańki?
- Właściwie byłam dla małego matką, dopóki moja siostra
nie zmieniła tej sytuacji. Ona jest panną. Jej wspaniały narze
czony zniknął, gdy tylko dowiedział się, że Angie zaszła
w ciążę. Zamilkła na chwilę i w zadziwieniu kręciła głową.
Nie rozumiem. Zupełnie nie potrafię pojąć, jak ktoś mógł...
A pan? - spojrzała na niego pytająco. - Czy pan by porzucił
własne dziecko?
Craig bez trudu odgadł, że twierdząca odpowiedź na to
pytanie naraziłaby go na poważne okaleczenie ciała. Na
szczęście nie musiał ani kłamać, ani się narażać.
- Nie - odrzekł z pełnym przekonaniem.
Ta kobieta nie ma pojęcia, jak szczerą prawdę ode mnie
usłyszała. Na własne oczy widziałem, co się dzieje z psychiką
porzuconego dziecka. Wprawdzie ani mnie. ani Toma nikt nie
II
zostawił na plaży, ale na świecie jest mnóstwo sposobów
pozbywania się nikomu niepotrzebnych dzieci.
Pasażerka Craiga zajrzała pod bluzę, żeby sprawdzić, jak
się ma jej podopieczna. Światło latarni oświetliło różową,
pokrytą ciemnym puszkiem główkę dziecka. Craig zauważył
także zarys kobiecej piersi.
- Jak pani na imię? - zapytał.
- Isabel. - Obdarzyła go takim uśmiechem, jakiego
w żadnym wypadku się po niej nie spodziewał. A ponieważ
zapewne zrujnowałam pańskie plany, zechce pan jak najszyb
ciej zapomnieć i mnie, i moje imię.
- Nie pomogła mi pani, to pewne - przyznał. - Trudno
jednak odmówić, kiedy kobieta prosi, żeby zawieźć chore
dziecko do szpitala.
Craig w żadnym wypadku nie chciał zawieść inwestorów,
którzy powierzyli mu wybudowanie eleganckiego osiedla nad
brzegiem morza. Drżał też na myśl o tym. co powiedziałby
jego ojciec. Sinclair Jaeger tylko czekał na to, aby synowi
powinęła się noga.
- Jeszcze chwila i znikniemy z pańskiego życia - pocie
szyła go Isabel. - Wejście do izby przyjęć jest zaraz za następ
nym skrzyżowaniem.
- Tak, widzę.
- Bardzo panu dziękuję za pomoc. Przepraszam, że na
pana nakrzyczałam... Powiedziałam panu, jak mam na imię,
ale zapomniałam zapytać, jak się pan nazywa.
- Mam na imię Craig. Craig Jaeger.
Kobieta jakby chciała sobie coś przypomnieć, a po chwili
uśmiech rozjaśnił jej twarz.
- Ach, jest pan architektem. To pan buduje osiedle Blue
Waters.
- Zgadza się. - Craig bardzo się zdziwił, że tajemnicza
nieznajoma w ogóle o nim słyszała. Jego nazwisko nie było
zbyt popularne wśród gospodyń domowych w Galveston.
- Jestem projektantką wnętrz - wyjaśniła Isabel.
Craig miał ochotę wypytać ją dokładniej o sprawy zawo
dowe, lecz nie zdążył. Zatrzymał się przed wejściem do izby
przyjęć, wyłączył silnik i wysiadł z samochodu.
- Nie musi pan iść ze mną - zaoponowała.
Dobre sobie! pomyślał Craig. I tak już nie zdążę na samo
lot. Byłem spóźniony, zanim ta kobieta zatrzymała mój samo
chód. Skoro już się w tę przygodę wpakowałem, muszę wie
dzieć, jak ona się skończy.
Isabel choć zdziwiona, bardzo była zadowolona, że jej
przypadkowy wybawca nie zamierza od razu zniknąć. Miał
tak silną osobowość, że ludzie musieli na niego zwracać uwa
gę nawet wtedy, gdy po prostu stał na środku korytarza. A co
dopiero, gdy odezwał się tym swoim cichym, lecz niezwykle
stanowczym głosem:
- Przywieźliśmy noworodka. Porzucono go na plaży
- oznajmił pełniącej dyżur pielęgniarce. Tym dzieckiem na
tychmiast trzeba się zająć.
- Oczywiście, proszę pana.
Isabel podniosła bluzę, ukazując oczom zdumionej pielęg
niarki przytulone do jej nagiego ciała niemowlę. Maleństwo
zakwiliło, protestując przeciwko jaskrawemu światłu i całemu
okrutnemu światu, jaki znajdował się poza bluzą Isabel.
Na widok dziecka pielęgniarce, tak samo jak przedtem
Isabel. zaparło dech w piersiach. Okazało się. że dziewczynki
nawet nie umyto po urodzeniu, choć może w tym wypadku
to właśnie uratowało jej życie.
- Wielkie nieba - jęknęła pielęgniarka.
Craig Jaeger pogłaskał palcem maleńką rączkę dziecka.
Spojrzał w oczy Isabel i oboje w tej samej chwili poczuli coś
tak realnego, jak powiew gorącego powietrza.
Isabel nie chciała rozstawać się z maleństwem i pielęgniar
ka musiała dosłownie wyrwać dziecko z jej ramion. Miała je
przy sobie zaledwie dziesięć minut, ale to zupełnie wystar
czyło, aby między nią i małą porzuconą dziewczynką nawią
zała się mocna więź. Przeszła jej nawet przez głowę straszna
myśl. że już przez całe życie będzie oddawała obcym ludziom
dzieci, do których się przywiązała. Raz jeszcze spojrzała na
Craiga. jakby spodziewała się. że pospieszy jej na ratunek, on
jednak uporczywie unikał wzroku Isabel.
- Czy doktor Keen ma dziś dyżur? - zapytała, kiedy wre
szcie wzięła się w garść.
Tak, jest w szpitalu odrzekła pielęgniarka, wkładając
niemowlę do przewoźnego inkubatora, który już od kilku
chwil czekał na małą pacjentkę. - Zna pani doktora Keena?
- Opiekuje się moim siostrzeńcem. Czy mogłaby go pani
tu poprosić?
- Już go zawiadomiono - odrzekła pielęgniarka.
Odeszła, pchając przed sobą wózek z inkubatorem, a Isabel
nagle poczuła się bardzo zmęczona i zupełnie niepotrzebna.
Dopiero po chwili znów mogła spojrzeć na Craiga. Był
wysoki, dobrze zbudowany, a jego muskularne ciało dość
dziwnie wyglądało w garniturze i krawacie. Ten strój bez wąt
pienia nie pasował do swego właściciela. Isabel pomyślała
sobie, że ten mężczyzna lepiej czułby się w dzikiej dżungli
niż w wielkim mieście.
- Coś mi się wydaje, że ta pielęgniarka z rejestracji chce
z nami rozmawiać - powiedział, spoglądając ponad głową
Isabel.
Siedząca w rejestracji na biało ubrana kobieta najwyraź
niej do nich machała ręką.
- Ja się tym zajmę - powiedziała Isabel, przypomniawszy
sobie o konieczności wypełnienia formularza i zapłacenia za
leczenie dziecka. - Jeśli się pan spieszy...
Craig wzruszył ramionami, podszedł do rejestratorki i usiadł
na jednym z dwóch stojących obok jej biurka krzeseł. Isabel, nie
całkiem pewna, jak się zachować, usiadła obok niego.
- Czy mogę prosić o podanie nazwiska? - zapytała pie
lęgniarka.
- Craig Jaeger odrzekł Craig, zanim Isabel zdążyła
otworzyć usta. - Ja ureguluję rachunek.
- Chwileczkę! - zaprotestowała Isabel. - Nie musi pan
tego robić. Sama za wszystko zapłacę.
- Zaraz, zaraz - przerwała im rejestratorka. - Porzucone
dzieci znajdują się pod opieką rządu. Ani pan, ani pani nie
musi za nic płacić. Nazwisko jest mi potrzebne wyłącznie po
to, żebym mogła sporządzić raport.
- Mimo to chciałbym jednak pokryć wszystkie koszty
- upierał się Craig. - Proszę zapewnić dziecku jak najlepszą
opiekę. Ja za wszystko zapłacę.
Z wyrazu twarzy rejestratorki nietrudno było się domyślić,
że po raz pierwszy w życiu ma do czynienia z podobną wiel
kodusznością.
- Chciałabym pomóc - odezwała się Isabel, czując, że
znów pozostaje na uboczu.
- Dam pani znać, jeśli zabraknie mi pieniędzy - burknął
Craig.
Isabel miała wrażenie, że pieniędzy mu raczej nie zabrak
nie. Zachowywał się z taką samą pewnością siebie, jaką pre
zentowali jej zamożni klienci.
- No, dobrze - westchnęła rejestratorka, kiedy już spisała
wszystkie dane Craiga. - Teraz nazwisko pacjentki. Dopóki
nie znajdziemy jej rodziców, będziemy ją nazywać Jane Doe.
- Sandy - wpadł jej w słowo Craig.
Pielęgniarka popatrzyła na niego przez grube szkła okula
rów. Isabel też mu się przyglądała.
- Znaleziono ją na piasku, więc to chyba odpowiednie
imię - powiedział Craig. - Zresztą nikt chyba nie zastanawiał
się dotąd, jak ją nazwać. Ten, kto ją zostawił na plaży, nie
myślał o niej jak o istocie ludzkiej, po co więc miałby się
kłopotać nadawaniem imienia.
Isabel szczerze zdziwił ten mężczyzna, który, jak się oka
zało, odczuwał takie subtelności, jak uczłowieczający akt na
dania imienia.
Pielęgniarka pytająco spojrzała na Isabel, a kiedy ta skinęła
głową na znak, że wyraża zgodę, wpisała do kwestionariusza
nadane przez Craiga imię.Wreszcie wszystkie formularze zo
stały wypełnione w trzech egzemplarzach. Isabel odetchnęła
z ulgą. Kiedy jednak wstała z krzesła, zobaczyła wchodzące
go do izby przyjęć policjanta z miejscowego posterunku.
- Czy to pani znalazła niemowlę? - zapytał policjant, pod
chodząc do Isabel.
Skinęła głową i skonstatowała, że Craig wciąż jest przy
niej. choć co chwila patrzy na zegarek. Poszedł razem z nią i
z policjantem do poczekalni, aby odpowiedzieć na pytania
umundurowanego stróża porządku.
- W którym miejscu na plaży znalazła pani to dziecko?
- zapytał policjant.
- To było gdzieś między Osiemnastą Ulicą a Miltonem.
- Isabel zupełnie nie mogła sobie przypomnieć szczegółów.
- Zatrzymała mnie pani dokładnie przed stacją Texaco
- pomógł jej Craig.
- Tak, tak. Teraz pamiętam. Dziecko leżało koło falochro
nu, niedaleko tych schodów, które prowadzą z plaży do stacji
Tcxaco.
Policjant sumiennie notował wszystkie usłyszane informacje.
- Stało się to dokładnie dziesięć po szóstej - dodał Craig.
- Wiem, bo już wtedy byłem spóźniony.
Odsunął rękaw marynarki i znowu spojrzał na zegarek.
Najwyraźniej trochę się denerwował.
- Może pan już iść - powiedziała Isabcl.
- Zostanę - odrzekł z ponurym wyrazem twarzy. - Muszę
tylko zadzwonić.
Nie widać było po nim, żeby miał wielką ochotę na tę
rozmowę telefoniczną. Pozostał przy Isabel, dopóki policjant
nie skończył przesłuchania. Dopiero wtedy poszedł szukać
telefonu.
Isabel patrzyła za oddalającym się mężczyzną. Myślała
o tym, jaki on ma dziwny charakter. Niby chłodny i obojętny,
a jednak pełen współczucia dla porzuconego, obcego dziecka.
Nie chciał się przyznać do słabości, ale przecież nie sterczałby
tu jak kołek, gdyby nie chęć upewnienia się, że Sandy jest
zdrowa i nic jej nie grozi.
- Co się z nią teraz stanie? - zapytała Isabel policjanta.
- Dołożymy wszelkich starań, żeby odnaleźć jej matkę
- zapewnił. - Może obsługa stacji benzynowej coś zauważy
ła. Zresztą gazety i stacje telewizyjne na pewno nagłośnią tę
sprawę. Miejmy nadzieję, że ktoś się zgłosi po tę małą. Ale
jeśli matka nie znajdzie się, zanim dziecko opuści szpital,
będziemy musieli umieścić je w domu dziecka.
- Ale jej rodzice... - Isabel nie dawała za wygraną. -
Przecież rodzice jej nic chcieli.
- To widać - odrzekł policjant. Pożegnał się i wyszedł ze
szpitala.
Zanim wrócił Craig, do poczekalni wszedł doktor Keen.
Jonathan Keen był już na emeryturze, ale wciąż jeszcze co
dziennie przychodził do szpitala na kilka godzin. To on opie-
kował się Isabel i jej młodszym rodzeństwem, kiedy wszyscy
byli dziećmi. Teraz roztaczał opiekę nad drugim pokoleniem
De Leonów. Oprócz tego doktor Keen był też przyjacielem
rodziny.
- Och, doktorze! - Na widok siwowłosego lekarza Isabel
aż podskoczyła z radości. - Tak się cieszę, że pana widzę. Jak
ona się czuje?
- A więc to ty ją tu przywiozłaś - uśmiechnął się stary
doktor. - Mogłem się tego domyślić. Jest zupełnie normalna.
Wspaniałe, czterokilogramowe niemowlę. Płuca nie są zajęte,
wszystkie odruchy prawidłowe.
- Nie sądzi pan. że ona jest latynoską? - zapytała Isabel,
szczęśliwa, że dziewczynce nic już nie grozi. - Powiedziałam
o moich przypuszczeniach policji.
- Sądząc po kolorze skóry i włosów, to pewnie masz rację
doktor skinął głową.
- A co się stanie, jeśli nikt nie zechce jej adoptować?
- Nie martw się, Isabel. - Doktor Keen poklepał ją po
ramieniu. Takiej ślicznej małej kruszynce na pewno nic
zabraknie miłości. A właśnie, jak się ma Corey?
- Bardzo dobrze. - Isabel uśmiechnęła się, przypomnia
wszy sobie siostrzeńca, który miał szczęście urodzić się w ko
chającej, choć nie całkiem pełnej rodzinie. - Angie też jest
w formie. Szczerze mówiąc, dziś rano powiedziała mi, żebym
przestała się we wszystko wtrącać, bo ona sama doskonale
poradzi sobie z własnym synem.
- O, to wielka zmiana.
- Niech się pan nie śmieje. Kiedy pielęgniarka po raz
pierwszy przyniosła jej dziecko. Angie miała taką minę, jak
by podano jej Marsjanina. Teraz wszystko zmieniło się na
lepsze.
- Czy to cię martwi?
- Właściwie tak - przyznała Isabel. - Jestem piekielnie
zazdrosna.
- Ty też możesz zostać samotną matką - przypomniał jej
doktor.
- Nie chciałabym tego w ten sposób robić. Isabel pokrę
ciła głową. - Czy myśli pan, że pozwoliliby mi zostać jej
matką zastępczą, zanim znajdzie się rodzina, która chciałaby
adoptować Sandy?
- Byłaś już kiedyś matką zastępczą, prawda? - Doktor
w zamyśleniu tarł podbródek.
- Tak...
Po tamtym pierwszym i jedynym doświadczeniu Isabel skre
śliła się z listy rodziców zastępczych. O mało nie pękło jej serce,
kiedy sąd zwrócił ośmioletniego chłopca jego matce alkoholicz-
ce. Nie dała się przekonać, że dziecku będzie dobrze, a jego
matka się wyleczyła i nawet chodziła na kursy dla rodziców...
- Dobrzy rodzice zastępczy zawsze są w cenie - powie
dział doktor Keen. - Ale wiesz, jacy są ci mądrale z opieki
społecznej. Będą cię sprawdzali i...
- No cóż - westchnęła Isabel. - Być może nie jest to
jednak taki wspaniały pomysł. W końcu i tak będę musiała
małą komuś oddać, a to zawsze bardzo boli.
- Może tym razem stanie się inaczej. A jeśli sama ją za
adoptujesz?
- Ja? - Isabel potrząsnęła głową. - Bez męża nie mam na
to szans.
- Jeśli nikt inny jej nie weźmie... Niewiele rodzin chce
adoptować dzieci latynoskie. Zresztą nigdy nic nie wiadomo
- doktor porozumiewawczo mrugnął do niej okiem. - Może
znajdzie się odpowiedni kandydat na tatusia.
- O, tak - żachnęła się Isabel. - Czekam z utęsknie
niem...
W tej chwili pojawił się Craig Jaeger z filiżanką gorącej
kawy.
Doktor Keen spojrzał porozumiewawczo na Isabel.
- Chyba dzwoni mój pager - powiedział. - Aha. jeśli
chcesz, możesz iść do sali noworodków i zobaczyć dziecko.
- Proszę. - Craig podał jej filiżankę. - Myślę, że powinna
się pani napić.
Powinnam się także wykąpać, uczesać, przyzwoicie ubrać
i może jeszcze zrobić lekki makijaż, pomyślała Isabel. Dopie
ro teraz zdała sobie sprawę z tego, że wygląda nieświeżo.
- Dziękuję bardzo. - Pociągnęła łyk gorącej kawy. - Do
ktor powiedział, że Sandy ma się dobrze.
- Świetnie. - Craig lekko się uśmiechnął.
Czy udało się panu przełożyć spotkanie?
- Niestety, nie.
- Tak mi przykro. Może więc pozwoli się pan zaprosić na
śniadanie? Tylko w ten sposób mogę się panu odwdzięczyć.
- Jak pani to sobie wyobraża? Chyba nie nosi pani pod
bluzą pasa z pieniędzmi? Zresztą wydawało mi się. że chciała
pani zobaczyć dziecko.
Isabel odczekała chwilę, aż minie zbyt dobrze znane drże
nie serca. On pewnie sądzi, że oszalałam, skoro nie chcę na
nią nawet spojrzeć, pomyślała. Ale ja dla własnego dobra
powinnam unikać wszelkich kontaktów z Sandy. Za łatwo się
przywiązuję i za bardzo cierpię przy rozstaniu.
Jeśli pójdę do sali noworodków i przycisnę nos do szy
by, to mogę się już nigdy nic odkleić powiedziała. - Ale jeśli
pan ma ochotę...
- Nie. - Craig gwałtownie pokręcił głową. Muszę je
chać na lotnisko.
- Więc nie ma pan ochoty na śniadanie? - Pytanie za
brzmiało prawie tak, jakby było rozpaczliwym wołaniem
o pomoc. Isabel istotnie potrzebowała pomocy. Musiała mieć
jakiś pretekst, żeby przestać wreszcie myśleć o tym biednym
nie kochanym dziecku. Śniadanie dobrze by jej zrobiło.
Szczególnie gdyby mogła je zjeść ze współczującym i bez
wątpienia przystojnym mężczyzną. Craig Jaeger był jedyną
istotą, jaka mogła odsunąć myśli Isabel od małej Sandy.
- A gdzie byśmy pojechali na to śniadanie? - zapytał po
chwili wahania Craig.
- Do restauracji Tito. Mam tam otwarty kredyt. To restau
racja moich rodziców.
Craig jeszcze chwilę się wahał, parę razy spojrzał na zega
rek, a wreszcie zgodził się na wspólne śniadanie, choć zrobił
to z entuzjazmem, jaki wypadałoby okazać raczej przy wstę
powaniu na szafot.
Błękitne BMW Craiga wciąż jeszcze stało przed samymi
drzwiami izby przyjęć, było jednak zbyt wcześnie, żeby komu
kolwiek chciało się pieklić z tego powodu. Craig otworzył drzwi
i oboje wsiedli do samochodu. Przeczucie przygody przytłumiło
w sercu Isabel dojmujący ból, jaki sprawiło jej oddalenie się od
Sandy. Izabel mogłaby przysiąc, że zanim śniadanie dobiegnie
końca, Craig Jaeger się do niej uśmiechnie.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Na następnych światłach proszę skręcić w lewo - ko
menderowała Isabel.
Craig wykonał polecenie, przez cały czas zastanawiając się
nad tym, dlaczego właściwie to robi. Nie mógł już wprawdzie
zdążyć na umówione spotkanie, ale do Dallas tak czy siak
musiał pojechać. I to najbliższym samolotem. Gdyby się po
spieszył, zdążyłby jeszcze porozmawiać indywidualnie z wię
kszością inwestorów i po raz tysięczny zapewnić ich, że do
brze ulokowali swoje pieniądze.
Zupełnie nie miał pojęcia, dlaczego odwleka wyjazd. Spo
jrzał ukradkiem na Isabel. Jasne poranne słońce świeciło jej
prosto w oczy, więc zamknęła je, a z jej piersi wyrwało się
ciche westchnienie. Nie było na świecie takiego mężczyzny,
który przedłożyłby kilka irytujących spotkań nad towarzy
stwo Isabel.
- Teraz proszę skręcić w prawo - powiedziała. - A zaraz
potem w lewo na podjazd przed takim różowolawendowym
domem.
- Różowolawendowy... dom - powtórzył, patrząc w za
chwycie na znajdujący sięjuż przed nim imponujący budynek.
Były to całe trzy piętra wiktoriańskiego zbytku, z przestronną
werandą, wieżyczkami i kolumienkami włącznie. Wokół ota
czającego posiadłość płotu rosły róże, które dopiero zaczęły
rozkwitać. - Czy to tutaj pani mieszka?
- I mieszkam, i pracuję. Moja firma zajmuje prawie cały
parter. - Ruchem głowy wskazała skromny, ręcznie malowa
ny szyld umieszczony na skrzynce pocztowej. Głosił on:
„Wnętrza DeLeon".
Dostępu do domu broniły dębowe drzwi z witrażowymi
panelami. Wewnątrz znajdowało się najpiękniejsze biuro, ja
kie Craig kiedykolwiek oglądał. Filigranowe bibeloty, orien
talne tkaniny, kilka palm i mnóstwo paproci nadawało temu
pomieszczeniu niecodzienny urok. W różnych częściach mie
szkania zaaranżowano przytulne kąciki wypoczynkowe
z miękkimi sofami, przytulnymi fotelami i małymi stolikami.
Craig wyobraził sobie, jak przyjemnie byłoby w takim miej
scu oglądać próbki, wzory i projekty oraz rozmawiać o zwią
zanych z przebudową własnego domu planach. Jednak naj
mocniej uderzyło go to, że dom ten był jakby kwintesencją
samej Isabel: ciepły, troskliwy i z klasą.
Mieliśmy pojechać do restauracji - odezwał się Craig.
gdy razem z Isabel dotarł wreszcie do ogromnej, bardzo no
wocześnie urządzonej kuchni.
- Zmieniłam zdanie. Isabel uśmiechnęła się do niego.
Napełniła dwa kubki gorącą kawą z ekspresu. - Moja rodzina
to bardzo wścibscy ludzie. Kiedy sobie wyobraziłam te ich
pytania" i to koszmarne zamieszanie wokół całej sprawy.
uznałam, że należy nam się raczej spokojne śniadanie w moim
domu. Jaką kawę pan pije?
- Czarną. - Wziął od Isabel kubek z kawą.
- Proszę, niech pan siada - powiedziała. Zastanawiam
się, co by tu panu zaproponować. Omlet, naleśniki, a może
gofry? Co pan woli? Proszę się zastanowić, a ja przez ten czas
doprowadzę się do porządku. Za pięć minut będę z powrotem.
Była radosna jak skowronek, jednak Craig czuł, że jest
to radość wymuszona. Przypuszczał, że wciąż jeszcze my
śli o pozostawionym w szpitalu dziecku. Patrzył za odcho-
dzącą Isabel, zastanawiając się, jak też może wyglądać jej
ciało pod tym rozciągniętym dresem. Dopiero teraz przypo
mniał sobie, że bardzo dawno nie był z żadną kobietą. Obo
wiązki zawodowe nie pozostawiały mu zbyt wiele czasu na
wet na życie towarzyskie, nie mówiąc już o jakimkolwiek
trwalszym związku. Teraz już rozumiał, jaka siła przyciągnęła
go do tego domu na intymne śniadanko z pełną seksu Isabel
De Leon.
Otworzyły się drzwi. Craig spodziewał się powrotu Isabel,
ale kobieta, która weszła do kuchni, była wyższa i szczuplej
sza, choć trochę podobna do Isabel. Miała jaśniejsze włosy
i trzymała na rękach niemowlę. Craig bez trudu odgadł, że ma
do czynienia z siostrą Isabel i jej małym synkiem.
Młoda kobieta nie zauważyła gościa. Jak lunatyczka pode
szła do ekspresu z kawą. Drgnęła, kiedy Craig zakasłał, żeby
zwrócić na siebie jej uwagę.
- Kim pan jest? - zapytała, trwożliwie tuląc do siebie
niemowlę.
- Nazywam się Craig Jaeger. - Wstał i nalał dziewczynie
kawy do kubka. - Jestem znajomym Isabel. A pani pewnie
jest jej siostrą?
Młoda kobieta wzięła kubek, ale widać było po niej, że
wciąż jeszcze czegoś się obawia.
- Tak, to ja jestem Angie - powiedziała. - Gdzie Isabel?
- Tu jestem - odezwał się melodyjny głos, który Craig już
zdążył polubić. - Widzę, żeście się poznali.
No wiesz, Iz! Mogłaś mnie uprzedzić, że będziemy mia
ły gościa nadęła się Angie. Opuściła kuchnię, znacząc ślad
kapiącymi z kubka kroplami kawy.
- Dopóki nie wypije pierwszej porannej kawy, jest nie
znośna - usprawiedliwiała siostrę Isabel. - Co mam przygo
tować? Mogą być jajka Benedict?
Potrafi pani usmażyć jajka Benedict? - Na samą myśl
o takim śniadaniu Craigowi ślinka napłynęła do ust.
- Jeśli nie przeszkadza panu, że zamiast kanadyjskiego
bekonu użyję szynki...
Craig jak zahipnotyzowany wpatrywał się w krzątającą się
po kuchni Isabel.
Proszę mi powiedzieć - zapytał tknięty nagłym przeczu
ciem - czy nie ma pani przypadkiem zazdrosnego męża? Nie
chciałbym, żeby tu wpadł i przewrócił do góry nogami dom,
kiedy się zorientuje, że przygotowuje pani śniadanie obcemu
mężczyźnie.
Proszę się nie obawiać - roześmiała się trochę sztucznie.
- Niezazdrosnego męża też nie mam. Szczerze mówiąc, rzad
ko mam okazję gotować komuś innemu niż sobie i Angie. .
Ja z kolei rzadko jadam przyzwoite posiłki - westchnął
Craig. - Kiedy jestem w domu, zadowalam się mrożonkami,
a kiedy podróżuję, korzystam z przeróżnych restauracji.
- Rozumiem z tego, że pan także nic ma rodziny. - Isabel
postawiła na stole talerze ze wspaniale przyrządzonymi jajka
mi i miseczką sosu holenderskiego. •
- Nie nadaję się do małżeństwa.
- Już się pan zdążył zawieść na tej instytucji?
Pochyliła się lekko do przodu i uniosła głowę, gotowa
uważnie wysłuchać zwierzeń. W jej pytaniu nie było zwykłej
ciekawości, lecz coś w rodzaju troski o niego. Postanowił
szczerze i uczciwie na to pytanie odpowiedzieć.
- Nigdy nawet nie próbowałem. Bardzo dużo pracuję,
często jestem w podróży. Nie poradziłbym sobie i z pracą,
i z rodziną.
Oczekiwał, że Isabel wyrazi sprzeciw wobec tej jego wie
lokrotnie ćwiczonej odpowiedzi. Być może nawet chciał, żeby
powiedziała coś o oddanej żonie, która zadba o ognisko do-
mowe i stanie się podporą jego kariery. Ale Isabel nic takiego
nie powiedziała. W milczeniu wpatrywała się w talerz. Jej
długie rzęsy rzucały cienie na policzki.
Craig zajął się więc pochłanianiem pysznego śniadania,
które było ucztą dla jego podniebienia. Obecność Isabel spra
wiała przyjemność także pozostałym zmysłom Craiga.
Fantastyczne pochwalił.
- Dziękuję. Podgrzeję jeszcze kawę.
Craig miał wrażenie, że powiedział coś, co jego gospodyni
sprawiło przykrość, jednak zupełnie nie miał pojęcia, co to
takiego.
Isabel nalewała kawę, klnąc pod nosem swe zezowate
szczęście. Zupełnie przypadkiem spotkała przystojnego, cie
kawego mężczyznę, z którym dobrze się jej rozmawia i który
najwyraźniej się nią interesuje. I co z tego, skoro jest zdekla
rowanym kawalerem. Zresztą może specjalnie tak jej powie
dział, żeby nie wiązała z nim żadnych nadziei. Tak czy ina
czej, ten mężczyzna nie był jej przeznaczony. Isabel wcale nie
pragnęła za wszelką cenę wyjść za mąż. A jednak nie lubiła
umawiać się z mężczyzną, jeśli wiedziała, że związek z nim
nie ma przyszłości. Nie potrafiła zbliżyć się do człowieka,
który nie byłby jej szczerze oddany. No bo po co zawracać
sobie głowę, jeśli i tak nic z tego nie będzie?
Angie weszła do kuchni w samą porę, żeby przerwać kło
potliwe milczenie. Ubrana w skórzaną minispódniczkę, obci
słą bluzkę i buty na dziesięciocentymetrowych obcasach wy
glądała tak, jakby wybierała się na dyskotekę, a nie do pracy.
Isabel doskonale wiedziała, że Craig nie jest w typie jej sio
stry. Angie gustowała w ubogich muzykach, w głodujących
artystach z długimi włosami i kolczykami w uszach. Mimo
to uznała widocznie, że z Craigiem warto przynajmniej po-
flirtować.
- Cześć - powiedziała, patrząc wprost na Craiga i trzepo
cząc swymi długimi rzęsami. - Mam na imię Angie i jestem
siostrą Isabel. Przyszłam tu tylko po to, żeby powiedzieć, że
tamta ponura wiedźma, która tu wcześniej była, to nic ja, tylko
moja zła siostra bliźniaczka.
- Bardzo mi miło - powiedział Craig.
I uśmiechnął się. Naprawdę się uśmiechnął. Isabel nic mog
ła sobie darować, że to nie jej, lecz Angie udało się zmusić
gościa do uśmiechu.
- Pamiętasz, że o dziesiątej jesteś umówiona z panią Har-
rison? zwróciła się Angie do siostry. - Myślę, że powinnaś
się ubrać.
- Zdążę jeszcze wziąć prysznic i przebrać się. Gdzie jest
Corey?
Oleta się nim zajmuje.
Isabel znów musiała sobie odmówić zrobienia siostrze
awantury, na którą od pewnego czasu miała ogromną ochotę.
Tyle razy powtarzała, że Olecie płaci się za sprzątanie, a nie
za doglądanie niemowlęcia.
- Do zobaczenia! - Angie wyszła, pozostawiając za sobą
zapach perfum.
- Żywe srebro - skomentował Craig.
- To raczej delikatne określenie. Nie daje człowiekowi ani
chwili spokoju.
Craig dopił swoją kawę i Isabel sięgnęła po dzbanek, chcąc
nalać mu nową porcję.
- Teraz już naprawdę muszę iść - zaprotestował. - Zresztą
pani też ma coś do załatwienia.
Nie mogła temu zaprzeczyć, choć bardzo jej się nie chciało
kończyć tego miłego spotkania. Craig Jaeger dziwnie na nią
działał. Nie dlatego, że był przystojny i pewny siebie, ale z po
wodu troskliwości, jaką okazał Isabel i małej Sandy. Coś, co
większość ludzi na świecie uznałaby za duży kłopot, on po
traktował jak sprawę, za którą jest osobiście odpowiedzialny.
Craig wstawił do zlewu talerz i kubek po kawie, Isabel
odprowadziła go do wyjścia. Oczywiście, Angie nie dotarła
jeszcze do swego biura, choć ósma trzydzieści dawno już
minęła. Po raz pierwszy w życiu Isabel ucieszyła się z tego,
że młodsza siostra, jak zwykle, spóźniła się do pracy. Ostatnie
kilka minut z Craigiem wolała bowiem spędzić bez świadków.
- Chciałbym się jeszcze kiedyś z panią spotkać - powie
dział Craig, zatrzymując się przy drzwiach.
Choć zaledwie kilka minut temu Isabel zastanawiała się,
czy on czuje do niej taki sam pociąg, jaki ona czuła do niego,
to potwierdzenie tamtych przypuszczeń bardzo ją zaskoczyło.
Miała ogromną ochotę przyjąć zaproszenie. Czekał cierpli
wie na jej odpowiedź, patrząc na Isabel tymi swoimi błękit
nymi oczami... Ona jednak doskonale wiedziała, co powin
na zrobić. Craig miał zupełnie inne cele życiowe od tych,
które postawiła przed sobą Isabel. Gdyby zaczęli się spoty
kać, jeśliby się w sobie zakochali, marnie by się to dla nich
skończyło.
- To nie jest najlepszy pomysł - powiedziała.
- Dlaczego?
- No cóż, sądzę, że i tak nic by z tego nie wyszło. Nie
jestem w pańskim typie.
- Czyżby? Wobec tego kto jest w moim typie? Może Angie?
- To także przyszło mi do głowy. Uśmiechnął się pan
do niej.
- Bo mnie rozśmieszyła. A pani mnie zaciekawia.
Pochylił się nad nią. To właściwie nie był pocałunek, tylko
muśnięcie warg, zbliżenie oddechów, nic więcej...
- Ja... Przecież powiedziałam: nie - rzekła drżącym głosem.
- Powiedziała pani. - Craig uśmiechnął się tym razem
wyłącznie do niej. - Ale nie mogłem się oprzeć. Dziękuję za
interesujący poranek. Do widzenia.
Wreszcie wsiadł do samochodu, a Isabel natychmiast za
mknęła drzwi, żeby przypadkiem nie popełnić jakiegoś głup
stwa, takiego jak na przykład zmiana decyzji.
Na szczęście nie mogła sobie pozwolić na rozmyślania
o Craigu. Musiała zająć się sprawami pani Harrison, a przede
wszystkim doprowadzić się do porządku przed umówionym
spotkaniem.
Poszedł już? - zapytała Angie, która właśnie schodziła
na dół.
