JACEK PIEKARA
ZAWSZE PAN DAWN
Czujniki zabrzęczały cichutko. Pan Dawn przywołał Korbacz i okręcił go wokół palców
prawej dłoni. Ktoś zbliżał się do Wyspy, a pan Dawn nie lubił niezapowiedzianych wizyt. Dwaj
starzy Eldarowie, siedzący na werandzie, wstali na jego widok i ukłonili się nisko.
- Później, później - machnął ręką pan Dawn i szybkim krokiem poszedł w stronę molo.
Eldarowie odprowadzali go wzrokiem i pan Dawn bardzo wyraźnie czuł ich spojrzenia na
swoich plecach. Miał niezachwianą wręcz pewność, że Eldarowie dobrze wiedzą, czyja to łódź
płynie w stronę Wyspy. Ale nie umiałby powiedzieć, z czego ta pewność wynikała.
Morze było, jak zwykle, intensywnie zielone i pana Dawna po raz tysięczny już zachwyciła i
zdumiała ta zieloność. Fale rozbijały się na rafach, a wśród nich lawirował niewielki stateczek.
Pan Dawn oparł się o poręcz molo i wystawił twarz do słońca. Z przymkniętymi oczami
spokojnie czekał, aż silnik łodzi umilknie tuż przy nim. Wtedy dopiero spojrzał, aby zobaczyć,
kto ośmielił się zakłócić spokój jego i jego Wyspy.
Na pokładzie stał porucznik Schwerst wraz ze swymi ludźmi oraz czarno ubrany mnich z
olbrzymim, srebrnym krucyfiksem, kołyszącym się na piersi. Porucznik Schwerst miał bardzo
nieszczęśliwy wyraz twarzy, a jego ludzie starali się trzymać dłonie daleko od karabinów, i
starali się nie wykonywać gwałtownych gestów. Pan Dawn potrafił to docenić.
- Jestem - rzekł mnich - ojciec Caan, przedstawiciel Świętego Oficjum, wyłączny pe
łnomocnik Ojca Świętego na terenie Gurravy.
Ojciec James wspiął się z pokładu na molo. Porucznik Schwerst zesztywniał. Wiedział, że pan
Dawn może go w każdej chwili zabić.
Bowiem niepisane prawo pana Dawna mówiło: na mojej Wyspie możesz znajdować się albo
zaproszony, albo martwy.
- No, co? - rzucił mnich przez ramię. - Ruszcie się!
Porucznik Schwerst błagalnie popatrzył na pana Dawna, a ten uśmiechnął się lekko i skinął g
łową.
- Proszę, poruczniku. Proszę, panowie - powiedział uprzejmym tonem.
Żołnierze odetchnęli z ulgą i weszli na molo. Nadal poruszali się bardzo ostrożnie. Doskonale
wiedzieli, że ich życie zależy od tej ostrożności.
- Oto oficjalny dokument upoważniający mnie do podjęcia wszelkich działań - rzekł ojciec
James i wręczył panu Dawnowi teczkę w skórzanej obwolucie.
Pan Dawn wziął teczkę do rąk, ale nawet nie zajrzał do środka.
- Wyspa jest prywatną własnością - powiedział spokojnie - a Oficjum nie ma tu nic do roboty.
I nigdy nie będzie miało. Pan wybaczy.
Niedbałym ruchem wyrzucił teczkę przez barierę i patrzył, jak kołysząc się wśród słabych fal
wolno pogrąża się w wodzie.
- Zapłaci pan za to - poczerwieniał ojciec James - ale ja zrobię co do mnie należy. Raporty
donoszą, że przechowuje pan tu tysiące nie zarejestrowanych Eldarów. Zrobimy selekcję z pana
zgodą lub bez niej. A teraz niech się pan wynosi, zanim każę pana aresztować. Idziemy! - rzucił
ostro w stronę żołnierzy.
- Co ja mam robić? - powiedział cicho do siebie porucznik Schwerst, ale pan Dawn odczytał s
łowa z ruchu jego warg.
Obaj doskonale pamiętali noc, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Pan Dawn dopiero co
przybył na Wyspę, a żołnierze postanowili zabawić się w wiosce Eldarów. Wylądowali w o
śmiu na tym właśnie molo i ruszyli w stronę osady.
- Nie zapraszałem was, panowie - usłyszeli nagle jakiś cichy głos i wtedy zobaczyli pana
Dawna z czerwono połyskującym Korbaczem w prawej dłoni.