- Niestety, tak.
- Gdzieś ty tego faceta znalazła? Nic dziwnego, że z nikim
się nie spotykasz, jeśli masz pod ręką takiego przystojniaka...
- Przypadek. - Isabel machnęła ręką.
- Opowiedz mi! Opowiedz! - zapiszczała Angie.
- Muszę wziąć prysznic. - Isabel wyminęła siostrę i po
szła na górę. choć doskonale wiedziała, że Angie umiera
z ciekawości. Później ci opowiem.
Na to „później" znalazły czas dopiero w porze lunchu.
Poranek wypełniły im spotkania, dostawy, rozmowy telefoni
czne i wścibski reporter z lokalnej gazety, który koniecznie
chciał przeprowadzić długi wywiad z Isabel. Kiedy pozbyła
się reportera, mogła wreszcie usiąść obok karmiącej Coreya
siostry i opowiedzieć jej swoją poranną przygodę.
- To straszne. - Angie się rozpłakała. Zresztą zawsze pła
kała podczas karmienia. - Jak to możliwe, żeby matka skazała
własne maleństwo na pewną śmierć? Ja bym wzięła tę małą.
Mam dość mleka, żeby wykarmić dwójkę dzieci.
Isabel nie chciała przypominać siostrze, jak tuż po urodze
niu Coreya musiała ją błagać, żeby choć raz dotknęła niemow
lęcia. O karmieniu wówczas w ogóle nie było mowy. A jed-
nak więź istniejąca pomiędzy matką i dzieckiem jest silniejsza
od wszelkich uprzedzeń. Isabel dopiero teraz na dobre zdała
sobie z tego sprawę.
- Czy Sandy będzie zdrowa? - zapytała Angie.
- Doktor Keen twierdzi, że tak.
- To dobrze - ucieszyła się Angie. - A teraz opowiedz mi
o Craigu Jaegerze.
- Poprosił, żebym się z nim jeszcze raz spotkała - wes
tchnęła Isabel.
- Fantastycznie! Doskonale do siebie pasujecie. Na kiedy
się umówiliście'.'
- Nic umówiliśmy się. Nie chcę się z nim spotykać.
Angie patrzyła na siostrę zupełnie osłupiała.
- Powiedział, że dla niego najważniejsza jest praca i że
nie ma zamiaru się żenić ani mieć dzieci.
A Isabel wiedziała już na pewno, że ona bardzo chce mieć
dzieci. Szczególnie po porannej przygodzie, która umożliwiła
jej, dramatyczny wprawdzie i bardzo krótki, ale za to bliski
kontakt z noworodkiem.
- No i co z tego? - Angie wreszcie odzyskała głos. - Nie
możesz się z nim chociaż raz spotkać? Jesteś kompletną wa
riatką, wiesz? Skąd możesz wiedzieć, że on by się w tobie nie
zakochał i nie zmienił zdania?
- A co będzie, jeśli ja się w nim zakocham, a on nie zmieni
zdania?
Tym razem chyba przesadziłaś. Przykro mi, że muszę ci
o tym mówić, ale faceci rzadko kiedy umawiają się z kobie
tami, planując od razu miłość i małżeństwo. Takie rzeczy
zdarzają się przeważnie wtedy, kiedy się ich człowiek naj
mniej spodziewa.
- A skąd ty o tym tyle wiesz?
- Nic nie wiem - westchnęła Angie. - Zresztą masz na to
najlepszy dowód. - Połaskotała Coreya i zaczęła z nim roz
mawiać. Widocznie wcale jej nie przeszkadzało, że ojciec
dziecka tak paskudnie ją potraktował.
Tylko dzięki nawałowi pracy Isabel przez całe popołudnie
ani razu nie pomyślała o Craigu ani o Sandy. Ale kiedy pod
wieczór zadzwonił do niej doktor Keen, wszystkie ważne
sprawy nagle przestały być istotne.
- Z Sandy wszystko w porządku, prawda? - zapytała Isabel.
- Wspaniała dziewczynka. Nie mam zamiaru trzymać jej
zbyt długo w szpitalu.
- Czy znaleziono jej już dobrą rodzinę zastępczą? Zawia
domił ich pan przecież...
- Tak, Brenda Eams już ją widziała. Znasz Brendę, prawda?
- Tak, znam. To ona prowadziła sprawę Phila. - Na wspo
mnienie Phila Isabel zachciało się płakać. Jej pierwszego i je
dynego podopiecznego matka, za zgodą sądu, zabrała na Flo
rydę trzy lata temu. A jednak Isabel wciąż jeszcze tęskniła za
chłopcem. - Dobrze, że Brenda zajmie się teraz Sandy. Ona
na pewno znajdzie jej właściwy dom.
- Oczywiście, że znajdzie. Powiedziała mi, że takie ma
leństwo zawsze gdzieś wciśnie.
- Jak to „wciśnie"?
- Akurat teraz wszystkie rodziny zastępcze są zajęte. Zre
sztą dobrych domów zawsze brakuje. Poczekaj, odzywa się
mój pager. Chciałem ci tylko powiedzieć...
- Chwileczkę, doktorze. Czy Brenda naprawdę powie
działa panu, że nie ma gdzie umieścić Sandy?
- Na pewno sobie poradzi. Przepraszam cię, Isabel. ale
muszę kończyć...
- Wobec tego ja wezmę Sandy - powiedziała Isabel bez
chwili zastanowienia.
- Naprawdę nic miałem zamiaru proponować ci niczego
podobnego...
- Owszem, miał pan taki zamiar. I proszenie udawać nie
winiątka.
- No cóż, przyznaję, że wspomniałem Brendzie o istnie
niu takiej możliwości. Ona twierdzi, że bez problemu przy
wróci cię na listę zastępczych rodziców. Nie chciałbym jed
nak, żebyś się czuła zobowiązana...
- Zaraz do niej zadzwonię. Może pan już iść. Zadanie
wykonał pan po mistrzowsku.
Nic minęło dziesięć minut, gdy sprawa została załatwiona.
Brenda Eams bardzo się ucieszyła, że będzie mogła umieścić
Sandy u Isabel. Ta jednakże miała mieszane uczucia. Z jednej
strony chciało jej się tańczyć i śpiewać z radości. Z drugiej
zdrowy rozsądek podpowiadał, że potem trudno będzie się
rozstać z dzieckiem.
No cóż, klamka zapadła, Isabel czuła się odpowiedzialna
za los Sandy. Nie mogła odmówić podstępnie złożonej prośbie
doktora Keena.
- Popilnujesz przez chwilę interesu? zapytała Isabel
młodszą siostrę.
- No pewnie. A dokąd się wybierasz?
- Do szpitala.
- Daj spokój, Iz. - Angie spojrzała na nią niemal ze stra
chem. - Chyba nie przywiązałaś się zbytnio do tego dziecka?
- Niestety, tak - odrzekła Isabel ze smutkiem. - Zgodzi
łam się zostać matką zastępczą.
- Chcesz mi powiedzieć, że będziemy miały w domu dwa
niemowlaki? - zawołała Angie. - Nie dość kłopotu z jed
nym? Nie będziemy mogły pracować.
- Sama dziś rano dałaś mi do zrozumienia, że dwie matki
nie mają co robić przy jednym dziecku. Zresztą uważam, że
to doskonały pomysł. Możemy się zmieniać przy dzieciach
podczas godzin pracy, a wieczorem ty i tak zabierasz Coreya
do domu. Do waszego nowego domu.
- A, tak. Zupełnie zapomniałam o tej przeprowadzce. -
Angie trochę się rozpogodziła. - Naprawdę tak bardzo chcesz
mieć dziecko? Przecież w końcu i tak ci je zabiorą.
- Niekoniecznie. Doktor Keen uważa, że powinnam wy
stąpić o adopcję. - Aż do tej chwili Isabel nie miała pojęcia,
że potraktowała poważnie jego propozycję.
Przecież nie masz męża. Zawsze powtarzałaś, że nie
chcesz, żeby twoje dziecko wychowywało się bez ojca.
- Naprawdę nie wiem. Muszę się jeszcze zastanowić.
- No cóż, być może rzeczywiście dwoje dzieci nie przy
sporzy nam dużo więcej kłopotów niż jedno. - Angie wresz
cie się uśmiechnęła.
Craig przyglądał się przez szybę wykrzywionej buzi nie
mowlęcia. Sam nie wiedział, dlaczego właściwie tu przyszedł.
Mała, zawinięta w kolorowy papier paczuszka z upominkiem
była przecież tylko pretekstem.
Prawda była taka, że Sandy okazała się jedynym ogniwem,
łączącym go jeszcze z Isabel. Dlatego i tylko dlatego Craig
nie mógł zapomnieć o tym biednym dziecku.
Nie rozumiał, dlaczego Isabel nie chciała się z nim spotkać.
Przysiągłby, że nie był jej obojętny. Przecież nie odepchnęła
go, kiedy ją pocałował. Ale dlaczego nie chciała go więcej
widzieć?
Może ma już narzeczonego? myślał Craig. Zapytałem ją
wprawdzie o męża, ale o narzeczonego nie pytałem. Trochę
to pocieszające, że nie z powodu mojej osobowości mnie
odrzuciła, ale przez lojalność wobec kogoś innego. Tylko
dlaczego jestem o nią taki zazdrosny?
Zastukał palcem w szybę i /robił śmieszną minę, choć wie
dział, że maleństwo nie może go zobaczyć. A mimo to Sandy
jakby się uśmiechnęła. Mądre dziecko, pomyślał. Ciekawe, co
się z nią stanie.
Nagle poczuł, że nic jest już sam na korytarzu. Nie mógł
uwierzyć we własne szczęście, kiedy okazało się, że ta kobie
ta, która do niego podeszła, to właśnie Isabel. Zastanawiał się,
jak długo go obserwowała. Nie chciał, aby ktokolwiek przy
łapał go na wygłupach.
- Dzień dobry - powitała go Isabel. - Myślałam, że już
dawno jest pan w Dallas.
Nie dostałem się do samolotu. Jutro polecę.
Ależ ona jest wspaniała, pomyślał, przyglądając się ele-
gancko tym razem ubranej Isabel. Zupełnie zapomniał języka
w gębie.
- Ach, tu jest Sandy. - Isabel patrzyła przez szybę na
niemowlę. - Ależ to ładne dziecko.
- Wygląda tak samo jak inne noworodki - mruknął Craig,
bo nie chciał się dać wciągnąć w żadne sentymentalne rozmowy.
- Zwracam panu uwagę, że mówi pan o mojej podopiecznej.
- Zabiera ją pani do domu?
Okazuje się, że akurat teraz wszystkie rodziny zastępcze
są zajęte. Dlatego mnie ją przydzielili.
Craig nie bardzo wiedział, dlaczego ta informacja sprawiła,
że trochę mu ulżyło.
- Rozumiem z tego, że nadal nic nie wiadomo o jej ro
dzicach.
- Dziś wieczorem powiedzą o Sandy w telewizji, a jutro
informacja znajdzie się w gazetach. Może dzięki temu czegoś
się dowiemy.
Craig czuł. że perspektywa odnalezienia matki Sandy wca
le jej nie zachwyca. Zrobiło mu się nieswojo. Isabel nie za-
pytała go, skąd się wziął na szpitalnym korytarzu, jakby uwa
żała za zupełnie naturalne, że robi głupie miny do cudzego
dziecka, którego prawdopodobnie już nigdy w życiu nie zo
baczy.
- Proszę to otworzyć. - Podał Isabel trzymaną w ręku pa
czuszkę.
- Co to takiego? - Spoglądała ze zdziwieniem to na pa
czuszkę, to na Craiga.
- Prezent dla Sandy. Pomyślałem sobie, że to biedactwo
jest tu zupełnie samo, nie ma rodziców i pewnie nikt nigdy
w życiu nic da jej żadnego prezentu... - Craig przerwał, bo
zdał sobie sprawę, że mówi zupełnie nie to, co chciał powie
dzieć. - Skoro jest pani opiekunką Sandy, to może pani otwo
rzyć tę paczkę.
- Dobrze. - Dłonie Isabel drżały, kiedy ostrożnie odwijała
zawiniątko z papieru. - Ależ to śliczne! - zawołała na widok
srebrnego kubeczka.
- Kazałem na nim wygrawerować jej imię. Jak pani myśli,
czy dadzą jej na imię Sandy?
- Będzie je nosiła co najmniej tak długo, jak długo będzie
ze mną odrzekła Isabel, nie patrząc na Craiga.
- To jest jej szczęśliwy kamień - wyjaśnił Craig, gdy Isabel dotknęła palcem znajdującego się pod wygrawerowanym
imieniem dziecka ametystu. - Chciałem... Chciałem, żeby
miała coś ładnego.
Przyłapany na tak mało męskim postępowaniu Craig szyb
ko się pożegnał i wyszedł.
Isabel włożyła prezent i opakowanie do swej przepastnej
torby. Jak na człowieka, który przysięga, że nie chce mieć
dzieci, bardzo się do Sandy przywiązał, pomyślała wzruszona.
- Czy to pani jest Isabel DeLeon? - zapytała pielęgniarka,
otwierając drzwi do pokoju noworodków.
Isabel skinęła głową.
- Doktor Keen uprzedził mnie, że pani przyjdzie. To pani
będzie opiekunką Sandy? Czy chciałaby ją pani wziąć na
ręce'.'
- A mogę?
- Oczywiście.
Pielęgniarka wprowadziła ją do małego pokoiku, przylega
jącego do sali noworodków. Chwilę później Isabel trzymała
w ramionach maleńką istotkę. Poczuła przypływ macierzyń
skiej dumy. Jak gdyby sama urodziła to dziecko, a nie tylko
znalazła je na plaży. Pomyślała, że adopcja Sandy musi dojść
do skutku.
- Ona przed chwilą jadła mówiła pielęgniarka. Ta ma
ła ma prawdziwie wilczy apetyt.
Pielęgniarka wyszła, a Isabel usadowiła się W7godnie
w fotelu z dzieckiem w ramionach. Wolną ręką wyciągnęła
z torby srebrny kubek.
- Zobacz, Sandy - pokazała kubek maleństwu. - Dostałaś
śliczny prezent.
Dziewczynka nic miała zamiaru się obudzić. Wobec tego
Isabel sama dokładniej obejrzała kubek. Był bardzo ciężki.
Czyżby czyste srebro? pomyślała. Ametyst też wygląda jak
prawdziwy. Odwróciła kubek do góry dnem. na którym wid
niał napis: „Klejnoty Jaegera".
Isabel doszła do wniosku, że Craig musi być spokrewniony
z właścicielami eleganckiego sklepu jubilerskiego znajdują
cego się w zabytkowej części miasta. Zresztą Jaegerowie mie
li więcej takich sklepów, bo w Houston Isabel także natknęła
się na salon tej firmy.
Ale byłoby fajnie mieć znajomego, który ma układy wśród
jubilerów, uśmiechnęła się do siebie. Szczególnie jeśli ten
znajomy jest hojny i bardzo przystojny. Sądząc po minach.
jakie robił do Sandy, na pewno nie zostanie starym kawale
rem, choćby nie wiem jak mocno był przekonany do tego
postanowienia. Czy ja oszalałam? Nie pozwolę mu uciec.
Przecież kiedy przyglądał się Sandy przez szybę, miał taką
minę, jakby zazdrościł, że to nie jest jego dziecko. Pewnie
nawet sam nie zdawał sobie z tego sprawy.
Isabel wspomniała, jak dotknął rączki Sandy, kiedy rano
pojawili się z małą w szpitalu. Czyżby naprawdę tak niewiele
było trzeba do powstania więzi między dzieckiem i jego przy
branymi rodzicami? Przytuliła Sandy do siebie. Przynajmniej
w jej przypadku więź ta już istniała. Teraz Isabel miała przed
sobą dni gorączkowego przygotowania domu na przyjęcie
nowego lokatora. Trzeba będzie kupić łóżeczko, jakieś ubran
ka, pieluszki, zabawki...
Nagle przyszło jej do głowy, że nie powinna wykluczać
Craiga z tych przygotowań. Przecież w równym stopniu jak
ona przyczynił się do uratowania życia Sandy. Postanowiła do
niego zadzwonić i zapytać, czy nie chciałby spędzić trochę
czasu z Sandy. Jeśli nawet odmówi, to przynajmniej Isabel
będzie miała czyste sumienie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Kilka dni później Isabel zadzwoniła do biura Craiga z dość
niecodzienną propozycją.
- ...no i pomyślałam sobie, że może chciałby pan pójść
ze mną po te zakupy - mówiła. - Muszę kupić Sandy parę
rzeczy. No wie pan, łóżeczko, ubranka, zabawki i takie tam
różności.
Zakupy? Czy ona sobie ze mnie kpi? myślał poirytowany
Craig. Czy naprawdę sobie wyobraża, że mógłbym razem
z nią kupować pluszowe misie i koronkowe sukienki? Musia
ła widzieć, jak głupio zachowywałem się wtedy w szpitalu.
Nic dziwnego, że wyciągnęła z tego niewłaściwe wnioski.
- Naprawdę bardzo chciałbym się z panią spotkać - po
wiedział - ale wyobrażałem sobie, że pójdziemy razem na
kolację...
- Ach! No cóż, rozumiem. Nie chciałam, żeby poczuł się
pan odsunięty od Sandy - odrzekła prawie szeptem.
Ani mi się śni! oburzył się w myślach Craig. Rzeczywiście
myślę o Sandy i o Isabel więcej, niż powinienem, ale to na
pewno chwilowe. Jeśli nic będę ich widywał, samo przejdzie.
- Obawiałem się trochę, co się stanie z małą - powie
dział do słuchawki. - Teraz jestem pewien, że będzie miała
właściwą opiekę. Jest zdrowa, prawda? Nie ma kłopotów
z jedzeniem?
- Nie, żadnych kłopotów. Sandy jest fantastyczna. Zresztą
śpi sobie teraz na moich kolanach.
- Świetnie - mruknął Craig. Kiedy wyobraził sobie ten
widok, wzruszenie zaparło mu dech w piersiach.
- Więc nie chce pan wybrać się ze mną po zakupy?
- Poszedłbym z panią nawet na koniec świata. Jednak mu
si pani zrozumieć, że moje intencje nie mają nic wspólnego
z tym dzieckiem. - Przynajmniej tym razem powiedział pra
wdę. Isabel bardzo go pociągała i to niezależnie od tego, czy
była z dzieckiem, czy sama.
Isabel milczała.
- O której chciałby pan przyjść? - zapytała w końcu.
- Centrum handlowe otwarte jest dziś dłużej.
- Przyjadę po panią po pracy i pójdziemy na obiad - za
proponował Craig. Potem zajmiemy się zakupami i może
wybierzemy się do kina.
- Nie mogę. Mam przecież maleńkie dziecko! - zaprote
stowała. - Sandy ma dopiero kilka dni. Lepiej dajmy sobie
spokój z zakupami. To nie był najlepszy pomysł. Za kilka
tygodni, kiedy trochę się przyzwyczaję, łatwiej mi będzie
zostawić małą na kilka godzin. Wtedy się umówimy, jeśli
oczywiście nadal będzie pan miał na to ochotę.
- Doskonale - zgodził się Craig natychmiast, bo bał się,
że Isabel znów zmieni zdanie. - Wobec tego zadzwonię do
pani za dwa tygodnie.
Isabel podała mu swój numer telefonu. Dopiero wtedy
Craig zrozumiał, że pokpfł sprawę. Należało skorzystać z oka
zji i pojechać z nią po te sprawunki.
Isabel odłożyła słuchawkę. Zastanawiała się, dlaczego
Craig tak dziwnie się zachował. Pewnie nie chciał się przy
znać, że pokochał Sandy. Sam nie wierzy w siłę nowych
uczuć, które wzbudziła w nim ta mała dziewczynka. A może
rzeczywiście interesował się Sandy tylko tak, jak dobry Sa
marytanin powinien się interesować porzuconym dzieckiem?
A może Isabel opacznie zrozumiała jego zachowanie i zbyt
pochopnie dopasowała je do swojej teorii o więzi rodzinnej?
Miała tylko jeden sposób sprawdzenia, jak to naprawdę jest
/ Craigiem: należało poznać go bliżej. Jeśli okazałoby się, że
Craig Jaeger istotnie nie nadaje się na męża. Isabel elegancko
zakończy tę znajomość, zanim którekolwiek z nich zdąży za
angażować się uczuciowo.
Tak więc teraz przynajmniej miała jakiś plan. Niestety,
czuła także, że jeśli Craig znów ją pocałuje, to wszystkie jej
plany wezmą w łeb.
W sobotę, dwa tygodnie później. Isabel zabawiała rozmo
wą świeżo wykąpaną Sandy.
- Moja kochana dziewczynka. Pozwoliła mamie pospać
dłużej - mówiła.
Przy ludziach mówiła, że jest ciocią Sandy, ale kiedy nikogo
obcego w pobliżu nie było, mówiła o sobie „mama". Zawsze tak
właśnie myślała i tak się czuła. Zresztą przecież mogło się zda
rzyć, że któregoś dnia naprawdę zostanie matką znalezionej na
plaży dziewczynki. W poniedziałek miała złożyć formalny
wniosek o adopcję. Isabel była pełna optymizmu.
Posmutniała na myśl o tym. że musi zostawić Sandy dziś
wieczorem. Craig. zgodnie z obietnicą, zadzwonił i zaprosił
Isabel do eleganckiej restauracji nad brzegiem oceanu. Angie
zaproponowała, że przyjdzie do Isabel z Coreyem i posiedzi
z dwójką niemowląt tak długo, jak będzie trzeba. W zasadzie
więc nic było powodu do zmartwień. Zresztą może wcale się
nic martwiła. Raczej czuła się winna. Odkąd Sandy zamiesz
kała w jej domu, Isabel niemal na krok jej nie odstępowała.
Mówiąc szczerze, nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie
wyjdzie z domu bez dziecka. I naprawdę bardzo chciała po
być parę godzin z Craigiem Jaegerem.
Poradzę sobie, przekonywała samą siebie. Nie muszę się prze
cież od razu zakochiwać w tym facecie. Jeśli on rzeczywiście
nie ma ochoty dołączyć do stworzonej już rodziny, to przynaj
mniej spędzę z nim kilka miłych godzin. Angie zresztą to samo
mi powiedziała. A ona w końcu zna się na mężczyznach.
Całe przedpołudnie Isabel zajmowała się wyłącznie dziec
kiem. Dopiero około południa, kiedy Sandy zasnęła, mogła
zadbać o siebie. Zrobiła sobie manicure, położyła na twarz
maseczkę, a w końcu ubrała się i zrobiła makijaż Kiedy po
jawiła się Angie z Coreyem i z torbą na pieluchy, Isabel była
już gotowa do wyjścia.
- Nie musiałaś taszczyć ze sobą pieluch - powiedziała
Isabel, z trudem powstrzymując chęć wzięcia Coreya na ręce.
Tym razem jednak dbałość o własny wygląd, a szczególnie
o jedwabną sukienkę, wzięła w niej górę nad uczuciami ma
cierzyńskimi.
- Owszem, musiałam. Corey używa pieluch dla chłopców.
Nie wiesz, że są ich dwa rodzaje? - Angie wymądrzała się,
jak gdyby była samym doktorem Spockiem. - Szałowo wy
glądasz. Masz nową sukienkę. A gdzie mała?
- Śpi na górze. Chyba muszę ją obudzić, bo potem w nocy
nie zaśnie. - Isabel weszła na schody.
- Ja się nią zajmę. - Angie schwyciła siostrę za rękę.
- Zdawało mi się, że masz na dzisiaj inne plany. Zresztą Craig
już przyjechał.
Isabel trochę się zdenerwowała. To śmieszne, przekonywa
ła samą siebie. Craig Jaeger to zwykły mężczyzna. Zresztą
prawdopodobnie po dzisiejszym wieczorze już nigdy więcej
go nie zobaczę. Szybko się okaże, że nic nas ze sobą nie łączy,
i taki będzie koniec tej znajomości.
A co z tą więzią rodzinną? rozległ się cichy głosik w głębi
serca Isabel.
To tylko pobożne życzenia, odpowiedziała mu Isabel.
Craig przecież wyraźnie powiedział, że Sandy nic go nie
obchodzi, a ja nie mam powodu, żeby mu nie wierzyć.
- Może poszłabyś otworzyć - zaproponowała Angie.
- Już idę. - Ruszyła w stronę drzwi, ale niecierpliwy
krzyk z dziecinnego pokoju zatrzymał ją w pół drogi. Isabel
stanęła jak wryta, nie mogąc się zdecydować, co ma zrobić
najpierw.
- Otwórz wreszcie te drzwi - powiedziała Angie, sado
wiąc Coreya w dziecięcym foteliku. - Ja pójdę do Sandy.
Isabel otworzyła drzwi, choć już czuła się jak zaniedbująca
obowiązki matka. Ale widok stojącego w progu Craiga
w mgnieniu oka wywiał z jej głowy wszystkie myśli o Sandy.
Był elegancki, przystojny i tak na nią patrzył... Iskierki
w błękitnych oczach Craiga niczego dobrego postanowie
niom Isabel nie wróżyły.
- Ależ pani jest piękna. - Pokazał w uśmiechu białe zęby.
Isabel może by mu coś odpowiedziała, ale z dziecięcego
pokoju znów dobiegł przeraźliwy krzyk Sandy.
- Dobry Boże, toż to Sandy!
- Tak. - Isabel obejrzała się, jakby w ten sposób mogła
sprawdzić, co się małej stało. - Czy może chciałby ją pan
zobaczyć? - zapytała z nadzieją.
- Raczej nie - powiedział po chwili wahania, patrząc na
prowadzące do sypialni schody. - To znaczy bardzo bym
chciał, ale zarezerwowałem stolik na ósmą...
- Wobec tego tylko sprawdzę...
- Czy ty wreszcie wyjdziesz? - przerwała jej Angie, która
właśnie schodziła ze schodów, trzymając na rękach krzyczącą
wniebogłosy dziewczynkę. - Ona jest po prostu głodna.
- Ale... - protestowała Isabel.
- No chodź, mamusiu. - Craig wziął ją pod rękę i wypro-
wadził z domu. Odwrócił się jednak, żeby raz jeszcze rzucić
okiem na dziecko. - Mam wrażenie, że Sandy jest w dobrych
rękach.
Isabel wciąż jeszcze wydawała siostrze polecenia, aż wre
szcie Craig zamknął za nią drzwi.
- Przepraszam - rzekła Isabel, kiedy wreszcie wsiadła do
samochodu. - Nigdy dotąd jej nie zostawiałam. Ona tak pła
kała... A przecież Sandy wcale nie płacze.
- Nie płacze? A mnie się wydawało, że niemowlęta bez
przerwy płaczą.
- Inne może tak, ale nie Sandy. Oczywiście kaprysi trochę,
kiedy ma mokro albo gdy jest głodna, ale nigdy nie wrzeszczy
do utraty tchu. Mam nadzieję, że nie zachorowała.
- Na pewno nic jej nie jest. Co z nią robicie, kiedy pra
cujecie?
- Sandy i Corey leżą w kojcu, w pokoju obok biura. Angie
i ja na zmianę karmimy dzieci i zmieniamy im pieluchy. Na razie
sobie radzimy, a kiedy oboje przestaną tak długo spać i zaczną
raczkować, będę musiała zatrudnić opiekunkę. Dzięki temu dzie
ci zostaną przy nas, a mimo to będziemy mogły pracować.
- Nieźle pomyślane.
Zaraz po przybyciu na miejsce Isabel rzuciła się do telefo
nu. Craig zdążył ją schwycić za rękę, zanim wrzuciła monetę
do automatu.
- Wyjechaliśmy z domu zaledwie dziesięć minut temu.
- Wiem, ale zapomniałam powiedzieć Angie, żeby...
Proszę się uspokoić. Nic złego się nie stanie. Angie zna
numer telefonu restauracji, prawda?
- Ma pan rację - westchnęła Isabel. - Strasznie głupio się
zachowuję.
Isabel próbowała cieszyć się wszystkim, co ją otaczało,
stało na stole, i mężczyzną, który jej towarzyszył. Niestety,
nie mogła przestać myśleć o pozostawionym w domu dziec
ku. Mniej więcej w połowie posiłku zdała sobie sprawę z te
go, że mówi wyłącznie o Sandy.
- Naprawdę bardzo przepraszam - powiedziała, przery
wając w pół słowa tyradę na temat różnic pomiędzy pielucha
mi dla chłopców i dziewczynek. - Zawsze się zastanawiałam,
dlaczego młode matki potrafią rozmawiać wyłącznie o kolce,
ząbkowaniu i innych takich bzdurach. Tymczasem teraz sama
zanudzam pana opowieściami o niemowlęciu. A pan przecież
nawet nie lubi dzieci.
- Nigdy nie mówiłem, że nie lubię dzieci.
- No tak, ale...
Lubię dzieci. Naprawdę. To znaczy nie jestem ich prze
ciwnikiem.
- Ale nie chce pan mieć własnych dzieci.
- Nie chcę, jednak nie dlatego, że nie lubię dzieci. Uważam
po prostu, że nie mam w sobie instynktu rodzicielskiego.
Słowa Craiga brzmiały niemal żartobliwie. Musiało się
jednak za nimi kryć coś, co sprawiło, że zmarszczył czoło
i mocno zacisnął usta.
- Instynkt rodzicielski nie jest cechą wrodzoną - tłu
maczyła Isabel, cały czas mając na myśli przypadek swej
młodszej siostry. - On się w nas tworzy pod wpływem
sprzyjających okoliczności. Więzi rodzinne narastają sto
pniowo.
Craig wolał nie kontynuować tematu. Przywołał kelnera.
- Ma pani ochotę na deser? - zapytał Isabel. - Tu podają
doskonałe ciasta.
No cóż, pomyślała Isabel, przecież właśnie tego się spo
dziewałam. Po co w ogóle poruszałam ten temat?
- Wolałabym się przejść - oświadczyła. Naprawdę miała
ochotę na coś słodkiego, ale obawiała się, że sukienka, która
po obfitej kolacji zrobiła się bardzo dopasowana, nie wytrzy
ma deseru.
- Świetny pomysł - ucieszył się Craig.
Uregulował rachunek i zanim Isabel zdążyła się zoriento
wać, do czego prowadzić może jej niewinna propozycja, zna
lazła się na pustej, oświetlonej księżycową poświatą plaży.
- Ach, przecież jesteśmy niedaleko tego miejsca, w któ
rym znalazłam San... - urwała w pół słowa.
A niech to diabli porwą, zaklęła w myślach. Znów zaczy
nam. Powinnam się lepiej kontrolować albo w ogóle milczeć.
W końcu jestem inteligentną, wykształconą kobietą. Potrafię
chyba rozmawiać na jakiś temat, który nas oboje zainteresuje.
- Przepraszam - powtórzyła. - To chyba obsesja. Kiedy
opiekowałam się swoim pierwszym dzieckiem, też tak samo
się zachowywałam.
- Nie wiedziałem, że była pani kiedyś zastępczą matką.
- Craig wziął ją za rękę, tak zwyczajnie, jakby robił to sto razy
dziennie przez ostatnich dwadzieścia lat. - Kiedy to było?
- Może innym razem o tym opowiem. - Wspomnienie
Phila dotąd sprawiało jej ból. - Myślę, że ma pan już dość
opowiadania o dzieciach. Ja... Naprawdę chciałam, żeby dzi
siejszy wieczór był inny. Pragnęłam udowodnić panu, że po
trafię... - przerwała i wzruszyła ramionami. - Chyba jednak
nie jestem w najlepszej formie.
- No, no, skoro to nie jest najlepsza forma...
I słowa, i głos, jakim Craig je wypowiadał, sprawiły Isabel
ogromną przyjemność. Zatrzymali się, żeby popatrzeć na po
srebrzone światłem księżyca fale. Craig stał za plecami Isabel,
dłonie oparł na jej ramionach. Czuła emanującą z niego siłę.
Delikatnie odwrócił ją twarzą do siebie.
- Nie musisz mi wierzyć - powiedział cicho - ale rozmo
wa o Sandy nie sprawiła mi przykrości. Oczy ci się śmiały"
i byłaś taka piękna. Bardzo mi się to podobało. Nie ma nic
bardziej podniecającego niż kobieta zaprzątnięta jakimś pro
blemem.
- Nie trzeba było tego mówić, bo mogłabym sobie jeszcze
pomyśleć...
- Nic nie mów - wyszeptał, a chwilę później jego usta
znalazły się na wargach Isabel. Ten pocałunek nie był tak
delikatny jak tamten sprzed dwóch tygodni, ale namiętny
i pełen hamowanego pożądania.
Isabel pragnęła, aby nigdy się nie skończył. Przytuliła się
do Craiga i zarzuciła mu ręce na szyję. Nic podobnego nigdy
przedtem jej się nie przytrafiło. A przecież wiedziała, co to
pożądanie, przeżyła chwile namiętności i satysfakcję spełnie
nia. Ale coś takiego? Nigdy. Była to nie tylko potrzeba ciała,
ale i duszy. Isabel czuła coś do tego silnego mężczyzny, który
potrafił być tak delikatny i który z taką miłością patrzył przez
szpitalne okno na małą Sandy.
Ledwie dosłyszalny wewnętrzny głosik ostrzegał, że za
chwilę Isabel może stracić kontrolę nad sytuacją. Zignorowała
go. Na szczęście Craig miał więcej zdrowego rozsądku, bo to
on pierwszy przerwał tę niebezpieczną grę. Odsunął się od
Isabel, upewniwszy się przedtem, czy zdoła zachować rów
nowagę. Była mu za to wdzięczna, bo kolana się pod nią
uginały i ledwo mogła utrzymać się na nogach. Gdyby jej
Craig nie przytrzymał, mogłaby się przewrócić.
- Bardzo interesujące - powiedział.
- Dość niezwykłe. I na pewno lepsze niż deser, z którego
zrezygnowaliśmy.
- Myślę, że powinniśmy wracać. - Craig uśmiechnął się
do niej i pulsujące pomiędzy nimi napięcie zaczęło wreszcie
słabnąć. - Pewnie nie możesz się już doczekać powrotu do
domu.
Z jednej strony rzeczywiście nie mogła się już doczekać
powrotu do Sandy, z drugiej jednak wcale nie miała ochoty
rozstawać się z Craigiem. Był taki intrygujący...
Zaraz, zaraz, a skąd ja to właściwie wiem? zapytała samą
siebie. Cały czas opowiadałam mu o Sandy i właściwie ani
na chwilę nie dopuściłam go do głosu. Nie zapytałam go
nawet o to osiedle, które właśnie buduje, ani o jego powiąza
nia z „Klejnotami Jaegera".
Przez całą drogę do domu Isabel tłumiła w sobie pragnie
nie zapytania Craiga, czy przypadkiem nie miałby ochoty
zobaczyć Sandy. Miała nadzieję, że może sam poruszy ten
temat, ale on milczał jak zaklęty.
- Co to za samochód stoi przed twoim domem? - zapytał
Craig, zatrzymując swoje BMW.
- Jaki samochód? Isabel tak była zajęta własnymi my
ślami, że nie zauważyła mercedesa kombi, za którym zapar
kował Craig. Teraz rozpoznała go w mgnieniu oka i okropnie
się przestraszyła. - O mój Boże! To samochód doktora Keena.
Biegła do domu tak szybko, że Craig ledwo mógł za nią
nadążyć. Pamiętał, że doktor Keen jest tym pediatrą, który
opiekował się Sandy w szpitalu.
Zanim Isabel zdążyła wygrzebać z torebki klucz i otwo
rzyć drzwi, Craig był już przy niej. Co się małej mogło stać?
myślał przerażony. Gdyby zdarzył się jakiś wypadek, Angie
na pewno wezwałaby pogotowie.
Cały dom rozbrzmiewał płaczem niemowląt. Craig uznał
to za dobry znak. Obydwa maluchy żyły i oddychały. Ale
przerażona Isabel biegła na górę, przeskakując po dwa stopnie
naraz.
Craig podążył za nią do dziecinnego pokoju. Wystarczyło
mu jedno spojrzenie, żeby stwierdzić, że nic poważnego się
nie wydarzyło. Siwy doktor siedział w bujanym fotelu i dra-
pał po brzuszku trzymane na kolanach niemowlę. Drugie
dziecko Angie nosiła na rękach.
JaK to możliwe, żeby dwie maleńkie ludzkie istoty robiły
tyle hałasu? pomyślał Craig. Musiał dodać do tej liczby jesz
cze jedną, nieco większą istotę, bo Angie także histerycznie
płakała.
- Jak dobrze, że wróciłaś, Isabel! - Angie rzuciła się sio
strze na szyję.
- Co tu się dzieje? - Isabel uwolniła się z objęć siostry
i wzięła na ręce niemowlę, które piastował doktor Keen.
Craig odgadł, że to musi być Sandy.
- To tylko atak kolki - uspokoił ją doktor Keen. -
Naprawdę nic poważnego.
Isabel chodziła z małą po pokoju, głaskała ją po głowie,
poklepywała po pleckach, ale jej także nie udało się uspokoić
Sandy.
- Dlaczego po mnie nie zadzwoniłaś? - zapytała siostrę.
- Myślałam, że sama sobie poradzę. - Angie znów wybu
chnęła płaczem. - Zresztą nie chciałam ci przeszkadzać. To
twoja pierwsza randka od dwóch lat... - Zakryła dłonią usta,
kiedy zauważyła stojącego w drzwiach pokoju Craiga.
Isabel zagryzła wargi. Nie odezwała się ani słowem, choć
twarz jej poczerwieniała. Za to Craigowi zrobiło się przyjem
nie, kiedy dowiedział się, że Isabel starannie dobiera sobie
partnerów.
- Zadzwoniłam do doktora Keena, żeby mi poradził, co
mam robić - tłumaczyła się Angie.
- A ja przyjechałem, żeby jej trochę pomóc - uzupełnił opo
wiadanie doktor. Jak zwyczajny przyjaciel rodziny, a nie jak
pediatra. Angie bardzo dobrze zrobiła, Isabel. Poradziliśmy so
bie bez ciebie. Zresztą ty też w niczym byś nie pomogła.
Jeszcze nie wynaleziono lekarstwa na niemowlęcą kolkę.
Isabel trochę się rozchmurzyła.
- No cóż, widzę, że wszystko wraca do normy. - Doktor
Keen ziewnął szeroko, jakby nie zauważył, że Sandy wciąż
płacze. - Wobec tego ja się wynoszę.
- A ja wam zaparzę kawę - zaofiarował się Craig. - Mam
wrażenie, że bardzo się przyda.
Isabel wcale nie miała ochoty narażać Craiga na słuchanie
wrzasku niemowląt i oglądanie dwóch zdenerwowanych ko
biet, nie mówiąc już o oglądaniu bałaganu panującego w tej
chwili w domu. Wszystko to razem wzięte mogło ostatecznie
zniechęcić go do życia rodzinnego.
- Dziękuję, nie trzeba - powiedziała, niemal siłą wypychając
Craiga z dziecinnego pokoju. - Zaraz wszystko wróci do normy.
Craig w lot zrozumiał aluzję. Isabel grzecznie, ale stanow
czo wyprosiła go z domu. Mimo to przez chwilę jeszcze przy
glądał się maleństwu, które trzymała w ramionach. Nie wi
dział Sandy przez całe dwa tygodnie.
- Jakoś inaczej wygląda - zauważył.
- Takie małe dzieci prawie co dzień trochę się zmieniają.
Czy... Może chciałbyś ją wziąć na ręce?
Wcale nie chciał. Umierał ze strachu na samą myśl o tym,
że miałby trzymać w ramionach taką delikatną kruszynkę.
Pamiętał to uczucie z czasów, kiedy jego młodszy braciszek
Tom przyjechał do domu ze szpitala. Craig miał wtedy zale
dwie dziesięć lat i śmiertelnie się bał wziąć na ręce trzykilo-
gramowego noworodka. Wkrótce jednak poczucie odpowie
dzialności wyparło strach. Ich matka zmarła, ojciec bez prze
rwy podróżował w interesach i mały Tom nie miał innej ro
dziny poza dziesięcioletnim wówczas Craigiem.
- Craig?
To nie to samo. pomyślał Craig. Zresztą muszęjej udowod
nić, że naprawdę lubię dzieci.
- Pewnie, że ją wezmę- powiedział. - Ale wolałbym naj
pierw u&ąść.
Usiadł na schodach i ostrożnie wziął na ręce wrzeszczącą
istotkę z zaczerwienioną od krzyku buzią. Ułożył sobie Sandy
na ramieniu, klepał ją po plcckach i kołysał. Ku jego ogro
mnemu zdziwieniu nie minęła nawet minuta, jak dziecko się
uspokoiło.
- Coś podobnego - odezwała się Angie. - Płakała od paru
godzin i nic nie pomagało. Jak się to panu udało?
- Szczęście początkującego. Craig nie chciał się do tego
przyznać, ale był bardzo dumny, że to jemu udało się uspokoić
Sandy.
- Jeśli chcesz, to ją wezmę - zaproponowała Isabel, sia
dając na schodach obok Craiga.
- Teraz, kiedy się uciszyła? - zapytał z uśmiechem Craig.
Jednak z ulgą oddał Isabel przysypiające niemowlę.
Przyglądał się wpatrzonej w dziecko Isabel i nie mógł zro
zumieć, jakim cudem ta kobieta tak bardzo go oczarowała.
Może w tej chwili nic wyglądała zbyt elegancko, lecz ani
drobinki talku na nosie, ani trochę potargana fryzura nie mo
gły odebrać jej uroku. A kiedy jeszcze zanuciła Sandy koły
sankę, Craig zupełnie się rozkleił.
Muszę stąd natychmiast wyjść, pomyślał przerażony. Dla
starego kawalera takie przeżycia mogą się okazać bardzo nie
bezpieczne. Nie mam żadnego interesu w tym, żeby zbytnio
zbliżać się do tej kobiety albo do dziecka. Zwłaszcza do
dziecka... Dobrze się stało, że nie wspomniała o następnym
spotkaniu, bo ja nawet nie mam zamiaru tego zaproponować.
Pożądam jej. to prawda, i ona też mnie pragnie. Co z tego,
kiedy jej potrzeby nie ograniczają się wyłącznie do potrzeb
ciała. A ja nie mogę dać jej tego. czego ona pragnie.
- Lepiej już sobie pójdę - powiedział Craig, udając obo-
jętność. - Nie wstawaj, bo obudzisz Sandy. Sam trafię do
wyjścia.
- Dziękuję za miły wieczór. Mam nadzieję, że cię nie
zanudziłam.
- Ani przez chwilę się nie nudziłem - zapewnił ją Craig.
To zapewnienie było całkowicie szczere. Opowieści Isabel
o Sandy sprawiły mu niesłychaną przyjemność. I to właśnie
najbardziej go zaniepokoiło.
Craig nachylił się, pocałował Isabel w policzek, ale w pa
mięci wciąż miał tamten namiętny pocałunek z plaży. Na
szczęście Isabel tym razem miała na rękach dziecko, a jej
młodsza siostra znajdowała się zaledwie o kilka kroków od
nich. Gdyby nie to, Craig prawdopodobnie nie zdołałby się
oprzeć pokusie złożenia na jej ustach bardziej namiętnego
pocałunku.
Pogłaskał główkę Sandy, uśmiechnął się i wreszcie wy
szedł z tego tętniącego życiem domu w chłodną noc. Był
absolutnie pewien, że ucisk, który poczuł w sercu, nie miał
nic wspólnego z uczuciem osamotnienia.
Dwa dni później Isabel siedziała w skromnie umeblowa
nym pokoju państwowego biura adopcyjnego i wypełniała
dokumenty niezbędne do rozpoczęcia procedury adopcyjnej.
Brenda Eams, która zajmowała się przypadkiem Sandy, bar
dzo jej w tym pomogła.
- Porzucone dziecko co najmniej przez rok pozostaje pod
opieką państwa - tłumaczyła. - Musimy mieć pewność, że
naturalni rodzice już się nie odnajdą. Ale po roku będziesz ją
mogła adoptować.
- Czy myślisz, że będą jakieś problemy? - zapytała Isabel.
- Sandy ma w sobie latynoską krew. Z każdym dniem bar
dziej to widać.
- To prawda, że dzieci kolorowe mają mniejsze wzięcie
niż dzieci białe. Zresztą jesteś teraz opiekunką Sandy, więc
i tak masz pierwszeństwo. Oczywiście jeśli do przyszłego
roku nic się w tej sprawie nie zmieni. Ale z drugiej strony...
- Co takiego? - zaniepokoiła się Isabel.
- Na liście oczekujących jest małżeństwo Latynosów.
Czekają na dziewczynkę i pewnie skorzystają z okazji, żeby
adoptować Sandy.
- Ale ja także jestem Meksykanką. Przynajmniej w poło
wie. - Matka Isabel była Irlandką, jednak żadne z dzieci nie
odziedziczyło po niej rudych włosów ani jasnej cery.
- Nie w tym rzecz. Jesteś panną.
- Przecież samotne osoby także mogą adoptować dzieci.
Myślałam, że nie robi się już z tego problemu.
- Rzeczywiście, ostatnio nie jest to już takie istotne, ale
szanse na adopcję ma zawsze małżeństwo. Niestety, nie mam
stuprocentowej pewności, że sąd przyzna ci prawa rodziciel
skie. Chyba, żebyś wyszła za mąż. Wtedy nie będziesz miała
konkurencji. Masz już może jakieś plany?
- Właściwie nie - przyznała Isabel, choć przed oczami jak
żywa stanęła jej twarz Craiga Jaegera. Zamiast natychmiast
pozbyć się tego wspomnienia, Isabel zatrzymała je w pamięci,
bo miała wrażenie, że właśnie wpadła na jakiś bardzo ważny
pomysł.
Nadzieja na to, iż Craig może kiedyś przekona się do
małżeństwa, że się w niej zakocha, nagle przybrała bardzo
konkretny kształt.
- A więc jednak masz kogoś - domyśliła się Brenda.
- Dasz radę go usidlić?
Isabel uśmiechnęła się smutno i przecząco pokręciła głową.
Przecież nie mogła poważnie myśleć o małżeństwie z mężczy
zną, którego widziała dwa razy w życiu. Zresztą Craig na pewno
nie dałby się nikomu „usidlić", choćby czuł do tego kogoś nie
wiadomo jaki silny pociąg fizyczny. Gdyby Isabel wspomnia
ła mu o małżeństwie, pomyślałby, że zwariowała.
A może jednak, za jakiś czas, coś się między nami zdarzy,
pomyślała Isabel, nie chcąc ostatecznie tracić nadziei. Może
Craig w końcu sam zrozumie, że jedyne, czego mu brakuje
do szczęścia, to własne dziecko. Muszę mu dać trochę czasu.
Ale ile tego czasu zostało?
<
ROZDZIAŁ CZWARTY
Craig nie wiedział, dokąd jedzie. Zresztą było mu to obo
jętne. Po prostu musiał uciec jak najdalej od placu budowy
Blue Waters. Pozostawanie w samym centrum wydarzeń,
przyglądanie się, jak jego pomysły nabierają konkretnych
kształtów, czasami dawało mu poczucie spełnienia. Ale cza
sem - i tak właśnie było tym razem - uświadamiało, że po
zwala ojcu manipulować swoim życiem.
Bez celu kręcił się po mieście. Otworzył okno w samocho
dzie, bo miał nadzieję, że słony powiew wiatru zmyje z niego
całe to napięcie. Niestety, myśli o ojcu nie przestały go prze
śladować.
Sinclair Jaeger na wielką skalę handlował drogimi kamie
niami, aż wreszcie został właścicielem multimilionowego im
perium. Przez całe swoje dorosłe życie udawał, że nie ma
dzieci. Teraz nagle przypomniał sobie o synach, których ist
nienia przez tyle lat nie zauważał. Dla Toma było już za
późno, ale Craiga wciągał Sinclair w przeróżne przedsięwzię
cia. Interesy bowiem były jedyną płaszczyzną, na jakiej po
trafił porozumiewać się z innymi ludźmi.
Craig dość długo się opierał. Uważał, że ojciec stanowczo
za późno sobie o nim przypomniał. A jednak Sinclair nie re
zygnował. Pewnego dnia Craig ze zdumieniem skonstatował,
że kartelowi, który zatrudnił firmę Craiga przy budowie osied
la Blue Waters, przewodniczył nie kto inny, jak tylko Sinclair
Jaeger we własnej osobie.
W ten sposób Craig został zmuszony do współpracy z oj
cem. Nie mógł zrezygnować, ale udało mu się ograniczyć do
minimum osobiste kontakty, co doprowadzało Sinclaira do
szewskiej pasji.
Im bardziej Craig oddalał się od Blue Waters, tym lepiej
się czuł. Dopiero po chwili zorientował się, dokąd właściwie
jedzie. Zwolnił, żeby przyjrzeć się uroczo wyglądającemu
domowi. Tak bardzo chciał się tu zatrzymać, choć dobrze
wiedział, że nie powinien tego robić.
Od randki z Isabel minęły trzy tygodnie. Przez ten czas Craig
chyba ze sto razy podchodził do telefonu, chcąc do niej zadzwo
nić. Za każdym razem jednak udawało mu się przekonać samego
siebie, że w żadnym wypadku nie powinien tego robić.
Teraz zatrzymał samochód. Tłumaczył sobie, że przecież
nic w tym złego, gdy tylko się przywita i zapyta o zdrowie
Sandy. Nacisnął dzwonek, ale nikt mu nie otworzył. Odczekał
chwilę, znów zadzwonił i wreszcie musiał pogodzić się z tym,
że nie zastał nikogo w domu. Z ciężkim sercem usiadł za
kierownicą, głośno sobie przy tym powtarzając, że lepiej dla
niego będzie nigdy więcej nic spotkać się z Isabel.
Sznur samochodów posuwał się powoli przez zatłoczone
uliczkj centrum handlowego. Craigowi tym razem wcale się
nie spieszyło. Wokół niego roiło się od szczęśliwych ludzi:
zakochanych par, małżeństw z małymi dziećmi... Craig po
czuł, jak bardzo jest samotny.
Odkąd przyjechał z Dallas budować Blue Waters, nie miał
wiele czasu dla siebie. Pracował prawie dwadzieścia cztery
godziny na dobę, więc nic dziwnego, że nie miał w tym mie
ście wielu znajomych. Właściwie Isabel byłajedyną znaną mu
w Galveston osobą w żaden sposób nie związaną z budową
osiedla. Już miał wracać na plac budowy, kiedy zauważył
neon: Restauracja Tito. Zanim na dobre dotarło do jego świa-
domosci, że jest to restauracja rodziców Isabel, już ustawiał
samochód na zatłoczonym parkingu. Craig nie całkiem rozu
miał, po co to robi. Być może chciał zbliżyć się do czegoś, co
miało związek z Isabel, skoro do niej samej zbliżyć się nie
mógł. A może po prostu nie chciał być sam?
Restauracja leżała trochę na uboczu, z dala od eleganckich
dzielnic, w których zazwyczaj bywał Craig. Przy kasie sie
działa starsza pani o ogniście rudych włosach. Wydała resztę
stojącemu obok klientowi, po czym zwróciła się do Craiga:
- Znajdź sobie jakieś miejsce, złotko.
Craigowi nigdy w życiu do głowy by nie przyszło, że
ktokolwiek może się do niego zwrócić per „złotko". Przeszedł
przez salę i usiadł na wolnym stołku przy barze. Podobało mu
się tutaj. W restauracji panował miły nastrój.
Kelnerka postawiła przed nim szklankę wody z lodem
i kartę dań.
- Cześć, Craig - powiedziała. - Czym ci mogę służyć?
- Isabel? - wykrzyknął zdumiony Craig. Zupełnie się jej
tu nie spodziewał i dlatego wcześniej nie zauważył, że stojąca
za barem kelnerka to nikt inny, tylko jego Isabel. - Co ty tu
robisz?
- Czasami pomagam rodzicom. Szczególnie wówczas,
kiedy któryś z pracowników zachoruje albo pójdzie na urlop.
Isabel traktowała go uprzejmie, ale chłodno. Craig nie miał
do niej o to pretensji. Zapewne sądziła, że nie zadzwonił do
niej, bo przestała mu się podobać. Skąd mogła wiedzieć, że
prawda jest zupełnie inna?
- A gdzie Sandy? - zapytał.
- Moja babcia się nią opiekuje. Ma niewielkie mieszkanko
na tyłach restauracji.
- Proszę pani - zawołał jakiś mężczyzna, siedzący w dru
gim końcu baru. - Chciałbym prosić o kawę.
- Już podaję - uśmiechnęła się do niego Isabel.
Odeszła i Craig nareszcie zrozumiał, że jeśli chce, aby
Isabel się nim zajęła, powinien zamówić coś do jedzenia.
- Co tu macie dobrego? - zapytał, kiedy znów pojawiła
się obok niego.
- Wszystko. Tatuś nie polecałby klientom niesmacznych
potraw.
- Ale masz chyba swoje ulubione danie?
- Jeśli lubisz potrawy meksykańskie, to zamów enchiladę,
a z dań amerykańskich polecam polędwicę - wyjaśniła służ
bowym tonem.
Wobec tego poproszę o enchiladę, mrożoną herbatę
i o krótką przerwę.
- Jaką przerwę?
- Nie wygłupiaj się.
- Proszę pani! - Klient z drugiej strony baru znów starał się
zwrócić na siebie uwagę. - Kiedy wreszcie dostanę mój stek?
Isabel bezradnie wzruszyła ramionami i poszła do kuchni.
Craig zauważył, że chłodne traktowanie go sprawia jej przy
jemność, choć rzeczywiście była bardzo zajęta. Nie przeszka
dzał jej więc, tylko przyglądał się, jak biega po sali, roznosząc
dzbanki i talerze. Żartowała z klientami, którzy zachowywali
się tak, jakby byli tu stałymi gośćmi, a z niektórymi nawet
flirtowała. Ale kiedy przypadkiem spojrzała na Craiga,
uśmiech znikał z jej twarzy, a zamiast niego pojawiał się wy
raz zakłopotania.
Otwarte drzwi do kuchni pozwalały Craigowi obserwować
odbywającą się tam krzątaninę. Starszy mężczyzna o rysach
Latynosa, królujący przy grilu, był najprawdopodobniej oj
cem Isabel, a dwaj prawie identyczni młodzieńcy o kruczo
czarnych włosach zapewne byli jej braćmi. Wobec tego sie
dząca przy kasie kobieta musiała być matką Isabel. Jej kolor
włosów i cera ostro kontrastowały z wyglądem pozostałych
członków rodziny, ale orli nos Isabel na pewno odziedziczyła
po matce.
Najstarszy DeLeon pokrzykiwał wprawdzie i wymachiwał
widelcem jak szpadą, ale często się przy tym uśmiechał. Każ
dy mógł się zorientować, że rodzinę tę łączą ze sobą bardzo
silne więzy.
Craig poczuł dziwny ucisk w sercu. Obawiał się, że mogła
to być zwyczajna zazdrość. Dostał od życia wszystko, co
można kupić za pieniądze, ale nigdy nie doświadczył prawdzi
wego rodzinnego ciepła. Nie było go w domu nawet wtedy,
gdy matka Craiga jeszcze żyła. Rodzice woleli spędzać czas
na dalekich podróżach niż na zajmowaniu się dzieckiem.
Craig na palcach jednej ręki mógł policzyć chwile, w których
obaj z Tomem szczerze się śmiali, przytulali do siebie czy
choćby porządnie się pokłócili. Do policzenia podobnych
chwil spędzonych ż ojcem Craig nie potrzebował ani jednego
palca.
Przed Craigiem pojawił się talerz z enchiladą, ryżem i go
towaną fasolą. Danie pachniało tak pięknie, że ślinka napły
nęła mu do ust.
- Może jeszcze na coś masz ochotę? - zapytała Isabel.
- Tak. - Craig miał wrażenie, że ona jak najszybciej chce
go opuścić. - Czy mógłbym prosić o pięć minut rozmowy?
Chciałbym się wytłumaczyć...
- Naprawdę z niczego nie musisz się tłumaczyć - zapew
niła Isabel, wcale na niego nie patrząc. - Byliśmy razem na
kolacji i to wszystko. Cóż, nie udało się. Nie mam o to do
ciebie żalu.
- Ale pewnie jest ci trochę przykro. Spędziliśmy razem
cudowny wieczór, a ja potem nawet nie zadzwoniłem.
Isabel spojrzała na zegarek.
- Za parę minut będę miała przerwę. Wtedy sobie poroz
mawiamy. - Widać było, że nie ma na to specjalnej ochoty.
Enchilada była fantastyczna. A może tylko oczekiwanie na
rozmowę z Isabel sprawiło, że miała tak wspaniały smak. Craig
właśnie zastanawiał się, czy nie wybrać któregoś z oferowanych
w restauracji domowych ciast, kiedy zauważył, a właściwie po
czuł za plecami obecność Isabel. Postawiła na blacie kubek
z kawą, a potem usiadła na stołku obok Craiga Zauważył, że
zdjęła firmowy fartuszek, przyczesała włosy i umalowała usta.
Nie musiała poprawiać sobie urody, bo i bez tego była piękna,
ale Craig ucieszył się, że zrobiła to dla niego.
- Nasze ciasto bananowe jest najlepsze na świecie - po
wiedziała. To specjalność babci.
Craigowi odechciało się wszelkich ciast. Przypomniał mu
się słodki smak ust Isabel i zapragnął jak najprędzej znów go
poczuć.
- Craig?
- Powinienem zrezygnować - poklepał się po płaskim
brzuchu.
- Boisz się, że przytyjesz? Jeśli lubisz zdrowo się odży
wiać, to nie powinieneś przychodzić do naszej restauracji.
- Nie przyszedłem tu na obiad.
- Więc po co przyszedłeś?
- Sam nie wiem. Pojechałem do ciebie, ale nikogo nie
zastałem. A kiedy tędy przejeżdżałem, przypomniałem sobie,
że to restauracja twoich rodziców. Twój tata ma na imię Tito?
- Poprzedni właściciel miał na imię Tito. Kiedy tatuś kupił
restaurację, nie miał pieniędzy na zmianę szyldu. A kiedy już
miał pieniądze, uznał, że nie należy zmieniać tego, co czło
wiekowi przyniosło szczęście.
- Co racja to racja. - Craig skinął głową. - To miło. że
pomagasz rodzicom. Chyba nie robisz tego dla pieniędzy?
- A dlaczego by nie?
- Trochę o ciebie wypytywałem. Masz w tym mieście bar
dzo dobrą opinię. Chciałem cię nawet prosić, żebyś urządziła
mieszkania w Blue Waters.
- Ach, więc przyjechałeś w interesach? - zapytała. Craig
odniósł wrażenie, że nie była z tego zadowolona.
- Nie. Ale proponuję, żebyśmy następnym razem też
o tym porozmawiali. Naprawdę chciałem się z tobą zobaczyć.
W sprawach osobistych.
Isabel w milczeniu piła kawę.
Bardzo miło wspominam naszą wspólną kolację.
- Ja też - powiedziała. - Czy moglibyśmy wyjść na dwór?
Duszno mi.
Nie czekając na jego zgodę, Isabel zsunęła się ze stołka
i poszła w stronę wyjścia. Kiedy przechodzili obok kasy, pani
DeLeon przyjrzała się im uważnie.
Isabel zaprowadziła Craiga do znajdującego się za restau
racją małego ogródka. Podeszła do stojącej pomiędzy dwoma
palmami kamiennej ławeczki, ale była zbyt zdenerwowana,
żeby usiąść. Craig wziął ją za rękę i posadził obok siebie na
tawce. Na wszelki wypadek nie wypuścił jej ręki, bo bał się,
że Isabel mu ucieknie.
- Chciałem cię zobaczyć - oświadczył bez owijania w ba
wełnę.
- Ale?
- Skąd wiesz, że jest jakieś „ale"?
- Trzy tygodnie się nad tym zastanawiałeś, więc coś cię
chyba musiało... wstrzymywać.
- Przyznaję, że potrzebowałem czasu, żeby to wszystko
przemyśleć. Zresztą wcale nie jestem pewien, czy rzeczywi
ście pewne sprawy już sobie poukładałem.
- Co sobie musiałeś poukładać?
- Zastanawiałem się. na przykład, czy w twoim życiu zna
lazłoby się trochę miejsca dla mnie. Nie jesteś już przecież
sama...
- Sandy rzeczywiście zajmuje mi mnóstwo czasu, ale nie
znaczy to jeszcze, że muszę z tego powodu rezygnować ze
wszystkich znajomości.
- Wydawało mi się, że dość starannie dobierasz sobie
znajomych.
- To prawda. Słyszałeś przecież, co powiedziała Angie.
Od dwóch lat z nikim się nie umówiłam. 1 to nie dlatego, że
nikt mnie nie zapraszał.
- Rozumiem, że jesteś bardzo wymagająca. Dlaczego
więc wybrałaś się na randkę z facetem, o którym nie możesz
myśleć poważnie?
- Chciałeś pewnie powiedzieć, że to on nie myśli poważ
nie o mnie. - Wyrwała rękę z uścisku Craiga. - Chodzi ci
o Sandy, prawda? Angie miała rację. Samotni mężczyźni nie
przepadają za kobietami z dziećmi.
- Nie, kochanie. Sandy nie ma z tym nic wspólnego.
- Craiga ta krzywdząca ocena mocno zasmuciła. - Masz wy
pisane na czole, że jesteś przeznaczona do macierzyństwa.
Widać to w każdym twoim ruchu i słychać w każdym twoim
słowie. Potrzeba ci mężczyzny, który nie tylko będzie twoim
mężem, ale także ojcem twoich dzieci. Ja nie nadaję się do
rodzinnego życia.
- Uważasz, że szukam ojca dla Sandy? - zapytała trochę
zaniepokojona.
- Nie... Chociaż może powinnaś poszukać.
Zakłopotane spojrzenie Isabel powiedziało mu, że trafił
w dziesiątkę. Strasznie żałował, że nie może jej niczego za
proponować. Nie chciał jej zwodzić. Isabel musiała się dowie
dzieć, że nigdy w życiu nie weźmie odpowiedzialności za
żadne dziecko. Usiłował na poczekaniu wymyślić coś, co
załagodziłoby napiętą sytuację. Pomyślał, że gdyby wyjaśnił
jej, dlaczego... Zrezygnował z tego pomysłu, bojąc się, że
Isabel zechce zmienić jego postanowienie. Obawiał się też, że
w obecnym stanie ducha i ciała zapewne by jej uległ.
Przez chwilę oboje milczeli. Wreszcie Isabel położyła mu
rękę na ramieniu. Craig zadrżał. Tak bardzo pragnął jej do
tykać...
- Masz rację - powiedziała cicho. - Wiem, że nie powin
nam się do tego przyznawać, ale ja rzeczywiście szukam męża
i ojca dla moich dzieci. 1 to co najmniej od dziesięciu lat.
- W końcu go znajdziesz - powiedział Craig, choć sama
myśl o tym, że Isabel mogłaby zostać szczęśliwą żoną innego
mężczyzny, przyprawiała go o mdłości. - Jak tylko go spotkasz,
od razu się zorientujesz, że to właśnie ten. On zresztą też.
Ponura mina Isabel świadczyła o tym, że słowa Craiga
wcale jej nie pocieszyły.
Muszę już iść - powiedziała, nie patrząc mu w oczy.
- Chcę jeszcze zajrzeć do Sandy, zanim wrócę do pracy. Może
masz ochotę ją zobaczyć?
- No cóż... - Craig bardzo chciał. Sam nie rozumiał, dla
czego tak bardzo go to dziecko interesuje. Ale bał się.
- Rozumiem. - Isabel posmutniała.
- Nic nie rozumiesz. Ja naprawdę bardzo lubię dzieci.
- Nie musisz mi tego powtarzać. Nie czuję się urażona,
kiedy okazuje się, że nie wszyscy ludzie na świecie mają na
punkcie dzieci takiego samego fioła jak ja.
- Naprawdę lubię dzieci - powtórzył dobitnie Craig.
- Niemowlęta też. 1 bardzo chcę zobaczyć Sandy.
- Skoro twierdzisz, że lubisz dzieci, to dlaczego... - Isa
bel zakryła sobie usta dłonią. - Nieważne. Byłeś ze mną
szczery i nie zasługujesz na to, żeby cię przypierać do muru.
Wrócili do restauracji, gdzie Isabel przedstawiła Craiga
rodzicom oraz swoim braciom Paulowi i Dawidowi. Okazało
się, że cała rodzina doskonale wie, jaką rolę odegrał Craig
w uratowaniu życia Sandy.
- Dobrze, że się wtedy zatrzymałeś - pochwalił go ojciec
Isabel. - Cieszę się, że w końcu mogliśmy cię poznać. Po
zwól, że zaprosimy cię na obiad.
- Dziękuję, naprawdę nie trzeba. Isabel poczęstowała
mnie śniadaniem. - Craig trochę za późno zrozumiał, jak
dwuznacznie zabrzmiało to zdanie. W ułamku sekundy trzej
opiekunowie Isabel przestali się uśmiechać.
Na szczęście Isabel uratowała sytuację.
- Kiedy zostawiliśmy Sandy w szpitalu, Craig był tak mi
ły, że odwiózł mnie do domu. Zaprosiłam go na jajka Benedict
- wyjaśniła. - Chodź, Craig, idziemy do Sandy.
Isabel zaprowadziła go do małego mieszkanka, znajdują
cego się na zapleczu restauracji. W największym pokoju drob
niutka staruszka o siwych włosach oglądała w telewizji hisz-
pańskojęzyczny program. Na jej kolanach drzemała dwuletnia
dziewczynka. Pięcioletni chłopiec siedzący na podłodze bawił
się zdalnie sterowanym samochodem.
Craig niecierpliwie rozglądał się za Sandy. Na kanapie
obok starej kobiety leżał wprawdzie kocyk i grzechotka, ale
nigdzie nie było śladu niemowlęcia.
- Babciu - powiedziała głośno Isabel. Craig nie zrozumiał
jednak dalszej części rozmowy, bo obie kobiety mówiły po
hiszpańsku.
- Ach, Craig Jaeger. - Starsza pani potrząsnęła ręką Crai
ga niemal z taką samą siłą, jaką zaprezentował mu jej syn
i obaj wnukowie. Potem gestykulując, wyrzuciła z siebie
mnóstwo hiszpańskich słów.
- Nie, babciu, no habla espańol - powiedziała Isabel
uśmiechając się do Craiga przepraszająco. - Babcia mieszka
w Ameryce od trzydziestu pięciu lat, ale nie zna ani jednego
angielskiego słowa. Dzięki temu my wszyscy jesteśmy dwu
języczni. Jesse i Alison są dziećmi Paulo.
- Czy to już cała rodzina DeLeon? - zapytał nieco oszo
łomiony jej liczebnością.
- Skądże. David ma troje dzieci, a poza tym ja mam jesz
cze dwóch braci. Alonzo, bliźniak Angie, studiuje w Trinity
University w San Antonio, a Patrick... No cóż, Patrick nie
utrzymuje z nami kontaktów.
Wspomnienie Patricka zachmurzyło twarz Isabel, ale wo
lała nie dać Craigowi okazji do stawiania pytań.
- Babcia zawsze zajmuje się dziećmi tego z rodziny, kto
akurat pracuje w restauracji - wyjaśniła spiesznie. - Czasami
nawet opiekuje się dziećmi naszych pracowników. Nie mam
pojęcia, co byśmy bez niej zrobili.
Isabel poprowadziła go do sypialni. Położyła palec na
ustach i ostrożnie otworzyła drzwi.
W rogu pokoju stało łóżeczko Sandy. Dziewczynka leżała
na brzuszku z pupą wystawioną do sufitu i palcem w buzi. Na
ten widok Craigowi serce zabiło mocniej. Była taka śliczna,
taka szczęśliwa i urocza. W niczym nie przypominała tamtej
żałosnej kruszynki, którą ponad miesiąc temu przywiózł do
szpitala. Craig dopiero teraz naprawdę zrozumiał, jak wielkiej
rzeczy dokonali razem z Isabel tamtego marcowego poranka.
Ale szczęściara z tej Sandy, pomyślał. Znalazła sobie taką
liczną i bardzo kochającą rodzinę. Przynajmniej na razie.
Mam nadzieję, że ten, kto ją adoptuje, da jej choć połowę tej
miłości, jaką ją tutaj otaczają.
- Ale ma gęstą czuprynę - szepnął Craig. - Dodajesz jej
do mleka płynu na porost włosów?