Wtedy porucznik Schwerst, który, nawiasem mówiąc, nie był jeszcze porucznikiem, nie
wiedział, czym jest Korbacz. Tak samo jak nie wiedział o tym czarnoskóry kapitan Ruanga,
który powiedział:
- Spieprzaj, dupku.
A Valdirez sięgnął w tym samym momencie po karabin.
Porucznik Schwerst wiedział, że Valdirez by nie strzelił. Chciał tylko postraszyć, może uderzy
ć kolbą, ale z pewnością by nie strzelał. Ale nim zdołał zdjąć broń z ramienia, już nie żył.
Wszyscy już nie żyli. Porucznik Schwerst nie pamiętał właściwie nic poza czerwoną b
łyskawicą Korbacza i swądem palonego mięsa. Nie wiedział też, dlaczego ocalał, dlaczego ten
straszny człowiek nie zabił go tak samo jak innych. Potem stał i wymiotował, a pan Dawn
przyglądał mu się bez słowa.
- Co tu się wydarzyło? - spytał w końcu pan Dawn, a Schwerst zobaczył, jak zimne są jego
oczy.
Korbacz łagodnie pulsował wokół wyprostowanych palców pana Dawna i Schwerst wiedział,
że jego życie zależy od trafnej odpowiedzi.
- Rozbiliśmy się o molo - powiedział cicho - i tylko ja ocalałem.
Przymknął oczy, czekając na wyrok, a kiedy je otworzył, pana Dawna nie było już w zasięgu
wzroku. Wtedy wrzucił ciała do wody i dwukrotnie jeszcze wymiotował, nosząc te spalone strz
ępy, które przed zaledwie chwilą były jego przyjaciółmi. A potem wypłynął w morze,
zablokował ster i wyskoczył za burtę. Łódź rozbiła się o molo i wybuchła. Taka to była noc,
kiedy porucznik Schwerst poznał pana Dawna. I nikomu na świecie za nic nie opowiedziałby o
tym, co się stało.
- No! - przynaglił ich ojciec James i nagle zobaczył, co robią żołnierze.
Jeden z nich przykucnięty sznurował buty, drugi rozcierał plwocinę podeszwą, a wzrok miał
wbity w deski mola, trzech pozostałych odwróciło się plecami i patrzyło gdzieś w morze.
Wtedy ojciec George doznał gwałtownego olśnienia i zrozumiał, że za moment może zginąć.
Dopiero w tym momencie dojrzał Korbacz, który jarzył się na różowo w dłoni pana Dawna, i
który mruczał cichutko, jak złakniony pieszczot kot. Ojciec James poczuł, że chwytają go mdło
ści, gdyż był człowiekiem mądrym i wiedział, czym jest Korbacz oraz co może zrobić w d
łoniach doświadczonego człowieka. Zaczął modlić się w myślach.
Pan Dawn obserwował twarz mnicha; zdawał sobie doskonale sprawę z tego, jakim torem
biegły jego myśli. A jednak był zadowolony, że nie będzie musiał zabijać. Bo tak naprawdę, to
pan Dawn nigdy nie lubił zabijania. Choć zważywszy na to kim był i gdzie został wychowany,
ta niechęć mogła się wydać dość dziwaczna. Ale życie uczyło, że ci, którzy lubią zabijać, bardzo
szybko stają się nieefektywni. A pan Dawn chlubił się swą efektywnością i wiedział, że aby
przeżyć, musi być skuteczny. Zwłaszcza teraz, kiedy był sam i nie istniał już jako część Trójcy.
- Ja chcę tylko Wyspy, ojcze - powiedział powoli, łagodnym tonem. - Nie interesuje mnie, co
robicie z resztą świata. A wy nie interesujcie się moją Wyspą.
Ojciec James gorliwie pokiwał głową.
- Oczywiście - rzekł. - Tak jest. Ma pan absolutną rację. Nie pozwolę sobie więcej na podobn
ą nieuprzejmość.
Mówiąc, nie mógł się powstrzymać, by nie patrzeć na Korbacz, który wił się powoli pomi
ędzy palcami pana Dawna, jak leniwy, różowy wąż.
- Doskonale. Tylko widzisz, ojcze, jedną z najgorszych ludzkich wad jest krótka pamięć. Jeśli
kiedyś zobaczę przy mojej Wyspie oddziały Jałmużników, to będę wiedział, komu zawdzięczam
taką wizytę.
Pan Dawn przystanął i zbliżył swoją twarz do twarzy mnicha. Bardzo wyraźnie czuł zapach
jego potu.
- Żegnam, ojcze - powiedział.