- Wszystkie meksykańskie niemowlęta tak wyglądają. - Isa-
bel pogłaskała małą, pokrytą już krótkimi czarnymi włoskami
główkę. - Gdybyś zobaczył moje zdjęcia z dzieciństwa...
- Ona staje się coraz ładniejsza - zachwycał się Craig. Po
chwili uznał, że powinien zaniechać tych czułości, jeśli nie
chce, żeby Isabel źle go zrozumiała. - Pewnie musisz już
wracać do pracy. Dziękuję, że pozwoliłaś mi na nią spojrzeć.
- Możesz to robić, kiedy tylko zechcesz. Uwielbiam ją
pokazywać. Czasami zachowuję się tak, jakbym była rodzoną
matką Sandy.
- Wprawdzie nie dałaś jej życia, ale ją do życia przywró
ciłaś. A ja ci w tym pomogłem. Może to głupie, ale uważam,
że zrobiliśmy coś zupełnie wyjątkowego.
- Och, Craig, nie przypuszczałam... - głos jej zadrżał.
Spojrzała na Craiga z niedowierzaniem. - Nie byłam pew
na. .. Chciałam powiedzieć, że bardzo się cieszę z tego, że ty
też tak myślisz. Wielkość tego, cośmy zrobili, czasami nawet
mnie przytłacza. Nie sądziłam, że ktokolwiek potrafi to zro
zumieć.
Patrzyli na siebie spięci i niezdecydowani. A potem Isabel
przytuliła się do Craiga tak spontanicznie, jakby od wieków
byli kochankami. Craig nie zapytał, co się stało, choć prawdo
podobnie powinien zapytać. Rozum mu się mącił, a jego po
stępowaniem kierowały już tylko zmysły. Całował ją, myśląc
tylko o tym, jakie to niewyobrażalnie wspaniałe uczucie.
Teraz już wiedział, że to, co czuje do Isabel, nie jest tylko
pociągiem fizycznym. Choćby temu zaprzeczał, to przecież
tak naprawdę dobrze wiedział, iż wytworzyła się już pomiędzy
nimi więź i że w powstaniu tej więzi znaczący udział miała
mała dziewczynka, śpiąca w tej chwili spokojnie w łóżeczku.
Craig bardzo się przestraszył. Czegoś podobnego nie czuł,
odkąd... Tak, przeżywał coś takiego wiele lat temu, kiedy po
raz pierwszy zobaczył swego maleńkiego braciszka i zrozu-
miał, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na jego barkach.
Wprawdzie teraz było trochę inaczej, bo to nie on odpowiadał
za Sandy. Ona nic potrzebowała go tak bardzo jak Tom. Miała
Isabel. Żadne dziecko nie mogłoby dostać od życia więcej.
Isabel wyczuła, że z Craigiem dzieje się coś niedobrego. Zre
sztą wreszcie też się trochę opanowała. Nie miała pojęcia, dla
czego właściwie to zrobiła. Umówili się przecież, że więcej się
nie spotkają. Tymczasem dosłownie rzuciła mu się w ramiona,
zapominając o tym, że ona i Craig zupełnie do siebie nie pasują.
A przecież kiedy patrzył na Sandy, kiedy o niej mówił,
zdawało się Isabel, że to dziecko wcale nie jest mu obojętne.
Nie rozumiała, dlaczego Craig tak uparcie wypiera się chęci
posiadania rodziny, choć gołym okiem widać, że bardzo jej
pragnie. Może trzeba mu dać trochę czasu do namysłu...
Może gdyby częściej widywał Sandy, udałoby mu się przeła
mać bariery psychiczne, powstrzymujące go od małżeństwa
i od chęci wychowywania własnych dzieci?
- Teraz naprawdę muszę już iść. - Isabel ostrożnie uwol
niła się z objęć Craiga.
- Wiem. Przepraszam, że cię zatrzymałam.
W milczeniu wrócili do restauracji. Isabel obejrzała rachu
nek Craiga i schowała go do kieszeni.
- Kiedy tata stawia ci obiad, powinieneś z tego skorzystać
- powiedziała. - Może już nigdy więcej nie będzie taki hojny.
- Podziękuj mu w moim imieniu. Craig uśmiechnął się
do niej i serce Isabel znów mocniej zabiło. Położył na ladzie
parę dolarów. - Ale o napiwek się ze mną nie spieraj.
Wyszedł z restauracji, nie oglądając się za siebie. Isabel
zrobiło się przykro. Nie mogła zrozumieć, o co tu chodzi.
Wiedziała, że powinna zapomnieć o Craigu, ale jak mogła to
zrobić, jeśli czuła się z nim tak bardzo związana?
Gdy tylko Craig zniknął im z oczu, matka Isabel opuściła
swój posterunek przy kasie. Podeszła do córki i serdecznie ją
uścisnęła.
- On jest czarujący, kochanie - powiedziała. - Angie mó
wiła mi, że jest przystojny, ale nie sądziłam, że aż tak. Czy
znów się umówiliście?
- Nie. - Isabel bardzo chciała, aby zabrzmiało to obojętnie.
- Jeszcze nic straconego. - Matka przyglądała się jej ba
dawczo. - Byłby z niego wspaniały zięć i cudowny tatuś dla
Sandy. Wygląda...
- Daj sobie spokój, mamo - przerwała jej Isabel. - Craig
wyraźnie mi powiedział, że nie chce zakładać rodziny.
- Zawsze może zmienić zdanie - pocieszyła ją matka.
- To męska specjalność. Twój tata też nie miał wielkiej ochoty
na małżeństwo. Uważał, że oszalałam, bo kto to słyszał, żeby
gringa
uganiała się za Latynosem. W tamtych czasach mał
żeństwa mieszane należały do rzadkości i naprawdę mogli
śmy sobie napytać biedy. Ale, jak widzisz, miłość zwyciężyła.
Może z tobą też tak będzie, córeczko. Mam nadzieję, że się
nie poddałaś?
- Nie, jeszcze się nie poddałam - zapewniła ją Isabel.
Dręczyło ją tylko pewnego rodzaju poczucie winy. Szano
wała szczerość Craiga i nie chciała prowadzić z nim nieu
czciwej gry. Ale nigdy dotąd żaden mężczyzna tak bardzo jej
nie pociągał. Obiecała sobie, że nie będzie go ponaglać. Stwo
rzy mu tylko warunki do zmiany zdania.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Isabel siedziała na wysokiej kanapie w biurze budowy
Blue Waters. Za każdym razem, kiedy chciała się oprzeć, nogi
unosiły się jej do góry. W tych warunkach naprawdę trudno
było zachować powagę.
Prezentowała swoje umiejętności niezliczoną ilość razy.
Zazwyczaj robiła to bez kompleksów, z pewnością siebie do
brego fachowca. Ale w obecności tych trzech mężczyzn trud
no się było nie denerwować. I jeszcze ta przeklęta kanapa!
. Zadawali jej bardzo szczegółowe pytania, dokładnie oglą
dali rysunki, jakby koniecznie chcieli znaleźć w jej propozycji
jakieś wady. Przewodniczącym tego jury był Sinclair Jaeger,
ojciec Craiga, reprezentujący interesy inwestorów. Wysoki,
potężny i, mimo swych sześćdziesięciu lat, wciąż przystojny,
choć prawie niepodobny do syna. Miał oczy polującego lwa
i zmarszczki wokół ust. Zadawał Isabel szorstkie, nieomal
niegrzeczne pytania.
Drugi z mężczyzn był kierownikiem budowy. Wziął na
siebie rolę adwokata diabła, choć widać było, że to nie on jest
w tym zespole najważniejszy.
Trzeci to oczywiście Craig Jaeger. Przyglądał się Isabel
podejrzliwie, co bardziej jej przeszkadzało niż podchwytliwe
pytania, stawiane przez jego ojca. Isabel zainteresowała się
propozycją Craiga i złożyła formalną ofertę jako dekoratorka.
Miała nadzieję, że wspólna praca może ich do siebie zbliżyć.
Cena proponowanych przez nią usług tylko odrobinę przewy-
ższała koszty własne, bo Isabel chciała dać Craigowi rozsądny
powód, aby właśnie ją zatrudnił.
Prawie jej się udało. Jeśli zdoła przetrwać to przesłuchanie,
zostanie zaangażowana.
- No cóż, proszę pani rzekł Sinclair. - Chciałbym jesz
cze zadać pani ostatnie pytanie. Czy zdąży pani ze wszystkim
przed 4 Lipca?
Do tego dnia pozostał ledwie miesiąc, a mieszkania, które
miała urządzać, były jeszcze w stanie surowym.
- Kiedy wykończysz mieszkania? - zapytała Craiga.
- Za trzy tygodnie - powiedział, jakby miał nadzieję, że
ją w ten sposób zniechęci.
Isabel w pierwszym odruchu chciała zrezygnować z pod
jęcia się tego zadania, ale w końcu zdecydowała, że sobie
poradzi.
- Wystarczy mi sześć dni - powiedziała z przesadną pew
nością siebie.
- Zdążycie? - zapytał Sinclair pozostałych mężczyzn.
- Zdążymy - potwierdził Bill.
Craig w ogóle się nie odezwał.
- Świetnie. - Sinclair wstał i wyciągnął do Isabel rękę.
- Dostała pani tę pracę. Kto idzie ze mną na lunch? Podobno
ta restauracja rybna na starym statku jest bardzo dobra.
- Ja, niestety, nie mogę - odmówiła szybko Isabel. Sin
clair ją denerwował i chciała jak najprędzej uwolnić się od
jego towarzystwa. - Dziękuję za zaproszenie.
- Idźcie, ja potem do was dołączę - powiedział Craig.
- Muszę jeszcze omówić z panią DeLeon kilka spraw.
Sinclair skinął głową, choć wcale nie był zadowolony z de
cyzji syna.
Kiedy tylko Sinclair z Billem wyszli, Craig zerwał się
z krzesła i zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem.
- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał tonem prokuratora.
- Nie rozumiem. Przecież sam mi tę pracę zaproponowałeś.
- Owszem, zaproponowałem. Ale zanim zdecydowali
śmy, że więcej się już nie spotkamy. Teraz oboje będziemy
skrępowani. .
- Przecież nie musiałeś mnie zatrudniać.
- Nie ja tu podejmuję decyzje.
- Posłuchaj mnie, Craig. - Isabel ten słowny pojedynek
szybko zmęczył. - Chciałam dostać tę pracę i wiem, że wyko
nam ją dobrze. Jeśli ci to nie odpowiada, to wcale nie musimy
się spotykać... - urwała i zaczęła od nowa. - Nie, nie chcę cię
okłamywać. Zgłosiłam swoją ofertę, bo chciałam mieć pretekst
do spotkania z tobą. Nie mogłam się powstrzymać.
- Uzgodniliśmy przecież, że lepiej będzie, jeśli przesta
niemy się widywać. - Craig zatrzymał się, żeby spojrzeć na
nią z góry.
- Wiem, cośmy uzgodnili, a jednak moja podświadomość
nie chce mi na to pozwolić. Mam takie uczucie, jakbyśmy
popełniali koszmarną pomyłkę. - Nie wiadomo, jakim cudem
odważyła się na pełną szczerość. - Nigdy w życiu żaden męż
czyzna tak bardzo mnie nie pociągał. Naprawdę.
Craigowi jakby nagle odechciało się walki. Usiadł obok
Isabel na kanapie, ale nie za blisko.
- Ja to samo czuję do ciebie, Isabel, ale...
- Wiem, co chcesz powiedzieć. Ja pragnę czegoś, czego
ty mi dać nie potrafisz. Ale może wcale tak nie jest i w rze
czywistości jesteś zupełnie inny, niż ci się wydaje.
- Isabel...
- Przecież ludzie się zmieniają. Czy ty kiedykolwiek byłeś
zakochany?
- Nie, chyba nie - odrzekł niepewnie.
- Ja też nie, ale wiem, że miłość zmienia ludzi. Widzę,
kim dzięki niej stali się moi bracia. Nawet Angie. Zanim
urodził się Corey, była nieodpowiedzialna i absolutnie prze
konana, że macierzyństwo jest najcięższym z obowiązków.
Corey zmienił ją nie do poznania. A jeśli chodzi o nas...
- Zawahała się. Trochę się bała wchodzić na grząski grunt,
ale ponieważ Craig uważnie słuchał, postanowiła powiedzieć
wszystko, co miała do powiedzenia. - Nie możesz zaprze
czyć, że coś nas do siebie ciągnie i że to coś może być po
prostu przeczuciem miłości. A jeśli rzeczywiście się w sobie
zakochamy... No cóż, cuda się zdarzają - zakończyła Isabel,
przekonana, że zrobiła z siebie kompletną idiotkę.
- Nie zmienisz mojego poglądu na małżeństwo i rodzi
nę - rzekł i zabrzmiało to tak, jakby ją za coś przepraszał,
choć przecież miał wszelkie powody, żeby się na Isabel roz
gniewać.
- Oczywiście, że nie. Zresztą nawet nie będę próbować.
Ale nie możesz mieć pewności, że twój pogląd na te sprawy
się nie zmieni. Mnie się tylko tak zdaje... - Isabel nie potrafiła
mu wytłumaczyć, że chodzi jej o to, jak Craig patrzył na
śpiącą Sandy.
- Poznałaś mojego ojca - powiedział Craig. - Widzisz,
jaki miałem wspaniały przykład. Mnie i brata wychowywała
służba. Jestem taki podobny do ojca, że czasami mnie samego
to przeraża.
Wcale nie jesteś do niego podobny, chciała powiedzieć
Isabel. Być może na pierwszy rzut oka rzeczywiście byli do
siebie podobni. Obaj byli ambitnymi, odnoszącymi sukcesy
biznesmenami, każdy z nich miał swoje własne przedsiębior
stwo i obaj za dużo pracowali. Ale przynajmniej jedna rzecz
ich od siebie różniła. Craig potrafił się poświęcać, a Sinclair
był zimnym i nieczułym cynikiem.
Craig oczywiście nie chciałby nawet tego słuchać. Są rze-
czy, które każdy musi sam ocenić. Isabel postanowiła więc
poprowadzić rozmowę w innym kierunku.
- Nie wiedziałam, że masz brata.
- Już nie mam. Tom od czterech lat nie żyje.
- Przepraszam. - Zrobiło jej się bardzo przykro. Nie mog
ła się powstrzymać od dotknięcia Craiga. Wychowała się
w rodzinie, w której wszyscy wszystkich dotykali i przytula
li. Nie mogła siedzieć obok zbolałego człowieka i nie zrobić
niczego, żeby go pocieszyć. Położyła dłoń na dłoni Craiga.
- Musieliście być bardzo zżyci.
- Niestety, nie byliśmy.
Słowa Craiga bardzo ją zaskoczyły, nie chciała jednak
grzebać w jego duszy. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Zresztą
jak na jeden dzień i tak już za dużo nagadała głupot.
- Dlaczego 4 Lipca to dla was taka ważna data? - zapy
tała, chcąc wrócić wreszcie na pewny grunt.
- Inwestorzy chcieliby zrobić huczne otwarcie. - Craig
bardzo się ucieszył ze zmiany tematu. - Mają zorganizo
wać przyjęcie na plaży. Hot dogi i picie za darmo, siat
kówka...
- Fantastyczny pomysł.
- Planują bezpośrednią transmisję radiową i... No, wi
dzisz, nie mogę nawet spokojnie myśleć, bo jedyne, na co
teraz mam ochotę, to znów cię pocałować.
- Słucham? - Isabel sądziła, że się przesłyszała. - Co po
wiedziałeś?
- Dobrze wiesz, co powiedziałem. Przez cały czas trwania
tego spotkania zastanawiałem się, co byś zrobiła, gdybym
wyjął spinki z tej twojej eleganckiej fryzury i patrzył, jak
włosy opadają ci na ramiona.
Jego dłonie zrobiły to, o czym mówił, a Isabel nie uczyniła
nic, aby mu w tym przeszkodzić. W końcu po to ingerowała
w życie Craiga, żeby mu udowodnić, iż trudno im będzie żyć
bez siebie.
Isabel z całych sił wtuliła się w Craiga. Jego pocałunek tak
ją obezwładnił, że bez pomocy jego silnych ramion na pewno
osunęłaby się na ziemię.
- Bardzo ryzykujesz, Isabel - odezwał się Craig, kiedy
wreszcie zdołał się opanować i przerwać ten całkiem niesto
sowny pocałunek. - Pochodzę z rozbitej rodziny i jestem pra-
coholikiem. Nie mogę ci nic dać. Nic oprócz tego. - Znów ją
pocałował.
- To mi zupełnie wystarczy - mruknęła, gdy na chwilę
odsunął się od niej dla zaczerpnięcia oddechu. - Przynajmniej
na razie.
- Na razie i na zawsze. Proszę cię, nie pokładaj we
mnie żadnych nadziei. Jeśli tego nie zrozumiesz, to nic nam
się nie uda.
- Nie oczekuję niczego, czego ty mi dać nie możesz. Ale
przecież wolno mi mieć nadzieję. Nie możesz mi zakazać
posiadania nadziei.
- Chciałbym się z tobą kochać - wyszeptał Craig.
- Teraz?
- Teraz nie, ale niebawem. Ja też nie chcę cię prosić o wię
cej, niż zechcesz mi dać. Ale bądź pewna, że i ja nie porzucę
nadziei.
Isabel miała mnóstwo roboty z urządzaniem mieszkań
w Blue Waters. Budowlańcy zamiast sześciu dni zostawili jej
zaledwie cztery i Craig obiecał solidną premię, jeśli mimo to
zdąży skończyć pracę przed 4 Lipca. Nie trzeba chyba doda
wać, że Isabel podjęła wyzwanie.
Craig, niezbyt widocznie pewny jej umiejętności, chodził
za nią krok w krok. Isabel wykorzystywała go więc bez mi-
łosierdzia. Robił wszystko: od układania wykładzin począ
wszy, na przynoszeniu lunchu kończąc.
Niestety, obecność Craiga częściej stawała się przeszkodą
niż pomocą w jej pracy. Isabel trudno się było skupić, kiedy
tuż obok, w zasięgu ręki, miała takiego fantastycznego męż
czyznę. Przez to właśnie źle wymierzyła tapetę i zawiesiła
niewłaściwe zasłony w jednej sypialni. Wciąż spoglądała na
Craiga, który patrzył na nią tak pożądliwie, że Isabel dosłow
nie trzęsły się ręce.
W ciągu minionego miesiąca spędzili ze sobą mnóstwo czasu
i to nie tylko w pracy. Zgodnie z daną Isabel obietnicą Craig nie
wymagał od niej niczego, czego mu dać nie chciała. Jednak ona
sama czuła, że i ta bariera wkrótce zostanie przełamana.
Trzeciego lipca o wpół do jedenastej wieczorem oprócz
Isabel i Craiga w osiedlu Blue Waters nie było żywej duszy.
Właśnie kończyli urządzać ostatnie z pokazowych mieszkań.
Isabel przekształciła trzypokojowy apartament w obszerny
angielski dom wiejski, pełen mahoniowych antyków. Na ścia
nach zawiesiła obrazy przedstawiające sceny myśliwskie, na
podłodze położyła turecki dywan, wszystko stare, choć zupeł
nie nie zniszczone. Nie przeoczyła żadnego szczegółu: od
chińskiej porcelany i lnianych obrusów w jadalni, do pachną
cych mydełek w łazience i kupionych na pchlim targu foto
grafii rodzinnych w holu. Musiała jeszcze tylko posłać łóżko
w pokoju pana domu. Zostawiła to sobie na koniec w nadziei,
że uda jej się pozbyć Craiga i tę ostatnią rzecz zrobić już bez
jego udziału. Niestety, i tym razem się jej nie udało. Najwi
doczniej Craig czuł się w obowiązku zostać w budynku tak
długo, aż wszystko będzie zapięte na ostatni guzik.
Isabel rzuciła w niego jaśkiem.
- Czyżbyś chciała ze mną walczyć na poduszki? - zapytał,
łapiąc pocisk jedną ręką.
- Nic podobnego. Powlecz poduszkę, a ja ułożę przeście
radła - poleciła. - Proszę cię - dodała szybko.
Pracując całymi dniami i nocami, żeby tylko zdążyć na
czas, Isabel zapomniała o codziennej grzeczności i zachowy
wała się jak wymagający szef. Zresztą Craig wcale się nie
skarżył.
- Wolałbym wojnę na poduszki. - Uśmiechnął się i rzucił
w nią trzymanym w rękach jaśkiem. - Tyle ich na jednym
łóżku. Trudno się porzeć pokusie.
- Nie ma o tym mowy - Isabel zadrżała na samą myśl
o zbieraniu gęsiego pierza z puszystych dywanów.
Craig stanął za jej plecami i począł delikatnie masować
ramiona Isabel.
- Nie denerwuj się - powiedział. - Ja tylko żartowałem,
Isabel westchnęła. Delikatny masaż nie tylko odprężył jej
obolałe ramiona, ale także sprawił przyjemność.
- Prawie skończyliśmy - stwierdził Craig. - Mieszkania
wyglądają fantastycznie. Ty jutro sobie odpoczniesz, będziesz
wreszcie miała trochę czasu dla Sandy. Powinnaś być z siebie
dumna.
Isabel była z siebie dumna. Zresztą po powleczeniu poście
li i posłaniu tego nieszczęsnego łóżka miała zamiar uczcić
zakończenie pracy. Rzeczywiście się odprężyła.
- Lepiej? - zapytał Craig kończąc masaż.
- Aha. - Nie chciało jej się mówić więcej.
Craig wyjął z jej rąk poduszkę i wziął ze sterty jedną ze
starannie wyprasowanych powłoczek.
Isabel zabrała się za prześcieradło. Tak naprawdę sama
miała ochotę rozłożyć się na zadrukowanym ogromnymi ró
żami materiale. Właściwie nie sama, lecz z Craigiem. Opano
wała te zdrożne chęci i skupiła się na swym zajęciu. Udało jej
się wreszcie położyć na łóżku satynową narzutę. Pozostało
tylko ułożenie poduszek. Wszystkie były już powleczone
i Craig przyglądał się krytycznie, jak Isabel je układa.
- Przesuń którąś z nich w prawo - powiedział.
- Tak sądzisz?
- A ta w złote koła powinna leżeć na różowej.
Isabel przyglądała się kompozycji, kiedy usłyszała, jak Craig
pokasłuje, nieudolnie ukrywając w ten sposób wybuch śmiechu.
- To wcale nie było śmieszne - uderzyła go w głowę po
duszką w złote koła.
- Owszem, było. Układasz te poduchy, jakby to była kom
pozycja obrazu. Czy to naprawdę takie ważne?
- Jak śmiesz kwestionować moje umiejętności? - fuknęła
na niego jak kotka. - Oczywiście, że ważne. Najdrobniejszy
szczegół może mieć wpływ na decyzję potencjalnego klienta.
- Skoro tak, to zróbny z tymi poduszkami coś zupełnie
innego.
- Co znowu...? - zapytała podejrzliwie.
Nie zdążyła na dobre skończyć pytania, kiedy ją popchnął.
Isabel znalazła się na łóżku pomiędzy poduszkami, a Craig na
niej. Całował ją do utraty tchu, a ona nie miała siły się opierać.
W końcu jeszcze przed chwilą sama wyobrażała sobie właśnie
taką scenę. Czuła, że nie powinna mu na to pozwolić, bo mimo
że spędzili już ze sobą wiele czasu i stali się sobie bardzo
bliscy, nie była jeszcze emocjonalnie przygotowana na kocha
nie się z nim. Doskonale o tym wiedziała, ale pożądanie oka
zało się silniejsze. Jeszcze chwila i podłogę zaścieliłyby ich
ubrania. Na szczęście ktoś zadzwonił do drzwi.
- Kto to może być? - zapytała, odetchnąwszy z ulgą, choć
z drugiej strony zrobiło jej się trochę przykro.
Craig wcale się nie zdziwił, że ktoś dobija się o tej porze
do drzwi. Z wyraźnym żalem rozluźnił uścisk i raz jeszcze
delikatnie pocałował Isabel.
- Niespodzianka - powiedział. - Uporządkuj łóżko
i przyjdź do jadalni.
Isabel przez kilka minut nie mogła dojść do siebie. Kiedy
wreszcie się pozbierała, naciągnęła prześcieradło, poprawiła na
rzutę i poukładała poduszki. Słyszała dobiegające z sąsiedniego
pokoju głosy i czuła dolatujące stamtąd rozkoszne zapachy.
Kiedy zjawiła się w jadalni, stół już był zastawiony. Pysz
niły się na nim pieczone kurczęta, sałata, gorące bułeczki
i butelka czerwonego wina. Bukiet kwiatów i dwie zapalone
świece dopełniały całości.
- Pomyślałem sobie, że zgłodniałaś. Pracowaliśmy prze
cież całe popołudnie - tłumaczył się Craig.
Isabel miała na końcu języka tysiące sprzeciwów. Nie po
winni byli używać wypożyczonej antycznej zastawy i chiń
skiej porcelany. Gdyby cokolwiek się stłukło, musieliby za to
słono zapłacić. To samo zresztą dotyczyło sztućców i obrusa.
Ale wszystko to stało się mało ważne wobec romantycznego
gestu Craiga.
Kolacja była pyszna. Isabel czuła się szczęśliwa. Jadła
wyszukane dania, piła stare wino, cieszyła się blaskiem świec
i towarzystwem uroczego mężczyzny. Złapała się nawet na
tym, że wyobraża sobie, jak siedzą razem z Craigiem we
własnym domu, Sandy śpi w drugim pokoju, a po kolacji
wracają do tamtej ślicznej sypialni...
Craig po raz kolejny ją zaskoczył. Zamiast wykorzystać
okazję, pocałował Isabel na dobranoc i kazał jej wracać do
domu. Obiecał, że sam doprowadzi mieszkanie do idealnego
stanu. Jadąc do domu Isabel myślała o tym, że on ma jednak
więcej rozsądku aniżeli ona.
Poranek 4 Lipca był piękny, doskonały na wielkie otwarcie
osiedla Blue Waters. Craig raz jeszcze obszedł plażę, obejrzał
stoiska z jedzeniem i namiot dla VIP-ów, chcąc na własne
oczy przekonać się, że wszystko jest w porządku.
Choć nie minęło jeszcze południe, na plaży zaczęły się
zbierać tłumy przyciągnięte tu perspektywą darmowego po
siłku i napojów. Ale osoba, której Craig tak niecierpliwie
wyglądał, jeszcze nie przyjechała.
Isabel powiedziała mu, że 4 Lipca rodzina DeLeon świę
tuje. Tego dnia zamykają restaurację i urządzają sobie piknik
w małym ogródku na jej zapleczu. Isabel nie chciała opuścić
rodzinnego święta, obiecała jednak, że wpadnie na kilka minut
do Blue Waters.
Craig odetchnął, kiedy zobaczył wjeżdżający na parking czer
wony samochód Isabel. Przyzwyczaił się już do jej obecności.
Mimo nawału pracy spotykali się w ciągu kilku ostatnich tygodni
codziennie. Nieraz udawało im się tylko w pośpiechu zjeść ra
zem lunch w stołówce na terenie budowy, ale czasami wybierali
się na obiad do któregoś z lokali i wtedy zazwyczaj zabierali ze
sobą Sandy. Raz nawet udało im się popływać w oceanie przy
świetle księżyca, a poprzedniego wieczoru byli o krok od prze
łamania ostatniej dzielącej ich bariery.
Craig coraz bardziej pragnął Isabel. Nie tylko jej cudow
nego ciała. Chciał ją mieć całą. Nie mógł się dość nacieszyć
jej promiennym uśmiechem, inteligencją i możliwością ucze
stniczenia w życiu kochającej się rodziny Isabel. Ale najbar
dziej ze wszystkiego uwielbiał w tej kobiecie jej bezgraniczne
poświęcenie dla znalezionego na plaży dziecka.
Z niecierpliwością liczył dzielące ich od 4 Lipca dni.
Chciał pobyć z Isabel dłużej i to bez konieczności przykleja
nia tapet czy zawieszania na ścianach obrazków. Od kilku dni
obwieszczał wszystkim zainteresowanym, że w dniu otwarcia
osiedla nie pracuje. Większość wolnego czasu miał zamiar
spędzić z Isabel.
Obudził się z tych romantycznych snów, gdy zobaczył
podążające w ślad za autem Isabel trzy inne samochody. Nie
mógł uwierzyć własnym oczom. Na otwarcie Blue Waters
przybyła cała rodzina DeLeon z wózkami, parasolami plażo
wymi i składanymi krzesłami. Procesję krewnych prowadziła
Isabel z małą Sandy na rękach.
- Witam wszystkich. - Craig wyszedł im na spotkanie.
- Pozwól, że ci pomogę.
Chciał wziąć od niej torbę na pieluchy, ale Isabel wolała,
żeby niósł Sandy. Dziewczynka była ubrana w biało-czerwo-
no-niebieską sukienkę, kapelusz z dużym rondem i wysokie,
sznurowane buciki. I była bardzo ciężka.
- Wielkie nieba - westchnął Craig. - To dziecko przybie
ra na wadze jak zawodnik sumo.
Sandy nie poczuła się widocznie obrażona, bo obdarzyła
Craiga jednym ze swych najpiękniejszych uśmiechów.
- Dzień dobry - powiedziała Isabel. - Przywiozłam całą
rodzinę, bo tata stwierdził, że skoro dają tu jeść za darmo, to
jemu nie chce się gotować. Postanowiliśmy połączyć nasze
przyjęcie z twoim. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.
- Im więcej ludzi, tym weselej.
Isabel uśmiechnęła się do niego. Wyglądała zachwycająco.
Craig przyglądał się jej dyskretnie, bo nie chciał, żeby Hector
DeLeon przyłapał go na wpatrywaniu się w jego córkę. Choć
naprawdę trudno byłoby się nią nie zachwycać. Isabel miała
na sobie krótkie spodenki, dzięki czemu cały świat mógł po
dziwiać jej kształtne nogi.
Craig miał ochotę poświęcić czas wyłącznie Isabel. Na
szczęście jednak dobre wychowanie kazało mu pamiętać
o konieczności zamienienia choć paru słów z jej rodzica
mi i całą resztą rodziny. Nawet Alonzo, bliźniak Angie, przy
jechał tego dnia na rodzinną uroczystość. Brakowało tylko
tajemniczego Patricka, ale jakoś nikt z zebranych o nim nie
wspominał.
Bez przerwy kazano Craigowi brać na ręce jakieś dzieci.
Gdyby nie zmartwiona mina Isabel, pomyślałby, że jest to
dobrze zorganizowana intryga, mająca na celu przekonanie
go, że doskonale nadaje się do życia rodzinnego.
- Chodźmy sprawdzić mieszkania - zaproponowała Crai
gowi, kiedy wreszcie cała rodzina jakoś się usadowiła. - Chcę
mieć pewność, że żadna tapeta się nie odkleiła, a rośliny nie
zwiędły.
Craig odetchnął z ulgą, gdy Isabel posadziła Sandy na
kolanach swej matki. Nie miał, oczywiście, nic przeciwko
dziecku, które zdążył już szczerze polubić, wiedział jednak,
że jest to prawdopodobnie jedyna okazja spędzenia kilku mi
nut sam na sam z Isabel.
- Bardzo cię przepraszam - powiedziała Isabel, kiedy
znaleźli się dość daleko, aby nikt z DeLeonów nie mógł jej
usłyszeć. - Moi krewni chwalą się swoimi potomkami na
prawo i lewo. Nikt nigdy nie zastanawiał się nad tym, że nie
wszyscy są tak zachwyceni dziećmi DeLeonów jak cała nasza
rodzina.
- Mnie to naprawdę nie przeszkadza.
- Lubią cię, wiesz? - Uśmiechnęła się do niego.
- Jak mogą mnie lubić, skoro prawie mnie nie znają?
- Nie moja rodzina, tylko dzieci. Lgną do ciebie i nigdy
nie płaczą, kiedy trzymasz któreś z nich na rękach.
- Dlatego powinienem mieć tuzin własnych dzieci? To
chciałaś powiedzieć?
- Nic podobnego. Nie doszukuj się, proszę, dwuznaczno
ści w każdym moim słowie. Ja tylko powiedziałam ci o tym.
co zauważyłam. I to nie ja wymyśliłam, żeby przywieźć tu
całą rodzinę. Wolałabym spędzić ten dzień tylko z tobą.
- Przepraszam, nie chciałem sprawiać ci przykrości. Chy
ba jestem przewrażliwiony. Myślę, że mimo wszystko znaj
dziemy trochę czasu dla siebie. Czy naprawdę musimy oglą
dać te mieszkania?
- Chyba nie. Znajdą nas, jeśli okaże się, że coś jest nie tak.
- To dobrze, bo chciałbym ci coś pokazać.
Weszli na schody prowadzące z plaży do ślicznego domu
na palach. Craig wprowadził Isabel do jedynego mieszkania
w tym budynku, którego ona nie urządzała.
- Myślałam, że nie zdążyliście skończyć tego mieszkania
- powiedziała, wchodząc do umeblowanego wypożyczonymi
meblami salonu.
- To moje mieszkanie - oświadczył Craig. - Wiem, że nie
jest w twoim stylu, ale wygodnie jest mieszkać na terenie
budowy, którą się prowadzi.
- A dlaczego, na miłość boską, przyprowadził mnie pan
do tej jaskini, panie Jaeger? - Zaśmiała się cicho.
Craig zupełnie nie rozumiał, co się z nim dzieje. Wystar
czyło, że Isabel podniosła głowę albo spojrzała na niego tymi
swoimi ogromnymi orzechowymi oczami, a on już szalał
z pożądania.
- Chciałem, żeby nam nikt nie przeszkadzał.
Isabel uśmiechała się wprawdzie, ale widać było, że wcale
nie czuje się swobodnie. Czyżby myślała, że chcę ją uwieść?
pomyślał Craig. No cóż, taka myśl przyszła mi wprawdzie do
głowy, ale tak naprawdę, to chciałem z nią trochę pobyć. To
wszystko.
- A więc to jest twój dom z dala od domu? mówiła,
rozglądając się po salonie. - Jeśli chcesz, to pomogę ci wybrać
obrazy na ściany.
- Nie zostanę tu na tyle długo, żeby opłacało mi się inwes
tować w dzieła sztuki - powiedział i poniewczasie zdał sobie
sprawę z tego, jak nieelegancko zabrzmiały jego słowa. Mo
głoby się wydawać, że nic może się już doczekać, kiedy
pozwolą mu wyjechać z Galveston.
- Jak długo jeszcze potrwa budowa? spytała Isabel.
Choć starała się, żeby pytanie zabrzmiało obojętnie, Craig bez
trudu odgadł, że się zdenerwowała.
- Powinniśmy skończyć przed Świętem Dziękczynienia.
- A potem wracasz do Dallas?
- Przynajmniej takie mam plany - powiedział. Chyba że
dostanę tu jeszcze jakąś pracę, pomyślał. Przedłożył już plany
budowy centrum medycznego, które miało powstać w pół
nocnej części miasta. Miał nadzieję przeciągnąć swój pobyt
w Galveston choćby o kilka miesięcy, ale nie lubił zastana
wiać się nad tym, dlaczego to robi. Nie chciał też wtajem
niczać Isabel w swoje plany, dopóki nie nabiorą one konkret
nych kształtów. Na tej niepewności ich związek mógł wyłą
cznie zyskać.
- Napijesz się lemoniady? - zapytał.
- Tak. Nie. Och, naprawdę nie wiem! - Isabel usiadła
w fotelu.
- Isabel! Co się stało? - Przestraszył się widząc, że ona
zaraz się rozpłacze. A przecież powiedział jej, że na stałe
mieszka w Dallas. Zresztą do Święta Dziękczynienia zostało
jeszcze wiele tygodni. Nawet Craig musiał przyznać, że przez
ten czas bardzo wiele mogło się wydarzyć. - A może wolisz
piwo?
- To wcale nie jest zabawne. Tak się cieszysz z powrotu
do Dallas? Chcesz mnie przekonać, że każdemu z nas rzeczy
wiście co innego pisane.
Craig od początku o tym wiedział i nie raz jej o tym przy
pominał.
- Chciałam ci coś ważnego powiedzieć, ale wciąż to od-
kładam i odkładam. Czekałam na właściwy moment. Teraz
wydaje mi się, że zdążysz wyjechać, zanim ten moment na
dejdzie.
- Co mi chciałaś powiedzieć, kochanie? - zapytał, choć
wcale nie był pewien, czy chce wiedzieć.
- Naprawdę nie powinnam tego dłużej odkładać, bo
w każdej chwili mogą zacząć mnie sprawdzać.
- Kto cię będzie sprawdzał i po co?
- Biuro do spraw adopcji. Będą sprawdzać, czy jestem
dobrą matką dla Sandy. Złożyłam wniosek o adopcję.
Craig oniemiał. Najpierw ze zdziwienia, a potem z radości.
- Ależ to wspaniały pomysł! - Ukląkł obok fotela i wziął
lsabel za rękę.
- Naprawdę tak uważasz?
- Jesteś najlepszą matką, jaką Sandy mogłaby znaleźć.
Szczerze mówiąc, często się zastanawiałem, komu ją oddadzą
i jak ty zniesiesz rozstanie z małą. Ale skoro sama chcesz ją
adoptować, to nie muszę się już o nic martwić. Sandy ma
wszystko, czego jej potrzeba.
- Powiedz to tym mądralom z biura adopcyjnego.
- Masz z nimi jakieś kłopoty?
- Tylko jeden, ale za to duży. Małżeństwo Latynosów już
od wielu lat czeka na dziewczynkę. Sandy byłaby dla nich
idealna.
Ale Sandy jest z tobą od urodzenia. Widać, jak dobrze
się nią opiekujesz. Przecież ci jej nie zabiorą!
- Mogą zabrać. Bo widzisz, tamci ludzie mają coś, co dla
Sandy jest bardzo ważne, a czego ja nie mam.
- Co to takiego? Przecież temu dziecku niczego nie brakuje.
- Brakuje jej... ojca - wyszeptała lsabel tak cicho, że
Craig ledwie ją usłyszał.
- Ach, tak. - Craig poczuł zawrót głowy. Doskonale wie-
dział, co teraz nastąpi i nie miał żadnej możliwości tego unik
nąć. - Czy mam przez to rozumieć, że mnie zwalniasz? - za
pytał znacznie bardziej drżącym głosem, niż mógł się tego po
sobie spodziewać. Dlatego też postarał się, aby następne sło
wa zabrzmiały bardziej obojętnie. - Rozumiem, że trudno ci
będzie znaleźć męża, jeśli wciąż będzie się koło ciebie kręcił
jakiś facet.
- Nie, Craig, źle mnie zrozumiałeś. Jesteś najlepszym kan
dydatem, jakiego można sobie wyobrazić. Chciałabym, żebyś
się ze mną ożenił.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Isabel sama nie mogła uwierzyć w to, że odważyła się
złożyć Craigowi propozycję małżeństwa. Czy ja oszalałam?
pomyślała. Należało poczekać, oswoić go najpierw z tym po
mysłem. Ale mówił o swoim powrocie do Dallas tak lekko,
że najzwyczajniej w świecie się przestraszyłam. A teraz on się
przestraszył.
Craig usiadł naprzeciwko niej na kanapie. Poruszał się tak,
jakby sięobawiał, że lada chwila może się rozpaść na kawałki.
Zbladł i zupełnie nie wiedział, co ma ze sobą począć.
- Ożenić się z tobą? - powtórzył.
- To właśnie powiedziałam.
- Po tym wszystkim, co ci o sobie opowiedziałem? Prze
cież wiesz, co myślę...
- Wiem.
Wobec tego chyba nie uważałaś. - Kręcił głową z nie
dowierzaniem. Ja naprawdę nie nadaję się na męża. Jestem
pracoholikiem. Sama wiesz, jak trudno nam było przez te
ostatnie tygodnie znaleźć choć chwilę czasu dla siebie...
- I jakie to były cudowne chwile. Temu chyba nie za
przeczysz.
- Nie zaprzeczę - zgodził się Craig. - Ale nie jesteśmy
mężem i żoną. Małżeństwo to zupełnie co innego. O rodzinę
trzeba dbać i poświęcać jej dużo czasu, a ja tego zapewnić nie
mogę.
- Ja to zrobię za nas dwoje. - Isabel wiedziała, że za-
brzmiało to żałośnie. Próbowała odzyskać wewnętrzny spo
kój, tak jej potrzebny do przekonania Craiga. - Zrozum,
Craig, wielu mężów pracuje do późna i podróżuje. Oczywi
ście, nie jest to idealne, ale uczynię wszystko, żeby się nam
udało. Nie będziemy spędzać ze sobą zbyt wiele czasu, ale za
to wspólne chwile będą fantastyczne.
- Nie chodzi tylko o nas. - Craig podszedł do ogromnego
okna, z którego rozciągał się widok na plażę. Długo patrzył
na ocean, zanim wreszcie zdołał zebrać myśli. - Są
mężczyźni, którzy po prostu nie nadają się na ojców i mężów.
- Dlaczego uważasz, że ty taki właśnie jesteś? - zapytała
zdziwiona.
- Ja tak nic uważam. Ja to wiem.
- Skąd możesz wiedzieć, jeśli nigdy nie byłeś żonaty? Bo
przecież nie byłeś, prawda?
- Nie byłem i nie chcę próbować. - Twarz Craiga wyra
żała taki ból, że Isabel z żalu ścisnęło się serce. - Nie chcę,
żebyście z Sandy przez całą resztę życia były nieszczęśliwe
tylko dlatego, iż tobie tak bardzo potrzebny jest mąż, że
wyszłabyś za każdego przechodzącego ulicą głupka.
- Teraz ty mnie posłuchaj. - Isabel wstała. Policzki jej
płonęły, a w oczach szkliły się łzy. - Gdybym rzeczywiście
chciała wyjść za mąż za byle kogo, to do tej pory dawno już
bym to zrobiła. Ulice są pełne byle jakich facetów.
- Więc wybierz sobie któregoś z nich.
- Żaden z nich się nie nadaje.
- Ja też się nic nadaję! - Craig podszedł do niej. Isabel
myślała, że chce jej dotknąć, ale zatrzymał się, zanim zbliżył
się do niej na odległość wyciągniętej ręki. - Tylko dlatego nie
chcę się zgodzić, bo zależy mi na tobie i na Sandy. Zasługu
jecie na coś lepszego.
- Być może. - Isabel wpatrywała się w beżowy dywan
pod stopami. - Może rzeczywiście zasługuję na mężczyznę,
który będzie mnie kochał i zechce być najlepszym na świecie
ojcem, na takiego, który co wieczór będzie wracał do domu
i bawił się z Sandy, kiedy ja będę gotować obiad, mężczyznę,
który będzie tylko mój i który usatysfakcjonuje mnie pod
każdym względem.
Wreszcie podniosła głowę. Twarz Craiga wyrażała rozpacz
i tęsknotę. Szybko się jednak pozbierał i przybrał obojętną
minę.
- Właśnie tego ci trzeba - powiedział prawie szeptem.
Musisz mieć mężczyznę, który cię pokocha i którego ty
będziesz mogła kochać bez zastrzeżeń.
- Wobec tego jeszcze się rozejrzę - powiedziała, zastana
wiając się jednocześnie, dlaczego Craig uważa, że ona nie
mogłaby go pokochać. - Ale zanim kogoś znajdę, prawdopo
dobnie zdążą mi już zabrać Sandy.
Musiała wyjść. Gdyby została, mogłaby zacząć krzyczeć
i jeszcze bardziej by się ośmieszyła. Zbiegła ze schodów,
mając nadzieję, że za chwilę usłyszy za sobą kroki Craiga.
Niestety, wciąż była sama.
Isabel poszła na odludną część plaży. Zdjęła sandały i bro
dziła w wodzie, pozwalając wiatrowi, aby osuszył jej łzy.
Dopiero po kilku minutach uzdrawiającej samotności mogła
obiektywnie przyjrzeć się temu, co przed chwilą zaszło po
między nią i Craigiem.
Była wobec niego uczciwa. Przynajmniej o to nie musiała
mieć do siebie pretensji. Gorzej przedstawiała się sprawa całej
reszty. Isabel zrozumiała, że usiłowała wmanipulowac Craiga
w małżeństwo, wzbudzając w nim poczucie winy. No cóż,
naprawdę nic miała wyjścia. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko
zatrzymać Sandy, co oczywiście w niczym nie usprawiedli
wiało jej postępowania.
k.
Isabel opanowała się na tyle. że mogła już wrócić do ro
dziny i do swej ukochanej Sandy. Dziewczynka siedziała na
kolanach Patsy. Na widok Isabel matka natychmiast podała
jej małą, jak gdyby wiedziała, że córka bardzo pragnie przy
garnąć dziecko do siebie.
Isabel usiadła na ręczniku. Przytuliła policzek do ciemnych
włosów Sandy.
- Kłopoty z mężczyznami? - zapytała szeptem Patsy,
choć i tak nikt nie mógłby jej w tym hałasie usłyszeć.
- Skąd wiesz? Och, mamo! Zrobiłam z siebie kompletną
idiotkę. Poprosiłam Craiga, żeby się ze mną ożenił.
- Nie wiedziałam, że sprawy pomiędzy wami zaszły już
tak daleko.
- Nie zaszły. Może by coś z tego wyszło, gdybym dała mu
więcej czasu. Ale ja nie mam czasu. Muszę znaleźć ojca dla
Sandy.
- To właśnie mu powiedziałaś? „Sandy potrzebuje ojca,
a ty jesteś pod ręką, więc może byśmy się pobrali". Nic dziw
nego, że się nic zgodził.
- Wcale tak nie było - zaprotestowała Isabel.
- Kochasz go? - zapytała Patsy. - Nie jest dobrze, jeśli
wychodzi się za mąż bez miłości. Nawet gdyby robiło się to
z bardzo ważnych powodów.
- Kocham go - odrzekła bez namysłu Isabel. Po raz pier
wszy nawet przed sobą otwarcie się do tego przyznała. - Nie
sądzę, żeby chciał to usłyszeć. Wydaje mi się, że bardzo go
przestraszyłam. To okropne, mamo. Mam wrażenie, że on
chce mieć rodzinę, tylko bardzo się tego pragnienia boi i uda
je, że nikt nie jest mu potrzebny.
- Może ma powody. Jaka jest jego rodzina?
- Niewiele o tym mówi. Wiem tylko, że kiedy miał dzie
sięć lat, stracił matkę, a parę lat temu zmarł jego brat. Z ojcem
niezbyt dobrze mu się układa. Zdawałoby się, że jeśli czło
wiek przez tyle lat nie miał żadnej rodziny, to powinien chcieć
założyć własną.
- Niekoniecznie. Może on się boi szczęścia. Niektórzy
ludzie tacy są.
- Ale dlaczego? - Isabel pomyślała, że tak może być
w przypadku Craiga. Bez wątpienia czegoś się obawiał.
- Szczęście budzi obawy. Kiedy człowiek jest szczęśliwy,
zaczyna się zastanawiać, czy sobie na to zasłużył. Boi się, że
los się od niego odwróci i nagle mu to szczęście zabierze.
- Czy ty kiedykolwiek czułaś się w ten sposób? - Isabel
nic potrafiła sobie wyobrazić czegoś podobnie okropnego.
- Oczywiście. Pamiętam, że kiedy byłam w ciąży z Patric
kiem, myślałam sobie często: „Mam wspaniałego męża i trójkę
ślicznych dzieci. Co będzie, jeśli to dziecko mi się nie uda?"
- No i się nie udało - mruknęła Isabel. - Miałaś od niego
jakieś wieści?
- Jeśli systematycznie posyłamy mu pieniądze, nie daje
znaku życia. I dzięki Bogu - westchnęła matka. - Skoro już
wystraszyłaś jedynego kandydata na męża, jaki pojawił się na
horyzoncie w ciągu kilku ostatnich lat, to co teraz zrobisz?
- Nie żartuj sobie ze mnie, mamo...
- Pozwoliłam sobie na ten żart, bo jestem pewna, że on
wróci. Widziałam, jak na ciebie patrzył. Mężczyzna, który
w ten sposób patrzy na kobietę, nie odchodzi od niej bez
słowa. Chyba że zostanie przemieniony w kamień.
- Jak on na mnie patrzy? - zapytała Isabel.
- Jakby coś do ciebie czuł. Ale dajmy już temu spokój.
Przestań marudzić i rozerwij się trochę. Może byś sobie po
grała w siatkówkę?
Isabel pokręciła głową. Nie chciała rozstawać się z Sandy.
Nawet na chwilę.
- No to pokaż małej ocean. Ciekawe, czy się jej spodoba.
Tobie zresztą odrobina słońca też nie zaszkodzi. Jesteś taka
blada.
- I kto to mówi? - Isabel uśmiechnęła się do matki.
- Ale ja zawsze jestem blada - roześmiała się Patsy. - A ty
latem jesteś brązowa jak czekoladka.
- Teraz zaleca się unikać słońca. Ale chyba spacer po
plaży mi nie zaszkodzi.
Isabel przeszła przez plażę. Trzymała Sandy tak, aby stopki
dziecka ledwie dotykały piasku. A kiedy o brzeg uderzała
fala, podnosiła dziewczynkę do góry. Śmiechu było przy tym
co niemiara.
Isabel przeżywała te chwile tak jak wszystkie szczególne
momenty w życiu Sandy. Myślała także o tym, że następne
wakacje Sandy być może spędzi z kimś innym.
Craig z daleka obserwował, jak Isabel buduje Sandy za
mek z piasku. Od czasu do czasu ochlapywała wodą małą
stopkę, a wtedy dziecko radośnie machało rączkami.
Czy jest na świecie wspanialsza kobieta i bardziej urocze
dziecko? pomyślał smutno. A jednak z powodu jakichś głu
pich przepisów ktoś może zabrać to dziecko przybranej, ko
chającej matce tylko dlatego, że w domu zabrakło ojca.
Craig był pewien, że brak ojca nie przeszkodzi w prawid
łowym rozwoju Sandy. Lepiej wcale nic mieć ojca, niż mieć
takiego, którego dziecko nic nie obchodzi albo którego obe
cność czyni jc nieszczęśliwym. Taka oddana matka jak Isabel
każdemu dziecku by wystarczyła. Zresztą kto to może wie
dzieć, jakimi ludźmi okażą się ci Latynosi, których urzędnicy
uważają za idealnych rodziców.
Craig zastanawiał się nad złożoną mu przez Isabel propo
zycją. Zachował się nieładnie, ale usprawiedliwiało go to, że
bardzo go zaskoczyła. Dopiero teraz wymyślił rozsądne wy
jście z tej sytuacji.
Isabel go nie zauważyła. Podniosła głowę dopiero wtedy,
kiedy cień Craiga padł na jej piaskową budowlę.
- Cześć - powiedziała niepewnie.
- Cześć. Może potrzebny ci architekt?
- Raczej tak. Ten zamek niezbyt dobrze się prezentuje.
- Można go jeszcze uratować. - Usiadł obok Isabel.
- Trzeba tylko zrobić grubsze ściany i pogłębić fosę. Mogę'.'
- Proszę bardzo.
Przez chwilę w milczeniu pracowali razem i tylko przy
padkowo, a potem już rozmyślnie, ich rzeźbiące w piasku
palce co chwila się spotykały.
- Isabel - zaczął Craig.
- Proszę cię, nic nie mów. Zapomnijmy o tym, że w ogóle
wypowiedziałam słowo „małżeństwo".
- Nie potrafię zapomnieć. O niczym innym nie myślę. Nie
możemy dopuścić do tego, żeby ci zabrano Sandy.
- Nic na to nie poradzimy.
Craig wiedział, że Isabel wcale w to nie wierzy. W milcze
niu zabawiała się wstążką od kapelusika Sandy. Śpiąca
z
główką na udzie Isabel dziewczynka zupełnie nie zwracała
na to uwagi.
- A co by było... - zaczął Craig. Serce biło mu tak mocno,
jak gdyby chciało wyskoczyć z piersi. - Co byś powiedziała
na fikcyjny ślub? Tylko na papierze?
- Chciałbyś, żebyśmy się pobrali, ale nie mieszkali razem?
- Tylko do czasu zakończenia procesu adopcyjnego tłu
maczył Craig, choć wiedział już, że jego pomysł wcale nie
był najlepszy. - Potem się rozwiedziemy. Mam przyjaciela
prawnika, który...
- Nie - przerwała mu Isabel. - Doceniam twoje poświę-
cenie, ale ja nie potrafię traktować lekko przysięgi małżeń
skiej. A o rozwodzie też nie może być mowy
O tym Craig także wiedział. Isabel pochodziła przecież
z tradycyjnej, katolickiej rodziny, która w każdą niedzielę re
gularnie chodziła do kościoła.
- Moglibyśmy unieważnić małżeństwo.
- Z jakiego powodu?
- Gdyby małżeństwo nie zostało skonsumowane... -
Craig nie wiedział, dlaczego to zaproponował. Przecież był
tylko człowiekiem. Nie potrafiłby ożenić się z Isabel i nawet
jej nie dotknąć.
- Nawet gdybym się zgodziła na takie rozwiązanie i tak
nic by z tego nie wyszło - powiedziała Isabel, a Craig ode
tchnął z ulgą. - Urzędnicy przeprowadzają bardzo dokładny
wywiad. Nie uda się ich nabrać na fikcyjne małżeństwo. Zre
sztą ja nie mogłabym kłamać. Ale i tak dziękuję ci za propo
zycję. - Udało jej się do niego uśmiechnąć. Potem nachyliła
się i pocałowała Craiga w policzek, zupełnie nieświadoma te
go, jak ten prosty gest na niego podziała.
Craig po raz pierwszy w życiu znalazł się w tak bezna
dziejnej sytuacji. Odrzucił propozycję Isabel, a ona nie zgo
dziła się przyjąć jego oferty i teraz już nigdy więcej nie uda
się im do siebie zbliżyć. Tymczasem Craig nigdy żadnej ko
biety nic pragnął tak bardzo jak Isabel. Chciał ją mieć dla
siebie całą, pragnął posiąść jej ciało i duszę, chronić ją i chciał
się z nią kochać. No i chciał jej pomóc zatrzymać to dziecko.
Raz jeszcze wszystko to rozważył i doszedł do wniosku, że
ma tylko jedno wyjście.
- Isabel...
- Nie rozmawiajmy już o tym. Rozumiem twoje stanowi
sko i mam nadzieję, że ty mnie też rozumiesz. Naprawdę
możesz już iść.
- Nie chcę. Kochanie, zrozum... Zróbmy to wreszcie.
- Co mamy zrobić? - przeraziła się Isabel.
- Pobierzmy się. Jeżeli dzięki temu będziesz mogła za
trzymać Sandy, to po prostu się pobierzmy.
- Mówisz poważnie? Zgodziłbyś się na prawdziwe mał
żeństwo?
- Co najmniej tak prawdziwe, żeby ci urzędnicy od ado
pcji nie mieli do niego żadnych zastrzeżeń. Ale nie mogę ci
obiecać, że to będzie trwało wiecznie.
- To znaczy, że chcesz się rozwieść po adopcji Sandy?
- Unieważnić małżeństwo. Znajdziemy jakiś sposób.
- To nawet nie będzie takie trudne. Kościół bardzo ułatwia
unieważnienie małżeństwa bez konieczności narażania się na
opinię „złego katolika" - powiedziała z dezaprobatą.
- Wiem, że to nie jest idealne rozwiązanie, ale przynaj
mniej nie zabiorą ci Sandy. A potem będziesz sobie mogła
spokojnie poczekać na tego właściwego mężczyznę. Myślę,
że powinnaś przyjąć moją propozycję, bo ja niecodziennie
proponuję kobietom małżeństwo.
Isabel wpatrywała się w niego tymi swoimi brązowymi
oczyma. Im dłużej na niego patrzyła, tym bardziej Craig był
pewien, że postąpił słusznie.
- Zgoda - powiedziała.
- Mam uklęknąć czy zrobić coś w tym rodzaju? - Teraz,
kiedy najtrudniejsze miał za sobą, Craig zaczął się dener
wować.
- Trochę się spóźniłeś.
- To może chociaż pozwolisz mi pocałować narzeczoną?
Isabel tylko skinęła głową.
Craig całował ją, myśląc o tym, że Isabel wkrótce zostanie
jego żoną, a on będzie mógł spać obok niej każdej nocy
i każdego ranka ją całować.
Nie dbali o to, że wszyscy zebrani na plaży mogą ich
widzieć. Rodzina DeLeon także. Craig i Isabel byli przecież
zaręczeni i nikt nie miał prawa zabronić im pocałunku.
- Isabel! - zawołał przerażony, kiedy poczuł na twarzy
wilgoć. - Ty płaczesz?
- Jestem taka szczęśliwa - pociągnęła nosem.
Craig jednak miał wrażenie, że wcale szczęśliwa nie była.
Na wiadomość o zaręczynach rodzina Isabel jakby ode
tchnęła z ulgą. Wszyscy dawno już stracili nadzieję. Uważali,
że ona nigdy nie wyjdzie za mąż, ponieważjest „taka okropnie
zasadnicza", jak zwykł mawiać jej ojciec. Tak więc uro
czystość z okazji 4 Lipca przekształciła się w przyjęcie zarę
czynowe.
Craig dobrze się spisał w roli narzeczonego. Z humorem zno
sił jowialne poklepywanie po plecach, jakie fundowali mu wszy
scy mężczyźni klanu DeLeon i ani słowa nie pisnął o planowa
nym wkrótce po ślubie unieważnieniu małżeństwa. Isabel także
pokazywała rodzinie uśmiechniętą twarz, choć w głębi duszy
użalała się nad sobą. Zgodziła się na tę parodię małżeństwa
wyłącznie przez wzgląd na dobro Sandy. W głębi duszy Isabel
tliła się jednak iskierka nadziei, bo przecież istniała możliwość,
że gdy Craig zostanie mężem i ojcem, przekona się, że to nie
takie straszne i wreszcie przestanie się bać.
Szybko jednak przywołała się do porządku i odpędziła od
siebie te myśli. Nie chciała rozbudzać w sobie nadziei, które
nie miały wielkich szans na spełnienie. Miała wyjść za mąż
za Craiga tylko po to, żeby nie odebrano jej Sandy. To był
fakt i na nim należało się skupić.
Świąteczny nastrój nie opuszczał rodziny DeLeon przez
całą resztę dnia. Planowano uroczystość ślubną, wesele i za
stanawiano się, kogo koniecznie trzeba zaprosić. Dopiero wie-
czorem, kiedy wszyscy zajęli się oglądaniem pokazu sztucz
nych ogni, Isabel mogła chwilę pobyć sama z Craigiem. San-
dy i Corey spali smacznie pod czujnym okiem Patsy, więc
Isabel i Craig rozłożyli sobie koc w pewnym oddaleniu od
reszty rodziny.
- Czy możemy zaplanować ślub na początek września?
- zapytała Isabel.
- Mnie to odpowiada, chociaż wolałbym cię porwać
i wziąć cichy ślub z dala od twojej rodziny.
- Nie chcesz chyba zrobić sobie tylu wrogów na całą
resztę życia? W naszej rodzinie ślub to wielkie wydarzenie.
A ponieważ ja jestem pierwszą córką, która wychodzi za mąż,
to święto będzie jeszcze większe.
- Jakoś to wytrzymam. - Craig pogłaskał kolano Isabel.
- Ja tylko żartowałem. Nie mam nic przeciwko hucznemu
weselu, chociaż nie wiem, jak zdążysz w dwa miesiące wszy
stko przygotować.
- Nie martw się. Na pewno zdążymy.
- Nie możemy pojechać w podróż poślubną. Przynajmniej
dopóki nie skończę Blue Waters.
- Rozumiem. Czy możesz... Chciałam zapytać, czy nie
będziesz miał nic przeciwko temu, żebyśmy zamieszkali
w moim domu? To duży dom. Trzy lata go remontowałam
i bardzo nie chciałabym się stamtąd wyprowadzać. Ale gdy
byś koniecznie chciał, żebyśmy wyjechali do Dallas...
- Za nic w świecie nie chciałbym cię zmuszać do opusz
czenia tego pięknego domu. Zresztą pracy dla mnie w tym
mieście wystarczy na długo po zakończeniu budowy Blue
Waters.
- Niemożliwe. A co z twoją firmą?
- Czasami będę musiał pojechać do Dallas, ale mój wspól
nik doskonale sobie poradzi beze mnie. Z firmą na pewno nie
będzie problemu. Zresztą w przyszłym tygodniu i tak muszę
tam na parę dni się wybrać.
Isabel zauważyła, że Craig nie wspomniał nawet o prze
niesieniu firmy do Galveston. Zresztą dlaczego miałby w ogó
le o tym myśleć? Najpóźniej za rok rozstrzygnie się sprawa
adopcji i wtedy wróci sobie na stałe do Dallas.
- A co na to małżeństwo powie twój ojciec?
- Mój Boże! Nawet o nim nie pomyślałem. Wprawdzie
nie obchodzi mnie jego zdanie, ale sądzę, że nie będzie zado
wolony. Mam nadzieję, że tobie to nie przeszkadza.
- Dlaczego nie będzie zadowolony?
- Jest wielkim konserwatystą. Pewnie nie spodoba mu się,
że jesteś... że ja...
- Ach, rozumiem. Wolałby, żebym nie była w połowie
Meksykanką. Ale moje pochodzenie nie przeszkodziło mu
robić ze mną interesów.
- To zupełnie co innego. Twoja oferta była najtańsza,
a projekty najlepsze. Sinclair nigdy by sobie nie pozwolił
zepsuć dobrego interesu z tak błahego powodu jak pochodze
nie osoby, z którą ten interes robi.
- A więc nie ma nic przeciwko temu, żeby ze mną praco
wać, tylko nie chciałby, żebym weszła do jego rodziny?
Ogromna kaskada białych iskier oświetliła twarz Craiga na
tak długo, że Isabel zauważyła malującą się na niej gorycz.
- O ile się dobrze orientuję, to dla ojca rodzina nie ma
znaczenia - powiedział ponuro. - I zupełnie nic mnie nie
obchodzi, co on sobie pomyśli. Ty także nie powinnaś na to
zwracać uwagi.
- Ale mnie to bardzo obchodzi. To twój ojciec. Zaraz,
mówiłeś mi, że musisz na parę dni pojechać do Dallas.
- Tak, i co z tego?
- Ja też chciałam pojechać do Dallas, tylko za dwa tygo-
dnie, ale mogę zmienić plany i wybrać się tam trochę wcześ
niej. Moglibyśmy polecieć wspólnie i spotkać się z twoim
ojcem. Razem powiedzielibyśmy mu o naszych planach.
- To najbardziej szalony pomysł, jaki miałaś.
- Zrobisz to dla mnie?
- Jesteś bardzo odważną kobietą, Isabel. - Craig zastana
wiał się chwilę, a potem wzruszył ramionami. - Właściwie,
dlaczego nie? Sam chciałbym zobaczyć jego minę. Obiecaj
mi tylko, że cokolwiek on powie, nie poczujesz się dotknięta.
- Postaram się.
Craig otoczył ją ramieniem. Przytuleni do siebie obejrzeli
pokaz sztucznych ogni do końca. W zasadzie powinien to być
bardzo romantyczny wieczór. Craig i Isabel zaręczyli się, od
oceanu wiał miły wietrzyk, a nad ich głowami, bajecznie ko
lorowe fajerwerki co chwila eksplodowały i oświetlały zamek
z piasku, który razem z Craigiem wybudowali. Teraz, rozmy
ty przez fale, był tylko bezkształtną kupką piachu, a za kilka
godzin nawet ślad po nim nie pozostanie.
Jej małżeństwo z Craigiem miało być tak samo trwałe.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W Tolbert's Chili Parlor, restauracji w centrum handlo
wym starej części Dallas, nawet o drugiej po południu pano
wał tłok. Siedzący samotnie przy stoliku Craig jeszcze raz
spojrzał na zegarek. Isabel była już o kwadrans spóźniona
i Craig zaczął się o nią niepokoić. Chciał ją sam wozić po
mieście, ale Isabel uparła się wynająć samochód. Twierdziła,
że poradzi sobie z koszmarnym ruchem ulicznym Dallas,
choć nie dało się go porównać z tym, jaki panował w niewiel
kim Galveston. Craig bał się, że zabłądziła albo, co gorsza,
miała jakiś wypadek.
Znów poczuł nieprzyjemne mrowienie w plecach. Zdarzyło
mu się to po raz pierwszy od śmierci Toma. Doskonale wiedział,
co to mrowienie oznacza, i wcale mu się ono nie spodobało. Miał
być mężem Isabel, więc już czuł się za nią odpowiedzialny.
Wiedział, że zachowuje się śmiesznie. Isabel była dorosła i przez
wiele lat doskonale radziła sobie bez niego.
Może trzeba ją było wozić, myślał Craig. Ale przecież nie
mam prawa niczego jej narzucać. Isabel nie jest dzieckiem.
Sama podejmuje decyzje i ponosi konsekwencje tych decyzji.
Nie mogę obarczać się odpowiedzialnością za to, co się z nią
dzieje, kiedy nie jesteśmy razem. Ale chyba mam prawo się
martwić. Po co ja się w ogóle nad tym zastanawiam? Chyba
tylko po to, żeby mi się zrobił wrzód na żołądku. Nie nadaję
się do życia rodzinnego i już. Mam nadzieję, że proces
adopcyjny szybko się skończy i będzie można bez rozgłosu
unieważnić to małżeństwo. Isabel poszuka sobie wtedy pra
wdziwego męża. Kogoś, kto będzie odpowiednim ojcem dla
Sandy.
Ta ostatnia myśl sprawiła Craigowi fizyczny ból. Nie mógł
sobie wyobrazić innego mężczyzny w roli męża Isabel. Nie
wiedział, jak to możliwe, żeby tak bardzo czegoś pragnąć
i jednocześnie wcale tego nie chcieć. Dlaczego to, co sprawia
tyle radości, jednocześnie wzbudza niepokój, a nawet strach?
Craig raz jeszcze spojrzał na zegarek. Minęło dwadzieścia
minut. Isabel musiało się coś złego przytrafić, bo w przeciw
nym wypadku zadzwoniłaby i zostawiła mu wiadomość
o swoim spóźnieniu. Wstał od stolika, choć nie bardzo wie
dział, dokąd właściwie miałby pójść. Wtedy ją zobaczył. Prze
bijała się przez tłum czekających na wolne miejsca gości.
- Tu jesteś! - zawołała.
- A gdzie miałbym być? - zdziwił się Craig. - Zaczyna
łem się już o ciebie martwić. Mogłaś zadzwonić do restauracji
i zawiadomić, że się spóźnisz.
- Przecież ja się wcale nie spóźniłam. Siedzę tu od pół go
dziny. Tyle, że po drugiej stronie sali. Myślałam, że to ty się
spóźniasz. Naprawdę nie wiem, jak to się stało, żeśmy się minęli.
- Przepraszam wyjąkał Craig.
- Dziękuję, że się o mnie martwiłeś. - Isabel pocałowała
go w policzek. Strach i gniew Craiga natychmiast się ulotniły.
- Jak ci poszło spotkanie?
- Całkiem dobrze. Inwestorzy są zadowoleni. Przyjęcie
4 Lipca znacznie przyspieszyło sprzedaż. Budowa też idzie
zgodnie z planem, więc wszystko jest w porządku. Dzwoniłaś
do domu? Jak się ma Sandy? zapytał, nie wiadomo dlaczego
przejęty także i dzieckiem.
- Nie kpij sobie ze mnie. Dzwoniłam już dwa razy. Prze
cież po raz pierwszy zostawiłam ją na dłużej niż kilka godzin.
Angie zajmuje się biurem, a Oleta i babcia dziećmi. Na razie
nie ma problemów.
- A tobie jak poszło?
- Świetnie. Weszłam po drodze do sklepu z antykami.
Wiesz do którego? Naprzeciwko Love Field. Mam taką klien
tkę, która szaleje za sztuką orientalną. Wynalazłam jej tam
cudowne pieski Foo. I wyobraź sobie, że znalazłam dla nas
poszewki na poduszki z monogramem ,J".
- Chcesz zmienić nazwisko? - Craig bardzo się zdziwił.
- Oczywiście. To znaczy chcę mieć podwójne nazwisko.
Isabel DeLeon-Jaeger. Trochę to trudne do wymówienia, ale
ponieważ moja firma nazywa się „Wnętrza DeLeon", to nie
chciałabym się całkowicie pozbywać panieńskiego nazwiska.
Masz coś przeciwko temu?
Wydaje mi się, że to niepotrzebny kłopot. I tak nieba
wem znów je zmienisz.