Chwilę jeszcze przypatrywał się blademu zakonnikowi, a następnie odszedł wolnym krokiem
w stronę domu. Za sobą usłyszał tylko huk silników odpływającej łodzi, ale nie obejrzał się już
za siebie.
***
Pan Dawn nie spał. Ale zdążył się już do tego przyzwyczaić, bo odkąd został sam, nie sypiał
prawie w ogóle. Jego organizm doskonale funkcjonował bez snu, prawie, bo trudno było nazwa
ć snem te dwie przerywane koszmarami godziny. Wiedział, że nic mu nie pomoże. Ani alkohol
ani narkotyki ani kobiety. Po prostu nic. Wtedy, tego pamiętnego dnia, podjął decyzję, od której
nie było powrotu. Tylko nigdy nie podejrzewał, że będzie mu tak ciężko żyć.
Bez radości i bez smutku. Istniał jedynie obowiązek, któremu się poświęcił. I nie było chwili,
w której nie zastanawiał się nad tym, czy to poświęcenie było słuszne.
Wstał z łóżka i owinąwszy wokół dłoni nić Korbacza wyszedł na korytarz. W chwilach takich
jak ta lubił posiedzieć w bibliotece. Nawet nie po to, aby czytać, lecz tylko odpoczywać w
bezruchu, w obitym skórą głębokim fotelu przyglądać się złoconym i posrebrzanym grzbietom
książek. Bo pan Dawn kochał stare książki. Nie cierpiał bezdusznych wszczepów, mikrofilmów
czy płyt. Prawdziwą przyjemność sprawiało mu przerzucanie pożółkłych ze starości stronic, ogl
ądanie rycin i rysunków, dotykanie okładek z miękkiej skóry.
Pan Dawn nie przychodził do biblioteki, aby czytać. Znał na pamięć każdy ze zgromadzonych
tutaj tomów i wiedział, że nic nie będzie w stanie wymazać z jego pamięci ani jednego słowa,
które przeczytał. Przychodził do biblioteki, aby pogrążyć się w bezmyśleniu, aby zapomnieć o
tym, co było wczoraj, co jest dzisiaj i co będzie jutro. Zwłaszcza o tym, co będzie jutro. Wiedział
doskonale, że następny dzień może przynieść tylko nowe cierpienia i kłopoty. A kiedyś
przyjdzie dzień, który przyniesie śmierć. Pan Dawn nie bał się śmierci. W czasie szkolenia
skutecznie zabito w nim lęk przed śmiercią. Nie bał się też bólu, gdyż potrafił perfekcyjnie
kontrolować własne ciało i jego reakcje nerwowe. Bał się tylko tego, że śmierć przyniesie kres
misji.
Siedział w fotelu i popijał różowe wino, pochodzące z zeszłorocznych zbiorów. Porównywał
jeż trunkami znanymi z Francji czy Kalifornii i wiedział, że nigdy nie pił wina delikatniejszego i
bardziej aromatycznego od tego, które pochodzi z Gurravy. A to miało zaledwie rok. Na Ziemi
roczne wino nazywano by cienkuszem lub sikaczem. Tu było samą esencją smaku i aromatu.
Ale na Gurravie wszystko było samą esencją życia. Prawdziwym wizerunkiem, a nie odbiciem
cienia na skale jaskini. Wiatr był prawdziwym wiatrem, morze prawdziwym morzem, a deszcz
prawdziwym deszczem. I w żadnym z ludzkich języków nie istniały pojęcia mogące oddać istot
ę Gurravy. Takie pojęcia istniały tylko w języku Eldarów, ale mało kto je znał, bo i mało kto
chciał poznać język tych, których uważano za zwierzęta. Być może - zastanawiał się pan Dawn -
Bóg na początku stworzył Gurravę, a potem dopiero, zmęczony i wyczerpany, kontynuował
dzieło kreacji, ale nic już nie mogło się zbliżyć do tego pierwszego efektu boskiego natchnienia.
A kobiety Eldarów? Czyż istniała piękniejsza istota niż kobieta z Gurravy? W panu Dawnie
dawno wygasły wszelkie męskie żądze, ale kobiety Eldarów były dziełem sztuki, które można
było obserwować zawsze bez znużenia i rozczarowania. Ich kolor skóry i oczu, ich gęste i
puszyste włosy, ich drobny i lekki chód, ich głos i kształty, jak wyrzeźbione dłutem Michała
Anioła. Bo gdyby Michał Anioł zobaczył kobiety z Gurravy, to nie fascynowałyby go już ciała
młodych chłopców.