Isabel posmutniała. Jak zwykle, kiedy Craig przypominał
jej o nietrwałości planowanego przez nich małżeństwa. A on
jakby czuł się zobowiązany ciągle jej o tym przypominać.
A może tylko sam nie chciał o tej sprawie zapomnieć?
- Mimo wszystko wolałabym nosić twoje nazwisko.
Oczywiście, jeśli mi na to pozwolisz - powiedziała cicho.
- Uważam, że mąż i żona powinni używać tego samego na
zwiska. Jeśli będzie trzeba, po prostu znów je zmienię. - Na
gle głos jej się załamał.
Craig skinął głową. Żałował, że w ogóle się odezwał. Isa
bel najwyraźniej cieszyła się perspektywą zamążpójścia, choć
wiedziała, że nie będzie to normalne małżeństwo.
- Na tym budynku widnieje twoje nazwisko. - Oczy Isa
bel zrobiły się wielkie jak spodki, kiedy zobaczyła pięćdzie-
sięciopiętrowy wieżowiec stojący w samym centrum Dallas.
- Nie moje, tylko mojego ojca.
- Wiem. że jest bogaty, ma sklepy jubilerskie i stacje te
lewizyjne, ale nie miałam pojęcia, że ten wieżowiec też do
niego należy.
- Ten i jeszcze parę innych,
- Teraz naprawdę jestem pod wrażeniem.
- Może powinnaś wyjść za mąż za Sinclaira, nie za mnie
- zażartował Craig.
- Bo ja wiem. - Isabel udawała, że rozważa jego propo
zycję. - Chciałbyś, żebym została twoją macochą?
- Co to, to nie - roześmiał się Craig. - Uczucia, jakie
żywię wobec ciebie, w żadnym wypadku nie są synowskie.
- Objął ją i pocałował. - Jedźmy stawić czoło staremu lwu.
- Naprawdę uważasz, że będzie aż tak źle? - zapytała
Isabel, kiedy jechali windą na ostatnie piętro. - Mam nadzieję,
że cię nie wydziedziczy.
- Z moim ojcem nigdy nic nie wiadomo.
Kiedy wyszli z windy, Isabel aż gwizdnęła z podziwu. Kil
ka razy w życiu pracowała z bogatymi klientami, ale nigdy
dotąd nie miała do czynienia z tak kosztownie urządzonym
wnętrzem. Ściany pokryto kilkusetletnimi gobelinami, a chiń
skie posągi z brązu miały wartość muzealną.
Siedząca za rzeźbionym mahoniowym biurkiem kobieta
także robiła niemałe wrażenie. Szczupła jak niteczka blondyn
ka do złudzenia przypominała rodowodowego szpica.
- Ach, pan Jaeger - odezwała się słodkim jak ulepek gło
sikiem. - Jak to miło znów pana widzieć.
- Dzień dobry, Buffy. Poznaj moją... przyjaciółkę, Isabel
DeLeon. Sinclair na nas czeka.
- Oczywiście. Proszę usiąść. Zawiadomię, że państwo
przyszli.
Isabel usiadła w miękkim pluszowym fotelu. Trudno jej
było zrozumieć, jak to możliwe, żeby stosunki ojca z synem
były tak bardzo zformalizowane. Craig właściwie nie mówił
o ojcu inaczej niż „Sinclair". Tłumaczył jej, że niezręcznie
byłoby mu podczas oficjalnych rozmów mówić do niego „ta
to". To Isabel mogła zrozumieć. Nie pojmowała jednak, dla
czego w sytuacjach mniej oficjalnych także mówi mu po
imieniu.
Nie umiała sobie wyobrazić.jak zachowałby się jej ojciec,
gdyby powiedziała do niego „Hektorze", i nie rozumiała, jak
można kazać własnemu dziecku czekać w najpiękniej nawet
urządzonej recepcji.
A może to my jesteśmy nienormalni? pomyślała. Może mam
przewrócone w głowie, bo o każdej porze mogę znaleźć swojego
ojca w restauracji i nikt nie broni mi do niego dostępu?
- Proszę, możecie państwo wejść - oznajmiła Buffy po
tym, jak przez telefon zamieniła kilka cichych słów ze swoim
szefem.
Zanim doszli do gabinetu Sinclaira, musieli przejść przez
jeszcze jeden sekretariat. Królowała w nim pani nieco starsza
od Buffy i znacznie mniej efektowna od swej młodszej kole
żanki. Entuzjastycznie powitała Craiga, uśmiechnęła się do
Isabel, po czym wpuściła ich do sanktuarium szefa.
Gabinet Sinclaira niezbyt się Isabel spodobał. Przytłaczał
ją widok boazerii z ciemnego drewna, granatowego dywanu,
starych mebli w stylu hiszpańskim i kolekcji broni. Sam Sin
clair robił jeszcze bardziej imponujące wrażenie niż podczas
rozmów na budowie Blue Waters. Siedział za ogromnym biur
kiem i ponuro patrzył na gości. Rzeczywiście przypominał
starego Iwa.
- Miło mi znów panią widzieć, pani DeLeon - powitał ją
uprzejmie. Po czym zwrócił się do Craiga. - Przychodzisz do
mnie po raz drugi tego samego dnia. Czy mogę spytać, czemu
zawdzięczam ten zaszczyt?
Sytuacja pomiędzy ojcem i synem od razu stała się nie
przyjemna. Wobec tego Isabel, urodzona parlamentariuszka,
uznała za stosowne się odezwać:
- To ja poprosiłam Craiga, żebyśmy pana odwiedzili. Ma
my panu coś do powiedzenia.
- Ach, tak?
- Możesz się w każdej chwili wtrącić, wiesz? - Trochę
zdenerwowana Isabel spojrzała na Craiga.
Uśmiechnął się do niej, ale kiedy zwrócił się do ojca, jego
twarz znów miała kamienny wyraz.
- Pobieramy się. Ślub odbędzie się siódmego września.
- Bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdyby zechciał pan
w nim uczestniczyć - dokończyła Isabel. czym zasłużyła so
bie na karcące spojrzenie Craiga.
Sinclair milczał przez chwilę. Patrzył to na Craiga, to na
Isabel, jak gdyby nic mógł się zdecydować, co właściwie
o tym wszystkim myśleć. W końcu zdobył się na coś, co
trochę przypominało uśmiech.
- Wobec tego chyba powinienem wam pogratulować
- powiedział. - Poproszę, żeby przyniesiono nam szampana.
- To nie jest... To znaczy, my naprawdę nie mamy wiele
czasu.
- Rozumiem. - Dłoń Sinclaira zamarła na słuchawce te
lefonu.
- Czy chciałby pan mieć wnuki? - zapytała Isabel. Craig
zamarł w bezruchu.
- No cóż... - Sinclair też nie bardzo wiedział, co ma
odpowiedzieć. - Mężczyzna w pewnym wieku zaczyna my
śleć o swoich następcach. Czy... coś już jest w drodze? -
Widać było, że taka perspektywa nie wzbudzała w nim entu
zjazmu, ale nie był także szczególnie niezadowolony.
- W pewnym sensie tak. - Isabel uśmiechnęła się do
niego. - Mała już się urodziła, choć nie jest jeszcze pańską
wnuczką.
Isabel w paru słowach opowiedziała o tym, jak znalazła na
plaży niemowlę i że wystąpiła o jego adopcję. Nie powiedzia
ła wprawdzie, że małżeństwo z Craigiem jest tylko środkiem
umożliwiającym zatrzymanie przez nią dziecka, ale sądząc
z wyrazu twarzy Sinclaira, on zapewne sam się tego domyślił.
- No cóż. Życzę wam wszystkiego najlepszego - rzekł Sinc
lair. - Nie mogę się już doczekać tego siódmego września.
Mówił normalnie. Nie uśmiechał się, ale również się nie
krzywił. Isabel nawet nie próbowała odgadnąć, co on napra
wdę myśli o ich małżeństwie.
- Przepraszam panią, czy zechciałaby pani na chwilę zo
stawić nas samych? - poprosił.
- Nie zechciałaby - odpowiedział za nią Craig. - Wszy
stko, co masz do powiedzenia, możesz powiedzieć przy...
- Oczywiście, że nie - przerwała mu Isabel. - Mam ocho
tę przyjrzeć się tym pięknym gobelinom, które ma pan
w recepcji. Poczekam tam na ciebie, Craig. Miło mi było
znów się z panem spotkać. I bardzo proszę mówić mi po
imieniu. - Pożegnała się z Sinclairem i wyszła.
Uciekasz z tonącego okrętu, Isabel, pomyślał Craig, choć
jednocześnie podziwiał jej odwagę. Niewielu ludzi potrafiło
z taką śmiałością rozmawiać z Sinclairem Jaegerem.
- Słucham - odezwał się Craig, starając się, aby zabrzmia
ło to nonszalancko. - Co takiego chciałeś mi powiedzieć,
czego nie mogłaby słyszeć Isabel?
Zamiast odpowiedzieć. Sinclair wstał z fotela i podszedł
do obrazu w kosztownej ramie, wiszącego tuż za jego pleca
mi. Nacisnął jakiś guzik i obraz odsłonił drzwi do sejfu. Sin
clair wyjął stamtąd skórzaną kasetkę, którą położył na biurku.
Craig widział w życiu wiele pięknych klejnotów, ale te,
które były w kasetce, omal nie przyprawiły go o zawrót
głowy.
- Przywiozłem je niedawno z Antwerpii - powiedział
Sinclair. To najczystsze diamenty, jakie w życiu widziałem.
Te zielone kamienie to szmaragdy z Kolumbii, a niebieskie
szafiry z Cejlonu. Zauważyłem, że twoja narzeczona nie
nosi pierścionka zaręczynowego. Wybierz sobie jakiś kamień,
a ja każę go oprawić. To będzie mój prezent ślubny dla was.
Co ty na to?
- Czego chcesz ode mnie? - zapytał Craig.
- A niech cię diabli, Craig! Dlaczego uważasz, że czegoś
chcę? Nie mogę zrobić miłego gestu na powitanie Isabel w na
szej rodzinie, żeby nie wzbudzić twoich podejrzeń?
- Szczerze mówiąc, nie. Wiele lat temu straciłeś prawo do
nazywania nas rodziną. Dokładnie wtedy, kiedy zabito Toma.
Nawet na pogrzeb nie przyszedłeś.
- Nie przyszedłem, bo byłbym tam nieproszonym go
ściem. Uznałem, że powinienem ci pozwolić w spokoju prze
żyć śmierć brata. Zresztą ty byłeś dla niego lepszym ojcem
niż ja.
- A więc wreszcie sam to przyznałeś.
- Nigdy nie twierdziłem, że jestem dobrym ojcem. Wiele
razy chciałem ci wytłumaczyć, dlaczego tak się stało, ale ty
nigdy nie chciałeś mnie słuchać.
- Teraz słucham.
Sinclair wstał zza biurka i usiadł na fotelu naprzeciwko
Craiga.
- Za późno na wyjaśnienia. Przeszłości zmienić się nie da,
ale możemy przestać powtarzać stare błędy. Weź to - podał
Craigowi kasetkę. - Powiedz Isabel, żeby wybrała sobie jeden
kamień. Chociaż tyle pozwól mi zrobić. Może okażę się le
pszym dziadkiem niż ojcem.
- Nie mam zamiaru dać ci szansy. - Craig gorzko się
roześmiał, ale zaraz zamilkł. - Chyba jednak powinienem ci
powiedzieć prawdę. Pobieramy się z Isabel tylko na jakiś czas.
Pomagam jej w uzyskaniu zgody na adopcję Sandy. Zaraz po
zakończeniu procesu adopcyjnego skończy się też nasze mał
żeństwo. Nie musisz się więc zbytnio przyzwyczajać do per
spektywy zostania dziadkiem. Jasne?
- Wydaje mi się, że cię nie rozumiem tak samo, jak ty nie
rozumiesz mnie. - Sinclair wstał i podszedł do okna. Odwró
cił się plecami do Craiga. Spotkanie najwyraźniej dobiegło
końca.
Craig także podniósł się z fotela. Nie miał zamiaru zabierać
ze sobą szkatułki, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie.
- Dziękuję za kamienie, tato - powiedział. - Isabel będzie
zachwycona.
Kiedy opuszczał gabinet ojca wydawało mu się, że słyszy
za plecami ciche: „Nie ma za co, synu".
Isabel, zgodnie z umową, oglądała gobeliny w recepcji. Na
widok Craiga uśmiechnęła się niepewnie.
- Możemy już iść? - zapytała.
- Jeszcze chwilę. Buffy - Craig zwrócił się do recepcjo
nistki. - Czy możemy wejść do sali konferencyjnej?
- Tak, bardzo proszę - odrzekła dziewczyna, sprawdzi
wszy przedtem coś w leżącym na biurku terminarzu.
- Po co nam sala konferencyjna? - zapytała Isabel.
- Zobaczysz. - Objął ją ramieniem i poprowadził kory
tarzem.
Sala konferencyjna, nie mniej imponująca niż reszta za
jmowanych przez Jaeger Enterprises pomieszczeń, zajęła
uwagę Isabel na tak długo, że Craig zdążył ustawić na stole
i otworzyć kasetkę z kamieniami. Kiedy Isabel wreszcie prze
stała się zachwycać oryginalnym obrazem Picassa i odwróciła
się do Craiga, zobaczyła leżące na stole skarby. Z jej piersi
wyrwał się okrzyk zachwytu.
- Skąd to masz? - zapytała, nachylając się nad kasetką.
- Dostałem od ojca. Prosił, żebyś wybrała sobie jeden
z nich do pierścionka zaręczynowego.
- To o tym chciał z tobą porozmawiać? - Isabel momen
talnie oderwała wzrok od lśniących kamieni.
- Właśnie o tym.
- 1 nie miał nic przeciwko...
- Nawet słowa nie pisnął. Zabawne, ale kiedy byłem mały,
nieraz słyszałem od niego rasistowskie uwagi. A tym razem
zachował się tak, jakby w ogóle niczego nie zauważył.
- A może się zmienił. Fala tolerancji ogarnęła cały kraj.
T rudno mi uwierzyć w to, że on potrafi się zmienić.
Wciąż usiłuje mnie kupić. - Craig stuknął palcem w kasetkę
z kamieniami.
- Może to jedyna forma kontaktu z ludźmi, jaką on zna?
- powiedziała cicho Isabel. - Są takie piękne.
- To prawda - zgodził się Craig. Pomyślał sobie, że tylko
Isabel mogła dostrzec dobro w Sinclairze Jaegerze. - Który
ci się najbardziej podoba?
- Wiesz, Craig, chyba nie powinnam... - zawahała się
Isabel. - Przecież nie pobieramy się na zawsze.
- Zatrzymasz sobie ten pierścionek zaręczynowy nieza
leżnie od tego, co się potem stanie. Chyba nie chciałabyś
sprawić przykrości swojemu przyszłemu teściowi?
- Czy powiedziałeś mu, dlaczego bierzemy ślub? - za
pytała.
- Powiedziałem, ale on twierdzi, że to bez znaczenia,
i chce ci ofiarować jeden kamień. Dla niego to drobnostka.
Ma ich tysiące. - Craig doskonale wiedział, że to nieprawda.
Kamienie w kasetce były dla Sinclaira czymś szczególnym.
- Podoba ci się ten kwadratowy szmaragd? Ma prawie trzy
karaty.
- Rzeczywiście, jest śliczny. - Isabel obejrzała go pod
światło. - Ale ja jestem tradycjonalistką. Wolę diamenty. Czy
może być... ten?
- Masz dobre oko. - Isabel nie wybrała największego dia
mentu, tylko taki, który miał najpiękniejszy blask. Craig wyjął
kamień z przegródki, wziął jej dłoń w swoją i położył dia
ment na serdecznym palcu Isabel.
- Ale błyszczy - powiedziała. Nie patrzyła jednak na dia
ment, tylko na Craiga.
- Ciebie na pewno nie przyćmi - powiedział Craig.
- Pochlebca. - Pozwoliła, żeby diament zsunął się z jej
palca i wpadł w dłoń Craiga.
- A więc na ten się decydujesz?
- Tak. - Mówiąc to, wpatrywała się w jego usta.
Nie wiadomo, jak to się stało, że znalazła się w jego ra
mionach. Diament wylądował na stole, a oni całowali się bez
pamięci.
Isabel pierwsza przerwała pocałunek, choć wcale nie pró
bowała uwalniać się z objęć Craiga.
- Pragnę cię - wyszeptała. - Chcę się z tobą kochać.
- Już dawno dałbym ci jakiś diament, gdybym wiedział,
że one tak na ciebie działają. Pogłaskał ją po policzku.
- To nie ze względu na diament.
- Wiem. - Craig spoważniał. - Powiesz mi, dlaczego?
- Wydaje mi się, że bardzo się bałam tego, co powie twój
ojciec. Obawiałam się, że... on ci może wyperswadować to
małżeństwo.
- Chyba mnie znasz, Isabel. Przecież dałem słowo.
- Ale rodzina jest taka ważna. Nawet jeśli człowiek nie
chce się do tego przyznać. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby
się okazało, że nasze małżeństwo ostatecznie popsuło twoje
stosunki z Sinclairem. Gdyby mnie nic zaakceptował, to pra
wdopodobnie musiałabym się wycofać.
Ale cię zaakceptował. Był nawet bardzo zadowolony.
Jak na Sinclaira, oczywiście.
- Bardzo się cieszę. - Przytuliła się do Craiga. Nie musiała
powtarzać, czego pragnie. Jej ciemne oczy wyrażały to lepiej
niż słowa.
- Pewnego razu - powiedział, tuląc ją do siebie - pozwo
liłem sobie na zuchwałe stwierdzenie, że chcę się z tobą ko
chać. Ale to było wówczas, zanim cię lepiej poznałem. Teraz
już wiem, że jesteś trochę...
- Staroświecka? podpowiedziała mu Isabel.
- No właśnie. Więc chociaż będzie to dla mnie bardzo
trudne, chcę poczekać z tym do ślubu.
- Dwa miesiące - jęknęła. - Owszem, jestem staroświe
cka, ale na pewno nie jestem święta. Nie chcę czekać i wiem,
że ty też tego nic pragniesz.
- Isabel! - Craig był zaskoczony postawą swej narzeczonej.
Znów ją pocałował. - Czy masz już jakieś plany na wieczór?
- Chciałam jeszcze obejrzeć jedną galerię na Swiss Ave-
nue, ale chyba odłożę to do jutra...
- A co byś powiedziała na apartament w Crescent Court
i na butelkę szampana?
- Miła perspektywa. Powiedz mi tylko, z kim mam pić
tego szampana.
- Na pewno nie z posłańcem. - Craig znów ją pocałował.
Włożył diament do plastikowego pudełka i zamknął skórzaną
szkatułkę. - Chodźmy stąd - powiedział - bo zaraz cię położę
na stole konferencyjnym.
Wyszli z powrotem do recepcji. Craig podał Buffy szka
tułkę i małe pudełko.
Oddaj to ojcu - poprosił recepcjonistkę. - Powiedz mu,
że dokonaliśmy wyboru.
Weszli do windy. Isabel roześmiała się głośno. Choć nie
udawała, Craig wiedział, że jest zdenerwowana.
Ależ ona jest wspaniała, myślał. A za chwilę będzie także
moja. Cztery miesiące czekałem na ten dzień. Więc dlaczego
tak się boję, jakbym miał runąć w przepaść?
ROZDZIAŁ ÓSMY
Kiedy znaleźli się w eleganckim hotelu Crescent Court,
Isabel przypomniało się, że skoro Craig na stałe mieszka
w Dallas, to prawdopodobnie ma tu jakiś dom. Dopiero teraz
głupio się poczuła.
- Gdzie mieszkasz? - zapytała.
- Mam niewielki dom na Highland Park.
- Nie sądzę, żeby na Highland Park były jakieś niewielkie
domy.
- A jednak są. Mój ma tylko dwie sypialnie. Myślę, że by
ci się spodobał. Nie jest taki wielki jak twój, ale bardzo miły.
- Miły? - Isabel nie potrafiła wyobrazić sobie Craiga
w „miłym domku".
- Powiedziałem ci, że jest mały. Trzeba by go jakoś urzą
dzić. Zastanawiam się, czy tobie nie zlecić tej pracy.
- Zobaczymy - mruknęła bez przekonania. Nic miała zamia
ru urządzać domu, w którym Craig zamieszka bez niej. No,
chyba żeby spodobały mu się czarne ściany, bo będąc w takim
paskudnym nastroju, niczego innego nie potrafiłaby wymyślić.
- Moglibyśmy się tam zatrzymać - ciągnął Craig - ale nie
mam teraz ochoty szukać pościeli i ręczników.
- Że już nie wspomnę o szampanie. - Wreszcie się do
niego uśmiechnęła. Postanowiła nie zadręczać się ponurymi
myślami. Miała przecież przed sobą nacudowniejsze chwile
z najwspanialszym mężczyzną, jakiego w życiu spotkała - ze
swoim przyszłym mężem.
- Meble są przykryte pokrowcami - ciągnął Craig - rośli
ny uschły, a klimatyzacja jest wyłączona. Zanim doprowadzi
libyśmy mój dom do stanu używalności nachylił się i resztę
wyszeptał jej do ucha - mógłby ci się zmienić nastrój.
- Nawet bomba atomowa nie zmieniłaby mojego nastroju
- zapewniła go Isabel.
Wsiedli do windy wraz z mnóstwem obcych ludzi i nie
mogli sięjuż dotykać. Ale mogli na siebie patrzeć i korzystali
z tej możliwości bez ograniczeń. Dopóki winda nic zatrzyma
ła się na właściwym piętrze.
Apartament był bardzo piękny. Wystrój utrzymano w od
cieniach szarości i różu. Na stole stały świeże kwiaty i waza
z owocami.
Craig postawił walizki, podszedł do Isabel i położył jej
dłonie na ramionach.
- Zamówić szampana? - zapytał.
- Nie potrzebuję szampana. Zawsze kręci mi się po nim
w głowie, a i tak nie jestem już całkiem przytomna.
- Możesz się jeszcze rozmyślić.
- Chyba żartujesz. - Jej ciało domagało się dotyku Craiga.
Jak więc mogła się rozmyślić'.'
- Masz rację - przyznał. - Gdybym przypuszczał, że mo
żesz zmienić zdanie, pewnie bym cię o to nie zapytał. Isabel.
Masz piękne imię. Czy mówiłem ci to już kiedyś?
- Nie przypominam sobie. Cieszę się, że ci się podoba.
- Naprawdę traktuję to poważnie... - Pocałował ją w usta.
- Nie bój się. Nigdy cię nie skrzywdzę.
Owszem, skrzywdzisz, pomyślała Isabel. Odejdziesz ode
mnie. I to właśnie teraz, kiedy zaczęłam cię kochać i duszą,
i ciałem.
Craig rozluźnił krawat, ale poza tym nawet się nie poruszył.
- Craig?
- Przepraszam. - Zamknął oczy, potem je otworzył, jakby
chciał się przekonać, czy Isabel przypadkiem nie zniknie.
- Tak długo czekałem na tę chwilę, a teraz zupełnie nie wiem,
co mam ze sobą zrobić. To wszystko jest zbyt piękne, żeby
mogło być prawdziwe.
No właśnie, pomyślała Isabel i była to ostatnia ponura
myśl, jaką do siebie dopuściła.
- Wobec tego może zacząłbyś się rozbierać - zapropo
nowała.
- Najpierw ciebie rozbiorę - westchnął.
A potem ją rozebrał. Najpierw żakiet, bluzka, a potem
spódniczka zsunęły się na podłogę. Craig chciał je podnieść,
ale Isabel mu nie pozwoliła.
- Zostaw to - powiedziała. Usiadła w głębokim fotelu
i zdjęła buty. Potem rozpięła spinkę i kaskada długich, cie
mnych włosów opadła jej na ramiona.
Nigdy przedtem spojrzenie mężczyzny tak bardzo jej nie
podniecało. Craig tak na nią patrzył, jakby chciał ją zjeść.
- Ładna jesteś powiedział.
- Dziękuję. Może bez tej koszulki bardziej ci się spodo
bam. - Zdjęła jedwabną haleczkę i rzuciła ją na podłogę.
- Nie miałem pojęcia, że jesteś taka wyuzdana -jęknął Craig.
Isabel wstała z fotela, podeszła do Craiga i zarzuciła mu
ręce na szyję.
- Skończ wreszcie z tym rozbieraniem - poprosiła. -
Strasznie wolno ci to idzie.
- To raczej ty masz na sobie za dużo ubrania. - Odpiął jej
stanik, a potem zdjął rajstopy i majteczki.
- Teraz ja - powiedziała wyswobodzona z ubrania Isabel.
Ale nie było jej łatwo rozebrać Craiga. Nie chciał stać
spokojnie, tylko pieścił jej nagie ciało, utrudniając, a czasem
całkiem uniemożliwiając zadanie.
- To nieuczciwe - mruknęła, choć jego pieszczoty spra
wiały jej ogromną przyjemność.
- A mówiłaś, że to ja się grzebię - przypomniał.
Zanim Isabel zdążyła odpowiedzieć coś mądrego, porwał
ją na ręce, zaniósł do sypialni i położył na łóżku. Potem
szybko dokończył dzieła, które Isabel ledwie zaczęła.
Był taki piękny, męski, a zarazem czuły, delikatny i opie
kuńczy. Jego dotyk wyzwolił w Isabel uczucia, których się po
sobie nie spodziewała. Pozwoliła mu na wszystko. Miała do
niego absolutne zaufanie, więc sobie także pozwoliła o ni
czym nie myśleć i niczego się nie obawiać. Przeniosła się
w zupełnie inny wymiar rzeczywistości.
Kiedy wreszcie wróciła jej świadomość, leżała przytulona
do Craiga i płakała, a on głaskał ją po głowie, jakby uspokajał
zdenerwowane dziecko.
- Dlaczego zostawiłeś mnie samą? - zapytała.
- Nie zostawiłem cię. Cały czas byłem przy tobie.
- Ale ja byłam w innym wymiarze.
- Wobec tego pokaż mi, jak tam trafić. - Znów zaczął ją
pieścić. Isabel jęknęła. Nie przypuszczała, że tak szybko bę
dzie gotowa do nowych uniesień.
Craigowi zupełnie wystarczało to, że mógł sprawić Isabel
przyjemność, ale ona nie chciała przyjąć jego pieszczot, nie
dając niczego w zamian. Całowali się i pieścili, szeptali sobie
czułe słowa, a wreszcie zjednoczyli się w uniesieniu i teraz
już razem przenieśli się do innego wymiaru. Bez słowa, bez
myśli i bez czucia.
Minęło sporo czasu, zanim wrócili z przestworzy i znów
stali się zwykłymi ludźmi. Craig sięgnął po telefon.
- Halo, czy to restauracja? Dzwonię z pokoju 744. Musi
my natychmiast dostać butelkę szampana. Najlepszego. -
Chwilę słuchał tego, co kelner ma mu do powiedzenia. - No
dobrze, niech będzie ten drugi. Tak, bardzo dobrze. - Odłożył
słuchawkę i odwrócił się do Isabel. - Ten najlepszy kosztował
dwieście pięćdziesiąt dolarów za butelkę.
- Nieźle - roześmiała się Isabel.
Kilka minut później, ubrani w mięciutkie hotelowe szla
froki, siedzieli w ogromnym łożu i sączyli zimnego szam
pana.
- Całkowity upadek westchnęła Isabel.
- Najwyraźniej ci służy. Wyglądasz tak, jakbyś urodziła
się z kieliszkiem szampana w ręku.
- Być może - uśmiechnęła się do niego tajemniczo. Za
raz potem coś sobie przypomniała, bo czoło jej się zmarszczy
ło. - Wiesz co? Zapomnieliśmy o środkach antykoncep
cyjnych.
Rzeczywiście! przeraził się Craig. Ale zamiast wpaść w pa
nikę, poczuł przedziwną, nieodpartą chęć zobaczenia swego
własnego dziecka. Dziecka Isabel i jego. Nie wiedział, czy
oszalał, czy też przeżycia tego popołudnia całkowicie zmie
niły jego nastawienie do życia.
- Musimy bardziej uważać - powiedziała Isabel, nie do
czekawszy się odpowiedzi Craiga. - Głupio byłoby teraz da
wać życie drugiemu dziecku. Sandy jest jeszcze za mała.
- Byłoby głupio, gdybym został ojcem - rzekł Craig bar
dziej z przyzwyczajenia niż z przekonania. Odstawił kieliszek
i przytulił ją mocno do siebie. - Nie odsuwaj się ode mnie.
Naprawdę tak musi być. Ja nie chcę zostać ojcem.
- Nawet ojcem Sandy?
- Nie. - Zmusił się, aby wypowiedzieć to słowo. - Źle by
się to dla niej skończyło, gdyby się do mnie przywiązała. A co
do własnych dzieci...
- Następnym razem będziemy uważać - powiedziała Isabel obojętnym tonem. - Słyszałam, co powiedziałeś. Wpraw-
dzie nic z tego nie rozumiem, ale chyba uda mi się z tym żyć.
Uzgodniliśmy warunki i możesz być pewien, że będę ich do
trzymywać.
Powinienem jej chyba opowiedzieć o Tomie, pomyślał
Craig. Może wtedy zrozumiałaby, dlaczego tak mi trudno
wziąć na siebie odpowiedzialność za cudze życie. Nie, nie
będę się teraz smucił. To wyjątkowy wieczór i nie chcę go
psuć złymi wspomnieniami.
Jutro, obiecał sobie. Jutro będzie dość czasu, żeby opowie
dzieć jej o Tomie.
Isabel zupełnie nie mogła uwierzyć w to wszystko, co zda
rzyło się w ciągu ostatnich czternastu godzin jej życia. Przez
jedną noc dowiedziała się o sobie więcej niż przez całe trzy
dzieści lat. Nie miała pojęcia, że jej ciało zdolne jest do takich
uniesień.
Siedząc nad tacą ze śniadaniem zastanawiała się. czy zdążą
się jeszcze raz kochać przed powrotem do Galveston.
- Oszalałaś - powiedział Craig.
- Skąd wiesz, o czym myślałam? Zastanawiałam się właś
nie, kiedy znajdę trochę czasu na manicure.
- Wiem, o czym myślałaś. Rozbierałaś mnie wzrokiem.
- Niewiele masz na sobie - wzruszyła ramionami. - Mu
szę ci kupić taki hotelowy szlafrok. Będziesz w nim cho
dził po domu zupełnie nagi pod spodem. - Isabel wstała
i znów usiadła. Tyle że tym razem na kolanach Craiga. - Nie
rozumiem, dlaczego miałabym cię rozbierać wzrokiem, jeśli
to samo mogę zrobić rękami. - Pocałowała go w opalone
ramię.
- Zapomniałaś o tej swojej galerii? - zaprotestował.
- Widziałam zdjęcia w katalogu. Lepiej chodźmy do łóżka.
- Ale nie mamy już żadnego zabezpieczenia.
- Wszystko zużyłeś?
- Wydawało mi się, że na jedną noc trzy wystarczą. Nie
miałem pojęcia, że idę do łóżka z taką nienasyconą damą.
Isabel przytuliła się do niego. Była zła i trochę smutna, że
ich pierwsze romantyczne sam na sam zbliża się ku końcowi.
- Zresztą i tak chciałem z tobą porozmawiać - powiedział
Craig.
- O czym?
- O moim bracie. Powiedziałem ci, że umarł, ale chciał
bym, żebyś poznała całą historię.
Ponieważ sprawa była poważna, Isabel przesiadła się na
swój fotel. Tyle że przysunęła go blisko do fotela Craiga. żeby
móc dotykać swego przyszłego męża.
- Słucham cię - powiedziała.
Craig sięgnął po filiżankę z kawą. Pił tak długo, aż Isabel
pomyślała, że zmienił zdanie i nic jej nie powie. Wtedy właś
nie zaczął mówić.
- Tom urodził się, kiedy ja miałem dziesięć lat. Moja
matka zmarła podczas porodu. Tata był wtedy w podróży.
- To okropne. - Isabel wyobraziła sobie przerażonego,
zbolałego dziesięciolatka. - Dziecko nie powinno samo zno
sić takich cierpień. Czy miałeś kogoś, kto dzieliłby twój ból?
- Z bólem jakoś sobie poradziłem. Gorzej było z odpo
wiedzialnością. Dla malutkiego braciszka byłem jedyną bliską
osobą na świecie. To ja nadałem mu imię.
- Chcesz powiedzieć, że twój ojciec nie wrócił do domu
natychmiast?
- Przyjechał na pogrzeb mamy i zaraz znów wyjechał.
Nawet nie dotknął dziecka. Co ja mówię! On nawet na nie nie
spojrzał. To ja trzymałem Toma na rękach podczas pogrzebu.
- Sinclair musiał bardzo kochać twoją matkę - zauważyła
Isabel.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Z tego, co powiedziałeś, można wywnioskować, że całą
winą za jej śmierć obarczył Toma. Nie miał przecież innego
powodu, żeby odepchnąć od siebie własnego syna.
- Taki skurwiel bez serca nie musi mieć powodów.
- Jesteś pewien, że zawsze taki był? A może śmierć twojej
matki sprawiła, że się zmienił? Wielki ból może nawet znisz
czyć człowieka.
Craig milczał. Czyżby nigdy przedtem nie przyszło mu do
głowy, że żal po stracie żony zmienił jego ojca? Teraz patrzył
w ścianę, jakby widział na niej jakieś obrazy z przeszłości.
- Na ósme urodziny dał mi kucyka - powiedział wreszcie.
I nawet sam na te urodziny przyjechał. Zdążył na przyjęcie.
On był bardziej przejęty tym przeklętym koniem niż ja. - Po
trząsnął głową, jakby chciał wytrząsnąć z pamięci tamto
wspomnienie. - Zresztą to nie jest ważne. Chciałem ci opo
wiedzieć o Tomie, a nie o moim ojcu.
- Więc opowiadaj o Tomie. - Uścisnęła dłoń Craiga.
- Wychowywał się bez matki, więc równie dobrze mógł
nie mieć ojca. Miał tylko mnie. Oczywiście, mieliśmy też
różne niańki i opiekunki, ale tylko ja jeden byłem zawsze przy
Tomie. To ja go kąpałem, ubierałem i karmiłem.'Kiedy pod
rósł, pomagałem mu w lekcjach i opatrywałem potłuczone
kolana.
- Więc w pewnym sensie to ty byłeś ojcem Toma.
- Próbowałem, ale chociaż bardzo się starałem, on nie
chciał uznać tej mojej roli. Bił mnie, kopał i wrzeszczał przy
byle okazji. Odkąd zaczął raczkować, bez przerwy pakował
się w jakieś kłopoty. Każdym swoim wyczynem błagał, żeby
rodzony ojciec wreszcie zwrócił na niego uwagę. Nie było
ważne, czy go pochwali, czy zgani. Tom chciał, żeby Sinclair
zechciał go zauważyć. Tata raz go zbił. To znaczy raz stłukł
go mocno pasem. Tego wieczoru Tom zasnął uśmiechnięty.
Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek był taki szczęśliwy. Ale i to
tylko raz się zdarzyło.
Isabel wiedziała już, co za moment usłyszy. Poza kilkoma
nieistotnymi szczegółami nic nie różniło Toma od jej własne
go brata, Patricka. Najwyraźniej takie dzieci jak ci dwaj za
wsze źle kończą.
- Tom zaczął palić marihuanę, kiedy miał trzynaście lat.
Kiedy miał szesnaście lat, wyrzucono go ze szkoły za handel
narkotykami, a mając osiemnaście był już uzależniony od kokai
ny. Wynosił z domu różne rzeczy, żeby mieć pieniądze na ćpanie.
Trzy razy woziłem go na odtrucie. Za każdym razem wracał do
nałogu i to zaledwie po kilku tygodniach. W końcu wdał się
w przemyt narkotyków. Został zastrzelony na granicy meksy
kańskiej. Nikt nic wie, kto to zrobił. Może agenci federalni albo
inna banda przemytników, albo jego koledzy.
Biedny Craig - westchnęła Isabel. Pod obojętnymi z po
zoru słowami Craiga czuła niewypowiedziany ból. Jej także
chciało się płakać.
- Opowiedziałem ci to wszystko nie po to, żebyś się nade
mną użalała. - Craig otarł palcem łzę spływającą po policzku
Isabel. - Chciałem, żebyś zrozumiała, dlaczego nie nadaję się
na ojca. Raz już próbowałem i skończyło się tragicznie.
- Sam byłeś wtedy dzieckiem. Isabel nic chciała uznać
jego racji. - Chyba nie obwiniasz siebie za to, co stało się
z Tomem?
- A kogo miałbym za to winić? - Craig wzruszył ramio
nami. - Ojca nie mogę, bo nigdy go z nami nie było. Nie będę
przecież winił matki za to, że umarła.
- Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że to błąd matki
natury? Niektóre dzieci rodzą się zepsute. Gdybyś zobaczył
mojego brata Patricka...
- Tom nie był zepsuty - zaprotestował Craig. - Po prostu
nic miał właściwej opieki. Zresztą nieważne, kto zawinił.
Chodzi o to, że już raz pełniłem obowiązki ojca i nie chcę
tego robić po raz drugi. Nie poradziłem sobie, to wszystko.
- Nie poradziłeś sobie, bo byłeś na to za mały - przypo
mniała mu Isabel.
- Nigdy nie wydorośleję na tyle, żeby znowu przeżywać
taki sam ból. Nie mam do tego predyspozycji.
Isabel miała mnóstwo wątpliwości, ale zatrzymała je dla
siebie. Tylko jedna osoba na świecie mogła przekonać Craiga,
że będzie wspaniałym ojcem. Tą osobą była Sandy.
- Wciągnij brzuch, Isabel, bo nie mogę zapiąć suwaka.
Chyba od dawna nie nosiłaś tej sukienki.
- Dzięki, Angie - powiedziała Isabel. Obie z siostrą wy
bierały się do kościoła świętej Rity na próbę uroczystości
ślubnej. - Tylko tego mi brakowało w wigilię własnego ślubu:
dowiedzieć się, że utyłam.
- Wcale tego nie powiedziałam. To wszystko przez Sandy.
Gdyby nie pobrudziła ci tamtej sukienki, nie musiałybyśmy
tej wyjmować z szafy. Jeszcze moment, zaraz... O, już. Lepiej
połóż małą do łóżeczka, zanim opluje ci także i tę sukienkę.
- Ale ona płacze, kiedy nie trzymam jej na rękach.
- Też sobie wybrała porę na ząbkowanie. Daj, ja ją pono
szę. - Ledwo Angie wypowiedziała te słowa, ktoś zadzwonił
do drzwi. - To pewnie Oleta. Dobrze, że miała czas, żeby
posiedzieć z naszymi dziećmi. Pospiesz się, bo się spóźnimy.
Musisz się jeszcze uczesać. Angie z dzieckiem na rękach
poszła otworzyć drzwi.
Dwa miesiące minęły jak jeden dzień. Były to dwa naj
szczęśliwsze miesiące w życiu Isabel. Craig, któremu prze
cież wcale nie uśmiechało się małżeństwo, także cieszył się
przygotowaniami do ślubu. Ani Craig. ani Isabel wcale się nie
denerwowali. Im więcej czasu spędzali razem, tym częściej
się uśmiechali.
Niekiedy Isabel wydawało się nawet, że ich małżeństwo
nie rozpadnie się. Nigdy nie namawiała Craiga do tego, żeby
brał Sandy na ręce, ale on z własnej woli coraz częściej ją
przytulał, karmił, a raz nawet zmienił jej pieluszkę. Gdyby
Isabel nie poznała historii jego dzieciństwa, myślałaby, że
ojcostwo jest dla Craiga tak samo naturalne jak oddychanie.
Zadzwonił telefon. Co znowu? pomyślała Isabel wyciągając
z szuflady białe skórzane buty. A ponieważ telefon wciąż dzwo
nił, podniosła słuchawkę aparatu stojącego przy jej łóżku.
- Isabel? Dobrze, że jeszcze jesteś.
- Doktor Keen? Chyba przyjdzie pan na ślub!
W słuchawce zapadła cisza.
- Dzwonię w innej sprawie - powiedział wreszcie doktor
Keen. - To najgorsze, co ci się mogło przytrafić, ale pomy
ślałem, że powinnaś pierwsza się o tym dowiedzieć.
- O czym? - Kolana się pod nią ugięły. Usiadła na łóżku.
- Znalazła się matka Sandy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Craig przyjechał po Isabel, żeby zabrać ją na próbę do
kościoła. Nie spodziewał się uroczystego powitania, tymcza
sem drzwi otworzyła mu Patsy. W domu był jeszcze Hector,
Angie z Coreyem i Sandy, babcia Nanno i Oleta, która bły
skawicznie awansowała ze sprzątaczki na opiekunkę do dzie
ci. Brakowało tylko Isabel.
- Spóźnimy się - powiedziała Angie, podając Sandy Crai-
gowi, jak gdyby żadne spotkanie z DeLeonami nie mogło się
obejść bez trzymania na rękach przynajmniej jednego ich
dziecka. - Przymierzyła cztery sukienki, zanim wybrała od
powiednią i tę odpowiednią Sandy zaraz pobrudziła.
- Proszę dać mi Sandy. - Oleta uratowała Craiga od mo
żliwości zanieczyszczenia eleganckiego garnituru.
- Idź po nią, Craig - poprosiła Angie. Widząc niezadowo
loną minę matki, dodała: - Już się ubrała. Chyba rozmawia
przez telefon.
Zniecierpliwiony przedłużającą się nieobecnością narze
czonej, Craig poszedł na górę. Zanim jeszcze zobaczył Isabel,
usłyszał, jak krzyczała.
- Nie pozwolę, żeby ta okropna kobieta zbliżyła się do
Sandy!
Była blada jak śmierć. Spojrzała na Craiga, a on od razu
zrozumiał, że stało się coś złego. Podszedł do niej. Chciał być
blisko, nie mógł zostawić jej samej.
- Dobrze, porozmawiam z nią - powiedziała Isabel do
słuchawki. - Ale niech pan nie liczy na to, że się zgodzę.
Proszę ją tu przywieźć. Im szybciej się z tym uporam, tym
lepiej. - Odłożyła słuchawkę. Przygryzła wargę tak mocno,
aż krew pociekła.
- Na miłość boską, Isabel! Co się stało?
- Znalazła się matka Sandy - wyszeptała Isabel.
- Ach, tak. - Craig zachwiał się, jakby go ktoś uderzył.
I pewnie chce zabrać dziecko?
Isabel skinęła głową.
- Och, Craig! Tak się boję. Nigdy w życiu tak strasznie
się nie bałam.
- Uspokój się, kochanie. - Przytulił ją do siebie. - Nikt
nie może ci zabrać Sandy. Ta kobieta porzuciła własne dziec
ko. Nie może po pół roku przyjść i tak po prostu je zabrać.
- To dlaczego doktor Keen chciał, żebym koniecznie się
z nią spotkała?
- Nie mam pojęcia.
- Zaraz ją tu przywiezie. - Isabel wzięła się w garść. Otar
ła oczy, przyczesała włosy i włożyła drugi but, który dotąd
trzymała w ręku.
- A co z próbą?
- Zdążymy. Ta kobieta nie zajmie mi wiele czasu. Możesz
być tego pewien. - Dumnie wyprostowana Isabel podeszła do
drzwi. Craig podążył za nią. On też zaczął się bać.
- Co się stało? - zawołała Patsy, gdy Isabel i Craig weszli
do salonu, w którym czekała na nich reszta rodziny.
- Ja i Craig mamy pewną sprawę do załatwienia, więc
trochę spóźnimy się na próbę - oświadczyła zebranym Isabel.
- Jedźcie już, a my przyjedziemy za chwilę.
- Co to za „sprawa do załatwienia"? - dopytywała się
Angie. - Nie możemy zacząć próby bez młodej pary.
- Owszem, możemy. - Patsy uciszyła młodszą córkę.
Sprawiała takie wrażenie, jakby już o wszystkim wiedziała,
i Craig pomyślał, czy ona przypadkiem nie jest jasnowidzem.
- Jeśli Isabel chce, żebyśmy pojechali, to jedziemy. No już,
ruszcie się.
Isabel spojrzała na matkę z wdzięcznością.
- Czy ja też mam wyjść? - zapytała Oleta, która miała zostać
w domu z dwojgiem niemowląt. - Mogłabym zabrać dzieci.
- Bardzo bym ci była wdzięczna. - Isabel uścisnęła star
szą panią. - Ale Sandy zostaw w domu. Zresztą ona już pra
wie śpi.
- Położę ją. - Craig wziął dziecko z ramion Olety. Bardzo
się zdziwił, że Isabel nie wyprawiła Sandy jak najdalej od
domu, wolał więc, żeby mała znalazła się przynajmniej
w swoim pokoju, z dala od pewnej osoby. Isabel pogłaskała
dziewczynkę po główce, pocałowała ją w czółko i na wszelki
wypadek się odwróciła.
Sandy tylko westchnęła, gdy Craig włożył ją do łóżeczka.
Przyglądał się jej chwilę. Zupełnie nie rozumiał, jak to się
stało, że tak bardzo się przejął losem tego maleństwa. Kiedy
wrócił na dół, Isabel była sama. Stała przy oknie i wyglądała
na ulicę. Craig podszedł do niej i położył dłonie na jej ramio
nach. Wydało mu się, że jest krucha jak porcelanowa figurka.
- Nikt ci jej nie zabierze - powiedział dziwnie grubym
głosem. - A nawet gdyby próbowali, to wezmę najlepszego
adwokata...
- Na pewno nie będzie trzeba - przerwała mu Isabel.
- Może ona chce tylko zobaczyć dziecko i pójdzie sobie,
kiedy pokażę jej Sandy.
Craig nawet przez chwilę w to nie wierzył. Każdy, kto choć
raz spojrzał na Sandy, po prostu musiał ją pokochać. On
w każdym razie dawno ją już pokochał, chociaż dopiero teraz
mógł się do tego przyznać.
- Już są - powiedziała Isabel na widok samochodu dokto
ra Keena. - Dobrze, że ze mną jesteś, Craig.
Przytulił ją do siebie i pocałował w policzek. Gdzie indziej
miałbym być? pomyślał.
Patrzyli, jak doktor Keen pomaga czarnowłosej dziewczy
nie wysiąść z samochodu.
- Jest taka drobna - zauważyła Isabel.
- 1 bardzo młoda - dodał Craig. - Boże mój! Przecież ona
nie ma jeszcze dwudziestu lat.
Matka Sandy wyglądała bardzo żałośnie. Ubrana była
w tanią, źle leżącą na niej sukienkę, a włosy miała zaplecione
w warkocz. Kiedy Isabel otworzyła drzwi, Craig zobaczył
najsmutniejsze na całym świecie oczy.
Doktor Keen przedstawił sobie wszystkich obecnych, a za
raz potem ta dziewczyna, która miała na imię Maria, zaczęła
mówić po hiszpańsku tak szybko, że Craig nawet nie próbo
wał jej zrozumieć.
- Bardzo słabo zna angielski - powiedział doktor Keen do
Craiga. - Poznałem jej historię dzięki tłumaczowi.
Isabel nie miała najmniejszego kłopotu ze zrozumieniem
opowiadania Marii. Słuchając, zagryzała wargi, kiwała głową,
a w końcu rozpłakała się i wzięła w obie ręce drobne dłonie
dziewczyny. Coś do niej po hiszpańsku powiedziała, po czym
zwróciła się do mężczyzn.
- Przejdźmy do salonu.
Craig poszedł za nimi. Zupełnie niczego nie rozumiał.
Zaledwie kilka minut temu Maria była „tą okropną kobietą",
a teraz Isabel traktuje ją jak bliską przyjaciółkę. Co ona jej
powiedziała?
Usiedli w salonie. Kobiety na kanapie, a mężczyźni
naprzeciw nich w fotelach. Maria ani na chwilę nie przesta
ła mówić. Coraz bardziej się denerwowała. Isabel objęła
dziewczynę ramieniem i uspokajała ją. Po hiszpańsku oczy
wiście.
- Czy mógłbyś jej podać gorącą herbatę? - Isabel zwróciła
się do Craiga.
Craigowi wcale się to wszystko nie podobało, ale nie chciał
się sprzeciwiać, jeśli nie wiedział, przeciwko czemu ma wy
stąpić. W tej sytuacji nie pozostało mu nic innego, jak wyjść
do kuchni.
Kiedy wrócił do salonu, Maria była trochę spokojniejsza.
Wypiła parę łyków gorącej herbaty, która jakby ją wzmocniła.
- Czy mogłabym zobaczyć małą? - zapytała po angielsku
patrząc błagalnie to na Craiga, to na Isabel.
- Ona ma na imię Sandy - burknął Craig.
- Sandy? Śliczne imię.
- Chyba nie pozwolisz jej pójść do dziecka, Isabel? za
pytał Craig.
- Och, Craig, nie masz pojęcia, ile ona przeżyła - powie
działa Isabel. Potem zwróciła się do doktora Keena. - Proszę,
doktorze, niech pan zaprowadzi Marię do Sandy. Trafi pan
przecież do jej pokoju.
Kiedy tylko Maria zrozumiała, że pozwolą jej zobaczyć
córeczkę, zaczęła dziękować na przemian po angielsku i po
hiszpańsku.
- Mój Boże, jakież to okropne - westchnęła Isabel, kiedy
doktor Keen i Maria poszli na górę.
- Przestań wreszcie wzdychać i powiedz mi, proszę, co ci
ta dziewczyna powiedziała.
- Miała szesnaście lat, gdy zaszła w ciążę. Rodzice wy
rzucili ją z domu, kiedy się o tym dowiedzieli. Nie miała
dokąd pójść, więc zamieszkała ze swoim chłopakiem, zresztą
wyjątkowym łobuzem. Namawiał ją na... na... - Isabel drża
ła. To okropne słowo nie chciało jej nawet przejść przez
gardło. - Maria oczywiście nie zgodziła się na to. Tuż przed
rozwiązaniem poważnie zachorowała, ale ten łobuz nie za
wiózł jej do szpitala. Miała wysoką gorączkę i majaczyła,
kiedy urodziła Sandy w domu.
Isabel zupełnie się rozkleiła. Dopiero kiedy porządnie się
wypłakała, mogła dokończyć opowiadanie.
- Ten chłopak zabrał jej dziecko i... Wywiózł Sandy kil
kaset kilometrów od domu, a potem zostawił na plaży, żeby
nikt nie mógł skojarzyć tego dziecka z nim i z Marią. Maria
odeszła od niego, kiedy dowiedziała się, co zrobił. Była chora
i nie miała ani grosza, ale się od tego drania wyprowadziła.
Mieszkała na ulicy. Przez cały czas usiłowała dowiedzieć się
czegoś o swoim dziecku. Długo to trwało, bo bała się, że
wsadzą ją do więzienia albo spotka ją jeszcze coś gorszego.
Nie wiedziała nawet, czy dziecko żyje. W końcu w El Paso
trafiła na jakąś porządną urzędniczkę opieki społecznej. Ta
kobieta zaczęła szukać i... znalazła.
- Czy ona jest pewna, że Sandy to jej córka? - zapytał
Craig, z trudem wydobywając głos ze ściśniętego gardła.
- Daty się zgadzają. Dla pewności trzeba będzie zrobić
badanie krwi, ale ja i tak wiem, że to matka Sandy. - Isabel
otarła łzy, które wcale nie chciały przestać płynąć, i popatrzy
ła na Craiga szklistym wzrokiem. - Chodźmy na górę.
Maria z córeczką na rękach siedziała na bujanym fotelu,
Isabel stanęła w drzwiach i przyglądała się tej scenie, a Craig
obserwował Isabel.
- Nie mogą ci jej zabrać - powiedział, jakby się modlił.
- Nie muszą. Sama ją oddam.
- Isabel, nie!
- Popatrz na nie, Craig. Dobrze im się przyjrzyj, a potem
powiedz mi, że siłą mam oderwać to dziecko od matki.
Craig spojrzał na dziewczynę tulącą dziecko i sam o mało
się nie rozpłakał. Zamiast krzyczeć, bo dziąsła bolały od prze
bijających się przez nie ząbków i na domiar złego obudzono
ją ze snu, Sandy uśmiechała się i gaworzyła radośnie. Mokra
od łez twarz Marii przypominała wizerunki Madonny.
- Es muy bonita, si - zagadywała do dziecka.
- Przecież ona nie ma za co utrzymać Sandy - szepnął
Craig. .
- Mieszka teraz w schronisku dla kobiet w Houston -
wtrącił się doktor Keen. - Znalazła już pracę i wkrótce prze
prowadzi się do internatu. Jej kurator twierdzi, że Maria do
brze sobie radzi.
- Ale my zapewnimy Sandy znacznie lepsze warunki...
- Zanim jeszcze Craig skończył zdanie, już wiedział, że usi
łuje bronić niesłusznej sprawy. Całe pieniądze świata nie mo
gły zastąpić miłości oddanej matki. - Cholera jasna. Masz
rację - mruknął i wyszedł z pokoju.
Usiadł na schodach, bezradny i zdezorientowany. Chwilę
później przysiadła się do niego Isabel.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. - Pogłaskała
Craiga po ramieniu. - Sandy będzie miała kochającą matkę,
a to najważniejsze.
- Tak - westchnął Craig. Nie wiedział, dlaczego Isabel musi
go pocieszać, choć przecież powinno być zupełnie odwrotnie.
- Ta sytuacja ma także swoją dobrą stronę. - Uśmiechnęła
się do niego smutno. - Jesteś wolny.
- Nie rozumiem? - Craig spojrzał na nią zdziwiony.
- Nie musisz się ze mną żenić - wyjaśniła z fałszywą
obojętnością. Skoro wycofuję się z adopcji, to nie ma już
powodu... Prawda?
Craig nawet o tym nie pomyślał. Znów ogarnęło go to
dziwne uczucie duszności, jakby w powietrzu, którym oddy
chał, nagle zabrakło tlenu.
- No... tak. - Wcale nie chciał się z nią zgodzić, ale jej
rozumowanie było tak logiczne, że nie dało się znaleźć w nim
żadnego słabego punktu. - Rzeczywiście, mieliśmy się pobrać
dla dobra Sandy... Tak, chyba powinniśmy odwołać ślub.
Nigdy w życiu mówienie nie przyszło Craigowi z takim
trudem. Zamiast ulgi, którą czuć powinien, ogarnął go bez
denny smutek.
- Też mi się tak wydaje - powiedziała Isabel.
- Wszyscy czekają na nas w kościele.
- Zupełnie do niczego się nie nadaję - Isabel pociągnęła
nosem. - Czy mógłbyś...
- Pojadę tam i powiem im o wszystkim. Twoja rodzina na
pewno zrozumie - powiedział. 1 pomyślał sobie, że owszem,
zrozumieją, ale najpierw obleją go smołą i wytarzają w pierzu.
Oczy wszystkich zebranych skupiły się na wchodzącym do
kościoła Craigu.
- A gdzie Isabel? - odezwało się jednocześnie kilka głosów.
Craig wziął na bok swoich niedoszłych teściów i opowie
dział im, co zaszło. Na wieść o tym, że Isabel straci Sandy,
Hektor zacisnął zęby, a Patsy się popłakała. Ale żadnego
z nich nie zdziwiła informacja o odwołaniu ślubu. Craigowi
znacznie ulżyło, gdy zorientował się, że wcale nic mają o to
do niego pretensji. Paulo, David i Alonzo głośno wyrażali
niezadowolenie, a Angie płakała. Druhny i drużbowie, któ
rych Craig nawet nie zdążył poznać, byli zdziwieni. Biedny
ksiądz przeszedł samego siebie, próbując uciszyć zebranych
przypowieściami biblijnymi.
- Czy mamy do niej pojechać? - zapytała Craiga matka
Isabel. - A może lepiej zostawić ją samą?
- Jedźcie do niej - poprosił. - Bardzo was teraz potrzebuje.
Craig szedł do wyjścia. Naprzeciwko niego w stronę ołta-
rza szedł jakiś niewysoki, przysadzisty młody człowiek. Miał
długie i dawno nie myte czarne włosy oraz dwudniowy zarost,
zniszczone dżinsy i brudną koszulkę ze znakiem firmowym
jakiegoś browaru. Cuchnęło od niego alkoholem.
Craig chciał mu powiedzieć, że trafił w niewłaściwe miej
sce, kiedy usłyszał głos Angie.
- Patrick! Co ty tu robisz? - zawołała.
- Zwolnili mnie warunkowo. - Patrick uśmiechnął się
szeroko. - W samą porę, żebym zdążył na ślub siostrzyczki.
Gdzie jest Izzy?
Patsy podeszła do syna i wyjęła mu z ust papierosa.
Jesteś w domu bożym - przypomniała mu. - Czyżbyś
już zapomniał, jak wygląda kościół? Isabel nie przyjdzie. Ślub
został odwołany, więc wracaj, skąd przyszedłeś.
- Odwołaliście ślub? - zawołał teatralnie. - To chyba coś
poważnego. Wobec tego odwiedzę Izzy w domu. Pewnie po
trzebuje pocieszyciela.
Te słowa wyzwoliły w Craigu nowe pokłady energii. Cho
ciaż w kościele nie wypadało się z nikim szarpać, chwycił
Patricka pod ramię i wyprowadził na dwór. Dopiero tam roz
płaszczył go na kościelnym murze. Cała rodzina poszła za
nimi, ale nikt się nie wtrącił.
- Rozwalę ci łeb, jeśli ośmielisz się zbliżyć do Isabel
- syknął Craig. - I bez ciebie ma dość kłopotów.
- Zabraniasz mi odwiedzić moją własną siostrę? A kim ty
w ogóle jesteś?
- Byłem jej narzeczonym i zabraniam ci się do niej zbliżać.
- I co jeszcze? No, uderz mnie, cwaniaku. Ale pamiętaj,
że jest tu mnóstwo świadków i wszyscy nazywają się tak samo
jak ja.
- Jestem po twojej stronie, Craig - zawołała Angie.
Craig rzeczywiście miał ochotę rozkwasić twarz temu
oberwańcowi, ale rozsądek wziął górę nad emocjami. Przy
pomniał sobie jeden chwyt bardzo skuteczny w podobnych
wypadkach. Pochylił się nad Patrickiem, żeby zebrani nie
mogli usłyszeć tego, co miał mu do powiedzenia.
Ile chcesz za zniknięcie z miasta?
- A ile masz? - Patrick bezczelnie patrzył w oczy prze
ciwnika.
- Pięćset dolarów wystarczy?
- Za pięćset dolarów możesz zapomnieć, że w ogóle mnie
tu widziałeś.
Craig wyjął portfel, odliczył pięć studolarowych bankno
tów i wcisnął je w brudną rękę Patricka.
- Miło się z tobą robi interesy - powiedział na odchod
nym Patrick.
Craig odwrócił się do obserwującej całe zajście rodziny
DeLeon. Przez chwilę wydawało mu się, że tym razem smoła
i pierze rzeczywiście zostaną użyte. A jednak Hektor się do
niego uśmiechnął.
- Dziękuję ci, synu. - Z uznaniem uścisnął Craigowi rękę.
- Ile cię to kosztowało? - zapytał szeptem.
- Pięćset.
- Trzeba było najpierw ze mną pogadać. - Hector posmut
niał. - Zniknięcie Patricka można było kupić za dwieście.
Może wpadniesz do nas na obiad, co?
Craig marzył w tej chwili tylko o tym, żeby wrócić do
domu i w spokoju zastanowić się nad wszystkim, co go tego
dnia spotkało. Przedtem musiał sobie jednak wyjaśnić pewien
nurtujący go problem.
- Czy Patrick jest waszym rodzonym synem? - zapytał
rodziców Isabel.
- Nie bardzo mamy ochotę się do niego przyznawać, ale
to nasz syn - powiedział Hector.
- I wychowywaliście go tak samo jak inne dzieci?
- Patrick miał takie samo dzieciństwo jak reszta rodzeń
stwa, tyle że on sam był inny - powiedziała Patsy. - Czasami
sama się zastanawiam, jaki błąd popełniliśmy...
Angie, która stała dość blisko, żeby słyszeć ich rozmowę,
otoczyła matkę ramieniem.
- Nie martw się mamo. Jedno zgniłe jabłko na sześć to wcale
nie jest zły wynik. My ci przecież nie przynosimy wstydu.
Patsy spojrzała nią krzywo.
- No, może czasami - poprawiła się Angie.
Corey, którego Angie trzymała na rękach, wyciągnął do
babci łapki. Patsy uśmiechnęła się do niego i wzięła dziecko
od swej młodszej córki. Najwyraźniej dzieci miały dar gojenia
najgłębszych nawet ran.
Craig znów poczuł się w tej rodzinie nieswojo. Pożegnał
się więc szybko i wsiadł do samochodu. Czuł się w tej chwili
bardzo samotny.
W drodze do Blue Waters myślał o rodzinie Isabel. Dotąd
uważał ich za chodzące ideały i dopiero teraz zrozumiał, że
oni też mają problemy. Dokładnie tak samo jak cała reszta
ludzi na świecie. Nieślubne dziecko Angie musiało być dla tej
katolickiej rodziny prawdziwym szokiem, a Bóg jeden wie,
ile wycierpieli przez tego okropnego Patricka.
Craig zatrzymał samochód przed domem. Nie wszedł jed
nak do środka, tylko poszedł na plażę. Wpatrywał się w bez
kres oceanu. Słońce zachodziło, cienie się wydłużyły...
Isabel kilka razy wspominała mu o Patricku, ale Craig nie
zwracał na te napomknienia uwagi. Teraz bardzo tego żało
wał. Gdyby nie to, pewnie wcześniej by zrozumiał, że niektó
rzy ludzie po prostu rodzą się zepsuci. Patricka wychowywali
przecież ci sami troskliwi rodzice, którzy opiekowali się resztą
rodzeństwa. No i proszę, co z niego wyrosło.
Może rzeczywiście nikt oprócz samego Toma nie był wi
nien jego śmierci? myślał Craig. Może na nic by się nie zdały
wysiłki Sinclaira, gdyby nawet był troskliwym ojcem? I pew
nie ja też nie mogłem uratować Tomowi życia. Choćbym
sobie wypruł żyły. Ale dzieci i tak nie chcę mieć. Bo jeśli
człowiek je posiada, to zawsze także może któreś stracić. A ja
się tego boję. Nie chcę, bo to bardzo boli.
Isabel zapukała do mieszkania Craiga. Naprawdę była na
niego wściekła. Miała prawo do zdenerwowania. Pojawienie
się Marii i odwołany ślub mocniejszego od niej zwaliłyby
z nóg. A Craig tymczasem zwiał, zostawił ją na pastwę ko
chającej wprawdzie, ale męczącej rodziny. Isabel uważała, że
rezygnacja z małżeństwa nie powinna jednocześnie oznaczać,
że ona i Craig przestali się o siebie troszczyć.
Zdawało jej się, że czeka wieki. Craig wreszcie otworzył
drzwi. Na widok jego markotnej miny od razu przestała się
złościć. Zapragnęła się do niego przytulić, ale wcale nie była
pewna, czy jeszcze ma do tego prawo. Przecież nie byli już
narzeczonymi i obowiązywały ich całkiem inne reguły gry.
- Isabel? zdziwił się Craig.
- Czy mogę wejść? - zapytała. Pytanie zabrzmiało tak
oficjalnie, aż Isabel musiała sobie przypomnieć, że nie zwraca
się do obcego, tylko do Craiga.
- Oczywiście. Tylko że nie bardzo jest na czym usiąść.
- Otworzył szeroko drzwi. Oprócz kilku pudeł i materaca
w mieszkaniu nie było niczego. - Oddałem wszystkie meble,
bo miałem przecież zamieszkać u ciebie. Muszę zadzwonić
do wypożyczalni i poprosić, żeby przywieźli mi je z powro
tem. Pomyślą, że zwariowałem. - Spróbował zażartować.
Isabel weszła do mieszkania.
Tak mi przykro, Craig - powiedziała.
- To przecież nie twoja wina, kochanie. - Wyciągnął
ręce, jakby chciał ją przytulić, ale po chwili z tego zrezy
gnował.
Isabel bardzo chciała, żeby jej dotknął. Ona sama nie mog
ła tego zrobić, bo po raz pierwszy od bardzo dawna wstydziła
się Craiga. Stali naprzeciwko siebie w pustym pokoju i tylko
na siebie patrzyli.
Isabel podeszła do okna. Łatwiej jej było mówić, patrząc
na ocean niż w ponure, niebieskie oczy Craiga.
- Dlaczego nie wróciłeś z kościoła do domu?
- Uznałem, że w tej sytuacji nie powinienem się u ciebie
pokazywać. Były narzeczony rzadko kiedyjest mile widziany
na spotkaniach rodzinnych.
- Ty byłbyś mile widziany.
- Musiałem zostać sam.
W to mogę uwierzyć, pomyślała Isabel.
- Czy mam sobie iść? - zapytała, bojąc sięjego odpowiedzi.
- Nie - powiedział natychmiast Craig. Podszedł do Isabel,
objął ją i przytulił twarz do jej włosów. - Nie wiem, co teraz
zrobimy, Isabel. Przeszliśmy razem długą drogę i nie bardzo
wiem, jak z niej zawrócić...
Isabel doskonale go rozumiała. Oboje dawno już zachowy
wali się jak małżeństwo. Nie mogli teraz zaczynać wszystkie
go od nowa.
- Czy mamy jakieś wyjście? - zapytał. - Bardzo wiele nas
łączy, ale... Nie wiem, jak moglibyśmy pozostać razem bez...
Do diabła! Ależ to trudne.
- Naprawdę, nie musisz się tłumaczyć, Craig. Doszłam do
takich samych wniosków. Byliśmy sobie tacy bliscy. Nie da
• się teraz wrócić do trzymania za ręce i pocałunków na dobra
noc. A ja nie potrafię sobie wyobrazić trwałego związku bez
zobowiązań.
- No właśnie. - Craig westchnął, a ciepło jego oddechu
połaskotało Isabel w ucho.
Wykazała się ogromną siłą woli, bo potrafiła powstrzymać
łzy. Za żadne skarby świata nie mogła sobie pozwolić na płacz.
- W tej sytuacji nie pozostało nam chyba nic innego, jak
się pożegnać - powiedziała, modląc się w duchu, żeby Craig
się temu sprzeciwił.
Ale on milczał. Isabel słyszała tylko jego przyspieszony
oddech.
- Craig. - Odwróciła się do niego twarzą. Wydawało się
jej, że widzi w jego oczach smutek, choć wcale nie była
pewna, czy sobie tego nie wyobraziła. - Czy jest jakiś powód,
dla którego nie mielibyśmy pożegnać się na nasz sposób?
Położyła dłoń na jego piersi, jakby bała się, że może opa
cznie zrozumieć jej propozycję. Nie potrafiła sobie wyobra
zić, że rozstaną się i choćby jeden, ten ostatni raz nie będą się
kochać.
- Isabel - wyszeptał Craig, a zaraz potem ją pocałował.
Po chwili ich ubrania leżały na podłodze, a oni pieścili się
i całowali na beżowym dywanie, bo przecież nawet łóżka nie
mieli. Craig tym razem nie zapomniał o zabezpieczeniu, ale
była to ostatnia rozsądna rzecz, jaką tego wieczoru zrobił.
Potem zupełnie przestał nad sobą panować.
Isabel i Craig zmęczeni, szczęśliwi, wtuleni w siebie leżeli
na dywanie. Zmierzch już zapadł i w pokoju panował pół
mrok. Craig pocałował ją, a potem znów się kochali. Tym
razem delikatnie, jakby w ten sposób przepraszał Isabel za
poprzednie szaleństwa. Choć naprawdę nie miał za co prze
praszać i oboje dobrze o tym wiedzieli.
- Nie żałujesz? - wyszeptała Isabel, gdy wreszcie odzy
skała głos.
- Niczego nie żałuję - westchnął Craig.
- Jesteś wyjątkpwym mężczyzną. Mam nadzieję, że życie
dobrze się z tobą obejdzie.
- A ty jesteś nadzwyczajna. Wiem, że znajdziesz odpo
wiedniego męża i ojca swoich dzieci.
Na tym ich rozmowa się zakończyła, bo pożądanie znów
bez reszty nimi zawładnęło.
Kiedy Isabel się obudziła, była już noc. Craig spał obok
niej zwinięty w kłębek, z głową opartą na jej piersi. Nie obu
dził się, gdy usiadła.