Ale los kobiet z Gurravy był jeszcze gorszy niż mężczyzn. Tych mordowano, wysyłano do
kopalń, robiono obicia z ich skór, cybuchy do fajek z kości palców. Torturowano w filmach
żywej śmierci, palono na stosach, rozpinano na krzyżach i wysyłano na arenę.
Kobiety Eldarów sprzedawano do burdeli i haremów w całym znanym świecie. Kościół
patrzył na to niechętnym wzrokiem (w końcu Pismo potępia stosunki ze zwierzętami), ale
wszak warto zapłacić wysoką cenę za spokój wśród górników na Io, kolonistów na Siódmej
Rigela, czy w bazach wojskowych Wolfa 351.
Kobiety Eldarów sztucznie zapładniano i powodowano poronienia. Wszak każdy kuchmistrz
w znanym świecie wiedział, że nie ma wykwintniejszego przysmaku niż mięso kilkumiesi
ęcznego płodu Eldara. Na Gurravie istniało przynajmniej kilkanaście olbrzymich hodowli, w pe
łni nowoczesnych i w pełni zautomatyzowanych, gdzie codziennie dokonywano tysięcznych
ubojów, gdzie zamrażano mięso, wytwarzano konserwy i marynaty. Hodowli, z których słano
statek za statkiem do wielu miejsc na całym świecie.
A Eldarowie znosili to bez sprzeciwu. Pan Dawn zawsze zastanawiał się nad tym, czy wynika
ło to z braku instynktu samozachowawczego, czy też wywodziło się z jakiejś osobliwej
filozofii, mówiącej, że nie należy sprzeciwiać się temu, co niesie los. Jeden człowiek mógł wejść
do osady Eldarów, gwałcić, mordować, kraść i torturować, a Eldarowie nigdy nie chcieli czy też
nie potrafili się bronić. Po prostu spokojnie czekali, aż wypełni się ich przeznaczenie. I ten
spokój, ta absolutna akceptacja własnego losu były tym, co przerażało pana Dawna. Bo pan
Dawn wiedział, że kiedyś nadejdzie i dla niego chwila odejścia. I wiedział, że on też nie będzie
się wtedy bronił. Ale brak obrony wyniknie z czysto matematycznego rachunku. Bowiem pan
Dawn miał świadomość tego, że nie istnieje skuteczna obrona przed tymi, którzy prędzej lub pó
źniej pojawią się, aby zażądać zapłaty. Próba oporu byłaby równie nierozumna, jak mierzenie si
ę z trzęsieniem ziemi albo pożarem lasu. Pan Dawn wiedział też, że ci, którzy zjawią się po
niego, będą pełni współczucia. I przepojeni tym współczuciem oraz litością zaofiarują mu szybk
ą śmierć. Wiedząc, że śmierć będzie oswobodzeniem i końcem cierpienia. Cierpienia, które
rozpoczęło się wtedy, kiedy przestało być ich Trzech, a został tylko Jeden.
Pan Dawn zastanawiał się, czy jego Wyspa ma jakiekolwiek szansę na ocalenie. Wierzył w
Boga, ale nie znał słów, które mogłyby Go przekonać. Gdyby znał takie słowa, pewnie modli
łby się co noc. Ale jak przekonać do swych racji szalonego starca o umysłowości okrutnego pi
ęciolatka, który znajduje upodobanie w torturowaniu muszek i motylków? Bóg, który stworzył
Gurravę i Eldarów albo już umarł dawno temu, albo pogrążył się w sadystycznym szaleństwie i
znajdował obsesyjną radość w przyglądaniu się, jak umiera jego dzieło; Boska ingerencja była
ostatnią rzeczą, w którą wierzył pan Dawn. Wolał raczej myśleć, że Bóg zdaje się nie interesowa
ć Wyspą i zostawia wszystko na jego barkach. I panu Dawnowi nie pozostawało nic poza
nocnym czuwaniem w bibliotece, przy kielichu różowego wina.
***
Wiadomo było, że ich przybycia nie poprzedzą fanfary. Wiadomo było nawet, że ich
przybycia nie poprzedzi żaden szmer, hałas ani szelest. Pan Dawn wiedział to, bo tak jak i oni
potrafił zjawiać się bezszelestnie. I zjawiał się tak wielokrotnie za plecami tych, którzy czuli się
bezpieczni wśród alarmów, goryli i zmyślnych pułapek.