Bardzo żałowała, że nie może zostać do rana. Sandy była
wprawdzie pod opieką licznych członków rodziny, z których
każdy chciał spędzić z nią jak najwięcej czasu, dopóki jeszcze
sąd nie przekazał dziecka rodzonej matce. Ale ich cierpliwość
także miała swoje granice. Isabel musiała wracać do domu.
Ubrała się szybko, znalazła jakiś koc i otuliła nim Craiga.
Zdjęła zaręczynowy pierścionek, włożyła go Craigowi do ręki
i mocno tę dłoń zacisnęła. Jeszcze tylko pocałowała go w czo
ło i wyszła.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Craig leżał w łóżku na zapleczu biura budowy. Usiłował
nie patrzeć na zegarek, jednak było to silniejsze od niego.
Druga po południu, siódmy września, sobota. Tego dnia, o tej
godzinie miał wziąć ślub z Isabel.
Spał jak zabity, a kiedy się obudził, po Isabel nie było już
ani śladu. Tylko pierścionek zaręczynowy mu zostawiła. Po
czuł się okropnie samotny, a padający za oknem deszcz
wzmagał to uczucie.
Craig nie wiedział, czy zobaczy jeszcze kiedyś Isabel.
Wprawdzie za dwa miesiące spodziewał się zakończyć budo
wę Blue Waters, ale w Galveston było dla niego dość pracy
co najmniej na jeszcze jeden rok.
Galveston to mała wyspa, pomyślał. Na pewno gdzieś się
na nią natknę. Pewnie nawet będę jej szukał. Musimy tylko
zapomnieć o Sandy i ślubie. Może nawet znów zaczniemy się
spotykać.
Już setki razy wyobrażał sobie związek z Isabel. Myślał
o tym, jak z nią będzie rozmawiał, jak jej będzie dotykał,
całował. Ale za każdym razem dochodził do tego samego
wniosku. Nie mieli z Isabel wspólnej przyszłości. Przynaj
mniej tak długo, dopóki Craig nie zechce założyć rodziny.
Zresztą nawet gdyby zmienił zdanie, to prawdopodobnie i tak
nic by z tego nie wyszło. Czy ona by mnie zechciała? myślał.
Planowana adopcja Sandy była jedynym powodem, jaki skło
nił ją do małżeństwa. Gdy tylko na horyzoncie pojawiła się
Maria, Isabel natychmiast skorzystała z okazji, żeby zerwać
zaręczyny. Odkąd dowiedziała się, jak marnie opiekowałem
się Tomem, na pewno nie chce, żebym został ojcem jej dzieci.
Do diabła! Obiecałem sobie, że nigdy więcej nie będę się
nad tym nawet zastanawiał. A rozważania o tym, czego by
chciała albo nie chciała Isabel, to już całkowita bzdura. Prze
cież ona sama to skończyła. Zostawiła mnie zupełnie samego.
Craig wstał z łóżka. Jeśli chciał się pozbyć czarnych myśli,
musiał choć trochę się poruszać. Zastanawiał się właśnie nad
tym, czy pomimo deszczu nie pobiegać po plaży, kiedy ktoś
zapukał do drzwi. Pogrzebana nadzieja znów na moment oży
ła. Któż inny, jak nie Isabel, mógłby go tu szukać dokładnie
w tym czasie, w którym miał się odbyć ich ślub?
Ale kiedy otworzył drzwi, nadzieje prysły, a ich miejsce
zajęło niezadowolenie. W drzwiach stał wysoki, elegancko
ubrany mężczyzna. Z czarnego parasola kapały krople wody.
- Tata? Co ty tu robisz?
- Zdawało mi się, że przyjechałem na ślub syna. Czy
zaproszenie zostało żle wydrukowane? - Sinclair przeczytał
tekst z trzymanego w ręce kartonika. - Siódmy września, dru
ga po południu, kościół katolicki pod wezwaniem świętej Rity.
- Ślub został odwołany. - Craig wreszcie wpuścił ojca do
środka, choć Sinclair był ostatnią osobą, z którą w tej chwili
miał ochotę rozmawiać.
- Trzeba mnie było zawiadomić - powiedział Sinclair,
wchodząc do biura. Zamiast nagany, której się spodziewał,
Craig usłyszał w jego głosie tylko rozbawienie.
- Nie spodziewałem się, że przyjedziesz.
- Nie mogę nawet mieć o to do ciebie pretensji. Nigdy nie
przyjeżdżałem na ważne dla ciebie uroczystości. Nawet na
otwarcie Blue Waters nie zdążyłem. Teraz za to wszystko
płacę.
- Przyjechałeś na moje ósme urodziny - powiedział Craig
niespodziewanie dla nich obu.
- Ach, tak, kucyk. - Sinclair nawet się uśmiechnął. - Stra
szne utrapienie było z tym zwierzakiem.
- To raczej ja okazałem się marnym jeżdźcem. Bardzo się
go bałem. Szczerze mówiąc, do dziś nie przepadam za końmi.
Ale wtedy za nic w świecie bym ci tego nie powiedział.
- Zawsze był z ciebie twardy facet. Nie to co twój brat.
Wspomnienie Toma rzuciło cień na rodzącą się zażyłość
ojca z synem.
- Masz może coś do picia? - zapytał Sinclair.
- Na pewno nie mam ani kropli twojej ulubionej dwudzie
stopięcioletniej szkockiej whisky. Ale jest piwo.
- Niech będzie piwo. - Sinclair wszedł do maleńkiej ku
chenki, wyjął z lodówki dwie brązowe butelki i zdjął z nich
kapsle. Wrócił do pokoju i jedną butelkę dał Craigowi. Usiedli
na przeciwległych końcach wielkiej kanapy. Craig pomyślał
sobie, że dziwnie muszą wyglądać. On w szortach, rozczo
chrany i zarośnięty, a Sinclair jak zwykle wymuskany i nie
skazitelnie ubrany.
- No, które z was stchórzyło? - zapytał Sinclair.
- Żadne. Znalazła się matka Sandy i Isabel zrezygnowała
z adopcji.
- Rozumiem. Nie potrzebuje już męża - podsumował Sinclair.
- Owszem, potrzebuje. Tyle że nie mnie.
- A dlaczego nie ciebie?
- Ty o to pytasz? - Craig roześmiał się ponuro. - Co ze
mnie byłby za mąż i ojciec? Jaki ojciec, taki syn. Nigdy nie
słyszałeś tego powiedzenia?
- Uważasz, że będziesz złym ojcem rodziny tylko dlatego,
że ja taki byłem? - Sinclair patrzył na syna z niedowie
rzaniem.
- Nie miałem wzorca, to pewne - odrzekł cicho Craig.
- Zresztą wychować Toma też mi się nie udało.
- Do diabła ciężkiego, Craig! Wychowanie Toma to nie
była twoja sprawa. Byłeś jego bratem, a nie ojcem. Zresztą
nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł tego chłopca uratować.
Craig potwierdził opinię ojca niechętnym skinieniem gło
wy. W końcu sam dopiero co też doszedł do tego wniosku,
choć trudno się było uwolnić od dręczącego go przez długie
lata poczucia winy.
- A co do tego powiedzenia, jaki ojciec, taki syn" - ciąg
nął Sinclair - to nie mam pojęcia, skąd ci ono przyszło do
głowy. Odziedziczyłeś po mnie wyłącznie zamiłowanie do
pracy. Poza tym jednym, wszystko nas różni. Ja jestem bez
litosny, skąpy, zimny i twardy jak kamień. Zresztą dzięki temu
zdobyłem taki ogromny majątek. Za to ty masz miękkie ser
ce i ufasz ludziom. Dlatego nigdy nie będziesz taki boga
ty jak ja. Przynajmniej do mojej śmierci, bo potem się wzbo
gacisz.
- Naprawdę tak uważasz? - Craig szczerze się zdziwił.
Rzadko zdarzało mu się usłyszeć od ojca coś, co nie było
krytyczną uwagą. Komplement, nawet tak zawoalowany, wy
dawał się Craigowi sprzeczny z naturą Sinclaira.
Jeszcze cię nie wydziedziczyłem powiedział stary lew,
udając, że nie zrozumiał, czego dotyczy wątpliwość syna.
I znów się uśmiechał. - Ale jeśli jeszcze raz każesz mi na
próżno iść w ulewę do kościoła, to rozważę taką możliwość.
- Przepraszam cię. Wypijesz jeszcze jedno piwo?
- No pewnie. A co innego mogą zrobić dwaj samotni fa
ceci w deszczowe popołudnie? Tylko się upić.
- Ta twoja Isabel to niezła czarnulka - powiedział Sin
clair, kiedy wypili po sześć butelek piwa.
- Wiedziałem, że wcześniej czy później wylezie z ciebie
rasista - odrzekł trochę podchmielony Craig.
- Bzdura. Nie powiedziałem przecież nic złego. Ja też
miałem kiedyś kochankę Latynoskę... Zanim poznałem two
ją matkę. Takie ciemne, egzotyczne kobiety zawsze mnie po
ciągały.
- To po co ożeniłeś się z mamą? - zapytał Craig, którego
matka była błękitnooką blondynką.
- Bo ją kochałem.
Craig zapomniał języka w gębie. Ojciec nigdy nie mówił
o swoich uczuciach, widocznie piwo rozwiązało mu język.
- Tak. twoja matka była dla mnie całym światem. Kiedy
umarła, umarła także jakaś część mnie. - Na twarzy Sinclaira
pojawił się smutny uśmiech. - Tom był do niej bardzo podo
bny. Miał takie same oczy, usta, prawie identyczne włosy...
Im był starszy, tym bardziej przypominał mi matkę.
Dziwne, ale Craig zupełnie tego nie pamiętał. A przecież
podobieństwo syna do matki to nic nadzwyczajnego.
- Nie mogłem na niego patrzeć. Tak bardzo mnie to bolało...
Craig dostrzegł w oczach ojca cierpienie. Nigdy dotąd ta
kim go nie widział. Nagle zrozumiał, że Isabel miała rację,
mówiąc mu o Sinclairze.
Isabel siedziała w kuchni. Trzymała w dłoniach kubek
z kawą i marzyła tylko o tym, żeby jak najprędzej znów
znaleźć się w łóżku. Poprzedniego dnia, w dwa tygodnie po
tym, jak w jej życiu pojawiła się Maria Fuentas, sąd przyznał
matce prawo do opieki rodzicielskiej nad Sandy. Woźny są
dowy wziął dziewczynkę z rąk Isabel i przekazał ją Marii.
Isabel cudem przeżyła pożegnanie z Sandy. Załamała się do
piero po powrocie do domu.
- Iz? - Angie zajrzała do kuchni. - Dzwoni pani Gardner.
- Powiedz, że później do niej zadzwonię. - Isabel nie
miała ochoty na rozmowy z klientami. Zresztą na nic nie
miała ochoty. W ciągu dwóch tygodni straciła Craiga, Sandy
i wszelką ochotę do życia.
Parę minut później przyszła do niej Angie z Coreyem na
rękach. Usiadła naprzeciw siostry.
- Dobrze się czujesz, Isabel? - zapytała.
- Nie, ale się pozbieram. - Kiedyś, dodała w myślach.
- Marnie wyglądasz. Jadłaś coś?
Isabel pokręciła głową. Wcale nie miała ochoty na jedzenie.
- Poprosiłam Oletę, żeby odbierała telefony. Może zrobię
ci jajecznicę na grzankach, dobrze?
- Dobrze - zgodziła się dla świętego spokoju Isabel.
Angie przez kilka ostatnich miesięcy bardzo wydoroślała.
Stała się odpowiedzialna i troskliwa. I dobrze się stało, bo
Isabel potrzebowała teraz czyjejś opieki.
- Potrzymaj Coreya - Angie podała dziecko siostrze. -
Możesz go karmić, przebierać i bawić się z nim, kiedy tylko
zechcesz. Wcale mi to nie przeszkadza.
Isabel musiała się uśmiechnąć. Dobrze pamiętała, jak za
jmowała się Coreyem przez pierwsze tygodnie jego życia. Tak
się o niego troszczyła, że pozbawiła siostrę wszelkich szans
nauczenia się opieki nad niemowlęciem.
Boże mój, jak mi brak mojej Sandy, pomyślała Isabel,
sadzając sobie Coreya na kolanach. A przecież minęła dopiero
doba, odkąd jej tu nie ma.
Craiga także jej brakowało. 1 to bardziej niż kiedykolwiek
przedtem. O mało nie zadzwoniła do niego i nie poprosiła go,
żeby poszedł z nią do sądu. Zdołała się oprzeć pokusie. Zre
sztą Craig pożegnał się już z Sandy. Angie mówiła, że przy
szedł, kiedy Isabel nie było w domu, i ponad godzinę bawił
się z małą.
- Co myśmy robiły, zanim w naszym życiu pojawiły się
dzieci? - zapytała Isabel.
- Traciłyśmy mnóstwo czasu.
- Czuję się taka niepotrzebna. Sama nie wiem, jak mi się
udało wstać z łóżka i jeszcze na dodatek się ubrać.
- Dojdziesz do siebie, Iz. Na pewno. - Angie postawiła
na stole talerz z jajecznicą i drugi z grzankami. Zabrała z ko
lan siostry Coreya.
Ledwie Isabel spojrzała na piętrzącą się przed nią żółtą masę,
zrobiło jej się niedobrze. W ostatniej chwili zdążyła do łazienki.
- Isabel! - Angie stanęła w drzwiach. - Wielki Boże, co
się z tobą dzieje?
- Nie wiem. To pewnie nerwy. Już w porządku - zapew
niła Isabel, chociaż wcale dobrze się nie czuła. Wciąż było jej
niedobrze i wyglądała bardzo mizernie.
- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że jesteś w ciąży
- zaśmiała się Angie.
Isabel ukryła twarz w dłoniach.
- Ale to niemożliwe, prawda? - dopytywała się Angie.
- Przecież wiem, jaka jesteś ostrożna.
- Nie, to niemożliwe. - Isabel kręciła głową. - Uważali
śmy. Tylko...
- Co „tylko"?
- Tylko pierwszy raz. Ale przecież to niemożliwe, żeby za
pierwszym razem... - Zamknęła oczy i policzyła w myślach
minione tygodnie. Osiem, dziesięć... Dwa i pół miesiąca!
Wielki Boże!
- Czy ta rozmowa niczego ci nie przypomina? - zapytała
Angie. Wzięła siostrę pod rękę i zaprowadziła ją z powrotem
do kuchni. Prędko zabrała ze stołu wystygłą jajecznicę. - Tyl
ko że wtedy ja cię przekonywałam, że od jednego razu nie
można zajść w ciążę.
- A ja ci mówiłam, że jesteś idiotką i że nie masz o tych
sprawach pojęcia. - Isabel pokręciła głową. - Niemożliwe
- powtórzyła.
- Czym ty się martwisz? - zapytała Angie. - Wreszcie
będziesz miała dziecko, którego nikt nigdy ci nie zabierze.
Przecież zawsze tego chciałaś.
- Mama mnie zabije.
- Owszem, zabiłaby cię, gdybyś nie miała męża. Ale ty
przecież masz męża. Jak tylko Craig dowie się o tym, że jesteś
w ciąży, natychmiast się z tobą ożeni.
Tak, ożeni się ze mną i zostanie co najmniej tak długo, żeby
dać dziecku nazwisko, pomyślała gorzko Isabel. Ale ja nie
chcę małżeństwa na czas określony. Albo wszystko, albo nic.
Albo Craig zechce mnie i moje dziecko na zawsze, albo niech
sobie idzie do diabła.
Westchnęła ciężko. Dobrze wiedziała, że Craig będzie nalegał
na szybki ślub. Na pewno nie ucieknie od odpowiedzialności za
dziecko, któremu dał życie. Mówiąc szczerze, Isabel nie wierzy
ła, że kiedykolwiek odszedłby od Sandy. Albo od niej. Nie
chciała jednak, żeby ożenił się z nią z obowiązku. Uważała, że
powinien to zrobić z własnej woli i z miłości. Wstała od stołu.
- Dokąd idziesz? - zapytała Angie.
- Do apteki. Zrobię test i sprawdzę, jak to ze mną jest.
Potem miała zamiar spotkać się z Craigiem. I to niezależ
nie od wyników testu.
Isabel stała na końcu długiego molo. Kontemplowała pa-
stkę ponurego o tej porze roku oceanu. Naprawdę jednak za
stanawiała się nad tym, co powie Craigowi, kiedy wreszcie
odważy się do niego pójść.
Bała się tego spotkania. Obawiała się niechętnego spojrze
nia, fałszywej radości albo, co gorsza, lęku wobec perspekty-
wy zostania ojcem. Ale nie potrafiła także pogodzić się z tym,
że będzie musiała sama wychowywać dziecko. Widziała,
przez jakie piekło przeszła Angie i z jakimi kłopotami wciąż
musi się borykać. Zresztą Craig miał prawo dowiedzieć się
o dziecku i zadecydować, jaką rolę chce odegrać w jego ży
ciu. Ale jak mu o tym powiedzieć?
- Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego - powiedziała
głośno, chcąc usłyszeć, jak zaprzmiąjej słowa. - Nie, nie. Źle
mruknęła i jeszcze raz spróbowała. - Musimy porozmawiać
o czymś bardzo ważnym.
- Owszem, musimy.
Isabel odwróciła się. Tuż za jej plecami stał uśmiechnięty
Craig.
- Ale mnie przestraszyłeś - powiedziała. - Skąd się tu
wziąłeś?
Nie była przygotowana na to spotkanie. Ubrana w stary
dres, nie uczesana, wyglądała tak samo jak wtedy, gdy się
poznali. Kiedy uratowali życie małej Sandy.
- Wpadłem do ciebie, bo chciałem z tobą porozmawiać,
zanim zabierzesz się do pracy - wyjaśnił Craig. - Angie po
wiedziała mi, że poszłaś na spacer. Pomyślałem sobie, że cię
tu znajdę. Wiem, że lubisz tę plażę.
- Chciałeś się ze mną zobaczyć? - zapytała zdziwiona.
- Chyba nie masz nic przeciwko temu?
- Pewnie, że nie. Och, Craig, tak się za tobą stęskniłam!
- Wyciągnęła do niego rękę i Craig zrobił to samo. Ścisnął jej
palce tak mocno, że o mało ich nie połamał. Isabel zresztą nie
bardzo by się przejęła, gdyby to zrobił.
- I ja za tobą tęskniłem - powiedział Craig. - Za Sandy
też. Bałem się, czy zniesiesz rozstanie z małą.
- Zniosłam, chociaż nie najlepiej - przyznała. - Zupełnie
nie mogę pracować. Ale się pozbieram.
- Maria pozwoli nam odwiedzać Sandy, prawda?
Nam? zdziwiła się Isabel. Czyżby istniało coś takiego
jak „my"?
- Na pewno pozwoli, tylko nie wiem, czy powinnam ją
o to prosić. Mam tendencje do zakłócania procesu powstawa
nia więzi pomiędzy matką i dzieckiem. Sądzę, że lepiej bę
dzie, jeśli na pewien czas zostawię je w spokoju. O czym
chciałeś ze mną porozmawiać?
- O, nie. Ja pierwszy cię o to spytałem.
- Ale ja jeszcze nie jestem gotowa - przyznała się Isabel.
- Dobrze, wobec tego ja zacznę. - Zatrzymał się i wziął
w obie ręce dłonie Isabel. - Dlaczego, u diabła, odwołaliśmy
nasz ślub? Możesz mi to wytłumaczyć?
- Przestał istnieć powód, dla którego musieliśmy się po
brać. Powiedzmy sobie szczerze, wzięłam cię na litość i na
mówiłam na to małżeństwo. Zgodziłeś się na ślub tylko dla
tego, że jesteś szlachetny i dobry.
- Naprawdę uważasz, że jestem szlachetny i dobry? - zapy
tał Craig, któremu ta opinia sprawiła niekłamaną przyjemność.
- Ja tak nie uważam. Ty po prostu taki jesteś. Kiedy stra
ciłam możliwość zaadoptowania Sandy, musiałam zrezygno
wać ze ślubu.
- Zrezygnowałaś dlatego, że nie chciałaś zostać moją żo
ną, czy dlatego, że sądziłaś, iż ja nie chcę tego małżeństwa?
- Ty mi powiedz - poprosiła po chwili zastanowienia.
- Zgoda. - Craig najwyraźniej był już przygotowany do
tej rozmowy. - Bardzo się zdenerwowałem, kiedy mi powie
działaś, że jestem wolny. Ostatnie tygodnie to był prawdziwy
koszmar. Zgodziłem się odwołać ślub, bo uważałem, że gdyby
nie Sandy, nigdy nie zechciałabyś wyjść za mąż za kogoś
takiego jak ja. Ja chciałem, żebyś została moją żoną. Teraz
też chcę.
Isabel pogłaskała go po policzku. Nie wierzyła własnym
uszom.
- Na początku rzeczywiście zaręczyłem się z tobą ze wzglę
du na Sandy - ciągnął Craig - ale potem wszystko się zmieniło.
Nie mogłem się doczekać naszego ślubu. Zacząłem się nawet
zastanawiać nad tym, czy rzeczywiście byłbym takim złym oj
cem, za jakiego się uważałem. - Craig miał taką minę, jakby
wyspowiadał się ze śmiertelnego grzechu. - Teraz ty.
- Czy to były oświadczyny? - zapytała niezbyt pewna
siebie Isabel.
- Pewnie, że tak. Do diabła, powinienem uklęknąć! Zu
pełnie o tym zapomniałem. Chyba już nigdy się tego nie
nauczę.
Isabel roześmiała się głośno, choć łzy płynęły jej po poli
czkach. Już miała mu się rzucić w ramiona, kiedy o czymś
sobie przypomniała.
- Powiedz mi jeszcze, czy chciałbyś mieć dzieci?
- No pewnie. - Craig ani chwili się nie wahał. - Co naj
mniej tuzin.
- Naprawdę?
- Naprawdę tuzin. Albo nawet dwa tuziny.
Boże mój, on mówi poważnie, pomyślała uszczęśliwiona
Isabel.
- Wiem, jak bardzo chcesz mieć dzieci - dodał po chwili,
tym razem na serio. - Nie prosiłbym cię o rękę, gdybym nie
chciał mieć potomstwa. To nie jest z mojej strony żadne po
święcenie. Ja naprawdę chcę mieć dzieci. I to niezależnie od
tego, co z nich kiedyś wyrośnie.
- No cóż, w obu naszych szacownych rodzinach pojawia
ją się dość ciekawe geny. - Isabel westchnęła, zupełnie nie
świadomie dotykając dłonią brzucha. - A jeśli któreś z na
szych dzieci będzie takie jak Patrick albo Tom?
Wpatrywała się w oczy Craiga, czekając na ból, który za
wsze się tam pojawiał, kiedy ktoś wspominał Toma. Tym
razem jednak Craig tylko na chwilę posmutniał.
- Szczerze mówiąc, nie miałbym nic przeciwko drugiemu
takiemu łobuziakowi jak Tom. Może to, co przeżyłem z moim
bratem, było przygotowaniem do ojcostwa? Chcę mieć dzieci
i zrobię wszystko, żeby być dobrym ojcem. Nie będę tyle
pracował. Zawsze znajdę czas dla ciebie i dla dwóch tuzinów
naszych dzieci.
Teraz wreszcie Craig przed nią uklęknął.
- Zostań moją żoną, Isabel. Daj mi dzieci. Będę najszczę
śliwszym ojcem i mężem na całej kuli ziemskiej.
- Dobrze, Craig - wyszeptała przez łzy. Podniosła go
z klęczek. Muszę cię tylko zapytać, czy ty wierzysz w moją
miłość?
- Wierzę.
- Czy wierzysz w to, że chcę zostać twoją żoną niezależ
nie od tego, czy będziemy mieli dzieci, czy nie?
Craig spojrzał jej głęboko w oczy.
- Tak - powiedział po chwili z przekonaniem.
- Wobec tego pozostało mi już tylko jedno pytanie. Czy
moglibyśmy się pobrać jak najszybciej?
- Kiedy tylko zechcesz! - wykrzyknął uszczęśliwiony
Craig.
- To świetnie. Jeśli dziecko urodzi się siedem miesięcy po
ślubie, to nikt nie zwróci na to uwagi, ale gdyby urodziło się
wcześniej, zaczęłyby się plotki. - Nie w ten sposób miała mu
o tym powiedzieć, ale tak po prostu wyszło.
Craig patrzył na nią przez chwilę, jakby nie rozumiał te
go, co powiedziała. Dopiero potem radosny uśmiech rozjaśnił
mu twarz.
- Ty...
Isabel skwapliwie skinęła głową,
- Ale jak to się stało? Kiedy?
- Normalnie. Pamiętasz Crescent Court?
- Do końca życia nie zapomnę tej nocy. Och, kochanie!
- Craig wreszcie ją pocałował. Wątpliwości Isabel zniknęły jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jej ciało i dusza wróciły
do życia. - Chodź, ubierzemy się porządnie i zawiadomimy
o naszym zamiarze tylu znajomych, ilu tylko zdołamy.
Wzięli się za ręce i pobiegli plażą do domu. Nagle do uszu
Isabel dobiegł zbyt dobrze znany niemowlęcy płacz.
- Craig! - Stanęła jak wryta. - Jesteśmy w tym samym
miejscu, w którym znalazłam Sandy. - Rozejrzała się, usiłu
jąc ustalić, skąd pochodzi ten dźwięk. Tym razem było to
miauczenie kota.
- Czego szukasz? - zapytał Craig.
- Niczego. - Ruszyła za nim.
Nie musiała już niczego szukać. Miała wszystko, o czym
przez całe życie marzyła.
EPILOG
Wszystkie święta rodzina DeLeon obchodziła hucznie.
Wielkanoc także. Cała rodzina była na rezurekcji w kościele
świętej Rity, a teraz dzieci przetrząsały dom w poszukiwaniu
czekoladowych jajek, które Angie pochowała po kątach. Patsy
i Hector przygotowywali w kuchni świąteczne śniadanie.
Isabel leżała na kanapie w salonie. Wyglądała bardzo ład
nie jak na kobietę, która zaledwie przed czterema dniami
urodziła dziecko. Craig ogromnie się o nią bał. Wciąż miał
w pamięci zmarłą przy porodzie matkę. Tym razem nie tylko
nic złego się nie stało, ale Isabel przeszła przez poród, jakby
to była przyjemność. Craig na własne oczy widział pojawia
jące się na świecie nowe życie. Był pierwszym po lekarzu
człowiekiem, który trzymał w ramionach ich nowo narodzoną
córeczkę.
Zresztą od tamtej chwili niewiele miał okazji do brania
dziecka na ręce, bo cała liczna rodzina czekała w kolejce do
rozpieszczani! najmłodszej członkini klanu. Craig wcale się
tym nie przejmował. Uważał, że są na świecie gorsze rzeczy
niż rozpieszczona mała dziewczynka.
Co dziwne, najgorliwszy w tej dziedzinie okazał się dzia
dek małej Susannah, Sinclair Jaeger. Gdy tylko dowiedział
się, że Isabel pojechała do szpitala, rzucił wszystko i jeszcze
tego samego dnia przyleciał z Dallas. Wcale nie miał zamiaru
wyjeżdżać. Tego świątecznego dnia siedział w bujanym fotelu
z wnuczką na kolanach. Uśmiechał się i bez przerwy coś do
niej mówił. Craig podsłuchał, że obiecywał jej kucyki i włas
ny Disneyland, i pewnie jeszcze gwiazdkę z nieba.
Takiego Sinclaira nigdy w życiu swoim nie widział. Wie
dział, że zmianę tę stary lew zawdzięcza Isabel. Uparła się
wciągnąć teścia w nurt życia rodzinnego i dopięła swego. Na
starość Sinclair wreszcie zauważył, że szczęśliwa rodzina mo
że dać człowiekowi więcej niż najlepiej prosperująca firma.
Craig siedział w fotelu, czekając, kiedy wreszcie pozwolą
mu wziąć na ręce jego własną córeczkę. Tymczasem bawił się
włosami Isabel i od czasu do czasu głaskał żonę po policzku.
Im dłużej byli małżeństwem, tym lepiej Craig rozumiał, jaką
wspaniałą kobietę poślubił.
Z pokoju na piętrze dał się słyszeć radosny pisk któregoś
ze starszych dzieci.
- Chyba ktoś znów znalazł jajko - powiedziała Isabel.
Chwilę później do pokoju wpadł złotowłosy malec w dżin
sowym kombinezonie, cały umazany czekoladą. Angie ledwie
go mogła dogonić.
- Chodź tu, ty mały potworze. - Wreszcie udało jej się
złapać czternastomiesięcznego Coreya. - Udławisz się tą cze
koladą. Ależ się umazałeś - gderała, wycierając mokrym rę
cznikiem buzię i rączki synka. - Widzisz, jaka grzeczna jest
Susannah?
Doprowadzony do porządku Corey podszedł do Sinclaira
i szeroko otwartymi ze zdziwienia oczkami przyglądał się
leżącej na kolanach dziadka kruszynce.
- Dzidzia - wyszeptał z szacunkiem.
- Ty też kiedyś byłeś taki malutki - powiedział Sinclair.
Corey spojrzał na obcego starszego pana i na wszelki wypa
dek uciekł z pokoju.
To dziecko nigdy nie nauczy się chodzić - westchnęła
Angie. - Ledwo stanął na nogi, już zaczął biegać. Ciesz się
spokojem, dopóki jeszcze możesz - zwróciła się do siostry.
Dobrze, że Susannah ma mocny sen.
- Tak, ale tylko do drugiej w nocy - wtrąci! się Craig.
- Od drugiej cierpi na chroniczną bezsenność.
A przecież nie zamieniłby swoich nie przespanych nocy na
nic w świecie.
W sąsiednim pokoju rozległ się głośny pisk. Angie wyszła
sprawdzić, co się tym razem stało. Właśnie wtedy ktoś za
dzwonił do drzwi.
- Kto to może być? - zapytała zaniepokojona Isabel.
- Zdawało mi się, że rodzina jest w komplecie.
- Jeszcze nie. - Craig wcale nie był pewien, czy dobrze
zrobił, zapraszając dodatkowych gości.
Otworzył drzwi. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Gdyby natknął się na tę kobietę i jej dziecko na ulicy, na
pewno by ich nie rozpoznał.
- Chodźcie, chodźcie - zapraszał. - Wesołych świąt.
- Ja także życzę panu wesołych świąt - powiedziała Ma
ria. Tym razem była porządnie ubrana, jak przystało na młodą,
ładną kobietę.
A Sandy! Ze ślicznego niemowlęcia wyrosła piękna mała
dziewczynka. Craig miał nadzieję, że Isabel będzie za
chwycona.
- Isabel - zawołał Craig wchodząc z gośćmi do salonu.
- Zobacz, kto przyszedł.
Isabel obojętnie spojrzała na Marię i jej córeczkę. Dopiero
po chwili je poznała.
- Sandy! - Wyciągnęła ręce i... rozpłakała się z radości.
- Chodź, kochanie. Pokaż się cioci.
Sandy najpierw schowała się za matkę, a potem pobiegła
prosto do Isabel.
- Ależ ona wyrosła! - cieszyła się Isabel. - Jest taka śli-
czna. - Proszę cię, Mario, usiądź koło mnie i opowiedz mi
wszystko. Czy ona już mówi? Czy... - urwała w pół słowa
i przeszła na hiszpański.
- Nie, nie. Proszę do mnie mówić po angielsku - powie
działa Maria. - Już całkiem dobrze sobie radzę. Pracuję w du
żym domu towarowym. W stoisku z perfumami. Zarabiam
więcej pieniędzy niż przy hamburgerach.
- To wspaniale - ucieszyła się Isabel. - Doskonale wy
glądasz.
- Proszę mi pokazać małą. - Maria patrzyła na śpiącą
w ramionach dziadka Susannah.
Craig wziął córeczkę na ręce i, mimo protestów Sinclaira,
podał ją Marii.
- Jaka maleńka - wyszeptała Maria. - Czy Sandy też była
taka mała?
- Prawie taka sama - odrzekła Isabel. Przez chwilę obie
milczały pogrążone we wspomnieniach. Do pokoju weszła
Angie z Coreyem na rękach.
- Isabel, mama pyta, gdzie masz... - zaczęła. - Boże
święty! Toż to Sandy! - zawołała, stawiając Coreya na pod
łodze.
Isabel przedstawiła sobie dwie młode dziewczyny, ale Coreya
i Sandy nie trzeba było ze sobą zapoznawać. Dziewczynka pod
biegła do malca. Usiedli na dywanie i rozmawiali w swoim
własnym języku, którego nikt poza nimi nie rozumiał.
- Czy to możliwe, żeby się rozpoznali? - zdziwiła się
Angie. Wreszcie przypomniała sobie, po co tu przyszła.
- Aha, Iz, mama pyta, gdzie jest duży półmisek.
- W szafce nad lodówką.
- Może trzeba w czymś pomóc? - zapytała z nadzieją Maria.
- No pewnie. - Angie uśmiechnęła się do niej, choć do
piero po chwili wahania. - Możemy się podzielić doświadczę-
niami samotnych matek. Nie mówię po hiszpańsku tak dobrze
jak Isabel, ale pewnie się dogadamy.
Kiedy Angie z Marią wyszły do kuchni, Sinclair wstał
z fotela i przeciągnął się.
- Pójdę na spacer - powiedział, dyskretnie opuszczając
salon.
Craig przysiadł się do Isabel i objął ją ramieniem. Po raz
pierwszy od dnia urodzin córeczki byli sami. Jeśli oczywiście
nie liczyć obecnej w pokoju trójki dzieci. Isabel oparła głowę
na piersi męża.
- Właśnie tak to sobie wyobrażałam - westchnęła.
- Myślisz o nas i o dziecku?
- O tym też, ale chodziło mi o nasz dom. Kiedy go remon
towałam, wyobrażałam sobie, że będzie w nim dużo dzieci.
- No i jest dużo dzieci. - Craig pogłaskał małą stópkę
Susannah. - Zanim się obejrzymy, ona też będzie biegać po
domu z czekoladowymi jajkami i wrzeszczeć jak opętaniec.
- Razem z całą jedenastką sióstr i braci - dodała Isabel
z uśmiechem.
Craig nawet nie zamierzał się sprzeciwiać. Perspektywa
posiadania tuzina dzieci już dawno przestała go przerażać. Bo
i czego miałby się bać, skoro ich matką miała być Isabel?