Pierwszego z nich zobaczył przy krzaku figowca. Wysoki mężczyzna stał oświetlony nikłym
blaskiem wschodzącego słońca. Pan Dawn nie musiał się oglądać, aby wiedzieć, że za jego
plecami stoi dwóch pozostałych. Jeden zapewne sześć, siedem kroków na lewo, drugi nieco
dalej na prawo. Mógł się założyć, że pomiędzy ich palcami wirują wstęgi Korbaczy. Tak jak
wirowały w dłoni człowieka stojącego przy krzaku figowca.
- Witaj, A - powiedział. - Czy mógłbyś oddać mi Korbacz?
Pan Dawn przypomniał sobie, że rzeczywiście kiedyś nazywano go A. Wtedy, dawno temu,
kiedy byli jeszcze B i C.
- Oczywiście - odpowiedział i zsunął Korbacz z palców. Delikatnym ruchem pchnął go w
stronę mężczyzny. Korbacz popłynął przez powietrze wprost do jego dłoni. Potem posłusznie
zawinął się wokół palców. Pan Dawn poczuł się bez Korbacza nagi i bezbronny. Ale fakt
posiadania czy nie posiadania Korbacza nie był istotny, kiedy stało się przed obliczem Trójcy.
Dwaj pozostali mężczyźni wyszli zza jego pleców i stanęli obok swego towarzysza. Wszyscy
byli wysocy, rośli, o opalonych twarzach i zimnych oczach.
- Oni chcą wiedzieć, dlaczego tak się stało, A - powiedział pierwszy. - Czy opowiesz nam o
tym?
- Oczywiście - powiedział pan Dawn, bo ich przybycie sprawiło mu ulgę. - Choć nie sądzę,
abyście zrozumieli.
- Postaramy się, A - odparł łagodnie mężczyzna. - Postaramy się, bo zrozumienie twoich
motywów pozwoli nam uniknąć podobnych kłopotów w przyszłości.
Więc pan Dawn opowiedział im o Eldarach i Gurravie. Opowiedział im o wschodach słońca i
fabrykach konserw, o pięknie kobiet i masakrach o świcie, o nieporównywalnym z niczym
zapachu łąk i Inkwizytorach. Opowiedział im o filozofii Eldarów i o tym, że jedyną ich winą by
ło to, że nie wierzyli w Pana Boga Naszego, Stwórcę i Odkupiciela i Syna Jego Jedynego, co
zrównywało ich w oczach Inkwizytorów ze zwierzętami.
Kiedy skończył mówić, słońce stało już wysoko nad krzakiem figowca, a z pola widać było
morskie wybrzeże i spienione szczyty fal rozbijających się na mieliźnie.
- To wszystko - powiedział pan Dawn i przymknął oczy, aby nie widzieć błysku Korbacza,
który śmignie w powietrzu i zaciśnie się wokół jego szyi.
I rzeczywiście nie poczuł ani nie zobaczył niczego. Tego, że stanęli nad jego martwym ciałem,
a pierwszy z nich spopielił je wystrzałem z anihilatora, aby żaden ślad nie pozostał po kimś
takim jak pan Dawn.
- Czas wracać - powiedział jeden z mężczyzn, ten, który na początku stał po lewej stronie, za
plecami pana Dawna.
- Tak. Już czas - odparł pierwszy i Korbacze wyprysnęły z jego dłoni jak rozwścieczone, ró
żowe węże.
Nie minęła nawet sekunda, kiedy było po wszystkim. Pierwszy patrzył na ciała swych
martwych towarzyszy i czuł jak jego serce ogarnia niepodobna do niczego pustka, i jak już
teraz, w pierwszej sekundzie samotności, zaczyna palić go tęsknota, której nie ugasi niczym i
nigdy. Wiedział, że zawsze będzie już sam, będzie nie jednym z Trójcy, a samotną jednostką
pozbawioną dotychczasowego sensu życia. Spędzi życie tu, na Gurravie, broniąc Wyspy przez
ludźmi, którzy mogliby wyrządzić krzywdę jej mieszkańcom. I czekając z niepokojem, ale i
nadzieją, aż przybędzie Trzech, aby ukoić jego ból oraz samotność.
Wolnym krokiem poszedł przez pole w stronę domu. Na ganku siedziało dwóch Eldarów,
spokojnych i nieruchomych jak wy rzeźbione z malachitu figurki.
- Dzień dobry, panie Dawn - powiedzieli i nisko się ukłonili.
Pierwszy spojrzał na nich i zrozumiał.
- Dzień dobry - odpowiedział. - Zapowiada się piękny ranek.
Wszedł do domu, aby usiąść w bibliotece, przy kielichu różowego wina, a Korbacz zamruczał
i sennie ułożył się pomiędzy jego palcami.
Jacek Piekara